C. NORTHCOTE PARKINSON
Prawa pani Parkinson
I inne studia z zakresu wiedzy domowej
przełożył Juliusz Kydryński
Książka i Wiesza
1970
Świat dzieli się codziennie na tych, którzy wychodzą do pracy, i na tych, którzy pracują w domu. Poprzednie moje książki pisałem przeważnie z myślą o ludziach, którzy chodzą do biura, i głównie o mężczyznach. Ściślej rzecz biorąc, omawiałem problemy administracji, działalności komitetów, osobistych awansów i unikania podatków. Aby wprowadzić spóźnione poprawki także do reszty ludzkości, omawiam w tej książce problemy domowe. Pisząc przeważnie, lecz nie wyłącznie, dla kobiet, zajmuję się tutaj mężami i żonami, dziećmi i gośćmi, domami i ich urządzeniem, kredensami i samochodami. Ale o ile pomoc, którą ofiarowuję pani domu, jest, mam nadzieję, skuteczna i na czasie, tytuł książki może łatwo prowadzić do nieporozumień. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to pani Parkinson napisała tę książkę, albo też, że jest to książka o niej. Naturalnie jest jasne, że wszystko zawdzięczam jej sympatii i pomocy, co więcej, należy przyznać, że prawo pani Parkinson (rozdział 6) oparte jest na jej doświadczeniach. Będąc w swoim czasie redaktorem rubryki prasowej zamieszczającej głosy czytelników, w której poruszano i rozwiązywano problemy osobiste, zebrała wyjątkowo rozległą wiedzę o trudnościach i kryzysach zachodzących w zaciszu domowym. Niesłuszne byłoby jednak mniemanie, że książka ta wyraża jedynie jej własne poglądy.
Jeśli błędem byłoby uważać tę pracę za książkę pani Parkinson, to jeszcze większym błędem byłoby sądzić, że jest to dzieło autobiograficzne. Chciałem bowiem omówić pewne problemy rodzinne, które można uważać za dość typowe w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. Nasze własne życie małżeńskie rozpoczęło się natomiast w Singapurze, gdzie oprócz zupełnie innych zagadnień mieliśmy na zapleczu jeszcze wojnę domową. Na przykład codzienne dojazdy do pracy, które rozdzielają przeciętną parę małżeńską, nie mają odpowiednika w życiu autora. Zagadnienia powstające wskutek wyjazdów na tournee odczytowe są dość istotne, ale niewiele interesują one ogół. Dlatego mało jest tutaj elementów autobiograficznych, podróże jednak dały mi możność obserwacji. Zdobyłem też trochę pożytecznego doświadczenia jako amator-architekt i budowniczy. Korzystając z wiedzy zdobytej w ten sposób w ciągu wielu lat, spróbowałem zbadać życie domowe z tą samą wnikliwością (gdyż jest tego warte), z jaką zbadałem już administrację publiczną i świat businessu. Porównując halę maszyn do pisania z kuchnią, zorientowałem się, że zasadnicze przeciwieństwo zachodzi tutaj między przebywaniem w tłumie a samotnością. Urzędnik pracuje z wieloma innymi ludźmi, natomiast pani domu musi w naszych czasach pracować sama. Zrozumienie sytuacji pani domu doprowadziło mnie do odkrycia prawa pani Parkinson, po raz pierwszy opublikowanego w „McCalFs Magazine". A studiując domowe tło problemu oraz śledząc następstwa wydarzeń od przedszkola aż do królestwa nastolatków, zamiast szkicu napisałem książkę.
Podobnie jak w przedmowach do innych prac, muszę wyrazić podziękowanie wielu osobom, które służyły mi pomocą, zwłaszcza moim domownikom; a także pani J. K. Neill, która tak sprawnie wielokrotnie przepisywała rękopis. Jak zawsze jestem wdzięczny moim wydawcom w Wielkiej Brytanii i w USA, którzy tak hojnie szafowali swym czasem i radą, i znów - autorowi ilustracji, panu Robertowi Osbom, który uświetnił swą pracą ostateczny rezultat. Co się tyczy osoby, której ta praca jest dedykowana, to zadałem sobie trud, żeby wykazać, iż książka mimo swego tytułu została napisana przeze mnie. Nie znaczy to jednak, że pracowałem bez jej pomocy. Podczas gdy na mnie spada odpowiedzialność za wszystkie błędy w doborze faktów i w ich analizie, wyrazy uznania za to, co dobre, winie-nem dzielić z nią. Nie wątpię, że sama potrafiłaby napisać lepsze dzieło pod tym samym tytułem, tylko zajęcia domowe opóźniają chwilę jej powrotu do pracy literackiej. Dopóki ta chwila nie nadejdzie, zechce mi wybaczyć wzywanie jej imienia nadaremnie.
C. NORTHCOTE PARKINSON
Lata męskie liczą się trzykroć po dwadzieścia i jeszcze dziesięć, ale psalmista zapomniał dodać, że w ciągu pięćdziesięciu z tych lat mężczyzna może być żonaty, a nawet żonaty z tą samą kobietą. Pół wieku czynnego życia to okres niedługi, jeśli pragnie się dokonać jakiegoś wielkiego, twórczego dzieła, lecz wystarczająco długi, jeśli prowadzi się dialog z drugim człowiekiem. Źródła naszej inspiracji, doświadczenia, wiedzy, fantazji i humoru wyczerpują się w ciągu pięćdziesięciu lat, jeśli w ogóle nie w ciągu pięćdziesięciu tygodni (albo minut). Nadchodzi czas, gdy opowiedzieliśmy już sobie anegdoty, wymieniliśmy grzeczności, podzieliliśmy się wiadomościami i wyraziliśmy poglądy. Oczywiście niektóre życiorysy są bardziej interesujące od innych. Piloci doświadczalni i włamywacze niewątpliwie doznają przeżyć, które potrafią opisywać. Tajni agenci też mają do opowiedzenia historie, które częściowo tylko osłania tajemnica państwowa. Jednakże życie przeciętnej pary małżeńskiej jest mniej bogate w wydarzenia, a jego kryzysy nie są bardziej dramatyczne niż kłótnia w biurze, okazyjne kupno w domu towarowym, nieporozumienie na parkingu czy pęknięcie rury. Gdyby Sherlock Holmes był żonaty, okazałby się pod wieloma względami (jeśli nie pod wszystkimi) mężem irytującym. Ale jako rozmówca mógłby być przynajmniej potencjalnie interesujący przy śniadaniu.
- Czy przypominasz sobie, Watsonie... chciałem powiedzieć: kochanie... Ligę Rudowłosych?
- Ależ naturalnie, Sherlocku. To rzeczywiście tajemnicza historia. Wziąłeś już. marmoladę?
- Może zamiast niej wezmę grzankę? Dziękuję... No więc rozwiązałem wczoraj tę zagadkę. To bardzo łatwe", uważasz, a przecież ze względu na kilka niezwykłych rysów godne zapamiętania...
W następnym tygodniu będzie to może »Cętkowana Szajka albo Pies Baskerville'ów i chociaż te wydarzenia nie będą się nawet odznaczały niczym specjalnie dramatycznym, dostarczą przynajmniej tematu do rozmowy. W porównaniu z nimi nasze własne życiorysy stają się bezbarwne. Przeciętna para małżeńska może mieć siebie dosyć mniej więcej po dwóch latach wzajemnego towarzystwa. W trzecim roku ludzie ci zaczynają podejrzewać, że przeciwieństwem Poligamii jest Monotonia. Krótko mówiąc, mogą się zanudzić z sobą na śmierć.
Analizując swój stan znudzenia, ludzie skłonni są mniemać, że jest on - i zawsze był - nieunikniony. Ten rodzaj małżeństwa, które zawarli, jest (dla nich) uniwersalny i wieczny, a jego ujemne strony równie nieodłączne, co korzyści. Choć uważają, że w małżeństwie trudno jest wytrzymać, sądzą przecież, że tak było zawsze i że poprzednie pokolenia były po prostu bardziej odporne wobec problemów, które teraz określamy jako Psychologiczne, a zatem nadające się do powszechnego (o nich) plotkowania. Jednakże małżeństwo nie jest czymś aż tak uświęconym. To, co uważamy w nim za normalne, odnosi się w istocie tylko do naszego kraju i naszego stulecia.
...ale jego problemy różniły się od naszych
Gdzie indziej i w innych czasach ludzie mieli na ten temat całkowicie odmienne poglądy. Salomon ze swymi siedmiuset żonami i trzema setkami nałożnic był przypadkiem klasycznym. Jest wysoce prawdopodobne, że miał on swe własne kłopoty, ale jego problemy różniły się od naszych. Muzułmanie z czterema żonami (tyle wystarcza, żeby zagrać w brydża) albo kobiety tybetańskie posiadające kilku mężów, mają niewątpliwie zmartwienia, które tylko im są właściwe. Oni jednak muszą uważać niemal za zboczenie fakt, że para ludzi ostatecznie decyduje się żyć tylko z sobą. Czy może być coś mniej naturalnego? Dwoje ludzi tak głupio izolowanych, bez krewnych, służących, sąsiadów czy wielbłądów - często nawet bez kozy - musi przecież z pewnością działać sobie na nerwy? W rzeczy samej często tak się dzieje. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że rodzina składająca się z dwojga osób z ewentualnym dodatkiem dzieci jest eksperymentem zupełnie nowym, ograniczonym ponadto tylko do pewnych części świata. Nie była ona - powiedzmy - cechą charakterystyczną wiktoriańskiego Londynu, którego połowa mieszkańców składała się ze służby, żyjącej mniej lub więcej wspólnym życiem razem z rodziną, a do rodziny często należały babcie, kuzynowie i ciocie. Na pół odosobniony świat podmiejskich dzielnic mógłby (z ich jednorodzinnymi domkami) pod tym względem stanowić pewne ulepszenie, ale na pierwszy rzut oka wydaje się, że stawia on równie wiele problemów, ile ich rozwiązuje. Aby dojść tu do prawdy, musimy zrozumieć, jakim zmianom ulegała ta sytuacja i w jaki sposób (jeśli w ogóle był taki) pogorszyliśmy ją.
Aż do niezbyt odległych czasów instytucję małżeństwa umacniały i podtrzymywały wspólne wysiłki kościoła i państwa, poprzez nacisk i zachętę społeczną, poprzez konwenans i przesąd, poprzez snobizm i prawo. Robiono wszystko, co można, aby utrzymywać pozory zadowolenia w małżeństwie, a za jego rozbicie każdą karę uważano za słuszną. Mężczyzna, który opuścił żonę dla innej kobiety, musiał zrezygnować z urzędów i godności, tracił pozycję zawodową i wszelką nadzieję na to, żeby go przyjmowano u Dworu. Można mu
było odmówić sakramentów, przekroczenia konta bankowego, bojkotowano go w Klubie Ziemiańskim i z rozmysłem nie zapraszano na polowanie na lisa. Z kobietą zaś, która popełniła najbardziej przypadkową .zdradę, można się było rozwieść, wydziedziczyć ją, zniesławić i okazywać jej wzgardę. W owych czasach ludzie mieli wszelkie powody, żeby unikać skandalu, zwłaszcza jeśli mężczyzna popełnił zdradę z mężatką. W parze z przywilejami pozycji społecznej szedł obowiązek utrzymania do ostatka pozorów małżeńskiej wierności.
...obowiązek utrzymania pozorów małżeńskiej wierności
Na niższych szczeblach społecznych naciski były podobne, a kary jeszcze gorsze. Aż do bardzo niedawna przedstawiciele prawa czynili wszystko, co można, by zniechęcić do rozwodu, a ustępstwa pod tym względem były mało skuteczne, wymuszone i spóźnione.
Gdy wszystkie owe naciski działały najsilniej, samo małżeństwo było o wiele łatwiej utrzymać. Przede wszystkim trwało ono względnie krótko. Nasi średniowieczni przodkowie żenili się młodo, dziewczęta często wychodziły za mąż mając lat czternaście, żyły jednak, przeciętnie biorąc, raczej niedługo. Gdy ktoś dochodził do siedemdziesiątki, zdążył już zwykle być żonaty trzy albo cztery razy. Formuła wierności: „Nie opuszczę cię aż do śmierci", nie brzmiała wówczas tak poważnie jak teraz. Małżeństwa rozpadały się dość wcześnie wskutek klęski głodu, zarazy, moru, wskutek śmierci przy porodzie, pożaru lub wojny. Wierność obowiązywała w praktyce przez dziesięć lub piętnaście lat, po czym osoba, która pozostała przy życiu, zawierała nowe małżeństwo. Szanse na to, aby związek małżeński trwał przez pół wieku, były bardzo niewielkie. Jeśli chcemy mieć próbkę życia rodzinnego w szesnastym wieku, możemy wziąć „Hamleta", akt V, scenę drugą. Zanim nad tą sceną zapadnie kurtyna, Królowa zostanie otruta, Hamlet i Laertes zabiją się nawzajem, przy tym Hamlet znajdzie jeszcze czas, żeby przed własną śmiercią zabić Króla. Pogrzeb Ofelii miał miejsce w scenie pierwszej, a teraz dowiadujemy się o egzekucji Rosenkrantza i Guildensterna - a więc o wykończeniu całej głównej obsady. Jedyną niemal osobą, która pozostaje na scenie, jest ambasador brytyjski, niepewnie rozglądający się za kimś, komu mógłby wręczyć listy uwierzytelniające. „Okropny to widok - stwierdza, w tym wypadku bez przesady - a poselstwo nasze z Anglii spóźnione" *. Bez trudu możemy w to uwierzyć, lecz warto tu zwrócić uwagę, jak wiele osób ginie nawet w czasie pokoju. Ślub Hamleta, gdyby do niego doszło, odbyłby się uroczyście, lecz to małżeństwo nie byłoby przedsięwzięciem tak doniosłym jak jego nowoczesny ekwiwalent. Nie trwałoby wiecznie, a w praktyce nie mogłoby nawet trwać długo.
Jeśli małżeństwa trwały niegdyś krócej, to odznaczały się także tym, że podczas ich trwania małżonkowie byli mniej izolowani. Młodą parę po ślubie otaczali krewni i sąsiedzi. Stanowiła ona, jak to zawsze bywało, część grupy społecznej i familijnej, skrępowana jej konwenansami, lecz chroniona przed samotnością. Wieś była wówczas, tak jak czasem jest jeszcze i dziś, społecznością spokrewnionych z sobą rodzin. Małżeństwo, dalekie od pozbycia się krewnych, po prostu włączało się do ich liczby. Jeśli prowadzono wielkie gospodarstwo, były tam chmary służących, ustawiczni goście i ciągłe okazje do wesołości lub smutku. Aż do niedawna małżeństwo było jakby rozcieńczone przez te wszystkie związki. Istniała konwencja sceniczna, którą posługiwał się Szekspir i wykpił później Sheridan, że bohaterka musiała mieć powiernicę. Chodziła za nią wciąż jakaś bezmyślna istota, której wszystko trzeba było tłumaczyć. Nawet męskie postaci mogły korzystać z podobnego pomysłu, jak np. w „Krytyku", gdzie na samym początku Sir Christopher Hatton zapytuje Sir Waltera Raleigha, dlaczego wojska królowej Elżbiety zostały postawione w stan pogotowia.
Ja się domyślam - wybacz, przyjacielu,
Gdy domysł zbyt pospieszny - lecz ja przecież
Domyślam się, że grozi nam niebezpieczeństwo...
Sir Walter:
Obawy słuszne.
Sir Christopher:
Lecz gdzie? Skąd? I kiedy?
Chętnie się dowiem, jakie zło nam grozi.
Ta kwestia daje Sir Walterowi sposobność wyjaśnienia przyjacielowi (i publiczności), że armada hiszpańska wyruszyła na morze.
Pomysł sceniczny polegający na wprowadzeniu niemej towarzyszki oparty był przynajmniej na rzeczywistości. Gdy przyjaciółka Tilburiny okazuje jej współczucie, ta zaraz wchodzi w jej położenie.
Tilburina:
Ach, niestety, Noro,
Twa świeża młodość nigdy nie cierpiała
Zgryzot miłości. Bo gdyby tak było,
Wiedziałabyś, że dusza zrozpaczona
Nie zna pociechy.
,,Z pewnością" - pomyśli nieczuły widz, lecz Nora jednak na coś się przydała. Co więcej, pojawia się ona powtórnie, gdy tragedia osiąga punkt kulminacyjny. Wskazówka sceniczna mówi: „Wchodzi Tilburina, zupełnie obłąkana, ubrana w biały atłas; i jej powiernica, zupełnie obłąkana, ubrana w białe płótno", lecz Nora wraz ze swym obłąkaniem powinna dosłownie stanowić tło. Ta konwencja, nawet jeśli się ją parodiuje, ukazuje jednak społeczeństwo, w którym ludzie na pewnym stanowisku nie obywali się bez towarzystwa, a nawet pośledniejszy ludek rzadko bywał osamotniony. Zawsze byli pod ręką ludzie, z którymi można było dzielić zdumienie, złość lub smutek; ludzie gotowi do płaczu lub śmiechu. Sam fakt małżeństwa nie pozbawiał dżentelmena jego służącego ani damy jej pokojówki. Ani też służący czy pokojówka nie byli pozbawieni innych służących, z którymi mogli plotkować o wadach pracodawcy. Życie takie, jakie było przed rokiem 1900, miało wiele ujemnych stron, jednak zazwyczaj nie zaliczano do nich izolacji jednostki. Wielkie dni psychoanalityków miały dopiero nadejść.
Tak więc gdy obecność innych osób w pobliżu rozcieńczała w ten sposób małżeństwo, można przede wszystkim powątpiewać, czy średniowieczni małżonkowie tak wiele wymagali od siebie samych. Nie byli oni takimi indywidualnościami jak później ich potomni, a samo małżeństwo nie było sprawą osobistego wyboru. W poważnych rodzinach przedmałżeńskie negocjacje dotyczyły wyboru pomiędzy pozycją feudała a pozycją właściciela nieruchomości, pomiędzy możliwością zdobycia herbu a możliwością zdobycia gotówki. Dwoje najbardziej skłaniających się ku sobie ludzi pragnęło uniknąć małżeństwa, które mogłoby okazać się niekorzystne materialnie lub bezdzietne, lecz ich osobiste upodobania musiały być względnie proste. Nie należało oczekiwać znacznej różnicy poglądów w sprawach religii lub polityki, muzyki lub menu, a ryzyko poślubienia jakiegoś zupełnego abstynenta nie miało znaczenia. Można było przyjąć, że dziewczyna zna się na gospodarstwie, jak również, że nie zna się zupełnie na teologii ani na prawie. Pozycja mężczyzny nie opierała się na opinii, lecz na faktach, jego charakter był powszechnie znany, o jego przodkach wiedziano, że byli uczciwi lub wykolejeni, wspaniałomyślni lub podli. W Indiach rodzice obydwóch stron porozumiewali się w sprawach małżeńskich swych dzieci poprzez pośrednika, przy czym panna młoda i pan młody spotykali się po raz pierwszy dopiero w dniu ślubu. Nie praktykowano tego nigdy powszechnie na Zachodzie, jakkolwiek i tutaj uważano, że małżeństwo jest czymś więcej niż sprawą osobistą. Związek małżeński mógł powstać z rozmaitych przyczyn, przy czym uczucie było najmniej istotne; obydwie strony jednak nie miały powodów do skargi, dopóki partner posiadał odpowiednią pozycję, wiek, zdrowie i majątek. Pod pewnymi względami, na przykład w sprawach majątkowych, nasi przodkowie wymagali o wiele więcej niż my. Natomiast w sprawach czysto osobistych wymagali - rzecz jasna - o wiele mniej.
Pośród małżeństw planowanych i na ogół ze względów praktycznych zdarzała się od czasu do czasu - miłość. Według dworskich tradycji Prowansji rycerz nie-
omal musiał pałać beznadziejną miłością do jakiejś cudzej żony. Jednakże jeżeli pominiemy trubadurów (którzy potrafili być niesłychanie nudni), to wciąż jeszcze mamy pewną liczbę innych ludzi, którzy rzeczywiście zakochiwali się w sobie. Córka kupca, której nakazano poślubić wspólnika ojca, uciekała z przystojnym czeladnikiem. Mimo waśni pomiędzy dwiema rodzinami z Werony syn jednej z nich kochał córkę drugiej, co pociągnęło za sobą duże kłopoty dla wszystkich innych. Niewątpliwie zdarzały się wypadki tego rodzaju i oczywiście były przedmiotem ogólnej dyskusji oraz - naturalnie - dezaprobaty. Władza świecka pragnęła - rzecz jasna -- odstraszyć od wszelkich postępków, które prowadziłyby do prywatnych wojen, morderczych bijatyk i pojedynków. Kościół musiał ubolewać z powodu tak namiętnych wyczynów, gdyż mogły one pomniejszyć miłość Boga. Ubóstwianie dziewczyny jest ostatecznie jakąś formą bałwochwalstwa... A więc stateczna i odpowiedzialna opinia publiczna popierała małżeństwo z góry ułożone i zdecydowanie przeciwstawiała się żywiołowej miłości. Jednakże w parze z tym ogólnym potępieniem szło żywe zainteresowanie każdą miłosną przygodą, przy czym oburzenie mieszało się z zazdrością. Ponieważ jakaś eskapada słusznie opisana jako szalona i niegodziwa mogła pomimo to (nietrudno sobie wyobrazić) stanowić w owych czasach raczej rozrywkę. Potępienie wyrażano naturalnie głośniej niż zazdrość, chociaż nikogo nie można było winić za to, że chciał znać wszystkie szczegóły, zanim zaryzykował wyrażenie swej opinii. Najbardziej nierozważne postępowanie mogło ostatecznie stać się tematem dobrej opowieści: po francusku romansu, opowieści z rodzaju tych, jakie można znaleźć w literaturze greckiej i rzymskiej - przedchrześcijańskiej, jeśli idzie o epokę, i straszliwie pogańskiej, jeśli idzie o moralność. Taką właśnie opowieścią była historia Heleny, Parysa i oblężenia Troi. Jakkolwiek płaczliwa w tonie - starożytni ostatecznie nie umieli robić tego lepiej - nie traciła jednak swej wartości rozrywkowej. Można by nawet powiedzieć, że miała (ostatecznie) morał, gdyż nigdy jeszcze żadna miłosna przygoda nie okazała się tak katastrofalna w skutkach dla wszystkich, których dotyczyła, a także dla tysięcy tych, którzy interesowali się nią tylko marginesowo. Wydanie „Iliady" można by niemal uważać za przykład dla młodych ludzi, jak nieroztropność zostaje ukarana.
Romans przekształcił się w powieść, w drukowaną kronikę bardziej lub mniej prawdopodobnych wydarzeń, w których ogromne zainteresowanie sprawami miłości jest rzeczą co najmniej zwykłą i prawie - czy wolno tak powiedzieć? - niezmienną. Tak więc powieściopisarz przeważnie głosi ewangelię romantycznej miłości. Jeśli bohater, Earl of Norman to wers, puszcza mimo uszu wszystkie dobre rady, żeby tylko poślubić ładną córkę biednego wikarego, to jest to właśnie odpowiedni (jeśli niedokładnie taki, jak trzeba) temat romansu. Gdyby ten sam bohater w rozdziale XXII zmienił zamiar i postanowił poślubić zamiast tamtej dziewczyny dziedziczkę bogatych włości w Knightsbridge, nie byłoby w tym w ogóle nic romantycznego. Dlatego bohater lub bohaterka romansu musi umieć poświęcić wszystko, ale to wszystko, dla miłości. Ta konwencja jest starsza od samej powieści i Jane Austen, pierwsza wielka powieściopisarka angielska, umiała ją wykpić. W „Miłości i przyjaźni", którą napisała mając lat siedemnaście, zdemaskowała pomysł „miłości od pierwszego wejrzenia". Zawarła w tej książce wszystkie elementy romantycznej fabuły. Dobrze urodzony bohater odrzuca wcześniej ułożone i stosowne dla niego małżeństwo, kłóci się z ojcem, przeżywa wiele przygód i naraża się na niebezpieczeństwa, z punktu się zakochuje i od razu się żeni; a wszystko to z powodu książek, które czytał. Jane Austen pierwsza wykorzystuje także inną cechę romantycznej powieści: jest nią pomoc domowa. Skromny dom wiejski w Vale of Usk, będący scenerią pierwszego rozdziału, posiadał służbę (liczną), a Edward, nieoczekiwany gość, także nie przybył bez służącego. Gdyby bohaterka musiała zmywać naczynia, romantyczny efekt całkiem by się zepsuł. Lecz żadna osiemnastowieczna szlachecka rodzina nie zubożała na tyle, żeby obywać się bez służby. Oto dlaczego najśmielsze nowatorstwo powieści i dramatu XX wieku związane jest z pisarską szkołą „kuchennego zlewu". Z ogromnymi oporami wprowadziliśmy do powieści zlew, niszcząc romantyczną atmosferę w samym zarodku. Jeśli idzie o Jane Austen, taki rozwój powieści należał jeszcze do dalekiej przyszłości. Jej współcześni byli romantykami, a Sir Walter Scott wywierał większy wpływ niż ona. Ona jednak zrozumiała, że ludzie przejmują się książkami, które czytają. Powieść zaczęto już uważać za przewodnik życia. Od czasów Jane Austen romans stał się uznaną konwencją. Znaczenie wcześniejszych teorii małżeństwa stopniowo słabło i obecnie za zasadniczy uważa się związek oparty na miłości. Romantyczne powieści jako takie straciły nieco ze swego wpływu i można przyjąć, że umarły, skoro ich główny temat został wyczerpany, lecz sam romans stał się o wiele powszechniejszy niż kiedykolwiek przedtem. W dwudziestym wieku popularna gazeta przyniosła powieść nawet do najbiedniejszych domów, a potem gwałtownie pojawił się film, czasopismo kobiece, ilustrowana reklama, tania książka, sprzedaż ratalna, radio, big-beat i telewizja. W ten sposób wpływ romantycznej idei wzrósł ogromnie, uwidoczniono ją nawet analfabetom. Zamiast małżeństwa uświęconego przez kościół i państwo, przez konwenans i prawo, mamy teraz małżeństwo z. miłości.
...miłość winna trwać przez całe życie
Namiętna miłość, będąca niegdyś wyjątkiem, stała się teraz regułą; już się od niej nie odstrasza, lecz niemal do niej zmusza. Panna młoda i pan młody powinni być w sobie dziko zakochani i ludzie są raczej zdumieni, jeśli jedna ze stron przyzna prywatnie, że decyduje tu jakiś inny powód. Co więcej, uważa się, że miłość, ozłacająca swym blaskiem ceremonię ślubną, winna trwać przez całe życie. Jest to konwencja powieści, a także bajki, że państwo młodzi muszą już zawsze żyć szczęśliwie. To samo założenie przebija z ostatniej sekwencji filmu w kinie i z tego samego filmu powtórzonego w telewizji. Ów finałowy, długi pocałunek jest rozwiązaniem problemu, a nie jego postawieniem; jest końcem, a nie początkiem opowieści.
Słabość owej teorii jest aż nazbyt widoczna. Jeśli tak bardzo interesujemy się małżeństwem i polegamy na wątku miłosnym jako na jego trwałym składniku, aż za bardzo narażamy się na karę za nadmierny optymizm. Jeśli wyciągnęliśmy właściwe nauki z powieści i dramatu, potrafimy żywo sobie wyobrazić ekstatyczny nastrój, w jakim małżeństwo powinno się zacząć. Oświadczyny powinny nastąpić na szczycie góry o wschodzie słońca albo też na oświetlonym blaskiem księżyca pokładzie statku pod tropikalnym niebem. Miodowy miesiąc powinien być jednym pasmem szaleństw w Las Vegas czy w Wenecji, a pierwszym ogniskiem domowym - czarujący domek w Cotswolds lub w Vermont. Lecz trudno utrzymać romans na tym poziomie przez pięćdziesiąt lat. Oczywiście, może on się odrodzić, lecz jego nawrót następuje zwykłe w związku z inną osobą. I w tym właśnie punkcie ideał romantyczny odsłania swą słabość już na samym początku. Opierając się na teorii, że miłość jest wszystkim, bohater musi z pogardą odrzucić prozaiczną sugestię, że powinien poślubić lady Dorotę lub jej współczesny odpowiednik: córkę naczelnego dyrektora. Zamiast tego musi oświadczyć, że kocha Dolores, piękną dziewczynę pochodzenia cygańskiego, której rodzice-kryminaliści mieszkają w najnędzniejszym kącie targu starzyzną. Rodzice próbują odwieść go od tej myśli. Starszy brat wskazuje na jeszcze inne ujemne strony. Dyrektor tłumaczy mu, że takie małżeństwo nie pomoże mu w karierze urzędniczej. Przewodniczący klubu przypomina, że zgłoszono i inne kandydatury. Krewni, koledzy i starzy przyjaciele z college'u szeroko na ten temat plotkują. Cały świat jest przeciw niemu: i to jest właśnie sytuacja, w której ujawnia się prawdziwy heroizm. „Kocham ją" - wyjaśnia bohater po prostu, i następuje małżeństwo.
Po siedmiu latach bohater jest śmiertelnie znudzony Dolores i zakochuje się w Oldze. Wszystkich jego współpracowników przeraża myśl o rozwodzie, wszyscy krewni pogodzili się teraz z Dolores (która urodziła bliźnięta) i wszyscy zgadzają się co do tego, że opuszczenie przez bohatera rodziny będzie równocześnie zbrodnią i szaleństwem. „Kocham Olgę" - wyjaśnia bohater, powtarzając się, lecz w innym kontekście, i wkrótce żeni się powtórnie. Idea, według której miłość jest wszystkim, mogła usprawiedliwić pierwsze małżeństwo, lecz tak samo może usprawiedliwić rozwód; a także każdy rozwód w przyszłości. Powstaje więc pytanie, czy tak niepewny związek jest w ogóle małżeństwem.
W tym miejscu nieunikniona staje się wzmianka o Hollywood, ponieważ bożyszcza ekranu, które uczyniły tak wiele dla ustanowienia ideału romantycznej miłości, uczyniły niemal równie wiele, by dowieść jej nietrwałości. Każda końcowa sekwencja filmu z jej technikolorowym zachodem słońca i niebiańskim chórem jest daniną złożoną czemuś, co wśród samych bóstw ekranu jest raczej teorią niż praktyką. „Cała wieczność" znaczy tutaj mniej więcej dwa lata i niebawem zwycięża opinia, że obyczaje Hollywoodu muszą w istocie być lekkie. Prawda jest naturalnie zupełnie inna. W gruncie rzeczy gwiazda filmowa jest poślubiona ekranowi, uzyskawszy ustaloną pozycję dzięki upartej wytrwałości w najbardziej niewdzięcznym i nudnym zawodzie znanym człowiekowi. Życie małżeńskie w zwykłym znaczeniu jest tu naturalnie wykluczone, ponieważ nie da się pogodzić z czasem poświęcanym reklamie i pracy. Trwanie w staropanieństwie lub kawalerstwie jest również wykluczone, gdyż stwarza to niewłaściwy obraz dla publiczności. Dlatego rzeczą istotną jest zawarcie małżeństwa, jest to także wygodne jako ewentualna odpowiedź na wszelkie natręctwo z jakiejkolwiek innej strony. Lecz małżeństwo to nigdy nie znaczyło ani nawet nie miało znaczyć nic więcej niż właśnie to. I tam, gdzie pobiera się dwoje gwiazdorów filmowych, nikłe są szanse na to, żeby mogli znajdować się razem w tym samym miejscu o każdej porze. Małżeństwo tego rodzaju jest czymś, czego publiczność na ogół nie potrafi zrozumieć. Ludzie zdają sobie sprawę z tego, że romans udramatyzowany nie jest trwały. Teoria wierności, zawarta w ostatniej sekwencji filmu, znajduje od razu swoje zaprzeczenie w relacjach gazet o tym, jak rzeczywiście żyją aktorzy. Jako czynnik cementujący małżeństwo i zastępujący wszystkie poprzednie konwencje romans naprawdę okazuje się czymś bardzo wątpliwym.
Byłby on bardziej atrakcyjny, gdyby był mniej skomercjalizowany. Nowoczesna technika sprzedaży zmusza ludzi do łączenia się węzłem małżeńskim w coraz wcześniejszym wieku. Podniecenie powstałe na dancingu przy wrzaskach i jękach całego towarzystwa znajduje często swój punkt kulminacyjny w pewnego rodzaju małżeństwach z impulsu, z czego słynie Las Vegas. Jubilerzy, handlarze kwiatów i właściciele moteli razem, ryczałtowo, załatwiają te sprawy, które mogą obejmować nawet basen pływacki. Owe małżeństwa zawarte w najwcześniejszej młodości są rzeczą zwykłą, a nawet broni się ich na tej zasadzie, że ludzie niedojrzali łatwiej przystosowują się do siebie niż charaktery już ukształtowane. Z drugiej strony ich wadą - albo przynajmniej jedną z wad - jest fakt, że wczesne małżeństwo musi trwać (jeśli w ogóle trwa) przez tak długi czas. Początkowy entuzjazm, romansowy impuls trzeba podtrzymywać przez pięćdziesiąt lat. Czyż jakiekolwiek wzruszenie może trwać tak długo? Wśród ludzi na pewnym poziomie charakteru i intelektu mężczyzna uczyni lepiej, żeniąc się w wieku lat trzydziestu i biorąc sobie dziewczynę dwudziestodwuletnią. Perspektywy małżeństwa są lepsze, gdy poświęca mu się nieco mniej niż całe życie. Odnosi się to zarówno do małżeństwa, jeśli rozważa się je jako pewien okres lat, jak i do małżeństwa, które zajmuje pewną część dnia. Małżeństwo zawarte w późniejszym wieku daje ludziom czas na rozwinięcie ich zainteresowań, które będą kontynuować; mogą interesować się ornitologią albo Meksykiem, poezją albo grą w szachy. Tam, gdzie istnieją pewne specjalne pasje, para małżeńska mniej wymaga od siebie nawzajem. Choć mniej od siebie zależą, wkład każdego z partnerów jest większy. Jest to sytuacja korzystniejsza od tej, w której ludzie wymagają od siebie tego, czego żadne z nich nigdy nie miało.
Czy małżeństwo w późniejszym wieku jest naprawdę możliwe? Trzeba przyznać, że istnieją potężne siły komercjalne, które są mu przeciwne. Romantyczna literatura i muzyka wraz z dramatem i tańcem sugerują gwałtowną potrzebę wyżycia seksualnego. W tym miejscu wkracza moralność, powstrzymująca życie seksualne poza małżeństwem. Istnieje wreszcie powódź reklam handlowych, mających dowieść, że małżeństwo w młodym wieku jest finansowo możliwe, społecznie pożądane, uczuciowo atrakcyjne i z pewnością słuszne. Niektórzy sprzedawcy nieruchomości i mebli lubią klientelę młodzieżową, niedoświadczoną i wrażliwą. Z każdego programu artystycznego i z każdego parkanu rozbrzmiewa to samo wezwanie do zalegalizowania życia płciowego. Miłość jest wszystkim - co do tego twórcy reklamy są zgodni - ale miłość nielegalna nie sprzyja interesom. Nawet z punktu widzenia hotelarza lepszy jest miodowy miesiąc niż „dziki" weekend. Jednakże najlepiej rozwija się handel dzięki istnieniu małżeństw z dziećmi, dzięki wysokoprocentowym pożyczkom, udzielanym pod płaszczykiem ratalnej sprzedaży, sprzedaży nieruchomości, cotygodniowym rachunkom za zamówienia i recepty, za pieluchy i lalki. Wiemy, że istnieją czasopisma, które zaspokajają kaprysy kawalerów lub mężczyzn uważających się za kawalerów, aby móc przeczytać taki magazyn, lecz większe imperia handlowe są zainteresowane w zachowaniu moralności. Las Vegas z pewnością nie jest najbardziej purytańskim miejscem na świecie, lecz jest ono, ze statystycznego punktu widzenia, jednym z najbardziej religijnych. Związek pomiędzy moralnością i handlem nie jest teorią, lecz faktem.
Gdy żongluje się romansem jako ideą, można łatwo przesadzić; a pod tym względem powinniśmy być jeszcze bardziej podejrzliwi, jeśli zdajemy sobie sprawę, że jest on towarem, z którego inni mają zamiar ciągnąć zyski. Dlatego myśląc o małżeństwie powinniśmy zwracać uwagę na czynnik wieku, zdrowia, rodziny, . pochodzenia i przeszłości, charakteru, wychowania, wykształcenia i inteligencji. Pozostaje jednak jeszcze, na końcu, sprawa miłości. Co więcej, dowiadujemy się z literatury, że istnieje stan zakochania się różny od każdego innego stosunku wobec drugiego człowieka. To wprawdzie jest urojenie, lecz miłość na pewno jest ważna. Jednakże w praktyce problem polega na tym, żeby określić, w jakim stopniu miłość jest potrzebna i czy ona rzeczywiście istnieje. „Kocham Mike'a - powiada dziewczyna - ale czy jestem w nim zakochana?" Jeśli owa dziewczyna posiada umiarkowanie gorące serce, to w swoim czasie kochała już rodziców, młodsze siostry, wujcia Piotra i kilka koleżanek w szkole, nie mówiąc już o pudlu, dwóch kucykach, kilku kotkach i o żółwiu. Na podstawie przeczytanych powieści wnioskuje, że jej miłość do Mike'a powinna osiągnąć wyższy stopień, powinna w gruncie rzeczy funkcjonować „na pełnych obrotach", przy dosłyszalnym zgrzycie w skrzynce biegów jej serca. Niecierpliwe nasłuchiwanie, czy nastąpi taka zmiana biegów, jest błędem. Nie ma, z konieczności, zbyt wyraźnej różnicy pomiędzy miłością, jaką odczuwa się we wtorek wieczorem, a zakochaniem się, jakie może nastąpić w środę rano. Istnieje tylko jeden rodzaj miłości, lecz zmienia się jej nasilenie, przy czym punkt kulminacyjny osiąga się, zależnie od warunków, gdy realizacja miłości staje się możliwa. Taka realizacją wynika ze spotkania się dwóch różnych uczuć. Jednym z nich jest miłość taka, jaką czuje się do pieska czy do szkolnej koleżanki, lecz nieco mocniejsza. Drugim jest pożądanie fizyczne, które można odczuć w stosunku do kogoś zupełnie obcego. Strona fizyczna zagadnienia nie przedstawia żadnego problemu, gdy obecność lub brak uczucia jest sprawą oczywistą. Lecz miłość zależy od stopnia uczucia, a istoty ludzkie nie mają zbyt wyraźnych środków na to, żeby sprawdzić, czy punkt wrzenia został osiągnięty. Zastanawiają się: ile trzeba, żeby było dosyć?
W gruncie rzeczy miłość jest bardziej wymierna, niż większość z nas zdaje sobie z tego sprawę. Można ją wymierzyć w kategoriach ludzkiej niedoskonałości. W tym celu przyjmijmy, że młody człowiek o krytycznym spojrzeniu ma skłonność do porównywania każdej poznanej dziewczyny z wyimaginowanym ideałem; przy czym jego wymarzone bóstwo określmy prozaicznie jako X. Żywi on pewne uczucie dla tuzina dziewcząt, lecz wie, że niemal każda z nich ma jakąś skazę, którą można by lub której nie można by usunąć. Adela jest ładna, lecz zbyt wysoka; Betty jest zabawna, lecz za tęga; Karola ma śliczną figurę, lecz irytujący głos; Diana jest urocza, lecz ma złą cerę; Ethel jest inteligentna, ale nie umie się ubierać; Frances jest piękna, ale leniwa; Georgina jest lubiana, lecz złośliwa; Helena atrakcyjna, lecz nieśmiała. Pełen krytycyzmu młody człowiek zastanawia się zatem intensywnie, czy którąś z nich można by jakoś przybliżyć do X? Czy Betty da się namówić na dietę? Czy Karola zgodzi się poddać kuracji głosu? Czy Diana chciałaby przez pewien czas odżywiać się sałatą, a Georgina poszłaby na kurs etyki społecznej? Odpowiedź brzmi, że żadna z nich, w żadnym wypadku, nie osiągnie poziomu X. Żeby wyrazić to bardziej precyzyjnie, nasz młody człowiek żadnej z nich nie kocha w stopniu wystarczającym. Dlaczego? Ponieważ żadnej z nich nie może kochać dostatecznie, jeśli zdaje sobie równocześnie sprawę z jej braków.
Powróćmy dla celów porównawczych do wymarzonej dziewczyny X. Ma ona proste, złote włosy, promienne, niebieskie oczy, jasną cerę i jest doskonale zbudowana. Jest inteligentna i zabawna, troskliwa i przyjacielska, wysportowana i łagodna. W ten czy inny
sposób każda dziewczyna, jaką poznaje nasz młody człowiek, odpada w porównaniu z X. Wreszcie nadchodzi dzień, gdy chłopak zostaje przedstawiony Marga-ret - brunetce o kręconych włosach, szarych oczach, o śniadej cerze, raczej niskiej niż wysokiej, raczej zamyślonej niż rozmownej, raczej powściągliwej niż wesołej. Młody człowiek uważa, że Margaret jest zupełnie cudowna, i mówi o tym swej siostrze.
Ależ Margaret ma piegi, a ty tego nie znosisz!
Wiem, że je ma, i od kiedy ją poznałem, współczuję każdej dziewczynie, która nie ma piegów!
I skoro raz doszedł do tego wniosku, to znaczy, że kocha Margaret w stopniu wystarczającym, żeby się z nią ożenić. Istota rzeczy polega na tym, że kocha ją taką, jaka jest, a nie taką, jaką mogłaby być albo stać się. Co więcej, ona zajęła miejsce owego wymarzonego bóstwa X. Podczas gdy odrzucał Betty za to, że nie jest szczupła, a Georginę za to, że nie jest uprzejma, czyni teraz z Margaret swój wzorzec doskonałości, według którego będzie osądzał inne dziewczyny. W porównaniu z Margaret Adela jest jeszcze wyższa, a Betty jeszcze tęższa, Karola jeszcze bardziej hałaśliwa, a Diana bardziej pryszczata, Ethel jest jeszcze większym czupiradłem, a Frances jeszcze bardziej niemrawa. Jednakże odkładając na bok wszystkie tego rodzaju porównania, żadna inna dziewczyna nie ma takiego lekko ochrypłego głosu jak Margaret, żadna nie ma jej zdolności obserwacji, żadna inna dziewczyna nie ma tak pięknych rąk. Całkowicie niepodobna do X, Margaret nie jest bóstwem w żadnym sensie. Swoje zalety objawia zupełnie nieoczekiwanie, począwszy od spokojnego, milczącego towarzystwa do nagłego blasku słonecznego uśmiechu. Głównym atutem Margaret jest to, że jest ona sobą, Margaret, a młody człowiek kocha ją właśnie taką, jaka jest, z piegami i wszystkim. Biorąc pod uwagę jego całkowitą akceptację i element fizycznego pożądania, można powiedzieć, że młody człowiek jest zakochany. Czy Margaret czuje to samo? Któż to może wiedzieć? Przyjmijmy jednakże, że się pobiorą. W tym miejscu kończy się romantyczna powieść. W sensie o wiele bardziej realnym w tym właśnie miejscu zaczynają się prawdziwe problemy.
Małżeństwo romantyczne to małżeństwo dwojga ludzi, którzy są sobie przeznaczeni od początku świata. Wszystkie przeszkody zostały usunięte, ponieważ młoda para jest idealnie dobrana i żaden z partnerów nie wyobraża sobie szczęśliwego małżeństwa z nikim innym. Małżeństwa - jak zwykło się mówić - są zawierane w niebie; każdy taki wypadek jest bez wątpienia rezultatem czegoś, co moglibyśmy słusznie nazwać konferencją na szczycie. Można sobie malowniczo wyobrazić, jak wysoko wyspecjalizowana grupa archaniołów, posiadająca kosmiczną kartotekę, decyduje o tym, że młody człowiek z Seattle znajdzie pełnię szczęścia w małżeństwie z pewną dziewczyną z Cardiff. Niebiańskie kierownictwo może zatem stworzyć taką sytuację, że każde z tych dwojga młodych zamówi bilety na tę samą wycieczkę autokarem do Jugosławii, zorganizowaną przez Biuro Podróży „Przedsiębiorczość". Spotkawszy się w Trieście, zjedzą razem obiad i zatańczą z sobą w Dubrowniku, a zaręczyny ogłoszą w Gatwick. O romansach, będących tak wyraźnie wynikiem przypadkowych spotkań w Estoril czy w Port of Spain, można by istotnie myśleć jako o skutkach interwencji aniołów. Ostatecznie wygląda to na coś więcej niż na zwykły zbieg okoliczności, że młodzi ludzie zarezerwowali w samolocie sąsiadujące z sobą miejsca! Teoria taka byłaby bardziej przekonywająca, gdyby większość romansów miała taką oprawę. W rzeczywistości jednak historia jest o wiele bardziej banalna. Chłopiec poznaje dziewczynę w szkole średniej, gdzie możliwość wyboru ogranicza się - żeby tak rzec - do piętnastu osób. Albo też dziewczyna poznaje chłopca jako swego sąsiada w podmiejskim domu czynszowym, gdzie właściwie ma do wyboru tylko czterech innych, przy czym jeden z nich jest homoseksualistą. Młody człowiek spotyka młodą damę w college'u, gdzie innych młodych dam do wzięcia jest czterdzieści sześć. Stenografka poznaje młodego urzędnika w biurze, gdzie pracuje tylko dwóch kawalerów. Za pomocą dość prostego rachunku możemy obliczyć, że suma możliwości dla danej osoby wynosi (powiedzmy) pięćdziesiąt jeden lub siedemdziesiąt osiem. W ten sposób małżeństwo zaaranżowane w niebie opiera się na ograniczonej liście osób znajdujących się na ziemi. Tak bardzo oddaleni od archaniołów, przerzucających kartki w niebiańsko rozległym gabinecie, młodzi ludzie mają w rzeczywistości tylko niewielką możliwość wyboru, zamkniętą - być może - w granicach tej samej mili kwadratowej. Przyjmując, że niektóre dziewczęta mają więcej młodych ludzi do wyboru, inne z pewnością mają ich mniej. Pobieżne studium zagadnienia ujawni nam zatem, że w większości wypadków zadanie archaniołów było względnie łatwe; najtrudniejszą jego część pozostawiono, w gruncie rzeczy, samej, dziewczynie.
Małżeństwo zawierane w Niebie wyszło już nieco z mody. Jego nowoczesnym ekwiwalentem jest małżeństwo zawierane za pomocą Mózgu Elektronowego. Teoretycznie może się zdarzyć, że milion kawalerów i starych panien wsunie do maszyny karteczkę, szczegółowo opisującą to, co mają do ofiarowania, i dokładnie określającą to, co próbują znaleźć. Maszyna odpowie, że M/7345162 będzie prawdopodobnie idealnym mężem dla F/9883694, a ona dla niego - idealną żoną. Robiono to już rzeczywiście, lecz nie na tak wielką skalę, żeby można stąd wysnuć zdecydowane wnioski co do powodzenia tej metody. Przy wystarczająco dużej liczbie zarejestrowanych kandydatów do małżeństwa komputer z pewnością oferuje naukowe podejście do problemu. Czy jednak udziela odpowiedzi ostatecznej - to inna sprawa. Wątpliwości muszą tu w pierwszym rzędzie dotyczyć dokładności faktów podanych maszynie. Na początkowe pytania formularza ludzie z pewnością odpowiadają właściwie, gdyż na ogół są dosyć prawdomówni, jeśli idzie o ich wzrost, wagę, rasę, wyznanie, wykształcenie i stan finansowy; lekko tylko poprawiają - być może -- swój wiek. Jednakże po przekroczeniu pewnej granicy ów opis samego siebie jest prawdopodobnie zawodny. „Czy jesteś nudziarzem?" - oto pytanie o żywotnym znaczeniu, lecz ilu nudziarzy odpowie na nie: „Tak"? „Czy jesteś hojny?", można słusznie zapytać, a iluż skąpców odpowie: „Nie"? Niewiele tylko osób przyzna, że są kłótliwe, nie lubiane, leniwe i brudne. Po prostu tak się składa (będą wyjaśniać), że wszyscy ich sąsiedzi są do nich wrogo usposobieni, koledzy są nieprzyjaźni, pracodawcy niemądrzy, a woda zbyt zimna, żeby się w niej myć. I znów: niewiele osób powie o sobie, że są snobami, uparciuchami, że są samolubni i tępi, lecz wszystkie te określenia są jednak w użyciu i muszą się przecież do kogoś odnosić. A już nikt nie zechce się przyznać do braku poczucia humoru. Skądże! Największe ponuraki pragną patrzeć na życie od jego zabawnej strony, lecz żyją, na nieszczęście, tam, gdzie nic zabawnego się nie mówi ani się nie dzieje. A zatem istnieją powody, żeby wątpić, czy mózg elektronowy będzie informował właściwie.
Ludzie, którzy nie potrafią udzielić ścisłych informacji o sobie samych, nie potrafią także z wielką odpowiedzialnością określić swoich pragnień. Mówi się, że panowie wolą blondynki, ale żenią się z brunetkami; i z pewnością to prawda, że dziewczęta, które poślubiają, są mało podobne do tych, które wyobrazili sobie w marzeniach. Młody człowiek, który marzył, żeby poślubić dziewczynę rudowłosą, dwudziestotrzyletnią, wysoką na 5 stóp i 7 cali, o doskonałej figurze, zamiłowaną sportsmenkę, znającą języki, lubiącą muzykę, baptystkę, republikankę, skandynawskiego pochodzenia i wykształconą w Nowej Anglii, żeni się ostatecznie z brunetką, trzydziestojednoletnią, bez biustu, wysoką na 5 stóp zero cali, zatopioną w książkach, z zamiłowaniem do astronomii i malarstwa akwarelowego, agnostyczkę i demokratkę, pochodzenia włoskiego i wychowaną w Nowym Meksyku. Można by sądzić, że nasz młody człowiek zmienił plany. Zorientował się bowiem, że przy swoim uposażeniu nie ma szans na zdobycie zgrabnej rudowłosej. Nic podobnego. Ruda się znalazła, była nawet do wzięcia, ale śmiała się w sposób zupełnie irytujący. Innymi słowy, mózg elektronowy mógłby znaleźć to, o co go pytano, lecz nie znaleźć tego, czego sobie życzono, wzbudzając w nas przy tym wątpliwości, czy starania o zdobycie takiej partnerki są w ogóle możliwe. Mężczyźni rzadko zdają sobie sprawę z tego, co ich pociąga. Mężczyzna może zakochać się w A (która go nie zechce), może doprowadzić niemal do rozwodu B (która jest już zamężna), mieć szalony romans z C, a ostatecznie ożenić się z D. Będzie zapewne myślał - patrząc wstecz - że te dziewczyny były do siebie nawzajem zupełnie niepodobne - przynajmniej fizycznie - i że dla niego najważniejsza musi być osobowość.
Przy tych wszystkich milionach fiszek nietrudno było popełnić błąd
Być może, dopiero jego przyjaciel zwróci na to uwagę, że cztery dziewczyny, istotnie całkiem do siebie niepodobne, miały jednak wszystkie zadarte nosy. Dopiero potem młody człowiek zorientuje się - już dawno po ślubie - że nie potrafiłby widocznie kochać dziewczyny o innym nosie. Ten zasadniczy fakt pozostałby ukryty przed mózgiem elektronowym, ponieważ w swoim czasie nie znał go sam delikwent; nie wie on też po dziś dzień, dlaczego miałaby go pociągać właśnie ta jedna cecha. Fakt, że jego przyjaciel potrafił potem dostrzec coś wspólnego dla A, B, C i D, na nic się nie przydał w stadium wcześniejszym, zanim jeszcze A pojawiła się na scenie.
Dlatego staranie się o czyjąś rękę za pomocą mózgu elektronowego - wspaniałe w teorii - może nie mieć zastosowania w życiu, którym rzeczywiście żyjemy; a myśl, że dwoje ludzi jest sobie przeznaczonych i że żadne z nich nie mogłoby poślubić nikogo innego, jest oczywiście złudzeniem. Niemniej jednak nic by nie szkodziło - można by pomyśleć - gdyby ludzie wierzyli, że wybór został dokonany w niebie. Jednakże w rzeczy samej jest to idea ogromnie niebezpieczna. Przypuśćmy, że dziewczyna idzie do ślubu z tą wiarą, że Mikę jest jedynym mężczyzną we wszechświecie, za którego mogłaby wyjść za mąż (chociaż był po prostu najlepszy z tych trzech kandydatów, którzy się jej oświadczyli), zacznie ona prędzej czy później podejrzewać, że cała sprawa wynikła ze zwykłej pomyłki w kartotece. Przy tych wszystkich milionach fiszek nietrudno było popełnić błąd. A jeśli np. dwie kartki się skleiły? Jeśli zaplanowane dla niej małżeństwo z Michaelem H. Sorensonem (lat 23) skończyło się na tym, że przez urzędnicze niedopatrzenie poślubiła - zupełnie nieodpowiednio - Michaela M. Sorensona (lat 31)? Te rzeczy
zdarzają się nawet w najsprawniej działających instytucjach. W rezultacie żona pyta samą siebie: „Czy to małżeństwo jest właściwe? Czy będzie udane?" Ale żadne małżeństwo nie będzie udane w tym sensie. Powinna ona bowiem zadać sobie pytanie: „Co mam zrobić, żeby było udane? Ono musi być udane, idzie tylko o to, jak to zrobić".
Małżeństwo jest wspólnym rachunkiem, na który muszą wpłacać obaj partnerzy, jeśli nie ma zostać bez pokrycia. Trwałość małżeństwa zależy od zrozumienia trudności tego przedsięwzięcia, od wysiłków, podejmowanych przez każdą ze stron i od sukcesów, jakie strony odnoszą w porozumiewaniu się z sobą nawzajem. Główna trudność to ilość czasu spędzanego razem, i to rzeczywiście tylko razem. Trudność ta wyraźnie maleje wskutek szerszych zainteresowań, dzięki kontaktom towarzyskim i przyjaciołom. Zmniejsza ją jednak także sposób, w jaki ludzie się rozwijają. Najmniej nudnymi współtowarzyszami są ludzie o coraz szerszych i stale zmiennych zainteresowaniach. Sukcesy odnoszą ci, którzy mogą korzystać z rezerw altruizmu, wyobraźni, cierpliwości i humoru; ci, którzy początkowemu romansowi potrafią nadać nowy wymiar, osnuwając szarą rzeczywistość złotym blaskiem przygody, baśni i dramatyczności. Ale zbyt często zaniedbywaną sprawą jest sztuka porozumiewania się. Wyrażamy nasze uczucia za pomocą słów (pisanych lub mówionych), gestów lub też - inaczej - za pomocą milczenia. Przyjmując, że motywy, którymi się kierujemy, są jak najlepsze (o tym wiemy), mimo to możemy spowodować kryzys, jeśli nie potrafimy powiedzieć tego, co myślimy; albo inaczej - i jeszcze gorzej - mówimy coś odwrotnego, niż zamierzamy. Cały problem porozumiewania się zasługuje na więcej uwagi, niż mu się zwykle poświęca.
Na początku musimy zdać sobie sprawę, że nasz sposób wypowiadania się przybiera dwie formy: tę, z którą przyszliśmy na świat, i tę, której (być może) nauczyliśmy się. Od dzieciństwa odczuwamy potrzebę wyrażania naszych uczuć. Płacz dziecka może nie być spowodowany niczym specjalnym, a tylko wyrażać ogólne rozdrażnienie. Opowieść dziecka o tym, jak było w przedszkolu, wyzwala się w powodzi słów bez związku, a celem nie jest informacja, lecz tylko pozbycie się własnych myśli. Przekleństwa mężczyzny, gdy mu upadnie młotek, nie mają żadnego innego celu poza wyrażeniem irytacji. Paplanina kobiety przez telefon w rezultacie łagodzi tylko jej chwilową samotność. Często aż kipi w nas gniew, rozczarowanie, zazdrość lub radość. Te uczucia i myśli muszą znaleźć jakieś ujście i ludzie często wolą rozmawiać z psem niż milczeć. Pierwszym i prymitywnym celem rozmowy jest zatem wyrażenie jakiegoś uczucia, którego nie możemy już dłużej zatrzymać wyłącznie dla siebie. Dlatego świat pełen jest ludzi, którzy rozmawiają tylko z tego powodu, pomagając sobie gestykulacją i odczuwając ulgę, gdy powiedzieli już to, co mieli do powiedzenia. Ten wylew uczuć pod wpływem emocjonalnego napięcia nie ma niczego wyjaśniać, nikogo instruować, niczym kierować ani o nic prosić. Gdy wypowiada słowa, rozmówca myśli tylko o sobie. Wszystko, co ma do przekazania pod wpływem jakiejś presji, wynika z poczucia własnej słabości. Można wątpić, czy potrafi zapanować nad innymi, gdy z pewnością nie jest w stanie panować nad samym sobą.
Już mniej więcej od piątego roku życia niektórzy z nas uczą się innego rodzaju rozmowy. Zaczynamy rozmawiać po to, aby przekazać jakąś wiadomość. Mamy na myśli jakiś istotny cel. Kiedy już określiliśmy ten cel, musimy dokonać dużego wysiłku wyobraźni.
Musimy wejść w skórę osoby, do której się zwracamy, i zastanowić się, jakie są widoki, żeby nasze słowa odniosły skutek. W co ta druga osoba już wierzy albo co' wie? W jaki sposób należy ją poinformować, wywrzeć na niej wrażenie, wpłynąć na nią? Mówiąc z nią, wciąż mamy na myśli nasz cel. Forma, szczegół, akcent i ton naszej wypowiedzi jest odbiciem naszego dążenia, a nie naszego aktualnego nastroju. Wszystko, co mówimy, jest przemyślane, wyliczone, spokojne. Ale czy jest tak rzeczywiście? W praktyce kończy się to jakąś mieszaniną: większość słów jest obliczona na uzyskanie określonego efektu, ale niektóre są jednak wciąż spontaniczne. Przy tym mogą panować różne opinie co do tego, jaki rodzaj powinien przeważać. Podobno dawni kwakrzy, zanim wypowiedzieli jakieś zdanie, zapytywali samych siebie: „Czy to jest prawdziwe? Czy to jest uprzejme? Czy to jest potrzebne?" Jeśli mieli jakieś wątpliwości, zmieniali zamiar i nie mówili nic. W pewnych granicach wszyscy tak postępujemy, niektórzy buntują się jednak przeciw konwenansom, twierdząc, że dziecięca spontaniczność jest lepsza od wiecznej hipokryzji. Czemuż nie mamy swobodnie wyrażać tego, co myślimy i czujemy? Czemu nie mamy być uczciwi i nie mamy mówić tego, co nam przychodzi na myśl? Po prostu dlatego, że nie jesteśmy na tyle szlachetni. Gdyby wszystkie nasze myśli były wielkoduszne, inteligentne i czyste, nie byłoby żadnych przeszkód, żeby je wyrażać. Na pewno istnieją ludzie o świętym charakterze i dziecięcej niewinności, których myśli zawsze nadają się do tego, żeby się nimi dzielić. Ale niewielu z nas odpowiada temu opisowi. Nasze swobodne uwagi, gdybyśmy je wypowiadali, byłyby samolubne, niesympatyczne, lekceważące, nieprzyzwoite lub szorstkie. Dlatego nauczyliśmy się tłumić nasze pierwsze reakcje i zastępować je innymi, o których wiemy, że będą do przyjęcia. Zamiast mówić to, co myślimy, mówimy to, co, mamy nadzieję, przysłuży się naszemu celowi. Dostosowujemy nasz styl do starszych lub młodszych od nas rozmówców, których musimy pouczać lub którym musimy być posłuszni. W przypadkowej konwersacji szukamy rozrywki lub wrażeń, atrakcyjności lub zabawy. Zawsze znajdą się ludzie, którzy wyrywają się z tym, co chcą powiedzieć, i nie troszczą się o to, jaki to wywrze efekt, ale takich uważa się zazwyczaj za nudziarzy. Cywilizowane społeczeństwo skłania się ku temu, co przemyślane, a odwraca od tego, co spontaniczne. Z jednym wyraźnym wyjątkiem wobec ludzi, których sztuczność wydaje się naturalna. Ci zatarli w sobie wszelki ślad udawania nie dlatego, że powrócili do aktów spontaniczności, lecz dlatego, że ze sztuki uprzejmości uczynili cechę swej osobowości. Główny bohater w „Szczęśliwym Hipokrycie" Maxa Beerbohma nosi maskę świętego, lecz w końcu staje się nim rzeczywiście. Niewielu z nas mogłoby to uczynić, ale wszyscy jesteśmy nieco bardziej świątobliwi, starając się wydać lepszymi, niż jesteśmy w rzeczywistości. Przynajmniej do pewnych granic udawanie staje się prawdą.
Jeśli z naszą grą pozorów łączy się pewien wysiłek, kusi nas myśl, że małżeństwo nas od niego uwolni. Nasz partner będzie nam tak bliski, że będziemy mogli - przynajmniej w życiu prywatnym - powrócić do dzieciństwa i uwolnić się od wszystkiego, co w nas tkwi. Wobec tej jednej osoby na świecie - tak to odczuwamy - nie potrzebujemy zachowywać pozorów. Czasem to jest słuszne, ale w większości wypadków - to błąd.
Wspólne życie polega przede wszystkim - na uprzejmości. Uczucie, jakie okazujemy innym osobom, sprawia, że często stajemy się bardziej niż uprzejmi, ale z pewnością nigdy nie powinno doprowadzić do tego, aby się stało odwrotnie. Życzliwość to coś więcej niż grzeczność, lecz grzeczności nigdy nie powinno zabraknąć. Jest to jeszcze ważniejsze, jeśli mamy dzieci, gdyż one swe pojęcia o grzeczności tworzą głównie na podstawie przykładu. Grzeczność, okazywana przez nie innym, będzie odbiciem ich domowych doświadczeń. Nie może być większego błędu niż przypuszczenie, że małżeństwo uwalnia nas od grzeczności.
Nie może być większego błędu niż przypuszczenie, że małżeństwo uwalnia nas od grzeczności
Raczej przeciwnie - w okolicznościach, gdy bierze nas pokusa, żeby być mniej grzecznymi, wymaga ono od nas jeszcze większej grzeczności. W sztuce „Kto się boi Wirginii Woolf?" dano nam przerażający obraz małżeństwa wyraźnie zbankrutowanego. Ostatecznie zdajemy sobie sprawę, że to małżeństwo się utrzyma, ale będzie ono męczarnią dla głównych bohaterów, a także dla ich przyjaciół i sąsiadów. Sytuacja nie jest niezwykła. Niezwykły jest - miejmy nadzieję - niski poziom obyczajów. Czasami musimy dojść do wniosku, że to, co ludzie myślą, może być mniej ważne niż to, co mówią.
Na temat grzeczności istniały zawsze dwie szkoły myślenia. Jedna związana z mniej lub bardziej apoteozowaną monarchią, druga z bardziej republikańskimi tradycjami Grecji i Rzymu. Formy grzecznościowe obowiązujące w hierarchii społecznej są skomplikowane, subtelne i zmienne. Dotyczy to np. zagadnienia pierwszeństwa - wysiłek umysłowy jest tu tak duży, że wszelka spontaniczna reakcja musi zniknąć. Z dworu bizantyjskiego zaczerpnęliśmy takie tytuły jak „Wasza Ekscelencja" i formy zwracania się do ludzi, które przetrwały na przykład w Szwecji; w tym kraju znajomi adresują do siebie listy w ten sposób: „Pan główny buchalter A" albo „Pani asystentka naczelnika stacji B". Konieczność używania trzeciej osoby, jak w pisemnej odpowiedzi na zaproszenie, musi stłumić pierwotne uczucie wskutek trudności gramatycznych. W społeczeństwie osiemnastowiecznym, gdzie nawet najmniej zamierzona gafa kończyła się pojedynkiem, wysiłek, z jakim unikano obrazy, był zrozumiały i usprawiedliwiony. Ta tradycja utrzymuje się w parlamencie brytyjskim, gdzie członkowie muszą zwracać się do siebie za pomocą omówień i jeśli nie robią tego poprawnie, postępują nieformalnie. „Czy Dostojny - nie, chciałem powiedzieć: Wielce Dostojny - i Czcigodny - nie, Uczony Przedstawiciel Zachodniego Sheffield - powinienem był powiedzieć: Południowego Sheffield - zgodzi się na wycofanie poprawki, którą właśnie wniósł przy omawianiu budżetu?" Zanim przypomniano sobie właściwą formę zwrócenia się do przeciwnika, zapominano o początkowym zamiarze obrzucenia go obelgami. Z tego punktu widzenia formalności mają swoją wartość, te formalności, które związane z dworem Ludwika XIV dotrwały, zapewne nieco zmodyfikowane, w postaci konwenansów do czasu wiktoriańskiej Anglii i USA. Według współczesnych norm postępowania najdziwniejszy był zwyczaj, że mężowie zwracali się do żon przez „madame", a żony do mężów przez „panie Robinson" łub „panie Smith". Tradycja opozycyjna lub republikańska często oddziaływała na sposób, w jaki ludzie do siebie się zwracali, i zawsze istnieli ci, którzy uważali grzeczność za formę nieuczciwości. Byli przekonani, że uczciwiej jest mówić to, co się ma na myśli, niż wypowiadać wyuczone zdania pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Powstaje jednak pytanie, czy słowa wypowiedziane w momencie podniecenia nie wprowadzają w błąd tak samo jak uprzejmości, które wyświadczamy, aby pokryć zdecydowaną odmowę. Tam gdzie istnieje wybór pomiędzy wyrażeniem czyichś chwilowych uczuć a powiedzeniem tego, co ma przysłużyć się naszemu celowi, zazwyczaj lepsza jest ta druga alternatywa. W efekcie może jej braknąć dramatyczności, lecz jest ona za to (z pewnością) zarówno uprzejma, jak rozsądna.
Poza formami grzecznościowymi istnieje problem bardziej fundamentalny, polegający na tym, kto ma przewodzić, a kto ma słuchać. Duże znaczenie dla tego zagadnienia mają trzy charakterystyczne cechy ludzkości, sięgające czasów istnienia ludzi jako gatunku. Człowiek jest przede wszystkim ssakiem mięsożernym; aby zdobyć pożywienie, musiał zwierzynę chwytać w pułapkę, ścigać, zabijać. Po drugie, człowiek jest istotą towarzyską, nawykłą do życia w grupie rodzinnej lub plemiennej. Wreszcie potomstwo gatunku ludzkiego przez wyjątkowo długi okres czasu jest bezradne; w przeciwieństwie do innych zwierząt rozwija się bardzo powoli, potrzebuje ochrony i opieki pod każdym względem aż do dwudziestego roku życia. Wśród mięsożernych ssaków, których potomstwo dojrzewa powoli, musi istnieć różnica funkcji w zależności od płci. Gdy potomka trzeba żywić, pielęgnować, chronić i uczyć, bardziej aktywne zajęcia musi się pozostawiać samcowi. Dlatego - przynajmniej jako myśliwi - mężczyźni uważali się zawsze za coś wyższego od kobiet.
...czy słowa wypowiedziane w momencie podniecenia nie wprowadzają w błąd tak samo jak uprzejmości
Lecz od początku zdawali sobie także sprawę, że przetrwanie grupy rodzinnej musi zależeć od ochrony kobiet i dzieci przed niebezpieczeństwem. Jeśli mężczyźni ginęli na polowaniu lub tonęli w czasie połowów ryb, to dla celów rozrodczych zawsze pozostawało dosyć jeszcze tych, którzy wychodzili cało. Nie można tego powiedzieć o kobietach, od ich liczby bowiem musi zależeć przyrost naturalny. Toteż mężczyźni byli czynnikiem nadrzędnym, lecz dającym się zastąpić, kobiety zaś były równocześnie istotami bardziej wartościowymi, lecz podrzędnymi. Podstawowa specjalizacja płci wzrasta więc wskutek dalszego rozróżnienia pomiędzy osobnikiem dorosłym i niedojrzałym. Potomstwo gatunku ludzkiego trzeba tak długo chronić i pouczać, aż jego posłuszeństwo - od którego zależy po prostu jego bezpieczeństwo - staje się nawykiem i pozostaje nim do pewnego stopnia po osiągnięciu dojrzałości. Istotną cechą licznej rodziny lub plemienia są rządy starszych mężczyzn, a ich autorytet przejawia się dalej w specjalnym stosunku ojca do dziecka.
Tak więc jeśli chodzi o warunki naturalne, tradycję, autorytet mężczyzny jest ustalony. Ale małżeństwo - mimo to - jest spółką, którą dwoje ludzi zawiązało dla wspólnego celu. Jakkolwiek istnieje przekonanie, według którego należy przyjąć tu kierownictwo mężczyzny, jest rzeczą jasną, iż inwestycje kobiety są większe. Ona (w przeciwieństwie do niego) zrezygnowała ze swojej potencjalnej kariery i wolności. Ona (co jemu nigdy się nie zdarzy) stanie twarzą w twarz z niewygodami, dylematami i niebezpieczeństwami macierzyństwa. Przyjmując, że finansowe powodzenie spółki zależy zwykle od wysiłków mężczyzny, jej niepowodzenie dotkliwiej odbije się na matce i dziecku. Dlatego małżeństwo pociąga za sobą ów główny paradoks, że mężczyzna, normalnie partner bardziej aktywny, jest równocześnie szefem i podwładnym. Jeśli on ma być odpowiedzialny za dochód rodziny, to musi posiadać nad tą spółką pewną kontrolę. Jeśli on ma wykonywać produktywną pracę, to musi podejmować decyzje. W jego rękach znajduje się władza wykonawcza i to właśnie podkreśla ślub chrześcijański. Ale o ile żona ma być posłuszna mężowi, ponieważ on jest partnerem bardziej aktywnym, o tyle mąż jest odpowiedzialny przed żoną, ponieważ ona posiada więcej udziałów; co czyni go, w tych granicach, jej podwładnym. Jakkolwiek mężczyźni skłonni są zapominać, że sprawują swą władzę tylko powierniczo, przypominają sobie o tym (w niektórych krajach), ponieważ zawsze traktują kobiety jak istoty od siebie wyższe; i to, że tak robią, jest oznaką naszej zachodniej cywilizacji. A więc mężczyźni wstają, kiedy kobieta wchodzi do pokoju, i przytrzymują przed nią otwarte drzwi, kiedy wychodzi. Kobieta pierwsza - przed mężczyzną - przekracza próg i ją pierwszą obsługuje się przy stole. Pyta się ją o to, gdzie sobie życzy usiąść albo kiedy zechce wyjść. W średniowiecznym kodeksie rycerskim obowiązywała zasada czyniąca w ten sposób każdą dziewczynę księżniczką, a każdego mężczyznę jej sługą. Mimo to niezależnie od niej istniało prawo, które każdego męża czyniło posiadaczem, a każdą żonę jego własnością. Możemy z tego wszystkiego bez trudu wyciągnąć wniosek, że owe tradycjonalne stosunki były - w świecie chrześcijańskim - niezmiernie skomplikowane; posłuszeństwo, jakie żona winna była mężowi, równoważyły względy, jakie mężczyzna winien był kobiecie. Nie kończące się bynajmniej w tym punkcie subtelności tradycji dawały rękojmię, iż formalne względy z jednej strony napotkają niewieście wahania z drugiej. Nie przypuszczano, że dziewczyna, której okazywano względy i uprzejmości, będzie uparta czy samolubna. W sprawach podejmowania decyzji miała ona przejąć nie więcej niż tylko część władzy, którą jej ceremonialnie ofiarowywano.
W społeczeństwie, w którym stosunki towarzyskie stały się tak bardzo skomplikowane i wyrafinowane, kobiety zbuntowały się nagle w imię równości. Z początkiem dwudziestego wieku zaczęły zamieniać spódnice na spodnie. Działo się tak - w teorii - po to, żeby . zademonstrować nowy, demokratyczny stosunek obu płci. W dalszej praktyce odzwierciedlało to brak mężczyzn spowodowany wojną. Kobiety zostały zatrudnione, a nawet zmobilizowane tak jak mężczyźni i często wykonywały prące, przy których spódnice byłyby rzeczywiście niewygodne albo niebezpieczne. Spodnie - symbol buntu - stały się wkrótce zewnętrzną oznaką nowej niewoli, w której fabryka zajęła miejsce domu. Wraz ze spodniami pojawiła się nowa swoboda i koleżeństwo w stosunkach obu płci. W nowym, wspaniałym świecie spotkały się one nareszcie jako równe. Gdyby rewolucja była zupełna, tak jak to się stało - zdaje się - w niektórych krajach komunistycznych, ten delikatny układ stosunków pomiędzy mężczyzną i kobietą oparty na tradycji zostałby całkowicie zastąpiony czymś nowym, odpowiadającym surowym warunkom naszego stulecia. W krajach mówiących po angielsku doszło jednak do kompromisu. Kobiety miały prawo nosić spodnie, lecz nie były do tego zmuszane. Dając im prawo głosu, dostęp do prawodawstwa i do większości zawodów, pozwalano im także - i zachęcano je - do zatrzymania przywilejów związanych z ich poprzednim stanem uzależnienia. Pozwolono im mieć równe prawa tam, gdzie kiedyś zajmowały pozycję podrzędną, i nadal uznawano ich wyższość tam, gdzie ona zawsze była uznawana. W tym najsubtelniejszym z wszystkich układów zagubiono dawniejsze poczucie równowagi.
...i nadal uznawano ich wyższość tam, gdzie ona zawsze była uznawana
G. K. Chesterton zwrócił kiedyś uwagę, że jeśli kobieta ma być traktowana jak kolega, naraża ją to na koleżeńską szorstkość. W rzeczy samej może spotkać się z kpinami, przekleństwami, grubiańskimi żartami.
Lecz tego rodzaju traktowanie kobiety tak dalece jest sprzeczne z wszystkimi naszymi zwyczajami, że rzadko dopuszczamy do głosu logikę. Dziewczyna w wojsku powinna być, teoretycznie, traktowana jak zwykły żołnierz, powinno się do niej zwracać po nazwisku i krótko rozkazywać, żeby zrobiła to lub tamto. Jednakże wystarczy minuta namysłu lub pięć minut doświadczenia, żeby każdy oficer-mężczyzna przekonał się, iż takie traktowanie byłoby szaleństwem. Teoretycznie można by poprawnie powiedzieć: „Kapralu Baker, musicie do południa przygotować te listy do podpisu", ale w rzeczywistości wygląda to całkiem inaczej: „Masz chwileczkę czasu, Walerio? Słuchaj, musimy to szybko załatwić. Jeśli nie chcesz mnie posłać pod sąd wojenny, skończ to na dwunastą. Bądź kochana i uratuj nas wszystkich od plutonu egzekucyjnego!" Tam, gdzie szorstki rozkaz nic by nie zdziałał, ten sposób wydania polecenia przyniesie rezultaty. Wszystko to jest doskonale znane, lecz ilustruje też fakt, że w praktyce teoria równouprawnienia jest nie do zrealizowania. Rewolucjoniście może się udać szorstkie postępowanie z mężczyzną, lecz kobieta wciąż pragnie, żeby ją traktowano jak damę. W sytuacji, która w ten sposób zmieniła się na jej dobro, nie zawsze jest ona aż tak bardzo damą, żeby powstrzymać się od czerpania z tego korzyści. W USA obecne stulecie jest stuleciem męża pantoflarza i w konsekwencji stuleciem opuszczonej żony.
Prawdy tej sytuacji stają się jasne tylko wówczas, gdy światli ludzie nowego wieku stykają się z przedstawicielami społeczeństw bardziej tradycjonalnych, gdzie wciąż kultywuje się dawniejsze wartości. Pierwszym impulsem kobiety nowoczesnej jest okazanie łatwego współczucia kobiecie uciemiężonej: „Jakież to okropne! - woła. - Czy naprawdę twój mąż wydaje ci rozkazy? To mi przypomina historię o Sinobrodym. Nigdy nie słyszałam czegoś tak fantastycznego!"
Jednakże stopniowo owa kobieta zaczyna zdawać sobie sprawę, że ona sama nie jest przedmiotem zazdrości, lecz współczucia. Wyjaśnia jej to pierwsza poznana autochtonka, której szyderstwo wyraża się mniej więcej w ten sposób:
- Wszystko, co twój mąż potrafi powiedzieć, to: „Tak, kochanie" albo „Nie, kochanie", albo „Co ty o tym sądzisz, kochanie?" My tutaj, w kraju Esperanto, lubimy mężczyznę, który będzie za nas decydował i upierał się przy swojej decyzji.
- Ależ to zupełne średniowiecze! Mój mąż i ja decydujemy wspólnie bez żadnej istotnej różnicy zdań. On jest zbyt uroczym człowiekiem, żeby mi się sprzeciwiał po prostu dla samej przyjemności dyskusji, i chętnie przyzna, jeśli go o to zapytasz, że ja często wiem najlepiej. Ale nasze małżeństwo jest prawdziwą przyjaźnią, a nie tyranią jednej osoby nad drugą!
Jednakże wszystko to zostaje przyjęte z rozbawieniem. Kobiety z kraju Esperanto nie uważają męża mówiącego stale „Tak, kochanie" w ogóle za mężczyznę. Przede wszystkim podejrzewają, że jest impotentem. Jeśli się je uspokoi co do tego punktu, mają jednak wątpliwości, czy jego męskość sięga odpowiedniego poziomu. Krótko mówiąc, wolą one mężczyznę, który zachowuje się jak mężczyzna. Szczerze i szybko odrzucają amerykański ideał i wkrótce zmieniają temat, żeby pomówić o czymś innym.
W normalnych stosunkach pomiędzy ludźmi cywilizowanymi żona ma swoje sposoby, ażeby w trzech wypadkach na cztery przeprowadzić własne decyzje, przy czym dwie z nich będą prawdopodobnie banalne. Przeważnie popełnia ona błąd nie dlatego, że za każdym razem żąda, by postępowano według jej zdania, lecz że otwarcie upiera się przy tym, by w każdym wypadku przyznano, że to ona zadecydowała. Dama obserwująca tradycje dopilnowywała, aby ostateczna, napoleońska decyzja jej męża była wynikiem jej wcześniejszych wskazówek. Łatwo poddawała się swemu panu i władcy, podziwiając jego mądrość i odwołując się do jego głębokiej wiedzy; na zewnątrz uległa zupełnie, lecz przecież świadoma tego, że w gruncie rzeczy była to jej własna decyzja. Korzyści tego manewru były dwojakie. Po pierwsze żona pozostawiała mężowi poczucie jego przewagi, nie poddając się jego głupim pomysłom. Po drugie unikała osobistej odpowiedzialności, jeśli powzięte decyzje okazały się katastrofalne. Wówczas była to jego decyzja - bardzo naturalna w danych okolicznościach i w swoim czasie z pewnością mądra - której ona poddała się z całą niewinnością, nie poświęcając tej sprawie zbyt wiele uwagi. Gdyby dzisiejsze kobiety w wystarczającym stopniu studiowały sztukę małżeństwa, jak to czyniły ich babki, zrozumiałyby, że większy wpływ potrafią wywrzeć poprzez rozbrajający brak pewności siebie niż przez wojownicze obstawanie przy swoim zdaniu.
Charakterystyczne błędy popełniane przez dzisiejsze żony są częściowo wynikiem kobiecego buntu, od którego zaczęło się obecne stulecie, są jednak także wynikiem ich edukacji. Istnieje tendencja, żeby dziewczęta pobierały nauki w szkole i w college'u przeważnie od nauczycielek, które często (nie zawsze) są niezamężne. W ramach tej ich formalnej edukacji są one zatem wprowadzane w życie przez osoby, których własna ignorancja jest - praktycznie rzecz biorąc - zupełna. Starsza kobieta robiąca karierę zawodową jest wobec tego zjawiskiem groźnym, ponieważ buntuje się przeciw męskiej ekskluzywności i oręduje za zrównaniem płci. Mądrzejsza i lepiej znająca świat nauczycielka zapewniłaby dziewczęta, że wszelka równość tego rodzaju jest bezużyteczna i że lepiej jest na zewnątrz prowadzić politykę poddania się, w zamian za uzyskanie decydującego zazwyczaj wpływu. Gdyby istniała choć jedna szkoła, w której by tego uczono, popyt na jej uczennice jako na żony wystarczyłby, żeby ten przykład się upowszechnił. W tym kontekście jest rzeczą znamienną, że w kilku najbardziej ekskluzywnych college'ach dla kobiet wykładają profesorowie. W tym coś jest, a w każdym razie wydaje się to lepsze niż sugestia, aby w szkołach koedukacyjnych wykładały (jak to się czasem dzieje) stare baby płci obojga. Jeżeli w walce płci ma dojść do zawieszenia broni, mogą to sprawić kobiety, które wychowano tak, żeby były naprawdę sobą.
Dwa podstawowe czynniki decydują o zaprojektowaniu, budowie i wyposażeniu domu. Pierwszy to ten, że żadnego mężczyzny ani żadnej kobiety nie można czynić odpowiedzialnymi za powodzenie lub niepowodzenie tego przedsięwzięcia. Chirurg (przeciwnie) usuwa wyrostek robaczkowy, artysta maluje obraz, prawnik wygrywa lub przegrywa sprawę, przy czym każdy z nich jest odpowiedzialny za wynik swej pracy. Lecz dom jest wspólnym dziełem właścicieli, architektów, projektantów, elektryków i dekoratorów. Nikt nie może podpisać skończonego obrazu. Pracę wykonał raczej zróżnicowany zespół, przy czym niektórzy jego członkowie ledwie że rozmawiają z właścicielami lub z sobą nawzajem, a wielu z nich zapewne w ogóle nie wie o istnieniu innych. W wyniku powstaje dom, gdzie mamy mieszkać, i kuchnia, gdzie niektóre z nas będą musiały gotować. Z początku mogłoby się wydawać, że podział odpowiedzialności jest częściowo przynajmniej przyczyną przerażająco powolnego postępu, jaki można zaobserwować w budownictwie mieszkaniowym. Co więcej, smutny to fakt, że ulepszenia w projektowaniu zostały w dużej mierze zneutralizowane przez nasze pogarszające się standardy wykonania robót. Istniał w historii krótki i błogi okres (1890-1910), gdy plany dwudziestowieczne wykonywane były przez dziewiętnastowiecznych robotników. Domów z tych roczników jest jednak niewiele i dla większości z nas pozostaje wybór pomiędzy tymi, które zostały dobrze zbudowane, lecz źle zaprojektowane, i tymi, które zaprojektowano nowocześnie, lecz źle zbudowano.
W wyniku powstaje dom, gdzie mamy mieszkać
Drugi czynnik to ten, że to mężczyźni zaprojektowali - dla kobiet - wyposażenie, którego oni, mężczyźni, nie będą używać. Postęp, jaki ostatnio dokonał się w tej dziedzinie, zawdzięczamy niemal wyłącznie temu, że mężczyźni, chyba po raz pierwszy, zostali zmuszeni do osobistego korzystania z wyposażenia, jakie dla domu zaprojektowali. Mężczyźni, zanim przestąpili próg kuchni, zajmowali się ogrodem, czego rezultatem stała się maszynka do strzyżenia trawników, a w nowszych jeszcze czasach motorowa maszynka do trawników lub automatyczna kosiarka. Bezpośrednim wynikiem ich pomocy w kuchni stała się maszyna do zmywania naczyń. Kobietom brakuje wyobraźni, żeby same mogły sobie zaprojektować te rzeczy. Leniwi i z tego powodu myślący bardziej odkrywczo mężczyźni użyli tego przyrządu, aby uprzedzić prośby o pomoc. Kobiety zaczęły równocześnie bardziej upierać się przy swoich prawach, co spowodowało, że mężczyźni stali się mniej skłonni do udzielania pomocy. Gdyby kobiety były mniej niezależne, rozwój mechanizacji domowej stałby się szybszy. Gdyby były bardziej bezradne, wcale by się im gorzej nie wiodło. W istniejącej sytuacji sprzęt elektryczny wynagrodził kobietom brak pomocy domowej. W komfortowym domu można się doliczyć aż trzydziestu elektrycznych przyrządów i logiczną tego konsekwencją byłoby zbudowanie domu dostosowanego do. tego wyposażenia. W praktyce najpierw powstaje budynek, a dopiero później wtłacza się do niego różne urządzenia, przy czym odkurzacz umieszcza się w schowku na buty, aparat klimatyzacyjny zwisa z okna pierwszego piętra, a antena telewizyjna umocowana jest u komina, który w innym wypadku byłby niepotrzebny.
...najpierw powstaje budynek, a dopiero później wtłacza się do niego różne urządzenia
Pamiętając o tych dwóch czynnikach, odwiedźmy teraz przeciętny dom mieszczańska, zaczynając od drzwi frontowych, a kończąc na strychu. Jeśli otwieramy drzwi frontowe w zimie, przez dom przewala się ark-tyczna zamieć, gdyż nie ma drzwi wewnętrznych, które by przed nią zabezpieczały, i oto znajdujemy się w holu, gdzie nie przygotowano niczego, na czym moglibyśmy złożyć nasze płaszcze. Są tam może haki w ścianie, lecz często nie ma żadnego podręcznego mebelka, wieszaka na kapelusze, szafki lub kozetki. A więc miejsce już i tak dość ciasne staje się jeszcze bardziej ciasne i od razu na początku orientujemy się, że nie ma gdzie postawić dziecinnego wózka. Wózek istnieje, istniał od lat i po pewnym czasie znów może się stać potrzebny, lecz żaden architekt ani budowniczy nigdy o nim nie słyszał. Wózek zastawia więc albo wejście do kuchni, albo wprowadza się go do garażu, gdzie z jego powodu nie można otworzyć drzwi samochodu. A drzwi samochodu z drugiej strony są znów zastawione dziecinnymi rowerami. Co prawda, tylko głupiec mógł zaprojektować samochód, którego drzwi otwierają się na zewnątrz. Jednakże tacy głupcy istnieją, istnieją także dwu- i trzykołowe rowery zagradzające nam przejście. Zauważmy mimochodem, że numer lub nazwa domu są starannie ukryte - zwłaszcza w nocy - i że skrzynka pocztowa jest zbyt mała, aby pomieścić czasopisma, których oczekujemy. Może jest, a może nie ma wklęsłego miejsca na wycieraczkę - o którą inaczej się potykamy - i może jest, a może nie ma światła na zewnątrz.
Na lewo lub na prawo znajduje się salonik, którego punktem centralnym jest kafelkowy kominek, najprawdopodobniej o obrzydliwym wyglądzie - architektoniczna oprawa dla gazowego lub elektrycznego ogrzewania. Od razu orientujemy się, że jest to symbol minionego stylu życia. Ogniskiem życia domowego w zimie był kominek, na którym płonęły polana drewna lub kawały torfu, centrum ciepła, światła i konwersacji. Dziadkowie mogli siedzieć po jego bokach, rodzice po obu stronach paleniska, dzieci i psy w środku, a dalecy kuzyni odsunięci (a w razie potrzeby podwójnie odsunięci) na jakąś odpowiednią odległość. Wykonując swą władzę lub wypowiadając jakąś mądrość, ojciec musiał stać na dywaniku, zwrócony plecami do ognia, z rękami założonymi za poły surduta. Tylko w tej pozycji mógł wydziedziczać marnotrawnego syna lub zabraniać upadłej córce przestąpienia progu domu. Dawniejsza tradycja życia rodzinnego wymagała widocznego centrum, przy czym władza i starszeństwo były dokładnie określone i każdy znał (dosłownie) swoje miejsce. Utrzymało się to długo w Anglii i w USA, gdzie węgiel był tani, lecz krócej na kontynencie europejskim, gdzie ludzie woleli raczej zamknięte piece.
Wciąż jeszcze Brytyjczycy, co roku, na próżno usiłują sprzedawać w Europie owe elektryczne kominki, żarzące się migotliwą czerwienią, mającą udawać płonące polana lub węgiel; artykuły te łatwo sprzedaje się w Anglii, lecz nie mają one żadnego sensu w krajach, w których otwarty ogień pozostał nie znany od czasów średniowiecza. Tym, co w dużej mierze zniweczyło otwarty ogień w USA i w Anglii, nie jest wcale upodobanie do centralnego ogrzewania, lecz brak służby domowej. Dopóki istnieli ludzie noszący pełne wiadra z piwnicy do kominka, istnieli też inni, gotowi im za to płacić. Ale noszenie węgla przez trzy kondygnacje schodów musi się stać uciążliwe, skoro nikt nas już w tym nie wyręcza. Wolimy więc teraz centralne ogrzewanie, a kominek, który pozostał, stracił swe znaczenie. Jednakże wciąż jeszcze istnieje jako szczątkowy relikt czegoś, co było niegdyś.
Nowoczesny salonik przestał już być przestrzenią okalającą palenisko. Stał się miniaturowym teatrem, skoncentrowanym wokół telewizora. Krzesła ustawione są jak w kinie, odstawia się je na bok tylko wówczas, gdy pojawiają się goście, a główne oświetlenie zastąpiły standardowe lampy dla tych dziwacznych ekscentryków, którzy chcieliby może coś poczytać. Lecz smutne fakty życiowe nie mają wpływu na architekturę. Rzadko spotyka się niszę, w którą można by wbudować migocący ekran. Telewizor, podobnie jak radio, pozostaje naroślą, zawalidrogą w życiu rodzinnym, wciąż jeszcze teoretycznie skupionym wokół kominka. Żadnego salonu nie projektuje się z myślą o telewizorze czy jakimś innym ekranie, ale za to zawsze znajduje się coś, co niegdyś było kominkiem. Orientując się w tym, rozglądamy się dookoła, żeby zobaczyć, w jakich innych elementach architektonicznych odbija się (lub nie odbija) życie, jakim rzeczywiście żyjemy. Spostrzegamy więc, że nie ma listwy do zawieszania obrazów, wiktoriańskiego urządzenia, które zakładało - i słusznie - że na ścianach prawdopodobnie będzie coś wisiało. Założenie to wciąż jeszcze jest słuszne, lecz obecnie trzeba dziurawić ścianę, niszcząc jej powierzchnię i stwarzając tę interesującą możliwość, że gwóźdź zetknie się kiedyś z elektrycznym kablem, ukrytym w murze. Żaden budowniczy nigdy temu nie zapobiega przez wpuszczenie w ścianę drewnianej listwy, zrównanej z jej powierzchnią, w określonej odległości od sufitu. W nieco podobny sposób karnisze okienne nie są częścią ogólnego planu pokoju, lecz zawsze myśli się o nich po niewczasie, co daje okazję do dalszego stukania młotkiem, świdrowania i bałaganu. Podczas gdy architekt nie przewidział potrzeby zawieszenia firanek, elektryk przewidział potrzebę używania stojących lamp, odkurzacza i telewizora, psując jednak efekt przez umieszczenie nieznormalizowanych gniazdek kontaktowych na poziomie podłogi, gdzie istnieje największe prawdopodobieństwo ich uszkodzenia. Tym podobne usterki spotyka się co chwila w całym domu, lecz nie będziemy ich dłużej komentować.
Pokój jadalny albo „przestrzeń jadalna" przylega do kuchni, z którą często jest połączona otworem w ścianie; użyteczny pomysł z czasów króla Edwarda, kiedy zakładano, że po drugiej stronie owego otworu ma się służbę domową. Tam, gdzie pani domu musi sobie dawać radę sama, potrzebuje ona doprawdy drzwi łączących kuchnię z jadalnią, a gdy ich nie ma, musi chodzić dookoła przez przedpokój. Wymaga to używania podręcznego wózeczka, którego popychanie zostawia jedną rękę wolną do otwierania i zamykania drzwi po drodze. Wózeczka tego, choć dobrze służy swojemu celowi, nie ma gdzie umieścić wówczas, gdy go się nie używa. Stoi więc gdzieś w kuchni, zastawiając drzwiczki od kredensu lub umieszczony w jakimś takim miejscu, że każdy na niego wpada. Tam zaś, gdzie zamiast otworu są drzwi, osoba niosąca tacę, chcąc je otworzyć, musi je pchnąć tylną częścią ciała i nie może zasłonić kuchni przed spojrzeniami gości siedzących przy stole. Do zasadniczego wyposażenia jadalni należy miejsce, gdzie można by schować obrusy, serwety i serwetki, butelkę sherry, korkociąg, popielniczki, świece i talerze. Nie ma jednak żadnego takiego miejsca, a niezgrabny kredens wskazuje na jego potrzebę, którą architekt powinien był przewidzieć. Kredensy, takie jakie są, psują proporcje pokoju i zmniejszają przestrzeń konieczną do swobodnego chodzenia wokół stołu. Cała powierzchnia podłogi, minus kredens, sugeruje wielkość i kształt stołu. Może on być prostokątny, okrągły lub owalny (nigdy kwadratowy), krzeseł zaś może być od sześciu do dwunastu. Plan idealnej jadalni - w przeciwieństwie do typowej - powinien się już liczyć z ich określoną ilością.
Przechodzimy teraz do sedna sprawy, gdyż mowa jest o domu z kuchnią. Kuchnia jest pracownią pani domu, miejscem dającym największe pole do popisu jej wyobraźni i zdolnościom gospodarskim, jej wiedzy i sztuce. Jest to pole walki, na którym pani domu może zatriumfować lub uznać swoją klęskę. Przypuśćmy, że nasza wizyta zbiega się z jej powrotem z supermarketu, gdy jest obładowana sprawunkami. Kiedy tylko wchodzi tylnymi drzwiami, natychmiast staje się widoczny jeden błąd w zaprojektowaniu kuchni. Gdyż jedną z cech naszych czasów jest nadmiar papieru do opakowań. W imię higieny i dywidend fabrykantów papieru wszystko, począwszy od chleba (który pod względem dietetycznym jest bezwartościowy) aż do jaj (zniesionych i zakonserwowanych przed wielu tygodniami), chroni się za pomocą tektury lub papieru, celofanu lub pergaminu. Codzienna sterta papieru przeraża już samym swym wyglądem. Ale nie wydaje się, by ktokolwiek pomyślał o tym, gdzie go składać. Upychając papier w worku, zawieszonym na drzwiach, składając produkty do lodówki lub do spiżarni, pani domu zwraca się w stronę urządzenia, które zajmuje w jej życiu miejsce centralne: w stronę zlewu...
Przed pięćdziesięciu laty zlew był podłużnym, płytkim korytem z żółtawej wypalonej gliny, umieszczonym na tyle nisko pod kranem, żeby można w nim było napełnić wiadro wodą. Jego brzegi były żłobkowane tak jak owe białe talerze, które dziś eksportuje się tylko do Kanady, wyposażony był wreszcie w olbrzymi otwór odpływowy i zatyczkę. Gdy nadeszła pora zmywania naczyń, pierwszą czynnością było zagotowanie wody w kociołku, a drugą - nalanie gorącej wody zmieszanej z zimną do wyszczerbionej, emaliowanej miski, umieszczonej w zlewie. Od owych dawnych czasów Marsz Postępu wprowadził drugi kran, z którego płynie gorąca woda, i zmienił wygląd i kształt samego zlewu. Najpierw stał się on bielszy i głębszy, potem robiono go z nierdzewnej stali, żłobione drewniane desęczki odpływowe przekształciły się w błyszczący metal lub wesołokolorowe tworzywo, stare drewniane suszarki na talerze zastąpiły suszarki ze szklanego włókna lub plastyku. Zdumiewające jest jednak, że pozostała owa stara miska (teraz także wyrabiana z plastyku); mniejsza miska wewnątrz większego koryta. Ale dlaczego? Dlaczego przede wszystkim zlew nie może mieć odpowiednich rozmiarów? Jakieś sto lat wysiłku umysłowego doprowadziło w końcu do wyprodukowania podwójnego zlewu, którego każda połowa wystarczyła do wypełnienia jej wodą na tyle, żeby móc zacząć zmywanie naczyń. Lecz domy z podwójnymi zlewami wciąż jeszcze stanowią wyjątek, a te z plastykowymi miskami wciąż jeszcze są regułą. I nawet ów podwójny zlew nie jest urządzeniem kompletnym, gdyż pani domu musi do niego dodać, tak jak to zawsze robiła, trójkątne, perforowane naczyńko, do którego wylewa mokre odpadki i fusy. Bez niego rura odpływowa prawdopodobnie by się zatkała, z czego projektant zlewu powinien by zdawać sobie sprawę. Ale czemu nikt nie zdobył się na to, żeby produkować zlew, który byłby samowystarczalny bez późniejszych plastykowych dodatków? Czemu do początkowego projektu nie włączono wymaganej siatki? To prawda, że zbiorniczki na odpadki znajdują się teraz w handlu, lecz jakże długo trwało, zanim je wprowadzono! W dziejach rozwoju ludzkich mieszkań nigdy jeszcze nie poświęcono tak mało uwagi części wyposażenia, używanej przez tak wiele osób w ciągu tak długiego okresu czasu.
Odwracając się od zlewu i rozglądając się naokoło, stwierdzamy, że kuchnia wiktoriańska, z jej specjalnym pomieszczeniem do zmywania naczyń, spiżarnią, piecem i bojlerem, szafami, kredensami i węglarką, była przynajmniej zaprojektowana zgodnie z jej celem. W nowoczesnej kuchni odwrotnie: kuchenka i grzejnik do wody, lodówka i zlewozmywak, wszystko to są dowolne dodatki i każdy z tych przedmiotów wtłoczony jest do pomieszczenia bez żadnego planu. Można było nawet przewidzieć potrzebę tego wszystkiego, lecz kształtu i wielkości każdego przedmiotu nie można było określić z góry i łatwo mogły one ulec zmianie. Daleka od rozsądnego zaplanowania kuchnia jest więc zatłoczona bez ładu i składu i panuje w niej chroniczny nieporządek. Zainstalowano wprawdzie szafki, lecz cała ich pojemność jest mniejsza niż pojemność spiżarni naszych rodziców. Zasadniczym przedmiotem jest lodówka, lecz zawiera ona tylko cząstkę tego, co można by zmieścić w spiżarce, gdyby taka istniała. Nie ma miejsca na odkurzacz ani na żelazko do prasowania, nie pomyślano też o usuwaniu, w razie potrzeby, gorąca i zapachów. W kuchni, powiedzmy to sobie otwarcie, panuje bałagan, a gdy w jednym jej kącie zechce się jadać śniadania, będzie on jeszcze większy. Tam, gdzie istnieje trzeci pokoik, zwany niekiedy pokojem do śniadań, a niekiedy pracownią, jest on albo najgorętszym, albo najzimniejszym miejscem w całym domu i najczęściej się go nie używa, chyba że chce się właśnie uciec od telewizji. W Ameryce poniżej parteru znajduje się często suterena, w której oprócz urządzeń ogrzewniczych mieści się warsztat i rupieciarnia; jest to miejsce zabaw dla mężczyzn i dla dzieci. Domy brytyjskie często tej rupieciarni nie mają, a narzędzia i zabawki zagracają resztę domu. Jeśli idzie o rupieciarnię, USA wciąż jeszcze przodują światu.
Centralnym problemem w pokojach parterowych jest porządek i czystość. Jasne, że wszelki wysiłek włożony w dekorację wnętrza, wszelka troska o wybór tapety i materiału na kotary traci sens w domu nieporządnym, gdyż gość zobaczy w nim tylko bałagan. Co bardziej zubożali wiktoriańczycy rozwiązywali ów problem przez wyłączenie z mieszkania salonu, do którego nie wchodzili nigdy, z wyjątkiem rzadkich okazji, gdy np. pastor przychodził z wizytą. Taki salon był zawsze dokładnie wysprzątany - w myśl ówczesnych pojęć - lecz panujący w nim chłód pozbawiał mieszkańców potrzebnej im przestrzeni, redukując rzeczywiste rozmiary już i tak dość małego mieszkania. Nauczyliśmy się unikać tego błędu, lecz karą za to okazało się rozciąganie kuchennego bałaganu na przyległe pokoje. Tę samą przestrzeń mieszkalną musi się wykorzystywać na pracę i na pogawędkę, na rozrywki i załatwianie korespondencji, na prace domowe i na „hobbies", na muzykę i grę w szachy. Wynikiem tego jest fakt, że śmietnik, pozostały po uprzedniej czynności, wciąż jeszcze istnieje, gdy siada się do następnego zajęcia. I wiele ludzi żyje właśnie wśród chronicznego nieporządku, tracąc dużo czasu na odszukanie nożyczek czy książki kucharskiej, ołówka lub sznurka. W ich domu jak w marynarskiej skrzyni wszystko jest na wierzchu i niczego nie można znaleźć.
Trzeba napisać wielki podręcznik utrzymywania porządku, z rozdziałami poświęconymi teorii i praktyce, z odnośnikami, bibliografią, aneksami i indeksem. Wyjaśniono by w nim, na przykładach historycznych, że łatwiej utrzymać porządek, gdy ma się na to dość miejsca, gdy istnieją stryszki i kredensy, dobudówki i piwnice. Dowiedziono by na podstawie autentycznych wydarzeń i wnikliwych badań, że najlepsi pracownicy nie mogą w ogóle rozpocząć pracy, dopóki nie zamiotą podłogi i nie poukładają sobie narzędzi w takiej kolejności, w jakiej zwykli ich używać.
Z drugiej strony, można by argumentować, że najbardziej precyzyjny porządek wywodzi się z najbardziej ograniczonej przestrzeni. Często tam, gdzie ludzie żyją pod namiotami lub na morzu, samo otoczenie zmusza ich do utrzymywania wszystkiego w idealnym porządku. Cokolwiek jest potrzebne, od sznura aż do strzelby, można znaleźć w ciągu sekundy nawet w absolutnej ciemności. W ten sposób należy patrzeć na porządek w aspekcie sprawności. Ale czy tak jest rzeczywiście? Pewne prace zawsze wykonuje się przecież w fatalnych warunkach. Za kulisami teatru stale panuje chaos, tak samo w studio telewizyjnym. Co więcej, to, czego potrzebuje angielski meblarz czy uczony badacz, zupełnie nie jest potrzebne chińskiemu snycerzowi lub stolarzowi. Chińscy snycerze rzeźbią najzawilsze wzory, siedząc na chodnikach ruchliwych ulic, pośród domokrążców i dzieci, drobiu i psów. Porządek panujący na brytyjskim okręcie wojennym nie znajduje też bynajmniej swego odpowiednika na pokładzie kantońskiej dżonki, która mimo to zarabia na utrzymanie swej załogi i przybija do brzegu. Prawda tkwi w tym, że porządek jest nie tyle potrzebny praktycznie, ile daje nam satysfakcję estetyczną i psychologiczną.
Porządek polega na tym, żeby usunąć przedmioty z pola widzenia, a jednak móc je odnaleźć, gdy są potrzebne. Zakłada to, że na wszystko jest miejsce i że każda rzecz - po użyciu - wraca na swe miejsce za pomocą stałej procedury, a nie spazmatycznego wysiłku. Procedura ta zależy jednak od istnienia szuflady, kredensu czy w ogóle odpowiedniego miejsca - przy ich braku rozmaitych rzeczy naprawdę nie ma gdzie odłożyć. Podobnie jak wózek dziecinny i kuchenny, tak i walizy, i kije golfowe mogą być bezdomne. To samo . może dotyczyć leżaków i większych plastykowych zabawek. Skoro nie ma na nie miejsca, nie można nikomu mówić, żeby je odłożył. Architekt, który w ten sposób oszczędza miejsca na schowki, skłonny jest się chlubić, że rezultatem jego pracy jest pokój o odpowiednich wymiarach. Ale jaka z tego korzyść, skoro połowa pokoju musi być zarzucona rzeczami? Estetyczne wrażenie, jakie wywiera dom, zależy zarówno od porządku, jak i od piękna; a porządek zależy, z kolei, od miejsca, gdzie można składać rzeczy. I o ile może być prawdą, że w żadnym domu nie ma nigdy dość szaf, istnieją przecież domy, w których właściwie nie ma ich zupełnie. Wówczas musimy się zdecydować: albo na ustawiczny w nich nieporządek, albo na ich bezlitosne zniszczenie. Jednakże nie znaczy to, że szafa sama w sobie stworzy już porządek. Wydaje się, że niektórzy ludzie czują się szczęśliwsi wśród bałaganu. A dalej, zachodzi pytanie, czy w samych szafach panuje porządek. Fakt, że wszystko zostało usunięte z pola widzenia, nie jest jeszcze żadnym dowodem na to, że wszystko można znaleźć.
W tym miejscu należy uczynić logiczną pauzę i zastanowić się nad instalacją elektryczną. Zwłaszcza w USA słyszy się dużo o wybujałym indywidualizmie, widzi się jednak o wiele więcej spokojnego konformizmu. Jednakże wybujali indywidualiści istnieją zarówno tam, jak i w Anglii, a większość z nich to najwidoczniej elektrycy. Nowoczesne obrazy olejne i przeboje muzyczne mogą być identyczne, lecz każda instalacja elektryczna jest odrębnym dziełem sztuki. Dla zilustrowania tej tezy przypuśćmy, że gość z Europy ma właśnie udać się na spoczynek w gościnnym amerykańskim domu. Powiedziawszy dobranoc gospodarzowi, który wyprowadza jeszcze psa na spacer, gość bez trudu odnajduje swój pokój, nucąc, być może, jakąś wesołą piosenkę. Ponieważ w pokoju jest ciemno, szuka kontaktu, sądząc, że znajdzie go tuż za drzwiami, na wysokości ramienia i po stronie, po której otwierają się drzwi. Ale ani dotykając ściany, ani w świetle padającym z korytarza niczego tam znaleźć nie można. Gość nie~ śmiało posuwa się dalej w głąb pokoju, a podczas gdy to czyni, drzwi zamykają się same, pogrążając go w nieprzeniknionej ciemności. W panice przestaje szukać kontaktu i próbuje tylko z powrotem odnaleźć drzwi. Tym razem pozostawia je z lekka otwarte i rozpoczyna rekonesans w przeciwnym kierunku. Tam także nie ma kontaktu, lecz nagłe zderzenie z czymś, co zapewne jest wazą z epoki Tang, każe mu kurczowo uchwycić się porcelany, podczas gdy pod brodą łaskocze go jakaś jedwabna frędzla. Przedmiot ów okazuje się stojącą lampą, kontakt powinien więc znajdować się tuż pod żarówką, ale go tam nie ma. Poszukiwania trwają wśród trzasków i łomotów, ustając na chwilę, gdy podróżnik przewraca się, potknąwszy się o nogę łóżka. Przychodzi mu do głowy, że nad poduszką powinna znajdować się lampka do czytania. Jest tam rzeczywiście, ale bez kontaktu... Gość decyduje się zacząć szukać ponownie - tym razem w przyległej łazience, zapewne jeszcze ciemniejszej, lecz może mniej zatłoczonej meblami. Przyjmując, że lustro w łazience powinno być oświetlone, cierpliwość może nareszcie zatriumfuje. Metodyczne poszukiwania ujawniają teraz, że w łazience znajduje się wszystko, czego należało się spodziewać, a nawet pewne luksusy, na jakie nie śmiałoby się liczyć, nie ma tylko elektrycznego kontaktu. Siedząc na brzeżku wanny, gość wyczuwa dotykiem interesującą serię kurków i rączek. Jeden z nich, różniący się kształtem od innych, może być właśnie kontaktem. Niesłychanie ostrożne dotknięcie go powoduje natychmiastowy prysznic o tropikalnej intensywności. Zdejmując przemoczoną marynarkę i osuszając włosy, przestraszony gość naciska coś, co bierze za dzwonek. Pokój natychmiast oświetla światełko, padające znad lustra. Odzyskawszy odwagę i przy świetle padającym z łazienki gość wraca do sypialni z (mniej więcej) rozśpiewanym sercem. I nie rozczarowuje się. Inspekcja na pół oświetlonego pokoju ujawnia coś dotychczas nie zauważalnego, giętki sznureczek, zwisający z sufitu nad środkiem łóżka. Widać też teraz, że lampy umieszczone są naprzeciw dwóch gniazdek kontaktowych w boazerii u dołu ściany, trzeba je tylko włączyć do kontaktów. Jedna zapala się natychmiast po włączeniu, druga dopiero wtedy, gdy poruszy się abażur. Następne gniazdko służy do włączenia nie zauważonego dotychczas radia, które od razu zaczyna grać. Kontakt pod toaletką włącza aparat klimatyzacyjny i życie znowu jest piękne. Pozostaje jednakże sznureczek z gałką dyndający nad łóżkiem i gość postanawia się przekonać, do czego on służy. Lekkie naciśnięcie guziczka powoduje delikatny trzask i wszystkie światła gasną, nawet w łazience. Drugie pośpieszne naciśnięcie nie wywołuje w ogóle żadnych skutków. Jedynym przyrządem, który teraz działa, jest radio, a z niego dobiega kobiecy głos, nabrzmiały współczuciem: „Czy traci pan cierpliwość, gdy coś się panu nie udaje? Tak? Traci pan? Wobec tego jest pan chory na wątrobę. Potrzebuje pan lekarstwa Muttsdope, do nabycia w każdym drugstorze..." Może to i dobre na wątrobę - myśli gość - ale co zrobić ze światłem?
Smutny to fakt, że instalacje elektryczne są obłędnie zindywidualizowane w woltażu, w rozmieszczeniu kontaktów, a przede wszystkim w sposobach ich obsługiwania. Rączki należy podnosić. do góry, opuszczać w dół, przesuwać na boki, wepchnąć do środka lub wypchnąć na zewnątrz, przy czym każdy fabrykant usiłuje wynaleźć jakąś nowość w dziedzinie, w której najbardziej potrzeba nam standaryzacji. Podobnie przy drzwiach od samochodu, najlepszy typ ich pomysłowego zamykania jest rzeczą względnie obojętną, ważne jest to, żeby wszystkie zamykały się tak samo. Ale silenie się na oryginalność wywołuje u nas w końcu uczucie jałowości. Bóg wie, że trzeba dążyć do postępu, lecz nie drogą ustawicznych zmian w dziedzinie ważnej tylko marginesowo. W tej dżungli innowacji największym winowajcą jest elektryk. Przy swej nienawiści do standaryzacji każe nam walczyć z ustawicznymi niewygodami. To, co może nas tylko lekko drażnić wtedy, gdy mamy na to czas i cierpliwość, staje się nie do zniesienia wtedy, gdy musimy się spieszyć. Mogą się zdarzyć okazje, w jakich będziemy spokojnie podziwiać wynalazczość rzemiosła, lecz o wiele częstsze są okoliczności, gdy chcemy po prostu zapalić światło. Żywimy słabą nadzieję, że elektryk przyszłości będzie w mniejszym stopniu działał pod wpływem chwilowej inspiracji, a w większym pod wpływem pewnych konwencji przyjętych przez handel. Takie czy inne umiejscowienie kontaktu elektrycznego znaczy o wiele mniej od naszego poczucia pewności, że mamy go szukać tam, a nie gdzie indziej. Istnieją pewne dziedziny działalności, nawet w zakresie dekoracji wnętrz, w których może się wypowiadać fantazja, lecz inżynieria elektryczna do nich nie należy. Fantastyczne światło pozostawmy dancingom, a sami poprzestańmy na zwykłych lampach.
Przejdźmy teraz do sypialni; zwykle przeznacza się na nie, przynajmniej w Anglii, pokoje na piętrze, w których można spać, lecz które równie dobrze można by wykorzystać do innych celów. W tych wypadkach ich rysem charakterystycznym - niezależnie od łóżek - jest masywna szafa na ubrania, zwykle zbyt duża, aby ją wynosić lub znosić po schodach. Rzadko tylko stwierdzamy, że owa szafa jest częścią pokoju; a przecież człowiek, który budował dom, musiał wiedzieć, że trzeba gdzieś chować ubrania i buty. Można było przyjąć, że potrzebna będzie toaletka i lustro. Lecz te przedmioty wciąż uważane są za meble, które z nakładem kosztów przenosi się z domu do domu. Procedura, za pomocą której solidne mahoniowe szafy na ubrania przepycha się przez otwory okienne, może być korzystna dla tych, którzy zajmują się organizowaniem przeprowadzek, lecz poza tym nikomu się jej nie zaleca. Lepszym pomysłem jest zaprojektowanie sypialni tak, żeby służyła swemu właściwemu celowi, pokoju gościnnego tak, żeby miał dodatkowe miejsce do złożenia waliz, a pokoju dziecinnego z odpowiednim miejscem na zabawki. Jeśli w sypialni ma być umywalka, w wypadku gdy łazienek jest zbyt mało, nie powinna ona być późniejszym niezgrabnym dodatkiem, lecz częścią oryginalnego planu pomieszczenia, najlepiej ukrytą - jeśli się jej właśnie nie używa. - Może czasem zajść potrzeba usunięcia jednego łóżka z podwójnego pokoju, lecz gdzież, w tym wypadku, należy je wstawić? Obmyślenie na nie miejsca nie przekracza możliwości ludzkiego rozumu, lecz jak często widzimy, że o tym pomyślano? Ustawicznie potrzebna jest bieliźniarka oraz miejsce na ręczniki i koce, lecz o odpowiednim boksie zapomina się nawet wówczas, gdy najwyraźniej jest na niego dość miejsca. Po dokładnym przestudiowaniu zagadnienia wydaje się, że pierwsze piętro zbudowane jest równie bez sensu jak parter. Zostało ono dorzucone bez głębszej myśli o jego właściwych celach i bez zastanowienia się nad jego planem zasadniczym.
W tym miejscu można by zaoponować mówiąc, że opisane usterki powstają z powodu kosztów. Uniknięcie każdej z nich byłoby możliwe, lecz kosztowne, gdyż więcej czasu trzeba by poświęcić projektowaniu, rysunkom technicznym i robotom stolarskim. To wiedzie nas z powrotem ku pierwszym podstawowym zagadnieniom, gdyż i koszty obecne, już nadmierne, są skutkiem dwóch czynników, opisanych na początku. Żaden mężczyzna nie jest odpowiedzialny za całość budowy i nie przeanalizowano należycie potrzeby wygód każdej kobiety. Wciąż jeszcze budujemy dom, a potem wtłaczamy weń jego wyposażenie. Zamiast urządzić najpierw całą maszynerię, a potem ją obudować. Gdybyśmy postępowali w ten sposób, nad całym procesem czuwałby jeden inżynier. Jeśli idzie o budownictwo mieszkaniowe, powinniśmy zrezygnować z architekta, budowniczego, elektryka i instalatora. Tynkarze i murarze są anachronizmem, na który nie stać nas dłużej. Dom mieszkalny powinien być jednostką prefabrykowaną, produkowaną masowo, tak jak campingowy domek na kółkach. Powinno się móc przesuwać go z jednego miejsca na drugie, coś do niego dodawać lub redukować jego rozmiary, zastępować każdą uszkodzoną część w ciągu kilku minut, a stawiać całą budowlę w ciągu kilku godzin. Nie ma żadnej trudności w fabrykowaniu takich mieszkań, a byłyby one lepsze i tańsze od wszystkiego, co można dziś na tym polu osiągnąć. Ich plan, pamiętajmy, mógłby być dziełem geniuszu, opartym na całych latach badań i studiów. Mógłby być bardziej pomysłowy niż plan jakiegokolwiek budynku zaprojektowanego dotychczas. Istnieją ludzie odrzucający z odrazą standaryzację, gdyż sądzą, że pozbawia ich ona indywidualności. Ale wszystkie obecnie budowane domy wyglądają tak, jakby je produkowano masowo, lecz bez żadnych korzyści, jakie daje masowa produkcja. Pamiętajmy także, że dywany i kotary można by również wyrabiać w ten sposób, by pasowały do określonej przestrzeni i byłaby to duża oszczędność przy ich wymianie lub naprawie. Idea standaryzacji nie jest nawet nowa, nie jest niczym więcej niż tym, co Japończycy przyjęli już od stuleci. Tutaj właśnie leży rozwiązanie naszych problemów mieszkaniowych; żadne inne rozwiązanie nie jest możliwe. Wcześniej czy później nasze budownictwo mieszkaniowe musi - choćby z krzykiem i płaczem - wedrzeć się w wiek dwudziesty. Ale czy to nastąpi, zanim stulecie dobiegnie końca?
Niektórzy ludzie sądzą może, że po rozdziale mówiącym o domu nastąpi rozdział mówiący o ogrodzie. Ale nie będzie go, gdyż mądry mężczyzna z ogrodu raczej zrezygnuje. Uczy się on ogrodnictwa, przynajmniej w Anglii, z programów telewizyjnych i dochodzi do wniosku, że to zajęcie najlepiej zostawić innym. Na użytek tych, którzy nie wyciągnęli z nich jeszcze tej nauczki, dobrze będzie wyjaśnić, jaka jest treść tych programów. Każdy z nich rozpoczyna się w ten sposób, że kamera zatrzymuje się na postaci Mężczyzny w Plenerze, ubranego w tweedowy garnitur i zapalającego fajkę na tle nieskazitelnie utrzymanych grządek sałaty i fasolki szparagowej.
- Dobry wieczór - mówi zadowolonym z siebie głosem. - Przypominają sobie państwo, że w ubiegłym tygodniu powiedziałem kilka słów o chwastach. Widzieli państwo, jak plewiłem grządki, a także jak powinno się sadzić, stosując mnóstwo kompostu i mnóstwo nawozów sztucznych. Dzisiaj pokażę państwu wyniki tej pracy, a także rezultaty, jakie daje przycinanie drzewek owocowych. Zobaczą państwo, jak mądrze postąpiliśmy, że w zeszłym roku zaczęliśmy przygotowywać kompost. Ale mam tutaj dzisiaj gościa, pana Herberta Bugginsa, zeszłorocznego przewodniczącego Towarzystwa Ogrodniczego w Loamshire i autora znanej książki o „Pladze insektów". (Pojawia się drugi Mężczyzna w Plenerze, witają się i rozpoczynają śledzoną przez kamerę wędrówkę po ogrodzie warzywnym).
- To bardzo piękny groszek, Frank. Musiałeś sadzić go głęboko i codziennie podlewać podczas tej suszy.
- Tak, Herbercie, prawie przez trzy tygodnie podlewałem go codziennie i wyrósł wcale nieźle.
- Miałeś jakieś kłopoty z brukselką, Frank?
- Nie - w tym roku nie. Dwa lata temu i w zeszłym roku - owszem. Ale ostatniej jesieni spryskiwałem każdy pojedynczy listek. Przypuszczam, że w swoim ogrodzie robiłeś to samo?
- Nie. Ja usunąłem stare sadzonki i zasadziłem nowe, bez insektów.
- No cóż, Herbercie. Żałuję, że nie zrobiłem tego samego. A teraz, jak widzisz, doszliśmy do moich drzewek owocowych. Chciałem cię prosić o radę w sprawie przycinania. Nie sądzisz, że przyciąłem za wiele?
- Nie powiedziałbym tego, Frank. Ja to robię w ten sposób, że obcinam tutaj, o, tutaj i - tak, myślę, że tutaj. Ale łatwo jest zniszczyć drzewko, jeśli się obcina zbyt wiele.
- A co powiesz o spryskiwaniu, Herbercie?
- Nie powinieneś spryskiwać zbyt często, Frank. Ja zwracam specjalną uwagę, żeby spryskiwać także korę drzewka, nie tylko liście, i używam raczej trochę silniejszego roztworu niż ty... etc, etc, etc.
Telewidzowie brytyjscy muszą godzinami oglądać takie audycje. Istotą przekazywanych im wskazań jest to, że niczego nie można robić teraz. Powinno się to było zrobić jeszcze w lutym, a skutek ówczesnej pracy zależał od czegoś, co zrobiło się w kwietniu poprzedniego roku. A zatem ochota, z jaką ogląda się tego rodzaju program, świadczy o entuzjazmie. Widzowie muszą być istotnie przywiązani do gleby.
Nam wystarczy, jeśli przyjmiemy, że czytelnik zadowoli się skrawkiem trawnika, strzyżonym raz w tygodniu przez jakiegoś dziwaka, lubiącego osobliwe zajęcia. Jeśli życzycie sobie czegoś więcej, powinniście zajrzeć do jakiejś innej książki. Ale musicie wtedy przemyśleć na nowo plan całego waszego życia; gdyż dom i rodzina to dość zajęć jak na jednego mężczyznę. Jeśli równocześnie chcecie uprawiać ogród, dopraszacie się po prostu dodatkowych kłopotów.
Czy to z życia, czy z książek wszyscy dobrze znamy współczesne zjawisko zwane Magnacką Rezydencją. Przez sale bankietowe i galerie prowadzi się procesje ludzi z otartymi nogami, a przewodnik wygłasza równocześnie swój rytualny komentarz: „Nad tym marmurowym kominkiem widzimy portret Siódmego Hrabiego, malowany przez Raeburna. Między oknami znajduje się posąg Jana Baptysty, dłuta Basty Pasty, wykonany dla Piątego Hrabiego w roku 1678. Gobelin pochodzi z Flandrii i przedstawia Mojżesza w sitowiu..." Przy wejściu siedzi sam markiz i sprzedaje pamiątkowe broszurki z własnym autografem po pół korony sztuka. Patrząc na ten handel (jakkolwiek byłby ożywiony) możemy nawet doznać przelotnego współczucia dla właścicieli ziemskich, których domy zostały w ten sposób otwarte dla publicznego wglądu. Mimo to jest faktem, że dom, którego nigdy się nie odwiedza, ''jest zaledwie wart tego, żeby go utrzymywać, pomijając samą konieczność posiadania dachu nad głową. Gdyż nawet najzwyklejszy dom musi być odwiedzany, zupełnie tak, jak książka musi być czytana.
Gospodyni musi pośrednio dać do poznania, że ów wysiłek przyszedł jej bez wysiłku...
Tak samo artyście potrzebna jest publiczność, a sztuka teatralna, której nigdy nie wystawiono, nie jest w ogóle sztuką. W tym sensie pani domu musi zawsze być gospodynią, jeśli ma uprawiać swoją sztukę i pozwalać, aby ją podziwiano. Wie ona także, że jej codzienne występy będą coraz gorsze, jeśli nie będzie okresowych i specjalnych okazji, wymagających specjalnego wysiłku. Wizyta twojej szwagier-ki (kobiety o krytycznym oku) spowoduje odmalowanie ogrodowych mebelków. Śniadanie, wydane dla dawnej dyrektorki szkoły, wzbudza w tobie z jakichś powodów ochotę do ukazania jej obrazu spokojnej zamożności i powodzenia w świecie. Zatem wysiłek, jaki pani domu wkłada w swą codzienną pracę, podwaja się, gdy oczekuje ona gości. Lecz idea gościnności ma dwa oblicza, gdyż troska o to, by wywrzeć wrażenie, łączy się z decyzją doprowadzenia do tego, żeby tej troski nie było widać. Gospodyni musi pośrednio dać do poznania, że ów wysiłek przyszedł jej bez wysiłku i że nie poczyniono żadnych specjalnych przygotowań. Wyjaśnia ona bez słów, że stół jest zawsze tak lśniąco wypolerowany, że pokój jest zawsze tak wysprzątany, a orchidee zostały niedbale rzucone w pierwszy lepszy wazon, jaki był pod ręką. Wie ona, że każda wzmianka o świadomym dążeniu do efektu musi zepsuć mniemanie o niej nawet wśród ludzi, którzy orientują się równie dobrze jak ona, że wysiłek jest nieodłączny od upragnionego rezultatu.
Przypuśćmy teraz, że dom twój został umeblowany i wypolerowany aż do ostatniego, oprawionego w srebrne ramki (i opatrzonego autografem) portreciku na fortepianie. Nadszedł czas, żeby zaprosić przyjaciół i sąsiadów, będziesz więc troskliwie układać plany przyjęcia i poświęcisz wiele godzin pracy, żeby wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie. Praca może być dziełem sztuki albo czarną robotą, zależnie od twojej indywidualnej postawy. Znudzona i zbuntowana pomoc najemna patrzy na pracę w domu jak na coś, co trzeba w jakiś sposób skończyć, za co bezpośrednio otrzymuje pieniądze, a ostateczną nagrodą jest wypoczynek; natomiast prawdziwa pani domu i gospodyni widzi w tej pracy raczej sposobność do wykazania, czego potrafi dokonać. Podobnie jak między artystą a wołem roboczym, różnica nie leży tu w istocie pracy, lecz w rodzaju indywidualnego do niej stosunku. Nie ma takiej rzeczy, której ktoś nie zrobiłby za zapłatą, a ktoś inny (przynajmniej w tej chwili) tylko dlatego, że się o to założył. Nie ma takiej niewygody, której by ktoś inny nie uznał za przygodę. Praca różni się od rozrywki tylko wówczas, jeśli trzeba ją wykonywać jeszcze wtedy, gdy już jesteśmy nią zmęczeni; a ludzie mogą ją wykonywać nawet podczas zabawy. Dlatego jedną z tajemnic szczęścia jest robienie wszystkiego w sposób artystyczny. Nakrywanie stołu do obiadu jest zabawą lub utrapieniem, w zależności od podejścia, a przede wszystkim gospodyni ma najswobodniejszy wybór między tymi dwoma ewentualnościami. Mężczyźni są pod tym względem mniej uprzywilejowani, gdyż skala ich inicjatywy jest zwykle mniejsza. Może istnieć - i prawdopodobnie istnieje - artystyczny sposób bilansowania rachunków towarzystwa, lecz na pierwszy rzut oka otwiera się tutaj skromniejsze pole działania niż przy nakrywaniu do stołu. To kobieta - jako gospodyni - ujawnia i ukrywa zarazem swą sztukę, wywierając wrażenie na sąsiadach i olśniewając przyjaciół. Bez gości jej dom byłby niechlujny, a jej życie niepełne. Być gospodynią, to znaczy równocześnie - być panią domu.
O pewnym księciu, żyjącym w bogactwie na początku naszego stulecia, mówiono, że miał 400 osób służby pałacowej i równie wiele folwarcznej, opiekującej się trzydziestoma tysiącami akrów obszaru, otaczającego jedną tylko z kilku rezydencji, w której książę okresowo przebywał. Służącym płacono wówczas przeciętnie około funta miesięcznie, a średnio prosperujące gospodarstwo zatrudniało ich nie mniej niż dziesięcioro. O tym samym księciu mówiono także, że jego goście, gromadzący się na sporadycznych domowych przyjęciach (każdy przybywał z własnym służącym lub - jeśli to była dama - z własną panną służącą), rzadko byli witani przez gospodarza osobiście. W gruncie rzeczy nie mieli pewności, czy w ogóle się z nim zobaczą. Jego własne apartamenty były oddalone i tylko niewielu wybranych rzeczywiście do nich zapraszano. Reszta była szczęśliwa, gdy mogła zabawiać się wzajemnie i zerknąć tylko na księcia na torze wyścigowym. Dzisiaj, dla większości z nas, gościnność jest czymś zupełnie innym. Pomiędzy nami a księciem istnieje, rzeczywiście, ostry kontrast, bo choć nasza osobista serdeczność jest zapewne większa, to nasza pomoc domowa jest z całą pewnością mniejsza. Mimo to możemy nauczyć się od księcia zasady stosunków między gospodarzem a gościem. Z wyjątkiem bardzo krótkiej wizyty należy wprowadzić tu jakąś odrobinę segregacji.
Dlaczego? Ponieważ gospodyni, mająca bardzo małą lub nie mająca żadnej pomocy domowej, nie mogłaby inaczej utrzymać fikcji, że gościnność przychodzi jej bez wysiłku. Musiałaby przestawić całe swoje gospodarstwo na użytek gości i jej praca, po weekendowej wizycie, stałaby się najzwyklejszą pracą niewolniczą. W obecnych warunkach pierwszą zasadą gościnności jest zapewnienie gościom osobnego skrzydła domu lub też osobnego domku z własną łazienką i kuchenką. Nie każdy może sobie na to pozwolić i nie każdy tego pragnie; lecz w innym wypadku nie należy zapraszać gości na dłużej niż na bardzo niewiele dni. Nieudane wizyty o wiele częściej osłabiają, niż podtrzymują przyjaźnie.
Ci, którzy nie mają warunków, żeby zaprosić gości na dłużej, zawsze jednak mogą poprosić przyjaciół na obiad i przyjmiemy, że to właśnie masz zamiar uczynić. Ale ile będzie osób? To pytanie każe nam zająć się stołem i problemem rozsadzenia gości. Wszyscy wiemy, jak to gospodyni gryzmoli plan stołu i gryząc ołówek mruczy: „Przypuśćmy, że George'a posadzimy tam, jego żonę tutaj, naprzeciw mnie, a Tony'ego na końcu - ale wtedy Michael będzie siedział obok własnej żony, do licha!" Problem, gdzie kto ma siedzieć, jest bardzo istotny i opiera się na tradycji sięgającej czasów feudalnego dworu, z podium na dalekim końcu, licząc od drzwi. Wysoki stół *1, jak wciąż się go jeszcze nazywa w życiu college'ów, umieszczony był na podium, w poprzek sali. Z każdej jego strony biegły ławy, lecz tam, gdzie dla ław nie było miejsca, przy końcu stołu, w pobliżu prywatnej komnaty lub werandy lorda stał fotel. Z tego układu wywodzi się cała angielska tradycja pracy w komisjach, w czasie której jeden tylko człowiek siedzi w fotelu (w jedynym fotelu) - dlatego nazywa się go przewodniczącym2. Jak to wciąż jeszcze czyni rektor college'u, spoglądał on na stół między dwoma rzędami ludzi, z których połowa siedziała przodem, a połowa tyłem do sali. Dlatego w tradycji angielskiej przetrwał pogląd, że główne miejsce przy stole winno być zarezerwowane dla pana domu. Istnieje jednak rozwiązanie alternatywne, według którego fotel przesuwa się do środka, a inne miejsca, wszystkie zwrócone przodem do sali, biegną z obu jego stron; jest to zwyczaj późniejszy, kojarzący się z bankietami, a także ze szkołami dla dziewcząt, gdzie kładziono nacisk na odpowiednie zachowanie się. Dla naszych obecnych celów możemy - i mamy zamiar - spokojnie pominąć ów drugi wzór.
Tradycyjny układ miejsc posiada kilka implikacji, ważnych z towarzyskiego punktu widzenia. Po pierwsze, długość stołu była nieco mniejsza niż szerokość sali; początkowo równała się długości kłody drzewa, której można było użyć jako wiązania; wynosiła, powiedzmy, 30 stóp. Przyjmując (powiedzmy) 2 stopy luzu z każdej strony i przyznając po 2 stopy dla każdej osoby, otrzymamy po 11 miejsc z każdej strony, a 24 miejsca w ogóle. Czy taki, czy też inny był układ normalny, liczby 6 i 12 najwidoczniej były brane pod uwagę, gdyż jeszcze dzisiaj sprzedaje się noże i talerze w ilościach po 12 i po 6 sztuk. Po drugie, stół był zbyt długi, aby mogła rozwinąć się przy nim ogólna rozmowa. Taka rozmowa nie byłaby też wskazana, gdyż wśród obecnych istniały stopnie według starszeństwa i rangi. Pół tuzina osób mogło omawiać sprawy państwowe z panem domu lub lordem. Inni, o mniejszym znaczeniu, wymieniali własne ploteczki, a młodzi ludzie grupowali się przy końcu stołu, gdzie ich nieprzystojne żarty słyszeli tylko oni sami. Przy takim stole nie ma właściwie jednej grupy, lecz cztery, zróżnicowane od seniorów do juniorów i od ludzi szacownych do frywolnych. Układ taki daje wspaniałe możliwości dyskryminacji i obrazy, jeśli wśród hołoty posadzi się właśnie tych, którym najbardziej zależy na tym, żeby siedzieć wyżej. Ale cały ten plan zależy od długości stołu, szerokiego na trzy deski, z którego krańców ludzie nawzajem się nie słyszą, i (w końcu) od liczb 12 i 6.
Z tą angielską tradycją kontrastują zupełnie inne zwyczaje Chin i Japonii. W każdym z tych niezwykle cywilizowanych krajów obyczaj nakazuje, żeby stół był okrągły. Dlaczego? Ponieważ dawno temu ktoś (prawdopodobnie Konfucjusz) zwrócił uwagę, iż okrągły stół jest konieczny, jeśli wszyscy obecni mają mieć jednakowy dostęp, ze swymi pałeczkami, do jednej, wspólnej misy. Zaobserwowano także (zrobił to bez wątpienia Mencjusz), że okrągły stół, obliczony na więcej niż dziesięć czcigodnych osób, miałby nadmiernie długi promień - byłoby więc trudno dosięgnąć misy, co krzywdziłoby ludzi o nieco krótszych rękach. Dlatego na chińskim przyjęciu ilość gości wynosiła raczej dziesięć osób. Ta sama liczba odpowiada zwyczajom japońskim, z tym że w przyjęciu bierze naprawdę udział pięciu mężczyzn, lecz każdemu z nich przydziela się gejszę, co razem czyni 10 osób. Założywszy nawet, że dziewczęta nic nie jedzą, zajmują one jednak tyle miejsca, jakby jadły, zatem pięciu zaproszonych stanowi dogodne maksimum. Dlatego na Dalekim Wschodzie talerze, czarki i filiżanki sprzedaje się w ilościach po pięć sztuk. Uznane tradycje zakładają tam, że przyjęcie będzie większe i mniejsze zarazem niż przyjęcie angielskie. Mniej osób gromadzi się przy stole, lecz więcej może brać udział w rozmowie. Wszyscy obecni są sobie równi, nikogo nie skazuje się na to, by siedział wśród hołoty; przeciwnie ci, którzy nie należą do „górnej dziesiątki", nie siedzą nawet przy tym samym stole. Znawcy legendy o królu Arturze przypominają sobie, że okrągły stół był w Camelot meblem zasadniczym, lecz były to raczej stoły ustawione w koło, przy czym wszyscy rycerze siedzieli twarzą ku środkowi, a sam środek był pusty i uwijali się w nim służący i komedianci. Stół, znany nam dzisiaj jako stół okrągły, angielscy podróżnicy zobaczyli po raz pierwszy w Chinach i sprowadzili go do siedemnastowiecznej Anglii razem z herbatą i porcelaną. Ta zmiana w stylu mebla przyniosła z sobą i rozpowszechniła inny obyczaj. Domownicy, którzy dawniej zajmowali miejsca najniższe, zostali teraz usunięci jeszcze niżej - na sam dół. Towarzystwo rozwarstwiło się w nowy sposób i okrągły stół stał się uznaną alternatywą tradycyjnego stołu długiego. Żeby jeszcze bardziej skomplikować te sprawy, ludzie' epoki wiktoriańskiej wprowadzili stół kwadratowy lub owalny, sprytnie łącząc wszystkie związane z tym, a już minione trudności. Nie poświęcimy tu tym okropnościom żadnej uwagi poza tym, że użyte na nie drewno można by wykorzystać w inny sposób. Dla obecnej generacji gospodyń wybór ogranicza się do stołu długiego lub okrągłego, do wielokrotności między liczbami 6 i 5. Czy w przyjęciu ma wziąć udział pięć, sześć, osiem, dziesięć czy dwanaście osób? W dawnych czasach, gdy zastanawiano się nad znacznie większą ilością gości bez popadania w panikę, posiłki były gotowane, przygotowywane, podawane i usuwane przez liczny personel służby domowej.
...jej właściwe miejsce zajmuje gość płci męskiej
Dzisiaj, w zupełnie innych okolicznościach, przyjmijmy, że dwanaście osób to ilość, którą możemy obsłużyć, jeśli idzie o naczynia, szklanki, noże i widelce. Ale ile osób naprawdę być powinno? Zaczynając od mniejszych liczb, zgódźmy się, że cztery czy nawet pięć osób nie tworzy jeszcze przyjęcia. Przy sześciu osobach można prowadzić rozmowę ogólną, lecz istnieje tu tendencja do wyodrębnienia się dwóch grup, obejmujących po troje rozmówców. Orientujemy się, że przy ośmiu osobach zachodzą pewne trudności, jeśli przy długim stole płci mają być pomieszane. Gospodyni zostaje wtedy na boku, a jej właściwe miejsce zajmuje gość płci męskiej, którego można albo nie można poprosić, żeby podał fasolkę lub szparagi. Ze względów towarzyskich ósemka jest zatem niepożądana z wyjątkiem, być może, owalnego stołu. A jak wygląda sprawa z dwunastoma osobami przy długim stole? Jest rzeczą niemal nieuniknioną, że w praktyce ilość ta podzieli się na dwie grupy po sześć lub trzy po cztery osoby. Jako właściwa liczba pozostaje zatem dziesiątka, z czterema osobami po każdej stronie, i z gospodarzem i gospodynią na ich właściwych miejscach. Przy dziesięciu osobach ogólna rozmowa jest zupełnie możliwa, gdyby nawet, ze względu na dużą ilość czasu, utworzyły się dwie grupy po pięć osób. Co więcej, przyjmując, że z początku może być dwanaście talerzy, przyjęcie dziesięcioosobowe ma jeszcze tę zaletę, że można na nim coś stłuc. Ponieważ inne zalety przyjęcia na dziesięć osób są równie cenne, takie właśnie przyjęcie możemy przedkładać nad inne. Czy mamy nakryć do stołu przed przyjściem gości? W domu pozbawionym służby daje to tę korzyść, że powstrzymuje gości od zaofiarowania się z pomocą. A ich pomocy z zasady się nie pragnie, ponieważ nie ma czasu, aby im pokazywać, gdzie trzyma się nakrycia. Z drugiej strony nakrywanie do stołu jest dużym kłopotem dla gospodyni, a może nawet i dla gospodarza. Po okresie gorączkowej działalności gospodyni nieskazitelnie ubrana i uczesana, wymanikurowana i pachnąca - powinna (teoretycznie) zejść po schodach w samą porę, by powitać gości. Musi ona sprawiać wrażenie,
że obiad sam się ugotował, a ona miała dwie godziny (a nie dziesięć minut), żeby się wykąpać i przebrać. Przekracza to możliwości każdej gospodyni, a także żaden gość w to nie uwierzy. Większość z nas może dojść do wniosku, że uda nam się osiągnąć więcej przy mniejszych staraniach. Dążąc do prostszego stylu, pozwalamy gościom zorientować się, że pracowaliśmy do ostatniej minuty. Jakkolwiek z chwilą ich przybycia możemy być wypoczęte, w gruncie rzeczy nie udajemy, że przez cały dzień oddawałyśmy się lenistwu. Gospodyni wie, oczywiście, że za chwilę znowu musi zniknąć, aby pilnie dogłądnąć zupy, i zostawia gospodarza, pełniącego funkcję barmana. Zjawiając się co pewien czas ponownie, oświadcza teraz, że podano do stołu. Były czasy (w roku, powiedzmy, 1913), niektórzy jeszcze je pamiętają, gdy menu wyglądało tak:
Zupa jarzynowa Krem Comtesse
*
Turbot z wody - Homar w sosie
*
Kotlet cielęcy „Provincial"
*
Roast beef Kalafiory - Młode ziemniaczki
*
Gotowane kurczę Szynka
*
Placek ze śliwek z kremem
*
Galaretka
Maraschino
Legumina
– Kawa
Ciekawe, jak bardzo zmieniają się zwyczaje. W czasach, gdy ludzie chodzili pieszo, jeździli konno lub na rowerze, byli w stanie zjeść taki obiad. W wieku motoryzacji utraciliśmy tę zdolność. Po cocktailu, kotlecie i deserze możemy już tylko wypić filiżankę kawy. Przerażeni tym, co mogą nam powiedzieć nasze wagi w łazienkach, ostrożnie bierzemy małe porcje i wzdrygamy się na myśl o dobieraniu. Nie jest to może dieta, na której ludzie zdobywali imperium, ale upraszcza ona zadanie gospodyni-kucharki. Dzięki temu może ona grać podwójną rolę, znikania i pojawiania się znowu, gdy sytuacja tego wymaga. Potrzebna tu jest pomysłowość, lecz pracę można wykonać. Pozostaje jednakże jeden problem. Czy panie powinny odejść od stołu, zostawiając mężczyzn, pijących szklaneczkę porto, czy wszyscy od razu powinni przejść do salonu na kawę i koniak? Istnieją na ten temat dwie szkoły myślenia, a trochę zależy też od tego, co zwykło się nazywać geografią domu. Względy fizjologiczne przemawiają jednak za podziałem i należy coś powiedzieć w obronie porto, pod warunkiem, że stworzy się alternatywę dla tych, którym brak odwagi. Jeśli powodzenie przyjęcia polega na tym, że wszyscy nawzajem nawiązują na nim znajomości, istnieje racja, aby na pewien czas rozdzielić płci; idzie zwłaszcza o to, aby pogadali z sobą mężczyźni, którzy dotychczas rozmawiali głównie z paniami. Z drugiej strony można by argumentować, że płci same mają skłonność do segregacji i że owa skłonność nie wymaga zachęty. Można stąd wyprowadzić końcowy wniosek, że układ i charakter grup się zmienia i że nie można stosować tej samej reguły w każdym przypadku.
Omówmy teraz powszechniejszą formę rozrywki: cocktail-party - jedyne przyjęcie, na jakie obecnie można zaprosić wiele osób na ten sam wieczór. Biorąc historycznie, cocktail jest to aperitif, który pije się przed obiadem. Zyskał on duże znaczenie w USA podczas prohibicji, gdy ze stołów usunięto wino, lecz gdy wybrani goście w drugim pokoju mogli pić alkohol, nie widziani przez tych, którym ich oficjalne stanowisko lub poglądy religijne kazały trzymać się na uboczu. Wino jest wciąż jeszcze raczej wyjątkiem niż regułą na stole amerykańskim, gdyż pamięć o prohibicji przemawia na korzyść innych (o wiele mocniejszych) trunków, które podaje się na wstępie. Wkrótce stało się jasne, że w cocktail-party mogą brać udział ci, którzy wybierają się na obiad gdzie indziej, stając się w ten sposób przedmiotem osobnego zaproszenia. Wielkie przyjęcie z obiadem stało się w końcu dla większości ludzi czymś niemożliwym, opuszczają więc cocktail, żeby zostać sami. Chińskie słowo na określenie cocktail-party znaczy: „dwie godziny stania" i w charakterystyczny sposób oddaje istotę rzeczy. Zasada takiego przyjęcia polega na tym, że powinno się stać i krążyć po pokoju. Na zaimprowizowanym spotkaniu lub przy nieoczekiwanie małej frekwencji gości gospodyni orientuje się czasem, że krzeseł wystarczy dla wszystkich. „Czemu nie usiądziemy?" - pyta promiennie, a ludzie zgodnie zapadają w fotele. Właściwa odpowiedź na to pytanie (gdybyśmy mieli na nie odpowiedzieć), której nikt nigdy nie dał, brzmi: „Bo wtedy to już nie będzie cocktail-party!" I istotnie nie będzie, gdyż wszyscy zostaniemy przygwożdżeni do swych miejsc przez zwykłą grzeczność. Mężczyzna, który raz posadzony obok pani A, zdecydowanie wstaje po dziesięciu minutach, mówi jej całym swym zachowaniem, z wyjątkiem słów: „Pani mnie nudzi, a ja chcę porozmawiać z tą ładną dziewczyną pod oknem". Co więcej, model nowoczesnego fotela czyni samą czynność wstawania rzeczywistym i widocznym wysiłkiem. Mężczyzna musi istotnie walczyć, aby uwolnić się, mrucząc jakieś usprawiedliwienie w rodzaju, że nie chce monopolizować dla siebie towarzystwa pani A. Lecz ona, ze swej strony, nie ma żadnej pewności, że ktokolwiek zajmie jego miejsce. Może więc, działając w obronie własnej, również wstać i znów wprawić w ruch całe przyjęcie. W warunkach ruchu łatwo jest uchylić się od jakiejś rozmowy, która przeciągnęła się zbyt długo. Rozmawiając z panią A, spostrzegamy nagle pułkownika B. „Halo, John! - wołamy z entuzjazmem. - Od lat cię nie widziałem! Wyjeżdżałeś?" Nasz entuzjazm ze spotkania z B usprawiedliwia opuszczenie pani A, która zresztą spostrzegła właśnie C, a jego zainteresowanie rozmową z D wygasło właśnie mniej więcej w tym samym czasie. Stanie i krążenie z miejsca na miejsce może być męczące, lecz jest to jedyny sposób urządzenia cocktail-party. Pierwszą zasadą takiego przyjęcia jest ruch - alkohol dopiero drugą.
Naszym następnym problemem jest zdecydowanie się na liczbę gości. Niektóre gospodynie spojrzą tylko na swój kalendarzyk wizyt i oświadczą, że powinniśmy zaprosić 17 par małżeńskich, co czyni 34 osoby, a przy normalnej ilości odmów sprawia, że oczekujemy 28 osób, a 24 zjawiają się rzeczywiście. Jednakże takie gospodynie nie należą do najlepszych, a ich podejście do zagadnienia jest zasadniczo nienaukowe. Powinniśmy raczej zacząć nasz rachunek od maksymalnej liczby osób, jaką nasz dom i parking jest w stanie przyjąć. Przypuśćmy, że została ona ustalona (z możliwością pomyłki) na ogólną liczbę 80. Następnie musimy ustalić liczbę minimalną, zapewniającą udane przyjęcie. Dochodząc do tej cyfry, musimy przede wszystkim pamiętać, że nieudane małe przyjęcie to takie, na którym wyczerpujemy temat rozmowy z A, przechodzimy do B, C, D itd., żeby potem znów stanąć twarzą w twarz z A. Krąg jest zbyt mały, cć> skłania nas do przypomnienia sobie, po 50 minutach, że przyrzekliśmy wpaść jeszcze na inne przyjęcie. Gwar rozmów zaczyna cichnąć i rozlega się warkot odjeżdżających samochodów. Około 8.10 gospodarz i gospodyni zostają sami, mówiąc do siebie z nadzieją: „Myślą, że się udało", choć wiedzą, oczywiście, że tak nie było. Było zbyt mało gości, żeby mogli zabawiać się nawzajem dłużej niż przez półtorej godziny. Jakież więc jest minimum? Zmiennym czynnikiem jest tutaj poprzednia wzajemna znajomość gości pomiędzy sobą, lecz wyniki badań wykazują, że rozmowy na cocktail-party trwają przeciętnie około trzech minut. Ludzie, którzy przez kwadrans rozmawiają z A, to zwykle ci właśnie, którzy omijają B, witając się z nim tylko przelotnie, gdy zwracają się do C. To utrzymuje ową przeciętną w normie i spokojnie możemy przyjąć, że na dwugodzinne przyjęcie potrzeba nam przynajmniej 40 gości. Dlatego liczba optymalna musi znajdować się pomiędzy 40 a 80. Czy możemy być bardziej dokładni? Tak, możemy i musimy. Gdyż jeśli wszyscy spotkają się z wszystkimi na przyjęciu czterdziestoosobowym, nie może im się to udać na przyjęciu dwa razy większym. Opuszczą je z uczuciem, że spotkali się tylko z połową gości i zostali zaledwie formalnie przedstawieni obecnej na przyjęciu znakomitości. Może to wzbudzić w nas podejrzenie, że nawet 70 osób to chyba za dużo. Z drugiej strony, w kręgu 45 gości nie spotkają się tylko ci, którzy nie chcą spotkać się z sobą, albo z powodu wzajemnej do siebie nienawiści, albo z powodu różnicy wieku. Dlatego ostatecznym rozwiązaniem jest zaproszenie 55 osób, z domniemaniem, że w rzeczywistości przybędzie ich około 50. I podczas gdy ludzi, którzy dobrze znają się nawzajem, może być mniej więcej 40, najlepsze przyjęcia obejmują jeszcze 10 lub 12 osób, nie znanych w sąsiedztwie lub bawiących tylko przejazdem. Twoje przyjęcie nie powinno być całkiem podobne do ostatniego, na które byłaś zaproszona, i skupiać te same osoby w innym otoczeniu.
Udany cocktail wymaga, w idealnym wypadku, sześcioosobowej obsługi. Zajmuje się ona parkingiem, płaszczami i kapeluszami, witaniem przybyłych, napojami, zakąskami i dopilnowywaniem, aby goście nie stali samotnie. W praktyce te zespoły można podwoić albo w ogóle z nich zrezygnować. Tam, gdzie jest odpowiednio wiele miejsca, można czasem pozwolić, by goście parkowali, gdzie mają ochotę. Gospodarz witający gości może także uporać się z ich deszczowymi płaszczami i kaloszami - albo też, w lecie, może w ogóle nie być takiego problemu. Ta sama osoba może się, zapewne, zająć słomkowymi kapeluszami i cocktailami.
Jednakże w przypadkach, gdy gospodarz i gospodyni nie mają żadnej pomocy, dobranej spośród gości czy wynajętej, gospodyni zajmuje się witaniem gości, a gospodarz pełni funkcję barmana. Teoretycznie goście mogą wówczas parkować tam, gdzie im się podoba, składać płaszcze na najbliższym krześle oraz instynktownie orientować się, gdzie znajduje się miejsce, w którym można by przypudrować nosy. Teoretycznie też gospodyni, powitawszy wszystkich przy wejściu, może potem swobodnie krążyć wśród gości i częstować ich ostrygami. Ale niefortunnie się składa, gdy ostatni gość przybywa tylko na piętnaście minut przedtem, zanim pierwszy gość się pożegna. Co więcej, podczas gdy przy drzwiach trwa wymiana grzeczności, wśród tych, którzy przybyli wcześniej, mogą się dziać rzeczy najbardziej przerażające. Biedna pani X, wdowa, została porzucona w kącie jak wrak. Pan i pani Y, nowo przybyli, którzy nie mają tutaj nikogo znajomego, rozmawiają z sobą w drugim kącie. Jeśli idzie o biskupa Z, gościa honorowego, to w ogóle nikt z nim nie rozmawia. Przy drzwiach wiodących na taras jakiś gość przypadkowo stłukł szklankę, zamieniając dywan w pole minowe z rozbitego szkła. Doktor Alpha, który przybył wcześnie, żeby móc pojechać potem na inne przyjęcie, stwierdził, że jego sportowy wóz został zablokowany przez samochód pani Omegi, w którym zepsuł się hamulec.
Po odjeździe ostatniego samochodu...
Z kuchni dolatuje złowieszczy zapach spalonych grzanek, a hol wejściowy jest w połowie zarzucony płaszczami, które spadły z krzeseł. Po odjeździe ostatniego samochodu gospodarz i gospodyni padają na krzesła, każde z potężną szklanką whisky. „No, mamy to już z głowy" - dochodzą do zgodnego wniosku i w jakimś sensie mają słuszność. Ale jakim kosztem zdrowia, potu i łez? Dwoje ludzi usiłowało wykonać pracę sześciu osób. Każde mogło pracować za trzech, ale na nic się to zdało, skoro musieli robić wszystko równocześnie. To, czego usiłowali dokonać, było niewykonalne.
Sukces odniesiony w tej dziedzinie gościnności da się wymierzyć dwojako: po pierwsze, ilością hałasu, a po drugie, późną porą, o której ludzie się rozjeżdżają.
Przyjęcie, w którym uczestniczą odpowiedni ludzie w odpowiedniej ilości, częstowani odpowiednimi napojami i pikantnymi zakąskami na papierowych serwetkach w odpowiednich odstępach czasu, wywoła gwar rozmów, który osiągnie punkt kulminacyjny mniej więcej w 90 minut potem, kiedy przyjęcie miało się rozpocząć. Hałas ten da się wymierzyć w decybelach, co daje jasne pojęcie o względnym sukcesie przyjęcia. Dysponujemy jednak jeszcze innym, dodatkowym testem, do którego potrzebny jest tylko zegarek. Skoro cocktail ma się rozpocząć o 6.30, ostatni gość powinien przybyć o 7.15, hałas powinien wzrastać crescendo do godziny 8, a pierwsze pożegnania powinny nastąpić wkrótce potem. Pierwsze odjazdy nic nie znaczą, ci goście bowiem mają inne obowiązki - a już i tak są spóźnieni. Decydującego testu dostarcza obserwacja, czy te nieuniknione pożegnania wywołują lawinę następnych. Jeśli tak się dzieje i ostatni gość odjeżdża, powiedzmy, o 8.10, przyjęcie trzeba uznać za raczej nieudane. Z tego czy innego powodu ludzie chętnie je opuszczają. Naprawdę udane przyjęcie funkcjonuje jak potężny magnes, od którego siłą trzeba odrywać żelazne opiłki. Wczesne odjazdy przechodzą nie zauważone i hałas lekko tylko się zmniejsza o 8.15. Niektórzy goście żegnają się o 8.30, lecz pewna ich ilość - technicznie zwana „rdzeniem" - o 9 wciąż jeszcze hałaśliwie rozmawia i ostatnia grupa odjeżdża mniej więcej o 9.10. Przy tym następstwie wydarzeń przyjęcie można uznać za sukces.
Lecz cóż powiemy, jeśli przedłuży się ono jeszcze bardziej? Niektórzy dawni mieszkańcy Singapuru zapewne pamiętają pewne przyjęcie, wydane przed wielu laty na płaskim dachu jednego domu w Sepoy Lines. Gości początkowo było około stu (problem służby nie istniał) i w większości przybyli około godziny 7. Więcej niż połowa z nich była tam jeszcze o 9, gdy zaczęto podawać jedzenie - łapki kurcząt i mięso z rożna przyprawione korzeniami sposobem malajskim - i aż do 10.30 nie rozpoczęto ogólnego żegnania się. Gospodarz, kawaler, profesor anatomii, otoczony był potem „rdzeniem" złożonym z jakiegoś tuzina mężczyzn. Ich rozmowa była tak interesująca, że północ minęła nie zauważona. Ze szklankami whisky, jako głównym źródłem ich natchnienia, weszli następnie w końcową (lub teologiczną) fazę euforii. (W owym czasie leżeli na podłodze, z przyczyn technicznych, o których nie ma potrzeby tutaj rozprawiać). Około 3 nad ranem rozprawiali, oczywiście, na temat zagadki wszechświata. Około 4.10 rozwiązali ją, dochodząc wkrótce potem do wniosku, że czas już wrócić do domów. Nazajutrz rozeszła się plotka, że gospodarz ukrył za chińskim parawanem magnetofon i że był teraz jedynym posiadaczem tajemnicy dręczącej ludzkość od czasu powstania najwcześniejszej cywilizacji. Gdyby to była prawda, moglibyśmy słusznie dojść do wniosku, że przyjęcie - sądząc po jego rezultatach - było więcej niż potrzebne. Mylilibyśmy się jednak, dowodząc, że najlepsze przyjęcia cocktailowe powinny trwać do wczesnych godzin porannych, gdyż tak było tylko na Dalekim Wschodzie, i to w pewnym okresie. Gdy nie ma chińskich służących i malajskich szoferów, sytuacja jest zupełnie odmienna. Pozbawieni tego rodzaju pomocy gospodarz i gospodyni obudziliby się z kacem, by ujrzeć wokół siebie obraz nędzy i rozpaczy. Najlepsza poprzednia zabawa nie potrafiłaby zmobilizować ich do zadań, które potem by ich oczekiwały. I ta właśnie świadomość leży u podłoża ostatniej zasady rządzącej tą formą rozrywki: zasady, że wszystko musi być uprzątnięte, zanim gospodarz i gospodyni położą się spać. Jakąkolwiek niechęć wzbudzałaby ta praca, należy ją wykonać natychmiast. Poranne słońce nigdy nie powinno bezlitośnie padać na sterty popiołu z cygar i stłuczone szkło, puste butelki i resztki zakąsek. Dla każdego szanującego się domu byłby to krok w kierunku zniszczenia i zguby. Można wybaczyć przespanie następnego dnia (którym jest niedziela), lecz nie można dopuścić do tego, by rozbudzone oczy spoczęły z odrazą na bałaganie pozostałym z poprzedniej nocy. Jeśli nawet nie mamy krzepy naszych dziadków, to nie ma powodu, żebyśmy byli dekadentami aż do tego stopnia.
Powiększanie się rodziny było kiedyś prawie nieuniknionym rezultatem małżeństwa, przy czym jedynie duża śmiertelność niemowląt regulowała nadmiar przyrostu naturalnego. W społeczeństwach prymitywnych dzieci uważano za rodzaj ubezpieczenia społecznego, przyjmując, że będą się one opiekować rodzicami, gdy ci się zestarzeją. Obecnie istnieje większa możliwość wyboru i ludzie często rozmyślnie bywają bezdzietni przez szereg lat lub przez całe życie. Kiedy zdarza się ciąża, jest ona zwykle wynikiem rodzicielskiej decyzji, nasuwającej przypuszczenie, że - przynajmniej początkowo - pragnęło się potomka. Decydując się więc na założenie rodziny, dane małżeństwo kieruje się dwoma możliwymi motywami. Żona wie, że jako kobieta zdolna jest do dwóch poważnych doznań: małżeństwa i macierzyństwa. Gdy doświadcza obydwóch, czuje się pod tym względem równa każdej innej kobiecie, lecz gdy tylko jednego, może odczuwać pewien niedosyt; zapewne tym większy, gdy nie doznaje żadnego z nich. Mąż ze swej strony musi uznać te potrzeby żony, pragnącej uzyskać pełnię życia, częściowo wiedziony uczuciem, częściowo zaś zdając sobie sprawę, że jej niezadowolenie doprowadzi do rozkładu małżeństwa. Mo że on jednak mieć swoje własne powody, dla których pragnie potomstwa.
...traktując dziecko jako chwilowy kłopot.
Może tu chodzić o rodzinne, nazwisko, o dziedzictwo lub podtrzymanie tradycji. Jest to tym wyraźniejsze, gdy rodzina należy do szacownych, lecz nawet bardziej przeciętni ludzie mogą pragnąć, by majątek rodzinny dziedziczył ktoś obdarzony zdolnościami i talentem. Z rozmaitych powodów (niektóre z nich są trudno uchwytne) mężczyzna może pragnąć syna, a co więksi pesymiści mogą chcieć kilkorga dzieci, licząc się z utratą niektórych z nich. W przeciwieństwie do żony mąż patrzy zwykle dalej w przyszłość, traktując dziecko jako chwilowy kłopot, niezbędny po to, by w końcu uzyskać następcę. Być może, jest dość rozsądny, żeby uwierzyć, iż syn potrafi osiągnąć to, czego ojciec nie potrafił. Dlatego może zacząć myśleć bardziej o szczęściu rodziny niż o osobistych celach.
We współczesnym świecie osobliwie lekceważy się problem rozmnażania się ludzi, może po części dlatego, że wnioski, jakie wyciągnęlibyśmy z tych rozważań, byłyby zapewne sprzeczne z wszystkimi naszymi ideałami religijnymi i politycznymi. Jest rzeczą dość oczywistą, że wyjątkowe uzdolnienia są często wynikiem rozmnażania się rodu, w którym rozmaite zdolności już się przejawiły. Robotnik rolny, który zostaje gajowym, żeni się z córką policjanta, a jego najstarszy syn zdobywa kwalifikacje chemika. Poślubiając nauczycielkę, chemik ma dzieci, z których jedno zostanie dentystą. Stomatolog, jak dentysta woli się nazywać, poślubia córkę uczonego i z dumą obserwuje karierę młodszego syna, który zostaje kardiologiem o międzynarodowej renomie. Druga żona kardiologa jest córką i spadkobierczynią wybitnego finansisty, a jej dzieci mogą pozwolić sobie na szukanie szczęścia na arenie politycznej. Jedno z nich kończy karierę na stanowisku
ministra spraw wewnętrznych, wchodząc do Izby Lordów jako pierwszy wicehrabia Jakmutam. W tej kolejności nie ma nic niezwykłego. Zdolności odziedziczone po ojcu mogą być wartością raczej stałą, lecz w każdym pokoleniu coś do nich dodano i polityk (przyjmijmy) jest rzeczywiście bardzo bystry. Lecz co dzieje się potem? Czy wielce czcigodny minister wyczerpuje już całą rodową inteligencję i energię, pozostawiając po sobie synów słabych i tępych? A może istnieją przesłanki, by wierzyć, że następne pokolenie będzie jeszcze świetniejsze? Za mało wiemy na ten temat, co więcej, nie bardzo zgadzamy się, jak należy mierzyć dalsze sukcesy. Wiemy tylko, że syn znakomitego ojca ma zwykle mniej powodów do podejmowania wysiłku, a w każdym razie może się czuć niezdolny do współzawodniczenia z osiągnięciami przeszłości. Woli raczej zaniechać walki i pisze biografię ojca, a żonę dobiera sobie dobrze urodzoną i piękną, przy czym najprawdopodobniej pozostaje bezdzietny. W braku jakiejś nadającej się do przyjęcia teorii w tym przedmiocie możemy przynajmniej dość dokładnie poznać sposób, w jaki rodzina dochodzi do świetności i potęgi. Możemy zatem przyjąć jako fakt, że B, który zawdzięcza start swemu ojcu A, musi czuć się odpowiedzialny za zapewnienie swemu synowi C jeszcze lepszej pozycji. Jego poczucie dumy rodzinnej jest ostatecznie zrozumiałe, a korzyść, jaką odnosi z tego społeczeństwo - jasna. Z drugiej strony, rozwój rodziny, której wszystkie pokolenia są matołkowate i leniwe, nie służy żadnemu specjalnemu celowi. Ród, który należy zachęcać do rozwoju, to ród, który się ulepsza.
Przyjmując zatem, że chcemy mieć dzieci, musimy następnie zdecydować, jaka ma być ich ilość. Wszystkie światłe umysły odrzucają jedno dziecko, ustanawiając w ten sposób dwoje jako minimum, dość jednak niewystarczające do utrzymania populacji na jej obecnym poziomie. Można by myśleć, że rodzina składająca się z jednego chłopca i jednej dziewczynki jest dobrze zrównoważona, lecz w tym wypadku zbytnio się ufa, że syn się odchowa. Wobec faktu, że jakaś choroba lub katastrofa może spowodować wygaśnięcie męskiej linii rodziny, istnieją uzasadnione powody, żeby mieć rezerwę. Mając ją zapewnioną, większość ludzi uważa rodzinę za kompletną. Jeśli wzrasta ona dalej, dzieje się tak często dlatego, że przeważają w niej córki, jak np. gdy drugie dziecko (lub nawet trzecie) jest dziewczynką, a w rodzinie wciąż jest jeden tylko syn lub nawet nie ma żadnego. Mnożą się zatem córki, ponieważ pragnie się syna. Jednakże duża rodzina, składająca się z pięciorga lub większej jeszcze ilości dzieci, nie jest na ogół pożądana. Bo jeśli ma ona zapewnić dzieciom dobre wychowanie, to tylko kosztem poświęcenia się rodziców. Pięcioro dzieci przy średnim między nimi odstępie dwóch lat to mniej więcej ćwierćwiecze spędzone wśród zmian pieluch i doglądania gospodarstwa. Ten stan rzeczy usprawiedliwia jedynie założenie, że dzieci są ważniejsze od rodziców. Ale czemu miałoby się tak zakładać? Z pewnością istnieją przypadki, w których ten fakt jest oczywisty, lecz teoria, mówiąca, że rodzice zawsze powinni żyć dla swych dzieci, jest absurdem. To prawda, że syn może być Izaakiem Newtonem, lecz ojciec może być Janem Sebastianem Bachem. Oczywistym absurdem jest wniosek, że każda następna generacja jest lepsza od poprzedniej - i taki wniosek nie prowadzi donikąd.
Pierwsze dziecko pojawia się zwykle w dwa lata po zawarciu małżeństwa i zdaje się, że tak jest najlepiej. Gdyż małżeństwo zawarte jedynie z powodu romantycznej miłości trwa przeciętnie około dwóch lat i kończy się z jednej lub z drugiej strony odkryciem, że ktoś inny jest jeszcze bardziej romantyczny. Pierwsze dziecko zjawia się więc raczej we właściwym czasie, przydając element trwałości związkowi dwojga partnerów, który inaczej mógłby się rozpaść. Nie ma wśród małżeństw powszechnej tendencji do przedłużania okresu bezdzietności, istnieje jednak, jak widzieliśmy, skłonność do zawierania małżeństw w młodym wieku; w rezultacie pewna ilość młodych osób żyjących w związku małżeńskim miała dość czasu, by znaleźć jakiś obiekt zainteresowania poza domem. Odkładanie przyjścia na świat pierwszego dziecka nie będzie tu lekarstwem, gdyż może to zagrozić samemu małżeństwu. Wychodząc za mąż w osiemnastym roku życia i mając pierwsze dziecko w dwudziestym, dzisiejsza panna młoda wchodzi w ten sposób w okres dwudziestu, dwudziestu pięciu lat, w czasie których jej czynności będą polegały głównie na spełnianiu obowiązków macierzyńskich. Jeśli przyjmiemy, że ów okres zakończy się, gdy pierwsze dziecko osiągnie wiek (powiedzmy) czternastu lat, żona i matka będzie miała, powiedzmy, czterdziestkę, gdy będzie mogła odpocząć. Jest to trochę za późno, żeby uczyć się jakiegoś zawodu, a za wcześnie, by przejść na emeryturę. Niektóre kobiety mogą pocieszać się perspektywą zostania babką, lecz nie jest to, względnie nie powinno być, zajęcie wypełniające całkowicie czas osoby będącej zaledwie w średnim wieku.
W tym miejscu moglibyśmy pokusić się o uwagę, że życie ma swoje ujemne strony, od których nie ma ucieczki. Lecz ten ostatni problem narodził się dopiero ostatnio i teoretycznie nie jest nieunikniony. Rodzice zwykle zrzucali swoje obowiązki na niańki, dziewczęta do dzieci, guwernantki i wychowawców. Na niższych szczeblach społecznych dzieci oddawano do terminu w wieku lat siedmiu lub w ogóle już pięciolatki posyłano do pracy. Pogląd, że rodzice winni być osobiście odpowiedzialni za wychowanie swoich niedorosłych dzieci, jest poglądem dwudziestowiecznym. Pewien pamiętnikarz wiktoriański wspomina, że jego ojciec rozmawiał z nim tylko przy jednej okazji. Inny wiktoriańczyk chwali spacerującą niańkę za ładny wygląd powierzonych jej opiece dzieci - nie rozpoznając w nich - swoich własnych. Przybrani rodzice mieli istotne znaczenie dla osiemnastowiecznego stylu życia, po części dlatego, że dzieci z miasta zwykle wychowywano na wsi. Wciąż jeszcze żyją damy, które właściwie zupełnie nie widywały swych latorośli w dzieciństwie i pamiętają, że także ich rodzice mieli tylko jakiś nieokreślony wpływ na pokój dziecinny, gdzie one same były wychowywane. Mając pod dostatkiem służby domowej, matka mogła widywać swe dzieci tylko przez kilka minut dziennie, a ojciec mógł z łatwością uniknąć widywania ich w ogóle. Obecnie, w zmienionych okolicznościach, rodziny żyją w sposób, który ludzie zaczęli uważać za „naturalny" i przynoszący rezultaty, których nie można było przewidzieć. To, co może (lub nie) przynieść korzyść dzieciom, stwarza z pewnością dodatkowe utrudnienia rodzicom. W ciągu całych lat nerwowego napięcia, w ciągu połowy życia, ich codzienna rozmowa musi się zniżać do poziomu dzieci lub niedorostków. W ten sposób zatrzymuje się ich rozwój umysłowy.
Niewiele osób zdaje sobie sprawę, do jakiego stopnia nasz umysł rozwija się (lub opóźnia w rozwoju) dzięki rozmowie. Naszą inteligencję możemy zawdzięczać wychowaniu, lecz jej praktyczna użyteczność wzrasta poprzez dyskusję. Uczymy się od siebie nawzajem poprzez perswazję i argumentację, poprzez żart i rozsądne rozważania. Najwięcej uczymy się poprzez kontakty z ludźmi wybitnymi, których wiedza i błyskotliwość zmusza nas do milczenia. I o ile nasza inteligencja wyostrza się dzięki takim kontaktom, o tyle przytępia się, gdy rozmawiamy z ludźmi głupimi. Starania, jakie podejmujemy dla kształcenia młodocianych i niedojrzałych, kończą się tym, że sami zniżamy się do ich poziomu. Zdobywają oni dojrzałość naszym kosztem, gdyż wysiłek, jaki wkładamy w wyjaśnienie im ABC, przeszkadza nam samym w zrozumieniu JKL. Karą za nauczanie jest opóźnienie własnego rozwoju. Widzimy, że jest to niemal regułą wśród nauczycieli, których los polega na tym, że uważa się ich za istoty mniej niż dojrzałe. Nie zwracamy uwagi na to, że rodzice muszą ponosić nieco podobne szkody. Nie możemy też zdać sobie sprawy z ograniczeń umysłowych pomniejszających nasze horyzonty. Umysł nasz, którego poziom należałoby ocenić, jest sam naszym jedynym miernikiem. Nie mamy sposobu dowiedzenia się, o ile inteligentniejsi moglibyśmy-być w innych okolicznościach. A mimo to wciąż pozwalamy na przytępianie naszego umysłu. Gdy rodzina wiktoriańska zbierała się wokół jadalnego stołu, zasadą było, że starsi rozmawiali, a młodzież słuchała. Można było ograniczać zasięg rozmowy, niektóre tematy omawiano po francusku, lecz dla młodych była to tylko sposobność do nauki. Mieli tym więcej okazji, żeby zdać sobie sprawę z własnej ignorancji i powiększyć zasób swego słownictwa. Dzisiaj natomiast dzieci rozmawiają, a rodzice słuchają, przy czym żadna ze stron nie odnosi korzyści, a obydwie wyraźnie na tym tracą.
Pozwólmy - dla ilustracji - zebrać się przy kolacji rodzinie współczesnej. Ojciec wrócił właśnie z miasta do podmiejskiego osiedla, dzieci wróciły ze szkoły. Nie licząc rodziców, rodzina składała się z dwóch córek, Joan i Rachel (jedna ma dziesięć, a druga siedem lat), i z jednego syna, Timothy, lat pięć. Dziewczęta chodzą do tej samej szkoły, lecz Timothy uczęszcza do pobliskiego przedszkola. Ukryty magnetofon przekazuje potomności następującą rozmowę:
Ojciec: No, Timothy, czego uczyłeś się dzisiaj w przedszkolu?
Timothy: Niczego.
Ojciec: Więc co robiłeś?
Timothy: Piekliśmy jabłka i robiliśmy krem.
Matka: A przedtem?
Timothy: Kiełbasę i fasolę.
Rachel: Timothy tylko o tym myśli.
Timothy: Nieprawda! Nieprawda! Nie znoszę cię!
Matka: No, no. A ty, Joan?
Joan: Mamy nową panią. Nazywa się Miss Crawley i wszystkie uważamy, że jest cudowna... tylko nosi okulary.
Rachel: Założę się, że chcesz zostać jej ulubienicą.
Joan: Oh, zostawiam to Dianie.
Rachel: Która, zdaje mi się, jest pierwsza we wszystkim.
Joan: Nie, w rysunkach nie. Miss Crawley sądzi, że ja mam prawdziwe zdolności.
Rachel: Większe niż do czytania Biblii?
Joan: Obiecałaś, że nie będziesz o tym mówiła...
Rachel: Oh, zapomniałam. Ale to było zabawne, chociaż... to wszystko, co pisałaś, że Ezaw był czarodziejem...
Joan: Zamknij się, Rachel! (krzyczy:) Zamknij się!
Matka: Nie hałasujcie tak bardzo, dzieci. Tim, znalazłeś swoją książeczkę' z obrazkami? Była na stole w kuchni.
Timothy: Tak, wspaniała. Jest tam kot, Klaudiusz, i nie umie pływać, ale chce zjeść rybę. Staw jest taki (rysuje palcem po stole), tutaj jest płot, a tam psia buda, a w niej buldog, on się nazywa Crusty i nie znosi kotów. Klaudiusz ma długą, długą wędkę, taką długą
(szeroki gest), z haczykiem na końcu, i zarzuca ją (gest, którym Timothy przewraca kubek z mlekiem)... Matka: Przynieś ścierkę i szybko to wytrzyj. (Porządek zostaje stopniowo przywrócony).
Rachel: Ta twoja książeczka jest w każdym razie głupia, taka dla dzieci. Timothy: Nieprawda. Nieprawda! (Płacze). Matka: Nie powinnaś tak mówić, Rachel. Widzisz, książka ciebie nie interesuje, bo jest dla chłopców. Ti-mowi się podoba.
Joan: Pomaga mu w dowodzeniu gangiem. Rachel: On nie ma żadnego gangu. Timothy: Mam, mam! I mój gang zawsze zwycięża drugi gang.
Rachel: Jaki drugi gang?
Timothy: Freddy'ego i Michaela. Nigdy nie zgadniesz, jaki kawał zrobiliśmy im dzisiaj. Joan: No, opowiedz.
Timothy: Dobrze. Wykopaliśmy dużą dziurę, taaaa-ką głęboką i naleliśmy tam wody. A potem położyliśmy na to liście i ziemię i to wyglądało jak trawa. Kiedyśmy uciekli i oni nas gonili, wszyscy w to powpadali, o tak - szast, prast! (gwałtowne gesty, ale matka zdążyła usunąć kubek z mlekiem).
Rachel: Więc to ty i Teddy wykopaliście tę dziurę w trawniku przed przerwą obiadową?
Joan: Pewnie, 'że oni. Szczęście, że Miss Medhurst w nią nie wpadła (śmiech).
Rachel: Powiem wam, kto powinien w coś wpaść:
Rosemary.
Joan: Która Rosemary?
Rachel: Rosemary Brent. Nasza nowa dyżurna. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie ją wybrano. Nie jest nawet mądra, choć jest taka brzydka i spędza cały czas na czyszczeniu tablicy.
Joan: Myślisz, że to ciebie powinno się wybrać?
Rachel: A czemu nie? Nie robiłabym tyle zamieszania co ona. Wszystkie uważają, że ona jest drętwa. Sally przezywa ją Rosemary Drętw.
Joan: Myślałam, że już dawno powiesz coś o Sally.
Rachel: To moja najlepsza przyjaciółka. Wczoraj już nią nie była, ale dziś jest już znowu. Czytamy razem tę samą książkę o źrebakach. Tam jest klaczka, która się nazywa Prudence, i nikt nie przypuszcza, że ona będzie dobrze biegać, ale Jill bardzo ją kocha i trenuje ją w tajemnicy. Pewnego razu Prudence znika i wszyscy myślą, że ją ukradziono.
Joan: A ja się założę, że ona w końcu zdobędzie pierwszą nagrodę!
Rachel: Nie doczytałyśmy jeszcze do końca. Jeszcze się zastanawiamy, czy to może Cyganie ją ukradli i każą jej pracować w cyrku albo coś podobnego.
Matka: Ja myślę, że to się szczęśliwie skończy. Dzisiaj mamy do wyboru: pudding, krem czekoladowy albo placek z agrestem. Komu co dać? (Zamieszanie, podczas którego dzieci wybierają, przy czym zmieniają zdanie, a Timothy chce mieć wszystko).
Rachel (podsumowuje): Ważne w tej książce jest to, że nie ma w niej chłopców, tylko dziewczęta i konie, i pies, który się nazywa Larry.
Timothy (mruczy): A w mojej książeczce nie ma dziewczyn...
Rachel: Jill ogromnie przejmuje się pokazem skoków i chce, żeby Prudence zwyciężyła, więc kiedy zastaje stajnię pustą, wpada w rozpacz. Sally płakała w tym miejscu, ale ja nie - i jej matka zawiadamia policję. Ciekawa jestem, czy ją naprawdę ukradli, czy tylko jakoś zginęła? Joan: Nie martwiłabym się tym zanadto na twoim miejscu.
Timothy: Ja już skończyłem. Mogę iść?
Matka: Zaczekaj, dopóki wszyscy nie skończą. Po-> tem możesz robić, co chcesz.
Timothy: Oh, pośpieszcie się!
Matka: Nie bądź taki niecierpliwy, Tim. Czy tatuś zjadłby jeszcze coś?
Ojciec: Nie, dziękuję.
Matka: No, to zdaje się, że skończyliśmy. Rachel i Tim, sprzątnijcie ze stołu, a Joan pomoże mi w kuchni. Czy jest coś w telewizji, co dzieci chciałyby zobaczyć? Sprawdźmy: wtorek, mamy „Wyścig kosmiczny" o pół do siódmej, dla tych, co skończyli już pracę w gospodarstwie...
Los każe rodzicom słuchać codziennie tego rodzaju rozmów; a nie jest to gadanina półgłówków, lecz rozmowa dzieci zupełnie inteligentnych. Gdy dzieci będą starsze, poprawią się może o tyle, że będą zadawać pytania, które mogą niekiedy pobudzać do myślenia. Żeby na nie odpowiedzieć, rodzice mogą czuć się zmuszeni szybko czegoś poszukać w Bibliotece Publicznej. Jednakże całymi latami pytania są na poziomie elementarnym i wymagają jedynie odpowiedzi najprostszych, a są to właśnie lata, w ciągu których rodzice powinni rozwijać się umysłowo. Pierwszą ofiarą jest matka, lecz błędem byłoby myśleć, że ojciec nie ponosi żadnych szkód. Bo jeśli ona zmuszona jest zniżać się do poziomu dziecięcej rozmowy, to on zniża się do poziomu żony. W średnim wieku oboje mają pustkę w głowach.
Rozwój umysłowy lub jego opóźnienie można z grubsza ocenić na podstawie znajdującej się w domu literatury. Jeśli nie ma żadnych książek, możemy chyba dojść do wniosku, że niewiele tu mogło się rozwijać. Częściej jednak książki przedstawiają kolejne fazy naszego rozwoju. W przeciętnym domu mogą zatem znajdować się przede wszystkim dzieła, które ojciec studiował zdobywając zawód, powiedzmy, dyplomowanego księgowego. Do nich mogą dojść nieliczne ostatnie wydania z tej samej dziedziny, niekiedy z nie rozciętymi kartkami. Jeśli matka studiowała kiedyś ekonomikę domową, będą tu także jej skrypty wraz z kilkoma nowszymi książkami kucharskimi. Trzy lub cztery tomiki poezji ukazują minioną fazę z wczesnego okresu małżeństwa, a rozmówki hiszpańskie są dla niej pamiątką roku, w którym rzeczywiście odbyła z mężem podróż do Andaluzji lub do Meksyku. Jeśli sądzić po datach wydania, od kilku lat nie kupiono jednak żadnych innych książek z wyjątkiem, być może, podręcznika ogrodnictwa lub stolarki. Następnie mamy książki dla dzieci, łącznie ze słownikiem, atlasem i encyklopedią dziecięcą, do której dzieci zaglądają, żeby dowiedzieć się tego, czego rodzice zapomnieli lub czego raczej nigdy nie wiedzieli. W końcu mamy tanie wydania kieszonkowe, kupowane do pociągu, przeważnie kryminały, a na dodatek może kilka numerów „Readers Digest". Tak wyglądałby zasób książek w przeciętnym domu mieszczańskim; świadczą one wymownie, że rozwój umysłowy rodziców zatrzymał się z chwilą narodzin pierwszego dziecka. Nie ma dowodów na to, żeby rozwijały się ich zainteresowania, zmieniały upodobania, nie ma żadnych oznak entuzjazmu dla dramatu lub historii, dla nauk ścisłych lub zagadnień współczesnych. Zasób wiedzy rodziców został przez nich nabyty w szkole lub w college'u. Nic nie wskazuje na to, żeby interesowali się antykami lub rzeźbą, religią lub baletem. Wydaje się, że przestali się rozwijać, odkąd zaczęli mieć dzieci.
Czy to przesada? Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy twierdzić, że rodzice stają się aktywni umysłowo po ułożeniu dzieci do łóżek. Jeśli mają kogoś, kto by został przy małych, mogą iść na koncert, na interesujący film, zająć się polityką lub zbierać znaczki pocztowe. Wszystkie te możliwości istnieją, lecz dla większości ludzi pozostają one tylko możliwościami. Można uznać za fakt, że przeciętna matka jest wieczorem zupełnie wyczerpana, a przeciętny ojciec niewiele mniej. Smutną konsekwencją tego stanu jest to, że mają oni mniej do zaofiarowania dorastającym dzieciom. Poświęcając im czas i energię w ich najmłodszych latach, nie mają nic, czym mogliby dzielić się z tymi samymi dziećmi, gdy są nieco starsze. Idealny ojciec to ten, który potrafi rozmawiać o skałach i o roślinach, o legendach i o gwiazdach, wzbogacając w ten sposób życie dziecka, które chce słuchać. Idealna matka powinna pomóc córce w ocenie poezji i muzyki, przyrody i sztuki. Jednakże w okresie, w którym dzieci gotowe są słuchać, rodzice nie mają im już nic do powiedzenia. Wiktoriańskim dzieciom mówiono, że ma się je widzieć, lecz nie słyszeć. Było to może bardziej teorią niż praktyką, lecz zasada, że nie powinny nigdy zabierać głosu nie pytane, bywała (w niektórych domach) przestrzegana dość konsekwentnie. W rezultacie przyśpieszało to często rozwój intelektualny dzieci, przynajmniej od chwili opuszczenia przez nie pokoju dziecinnego. Fakt, że tylko częściowo rozumiały to, co słyszały, był sam w sobie użyteczną lekcją pokory, uświadomieniem, ile jeszcze trzeba się nauczyć. Nowocześni eksperci wychowania produkują książki dla dzieci, których słownictwo potrafi zrozumieć umysł najmniej dojrzały. Lecz inteligentne dziecko o wiele bardziej bawią słowa początkowo dlań niezrozumiałe, a jeszcze bardziej zdania, znaczące coś przeciwnego, niżby się wydawało. Dla ćwiczenia umysłu dziecku potrzebne jest słuchanie inteligentnej rozmowy, z której może zrozumieć zaledwie urywki. Daje mu to materiał do rozmyślań na później. Lecz ten rodzaj edukacji zależy właśnie od tego, żeby dzieci były widziane, a nie słyszane, gdyż jeśli raz pozwoli im się przerywać starszym, rozmowa przestanie być inteligentna i poziom jej się obniży. Dopuszczając dzieci do rozmowy, pozbawia się je okazji stania się dorosłymi. Mogą one naprawdę, już po skończeniu szkół, pozostać bardzo dziecinne.
Nie istnieje, być może, całkowite rozwiązanie problemu starszego i młodego pokolenia, lecz szkoła z internatem przynosi tu pewną ulgę, której nie sposób nie docenić. Słuchamy najrozmaitszych argumentów wychowawczych za i przeciw internatowi, lecz większość z nich nie bierze pod uwagę dwóch zasadniczych jego korzyści. Pierwsza z nich wynika z faktu, że najtrudniej jest kierować własnymi dziećmi. Wobec dzieci cudzych można być beztrosko bezlitosnym, mówić im, co dostaną na kolację, lecz nigdy nie pytać, co by wolały, ustalać godziny pójścia do łóżek bez względu na program telewizyjny i od razu karać je za nieposłuszeństwo lub niegrzeczne zachowanie się. Znając wszystkie te reguły, rodzice (przeciwnie) wahają się przed wprowadzeniem ich w czyn. A może dziecko, od chwili gdy już opuści dom, będzie z gniewem wspominać swoje wychowanie i zostanie dla rodziców stracone? Obawa przed tym zrażeniem się do rodziców sprawia, że są oni pobłażliwsi w o wiele większym stopniu, niż byliby wobec dzieci, którymi nie są zainteresowani osobiście. Jedyną na to radą jest robić przez zastępcę to, czego nie chce się robić samemu. Stąd średniowieczna praktyka terminowania pociągała za sobą wymianę dzieci w wieku lat siedmiu. Współczesnym jej ekwiwalentem jest internat, gdzie główny atut nauczyciela polega na tym, że nie jest on ojcem ucznia. Nie musi starać się o zdobycie jego uczuć, lecz tylko o szacunek, stosując przy tym wszelkie surowe metody, jakie tylko mogą być potrzebne. W konsekwencji panuje dyscyplina, i porządek, a wychowawca często, stopniowo, zaczyna cieszyć się sympatią, której - jakby się to z początku wydawało - nie zdobędzie.
Jeszcze ważniejszy problem polega na tym, że internat skraca okres, w którym rodzice muszą wysłuchiwać dziecięcej paplaniny. Przy trójce dzieci w odstępach dwuletnich wyrok ten może w ten sposób zostać zredukowany z lat (powiedzmy) dwudziestu do dwunastu. Nadejdzie moment, gdy ojciec będzie mógł wrócić do kółka dramatycznego, a matka podejmie eksternistyczne studia języków. Będą mogli kontynuować swoje przerwane zainteresowania fotografią, podróżami,' rybołówstwem morskim czy golfem. Istnieją małżeństwa, które chętnie skorzystają z tej okazji. To prawda, że inne (zwłaszcza matki) doznają wstrząsu na myśl o rozstaniu się z dziećmi do chwili, w której stanie się to nieuniknione. Przyjemność, jaką dawało im obcowanie z małymi, była większa od niewygód i z lękiem myślą o domu milczącym i prawie pustym. Matki z oburzeniem zaprzeczą, jakoby ich umysł uległ ograniczeniu wskutek kontaktu z niedojrzałą młodzieżą. Słabą stroną tego twierdzenia jest fakt, że żaden człowiek nie może sobie zdać sprawy z ograniczenia swego umysłu, żaden nudziarz nie orientuje się, jakim stał się nudziarzem. Prawdą jest, że dla człowieka inteligentnego poczucie wolności powinno być większe niż poczucie jej utraty.
Odejście od dzieci i zajęcie się innymi sprawami może wydawać się postępowaniem ludzi o oschłym sercu, lecz jednego możemy być pewni, a mianowicie, że największą korzyść odnoszą z tego same dzieci. W późniejszej młodości bowiem będą miały do czynienia z rodzicami, którzy sami dojrzeli i rozwinęli się. Zamiast matki, pochylonej nad albumem rodzinnych fotografii i pokazującej, jaka słodka była Julia, gdy miała trzy latka, dzieci będą miały kogoś bardziej interesującego, do kogo będą mogły się zwrócić: kobietę aktywną i pełną rozmaitych idei, nie zaś obsesyjnie zajętą wyłącznie macierzyństwem. Gdyby mogły wybierać, wiemy dokładnie, którą z tych osób by wolały i która byłaby im bardziej potrzebna. Przyjmując, że pragną one rodziców, na których uczuciach mogłyby polegać, nie pragną takich, którzy z kolei liczą na dzieci, jako na swych towarzyszy. Najbardziej należy unikać postawy ludzi, którzy mówią całym swym postępowaniem (z wyjątkiem słów): „Opiekowaliśmy się tobą, kiedy byłeś mały, poświęciliśmy ci nasze życie, nie odmawialiśmy ci niczego. Teraz jesteśmy starzy, a ty mógłbyś przynajmniej poświęcić trochę czasu mamie i tacie. To nie są duże wymagania". Lecz rodzice nigdy nie powinni pozwolić na to, żeby stali się zależni od swych dzieci, a zwłaszcza od ich uczuć. Proces ściągania rodziców do poziomu rozmowy przedszkolaków musi odbić się w końcu na samych dzieciach. Zahamowani w rozwoju, matka i ojciec pozostają w tyle za dziećmi i gdy dzieci odejdą, okazują się umysłowo otępiali.
Rodzicom, zapatrzonym we własne dziecko, pozostaje tylko perspektywa zostania dziadkiem lub babką. Lecz jest to okazja do popełniania tych samych błędów. To prawda, że istnienie babci rozwiązuje czasem problem opieki nad dzieckiem pod nieobecność rodziców, lecz z punktu widzenia kobiety trudno to nazwać karierą. Smutny to bowiem fakt, że małżeństwo zawarte bardzo wcześnie zmieniło model babci. Dziewczyna, która wychodzi za mąż w osiemnastym roku życia, może nią zostać, jeśli jej córka podobnie się pośpieszy, już w wieku lat 37. 38-letnia babka może grać tę rolę przez następne lat trzydzieści lub więcej. Jest to monstrualny okres czasu spędzanego na udzielaniu niepożądanych rad córkom i synowym. Jedynym rozwiązaniem jest poświęcanie mniejszej uwagi dzieciom od samego początku. I przede wszystkim same dzieci korzystają na tej mniej opiekuńczej postawie rodziców. Tam, gdzie matka i ojciec poświęcają się wyłącznie obowiązkom rodzicielskim, dzieci nabierają fałszywego pojęcia o własnej ważności. Traktując same siebie zbyt poważnie, sądzą, że ich punkt widzenia ma jakieś znaczenie; że jedynie, one potrafią zrozumieć dzisiejszy świat i że przyszłość ludzkości zależy od tego, co one powiedzą lub uczynią. To poczucie posłannictwa skłania niektórych polityków do wiary w jakąś wcześniejszą dojrzałość młodzieży. A rzecz w tym, że aby osiągnąć dojrzałość nawet w normalnym okresie, trzeba - od samego początku - o wiele mniej mówić, a o wiele więcej się uczyć.
Ten rozdział został napisany specjalnie z myślą o kobiecie zamężnej, mającej dzieci w wieku szkolnym; o kobiecie, dla której życie bywa często zbyt trudne. Nie znaczy to jednak, żeby jej mąż miał ów rozdział pominąć, gdyż powinien on z pewnością poznać jej problemy. Główny z nich to okresowe powtarzanie się dni krytycznych, chwil zmartwień, godzin, w których wydaje się, że świat się kończy. Ze wszech stron zagraża klęska i ty (ty, pani domu) nie wiesz, czy krzyczeć, czy się modlić, czy włożyć głowę do gazowego piecyka. Rozpatrując tę sytuację, spójrzmy na nią - przede wszystkim - od zewnątrz. Przypuśćmy, po pierwsze, że to ktoś inny ma kłopoty; znajoma lub sąsiadka, kobieta, którą znamy jako osobę szacowną i spokojną, a która mieszka niezbyt daleko po przeciwnej stronie ulicy. Przypuśćmy następnie, że nazywa się ona (powiedzmy) Yardley i jest żoną urzędnika bankowego. Wyjrzawszy przypadkiem przez okno, orientujesz się, że dzieje się coś złego.
Tak, w domu Yardleyów coś nie jest w porządku, a ponieważ w nowoczesnym osiedlu podmiejskim żyje się jak w akwarium, więc możesz w tym uczestniczyć. Nasze najbardziej nowoczesne domy ze swymi oknami, przez które widać wszystko jak w kinie, z otwartą przestrzenią, kruchymi ścianami i otaczającymi je trawnikami niewiele mogą ukryć przed tobą tajemnic. Jeśli Robinsonowie spod numeru 34 wydają przyjęcie, wiedzą o tym wszyscy, którzy nie zostali zaproszeni. Gdy Jamesonowie spod numeru 31 kłócą się, o przyczynie kłótni dowiadują się natychmiast wszyscy w promieniu stu jardów. Lecz w tym wypadku nie ma kłótni rodzinnej i nie ma o nią obawy, gdyż Yardleyowie są zgodnym małżeństwem, a jednak Gwen jest wyraźnie wzburzona. Mówi podniesionym głosem, a takim samym, tylko bardziej piskliwym, mówi jej jedyny syn (Tommy, lat cztery). Przed drzwiami stoi jakiś człowiek, a ty poznajesz w nim tego samego jegomościa, który wczoraj odwiedził ciebie. Roznosi on jakiś kwestionariusz, zawierający pytania mające na celu badanie opinii o wojnie atomowej. „Cz... czy... mó....mógłbym - zaczął właśnie mówić - jako badacz opinii w tej okolicy..." Gwen z trzaskiem otwarła drzwi i przysłuchuje się słowom, od których przybysz zapewne zawsze zaczyna wywiad. Nawet z tej odległości domyślasz się, że Gwen tłumi wściekłość. Nie jesteś osobą, która wtrącałaby się do sąsiedzkich kłopotów (Bóg świadkiem, że dość masz własnych), lecz jakieś napięcie tej sceny zatrzymuje cię przy oknie. Człowieczek wyjaśnia, niewątpliwie, że bez interwencji Gwen świat będzie zgubiony. Wrogi nastrój Gwen świetnie daje się wyczuć na odległość kilku domów. Nagle następuje wybuch o niemal atomowej gwałtowności. Właściwie słyszysz tylko słowa: „Proszę odejść!!”, lecz łatwo możesz sobie wyobrazić nawałnicę obelg wykrzykiwanych przez Gwen. Kwestionariusz zostaje podarty na strzępy. Przerażony człowieczek potyka się na ścieżce. Gdy biegnie do samochodu, potyka się jeszcze raz i pada na chodniku, rozrzucając „literaturę"; w chwilę później znika, a Gwen wygraża mu pięścią. Potem zatrzaskują się jej oszklone drzwi i słychać brzęk stłuczonej szyby. Ciszej już słychać trzaśniecie drzwi wewnętrznych, płacz Tommy'ego i dźwięk rozbitej porcelany. Widocznie dla biednej Gwen jest to jeden z tych dni, gdy wszystko idzie na opak.
Czy ty sama miewasz takie dni klęski? Tak? A więc jakże one się zaczynają i jakie jest następstwo wydarzeń? Czy można ich uniknąć? Być może, doszłaś do wniosku, że są one nieodłączną cechą źle urządzonego świata i że nic na to nie można poradzić. Z pewnością mylisz się. Ponieważ diagnozę stawia się przed leczeniem, naszym pierwszym krokiem musi być odtworzenie przebiegu krytycznych wydarzeń. Często widzieliśmy, jak to robią detektywi w telewizji.
„- Odstaw ten mebel na swoje miejsce, otwórz okno i zgaś światło. Usiądź w fotelu, Watsonie. A teraz ja wejdę tymi drzwiami tak, jak musiał to zrobić morderca... Cóż widzę? Nic. Dlaczego? Ponieważ w pokoju panują zupełne ciemności! - Holmesie, ależ to cudowne!"
Tę samą technikę należy zastosować do naszych własnych spraw, mniej melodramatycznych. Zacznijmy zatem od wymyślonej sytuacji, której mogłabyś stać się ofiarą. Mąż poszedł do biura, a dzieci do szkoły, dzień natomiast, przypuśćmy, jest zimny, mglisty i wilgotny. Otrzymujesz list z domu towarowego zawiadamiający cię z ubolewaniem, że antyczna toaletka, którą tak chciałaś mieć, została tanio sprzedana komuś innemu. Dowiadujesz się przez telefon, że twoje plany wakacyjne wzięły w łeb, ponieważ hotel zniszczyła lawina. Urzędnik oświadcza ci, że jest już za późno na zamówienie jakiegoś innego pokoju. Doręczają ci świadectwo szkolne Martina, otwierasz kopertę i rzucają ci się w oczy słowa: „brudny" i „leniwy". Grzanki przypalają się, wypełniając kuchnię czarnym dymem. Kawa przegotowuje się w dzbanku na płytce elektrycznej. Tłuczesz piękny i cenny okaz porcelany, talerz Royal Worcester, na którym zwykle podajesz ciasto. Wszystko, ale to wszystko sprzysięgło się przeciw tobie. Wszystko wskazuje na istnienie spisku, który naukowo można by określić jako od dawna zakorzenioną złośliwość przedmiotów martwych.
Dlaczego zdarza się nam to wszystko?
Wyładowujesz swoje uczucia, odwołując wizytę u fryzjera, skarżąc się przez telefon sąsiadom na ich psa i zrzucając ze schodów świadka Jehowy. Kończy się to na drobnym wypadku samochodowym i na mandacie za niewłaściwe parkowanie.
Dlaczego zdarza się nam to wszystko? Skąd ten ciąg nieszczęść, klęsk i przerażenia? W emocjonalnym napięciu zadajemy te pytania obojętnemu niebu, nie umiejąc same znaleźć na nie odpowiedzi.
Lecz teraz, kiedy to czytasz, jesteś spokojna, opanowana i potrafisz zdać sobie sprawę z tego, że ten ciąg wydarzeń nie jest w ogóle żadnym ciągiem. Następujące po sobie tragedie nie są z sobą związane i należą w każdym wypadku do dwóch odrębnych kategorii. Okazyjne kupno toaletki przepadło, plan wakacji nie udał się i nadeszło świadectwo szkolne; wszystko są to incydenty natury zewnętrznej i niezależne od ciebie. Grzanki, dzbanek z kawą i porcelanowy talerz to klęski wewnętrzne, spowodowane właśnie przez ciebie samą. Przestudiujmy raz jeszcze to pozorne następstwo. Stracona okazja to pech i nic na to nie możesz poradzić - najwyżej pomyśl, że zaoszczędziłaś jakieś dodatkowe pieniądze na ponowne zaplanowanie urlopu. Możesz powiedzieć, że utrata miejsca w hotelu jest zupełną klęską, ale czy naprawdę? Przede wszystkim lawina mogła spaść właśnie wtedy, kiedy ty tam byłaś, może nawet wtedy, kiedy brałaś kąpiel. W tym sensie nawet dobrze na tym wyszłaś. A teraz spójrz raz jeszcze na świadectwo szkolne. Jakże ono brzmi? „Jakkolwiek Martin jest czasem trochę brudny, to nigdy nie jest niegrzeczny ani leniwy, a w nauce wykazuje wyraźne postępy". Doprawdy, zupełnie nieźle, w każdym razie to świadectwo jest lepsze od poprzedniego.
Wszystkie inne klęski (powiedzmy to otwarcie) spowodowałaś ty sama. Grzanki i kawa nie udały się, ponieważ myślałaś wtedy o okazyjnej toaletce, a nie o tym, co właśnie robisz. Ale stłuczenie porcelanowego talerza to już sprawa trochę bardziej skomplikowana. Kobiety wyrażają swoje rozdrażnienie przede wszystkim rzucaniem naczyniami i trzaskaniem drzwiami. Naczynia, gdy się nimi rzuca, mają skłonność do tłuczenia się. Rozbite na kawałki i wrzucone do kosza na śmieci stanowią również protest przeciw niesprawiedliwości tego świata. Zwykły talerz lub spodek nie oznaczałby nic więcej niż właśnie to, lecz tłuczenie cennej porcelany - to coś innego. Oznacza, że zachowujesz się dziecinnie, że wiesz o tym, iż twoje zachowanie jest dziecinne, że karzesz samą siebie jak dziecko i stosujesz dziecięcą formę kary. Ale twoje rozdrażnienie na tym się nie kończy. Czemuż by miało się już skończyć, a nawet jakże by mogło? Karzesz w dalszym ciągu samą siebie i innych aż do momentu, w którym się ockniesz. Dopiero wtedy, w kilka godzin (albo dni) później, zastanawiasz się na nowo nad sytuacją i orientujesz się, że przede wszystkim nie jest ona wcale taka poważna. Aż do tej chwili uspokojenia się będziesz ciągle stanowić przykład Drugiej Zasady Termodynamiki, zasady stwierdzającej, że energia cieplna jest przekazywana zawsze przez ciało o wyższej temperaturze ciału o temperaturze niższej; w tym wypadku przez ciebie świadkowi Jehowy, otumanionemu dymem z twojej kuchni. Jednakże może nie być takiego przekazu, dopóki w pobliżu nie ma ciała, które by mogło je przyjąć. W tym wypadku twoja energia cieplna została podzielona między fryzjera, psa sąsiadów oraz ewangelistę; co okazało się szczęściem dla tego ostatniego, gdyż inaczej mogłabyś go zabić na miejscu.
To jasne, że wytworzone przez ciebie i przenośne ciepło jest potencjalnie niebezpieczne i w rezultacie może doprowadzić do eskalacji (dobre, współczesne wyrażenie): od potwarzy do napaści i od rozwodu do morderstwa. Aby zmniejszyć to niebezpieczeństwo, co oczywiście trzeba uczynić, musimy zastanowić się:
1) w jaki sposób to ciepło się wytwarza i czy w ogóle musi się wytwarzać oraz
2) jeśli już musi się wytwarzać, to jak można je nieszkodliwie rozproszyć, zanim zdarzy się jakieś prawdziwe nieszczęście. Klucz do punktu 1) znajdujemy w Pierwszej Zasadzie Termodynamiki, która mówi, iż ciepło jest pobierane proporcjonalnie do pracy wykonywanej pod ciśnieniem; dana ilość pracy wytwarza określony ekwiwalent ciepła. Zasada ta stosuje się z równym powodzeniem do temperatury emocjonalnej, jak i fizycznej. Praca w domu może być wykonywana pod ciśnieniem, ponieważ podlega fluktuacjom, osiągając szczyt (na przykład) w momencie wysyłania dzieci do szkoły i osiągając znowu inny szczyt wtedy, kiedy wieczorem mają przyjść goście. Ciepło pozostaje jeszcze, gdy miną już przyczyny, które bezpośrednio je wytworzyły, i osiąga kolejne szczyty, dopóki nie następuje eksplozja - w nieco podobny sposób działa akcelerator atomowy. Ale dlaczego to ciepło wzrasta? Czemu się nie rozprasza pomiędzy okresami domowych kryzysów? Po wielu latach doświadczeń i kosztem całych milionów (247 000 funtów wydano na same naczynia gliniane) rozwiązaliśmy wreszcie ów na pozór niemożliwy do rozwiązania problem. A oto odpowiedź zawarta w jedenastu słowach: Ponieważ nie masz w pobliżu nikogo, komu twoje ciepło mogłabyś przekazać.
Wszystko to jest jak w piosence pod tytułem „Herbata we dwoje", zawierającej następujące, znamienne wiersze:
Herbata dla nas dwojga, my dwoje przy herbacie, Ja zawsze będę twoja, a ty mój musisz być... Czy widzisz, jakie to szczęście tak właśnie żyć?...
Czytając pomiędzy wierszami, wyciągamy stąd wniosek, że małżeństwo powinno przebywać samo z sobą, co można uważać za rzecz normalną. Jednakże taka sytuacja jest charakterystyczna tylko dla dwudziestego wieku i tylko dla Zachodu. W każdym poprzednim stuleciu i niemal w każdej części świata twoje gospodarstwo mogło zostać urządzone na bardzo różnych zasadach. Rodzina dawniejsza albo orientalna obejmowała krewnych, dzieci, służbę i przyjaciół. W gospodarstwie muzułmańskim można było mieć jeszcze trzy inne żony, a każdą z nich można było sobie zamienić. W cesarskim Rzymie istnieli eunuchowie i konkubiny, strażnicy przyboczni, astrologowie, niewolnice i niewolnicy.
...piorunochronem, który przeniesie poza dom nieco twoich emocji
Nawet we względnie nowoczesnych Indiach siódmy Wielki Nizam Hajdarabadu miał 1000 służących w swoim głównym pałacu oraz 3000 strażników i jeszcze 4000 dalszych urzędników w innych posiadłościach. Innymi słowy, było wokoło wiele innych osób. W ewentualnym dniu pozornej klęski był ktoś, kogo można było obciążyć winą, ktoś, kto mógł współczuć, i jeszcze ktoś, kto - być może - śmiał się z tego.
Twoje ciepło mogło więc być przekazywane chłodniejszym umysłom i skoro zapomniano o klęsce początkowej, klęski dalsze już się nie zdarzały. My natomiast - przeciwnie - mieliśmy zawsze tylko herbatę dla nas dwojga i nas dwoje przy herbacie. Gdy mąż jest w biurze, zostajesz w domu sama - i jedyną twoją nadzieją jest telefon. Ten przyrząd jest twoim „uziemieniem" w sensie nauki o elektryczności, piorunochronem, który przeniesie poza dom nieco twoich emocji. Kiedy numer jest zajęty albo gdy nikt nie odpowiada, zwiększa to jeszcze twoją wściekłość. Krótko mówiąc, samotność ma swoje ujemne strony. I retoryczne pytanie: „Czy widzisz, jakie to szczęście tak właśnie żyć?" może spowodować odpowiedź: „Nie, doprawdy, nie widzą".
D
Ciepło,
wytworzone przez ciśnienie domowe, rozprzestrzenia się
wypełniając dostępny mu umysł, który może przekazać je tylko
umysłowi chłodniejszemu.
Odkrycie to, jakkolwiek doniosłe, nie wywiera należytego wrażenia, jeśli nie wyrazi się go również za pomocą wzorów matematycznych. W tym celu pierwszy wzór próbny przedłożono największemu światowemu autorytetowi w zagadnieniach termodynamiki domowej, profesorowi Darcy C. Coyle z Instytutu Politechnicznego Rensselaer w Connecticut, Inc., a kopia jego pierwszej próbnej odpowiedzi przypadkowo dołączona została do listu zaadresowanego do Biura Badań owego Instytutu. Biuro to podjęło automatycznie swą działalność, w wyniku której egzemplarze w pięciu kopiach rozesłane zostały do dziesięciu placówek federalnych w Waszyngtonie. Raczej niespodziewanie (gdyż nie składał żadnego podania) profesor Coyle natychmiast otrzymał stypendium w wysokości 166 278 doi., w tym 151 116 doi. na koszty bieżące i na administrację. Zachęcony w ten sposób, dokonał serii ankiet w terenie i odbył kilka nagłych wizyt w szpitalach w Connecticut. Wszystkie wyniki przekazano następnie mózgowi elektronowemu IBM 360, który potem wyprowadził następujące równanie:
TD = .
gdzie
Td - różniczka temperatury uczuciowej
W = waga pani domu w funtach
S = jej szybkość w milach na godzinę, i
N = liczba kryzysów, przeżytych przez panią domu w ciągu ostatnich sześciu godzin.
Oczywiście w, s i n oznaczają wagę, szybkość i kryzysy dotyczące drugiej osoby, którą napotyka pani domu, krążąc po orbicie 3*.
Wypowiadając się na temat tych obliczeń, profesor Darcy Coyle wyraża opinię, że każda różniczka większa niż plus lub minus 5 jest niebezpieczna. Jednakże dodaje, iż konieczne jest zasadnicze przebadanie każdego destrukcyjnego przypadku, aby móc określić owo bezpieczeństwo, wahające się pomiędzy dwa sigma granicami pewności. Sugeruje, że może zaistnieć punkt o wiele bardziej niebezpieczny, gdy To - O, ale i W i w są równie wielkie, aSis równie szybkie. Może to być punktem zniszczenia w obu kierunkach i w efekcie wyrazić się wzorem dla wybuchu nuklearnego. Oczywiście bez dalszych doświadczeń (a zapewne i nie szczęść) nie można mieć co do tego pewności.
jest niebezpieczna
Zakładając potrzebę badań w tych kierunkach, nie wydaje się, aby już uzyskane rezultaty należało zachować w tajemnicy. Toteż przedstawia się teraz światu pierwsze matematyczne sformułowanie prawa pani Parkinson w całej jego wielkiej prostocie.
Jakkolwiek ów pierwszy wynik wywiera duże wrażenie, uznano, że jest on niedostatecznie skomplikowany i przekazano te same dane innemu, kosztowniejszemu mózgowi elektronowemu. Nowy wynik, będący wyraźnym postępem, brzmi następująco:
gdzie
W jest wagą pani domu w funtach,
S jej szybkością w milach na godzinę,
N - liczbą klęsk, które się jej przydarzyły,
a w, s i n są wagą, szybkością i liczbą kryzysów przeżytych przez drugą osobę, która po prostu pierwsza z nią się zetknęła.
Td jest różniczką temperatury uczuciowej; dopóki jest ona dodatnia, nasza bohaterka może wybuchnąć wobec drugiej osoby, lecz gdy staje się ujemna, ucierpieć może zdrowie samej bohaterki.
Jeśli przełożymy to na liczby, które mogłyby dotyczyć konkretnego przypadku, dając pani domu wagę 133.24 funtów, a jej szybkość wolną od kryzysów ustalając na 2 mile na godzinę, to jej temperatura uczuciowa w warunkach idealnych będzie następująca:
TH = .37 (133.24 X 2) = 98.57° F (w zasadzie normalna) *4.
Jeśli przyjmiemy jednakże, że szybkość wzrośnie do 3 mil na godzinę i że nastąpi jeden kryzys tuż przedtem, zanim pani domu spotka drugą osobę, która waży 130 funtów i porusza się, nie mając żadnych kłopotów, z szybkością 2'A mil na godzinę, to wtedy otrzymamy:
I znów, jeśli pani domu waży dokładnie 134.08 funtów i porusza się z szybkością 2 mil na godzinę bez żadnych kryzysów, to mamy:
TH = .52 (134.08) j/2 = 98.601°F,
tylko nieco wyższą od normalnej. Jednakże, przy tej samej wadze, ale poruszając się z szybkością 5.25 mi] na godzinę, po 4 kryzysach jej uczuciowa temperatura wyniesie:
TH *= .52 (134.08) /5.25 + 4 =.212.050°F,
będzie więc nieco wyższa od punktu wrzenia. Z drugiej strony, mężczyźni o usposobieniu gwałtownym powinni unikać kobiet ważących mniej niż 102.56 funtów, które poruszają się z szybkością mniejszą niż .36 mil na godzinę, ponieważ:
TH = .52 (102.56) /T36 = 32.000°F lub punkt zamarzania, a to może być niezwykle niebezpieczne, bez względu na TD, różniczkę temperatury uczuciowej.
W tym punkcie fundusz przeznaczony na badania został wyczerpany. I choć może to prawda, że dalsze prace przy wyższych kosztach przyniosłyby bardziej precyzyjne równania, zdaje się, że obecne wyniki są zupełnie wystarczające dla wszystkich celów praktycznych. Dopóki nie wyprą ich inne, wzory obecne winny być wyryte złotem na granicie.
Znamy teraz proces, w jaki wytwarza się nasze ciepło. Znamy też okoliczności, w których nie udaje się go rozproszyć, wskutek czego wzrasta aż do punktu wybuchu. Nasuwa nam to dwa praktyczne pytania: Jak możemy powstrzymać proces wytwarzania się ciepła? A jeśli to się nie uda, jak możemy rozproszyć ciepło, które wytworzyliśmy?
Pierwszym krokiem do przekonania się, iż temperatura wzrasta, jest poznanie prawa pani Parkinson i zdanie sobie sprawy, że mu podlegasz. Drugi krok to poznanie objawów napięcia i zastosowanie następujących reguł:
Po pierwsze, nigdy nie przeglądaj przyniesionej poczty, dopóki nie znajdziesz czasu, żeby przeczytać ją w spokoju. Szybki rzut oka na list może często wywołać fałszywe wrażenie - zmartwisz się problemem, który w ogóle nie istnieje. Dlatego pamiętaj, że nie należy się śpieszyć do byle kawałka papieru. On może, a nawet prawdopodobnie powinien, poczekać. Lepiej postąpisz, jeśli skoncentrujesz się na tym, co robisz w tej chwili.
Po drugie, nigdy nie odbieraj telefonu, jeśli jesteś właśnie w trakcie jakiejś ważniejszej roboty. Niech sobie dzwoni. Jeśli ten, kto telefonuje, ma ważną sprawę, zadzwoni jeszcze raz.
Po trzecie, jeśli już zdarza się jakaś klęska w wyniku twego własnego podniecenia, przestań pracować, wyłącz się, usiądź, zbierz myśli i opanuj się. Nie rób nic, dopóki twoja temperatura nie wróci do normy.
Czy te trzy zasady są wystarczające? Dla osób bardziej uczuciowych prawdopodobnie nie. Istnieje więc czwarta zasada, która brzmi następująco: Gdy wszystko inne zawiodło, weź zimną kąpiel lub tusz, a wyjdziesz z niej w spokojniejszym nastroju, ponieważ twoje podniecenie spłynie przez otwór odpływowy w wannie. To prawda, że temperatura fizyczna i temperatura uczuciowa nie są dokładnie tym samym. Znajdują się jednak w ścisłym z sobą związku i tylko bardzo niewiele panicznych nastrojów okaże się silniejszych od wiadra zimnej wody, wylanego na głowę. Celem owej drastycznej metody, gdyby miało się ją zastosować, byłoby obniżenie temperatury przy równoczesnym przerwaniu następstwa klęsk. Zwróciwszy myśli w innym kierunku, przeżywszy zimny wstrząs, zmuszona do wysiłku wytarcia się, pani domu wróci ostatecznie do pracy w innym nastroju. A skoro raz zrozumie, że korzenie kłopotów tkwią w niej samej, a nie w sprzysiężeniu ludzi i przedmiotów, będzie już bliska wyleczenia. Nawiasem mówiąc, błędem byłoby sądzić, że mężczyźni nigdy nie popadają w panikę, czy w zły humor, gdy coś źle się układa. Rzadziej im się to zdarza przy pracy, gdyż rzadko kiedy pracują zupełnie sami, ale w domu wcale nie są tacy odporni. Zająwszy się czymś w rodzaju przystrzyżenia trawnika, wytapetowania łazienki lub przycięcia róż (gdy żona pojechała po zakupy) małżonek może równie dobrze stać się ofiarą prawa pani Parkinson. On również może doznać uczucia, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, że osaczyły go same klęski, a jeszcze gorsza klęska go czeka. Zasady postępowania w takiej sytuacji są dokładnie te same, które wyłożono tu na użytek pani domu, z tym jedynym dodatkiem, że mężczyzna powinien na końcu zapalić fajkę. Przestać pracować, wyłączyć się, usiąść i - jeśli to konieczne - wziąć zimny tusz.
Te zasady, w najwyższym stopniu zdrowe i niezawodne, jeśli idzie o męża, mogą się jednak okazać niewystarczające dla uratowania żony. Może ona jest bardziej wrażliwa, bardziej skłonna do ulegania rozpaczliwym nastrojom? Wypadki mogą następować zbyt szybko, co więcej, każda następna klęska może zazębiać się o poprzednią. Pomimo wszystkich naszych wysiłków sytuacja może wymknąć się z rąk. Orientujesz się, że nie zastosowałaś się do zasady pierwszej i trzeciej.
Przypuśćmy, istotnie, że następstwo wypadków jest bardzo podobne do tego, które zostało opisane poprzed-dnio w tym rozdziale i że ciepło utrzymuje się już po incydencie u drzwi. Twój ulubiony porcelanowy talerz rozbił się. Spaliłaś żelazkiem najlepszą sukienkę. Widziałaś, jak świadka Jehowy zabrano do szpitala. Cała drżysz w oczekiwaniu następnej katastrofy. Zdaje ci się, że zmagasz się z Przeznaczeniem. Gdybyś nie znała prawa pani Parkinson - tak jak nie znałaś go jeszcze przed kilkoma minutami - pod wpływem pierwszego impulsu zatelefonowałabyś do męża do biura.
Chwyciwszy za słuchawkę i uzyskawszy jego numer wewnętrzny, zaczęłabyś bełkotać mu o swych kłopotach w nerwowym roztrzęsieniu:
To - straszne - kochanie - chciałam - tylko - żeby -sobie - poszedł - ale - on - zasłabł - i - przyjechało - pogotowie - i - wszystko - i - moja - najlepsza - sukienka -na - nic - i - talerz - rozbity - i - gdyby - to - tylko -nie - stało - się - równocześnie - dałabym - sobie - radę - ale - teraz - rozpacz - i - co - ja - mam - robić?
Taka nagła wiadomość zastaje twego męża normalnie w jednej z dwóch sytuacji. Może on być na konferencji, walcząc na śmierć i życie przeciw jakimś idiotycznym planom grożącym zniszczeniem całej jego kariery. Albo też może spokojnie pracować przy biurku. W pierwszym wypadku jego odpowiedź może być niemal równie gwałtowna, jak twoje wezwanie o pomoc:
Na - miłość - boską - mam - teraz - konferencję...
Na - miłość - boską - mam - teraz - konferencję - robię - co - mogę - żeby - się - utrzymać - ludzie - mają -głupie - pomysły - mój - Boże - a - ty - mi - tu - krzyczysz - o stłuczonym - talerzu! Wyłącz się - uspokój -weź - dwie - aspiryny - postaram - się - wcześnie - wrócić - do - domu - pa!
W drugim wypadku może zachować się poprawnie i szalenie rozsądnie:
- Czy nie sądzisz kochanie, że powinnaś mi powiedzieć możliwie jasno, czego sobie życzysz? Zadzwonię do ciebie za dziesięć minut, a ty tymczasem zastanowisz się, w czym mógłbym ci pomóc. Odłóż teraz słuchawkę, najdroższa, i uspokój się. Potem mi powiesz, co mogę dla ciebie zrobić. Na razie do widzenia.
Z tych dwóch możliwych rodzajów odpowiedzi ta druga jest gorsza.
W drugim wypadku może zachować się szalenie rozsądnie
Pierwsza oczywiście nic ci nie pomaga, lecz czujesz, że nie jesteś osamotniona: on też ma swoje kłopoty. Drugiej brak nawet tej odrobiny pociechy. Ty przecież szukasz „uziemienia", dzięki któremu twoje ciepło mogłoby się rozładować. Będąc na tyle chłodnym, że nadawałby się do tego, twój mąż jednak odmawia ci pomocy. Zamiast słuchać twojej paplaniny bez związku, on ją przerywa i stawia kwestię: „Czego sobie życzysz!" Nie rozumie, głupi, że ty właśnie chcesz paplać i mieć kogoś, kto by cię słuchał. Nieważne jest pytanie, co on ma zrobić, ani przez chwilę o tym nie pomyślałaś, po co zresztą miałabyś myśleć? Rzucając słuchawkę, czujesz, że twoje małżeństwo jest skończone. Twój mąż cię opuścił, chyba dla jakiejś innej kobiety. Prawie na pewno w tej chwili jest właśnie z nią i śmieje się z twoich cierpień. Musisz to wszystko komuś opowiedzieć. O tak, Madge jest tą przyjaciółką, której ci potrzeba - samochodem o dziesięć minut stąd. Kipiąc z gniewu na głupotę twojego męża - przecież to wszystko, od samego początku, to jego wina - wskakujesz do samochodu. Wyrażając swą wściekłość nagłym przyspieszaniem, szerokim braniem zakrętów i gwałtownym hamowaniem jedziesz do Madge. Po pięciu minutach twój wóz jest na latarni, a ty w drodze do szpitala lub kostnicy.
Telefonowanie do męża było błędem. Co powinnaś była zrobić? Poprawne czynności przebiegają następująco: Zażyj środek uspokajający. Potem zatelefonuj do Madge i poproś, żeby ona przyjechała do ciebie na kawę, i to nie zaraz, lecz za pół godziny. Potem usiądź (to bardzo ważne) i napisz krótkie sprawozdanie z wydarzeń, które cię wzburzyły. Nie próbuj podejmować żadnych decyzji. Zadecyduj raczej, że na razie niczego nie postanowisz. Zaczekaj, aż uzyskasz jakieś dalsze informacje lub wskazówki i wyrzuć z głowy wszelkie problemy, dopóki nie znajdziesz dość czasu, żeby się nimi zająć. Kiedy przyjedzie twoja przyjaciółka, zdążysz już ochłonąć. Kiedy jej wszystko opowiesz, powrócisz do normalnego stanu. Opowiedziawszy swoje przeżycia i doznawszy współczucia oraz odłożywszy wszelkie praktyczne wnioski do jutra, zrób minimum tego, co musisz w domu zrobić, a potem usiądź sobie z jakąś niezwykle spokojną książką. Jaką to książkę powinnaś czytać? Ależ tę, oczywiście. A który rozdział? Ten, który właśnie skończyłaś.
Kiedy najmłodsze dziecko osiągnęło już wiek szkolny, nadeszła chwila, aby rodzice postanowili, być może z pewnym opóźnieniem, czego mają zamiar dokonać w życiu. Przypuśćmy, że zdobyli się już na ten podstawowy wysiłek, żeby uwolnić się od niepowodzeń i biedy. Nawiązali romans, powodowani swymi potrzebami seksualnymi i konwencją społeczną, w której wyrośli. Zakochawszy się w sobie, pobrali się; a ten postępek (jak się okazuje) pociąga za sobą założenie domu, nabycie samochodu i przyjmowanie gości. By zaspokoić pragnienie pełni życia żony oraz dla kontynuacji rodzinnego nazwiska, odchowano dzieci, które obecnie się kształcą. Gdyby jedynym celem tego wszystkiego miało być zastąpienie rodziców przez dzieci, których życie miałoby być takie samo, ta powtórka wydawałaby się bezsensowna. Czemuż by makler giełdowy miał spędzać życie z myślą o dostarczeniu społeczeństwu fizykoterapeuty i dyplomowanego księgowego? Czemuż by dyplomowany księgowy miał potem pracować nad siły, żeby wyprodukować jeszcze jednego maklera giełdowego? Podwajanie populacji nie prowadzi do niczego, stwarza tylko gorsze warunki ruchu drogowego.
..nadeszła chwila, aby rodzice postanowili, czego mają zamiar dokonać w życiu
Cóż zatem jest celem tej działalności? Istnieją ludzie, którzy wyrażają nadzieję, że dzieci będą lepsze od rodziców, że każde następne pokolenie jest bardziej godne podziwu niż poprzednie i że tą drogą winniśmy kroczyć do postępu. Nie mamy jednak żadnego dowodu na to, że dzieci są lepsze od rodziców. Co więcej, w pewnej mierze mogą być od nich gorsze, gdyż dzieci tych, którym się powiodło, nie posiadają bodźca, jakim jest bieda. Nigdy nie uczyniły wysiłku, aby wywalczyć sobie drogę wyjścia ze slumsów. Orientując się, że względnie łatwo mogą pozostać w tej samej grupie zarobkowej, do której należały od urodzenia, mało mają bodźców, aby wysilać się w jakikolwiek sposób. Mogą być zdrowsze od swych dziadków i zapewne przewyższają ich wzrostem, lecz wyższy wzrost nie świadczy o większej witalności! Doprawdy możemy podejrzewać, że ludzie bardziej postawni tracą energię na pozbycie się swojej nadwagi. Należy odrzucić pogląd, że świat staje się lepszy. Może to i prawda, że my sami potrafilibyśmy go ulepszyć, ale nie możemy tego uczynić produkując większe dzieci o mniejszej inicjatywie. Jeśli należy tu coś zrobić, to tylko my możemy to uczynić.
Jednakże jaki ma być nasz cel? Możemy starać się służyć Bogu lub ludzkości albo przynajmniej społeczeństwu, w którym żyjemy. Możemy szukać bogactwa lub stanowiska, władzy lub szczęścia, przyjemności lub ucieczki od tego wszystkiego. Możemy nawet, jeśli chcemy, próbować zdobyć jedynie jakieś zabezpieczenie na starość. I choć to dążenie mogłoby być rozsądne - przynajmniej do pewnego stopnia - odrzućmy je od razu, jako jedyne w życiu. Starość nie powinna być w większej mierze celem młodości niż opieka nad młodością celem starości. Nie powinniśmy żyć po to, żeby zarabiać pensje, podobnie jak nie powinniśmy budzić się tylko po to, żeby potem kłaść się spać.
Nigdy nie uczyniły wysiłku, aby wywalczyć sobie drogę wyjścia ze slumsów
Przyjmując, że pewne zabezpieczenie może być pożądane, powinniśmy osiągnąć w życiu coś więcej. A gdybyśmy, na przykład, postawili sobie za cel osiągnięcie bogactwa? Oto cel, który większość ludzi odrzuci bez wątpienia z pogardą. Wśród najbardziej gardzących bogactwem znajdują się ci, którzy nie potrafią zarobić ani zaoszczędzić więcej, niż to potrzebne do utrzymania się przy życiu. Iluż z tych, którzy rzeczywiście potrafili zrobić majątek, powstrzymało się od tego? I czy zawsze mieli słuszność? Robienie majątku jest działalnością mniej szkodliwą, niż to sobie wielu wyobraża, lecz nasuwa się tu dalsze pytanie, czemu mianowicie te pieniądze mają służyć. Biorąc na zdrowy rozum, nie mogą one być niczym więcej niż środkiem do celu. Czym ma się zająć milioner, kiedy jego miliony zostały już zdobyte? Może za nie kupić władzę polityczną dla siebie lub dla swych synów albo inaczej: może kupić polityków, pomiędzy których ta władza jest podzielona. Może kupić symbole stanowisk w krajach, w których stanowiska pozostają jeszcze symbolami. Może kupić jedzenie, picie, seks, towarzystwo i wygody. Może w końcu kupić ucieczkę od tego na wyspy mórz południowych, gdzie wszystko jest słońcem, pięknem i spokojem. Lecz nadmiar przyjemności - w kategoriach rozrywki - nie daje zadowolenia. Można uzyskać pełnię szczęścia nie będąc bogatym, a wszelkie ekscesy prowadzą jedynie do niestrawności, choroby i znużenia. Ktoś, kto żyje tylko dla przyjemności, przypomina ślepca, szukającego w ciemnym pokoju czarnego kota, którego tam nie ma. Z samej istoty rzeczy jest on skazany na rozczarowanie.
Problem jednostki niewiele się różni od problemu społeczności. Istniały niegdyś księstwa i miasta dla określonego celu. Dla poparcia jakiejś idei lub dla obrony wiary. Miasta greckie były zaprojektowane w sposób ilustrujący grecki pogląd na życie. Miasta starożytnej Italii wyrażały rzymskie poczucie dyscypliny i ładu. Zamki krzyżowców tchnęły wyzwaniem rzuconym islamowi, a miasta średniowieczne współzawodniczyły ze sobą wielkością i wspaniałością swych kościołów.
Lecz nadmiar przyjemności w kategoriach rozrywki nie daje zadowolenia
W wielu miejscach i różnych okresach można było na pierwszy rzut oka zobaczyć, co jest celem danej społeczności. Teraz jest to możliwe tylko w społecznościach, które pragną zachować coś, co już istnieje; ponieważ miasta, powstałe stosunkowo niedawno, nie
wyrażają żadnego ideału oprócz tego, który polega na zarabianiu pieniędzy w zatłoczonym śródmieściu i wydawaniu ich dla zapewnienia sobie wygód w podmiejskim osiedlu. Wysiłki komunalne, które się podejmuje, są przeważnie natury negatywnej, a więc pewne grupy ludności domagają się zlikwidowania slumsów albo poprawy stanu szpitali. Ludzie przyznają zgodnie, że zmniejszy się stan napięcia, gdy usunie się nędzę. Podejmuje się zatem starania, żeby zapewnić rozrywki młodzieży lub zbudować domy dla starców. Wszystkie akcje tego rodzaju powinny jednak być tylko marginesem dla jakiegoś głównego dążenia, a takiego dążenia nie zaplanowano. Istnieją pewne grupy lub rodziny, które z dumą mogą wskazać na ufundowanie jakiejś sali koncertowej czy biblioteki. Istnieją jednostki, które mogą domagać się kredytów na zwalczanie palenia tytoniu lub na projekt odnowienia miasta. Niewiele jednak mamy przykładów na to, że cała społeczność bierze udział w jakimś pozytywnym przedsięwzięciu. Mimo to, właśnie w takim wspólnym wysiłku, jednostki znajdują zapewne najwięcej szczęścia. Poświęcając się wspólnej sprawie, zapominają o własnych strapieniach i przestają zwracać uwagę na własne niewygody czy dolegliwości. Pozbawieni jakiegoś wspólnego celu, muszą dojść do wniosku, że szczęście społeczne trudno osiągnąć.
Pozostają ambicje rodzinne, a sukces na tym polu można ocenić w kategoriach majątku lub stanowiska. Bogactwo na wielką skalę jest normalnie dla rodziny z klas średnich nieosiągalne. Mając zabezpieczony byt i wygody, niewiele ludzi zaryzykuje wszystko, co posiada, w niepewnej grze o największą wygraną. Czują się przede wszystkim zanadto odpowiedzialni wobec rodziny. Po wtóre nie są przekonani, że olbrzymi wzrost fortuny przyniesie im proporcjonalne zadowolenie. Jedynie ludzie z najniższych warstw potrafią zdobyć się na energię, dzięki której osiągną fortunę, gdyż nade wszystko zdecydowani są uwolnić się od biedy, a co więcej, nie mają nic do stracenia. Z każdej dziesiątki startujących w ten sposób dziewięciu skończy w więzieniu, a dziesiąty zostanie milionerem. Bardzo niewielu milionerów wyszło ze spokojnej klasy średniej, a jeszcze mniej ukończyło szkołę handlową. Wykształceni i posiadający kwalifikacje zawodowe mieszkańcy nowoczesnego podmiejskiego osiedla dążą do zapewnienia swym dzieciom jeszcze większego dobrobytu, wyższych pensji i wpływowych przyjaciół. Wszystko to jest dalekie od prawdziwego bogactwa, przy czym wskutek dziedziczenia zmniejsza się inicjatywa, a zwiększa ostrożność w postępowaniu. Kimże jesteśmy, abyśmy mogli spekulować kapitałem ciężko zapracowanym przez dziadka? Myślimy o nim raczej jak o czymś, co powierzono nam dla naszych dzieci, jak o zabezpieczeniu dla niezamężnych córek lub uposażeniu dla mniej zdolnych synów.
A zatem dla większości z nas bogactwo nie jest celem egzystencji. Jednakże dla wielu pozostaje nim stanowisko w społeczeństwach o ustalonym poczuciu hierarchii i dlatego właśnie nagradzających stanowiskami swych obywateli. Przychodzi tu na myśl słowo „snobizm" i od razu przypominamy sobie ów rodzaj monologu, w którym starsza pani i babcia podkreśla wartości, jakie przywykła uważać za święte. Umieśćmy ją w ogrodzie pośród róż i wysłuchajmy z szacunkiem jej uwag na temat rozmaitych ich odmian oraz ich krzyżowania:
„Aż do obecnego roku moją ulubienicą była «Grace de Monaco» - zresztą ona sama ją sobie wybrała, wie pan, tę o delikatnym, srebrnoróżowym odcieniu - ale teraz bardziej jestem dumna z tych miniaturowych, z Perle de Montserrat, a przede wszystkim z Diany Radziwiłł. Myślę, że to po prostu z sentymentu - ona sama sadziła tę odmianę w tych dobrych czasach, kiedy żył jeszcze John. Niektórzy co prawda myślą, że ma zbyt żywy kolor. Mój brat Marek nazwałby ją «ceglastoczerwoną», ale wie pan, jak trudno jest jego zadowolić. Czy wszyscy admirałowie są tacy? Chyba tak. Zawsze mi się wydawało, że generałowie mają więcej taktu. Wujek Ned zawsze umiał z każdym porozmawiać. Ale on nie wyobrażałby sobie uprawy róż bez końskiego nawozu. Czy widział pan kiedyś stajnie w Canterley Court? W dawnych czasach musiało tam być zawsze dwadzieścia koni do polowania, a róże naprawdę kwitły! Uczeni twierdzą, że te chemiczne nawozy są równie dobre, ale drogi Harold (nie mam na myśli obecnego premiera!) nigdy by temu nie dał wiary. On i Derek chodzili razem do szkoły, wie pan, i służyli w tym samym pułku. Ale teraz pierwsza wojna światowa to już historia starożytna! Nawiasem mówiąc, zgadzali się z sobą wyłącznie w sprawach ogrodnictwa. Mam nadzieję, że nie zanudzam pana tymi różami? Na pewno? W ubiegłym tygodniu pokazywałam je dwóm moim gościom i wystąpiłam niczym Ruth Draper, mówiłam godzinami, zanim zorientowałam się, że biskup nie rozróżnia kolorów, a sędzia nie ma zmysłu powonienia! Ale mimo to byli niezwykle uroczy, o wiele bardziej niż niegdyś Evelyn Waugh. Ja się wprost boję powieściopisarzy, a pan? Zawsze myślę, że umieszczą kogoś ze znajomych w następnej powieści. Mógłby pan uznać tę obawę za absurdalną, jeśli idzie o kogoś tak mało ważnego jak ja, ale jeden z nich przecież postąpił tak rzeczywiście! Książka zresztą nie miała powodzenia, ale to tym lepiej. Bestseller byłby bardzo kłopotliwy dla moich wnuków i w Trinity czy w Christchurch wszyscy by to przeczytali... Pięknie wyrósł ten bukowy żywopłot, nieprawdaż? Pomaga on ukryć ten domek, zbudowany przez jakichś dość okropnych ludzi, którzy tu przywędrowali - powiedziano mi, że to ludzie z Huddersfield czy skądś tam... Tutaj, w tym kącie, mieliśmy małą tragedię. Zasadziłam sekwoję, jedno z tych gigantycznych drzew kalifornijskich. One rosną przez osiemset lat, ale to jedno nie rosło nawet przez kilka sekund. Wykopała je suczka Dereka, Westalka Trzecia. Niedługo potem zdobyła wprawdzie na wystawie złoty medal, ale mała to była pociecha. No cóż, jesteśmy już z powrotem na tarasie i zasłużył pan sobie na drinka. Czym można pana poczęstować? Black Velvet czy Blanc de Blanc?"
W tej mówce stłoczono jednym tchem wszystkie lub większość symboli obrazujących poglądy, które ukształtowały osobowość tej damy. Gdyby nawet kłamała, symbole te wciąż będą reprezentowały wartości, w które ona wierzy. Jej niewinna gadanina ma przede wszystkim dowodzić, że dama urodziła się w posiadłości wiejskiej, a nie w mieście. Od dzieciństwa już sporo wiedziała o glebie i o drzewach, o kwiatach i o krzakach. Niedbale wspomina o tym, że żyje na poufałej stopie z ludźmi z najwyższych sfer, lecz zbyt dobrze jest zadomowiona w ich zamkniętym kręgu, by czynić z tego przedmiot swych przechwałek. Nie tyle interesuje się polityką, ile raczej końmi i psami. Jej krewni i przyjaciele piastują wysokie stanowiska w marynarce i w armii, w kościele i w palestrze. Jej mąż jest byłym wychowankiem Eton, który w swoim czasie służył w Gwardii. Lecz ona sama jest spokojną intelektualistką, znającą się trochę na literaturze i na teatrze. W swoim monologu dąży do ustalenia własnej pozycji społecznej i udowodnienia, że znajduje się raczej na uboczu niż w centrum. Chociaż przejawia się tu stale jej uczucie niepewności, jej pretensje do uznania społecznego są w pewnym stopniu uzasadnione. A przynajmniej jest rzeczą równie oczywistą, że jest to kobieta naprawdę bardzo głupia.
I choć trzeba przyjąć, że jest głupia, to przedstawione przez nią wartości nie są całkiem fałszywe. Nie sugeruje ona, że wszyscy jej przyjaciele są ogromnie bogaci. Nie wspomina nawet, że ona sama ma jakieś wpływy. Chce tylko podkreślić swoje „ziemiańskie pochodzenie", swoje więzy pokrewieństwa i przyjaźni z ludźmi z dobrych domów i na poważnych stanowiskach zawodowych. Lubi, żeby wiedziano, iż członkowie jej rodziny odznaczają się dzielnością, a niektórzy z nich doszli do naczelnego dowództwa. W tym wszystkim istnieje podstawa do uzasadnionej chluby. Dama może być głupia, że o tym mówi, lecz my z pewnością postąpilibyśmy niesłusznie odmawiając jej satysfakcji błyszczenia odbitym światłem czyjejś chwały. Podziwia ona przynajmniej właściwych ludzi z mniej lub więcej właściwych powodów. Jej bohaterowie osiągnęli w życiu jakiś rodzaj dostojeństwa. Istnieją ludzie podziwiający swych mniej czcigodnych znajomych za mniej chlubne osiągnięcia.
A zatem pozycja jest czymś, o co możemy się ubiegać, a wysiłek, jaki podejmujemy, aby ją zdobyć, jest częścią ogólnej dynamiki społeczeństwa. Z trudem można powiedzieć to samo o poszukiwaniu szczęścia jako przeciwieństwa przyjemności, a w gruncie rzeczy można wyrazić wątpliwość, czy ci, którzy za cel stawiają sobie szczęście, w ogóle mogą je osiągnąć. Jednakże o tyle, o ile jest ono w ogóle osiągalne, można go dostąpić, upraszczając swoje dążenia. Symbolem szczęścia jest drewniana chata na jakiejś wyspie, proste pożywienie i życie na łonie przyrody. Uciekając od cywilizacji, możemy wzgardzić autem i radiem, zredukować naszą własność do minimum i odtąd obcować z pięknem natury. Gdybyśmy mieli to zrobić w starszym wieku, to byłby w tym pewien sens. Jednakże, kiedy jesteśmy młodsi, nie ma w tym sensu, gdyż musimy wychować dzieci. Czymś innym jest udanie się na pustynię z dobrze umeblowaną głową i pamięcią o tysiącu przeczytanych książek, a zupełnie czymś innym jest wychowywanie dzieci, które nigdy nie miałyby zobaczyć biblioteki, sali koncertowej czy teatru. Można wątpić, czy byłyby szczęśliwe, a prawdopodobnie stałyby się w jakiś sposób dzikie, co byłoby z pewnością bardzo nieprzyjemne. Nie osiąga się prymitywu, buntując się przeciw cywilizacji. Taką lekcję należy odczytać z „Władcy much" Williama Goldinga; lekcję mówiącą, że nawet udając się na bezludną wyspę, zabieramy z sobą nasze zepsucie.
Do czegóż zatem mamy dążyć? Nie powinniśmy, po prostu tylko przedłużać gatunku. Jedynie w niewielkim stopniu możemy służyć społeczeństwu czy ludzkości. Dla większości z nas bogactwo jest czymś nieosiągalnym, a nawiasem mówiąc, wątpimy, czy warto się o nie ubiegać. Pozycja w społeczeństwie jest może czymś bardziej wartościowym, ale wysiłki zmierzające do tego, aby ją sobie zapewnić, mogą nas doprowadzić do absurdu. Podobnie jak szczęście, zjawia się ona zwykle jako uboczny produkt czegoś innego. Istnieją fizyczne granice wytrzymałości, jeśli idzie o przyjemności, które możemy sobie kupić, a samo zabezpieczenie bytu z trudem można uznać za ostateczny cel. Do czego więc mamy dążyć? Ludzie najrozsądniejsi odpowiedzą, że powinniśmy znaleźć równowagę pomiędzy wszystkimi tymi możliwościami, przesuwając od czasu do czasu akcent na tę lub inną z nich - wtedy, gdy nadarza się odpowiednia okazja lub - częściej - gdy zmieniają się okoliczności. Myśleć tylko o pieniądzach, to znaczy stać się sknerą, a więc istotą żałosną. Marzyć tylko o pozycji, to ośmieszać się. Żyć tylko dla swych dzieci jest czymś równie bez sensu, co wymagać od dzieci, żeby żyły tylko dla swych rodziców. Pogoń za szczęściem może się skończyć nieszczęśliwie, a obłęd na punkcie przyjemności doprowadzi nas do choroby. Potrzeba nam przede wszystkim zmysłu proporcji. Jest to centralna prawda cywilizacji, którą odziedziczyliśmy, i wszystkie nasze doświadczenia zmierzają do jej udowodnienia. Bez poczucia równowagi jesteśmy zgubieni.
W całym tym zestawieniu celów, do których możemy dążyć, pozostawiliśmy na razie na uboczu ten jeden, który - być może - ma największe znaczenie. Jest nim potrzeba stworzenia czegoś pięknego, wartościowego i interesującego. Artysta, pisarz czy muzyk dąży do celu, którym nie jest (bezpośrednio) ani pozycja, ani bogactwo, ani szczęście, ani zabezpieczenie sobie starości. Rzeźbiarz wykuwający z kamienia arcydzieło stwarza rzecz piękną. Czyniąc to łączy pracę z rozrywką, nie pamięta o porach snu ani posiłków. Posąg, który powstanie, może przynieść mu pewną sumę pieniędzy i lepszą reputację w świecie artystycznym. Twórca czuje się szczęśliwy podczas pracy i odczuwa satysfakcję po jej ukończeniu. Wierzy, że jego sława go przeżyje, że jego najlepsze dzieło przetrwa jako spuścizna dla przyszłych pokoleń. Może zdobyć w ten sposób zadowolenie i pieniądze, a przywilej ten dzieli z kompozytorem i dramaturgiem, z malarzem i poetą. Jedynie w tego rodzaju karierze można pogodzić z sobą i połączyć większość dostępnych celów. Trudno o większą satysfakcję w życiu niż skomponowanie muzyki do komedii muzycznej, która odniesie sukces. Kazać śpiewać całemu światu, to już samo w sobie wystarczające szczęście, lecz bawić się samemu w trakcie pracy, zgarniać pieniądze i sławę w jej wyniku, to nie ma i mieć od razu wszystko, co życie może zaofiarować. Jest to przywilej wybitnego artysty i tylko nieliczni z nas mogą go dostąpić. Zapominamy jednak o tym, że możemy zrobić coś podobnego na niższym szczeblu. Bez żadnego specjalnego geniuszu, jedynie przy pewnych zdolnościach i zdrowym rozsądku możemy mieć swój udział w pracach i nagrodach, jakie przynosi twórczość. Możemy odegrać pewną rolę w stworzeniu czegoś użytecznego i pięknego i zamaszyście się pod tym podpisać. Wielkie dzieła sztuki rzadko powstawały bez niczyjej pomocy. Częściej, niż się mniema, stał za nimi mecenas, który dobrze wiedział, czego chciał i dokąd miał się zwrócić. W tym sensie wszyscy mamy szansę upamiętnić jakoś nasze imię, przyczynić się do zmiany krajobrazu, do zbudowania jakiejś bramy, fontanny czy studni. Z pewnością dobrze jest zostawić po sobie coś z siebie samego.
Nastolatkologia jest nauką i traktatem o wartościach, obyczajach, ubiorach, muzyce, tańcu, sztuce, napojach i narkotykach, charakterystycznych dla świata nastolatków. Mody zmieniają się tak szybko, że wszelka definicja tego, co sobie cenią nastolatki, była by już nieaktualna w chwili ukazania się tej książki. Jeśli jednak istnieje tu jakaś ciągłość idei, to będzie nią odrzucanie tradycji europejskiej na rzecz wzruszeń i hałasów pochodzących z Afryki. Geneza tego właśnie wyboru jest interesująca historycznie, lecz jego bezpośrednie dobre strony polegają na tym, że w ten sposób unika się nadzoru dorosłych. Jeśli chce się zatańczyć menueta lub Gay Gordona, należy zapytać starszych, jak się to robi. Jeśli chce się zagrać Mozarta, trzeba najpierw nauczyć się grać muzykę klasyczną. Wielbi ciele afrykańskich rytmów nie potrzebują żadnej ta kiej nauki, ani też ich rodzice nie mogą im służyć tu żadną wskazówką. Zjawisko to pomaga w stworzeniu i określeniu środowiska nastolatków, z którego starsze pokolenie jest wyłączone. Trudno bowiem oczekiwać od starszych - takie jest założenie - aby byli w sta nie zrozumieć pewne sprawy. Tak więc niektóre nastolatki zaczęły żyć w swoim własnym świecie.
...niektóre nastolatki zaczęły żyć w swoim własnym świecie
Można wyliczyć rozmaite przyczyny tego stanu rzeczy, lecz najważniejszą z nich jest oczywiście brak autorytetu rodziców. Sto lat temu istniało przeświadczenie, że mąż jest panem w swoim własnym domu. Żona była mu winna formalne posłuszeństwo, zdając sobie sprawę, że na tym opierał się z kolei jej autorytet wobec dzieci. Prawdopodobnie znacznie częściej je widziała, a jej wysiłki utrzymania dyscypliny mogła więc łagodzić pewna poufałość. Zatem najlepszym sposobem postępowania było zawsze odwoływanie się do autorytetu nieobecnego męża. Gdy mówiła: „Ojciec tego zabronił", można było wnosić, że ona sama byłaby bardziej pobłażliwa. Jedynie akceptując władzę męża, żona mogła utrzymać w posłuszeństwie dzieci. Ona mogła podjąć decyzję, lecz niepopularnością obarczała jego, tym łatwiej, że go przy tym nie było. Tak więc matka wzmacniała zasady subordynacji siłą własnego przykładu. I w ten sposób uczono dzieci i służbę, by znały swoje miejsce.
Jeśli wydaje się, że w epoce wiktoriańskiej autorytet rodziców osiągnął szczyty, to głównie dlatego, że tak bardzo wzrosła liczba potomstwa. Przy raczej nagłym spadku śmiertelności wśród dzieci rodzina mogła liczyć dwanaście, czternaście, a nawet dwadzieścia osób. Dom przekształcił się więc w rodzaj prywatnej szkoły, gdzie dyscyplina potrzebna była bardziej niż kiedykolwiek przedtem. To, że dzieci nigdy nie powinny mówić nie pytane, może wydawać się rzeczą pożądaną w każdym wypadku, ale gdy ich ilość dochodziła do dwunastu lub coś koło tego, stawało się koniecznością. Bez pana domu życie stałoby się niemożliwe. Toteż matka czyniła wszystko, żeby zwiększyć prestiż ojca, wykorzystując go z kolei dla własnej ochrony. „Powiem o tym ojcu, jak wróci z biura". Tymi wzbudzającymi strach słowami utrzymywała porządek, podnosząc napięcie do punktu kulminacyjnego oświadczeniem: „Zdaje się, że słyszę, jak ojciec idzie po schodach!" Nie bała się go tak, jak udawała, lecz to udawanie służyło pożytecznemu celowi. Dzieci drętwiały ze strachu, zanim jeszcze usłyszały słowo nagany, a w konsekwencji w domu panował względny spokój i cisza. Prawdopodobnie w żaden inny sposób nie można by było w ogóle prowadzić domu.
W dwudziestym wieku zaczęło się rodzić mniej dzieci i to spowodowało bunt kobiet. Skoro dyscyplina przestała już być głównym problemem, życie rodzinne uległo zmianie. Przyjmując, że troskliwie zaplanowano sobie małą ilość dzieci, można było - tak sądzono - znaleźć czas na to, żeby z nimi dyskutować. Można było nawet znaleźć czas na czytanie książek o psychologii dziecka. Słowo ojcowskie nie miało już autorytetu Pisma świętego, a nawet samą Biblię odstawiono na najwyższą półkę, jako zupełnie nieprzydatną dla młodych. Dlaczegóż by kobiety miały zaakceptować swą podrzędną rolę? Rzeczywiście, dlaczego? Z pewnym wahaniem uznano ich żądanie równouprawnienia. Słowo „posłuszeństwo" zniknęło z obrządku małżeństwa albo też za wzajemną zgodą przyjęto, że oznacza ono coś innego. Wśród ludzi inteligentnych zapanowały odtąd swobodniejsze stosunki, większe koleżeństwo i współpraca, przy czym miłość zajęła miejsce strachu. Kobiety zamężne zatrzymywały teraz swój osobisty majątek, a niektóre z nich robiły nawet własne, samodzielne kariery; większość mężczyzn zaś chętnie powitała tę zmianę, skwapliwie rezygnując z roli nieomylnego tyrana. Zapanowała odtąd szczera, bezpośrednia atmosfera, w której otwarcie stawiano problemy i odważnie dyskutowano nad trudnościami. Istnieją słuszne powody, by sądzić, że mąż współczesny A. A. Milne'owi był człowiekiem przyjemniejszym i łagodniejszym niż mąż współczesny Charlesowi Dickensowi. Rodzinne żarty zastąpiły rodzinne modlitwy. Kubuś Puchatek zastąpił Stary Testament.
Lecz ludzie bardzo późno zauważyli, że emancypacja żony zniszczyła autorytet rodziców wobec dzieci.
Matka nie dawała już przykładu posłuszeństwa, którego wciąż jeszcze próbowała wymagać. Częściej dochodziło teraz do różnicy zdań pomiędzy rodzicami, co umożliwiało dziecku odwoływanie się to do jednego, to do drugiego z nich, a ostatecznie ignorowanie obojga. Ściągnąwszy mężczyznę z jego piedestału, żona i matka pozbawiła się sama, w gruncie rzeczy, środków utrzymania dyscypliny. Na pytanie: „Dlaczego nie możemy się bawić hydrantem?", nie mogła już odpowiedzieć: „Bo ojciec zabronił". Musiała teraz odpowiedzieć: „Bo powiedziałam, że nie wolno". To było trudne, a instynkt skłaniał ją raczej do argumentowania niż do rozkazywania. Dzieci muszą zostawić hydrant w spokoju, ponieważ sąsiedzi mogliby mieć pretensje, ponieważ mogłoby zabraknąć wody, ubrania mogłyby się zamoczyć, a same dzieci mogłyby dostać zapalenia płuc i umrzeć. Ale w sprawach dyscypliny argumentacja kobiety przegrywa. W końcu uzyskuje jedynie mglistą obietnicę, że dzieci będą ostrożne, obietnicę, która natychmiast zostaje zapomniana i złamana. Gorsze od wszelkich bezpośrednich konsekwencji jest zrozumienie przez dzieci faktu, że z matką zawsze można dyskutować i że ojciec nic im nie zrobi, nawet gdy się dowie o wyrządzonej szkodzie. Zapłakana żona, która powiada w końcu: „Czemu ty nie użyjesz swego wpływu?", odwołuje się do autorytetu, który sama podważyła. Orientując się w swojej słabej pozycji, mówi sobie i innym, że dawny rodzaj dyscypliny nie jest odpowiedni dla nowoczesnego dziecka. Z dzieckiem trzeba dyskutować, lecz nie można go do niczego zmuszać. Formy zwracania się do ojca uległy zmianie: od wiktoriańskiego „Sir" do późniejszego „tatusia", aż wreszcie do mówienia mu po imieniu lub: „biedny stary". Ostateczny wniosek brzmi, że problem dyscypliny należy pozostawić szkole.
Jednakże pozycja szkoły również uległa osłabieniu pod wpływem Johna Deweya (1859-1952), który domagał się, by zarzucono metody autorytatywne, i uważał, że dzieci winny uczyć się poprzez doświadczenie. Powstały w ten sposób system „postępowej" edukacji przeniknął od tego czasu do szkolnictwa, pozwalając ludziom światłym rozkoszować się pięćdziesięcioma latami oświecenia. Ponure, gotyckie więzienie z odrapanymi, pochyłymi pulpitami i upstrzonymi przez muchy stalorytami z widokiem Partenonu zastąpiły sale szkolne, umeblowane jasnymi meblami, o szklanych ścianach, ozdobione pastelowymi malowidłami i wyposażone w telewizję.
Na temat ostatecznych rezultatów możliwe są rozmaite opinie. Pewne jest jednak, że cały proces nauczania jest bardzo długi. Wydaje się, że zorganizowany w ten sposób może trwać całymi latami i jeszcze dłużej. Od powyżej piętnastu lat - przeciąga się to do ćwierćwiecza, a czasem, być może, na całe życie - niedojrzali i dorastający młodzi ludzie tłoczą się razem w wesoło ozdobionych korytarzach szkoły koedukacyjnej. Może się to wydawać szczęśliwym kontrastem w porównaniu z dawną praktyką wprowadzania dzieci w świat dorosłych, gdy terminatorzy zaczynali pracować mając lat siedem, a chłopcy do posług mając lat dziesięć. Przed stu laty młodzi zawsze byli więc mniej liczni od dorosłych, czy to w gospodarstwie wiejskim, w koszarach, czy w forkasztelu na statku. Natomiast w postępowej szkole nie ma dorosłych, których należałoby się bać lub naśladować, gdyż nauczycielowi płaci się za to (tak się mniema), żeby zachowywał się w pewien określony sposób, i dlatego należy uważać to zjawisko za szczególne i osobliwe. Młodym pozwolono stwarzać sobie swój własny świat.
Jeśli te nieskończenie długie lata spędzane w szkole, w oderwaniu od społeczeństwa dorosłych, stwarzają tło dla zagadnienia nastolatków, to na plan pierwszy w tym zagadnieniu z pewnością wybijają się środki transportu. Jeśli młody człowiek ma motocykl lub samochód, trochę pieniędzy i perspektywę weekendu, może robić, co mu się podoba. Trudno też odmówić mu możliwości korzystania z samochodu, gdyż stał się on nieodłącznym od naszego sposobu życia, stał się już nie tyle wygodą, ile prostą koniecznością, bez której młodzi byliby w sposób żałosny odcięci od świata i pozbawieni kontaktów towarzyskich. Dlatego weekendy i wakacje spędzają nie ze starszymi, lecz w swoim własnym towarzystwie. Pozostają w świecie nastolatków, dopóki wreszcie nie opuszczą szkoły lub college^ i nie będą musieli po raz pierwszy zarobić na życie.
Na obronę młodych należy przyznać, że społeczność, od której usiłują się odciąć, nie jest szczególnie interesująca. Co więcej, zmartwienie polega na tym, że nuda środowiska dorosłych jest czymś, co rodzice, być może, zdobyli ciężką pracą w pocie czoła. Życie wielu małżeństw rozpoczęło się w ruderach, gdzie handel narkotykami i prostytucja należały do pospolitych sposobów zarobkowania, gdzie gwałt był czymś zwykłym, a i morderstwo nie było nieznane. Drogą samokształcenia i oszczędzania, przedsiębiorczością i pracą ponad siły wznieśli się na wyższy szczebel w hierarchii społecznej. Domek w podmiejskim osiedlu z podwójnym garażem jest dla nich oznaką sukcesu, o jakim ongiś ledwie że śmieli marzyć. W tabliczce z nazwiskiem na bramie, w zielonym trawniku kryje się dla nich coś bardzo romantycznego. Wszystko to osiągnęli rozsądkiem i cierpliwością, oszczędnością i mozołem. Lecz to, co im wydaje się tak cudowne, jest niczym dla ich dzieci, które - być może - nigdy nie znały innego życia. Dzieci widzą jedynie nudne osiedle, gdzie największym dramatem bywa jakiś drobny skandal lub epidemia odry. „Nic się tu nigdy nie dzieje!" - protestują. Rodzice, ze swej strony, pamiętają czasy, w których zbyt wiele działo się zbyt często. Żyć życiem bez wydarzeń - to była ich najwyższa ambicja, którą realizują nawet jeszcze teraz z wysiłkiem i uporem. Jednakże tego nie da się tak łatwo wytłumaczyć. Przyjmuje się za uznany fakt, że ludzie starsi są zbyt spokojni i nudni, że młodzi są zatem w sposób naturalny znudzeni sposobem życia dorosłych i że ich oczywistym celem jest ucieczka od tego wszystkiego.
Jeśli dom w podmiejskim osiedlu nie ma dla młodych żadnych pociągających atrakcji, to świat interesów ma ich jeszcze mniej. Gdyż warunki wejścia do tego klubu, już od początku dość trudne, często stają się jeszcze trudniejsze wraz z pojawianiem się objawów buntu. Cena, jaką płaci się za dopuszczenie do odpowiedzialnego urzędu - to czasem zbyt niewolnicze przestrzeganie przyjętych zasad. Co więcej, cena ta może wzrosnąć dwukrotnie wskutek niesłusznie przedłużanego nowicjatu. Często mówi się nam, że dzisiaj stawia się na młodzież. Lecz nasz wiek był wiekiem Nehru, Macmillana i Mao Tse-tunga, Adenauera, Franco i Charlesa de Gaulle'a. Gdy starzy dzierżą władzę, pogrąża to w rozpaczy nie tylko ludzi w średnim wieku, lecz i młodych, którzy nie chcą nawet wejść na pierwszy szczebel drabiny. Być skazanym na subordynację do trzydziestego roku życia - to już wystarczająco zniechęca, lecz perspektywa pięćdziesięciu lat frustracji musi doprowadzić do zastoju. Z drugiej strony; gdyby starzy usunęli się sami, awans ludzi w średnim wieku dałby szansę młodym. Tam, gdzie młodzi są wściekli z powodu własnej bezsilności, nie wystarczy powołać kilku z nich - dwudziestoletnich - do Rad Mądrych i Dobrych. Właściwszym lekarstwem jest przejście na emeryturę wszystkich, którzy przekroczyli sześćdziesiątkę, i zrobienie w ten sposób miejsca dwudziestosiedmiolatkom. Przy pewnym prawdopodobieństwie pełnienia przez siedem lat odpowiedzialnego urzędu młody człowiek szybko osiągnie dojrzałość. Jeśli wywiera na nas wpływ nauczanie, jakie odbieramy, to jeszcze większy wpływ wywrzeć mogą na nas lata frustracji, które wyraźnie nas czekają. Niczemu też nie służy stwarzanie placówek jakiejś urojonej władzy. Nikogo nie zwiedzie komitet Klubu Młodych, tym bardziej jeśli prawdziwi członkowie komitetu są okropnie starzy. Odpowiedzialność zaofiarowana młodym może nie być bezpośrednia, musi jednak być realna.
Organizacje, takie jak np. harcerstwo, mają od zarania wspaniałe intencje, jednak słabą ich stroną jest to, że wymyślili je starzy dla młodych. Słuszniejszą organizacją jest ta, w której dorosły wzywa do pomocy młodego człowieka dla osiągnięcia wspólnego celu, np. dla obsadzenia łodzi ratunkowej lub zorganizowania jakiegoś widowiska. Myśląc o szkodach, jakie mogą wyniknąć z lenistwa, i odrzucając lekarstwa, oferowane przez młodzieżowe organizacje, nowoczesny ojciec może się czasem zdecydować na jakiś własny plan, który by odciągnął dzieci od psot. Zaproponuje np. zbudowanie łodzi żaglowej. Początkowo zapanuje entuzjazm i podwórze wypełni się wkrótce krzątaniną, której ojciec pragnął. Poleruje się deski papierem ściernym, szyje się żagle, smaruje metalowy osprzęt. Chłopcy nie wałęsają się już z rękami w kieszeniach. Córkę wyciągnięto z kawiarni, a matka jest zachwycona, że rodzina znalazła się w komplecie. Ale ten wspólny wysiłek okazuje się w końcu czymś sztucznym. Łódź spuszczona na wodę nie jest lepsza, a tylko niewiele tańsza od łodzi, którą można by kupić. Kadłub ze szklanego włókna byłby pod pewnymi względami lepszy. Ojcu udało się jedynie zorganizować pouczającą rozrywkę dla siebie samego i dla dzieci. Zamiast dać im się bawić z przyjaciółmi, poprosił je, żeby raczej zabawiły się z nim, nie dlatego, że potrzebował ich pomocy, lecz że pragnął znaleźć im jakieś zajęcie. Sztuczność sytuacji wynika stąd, że ojciec jest maklerem giełdowym, a nie żeglarzem na Kanale. Gdyby ta praca rzeczywiście wiązała się z jego zawodem, cały projekt wzbudziłby u dzieci szacunek. Ale łódź jest zabawką, i to właściwie ich zabawką, nie jego. W końcu zaczynają odnosić wrażenie, że cały projekt jest dziecinny, jest próbą dorosłego człowieka przyłączenia się do zabawy przedszkolaków; nie jest też, oczywiście, zabawą, jaką oni sami by dla siebie wybrali. Ojciec musi więc ukończyć budowę łodzi sam, zdając sobie równocześnie sprawę, że jego plan się nie powiódł. To prawda, że sam siebie powstrzymał od psot, lecz chłopcy już znowu teraz próżnują, tak jak przedtem, a córkę znów widuje się z miejscowymi nicponiami. Czyż nie ma - pyta ojciec - innego wyjścia?
Jedyną definitywną odpowiedzią na to pytanie jest stworzenie młodym perspektywy wczesnego rozwoju ich talentów. Jeśli to się nie uda, odsuwają się od społeczeństwa i postanawiają zostać na zawsze w świecie nastolatków. Taki jest początek owego ruchu, który powstał niemal równocześnie w miejscach tak od siebie odległych jak San Francisco, Berlin, Tokio, Amsterdam, Londyn i Paryż. Charakter ruchu ulega ciągłym zmianom, lecz zaczyna się niezmiennie od pragnienia ucieczki od rzeczywistości. Środków tej ucieczki jest - mówiąc ogólnie - sześć, a mianowicie: seks, szybkość i dźwięk, marzenia, alkohol i narkotyki. Seks jest elementem najbliższym rzeczywistości, gdyż tutaj partner jest przynajmniej osobą realną.
Charakter ruchu ulega ciągłym zmianom, lecz zaczyna się niezmiennie od pragnienia ucieczki od rzeczywistości
W pewnej mierze podłoże seksualne ma również miłość motocyklisty do gwałtownej szybkości, gdyż daje mu uczucie przewagi i potęgi. Lecz hałas wyjącej maszyny miesza się z afrykańskimi rytmami, które są nowoczesną namiastką muzyki. Hipnotyczny łoskot instrumentów perkusyjnych może wprowadzić w rodzaj transu, w którym świat realny staje się cieniem, a marzenie rzeczywistością. I choć całe to płytogranie, wszystkie te jęki i skomlenia są smutnym komentarzem do naszego systemu szkolnego, nie można powiedzieć, żeby wyrządziły zbyt wiele szkód fizycznych. Nieszczęście zaczyna się wówczas, gdy ucieczkę od rzeczywistości trzeba przyspieszyć alkoholem, albo też - co teraz jest czymś tak powszechnym - narkotykami. Najłagodniejszym z nich jest tytoń, gdyż jest on zwykłym środkiem uspokajającym; młodzież woli jednak środki, które dają silniejsze złudzenia.
Łatwo jest potępiać narkomana. Jeszcze łatwiej jest wyśmiewać brodatego półgłówka, niosącego sztandar w jakimś żałosnym marszu protestacyjnym. Natomiast o wiele trudniej jest stworzyć społeczeństwo ludzi dorosłych, do którego młodzi żarliwie pragnęliby się dostać. Jednakże taki początek może zrobić każda rodzina, która docenia potrzebę odpowiedzialności. Sekret polega na tym, żeby rodzice postawili sobie jakiś cel, dla nich niemal nieosiągalny, i żeby wezwali dzieci do pomocy. Odpowiednim celem jest zdobycie pieniędzy, może po to, żeby przeprowadzić się do lepszego domu. Rozsądnym posunięciem może być kupno lub budowa domku na wsi, zwłaszcza jeśli od razu powie się, że któreś z dzieci odziedziczy tę posiadłość. Sukces rodzicielskiego (czy jakiegokolwiek innego) kierownictwa musi zawsze zależeć od celu, który uzna się za pożądany, a który jest niemal - lecz nigdy całkiem niemożliwy do osiągnięcia. Dzieci tracą zainteresowanie wówczas, gdy ani społeczeństwo, ani rodzina nie mają dążeń, które można łatwo spełnić albo dotąd nie zostały spełnione. Z tego punktu widzenia jest mało ważne, czy cel jest idealistyczny, czy przyziemny. Rzecz w tym, że dokonuje się jakiegoś wysiłku i prosi się dzieci - a nawet żąda od nich - aby wzięły w nim udział. W gruncie rzeczy zmusza się je, aby stały się dorosłe.
Dla rozwiązania problemów nastolatkologii jest zatem rzeczą istotną stworzenie społeczeństwa, w którym młodzi mieliby do odegrania swą rolę nie jako grupa wywierająca jakąś presję i nie jako zwykli uczniowie, lecz jako młodsi członkowie zespołu. Wśród tych, którzy najgłośniej potępiają buntowniczą młodzież, są ludzie starzy, stojący na czele organizacji, w których nikt poniżej sześćdziesiątki nie otrzymał innej pracy, jak tylko zrutynizowaną. Ci starzy autokraci, jeśli się ich odpowiednio zaalarmuje, czynią niekiedy młodym jakieś powierzchowne ustępstwa. Lecz nie godzą się na własne odejście. Wówczas powstaje sytuacja, która prowadzi do buntu i do naszego ostatecznego wniosku, że młodzież jest po prostu zbuntowana. Tak się jednak boimy o nasze zagrożone instytucje, że rzadko zauważamy, jaką szkodę ponosi sama młodzież. Wykrzykiwanie sloganów, bez względu na to, czy pochodzą od Malcolma X czy od przewodniczącego Mao, jest oznaką zapóźnionego rozwoju. Ze świata nastolatków, entuzjazmującego się szybkością i hałasem, marzeniami i narkotykami, młodzież nie wychodzi bez śladu. Jeśli nawet nie odnosi szkód fizycznych, to odrzucona przez nią szansa - szansa osiągnięcia wczesnej dojrzałości intelektualnej - mija, i to mija na zawsze.
Bez względu na to, czy pani domu jest, czy nie jest matką dorastających dzieci, ma ona swoje chwile frustracji i załamań; zwykle kończą się one wtedy, gdy te uczucia można z kimś dzielić. Istnieją jednak okresy nudy i zniechęcenia, które nie ustępują tak łatwo. Nie jest od nich wolny także żonaty mężczyzna i teoretycznie przynajmniej jest możliwe, że może ulec im w tym samym czasie co żona. Tak samo może się zdarzyć, chociaż jest to mało prawdopodobne, że dwie świeczki zgasną w tym samym momencie. Zakładając nieprawdopodobieństwo tej sytuacji, możemy przypuścić, że załamanie się jednego partnera powinno podziałać na drugiego jak bodziec. Wyłączając na razie przypadek, że obydwoje zatrują się tą samą rybą, przyjmijmy, że jedno z nich winno być w miarę pogodne i energiczne o każdej porze. Drugie, mniej szczęśliwe, będzie może się skarżyć, że wszystko tak podrożało, że córki stały się nieznośne, że mieszkanie jest wilgotne i że wszyscy najlepsi przyjaciele wyprowadzili się z sąsiedztwa. Gdybyż ona tylko mogła uciec od tego wszystkiego! W gruncie rzeczy pragnie uciec od samej siebie. Można tego dokonać na różne sposoby - ale najprościej jest - zachorować. Efekt tej metody zależy jednak od tego, czy jest w domu druga osoba współczująca, uczynna i zdrowa.
Czas rozpoczęcia się choroby ujawnia zwykle, że pacjent jest jej wspólnikiem. Należy przyjąć, że zarazki istnieją wszędzie i że ofiara zatraca swą podświadomą odporność w chwili, kiedy chce zachorować. Niektóre osoby nie są w stanie zapewnić sobie wolnego dnia w żaden inny sposób. W pewnym momencie, gdy goście już odjechali albo gdy dzieci poszły do szkoły, temperatura podnosi się, ból zaczyna dokuczać, występuje niewątpliwe osłabienie i choroba obezwładnia ofiarę. Nie jest to - chcemy być dobrze zrozumiani - przypadek symulacji. Skargi nie są urojone, objawy istnieją rzeczywiście, niedyspozycja rozwija się wraz z jej klasycznymi następstwami. Mimo to nie byłoby jej bez podświadomej zgody pacjenta, nie zdarzyłaby się też, gdyby okoliczności były absolutnie niesprzyjające. Na powstanie choroby może częściowo wpłynąć potrzeba wypoczynku, lecz działa tutaj także potrzeba ucieczki od codzienności. Gdyż w okresie spędzonym w łóżku pacjentka uwalnia się nie tylko od rutyny codziennych zajęć, lecz także od swej powszedniej osobowości. Występuje ona w innej roli, na przykład męczennicy, której męstwo jest natchnieniem dla innych. Nie chcąc być ciężarem dla przyjaciół, walczy z sobą niemal do ostatka. Później dopiero ludzie zorientują się, ile musiała wycierpieć. Jakkolwiek może być blada i słaba, myśli zawsze o innych. Najświątobliwsza pośród świątobliwych jest także najdzielniejsza z dzielnych.
W czasie choroby, tak jak w czasie wojny, samo bohaterstwo nie wystarcza. Żeby miało sens, wymaga publiczności. Musi być ktoś, kto by patrzył i współczuł, ktoś, kto by zauważył, jak spazm bólu natychmiast ustępuje wątłemu uśmiechowi rezygnacji. Wolałoby się oczywiście liczniejszą publiczność - pielęgniarki, lekarzy i krewnych; lecz jedna osoba to minimum - bez niej wszystko traci znaczenie. Tą jedną osobą, zależnie od sytuacji, może być mąż lub żona i nic tak bardzo nie zagraża małżeństwu, jak odmowa grania tej roli wówczas, gdy zagrać się ją powinno. Kiedy żona mówi: „Okropnie boli mnie głowa", dobry mąż powinien okazać niepokój, przyznając jej, że źle wygląda.
- Moje biedne kochanie! Jesteś także blada, pomyśl trochę o sobie. Zdaje się, że i puls masz przyspieszony. Weź teraz dwie aspiryny, a ja ci przyniosę zimny kompres. A potem zadzwonię do klubu i powiem im, że nie będziesz mogła przyjść dziś po południu na zebranie.
Jakże nieczuły - w porównaniu z tamtym - jest mąż, który zbywa skargi żony jako urojone.
- To
zabawne - powiada - bo wyglądasz
świetnie.
Może to katzenjammer po wczorajszym przyjęciu.
Pamiętaj,
że masz dziś zebranie!
Oto przykład nieludzkiej brutalności, gdy mężczyzna po prostu nie chce widzieć, że jego żona znalazła się w niebezpieczeństwie. To straszne, że tacy ludzie w ogóle istnieją, potwory (żeby użyć utartego zwrotu) w ludzkiej skórze; sadyści, których nic nie obchodzą cierpienia innych, lecz z którymi trudno wytrzymać, kiedy ich tylko lekko zaboli głowa. A jeszcze gorsze od poprzednio opisanego jest zachowanie się męża, który na' skargę odpowiada skargą. W stosunkach małżeńskich obowiązuje zasada, że tylko jeden z małżonków może być chory w danym czasie. Pierwszeństwo należy przyznać temu, który poskarży się wcześniej; drugi partner powinien pozostać zdrów, dopóki w tym fikcyjnym ruchu nie zabłyśnie dla niego zielone światło. Czasem nie zwraca się jednak uwagi na czerwone światło, a zbrodnię tę można popełnić przez taką mniej więcej rozmowę:
Oh, Tom, tak mi słabo, tak kręci mi się w głowie, jakbym miała zaraz zemdleć.
Ze mną jest zupełnie to samo, Mabel. Zastanawiam się, czy nie pomogłoby mi trochę alkoholu?
Czuję się po prostu chora.
Ja też. Założę się, że to ta sałatka z krabów. Miała jakiś dziwny smak.
Oh, moje serce! Bije nieregularnie!
Ja często mam to uczucie. To z niestrawności.
Nie mam pojęcia, jak wytrzymam ten dzień. Bóg świadkiem, że starałam się opanować, ale ten ból w piersiach to ponad moje siły.
A więc ty też to masz? Ja się bałem, czy nie mam skrzepu.
Po prostu muszę się położyć.
Właśnie myślę o tym samym. Ale zadzwoń najpierw po doktora.
Teraz sytuacja, stworzona przez tę rozmowę, jest po prostu nie do zniesienia. Mąż i żona nie mogą chorować równocześnie.. Zachowanie się Toma jest godne ubolewania, gdyż to Mabel pierwsza oświadczyła, że jest chora. Kiedy zaczęła: tak mi słabo i tak mi się kręci w głowie, itd...", on winien był odpowiedzieć: „Chodź, połóż się na kanapie, a ja ci zrobię herbaty". Jednakże zaniedbując swój oczywisty obowiązek, zaczął coś bełkotać o jakichś własnych urojonych objawach. Idąc tą drogą, wyprowadzi w końcu biedną kobietę z równowagi. Wymagać współczucia od żony, która sama go potrzebuje, to ni mniej, ni więcej, tylko psychiczne okrucieństwo i ludzie rozwodzili się już z mniej ważnych powodów.
A zatem sytuacja w tym wyimaginowanym przypadku jest niesłychanie poważna i słusznie możemy zapytać, czy to małżeństwo się utrzyma. Musimy dojść do wniosku, że jego perspektywy są niedobre, skoro mąż nie chce zaczekać na swoją kolej. Na wszystko jest czas i żaden mąż nie powinien zachorować, dopóki żona nie wyzdrowieje.
Innym środkiem ucieczki od rzeczywistości prócz choroby jest fikcja, która zresztą pomaga przy rekonwalescencji. Fikcji dostarcza telewizja, radio, powieść, film lub teatr. Celem jest tutaj wyłączenie się z realnego otoczenia i życie - przez pewien czas - w świecie urojonym. Niektóre dzieci spędzają większość czasu wśród snów na jawie bez specjalnej podniety ze strony telewizji lub książki. Telewizja bowiem pozostawia swym dwudziestowiecznym miłośnikom coraz mniejszy margines dla wyobraźni i podczas gdy Szekspir mówił swojej widowni, aby wyobraziła sobie pole bitwy, nowoczesny producent musi nam pokazywać rozlew krwi w technikolorze. Ten rodzaj rozrywki przeplata się, to prawda, z dyskusją i komentarzami na temat rzeczywistych wydarzeń. W końcu następuje pomieszanie faktu z fikcją, przy czym producent ma nawet większy zamęt w głowie niż widownia. Pomieszanie prawdziwego dramatu z fikcyjnym prawie zawsze wychodzi na korzyść tego ostatniego, gdyż aktorzy grający mężów stanu wyglądają na nich w o wiele większym stopniu niż politycy zapraszający nas, abyśmy na nich głosowali. Pomieszanie pojęć prowadzi nas zatem do wniosku, że gwiazda filmowa lub popularny piosenkarz są tymi, których powinno się prosić o wyrażenie swych poglądów na aktualne tematy dnia. Wielkiego aktora pyta się przed kamerą o jego opinie na temat polityki zagranicznej lub bilansu handlowego. A on nie ma żadnych. Czemuż miałby je mieć? Całe życie poświęcił przedstawianiu postaci innych ludzi, fikcyjnych czy rzeczywistych, i dramatyzowaniu ich punktów widzenia. Gdyby miał jakieś własne opinie, nigdy by nie odniósł sukcesu jako aktor. Widzowie telewizyjni rzadko jednak zdają sobie sprawę, że zdolności administracyjne i aktorskie to sprawy nie tylko różne, lecz przeciwstawne. Ponieważ linia oddzielająca fikcję od rzeczywistości zaciera się, radio i ekran telewizyjny tracą na znaczeniu jako środki pomocne w ucieczce od rzeczywistości. Iluzję stale przerywają nie tylko reklamy, lecz także nieudolny producent, który nie może się zdecydować, co właściwie chce pokazać. Może on z łatwością oferować rozrywką - arię operową, występ komika - lecz nie jest to, oczywiście, ucieczka od rzeczywistości. Jest to tylko hałas, który zwykliśmy akceptować jako tło dla innej działalności. Z tego punktu widzenia znakomicie udokumentowane seriale telewizyjne, dotyczące aktualnych wydarzeń, w ogóle mają małą wartość, gdyż są zazwyczaj bardziej ponure niż samo życie.
Powieść jest, być może, wciąż jeszcze najlepszą formą wypoczynkowej ucieczki od świata. Wybiera się ją samemu, a nie narzuca jej sąd producenta o tym, czego domagają się przeciętne gusta. Co więcej, wybiera się ją stosownie do szczególnej sytuacji lub nastroju: kryminalną do pociągu, romans do samolotu, awanturniczą do poduszki, a coś usypiającego przed popołudniową drzemką. W porównaniu ze sztuką telewizyjną powieść jest o wiele dłuższa, gdyż autor musi mieć czas na zarysowanie tła swego opowiadania. Przeciętny czytelnik chętnie poddaje się iluzji, lecz także potrzebuje czasu, żeby rozeznać się w powieściowej konwencji. Nieżyjący już Ernest Bramah umieszczał wszystkie swoje opowieści w konwencjonalnie przedstawionych Chinach z czasów jakiejś nie określonej, lecz odległej dynastii, przy czym wszystkie dialogi były ceremonialne, rozwlekłe i nieskończenie uprzejme. Stworzenie takiej atmosfery wymaga czasu, a czegoś w tym rodzaju wymaga także opowiadanie o królu Arturze i o Merlinie. Poddajemy się iluzji, lecz chcemy wiedzieć, jaka mianowicie ta iluzja ma być. Na tym polu największy sukces odnosi trzytomowa powieść wiktoriańska, w której czytelnik naprawdę może się zagubić, jak na przykład w Barchesterze Trollope'a. Miłośnik tego rodzaju literatury może całkowicie pogrążyć się w fabule, zidentyfikować się z jedną z postaci i wżyć się w wiele sytuacji. Odłożenie książki, np. po to, żeby odebrać telefon, wywołuje szok umysłowy, co samo przez się dowodzi, że ucieczka od rzeczywistości jest zupełna. I odwrotnie: powieść z problemem detektywistycznym można przeczytać tylko raz, a jeśli wiemy przedtem, kto jest zbrodniarzem, cała przyjemność jest zepsuta. Lecz istotą wielkich powieści dziewiętnastego wieku nie jest końcowe zaskoczenie, tylko umiejętność przykucia naszej uwagi nawet przy drugim i trzecim czytaniu. Znalazłszy się w innym społeczeństwie, uciekliśmy na pewien czas od otoczenia, w którym zwykle żyjemy. Możliwe, że świat fikcji jest bardziej atrakcyjny od świata prawdy, ale najważniejszy jest tutaj fakt, że jest on inny. Na czas czytania zdecydowanie oddaliliśmy się od domowej codzienności.
Czy film może służyć temu samemu celowi co powieść? Prawdę mówiąc, okazuje się, że jego działanie jest krótkotrwałe. Chociaż dzięki sztuczkom kamery szybciej przykuwa naszą uwagę, to jednak angażuje nas w mniejszym stopniu. Przede wszystkim chodzenie do kina jest do pewnego stopnia czynnością towarzyską. Stanowimy cząstkę widowni i pozostajemy świadomi jej reakcji. Możemy w jakimś momencie poczuć, że dowodzimy wraz z generałem Custerem albo walczymy z Zulusami, ale przywołuje nas do rzeczywistości okrzyk dziecka siedzącego w następnym rzędzie za nami. Zapewne też nie chodzimy do kina samotnie. Dzielimy zatem przeżycie z mężem lub z córką, z kimś, kto należy do naszego życia codziennego; z kimś, kogo może nawet urazić nasz wybujały entuzjazm. „Sądzisz, że Elizabeth Taylor jest piękna?" - znacząco pyta żona, a mąż gorliwie śpieszy z wyjaśnieniem, że dziewczęta mogą być atrakcyjne w rozmaity sposób (jeśli rozumiecie, co mam na myśli), że Miss Taylor ma oczywiście swych wielbicieli, lecz on, osobiście, woli blondynki w wieku lat mniej więcej trzydziestu siedmiu. Widz kinowy musi więc czasem mieć się na baczności, świadomy tego, że on (czy ona) nie jest sam (sama). Niezależnie od tego aktorzy zbyt często usuwają w cień samą fabułę, a dramatyczność ich gry przekracza granice wiarygodności. Jedną z wielu wad popularności, jaka otacza gwiazdę lub gwiazdora filmowego, jest fakt, że dokładnie wiemy, kim jest główny aktor. Im bardziej podziwiamy Rexa Harrisona jako aktora, tym mniej akceptujemy go jako Juliusza Cezara lub profesora Higginsa. Obraz filmowy może inspirować lub pouczać w różny sposób, lecz rzadko kiedy przenosi nas na dłużej w inny czas i miejsce. Jesteśmy zbyt świadomi jego obsady i ujęć, zbyt interesuje nas odróżnianie sekwencji kręconych w plenerze od nakręcanych w studio. Możemy być pod wrażeniem, lecz rzadko ulegamy złudzeniu.
Tam, gdzie naszym celem jest ucieczka od szarej egzystencji, teatr ma jeszcze mniej do zaofiarowania niż kino. Ponieważ bywanie w teatrze jest w jeszcze większym stopniu czynnością towarzyską; w antraktach pozdrawiamy przyjaciół i omawiamy z nimi zalety obsady. Jeśli już nawet nie przebieramy się na tę okazję, jak to kiedyś robiliśmy, to wciąż jesteśmy bardzo świadomie częścią widowni i z tego względu bierzemy udział w sukcesie lub niepowodzeniu widowiska. I jakkolwiek jesteśmy w ten sposób wciągnięci w przedstawienie, lekko tylko ulegamy jego treści. Widzowie teatralni pozostają sobą - z wyjątkiem bardzo młodych - starając się o to, by wyglądać dystyngowanie i być dobrze ubrani lub usilnie pragnąc okazać, że już odgadli, jak sztuka się skończy. Gdy obsada jest zawodowa lub amatorska, bardziej jeszcze wyostrzamy krytycyzm, zauważając, że Eryk jest gorszy, niż bywał w dawniejszych rolach, lub dziwiąc się, że Margaret potrafi zagrać tak dobrze. Tymi, którzy odnoszą największą korzyść z amatorskiego przedstawienia, są oczywiście sami aktorzy. Dla najgorliwszych z nich ich rola jest wspaniałą ucieczką od codziennego życia. Jest to fakt, który powinniśmy sobie zanotować w myśli, nawet gdyby nasza działalność ograniczała się tylko do rozwiązywania krzyżówek. W ilości pracy, jaką trzeba włożyć w grę na amatorskiej scenie, z pewnością jest coś odstraszającego. Dlatego jest rzeczą osobliwą, że tak niewiele ludzi próbuje łatwiejszej alternatywy: pracy w teatrze marionetek. Teatr lalek, gdzie można ominąć konieczność nauczenia się roli, nie jest gorszym środkiem ucieczki w inny świat. Majestatycznie krocząc po scenie nogami lalki możemy grać rolę rozbójnika lub pasterki, szeryfa lub królowej. W rolach takich jak te momentalnie (lecz szczęśliwie) zatracają się postaci urzędnika czy pani domu. Ostatnią i najoczywistszą ucieczką od rzeczywistości jest weekend lub urlop letni. Pozwala on przede wszystkim na zmianę otoczenia. Ludzie mieszkający na równinach mogą pojechać w góry, a mieszkańcy lasów - nad morze. Co więcej, można zmienić zajęcie: bankier staje się rybakiem, a umęczona matka próżnującą damą. Gdy dzieci jadą także, istnieje, co prawda, element kontynuacji życia codziennego, ponieważ rodzice na wakacjach pozostają przecież rodzicami. Można jednak stworzyć inną atmosferę i przynajmniej zmienić stosunek ważności codziennych wydarzeń.
Trudność polega tutaj na różnicy gustów mężczyzn i kobiet. Mając w perspektywie dłuższy weekend, ojciec marzy o namiocie nad jeziorem lub o górskim szałasie. Matka prawdopodobnie marzy raczej o luksusowym pobycie w Grand Hotelu. Ta różnica między nimi powstaje dlatego, że podczas gdy z każdej dziewczyny wyrasta kobieta, przeciętny chłopak pozostaje zawsze (do pewnego stopnia) chłopcem. Dziewczynka bawiąca się lalką, próbuje w ten sposób rolę, która rzeczywiście przypadnie jej w życiu. Kiedy opiekuje się kucykiem, wychodzi już naprzeciw swym macierzyńskim instynktom, swym uczuciowym potrzebom. Chłopiec, odwrotnie, przygotowuje się do kariery, która prawdopodobnie nie stanie się jego udziałem. Bawi się w mieszkańca puszczy lub w cowboya, w tajnego agenta lub w dowódcę łodzi podwodnej. W bardzo niewielu wypadkach jego marzenia się spełniają, np. wtedy, gdy zapalony budowniczy modeli zostaje inżynierem. Ale któż słyszał o chłopcach bawiących się w inspektorów kontroli towaru lub w towarzystwo ubezpieczeń samochodowych?
W większości wypadków przyszły samotny jeździec zostaje dyplomowanym księgowym. Dlatego ogólną cechą większości mężczyzn jest wieczny niedosyt, powrót do marzeń o życiu pełnym przygód, które ich ominęło. Zamiast mieć do czynienia z częstokołami i z bronią, z dzikimi zwierzętami i z ludźmi wyjętymi spod prawa, muszą zwykle zajmować się urzędowymi papierkami. W każdym urzędniku tkwi rozgoryczony człowiek czynu, tęskniący do sytuacji, których życie mu odmówiło. Moglibyśmy, co prawda, powątpiewać, czy Walter Mitty stanąłby na wysokości zadania, gdyby rzeczywiście zaszły jakieś przymusowe okoliczności, lecz nie może być żadnych wątpliwości co do przyczyn jego wewnętrznej frustracji.
W każdym urzędniku tkwi rozgoryczony człowiek czynu...
Ujawniają się one w jego projektach weekendu spędzanego poza domem. Od razu zaczyna widzieć się w roli krzepkiego człowieka
z Dzikiego Zachodu, budowniczego chaty z pni drzewnych, rybaka i myśliwego, znawcy noża i siekiery. Zdrowy rozsądek może sprawić, że jacht zostanie zastąpiony namiotem na pustkowiu, lecz mimo to on wciąż widzi się w postaci starego wilka morskiego, okrążającego przylądek Horn na dziobie statku. Ów sen na jawie może się zmieniać co pewien czas, lecz mężczyzna zawsze zajmuje się w nim wszystkim, tylko nie dokumentami. Gdy raz znajdzie się w swoim żywiole, nie poznaliby go jego koledzy, widujący go na co dzień w biurze. Podczas burzy na morzu jego rodzina po raz pierwszy ujrzałaby w nim mężczyznę takiego, jakim jest naprawdę.
Poglądy matki są całkowicie odmienne. Jej dziewczęce marzenia były z pewnością o wiele bliższe tego życia, jakim żyje w rzeczywistości, lecz mimo to różni się ono od jej bardziej ambitnych nadziei. W jej wymarzonym romansie występowała dziewczyna poślubiająca biednego chłopca tylko po to, żeby (podczas miodowego miesiąca) dowiedzieć się, że naprawdę jest on milionerem. Ona go pokochała, rozumiecie, tylko dla niego samego, a wiadomość, że odziedziczył całe księstwo, stała się dla niej olbrzymim szokiem. Przeżywszy jakoś to okrutne rozczarowanie, zaczyna się orientować, że jej nowa pozycja może przynieść pewne drobne korzyści; pierwszą z nich będzie jej osobista panna służąca, a drugą - kucharz, geniusz w swoim zawodzie. Owo marzenie dopuszczało pewne odchylenia, lecz ogólną jego treścią było posiadanie domu w mieście i rezydencji na wsi z mnóstwem służby i nieograniczoną ilością strojów. Taka była wizja dziewczęca, lecz życie okazało się nieco odmienne. Harry to najlepszy mąż na świecie, uważacie, a jego pensja, po ostatniej podwyżce, jest prawie że wystarczająca. Jednakże daleko mu do przebranego milionera, jego rzeczywisty dochód jest raczej nieco niższy niż sądziła, gdy ogłoszono ich zaręczyny.
Ów sen na jawie może się zmieniać co pewien czas.,.
Służba domowa nie należy do luksusów, na które mogą sobie pozwolić, lecz można sobie kupić nową sukienkę na wyprzedaży po świętach Bożego Narodzenia. Przy zakupach na raty i ostrożnej gospodarce osiągnęła poziom pewnego komfortu życiowego, lecz dotychczas nie zakosztowała luksusu.
W tej sytuacji wakacje spędzane na campingu nie są dla matki zbyt atrakcyjne. Jej zadaniem, zarówno w kabinie statku, jak i w domku campingowym będzie gotowanie posiłków, podczas gdy ojciec uszczelnia po-' kład lub rozbija namiot. Dziewczęce marzenia nigdy nie uwzględniały życia pod płóciennym dachem, a rola bohaterki westernowych filmów jest zawsze raczej marginesowa. Rzeczywiście, jeśli nie porywa jej nieprzyjaciel (co można uważać za rzecz raczej normalną), do niej należy przede wszystkim ładowanie strzelby bohatera i dopilnowywanie, żeby obiad był gotów, gdy ostatni czerwonoskóry będzie już gryzł ziemię. Lecz rola ta przywodzi ją tylko z powrotem do wiecznego kuchennego zlewu, z tą jedynie różnicą, że kuchenka weekendowa jest źle wyekwipowana. Piecyk stanowi mizerną namiastkę kuchenki elektrycznej, istnieje też ustawiczne prawdopodobieństwo, że czegoś zapomniano: np. otwieracza butelek lub masła. „Ależ ja myślałem (łam), że to ty zapakowałeś (łaś)!" - mówią sobie nawzajem, a ojciec próbuje sobie wyobrazić, jak w podobnie krytycznej sytuacji zachowałby się Buffalo Bill lub Sir Francis Chichester. Jednakże zasadniczy kłopot polega na tym, że to, co dla ojca jest przygodą, dla matki jest tylko niewygodą. Próby odstrzelenia szyjki od butelki są dla niej męczące i dziecinne. Jeśli taki ma być charakter wakacji, woli ona raczej pozostać w domu, w którym łatwo znaleźć patelnie, a sklepy też są blisko. W porównaniu z przeciętnym mężczyzną kobieta jest nieuleczalnie i niewybaczalnie dorosła.
Wymarzone wakacje matki zaczynają się w chwili, gdy kosztowny samochód podwozi ją pod wejście Hotelu Zdumiewającego. W towarzystwie męża, wyglądającego znacznie wytworniej niż w życiu, wprowadza się ją do gmachu wśród ukłonów. Podczas gdy służba zajmuje się jej walizami ze świńskiej skóry, ona spostrzega grupkę znakomitości zebranych w holu wokół kominka. Ośrodkiem zainteresowania jest księżniczka Rurytanii, która nagle rozgląda się i widzi, kto to właśnie przybył. „Belinda, kochanie!" - wykrzykuje i matkę od razu wciąga się do towarzystwa składającego się z księcia Midlothian, Olgi Stormoff, senatora Stetsona, hrabiny Gleeson i ambasadora Karolingii. Matka, ku swemu lekkiemu zdumieniu, orientuje się, że z wszystkimi łączy ją zażyła przyjaźń, a oni traktują jej męża (w tej chwili o trzy cale wyższego) z pewnym szacunkiem. Dyrektor hotelu informuje ją, że będzie mieszkała w Cesarskim Apartamencie z wyjątkowo pięknym widokiem na jezioro. „Teraz wiem - powiada księżniczka z udanym oburzeniem - czemu mnie tam nie wpuszczono!" Wkrótce wyjaśnia się, że nie będą jadać w hotelu, ponieważ książę upiera się, żeby przyjmować ich wszystkich, czym chata bogata, w zamku Blankenburg-Staritz, którego użyczył mu na sezon jego stary przyjaciel, Freiherr von Sauer-kraut. „To nic specjalnego - przyznaje książę - ale zamek jest iluminowany i będziemy tam mieli kobzy". Wszyscy akceptują ten projekt jako zupełnie dobry.
W tym punkcie marzeń pod wejście hotelu podjeżdża jakiś inny samochód. Matka rozpoznaje w nim otwarty wóz prowadzony przez jej rywalkę do stanowiska przewodniczącej szkolnego Komitetu Rodzicielskiego, nieznośną Sandrę Sopping. Wóz zmienił się we wcześniejszy model, zanim jeszcze uderzył w bramę wjazdową, lecz Sandra i jej wyblakły, niski mąż sami sprytnie wyreperowali błotnik, on za pomocą młotka, a ona za pomocą puszki podobnego nieco w kolorze pokostu od Woolwortha. Zdaje się, że wskutek ostatniego wypadku ona jakby się trochę postarzała, a ubranie Cedrica leży na nim jeszcze gorzej niż zwykle. Konwersacja cichnie, podczas gdy tamci, dźwigając swój bagaż, zmierzają ku recepcji. Główny dyrektor zniknął, a urzędnik w biurze recepcyjnym jest ponurym mężczyzną o odstręczającym wyglądzie. Wśród wrogich spojrzeń grupy zebranej przy kominku Soppingowie mruczą coś o tym, że zarezerwowali pokoje telefonicznie. Z wielkim ociąganiem się urzędnik otwiera księgę i wodzi palcem po stronicy.
Jakie nazwisko pan wymienił?
Cedric Sopping.
Sopping... Sopping... Nie mam tutaj takiego nazwiska. Kiedy pan telefonował?
Trzynastego.
Przedwczoraj? Nie moglibyśmy w tak krótkim czasie nic dla pana znaleźć. Hotel jest zajęty i wszystkie nasze pokoje są rezerwowane na całe lata naprzód.
Ależ pan przyjął rezerwację.
Przykro mi, sir, ale nie mamy tu żadnej notatki.
To oburzające!
Może zaszła jakaś pomyłka. Pod jaki numer pan telefonował?
Zanotowałem to sobie przypadkowo w notesie... Tak, o tutaj... Hotel Zdumiewający, Nitwitz 258634.
Nasz numer, sir, brzmi: St Moritz 60 000.
No to w jakim hotelu ja rezerwowałem te pokoje?
W tym miejscu wtrąca się Sandra, trochę szorstko
pytając go, skąd urzędnik ma to wiedzieć. Ale znowu nie ma racji, gdyż na recepcjonistę spływa nagłe natchnienie. Sięgając po spis telefonów, rzuca okiem na literę „I".
Zdaje się, że numer, na który pan telefonował, należy do Hotelu „Imbecylia".
A gdzie to jest? - pyta Sandra.
Znudzony recepcjonista przerzuca strony Przewodnika Michelin i wspaniale dźwięcznym głosem czyta:
- „Imbecylia", 423 Schmellengasse, Nitwitzenperg (297 000 mieszkańców), stopień 9, sypialni 5, bez łazienek, bez posiłków, bez garaży, w niedzielę zamkniety.
Oh, Boże! - woła Sandra. - Dzisiaj jest piątek i wszystkie inne hotele będą zajęte!
Zgadzam się z panią, madam, istotnie może się tak zdarzyć.
Jak daleko stąd jest ta dziura?
Około dwustu osiemdziesięciu mil.
Będziemy musieli jeszcze kupić benzynę, żeby tam dojechać!
To mi przypomina, kochanie - powiada pechowy Cedric - że zdaje się, zostawiłem portfel w domu...
Ale masz przecież kartę kredytową?
Jest w portfelu... myślałem, że może ty masz przy sobie jakieś pieniądze?
Ja? Skądże znowu? I co my teraz zrobimy?
No cóż, jestem pewien, że ten hotel przyjmuje czeki.
Urzędnik z recepcji zaczyna spoglądać jeszcze bardziej odpychająco niż zwykle. Gdy odpowiada, ton jego głosu jest o dziesięć stopni chłodniejszy niż na początku.
- Spytam zastępcy dyrektora, sir. Spodziewam się jednak, że ma pan jakieś papiery osobiste albo zna pan kogoś z naszych gości, którzy tu mieszkają?
Dokumenty Cedrica znajdują się, oczywiście, w zapomnianym portfelu, lecz w tej chwili Sandra podchwytuje spojrzenie matki i oddycha z ulgą. Idąc szybko w jej stronę, potyka się o rozłożoną na posadzce skórę tygrysa i uderza się w kostkę. Opanowując się z wysiłkiem, Sandra podchodzi do grupy przy kominku, obserwowana przez wszystkich z wyraźną odrazą.
- To cudownie, że cię widzę, kochana! - bełkoce. - Błagam cię, powiedz recepcjoniście, że nas znasz i że jesteśmy twoimi sąsiadami w Jakmutam!
Zapada śmiertelna cisza, podczas gdy matka patrzy na Sandrę, oglądając ją bacznie od stóp do głów. Jednakże gdy odpowiada, nie zwraca się do Sandry, lecz do urzędnika w recepcji:
- Nigdy w życiu nie widziałam tej kobiety!
Nie można popełnić większego błędu 'jak sądzić, że po przejściu na emeryturę gwałtownie się starzejemy. Legenda może sobie mówić, że my, ludzie starsi, jesteśmy głusi, ślepi, kulawi i niedołężni, lecz nie ma nic dalszego od prawdy. Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że niektórzy ludzie mówią głośniej, niż mówili dotychczas. Aktorzy, na przykład, utracili zdolność podawania swych kwestii tak, aby ich słyszano w ostatnich rzędach. Obecnie musimy siedzieć w fotelach na parterze, żeby cokolwiek słyszeć. Ale cóż musi się dziać na galerii, na której siadywaliśmy w czasach naszej młodości! Jacy dziwni ludzie muszą siedzieć tam, gdzie przecież nie można słyszeć ani słowa! Co do naszego wzroku, jest on zupełnie taki sam, jak był zawsze, pod warunkiem, że używamy okularów. Mamy trudności tylko wówczas, gdy okulary gdzieś nam się zapodziały, a my nie możemy zobaczyć, gdzie one są. Obecnie, zwróćcie uwagę, używa się mniejszej czcionki, pogorszyły się także inne rzeczy. Nawet najprostsza potrawa - np. zwykły gotowany kartofel - nie ma już tego smaku, co niegdyś; jest to bez wątpienia rezultat używania tych wszystkich sztucznych nawozów. Ale bynajmniej nie straciliśmy energii, skądże znowu!
Mażemy, dzięki Bogu, odbywać dłuższe spacery niż wiele tych młodych ludzi, których widzi się dookoła. Co do naszego wyglądu, to nie zmieniliśmy się prawie zupełnie. Nasi rówieśnicy okazali się pod tym względem mniej szczęśliwi. Nigdy nie zapomnimy tego obiadu podczas Zjazdu Koleżeńskiego w naszym starym college'u, na którym zebrali się ludzie tak zgrzybiali, że ledwie można ich było poznać! A my, przeciwnie, wyglądaliśmy i czuliśmy się tak samo, jak zawsze, pełni sił żywotnych i o młodym sercu.
Ironia życia polega na tym, że pozostajemy młodzi poza maską, którą widzą inni. Wciąż nas trochę dziwi, gdy ludzie już dorośli zwracają się do nas z uszanowaniem należnym wiekowi. Rozglądamy się, żeby sprawdzić, czy jest w pobliżu ktoś starszy, ale nie ma nikogo, i w ten sposób zaczynamy orientować się, że to my jesteśmy starzy. Ale czy może być większy absurd! Jesteśmy weseli jak zawsze, zerkamy na płeć odmienną i jesteśmy skłonni do figlów. Nie pokonaliśmy nawet nieśmiałości, która ogarniała nas na przyjęciach jeszcze (czy to możliwe?) pięćdziesiąt lat temu. Dzisiaj, zauważcie, nic już nie napawa tak pobożną czcią jak przyjęcia, na które zapraszano nas w owych czasach. Gospodarz bywał tak dostojny, gospodyni tak błyskotliwie wszechobecna, matrony tak straszne, a sala balowa tak olbrzymia! Dzisiaj nie widuje się już czegoś takiego. Teraz mamy tylko starą Zuzannę i starego Roberta, starego Piotra i starą Joan, ludzi, z którymi chodziło się do szkoły, a oni z pewnością nie mogliby nikogo przestraszyć. Tak właśnie rozprawiamy sami z sobą, lecz z coraz mniejszym przekonaniem. Twarz, którą codziennie oglądamy w lustrze, zestarzała się dla nas zbyt stopniowo, żebyśmy mogli spostrzec, że nie jesteśmy już ludźmi w średnim wieku. Ostatnie lata minęły szybko i teraz, jakkolwiek może się to wydawać niewiarygodne, osiągnęliśmy wiek emerytalny.
Problem emerytury nie jest tym samym dla kobiet co dla mężczyzn. Przede wszystkim mężczyzna idący na emeryturę może być rzeczywiście starszy od żony i mieć pewne dolegliwości, łączące się z wiekiem. Po drugie, emerytowany mężczyzna doznaje szoku, którego jego żona nie przeżywa w tym samym stopniu. Po regularnym chodzeniu do pracy w ciągu 45 lat nagle jest wolny i może robić, co mu się podoba, lecz bardzo często nie jest w stanie zdecydować się, co mianowicie mu się podoba. Rutyna życiowa żony ulega mniejszemu naruszeniu, jej problem ogranicza się zwykle do tego, że mąż pozostaje w domu w tym czasie, w którym ona nawykła być sama, tylko ze swą co dzień dochodzącą pomocnicą. Jej bezpośrednią reakcją jest uczucie udręki, gdy znajduje męża z gazetą w pokoju, który ona właśnie chce sprzątnąć i odkurzyć. Może więc zorganizować dla niego jakiś warsztat do majsterkowania, jakąś pracownię lub wymyślić przedmiot zainteresowań albo postarać się o zapewnienie mu wyboru do Miejskiej Rady Okręgowej. Oczywiście zupełnie niesłusznie patrzylibyśmy na cały system lokalnego samorządu jako na podstęp, mający na celu utrzymanie emerytowanego urzędnika z dala od odkurzacza jego żony. Jednakże to fakt, że zlikwidowanie wszystkich lokalnych komisji (wraz ze stanowiskiem burmistrza) wywołałoby szereg kryzysów domowych; teoretycy polityczni powinni ten fakt dobrze zanotować w pamięci. Gdy czynny do tej pory mężczyzna zupełnie wychodzi z obiegu i nie potrafi wskrzesić w sobie jakiegoś dawnego hobby lub znaleźć nowych zainteresowań, żona jego staje wobec poważnego problemu, kończącego się dopiero wtedy, kiedy mąż umrze (bo tak się stanie) z nudów. Musi ona zrozumieć, że zdolny mężczyzna, jeśli nie jest śmiertelnie chory i nie ulegnie wypadkowi, będzie żył niemal tak długo, jak zechce, tak długo, dopóki istnieje coś, co podtrzymuje jego zainteresowanie, a umrze w końcu, gdy będzie już tego miał dosyć.
...żeby schodzić z widowni stopniowo...
Pierwszy sekret udanej emerytury polega na tym, żeby schodzić z widowni stopniowo, wykonując mniej pracy w ciągu jednego lub dwóch lat poprzedzających wycofanie się i posiadając jakieś alternatywne zajęcie na lata przyszłe. Drugi sekret polega na ćwiczeniu się w tym zajęciu, nie stając się jego fanatykiem. Podczas gdy należy zachęcać do rybołówstwa lub golfa, żony powinny w zasadzie powstrzymywać zapędy mężów, którzy mają zamiar odbyć samotną wędrówkę żeglarską dookoła świata. Bo choć od czasu do czasu bohaterowie są mile widziani, imprezy takie powinny być raczej wyjątkiem niż regułą. Przeprawa wokół Przylądka Horn jest wystarczająco niebezpieczna, żeby dodawać do niej jeszcze ryzyko zderzenia się. Wystarczy poprzestać na jakimś ćwiczeniu fizycznym. Trzeci sekret polega na tym, żeby unikać wyrażania daremnych żalów. Spoglądamy wstecz na nędzę, w jakiej spędziliśmy młodość, ubolewając nad faktem, że odmawialiśmy sobie wówczas bardziej kosztownych posiłków, na które teraz możemy sobie pozwolić, lecz nie możemy ich już strawić. Rozwodzimy się nad utraconymi możliwościami rozkoszy czy romansów albo rozwlekle gadamy o wszystkich nie wykorzystanych okazjach. Ci, którzy przypominają sobie lata trzydzieste, a potem przeżyli inflację lat sześćdziesiątych, z gorzką ironią wyliczają rzeczy, które można było kupić wtedy, gdy ceny były tak niskie, jak właśnie były. Gdybyśmy przewidzieli przyszłość, moglibyśmy nabyć to, co dziś jest warte miliony. Mogliśmy kupić antyczne meble, których wartość od tamtych czasów wzrosła dziesięć lub dwadzieścia razy. To, co dziś kosztuje sto funtów, mogliśmy kiedyś kupić za pięć lub jeszcze mniej; jednakże istnieje ten smutny fakt, że nie mieliśmy owych pięciu funtów wówczas, gdy nadarzała się okazja. Takie są żale, których nigdy nie powinniśmy wypowiadać, nie dlatego, że są przygnębiające, lecz dlatego, że przyzwyczajają one do patrzenia wstecz. Kiedy przestajemy patrzeć naprzód, wtedy rzeczywiście się starzejemy.
Żona emeryta powinna przede wszystkim mieć inne zainteresowania... niż być babcią. Swych zainteresowań nie powinna uzależniać od męża, którego prawdopodobnie przeżyje. Nie powinna być zależna towarzysko od dzieci ani od wnuków, których lojalność łatwo się wyczerpuje. Powinna, w ostatnim okresie życia, mieć jakieś własne zajęcie. Musi jednak unikać pułapek, które na nią czyhają, a szczególnie obsesji, którym ulegają starzy ludzie.
Pierwsza z nich to obsesja jakichś dolegliwości. Ci, którzy nie mają nic lepszego do roboty, chorują, żyjąc wśród lekarstw i pigułek. Większość pospolitych bolączek starszego wieku jest prawdopodobnie nieuleczalna, lecz każda napotkana starsza pani zna lekarstwo, które w cudowny sposób pomogło jej ciotecznemu bratu lub niezamężnej cioci. W ten sposób osoby starsze w czasie rozmów mają skłonność do skupiania się na kuracjach ziołowych i kąpielach siarkowych, na magicznych właściwościach miedzi i na rezultatach, jakie przynosi pobyt w tej czy innej klinice. Wyeliminowanie wszelkich rozmów na temat dolegliwości i unikanie jakichkolwiek wzmianek na temat otyłości to zdrowa zasada. Wagi w łazienkach mogą być pożyteczne, lecz nie musi się ich wprowadzać do rozmowy o kaloriach. Prawda polega na tym, że rozmaite dolegliwości leczą się same (przynajmniej na pewien czas), a owo okresowe polepszenie przypisujemy później pierwszemu lepszemu lekarstwu, którego próbowaliśmy ostatnio. Dlatego nasze doświadczenia nie mogą mieć żadnej wartości dla innej osoby. Jeśli na te choroby istnieje jakieś powszechne lekarstwo, to jest nim po prostu myślenie o czymś innym.
Druga obsesja, której należy unikać, to myślenie o dywanach i meblach, o porcelanie i nakryciach stołowych. W starszym wieku mamy skłonność do nieustannego nudzenia na temat, kto co odziedziczy. Z jednej strony, możemy sami starać się o spadek, gdy umiera nasza starsza siostra; z drugiej, możemy bez końca gadać o tym, co same mamy do zostawienia w spadku. Jeśli portret wujka Ebenezera otrzyma William, to czy Brenda powinna dostać serwantkę, a Zuzanna biurko? Jeśli Brenda dostanie sztućce, to noże do ryb bardziej może przydadzą się Williamowi? W ten sposób można tracić całe lata na czyszczeniu porcelany i polerowaniu srebra, którego nikt nie używa i nigdy nie będzie używał, a krewni bez końca będą się sprzeczać, dlaczego Nora ma dostać zegar, o którym ciocia-babcia zawsze mówiła, że powinien przypaść Ewie. Wszystkie te zjadliwe dyskusje ustaną wtedy, gdy postanawiamy wyprowadzić się, może dlatego, że stary dom wydaje się zbyt wielki dla dwóch osób, które jeszcze pozostały przy życiu. Gdy obejrzymy meble w pełnym świetle, nagle zdajemy sobie sprawę, że większość z nich jest bezwartościowa. Były zupełnie dobre (prawda?), gdy stały tam, gdzie zawsze, ale teraz - spójrzcie na nie od tyłu! Dywany musiały już być wytarte od lat, ale nie zauważyliśmy tego. Te szare kotary - pomyślcie tylko! - były początkowo zielone i abażury - tak przypuszczamy - musiały harmonizować z nimi w kolorze. Zmiany następowały tak stopniowo, że wszystko to uważaliśmy wciąż za prawie nowe. Zawsze byliśmy przekonani, uważacie, że kupujemy rzeczy najlepsze, a ten dywan w salonie właśnie o tym świadczy. Kupiliśmy go stosunkowo niedawno - no, więc dobrze: kilka lat temu, ściśle mówiąc w roku 1934 - a przecież widzimy, że teraz już jest (tak. naprawdę) do niczego. Musiał być w gorszym gatunku, niż wówczas myśleliśmy. W pełnym świetle widzimy, że rozpada się na kawałki, nie warto go nawet czyścić czy naprawiać. A zatem dyskusje na temat spadku są aż nazbyt często dyskusjami o niczym.
Jeśli należy unikać obsesji na temat mebli, to istnieje jeszcze więcej powodów, żeby nie ulegać obsesjom na temat psa lub kota, papugi lub kanarka. Istnieją ludzie, którzy na starość są katastrofalnie tyranizowani przez psa, gdy zwierzę zajmuje w pełnym tego słowa znaczeniu pozycję ukochanego syna. Jeśli zaprojektuje się wyjazd na zimę do Indii Zachodnich, cały projekt uzależnia się od sprawy opieki nad pudlem.
Nie sposób nawet pomyśleć, żeby Fluff miał być umieszczony w okrętowej psiarni. Nie wolno mu będzie spać w kabinie? Nie? No, te przepisy są niesłychanie barbarzyńskie. Czyż by armatorzy uważali, że mały, nieszkodliwy piesek zagraża bezpieczeństwu statku? Myślą może, że w krytycznej chwili ugryzie sternika? To absurd! On nigdy nikogo nie ugryzł z wyjątkiem listonosza, a to było tylko raz, i winien był listonosz, jak to sam później przyznał. Ale jeśli takie są przepisy, to cóż, nic nie można na to poradzić. Więc oczywiście podróż morska albo powietrzna jest wykluczona, ale jest jeszcze możliwość zostawienia Fluffa u kuzynki Cedrica, Agaty.
„Zrobiliśmy to już raz, ale tylko na czas weekendu. Natomiast zostawienie go na trzy tygodnie to już zupełnie inna sprawa. Mógłby się tak martwić, że rzeczywiście by zachorował. No i jeszcze kot Agaty. Fluff to najłagodniejszy i najmilszy z wszystkich psów, temu nikt nie zaprzeczy. Pogryzł się raz z jednym bul-terierem, ale to nie była jego wina i sam właściciel teriera musiał to przyznać. Fluff na pewno nie pogryzłby innego psa, ale szczerze muszę powiedzieć, że rzeczywiście poluje na koty. Jest taki jeden blisko nas i codziennie rano ucieka na drzewo. To łagodne stworzenie, ale powiem otwarcie, że ten nowy perski kot Agaty gotów byłby wydrapać psu oczy. A gdyby Fluff owi stało się coś złego, miałabym wyrzuty sumienia, że wyjechałam. Więc Fluff nie może zostać u Agaty. Jedyne inne rozwiązanie, które wchodzi w rachubę, to umieszczenie go u babci w Martlesham. Spróbowaliśmy tego raz i babcia bardzo miło się wtedy znalazła, nie mogła być milsza. To było w owym roku, kiedy pojechaliśmy do Tangeru, i nigdy nie zapomnę, jak żegnałam się z Fluffem w Newhaven. Babunia przyszła go zabrać - ona mieszka tam niedaleko - a ja powiedziałam Fluffowi, że ma się zachowywać jak najgrzeczniej. Miałam łzy w oczach, gdy powiedzieliśmy sobie do widzenia, no i odpłynęliśmy do północnej Afryki. Chciałabym móc przyznać, że była to urocza podróż, ale to smutne, że nie mogłam zapomnieć mordki Fluffa, gdy babunia go odprowadzała. Co rano, gdy jedliśmy śniadanie w Marsylii czy w Tunisie, czy gdziekolwiek to było, nie mogłam zapomnieć smutnego spojrzenia mojego pieska. Pojechaliśmy do Algieru i przewodnik zabrał nas na wycieczkę do Kas-by, arabskiej dzielnicy miasta, gdzie sprzedają rozmaite kurioza i gdzie kręcono ten film z Hedy Lamarr i Charlesem Boyer. Trzeba być naprawdę starą, kochanie, żeby to w ogóle pamiętać. No, więc siedzieliśmy tam w kawiarni i piliśmy tę mocną kawę, a przewodnik opowiadał, jakim to niebezpiecznym miejscem była kiedyś ta Kasba. I musiał sobie pomyśleć, że jestem bardzo głupia, bo nagle powiedziałam: «Jakie to dla niego musi być straszne, być przez cały ten czas bez swojej pani!» - Nasz przewodnik nazywał się Osman i opowiadał nam właśnie - jak mi to Cedric później wyjaśnił - o jednym z dawnych władców arabskich, o Deju Algieru. I myślał, że ja to powiedziałam o Deju. «- Ależ on nie był bez swojej pani. Ona była przy nim, były też przy nim jego inne żony, cały jego harem, więc to nie było dla niego takie straszne!» Powiedział to bardzo poważnie i ja nie mogłam nawet zacząć wyjaśniać, że myślałam o moim psie. Nigdy by tego nie zrozumiał - ci tubylcy nigdy tego nie zrozumieją - bo czy macie pojęcie, jak ci Arabowie traktują psy? Cedric i ja śmialiśmy się potem z tego, że on mówił o dawno minionej historii, a ja myślałam tylko o moim psie, no cóż, to jest coś, czego nie pojmie żaden cudzoziemiec. Ale w Gibraltarze po prostu się załamałam. Zobaczyłam psa, który wyglądał dokładnie tak jak Fluff! Przez chwilę jak wariatka pomyślałam, że Fluff przybiegł za nami, jak ten collie w filmie «Lassie, wróć!» Potem Cedric zwrócił mi uwagę, że ten pies, którego widzieliśmy, nie był zupełnie taki sam. Przede wszystkim to nie był pudel, był o wiele większy i nie taki czarny, a raczej brązowo-biały z kudłatą sierścią i kręconym ogonkiem. «- Ale wyraz oczu - zawołałam - miał taki sam!» Cedric zobaczył psa z tyłu, więc nic nie wiedział o wyrazie jego oczu. Mógł tylko powiedzieć, że wydawał mu się inny, jeśli idzie o rasę, wielkość, kolor i cały wygląd, a ja w końcu musiałam przyznać, że on miał rację. Ale dodałam stanowczo, że chcę wracać prosto do domu już bez tej nocy, którą mieliśmy spędzić w Paryżu. Fluff usychał z tęsknoty i trzeba go było zaraz ratować! Gdy przyszliśmy go odebrać, po prostu oszalał. Babunia, pamiętam, była tym trochę skwaszona i mówiła, że piesek czuł się znakomicie i sprawował się jeszcze lepiej niż zwykle. Ale ona jest oczywiście zbyt krótkowzroczna, żeby mogła zauważyć wyraz jego biednej mordki. Więc nie wiem, czy możemy go tam zostawić jeszcze raz. Słyszałam, że ludzie mówią, iż można się zanadto przywiązać do psa, a niektórzy nawet wspominali, że ja zanadto się przejmuję moim. Nie zwracam na to uwagi, oczywiście, poza tym, że postanowiłam nie mieć z nimi nic więcej do czynienia. Istnieją ludzie, którzy zgodziliby się poddać psa wiwisekcji albo zabić tylko dlatego, że zaszczekał na mleczarza. Ludzie pozbawieni serca i okrutni są wszędzie, ale możemy przynajmniej unikać z nimi znajomości. Przyznaję, że Fluff znaczy dla mnie więcej niż połowa z tych osób, które spotykam na cocktailu. Cedric lubi go prawie tak samo jak ja, i tak jak ja uważa Fluffa za kogoś z rodziny. Ostatnio nieczęsto zapraszamy gości, bo Fluff tego nie lubi. A wakacje, jak ci już mówiłam, trudno nam urządzić, bo Fluff nie lubi, jak się go gdzieś zostawia. Nie boję się przyznać, że i Cedric, i ja ogromnie liczymy się z Fluffem".
G.K. Chesterton zauważył raz, że pies to coś wspaniałego, dopóki nie zacznie się tego słowa wymawiać odwrotnie *5. Mniejsze ryzyko obsesji istnieje, jeśli idzie o koty, a przede wszystkim trzeba się uczyć od owego kota z „Alicji w krainie czarów", który opanował sztuczkę powolnego znikania, poczynając od końca ogona, a kończąc na uśmiechu, utrzymującym się jeszcze pewien czas potem, gdy reszta kota już znikła. „Ach, często widywałam kota bez uśmiechu - pomyślała Alicja - ale uśmiech bez kota?! To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałam w życiu!" Ale czy to rzeczywiście takie dziwne? Czy nie jest to raczej właściwy sposób postępowania?
.
Spis treści
Przedmowa
Romans
Małżeństwo
Dom z kuchnią
Gospodarze i goście
Dzieci
Prawo pani Parkinson
Cel w życiu
Nastolatkologia
9. Ucieczka od rzeczywistości
10. Emerytura
1 Stół dla profesorów. - Przyp. tłum.
2 W oryginale chair - fotel, chairman - przewodniczący (zebrania, komisji itp.). - Przyp. tłum.
3Nawiasem należy zaznaczyć, że temperatura uczuciowa każdej istoty ludzkiej wyraża się teraz wzorem: T = .52 WS+N
4 Oczywiście w stopniach Fahrenheita. - Przyp. tłum.
5 * Dog - pies, God - Bóg