Parkinson C Northcote Prawa pani Parkinson

C. NORTHCOTE PARKINSON

Prawa pani Parkinson

I inne studia z zakresu wiedzy domowej

przełożył Juliusz Kydryński

Książka i Wiesza

1970



PRZEDMOWA

Świat dzieli się codziennie na tych, którzy wychodzą do pracy, i na tych, którzy pracują w domu. Poprzed­nie moje książki pisałem przeważnie z myślą o lu­dziach, którzy chodzą do biura, i głównie o mężczy­znach. Ściślej rzecz biorąc, omawiałem problemy admi­nistracji, działalności komitetów, osobistych awansów i unikania podatków. Aby wprowadzić spóźnione po­prawki także do reszty ludzkości, omawiam w tej książ­ce problemy domowe. Pisząc przeważnie, lecz nie wy­łącznie, dla kobiet, zajmuję się tutaj mężami i żonami, dziećmi i gośćmi, domami i ich urządzeniem, kredensami i samochodami. Ale o ile pomoc, którą ofiarowuję pani domu, jest, mam nadzieję, skuteczna i na czasie, tytuł książki może łatwo prowadzić do nieporozumień. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to pani Parkinson napisała tę książkę, albo też, że jest to książ­ka o niej. Naturalnie jest jasne, że wszystko zawdzię­czam jej sympatii i pomocy, co więcej, należy przyznać, że prawo pani Parkinson (rozdział 6) oparte jest na jej doświadczeniach. Będąc w swoim czasie redaktorem rubryki prasowej zamieszczającej głosy czytelników, w której poruszano i rozwiązywano problemy osobiste, zebrała wyjątkowo rozległą wiedzę o trudnościach i kryzysach zachodzących w zaciszu domowym. Nie­słuszne byłoby jednak mniemanie, że książka ta wyra­ża jedynie jej własne poglądy.

Jeśli błędem byłoby uważać tę pracę za książkę pani Parkinson, to jeszcze większym błędem byłoby sądzić, że jest to dzieło autobiograficzne. Chciałem bowiem omówić pewne problemy rodzinne, które można uwa­żać za dość typowe w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. Nasze własne życie małżeńskie rozpo­częło się natomiast w Singapurze, gdzie oprócz zupełnie innych zagadnień mieliśmy na zapleczu jeszcze wojnę domową. Na przykład codzienne dojazdy do pracy, któ­re rozdzielają przeciętną parę małżeńską, nie mają od­powiednika w życiu autora. Zagadnienia powstające wskutek wyjazdów na tournee odczytowe są dość istot­ne, ale niewiele interesują one ogół. Dlatego mało jest tutaj elementów autobiograficznych, podróże jednak dały mi możność obserwacji. Zdobyłem też trochę po­żytecznego doświadczenia jako amator-architekt i bu­downiczy. Korzystając z wiedzy zdobytej w ten sposób w ciągu wielu lat, spróbowałem zbadać życie domowe z tą samą wnikliwością (gdyż jest tego warte), z jaką zbadałem już administrację publiczną i świat busines­su. Porównując halę maszyn do pisania z kuchnią, zo­rientowałem się, że zasadnicze przeciwieństwo zachodzi tutaj między przebywaniem w tłumie a samotnością. Urzędnik pracuje z wieloma innymi ludźmi, natomiast pani domu musi w naszych czasach pracować sama. Zrozumienie sytuacji pani domu doprowadziło mnie do odkrycia prawa pani Parkinson, po raz pierwszy opu­blikowanego w „McCalFs Magazine". A studiując do­mowe tło problemu oraz śledząc następstwa wydarzeń od przedszkola aż do królestwa nastolatków, zamiast szkicu napisałem książkę.

Podobnie jak w przedmowach do innych prac, muszę wyrazić podziękowanie wielu osobom, które służyły mi pomocą, zwłaszcza moim domownikom; a także pa­ni J. K. Neill, która tak sprawnie wielokrotnie przepi­sywała rękopis. Jak zawsze jestem wdzięczny moim wydawcom w Wielkiej Brytanii i w USA, którzy tak hojnie szafowali swym czasem i radą, i znów - auto­rowi ilustracji, panu Robertowi Osbom, który uświet­nił swą pracą ostateczny rezultat. Co się tyczy osoby, której ta praca jest dedykowana, to zadałem sobie trud, żeby wykazać, iż książka mimo swego tytułu została napisana przeze mnie. Nie znaczy to jednak, że praco­wałem bez jej pomocy. Podczas gdy na mnie spada od­powiedzialność za wszystkie błędy w doborze faktów i w ich analizie, wyrazy uznania za to, co dobre, winie-nem dzielić z nią. Nie wątpię, że sama potrafiłaby na­pisać lepsze dzieło pod tym samym tytułem, tylko za­jęcia domowe opóźniają chwilę jej powrotu do pracy literackiej. Dopóki ta chwila nie nadejdzie, zechce mi wybaczyć wzywanie jej imienia nadaremnie.

C. NORTHCOTE PARKINSON



1. ROMANS

Lata męskie liczą się trzykroć po dwadzieścia i je­szcze dziesięć, ale psalmista zapomniał dodać, że w cią­gu pięćdziesięciu z tych lat mężczyzna może być żona­ty, a nawet żonaty z tą samą kobietą. Pół wieku czyn­nego życia to okres niedługi, jeśli pragnie się dokonać jakiegoś wielkiego, twórczego dzieła, lecz wystarcza­jąco długi, jeśli prowadzi się dialog z drugim człowie­kiem. Źródła naszej inspiracji, doświadczenia, wiedzy, fantazji i humoru wyczerpują się w ciągu pięćdziesię­ciu lat, jeśli w ogóle nie w ciągu pięćdziesięciu tygodni (albo minut). Nadchodzi czas, gdy opowiedzieliśmy już sobie anegdoty, wymieniliśmy grzeczności, podzielili­śmy się wiadomościami i wyraziliśmy poglądy. Oczy­wiście niektóre życiorysy są bardziej interesujące od innych. Piloci doświadczalni i włamywacze niewątpli­wie doznają przeżyć, które potrafią opisywać. Tajni agenci też mają do opowiedzenia historie, które częścio­wo tylko osłania tajemnica państwowa. Jednakże życie przeciętnej pary małżeńskiej jest mniej bogate w wy­darzenia, a jego kryzysy nie są bardziej dramatyczne niż kłótnia w biurze, okazyjne kupno w domu towaro­wym, nieporozumienie na parkingu czy pęknięcie rury. Gdyby Sherlock Holmes był żonaty, okazałby się pod wieloma względami (jeśli nie pod wszystkimi) mężem irytującym. Ale jako rozmówca mógłby być przynajmniej potencjalnie interesujący przy śniadaniu.

- Czy przypominasz sobie, Watsonie... chciałem po­wiedzieć: kochanie... Ligę Rudowłosych?

- Ależ naturalnie, Sherlocku. To rzeczywiście ta­jemnicza historia. Wziąłeś już. marmoladę?

- Może zamiast niej wezmę grzankę? Dziękuję... No więc rozwiązałem wczoraj tę zagadkę. To bardzo łatwe", uważasz, a przecież ze względu na kilka nie­zwykłych rysów godne zapamiętania...

W następnym tygodniu będzie to może »Cętkowana Szajka albo Pies Baskerville'ów i chociaż te wydarze­nia nie będą się nawet odznaczały niczym specjalnie dramatycznym, dostarczą przynajmniej tematu do roz­mowy. W porównaniu z nimi nasze własne życiorysy stają się bezbarwne. Przeciętna para małżeńska może mieć siebie dosyć mniej więcej po dwóch latach wza­jemnego towarzystwa. W trzecim roku ludzie ci zaczy­nają podejrzewać, że przeciwieństwem Poligamii jest Monotonia. Krótko mówiąc, mogą się zanudzić z sobą na śmierć.

Analizując swój stan znudzenia, ludzie skłonni są mniemać, że jest on - i zawsze był - nieunikniony. Ten rodzaj małżeństwa, które zawarli, jest (dla nich) uniwersalny i wieczny, a jego ujemne strony równie nieodłączne, co korzyści. Choć uważają, że w małżeń­stwie trudno jest wytrzymać, sądzą przecież, że tak było zawsze i że poprzednie pokolenia były po prostu bardziej odporne wobec problemów, które teraz okre­ślamy jako Psychologiczne, a zatem nadające się do powszechnego (o nich) plotkowania. Jednakże małżeń­stwo nie jest czymś aż tak uświęconym. To, co uważa­my w nim za normalne, odnosi się w istocie tylko do naszego kraju i naszego stulecia.


...ale jego problemy różniły się od naszych

Gdzie indziej i w in­nych czasach ludzie mieli na ten temat całkowicie od­mienne poglądy. Salomon ze swymi siedmiuset żonami i trzema setkami nałożnic był przypadkiem klasycz­nym. Jest wysoce prawdopodobne, że miał on swe wła­sne kłopoty, ale jego problemy różniły się od naszych. Muzułmanie z czterema żonami (tyle wystarcza, żeby zagrać w brydża) albo kobiety tybetańskie posiadające kilku mężów, mają niewątpliwie zmartwienia, które tylko im są właściwe. Oni jednak muszą uważać niemal za zboczenie fakt, że para ludzi ostatecznie decyduje się żyć tylko z sobą. Czy może być coś mniej natural­nego? Dwoje ludzi tak głupio izolowanych, bez krew­nych, służących, sąsiadów czy wielbłądów - często na­wet bez kozy - musi przecież z pewnością działać so­bie na nerwy? W rzeczy samej często tak się dzieje. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że rodzina składa­jąca się z dwojga osób z ewentualnym dodatkiem dzie­ci jest eksperymentem zupełnie nowym, ograniczonym ponadto tylko do pewnych części świata. Nie była ona - powiedzmy - cechą charakterystyczną wikto­riańskiego Londynu, którego połowa mieszkańców skła­dała się ze służby, żyjącej mniej lub więcej wspólnym życiem razem z rodziną, a do rodziny często należały babcie, kuzynowie i ciocie. Na pół odosobniony świat podmiejskich dzielnic mógłby (z ich jednorodzinnymi domkami) pod tym względem stanowić pewne ulepsze­nie, ale na pierwszy rzut oka wydaje się, że stawia on równie wiele problemów, ile ich rozwiązuje. Aby dojść tu do prawdy, musimy zrozumieć, jakim zmianom ule­gała ta sytuacja i w jaki sposób (jeśli w ogóle był taki) pogorszyliśmy ją.

Aż do niezbyt odległych czasów instytucję małżeń­stwa umacniały i podtrzymywały wspólne wysiłki ko­ścioła i państwa, poprzez nacisk i zachętę społeczną, po­przez konwenans i przesąd, poprzez snobizm i prawo. Robiono wszystko, co można, aby utrzymywać pozory zadowolenia w małżeństwie, a za jego rozbicie każdą karę uważano za słuszną. Mężczyzna, który opuścił żo­nę dla innej kobiety, musiał zrezygnować z urzędów i godności, tracił pozycję zawodową i wszelką nadzie­ję na to, żeby go przyjmowano u Dworu. Można mu

było odmówić sakramentów, przekroczenia konta ban­kowego, bojkotowano go w Klubie Ziemiańskim i z roz­mysłem nie zapraszano na polowanie na lisa. Z kobietą zaś, która popełniła najbardziej przypadkową .zdradę, można się było rozwieść, wydziedziczyć ją, zniesławić i okazywać jej wzgardę. W owych czasach ludzie mieli wszelkie powody, żeby unikać skandalu, zwłaszcza je­śli mężczyzna popełnił zdradę z mężatką. W parze z przywilejami pozycji społecznej szedł obowiązek utrzymania do ostatka pozorów małżeńskiej wierności.


...obowiązek utrzymania pozorów małżeńskiej wierności

Na niższych szczeblach społecznych naciski były po­dobne, a kary jeszcze gorsze. Aż do bardzo niedawna przedstawiciele prawa czynili wszystko, co można, by zniechęcić do rozwodu, a ustępstwa pod tym względem były mało skuteczne, wymuszone i spóźnione.

Gdy wszystkie owe naciski działały najsilniej, samo małżeństwo było o wiele łatwiej utrzymać. Przede wszystkim trwało ono względnie krótko. Nasi średnio­wieczni przodkowie żenili się młodo, dziewczęta często wychodziły za mąż mając lat czternaście, żyły jednak, przeciętnie biorąc, raczej niedługo. Gdy ktoś dochodził do siedemdziesiątki, zdążył już zwykle być żonaty trzy albo cztery razy. Formuła wierności: „Nie opuszczę cię aż do śmierci", nie brzmiała wówczas tak poważnie jak teraz. Małżeństwa rozpadały się dość wcześnie wskutek klęski głodu, zarazy, moru, wskutek śmierci przy po­rodzie, pożaru lub wojny. Wierność obowiązywała w praktyce przez dziesięć lub piętnaście lat, po czym osoba, która pozostała przy życiu, zawierała nowe mał­żeństwo. Szanse na to, aby związek małżeński trwał przez pół wieku, były bardzo niewielkie. Jeśli chcemy mieć próbkę życia rodzinnego w szesnastym wieku, możemy wziąć „Hamleta", akt V, scenę drugą. Zanim nad tą sceną zapadnie kurtyna, Królowa zostanie otru­ta, Hamlet i Laertes zabiją się nawzajem, przy tym Hamlet znajdzie jeszcze czas, żeby przed własną śmier­cią zabić Króla. Pogrzeb Ofelii miał miejsce w scenie pierwszej, a teraz dowiadujemy się o egzekucji Rosenkrantza i Guildensterna - a więc o wykończeniu ca­łej głównej obsady. Jedyną niemal osobą, która pozo­staje na scenie, jest ambasador brytyjski, niepewnie rozglądający się za kimś, komu mógłby wręczyć listy uwierzytelniające. „Okropny to widok - stwierdza, w tym wypadku bez przesady - a poselstwo nasze z Anglii spóźnione" *. Bez trudu możemy w to uwie­rzyć, lecz warto tu zwrócić uwagę, jak wiele osób ginie nawet w czasie pokoju. Ślub Hamleta, gdyby do niego doszło, odbyłby się uroczyście, lecz to małżeństwo nie byłoby przedsięwzięciem tak doniosłym jak jego no­woczesny ekwiwalent. Nie trwałoby wiecznie, a w prak­tyce nie mogłoby nawet trwać długo.

Jeśli małżeństwa trwały niegdyś krócej, to odzna­czały się także tym, że podczas ich trwania małżonkowie byli mniej izolowani. Młodą parę po ślubie otacza­li krewni i sąsiedzi. Stanowiła ona, jak to zawsze by­wało, część grupy społecznej i familijnej, skrępowana jej konwenansami, lecz chroniona przed samotnością. Wieś była wówczas, tak jak czasem jest jeszcze i dziś, społecznością spokrewnionych z sobą rodzin. Małżeń­stwo, dalekie od pozbycia się krewnych, po prostu włączało się do ich liczby. Jeśli prowadzono wielkie gospodarstwo, były tam chmary służących, ustawiczni goście i ciągłe okazje do wesołości lub smutku. Aż do niedawna małżeństwo było jakby rozcieńczone przez te wszystkie związki. Istniała konwencja sceniczna, którą posługiwał się Szekspir i wykpił później Sheridan, że bohaterka musiała mieć powiernicę. Chodziła za nią wciąż jakaś bezmyślna istota, której wszystko trzeba było tłumaczyć. Nawet męskie postaci mogły korzystać z podobnego pomysłu, jak np. w „Krytyku", gdzie na samym początku Sir Christopher Hatton za­pytuje Sir Waltera Raleigha, dlaczego wojska królo­wej Elżbiety zostały postawione w stan pogotowia.

Ja się domyślam - wybacz, przyjacielu,

Gdy domysł zbyt pospieszny - lecz ja przecież

Domyślam się, że grozi nam niebezpieczeństwo...

Sir Walter:

Obawy słuszne.

Sir Christopher:

Lecz gdzie? Skąd? I kiedy?

Chętnie się dowiem, jakie zło nam grozi.

Ta kwestia daje Sir Walterowi sposobność wyjaśnie­nia przyjacielowi (i publiczności), że armada hiszpań­ska wyruszyła na morze.

Pomysł sceniczny polegający na wprowadzeniu nie­mej towarzyszki oparty był przynajmniej na rzeczywistości. Gdy przyjaciółka Tilburiny okazuje jej współ­czucie, ta zaraz wchodzi w jej położenie.

Tilburina:

Ach, niestety, Noro,

Twa świeża młodość nigdy nie cierpiała

Zgryzot miłości. Bo gdyby tak było,

Wiedziałabyś, że dusza zrozpaczona

Nie zna pociechy.

,,Z pewnością" - pomyśli nieczuły widz, lecz Nora jednak na coś się przydała. Co więcej, pojawia się ona powtórnie, gdy tragedia osiąga punkt kulminacyjny. Wskazówka sceniczna mówi: „Wchodzi Tilburina, zu­pełnie obłąkana, ubrana w biały atłas; i jej powiernica, zupełnie obłąkana, ubrana w białe płótno", lecz Nora wraz ze swym obłąkaniem powinna dosłownie stanowić tło. Ta konwencja, nawet jeśli się ją parodiuje, ukazu­je jednak społeczeństwo, w którym ludzie na pewnym stanowisku nie obywali się bez towarzystwa, a nawet pośledniejszy ludek rzadko bywał osamotniony. Zaw­sze byli pod ręką ludzie, z którymi można było dzielić zdumienie, złość lub smutek; ludzie gotowi do płaczu lub śmiechu. Sam fakt małżeństwa nie pozbawiał dżen­telmena jego służącego ani damy jej pokojówki. Ani też służący czy pokojówka nie byli pozbawieni innych służących, z którymi mogli plotkować o wadach pra­codawcy. Życie takie, jakie było przed rokiem 1900, miało wiele ujemnych stron, jednak zazwyczaj nie za­liczano do nich izolacji jednostki. Wielkie dni psycho­analityków miały dopiero nadejść.

Tak więc gdy obecność innych osób w pobliżu roz­cieńczała w ten sposób małżeństwo, można przede wszystkim powątpiewać, czy średniowieczni małżon­kowie tak wiele wymagali od siebie samych. Nie byli oni takimi indywidualnościami jak później ich potom­ni, a samo małżeństwo nie było sprawą osobistego wyboru. W poważnych rodzinach przedmałżeńskie nego­cjacje dotyczyły wyboru pomiędzy pozycją feudała a pozycją właściciela nieruchomości, pomiędzy możli­wością zdobycia herbu a możliwością zdobycia gotów­ki. Dwoje najbardziej skłaniających się ku sobie ludzi pragnęło uniknąć małżeństwa, które mogłoby okazać się niekorzystne materialnie lub bezdzietne, lecz ich osobiste upodobania musiały być względnie proste. Nie należało oczekiwać znacznej różnicy poglądów w spra­wach religii lub polityki, muzyki lub menu, a ryzyko poślubienia jakiegoś zupełnego abstynenta nie miało znaczenia. Można było przyjąć, że dziewczyna zna się na gospodarstwie, jak również, że nie zna się zupełnie na teologii ani na prawie. Pozycja mężczyzny nie opie­rała się na opinii, lecz na faktach, jego charakter był powszechnie znany, o jego przodkach wiedziano, że byli uczciwi lub wykolejeni, wspaniałomyślni lub podli. W Indiach rodzice obydwóch stron porozumiewali się w sprawach małżeńskich swych dzieci poprzez pośred­nika, przy czym panna młoda i pan młody spotykali się po raz pierwszy dopiero w dniu ślubu. Nie prakty­kowano tego nigdy powszechnie na Zachodzie, jakkol­wiek i tutaj uważano, że małżeństwo jest czymś więcej niż sprawą osobistą. Związek małżeński mógł powstać z rozmaitych przyczyn, przy czym uczucie było naj­mniej istotne; obydwie strony jednak nie miały powo­dów do skargi, dopóki partner posiadał odpowiednią pozycję, wiek, zdrowie i majątek. Pod pewnymi wzglę­dami, na przykład w sprawach majątkowych, nasi przodkowie wymagali o wiele więcej niż my. Natomiast w sprawach czysto osobistych wymagali - rzecz ja­sna - o wiele mniej.

Pośród małżeństw planowanych i na ogół ze wzglę­dów praktycznych zdarzała się od czasu do czasu - mi­łość. Według dworskich tradycji Prowansji rycerz nie-

omal musiał pałać beznadziejną miłością do jakiejś cu­dzej żony. Jednakże jeżeli pominiemy trubadurów (którzy potrafili być niesłychanie nudni), to wciąż jeszcze mamy pewną liczbę innych ludzi, którzy rze­czywiście zakochiwali się w sobie. Córka kupca, której nakazano poślubić wspólnika ojca, uciekała z przystoj­nym czeladnikiem. Mimo waśni pomiędzy dwiema rodzi­nami z Werony syn jednej z nich kochał córkę drugiej, co pociągnęło za sobą duże kłopoty dla wszystkich in­nych. Niewątpliwie zdarzały się wypadki tego rodzaju i oczywiście były przedmiotem ogólnej dyskusji oraz - naturalnie - dezaprobaty. Władza świecka pragnęła - rzecz jasna -- odstraszyć od wszelkich postępków, któ­re prowadziłyby do prywatnych wojen, morderczych bijatyk i pojedynków. Kościół musiał ubolewać z po­wodu tak namiętnych wyczynów, gdyż mogły one po­mniejszyć miłość Boga. Ubóstwianie dziewczyny jest ostatecznie jakąś formą bałwochwalstwa... A więc sta­teczna i odpowiedzialna opinia publiczna popierała małżeństwo z góry ułożone i zdecydowanie przeciwsta­wiała się żywiołowej miłości. Jednakże w parze z tym ogólnym potępieniem szło żywe zainteresowanie każ­dą miłosną przygodą, przy czym oburzenie mieszało się z zazdrością. Ponieważ jakaś eskapada słusznie opisa­na jako szalona i niegodziwa mogła pomimo to (nie­trudno sobie wyobrazić) stanowić w owych czasach raczej rozrywkę. Potępienie wyrażano naturalnie głoś­niej niż zazdrość, chociaż nikogo nie można było winić za to, że chciał znać wszystkie szczegóły, zanim zary­zykował wyrażenie swej opinii. Najbardziej nierozważ­ne postępowanie mogło ostatecznie stać się tematem dobrej opowieści: po francusku romansu, opowieści z rodzaju tych, jakie można znaleźć w literaturze grec­kiej i rzymskiej - przedchrześcijańskiej, jeśli idzie o epokę, i straszliwie pogańskiej, jeśli idzie o moralność. Taką właśnie opowieścią była historia He­leny, Parysa i oblężenia Troi. Jakkolwiek płaczliwa w tonie - starożytni ostatecznie nie umieli robić tego lepiej - nie traciła jednak swej wartości rozrywko­wej. Można by nawet powiedzieć, że miała (ostatecz­nie) morał, gdyż nigdy jeszcze żadna miłosna przygo­da nie okazała się tak katastrofalna w skutkach dla wszystkich, których dotyczyła, a także dla tysięcy tych, którzy interesowali się nią tylko marginesowo. Wyda­nie „Iliady" można by niemal uważać za przykład dla młodych ludzi, jak nieroztropność zostaje ukarana.

Romans przekształcił się w powieść, w drukowaną kronikę bardziej lub mniej prawdopodobnych wyda­rzeń, w których ogromne zainteresowanie sprawami miłości jest rzeczą co najmniej zwykłą i prawie - czy wolno tak powiedzieć? - niezmienną. Tak więc powieściopisarz przeważnie głosi ewangelię romantycznej miłości. Jeśli bohater, Earl of Norman to wers, puszcza mimo uszu wszystkie dobre rady, żeby tylko poślubić ładną córkę biednego wikarego, to jest to właśnie od­powiedni (jeśli niedokładnie taki, jak trzeba) temat romansu. Gdyby ten sam bohater w rozdziale XXII zmienił zamiar i postanowił poślubić zamiast tamtej dziewczyny dziedziczkę bogatych włości w Knightsbridge, nie byłoby w tym w ogóle nic romantycznego. Dlatego bohater lub bohaterka romansu musi umieć poświęcić wszystko, ale to wszystko, dla miłości. Ta konwencja jest starsza od samej powieści i Jane Austen, pierwsza wielka powieściopisarka angielska, umiała ją wykpić. W „Miłości i przyjaźni", którą napisała mając lat siedemnaście, zdemaskowała pomysł „miłości od pierwszego wejrzenia". Zawarła w tej książce wszyst­kie elementy romantycznej fabuły. Dobrze urodzony bohater odrzuca wcześniej ułożone i stosowne dla nie­go małżeństwo, kłóci się z ojcem, przeżywa wiele przygód i naraża się na niebezpieczeństwa, z punktu się zakochuje i od razu się żeni; a wszystko to z powodu książek, które czytał. Jane Austen pierwsza wykorzy­stuje także inną cechę romantycznej powieści: jest nią pomoc domowa. Skromny dom wiejski w Vale of Usk, będący scenerią pierwszego rozdziału, posiadał służbę (liczną), a Edward, nieoczekiwany gość, także nie przy­był bez służącego. Gdyby bohaterka musiała zmywać naczynia, romantyczny efekt całkiem by się zepsuł. Lecz żadna osiemnastowieczna szlachecka rodzina nie zubożała na tyle, żeby obywać się bez służby. Oto dla­czego najśmielsze nowatorstwo powieści i dramatu XX wieku związane jest z pisarską szkołą „kuchen­nego zlewu". Z ogromnymi oporami wprowadziliśmy do powieści zlew, niszcząc romantyczną atmosferę w samym zarodku. Jeśli idzie o Jane Austen, taki roz­wój powieści należał jeszcze do dalekiej przyszłości. Jej współcześni byli romantykami, a Sir Walter Scott wywierał większy wpływ niż ona. Ona jednak zrozu­miała, że ludzie przejmują się książkami, które czyta­ją. Powieść zaczęto już uważać za przewodnik życia. Od czasów Jane Austen romans stał się uznaną kon­wencją. Znaczenie wcześniejszych teorii małżeństwa stopniowo słabło i obecnie za zasadniczy uważa się związek oparty na miłości. Romantyczne powieści jako takie straciły nieco ze swego wpływu i można przyjąć, że umarły, skoro ich główny temat został wyczerpany, lecz sam romans stał się o wiele powszechniejszy niż kiedykolwiek przedtem. W dwudziestym wieku popu­larna gazeta przyniosła powieść nawet do najbiedniej­szych domów, a potem gwałtownie pojawił się film, czasopismo kobiece, ilustrowana reklama, tania książ­ka, sprzedaż ratalna, radio, big-beat i telewizja. W ten sposób wpływ romantycznej idei wzrósł ogromnie, uwi­doczniono ją nawet analfabetom. Zamiast małżeństwa uświęconego przez kościół i państwo, przez kon­wenans i prawo, mamy teraz małżeństwo z. miłości.


...miłość winna trwać przez całe życie


Namiętna miłość, będąca niegdyś wyjątkiem, stała się teraz regułą; już się od niej nie odstrasza, lecz niemal do niej zmusza. Panna młoda i pan młody powinni być w sobie dziko zakochani i ludzie są raczej zdumieni, jeśli jedna ze stron przyzna prywatnie, że decyduje tu jakiś inny powód. Co więcej, uważa się, że miłość, ozłacająca swym blaskiem ceremonię ślubną, winna trwać przez całe życie. Jest to konwencja powieści, a także bajki, że państwo młodzi muszą już zawsze żyć szczęśliwie. To samo założenie przebija z ostatniej sekwen­cji filmu w kinie i z tego samego filmu powtórzonego w telewizji. Ów finałowy, długi pocałunek jest rozwiązaniem problemu, a nie jego postawieniem; jest końcem, a nie początkiem opowieści.

Słabość owej teorii jest aż nazbyt widoczna. Jeśli tak bardzo interesujemy się małżeństwem i polegamy na wątku miłosnym jako na jego trwałym składniku, aż za bardzo narażamy się na karę za nadmierny opty­mizm. Jeśli wyciągnęliśmy właściwe nauki z powieści i dramatu, potrafimy żywo sobie wyobrazić ekstatycz­ny nastrój, w jakim małżeństwo powinno się zacząć. Oświadczyny powinny nastąpić na szczycie góry o wschodzie słońca albo też na oświetlonym blaskiem księżyca pokładzie statku pod tropikalnym niebem. Miodowy miesiąc powinien być jednym pasmem sza­leństw w Las Vegas czy w Wenecji, a pierwszym ogni­skiem domowym - czarujący domek w Cotswolds lub w Vermont. Lecz trudno utrzymać romans na tym po­ziomie przez pięćdziesiąt lat. Oczywiście, może on się odrodzić, lecz jego nawrót następuje zwykłe w związku z inną osobą. I w tym właśnie punkcie ideał roman­tyczny odsłania swą słabość już na samym początku. Opierając się na teorii, że miłość jest wszystkim, bohater musi z pogardą odrzucić prozaiczną sugestię, że powinien poślubić lady Dorotę lub jej współczesny od­powiednik: córkę naczelnego dyrektora. Zamiast tego musi oświadczyć, że kocha Dolores, piękną dziewczynę pochodzenia cygańskiego, której rodzice-kryminaliści mieszkają w najnędzniejszym kącie targu starzyzną. Rodzice próbują odwieść go od tej myśli. Starszy brat wskazuje na jeszcze inne ujemne strony. Dyrektor tłumaczy mu, że takie małżeństwo nie pomoże mu w karierze urzędniczej. Przewodniczący klubu przy­pomina, że zgłoszono i inne kandydatury. Krewni, kole­dzy i starzy przyjaciele z college'u szeroko na ten temat plotkują. Cały świat jest przeciw niemu: i to jest wła­śnie sytuacja, w której ujawnia się prawdziwy hero­izm. „Kocham ją" - wyjaśnia bohater po prostu, i na­stępuje małżeństwo.

Po siedmiu latach bohater jest śmiertelnie znudzony Dolores i zakochuje się w Oldze. Wszystkich jego współpracowników przeraża myśl o rozwodzie, wszy­scy krewni pogodzili się teraz z Dolores (która urodzi­ła bliźnięta) i wszyscy zgadzają się co do tego, że opuszczenie przez bohatera rodziny będzie równo­cześnie zbrodnią i szaleństwem. „Kocham Olgę" - wy­jaśnia bohater, powtarzając się, lecz w innym kontek­ście, i wkrótce żeni się powtórnie. Idea, według której miłość jest wszystkim, mogła usprawiedliwić pierwsze małżeństwo, lecz tak samo może usprawiedliwić roz­wód; a także każdy rozwód w przyszłości. Powstaje więc pytanie, czy tak niepewny związek jest w ogóle małżeństwem.

W tym miejscu nieunikniona staje się wzmianka o Hollywood, ponieważ bożyszcza ekranu, które uczy­niły tak wiele dla ustanowienia ideału romantycznej miłości, uczyniły niemal równie wiele, by dowieść jej nietrwałości. Każda końcowa sekwencja filmu z jej technikolorowym zachodem słońca i niebiańskim chó­rem jest daniną złożoną czemuś, co wśród samych bóstw ekranu jest raczej teorią niż praktyką. „Cała wieczność" znaczy tutaj mniej więcej dwa lata i nie­bawem zwycięża opinia, że obyczaje Hollywoodu mu­szą w istocie być lekkie. Prawda jest naturalnie zupeł­nie inna. W gruncie rzeczy gwiazda filmowa jest po­ślubiona ekranowi, uzyskawszy ustaloną pozycję dzię­ki upartej wytrwałości w najbardziej niewdzięcznym i nudnym zawodzie znanym człowiekowi. Życie mał­żeńskie w zwykłym znaczeniu jest tu naturalnie wy­kluczone, ponieważ nie da się pogodzić z czasem po­święcanym reklamie i pracy. Trwanie w staropanień­stwie lub kawalerstwie jest również wykluczone, gdyż stwarza to niewłaściwy obraz dla publiczności. Dlatego rzeczą istotną jest zawarcie małżeństwa, jest to także wygodne jako ewentualna odpowiedź na wszelkie na­tręctwo z jakiejkolwiek innej strony. Lecz małżeństwo to nigdy nie znaczyło ani nawet nie miało znaczyć nic więcej niż właśnie to. I tam, gdzie pobiera się dwoje gwiazdorów filmowych, nikłe są szanse na to, żeby mogli znajdować się razem w tym samym miejscu o każdej porze. Małżeństwo tego rodzaju jest czymś, czego publiczność na ogół nie potrafi zrozumieć. Ludzie zdają sobie sprawę z tego, że romans udramatyzowany nie jest trwały. Teoria wierności, zawarta w ostatniej sekwencji filmu, znajduje od razu swoje zaprzeczenie w relacjach gazet o tym, jak rzeczywiście żyją aktorzy. Jako czynnik cementujący małżeństwo i zastępujący wszystkie poprzednie konwencje romans naprawdę okazuje się czymś bardzo wątpliwym.

Byłby on bardziej atrakcyjny, gdyby był mniej sko­mercjalizowany. Nowoczesna technika sprzedaży zmu­sza ludzi do łączenia się węzłem małżeńskim w coraz wcześniejszym wieku. Podniecenie powstałe na dancingu przy wrzaskach i jękach całego towarzystwa znajduje często swój punkt kulminacyjny w pewnego rodzaju małżeństwach z impulsu, z czego słynie Las Vegas. Ju­bilerzy, handlarze kwiatów i właściciele moteli razem, ryczałtowo, załatwiają te sprawy, które mogą obejmo­wać nawet basen pływacki. Owe małżeństwa zawarte w najwcześniejszej młodości są rzeczą zwykłą, a na­wet broni się ich na tej zasadzie, że ludzie niedojrzali łatwiej przystosowują się do siebie niż charaktery już ukształtowane. Z drugiej strony ich wadą - albo przy­najmniej jedną z wad - jest fakt, że wczesne małżeń­stwo musi trwać (jeśli w ogóle trwa) przez tak długi czas. Początkowy entuzjazm, romansowy impuls trzeba pod­trzymywać przez pięćdziesiąt lat. Czyż jakiekolwiek wzruszenie może trwać tak długo? Wśród ludzi na pew­nym poziomie charakteru i intelektu mężczyzna uczy­ni lepiej, żeniąc się w wieku lat trzydziestu i biorąc sobie dziewczynę dwudziestodwuletnią. Perspektywy małżeństwa są lepsze, gdy poświęca mu się nieco mniej niż całe życie. Odnosi się to zarówno do małżeń­stwa, jeśli rozważa się je jako pewien okres lat, jak i do małżeństwa, które zajmuje pewną część dnia. Małżeń­stwo zawarte w późniejszym wieku daje ludziom czas na rozwinięcie ich zainteresowań, które będą kontynu­ować; mogą interesować się ornitologią albo Meksy­kiem, poezją albo grą w szachy. Tam, gdzie istnieją pewne specjalne pasje, para małżeńska mniej wymaga od siebie nawzajem. Choć mniej od siebie zależą, wkład każdego z partnerów jest większy. Jest to sytuacja ko­rzystniejsza od tej, w której ludzie wymagają od sie­bie tego, czego żadne z nich nigdy nie miało.

Czy małżeństwo w późniejszym wieku jest naprawdę możliwe? Trzeba przyznać, że istnieją potężne siły ko­mercjalne, które są mu przeciwne. Romantyczna lite­ratura i muzyka wraz z dramatem i tańcem sugerują gwałtowną potrzebę wyżycia seksualnego. W tym miej­scu wkracza moralność, powstrzymująca życie seksu­alne poza małżeństwem. Istnieje wreszcie powódź re­klam handlowych, mających dowieść, że małżeństwo w młodym wieku jest finansowo możliwe, społecznie pożądane, uczuciowo atrakcyjne i z pewnością słuszne. Niektórzy sprzedawcy nieruchomości i mebli lubią klientelę młodzieżową, niedoświadczoną i wrażliwą. Z każdego programu artystycznego i z każdego parka­nu rozbrzmiewa to samo wezwanie do zalegalizowania życia płciowego. Miłość jest wszystkim - co do tego twórcy reklamy są zgodni - ale miłość nielegalna nie sprzyja interesom. Nawet z punktu widzenia hotelarza lepszy jest miodowy miesiąc niż „dziki" weekend. Jed­nakże najlepiej rozwija się handel dzięki istnieniu małżeństw z dziećmi, dzięki wysokoprocentowym po­życzkom, udzielanym pod płaszczykiem ratalnej sprze­daży, sprzedaży nieruchomości, cotygodniowym ra­chunkom za zamówienia i recepty, za pieluchy i lalki. Wiemy, że istnieją czasopisma, które zaspokajają ka­prysy kawalerów lub mężczyzn uważających się za ka­walerów, aby móc przeczytać taki magazyn, lecz więk­sze imperia handlowe są zainteresowane w zachowa­niu moralności. Las Vegas z pewnością nie jest najbar­dziej purytańskim miejscem na świecie, lecz jest ono, ze statystycznego punktu widzenia, jednym z najbar­dziej religijnych. Związek pomiędzy moralnością i handlem nie jest teorią, lecz faktem.

Gdy żongluje się romansem jako ideą, można łatwo przesadzić; a pod tym względem powinniśmy być je­szcze bardziej podejrzliwi, jeśli zdajemy sobie sprawę, że jest on towarem, z którego inni mają zamiar ciągnąć zyski. Dlatego myśląc o małżeństwie powinniśmy zwracać uwagę na czynnik wieku, zdrowia, rodziny, . pochodzenia i przeszłości, charakteru, wychowania, wykształcenia i inteligencji. Pozostaje jednak jeszcze, na końcu, sprawa miłości. Co więcej, dowiadujemy się z literatury, że istnieje stan zakochania się różny od każdego innego stosunku wobec drugiego człowieka. To wprawdzie jest urojenie, lecz miłość na pewno jest ważna. Jednakże w praktyce problem polega na tym, żeby określić, w jakim stopniu miłość jest potrzebna i czy ona rzeczywiście istnieje. „Kocham Mike'a - powiada dziewczyna - ale czy jestem w nim zakocha­na?" Jeśli owa dziewczyna posiada umiarkowanie go­rące serce, to w swoim czasie kochała już rodziców, młodsze siostry, wujcia Piotra i kilka koleżanek w szkole, nie mówiąc już o pudlu, dwóch kucykach, kilku kotkach i o żółwiu. Na podstawie przeczytanych powieści wnioskuje, że jej miłość do Mike'a powinna osiągnąć wyższy stopień, powinna w gruncie rzeczy funkcjonować „na pełnych obrotach", przy dosłyszal­nym zgrzycie w skrzynce biegów jej serca. Niecierpli­we nasłuchiwanie, czy nastąpi taka zmiana biegów, jest błędem. Nie ma, z konieczności, zbyt wyraźnej różnicy pomiędzy miłością, jaką odczuwa się we wtorek wieczorem, a zakochaniem się, jakie może nastąpić w środę rano. Istnieje tylko jeden rodzaj miłości, lecz zmienia się jej nasilenie, przy czym punkt kulminacyj­ny osiąga się, zależnie od warunków, gdy realizacja mi­łości staje się możliwa. Taka realizacją wynika ze spot­kania się dwóch różnych uczuć. Jednym z nich jest mi­łość taka, jaką czuje się do pieska czy do szkolnej ko­leżanki, lecz nieco mocniejsza. Drugim jest pożądanie fizyczne, które można odczuć w stosunku do kogoś zu­pełnie obcego. Strona fizyczna zagadnienia nie przed­stawia żadnego problemu, gdy obecność lub brak uczu­cia jest sprawą oczywistą. Lecz miłość zależy od stop­nia uczucia, a istoty ludzkie nie mają zbyt wyraźnych środków na to, żeby sprawdzić, czy punkt wrzenia został osiągnięty. Zastanawiają się: ile trzeba, żeby było dosyć?

W gruncie rzeczy miłość jest bardziej wymierna, niż większość z nas zdaje sobie z tego sprawę. Można ją wymierzyć w kategoriach ludzkiej niedoskonałości. W tym celu przyjmijmy, że młody człowiek o krytycz­nym spojrzeniu ma skłonność do porównywania każdej poznanej dziewczyny z wyimaginowanym ideałem; przy czym jego wymarzone bóstwo określmy prozaicz­nie jako X. Żywi on pewne uczucie dla tuzina dziew­cząt, lecz wie, że niemal każda z nich ma jakąś skazę, którą można by lub której nie można by usunąć. Adela jest ładna, lecz zbyt wysoka; Betty jest zabawna, lecz za tęga; Karola ma śliczną figurę, lecz irytujący głos; Diana jest urocza, lecz ma złą cerę; Ethel jest inteli­gentna, ale nie umie się ubierać; Frances jest piękna, ale leniwa; Georgina jest lubiana, lecz złośliwa; Hele­na atrakcyjna, lecz nieśmiała. Pełen krytycyzmu mło­dy człowiek zastanawia się zatem intensywnie, czy któ­rąś z nich można by jakoś przybliżyć do X? Czy Betty da się namówić na dietę? Czy Karola zgodzi się poddać kuracji głosu? Czy Diana chciałaby przez pewien czas odżywiać się sałatą, a Georgina poszłaby na kurs etyki społecznej? Odpowiedź brzmi, że żadna z nich, w żad­nym wypadku, nie osiągnie poziomu X. Żeby wyrazić to bardziej precyzyjnie, nasz młody człowiek żadnej z nich nie kocha w stopniu wystarczającym. Dlacze­go? Ponieważ żadnej z nich nie może kochać dostatecz­nie, jeśli zdaje sobie równocześnie sprawę z jej bra­ków.

Powróćmy dla celów porównawczych do wymarzo­nej dziewczyny X. Ma ona proste, złote włosy, pro­mienne, niebieskie oczy, jasną cerę i jest doskonale zbu­dowana. Jest inteligentna i zabawna, troskliwa i przy­jacielska, wysportowana i łagodna. W ten czy inny

sposób każda dziewczyna, jaką poznaje nasz młody człowiek, odpada w porównaniu z X. Wreszcie nadcho­dzi dzień, gdy chłopak zostaje przedstawiony Marga-ret - brunetce o kręconych włosach, szarych oczach, o śniadej cerze, raczej niskiej niż wysokiej, raczej za­myślonej niż rozmownej, raczej powściągliwej niż we­sołej. Młody człowiek uważa, że Margaret jest zupeł­nie cudowna, i mówi o tym swej siostrze.

I skoro raz doszedł do tego wniosku, to znaczy, że kocha Margaret w stopniu wystarczającym, żeby się z nią ożenić. Istota rzeczy polega na tym, że kocha ją taką, jaka jest, a nie taką, jaką mogłaby być albo stać się. Co więcej, ona zajęła miejsce owego wymarzonego bóstwa X. Podczas gdy odrzucał Betty za to, że nie jest szczupła, a Georginę za to, że nie jest uprzejma, czyni teraz z Margaret swój wzorzec doskonałości, według którego będzie osądzał inne dziewczyny. W porównaniu z Margaret Adela jest jeszcze wyższa, a Betty jeszcze tęższa, Karola jeszcze bardziej hałaśliwa, a Diana bar­dziej pryszczata, Ethel jest jeszcze większym czupiradłem, a Frances jeszcze bardziej niemrawa. Jednakże odkładając na bok wszystkie tego rodzaju porównania, żadna inna dziewczyna nie ma takiego lekko ochrypłe­go głosu jak Margaret, żadna nie ma jej zdolności obserwacji, żadna inna dziewczyna nie ma tak pięk­nych rąk. Całkowicie niepodobna do X, Margaret nie jest bóstwem w żadnym sensie. Swoje zalety objawia zupełnie nieoczekiwanie, począwszy od spokojnego, milczącego towarzystwa do nagłego blasku słoneczne­go uśmiechu. Głównym atutem Margaret jest to, że jest ona sobą, Margaret, a młody człowiek kocha ją właśnie taką, jaka jest, z piegami i wszystkim. Biorąc pod uwagę jego całkowitą akceptację i element fizycz­nego pożądania, można powiedzieć, że młody człowiek jest zakochany. Czy Margaret czuje to samo? Któż to może wiedzieć? Przyjmijmy jednakże, że się pobiorą. W tym miejscu kończy się romantyczna powieść. W sensie o wiele bardziej realnym w tym właśnie miej­scu zaczynają się prawdziwe problemy.

2. MAŁŻEŃSTWO

Małżeństwo romantyczne to małżeństwo dwojga lu­dzi, którzy są sobie przeznaczeni od początku świata. Wszystkie przeszkody zostały usunięte, ponieważ mło­da para jest idealnie dobrana i żaden z partnerów nie wyobraża sobie szczęśliwego małżeństwa z nikim in­nym. Małżeństwa - jak zwykło się mówić - są za­wierane w niebie; każdy taki wypadek jest bez wątpie­nia rezultatem czegoś, co moglibyśmy słusznie nazwać konferencją na szczycie. Można sobie malowniczo wy­obrazić, jak wysoko wyspecjalizowana grupa archanio­łów, posiadająca kosmiczną kartotekę, decyduje o tym, że młody człowiek z Seattle znajdzie pełnię szczęścia w małżeństwie z pewną dziewczyną z Cardiff. Nie­biańskie kierownictwo może zatem stworzyć taką sy­tuację, że każde z tych dwojga młodych zamówi bilety na tę samą wycieczkę autokarem do Jugosławii, zor­ganizowaną przez Biuro Podróży „Przedsiębiorczość". Spotkawszy się w Trieście, zjedzą razem obiad i zatań­czą z sobą w Dubrowniku, a zaręczyny ogłoszą w Gatwick. O romansach, będących tak wyraźnie wynikiem przypadkowych spotkań w Estoril czy w Port of Spain, można by istotnie myśleć jako o skutkach interwencji aniołów. Ostatecznie wygląda to na coś więcej niż na zwykły zbieg okoliczności, że młodzi ludzie zarezerwo­wali w samolocie sąsiadujące z sobą miejsca! Teoria taka byłaby bardziej przekonywająca, gdyby więk­szość romansów miała taką oprawę. W rzeczywistości jednak historia jest o wiele bardziej banalna. Chłopiec poznaje dziewczynę w szkole średniej, gdzie możliwość wyboru ogranicza się - żeby tak rzec - do piętnastu osób. Albo też dziewczyna poznaje chłopca jako swego sąsiada w podmiejskim domu czynszowym, gdzie wła­ściwie ma do wyboru tylko czterech innych, przy czym jeden z nich jest homoseksualistą. Młody człowiek spotyka młodą damę w college'u, gdzie innych mło­dych dam do wzięcia jest czterdzieści sześć. Stenografka poznaje młodego urzędnika w biurze, gdzie pracuje tylko dwóch kawalerów. Za pomocą dość prostego ra­chunku możemy obliczyć, że suma możliwości dla da­nej osoby wynosi (powiedzmy) pięćdziesiąt jeden lub siedemdziesiąt osiem. W ten sposób małżeństwo zaaran­żowane w niebie opiera się na ograniczonej liście osób znajdujących się na ziemi. Tak bardzo oddaleni od archaniołów, przerzucających kartki w niebiańsko roz­ległym gabinecie, młodzi ludzie mają w rzeczywistości tylko niewielką możliwość wyboru, zamkniętą - być może - w granicach tej samej mili kwadratowej. Przyjmując, że niektóre dziewczęta mają więcej mło­dych ludzi do wyboru, inne z pewnością mają ich mniej. Pobieżne studium zagadnienia ujawni nam za­tem, że w większości wypadków zadanie archaniołów było względnie łatwe; najtrudniejszą jego część pozo­stawiono, w gruncie rzeczy, samej, dziewczynie.

Małżeństwo zawierane w Niebie wyszło już nieco z mody. Jego nowoczesnym ekwiwalentem jest mał­żeństwo zawierane za pomocą Mózgu Elektronowego. Teoretycznie może się zdarzyć, że milion kawalerów i starych panien wsunie do maszyny karteczkę, szcze­gółowo opisującą to, co mają do ofiarowania, i dokład­nie określającą to, co próbują znaleźć. Maszyna odpo­wie, że M/7345162 będzie prawdopodobnie idealnym mężem dla F/9883694, a ona dla niego - idealną żoną. Robiono to już rzeczywiście, lecz nie na tak wielką ska­lę, żeby można stąd wysnuć zdecydowane wnioski co do powodzenia tej metody. Przy wystarczająco dużej liczbie zarejestrowanych kandydatów do małżeństwa komputer z pewnością oferuje naukowe podejście do problemu. Czy jednak udziela odpowiedzi ostatecz­nej - to inna sprawa. Wątpliwości muszą tu w pierw­szym rzędzie dotyczyć dokładności faktów podanych maszynie. Na początkowe pytania formularza ludzie z pewnością odpowiadają właściwie, gdyż na ogół są dosyć prawdomówni, jeśli idzie o ich wzrost, wagę, ra­sę, wyznanie, wykształcenie i stan finansowy; lekko tylko poprawiają - być może -- swój wiek. Jednakże po przekroczeniu pewnej granicy ów opis samego sie­bie jest prawdopodobnie zawodny. „Czy jesteś nudzia­rzem?" - oto pytanie o żywotnym znaczeniu, lecz ilu nudziarzy odpowie na nie: „Tak"? „Czy jesteś hojny?", można słusznie zapytać, a iluż skąpców odpowie: „Nie"? Niewiele tylko osób przyzna, że są kłótliwe, nie lubiane, leniwe i brudne. Po prostu tak się składa (będą wyja­śniać), że wszyscy ich sąsiedzi są do nich wrogo uspo­sobieni, koledzy są nieprzyjaźni, pracodawcy niemą­drzy, a woda zbyt zimna, żeby się w niej myć. I znów: niewiele osób powie o sobie, że są snobami, uparciu­chami, że są samolubni i tępi, lecz wszystkie te okre­ślenia są jednak w użyciu i muszą się przecież do ko­goś odnosić. A już nikt nie zechce się przyznać do bra­ku poczucia humoru. Skądże! Największe ponuraki pragną patrzeć na życie od jego zabawnej strony, lecz żyją, na nieszczęście, tam, gdzie nic zabawnego się nie mówi ani się nie dzieje. A zatem istnieją powody, żeby wątpić, czy mózg elektronowy będzie informował wła­ściwie.

Ludzie, którzy nie potrafią udzielić ścisłych infor­macji o sobie samych, nie potrafią także z wielką od­powiedzialnością określić swoich pragnień. Mówi się, że panowie wolą blondynki, ale żenią się z brunetka­mi; i z pewnością to prawda, że dziewczęta, które po­ślubiają, są mało podobne do tych, które wyobrazili sobie w marzeniach. Młody człowiek, który marzył, żeby poślubić dziewczynę rudowłosą, dwudziestotrzyletnią, wysoką na 5 stóp i 7 cali, o doskonałej figurze, zamiłowaną sportsmenkę, znającą języki, lubiącą mu­zykę, baptystkę, republikankę, skandynawskiego po­chodzenia i wykształconą w Nowej Anglii, żeni się ostatecznie z brunetką, trzydziestojednoletnią, bez biu­stu, wysoką na 5 stóp zero cali, zatopioną w książkach, z zamiłowaniem do astronomii i malarstwa akwarelo­wego, agnostyczkę i demokratkę, pochodzenia włoskie­go i wychowaną w Nowym Meksyku. Można by są­dzić, że nasz młody człowiek zmienił plany. Zoriento­wał się bowiem, że przy swoim uposażeniu nie ma szans na zdobycie zgrabnej rudowłosej. Nic podobnego. Ruda się znalazła, była nawet do wzięcia, ale śmiała się w sposób zupełnie irytujący. Innymi słowy, mózg elektronowy mógłby znaleźć to, o co go pytano, lecz nie znaleźć tego, czego sobie życzono, wzbudzając w nas przy tym wątpliwości, czy starania o zdobycie takiej partnerki są w ogóle możliwe. Mężczyźni rzadko zdają sobie sprawę z tego, co ich pociąga. Mężczyzna może zakochać się w A (która go nie zechce), może doprowa­dzić niemal do rozwodu B (która jest już zamężna), mieć szalony romans z C, a ostatecznie ożenić się z D. Będzie zapewne myślał - patrząc wstecz - że te dziewczyny były do siebie nawzajem zupełnie niepodobne - przynajmniej fizycznie - i że dla niego naj­ważniejsza musi być osobowość.


Przy tych wszystkich milionach fiszek nietrudno było popełnić błąd

Być może, dopiero jego przyjaciel zwróci na to uwagę, że cztery dziewczyny, istotnie całkiem do siebie niepodobne, miały jednak wszystkie zadarte nosy. Dopiero potem młody człowiek zorientuje się - już dawno po ślubie - że nie potra­fiłby widocznie kochać dziewczyny o innym nosie. Ten zasadniczy fakt pozostałby ukryty przed mózgiem elek­tronowym, ponieważ w swoim czasie nie znał go sam delikwent; nie wie on też po dziś dzień, dlaczego mia­łaby go pociągać właśnie ta jedna cecha. Fakt, że jego przyjaciel potrafił potem dostrzec coś wspólnego dla A, B, C i D, na nic się nie przydał w stadium wcześniej­szym, zanim jeszcze A pojawiła się na scenie.

Dlatego staranie się o czyjąś rękę za pomocą mózgu elektronowego - wspaniałe w teorii - może nie mieć zastosowania w życiu, którym rzeczywiście żyjemy; a myśl, że dwoje ludzi jest sobie przeznaczonych i że żadne z nich nie mogłoby poślubić nikogo innego, jest oczywiście złudzeniem. Niemniej jednak nic by nie szko­dziło - można by pomyśleć - gdyby ludzie wierzyli, że wybór został dokonany w niebie. Jednakże w rzeczy samej jest to idea ogromnie niebezpieczna. Przypuść­my, że dziewczyna idzie do ślubu z tą wiarą, że Mikę jest jedynym mężczyzną we wszechświecie, za którego mogłaby wyjść za mąż (chociaż był po prostu najlepszy z tych trzech kandydatów, którzy się jej oświadczyli), zacznie ona prędzej czy później podejrzewać, że cała sprawa wynikła ze zwykłej pomyłki w kartotece. Przy tych wszystkich milionach fiszek nietrudno było po­pełnić błąd. A jeśli np. dwie kartki się skleiły? Jeśli zaplanowane dla niej małżeństwo z Michaelem H. Sorensonem (lat 23) skończyło się na tym, że przez urzęd­nicze niedopatrzenie poślubiła - zupełnie nieodpo­wiednio - Michaela M. Sorensona (lat 31)? Te rzeczy

zdarzają się nawet w najsprawniej działających insty­tucjach. W rezultacie żona pyta samą siebie: „Czy to małżeństwo jest właściwe? Czy będzie udane?" Ale żadne małżeństwo nie będzie udane w tym sensie. Po­winna ona bowiem zadać sobie pytanie: „Co mam zro­bić, żeby było udane? Ono musi być udane, idzie tylko o to, jak to zrobić".

Małżeństwo jest wspólnym rachunkiem, na który muszą wpłacać obaj partnerzy, jeśli nie ma zostać bez pokrycia. Trwałość małżeństwa zależy od zrozumienia trudności tego przedsięwzięcia, od wysiłków, podejmo­wanych przez każdą ze stron i od sukcesów, jakie stro­ny odnoszą w porozumiewaniu się z sobą nawzajem. Główna trudność to ilość czasu spędzanego razem, i to rzeczywiście tylko razem. Trudność ta wyraźnie maleje wskutek szerszych zainteresowań, dzięki kontaktom to­warzyskim i przyjaciołom. Zmniejsza ją jednak także sposób, w jaki ludzie się rozwijają. Najmniej nudnymi współtowarzyszami są ludzie o coraz szerszych i stale zmiennych zainteresowaniach. Sukcesy odnoszą ci, któ­rzy mogą korzystać z rezerw altruizmu, wyobraźni, cierpliwości i humoru; ci, którzy początkowemu ro­mansowi potrafią nadać nowy wymiar, osnuwając sza­rą rzeczywistość złotym blaskiem przygody, baśni i dramatyczności. Ale zbyt często zaniedbywaną spra­wą jest sztuka porozumiewania się. Wyrażamy nasze uczucia za pomocą słów (pisanych lub mówionych), ge­stów lub też - inaczej - za pomocą milczenia. Przyj­mując, że motywy, którymi się kierujemy, są jak naj­lepsze (o tym wiemy), mimo to możemy spowodować kryzys, jeśli nie potrafimy powiedzieć tego, co myśli­my; albo inaczej - i jeszcze gorzej - mówimy coś odwrotnego, niż zamierzamy. Cały problem porozumie­wania się zasługuje na więcej uwagi, niż mu się zwykle poświęca.

Na początku musimy zdać sobie sprawę, że nasz spo­sób wypowiadania się przybiera dwie formy: tę, z którą przyszliśmy na świat, i tę, której (być może) nauczy­liśmy się. Od dzieciństwa odczuwamy potrzebę wyra­żania naszych uczuć. Płacz dziecka może nie być spo­wodowany niczym specjalnym, a tylko wyrażać ogólne rozdrażnienie. Opowieść dziecka o tym, jak było w przedszkolu, wyzwala się w powodzi słów bez związ­ku, a celem nie jest informacja, lecz tylko pozbycie się własnych myśli. Przekleństwa mężczyzny, gdy mu upadnie młotek, nie mają żadnego innego celu poza wyrażeniem irytacji. Paplanina kobiety przez telefon w rezultacie łagodzi tylko jej chwilową samotność. Często aż kipi w nas gniew, rozczarowanie, zazdrość lub radość. Te uczucia i myśli muszą znaleźć jakieś ujście i ludzie często wolą rozmawiać z psem niż mil­czeć. Pierwszym i prymitywnym celem rozmowy jest za­tem wyrażenie jakiegoś uczucia, którego nie możemy już dłużej zatrzymać wyłącznie dla siebie. Dlatego świat pełen jest ludzi, którzy rozmawiają tylko z tego po­wodu, pomagając sobie gestykulacją i odczuwając ulgę, gdy powiedzieli już to, co mieli do powiedzenia. Ten wylew uczuć pod wpływem emocjonalnego napięcia nie ma niczego wyjaśniać, nikogo instruować, niczym kie­rować ani o nic prosić. Gdy wypowiada słowa, roz­mówca myśli tylko o sobie. Wszystko, co ma do prze­kazania pod wpływem jakiejś presji, wynika z poczucia własnej słabości. Można wątpić, czy potrafi zapanować nad innymi, gdy z pewnością nie jest w stanie panować nad samym sobą.

Już mniej więcej od piątego roku życia niektórzy z nas uczą się innego rodzaju rozmowy. Zaczynamy rozmawiać po to, aby przekazać jakąś wiadomość. Ma­my na myśli jakiś istotny cel. Kiedy już określiliśmy ten cel, musimy dokonać dużego wysiłku wyobraźni.

Musimy wejść w skórę osoby, do której się zwracamy, i zastanowić się, jakie są widoki, żeby nasze słowa od­niosły skutek. W co ta druga osoba już wierzy albo co' wie? W jaki sposób należy ją poinformować, wywrzeć na niej wrażenie, wpłynąć na nią? Mówiąc z nią, wciąż mamy na myśli nasz cel. Forma, szczegół, akcent i ton naszej wypowiedzi jest odbiciem naszego dążenia, a nie naszego aktualnego nastroju. Wszystko, co mówimy, jest przemyślane, wyliczone, spokojne. Ale czy jest tak rzeczywiście? W praktyce kończy się to jakąś miesza­niną: większość słów jest obliczona na uzyskanie okre­ślonego efektu, ale niektóre są jednak wciąż sponta­niczne. Przy tym mogą panować różne opinie co do tego, jaki rodzaj powinien przeważać. Podobno dawni kwakrzy, zanim wypowiedzieli jakieś zdanie, zapytywali sa­mych siebie: „Czy to jest prawdziwe? Czy to jest uprzejme? Czy to jest potrzebne?" Jeśli mieli jakieś wątpliwości, zmieniali zamiar i nie mówili nic. W pew­nych granicach wszyscy tak postępujemy, niektórzy buntują się jednak przeciw konwenansom, twierdząc, że dziecięca spontaniczność jest lepsza od wiecznej hi­pokryzji. Czemuż nie mamy swobodnie wyrażać tego, co myślimy i czujemy? Czemu nie mamy być uczciwi i nie mamy mówić tego, co nam przychodzi na myśl? Po prostu dlatego, że nie jesteśmy na tyle szlachetni. Gdyby wszystkie nasze myśli były wielkoduszne, inteligentne i czyste, nie byłoby żadnych przeszkód, żeby je wyrażać. Na pewno istnieją ludzie o świętym charakterze i dziecięcej niewinności, których myśli za­wsze nadają się do tego, żeby się nimi dzielić. Ale nie­wielu z nas odpowiada temu opisowi. Nasze swobodne uwagi, gdybyśmy je wypowiadali, byłyby samolubne, niesympatyczne, lekceważące, nieprzyzwoite lub szor­stkie. Dlatego nauczyliśmy się tłumić nasze pierwsze reakcje i zastępować je innymi, o których wiemy, że będą do przyjęcia. Zamiast mówić to, co myślimy, mó­wimy to, co, mamy nadzieję, przysłuży się naszemu celowi. Dostosowujemy nasz styl do starszych lub młodszych od nas rozmówców, których musimy pou­czać lub którym musimy być posłuszni. W przypadko­wej konwersacji szukamy rozrywki lub wrażeń, atrak­cyjności lub zabawy. Zawsze znajdą się ludzie, którzy wyrywają się z tym, co chcą powiedzieć, i nie troszczą się o to, jaki to wywrze efekt, ale takich uważa się zazwyczaj za nudziarzy. Cywilizowane społeczeństwo skłania się ku temu, co przemyślane, a odwraca od te­go, co spontaniczne. Z jednym wyraźnym wyjątkiem wobec ludzi, których sztuczność wydaje się naturalna. Ci zatarli w sobie wszelki ślad udawania nie dlatego, że powrócili do aktów spontaniczności, lecz dlatego, że ze sztuki uprzejmości uczynili cechę swej osobowości. Główny bohater w „Szczęśliwym Hipokrycie" Maxa Beerbohma nosi maskę świętego, lecz w końcu staje się nim rzeczywiście. Niewielu z nas mogłoby to uczy­nić, ale wszyscy jesteśmy nieco bardziej świątobliwi, starając się wydać lepszymi, niż jesteśmy w rzeczywi­stości. Przynajmniej do pewnych granic udawanie sta­je się prawdą.

Jeśli z naszą grą pozorów łączy się pewien wysiłek, kusi nas myśl, że małżeństwo nas od niego uwolni. Nasz partner będzie nam tak bliski, że będziemy mo­gli - przynajmniej w życiu prywatnym - powrócić do dzieciństwa i uwolnić się od wszystkiego, co w nas tkwi. Wobec tej jednej osoby na świecie - tak to od­czuwamy - nie potrzebujemy zachowywać pozorów. Czasem to jest słuszne, ale w większości wypadków - to błąd.

Wspólne życie polega przede wszystkim - na uprzejmości. Uczucie, jakie okazujemy innym osobom, sprawia, że często stajemy się bardziej niż uprzejmi, ale z pewnością nigdy nie powinno doprowadzić do tego, aby się stało odwrotnie. Życzliwość to coś więcej niż grzeczność, lecz grzeczności nigdy nie powinno za­braknąć. Jest to jeszcze ważniejsze, jeśli mamy dzieci, gdyż one swe pojęcia o grzeczności tworzą głównie na podstawie przykładu. Grzeczność, okazywana przez nie innym, będzie odbiciem ich domowych doświadczeń. Nie może być większego błędu niż przypuszczenie, że małżeństwo uwalnia nas od grzeczności.


Nie może być większego błędu niż przypuszczenie, że małżeństwo uwalnia nas od grzeczności

Raczej przeciwnie - w okolicznościach, gdy bierze nas pokusa, żeby być mniej grzecznymi, wymaga ono od nas je­szcze większej grzeczności. W sztuce „Kto się boi Wir­ginii Woolf?" dano nam przerażający obraz małżeń­stwa wyraźnie zbankrutowanego. Ostatecznie zdajemy sobie sprawę, że to małżeństwo się utrzyma, ale będzie ono męczarnią dla głównych bohaterów, a także dla ich przyjaciół i sąsiadów. Sytuacja nie jest niezwykła. Niezwykły jest - miejmy nadzieję - niski poziom obyczajów. Czasami musimy dojść do wniosku, że to, co ludzie myślą, może być mniej ważne niż to, co mó­wią.

Na temat grzeczności istniały zawsze dwie szkoły myślenia. Jedna związana z mniej lub bardziej apoteozowaną monarchią, druga z bardziej republikańskimi tradycjami Grecji i Rzymu. Formy grzecznościowe obowiązujące w hierarchii społecznej są skomplikowa­ne, subtelne i zmienne. Dotyczy to np. zagadnienia pierwszeństwa - wysiłek umysłowy jest tu tak duży, że wszelka spontaniczna reakcja musi zniknąć. Z dwo­ru bizantyjskiego zaczerpnęliśmy takie tytuły jak „Wasza Ekscelencja" i formy zwracania się do ludzi, które przetrwały na przykład w Szwecji; w tym kraju znajomi adresują do siebie listy w ten sposób: „Pan główny buchalter A" albo „Pani asystentka naczelnika stacji B". Konieczność używania trzeciej osoby, jak w pisemnej odpowiedzi na zaproszenie, musi stłumić pierwotne uczucie wskutek trudności gramatycznych. W społeczeństwie osiemnastowiecznym, gdzie nawet najmniej zamierzona gafa kończyła się pojedynkiem, wysiłek, z jakim unikano obrazy, był zrozumiały i usprawiedliwiony. Ta tradycja utrzymuje się w par­lamencie brytyjskim, gdzie członkowie muszą zwracać się do siebie za pomocą omówień i jeśli nie robią tego poprawnie, postępują nieformalnie. „Czy Dostojny - nie, chciałem powiedzieć: Wielce Dostojny - i Czci­godny - nie, Uczony Przedstawiciel Zachodniego Sheffield - powinienem był powiedzieć: Południowe­go Sheffield - zgodzi się na wycofanie poprawki, którą właśnie wniósł przy omawianiu budżetu?" Zanim przy­pomniano sobie właściwą formę zwrócenia się do prze­ciwnika, zapominano o początkowym zamiarze obrzu­cenia go obelgami. Z tego punktu widzenia formalności mają swoją wartość, te formalności, które związane z dworem Ludwika XIV dotrwały, zapewne nieco zmo­dyfikowane, w postaci konwenansów do czasu wikto­riańskiej Anglii i USA. Według współczesnych norm postępowania najdziwniejszy był zwyczaj, że mężowie zwracali się do żon przez „madame", a żony do mężów przez „panie Robinson" łub „panie Smith". Tradycja opozycyjna lub republikańska często oddziaływała na sposób, w jaki ludzie do siebie się zwracali, i zawsze istnieli ci, którzy uważali grzeczność za formę nieu­czciwości. Byli przekonani, że uczciwiej jest mówić to, co się ma na myśli, niż wypowiadać wyuczone zdania pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Powstaje jednak pytanie, czy słowa wypowiedziane w momencie pod­niecenia nie wprowadzają w błąd tak samo jak uprzejmości, które wyświadczamy, aby pokryć zdecy­dowaną odmowę. Tam gdzie istnieje wybór pomiędzy wyrażeniem czyichś chwilowych uczuć a powiedzeniem tego, co ma przysłużyć się naszemu celowi, zazwyczaj lepsza jest ta druga alternatywa. W efekcie może jej braknąć dramatyczności, lecz jest ona za to (z pewno­ścią) zarówno uprzejma, jak rozsądna.

Poza formami grzecznościowymi istnieje problem bardziej fundamentalny, polegający na tym, kto ma przewodzić, a kto ma słuchać. Duże znaczenie dla tego zagadnienia mają trzy charakterystyczne cechy ludz­kości, sięgające czasów istnienia ludzi jako gatunku. Człowiek jest przede wszystkim ssakiem mięsożernym; aby zdobyć pożywienie, musiał zwierzynę chwytać w pułapkę, ścigać, zabijać. Po drugie, człowiek jest isto­tą towarzyską, nawykłą do życia w grupie rodzinnej lub plemiennej. Wreszcie potomstwo gatunku ludzkie­go przez wyjątkowo długi okres czasu jest bezradne; w przeciwieństwie do innych zwierząt rozwija się bar­dzo powoli, potrzebuje ochrony i opieki pod każdym względem aż do dwudziestego roku życia. Wśród mię­sożernych ssaków, których potomstwo dojrzewa powo­li, musi istnieć różnica funkcji w zależności od płci. Gdy potomka trzeba żywić, pielęgnować, chronić i uczyć, bardziej aktywne zajęcia musi się pozostawiać samcowi. Dlatego - przynajmniej jako myśliwi - mężczyźni uważali się zawsze za coś wyższego od ko­biet.


...czy słowa wypowiedziane w momencie podniecenia nie wprowadzają w błąd tak samo jak uprzejmości

Lecz od początku zdawali sobie także sprawę, że przetrwanie grupy rodzinnej musi zależeć od ochrony kobiet i dzieci przed niebezpieczeństwem. Jeśli męż­czyźni ginęli na polowaniu lub tonęli w czasie połowów ryb, to dla celów rozrodczych zawsze pozostawało do­syć jeszcze tych, którzy wychodzili cało. Nie można tego powiedzieć o kobietach, od ich liczby bowiem musi zależeć przyrost naturalny. Toteż mężczyźni byli czyn­nikiem nadrzędnym, lecz dającym się zastąpić, kobiety zaś były równocześnie istotami bardziej wartościowy­mi, lecz podrzędnymi. Podstawowa specjalizacja płci wzrasta więc wskutek dalszego rozróżnienia pomiędzy osobnikiem dorosłym i niedojrzałym. Potomstwo ga­tunku ludzkiego trzeba tak długo chronić i pouczać, aż jego posłuszeństwo - od którego zależy po prostu jego bezpieczeństwo - staje się nawykiem i pozostaje nim do pewnego stopnia po osiągnięciu dojrzałości. Istotną cechą licznej rodziny lub plemienia są rządy starszych mężczyzn, a ich autorytet przejawia się dalej w spec­jalnym stosunku ojca do dziecka.

Tak więc jeśli chodzi o warunki naturalne, tradycję, autorytet mężczyzny jest ustalony. Ale małżeństwo - mimo to - jest spółką, którą dwoje ludzi zawiązało dla wspólnego celu. Jakkolwiek istnieje przekonanie, według którego należy przyjąć tu kierownictwo męż­czyzny, jest rzeczą jasną, iż inwestycje kobiety są większe. Ona (w przeciwieństwie do niego) zrezygno­wała ze swojej potencjalnej kariery i wolności. Ona (co jemu nigdy się nie zdarzy) stanie twarzą w twarz z nie­wygodami, dylematami i niebezpieczeństwami macie­rzyństwa. Przyjmując, że finansowe powodzenie spół­ki zależy zwykle od wysiłków mężczyzny, jej niepo­wodzenie dotkliwiej odbije się na matce i dziecku. Dla­tego małżeństwo pociąga za sobą ów główny paradoks, że mężczyzna, normalnie partner bardziej aktywny, jest równocześnie szefem i podwładnym. Jeśli on ma być odpowiedzialny za dochód rodziny, to musi posia­dać nad tą spółką pewną kontrolę. Jeśli on ma wyko­nywać produktywną pracę, to musi podejmować de­cyzje. W jego rękach znajduje się władza wykonawcza i to właśnie podkreśla ślub chrześcijański. Ale o ile żona ma być posłuszna mężowi, ponieważ on jest part­nerem bardziej aktywnym, o tyle mąż jest odpowie­dzialny przed żoną, ponieważ ona posiada więcej udzia­łów; co czyni go, w tych granicach, jej podwładnym. Jakkolwiek mężczyźni skłonni są zapominać, że spra­wują swą władzę tylko powierniczo, przypominają so­bie o tym (w niektórych krajach), ponieważ zawsze traktują kobiety jak istoty od siebie wyższe; i to, że tak robią, jest oznaką naszej zachodniej cywilizacji. A więc mężczyźni wstają, kiedy kobieta wchodzi do pokoju, i przytrzymują przed nią otwarte drzwi, kiedy wycho­dzi. Kobieta pierwsza - przed mężczyzną - przekra­cza próg i ją pierwszą obsługuje się przy stole. Pyta się ją o to, gdzie sobie życzy usiąść albo kiedy zechce wyjść. W średniowiecznym kodeksie rycerskim obowią­zywała zasada czyniąca w ten sposób każdą dziewczy­nę księżniczką, a każdego mężczyznę jej sługą. Mimo to niezależnie od niej istniało prawo, które każdego męża czyniło posiadaczem, a każdą żonę jego własno­ścią. Możemy z tego wszystkiego bez trudu wyciągnąć wniosek, że owe tradycjonalne stosunki były - w świecie chrześcijańskim - niezmiernie skompliko­wane; posłuszeństwo, jakie żona winna była mężowi, równoważyły względy, jakie mężczyzna winien był ko­biecie. Nie kończące się bynajmniej w tym punkcie subtelności tradycji dawały rękojmię, iż formalne względy z jednej strony napotkają niewieście wa­hania z drugiej. Nie przypuszczano, że dziewczyna, której okazywano względy i uprzejmości, będzie uparta czy samolubna. W sprawach podejmowania decyzji miała ona przejąć nie więcej niż tylko część władzy, którą jej ceremonialnie ofiarowywano.

W społeczeństwie, w którym stosunki towarzyskie stały się tak bardzo skomplikowane i wyrafinowane, kobiety zbuntowały się nagle w imię równości. Z po­czątkiem dwudziestego wieku zaczęły zamieniać spód­nice na spodnie. Działo się tak - w teorii - po to, żeby . zademonstrować nowy, demokratyczny stosunek obu płci. W dalszej praktyce odzwierciedlało to brak męż­czyzn spowodowany wojną. Kobiety zostały zatrudnio­ne, a nawet zmobilizowane tak jak mężczyźni i często wykonywały prące, przy których spódnice byłyby rze­czywiście niewygodne albo niebezpieczne. Spodnie - symbol buntu - stały się wkrótce zewnętrzną oznaką nowej niewoli, w której fabryka zajęła miejsce domu. Wraz ze spodniami pojawiła się nowa swoboda i kole­żeństwo w stosunkach obu płci. W nowym, wspania­łym świecie spotkały się one nareszcie jako równe. Gdyby rewolucja była zupełna, tak jak to się stało - zdaje się - w niektórych krajach komunistycznych, ten delikatny układ stosunków pomiędzy mężczyzną i kobietą oparty na tradycji zostałby całkowicie zastą­piony czymś nowym, odpowiadającym surowym wa­runkom naszego stulecia. W krajach mówiących po angielsku doszło jednak do kompromisu. Kobiety miały prawo nosić spodnie, lecz nie były do tego zmuszane. Dając im prawo głosu, dostęp do prawodawstwa i do większości zawodów, pozwalano im także - i zachę­cano je - do zatrzymania przywilejów związanych z ich poprzednim stanem uzależnienia. Pozwolono im mieć równe prawa tam, gdzie kiedyś zajmowały pozy­cję podrzędną, i nadal uznawano ich wyższość tam, gdzie ona zawsze była uznawana. W tym najsubtelniejszym z wszystkich układów zagubiono dawniejsze poczucie równowagi.

...i nadal uznawano ich wyższość tam, gdzie ona zawsze była uznawana

G. K. Chesterton zwrócił kiedyś uwagę, że jeśli ko­bieta ma być traktowana jak kolega, naraża ją to na koleżeńską szorstkość. W rzeczy samej może spotkać się z kpinami, przekleństwami, grubiańskimi żartami.

Lecz tego rodzaju traktowanie kobiety tak dalece jest sprzeczne z wszystkimi naszymi zwyczajami, że rzad­ko dopuszczamy do głosu logikę. Dziewczyna w wojsku powinna być, teoretycznie, traktowana jak zwykły żołnierz, powinno się do niej zwracać po nazwisku i krótko rozkazywać, żeby zrobiła to lub tamto. Jed­nakże wystarczy minuta namysłu lub pięć minut do­świadczenia, żeby każdy oficer-mężczyzna przekonał się, iż takie traktowanie byłoby szaleństwem. Teore­tycznie można by poprawnie powiedzieć: „Kapralu Baker, musicie do południa przygotować te listy do podpisu", ale w rzeczywistości wygląda to całkiem ina­czej: „Masz chwileczkę czasu, Walerio? Słuchaj, musi­my to szybko załatwić. Jeśli nie chcesz mnie posłać pod sąd wojenny, skończ to na dwunastą. Bądź kochana i uratuj nas wszystkich od plutonu egzekucyjnego!" Tam, gdzie szorstki rozkaz nic by nie zdziałał, ten spo­sób wydania polecenia przyniesie rezultaty. Wszystko to jest doskonale znane, lecz ilustruje też fakt, że w praktyce teoria równouprawnienia jest nie do zrea­lizowania. Rewolucjoniście może się udać szorstkie po­stępowanie z mężczyzną, lecz kobieta wciąż pragnie, żeby ją traktowano jak damę. W sytuacji, która w ten sposób zmieniła się na jej dobro, nie zawsze jest ona aż tak bardzo damą, żeby powstrzymać się od czerpa­nia z tego korzyści. W USA obecne stulecie jest stule­ciem męża pantoflarza i w konsekwencji stuleciem opuszczonej żony.

Prawdy tej sytuacji stają się jasne tylko wówczas, gdy światli ludzie nowego wieku stykają się z przed­stawicielami społeczeństw bardziej tradycjonalnych, gdzie wciąż kultywuje się dawniejsze wartości. Pierw­szym impulsem kobiety nowoczesnej jest okazanie łat­wego współczucia kobiecie uciemiężonej: „Jakież to okropne! - woła. - Czy naprawdę twój mąż wydaje ci rozkazy? To mi przypomina historię o Sinobrodym. Nigdy nie słyszałam czegoś tak fantastycznego!"

Jednakże stopniowo owa kobieta zaczyna zdawać so­bie sprawę, że ona sama nie jest przedmiotem zazdro­ści, lecz współczucia. Wyjaśnia jej to pierwsza poznana autochtonka, której szyderstwo wyraża się mniej wię­cej w ten sposób:

- Wszystko, co twój mąż potrafi powiedzieć, to: „Tak, kochanie" albo „Nie, kochanie", albo „Co ty o tym sądzisz, kochanie?" My tutaj, w kraju Esperan­to, lubimy mężczyznę, który będzie za nas decydował i upierał się przy swojej decyzji.

- Ależ to zupełne średniowiecze! Mój mąż i ja de­cydujemy wspólnie bez żadnej istotnej różnicy zdań. On jest zbyt uroczym człowiekiem, żeby mi się sprze­ciwiał po prostu dla samej przyjemności dyskusji, i chętnie przyzna, jeśli go o to zapytasz, że ja często wiem najlepiej. Ale nasze małżeństwo jest prawdziwą przyjaźnią, a nie tyranią jednej osoby nad drugą!

Jednakże wszystko to zostaje przyjęte z rozbawie­niem. Kobiety z kraju Esperanto nie uważają męża mówiącego stale „Tak, kochanie" w ogóle za mężczyz­nę. Przede wszystkim podejrzewają, że jest impoten­tem. Jeśli się je uspokoi co do tego punktu, mają jed­nak wątpliwości, czy jego męskość sięga odpowiedniego poziomu. Krótko mówiąc, wolą one mężczyznę, który zachowuje się jak mężczyzna. Szczerze i szybko odrzu­cają amerykański ideał i wkrótce zmieniają temat, że­by pomówić o czymś innym.

W normalnych stosunkach pomiędzy ludźmi cywili­zowanymi żona ma swoje sposoby, ażeby w trzech wy­padkach na cztery przeprowadzić własne decyzje, przy czym dwie z nich będą prawdopodobnie banalne. Prze­ważnie popełnia ona błąd nie dlatego, że za każdym razem żąda, by postępowano według jej zdania, lecz że otwarcie upiera się przy tym, by w każdym wypad­ku przyznano, że to ona zadecydowała. Dama obserwu­jąca tradycje dopilnowywała, aby ostateczna, napo­leońska decyzja jej męża była wynikiem jej wcześniej­szych wskazówek. Łatwo poddawała się swemu panu i władcy, podziwiając jego mądrość i odwołując się do jego głębokiej wiedzy; na zewnątrz uległa zupełnie, lecz przecież świadoma tego, że w gruncie rzeczy była to jej własna decyzja. Korzyści tego manewru były dwojakie. Po pierwsze żona pozostawiała mężowi po­czucie jego przewagi, nie poddając się jego głupim po­mysłom. Po drugie unikała osobistej odpowiedzialności, jeśli powzięte decyzje okazały się katastrofalne. Wów­czas była to jego decyzja - bardzo naturalna w danych okolicznościach i w swoim czasie z pewnością mądra - której ona poddała się z całą niewinnością, nie poświę­cając tej sprawie zbyt wiele uwagi. Gdyby dzisiejsze kobiety w wystarczającym stopniu studiowały sztukę małżeństwa, jak to czyniły ich babki, zrozumiałyby, że większy wpływ potrafią wywrzeć poprzez rozbrajają­cy brak pewności siebie niż przez wojownicze obsta­wanie przy swoim zdaniu.

Charakterystyczne błędy popełniane przez dzisiejsze żony są częściowo wynikiem kobiecego buntu, od któ­rego zaczęło się obecne stulecie, są jednak także wy­nikiem ich edukacji. Istnieje tendencja, żeby dziew­częta pobierały nauki w szkole i w college'u przeważnie od nauczycielek, które często (nie zawsze) są niezamęż­ne. W ramach tej ich formalnej edukacji są one zatem wprowadzane w życie przez osoby, których własna ignorancja jest - praktycznie rzecz bio­rąc - zupełna. Starsza kobieta robiąca karierę za­wodową jest wobec tego zjawiskiem groźnym, ponie­waż buntuje się przeciw męskiej ekskluzywności i orę­duje za zrównaniem płci. Mądrzejsza i lepiej znająca świat nauczycielka zapewniłaby dziewczęta, że wszelka równość tego rodzaju jest bezużyteczna i że lepiej jest na zewnątrz prowadzić politykę poddania się, w za­mian za uzyskanie decydującego zazwyczaj wpływu. Gdyby istniała choć jedna szkoła, w której by tego uczono, popyt na jej uczennice jako na żony wystar­czyłby, żeby ten przykład się upowszechnił. W tym kontekście jest rzeczą znamienną, że w kilku najbar­dziej ekskluzywnych college'ach dla kobiet wykładają profesorowie. W tym coś jest, a w każdym razie wydaje się to lepsze niż sugestia, aby w szkołach koedukacyj­nych wykładały (jak to się czasem dzieje) stare baby płci obojga. Jeżeli w walce płci ma dojść do zawiesze­nia broni, mogą to sprawić kobiety, które wychowano tak, żeby były naprawdę sobą.

3. DOM Z KUCHNIĄ

Dwa podstawowe czynniki decydują o zaprojektowa­niu, budowie i wyposażeniu domu. Pierwszy to ten, że żadnego mężczyzny ani żadnej kobiety nie można czy­nić odpowiedzialnymi za powodzenie lub niepowodze­nie tego przedsięwzięcia. Chirurg (przeciwnie) usuwa wyrostek robaczkowy, artysta maluje obraz, prawnik wygrywa lub przegrywa sprawę, przy czym każdy z nich jest odpowiedzialny za wynik swej pracy. Lecz dom jest wspólnym dziełem właścicieli, architektów, projektantów, elektryków i dekoratorów. Nikt nie mo­że podpisać skończonego obrazu. Pracę wykonał raczej zróżnicowany zespół, przy czym niektórzy jego człon­kowie ledwie że rozmawiają z właścicielami lub z sobą nawzajem, a wielu z nich zapewne w ogóle nie wie o istnieniu innych. W wyniku powstaje dom, gdzie ma­my mieszkać, i kuchnia, gdzie niektóre z nas będą mu­siały gotować. Z początku mogłoby się wydawać, że podział odpowiedzialności jest częściowo przynajmniej przyczyną przerażająco powolnego postępu, jaki można zaobserwować w budownictwie mieszkaniowym. Co więcej, smutny to fakt, że ulepszenia w projektowaniu zostały w dużej mierze zneutralizowane przez nasze pogarszające się standardy wykonania robót. Istniał w historii krótki i błogi okres (1890-1910), gdy plany dwudziestowieczne wykonywane były przez dziewięt­nastowiecznych robotników. Domów z tych roczników jest jednak niewiele i dla większości z nas pozostaje wybór pomiędzy tymi, które zostały dobrze zbudowane, lecz źle zaprojektowane, i tymi, które zaprojekto­wano nowocześnie, lecz źle zbudowano.

W wyniku powstaje dom, gdzie mamy mieszkać

Drugi czynnik to ten, że to mężczyźni zaprojektowa­li - dla kobiet - wyposażenie, którego oni, mężczyźni, nie będą używać. Postęp, jaki ostatnio dokonał się w tej dziedzinie, zawdzięczamy niemal wyłącznie temu, że mężczyźni, chyba po raz pierwszy, zostali zmuszeni do osobistego korzystania z wyposażenia, jakie dla do­mu zaprojektowali. Mężczyźni, zanim przestąpili próg kuchni, zajmowali się ogrodem, czego rezultatem stała się maszynka do strzyżenia trawników, a w nowszych jeszcze czasach motorowa maszynka do trawników lub automatyczna kosiarka. Bezpośrednim wynikiem ich pomocy w kuchni stała się maszyna do zmywania na­czyń. Kobietom brakuje wyobraźni, żeby same mogły sobie zaprojektować te rzeczy. Leniwi i z tego powodu myślący bardziej odkrywczo mężczyźni użyli tego przyrządu, aby uprzedzić prośby o pomoc. Kobiety za­częły równocześnie bardziej upierać się przy swoich prawach, co spowodowało, że mężczyźni stali się mniej skłonni do udzielania pomocy. Gdyby kobiety były mniej niezależne, rozwój mechanizacji domowej stałby się szybszy. Gdyby były bardziej bezradne, wcale by się im gorzej nie wiodło. W istniejącej sytuacji sprzęt elektryczny wynagrodził kobietom brak pomocy domo­wej. W komfortowym domu można się doliczyć aż trzy­dziestu elektrycznych przyrządów i logiczną tego kon­sekwencją byłoby zbudowanie domu dostosowanego do. tego wyposażenia. W praktyce najpierw powstaje bu­dynek, a dopiero później wtłacza się do niego różne urządzenia, przy czym odkurzacz umieszcza się w schowku na buty, aparat klimatyzacyjny zwisa z okna pierwszego piętra, a antena telewizyjna umo­cowana jest u komina, który w innym wypadku byłby niepotrzebny.


...najpierw powstaje budynek, a dopiero później wtłacza się do niego różne urządzenia

Pamiętając o tych dwóch czynnikach, odwiedźmy te­raz przeciętny dom mieszczańska, zaczynając od drzwi frontowych, a kończąc na strychu. Jeśli otwieramy drzwi frontowe w zimie, przez dom przewala się ark-tyczna zamieć, gdyż nie ma drzwi wewnętrznych, które by przed nią zabezpieczały, i oto znajdujemy się w holu, gdzie nie przygotowano niczego, na czym mogliby­śmy złożyć nasze płaszcze. Są tam może haki w ścia­nie, lecz często nie ma żadnego podręcznego mebelka, wieszaka na kapelusze, szafki lub kozetki. A więc miej­sce już i tak dość ciasne staje się jeszcze bardziej cia­sne i od razu na początku orientujemy się, że nie ma gdzie postawić dziecinnego wózka. Wózek istnieje, ist­niał od lat i po pewnym czasie znów może się stać po­trzebny, lecz żaden architekt ani budowniczy nigdy o nim nie słyszał. Wózek zastawia więc albo wejście do kuchni, albo wprowadza się go do garażu, gdzie z je­go powodu nie można otworzyć drzwi samochodu. A drzwi samochodu z drugiej strony są znów zastawio­ne dziecinnymi rowerami. Co prawda, tylko głupiec mógł zaprojektować samochód, którego drzwi otwiera­ją się na zewnątrz. Jednakże tacy głupcy istnieją, ist­nieją także dwu- i trzykołowe rowery zagradzające nam przejście. Zauważmy mimochodem, że numer lub nazwa domu są starannie ukryte - zwłaszcza w no­cy - i że skrzynka pocztowa jest zbyt mała, aby po­mieścić czasopisma, których oczekujemy. Może jest, a może nie ma wklęsłego miejsca na wycieraczkę - o którą inaczej się potykamy - i może jest, a może nie ma światła na zewnątrz.

Na lewo lub na prawo znajduje się salonik, którego punktem centralnym jest kafelkowy kominek, naj­prawdopodobniej o obrzydliwym wyglądzie - archi­tektoniczna oprawa dla gazowego lub elektrycznego ogrzewania. Od razu orientujemy się, że jest to sym­bol minionego stylu życia. Ogniskiem życia domowego w zimie był kominek, na którym płonęły polana drew­na lub kawały torfu, centrum ciepła, światła i konwer­sacji. Dziadkowie mogli siedzieć po jego bokach, rodzi­ce po obu stronach paleniska, dzieci i psy w środku, a dalecy kuzyni odsunięci (a w razie potrzeby podwójnie odsunięci) na jakąś odpowiednią odległość. Wyko­nując swą władzę lub wypowiadając jakąś mądrość, oj­ciec musiał stać na dywaniku, zwrócony plecami do ognia, z rękami założonymi za poły surduta. Tylko w tej pozycji mógł wydziedziczać marnotrawnego syna lub zabraniać upadłej córce przestąpienia progu domu. Dawniejsza tradycja życia rodzinnego wymagała wi­docznego centrum, przy czym władza i starszeństwo były dokładnie określone i każdy znał (dosłownie) swo­je miejsce. Utrzymało się to długo w Anglii i w USA, gdzie węgiel był tani, lecz krócej na kontynencie europejskim, gdzie ludzie woleli raczej zamknięte piece.

Wciąż jeszcze Brytyjczycy, co roku, na próżno usiłu­ją sprzedawać w Europie owe elektryczne kominki, ża­rzące się migotliwą czerwienią, mającą udawać płonące polana lub węgiel; artykuły te łatwo sprzedaje się w Anglii, lecz nie mają one żadnego sensu w krajach, w których otwarty ogień pozostał nie znany od czasów średniowiecza. Tym, co w dużej mierze zniweczyło otwarty ogień w USA i w Anglii, nie jest wcale upo­dobanie do centralnego ogrzewania, lecz brak służby domowej. Dopóki istnieli ludzie noszący pełne wiadra z piwnicy do kominka, istnieli też inni, gotowi im za to płacić. Ale noszenie węgla przez trzy kondygnacje schodów musi się stać uciążliwe, skoro nikt nas już w tym nie wyręcza. Wolimy więc teraz centralne ogrzewanie, a kominek, który pozostał, stracił swe zna­czenie. Jednakże wciąż jeszcze istnieje jako szczątkowy relikt czegoś, co było niegdyś.

Nowoczesny salonik przestał już być przestrzenią okalającą palenisko. Stał się miniaturowym teatrem, skoncentrowanym wokół telewizora. Krzesła ustawio­ne są jak w kinie, odstawia się je na bok tylko wów­czas, gdy pojawiają się goście, a główne oświetlenie zastąpiły standardowe lampy dla tych dziwacznych ekscentryków, którzy chcieliby może coś poczytać. Lecz smutne fakty życiowe nie mają wpływu na architektu­rę. Rzadko spotyka się niszę, w którą można by wbu­dować migocący ekran. Telewizor, podobnie jak radio, pozostaje naroślą, zawalidrogą w życiu rodzinnym, wciąż jeszcze teoretycznie skupionym wokół kominka. Żadnego salonu nie projektuje się z myślą o telewizo­rze czy jakimś innym ekranie, ale za to zawsze znaj­duje się coś, co niegdyś było kominkiem. Orientując się w tym, rozglądamy się dookoła, żeby zobaczyć, w ja­kich innych elementach architektonicznych odbija się (lub nie odbija) życie, jakim rzeczywiście żyjemy. Spo­strzegamy więc, że nie ma listwy do zawieszania obra­zów, wiktoriańskiego urządzenia, które zakładało - i słusznie - że na ścianach prawdopodobnie będzie coś wisiało. Założenie to wciąż jeszcze jest słuszne, lecz obecnie trzeba dziurawić ścianę, niszcząc jej po­wierzchnię i stwarzając tę interesującą możliwość, że gwóźdź zetknie się kiedyś z elektrycznym kablem, ukrytym w murze. Żaden budowniczy nigdy temu nie zapobiega przez wpuszczenie w ścianę drewnianej li­stwy, zrównanej z jej powierzchnią, w określonej od­ległości od sufitu. W nieco podobny sposób karnisze okienne nie są częścią ogólnego planu pokoju, lecz za­wsze myśli się o nich po niewczasie, co daje okazję do dalszego stukania młotkiem, świdrowania i bałaganu. Podczas gdy architekt nie przewidział potrzeby zawie­szenia firanek, elektryk przewidział potrzebę używa­nia stojących lamp, odkurzacza i telewizora, psując jed­nak efekt przez umieszczenie nieznormalizowanych gniazdek kontaktowych na poziomie podłogi, gdzie istnieje największe prawdopodobieństwo ich uszkodze­nia. Tym podobne usterki spotyka się co chwila w ca­łym domu, lecz nie będziemy ich dłużej komentować.

Pokój jadalny albo „przestrzeń jadalna" przylega do kuchni, z którą często jest połączona otworem w ścia­nie; użyteczny pomysł z czasów króla Edwarda, kiedy zakładano, że po drugiej stronie owego otworu ma się służbę domową. Tam, gdzie pani domu musi sobie da­wać radę sama, potrzebuje ona doprawdy drzwi łączą­cych kuchnię z jadalnią, a gdy ich nie ma, musi chodzić dookoła przez przedpokój. Wymaga to używania pod­ręcznego wózeczka, którego popychanie zostawia jedną rękę wolną do otwierania i zamykania drzwi po drodze. Wózeczka tego, choć dobrze służy swojemu celowi, nie ma gdzie umieścić wówczas, gdy go się nie używa. Stoi więc gdzieś w kuchni, zastawiając drzwiczki od kre­densu lub umieszczony w jakimś takim miejscu, że każdy na niego wpada. Tam zaś, gdzie zamiast otworu są drzwi, osoba niosąca tacę, chcąc je otworzyć, musi je pchnąć tylną częścią ciała i nie może zasłonić kuchni przed spojrzeniami gości siedzących przy stole. Do za­sadniczego wyposażenia jadalni należy miejsce, gdzie można by schować obrusy, serwety i serwetki, butelkę sherry, korkociąg, popielniczki, świece i talerze. Nie ma jednak żadnego takiego miejsca, a niezgrabny kre­dens wskazuje na jego potrzebę, którą architekt po­winien był przewidzieć. Kredensy, takie jakie są, psują proporcje pokoju i zmniejszają przestrzeń konieczną do swobodnego chodzenia wokół stołu. Cała powierzchnia podłogi, minus kredens, sugeruje wielkość i kształt stołu. Może on być prostokątny, okrągły lub owalny (nigdy kwadratowy), krzeseł zaś może być od sześciu do dwunastu. Plan idealnej jadalni - w przeciwień­stwie do typowej - powinien się już liczyć z ich okre­śloną ilością.

Przechodzimy teraz do sedna sprawy, gdyż mowa jest o domu z kuchnią. Kuchnia jest pracownią pani domu, miejscem dającym największe pole do popisu jej wyobraźni i zdolnościom gospodarskim, jej wiedzy i sztuce. Jest to pole walki, na którym pani domu może zatriumfować lub uznać swoją klęskę. Przypuśćmy, że nasza wizyta zbiega się z jej powrotem z supermarke­tu, gdy jest obładowana sprawunkami. Kiedy tylko wchodzi tylnymi drzwiami, natychmiast staje się wi­doczny jeden błąd w zaprojektowaniu kuchni. Gdyż jedną z cech naszych czasów jest nadmiar papieru do opakowań. W imię higieny i dywidend fabrykantów pa­pieru wszystko, począwszy od chleba (który pod wzglę­dem dietetycznym jest bezwartościowy) aż do jaj (znie­sionych i zakonserwowanych przed wielu tygodniami), chroni się za pomocą tektury lub papieru, celofanu lub pergaminu. Codzienna sterta papieru przeraża już sa­mym swym wyglądem. Ale nie wydaje się, by ktokol­wiek pomyślał o tym, gdzie go składać. Upychając pa­pier w worku, zawieszonym na drzwiach, składając produkty do lodówki lub do spiżarni, pani domu zwra­ca się w stronę urządzenia, które zajmuje w jej życiu miejsce centralne: w stronę zlewu...

Przed pięćdziesięciu laty zlew był podłużnym, płyt­kim korytem z żółtawej wypalonej gliny, umieszczo­nym na tyle nisko pod kranem, żeby można w nim było napełnić wiadro wodą. Jego brzegi były żłobkowane tak jak owe białe talerze, które dziś eksportuje się tyl­ko do Kanady, wyposażony był wreszcie w olbrzymi otwór odpływowy i zatyczkę. Gdy nadeszła pora zmy­wania naczyń, pierwszą czynnością było zagotowanie wody w kociołku, a drugą - nalanie gorącej wody zmieszanej z zimną do wyszczerbionej, emaliowanej miski, umieszczonej w zlewie. Od owych dawnych cza­sów Marsz Postępu wprowadził drugi kran, z którego płynie gorąca woda, i zmienił wygląd i kształt samego zlewu. Najpierw stał się on bielszy i głębszy, potem robiono go z nierdzewnej stali, żłobione drewniane desęczki odpływowe przekształciły się w błyszczący me­tal lub wesołokolorowe tworzywo, stare drewniane su­szarki na talerze zastąpiły suszarki ze szklanego włók­na lub plastyku. Zdumiewające jest jednak, że pozosta­ła owa stara miska (teraz także wyrabiana z plastyku); mniejsza miska wewnątrz większego koryta. Ale dla­czego? Dlaczego przede wszystkim zlew nie może mieć odpowiednich rozmiarów? Jakieś sto lat wysiłku umy­słowego doprowadziło w końcu do wyprodukowania po­dwójnego zlewu, którego każda połowa wystarczyła do wypełnienia jej wodą na tyle, żeby móc zacząć zmywanie naczyń. Lecz domy z podwójnymi zlewami wciąż jeszcze stanowią wyjątek, a te z plastykowymi miskami wciąż jeszcze są regułą. I nawet ów podwójny zlew nie jest urządzeniem kompletnym, gdyż pani do­mu musi do niego dodać, tak jak to zawsze robiła, trój­kątne, perforowane naczyńko, do którego wylewa mo­kre odpadki i fusy. Bez niego rura odpływowa prawdo­podobnie by się zatkała, z czego projektant zlewu po­winien by zdawać sobie sprawę. Ale czemu nikt nie zdo­był się na to, żeby produkować zlew, który byłby samo­wystarczalny bez późniejszych plastykowych dodat­ków? Czemu do początkowego projektu nie włączono wymaganej siatki? To prawda, że zbiorniczki na od­padki znajdują się teraz w handlu, lecz jakże długo trwało, zanim je wprowadzono! W dziejach rozwoju ludzkich mieszkań nigdy jeszcze nie poświęcono tak mało uwagi części wyposażenia, używanej przez tak wiele osób w ciągu tak długiego okresu czasu.

Odwracając się od zlewu i rozglądając się naokoło, stwierdzamy, że kuchnia wiktoriańska, z jej specjal­nym pomieszczeniem do zmywania naczyń, spiżarnią, piecem i bojlerem, szafami, kredensami i węglarką, by­ła przynajmniej zaprojektowana zgodnie z jej celem. W nowoczesnej kuchni odwrotnie: kuchenka i grzejnik do wody, lodówka i zlewozmywak, wszystko to są do­wolne dodatki i każdy z tych przedmiotów wtłoczony jest do pomieszczenia bez żadnego planu. Można było nawet przewidzieć potrzebę tego wszystkiego, lecz kształtu i wielkości każdego przedmiotu nie można by­ło określić z góry i łatwo mogły one ulec zmianie. Da­leka od rozsądnego zaplanowania kuchnia jest więc za­tłoczona bez ładu i składu i panuje w niej chroniczny nieporządek. Zainstalowano wprawdzie szafki, lecz ca­ła ich pojemność jest mniejsza niż pojemność spiżarni naszych rodziców. Zasadniczym przedmiotem jest lo­dówka, lecz zawiera ona tylko cząstkę tego, co można by zmieścić w spiżarce, gdyby taka istniała. Nie ma miejsca na odkurzacz ani na żelazko do prasowania, nie pomyślano też o usuwaniu, w razie potrzeby, gorąca i zapachów. W kuchni, powiedzmy to sobie otwarcie, panuje bałagan, a gdy w jednym jej kącie zechce się jadać śniadania, będzie on jeszcze większy. Tam, gdzie istnieje trzeci pokoik, zwany niekiedy pokojem do śnia­dań, a niekiedy pracownią, jest on albo najgorętszym, albo najzimniejszym miejscem w całym domu i naj­częściej się go nie używa, chyba że chce się właśnie uciec od telewizji. W Ameryce poniżej parteru znajduje się często suterena, w której oprócz urządzeń ogrzewni­czych mieści się warsztat i rupieciarnia; jest to miejsce zabaw dla mężczyzn i dla dzieci. Domy brytyjskie czę­sto tej rupieciarni nie mają, a narzędzia i zabawki za­gracają resztę domu. Jeśli idzie o rupieciarnię, USA wciąż jeszcze przodują światu.

Centralnym problemem w pokojach parterowych jest porządek i czystość. Jasne, że wszelki wysiłek włożony w dekorację wnętrza, wszelka troska o wybór tapety i materiału na kotary traci sens w domu nieporządnym, gdyż gość zobaczy w nim tylko bałagan. Co bar­dziej zubożali wiktoriańczycy rozwiązywali ów problem przez wyłączenie z mieszkania salonu, do którego nie wchodzili nigdy, z wyjątkiem rzadkich okazji, gdy np. pastor przychodził z wizytą. Taki salon był zawsze dokładnie wysprzątany - w myśl ówczesnych pojęć - lecz panujący w nim chłód pozbawiał mieszkańców po­trzebnej im przestrzeni, redukując rzeczywiste rozmia­ry już i tak dość małego mieszkania. Nauczyliśmy się unikać tego błędu, lecz karą za to okazało się rozcią­ganie kuchennego bałaganu na przyległe pokoje. Tę sa­mą przestrzeń mieszkalną musi się wykorzystywać na pracę i na pogawędkę, na rozrywki i załatwianie ko­respondencji, na prace domowe i na „hobbies", na mu­zykę i grę w szachy. Wynikiem tego jest fakt, że śmiet­nik, pozostały po uprzedniej czynności, wciąż jeszcze istnieje, gdy siada się do następnego zajęcia. I wiele lu­dzi żyje właśnie wśród chronicznego nieporządku, tra­cąc dużo czasu na odszukanie nożyczek czy książki ku­charskiej, ołówka lub sznurka. W ich domu jak w ma­rynarskiej skrzyni wszystko jest na wierzchu i niczego nie można znaleźć.

Trzeba napisać wielki podręcznik utrzymywania po­rządku, z rozdziałami poświęconymi teorii i praktyce, z odnośnikami, bibliografią, aneksami i indeksem. Wy­jaśniono by w nim, na przykładach historycznych, że łatwiej utrzymać porządek, gdy ma się na to dość miej­sca, gdy istnieją stryszki i kredensy, dobudówki i piw­nice. Dowiedziono by na podstawie autentycznych wy­darzeń i wnikliwych badań, że najlepsi pracownicy nie mogą w ogóle rozpocząć pracy, dopóki nie zamiotą po­dłogi i nie poukładają sobie narzędzi w takiej kolejno­ści, w jakiej zwykli ich używać.

Z drugiej strony, można by argumentować, że naj­bardziej precyzyjny porządek wywodzi się z najbar­dziej ograniczonej przestrzeni. Często tam, gdzie ludzie żyją pod namiotami lub na morzu, samo otoczenie zmusza ich do utrzymywania wszystkiego w idealnym po­rządku. Cokolwiek jest potrzebne, od sznura aż do strzelby, można znaleźć w ciągu sekundy nawet w abso­lutnej ciemności. W ten sposób należy patrzeć na po­rządek w aspekcie sprawności. Ale czy tak jest rzeczy­wiście? Pewne prace zawsze wykonuje się przecież w fatalnych warunkach. Za kulisami teatru stale pa­nuje chaos, tak samo w studio telewizyjnym. Co więcej, to, czego potrzebuje angielski meblarz czy uczony ba­dacz, zupełnie nie jest potrzebne chińskiemu snycerzo­wi lub stolarzowi. Chińscy snycerze rzeźbią najzawilsze wzory, siedząc na chodnikach ruchliwych ulic, pośród domokrążców i dzieci, drobiu i psów. Porządek panu­jący na brytyjskim okręcie wojennym nie znajduje też bynajmniej swego odpowiednika na pokładzie kantońskiej dżonki, która mimo to zarabia na utrzymanie swej załogi i przybija do brzegu. Prawda tkwi w tym, że porządek jest nie tyle potrzebny praktycznie, ile daje nam satysfakcję estetyczną i psychologiczną.

Porządek polega na tym, żeby usunąć przedmioty z pola widzenia, a jednak móc je odnaleźć, gdy są po­trzebne. Zakłada to, że na wszystko jest miejsce i że każda rzecz - po użyciu - wraca na swe miejsce za pomocą stałej procedury, a nie spazmatycznego wysił­ku. Procedura ta zależy jednak od istnienia szuflady, kredensu czy w ogóle odpowiedniego miejsca - przy ich braku rozmaitych rzeczy naprawdę nie ma gdzie odłożyć. Podobnie jak wózek dziecinny i kuchenny, tak i walizy, i kije golfowe mogą być bezdomne. To samo . może dotyczyć leżaków i większych plastykowych za­bawek. Skoro nie ma na nie miejsca, nie można nikomu mówić, żeby je odłożył. Architekt, który w ten sposób oszczędza miejsca na schowki, skłonny jest się chlubić, że rezultatem jego pracy jest pokój o odpowiednich wymiarach. Ale jaka z tego korzyść, skoro połowa pokoju musi być zarzucona rzeczami? Estetyczne wraże­nie, jakie wywiera dom, zależy zarówno od porządku, jak i od piękna; a porządek zależy, z kolei, od miejsca, gdzie można składać rzeczy. I o ile może być prawdą, że w żadnym domu nie ma nigdy dość szaf, istnieją przecież domy, w których właściwie nie ma ich zupeł­nie. Wówczas musimy się zdecydować: albo na usta­wiczny w nich nieporządek, albo na ich bezlitosne zniszczenie. Jednakże nie znaczy to, że szafa sama w so­bie stworzy już porządek. Wydaje się, że niektórzy lu­dzie czują się szczęśliwsi wśród bałaganu. A dalej, za­chodzi pytanie, czy w samych szafach panuje porządek. Fakt, że wszystko zostało usunięte z pola widzenia, nie jest jeszcze żadnym dowodem na to, że wszystko moż­na znaleźć.

W tym miejscu należy uczynić logiczną pauzę i zasta­nowić się nad instalacją elektryczną. Zwłaszcza w USA słyszy się dużo o wybujałym indywidualizmie, widzi się jednak o wiele więcej spokojnego konformizmu. Jed­nakże wybujali indywidualiści istnieją zarówno tam, jak i w Anglii, a większość z nich to najwidoczniej elektrycy. Nowoczesne obrazy olejne i przeboje mu­zyczne mogą być identyczne, lecz każda instalacja elek­tryczna jest odrębnym dziełem sztuki. Dla zilustrowa­nia tej tezy przypuśćmy, że gość z Europy ma właśnie udać się na spoczynek w gościnnym amerykańskim do­mu. Powiedziawszy dobranoc gospodarzowi, który wy­prowadza jeszcze psa na spacer, gość bez trudu odnaj­duje swój pokój, nucąc, być może, jakąś wesołą pio­senkę. Ponieważ w pokoju jest ciemno, szuka kontaktu, sądząc, że znajdzie go tuż za drzwiami, na wysokości ramienia i po stronie, po której otwierają się drzwi. Ale ani dotykając ściany, ani w świetle padającym z korytarza niczego tam znaleźć nie można. Gość nie~ śmiało posuwa się dalej w głąb pokoju, a podczas gdy to czyni, drzwi zamykają się same, pogrążając go w nie­przeniknionej ciemności. W panice przestaje szukać kontaktu i próbuje tylko z powrotem odnaleźć drzwi. Tym razem pozostawia je z lekka otwarte i rozpoczyna rekonesans w przeciwnym kierunku. Tam także nie ma kontaktu, lecz nagłe zderzenie z czymś, co zapewne jest wazą z epoki Tang, każe mu kurczowo uchwycić się porcelany, podczas gdy pod brodą łaskocze go jakaś jedwabna frędzla. Przedmiot ów okazuje się stojącą lampą, kontakt powinien więc znajdować się tuż pod żarówką, ale go tam nie ma. Poszukiwania trwają wśród trzasków i łomotów, ustając na chwilę, gdy po­dróżnik przewraca się, potknąwszy się o nogę łóżka. Przychodzi mu do głowy, że nad poduszką powinna znajdować się lampka do czytania. Jest tam rzeczy­wiście, ale bez kontaktu... Gość decyduje się zacząć szu­kać ponownie - tym razem w przyległej łazience, za­pewne jeszcze ciemniejszej, lecz może mniej zatłoczonej meblami. Przyjmując, że lustro w łazience powinno być oświetlone, cierpliwość może nareszcie zatriumfu­je. Metodyczne poszukiwania ujawniają teraz, że w ła­zience znajduje się wszystko, czego należało się spo­dziewać, a nawet pewne luksusy, na jakie nie śmiałoby się liczyć, nie ma tylko elektrycznego kontaktu. Sie­dząc na brzeżku wanny, gość wyczuwa dotykiem inte­resującą serię kurków i rączek. Jeden z nich, różniący się kształtem od innych, może być właśnie kontaktem. Niesłychanie ostrożne dotknięcie go powoduje natychmiastowy prysznic o tropikalnej intensywności. Zdej­mując przemoczoną marynarkę i osuszając włosy, prze­straszony gość naciska coś, co bierze za dzwonek. Po­kój natychmiast oświetla światełko, padające znad lu­stra. Odzyskawszy odwagę i przy świetle padającym z łazienki gość wraca do sypialni z (mniej więcej) rozśpie­wanym sercem. I nie rozczarowuje się. Inspekcja na pół oświetlonego pokoju ujawnia coś dotychczas nie zauważalnego, giętki sznureczek, zwisający z sufitu nad środkiem łóżka. Widać też teraz, że lampy umiesz­czone są naprzeciw dwóch gniazdek kontaktowych w boazerii u dołu ściany, trzeba je tylko włączyć do kontaktów. Jedna zapala się natychmiast po włączeniu, druga dopiero wtedy, gdy poruszy się abażur. Następne gniazdko służy do włączenia nie zauważonego dotych­czas radia, które od razu zaczyna grać. Kontakt pod toaletką włącza aparat klimatyzacyjny i życie znowu jest piękne. Pozostaje jednakże sznureczek z gałką dyndający nad łóżkiem i gość postanawia się przeko­nać, do czego on służy. Lekkie naciśnięcie guziczka po­woduje delikatny trzask i wszystkie światła gasną, na­wet w łazience. Drugie pośpieszne naciśnięcie nie wy­wołuje w ogóle żadnych skutków. Jedynym przyrzą­dem, który teraz działa, jest radio, a z niego dobiega kobiecy głos, nabrzmiały współczuciem: „Czy traci pan cierpliwość, gdy coś się panu nie udaje? Tak? Traci pan? Wobec tego jest pan chory na wątrobę. Potrze­buje pan lekarstwa Muttsdope, do nabycia w każdym drugstorze..." Może to i dobre na wątrobę - myśli gość - ale co zrobić ze światłem?

Smutny to fakt, że instalacje elektryczne są obłędnie zindywidualizowane w woltażu, w rozmieszczeniu kon­taktów, a przede wszystkim w sposobach ich obsługi­wania. Rączki należy podnosić. do góry, opuszczać w dół, przesuwać na boki, wepchnąć do środka lub wy­pchnąć na zewnątrz, przy czym każdy fabrykant usiłu­je wynaleźć jakąś nowość w dziedzinie, w której naj­bardziej potrzeba nam standaryzacji. Podobnie przy drzwiach od samochodu, najlepszy typ ich pomysłowego zamykania jest rzeczą względnie obojętną, ważne jest to, żeby wszystkie zamykały się tak samo. Ale si­lenie się na oryginalność wywołuje u nas w końcu uczucie jałowości. Bóg wie, że trzeba dążyć do postępu, lecz nie drogą ustawicznych zmian w dziedzinie ważnej tylko marginesowo. W tej dżungli innowacji najwięk­szym winowajcą jest elektryk. Przy swej nienawiści do standaryzacji każe nam walczyć z ustawicznymi niewygodami. To, co może nas tylko lekko drażnić wte­dy, gdy mamy na to czas i cierpliwość, staje się nie do zniesienia wtedy, gdy musimy się spieszyć. Mogą się zdarzyć okazje, w jakich będziemy spokojnie podziwiać wynalazczość rzemiosła, lecz o wiele częstsze są oko­liczności, gdy chcemy po prostu zapalić światło. Ży­wimy słabą nadzieję, że elektryk przyszłości będzie w mniejszym stopniu działał pod wpływem chwilowej inspiracji, a w większym pod wpływem pewnych kon­wencji przyjętych przez handel. Takie czy inne umiej­scowienie kontaktu elektrycznego znaczy o wiele mniej od naszego poczucia pewności, że mamy go szukać tam, a nie gdzie indziej. Istnieją pewne dziedziny działal­ności, nawet w zakresie dekoracji wnętrz, w których może się wypowiadać fantazja, lecz inżynieria elek­tryczna do nich nie należy. Fantastyczne światło po­zostawmy dancingom, a sami poprzestańmy na zwy­kłych lampach.

Przejdźmy teraz do sypialni; zwykle przeznacza się na nie, przynajmniej w Anglii, pokoje na piętrze, w których można spać, lecz które równie dobrze można by wykorzystać do innych celów. W tych wypadkach ich rysem charakterystycznym - niezależnie od łó­żek - jest masywna szafa na ubrania, zwykle zbyt du­ża, aby ją wynosić lub znosić po schodach. Rzadko tyl­ko stwierdzamy, że owa szafa jest częścią pokoju; a przecież człowiek, który budował dom, musiał wiedzieć, że trzeba gdzieś chować ubrania i buty. Można było przyjąć, że potrzebna będzie toaletka i lustro. Lecz te przedmioty wciąż uważane są za meble, które z nakładem kosztów przenosi się z domu do domu. Pro­cedura, za pomocą której solidne mahoniowe szafy na ubrania przepycha się przez otwory okienne, może być korzystna dla tych, którzy zajmują się organizowaniem przeprowadzek, lecz poza tym nikomu się jej nie za­leca. Lepszym pomysłem jest zaprojektowanie sypialni tak, żeby służyła swemu właściwemu celowi, pokoju gościnnego tak, żeby miał dodatkowe miejsce do złoże­nia waliz, a pokoju dziecinnego z odpowiednim miej­scem na zabawki. Jeśli w sypialni ma być umywalka, w wypadku gdy łazienek jest zbyt mało, nie powinna ona być późniejszym niezgrabnym dodatkiem, lecz częścią oryginalnego planu pomieszczenia, najlepiej ukrytą - jeśli się jej właśnie nie używa. - Może cza­sem zajść potrzeba usunięcia jednego łóżka z podwój­nego pokoju, lecz gdzież, w tym wypadku, należy je wstawić? Obmyślenie na nie miejsca nie przekracza możliwości ludzkiego rozumu, lecz jak często widzimy, że o tym pomyślano? Ustawicznie potrzebna jest bieliźniarka oraz miejsce na ręczniki i koce, lecz o odpo­wiednim boksie zapomina się nawet wówczas, gdy naj­wyraźniej jest na niego dość miejsca. Po dokładnym przestudiowaniu zagadnienia wydaje się, że pierwsze piętro zbudowane jest równie bez sensu jak parter. Zo­stało ono dorzucone bez głębszej myśli o jego właści­wych celach i bez zastanowienia się nad jego planem zasadniczym.

W tym miejscu można by zaoponować mówiąc, że opisane usterki powstają z powodu kosztów. Uniknięcie każdej z nich byłoby możliwe, lecz kosztowne, gdyż więcej czasu trzeba by poświęcić projektowaniu, rysunkom technicznym i robotom stolarskim. To wiedzie nas z powrotem ku pierwszym podstawowym zagadnie­niom, gdyż i koszty obecne, już nadmierne, są skutkiem dwóch czynników, opisanych na początku. Żaden męż­czyzna nie jest odpowiedzialny za całość budowy i nie przeanalizowano należycie potrzeby wygód każdej ko­biety. Wciąż jeszcze budujemy dom, a potem wtłacza­my weń jego wyposażenie. Zamiast urządzić najpierw całą maszynerię, a potem ją obudować. Gdybyśmy po­stępowali w ten sposób, nad całym procesem czuwałby jeden inżynier. Jeśli idzie o budownictwo mieszkanio­we, powinniśmy zrezygnować z architekta, budowni­czego, elektryka i instalatora. Tynkarze i murarze są anachronizmem, na który nie stać nas dłużej. Dom mieszkalny powinien być jednostką prefabrykowaną, produkowaną masowo, tak jak campingowy domek na kółkach. Powinno się móc przesuwać go z jednego miejsca na drugie, coś do niego dodawać lub reduko­wać jego rozmiary, zastępować każdą uszkodzoną część w ciągu kilku minut, a stawiać całą budowlę w ciągu kilku godzin. Nie ma żadnej trudności w fabry­kowaniu takich mieszkań, a byłyby one lepsze i tańsze od wszystkiego, co można dziś na tym polu osiągnąć. Ich plan, pamiętajmy, mógłby być dziełem geniuszu, opartym na całych latach badań i studiów. Mógłby być bardziej pomysłowy niż plan jakiegokolwiek budynku zaprojektowanego dotychczas. Istnieją ludzie odrzuca­jący z odrazą standaryzację, gdyż sądzą, że pozbawia ich ona indywidualności. Ale wszystkie obecnie budo­wane domy wyglądają tak, jakby je produkowano ma­sowo, lecz bez żadnych korzyści, jakie daje masowa produkcja. Pamiętajmy także, że dywany i kotary można by również wyrabiać w ten sposób, by pasowały do określonej przestrzeni i byłaby to duża oszczędność przy ich wymianie lub naprawie. Idea standaryzacji nie jest nawet nowa, nie jest niczym więcej niż tym, co Japończycy przyjęli już od stuleci. Tutaj właśnie le­ży rozwiązanie naszych problemów mieszkaniowych; żadne inne rozwiązanie nie jest możliwe. Wcześniej czy później nasze budownictwo mieszkaniowe musi - choćby z krzykiem i płaczem - wedrzeć się w wiek dwudziesty. Ale czy to nastąpi, zanim stulecie dobie­gnie końca?

Niektórzy ludzie sądzą może, że po rozdziale mówią­cym o domu nastąpi rozdział mówiący o ogrodzie. Ale nie będzie go, gdyż mądry mężczyzna z ogrodu raczej zrezygnuje. Uczy się on ogrodnictwa, przynajmniej w Anglii, z programów telewizyjnych i dochodzi do wniosku, że to zajęcie najlepiej zostawić innym. Na użytek tych, którzy nie wyciągnęli z nich jeszcze tej nauczki, dobrze będzie wyjaśnić, jaka jest treść tych programów. Każdy z nich rozpoczyna się w ten sposób, że kamera zatrzymuje się na postaci Mężczyzny w Ple­nerze, ubranego w tweedowy garnitur i zapalającego fajkę na tle nieskazitelnie utrzymanych grządek sałaty i fasolki szparagowej.

- Dobry wieczór - mówi zadowolonym z siebie głosem. - Przypominają sobie państwo, że w ubiegłym tygodniu powiedziałem kilka słów o chwastach. Wi­dzieli państwo, jak plewiłem grządki, a także jak po­winno się sadzić, stosując mnóstwo kompostu i mnóstwo nawozów sztucznych. Dzisiaj pokażę państwu wyniki tej pracy, a także rezultaty, jakie daje przycinanie drzewek owocowych. Zobaczą państwo, jak mądrze po­stąpiliśmy, że w zeszłym roku zaczęliśmy przygotowy­wać kompost. Ale mam tutaj dzisiaj gościa, pana Her­berta Bugginsa, zeszłorocznego przewodniczącego To­warzystwa Ogrodniczego w Loamshire i autora znanej książki o „Pladze insektów". (Pojawia się drugi Mężczyzna w Plenerze, witają się i rozpoczynają śledzoną przez kamerę wędrówkę po ogrodzie warzywnym).

- To bardzo piękny groszek, Frank. Musiałeś sadzić go głęboko i codziennie podlewać podczas tej suszy.

- Tak, Herbercie, prawie przez trzy tygodnie pod­lewałem go codziennie i wyrósł wcale nieźle.

- Miałeś jakieś kłopoty z brukselką, Frank?

- Nie - w tym roku nie. Dwa lata temu i w ze­szłym roku - owszem. Ale ostatniej jesieni spryski­wałem każdy pojedynczy listek. Przypuszczam, że w swoim ogrodzie robiłeś to samo?

- Nie. Ja usunąłem stare sadzonki i zasadziłem no­we, bez insektów.

- No cóż, Herbercie. Żałuję, że nie zrobiłem tego samego. A teraz, jak widzisz, doszliśmy do moich drze­wek owocowych. Chciałem cię prosić o radę w sprawie przycinania. Nie sądzisz, że przyciąłem za wiele?

- Nie powiedziałbym tego, Frank. Ja to robię w ten sposób, że obcinam tutaj, o, tutaj i - tak, myślę, że tutaj. Ale łatwo jest zniszczyć drzewko, jeśli się obcina zbyt wiele.

- A co powiesz o spryskiwaniu, Herbercie?

- Nie powinieneś spryskiwać zbyt często, Frank. Ja zwracam specjalną uwagę, żeby spryskiwać także korę drzewka, nie tylko liście, i używam raczej trochę sil­niejszego roztworu niż ty... etc, etc, etc.

Telewidzowie brytyjscy muszą godzinami oglądać ta­kie audycje. Istotą przekazywanych im wskazań jest to, że niczego nie można robić teraz. Powinno się to było zrobić jeszcze w lutym, a skutek ówczesnej pracy zależał od czegoś, co zrobiło się w kwietniu poprzed­niego roku. A zatem ochota, z jaką ogląda się tego ro­dzaju program, świadczy o entuzjazmie. Widzowie mu­szą być istotnie przywiązani do gleby.

Nam wystarczy, jeśli przyjmiemy, że czytelnik zadowoli się skrawkiem trawnika, strzyżonym raz w ty­godniu przez jakiegoś dziwaka, lubiącego osobliwe za­jęcia. Jeśli życzycie sobie czegoś więcej, powinniście zajrzeć do jakiejś innej książki. Ale musicie wtedy przemyśleć na nowo plan całego waszego życia; gdyż dom i rodzina to dość zajęć jak na jednego mężczyznę. Jeśli równocześnie chcecie uprawiać ogród, dopraszacie się po prostu dodatkowych kłopotów.

4. GOSPODARZE I GOŚCIE

Czy to z życia, czy z książek wszyscy dobrze znamy współczesne zjawisko zwane Magnacką Rezydencją. Przez sale bankietowe i galerie prowadzi się procesje ludzi z otartymi nogami, a przewodnik wygłasza rów­nocześnie swój rytualny komentarz: „Nad tym marmu­rowym kominkiem widzimy portret Siódmego Hrabie­go, malowany przez Raeburna. Między oknami znajdu­je się posąg Jana Baptysty, dłuta Basty Pasty, wyko­nany dla Piątego Hrabiego w roku 1678. Gobelin po­chodzi z Flandrii i przedstawia Mojżesza w sitowiu..." Przy wejściu siedzi sam markiz i sprzedaje pamiątkowe broszurki z własnym autografem po pół korony sztuka. Patrząc na ten handel (jakkolwiek byłby ożywiony) możemy nawet doznać przelotnego współczucia dla właścicieli ziemskich, których domy zostały w ten spo­sób otwarte dla publicznego wglądu. Mimo to jest fak­tem, że dom, którego nigdy się nie odwiedza, ''jest za­ledwie wart tego, żeby go utrzymywać, pomijając samą konieczność posiadania dachu nad głową. Gdyż nawet najzwyklejszy dom musi być odwiedzany, zupełnie tak, jak książka musi być czytana.

Gospodyni musi pośrednio dać do poznania, że ów wysiłek przyszedł jej bez wysiłku...

Tak samo artyście po­trzebna jest publiczność, a sztuka teatralna, której ni­gdy nie wystawiono, nie jest w ogóle sztuką. W tym sensie pani domu musi zawsze być gospodynią, jeśli ma uprawiać swoją sztukę i pozwalać, aby ją podziwiano. Wie ona także, że jej codzienne występy będą coraz gorsze, jeśli nie będzie okresowych i specjalnych okazji, wyma­gających specjalnego wysiłku. Wizyta twojej szwagier-ki (kobiety o krytycznym oku) spowoduje odmalowa­nie ogrodowych mebelków. Śniadanie, wydane dla dawnej dyrektorki szkoły, wzbudza w tobie z jakichś powodów ochotę do ukazania jej obrazu spokojnej za­możności i powodzenia w świecie. Zatem wysiłek, jaki pani domu wkłada w swą codzienną pracę, podwaja się, gdy oczekuje ona gości. Lecz idea gościnności ma dwa oblicza, gdyż troska o to, by wywrzeć wrażenie, łączy się z decyzją doprowadzenia do tego, żeby tej troski nie było widać. Gospodyni musi pośrednio dać do pozna­nia, że ów wysiłek przyszedł jej bez wysiłku i że nie poczyniono żadnych specjalnych przygotowań. Wy­jaśnia ona bez słów, że stół jest zawsze tak lśniąco wy­polerowany, że pokój jest zawsze tak wysprzątany, a orchidee zostały niedbale rzucone w pierwszy lepszy wazon, jaki był pod ręką. Wie ona, że każda wzmianka o świadomym dążeniu do efektu musi zepsuć mniema­nie o niej nawet wśród ludzi, którzy orientują się rów­nie dobrze jak ona, że wysiłek jest nieodłączny od upragnionego rezultatu.

Przypuśćmy teraz, że dom twój został umeblowany i wypolerowany aż do ostatniego, oprawionego w srebr­ne ramki (i opatrzonego autografem) portreciku na fortepianie. Nadszedł czas, żeby zaprosić przyjaciół i sąsiadów, będziesz więc troskliwie układać plany przyjęcia i poświęcisz wiele godzin pracy, żeby wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie. Praca może być dzie­łem sztuki albo czarną robotą, zależnie od twojej indy­widualnej postawy. Znudzona i zbuntowana pomoc na­jemna patrzy na pracę w domu jak na coś, co trzeba w jakiś sposób skończyć, za co bezpośrednio otrzymuje pieniądze, a ostateczną nagrodą jest wypoczynek; nato­miast prawdziwa pani domu i gospodyni widzi w tej pracy raczej sposobność do wykazania, czego potrafi dokonać. Podobnie jak między artystą a wołem robo­czym, różnica nie leży tu w istocie pracy, lecz w rodza­ju indywidualnego do niej stosunku. Nie ma takiej rze­czy, której ktoś nie zrobiłby za zapłatą, a ktoś inny (przynajmniej w tej chwili) tylko dlatego, że się o to założył. Nie ma takiej niewygody, której by ktoś inny nie uznał za przygodę. Praca różni się od rozrywki tyl­ko wówczas, jeśli trzeba ją wykonywać jeszcze wtedy, gdy już jesteśmy nią zmęczeni; a ludzie mogą ją wy­konywać nawet podczas zabawy. Dlatego jedną z ta­jemnic szczęścia jest robienie wszystkiego w sposób artystyczny. Nakrywanie stołu do obiadu jest zaba­wą lub utrapieniem, w zależności od podejścia, a prze­de wszystkim gospodyni ma najswobodniejszy wy­bór między tymi dwoma ewentualnościami. Męż­czyźni są pod tym względem mniej uprzywilejowani, gdyż skala ich inicjatywy jest zwykle mniejsza. Może istnieć - i prawdopodobnie istnieje - artystyczny sposób bilansowania rachunków towarzystwa, lecz na pierwszy rzut oka otwiera się tutaj skromniejsze pole działania niż przy nakrywaniu do stołu. To kobieta - jako gospodyni - ujawnia i ukrywa zarazem swą sztu­kę, wywierając wrażenie na sąsiadach i olśniewając przyjaciół. Bez gości jej dom byłby niechlujny, a jej życie niepełne. Być gospodynią, to znaczy równocze­śnie - być panią domu.

O pewnym księciu, żyjącym w bogactwie na począ­tku naszego stulecia, mówiono, że miał 400 osób służby pałacowej i równie wiele folwarcznej, opiekującej się trzydziestoma tysiącami akrów obszaru, otaczającego jedną tylko z kilku rezydencji, w której książę okreso­wo przebywał. Służącym płacono wówczas przeciętnie około funta miesięcznie, a średnio prosperujące gospo­darstwo zatrudniało ich nie mniej niż dziesięcioro. O tym samym księciu mówiono także, że jego goście, gromadzący się na sporadycznych domowych przyję­ciach (każdy przybywał z własnym służącym lub - jeśli to była dama - z własną panną służącą), rzadko byli witani przez gospodarza osobiście. W gruncie rze­czy nie mieli pewności, czy w ogóle się z nim zobaczą. Jego własne apartamenty były oddalone i tylko niewielu wybranych rzeczywiście do nich zapraszano. Reszta była szczęśliwa, gdy mogła zabawiać się wzajemnie i zerknąć tylko na księcia na torze wyścigowym. Dzisiaj, dla większości z nas, gościnność jest czymś zu­pełnie innym. Pomiędzy nami a księciem istnieje, rze­czywiście, ostry kontrast, bo choć nasza osobista ser­deczność jest zapewne większa, to nasza pomoc domo­wa jest z całą pewnością mniejsza. Mimo to możemy nauczyć się od księcia zasady stosunków między gospo­darzem a gościem. Z wyjątkiem bardzo krótkiej wizy­ty należy wprowadzić tu jakąś odrobinę segregacji.

Dlaczego? Ponieważ gospodyni, mająca bardzo małą lub nie mająca żadnej pomocy domowej, nie mogłaby inaczej utrzymać fikcji, że gościnność przychodzi jej bez wysiłku. Musiałaby przestawić całe swoje gospo­darstwo na użytek gości i jej praca, po weekendowej wizycie, stałaby się najzwyklejszą pracą niewolniczą. W obecnych warunkach pierwszą zasadą gościnności jest zapewnienie gościom osobnego skrzydła domu lub też osobnego domku z własną łazienką i kuchenką. Nie każdy może sobie na to pozwolić i nie każdy tego pra­gnie; lecz w innym wypadku nie należy zapraszać go­ści na dłużej niż na bardzo niewiele dni. Nieudane wi­zyty o wiele częściej osłabiają, niż podtrzymują przy­jaźnie.

Ci, którzy nie mają warunków, żeby zaprosić gości na dłużej, zawsze jednak mogą poprosić przyjaciół na obiad i przyjmiemy, że to właśnie masz zamiar uczy­nić. Ale ile będzie osób? To pytanie każe nam zająć się stołem i problemem rozsadzenia gości. Wszyscy wiemy, jak to gospodyni gryzmoli plan stołu i gryząc ołówek mruczy: „Przypuśćmy, że George'a posadzimy tam, je­go żonę tutaj, naprzeciw mnie, a Tony'ego na końcu - ale wtedy Michael będzie siedział obok własnej żony, do licha!" Problem, gdzie kto ma siedzieć, jest bardzo istotny i opiera się na tradycji sięgającej czasów feu­dalnego dworu, z podium na dalekim końcu, licząc od drzwi. Wysoki stół *1, jak wciąż się go jeszcze nazywa w życiu college'ów, umieszczony był na podium, w po­przek sali. Z każdej jego strony biegły ławy, lecz tam, gdzie dla ław nie było miejsca, przy końcu stołu, w po­bliżu prywatnej komnaty lub werandy lorda stał fo­tel. Z tego układu wywodzi się cała angielska tradycja pracy w komisjach, w czasie której jeden tylko czło­wiek siedzi w fotelu (w jedynym fotelu) - dlatego na­zywa się go przewodniczącym2. Jak to wciąż jeszcze czyni rektor college'u, spoglądał on na stół między dwoma rzędami ludzi, z których połowa siedziała przo­dem, a połowa tyłem do sali. Dlatego w tradycji an­gielskiej przetrwał pogląd, że główne miejsce przy sto­le winno być zarezerwowane dla pana domu. Istnieje jednak rozwiązanie alternatywne, według którego fo­tel przesuwa się do środka, a inne miejsca, wszystkie zwrócone przodem do sali, biegną z obu jego stron; jest to zwyczaj późniejszy, kojarzący się z bankietami, a także ze szkołami dla dziewcząt, gdzie kładziono na­cisk na odpowiednie zachowanie się. Dla naszych obec­nych celów możemy - i mamy zamiar - spokojnie pominąć ów drugi wzór.

Tradycyjny układ miejsc posiada kilka implikacji, ważnych z towarzyskiego punktu widzenia. Po pierw­sze, długość stołu była nieco mniejsza niż szerokość sa­li; początkowo równała się długości kłody drzewa, któ­rej można było użyć jako wiązania; wynosiła, powiedz­my, 30 stóp. Przyjmując (powiedzmy) 2 stopy luzu z każdej strony i przyznając po 2 stopy dla każdej oso­by, otrzymamy po 11 miejsc z każdej strony, a 24 miejsca w ogóle. Czy taki, czy też inny był układ normalny, liczby 6 i 12 najwidoczniej były brane pod uwagę, gdyż jeszcze dzisiaj sprzedaje się noże i talerze w ilościach po 12 i po 6 sztuk. Po drugie, stół był zbyt długi, aby mogła rozwinąć się przy nim ogólna rozmowa. Taka rozmowa nie byłaby też wskazana, gdyż wśród obec­nych istniały stopnie według starszeństwa i rangi. Pół tuzina osób mogło omawiać sprawy państwowe z pa­nem domu lub lordem. Inni, o mniejszym znaczeniu, wymieniali własne ploteczki, a młodzi ludzie grupo­wali się przy końcu stołu, gdzie ich nieprzystojne żarty słyszeli tylko oni sami. Przy takim stole nie ma wła­ściwie jednej grupy, lecz cztery, zróżnicowane od se­niorów do juniorów i od ludzi szacownych do frywol­nych. Układ taki daje wspaniałe możliwości dyskrymi­nacji i obrazy, jeśli wśród hołoty posadzi się właśnie tych, którym najbardziej zależy na tym, żeby siedzieć wyżej. Ale cały ten plan zależy od długości stołu, sze­rokiego na trzy deski, z którego krańców ludzie na­wzajem się nie słyszą, i (w końcu) od liczb 12 i 6.

Z tą angielską tradycją kontrastują zupełnie inne zwyczaje Chin i Japonii. W każdym z tych niezwykle cywilizowanych krajów obyczaj nakazuje, żeby stół był okrągły. Dlaczego? Ponieważ dawno temu ktoś (praw­dopodobnie Konfucjusz) zwrócił uwagę, iż okrągły stół jest konieczny, jeśli wszyscy obecni mają mieć jedna­kowy dostęp, ze swymi pałeczkami, do jednej, wspólnej misy. Zaobserwowano także (zrobił to bez wątpienia Mencjusz), że okrągły stół, obliczony na więcej niż dziesięć czcigodnych osób, miałby nadmiernie długi promień - byłoby więc trudno dosięgnąć misy, co krzywdziłoby ludzi o nieco krótszych rękach. Dlatego na chińskim przyjęciu ilość gości wynosiła raczej dzie­sięć osób. Ta sama liczba odpowiada zwyczajom japoń­skim, z tym że w przyjęciu bierze naprawdę udział pięciu mężczyzn, lecz każdemu z nich przydziela się gejszę, co razem czyni 10 osób. Założywszy nawet, że dziewczęta nic nie jedzą, zajmują one jednak tyle miej­sca, jakby jadły, zatem pięciu zaproszonych stanowi dogodne maksimum. Dlatego na Dalekim Wschodzie talerze, czarki i filiżanki sprzedaje się w ilościach po pięć sztuk. Uznane tradycje zakładają tam, że przyję­cie będzie większe i mniejsze zarazem niż przyjęcie angielskie. Mniej osób gromadzi się przy stole, lecz więcej może brać udział w rozmowie. Wszyscy obecni są sobie równi, nikogo nie skazuje się na to, by siedział wśród hołoty; przeciwnie ci, którzy nie należą do „gór­nej dziesiątki", nie siedzą nawet przy tym samym sto­le. Znawcy legendy o królu Arturze przypominają so­bie, że okrągły stół był w Camelot meblem zasadni­czym, lecz były to raczej stoły ustawione w koło, przy czym wszyscy rycerze siedzieli twarzą ku środkowi, a sam środek był pusty i uwijali się w nim służący i komedianci. Stół, znany nam dzisiaj jako stół okrągły, angielscy podróżnicy zobaczyli po raz pierwszy w Chi­nach i sprowadzili go do siedemnastowiecznej Anglii razem z herbatą i porcelaną. Ta zmiana w stylu me­bla przyniosła z sobą i rozpowszechniła inny obyczaj. Domownicy, którzy dawniej zajmowali miejsca naj­niższe, zostali teraz usunięci jeszcze niżej - na sam dół. Towarzystwo rozwarstwiło się w nowy sposób i okrągły stół stał się uznaną alternatywą tradycyjnego stołu długiego. Żeby jeszcze bardziej skomplikować te sprawy, ludzie' epoki wiktoriańskiej wprowadzili stół kwadratowy lub owalny, sprytnie łącząc wszystkie związane z tym, a już minione trudności. Nie poświę­cimy tu tym okropnościom żadnej uwagi poza tym, że użyte na nie drewno można by wykorzystać w inny sposób. Dla obecnej generacji gospodyń wybór ogranicza się do stołu długiego lub okrągłego, do wielokrotności mię­dzy liczbami 6 i 5. Czy w przyjęciu ma wziąć udział pięć, sześć, osiem, dziesięć czy dwanaście osób? W daw­nych czasach, gdy zastanawiano się nad znacznie więk­szą ilością gości bez popadania w panikę, posiłki były gotowane, przygotowywane, podawane i usuwane przez liczny personel służby domowej.


...jej właściwe miejsce zajmuje gość płci męskiej

Dzisiaj, w zupełnie innych okolicznościach, przyjmijmy, że dwanaście osób to ilość, którą możemy obsłużyć, jeśli idzie o naczynia, szklanki, noże i widelce. Ale ile osób naprawdę być po­winno? Zaczynając od mniejszych liczb, zgódźmy się, że cztery czy nawet pięć osób nie tworzy jeszcze przyjęcia. Przy sześciu osobach można prowadzić rozmowę ogólną, lecz istnieje tu tendencja do wyodrębnienia się dwóch grup, obejmujących po troje rozmówców. Orien­tujemy się, że przy ośmiu osobach zachodzą pewne trudności, jeśli przy długim stole płci mają być pomie­szane. Gospodyni zostaje wtedy na boku, a jej właści­we miejsce zajmuje gość płci męskiej, którego można albo nie można poprosić, żeby podał fasolkę lub szpa­ragi. Ze względów towarzyskich ósemka jest zatem niepożądana z wyjątkiem, być może, owalnego stołu. A jak wygląda sprawa z dwunastoma osobami przy długim stole? Jest rzeczą niemal nieuniknioną, że w praktyce ilość ta podzieli się na dwie grupy po sześć lub trzy po cztery osoby. Jako właściwa liczba pozo­staje zatem dziesiątka, z czterema osobami po każdej stronie, i z gospodarzem i gospodynią na ich właści­wych miejscach. Przy dziesięciu osobach ogólna roz­mowa jest zupełnie możliwa, gdyby nawet, ze względu na dużą ilość czasu, utworzyły się dwie grupy po pięć osób. Co więcej, przyjmując, że z początku może być dwanaście talerzy, przyjęcie dziesięcioosobowe ma je­szcze tę zaletę, że można na nim coś stłuc. Ponieważ inne zalety przyjęcia na dziesięć osób są równie cenne, takie właśnie przyjęcie możemy przedkładać nad inne. Czy mamy nakryć do stołu przed przyjściem gości? W domu pozbawionym służby daje to tę korzyść, że po­wstrzymuje gości od zaofiarowania się z pomocą. A ich pomocy z zasady się nie pragnie, ponieważ nie ma cza­su, aby im pokazywać, gdzie trzyma się nakrycia. Z drugiej strony nakrywanie do stołu jest dużym kło­potem dla gospodyni, a może nawet i dla gospodarza. Po okresie gorączkowej działalności gospodyni nieska­zitelnie ubrana i uczesana, wymanikurowana i pachną­ca - powinna (teoretycznie) zejść po schodach w samą porę, by powitać gości. Musi ona sprawiać wrażenie,

że obiad sam się ugotował, a ona miała dwie godziny (a nie dziesięć minut), żeby się wykąpać i przebrać. Przekracza to możliwości każdej gospodyni, a także żaden gość w to nie uwierzy. Większość z nas może dojść do wniosku, że uda nam się osiągnąć więcej przy mniejszych staraniach. Dążąc do prostszego stylu, po­zwalamy gościom zorientować się, że pracowaliśmy do ostatniej minuty. Jakkolwiek z chwilą ich przybycia możemy być wypoczęte, w gruncie rzeczy nie udaje­my, że przez cały dzień oddawałyśmy się lenistwu. Gospodyni wie, oczywiście, że za chwilę znowu musi zniknąć, aby pilnie dogłądnąć zupy, i zostawia gospoda­rza, pełniącego funkcję barmana. Zjawiając się co pe­wien czas ponownie, oświadcza teraz, że podano do sto­łu. Były czasy (w roku, powiedzmy, 1913), niektórzy jeszcze je pamiętają, gdy menu wyglądało tak:


Zupa jarzynowa Krem Comtesse

*

Turbot z wody - Homar w sosie

*

Kotlet cielęcy „Provincial"

*

Roast beef Kalafiory - Młode ziemniaczki

*

Gotowane kurczę Szynka

*

Placek ze śliwek z kremem

*

Galaretka Maraschino
Legumina – Kawa


Ciekawe, jak bardzo zmieniają się zwyczaje. W cza­sach, gdy ludzie chodzili pieszo, jeździli konno lub na rowerze, byli w stanie zjeść taki obiad. W wieku mo­toryzacji utraciliśmy tę zdolność. Po cocktailu, kotlecie i deserze możemy już tylko wypić filiżankę kawy. Przerażeni tym, co mogą nam powiedzieć nasze wagi w łazienkach, ostrożnie bierzemy małe porcje i wzdrygamy się na myśl o dobieraniu. Nie jest to może dieta, na której ludzie zdobywali imperium, ale upraszcza ona zadanie gospodyni-kucharki. Dzięki temu może ona grać podwójną rolę, znikania i pojawiania się znowu, gdy sytuacja tego wymaga. Potrzebna tu jest pomysło­wość, lecz pracę można wykonać. Pozostaje jednakże jeden problem. Czy panie powinny odejść od stołu, zo­stawiając mężczyzn, pijących szklaneczkę porto, czy wszyscy od razu powinni przejść do salonu na kawę i koniak? Istnieją na ten temat dwie szkoły myślenia, a trochę zależy też od tego, co zwykło się nazywać geografią domu. Względy fizjologiczne przemawiają jednak za podziałem i należy coś powiedzieć w obronie porto, pod warunkiem, że stworzy się alternatywę dla tych, którym brak odwagi. Jeśli powodzenie przyjęcia polega na tym, że wszyscy nawzajem nawiązują na nim znajomości, istnieje racja, aby na pewien czas rozdzie­lić płci; idzie zwłaszcza o to, aby pogadali z sobą męż­czyźni, którzy dotychczas rozmawiali głównie z pania­mi. Z drugiej strony można by argumentować, że płci same mają skłonność do segregacji i że owa skłonność nie wymaga zachęty. Można stąd wyprowadzić końco­wy wniosek, że układ i charakter grup się zmienia i że nie można stosować tej samej reguły w każdym przy­padku.

Omówmy teraz powszechniejszą formę rozrywki: cocktail-party - jedyne przyjęcie, na jakie obecnie można zaprosić wiele osób na ten sam wieczór. Biorąc historycznie, cocktail jest to aperitif, który pije się przed obiadem. Zyskał on duże znaczenie w USA pod­czas prohibicji, gdy ze stołów usunięto wino, lecz gdy wybrani goście w drugim pokoju mogli pić alkohol, nie widziani przez tych, którym ich oficjalne stanowisko lub poglądy religijne kazały trzymać się na uboczu. Wino jest wciąż jeszcze raczej wyjątkiem niż regułą na stole amerykańskim, gdyż pamięć o prohibicji przema­wia na korzyść innych (o wiele mocniejszych) trunków, które podaje się na wstępie. Wkrótce stało się jasne, że w cocktail-party mogą brać udział ci, którzy wybiera­ją się na obiad gdzie indziej, stając się w ten sposób przedmiotem osobnego zaproszenia. Wielkie przyjęcie z obiadem stało się w końcu dla większości ludzi czymś niemożliwym, opuszczają więc cocktail, żeby zostać sa­mi. Chińskie słowo na określenie cocktail-party zna­czy: „dwie godziny stania" i w charakterystyczny spo­sób oddaje istotę rzeczy. Zasada takiego przyjęcia po­lega na tym, że powinno się stać i krążyć po pokoju. Na zaimprowizowanym spotkaniu lub przy nieoczeki­wanie małej frekwencji gości gospodyni orientuje się czasem, że krzeseł wystarczy dla wszystkich. „Czemu nie usiądziemy?" - pyta promiennie, a ludzie zgodnie zapadają w fotele. Właściwa odpowiedź na to pytanie (gdybyśmy mieli na nie odpowiedzieć), której nikt ni­gdy nie dał, brzmi: „Bo wtedy to już nie będzie cock­tail-party!" I istotnie nie będzie, gdyż wszyscy zosta­niemy przygwożdżeni do swych miejsc przez zwykłą grzeczność. Mężczyzna, który raz posadzony obok pani A, zdecydowanie wstaje po dziesięciu minutach, mówi jej całym swym zachowaniem, z wyjątkiem słów: „Pa­ni mnie nudzi, a ja chcę porozmawiać z tą ładną dziew­czyną pod oknem". Co więcej, model nowoczesnego fo­tela czyni samą czynność wstawania rzeczywistym i wi­docznym wysiłkiem. Mężczyzna musi istotnie walczyć, aby uwolnić się, mrucząc jakieś usprawiedliwienie w rodzaju, że nie chce monopolizować dla siebie towa­rzystwa pani A. Lecz ona, ze swej strony, nie ma żad­nej pewności, że ktokolwiek zajmie jego miejsce. Może więc, działając w obronie własnej, również wstać i znów wprawić w ruch całe przyjęcie. W warunkach ruchu łatwo jest uchylić się od jakiejś rozmowy, która przeciągnęła się zbyt długo. Rozmawiając z panią A, spostrzegamy nagle pułkownika B. „Halo, John! - wo­łamy z entuzjazmem. - Od lat cię nie widziałem! Wy­jeżdżałeś?" Nasz entuzjazm ze spotkania z B uspra­wiedliwia opuszczenie pani A, która zresztą spostrze­gła właśnie C, a jego zainteresowanie rozmową z D wy­gasło właśnie mniej więcej w tym samym czasie. Sta­nie i krążenie z miejsca na miejsce może być męczące, lecz jest to jedyny sposób urządzenia cocktail-party. Pierwszą zasadą takiego przyjęcia jest ruch - alkohol dopiero drugą.

Naszym następnym problemem jest zdecydowanie się na liczbę gości. Niektóre gospodynie spojrzą tylko na swój kalendarzyk wizyt i oświadczą, że powinniśmy zaprosić 17 par małżeńskich, co czyni 34 osoby, a przy normalnej ilości odmów sprawia, że oczekujemy 28 osób, a 24 zjawiają się rzeczywiście. Jednakże takie gospodynie nie należą do najlepszych, a ich podejście do zagadnienia jest zasadniczo nienaukowe. Powinni­śmy raczej zacząć nasz rachunek od maksymalnej licz­by osób, jaką nasz dom i parking jest w stanie przy­jąć. Przypuśćmy, że została ona ustalona (z możliwo­ścią pomyłki) na ogólną liczbę 80. Następnie musimy ustalić liczbę minimalną, zapewniającą udane przyję­cie. Dochodząc do tej cyfry, musimy przede wszystkim pamiętać, że nieudane małe przyjęcie to takie, na któ­rym wyczerpujemy temat rozmowy z A, przechodzimy do B, C, D itd., żeby potem znów stanąć twarzą w twarz z A. Krąg jest zbyt mały, cć> skłania nas do przypo­mnienia sobie, po 50 minutach, że przyrzekliśmy wpaść jeszcze na inne przyjęcie. Gwar rozmów zaczyna cich­nąć i rozlega się warkot odjeżdżających samochodów. Około 8.10 gospodarz i gospodyni zostają sami, mó­wiąc do siebie z nadzieją: „Myślą, że się udało", choć wiedzą, oczywiście, że tak nie było. Było zbyt mało gości, żeby mogli zabawiać się nawzajem dłużej niż przez półtorej godziny. Jakież więc jest minimum? Zmiennym czynnikiem jest tutaj poprzednia wzajemna znajomość gości pomiędzy sobą, lecz wyniki badań wy­kazują, że rozmowy na cocktail-party trwają przecięt­nie około trzech minut. Ludzie, którzy przez kwadrans rozmawiają z A, to zwykle ci właśnie, którzy omijają B, witając się z nim tylko przelotnie, gdy zwracają się do C. To utrzymuje ową przeciętną w normie i spokoj­nie możemy przyjąć, że na dwugodzinne przyjęcie po­trzeba nam przynajmniej 40 gości. Dlatego liczba op­tymalna musi znajdować się pomiędzy 40 a 80. Czy możemy być bardziej dokładni? Tak, możemy i musi­my. Gdyż jeśli wszyscy spotkają się z wszystkimi na przyjęciu czterdziestoosobowym, nie może im się to udać na przyjęciu dwa razy większym. Opuszczą je z uczuciem, że spotkali się tylko z połową gości i zo­stali zaledwie formalnie przedstawieni obecnej na przyjęciu znakomitości. Może to wzbudzić w nas po­dejrzenie, że nawet 70 osób to chyba za dużo. Z dru­giej strony, w kręgu 45 gości nie spotkają się tylko ci, którzy nie chcą spotkać się z sobą, albo z powodu wza­jemnej do siebie nienawiści, albo z powodu różnicy wieku. Dlatego ostatecznym rozwiązaniem jest zapro­szenie 55 osób, z domniemaniem, że w rzeczywistości przybędzie ich około 50. I podczas gdy ludzi, którzy dobrze znają się nawzajem, może być mniej więcej 40, najlepsze przyjęcia obejmują jeszcze 10 lub 12 osób, nie znanych w sąsiedztwie lub bawiących tylko prze­jazdem. Twoje przyjęcie nie powinno być całkiem po­dobne do ostatniego, na które byłaś zaproszona, i sku­piać te same osoby w innym otoczeniu.

Udany cocktail wymaga, w idealnym wypadku, sześcioosobowej obsługi. Zajmuje się ona parkingiem, płaszczami i kapeluszami, witaniem przybyłych, napo­jami, zakąskami i dopilnowywaniem, aby goście nie stali samotnie. W praktyce te zespoły można podwoić albo w ogóle z nich zrezygnować. Tam, gdzie jest od­powiednio wiele miejsca, można czasem pozwolić, by goście parkowali, gdzie mają ochotę. Gospodarz wita­jący gości może także uporać się z ich deszczowymi płaszczami i kaloszami - albo też, w lecie, może w ogóle nie być takiego problemu. Ta sama osoba może się, zapewne, zająć słomkowymi kapeluszami i cocktailami.

Jednakże w przypadkach, gdy gospodarz i gospodyni nie mają żadnej pomocy, dobranej spośród gości czy wynajętej, gospodyni zajmuje się witaniem gości, a go­spodarz pełni funkcję barmana. Teoretycznie goście mogą wówczas parkować tam, gdzie im się podoba, składać płaszcze na najbliższym krześle oraz instynk­townie orientować się, gdzie znajduje się miejsce, w którym można by przypudrować nosy. Teoretycznie też gospodyni, powitawszy wszystkich przy wejściu, może potem swobodnie krążyć wśród gości i częstować ich ostrygami. Ale niefortunnie się składa, gdy ostatni gość przybywa tylko na piętnaście minut przedtem, za­nim pierwszy gość się pożegna. Co więcej, podczas gdy przy drzwiach trwa wymiana grzeczności, wśród tych, którzy przybyli wcześniej, mogą się dziać rzeczy najbardziej przerażające. Biedna pani X, wdowa, zo­stała porzucona w kącie jak wrak. Pan i pani Y, nowo przybyli, którzy nie mają tutaj nikogo znajomego, rozmawiają z sobą w drugim kącie. Jeśli idzie o bisku­pa Z, gościa honorowego, to w ogóle nikt z nim nie roz­mawia. Przy drzwiach wiodących na taras jakiś gość przypadkowo stłukł szklankę, zamieniając dywan w pole minowe z rozbitego szkła. Doktor Alpha, który przybył wcześnie, żeby móc pojechać potem na inne przyjęcie, stwierdził, że jego sportowy wóz został za­blokowany przez samochód pani Omegi, w którym zepsuł się hamulec.


Po odjeździe ostatniego samochodu...

Z kuchni dolatuje złowieszczy zapach spalonych grzanek, a hol wejściowy jest w połowie za­rzucony płaszczami, które spadły z krzeseł. Po odjeź­dzie ostatniego samochodu gospodarz i gospodyni pa­dają na krzesła, każde z potężną szklanką whisky. „No, mamy to już z głowy" - dochodzą do zgodnego wnio­sku i w jakimś sensie mają słuszność. Ale jakim kosz­tem zdrowia, potu i łez? Dwoje ludzi usiłowało wyko­nać pracę sześciu osób. Każde mogło pracować za trzech, ale na nic się to zdało, skoro musieli robić wszystko równocześnie. To, czego usiłowali dokonać, było niewykonalne.

Sukces odniesiony w tej dziedzinie gościnności da się wymierzyć dwojako: po pierwsze, ilością hałasu, a po drugie, późną porą, o której ludzie się rozjeżdżają.

Przyjęcie, w którym uczestniczą odpowiedni ludzie w odpowiedniej ilości, częstowani odpowiednimi napo­jami i pikantnymi zakąskami na papierowych serwet­kach w odpowiednich odstępach czasu, wywoła gwar rozmów, który osiągnie punkt kulminacyjny mniej więcej w 90 minut potem, kiedy przyjęcie miało się rozpocząć. Hałas ten da się wymierzyć w decybelach, co daje jasne pojęcie o względnym sukcesie przyjęcia. Dysponujemy jednak jeszcze innym, dodatkowym te­stem, do którego potrzebny jest tylko zegarek. Skoro cocktail ma się rozpocząć o 6.30, ostatni gość powinien przybyć o 7.15, hałas powinien wzrastać crescendo do godziny 8, a pierwsze pożegnania powinny nastąpić wkrótce potem. Pierwsze odjazdy nic nie znaczą, ci goście bowiem mają inne obowiązki - a już i tak są spóźnieni. Decydującego testu dostarcza obserwacja, czy te nieuniknione pożegnania wywołują lawinę na­stępnych. Jeśli tak się dzieje i ostatni gość odjeżdża, powiedzmy, o 8.10, przyjęcie trzeba uznać za raczej nieudane. Z tego czy innego powodu ludzie chętnie je opuszczają. Naprawdę udane przyjęcie funkcjonuje jak potężny magnes, od którego siłą trzeba odrywać żelaz­ne opiłki. Wczesne odjazdy przechodzą nie zauważone i hałas lekko tylko się zmniejsza o 8.15. Niektórzy goś­cie żegnają się o 8.30, lecz pewna ich ilość - technicz­nie zwana „rdzeniem" - o 9 wciąż jeszcze hałaśliwie rozmawia i ostatnia grupa odjeżdża mniej więcej o 9.10. Przy tym następstwie wydarzeń przyjęcie moż­na uznać za sukces.

Lecz cóż powiemy, jeśli przedłuży się ono jeszcze bardziej? Niektórzy dawni mieszkańcy Singapuru za­pewne pamiętają pewne przyjęcie, wydane przed wielu laty na płaskim dachu jednego domu w Sepoy Lines. Gości początkowo było około stu (problem służby nie istniał) i w większości przybyli około godziny 7. Więcej niż połowa z nich była tam jeszcze o 9, gdy zaczęto podawać jedzenie - łapki kurcząt i mięso z rożna przy­prawione korzeniami sposobem malajskim - i aż do 10.30 nie rozpoczęto ogólnego żegnania się. Gospodarz, kawaler, profesor anatomii, otoczony był potem „rdze­niem" złożonym z jakiegoś tuzina mężczyzn. Ich roz­mowa była tak interesująca, że północ minęła nie za­uważona. Ze szklankami whisky, jako głównym źró­dłem ich natchnienia, weszli następnie w końcową (lub teologiczną) fazę euforii. (W owym czasie leżeli na po­dłodze, z przyczyn technicznych, o których nie ma po­trzeby tutaj rozprawiać). Około 3 nad ranem rozpra­wiali, oczywiście, na temat zagadki wszechświata. Oko­ło 4.10 rozwiązali ją, dochodząc wkrótce potem do wniosku, że czas już wrócić do domów. Nazajutrz ro­zeszła się plotka, że gospodarz ukrył za chińskim pa­rawanem magnetofon i że był teraz jedynym posia­daczem tajemnicy dręczącej ludzkość od czasu po­wstania najwcześniejszej cywilizacji. Gdyby to była prawda, moglibyśmy słusznie dojść do wniosku, że przyjęcie - sądząc po jego rezultatach - było więcej niż potrzebne. Mylilibyśmy się jednak, dowodząc, że najlepsze przyjęcia cocktailowe powinny trwać do wczesnych godzin porannych, gdyż tak było tylko na Dalekim Wschodzie, i to w pewnym okresie. Gdy nie ma chińskich służących i malajskich szoferów, sytu­acja jest zupełnie odmienna. Pozbawieni tego rodzaju pomocy gospodarz i gospodyni obudziliby się z kacem, by ujrzeć wokół siebie obraz nędzy i rozpaczy. Najlep­sza poprzednia zabawa nie potrafiłaby zmobilizować ich do zadań, które potem by ich oczekiwały. I ta wła­śnie świadomość leży u podłoża ostatniej zasady rzą­dzącej tą formą rozrywki: zasady, że wszystko musi być uprzątnięte, zanim gospodarz i gospodyni położą się spać. Jakąkolwiek niechęć wzbudzałaby ta praca, należy ją wykonać natychmiast. Poranne słońce nigdy nie powinno bezlitośnie padać na sterty popiołu z cy­gar i stłuczone szkło, puste butelki i resztki zakąsek. Dla każdego szanującego się domu byłby to krok w kie­runku zniszczenia i zguby. Można wybaczyć przespanie następnego dnia (którym jest niedziela), lecz nie można dopuścić do tego, by rozbudzone oczy spoczęły z odrazą na bałaganie pozostałym z poprzedniej nocy. Jeśli na­wet nie mamy krzepy naszych dziadków, to nie ma po­wodu, żebyśmy byli dekadentami aż do tego stopnia.

5. DZIECI

Powiększanie się rodziny było kiedyś prawie nie­uniknionym rezultatem małżeństwa, przy czym jedynie duża śmiertelność niemowląt regulowała nadmiar przy­rostu naturalnego. W społeczeństwach prymitywnych dzieci uważano za rodzaj ubezpieczenia społecznego, przyjmując, że będą się one opiekować rodzicami, gdy ci się zestarzeją. Obecnie istnieje większa możliwość wyboru i ludzie często rozmyślnie bywają bezdzietni przez szereg lat lub przez całe życie. Kiedy zdarza się ciąża, jest ona zwykle wynikiem rodzicielskiej decyzji, nasuwającej przypuszczenie, że - przynajmniej po­czątkowo - pragnęło się potomka. Decydując się więc na założenie rodziny, dane małżeństwo kieruje się dwo­ma możliwymi motywami. Żona wie, że jako kobieta zdolna jest do dwóch poważnych doznań: małżeństwa i macierzyństwa. Gdy doświadcza obydwóch, czuje się pod tym względem równa każdej innej kobiecie, lecz gdy tylko jednego, może odczuwać pewien niedosyt; za­pewne tym większy, gdy nie doznaje żadnego z nich. Mąż ze swej strony musi uznać te potrzeby żony, pra­gnącej uzyskać pełnię życia, częściowo wiedziony uczu­ciem, częściowo zaś zdając sobie sprawę, że jej nie­zadowolenie doprowadzi do rozkładu małżeństwa. Mo że on jednak mieć swoje własne powody, dla których pragnie potomstwa.


...traktując dziecko jako chwilowy kłopot.

Może tu chodzić o rodzinne, na­zwisko, o dziedzictwo lub podtrzymanie tradycji. Jest to tym wyraźniejsze, gdy rodzina należy do szacow­nych, lecz nawet bardziej przeciętni ludzie mogą pra­gnąć, by majątek rodzinny dziedziczył ktoś obdarzony zdolnościami i talentem. Z rozmaitych powodów (nie­które z nich są trudno uchwytne) mężczyzna może pra­gnąć syna, a co więksi pesymiści mogą chcieć kilkorga dzieci, licząc się z utratą niektórych z nich. W przeci­wieństwie do żony mąż patrzy zwykle dalej w przy­szłość, traktując dziecko jako chwilowy kłopot, nie­zbędny po to, by w końcu uzyskać następcę. Być może, jest dość rozsądny, żeby uwierzyć, iż syn potrafi osią­gnąć to, czego ojciec nie potrafił. Dlatego może zacząć myśleć bardziej o szczęściu rodziny niż o osobistych celach.

We współczesnym świecie osobliwie lekceważy się problem rozmnażania się ludzi, może po części dlatego, że wnioski, jakie wyciągnęlibyśmy z tych rozważań, byłyby zapewne sprzeczne z wszystkimi naszymi ide­ałami religijnymi i politycznymi. Jest rzeczą dość oczy­wistą, że wyjątkowe uzdolnienia są często wynikiem rozmnażania się rodu, w którym rozmaite zdolności już się przejawiły. Robotnik rolny, który zostaje gajowym, żeni się z córką policjanta, a jego najstarszy syn zdo­bywa kwalifikacje chemika. Poślubiając nauczycielkę, chemik ma dzieci, z których jedno zostanie dentystą. Stomatolog, jak dentysta woli się nazywać, poślubia córkę uczonego i z dumą obserwuje karierę młod­szego syna, który zostaje kardiologiem o międzynaro­dowej renomie. Druga żona kardiologa jest córką i spadkobierczynią wybitnego finansisty, a jej dzieci mogą pozwolić sobie na szukanie szczęścia na arenie politycznej. Jedno z nich kończy karierę na stanowisku

ministra spraw wewnętrznych, wchodząc do Izby Lordów jako pierwszy wicehrabia Jakmutam. W tej kolejności nie ma nic niezwykłego. Zdolności odziedzi­czone po ojcu mogą być wartością raczej stałą, lecz w każdym pokoleniu coś do nich dodano i polityk (przyjmijmy) jest rzeczywiście bardzo bystry. Lecz co dzieje się potem? Czy wielce czcigodny minister wy­czerpuje już całą rodową inteligencję i energię, pozo­stawiając po sobie synów słabych i tępych? A mo­że istnieją przesłanki, by wierzyć, że następne pokole­nie będzie jeszcze świetniejsze? Za mało wiemy na ten temat, co więcej, nie bardzo zgadzamy się, jak należy mierzyć dalsze sukcesy. Wiemy tylko, że syn znakomi­tego ojca ma zwykle mniej powodów do podejmowa­nia wysiłku, a w każdym razie może się czuć niezdolny do współzawodniczenia z osiągnięciami przeszłości. Woli raczej zaniechać walki i pisze biografię ojca, a żo­nę dobiera sobie dobrze urodzoną i piękną, przy czym najprawdopodobniej pozostaje bezdzietny. W braku jakiejś nadającej się do przyjęcia teorii w tym przed­miocie możemy przynajmniej dość dokładnie poznać sposób, w jaki rodzina dochodzi do świetności i potęgi. Możemy zatem przyjąć jako fakt, że B, który zawdzię­cza start swemu ojcu A, musi czuć się odpowiedzialny za zapewnienie swemu synowi C jeszcze lepszej pozy­cji. Jego poczucie dumy rodzinnej jest ostatecznie zro­zumiałe, a korzyść, jaką odnosi z tego społeczeństwo - jasna. Z drugiej strony, rozwój rodziny, której wszyst­kie pokolenia są matołkowate i leniwe, nie służy żad­nemu specjalnemu celowi. Ród, który należy zachęcać do rozwoju, to ród, który się ulepsza.

Przyjmując zatem, że chcemy mieć dzieci, musimy następnie zdecydować, jaka ma być ich ilość. Wszyst­kie światłe umysły odrzucają jedno dziecko, ustanawia­jąc w ten sposób dwoje jako minimum, dość jednak niewystarczające do utrzymania populacji na jej obec­nym poziomie. Można by myśleć, że rodzina składająca się z jednego chłopca i jednej dziewczynki jest dobrze zrównoważona, lecz w tym wypadku zbytnio się ufa, że syn się odchowa. Wobec faktu, że jakaś choroba lub katastrofa może spowodować wygaśnięcie męskiej linii rodziny, istnieją uzasadnione powody, żeby mieć re­zerwę. Mając ją zapewnioną, większość ludzi uważa rodzinę za kompletną. Jeśli wzrasta ona dalej, dzieje się tak często dlatego, że przeważają w niej córki, jak np. gdy drugie dziecko (lub nawet trzecie) jest dziew­czynką, a w rodzinie wciąż jest jeden tylko syn lub na­wet nie ma żadnego. Mnożą się zatem córki, ponieważ pragnie się syna. Jednakże duża rodzina, składająca się z pięciorga lub większej jeszcze ilości dzieci, nie jest na ogół pożądana. Bo jeśli ma ona zapewnić dzieciom dobre wychowanie, to tylko kosztem poświęcenia się rodziców. Pięcioro dzieci przy średnim między nimi odstępie dwóch lat to mniej więcej ćwierćwiecze spę­dzone wśród zmian pieluch i doglądania gospodarstwa. Ten stan rzeczy usprawiedliwia jedynie założenie, że dzieci są ważniejsze od rodziców. Ale czemu miałoby się tak zakładać? Z pewnością istnieją przypadki, w których ten fakt jest oczywisty, lecz teoria, mówią­ca, że rodzice zawsze powinni żyć dla swych dzieci, jest absurdem. To prawda, że syn może być Izaakiem Newtonem, lecz ojciec może być Janem Sebastianem Bachem. Oczywistym absurdem jest wniosek, że każda następna generacja jest lepsza od poprzedniej - i ta­ki wniosek nie prowadzi donikąd.

Pierwsze dziecko pojawia się zwykle w dwa lata po zawarciu małżeństwa i zdaje się, że tak jest najlepiej. Gdyż małżeństwo zawarte jedynie z powodu roman­tycznej miłości trwa przeciętnie około dwóch lat i koń­czy się z jednej lub z drugiej strony odkryciem, że ktoś inny jest jeszcze bardziej romantyczny. Pierwsze dziec­ko zjawia się więc raczej we właściwym czasie, przy­dając element trwałości związkowi dwojga partnerów, który inaczej mógłby się rozpaść. Nie ma wśród mał­żeństw powszechnej tendencji do przedłużania okresu bezdzietności, istnieje jednak, jak widzieliśmy, skłon­ność do zawierania małżeństw w młodym wieku; w re­zultacie pewna ilość młodych osób żyjących w związku małżeńskim miała dość czasu, by znaleźć jakiś obiekt zainteresowania poza domem. Odkładanie przyjścia na świat pierwszego dziecka nie będzie tu lekarstwem, gdyż może to zagrozić samemu małżeństwu. Wychodząc za mąż w osiemnastym roku życia i mając pierwsze dziecko w dwudziestym, dzisiejsza panna młoda wcho­dzi w ten sposób w okres dwudziestu, dwudziestu pię­ciu lat, w czasie których jej czynności będą polegały głównie na spełnianiu obowiązków macierzyńskich. Jeśli przyjmiemy, że ów okres zakończy się, gdy pier­wsze dziecko osiągnie wiek (powiedzmy) czternastu lat, żona i matka będzie miała, powiedzmy, czterdzie­stkę, gdy będzie mogła odpocząć. Jest to trochę za póź­no, żeby uczyć się jakiegoś zawodu, a za wcześnie, by przejść na emeryturę. Niektóre kobiety mogą pocieszać się perspektywą zostania babką, lecz nie jest to, względ­nie nie powinno być, zajęcie wypełniające całkowicie czas osoby będącej zaledwie w średnim wieku.

W tym miejscu moglibyśmy pokusić się o uwagę, że życie ma swoje ujemne strony, od których nie ma ucieczki. Lecz ten ostatni problem narodził się dopie­ro ostatnio i teoretycznie nie jest nieunikniony. Rodzi­ce zwykle zrzucali swoje obowiązki na niańki, dziew­częta do dzieci, guwernantki i wychowawców. Na niż­szych szczeblach społecznych dzieci oddawano do ter­minu w wieku lat siedmiu lub w ogóle już pięciolatki posyłano do pracy. Pogląd, że rodzice winni być osobiście odpowiedzialni za wychowanie swoich niedorosłych dzieci, jest poglądem dwudziestowiecznym. Pe­wien pamiętnikarz wiktoriański wspomina, że jego ojciec rozmawiał z nim tylko przy jednej okazji. Inny wiktoriańczyk chwali spacerującą niańkę za ładny wy­gląd powierzonych jej opiece dzieci - nie rozpoznając w nich - swoich własnych. Przybrani rodzice mieli istotne znaczenie dla osiemnastowiecznego stylu ży­cia, po części dlatego, że dzieci z miasta zwykle wychowywano na wsi. Wciąż jeszcze żyją damy, które właściwie zupełnie nie widywały swych latoro­śli w dzieciństwie i pamiętają, że także ich rodzice mieli tylko jakiś nieokreślony wpływ na pokój dziecin­ny, gdzie one same były wychowywane. Mając pod do­statkiem służby domowej, matka mogła widywać swe dzieci tylko przez kilka minut dziennie, a ojciec mógł z łatwością uniknąć widywania ich w ogóle. Obecnie, w zmienionych okolicznościach, rodziny żyją w sposób, który ludzie zaczęli uważać za „naturalny" i przyno­szący rezultaty, których nie można było przewidzieć. To, co może (lub nie) przynieść korzyść dzieciom, stwarza z pewnością dodatkowe utrudnienia rodzicom. W ciągu całych lat nerwowego napięcia, w ciągu po­łowy życia, ich codzienna rozmowa musi się zniżać do poziomu dzieci lub niedorostków. W ten sposób zatrzy­muje się ich rozwój umysłowy.

Niewiele osób zdaje sobie sprawę, do jakiego stopnia nasz umysł rozwija się (lub opóźnia w rozwoju) dzięki rozmowie. Naszą inteligencję możemy zawdzięczać wy­chowaniu, lecz jej praktyczna użyteczność wzrasta po­przez dyskusję. Uczymy się od siebie nawzajem po­przez perswazję i argumentację, poprzez żart i rozsądne rozważania. Najwięcej uczymy się poprzez kontakty z ludźmi wybitnymi, których wiedza i błyskotliwość zmusza nas do milczenia. I o ile nasza inteligencja wyostrza się dzięki takim kontaktom, o tyle przytępia się, gdy rozmawiamy z ludźmi głupimi. Starania, jakie po­dejmujemy dla kształcenia młodocianych i niedojrza­łych, kończą się tym, że sami zniżamy się do ich po­ziomu. Zdobywają oni dojrzałość naszym kosztem, gdyż wysiłek, jaki wkładamy w wyjaśnienie im ABC, przeszkadza nam samym w zrozumieniu JKL. Karą za nauczanie jest opóźnienie własnego rozwoju. Widzimy, że jest to niemal regułą wśród nauczycieli, których los polega na tym, że uważa się ich za istoty mniej niż doj­rzałe. Nie zwracamy uwagi na to, że rodzice muszą po­nosić nieco podobne szkody. Nie możemy też zdać sobie sprawy z ograniczeń umysłowych pomniejszających nasze horyzonty. Umysł nasz, którego poziom należało­by ocenić, jest sam naszym jedynym miernikiem. Nie mamy sposobu dowiedzenia się, o ile inteligentniejsi moglibyśmy-być w innych okolicznościach. A mimo to wciąż pozwalamy na przytępianie naszego umysłu. Gdy rodzina wiktoriańska zbierała się wokół jadalnego sto­łu, zasadą było, że starsi rozmawiali, a młodzież słu­chała. Można było ograniczać zasięg rozmowy, niektó­re tematy omawiano po francusku, lecz dla młodych była to tylko sposobność do nauki. Mieli tym więcej okazji, żeby zdać sobie sprawę z własnej ignorancji i powiększyć zasób swego słownictwa. Dzisiaj nato­miast dzieci rozmawiają, a rodzice słuchają, przy czym żadna ze stron nie odnosi korzyści, a obydwie wyraźnie na tym tracą.

Pozwólmy - dla ilustracji - zebrać się przy kola­cji rodzinie współczesnej. Ojciec wrócił właśnie z mia­sta do podmiejskiego osiedla, dzieci wróciły ze szkoły. Nie licząc rodziców, rodzina składała się z dwóch có­rek, Joan i Rachel (jedna ma dziesięć, a druga siedem lat), i z jednego syna, Timothy, lat pięć. Dziewczęta chodzą do tej samej szkoły, lecz Timothy uczęszcza do pobliskiego przedszkola. Ukryty magnetofon prze­kazuje potomności następującą rozmowę:


Ojciec: No, Timothy, czego uczyłeś się dzisiaj w przedszkolu?

Timothy: Niczego.

Ojciec: Więc co robiłeś?

Timothy: Piekliśmy jabłka i robiliśmy krem.

Matka: A przedtem?

Timothy: Kiełbasę i fasolę.

Rachel: Timothy tylko o tym myśli.

Timothy: Nieprawda! Nieprawda! Nie znoszę cię!

Matka: No, no. A ty, Joan?

Joan: Mamy nową panią. Nazywa się Miss Crawley i wszystkie uważamy, że jest cudowna... tylko nosi okulary.

Rachel: Założę się, że chcesz zostać jej ulubienicą.

Joan: Oh, zostawiam to Dianie.

Rachel: Która, zdaje mi się, jest pierwsza we wszyst­kim.

Joan: Nie, w rysunkach nie. Miss Crawley sądzi, że ja mam prawdziwe zdolności.

Rachel: Większe niż do czytania Biblii?

Joan: Obiecałaś, że nie będziesz o tym mówiła...

Rachel: Oh, zapomniałam. Ale to było zabawne, cho­ciaż... to wszystko, co pisałaś, że Ezaw był czarodzie­jem...

Joan: Zamknij się, Rachel! (krzyczy:) Zamknij się!

Matka: Nie hałasujcie tak bardzo, dzieci. Tim, zna­lazłeś swoją książeczkę' z obrazkami? Była na stole w kuchni.

Timothy: Tak, wspaniała. Jest tam kot, Klaudiusz, i nie umie pływać, ale chce zjeść rybę. Staw jest taki (rysuje palcem po stole), tutaj jest płot, a tam psia buda, a w niej buldog, on się nazywa Crusty i nie znosi ko­tów. Klaudiusz ma długą, długą wędkę, taką długą

(szeroki gest), z haczykiem na końcu, i zarzuca ją (gest, którym Timothy przewraca kubek z mlekiem)... Matka: Przynieś ścierkę i szybko to wytrzyj. (Porzą­dek zostaje stopniowo przywrócony).

Rachel: Ta twoja książeczka jest w każdym razie głupia, taka dla dzieci. Timothy: Nieprawda. Nieprawda! (Płacze). Matka: Nie powinnaś tak mówić, Rachel. Widzisz, książka ciebie nie interesuje, bo jest dla chłopców. Ti-mowi się podoba.

Joan: Pomaga mu w dowodzeniu gangiem. Rachel: On nie ma żadnego gangu. Timothy: Mam, mam! I mój gang zawsze zwycięża drugi gang.

Rachel: Jaki drugi gang?

Timothy: Freddy'ego i Michaela. Nigdy nie zgad­niesz, jaki kawał zrobiliśmy im dzisiaj. Joan: No, opowiedz.

Timothy: Dobrze. Wykopaliśmy dużą dziurę, taaaa-ką głęboką i naleliśmy tam wody. A potem położyliśmy na to liście i ziemię i to wyglądało jak trawa. Kiedyśmy uciekli i oni nas gonili, wszyscy w to powpadali, o tak - szast, prast! (gwałtowne gesty, ale matka zdą­żyła usunąć kubek z mlekiem).

Rachel: Więc to ty i Teddy wykopaliście tę dziurę w trawniku przed przerwą obiadową?

Joan: Pewnie, 'że oni. Szczęście, że Miss Medhurst w nią nie wpadła (śmiech).

Rachel: Powiem wam, kto powinien w coś wpaść:

Rosemary.

Joan: Która Rosemary?

Rachel: Rosemary Brent. Nasza nowa dyżurna. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie ją wybrano. Nie jest nawet mądra, choć jest taka brzydka i spędza cały czas na czyszczeniu tablicy.



Joan: Myślisz, że to ciebie powinno się wybrać?

Rachel: A czemu nie? Nie robiłabym tyle zamiesza­nia co ona. Wszystkie uważają, że ona jest drętwa. Sally przezywa ją Rosemary Drętw.

Joan: Myślałam, że już dawno powiesz coś o Sally.

Rachel: To moja najlepsza przyjaciółka. Wczoraj już nią nie była, ale dziś jest już znowu. Czytamy razem tę samą książkę o źrebakach. Tam jest klaczka, która się nazywa Prudence, i nikt nie przypuszcza, że ona będzie dobrze biegać, ale Jill bardzo ją kocha i trenuje ją w tajemnicy. Pewnego razu Prudence znika i wszy­scy myślą, że ją ukradziono.

Joan: A ja się założę, że ona w końcu zdobędzie pierwszą nagrodę!

Rachel: Nie doczytałyśmy jeszcze do końca. Jeszcze się zastanawiamy, czy to może Cyganie ją ukradli i ka­żą jej pracować w cyrku albo coś podobnego.

Matka: Ja myślę, że to się szczęśliwie skończy. Dzi­siaj mamy do wyboru: pudding, krem czekoladowy albo placek z agrestem. Komu co dać? (Zamieszanie, podczas którego dzieci wybierają, przy czym zmieniają zdanie, a Timothy chce mieć wszystko).

Rachel (podsumowuje): Ważne w tej książce jest to, że nie ma w niej chłopców, tylko dziewczęta i konie, i pies, który się nazywa Larry.

Timothy (mruczy): A w mojej książeczce nie ma dziewczyn...

Rachel: Jill ogromnie przejmuje się pokazem skoków i chce, żeby Prudence zwyciężyła, więc kiedy zastaje stajnię pustą, wpada w rozpacz. Sally płakała w tym miejscu, ale ja nie - i jej matka zawiadamia policję. Ciekawa jestem, czy ją naprawdę ukradli, czy tylko jakoś zginęła? Joan: Nie martwiłabym się tym zanadto na twoim miejscu.

Timothy: Ja już skończyłem. Mogę iść?

Matka: Zaczekaj, dopóki wszyscy nie skończą. Po-> tem możesz robić, co chcesz.

Timothy: Oh, pośpieszcie się!

Matka: Nie bądź taki niecierpliwy, Tim. Czy tatuś zjadłby jeszcze coś?

Ojciec: Nie, dziękuję.

Matka: No, to zdaje się, że skończyliśmy. Rachel i Tim, sprzątnijcie ze stołu, a Joan pomoże mi w kuch­ni. Czy jest coś w telewizji, co dzieci chciałyby zoba­czyć? Sprawdźmy: wtorek, mamy „Wyścig kosmicz­ny" o pół do siódmej, dla tych, co skończyli już pracę w gospodarstwie...

Los każe rodzicom słuchać codziennie tego rodzaju rozmów; a nie jest to gadanina półgłówków, lecz roz­mowa dzieci zupełnie inteligentnych. Gdy dzieci będą starsze, poprawią się może o tyle, że będą zadawać py­tania, które mogą niekiedy pobudzać do myślenia. Że­by na nie odpowiedzieć, rodzice mogą czuć się zmu­szeni szybko czegoś poszukać w Bibliotece Publicznej. Jednakże całymi latami pytania są na poziomie ele­mentarnym i wymagają jedynie odpowiedzi najprost­szych, a są to właśnie lata, w ciągu których rodzice powinni rozwijać się umysłowo. Pierwszą ofiarą jest matka, lecz błędem byłoby myśleć, że ojciec nie po­nosi żadnych szkód. Bo jeśli ona zmuszona jest zniżać się do poziomu dziecięcej rozmowy, to on zniża się do poziomu żony. W średnim wieku oboje mają pustkę w głowach.

Rozwój umysłowy lub jego opóźnienie można z grub­sza ocenić na podstawie znajdującej się w domu lite­ratury. Jeśli nie ma żadnych książek, możemy chyba dojść do wniosku, że niewiele tu mogło się rozwijać. Częściej jednak książki przedstawiają kolejne fazy naszego rozwoju. W przeciętnym domu mogą zatem znaj­dować się przede wszystkim dzieła, które ojciec studio­wał zdobywając zawód, powiedzmy, dyplomowanego księgowego. Do nich mogą dojść nieliczne ostatnie wy­dania z tej samej dziedziny, niekiedy z nie rozciętymi kartkami. Jeśli matka studiowała kiedyś ekonomikę domową, będą tu także jej skrypty wraz z kilkoma nowszymi książkami kucharskimi. Trzy lub cztery to­miki poezji ukazują minioną fazę z wczesnego okresu małżeństwa, a rozmówki hiszpańskie są dla niej pa­miątką roku, w którym rzeczywiście odbyła z mężem podróż do Andaluzji lub do Meksyku. Jeśli sądzić po datach wydania, od kilku lat nie kupiono jednak żad­nych innych książek z wyjątkiem, być może, podręcz­nika ogrodnictwa lub stolarki. Następnie mamy książki dla dzieci, łącznie ze słownikiem, atlasem i encyklope­dią dziecięcą, do której dzieci zaglądają, żeby dowie­dzieć się tego, czego rodzice zapomnieli lub czego ra­czej nigdy nie wiedzieli. W końcu mamy tanie wydania kieszonkowe, kupowane do pociągu, przeważnie kryminały, a na dodatek może kilka numerów „Readers Digest". Tak wyglądałby zasób książek w przeciętnym domu mieszczańskim; świadczą one wymownie, że roz­wój umysłowy rodziców zatrzymał się z chwilą naro­dzin pierwszego dziecka. Nie ma dowodów na to, żeby rozwijały się ich zainteresowania, zmieniały upodoba­nia, nie ma żadnych oznak entuzjazmu dla dramatu lub historii, dla nauk ścisłych lub zagadnień współcze­snych. Zasób wiedzy rodziców został przez nich nabyty w szkole lub w college'u. Nic nie wskazuje na to, żeby interesowali się antykami lub rzeźbą, religią lub ba­letem. Wydaje się, że przestali się rozwijać, odkąd za­częli mieć dzieci.

Czy to przesada? Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy twierdzić, że rodzice stają się aktywni umysłowo po ułożeniu dzieci do łóżek. Jeśli mają kogoś, kto by zo­stał przy małych, mogą iść na koncert, na interesujący film, zająć się polityką lub zbierać znaczki pocztowe. Wszystkie te możliwości istnieją, lecz dla większości ludzi pozostają one tylko możliwościami. Można uznać za fakt, że przeciętna matka jest wieczorem zupełnie wyczerpana, a przeciętny ojciec niewiele mniej. Smutną konsekwencją tego stanu jest to, że mają oni mniej do zaofiarowania dorastającym dzieciom. Poświęcając im czas i energię w ich najmłodszych latach, nie mają nic, czym mogliby dzielić się z tymi samymi dziećmi, gdy są nieco starsze. Idealny ojciec to ten, który potrafi rozmawiać o skałach i o roślinach, o legendach i o gwiazdach, wzbogacając w ten sposób życie dziecka, które chce słuchać. Idealna matka powinna pomóc cór­ce w ocenie poezji i muzyki, przyrody i sztuki. Jed­nakże w okresie, w którym dzieci gotowe są słuchać, rodzice nie mają im już nic do powiedzenia. Wiktoriań­skim dzieciom mówiono, że ma się je widzieć, lecz nie słyszeć. Było to może bardziej teorią niż praktyką, lecz zasada, że nie powinny nigdy zabierać głosu nie pytane, bywała (w niektórych domach) przestrzegana dość kon­sekwentnie. W rezultacie przyśpieszało to często roz­wój intelektualny dzieci, przynajmniej od chwili opu­szczenia przez nie pokoju dziecinnego. Fakt, że tylko częściowo rozumiały to, co słyszały, był sam w sobie użyteczną lekcją pokory, uświadomieniem, ile jeszcze trzeba się nauczyć. Nowocześni eksperci wychowania produkują książki dla dzieci, których słownictwo po­trafi zrozumieć umysł najmniej dojrzały. Lecz inteli­gentne dziecko o wiele bardziej bawią słowa początko­wo dlań niezrozumiałe, a jeszcze bardziej zdania, zna­czące coś przeciwnego, niżby się wydawało. Dla ćwi­czenia umysłu dziecku potrzebne jest słuchanie inteligentnej rozmowy, z której może zrozumieć zaledwie urywki. Daje mu to materiał do rozmyślań na później. Lecz ten rodzaj edukacji zależy właśnie od tego, żeby dzieci były widziane, a nie słyszane, gdyż jeśli raz pozwoli im się przerywać starszym, rozmowa przestanie być inteligentna i poziom jej się obniży. Do­puszczając dzieci do rozmowy, pozbawia się je okazji stania się dorosłymi. Mogą one naprawdę, już po skoń­czeniu szkół, pozostać bardzo dziecinne.

Nie istnieje, być może, całkowite rozwiązanie pro­blemu starszego i młodego pokolenia, lecz szkoła z in­ternatem przynosi tu pewną ulgę, której nie sposób nie docenić. Słuchamy najrozmaitszych argumentów wy­chowawczych za i przeciw internatowi, lecz większość z nich nie bierze pod uwagę dwóch zasadniczych jego korzyści. Pierwsza z nich wynika z faktu, że najtrudniej jest kierować własnymi dziećmi. Wobec dzieci cu­dzych można być beztrosko bezlitosnym, mówić im, co dostaną na kolację, lecz nigdy nie pytać, co by wolały, ustalać godziny pójścia do łóżek bez względu na pro­gram telewizyjny i od razu karać je za nieposłuszeń­stwo lub niegrzeczne zachowanie się. Znając wszystkie te reguły, rodzice (przeciwnie) wahają się przed wpro­wadzeniem ich w czyn. A może dziecko, od chwili gdy już opuści dom, będzie z gniewem wspominać swoje wychowanie i zostanie dla rodziców stracone? Obawa przed tym zrażeniem się do rodziców sprawia, że są oni pobłażliwsi w o wiele większym stopniu, niż byliby wobec dzieci, którymi nie są zainteresowani osobiście. Jedyną na to radą jest robić przez zastępcę to, czego nie chce się robić samemu. Stąd średniowieczna prak­tyka terminowania pociągała za sobą wymianę dzieci w wieku lat siedmiu. Współczesnym jej ekwiwalentem jest internat, gdzie główny atut nauczyciela polega na tym, że nie jest on ojcem ucznia. Nie musi starać się o zdobycie jego uczuć, lecz tylko o szacunek, stosując przy tym wszelkie surowe metody, jakie tylko mogą być potrzebne. W konsekwencji panuje dyscyplina, i porządek, a wychowawca często, stopniowo, zaczyna cieszyć się sympatią, której - jakby się to z początku wydawało - nie zdobędzie.

Jeszcze ważniejszy problem polega na tym, że inter­nat skraca okres, w którym rodzice muszą wysłuchiwać dziecięcej paplaniny. Przy trójce dzieci w odstępach dwuletnich wyrok ten może w ten sposób zostać zre­dukowany z lat (powiedzmy) dwudziestu do dwunastu. Nadejdzie moment, gdy ojciec będzie mógł wrócić do kółka dramatycznego, a matka podejmie eksternistycz­ne studia języków. Będą mogli kontynuować swoje przerwane zainteresowania fotografią, podróżami,' ry­bołówstwem morskim czy golfem. Istnieją małżeńst­wa, które chętnie skorzystają z tej okazji. To prawda, że inne (zwłaszcza matki) doznają wstrząsu na myśl o rozstaniu się z dziećmi do chwili, w której stanie się to nieuniknione. Przyjemność, jaką dawało im obco­wanie z małymi, była większa od niewygód i z lękiem myślą o domu milczącym i prawie pustym. Matki z oburzeniem zaprzeczą, jakoby ich umysł uległ ogra­niczeniu wskutek kontaktu z niedojrzałą młodzieżą. Słabą stroną tego twierdzenia jest fakt, że żaden czło­wiek nie może sobie zdać sprawy z ograniczenia swego umysłu, żaden nudziarz nie orientuje się, jakim stał się nudziarzem. Prawdą jest, że dla człowieka inteli­gentnego poczucie wolności powinno być większe niż poczucie jej utraty.

Odejście od dzieci i zajęcie się innymi sprawami mo­że wydawać się postępowaniem ludzi o oschłym sercu, lecz jednego możemy być pewni, a mianowicie, że naj­większą korzyść odnoszą z tego same dzieci. W później­szej młodości bowiem będą miały do czynienia z ro­dzicami, którzy sami dojrzeli i rozwinęli się. Zamiast matki, pochylonej nad albumem rodzinnych fotografii i pokazującej, jaka słodka była Julia, gdy miała trzy latka, dzieci będą miały kogoś bardziej interesującego, do kogo będą mogły się zwrócić: kobietę aktywną i pełną rozmaitych idei, nie zaś obsesyjnie zajętą wy­łącznie macierzyństwem. Gdyby mogły wybierać, wie­my dokładnie, którą z tych osób by wolały i która była­by im bardziej potrzebna. Przyjmując, że pragną one rodziców, na których uczuciach mogłyby polegać, nie pragną takich, którzy z kolei liczą na dzieci, jako na swych towarzyszy. Najbardziej należy unikać postawy ludzi, którzy mówią całym swym postępowaniem (z wyjątkiem słów): „Opiekowaliśmy się tobą, kiedy byłeś mały, poświęciliśmy ci nasze życie, nie odmawia­liśmy ci niczego. Teraz jesteśmy starzy, a ty mógłbyś przynajmniej poświęcić trochę czasu mamie i tacie. To nie są duże wymagania". Lecz rodzice nigdy nie po­winni pozwolić na to, żeby stali się zależni od swych dzieci, a zwłaszcza od ich uczuć. Proces ściągania ro­dziców do poziomu rozmowy przedszkolaków musi od­bić się w końcu na samych dzieciach. Zahamowani w rozwoju, matka i ojciec pozostają w tyle za dziećmi i gdy dzieci odejdą, okazują się umysłowo otępiali.

Rodzicom, zapatrzonym we własne dziecko, pozostaje tylko perspektywa zostania dziadkiem lub babką. Lecz jest to okazja do popełniania tych samych błędów. To prawda, że istnienie babci rozwiązuje czasem problem opieki nad dzieckiem pod nieobecność rodziców, lecz z punktu widzenia kobiety trudno to nazwać karierą. Smutny to bowiem fakt, że małżeństwo zawarte bardzo wcześnie zmieniło model babci. Dziewczyna, która wychodzi za mąż w osiemnastym roku życia, może nią zostać, jeśli jej córka podobnie się pośpieszy, już w wieku lat 37. 38-letnia babka może grać tę rolę przez następne lat trzydzieści lub więcej. Jest to monstrualny okres czasu spędzanego na udzielaniu niepo­żądanych rad córkom i synowym. Jedynym rozwiąza­niem jest poświęcanie mniejszej uwagi dzieciom od samego początku. I przede wszystkim same dzieci ko­rzystają na tej mniej opiekuńczej postawie rodziców. Tam, gdzie matka i ojciec poświęcają się wyłącznie obowiązkom rodzicielskim, dzieci nabierają fałszywego pojęcia o własnej ważności. Traktując same siebie zbyt poważnie, sądzą, że ich punkt widzenia ma jakieś zna­czenie; że jedynie, one potrafią zrozumieć dzisiejszy świat i że przyszłość ludzkości zależy od tego, co one powiedzą lub uczynią. To poczucie posłannictwa skła­nia niektórych polityków do wiary w jakąś wcześniej­szą dojrzałość młodzieży. A rzecz w tym, że aby osiąg­nąć dojrzałość nawet w normalnym okresie, trze­ba - od samego początku - o wiele mniej mówić, a o wiele więcej się uczyć.

6. PRAWO PANI PARKINSON

Ten rozdział został napisany specjalnie z myślą o ko­biecie zamężnej, mającej dzieci w wieku szkolnym; o kobiecie, dla której życie bywa często zbyt trudne. Nie znaczy to jednak, żeby jej mąż miał ów rozdział pominąć, gdyż powinien on z pewnością poznać jej pro­blemy. Główny z nich to okresowe powtarzanie się dni krytycznych, chwil zmartwień, godzin, w których wy­daje się, że świat się kończy. Ze wszech stron zagraża klęska i ty (ty, pani domu) nie wiesz, czy krzyczeć, czy się modlić, czy włożyć głowę do gazowego piecyka. Rozpatrując tę sytuację, spójrzmy na nią - przede wszystkim - od zewnątrz. Przypuśćmy, po pierwsze, że to ktoś inny ma kłopoty; znajoma lub sąsiadka, ko­bieta, którą znamy jako osobę szacowną i spokojną, a która mieszka niezbyt daleko po przeciwnej stronie ulicy. Przypuśćmy następnie, że nazywa się ona (po­wiedzmy) Yardley i jest żoną urzędnika bankowego. Wyjrzawszy przypadkiem przez okno, orientujesz się, że dzieje się coś złego.

Tak, w domu Yardleyów coś nie jest w porządku, a ponieważ w nowoczesnym osiedlu podmiejskim żyje się jak w akwarium, więc możesz w tym uczestniczyć. Nasze najbardziej nowoczesne domy ze swymi oknami, przez które widać wszystko jak w kinie, z otwartą prze­strzenią, kruchymi ścianami i otaczającymi je trawnikami niewiele mogą ukryć przed tobą tajemnic. Jeśli Robinsonowie spod numeru 34 wydają przyjęcie, wie­dzą o tym wszyscy, którzy nie zostali zaproszeni. Gdy Jamesonowie spod numeru 31 kłócą się, o przyczynie kłótni dowiadują się natychmiast wszyscy w promieniu stu jardów. Lecz w tym wypadku nie ma kłótni ro­dzinnej i nie ma o nią obawy, gdyż Yardleyowie są zgodnym małżeństwem, a jednak Gwen jest wyraźnie wzburzona. Mówi podniesionym głosem, a takim sa­mym, tylko bardziej piskliwym, mówi jej jedyny syn (Tommy, lat cztery). Przed drzwiami stoi jakiś czło­wiek, a ty poznajesz w nim tego samego jegomościa, który wczoraj odwiedził ciebie. Roznosi on jakiś kwe­stionariusz, zawierający pytania mające na celu ba­danie opinii o wojnie atomowej. „Cz... czy... mó....mógł­bym - zaczął właśnie mówić - jako badacz opinii w tej okolicy..." Gwen z trzaskiem otwarła drzwi i przysłuchuje się słowom, od których przybysz za­pewne zawsze zaczyna wywiad. Nawet z tej odległości domyślasz się, że Gwen tłumi wściekłość. Nie jesteś osobą, która wtrącałaby się do sąsiedzkich kłopotów (Bóg świadkiem, że dość masz własnych), lecz jakieś napięcie tej sceny zatrzymuje cię przy oknie. Człowie­czek wyjaśnia, niewątpliwie, że bez interwencji Gwen świat będzie zgubiony. Wrogi nastrój Gwen świetnie daje się wyczuć na odległość kilku domów. Nagle na­stępuje wybuch o niemal atomowej gwałtowności. Właściwie słyszysz tylko słowa: „Proszę odejść!!”, lecz łatwo możesz sobie wyobrazić nawałnicę obelg wy­krzykiwanych przez Gwen. Kwestionariusz zostaje po­darty na strzępy. Przerażony człowieczek potyka się na ścieżce. Gdy biegnie do samochodu, potyka się je­szcze raz i pada na chodniku, rozrzucając „literaturę"; w chwilę później znika, a Gwen wygraża mu pięścią. Potem zatrzaskują się jej oszklone drzwi i słychać brzęk stłuczonej szyby. Ciszej już słychać trzaśniecie drzwi wewnętrznych, płacz Tommy'ego i dźwięk roz­bitej porcelany. Widocznie dla biednej Gwen jest to jeden z tych dni, gdy wszystko idzie na opak.

Czy ty sama miewasz takie dni klęski? Tak? A więc jakże one się zaczynają i jakie jest następstwo wyda­rzeń? Czy można ich uniknąć? Być może, doszłaś do wniosku, że są one nieodłączną cechą źle urządzonego świata i że nic na to nie można poradzić. Z pewnością mylisz się. Ponieważ diagnozę stawia się przed lecze­niem, naszym pierwszym krokiem musi być odtworze­nie przebiegu krytycznych wydarzeń. Często widzieli­śmy, jak to robią detektywi w telewizji.

- Odstaw ten mebel na swoje miejsce, otwórz okno i zgaś światło. Usiądź w fotelu, Watsonie. A teraz ja wejdę tymi drzwiami tak, jak musiał to zrobić morder­ca... Cóż widzę? Nic. Dlaczego? Ponieważ w pokoju pa­nują zupełne ciemności! - Holmesie, ależ to cudowne!"

Tę samą technikę należy zastosować do naszych wła­snych spraw, mniej melodramatycznych. Zacznijmy zatem od wymyślonej sytuacji, której mogłabyś stać się ofiarą. Mąż poszedł do biura, a dzieci do szkoły, dzień natomiast, przypuśćmy, jest zimny, mglisty i wil­gotny. Otrzymujesz list z domu towarowego zawiada­miający cię z ubolewaniem, że antyczna toaletka, którą tak chciałaś mieć, została tanio sprzedana komuś in­nemu. Dowiadujesz się przez telefon, że twoje plany wakacyjne wzięły w łeb, ponieważ hotel zniszczyła la­wina. Urzędnik oświadcza ci, że jest już za późno na zamówienie jakiegoś innego pokoju. Doręczają ci świa­dectwo szkolne Martina, otwierasz kopertę i rzucają ci się w oczy słowa: „brudny" i „leniwy". Grzanki przypalają się, wypełniając kuchnię czarnym dymem. Kawa przegotowuje się w dzbanku na płytce elektrycznej. Tłuczesz piękny i cenny okaz porcelany, talerz Royal Worcester, na którym zwykle podajesz ciasto. Wszyst­ko, ale to wszystko sprzysięgło się przeciw tobie. Wszy­stko wskazuje na istnienie spisku, który naukowo można by określić jako od dawna zakorzenioną złośliwość przedmiotów martwych.


Dlaczego zdarza się nam to wszystko?


Wyładowujesz swoje uczucia, odwołując wizytę u fryzjera, skarżąc się przez telefon sąsiadom na ich psa i zrzucając ze schodów świadka Jehowy. Kończy się to na drobnym wypadku samo­chodowym i na mandacie za niewłaściwe parkowa­nie.

Dlaczego zdarza się nam to wszystko? Skąd ten ciąg nieszczęść, klęsk i przerażenia? W emocjonalnym napięciu zadajemy te pytania obojętnemu niebu, nie umiejąc same znaleźć na nie odpowiedzi.

Lecz teraz, kiedy to czytasz, jesteś spokojna, opano­wana i potrafisz zdać sobie sprawę z tego, że ten ciąg wydarzeń nie jest w ogóle żadnym ciągiem. Następują­ce po sobie tragedie nie są z sobą związane i należą w każdym wypadku do dwóch odrębnych kategorii. Okazyjne kupno toaletki przepadło, plan wakacji nie udał się i nadeszło świadectwo szkolne; wszystko są to incydenty natury zewnętrznej i niezależne od ciebie. Grzanki, dzbanek z kawą i porcelanowy talerz to klę­ski wewnętrzne, spowodowane właśnie przez ciebie sa­mą. Przestudiujmy raz jeszcze to pozorne następstwo. Stracona okazja to pech i nic na to nie możesz pora­dzić - najwyżej pomyśl, że zaoszczędziłaś jakieś do­datkowe pieniądze na ponowne zaplanowanie urlopu. Możesz powiedzieć, że utrata miejsca w hotelu jest zu­pełną klęską, ale czy naprawdę? Przede wszystkim la­wina mogła spaść właśnie wtedy, kiedy ty tam byłaś, może nawet wtedy, kiedy brałaś kąpiel. W tym sensie nawet dobrze na tym wyszłaś. A teraz spójrz raz je­szcze na świadectwo szkolne. Jakże ono brzmi? „Jak­kolwiek Martin jest czasem trochę brudny, to nigdy nie jest niegrzeczny ani leniwy, a w nauce wykazuje wyraźne postępy". Doprawdy, zupełnie nieźle, w każ­dym razie to świadectwo jest lepsze od poprzedniego.

Wszystkie inne klęski (powiedzmy to otwarcie) spo­wodowałaś ty sama. Grzanki i kawa nie udały się, po­nieważ myślałaś wtedy o okazyjnej toaletce, a nie o tym, co właśnie robisz. Ale stłuczenie porcelanowego talerza to już sprawa trochę bardziej skomplikowana. Kobiety wyrażają swoje rozdrażnienie przede wszyst­kim rzucaniem naczyniami i trzaskaniem drzwiami. Naczynia, gdy się nimi rzuca, mają skłonność do tłucze­nia się. Rozbite na kawałki i wrzucone do kosza na śmieci stanowią również protest przeciw niesprawiedli­wości tego świata. Zwykły talerz lub spodek nie ozna­czałby nic więcej niż właśnie to, lecz tłuczenie cennej porcelany - to coś innego. Oznacza, że zachowujesz się dziecinnie, że wiesz o tym, iż twoje zachowanie jest dziecinne, że karzesz samą siebie jak dziecko i stosu­jesz dziecięcą formę kary. Ale twoje rozdrażnienie na tym się nie kończy. Czemuż by miało się już skończyć, a nawet jakże by mogło? Karzesz w dalszym ciągu samą siebie i innych aż do momentu, w którym się ockniesz. Dopiero wtedy, w kilka godzin (albo dni) później, za­stanawiasz się na nowo nad sytuacją i orientujesz się, że przede wszystkim nie jest ona wcale taka poważna. Aż do tej chwili uspokojenia się będziesz ciągle stano­wić przykład Drugiej Zasady Termodynamiki, zasady stwierdzającej, że energia cieplna jest przekazywana zawsze przez ciało o wyższej temperaturze ciału o temperaturze niższej; w tym wypadku przez ciebie świadkowi Jehowy, otumanionemu dymem z twojej kuchni. Jednakże może nie być takiego przekazu, do­póki w pobliżu nie ma ciała, które by mogło je przyjąć. W tym wypadku twoja energia cieplna została podzie­lona między fryzjera, psa sąsiadów oraz ewangelistę; co okazało się szczęściem dla tego ostatniego, gdyż ina­czej mogłabyś go zabić na miejscu.

To jasne, że wytworzone przez ciebie i przenośne ciepło jest potencjalnie niebezpieczne i w rezultacie może doprowadzić do eskalacji (dobre, współczesne wy­rażenie): od potwarzy do napaści i od rozwodu do mor­derstwa. Aby zmniejszyć to niebezpieczeństwo, co oczywiście trzeba uczynić, musimy zastanowić się:

1) w jaki sposób to ciepło się wytwarza i czy w ogóle musi się wytwarzać oraz

2) jeśli już musi się wytwa­rzać, to jak można je nieszkodliwie rozproszyć, zanim zdarzy się jakieś prawdziwe nieszczęście. Klucz do punktu 1) znajdujemy w Pierwszej Zasadzie Termodynamiki, która mówi, iż ciepło jest pobierane proporcjo­nalnie do pracy wykonywanej pod ciśnieniem; dana ilość pracy wytwarza określony ekwiwalent ciepła. Za­sada ta stosuje się z równym powodzeniem do tempe­ratury emocjonalnej, jak i fizycznej. Praca w domu może być wykonywana pod ciśnieniem, ponieważ pod­lega fluktuacjom, osiągając szczyt (na przykład) w momencie wysyłania dzieci do szkoły i osiągając zno­wu inny szczyt wtedy, kiedy wieczorem mają przyjść goście. Ciepło pozostaje jeszcze, gdy miną już przyczy­ny, które bezpośrednio je wytworzyły, i osiąga kolejne szczyty, dopóki nie następuje eksplozja - w nieco po­dobny sposób działa akcelerator atomowy. Ale dlaczego to ciepło wzrasta? Czemu się nie rozprasza pomiędzy okresami domowych kryzysów? Po wielu latach do­świadczeń i kosztem całych milionów (247 000 funtów wydano na same naczynia gliniane) rozwiązaliśmy wreszcie ów na pozór niemożliwy do rozwiązania pro­blem. A oto odpowiedź zawarta w jedenastu słowach: Ponieważ nie masz w pobliżu nikogo, komu twoje ciepło mogłabyś przekazać.

Wszystko to jest jak w piosence pod tytułem „Her­bata we dwoje", zawierającej następujące, znamienne wiersze:

Herbata dla nas dwojga, my dwoje przy herbacie, Ja zawsze będę twoja, a ty mój musisz być... Czy widzisz, jakie to szczęście tak właśnie żyć?...

Czytając pomiędzy wierszami, wyciągamy stąd wnio­sek, że małżeństwo powinno przebywać samo z sobą, co można uważać za rzecz normalną. Jednakże taka sytuacja jest charakterystyczna tylko dla dwudzieste­go wieku i tylko dla Zachodu. W każdym poprzednim stuleciu i niemal w każdej części świata twoje gospodarstwo mogło zostać urządzone na bardzo różnych zasadach. Rodzina dawniejsza albo orientalna obejmo­wała krewnych, dzieci, służbę i przyjaciół. W gospo­darstwie muzułmańskim można było mieć jeszcze trzy inne żony, a każdą z nich można było sobie zamienić. W cesarskim Rzymie istnieli eunuchowie i konkubiny, strażnicy przyboczni, astrologowie, niewolnice i niewolnicy.


...piorunochronem, który przeniesie poza dom nieco twoich emocji

Nawet we względnie nowoczesnych Indiach siódmy Wielki Nizam Hajdarabadu miał 1000 służą­cych w swoim głównym pałacu oraz 3000 strażników i jeszcze 4000 dalszych urzędników w innych posiadło­ściach. Innymi słowy, było wokoło wiele innych osób. W ewentualnym dniu pozornej klęski był ktoś, kogo można było obciążyć winą, ktoś, kto mógł współczuć, i jeszcze ktoś, kto - być może - śmiał się z tego.

Twoje ciepło mogło więc być przekazywane chłodniej­szym umysłom i skoro zapomniano o klęsce początko­wej, klęski dalsze już się nie zdarzały. My natomiast - przeciwnie - mieliśmy zawsze tylko herbatę dla nas dwojga i nas dwoje przy herbacie. Gdy mąż jest w biu­rze, zostajesz w domu sama - i jedyną twoją nadzieją jest telefon. Ten przyrząd jest twoim „uziemieniem" w sensie nauki o elektryczności, piorunochronem, któ­ry przeniesie poza dom nieco twoich emocji. Kiedy nu­mer jest zajęty albo gdy nikt nie odpowiada, zwiększa to jeszcze twoją wściekłość. Krótko mówiąc, samotność ma swoje ujemne strony. I retoryczne pytanie: „Czy widzisz, jakie to szczęście tak właśnie żyć?" może spo­wodować odpowiedź: „Nie, doprawdy, nie widzą".

D

Ciepło, wytworzone przez ciśnienie domowe, roz­przestrzenia się wypełniając dostępny mu umysł, który może przekazać je tylko umysłowi chłodniej­szemu.

rogą badań ustalono obecnie fakt, że dzień domo­wych klęsk zależy od napięcia spowodowanego przez ciepło, które nie znajduje dostatecznego ujścia. Co wię­cej, potrafimy wyrazić to precyzyjnym językiem nau­kowym. Prawo pani Parkinson (bo tak je nazwano), w odniesieniu do zamężnej kobiety świata zachodniego, brzmi następująco:

Odkrycie to, jakkolwiek doniosłe, nie wywiera na­leżytego wrażenia, jeśli nie wyrazi się go również za pomocą wzorów matematycznych. W tym celu pierw­szy wzór próbny przedłożono największemu światowe­mu autorytetowi w zagadnieniach termodynamiki do­mowej, profesorowi Darcy C. Coyle z Instytutu Poli­technicznego Rensselaer w Connecticut, Inc., a kopia jego pierwszej próbnej odpowiedzi przypadkowo dołą­czona została do listu zaadresowanego do Biura Ba­dań owego Instytutu. Biuro to podjęło automatycznie swą działalność, w wyniku której egzemplarze w pię­ciu kopiach rozesłane zostały do dziesięciu placówek federalnych w Waszyngtonie. Raczej niespodziewanie (gdyż nie składał żadnego podania) profesor Coyle natychmiast otrzymał stypendium w wysokości 166 278 doi., w tym 151 116 doi. na koszty bieżące i na admini­strację. Zachęcony w ten sposób, dokonał serii ankiet w terenie i odbył kilka nagłych wizyt w szpitalach w Connecticut. Wszystkie wyniki przekazano następ­nie mózgowi elektronowemu IBM 360, który potem wyprowadził następujące równanie:


TD = .

gdzie

Td - różniczka temperatury uczuciowej

W = waga pani domu w funtach

S = jej szybkość w milach na godzinę, i

N = liczba kryzysów, przeżytych przez pa­nią domu w ciągu ostatnich sześciu godzin.


Oczywiście w, s i n oznaczają wagę, szybkość i kry­zysy dotyczące drugiej osoby, którą napotyka pani do­mu, krążąc po orbicie 3*.

Wypowiadając się na temat tych obliczeń, profe­sor Darcy Coyle wyraża opinię, że każda różniczka większa niż plus lub minus 5 jest niebezpieczna. Jed­nakże dodaje, iż konieczne jest zasadnicze przebadanie każdego destrukcyjnego przypadku, aby móc określić owo bezpieczeństwo, wahające się pomiędzy dwa sigma granicami pewności. Sugeruje, że może zaistnieć punkt o wiele bardziej niebezpieczny, gdy To - O, ale i W i w są równie wielkie, aSis równie szybkie. Może to być punktem zniszczenia w obu kierunkach i w efekcie wyrazić się wzorem dla wybuchu nuklearnego. Oczy­wiście bez dalszych doświadczeń (a zapewne i nie szczęść) nie można mieć co do tego pewności.


jest niebezpieczna

Zakłada­jąc potrzebę badań w tych kierunkach, nie wydaje się, aby już uzyskane rezultaty należało zachować w ta­jemnicy. Toteż przedstawia się teraz światu pierwsze matematyczne sformułowanie prawa pani Parkinson w całej jego wielkiej prostocie.

Jakkolwiek ów pierwszy wynik wywiera duże wra­żenie, uznano, że jest on niedostatecznie skomplikowa­ny i przekazano te same dane innemu, kosztowniejsze­mu mózgowi elektronowemu. Nowy wynik, będący wy­raźnym postępem, brzmi następująco:

gdzie

W jest wagą pani domu w funtach,

S jej szybko­ścią w milach na godzinę,

N - liczbą klęsk, które się jej przydarzyły,

a w, s i n są wagą, szybkością i liczbą kryzysów przeżytych przez drugą osobę, która po pro­stu pierwsza z nią się zetknęła.

Td jest różniczką tem­peratury uczuciowej; dopóki jest ona dodatnia, nasza bohaterka może wybuchnąć wobec drugiej osoby, lecz gdy staje się ujemna, ucierpieć może zdrowie samej bo­haterki.

Jeśli przełożymy to na liczby, które mogłyby doty­czyć konkretnego przypadku, dając pani domu wagę 133.24 funtów, a jej szybkość wolną od kryzysów usta­lając na 2 mile na godzinę, to jej temperatura uczucio­wa w warunkach idealnych będzie następująca:

TH = .37 (133.24 X 2) = 98.57° F (w zasadzie nor­malna) *4.

Jeśli przyjmiemy jednakże, że szybkość wzrośnie do 3 mil na godzinę i że nastąpi jeden kryzys tuż przed­tem, zanim pani domu spotka drugą osobę, która waży 130 funtów i porusza się, nie mając żadnych kłopotów, z szybkością 2'A mil na godzinę, to wtedy otrzymamy:

I znów, jeśli pani domu waży dokładnie 134.08 fun­tów i porusza się z szybkością 2 mil na godzinę bez żad­nych kryzysów, to mamy:

TH = .52 (134.08) j/2 = 98.601°F,

tylko nieco wyższą od normalnej. Jednakże, przy tej samej wadze, ale poruszając się z szybkością 5.25 mi] na godzinę, po 4 kryzysach jej uczuciowa temperatura wyniesie:

TH *= .52 (134.08) /5.25 + 4 =.212.050°F,

będzie więc nieco wyższa od punktu wrzenia. Z drugiej strony, mężczyźni o usposobieniu gwałtownym powinni unikać kobiet ważących mniej niż 102.56 funtów, które poruszają się z szybkością mniejszą niż .36 mil na go­dzinę, ponieważ:

TH = .52 (102.56) /T36 = 32.000°F lub punkt zamar­zania, a to może być niezwykle niebezpieczne, bez względu na TD, różniczkę temperatury uczuciowej.

W tym punkcie fundusz przeznaczony na badania zo­stał wyczerpany. I choć może to prawda, że dalsze pra­ce przy wyższych kosztach przyniosłyby bardziej pre­cyzyjne równania, zdaje się, że obecne wyniki są zu­pełnie wystarczające dla wszystkich celów praktycz­nych. Dopóki nie wyprą ich inne, wzory obecne winny być wyryte złotem na granicie.

Znamy teraz proces, w jaki wytwarza się nasze cie­pło. Znamy też okoliczności, w których nie udaje się go rozproszyć, wskutek czego wzrasta aż do punktu wybuchu. Nasuwa nam to dwa praktyczne pytania: Jak możemy powstrzymać proces wytwarzania się ciepła? A jeśli to się nie uda, jak możemy rozproszyć ciepło, które wytworzyliśmy?

Pierwszym krokiem do przekonania się, iż tempera­tura wzrasta, jest poznanie prawa pani Parkinson i zda­nie sobie sprawy, że mu podlegasz. Drugi krok to po­znanie objawów napięcia i zastosowanie następujących reguł:

Po pierwsze, nigdy nie przeglądaj przyniesionej pocz­ty, dopóki nie znajdziesz czasu, żeby przeczytać ją w spokoju. Szybki rzut oka na list może często wywo­łać fałszywe wrażenie - zmartwisz się problemem, który w ogóle nie istnieje. Dlatego pamiętaj, że nie na­leży się śpieszyć do byle kawałka papieru. On może, a nawet prawdopodobnie powinien, poczekać. Lepiej postąpisz, jeśli skoncentrujesz się na tym, co robisz w tej chwili.

Po drugie, nigdy nie odbieraj telefonu, jeśli jesteś właśnie w trakcie jakiejś ważniejszej roboty. Niech so­bie dzwoni. Jeśli ten, kto telefonuje, ma ważną spra­wę, zadzwoni jeszcze raz.

Po trzecie, jeśli już zdarza się jakaś klęska w wyniku twego własnego podniecenia, przestań pracować, wy­łącz się, usiądź, zbierz myśli i opanuj się. Nie rób nic, dopóki twoja temperatura nie wróci do normy.

Czy te trzy zasady są wystarczające? Dla osób bar­dziej uczuciowych prawdopodobnie nie. Istnieje więc czwarta zasada, która brzmi następująco: Gdy wszystko inne zawiodło, weź zimną kąpiel lub tusz, a wyjdziesz z niej w spokojniejszym nastroju, ponieważ twoje pod­niecenie spłynie przez otwór odpływowy w wannie. To prawda, że temperatura fizyczna i temperatura uczu­ciowa nie są dokładnie tym samym. Znajdują się jed­nak w ścisłym z sobą związku i tylko bardzo niewiele panicznych nastrojów okaże się silniejszych od wiadra zimnej wody, wylanego na głowę. Celem owej dra­stycznej metody, gdyby miało się ją zastosować, byłoby obniżenie temperatury przy równoczesnym przerwaniu następstwa klęsk. Zwróciwszy myśli w innym kierun­ku, przeżywszy zimny wstrząs, zmuszona do wysiłku wytarcia się, pani domu wróci ostatecznie do pracy w innym nastroju. A skoro raz zrozumie, że korzenie kłopotów tkwią w niej samej, a nie w sprzysiężeniu lu­dzi i przedmiotów, będzie już bliska wyleczenia. Na­wiasem mówiąc, błędem byłoby sądzić, że mężczyźni nigdy nie popadają w panikę, czy w zły humor, gdy coś źle się układa. Rzadziej im się to zdarza przy pracy, gdyż rzadko kiedy pracują zupełnie sami, ale w domu wcale nie są tacy odporni. Zająwszy się czymś w ro­dzaju przystrzyżenia trawnika, wytapetowania łazien­ki lub przycięcia róż (gdy żona pojechała po zakupy) małżonek może równie dobrze stać się ofiarą prawa pa­ni Parkinson. On również może doznać uczucia, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, że osaczyły go same klęski, a jeszcze gorsza klęska go czeka. Zasa­dy postępowania w takiej sytuacji są dokładnie te sa­me, które wyłożono tu na użytek pani domu, z tym jedynym dodatkiem, że mężczyzna powinien na końcu zapalić fajkę. Przestać pracować, wyłączyć się, usiąść i - jeśli to konieczne - wziąć zimny tusz.

Te zasady, w najwyższym stopniu zdrowe i nieza­wodne, jeśli idzie o męża, mogą się jednak okazać nie­wystarczające dla uratowania żony. Może ona jest bar­dziej wrażliwa, bardziej skłonna do ulegania rozpaczli­wym nastrojom? Wypadki mogą następować zbyt szyb­ko, co więcej, każda następna klęska może zazębiać się o poprzednią. Pomimo wszystkich naszych wysiłków sytuacja może wymknąć się z rąk. Orientujesz się, że nie zastosowałaś się do zasady pierwszej i trzeciej.

Przypuśćmy, istotnie, że następstwo wypadków jest bardzo podobne do tego, które zostało opisane poprzed-dnio w tym rozdziale i że ciepło utrzymuje się już po incydencie u drzwi. Twój ulubiony porcelanowy talerz rozbił się. Spaliłaś żelazkiem najlepszą sukienkę. Wi­działaś, jak świadka Jehowy zabrano do szpitala. Cała drżysz w oczekiwaniu następnej katastrofy. Zdaje ci się, że zmagasz się z Przeznaczeniem. Gdybyś nie zna­ła prawa pani Parkinson - tak jak nie znałaś go je­szcze przed kilkoma minutami - pod wpływem pierw­szego impulsu zatelefonowałabyś do męża do biura.

Chwyciwszy za słuchawkę i uzyskawszy jego numer wewnętrzny, zaczęłabyś bełkotać mu o swych kłopo­tach w nerwowym roztrzęsieniu:

To - straszne - kochanie - chciałam - tylko - żeby -sobie - poszedł - ale - on - zasłabł - i - przyjechało - po­gotowie - i - wszystko - i - moja - najlepsza - sukienka -na - nic - i - talerz - rozbity - i - gdyby - to - tylko -nie - stało - się - równocześnie - dałabym - sobie - radę - ale - teraz - rozpacz - i - co - ja - mam - robić?

Taka nagła wiadomość zastaje twego męża normalnie w jednej z dwóch sytuacji. Może on być na konferencji, walcząc na śmierć i życie przeciw jakimś idiotycznym planom grożącym zniszczeniem całej jego kariery. Al­bo też może spokojnie pracować przy biurku. W pierw­szym wypadku jego odpowiedź może być niemal rów­nie gwałtowna, jak twoje wezwanie o pomoc:


Na - miłość - boską - mam - teraz - konferencję...

Na - miłość - boską - mam - teraz - konferencję - ro­bię - co - mogę - żeby - się - utrzymać - ludzie - mają -głupie - pomysły - mój - Boże - a - ty - mi - tu - krzy­czysz - o stłuczonym - talerzu! Wyłącz się - uspokój -weź - dwie - aspiryny - postaram - się - wcześnie - wró­cić - do - domu - pa!

W drugim wypadku może zachować się poprawnie i szalenie rozsądnie:

- Czy nie sądzisz kochanie, że powinnaś mi powie­dzieć możliwie jasno, czego sobie życzysz? Zadzwonię do ciebie za dziesięć minut, a ty tymczasem zastanowisz się, w czym mógłbym ci pomóc. Odłóż teraz słuchawkę, najdroższa, i uspokój się. Potem mi powiesz, co mogę dla ciebie zrobić. Na razie do widzenia.

Z tych dwóch możliwych rodzajów odpowiedzi ta druga jest gorsza.


W drugim wypadku może zachować się szalenie rozsądnie

Pierwsza oczywiście nic ci nie poma­ga, lecz czujesz, że nie jesteś osamotniona: on też ma swoje kłopoty. Drugiej brak nawet tej odrobiny pocie­chy. Ty przecież szukasz „uziemienia", dzięki któremu twoje ciepło mogłoby się rozładować. Będąc na tyle chłodnym, że nadawałby się do tego, twój mąż jednak odmawia ci pomocy. Zamiast słuchać twojej papla­niny bez związku, on ją przerywa i stawia kwestię: „Czego sobie życzysz!" Nie rozumie, głupi, że ty wła­śnie chcesz paplać i mieć kogoś, kto by cię słuchał. Nieważne jest pytanie, co on ma zrobić, ani przez chwilę o tym nie pomyślałaś, po co zresztą miałabyś myśleć? Rzucając słuchawkę, czujesz, że twoje małżeństwo jest skończone. Twój mąż cię opuścił, chyba dla jakiejś in­nej kobiety. Prawie na pewno w tej chwili jest właśnie z nią i śmieje się z twoich cierpień. Musisz to wszystko komuś opowiedzieć. O tak, Madge jest tą przyjaciółką, której ci potrzeba - samochodem o dzie­sięć minut stąd. Kipiąc z gniewu na głupotę twojego męża - przecież to wszystko, od samego początku, to jego wina - wskakujesz do samochodu. Wyrażając swą wściekłość nagłym przyspieszaniem, szerokim bra­niem zakrętów i gwałtownym hamowaniem jedziesz do Madge. Po pięciu minutach twój wóz jest na latarni, a ty w drodze do szpitala lub kostnicy.

Telefonowanie do męża było błędem. Co powinnaś była zrobić? Poprawne czynności przebiegają następu­jąco: Zażyj środek uspokajający. Potem zatelefonuj do Madge i poproś, żeby ona przyjechała do ciebie na kawę, i to nie zaraz, lecz za pół godziny. Potem usiądź (to bardzo ważne) i napisz krótkie sprawozdanie z wy­darzeń, które cię wzburzyły. Nie próbuj podejmować żadnych decyzji. Zadecyduj raczej, że na razie niczego nie postanowisz. Zaczekaj, aż uzyskasz jakieś dalsze informacje lub wskazówki i wyrzuć z głowy wszelkie problemy, dopóki nie znajdziesz dość czasu, żeby się nimi zająć. Kiedy przyjedzie twoja przyjaciółka, zdą­żysz już ochłonąć. Kiedy jej wszystko opowiesz, po­wrócisz do normalnego stanu. Opowiedziawszy swoje przeżycia i doznawszy współczucia oraz odłożywszy wszelkie praktyczne wnioski do jutra, zrób minimum tego, co musisz w domu zrobić, a potem usiądź sobie z jakąś niezwykle spokojną książką. Jaką to książkę powinnaś czytać? Ależ tę, oczywiście. A który roz­dział? Ten, który właśnie skończyłaś.

7. CEL W ŻYCIU

Kiedy najmłodsze dziecko osiągnęło już wiek szkol­ny, nadeszła chwila, aby rodzice postanowili, być może z pewnym opóźnieniem, czego mają zamiar dokonać w życiu. Przypuśćmy, że zdobyli się już na ten podsta­wowy wysiłek, żeby uwolnić się od niepowodzeń i bie­dy. Nawiązali romans, powodowani swymi potrzebami seksualnymi i konwencją społeczną, w której wyrośli. Zakochawszy się w sobie, pobrali się; a ten postępek (jak się okazuje) pociąga za sobą założenie domu, na­bycie samochodu i przyjmowanie gości. By zaspokoić pragnienie pełni życia żony oraz dla kontynuacji ro­dzinnego nazwiska, odchowano dzieci, które obecnie się kształcą. Gdyby jedynym celem tego wszystkiego mia­ło być zastąpienie rodziców przez dzieci, których życie miałoby być takie samo, ta powtórka wydawałaby się bezsensowna. Czemuż by makler giełdowy miał spędzać życie z myślą o dostarczeniu społeczeństwu fizykotera­peuty i dyplomowanego księgowego? Czemuż by dy­plomowany księgowy miał potem pracować nad siły, żeby wyprodukować jeszcze jednego maklera giełdo­wego? Podwajanie populacji nie prowadzi do niczego, stwarza tylko gorsze warunki ruchu drogowego.


..nadeszła chwila, aby rodzice postanowili, czego mają zamiar dokonać w życiu

Cóż zatem jest celem tej działalności? Istnieją ludzie, którzy wyrażają nadzieję, że dzieci będą lepsze od rodziców, że każde następne pokolenie jest bardziej godne podziwu niż poprzednie i że tą drogą winniśmy kroczyć do postępu. Nie mamy jednak żadnego dowodu na to, że dzieci są lepsze od rodziców. Co więcej, w pewnej mierze mogą być od nich gorsze, gdyż dzieci tych, któ­rym się powiodło, nie posiadają bodźca, jakim jest bie­da. Nigdy nie uczyniły wysiłku, aby wywalczyć sobie drogę wyjścia ze slumsów. Orientując się, że względnie łatwo mogą pozostać w tej samej grupie zarobkowej, do której należały od urodzenia, mało mają bodźców, aby wysilać się w jakikolwiek sposób. Mogą być zdro­wsze od swych dziadków i zapewne przewyższają ich wzrostem, lecz wyższy wzrost nie świadczy o większej witalności! Doprawdy możemy podejrzewać, że ludzie bardziej postawni tracą energię na pozbycie się swo­jej nadwagi. Należy odrzucić pogląd, że świat staje się lepszy. Może to i prawda, że my sami potrafilibyśmy go ulepszyć, ale nie możemy tego uczynić produkując większe dzieci o mniejszej inicjatywie. Jeśli należy tu coś zrobić, to tylko my możemy to uczynić.

Jednakże jaki ma być nasz cel? Możemy starać się służyć Bogu lub ludzkości albo przynajmniej społe­czeństwu, w którym żyjemy. Możemy szukać bogactwa lub stanowiska, władzy lub szczęścia, przyjemności lub ucieczki od tego wszystkiego. Możemy nawet, jeśli chcemy, próbować zdobyć jedynie jakieś zabezpiecze­nie na starość. I choć to dążenie mogłoby być rozsąd­ne - przynajmniej do pewnego stopnia - odrzućmy je od razu, jako jedyne w życiu. Starość nie powinna być w większej mierze celem młodości niż opieka nad młodością celem starości. Nie powinniśmy żyć po to, żeby zarabiać pensje, podobnie jak nie powinniśmy budzić się tylko po to, żeby potem kłaść się spać.


Nigdy nie uczyniły wysiłku, aby wywalczyć sobie drogę wyjścia ze slumsów

Przyjmując, że pewne zabezpieczenie może być pożądane, powinniśmy osiągnąć w życiu coś więcej. A gdybyśmy, na przykład, postawili sobie za cel osiągnięcie bogac­twa? Oto cel, który większość ludzi odrzuci bez wątpie­nia z pogardą. Wśród najbardziej gardzących bogac­twem znajdują się ci, którzy nie potrafią zarobić ani zaoszczędzić więcej, niż to potrzebne do utrzymania się przy życiu. Iluż z tych, którzy rzeczywiście potrafili zrobić majątek, powstrzymało się od tego? I czy zawsze mieli słuszność? Robienie majątku jest działalnością mniej szkodliwą, niż to sobie wielu wyobraża, lecz na­suwa się tu dalsze pytanie, czemu mianowicie te pie­niądze mają służyć. Biorąc na zdrowy rozum, nie mogą one być niczym więcej niż środkiem do celu. Czym ma się zająć milioner, kiedy jego miliony zostały już zdo­byte? Może za nie kupić władzę polityczną dla siebie lub dla swych synów albo inaczej: może kupić polity­ków, pomiędzy których ta władza jest podzielona. Mo­że kupić symbole stanowisk w krajach, w których sta­nowiska pozostają jeszcze symbolami. Może kupić je­dzenie, picie, seks, towarzystwo i wygody. Może w koń­cu kupić ucieczkę od tego na wyspy mórz południo­wych, gdzie wszystko jest słońcem, pięknem i spoko­jem. Lecz nadmiar przyjemności - w kategoriach roz­rywki - nie daje zadowolenia. Można uzyskać pełnię szczęścia nie będąc bogatym, a wszelkie ekscesy pro­wadzą jedynie do niestrawności, choroby i znużenia. Ktoś, kto żyje tylko dla przyjemności, przypomina ślepca, szukającego w ciemnym pokoju czarnego kota, którego tam nie ma. Z samej istoty rzeczy jest on ska­zany na rozczarowanie.

Problem jednostki niewiele się różni od problemu społeczności. Istniały niegdyś księstwa i miasta dla określonego celu. Dla poparcia jakiejś idei lub dla obro­ny wiary. Miasta greckie były zaprojektowane w sposób ilustrujący grecki pogląd na życie. Miasta staro­żytnej Italii wyrażały rzymskie poczucie dyscypliny i ładu. Zamki krzyżowców tchnęły wyzwaniem rzuco­nym islamowi, a miasta średniowieczne współzawodniczyły ze sobą wielkością i wspaniałością swych kościo­łów.


Lecz nadmiar przyjemności w kategoriach rozrywki nie daje zadowolenia

W wielu miejscach i różnych okresach można by­ło na pierwszy rzut oka zobaczyć, co jest celem danej społeczności. Teraz jest to możliwe tylko w społeczno­ściach, które pragną zachować coś, co już istnieje; po­nieważ miasta, powstałe stosunkowo niedawno, nie

wyrażają żadnego ideału oprócz tego, który polega na zarabianiu pieniędzy w zatłoczonym śródmieściu i wy­dawaniu ich dla zapewnienia sobie wygód w podmiej­skim osiedlu. Wysiłki komunalne, które się podejmuje, są przeważnie natury negatywnej, a więc pewne grupy ludności domagają się zlikwidowania slumsów albo po­prawy stanu szpitali. Ludzie przyznają zgodnie, że zmniejszy się stan napięcia, gdy usunie się nędzę. Po­dejmuje się zatem starania, żeby zapewnić rozrywki młodzieży lub zbudować domy dla starców. Wszystkie akcje tego rodzaju powinny jednak być tylko margine­sem dla jakiegoś głównego dążenia, a takiego dążenia nie zaplanowano. Istnieją pewne grupy lub rodziny, które z dumą mogą wskazać na ufundowanie jakiejś sali koncertowej czy biblioteki. Istnieją jednostki, któ­re mogą domagać się kredytów na zwalczanie palenia tytoniu lub na projekt odnowienia miasta. Niewiele jednak mamy przykładów na to, że cała społeczność bierze udział w jakimś pozytywnym przedsięwzięciu. Mimo to, właśnie w takim wspólnym wysiłku, jedno­stki znajdują zapewne najwięcej szczęścia. Poświęca­jąc się wspólnej sprawie, zapominają o własnych stra­pieniach i przestają zwracać uwagę na własne niewy­gody czy dolegliwości. Pozbawieni jakiegoś wspólnego celu, muszą dojść do wniosku, że szczęście społeczne trudno osiągnąć.

Pozostają ambicje rodzinne, a sukces na tym polu można ocenić w kategoriach majątku lub stanowiska. Bogactwo na wielką skalę jest normalnie dla rodziny z klas średnich nieosiągalne. Mając zabezpieczony byt i wygody, niewiele ludzi zaryzykuje wszystko, co po­siada, w niepewnej grze o największą wygraną. Czują się przede wszystkim zanadto odpowiedzialni wobec rodziny. Po wtóre nie są przekonani, że olbrzymi wzrost fortuny przyniesie im proporcjonalne zadowolenie. Jedynie ludzie z najniższych warstw potrafią zdobyć się na energię, dzięki której osiągną fortunę, gdyż nade wszystko zdecydowani są uwolnić się od bie­dy, a co więcej, nie mają nic do stracenia. Z każdej dzie­siątki startujących w ten sposób dziewięciu skończy w więzieniu, a dziesiąty zostanie milionerem. Bardzo niewielu milionerów wyszło ze spokojnej klasy śred­niej, a jeszcze mniej ukończyło szkołę handlową. Wy­kształceni i posiadający kwalifikacje zawodowe miesz­kańcy nowoczesnego podmiejskiego osiedla dążą do za­pewnienia swym dzieciom jeszcze większego dobroby­tu, wyższych pensji i wpływowych przyjaciół. Wszy­stko to jest dalekie od prawdziwego bogactwa, przy czym wskutek dziedziczenia zmniejsza się inicjatywa, a zwiększa ostrożność w postępowaniu. Kimże jeste­śmy, abyśmy mogli spekulować kapitałem ciężko za­pracowanym przez dziadka? Myślimy o nim raczej jak o czymś, co powierzono nam dla naszych dzieci, jak o zabezpieczeniu dla niezamężnych córek lub uposaże­niu dla mniej zdolnych synów.

A zatem dla większości z nas bogactwo nie jest celem egzystencji. Jednakże dla wielu pozostaje nim stano­wisko w społeczeństwach o ustalonym poczuciu hie­rarchii i dlatego właśnie nagradzających stanowiskami swych obywateli. Przychodzi tu na myśl słowo „sno­bizm" i od razu przypominamy sobie ów rodzaj mono­logu, w którym starsza pani i babcia podkreśla war­tości, jakie przywykła uważać za święte. Umieśćmy ją w ogrodzie pośród róż i wysłuchajmy z szacunkiem jej uwag na temat rozmaitych ich odmian oraz ich krzyżo­wania:

Aż do obecnego roku moją ulubienicą była «Grace de Monaco» - zresztą ona sama ją sobie wybrała, wie pan, tę o delikatnym, srebrnoróżowym odcieniu - ale teraz bardziej jestem dumna z tych miniaturowych, z Perle de Montserrat, a przede wszystkim z Diany Radziwiłł. Myślę, że to po prostu z sentymentu - ona sama sa­dziła tę odmianę w tych dobrych czasach, kiedy żył je­szcze John. Niektórzy co prawda myślą, że ma zbyt ży­wy kolor. Mój brat Marek nazwałby ją «ceglastoczerwoną», ale wie pan, jak trudno jest jego zadowolić. Czy wszyscy admirałowie są tacy? Chyba tak. Zawsze mi się wydawało, że generałowie mają więcej taktu. Wujek Ned zawsze umiał z każdym porozmawiać. Ale on nie wyobrażałby sobie uprawy róż bez końskiego nawozu. Czy widział pan kiedyś stajnie w Canterley Court? W dawnych czasach musiało tam być zawsze dwadzieścia koni do polowania, a róże naprawdę kwi­tły! Uczeni twierdzą, że te chemiczne nawozy są rów­nie dobre, ale drogi Harold (nie mam na myśli obecne­go premiera!) nigdy by temu nie dał wiary. On i Derek chodzili razem do szkoły, wie pan, i służyli w tym sa­mym pułku. Ale teraz pierwsza wojna światowa to już historia starożytna! Nawiasem mówiąc, zgadzali się z sobą wyłącznie w sprawach ogrodnictwa. Mam na­dzieję, że nie zanudzam pana tymi różami? Na pewno? W ubiegłym tygodniu pokazywałam je dwóm moim gościom i wystąpiłam niczym Ruth Draper, mówiłam godzinami, zanim zorientowałam się, że biskup nie roz­różnia kolorów, a sędzia nie ma zmysłu powonienia! Ale mimo to byli niezwykle uroczy, o wiele bardziej niż niegdyś Evelyn Waugh. Ja się wprost boję powieściopisarzy, a pan? Zawsze myślę, że umieszczą kogoś ze znajomych w następnej powieści. Mógłby pan uznać tę obawę za absurdalną, jeśli idzie o kogoś tak mało ważnego jak ja, ale jeden z nich przecież postąpił tak rzeczywiście! Książka zresztą nie miała powodzenia, ale to tym lepiej. Bestseller byłby bardzo kłopotliwy dla moich wnuków i w Trinity czy w Christchurch wszyscy by to przeczytali... Pięknie wyrósł ten bukowy żywopłot, nieprawdaż? Pomaga on ukryć ten do­mek, zbudowany przez jakichś dość okropnych ludzi, którzy tu przywędrowali - powiedziano mi, że to lu­dzie z Huddersfield czy skądś tam... Tutaj, w tym ką­cie, mieliśmy małą tragedię. Zasadziłam sekwoję, jed­no z tych gigantycznych drzew kalifornijskich. One rosną przez osiemset lat, ale to jedno nie rosło nawet przez kilka sekund. Wykopała je suczka Dereka, Westalka Trzecia. Niedługo potem zdobyła wprawdzie na wystawie złoty medal, ale mała to była pociecha. No cóż, jesteśmy już z powrotem na tarasie i zasłużył pan sobie na drinka. Czym można pana poczęstować? Black Velvet czy Blanc de Blanc?"

W tej mówce stłoczono jednym tchem wszystkie lub większość symboli obrazujących poglądy, które ukształtowały osobowość tej damy. Gdyby nawet kła­mała, symbole te wciąż będą reprezentowały warto­ści, w które ona wierzy. Jej niewinna gadanina ma przede wszystkim dowodzić, że dama urodziła się w posiadłości wiejskiej, a nie w mieście. Od dzieciń­stwa już sporo wiedziała o glebie i o drzewach, o kwia­tach i o krzakach. Niedbale wspomina o tym, że żyje na poufałej stopie z ludźmi z najwyższych sfer, lecz zbyt dobrze jest zadomowiona w ich zamkniętym krę­gu, by czynić z tego przedmiot swych przechwałek. Nie tyle interesuje się polityką, ile raczej końmi i psa­mi. Jej krewni i przyjaciele piastują wysokie stanowi­ska w marynarce i w armii, w kościele i w palestrze. Jej mąż jest byłym wychowankiem Eton, który w swo­im czasie służył w Gwardii. Lecz ona sama jest spokoj­ną intelektualistką, znającą się trochę na literaturze i na teatrze. W swoim monologu dąży do ustalenia własnej pozycji społecznej i udowodnienia, że znajduje się raczej na uboczu niż w centrum. Chociaż prze­jawia się tu stale jej uczucie niepewności, jej pretensje do uznania społecznego są w pewnym stopniu uzasad­nione. A przynajmniej jest rzeczą równie oczywistą, że jest to kobieta naprawdę bardzo głupia.

I choć trzeba przyjąć, że jest głupia, to przedsta­wione przez nią wartości nie są całkiem fałszywe. Nie sugeruje ona, że wszyscy jej przyjaciele są ogromnie bogaci. Nie wspomina nawet, że ona sama ma jakieś wpływy. Chce tylko podkreślić swoje „ziemiańskie pochodzenie", swoje więzy pokrewieństwa i przyjaźni z ludźmi z dobrych domów i na poważnych stanowi­skach zawodowych. Lubi, żeby wiedziano, iż członko­wie jej rodziny odznaczają się dzielnością, a niektórzy z nich doszli do naczelnego dowództwa. W tym wszyst­kim istnieje podstawa do uzasadnionej chluby. Dama może być głupia, że o tym mówi, lecz my z pewnością postąpilibyśmy niesłusznie odmawiając jej satysfakcji błyszczenia odbitym światłem czyjejś chwały. Podzi­wia ona przynajmniej właściwych ludzi z mniej lub więcej właściwych powodów. Jej bohaterowie osią­gnęli w życiu jakiś rodzaj dostojeństwa. Istnieją ludzie podziwiający swych mniej czcigodnych znajomych za mniej chlubne osiągnięcia.

A zatem pozycja jest czymś, o co możemy się ubie­gać, a wysiłek, jaki podejmujemy, aby ją zdobyć, jest częścią ogólnej dynamiki społeczeństwa. Z trudem można powiedzieć to samo o poszukiwaniu szczęścia jako przeciwieństwa przyjemności, a w gruncie rzeczy można wyrazić wątpliwość, czy ci, którzy za cel sta­wiają sobie szczęście, w ogóle mogą je osiągnąć. Jed­nakże o tyle, o ile jest ono w ogóle osiągalne, można go dostąpić, upraszczając swoje dążenia. Symbolem szczęścia jest drewniana chata na jakiejś wyspie, pro­ste pożywienie i życie na łonie przyrody. Uciekając od cywilizacji, możemy wzgardzić autem i radiem, zre­dukować naszą własność do minimum i odtąd obcować z pięknem natury. Gdybyśmy mieli to zrobić w starszym wieku, to byłby w tym pewien sens. Jed­nakże, kiedy jesteśmy młodsi, nie ma w tym sensu, gdyż musimy wychować dzieci. Czymś innym jest uda­nie się na pustynię z dobrze umeblowaną głową i pa­mięcią o tysiącu przeczytanych książek, a zupełnie czymś innym jest wychowywanie dzieci, które nigdy nie miałyby zobaczyć biblioteki, sali koncertowej czy teatru. Można wątpić, czy byłyby szczęśliwe, a praw­dopodobnie stałyby się w jakiś sposób dzikie, co było­by z pewnością bardzo nieprzyjemne. Nie osiąga się prymitywu, buntując się przeciw cywilizacji. Taką lekcję należy odczytać z „Władcy much" Williama Goldinga; lekcję mówiącą, że nawet udając się na bezludną wyspę, zabieramy z sobą nasze zepsucie.

Do czegóż zatem mamy dążyć? Nie powinniśmy, po prostu tylko przedłużać gatunku. Jedynie w niewiel­kim stopniu możemy służyć społeczeństwu czy ludzko­ści. Dla większości z nas bogactwo jest czymś nieosią­galnym, a nawiasem mówiąc, wątpimy, czy warto się o nie ubiegać. Pozycja w społeczeństwie jest może czymś bardziej wartościowym, ale wysiłki zmierzające do tego, aby ją sobie zapewnić, mogą nas doprowadzić do absurdu. Podobnie jak szczęście, zjawia się ona zwykle jako uboczny produkt czegoś innego. Istnieją fizyczne granice wytrzymałości, jeśli idzie o przyjem­ności, które możemy sobie kupić, a samo zabezpiecze­nie bytu z trudem można uznać za ostateczny cel. Do czego więc mamy dążyć? Ludzie najrozsądniejsi odpo­wiedzą, że powinniśmy znaleźć równowagę pomiędzy wszystkimi tymi możliwościami, przesuwając od czasu do czasu akcent na tę lub inną z nich - wtedy, gdy nadarza się odpowiednia okazja lub - częściej - gdy zmieniają się okoliczności. Myśleć tylko o pieniądzach, to znaczy stać się sknerą, a więc istotą żałosną. Marzyć tylko o pozycji, to ośmieszać się. Żyć tylko dla swych dzieci jest czymś równie bez sensu, co wymagać od dzieci, żeby żyły tylko dla swych rodziców. Pogoń za szczęściem może się skończyć nieszczęśliwie, a obłęd na punkcie przyjemności doprowadzi nas do choroby. Potrzeba nam przede wszystkim zmysłu proporcji. Jest to centralna prawda cywilizacji, którą odziedzi­czyliśmy, i wszystkie nasze doświadczenia zmierzają do jej udowodnienia. Bez poczucia równowagi jeste­śmy zgubieni.

W całym tym zestawieniu celów, do których może­my dążyć, pozostawiliśmy na razie na uboczu ten jeden, który - być może - ma największe znaczenie. Jest nim potrzeba stworzenia czegoś pięknego, wartościowe­go i interesującego. Artysta, pisarz czy muzyk dąży do celu, którym nie jest (bezpośrednio) ani pozycja, ani bogactwo, ani szczęście, ani zabezpieczenie sobie sta­rości. Rzeźbiarz wykuwający z kamienia arcydzieło stwarza rzecz piękną. Czyniąc to łączy pracę z rozryw­ką, nie pamięta o porach snu ani posiłków. Posąg, któ­ry powstanie, może przynieść mu pewną sumę pienię­dzy i lepszą reputację w świecie artystycznym. Twórca czuje się szczęśliwy podczas pracy i odczuwa satysfakcję po jej ukończeniu. Wierzy, że jego sława go przeżyje, że jego najlepsze dzieło przetrwa jako spuścizna dla przyszłych pokoleń. Może zdobyć w ten sposób zadowolenie i pieniądze, a przywilej ten dzieli z kompozytorem i dramaturgiem, z malarzem i poetą. Jedynie w tego rodzaju karierze można pogodzić z sobą i połączyć większość dostępnych celów. Trud­no o większą satysfakcję w życiu niż skomponowanie muzyki do komedii muzycznej, która odniesie sukces. Kazać śpiewać całemu światu, to już samo w sobie wy­starczające szczęście, lecz bawić się samemu w trakcie pracy, zgarniać pieniądze i sławę w jej wyniku, to nie ma i mieć od razu wszystko, co życie może zaofiarować. Jest to przywilej wybitnego artysty i tylko nieliczni z nas mogą go dostąpić. Zapominamy jednak o tym, że możemy zrobić coś podobnego na niższym szczeblu. Bez żadnego specjalnego geniuszu, jedynie przy pew­nych zdolnościach i zdrowym rozsądku możemy mieć swój udział w pracach i nagrodach, jakie przynosi twórczość. Możemy odegrać pewną rolę w stworzeniu czegoś użytecznego i pięknego i zamaszyście się pod tym podpisać. Wielkie dzieła sztuki rzadko powstawały bez niczyjej pomocy. Częściej, niż się mniema, stał za nimi mecenas, który dobrze wiedział, czego chciał i do­kąd miał się zwrócić. W tym sensie wszyscy mamy szansę upamiętnić jakoś nasze imię, przyczynić się do zmiany krajobrazu, do zbudowania jakiejś bramy, fon­tanny czy studni. Z pewnością dobrze jest zostawić po sobie coś z siebie samego.

8. NASTOLATKOLOGIA

Nastolatkologia jest nauką i traktatem o wartościach, obyczajach, ubiorach, muzyce, tańcu, sztuce, napojach i narkotykach, charakterystycznych dla świata nastolatków. Mody zmieniają się tak szybko, że wszelka definicja tego, co sobie cenią nastolatki, była­ by już nieaktualna w chwili ukazania się tej książki. Jeśli jednak istnieje tu jakaś ciągłość idei, to będzie nią odrzucanie tradycji europejskiej na rzecz wzruszeń i hałasów pochodzących z Afryki. Geneza tego właśnie wyboru jest interesująca historycznie, lecz jego bezpo­średnie dobre strony polegają na tym, że w ten sposób unika się nadzoru dorosłych. Jeśli chce się zatańczyć menueta lub Gay Gordona, należy zapytać starszych, jak się to robi. Jeśli chce się zagrać Mozarta, trzeba najpierw nauczyć się grać muzykę klasyczną. Wielbi­ ciele afrykańskich rytmów nie potrzebują żadnej ta kiej nauki, ani też ich rodzice nie mogą im służyć tu żadną wskazówką. Zjawisko to pomaga w stworzeniu i określeniu środowiska nastolatków, z którego starsze pokolenie jest wyłączone. Trudno bowiem oczekiwać od starszych - takie jest założenie - aby byli w sta­ nie zrozumieć pewne sprawy. Tak więc niektóre nastolatki zaczęły żyć w swoim własnym świecie.


...niektóre nastolatki zaczęły żyć w swoim własnym świecie

Można wyliczyć rozmaite przyczyny tego stanu rze­czy, lecz najważniejszą z nich jest oczywiście brak autorytetu rodziców. Sto lat temu istniało przeświad­czenie, że mąż jest panem w swoim własnym domu. Żona była mu winna formalne posłuszeństwo, zdając sobie sprawę, że na tym opierał się z kolei jej autorytet wobec dzieci. Prawdopodobnie znacznie częściej je widziała, a jej wysiłki utrzymania dyscypliny mo­gła więc łagodzić pewna poufałość. Zatem najlepszym sposobem postępowania było zawsze odwoływanie się do autorytetu nieobecnego męża. Gdy mówiła: „Ojciec tego zabronił", można było wnosić, że ona sama byłaby bardziej pobłażliwa. Jedynie akceptując władzę męża, żona mogła utrzymać w posłuszeństwie dzieci. Ona mogła podjąć decyzję, lecz niepopularnością obarczała jego, tym łatwiej, że go przy tym nie było. Tak więc matka wzmacniała zasady subordynacji siłą własnego przykładu. I w ten sposób uczono dzieci i służbę, by znały swoje miejsce.

Jeśli wydaje się, że w epoce wiktoriańskiej autory­tet rodziców osiągnął szczyty, to głównie dlatego, że tak bardzo wzrosła liczba potomstwa. Przy raczej na­głym spadku śmiertelności wśród dzieci rodzina mogła liczyć dwanaście, czternaście, a nawet dwadzieścia osób. Dom przekształcił się więc w rodzaj prywatnej szkoły, gdzie dyscyplina potrzebna była bardziej niż kiedykolwiek przedtem. To, że dzieci nigdy nie powin­ny mówić nie pytane, może wydawać się rzeczą po­żądaną w każdym wypadku, ale gdy ich ilość docho­dziła do dwunastu lub coś koło tego, stawało się ko­niecznością. Bez pana domu życie stałoby się niemożli­we. Toteż matka czyniła wszystko, żeby zwiększyć prestiż ojca, wykorzystując go z kolei dla własnej ochrony. „Powiem o tym ojcu, jak wróci z biura". Ty­mi wzbudzającymi strach słowami utrzymywała po­rządek, podnosząc napięcie do punktu kulminacyjnego oświadczeniem: „Zdaje się, że słyszę, jak ojciec idzie po schodach!" Nie bała się go tak, jak udawała, lecz to udawanie służyło pożytecznemu celowi. Dzieci dręt­wiały ze strachu, zanim jeszcze usłyszały słowo na­gany, a w konsekwencji w domu panował względny spokój i cisza. Prawdopodobnie w żaden inny sposób nie można by było w ogóle prowadzić domu.

W dwudziestym wieku zaczęło się rodzić mniej dzie­ci i to spowodowało bunt kobiet. Skoro dyscyplina przestała już być głównym problemem, życie rodzin­ne uległo zmianie. Przyjmując, że troskliwie zaplano­wano sobie małą ilość dzieci, można było - tak sądzo­no - znaleźć czas na to, żeby z nimi dyskutować. Moż­na było nawet znaleźć czas na czytanie książek o psy­chologii dziecka. Słowo ojcowskie nie miało już auto­rytetu Pisma świętego, a nawet samą Biblię odstawio­no na najwyższą półkę, jako zupełnie nieprzydatną dla młodych. Dlaczegóż by kobiety miały zaakcepto­wać swą podrzędną rolę? Rzeczywiście, dlaczego? Z pewnym wahaniem uznano ich żądanie równo­uprawnienia. Słowo „posłuszeństwo" zniknęło z ob­rządku małżeństwa albo też za wzajemną zgodą przy­jęto, że oznacza ono coś innego. Wśród ludzi inteligent­nych zapanowały odtąd swobodniejsze stosunki, więk­sze koleżeństwo i współpraca, przy czym miłość za­jęła miejsce strachu. Kobiety zamężne zatrzymywały teraz swój osobisty majątek, a niektóre z nich robiły nawet własne, samodzielne kariery; większość męż­czyzn zaś chętnie powitała tę zmianę, skwapliwie re­zygnując z roli nieomylnego tyrana. Zapanowała od­tąd szczera, bezpośrednia atmosfera, w której otwarcie stawiano problemy i odważnie dyskutowano nad trud­nościami. Istnieją słuszne powody, by sądzić, że mąż współczesny A. A. Milne'owi był człowiekiem przy­jemniejszym i łagodniejszym niż mąż współczesny Charlesowi Dickensowi. Rodzinne żarty zastąpiły ro­dzinne modlitwy. Kubuś Puchatek zastąpił Stary Te­stament.

Lecz ludzie bardzo późno zauważyli, że emancy­pacja żony zniszczyła autorytet rodziców wobec dzieci.

Matka nie dawała już przykładu posłuszeństwa, któ­rego wciąż jeszcze próbowała wymagać. Częściej do­chodziło teraz do różnicy zdań pomiędzy rodzicami, co umożliwiało dziecku odwoływanie się to do jednego, to do drugiego z nich, a ostatecznie ignorowanie obojga. Ściągnąwszy mężczyznę z jego piedestału, żona i mat­ka pozbawiła się sama, w gruncie rzeczy, środków utrzymania dyscypliny. Na pytanie: „Dlaczego nie mo­żemy się bawić hydrantem?", nie mogła już odpowie­dzieć: „Bo ojciec zabronił". Musiała teraz odpowie­dzieć: „Bo powiedziałam, że nie wolno". To było trud­ne, a instynkt skłaniał ją raczej do argumentowania niż do rozkazywania. Dzieci muszą zostawić hydrant w spokoju, ponieważ sąsiedzi mogliby mieć pretensje, ponieważ mogłoby zabraknąć wody, ubrania mogłyby się zamoczyć, a same dzieci mogłyby dostać zapalenia płuc i umrzeć. Ale w sprawach dyscypliny argumen­tacja kobiety przegrywa. W końcu uzyskuje jedynie mglistą obietnicę, że dzieci będą ostrożne, obietnicę, która natychmiast zostaje zapomniana i złamana. Gor­sze od wszelkich bezpośrednich konsekwencji jest zro­zumienie przez dzieci faktu, że z matką zawsze można dyskutować i że ojciec nic im nie zrobi, nawet gdy się dowie o wyrządzonej szkodzie. Zapłakana żona, która powiada w końcu: „Czemu ty nie użyjesz swego wpły­wu?", odwołuje się do autorytetu, który sama podwa­żyła. Orientując się w swojej słabej pozycji, mówi so­bie i innym, że dawny rodzaj dyscypliny nie jest od­powiedni dla nowoczesnego dziecka. Z dzieckiem trze­ba dyskutować, lecz nie można go do niczego zmuszać. Formy zwracania się do ojca uległy zmianie: od wikto­riańskiego „Sir" do późniejszego „tatusia", aż wresz­cie do mówienia mu po imieniu lub: „biedny stary". Ostateczny wniosek brzmi, że problem dyscypliny na­leży pozostawić szkole.

Jednakże pozycja szkoły również uległa osłabieniu pod wpływem Johna Deweya (1859-1952), który do­magał się, by zarzucono metody autorytatywne, i uwa­żał, że dzieci winny uczyć się poprzez doświadczenie. Powstały w ten sposób system „postępowej" edukacji przeniknął od tego czasu do szkolnictwa, pozwalając ludziom światłym rozkoszować się pięćdziesięcioma la­tami oświecenia. Ponure, gotyckie więzienie z odrapa­nymi, pochyłymi pulpitami i upstrzonymi przez mu­chy stalorytami z widokiem Partenonu zastąpiły sale szkolne, umeblowane jasnymi meblami, o szklanych ścianach, ozdobione pastelowymi malowidłami i wy­posażone w telewizję.

Na temat ostatecznych rezultatów możliwe są roz­maite opinie. Pewne jest jednak, że cały proces na­uczania jest bardzo długi. Wydaje się, że zorganizowa­ny w ten sposób może trwać całymi latami i jeszcze dłużej. Od powyżej piętnastu lat - przeciąga się to do ćwierćwiecza, a czasem, być może, na całe życie - niedojrzali i dorastający młodzi ludzie tłoczą się razem w wesoło ozdobionych korytarzach szkoły koedukacyj­nej. Może się to wydawać szczęśliwym kontrastem w porównaniu z dawną praktyką wprowadzania dzieci w świat dorosłych, gdy terminatorzy zaczynali praco­wać mając lat siedem, a chłopcy do posług mając lat dziesięć. Przed stu laty młodzi zawsze byli więc mniej liczni od dorosłych, czy to w gospodarstwie wiejskim, w koszarach, czy w forkasztelu na statku. Natomiast w postępowej szkole nie ma dorosłych, których należa­łoby się bać lub naśladować, gdyż nauczycielowi płaci się za to (tak się mniema), żeby zachowywał się w pe­wien określony sposób, i dlatego należy uważać to zja­wisko za szczególne i osobliwe. Młodym pozwolo­no stwarzać sobie swój własny świat.

Jeśli te nieskończenie długie lata spędzane w szkole, w oderwaniu od społeczeństwa dorosłych, stwarzają tło dla zagadnienia nastolatków, to na plan pierwszy w tym zagadnieniu z pewnością wybijają się środki transportu. Jeśli młody człowiek ma motocykl lub sa­mochód, trochę pieniędzy i perspektywę weekendu, mo­że robić, co mu się podoba. Trudno też odmówić mu możliwości korzystania z samochodu, gdyż stał się on nieodłącznym od naszego sposobu życia, stał się już nie tyle wygodą, ile prostą koniecznością, bez której młodzi byliby w sposób żałosny odcięci od świata i pozbawieni kontaktów towarzyskich. Dlatego week­endy i wakacje spędzają nie ze starszymi, lecz w swo­im własnym towarzystwie. Pozostają w świecie nasto­latków, dopóki wreszcie nie opuszczą szkoły lub col­lege^ i nie będą musieli po raz pierwszy zarobić na życie.

Na obronę młodych należy przyznać, że społeczność, od której usiłują się odciąć, nie jest szczególnie inte­resująca. Co więcej, zmartwienie polega na tym, że nuda środowiska dorosłych jest czymś, co rodzice, być może, zdobyli ciężką pracą w pocie czoła. Życie wielu małżeństw rozpoczęło się w ruderach, gdzie handel narkotykami i prostytucja należały do pospolitych sposobów zarobkowania, gdzie gwałt był czymś zwy­kłym, a i morderstwo nie było nieznane. Drogą samo­kształcenia i oszczędzania, przedsiębiorczością i pracą ponad siły wznieśli się na wyższy szczebel w hierarchii społecznej. Domek w podmiejskim osiedlu z podwój­nym garażem jest dla nich oznaką sukcesu, o jakim ongiś ledwie że śmieli marzyć. W tabliczce z nazwi­skiem na bramie, w zielonym trawniku kryje się dla nich coś bardzo romantycznego. Wszystko to osiągnęli rozsądkiem i cierpliwością, oszczędnością i mozołem. Lecz to, co im wydaje się tak cudowne, jest niczym dla ich dzieci, które - być może - nigdy nie znały innego życia. Dzieci widzą jedynie nudne osiedle, gdzie największym dramatem bywa jakiś drobny skandal lub epidemia odry. „Nic się tu nigdy nie dzieje!" - protestują. Rodzice, ze swej strony, pamiętają czasy, w których zbyt wiele działo się zbyt często. Żyć ży­ciem bez wydarzeń - to była ich najwyższa ambicja, którą realizują nawet jeszcze teraz z wysiłkiem i upo­rem. Jednakże tego nie da się tak łatwo wytłumaczyć. Przyjmuje się za uznany fakt, że ludzie starsi są zbyt spokojni i nudni, że młodzi są zatem w sposób natu­ralny znudzeni sposobem życia dorosłych i że ich oczy­wistym celem jest ucieczka od tego wszystkiego.

Jeśli dom w podmiejskim osiedlu nie ma dla mło­dych żadnych pociągających atrakcji, to świat intere­sów ma ich jeszcze mniej. Gdyż warunki wejścia do tego klubu, już od początku dość trudne, często stają się jeszcze trudniejsze wraz z pojawianiem się obja­wów buntu. Cena, jaką płaci się za dopuszczenie do odpowiedzialnego urzędu - to czasem zbyt niewolni­cze przestrzeganie przyjętych zasad. Co więcej, cena ta może wzrosnąć dwukrotnie wskutek niesłusznie przedłużanego nowicjatu. Często mówi się nam, że dzisiaj stawia się na młodzież. Lecz nasz wiek był wie­kiem Nehru, Macmillana i Mao Tse-tunga, Adenauera, Franco i Charlesa de Gaulle'a. Gdy starzy dzierżą wła­dzę, pogrąża to w rozpaczy nie tylko ludzi w średnim wieku, lecz i młodych, którzy nie chcą nawet wejść na pierwszy szczebel drabiny. Być skazanym na subordynację do trzydziestego roku życia - to już wystar­czająco zniechęca, lecz perspektywa pięćdziesięciu lat frustracji musi doprowadzić do zastoju. Z drugiej stro­ny; gdyby starzy usunęli się sami, awans ludzi w średnim wieku dałby szansę młodym. Tam, gdzie młodzi są wściekli z powodu własnej bezsilności, nie wystarczy powołać kilku z nich - dwudziestoletnich - do Rad Mądrych i Dobrych. Właściwszym le­karstwem jest przejście na emeryturę wszystkich, któ­rzy przekroczyli sześćdziesiątkę, i zrobienie w ten spo­sób miejsca dwudziestosiedmiolatkom. Przy pewnym prawdopodobieństwie pełnienia przez siedem lat od­powiedzialnego urzędu młody człowiek szybko osiąg­nie dojrzałość. Jeśli wywiera na nas wpływ nauczanie, jakie odbieramy, to jeszcze większy wpływ wywrzeć mogą na nas lata frustracji, które wyraźnie nas czeka­ją. Niczemu też nie służy stwarzanie placówek jakiejś urojonej władzy. Nikogo nie zwiedzie komitet Klubu Młodych, tym bardziej jeśli prawdziwi członkowie ko­mitetu są okropnie starzy. Odpowiedzialność zaofiaro­wana młodym może nie być bezpośrednia, musi jednak być realna.

Organizacje, takie jak np. harcerstwo, mają od za­rania wspaniałe intencje, jednak słabą ich stroną jest to, że wymyślili je starzy dla młodych. Słuszniejszą organizacją jest ta, w której dorosły wzywa do pomocy młodego człowieka dla osiągnięcia wspólnego celu, np. dla obsadzenia łodzi ratunkowej lub zorganizowania jakiegoś widowiska. Myśląc o szkodach, jakie mogą wyniknąć z lenistwa, i odrzucając lekarstwa, oferowa­ne przez młodzieżowe organizacje, nowoczesny ojciec może się czasem zdecydować na jakiś własny plan, który by odciągnął dzieci od psot. Zaproponuje np. zbu­dowanie łodzi żaglowej. Początkowo zapanuje entu­zjazm i podwórze wypełni się wkrótce krzątaniną, któ­rej ojciec pragnął. Poleruje się deski papierem ścier­nym, szyje się żagle, smaruje metalowy osprzęt. Chłop­cy nie wałęsają się już z rękami w kieszeniach. Córkę wyciągnięto z kawiarni, a matka jest zachwycona, że rodzina znalazła się w komplecie. Ale ten wspólny wy­siłek okazuje się w końcu czymś sztucznym. Łódź spu­szczona na wodę nie jest lepsza, a tylko niewiele tańsza od łodzi, którą można by kupić. Kadłub ze szkla­nego włókna byłby pod pewnymi względami lepszy. Ojcu udało się jedynie zorganizować pouczającą roz­rywkę dla siebie samego i dla dzieci. Zamiast dać im się bawić z przyjaciółmi, poprosił je, żeby raczej zaba­wiły się z nim, nie dlatego, że potrzebował ich pomocy, lecz że pragnął znaleźć im jakieś zajęcie. Sztuczność sytuacji wynika stąd, że ojciec jest maklerem giełdo­wym, a nie żeglarzem na Kanale. Gdyby ta praca rze­czywiście wiązała się z jego zawodem, cały projekt wzbudziłby u dzieci szacunek. Ale łódź jest zabawką, i to właściwie ich zabawką, nie jego. W końcu zaczy­nają odnosić wrażenie, że cały projekt jest dziecinny, jest próbą dorosłego człowieka przyłączenia się do za­bawy przedszkolaków; nie jest też, oczywiście, zabawą, jaką oni sami by dla siebie wybrali. Ojciec musi więc ukończyć budowę łodzi sam, zdając sobie równocześnie sprawę, że jego plan się nie powiódł. To prawda, że sam siebie powstrzymał od psot, lecz chłopcy już zno­wu teraz próżnują, tak jak przedtem, a córkę znów wi­duje się z miejscowymi nicponiami. Czyż nie ma - pyta ojciec - innego wyjścia?

Jedyną definitywną odpowiedzią na to pytanie jest stworzenie młodym perspektywy wczesnego rozwoju ich talentów. Jeśli to się nie uda, odsuwają się od spo­łeczeństwa i postanawiają zostać na zawsze w świecie nastolatków. Taki jest początek owego ruchu, który powstał niemal równocześnie w miejscach tak od sie­bie odległych jak San Francisco, Berlin, Tokio, Amster­dam, Londyn i Paryż. Charakter ruchu ulega ciągłym zmianom, lecz zaczyna się niezmiennie od pragnienia ucieczki od rzeczywistości. Środków tej ucieczki jest - mówiąc ogólnie - sześć, a mianowicie: seks, szybkość i dźwięk, marzenia, alkohol i narkotyki. Seks jest ele­mentem najbliższym rzeczywistości, gdyż tutaj partner jest przynajmniej osobą realną.


Charakter ruchu ulega ciągłym zmianom, lecz zaczyna się niezmiennie od pragnienia ucieczki od rzeczywistości

W pewnej mierze pod­łoże seksualne ma również miłość motocyklisty do gwałtownej szybkości, gdyż daje mu uczucie przewagi i potęgi. Lecz hałas wyjącej maszyny miesza się z afry­kańskimi rytmami, które są nowoczesną namiastką muzyki. Hipnotyczny łoskot instrumentów perkusyj­nych może wprowadzić w rodzaj transu, w którym świat realny staje się cieniem, a marzenie rzeczywi­stością. I choć całe to płytogranie, wszystkie te jęki i skomlenia są smutnym komentarzem do naszego sy­stemu szkolnego, nie można powiedzieć, żeby wyrzą­dziły zbyt wiele szkód fizycznych. Nieszczęście zaczy­na się wówczas, gdy ucieczkę od rzeczywistości trzeba przyspieszyć alkoholem, albo też - co teraz jest czymś tak powszechnym - narkotykami. Najłagodniejszym z nich jest tytoń, gdyż jest on zwykłym środkiem uspo­kajającym; młodzież woli jednak środki, które dają silniejsze złudzenia.

Łatwo jest potępiać narkomana. Jeszcze łatwiej jest wyśmiewać brodatego półgłówka, niosącego sztandar w jakimś żałosnym marszu protestacyjnym. Natomiast o wiele trudniej jest stworzyć społeczeństwo ludzi do­rosłych, do którego młodzi żarliwie pragnęliby się do­stać. Jednakże taki początek może zrobić każda ro­dzina, która docenia potrzebę odpowiedzialności. Se­kret polega na tym, żeby rodzice postawili sobie jakiś cel, dla nich niemal nieosiągalny, i żeby wezwali dzie­ci do pomocy. Odpowiednim celem jest zdobycie pie­niędzy, może po to, żeby przeprowadzić się do lepszego domu. Rozsądnym posunięciem może być kupno lub budowa domku na wsi, zwłaszcza jeśli od razu powie się, że któreś z dzieci odziedziczy tę posiadłość. Sukces rodzicielskiego (czy jakiegokolwiek innego) kierownic­twa musi zawsze zależeć od celu, który uzna się za pożądany, a który jest niemal - lecz nigdy całkiem niemożliwy do osiągnięcia. Dzieci tracą zainteresowa­nie wówczas, gdy ani społeczeństwo, ani rodzina nie mają dążeń, które można łatwo spełnić albo dotąd nie zostały spełnione. Z tego punktu widzenia jest ma­ło ważne, czy cel jest idealistyczny, czy przyziemny. Rzecz w tym, że dokonuje się jakiegoś wysiłku i prosi się dzieci - a nawet żąda od nich - aby wzięły w nim udział. W gruncie rzeczy zmusza się je, aby stały się dorosłe.

Dla rozwiązania problemów nastolatkologii jest zatem rzeczą istotną stworzenie społeczeństwa, w którym młodzi mieliby do odegrania swą rolę nie jako grupa wywierająca jakąś presję i nie jako zwykli uczniowie, lecz jako młodsi członkowie zespołu. Wśród tych, któ­rzy najgłośniej potępiają buntowniczą młodzież, są lu­dzie starzy, stojący na czele organizacji, w których nikt poniżej sześćdziesiątki nie otrzymał innej pracy, jak tylko zrutynizowaną. Ci starzy autokraci, jeśli się ich odpowiednio zaalarmuje, czynią niekiedy młodym jakieś powierzchowne ustępstwa. Lecz nie godzą się na własne odejście. Wówczas powstaje sytuacja, która prowadzi do buntu i do naszego ostatecznego wniosku, że młodzież jest po prostu zbuntowana. Tak się jednak boimy o nasze zagrożone instytucje, że rzadko zauwa­żamy, jaką szkodę ponosi sama młodzież. Wykrzykiwa­nie sloganów, bez względu na to, czy pochodzą od Mal­colma X czy od przewodniczącego Mao, jest oznaką zapóźnionego rozwoju. Ze świata nastolatków, entuzjaz­mującego się szybkością i hałasem, marzeniami i nar­kotykami, młodzież nie wychodzi bez śladu. Jeśli na­wet nie odnosi szkód fizycznych, to odrzucona przez nią szansa - szansa osiągnięcia wczesnej dojrzałości intelektualnej - mija, i to mija na zawsze.

9. UCIECZKA OD RZECZYWISTOŚCI

Bez względu na to, czy pani domu jest, czy nie jest matką dorastających dzieci, ma ona swoje chwile fru­stracji i załamań; zwykle kończą się one wtedy, gdy te uczucia można z kimś dzielić. Istnieją jednak okre­sy nudy i zniechęcenia, które nie ustępują tak łatwo. Nie jest od nich wolny także żonaty mężczyzna i teo­retycznie przynajmniej jest możliwe, że może ulec im w tym samym czasie co żona. Tak samo może się zda­rzyć, chociaż jest to mało prawdopodobne, że dwie świeczki zgasną w tym samym momencie. Zakładając nieprawdopodobieństwo tej sytuacji, możemy przypu­ścić, że załamanie się jednego partnera powinno po­działać na drugiego jak bodziec. Wyłączając na razie przypadek, że obydwoje zatrują się tą samą rybą, przyjmijmy, że jedno z nich winno być w miarę po­godne i energiczne o każdej porze. Drugie, mniej szczęśliwe, będzie może się skarżyć, że wszystko tak podrożało, że córki stały się nieznośne, że mieszkanie jest wilgotne i że wszyscy najlepsi przyjaciele wypro­wadzili się z sąsiedztwa. Gdybyż ona tylko mogła uciec od tego wszystkiego! W gruncie rzeczy pragnie uciec od samej siebie. Można tego dokonać na różne sposoby - ale najprościej jest - zachorować. Efekt tej metody zależy jednak od tego, czy jest w domu druga osoba współczująca, uczynna i zdrowa.

Czas rozpoczęcia się choroby ujawnia zwykle, że pacjent jest jej wspólnikiem. Należy przyjąć, że za­razki istnieją wszędzie i że ofiara zatraca swą pod­świadomą odporność w chwili, kiedy chce zachorować. Niektóre osoby nie są w stanie zapewnić sobie wolnego dnia w żaden inny sposób. W pewnym momencie, gdy goście już odjechali albo gdy dzieci poszły do szkoły, temperatura podnosi się, ból zaczyna dokuczać, wy­stępuje niewątpliwe osłabienie i choroba obezwładnia ofiarę. Nie jest to - chcemy być dobrze zrozumia­ni - przypadek symulacji. Skargi nie są urojone, objawy istnieją rzeczywiście, niedyspozycja rozwija się wraz z jej klasycznymi następstwami. Mimo to nie byłoby jej bez podświadomej zgody pacjenta, nie zda­rzyłaby się też, gdyby okoliczności były absolutnie nie­sprzyjające. Na powstanie choroby może częściowo wpłynąć potrzeba wypoczynku, lecz działa tutaj także potrzeba ucieczki od codzienności. Gdyż w okresie spę­dzonym w łóżku pacjentka uwalnia się nie tylko od rutyny codziennych zajęć, lecz także od swej powszed­niej osobowości. Występuje ona w innej roli, na przy­kład męczennicy, której męstwo jest natchnieniem dla innych. Nie chcąc być ciężarem dla przyjaciół, walczy z sobą niemal do ostatka. Później dopiero ludzie zo­rientują się, ile musiała wycierpieć. Jakkolwiek może być blada i słaba, myśli zawsze o innych. Najświątobliwsza pośród świątobliwych jest także najdzielniej­sza z dzielnych.

W czasie choroby, tak jak w czasie wojny, samo bo­haterstwo nie wystarcza. Żeby miało sens, wymaga publiczności. Musi być ktoś, kto by patrzył i współczuł, ktoś, kto by zauważył, jak spazm bólu natychmiast ustępuje wątłemu uśmiechowi rezygnacji. Wolałoby się oczywiście liczniejszą publiczność - pielęgniarki, lekarzy i krewnych; lecz jedna osoba to minimum - bez niej wszystko traci znaczenie. Tą jedną osobą, za­leżnie od sytuacji, może być mąż lub żona i nic tak bardzo nie zagraża małżeństwu, jak odmowa grania tej roli wówczas, gdy zagrać się ją powinno. Kiedy żona mówi: „Okropnie boli mnie głowa", dobry mąż powinien okazać niepokój, przyznając jej, że źle wy­gląda.

- Moje biedne kochanie! Jesteś także blada, po­myśl trochę o sobie. Zdaje się, że i puls masz przy­spieszony. Weź teraz dwie aspiryny, a ja ci przyniosę zimny kompres. A potem zadzwonię do klubu i powiem im, że nie będziesz mogła przyjść dziś po południu na zebranie.

Jakże nieczuły - w porównaniu z tamtym - jest mąż, który zbywa skargi żony jako urojone.

- To zabawne - powiada - bo wyglądasz świet­nie. Może to katzenjammer po wczorajszym przyjęciu.
Pamiętaj, że masz dziś zebranie!

Oto przykład nieludzkiej brutalności, gdy mężczyzna po prostu nie chce widzieć, że jego żona znalazła się w niebezpieczeństwie. To straszne, że tacy ludzie w ogóle istnieją, potwory (żeby użyć utartego zwro­tu) w ludzkiej skórze; sadyści, których nic nie obcho­dzą cierpienia innych, lecz z którymi trudno wytrzy­mać, kiedy ich tylko lekko zaboli głowa. A jeszcze gorsze od poprzednio opisanego jest zachowanie się męża, który na' skargę odpowiada skargą. W stosun­kach małżeńskich obowiązuje zasada, że tylko jeden z małżonków może być chory w danym czasie. Pierw­szeństwo należy przyznać temu, który poskarży się wcześniej; drugi partner powinien pozostać zdrów, dopóki w tym fikcyjnym ruchu nie zabłyśnie dla nie­go zielone światło. Czasem nie zwraca się jednak uwagi na czerwone światło, a zbrodnię tę można popełnić przez taką mniej więcej rozmowę:

Teraz sytuacja, stworzona przez tę rozmowę, jest po prostu nie do zniesienia. Mąż i żona nie mogą choro­wać równocześnie.. Zachowanie się Toma jest godne ubolewania, gdyż to Mabel pierwsza oświadczyła, że jest chora. Kiedy zaczęła: tak mi słabo i tak mi się kręci w głowie, itd...", on winien był odpowiedzieć: „Chodź, połóż się na kanapie, a ja ci zrobię herbaty". Jednakże zaniedbując swój oczywisty obowiązek, za­czął coś bełkotać o jakichś własnych urojonych obja­wach. Idąc tą drogą, wyprowadzi w końcu biedną ko­bietę z równowagi. Wymagać współczucia od żony, która sama go potrzebuje, to ni mniej, ni więcej, tylko psychiczne okrucieństwo i ludzie rozwodzili się już z mniej ważnych powodów.

A zatem sytuacja w tym wyimaginowanym przypadku jest niesłychanie poważna i słusznie możemy zapytać, czy to małżeństwo się utrzyma. Musimy dojść do wniosku, że jego perspektywy są niedobre, skoro mąż nie chce zaczekać na swoją kolej. Na wszystko jest czas i żaden mąż nie powinien zachorować, do­póki żona nie wyzdrowieje.

Innym środkiem ucieczki od rzeczywistości prócz choroby jest fikcja, która zresztą pomaga przy rekon­walescencji. Fikcji dostarcza telewizja, radio, powieść, film lub teatr. Celem jest tutaj wyłączenie się z real­nego otoczenia i życie - przez pewien czas - w świe­cie urojonym. Niektóre dzieci spędzają większość cza­su wśród snów na jawie bez specjalnej podniety ze strony telewizji lub książki. Telewizja bowiem pozo­stawia swym dwudziestowiecznym miłośnikom coraz mniejszy margines dla wyobraźni i podczas gdy Szek­spir mówił swojej widowni, aby wyobraziła sobie pole bitwy, nowoczesny producent musi nam pokazywać rozlew krwi w technikolorze. Ten rodzaj rozrywki przeplata się, to prawda, z dyskusją i komentarzami na temat rzeczywistych wydarzeń. W końcu następuje pomieszanie faktu z fikcją, przy czym producent ma nawet większy zamęt w głowie niż widownia. Pomie­szanie prawdziwego dramatu z fikcyjnym prawie za­wsze wychodzi na korzyść tego ostatniego, gdyż akto­rzy grający mężów stanu wyglądają na nich w o wiele większym stopniu niż politycy zapraszający nas, aby­śmy na nich głosowali. Pomieszanie pojęć prowadzi nas zatem do wniosku, że gwiazda filmowa lub popu­larny piosenkarz są tymi, których powinno się prosić o wyrażenie swych poglądów na aktualne tematy dnia. Wielkiego aktora pyta się przed kamerą o jego opinie na temat polityki zagranicznej lub bilansu handlowe­go. A on nie ma żadnych. Czemuż miałby je mieć? Całe życie poświęcił przedstawianiu postaci innych ludzi, fikcyjnych czy rzeczywistych, i dramatyzowaniu ich punktów widzenia. Gdyby miał jakieś własne opi­nie, nigdy by nie odniósł sukcesu jako aktor. Widzo­wie telewizyjni rzadko jednak zdają sobie sprawę, że zdolności administracyjne i aktorskie to sprawy nie tylko różne, lecz przeciwstawne. Ponieważ linia od­dzielająca fikcję od rzeczywistości zaciera się, radio i ekran telewizyjny tracą na znaczeniu jako środki po­mocne w ucieczce od rzeczywistości. Iluzję stale prze­rywają nie tylko reklamy, lecz także nieudolny pro­ducent, który nie może się zdecydować, co właściwie chce pokazać. Może on z łatwością oferować rozryw­ką - arię operową, występ komika - lecz nie jest to, oczywiście, ucieczka od rzeczywistości. Jest to tylko hałas, który zwykliśmy akceptować jako tło dla innej działalności. Z tego punktu widzenia znakomicie udo­kumentowane seriale telewizyjne, dotyczące aktual­nych wydarzeń, w ogóle mają małą wartość, gdyż są zazwyczaj bardziej ponure niż samo życie.

Powieść jest, być może, wciąż jeszcze najlepszą for­mą wypoczynkowej ucieczki od świata. Wybiera się ją samemu, a nie narzuca jej sąd producenta o tym, cze­go domagają się przeciętne gusta. Co więcej, wybiera się ją stosownie do szczególnej sytuacji lub nastroju: kryminalną do pociągu, romans do samolotu, awantur­niczą do poduszki, a coś usypiającego przed popołud­niową drzemką. W porównaniu ze sztuką telewizyjną powieść jest o wiele dłuższa, gdyż autor musi mieć czas na zarysowanie tła swego opowiadania. Przecięt­ny czytelnik chętnie poddaje się iluzji, lecz także po­trzebuje czasu, żeby rozeznać się w powieściowej kon­wencji. Nieżyjący już Ernest Bramah umieszczał wszystkie swoje opowieści w konwencjonalnie przed­stawionych Chinach z czasów jakiejś nie określonej, lecz odległej dynastii, przy czym wszystkie dialogi były ceremonialne, rozwlekłe i nieskończenie uprzejme. Stworzenie takiej atmosfery wymaga czasu, a czegoś w tym rodzaju wymaga także opowiadanie o królu Arturze i o Merlinie. Poddajemy się iluzji, lecz chcemy wiedzieć, jaka mianowicie ta iluzja ma być. Na tym polu największy sukces odnosi trzytomowa powieść wiktoriańska, w której czytelnik naprawdę może się zagubić, jak na przykład w Barchesterze Trollope'a. Miłośnik tego rodzaju literatury może całkowicie po­grążyć się w fabule, zidentyfikować się z jedną z po­staci i wżyć się w wiele sytuacji. Odłożenie książki, np. po to, żeby odebrać telefon, wywołuje szok umysłowy, co samo przez się dowodzi, że ucieczka od rzeczywisto­ści jest zupełna. I odwrotnie: powieść z problemem detektywistycznym można przeczytać tylko raz, a je­śli wiemy przedtem, kto jest zbrodniarzem, cała przy­jemność jest zepsuta. Lecz istotą wielkich powieści dziewiętnastego wieku nie jest końcowe zaskoczenie, tylko umiejętność przykucia naszej uwagi nawet przy drugim i trzecim czytaniu. Znalazłszy się w innym społeczeństwie, uciekliśmy na pewien czas od otocze­nia, w którym zwykle żyjemy. Możliwe, że świat fikcji jest bardziej atrakcyjny od świata prawdy, ale naj­ważniejszy jest tutaj fakt, że jest on inny. Na czas czytania zdecydowanie oddaliliśmy się od domowej co­dzienności.

Czy film może służyć temu samemu celowi co po­wieść? Prawdę mówiąc, okazuje się, że jego działanie jest krótkotrwałe. Chociaż dzięki sztuczkom kamery szybciej przykuwa naszą uwagę, to jednak angażuje nas w mniejszym stopniu. Przede wszystkim chodze­nie do kina jest do pewnego stopnia czynnością towa­rzyską. Stanowimy cząstkę widowni i pozostajemy świadomi jej reakcji. Możemy w jakimś momencie po­czuć, że dowodzimy wraz z generałem Custerem albo walczymy z Zulusami, ale przywołuje nas do rzeczywi­stości okrzyk dziecka siedzącego w następnym rzędzie za nami. Zapewne też nie chodzimy do kina samotnie. Dzielimy zatem przeżycie z mężem lub z córką, z kimś, kto należy do naszego życia codziennego; z kimś, ko­go może nawet urazić nasz wybujały entuzjazm. „Są­dzisz, że Elizabeth Taylor jest piękna?" - znacząco py­ta żona, a mąż gorliwie śpieszy z wyjaśnieniem, że dziewczęta mogą być atrakcyjne w rozmaity sposób (jeśli rozumiecie, co mam na myśli), że Miss Taylor ma oczywiście swych wielbicieli, lecz on, osobiście, woli blondynki w wieku lat mniej więcej trzydziestu sied­miu. Widz kinowy musi więc czasem mieć się na bacz­ności, świadomy tego, że on (czy ona) nie jest sam (sa­ma). Niezależnie od tego aktorzy zbyt często usuwają w cień samą fabułę, a dramatyczność ich gry przekra­cza granice wiarygodności. Jedną z wielu wad popu­larności, jaka otacza gwiazdę lub gwiazdora filmowe­go, jest fakt, że dokładnie wiemy, kim jest główny aktor. Im bardziej podziwiamy Rexa Harrisona jako aktora, tym mniej akceptujemy go jako Juliusza Ce­zara lub profesora Higginsa. Obraz filmowy może in­spirować lub pouczać w różny sposób, lecz rzadko kie­dy przenosi nas na dłużej w inny czas i miejsce. Je­steśmy zbyt świadomi jego obsady i ujęć, zbyt intere­suje nas odróżnianie sekwencji kręconych w plenerze od nakręcanych w studio. Możemy być pod wrażeniem, lecz rzadko ulegamy złudzeniu.

Tam, gdzie naszym celem jest ucieczka od szarej egzystencji, teatr ma jeszcze mniej do zaofiarowania niż kino. Ponieważ bywanie w teatrze jest w jeszcze większym stopniu czynnością towarzyską; w antrak­tach pozdrawiamy przyjaciół i omawiamy z nimi za­lety obsady. Jeśli już nawet nie przebieramy się na tę okazję, jak to kiedyś robiliśmy, to wciąż jesteśmy bardzo świadomie częścią widowni i z tego względu bie­rzemy udział w sukcesie lub niepowodzeniu widowiska. I jakkolwiek jesteśmy w ten sposób wciągnięci w przedstawienie, lekko tylko ulegamy jego treści. Wi­dzowie teatralni pozostają sobą - z wyjątkiem bardzo młodych - starając się o to, by wyglądać dystyngo­wanie i być dobrze ubrani lub usilnie pragnąc okazać, że już odgadli, jak sztuka się skończy. Gdy obsada jest zawodowa lub amatorska, bardziej jeszcze wyostrzamy krytycyzm, zauważając, że Eryk jest gorszy, niż bywał w dawniejszych rolach, lub dziwiąc się, że Margaret potrafi zagrać tak dobrze. Tymi, którzy odnoszą naj­większą korzyść z amatorskiego przedstawienia, są oczywiście sami aktorzy. Dla najgorliwszych z nich ich rola jest wspaniałą ucieczką od codziennego życia. Jest to fakt, który powinniśmy sobie zanotować w my­śli, nawet gdyby nasza działalność ograniczała się tyl­ko do rozwiązywania krzyżówek. W ilości pracy, ja­ką trzeba włożyć w grę na amatorskiej scenie, z pe­wnością jest coś odstraszającego. Dlatego jest rzeczą osobliwą, że tak niewiele ludzi próbuje łatwiejszej al­ternatywy: pracy w teatrze marionetek. Teatr lalek, gdzie można ominąć konieczność nauczenia się roli, nie jest gorszym środkiem ucieczki w inny świat. Maje­statycznie krocząc po scenie nogami lalki możemy grać rolę rozbójnika lub pasterki, szeryfa lub królo­wej. W rolach takich jak te momentalnie (lecz szczę­śliwie) zatracają się postaci urzędnika czy pani domu. Ostatnią i najoczywistszą ucieczką od rzeczywistości jest weekend lub urlop letni. Pozwala on przede wszystkim na zmianę otoczenia. Ludzie mieszkający na równinach mogą pojechać w góry, a mieszkańcy la­sów - nad morze. Co więcej, można zmienić zajęcie: bankier staje się rybakiem, a umęczona matka próżnu­jącą damą. Gdy dzieci jadą także, istnieje, co prawda, element kontynuacji życia codziennego, ponieważ ro­dzice na wakacjach pozostają przecież rodzicami. Moż­na jednak stworzyć inną atmosferę i przynajmniej zmienić stosunek ważności codziennych wydarzeń.

Trudność polega tutaj na różnicy gustów mężczyzn i kobiet. Mając w perspektywie dłuższy weekend, oj­ciec marzy o namiocie nad jeziorem lub o górskim szałasie. Matka prawdopodobnie marzy raczej o luksu­sowym pobycie w Grand Hotelu. Ta różnica między nimi powstaje dlatego, że podczas gdy z każdej dziew­czyny wyrasta kobieta, przeciętny chłopak pozostaje zawsze (do pewnego stopnia) chłopcem. Dziewczynka bawiąca się lalką, próbuje w ten sposób rolę, która rzeczywiście przypadnie jej w życiu. Kiedy opiekuje się kucykiem, wychodzi już naprzeciw swym macie­rzyńskim instynktom, swym uczuciowym potrzebom. Chłopiec, odwrotnie, przygotowuje się do kariery, któ­ra prawdopodobnie nie stanie się jego udziałem. Bawi się w mieszkańca puszczy lub w cowboya, w tajnego agenta lub w dowódcę łodzi podwodnej. W bardzo nie­wielu wypadkach jego marzenia się spełniają, np. wte­dy, gdy zapalony budowniczy modeli zostaje inżynie­rem. Ale któż słyszał o chłopcach bawiących się w in­spektorów kontroli towaru lub w towarzystwo ubez­pieczeń samochodowych?

W większości wypadków przyszły samotny jeździec zostaje dyplomowanym księgowym. Dlatego ogólną cechą większości mężczyzn jest wieczny niedosyt, po­wrót do marzeń o życiu pełnym przygód, które ich ominęło. Zamiast mieć do czynienia z częstokołami i z bronią, z dzikimi zwierzętami i z ludźmi wyjętymi spod prawa, muszą zwykle zajmować się urzędowymi papierkami. W każdym urzędniku tkwi rozgoryczony człowiek czynu, tęskniący do sytuacji, których życie mu odmówiło. Moglibyśmy, co prawda, powątpiewać, czy Walter Mitty stanąłby na wysokości zadania, gdyby rzeczywiście zaszły jakieś przymusowe okoliczności, lecz nie może być żadnych wątpliwości co do przyczyn jego wewnętrznej frustracji.


W każdym urzędniku tkwi rozgoryczony człowiek czynu...

Ujawniają się one w jego projektach weekendu spędzanego poza domem. Od ra­zu zaczyna widzieć się w roli krzepkiego człowieka

z Dzikiego Zachodu, budowniczego chaty z pni drzew­nych, rybaka i myśliwego, znawcy noża i siekiery. Zdrowy rozsądek może sprawić, że jacht zostanie za­stąpiony namiotem na pustkowiu, lecz mimo to on wciąż widzi się w postaci starego wilka morskiego, okrążającego przylądek Horn na dziobie statku. Ów sen na jawie może się zmieniać co pewien czas, lecz męż­czyzna zawsze zajmuje się w nim wszystkim, tylko nie dokumentami. Gdy raz znajdzie się w swoim żywiole, nie poznaliby go jego koledzy, widujący go na co dzień w biurze. Podczas burzy na morzu jego rodzina po raz pierwszy ujrzałaby w nim mężczyznę takiego, ja­kim jest naprawdę.

Poglądy matki są całkowicie odmienne. Jej dziew­częce marzenia były z pewnością o wiele bliższe tego życia, jakim żyje w rzeczywistości, lecz mimo to róż­ni się ono od jej bardziej ambitnych nadziei. W jej wymarzonym romansie występowała dziewczyna po­ślubiająca biednego chłopca tylko po to, żeby (podczas miodowego miesiąca) dowiedzieć się, że naprawdę jest on milionerem. Ona go pokochała, rozumiecie, tylko dla niego samego, a wiadomość, że odziedziczył całe księstwo, stała się dla niej olbrzymim szokiem. Przeży­wszy jakoś to okrutne rozczarowanie, zaczyna się orien­tować, że jej nowa pozycja może przynieść pewne dro­bne korzyści; pierwszą z nich będzie jej osobista panna służąca, a drugą - kucharz, geniusz w swoim zawo­dzie. Owo marzenie dopuszczało pewne odchylenia, lecz ogólną jego treścią było posiadanie domu w mie­ście i rezydencji na wsi z mnóstwem służby i nieogra­niczoną ilością strojów. Taka była wizja dziewczęca, lecz życie okazało się nieco odmienne. Harry to naj­lepszy mąż na świecie, uważacie, a jego pensja, po ostatniej podwyżce, jest prawie że wystarczająca. Jednakże daleko mu do przebranego milionera, jego rzeczywisty dochód jest raczej nieco niższy niż sądziła, gdy ogłoszono ich zaręczyny.


Ów sen na jawie może się zmieniać co pewien czas.,.

Służba domowa nie należy do luksusów, na które mogą sobie pozwolić, lecz można sobie kupić nową sukienkę na wyprzedaży po świętach Bożego Narodzenia. Przy zakupach na ra­ty i ostrożnej gospodarce osiągnęła poziom pewnego komfortu życiowego, lecz dotychczas nie zakosztowała luksusu.

W tej sytuacji wakacje spędzane na campingu nie są dla matki zbyt atrakcyjne. Jej zadaniem, zarówno w kabinie statku, jak i w domku campingowym będzie gotowanie posiłków, podczas gdy ojciec uszczelnia po-' kład lub rozbija namiot. Dziewczęce marzenia nigdy nie uwzględniały życia pod płóciennym dachem, a ro­la bohaterki westernowych filmów jest zawsze raczej marginesowa. Rzeczywiście, jeśli nie porywa jej nie­przyjaciel (co można uważać za rzecz raczej normal­ną), do niej należy przede wszystkim ładowanie strzel­by bohatera i dopilnowywanie, żeby obiad był gotów, gdy ostatni czerwonoskóry będzie już gryzł ziemię. Lecz rola ta przywodzi ją tylko z powrotem do wiecz­nego kuchennego zlewu, z tą jedynie różnicą, że ku­chenka weekendowa jest źle wyekwipowana. Piecyk stanowi mizerną namiastkę kuchenki elektrycznej, istnieje też ustawiczne prawdopodobieństwo, że czegoś zapomniano: np. otwieracza butelek lub masła. „Ależ ja myślałem (łam), że to ty zapakowałeś (łaś)!" - mó­wią sobie nawzajem, a ojciec próbuje sobie wyobra­zić, jak w podobnie krytycznej sytuacji zachowałby się Buffalo Bill lub Sir Francis Chichester. Jednakże zasadniczy kłopot polega na tym, że to, co dla ojca jest przygodą, dla matki jest tylko niewygodą. Próby od­strzelenia szyjki od butelki są dla niej męczące i dzie­cinne. Jeśli taki ma być charakter wakacji, woli ona raczej pozostać w domu, w którym łatwo znaleźć patelnie, a sklepy też są blisko. W porównaniu z prze­ciętnym mężczyzną kobieta jest nieuleczalnie i nie­wybaczalnie dorosła.

Wymarzone wakacje matki zaczynają się w chwili, gdy kosztowny samochód podwozi ją pod wejście Ho­telu Zdumiewającego. W towarzystwie męża, wygląda­jącego znacznie wytworniej niż w życiu, wprowadza się ją do gmachu wśród ukłonów. Podczas gdy służba zajmuje się jej walizami ze świńskiej skóry, ona spo­strzega grupkę znakomitości zebranych w holu wo­kół kominka. Ośrodkiem zainteresowania jest księż­niczka Rurytanii, która nagle rozgląda się i widzi, kto to właśnie przybył. „Belinda, kochanie!" - wykrzy­kuje i matkę od razu wciąga się do towarzystwa skła­dającego się z księcia Midlothian, Olgi Stormoff, se­natora Stetsona, hrabiny Gleeson i ambasadora Karolingii. Matka, ku swemu lekkiemu zdumieniu, orientuje się, że z wszystkimi łączy ją zażyła przyjaźń, a oni traktują jej męża (w tej chwili o trzy cale wyższego) z pewnym szacunkiem. Dyrektor hotelu informuje ją, że będzie mieszkała w Cesarskim Apartamencie z wy­jątkowo pięknym widokiem na jezioro. „Teraz wiem - powiada księżniczka z udanym oburzeniem - czemu mnie tam nie wpuszczono!" Wkrótce wyjaśnia się, że nie będą jadać w hotelu, ponieważ książę upiera się, żeby przyjmować ich wszystkich, czym chata bogata, w zamku Blankenburg-Staritz, którego użyczył mu na sezon jego stary przyjaciel, Freiherr von Sauer-kraut. „To nic specjalnego - przyznaje książę - ale zamek jest iluminowany i będziemy tam mieli kobzy". Wszyscy akceptują ten projekt jako zupełnie dobry.

W tym punkcie marzeń pod wejście hotelu pod­jeżdża jakiś inny samochód. Matka rozpoznaje w nim otwarty wóz prowadzony przez jej rywalkę do sta­nowiska przewodniczącej szkolnego Komitetu Rodzicielskiego, nieznośną Sandrę Sopping. Wóz zmienił się we wcześniejszy model, zanim jeszcze uderzył w bra­mę wjazdową, lecz Sandra i jej wyblakły, niski mąż sami sprytnie wyreperowali błotnik, on za pomocą młotka, a ona za pomocą puszki podobnego nieco w ko­lorze pokostu od Woolwortha. Zdaje się, że wskutek ostatniego wypadku ona jakby się trochę postarzała, a ubranie Cedrica leży na nim jeszcze gorzej niż zwy­kle. Konwersacja cichnie, podczas gdy tamci, dźwiga­jąc swój bagaż, zmierzają ku recepcji. Główny dyrek­tor zniknął, a urzędnik w biurze recepcyjnym jest ponurym mężczyzną o odstręczającym wyglądzie. Wśród wrogich spojrzeń grupy zebranej przy komin­ku Soppingowie mruczą coś o tym, że zarezerwowali pokoje telefonicznie. Z wielkim ociąganiem się urzęd­nik otwiera księgę i wodzi palcem po stronicy.

Urzędnik z recepcji zaczyna spoglądać jeszcze bar­dziej odpychająco niż zwykle. Gdy odpowiada, ton je­go głosu jest o dziesięć stopni chłodniejszy niż na po­czątku.

- Spytam zastępcy dyrektora, sir. Spodziewam się jednak, że ma pan jakieś papiery osobiste albo zna pan kogoś z naszych gości, którzy tu mieszkają?

Dokumenty Cedrica znajdują się, oczywiście, w za­pomnianym portfelu, lecz w tej chwili Sandra pod­chwytuje spojrzenie matki i oddycha z ulgą. Idąc szyb­ko w jej stronę, potyka się o rozłożoną na posadzce skórę tygrysa i uderza się w kostkę. Opanowując się z wysiłkiem, Sandra podchodzi do grupy przy komin­ku, obserwowana przez wszystkich z wyraźną odrazą.

- To cudownie, że cię widzę, kochana! - bełko­ce. - Błagam cię, powiedz recepcjoniście, że nas znasz i że jesteśmy twoimi sąsiadami w Jakmutam!

Zapada śmiertelna cisza, podczas gdy matka patrzy na Sandrę, oglądając ją bacznie od stóp do głów. Jed­nakże gdy odpowiada, nie zwraca się do Sandry, lecz do urzędnika w recepcji:

- Nigdy w życiu nie widziałam tej kobiety!

10. EMERYTURA

Nie można popełnić większego błędu 'jak sądzić, że po przejściu na emeryturę gwałtownie się starzejemy. Legenda może sobie mówić, że my, ludzie starsi, je­steśmy głusi, ślepi, kulawi i niedołężni, lecz nie ma nic dalszego od prawdy. Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że niektórzy ludzie mówią głośniej, niż mówili dotychczas. Aktorzy, na przykład, utracili zdolność podawania swych kwestii tak, aby ich słyszano w ostatnich rzędach. Obecnie musimy siedzieć w fote­lach na parterze, żeby cokolwiek słyszeć. Ale cóż musi się dziać na galerii, na której siadywaliśmy w czasach naszej młodości! Jacy dziwni ludzie muszą siedzieć tam, gdzie przecież nie można słyszeć ani słowa! Co do naszego wzroku, jest on zupełnie taki sam, jak był zawsze, pod warunkiem, że używamy okularów. Mamy trudności tylko wówczas, gdy okulary gdzieś nam się zapodziały, a my nie możemy zobaczyć, gdzie one są. Obecnie, zwróćcie uwagę, używa się mniejszej czcion­ki, pogorszyły się także inne rzeczy. Nawet najprostsza potrawa - np. zwykły gotowany kartofel - nie ma już tego smaku, co niegdyś; jest to bez wątpienia re­zultat używania tych wszystkich sztucznych nawozów. Ale bynajmniej nie straciliśmy energii, skądże znowu!

Mażemy, dzięki Bogu, odbywać dłuższe spacery niż wiele tych młodych ludzi, których widzi się dookoła. Co do naszego wyglądu, to nie zmieniliśmy się prawie zupełnie. Nasi rówieśnicy okazali się pod tym wzglę­dem mniej szczęśliwi. Nigdy nie zapomnimy tego obia­du podczas Zjazdu Koleżeńskiego w naszym starym college'u, na którym zebrali się ludzie tak zgrzybiali, że ledwie można ich było poznać! A my, przeciwnie, wyglądaliśmy i czuliśmy się tak samo, jak zawsze, peł­ni sił żywotnych i o młodym sercu.

Ironia życia polega na tym, że pozostajemy młodzi poza maską, którą widzą inni. Wciąż nas trochę dziwi, gdy ludzie już dorośli zwracają się do nas z uszanowa­niem należnym wiekowi. Rozglądamy się, żeby spraw­dzić, czy jest w pobliżu ktoś starszy, ale nie ma niko­go, i w ten sposób zaczynamy orientować się, że to my jesteśmy starzy. Ale czy może być większy absurd! Jesteśmy weseli jak zawsze, zerkamy na płeć odmien­ną i jesteśmy skłonni do figlów. Nie pokonaliśmy na­wet nieśmiałości, która ogarniała nas na przyjęciach jeszcze (czy to możliwe?) pięćdziesiąt lat temu. Dzi­siaj, zauważcie, nic już nie napawa tak pobożną czcią jak przyjęcia, na które zapraszano nas w owych cza­sach. Gospodarz bywał tak dostojny, gospodyni tak błyskotliwie wszechobecna, matrony tak straszne, a sa­la balowa tak olbrzymia! Dzisiaj nie widuje się już czegoś takiego. Teraz mamy tylko starą Zuzannę i sta­rego Roberta, starego Piotra i starą Joan, ludzi, z któ­rymi chodziło się do szkoły, a oni z pewnością nie mo­gliby nikogo przestraszyć. Tak właśnie rozprawiamy sami z sobą, lecz z coraz mniejszym przekonaniem. Twarz, którą codziennie oglądamy w lustrze, zestarza­ła się dla nas zbyt stopniowo, żebyśmy mogli spostrzec, że nie jesteśmy już ludźmi w średnim wieku. Ostatnie lata minęły szybko i teraz, jakkolwiek może się to wydawać niewiarygodne, osiągnęliśmy wiek emery­talny.

Problem emerytury nie jest tym samym dla kobiet co dla mężczyzn. Przede wszystkim mężczyzna idący na emeryturę może być rzeczywiście starszy od żony i mieć pewne dolegliwości, łączące się z wiekiem. Po drugie, emerytowany mężczyzna doznaje szoku, któ­rego jego żona nie przeżywa w tym samym stopniu. Po regularnym chodzeniu do pracy w ciągu 45 lat na­gle jest wolny i może robić, co mu się podoba, lecz bardzo często nie jest w stanie zdecydować się, co mia­nowicie mu się podoba. Rutyna życiowa żony ulega mniejszemu naruszeniu, jej problem ogranicza się zwykle do tego, że mąż pozostaje w domu w tym cza­sie, w którym ona nawykła być sama, tylko ze swą co dzień dochodzącą pomocnicą. Jej bezpośrednią re­akcją jest uczucie udręki, gdy znajduje męża z gazetą w pokoju, który ona właśnie chce sprzątnąć i odku­rzyć. Może więc zorganizować dla niego jakiś warsztat do majsterkowania, jakąś pracownię lub wymyślić przedmiot zainteresowań albo postarać się o zapewnie­nie mu wyboru do Miejskiej Rady Okręgowej. Oczy­wiście zupełnie niesłusznie patrzylibyśmy na cały system lokalnego samorządu jako na podstęp, mający na celu utrzymanie emerytowanego urzędnika z dala od odkurzacza jego żony. Jednakże to fakt, że zlikwi­dowanie wszystkich lokalnych komisji (wraz ze sta­nowiskiem burmistrza) wywołałoby szereg kryzysów domowych; teoretycy polityczni powinni ten fakt do­brze zanotować w pamięci. Gdy czynny do tej pory mężczyzna zupełnie wychodzi z obiegu i nie potrafi wskrzesić w sobie jakiegoś dawnego hobby lub znaleźć nowych zainteresowań, żona jego staje wobec poważ­nego problemu, kończącego się dopiero wtedy, kiedy mąż umrze (bo tak się stanie) z nudów. Musi ona zrozumieć, że zdolny mężczyzna, jeśli nie jest śmiertelnie chory i nie ulegnie wypadkowi, będzie żył niemal tak długo, jak zechce, tak długo, dopóki istnieje coś, co podtrzymuje jego zainteresowanie, a umrze w końcu, gdy będzie już tego miał dosyć.


...żeby schodzić z widowni stopniowo...

Pierwszy sekret udanej emerytury polega na tym, żeby schodzić z widowni stopniowo, wykonując mniej pracy w ciągu jednego lub dwóch lat poprzedzających wycofanie się i posiadając jakieś alternatywne zaję­cie na lata przyszłe. Drugi sekret polega na ćwiczeniu się w tym zajęciu, nie stając się jego fanatykiem. Pod­czas gdy należy zachęcać do rybołówstwa lub golfa, żony powinny w zasadzie powstrzymywać zapędy mę­żów, którzy mają zamiar odbyć samotną wędrówkę żeglarską dookoła świata. Bo choć od czasu do czasu bohaterowie są mile widziani, imprezy takie powinny być raczej wyjątkiem niż regułą. Przeprawa wokół Przylądka Horn jest wystarczająco niebezpieczna, żeby dodawać do niej jeszcze ryzyko zderzenia się. Wy­starczy poprzestać na jakimś ćwiczeniu fizycznym. Trzeci sekret polega na tym, żeby unikać wyrażania daremnych żalów. Spoglądamy wstecz na nędzę, w ja­kiej spędziliśmy młodość, ubolewając nad faktem, że odmawialiśmy sobie wówczas bardziej kosztownych posiłków, na które teraz możemy sobie pozwolić, lecz nie możemy ich już strawić. Rozwodzimy się nad utraconymi możliwościami rozkoszy czy romansów albo rozwlekle gadamy o wszystkich nie wykorzysta­nych okazjach. Ci, którzy przypominają sobie lata trzydzieste, a potem przeżyli inflację lat sześćdziesią­tych, z gorzką ironią wyliczają rzeczy, które można było kupić wtedy, gdy ceny były tak niskie, jak wła­śnie były. Gdybyśmy przewidzieli przyszłość, mogli­byśmy nabyć to, co dziś jest warte miliony. Mogliśmy kupić antyczne meble, których wartość od tamtych czasów wzrosła dziesięć lub dwadzieścia razy. To, co dziś kosztuje sto funtów, mogliśmy kiedyś kupić za pięć lub jeszcze mniej; jednakże istnieje ten smutny fakt, że nie mieliśmy owych pięciu funtów wówczas, gdy nadarzała się okazja. Takie są żale, których nigdy nie powinniśmy wypowiadać, nie dlatego, że są przy­gnębiające, lecz dlatego, że przyzwyczajają one do pa­trzenia wstecz. Kiedy przestajemy patrzeć naprzód, wtedy rzeczywiście się starzejemy.

Żona emeryta powinna przede wszystkim mieć inne zainteresowania... niż być babcią. Swych zaintereso­wań nie powinna uzależniać od męża, którego praw­dopodobnie przeżyje. Nie powinna być zależna towa­rzysko od dzieci ani od wnuków, których lojalność łatwo się wyczerpuje. Powinna, w ostatnim okresie życia, mieć jakieś własne zajęcie. Musi jednak unikać pułapek, które na nią czyhają, a szczególnie obsesji, którym ulegają starzy ludzie.

Pierwsza z nich to obsesja jakichś dolegliwości. Ci, którzy nie mają nic lepszego do roboty, chorują, żyjąc wśród lekarstw i pigułek. Większość pospolitych bo­lączek starszego wieku jest prawdopodobnie nieule­czalna, lecz każda napotkana starsza pani zna lekar­stwo, które w cudowny sposób pomogło jej cioteczne­mu bratu lub niezamężnej cioci. W ten sposób osoby starsze w czasie rozmów mają skłonność do skupiania się na kuracjach ziołowych i kąpielach siarkowych, na magicznych właściwościach miedzi i na rezultatach, jakie przynosi pobyt w tej czy innej klinice. Wyelimi­nowanie wszelkich rozmów na temat dolegliwości i unikanie jakichkolwiek wzmianek na temat otyłości to zdrowa zasada. Wagi w łazienkach mogą być poży­teczne, lecz nie musi się ich wprowadzać do rozmowy o kaloriach. Prawda polega na tym, że rozmaite do­legliwości leczą się same (przynajmniej na pewien czas), a owo okresowe polepszenie przypisujemy póź­niej pierwszemu lepszemu lekarstwu, którego próbo­waliśmy ostatnio. Dlatego nasze doświadczenia nie mo­gą mieć żadnej wartości dla innej osoby. Jeśli na te choroby istnieje jakieś powszechne lekarstwo, to jest nim po prostu myślenie o czymś innym.

Druga obsesja, której należy unikać, to myślenie o dywanach i meblach, o porcelanie i nakryciach sto­łowych. W starszym wieku mamy skłonność do nie­ustannego nudzenia na temat, kto co odziedziczy. Z jednej strony, możemy sami starać się o spadek, gdy umiera nasza starsza siostra; z drugiej, możemy bez końca gadać o tym, co same mamy do zostawienia w spadku. Jeśli portret wujka Ebenezera otrzyma Wil­liam, to czy Brenda powinna dostać serwantkę, a Zu­zanna biurko? Jeśli Brenda dostanie sztućce, to noże do ryb bardziej może przydadzą się Williamowi? W ten sposób można tracić całe lata na czyszczeniu porcelany i polerowaniu srebra, którego nikt nie używa i ni­gdy nie będzie używał, a krewni bez końca będą się sprzeczać, dlaczego Nora ma dostać zegar, o którym ciocia-babcia zawsze mówiła, że powinien przypaść Ewie. Wszystkie te zjadliwe dyskusje ustaną wtedy, gdy postanawiamy wyprowadzić się, może dlatego, że stary dom wydaje się zbyt wielki dla dwóch osób, któ­re jeszcze pozostały przy życiu. Gdy obejrzymy meble w pełnym świetle, nagle zdajemy sobie sprawę, że większość z nich jest bezwartościowa. Były zupełnie dobre (prawda?), gdy stały tam, gdzie zawsze, ale te­raz - spójrzcie na nie od tyłu! Dywany musiały już być wytarte od lat, ale nie zauważyliśmy tego. Te sza­re kotary - pomyślcie tylko! - były początkowo zie­lone i abażury - tak przypuszczamy - musiały har­monizować z nimi w kolorze. Zmiany następowały tak stopniowo, że wszystko to uważaliśmy wciąż za prawie nowe. Zawsze byliśmy przekonani, uważacie, że kupu­jemy rzeczy najlepsze, a ten dywan w salonie właśnie o tym świadczy. Kupiliśmy go stosunkowo niedaw­no - no, więc dobrze: kilka lat temu, ściśle mówiąc w roku 1934 - a przecież widzimy, że teraz już jest (tak. naprawdę) do niczego. Musiał być w gorszym ga­tunku, niż wówczas myśleliśmy. W pełnym świetle wi­dzimy, że rozpada się na kawałki, nie warto go nawet czyścić czy naprawiać. A zatem dyskusje na temat spadku są aż nazbyt często dyskusjami o niczym.

Jeśli należy unikać obsesji na temat mebli, to istnie­je jeszcze więcej powodów, żeby nie ulegać obsesjom na temat psa lub kota, papugi lub kanarka. Istnieją ludzie, którzy na starość są katastrofalnie tyranizo­wani przez psa, gdy zwierzę zajmuje w pełnym tego słowa znaczeniu pozycję ukochanego syna. Jeśli zapro­jektuje się wyjazd na zimę do Indii Zachodnich, cały projekt uzależnia się od sprawy opieki nad pudlem.

Nie sposób nawet pomyśleć, żeby Fluff miał być umie­szczony w okrętowej psiarni. Nie wolno mu będzie spać w kabinie? Nie? No, te przepisy są niesłychanie barbarzyńskie. Czyż by armatorzy uważali, że mały, nieszkodliwy piesek zagraża bezpieczeństwu statku? Myślą może, że w krytycznej chwili ugryzie sternika? To absurd! On nigdy nikogo nie ugryzł z wyjątkiem li­stonosza, a to było tylko raz, i winien był listonosz, jak to sam później przyznał. Ale jeśli takie są przepisy, to cóż, nic nie można na to poradzić. Więc oczywiście podróż morska albo powietrzna jest wykluczona, ale jest jeszcze możliwość zostawienia Fluffa u kuzynki Cedrica, Agaty.

Zrobiliśmy to już raz, ale tylko na czas weekendu. Natomiast zostawienie go na trzy tygodnie to już zu­pełnie inna sprawa. Mógłby się tak martwić, że rze­czywiście by zachorował. No i jeszcze kot Agaty. Fluff to najłagodniejszy i najmilszy z wszystkich psów, te­mu nikt nie zaprzeczy. Pogryzł się raz z jednym bul-terierem, ale to nie była jego wina i sam właściciel teriera musiał to przyznać. Fluff na pewno nie po­gryzłby innego psa, ale szczerze muszę powiedzieć, że rzeczywiście poluje na koty. Jest taki jeden blisko nas i codziennie rano ucieka na drzewo. To łagodne stwo­rzenie, ale powiem otwarcie, że ten nowy perski kot Agaty gotów byłby wydrapać psu oczy. A gdyby Fluff owi stało się coś złego, miałabym wyrzuty su­mienia, że wyjechałam. Więc Fluff nie może zostać u Agaty. Jedyne inne rozwiązanie, które wchodzi w ra­chubę, to umieszczenie go u babci w Martlesham. Spróbowaliśmy tego raz i babcia bardzo miło się wte­dy znalazła, nie mogła być milsza. To było w owym roku, kiedy pojechaliśmy do Tangeru, i nigdy nie za­pomnę, jak żegnałam się z Fluffem w Newhaven. Ba­bunia przyszła go zabrać - ona mieszka tam niedaleko - a ja powiedziałam Fluffowi, że ma się zachowywać jak najgrzeczniej. Miałam łzy w oczach, gdy powie­dzieliśmy sobie do widzenia, no i odpłynęliśmy do pół­nocnej Afryki. Chciałabym móc przyznać, że była to urocza podróż, ale to smutne, że nie mogłam zapo­mnieć mordki Fluffa, gdy babunia go odprowadzała. Co rano, gdy jedliśmy śniadanie w Marsylii czy w Tu­nisie, czy gdziekolwiek to było, nie mogłam zapomnieć smutnego spojrzenia mojego pieska. Pojechaliśmy do Algieru i przewodnik zabrał nas na wycieczkę do Kas-by, arabskiej dzielnicy miasta, gdzie sprzedają rozmai­te kurioza i gdzie kręcono ten film z Hedy Lamarr i Charlesem Boyer. Trzeba być naprawdę starą, kocha­nie, żeby to w ogóle pamiętać. No, więc siedzieliśmy tam w kawiarni i piliśmy tę mocną kawę, a przewod­nik opowiadał, jakim to niebezpiecznym miejscem była kiedyś ta Kasba. I musiał sobie pomyśleć, że jestem bardzo głupia, bo nagle powiedziałam: «Jakie to dla niego musi być straszne, być przez cały ten czas bez swojej pani!» - Nasz przewodnik nazywał się Osman i opowiadał nam właśnie - jak mi to Cedric później wyjaśnił - o jednym z dawnych władców arabskich, o Deju Algieru. I myślał, że ja to powiedziałam o Deju. «- Ależ on nie był bez swojej pani. Ona była przy nim, były też przy nim jego inne żony, cały jego ha­rem, więc to nie było dla niego takie straszne!» Powie­dział to bardzo poważnie i ja nie mogłam nawet za­cząć wyjaśniać, że myślałam o moim psie. Nigdy by te­go nie zrozumiał - ci tubylcy nigdy tego nie zrozu­mieją - bo czy macie pojęcie, jak ci Arabowie traktu­ją psy? Cedric i ja śmialiśmy się potem z tego, że on mówił o dawno minionej historii, a ja myślałam tylko o moim psie, no cóż, to jest coś, czego nie pojmie żaden cudzoziemiec. Ale w Gibraltarze po prostu się załama­łam. Zobaczyłam psa, który wyglądał dokładnie tak jak Fluff! Przez chwilę jak wariatka pomyślałam, że Fluff przybiegł za nami, jak ten collie w filmie «Lassie, wróć!» Potem Cedric zwrócił mi uwagę, że ten pies, którego widzieliśmy, nie był zupełnie taki sam. Przede wszystkim to nie był pudel, był o wiele więk­szy i nie taki czarny, a raczej brązowo-biały z kudłatą sierścią i kręconym ogonkiem. «- Ale wyraz oczu - zawołałam - miał taki sam!» Cedric zobaczył psa z ty­łu, więc nic nie wiedział o wyrazie jego oczu. Mógł tylko powiedzieć, że wydawał mu się inny, jeśli idzie o rasę, wielkość, kolor i cały wygląd, a ja w końcu mu­siałam przyznać, że on miał rację. Ale dodałam sta­nowczo, że chcę wracać prosto do domu już bez tej no­cy, którą mieliśmy spędzić w Paryżu. Fluff usychał z tęsknoty i trzeba go było zaraz ratować! Gdy przy­szliśmy go odebrać, po prostu oszalał. Babunia, pamię­tam, była tym trochę skwaszona i mówiła, że piesek czuł się znakomicie i sprawował się jeszcze lepiej niż zwykle. Ale ona jest oczywiście zbyt krótkowzroczna, żeby mogła zauważyć wyraz jego biednej mordki. Więc nie wiem, czy możemy go tam zostawić jeszcze raz. Słyszałam, że ludzie mówią, iż można się zanadto przywiązać do psa, a niektórzy nawet wspominali, że ja zanadto się przejmuję moim. Nie zwracam na to uwagi, oczywiście, poza tym, że postanowiłam nie mieć z nimi nic więcej do czynienia. Istnieją ludzie, którzy zgodziliby się poddać psa wiwisekcji albo zabić tylko dlatego, że zaszczekał na mleczarza. Ludzie pozbawie­ni serca i okrutni są wszędzie, ale możemy przynaj­mniej unikać z nimi znajomości. Przyznaję, że Fluff znaczy dla mnie więcej niż połowa z tych osób, które spotykam na cocktailu. Cedric lubi go prawie tak sa­mo jak ja, i tak jak ja uważa Fluffa za kogoś z rodzi­ny. Ostatnio nieczęsto zapraszamy gości, bo Fluff tego nie lubi. A wakacje, jak ci już mówiłam, trudno nam urządzić, bo Fluff nie lubi, jak się go gdzieś zostawia. Nie boję się przyznać, że i Cedric, i ja ogromnie liczy­my się z Fluffem".

G.K. Chesterton zauważył raz, że pies to coś wspa­niałego, dopóki nie zacznie się tego słowa wymawiać odwrotnie *5. Mniejsze ryzyko obsesji istnieje, jeśli idzie o koty, a przede wszystkim trzeba się uczyć od owego kota z „Alicji w krainie czarów", który opano­wał sztuczkę powolnego znikania, poczynając od końca ogona, a kończąc na uśmiechu, utrzymującym się je­szcze pewien czas potem, gdy reszta kota już znikła. „Ach, często widywałam kota bez uśmiechu - pomy­ślała Alicja - ale uśmiech bez kota?! To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałam w życiu!" Ale czy to rzeczywi­ście takie dziwne? Czy nie jest to raczej właściwy spo­sób postępowania?

.


Spis treści

Przedmowa

  1. Romans

  2. Małżeństwo

  3. Dom z kuchnią

  4. Gospodarze i goście

  5. Dzieci

  6. Prawo pani Parkinson

  7. Cel w życiu

  8. Nastolatkologia

9. Ucieczka od rzeczywistości

10. Emerytura


1 Stół dla profesorów. - Przyp. tłum.

2 W oryginale chair - fotel, chairman - przewodniczący (zebrania, komisji itp.). - Przyp. tłum.

3Nawiasem należy zaznaczyć, że temperatura uczuciowa każdej istoty ludzkiej wyraża się teraz wzorem: T = .52 WS+N

4 Oczywiście w stopniach Fahrenheita. - Przyp. tłum.


5 * Dog - pies, God - Bóg

1




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Parkinson C Northcote Prawo Parkinsona
Parkinson C Northcote Prawo zwloki
Parkinson C Northcote Tajna Misja
Praktyczne wykorzystanie Prawa Parkinsona Pareto 80 20 i Eisenhowera czyli jak to połączyć i stworzy
Parkinson C Northcote Prawo Parkinsona
Cyril Northcote Parkinson Prawo Parkinsona
Pani Parkinson Historia kobiety, która nigdy się nie poddała Michela Cancelliere ebook
Rehabilitacja w chorobie Parkinsona
CHOROBA PARKINSONA 4
Reh amb w ch Parkinsona
Choroba Parkinsona
W 14 Leki stosowane w chorobie Parkinsona
parking
Choroba Parkinsona jest to choroba postępująca, Fizjoterapia
6 Choroba Parkinsona
Parkinson Prawo parkinsona
Leczenie farmakologiczne choroby Parkinsona
Parkingi podziemne o ścianach konstrukcyjnych wykonanych z grodzic(1)
CHOROBA PARKINSONA, Notatki Studia Fizjoterapia

więcej podobnych podstron