Tomasz Duszyński
Słodka tajemnica
Czy smak porannej kawy ma dla was znaczenie? A kiedy jecie kanapkę z szynką i serem, to czy smakuje ona inaczej każdego dnia? Od czego to zależy? Od dobrego humoru piekarza? Mąki, soli, składników i proporcji? A może od kubków smakowych, skatowanych po ciężkiej nocy? Albo od aktualnego nastroju?
Niektórzy mówią, że to właśnie smak życia. Codziennie dodajemy przypraw i przyrządzamy danie, które będziemy musieli przełknąć z nadzieją, że nie okaże się ciężkostrawne. Cóż, życzę wszystkim przyjemnych doznań kulinarnych, zwłaszcza w chwili, kiedy wydadzą ostatnie tchnienie.
Pamiętam chwilę, kiedy zobaczyłem tę kobiecinę po raz pierwszy. Mogłem mieć góra czternaście lat, nie więcej. W towarzystwie matki przekroczyłem magiczną krainę przy wtórze dźwięku potrącanego przez masywne drzwi mosiężnego dzwoneczka, zwiastującego przybycie klienta. Nigdy bym nie przypuszczał, że taka chuda, anorektyczna staruszka może prowadzić cukiernię. Ba, żeby tylko prowadzić – była właścicielką przepełnionego słodyczą sklepu, lukru wypływającego z półek, zasypanej kokosowymi wiórkami lady, szklanych witryn, za którymi piętrzyły się piramidki drobnych kwadracików, czekoladek opakowanych starannie złotkiem, niczym otuliną mającą chronić je przed złym światem. Była właścicielką dobrych i złych wiadomości. Piastunką ojców wracających z pracy i niemogących oprzeć się magii jej królestwa; matek, które wraz z pociechami zatrzymały się tylko na ułamek sekundy, by spojrzeć na kryształowe półmisy czekoladowych kuleczek w kokonie najeżonym mielonymi orzechami; wyrostków szukających w dziurawych kieszeniach kilku groszy wyproszonych u babć i dziadków.
Później nieraz widywałem tych najbardziej rozognionych, rozgorączkowanych, którzy wkraczając do cukierni, tracili nagle impet, przypominając mechanizm, w którego tryby wdarł się piasek. Jeśli oczy są wyrazem duszy, to dusze tych ludzi w owych chwilach opuszczały ciało, unosząc się pod wysoki belkowany sufit. Można tylko się domyślać, że krążyły gdzieś wokół perłowego żyrandola, obserwując wszystko niczym sokół wypatrujący ofiary. A potem życie wracało, na policzkach pojawiały się rumieńce, dłonie chciwie sięgały po ekierki, trufle lub zwykłe lukrowane pączki.
Byli tacy, którzy wychodzili z cukierni pani Maroń, uginając się pod ciężarem szarych, nijakich papierowych torebek wypełnionych najbardziej aromatycznymi i wyszukanymi specjałami. Byli też inni, którzy wymykali się, trzymając w dłoni jeden jedyny klejnot w srebrnym, złotym albo połyskującym krwistą czerwienią opakowaniu. Klienci zdarzali się różni, tak jak różne są ludzkie charaktery, oczekiwania i marzenia. Przychodzili tacy, co od początku znali własne potrzeby, i tacy, co musieli je sobie dopiero uświadomić, często odkrywając w sobie coś, czego istnienia nigdy by nie podejrzewali. Wszystko zależało od tego, kim klient był, skąd przychodził lub czego w danej chwili pragnął najbardziej.
Trafiali się także mniej zdecydowani, zagubieni. Takich widywałem sporo. Co dziwne, właśnie ich pani Maroń ceniła najbardziej. Patrzyła na nich jak na tworzywo, które sama mogła ukształtować według swego widzimisię, czasem nagiąć lub złamać i poskładać na nowo. Mówiła, że każdy bez wyjątku znajdzie u niej to, co będzie dokładnym odzwierciedleniem jego duszy, charakteru, myśli, nadziei, porażek, a nawet mrocznej strony osobowości. Dopiero uświadomienie sobie tego wszystkiego miało człowieka wyzwolić. Według pani Maroń nic nie mogło jej zaskoczyć, zarówno w sferze słodkości, jak i w sferze ludzi, bo podobnie jak można określić każdy składnik i sporządzić przepis na ciasto, pikantną czekoladę i pralinę, tak opisać można każdego człowieka.
Czy aby na pewno pani Maroń miała rację?
Kilkanaście lat temu w jej sklepie pojawił się ktoś, kto wydawało się, całkowicie zaprzeczył tej regule. Został odurzony zapachem i wydawał się całkowicie pochłonięty tym, co znalazło dostęp do jego najczulszych receptorów, rozpoczynając przemianę chemiczną w mózgu. Było to niczym pierwsze zauroczenie poprzedzające prawdziwą miłość, przywiązanie i przyzwyczajenie. Zaś obiektem tego uczucia stała się cukiernia pani Maroń. Wszakże los bywa przekorny, bo kilka sekund później uczucie owo odpłynęło, a może nie tyle odpłynęło, ile nie przerodziło się w tak wielką namiętność, jakiej życzyłaby sobie właścicielka ociekającej słodyczą krainy.
Nie wiem, co przerwało tę nić, która powinna połączyć mnie z tym, co wypełniało szerokie lady i półki. Nie wiem, dlaczego przez ułamek sekundy aromat stracił czar, przygasł złoty blask grawerowanych misternie tac z tabliczkami czekolady, poszarzał jak na prześwietlonej kliszy. Chrupiące precle przestały zachwycać, przypominając plastikową atrapę, czyhającą na chwiejny ząb nieostrożnego amatora, a ja sam poczułem się obco, drżąc od nagłego chłodu przenikającego ciało.
Być może sprawiła to sama pani Maroń, spojrzenie jej szarych, wodnistych oczu. Choć pewnie chodziło raczej o mnie, o wewnętrzny niepokój towarzyszący mi od dziecka, który u matki budził troskę, zaś u ojca odrazę pomieszaną z lekceważącym współczuciem. Patrzyłem na nią tak, jakbym patrzył na obraz, w którym ktoś przez przypadek domalował ciemną, niewyraźną plamę. Widziałem jedynie starą przygarbioną kobietę, jej pokrytą siecią zmarszczek twarz, w której pozornie można było czytać jak w książce, a która w istocie rzeczy pozostawała nieprzenikniona, nieruchoma. Pamiętam, że nie mogłem się ruszyć, głębiej odetchnąć, odwrócić oczu. Serce mi łomotało, nogi stały się ciężkie, lecz zachowałem przytomność umysłu. Zdałem sobie sprawę, że ujrzałem zupełnie coś innego niż klienci wydeptujący ścieżki do masywnych drzwi, przekraczający próg sklepu i oddający się z miejsca swoim demonom. Patrzyłem na to, co kryje się pod wielobarwną kurtyną. Dostrzegałem to, co dla innych pozostawało ukryte. Pełną napięcia twarz, krzaczaste siwe brwi, grymas odsłaniający w uśmiechu pożółkłe zęby. A potem usłyszałem skrzekliwy głos, niby zgrzyt zbyt twardej kredy na szkolnej tablicy.
Dopiero wtedy zwróciła na mnie uwagę. Nasze spojrzenia spotkały się na podobieństwo frontów pogodowych, powodując gwałtowne oddziaływanie. Jej twarz w ułamku sekundy stała się jeszcze bardziej pociągła, blade policzki zapadły się, uwydatniając dołki po brakujących zębach. Pani Maroń stała się napięta i uważna, miała w sobie coś z drapieżnego prehistorycznego ptaka. Jej plecy wygięły się w łuk, palce zakrzywiły w szpony, przesuwając chrobotliwie po drewnianym blacie.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie tego nie dostrzegają – czarnych wełnianych łachmanów, z których bił ostry zapach potu, kiszonej kapusty i zjełczałego sera, budzących obrzydzenie tłustych strąków przerzedzonych włosów. Każdy, kto wchodził do cukierni pani Maroń, ulegał czarowi. Zauważał tylko to, co dane mu było mu zobaczyć, lub to, co zobaczyć chciał, i nic więcej.
Pamiętam, że mama kupiła bezy, od razu kilkanaście sztuk, dla siostry. Jedną po zapłaceniu rachunku wyciągnęła z koszyczka, jakby chciała sama zjeść albo poczęstować mnie. Potrząsnąłem głową, odsuwając się o krok. Zrobiłem to mimowolnie. Nie byłem w stanie przełknąć nic, co pochodziło z tego sklepu. Nie czułem subtelnej woni cynamonu, karmelu, kandyzowanych owoców. Zapachy połączyły się w jeden oszałamiający opar, kłębiący się nad głowami kupujących. To, co wtedy stało się ze mną, było zarazem dziwne i fascynujące. Przez chwilę uniosłem się i ja, przetoczyłem mentalnie nad ladą, półkami, starym ekspresem do kawy. Wypełniło mnie wszystko, czym cukiernia codziennie dzieliła się z klientami. A potem równie gwałtownie spadłem, niczym przekłuty balon.
Przytrzymałem się wtedy płaszcza matki, uczepiłem się go, jakby był ostatnią deską ratunku. Gdybym tego nie zrobił, pewnie zostałbym wessany w próżnię, uleciałbym niczym trujący opar, rozpływając się w przejmująco lodowatej nicości.
Wciąż mam przed oczami tę scenę: panią Maroń stojącą za ladą, szarą jak popiół, bojącą się poruszyć lub wydać z sinych zaciśniętych warg choćby mocniejsze tchnienie. Wyglądała jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku, skarcone za podsłuchiwanie dorosłych. Drżały jej ręce, wydawało się, że za chwilę obróci się na pięcie i czmychnie na zaplecze. Przetrwała jednak ten moment niepewności, uspokoiła się, nie spuszczając ze mnie wzroku. Zupełnie jakby to ona, a nie ja zobaczyła ducha. Jej spojrzenie, przez chwilę mgliste, znów się wyostrzyło. Zmarszczki wokół oczu znikły, pani Maroń zmieniła się nie do poznania. Przede mną nie stała już przygarbiona starucha, ale zwyczajna, można powiedzieć nijaka kobieta, jedna z tych, na które nie zwraca się uwagi. Była uśmiechnięta i życzliwa. Odezwała się do mojej matki jak do starej znajomej, tylko głos zadrżał jej lekko przez ułamek sekundy. Zaraz jednak odzyskała pewność siebie, bez skrępowania zerkając w moją stronę. W tej chwili odniosłem wrażenie, jakby bliźniacze postaci, nieco rozmyte i niewyraźne, przenikały się nawzajem w jej ciele. Jedna z nich wymieniała ciepłe, beztroskie słowa z moją matką, druga w tym czasie patrzyła na mnie, rozdymając nozdrza, wciągając powietrze, próbując wchłonąć i zapamiętać mój zapach.
– Skosztuj pralin z ganszowanym nadzieniem, synku...
Sam nie wiem, czy powiedziała to moja matka, gdy pani Maroń wręczyła jej małą torebkę wypełnioną bezami, czy właścicielka cukierni. Chyba usłyszałem to wprost w myślach, którymi nagle zawładnął dziwny lęk. I choć ton głosu był stanowczy, nieznoszący sprzeciwu, pokręciłem przecząco głową. Wyczułem jej zaskoczenie i hamowany z trudem gniew.
– Spróbuj, nie pożałujesz...
Odmówiłem. Miałem wrażenie, że jeśli ulegnę jej namowom, uniosę się wbrew woli, tym razem jednak wyżej, i nic nie będzie w stanie mnie zatrzymać. Starucha pochyliła głowę, jakby zaakceptowała moją decyzję, i powiedziała do matki:
– Bardzo mi przykro z powodu pani nieszczęścia...
Byłem zły, że poruszyła ten temat. Mama jeszcze nie doszła do siebie po śmierci ojca, wciąż nosiła czarne suknie, emanowała smutkiem. Każdy to widział. Tato zginął w wypadku samochodowym.
Wyszliśmy z cukierni. Był letni wieczór, zachodni wiatr niósł duszący zapach morw rosnących po obu stronach alejki. Wokół lamp krążyły ogłupiałe ćmy, wszystkie lgnęły do światła, odbijając się od szklanego gorącego klosza. Pamiętam, że wciąż trzymałem się płaszcza mamy. Zebrałem się na odwagę i spojrzałem za siebie, gdy przechodziliśmy przez jezdnię. Witryna cukierni lśniła złocistym blaskiem niczym wykwintne pudełko kryjące kuszącą niespodziankę. Ten blask wabił, przywoływał nawet tych, którzy nie mieli w planach wejścia do cukierni pani Maroń. Przechodnie ze wszystkich stron kierowali się w stronę światła. Zatrzymywały się samochody, dzieci na rowerach, przystanął żebrak przeliczający uzbierany w ciągu dnia zarobek. Od złocistej witryny biło czyste ciepło, rozlewało się po ulicy, budynkach, przesączało przez szkło, oblepiając mackami każdego, kto znalazł się w pobliżu.
Mogłoby się wydawać, że przez te wszystkie lata unikałem cukierni pani Maroń. Nic bardziej mylnego. Nie miałem po temu powodów, przeciwnie – chodziłem tam najpierw z ciekawości, odczuwając wręcz perwersyjną przyjemność, a potem z przyzwyczajenia. Pamiętam, że chciałem być taki jak ona, zostać doktorem od przypadłości sercowych i cielesnych. Bo wydawało mi się, że każdy, nawet zły do szpiku człowiek, kiedy poczuje na języku ulubiony smak, od którego niemal się rozpływa, w tej jednej chwili staje się lepszy.
Starucha nie wyganiała mnie ze sklepu, choć dawała mi odczuć, że jestem niepożądanym gościem. Stałem się dla niej jakimś zjawiskiem, na które nie miała wpływu i do którego musiała przywyknąć. Nie bałem się jej, fascynował mnie jej gniew, a zarazem pełne oddanie sprawie. Gdybym miał wskazać osobę, którą praca pochłaniała całkowicie, zarazem dając pełnię szczęścia, mój wybór padłby bez wątpienia na panią Maroń.
Tak trwaliśmy w tym miasteczku, ona, jej cukiernia i ja. Istnieliśmy w jakiejś naturalnej symbiozie, w rzeczywistości, w którą wpisują się podobne niesamowite historie.
Zawsze lubiłem pakować w pudełka praliny z ganszowanym nadzieniem, a potem ustawiać je na półce. Gansz uzyskuje się, mieszając i podgrzewając świeżą śmietanę z czekoladą w mniej więcej równych proporcjach. Nadzienie takie może być bardziej lub mniej płynne, w zależności od potrzeb. Dopiero gdy masa stężeje, określa się jej smak. Niektórzy mówią, że to zupełnie tak, jak w przypadku człowieka u schyłku życia.
Zapach przygotowanej melasy zawsze przyprawiał mnie o zawrót głowy. Samych pralin nigdy nie spróbowałem. Może przeczuwałem najgorsze? Nie otrucie, nic z tych rzeczy. Bałem się czegoś innego, być może tego, że przestanę widzieć to, czego nie dostrzegają inni. A jednak nieraz kusiło mnie, by poczuć na czubku języka smak czekolady i rozpływającego się w ustach nadzienia. Kusiło tak bardzo, że...
– Mareczku, dwa pudełka moich ulubionych, migiem, zaraz odjedzie mi autobus...
Pan Sawiec, dentysta. Otworzył gabinet w rynku, tuż przy ratuszu. Nie stronił od słodyczy, a zwłaszcza od czekoladek z migdałami.
– Już się robi, panie doktorze!
Tytułowałem go zawsze panem doktorem, by zobaczyć, jak puszy się i zerka ukradkiem na stojących za nim w kolejce. Upewniał się, że wszyscy usłyszeli, z kim mają do czynienia. Zakompleksiony, a przy tym nazbyt ambitny typ.
– Dodaj mi jeszcze coś dla żony. Najlepiej z rodzynkami. Marta uwielbia bakalie!
– Pozwoliłem sobie przygotować już słodycze dla szanownej małżonki...
Spakowałem wszystko do nowych, firmowych torebek. Były moim pomysłem. Pani Maroń uznała je za zbędne, jednak ja uważałam, że świadczą o szacunku dla klienta.
– Należy się sześćdziesiąt cztery, panie doktorze...
Przyjąłem pieniądze i wydałem resztę. Uśmiechnąłem się przy tym, pokazując wszystkie zęby. Zupełnie bez kompleksów.
– Witam, pani Stasiu... – pani Maroń przywitała nową klientkę.
Stanisława Olbracz sprzątała w domach miejscowych notabli. Byłem pewny, że mnie nie lubi. Ignorowała mnie. Typ kobiety, która wiedziała o wszystkim i o wszystkich zawsze z pierwszej ręki. Amatorka marcepanu. Smak marcepanu ma wiele wspólnego z plotką, rozpływa się błyskawicznie, szybko trafia do celu, czyli żołądka, ale w nadmiarze wywołuje mdłości.
Ją zawsze obsługiwała pani Maroń. Podzieliliśmy między siebie większość klientów. Byliśmy jak różni doktorzy od różnych przypadłości.
– Czekoladki z marcepankiem, pani Maroń. Boli mnie dzisiaj strasznie głowa, a słodycze uwalniają edorsyny... pewnie pomogą.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Chodziło jej oczywiście o endorfiny, hormony szczęścia. Prawdę mówiąc, od tylu plotek też rozbolałaby mnie głowa, endorfiny nic tutaj pomóc nie mogły.
– Czekoladka z adwokatem gratis od firmy – oznajmiła pani Maroń, pakując wszystko w pudełeczko, a potem w torebkę.
– Pani Grażynko! – Olbracz zaśmiała się jak stara ropucha. – Z adwokatem? U adwokata to ja już dzisiaj dzieciaków pilnowałam. To przez nie ta boląca głowa!
Patrzyłem, jak wychodzi. Wielki tłusty tyłek ledwo mieszczący się w drzwiach. Otworzyła je z taką siłą, że dzwoneczek ledwie stuknął, zamiast zadźwięczeć. Sprawdziłem godzinę – zbliżał się fajrant. Pozostało wyłożyć resztę towaru w brakujących miejscach i zamknąć sklep.
I wtedy to się stało. Nastąpiła jedna z tych chwil, kiedy wszystko wywraca się do góry nogami, a człowiekowi zdaje się, że traci zmysły.
Nagle znów dwa światy nałożyły się na siebie. Na moich oczach, w chwili gdy najmniej się tego spodziewałem. Ostatnimi czasy przytrafiało mi się to coraz częściej. Przez moment dwie siły ścierały się ze sobą, pochłaniając wzajemnie, walcząc o przewagę, o to, która zdominuje otoczenie.
Czas jakby zatrzymał się w miejscu, przynajmniej tutaj w sklepie, za ladą, za którą stałem. Za oknem przeciwnie, można było wyczuć ruch, powolny, lecz stanowczy. Postacie widoczne za szybą nagle zmieniły się na moich oczach.
Przypominały korowód rozdętych ciał. Zmierzały w moją stronę, w kierunku drzwi i złotej witryny...
– Brakuje jeszcze cytrynówek i torcików mafijnych. Przydałoby się też zamówić kakao! – głos z zaplecza doszedł do mnie niczym z zaświatów.
Zastanawiałem się gorączkowo, czy to, czego doświadczyłem, było wizją, projekcją chorego umysłu, czy też zwykłym snem. Rozejrzałem się uważnie po półkach, próbowałem dojść do siebie. Podświadomie czekałem na skrzypnięcie drzwi i pojawienie się tych, którzy przed chwilą zmierzali w naszą stronę. Ciarki chodziły mi po plecach. Mimo paraliżującego lęku zmusiłem umysł do pracy. Pani Maroń nie myliła się. Doskonale określiła nasze braki na półkach. Na rano planowaliśmy dostawę, nie było więc problemu z zamówieniem dodatkowego towaru.
Dzwoneczek poruszył się, jakby dopiero teraz ożył. Zamarłem. Bałem się tego, co zobaczę w drzwiach. Poczułem znajomy zapach. Dopiero to mnie uspokoiło.
– Nie za późno? – Doktor Walczak był niskim, dobrotliwym grubaskiem. Ukłonił się z trudem, nie przestając się uśmiechać. W dłoniach trzymał nieodłączny kapelusz.
– Nie, skądże znowu! Zapraszam!
Sięgnąłem na półkę po przygotowane wcześniej pudełeczka. I nagle olśniło mnie. Zapach Walczaka przypominał do złudzenia aromat pralin z ganszowanym nadzieniem.
– Panie Andrzeju! – Staruszka wyłoniła się z zaplecza, sprawnie przejęła ode mnie pudełeczka i podała je Walczakowi. – Te są gratis od firmy.
– Ach, dziękuję, nie trzeba... przecież pani wie... – Grube palce zacisnęły się na opakowaniu. – Te praliny, pani Maroń. Nie potrafię nawet opisać... niebo w gębie!
Wydawało się, że Walczak walczy ze sobą. Pewnie chętnie rozerwałby pudełko i wrzucił całą garść łakoci do szerokich ust.
– Pan wie, że nie zmarnuję nawet godziny. Te praliny to moja chluba, w tym roku mam zamiar dostać za nie pierwszą nagrodę! – Pani Maroń zadrżała z podniecenia. Na jej bladych policzkach pojawiły się ślady rumieńców.
– Tak. O, tak! – Jakimś cudem pralina znalazła się w dłoni Walczaka, jakby sama wyskoczyła z pudełka. Znikła błyskawicznie pod językiem. – Nie wiem, co pani jeszcze chce ulepszyć, przecież są wyśmienite!
– Odrobina magii... – Pani Maroń przypomniała sobie o mojej obecności. Popatrzyła na mnie dziwnie, jakby zawstydzona. Znów to rozdwojenie: wychodziła z siebie, dostrzegałem szary, falujący cień. – A ty wracaj do pracy... Na zapleczu trzeba ułożyć towar, zaraz zamykamy!
Skinąłem głową. Odruchowo przetarłem ścierką szeroki szklany blat i ruszyłem w stronę drzwi na zaplecze. Pełne zadowolenia mlaskanie Walczaka rozlegało się w całym sklepie. Na samą myśl o tym, że połowa pudełek zostanie pozbawiona zawartości, zanim grubas dotrze do domu, zrobiło mi się mdło.
Nie zamknąłem za sobą. Oczywiście celowo. Chciałem słyszeć, o czym będą mówić. Można nazwać to wścibstwem, ale co innego miałem do roboty? Przestawić kilka pudełek, spisać zamówienie i pozamiatać podłogę. Czas szybciej upływa, gdy można podsłuchać kilka tajemnic pani Maroń. Nigdy nie wiadomo, która z informacji kiedyś się przyda.
– Stoisko dowiozą już w piątek... – Pani Maroń szybko przestała szeptać. – Muszę zobaczyć je wcześniej, gdyby coś trzeba było poprawić...
– Perfekcjonistka – mlasnął Walczak. – W każdym calu... kobieta interesów i... mniam... pamięta pani o wszystkim... wszystkim...
– Pan będzie w tym fraku... granatowym...
– Piękny, piękny... tylko spodnie muszą być wystarczająco szerokie w pasie!
Walczak śmiał się głośno, rubasznie. Szczerzył te swoje krzywe zęby, teraz na pewno umazane czekoladą.
– Będą! – Pani Maroń nie miała wątpliwości. – Umówiłam Szacką... krawcową... na ostatnią przymiarkę. W klapę nad sercem włożymy panu różę... lukrowaną!
– Lukrowaną! O mój Boże! – Walczak na chwilę przestał mlaskać. Klasnął w dłonie, co pewnie nie było łatwą sztuką, przecież trzymał pudełka z pralinami. Chyba że już nie było pudełek ani pralin...
– Wszystko przemyślałam. Marcepanowe gołąbki będą piły z czekoladowej fontanny. Nasz stół będzie cały w barwach jesieni: liście, kwiaty, nawet szyszki i żołędzie... Wszystko z ganszowanym nadzieniem. Uczta smakowi raj dla oczu. Każdy szczegół, każdy listek będzie jak prawdziwy. Co ja mówię, lepszy niż te prawdziwe! A nasze miasto! Po prostu jak żywe!
– Tak! – Można było pomyśleć, że Walczak jest w ekstazie.
– A pan, drogi doktorze, pan będzie moim mistrzem ceremonii!
– I wtedy podam te praliny? Wtedy?
– Dopiero na mój znak! – pani Maroń wykrzyczała te słowa z oburzeniem. Szybko się jednak zmitygowała. – Doktorze kochany. Dam panu sygnał, kiedy nasza chluba, nasz cud pojawi się przed szanowną komisją. Musimy mieć wyczucie!
Zaśmiałem się cicho. Walczak mógł wszystko schrzanić. Był gruby i niezdarny, a co gorsza, gotów zjeść wszystkie praliny, zanim ujrzy je komisja. Pani Maroń by go wtedy zabiła, zatłukłaby na śmierć tymi marcepanowymi gołąbkami.
– Wygramy, pani kochana. Wygramy, pobijemy ich wszystkich na głowę!
– Daj Bóg... Choć nie będzie łatwo. Szatowicz przyjeżdża...
– Kto? Ten mistrz? – Walczak zawahał się, jakby doń dotarło, że palnął głupstwo.
– Tak! – z wyraźną urazą potwierdziła pani Maroń. – Ale i na niego znajdzie się sposób... Ja już mam swoje...
W sklepie zrobiło się głośno. Ktoś wszedł. Oddaliłem się na wszelki wypadek od drzwi i stanąłem przy półkach z towarem.
Pani Maroń bezszelestnie pojawiła się obok mnie. Zupełnie jak duch. Nie lubiłem, gdy tak robiła.
– Panu Walczakowi skończyły się praliny. Dam mu jeszcze cztery pudełka. A ty obsłuż klientów. – Jej oczy zwęziły się w ledwie widoczne szparki. – Panie Andrzeju! Proszę do mnie na zaplecze!
Odszukałem kolorowe pudełeczka, podałem je pani Maroń. Wyszedłem z pomieszczenia, niemal zderzając się z Walczakiem.
– Pudełka dla pana – usłyszałem głos staruchy.
Uśmiechnąłem się pobłażliwie. Podszedłem do lady.
Przede mną stała rodzina. Chłopczyk ubrany w szare spodnie i gruby sweter oraz dziewczynka w gustownym różowym płaszczu przyciskali nosy do lady, wodząc wzrokiem od torcików po ekierki. Rodzice rozglądali się w tym czasie z uwagą, zastanawiając się, co wybrać dla siebie.
– Polecam dla pana pistacjowe jeżyki, a dla pani... mam coś specjalnego.
– Naprawdę? – Kobieta uśmiechnęła się, jakby przebudzona z głębokiego snu. Wydawała się zagubiona, przepełniona jakimś bliżej nieokreślonym smutkiem. Uwagę przykuwały jej zmysłowe usta, choć prawie szare, szminka dodałaby im życia. Odchylała głowę lekko do tyłu, co sprawiało, że jej długa szyja nabierała dystyngowanego wyglądu. Miała w sobie coś, co przyciągało jak magnes.
– Tak. Czekoladki „Hidnu”.
– A co to takiego? To znaczy, jak smakują? – zainteresowała się. Wypowiadała słowa powoli, jakby musiała przypominać sobie ich znaczenie.
– Zapewniam, że są wyśmienite. Odważne w smaku. Jedząc, najpierw wyczuwamy cytrusy i aromat połączony z czystą pikantnością imbiru, pod koniec jednak pojawia się nuta gorzkiej czekolady... – Zamilkłem na chwilę, zdając sobie sprawę, że za bardzo się rozpędziłem. W końcu dodałem krótko: – Będą do pani pasować...
Popatrzyłem na jej męża. Nie zwracał na nas uwagi. Stał przy dzieciach, szepcząc coś. Może pokłócił się z żoną. Kobieta prezentowała się przy nim jak wyblakła klisza, którą ktoś po latach wyciągnął z zapomnianego kufra.
– Weźmiemy ptysie – zawyrokował mężczyzna. – Gdzie ekspedientka?
Obserwowałem ich dalej, nie odzywając się. W końcu kobieta spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
– Wezmę, co pan polecił... – powiedziała. – Proszę zapakować.
– Wedle życzenia – Ukłoniłem się. Pudełko już trzymałem w dłoniach. Mężczyzna jakby na przekór wskazał dla siebie bombonierkę z marcepanem. Wiedziałem, że w domu nawet jej nie tknie.
– Ja obsłużę pana. – Właścicielka pojawiła się przy ladzie. Zapakowała bombonierkę i ogromne ptysie.
Nie ukrywam, że przez cały czas czekałem, aż kobieta uniesie pokrywkę pudełeczka. Zerkałem na nią ukradkiem, czując, że spróbuje specjału tutaj, przy mnie. Nie myliłem się. Błysk w oku, rumieńce na policzkach i ten ukradkowy uśmiech skierowany tylko do mnie, gdy poczuła smak. Skłoniłem głowę i uśmiechnąłem się dyskretnie. Wiedziałem, że w czekoladkach „Hidnu” zawarta jest cała ona, dokładna fuzja smaków, zapachów, prawdziwej poezji. Czułem to, gdy tylko ją ujrzałem. Podobnie jak pani Maroń miałem ten dar. Potrafiłem obserwować, ocenić i wybrać.
– Życzę miłego wieczoru – powiedziałem.
Mężczyzna nawet na mnie nie spojrzał. Ujął dzieci za ręce i wyprowadził ze sklepu. Widziałem, jak przechodzą przez jasno oświetloną ulicę. Kobieta wyszła za nimi. Dzwonek sklepowy zabrzęczał delikatnie, gdy uchyliła drzwi. Odwróciła się, by spojrzeć w moją stronę. To było dla mnie ważniejsze niż pochwały i nagrody. Wtedy przez chwilę wydało mi się, że to, co robię, ma sens.
W tym czasie Walczak wyłonił się z zaplecza, rozpromieniony jeszcze bardziej niż przedtem. Ukłonił się właścicielce i w podskokach wybiegł na ulicę.
– Zamykam i idę do Szackiej. Posprzątaj na zapleczu. – Pani Maroń znów bezszelestnie pojawiła się u mojego boku. Przemaszerowała wzdłuż lady, ale zatrzymała się nagle przy witrynie. – Tylko nie uszkodź przypadkiem dekoracji na festiwal!
– Dobrze, proszę pani, będę ostrożny – zapewniłem.
Chyba nie podziałało, bo gdy okręciła się na pięcie, obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem. Dopiero wtedy wyszła. Odczekałem chwilę, a potem zbliżyłem się do drzwi i zamknąłem je na klucz.
Zawsze kiedy pani Maroń zostawiała mnie samego, oddychałem z ulgą. Pomieszczenie od razu odzyskiwało barwy, feeria zapachów – tłumiona wcześniej przez niewidzialną barierę – nabierała mocy. Nawet światło, przedtem nieśmiałe, przygaszone, rozbłyskiwało z nową siłą, jakby ktoś wymienił jarzeniówki na nowe.
Przesunąłem palcami po ladzie. Była idealnie czysta. Wystarczyło jeszcze pozamiatać i mogłem wracać do domu. Pogwizdując pod nosem, ruszyłem po miotłę na zaplecze. Zapaliłem światło i zerknąłem na półki.
Włos zjeżył mi się na karku. Kątem oka zauważyłem podłużny cień na ścianie, delikatny ruch po prawej stronie. Wstrzymałem oddech, walcząc z panicznym strachem.
– Kto tu jest? – zapytałem głośno, próbując zapanować nad głosem.
Odpowiedziała mi cisza. Myśli momentalnie zaczęły się kłębić w głowie. Złodziej. To wydawało się całkiem prawdopodobne. W ułamku sekundy podjąłem decyzję: wydostanę się ze sklepu i wezwę policję. Stałem jednak dalej jak skamieniały. Popatrzyłem w głąb zaplecza, w drugim pomieszczeniu światło było zgaszone. Właśnie tam poruszyło się to coś.
Chwyciłem miotłę i wysunąłem ją przed siebie jak pikę. Zrobiłem pierwszy krok.
I wtedy oblał mnie zimny pot. Kolejna myśl okazała się straszniejsza niż inne. Dekoracja na festiwal. Pani Maroń ustawiła wszystko właśnie tam, na długiej dębowej ławie w głębi zaplecza. Wszystkie te pieprzone gołębie, zwierzątka, liście, domy i fontanny z czekolady. Zanim zapaliłem światło, byłem pewny, że słyszę chrupanie i pochrząkiwanie gigantycznego szczura, który niszczy chlubę pani Maroń. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski zawału serca.
Ostre światło oślepiło mnie, gdy tylko przekręciłem włącznik. Zmrużyłem oczy i rozejrzałem się. Nie zauważyłem niczego podejrzanego. Stał tu tylko ten gigantyczny stół, a na nim leżały poukładane czekoladowe cudeńka. Wytężyłem słuch, starając się wyłowić jakiś szmer. Kompletna cisza. Ostrożnie zbliżyłem się do stołu i spojrzałem na dekorację. Małe miasteczko, przypominające do złudzenia nasze. Pośrodku placu stała fontanna otoczona kamienicami, dalej ratusz i kościół. Właśnie na tej fontannie przysiadły gołąbki, dotykające się czule dziobkami. Na ryneczku nie zabrakło postaci przechodniów, w których można było rozpoznać prawdziwych mieszkańców naszego miasta. Uśmiechnąłem się, oczywiście nie zabrakło burmistrza, komendanta i proboszcza. Wszyscy wyglądali jak żywi. Dbałość o szczegóły u pani Maroń przeradzała się w obsesję. Figurki wykonane zostały w różnych odcieniach brązowej melasy. Nie brakowało też żółtej i białej czekolady.
Tak naprawdę w całej instalacji nie było nic odkrywczego. Przyznaję, precyzja wykonania i rozmach makiety mogły imponować. Zastanawiałem się jednak, co pokaże ten cały Anatolij Szatowicz. Nie spodziewałem się, żeby u niego równie mocno doszedł do głosu patriotyzm lokalny i żeby wybudował miniaturowy Paryż z wieżą Eiffla pośrodku.
Odwróciłem się od miniaturowego miasteczka, sięgnąłem do wyłącznika. Nie zgasiłem jednak światła. Coś nie dawało mi spokoju. Popatrzyłem jeszcze raz na instalację. Aż dziw, że takie cuda można wykonać z czekolady. Kamienice, kościół, główny deptak prowadzący w stronę parku. Wzgórze z laskiem i kamiennym kręgiem na szczycie.
Podszedłem jeszcze bliżej stołu i spojrzałem właśnie na to miejsce. W centrum kamiennego kręgu leżała miniaturowa postać. Na czoło wystąpiły mi kropelki potu. Rozpoznałem tę korpulentną sylwetkę, płaszcz i kapelusz, rozciągnięte ręce i nogi przypominające pulchne rogaliki. Walczak niemal jak żywy, jednak jego twarz... Była wykrzywiona w grymasie bólu i przerażenia, jakby ktoś właśnie próbował złożyć go w ofierze.
Otarłem pot z czoła, przeczytałem nazwisko Walczaka na jednej z czekoladowych płyt kamiennego kręgu. Spojrzałem za siebie, by upewnić się, czy czasem nie wróciła pani Maroń. Gdyby teraz bezszelestnie pojawiła się obok, na pewno dostałbym palpitacji albo nawet wylewu.
Popatrzyłem znów na makietę. Miałem wrażenie, że ogarnia mnie szaleństwo. Byłem pewny, że znów coś się nie zgadza. Dałbym głowę, że kamienny krąg ponownie wygląda zwyczajnie, a postaci na rynku zmieniły pozycje. Proboszcz wcześniej znajdował się na schodach kościoła, a teraz...
To tylko wyobraźnia, próbowałem przekonać samego siebie. Duchowny od początku stał przy fontannie. Na pewno. Może chciał się napić? Zaśmiałem się nerwowo. Obok proboszcza sterczała dziwna figurka z dużym brzuchem i śmieszną trójkątną czapką. Długie, spiczaste uszy upodabniały ją do czekoladowego elfa. Postać uśmiechała się, ukazując garnitur ostrych zębów.
To coś nowego. Ten nieoczekiwany akcent z pewnością przykuje uwagę komisji. Nerwowo przełknąłem ślinę.
Wyszedłem z zaplecza, zapominając zamieść podłogę. Musiałem iść do domu; tylko tam mogłem się uspokoić.
Ostatni dzień przed festiwalem. Dostawcy zdążyli przywieźć kilkanaście zamówionych tortów, ciepłe pączki, słodkie bułeczki, babki, ekierki, napoleonki. Ustawiali na ladach tace, a ja błyskawicznie przekładałem je tam, gdzie było ich miejsce – za lśniące witrynki, które w ciągu dnia zostaną wybrudzone tłustymi paluchami klientów.
Kolejka ustawiła się już przed otwarciem. Gdy otworzyliśmy drzwi, naparł na nas tłum zaspanych ludzi. Większość z nich doskonale wiedziała, po co przychodzi. Jedni brali pączki do pracy, żeby posilić się w przerwie śniadaniowej, inni czekoladowe torciki, w sam raz pasujące do kawy. Każdy miał swój pomysł na udany dzień.
Pierwsza fala skończyła się około ósmej. Wiedziałem, że pani Maroń każdą wolną chwilę wykorzystuje do pracy na zapleczu. Zawsze jednak wychodziła, by obsłużyć swoich klientów. To, co robiła przy dekoracji, wciąż nie dawało mi spokoju. Muszę przyznać, że ostatnia noc nie należała do najspokojniejszych. Zwłaszcza sny... Czekoladowe miasto pełne elfów z ostrymi jak igły zębami – istot, które najwyraźniej upodobały sobie nocne gonitwy za Bogu ducha winnymi mieszkańcami. Bałem się pójść na zaplecze, żeby znów nie powrócić do tych sennych majaków. W końcu jednak ciekawość okazała się silniejsza, po prostu musiałem zajrzeć choć na chwilę do pani Maroń.
Zapukałem nieśmiało, jakbym bał się nakryć ją na jakimś nikczemnym procederze. Być może sam wciąż obawiałem się, że gdy wejdę i zaskoczę pracodawczynię oraz jej ruchliwe czekoladowe figurki, wydarzy się coś okropnego.
Drzwi otworzyła mi sama, jakby przeczuwając, że się zbliżam. Obrzuciła szybkim spojrzeniem sklep i lady, upewniając się, że niczego nie zaniedbałem, a potem odsunęła się, robiąc mi przejście.
– Chodź, chodź – powiedziała. – Zobaczysz to cudeńko. Niemal skończyłam.
Przestąpiłem przez próg z trudną do opisania wewnętrzną obawą. Sam nie wiedziałem, czego się boję.
– Popatrz tutaj...
Posłusznie kroczyłem za nią w głąb zaplecza. Spojrzałem na makietę. Dyskretnie zerknąłem na wzgórze i kamienny krąg. Zaczerwieniłem się po czubki uszu. Pośrodku, otoczona czekoladowym płotkiem, stała figurka. Przypominała do złudzenia statuetkę, jaką co roku przyznawano zwycięzcy festiwalu. W pierwszej chwili faktycznie mogłem wziąć ją za postać Walczaka. W nocy wyobraźnia spłatała mi jednak figla. Figurka wyglądała, jakby ktoś składał ją w ofierze, ale teraz, gdy stanęła na małym postumencie, prezentowała się całkiem inaczej.
– Widzę, że robi wrażenie, co?
Zgodziłem się ochoczo, potakując głową.
– No powiedz coś! Odjęło ci mowę?
Zawahałem się. Lepiej było zachować ostrożność w ocenie pracy pani Maroń. Już wiele razy przekonałem się na własnej skórze, jak jest czuła na tym punkcie.
– Z chęcią bym wszystko zjadł...
W pierwszej chwili pani Maroń popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, po chwili jednak ku mojej wyraźnej uldze zarechotała.
– A to dobre... zjadłby wszystko... – Pokręciła głową i spojrzała z uwielbieniem na makietę, całkowicie tracąc zainteresowanie moją osobą.
Mogłem już wyjść, nie zdołałem jednak się powstrzymać, by nie zerknąć jeszcze raz na dekorację. Próbowałem odszukać wzrokiem elfa. Tego czekoladowego ludzika ze spiczastymi uszami i ostrymi zębami. Serce zabiło mi mocniej, gdy spojrzałem na kościół. Wydawało mi się, że dostrzegłem figurkę proboszcza. Figurkę bez głowy... Poczułem mrowienie w karku. Teraz, gdy się nad tym zastanowiłem, doszedłem do wniosku, że wczorajszego wieczora, gdy figurka proboszcza przemieściła się z miejsca na miejsce, przed kimś uciekała. Przed kimś albo przed czymś...
Przed zamknięciem sklepu przyszedł Bogusław Stecer, emeryt z kamienicy obok. Zawsze polował na swoją ulubioną szarlotkę.
– Panie Maruś!
Tak zawsze zaczynał rozmowę. Czasem wydawało mi się, że traktuje mnie jak swojego wnuczka.
– Panie Maruś, szarloteczkę dwa razy...
Znałem jego przyzwyczajenia. Szarlotka na dziś, ta świeża, i na jutro, gdy ciasto przesiąknie sokiem z jabłek i – jak to Stecer mówił – szarlotka zrobi się skruszała. Z wierzchu natomiast miększa i słodsza, w sam raz na jego protezy zębowe.
– A słyszałem, że tym razem Walczak na zatracenie pójdzie...
To zdanie wyszeptał niemal, patrząc na mnie konspiracyjnie. Uśmiechnąłem się do niego krzywo, robiąc niezbyt mądrą minę.
– Nie rozumiem...
– No... – Stary skrzywił się, wyciągając z portfela drobniaki. – To pan nie zauważył? Wszyscy mistrzowie ceremonii jakoś nagle po tym festiwalu znikają. Rozpływają się w powietrzu. Czuję, że tak teraz z tym Walczakiem będzie.
– Co pan mówi? – Wzruszyłem ramionami, odliczając miedziaki, pieczołowicie wyskrobane przez Stecera. – Pan Walczak nigdzie się nie wybiera...
– Ano, może tylko o tym jeszcze nie wie... – Staruch uchylił kapelusza i schował do siatkowej torby pakunek z szarlotką. – Ale ciebie, Maruś, lubię, więc obiecaj mi, że się pchać na tego mistrza nie będziesz...
Chciałem odpowiedzieć, lecz staruszek obrócił się na pięcie i opuści! sklep. Zostałem sam. Jego słowa kołatały mi się po głowie. Nagle zacząłem się bać, sam nie wiedziałem czego. Być może przede wszystkim własnych podejrzeń, tego, że w jakiś niepojęty sposób wymyślam niewiarygodną historię, zaczynając w nią święcie wierzyć. Jakbym tracił kompletnie rozeznanie, co jest rzeczywistością, a co wytworem fantazji.
Bo jak wytłumaczyć, że nagle też zadałem sobie to pytanie? Choć zapewne od dawna tkwiło gdzieś głęboko w podświadomości, dopiero teraz odważyłem się je jasno sformułować. Stecer miał rację. Gdzie byli poprzedni mistrzowie ceremonii współpracujący z panią Maroń? Gdzie był pan Kazik, którego widziałem po raz ostatni dwa lata temu, właśnie podczas ostatniej festiwalowej nocy? A pani Skorżanecka?... Taka pulchna pięćdziesięciolatka. Mówiono, że wyjechała do Stanów opiekować się wnukami, ale czy ktoś to sprawdził? Zresztą po festiwalu znikali nie tylko oni.
Ostatni dzień października. Wyjątkowo zamykaliśmy wcześniej ze względu na niedzielny festiwal. Tuż przed zamknięciem sklepu pani Maroń przejęła ode mnie kluczyk do kasy. Powiedziała kilka cierpkich słów o panującym w sklepie bałaganie, a potem poklepała mnie po plecach, co zdarzyło się pierwszy raz w historii naszej znajomości.
– Jutro twój wielki dzień – powiedziała, odsłaniając pożółkłe zęby, zaraz się jednak poprawiła. – Nasz... to znaczy, nasz wielki dzień... Wygramy ten festiwal. Dla dobra naszych klientów. Wierzę, że będę w stanie im pomóc i jutro...
– Tak... – Wciąż czułem nieprzyjemne dotknięcie staruchy. Jakby ktoś wbił mi pod łopatkę sopel lodu. – Na pewno się uda...
– Idź do domu – poleciła. – Wyśpij się. Czeka nas dużo pracy! Proszę, pomóż rano Hojzerowi przewieźć makietę– Dobrze – zgodziłem się z wysiłkiem.
Zrobiło mi się duszno. Wszystkie półki, lśniące złotka zawirowały mi przed oczami. Musiałem oprzeć się o ladę, żeby nie upaść. Traciłem oddech. Czytałem kiedyś, że to objaw paniki. Musiałem jak najszybciej wyjść na świeże powietrze. Czułem w kościach, że zbliża się coś nieuchronnego, czego nie będę w stanie kontrolować.
Nie poszedłem do domu, choć tak by nakazywał rozsądek. Mroźne powietrze nieco mnie otrzeźwiło. Gdy spojrzałem na budynek biblioteki miejskiej, zastanowiłem się, dlaczego właśnie tutaj przywiodły mnie nogi. Gmach był jasno oświetlony. Popatrzyłem na ogromny zegar pod spadzistym dachem. Piętnaście po czwartej, czyli wciąż można było korzystać z zasobów bibliotecznych.
Byłem chyba przewrażliwiony. Co sobie wyobrażałem? Pani Maroń miałaby przy okazji festiwalu mordować ludzi? A może porywać ich, więzić u siebie w piwnicy, a potem... Ta wersja „Jasia i Małgosi” ani trochę mi się nie podobała.
Tuż obok przejechał samochód, rozbryzgując kałużę. Odskoczyłem w ostatniej chwili. Przy latarni stał wóz strażacki, kilku mężczyzn montowało flagi. Jedną biało-czerwoną, drugą niebiesko-żółtą, miejską. Wszystko na festiwal.
Barwy zawirowały, gdy flaga załopotała na silniejszym wietrze. Jednak ruch nagle zamarł, czerwień rozlała się na okoliczne budynki, jakby ktoś przypadkowo przesunął kontury. Ten dziwny powidok drżał, rozpływał się, w końcu także znieruchomiał. Nagle zdałem sobie sprawę, że otacza mnie zupełna cisza. Ziemia pod stopami zadrżała. Popatrzyłem w bok, w stronę rynku. Nie wszystko zamarło. Granitowa kostka, którą wybrukowany był dziedziniec, uniosła się, spiętrzyła, jakaś siła wypychała ją od dołu.
Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Gdy znów popatrzyłem przed siebie, wszystko wyglądało normalnie. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Szybko pokonałem kilkanaście schodków prowadzących do biblioteki, stanąłem przy drzwiach, zawahałem się. Teraz nie byłem już tak pewny, że chcę tam wchodzić. Sprawdzę dla świętego spokoju powiedziałem sobie w duchu i nacisnąłem klamkę. W długim holu stały dwie uczennice. Śmiały się z czegoś. Zdziwiłem się, że nawet w sobotę chce im się ślęczeć nad książkami. Pani Stasia Rybacka pomachała do mnie od strony szatni. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Tak naprawdę wolałbym nie zostawiać płaszcza.
– A pan już po pracy? Miałam wstąpić jeszcze do was dzisiaj, kochanieńki... A to się mój Tadzio rozczaruje. Powtarzał mi cały dzień: „Nie zapomnij, żonuś, tych... ”
– „... tych karmelowych, co się przyklejają do podniebienia” – dokończyłem za nią.
– Ano właśnie. – Zaśmiała się, zakrywając dłonią usta. Na jej miejscu zrobiłbym podobnie. Uzębienie miała w okropnym stanie. Pewnie właśnie przez karmelowe toffi.
– Jestem pewny, że jeśli zajrzy pani jutro na nasze stoisko festiwalowe, znajdzie się trochę toffi dla męża.
– A będę, będę, kochanieńki. – Pani Stasia zatarła dłonie z zadowolenia. – Niech pan idzie na górę i nie ściąga płaszcza.
– Dziękuję. – Skinąłem głową. Wyraźnie mi ulżyło.
Uśmiech zamarł nagle na moich ustach. Twarz szatniarki uległa zniekształceniu, policzki zapadły się, oczy powędrowały w głąb czaszki, jakby coś je wessało. Charczała. Ciężki oddech rozlegał się w korytarzu. Uniosłem dłoń, zasłaniając nos przed cierpkim fetorem, i odwróciłem się od niej. Czułem mrowienie na plecach, gdy szybko wbiegałem po schodach na górę.
Zatrzymałem się dopiero na piętrze. Odetchnąłem głęboko, opierając się o drzwi. Musiałem otrzeć pot z czoła. Gdy wchodziłem do czytelni, wciąż miałem miękkie kolana. Nie mogłem zrozumieć, co się ze mną dzieje.
W kącie sali ktoś siedział. Starszy mężczyzna. Zza kolumny dostrzegłem jego czerwony sweter i tył siwej głowy. Podszedłem do biurka, przy którym dyżurowała bibliotekarka. Przez chwilę wałczyłem ze sobą, bojąc się popatrzeć jej w twarz, byłem coraz mniej odporny na te odrażające wizje. W końcu się przemogłem. Biszkoptowa stara panna. Znałem ją. Gdy przychodziła do sklepu, zawsze zamawiała biszkopty w każdej postaci. Miała na imię Anna.
– Dzień... dobry – zająknąłem się i zaraz poprawiłem. – Dobry wieczór.
– Dobry wieczór. – Uśmiechnęła się, przygładzając włosy, jakby zaskoczona, że ktoś o tej porze może jeszcze przychodzić do biblioteki.
– Mam nadzieję, że nie za późno... Szukam... – Zawahałem się.
– Tak? Czego pan szuka?
– Chyba prasy... – Nie bardzo wiedziałem, jak zacząć poszukiwania. Detektyw był ze mnie żaden. Znów wyjdę na głupka.
– Chyba prasy? – Kobieta uśmiechnęła się cierpliwie, pewnie dosyć często miała do czynienia z takimi niezdecydowanymi typami. – Jakiegoś konkretnego tytułu? Czy prasy z interesującego pana dnia? A może... szuka pan jakiejś informacji?
– O, to, to! – wykrzyknąłem, zupełnie zapominając, gdzie się znajduję. Ściszyłem głos. – Festiwal... Mam przygotować dla... lokalnego dziennikarza – skłamałem – informacje o festiwalu. Chciałem poznać trochę jego historię. Przydałyby się artykuły z kilku lat...
– Z kilku lat... – skrzywiła się lekko.
– No, z kilku kolejnych imprez... jeśli to nie problem, oczywiście... – dodałem.
– Nie, skądże. Myślę, że wystarczy panu prasa lokalna i regionalna... Przyniosę to, co mamy w zbiorach. Myślę, że wystarczą panu, powiedzmy... trzy festiwale?
Uśmiechnąłem się. Wyglądało na to, że teraz negocjujemy. Nie chciałem nadużywać jej cierpliwości, zwłaszcza że miałem jeszcze jedną prośbę.
– W zupełności... Jest jednak jeszcze pewna sprawa... – powiedziałem skruszony.
– Tak? – Teraz zmarszczyła brwi. Była wyraźnie zaniepokojona.
– Chciałem znaleźć coś o kamiennym kręgu. Tym ze wzgórza.
– A, to. – Machnęła ręką niby lekceważąco, jednak nagle wydała się jeszcze bardziej pełna rezerwy. – Wystarczy panu monografia. Jest za panem, na półce przy oknie, w księgozbiorze podręcznym. Wystarczy sięgnąć. Przejrzy pan książkę, a ja w tym czasie przyniosę zamówienie.
– Super. – Uśmiechnąłem się jak najszerzej mogłem, jakbym próbował się przymilić.
Kobieta także się uśmiechnęła. Wstała od biurka i ruszyła do magazynu. Albo mi się wydawało, albo mocniej, niżby wypadało, kołysała biodrami. Na pewno wiedziała, że na nią patrzę. Była po trzydziestce, całkiem ładna. Zaledwie kilka lat starsza ode mnie. W sumie trudno było mi zrozumieć, dlaczego wciąż jest samotna.
Popatrzyłem na jej biurko. Oczywiście, sernik z biszkoptem i romansidło nieudolnie przykryte starą teczką. Pewnie przy odrobinie dobrych chęci mógłbym się okazać jej księciem z bajki. Znałem jej słabość do biszkoptów. Jeśli wierzyć starej prawdzie, że przez żołądek trafia się do serca, to być może dzięki biszkoptowi kiedyś zawędruję do jej łóżka.
Zaśmiałem się cicho i odwróciłem w stronę półki wskazanej przez bibliotekarkę. Monografia stała na zaszczytnym miejscu pośrodku regału. Podszedłem i sięgnąłem po nią. Rozejrzałem się, byłem sam. Staruszek najprawdopodobniej już sobie poszedł. Zająłem miejsce przy najbliższym stoliku i zapaliłem lampkę. Spojrzałem na spis treści. Miałem szczęście, okazało się, że kamiennemu kręgowi poświęcono osobny rozdział.
Zacząłem szybko wertować monografię. Po chwili zrobiłem to jeszcze raz, bardziej nerwowo. Otworzyłem książkę w miejscu, gdzie powinien znajdować się rozdział. Właśnie tam brakowało kilkunastu stron. Ktoś je wyrwał, i to bardzo starannie, tak że niemal nie było widać śladu ingerencji.
Wstałem i podszedłem znów do regału. Na półce stały jeszcze trzy egzemplarze monografii. W każdej znalazłem to samo – a właściwie nie znalazłem. Rozdział o kamiennym kręgu po prostu znikł.
– Proszę pana?
Odwróciłem się do bibliotekarki. Wciąż była nieco zmieszana.
– Dobrze, że pani przyszła. – Otworzyłem monografię i wskazałem brakujące strony. – Tak jest we wszystkich egzemplarzach. Wyobraża sobie pani?
– No... – zająknęła się. Popatrzyła mi w oczy, próbując się uśmiechnąć. Wyczuwałem rosnące napięcie. W końcu zaśmiała się nerwowo. – Nie mam dla pana dobrych wieści... Nie mogę odnaleźć roczników interesujących pana gazet. Przejrzałam wszystko, nawet ogólnokrajowe...
– Ktoś je wypożyczył? – zapytałem odruchowo.
– Też tak pomyślałam, choć gazety można przeglądać tylko w czytelni, ale... Ich po prostu nie ma... – Wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce w geście bezsilności.
– Nie uważa pani, że to dziwne? – Powoli stawałem się niemiły, ale sytuacja zaczynała mnie irytować. – Brakuje rozdziałów w monografii, lokalne gazety wyparowują... Duchy?
Kobieta zbladła. Zagryzła wargi i kiwała głową, jakby się ze mną całkowicie zgadzała. Sprawdziła egzemplarze, które wcześniej zdążyłem przejrzeć.
– Gdzieś powinien być jeszcze jeden. – Rozglądnęła się nerwowo po czytelni.
– Tak? – zadałem to pytanie z nikłą nadzieją w głosie.
– Wszystko, co dotyczy naszego miasta, wystawiłyśmy tutaj, na regale...
– To może poszukamy? – zaproponowałem.
– Możemy... – Znów wahanie.
– Zaraz. – Dotknąłem wskazującym palcem czoła, próbując pobudzić pamięć. – Ten pan... Był tu przed chwilą. Może wziął jeden z egzemplarzy?
Poszedłem z kobietą w stronę biurka, przy którym wcześniej widziałem staruszka w czerwonym swetrze. Popatrzyłem na blat.
– Jest!
Kilkanaście książek leżało w wysokiej chwiejnej stercie. Niebieski grzbiet monografii dostrzegłem na samym spodzie.
– Niech pan przytrzyma.
Pomogłem bibliotekarce przełożyć książki na mniejszą kupkę. Odruchowo przeczytałem tytuł jednej z nich. To wystarczyło, żebym zrozumiał, że nawet w tej ostatniej monografii nic nie znajdę.
– Tu także brakuje stron! Będę musiała to zgłosić – oświadczyła kobieta. – Ja naprawdę nie wiem, kiedy to się stało...
– Niech pani popatrzy, jakie książki wypożyczył ten facet... – Wziąłem kolejny egzemplarz do ręki. – Wszystkie dotyczą naszego miasta.
– I myśli pan, że to on? – Bibliotekarka zbladła. Uświadomiła sobie, że podczas jej dyżuru doszło do aktu wandalizmu. – Nie sądzę... taki miły człowiek...
– Zna go pani? – zareagowałem dosyć ostro.
– Nie... – zająknęła się. – Nie... ja... pierwszy raz go widziałam dzisiaj... ja...
– I wypożyczyła mu pani książki? Bez karty bibliotecznej?
– Drogi panie! – bibliotekarce drżał głos. – Żeby złożyć zamówienie w czytelni, nie jest potrzebna karta! Od pana też jej nie wymagam, prawda?
– Przepraszam – powiedziałem ze skruchą. – Ma pani rację.
Razem przejrzeliśmy kilka kolejnych książek. Ręce jej dygotały nawet bardziej niż moje. W sumie wcale mnie to nie dziwiło. Będzie musiała się z tego gęsto tłumaczyć. Stron brakowało w różnych miejscach. W niektórych książkach po kilka, w innych po kilkanaście. Byłem pewien, że dotyczą właśnie kamiennego kręgu.
– Proponuję, żeby pan... – Kobieta wzięła głęboki oddech, jakby próbowała się uspokoić i stawić czoła temu, co ją spotkało. – Proponuję, żeby pan już poszedł.
– Chyba nie będzie miała pani przeze mnie kłopotów?
– Niech pan już idzie... – Westchnęła ciężko, ocierając ukradkiem pot z czoła. – A ja coś z tym wszystkim zrobię...
– Przykro mi, naprawdę – powiedziałem.
Machnęła niecierpliwie ręką i zajęła się książkami. Dotykała ich delikatnie, jakby były ciężko ranne i zaraz miały skonać.
Szybko wyszedłem z czytelni i zbiegłem na dół. Odetchnąłem z ulgą, pani Stasi już nie było. Wyszedłem z gmachu biblioteki i pognałem w stronę domu.
Ściemniło się, a ulice opustoszały. Ostatni dzień października, prawdziwa jesień z siąpiącym deszczem, zimnym, przejmującym wiatrem i mgłą. Trudno było uwierzyć, że następnego dnia pogoda się poprawi. W głębi ducha pragnąłem, żeby w niedzielę lunęło. Żeby spadł deszcz ze śniegiem. Żeby nie zabrakło porywistego wiatru, arktycznego zimna i wszystkich koszmarów złej pogody. Może wtedy odwołaliby festiwal.
Jeśli nie zwariowałem, to kilka szczegółów łączyło się w mało ciekawą układankę. Dlaczego nagle zaczęło mnie niepokoić tak wiele spraw? Ten kamienny krąg choćby. W jednej chwili stałem się paranoikiem? Jak jednak wytłumaczyć to, co stało się w bibliotece? Ktoś próbował ukryć informacje dotyczące festiwalu i kamiennego kręgu, to pewne. Zrobił to w ostatniej chwili... Jakby wiedział, że będę chciał sprawdzić... Paranoja.
Zatrzymałem się. Serce zabiło mi mocniej. Odwróciłem się powoli. W uliczce było mroczno. Tylko jedna latarnia dawała mdłe światło, rzucające na asfalt rozedrgane cienie. Wydawało mi się, że słyszę kroki: ciche, stłumione stąpanie bosych stóp.
Przyspieszyłem kroku. Wzmógł się chłodny wiatr. Popatrzyłem w stronę wzgórza. Dałbym sobie rękę uciąć, że biła od niego poświata, jakby ktoś podłączył tam gigantyczny ekran. To wrażenie jednak szybko znikło. Cienie drzew rozpłynęły się w ciemności. Znów je usłyszałem – drobne kroki, miarowy rytm. Plask, plask, plask... plask, plask. Włosy zjeżyły mi się na głowie, popędziłem ile sił w stronę domu. Skręciłem w ulicę Różaną i dopadłem klatki schodowej. Drżącym palcem wcisnąłem włącznik światła i ruszyłem schodami na górę. Przekręciłem klucz w zamku i jak najszybciej wsunąłem się do mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi. Dopiero wtedy odetchnąłem z ulgą.
Można by się spodziewać, że tej nocy męczyły mnie koszmary. O dziwo, nic z tych rzeczy. Przyśniła mi się bibliotekarka i szalony seks na podłodze czytelni zawalonej monografiami miasta. Choć gwoli ścisłości, seks to stanowczo za dużo powiedziane. Gdy miało już dojść do czegoś konkretnego, nagle pojawił się ten staruch w czerwonym swetrze i wszystko popsuł. Zapytał, którędy do kamiennych kręgów. To wystarczyło, żebym się obudził.
Wczesny ranek nieodmiennie jest dla mnie nie tylko zapowiedzią nowego dnia. To raczej pierwszy symptom choroby, która do nocy wyzuje mnie ze wszystkich sił i sprawi, że przed snem będę podobny do żywego trupa. Zaczął się listopad. Słońce jeszcze nie wstało, ale już widać było, że zanosi się na wspaniały bezchmurny dzień.
Pomyślałem wtedy, że najlepiej nie ruszać się z miejsca i przeczekać wszystko. Udawać, że nic się nie dzieje, wierzyć, że podejrzenia okażą się bezpodstawne, a chora wyobraźnia z każdym kolejnym dniem będzie dokuczać mniej i wreszcie życie potoczy się dawnym rytmem. Włączyłem nawet telewizor, nie mogłem się jednak na niczym skupić. Myśli krążyły wokół dzisiejszego festiwalu, kamiennych kręgów i wydarzeń poprzedniego dnia.
Próbowałem zebrać informacje do kupy. Jeszcze ze szkoły kojarzyłem kamienne kręgi z miejscami kultu religijnego. Czy składano tam ofiary z ludzi? To pytanie chyba nurtowało mnie najbardziej. Może w określonej porze roku, przy korzystnym układzie planet brano jakiegoś Bogu ducha winnego delikwenta i tam go...
Nakryłem się pierzyną, ten odruch małego dziecka zaczynał mi wchodzić w krew. Przeszły mnie dreszcze. Wyobraziłem sobie Walczaka pośrodku kręgu i panią Maroń ubraną w długi płaszcz z kapturem na głowie w samym środku pogańskiego rytuału.
Właściwie skąd mi się to wzięło? Może stąd, że od zawsze uważałem staruchę za wiedźmę? Czułem, że nie jest zwykłą, miłą starszą panią. Mnie nie potrafiła oszukać, omamić. Ta dziwna aura, którą roztaczała wokół siebie, nie działała na mnie, wpływała za to na innych.
Smak ultimum. Przypomniałem sobie często powtarzane słowa pani Maroń. Zawsze poszukiwała smaku ultimum, najdoskonalszego, będącego szczytem możliwości cukiernika. Czyżby praliny z ganszowanym nadzieniem miały być tym jej ostatecznym osiągnięciem? Walczak przesiąkł nimi cały. Do dnia festiwalu zjadł ich chyba tonę, sam stał się...
Przełknąłem ślinę. Czułem, że lada moment zwariuję. Walczak. On nie tyle miał zostać złożony w ofierze, ile pożarty. Zaśmiałem się nerwowo. To już był chyba wyraźny symptom choroby umysłowej. Po prostu kompletnie mi odbiło.
Oczywiście postanowiłem zostać w domu. Co prawda pani Maroń kazała mi pomóc Hojzerowi w rozstawieniu makiety i przyjść wieczorem na rynek, ale przecież mogłem skłamać, że się rozchorowałem albo musiałem gdzieś pilnie wyjechać. Nie ruszałem się z łóżka, twardo gapiąc się w telewizor i udając, że taki plan miałem od dawna. Zacząłem się łamać około południa. Nie mogłem przecież zostawić Walczaka. Musiałem przynajmniej spróbować go ostrzec. Jeśli coś naprawdę by mu się stało... na przykład zniknąłby rozpłynął w powietrzu, sumienie nie dałoby mi spokoju do końca życia. Wstałem i poszedłem po książkę telefoniczną. Numer Walczaka odszukałem bez trudu. Sięgnąłem po telefon, wystukałem cyfry. Klepnąłem przycisk połączenia. I nic. W słuchawce nie było sygnału. Spróbowałem zadzwonić do swojej ciotki. To samo. Podobnie z numerem alarmowym.
Poszedłem do kuchni i wyjrzałem przez okno. Dzieci obsiadły trzepak, wydawało mi się, że patrzą w moje okno, jakby na coś czekały. Zaczynałem podejrzewać, że naprawdę wpadam w paranoję.
Ubrałem się. Postanowiłem pójść do domu Walczaka. W ciągu dnia strachy nie były aż tak intensywne jak nocą. Festiwal zaczynał się późnym popołudniem i trwał do wieczora, miałem czas wrócić do siebie i zamknąć się na cztery spusty.
Walczaka nie było w domu. Jakaś kobieta akurat wyszła z budynku i przez przypadek wpuściła mnie na klatkę schodową. Jednak nawet walenie pięściami w drzwi nie pomogło.
Nieostrożnie wracałem do domu obok cukierni. Czekał tam już Hojzer. Pomagał nam czasami. Pani Maroń płaciła mu za przewiezienie towaru, wyrzucenie śmieci – ot, taki facet od brudnej roboty. Najwyraźniej właścicielka jeszcze nie przyszła.
Hojzer z wyrzutem spojrzał na zegarek. Z poczuciem winy otworzyłem drzwi i obaj przeszliśmy na zaplecze. Oczywiście musiałem pomóc w przenoszeniu wszystkiego do dostawczego busa, bo Hojzer sam nie dałby sobie rady. Konstrukcja była delikatna, jednak tak zaprojektowana, że mogliśmy ją bez większych problemów rozebrać i przetransportować. Zajęło nam to blisko godzinę. W tym czasie zapamiętałem rozmieszczenie wszystkich elementów. W sumie nie było to trudne, wystarczyło spojrzeć na centrum miasta, by się zorientować.
Straż miejska wpuściła nas na rynek, gdzie odgrodzone od reszty placu stały namioty uczestników konkursu. Dziesięć białych wigwamów, chroniących słodkie tajemnice festiwalu. Jeden z tych stożków należał do nas. Podjechaliśmy do niego tyłem, tak żeby po otwarciu klapy tylnych drzwi nie było widać, co wnosimy do środka.
Pani Maroń wciąż nie było. Miałem przeczucie, że złożenie konstrukcji spadnie na mnie tak czy inaczej, wolałem więc wziąć się zawczasu do roboty. Ponowne poskładanie wszystkiego zajęło mi jakieś czterdzieści minut. Oczywiście musiałem ukryć łączenia, pani Maroń nie tolerowała fuszerki. Niebiosa jednak nade mną czuwały, bo w namiocie były formy i przenośna kuchenka do podgrzewania.
Po następnej godzinie wyszedłem na zewnątrz. Byłem tak pochłonięty pracą, że nie wiedziałem, co dzieje się na rynku. Tłumy zebrały się już dookoła placu, otaczając żywym murem dziesięć namiotów. Stragany, na których sprzedawano jedzenie i piwo, były oblegane przez wygłodniałych i spragnionych. Dzieci tłoczyły się przy stoiskach z zabawkami i watą cukrową. Orkiestra grała na scenie ustawionej przy kościele. Właśnie zaczęły bić dzwony. Spojrzałem na zegarek. Szesnasta. Nadal żadnej wiadomości od pani Maroń.
Zostawiłem Hojzera na straży, wiedząc, że nikogo nie przepuści. Krążąc po terenie festiwalu, zastanawiałem się, który namiot należy do rosyjskiego mistrza, Szatowicza. Nie ukrywam, że byłem ciekaw, co wymyślił. Jeśli bała się go sama pani Maroń, musiał być niezły.
– Drodzy państwo! Mieszkańcy naszego miasta!
Popatrzyłem w stronę sceny. Orkiestra zwinęła się, ustępując miejsca burmistrzowi otoczonemu gromadką notabli. Po jego prawicy stał komendant, po lewicy proboszcz. Uśmiechnąłem się, istna cepelia, przy wszystkich świętach i imprezach ten sam skład.
– Festiwal ogłaszam za otwarty!
Okrzyki i gromkie brawa sprawiły, że niepokój powrócił. Ścisnęło mnie w gardle. Gdzie pani Maroń? Gdzie Walczak? Zaraz wszystko się zacznie.
Przedarłem się przez tłum, próbując wydostać się z rynku. Ludzie chodzili jak pijani. Kobiety z dziećmi, grupki znajomych tarasujące przejście. Jakby wszyscy nagle znaleźli się w innej rzeczywistości i w innym wymiarze. Pojęcie czasu straciło dla nich znaczenie. Kolorowe dekoracje, światełka, zapachy i gwar rozmów działały hipnotycznie.
W końcu przebiłem się do wylotowej uliczki przy Księgarni Książęcej. Turyści wciąż ciągnęli w stronę placu. Niektórzy, stali bywalcy jarmarków, celebrowali dzień festiwalu od rana przy puszeczkach piwa lub ukochanych butelczynach. Inni szli z rozpędu, pewnie wiedzeni ciekawością lub nudą, które potrafią wygnać na ulicę nawet najbardziej zagorzałych domatorów.
– Panie Marku!
Obejrzałem się przez ramię, rozpoznając jej głos. Bibliotekarka. Ubrana w obszyty futerkiem, sięgający kolan płaszczyk. Gustowne, wzorzyste pończochy przyciągały wzrok. Zrobiło mi się gorąco. Spłonąłem rumieńcem zupełnie jak jakiś sztubak.
– Tak, pani Anno? – zapytałem, starając się ukryć zmieszanie.
– Życzę powodzenia dzisiaj. Mam nadzieję, że to pan wygra!
– Dziękuję... – Ukłoniłem się jak jakiś cholerny angielski dżentelmen.
– Aha, przypomniałam sobie... – Dotknęła mojego ramienia.
Dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa. Musiałem odkaszlnąć, by móc normalnie nabrać tchu.
– Mam tę książkę – powiedziała.
– Jaką książkę? – Nie za bardzo kojarzyłem. Jakoś nie mogłem pozbierać myśli, patrząc w jej oczy.
– Monografię. – Bibliotekarka była z siebie bardzo zadowolona. – Okazało się, że mam jeden egzemplarz w domu... Może... odwiedzi mnie pan po tym wszystkim... pożyczę...
Znów odkaszlnąłem. Teraz poczułem mrowienie na całym ciele.
– Oczywiście... – potwierdziłem, dodając szybko: – Jeśli to nie sprawi kłopotu...
– Ależ skądże – zapewniła, poprawiając włosy, teraz ona wyglądała na troszeczkę zmieszaną. – Ucieszę się, jeśli będę mogła pomóc...
– Dziękuję – powiedziałem, wciąż nie mogąc pozbyć się chrypki.
– Do zobaczenia na festiwalu!
Uśmiechnęła się i kołysząc biodrami, odeszła w stronę rynku.
Przez chwilę stałem jak słup soli, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. W końcu ruszyłem do sklepu.
Drzwi były otwarte. Ostrożnie wszedłem do środka, uważając, żeby nie odezwał się dzwoneczek. Cisza. Na szczęście po raz kolejny mi się upiekło. Jak zwykle w ferworze przygotowań zapomniałem pozamykać. Ruszyłem w stronę zaplecza i równie szybko jak wcześniej się uspokoiłem, tak teraz wpadłem w panikę. Czyjś głos. A jednak...
– Panie Walczak! Nie może mnie pan teraz zawieść!
To była ona. Pani Maroń.
– Umawialiśmy się. Będzie pan moim mistrzem ceremonii!
– Nie mogę, droga pani. Ten stres... Jestem jak sparaliżowany! Od rana nic nie jem. Jest mi niedobrze. Ten ból... może to nawet ślepa kiszka!
– Ślepa kiszka? – Pani Maroń zaśmiała się ochryple. – Cały dzień pana szukam. Zamiast przygotowywać się do festiwalu, biegam za panem po mieście!
– Ja przepraszam... droga pani... ja... nie mogę! Boję się. To nie na moje nerwy, nie na moje słabe serce!
Usłyszałem kroki. W ostatniej chwili schowałem się za ladę. Walczak wybiegł ze sklepu.
W cukierni zapanowała cisza. Bałem się odetchnąć. Głupio byłoby się przyznać, że podsłuchiwałem.
– Wyjdź, Marku...
Pani Maroń nie dało się oszukać. Jakimś sposobem wyczuła moją obecność.
– Ja... – zacząłem, jednak przerwała mi.
– Już wiesz... Walczaka nie będzie... on... nie jest jeszcze gotowy. Myliłam się. Boi się o swoje serce. Idiota. Jakby można było umrzeć dwa razy...
– Poradzi sobie pani... – zapewniłem. – Instalacja gotowa. Zaraz wszystko się zacznie.
– Ja nie mogę tam wyjść... – krzyknęła, ale zaraz się uspokoiła. – Jest ich za dużo... Nie mogę się im pokazać, Marku. Za to ty możesz to zrobić.
Zaczynałem rozumieć. Ta stara czarownica potrafiła rzucić czar na ludzi u siebie w cukierni. Jakimś cudem odwracała wzrok od podartych, cuchnących łachmanów, tak że nie zauważali jej prawdziwego oblicza. A tam, na rynku... Traciła swoją moc. Dlatego właśnie potrzebowała mistrza ceremonii. Miał ją reprezentować.
– Ale co z mieszkańcami? – zapytałem ostrożnie. – Liczą na pani obecność. Czekają na zwycięstwo.
– Moja obecność nie ma nic do rzeczy. Oni czekają na ten dzień, by dokonać wyboru. Już wiem, że przyszedł czas na ciebie... Jesteś gotów. Pomagałeś mi przez te wszystkie lata... Jednak sam powinieneś zadecydować co dalej... Te praliny... być może przygotowałam je z myślą o tobie.
– Co pani... – Naprawdę mnie zaskoczyła.
Staruszka odwróciła się i zeszła schodkami na zaplecze. Zamknęła za sobą drzwi. Usłyszałem głuchy szczęk zamka.
– Pani Maroń. – Zapukałem.
Odpowiedziała mi cisza.
Przez chwilę stałem bez ruchu, zastanawiając się nad jej słowami. Przypomniałem sobie o tłumach na rynku, w jakiś niepojęty sposób poczułem się za nich wszystkich odpowiedzialny.
– Pani Maroń, nie można tego tak zostawić. To pani dzień! – spróbowałem ostatni raz, choć wiedziałem, że nie doczekam się odpowiedzi.
Cisza. Przyłożyłem ucho do drzwi, ale nie usłyszałem nawet skrzypnięcia podłogi.
Chyba właśnie wtedy podjąłem decyzję. Siedzi w człowieku głęboko coś takiego, jakiś diabeł, który każe mu pchać się na afisz. Może to pycha, a może po prostu pragnienie zrobienia czegoś, co przypomni światu, że wciąż istniejemy.
Przeanalizowałem wszystko w ułamku sekundy. Walczaka, skoro uciekł do domu, miałem z głowy. Pewnie zaszył się w swojej norze i nie wychyli nosa do jutra. O niego bać się już nie musiałem. Pani Maroń też zamknęła się w sklepie...
Diabeł znów się odezwał, głośniej. Kusił mnie, żeby wziąć sprawy w swoje ręce. W końcu przepracowałem w tym sklepie tyle lat. Prowadziłem go, dbałem o klientów. Znali mnie, a ja ich. Wiedziałem, czego im trzeba... Gdybym wygrał festiwal... Gdybym pokonał samego Szatowicza... Ten tłum... niósłby mnie na rękach. Przez kolejne lata mówiliby, że to ja zwyciężyłem...
Wyszedłem ze sklepu i zamknąłem za sobą drzwi. Biegłem w stronę rynku, mijając ostatnie grupki dołączające do wielkiej imprezy, zupełnie zapomniałem o ostrzeżeniach starego Stecera.
Hojzer na mój widok odetchnął z ulgą. Tłum napierał ze wszystkich stron. Namioty stały na podwyższeniu, tak żeby wszyscy zgromadzeni na rynku mogli podziwiać konkursowe instalacje. Uczestników wyczytywał burmistrz. Gdy rozlegało się imię i nazwisko cukiernika lub nazwa cukierni, biała płachta namiotu opadała, odsłaniając pracę. Trzy namioty już ujawniły swoje tajemnice. Tłum wiwatował.
– Komisja tu była. Podałem pana dane...
– Dobrze. – Uśmiechnąłem się. – Dostanie pan premię, Hojzer.
Mężczyzna uśmiechnął się od ucha do ucha. Ten widok nie należał do godnych zapamiętania. Bijący od niego odór stał się intensywny. Jego żółta skóra, naciągnięta na czaszkę, była jak cieniutka bibułka.
Odwróciłem wzrok, bojąc się, że to kolejna wizja. Napięcie tłumu udzieliło mi się momentalnie. Człowiek w takich chwilach chłonie wszystko, co go otacza, dostrzega znacznie więcej niż feerię barw, gamę zapachów czy napierające zewsząd rozedrgane dźwięki. Tak jakby te wszystkie wrażenia zamieniały się w żywą falującą istotę, przejmującą od tłumu świadomość. Ludzie byli rozgrzani i podnieceni. Głośna muzyka, okrzyki burmistrza. Kolorowe światła i reflektory punktowe wycelowane w stanowiska konkursowe. To wszystko potęgowało odczucia, nadając im niesamowity wymiar.
– Siódmy namiot! Odsłaniają siódmy namiot! – krzyknął mi do ucha Hojzer. – Sprawdzę linki, żeby się coś nie zacięło, bo będzie siara!
Skinąłem głową. Dziękowałem Bogu, że tu jestem, że to wszystko mnie nie ominęło. Wychyliłem się z namiotu po raz kolejny, aby spojrzeć na instalacje konkurentów. Siedem z nich już zostało odkrytych. Niektóre mogły budzić podziw, inne śmiech. Cukiernik z Warszawy wybudował czekoladowy parlament, z posłami, marszałkiem sejmu i prezydentem w loży honorowej. Czeska cukiernia stawiała na klimat bajkowy. Wśród dzieciarni największy aplauz wzbudził Krecik machający z czekoladowego kopczyka oraz Żwirek i Muchomorek w gorącym uścisku. Swoich fanów miał też wytwór cukiernika z Bydgoszczy – Czokoland, z roller coasterem i gigantyczną karuzelą. Na razie jednak byłem spokojny – to nie dzieci przyznawały nagrody. Dużo większe zagrożenie stanowiła niemiecka cukiernia z Bremy, z instalacją „Siedem cudów świata”. Piramida wyglądała co prawda dość marnie, kilkaset czekoladek ułożonych jedna na drugiej, jednak już Machu Piechu prezentowało się niesamowicie.
Popatrzyłem na komisję. Przewodniczyła jej kobieta. Ogromna baba, wyższa ode mnie przynajmniej o głowę, a do tego trzy razy szersza. Sprawiała wrażenie, jakby chciała się rzucić na te wszystkie cudeńka i tylko ostatkiem sił tłumiła w sobie żądze. Towarzyszył jej niski okularnik i wysoki, chudy jak tyczka sztywniak w garniturku. Ten ostatni miał muszkę upiętą wysoko na kołnierzyku koszuli, przez co przypominał nieczynny wiatrak. Zapisywali uwagi w swoich notesach, kiwając głowami, jakby właśnie uczestniczyli w lekarskim konsylium i wyrokowali, komu ile zostało życia.
– Ósemka! – krzyknął podniecony Hojzer. – My będziemy po nich!
Biała płachta powędrowała najpierw w górę, a potem majestatycznie opadła. Rozległy się brawa, równie intensywne jak poprzednie. Moim zdaniem jednak na wyrost.
Co to w ogóle miało być, ta kupa czarnej brei? Skansen? Strzechy kryte słomą? Kilka krów w zagrodzie i kaczki na polu? Widziałem, jak sędziowie skrzętnie notują wrażenia w notesach. Chyba podzielali moje zdanie, bo dużo tego nie było.
Popatrzyłem w górę, ponad dachy budynków – moją uwagę przykuła poświata unosząca się nad wzgórzem. Tam coś się działo. Kamienny krąg ożył. Przez moment wydawało mi się, że jestem bardzo bliski odkrycia jego tajemnicy.
– Panie i panowie, a teraz przed wami...
Skinąłem głową Hojzerowi, że jestem gotowy. Wszedłem do namiotu i ustawiłem się tuż przy makiecie. Zamknąłem oczy, chłonąc dźwięki i roztaczający się na rynku zapach. Powietrze wciąż było rozgrzane, niemal czułem na języku smak gorącej czekolady, chciało się ją spijać z otaczającej przestrzeni. Przez tłum przeszła fala, szarpnął nim dreszcz emocji. Powietrze wokół drżało, czułem, jak ziemią wstrząsa miarowy rytm uderzeń, jakby gdzieś pode mną potężne serce pompowało hektolitry gorącej jak lawa czekolady...
– ... przedstawiciel naszego miasta!
Setki gardeł połączyły się we wspólnym okrzyku. Brawa zagłuszyły muzykę i głos burmistrza. Dziwiłem się, że szyby od tego nie popękały.
– ... Marek Goszcz zaprezentuje...
Poczułem delikatny powiew na policzkach. Wiedziałem, że płachta opadła. Uniosłem ręce jak dyrygent, otworzyłem oczy. Cisza. Kompletna cisza. Jak zaczarowany patrzyłem w otaczające mnie twarze. Serce niemal przestało mi bić. Spojrzałem na instalację, upewniając się, czy coś się nie zepsuło podczas opuszczania ścianek namiotu. Na szczęście wszystko było w porządku.
Dopiero w tym momencie uderzyła mnie znów fala euforii zgromadzonych. To był jęk zachwytu, zdziwienia i zrozumienia. Wszystko na makiecie wyglądało dokładnie tak, jak w rzeczywistości. Rynek, na rynku tłum ludzi, dziesięć odkrytych namiotów i pośrodku moja instalacja, tym razem miniaturowa, przedstawiająca ten sam rynek, tych samych ludzi...
Skłoniłem się. Brawa nie cichły. Słyszałem, że burmistrz próbuje przekrzyczeć gwar, ale w końcu się poddał.
Wtedy ja uniosłem do góry dłoń, dając sygnał, żeby przestali. Ucichli, jakbym miał nad nimi władzę. Wiedziałem, że teraz wyczekują samego finału. Został jeszcze jeden namiot. Stoisko Szatowicza. Najchętniej poprzestaliby na moim, ogłaszając zwycięzcę, ale tamten namiot był gotów ujawnić swój sekret, niczym kaptur skrywający czyjąś twarz. Zastanawiałem się, co mój konkurent teraz czuje.
– Czas... – Burmistrz odchrząknął. – Przyszedł czas na utytułowanego cukiernika. Naszego gościa... uhm... specjalnego. Wielokrotnego mistrza świata! Anatolija Szatowicza!
Rozległy się brawa zachęty. Nic jednak się nie wydarzyło. Sam miałem wrażenie, że coś się zacięło w namiocie Szatowicza i płachty nie chcą opaść. Myliłem się. Namiot nagle rozbłysnął od środka pulsującym światłem, przenikającym przez delikatny materiał. Dałbym głowę, że słyszę skrzypce, przeciągły zawodzący dźwięk. Do niego dołączył drugi, dochodzący jakby z wnętrza ziemi, miarowy odgłos tam-tamów. I wtedy dopiero bardzo powoli namiot rozłożył się. Przypominał płatki rozkwitającego kwiatu. Już to wystarczyło, bym zrozumiał, że nie zdołam przebić takiego spektaklu. A potem, jakby tego było mało, w górę wystrzeliła fontanna iskier, oświetlając instalację.
Wieża Eiffla! Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oprawa godna królów i cesarzy, a pod obwolutą spleśniała treść. Zaśmiałem się pod nosem. Gigantyczna wieża Eiffla, a u jej stóp miniaturowy Paryż. Mnóstwo detali, precyzyjne wykonanie, gra świateł... Wszystko cudowne, ale... to tylko wieża Eiffla i miniaturowy Paryż.
Początkowe zaskoczenie przerodziło się w ogromne rozczarowanie. Brawa były gromkie, jednak zrodziły się raczej w uznaniu dla mistrza niż ze spontanicznego zachwytu. Instalacja Szatowicza nie mogła zrobić wrażenia na nikim, zwłaszcza po tym, co zaserwowałem chwilę wcześniej. Dla widzów było to teraz tylko kolejne oddane ze szczegółami miasto.
Popatrzyłem na Szatowicza. Byłem ciekawy jego reakcji. Nasze spojrzenia spotkały się. Niski starszy mężczyzna. Korpulentny, łysiejący. Białe, krótko ostrzyżone włosy... Uśmiechnął się do mnie. Ten tajemniczy wyraz twarzy... Jakby coś jeszcze trzymał w zanadrzu... Nie mogłem oderwać wzroku od jego czerwonego swetra...
– Drodzy państwo. Na ocenę jury składać się będą dwie kategorie. Wrażenie artystyczne i... smak!
Tłum zawył, jakby już nie mógł się doczekać wyników.
Komisja rozpoczęła kolejny obchód wszystkich instalacji. Uczestnicy konkursu sami wybierali kawałek, którym zamierzali poczęstować jury. Sędziowie z ochotą rozpoczęli testowanie. Przewodnicząca próbowała po małym kawałeczku, smakując z uwagą, zapisując wrażenia, a potem przepłukiwała wodą usta i dyskretnie wypluwała do srebrnego pojemniczka. W innym wypadku uznałbym to za obrzydliwe, ale teraz wydawało mi się, że tak postępuje profesjonalista.
Gdy komisja doszła do mojego stoiska, poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Wziąłem głęboki oddech, uśmiechnąłem się i nałożyłem na małe talerzyki kawałki pralin. Tłum wiwatował, jakby był pewny mojego zwycięstwa. Patrzyłem uważnie na przewodniczącą komisji. Do tej pory ani razu nie zdradziła się gestem czy mimiką. Trudno było odgadnąć, co myśli o wyrobach poprzednich cukierników. Teraz przymknęła oczy, włożyła w usta słodki kawałek... Na ułamek sekundy zamarła, poruszyła ustami i raptownie otworzyła oczy. Ten błysk, który przelotnie się w nich pojawił, mówił wszystko. Nie potrafiła go ukryć, lecz ja udawałem, że nic nie zauważyłem.
Gdy podeszła do Szatowicza, ucałował jej dłoń. Pożałowałem, że sam wcześniej nie poderwałem do ust tej jej tłustej, ogromnej łapy. Wyglądało jednak na to, że wcale jej się ten gest nie spodobał. Patrzyłem, który z kawałków wybierze mistrz. Wcześniej schował naszykowane talerzyki. Teraz wyciągnął je jeden po drugim. Przełknąłem głośno ślinę. To były postaci... Wytężyłem wzrok. Przypominały... elfy, drapieżniki z ostrymi kłami...
Przewodnicząca uniosła już łyżeczkę do ust i... To była chwila. Widziałem, jak uginają się pod nią nogi, jak rozpływa się, mięknie w oczach niczym rozpuszczona w garnuszku czekolada.
Podobnie było z resztą komisji. Dryblas nawet poluzował muszkę, zakręciła się niczym śmigło samolotu. Zrozumiałem, że na tym polu przegrałem z kretesem.
Przez cały czas mierzyliśmy się wzrokiem. Szatowicz wciąż się uśmiechał z wyższością, jakby świat nie miał przed nim tajemnic, jakby wiedział wszystko niby jakiś prorok.
Ja zaś wiedziałem jedno – zrozumiałem to, patrząc na jego nieludzki uśmiech – to on był w bibliotece. A jego krwiożercze elfy? Musiał wcześniej włamać się do cukierni. Podłożył jednego z nich na makietę pani Maroń, chciał ją przestraszyć, zmusić do wycofania się z festiwalu. Co miała z tym jednak wspólnego monografia miasta, wyrwane pieczołowicie strony z rozdziału o kamiennych kręgach? Tego wciąż nie potrafiłem rozgryźć.
– Drodzy państwo! Nadeszła chwila, w której nasza szanowna komisja ogłosi wyniki!
Tłum znów zafalował zupełnie jak żywy organizm, potwór o tysiącu głów i odnóży.
– Pani Angelika Potocka!
– Tak... – głos kobiety odbił się potężnym echem od pochylonych kamieniczek. – Już wiemy... Muszę jednak zaznaczyć, że wybór był niezwykle trudny... Naszym...
Przestałem słuchać. Szatowicz patrzył wciąż na mnie. Dawał mi jakiś sygnał. Uniósł jednego ze swych czekoladowych wampirzych elfów. Operował nim jak kukiełką, jakby chciał kogoś ugryźć...
Wszystko zatrzymało się w kolejnej stop-klatce. Jak w poszarpanym filmie, wyświetlanym zbyt często. Czekoladowa wieża Eiffla zakołysała się – tylko ona, jakby wiatr ominął inne przeszkody, żeby całą swą siłę skoncentrować na tym jednym punkcie. Konstrukcja zadrżała, przygięła się do ziemi, mnie dreszcz przeszył od wewnątrz. Wieża wydłużyła się, a zza niej niczym fajerwerki wytrysnęły wirujące obiekty. Niektóre odbijały się od siebie nawzajem lub od nieruchomych postaci ludzi. Rozpoczęły obłąkany taniec. Nie byłem w stanie odgadnąć, czym są, dopóki jeden nie wylądował tuż przede mną. Ostre szpikulce kłów celowały w moje gardło. Skuliłem się. Zgrzytliwy śmiech czekoladowych potworków rozsadzał bębenki w uszach.
– ... pierwsze miejsce w kategorii wrażenie artystyczne... pan Marek Goszcz!
Głos mówiącej przebił się przez lepką zasłonę. Na rynku znów zaczął się ruch. Elfy znikły, ludzie zaczęli skandować moje imię.
– W kategorii smak natomiast... wygrał Anatolij Szatowicz!
Najpierw jęk zawodu, a potem, gdy wszyscy uświadomili sobie, co oznacza ten werdykt, szaleńcze brawa.
– W tym roku przyznajemy dwie pierwsze nagrody! – krzyczał ochrypłym głosem burmistrz. – Zwycięzców proszę o wystąpienie!
Tłum eksplodował. Muzyka, petardy, burza oklasków otoczyły mnie ze wszystkich stron. Tak jakbym walczył o dusze widzów, a nie zwykłe trofeum dla miasta. Szedłem niczym w transie ramię w ramię z Szatowiczem. Stanęliśmy obok siebie. Wręczono nam nagrody i medale. Czułem się jak we śnie, jakby ktoś pociągał za sznurki, do których doczepiono moje członki. Szatowicz pierwszy wyciągnął do mnie rękę z gratulacjami. Uśmiechnął się, miałem nadzieję, że to tylko kolejne złudzenie, ale jego zęby były ostre jak igły, nachodziły na siebie niczym błyskawiczny zamek. Gdy nachylił się w moją stronę, poczułem dziwny dreszcz. Włosy zjeżyły mi się na karku, a żołądek zacisnął się w piekący supeł.
– Musimy to rozstrzygnąć sami, chłopcze... Tylko ty i ja... – wyszeptał.
Zamurowało mnie. Chciałem coś odpowiedzieć, ale wtedy spojrzałem na otaczający nas tłum. Szpaler głów falował niczym ocean, łagodnie, w skupionym transie. Co jakiś czas z tłumu unosiła się postać, ledwie widoczna mgiełka przypominająca dym ulatujący ku niebu. Opuszczała swoich sąsiadów z głową zwróconą ku górze i wysoko uniesionymi rękami. To było złudzenie, byłem pewny, że te delikatne złote rozbłyski są zwykłymi fleszami aparatów fotograficznych. Przekonywałem sam siebie, że to tylko refleksy na siatkówce oka, które przesuwają się pod wpływem emocji niczym duchy opuszczające ciała. Wizja znikła, gdy poczułem, jak porywa mnie tłum. Zaczęto podrzucać mnie w górę. Skandować moje imię. Tak jak tego chciałem.
Nieśli mnie ulicami. Przypominało to niekończącą się paradę. Okrążyliśmy kościół, ulicę Zamkową, potem przeszliśmy w dół ulicą Wojska Polskiego i zawróciliśmy znów w stronę rynku. Okna wypełnione były gapiami, którzy bili brawo. Tłum wiwatował, coraz więcej ludzi przyłączało się do radosnego pochodu, który mnie kojarzył się raczej z konduktem pogrzebowym. Weszliśmy na rynek. Twarze rozmazywały się jak obraz za oknem pociągu. Niczym w gorączce wodziłem za nimi wzrokiem, nie wiedząc, czy wierzyć własnym zmysłom. Zmieniali się nie do poznania, szara procesja bezimiennych twarzy. Ich oczy traciły blask, przekształcali się w żywe trupy, ruchome cienie intonujące dziwną gardłową pieśń.
W końcu odstawili mnie jak bezużyteczny przedmiot. Ruszyłem przed siebie, pragnąc jedynie jak najszybciej opuścić to miejsce.
– Marku, gratulacje!
Poczułem jej wargi na swoich. Bibliotekarka jakimś cudem wypatrzyła mnie w tłumie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Próbowałem się uśmiechnąć, ale chyba nie za bardzo mi to wyszło.
– Ja... – Straciłem oddech, miałem problemy ze skleceniem sensownego zdania.
– Chodźmy. – Pociągnęła mnie za ramię.
Byłem wdzięczny, że odciągnęła mnie od tłumu. Szliśmy pod rękę ulicą Rybną.
– Marku... to było naprawdę cudowne. Dokonałeś czegoś wielkiego...
– Chyba tak... – zgodziłem się automatycznie.
– Ależ tak! Ja zaś... Nigdy tego nie zapomnę.
– Posłuchaj. – Przystanąłem, przyciągnąłem ją do siebie. Lekko się speszyła. – Powiedz, przychodzisz do cukierni dość często, prawda?
– Jasne. – Uśmiechnęła się i ścisnęła mocniej moją dłoń. – Przecież wiesz, że przychodzę. Po te biszkopty. Choć skłamałabym, mówiąc, że przychodzę tylko dla nich...
Zaczerwieniłem się, gdy dotarł do mnie sens jej słów.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Być może uznasz, że postradałem zmysły... niewykluczone, że tak właśnie jest. Widzę ostatnio... dziwne rzeczy.
– Jakie dziwne rzeczy? – Spojrzała na mnie wyczekująco.
– No... – Popatrzyłem w niebo, jakbym tam szukał pomocy. – To są niezrozumiałe dla mnie wizje, pojawiają się nagle, w najmniej oczekiwanych momentach. Nie potrafię sobie z nimi poradzić. Czasem mam wrażenie, że...
– Że? – Przyciągnęła moją dłoń bliżej siebie. Chyba to dodało mi odwagi.
– Że widzę zmarłych...
– Zmarłych? – w jej głosie usłyszałem konsternację.
– Nie wiem, może to duchy. Sam tego nie rozumiem. Ludzie, których znam, nagle ulegają strasznej przemianie... Wyglądają jak martwi, mimo to poruszają się, rozmawiają, jakby... jakby nie zdawali sobie sprawy, że tak naprawdę... są trupami. – Zaśmiałem się nerwowo.
– To, co mówisz, przeraża mnie, Marku. – Zadrżała. Zapragnąłem ją przytulić, ale nie odważyłem się.
– Sam siebie przerażam – powiedziałem, opuszczając oczy. – Co gorsza, te wizje są coraz częstsze. Mam niemal pewność, że zaczęły się w sklepie pani Maroń. Kiedy odwiedziłem ją po raz pierwszy.
– Pani Maroń? Czyli uważasz, że ona też jest... takim duchem?
– Nie wiem... – wyszeptałem. – Czasem mam wrażenie, że ona jest szczególna. Wiesz, że nawet zacząłem ją podejrzewać, że zjada swoich mistrzów ceremonii?
– Zjada? – Roześmiała się, jednak jej śmiech był pełen napięcia. Nie mogłem się temu dziwić. Pewnie miała mnie za niebezpiecznego wariata.
Popatrzyłem jej głęboko w oczy. Nie żałowałem tego, że wyznałem jej tak wiele. Była jedyną osobą, z którą mogłem się podzielić swoim szaleństwem.
– Wiem, że trudno ci to zrozumieć. Nie potrafię tego wytłumaczyć. To tak, jakbym widział dwa światy naraz. Ten, w którym żyją oni i my. Jakby przenikały się, nie wiedząc o swoim istnieniu, a zarazem uzupełniały się... Przyszło mi do głowy, że pani Maroń i jej sklep stanowią łącznik między tymi światami...
– Panie Marku!
Głos, który rozległ się za moimi plecami, był zgrzytliwy i donośny. Odskoczyliśmy od siebie z Anną jak oparzeni. Roześmiałem się zmieszany, nieco nazbyt nerwowo.
– Panie Marku!
To był Hojzer, biegł w naszą stronę ogromnymi susami, przesadzając płyty chodnika. Podskakiwał dziwnie, kulał na jedną nogę.
– Co się stało? – zapytałem, próbując ukryć zmieszanie.
– Dostałem kopertę od tego... Szatowicza... kazał ją panu przekazać.
– Tak? – zdziwiłem się. Popatrzyłem na Annę zdezorientowany.
Wzruszyła ramionami. Ukłoniła się Hojzerowi, ale ten był zbyt przejęty, żeby odpowiedzieć. Zupełnie ją zignorował.
Rozerwałem kopertę i spojrzałem na karteczkę, która znajdowała się w środku. Pismo było odręczne, czytelne. Widać Szatowicz posługiwał się biegle językiem polskim nie tylko w mowie.
– Dziękuję – powiedziałem. – Ma pan już dzisiaj wolne.
– No, jeśli pan tak mówi... – Hojzer wyglądał na zawiedzionego.
Popatrzyłem na niego znacząco. Był cały umazany biotem, miał zadrapania. Być może biegnąc, przewrócił się, to by tłumaczyło kontuzję.
– Nic panu nie jest?
– Nic – odpowiedział z uśmiechem, wzruszając ramionami. – Świetnie się czuję.
Chciałem coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Fetor bijący od Hojzera był nie do wytrzymania. Spojrzałem na niego z naganą, na jego twarz i oczy, gnijący kikut, który kiedyś mógł być głową. Chciałem spytać Annę, czy i ona to widzi. Moja towarzyszka jednak patrzyła na Hojzera obojętnie.
– Dobranoc panu – wychrypiałem, starając się nie krzyczeć z bezsilności i przerażenia. Znów miałem zwidy, a na dodatek dowód, że tylko ja ich doświadczam. Nie chciałem, by Anna wyczuła, że dzieje się ze mną coś naprawdę niedobrego.
– Dobranoc! – wysyczał Hojzer i pokuśtykał z powrotem w stronę rynku.
Odwróciłem się do Anny, walcząc z mdłościami i słabością.
– Co się stało? – zaniepokoiła się.
Spojrzałem na nią.
– Nie... nic – skłamałem. – Jestem po prostu zmęczony.
– A co to za kartka?
– Kartka? – Przełknąłem ślinę. Nie potrafiłem opanować drżenia dłoni. Spojrzałem na kawałek papieru. – Szatowicz chce spotkać się ze mną na wzgórzu, przy kamiennym kręgu...
– Teraz? – Uniosła wysoko brwi.
– Za kilka godzin. – Spojrzałem na karteczkę i jeszcze raz przeczytałem drobne, pochyłe pismo. – Wcześniej powiedział, że musimy to sami rozstrzygnąć...
– Co rozstrzygnąć?
– Nie wiem, naprawdę nie wiem... – Wciąż nie mogłem zebrać myśli. – Kto jest lepszy chyba. Na rynku przecież był remis.
– Nie mieszaj się w to. – Pociągnęła mnie za rękaw, jakby chciała odprowadzić w bezpieczne miejsce.
Popatrzyłem nieprzytomnym wzrokiem na drugą stronę ulicy.
– Mówiłaś, że masz tę książkę, monografię...
– Mam, w domu. Możemy pójść teraz do mnie... – próbowała mnie przekonać.
– Nie mogę. – Potrząsnąłem głową, patrząc w uliczkę wiodącą do sklepu pani Maroń. – Muszę jeszcze załatwić pewną sprawę. Przyjdę do ciebie za jakiś czas... – wyszeptałem i pocałowałem ją w usta. – Czekaj na mnie.
Ruszyłem w stronę rynku. Zatoczyłem się, niemal wpadając na ścianę budynku. Zanim skręciłem w przecznicę, obejrzałem się. Wciąż stała, jakby miała nadzieję, że pójdę z nią. Pomachałem jej i ruszyłem przed siebie.
Szedłem jak w transie. Krok za krokiem, skulony, starając się utrzymać ciepło pod kurtką. Zerwał się nagle przejmująco lodowaty wiatr. To on wybrał za mnie kierunek marszu. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę małe, szybko przemieszczające się cienie z ostrymi jak igły zębami. Rozbiegły się niczym robactwo po mieście, grasując i szukając ofiar. Przyspieszyłem kroku i kilka minut później zatrzymałem się przed sklepem pani Maroń. Nacisnąłem klamkę, wszedłem do środka przy wtórze dźwięku sklepowego dzwoneczka.
Stała za ladą, jak zawsze pogrążona w myślach, wydawałoby się nieobecna, a jednak wypełniająca sobą każdy zakamarek pomieszczenia. Gdy popatrzyła w moją stronę, wydawało się, że jej wzrok przeszył mnie na wylot, jakbym był zwiewnym mirażem, który utrzymywał się w tej rzeczywistości tylko przez ułamek sekundy.
– Już czas, chłopcze – powiedziała, opierając się ciężko na blacie. Znów stała się starą, przytłoczoną brzemieniem wieku kobieciną. Jednak tym razem nie wzbudzała mojego niepokoju. Jakby jej aura uległa przemianie, a ona sama stała się zupełnie inną osobą. – Czas podjąć decyzję.
– Nie rozumiem. – Zmarszczyłem brwi. Poczułem się jak wtedy, gdy jako sztubak przychodziłem do jej sklepu i stawałem onieśmielony pośrodku, pomiędzy ladami.
Patrzyłem, jak zakłada płaszcz, stary, wełniany, przesiąknięty jej zapachem. Wydała mi się znów inna, jakby po raz kolejny dwie nałożone na siebie klisze próbowały scalić w jedno zupełnie różne postaci. Tę jedną, zawieszoną w rzeczywistym świecie, i tę drugą...
– Kim pani jest? – zapytałem.
Zatrzymała się tuż przede mną. Wyciągnęła dłoń, jakby próbując dotknąć mojego ramienia, ale zawahała się i cofnęła.
– Myślę, że już wiesz... – Skłoniła głowę. – To zarazem początek i koniec naszej drogi. Pamiętaj, każdą próbę możemy przejść, jeśli nie ulegniemy słabościom...
Odwróciła się i wyszła ze sklepu, a ja mogłem tylko patrzeć, jak rozpływa się w ciemnościach.
Patrzyłem przed siebie, na półki, na których piętrzyły się słodycze. Na każdej z nich układałem pieczołowicie czekoladki, różne kształty, smaki, kolory... Lśniły zachęcająco, niemal wołały do tych, którzy zwrócili na nie uwagę. Wszystkie miały swoją historię.
Dopiero po chwili dostrzegłem elfa. Stał na podłodze, nie poruszał się. Czekoladowy elf Szatowicza. Zbliżyłem się do niego i usiadłem naprzeciw. Wyglądał nieludzko, prawie jak powracający w snach demon. W końcu zdecydowałem się, wyciągnąłem dłoń w stronę figurki i podniosłem ją. Popatrzyłem na obłą głowę, oczy i szeroki, drapieżny uśmiech. To nie elf, zrozumiałem, to diabeł. Prawdziwe oblicze Złego. Zatopiłem zęby w jego policzku, czując, jak pęka osnówka czekolady, odsłaniając delikatne wnętrze. Przymknąłem oczy, chcąc skupić się na wrażeniu. Szatowicz zastosował specjalną technikę z uwięzionymi w masie bąbelkami powietrza. Teraz gdy je odkrywałem, uwalniały niesamowity aromat i dodatkowe, głębokie wrażenie smaku. Przesunąłem kawałek czekoladowego miąższu pod język. Dreszcz przesunął się wzdłuż migdałków do gardła. Był tak intensywny, a zarazem delikatny, że graniczył z erotycznym podnieceniem. Chciałem wciąż smakować, dlatego nie poruszałem nawet językiem. Kubki smakowe przyzwyczaiły się do nowego bodźca i wtedy wolno, z namaszczeniem znów poruszyłem ustami. Odczucie, o dziwo, było jeszcze silniejsze, jakby dopiero po tych zabiegach nadzienie uwolniło całą moc. Podobnie jak z winem, które należy otworzyć na dłuższą chwilę przed spożyciem, żeby tlen uwolnił jego piękno, smak i aromat. Ciepło i skurcz mięśni brzucha. Gdy przełknąłem, poczułem niemal spełnienie.
Nie wiem, czy była to wizja czy sen. Nagle znalazłem się na wzgórzu. Szedłem przed siebie, przedzierając się przez zeschłą trawę, która szeleściła dziwnie chropowato. Czyste niebo z niezliczonymi gwiazdami nad głową tworzyło kopułę, która zdawała się na wyciągnięcie ręki. Kamienny krąg przyciągał z magnetyczną siłą. Widziałem go z daleka, dziwne jasne światło wydobywające się z nieznanego źródła. Opary mgły snuły się pomiędzy drzewami niczym sieć tkana przez nocnego pająka. Wiedziałem, że muszę wciąż iść przed siebie. Oprócz tego miejsca nie było żadnego innego, nic nie istniało, tylko wzgórze z kamiennymi monumentami.
Gdy znalazłem się w kręgu, opadłem z sił. Trawa była zimna i wilgotna. Przesunąłem po niej dłońmi, klęcząc i pochylając głowę, która nagle stała się ciężka. Raczej ich wyczułem, niż usłyszałem. Gdy podniosłem głowę, sunęli niczym duchy z różnych stron wzgórza. Wszyscy w zwiewnych, białych szatach. Nie kryli twarzy, wiedzieli, że i tak ich rozpoznam po zapachu, którym przesiąkli za życia. Utworzyli krąg wokół mnie, chwytając się za ręce i przesuwając wolno zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie wiem, jak długo to trwało. Gdy zatrzymali się, krąg uległ przerwaniu i zobaczyłem Szatowicza w czerwonym garniturze.
Zaśmiałem się. Chyba ten garnitur mnie rozśmieszył. Szatowicz prezentował się w nim jak dyrektor cyrku. Złote lampasy na spodniach, a na mankietach wzór płomieni. Staromodny strój, dobrany zupełnie bez gustu. Pomyślałem, że jak na diabła, szatana czy kimkolwiek był, powinien trochę popracować nad wizerunkiem. Chyba że nie zależało mu, by ktokolwiek się go bał.
– Ciesz się, albowiem weselić się mamy... – powiedział, nie zauważając mojej reakcji. – Noc ta poświęcona będzie tej, która na tronie zasiądzie...
Krąg znów zwarł szyki, otaczając mnie – klęczącego na trawie – i Szatowicza wpatrzonego w moje oczy hipnotycznym wzrokiem.
Chyba wtedy, tak jak czasem bywało w moich snach, zdałem sobie sprawę, że to, co dzieje się wokół, nie jest rzeczywiste. Nie potrafiłem się jednak ocknąć. Uszczypnąłem się nawet ukradkiem w dłoń. Zabolało.
– Jej poświęcono to miejsce. Tysiąclecia czczono jej imię. Dziś znów złożymy ofiarę... – Szatowicz mówił nieludzkim głosem, gardłowo-zwierzęcym, jak w filmach o opętaniu.
Oczywiście w tym momencie domyśliłem się, kto miał być ową ofiarą. Wciąż nie odczuwałem strachu. Lęk pozwoliłby mi się ocknąć z tej wizji. Tymczasem Szatowicz mówił dalej:
– Narodziła się w ogniu i w ogniu powróci...
Uniósł dłonie. Od głów postaci powędrowały w jego stronę pasma mgły. Zaciągnął się ich zapachem. I ja poczułem tę woń, nie był już słodka ani przyjemna. Zapach marcepanu zamienił się w cuchnący zgniły odór, ktoś inny, kto przesiąkł czekoladkami z sezamową chałwą, wydzielał ostry dławiący smród. Każda z postaci zmieniała zapach, który w głębokim wdechu wchłaniał w siebie Szatowicz. Mężczyzna rozrósł się, napęczniał, wypełniony tym, co stało się treścią jego wnętrza. A następnie zatoczył ręką koło. Postaci jedna po drugiej zajęły się ogniem. Potworny wizg przeszył powietrze, mimo to wciąż poruszały się w szalonym pląsie, teraz jednak znacznie szybciej.
Wciąż śnię, powtarzałem sobie w myślach. Płonący ludzie czy też duchy wyglądały jak świeczki na torcie. Rzeczywiście, Szatowicz był całkiem niezłym mistrzem ceremonii. To wszystko przypominało miłe, urodzinowe przyjątko. Tylko zamiast torciku...
Zamarłem, gdy w kręgu pojawiła się Anna. Jej oczy pałały dziwnym blaskiem. Nieludzkim. Srebrzysta szata oślepiała, gdy ruszyła w moją stronę. Uklękła tuż przy mnie. Wiedziałem, że to ona, byłem tego pewny, choć właśnie w tej chwili bardzo przypominała czekoladowego elfa.
– Nic nie mów. Gdy pójdziesz naszą drogą, będę tylko twoja... To nie grzech – wysyczała. – To będzie nasza słodka tajemnica!
Ocknąłem się z czekoladowym elfem na kolanach.
Wstałem z podłogi, zupełnie roztrzęsiony. Zdjąłem płaszcz i podwinąłem rękawy koszuli. Nogi same poniosły mnie na zaplecze. Moje myśli były jasne i przejrzyste, zupełnie jakby umysł osiągnął inny stan, wzbił się ponad świadomość, zmieniając moje postrzeganie rzeczywistości. Po raz pierwszy pogodziłem się ze sobą, moje ja wreszcie zrzuciło wszelkie ograniczenia. Dopiero teraz byłem gotów podjąć się dzieła tworzenia...
Gdy opuściłem zaplecze, zobaczyłem ją przed witryną. Annę. Stała tam, jakby bała się przekroczyć próg, zakłócić mój spokój albo może swój własny. W końcu weszła, spróbowała się uśmiechnąć. Stanęliśmy naprzeciw siebie. Zdjęła rękawiczki. Na dworze musiało być zimno.
– Bałam się o ciebie... – zaczęła. Jej głos zadrżał.
Nie odpowiedziałem.
– Miałam nadzieję, że jednak przyjdziesz... Czekałam.
– Nie mogłem – wyszeptałem, dotykając jej dłoni. Spletliśmy pałce. Miała delikatną i ciepłą skórę. Przesunąłem opuszkami wzdłuż jej nadgarstka. Przeszył mnie dreszcz, gdy wyczułem podłużne blizny. – Pracowałem...
– W nocy? Po tym wszystkim? – zapytała.
– W nocy najlepiej mi się myśli... – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo jest blada. Czarne podkówki pod oczami, kredowa napięta skóra, a pod nią niebieskie żyłki, wydawałoby się, pozbawione krwi. – Ta noc jest szczególna...
– Powiesz mi, co robiłeś? – Popatrzyła mi prosto w oczy.
– Gotowe jest samo nadzienie – powiedziałem. – Brakuje jeszcze otuliny, czegoś, w czym nabierze charakteru...
– Więc kiedy skończysz?
– Już niedługo. – Nie potrafiłem się uśmiechnąć. Wypuściłem jej dłoń i podszedłem do łady.
Wziąłem pudełko, które wcześniej wyniosłem z zaplecza. Patrzyła, jak wkładam płaszcz. Odwróciłem się na chwilę w drzwiach.
– Szatowicz wyrwał strony, ale ty... – Musiałem głęboko odetchnąć, żeby zapanować nad drżeniem głosu. – Ty też nie chciałaś, żebym się dowiedział.
– Musiałam. Ja...
Popatrzyłem na jej dłonie i pokryte bliznami nadgarstki. Na zagubioną dziewczynę szukającą drogi.
– Jeśli się dowiesz, odejdziesz, wiem to... – mówiła, patrząc na mnie błagalnie. – A ja jeszcze nie jestem gotowa. Boję się tego, co mnie tam czeka...
Smutek w jej oczach łamał mi serce. Uniosła dłonie, jakby chciała mnie objąć. Pachniała biszkoptami. Byłem pewny, że zapach, który ją określa, nigdy się nie zmieni. Potrzebowała jednak czasu, by się o tym przekonać. Ja tego czasu już nie miałem. Wyszedłem ze sklepu, zostawiając ją samą. Powiedziała coś, ale poruszony drzwiami dzwoneczek zagłuszył słowa. Dzwoneczek, który dzwonił tylko dla wybranych...
Na wzgórze dotarłem w kilkanaście minut.
Nie spieszyłem się. Chłód był intensywny, ale nie przeszkadzał mi zupełnie. Mróz ściął kałuże. Szklane tafle pękały pod naporem butów.
Ten dźwięk pękającego lodu był głośny i suchy. Przywracał normalność światu, dodawał życia otępiałym zmysłom. Często tak miałem: jakiś dźwięk, szmer, przywracał mnie do rzeczywistości. Tak jak dzwoneczek, gdy drzwi poruszały jego metalowe serce.
Kamienny krąg stał w tym samym miejscu co zawsze. Nic się nie zmieniło podczas tej dziwacznej nocy. Usiadłem w samym środku. Rozejrzałem się. Jeszcze nie przyszli. Nie było ani Szatowicza, ani jego towarzyszy.
Położyłem ciężkie pudło na kolanach i otworzyłem je. Nabierałem z garnka nadzienie całą dłonią i wpychałem do ust, niemal się nim dławiąc. Krztusiłem się, łzy leciały mi z oczu, wypełniałem jednak żołądek i przełyk do końca, do granic możliwości.
Najpierw rozpiąłem pasek od spodni, żeby zrobić żołądkowi więcej miejsca, potem położyłem się i wciąż łykałem. Nadzienie przechodziło coraz oporniej, coraz głębiej, wypełniając moje ciało, jego właściwą otulinę.
Usłyszałem ich kroki. Zbliżali się. Odrzuciłem garnek i z jękiem nabrałem powietrza. Za mostkiem czułem ból, promieniście rozchodzący się w stronę głowy i żołądka.
Doleciała mnie woń palonych migdałów, które tak uwielbiała pani burmistrzowa, czekoladek z adwokatem, które tonami zjadał jej mąż, śliwek w likierze, przysmaku komendanta, a nawet galaretek w cukrze, w które każdego poniedziałku zaopatrywał się jeden z dyrektorów cukrowni. Rozpoznałem też zapachy innych osób.
Zamknąłem oczy. Czułem, że otoczyli mnie szczelnym kordonem. Zaczęli intonować pieśń. Znajomy gardłowy pomruk przeszył nocne powietrze.
Jestem gotów do spożycia, zaśmiałem się w duchu. Zupełnie jak w „Jasiu i Małgosi”. Uwielbiałem tę bajkę w dzieciństwie. Znalazłem egzemplarz siostry na tylnym siedzeniu, gdy jechaliśmy samochodem z tatą. Podczas tej podróży. Ostatniej podróży...
Znów pojawiła się wizja. Zgrzyt metalu, zgniatanego siłą uderzenia. Ukłucia tysięcy małych szpilek na policzkach. Krzyk rozdzierający bębenki w uszach. A potem wdzierająca się do nosa i gardła zimna woda. Walka o każdy oddech... Ojciec. Widziałem, jak próbuje odpiąć pasy, wyrwać je, ale one oplatały mu głowę niczym wąż duszący ofiarę. Odwrócił się do mnie, w stronę tylnego siedzenia. Bąbelki powietrza wychodziły z jego nosa i ust, pomyślałem, że przypomina nurka z filmów przyrodniczych. Jakby miał zamiar pływać na rafie, szukając pereł.
Sięgnął rozpaczliwie do tyłu. Złapał moją dłoń, próbował pociągnąć, wyrwać mnie z siedzenia, ale moje pasy zamieniły się w równie złośliwego węża. Wiedziałem, że przytrzymają nas tak długo, aż przestaniemy się szamotać i całe powietrze uleci z naszych płuc. Jedyne, z czego się ucieszyłem, to świadomość, że cały czas trzymał mnie za rękę. Nie puścił, nawet gdy stała się bezwładna, a moje powieki się zamknęły. Odczuwałem też ulgę, że nie ma z nami mamy i siostry... Dlaczego dopiero teraz to wszystko do mnie dotarło?
Spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem wydobyć głosu. Wstałem z ogromnym trudem. Rozejrzałem się dookoła. Pustka. Cisza. Cmentarna cisza.
W końcu właśnie tym był kamienny krąg z setkami nazwisk na ociosanych tablicach. Pozostały nam tylko kwiaty i znicze.
A jednak nagle jakiś dźwięk się pojawił. Usłyszałem go, delikatnie płynął w moją stronę. Melodia dzwoneczka, tego samego, który oznajmiał przyjście klientów, szczególnych klientów. Popatrzyłem przed siebie, w wąską alejkę wyznaczoną linią wiecznie zielonych bukszpanów. Stała tam pani Maroń w długim, sięgającym ziemi płaszczu. Trzymała w dłoni mały mosiężny przedmiot. Uśmiechała się. Ruszyłem wolno w jej stronę. Miała rację. Nie mogłem tu zostać.
– Dalej będzie pani leczyć zbłąkane dusze?
W odpowiedzi tylko potrząsnęła dzwoneczkiem.
– A Anna? – nie dawałem za wygraną.
– Jej czas jeszcze nie nadszedł. Myślę, że zajmie twoje miejsce, a co będzie potem, kto wie?
Skinąłem głową i spojrzałem za siebie. Szatowicza nie było, nie potrafił przegrywać. Ten posmak, który wyczułem na języku... Nie był zły. Był prawdziwy. Przez całe życie słodko-gorzki. Taki jak moje praliny z ganszowanym nadzieniem. Uśmiechnąłem się. Przestałem się bać, ruszyłem przed siebie. Wiedziałem już, gdzie jest moje miejsce.