Nie będzie to opowieść o Grzymółce szybszym od zwierzaczka z długimi
uszami, kojarzonego z kicaniem i świętami Wielkiej Nocy. Nie, nie - uszy
Kownycza mimo, że odstające nieco, pociągłe nie były. Kicanie zaś
przychodziło mu z trudem i zdobywał się na nie tylko wtedy, gdy żona
wyraźnie tego sobie życzyła. Do Wielkiej Nocy jeszcze wiele miesięcy
było i nic wspólnego mieć nie mogły te święta z historią, z której relację
zdać teraz muszę.
Dziwna to opowieść ale za sen, czy przewidzenie brana być nie może,
nawet jeśli tak we wsi i powiecie gadają. A zaczęło się to wszystko za
sprawą pluszowych bamboszy, które Minia Tymulska-Kownycz sprawiła
sobie sama w dniu urodzin.
Bambosze zrobione były na kształt długouchych zajączków, z otworami
w brzuszkach na kobiece stópki numer 10. Zawsze gdy Minia Tymulska
wkładała je na nogi, Grzymółka miał wrażenie, że zajączki z bólu
wybałuszają perłowe oczka, a ich mordki otwierają się z wielką siłą,
z panicznym okrzykiem cierpienia, gdy pięć palców Miniusi wchodzi im
aż po pluszowe gardło. Grzymółka nie mógł na to patrzeć. Przekonany był
wręcz, że bamboszowe zajączki machają do niego uszami i piszczą
z wyrzutem, gdy Tymulska-Kownycz przechodziła z kuchni do pokoju,
wbijając twarde pięty w ich miękkie futerka. Nic wtedy jednak Grzymółka
nie robił, omijał wzrokiem ich lśniące oczka, gdy leżały pod ścianą
w mrocznym przedpokoju, kuląc uszy z przejmującego zimna i strachu. To
był jego błąd.
Tej pamiętnej nocy położył się Kownycz zaraz po kolacji. Zjadł
trochę pasztetu, popił go wodą i legł po ciężkim dniu na
poduszce. Opatulił się szczelnie, zabierając dla siebie jak najwięcej mógł
kołdry. Wiedział, że gdy żona wyjdzie z łazienki, przykrycie dziwnym
trafem skurczy się w okamgnieniu i biedny Grzymółka obudzi się na
samym prześcieradle. Tak też się stało. Miniusia zgasiła światło, położyła
się i, szeptając słodko "dobranoc mój Zajączku!", zabrała kołdrę, całą jaka
była, a męża zepchnęła na brzeg łóżka.
Kownycz, gdy usłyszał "zajączku", wiedział, że już nie zaśnie. Że wyrzuty
sumienia, gryźć go będą. Próbował liczyć barany, ale jak nic w skoku
przemieniały mu się w długouche zwierzaki. Kiedy Kownycz był gdzieś
przy czterysta siedemdziesiątym ósmym zajączku, pojawiło się dziwne
uczucie, jakby mrowienie pod czaszką. Próbował otworzyć oczy, ale nie
był w stanie. Wydało mu się, że sen przyszedł i teraz śni, niby to na jawie.
I wtedy, jakby tego mało było, błysnęło, chrupnęło i Grzymółka usłyszał
głos.
- Połączenie nawiązane, powtarzam, nawiązane!
- No wreszcie! - odpowiedział drugi głos - już można mówić?
- Tak, już nas słyszy!
- Już nas słyszy? To znaczy teraz, już... mam mówić?
- Tak, proszę mówić.
- No dobra!
W tym samym momencie do fonii doszedł obraz, najpierw niezbyt ostry,
potem wyraźniejszy.
- Zaraz nas zobaczy! - w głosie słychać było podniecenie.
Grzymółka Kownycz rzeczywiście zobaczył.
Wielki stwór łypnął w jego stronę wielkimi, różowymi oczyma. Źrenice
zwężały mu się w hipnotyczną spiralę, wirującą szybciej i szybciej.
- Wyjdź, Grzymółko, na pole. Przywitaj nas godnie. Wylądowaliśmy na
lewo od miedzy Janka Cebuli!
- Na prawo! - szepnął jakiś głos
- Na prawo wylądowaliśmy! - dodał szybko stwór - a zresztą idźżesz
w stronę światła, byle szybko.
- Koniec transmisji! - pisnął ktoś za plecami stwora i obraz zniknął.
- Nie, jeszcze nie!!! - głos doszedł do Grzymółki, teraz jakby z większej
odległości.
Obraz znów się pojawił. Oczy stwora nie były już różowe. Raczej
czerwone ze złości.
- Pamiętaj, Grzymółko Kownyczu, byś przywitał nas godnie, bo
przybywamy w pokoju. Ty rasę swą reprezentować będziesz, więc wstań,
wstań i idź, Grzymółko!
I Kownycz wstał. Włożył bambosze, które pod łóżkiem były i poszedł.
Zajrzał po drodze do kuchni, bo mu w głowie kołatać zaczęło, że godnie
przywitać rasę kosmiczną należy. Wziął chleb z niedzieli, trochę soli
i zawiniątko w sreberku, z dna lodówki. Przepasał się przed wyjściem,
spinając koszulę, mocniej naciągnął na oczy szlafmycę i ruszył.
Miniusia, rozbudzona, obserwowała wszystko spod kołdry, z szeroko
otwartymi oczyma. Włosy z lokówkami stanęły jej dęba tak, że
przypominały poskręcane antenki telewizyjne. Mąż jej, nie ruszał ni
nogami, ni rękami, tylko sunął płynnie w te i we wte, z pokoju do kuchni
i sieni, zupełnie jakby był na kółkach i ktoś go na sznurku ciągnął. Drzwi
przed nim też same się otwierały i zamykały.
Miniusia słyszała dużo o lunatykowaniu. We wsi było to częste, ale nie
sądziła, że ta straszna choroba jej chłopa trafi i to w środku nocy!
Przypomniała sobie potem opowieść starej Jabłońskiej o tym, jak to mąż
jej wylunatykował z domu i dziwnym trafem w łóżku sąsiadki wylądował.
Tego już Miniusi za dużo było. Wyskoczyła z łóżka, chwyciła w locie
wałek z kuchni i puściła się w te pędy za Kownyczem, który dotarł
tymczasem na skraj lasu, niebezpiecznie blisko chałupy sekretarki
Dolnowidawskiego Kołchozu. Miniusi krew błysnęła w oczach. Ruszyła
więc Tymulska boso przed siebie, z mocnym postanowieniem
błyskawicznego wyleczenia męża ze wszystkich chorób, jakie znała
ludzkość.
Kownycz zaś w tym czasie, tak jak mu mówiono, za miedzą Cebuli
światło jasne zobaczył. Ruszył pewnie przed siebie, nie mogąc się
doczekać tego, co miało być. Zeskoczył z ścieżki po chwili i ruszył na
skróty przez pole. Wtedy światło przygasło i Kownycz zobaczył kontury
wielkiego, metalowego kubła na śmieci. Taka myśl mu przyszła wtedy do
głowy. Zbliżył się szybko, potykając się kilka razy na świeżo zaoranym
polu. Wreszcie stanął jak wryty przed kosmicznym pojazdem.
Zgrzytnęło coś metalicznie i z gładkiej ścianki wysunęły się schody. Po
chwili pojawiły się na nich dwie postaci, wielkie co nie miara, tak na jedną
i trzy ćwierci długości samego Grzymółki. Były w różowych włochatych
skafandrach, z bańkami na głowach, o których czytał Kownycz w gazetach
i wiedział, że astronautom do oddychania służyły.
- Wyrchitafaj Gtrzjkymikuółko Kotysfwnydjiczu! - usłyszał Grzymółka
niewyraźnie, gdy kosmici zatrzymali się przed nim. Nie wiedział, o co go
pytają, więc wolał się nie odzywać. Uśmiechał się głupkowato, wyciągając
przed siebie dary dla przybyszów. Ci wtedy ściągnęli szklane bańki
z głowy i Grzymółka nie wierząc własnym oczom, zobaczył, jak,
uwięzione dotąd pod okryciem, wyskakują w górę wielkie, futrzaste uszy.
- Witaj Grzymółko Kownyczu! - powtórzył ten po prawej - dary
przyniosłeś, a to pokaz twojej dobrej woli!
Odebrał od Grzymółki chleb, sól i srebrne zawiniątko, i przekazał je
swojemu towarzyszowi.
- Eeee.... gdybym wiedział, to bym co innego przyniósł - powiedział
Grzymółka, myśląc o marchewce, czego jednak nie zdradził, wpatrzony
z podziwem w futro przybyszy.
- Dobre! - wysapał zając. Pozbył się już sreberka i zdążył zjeść połowę
jego zawartości - proszę spróbować kapitanie!
- No, najlepsze co w życiu jadłem! - potwierdził kapitan.
I wtedy, pozostająca do tej pory w ukryciu Miniusia Tymulska nie
wytrzymała. Wyskoczyła nie wiadomo skąd. Wymachując wałkiem,
z potężnym wrzaskiem stanęła nagle pomiędzy Kownyczem,
a przybyszami z Kosmosu.
- Co to ma znaczyć?! Co się tu wyrabia?! Nie będziesz mi dla jakichś
nieogolonych obdartusów żarcia z lodówki wynosić! O, i to w dodatku
pasztet zajęczy na jutrzejszy obiad!
Kownycz zbladł. Zając po lewej zwrócił wszystko, co miał w żołądku. Ten
po prawej zemdlałby zapewne, gdyby nie krew, która wraz ze złością,
napłynęła mu do głowy. Grzymółka popatrzył w różowe oczy Kapitana
Zająca. Ze strachu cofnął się cztery kroki. Jego bambosze wydawać
zaczęły piszczące odgłosy. Kownycz aż sam się zdziwił i spojrzał w dół na
swoje stopy. Zobaczył cztery złośliwie wpatrzone w niego perełkowe oczy,
osadzone na pluszowych łebkach. Przez pomyłkę widać zabrał spod łóżka
bambosze żony.
Zając po lewej i po prawej zobaczyli to w tej samej chwili. Jeden przez
drugiego zawyli z przerażenia, machając uszami we wszystkie strony.
- Barbarzyńcy! - krzyczeli na przemian - Kanibale!
Grzymółka Kownycz uśmiechnął się niewinnie, lecz to tylko pogorszyło
sprawę. Zając po prawej chwycił Miniusię Tymulską-Kownycz w pół
i obaj kosmici, z przyciężkim ładunkiem, zniknęli w iście ekspresowym
tempie, we wnętrzu swego statku. Blaszany kubeł w tej samej chwili
wystartował i zniknął gdzieś wysoko na prawo od Księżyca. Kownycz
odetchnął z ulgą. Na raz, pozbył się kilku kłopotów. Odwrócił się na pięcie
i wolno ruszył w stronę chałupy, ucieszony, że tym razem całą kołdrę
będzie miał tylko dla siebie.
Droga powrotna zabrała mu równo dwadzieścia minut. Gdy doszedł do
drzwi chałupy, usłyszał głosy dobiegające od strony kuchni, szczęk talerzy,
kubków, butelek i odgłosy rozmów. Zajrzał przez okno.
W pomieszczeniu, jeden obok drugiego, stały dwumetrowe
zające. Każdy z nich zajadał marchewkę, wpatrując się
z napięciem w piekarnik. Kownycz miał niemiłe przeczucie, że
dochodząca potrawa ma coś wspólnego z jego żoną Miniusią. Zdobył się
więc na heroizm. Złapał z sieni widły, wskoczył do kuchni i wydarł się -
"łapy do góry!" w nadziei, że nie jest za późno, by uratować niedopieczoną
żonę. Zające spojrzały na niego z politowaniem i dopiero wtedy Kownycz
dostrzegł uśmiechniętą od ucha do ucha Miniusię. Usadowiona na zydlu,
pozostawała widać w jak najlepszej komitywie z Kapitanem Zającem.
- Wszystko zostało wyjaśnione Grzymółko Kownyczu! - uśmiechnął się
Zając Dowódca.
- Tak? - niepewnie zapytał Kownycz.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób wytłumaczyć można było robienie
pasztetu z pobratymców kosmitów. Poza tym znów niepewnie spojrzał na
swój przyodziewek, żałując, że nie pozbył się po drodze bamboszy.
Zające ryknęły śmiechem. Kapitan wskazał na półtorametrowego
zajączka. Grzymółka spojrzał na jego dolne łapy i przełknął ślinę.
Bambosze przypominały żywo ludzką postać, wpatrzoną z wyrzutem
w Kownycza, perłowymi, dużymi oczyma.
- A co z pasztetem? - zapytał Grzymółka
- Pani Miniusia wyjaśniła nam w czym rzecz. Już wiemy, że to wszystko
jest jednym wielkim nieporozumieniem. Czekamy, aż pasztet się upiecze.
Wtedy zgodnie z waszym ziemskim rytuałem poprosimy go, by zajęczał!
Do śmiechu Kapitana Zająca doszły kolejne. Grzymółka nieśmiało
przyłączył się do chóru. Zastanawiało go, jak Miniusia Tymulska-
Kownycz, zmusi pasztet do zajęczenia!?
A jednak! Talent brzuchomówcy objawił się u Miniusi z perfekcją. Nie bez
powodu. Wojażowała wiele lat z trupą cyrkową, jako połykacz ognia,
poskromicielka węży i naśladowca niespotykanych głosów.
Zające najadły się, napiły i złożyły solenną obietnicę wpisania przepisu
Kownyczowej do Kosmicznego Przewodnika Kulinarnego. Zapowiedziały
się też z kolejnym przylotem na święta Wielkanocne. Zabrały z piwnicy
kilka skrzynek ziemskiej marchewki, zamachały uszami i odleciały.
Kownycz, nim ułożył się do snu, poszedł jeszcze na podwórko. Wypuścił
dla pewności wszystkie hodowane króliki i zające. Świt wstawał szybko.
Przy stodole Grzymółka usłyszał koguta budzącego kury ze snu, w dali
muczenie krowy i beczenie owiec. Przeszły go po plecach ciarki. Spojrzał
w gwiazdy, zastanawiając się, ileż to ras kosmicznych może być w tym
wszechświecie. Dla pewności i uniknięcia komplikacji ewentualnych
dalszych odwiedzin, postanowił, że od dziś mięsa absolutnie do ust nie
weźmie.
Strzelin 2002r.
Koniec