Duszyński Tomasz Cud RP Project


Tomasz Duszyński


CUD RP PROJECT


Myśli pan, że łatwo przywołać to wszystko we wspomnieniach?

Kiwam głową ze zrozumieniem. Nie komentuję słów sierżanta Nowickiego, czekam.

Mężczyzna powoli opanowuje wzburzenie, jego wzrok przygasa. Wydaje się, że nagle zobaczył coś zupełnie innego niż otoczenie knajpki, w której się spotkaliśmy. Nie muszę go zachęcać, powoli otwiera usta i zaczyna opowieść.

Przerzucili mnie do czwartego sektora. Dowództwo podzieliło miasto na części, Big Apple w kawałkach. Śmialiśmy się z chłopakami, że nam się ostał ogryzek. Rozumie pan, Manhattan. Stal i szkło, drapacze chmur, amerykański sen. Już kiedyś zamieniony whorror. Jedenastego września... Wtedy Osama uderzył w dwie wieże. Skurwiel będzie się smażył w piekle, tak jak ja niemal... Teraz sami wyburzyliśmy większość tych cudów ze względów strategicznych...

To był niesamowity widok... Chinooki nad wyspą. Przypominały olbrzymie ważki wylatujące na żer. Lądowaliśmy pośrodku Downtown. Piąta Aleja niczym pas graniczny, poszerzona do granic możliwości. Abramsy, bradleye, humvee. Byłem w Iraku i Afganistanie, niejedno widziałem. Jednak to... to było jak w jakimś pokręconym filmie. Fantastyka kategorii C. Tyle że działo się naprawdę i do chłopaków powoli zaczęło docierać, że tym razem wojnę toczymy na naszej ziemi.

Nowy Jork wymarły. Miasto duchów i wojskowych uniformów. Tyle sprzętu na jednym metrze kwadratowym nie było nigdy w historii wojen. Pustogłowi z dowództwa uznali, że właśnie tutaj, w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, musimy odwrócić kartę tej wojny.

Mieszkańców wymiotło podczas pierwszego ataku. Miliony ludzi, niewielu zdążyło uciec. Big Apple zakorkował się w trzy dupy, gdy tylko przyszła pierwsza fala paniki. N Y spłonął jak zapałka. Ocalało, o dziwo, kilka budynków, które potem obsadziliśmy. W każdym oknie snajper. Na dachu wyrzutnie rakiet. To na tych latających rzeźników.

Mój pluton skierowano do Woolworth Building. Pan może nie wiedzieć, o który budynek chodzi, bo go już nie ma...

Kiedy zaatakowali?

Miałem widok na Central Park. Pieprzoną dziurę w ziemi, z której wychodzili chmarami. Najpierw pełzacze... To się zdarzyło już w pierwszą noc po moim lądowaniu. Potem maszkarony... Takie forpoczty, zwiadowcy. Wyglądały paskudnie, wysyłano je, żeby podłamać naszego ducha. Strzał w dziesiątkę. Morale spadało w zawrotnym tempie. Zwłaszcza gdy okazało się, że połową sprzętu mogliśmy sobie co najwyżej podłubać w nosie... Potem była chwila spokoju. Taka cisza przed burzą. Główne zastępy zaczęły napływać kilka godzin później, nieprzerwaną falą, z ogniem i pożogą...

Próbowaliście uderzyć w szczelinę?

To żart?

(Milczę, czekam na odpowiedź).

Dowództwo przywaliło wszystkim, co miało pod ręką. Żadnego efektu. Nawet zasypać tego cholerstwa nie było jak. Brudnej bomby nikt na terenie Stanów nie chciał użyć. Wciąż mieli nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Poza tym wyobraża pan to sobie? Hiroszima, Nagasaki... Ale tu? Na naszej ziemi?

Jak wyglądała walka?

Ciężki sprzęt załatwiał sprawę pełzaczy. Były powolne. Chłopaki z kawalerii spisali się nieźle, rozgniatali je jak purchawki. Nie było co dobijać. Zrobili spaghetti z pierwszej fali bez strat własnych. Wtedy zrozumiałem, dlaczego teren wokół Central Parku został wyrównany. Był gładki jak stół. Nawet herculesy, te ciężkie ciągniki gąsienicowe, dawały radę...

Schody zaczęły się przy maszkaronach. Skurwiele były cholernie szybkie. Skakały jak pchły. (Sierżant Nowicki wykonuje ruchy dłonią w górę i w dół, jakby naśladował przeciwników). Snajperzy nie dawali rady. Chłopaki z kawalerii zostali w swoich pojazdach. Im nic nie groziło, gorzej miała piechota. Wie pan. Maszkarony były łowcami. Doskonałymi drapieżnikami. Nawet nie zdążyłeś wywalić serii w ich łeb, gdy wyławiały cię z rumowiska, unosiły w powietrze i tam łamały kręgosłup jak zapałkę.

Żeby rozwalić takiego maszkarona, trzeba było trafić precyzyjnie. Jedyny punkt, który gwarantował sukces, to oko. Czaszki miały twardsze od stali. Rozgnieść ich, jak pełzaczy, nie można było. A wszystkie odporne na ogień...

Główna fala przyszła nad ranem. Najgorsza pora. Wilgotno i duszno. Założę się, że niejednemu puściły zwieracze na ten widok. Szara ruchliwa masa wypełzająca z nory. Były przerażające. Ich pancerze lśniły metalicznym blaskiem, chrzęściły jak chitynowe pancerzyki żuków. Miały jedno jedyne zadanie, zniszczyć wszystkich, których napotkają po drodze, całą naszą zakichaną planetę... Chociaż nie... teraz obaj wiemy, że wszystkich zniszczyć nie mogły. (Sierżant Nowicki śmieje się chrapliwie, potem milknie na chwilę, jakby zbierał myśli).

Hukuby zaatakowały pierwsze. Skrzydła dawały im ogromną przewagę. Ciała pokryte łuskami, niemal zero słabych punktów. Widziałem kilku chłopaków, którzy wskakiwali im na grzbiety. Precyzyjne cięcia pozwalały unieruchomić skrzydła. Jednak wtedy śmiałek spadał najczęściej na ziemię z pogruchotanymi kośćmi, a hukuby walczyły dalej. Kto wie czy na ziemi nie były jeszcze groźniejsze niż w powietrzu. Masywne łapy ze szponami tnącymi najtwardszy metal... Widziałem, jak wyciągają chłopaków z abramsów. Jak sardynki z puszek.

To wtedy upadł mit o skuteczności kawalerii powietrznej. Hukuby i te mniejsze... Astarothy... One po prostu taranowały w powietrzu wszystko. Apache i black hawki spadały jak muchy, płonące owady...

Byłem na dachu Woolworth z kilkoma chłopakami. Wiedziałem, że lada moment przywalą także w nas. Coraz więcej bezsensownych rozkazów, coraz więcej ludzi idących do piachu i nieprzerwany strumień Legionów.

(Sierżant Nowicki ociera pot z czoła. Jego wzrok znów przygasa. Wydaje się starym człowiekiem, choć w jego dossier wyczytałem, że ma dopiero dwadzieścia osiem lat).

Co potem się stało?

Kazali nam zejść kilka pięter niżej. Waliliśmy z okien. Zupełnie bez sensu. Nie wiem, czy w całym tym zamieszaniu rozwaliłem choć jednego. Niby jak? Szarańcza, która wylazła na powierzchnię, była niezniszczalna. Chwilami myślałem, że mi odbiło. Czerwoni żołnierze, na czerwonych koniach, pół ludzie, pół zwierzęta, zionący ogniem, obsypujący nas płomienistymi strzałami...

Wdarli się do budynku błyskawicznie. Woolworth zatrząsł się w posadach. Byłem pewny, że spłonę żywcem. Przeklinałem tego barana, któremu przyszło do głowy, by obsadzić tę stalową trumnę. Mieliśmy walczyć do końca... Nie było już odwrotu. Legiony przelały się na sąsiednie wyspy i dalej w głąb lądu.

I wtedy podbiegł do mnie dowódca... Pamiętam jego bladą twarz. Chyba wiedział więcej niż inni. Nie wiem, skąd miał informacje, które dopiero potem...

Zapytał, czy jestem Polakiem. Tak prosto z mostu. Chwycił mnie za klapy i uniósł w powietrzu jak piórko. Widziałem jego oczy, nie było w nich szaleństwa, bardziej ból i rozpacz...

Mój dziadek był Polakiem, walczył w AK. Uciekł z kraju przed komuną i Stalinem do Ameryki. Podziwiałem go, nauczył mnie o Polsce wszystkiego. Nawet, gdy teraz o tym pomyślę, to jego walka w AK, moja kariera wojskowa... Uwierzy pan, że nigdy w Polsce nie byłem?

Nieważne. Dowódca zapytał mnie, czy jestem Polakiem, właśnie wtedy. Potwierdziłem, nie wiedząc, czego ode mnie chce. I wtedy on puścił mnie i ukląkł przede mną... a ja...

(Sierżant Nowicki zbiera się chwilę w sobie, patrzy w ścianę gdzieś nad moją głową).

Powiedział: „Módl się o cud. Teraz. Módl się, żebyśmy przeżyli. Masz prawo do cudu, bo jesteś Polakiem... ”

Pociągnął mnie w dół, tak że też ukląkłem. Jego palce zgniatały moje łokcie. Jęknąłem z bólu, ale tego nie zauważył. Chłopaki wokół nas nie wiedzieli, co jest grane, ale też padli na kolana. Zdjęli hełmy, te pieprzone maski i modlili się, każdy po swojemu...

Zamknąłem oczy, gdy Woolworth zatrząsł się jeszcze mocniej i pochylił ku zatoce. Modliłem się po polsku. Z każdym słowem czułem, jak palce kapitana rozluźniają się coraz bardziej... „Pod Twoją obronę... ”

Proszę mówić dalej...

Ja naprawdę modliłem się żarliwie. Za wszystkich... za każdego z nas. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, o jakim cudzie mówił kapitan. Amerykanie myślą, że Polacy codziennie w kościele albo na modłach, na klęczkach wprost na chodniku...

I cud się zdarzył?

Nie taki, jakiego oczekiwał dowódca. Nie taki, jakiego ja oczekiwałem... Przecież pan wie, że byłem jedynym ocalonym...


Z księdzem Stanisławem spotykamy się przed zakrystią zaraz po porannej mszy. Ksiądz jest postawnym mężczyzną. Krótko ostrzyżone blond włosy i jasne, niebieskie oczy. Ktoś mógłby powiedzieć – pełne wiary. Proponuję spacer po ogrodzie obok plebanii. Jest ciepło, idziemy w stronę alejki kwitnących jabłoni. Mój rozmówca zastrzegł, że o służbie w armii rozmawiać nie będziemy.

Byłem jednym z pierwszych, który badał znaki. Robiłem to też wcześniej. Cud w Sokółce, słyszał pan?

Samo wydarzenie zwane cudem najczęściej jest dużym problemem dla Kościoła. Hoax czy cud? Zdarzają się manipulacje, których jedynym celem jest ośmieszenie instytucji kościelnej i zachwianie wiarą ludzi. Wie pan, kolejny cud, który okazuje się zwykłym wymysłem dewotów. To prowadzi do wniosku, że cuda to kłopot. I tak rzeczywiście jest. Kościół w takich wypadkach powołuje rzetelną komisję, niezależnych ekspertowi to Kościół dokłada starań, aby wyjaśnić dany przypadek. Ewentualna pomyłka przyniosłaby dużo więcej problemów, niż można sobie wyobrazić... Bo czy to faktycznie hostia zamieniła się we fragment tkanki ludzkiego serca, czy też za „cud” odpowiada bakteria, która wytwarza czerwony barwnik... Opowiedzieć się za cudem, ogłosić go, a potem przyznać do błędu? Wyobraża pan sobie skutki?

Znaki jednak były...

Wierzę, że cud jest bożą ingerencją w świat, w ten sposób Stwórca realizuje swoje zbawcze plany. Na przełomie kwietnia i maja pojawiło się tysiąc pięćset przypadków znaków, obrazów Matki Bożej z Jezusem, a to był dopiero początek.

Wyglądały jak murale, według jednego szablonu. Identyczne, niezależnie od faktury ścian budynku... Zupełnie jakby kilkudziesięciu wyrostków umówiło się w różnych częściach kraju, że w nocy wymalują obrazki i zrobią drakę na całą Polskę.

(Ksiądz nagle milknie, marszczy czoło i spogląda w dal. Podążam za jego wzrokiem. Dostrzegam kobiecą postać wśród drzew).

Stąd odcięcie się Kościoła od tego cudu na samym początku. To wyglądało na szeroko zakrojoną mistyfikację, która miała uderzyć w wiarę.

Pątnicy pojawili się jednak niemal od razu. W epoce informacji wiadomości rozchodzą się błyskawicznie. Wielu było ciekawskich, wielu prześmiewców. Jednak nawet wśród nich dochodzić zaczęło do cudownych uzdrowień...

To były przypadki spektakularne. Rodziny przywoziły swoich bliskich, nawet lekarze... Widziałem, jak przyjechał autobus ze szpitala, kilka karetek. Ordynator, człowiek wierzący, na własną odpowiedzialność zorganizował transport. Stałem tam wtedy i patrzyłem, jak nawet ci w stanie agonalnym nagle wstawali z noszy...

Zastanawiałem się, dlaczego tak jednoznaczny cud, na tak masową skalę pojawił się właśnie teraz. Zbliżający się koniec świata?

Ale świat się nie skończył.

Nie, choć późniejsze wydarzenia wskazywały, że koniec jest bliski. Zaledwie miesiąc po objawieniu pierwszych znaków zaczęły dochodzić do nas wiadomości z zagranicy. Pierwsze symptomy pojawiły się już wcześniej, informacje od naszych księży, zakonników... Jednak nic nie wskazywało, że dojdzie do ostatecznego starcia dobra ze złem.

Co ksiądz robił po pojawieniu się znaku? Działania komisji weryfikującej cud chyba nie miały już sensu.

Wręcz przeciwnie. Zadaniem moim i innych księży było zrozumienie tych znaków. Zinterpretowanie ich. Nie było do końca pewne, czy pochodzenie tych cudów miało źródło boskie.

Ksiądz przeczuwał już wtedy, że stanie się coś strasznego.

Tak. Już wtedy przeczuwałem, że znaki mają wielkie znaczenie dla nas, Polaków. Podbudowanie naszej wiary. Jeśli Stwórca uznał, że musi dokonać tego w tak jasny i zadeklarowany sposób, to proszę sobie wyobrazić, jakiej próbie mieliśmy być poddani w przyszłości.

Czy ksiądz uważa, że dziś, blisko dwa lata później, zakończyliśmy tę batalię? Nasza wiara jest wystarczająco mocna?

(Ksiądz milczy, znów patrzy w dal. Wydaje się niespokojny).

Wręcz przeciwnie. Ta batalia toczy się od zawsze i toczyć się będzie po kres kresów. Teraz każdy z nas będzie bił się sam, o własną duszę. Ostatnie lata były czasem jedności, solidarności ludzkiej. My, Polacy, umiemy się wspiąć na wyżyny człowieczeństwa w obliczu tragedii. Jest niewiele narodów, które dotknęło tak wiele cierpienia. Rozbiory, trauma wojen, nasze sąsiedztwo... Jednak doświadczenie, historia uczą, że wystarczy kilka dni, miesięcy lub lat, by znów wszystko było po staremu. Ja już widzę symptomy upadku. Szybko przechodzimy do porządku dziennego nawet nad cudami. Może to reakcja obronna naszego organizmu. Może to słabość naszego ducha... Jednak teraz ta batalia, jak to pan określił, z wymiaru globalnego przeniesie się na ten jednostkowy, każdego z nas...


Długo namawiałem go na spotkanie. Pragnie zachować anonimowość. Funkcjonariusz Straży Granicznej. Spotykamy się na polanie. Ze wzgórza, na którym stoimy, widać Odrę i niemiecki brzeg. Mężczyzna długo patrzy w dal, zanim odpowie na pierwsze pytanie.

Setki tysięcy w tym miejscu. Niektórych wciągnęły wiry, inni nawet nie umieli pływać. Wydawało im się, że zostaną ocaleni, gdy tylko dotkną stopą polskiej ziemi.

Nasze wojsko obsadziło wszystkie przejścia graniczne na początku lipca. Wie pan, to nawet śmieszne. Weszliśmy do Unii, by granic nie było, a teraz sami stworzyliśmy tutaj mur dla tych z Zachodu.

Nie muszę panu uświadamiać, co należało do naszych zadań. Zostaliśmy powołani do ochrony granic państwowych, zapewnienia porządku publicznego szczególnie w strefie nadgranicznej i przejść granicznych... Tyle że powołując Straż Graniczną w myśl ustawy, nikt nie przypuszczał, że może dojść do czegoś takiego. Exodusu całej Europy, Azji, nawet Afryki... Wszystko szło w naszą stronę. Nieraz z całym dobytkiem. Zdziwiłby się pan, gdyby zobaczył, co ci ludzie wieźli ze sobą...

Na początku próbowaliśmy ich zawracać. Koczowali wzdłuż całej granicy, dopóki wydawało się to bezpieczne. Wkrótce jednak wszyscy runęli w naszą stronę, ludzka lawina, przerażona, wygłodzona... Za nimi szły pełzacze i maszkarony. Nie było szansy zastopować tych biedaków. Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Anglicy... Gdyby rzeczywiście samo pojawienie się na naszej ziemi mogło kogokolwiek ocalić...

Hastry. One były w wodzie. Wciągały wszystkich, jednego po drugim. Pamiętam – staliśmy na tym brzegu, gdy pojawiły się cienie pod powierzchnią. Ten krzyk tysięcy gardeł. Jeden ogromny krzyk rozpaczy. Znikali w głębinie w ułamku sekundy. Pamiętam, kilku z nas skoczyło do rzeki, pomagało tym, którym udało się dopłynąć...

Najgorsza była cisza. Przerażająca, dzwoniąca w uszach, gdy na tamtym brzegu nie było już nikogo. I rzeka, czerwona, pełna dryfujących ubrań...

Z czasem coraz mniej ludzi pojawiało się na granicy?

Polskę otoczył szczelny kordon Legionów. Nikt nie miał szans przedostać się lądem. Wielu próbowało powietrzem, ale wtedy... Te skrzydlate były najgorsze. Bawiły się swoimi ofiarami. Potrafiły wyciągnąć pasażerów z samolotu, a potem... rzucały nimi jak piłkami. Puszczały krzyczących ze strachu ludzi ze szponów i łapały tuż przed zderzeniem z powierzchnią ziemi... Nigdy tego nie zapomnę.

Major Marek Pochyra. Odznaczony Orderem Orła Białego, Krzyżem za Wolność i Niepodległość i wieloma innymi, tak polskimi jak i zagranicznymi. Na spotkanie przyszedł w zwykłej sportowej marynarce. Żadnego znaczka w klapie, żadnego medalu, który świadczyłby o przebytej przez niego drodze i zasługach dla tak wielu narodów.

Mężczyzna w średnim wieku, krótko ostrzyżony. W ruchach i postawie czuć jednak rasowego wojskowego. Pijemy sok pomarańczowy w długich szklankach. Czuję się trochę onieśmielony. Widzę na policzku majora ślad blizny i poparzenia na szyi.

Miałem chwile zwątpienia. Nie mówię, że nie. Historia polskiego żołnierza to te słowa – za wolność waszą i naszą. I to właśnie w tej kolejności. Dlaczego jednak to my nadstawiamy tyłka za innych przez tyle wieków... Oni dla nas nigdy nic nie zrobili, nic bezinteresownie...

Proszę tak na mnie nie patrzeć, chcę być z panem szczery.

Przecież gdybyśmy zostali tu w domu, w Polsce, nic by nam nie zrobili... Tutaj byliśmy niemal nietykalni.

Tam musieliśmy widzieć te okropieństwa... Walczyć w ciągłym strachu, bać się, że jednak cud nie zadziała...

Przecież pan wie, że nasi też ginęli, gdy zachwiała się ich wiara... a to było straszne. W takich warunkach, gdy widział pan, jak umierają towarzysze broni... gdy zastanawiał się pan nad sensem tego wszystkiego... musiało przyjść zwątpienie. A na to właśnie czekały one...

Kiedy podjęto decyzję o użyciu naszych sit zbrojnych?

Byliśmy już w Afganistanie i w innych rejonach konfliktów, tam doszło do pierwszych starć. Należeliśmy też do NATO...

Ale wszystko się rozsypało. NATO straciło swoje znaczenie, gdy każdy toczył walkę we własnym kraju... na własną rękę.

To prawda. Te jednostki, które były poza granicami naszego kraju, nie miały szans na szybki przerzut do Polski... Brakowało nam samolotów transportowych. Jednak gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to je ocaliło. Amerykanie mieli sprzęt do takiej masowej operacji, jednak większość ich żołnierzy nigdy do Stanów nie dotarła...

Nasze siły zbrojne poza granicami państwa dostały rozkaz pozostania w bazach i specjalne instrukcje, w jaki sposób zabezpieczyć się przed konfrontacją...

Musi pan zrozumieć, że tu nie było jednego frontu. W każdym kraju walczono na śmierć i życie. Nie dało się tego objąć globalnie jednym rozkazem, jednym systemem walki... Gdy widzi pan zagładę swojego społeczeństwa, robi pan wszystko, żeby je uratować...

Niektóre państwa nie miały wystarczających sił, by związać walką przeciwnika.

I te zostały zniszczone jako pierwsze. Mniej więcej w tym samym czasie do Polski zaczęły napływać błagania o ocalenie, o pomoc...

Jak to się zaczęło?

Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko, ale nie mogliśmy popełnić błędów. Nasza armia musiała być samowystarczalna na terenie wroga. Nie wiedzieliśmy, czego się tam spodziewać, czy nie przyjdziemy za późno...

Koniecznością było zostawienie części wojska w kraju. Nikt nie wiedział, jak sytuacja będzie ewoluować...

W sztabie generalnym podjęto jednak decyzję o wsparciu sił za granicą, które wciąż stawiały opór Legionom. Wtedy chyba nieśmiało zaczęliśmy wierzyć, że jesteśmy w stanie z nimi wygrać. Kilka potyczek na granicach zakończyło się sukcesem. Z informacji nadsyłanych z innych pól bitew na świecie wynikało, że nikt nie był w stanie pochwalić się taką skutecznością.

Wszędzie zawężano front, permanentny odwrót. Było jasne, że jeśli mamy działać, to teraz. Za chwilę nie będzie komu pomagać.

Najpierw trzeba było się przebić przez kordon Legionów wokół naszych granic.

Czy wie pan, ile w Polsce mieliśmy wojska?

Sto tysięcy w czynnej służbie.

Dokładnie! Sto tysięcy! Armia zawodowa. Tyle co nic! Niemcy mieli ponad czterysta tysięcy! Nawet mobilizacja nie poprawiała naszej sytuacji. Na szkolenia nie mieliśmy czasu. Zdecydowaliśmy się wysłać na zachód sześćdziesiąt tysięcy w jednym rzucie. Reszta została w domu, gotowa na najgorsze.

Znów pojawił się problem transportu. Postanowiliśmy jednak ruszyć drogą lądową przez Niemcy.

Walki były zacięte. Wbiliśmy się trzema klinami w kordon na Odrze. Czterysta czołgów, tysiąc wozów bojowych, wszystkie trzysta rosomaków. O dziwo, przebiliśmy się niemal bez strat. To podniosło nasze morale. Umocniło wiarę. Może jednak jesteśmy narodem wybranym?

Pod Berlinem podzieliliśmy nasze siły. Długo zastanawiałem się, czy to nie błąd. Powinniśmy przechodzić z jednego ogniska do drugiego blisko siebie, ale... wtedy wiele narodów nie miałoby żadnej szansy.

Decyzja jednak zapadła. Stworzyliśmy brygady, każda po sześć tysięcy ludzi. Wszystko po to, by później w razie konieczności dokonać kolejnego podziału na pułki po dwa tysiące.

Wybraliśmy Niemcy jako punkt dowodzenia ze względu na ich autostrady. Szybka komunikacja. Po oczyszczeniu drogi błyskawicznie mogliśmy przemieszczać się na północ, zachód i południe...

Brygady ruszyły w stronę Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, na południe do Austrii, Włoch, ale też przez Czechy i Słowację, i Ukrainę do Rosji.

Jednak pierwszą wielką bitwę stoczyliśmy tam, w Berlinie.

Alexanderplatz – wielka dziura w ziemi. Otoczyliśmy ją szczelnym kordonem. Masy zniszczonego sprzętu Bundeswehry. Stracili tutaj jedną trzecią swoich sił. Ponad sto tysięcy żołnierzy.

Nie spodziewaliśmy się tego, co wypełznie z tej dziury. Wie pan, jeszcze na samym początku dochodziły do nas informacje z innych krajów. Widzieliśmy zdjęcia, ale... na to nie byliśmy przygotowani. Pełznąca szarańcza. Coraz to nowe formacje Legionów. Wydawałoby się, nieprzerwany strumień.

Uczyliśmy się na błędach... nasz karabin „Beryl”... także czynił cuda.

(Do stolika obok przysiada się dziewczyna. Wojskowy jej nie widzi, wyczuwa jednak jej obecność, wzdryga się).

Wie pan, czasem mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec, że czeka nas inna forma walki... Przegrupowali się, zmienili taktykę... Tylko że teraz już wiedzą, kto jest ich najgorszym wrogiem... Może pomyśli pan, że ze mną coś nie tak, ale uważam, że wciąż żaden Polak nie może czuć się bezpieczny. Zwłaszcza Polak.


Stefan Balcerzak zaprosił mnie do swojego domu. Siedzimy na tarasie przy herbacie i jabłeczniku przygotowanym przez jego żonę. Dzieci bawią się w ogrodzie. Nastrój sielankowy. Obrazek rodzinnego polityka, prawdziwego Polaka, który poprowadził naród do zwycięstwa, a teraz jest bliski prezydentury.

Informacja dotarła do mnie nad ranem. Zadzwonił nasz eurodeputowany z Brukseli... Próbował ewakuować się samochodem w stronę Polski. Już wtedy większość dróg była zablokowana. Wie pan, chaos, który tam powstał, był nie do opisania. Właśnie w Brukseli powstała jedna z tych pierwszych dziur. Nie było wcześniej żadnego ostrzeżenia, trzęsienia ziemi. Po prostu nagle zapadła się część miasta, a gdy opadł kurz...

Marek nigdy nie dojechał do naszej granicy. Jego samochód wpadł w poślizg, a potem uderzył w drzewo...

Jest pan autorem Jednolitej Polityki Informacyjnej.

Jednym z autorów. W komisji znaleźli się przedstawiciele wszystkich opcji politycznych. Jednak sam pomysł narodził się w mojej głowie.

Szybko zorientowaliśmy się, że Polacy mają tutaj do odegrania ważną rolę. Chyba najważniejszą. Choć nie wszystko rozumieliśmy.

Media stanęły wtedy przed poważną próbą. Musiały utrzymać wiarę w ludziach, ale też służyć ciągłą informacją. Kiedyś śmialiśmy się z Radia Maryja... teraz wszyscy emitowali modlitwy, przekazy na żywo z mszy świętej. Każda stacja... radiowa czy telewizyjna.

Mówiliśmy, co robić, by przetrwać.

Pan przecież wie, że mimo iż na naszej ziemi nie pojawiła się ta paskudna dziura, to Legiony zapuszczały się daleko. Z każdym dniem, miesiącem nabierały odwagi. Przedzierały się przez granice, choćby po to, by uderzyć na inny kraj...

To nie było tak, że każdy Polak był chroniony dzięki temu, że Polakiem był. Tych bez wiary potrafiły wyłowić z tłumu, tych, którzy nawet w obliczu ostatecznego nie złożyli dłoni do modlitwy...

Media mówiły, co robić, by przetrwać, jak ukierunkować cud, by chronił przed wszystkim.

To nie była łatwa sprawa, prośby do wszystkich świętych, rozbudowana modlitwa do granic możliwości. Wcześniej ludzie bali się wychodzić z domu. Modlili się non stop o własne życie lub życie członków swojej rodziny. Ale wie pan... trzeba było żyć. Pójść do sklepu, kupić coś, a wcześniej to wyprodukować. Nie mogliśmy dopuścić do paraliżu całego kraju...

Potem okazało się, że wystarczą modły księży, odprawiane msze za Polaków. To ułatwiło sprawę. Te codzienne, ciągłe nabożeństwa ratowały nas od śmierci. To pozwoliło nam w miarę normalnie żyć.

Stał się pan najbardziej rozpoznawalnym politykiem w ostatnich latach. Można powiedzieć, że wiele pan zyskał...

Sugeruje pan, że robiłem to wszystko z wyrachowania? (Mój rozmówca uśmiecha się krzywo, patrzy zmęczonym wzrokiem na dzieci bawiące się w ogrodzie). Każdy z nas... Robiłem to, co potrafiłem najlepiej. A jeśli ludzie chcą, żebym dalej pełnił swoją funkcję, będę zaszczycony, mogąc stanąć na czele narodu, który potrafi poświęcić tak wiele... Zgoda w narodzie jest teraz najważniejsza i ja jej dopilnuję...


Lekarz medycyny Marek Kowalczyk. Spotykamy się w jego gabinecie. Na biurku doktora stoją ramki ze zdjęciami rodziny. Żona, dwójka dzieci i pies, labrador.

Stworzyliśmy samodzielny pododdział medyczny. Wraz z 3. Brygadą Zmechanizowaną przedostaliśmy się przez Niemcy do Francji. Walki były ciężkie. Po naszej stronie nie było dużych strat, jednak wciąż napływali do nas ranni cywile i żołnierze francuskiej armii. Stworzyliśmy potężny szpital pod Mont Saint Michel. To piękne małe miasteczko. Skalista wyspa, z sanktuarium Michała Archanioła na szczycie wzgórza. Większość obsługi szpitala stanowili Francuzi. Nie byliśmy w stanie poradzić sobie sami. Brakowało lekarzy i pielęgniarek...

(Na czole doktora pojawiają się głębokie bruzdy, patrzy na zdjęcie stojące na biurku).

Wiele rodzin rozbiło obozy wokół szpitala, jakby sama nasza obecność, bliskość mogła im pomóc. Nasi bliscy zostali w Polsce. Wie pan, opuszczaliśmy ojczyznę z wiarą, że nic złego im się w kraju nie stanie. Jednak jak mieliśmy pomóc tym, którzy przychodzili, błagając o ochronę?

Mój przyjaciel, francuski lekarz, został zmasakrowany przez maszkarona. Gdy ten potwór patrzył na mnie, wydawało się, że się śmieje. Widział moją bezsilność. Mnie jednak nie ruszył, wybił pól obcojęzycznej obsługi...

Pracowaliśmy dalej. W naszą stronę przesuwały się główne siły Legionów z południa i zachodu. Myślę, że szły właśnie na Mont Saint Michel. Jakby chciały obalić ten symbol... Nasze wojsko zostało zepchnięte do morza. Właśnie w ten sposób chcieli nas zniszczyć... Mało brakowało, a zginęlibyśmy wszyscy, ale znów zdarzył się cud...

Myślę, że to zwycięstwo dało nam przewagę w Europie. Nabraliśmy doświadczenia, wiedzieliśmy, jak walczyć...

Z lekarza stal się pan żołnierzem...

Musiałem. Stanąłem w obronie tych, którzy nie mieli szans przetrwać bez naszej pomocy. Widziałem Francuzów; żołnierzy, cywili walczących ramię w ramię... Szli na rzeź.

Nie tylko lekarze walczyli. Księża w wojsku stanęli na pierwszej linii frontu. Woda święcona na kulach... to tylko placebo, ale silna wiara pomogła wielu.


Natasza Bożuchowska. Rzeźbiarka, modelka, dziennikarka. Autorka pomnika Polaków walczących na Placu Czerwonym w Moskwie. Spotykamy się pod jej dziełem. Skromną, oszczędną rzeźbą, emanującą jednak ogromną siłą przekazu. Trzej żołnierze w polskich mundurach. Walka wręcz z żołnierzami dziewiątego kręgu Legionów.

Jest pani Polką?

Nie, nie urodziłam się w Polsce, ale mam wiele wspólnego z waszym krajem.

Pomnik polskich żołnierzy na placu Czerwonym to niemal nie do pomyślenia.

Relacje polsko-rosyjskie zawsze były dynamiczne. W ostatnich latach poprawiały się i znów psuły. Jeden i drugi naród jednak darzy się szacunkiem. W polityce natomiast przyjaźni nigdy na dłuższą metę nie było. Historia to udowadnia... Tak naprawdę pomnik ten wystawił Polakom naród rosyjski. Tutaj doszło do najcięższych walk... Tutaj zginęło najwięcej polskich żołnierzy...

No właśnie. Pod nami była wcześniej szczelina...

To prawda. Nie ma po niej jednak śladu. (Natasza uśmiecha się, przypominam sobie jej zdjęcia z międzynarodowych okładek poczytnych czasopism). Rosjanie zrobili wszystko, by pokazać zwycięstwo ducha nad złem. Ten pomnik pozwoli im pamiętać, że Polacy mieli w tym swój udział.

Rozmawiała pani z żołnierzami, którzy tu walczyli...

Tak. Poznałam ich dosyć dobrze. Znam ich opowieści, tak mocno wyryły się w mojej pamięci, że czasem mam wrażenie... jakbym uczestniczyła w tej bitwie. Gdy hordy Legionów spychały żołnierzy w szczelinę, gdy musieli walczyć wręcz, na śmierć i życie... to bolesne wspomnienia.

Jest pani dziennikarką...

Tak jak pan. Zresztą wykonujemy teraz podobną pracę. Ja też spisuję wspomnienia tych, którzy chcą się nimi dzielić. Daję w ten sposób świadectwo wraz z nimi. Być może powinniśmy połączyć siły?

(Teraz ja się uśmiecham. Propozycja wydaje się ciekawa).

Na równych prawach?

Na równych prawach. (Natasza odsłania śnieżnobiałe zęby w kokieteryjnym uśmiechu. Wróży to owocną współpracę).


Spotykamy się wraz z Nataszą z profesorem Czapieckim, wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego. Siadamy w ogródku kawiarni w rynku, blisko kościoła Mariackiego. Jest piękny dzień. Gwar rozmów niemal zagłusza naszą konwersację.

Podróż Dantego w zaświatach też zaczęła się w Wielki Piątek. Już na początku swojej wędrówki poeta znalazł się w ciemnej puszczy. To alegoria duszy zagubionej w chaosie. „Boska komedia”, znają państwo ten poemat? Dante już wtedy był w wieku...

Nel mezzo del cammin di nostra vita – (cytuje Natasza dźwięcznym głosem)

Tak, w środku życia. W wieku lat trzydziestu pięciu... (Profesor patrzy na nas oboje o wiele przychylniej). Po części w swej wizji Dante się nie mylił. Nie wiedział jednak wszystkiego. Dziewięć kręgów piekielnych, strzeżonych przez dziewięć Legionów... Wychodziły jedne po drugich na nasz świat, by zniszczyć wszystkie istoty żyjące... rzeka krwi... tym miała spłynąć Ziemia.

Dante pisał też o czyśćcu i raju... Jednak nie pojawił się w tej walce żaden żołnierz zastępów niebieskich...

A czy naprawdę musiał? Siedzimy teraz w Krakowie, pijemy herbatę. Kwiaciarki wciąż w tym samym miejscu, jak od wielu lat, sprzedają zakochanym kwiaty. Kościół Mariacki mamy na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wejść i się pomodlić. Czy myśli pan, że teraz ławki pękają tam w szwach? Wszyscy leżą krzyżem przed cudownym ołtarzem Wita Stwosza? Dziękują za ocalenie?

Może Bóg działał przez nas, Polaków... Zdają sobie jednak państwo sprawę, jak wielu ludzi dalej uważa, że Boga nie ma? Nawet po tym wszystkim, co się stało. Rozumiecie? Nie pojawił się z Michałem Archaniołem, z mieczem w dłoni i nie zgniótł stopą głowy węża. Właśnie w ten sposób dał dowód na to, że nie istnieje!

A gdyby się pojawił i wygrał za nas tę wojnę... To czy dalej istnielibyśmy w rzeczywistości, w której teraz jesteśmy? Pilibyśmy herbatkę w ciepły letni wieczór?

Wtedy raczej byłby to koniec świata, oddzielenie ziaren od plew... Ziemia, jaką znamy, przestałaby istnieć.

A tak wydaje się, że była to kolejna próba, etap przed tym, co nieuchronne...

Wielu zadaje sobie pytanie, czy to koniec. Czy wygraliśmy tę wojnę i czy piekła już nie ma...

Myśli pan, że to takie proste? (Profesor się śmieje). Dziewięć kręgów piekielnych... a pod nimi wszystkimi? Czy ktokolwiek dotarł na samo dno? Został jeszcze on. Ten, który wywołał wojnę...

Mówi pan o Szatanie? On przetrwał?

Wystarczy spojrzeć na tych, którym wydaje się, że teraz wszystko im wolno. Oni naprawdę myślą, że piekła już nie ma. Ja wiem, że jest inaczej. Wie to każdy człowiek myślący. Teraz jednak walka zmieniła charakter. (Profesor intensywnie wpatruje się w moje oczy). My stoimy mu na przeszkodzie... my, Polacy. Będzie chciał w nas uderzyć, w każdego z nas osobno... Po chwilach wspólnoty, wielkiej międzyludzkiej solidarności, znów przychodzi rozprzężenie. Tak zawsze z nami było. Zawiść, małe interesy, zazdrość, każdy z grzechów, w którym się pławimy... ulegając słabościom...

Mamy szansę? (Natasza pyta dziwnym głosem. Wpatruje się w profesora równie intensywnie, jak on wcześniej we mnie).

Pani powinna o tym wiedzieć najlepiej. (Profesor kładzie na stole należność za herbatę. Wstaje i składa nam uprzejmy ukłon). Dziękuję państwu za rozmowę. Każdy będzie musiał stoczyć teraz walkę sam... sam ze sobą.


Janek zaczepia mnie na ulicy, przed wejściem do kamienicy, w której mieszkam. Jest moim sąsiadem. Służył w wojsku podczas wojny z Legionami. Kilkanaście miesięcy skoszarowany w Żaganiu. Na froncie nie był.

Kiedy ze mną jakiś wywiadzik, szefie? Mam trochę info do sprzedania. Znaczy się nie za kasę, ma się rozumieć. Ja chętnie opowiem za friko.

Może następnym razem. Dzisiaj jestem zmęczony. Chcę trochę odpocząć.

A może pani Nataszka ze mną wywiadzik jakiś szczeli? Konkretna kobitka, nie? Widziałem ostatnio pana z nią na mieście. Te uśmieszki... dotknięcia rączki...

Trochę pan przesadza...

Trochę? Parzcież widzę, że miętę babka do szefa czuje, nie? Żona nie zazdrosna? W domu pana nie ma ostatnio...

W ten sposób wywiadu sobie nie załatwisz...

Tak? (Janek robi krok w moją stronę, zaciska pięści). A gdzieś pan był, jak to się wszystko zaczęło? Ja miałem przynajmniej gnata w ręce... a szefo co? Długopis?

Nie twoja sprawa, Janek. Idź, ochłoń. (Mój głos drży. Z trudem powstrzymuję emocje. Rozglądam się, czy ktoś nie podsłuchuje naszej rozmowy).

Ma się rozumieć... Szef się nie denerwuje. Nie puszczę pary z gęby. Może sobie szef robić z tą Nataszką, co chce. Ja też bym nie pogardził... A ten wywiadzik, to kiedy?


Terry White, londyńczyk. Przyjechał do Polski na wakacje. Umówiliśmy się na wywiad mejlowo kilka tygodni wcześniej. Terry zareagował bardzo entuzjastycznie na propozycję rozmowy. Jest starszym, dystyngowanym panem z długim wypielęgnowanym wąsem. Emerytowany żołnierz brytyjskiej armii. Okulary i tweedowa marynarka nadają mu wygląd nauczyciela akademickiego.

W Londynie nie było szczeliny... miasto nie ucierpiało, jak państwo wiecie. Pewnie dlatego, że mieszkało w nim tak wielu Polaków... na metr kwadratowy. (Terry śmieje się, uderzając otwartą dłonią w sztruksowe spodnie). To tylko dzięki wam Big Ben dalej odmierza czas. Ja bym powiedział, że was było na Wyspach ponad milion. Wie pan, przyzwyczailiśmy się do Hindusów, Pakistańczyków... tego jednak się nie spodziewaliśmy. Rząd mówił, że przyjedzie na wyspy kilkanaście tysięcy Polaków... ale nie milion! To szok dla narodu, chyba każdego.

Wykonywaliście większość takich prac, których Anglik nie weźmie, ale coraz większe aspiracje... W każdym razie, gdybyście chcieli wrócić na kontynent, nikt was nie trzymałby na siłę.... Ale potem, gdy ludzie zrozumieli, że bez Polaków mogą nie przetrwać, to chcieli was zatrzymywać choćby siłą. Były takie przypadki. Porywali Polaków i zamykali w swoich domach... Śmieszne, co?

Walczył pan na ochotnika? (Natasza siedzi blisko mnie, czuję zapach jej perfum. Na Terrym robi duże wrażenie. Wydaje się nawet, że chwilami go onieśmiela).

Każdy, kto nie stracił ducha, próbował walczyć. Już nie tyle, by chronić królową, co nasze rodziny, dzieci. Widziałem wiele śmierci w życiu, ale nigdy tyle bezsensownej. To nie była wojna za morzem, armie walczące na froncie... To wojna totalna na własnym podwórku, w domu, w szkole, pracy...

Najgorsze było to, że nie mogliśmy ich zniszczyć. Co prawda na początku, gdy pojawiły się pełzacze i maszkarony wydawało się, że damy radę. Można było je rozwalić... Zastanawiałem się, czy nie po to właśnie zostały wysłane jako pierwsze. Żeby dać nadzieję nam, maluczkim. A potem... potem brutalnie ją odebrać. Walka z przeciwnikiem, którego nie imały się kule, granaty, ba, cała nasza wojskowa technika... Odebranie nadziei to rzecz najgorsza. Nie ma nadziei – nie ma Boga. Tak można to było interpretować...

(Natasza nagle dotyka pod stołem mojej dłoni. Nie odsuwam się. Czuję ciepło jej skóry. Łapię się na tym, że w ogóle nie słucham Terry’ego).


Zakład karny we Wrocławiu, ulica Kleczkowska. Zezwolenie ministerstwa na wywiad z więźniem Sebastianem G. Spotykamy się w pomieszczeniu udostępnionym przez naczelnika. Sebastian G. jest znanym recydywistą. Pobicia, wymuszenia, napad z bronią w ręku. Został mu rok do zakończenia kary. Tatuaże na ciele mężczyzny rzucają się w oczy. Są charakterystyczne i szokujące. Na czole wytatuowana korona cierniowa z kropelkami krwi. Kostki (knykcie) dłoni napisy w języku angielskim – Love i Hate. Przedramiona; z lewej postać Jezusa na krzyżu, z prawej Maryi i Dzieciątka.

Pan pozwoli, że machnę szluga... (Więzień zaciąga się dymem papierosa, wyraźnie się odpręża).

Wcielili mnie do wojska, jednostka specjalna, straceńcza... Zgodziłem się, liczyłem na nadzwyczajne złagodzenie kary. To właśnie obiecywali. Chyba nie do końca wiedziałem, w co się pchamy. Oglądał pan „Parszywą dwunastkę” z Tellym Savalasem? Ten, co grał Kojaka...

To mój ulubiony film z dzieciństwa. Przyszedł tu jakiś ogr, wojskowy, siedział w tym samym miejscu, co pan teraz. Był pułkownikiem, wtedy nie znałem się na tych gwiazdkach i belkach na ramieniu... (Znów śmiech).

Nazwali nas Kompanią D, wie pan, jak dupa! (Skrzekliwy śmiech i kaszlnięcie). Sformowali nas szybko, bardzo szybko. Spieszyło im się. Trzystu pięćdziesięciu skazańców z całej Polski. W ciągu dwóch tygodni przeszliśmy szkolenie, a potem przerzucili nas na zachód, pod Berlin.

Było wesoło. Naszym dowódcą został jakiś studencik. Wydawało mu się, że ma posłuch, ale wszyscy się z niego śmiali. Szkoda chłopaka, zginął pierwszy...

(Więzień odpala jednego papierosa od drugiego, kpiący uśmieszek znika z jego twarzy).

Podobno był ateistą. To ja się pytam, na cholerę się tam pchał?

Schedę po nim przejął jeden z naszych, miał podobno doświadczenie wojskowe. Służył w tej, francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Szafa trzydrzwiowa z lustrem. Nie było nawet na niego kamizelki kuloodpornej. Ledwo mieścił się w mundur. Trzymał nas mocno za mordę, ale chyba dzięki niemu większość przeżyła...

Każdy z nas recydywa. Tutaj nikt nie siedział za niewinność, no oprócz mnie (znów śmiech). Chłopaki nie pamiętali nawet słów paciorka. A tu pchaliśmy się diabłu prosto do piekła. Ciągnie swój do swego, nie?

Wie pan, jeśli popełniłeś pan grzech ciężki, to mogiła. Przychodzili po ciebie, nawet jeśli byłeś Polakiem na polskiej ziemi i schowanym w polskim kościele pod ołtarzem... A takich, co mieli swoje za uszami, była większość. Może dlatego walczyliśmy tak zaciekle. Żaden nie chciał sprzedać darmo duszy temu plugastwu.

Najciężej było pod Watykanem. Papieża już dawno ewakuowali. Pomyślałby człowiek, że tam ziemia tyle razy święcona, że diabeł się nie przeciśnie. A tu pipa... najciemniej pod latarnią, co? (Śmiech).

Walczyliśmy w nocy, ruiny obsadzone przez Legiony. Wyciągały ludzi ze zgliszczy. Zabijały szybko i skutecznie. Italiańce próbowali stawiać opór. Mieli nawet niezły sprzęt. Nic im to nie dało. Ginęli jak muchy.

Weszliśmy klinem w sam środek, na plac św. Piotra. Widok był nieziemski. Kopuła tej świątyni, co ją pokazywali zawsze w telewizji, przewrócona, wywalona do góry dnem... Dym, ogień i ten smród... Myślę, że to nie tylko siarka, ale i rozkładające się ciała.

Mieliśmy otoczyć szczelinę. Za nami szła Brygada Południe, przez Niemcy i Austrię. Nikt nam nie powiedział, że mają kilka dni opóźnienia. Trafili na opór pod Wiedniem. Tam skoncentrowały się diabelskie Legiony z Czech i Słowacji. Taka kolejna odsiecz wiedeńska... Zostaliśmy sami.

Miałem dobre stanowisko na wysokości drugiego piętra. Zastanawiałem się, czy to nie ten budynek, w którym miał kiedyś swój pokój nasz Papież. Waliliśmy stamtąd ze wszystkiego, co było pod ręką. Sześćdziesiąt sześć Legionów. Wychodzili jedni po drugich, nieprzerwaną falą. Nie byliśmy w stanie ich zatrzymać. Spowalnialiśmy ich, na ile to było możliwe, i czekaliśmy na posiłki.

Spaliśmy na zmianę. Nieprzerwany ogień. Stosy trupów i coraz więcej naszych, którzy nie wytrzymywali... Straciliśmy wtedy połowę ludzi. Gdy zobaczyłem jednego z tych pomiotów... Wskoczył na dach tuż przy naszym oknie. Mam ten obraz przed oczami. Potwór o trzech głowach: byczej, ludzkiej i baraniej. Wijący się ogon węża, gęsie nogi... Uderzył w nas ogniem. Gdyby poczuł pan, jak otacza go wrząca lawa... Płonął pan umysłem, nie ciałem. Jeśli jednak się zwątpiło... Moi kumple, słabej wiary, została z nich tylko garstka popiołu. Nie poddałem się, odrąbałem mu każdy z tych pieprzonych łbów...

Gdzie zakończył pan kampanię?

Nowy Jork, Central Park. Wcześniej walczyłem na placu Czerwonym, potem w Azji, Afryce... Napór słabł z każdym miesiącem. Tak jakby ktoś zakręcał kran z wodą powoli, ale skutecznie.

Wszystko zakończyło się jednak w Stanach... To było niesamowite przeżycie... W pierwszą niedzielę października odbywa się największa w USA parada, parada Pułaskiego na Piątej Alei. Nasze wojsko maszerowało przez miasto... wśród wiwatów, kwiatów rzucanych przez tych, którzy ocaleli...

A w domu? Widzi pan, jak się mają obietnice do rzeczywistości? Jeszcze rok... po tym, co przeszedłem, co zrobiłem... Myśli pan, że jak wyjdę, będę zagrożeniem dla społeczeństwa? Po tym wszystkim nie mógłbym być złym człowiekiem... Piekła nie zniszczyliśmy, ono dalej istnieje... Każdy powinien o tym pamiętać.


Cały dzień poświęcamy z Nataszą na pracę nad książką. Zaprosiła mnie do siebie na kolację. Dyskutujemy o zebranych materiałach, próbując ustalić główną oś opowieści. Wydawnictwo czeka na rękopis. Deadline zbliża się nieubłaganie. Zależy mi na szybkiej publikacji. Jest ona potrzebna wszystkim, którzy przeszli traumę ostatniej wojny.

Praca przeciąga się do późnych godzin nocnych... Pijemy wino, bardzo przyjemna atmosfera. Czasem wydaje mi się, że Natasza czyta w mojej duszy. Zdaję sobie sprawę, że myślę o niej cały czas. A gdy nie ma jej blisko, czuję pustkę.

Opowiedz o tym, co wtedy robiłeś.

(Patrzę na nią, wiedziałem, że kiedyś zada to pytanie, chyba byłem wreszcie gotowy na odpowiedź).

Pracowałem jeszcze w gazecie. Wysłali mnie na materiał o znakach. Pojechałem na skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, Rondo Dmowskiego. Znak pojawił się na Rotundzie PKO. Co dziwne, niemal nikt nie zwrócił na to uwagi. Ludzie śpieszyli jak zwykle do pracy, do metra, na zakupy.

Stała tam tylko starowinka. Chyba to nawet ona zadzwoniła do naszej gazety.

Wiesz, co powiedziała? Wskazała takie kule, którymi wcześniej się podpierała. Gdy dotknęła znaku, przestały być jej potrzebne. Zaśmiałem się. Popatrzyła na mnie dziwnie. Jednak nawet się nie obraziła. Powiedziała, że sam będę chciał dotknąć znaku, gdy przyjdzie czas.

I wiesz co? Pojechałem tam w nocy. Może było coś w oczach tej starowinki albo miałem taką potrzebę. Nic się nie wydarzyło. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nawet nie poczułem mrowienia w palcach, na karku... Nic.

Rano wstałem, przeczytałem gazetę, rozwiązałem chyba nawet jakąś krzyżówkę... a potem pojechałem do pracy.

Dopiero na lunchu jeden z kolegów zapytał mnie o okulary... Myślał, że może zainwestowałem w soczewki.

Widzisz, ja wcześniej miałem tak dużą wadę wzroku, że nie byłem w stanie odcyfrować literek na największych billboardach w mieście...

A co potem? Jeździłem po Polsce, zbierałem świadectwa ludzi. Powstał spory cykl artykułów. Chyba wtedy wpadłem na pomysł tej książki...

Czyli spędziłeś ten czas z długopisem w dłoni? Walka słowem?

(Patrzę prosto w jej oczy. Przypominam sobie spotkanie z Jankiem. Czyżby miał rację we wszystkim, co powiedział?)

Nic nie znaczą słowa, które umierają”. (Nie wiem, dlaczego przychodzi mi do głowy cytat z „Widnokręgu” Myśliwskiego).

Ale nasze słowo może trwać wiecznie, stać się ciałem...

(Zastanawiam się, dlaczego to powiedziała. Uśmiecha się, jakoś tak drapieżnie, jakby ją samą rozpalały słowa).

Co ty wtedy robiłaś?

Naprawiałam świat.

(Natasza siada obok mnie na kanapie. Bardzo blisko. Jej noga oplata moją. Czuję zapach perfum, zapach jej ciała).

Chciałam zbyt wiele naraz. Drugi raz tego błędu nie popełnię. Ty mi w tym pomożesz.

(Jej słowa działają w sposób niezrozumiały, czuję, jak opuszczają mnie siły. W moim wnętrzu rozpala się żar, którego sam nie jestem w stanie ugasić. Czekam, aż nachyli się nade mną i będę mógł poczuć jej usta przy swoich).

Każdy człowiek jest słaby, Adamie. Profesor miał rację, każdy z nich miał rację... To nie koniec, lecz początek. Najpiękniejsza jest walka z samym sobą... Bo przecież w każdym z was jest cząstka mnie... i ona prędzej czy później weźmie górę... i ja zwyciężę.

(Próbuję ją odsunąć, jestem na to zbyt słaby).

Gdy rozmawiałem z księdzem Stanisławem...

Z nim, z innymi... byłam przy tobie cały czas.

Natasz... (Jej usta dotykają moich. Ogarnia mnie ciemność, a z niej dochodzi głos).

Przecież wiesz, jak mam na imię...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Duszyński Tomasz Kownycz i mag
Duszyński Tomasz Produkt Uboczny(1)
Duszyński Tomasz Słodka tajemnica
Duszyński Tomasz Śmietnik osobowości
Duszynski Tomasz Produkt Uboczny 2007 POLiSH eBook Olbrzym
Duszynski Tomasz Produkt uboczny
Duszynski Tomasz Produkt uboczny
Duszyński Tomasz Grzymułka Kownycz i zając
Duszyński Tomasz Dziwne koleje losu Grzymułki Kownycza
Duszyński Tomasz Witia i Pietia Mróz
Patryk Tomaszewski Między II a III RP – twórczość Wojciecha Wasiutyńskiego
Czy III RP cofnęła nas do paleolitu (Tomasz Rakowski pressje org pl)
Tomasz Duszynski Produkt Uboczny
Dossier Tomasz Kijewski Perspektywy wykorzystania biopaliw w kontekscie bezpieczenstwa energetyczneg
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
spor kompetencyjny RP
Prezentacja ZPR MS Project

więcej podobnych podstron