Oates Joyce Carol MUZEUM DOKTORA MOSESA OPOWIADANIA TAJEMNICZE NIESAMOWITE I PEŁNE GROZY

Oates Joyce Carol

Muzeum doktora Mosesa

Hejka! Jak się leci?

Przystojny krzepki facet, wzrost sto osiemdziesiąt dzie­więć, tuż przed trzydziestką łub niewiele po, mężczyzna rasy białej, jak zapisano później we wstępnym protokole policyjnym, o budowie tak mocnej jak hydrant pożarowy, sprawia wrażenie sportowca lub byłego sportowca, choć już widać, że przybywa mu w pasie, poza tym świetna syl­wetka, niczym poruszający się posąg z brązu, umięśnione ramiona, którymi biegnąc wymachuje rytmicznie, musku­larne nogi, wyglądające jak rzeźba umięśnione łydki, pę­dzi wilgotną wysypaną wiórkami ścieżką na zachodnim skraju uniwersyteckiego arboretum, około 18.00 w czwart­kowy wieczór, i oto tą samą ścieżką zbliża się z przeciwka kobieta także uprawiająca jogging, patrzy w dół, w jej ciemnych włosach widać pasemka siwizny, biegnie nie­zdarnie, rozchyliła pełne, mięsiste waigi, ramiona trzyma sztywno przy tułowiu, ma na sobie wymiętą koszulkę na­kładaną przez głowę, na gorsie wyblakły tygrys, piersi niezbyt wielkie, lecz jednak podrygują gdy biegnie, ruch ten jakby powtarzają obwisające policzki, jej biodra opi­nają dresowe spodnie marchewkowego koloru, kobieta nazywa się Madeline Hersey, spogląda marszcząc brwi na wysypaną wiórkami ścieżkę, ten jej irytujący zwyczaj pa­trzenia w dół podczas biegu, w ogóle nie dostrzega arbo­retum, choć o tej porze, w maju, błyszczy w nim bielą de­reń kwiecisty, dereń różowy, jaskrawożółte forsycje,

Madeline jest laborantką u Squibba, pogrążoną w spląta­nych myślach (kariera, kochanek, jego dziecko mające problemy z nauką), lecz nagle z tych rozmyślań wybijają agresywno-przyjacielskie pozdrowienie Hejka! Jak się leci? rzucone w jej kierunku niczym niewinne klepnięcie w tyłek, to ów wysoki, krzepki mężczyzna obrzuca Made­line najbardziej przelotnym z możliwych spojrzeniem, ona szczerzy zęby w wymuszonym uśmiechu, jest zdeprymo­wana, gubi rytm, odpowiada jednak niepewnie Super, dzięki, ale niepotrzebnie, bo biegnący mężczyzna jest już daleko i nie słyszy, teraz żwirowaną ścieżką za uniwersy­teckim szpitalem, porośniętą trawą ścieżką flisacką pro­wadzącą wzdłuż starego kanału, w bujnej zieleni Univer­sity Dells Park, gdzie od późnego popołudnia aż do zmierzchu ludzie biegają pojedynczo lub parami, albo po trzy i więcej osób, zawodnicy drużyny biegaczy z miej­scowego liceum, studenci coliege’u, siwowłosi starsi lu­dzie, mężczyźni i kobiety, w ich kierunku krzepki facet w opiętym T-shircie musztardowej barwy, ciemnobłękit- nych krótkich szortach odsłaniających uda z rzeźbą mięś­ni, w biegówkach Nike rozmiar czterdzieści sześć, woła Hejka! Jak się leci?, głośno i jowialnie, lecz właściwie obojętnie, przez moment widać jego wielkie końskie zęby, długie, poruszające się rytmicznie nogi, długie ramiona, ma zwyczaj zbliżać się od tyłu do samotnych biegaczy, może to być kobieta, dziewczyna, ale też starszy mężczy­zna, na uniwersytecie jest wielu „starszych” mężczyzn (po czterdziestce, po pięćdziesiątce, po sześćdziesiątce i star­szych), czasem jest to jakiś młody gość w mokrym od potu stroju, zaczyna wtedy oddychać ustami, jego najki rozmiar czterdzieści sześć walą w ziemię jak młoty Hejka! Jak się leci?, te słowa wybijają Kyle Lindeman z ociekających seksem marzeń, wybijają Michelle Rossley z pogmatwa­

ło

nych, niepokojących rozmyślań, a tutaj znów mamy Dianę Hendricks, która w liceum uprawiała sport, ale teraz ma bez mała dziesięć kilogramów nadwagi, jest rozwódką, bezdzietną, a w tej chwili przeżywa wcześniejszą kłótnię z przyjaciółką, szlag by to trafił, zła jest jak osa! szlag by to trafił, tym razem takiego wała jak pierwsza zadzwoni do Giny! próbuje jakoś uspokoić, uładzić natłok myśli przypominających wzburzoną, płynącą wartko wodę, pró­buje opanować oddech stosując metodę zen, wdech, wy­dech, wdech, wtem, jakby znikąd, w tę jej zadumę, wyso­ka, rozpędzona mocarna postać kieruje się ku niej, no po prostu biegnie na nią jeszcze chwila i ma go w polu wi­dzenia, Dianę instynktownie odbija w prawo, żeby zrobić mu miejsce, ma nadzieję, że nie jest to nikt z jej pracy, nikt kto jązna, próbuje nie patrzeć, wyczuwa, że to jakiś wyso­ki, dobrze zbudowany facet, waży ze sto kilo, na pewno sportowiec albo były sportowiec, nagle ogarnia ją podnie­cenie, ale może to tylko seksualny lęk? nawet gdy rozlega się głośne, deprymujące Hejka! Jak się leci? niczym sztur­chnięcie łokciem w lewą pierś, gdy nieznajomy ją mija, pozostawiając za sobą woń męskiego potu, słono-kwaśne- go męskiego potu, i przelotny błysk wielkich lśniących zębów obnażonych w durnym, drwiącym uśmiechu, a mo­że w fałszywym, może tak się uśmiecha trupia główka? — wybita z rytmu, skrępowana i potykająca się Diana wydu­sza z siebie Super - super, tak jakby niemal ocierającego się o nią nieznajomego rzeczywiście cokolwiek obchodzi­ło, jak jej się biegnie — a jednak kiedy indziej, w mokry poranek w University Dells, ścieżką prowadzącą obok po­znaczonego mrowiem kiełkujących nasionek stawu osa­dowego, na którym kaczory w miłośnie-bojowym nastroju ścigały samice, kwacząc wniebogłosy, właśnie wtedy nad­biega wysoki, mocno zbudowany facet, mężczyzna rasy

białej, wzrost sto osiemdziesiąt dziewięć, niemający przy sobie żadnego dokumentu tożsamości, jak napisano potem we wstępnym protokole policyjnym, tym razem ma na so­bie opięty T-shirt czarnej barwy z nazwą grupy Judas Priest, króciutkie białe szorty ze sztucznego włókna, dzię­ki czemu widać dokładnie każde spęcznienie mięśni, każ­dy drobny ich skurcz, połysk jakby wyrzeźbionych mięśni łydek, wyłania się z ocienionej ścieżki na skraju brzeziny i zbliża do doktora Rauscha z uniwersyteckiego wydziału geologii, mężczyzny starszego, nieco próżnego na punk­cie zachowania formy, przyciemnione okulary lotnicze niemal zjechały mu ze spoconego nosa, doktor Rausch biegnąc dyszy ciężko, nie biegnie tak szybko jak by chciał, po plecach ciekną mu strużki potu przypominające rozto­piony tłuszcz, czuje je spływające po bokach, ma na sobie przepoconą koszulkę, doktor Rausch włożył workowate szorty koloru khaki, a myśli tak intensywnie, że aż zacis­nął szczęki (cięcia w budżecie wydziałowym! małżeństwo najmłodszej córki! żona ma jutro rano o szóstej biopsję, podwiezie ją do centrum medycznego i zaczeka w samo­chodzie, potem odwiezie do domu i jakoś będzie musiał zdążyć na 11.00 na posiedzenie komisji do spraw zatrud­nienia, której przewodniczy), gdy nagle wstrząsa nim Hej- ka! Jak się leci?, wydaje mu się, że potężnie zbudowany biegacz w czarnym T-shircie z nazwą grupy Judas Priest na piersiach niby żartem tak chytrze postawił stopę w bu­cie o rozmiarze czterdzieści sześć tuż przed nim, żeby się potknął, przez to nagle zgubił rytm, stary nieborak, nie za­wsze miał przecież sześćdziesiąt cztery lata, zapadłą klat­kę piersiową, chude nogi o białej skórze, z której sterczały pojedyncze włoski przypominające druciki, niewielki, twardy i wypukły brzuszek opinający pozbawione paska szorty barwy khaki, doktor Rausch patrzy w górę spod

przymrużonych powiek, może to ktoś mu znany? ktoś, kogo powinien znać? kto jego zna? przecież przez te sza­lone trzydzieści lat na jego wydziale było tylu studentów, nim jednak może rozpoznać nieznajomego albo z trudem wykrztusić odpowiedź na pozdrowienie, szybko i luzacko, zwyczajem młodych joggerów, potężnie zbudowany bie­gacz mija go obojętnie, jego nogi niczym umięśnione tło­ki, wydaje się, że mgiełka potu spowija go jakby połyskli­wym nimbem, niezbyt ciemne włosy, właściwie rudawe, których kędziory, niczym skręcone wióry drzewne, uno­szą mu się na dużej uniesionej głowie na podobieństwo areoli, uśmiechając się szeroko pokazuje zęby, ma pokaź­ny szeroki nos, jakby stworzony do głębokiego oddycha­nia, wielkie ciemne nozdrza, wyglądające jakby były ro- zepchnięte czyimiś kciukami, wkrótce ta połyskująca męska sylwetka pojawia się na oddalonym krańcu Dells; innym razem po południu na terenie należącym do Insty­tutu, głucho uderzające w ziemię stopy, umięśnione, ryt­micznie poruszające się barki, tego dnia granatowy T-shirt wypłowiały od niezliczonych przepierek; innym razem króciutkie granatowe szorty, biegnąc wydziela drożdżowy zapach, na widok samotnie biegnącego mężczyzny przy­śpiesza, żeby się z nim zrównać, facet ma dwadzieścia kil­ka lat, jest studentem uniwersytetu, nie uprawia czynnie sportów, wzrost około metr sześćdziesiąt pięć, szczupły, biegnie z niejakim wysiłkiem, oddycha ustami, a w głowie ma mętlik liczb, symboli, równań, optyka kwantowa, szu­my kwantowe i oto nagle w te rozmyślania, w tę zadumę, wdziera się Hejka! Jak się leci! niczym wybuch petardy rzuconej przez psotnego dzieciaka, młodszy jogger odpo­wiada opryskliwie oka, ale purpurowieje na twarzy, tak przecież było w liceum, starsi koledzy rozstawiali go po kątach, wszystko to staje mu błyskawicznie przed oczami,

a teraz niemal zaczyna kuśtykać, zupełnie stracił rytm, ży­cie wydaje mu się nagle bezcelowe, wiecie sami, że jest jałowe i bezcelowe, żyje się i umiera, na przykład jego dziadek, żył, no i pewnego dnia umarł, gdzie tu sens? żad­nego, gdy nazajutrz, za tydzień w późne piątkowe popołu­dnie ostatniego tygodnia maja na ścieżce flisackiej wzdłuż Linden Road, gdzie zawsze biega mniej osób, nagle w je­go polu widzenia pojawia się, a potem zbliża, wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, biegnie środkiem ścieżki, instynktownie zbaczasz w prawo, instynktownie kierujesz wzrok w dół, na ścieżce zero kontaktu wzrokowego, zato­piłeś się w myślach, sploty myśli niczym prąd elektryczny, gorące, palą, palą do żywego, sam ból, męczarnia, jało- wość tego myślenia, no bo czym jest właściwie twoja du­sza? tylko myślą przecież, nikłym płomykiem, który ota­czasz dłonią, niemo błagając Proszę, nie zaczepiaj mnie, uszanuj moją prywatność, proszą, gdy jednak biegnący mężczyzna wciąż się zbliża, środkiem ścieżki, nieubłaga­nie, niepowstrzymanie; brązowy, różany pobłysk na krę­cących się włoskach pokrywających jego ramiona, obna­żone w uśmiechu wielkie zębiska Hejka! Jak się leci?, głośne, obojętne, tubalne, fałszywie przyjacielskie, wtedy z kieszeni kurtki ze sztucznego włókna wyciągasz nie­zgrabnie rewolwer Smith & Wesson kalibru .22 z krótką lufą, ten sam, który ukradłeś z domku letniskowego twoje­go ojca w Jackson Hole w stanie Wyoming trzy lata wcześ­niej, nienawidziłeś tego starego zapijaczonego chuja, tyl­ko czekałeś, aż zacznie cię wypytywać, czy to ty wziąłeś jego rewolwer, na który nie miał pozwolenia? ale nikt ni­gdy cię o to nie zapytał, a ty mu nigdy nic nie powiedzia­łeś, teraz unosisz przypominającą zabawkę broń, dłoń drży ci z podniecenia, z trwogi, z oczekiwania, kierujesz lufę prosto w twarz, którą masz tuż przed sobą w całej okaza­

łości, ogromną niczym balon, i pociągasz za spust; jakimś magicznym sposobem podobna do zabawki broń wyrzuca z siebie pociski z nieoczekiwaną mocą celnie, bo odle­głość jest krótką wchodzą w tę twarz, prosto w czoło, tuż ponad nosem o wielkich nozdrzach, w jednej chwili wielki jogger w musztardowym T-shircie osuwa się na kolaną musztardowy T-shirt plamią bryzgi krwi, po sekundzie leży na brzuchu, rozrzucone krzepkie ramioną twarz przy­legająca do ścieżki, runął jak podcięty, milcząco i bez­władnie, niczym szmaciana kukiełka, którą lalkarz odrzu­cił precz, jest martwy. Oto, jak mi się leci.

Na obserwacji

- Gdybyś mógł mi powiedzieć, gdzie jest Kenny.

Była to kwestia zaufania. Pragnął, żeby tak było: miał pra­wo do zaufania. Ojciec, syn w tarapatach. Ojciec pragnący pomóc synowi, który ma poważne kłopoty. Ojciec niewątpli­wie bez problemów finansowych. Po pięćdziesiątce, dobre warunki materialne. Ojciec, który odłożył podróż służbową do Seattle i przyleciał do Filadelfii, żeby pomóc synowi, któ- ry popadł w tarapaty. Ojciec, który mówi: - To kwestia za­ufania. Gdybyś mógł mi powiedzieć, gdzie jest Kenny.

Rozmyślnie unikał formy Gdybyś mógł mm powie­dzieć. Użycie zaimka nam oznaczałoby, że ojciec mówi w imieniu innych. Więc Gdybyś mógł mi powiedzieć.

-1 gdzie jest Christa.

Kenny, jego zaginiony wnuk, miał dwa lata i trzy mie­siące. Zaginął w tym sensie, że nikt (również jego syn?) najwyraźniej nie wiedział, gdzie przebywa. Christa, za­giniona matka, ściśle rzecz biorąc nie była synową, bo z Sethem, jego synem, żyła bez ślubu. Seth miał dwa­dzieścia osiem lat, Christa była od niego o rok czy dwa lata młodsza. On sam, ojciec Setha, noszący to samo na­zwisko co ów młody człowiek w tarapatach, kilkakrotnie i pośpiesznie przebiegł w myślach te fakty, całą tę litanię suchych i jakoś beznadziejnie bezużytecznych danych.

Stosunki międzyludzkie: same zagadki. Zadajesz je sam żeby odkryć ich znaczenie, nie wiesz jednak (bo

i skąd to można wiedzieć?), czy mają jakieś znaczenie, które można odkryć.

- Seth? Chciałem powiedzieć, jeśli potrzebne tu zaufa­nie. Jeśli coś ci grozi...

Grozi. Ojciec omal się nie przejęzyczył i nie powiedział Jeśli masz kłopoty.

Faktycznie, ojciec wiedział, że jego syn Seth ma kłopoty. Syn na pewno ma kłopoty: dwuletnie dziecko zaginęło, mat­ka dziecka również zaginęła. Rozbity, zrujnowany dom.

Syn z wolna pokręcił głową. Powoli podniósł wzrok, żeby spojrzeć ojcu w oczy. Z oczami syna działo się coś niedobrego: były głęboko wpadnięte, nabiegłe krwią,

0 osobliwym mętnym połysku, niczym stary zużyty pleksiglas. Włosy syna miały kolor sadzy, były brudne

1 zmierzwione, a jego policzki pokrywała szczecina. Oj­ciec pocieszał się tym, że syn nie miał na rękach kajdanek i że nie przykuto go do stołu.

Nikomu z pozostałych zatrzymanych/pacjentów przeby­wających w sali widzeń, jak zauważył ojciec, też nie ogra­niczono swobody poruszania się. Kilku z nich było męż­czyznami nadzwyczaj potężnej postury. Podobnie jak oni, jego syn miał na sobie odzież aresztancką: szarą koszulę w deseń, szare spodnie od dresu z elastycznym wszywa­nym paskiem. Synowi pozwolono na noszenie własnych butów, znoszone biegówki, zero sznurowadeł. Syn został zatrzymany „przy zastosowaniu przymusu bezpośred­niego”, osadzony w areszcie policyjnym, a potem prze­wieziony do filadelfijskiej izby zatrzymań dla mężczyzn, na oddział psychiatryczny, w celu poddania co najmniej czterdziestoośmiogodzinnej obserwacji, ocenie, spraw­dzeniu, czy nie przejawia skłonności samobójczych.

Skłonności samobójcze. Gdy syn znalazł się w izbie za­trzymań, stwierdzono, że ma głęboko pocięte i krwawią-

ce przedramiona, zaś z jego niespójnych i bełkotliwych wyjaśnień nie wynikało, czy sam się poranił, czy też padł ofiarą przemocy.

Oba przedramiona, zadawane na ślepo cięcia, które nie uszkodziły żadnych arterii. Oto, co usłyszał ojciec: w nor­malnym stanie człowiek prawdopodobnie nie mógłby zadać sobie takich ran, jednak w stanie nienormalnym, w psycho­zie narkotykowej, w stanie obsesji, nie jest to wykluczone.

Na palcach syna, na zewnętrznej stronie jego rąk, na kostkach nóg, odkryto niewielkie oparzenia. Również ich przyczyna była nieznana.

Ojciec próbował nie patrzeć na obandażowane ręce syna. Ojciec próbował nie patrzeć na otwartą rankę na jego górnej wardze. Ojciec usłyszał własne, wypowiedzia­ne łagodnym głosem słowa: - To znaczy, jeśli coś ci zagra­ża w twoim obecnym położeniu. Ktoś, kto może chce cię skrzywdzić, albo... - Ojciec nie był pewien tego, co mówi. Może chciał powiedzieć, że synowi może zagrażać jakieś niebezpieczeństwo w ośrodku odosobnienia lub gdy już zostanie zwolniony. Ojcu być może nie chodziło o syna, tylko o dwuletniego wnuczka i Christę. Ojca odstręczał oddech syna, cuchnący niczym płynna smoła, w którą wpadło coś organicznego i teraz się rozkłada.

- Hej, tato: kto, do diabła ciężkiego, chciałby mnie skrzywdzić?

Syn wydał z gardła świszczący odgłos przypominają­cy śmiech. Zaczął rozdrapywać rankę na górnej wardze. Uderzył obandażowaną ręką w skraj stołu, brudny biały bandaż zdawał się przepuszczać krew.

Przynajmniej jednak syn mówił składnie. A do tego zde­cydował się rozmawiać z ojcem.

Miejscowy psychiatra ostrzegł bowiem ojca, że jego syn może mówić od rzeczy albo w ogóle milczeć. Ojciec

pomyślał, że syn żartuje. Syn od dzieciństwa lubił stroić z kamienną twarzą błazeńskie żarty po to, żeby zabawić, wprawić w zażenowanie albo przerazić upatrzone starsze osoby. Gatunek żartu, którego osnową jest udawana na­iwność. Taki, który niby to aż przykro opowiadać (trzeba przyjąć taką pozę) i którego aż przykro słuchać. W tym wypadku ojciec uznał, że syn żartuje, że chce powiedzieć: kto, do diabła ciężkiego, chciałby mnie skrzywdzić. Mnie się krzywdy nie trzymają.

Albo: kto, do diabła ciężkiego, chciałby mnie skrzyw­dzić? Przecież sam to mogę załatwić.

Albo: kto, do diabła ciężkiego, chciałby mnie skrzyw­dzić? Jestem gównem.

Oczywiście tym, kogo miał na myśli ojciec, był jego dwuletni wnuk. O którego on, ojciec, tak się martwił. Jego jedyny wnuk, zaginiony. Ale podobno jest w Filadelfii. Bardzo prawdopodobne, że w południowej części Filadel­fii. Dwuletni Kenny, którego imię ojciec tylko z najwyż­szym trudem potrafił wymówić jako tako opanowanym głosem. I niemal uznając go za własnego syna.

Za własnego syna. To znaczy takiego, jakim miał być.

...kwestia zaufania, Seth. Myślę, że możesz mi za­ufać.

Seth był przesłuchiwany przez policjantów, lecz nie­ustannie powtarzał, że „nie ma pojęcia”, gdzie przebywa jego syn, gdzie jest matka dziecka. „Nie ma pojęcia”, co skłoniło sąsiadów z Czterdziestej Trzeciej Ulicy do we­zwania policji z powodu rzekomo lylko zajścia domowe­go. I dlaczego zatrzymano go „siłą” o trzeciej nad ranem, bez koszuli i bosego, splamionego krwią płynącą z ciętych ran na przedramionach, przed licowanym ciemnym pia­skowcem budynkiem, w którym mieszkał wraz z synem i młodą kobietą o imieniu Christa.

Seth nie miał również pojęcia, co zaszło w ich mieszka­niu. Wanna w łazience na drugim piętrze, z której wylewa­ła się woda, ukrop parujący tak potężnie, że z sufitu i ścian odchodziła farba, a plastikowa armatura powyginała się i odkształciła. Na przyłazienkowym podeście i na scho­dach gorąca jak piekło woda spowodowała więcej znisz­czeń; a w kałużach, jakie utworzyły się w kuchni, pływały resztki żywności. W policyjnym raporcie wspomniano też

0 sprzęcie służącym do produkcji narkotyków, potłuczo­nym szkle i uszkodzonych zabawkach, o przesiąkniętej wodą odzieży. Plamy krwi, wymiociny. Karaluchy.

Gdzie w tym pobojowisku miało znajdować się dwulet­nie dziecko? Gdzie była jego matka?

- Zaginęła.

Wymówienie imienia Kenny sprawiło ojcu ból.

- Seth, gdybyś mógł mi powiedzieć. Gdzie jest Kenny. Jeśli...

Słowo Seth wymówił już gładko. Niorde, Seth M. Przy­wykł już do Niorde, Seth M, imienia i nazwiska, które może

1 należało wymawiać tak jak nazwę nawracającej choroby, chronicznej przypadłości. W dyżurce, gdy przedstawił cel swojej wizyty. Niorde, Laurence C., ojciec. Może natych­miast okazać prawo jazdy, paszport. Ojciec był bowiem często podróżującym biznesmenem, który paszport nosił przeważnie przy sobie, ponieważ często latał. Na trasach krajowych, przez Atlantyk. Takim podróżującym wygod­niej mieć paszport pod ręką niż chować go do szuflady biurka, jeśli akurat nigdzie się nie leci.

Partie Niorde. proszę tu zaczekać. Czekał.

Nie dostał do przeczytania policyjnego raportu, poinfor­mowano go jednak, co zawiera, a jemu materiał ów wydał się bałamutny, nieprzekonywąjący. Pokazano mu wykona­ne połaroidem fotografíe wnętrza mieszkania w szeregów-

CU przy Czterdziestej Trzeciej Ulicy, numer 1189, i aż go zmroziło. Dowody szaleństwa jego syna. Obrzydliwości. Na jednym ze zdjęć coś, co wziął w pierwszej chwili za małe, martwe ciałko, połamane jak zabawka, spoczywają­ce wśród nasiąkniętych wodą śmieci.

- O mój Boże. Och.

Oczywiście to nie było to, o czym myślał. Kiedy przyj­rzał się dokładniej, przekonał się, że na fotografii widać tylko poskręcaną, mokrą odzież, być może dziecięcą.

A mimo to ojciec bardzo się przeraził. I nie spodziewał się, że tak bardzo się przerazi i że nastąpi to tak szybko.

To tylko początek, mówił sobie. Tej podróży.

Przeszedł przez punkt kontrolny. Uśmiechał się, gotów zastosować się do wszystkich poleceń. Nie różniło się to zbytnio od procedur kontrolnych na lotnisku, do któ­rych przywykł. Próbował nie dostrzegać tego, że był tu jedynym białym. Próbował nie zważać na to, jak szorstko i opryskliwie nakazano mu opróżnić kieszenie, wywrócić je, zdjąć buty i przejść przez bramkę wykrywającą meta­le. I że przeszukał go ponury strażnik więzienny, unikają­cy kontaktu wzrokowego. Ale i tak miał wrażenie, że coś jest nie tak, gdyż nie uśmiechano się doń z szacunkiem, nie okazywano uprzejmości tak jak w życiu zawodowym, często mocno przesadzonej uprzejmości.

Jednak nigdy dotychczas nie był w takim miejscu. Fila­delfijska izba zatrzymań dla mężczyzn.

Oddział psychiatryczny.

Istotnie: Niorde, Seth M. leczył się w kilku klinikach re­habilitacyjnych dla uzależnionych od narkotyków. Ojciec jednak nie odwiedzał przebywającego tam syna. Jeździła do niego matka, wtedy wydawało się, że to wystarczy.

W sali widzeń podprowadzono go do niewielkiego sto­lika i kazano czekać, toteż, coraz bardziej zaniepokojony,

czekał. Również tutaj Niorde, Laurence C. był jedynym przedstawicielem rasy białej. Miał pięćdziesiąt siedem lat i świetnie się trzymał jak na swój wiek, lecz w sali był najstarszy. Ubrany w szykowny garnitur, biznesmen wy­dawał się tu dziwaczną postacią. Pocił się, miał zadyszkę i nie wyglądał już tak świeżo i nieskazitelnie jak piętna­ście godzin wcześniej, w innej strefie czasowej. A mimo to wystarczyło spojrzeć, żeby rozpoznać w nim człowieka bez problemów finansowych. Inwestora, posiadacza ma­jątku. Miał rezydencje w Fairfield w stanie Connecticut, w Wellfleet w stanie Massachusetts, w Boca Raton na Flo­rydzie. Zdecydowanie nie należał do mężczyzn, którzy wiercą się nerwowo w fotelu, szarpią rąbek kołnierzyka, ocierają czoło zwitkiem chusteczek higienicznych. Był mężczyzną nienawykłym do patrzenia na obcych z lękiem i niepokojem.

Jego syn, Seth, przecież to jakiś obcy człowiek! Choć, rzecz jasna, ojciec rozpoznał go natychmiast.

Teraz w sali było dwóch mężczyzn rasy białej.

Strażnik prowadził syna w kierunku ojca, mijając in­nych strażników i odwiedzających. Ojciec wpatrywał się w obandażowane ręce syna, które tamten trzymał sztywno po bokach. W jego ziemistą, zwiotczałą twarz i w oczy przypominające krążki porysowanego szkła. Jego syn szedł na jakże chwiejnych i niepewnych nogach, niczym staruszek stąpający po rozkołysanym pokładzie.

- O Boże, Seth.

Syn pozdrowił ojca, wykrzywiając usta w nerwowym uśmieszku.

-Tja.

Co właściwie wymamrotał syn? To ja?

Syn opadł na brudne plastikowe krzesło jak wilgotny piasek strząśnięty z łopaty. Ojcu zakręciło się w nosie,

natychmiast poczuł zapach jakby wilgoci, smoły, smro­du, zgnilizny. Tak więc rozpoczęło się widzenie. Niczym maleńka, pozbawiona steru łódeczka, ciśnięta w fale rzeki zbyt rozległej, żeby ogarnąć ją wzrokiem, ojciec poczuł się oszołomiony, zrozpaczony. Chciał zadać tylko jedno pytanie. Nie odważył się jednak postawić go zbyt szybko. Zbyt emfatycznie. W sposób zbyt rzeczowy. Zapewniał syna, czy też może raczej usiłował zapewniać syna, który może go słuchał, a może nie, że najdalej do jutrzejszego popołudnia załatwi dla niego adwokata. On, ojciec, złoży kaucję. Przekona władze ośrodka, że syn powinien zna­leźć się pod prywatną opieką medyczną. Gdy tylko zosta­nie zwolniony... Ojca irytował wielki zegar wiszący na­przeciw na ścianie. Pora widzeń kończyła się o 21.00, on sam zaś znalazł się na sali dopiero o 20.35. Ojca niepokoił panujący tu ruch i zamieszanie. W poprzek przegrzanej sali o niskim stropie ustawiono stoły, których większość była zajęta. Odwiedzający siedzieli naprzeciw zatrzyma­nych - czarnych, Latynosów - niektórzy mówili donośnie, podekscytowanymi głosami. Ojciec nie był przygotowany na tak wielu. Również na to, że sam musi podnosić głos, żeby być słyszanym, a jednak wcale nie jest pewien, czy go słychać. Ojciec nie był też odpowiednio ubrany: wyso­ka temperatura i obfity pot powodowały, że ciało zaczęło go swędzieć, toteż poczuł potrzebę zdjęcia marynarki i po­wieszenia jej na oparciu swojego ohydnego plastikowego krzesła. Ojciec mówił do swojego niemal zupełnie obojęt­nego syna ściszonym głosem, któremu nie chciał nadawać tonu niepokoju. Nie chciał, żeby jego głos brzmiał jak głos żebraka.

Ilekroć spojrzał w górę na wielką tarczę zegara, minuto­wa wskazówka skakała do przodu. Pozostało dwadzieścia minut, była 20.40.

Ojciec nie zarezerwował sobie noclegu w filadelfijskim hotelu. Świadomie bowiem nie chciał myśleć, co nastąpi po godzinie 21.00.

- Czy mogłem! Skąd mam to wiedzieć, tato?

Co powiedział Seth? Ojciec nie dosłyszał. Nie mógł się połapać, czyjego syn odpowiada, tyle że poniewczasie, na jego słowa, czy też tylko niewyraźnie mamrocze coś bez sensu. Syn zasłaniał sobie niemal całe usta dłonią, a jego przednie zęby miały barwę moczu. No i ten cuchnący od­dech, zupełnie jakby gniły mu zęby.

- Zaufać mi? Oczywiście, że możesz mi zaufać. Jeśli wiesz, gdzie jest mały...

Poczuł nagłą potrzebę dotknięcia syna. Dotykanie za­trzymanych/pacjentów przez odwiedzających nie było za­bronione. A mimo to ojciec nie zdobył się na dotknięcie syna, choć ten ostatni siedział w odległości może metra: jednak dłoń syna błądziła w okolicach ust, druga, zaciśnię­ta w pięść, o ohydnych, obgryzionych i pokrytych strupa­mi knykciach, spoczywała na blacie stolika.

Nie sposób przecież objąć dłonią, w geście sympatii, mocno zaciśniętej pięści.

- Seth? Jeśli on jest przy Chriście, jeśli wiesz, gdzie jest Christa...

- Już mówiłem, im też. Nie mam pojęcia, dokąd, kurwa, pojechała Christa.

- No, ale - czy zabrała go ze sobą? Kenny’ego?

Ojciec przemógł się i wymówił imię wnuka: Kenny. Mała, ufna buzia, błyszczące oczka. Ojciec nie widział

wnuka od miesięcy, co uznał za błąd, a jednak nie pa­miętał, by go popełnił, tak jak we śnie, kiedy to jesteśmy świadomi tego, że stało się coś nieodwracalnie straszliwe­go, a jednak śniący nie potrafi przywołać tego w pamięci, a już na pewno nie potrafi żałować.

- Tak, na bank. Powiedziałem im. Na pewno im powie­działem. Na pewno ci mówiłem, im tez powiedziałem.

Ojciec zastanawiał się przez chwilę, czy słowo im ozna­czało policję. Nie chciał jednak ryzykować, pytając o to syna wprost.

Ważne, żeby syn mówił. Żeby utrzymać z nim kontakt wzrokowy. Przemawiać mu do rozsądku. A jednak, żeby nie żebrać, bo taka żebranina jakoś nigdy nie pomagała.

Ojciec ostatnim razem, a także wcześniejszym razem, dał sobie słowo honoru, że już nigdy nie będzie o nic że­brał u syna* Nie będzie.

- Wiesz, to jest tak... To tak jak cement, jakbyś miał go w brzuchu.

- Cement? Co jest jak cement?

Seth ziewnął. Nagłe, rozdzierające ziewnięcie. Ohydny cuchnący oddech, od którego ojca aż zawierciło w nosie.

Tym razem, jak poinformowano ojca, była to metaamfe- tamina. Poprzednio crack. W liceum marihuana, kokaina. Później heroina. Niegdyś syn był prześlicznym chłopcem, który uczył się gry na klarnecie, interesował się astrono­mią; chłopcem, któremu otrzymywanie celujących ocen przychodziło niemal bez wysiłku, tak przynajmniej głosiła oficjalna rodzinna fama.

- ...próbujesz wysrać ten cement. Z kiszek. Czas. Gdy nie płynie.

- Seth, o czym my mówimy? Czy o...?

Czas. Rozmawiają o czasie. Czasie, który się zatrzy­mał. A może chodziło o czas, który upływa zbyt szybko. Ojciec pochylił się do przodu, opierając łokcie na stole. Starał się nie patrzeć w górę, na wielką tarczę zegara, na której chwilę wcześniej minutowa wskazówka znów prze­skoczyła do przodu. Ojciec musiał stłumić w sobie prag­nienie rzucenia się na syna, chwycenia go za przygarbione

ramiona i potrząsania nim, potrząsania. Plaśnięcia w zmi- zerowane, pokryte szczeciną policzki. Wykrzyczenia sy­nowi prosto w twarz tego, co chciał powiedzieć, zamiast podejmowania wysiłku, żeby mówić do niego łagodnym, wyważonym, po ojcowsku ciepłym i życzliwym tonem, jednak w taki sposób, żeby nie zabrzmiało to przypadkiem jak błaganie.

- Seth? Bądź łaskaw nie zasypiać, dobrze? Gdybyś mógł mi tylko powiedzieć, gdzie, twoim zdaniem, mogą być Kenny i Christa. Czy jest taki ktoś, do kogo mogła pojechać z Kennym? Jeśli nie miała samochodu, dokąd mogła pójść piechotą...?

Ojca uprzedzono: bez względu na to, co powie mu jego syn narkoman, o ile w ogóle coś mu powie, najprawdopo­dobniej będzie to pogmatwane i niekompletne, a być może nawet nieprawdziwe, albowiem ów syn narkoman mógł być nieświadom tego, co się właściwie stało, mógł też nie pamiętać. Dziecko zaginęło co najmniej dwie doby temu, a niewykluczone, że może nawet wcześniej. Sąsiedzi z Czterdziestej Trzeciej Ulicy, którzy wezwali policję, nie byli pewni, co widzieli. Twierdzili, że widzieli, jak Christa wyszła z budynku mniej więcej o 23.00, że wybiegła na ulicę, kierując się ku najbliższemu skrzyżowaniu, i że była samotna. Jednak inni sąsiedzi mieli słyszeć płacz dziecka. Dziecka na wpół niesionego, na wpół wleczonego przez młodą kobietę. Tyle tylko, że nie byli pewni, kiedy to mia­ło miejsce: w noc środową a może inną? Dzień wcześ­niej? Dwa dni wcześniej? Mieszkańcy bloku nr 1100 przy Czterdziestej Trzeciej Ulicy podali policji sprzeczne infor­macje. Ojciec dowiedział się, że w przeszłości policyjny patrol dwukrotnie przyjeżdżał, wzywany z bloku numer 1189 przy Czterdziestej Trzeciej, w sprawie zakłócenia porządku.

Policjanci rozmawiali z pełnoletnimi lokatorami tego bloku. Nikogo nie zatrzymano.

- Seth? Opowiedz mi o Chriście. Czy kłóciliście się? Czy to dlatego wywiozła Kenny’ego? I gdzie mogłaby...

To imię, Christa, ojcu zawsze trudno przechodziło przez gardło.

Zupełnie nieatrakcyjna dziewczynina, chuda jak patyk, przygarbiona tak jak syn; cicha i spokojna, sprawiająca wrażenie wiecznie nadąsanej — przynajmniej w obecności jego, ojca — oczy jakieś takie niewyraźne, w nich przebie­głe błyski. Właściwie nie była jego synową, nie była też dziewczyną, na której Sethowi szczególnie by zależało, tak się jednak złożyło, że była matką dziecka Setha, czyli również (nieprawdopodobne, niepożądane) matką wnuka, Kenny’ego, którego imię on, ojciec, jedynie z największym trudem mógł wymówić. Ojciec od czasu do czasu dawał synowi pieniądze. Nie na narkotyki (oczywiście że nie!), tylko na utrzymanie Kenny’ego (była to prośba, nadzieja), nie było to jednak tyle, ile domagał się syn, no i od kilku miesięcy w ogóle nic mu nie dawał. Ojciec widział Christę tylko trzy razy, nic nie wiedział o jej rodzinie, czy w ogóle ma rodzinę, czy byli tam jacyś dorośli, rodzice, ludzie tacy jak on, którzy dawali młodym pieniądze, bodaj nieregular­nie. Ojciec wymienił z Christą co najwyżej kilka zdawko­wych słów i zawsze, co skonstatował później, działo się to w obecności syna. W ojcowskim mieszkaniu syn nieocze­kiwanie rozpoczął lubieżne umizgi do swojej przyjaciółki, zaczął ją dotykać, pieścić jej słomkowożółte włosy, cało­wać nadąsane usta — nie zważając, że ojciec na nich patrzy.

Ojciec nie był pewien, czy powinien dać wiarę temu, co usłyszał od syna, mianowicie, że tamten i Christa poznali się na zajęciach z ekonomii w Penn1. Że Christa pozostała na uczelni na ostatni semestr po tym, jak Seth porzucił

naukę; wcześniej zamieszkali razem, wynajmując miesz­kanie poza campusem.

Prawdę powiedziawszy, ojciec nie był do końca pewien, czy dziewczyna ma na imię Christa. Nie znał jej nazwiska, Do tego nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wymieniła je, gdy rozmawiali.

Mimo wszystko syn osiągnął wysoką punktację na eg­zaminie SAT2. Moja krew, ojciec marzył, żeby istotnie tak było.

- ...wiesz, jak się nazywa, tato? Nigdy jej nie znałeś.

- Nigdy nie znałem Christy? Mówisz serio? Seth, ależ oczywiście, że ją znam.

- ...albo jego, czy naprawdę go znasz?

- Kenny’ego? Mojego wnuka? Oczywiście, że tak. Wiesz przecież.

- Wiesz, jak się nazywa? Ken-ny.

Synowi zaczęły drżeć usta. Zaczął szybko mrugać ocza­mi. Jego twarz nabrała jakby wyrazu cierpienia, czułości i żalu.

- Widzisz, tato, dzwoniłem do ciebie. Ale nie oddzwo- niłeś.

- Dzwoniłeś do mnie? Kiedy?

- Kiedy? Tamtej nocy.

-Której nocy?

- Tamtej nocy. Kiedy to się stało.

- Co się stało?

- Powinieneś oddzwonić, tato. Mówiłem ci.

Może i tak było. Ojciec nie mógł sobie przypomnieć. Nie zawsze oddzwaniał do syna. Czasem, widząc, że na ekraniku identyfikacji rozmówcy wyświetla się słowo Pensylwania, nie podnosił słuchawki. Niejednokrotnie kasował już w połowie rozwlekłą wiadomość od syna, na­graną na automatyczną sekretarkę.

Seth zaczął mówić głośno i żałośnie.

To ona go zabiła! Pierdolona ćpunka, czy wiesz, co zrobiła? Owinęła go w to jak mumię. Owinęła go w sre- berko, jak na Boże Narodzenie. Poruszasz i się mieni. Ja tego nie chciałem, to był jej pomysł. — Syn tak gwałtownie i niespodziewanie się ożywił, że jeden ze strażników pod­szedł do nich, zaniepokojony. Seth, nie odwracając wzro­ku, odruchowo przygarbił się i pochylił głowę, jak gdy­by chcąc uniknąć ciosu. Skrzyżował obandażowane ręce i przycisnął je mocno do piersi, dłonie ukrył pod pachami, kołysząc się na krześle, pochylił tułów do przodu. Straż­nik nakazał mu zachowywać się spokojnie, a ojcu przy­pomniał, że pora widzeń niemal się zakończyła, jednak syna nawet nie dotknął. Straszliwa wskazówka minutowa na ściennym zegarze znów skoczyła. Ojciec zdobył się na odwagę i niepewnie dotknął łokcia syna. Ten, pochylony do przodu, ciężko oddychał. — Seth? Go ty mówisz? Za­brała go — ale dokąd? - a syn zadrżał tylko i kontynuował.

- Mówiłem jej, że jest złą matką. Ale ona wtedy po prostu minęła mnie i otworzyła drzwi. Powiedziałem im o tym. A tu spod drzwi wali para. To ten ukrop w wannie. W ła­zience. Nie byłem na haju. Nie byłem na haju przez cały dzień, miałem umysł czysty jak szkło. Dowcip w tym, że dzieciaka nie było w łazience. Zesrał się, zrzygał, potem znów zesrał, a ona nawet się nie pofatygowała, żeby go umyć. Taka z niej matka! Nieważnie, co opowiada, żad­na z niej matka! Sam powinienem był wezwać gliniarzy. Ale, co ja zrobiłem, ukryłem go z tyłu, w samochodzie. W moim. Ukryłem go na tylnym siedzeniu. Żebym sko­nał. „To taka zabawa z mamusią - powiedziałem dziecia­kowi - zostań tu i przez cały czas bądź schylony, a jeśli cię zawoła, siedź cicho i udawaj, że nie słyszysz, dobra?”, a Kenny powiedział: „Dobra, tatusiu”. Niekiepski z niego

dzieciak, zawsze wierzył swojemu tatusiowi. Nie wierzył swojej mamusi ćpunce, ale tatusiowi tak. Taki maluch to odpowiedzialność. Jak ten świat się kręci, świat i rasa ludzka, to jakoś tak, jakbyś miał cement w kiszkach, mu­sisz go wysrać, no więc jak ten świat się kręci, to dopiero zagadka. No więc przychodzi ona, ta kobieta, nie było jej, jest naćpana i przychodzi, a ja na nią czekam. I z miej­sca do mnie „Gdzie moje dziecko?”, a ja jej na to „Twoje dziecko siedzi w wannie, właśnie się kąpie, to ty powinnaś była wykąpać je, wykąpać wczoraj wieczorem”, a ona na to „Chcę zobaczyć Kenny’ego, przepuść mnie”, bo staną­łem jej na drodze, chwyciłem ją za nadgarstki, były jak te drobne ptasie kosteczki, które można połamać ot tak, pstrykając w nie palcami, więc ja do niej „Nie możesz, kąpie się”, a ona, cała nabuzowana, tak do mnie „Jeśli zrobisz mu krzywdę, wezwę gliniarzy”, na co ja „A wzy­waj sobie, wzywaj, gliniarze cię, kurwa, zhaltują”, a ona robi się jeszcze bardziej nabuzowana, na całego, a przez cały czas spod drzwi wali para, spałem we frontowym pokoju, no i wanna musiała się przepełnić, i ten cholerny ukrop się z niej wylewa, spływa po ścianach, nawet na dole, leje się z sufitu, i ten wrzątek płynie schodami, pożar w burdelu, no mówię ci, tato, a ona wrzeszczy „Zabierz go stamtąd, otwieraj te drzwi”, bo drzwi były zamknię­te od zewnątrz, ona, ta kobieta, stoi na schodach, dosta­ła wścieklicy, i z pazurami do mnie, a drzwi do łazienki parzą jak ogień, klamka tam się nagrzała, że nie można jej dotknąć, wszystko dookoła w kłębach pary. Pocę się jak Świnia, no i słyszę jakieś wrzaski, wydawało mi się, że to Kenny krzyczy „Tatusiu! Tatusiu!”, ale to przecież nie może być on, bo schował się w samochodzie przed domem, a Christa wali mnie i drapie, otwiera drzwi, para nas parzy, a ja czekam na ciebie, tato, czekam na twój te­

lefon. Ale ty nie dzwonisz, ciebie tam nie ma. - Na mnie, czy dobrze słyszę? Czekasz na mnie? - powiedział ojciec, a syn: — To była próba, tatusiu. Sprawdzić, ile ci zajmie czasu zjawienie się u nas — a ojciec odpowiada powoli:

- Nie rozumiem, Seth. Czekałeś na mnie tam, w Filadel­fii? - a syn: - Miałeś swoją szansę, tato. Dzwoniłem do ciebie, chuj wie ile razy, nagrywałem się na sekretarkę, a teraz jest już za późno - a ojciec do niego: - Ale jestem tu teraz, gdzie jest Kenny? Jeśli był w samochodzie, gdzie jest samochód? Kenny’ego nie było w samochodzie, był w łazience, prawda? Seth, powiedz mi, proszę - a syn:

- Hej, tato, to ty mi powiedz. Myślałem, że zawsze masz na wszystko odpowiedź — a ojciec, starając się, żeby jego słowa zabrzmiały naturalnie, żadnej żebraniny: - Nie zro­biłeś mu krzywdy, prawda? Czy coś zrobiłeś jego matce? Gdzie oni są powiedz mi, proszę — a syn: - Ona, a skąd, do kurwy nędzy, mam wiedzieć, gdzie jest ona! Takim cholernym ćpunkom za grosz nie można wierzyć. On, już ci powiedziałem, był w samochodzie. Spał z tyłu. Powie­działem jiej: nie ma go w łazience, jest w samochodzie. Ona do mnie znów z pazurami, chce, żebym ją przepuścił. Otwiera na oścież drzwi do łazienki, a stamtąd buchają kłęby pary, stoimy w ukropie, ukrop omywa nam kostki, parzy żywym ogniem, słychać, jak woda wali z kranu, leje się na nas jak powódź, chwytam za krzesło, żeby na nim stanąć, bo inaczej się poparzę. Widzę, że Christa pośli­znęła się i upadła, drze mordę wniebogłosy, to ten ukrop. A pary tyle, że prawie nic nie widać. A w tej wodzie jest dzieciak, Kenny! Kenny jest w łazience, na podłodze. Ja­koś się tak zaklinował pod zlewem. Tamtędy idą ruiy, i to właśnie w nich się zaklinował. Kłęby paiy, prawie nic nie widać, a ja myślę, że to nie może być on. Spałem na dole, a ona mnie obudziła, bo jak wracała, to cholernie

hałasowała, to wszystko jakby we śnie. Wydaje mi się, że pod zlewem jest coś innego, co tam wlazło, ja wiem? może wiewiórka, może pies rozmiarów pekińczyka, sierść już oblazła z tego biednego stworzenia, na pewno jest martwe, ugotowało się żywcem, skórę ma całą czerwoną i w pęcherzach, dotykam, a ona schodzi jak skórka z bana­na, gałki oczne pękają. Myślę jak w gorączce, że dzieciak musiał jakoś przemknąć obok mnie i ukryć się w łazience. Dlaczego to zrobił? a na dodatek zatrzasnął drzwi za sobą! Był goły, jakby ktoś go kąpał, ale wyszedł z wanny, a tym­czasem z kranu popłynęła zbyt gorąca woda. Więc myślę sobie, może to sprawka Christy. Zrobiła to, gdy spałem. Jedno wiem na pewno: pozostawiłem Kenny’ego w wozie» Więc to ona, nie ja. Pomyślałem, że zadzwonię pod 911 i spróbuję wszystko wyjaśnić glinom lub komukolwiek innemu, ale takiego wała by mi uwierzyli. Ani w jedno słowo. Wreszcie z kranu przestał lecieć ten ukrop. Płynie zimna, tak że para się przerzedziła. No więc zakręciłem kran. Próbowałem ratować Kenny’ego, ale było za póź­no. Polewałem go zimną wodą, ale każdy by zobaczył, że to na nic. Uniosłem go do góry, dosłownie mnie parzył! Takie maleńkie ciałko, skóra cała purpurowa, odchodziła pod dotykiem moich palców, a jego buzia też była cała czerwona i się skurczyła, jak u maciupeńkiego staruszka, to było straszliwe. Na pewno mnie wołał „Tatusiu! Tatu­siu!” - ale przez ten szum wody nic nie słyszałem. Jezu, czuję się po tym wszystkim, po tym, co stało się z Ken- nym, to tak jak... No, słów mi brakuje... Potem zeszliśmy na dół, tam też było pełno wody, położyliśmy Kenny’ego na kuchennym stole, Christa płakała, owijała go w ręcz­niki zmoczone w zimnej wodzie, sypała na niego kostki lodu z zamrażalnika, powiedziała, że chyba oddycha, ale nie oddychał, potem w coś go zawinęła, w jakąś gazę czy

coś takiego, a potem w to sreberko, takie, co się mieni, bo powiedziała» ze to powstrzyma rozkład, przynajmniej na jakiś czas. A to, żeby go wysłać tobie, tatusiu, to był mój pomysł.

Słuchając tej lawiny słów, ojciec patrzył na syna. Czuł pulsowanie krwi, do jego świadomości ledwie dociera­ły straszliwe zdania. Wydawało się arcyważne, żeby nie spuszczać teraz wzroku z syna: jego usta. Kpiący gry­mas, ranka na górnej wardze. Nagle ojciec roześmiał się, a śmiech ten przypominał odgłos towarzyszący rozdziera­niu tkaniny.

- Nic z tego nie jest prawdą, co? No, Seth? Bujasz, prawda? Boże.

- Kurwa, dlaczego miałbym zmyślać o swoim własnym synu! Nie jestem przecież taki jak ty, tatusiu, ty przecież olewasz własnego syna. - Seth mówił cicho, lecz gwał­townie, niczym skrzywdzone dziecko. Znów zaczął kiwać się na plastikowym krześle, dłonie trzymał pod pachami. -No i tak nas to zdenerwowało, że daliśmy sobie w kanał. A Christa mówi: „Sami pochowamy naszego synka. Urzą­dzimy mu przyzwoity pogrzeb”. Bo skumała, że wzywać pomoc, jakąkolwiek pomoc, byłoby głupotą i szaleństwem, ja też byłem tego zdania, od samego początku. Ale mówię: „Możemy wysłać go mojemu ojcu. On go pochowa”. Przy­nieśliśmy więc kilka worków ze śmieciami z korytarza, stamtąd, dokąd sąsiedzi je wynosili, wysypaliśmy z nich zawartość, a potem włożyliśmy do środka tę malutką mu­mię owiniętą w sreberko, była niewiele cięższa od kota, dla pewności zapakowaliśmy ją w kilka kolejnych wor­ków. Potem okręciliśmy wszystko ciasno drutem. W piw­nicy leżały kartony, przynieśliśmy jeden i wepchnęliśmy do środka Kenny’ego, wszedł na styk. Owiązaliśmy karton mocno sznurkiem, żeby wszystko grało, a ja, jeśli chodzi

o ten adres w Boca Raton, przypomniałem sobie wted§| tylko to, że było tam Prudhomme Circle. Więc zaadreso­wałem: L. NIORDE, PRUDHOMME CIRCLE, BOCA RATON, FLORYDA, zamknąłem pakunek w bagażniku, a nazajutrz rano zawiozłem go na pocztę i wysłałem jako paczkę. Facet w okienku pyta mnie „Czy zawartość jest łatwo tłukąca?”, a ja mu na to „Tak. Zawartość jest łatwo tłukąca”. Więc przystawił pieczątkę OSTROŻNIE, zupeł­nie, kurwa, jakby na tej zajebanej poczcie zwracali uwagę na takie ostrzeżenia, nie mnie wciskać taki kit. Jak długo będzie ta paczka szła do Boca Raton, nie mam pojęcia. Może nawet tydzień. Chyba już najwyższy czas, żeby do­szła. Dla mnie tutaj i dla Kenny’ego tam, gdzie może być. Bo nikt nie wie, gdzie jest mój syn. Bo ta cholerna paczka mogła się gdzieś zagubić. No i tam, na Florydzie, nikt te­raz go nie szuka, prawda? Ani ty, ani mama. Więc Kenny jest jakby nigdzie, w zawieszeniu. - Syn uśmiechnął się lekko i chytrze, pokazując poplamione zęby. - Więc wi­dzisz, tato, to jest próba.

-Próba...

- Uwierzyłeś w to! To właśnie próba.

- Nie... nie uwierzyłem ci - ojciec usłyszał własne sło­wa. - Bo przecież nie mogłem uwierzyć w takie...

-Niepierdziel, tato. Uwierzyłeś! I dalej wierzysz, masz to w oczach. To próba, tato.

- ...straszna historia, z mojego punktu...

Ojciec poczuł, że zaplątały mu się w coś nogi. Zawie­szona na oparciu plastikowego krzesła marynarka spadła na podłogę. Schylając się, poczuł jak krew napływa mu do twarzy. Serce zaczęło dziwnie łomotać. Syn drwił z niego, wstał już, gotów do odejścia. - A więc to nieprawda? Ken­ny nie... - mówił błagalnie ojciec. Była 21.00, odwiedza­jących wezwano do opuszczenia sali widzeń. Rozlegało

się szuranie krzeseł, wszczął się ruch. Głośne słowa, emo­cjonalne pożegnania. Syna odprowadzał strażnik, a ojciec próbował pójść za nim, lecz mundurowy go powstrzymał. Gdy syn był już w drzwiach, zrobiło mu się żal ojca, więc zawołał przez ramię:

Hej, tatusiu, jeśli karton przyjdzie tam, dokąd go wy­słałem, dowiesz się. Jeśli nie przyjdzie, też się dowiesz.

Przypisy tłumacza

1 University of Pennsylvania.

2 Scholastic Aptitude Test, egzamin, którego wyniki decydują o przyjęciu w USA na studia.

sl

*|e»

Człowiek, który walczył z Rolandem LaStarzą

h

I wtedy cała Armory cichnie. Wszystkie uniesione twa­rze zamierają, zastygłe w bezruchu. Umieszczone pod su­fitem lampy kołyszą się niczym ptaki. Krwawię z rany nad okiem, widzę tylko czerwone kręgi. Nic nie boli! Przesta­ło boleć! Tylko ta dziwna, cudowna cisza Wielka czarna bańka rośnie tak, że zaraz pęknie. Wtedy właśnie umar­łem, ale byłem szczęśliwy.

2.

Nie będzie to zbyt przyjemna opowieść, i to wcale nie dlatego, że dotyczy boksu. W gruncie rzeczy dotyczy go tylko przypadkowo. Bo tak naprawdę jest to opowieść

o zdradzie.

O jedynym człowieku, jakiego znałam, bardzo mi bli­skim, którego mam głęboko w duszy i w pamięci, niczym bijące serce - który odebrał sobie życie.

Odebrał sobie życie. Jak to niezręcznie brzmi. Ale prze­cież mówimy słowami. Staramy się, jednak nie możemy znaleźć właściwych słów.

Odebrał sobie życie. Tak mówiono o Columie Dona- ghym, przyjacielu mojego ojca, gdy we wrześniu 1958 roku zginął w wieku trzydziestu jeden lat. O Columie ma­wiano w dwojaki sposób, w zależności od tego, kto mó­wił, jak byli ze sobą blisko, jak bardzo ów ktoś szanował jego pamięć. Dla jednych pozostanie człowiekiem, który walczył z Rolandem LaStarzą1. Dla innych tym, który ode­brał sobie życie. .

Ilekroć słyszałam, że o przyjacielu mojego ojca mówią tonem, przez który przebija zadowolenie z siebie i fałszy­we współczucie, serce zaczynało mi walić jak młotem. Ja­kie mieli;do tego prawo? Jakby wszystko wiedzieli. „Jeśli odebrał sobie życie, dokąd je zabrał?”, chciałam wtedy krzyczeć. „Nie macie prawa. Nic nie wiecie

Bo rzeczywiście, nikt nie wiedział. Tak do końca.

Mój własny ojciec, najbliższy przyjaciel Columa, nie wiedział. Tak go to ścięło z nóg, że właściwie nigdy już nie doszedł do siebie. Samobójstwo Columa Donaghy’ego zapamiętał do końca życia. Jednak rzadko o nim wspomi­nał. Matka ostrzegała nas, dzieci: Nie pytajcie o to ojca, słyszycie? Ani słowa o Columie Donaghym. A przecież wcale nie musiała. Wystarczył widok twarzy ojca, pełnej bólu i wściekłości. Nie pytajcie. Nie pytajcie. Nie pytajcie.

91

Rodzice i krewni Columa, zwłaszcza starsi, nigdy nie przyjęli do wiadomości tego, że strzelił do siebie z preme­dytacją, celując w podstawę czaszki. Byli wyznania rzym­skokatolickiego, toteż odebranie sobie życia uznawali za grzech śmiertelny. Za nic mieli fakty zawarte w protokole koronera z naszego hrabstwa, wyniki policyjnego śledz­twa, okoliczności niedwuznacznie wskazujące na samo­bójstwo - oni po prostu musieli wierzyć, że był to wypa­dek, jednak również nie chcieli nic o tym mówić. Ojciec

powiedział, że skoro tak, to dobrze, niech im będzie, niech myślą, co uważają za właściwe. Tak jak my wszyscy, j

Czterdzieści lat temu. Ale tamto wciąż żyje w mojej pa­mięci, jak sen, który, gdy zamknąć oczy, rozpoczyna się i trwa.

A teraz ojciec zmarł, zaledwie pięć dni temu. To znaczy w pierwszy dzień tej nowej ery rozpoczynającej się ro­kiem 2000. „Jak dotąd przeżyłem Columa o czterdzieści lat”, zauważył, gdy odwiedziłam go po raz ostatni. Potrzą­sał przy tym głową, ależ to dziwne. - Jezu, gdyby Colum mógł mnie teraz widzieć. Jestem starszy niż jego ojciec wtedy. Starsi działali mu na nerwy. Ale, gdyby mnie po­znał, pewnie byśmy się razem zdrowo pośmiali.

3.

- Wiesz co? Stawiam na siebie.

Colum Donaghy lubił się śmiać i śmiał się także mó­wiąc ojcu te słowa. Śmiał się, widząc jego zaskoczenie.

To ten jego irlandzki temperament, chyba to? Colum w pierwszym odruchu śmiał się, podczas gdy ktoś inny usiłowałby zapewne zebrać się w sobie, oczekując jakiejś niespodzianki. Miał bladoniebieskie oczy, przypominają­ce omywane wodą szkło; nawet gdy się śmiał, często pa­trzyły beznamiętnie. Był zawsze nieco powściągliwy, wy­rachowany, ostrożny. Ilekroć jednak wchodził do pokoju, miało się wrażenie, że oto rośnie płomień, on wprost przy­kuwał wzrok. Miał zwodniczo dziecięcą twarz, której coś się przytrafiło. Coś, o czym można by sporo opowiedzieć. Zniekształcony nos i przypominająca sopelek tkanka bli­znowata nad lewym okiem; gdy się na nią patrzyło, wy­dawało się, że oko mruga. Jego czoło znaczyła siateczka

drobniutkich blizn przypominająca koronkę. Do tego nieco piegów, niczym śladów po kropelkach deszczu na bladej, szorstkiej skórze, włosy blond przechodzące w rdzawy odcień, wijące się i ułożone w fale zgodnie z obowiązu­jącą wtedy modą. No i baczki, które zdecydowanie nie podobały się starszym mężczyznom należącym do jego rodziny oraz starszym kibicom boksu (wszystko było jed­nak w porządku, jeśli porównało się go do Billa Conna2, zwanego elegancikiem). Z tym że Colum boksował ostrzej i bardziej dynamicznie niż tamten, o, to na pewno. Byli tacy, którzy wychwalali Columa za jego wrodzone uzdol­nienia i za „serce do boksu”, martwiło ich jednak to, że w ich mniemaniu tak naprawdę nigdy nie opanował sztuki pięściarskiej i tylko idzie do przodu, nie dbając o obronę; jego trener mógł mu przed walką godzinami wbijać do głowy, jaką strategię ma przyjąć, on jednak, ilekroć zain- kasował cios, zapominał o wszystkim i zaczynał zadawać uderzenia, kierując się wyłącznie instynktem. Colum miał wrodzony dar walki z kontry, ten wyraz euforii na jego twarzy, jak płomień. Walisz mnie, a teraz ja ciebie. I raz, i dwa, i jeszcze raz!

Gdy walczył z Rolandem LaStarzą, wtedy, w maju 1958 roku, w Arsenale3 w Buffalo, miał trzydzieści jeden lat, ważył ponad dziewięćdziesiąt napakowanych kilogramów, a mierzył bez mała sto siedemdziesiąt centymetrów. Na ringu i poza ringiem robił wrażenie wielkiego i silnego, tak że człowiek zapominał, iż jest on właściwie bokserem wagi ciężkiej niewielkiej postury, takjakFloyd Patterson4, jak Marciano5 i LaStarza; że ma krótkie nogi i niewielki zasięg ramion, do tego nabity, muskularny tors i krótkie ręce zakończone niewielkimi dłońmi, co w późniejszych latach, w epoce Sonny’ego Listona6, Muhammada Alego, George’a Foremana7, tych wszystkich olbrzymów wagi

ciężkiej, którzy od tamtej pory zdominowali tę kategorię^ natychmiast postawiłoby go na straconej pozycji. Na do­bitkę, tak jak większość białych bokserów, był podatny na zranienia i łatwo krwawił; podobnie jak jego przyjaciel Carmen Basilio8, bokser z Syracuse, którego tak podziwiał i którego twarz przypominała pobojowisko, on sam też ob­nosił dumnie swoje blizny niczym ordery. Gdybym chciał być ładny, zostałbym tancerzem baletowym. Colum Dona- ghy był jakby stworzony do kategorii półciężkiej. A w la­tach pięćdziesiątych, walcząc na arenach, w arsenałach i klubach w Buffalo, Niagara Falls, Rochester, Syracuse i Albany, kilkakrotnie w Cleveland, a nawet tak daleko na zachodzie jak w Minneapolis, ponadto w St. Catherines w prowincji Ontario, wypadał naprawdę dobrze. Nawet kiedy przegrywał na punkty. A w Yewville, gdzie mieszkał przez całe życie, gdzie wszyscy go znali i lubili, czy też prawie wszyscy, o, tam wypadał świetnie. Ten jego niefra­sobliwy chłopięcy uśmiech, który miał jak na zawołanie, jego lekko krzywe przednie zęby. Nos złamał mu przeciw­nik podczas walki w turnieju o Złote Rękawice^, potem jeszcze raz złamano mu go w marynarce, gdzie Colum zasłynął w wadze półciężkiej, lecz kontuzja ta wygładziła mu tylko rysy grubokościstej twarzy; dziewczyna albo ko­bieta chętna do romansu mogła myśleć, patrząc na niego, że oto twardziel pragnący czułości i delikatności.

Podobnie jak mój ojciec, Patrie Hassler, którego jednak nikt nie nazywał Pat, Colum łatwo podlegał nastrojom. Wesołość, powaga, melancholia i gniew, wszystko to bu­zowało w nim niczym wewnętrzny ogień. Być może tę jego zmienność pogłębiał alkohol, choć niewykluczone, że Colum pił po to, żeby się z niej wyzwolić. Był z gatun­ku facetów, których nie sposób poznać dogłębnie, chyba że znało się ich wcześniej, tacy jak on swoje przyjaźnie

nawiązywali i hartowali w dzieciństwie. Jeśli ktoś nie wy­chowywał się i nie dorastał wraz z Columem, nie mógł liczyć na to, ze zostanie jego prawdziwym przyjacielem; zresztą on sam takiemu komuś nigdy by nie zaufał, no i - czego zresztą niejednokrotnie dowiódł - jemu też nie można było ufać.

Ufał jednak mojemu ojcu. Byli ze sobą blisko, niczym bracia, byli też opiekuńczy wobec siebie. Tylko mojemu ojcu, wedle jego wiedzy, Colum zwierzył się, że ma za­miar postawić na siebie w walce z LaStarzą, choć gdy zginął, zaczęły krążyć pogłoski, że był winien pieniądze wielu osobom, w tym także swojemu menadżerowi, który jakoby przez wiele lat udzielał mu pożyczek. Colum za­skoczył ojca tym, że nie zamierzał, jak powiedział, ot, po prostu pokonać LaStarzę, tylko go znokautować. Jego tre­ner przygotowywał go, żeby punktował, punktował i jesz­cze raz punktował, lecz on, do ciężkiej cholery, jak mówił, nie będzie przecież punktować kogoś, kto zdołał utrzymać Marciano na długość ramienia przez dziesięć rund w wal­ce o tytuł i jeszcze zrobił z Marciano durnia; nie, Colum na pewno nie zamierzał kluczyć i stosować uników, tylko pójść na gościa jak burza zaraz po gongu, kurewsko go tym zaskoczyć, zapędzić do narożnika. - Mówię ci, ja wiem, jak to zrobić - przekonywał z powagą ojca - możesz na mnie postawić. Tym razem na sto procent. Nie spaprzę sprawy. Może T.K.O., może K.O. Widzisz, stary, ja nie mogę ryzykować trzymania się na dystans i przegrać na punkty. Więc dlatego chcę wygrać inteligentnie, z głową.

Colum przerwał, szybko oddychając. Podczas rozmo­wy miał zwyczaj zerkać na ciebie z ukosa, mrużąc oczy, nieufnie i niespokojnie, niczym dzikie zwierzę. - Najkrót­szy dystans pomiędzy dwoma punktami, rozumiesz? Więc stawiam na siebie.

Ojciec zmartwił się, słuchając tych rewelacji. Próbował wyperswadować przyjacielowi nie tyle zamiar wygrania tej walki, ile chęć odniesienia zwycięstwa przez nokaut, co mogło skończyć się fatalnie, a także stawianie na sie­bie, o ile wchodziła w rachubę duża forsa. — Puknij się w czoło, człowieku, możesz stracić podwójnie.

A Colum na to, uśmiechając się nonszalancko. — Nie, ja idę na podwójną wygraną.

4.

Tacy oni byli, nasi ojcowie, nie nam ich sądzić.

Oto, co ich łączyło: obaj urodzili się w tej samej okoli­cy, w Yewville w stanie Nowy Jork, do tego w tym samym roku. Ich rodziny mieszkały po sąsiedzku. Ich ojcowie pracowali w tym samym warsztacie mechanicznym. Na­leżeli do tej samej parafii, St. Timothy’s. Colum Donaghy i Patrick Hassler, przyjaciele z liceum, którzy razem za­ciągnęli się do marynarki w roku 1949 i w następnym roku zostali wysłani na front koreański. Łączyła ich więź, o ja­kiej nawet nie musieli głośno mówić. Nie należeli też do tych, którzy z sentymentem wspominają przeszłość, oni ją po prostu przetrwali.

No a jeśli chodzi o dzieci Columa mieszkające w Yewvil­le (plotkowano, że miał też inne, pozamałżeńskie), znałam Agnes. Albo też chciałam ją znać. Uczyła się w klasie ni­żej. Po ojcu miała jasną, niemal białą skórę, której latem nigdy nie chwytało słońce, co najwyżej czerwieniała. Tak­że błękitne oczy, którymi potrafiła uśmiechać się do ciebie lub ich źrenice patrzyły przez ciebie na wylot, tak jakbyś wcale nie istniał. Agnes przez dłuższy czas była dziew­czynkii której tatuś to Colum Donaghy, ten bokser, pła­

wiła się w blasku tej sławy, potem jednak nagle stała się dziewczynką, której tato odebrał sobie życie, zaczęła wte­dy uciekać od nas spojrzeniem; wszyscy Donaghy’owie chodzili wówczas jak zbite psy. Zawsze ciągnęło mnie do Agnes, która była taka ładna, lecz ona mnie unikała, na mój widok oczy błyskały jej nienawistnie, a ja nigdy nie miałam pojęcia dlaczego.

Nic tak nas nie deprymuje jak czyjaś nienawiść do nas. Nasze własne utajone nienawiści, o, jakie one są natural­ne. Jak bezwzględnie nam właściwe.

- Przed walką nienawidzę skurwiela jak najgorszego wroga - mawiał z uniesieniem Colum Donaghy - chcę tylko zrobić z niego marmoladę. Po walce to co innego, wtedy to mógłbym zacałować go na śmierć.

Nasi ojcowie byli wtedy młodzi, tuż po trzydziestce. Należeli do pokolenia, które dorastało podczas Wielkiego Kryzysu; warunki życia sprawiły, że szybko dojrzewali. Większość z nich porzuciła szkołę w wieku szesnastu lat: po kilku latach żenili się i rodziły im się dzieci. A jednak wszyscy oni pozostali w głębi duszy chłopcami o niespo­kojnym duchu, pragnącymi jeszcze sobie trochę pouży- wać. - Boks to w gruncie rzeczy sport dzieciaków - po­wiedział raz ojciec - i właśnie dlatego jest taki okrutny, dzieciaki chcą koniecznie krwi.

Byli to nasi ojcowie, a my wcale ich nie znaliśmy. Po­dziwialiśmy ich tylko i baliśmy się ich. Mieli, jak nam się wtedy wydawało, swoje tajemne życie, w przeciwieństwie do życia naszych matek i naszego własnego, to na pewno. Jestem tylko kobietą, więc, do diabła ciężkiego, jakie to ma znaczenie, co myślę? podsłuchałam kiedyś jak matka, rozmawiając przez telefon z przyjaciółką, wypowiada te słowa, śmiejąc się bez wesołości, i nie wydawało mi się to wtedy ani absurdem, ani nawet skargą. Żaden mężczy­

zna czegoś takiego by nie powiedział. Co do mnie, wie­działam, że mój ojciec jest współwłaścicielem niewielkie­go warsztatu ze stacją obsługi samochodów osobowych i ciężarówek wraz ze stacją benzynową; wiedziałam też, że Colum Donaghy dorabia sobie do nieregularnych do­chodów z walk bokserskich prowadząc ciężarówkę; pra­cował również w miejscowym kamieniołomie i w składzie drzewnym. O tym wszystkim wiedziałam, nie mając jed­nak wtedy żadnej bliższej wiedzy, co to właściwie ozna­cza. Żadne z nas, dzieci, nie miało pojęcia, ile zarabiają nasi ojcowie. Na przykład, ile zarabia taki bokser.

Znany w okolicy i uwielbiany? Bokser, którego fotogra­fie często można było ujrzeć na sportowych kolumnach „Yewville Post” czy ,3uffalo Evening News”? ,

Nasi ojcowie byli dla nas cielesnością. Ich męskie ciała. Wyniosłe, masywne, wspaniałe i groźne niczym konie, nie­przewidywalne. Byli to faceci, którzy podczas weekendów upijali się. Poznawaliśmy to po ich bełkotliwym głosie, łyp­nięciach białek, nagłych i nieoczekiwanych niczym blask zapalonej zapałki; po nozdrzach drżących jak u konia, gdy chce kogoś ugryźć albo kopnąć - te oznaki budziły w nas czujność, podobnie jak drobny ruch ręki stojącego w oknie powoduje, że siedzące na parapecie ptaki podrywają się i odlatują na gałęzie drzew. Byliśmy młodzi i do naszej świadomości stopniowo docierało to, że męskie ciało jest piękne i groźne i że nie wolno stroić sobie z niego żartów.

Najbezpieczniej z tymi dorosłymi mężczyznami było wtedy, kiedy sobie popijali i się śmiali, może po którejś ze zwycięskich walk Columa; on sam stawiał wtedy swo­im przyjaciołom zgromadzonym na czyimś podwórku całe skrzynki piwa; były to chwile szczęścia i świętowania, a je­śli przypadkowo pojawiło się koło nich dziecko, to uśmie­chali się szeroko, a któryś z nich sadzał je sobie na kolanach

albo brał na barana. Colum Donaghy szczerzył zęby, wysu­wał poziomo swoją muskularną prawą rękę, składał palce w pięść i zachęcał dziecko, żeby się pobujało jak na huśtaw­ce, taki był silny. Nikt nie miał do niego startu. Jeśli było się nieco starszym dzieckiem, a do tego dziewczynką, choćby tylko odrobinę ładniejszą, prawił ci komplementy, a ty się rumieniłaś, tatko się uśmiechał i czułaś wtedy, a po czter­dziestu latach wspominałaś, że oto nagle buzia promienieje ci radością, było to jak uderzenie krwi. A tatko, Patrick, no, on wprost musiał przytaknąć, tak, niczegowata z niej dziew­czynka, a Colum Donaghy wpatrywał się w ciebie bardzo intensywnie, mrugając powiekami, i mówił Ta panieneczka ma urodę po mamie, nie po tacie, co nie? Wszyscy obecni mężczyźni zaśmiewali się wtedy, a tatko najgłośniej.

Po śmierci Columa Donaghy’ego wszystkie nekrologi w gazetach kończyły się zdaniem: Pozostawił... Jakie te słowa wydawały mi się osobliwe! Pozostawił. Oczywiście wymieniano tylko członków najbliższej rodziny.

Nie wspominano przyjaciół, którzy go uwielbiali Na przykład mojego ojca, Patricka Hasslera.

Gdy zwłoki Columa odnaleziono w odległości dwuna­stu. mil od Yewville opodal wiejskiej drogi sąsiadującej z ziemią należącą do jego krewnych, policja z Yewvil- le wypytywała wszystkich jego przyjaciół mężczyzn, no i mój ojciec musiał im powiedzieć, że broń, z której Colum się zastrzelił, należała do niego od czasu wojny koreańskiej. Był to nigdzie niezarejestrowany rewolwer Smith and Wesson kalibru .32, niczym się niewyróżniają- cy, a rozmazane odciski palców na jego chwycie należały bezsprzecznie do denata. Colum wygrał go w pokera, po­wiedział ojciec. Nikt z rodziny Columa nie przyznał się do tego, że wiedział, iż ma on ten rewolwer gdzieś schowany, a już na pewno nie miała o tym pojęcia jego żona. Moje-

go ojca aż skręcało ze złości, że musiał powiedzieć o tym policji. Uważał, że to tak samo, jakby kopał powalonego na ziemię, bezbronnego Columa. Oburzało go to, że musi opowiadać obcym o Columie Donaghym.

Bo był przekonany, że każdy człowiek ma prawo do prywatności. Po śmierci też, tak samo jak za życia.

5.

Patrick Hassler był wyższy od Columa Donaghy’ego

0 trzy centymetry, miał grubsze kości, szerokie zwaliste barki, umięśniony, nieco pękaty tors, do tego długie mu­skularne ramiona, wielkie dłonie, ważył dobrze ponad sto kilogramów; gdyby stanęli obok siebie, ktoś mógłby po­myśleć, że to on walczy w ciężkiej, a nie Colum, który był od niego szczuplejszy i lecz pomyliliby się. Wielkość nie ma bowiem nic wspólnego z umiejętnościami w ringu. Człowiek albo się rodzi z instynktem boksera, albo nie. Gdy mieli po dwadzieścia lat, Colum sparringował z mo­im ojcem kilkakrotnie w sali gimnastycznej w Yewvil- le, gdzie także trenował; obaj w bokserskich T-shirtach, kaskach ochronnych, na rękach mieli dwunastouncjowe rękawice - ktoś (moja matka?) sfotografował ich wtedy. Ojciec zachwycał się szybkością Columa, wprost nie spo­sób go było trafić! Colum prosił, żeby ojciec uderzał z ca­łej siły, słowo daję, no i ojciec próbował, bijąc niezdarnie

1 zbyt szeroko, a jego ciosy, nawet gdy dochodziły do celu, i tak były częściowo chybione, bo Colum albo przyjmo­wał je na rękawice, albo na łokcie i dlatego przypominały niezdarne pacnięcia dziecka, tak że nie mijało nawet pięć minut, gdy mój ojciec, który uważał, że jest w przyzwoitej formie, purpurowiał na twarzy, zaczynał ciężko dyszeć,

a oczy miał pełne krzywdy, gniewu i zawodu. Z Columa nie był żaden Willie Pep10, nie miał tej elegancji i gracji ru­chów, a jednak wystarczyło mu przesunąć się tylko o kilka centymetrów, żeby pozornie bez żadnego wysiłku ciosy zadawane przez ojca trafiały w powietrze; unikał, odchy­lając się wtedy do tyłu i w bok, uderzeń zadawanych na głowę, a wszyscy obecni w sali obstępowali ring i złośli­wie dopingowali ojca: - Idź na niego, Hassler! Lutuj tego ajrysza sukinsyna! - A Colum śmiał się i robił uniki połą­czone z gwałtownymi skrętami ciała, jednocześnie zasy­pując Patricka lewymi prostymi tak łagodnie, jakby były to przyjacielskie klepnięcia (tak przynajmniej twierdził po walce), po których jednak mięsiste boki paliły potężniej­szego przeciwnika żywym ogniem, a ból w żebrach nie ustępował przez wiele dni. - Cholera jasna, Donaghy, stój spokojnie i walcz! - sapał ojciec, a Colum tylko się śmiał.

- Naprawdę tego chcesz, Hassler? Wątpię, wątpię.

fotki z tych sparringów leżały pod szkłem stolika w na­szym salonie. Całymi latami. Zostały stamtąd usunięte na początku lat pięćdziesiątych. Toteż ci z naszych gości, któ­rzy nie znali Columa Donaghy’ego pytali, co to za facio, który boksuje się z Patrickiem; otrzymywali wtedy krótką odpowiedź, że to jego dawny przyjaciel, ten, który walczył kiedyś z Rolandem LaStarzą w Buffalo. Jeśli był przy tym obecny mój ojciec, nie padało już ani słowo więcej.

Po śmierci Columa matka zastanawiała się, czy powinna wyjąć te zdjęcia, bo przecież przywołują na pamięć bolesne wspomnienia, ojciec z przyjacielem pozują na ringu objęci ramionami i śmieją się jak dzieci. Bała się jednak zapytać

o to ojca wprost. Bo też nawet wspominanie Columa było ryzykowne. Poza tym, kto wie, któregoś dnia ojciec mógł­by zauważyć, że zdjęcia zniknęły spod szkła, był z usposo­bienia cholerykiem, a do tego, gdy przestał nałogowo pić,

był stale podenerwowany, niczym zaniepokojony koń, tak że zdjęcia pozostawały w salonie przez wiele lat.

Mieliśmy znacznie więcej zdjęć z Columem Donaghym w naszym rodzinnym albumie.

6.

Wyobraźcie sobie, że gdzieś na Ziemi jest takie miejsce. Gdzie wiedzą zawczasu, kiedy umrą. Znają dokładną go­dziną, minutą, lnie tylko to — wiedzą również, kiedy umrze Ziemia. Kiedy runie wszechświat. Czym tacy ludzie różni­liby się od nas?

Powiem wam: mieliby inną miarą czasu.

Na przykład nie liczyliby go od przeszłości w przyszłość. Nie byłoby czegoś takiego jak pierwszy wiek, drugi wiek, dwudziesty wiek - i tak dalej. Natomiast liczyliby od tylu. Mówiliby, jaką mamy datę, aha, datą X (X lat do końca). Ktoś mógłby powiedzieć tak: mam X lat (X lat dzielących go od śmierci).

Lecz jak by ci ludzie żyli, jaka byłaby ich cywilizacja? Myślę, że byliby dla siebie dobrzy. Byliby życzliwsi, po­rządni wobec siebie. Nie tak jak my! Ale też lubiliby się śmiać. Bawić się, świętować. No bo co, nie musieliby mar­twić się o przyszłość. Znaliby ją poczynając od dnia swo­ich urodzin, byliby całkowicie z nią pogodzeni.

7.

Colum Donaghy już taki był, że gadał dziwne rzeczy. Zmieniało mu się wtedy spojrzenie, ten jego charaktery­styczny błysk w oku. Po zorganizowanej poza naszym

miasteczkiem walce, którą zdołał wygrać, choć ledwo led­wo, zainkasował wtedy kilka mocnych uderzeń na głowę i na korpus. Do tego wielki obrzęk na podbródku, świeża blizna na łuku brwiowym. On sam, żartował, jest takim cholernym krwawcem, że zaczął krwawić już podczas wa­żenia. Może uważał to za śmieszne? Lecz twarz białego, jeśli trafiło w nią zbyt wiele ciosów, może się sfatygować. No a o tym, co się wtedy dzieje z naczyniami w mózgu, boisz się nawet myśleć. Są walki, w których nawet jeśli zwyciężasz, to przegrywasz, lubił powtarzać Colum, wzru­szając przy tym ramionami.

Lecz o tym większość wolała nie wiedzieć. Raczej nikt spośród wielbicieli Columa „Dzieciaka” Donaghy’ego w Yewville czy w Buffalo. A już na pewno ani jego trener, ani menadżer. O takich rzeczach w ogóle się nie wspomi­nało. Podobnie jak o tym, że wstąpił do marynarki i został później wysłany do Korei, gdzie łatwo można było zginąć, po prostu milcząco akceptowało się taką ewentualność.

Małolat, który dopiero zaczyna boksować, walczący w wieku czternastu, piętnastu lat o Złote Rękawice, tak jak Colum, nie ma o tym pojęcia. Młody chłopak, który wkracza w zawodowstwo, nie chce o tym wiedzieć. A gdy już o tym wie, a wcześniej został być może legendarnym czempionem, takim jak Joe Louis11 czy Henry Armstrong12, jest już zbyt późno na tę wiedzę.

Nawet gdy zwyciężasz, przegrywasz

Zwyciężasz, ale przegrywasz

A ustawiane walki, jedna z charakterystycznych cech boksu w latach pięćdziesiątych, czego nikt nie chciał po­twierdzić? Przekupieni sędziowie ringowi i punktowi? Bokser chce zwyciężać, stawką jest jego życie i kariera. Columowi, ilekroć wchodził na ring, rozszerzały się noz-

drza, walczył przecież o życie, są jednak bokserzy, w któ­rych zmarniała ze szczętem wszelka wola zwycięstwa zostali złamani psychicznie, ich oczy mają martwy wyraz, oni wiedzą, że zapłacono im za to, żeby walczyli i żeby przegrywali, wynajęto ich w charakterze „przeciwników”, aby na ich tle mógł zabłysnąć w całej pełni utalentowany iywal; często jest to jakiś młody kogucik zmierzający na szczyt. Wkrótce przestaną dostawać jakiekolwiek większe pieniądze, o czym dobrze wiedzą. Toteż zatrudniają się do takiej roboty, a potem tylko markują walkę przez cztery, góra pięć rund, i nagle trą dupą o liny, a oszalały tłum do­maga się krwi, zostają powaleni, nadludzkim wysiłkiem wstają, wydają się zamroczeni, lecz nie opuszczają gardy, więc sędzia nie przerywa walki, a ów młodzik zasypuje ich gradem mocnych, pokazowych uderzeń, aż wreszcie lądu- jąna deskach po raz drugi, lecz tym razem zostają wylicze­ni. I wcale nie jest tak, że stary bokser został przekupiony, czy też, że walka została ustawiona, nie, to nie to. Jednak rozstrzygnięcie znane jest z góry. Tak jakby ktoś napisał wcześniej scenariusz, a bokserzy grali przypisane im role.

W każdym razie w latach pięćdziesiątych. Dawno temu.

Jeśli po przekroczeniu pewnego wieku próbowałeś się stawiać, jeśli byłeś bokserem średniej klasy bez szans na wejście do grupy dziesięciu najlepszych w danej kategorii wagowej, a twoje nazwisko przestało przyciągać już wi­dzów, no to miałeś problemy. Zaczynano mówić o tobie, że jesteś skreślony, że spadasz w dół. No a jeśli upierałeś się przy swoim, żegnałeś się karierą, czyli wylatywałeś z interesu na zbitą mordą. Jeśli do tego kłapałeś pyskiem, a doniesiono o tym komu trzeba, stawałeś się trupem.

Tak więc Colum wszystkich zaskakiwał. W wywiadzie dla „Buffalo Evening News”, jakiego udzielił po zwycię-

stwie w dużym (na lokalną skalę) i dochodowym spotkaniu

- miał wtedy około dwudziestki - gdy reporter zagadnął go o oblicze kryminalne boksu, powiedział, że natychmiast rozwiązałby kontrakt ze swoim menadżerem, gdyby bodaj tylko usłyszał, że rozmawia on z „tamtymi sk...synami” (właśnie wtedy bokserzy o takich nazwiskach jak Grazia- no13, Zale14 i Robinson15 wzywani byli przed oblicze New York State Athletic Commission16, badającej afery zwią­zane z ustawianiem walk za pieniądze. Kilka lat później, kiedy już jako znana osoba udzielił wywiadu „Yewville Post” przed największym pojedynkiem zorganizowanym w Buffalo Armory od czasu, gdy w 1951 roku walczył tam starzejący się Louis, Colum obiecał kibicom „dokładnie to, na co zasługują”. Czyli konkretnie - co?

Swoim przyjaciołom mówił jeszcze dziwniejsze, jesz­cze bardziej zagadkowe rzeczy, nijak nie można było zro­zumieć, o co mu właściwie chodzi. Przypominając, że jest ajryszem, dodał, iż wie, że nie można ufać nikomu, kto stoi za plecami. Zapowiedział, że w dniu, kiedy nachapie się w końcu wymarzonej fury pieniędzy, przekaże trochę gro­sza IRA w Belfaście - „po to, żeby te biedne skurczysyny mogły otrzymać trochę sprawiedliwości”. Powiedział też, że w ringu nie boi się nikogo, białasa, czarnucha, mek- sa, lecz poza ringiem boi się każdego. Ojciec i inni nigdy nie wiedzieli, czy powinni się śmiać, czy Colum mówi to wszystko zupełnie serio.

Tak samo było, gdy po kilku piwach Colum wskaki­wał na jednego ze swoich koników, a był nim czas. Ta­kie szczególne miejsce na Ziemi, gdzie wiedzą zawczasu, kiedy umrą. Mówił tak żarliwie, z takim zapałem. A jego przyjaciele usilnie starali się go zrozumieć. Ojciec ma­wiał, że przypominało to łamigłówkę w gazecie, Einsteina i fizykę atomową i wysłanie ludzi na Księżyc. Niby na

początku można się w tym z grubsza rozeznać, ale potem okazuje się, że niczego za cholerę nie łapiesz. I człowiek nie może powtórzyć z tego ani słowa. Taki też był Colum, gadał coraz szybciej, każdy miał wrażenie, że go rozu­mie, co przypominało dorównanie mu w ringu. Można było być szybkim jak diabeł, a Colum i tak był szybszy

- Rozumiecie? Tam, gdybyście zapytali, ile ktoś ma lat, usłyszelibyście „Mam X lat”. Tak jak ja, Colum Donaghy, ja też mógłbym odpowiedzieć, że mam pięć lat. Co ozna­czałoby „pięć lat do śmierci”. Zamiast podawać liczbę lat, które upłynęły od dnia moich narodzin, mówiłbym, ile lat pozostało mi do końca, do chwili, gdy umrę, chwytacie? ,¿Pięć” oznaczałoby, że pozostało mi pięć lat życia.

Jego kumple potrząsali głowami, co to za logika? Jeśli to w ogóle jakaś logika.

Mike Kowicki wykrzywiał gębę. - E? Co ty, do diabła ciężkiego, wygadujesz? Nic nie kapuję.

Otto Lanza, uważany powszechnie za najbardziej z nich wykształconego, bo skończył liceum i miał sklep tytonio­wy, gdzie sprzedawał też gazetki i kieszonkowe wydania książek, kręcił głową z dezaprobatą. - To jakieś chore, nie? Myśleć tak, to chore.

- Jest właśnie odwrotnie! - wykrzykiwał Colum - to na­zywa się hi-po-te-za. - Wymawiał to słowo, które w barze Checkerboard Tavern słyszano na pewno po raz pierwszy, starannie i z naciskiem.

- No więc, o co tu właściwie chodzi, Colum? - pytał ojciec. - Gadaj, słuchamy.

Colum zaczął wyjaśniać, w stylu dziecka, które dopiero co dokonało jakiegoś odkrycia.

- Widzicie, chodzi o to, że gdybyśmy z góry wiedzieli, co nastąpi, jak to czy tamto się skończy, inaczej byśmy doświadczali czas. Odliczalibyśmy go od końca, jasne?

To tak jakby bokser znał zawczasu rozstrzygnięcie walki, wiedziałby wtedy, jakie przyjąć tempo, z jakim nastawie­niem wchodzić na ring. Kapujecie?

- Czekaj no, czekaj - odezwał się ojciec - przecież jak będzie znał rozstrzygnięcie, to po cholerę ma się w ogóle starać? No. bo jak ma wygrać, to i tak wygra, żeby nie wiem co. Po co ma w ogóle coś robić? Albo w ogóle wchodzić na ring?

Obecni roześmieli się.

- Żeby odebrać potem premię za walkę - zauważył roz­sądnie Otto Lanza.

Jednak poirytowany Colum kręcił głową. Lekko się zarumienił. Być może było to coś, czego nie wziął pod uwagę, albo też argumenty ojca miały tylko odległy zwią­zek z tym, o co naprawdę mu chodziło; dlatego też mó­wił z takim zaangażowaniem. - Ale spokojnie, gdybyśmy to wszystko wiedzieli zawczasu, postępowalibyśmy le­piej. Weźcie moją ostatnią walkę. Znokautowałem faceta w ósmej rundzie, ale na początku walczyłem byle jak. Co i rusz traciłem rytm, a przecież mógłbym wtedy bardziej się przyłożyć, lepiej bym wypadł. Kapujecie? Mógłbym wygrać w dobrym stylu.

- Ale wygrałeś przez nokaut, no więc o co chodzi? Nie płacą ci więcej za styl.

Colum po zastanowieniu przyznał mu rację. Ojciec opo­wiadał później, że, do kurwy nędzy, Colum jednak miał rację, płacą ci więcej, jeśli boksujesz stylowo, poznają się wówczas na tobie i dostajesz dużo większą forsę. Bo masz wtedy za przeciwników najlepszych pretendentów i zara­biasz więcej. Wchodziły tu jednak w rachubę jakieś sub­telności czy niuanse, których Colum nie chciał rozważać. Choćby różnica pomiędzy „Dzieciakiem” Donaghym a na przykład LaStarzą, Marciano czy Walcottem17.

¿śsjgąga

- Ale spokojnie - kontynuował - gdybyśmy wiedzielli nie działalibyśmy na ślepo. Żadnych zmyłek. Gdybyście ■ wiedzieli, że poślubicie swoje żony od chwili, gdyście się z nimi poznali, bylibyście dla nich bez dwóch zdań lepsi. Mam rację? Gdybyście wiedzieli od początku, jak bardzo będziecie wariować na punkcie waszych dzieciaków, gdy się urodzą, to, do cholery, nie trzęślibyście portkami, że może przypadkiem je zmachacie. O, o to mi chodzi.

Rozejrzał się po twarzach kumpli, patrząc tym swoim osobliwym krzywym spojrzeniem, jak gdyby oczekując, że któryś mu zaprzeczy. Lecz oni, jakoś tak po swojemu, przy­znawali mu rację, a w każdym razie nie chciało im się z nim spierać. Bo i po co, do diabła? Niech Donaghy gada sobie, co chce. Uwielbiali tego „Dzieciaka”, gdy wpadał w swój trans i plótł te różne dziwactwa, bo przy takich okazjach stawiał im co chwila piwo, ciskając dziesięciodolarowe banknoty na ladę, zupełnie jakby miał ich pełne kieszenie, bez dna. *

- A na przykład umieranie jest do dupy, bo umiera się tylko raz - dodał jeszcze Colum. - Jakby miało się ten drugi raz, rozumiecie, o co chodzi? to wtedy człowiek od­chodziłby z klasą.

8.

Ten facet, co walczył z Rolandem LaStarzą w Buffalo w latach pięćdziesiątych. Co się z nim stało?

Bokser, który ma zostać czempionem, jest na fali już od pierwszej walki. Będzie zwyciężać, zwyciężać, zwyciężać. Będzie zwyciężać w pojedynkach amatorskich, potem w swo­ich pierwszych walkach jako zawodowiec. Od uszczerb­ku na ciele i od nieszczęśliwych wypadków jest chroniony przez otaczającą go świetlistą poświatę - w podobny sposób

bogini Atena chroniła swoich wojowników podczas wojny trojańskiej. Nie zostaje poważnie trafiony, zatraci poczucie tego, że jak inni jest śmiertelny. Nie będzie stawać do wal­ki z zawodnikami, którzy mogliby go zbyt szybko pokonać. Jego kariera to droga do góry, wzwyż, wzwyż. Dla niego jest to jak przeznaczenie. Jest zupełnie nieświadom tego, że za wszystkim stoją ludzie. Pieniądze wędrują z rąk do rąk, ale to przecież nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Czyżby?

Tacy bokserzy idą w górę niepokonani. Wygrywąjąprzez widowiskowe nokauty, a przynajmniej na punkty. Zwycię­żają stale i systematycznie. Przyszłym czempionem jest ten, który zwycięża. Jeśli dwóch przyszłych czempionów boksuje jednocześnie w tej samej kategorii, ich przebiegli menadżerowie nie dopuszczą do tego, by spotkali się na ringu zbyt szybko. Bo mają w perspektywie wielką forsę.

Ale są też inni, którzy nie będą czempionami.

Zwyciężają, owszem, ale i przegrywają. Mają ciąg zwy­cięstw, lecz nagle doznają porażki. Znów przegrywają, a potem wygrywają. Ich kariery można by nazwać zmien­nymi, raz na wozie, raz pod wozem. Na ringu zachowują się w sposób przewidywalny, ponieważ ich umiejętności są ograniczone, przypominają niepełną talię kart. Ale po­trafią też zachować się w sposób nieprzewidywalny rów­nież za przyczyną swoich ograniczonych umiejętności, zupełnie jak niepełna talia kart. Czasem jednak i w takiej talii znajdzie się dżoker.

Był nim Colum „Dzieciak” Donaghy.

Zaczął boksować jako piętnastolatek, w roku 1943. Ostatnią walkę stoczył we wrześniu 1958 roku.

Nigdy nie należał do czołowej dziesiątki w swojej kate­gorii wagowej. Gdy służył w marynarce, został mistrzem w wadze półśredniej i pomimo ostrej konkurencji wydawał się dobry. A boksując w takich miejscach jak stare Buffalo

Armory, mając za przeciwników bokserów sobie podob­nych, walczących widowiskowo i agresywnie, zupełnie niedbających lub tylko niewiele dbających o obronę, był nawet bardzo dobry, tłumy kochały Columa „Dzieciaka” Donaghy’ego. Uśmiechając się do nich promiennie, gdy stał pokiyty potem przypominającym tanie połyskliwe świecidełka, z jednym okiem podpuchniętym, kiedy z no­sa ciekła mu strumyczkiem krew, a sędzia unosił w górę jego ramię w rękawicy wśród ogłuszającego ryku, wiwa­towania, wrzasków - o tak, „Dzieciak” kochał to.

Ależ to były odlotowe czasy, Chryste Panie! Błogosła­wiłbym wtedy każdemu. Jakbym był księdzem albo kimś takim, a Bóg dał mi moc, żeby błogosławić. Serce mi rosło tak, że myślałem, iż zaraz pęknie.

Wiecie, o co mi chodzi? Albo może macie mnie za jakie­goś palanta czy kogoś w tym rodzaju?

Czułem coś takiego - że muszę przez to wszystko przejść, to znaczy uderzać i zaliczać ciosy, uszkodzić faceta, samemu oberwać, nim będę mógł błogosławić tych ludzi, no nie? Nim doznam, nieważne, co to jest, gdy doznam tego. szczęścia.

Ale na drugi dzień nie ma po tym śladu. Na drugi dzień czuję się jakbym był ulepiony z gówna, nie mam siły, żeby wstać z łóżka, mam tak opuchnięte ślepia, że nie mogę ich otworzyć, sikam krwią i wiem, że najlepiej by było odłożyć na bok tę pierdoloną słuchawkę telefonu, bo, kurwa prze- jebana mać, chcę mieć w domu absolutną ciszę i spokój.

1

- Biedactwo. Nic a nic jej nie zazdroszczę.

Tak kobiety z Yewville mówiły o Carlotcie, żonie Co­luma Donaghy’ego. Była brunetką z Niagara Falls, wier­

ną kopią Susan Hayward18. W Yewville nie miała żadnej rodziny i tylko kilka przyjaciółek. Wyglądała efektownie, siedząc przy ringu i gdy pozowała do zdjęć prasowych, stojąc obok męża; kiedy indziej jednak wyglądała, po­wiedzielibyście, jak zwykła kobieta podczas zakupów w Loblaw’s, popychając spacerówkę z dzieciakiem, albo trzymając kurczowo swojego brzdąca za łapkę, żeby nie wybiegł na jezdnię. ■ ■■ ■:

- Gdy ją tu do nas przywiózł, wyglądała tak młodo.

Ilekroć Colum nie trenował, wtedy pił, to prawda. Schodząc z ringu, bez względu na to, czy zwyciężył, czy przegrał, zaczynał pić, i to zdrowo. Bo wtedy wchodził w zwykłe życie, w życie zwykłych przeciętnych ludzi od­walających swoją codzienną harówkę w garażach, skład­nicach drzewnych, jako kierowcy ciężarówek; wykonują­cych polecenia innych, próbujących zarobić parę groszy, co w sumie wyglądało tak, jakby ktoś zlizywał wilgoć z czegoś ogromnego i nienazwanego, jakby przyciskał do tego czegoś chciwe, ssące usta, wstrząsany obrzydzeniem tym, co robi, co musi robić, jeśli chce przetrwać. Wtedy miałem wrażenie, że docieram do sedna rzeczy. Do tkwią­cej tam tajemnicy. Ale nie było tam żadnej tajemnicy. Tylko wysiłki, żeby przetrwać. Wiedziano, że Colum i Carlotta pobrali się zaledwie kilka tygodni po tym jak się poznali, że jedno szalało na punkcie drugiego, ale też często się żarli, często zdarzały się pomiędzy nimi nieporozumie­nia. Każde z nich przywykło już wcześniej do tego, że jest obiektem podziwu płci przeciwnej. Wiedziano, że Colum bardzo kocha swoją żonę i dzieci. Nawet jeśli czasem coś go wyprowadzało z równowagi, nawet jeśli bały się go, bardzo kochał ją i dzieciaki.

A jednak niekiedy z niewiadomych przyczyn Colum wy­nosił się z Yewville do Buffalo. Miał tam wielu przyjaciół,

mężczyzn i kobiet. Zdarzało się też niekiedy, że po prostu wyprowadzał się, żeby zamieszkać kilkanaście ulic dalej. Przyjaciele chętnie udzielali mu gościny i zawsze znala­zło się u nich jakieś miejsce dla Columa Donaghy’ego. Rzadko płacił komorne. Mieszkał w umeblowanych po­kojach na peryferiach Yewville opodal stacji rozrządowej; niedaleko znajdowały się również irlandzkie baiy, gdzie on, Colum „Dzieciak”, był bardzo popularny, ściany tych knajp były ozdobione zdjęciami i afiszami z jego walk. Przez kilka tygodni, albo i krócej, tylko przez kilka dni, mieszkał sam, potem Carlotta prosiła go, żeby wrócił, on zaś obiecywał, że teraz wszystko się zmieni, powtarzał, że kocha ją i dzieci, przysięgał, że gotów byłby oddać za nie życie - i mówił serio. Colum Donaghy był facetem, który ilekroć coś mówił serio, miało się pewność, że mówi serio.

Czasem jednak to Carlotta opuszczała Yewville wraz dziećmi; zatrzymywała się wtedy u ich dziadków w Nia- gara Falls. W takich razach to Colum po nią jeździł.

- Może się to dla niej źle skończyć. On i ten jego cha­rakterek. I to, że pije.

- Która kobieta by z nim wytrzymała? Takim Irlandczy­kom nie można za grosz ufać.

W życiu Columa zawsze były jakieś kobiety, toteż oczywiście były rozmaite nieporozumienia. Były proble­my, kryzysy. Grożono mu i niekiedy próbowano wobec niego przemocy. Jakieś przepychanki na parkingach przed knajpami, rozsierdzeni mężowie i narzeczeni zaczepiają­cy Columa, więc on sam nie miał wyboru, tylko musiał się „bronić” i kiedyś złamał sobie kości dłoni na szczęce oponenta, dlatego też właściwą walkę musiano odłożyć na później. Innym razem rzecz działa się w domu jakiejś ko­biety w Albany, wezwano wtedy policję, żeby przerwała

walkę, której uczestnikami byli Colum oraz kilku facetów.

I Co ja na to poradzę? Takie rzeczy się zdarzają. - Bok­ser jest siłą rzeczy atrakcyjny zarówno dla mężczyzn, jak

i dla kobiet, wszyscy oni chcą, żeby ich kochał albo żeby ich uderzał i kaleczył, być może jest to nawet niewielka różnica, oni wiedzą tylko jedno - że czegoś by od niego bardzo chcieli.

Jeśli akurat nie trenował, a także podczas odjazdów, jakich doświadczał po walce, nieważne, czy zwycięskiej, czy przegranej, Colum był niespokojny i podminowany jak dzikie zwierzę trzymane w niewoli, przebierał wtedy mia­rę w jedzeniu i piciu, tak że aż wymiotował, i był w stanie spać zaledwie godzinę, najwyżej dwie; włóczył się wtedy po pogrążonych w nocnym mroku ulicach Yewville albo wsiadał w samochód i jeździł po mieście bez celu; świt wyrywał go z transu, nie wiedział wtedy, gdzie jest, cza­sem budził się na drodze, wiele mil za miastem, bo wcześ­niej morzył go sen.

Najlepiej czuł się popijając z przyjaciółmi podczas oglądania w telewizji w miejscowym barze relacji z piąt­kowych bokserskich walk wieczornych. Przy takich oka­zjach, no wprost dostawał orgazmu, tak był tym najarany, tym boksem, tym swoim uzależnieniem. Bo on wiedział, że boks trzyma go w garści, że nie może żyć bez tych wzlotów, bez tego blasku życia, tego wszystkiego, co mógł mu dać tylko boks. Pożądał nawet tego pragnienia, które w nim narastało, gdy oglądał na ekranie walki trans­mitowane z legendarnego Madison Square Garden, tego pępka świata zawodowego boksu, gdzie on sam czekałby aż spiker wypowie jego nazwisko, a w chwilę potem on wyjdzie na środek ringu; wyczekiwał na tę chwilę z takim utęsknieniem, że wpatrując się w telewizyjny ekran już ją przeżywał, delektował się nią. Colum Donaghy czekał

na swój dzień, na swoją szansę, na wielką forsę. Choć, Bogiem a prawdą, pieniądze miały z tym niewiele wspól­nego, były tylko publicznym dowodem łaski. Kupiłby sobie wykonywanego na specjalne zamówienia kanarko­wego buicka kabriolet. Nowy dom w lepszej dzielnicy mia­sta. Coś dla rodziców, którzy zasługują przecież na coś lepszego niż to, co dotychczas otrzymali od życia. Może tydzień w Miami Beach? Ale Columowi „Dzieciakowi” Donaghy’emu nie ubywało lat. Niektóre małolaty w sali treningowej przypatrywały mu się uważnie. Może robi się wolniejszy. Czeka przecież pięć lat, osiem, dziesięć. Jego menadżer Gus Smith pochodził stąd, z Buffalo, był po sześćdziesiątce, palił cygara, miał perkaty, bulwiasty nochal, dobre serce i w ogóle był przyzwoitym facetem, lecz drugiego sortu, bez znajomości, wobec którego nikt w bokserskim biznesie nie miał żadnych zobowiązań, prawda była taka, że osiągnięcia Columa nie były aż tak imponujące, nie przystępował do walk, w których zwy­cięstwo miałby na pewno w kieszeni, odrzucał szanse, bo akurat był zaabsorbowany czymś innym, na przykład kobietami, albo miał właśnie kłopoty z Carlottą czy był komuś winien forsę lub ktoś był mu ją winien; słowem, zbyt wiele spraw odciągało go od boksu, stał się jednym z tych szalonych ąjryszów zabijaków, których tłum okla­skuje, nawet gdy przegrywają, toteż porażki stawały się w jego przypadku pozornymi zwycięstwami. Wydawało się, że złote monety wyciekają mu jak woda spomiędzy palców, tak, tak było. Owszem, rozkosznie było patrzeć na to, ale Colum wtedy nawet nie pomyślał, że pewnego ^ dnia złote krążki znikną.

Tak więc czekał, był głodny sławy, taki irlandzki dzie-

ciuch, czekający całe życie. Jeśli istnieje jakiś inny świat,

to, kurwa, ja tam także będę czekał.

Przed walką z LaStarzą w maju 1958 roku miał na swo­im koncie czterdzieści dziewięć zwycięstw, jedenaście po­rażek i jeden remis. LaStarza zwyciężył pięćdziesiąt osiem razy, pięć razy przegrał. Jednak dwukrotnie, w roku 1950

i 1953, pokonał go Rocky Marciano, który został potem jedynym bokserem wagi ciężkiej w historii tej dyscypliny, który wycofał się z ringu niepokonany, a stawką w tej jego drugiej walce z Marciano był tytuł mistrza w wadze cięż­kiej. A LaStarza walczył dzielnie z Marciano przez dziesięć rund, nim w jedenastej przegrał przez techniczny nokaut.

- Tamta walka?podniecał się Colum. - LaStarza miał wygraną prawie w kieszeni. Gdyby punktowali, on by zwyciężył. No więc widzicie, że można. „Rocky” nie jest niezwyciężony.

Owszem, LaStarza mógł prowadzić na punkty przez dzie­sięć rund, lecz tylko dlatego, a to „tylko dlatego” trzeba na­pisać wołami, że boksował ostrożnie, bo postanowił trzymać silniejszego Marciano na dystans, a to było tak, jakby ktoś próbował trzymać na dystans kołyszącą się kobrę posługu­jąc się drągiem. Jednak Marciano okazał się niepowstrzy­many, przez cały czas parł do przodu. Zawsze agresywny, trzymał stale równy rytm, był niezbyt szybki, ale zdecy­dowany, zawzięty; wiedział, co zrobić, jeśli pojawiała się sposobność. Walcząc z Marciano czy też z Louisem nawet najszybszy bokser mógł biegać ile chciał, a i tak nie zdołał uniknąć jego ciosów. Było to lylko kwestią czasu. - To tak jak w tym opowiadaniu czytanym w szkole - zauważył mój ojciec - kiedy facet znalazł się nad studnią i jednocześnie pod wahadłem, no i wszystko jest kwestią czasu.

Co do Columa, to wiedział o tym albo powinien był wiedzieć, jednak nie chciał tego przyznać. Podobnie jak

wielu bokserów był dziwakiem i na wiele spraw miał włas­ne, zdecydowanie odbiegające od powszechnie przyjętych poglądy, z czego był, właściwie nie bardzo wiadomo dla­czego, bardzo dumny, ale których ani w ząb nie pojmowali inni. Gdy oglądał w telewizji walkę Marciano z LaStarzą- w barze, w towarzystwie ojca i gromady kumpli - siedział jak na szpilkach, kręcił się podekscytowany, podpowiadał głośno LaStarzy, zupełnie jakby znajdował się przy ringu.

- Idź na niego! Lutuj go! Wal teraz prostym!

Kiedy gong kończył rundę, strzelał z palców, krzycząc:

- LaStarza! - Czyli że LaStarza ją wygrał. Gdy w dziewią­tej rundzie Marciano upadł na deski, Colum zaprotesto­wał: sędzia powinien ogłosić zwycięstwo LaStarzy przez nokaut, a gdy w jedenastej rundzie LaStarza poleciał przez liny i poza ring, Colum wrzasnął, że tamten go popchnął, że było to nieczyste uderzenie. To prawda, Marciano ude­rzył kilkakrotnie poniżej pasa. Nie boksował finezyjnie, to fakt. Ale knock-down był czysty i wszyscy już wiedzieli, wiedział to i LaStarza, że on sam przegrał tę walkę. Gdyby wytrwał przez piętnaście rund, przyjmując potężne ciosy na korpus, na głowę, na ręce; ciosy, których siła praktycz­nie łamała kończyny, tak je haratając, że zaczynały przypo­minać rozbite tłuczkiem mięso, mógłby zostać inwalidą.

Lecz Colum, uparty jak osioł i chcący, żeby jego było zawsze na wierzchu, widział na ekranie zupełnie coś in­nego. Wszystko to działo się na kilka lat przedtem, nim jego menadżer mógł choćby tylko marzyć o kontrakcie na walkę z LaStarzą, jednak wydawało się, że Colum już przewidywał, że pewnego dnia stanie być może w rin­gu naprzeciw Rolanda LaStarzy, przejściowo zapomniał

o Marciano, podświadomie pragnął umocnić wizerunek LaStarzy, faceta, który był od lat poważnym pretendentem do mistrzostwa w wadze ciężkiej i który po tej wieczornej

walce odjechał do domu z niezłą forsą, a Colum Donaghy, oddalony o trzysta pięćdziesiąt mil w północnej części sta­nu Nowy Jork, jest głodny choćby części tej sławy i tego łupu, teraz nadeszła jego kolej, jego czas, och, oddałby wszystko za to, żeby stanąć na ringu Madison Square Gar­den, w jednej z tych walk transmitowanych przez telewi­zję w piątki wieczór na całe Stany Zjednoczone, i żeby wszyscy mieszkańcy Yewville i Buffalo obsiedli odbior­niki i dopingowali go.

- Widzicie? LaStarza był już bardzo blisko. To jest możliwe.

Ojciec opowiadał później, że gdy to usłyszał, tylko spoj­rzał na niego milcząc. Bo Colum wyobrażał sobie, że już jest lepszy od LaStarzy, że stanął z nim do walki i że teraz gotów jest skrzyżować rękawice z legendarnym Marcia­no. Oto, jak należało rozumieć słowa to jest możliwe.

11.

- Och, Colum! Weź przestań.

Pamiętam, że zdarzyło się to, kiedy wróciłam ze szko­ły do domu, chodziłam wtedy do szóstej klasy, a mama

i Colum Donaghy siedzieli w kuchni i prowadzili poważ­ną rozmowę. Popijali piwo (butelkowanego Molsonsa)

i rozmawiali szybko i cicho, Colum miał na sobie świeżo uprany biały T-shirt, szorty koloru khaki, pantofle gimna­styczne i siedział na laminowanym blacie kuchennego sto­lika; mama opierała się plecami o zlew, pamiętam też, że miała na sobie bawełnianą bluzkę w jaskrawy wzór truska­wek, z krótkimi rękawami, do tego rozkloszowaną spód­nicę i że jej szczupłe nogi były blade i nagie, i jeszcze, że włożyła sandały, bo był ciepły, późnomąjowy dzień. I że

jej jasnokasztanowe włosy, puszyste i poskręcane, okalały jej twarz tak, jakby świeżo je umyła. I że chichotała nie­pewnie i nerwowo, tak jak to ona potrafiła.

- Och, Colum! Weź przestań.

Zastanowiło mnie, o czym oni rozmawiali, przyśpieszo­ny oddech matki, jakoś tak przypominała mi małą dziew­czynkę. Wyglądała tak jak zwykle, gdy była czymś przeję­ta, wtedy na środku jej czoła tworzyły się dwie wyraziste zmarszczki, nawet jeśli twarz miała spokojną.

Wiedziałam, piąte przez dziesiąte, że mój tato i mama dwukrotnie się zaręczali, że coś tam było pomiędzy nimi, jakieś nieporozumienia, w tym mrocznym i nieprzenik­nionym czasie, zanim przyszłam na świat, czasie, który jednocześnie fascynował mnie i odstręczał, i że mama „kochała się” w Columie Donaghym, i że ta miłość trwała pół roku, a potem się skończyła, i moi rodzice znów byli razem i się zaręczyli, i szybko się pobrali. Oboje byli tacy młodzi, ledwo po dwudziestce. Wyjechali z Yewville, nie mówiąc nic nikomu, do Niagara Falls, gdzie udzielił im ślubu sędzia pokoju, czym zaskoczyli i rozgniewali swo­je rodziny. Wstydzić się było trzeba, a nie, żeby się tym chwalić. Żenić się z tą dziewczynąpo tym, kiedy rzuciła go dla Donaghy’ego. Wziąć ją po Donaghym.

Nie mam zielonego pojęcia, skąd to wszystko wiedzia­łam, bo przecież nikt mi nie powiedział wprost ani słowa. Nigdy nie pytałam o takie rzeczy żadnego z krewnych, tak jak nigdy nie zapytałabym swojego dumnego i drażliwego ojca, ile zarabia rocznie naprawiając samochody i sprzeda­jąc benzynę przy autostradzie. Nigdy nie zapytałam mamy

o sprawy osobiste, tak jak nigdy bym się jej nie zwierzyła ze swoich dziewczyńskich trosk i niepokojów.

Czy to ona odeszła od Donaghy ’ego, czy on ją zostawił?

To nie było pytanie. To było stwierdzenie faktu.

Mama miała na imię Luciłle, „Lucy”. Gdy byłam mała

i usłyszałam, jak ktoś je przeliterował, wydawało mi się, że tak samo brzmi słowo „lucky”. Ale gdy powiedziałam jej to, tylko roześmiała się smutno i pogłaskała mnie lekko po włosach.

- Ja? Szczęśliwa? O nie. Jestem Lucy i tyle19.

Jednak po chwili przytuliła mnie do siebie.

- Hej, jestem szczęśliwa. Jestem najszczęśliwszą babką na świecie, bo mam ciebie.

Byłam najstarsza z trojga dzieci Lucy i Patricka Hassle- rów i jedyną ich córką. Urodzoną nim upłynął rok od ich „wariackiego” ślubu. Jeśli w Yewville szeptano i plotko­wano o tym, kim jest mój prawdziwy ojciec, nigdy nicze­go nie słyszałam. A jeśli nawet coś tam do mnie doszło dzięki złośliwym kuzynkom, nie przyjmowałam tego do wiadomości. Nigdy tego nie zrobiłam i nigdy nie zrobię.

Dziś, gdy to wszystko wspominam, moja mama, Lucy, nie żyje już od dziewięciu lat, a ojciec, Patrick, od pięciu.

Więc tamtego majowego popołudnia wiało, jakby ktoś się powiesił! W powietrzu latały maleńkie skrzydlaki klo­nu, kilka zaplątało mi się we włosy. Najpierw biegłam, a potem pchnęłam siatkowe drzwi przeciw owadom i znala­złam się w kuchni, tam zobaczyłam Columa Donaghy’ego

i moją matkę jak siedzą i zapamiętale o czymś rozmawiają, a mama śmiała się, słyszałam jej nerwowy śmiech z nutą smutku, choć być może był to śmiech optymistyczny, któ­ry jednak ja i moi bracia rzadko słyszeliśmy, mama była umalowana, a przecież nieczęsto używała szminki, na mój widok szybko się wyprostowała, a mnie się zdawało, że jej oczy pełne są zaskoczenia, ze źrenicami nienaturalnie rozszerzonymi, że patrząc na mnie, na swoją córkę, wcale mnie nie widzi, nikogo, nic. Jak gdyby w tamtej chwili wcale mnie nie rozpoznawała.

Colum Donaghy odwrócił się do mnie z uśmiechem. Je­śli zaskoczył go mój widok, wpadłam przecież do kuchni jak bomba, zadyszana, nie okazał tego po sobie.

- Jak się masz, łaleńko?

Coś wymamrotałam w odpowiedzi. Byłam bardzo spe­szona.

Gadali do mnie o niczym, mama mówiła z przejęciem, modulowała słowa, brzmiały wyraźnie, lecz i fałszywie, zu­pełnie jak głos z telewizora, gdy chcą ci sprzedać coś, czego nie potrzebujesz. Przeszłam przez kuchnię, potem przez hol

i schodami na górę, a serce waliło mi jak młotem. Z niewiel­kiego owalnego lusterka zawieszonego na ścianie mojej sy­pialni, oprawionego specjalnie dla mnie przez ojca w drew­niane ramki, które pomalował na różowo, patrzyła na mnie wykrzywiona w okrutnym grymasie twarz jedenastolatki. -Nienawidzę was. Wszystkich.

Czułam, jak narasta we mnie uczucie czystej nienawiści, gorzkiej niczym żółć. Ale jednocześnie pragnęłam, żeby zawołali mnie na dół. Byłam przekonana, że nie mogę być taka piękna jak Carlotta, żona Columa, albo taka ładna jak moja mama Lucy; wiedziałam, tak dobitnie,, jakby nasz nauczyciel napisał to kredą na tablicy, że żaden mężczy­zna nie spojrzy na mnie tak, jak Colum patrzył na mamę, kiedy wpadłam do kuchni.

A jednak te słowa nadal brzmią echem w mojej pamięci. Rzucone tak lekko, tak odruchowo jak oddech.

- Jak się masz, laleńko ?

12.

Gdy bokser kończy trzydziestkę, zaczynają nawalać mu nogi, i to szybko. Jeśli jest ringowym zabijaką niedbającym

o siebie, boksującym pod publiczkę, walącym pięściami jak

cepami, pewnym tego, że kibice zawsze go będą uwielbiać za to, że daje z siebie wszystko, wtedy nastąpi to jeszcze szybciej. Taki zawodnik zachowa siłę ciosu do końca. Ale nogi mu się zużywają. Z oddechem też robi się kiepsko. W wieku trzydziestu pięciu lat jest się już starym człowie­kiem, a gdy stuknie czterdziestka, to wręcz staruchem.

Gdy Colum Donaghy stanął w Buffalo Armory do walki z Rolandem LaStarzą, miał trzydzieści lat. Ale LaStarza był od niego o rok starszy. Obaj byli bardzo długo mło­dzi. A jednak Marciano wycofał się z ringu niepokonany dwa lata wcześniej, w wieku trzydziestu trzech lat, będąc u szczytu sławy. Albo prawie. Tak więc nie zawsze jest tak, że bokserzy po trzydziestce są starzy. Że ich życie ulega przyśpieszeniu, tak jak krajobraz oglądany z okna pędzącego samochodu.

- To nie zależy od tego, czy się jest starym, czy młodym

- przekonywał Colum $ nie ma to nic wspólnego z metry­ką. Spójrzcie na Williego Pepa, na Archiego Moore’a20. Ataki Walcott, miał trzydzieści osiem lat, kiedy, kurwa jego mać, zdobył mistrzowski pas.

- Więc masz mnóstwo czasu, co, Donaghy? - rzucił oj­ciec. Obecni przy rozmowie roześmieli się.

- Tak. Jeśli to będzie szybko.

13.

Potem, późną zimą roku 1958, zakontraktowano wal­kę.

Ile wymagało to negocjacji, ile razy Gus Smith i me­nadżer Rolanda LaStarzy rozmawiali ze sobą przez tele­fon, jakie premie mieli otrzymać obaj rywale i jakie padły obietnice, których nie zapisano w kontrakcie, o tym tylko

niewielu wiedziało. A już na pewno żaden z przeciwni­ków. Jednak ostatecznie kontrakt podpisano i do mediów poszedł komunikat: pojedynek LaStarzy z Donaghytn przewidziano jako główną atrakcję sobotniego wieczoru bokserskiego, 20 maja 1958 roku w Buffalo Armory.

Najbardziej elektryzująca i sensacyjna wiadomość roku na lokalnym rynku sportowym! Colum Donaghy, popu­larny zawodnik walczący w wadze ciężkiej, który nigdy nie opuścił swojego rodzinnego miasteczka Yewville, miał skrzyżować rękawice ze znanym bokserem walczącym w tej samej kategorii wagowej, włoskim przystojniachą, który „prawie pokonał” Marciano w walce o mistrzostwo

i który był nadal wysoko cenionym bokserem oraz ulu­bieńcem stacji telewizyjnych. (A przynajmniej był nim przed rocznym okresem bezczynności i porażkami z nie­znanymi szerzej pięściarzami w takich miejscowościach jak Cleveland, Akron i Miami Beach). Ale numer, jak do niego doszło?

Gus Smith w wywiadzie dla lokalnej prasy odpowie­dział na to pytanie krótko i zwięźle: - Doszło.

Colum zadzwonił do ojca, żeby przekazać mu tę znako­mitą nowinę, nim wszyscy się dowiedzą.

- To fantastycznie, Colum. Moje gratulacje - powie­dział ojciec, próbując ukryć lęk w głosie.

- Kurwa, ale to niesamowite, nie?

- Tak, Colum, chyba tak.

- Idziemy wieczorem z Carlottą to uczcić. Do „Top Hat”. - „Top Hat” był znanym i szpanerskim nocnym klu­bem w Buffalo, gdzie w weekendy często bawili się osob­nicy uchodzący w mediach za „osobistości z kręgu sportu” wraz ze swoimi hałaśliwymi świtami.

- Chcesz pójść z nami, ty i Lucy? Ja stawiam.

- Świetnie. Pogadam z nią i oddzwonię.

- Hej — Colum połapał się, że coś nie gra i co jest? Coś nie tak, Hassler?

Ależ jasne, że tak.

- Myślisz, że co, że nie wygram z LaStarzą?

- Skądże.

-Ale powiedz, myślisz, że mogę go pokonać?

Ojciec zastanawiał się nad odpowiedzią chyba nieco zbyt długo.

W Do kurwy nędzy, wygram z nim! Potrafię wygrać z LaStarzą! - rzucił wściekle Colum.

- Masz rację. Jeśli ktoś może z nim wygrać, to na pew­no ty, Colum.

- Co to ma znaczyć? Kurwa, ten twój protekcjonalny ton!

- Oczywiście, że możesz z nim wygrać, pewnie że tak.

- Jakoś nie słyszę szczęścia w twoim głosie.

Ojciec wspominał potem, że nie mógł wykrztusić ani słowa. Niemal zapomniał języka w gębie. Na czoło wystą­pił mu pot, spocił się też pod pachami. Był jednak diablo zadowolony, że Colum nie mógł go widzieć, bo wściekłby się jak cholera.

- Colum, jasne że tak. Tylko że to takie zaskoczenie. To... to fantastyczna wiadomość, długo na nią czekaliśmy, ale... ale w sumie zaskoczenie. Nie mam racji?

- Możliwe, że dla ciebie - warknął Colum - ale nie dla mnie.

- Colum, ja po prostu zastanawiam się, czy...

- Oszczędź sobie wysiłku, dobra? Bo ja się nie zasta­nawiam.

Colum cisnął słuchawkę na widełki i na tym rozmowa się skończyła.

Jeśli chodzi o Patricka, to zastanawiał się nad tym, ca się dzieje i co się dalej stanie.

Bo ten kontrakt jakoś śmierdział. Świadczyło o tym choćby to, że Gus Smith, na co dzień rozmowny pan, mówił teraz wymijająco i ogródkami. No i to, że Co­lum w miarę upływu tygodni jakoś zbyt zaciekle zapowia­dał, że wygra ten pojedynek, i to nie tylko na punkty, ale przez nokaut; LaStarza zapamięta tę walkę do końca ży­cia, chełpił się, a nowojorscy kibice, ta zgraja sukinsynów, wreszcie zauważą jego, Columa.

- Przyszła moja kolej. Zawsze zasługiwałem na coś lep­szego.

Colum powiedział ojcu w zaufaniu, że zamierza olać wskazówki trenera, który w początkowych rundach kazał mu wytrwale boksować; nie, on pójdzie na tamtego jak burza, tak jak Dempsey21 na Willarda22 albo gdy zaatako­wał jak taranem Firpo23. Tak jak LaMotta24, jak Graziano.

- Menadżer LaStarzy patrzy na wyniki moich walk

i myśli, że ten Donaghy to dupek, trzęsigarda. No i dobra. Będzie na moją korzyść. Widzi, że, kurwa, spierdoliłem wtedy sprawę i zremisowałem w St. Catherines w Onta­rio! I to z kim, z kanadyjskim żabojadem! Dobra, ale jeśli tak, to dlaczego LaStarza tak wściekle trenuje? Wydaje mu się, że ten cały Donaghy to jakiś gnojek z zadupia. Sam czytałem w gazecie, że LaStarza nie jest w najlepszej formie po roku przerwy w boksowaniu. Człowiek dowia­duje się różnych rzeczy. Marciano prawie połamał sobie na nim ręce, nadwerężył mięśnie tak, że prawie nie mógł podnieść potem łap. A do tego facet ma długi. Jemu chodzi

o forsę. Ale dla mnie to będzie walka życia. Rozumiecie?

- powtarzał Colum, uśmiechając się krzywo. — Rozumie­cie? Ja nie mogą przegrać!

Ale skąd można było wiedzieć, o co właściwie mu cho­dziło? Czy nie mógł przegrać, bo był zbyt dobry, czy też dlatego, że przegranie tej walki było nie do pomyślenia?

A ta zremisowana przez niego walka w St. Catherines w Ontario?

Aż do pojedynku z LaStarząbyło to najgorsze zdarzenie w karierze Columa Donaghy’ego. Gdy miał dwadzieścia siedem lat, pracował w kamieniołomie w Yewville, żeby utrzymać swoją młodą żonę, harując jak katorżnik przez czterdzieści godzin tygodniowo, był więc diablo wdzięcz­ny Gusowi Smithowi za każdą zorganizowaną przezeń walkę, gdziekolwiek by to było; stawał w ringu naprzeciw facetów cięższych od niego o dziesięć, a nawet piętnaście kilogramów - za pięćset dolarów. Gdzie tam, nawet za czterysta. Ża trzysta pięćdziesiąt! Rzecz jasna ryzykował, boksując w jakiejś nieznanej mieścinie, gdzieś po prze­ciwnej stronie granicy, w Ontario, mając za przeciwnika faceta, o którym nic nie wiedział, znał tylko jego nazwi­sko, które mu się nawet spodobało: 0’Hagan. Można się było spodziewać, że na walkę kanadyjskiego żabojada żjankesem Donaghym wszystkie bilety zostaną sprzeda­ne, prawda? 11

Coś ponad tuzin przyjaciół Columa z Yewville, w tym także mój ojciec, zawsze ją wspominali pełni gniewu

i smutku, no bo, do diabła ciężkiego, Columowi odebrano pewne zwycięstwo. Spotkanie zakontraktowano na osiem rund i Colum zwyciężył co najmniej w sześciu, waląc jak w bęben w swojego tłustego trzydziestosześcioletniego przeciwnika, który w ostatniej rundzie zgubił ochraniacz, ale zdołał utrzymać się na nogach, toteż te miejscowe skurwysyny, sędziowie, nie mogli pozwolić, żeby ich lo­kalny pieszczoch „Irlandczyk” 0’Hagan, został pokona­ny, no i orzekli remis. Remis, kurwa, remis! Gdy sędzia punktowy odczytał werdykt, sędziowie ringowi szybko

dali nogę, ludzie zaczęli wiwatować, dały się słyszeć tylko nieliczne okrzyki protestu, lecz w końcu wiwaty zupełnie je zagłuszyły, a 0’Hagan, zawstydzony (ledwo widział, bo miał podbite oczy, a do tego złamany nos), pomachał swo­im kibicom, podczas gdy Colum Donaghy z posępną miną opuścił ring, oburzony niczym odrzucony książę-zalotnik z bajki, po czym oddalił się sztywnym krokiem. Repor­terzy sportowi wszystkich amerykańskich gazet zgodnie uznali ten werdykt za wstyd i hańbę. New York State Ath- letic Commission zamierzała wszcząć dochodzenie, lecz jej jurysdykcja nie rozciągała się na terytorium Kanady. Miejscowe gazety zrobiły z Columa bohatera, ujmując rzecz krótko: DONAGHY, WAGA CIĘŻKA, OSZUKA­NY PO KONTROWERSYJNYM WERDYKCIE W ON­TARIO. Udzielając wywiadów, Colum starał się za wszel­ką cenę grać dobrodusznego gościa i podejść do sprawy filozoficznie.

- No cóż, przynajmniej nie próbowali mnie załatwić, napychając rękawice 0’Hagana śrutem.

Występując przed kamerami telewizji WBW, śmiał się, pokazując krzywe, lekko żółtawe zęby oraz połyskującą bliznę nad okiem.

- No, ale czego możemy się spodziewać po kanadyj­skich żabojadach? Nie ma u nich takiej demokracji, jaka jest u nas.

15.

Tylko o nim myślałem. Stał pomiędzy mną a wszystkim, czego pragnąłem, żeby mieć wspaniałe życie.

Przez osiem tygodni treningu Colum unikał swoich starych przyjaciół. Z ojcem spotkał się tylko kilka razy,

kiedy ten wpadał do sali treningowej, i prawie nie widy­wał się z żoną i z dziećmi. Codziennie spędzał długie go­dziny ćwicząc w sali, która znajdowała się na peryferiach miasta, opodal stacji rozrządowej. Często sypiał i jadał u swojego trenera mieszkającego w pobliżu; ten trener, przypominający mnicha Irlandczyk o łagodnym głosie, był po siedemdziesiątce, choć wyglądał znacznie mło­dziej, był też starym kawalerem. Każdego ranka Colum wstawał o 4.30, a potem jak maszyna biegał po opusto­szałych drogach za miastem, sześć mil przed śniadaniem, a o 21.00 kładł się spać, był wyczerpany. Tylko w piątki siedział dłużej, oglądając w telewizji transmisje z walk. Jadał dziennie sześć posiłków i zaczął żyć niemal całko­wicie dla swojego ciała. Było to zresztą spokojne życie, które obsesyjnie podporządkował tylko jednemu. Życie zakonnika fanatyka. Skupił się wyłącznie na oczekującej go walce i na osobie przeciwnika, który przestał być dla niego po prostu człowiekiem, ograniczonym, wrażliwym na ciosy i starzejącym się, a przeistoczył się w postać ob­darzoną jakąś demoniczną mocą władzą, przewagą. Tak jak zakonnik rozmyśla w skupieniu o Bogu, Colum roz­myślał o Rolandzie LaStarzy. Okładając pięściami cięż­ki worek bokserski, zadawał ciosy raz! raz! raz! jakby w sennym transie. To on! Mam go przed sobą! Stoi pomiędzy mną a tym, czego pragnę.

Dawniej Colum nie lubił treningów. Co tam, nie lubił

- on ich cholernie nie znosił! No i, ma się rozumieć, oszu­kiwał. Nieraz wypijał w tajemnicy drinka, a nawet zapalał papierosa. Wieczorem wymykał się z kumplami gdzieś po cichu, do jakiejś knajpy. Noc z kobietą. Lecz tym razem nic z tych rzeczy. Dał sobie słowo honoru. Smak tego, co ma zmienić na lepsze moje życie, chcę poczuć w ustach jak smak krwi.

Codziennie odbywał się dramat zwany sparringietail Mężczyźni i młodzi chłopcy z Yewville przychodzili, żeby popatrzeć. Nie brakowało też kobiet i dziewcząt. Szalały za nim, w powietrzu wisiała atmosfera podniecenia i wycze­kiwania. Woń męskiego potu, błyszczące ciała; w tle, ni­czym lekko rozmazany kadr filmowy, widniały rozmiesz­czone gęsto na ścianach starej sali afisze z niegdysiejszych walk stoczonych w Buffalo Armory; niektóre, wypłowiałe aż do sepii, pochodziły jeszcze z lat czterdziestych, kiedy to wzniesiono budynek. Większość nazwisk bokserów nic już nikomu nie mówiła, popadli w zapomnienie. Lecz Co- lum ich nie zauważał. Zacięty i zażarty, żył zdecydowanie chwilą oczyma duszy widział siebie, jak wchodzi na ring, żeby bić się z LaStarzą; dlatego też nie dostrzegał szcze­gółów z otoczenia, ponieważ były ulotne, niematerialne. Jakby wchodziło w niego nowe życie. Na ringu jego ciało ożywiało się. Niegdyś trenował mechanicznie, niczym ro­bot, teraz jednak zupełnie się zmienił. Każdy z jego spar- ringpartnerów ucieleśniał LaStarzę. Każdego musiał zatem traktować jak autentycznego przeciwnika, z każdym musiał się rozprawić. Colum grał jak w teatrze, a zgromadzeni wo­kół ringu kibice zagrzewali go i oklaskiwali. Co odważniej­sze dziewczyny pytały, czy mogą się sfotografować wraz z nim, a on czasem się zgadzał, lecz czasem też odmawiał. Był ekscentryczny, nieprzewidywalny. Zwykle dobrodusz­ny i życzliwy, ale niekiedy się zmieniał. Nie warto było na niego liczyć. Dziś bowiem coś obiecywał, potwierdzał, że zrobi to z przyjemnością a następnego dnia — „nie”. Ale tak już było z bokserami o jego temperamencie. Czasem jego trener nikogo nie wpuszczał do sali, nikt nie był mile widziany, nawet przyjaciele Columa. Nikt, ale to nikt!

Ring to było dobrze mu znane, bezpieczne miejsce. Oto­czone linami. Ring, w którym obowiązują swoiste reguły

i zwyczaje. Gdzie nie ma mowy o absolutnych niespodzian­kach. Sprytny Colum pozwalał swoim sparringpartnerom zadawać sobie ciosy na podbródek, na głowę, na korpus

- po to, żeby przygotować się na potężne cepy LaStarzy, którymi tamten znokautował jak dotychczas dwudzie­stu czterech przeciwników i które wyraźnie wstrząsnęły Marciano. Podstępny lewy sierpowy na korpus i kontra z prawej na podbródek niemal dorównywały temu, czym dysponował Marciano.

Wytrzymam. Wytrzymam każde jego uderzenie.

Było tak, jakby Colum wiedział - jak opowiadał potem jego trener — że to po raz ostatni w życiu tak ciężko trenu­je; widać było, że ciężko haruje i wcale się nie oszczędza.

O nie, Colum Donaghy zawsze dawał z siebie wszystko, mawiał trener, nawet na sali treningowej.

Tydzień przed dwudziestym maja LaStarza prowadził u bukmacherów w stosunku dziewięciu do jednego.

16.

- No co, kurwa, to tylko dla mnie lepiej. Stawiam na siebie.

Powiedział to Patrickowi Hasslerowi, jednak nikt poza nim nie miał prawa tego wiedzieć, ani trener, ani nawet żona. Mój ojciec obawiał się zapytać Columa, ile stawia, ale on sam mu to zdradził.

- Trzy tysiące.

Ojciec zachichotał, był cały w nerwach, i to dlatego.

- Dlaczego akurat tyle, stary?

- Bo tyle zdołałem pożyczyć - wyjaśnił szczerze Co­lum. Roześmiał się, widząc, jak ojciec się krzywi.

- Colum, Boże drogi. Czy jesteś pewien?

- Niby czego? Czy wygram? Pewnie, że wygram.

- Czy jesteś pewien, że to dobry pomysł stawiać? Aż tyle?

- Kurwa, a dlaczego nie? To tak, jakbyś patrzył w przy­szłość, możesz wcześniej przewidzieć, co masz zrobić, żeby potem nie wyjść na durnia. Jakbym w to nie wszedł, to potem waliłbym się w czoło, bolejąc nad swoją głupot tą.

No cóż, ojciec musiał mu przyznać rację. Jeśli Colum jest pewien, że wygra, to i wygra. Wobec tego, dlaczego miałby nie postawić?

- Dzie-więć-do-jed-nego, fantastycznie! — podniecał się Colum. - Ty też, jeśli masz łeb na karku, powiniet neś postawić. Trzy razy dziewięć równa się dwadzieścia siedem tysięcy, nieźle jak za jeden wieczór, no nie? Plus premia.

O tym ostatnim mówił lekceważąco, ponieważ nie miał to być wieczór wielkiej forsy, o którym od dawna marzył. LaStarza miał otrzymać dwadzieścia pięć tysięcy dola­rów, on zaś jedenaście tysięcy. Tak przynajmniej pisały gazety. Jednak, ile dokładnie miał otrzymać, tego ojciec nie wiedział. Informacje o premiach są zawsze przesadzo­ne. A poza tym Colum w życiu nie dostałby więcej niż sześćdziesiąt procent jakiejkolwiek kwoty. Solidna dział­ka przypadała przecież także jego menadżerowi, trenero­wi, „cut manowi”25, jego sparringpartnerom i innym. No a poza tym był jeszcze urząd podatkowy.

Colum, człowieku, jesteś pewien? Stawiasz? Uważaj, bo możesz się przeliczyć, na co ci to.

Słuchaj: pilnuj swoich spraw. Kurwa, jesteś taki mądry, a naprawdę gówno o mnie wiesz.

Co okazało się prawdą.

Żeby obejrzeć walkę, pojechaliśmy do Buffalo samo­chodem, stłoczeni jak śledzie. Ojciec oraz kilku jego krewnych. Byłam jedyną dziewczynką w tym towarzy­stwie. Mama została w domu.

Wcześniej nie chciała czytać, co piszą w gazetach o Co- lumie. Nawet wydanie „Yewville Post” z jego uśmiech­niętym zdjęciem na pierwszej stronie odsunęła od siebie ze zbolałą miną. Byłam oburzona, kiedy podsłuchałam, jak mówi ojcu:

Uważam, że nie powinna z wami jechać. To nie jest od­powiednie miejsce dla dwunastolatki. Te chłopy! Same za- kapiory! Wiesz, jaki jest boks. Nawet jeśli Colum nie złapie kontuzji, ona zapamięta to wszystko na całe życie. Ajeśli... jeśli tamten go uszkodzi... - matka zawiesiła głos. Lecz oj­ciec tylko powiedział: - Chciała pojechać, to i jedzie.

Chciała pojechać, to i jedzie!

Byłam taka szczęśliwa, kiedy to usłyszałam, że aż mnie zabolało. No bo, mówiąc szczerze, nie spodziewałam się tego po ojcu. Podobnie jak Colum, był nieprzewidywalny. Próżno było go prosić, próżno próbować mu tłumaczyć, on podejmował decyzje, a co postanowił, było nieodwołalne.

Wtedy, po raz pierwszy w swoim młodym życiu, znie­nawidziłam matkę tak żarliwie, jak ją kochałam.

Znienawidziłam ją za to, że chce, żebym pozostała dziewczynką, słabą kobietką jak ona. Kochałam ojca za to, że zabiera mnie w swój świat, w swój męski świat. Tam nie tolerowano słabości, w cenie była tylko siła. W świat ten mogłam wejść tylko jako córka Patricka Hasslera, lecz ni­czego więcej nie pragnęłam, było to dla mnie wszystkim.

W drodze ojciec i inni rozmawiali tylko o walce. Wszy­scy byli za Columem i niepokoili się o wynik. To, co ojciec

wiedział na temat Columa, zachował dla siebie, prowadził rozmowę tak, jakby znał go tylko powierzchownie.

- Jeśli Donaghy zwycięży, będzie to przełom w jego życiu. Bo i musi wygrać. Słyszałem, jak jego menadżer mówi, że „upatrują go sobie” na Madison Square Garden, bo chcą się przekonać, jak wypadłby w telewizji, no ale ma trzydzieści jeden lat, trzeba to sobie wyraźnie powie­dzieć. Walczy z LaStarzą, a LaStarza jest wciąż bardzo popularny. Idzie w dół, ale wciąż jest mocny. Pamiętajcie, że nikt w tym bokserskim interesie nie chce, żeby wygrał Donaghy. A to znaczy, że nikt tam nie myśli, że Donaghy może wygrać albo że w ogóle wygra.

- Ale ta walka nie jest chyba ustawiona? - zaniepoko­ił się jeden z moich wujków - prawda? Gdyby była, t@

o Jezu!

Ojciec roześmiał się tylko.

- Dlaczego się śmiejesz? Więc jest, czy nie jest, a jeśli nie, to... to co właściwie?

- Nie mam pojęcia, co się wydarzy - żachnął się ojciec.

- Chryste, mam nadzieję, że Colum ją przetrwa.

Siedziałam z tyłu; zapytałam, czy Colum Donaghy ma szanse. Zbierało mi się na płacz, gdy słyszałam, jak wyga­dują takie rzeczy.

- Pewnie, że ma. Może wygra. Może to, co mówię, można o tyłek potłuc... Mam nadzieję, że wygra, no nie?

18.

- Panie i panowie, oto i nasza główna atrakcja wieczo­ru: dziesięć rund boksu wagi ciężkiej.

W wielkiej hali Armory wszystkie bilety zostały wy­przedane; tysiące widzów, przeważnie mężczyzn. Siedzieli

w fotelach stojących rzędami sięgającymi amifiteatralnie prawie pod strop. Od papierosowego dymu zaczęły piec mnie oczy. Przenikliwy dźwięk gongu. Ostry i głośny. Musiał przebić się ponad wrzaski i okrzyki tłumu. Musieli go usłyszeć dwaj mężczyźni tłukący się po głowach pięś­ciami w skórzanych rękawicach.

Głos prowadzącego spotkanie rozbrzmiewał w Armory. Byłam podekscytowana, z nerwów aż szczękałam zęba­mi. Zdziwiona, poczułam, że mam zimne ręce, a dłonie wilgotne. Poraził mnie przelotny strach, że jednak źle zrobiłam przychodząc tutaj. Byłam dwunastoletnią dziew­czynką, wyglądałam jednak młodziej niż na swój wiek. Serce biło mi lekko i szybko, co przypominało trzepotanie ptasich skrzydełek.

Boże, spraw, żeby Colum Donaghy nie przegrał. Nie po­zwól, żeby tamten go uszkodził

Siedzący obok mnie ojciec milczał. Splótł na piersiach muskularne ramiona w oczekiwaniu na początek walki. Zrozumiałam, że choć w samochodzie mówił nie wiem jak spokojnie i beznamiętnie, tak naprawdę myślał i czuł zupełnie coś innego. Bał się za Columa, nie mógłby ścier- pieć, że ten, którego kochał jak własnego brata, może zo­stać publicznie upokorzony.

Kontuzja, przegrana, a nawet śmierć - wszystko to jest lepsze dla boksera niż wstrętne, ohydne upokorzenie, gdy co chwila jest on nokautowany, nokautowany, a wreszcie znokautowany.

Przy ringu, w pierwszym rzędzie, dostrzegłam brunet­kę w pretensjonalnym, jaskrawoniebieskim aksamitnym kostiumie o górze obficie zdobionej strasem; miała na twarzy mocny makijaż. To była Carlotta, żona Columa Donaghy’ego. Tego wieczoru wyglądała rzeczywiście efektownie. Jej ułożone w loki włosy były sztywne od la­

kieru, w uszach miała kolczyki ze sztucznych kryształów. Siedziała wraz z przyjaciółmi Columa z Buffalo, za który­mi mój ojciec nie przepadał, zresztą nie znał ich nawet zbyt dobrze. Stale się oglądała, sprawdzając, czy na nią patrzą, podziwiają ją i zazdroszczą, była przecież żoną Columa Donaghy’ego, jego wielbiciele chcieli ją koniecznie zoba­czyć, byli też fotografowie, którzy chcieli zrobić jej zdję­cie. Przez cały czas uśmiechała się nerwowo, co chwila zanosiła się śmiechem, odpowiadając na pozdrowienia; jej podmalowane oczy połyskiwały szkliście. Dostrzegła ojca, przesunęła po nim spojrzeniem, przez sekundę patrzyła na nas, siedzących niedaleko w trzecim rzędzie. Kiedy tak krótko spoglądała na ojca, jej wzrok wyrażał - właściwie co? Trwogę? Błaganie? Być może mówił przyjacielowi jej męża: no i stało się! Impreza trwa, jesteśmy tu, teraz nic już tego nie zatrzyma. Ojciec szybko uniósł dłoń. Wszyst­ko jest dobrze, Colum da mu solidnie popalić. .

W połowie starcia zobaczyłam jak wraz z jakąś inną ko­bietą podnosi się nagle z siedzenia, po czym najbliższym wyjściem obie opuszczają Armory. Nie mogła znieść na­pięcia, nie wytrzymały j ej nerwy.

Na ring wszedł jako pierwszy, powitany ogłuszającym aplauzem, Colum Donaghy; miał na sobie biały atłasowy szlafrok. Jakże blada wydawała się jego skóra, mleczno- biała w porównaniu z oliwkowąkamacjąprzeciwnika. Ro­land LaStarza! Wkroczył nagle, zdecydowanym krokiem. Ubrany był w czarny atłasowy szlafrok i spodenki tej sa­mej barwy. Kępki ciemnych włosów na torsie, ramionach, na nogach. Przewyższał Columa wagą zaledwie o kilka kilogramów, wydawał się jednak cięższy, starszy, zdawa-i ło się też, że jest mocniej zbudowany. Miał pozbawioną wyrazu twarz, jakby wyrzeźbioną z drewna. Nie sposób było dostrzec jego ukrytych za powiekami źrenic, wyraża­

jących być może pogardę. Nie miało to jednak znaczenia, oto się pojawił, wkroczył na ring leżący w centrum topor­nej, pełnej przeciągów hali, którą wypełniły ryki i wrzaski obcych kibiców; oto on, LaStarza, znany z telewizji La­Starza, popularny bohater wagi ciężkiej z Bronksu, któiy tu, na zachodnim obszarze północnej części stanu Nowy Jork, załatwiał tylko swoje sprawy zawodowe. Wszystko było mu obojętne. Nie znał w Buffalo nikogo, nie chodził tu do szkoły, nie mógł należeć do żadnej tutejszej społecz­ności. Uwielbiali go Włosi, no ale był LaStarzą z Bron­ksu, mógł traktować z pobłażaniem ich hałaśliwe uwiel­bienie, lecz nic poza tym. Jego trener nie musiał mówić do niego przekonująco i żarliwie, tak jak trener Columa do swojego podopiecznego, żeby go uspokoić. LaStarza i tak miał zrobić to, co należy, żeby pokonać przeciwni­ka. Nic ponadto, nic mniej, tylko tyle. W swojej ponad- dziesięcioletniej karierze szybko szedł do góry w wadze ciężkiej jako kandydat do mistrzostwa, pławił się w zwy­cięstwach, w pochwałach, boksował przez wiele lat, nim przegrał swój pierwszy pojedynek i nie był to żaden po­wód do ujmy, ponieważ pokonał go Marciano, on sam zaś, nadal jako młody bokser, skrzyżował ponownie rękawi­ce z Marciano, pretendentem do tytułu, i znów przegrał; zdołał wspiąć się na szklaną górę na taką wysokość, na jaką zaprowadziły go mocarne nogi. Wiedział: jego czas już minął. A teraz miał walczyć w zachodniej części sta­nu Nowy Jork, gdzie nie było kamer telewizyjnych. Jego menadżer miał młodszych, bardziej obiecujących zawod­ników do wypromowania, jakiegoś następnego będącego na fali potencjalnego mistrza, a więc on, LaStarza, musiał stanąć do tej walki, niegdyś odrzucał podobne propozy­cje z gniewem i z pogardą, teraz jednak nie miał wyboru, miał za to trzydzieści jeden lat na karku. Nigdy w pełni

nie powrócił do sił po batach, jakie sprawił mu Marciano, To publiczne upokorzenie, to straszliwe okaleczenie ciała i dumy. Tak, że tę walkę wygra bez dwóch zdań i zrobi mokrą plamę ze swego przeciwnika, na którego poprzed­niego dnia rankiem, podczas ważenia, ledwie tylko rzu­cił okiem. To tylko jeden z tych cienkoskóiych ajryszów, krwawców. Nosy pękają im jak tanie aluminiowe puszki, łatwo podbić takiemu oko, które potem robi się tak pod- puchnięte, że prawie go nie widać. Takie dupki puszczają juchę jak pomidor sok, gdy go zgnieść w garści. Podczas ważenia fotografowano ich, jak ściskają sobie dłonie, do lokalnych gazet i do telewizyjnego serwisu sportowego. Gówno! Wielkie gówno! W tamtej chwili nim, LaSta- rzą, bokserem z marką, z klasą, aż wstrząsnęło, tak jakby wstrząsnął nim smród. Nie, nawet nie czuł nienawiści do tego Columa Donaghy’ego, on dla niego po prostu nie ist­niał.

Colum Donaghy skakał po ringu w swoim białym szlafroku ozdobionym złotym szlaczkiem. Dając krótki pokaz walki z cieniem, prezentował się wiwatującym na jego cześć wielbicielom. Uśmiechał się niemal nieśmiało. Chłopięcy uśmiech, niepewny, wyrażający nadzieję. Wie­dział, że jest uwielbiany, nie mógł jednak bez reszty temu zaufać, temu uwielbieniu. Należał do ludzi, którzy potrze­bują nieustannego dodawania im otuchy, musiał czerpać energię z tłumów. Ależ był mlecznobiały: jego tors i boki połyskiwały bielą pokrytą gęstwą rudawych włosów. Bli­zna na twarzy była niedostrzegalna w ostrym świetle re­flektorów; wydawało się, że skórę ma niemal tak mięk­ką i delikatną jak skóra chłopięca. Czy to źle, że bokser uśmiecha się przed walką? Bardzo się bałam o Columa Donaghy’ego, a także o ojca siedzącego obok mnie, cały był spięty i miał nachmurzoną twarz.

Przypomniałam sobie Columa w naszej kuchni, rok temu. Ściszone głosy dorosłych. O czym rozmawiali tak zapamiętale, dlaczego matka się śmiała, co to wszystko miało znaczyć? Nigdy nie miałam się dowiedzieć.

Niezliczone drobne tajemnice z dzieciństwa. Nigdy nie wyjaśnione. Nawet nie nazwane.

Bo cały świat dorosłych to jedna wielka tajemnica, której nigdy nie sposób przejrzeć. A jednak dziecko musi ulec jego władzy. Aż pewnego dnia samo wchodzi do tego świata.

Zabrzmiał gong! Głośny i przenikliwy dźwięk.

Rozpoczęła się pierwsza runda.

Colum Donaghy, bladoskóiy, w białych spodenkach, szybko doskoczył do przeciwnika o ciemniejszej karnacji i wśród krzyków i wrzasków rozpoczęła się długo oczeki­wana walka. Od razu przybrała niespodziewany przebieg, ponieważ Colum rzucił się na LaStarzę, zasypując go gra­dem ciosów, a ten uskoczył do tyłu, potem w bok, unosząc ramiona, żeby przyjąć na rękawice szybkie i mocne ude­rzenia; sam jednocześnie próbował wyprowadzić prosty. Dwaj bokserzy okrążyli się, Colum szedł do przodu, stale do przodu. Jechał na fali podniecenia tłumu, skontrował z prawej, lecz nie trafił, sczepił się z LaStarzą, zwarli się w klinczu. Powtarzało się to przez początkowe rundy: Co­lum szedł do przodu, a LaStarza unikał jego uderzeń, jed­nocześnie trafiając go krótkimi, ostrymi prostymi, które jednak, jak się wydawało, nie robiły na Columie żadne­go wrażenia, choć nad jego prawym okiem ciało zaczę­ło puchnąć. W trzeciej rundzie Colum rozpoczął szybko i energicznie, po czym, chyba przypadkowo, jego krótki i mocny cios trafił w dół korpusu LaStarzy, potężny lewy sierpowy, który opanował wcześniej do perfekcji, jednak LaStarza zareagował w sposób nieoczekiwany, zasypując

Columa gradem uderzeń, które zepchnęły go na liny. Do­szło do przepychanki i nim sędzia oderwał ich od siebie tłum wrzasnął, ponieważ LaStarza potknął się i opadł na jedno kolano, błyskawicznie jednak wstał i przyjął po­stawę, a sędzia nie uznał tego incydentu za knock-down, za co został wygwizdany i co zdopingowało Columa do większej agresywności. W każdej rundzie trwała szybka i gwałtowna walka, jednak czas biegł tak powoli, och, jak spowolnił; im intensywniej wpatrywałam się w bokserów tańczących przede mną na jasno oświetlonym kwadracie okolonym linami, tym bardziej czułam się wyczerpana i tym silniejsze narastało we mnie poczucie nierealności. Wszystko było tu znacznie bardziej sugestywne niż w te­lewizji. Walka na żywo biła na głowę walkę oglądaną na ekranie, taką maleńką i spłaszczoną, a do tego w czerni i bieli. I przy nieustannej gadaninie sprawozdawców. WArmoiy żaden sprawozdawca nie wyjaśniał, co się dzieje na ringu. Ja jednak przez większość czasu jakbym zupełnie nic nie widziała. Moje zmysły otrzymywały zbyt wiele wrażeń. Łomot zadawanych uderzeń, przeciągły pisk podeszew szorujących po ringu, bryzgi krwi na klat­kach piersiowych obu mężczyzn, plamiące też deszczem czerwonych kropelek białą koszulę sędziego, ogłuszający ryk tłumu, polecenia wykrzykiwane przez sędziego — bre­ak! break! boks! - wszystko to otępiało mnie, otumaniało. W przerwach między rundami opadały mi powieki. Ojciec oraz inni krzyczeli coś do siebie, zagrzewali też okrzy­kami siedzącego w swoim narożniku Columa. Patrzyłam na niego i na jego sekundantów, pośpiesznie przygotowu­jących podopiecznego do kolejnej rundy. Widziałam, jak na jego nabiegłej krwią, pokancerowanej twarzy błysz­czą kropelki wody z gąbki, wyciskanej mu na rozgrzaną głowę. Przypominał zwierzę, konia wyścigowego, kupę

mięśni i nic więcej, na dobitkę zaś wydawała mi się dziw­na jego osobliwa bierność, gdy tak siedział, a inni nad nim pracowali. Jakoś nie dostrzegałam, a może nie chciałam dostrzec, mocno podpuchniętego i przymkniętego oka Co- luma i ran na jego twarzy, które jego „cut man” szybko i zręcznie opatrywał, wkładając mu do nosa jakiś przed­miot przypominający kształtem ołówek, tak że myślałam, iż zemdleję. Zapytałam ojca, czy Colum wygrywa, ponie­waż miałam wrażenie, podobnie zresztą jak publiczność, że tak jest w istocie, a jednak śmiertelnie się bałam usły­szeć bodaj słowo od kogoś znającego się daleko lepiej niż ja na boksie, no i rzeczywiście, ojciec odpowiedział tylko, marszcząc czoło:

- Możliwe. Prowadzi *

Brzmiało to nader mętnie, bo przecież, jeśli Colum pro­wadził, to chyba także wygrywał?

W następnych rundach bokserzy stali się bardziej po­wściągliwi, ostrożni. Wyraźnie oszczędzali siły, walczyli spoceni i często oddychali ustami. Twarz Columa zaróżo­wiła się, jakby rozpierało go dobre samopoczucie i pod­niecenie walką. Oblicze LaStarzy przybrało ciemniejszy odcień, silnie nabiegło krwią nadal jednak było jakby drewniane i pozbawione wyrazu. Starszy bokser połapał się, że jego przeciwnik przysporzy mu poważnych prob­lemów, coraz pełniej docierało to do jego świadomości. Każdy bokser lubi myśleć, że jego trafiające do celu ciosy są precyzyjnie wymierzone, w przeciwieństwie do ciosów zadawanych przez przeciwnika, przypadkowych w jego mniemaniu i pojedynczych. LaStarza przekonał się, że Donaghy jest silny, wprawdzie niezdarny, lecz zdetermi­nowany, co tworzyło niebezpieczną kombinację. Walka przybrała postać serii szybkich wymian ciosów, a potem jej tempo spadało, gdy bokserzy klinczowali. Na począt­

ku siódmej rundy Colum jakby odzyskał siły i zaczął boksować z furią, trafił LaStarzę w prawą skroń, popra­wił lewym, i oto Włoch zachwiał się i przechylił do tyłu. Wzmogły się okrzyki, ojciec i jego kumple poderwali się na nogi, przez tłum przeszła fala histerii, czyżby LaStarza miał runąć na deski? Lecz nie. Wszystko to trwało tylko krótki moment. Potem walka nabrała większego tempa. Oczy mnie piekły od jaskrawego światła, od wpatrywania się w szaloną walkę, od kłębów dymu papierosów i cygar. W połowie rundy Colum zwolnił, oddychając spazma­tycznie ustami i w tej samej chwili LaStarza rzucił się na niego, trafiając go z prawej w głowę, i to tak mocno, że Colum aż łysnął białkami oczu. Włoch walnął potężnie, niczym dwuręcznym młotem. A jednak odpowiedział mu serią potężnych ciosów i znów tłum opanowała histeria, bo oto Colum, niczym w transie, spychał przeciwnika na liny, bezlitośnie; jednocześnie jednak, wymierzając kontrę z prawej, opuścił bezwiednie lewą rękę, a wtedy LaStarza, niczym człowiek próbujący ocknąć się ze snu, zamachnął się lewą i trafił go powyżej serca, a był to cios, który, gdy­by zadał go z całej siły i wsparł uderzenie impetem wagi ciała, na pewno zabiłby Columa na miejscu. Runda zakoń­czyła się gwałtowną bijatyką i dwukrotnym uderzeniem w gong, ponieważ pierwszego obaj nie usłyszeli.

Rozległy się wrzaski, oklaskiwano ostrą walkę.

W ten sposób dziękujemy bohaterom - a za co? Za ten tajemny dar, jaki czynią z siebie, jaki nam złożyli.

Tato! Zabierz mnie do domu, zabierz mnie stąd. Chcia­łam go o to prosić, lecz nie mogłam, tak jak nie potrafiła­bym wypowiedzieć nieprzyzwoitych słów.

LaStarza, siedzący wyczerpany w narożniku, krwawił nieco z rany nad lewym okiem. Colum pochylił się, żeby, jakby z pogardą, wypluć coś, co w jaskrawym i oślepiają­

cym świetle wydawało się jakby większe, owa rzecz była czerwona od krwi.

Ponownie pochyliłam się w bok, żeby zapytać ojca, mówiąc mu wprost do ucha, czy Colum wygrywa. Chcia­łam za wszelką cenę to wiedzieć, jednak tym razem ojciec machnął ręką jakby odpędzał nieznośną muchę, nachmu­rzony, ponury i obojętny. Palił cygaro, ściskając w zębach ohydny ciemnobrązowy jarzący się kikut

Wraz z rozpoczęciem ósmej rundy Colum podbiegł bły­skawicznie do LaStarzy, jakby pragnął wręczyć mu jakiś cenny dar — tymczasem był to wymierzony na oślep ścina­jący z nóg cios na głowę, który LaStarza tylko częściowo zdołał zablokować. Chwilę później Colum rzucił się do przodu z pochyloną głową niczym szarżujący byk, inka­sując ciosy, jednocześnie jednak je zadając, ciosy o roz­maitej sile i precyzji. Już od samego początku widać było, że krwawi z czoła. Zręczne i mozolne zabiegi jego „cut mana” poszły na marne. Zagnał jednak LaStarzę do naroż­nika, potem na liny, tamten jednak przez cały czas uchy­lał się przed zadawanymi na oślep ciosami, lądującymi na jego rękach i barkach. Żebra LaStarzy spurpurowiały od uderzeń. Colum zadał cios sierpowy, lecz chybił celu, po­nowił go więc z takim samym efektem, jednak LaStarza nie miał już takiego refleksu i nie wykorzystał odpowied­nio sposobności. Ojciec powiedział, jakby głośno myślał, a jednak tak, żebym mogła go usłyszeć:

Teraz się zadecyduje, właśnie teraz.

Miał ponurą minę, wcale się nie uśmiechał. Zachodzi­łam w głowę, co mogą znaczyć te jego słowa, że się za­decyduje. Czy to, że jeden z bokserów nie może już od­dawać ciosów, bronić się? Czy walka miała się za chwilę zakończyć? Boże, proszę Cię, zakończ ją, niech Colum wy­gra. Zacisnęłam powieki, słysząc wstrętne odgłosy ude-

rżeń: bach! bach! Nie miałam pojęcia, kto jest bity. Byłam oszołomiona, miałam wszystkiego dosyć, tłum ryczał tak głośno, że bezwiednie zakrywałam uszy dłońmi. Tymcza­sem sędzia z wysiłkiem starał się rozdzielić bokserów/• Skóra każdego z nich stała się jakby lepka, klejąca się. Jeszcze, jeszcze - i jeszcze. Każdy z bokserów próbował jak najbardziej skrócić dystans do przeciwnika, czyhając na sposobność, bijąc go po karku ciosami wymierzany­mi bokiem rękawicy. Biała koszula sędziego poszarzała teraz, była przesiąknięta potem i zachlapana krwią. Jego śmieszna muszka przekrzywiła się. Break! Boks! Potem słyszałam w snach te wykrzykiwane jakby gniewnie pole­cenia. Wydawało się, że LaStarza stopniowo walczy coraz mniej aktywnie, podobnie jak ktoś, kto spogląda na siebie z pewnego dystansu, broni się wprawdzie, lecz mało ata­kuje. Wyglądało zatem, że Colum wygrał większość rund

- czy nie tak? Colum „Dzieciak” Donaghy. Jego kumple wiwatowali, rozpaleni do białości. Obaj bokserzy mieli zakrwawione, pokiereszowane twarze. Widać było wyraź­nie, że LaStarza ma dosyć, jednak, jak każdy doświadczo­ny zawodnik, nadal był niebezpieczny, zawsze był niebez­pieczny; kulił się w narożniku, a oczy błyszczały mu jak u szczura. Nie kapitulował, miał niezłomną wolę. To jego przeciwnik musiał się postarać, żeby posłać go na deski, ale LaStarza był twardy jak skała; nagle ugięły się pod nim kolana, a wtedy wrzask tłumu przybrał na sile. W po­wietrzu niemal czuło się presję w postaci narastających fal gorąca, że walka musi zakończyć się natychmiast, że to jej moment kulminacyjny, że nikt już dłużej nie wytrzyma. Czy to był knock-down? Colum uderzył LaStarzę, któ­ry rzucił się do przodu, żeby klinczować, i wtedy wśród ogłuszających wrzasków zabrzmiał gong kończący run­dę. Jednak Colum nie przestał walić na oślep, toteż sędzia

musiał krzyknąć Gong! Gong! Odjął mu później punkt za zadawanie ciosów po gongu.

Paliło mnie gardło. Nawet nie wiedziałam, że krzyczę wraz z innymi.

Dwie ostatnie rundy były już zupełnie inne. Jak pło­mień, który pod wpływem wiatru stracił swoją siłę, swój blask. Colum próbował, tak jak poprzednio, wykorzystać swoją przewagę, stracił jednak impet. Spowolnił pracę nóg, które wydawały się teraz jakby spętane. Od czasu do czasu zadawał kombinacje ciosów, zupełnie jak robot. LaStarza zaatakował, najwyraźniej jednak obaj bokserzy tracili koncentrację*' Teraz Colum, który tymczasem wy­swobodził się z klinczu jak ze śmiertelnego uścisku węża, osunął się na splamiony krwią ring i opadł na jedno kola­no, jednak natychmiast poderwał się na nogi, skrzywiony z bólu. Czyżby doznał kontuzji kolana? Sędzia zatrzymał walkę, żeby go zbadać: spoglądał mu w oczy, podczas gdy tłum wybuchnął gwizdami. Czy sędzia zamierzał przerwać pojedynek? Przyznać LaStarzy zwycięstwo przez nokaut techniczny? Czy walka była ustawiona? Tłum wrogo ry­czał, sędzia patrzył krzywo w oczy Columa z fałszywą tro­ską, nie miał jednak wyboru, więc w końcu skinął głową, sygnalizując zawodnikom, że mogą kontynuować walkę; tak, mogła być wznowiona.

W dziesiątej, ostatniej rundzie obaj wyszli na ring wyczerpani Obaj z trudem unosili ramiona. Wszystko wskazywało na to, że LaStarza rozłożył siły sprytniej niż przeciwnik, a jednak gonił ich resztką. Zadał Columowi kombinację ciosów, niezbyt mocnych, które ten wytrzy­mał, potrząsał tylko głową, żeby dojść do siebie. Obaj mężczyźni zataczali się teraz niczym dwaj pijacy wyko­nujący wspólnie jakiś niesamowity piekielny taniec. Bar­dzo długo trwali blisko siebie, każdy zapamięta drugie­

go do końca życia. Można było uznać, że dwaj walczący mężczyźni, niemal nadzy, pokryci połyskliwym potem, są wspaniali, a jednocześnie pokonani. W połowie rundy LaStarza zdołał trafić Columa tym, co pozostało z jego straszliwej prawej kontry, a Colum zrewanżował mu się tym, co pozostało z jego straszliwego lewego sierpowe^ go; był to krótki zakrzywiony cios, który tylko pozornie wydawał się mocny, ponieważ LaStarza zachwiał się je­dynie, lecz nie upadł, chwytając się przeciwnika niczym tonący. W ostatnich dziesięciu albo dwunastu sekundach walki wydawał się kompletnie zamroczony, a tłum skan­dował: Co-lum! Lu-tuj-go! Co-lum! Lu-tuj-go!, on jednak, choć był ulubieńcem publiczności, nie miał już sił; jego umięśnione ramiona zwisały jakby były odlane z ołowiu. Wyprztykał się z ciosów, jak powiedział potem ojciec. Nic mu nie zostało.

Zabrzmiał gong.

19.

Wtedy właśnie umarłem, ale byłem szczęśliwy.

20.

Po tej walce 20 maja 1958 roku, która zachowała się długo w niesławnej pamięci Yewville i okolic, pozostając w niej trwale i wszechobecnie, niczym przesycone dymem i chemikaliami powietrze przemysłowego Buffalo, Colum Donaghy stoczył jeszcze jeden pojedynek, we wrześniu 1958 roku w Syracuse. Pojedynek ów, w którym miał za przeciwnika boksera o zupełnie innej pozycji w rankin-

gach niż LaStarza, wygrał niewielką różnicą punktów. Pięć dni później był martwy.

Tamtej nocy wyjechał samochodem poza miasto. Za­parkował na ścieżce opodal farmy swoich krewnych, wy­siadł z wozu, przeszedł kilkanaście metrów i strzelił sobie w podstawę czaszki. Lekarz sądowy z naszego hrabstwa orzekł, że śmierć była natychmiastowa. ¡Do samobójstwa użył rewolweru Smith and Wesson kalibru .32, na który nie miał pozwolenia. Nikt z jego rodziny nie zeznał, że wiedział o istnieniu tej broni. Jednak mój ojciec Patrick Hassler, przesłuchiwany przez policjantów, chcąc nie chcąc musiał im powiedzieć, że Colum przywiózł rewol­wer z Korei. Wygrał go tam w pokera.

Czy on sam uczestniczył w tej grze? zapytano go.

Skądże, odpowiedział. Nie gram w pokera. Nie mam w nim szczęścia.

Patrick bardzo przeżył to przesłuchanie, uznał bowiem, że popełnił zdradę wobec swojego przyjaciela, po prostu dlate­go, że powiedział o nim to, co powiedział. Uznał jednak, iż nie miał wyboru. Pomimo orzeczonego oficjalnie samobój­stwa pojawiły się wątpliwości dotyczące śmierci Columa, półsłówka o ludziach związanych z boksem zawodowym uchodzących za towarzystwo podejrzane; zaś o epizodzie z LaStarzą powtarzano uporczywie rozmaite plotki; pach­niało to wszystko jakimś skandalem. Skądinąd policjanci nie dowiedzieli się od ojca, że Colum powiedział mu, iż pożyczył trzy tysiące dolarów i postawił je na siebie.

Czy Colum Donaghy wspominał kiedykolwiek o samo­bójstwie? zapytano ojca.

Jemu w każdym razie nie. O takich rzeczach nigdy nie rozmawiali.

Ojciec był bardzo przybity śmiercią Columa. Był zszo­kowany, zdumiony, zżerał go wstyd. Wystarczyło tylko

spojrzeć, miał to w oczach, postarzał się w ciągu kilku dni a jego rumiana cera przybrała ziemisty odcień, jakby nagle stwardniała. Tak, nie należał on do ludzi łatwo zwierzają­cych się innym ze swoich uczuć, nie był z tych, co pragną współczucia. Wśród nas, członków jego rodziny, poruszał się jak niebezpieczny lunatyk. Matka pilnowała, żebyśmy go nie niepokoili. On zaś czasem znikał nawet na kilka dni. Szedł wtedy w pijackie tango. Matka w sekrecie przed nami płakała. Późno w nocy słyszeliśmy, jak na dole mówi do telefonu, prosi, błaga. Czy może widzieliście Patricka? Jeśli go spotkacie, to...

Nim Colum zastrzelił się na wiejskiej ścieżce, najpierw przyklęknął. Panowała ciemność. Starannie wycelował. Chciał, żeby pocisk wszedł w podstawę czaszki, a potem do góry, przebijając mózg. A jednak na pewno drżały mu ręce. No bo to nie tak łatwo odebrać sobie życie i odrzucić je niczym brudny gałgan. Nim odnaleziono go na ścież­ce, poszukiwania trwały dwa dni; leżał na boku, a palce jego prawej dłoni były kurczowo zaciśnięte na chwycie rewolweru. Ciało odnalazło dwóch nastolatków, którzy polowali. Najpierw dostrzegli samochód, potem zwłoki. Na policji powiedzieli, że rozpoznali Columa z miejsca. Człowieka, który walczył z Rolandem LaStarzą.

21.

Tamten pierwszy dzień w szkole. Już się mówiło, że Colum Donaghy nie żyje. Agnes była nieobecna, jej matka przyjechała, żeby zabrać ją do domu. Potem słyszeliśmy, że Colum się zastrzelił. Odebrał sobie życie, a to przecież grzech. Straszny grzech. Gdy dwa tygodnie później znów zobaczyliśmy Agnes Donaghy, myśleliśmy, że to nie ona,

tylko jakaś inna dziewczynka. Straciła urodę, oczy miała zapuchnięte od płaczu. Nawet przybladły jej piegi.

- Pięknie! Nareszcie wie! - wyszeptało najokrutniejsze z nas.

Co takiego wie?

Jak to jest być jak inni. A nie córką Columa Donaghy’ego.

Twarz ojca, ściągnięta jak pięść, wyrażała tłumioną wściekłość. Nigdy nie wspominał o tym, co się stało. Cza­sem tylko powtarzał: - Mam nadzieję, że teraz są zado­woleni. Te skurwysyny. - Miał na pewno na myśli tłumy kibiców oglądających walkę. I Gusa Smitha.

Według sędziów walka LaStarzy z Donaghym zakoń­czyła się remisem. Remisem, dobre sobie! Reporterzy sportowi przyznali zwycięstwo Donaghy’emu, bez dwóch zdań, wygrał sześć albo siedem rund. Wyprztykał się z cio­sów w dziesiątej, ale wtedy LaStarza też już był do nicze­go. Sędzia ringowy mówił w udzielonych wywiadach wy­mijająco, że walka była wyrównana, a werdykt uczciwy. Jeden z sędziów punktowych pochodził z Rochester, inni z Nowego Jorku. Żaden z nich nie mógł rozmawiać z oj­cem o walce. Colum odmówił udzielania wywiadów. Nie chciał też, żeby po walce zbadał go lekarz. Kilka tygodni później wyprowadził się z domu i przeniósł do śródmieś­cia, w pobliże stacji rozrządowej, sali treningowej i ba­rów. Przygruchał sobie młodą dziewczynę z Olean i wspo­minał, że zamierza rzucić boks. Narzekał na bóle głowy, zaczął widzieć niewyraźnie. Mimo to nie chciał poddać się badaniu lekarskiemu. Podjął pracę w niepełnych go­dzinach w kamieniołomie. Potem pogodził się z Carlottą i powrócił do rodziny. Najwyraźniej też wcale nie zerwał z boksem: Gus Smith zakontraktował mu walkę w Syra- cuse, we wrześniu.

Po tamtym wieczorze w Buffalo Armory już nigdy nie widziałam Columa Donaghy’ego. Choć jego fotografie w gazetach i w telewizji owszem, i to często.

Czasem, kiedy ojciec wracał do domu, budziłam się i nasłuchiwałam. Zawsze wiało z północy, od strony Ka­nady i jeziora Ontario, a odgłosy tego wiatru nieraz za­głuszały dźwięki dochodzące z sypialni rodziców. Matka mówiła zatroskanym, ściszonym głosem:

- Jak on mógł, o Boże, wciąż o tym myślę i nie mogę zasnąć, nie mogę w to uwierzyć.

Nie słyszałam wszystkiego, co odpowiadał ojciec, ale mogłam dosłyszeć poszczególne krótkie słowa. Matka często płakała. Bardzo wtedy pragnęłam, żeby ojciec ją pocieszał. Tak jak mnie pocieszał, gdy byłam mała i zrani­łam się w wyniku jakiejś dziecięcej przygody. Pragnęłam, żeby ojciec wziął matkę w swoje silne ramiona, tak jak do­rośli robią to na filmach, i żeby oboje leżeli potem spleceni w uścisku i płakali razem.

Niewyraźnie słyszałam tylko ciszę. A za ścianą szum wiatru w gałęziach drzew rosnących blisko domu.

22.

- Nigdy nie chciałem, żebyś się dowiedziała, córeńko, jak blisko byliśmy wtedy krawędzi. Wiesz?

- Krawędzi. Jakiej krawędzi?

Poruszył lekko dłonią. W kierunku krawędzi stołu. Nie był to już stół z laminowanym blatem, na którym dziesię­ciolecia temu siedział Colum Donaghy. Ten był nowszy, zgrabny i nadal błyszczał, choć moja matka, Lucy, już nie wycierała go gąbką.

Na krawędzi wszystkiego, to właśnie ojciec miał na my­śli. Na krawędzi cywilizacji.

W Boże Narodzenie roku 1999 odwiedziłam ojca w Yewville. Mieszkał samotnie w naszym starym domu, uparty i oddalony od swoich dorosłych dzieci. Zajmował tylko dwa pokoje, całe górne piętro było zamknięte i nie- ogrzewane.

Miał siedemdziesiąt dwa lata. Życie, powiedział mi, przeleciało gdzieś obok niego, a on niemal tego nie za­uważył.

Od śmierci matki, która umarła dziewięć lat wcześniej na raka, ani razu nie poszedł z własnej woli do lekarza. Za śmierć żony obwiniał Szpital Ogólny w Yewville, albo tyl­ko tak mówił. Według niego takimi instytucjami kierowali jacyś złowrodzy oni. Pierdoleni krwiopijcy. Rok wcześ­niej ojciec miał na ulicy zawał serca, przewieziono go na izbę przyjęć tego samego szpitala, w którym uśmiercono mu żonę, no i poprzysiągł sobie, że jego noga nigdy tam nie postanie. Cierpiał z powodu dusznicy bolesnej, miał kłopoty z kolanami, zaatakowane przez artretyzm stawy, pomimo to nie rzucił palenia i pił ale całymi skrzynka­mi. Przed nami, swoimi dziećmi, chełpił się, że trzyma w domu „lekarstwo na nagłe przypadki”, przeznaczone do prywatnego użytku, gdy poczuje się naprawdę źle. Nie pozwoli podłączyć się do aparatury tak, jak podłączano innych. Nie będą na nim „eksperymentować” jak na mał­pie. Gdy nam to mówił, zaśmiewał się i cieszył. Niekiedy, ilekroć któreś z nas wspomniało, że moglibyśmy pomóc mu sprzedać dom i przygotować się na przyszłość, wpadał w furię; ciskał wtedy słuchawkę. Czasem jednak słuchał nas uważnie. Przyznawał nam rację, tak, „już czas na re­mont kapitalny”.

My, jego dorosłe dzieci, odwiedzaliśmy go, Patricka Hasslera, gdy był chętny nas przyjąć. Zwykle darł ko^ z dwojgiem lub z dwoma z nas, a przyjaźnił się z trzecim. W grudniu 1999 roku to właśnie mnie pozwolił przyje­chać.

Powitał mnie ciepło, samopoczucie miał zdecydowaiąe dobre, zalatywało od niego mocno piwem. Siedemdzier sięciodwulatek to jeszcze nie starzec, lecz ojciec wyglądał niezwykle staro. Schudł, sprawiał wrażenie, że ciało się na nim zbiegło, skóra zaś upodobniła się do skóry słonia, taka zrobiła się luźna i pomarszczona. Przestał być wyso­ki, stał się człowiekiem średniego wzrostu. Człowiekiem* który się ukarał? Siedzieliśmy w kuchni i rozmawialiśmy.

O sprzedaży domu i o tym, co należałoby zrobić później; Oczywiście zbaczaliśmy też na inne tematy, snując wspo­mnienia. Ilekroć przyjeżdżałam do Yewville, powracałam zarazem do przeszłości. Miasteczko nie zmieniło się wiele przez te kilka dziesięcioleci, dotknął je kryzys gospodar­czy; pozostało takie, jakie było w latach pięćdziesiątych. Prosperity następnych dekad ominęło te rejony. Tak więc znalazłam się w epoce Columa Donaghy’ego. Poczułam przelotnie jakby paniczny strach, grozę. Bo przecież właś­ciwie nigdy nie poznałam prawdy. Dlaczego? Dlaczego ktoś tak bardzo podziwiany przez tak wielu zabił się? Przecież wygrał swoją ostatnią walkę. Nie przegrał z Ro­landem LaStarzą, o tym wiedzieli wszyscy. A do tego miał zaledwie trzydzieści jeden lat.

Nie dopuszczałam do siebie myśli, że człowiek może przestać żyć mając trzydzieści jeden lat.

W Yewville zatrzymałam się w motelu, a do ojca przy­chodziłam codziennie na kilka godzin. Miałam wrażenie, że to mu odpowiada, ponieważ bardzo cenił swoją pry­watność i izolację. Drugiego dnia przyniósł stary album

ze zdjęciami i usiedliśmy przy kuchennym stole, przeglą­dając go. Wiedziałam, że nie wolno mi wspominać Co- luma Donaghy’ego, a jednak - oglądaliśmy spokojnie fotografie, na których był sam; te, na których był też oj­ciec oraz inne osoby, wszyscy tacy młodzi i atrakcyjni, uśmiechający się do obiektywu. Bardzo wzruszyły mnie fotki wykonane w sali treningowej, oto zadzierzysty Co­lum wraz ze swoim przyjacielem Patrickiem, obaj w bok­serskich spodenkach, w kaskach ochronnych, obejmujący się za ramiona, strojący miny do obiektywu. Tacy młodzi! Dwaj młodzieńcy przekonani, że przed nimi jest jeszcze tyle życia, ale też mieli święte prawo tak myśleć. Lecz ja, widząc Columa Donaghy’ego i datę na odbitkach: luty, rok 1954, natychmiast pomyślałam odruchowo o wrześ­niu 1958 roku!.

Miał przed sobą cztery lata i siedem miesięcy życia.

- Widzisz, mam czasami wrażenie, że Colum nadal jest ze mną. Słyszę go. Mówię do niego - rzekł powoli ojciec.

- Tylko on potrafił pobudzić mnie do śmiechu.

Czyżby niespodziewanie mój ojciec chciał mi się zwie­rzyć? Mówił spokojnie, wyczuwałam jednak, że drży.

Tak więc rozmawialiśmy o Columie Donaghym i o tam­tych czasach. Patrick przeżył go o czterdzieści lat. Chry­ste! Los wykręcił im niezły numer. Nie wiadomo, co o tym myśleć. Powiedziałam. - To jedno z tajemniczych wyda­rzeń tamtych lat, tato. Dlaczego Colum się zabił? Czyżby dlatego, że nie wygrał z LaStarzą? Ale przecież nie prze­grał. Pozostał bohaterem. Przecież na pewno o tym wie­dział. f

- Cholera, jestem już stary i chcę ci powiedzieć o kilku rzeczach, o których musiałem milczeć. Widzisz, dziecko, Colum sam się nie zabił.

- Co takiego?

- Colum Donaghy sam się nie zabił. Nie.

Ojciec mówił powoli, zwilżając przy tym językiem spierzchnięte usta. Patrzyłam na niego z niedowierza­niem.

- Zabito go, kotku. Zamordowano.

- Zamordowano? Ale przecież... to był jego własny re­wolwer?

Ojciec zawahał się, przecierając oczy dłońmi. Liczne plamy wątrobowe spowodowały, że jego twarz utraciła naturalną karnację, była pokryta głębokimi zmarszczkami i zapadnięta.

- Nie, córeczko. Nie należał do niego. Colum nigdy nie miał broni.

Poczułam na plecach ciarki. Straszliwe podskórne prze­czucie, jak przyśpieszone tętno. Ojciec patrzył na mnie, chciał widzieć, jak zareaguję.

Teraz mi powie, prawda? Stary człowiek nad grobem, nie ma nic do stracenia. Nawet za grosz bojaźni bożej, któ­rą dawno utracił.

Przyszła mi do głowy myśl, szybka i mimowolna. To on zabił Columa Donaghy ’ego.

Ale nie mogłam go oskarżać. Wobec tego człowieka za­wsze byłam i będę małym, zalęknionym dzieckiem.

Dostrzegł, że wpatruję się w niego z napięciem. Spoj­rzał z dezaprobatą na swój pomięty rękaw i przesadnie pe­dantycznym ruchem wygładził fałdy. Miał na sobie luźną koszulę, wprawdzie wypraną, lecz nieodprasowaną.

- Musiałem powiedzieć policji to, co powiedziałem, kotku. Chodziło także o moje życie. Ostrzeżono mnie. Gus Smith mnie ostrzegł. A Columa już nie było i nic nie mogło go nam przywrócić. Jezu, on przecież poszedł na niego jak burza wtedy, w ósmej rundzie! Pięknie to zrobił

- ale od tamtej chwili już nie żył. Bo widzisz, oni powie­

dzieli mu, co ma robić. I czego ma nie robić. Zapłacili mu, a on się zgodził. Miał walczyć jak wściekły byk, ale wygrać przez nokaut miał LaStarza. Ja o tym wszystkim wiedziałem, ale nie bezpośrednio. Colum robił aluzje, ze nie posłucha swojego menadżera i trenera, i tych, co stali za LaStarzą; powiedział, że nawet postawi na siebie. Od początku zamierzał wygrać. Był... -ojcu zadrżał głos. Nieczęsto mówił tak długo i tak gwałtownie. Zabrakło mu właściwych słów - był takim cholernym, upartym jak ko­zioł Irlandczykiem.

Ja jednak już nie zważałam na jego ostatnie słowa. Sły­szałam je wprawdzie, ale do mnie nie docierały.

- Tato, ja cię nie rozumiem. Kto zabił Columa?

- Kto konkretnie? Imiona i nazwiska? Do diabła, nie znam ich!

-Ale... ale kto ich wynajął?

Ojciec wzruszył ramionami. Potrząsnął głową w geście odrazy.

- Chyba jakieś sukinsyny z Nowego Jorku.

- Przecież powiedziałeś na policji, że...

- Cholera, człowiek nie mógł ufać policji. Boks to były szwindle i przekręty, były łapówki, brali je wysokiej rangi gliniarze, sędziowie i politycy. Powiedziałem to, co po­wiedziałem, nie miałem wyboru. Musiałem myśleć o was, dzieciakach, no i o waszej matce. Tak, a poza tym bałem się. O swoją skórę.

- Tatusiu, ja... sama nie wiem, co mam powiedzieć. Przez tyle lat... Colum był twoim najlepszym przyjacie­lem.

- Colum dobrze wiedział, czym jest boks! Do ciężkiego diabła, nie urodził się wczoraj. Świętym też nie był. Nikt go nie zmuszał do podpisywania kontraktu na tę walkę, wiedział, co jest grane. LaStarza mógł o niczym nie wie­

dzieć, musiał tylko walczyć naprawdę. Ale ten Colum! Wydawało mu się, że może wygrać i olśnić wszystkich i że wszyscy natychmiast pokochają jego, „Dzieciaka”, a nowojorscy promotorzy go zakontraktują. Myślał, że może zająć miejsce LaStarzy. Może nawet Marciano! Ale nie docenił LaStarzy. I to był jego drugi błąd. Nie rozło­żył sił tak, jak to się ćwiczy na treningach, tylko w dzie­siątej rundzie już się wyprztykał, nie mógł go znokauto­wać, więc mieli zadecydować sędziowie. Orzekli remis, Wszystko to śmierdziało, każdy wiedział, że to szwindel, ale wynik poszedł w świat. Remis, żaden nie zwyciężył. Tylko że Colum przegrał.

Ojciec mówił z obrzydzeniem, jednocześnie odsuwając od siebie album.

- Czyli sędziowie wzięli w łapę?

- Diabła tam, tych sukinsynów nawet nie trzeba smaro­wać. Sami z siebie zrobią to, co im się każe.

- Tatusiu, wprost nie chce mi się wierzyć! Przecież ko­chałeś boks.

- Lubiłem kilku bokserów. Lubiłem czasem popatrzeć, jak walczą. Ale co do samego boksu, to nie — nie kochałem go. Boks to biznes, ktoś sprzedaje się mnie, a ja sprzedaję go tłumom, Chryste Panie!

Nagle się zirytowałam.

- A ty? Ty chyba nigdy nikomu się nie sprzedałeś, tato?

- Dla twojej matki i dla was, dzieciaków tak, zgadza się. Sprzedawałem się ile razy tylko mogłem. Nawet gdy miałem ten garaż, z którego ledwo mogliśmy wyżyć, na­wet wtedy musiałem płacić haracz niby to za ochronę tym skurwysynom z Niagara Falls. Gdybym odmówił, obrzu­ciliby moją budę bombami zapalającymi. Albo i gorzej!

- Co takiego? Wymuszali od ciebie?

- Cholera, nie tylko ode mnie. Dziś może jest inaczej, policja cię ochroni. Ale wtedy nie. Gdybym wygadał się przed kimś, że Columa zamordowali i że rewolwer nie na­leżał do niego... - nagle przerwał, zupełnie jakby uszła zeń resztka sił. Pocierał oczy, że aż przykro było patrzeć, bo wyglądało to tak, jakby chciał się oślepić.

- Tato, czuję się tak, jakby mi ktoś napluł w twarz. Nie wiem... wprost nie wiem, co mam powiedzieć.

- Sprzedawaliśmy się przy każdej sposobności - rzucił gniewnie ojciec - i wy, moje dzieci, to samo, tylko ina­czej«, na wasz sposób. A zresztą, co ty tam wiesz!

- Więc to wszystko było kłamstwem? Więc Colum nie odebrał sobie życia - tylko jemu je odebrano - i ty o tym wiedziałeś, tato? I nie próbowałeś dochodzić sprawiedli­wości?

- Też mi coś! Sprawiedliwości - dla kogo? I co to takie­go ta „sprawiedliwość*5? Gówno, pieprzone gówno - gów­no! Mnie. też by zastrzelili albo utopili w Niagara River. Ty byś pewnie wolała to drugie, co? ;

Byłam przygnębiona, czułam się podle. Wstałam i wy­szłam. Nagle poczułam potrzebę ucieczki z tej dusznej kuchni, z tego domu, z Yewville. Ojciec chciał mnie za­trzymać, lecz się wywinęłam. Wybiegłam na dwór, a on podążył za mną. Na ziemi leżała skorupa śniegu, który wydał mi się tak trwały jak beton. Nasze oddechy zamie­niały się w parę.

- Nie chciałem, żebyś ty, twoja matka ani ktokolwiek inny - ojciec mówił teraz niemal błagalnie - nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, jak blisko byliśmy wtedy od krawędzi. Padło na Columa, ale mogło i na mnie. Chcia­łem cię ochronić, złotko.

Pewnego dnia może go zrozumiem. Ale wtedy nie mo­głam. Powiedziałam, że porozmawiamy później, że za­

dzwonię, ale teraz muszę wyjechać z miasta. Odjeżdżałam wstrząśnięta, oszołomiona, zupełnie tak, jakby ojciec mnie uderzył. Czułam w sobie coś paskudnego, mdlącego, jakąś zgniliznę, zupełnie jakby wewnątrz mojego organizmu za­częła działać trucizna i nic nie mogło tego powstrzymać»^ Wtedy też po raz ostatni widziałam ojca żywego.

23.

To nie Colum Donaghy, tylko Patrick Hassler, jedyny bliski mi człowiek, odebrał sobie życie.

Odebrał sobie życie. Czemu wtedy?

Mój ojciec zmarł rankiem w pierwszy dzień nowego roku. Połknął dwa tuziny tabletek uśmierzających ból i zapił je ale. Jego serce, jak orzekł lekarz sądowy, po pro­stu się wyczerpało, nie odzyskał już przytomńośći; zadał sobie śmierć własnoręcznie. Uspice Kepsnwkensko w lwi**)

Jeśli nawet wiedziałam dużo więcej, milczałam. Pozostawił pewne przedmioty nam, swoim dzieciom, swoim spadkobiercom. Sfatygowaną kopertę z wypisanyfid starannie moim imieniem i nazwiskiem; wewnątrz znajdo­wały się stare bezcenne zdjęcia przedstawiające Columa Donaghy’ego. Na jednym, które ujrzałam po raz pierw­szy, był Colum, ojciec i ja; obiektyw aparatu uchwycił nas przy samochodzie o błyszczącej chromowanej kratow­nicy wlotu powietrza. Fotografię datowano na rok 1950, miałam więc wtedy cztery lata. Colum i Patrick opierali się o przedni błotnik, a ja siedziałam na masce, a na fot­ce miałam rozmazane nogi, zupełnie jakbym nimi wyma­chiwała, kiedy robiono zdjęcie (matka?). Byłam maleńką blondyneczką o kręconych włosach, miałam na sobie ró­żową marszczoną sukienkę. Obaj mężczyźni podtrzymy­

wali mnie, żebym nie spadła. Przyszło mi do głowy, że gdyby tę fotkę oglądał ktoś obcy, gdyby patrzył na nas troje uchwyconych obiektywem w tak odległym czerwcu roku 1950, nie potrafiłby określić naszego pokrewieństwa, wskazać, który z mężczyzn jest ojcem dziewczynki.

Walentynka, lipcowa fala upałów

Tak to sobie wyliczyłem: Osiem dni powinno mniej wię­cej wystarczyć.

Nie, nie jestem patologiem ani jakimś przyrodnikiem. Moje stanowisko n'a uniwersytecie to profesor nauk hu­manistycznych. A jednak, gdy trochę poszperałem gdzie trzeba, jestem prawie pewien, że Osiem dni podczas tej fali upałów powinno mniej więcej wystarczyć.

Ponieważ kocham Cię i kochałem, nie przestanę kochać. To nie w moim stylu (o czym zapewne wiesz) zmieniać pewne sprawy. Podobnie jak Ty przyrzekłaś, że będziesz moją żoną, tak i ja przyrzekłem być Twoim mężem. Takich przysiąg się nie zmienia. Ty o tym wiesz.

Powrócisz do naszego domu, powrócisz do naszej sy­pialni. Gdy zaproszę Cię skinieniem do środka, wejdziesz do środka. Gdy skinę na Ciebie, żebyś do mnie podeszła, podejdziesz. ¡Sama się" przekonasz, czy moje wyliczenia były prawidłowe.

^ Osiem dni! Moja walentynka. '

' Oto i paradoks: miłość tó żywa istota, a żywe istoty mu­szą umrzeć.

Czasem umierają nagle, czasem trwa to jakiś czas.

Żywe istoty tracą życie: witalność, zdolność poruszania się, uderzenia serca; krew, która krąży w organizmie, do­starczając tlen do mózgu; zdolność do przeciwstawiło® s

się drapieżnięjszym istotom, które je pożerają. Żywe isto­ty, ujmując rzecz najprościej, w sposób najbardziej dosad­ny, stają się martwymi istotami.

A jednak oto i paradoks: to w ciele śmierci, w zwłokach miłości, rodzi się zdumiewające, nowe życie.

Tę walentynkę przygotowałem dla Ciebie z samego ją­dra mojej miłości.

Przybędziesz do domu samotnie, tak jak zapowiedzia­łaś. Choć przestałaś mnie kochać (jak twierdzisz), nie przestałaś być osobą słowną i uczciwą, dlatego też wiem, że dotrzymasz tej obietnicy. Wierzę Ci, gdy mówisz, że w Twoim życiu nie ma innego mężczyzny „ani żadnej innej miłości”. Tak więc przybędziesz do naszego domu samotnie.

Twój samolot z Denver ma wylądować o 15.22. Pro­siłaś mnie, żebym nie czekał na lotnisku, więc spełniam to życzenie. Powiedziałaś, że wolisz wynająć samochód i powrócić do domu sama, a skoro opróżniłaś szafki, szu­flady i półki ze swoich rzeczy, które chciało Ci się zabrać ze sobą, będziesz wolała odjechać samotnie i spędzić noc w lotniskowym hotelu, w którym zarezerwowałaś sobie pokój. (Osiem dni temu obdzwoniłem wszystkie lotni­skowe hotele i motele, żeby sprawdzić, czy już dokonałaś rezerwacji, ale nie. Przynajmniej pod swoim nazwiskiem po mężu). Gdy przybędziesz do domu, nie wjedziesz na podjazd, tylko zaparkujesz wóz na ulicy. Popatrzysz na dom. Poczujesz wielkie zmęczenie. Poczujesz się kobietą ogarniętą poczuciem - właściwie jakim?

Ma się rozumieć winy. Także uczuciem strachu. Ohyd­nego przeświadczenia, że nie ujdziemy sprawiedliwości, kiedy to uświadamiamy sobie, że „na pewno spotka nas to, na co zasłużyliśmy”.

Albo może po prostu pomyślisz: To potrwa najwyżej godzinę. Będę wreszcie wolna!

Pojawisz się jakiś czas pized 16.00, o ile lot z Denver nie będzie opóźniony. Nie miałaś pojęcia, że gdy przylecisz, akurat nadejdzie środkowozachodnia fala upałów, toteż nie będziesz miała ochoty wysiąść z klimatyzowanego samocho­du. Nie było cię przez pięć tygodni, a teraz, patrzą: na dom nieco tylko oddalony od ulicy, otoczony wysokimi, już nie pierwszej młodości dębami i wiecznie zielonymi iglakami, zapragniesz pomyśleć Chyba nic tu się nie zmieniło. Zupeł­nie jakbyś nie zauważyła, że żaluzje na wszystkich oknach na parterze i na piętrze są szczelnie zasunięte. Jakbyś nie za­uważyła, że trawa od frontu jest nazbyt wyrośnięta i poszła w nasiona, a fragmenty trawnika wypaliła letnia spiekota.

Na wyłożonej kamieniami ścieżce prowadzącej do frontowych drzwi walają się gazety i ulotki reklamowe. Skrzynka pocztowa jest przepełniona i wygląda na to, że nikt jej nie opróżniał od kilku dni, choć wtedy jeszcze się nie połapiesz, że to Osiem dni!

Być może, kiedy sobie to uświadomisz, wtedy, o tak, wtedy się zaniepokoisz. Dręczy Cię poczucie winy i czu­jesz się niepewnie.

A przecież wiesz, jaki Twój mąż jest skrupulatny, je­żeli chodzi o takie sprawy jak dbałość o dom i jego oto­czenie, o utrzymanie czystości, o ład i schludność. Tak na zewnątrz, jak i wewnątrz. To, co zobaczysz, to może i drobiazgi, a jednak i one mogą świadczyć o złamaniu podstawowej zasady porządku.

Na obrzeżach porządku jest już anarchia. A czym jest anarchia, jeśli nie czystą głupotą?

Tak więc, gdy widok tego zaniedbania spowoduje, że po­czujesz się niewyraźnie, będziesz chciała szybko przeko­

nać samą siebie To przecież na pewno nie ma nic wspólne­go ze mną! Nie było Cię przez pięć tygodni, a w tym czasie zatelefonowałaś do mnie i rozmawiałaś ze mną zaledwie dwukrotnie, za każdym razem krótko. I błagałaś mnie Po­zwól mi odejść, proszę, pozwól mi odejść, a przecież je­stem ostatnią osobą która chce, żeby ją o coś błagać, I Moja walentynka! Moje kochanie.

Zobaczysz go na pewno: mój samochód, zaparkowali ny na podjeździe obok domu. Będzie to dla Ciebie znak (może poczujesz ból w sercu, a może dreszczyk oczeki­wania?), że jestem w domu. (Bo mogłem wyjechać, tak jak czasem wyjeżdżałem poprzednio, zgoda, tak bywało

- wyjeżdżałem, żeby długo pracować w swoim pokoju na uczelni; bez reszty pochłaniało mnie wtedy moje zajęctóf| płynęły wariackie godziny, traciłem poczucie czasu). Lecz nie - nie tylko ujrzysz samochód na podjeździe: obieca- i łem Ci przecież, że będę na miejscu, że tym razem na pew­no będę, po to, żebyśmy mogli załatwić ostatnie sprawy poprzedzające złożenie wniosku rozwodowego.

Samochód na podjeździe to faktycznie „nasz” samochód,; A dom to „nasz” dom. Bo nasz majątek to współwłasności Choć nie wniosłaś do naszego małżeństwa żadnego wiana materialnego i choć utrzymywaliśmy się wyłącznie z mo­ich uniwersyteckich zarobków, to jednak nasz majątek jest współwłasnością ponieważ ja tego chciałem.

Jesteś moją żoną, a więc ja jestem Twoim mężem. Sy­metria, świętość.

Przygotowałem dla Ciebie walentynkę, w hołdzie świę­tości małżeństwa.

Jadąc z lotniska, będziesz miała dosyć czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć i powtórzyć. Powtórzysz sobie

to, co już mi mówiłaś, a ja będę próbował Cię prosić, że­byś zmieniła zdanie, którego Ty oczywiście nie zmienisz. Nie wrócę, najwyżej na godzinę, bo cały sens Twojego po­wrotu sprowadza się tylko do jednego: żeby znów wyje­chać. Jesteś nieugięta, postanowiłaś i kropka. Więc proszę, przebacz mi, jeśli możesz, Twój żal jest szczery, lecz jesteś nieugięta.

Dom, nasz dom przy Worth Avenue 119. Pięć lat temu, zaraz po ślubie, mówiłaś, że jest piękny - „szczególny”. Podobnie jak inne domy w starym osiedlu, usytuowane w lesistym otoczeniu, stoi na wzgórzu, skąd roztacza się widok na uniwersyteckie arboretum. Większość domów w tym osiedlu, znanym jako University Heights, zbudo­wano solidnie, z cegły, tylko gdzieniegdzie można tu na­tknąć się na biały budynek w stylu kolonialnym wzniesio­ny w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku. Nasz dom jest z ciemnoczerwonej cegły, otynkowany, ma dwa piętra oraz trzecią kondygnację, coś w rodzaju podda­sza znajdującego się pomiędzy spadzistymi, krytymi gon­tem dachami. Być może nie jest najpiękniejszy, lecz jest to bezsprzeczni^ atrakcyjny i nobliwy dom, z czarnymi okiennicami, oknami wyposażonymi w oprawione w ołów szyby, werandą zabezpieczoną siatką przeciw owadom, zaś z przodu, po prawej stronie, wznosi się na wysokości drugiego piętra dziwaczna konstrukcja w wiktoriańskim stylu, coś na kształt wieżyczki. Gdy agent od nierucho­mości pokazywał nam budynek, natychmiast weszłaś na górę, żeby obejrzeć znajdujący się wewnątrz pokoik, lecz rozczarowałaś się, bo jest to, jak się zdaje, tylko architek­toniczne upiększenie, nie nadające się nawet na sypialnię dla dziecka

Podczas telefonicznej rozmowy mruknęłaś Dzięki Bogu żadnych dzieci.

Ponieważ wyłączyłaś silnik, przestała działać klimaty­zacja, dlatego też zaraz poczujesz upał. Jakby gigantyczny podmuch gorącego, stęchłego i wilgotnego oddechu; po­dmuch, który Cię ogarnie.

Jestem taka dumna z twojego awansu, Daryll. W tak młodym wieku!

Jakże czułem się przez Ciebie zażenowany w towa^J rzystwie. Jakże na swój czarująco nieświadomy sposób obraziłaś mnie. Oczywiście nie miałaś o tym pojęci#! Oczywiście chciałaś dobrze. Jakby to, że w chwili awansu zostałem najmłodszym profesorem ma wydziale nauk hu­manistycznych, coś dla mnie znaczyło.

Ponieważ moją specjalnością jest filozofia umysłu, sta­wiam ponad wszystko umysł, nie zaś takie trywialne atry­buty, jak wiek czy osobowość. Cała filozofia jest to właś­ciwie wytężanie umysłu w celu odróżnienia tego, co jest trywialne, od tego, co jest głębokie; ulotnego od trwałe* i go, wielości od Jedni. Dumę też należy odrzucić nie tylko z powodów etycznych, lecz również epistemologicznych, czyż bowiem można być dumnym z siebie? — materialnej istoty, w której zamknięty jest mózg? (Mózg to tajemni­cze, a jednocześnie ze wszech miar organiczne repozyto­rium umysłu). A do tego, jak tu być dumnym z czegoś* co ponad wszelką wątpliwość nie jest niczym więcej jak tylko następstwem zwykłego przyjścia na świat?

Powiedziałaś to impulsywnie, nie zdając sobie sprawy z prostactwa Twoich słów. Choć z drugiej strony naiwność ma pewne cechy subtelnej agresji. Twoje głupie i wynika­jące z nieobycia nietakty powodowały, że krzywiłem się w towarzystwie starszych kolegów (dla których wzmianki

o młodości i w ogóle o wieku były w oczywisty sposób niemile widziane), a także w obecności mojej rodziny

(która potępiała mnie za poślubienie Ciebie nie dlatego, że byłaś zbyt młoda, tylko ponieważ byłaś zwykłą uczelnianą sekretarką, „żadną” dla mnie partnerką intelektualną, co sprowokowało mnie do wygłoszenia nieczęstej w moich ustach jadowitej riposty Ale kto miałby mi zapewnić takie partnerstwo? I do tego kobieta?).

A jednak nigdy nie miałem Ci niczego za złe. Nigdy Cię o nic nie obwiniałem. Być może ze względu na swoją powściągliwość. Swoje zadumy. Długie okresy całkowite­go pochłonięcia pracą. Nigdy nie wspominałem o Twoich wadach, a jeśli dziś o nich mówię, to poniewczasie, i do tego obojętnym tonem. Wręcz niemal z nostalgią. Z jakąś podszytą melancholią sympatią. Choć uważałaś, że jestem „krytyczny” - jak to mówiłaś, „hiperkrytyczny”, to do­prawdy nie miałaś pojęcia, jak Cię oszczędzałem.

I to niejeden raz.

* * *

Oto i pierwszy szok: upał.

Wysiadłaś z samochodu, a potem zbliżyłaś się do frontowych drzwi, idąc wyłożoną kamiennymi płytkami ścieżką. Ta ściana upału, fala gorąca niemal dostrzegalna, powietrze drgające żarem napiera na Ciebie. „Och! Mój Boże!” Kilka tygodni pobytu w położonym na wysokości mili Denver spowodowało, że zapomniałaś już, czym jest taka letnia fala upałów w usytuowanym na poziomie mo­rza środkowozachodnim mieście.

Stęchłym, wilgotnym gorącem. Niczym chmura cięż­kiego, obojętnego gazu.

Gorąco mojego gniewu. Mojej krzywdy. Ponieważ je­steś moją żoną oszczędzałem Cię, rzadko mówiłem do Ciebie surowo, nawet gdy wydawało się, że puszczają Ci hamulce i krzyczałaś do mnie Pozwól mi odejść! Pozwól

mi odejść! Przykro mi, ale nigdy cię nie kochałam, no po­zwól mi odejść!

Wtedy po raz pierwszy dostrzegłem na Twojej twarzy odrazę. Nigdy nie zapomnę tamtej chwili.

Było zupełnie tak, jakbyś przez pięć lat naszego miesz- kania pod wspólnym dachem maskowała się, grała, a teraz nagle i bez ostrzeżenia, tak jakbyś nie wiedziała do końca, co zaraz mi wykrzyczysz, odrzuciła precz ten kamuflaż! zdarła z twarzy maskę i starła się ze mną. Nie kocham cię! To była moja pomyłka. Nie mogę tu zostać. Duszę się. PoI zwól mi odejść!

Aż mnie zamurowało. Przez myśl mi nie przeszło, że możesz powiedzieć coś takiego. Widziałem ruchy Twoich warg, jednak nie słyszałem słów, a jedynie dźwięki, zdu­szone dźwięki, odsunęłaś się ode mnie, a twarz wykrzy­wiał Ci grymas nienawiści.

Powiedziałem wtedy: nie mogę pozwolić Ci odejść. Nie pozwolę Ci odejść. No bo jak to, przecież jesteś moją żonc{!

Pamiętam, jak pewnego rześkiego poranka, kilka miesię­cy wcześniej, u schyłku zimy, weszłaś pod moją nieobec­ność do gabinetu i postawiłaś kartkę walentynkowąna para­pecie naprzeciw mojego biurka. Bo też często robiłaś takie rzeczy, swawolne, dziecinne, nie przejmując się, jeśli ich nie zauważałem, a jeśli już, to pozostawałem obojętny. Ta wa­lentynka była w jasnoczerwonej kopercie; zaabsorbowany pracą w ogóle jej nie zauważyłem. Mijały dni i tak to trwało, aż wreszcie przyszłaś i otworzyłaś przy mnie kopertę, śmie­jąc się tak, jak tylko Ty potrafisz, lekko i perliście (śmiech ten nie wyrażał żadnej pretensji, może tylko lekki żal), a po­tem wyjęłaś z czerwonej koperty kartkę, taką jaką można by wysłać dziecku: kotek wyglądający z konewki, a wewnątrz wypisane jasnoczerwonymi literami słowa: MOJEJ WA­LENTYNCE. 1 Twoje imię. Patrzyłem na tę kartkę - przez

chwilę nie pojmowałem, co to jest, a była to walentynka, podtykana mi niemal pod nos, żebym podziwiał.

Być może potraktowałem Cię wtedy szorstko. A może po prostu tylko się odwróciłem. Jeśli o czymś nie sposób czegoś powiedzieć, trzeba zachować milczenie. Nieznoś­ne brzęczenie much jest swoistym milczeniem. Tak jak cała przyroda: ślepa, pożerająca siła, której Schopenhauer nadał miano woli.

Obiecałaś mi, że podczas naszego małżeństwa nigdy nie będziesz mieć do mnie o nic pretensji. Nie będziesz zazdros­na o moją pracę, wiedząc, że ponieważ jest ona tym, co we mnie najlepsze i najcenniejsze, zawsze weźmie prymat nad moim prywatnym życiem. Przyrzekłaś beztrosko, może nawet lekkomyślnie. Nie będziesz zazdrosna o moje życie, wyjąwszy Twoją osobę, i nie będziesz mieć do mnie o nic żalu. Dodałaś odważnie Potrafią kochać za nas dwoje.

A jednak nigdy nie zdołałaś pojąć nawet najbardziej elementarnych prawideł mojej pracy. Najbardziej funda­mentalnej zasady filozofii: poszukiwania prawdy. Ma się rozumieć, że raczej nie oczekiwałem od Ciebie, młodej kobiety nieposiadającej nawet magisterium pośledniej szkoły wyższej dotowanej przez władze federalne, tego, że zrozumiesz moją pracę, na której, w obrębie mojej spe­cjalności, wyznaje się jedynie garstka; niewątpliwie spo­dziewałem się jednak, że będąc moją żoną zrozumiesz, że nie ma pracy bardziej niż moja wymagającej umysłowego wysiłku, wyczerpującej i heroicznej.

Lecz teraz minął już czas niedotrzymanych obietnic. W naszym domu oczekuje na Ciebie walentynka.

Gdy byłem młodszy i dopiero rozpoczynałem poszu­kiwanie prawdy, wyobrażałem sobie, że wielkim dziełem mojego życia będzie ostatecznie obalenie tez Kartezjusza,

który dokonał tak śmiałego i radykalnego rozróżnienia po­między „umysłem” i „ciałem”, wtedy kiedy rozpoczynała się dopiero nowoczesna filozofia; jednak nieoczekiwanie dla samego siebie, po ukończeniu trzydziestki, napisałem swoje najbardziej oryginalne dzieło zawierające potwier­dzenie i wyjaśnienie stanowiska Kartezjusza, mianowicie, że „umysł” zamieszkuje w „ciele”, nie sposób wszakże za­liczyć go do kategorii „ciała”. Albowiem zasady logiki, co wykazałem za pomocą logicznej argumentacji, posługując się systematyczną geometrią według Spinozy, wykraczają poza wszelkie ograniczenia „cielesne”. Wszystko to wyra­ziłem najbardziej precyzyjnym językiem pojęć i symboli.

Gdy umiera miłość, czy można ją przywrócić do życiaf Zobaczymy.

Gdy znajdziesz się na frontowym ganku, naciśniesz dzwonek. Tak jak każdy zwykły gość.

Nie chcąc wchodzić bocznymi drzwiami, tak jak miałaś to w zwyczaju, gdy tu mieszkałaś.

Zawołasz cicho: „Dary 11?:”, ,

Jakie to dziwne, Daryll to moje imię. Chrzestne imię. A jednak niewiele mam wspólnego z Daryllem, posługu­jąc się zaś językiem logiki, można stwierdzić, że nie je­stem niczym, co jest Daryllem, choć jednocześnie nie je­stem niczym, co jest nie-Daryllem. Daryll ma się nijak do tego, czym jestem, albo też, czym się stałem.

Cisza. Spróbujesz kołatki. Nadal cisza.

Aż w uszach dzwoni! Niemal jesteś pewna, że wewnątrz nie ma nikogo.

Wyjmiesz swój własny klucz, którzy nosisz w toreb­ce w specjalnym etui. Wkładając go do zamka, doznasz chwilowego zawrotu głowy, to z przejęcia, bo zamarzy­ło Ci się, żeby klucz nie pasował, gdyż Twój rozsierdzo­

ny mąż wymienił zamki i usunął Cię ze swojego życia, a przecież pragniesz zostać usunięta z jego życia. Ale nie, klucz pasuje. Oczywiście że pasuje.

Otwierasz drzwi. Masywne, dębowe, zabejcowane na czarno.

Podświadomie oczekiwałaś, że wnętrze solidnego sta­rego domu z ciemnej cegły będzie klimatyzowane i chłod­ne, tymczasem fala przegrzanego powietrza o woni jakiejś zgnilizny niemal uderza Cię w twarz.

-Halo? Daryll? Czy jesteś...?

Jakże słaby i łamiący się jest Twój głos, który słyszysz. I jak mocno drażni Twój nos ten osobliwy, nieoczekiwany zapach.

Zgniły, smrodliwy. Słodkawy niczym woń gnijących owoców, a jednak bardziej zjadliwy. Może gnijące mięso?

Proszą, przebacz!

Nié wrócę, nie mogą wrócić. Co najwyżej na godzinę.

To była moja wina. Nie miałam pojęcia, że...

...od początku, tak, chyba już wtedy wiedziałam. Jak ogromny błąd oboje popełniliśmy.

Tak, przyznaję, czułam się wyróżniona.

...młoda, ignorantka. A do tego próżna.

Ale że ty, najzdolniejszy z młodszych profesorów na wy­dziale...

Próbowałam cię pokochać. Być dla ciebie żoną. Ale...

Tylko zapakuję swoje rzeczy. A czego nie zapakuję, mo­żesz przekazać na biednych. Albo wyrzucić do śmietnika.

...jak mówili o tobie na wydziale. Twoja uczciwość za­wodowa, twój geniusz. A jaki zawzięty, jaki silny...

Gdybym więcej wiedziała! O mężczyznach. Ja także by­łam nieśmiała, tak jak i ty. Chyba bałam się mężczyzn. No bo być dziewicą w wieku dwudziestu pięciu lat...

Nie. Chyba nie.

Nawet na początku - nie. Kiedy teraz na to patrzą, rmm ślę, że chyba nigdy, Dary 11. To było coś takiego, jak., j ...jak maskarada, gra pozorów. Gdy powiedziałeś‘fee chyba mnie kochasz. Tak chciałam w to uwierzyć I ten dźwięk: ni to pomnik, ni to brzęczenie, jakieś stłu­mione odgłosy za zamkniętymi drzwiami.

- Dary 11? Czy jesteś - na górze?

Mówisz sobie Zmywaj się stąd! Uciekaj!

Jeszcze nie jest za późno. Odwróć się. I biegnij, biegnij! A jednak jakoś dojdziesz do schodów. Szerokie stopnie wyłożone chodnikiem w kolorze ciemnożurawinowym» wydeptywanym pośrodku przez całe lata, nim zaczęłaś chodzić po nim Ty. Jak lunatyczka chwytasz za poręcz, by wchodzić pewniej.

Czy to poczucie winy popycha Cię na górę? Chore pod­niecenie, jakie Cię ogarnęło, bo może przeczuwasz, co tam odnajdziesz? Niejasne poczucie, że Twoim obowiązkiem, jako mojej żony, jest to odnaleźć?

Przez cały czas będziesz się uśmiechać: wątły, przyle­piony do Twoich ust uśmieszek. Oczy szeroko otwarte, a jednak szkliste, jakby nic nie widziały. Serce uderza Ci szybko, niczym skrzydełka schwytanego w sidła ptaka.

A jeśli zemdlejesz. Nie wolno Ci zemdleć! Krew od­pływa Ci z mózgu, niemal widzisz ciemność ogarniającą obrzeża Twojego pola widzenia, które zwęża się niczym tunel.

Na podeście przystajesz, żeby spokojnie pomyśleć. Tyle że już jest to dla Ciebie niemożliwe. Zapach stał się bar­dzo intensywny. Może to jednak nie zapach, tylko upał, drgające żarem fale rozgrzanego powietrza? Brakuje Ci tchu, czujesz mdłości. Nie możesz się jednak odwrócić, musisz pójść dalej, ku sypialni na końcu korytarza.

Obok malutkiego, czarującego pokoiku w wieżyczce z oknem wykuszowym i wyściełaną poduszkami pod- okienną ławką. Marzyło Ci się, źe będzie Twój albo dzie­cka, lecz okazał się niepraktyczny, bo zbyt mały.

Drzwi sypialni są zamknięte. Naciskasz je dłonią i czu­jesz ciepło. Nawet teraz myślisz niemal spokojnie. Nie. Zostanę. Jestem na tyle silna, że wytrzymani, i

Odważnie chwytasz klamkę. Odważnie otwierasz drzwi. Powoli. Jakie głośne to brzęczenie! Przeciągły szmer, jak­by palił się ogień. Do tego smród, ohydna woń rozkładu, równie przytłaczająca jak ten szmer, przekraczająca Twoją zdolność pojmowania.

Coś muska Ci twarz. Usta, oczy. Odganiasz to coś ręką, boisz się. - Daryll? Czy to>- ty?

Bo w sypialni dostrzegasz jakiś ruch. Coś unosi się w powietrzu, jakiś płynny kształt, żywy i opalizujący, a jednak nieludzki.

Także w głównej sypialni żaluzje okienne są zaciąg­nięte we wszystkich oknach. Zielonkawa poświata jakby toni morskiej. Dopiero po chwili widzisz, że w pomiesz­czeniu roi się od much. Brzęczenie, jakie słyszysz, wy­dają właśnie one. Tysiące, miliony? much, pokrywające żywym kobiercem sufit, ściany, dywan, który wydaje się mocno splamiony czymś ciemnym. Na łóżku, wspaniałym łożu z baldachimem, które zastaliśmy w domu, wiktoriań­skim antyku, kłębi się warstwa much, pokrywa szczelnie coś, co ma zarys ludzkiej sylwetki, która jakby częścio­wo wtopiła się w pościel. Czy to... kto to? Twarzy, któ­ra była niegdyś twarzą, nie sposób już rozpoznać. Skóra spuchła i napęczniała, jak ugotowana w wodzie kiełbaska; jest pociemniała i nie przypomina już ludzkiej skóry, tylko papkowatą, półpłynną masę. Podobnie jak oszalałe, poły­skujące muchy, które najwyraźniej pokrywają wszystko,

także skóra ciemno opalizuje. Ciało rozdęło się niczym balon, stając się żerowiskiem dla owadziej gęstwy. Gdzie­niegdzie, w szczelinach, które były niegdyś ustami, noz­drzami i oczami, widzisz białe placki: coś się tam wije

i kłębi, to robaki przypominające poruszające się ziarenka ryżu. Wydaje się, że spoczywający na łóżku ludzki kształt ma poderżnięte gardło. Pokryty plamami krwi nóż leży tuż obok, tam gdzie spadł. Pokryte muchami ramiona postaci są szeroko rozrzucone, jakby miały za chwilę unieść się d§ powitalnego uścisku. Ciemna, zakrzepła krew jest wszę­dzie; przesiąkło nią ubranie, pościel, łóżko, dywan. Fetor rozkładu przytłacza. Odór ścierwa. Pomimo to najwyraź­niej nie chcesz uciec. Coś, co Cię sparaliżowało, trzyma Cię w swoich kleszczach i nie puszcza. Sypialnia przypo­mina purpurową otwartą ranę, miejsce wielkiej tajemnicy kipiące własnym, wewnętrznym, ukrytym życiem. Twój mąż nie umarł, nie zniknął, tylko przeobraził się w inny wymiar istnienia; obserwuje Cię teraz poprzez plejadę ma­leńkich, nieruchomo patrzących oczek; brzęczenie to jego głos, milionkroć powtórzony. Muchy muskają Ci twarz. Usta, rzęsy. Odganiasz je, postępujesz kilka kroków, zbli­żasz się do kształtu na łóżku.

Moja walentynka! Moje kochanie.

Złe nawyki

Przyjechali po nas do szkoły. Nie powiedzieli, co się stało. Wyraz ich twarzy ostrzegał: Nie pytajcie!..

Wujek S., ciotka B. Niemal ich nie rozpoznaliśmy, tak zmieniły się im twarze.

Zabrali nas szybkp. Nasz dyrektor stał na korytarzu: zdziwiony spoglądał na nas. Co to znaczy? Jakaś pilna sprawa rodzinna? L)laęzego.r? ,

Twarze dorosłych wystraszone, pełne niedowierzania. Twarze dorosłych, którym bacznie się przypatrujesz, bo chcesz się dowiedzięć^icię czeka.

A. był najmłodszym z nas, próbował nie płakać. Był też XA miał jedenaście lat, była D., miała trzynaście lat.

Próbował. Nie. Płakać.

Samochód prowadził wujek S. Ciotka B. patrzyła wprost przed siebie.

D. siedziała z tyłu. Była naszą starszą siostrą, trzymała nas mocno za ręce.

To tak jak w wagoniku kolejki górskiej w lunaparku: krępują cię pasy i nie możesz uciec, wznosisz się prze­raźliwie powoli na szczyt niemożliwie stromego wzgórza, a potem lecisz jak kamień w dół, w dół, w dół! W dół, w dół, w dół! Krzycząc.

Nie pytajcie! Nie pytajcie!

A. popłakiwał i tarł nos. A. wiedział, że umarła matka.

T. wyglądał przez okno. T. uznał, że to na pewno chodzi

o ojca, że jedziemy do szpitala odwiedzić ojca, który miał w pracy zawał.

D. przymknęła oczy. Próbowała nie myśleć o tym, co czeka nas w domu. Próbowała nie myśleć o tym, że dom prawdopodobnie spłonął. Nie myśleć o tym, że oboje, mat­ka i ojciec, pewnie nie żyją. Próbowała nie dopuszczać do siebie ekscytującego uczucia, że w szkole stanie się teraz ważną osobą: sierotą.

Siedzący z przodu wujek S. i ciotka B. cicho się na­radzali. Nie sposób było dosłyszeć słów, ale ton ich roz­mowy nie pozostawiał żadnych wątpliwości: zaszło coś nagłego.

Podjęli decyzję. Wujek S. skręcił w naszą ulicę. Kilka domów dalej droga była zamknięta przez policję.

Wujek S. zażądał, żeby nas przepuszczono. Pokazał po­licjantowi swoje prawo jazdy. Zaczęły błyskać ku niemu flesze, a wtedy wujek S. zasłonił twarz dłonią. Prosił. Głos łamał mu się z emocji. Usłyszeliśmy jak mówi Nie, nie jestem jego bratem, jestem jej bratem.

Pozwolono nam przejechać.

Na naszej ulicy coś się wydarzyło. Można by niemal pomyśleć, że coś się paliło albo był jakiś wybuch. Sąsie- dzi stali na trawnikach przed swoimi domami, osłaniali oczy od słońca, patrzyli. Na jezdni kłębili się obcy. Było tam wielu umundurowanych policjantów. Obok naszego samochodu biegli fotoreporterzy. Nasz dom otoczono żół­tą taśmą.

Otoczyli go żółtą taśmą! Aż do krańców trawnika, któ­ry nasz ojciec zawsze strzygł krótko, wycinając (niemal) wszystkie te wstrętne paluszniki i mniszki. Aż do samego skraju naszej parceli, tam gdzie stoi prawie metrowa siat­ka, którą matka obsadza pnącymi różami, latem.

Nasz dom wyglądał tak dziwnie! A jednak właściwie

nic się tam nie zmieniło, przynajmniej my nic nie dostrze­gliśmy.

Gdzie tylko nie spojrzeć, wszystko wyglądało dziwnie. Oślepiające błyski wielu fleszy. Twarze obcych jak maski

I naciągniętej skóry. Gwar głosów, jednak nie słyszeliśmy,

0 czym mówią.

Zakręćcie szyby! Pochylcie głowy! pouczyła nas ciotka B.

Wujek S. skręcił na podjazd, gdzie obcych już nie do­puszczono. Policjanci stali na ścieżce prowadzącej ku bocznemu wejściu, obok wiaty dla samochodów. Potem szybko pojawiła się matka. Potem szybko matka podbie­gła do nas. Pochylona, osłaniała sobie twarz rękami.

Wcisnęła się na tylne siedzenie. Wzięła na kolana A., najmłodszego z nas. Wujek S. zatrzasnął drzwi, bo matce nie wystarczyło na to sił. Zabierzcie mnie stąd! Jak najda- lej! O Boże*,

A więc wiedzieliśmy: to złe, co się stało, stało się ojcu.

Okrężną drogą pojechaliśmy do oddalonego o sporo mil domu wujka S. i ciotki B, A jednak na ulicy, na trawniku

1 na podjeździe byli już obcy, czekali.

Reporterzy. Fotografowie. Ekipy telewizyjne. Pojedyn­czy wóz policyjny zaparkowany na podjeździe.

Są, są! Jego żona! I dzieci!

Ciotka B. zaczęła krzyczeć. Wujek S. zaklął. Na tylnym siedzeniu matka przyciskała nas, całą trójkę, jakby pró­bując nas osłonić, jednocześnie wtulając zapłakaną twarz w długie włosy D.

Wujek S. zakazywał postronnym wstępu na swój pry­watny teren, ale ruszyli na nas hurmem. Wrzeszczeli za nami. Policjanci nie wydawali się nam życzliwi. Matka zagarnęła nas ramionami i pociągnęła za sobą, wbiegliśmy pośpiesznie do domu. Już wiedzieliśmy, że należy biec po­chylając się i ignorując okrzyki, które spadały na nas jak grad kamieni.

Prósz ’pani! Kilka słów dla...

...zdaniempani mąż jest niewinny?

...zrobił to? Jak pani myśli?

...czyjest pani zaskoczona?

...czy pani coś podejrzewała?

...jakieś zmiany w zachowaniu?

...wasze stosunki małżeńskie...?

Ukryliśmy się w domu. Ukryliśmy się na górze. Okna domu zostały zamknięte. Rolety zaciągnięte. Na stałe. Dom nie był bezpieczny. Matka leżała na łóżku, głowę okryła po­ścielą Słyszeliśmy, jak się modli. O Boże, dobry Boże, pomóż mi. Pomóż jemu, pomóż nam. Spraw, żeby to była pomyłka. Nawet na górze rolety okienne były zaciągnięte, stale. Ukry­liśmy się w łóżkach. Nie pozwolono nam oglądać telewizji. Dom nie był bezpieczny. Na ulicy stali obcy. Na ulicy obcy mogą się gromadzić, mają do tego prawo. Były tam ekipy telewizyjne: WBEN-TY, WWSB-TV, WTSM-TV. A. może spać tylko z kimś. Bo mógłby moczyć się w łóżko. T. nie mógł zasnąć. D. też nie mogła zasnąć. Nakarmiono nas. Siedzieliśmy razem w pokoju. Spaliśmy razem jak szcze­niaki. Zapytaliśmy, gdzie jest ojciec. Odpowiedziano nam, że wyjechał. Słyszeliśmy głosy z zewnątrz. W górze krążył telewizyjny helikopter. Matka ukryła się pod kołdrą. Zaczęła krzyczeć. Potem się dowiedzieliśmy, że była w szoku.

W szoku, biedaczka, nigdy nie dojdzie do siebie.

To na pewno pomyłka. To nie mogło się stać...

Była jego żoną od piętnastu lat, co za...

...głupia kobieta, że nic nie wiedziała. Że nie-podejrze­wała.

Dzieci! Pomyślcie o dzieciach.

O dzieciach tego „Złe Nawyki“? Czy o...

Nie pozwolono nam wyjść z domu. Nie pozwolono nam bawić się na dworze. Nie pozwolono nam powrócić do

szkoły. Usłyszeliśmy, że nasza obecność może „rozpra­szać” innych uczniów. Powiedziano nam, że nie zrobili­śmy nic złego czy nieodpowiedniego, nic paskudnego czy niegodziwego, a jednak w szkole nie jesteśmy pożądani. Matka nakazała nam uklęknąć obok niej. Módlcie się! Pro­ście Boga o łaskę. D. nie chciała uklęknąć. Nie chciała się modlić. Błagała, żeby pozwolono jej powrócić do szkoły. Nim nas stamtąd zabrano, została wybrana do samorządu uczniowskiego. Miała w nim reprezentować swoją ósmą klasę. Krzyczała, ze to niesprawiedliwe. Krzyczała, że nienawidzi ojca. Matka zaczęła się trząść. Potem dosta­ła drgawek. Poczuła ból w klatce piersiowej i z trudem oddychała. Nie miała jeszcze czterdziestki, ale chwyciły ją bóle, ledwo chwytała oddech i trzeba było wezwać ka­retkę, która zabrała ją do szpitala. Nie pozwolono nam jej odwiedzać. Nie mogliśmy też odwiedzić ojca tam, gdzie przebywał.

Przewieziono nas do innego domu. Zabrano nas gdzie indziej. Tamci jechali za nami. Furgonetka telewizji WXCT podążała z rykiem silnika obok naszego samocho­du. Skierowano na nas kameiy. Grzmiały głosy wzmoc­nione przenośnymi megafonami. Czy zaskoczyło was za­trzymanie taty? Czy waszym zdaniem jest niewinny? Czy kochacie tatę? Czy wasz tato był zwolennikiem ścisłej dy­scypliny? Czy będziecie w sądzie? Czy modlicie się za wa­szego tatę? Czy zechcecie podzielić się z naszymi widzami jakimś wspomnieniem o waszym ojcu?

Mieszkaliśmy teraz z dziadkiem i babcią. Był to już inny dom, w innym mieście. Czas był też inny. Nie widzieliśmy ojca od dawna. Gdy o niego pytaliśmy, odpowiadano nam Wola boska! i Nie pytajcie! Znów była z nami matka. Po­wróciła ze szpitala. Śmierdziała szpitalem. Matka chciała przytulać nas i całować, ale od niej uciekaliśmy. Dziadek

i babcia byli rodzicami matki. Byli bardzo starzy. Dziadek zasłonił od wewnątrz wszystkie okna folią aluminiowe! żeby obcy nie mogli przez nie zaglądać. Babcia zaciągnęła rolety na wszystkich oknach. Odtąd już nie było dnia, tyl­ko noc. Telewizję mogli oglądać wyłącznie dorośli. Zapro­wadzono nas do miejscowego kościoła. Pozwolono nam pójść tam wraz z dziadkiem, babcią i matką. To nie był nasz dawny kościół, ale odmawiano w nim te same mod­litwy. Śpiewano te same hymny. Odczytywano te same wersety z Biblii. Mówiono te same kazania. W naszym dawnym kościele ojca wybrano ostatnio przewodniczą­cym rady parafialnej. W naszym nowym kościele pastor modlił się za ojca, za rodzinę ojca. O matce mówił jego żona, a o nas jego dzieci. Było mniej fotografów, ale i tak musieliśmy mieć się na baczności, ponieważ obcy ruszali na nas ławą w najmniej oczekiwanych chwilach. Dziadek bardzo się gniewał. Zły jak osa, tak mówiła o nim bab­cia. Powiedział, że nie wyjdzie z domu z gołą głową. Nim wreszcie znalazł kapelusz, babcia chciała włożyć mu na łysą, pokrytą nierównościami czaszkę czapeczkę złożoną z folii aluminiowej. Babcia trzymała zaciągnięte wszyst­kie rolety. Nie mogła robić na drutach ani szydełkować, bo trzęsły jej się artretyczne ręce. Pewnego dnia spotkano ją w sąsiedztwie: była w nocnej koszuli i boso. Dziadek zaży­wał mnóstwo leków na chorobę zwaną dyskineza. Bardzo się wstydziliśmy z powodu dziadka i babci i chcieliśmy, żeby szybko umarli. Chcieliśmy też, żeby pozwolono nam powrócić do naszego starego domu i żebyśmy mogli znów chodzić do szkoły, tak jak kiedyś, i żeby to, co się stało ojcu, wcale się nie stało. Ach, jak bardzo chcieliśmy!

Złe nawyki. Przejmowaliśmy złe nawyki.

Ojca tak dobrze nie pamiętaliśmy. Czasem, gdy któreś z nas weszło do pokoju, widziało na ścianie jego cień się-

gający do sufitu. Czasem w środku nocy któreś z nas sły­szało z dołu, jak chodzi tam i z powrotem, mrucząc coś do siebie. Czasem w łazience na górze pozostawał przypo­minający wstrętną woń gazu zapach ojca. Zapłakane oczy matki wyrażały wspomnienie ojca.

Wszystko to tylko zły sen, dzieci. Straszliwa pomyłka. Proszą Boga, żeby tak było iwy teżpowinnyście.

Nienawidziliśmy matki! Kochaliśmy matkę, lecz od­stręczał nas od niej ten szpitalny zapach.

Nie mieliśmy prawa nic wiedzieć o ojcu, ponieważ mogłoby się to okazać „zbyt przykre”, „zniekształcone” czy też „przesadne”, ale, ma się rozumieć, z czasem do­wiedzieliśmy się pewnych faktów. Wiedzieliśmy, że ojca często pokazują w telewizji i piszą o nim w gazetach, po­nieważ na całym Środkowym Zachodzie nikt nie był tak znany jak on. Nikt też nie był tak uznaną osobą. O nikim tak nie rozmawiano, nie dyskutowano. Za nikogo tak żar­liwie się nie modlono w chrześcijańskich kościołach. Ni­kim też tak nie pogardzano. Gdy starsi państwo drzemali, wymykaliśmy się z domu. Nawet A., który nie chciał zo­stawać sam. Gapiliśmy się na nagłówki w „7-Eleven”. Na okładkę sensacyjnego tygodnika. Zdjęcia na pierwszych stronach przedstawiały ojca, któremu nadano przydomek „Złe Nawyki”. Oglądaliśmy człowieka, którego dopiero po chwili rozpoznawaliśmy, był starszy niż go zapamię­taliśmy, nieogolony, jego oczy połyskiwały ukryte pod si­wymi brwiami; opadające w dół kąciki ust wywoływały wrażenie, że ma na twarzy uśmiech tajonej radości. „ZŁE NAWYKI”: ZARZUTY DOTYCZĄCE 19 ZABÓJSTW. DOMNIEMANY SERYJNY ZABÓJCA W MILCZENIU PRZYJĄŁ AKT OSKARŻENIA. DWUNASTOLETNIE PASMO TORTUR, ZABÓJSTW, TERRORU, SZYDZE­NIA Z PRAWA: OTO „ZŁE NAWYKI” I JEGO DORO-

BEK. „ZŁE NAWYKI”: DLACZEGO? PRACOWNIK ZAKŁADU UŻYTECZNOŚCI PUBLICZNEJ, LAT 53, OD DAWNA MIESZKAJĄCY W NASZEJ OKOLICY* ZATRZYMANY W ZWIĄZKU Z SADYSTYCZNYMI ZABÓJSTWAMI, NOTORYCZNY MORDERCA ZWA* NY „ZŁE NAWYKI” OKAZAŁ SIĘ MĘŻEM, OJCEM TROJGA DZIECI, BYŁYM DOWÓDCĄ DRUŻYNY SKAUTOWSKIEJ ORAZ WIERNYM WYZNAWCĄ KOŚCIOŁA CHRYSTUSOWEGO. Nagle D. zaczęła się śmiać. T., który spoglądał na to wszystko z szeroko'ot­wartymi oczami, też zaczął się śmiać. A., nadal nieprze« konany, że chodzi o ojca, krzyknął gniewnie i kopnął sto­jak z prasą aż poleciały w powietrze wszystkie gazety a my uciekliśmy ze sklepu, zanim zdumiony i zaskoczony sprzedawca zdążył nas zatrzymać.

Złe nawyki tamtego lata.

D., która pyszniła się swoimi włosami, zaczęła je wyry­wać. Włos po włosku. Robiła to bezwiednie:

T. zaczął ogryzać paznokcie. Najpierw kciuki, potem reszta palców. Czasem, gdy spał. Budził się i wypluwał kawałeczki paznokci. Ohyda!

Biedny A., nosodłubek. Nim „Złe Nawyki” pojawił się w naszym życiu, A. miał skłonność do dłubania w nosie? teraz można było pomyśleć, że paznokcie przylgnęły mu do twarzy, wciskał je w nozdrza, rozdrapując ich delikatną wewnętrzną błonkę, co wywoływało krwawienie. Krążyliśmy nocą po domu. Krążyliśmy po domu. Poszukując pokoju, w którym, być może, oczekiwał na nas cień ojca.

Wymykaliśmy się z domu, gdy dorośli już spali. Grze­baliśmy w śmieciach sąsiadów. Za „7-Eleven”.

SERYJNY ZABÓJCA NIE ODCZUWA SKRUCHY: „NAKAZ BOŻY?”.

ZŁE NAWYKI” PODSUWA POLICJI TROP: CIAŁA KOLEJNYCH OFIAR?

PORÓWNANIE JEGO DNA Z DNA SPERMY NA MIEJSCACH ZBRODNI: DEWIANT SEKSUALNY?

Były przesłuchania sądowe. Miał rozpocząć się proces. Matka była dzielna i dobrej myśli, ponieważ miała pew­ność, że jeśli odbędzie się proces, nazwisko ojca (które my również nosiliśmy) zostanie oczyszczone. Ta zła, mroczna chmura odejdzie. Skończy się koszmar.

Kazano nam modlić się wraz z matką. Uważaliśmy jed­nak, że koszmar się nie skończy*

ZŁE NAWYKI”: byliśmy jego dziećmi. Zachodziliśmy w głowę, dlaczego ojciec wybrał akurat tych, a nie innych?

Tak, to był klucz do wszystkiego! Gdybyśmy tylko mo­gli wiedzieć dlaczego.

Cieszyliśmy się po cichu, że ojciec nie chce współpra­cować z sądem. Mówiono, że „Złe Nawyki” jest „zagad­ką” — „obliczem zła”. Gdy go przesłuchiwano, „milczał jak grób”. „Nie okazywał żadnej skruchy”. Uznaliśmy, że być może naszą, jego dzieci, powinnością jest złamanie szyfru tego milczenia.

W ten sposób ojciec porozumiewał się z nami, ale rzad­ko to robił, gdy, jak się nam teraz wydawało - w innym życiu - mieszkaliśmy pod jednym dachem jako rodzina.

Biedny dziadek umarł nagle na zawał, nic nie pomogła mu nawet czapeczka z folii aluminiowej, Biedna babcia była zbyt zniedołężniała i zbyt otępiała, żeby żyć samo­dzielnie. Matka popłakiwała, odwożąc ją do domu opieki. Ale nie rozpaczała i nie obwiniała ojca za to nieszczęście, jakie nas dotknęło.

Pewnego dnia przywiozę babcię do nas i zamieszka z nami. Pewnego dnia nazwisko waszego ojca zostanie oczyszczone.

Matka zawiozła nas do innego miasta, gdzie zamieszka­liśmy u dalszej rodziny. Matka była im wdzięczna i nas też nauczyła wdzięczności. Nigdy nie narzekaliśmy. Wykony­waliśmy sumiennie wszystkie przydzielone nam domowe obowiązki u wujka G. i ciotki C. Jadaliśmy posiłki w kuchni

i zawsze sprzątaliśmy po sobie. D., najstarsza z nas, nadzo­rowała T. i A., swych młodszych braci, podczas nieobecno-’ ści matki. Na tym nowym miejscu byliśmy, przynajmniej na początku, pełni nadziei i dobrej myśli. Nie wiedzieliśmy, że adwokat ojca zapewniał matkę, iż najrozsądniejszą taktyką będzie dla niego zaprzeczyć wszystkim zarzutom, ponie­waż materiał dowodowy świadczący jakoby o tym, że, oj­ciec i „Złe Nawyki” to jedna i ta sama osoba, ma wyłącznie (a przynajmniej w znacznym stopniu) charakter poszlako­wy. Nie wiedzieliśmy, że pastor z naszego kościoła zachęca ją, żeby nie porzucała nadziei i by „nieustannie się modliła”

o pomyślne zakończenie sprawy; ów pastor i wielu człon­ków naszego zgromadzenia uparcie nie wierzyli, że ojciec jest tym człowiekiem, który przez dwanaście lat co pewien czas terroryzował miasto. Więc nie wiedzieliśmy, że jej op­tymizm, który udzielał się i nam, mógł być nieuzasadniony. Cieszyliśmy się, że w nowym miejscu matka nie nadzoro­wała nas tak ściśle i nawet wspominała, niejasno, lecz z za­pałem, o zapisaniu nas jesieniądo miejscowej szkoły.

Mimo to w nocy spaliśmy tak niespokojnie, jakby nas żywcem pożerały pchły. Mimo to wymykaliśmy się nocą z łóżek i krążyliśmy po mrocznym domu niczym zdziczałe koty. Dolores, Trevor i Albert: dzieci człowieka o przy­domku „Złe Nawyki”.

Dolores marzyła Możemy być jak inne dzićci: Nikt nas tu nie zna.

Dolores za wszelką cenę chciała złamać sekretny szyfr milczenia ojca. Dlaczego ojciec wybrał akurat tych, a nie innych?

Trevor i Albert nie mogli jej zbyt wiele w tym pomóc. Trevor doszedł do wniosku, że być może ojciec to niezu­pełnie tamten, „Złe Nawyki”, „Złe Nawyki” to mógł być ktoś, kto w jakiś sposób owładnął ojcem, tak jak ten, co kradnie samochód, napadając na kierowcę. Jeśli zaś cho­dzi o Alberta, to był on jeszcze zbyt mały, żeby wiedzieć, co powinien myśleć, a czego nie powinien, by odróżnić rzeczywistość od złych snów; no tak, biedny Albert tylko dłubał w nosie, aż zaczynała cieknąć krew, plamiąc mu palce.

Czasem nawet Dolores nie była pewna, czy ona sama istnieje naprawdę, czy też (w jakiś sposób) śni się tylko in­nym. W chwilach takiej niepewności wydawało się jej, że skoro mieszkamy w domu wujka G., znacznie większym

i przestronniejszym niż dom naszych dziadków, śnimy się tylko wujkowi G.

A może ojcu? ■

Dolores obliczyła, że nasz obecny dom oddalony jest mniej więcej o trzysta pięćdziesiąt mil od aresztu śledcze­go, w którym przebywa ojciec. Uważała, że nocą myśli płyną na taką odległość szybciej i łatwiej niż w dzień.

Złe Nawyki” był dzieckiem Środkowego Zachodu, Wielkich Równin. „Złe Nawyki” przez dwanaście lat upra­wiał swój proceder po obu stronach Missisipi: jedenaście jego ofiar mieszkało na jej lewym brzegu, a osiem na pra­wym. To musi coś oznaczać! gorączkowała się Dolores. Wyrywała sobie włosy z głowy, z niepokojem rozmyślając intensywnie nad ukrytym znaczeniem tego faktu.

Trevor zauważył, że my też mieszkaliśmy na lewym brzegu Missisipi, no ale co z tego? Przypadek zwykły przypadek Żadne mi coś.

Pewnej nocy wujka G., który miał lekki sen, zaczęły bu­dzić krążące po domu dzieci tego „Złe Nawyki”. Nie był

tym zachwycony, choć matka próbowała go przekonać, że nie chcieliśmy zrobić nic złego i że więcej się to nie powtó­rzy. A jednak stało się: wujek G. usłyszał skrzypienie scho­dów, odgłos kroków w holu na parterze. Zszedł ostrożnie na dół, włączył światło i zobaczył nasze patrzące ukradkiem oczy i twarze przypominające mordki zdziczałych kotów: Co tu robicie o tej porze? Wracać mi do łóżek!

W oczach wujka G. błysnęły ogniki strachu.

Cień ojca nie pojawił się jeszcze w tym domu. Nie od­naleźliśmy go i, prawdę powiedziawszy, nie chcieliśmy odnaleźć, jednocześnie jednak odczuwaliśmy potrzebę szukania.

Trwało lato. I żadnej nauki; Nie odbiło nam aż tak, żeby przez cały czas tkwić w domu, podczas gdy inne dzieci uczyły się w szkole. Pracowaliśmy ciężko - bardzo cięż­ko! - nawet Albert, który był wątły jak na swój wiek i ła­two się męczył - wykonując obowiązki domowe, a posiłki jadaliśmy zawsze w kuchni i sprzątaliśmy po sobie tak dokładnie jak stadko głodnych myszek; a pomimo tego zdołaliśmy kilkakrotnie podsłuchać, jak za zamkniętymi drzwiami pokoju ciotka C. skarży się na nas matce.

Twoje dzieci. Złe nawyki. Nie mogłabyś jakoś na nie wpłynąć?

Matka przychodziła do nas, płakała nad nami. Obejmo­wała nas, całowała, modliła się. Jezu, niech moim dzieciom będzie wybaczone. Pomóż im być dobrymi. Jezu, wstąp w ich serca, odwiedź ich ze złej drogi. Matka pachniała jakby popiołem, jakiś ostry zapach, to już nie był zapach szpitala, ale woń, od której szczypało nas w nosach.

Czasem, widząc na sobie nasz wzrok; widząc, że wpatru­jemy się w nią, kobietę o zmierzwionych włosach, oczach pełnych trwogi; kobietę-zjawę, którą się stała, matka wy­dawała urwany okrzyk bólu, chwytała nas za ramiona pal-

cami przypominającymi ptasie szpony i potrząsała nimi, potrząsała, potrząsała, aż szczęk naszych zębów wypełniał nam mózgi.

Złe bachory! Jak wy śmiecie?! Bóg poddaje was pró­bie.

Nasze złe nawyki zaczęły iść ze sobą w parze. Tak jak nasze sny. No bo tak: Trevor dłubał w nosie i ogryzał pa­znokcie. Dolores ogryzała paznokcie i wyrywała sobie włosy z głowy. Albert zaczął ogryzać paznokcie, wyry­wał sobie włosy, moczył się w łóżko, a jednocześnie, nie mogąc się opanować, dłubał w nosie aż mu stamtąd krwa­wiło.

Pewnego dnia w jednej z łazienek na piętrze zaczęło lek­ko nieprzyjemnie pachnieć, jakby gazem. A kiedy szybko

i nieostrożnie wchodziliśmy do pokoju, na oddalonej ścia­nie dostrzegaliśmy sięgający sufitu cień mężczyzny.

Dolores się ukryła. Dolores zaczęła pisywać jakieś li­sty. Podczas gdy jej bracia grali na podwórzu za domem w piłkę, naśladując zabawy normalnych chłopców, biega­jąc i piszcząc przeraźliwie jak oszalałe szczenięta, Dolores wypisywała w szkolnym zeszycie słupki nazwisk. To ja złamię szyfr tego „Złe Nawyki”, myślała przy tym.

Dolores triumfowała. Zobaczę ojca i mu powiem, my­ślała, że wiem dlaczego| Tylko ja wiem, nikt inny!

Gdy jednak matka pojechała do aresztu odwiedzić ojca, żadne z nas nie mogło jej towarzyszyć. Nawet Dolores, która miała trzynaście lat i była wysoka jak na swój wiek.

Jeszcze nie teraz! Niebawem. Obiecując nam, matka była jakoś roztargniona i speszona. Ponieważ miała zbyt zszargane nerwy, żeby polecieć samolotem albo skorzy­stać z publicznego środka transportu, wujek G. zapropo­nował, że ją zawiezie, sam jednak nie chciał zobaczyć się z ojcem.

Schodząc na dół z walizką, którą uparła się ze sobą za­brać, matka potknęła się, skręciła nogę w kostce, a potem

0 mało nie spadła z sześciu schodów. Och! Och! krzyknęła niczym zraniony ptak. Szybko jednak doszła do siebie.

Gdy powróciła, zmęczona i ledwo trzymająca się na no­gach, minęła nas bez słowa, weszła pośpiesznie na górę

1 zamknęła się na klucz w swoim pokoju. Wujek G. na­brał wody w usta. W rezultacie dopiero podsłuchując do­rosłych dowiedzieliśmy się, że matka nie była w stanie rozmawiać z ojcem, ponieważ ojciec był „nieobecny”; „zimny” Dowiedzieliśmy się również czegoś przerażają­cego: adwokat ojca miał złożyć wniosek o uwolnienie go od wszystkich zarzutów z uwagi na niepoczytalność, co było równoznaczne z przyznaniem się do winy, no i żadną miarą nie odpowiadało prawdzie, ponieważ ojciec nie był niepoczytalny.

Po prostu był tym wszystkim oszołomiony, przygnie­ciony, zdezorientowany, twierdziła matka. A za nią my wszyscy.

Ogarnęła nas pasja. Nawet Alberta, który już niemal nie pamiętał ojca. Nasz ojciec nie jest niepoczytalny!

O pół mili od domu wujka G. był park miejski. Jego część stanowiły boiska, zagajniki świetnie nadające się na zorganizowanie pikniku, wysypane wiórami ścieżki do joggingu. Na rozleglejszej, podmokłej części o powierzch­ni kilkuset akrów urządzono rezerwat, znaczny jego frag­ment znajdował się w dzikim, dziewiczym stanie, pełen ptaków, owadów i węży. Trevor wygryzł sobie paznokcie do żywego, co spowodowało, że dłubanie w nosie stało się dlań zajęciem mozolnym i męczącym, na dobitkę tak sobie rozepchał nozdrza, że unikał przeglądania się w lu­strze. Trevor poszedł do parku, marząc, że zagubi się na mokradłach i nigdy go nie odnajdą, natkną się dopiero na

jego szkielet, ogryziony i wyczyszczony do bieli przez sępy. I myślał jakoś tak Będzie mu wtedy przykro. Za to, co nam zrobił.

Nie było jasne, o co mu chodziło. Faktycznie Trevor zboczył z drogi dojazdowej do rezerwatu i przykucnął w trawie, patrząc jak opodal, na niewielkiej otwartej prze­strzeni, chłopcy grają w piłkę nożną. Nazajutrz powrócił.

I następnego dnia. Tamci chłopcy byli w wieku Trevora

i nieco starsi. Były to krzepkie, hałaśliwe i ruchliwe łobu­ziaki; krzyczeli, kopiąc futbolówkę z jednego końca boi­ska na drugi, zaśmiewając się przy tym i klnąc, w czym naśladowali starszych nastolatków. Wypatrzyli Trevora wpatrującego się w nich tęsknym wzrokiem. Nagle Trevor skamieniał, gdy usłyszał ich szydercze okrzyki. Twój oj­ciec to zły człowiek! Wracaj do piekła, skąd przyszedłeś!

Przez kilka dni Trevor nie chodził do parku. Gdy tam po­wrócił, chłopcy na niego czekali. Obrzucili go znienacka kamykami, ostrym żwirem. Rzucili się na niego, wrzesz­cząc: Pojebus! Pojebus! Wracaj do piekła!, a Trevor zaczął uciekać, oberwał kamieniem w plecy i w skroń, krwawił potem z rany nad okiem.

Dziwna to pociecha, uznał Trevor. Wiedzieć, że cię nie­nawidzą że zupełnie cię skreślają. I nic na to nie pora­dzisz.

Dlaczego? Dlaczego? Trevor rozmyślał nad tym coraz częściej w niepamięci lata.

Matka niemal wydobrzała po załamaniu nerwowym wy­wołanym spotkaniem z ojcem. Próbowała zabierać nas na wycieczki za miasto. Na długo przed tym, nim poznała ojca

i miała z nim, jak mawiała, „moje dzieciaczki”, uwielbiała obserwować ptaki; wstawała o poranku i wraz z przyjaciół­mi szła na podmokłe tereny, żeby patrzeć przez lornetkę na migrujące ptaki. Tego lata pojechaliśmy z nią kilka razy

na wycieczki na bagna, jednak nasze wyprawy krótko nie­stety trwały, ponieważ matka łatwo się męczyła, nas zaś dręczył ponury, przygnębiający nastrój wywołany naszymi złymi nawykami: dłubania w nosie, obgryzania paznokci i wzajemnej szarpaniny, które trzymały się nas wszędzie, gdziekolwiek poszliśmy, niczym szalone cienie.

A jednak Trevor powrócił do parku. W pobliże boiska piłkarskiego. Chłopcy zdumieli się i oburzyli, widząc go przykucniętego w trawie jak przedtem. Gdy na niego ru­szyli, Trevor cisnął w najbliższego chłopca poszczerbioną pecyną betonu wielkości kołpaka na samochodowe koło. Na szczęście trafił go w ramię, a nie w pełną szyderstwa twarz, w którą celował.

Okrzyk bólu, strumyk jasnej krwi. No i co teraz? za­śmiał się Trevor.

Ukrył się w piwnicy domu wuja G. Siedział za termą aż wreszcie, po niedługim czasie, zadzwonił do drzwi poli­cjant, który przyniósł nakaz zatrzymania Trevora wydany przez sąd dla nieletnich.

Zły chłopiec! Złe nawyki!

Dolores nabierała czasem przekonania, że jest bliska złamania szyfru.

Innym razem rozpaczała, że nigdy jej się to nie uda.

W tajemnicy przed wszystkimi zgromadziła imiona i nazwiska ofiar (znanych, domniemanych). Potem wypi­sywała je w słupkach. Wypełniła nimi notatnik. Wcześ­niej, nim stała się córką tego „Złe Nawyki”, nie poświęca­ła się zbytnio zajęciom intelektualnym, nie wyglądała też na dziewczynkę myślącą i wrażliwą, a już na pewno nie na taką, która chciałaby rozgryźć nieprzeniknione moty­wy postępowania innych ludzi; teraz jednak czas schodził jej głównie na dociekaniach. Wypisywała wytrwale słupki imion i nazwisk, za każdym razem według innego klucza.

Po raz pierwszy uporządkowała je chronologicznie według dat zgonów, od sierpnia 1993 roku do marca 2005 roku:

Suzanne Landau Tracey Abrams Duane Fitch . Gladys Zelmer Eli Nazarene Willis Rodman Donna May Emory Alfred Myers Thomas Flaxman

Allan Sturman Molly Sturman Ginny Hahn

Melissa Patch Alice Taub Carrie Miller Sallie Miller Dennis Miller Bobbie Dix

Steven Etchinson*

Potem wypisała je w porządku alfabetycznym, według wieku w porządku rosnącym (najmłodsza ofiara miała sie­dem miesięcy najstarsza sześćdziesiąt dwa lata); według rodzaju zadanej śmierci (uduszenie, pchnięcie nożem, „szok wywołany zastosowaniem przemoc/’); w zależno­ści od tego, czy było to pojedyncze zabójstwo, czy wie­lokrotne; czy śmierć nastąpiła w pomieszczeniu, czy na dworze; w jakiej odległości od naszego domu dokonano zabójstwa (najdalej dziesięć mil, najbliżej zaledwie kilka domów dalej, po naszej stronie ulicy); na którym brzegu Missisipi; w którym miesiącu, w którym dniu tygodnia

- i tak dalej.

Niektóre swoje odkrycia pokazywała Trevorowi. Bo również Trevor bardzo pragnął wiedzieć Dlaczego?

Ogarniała nas wściekłość, gdy nieustannie słyszeliśmy i czytaliśmy w mediach, że policja nie może dopatrzyć się „żadnej logiki” w popełnionych zbrodniach i że według władz policyjnych „Złe Nawyki” to osobnik „pozbawiony uczuć”, „okrutny losowo”. W mediach dyskutowano na­

miętnie o jego rzekomej niepoczytalności. My jednak uwa­żaliśmy, że to nieprawda, że tato jest poczytalny oraz że pro­wadził „zwyczajne” i „przeciętne” życie, życie obywatela małego miasteczka na Środkowym Zachodzie, choć Bogiem a prawdą nie mieliśmy pojęcia, jaki on właściwie był.

W naszym kościele mówiono Królestwo Boże jest we­wnątrz nas.

Dla świata ojciec nazywał się Benjamin S. Haslet junior. Miał pięćdziesiąt trzy lata, mierzył około stu siedemdzie­sięciu centymetrów wzrostu, ważył bez mała dziewięćdzie­siąt kilogramów. Był „wykwalifikowanym” pracownikiem przedsiębiorstwa użyteczności publicznej, „pobożnym” wyznawcą miejscowego Kościoła Chrystusowego, byłym dowódcą drużyny skautowskiej, mężem i ojcem. Według źródeł zastrzegających sobie anonimowość uchodził za czło­wieka „o charakterze trudnym do określenia”, „zamknięte­go w sobie”, „pochłoniętego wyłącznie swoimi sprawami”. Dolores owijała sobie włosy wokół palców i wyrywała je; skóra na jej głowie czerwieniała potem i piekła. Połyski­wały bielą pozbawione włosów miejsca wielkości monety. Gdy wychodziła z domu, zaczęła okręcać sobie głowę sza­likiem, jednak na ogół całymi dniami przesiadywała pod dachem, ślęcząc nad swoim notatnikiem, starannie przepi­sując słupki nazwisk ofiar (znanych, domniemanych), za każdym razem według innego porządku.

Wreszcie, u schyłku lata, pojechaliśmy odwiedzić ojca! Pamiętajcie, dzieci, macie mieć pogodne buzie. Uśmie­chajcie się do ojca jak słoneczka.

Ostatecznie rozprawę odwołano. Ojciec przyznał się do zarzucanych mu czynów. Przebywał teraz w więzieniu

o najwyższym stopniu zabezpieczenia w południowej części naszego stanu, mniej niż dwieście mil od domu wujka G.

Podobno adwokat zmusił ojca do przyznania się do dzie­więtnastu zabójstw oraz do podania policji nazwisk oraz opisów innych ofiar, których „Złe Nawyki” nie ujawnił, poczynając od stycznia 1988 roku, a wszystko w zamian za orzeczenie zamiast wyroku śmierci (który miał być wyko­nany przez wstrzyknięcie trucizny) kary dożywocia. Wszy­scy ci, co znali ojca, dawali wiarę tej wersji, albo prawie wszyscy. Matka upierała się, że ojciec tak postąpił powodo­wany pragnieniem zakończenia tej tragicznej sprawy. Żeby bliscy ofiar zaznali wreszcie spokoju. Ale pewnego dnia nazwisko ojca zostanie oczyszczone. Wiem to na pewno.

Byliśmy przejęci perspektywą ujrzenia ojca, lecz także zdezorientowani i wystraszeni. Nasze złe nawyki spowo­dowały, że spędziliśmy bezsennie wiele kolejnych nocy, a gdy przyjechaliśmy do więzienia, przypominaliśmy mi­zerne, wyskubane kurczęta. Matka poszturchiwała nas, każąc nam się uśmiechać do niemal zupełnie wyłysiałego mężczyzny w średnim wieku znajdującego się za szybą z pleksiglasu, choć oczy tak nam napłynęły łzami, że tyl­ko z najwyższym trudem rozpoznaliśmy go z twarzy. Spo­śród śnionych przez nas całymi miesiącami koszmarów właśnie ten był najosobliwszy, ponieważ nie mogliśmy go wcześniej przewidzieć: tej dużej, wypełnionej gwarem rozmów, wysokiej sali, u której stropu widzieliśmy ohyd­ne żelazne belki, zupełnie jak sklepienie mostu. Przypo­minało to szkolną salę gimnastyczną, a hałas panował ni­czym w jaskini, gdzie wszystkie głosy odbijają się echem, potem jeszcze i jeszcze, ulegając przy tym wzmocnieniu. Nie mogliśmy przewidzieć, że będzie tu tylu odwiedzają­cych. Były to niemal wyłącznie kobiety i dzieci. Opodal wejścia do sali ustawiono automaty sprzedające papierosy i napoje - cieszyły się powodzeniem. Dostrzegliśmy wielu strażników. Skazani mieli na sobie ubrania więzienne bar­

wy khaki, a tych, którzy nie byli łysi, ostrzyżono niemal do gołej skóry. Większość była znacznie młodsza od ojca Tylko nieliczni nosili, tak jak on, okulary. Nie wyglądali jakoś niezwykle czy nienormalnie. Mężczyzn tego pokroju można spotkać wszędzie, na każdym kroku. Ojciec był jed­nym z nich, z tym tylko, że był starszy i bardziej wyciszo­ny. Kąciki jego ust opadły, toteż usta te raczej nie mówiły płynnie i potoczyście. Matka nie mogła rozmawiać z ojcem bezpośrednio, tylko przez telefon. Choć byliśmy oddaleni od ojca zaledwie o kilka stóp, także musieliśmy rozmawiać z nim przez telefon. Gdy matka mówiła swoim zwykłym, ożywionym i podekscytowanym tonem, dostrzegliśmy, że ojciec przeniósł spojrzenie z niej na naszą trójkę, a w jego oczach ujrzeliśmy coś jakby zaskoczenie i zakłopotanie. Zupełnie jakby zapomniał, kim jesteśmy! Od miesięcy nie słyszał żadnego z nas, swoich dzieci. Nikt nigdy nie zasu­gerował, że moglibyśmy porozmawiać z nim przez telefon. Matka przekazała nam tylko przeznaczone dla nas jego słowa: Kocham was i niech się spełni wola Boga. Nawet Albert powątpiewał, czy ojciec naprawdę tak powiedział.

Na zamieszczonych w tabloidach fotografiach „Złe Na­wyki” wydawał się dziwnie tajemniczy i przerażał, albo­wiem on, ów notoryczny zabójca, wydawał się potężniej­szy niż był w rzeczywistości; jego wizerunek zajmował całą stronę. Miał wysokie czoło lśniące jakimś groźnym poblaskiem, a jego zapadnięte oczy patrzyły „świdrują­co”. W sali widzeń niczym się nie wyróżniał, był jednym z szarych, przeciętnych skazanych. Niemal przez cały czas mówiła mama, on sam niewiele miał do powiedze­nia. W domu ojciec tylko mruczał coś i niewyraźnie chrzą- kał, odpowiadając matce. Matka postarzała się przez kilka ostatnich miesięcy o całe dziesięć lat, a jednak ubrała się odważnie, jak na niedzielę, w żywe, wesołe kolory. Nie-

pewną dłonią podmalowała sobie oczy, a na drżące usta na­łożyła szminkę o prowokującej koralowej barwie. Siedząc za pleksiglasową szybą próbowała schwytać wzrokiem spojrzenie ojca, on jednak przez cały czas patrzył gdzieś w bok. Choć klatka piersiowa mu zapadła, przytył w pasie, tak że wydawało się, iż ma nienaturalnie rozdęty brzuch, a z twarzy nie schodził mu lekki uśmieszek jakby błogiego zadowolenia, było to dla nas coś zupełnie nowego. Jego skóra przybrała odcień wyblakłego pergaminu. Szczęki pokrywała mu szorstka, szara szczecina. Pod brodą zwisa­ły mu fałdy skóry. Ukryte za szkłami okularów oczy jakby zmalały i zmatowiały, lekko nabiegły też krwią. Nos za to jakby mu urósł, przypominał kartofel, pokrywała go pa- jęczynka popękanych naczyń krwionośnych. Gdy wracali­śmy z więzienia, Dolores wyjaśniła nam szeptem w samo­chodzie, dlaczego w jej mniemaniu „Złe Nawyki” zabijał akurat tych, a nie innych: sekret tkwił w tym, że niektóre jego ofiary coś łączyło z nami i z matką. Na przykład jed­na z pierwszych ofiar miała na imię Gladys, tak jak mat­ka na drugie imię; nazwisko innej ofiary brzmiało Miller i przypominało panieńskie nazwisko matki - Muller. Jed­na z zamordowanych kobiet miała w chwili śmierci trzy­dzieści dziewięć lat, czyli była wtedy dokładnie w wieku matki. Niedługo po dziewiątych urodzinach Trevora został zamordowany w wyjątkowo brutalny sposób dziewięcio­letni chłopiec. Zginął też inny chłopczyk, Allan, co miało związek z Albertem. Samą zaś Dolores niewątpliwie łączy­ło coś z Donną i Duane. Tracey i Thomas byli, ma się rozu­mieć, odpowiednikami Trevora. Wreszcie on sam, „Złe Na­wyki”, miał identyczne inicjały co Benjamin Haslet1! Oto i dość skomplikowana, lecz jednocześnie nad wyraz prosta odpowiedź na pytanie Dlaczego? A jednak ten człowiek w workowatym więziennym ubraniu, przygarbiony i o głę-

boko zapadniętej klatce piersiowej, błądzący spojrzeniem gdzieś obok nas, nie wydawał się zdolny do takich zawi­łych i wyrachowanych kojarzeń. I raczej nie mógł popełnić czynów zarzucanych tamtemu, zwanemu „Złe Nawyki”. W sali widzeń wydawał się niezadowolony i roztargniony, jak ktoś, komu przerwano oglądanie telewizji i kto chce jak najszybciej znów usiąść przed ekranem. Oczy matki lśniły łzami. Powodowana nagłym impulsem, choć być może zaplanowała to wcześniej, dotknęła ust koniuszkami palców ust, po czym przycisnęła dłoń do pleksiglasowej szyby, mniej więcej na poziomie wykrzywionych ust ojca. Wystraszyliśmy się, ponieważ oddała słuchawkę Dolores, która wzięła ją od niej niezręcznie, a potem tylko mamrota­ła coś niewyraźnie do mikrofonu. Potem matka przekazała słuchawkę Trevorowi, który też tylko coś bąkał, a wreszcie Albertowi, ten jednak przerażony cofnął się. Na ojcowskiej twarzy pojawił się lekki wyraz poirytowania, lecz milczał. Można było sądzić, że jesteśmy dla niego zupełnie ob­cymi ludźmi, a przynajmniej, że nie kojarzy, jakie więzy krwi nas łączą. Słowo daję, mógłby powiedzieć Nasienie mężczyzny zostaje mu wyssane i pada potem gdziekolwiek bądź1. Nie odezwał się jednak ani słowem, ponieważ mat­ka zaczęła płakać, mówiąc przez łzy Pewnego dnia twoje nazwisko zostanie oczyszczone, Benjaminie. Wiem to na pewno. Wierzę w to. Nim odeszliśmy, matka chciała, żeby­śmy wszyscy uklękli i pomodlili się. Ojcu zmiana pozycji zajęła trochę czasu, bo miał sztywne kolana. Matka zaczęła odmawiać Ojcze nasz. Poruszaliśmy niemo ustami. Ojciec lekko ziewnął i przymknął oczy z jakimś osobliwym za­dowoleniem. „Złe Nawyki” już nie istniał. Ojciec już nie istniał. Skazany Benjamin Haslet junior miał spędzić resz­tę życia w izolowanym oddziale więziennym. Trzy razy dziennie otrzyma posiłek, który wsuną mu na tacy przez

wąską szczelinę w drzwiach jego celi. Będzie jadł, będzie spał. Będzie oglądał telewizję, będzie czytał Biblię. Będzie go odwiedzać więzienny kapelan, z którym wspólnie się pomodli. Wszystko, co dawniej robił, zostało mu odebra­ne. Był tylko młodszy - i nic poza tym. Bez żadnego po­wodu. Nie było żadnego powodu. Żeby dać zajęcie rękom. Hobby. Próba dla Boga. Jeśli On to widział. Wychodząc z sali, obejrzeliśmy się, ale ojca odprowadzał już strażnik, był odwrócony do nas tyłem.

Wyprowadziliśmy się od wujka, pozostając jednak w tej samej okolicy. Po kilku miesiącach matka zmieniła nasze nazwisko. Nigdy już nie zobaczyliśmy ojca. Pewnego je­siennego poranka matka obudziła nas bardzo wcześnie i zabrała na wycieczkę do rezerwatu. Rozpoczęły się pta­sie odloty. Gajówki, drozdy, czerwonoskrzydłe kosy. Ga­łęzie drzew drżały obciążone setkami znieruchomiałych szpaków. Ostro pachniała zarośnięta roślinnością woda, woń zgnilizny. Na przybrzeżnym pasie błota wygrzewały się żółwie. Ptaki brodzące poszukiwały w szlamie roba­ków. Były ważki, były motyle unoszące się w powietrzu niczym najbardziej ulotne, przypadkowe myśli. Matka od­nalazła ścieżkę prowadzącą przez moczary. Jest tam drugi brzeg, powiedziała. Możemy przejść na drugi brzeg. Ru­szyliśmy przez bagno. Szliśmy przez bagno.

Zwierzak

1.

Była dobrą matką. Zawsze nią była. Kochała swojego syna. Nie, nie przestała go kochać. Gdyby nie tych kilka chwil, gdy odwróciła uwagę. Kilka sekund!

2.

Dziecko miało sześć lat i trzy miesiące, gdy stało się z nim to, co się stało.

Derek był zdrowy, mocnej budowy ciała, ze skłonnoś­cią do tycia, a jego jasna skóra była miękka i pulchna, co nadawało mu wygląd dużej, ożywionej lalki. Miał ciemne jedwabiste włosy i wielkie, wilgotne brązowe oczy, któ­rymi często mrugał. Do tego słodki, nieśmiały uśmiech. Dano mu na imię Derek (po nieżyjącym ojcu matki), któ­re jednak wcale do niego nie pasowało, toteż rodzice od początku nazywali go Derrie - „Derrie-kochanie”, „Der- rie-jagódka”, Derrie-cukiereczek”. Wydawał się rozpiesz­czonym, jakby nieco stale podekscytowanym potomkiem jedynakiem, którego cotygodniowy, o ile nie codzienny, rozwój rozkochani w nim rodzice rejestrują na zdjęciach i przechowują w licznych albumach. A jednak, o dziwo, wcale nie był dzieckiem zepsutym. Jego matka, nim się

urodził, kilkakrotnie poroniła, toteż gdy miała trzydzieści heden lat, a on wreszcie przyszedł na świat, mówiła półżar- ftem, że jest fizycznie wycieńczona, wydrążona, „wypatro­szona”. Była to zaskakująca i skrajnie przesadna przenoś­nia, lecz ona wypowiadała te słowa uśmiechając się blado i nadając im nie tyle ton skargi, co zwykłego stwierdzenia faktu; jej mąż całował ją i starał się pocieszać, gdy leżeli obok siebie w łóżku przy świetle lampki, której nie gasi­li, ponieważ wtedy nie mogliby widzieć dziecka śpiącego spokojnie w ustawionym opodal łóżeczku.

-O Boże, ja też tak myślę-mówił jej mąż.-Mamy jedno duże, piękne dziecko, i już chyba wystarczy, prawda?

Tak też i było. Przez ponad sześć lat.

1

| Gdyby tylko mógł mnie znów zobaczyć. Gdyby tylko jego oczy mogły mnie widzieć.

Gdyby mógł mnie rozpoznać: jestem twoim dzieckiem, zrodzonym z twojego ciała, z miłości twojej i tatusia.

Gdyby mógł mi powiedzieć: Mamusiu, kocham cięl

Byli oddanymi rodzicami, co prawda już nie tak młody­mi, lecz na pewno zachowali młody wygląd i wigor. Oni, Kate i Stephen Knight, mieszkali w osiedlu Hudson Rid- ge położonym o godzinę jazdy samochodem na północ od Nowego Jorku przy Palisades Parkway1. Hudson Ridge, podobnie jak inne podmiejskie społeczności usytuowane wzdłuż rzeki, było oazą cichych i spokojnych, wysadza­nych drzewami ulic oraz domów wzniesionych według indywidualnych projektów na szerokich i rozległych leś­nych działkach. W sercu osiedla znajdowało się centrum złożone z kilku budynków oraz małej stacji kolejowej

zbudowanej na podobieństwo wielkiej altany. Z osiedla widać było rzekę Hudson, połyskującą stalowobłękitny- mi refleksami nawet w pochmurne dni. Jednak w Hud­son Ridge rzadko bywało pochmurno. Jego mieszkańcy tworzyli sielską społeczność, rozmyślnie niemiejską; tutejsze najbardziej reprezentacyjne ulice, aleje i ronda pozbawione były twardej nawierzchni. Czarne łabędzie

o czerwonych dziobach pływały leniwie po gładkim jak lustro jeziorze wśród liczniejszych i bardziej rozproszo­nych flotylli białych gęsi i dzikich kaczek. Kate i Step­hen mieszkali wcześniej w Nowym Jorku, gdzie również pracowali przez osiem lat, nim urodził się Derek; Kate, nie chcąc dopuścić do tego, żeby jej ciąża zakończyła się tak dramatycznie i boleśnie jak poprzednie, wymówiła posadę w fundacji sztuki, po czym oboje przeprowadzi­li się do Hudson Ridge. „Nie tylko po to, żeby umknąć od stresów wielkiego miasta, ale dla dobra dziecka. To zdecydowanie nie fair narażać dziecko na Nowy Jork”. Śmiali się sami z siebie, ze swoich nieszczerych deklara­cji, które upodobniały ich do wszystkich tych starszych, świadomych swojego statusu społecznego, osiadłych na przedmieściach par, z których kiedyś sobie szydzili i od których, jak im się wydawało, są o niebo lepsi - jednak to, co mówili, i to, co myśleli, odpowiadało prawdzie. W ostatnim dziesięcioleciu w Nowym Jorku bardzo się zmieniło na niekorzyść. Miasto stało się nie tylko za­bójczo drogie, miasto stało się zabójczo niebezpieczne. Dziecku zostanie oszczędzona konieczność przebywania w apartamentowcu przypominającym wirtualną twierdzę, odbywania podróży furgonetką do prywatnych szkół; zo­stałoby też pozbawione swobody włóczenia się po ogro­dzie za domem, po porośniętym trawą parku, po okolicz­nych boiskach i terenach sportowych.

Cóż za ironia losu, jakaż gorzka! - że to go spotkało właśnie tutaj.

W Hudson Ridge, gdzie dzieci są bezpieczne.

W zamkniętym dla postronnych Centrum Wypoczynku i Rozrywek w Hudson Ridge, „ tylko dla członków”.

4.

Czy ktoś coś przeczuwał? Czy było jakieś ostrzeżenie? Państwo Knight byli pewni, że nie.

Derek - Derrie - był bardzo łubiany przez swoich kole­gów i koleżanki z pierwszej klasy, zwłaszcza przez małe dziewczynki. Był najgrzeczniejszym i najpogodniejszym ze wszystkich dzieci. W pewnym wieku, kiedy to chłopcy Stają się ponad miarę niesforni i urządzają bijatyki, De­rek wyróżniał się nieśmiałością wobec obcych i w ogóle większości dorosłych, a nawet wobec niektórych klaso­wych kolegów i starszych dzieci. Jako uczeń się nie wy­różniał, lecz był „tak gorliwy, tak optymistycznie nasta­wiony do świata”, jak to ujął jego wychowawca, „że to sama przyjemność mieć go w grupie”. Derek nie był nigdy ani zbytnio nerwowy, ani też nie podlegał nastrojom, tak jak niektórzy z jego ponad wiek rozwiniętych kolegów; nie był też niespokojny ani krnąbrny, tak jak mniej uzdol­nieni. Jeśli podczas przerwy starsi chłopcy znęcali się na boisku okrutnie nad słabszymi dziećmi, Derek czasem próbował interweniować. Zaczynał się wtedy jąkać, wi­dać było po nim, że się boi, robił się niezgrabny, na skórze występowały mu różowe plamy, a oczy szkliły się łzami. Pomimo to zwykle bywał w takich sytuacjach skuteczny

- nawet wtedy, gdy go odpychano, popychano, szturchano i wyśmiewano, nie ustępował. Często na jego poczerwie-

małych policzkach błyszczały łzy, rzadko jednak płakał a gdy już było po wszystkim, mówił, że tak naprawdę ito przecież nie zrobił nic szczególnego. Nigdy też nie skarżył na łobuzujących. Mruczał tylko coś niemal niedosłyszal­nie pod nosem, pochylając przy tym głowę: - Nie wiem, kto to zrobił, nie widziałem. - Wychowawca pierwszej klasy powiedział Kate, że Derek posiada nieczęsto spo­tykany wśród jego rówieśników, i w ogóle wśród chłop­ców, „wrodzony instynkt” sprawiedliwości oraz empatii

- Twarz mu czasami tak promienieje, że przypomina wte­dy małego Buddę.

Kate powtórzyła to Stephenowi i oboje się śmiali, choć prawdę powiedziawszy nie całkiem było im do śmiechu. No bo jak to: mały Budda? Ich malutki Derrie, zaledwie sześciolatek? Kate aż się wzdrygnęła, coś się jej w tym wszystkim nie podobało. Jednak mąż ją uspokoił. - Ależ to niezwykłe. Żaden mój nauczyciel nigdy czegoś takie­go o mnie nie powiedział, przenigdy. Nasz malutki słodki Derrie, który z takim trudem nauczył się wiązania sznuro­wadeł, wcieleniem Buddy! - Żartowali sobie trochę, czy­ich genów to zasługa: jego, czyjej.

A jednak Kate czasem martwiło to, że ich Derek jest ta­kim spokojnym, uległym, dobrodusznym dzieckiem. Po­dobnie jak wtedy, gdy zaczął przesypiać całą noc, sześć, siedem i osiem godzin, w swych pierwszych miesiącach, tak i teraz wydawał się niekiedy tak nieobecny, tak doj­rzale obojętny na zaczepki innych dzieci. — To nieważne, mamusiu, ja się tam niczym nie przejmuję - tłumaczył jej i rzeczywiście tak było, ale czy to normalne? W grach sportowych Derekowi nie zależało na wygrywaniu, toteż i nieczęsto wygrywał. Jeśli biegał i krzyczał, to wydawało się, że po prostu naśladuje kolegów. Gdy Kate patrzyła, jak biegnie za nimi truchcikiem, aż coś ją chwytało za serce,

tak bardzo kochała swoje słodkie, wrażliwe dziecko. Moje serduszko, moja krewi Moje najdroższe maleństwo. Prze­czuwała, że Derek przez całe życie będzie potrzebować opieki, a niewinna matczyna próżność podsuwała jej prze­świadczenie, że on, taki dobry, taki promienny, tak wy­jątkowy i błogosławiony, będzie naturalną koleją rzeczy przyciągać do siebie miłość i że ta miłość, niczym skrzący się złotem płaszcz bogów, będzie jego ochroną.

5.

A jednak to, co go spotkało, zaszło tak szybko i w tak niewyjaśniony sposób, że najwyraźniej nikt i nic nie mo­gło go ochronić. Nawet Kate oddalona o bez mała trzy­dzieści stóp.

Wypadek” - tak to nazwano;

Wypadek na basenie” - zupełnie jakby to uzupełnienie było niezbędne.

Ile razy Kate miała powtarzać zduszonym, pełnym nie­dowierzania głosem: - Ależ oczywiście, że uważałam na Dereka. No, oczywiście nie w każdej sekundzie. A potem, kiedy spojrzałam, unosił się w wodzie obrócony twarzą w dół.

Przywiozła go na dziecięcy basen w Centrum Wypo­czynku i Rozrywek, żeby sobie popływał. Ciepły i sło­neczny lipcowy poranek nie różnił się od innych, Kate nie przeczuwała, że może zdarzyć się coś szczególnego, zaś do wypadku nigdy by nie doszło, gdyby w tym samym czasie, przez czysty przypadek, płaczliwa dziesięcioletnia dziewczynka, córeczka przyjaciół Knightów, nie zesko­czyła z deski do basenu tak niefortunnie, że woda dostała się jej do nosa; zaczęła wtedy krzyczeć i się szamotać,

ratownik szybko wskoczył do basenu, żeby ją pocieszyć choć nic jej nie groziło; ten drobny incydent przykuł uwa­gę Kate, jak też innych matek siedzących wokół basenu’ cokolwiek przydarzyło się Derekowi w przeciwnym jego końcu, przeszło niezauważone. Chłopiec pływał czy też raczej taplał się na swój niezbyt składny sposób w wo­dzie sięgającej mu brzucha, wtedy (tak mogło istotnie być, choć Kate nie chciała zgłębiać tej wersji, ponieważ nie było żadnych poszlak, że coś takiego miało miejsce) jakiś starszy chłopiec albo chłopcy (którzy dręczyli go wcześniej na basenie) mogli go przytopić, nie zamienia­jąc, ma się rozumieć, zrobić mu krzywdy (Kate musiała oczywiście uwierzyć, że tak było, w przeciwnym bowiem wypadku, czy mogłaby spojrzeć w oczy matkom chłop* ców?), lecz Derek wpadł w panikę, zaczął połykać wodę, machać rozpaczliwie rękami, zachłysnął się, no i (w te­orii, ponieważ gdyby Kate przyjęła za pewnik, że tak było, sprawiłoby to jej zbyt wielki ból), ów chłopiec, albo chłopcy, przytrzymywali mu głowę pod wodą (ile mogło upłynąć potwornych sekund? dziesięć? piętnaście?) aż stracił przytomność. Płuca wypełniły mu się chlorowa­ną wodą, zaczął się zanurzać, połykając przy tym coraz więcej wody, wciągał ją do płuc, zaczął się topić, zaczął umierać.

Chłopiec, czy też chłopcy, sprawcy tego zdarzenia, znajdowali się przynajmniej o dziesięć stóp od niego, gdy Kate zauważyła, jak unosi się twarzą w dół w po­łyskującej wodzie aąuaparku; jego jasnobrązowe włosy falowały niczym wodorosty, ramiona i plecy znajdowały się kilka cali pod powierzchnią. - Derek! Derek! - Kate w ślepym przerażeniu wskoczyła do basenu i pociągnę­ła bezwładne ciało synka, rozpaczliwie unosząc mu gło­wę, by mógł oddychać. On jednak nie oddychał. Oczy

miał uchylone, lecz spojrzenie niewidzące, jego niewiel­kie ciałko wydawało się jej teraz dziwnie ciężkie. Kate słyszała krzyk kobiety, histeryczny, oszalały. Ratownik natychmiast dmuchnął w gwizdek, wskoczył do wody, wyciągnął nieprzytomne dziecko na brzeg, po czym z miejsca rozpoczął reanimację metodą usta-usta; jednak Derek nie oddychał, uporczywie nie oddychał; ociekają­ca wodą Kate stała obok, wpatrując się w blade, bezwład­ne ciało, które jeszcze chwilę temu było jej synem, jej Derekiem; stała tak w niemym przerażeniu, jakby ude­rzona silnie w głowę, jednak nie upadła po tym ciosie; oczy miała szeroko otwarte, skamieniała ze zgrozy, do jej świadomości nie docierało to, co widzi. To nieprawda. To tylko sen. Potem pomagano jej wsiąść - chwiała się przy tym i łkała - do karetki. Jedno z sanitariuszy, rudowłosa dziewczyna, z wyglądu zaledwie szesnastolatka, pocie­szała ją zwracając się do niej „pani Knigth”. Gnali do szpitala znajdującego się w sąsiednim osiedlu, a Derek zmarł, zmarł w karetce, jego serce przestało bić, jednak na oddziale intensywnej terapii zdołano go reanimować, stosując impulsy elektryczne, przywrócono akcję serca, chłopcu powrócił oddech, Uratowany! Przywrócony ży­ciu! mówiono potem.

Kate jednak zabrakło czasu, żeby w pełni pojąć oba fakty. Pierwszy, że Derek umarł, uznała (pod wpływem Stephena) za absurdalny i nielogiczny; to prawda, przestał chwilowo oddychać, a jego serce chwilowo się zatrzyma­ło, ale przecież nie umarł. Najważniejszy był dla niej fakt drugi: że chłopca ocaliła technika medyczna, „przywró­ciła go do życia”; było to najważniejsze dla wszystkich, dla jej męża, rodzin ich obojga, dla krewnych i przyjaciół; był to bowiem fakt prawdziwszy z tych dwóch, bardziej logiczny, sensowny.

- Pani syn stopniowo wyrzuci z pamięci wspomnienie

o tym wypadku, tak jak każde zdrowe dziecko. Fizycz­nie całkowicie doszedł do siebie i stopniowo zapomni

0 doznanym urazie, o ile za pani przyczyną go nie zapa­mięta. - Kate i Stephen usłyszeli to od lekarza z oddzia­łu intensywnej terapii, który przywrócił Dereka do życiat

1 który był, jak się okazało, specjalistą w dziadzinie terapii pourazowej. Oczywiście oboje uznali to za arcyrozsądiM słowa.

Stephen uznał, że nie powinni przypominać Derekowi

o wypadku, chyba że on sam o nim wspomni. Kate żaa stanawiała się jednak, czy nie będzie to zbytnią przesadą. -A jeśli to mu się śni? Jeśli dręczą go koszmary? Nie mo­żemy przecież udawać, że hic się nie stało. - Nie będzie* my niczego udawać — odparł Stephen — po prostu dajmy mu spokój.

Kate zauważyła, że od czasu tamtego wydarzenia Step­hen zaczął nazywać chłopca Derek, lecz imię to wyma­wiał niepewnym, drżącym głosem, jakby go raniło. Co do niej, to wprost przeciwnie: musiała tłumić emocje, ilekroć mówiła o Derriem, a także, kiedy zwracała się do niego; za każdym razem zaskoczona konstatowała, że jej syn nie jest taki maleńki i taki delikatny jak to sobie wyobrażała. Dopiero z niejakim trudem dotarło do niej, że przecież nie jest on już czterolatkiem czy też trzylatkiem: miał sześć lat i jak na swój wiek był dużym i silnym dzieckiem. Już nie przytulała go do siebie po kilkanaście razy dziennie tak mocno i z taką miłością, jak by tego pragnęła, ponieważ odradził jej to ów szpitalny lekarz, a poza tym Derek jak­by zobojętniał na jej pieszczoty; po powrocie ze szpitala stał się przygaszony, zamknięty w sobie. - Czuję się okay,

mamusiu - mówił, unikając jej zatroskanego spojrzenia. I: - Mamusiu, przecież i tak nienawidziłem itej wody.

Gdy Stephen był w domu, Kate, w swoim własnym mnie­maniu, dobrze radziła sobie z Derekiem. Ilekroć jednak byli sami, co zdarzało się często, musiała zwalczać w sobie niemal fizyczne pragnienie, żeby wziąć go w ramiona i za­płakać. Moje dziecko. Kochanie moje. Kocham cię. Chętnie bym wtedy umarła za ciebie. Och, przebacz mi! Nie mogła bowiem pozbyć się przeświadczenia, że chłopiec jest do­skonale świadom tego, iż za to, co stało się na basenie, winę ponosi, choć niebezpośrednio, ona, jego matka.

Za to, co niemal stało się na basenie.

Przykrą niespodzianką okazała się dla Kate chwila, gdy dowiedziała się, poniewczasie, że tak naprawdę De­rek wcale nie lubił basenu - a nawet, że go „nienawidził”. W swojej naiwności była przekonana, że go uwielbia, tak jak inne dzieci; choć skądinąd, sięgając pamięcią w prze­szłość, przypomniała sobie, jak bojaźliwie wchodził po raz pierwszy do wody sięgającej mu do kolan, z jaką niechęcią chlapał się w wodzie tak jak inne dzieci, jakby udając, że „świetnie się bawi”. Próbował polubić basen, całe to cen­trum rozrywki, dla mnie. O, tak. Kate spłonęła wstydem. Nie, o tym nigdy nie wspomni Stephenowi. O tym, jaka była ślepa, nie dostrzegając niechęci syna do wody, do łobuzerskiego towarzystwa innych chłopców w basenie;

o tym, jaką była egoistką, pławiąc się w luksusowej atmo­sferze Centrum Wypoczynku i Rozrywek w Hudson Rid­ge (które mogłoby łatwo uchodzić za zamożny i eksklu­zywny podmiejski ośrodek sportowo-rekreacyjny), gdzie mogła sobie w każdej chwili popływać, zagrać w tenisa, dokąd mogła w każdej chwili wybrać się z przyjaciółkami. Nie dostrzegając, że jej sześcioletni syn jest tak wrażliwy jak maleńkie nagie i bezbronne serduszko.

Powiedziała Derekowi, że nie musi tam już chodzić. -Ani teraz, ani nigdy, kochanie.

Pochyliła się przy tym, żeby pocałować go w czoło. (Ja­koś nie chciał teraz, żeby całować go w usta albo w oko­lice ust).

Wspominała z przerażeniem tamten oszalały krzyk. Krzyk kobiety - jej krzyk. Krzyk ten nieustannie po­brzmiewał jej w uszach, gdy przerywała zajęcie i zaczyn nała słuchać. Zastanawiała się, czy Derek, choć nieprzy­tomny, leżąc na wilgotnych kafelkach, też go słyszał. Ależ oczywiście. Na pewno usłyszał. Wie. Bo tamto było takie, jaka na pewno jest śmierć: zimne i mokre, wrzaskliwe, bezładne. Przenigdy łagodne i spokojne.

7.

Upływały dni. Tydzień. Dwa tygodnie. Od chwili, gdy nie stało się to, co omal się stało.

Derek był blady, cichy, przygaszony - jeszcze nie „wrócił do siebie”. Najmniejszy odgłos z zewnątrz albo w domu powodował, że wzdrygał się niczym zaskoczo­ne zwierzę, zaczynał mrugać gorączkowo powiekami, jego małe ciałko sztywniało. Nieustannie błądził też po otoczeniu wzrokiem, jego gałki oczne stale poruszały się w oczodołach. Jego oddech stał się szybki i płytki, a skóra wydawała się nienaturalnie ciepła. Teraz nie potrafił sku­pić się na czytaniu, graniu w jedną czy drugą ze swoich komputerowych gier ani też na oglądaniu filmów na wideo

- kiedy do pokoju wchodziła Kate, szybko i bezszelestnie wymykał się stamtąd. Niby się przed nią wcale nie cho­wał, a jednak - gdzie się podziewał? Kate nieustannie krą­żyła po domu, wołając „Derrie? Mój najsłodszy Derrie?”

spokojnym, radosnym głosem pozbawionym bodaj śladu zdenerwowania, jakie odczuwała. Na szczęście Stephen niemal nic o tym nie wiedział. Przebywał poza domem przez większość dnia; w dni robocze wracał najczęściej wczesnym wieczorem, gdy Derek z rozmysłem, jak wyda­wało się Kate, starał się zachowywać bardziej normalnie. A jednak nawet wtedy nie lubił, by go dotykano. Zupełnie jakby dotyk drażnił jego wrażliwy naskórek. Jakby poca­łunki stały się czymś obrzydliwym. Kate wydawało się

- było to niedorzeczne, niczym nieuzasadnione przypusz­czenie — że Derek boi się ust rodziców; spoglądał na nie, na ich usta (lub tylko tak to wyglądało) z lękiem. - Kotku? Co się stało? - pytała go najbardziej obojętnym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć. Derek jednak zawsze tylko wzru­szał ramionami i potrząsał głową. - Nic - mamrotał. Albo, zirytowany: — Mamusiu, wszystko jest okay.

Kate, gdy o nim myślała, aż coś ściskało w sercu. Co takiego działo się z jej synkiem? Przez te kilka minut bez­ruchu jego serca - gdzie wtedy przebywał? Tam, dokąd poszedł, mógł pójść tylko sam jeden. Wciąż słyszała ten straszliwy krzyk przerażenia - jej własny. Czasem, kiedy samotnie siedziała w domu, a Derek bawił się w ogrodzie, owijała ręcznik wokół ust i krzyczała, krzyczała. Nie! Nie! Nie chcą, żeby mój syn umarł! Uznała, że ta pierwsza reak­cja na to, co zaszło - spontaniczna, bolesna, prymitywna

- była czymś naturalnym, dopiero zachowanie „normal­ne”, tak jakby nic się nie stało, czy też omal nic się nie stało, byłoby nienaturalne. Stephenowi oczywiście nic nie powiedziała. Nie należał do osób negatywnie rozpamiętu­jących przeszłość.

On sam nigdy nie wypomniał Kate bodaj słowem tego, że nie zauważyła, jak Derek zsuwa się czy też jest spycha­ny pod wodę. Nigdy nie wypomniał Kate tego, że niemal

pozwoliła ich synowi utonąć w wodzie głębokiej na trzy stopy.

Dajmy mu spokój.

Kate zrozumiała, że tak będzie najmądrzej. Kategoiycz- nie zdroworozsądkowe, męskie postawienie sprawy. A jed­nak ona, matka Dereka, nie mogła czasem pozbyć się tego uczucia - była wstrząśnięta, samotna. Bo jednak straciła swojego chłopca. O ile dawniej, przed wypadkiem, Derek był taki ciepły, spontaniczny, pełen życia, sam się pchał w jej ramiona, domagając się uścisków, pocałunków; kiedy był taki słodki i kochany jak maleńki pieseczek - to teraz stał się sztywny, czujny, poważny. Czyżby zapomniał się uśmiechać? Czy uśmiechanie się zaczęło nagle wymagać zbyt wiele wysiłku? Już sama postawa jego drobnej syl­wetki wyrażała zakaz Nie! Nie dotykaj mnie! Schudł, stracił tych kilka uncji ciała, które zaokrąglały mu buzię: teraz stała się kanciasta, z wyraźniej zarysowaną szczęką. A do tego te niespokojne, rozbiegane oczy. — Derrie, dlaczego nie spoj­rzysz na mamusię? Czy coś jest nie tak? — Kate pytała go, przybierając ton niewinnej matczynej troski, uśmiechając się przy tym. Jeśli była zaniepokojona, nie dawała nic po sobie poznać. Chwyciła synka delikatnie za ramiona i uklę­kła przed nim, tak jak setki razy w przeszłości, zauważyła jednak, że Derek wpatruje się w nią jakby jej nie rozpozna­jąc; źrenice tak mu się rozszerzyły, były tak intensywnie czarne, dosłownie rozlewając się na tęczówkę, że Kate aż się wzdrygnęła. To są oczy zwierzęcia, pomyślała.

Jakby czytając w matczynych myślach Derek uwolnił się z uścisku jej rąk. Oddychał szybko i płytko. Wszystko jest ze mną okay, przecież mówiłem, wymamrotał, odsła­niając przy tym zęby.

Wybiegł z kuchni, a potem z domu. Jedna z jego kryjó­wek znajdowała się gdzieś za garażem, w gęstwie głogów

i zdziczałych krzaków, pozbawionej ścieżek i ciągnącej się swobodnie aż do leśnego obszaru stanowiącego włas­ność powiatu. Kate trwała w niewygodnej pozycji, bolały ją nogi, oczy szczypały od łez. Ale przecież jestem twoją matką. Twoją mamusią. Kocham cię. I ty mnie kochasz. Zawsze mnie kochałeś. Musisz mnie kochać!

8.

Telefon państwa Knight początkowo rozgrzewał się do czerwoności, ponieważ nieustannie dzwonili krewni, przy­jaciele i sąsiedzi, aż wreszcie umilkł. Kate, zawsze z natu­ry towarzyska, nie miała już sił i energii, żeby telefonować do przyjaciółek. Gdyż wcześniej musiałaby powtórzyć so­bie kilkakrotnie to, co zamierzała powiedzieć tak, żeby za­brzmiało naturalnie. - O tak, to był dla nas wielki wstrząs! Ale już po wszystkim, Derek czuje się świetnie. Niedłu­go znów przyjdziemy na basen, wiesz, jacy są chłopcy, połknął tylko trochę wody, dzięki Bogu mieszkamy tam, gdzie mieszkamy, i dlatego karetka przyjechała już po kil­ku minutach, właściwie jego życie nie było poważnie za­grożone. - Nie, nie miała na to ani sił, ani energii.

Gdy zapytała Dereka, z którymi ze swoich przyjaciół chciałby się bawić, żeby mogła odpowiednio wcześniej umówić się z ich matkami, tak jak to zwykle robiła, chło­piec żachnął się i oświadczył, że nie chce bawić się z nikim.

- Nawet z Molly? Z Samem? Z Susan? - była szczerze zdziwiona, wymieniając imiona jego najbliższych koleża­nek i kolegów, jednak Derek potrząsnął niecierpliwie gło­wą, nie. Odwrócił się i odszedł bez słowa, nie oglądając się za siebie, a ona chętnie zawołałaby za nim, gdyby nie obawiała się odrzucenia.

Gdyby nie zaczęła się bać jego oczu: rozszerzonych źre­nic, nieludzkich, czarnych.

On mnie nie rozpoznaje, mogłabym przysiąc. Chyba że coś do niego powiem, że go dotknę. Ze będę mu się narzu­cać jako anioł stróż.

Wprost trudno jej było uwierzyć, że zaledwie kilka ty­godni wcześniej on, jej synek, przybiegał do niej, wpadał w jej ramiona i mówił: — Kocham cię, mamusiu! Kocham cię, mamusiu! - A teraz było tak, jakby umarł, jakby dzie­cko o imieniu Derrie umarło, a na jego miejsce przyszła ta istota, obca istota.

To jednak było oczywiście wierutną bzdurą. Prawda? Kate nie śmiała podzielić się swoim spostrzeżeniem; ze Stephenem, który uporczywie zachowywał się tak, jakby to, co omal się nie stało, nigdy się nie stało. To był cały on: zresztą nie zrobiłby takiej kariery, a do tego w tak stosun­kowo młodym wieku, w domu maklerskim na Wall Street, gdyby był mniej stanowczy, ambiwalentny. Gdy wczesnym wieczorem powracał do domu z Nowego Jorku, pragnął spo­koju, pragnął rodzinnego domowego szczęścia, takiego, do którego on sam, podobnie jak Kate, bezwiednie przywykł; ubrany w kosztowny wełniano-jedwabny garnitur, przyklę­kał na jedno kolano, wyciągał ręce i wołał do Dereka: — Jak się czuje mój chłopiec? Mój duży chłopiec? — Twarz Step­hena wprost promieniała ojcowską miłością, mówił głośno, zupełnie jak włączony na pełny regulator telewizor. Patrząca na to z sąsiedniego pokoju Kate drżała, widząc jak Derek sztywnieje, a przecież niegdyś rzucał się w tatusiowe ra­miona, a potem był unoszony w górę niczym na diabelskim młynie. Teraz jednak nie patrzył bezpośrednio na ojca, tylko gdzieś w jego kierunku, odwracał głowę, gałki oczne pląsały mu w oczodołach, wydawał się być czujny i nieufny niczym osaczone dzikie zwierzę. Stephen nie dawał jednak za wy­

graną. - Jak się czuje mój Derrie, mój chłopaczek? - Wsze­lako im dłużej Derek milczał i im dłużej się ociągał, im bar­dziej Stephen musiał zabiegać o jego względy, tym bardziej on, jego ojciec, stawał się zdeterminowany, żeby zachowy­wać się jakby nic nie zaszło: zbliżał się do synka, żeby go objąć i uściskać, w razie potrzeby nawet siłą; żeby go wyca­łować i pogłaskać, tak jak kochający tatuś, który powraca do domu stęskniony za swoim małym synkiem. Aż pewnego wieczoru Kate usłyszała w kuchni odgłosy jakby szamotani­ny, potem krzyk dziecka, głośniejszy i donośniejszy okrzyk ojca, a gdy wbiegła do pokoju, przekonała się, że Dereka już tam nie ma, ponieważ uciekł do ogrodu, a Stephen, wciąż klęcząc, blady i z oczami pełnymi niedowierzania, wpatruje się w palec wskazujący u prawej ręki, z którego płynie krew. - Ugryzł mnie. Ugryzł mnie aż do kości.

9.

- To już nie to samo dziecko. To nie jest nasz Derrie.

- Nie pleć bzdur. To chore myślenie. On nadal przeży­wa szok. ,

- Nie. Widziałeś przecież jego oczy. Ugryzł cię.

- Zareagował nie myśląc. To był odruch.

- Zwierzęcy.

Stephen umilkł. Widział oczywiście te oczy. Teraz prze­de wszystkim widzieli właśnie je, nieważne, czy Derek znajdował się w pobliżu, czy nie - te jego oczy.

Patrzące gdzieś w przestrzeń, nieprzejednane, nieod- gadnione, nieludzkie oczy. O groteskowo rozszerzonych źrenicach, nawet przy dziennym świetle. Tchnące grozą.

Nie wiem, kim jesteś. Nie kocham cię. Nic dla mnie nie znaczysz.

W najbliższą sobotę zabrali Dereka do miejscowego pe­diatry, który opiekował się nim od lat, od niemowlęctwa’ lekarz zbadał chłopca, lecz nie znalazł niczego niepokoją, cego, ponadto w pokoju badań Derek bezsprzecznie nad wyraz chętnie poddawał się procedurom. Wzdrygał się jed­nie przed dotykiem i nie chciał patrzeć medykowi prosto w oczy, a na zadawane życzliwym i przyjacielskim tonem pytania odpowiadał lakonicznie. Lecz jego źrenice wyda­wały się mniej rozszerzone, a tętno oraz ciśnienie krwi, jak stwierdził pediatra, były prawidłowe. Knightowie nie wspomnieli o incydencie z palcem, wstydliwym zwłaszcza dla Stephena; nie powiedzieli też, jak trudno było im tego ranka skłonić Dereka, by zajął miejsce w samochodzie.

Przypominało to transportowanie przerażonego psa czy kota do weterynarza, pomyślała Kate.

Zraniony palec Stephena, który sprawiał mu ostry, nie­pokojący ból, wyleczył inny lekarz, nieznany mu wcześ­niej, któremu z niejakim zażenowaniem opowiedział, w jakich okolicznościach został ugryziony. Dzięki trwa­jącej tydzień terapii antybiotykowej palec zaczął się goić, a Stephen nie chciał wracać do tej sprawy w rozmowach z Kate, tyle tylko, że odtąd przestał przytulać syna wbrew jego woli i, tak jak dawniej, zasypywać go pocałunkami.

Na osobności pediatra zapytał ich, czy Derek wspominał kiedykolwiek o tym, że o mało nie utonął, odpowiedzieli, ależ skąd, nigdy, chyba że o tym śnił, że nawiedzają go koszmary, ale jeśli nawet tak było, nic o tym nie wiedzą.

- Jak pan widzi, on się zmienił — powiedziała Kate, robiąc dobrą minę do złej gry. — Wydaje się starszy. Bardziej za­mknięty w sobie. - To już nie jest mały chłopiec - uzupeł­nił pośpiesznie Stephen, jakby pragnąc jąuprzedzić, jakby

powodowany obawą, że mogłaby powiedzieć za dużo albo że jej słowa mogłyby zabrzmieć zbyt emocjonalnie. - Tak myślę, że zapomniał. Dzieci nie rozpamiętują przeszło­ści. W ogóle tego lata wyrósł z wielu rzeczy: już nie chce się bawić z nami tak jak kiedyś, inaczej mówi, inaczej się zachowuje. No, oczywiście rośnie. Niedługo będzie miał siedem lat. Przestał być dzieckiem.

Stephen mówił takim tonem, jakby potwierdzał jakąś uniwersalną zasadę: osobliwy chłód, jaki Derek przejawia wobec własnych rodziców, należy uznać za coś pozytyw­nego, za objaw zdrowia, symptom dorastania. Kate przy­słuchiwała się w milczeniu. Wydawało jej się, że lekarz wie więcej lub podejrzewa coś, o czym nie chce im powie­dzieć; ale bo też oni, rodzice Dereka, nie bardzo by chcie­li to usłyszeć, tak więc wizyta zakończyła się jak zwykle przyjacielskim uściskiem rąk. Dwa dni później z gabinetu pediatry zadzwoniła pielęgniarka i radosnym tonem po­informowała, że wyniki badań laboratoryjnych Dereka są prawidłowe. Kate odpowiedziała pogodnie: - Ale dobra wiadomość. Dzięki!

A więc być może do tego, żeby być szczęśliwą normalną matką wystarczyło tylko jedno: powinna zachowywać się tak, jakby rzeczywiście była szczęśliwą normalną matką. Jakby nie miała powodu, żeby zachowywać się inaczej.

11.

- Gdy Derek powróci do szkoły, stanie się bardziej sobą jestem tego pewien - stwierdził Stephen. - Po prostu lato już mu się dłuży.

Po raz pierwszy od wielu lat państwo Knight nie wy­jechali w sierpniu w odwiedziny do krewnych w Colora-

do albo tych w Maine. Uznali, że ruch i zamieszanie to­warzyszące podróży, jak również zgiełk i hałas panujące w domach, w których mieszkają dzieci, wpłynęłyby nie­korzystnie na psychikę Dereka. I jedno, i drugie bało się głośno powiedzieć, że obecność ich syna w gronie nor­malnych dzieci byłaby głęboko stresująca dla otoczenia* Żadne nie wspomniało, że ich wysiłki i tak poszłyby na marne, bo Derek robiłby wszystko, żeby podróż nie do­szła do skutku, tak jak nigdy nie zdołali go nakłonić do krótkich wypadów i wycieczek w okolice niedalekie od domu. Wolał samotność, wolał siedzieć w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami (jednak nie na klucz; drzwi do pokoju Dereka nie zamykały się na klucz), czy też, częś­ciej, wolał przebywać samotnie na zewnątrz. A najlepiej, gdy mógł błąkać się po lesie, coraz częściej będąc poza zasięgiem zaniepokojonego głosu Kate: - Derrrie? Der- rie? Derek?

Z czasem zaczął powracać do domu jak mu się spodoba­ło. Na dobitkę, ilekroć Kate zaczynała go szukać, jakby za­padał się pod ziemię, jeśli jednak była akurat zajęta czymś innym, pojawiał się jak duch. W domu często zachodził ją bezszelestnie i stawał tuż za nią, tak że gdy się odwracała, krzyczała ze strachu. Wtedy bywał bliski śmiechu. Te jego oczy. Oczy zdziczałego zwierzęcia. On mnie nie zna. Kate odnosiła wrażenie, że zęby Dereka jakby się wydłużyły, podobnie jak jego dolna szczęka, która przybrała bar­dziej kanciasty kształt, niczym psi pysk; zupełnie się ich nie krępując, chłopiec chwytał wiatr jak pies, białka jego oczu przybrały płową barwę, zupełnie jak przy żółtaczce, a źrenice często rozszerzały się tak dalece, że przysłaniały całą tęczówkę. Jego gałki oczne stały się dziwnie gładkie, nabierając przy tym szklistego połysku, i odbijały światło. Pewnego wieczoru Kate zastała go w jego ciemnym po­

koju na pierwszym piętrze: skulony przy oknie zapadł jak­by w trans. Czy wpatrywał się w księżyc? W nocne niebo z kłębiącymi się strzępiastymi obłokami, pełne mglistych przebłysków? Słyszała jego szybki, urywany oddech, zo­baczyła, że porusza ustami, że jego szczęki zwierają się kurczowo, zupełnie jakby było mu bardzo zimno albo jak­by był czymś bardzo podniecony. Chciała do niego po­dejść, dotknąć go, ciepłe matczyne dotknięcie - jednak coś ją ostrzegło. Nie rób tego! Nie ruszaj go! dlatego też wycofała się na palcach.

Stephen coraz częściej zostawał dłużej w pracy. Często wracał dopiero o dwudziestej pierwszej, kiedy to, przynaj­mniej w teorii, Derek powinien był już spać.

Teraz rzadko wszyscy troje siadali wspólnie do stołu. Derek wolał jadać samotnie, spożywał posiłki łapczywie, pochylając się nad talerzem i jedząc palcami. Hamburge­ry, w środku prawie surowe, z wyciekającym czerwona­wym płynem. Mleko wypijał chciwie, wprost z kartonu, skulony pod osłoną uchylonych drzwiczek lodówki. To dobrze, powrócił mu apetyt. To na pewno dobry znak, my­ślała Kate. Coś ściskało ją w sercu, gdy podsuwała jedze­nie temu siedzącemu obok osobliwemu dziecku, wspomi­nając przy tym, jak kiedyś karmiła go troskliwie łyżeczką, wsuwając odżywkę dla niemowląt w jego przypominające rozchylony ptasi dzióbek maleńkie usteczka, jak bardzo była wtedy szczęśliwa, tuląc go do siebie i pieszcząc. Miała piersi pełne pokarmu, delikatne brodawki, których maleństwo poszukiwało po omacku, a potem ssało z roz­marzonymi oczkami - jaka była wtedy szczęśliwa. Jak bardzo przywykła do tego szczęścia, bezwiednie. Moja ty miłości, moje słoneczko. Aleś głodne. Teraz, wspominając to wszystko, aż się wzdrygnęła. Piersi, które utraciły daw­ną jędrność i już nie były napęczniałe od pokarmu, bolały;

brodawki paliły ją, zupełnie jakby Derek gryzł je i obracał w zębach. Kate niemal dałaby głowę, że z jej popękanych brodawek płynęła krew zmieszana z pokarmem...

Nie mogę. Nie wolno mi się poddać. Muszę pozostać przy zdrowych zmysłach. Jestem matką tego dziecka, i

Podobnie jak Stephen i ona liczyła na to, że gdy Derek powróci do szkoły, zmieni się na lepsze, tak się jednak nie stało. O iłe dawniej uwielbiał szkołę, to obecnie, jak się zdawało, znienawidził ją. O ile dawniej kręcił się co­dziennie rano, podekscytowany, wyczekując niecierpliwie aż Kate pozwoli mu wsiąść dó samochodu, teraz ociągał się i siedział kamieniem w swoim pokoju, albo też znikał (gdzie? - chował się w piwnicy za piecem grzewczym), toteż Kate musiała najpierw go odnaleźć, wołała go, na­mawiała. O ile dawniej po powrocie ze szkoły paplał jak najęty o wychowawcy, o kolegach z klasy, o lekcjach, to teraz stał się posępny i milczący. Nieoczekiwanie, w dru­giej klasie, okazało się, że nie ma żadnych przyjaciół.

Kate wezwano do szkoły na rozmowę z wychowawcą Dereka i wicedyrektorem: chodziło o to, że Derek opuścił się w nauce, o jego naganne postępowanie w klasie wo­bec kolegów, o demonstracyjnie okazywane przezeń znu­dzenie, o jego apatyczność, krnąbrność, o „aspołeczne za­chowanie”. Wszystko to było czymś zaskakująco nowym dla Kate, która przyjęła za pewnik - od czasu rozpoczęcia przez Dereka nauki w szkole Montessori, gdzie on, jej sy­nek, należał do najbardziej kochanych, najbardziej łubia­nych dzieci - że jest matką, do której uśmiechnął się los, że wprawdzie macierzyństwa zaznała dopiero w późnym wieku i wyraźnie przewyższa wiekiem dosłownie wszyst­kie pozostałe matki, lecz fortuna była dla niej łaskawa. A nawet, że jej zazdroszczono. Teraz wszystko się zmie­

niło. Czy byłam skłonna przypisywać to wyłącznie swojej wyobraźni? Swojej i Stephena? On, nasz dziczejący jak zwierzę syn z obłędem w oczach. Na początku października zdarzył się w szkole niebezpieczny incydent. Derek obna­żył zęby, zupełnie jakby zamierzał ukąsić inne dziecko, zaś w połowie tego samego miesiąca naprawdę ugryzł kolegę, zatopił swoje nieduże, lecz nadspodziewanie ostre ząbki w jego ręce, popłynęła krew. Zawieszono go za to na dwa tygodnie w prawach ucznia. W szkole Kate doznała szo- ku, była przerażona i wstrząśnięta; jej syn nigdy wcześniej niczego takiego nie zrobił; jak wyjaśnił, to tamten chło­piec go prześladował, i faktycznie kolega ów groził jemu, oto i przyczyna. Derek przybrał ponurą minę i nie chciał w ogóle rozmawiać o tym, co zaszło. Co więcej, wcale nie przejął się karą. Kiedy Kate i Stephen zapytali go, jak mógł uczynić coś tak „strasznego, zwierzęcego”, tylko wzruszył ramionami i mruknął coś, co zabrzmiało jak „nienawidzę ich’’^ Doradzono im, żeby zabrali Dereka do terapeuty dzie­cięcego, a ponadto, by zaangażowali dla niego prywatnego nauczyciela; oczywiście się zgodzili; oczywiście, zapew­niali żarliwie, zrobią wszystko, co tylko będzie możliwe. Ostatecznie byli amerykańskimi rodzicami z zamożnej, wykształconej klasy, są gotowi uczynić dosłownie wszyst­ko, co leży w ludzkiej mocy, byleby tylko pomóc swojemu dziecku, żeby przywrócić je światu istot normalnych. To nasz jedynak. Tak bardzo go kochamy. Nic z tego nie ro­zumiemy. Nie ma w tym naszej winy. To tylko etap. Etap w rozwoju. On już wyrósł z wieku dziecięcego. Cóż możemy zrobić? On utonął, to, co było w nim ludzkiego, utonęło. To, co było w nim naszego, zniknęło. Gdzie?

A jednak: po latach - gdy Derek był już tylko wspo­mnieniem, gdy od dawna zniknął z ich życia, gdy oni sami

przestali być właściwie małżeństwem, przeistoczyli śię bowiem w parę uprzejmych wobec siebie obcych ludzi a ta okazywana sobie wzajemnie uprzejmość nosiła pięt- no dawnego niewypowiedzianego bólu i smutku - Kate wspominała z bólem serca, że zaledwie kilka dni po tym jak Derek powrócił niechętnie do szkoły, ona sama rzuciła się z entuzjazmem w wir przygotowań, pragnąc zorgani­zować kinderbal z okazji jego siódmych urodzin. Tamtego ciemnego i wietrznego listopadowego popołudnia, popija­jąc czerwone wino, dzielnie obdzwaniała matki kilkuna­stu kolegów Dereka z drugiej klasy, zapraszając je wraz z pociechami na imprezę; przeżyła jednak koszmar od­rzucenia i upokorzenia, ponieważ nikt nie chciał przyjść, odmawiały jej nawet te matki, które dotychczas uważała za swoje przyjaciółki, nie były zainteresowane przyjęciem zaproszenia. Słyszała rozmaite odpowiedzi, od życzliwych i wypowiadanych zakłopotanym tonem: — Naprawdę jest mi bardzo przykro, Kate, ale Moly ma teraz straszliwie dużo nauki. Nie chciałabym obarczać ją w sobotę czymś dodatkowym, ale dziękuję, jestem ci bardzo wdzięczna.

- Dziękuję, ale nie wydaje mi się, by przyjęcie urodzino­we dla pani syna to był teraz najlepszy pomysł, a przy­najmniej jeśli chodzi o mojego Andrew. - A jednak Kate zawzięła się; z ponurym uśmiechem, czując, jak w jej ścieśniających się żyłach cierpkie czerwone wino krąży niczym płynny ogień, a skronie pulsują jej strachem, naci­skała klawisze telefonu, wybierając coraz to nowe nume­ry. Wprost nie mogła uwierzyć. A więc to wszystko dzieje się naprawdę? Ale jakże to może być prawdą, to przecież tylko mały chłopiec?

Mały chłopiec, który w tamtej chwili przedzierał się przez las za domem, w chłodnej, wietrznej mżawce, bo wolał ją od ciepła domu. I od niej.

Z pierwszym prywatnym nauczycielem się nie powiod­ło, z drugim również. Derek opluł pierwszego, dziewięt­nastoletniego matematyka z uczelni SUNY Purchase2; drugiego, sympatyczną kobietę w średnim wieku, która uczyła w dwuletnim college’u przygotowującym do wyż­szych studiów, ugryzł w dłoń, niemal przecinając skórę. Pani syn jest chory. Niezrównoważony emocjonalnie. Po­trzebuje pomocy. Ktoś musi pani to powiedzieć.

Z terapeutą też się nie udało. Derek niemal oszalał, gdy oboje próbowali nakłonić go, żeby wsiadł do samochodu, którym mieli pojechać na drugą wizytę; domyślił się, do­kąd go zabierają choć powiedzieli mu tylko, uśmiecha­jąc się słabo i nieszczerze, że tam, dokąd jadą nikt go nie skrzywdzi, a tylko mu pomoże; a jednak wyczuł wszyst­ko instynktownie, potrafił wywęszyć zapach paniki jakby sączący się ze wszystkich porów ich skóry, jego rzuca­jące szybkie spojrzenia oczy błyskawicznie dostrzegły strach w ich wzroku, zaczął więc walić pięściami, orać połamanymi paznokciami przedramię Kate, wrzeszcząc, gdy Stephen próbował go uspokoić, że ich nienawidzi, że nienawidzi ich oboje. ^ Derek! Przestań! Do jasnej cho­lery, Derek! — on jednak uwolnił się z łatwością z nie­zręcznych rąk ojca, a potem pomknął, mocno przygarbio­ny, niczym śmiertelnie przerażone dzikie zwierzę, przez trawnik na tyłach domu do lasu, Kate puściła się w pogoń, lecz Stephen odwrócił się z obrzydzeniem i odszedł. Miał tego wszystkiego po dziurki w nosie, toteż przez obcy, nieznajomy las biegła tylko matka dziecka, przykładając dłonie do ust: - Derrie? Der-rie? próbowała udawać, że skąd, że wcale nie jest zrozpaczona, wmawiając sobie, że to tylko taka zabawa, że to może ujść za zabawę, a ona

sama musi po prostu odzyskać zaufanie swojego dziecka tylko tyle.

Czyż jednak nie jest prawdą, że jego matka nie pilnowa­ła go, jego, sześciolatka? Na basenie.

Jak do tego doszło? Zaledwie kilka stóp wody. A matka

o kilka stóp dalej.

Odwróciła na chwilą uwagą?. Coś takiego!

Jak teraz może z tym żyć, taka kobieta? Pozwoliła swo­jemu dziecku utonąć.

Te okrutne głosy, triumfujące, delektujące się jej nie­szczęściem, wydawały się dobiegać gdzieś z pobliża, to­warzyszyły jej, gdy przedzierała się niezdarnie przez wil­gotne zarośla, przez cały czas łkając, a wyrzuty sumienia wywoływały ból w jej sercu. Wpadła w przerażenie, że może się zagubić na tej ziemi niczyjej; władze powiatu oczyściły z roślinności dziesięć stóp kwadratowych tere­nu, na których ustawiono słupy linii telefonicznych i ener­getycznych, lecz reszta obszaru była gęsto zarośnięta, wy­rosła tam prawdziwa dżungla. Kate pomyślała, że gdzieś za żwirową drogą dojazdową znajduje się rezerwuar Hudson Ridge, lecz dokąd powinna się skierować? Przez czterdzieści minut poszukiwała uciekającego przed nią dziecka, przez cały czas nawołując: - Derrie? Kochanie...

- a potem, nagle, nieoczekiwanie, ujrzała go zaledwie około piętnastu stóp od niej, patrzył na nią. Głowę trzymał dziwacznie opuszczoną, wpił w nią spojrzenie, na ustach miał osobliwy, krzywy uśmiech. A może był to po prostu grymas warg, skurcz mięśni. - O, jesteś, kochanie! Chodź ze mną do domu, tak się boimy o ciebie. Twój tatuś i./.

- zawołała. Słyszała swój radosny, energiczny głos, zmu­szała się do uśmiechu, bo być może była to właściwie tyl­ko taka zabawa, zabawa w chowanego w lesie, a w domu nie wydarzyło się wcześniej nic szczególnego. Być może

ona i Stephen zawinili tylko błędnie oceniając stan rzeczy, oboje byli pełni dobrych chęci, lecz popełnili błąd; teraz najważniejszą sprawą jest odzyskanie zaufania dziecka. Uszczęśliwiona Kate wyciągnęła dłoń, pragnąc, by Derek podał jej swoją, on jednak stał nieruchomo, wpatrując się w nią swoimi mrocznymi oczami o wielkich, rozszerzo­nych źrenicach; Kate poczuła jakieś wewnętrzne ostrzeże­nie, zupełnie jakby ktoś chłodno i beznamiętnie krzyknął: Nie! Nie dotykaj go! Rzuci się na ciebie! pojęła więc, że nie wolno jej chwycić go za rękę, lecz tylko zaprowadzić do domu; nieoczekiwanie okazał się posłuszny, choć był ponury i obojętny. Kate była już solidnie zmęczona, mimo to, gdy wracali do domu, trajkotała nerwowo, paplała ni­czym amerykańska mamuśka z telewizora, artykulacja i w ogóle ten sposób mówienia były jej obce, uznała je wszelako poniekąd za objawienie, które mogła ofiarować Derekowi po to, by uwierzył, jeśli zechciałby uwierzyć, iż jeśli chodzi o nią, o jego mamusię, to nic się nie zmieniło.

- Cukiereczku, więsz, że cię kocham. Ty wiesz. - Oczy­wiście to, co naprawdę wiedział, było wielką niewiadomą. Uświadomiła sobie niedorzeczność i bezsens swoich słów. A jednak nie kapitulowała i nie popadała w milczenie, ostatecznie bowiem była matką tego dziecka, na pewno je kochała, kochała to, co z niego pozostało, albo takie, jakim je zapamiętała, dlatego też w kuchni, takiej przy­tulnej, ciepło oświetlonej, zupełnie jak w telewizyjnej re­klamówce, podała chłopcu kolację, postawiła przez nim talerz na laminowanym blacie stołu, odsuwając się nieco, żeby patrzeć z trwożliwym zafascynowaniem» Na niego, jak je. Zrozumiała wtedy, że powrócił z nią do domu, po­zwolił, żeby go odnalazła, ponieważ był głodny, ponieważ w tej głuszy jeszcze nie zdołał znaleźć dla siebie odpo­wiedniej karmy.

Tamtej nocy czy innej. Nie spali. Leżeli oddaleni od sie­bie. Nie dotykając się.

Teraz ich ciała wzdragały się przed dotykiem. Przy­padkowe muśnięcie ciepłej skóry drugiego wywoływało obrzydzenie. Stało się czymś niemal nieprzyzwoitym, i Albowiem z ich dotknięć wymienianych przed laty, z ich pocałunków - co takiego przyszło na świat? Jakaż istota zrodziła się z ich niebacznego pragnienia? Bali się nawet o tym pomyśleć.

Było to nocą, w środku zimy, nie, na początku marca

- dom drżał od podmuchów wiatru niosącego ze sobą woń deszczu i zbutwiałych liści. Kate nie pamiętała już dokład­nie, która to była noc, ponieważ przeżyła tyle podobnych nocy, nocy niespokojnego snu, przerywanego łomotaniem serca, godzin czuwania podobnych do wyblakłych, znie­kształconych głazów sterczących z pełnej wirów ciemnej toni wody; Stephen trącił ją łokciem, zapytał, czy słyszy?

- przytłumiony odgłos kroków w holu, to Derek krążył po nocy, wymknął się ze swojej sypialni, choć mu tego zabro­nili, a jednak zamykanie go w pokoju na kłódkę, zabijanie gwoździami okiennic byłoby równoznaczne z przyzna­niem się wobec samych siebie, że musi przebywać w za­mknięciu, jak schwytane zwierzę, więc dlaczego Stephen trącał ją w ramię, jak gdyby chcąc ją obudzić, udając, że nie wie, iż ona i tak nie śpi już od dawna, podobnie jak on.

- Czy słyszysz, Kate? To on. - Zupełnie jakby to nie był on, tylko ktoś obcy.

1 Kate, która ukojenie znajdowała teraz we śnie, w pół­przytomnych godzinach drzemki w ciągu dnia, kiedy była w domu sama, kiedy jakoś znikały oczy patrzące spojrze­niem zdziczałego zwierzęcia, a powracało jej utracone

dziecko, Derrie, pucołowaty chłopiec wpatrzony w nią z miłością, wstała z łóżka jednocześnie z mężem; tak, pójdzie z nim, pójdą razem za Derekiem i przyprowadzą go z powrotem, tak jak to robiła ona sama, nie raz, lecz wiele razy, ubierali się niezdarnie, a gdy stanęli u szczy­tu schodów, panujące na dole ciemności wywołały u niej zawrót głowy, jednak Kate nie rezygnowała, postanowiła, że będzie odważna, silna i uparta, ostatecznie była mat­ką dziecka, musi wziąć za nie odpowiedzialność, i tak się stanie; zbliżając się do tylnych drzwi przyśpieszyli, wi­dząc, jak drobna, gibka postać wyłania się z cienia rzu­canego przez budynek i mknie ku lasom. - To on! - Tej nocy wysokie, pędzone przez wiatr strzępiaste chmury przepływały na tle wielkiej, okrągłej twarzy księżyca, lubieżnej i ospowatej twarzy, mrugającej do nich, wokół żadnych gwiazd, jak dziwnie, a w oddali Derek biegł po­chylony, przypominając do złudzenia dzikie zwierzę, ob- znajomione z otoczeniem, ścigali go, szybko zabrakło im tchu, dyszeli ciężko, bo każde przekroczyło czterdziestkę, byli w średnim wieku, zbyt starzy, żeby myśleć o dzie­cku i rodzicielstwie, to była kara za to, że wydali na świat istnienie, wrażliwe i zlekceważone istnienie, którego nie ochronili. Oboje krzyczeli - Derek! Derek! - ale marco­wy wiatr, jakby z nich szydząc, unosił ze sobą te okrzyki. Okrągła twarz księżyca także spoglądała na nich z góiy szyderczo. Przedzierając się przez bagnisty las, cuchnący rozkładem, wpadając co chwila w doły wypełnione wodą, która błyskawicznie przeinaczała im stopy, przez zarośla, które darły na nich ubrania, przez głogi, cierniste gałęzie uderzające w ich twarze, biegli tak na chwiejnych nogach przez pół mili, a może była to mila? docierając w końcu aż do wysypanej żwirem drogi dojazdowej, po drugiej stro­nie tej drogi dostrzegli Dereka czy też postać, która w ich

mniemaniu była Derekiem, biegła schylona niemal do zie­mi, bystre oczy przenikające ciemności, ich oczy tego nie potrafiły, chyba w tych krótkich momentach, kiedy niebo otwierało się, jaśniejąc marmurowo, gdy światło księżyca! przebijało się przez gmatwaninę postrzępionych obłoków! oddychali ciężko, dygotali, zdecydowani za wszelką cenę gonić uciekające dziecko, tracąc je chwilami z oczu, znów je dostrzegając, aż wreszcie, gdy znaleźli się na porośnię= ‘ tej trawą polanie, widząc go w pewnym oddaleniu* Kate rozpoznała z niejakim trudem wschodni brzeg rezerwup aru, wodę, zwykle widywaną z drogi, a przez nią, przez Kate, wyłącznie z samochodu, kiedy jechała do osiedla lub stamtąd powracała - lecz teraz ona i Stephen znaleźli się tu, na miejscu, o której nocnej godzinie, tego nie wie­dzieli, w każdym razie długo po północy, ale jeszcze wie­le godzin dzieliło ich od świtu, ujrzeli, jak powierzchnią wody marszczy się pod wpływem wiatru niczym skóra nerwowego zwierzęcia, odbijały się w niej zamglone, pę­dzące elementy łamigłówki nieba, w świetle mrugającego księżyca, na oddalonym krańcu, w gęstwie chłoszczących po nogach wysokich łodyg pałek, dostrzegli Dereka. Nie był jednak sam.

Byli z nim inni. Nieludzkie, gibkie postacie, tak jak on, wśród nich kilka wyższych sylwetek. Kim byli, samce, sa­mice, nie widzieli ich twarzy, ich oczu, bali się patrzeć, słyszeli ich niskie szemrzące głosy, ale może to był tyl­ko wiatr, słyszeli - czyżby śmiech? Nie odważyli się iść dalej. Ścisnęli się za dłonie niczym wystraszone dzieci.

- Nie mogą nas zobaczyć! Bądź cicho! - Ich serca uderza­ły w rytmie wspólnego strachu, bo co by się z nimi stało, gdyby tamci ich dostrzegli?

Łowca

Stała w budce telefonicznej opodal Kwik Shoppe przy drodze numer 31 w Spedwell, New Jersey, skąpana w bla­sku słońca. Moje oczy wiedziały, jak podążać za takim blaskiem. Swietlistoblond włosy sięgające aż do bioder. Twarz, która obróciła się ku mnie niczym sierp księży-, ca. Przelotny, nieśmiały uśmiech. Na pewno chciała po­wiedzieć Przeznaczone nam było się spotkać, dlatego się uśmiecham. Wybierała numer kogoś, kto nie odpowiadał, bo gdyby podniósł słuchawkę, nie odwróciłaby się w mo­im kierunku, niespokojna i podenerwowana, podnosząc wzrok tak, by złapać moje spojrzenie ponad splamionym ropą chodnikiem, na którym stałem obok swej furgonetki, jeszcze chwila, a wsiadłbym do środka. W dłoni trzyma­łem kluczyki.

W tamtej chwili, w taki sposób splotły się nasze byty.

Hannah, tak miała na imię, dawne imię. Z przeszłości. Widuje się je wyryte na nagrobkach na najstarszych cmen­tarzach.

1 wtedy wiedziałem już, patrząc na Hannah z odległości może trzydziestu stóp, że to jest właśnie to, była taka mło­da, miała szczupłe ciało o chłopięcej budowie, cieniutkie jak u wróbelka kości jej ramion widać było spod luźnego bezrękawnika, pragnąłem pieścić je, całować, były takie kruche i delikatne, że na pewno roztrzaskałyby się pod nagłym uderzeniem. Wiedziałem, że dusza Hannah nie

[Jest duszą dziecka, lecz istniała długo wcześniej, nim ona [sarna pojawiła się na Ziemi, tak jak moja dusza, która jest [duszą prastarą, zupełnie niepasującą do dzisiejszych cza­dów bezbożnictwa i skundlenia mieszających się ras.

| Nazwano mnie Liam Gavin, ponieważ pochodziłem od jastrzębia, podniebnego łowcy. Liam Gavin, tak mnie na­zwała moja urodzona-w-Galway-babcia, ponieważ moja młoda matka porzuciła mnie po urodzeniu, i to babcia mnie wychowywała. Albowiem moja matka nie miała du­szy pradawnej, tylko dziecinną, bezmyślną i okrutną. Płyt­ką, skazaną na szybkie wyniszczenie. Gdy jeszcze przed ukończeniem przeze mnie dziesięciu lat powiedziano mi, że moja matka zmarła, nie opłakiwałem jej.

Liam Gavin, podniebny łowca.

Łowca to ktoś, kto nigdy nikogo nie opłakuje.

Hannah nie uciekła z domu, jak pisały potem tabloidy

i jak podawała telewizja. Nie była dziewczyną lekkomyśl­ną, choć owszem, przejechała do mnie setki mil. Z równin zachodniego Michigan przybyła na wschód, powiedziała mi, bo chciała zobaczyć na własne oczy Atlantyk. (Zawio­złem ją, żeby mogła go zobaczyć, brzeg oceanu jest odle­gły od Spedwell o dwie godziny jazdy). Była moim anio­łem, a w moich ramionach, lekka jak puch ostu, płakała

o miłość, błagała, by miłość została jej dana. Ponieważ wtedy, w pierwszej chwili i z odległości, jaka nas dzieliła, nie dostrzegłem, że ta nieszczęśliwa istota ma okaleczoną, uszkodzoną skórę.

Na prawym policzku blizna sięgająca aż do podbródka, pozostałość po pogryzieniu przez psa, który zaatakował ją, gdy miała siedem lat. Odtąd Hannah bała się psów, nawet tych najmniejszych, tak samo jak bała się nagłych, gwałtownych ruchów i hałasu, a szczekanie psa pobudzało jej maleńkie serduszko do szybszego bicia. (Przekonałem

się o tym niejeden raz, trzymając ją w ramionach). Odtąd zawsze, tak mi mówiła, pokładała nadzieję w Bogu, który wspierał ją, ilekroć wszystko zależało od przypadku, albo* wiem tamtego dnia tylko przez czysty przypadek kobieta mieszkająca w sąsiedniej przyczepie usłyszała jej krzyk, tylko przez przypadek kobieta ta powróciła wtedy z pracy wcześniej niż zwykle, a potem pobiegła ścieżką i rozwarła siłą szczęki rottweilera, uwalniając z ich chwytu broczą­cą krwią buzię dziecka. I tylko przez czysty przypadek Hannah odwróciła się i ujrzała mnie oraz otaczające mnie światło.

Hannah i Liam Gavin: odtąd nasze imiona towarzyszyły sobie. Zupełnie tak, jakby od zawsze były razem, niczym wyżłobione w kamieniu.

Zamieszkała ze mną. W pokoiku wynajmowanym prze­ze mnie w Spedwell. Na piętrze, nad sklepem z artykułami dla zwierząt domowych o zakurzonej wystawie. O pięć minut spacerem od pizzerii Luigiego, gdzie pracowałem. Hannah też chciała pracować, była jednak za młoda. Ale często przychodziła do pizzerii, żeby mi pomagać. Nie było w tym nic złego, mój szef tego nie zabraniał. Kiedy roz­woziłem pizzę do klientów, Hannah siadywała obok mnie w furgonetce, żebym nie był sam, gdy zapadnie wieczór. Podchodziła wraz ze mną do drzwi i naciskała dzwonek. Jeśli gość otwierał i widział Hannah, jej długie, błyszczą­ce włosy i uśmiech przypominający płomyk świeczki roz­jaśniający mrok; ją która wręczała mu pizzę w wielkim kartonowym pudle, wtedy napiwek, który otrzymywała, przewyższał nawet o dolara kwotę, jaką otrzymałby Liam Gavin.

Czy Liam Gavin miał jej to za złe?

Nie, na pewno nie. Albowiem wszystko dzieje się po to, by to rozważyć i wykorzystać.

w

W takich małych miastec2kach jak Spedwell wieczora­mi przez oświetlone okna widać wszystko, co dzieje się we wnętrzach mieszkań. Latem też, zwłaszcza gdy okna są otwarte. Często również drzwi frontowe bywają uchy­lone albo otwarte na oścież. Wtedy, nawet jeśli człowiek nie chce patrzeć, pragnie nie ulec pokusie, głowa sama mu się obraca we właściwym kierunku. Albowiem w takich miasteczkach jak Spedwell ludziom szkoda fatygi, żeby zaciągać rolety. Najczęściej panuje tam spokój i ogólne zaufanie.

Jestem taka szczęśliwa, że ludzie widzą nas razem, mó­wiła Hannah. Jestem szczęśliwa, że widzą Liama i Han­nah.

Dopiero gdy byliśmy już ze sobą od kilku tygodni, zo­rientowałem się, że Hannah nie zawsze mówi prawdę. Drobne kłamstewka, niby nic wielkiego. Potem przeczyła wszystkiemu, kręcąc głową niczym przyłapane na oszu­stwie dziecko. Jej długie włosy falowały, a blizna na twa­rzy połyskiwała niczym zęby. Ilekroć wydawało się jej, że nie patrzę, często uśmiechała się w pizzerii do mężczyzn. Na ulicy, kiedy mijał nas samochód osobowy albo cięża­rówka, mrużyła oczy i wpatrywała się uważnie w pojazd. Jej ukradkowe rozmowy telefoniczne, o których wiedzia­łem. Gdy zagadywałem ją o takie sprawy, zawsze zaprze­czała temu, co, jak widziałem na własne oczy, na pewno miało miejsce, a to mnie obrażało. Ten, do którego dzwo­niła tamtego dnia, gdy ją spotkałem opodal Kwik Shoppe, był kierowcą ciężarówki jeżdżącym z Newark do Atlanty; dowiedziałem się, że nim zamieszkaliśmy razem, Hannah towarzyszyła mu na trasie. A potem ten listonosz, który parkował swoją furgonetkę przy krawężniku i wchodził po kamiennych schodkach do naszego domu stojącego na niewielkim wzniesieniu przy końcu Main Street. Sześć

razy w tygodniu ten listonosz, czamoskóiy facet w nie­określonym wieku, ze skórą tak gładką i zachowaniem na pokaz przyjaznym. Ten czarnuch o cienkim, wypielęgno­wanym wąsiku wyglądającym jak narysowany kredką na górnej wardze.

Przychodził sześć razy w tygodniu, żeby wrzucić listy do skrzynek pocztowych ustawionych rzędem przed na­szym domem, skrzynek wykonanych z lichej blachy, prze­rdzewiałych, z od dawna uszkodzonymi zamkami. Rzadko go widywałem, bo byłem w pracy, domyślałem się jednak, że Hannah patrzy na niego, siedząc w słońcu na ganku, jej szczupłe nogi o jasnej skórze są obnażone, stopy też, i że maluje sobie paznokcie u nóg. A obok gra moje przenośne radio. Jej naznaczona kłamstwem twarz lekko uniesiona, leniwy uśmiech. Nawet świadomość posiadania tej brzyd­kiej blizny nie odstręczyła jej od tego, żeby zaofiarować swoje ciało bodaj i czarnemu, którego zapachem przejdzie na całe godziny.

Hej tam, mówiła. Dziś znów nie ma dla mnie poczty, zgadłam?

Nigdy nie było żadnej poczty dla Hannah. Która nie miała nazwiska.

Samotność, napisałem, zżera człowieka doszczętnie Przez całe życie byłem samotny. Ale wierzę, że któregoś dnia to się zmieni, i to niebawem.

Nasza nauczycielka nazywała się pani Knudsen. Naka­zano nam zwracać się do niej per „pani Knudsen”, a gdy w trzeciej klasie zaproponowała nam Proszę, mówicie mi Ewie, mam na imię Ewie niektórzy z nas nie potrafili się przemóc. No bo człowiek nie chce, żeby jego nauczyciel był kimś takim jak on sam. Niezbędne jest przekonanie, że twój nauczyciel to ktoś, kto różni się od ciebie.

Dlatego też dla mnie pozostała panią Knudsen. To jest bardzo dobrze napisana praca, Liamie Gavinie, mówiła do mnie. Wyrażasz swoje myśli jasno i precyzyjnie, popraw­nie dobierasz słowa i zawsze wybierasz ciekawy temat. Tyle tylko, że napisałeś nieprawidłowo kilka słów, zaraz ci pokażę.

Wypisała mi je tym swoim pięknym charakterem pis­ma:

samotności kiedyś

W klasie było nas około dwudziestu. Ta liczba stale się zmieniała. Niektórych zwalniano albo ktoś nowy zapisy­wał się na kurs „Popraw swoją znajomość angielskiego”, tak brzmiała nazwa. We wtorki i piątki o dziesiątej rano. Było to w domu poprawczym Red Bank Correctional, w którym osadzono mnie na czas od jedenastu miesię­cy do dwóch lat, lecz za dobre sprawowanie wyszedłem szybciej, po siedmiu miesiącach. Bo zawsze w takich in­stytucjach Liam Gavin jest więźniem skłonnym do współ­pracy z administracją, należącym do rasy białej.

W Red Bank mówiło się, że nauczycielka angielskiego, pani Knudsen, jest atrakcyjną i seksowną kobietą, co w pew­nym sensie odpowiadało prawdzie, jednak pani Knudsen na pewno nie należała do atrakcyjnych, seksownych ko­biet, których by pożądał przeciętny osadzony w Red Bank. Nie była młoda. Potem dowiedziałem się, że ma trzydzie­ści siedem lat. Wcale nie wyglądała na ten wiek, ale wi­dać było wyraźnie, że nie jest najmłodsza. Miała ciemne, siwiejące włosy i najwyraźniej często je myła i czesała, lecz nic ponadto, toteż były poskręcane i słabe. Miała peł­ną twarz, a od nieustannego uśmiechania się jej usta były okolone zmarszczkami. W świetle lamp fluorescencyjnych

można było dostrzec kurze łapki wokół jej oczu. Czasem malowała sobie wargi ciemną szminką i wtedy wyglądała na pewno seksowniej, jej usta stawały się wtedy czymś, co chciałoby się całować albo gryźć, lecz na co dzień miała bladą twarz, a do tego trochę świecącą, zupełnie jakby tar­ła ją jakimś gałganem. Najczęściej nosiła spodnie, do tego golf albo bluzkę i żakiet. Bardzo możliwe, że nakazano jej wkładać luźne rzeczy, gdy przebywa w zakładzie, skądinąd bardzo rozsądnie. Doradziłbym to każdej kobiecie.

Chyba najbardziej charakterystyczną cechą pani Knud- sen był jej śmiech. Szybki, głośny śmiech, jakby od łasko­tek. Nie, w zamkniętym zakładzie nikomu nie jest zbytnio do śmiechu. Jednak podczas naszych klasowych „dysku­sji” pani Knudsen próbowała wnieść trochę humoru, żeby rozluźnić atmosferę, traktowała nas tak, jak my byśmy traktowali młodszych kolesiów z liceum, no bo i faktycz­nie, większość jej uczniów była od niej młodsza, przy­najmniej licząc według kalendarza. W Red Bank, tak jak w innych państwowych placówkach tego typu, przebywają tylko nieliczni powyżej pewnego wieku, więc większość z nas była młodsza. Mówiąc „młodsza” mam na myśli „do trzydziestki”. Wielu młodych czarnych, którzy znali się wcześniej, bo mieszkali w sąsiedztwie, i również w pudle nadal prowadzili tamte swoje interesy, a przynajmniej pró­bowali. Ale było też kilku chłopaków nie z dużych miast, tylko z małych miasteczek lub z wiejskich obszarów stanu

i ci byli w większości biali. Należałem do nich.

Zajęcia w ramach kursu „Popraw swoją znajomość an­gielskiego” prowadzono w Red Bank nieustannie, o ile tylko znajdowali się nauczyciele. Pracowali oni jako wo­lontariusze. Ja sam chodziłem na te zajęcia wyłącznie wte­dy, gdy prowadziła je pani Knudsen. I w sumie tylko przez dziesięć tygodni, bo puścili mnie na warunkowe. Za dobre

sprawowanie, jak już wspomniałem. W takich zakładach strażnicy to w większości biali, tacy jak ja, toteż mi ufali. Pani Knudsen lubiła mnie, też miała do mnie zaufanie, no

i mam powody, by sądzić, że wystawiła mi korzystną opi­nię dla komisji od zwolnień warunkowych. Tak, na pewno, ponieważ, gdy potem znów się spotkaliśmy, pięć tygodni po moim wyjściu z paki, przypadkowo, w centrum han­dlowym Medlar Mail, pani Knudsen na mój widok od razu się uśmiechnęła i wyciągnęła do mnie dłoń, tak jak nikt inny wcześniej, ani w Red Bank, ani gdziekolwiek indziej, a potem powiedziała, Liam, prawda? Cześć!

Jakby to była taka niespodzianka, która ją ucieszyła. Jakbym był kimś, kogo lubiła i znała.

Ogniki podniecenia w oczach pani Knudsen. Nie by­łem pewien, czy widziałem je wcześniej, w Red Bank. To wszystko kryło się pod osłoną jej luźnego ubrania. Teraz widziałem, że jej oczy są ciepłe, ciemne i pełne nadziei.

Pozwól mi postawić ci kawę, Liamie Gavinie. Świetnie wyglądasz.

Świetnie wyglądasz to było coś, czego nigdy nie usły­szałem od nikogo, kogo znałem albo z kim pracowałem. A jednak, gdy pani Knudsen wypowiedziała te słowa, po­czułem się bardzo szczęśliwy.

Starbucks1! Sam nigdy bym tam nie wszedł. Ale pani Knudsen nalegała, a w środku, siedząc przy małym stoli­ku, wdychałem zapachy, rozglądałem się i zobaczyłem, że wszystko jest okay, że nikt się na mnie nie gapi ani nie za­stanawia się, skąd się tu wziąłem. Nie jesteś jednym z nas, jesteś tu obcy - mogłem się spodziewać, że usłyszę te szy­dercze słowa, ale nie, nic z tych rzeczy. Bo dziś takich jak ja jest wielu. Białe chłopaki po dwadzieścia kilka lat, nawet jeszcze się uczą. Pani Knudsen starała się, żebym poczuł się swobodnie, wypytywała mnie powoli i docie­

kliwie, tak jak to potrafią nauczyciele, jak się czuję, co te­raz robię, czy pracuję, czy mam rodzinę, gdzie mieszkam? Uśmiechając się, a uśmiech ten upodabniał zmarszczki wokół jej ust do nacięć nożem, mówiła. — Byłeś jednym z moich najlepszych uczniów, Liamie. Zawsze byłeś taki uważny. Siedziałeś prosto. Pisałeś takie ciekawe prace. Dzięki tobie mniej... rozpaczałam.

To mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem, gdzie mam oczy podziać. Kubek kawy, który trzymałem w dłoni, nagle stał się ciężki i zaczął drżeć.

Pani Knudsen roześmiała się, powtórzyła ciszej, tak, były chwile, że chwytała ją rozpacz. Zrobiło się nam niezręcz­nie, ponieważ nauczyciele raczej nie mówią takich rzeczy, choć jej wyznanie miało w sobie coś ekscytującego. Za­uważyłem, że trzymająca kubek z kawą dłoń pani Knudsen również lekko drży. Miała wyraz twarzy jak dziewczyna

- zuchwały, kokieteryjny, natarczywy — tej twarzy nie wi­działem w Red Bank, kiedy pani Knudsen poprosiła, że­byśmy mówili do niej Ewie, najczęściej jednak nikt z nas tego nie robił, przez uprzejmość i przez to, że było nam głupio, zwracaliśmy się do niej właściwie nijako. Nosiła wtedy luźne ubrania i najczęściej nie nakładała makijażu

i nigdy nie przypominała kobiety siedzącej teraz naprzeciw mnie w centrum handlowym Media Mail, nigdy nie miała wtedy na sobie, tak jak teraz, seksownych spodni podkre­ślających linię jej bioder oraz obcisłej bluzki, który wpuści­ła w te spodnie, a jej usta nie błyszczały od szminki.

Ewie, proszę, mów do mnie Ewie! powiedziała tonem napomnienia. Ja zwracam się do ciebie Liam, prawda? Ewie, powiedziałem, Ev-vie.

Jednak czułem, że brzmi to jakoś dziwnie, jak słowo z obcego języka, które człowiek potrafi wymówić, ale nie zna jego znaczenia.

Pani Knudsen opowiadała mi o swojej rodzinie. O mę­żu, który jest człowiekiem bardzo zajętym, a pracuje jako księgowy. O synu, który ma czternaście lat i już jej nie potrzebuje. Nawet, żeby go pocieszyła, gdy ma psychicz­ny dołek. Po prostu zamyka się na klucz w swoim pokoju

i siada do komputera. Jego świat to e-maile, e-maile, e- maile, tylko te cholerne e-maile. Oczywiście, ciągnęła, ja potrafię zrozumieć, że nie jest już małym chłopcem, rozu­miem to, Nie chciałabym, żeby pozostał dzieckiem. Zbyt mocno go kocham. A mój mąż...

W ten dziwnie zażyły sposób pani Knudsen rozmawiała ze mną w Starbucks. Zupełnie jakbyśmy byli parą starych przyjaciół, którzy spotkali się po wielu latach. Pochylała się ku mnie, opierając łokcie na stole. Wypiła trzy kubki kawy, a ja dwa, z tym że tego drugiego nie dokończyłem. Potem zapytała, czy nie jestem głodny, odpowiedziałem, że tak, więc zamówiła ciasteczka czekoladowe, które jadłem, sta­rając się nie kruszyć na stół. Gdyby ktoś nas wtedy obser­wował, uznałby, że do naszego pierwszego spotkania w Me- dlar doszło najzupełniej przypadkowo. Tak uważałaby pani Knudsen. Nie wiedziała, że przeniosłem się właśnie do Me- dlar. Po wyjściu z Red Bank przewertowałem książki tele­foniczne z trzech hrabstw, nim odnalazłem tych właściwych Knudsenów. Medlar nie znajdowało się tak daleko, komisja decydująca o zwolnieniach warunkowych pozwoliła mi tam mieszkać, jeśli będę miał na miejscu pracę, więc ją sobie znalazłem. Tak więc przeniosłem się tam i często chodzi­łem do centrum handlowego Medlar Mail, o różnych porach dnia. Nie przejeżdżałem obok domu pani Knudsen. Znałem adres, wiedziałem też, gdzie leży ta ulica, ale nią nie jeździ­łem. Nie zadzwoniłem też pod jej numer, żeby usłyszeć głos pani Knudsen. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Byłem na warunkowym, więc dobrze wiedziałem, co mi wolno, a

czego nie. Pani Knudsen też to wiedziała, mianowicie, że personelowi nie wołno spotykać się z osadzonymi w Red Bank, kiedy przebywają na warunkowym. Zapomina o tym, pomyślałem. Udaje, że nie pamięta. Mając tę wiedzę byłem szczęśliwy, bo był to taki nasz wspólny sekret.

Gdy wyszliśmy z kawiarni, pani Knudsen zapytała, czy mnie gdzieś nie podwieźć, odpowiedziałem, że dzięki, przydałoby się. Podrzuciła mnie więc autostradą kilka mil na północ, tam gdzie mieszkałem, niegdyś był to motel, ale przerobili go na budynek z umeblowanymi kawalerkami» Pani Knudsen zauważyła, że na pewno czuję się tu bardzo samotnie, że to miejsce jest tak przygnębiające, ale wzruszy­łem tylko ramionami i powiedziałem, że nie, że jest okay.

Opodal było Amoco, gdzie pracowałem. Do centrum handlowego dojeżdżałem autobusem. Wkrótce będę miał samochód. Czekałem, aż pani Knudsen powie, że chcia­łaby zobaczyć, jak mieszkam, jak mam urządzony pokój* ale nie zrobiła tego.

Ale zapisała sobie mój numer telefonu. I dwa dni póź­niej zadzwoniła. Bo jest pewna, mówiła, że doskwiera mi samotność. Powiedziałem jej, że moja rodzina rozrzucona jest po całych Stanach, co było zgodne z prawdą. Na to ona, że potrafi zrozumieć, jak ciężko jest człowiekowi na warun­kowym, tak jak mnie. W Red Bank nie pytało się innych; za co ich wsadzili, również pani Knudsen nie pytała mnie, dlaczego się tam znalazłem. W jednym z wypracowań, ja­kie napisałem na jej zajęciach, wspomniałem o wyroku za czynną napaść przy użyciu niebezpiecznego narzędzia, za bójkę z jakimś obcym facetem, którego wcale nie chciałem tak dotkliwie uszkodzić, a wydarzyło się to w barze w Tren- ton. Dwa miesiące po tym, jak Hannah mnie zdradziła, a ja nadal chodziłem jak podminowany, szybko wybuchałem

i byłem gotów odebrać trochę zdrowia nawet komuś ob­

cemu, gdybym uznał, że krzywo na mnie spojrzał i mnie w ten sposób ujebał. Jednak o zarzutach, jakie mi posta­wiono, i o tym, czy wyrok był sprawiedliwy, pani Knudsen nigdy nie wspominała i nigdy by tego nie zrobiła.

Tydzień później, w środę, gdy pracowałem tylko przez pół dnia, zaprosiła mnie na lunch do restauracji w Pinnacle, a potem poszliśmy do księgami, która nazywała się Book- wortn. Na parterze i w suterenie wielkiego starego domu o drewnianej konstrukcji znajdowała się Skarbnica Książek w Miękkiej Oprawie, śmierdziało tam jak na cmentarzu, ale spostrzegłem, że pani Knudsen bardzo się tam podoba, całe półki wypełnione zalatującymi stęchlizną wydaniami w miękkich okładkach zaledwie po pięćdziesiąt, po dwa­dzieścia pięć i po dziesięć centów. Pani Knudsen wyszuka­ła dla mnie z tuzin takich książek, mówiąc przy tym Och, Liam, to ci się spodoba! i to! - no a to jest wprost rewelacyj­ne! była podniecona jak młoda dziewczyna. Aż się z niej w duchu śmiałem. Niektóre z tych tytułów przeznaczone były dla młodzieży, System słoneczny, Epoka wielkich dinozau­rów, Kasztanek2. Biografie Johna F. Kennedy’ego, Babe Rutha3, pierwszych kosmonautów. W patrzących ciepło brązowych oczach pani Knudsen dostrzegłem jakąś nadzie­ję, przejmującąjak ból. Pragnienie uwierzenia w coś na mój temat, czego nie rozumiałem i wciąż nie umiem nazwać.

Te ohydne, śmierdzące stęchlizną stare książki najchęt­niej cisnąłbym gdzieś w kąt. Nie miałem piętnastu lat. Nie byłem opóźniony. Jednak podziękowałem pani Knudsen za jej życzliwość. Za książki i za lunch. Ona dotknęła przegubu mojej ręki i rzekła tonem upomnienia, A teraz, Liamie, powiedz do mnie Ewie, no proszę, powiedz!

Pomiędzy nami nastąpił ten rozbłysk światła, tak gwał­towny, że, zdawałoby się, płonąć będzie wiecznie. Na­

uczyłem się jednak, że z czymś takim najlepiej ostrożnie nie wolno być zbyt ufnym.

Nazwano mnie Liam Gavin, a jednak wewnątrz Lia- ma Gavina tkwiło głęboko coś, czego nie sposób nazwać. Czego nigdy nie ochrzczono w żadnym kościele. Czego żadna kobieta nie tuliła w ramionach, nucąc kołysanki.

To coś mieszkało, jak mi się wydawało, w moich oczach. Czasem gdzieś w okolicy serca. Niekiedy w brzuchu. A czasem pomiędzy moimi silnie umięśnionymi nogami.

Coś pomiędzy moimi nogami przypominającego pięść, wzrastającego sztywno i gniewnie w nagłym przypływie krwi.

To coś nie miało nazwy. Pochodziło z czasów, gdy nie było nazw ani słów. Nim Bóg przemówił językiem czło­wieczym.

Kogo jak kogo, ale tej kobiety na pewno nie chciałem skrzywdzić. Płakałem w jej ramionach, a ona wybaczała mi moją słabość. Tak jak kobiety wybaczają słabość, jeśli ma to stanowić o ich sile.

Światło grało wokół jej niewielkiej, foremnej głowy

o krótko przyciętych włosach, jakby połyskiwała świat­łem. Ona sama przeszła chemioterapię, powiedziała* wcześniej miała bujne, gęste włosy, które jednak wypadły, a gdy odrosły, stały się cienkie i kędzierzawe, miękkie jak włosy dziecka, nieokreślonej barwy, niczym puch ostu. Dlatego też przycięła je krótko nożyczkami, by więcej

o nich nie myśleć. Tak jak przestała myśleć o wszystkich marnościach tego świata.

Zajmowała się po amatorsku garncarstwem i tkaniem. Jej dom był pełen przedmiotów, które wyszły spod jej rąk, oglą­dałem to wszystko, zafascynowany. W domu było tak kolo­

rowo, że wyglądał jak ukwiecony, unosiła się tam również woń gliny i farb. Chleb, sama go piekła i mnie nim karmi­ła: pełnoziamisty chleb, z orzechami, rodzynkami. Posiłki przyrządzała dla mnie w kamionkowych naczyniach, dziki ryż, polenta. Lubiła patrzeć jak jem, tak mówiła. Ponieważ sama nie miała apetytu, uwielbiała karmić innych.

Jej skóra przypominała barwą wyblakły pergamin. Jej twarz wydawała się skurczona, zapadnięta w sobie. Oczy, okolone cieniami, ożywiały się jednak i nabierały blasku, gdy pracowała. Mówiąc do mnie, o ile nie była zbyt zmę­czona, podnosiła wzrok, a ja, patrząc w te oczy, czułem, że coś chwyta mnie za serce, zawsze były tak piękne, a tego piękna nie dostrzegłby żaden inny mężczyzna, Bo Liam Gavin otrzymał ów dar, potrafił dostrzec piękno tam, gdzie inny mężczyzna, nieczuły i prostacki, żadnego piękna by nie dostrzegł.

Nie potrafiłem określić jej wieku. Mogła być starsza od pani Knudsen. Ale też mogła być od niej znacznie młod­sza. Była drobna, ale inaczej niż Hannah. W moich ramio­nach potrzebowała opieki. Oto wreszcie ktoś, kto potrze­buje mnie bardziej niż samego życia, myślałem.

Za oknami miała karmniki dla ptaków. Pomagałem jej przy zawieszaniu nowych w narożniku dachu. Gdy mi dziękowała, jej oczy lśniły od łez jak drogocenne klejnoty. Siedząc w kuchni, obserwowaliśmy zlatujące się kardyna­ły, sikory, junko4, zięby, dudki, trzepoczące skrzydełkami w powietrzu, przysiadające na żerdkach. Ona wyjaśniała mi, jak nazywają się poszczególne gatunki. Piórka kar­dynałów samczyków, czerwone jak krew, zadziwiające. Gdy była zmęczona, kładliśmy się późnym popołudniem na sofie, nakrywając się jedną z jej własnoręcznie utka­nych narzut, promienie słoneczne wpadały ukosem, za­padał zmierzch, a my patrzyliśmy na ptaki, niewidziani

przez nie, i słuchaliśmy ich cichych głosów. Czasem za­sypialiśmy, a wtedy ptasie krzyki wplatały się w nasze sny. A czasem śniliśmy ten sam sen, jak leżymy oboje pod samodziałową narzutą, patrząc na ptaki w karmniku, ich skrzydełka trzepocące w powietrzu.

Były to dla mnie szczęśliwe chwile. Chyba najszczęśliw­sze. Ale też i osobliwe. Olive była jedyną kobietą w moim życiu, która potrafiła wejrzeć w moją duszę tak, jak patrzy się przez okno. Inne kobiety widziały tylko lustra. Swoje własne twarze, to właśnie widziały i uwielbiały.

Moja ukochana była tak delikatna i krucha, jakby jej kości były wydrążone. A gdy dręczył mnie jeden z mo­ich koszmarów, budziła mnie, ujmowała moją rozpaloną twarz w swe małe chłodne dłonie i mówiła do mnie tak ła­godnie, jak mówiłaby do dziecka, chcąc je obudzić, a przy tym nie wystraszyć.

Liamie! Liamie Gavinie! Jestem tu, zawsze tu będą. Je­steś przy mnie bezpieczny.

Gdy Olive po raz pierwszy zniknęła, zaczęli mnie wy­pytywać. Bo uchodziłem za jej przyjaciela. Mieszkałem u niej przez pięć miesięcy. Zadawali mi tyle pytań, a jednak na wszystkie odpowiedziałem. Nie próbowałem uciekać. Jak się słusznie domyślacie, byłem równie zaskoczony jak wszyscy, zaniepokojony tym, że Olive gdzieś przepadła. Pytali mnie, w jakich okolicznościach i kiedy ją pozna­łem, opowiedziałem im wtedy, jak przejeżdżając przez to małe miasteczko, Upper Black Eddy, położone nad rzeką Delaware, dostrzegłem obok kościoła kiermasz wyrobów artystycznych, więc się zatrzymałem, a potem zachwyci­łem bogactwem barw kilkunastu wazonów i naczyń, były tam również ręcznie tkane materiały, takie jakich nigdy wcześniej nie widziałem, a do tego te obrazy! Nie mogłem oczu od nich oderwać, stałem i patrzyłem, patrzyłem.

Nie powiedziałem im jednak całej prawdy, że dzban* !| wazy i tkaniny autorstwa Olive czy innych mało mnie obeszły. Moją uwagę przykuł jeden niewielki obrazek przedstawiający mniej więcej dwunastoletniego chłopca, który miał moją twarz.

Kanciastą irlandzką twarz, grubokościstą, ze zmar­szczonymi brwiami, o bladoniebieskich oczach; okalały ją proste włosy w odcieniu ciemnej miedzi, odrobinę tylko jaśniejsze od tych, jakie miałem w tamtym okresie mojego życia.

Olive porzuciła już malarstwo, tak mi powiedziała, dawniej jednak malowała portrety, a tamto to był portret senny, tak go nazwała, przedstawiający kogoś, kogo ujrza­ła oczami wyobraźni; kogoś jej nieznanego.

Nie powiedziałem im, że w rogu płótna dostrzegłem wypisane malutkimi literkami imię: Olive. Nim podnio­słem wzrok i ujrzałem kobietę patrzącą na mnie z odległo­ści zaledwie kilku stóp, wiedziałem już, że Olive będzie moim przeznaczeniem* ?

Kiedy się ku niej obróciłem, wypowiedziała łagodnie tylko jedno słowo. <

Ty! a

Nie zdradzałem policji takich prawd, ponieważ były to moje intymne, osobiste prawdy, święte dla mnie. Ponie­waż wiedziałem, że nie zostanę zrozumiany.

Wypytywano mnie wielokrotnie, co wiem o Olive Lundt - tak brzmiało jej pełne nazwisko - i dokąd moim zdaniem wyjechała, a ja mogłem powtarzać im tylko, że nie wiem. W życiu Olive było tyle spraw, o któiych nigdy mi nie mówiła. Bo była artystką, a nie zwyczajną kobietą, a ponieważ była artystką, jej życie przepajała duchowość

i tajemnica. W Upper Black Eddy wiedziano, że Olive często samotnie wyjeżdżała. Zatrzymywała się u przyja­

ciół na wybrzeżu. Mieszkała z przyjaciółmi w górach Po- conos. W chłodnych miesiącach wyjeżdżała do Key West gdzie mieszkała u przyjaciół artystów. Niegdyś, wiele lat temu, była mężatką. Nie utrzymywała bliskich stosunków ze swoją rodziną, która mieszkała w Rutherford w stanie New Jersey. Miała wielu przyjaciół, ale większość z nich nie znała się wzajemnie, bo tak chciała Olive. Żeby nikt zbyt wiele o niej nie wiedział. Podczas choroby nie chcia­ła, żeby przyjaciele ją oglądali. Być może teraz znów po­wróciła jej choroba, powiedziałem policji. Nawet nastąpi nawrót raka. I Olive pragnęła być sama.

Nie chcieli mi uwierzyć, bo spośród wszystkich prze­słuchiwanych w Upper Black Eddy tylko Liam Gavin był podejrzanym. Albo kimś, kogo chcieli podejrzewać. Ponieważ wyszedłem na warunkowe, miałem, jak to po­wiedzieli, kryminalną przeszłość, no i mieszkałem pod jednym dachem z Olive. A jednak ci policjanci to byli tacy ludzie jak ja. Tak jak strażnicy w Red Bank czuli, że pomiędzy mną a nimi istnieje pewna więź. Odpowiada­łem na ich pytania szczerze. Nie próbowałem wyjeżdżać z Upper Black Eddy. Mówiłem bez poczucia winy. Nie jak ktoś, kto został skrzywdzony albo zdradzony. Nie koniec na tym: byłem bezgranicznie zdziwiony. Że Olive mogła ot tak sobie wyjechać pewnej nocy bez słowa pożegnania

i bez żadnych wyjaśnień.

Zapytano mnie, czy poddam się próbie na wykrywaczu kłamstwa.

Oczywiście! odpowiedziałem skwapliwie.

Na początku Olive tak dalece mi ufała, że pozwalała mi realizować swoje czeki. Dawała mi pieniądze, żebym ku­pował jedzenie. Wiele razy mówiła mi - Mogłabym zwi­nąć się w kłębuszek w twoim sercu, Liamie Gavinie.

Potem uznałem, że mnie tylko sprawdzała. Sprawdzała, czy może mi zaufać. Zupełnie jakby podświadomie prag­nęła, żebym przywłaszczył sobie jej pieniądze i zniknął. Bo potem mogłaby, uśmiechając się, powtarzać Ja wiedziałam, że tak będzie. Jest mi przeznaczone samotne życie.

Mieszkałem z nią już trzy miesiące, gdy przyjechał jej syn. Wcześniej mówiła mi, że ma syna, lecz nie wydawał mi się istotą rzeczywistą. Chłopiec był ośmiolatkiem. Gdy Olive zachorowała na raka, miał pięć lat, potem sześć, a ona nie mogła się nim opiekować, toteż odesłała go do ojca i jego nowej żony w Tom’s River w południowym Jersey. Był dzieckiem cichym i spokojnym, drobnej bu­dowy ciała, tak jak jego matka. Jednak w mojej obecności stawał się ponury i pełen rezerwy. Przysiągłem sobie, że zdobędę jego zaufanie. Zdobędę jego miłość. Ilekroć był w pobliżu, mówiłem łagodnie. Zabrałem go na kajaki w New Hope. Naprawiłem jego zepsuty rower. A jednak nie uśmiechał się do mnie i rzadko się odzywał. Wkrótce stał się ziarnkiem czy też kostką, która utkwiła mi w przełyku, a ja nie mogłem jej ani połknąć, ani wykrztusić. Nie, nie nienawidziłem go. Starałem się nie dawać poznać po so­bie, że działa mi na nerwy. Bo też i miałem jeszcze w ser­cu nadzieję, że go pokocham i zastąpię mu ojca. Ponieważ powinienem się ożenić. Widząc nas razem, Olive mówiła

- Kocham cię, Liamie, kocham cię za to, że kochasz mo­jego syna! Jego tragedią jest to, że jego własny ojciec go nie kocha.

Olive najwyraźniej nie dostrzegała tego, że jej syn mnie nie kocha, to była ta dziwaczna ślepota kogoś, kto w swej pracy tak zręcznie posługuje się wzrokiem. Powziąłem przekonanie, że jest to rozmyślna ślepota artystki, która widzi tylko to, co chce widzieć. Olive w głębi serca żyła nie dla innych, tylko dla swojej pracy, tak mówiła.

Aż wreszcie pewnego dnia chłopiec zaczął wzdragać się na mój widok, nawet gdy uśmiechałem się do niego, pomyślałem więc Będzie musiał umrzeć. Była to myśl ci­cha i spokojna, niczym unoszący się wysoko w powietrzu jastrząb, który wypatrzył ofiarę na odległej ziemi i przy­gotowuje się, żeby na nią runąć, szybko, a jednak bez po­śpiechu. Potem, pewnej nocy, gdy trzymałem Olive w ra­mionach, zaczęła popłakiwać, że chłopiec leży i nie może zasnąć - wiedziała o tym, a jakże! - w swoim pokoju, iże ona sama ma wobec niego poczucie winy, bo nie umiała kochać go tak, jak matka powinna kochać swoje dziecko,- Och, Liamie, mówiła, porzuciłam go, kiedy myślałam, że umrę. Chciałam mu tego wszystkiego oszczędzić. Ode­pchnęłam go od siebie. Zorganizowałam to tak, że za­mieszkał w ojcem i macochą, nigdy mi tego nie wybaczył» Nigdy w życiu nie zaufa już żadnej kobiecie.

Musiałem przyznać jej rację. Zrobiło mi się strasznie żal tego chłopaka. Tak bardzo podobny był. do mnie, którego matka nie była w stanie pokochać, która się od niego od­wróciła. W tamtej chwili wiedziałem, że nie potrafiłbym go nawet zadrasnąć.

Potem jakoś tak się stało, że zacząłem poddawać Oli?1 ve różnym próbom. Chciałem wiedzieć, czy kocha Lia- ma Gavina, czy może swoją pracę. Bo mówiła o swojej pracy tak nienawistnie, a jednocześnie tak czule, jakby jej nie cierpiała, a jednocześnie uwielbiała; jej praca tkwiła w niej głęboko, jak oko w oczodole albo kość w ciele. Swoją pracę przedkładała nad syna. Niby niechcący stłu­kłem wysoki wazon ziemistego koloru, o którym wyrażała się lekceważąco, i natychmiast dostrzegłem w jej oczach błysk wściekłości na mnie, zrozumiałem wtedy, że jest dumna z tego wazonu, tak jak jest dumna ze wszystkich stworzonych przez siebie rzeczy, choć swą mową i zacho-

waniem starała się temu przeczyć. Wtedy po raz pierwszy jakaś kobieta czy dziewczyna spojrzała w ten sposób na Liama Gavina. Ręka skoczyła mi do przodu, wierzchem dłoni uderzyłem Olive w pergaminową twarz. Zdumiona

i zaskoczona upadła, łkając i drżąc na całym ciele. Mimo to dostrzegłem w niej jakby zachwyt i uniesienie, oto wresz­cie znalazł się facet, który uderzył ją bo na to zasługiwała. Wybiegłem z domu i ruszyłem na przełaj przez błotniste pole, aż do rzeki, tam gdzie odbicie księżyca w wodzie rozpadało się na setki refleksów przypominających osza­lałe oczy, dokąd kilka minut później przybiegła ta kobieta

i dotknęła delikatnie mojego ramienia. Pojąłem wtedy, że ona sama do mnie przyszła, że nie wygna mnie z domu |i z łóżka. Pojąłem, że powodowana kobiecą dumą, potrafi­ła nawet wmówić sobie, że w ogóle nie posiada dumy.

Odeśle chłopca do ojca, powiedziała. Żeby mnie udo­bruchać. Była przekonana, że to jej chłopak stoi pomiędzy nami. Tak, zrobi to dla mnie, przekonując sama siebie, że robi to dla Liama Gavina, nie dla siebie, że ten dzieciak nie jest dla niej ciężarem, żywą pamiątką słabości, o której wolałaby nie wspominać.

Tamtej nocy byliśmy dla siebie tak czuli, jak początku­jący kochankowie. Nie chciałem zranić tej kobiety, słowo. Tak skurczyła się w sobie, była taka krucha i delikatna, jej kość czaszkowa wyraźnie jaśniała pod cienkimi rozwich­rzonymi włosami. Przebacz mi, poprosiłem, a ona oczywi­ście mi przebaczyła, wybaczanie męskiej słabości to ozna­ka kobiecej siły. A jednak w tamtej chwili, kiedy wazon roztrzaskiwał się u moich stóp, zrozumiałem jedno, miano­wicie, że Olive mnie nie potrzebuje. Garncarstwo, tkactwo. Miała swoją pracę. Nie była taka żądna i głodna miłości jak pani Knudsen. Nie miała w sobie niewinności Hannah, która oszukiwała i kochała niezdarnie niczym dziecko.

W głębi serca Olive zdradzała mnie codziennie i o każdej minucie, bo w jej sercu nie było miejsca dla mężczyzny. - Jednakże, będąc już tego świadom, nie podjąłem działań. Bo jastrząb ma w zwyczaju wznosić się, kontemplować swoją ofiarę z wielkiej wysokości. Jastrzębie są szybkiej a jednak obcy jest im pośpiech. Poza tym było nam w łóż­ku tak słodko, że wprost musiałem być czuły i delikatny zupełnie jakbym kochał się z dzieckiem, podniecało mnie to, a kiedy wpadłem w złość, to podniecenie, które objęło nas swoją falą, również było słodkie. A gdy już pulsował we mnie ogień, Olive ośmieliła się zbliżyć do mnie i wziąć mnie w ramiona. Miała odwagę i wolę, żeby to zrobić-4 i

i była z tego dumna. Widzisz, Liamie, ja jestem twoim pio­runochronem! powiedziała. Mogę ocalić cię przed samym tobą. Kochanie, jesteś tu ze mną bezpieczny.

Zimą, na rozległych, pokrytych śniegiem polach i w sos­nowych lasach można się natknąć na różne rzeczy: na kup­kę brudnych piór, maleńkie ptasie kostki, czasem kawałki nóżek, dziobów. Wszystko to pozostawiają po sobie ptaki drapieżne, jastrzębie, sowy. Bo drapieżniki, chcąc prze­żyć, muszą polować na mniejsze i słabsze stworzenia. Tak nam sądzone.

Hannah, Ewie, Olive. I inne, następne, bo Liam Gavin przeniósł się w dolinę Delaware, na pograniczu New Jer­sey i Pensylwanii; rzeka Delaware jest tam szeroka i pięk­na, odbija się w niej odległe, wysokie niebo.

Pozostały jednak po nich nie żadne wstrętne odpadki, lecz przezorne pochówki, głębokie! W sosnowych lasach, gdzie omszała ziemia jest wilgotna i miękka.

Test na wykrywaczu kłamstwa Liam Gavin przeszedł gładko, tak jak wcześniejsze i późniejsze.

Bliźniacza tajemnica

- Co tam dziś dają?

Starszy, emerytowany dr A. ujmuje lekko drżącą dłonią plastikowego pilota, przytrzymuje go drugą ręką i wciska klawisz POWER. Niczym cżarodziejska różdżka pilot sprawia, że martwa szklana tafla telewizyjnego ekranu ożywa. Natychmiast pojawiają się jakieś niewysokich lo­tów wygłupy. Dr A., zniesmaczony, zmienia kanały: za każdym razem wykonując pilotem krótki, urywany ruch w kierunku odbiornika.

- Nic. W ogóle nie ma nic, co pobudzałoby intelekt. Pochrząkując, wyciąga z półki nieoznakowaną czarną

płytkę DVD, wkłada ją do odtwarzacza i nagle na ekra­nie pojawia się znajoma twarz. Potem dwie twarze. Dr A., uśmiechając się kpiąco, siada w fotelu i zaczyna oglądać.

- No cóż. Lepsze to niż nic.

Byli bliźniakami. Jak dwie krople wody. Sami jednak woleli uchodzić po prostu za braci.

Być bliźniakami w wieku dziecięcym jest wspaniale. W dorosłym wieku to okropne.

Tak więc byli bliźniakami - byli braćmi — mieli jednak zdrowy, sceptyczny stosunek do aury tajemniczości ota­czającej bliżniaczość. Wycinali z tabloidów epatujące tanią sensacją artykuły - opowieści o PARANORMALNYCH BLIŹNIĘTACH, o BLIŹNIĘTACH ROZDZIELONYCH TUŻ PO NARODZINACH - i wysyłali je sobie.

Z biologicznego punktu widzenia byli „bliźniakami jed- nojajowymi”, ponieważ ich DNA było identyczne. Jedna­kowe chromosomy. Faktycznie byli bliźniakami lustrza­nymi.

Co oznaczało, że ich twarze, skądinąd zupełnie zwy­czajne twarze (choć nieco asymetryczne), twarze męż­czyzn rasy białej, gdyby je przepołowić, a potem złożyć na nowo każdą z dwóch obcych połówek, utworzyłyby pełną twarz.

v Gdyby, na przykład, rozciąć wzdłuż twarz B. i C. i zło­żyć prawą połowę twarzy B. z lewą połową twarzy C., pasowałyby idealnie.

Włosy układały im się w ten sposób, że przedziałki wy­padały symetrycznie. B. widział gorzej na lewe oko, a C. na prawe. B., gdy się uśmiechał, najpierw unosił lewy ką­cik ust, podczas gdy u C., niczym w lustrzanym odbiciu, unosił się najpierw kącik prawy. B. był praworęczny, C. był mańkutem. (Z tym że G., który był chłopcem o silnej woli, potrafił nauczyć się oburęczności. „Żeby dopasować się do tyranizującego świata praworęcznych”). Najbardziej zatrzymany ząb mądrości B. - który mu usunięto, gdy miał dwadzieścia dziewięć lat — znajdował się tuż za górnym lewym trzonowcem, najbardziej zaś zatrzymany ząb mą­drości C. — który mu usunięto, gdy miał trzydzieści lat - są­siadował bezpośrednio z prawym górnym trzonowcem.

Oczywiście matka, pełna najlepszych chęci, ubierała ich we wczesnym dzieciństwie tak jak ubiera się bliźnięta. Ojciec fotografował ich niezliczoną liczbę razy: jako niemowlęta, jako raczkujące bobasy, jako małych chłopców, w ubran­kach i nago - zafascynowany ich bliźniaczością, która, jak utrzymywał, miała źródło w genach jego przodków.

W miarę jak dorastali, do świadomości matki zaczęło stopniowo docierać, że tą swoją bliźniaczością, tak często

będącą przedmiotem komentarzy, czują się skrępowani. Kiedy skończyli osiem lat, przestała ubierać ich jak bliź­niaki. Owszem, uczęszczali do tej samej szkoły podstawo­wej, ale po jej ukończeniu wysłano ich jednak do dwóch różnych szkół średnich z internatem w Nowej Anglii. Później kontynuowali naukę w dwóch różnych wyższych uczelniach w tym samym stanie. B. ożenił się pierwszy w wieku dwudziestu sześciu lat; gdy w wieku dwudziestu siedmiu lat ożenił się C., mówiono, że jakby na przekór utartym opiniom dotyczącym bliźniaków, poślubił kobietę zdecydowanie różniącą się od bratowej.

Tak się przynajmniej wszystkim wydawało.

Żony obu braci starały się polubić. Jednak widać było, że zbytnio im nie zależało, aby spotykać się towarzysko. Nic dziwnego, żona B. czuła się zdeprymowana fizycz­ną bliskością C., bliźniaczego brata mężczyzny, z którym przecież żyła; było też pewne, że żona C. odczuwa to samo, więc ich spotkania towarzyskie przebiegały w at­mosferze ogólnego skrępowania. W tych uroczystościach rodzinnych zawsze uczestniczył dr A. Z czasem żona B. zaczęła zachęcać męża, żeby widywał się z C. samotnie, na lunchu; żona C. była być może nieco zazdrosna o bra­terską zażyłość, jednak nie do przesady. Żona B. mogła być zazdrosna o żonę C., lecz także nie przesadnie.

B. był biegłym księgowym. C. był szefem lokalnego przedstawicielstwa znanej firmy ubezpieczeniowej. Żaden z nich bodaj przez chwilę nie rozważał studiowania w aka­demii medycznej.

Czy dr A. był ogromnie zawiedziony tym, że jego syno­wie nie uhonorowali go, wybierając jego profesję? A mo­że dr A. był tylko lekko rozczarowany i miał wyłącznie skłonność do rzucania ironicznych uwag na stronie, tak by jego synowie poznali wyłącznie powierzchownie, ni-

gdy dogłębnie, jego prawdziwe uczucia? Bracia podczas wspólnie spędzanych wieczorów nieustannie rozważali tę kwestię, nie dochodząc jednak do żadnych wniosków.

Tak naprawdę zarówno B., jak i C. byli osobnikami z natury dobrodusznymi. Obaj, zupełnie jakby zostało to z góry zaprogramowane, weszli w średni wiek już przed trzydziestką. Ich włosy o barwie sierści wiewiórki prze­rzedziły się na ciemionach, co nieoczekiwanie sprawiło, że obaj zaczęli przypominać chłopców o twarzach nazna­czonych wyrazem zdziwienia. B. nosił okulary w drucia­nej oprawce, a C. owalnego kształtu szkła bez oprawki. Kiedy skończyli czterdziestkę, zaczęły być im niezbęd­ne szkła dwuogniskowe. B. poruszał się z dobrotliwym zrezygnowaniem kogoś, kto dźwiga miękki wprawdzie i niezbyt ciężki, lecz nieporęczny tobół, na przykład torbę z praniem. C., który pragnął za wszelką cenę uchodzić za „brata wysportowanego i aktywnego”, postawił sobie za punkt honoru, by poruszać się sprężystym krokiem, nawet jeśli nikt go nie obserwował.

Ich matka zmarła na szczególnie złośliwą odmianę nowotworu, gdy B. i C. mieli po czterdzieści dwa lata. Bardzo ją opłakiwali, jednak w milczeniu, słowa uznali bowiem za zbędne. Całkiem możliwe, że identyczny ból chwycił braci za serce w chwili jej śmierci, że w roczni­cę jej zgonu nawiedzały ich te same nocne koszmary, że obu często się śniła - o czym jednak nigdy nikomu nie wspominali. Mieli naturę stoików, cierpieli wewnętrznie. To, że umierając pozostawiła ich z ojcem, przysparzało im nieustannej troski i niepokoju, o czym jednak również nikomu nie wspominali.

Bo i o czym niby było mówić? Gdyby tak on umarł za­miast niej...?

Ilekroć się spotykali, nigdy się nie obejmowali, poprze­stając jedynie na serdecznym uścisku rąk, a w oczach każ­dego można było dostrzec ból oraz ustawiczne zdumienie wywołane nieobecnością matki na tym świecie. A także przemożną świadomość faktu najistotniejszego: przedłu­żającego się istnienia ojca. Wreszcie, pewnego dnia, uniósł się lewy koniuszek ust B., uniósł się też prawy koniuszek ust C. - i stan ducha braci się zmienił.

Nie mieli w sobie za grosz sentymentalizmu. Pogardzali kulturą stawiającą na piedestale ofiarę. Także biernością i użalaniem się nad sobą. Byli inteligentnymi zamożnymi ludźmi, hołdującymi silnemu przekonaniu, że oni sami są uodpornieni na społeczne patogeny epoki.

Tymczasem ich ojciec żył. I starzał się.

Żona B., podobnie jak żonaC., napomykała, że z teś­ciem, który zawsze miał trudną i nieco zagadkową osobo­wość, coraz trudniej wytrzymać i że z wiekiem staje się on coraz bardziej enigmatyczny.

Dr A. przeszedł wreszcie, acz niechętnie, na emeryturę w wieku siedemdziesięciu lat. Mimo to starszy pan chlubił się tym, że pozostał wysokopłatnym konsultantem w swO'1- jej dziedzinie, czyli neurofizjologii.

Od śmierci żony dr A. chciał, żeby synowie dzwonili do niego przynajmniej raz w tygodniu. On sam miał w zwy­czaju telefonować do nich w niedzielę wieczór, choć nie co tydzień; jeśli jednak czynił zadość temu zwyczajowi, to tylko w niedzielne wieczory. Bracia szybko się połapali, że dr A. dzwoni najpierw do B., a dopiero potem do C. Nigdy nie zmienił tej kolejności. Jeśli B. nie było aku­rat w domu i nie mógł odebrać rozmowy, dr A. odkładał w czasie telefon do C., dopóki B. nie odsłuchał jego wia­domości pozostawionej na automatycznej sekretarce i nie oddzwonił do niego.

(Dlaczego? Ponieważ B. był starszy od swojego brata o

całych osiem minut). 4j

Dr A. od dawna przestał fotografować B. i C. jako oka­zy bliźniaków; a jednak przez długi czas nastawiał każde­go z braci przeciw drugiemu. (- Rywalizacja jest źródłem doskonałości genetycznej. „Tylko najlepiej przystosowani przetrwają”. W przeciwnym razie społeczeństwo staje się dysgeniczne. Rasy ulegają degeneracji i wymierają).

Dopiero u schyłku wieku dojrzałości B. i C. zrozumieli, że ojciec tak nimi manipuluje, by zawsze pozostali rywa­lami, toteż zawiązali tajne przymierze.

- Musimy być wierni i oddani sobie. Nie jemu.

Ilekroć dr A. napomykał, że żaden z jego synów „nie dowiódł zbytnio swojej męskości, żeby nie wspomnieć

0 zdolności płodzenia” (była to toporna, lecz eliptyczna aluzja do tego, że ani B., ani C. nie przejawiali ochoty, by mieć dzieci), bracia zachowywali godne milczenie.

A jednak B. w skrytości ducha żywił przekonanie, że oj­ciec faworyzuje C., ten zaś sądził w głębi duszy, że ojcow­skim ulubieńcem jest B. „W oczach ojca zawsze będzie

1 tak idealnym synem”.

Dr A. mógł opłakiwać śmierć żony, jednak nadzwyczaj szybko doszedł do siebie. Choć dotychczas był optymi­stą teraz nabrał upodobania do przyziemnego, radosnego nihilizmu. B. uznał, że ojciec ma osobowość depresyjną; według C. był on bardziej skłonny do popadnięcia w pa­ranoję, w manię. Ich żony utrzymywały, że starszy pan jest „normalny” - może tylko trochę ekscentryczny* Był człowiekiem zamożnym, jednak oszczędnym w drobnych sprawach, a ściślej - jeśli tylko mógł kogoś ziiytować, Na przykład pogrzeb żony po obniżonej cenie. (- Po co urządzać kosztowny pochówek, chyba tylko po to, żeby napchać kieszenie przedsiębiorcom pogrzebowym? No

sami powiedzcie). Ich dom rodzinny, okazały budynek utrzymany w staroangielskim stylu z epoki Tudorów, od­dalony od ulicy i usytuowany w zabytkowej dzielnicy miasta, po śmierci pani A. zszedł na psy; patrząc nań mia­ło się wrażenie, że komuś najwyraźniej zależy, by popada! w ruinę. Kępki jasnozielonego mchu pojawiły się na kry­tym łupkowymi płytkami dachu, zaś w lynnach, niczym osamotnione myśli, zaczęły wyrastać maleńkie drzewka samosiejki. Pokryty asfaltem kołowy podjazd pokrywa­ła siatka pęknięć. Na wszystkich oknach wychodzących na ulicę często zaciągano rolety, toteż patrząc na fasadę, widziało się jakby mnóstwo pustych i ślepych, a jednak patrzących oczu.

Gdy dr A. umrze - niepokoili się bracia — czy wspólnie odziedziczą stary dom? A może dr A., realizując swój pota­jemnie ułożony scenariusz, pozostawi dom, a nawet więk­szość majątku, tylko jednemu bratu, pomijając drugiego?

Tylko z tego powodu B. i C. panicznie bali się śmierci ojca, choć nieustannie o niej myśleli.

Pewnego wieczoru, bracia skończyli wtedy czterdzieści dziewięć lat, B. spojrzał sponad czytanej książki o bada­niach Arktyki (B. pasjonował się po amatorsku wyprawami polarnymi, podczas gdy namiętnością C. była amerykań­ska wojna domowa), a jego twarz wyrażała lekki niepokój. Żona zapytała, czy coś się stało, lecz nim B. jej odpowie­dział, zadzwonił telefon. - To twój brat - uśmiechnęła się.

- Mam nadzieję, że nie - westchnął B. Miało to być oczy­wiście dowcipne.

Kiedy B. ujął słuchawkę, okazało się, że istotnie roz­mawia z C. Nim jednak tamten powiedział coś więcej niż „cześć”, B. rzucił ponuro: — Coś się stało z ojcem, praw­da? Dlatego dzwonisz.

C. milczał, jakby zaskoczony. Bo też i mógł źle zinter­pretować ton wypowiedzi brata. Często irytowała go, jak to nazywał, jego „agresywne poczucie humoru”.

- Przepraszam - rzekł pojednawczo B. - Czy stało się coś złego?

C. odparł, że nie, nic o tym nie wie. Zadzwonił po pro­stu, żeby powiedzieć cześć.

B. wątpił jednak w jego szczerość. - Czy dobrze usły­szałem? Tato odezwał się do ciebie?

- Nie, nic takiego nie powiedziałem. Czy nie dzwonił do ciebie od zeszłej środy? Wtedy rozmawiałem z nim po raz ostatni.

- Od ostatniej środy? Chyba nie. To było dwa tygodnie temu.

- Dwa tygodnie? Jesteś pewien?

- Tak mi się wydaje, chyba tak. Chyba że dzwonił do ciebie później.

- Nie odezwałby się do mnie, gdyby wcześniej nie ode­zwał się do ciebie. Przecież wiesz.

- Nie, skąd. Tego przecież nie mogę wiedzieć.

- Hm. A ty, czy dzwoniłeś do taty? Czy rozmawiałeś z nim w tym tygodniu?

- Dzwoniłem, ale nie podnosił słuchawki. Próbowałem kilka razy.

- Ja też dzwoniłem i nikt nie odpowiadał. Uznałem, że zadzwoni do mnie w tę niedzielę.

- Chciałeś powiedzieć - w zeszłą niedzielę.

- Czyżby? Nie. Chyba nie.

Po obu stronach przewodu zapadło milczenie. Każdy z braci zaczął się martwić. Żona B., która stała za nim w drzwiach, dostrzegła, że sztywnieje w ramionach, a po chwili zaczyna gładzić swoje przerzedzone włosy: ów gest zawsze chwytał ją za serce. Żona C., patrząc na męża

hihhhhhi

wykonującego podobne czynności, marszczącego czoło a potem gładzącego dłonią przerzedzające się włosy, po­czuła ukłucie gniewu, zazdrości. Bo dla C. nikt nie zna­czył więcej niż B. A dla C. i B. żadne małżeństwo nie było tak ważne jak ich własna bliźniaczość.

Bracia kontynuowali rozmowę coraz bardziej zaniepo­kojeni. Ustalili, że żaden z nich nie rozmawiał z ojcem przez dwa ostatnie tygodnie, choć każdy z nich sumiennie do niego dzwonił. Ponieważ jednak dr A. miał w głębokiej pogardzie urządzenia typu automatyczna sekretarka czy poczta głosowa, nie było sposobu, żeby pozostawić mu wiadomość.

- Tato był ostatnio zmęczony — powiedział B. z waha­niem. - Nie był sobą.

- To kim był?

- Tu mnie masz! - roześmiał się B. — Nie mam pojęcia.

- Pytam poważnie. Kim był?

Znów zapadło milczenie. Każdy z braci zadrżał.

Kiedy się odezwali, nastąpiło to jednocześnie: — Trzeba do niego pojechać. Natychmiast.

Bracia wyszli, każdy z własnego domu znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy; wsiedli do dwóch samocho­dów i pojechali do domu doktora A. B., który wprawdzie rzucił palenie (jednak w schowku na rękawiczki obok de­ski rozdzielczej przechowywał na wszelki wypadek pacz­kę mentolowych), usiłował niezręcznie zapalić papierosa, pierwszego niemal od roku. Gdy dotarł do celu, przed frontowym wejściem oczekiwał już C.: palił papierosa, uśmiechając się dziwnie. Podobnie jak B., C. także zerwał niedawno z nałogiem.

- Dzwoniłem i pukałem - wyjaśnił. -1 próbowałem zaj­rzeć przez okna na parterze.

- Tato jest na górze. Chyba.

- W sypialni. Chyba,

B. i C. zadzwonili jeszcze raz i zapukali w masywne dębowe drzwi. Cisza. Widzieli, że na dole jest ciemno. Okna, mętne i niemal błoniaste od osadzającego się latami brudu, były zasłonięte roletami.

B Strzelba na jelenie taty. Nie przyszło ci do głowy, że powinniśmy byli mu ją zabrać?

- Jak mogliśmy „mu ją zabrać”? Przecież nigdy by nam nie pozwolił.

- Mogliśmy to zrobić nie pytając. Żeby nie doszło do sytuacji takiej jak ta.

Bracia zaczęli mówić z ożywieniem, nie patrząc jeden na drugiego. Żaden nie pamiętał dokładnie, który z nich po raz pierwszy zaproponował, aby „zabrać taty strzel­bę na jelenie”; żaden też nie pamiętał, gdzie ojciec mógł ją przechowywać a nawet, czy ją jeszcze miał. Starszy pan nie polował przez ponad dekadę. A może i dwie? Był zawiedziony, czemu dawał wyraz wygłaszając zgryźliwe komentarze, że żaden z jego synów zabrany na polowanie, nie chciał później słyszeć o kolejnej wspólnej wyprawie, nawet gdy obaj weszli w wiek dojrzałości. Wobec tego na­wet wspominanie doktorowi A. o strzelbie na jelenie było­by niezręczne i ryzykowne, toteż bracia nie kontynuowali tego wątku. B. dostrzegł, że C. przeciera drżącą dłonią czoło. C. był blady, mocno czymś poruszony i zdenerwo­wany. Zdążył być tam w środku przede mną. Widział i wie. Gdy C. spojrzał mu w oczy, B. poruszył powiekami, jakby coś go zakłuło albo jakby nagle poczuł się winien.

- Byłeś już wewnątrz, prawda? - rzucił nagle B. - i wiesz, co się ojcu stało.

- Chyba żartujesz - zaprotestował C.Bzdura.

-1 dlatego zadzwoniłeś, prawda?

- Co takiego? To ty zadzwoniłeś.

- W zeszłym tygodniu. Ostatnim razem. Dziś wieczór to ty do mnie zadzwoniłeś.

- Ależ skąd. Wolne żarty. Akurat czytałem, gdy za­dzwonił telefon.

- To ja czytałem, gdy zadzwonił telefon.

B. wpatrywał się w C. Jego serce przyśpieszyło rytm. Pomyślał, że chyba nie są już braćmi, a co dopiero bliź­niakami.

- No to jak? - zapytał, siląc się na spokój.

- Z czym jak?

- Zdążyłeś już tutaj być przede mną? Dziś, wcześniej?

I wiesz, co... co czeka na nas na górze?

-A ty byłeś? - odparował C. drżącym głosem.

B. uczynił gest wyrażający najwyższą irytację, zdegu­stowanie. C. odpowiedział podobnym gestem, klnąc pod nosem. Podczas rozmowy bracia zawędrowali na zaroś­nięty zielskiem chodnik prowadzący na zaplecze budyn­ku. Zdziwił ich teraz i przeraził widok licznych dachó­wek i odłamków muru, które spadły na wybujały trawnik. W górze trzepotało skrzydełkami stadko krzykliwych szpaków. W powietrzu unosiła się przykra woń przypomi­nająca fetor ścieków, jakby coś zatkało jakieś rury i na dobre w nich utknęło. Wytworny czarny lincoln Continen­tal należący do ojca stał nieruchomo do połowy w garażu, do połowy na zewnątrz, zupełnie jakby w baku dokładnie w tym momencie zabrakło paliwa. Tylną połowę samo­chodu gęsto pokrywały ptasie odchody.

Przy tylnych drzwiach domu otwierających się na wą­skie przejście i ciemną kuchnię bracia się zawahali. Czy były zamknięte? (Tak, były). Który z nich wybije szybę, sięgnie ręką do wewnątrz i obróci gałkę? (Gdyby bowiem w środku oczekiwał na nich dr A., zdrów jak ryba, na pew­no wpadłby w furię z powodu tego najścia).

- Dalejże. Zrób to - nalegał C.

_ To ty zrób. Jesteś przecież ulubieńcem taty - syknął B.

- Jakim, cholera, ulubieńcem? Ty jesteś „starszy”.

- A ty „dzieciak”.

- Tato zawsze ciebie faworyzował. Już o tym zapo­mniałeś? Nie zaprzeczysz.

- Nie mnie, tylko ciebie. Nie jestem ślepy.

- To ja nie jestem ślepy.

B. zbliżył się do nastroszonego jak kogut C., po czym trącił go łokciem, zwyczajem chłopców, którzy nie chcą zrobić koledze krzywdy, pragną tylko zaznaczyć swoją przewagę, pokazać, że są lepsi. C., oddychając ciężko, stał nieruchomo, jakby prowokując brata do dotykania go.

Wreszcie B. przystąpił do działania. Wybił szybę w drzwiach, lecz nie dłonią: użył do tego mocno zardze­wiałego ciężkiego sekatora leżącego na tylnym ganku.

- W porządku. Ty pierwszy.

- Nie, to ty pierwszy. -

Gdy tylko bracia weszli do swojego dawnego domu, który wydawał im się teraz niemal obcy, woń uderzyła ich w nozdrza jak siekiera.

(Woń - czego?)

(Zgnilizny? Butwienia? Organicznego rozkładu?)

(Woń śmierci?)

- O Chiyste - B. westchnął cicho.

- Boże—szepnął C.

Bracia, niczym dwaj wystraszeni chłopcy, weszli do kuchni, Pomieszczenie okazało się znacznie przestron­niejsze i znacznie bardziej zaniedbane niż je zapamiętali z dzieciństwa. Było wysokie na dwanaście stóp; zadepta­ne i zniszczone linoleum kleiło się do podeszew butów.

W zlewie, przypominającym bardziej staromodną wannę

niż sprzęt kuchenny, sterta brudnych naczyń moczyła się w nieładzie w szarych, pleśniejących pomyjach.

- Na pewno zwariował. Zaplanował to - powiedział B

- Jeśli tak myślałeś, dlaczego nie pisnąłeś ani słowa? To ty ostatni z nim rozmawiałeś - odparł C.

- Nie, wcale nie! To ty.

- Jeśli wiedziałeś o tych jego skłonnościach samobój­czych...

- Ja we wiedziałem. Ale wydawało mi się, że ty wiesz. Teraz bracia otarli się o siebie niby przypadkowo;

Wzdłuż ich ramion, które się zetknęły, przebiegł dreszcz, niczym przejrzysty błękitny ogień: wydawało się, że roz­niecił w ich umysłach podobnie gwałtowny, niemal niewi­dzialny płomień. Obaj drżeli, usiłowali oddychać płytko przez nos; przejmująca woń przyprawiała ich o mdłości.

Nie mieli wyboru, musieli pójść dalej. Ich ojciec praw­dopodobnie był na górze. Weszli do ciemnego holu i zbli­żyli się do schodów. Tutaj zapach był jeszcze silniejszy, spływał w dół niczym opar. Jakieś spłoszone stworzenie przemknęło błyskawicznie po dywanie; wydawało się oburzone nadejściem intruzów.

- Byłeś tu już, prawda? No, powiedz, mnie możesz się przyznać - powiedział B., na wpół prosząco.

W odpowiedzi poirytowany C. machnął lekceważąco dłonią, jednak B. chwycił go za ramię.

- No, powiedz mi, powiedz. Całą prawdę.

- Nie byłem tu — rzucił C. — Ale myślę, że ty byłeś, tylko że bałeś się, co będzie, gdy go odnajdziesz. Więc zadzwoniłeś do mnie.

- Już mówiłem, że nie dzwoniłem do ciebie! To ty do mnie dzwoniłeś.

- Ale ty miałeś klucze, nie ja. Ty, ukochany „pierwo­rodny braciszek”. Jego ulubiony synalek.

- Oszalałeś. Nie mam żadnych kluczy. Wiesz, że tato nigdy nie dawał nikomu kluczy do domu.

- Czy wiem? Co mam niby wiedzieć? A kto go do tego namówił, może ty?

C. powiedział to z szyderczym uśmiechem, choć twarz miał chorobliwie bladą i najwyraźniej bardzo się bał. Obaj bracia wspinali się teraz po schodach skrzypiących pod ciężarem ich ciał. Poruszali się mozolnie i niespiesznie, jak gdyby siła ziemskiego ciążenia wzrosła nagle w trój- nasób. Powietrze na schodach i na podeście było przesy­cone wilgocią. Żeby powstrzymać się od kasłania, bracia musieli poruszać się bardzo powoli. Przez cały czas B. trzymał kurczowo łokieć C., a C. chwycił B. mocno za rękę.

Szli tak powoli przez hol na górnym piętrze, ciemniej­szy niż dolny i od niego dłuższy - inny niż go zapamiętali. Minęli drzwi prowadzące niegdyś do ich pokojów; najwy­raźniej zostały zamknięte na głucho. W końcu korytarza znajdowała się luksusowo umeblowana sypialnia ich ro­dziców, główna sypialnia, jak ją nazywano, do której B. i C. mieli w dzieciństwie zakazany wstęp. Jeśli drzwi były otwarte i matka zaprosiła ich do środka, wówczas mogli wejść (a jaką mieli wtedy frajdę), inaczej nie. Teraz za­mknięte na głucho drzwi były przypomnieniem, przekre­śleniem niewyraźnych dziecięcych pragnień.

- On tam jest. Czuję to.

Teraz powinnością B. stało się, jak sam uznał, pchnię­cie drzwi prowadzących do sypialni. Jednak jedynie z naj­wyższym trudem zdołał unieść rękę, ciążącą mu teraz jak ołów. Stojący tuż za nim C., który oddychał szybko i płyt­ko, powoli i z wysiłkiem zaczął obracać gałkę.

W końcu jakoś dali radę. Obaj przyłożyli drżące dłonie do drzwi, a te odchyliły się do środka.

Tam zaś, leżąc wygodnie na obitym skórą szezlongu, z dzianą narzutą okrywającą artretyczne kolana, dr A. oglądał telewizję. W lekko uniesionej prawej dłoni ni­czym czarodziejską różdżkę dzierżył czarnego plastiko­wego pilota. Przez długą chwilę, która jeszcze bardziej się przedłużyła, zupełnie jakby starszy pan nacisnął przy­cisk PAUSE, dr A. patrzył na swoich synów, bliźniaków w średnim wieku, a jego synowie, bliźniacy w średnim wieku, patrzyli na niego. Nikt nie mógł wydusić z siebie bodaj słowa.

Potem dr A. przemówił z nieukrywaną odrazą.

- No tak. Jesteście zbyt zajęci, żeby zadzwonić do wa­szego starego, samotnego ojca, ale wdarliście się do jego domu nieproszeni. Coście właściwie myśleli? Na co liczy­liście? Że „coś się tacie stało”?

B. i C. zaczęli jednocześnie przepraszać łamiącymi się głosami.

- Tato, myśleliśmy...

-Tato, dzwoniliśmy, ale...

- Ty do nas nie dzwoniłeś, tato...

- Martwiliśmy się, tato...

- Bardzo się martwiliśmy...

- Chłopcy, idźcie sobie. Zostawcie mnie w spokoju. Już jak na was patrzę, robi mi się niedobrze. Na pewno przy­szliście tutaj, żeby przewąchać, jak tam będzie ze spad­kiem. Ale zbytnio się pośpieszyliście, synkowie, o całe łata.

Dr A. podniósł pilota i nacisnął FAST FORWARD. Bracia byli na dole, w kuchni, osłupiali i zdezoriento­wani. Przez chwilę ogłupiały B. właściwie nie był niczego pewien: czy rzeczywiście obaj dopiero co weszli do domu? On sam dopiero co wybił szybę w tylnych drzwiach seka­torem, nieprawdaż? C. przecierał czoło, wilgotne i lepkie

niczym skóra trupa. Zdjął okulary, żeby wyczyścić zapa­rowane soczewki. C. miał wrażenie, że ojciec usunął ich siłą z głównej sypialni, a jednak nie pamiętał, żeby do­tknął go bodaj palcem.

- To- ty mnie w to wrobiłeś! - odezwał się B. ochry­płym szeptem. - Przez ciebie wyszedłem na głupka. Tato nigdy mi nie wybaczy. :

- A gdzie tu moja wina? - zaprotestował C. - Chciałeś tu przyjść. Rozbiłeś szybę w drzwiach.

^ To ty ją rozbiłeś. Niech cię diabli porwą!

- To ty myślałeś, że ojciec umarł-nie ja. Powtarzałeś, że...

- Wiedziałeś! To był twój pomysł, twój i taty. Żeby mnie poniżyć.

- Ale przecież to ty powtarzałeś, że on umarł. Ty mó­wiłeś o zabraniu mu strzelby. f

- A ty uznałeś, że w ogóle nie powinniśmy o niej wspo­minać, choć tato od lat miał oczywiste skłonności samo­bójcze.

- Gówno prawda, przecież przed chwilą go widzieli* śmy. Może nie?

- Tak. Weszliśmy na górę. Wyrzucił nas, kazał nam wyjść. Jest wściekły na nas obydwu, i to przez ciebie.

Nieoozekiwanie bracia zaczęli się kłócić. Nie dba­li o to, czy ojciec słyszy to, czy nie; ich głosy stały się młode i brzmiało w nich poczucie krzywdy. Tak mogli rozmawiać tamtego pamiętnego dnia, w bolesną godzinę śmierci matki. Ból przechodził w furię, ich serca waliły jak oszalałe pięści. Z oczu braci płynęły obficie łzy: mia­ły obrzydliwy słony smak przypominający smak krwi.

B. sięgnął do bajora w zlewie po nóż do steków, długi na jakieś osiem cali. Jednak C., sprawniejszy i bardziej żwawy, szarpnął szufladkę obok piekarnika i wyciągnął

stamtąd nóż do chleba, długi co najmniej na dziesięć cali, słabo wyostrzony, dosyć tępawy, jednak odpowied­ni do celu, czyli do obrony, albowiem C. chciał się obro­nić przed oszalałym starszym bratem. Błysnęła klinga, a nóż ugodził B. kilkakrotnie w bark i ramiona, jak gdy­by zaczął żyć własnym demonicznym życiem. — Prze­stań! Nie! - wrzasnął B. Walczący ze sobą bracia przy­pominali zamroczoną alkoholem parę usiłującą tańczyć. W głowach słyszeli ogłuszającą muzykę, lepka podłoga wyłożona linoleum kołysała się pod ich stopami. Nagle okazało się, że B. ma dłonie pokiereszowane, śliskie od krwi, zdołał jednak chwycić jedno z kuchennych krzeseł, pokryty winylem metalowy mebel o nóżkach z rurek, po czym niezgrabnie cisnął go w naznaczoną nienawiścią twarz C. Nóż do chleba upadł na laminowany blat sto­lika, a stamtąd poleciał na podłogę. Obaj bracia rzucili się, chcąc go chwycić. Na ekranie telewizora, na któ­rym regularnie gościły przygotowane profesjonalnie pod względem choreograficznym sceny walki na noże, ich niezdarne zmagania wyglądały w sposób niezamierzony komicznie, pomimo iż każdy z braci pragnął teraz zabić drugiego; w końcu obaj jednocześnie zdołali chwycić nóż, ich palce zacisnęły się na trzonku. B. mocował się z C., C. mocował się z B., ostrze noża błysnęło, zatoczy­ło w powietrzu łuk, po czym zaskakująco szybko i nieod­wracalnie wbiło się w miękki brzuch jednego z braci, co przypominało patroszenie ryby. Bracia ślizgali się teraz we krwi. Pełzali na czworakach w jej kałuży. Pojawił się nóż do chleba, kilkakrotnie przejechał szybkimi ruchami po karku, tam i z powrotem, a ponieważ nie był nadzwy­czajnie wyostrzony, wykonanie zadania wymagało nad­ludzkiej siły.

Dr A. szybko nacisnął guzik REWIND.

I Telefon zadzwonił dokładnie w chwili, gdy B. spojrzał zaniepokojonym wzrokiem sponad Great Doomed Expe­ditions: The Yukon. - To twój brat - powiedziała żona, uśmiechając się. - Mam nadzieję, że to nie on - rzucił B. Miało to być oczywiście śmieszne.

Zmyć to z siebie

Zmywam z siebie, zmywam te brudy, te obrzydlistwa. Te plamy. Te zapachy. Precz z nimi, niech spłyną na po­sadzkę kabiny, precz z całym tym plugastwem. Niech zmyje je prysznic. Gorąca woda, tak gorąca, jak tylko można wytrzymać. Gorąca woda spływa po opuszczonych powiekach. Hej, czy ja pana znam? Przekorny uśmiech. Kuszący uśmiech. Ej, chyba znam, prawda? A teraz po­zbyć się jej zapachu. Niech spłynie na posadzkę jej brud i jej zapach. Pod prysznicem, gdzie coraz więcej pary, mocno i brutalnie namydlasz włosy, które wydają ci się tak obce, takie tłuste i tak najeżone niczym szorstka sierść zwierzęcia. Namydlasz tors, pachy. Tors jest cielesnym pancerzem, porośniętym włosiem. Zmywasz zapachy ciała. I zbrukane ręce. Podrapane knykcie, nadgarstki. Połamane paznokcie, a pod nimi zaschnięta krew. Teraz pociągasz nimi mocno po mydle, usuwasz tę krew. Z nie­zdarnej dłoni wyślizguje się kostka, pochylasz się, żeby ją podnieść, stękając przy tym, nagle głowa zaczyna ci ciążyć ołowiem, przed oczami tętniąca krew, słyszysz jej krzyk, gdy już wiedziała. Nie, nie, dlaczego? Nie, proszą mnie puścić! Dlaczego? twarz omywa woda niczym płyn­ny ogień. Dlaczego mi to robisz, dlaczego? Znajdź kogoś innego te zagadkowe słowa brzmią w uszach echem, gdy stoisz spowity parą, a ostre igiełki wody tryskają z prysz­nica w dół, wprost na twarz. Mydło lśni jaskrawą bielą

niczym unoszący się przedmiot ze snu, lecz nie wolno ci zasnąć, musisz starannie się umyć, zetrzeć z siebie, oczyś­cić się, zmydlić krew i odrobinki naskórka spod paznokci, które połamałeś sobie, orząc nimi jej skórę, opierała się dotykowi i zapachowi, jej ostre przenikliwe krzyki, drżące powieki i krwawiące usta otwierające się niczym pyszczek ryby tonącej w powietrzu. Nie, nie, och proszą mnie puś­cić. Dlaczego mi to robisz? Woda zmywa drobinki mar­twej skóry, woda z mydlaną pianą lekko zabarwioną na czerwono, wiruje w otworze odpływowym, znika teraz, jest jej coraz mniej, a dolne partie twojego ciała namydlo­ne, śliskie jak węgorz, jaskrawa biel mydlanej pajęczyny, spod której wystają sztywne włosy. Gdyby ciało potrafiło mówić, Tak, jestem samotny i muszą pomścić tą swoją sa­motność, oto dlaczego przyszedłeś na świat, prostota życia- -pulsującego-w-ciele, tutaj-w tej-chwili, instynkt drapież­cy krążącego po spłukiwanych deszczem ulicach, tak re­kin krąży w oceanie poszukując ofiar, drapieżcy krążącego po nocnym mieście, z oddali słychać gwizd lokomotywy pociągu, posępny i przygnębiający, zanika niczym odda­lone wołanie ptaka. Błagała o życie, choć miała je takie podłe! Błagała o życie, ale właśnie takie jest życie. Obyło się bez przemocy, posłusznie osunęła się na kolana. Znam cię, chyba cię znam, hmm? Jej dusza niczym delikatny, trzepocący się motyl. Jej dusza splugawiona, trzepot bia­łych motylich skrzydełek. Jej dusza, para rozdzieranych skrzydełek, dzielnie jednak próbujących się poruszać. Jej dusza, nagła ostra woń zwierzęcego strachu. Ślina w ką­cikach wykrzywionych ust. Ruiny opuszczonego domu. Rozpadający się mur, przegniłe podłogi. Tam dziecięca rękawiczka sztywna od brudu. Tam jakiś podarty kalen­darz, brudne poplamione gazety. Idąc niepewnie w mrok, śmiech, odważnie wzięła cię za rękę Tędy. Znasz drogę,

o tak, chyba znasz, oczy pełne drwiny i przekory, szldas no-radosne, ona na haju po amfie, ostrożnie posuwając si wśród odpadków i brudów ku znajomemu materaców splamionego już wcześniej jej krwią albo krwią kogoś ta­kiego jak ona. Skąd my się znamy, czy spotkaliśmy się już kiedyś, mówi te słowa z takim uśmiechem, jakby śmiała się wewnętrznie, ale jej dusza to przecież sam brud, wtedy do twojej świadomości dotarła fala brudu, zupełnie jakbyś poczuł w ustach smak pomyj, że być może ją znałeś, że jest gdzieś w znanej ci pamięci, w twoim nieszczęsnym życiu, kiedy to byłeś nauczycielem, dopóki nie zabronili ci pracować z dziećmi, spojrzenia dzieci ostre niczym ptasie dzioby w ruchu, być może ta kobieta była niegdyś twoją uczennicą w twojej klasie, w podstawówce imienia świę­tego Ignacego, w twoim dawnym życiu, nim odebrali ci szkołę i nagle wszystko stało się jasne Tak, jestem samotny i karmię się tą swoją samotnością teraz pod prysznicem w kłujących dotkliwie igiełkach wody, jak przyjemnie, ja­kie szczęście, no a teraz wszystkie brudy zostały już zmy­te, usunięte, brudy, obrzydlistwa i krew spłynęły, już ich nie ma, w nozdrzach masz kwiatową woń mydła, prostota nagiego korpusu okrytego skórą pokrytą włosiem, pulsu­jącego życiem, gorącem. O, moja samotności, nauczyłem się kochać Cię - to dlatego przyszedłeś na świat, usunąć wszystko inne, i to jest właśnie to, właśnie to.

Muzeum doktora Mosesa

1.1956

- Mamusiu!

Runęły na mnie z nieba. Zrazu pomyślałam, że wbijają mi się w twarz igły. Były w moich włosach, a kilka wdarło się pod różową, ozdobioną koronką sukienkę na ramiącz- kach, którą uszyła mi mama. Próbowałam osłonić oczy. Miałam wtedy cztery lata, nic nie wiedziałam o samoobro­nie, a jednak odruchowo osłoniłam oczy. Bzyczące, kłu­jące, wściekłe żądlenie w moją twarz, policzki, wrażliwe i odsłonięte uszy! - Mamusiu! Mamusiu! - krzyczałam. A potem mama przyszła mi z pomocą, tuż przedtem za­niepokoiła się, gdzie jestem, bo zniknęłam gdzieś za sto­dołą należącą do mojego dziadka; zaniepokoiła się, jak mi potem powiedziała, zaledwie chwilę wcześniej, prze­chyliła głowę i zaczęła uważnie nadsłuchiwać, czy gdzieś w pobliżu nie rozlegnie się płacz małej dziewczynki, który tak łatwo można wziąć za przenikliwy pisk ptaków, głos cykad czy miauczenie półdzikich kotów mieszkających w stodole.

Ma-muuusiu! ‘

Usłyszała. Nie zawahała się ani chwili. Przybiegła szybko i nieomylnie, jak młoda dziewczyna, choć miała trzydzieści dwa lata i jeszcze nie wydobrzała po poronie­niu poprzedniej wiosny, a w każdym razie nie należała do kobiet nawykłych do szybkiego biegania. Usłyszała

moje rozpaczliwe wrzaski, sama była przerażona, jednak zachowała przytomność umysłu i zdarła suszący się na sznurze ręcznik, którym potem owinęła mnie brutalnie, szybko i sprawnie, jakby tłumiła ogień. Osłoniła mnie od os ręcznikiem i własnym obnażonym i wrażliwym ciałem. Została użądlona kilkanaście razy, a jednak próbowa­ła mnie pocieszać, gdy krzyczałam z bólu i przerażenia:

- Już wszystko dobrze, Ella! Mamusia jest przy tobie.

- Na wpół mnie niosąc wybiegła z sadu, jak najdalej od gruszy oszpeconej czarnym sękiem i wielkim gniazdem os przypominającym szarą papierową kulę, przylepionym do pnia niczym gigantyczne wole na wysokości mniej więcej dziewięciu stóp; jak najdalej od oszalałej owadziej chmu­ry, która pojawiła się jakby znikąd.

Dużo później mama wspominała, śmiejąc się, jak to ona, nerwowo i lekko chropawo, że wtedy nawet niezbyt ją bolało. Dopiero później. Bo wtedy najważniejszą dla niej rzeczą na świecie było uratowanie mnie.

- Mama uratowała mi życie, gdy miałam cztery lata.

Te słowa często słyszeli ode mnie nowi przyjaciele albo

ci, którym z takiego czy innego powodu chciałam zaim­ponować. Kiedyś tak mnie kochano. Miałam tyle szczęścia jako dziecko.

- Matka dała mi życie i ocaliła mi życie. Kiedy miałam cztery lata.

Czy istotnie? Zastanawiam się, czy dziecko mogłoby umrzeć od wielokrotnych użądleń. Chyba tak. Myślę, że dziecko mogłoby umrzeć od wstrząsu spowodowanego użądleniami, od traumy wywołanej przez atak, jak też od jadu os. Być może taki atak mógłby być śmiertelny także dla dorosłej osoby.

II. Wezwanie

Dwadzieścia lat później, jadąc na północ, żeby spot­kać się z matką, od której odsunęłam się na całą dekadę i z którą rozmawiałam ostatnio kilka lat wcześniej, powra­całam myślą do tamtego wydarzenia. Podążając do mo­jego rodzinnego miasteczka Strykersville w stanie Nowy Jork i dalej, ku opuszczonym polom uprawnym i pogórzu hrabstwa Eden, wspominałam, jakby szukając w tym po­cieszenia, dobrze mi znane fakty: czteroletnia Ella buszu­jąca w gruszowym sadzie dziadka, zawędrowała daleko od dorosłych siedzących na werandzie starej farmy, zaata­kowały ją nagle osy, które nadleciały jakby znikąd, potem krzyczała „Mamusiu!” - wreszcie co tchu przybiegła jej na pomoc mama. Bajka ze szczęśliwym zakończeniem.

(Gdzie się jednak podział tatuś? Przecież wtedy byli­śmy jeszcze razem. Na pewno znajdował się gdzieś w po­bliżu. Czy też, podobnie jak ja, opuścił towarzystwo doro­słych na werandzie i oddalił się w innym kierunku? Może nawet wsiadł do samochodu i odjechał do Strykersville, bo bardzo mocno zapragnął zmienić otoczenie? Godzina rozrywki w miejscowej knajpie. Nie, w moich wspomnie­niach nie było ojca, nigdy go tam nie było).

Tak jak to bywa z ulubionymi opowieściami rodzinny­mi, z upływem lat „podkolorowano” również tę. Znalazł się więc w niej opis ślicznej różowej letniej sukieneczki Elli z koronkową górą, którą tamtego dnia włożyła po raz pierwszy, jej złocistoblond włosów, które mamusia prze­pięknie splotła w dwa sięgające ramion warkocze zdobne wstążeczkami z różowego atłasu. Znalazł się też podziw dla mojej mamy, która nie czuła się wprawdzie najlepiej i była osłabiona, a jednak... A jednak Ginny nie zawahała

się ani chwili. Jakże ta kobieta biegła! Do tego nikt z nas przecież nie słyszał płaczu Elli.

Na zdjęciach z tamtych zagubionych w przeszłości lat widać mnie i mojego starszego brata Waltera: śmiejemy się i na pozór jest nam dobrze; obok mamusia, nie wygląda tak wesoło, choć najwyraźniej próbuje przywołać na twarz swój zwykły, trochę smutny uśmiech; jeszcze młoda kobie­ta ó dziwnie szerokich zmysłowych ustach; ciemne włosy rozdzielone po lewej stronie głowy według przesadnie afek­towanej mody z lat pięćdziesiątych. Na typowej fotogra­fii z tamtych lat mama kuca, mając po obu stronach mnie i Waltera, obejmuje nas mocno, żebyśmy stali spokojnie albo nie drapnęli sprzed obiektywu; twarz mamy wyszła nie­wyraźnie, widać jednak, że spojrzenie skierowała nieśmiało w bok. (Zdjęcie zrobił prawdopodobnie tatuś, który miał za­miłowanie do urządzeń technicznych, sam jednak nie lubił się fotografować, przynajmniej ze swoją młodą rodziną).

Biedna Ginny. Była w kiepskim stanie... Ponieważ, jak wspominano półsłówkami, nigdy nie odzyskała zdro­wia po urodzeniu tej dziewczynki, poród trwał trzydzie­ści godzin; z powodu pewnej „kobiecej słabości” (Co to oznaczało? W tamtej epoce, kiedy raka piersi, raka szyjki macicy i raka jajników, jak również zwykłą niedyspozy­cję związaną z miesiączkowaniem nazywano tajemniczo „wstydliwą kobiecą sprawą”, trudno było zgadnąć, co oznaczały te złowieszczo brzmiące słowa). A może dlate­go, co nie było wykluczone, choć nigdy o tym nie wspo­minano w mojej obecności, że miała męża o gwałtownym charakterze i szybkiej pięści; męża, który przestał ją ko­chać, gdy była po raz pierwszy w odmiennym stanie. Ale Ginny jest taka oddana. To taka dobra kobiecina.

Dobra kobiecina! Właśnie to skłoniło mnie do odsunię­cia się od matki. Nie chodziło już nawet o to, że znosiła

z anielską cierpliwością prostackie, a często niebezpiecz­ne zachowanie mojego ojca, gdy ja i Walter podrastaliśmy, lecz że po rozwodzie rodziców, gdy chodziłam do liceum, zachowywała się tak samo wobec Waltera. On sam rzucił szkołę i nigdy nie utrzymał się na posadzie dłużej niż kilka tygodni, ale był „czarującym” chłopcem, tyle że już jako nastolatek popadł w nałóg pijaństwa. Matka nalegała, że­bym wykazała dla niego więcej zrozumienia. - Ella, jesteś dla niego zbyt surowa. Ella, przecież to twój brat. - Ja zaś, w skrytości ducha rozgoryczona tak, jak może być rozgo­ryczona dobra, grzeczna córka, widząca tę matczyną ślepą i nieszczęśliwą miłość do kogoś, kto na nią nie zasługuje, myślałam Me. To nie mój brat, to tylko twój syn.

Po śmierci dziadków mama odziedziczyła ich farmę. Wszystkiego zaledwie jedenaście akrów, ale jak na hrab­stwo Eden był to spory kawałek gruntu. Wyprzedawała go stopniowo, co rok po trochu, żeby utrzymać rodzinę; podejmowała też różne zajęcia w Stiykersville (była re­cepcjonistką u naszego rodzinnego dentysty, ekspedientką w miejscowym domu towarowym, zastępowała nauczy­cielkę w szkole średniej - koszmarna praca, której niena­widziła); ja też, jeszcze w liceum, pracowałam dorywczo, lecz Walter wyciągał nasze nędzne oszczędności, ten skur­wysyn zawsze przysparzał nam problemów, a kiedy matka zapłaciła za niego dwa tysiące pięćset dolarów grzywny po tym, jak prowadząc po pijanemu spowodował wypa­dek, w którym tamten drugi kierowca został poważnie ranny, przestałam odzywać się do matki. A więc wybrałaśj No świetnie! Czułam obrzydzenie do życia rodzinnego i w ogóle do życia w małym miasteczku. Gdy skończyłam siedemnaście lat, wyjechałam ze Strykersville, uzyska­łam stypendium w stanowym kolegium nauczycielskim w Oneida, przez cztery lata pracowałam dorywczo, żeby

się utrzymać, i byłam dumna ze swojej niezależności, Stiykersville kojarzyło mi się z przeszłością, aleja byłam jak najdalsza od sentymentalnych tęsknot za przeszłością w ogóle nie jestem sentymentalną osobą. No bo czym są sentymenty, jeśli nie słabością, a do tego zwykle „kobiecą słabością”? Nie jestem jedną z was.

Zamieszkałam w pobliżu Filadelfii. Mam dobrą, lecz i odpowiedzialną pracę, uczę w prywatnej szkole. Mówi­łam sobie, że wcale nie tęsknię za matką, i tak też istotnie było, nie tęskniłam za matką, która w połowie lat siedem- dziesiątych gdzieś zniknęła w Ameryce. Miałam przyja­ciół, miałam też kochanków - ale z umiarem. (Nikt nigdy nie był mi naprawdę bliski. Wyjątkiem jest moja matka i właśnie dlatego nigdy nikomu w pełni nie ufam). Je­śli w towarzystwie zaczynano mówić o rodzinie, wyjaś­niałam, że zerwałam ze swoją. Brzmiało to patetycznie, w dziewiętnastowiecznym stylu. Jednak pewnego wie­czoru, gdy siedziałam przy kawie ze starszą przyjaciółką wspomniałam, jak matka uratowała mi życie, no i puściły mi emocje. Zaczęłam mówić o tym, jak matka dzierga­ła, haftowała i wyszywała, tyle było przepięknych rzeczy przez te wszystkie lata; moja przyjaciółka zapytała, czy coś jeszcze mam, potwierdziłam, opuszczając dom za­brałam kilka sztuk odzieży, zrobiony na drutach obszerny sweter, jedwabną bluzkę z długimi rękawami, kamizelkę z wełnianego dżerseju o guzikach z masy perłowej. Przy­jaciółka oglądała to wszystko z zachwytem. - Ależ twoja matka jest fantastyczną krawcową. I nigdy nie zarabiała szyciem? - Wzruszyłam obojętnie ramionami. Może dla­tego, że nie chciałam żadnych emocji. — Ja nie noszę ta­kich rzeczy - burknęłam. - Nie w moim guście. — Tym­czasem przyjaciółka oglądała uważnie jedwabną bluzkę, którą przewróciła na drugą stronę i trzymała pod światło.

_ Widzisz ten cudowny ścieg? To wzór w stylu Fortuny*. A do tego to przecudowne oblamowanie koronką. Jaka to musi być ciekawa kobieta ta twoja matka!

Spojrzałam i dostrzegłam te wszystkie różności, no tak, ścieg był istotnie piękny i skomplikowany, ale co z tego? I ta koronka: po co matka zadała sobie tyle trudu, żeby ozdobić wnętrze bluzki koronką, przecież i tak tego nie widać.

Jadąc na północ do Strykersville, odległego od miejsca mojego zamieszkania o kilkaset kilometrów, rozmyślałam

0 tych sprawach po to, żeby odsunąć od siebie teraźniej­szość.

Jadąc na północ do Strykersville, w ciężkim sierpnio­wym skwarze, po tylu latach, myślałam o matce takiej, jaką była niegdyś, po to, żeby nie zastanawiać się nad tym, jaka może być teraz.

Miała pięćdziesiąt cztery lata. A ja dwadzieścia sześć

1 czułam, że mam swoje lata.

Była teraz panią Hammacher, nieoczekiwanie wyszła za mąż w marcu poprzedniego roku.

Była żoną doktora Mosesa!

Mając za sobą ponad dwadzieścia lat egzystencji jako rozwódka, w małym miasteczku, gdzie rozwody były rzadkością, a jednak jako rozwódka, której dawny mąż znany był jako agresywny alkoholik, cieszyła się ogólną sympatią i nikt nie śmiałby powiedzieć na nią złego słowa; moja matka, nagle i nieoczekiwanie, wyszła powtórnie za mąż, poślubiając znanego w okolicy emerytowanego leka­rza i koronera hrabstwa Eden o nazwisku Moses Hamma­cher, zwanego poufale doktor Moses.

Doktor Moses! Był starszym mężczyzną, wychud­łym i siwowłosym, takim przynajmniej zapamiętałam go z czasów, gdy chodziłam do średniej szkoły.

Mamo, jak mogłaś?

Próbowałam do niej zadzwonić. Wreszcie ncipisdldi.fi krótki list, który wysłałam na adres krewnych, dopisując pod spodem jej imię i nazwisko. Wmawiałam sobie, że matka z pewnością go otrzyma, ale - jakżeby inaczej?

- nigdy mi nie odpowiedziała. Od tamtej pory zaczęłam mieć kłopoty ze snem. Mój sen przypominał wątły opar, mgiełkę, w której rozbrzmiewały dziwaczne, roznoszące się echem głosy, stłumiony śmiech i nagłe wezwania mat­ki: - Ella? Przybądź do mnie! Pomóż mi!

Już w Strykersville przejechałam przez dobrze mi znane zgrzytliwe toiy kolejowe i doznałam wrażenia, iż nigdy się stąd nie ruszałam. Choć wyobrażałam sobie, że moje ro­dzinne miasteczko jest już z jakiejś przyczyny niezamiesz­kałe, że stało się miejscem wymarłym, na ulicach panował oczywiście ruch, w centrum chodnikami szli ludzie i gdy­bym dokładniej im się przyjrzała, chyba rozpoznałabym niektóre twarze. Zauważyłam wywieszki z napisami DO WYNAJĘCIA, POD DZIERŻAWĘ, DO SPRZEDANIA; dostrzegłam opuszczone, zamknięte na głucho domy, mi­nęłam nasz dawny kościół prezbiteriański, dokąd matka zabierała mnie i Waltera, nim dorośliśmy na tyle, żeby się buntować; minęłam moje dawne liceum, którego budynek został, jak zauważyłam, odnowiony i powiększony; moje serce zaczęło bić szybciej, bo poczułam lęk, który wkrót­ce przeszedł w przerażenie. Co ja tu robię? Ona mnie nie chce. Gdyby chciała, to...

Oczywiście matka nie zaprosiła mnie na swój ślub. Na­wet nie raczyła mnie poinformować, że powtórnie wyszła za mąż. Dowiedziałam się o tym od krewnych.

Ależ przeżyłam szok! I jaki wstyd. Żeby o powtórnym zamążpójściu matki dowiadywać się od krewnych. I o tym, że poślubiła doktora Mosesa.

Nim wyruszyłam w drogę, obiecywałam sobie, że nigdy tego nie zrobię, a jednak jechałam teraz przez Strykersvil- le, patrząc przez szybę samochodu urzeczonym, tkliwym wzrokiem. Czy aby na pewno była to nostalgia za prze­szłością? Czy brakowało mi tego? Dotychczas uważałam się za bardzo sprytną kobietę - a do tego wielką szczęś­ciarę; kobietę, która uciekła z tych dotkniętych recesją gospodarczą obszarów północnej części stanu Nowy Jork, podobnie jak uciekłam od ograniczeń mojego wcześniej­szego życia; uznałam całe to obecne przedsięwzięcie za ryzykowne i świadczące o mojej niefrasobliwości; to, że znów się tutaj znalazłam, niczym bezrozumna ćma podą­żająca ku gigantycznej pajęczynie.

- Mamo! Szlag by cię trafił.

Bo oto mijałam powoli nasz stary, kryty brązowym gon­tem dom przy Iroąuois Street, zdobny grządkami kwiatów, które kwitły nieustannie dzięki wysiłkom matki; zauważy­łam też kwitnący oliwnik wąskolistny, który matka pod­lewała podczas letnich susz - i zwilgotniały mi oczy. Ma się rozumieć nasz dom należał teraz do obcych ludzi. Za­stanawiałam się, ile matka otrzymała za tę nieruchomość i co zrobiła z pieniędzmi, ponieważ, według słów kuzynki Brendy, która poinformowała mnie o wszystkim, matka, natychmiast po swoim ślubie z doktorem Mosesem, uro­czystości „o charakterze prywatnym”, sprzedała bardzo szybko cały dobytek, nawet samochód, po czym zamiesz­kała wraz ze swoim nowym mężem w jego kamiennym domu na wzgórzach Oriskany, dziewięć mil na północny wschód od Strykersville. Doktor miał biuro w miasteczku, a właściwie nawet dwa biura, jako lekarz rodzinny oraz jako koroner hrabstwa Eden, jednak dawno już przeszedł na emeryturę. Kuzynka Brenda utrzymywała, że doktor Moses - doktor Hammacher - nadal przyjmuje kilku swo­

ich dawnych pacjentów w podeszłym wieku i że w części swojego domu urządził coś w rodzaju muzeum. - Muze­um? - zapytałam z niedowierzaniem, a wtedy Brenda wy­jaśniła, że prawdopodobnie jest to hobby starszego pana.

- No wiesz, żeby miał się czym zająć na emeryturze. - Ale czy to jest prawdziwe muzeum? Otwarte dla publiczno­ści? - Kiedy Towarzystwo Historyczne Hrabstwa przejęło Fowler House2 i wszystkie te starocie, krosna, manekiny krawieckie, tary, maślnice i tak dalej, zostały wystawio­ne do oglądania, no wiesz, wtedy doktor zażądał od nich dotacji na założenie własnego muzeum. Muzeum dziejów sztuki medycznej w hrabstwie Eden, czyli miało to chy­ba być muzeum historii doktora Mosesal No i Towarzy? stwo, chcąc mu dogodzić, przyznało niewielki grant, on jednak domagał się pokaźniejszej kwoty i zerwał z nimi stosunki, no i ma chyba to swoje muzeum, nie tutaj, tyl­ko w Oriskany. Rozmaite przedmioty i pomoce ze szkół medycznych, szkielety, „trupy” z gipsu, stare instrumenty lekarskie, sprzęt biurowy, okazy w formalinie... Parę osób poszło tam oglądać to wszystko jakieś pięć lat temu, po otwarciu, z ciekawości, ale ja nie byłam. — Brenda ugryzła się w język. Połapała się, że mówi do mnie tonem rozba­wienia, a przecież człowiek, o którym opowiada, to mój ojczym.

- Ello, przepraszam cię. Twoja matka... twoja matka jest na pewno szczęśliwa z doktorem Mosesem. — Zabrzmiało to jednak mało przekonywająco.

- Dlaczego, u licha, moja matka poślubiła akurat dok­tora Mosesal - zapytałam żałośnie. — Przecież on mógłby być jej ojcem. - I moim dziadkiem. Ale ja nie chcą mieć drugiego dziadka.

- Rozumiem, że jest ci przykro, Ello - Brenda powie­działa współczująco - nam wszystkim z początku też było

przykro. No bo... no bo twoja matka jest taka słodka. Taka ufna. A doktor Moses jest taki... no, ma silny charakter. Skończył na pewno osiemdziesiątkę, a jednak, gdy się go widzi, nie wygląda tak strasznie staro. Na pewno jego umysł jest jak dawniej ostry. Ostry jak brzytwa. Może two­ja matka potrzebowała kogoś o silnym charakterze, żeby się nią opiekował. - Czy powiedziała to tonem wyrzutu? Brenda szybko dodała: - Ello, twoja matka powiedziała mi kilka dni przed ślubem, kiedy spotkałam ją przypad­kiem w centrum, że „rozpoczyna nowe życie”, że jest „bardzo szczęśliwa” - na miesiąc miodowy wybierali się, ona i doktor Moses, do Meksyku, którego nigdy nie wi­działa. Powiedziała, że była „bardzo samotna”, ale to już przeszłość. Na pewno poślubiła Mosesa z własnej woli, to znaczy nie wydaje mi się, żeby on ją w jakiś sposób do tego zmusił. Znasz przecież swoją matkę?

Czyżby? Nawet wtedy, gdy razem mieszkałyśmy, czy i wtedy na pewno ją znałam?

Jakby pragnąc mnie pocieszyć po tej przykrości, Brenda kontynuowała: doktor Moses wciąż cieszy się w naszym hrabstwie znacznym szacunkiem. Nadal jeździł swoim wykwintnym brytyjskim samochodem, dwudziestoletnim srebmozielonym bentleyem - drugiego takiego wozu nie ma w hrabstwie - nabył także land-rovera oraz samochód turystyczny marki popularnej wśród emerytów. W Stry- kersville nadal uchodził za wytwornego dżentelmena ze względu na to, że podczas chłodu zawsze wkładał któryś ze swoich szacownych meloników, a gdy było ciepło, fantazyjne słomkowe kapelusze. Jego typowym ubiorem był garnitur w prążki, biała wykrochmalona bawełniana koszula, do niej złote spinki z monogramem, pasiasty krawat. W miasteczku poważano go, choć na jego temat zawsze padały wypowiadane nerwowym tonem żarty.

(Przypomniałam sobie jak wiele lat temu moje koleżanki z liceum zaczęły na potęgę drżeć, a nawet dygotać, kiedy doktor Moses przeszedł obok na ulicy: uniósł wtedy dłoń do kapelusza i pokazując w uśmiechu nieskazitelnie bia­łe zęby, rzucił: „Dzień dobry, panienki!”. Jego spojrzenie, nieco zdeformowane dwuogniskowymi soczewkami, za­trzymało się na nas dłużej. Zachodziłyśmy wtedy w gło­wę, jak ktoś może wykonywać zajęcie koronera hrabstwa i badać martwe, nieraz potwornie zniekształcone i pokie­reszowane ciała wydobywane z wraków samochodów?

I do tego bez żadnego wynagrodzenia?) Ten wysoki siwo­włosy dżentelmen był jednocześnie doktorem Hammache- rem, zamożnym lekarzem o praktyce ogólnej i doktorem Mosesem, wesołego usposobienia urzędnikiem hrabstwa, zapraszanym przez państwowe szkoły w naszym okręgu do wygłaszania ilustrowanych przezroczami pogadanek na takie tematy jak: „Ty i twoja anatomia” czy „Cud wi­dzenia”. Jako doktor Moses roztaczał wokół siebie aurę obywatelskiej odpowiedzialności, podobnie jak wszyscy ci aktywni aż do fanatyzmu biznesmeni prowadzący Izbę Handlową w Strykersville3, klub rotarian czy placówkę The Loyal Order of Moose4 i inne instytucje działające na podobnych zasadach. W połowie lat sześćdziesiątych, gdy przyjechał do naszej szkoły i wygłosił w auli pogadankę „Cud widzenia”, wydawał mi się starszy nawet od mojego dziadka.

Wygłaszając energicznym tonem tę prelekcję, wywołu­jącą jednak u co wrażliwszych z nas mdłości, doktor Mo­ses posługiwał się jako rekwizytem wykonanym ze sztuka- torskiego gipsu dużym modelem gałki ocznej; ohydny ów przedmiot wiszący na żyłce był otwarty w przekroju, tak że widać było pełne naczyń krwionośnych wnętrze oka, co nieprzyjemnie kojarzyło się nam z sekcją zwłok. Czułam

zawroty głowy i wewnętrzny sprzeciw. Pomimo to doktor Moses musiał wtedy zrobić na nas mocne wrażenie, skoro na długo zapamiętałam nazwy pewnych części oka: źreni­ca, rogówka, soczewka, tęczówka, siatkówka, twardów­ka, ciecz wodnista, ciałko szkliste, nerw wzrokowy, ślepa plamka. Na zakończenie prelekcji doktor Moses wygłosił do nas takie oto słową: T!Tak więc, jak widzicie, chłopcy i dziewczęta, już sama cudowna anatomia ludzkiego oka uczy nas, że ewolucja — ślepe szanse doboru naturalnego, przetrwanie osobników najlepiej przystosowanych - jest po prostu czymś nieprawdopodobnym. Żaden bowiem or­gan o tak skomplikowanej strukturze jak ludzkie oko nie mógłby „wyewoluować” metodą prób i błędów, jak utrzy­mują darwiniści. Nie mógłby on też wyewoluować z ja­kiejś praprotoplazmy. Musiał zostać, podobnie jak nasze dusze, stworzony. — Doktor Moses popatrzył na nas spoza błyszczących dwuogniskowych, szkieł. - Przez stwórcę. Ileż było w tym dramatyzmu! Naiwniejsi z nas mogliby dojść do wniosku, że ów siwowłosy doktor ubrany w sza­ry, prążkowany garnitur, to właśnie ów stwórca. - Czy macie jakieś pytania, chłopcy i dziewczęta? - Usta same układały nam się do uśmiechu i do grymasów, chciało nam się chichotać - a jednak nie mogliśmy.

A teraz, niczym w jakiejś złej bajce, doktor Moses po­ślubił moją matkę.

Był moim ojczymem.

Nieco oszołomiona, usłyszałam wypowiedziane po­ważnym tonem słowa Brendy: — Ello? Chyba nie płaczesz, co? ^

Odpowiedziałam szybko, poirytowana: - Oczywiście, że nie płaczę! Śmieję się.

3. W Oriskany

Jakie to osobliwe jechać tamtędy samotnie.

W Strykersville zatrzymałam się tylko na krótko, po czym podążyłam ku Oriskany. Gdy znalazłam się wśród wzgórz, poczułam, że oto powodowana jakimś niemal przyjemnym przymusem powracam w przeszłość: za szy­bą samochodu przesuwały się farmy, stodoły i spichrze, które niewyraźnie pamiętałam, choć niektóre z nich wy­stawiono na sprzedaż albo popadły w opuszczenie; na Ori­skany Pike dostrzegłam „Starlite”, stare kino typu drive-in, teraz ponurą martwą ruinę sterczącą ponad zarośniętymi polami. Około trzy mile na północ od Strykersville przeje­chałam przez mocno skorodowany most w kształcie łuku przerzucony ponad potok Eden; jak przez mgłę przypo­mniałam sobie, że w dzieciństwie widywałam go — oraz inne mosty - w koszmarnych snach: płynący w dole potok zmalał teraz, a jego woda miała barwę błota; w obezwład­niającym sierpniowym upale widać było odsłonięte kręte brzegi. Zjeżdżając ze stalowego podjazdu zauważyłam przytwierdzoną do przydrożnego dębu niewielką pociem­niałą od słońca, deszczu i wiatru tabliczkę:

MUZEUM SZTUKI MEDYCZNEJ HRABSTWA EDEN 6 MIL

A więc muzeum doktora Mosesa istniało! Kolejne tab­liczki pojawiały się co dwie mile: wszystkie były niewiel­kich rozmiarów i nie rzucały się w oczy; wreszcie, gdy pasmo Oriskany zmieniło kierunek na wschodni, tablicz­ka umieszczona na skrzyżowaniu dróg obwieszczała, że muzeum znajduje się pół mili dalej, prowadziła ku niemu jednopasmowa droga. Przy tych samych rozstajach do-

strzegłam nieczynną i zamkniętą na głucho stację benzy­nową sieci Sunoco oraz żałośnie nędzny sklepik z przynę­tami wędkarskimi. Sąsiadowała z nimi opuszczona farma: otaczające ją pola już dawno zarosły wysokimi trawami, pokrzywami i karłowatymi drzewkami. A jednak to tutaj, w Oriskany, krajobraz wprost uderzał swoim pięknem: da­leko na horyzoncie ciągnęły się pagórki tworzące jakby szachownicę powtarzających się na przemian ozłoconych słońcem płaszczyzn i przesuwających się cieni - podob­nych leniwie płynącym myślom - rzucanych przez poje­dyncze obłoki. Choć powietrze przy gruncie było gorące, mgliste i wilgotne, tak jak powietrze wydychane z płuc, niebo przypominało błękitny kryształ.

Skręciłam na żwirowaną drogę i przejechałam pół mili. Nie sposób było nie trafić do domu/muzeum doktora Mo- sesa, ponieważ najwyraźniej była to jedyna ludzka siedzi­ba przy tej trasie, a ustawiona w zarośniętym chwastami ogródku tablica wyraźnie rzucała się w oczy:

MUZEUM Właściciel: Dr Moses Hammacher Czynne codziennie i wyjątkiem poniedziałków 10.00-16.30 Wstęp wolny

Pomyślałam, że całe to muzeum to coś naiwnego i wzru­szającego. Ściśle określone godziny zwiedzania, niedwu­znaczna zachęta wyrażona słowami „Wstęp wolny”. Komu bowiem chciałoby się przyjechać w takie opuszczone, ok­ropne miejsce? Dom był wysoki, dostojny, imponujący, należał do tych budynków o surowym wyglądzie wzno­szonych z kamienia na przełomie wieków; miał spadziste dachy (ze względu na to, że od listopada do początków

kwietnia obszary leżące na południe od jeziora Ontario nawiedzają opady gęstego, często mokrego śniegu); budu­lec - szary kamień polny, wydawał się wyblakły i brudny. Budynek miał podwójne okna wykuszowe i wąską weran­dę. U wierzchołka dachu dostrzegłam nawet odgromnik relikt pogrążonej w niepamięci przeszłości, lekko tylko skrzywiony. (Była też antena telewizyjna). Zaparkowałam samochód na wysypanym żużlem podjeździe, mając przez cały czas wrażenie, że jestem obserwowana. (Jakiś drobny ruch w jednym z okien na dole?) Choć napisałam do mat­ki o swoim przyjeździe, nie mogłam być stuprocentowo pewna, że otrzymała mój list i ktoś będzie mnie oczeki­wać. Albo że w ogóle zechce mnie widzieć.

Sądząc po tym, że otaczające dom trawy wyrosły tak wysoko, iż sięgały dorosłemu do pasa, oraz po ilości chwa­stów rozplenionych na podjeździe, widać było, że muze­um doktora Mosesa nie cierpi na nadmiar zwiedzających.

Kiedy wysiadałam, wydało mi się przez sekundę, że w jednym z okien coś się poruszyło. Doktor Moses? A może matka? Przejęta wewnętrzną obawą przed tym, co oczekuje na mnie wewnątrz, uśmiechnęłam się i za­wołałam niegłośno: - Halo? To ja, Ella. - Pomyślałam, że postąpiłabym niewłaściwie, gdybym wkroczyła śmiało na werandę i zadzwoniła do drzwi, choć odwiedzający mu­zeum tak właśnie zapewne robili. — Ella Mclntyre. — Zu­pełnie jakby trzeba było jeszcze podać nazwisko! Moje dłonie mocno drżały i zaschło mi w gardle.

Po chwili frontowe drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich jakaś sylwetka. Znów się uśmiechnęłam i poma­chałam ręką. - Halo! To ja, Ella. - Na oświetloną słoń­cem werandę wyszedł doktor Moses i patrzył na mnie w milczeniu. Zaskoczyło mnie, że mężczyzna, którego ujrzałam, tak bardzo przypomina doktora Mosesa z mo­

ich wspomnień. Tyle tylko, że nie był tak wysoki, jakim go zapamiętałam, i że jego włosy, choć nadal zaskakują­co gęste, nie były już śnieżnobiałe, lecz przybrały barwę wyblakłej kości słoniowej. Miał na sobie wykrochmalo- ną białą koszulę z rękawami nonszalancko podwiniętymi do łokci oraz ciemne wyprasowane spodnie. Z odległo­ści tych dwunastu czy piętnastu stóp wydał mi się wcale przystojny, poniekąd dystyngowany, choć oczywiście już wiekowy. Na głowę włożył, powodowany wymuszoną po­trzebą chwili galanterią, jeden ze swoich słomkowych ka­peluszy. Jednak prawą rękę trzymał sztywno i pod niena­turalnym kątem, dłoń opierając o kieszeń spodni, w której najwyraźniej tkwił jakiś przedmiot - tylko co? Broń? Nie, nie pistolet, wybrzuszenie było zbyt niepokaźne. Nóż albo niewielki młotek? A może skalpel?

Z pobliskich drzew zabrzmiały cykady. Buchnęła mi w twarz fala unoszącego się od ziemi skwaru. Przypomi­nało to tamten nagły atak os. Uśmiechnęłam się jeszcze słodziej, tak jak zalotna wnusia uśmiecha się do swojego mrukliwego i rozgniewanego na nią dziadka.

- Doktor Moses? To ja, pańska pasierbica, Ella.

Niespodziewanie twarz rozjaśniła mu się uśmiechem. Jego zęby zachowały swoją śnieżną biel, a oczy, ukryte za dwuogniskowymi soczewkami, wyrażały radość i za­chwyt. — Ello, droga dziewczynko, halo! Twoja matka i ja czekaliśmy na ciebie.

Niemożliwe, więc on mnie pamięta? Sprzed wielu lat, gdy byłam uczennicą?

Doktor Moses oczekiwał mnie przez cały ten czas?

Szarmancko pozostawił mnie z matką sam na sam w sa­lonie. Choć obu nam zabrakło śmiałości i obie byłyśmy skrępowane i zakłopotane, nie opuszczało mnie pragnie­nie dotknięcia jej, zupełnie jakbym chciała się przekonać,

źejest tutaj i że ja też jestem tutaj, że to nie jest sen. Po­wtarzałam, nieco oszołomiona: - Wyglądasz tak młodo, mamusiu. I jesteś taka ładna.

- Ty też, Ello. Wyrosłaś na... na piękną, młodą kobietę.

Ściskałyśmy sobie dłonie i patrzyłyśmy na siebie. Krę­ciło mi się w głowie i czułam, że moja matka jest głęboko wzruszona. Jej cienkie palce były lodowato zimne, poczu­łam też lekkie drżenie jej dłoni. Oczy mamy zaszły łzami, poza tym wydały mi się dziwne, odsłonięte i powiększone, jakby zostały pozbawione rzęs. Kilkakrotnie chciała po­wiedzieć coś więcej, jednak zająkiwała się tylko i milkła. Czy czegoś się obawiała? Mnie, a może swoich własnych emocji? A może - swojego męża? Doktor Moses powi­tał mnie nad wyraz uprzejmie, nazywając „marnotrawną pasierbicą”, a potem poszedł na górę, powodowany być może pragnieniem usunięcia się nam chwilowo z oczu, jednak bezpośrednio nad naszymi głowami słychać było jak krąży powoli po pokoju, skrzypiał wysoki sufit. Matka zerknęła w górę, widziałam, że jest zdenerwowana. Zada­wałam jej proste, niewinne pytania o ślub, miesiąc mio­dowy, o krewnych, sąsiadów i przyjaciół ze Strykersville, lecz ona odpowiadała monosylabami; opowiadałam jej

o swojej nauczycielskiej pracy, o bliźniaku z piaskowca, w którym mieszkałam, o niewielkim ogródku na tyłach mojego domu; powtarzałam, że ubolewam, iż tak długo się nie widziałyśmy. Coś kazało mi powstrzymać się od wypytywania jej o sprawy najważniejsze. Wyczułam, że matka jest w kiepskim stanie psychicznym. Na dobitkę pomieszczenie przenikał ostry, imbirowy zapach leków i szpitala utrudniający mi swobodne oddychanie; nieba­wem też poczułam lekkie mdłości. Salon umeblowany był antykami pochodzącymi z końca dziewiętnastego wieku (nie zauważyłam jednak niczego, co wcześniej należałoby

do matki), a dwa wysokie i wąskie okna zasłonięto kotarami przed sierpniową spiekotą; mosiężne lampy o osobliwych, jakby skórzanych abażurach, rzucały przyćmione światło. Doprawdy, nie widziałam mamy wyraźnie nawet z tak bli­skiej odległości. Ella! Pomóż mi. W uszach brzmiała mi ta niema prośba, gdy matka ściskała mi dłonie.

- Mamusiu? Czy coś jest nie tak? - szepnęłam, lecz ona natychmiast przycisnęła mi palce do ust i potrząsnęła gło­wą: nie.

Czy chciała powiedzieć: nie, wszystko jest dobrze? A może: nie, nie czas teraz o tym mówić?

- Jak długo możesz się u nas zatrzymać, córciu? - zapy­tała słabym, przejętym głosem. - Mamy nadzieję, że kilka dni.

Kilka dni! Nie wyobrażałam sobie, że wytrzymałabym tu dłużej niż kilka minut, zapach był tak mdlący.

Mimo to skinęłam głową cała w uśmiechach. - Było­by fantastycznie, mamo. Jeśli oczywiście tobie i... (prze­rwałam, uznałam bowiem, że nazwanie mojego ojczyma „doktor Moses”, tak jak nazywaliśmy go my, uczniowie, byłoby nie na miejscu) ...i jemu nie przysporzę kłopotów?

- W dusznym skwarze salonu niemal dygotałam. Byłam zdecydowana uciec za wszelką cenę z tego przytłaczają­cego miejsca, a jednak nie zrobiłabym tego, nie zabierając ze sobą matki, jeśli mnie potrzebowała.

- Doktor Moses liczy, że się u nas zatrzymasz - zapro­testowała - polecił mi przygotować pokój gościnny. Przy­rządziłam ci do obiadu twój ulubiony deser. Doktor Moses bardzo chciałby cię bliżej poznać, Ello. Opowiadałam mu

o tobie. - Matka mówiła to ze smutkiem w głosie. (Czy mogła mu powiedzieć o mnie coś takiego, co nie sprawia­łoby jej bólu?) Zauważyłam, że również moja matka na­zywa swojego szarmanckiego i uprzejmego męża „doktor

Moses”. Zaciekawiło mnie, czy i na co dzień przestrzega­ła tej staroświeckiej formy. Matka była bowiem znacznie młodsza od doktora Mosesa Hammachera, była kobietą

o dziewczęcym, miękkim charakterze — była tak dalece od niego uzależniona, że chyba trudno jej było nazywać go po prostu Moses.

- Chyba mogłabym zostać. Przynajmniej na tę noc...

- Och, Ello, musisz. Doktor Moses i ja bylibyśmy tacy rozczarowani, gdybyś nie została.

Doktor Moses i ja. To mi się nie spodobało.

Dziwne: nic nie planowałam w związku z tą nocą. Być może luźno myślałam, żeby po przyj eździe do Strykers- ville zatrzymać się u Brendy albo w motelu; nazajutrz mogłabym pojechać z matką do Oriskany, gdyby nasze wcześniejsze spotkanie się udało. Jednak, prawdę powie­dziawszy, nie wybiegałam aż tak daleko myślą w przy­szłość, głowę miałam pustą niczym małe dziecko.

Nad nami skrzypnął sufit. Zerknęłam nerwowo w górę.

- Zaskoczyło mnie to, że poślubiłaś doktora Mosesa, mamo. Ale oczywiście bardzo się cieszę - przyglądałam się jej uważnie. Czy istotnie? - Brenda powiedziała mi... że sprzedałaś dom wraz z całym urządzeniem, że sprzeda­łaś samochód. I że był to kameralny, prywatny ślub.

- Nie braliśmy go w kościele - matka uśmiechnęła się przepraszająco. - Doktor Moses nie wierzy w, jak on to mówi, te „pełne zabobonu religie”. Ale mocno wierzy w Stwórcę.

- Wydaje się być... - znów przerwałam, rozpaczliwie szukając właściwego słowa - dżentelmenem w każdym calu.

Matka nieoczekiwanie roześmiała się, a potem skrzywi­ła, zupełnie jakby śmiech sprawiał jej ból. Dotknęła deli­katnie dłonią twarzy na linii włosów.

I o tak, zdecydowanie.

- Wyglądacie tak... tak szczęśliwie. Ty i on.

Czy mówiłam prawdę? Przecież matkę i doktora Mose- sa widziałam raptem przez kilka minut po moim przyjeź- dzie. Przez ten czas najwięcej z nas mówił doktor Moses.

Matka znów się roześmiała i skrzywiła. Krążące nad nami kroki ucichły. (Czyżby doktor Moses schodził do nas na dół?)

- Jestem szczęśliwa, Ello. Nim poznałam doktora Mose- sa, czułam pustkę w życiu i byłam egoistką. Na pogrzebie twojej ciotecznej babci Heleny - nie pamiętasz jej, zmarła w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat. Ale doktor Mo­ses ją znał. Mówił, że niegdyś był jej adoratorem. A to się stało zeszłej jesieni! Odtąd... - matka wpatrywała się we mnie odsłoniętymi, pozbawionymi rzęs oczami. Ello, proszą cię. Nie sądź mnie surowo. Pomóż mi. Jej dłonie wyraźnie drżały. Drżała też jej lewa powieka. Wiedzia­łam: cierpiała, całkowicie zdominowana przez mężczyznę tyrana. A jednak, i to była właśnie cała ona, irytująco cała ona, pewnie zaraz zacznie go bronić, niezbyt zresztą sta­nowczo, pragnąc wszystko załagodzić, tak jak przez całe życie broniła ojca, a potem mojego brata, powodowana przeświadczeniem, że jej, „dobrej kobiecinie”, przystoi taka lojalność.

- Widzisz, mogę mu pomagać. W jego pracy. On jest takim idealistą! Czasem niezbyt dobrze się czuje. Nie, by­najmniej nie psychicznie, jest człowiekiem silnego i czy­stego ducha, chodzi mu o węzły ciała5, wiesz, on tak nazy­wa swoje ciało. Bo w grudniu skończy osiemdziesiąt pięć lat. A mimo to jest taki młody duchem! Jednak jestem mu potrzebna. Poza tym wcale nie potrzebowałam ani domu, ani wszystkich tych przedmiotów, ani nawet samochodu. Doktor Moses ma i samochód osobowy, i land-rovera.

Wszędzie mnie podwozi, a moje potrzeby są skromne. Do tego kilkakrotnie wspólnie podróżowaliśmy i planujemy następne wyjazdy: w przyszłym roku, latem, na Alaskę, gdzie on już był wiele lat temu, mówi, że to „piękne i takie czyste” miejsce. Czasem, na odludnych terenach, gdzie nie tak łatwo o lekarza, świadczy bezpłatnie pomoc, ludzie mu są tak wdzięczni. Dają mu prezenty, pamiątki. - Matka mówiła coraz szybciej, niemal gorączkowo. Jakby pragnę­ła mnie przekonać - ale też i samą siebie.

- Doktor Moses jest kimś szczególnym, Ello. To nie­zwykły człowiek. Ludzie gadają o nim za jego plecami

- i o mnie, wiem o tym! - ale to po prostu z zawiści. Wiesz, pomagałam mu przy jego muzeum. Będę mu pomagać, gdy zacznie je rozszerzać. Jest z niego taki dumny. Poka­że ci je przed obiadem. Ello, to Towarzystwo Historyczne hrabstwa zrobiło mu afront! Też coś, żeby przyznać tylko taki mały grant! Komuś, kto tyle osiągnął! Doktor Mo­ses zasługuje na pewno na większe poważanie obywateli hrabstwa Eden i na pewno je otrzyma.

- Mamo, jak pomagałaś mu w tym muzeum?

Oczywiście dając pieniądze. Bo jak inaczej? (§

Matka uśmiechnęła się tajemniczo. Jej lewa powieka zadrżała silniej. Jej oczy zaszły łzami, nieoczekiwanie ukryła twarz w dłoniach.

Wcześniej, kiedy przyjechałam, uścisnęłyśmy się nie­zgrabnie i nieśmiało, prawie się nie dotykając. Bo obok stał doktor Moses. Teraz jednak tuliłam do siebie matkę, żeby ją pocieszyć - wysiłkiem woli próbowała powstrzymać się od płaczu. Zszokowało mnie to, jak bardzo schudła. Gdy tak drżała w moich ramionach, wyczuwałam wyraź­nie jej żebra przez lekki materiał szmizjerki. Ale jeszcze bardziej mną wstrząsnął ten medyczny imbirowy zapach, jaki roztaczała niczym woń perfum.

Mamo, co tu się dzieje? Powiedz mi.

Właśnie wtedy do salonu wszedł bez pukania doktor Moses. - Ello, kochanie - rzekł łagodnie - widzisz, zmar­twiłaś czymś swoją mamę. Czego nie powinnaś robić, je­śli zależy ci na jej zdrowiu.

4. Muzeum doktora Mosesa: pierwsze zwiedzanie

Doktor Moses bardzo chciał pokazać mi muzeum. Za­chodziłam wtedy w głowę, co to takiego.

Na stoliku u drzwi wejściowych leżała otwarta księga wpisów przeznaczona dla zwiedzających. Zauważyłam, że ostatnio była tu przede mną 8 czerwca 1978 roku jakaś para z Troy w stanie Nowy Jork. Czyli ponad dwa miesią­ce temu. Poprzednio ktoś inny zwiedzał muzeum w kwiet­niu.

- Nie każdy się wpisuje - zauważył doktor surowo, wi­dząc, gdzie spoglądam. - Niektórzy zapominają.

Natychmiast wyjęłam długopis i wpisałam się

ćSllen hAcDv\łyre. T3v-yv\ ]\Aa.wr, PjA 11 sierpnia 1978

(Dziwne, ale bardzo chciałam zrobić mu tę przyjem­ność! Dziecięce pragnienie, żeby wywołać na wychudzo­nej, ponurej twarzy tego mężczyzny nagły uśmiech - pe­łen aprobaty, ciepły, ojcowski).

- Znakomicie, Ello. Od tej chwili panna Ella Mclntyre należy do oficjalnej historii muzeum.

Doktor Moses, niczym antreprener, włączył świat­ło i wprowadził mnie do przestronnego, prostokątnego, zagraconego pomieszczenia, niegdyś zapewne pełnią­cego rolę właściwego salonu w tym starym kamiennym

domu. Były tu dwa okna wykuszowe oraz imponujących rozmiarów marmurowy kominek. Znajdujący się na wy­sokości dwunastu stóp sufit pokrywała siateczka pęknięć, krawędzie ozdobnych gzymsów pociemniały od brudu. W pomieszczeniu powietrze było aż gęste, miałam wraże­nie, że wypompowano stąd większość tlenu, a medyczno- -imbirowy zapach, ten sam, który roztaczała wokół siebie moja matka, również tutaj był przejmujący, walczyła z nim jednak o lepsze woń silniejsza i ostrzejsza - formaliny? Poza tym wyczuwałam odór kurzu, myszy oraz upływu czasu, charakterystyczny dla takich domostw. Zakręciło mi się w głowie, gdy pomyślałam o mojej biednej mamie uwięzionej w takim miejscu, otumanionej fałszywym po­czuciem tego, że jest ukochaną pomocnicą próżnego, eks­centrycznego męża. Natychmiast dostrzegłam w muzeum matczyną rękę: ciemnopurpurowe jedwabne pokrowce przy oknach, które można było naciągnąć na żaluzje pocią­gając za sznur, były uszyte tak samo, jak zasłony w salonie w domu przy Iroąuois Street, kilka atrakcyjnych wyszywa­nych kilimków, podobnych do tych, jakimi matka obdaro­wywała krewnych i przyjaciół i jakie miałam w akademiku w college’u - i z których była taka dumna; lniane, ręcz­nie szyte, osłabiające światło lampy umbrelki w kolorze górnolotnie nazywającym się ecru. - To bardzo ambitne przedsięwzięcie - usłyszałam własne, wypowiedziane ła­miącym się głosem słowa, czułam bowiem, że muszę coś powiedzieć. -1 takie interesujące. — Poczułam ucisk w no­sie, walczyłam, żeby się nie zakrztusić. Jednak doktor Mo- ses niczego nie zauważył, bo najwyraźniej był zauroczony swoim królestwem. Pokazał mi z dumą rząd oszklonych gablot, które bezsprzecznie bardzo niedawno musiały zo­stać oczyszczone z kurzu i umyte, być może jeszcze tego dnia, ponieważ zauważyłam wyraźnie granice pomiędzy

I czystym szkłem a resztkami kurzu; oczyma wyobraźni uj- izałam, i zrobiło mi się przykro, drobną postać mojej mat­ki; nie czuła się najlepiej, a mimo to pucowała i czyściła te gabloty pod nadzorem bystrookiego doktora Mosesa. Matka miała obsesję na punkcie absolutnej czystości, nie­ustannie prowadziła wojnę nawet z najmniejszym brudem i nieporządkiem; gdy dorosłam, musiałam zwalczać w so­bie podobne odruchy, rozumiejąc skądinąd, że są one, ni­czym nałóg, nie do zwalczenia. A jednak faktycznie dzięki mojej matce to ponure i ascetyczne miejsce zyskało nieco ciepła, a nawet zrobiło się tu trochę przytulnie.

- Niektóre z tych instrumentów należą do mnie, a inne gromadziłem przez wiele lat. Co ja mówię—przez dziesię­ciolecia! Ludzie mogą myśleć, że doktor Moses jest staiy jak wzgórza Oriskany, lecz oczywiście w hrabstwie Eden byli przed nim inni lekarze, już od końca osiemnastego wieku.

Patrzyliśmy na prymitywny sprzęt medyczny: steto­skop, drewniane szpatułki, kleszcze, odsysacze, gumowe gruszki do lewatywy, niewielkie piłki. Piły! Roześmiałam się, wskazując na te mocno nadwerężone korozją przed­mioty. — Czy dlatego lekarzy nazywano „konowałami”6, doktorze? - Pytałam szczerze, takie pytanie mogłoby za­dać rozgarnięte dziecko. Doktor Moses chrząknął, otwie- rając gablotę i wyjmując z niej dziesięciocalowąpiłę.

Oczywiście podczas amputacji pacjenta przywią­zywano do stołu pasami. Kończynę trzeba było uciąć, jeśli wdało się zakażenie albo gangrena. Przy odrobinie szczęścia pacjent zostawał wcześniej uśpiony silną dawką whiskey albo laudanum. - Doktor wskazał na rzemienie przymocowane do stołu i zwisające ze ściany. Zakręciło mi się niebezpiecznie w głowie, jednakże wysiłkiem woli przywołałam na twarz uśmiech. Dotykając koniuszkami

palców brzeszczotu piłki, splamionego przez rdzę, krew lub jedno i drugie, poczułam, że jest niepokojąco tępe. -Ale przecież pan chyba nigdy nie dokonywał takiej am­putacji, prawda, doktorze? Pan chyba nie. - Zadałam to pytanie z niepokojem w głosie, zabrzmiało niemal kokie­teryjnie. Doktor Moses zdawał się namyślać nad odpowie­dzią, uważnie odkładając piłkę z powrotem do gabloty, po czym zamknął szklane wieko.

- Nikomu żywemu.

Zupełnie zapomniałam, że doktor był przez czterdzieści lat koronerem w hrabstwie Eden.

Po przeciwnej stronie wisiały oprawione w ramki ry­ciny anatomiczne, niektóre prymitywne i toporne, inne o wyszukanym rysunku i urzekająco piękne; znajdował się wśród nich idealnie symetryczny człowiek Leonarda da Vinci (oczywiście mężczyzna) oraz kilka kreskowych szki­ców Durera. - Widzisz, nasi przodkowie wierzyli, że nie­śmiertelna dusza uwikłana jest w węzłach ciała. Problem tylko, gdzie konkretnie. - Doktor wskazał rycinę przed­stawiającą, jak mi się wydawało, rozkrojony ludzki mózg; w popłochu odwróciłam spojrzenie. Udałam, że znacznie bardziej interesują mnie zgromadzone w muzeum rozmai­te instrumenty medyczne. Tyle tego było! Przeróżne drew­niane szpatułki przypominające te z lodów z zamrożonego soku na patyku jadanych w dzieciństwie, opaski uciskowe i gumowe przedmioty przywodzące na myśl wkładane do łóżka butelki z gorącą wodą; gumowa gruszka z odcho­dzącym od niej kauczukowym wężem.

- To służyło do wypłukiwania woskowiny z uszu, ko­chanie. - Zobaczyłam igły do strzykawek rozmaitej wiel­kości, jedna z nich była wprost przerażająco wielka.

- Owszem, nieładnie to wygląda. Ale umieranie na wściekliznę też było nieładne.

Obok leżały cienkie przezroczyste rurki wygięte w spo­sób dający wiele do myślenia: „wczesne katetery”. Ow­szem, też nieładne, ale umieranie na mocznicę było znacz­nie brzydsze.

Wpatrywałam się w milczeniu w sporych rozmiarów gablotkę zawierającą metalowe wzierniki, przy niektó­rych znajdowały się maleńkie lusterka; poczułam skurcz w dołku - albo u wejścia do macicy - mimowolny skurcz. Doktor Moses być może zauważył, że się skrzywiłam, ponieważ rzekł uprzejmie, lecz kategorycznie: - Po­dobna sytuacja, Ello! Alternatywa dokładnego badania miednicowego była często dla kobiet wszystkich czasów znacznie mniej przyjemna niż jakiekolwiek inne badanie.

- Przeszłam chwiejnym krokiem ku innym eksponatom, przecierając oczy. Cały ten dział muzeum poświęcony był ciąży i porodom, nie byłam jednak w nastroju do do­kładniejszego oglądania rycin anatomicznych przedsta­wiających brzuchy ciężarnych kobiet, embriony skulone w łonach, bezgłowe kobiece sylwetki. Nie chciałam też przypatrywać się bliżej „stołu porodowemu”, wyposażo­nemu w rozciągnięte pętle i rzemienie, które wydały mi się nadżarte kwasem. Od tego sprzętu bił wiekowy odór moczu, krwi i kobiecego cierpienia.

- Doktorze - mruknęłam - czy mogłabym pomóc mat­ce w przygotowaniu obiadu? Zawsze jej w tym pomaga­łam, kiedy byłam... - lecz doktor Moses, zafrapowany bez reszty rolą przewodnika, nie dosłyszał moich słów albo je zignorował.

Przeszliśmy teraz do działu poświęconego, jak wyjaśnił, eksponatom o charakterze bardziej osobistym. On sam, jak mi wyjaśnił, rozpoczął praktykę w hrabstwie Eden w roku 1922, zgromadzone przedmioty reprezentowały więc bez mała sześć dziesięcioleci, toteż, chcąc nie chcąc, musiał sto­

sować bardzo wybiórcze kryteria. Na antycznym kredensie rozłożone były współczesne wykonane z nierdzewnej sta­li instrumenty, skalpele i podobne narzędzia, najwyraźniej ostre jak brzytwa; poczułam dreszcz przerażenia wywoła­ny myślą, że oto doktor Moses mógłby wziąć jeden z nich, żebym go dotknęła, tak jak wcześniej dotknęłam piły, i że boleśnie się kaleczę. Dlatego też z ulgą podeszłam do staro­modnej wagi lekarskiej, podobnej do tych, które zapamię­tałam z dzieciństwa; weszłam na podest urządzenia. Doktor Moses zaczął mnie ważyć; przesuwając tam i z powrotem osadzone na listwie ołowiane ciężarki zmarszczył brwi:

- O, cóż to! Tylko sto osiem funtów, Ello? Naprawdę, przy twoim wzroście powinnaś ważyć o dwadzieścia funtów więcej. - Potem zmierzył mi wzrost, zsuwając delikatnie stalowy pręt, aż dotknął szczytu mej głowy. — No tak. Pięć stóp, dziewięć cali. Zanim nas opuścisz, złotko, musimy cię trochę podtuczyć! - Poklepał mnie po głowie, po ramieniu, potem po grzbiecie lekko drżącej dłoni. Z bliska jego przy­stojna, zniszczona twarz wydawała się labiryntem maleń­kich popękanych naczyń krwionośnych, a oczy, ukryte za dwuogniskowymi soczewkami, spoglądały bystro i czujnie, poruszając się szybko niczym śmigające w wodzie rybki.

Potem podeszliśmy do tablicy okulistycznej służącej do badania wzroku; tuż obok stała gablota pełna staroświe­ckich soczewek i okularów; ucieszyłam się na widok zna­jomego mi gigantycznego oka. Wielkością przypominało wielki arbuz i leżało samotnie, patrząc na nas, w narożniku pokoju. - Pamiętam to oko! - powiedziałam podekscyto­wana - z pańskiej pogadanki w naszej szkole. Zrobiło wte­dy na nas duże wrażenie. - Doktor Moses zmagał się przez chwilę z modelem, ponieważ jego elementy najwyraź­niej przywarły mocno do siebie; poznaczone naczyniami krwionośnymi wnętrze spowijały pajęczyny, które doktor

wymiótł niecierpliwym gestem. (Ktoś, kto sprzątał w tym muzeum, nie pomyślał oczywiście o tym, żeby oczyścić wnętrze oka!) — No pięknie, Ello, ale czy zapamiętałaś to, o czym wtedy mówiłem? No jak, mogłabyś teraz po­wtórzyć...? - Zaczął wskazywać poszczególne części gał­ki ocznej, a ja z powagą pilnej uczennicy recytowałam:

- Źrenica, rogówka, soczewka, ciało szkliste, nerw oczny, ślepa plamka. - Doktor był szczerze zaskoczony. Wyraz zadowolenia zagościł na jego twarzy. - Świetnie, Ello. Ża­den spośród uczniów, którzy siedzieli wtedy obok ciebie w sali, gdyby ich teraz o to zapytać, nie odpowiedziałby tak poprawnie jak ty, jestem tego pewien. - Zadowolona z siebie oblałam się rumieńcem: faktycznie, nawet mnie samą zaskoczyło, że tak dobrze to zapamiętałam. - Twoja matka opowiadała mi, że byłaś wyróżniającą się uczenni­cą, teraz widzę, że Wirginia wcale nie przesadzała, jak ma to niekiedy w zwyczaju. Szkoda tylko, że nie poszłaś na medycynę. Razem moglibyśmy stworzyć zespół lekarski.

Roześmiałam się, czując, że pieką mnie policzki. Nie powiem, to mi nawet pochlebiało.

Ale przecież pan już nie pracuje zawodowo, doktorze Moses. Prawda?

Dalszy ciąg zwiedzania już nie był taki przyjemny.

W oddalonym narożniku stały na półkach rzędy szkla­nych słojów zawierających gumiaste, zanurzone w jakiejś cieczy kształty: były tu ludzkie narządy, w tym także gałki oczne, dostrzegłam też ludzkie płody. Te ostatnie doktor Moses nazwał „okazami” - „pamiątkami”. Najwyraźniej z zawartością każdego słoja łączył jakieś osobiste wspo­mnienia; półki opatrzone były naklejkami z datami, a na naczyniach znajdowały się etykiety zawierające jeszcze bardziej szczegółowe informacje. W tym zakątku cuch­nęło potężnie formaliną, lecz doktor nawet się nie skrzy­

wił. Uśmiechając się, stukał palcem w słoje. Odwróciłam wzrok, czując mdłości, niebawem jednak patrzyłam z za­ciekawieniem na kwarciane naczynie zawierające skur­czony, wyblakły, przypominający dłoń kształt zawieszony w mętnej cieczy; wydawało się, że dziwotwór pozbawiony jest głowy, ma jednak szczątkowe rączki i nóżki, a z jamy klatki piersiowej coś mu wyrasta - głowa? serce?

- Tego nieboraka - wyjaśnił doktor Moses, postukując palcem w szkło - przyjąłem na świat w bożonarodzeniową noc 1939 roku. - Znów chwyciły mnie mdłości i odwró­ciłam głowę. Przecież to nie płód. To rozwinięte dziecko. Zapragnęłam zapytać, co się stało z biedną matką tego ma­leństwa, ale doktor poszedł dalej. Zrozumiałam, że on żyje wyłącznie swoim muzeum i że zwiedzający otrzymują przywilej oglądania eksponatów - lecz tylko oglądania.

I właśnie wtedy doktor Moses mruknął: - A to co?! Co one tu robią? — Przez moment widziałam coś, co przypo­minało ludzkie dłonie. Zabalsamowane. Kilka było prze­rażająco maleńkich, jakby dziecięcych. Doktor Moses zasłonił je własnym ciałem, marszcząc gniewnie brwi; chwycił mnie za łokieć i pociągnął za sobą. Nie dałam po sobie znać, że zauważyłam te dłonie i poruszenie doktora. Miałam tylko nadzieję, że jeśli w muzeum jest coś nie tak, to nie z winy mojej matki.

Zwiedzanie miało się ku końcowi. Byłam zmęczona, lecz nie wiedzieć czemu jednocześnie radośnie podnie­cona. Niemal odczuwałam zawroty głowy, czułam się jak odurzona alkoholem. Silne zapachy oszołomiły mnie. No

i ta hipnotyzująca bliskość doktora Mosesa. Ten człowiek to mój ojczym.

- Ello, kochanie, oto kuzyn Sam - rzekł doktor chytrze.

Stuknął palcami w szkielet, który się zakołysał; zakle­kotały kości. Wysiłkiem woli powstrzymałam się, żeby

nie zadrżeć, tym razem jednak jakoś nie poczułam odra­zy. - Kuzyn Sam jest ze mną od bardzo, bardzo dawna, prawda, Samie? - W duchu zadałam sobie naiwne pyta­nie, czy szkielet ów jest artykułem handlowym, sprzeda­wanym uczelniom medycznym, czy też być może doktor Moses złożył go własnoręcznie, spajając pracowicie dru­tem i śrubkami poszczególne kości. Szkielet należał chyba do człowieka średniego wzrostu; upływ czasu sprawił, że kości wyblakły, a czaszka była porysowana i dostrzegłam na niej wgniecenia; oczodoły były przeogromne. Można było odnieść wrażenie, że czaszka przysłuchuje się nam, małpując wyraz udawanej surowości. Pomiędzy żebrami poruszyły się pasemka pajęczyny, a wewnątrz jednego z oczodołów przemknęło coś ciemnego: pająk? Wytrąco­na nieco z równowagi, odwróciłam spojrzenie.

- A tam - chrząknął doktor - mamy kuzynów Sama.

Opodal, na gzymsie nad kominkiem, leżały rzędem

czaszki obserwujące nas w milczeniu. Również one jakby przysłuchiwały się nam z wyrazem pozornej surowości.

- Dla niewprawnego oka wszystkie czaszki są takie same

- zauważył doktor - lecz doświadczone oko dostrzega mnóstwo różnię.

Wziął jedną z mniejszych czaszek i obrócił ją w dło­niach, żebym zobaczyła popękaną potylicę. Ponownie siłą woli przezwyciężyłam chęć odwrócenia wzroku, zupełnie jakby pokazywano mi jakąś obrzydliwość.

- To czaszka około trzynastoletniej dziewczynki, Ona sama zginęła, co jest bardzo prawdopodobne, w następ­stwie silnego uderzenia w głowę. Zadanego młotkiem albo obuchem siekiery.

Chciałam go zapytać, kiedy ta dziewczynka zginęła, ale odebrało mi mowę. - Ona zginęła, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, Ello - ubiegł mnie doktor.

- Skąd pan ma te wszystkie czaszki - wykrztusiłam.

Z kostnicy hrabstwa. Z tutejszego cmentarza.

Uśmiechnął się tajemniczo. - Śmierć przynosi obfite dary, kochanie. Nigdy nie brakuje okazów należących do gatunku Śmierć.

Zwiedzanie dobiegło końca. Trzeba było opuścić mu­zeum.

Z tyłu sali zauważyłam podwójne dębowe rzeźbione drzwi i zapytałam, co takiego znajduje się za nimi. — Nowa część muzeum - usłyszałam. - Czerwony Pokój, ale jesz­cze zamknięty dla zwiedzających. Innym razem, Ello.

5. Objawienie

Jeśli przetrwam ten obiad, przetrwam wszystko.

A jednak przy stole aż się sama sobie dziwiłam, taka byłam spragniona jedzenia przygotowanego przez mamę. Od porannego śniadania, czyli od dwunastu godzin, nic nie jadłam i gdy unosiłam do ust widelec, aż mi zadrżała dłoń.

- Mamusiu, to jest przewspaniale.

Pomimo upału i zapewne słabości fizycznej matka przy­gotowała jeden ze swoich „heroicznych” posiłków. Cien­kie plasterki pieczeni wołowej, lekko tłuczone kartofle, kilka jarzyn, świeżo upieczony pełnoziamisty chleb. A na deser to, czym się tak zajadałam w dzieciństwie: wiśniowy placek z wysokim brzegiem. Doktor Moses, zwyczajem starszych łudzi, jadł powściągliwie i wybrednie, najwy­raźniej jednak jego oku miły był widok pełnego zestawu starannie przygotowanych potraw. A choć sam pił skąpo, do wina podał piękne kryształowe kieliszki.

Zawieszony ponad jadalnianym stołem wentylator

o bambusowych łopatach terkotał i szumiał, wprawiając

w ruch zastałe powietrze i rozwiewając przenikliwy me­dyczny zapach. W wazonie stały świeżo ścięte purpurowe róże (pochodziły z niewielkiego, lecz starannie utrzymy­wanego przez matkę rozarium urządzonego obok domu), a w srebrnych lichtarzach paliły się zapachowe świece. Jadalnia była umeblowana we wczesnodwudziestowieez* nym stylu, na oknach dostrzegłam jednak wykończone koronką zasłony własnoręcznie uszyte przez matkę z bia­łego jedwabiu; natychmiast też dostrzegłam, że zrobione szydełkiem podkładki pod nakrycia są jej roboty. Gdzie­kolwiek jest moja matka, wnosi tam swoją osobowość, pomyślałam, popełniłam błąd, że ją pozostawiłam. Przez cały obiad mama uśmiechała się blado do mnie i do swo­jego męża, nie odzywając się jednak ani słowem, jakby nie pozwalało jej na to ogromne zmęczenie, machinalnie dotykając to nasady włosów, to szczęki w miejscu, gdzie wydawała się lekko spuchnięta. Miała umalowane usta, lecz poza tym nie nałożyła żadnego makijażu. Zapomnia­ła zdjąć fartuch. Wilgotne powietrze spowodowało, że jej srebrzyste włosy brzydko oklapły. Jadła i piła niewiele; tymczasem doktor Moses, świeżo ogolony i przystojny w beżowej marynarce z gniecionej bawełny w paski i żół­tym pasiastym krawacie, zajmował się przede wszystkim mną. Nieustannie słyszałam: „Ello”, „Ello, kochanie”, „droga Ello!”, aż poczułam się głupio.

Opowiadał, że urodził się w roku 1893 w Niemczech, w Dusseldorfie. Przyjechał wraz z rodzicami do Bo­stonu, gdy miał siedem lat; dyplom lekarski uzyskał na Uniwersytecie Bostońskim; w roku 1920 jako przedsię­biorczy i nieobawiający się iyzyka młodzieniec wyruszył w „dzicz” północnej części stanu Nowy Jork. Zrazu osied­lił się w Port Oriskany. Poślubił córkę pary swoich roda­ków, także niemieckich emigrantów. Przenieśli się oboje

do Rockland w hrabstwie Eden, a potem do Strykersville, gdzie praktykował jako lekarz i nabył ten właśnie wznie­siony z kamiennego budulca dom na wzgórzach Oriskany, w którym mieszka szczęśliwie po dziś dzień.

- Samotność i piękno w Oriskany — rzekł, wznosząc kieliszek w moim kierunku. Przez chwilę milczał. - Bóg nie pobłogosławił nas potomstwem.

- Przykro mi - powiedziałam niepewnie.

- Ależ, droga Ello, niepotrzebnie! W moim życiu było mnóstwo dzieci; dzieci, które kochałem i które mnie ko­chały.

Z jakiejś przyczyny słowa te, wypowiedziane bynaj­mniej nie tonem przechwałki, tylko rzeczowo i obojętnie, sprawiły, że poczułam się niewyraźnie.

A co się stało z pańską pierwszą żoną, doktorze Mo- ses?

W salonie zauważyłam wcześniej fotografię w barwie sepii przedstawiającą sztywno upozowanego, młodego

i szykownego, ciemnowłosego Mosesa Hammachera, sie­dzącego w fordzie model „T” obok pulchnej, poważnej

i również młodej kobiety, sprawiającej wrażenie, że jest mocno ściśnięta gorsetem; uznałam, że właśnie ona była pierwszą żoną doktora Mosesa. W swojej naiwności za­pytałam, jak miała na imię, lecz doktor rzucił zaskakują­co ostrym tonem: - Ello, to jest w złym tonie rozmawiać

o poprzedniej żonie w obecności - wskazał na moją mat­kę, której policzki poczerwieniały, tak była zażenowana tym „wyróżnieniem”.

Słabo zaprotestowała: - O, nic mi to nie przeszkadza, kochanie. Miała na imię...

- Ale mnie przeszkadza - doktor uderzył pięścią w stół. Nasze napełnione winem kieliszki zadrżały, płomyki świec poruszyły się. - Ona już nie jest panią Hammacher.

Doktor Moses ciężko oddychał. Jego ukryte za poły­skującymi soczewkami gałki oczne płonęły. Niczym dzie­ci, gdy wydała się jakaś ich psota, spuściłyśmy z matką wzrok, patrząc w talerze. Kierowana nagłym pragnieniem, sięgnęłam pod stołem ręką ku matce i ujęłam jej dłoń; wiedziałam, że jej palce będą cienkie, chłodne i wilgotne. A j ednak mocno ścisnęła mi dłoń. Pomóż mi, Ello! Zabierz mnie stąd, z tego okropnego miejsca.

Pozostała część obiadu upłynęła w atmosferze napięcia

i lęku, choć doktor Moses nie zbeształ już ani matki, ani mnie. Znów stał się kordialnym, uprzejmym dżentelme­nem; zaczął snuć opowieść o swoich planach rozszerze­nia muzeum i reklamowania go - „w całym stanie, poza wąskim obszarem hrabstwa Eden: być może, Ello, pomo­głabyś mi w przygotowaniu folderu?”. Zaskoczona, może się nawet i uśmiechnęłam, lecz milczałam. Tymczasem doktor, jakby chcąc zrobić na mnie silne wrażenie (mama siedziała cichutko jak trusia, wyglądała zresztą na bardzo zmęczoną), opowiadał mi o swoich podróżach - o swoich „nadgranicznych przygodach” -»iw Meksyku, na południo­wym wschodzie Stanów i na Alasce, jak to ujął, „wśród tubylczych ludów”. W roku 1964 przeszedł na emeryturę jako koroner w hrabstwie, a potem przez kilka lat w okre­sie między wiosną a jesienią wiele podróżował. - Wciąż przed siebie, w dal, ku horyzontowi. Powab gór. Wzywało mnie nawet niebo. — Jak to lirycznie brzmiało, jak tęsknie! Choć obawiałam się go teraz i nie ufałam mu, przekonaw­szy się, że jest domowym tyranem, a do tego być może z gatunku niebezpiecznych, poczułam się mimo woli ocza­rowana, tak jak wcześniej w muzeum. Ta jego zmysłowa, mocarna wola. Kobiety były nim zauroczone. I mężczyźni. Człowiek, który wykorzystuje swoją wolę, żeby oddziały­wać na innych, nigdy wraz z wiekiem nie wyrzeka się tej

woli ani pragnienia, by jej używać; jego ofiary rozumieją to i ulegają. Siła niektórych przyciąga słabość innych, jak­by za sprawą przewrotnej magii.

- Podróżując, spotykałem wielu ludzi, w tym także młode dziewczęta i kobiety - kontynuował doktor Moses z tęsknym uśmiechem. - Byłem dla nich niczym: szczu- rołap z Hameln, dostarczając opieki i pomocy lekarskiej tam, gdzie było o nią trudno - ale oczywiście nigdy nie nadużywałem ich zaufania. Nieprawdaż, Wirginio?

Matka ocknęła się z łagodnego, melancholijnego transu

i szybko przywołała na twarz uśmiech. — O tak, to znaczy chciałam powiedzieć - nie.

- Twoja matka świadczyła mi nieocenioną pomoc w muzeum. Od zeszłej jesieni. Czy wiedziałaś o tym, ko­chanie?

Czy słowa te zawierały jakieś przeznaczone dla mnie tajemne przesłanie? Doktor Moses mówił z tak wielką pewnością siebie, kierując na mnie szczególnego rodza­ju intensywne spojrzenie. Czyżby sugerował, że pewnego dnia ja również mogłabym mu pomagać?

Ale jak?

Cóż za osobliwa i oryginalna osobowość! Po kilku kie­liszkach wina nie wydawało mi się przesadą myśleć, że doktor Moses nie jest zwykłym, tuzinkowym człowie­kiem. W nieco tylko innych okolicznościach mógłby, po­myślałam, zostać osobą publiczną, krzewicielem edukacji medycznej, wysokim urzędnikiem do spraw opieki zdro­wotnej w rządzie federalnym, osobistością telewizyjną. Mógłby być moim ojcem.

Widząc moje zdziwienie, dodał żartobliwie: - Czy masz jakieś pytania, Ello?

To pytanie! Zadane nam, uczniom i uczennicom szkoły średniej, uciszyło w jednej chwili całą salę.

Jednak ja sama zadałam pytanie, które może bym

i chciała zadać wtedy, w szkole, gdyby tylko nie zabrakło mi słów i odwagi. - Co pana skłoniło, żeby zostać leka­rzem i koronerem, doktorze Moses?

Patrzył na mnie w zamyśleniu. - Skłoniło? Dlaczego powiedziałaś „skłoniło”? - Zmarszczył siwe, krzaczaste brwi. — To zawsze był mój wolny wybór, droga Ello. Tak samo jak wolnym wyborem twojej matki było to, że zosta­ła moją ukochaną żoną, towarzyszką życia, a także, że ty, z własnej nieprzymuszonej woli, przyjechałaś do nas.

Choć w kuchni starego kamiennego domu doktora Mo- sesa nie było bardzo lub bodaj wystarczająco widno, to górne lampy świeciły na tyle jasno, że po raz pierwszy od mojego przyjazdu przyjrzałam się bliżej mamie.

Oczywiście nie chciała, żebym pomagała jej przy zmywa­niu. Jak to ona, słabo zaprotestowała. Ja jednak stanowczo nalegałam, no i w końcu zaczęłam przenosić talerze z jadalni do kuchni i układać je w zlewie» To właśnie wtedy dostrze­głam, że z mamą wcale nie jest dobrze. Miała spuchniętą twarz, a skóra na podbródku była odbarwiona; mama poru­szała się powoli, wyraźnie eksponując lewy profil; wydawa­ło mi się, że coś ją boli. Odebrałam od niej naczynia, które niosła, wstawiłam je do zlewu, a potem zdecydowanym ru­chem położyłam dłonie na jej wąskich ramionach. Przewyż­szałam ją wzrostem o kilka cali, a poza tym przez ostatnie dziesięć lat matka na pewno trochę skurczyła się w sobie.

Mamo, co się tu dzieje? - zapytałam ściszonym gło­sem. — Co on ci zrobił? Powiedz mi.

Matka drżała na całym ciele, nie mogła wykrztusić ani słowa. W jej oczach dostrzegłam błaganie. Dotknęłam jak najdelikatniej jej twarzy czubkami palców, a mimo to wzdrygnęła się z bólu. Choć usiłowała wyzwolić się z mo­

jego uścisku, zdołałam przyjrzeć się dokładniej jej twarzy: na linii włosów i za uszami zauważyłam pokryte strupa­mi bliznowate nacięcia oraz brzydkie i podejrzane ciemne szwy. Lifting? Boże, matka miała lifting twarzy?

- Z czasem wszystko się zagoi — powiedziała szybko. — Doktor Moses chciał po prostu „przywrócić mi młodość”. Oglądał mnie i zapamiętał, jak mówił, wiele lat temu, gdy byłam młodsza, no i - chciał pojąć za żonę właśnie tę ko­bietę. Ello, córeczko, nie chmurz się tak, ja oczywiście się zgodziłam! I wcale mnie aż tak strasznie nie bolało. On daje mi różne pigułki. Sypiam dobrze niemal każdej nocy. No i chyba naprawdę odmłodniałam. Prawda?

Wprost nie mogłam uwierzyć, byłam przerażona.

- A więc doktor Moses zrobił ci lifting twarzy? Tutaj? W tym domu? Ależ... ależ chyba wdało się zakażenie.

- Nie, na pewno nie, jestem tego pewna. On często to ogląda. Gdy nacięcia trochę bardziej się zagoją, wtedy zdejmie szwy. - Roześmiała się przepraszająco. Chwyciła moją dłoń i naprowadziła ją na rzędy klamerek tkwiących w skórze jej głowy, przypominały gwoździe. Klamerki!

- Mamo, ależ to straszne. To barbarzyństwo.

- Nie, córuś, nie. Jeśli nie za dobrze się goi, to tylko z mojej winy. Te obrzmienia wokół uszu. Powinnam je masować, tak mi powiedział. Ale na mnie łatwo się nie goi, zawsze tak miałam, od urodzenia. Po porodach byłam słaba, niedomagałam - całymi miesiącami. - Matka nie­mal mnie błagała; przysunęła się do mnie bardzo blisko, mówiła cicho, natarczywie. - Tak sobie myślę, że chyba nigdy nie powróciłam na dobre do zdrowia! Ale kocham cię, Ello, kocham Waltera i nie żałuję, że urodziłam dzie­ci. Nie. I nie żałuję, że poślubiłam doktora Mosesa, ale boję się... - Przerwała, ciężko oddychając. Opierała się na mnie, słabe, drżące ciało.

- Czego, mamo?

Potrząsnęła tylko głową. Boję się.

Rzecz osobliwa: ten barbarzyński lifting przyniósł pew­ne efekty. Skóra na twarzy mojej matki została naciągnięta, znikły obwisłe policzki i zwiotczałe mięśnie, znamię prze- kwitania; w korzystniejszym oświetleniu salonu matka wy­dawała się całkiem atrakcyjną kobietą, była ładna. Tak, gdy tylko ją ujrzałam, postąpiłam tak jak można się było tego spodziewać, w sposób typowo banalny: ucieszyłam się, że wygląda tak młodo - tak „ładnie”. Zupełnie jakby akurat ten, a nie inny atrybut był najcenniejszy, wart bólu towa­rzyszącego liftingowi; zupełnie jakby młodość i kobieca uroda bezwarunkowo stały wyżej niż godność starszego wieku. Bezwiednie zatem poparłam egoistyczny postępek doktora Mosesa. A przecież jestem córką tej kobiety.

- Mamo, pozwól mi zabrać cię stąd - szepnęłam. - Za­raz, teraz! — Pomyślałam, że zawiozę ją na izbę przyjęć szpitala w Strykersville. Poprosiłabym lekarzy, żeby na­tychmiast obejrzeli jej rany. Obronię ją przed mężem ty­ranem.

Jednak zaprotestowała. Jak to ona, słabo, a jednak była uparta i nieugięta.

- Ello, proszę cię, nie mów mu o tym. Proszę.

- Mamo, oczywiście że zamierzam...

Przycisnęła mi do ust palce. Nie!

- Kochanie, błagam cię, proszę cię. Nie rób tego, nie teraz. Widzisz, ja naprawdę go kocham. On przywrócił mi wiarę w siebie, czuję, że ktoś mnie pragnie. Zawsze pozwalał mi pomagać sobie w pracy. W jego misji. No bo czasem brakuje mu sił, jak to w tym wieku. Nie sądź nas niesprawiedliwie, Ello, tak jak zawsze sądzisz innych! Jestem twoją matką.

Jestem twoją matką.

Ale przecież właśnie dlatego przyjechałam, prawda?

- On nazywa mnie towarzyszką życia - matka mówiła cicho i niespokojnie, ściskając mi dłonie. - Och, na po­czątku się bałam, ale dał mi taki napój, po nim przesta­łam - lub prawie przestałam. Opowiadał mi, że zawiódł się na swojej pierwszej żonie. Brakowało jej wyobraźni, a oprócz tego odwagi.

Matka wyrzucała teraz z siebie słowa szybko i gwał­townie. Wiedziałam już, że nie pozwoli się przekonać do natychmiastowego wyjazdu ze mną; musiałabym użyć w tym celu przemocy i stoczyć walkę z doktorem. Jutro, postanowiłam, jutro znów będę stanowcza. Jeśli mama będzie tkwiła w swoim uporze, porozmawiam osobiście z doktorem.

- Już dobrze, mamusiu. Zaczekam do jutra.

Matka jednak ścisnęła mi mocniej dłonie. - Ello, obie­cujesz mi to? Że nie będziesz z nim rozmawiać dziś wie­czór?

Nagle poczułam się bardzo zmęczona, a po kilku kie­liszkach ciężkiego, ciemnoczerwonego wina, które wmu- sił we mnie mój ojczym, bolała mnie głowa.

- Tak, masz moje słowo! Dziś wieczór nie.

Wiedziałam, że tej nocy będą mi się śnić rzędy ohyd­nych czarnych szwów na moim własnym ciele i rzędy kla­merek - na skórze mojej głowy.

6. Muzeum doktora Mosesa: Czerwony Pokój

Jestem w muzeum doktora Mosesa. Ja również jestem eksponatem.

n°Cy °*3uc^z^am się, kończąc śnić sen, który c o ym jakby smagnął mnie biczem. Usiadłam na

łóżku, czując, że serce wali mi jak młotem; potem włączy­łam lampkę.

Cisza. Stary kamienny dom i stromy, pochyły dach nad moją głową. Na nocnym niebie chmury częściowo zasła­niały blady, opalizujący księżyc.

Nie rozebrałam się do snu, zdjęłam tylko buty. Leżałam w obcym łóżku, w wilgotnym wymiętym ubraniu. Nie za­mierzałam spać, chciałam czuwać przez całą noc.

W pokoju gościnnym, do którego zaprowadziła mnie mama, znajdującym się na pierwszym piętrze od frontu, było tylko jedno okno wykuszowe z parą żółtych perka- lowych zasłon po bokach; natychmiast rozpoznałam zna­jomy wzór, co pokrzepiło mnie na duchu. Będąc małą dziewczynką miałam podobne perkalowe zasłony w swo­im pokoju. Prawdę mówiąc to nawet pomagałam mamie je szyć, rozkładając materiał na dywanie w bawialni, mie­rząc go i tnąc nożyczkami. Moja mała pomocnica! Tak właśnie nazywała mnie matka.

Czułam się niewyraźnie mając w perspektywie spędzenie nocy w domu doktora Mosesa, matka jednak zaprowadziła mnie do tego pokoju i gdy ujrzałam zasłony, dobrane pod ich kolor narzutę na łóżko oraz poduszki, a na podłodze ozdobny kilimek, taki jaki leżał w moim pokoju w akade­miku, ucieszyłam się. - Dziękuję ci, mamo. - Zapragnęłam ją uściskać, powstrzymałam się jednak, wiedząc, że spra­wię jej tym fizyczny ból. Odwzajemniła mi się niemal chy­trym uśmiechem, dotykając przy tym spuchniętej szczęki.

- Pomyślałam sobie, że spodoba ci się ten pokoik. Będziesz pierwszym gościem, odkąd mieszkam w tym domu.

W holu oczekiwał doktor Moses: jego wyraz twarzy

i postawa wyrażały niepewność, chciał życzyć mi dobrej nocy. Wyciągnął dłoń do uścisku - niezgrabny, formalny gest - ja jednak udałam, że tego nie widzę, ponieważ nie

mogłam się zdobyć na to, by go dotknąć. - Dobranoc, dro­ga Ello! - W odpowiedzi mruknęłam coś bez uśmiechu. Przesunął po mnie ponurym spojrzeniem.

Teraz, gdy dowiedziałam się od matki tych szokujących rzeczy, doktor Moses zaczął budzić we mnie obrzydzenie

i gniew. Lecz w jego obecności milczałam jak grób.

On wie. Teraz każde z nas wie o drugim.

Posunęłam się do zgoła dziecinnego gestu - przesunę­łam bowiem pod drzwi ciężki mahoniowy fotel bujany. Po to, żeby - gdyby doktor Moses chciał wejść do mnie nocą

- nie mógł dostać się do środka. (Drzwi nie były wyposa­żone w zamek). Pomyślałam, że jeśli zacząłby popychać drzwi, hałas przesuwanego fotela mnie obudzi.

A teraz odsunęłam mebel z powrotem.

Pokój gościnny pozbawiony był łazienki, mogłam sko­rzystać z pokazanego mi wcześniej przez mamę pomiesz­czenia w holu. - Będzie tylko do twojego użytku, Ello. Tylko i wyłącznie dla ciebie. - Bosa, skradałam się cicho. W wymiętej koszuli i spodniach, z rozczochranymi wło­sami chyba poczułabym się głupio, gdyby zobaczyło mnie któreś z domowników.

Miałam przy sobie ośmiocalową latarkę, którą zawsze wożę w swoim worku marynarskim.

W staroświeckiej, słabo oświetlonej łazience przyjrza­łam się swojemu odbiciu w lustrze; dotykałam ostrożnie czoła, policzków, szczęk, ponieważ jakoś tak dziwnie spu­chłam, zwłaszcza pod oczami. Poza tym miałam zaczer­wienione powieki. Czyżbym płakała? We śnie? Szybko przebiegłam palcami włosy, przesunęłam paznokciami po skórze głowy poszukując nerwowo — czego? Klamerek? Główek małych gwoździków? Za uszami, tam gdzie nie mogłam sięgnąć wzrokiem, skóra była obolała, zupełnie jakby zaogniona, nie namacałam jednak żadnych szwów.

Usłyszałam w wyobraźni szept matki. Ello, pomóż mi! Nie sądź mnie źle.

Odważnie wyszłam z łazienki i stałam przez chwilę w pogrążonym w mroku korytarzu. Wiedziałam, co powin­nam zrobić, lecz jeszcze się wahałam.

W domu panowała cisza. Z zewnątrz dochodziły tylko odgłosy wiatru i miarowe brzęczenie owadów późnego lata ukrytych w wysokiej trawie i w listowiu pobliskich drzew. Odległy kraniec korytarza biegnącego przez całą szerokość domu spowijała ciemność. Nie miałam pojęcia, gdzie znajduje się główna sypialnia, przypuszczałam jed­nak, że trochę dalej od mojego pokoju. Nie chciał, żebym znalazła się w pobliżu matki, bo wtedy usłyszałabym w nocy jej płacz.

Podjęłam decyzję. Zeszłam schodami, które wyścielał wytarty chodnik.

Kiedy znalazłam się na parterze, bezszelestnie i nie­omylnie skierowałam kroki ku muzeum. W żyłach po­czułam adrenalinę! Masywne zewnętrzne drzwi nie były zamknięte na klucz. Gdy weszłam do środka, zamknęłam je, zapaliłam swoją małą latarkę, rzucającą na jakieś pięt­naście stóp wąski strumień silnego światła, a potem zaczę­łam iść głównym przejściem wzdłuż gablot, obok kuzyna Sama wiszącego nieruchomo przede mną zupełnie jakby to właśnie on był właścicielem muzeum; przy podwójnych dębowych drzwiach na tyłach wystawowej sali zatrzyma­łam się i z emocji przełknęłam ślinę. Czerwony Pokój. Ale jeszcze zamknięty dla zwiedzających.

To było ostrzeżenie, wiedziałam. Doktor ostrzegł mnie. Pomimo to weszłam. Dotarłam aż tutaj i nie zamierzałam rezygnować.

Czerwony Pokój', nazwa na pewno wzięła się stąd, że jego ściany były obite szkarłatnymi jedwabnymi tapeta-

||I 263

mm

mi. Kiedyś z pewnością był szykowny, teraz jednak cały ten wystrój zdecydowanie trącił złym gustem, a pomimo to robił wrażenie, na swój sposób mógł się podobać. Su­fit, pokryty misternie wymodelowanymi stiukowymi or­namentami, pomalowano niedawno na biało, wisiał tam nawet żyrandol, antyczny, niegdyś przepiękny, lecz dziś cokolwiek już zaśniedziały, jego wykwintne, wykonane z rżniętego kryształu wisiorki pokrywał brud. Pokój był mniejszy niż pozostała część muzeum, więc ekspona­ty ściśnięto na niewielkiej przestrzeni; większość z nich pobawiona była wszelkich oznaczeń. Patrzyłam, począt­kowo pobieżnie i nieuważnie, na szklaną gablotę zawie­rającą ludzkie czaszki, z chwilą jednak, gdy przyjrzałam im się bliżej, dostrzegłam, że są to ludzkie głowy, nieco skurczone, o twarzach wysuszonych i pomarszczonych, pokrytych szorstką, śniadą skórą, o prostych, matowych włosach; ich oczy, choć zakryte częściowo powiekami, miały posępny wyraz i wydawało się, że patrzą błędnym wzrokiem gdzieś w dal. Były to — teraz lub niegdyś — gło­wy osobników pochodzących z ludów tubylczych: Indian, Meksykanów, Eskimosów. Głowy dorosłych, nastolatków, dzieci. Na jednej z gablot, najwyraźniej pozostawione w pośpiechu, leżały dłonie, które zauważyłam poprzed­niego dnia wieczorem i których widok tak zirytował dok­tora Mosesa. Przypominały szpony; wprawdzie skóra nie­których mocno zbrązowiała, tu i ówdzie brakowało palca czy paznokci, wszystkie jednak były świetnie zachowa­ne. Na niektórych zauważyłam nawet pierścionki. Usły­szałam jak mówię cicho głosem małej, naiwnej kobietki: - To przecież nie może być prawdziwe. - Z odrazą, połą­czoną jednak z osobliwym zafascynowaniem, dotknęłam najmniejszej dłoni, która musiała należeć do dziewczynki w wieku około jedenastu lat. Paluszki były zupełnie nieru-

chôme, a jednak wydawało mi się, że są ciepłe, bo żywe. Pod moim dotknięciem rączka się poruszyła.

-Nie!

Bezwiednie wypowiedziałam te słowa pełnym głosem. Szok był aż tak głęboki.

Promień światła z mojej latarki zdawał się żyć własnym życiem, skakał teraz nerwowo na wszystkie strony. Mia­łam tak spoconą dłoń, że trudno było mi ją utrzymać. Pa­trzyłam teraz na dużą prostopadłościenną gablotę z pleksi zawierającą bujne zwoje lśniących, połyskliwych włosów. Musiało być ich tam z tuzin: popielatoblond, rdzawe, ciem- noblond, barwy pszenicy, srebmoszare, czarne przetykane siwizną... W przeciwieństwie do spreparowanych głów i rąk, włosy te oglądałam z przyjemnością. Krąg światła z latarki przesuwał się po nich powoli. Nigdzie nie do­strzegłam pozostałości skóry skalpu. Kilka próbek ładnie zapleciono w warkoczyki ozdobione atłasowymi kokard­kami, inne po prostu przewiązano misternie wstążkami, nadając im kształt precli. Wszystko to było bardzo zdob­ne, magnetyzowało, przyciągało wzrok, niczym bożona­rodzeniowe dekoracje. Zastanowiło mnie, czy te sploty należały do dziewcząt, które znałam niegdyś w Strykers- ville? Czy to możliwe, żeby któraś para warkoczyków na­leżała do mnie?

To morderca. Demon. To są jego ofiary.

Szklane słoje, w których pływały jakieś przerażają­ce rzeczy. Gałki oczne patrzące na mnie łagodnie i inne, przewiercające mnie na wskroś swoim spojrzeniem. Na­rządy, które nawet bałam się zidentyfikować: mięsiste ser­ca o kształcie i wielkości pięści, wątroby, kobiece i męskie genitalia. Każdy słój opatrzony był jakimiś tajemniczymi ynflk-fltnij starannie wypisanymi atramentem na naklejkach z białego samoprzylepnego papieru: rq 4 19 211, 0x8 32

399. Ale przecież każdy szyfr można odczytać, takjak moż­na rozwierać każdą zagadkę. Choć byłam sparaliżowana strachem, mój umysł pracował jak maszyna: cyfry mogą odpowiadać literom alfabetu, a litery można czytać w od­wrotnym porządku. Była w tym wszystkim logiczna inte­ligencja, metodologia naukowca.

Prowadziła mnie wiązka światła z latarki. Byłam bar­dzo zmęczona i marzyłam już tylko o tym, żeby zaszyć się w jakiś kąt, opuścić powieki i zasnąć - a jednak oczy miałam szeroko otwarte, patrzyły na mnie świeżo oskóro­wane głowy nabite na żerdki, połyskiwały wilgotne kości ich czaszek; abażury wykonane z cienkiej ludzkiej skóry

0 jasnej karnacji (dostrzegłam ślady starannego ręcznego szycia); twarz ładnej i atrakcyjnej kobiety oddzielona od czaszki, a potem naciągnięta na gładką, wypolerowaną

1 pozbawioną własnych rysów twarz manekina; ustawio­ne rzędem na półkach czaszki odpiłowane od tułowia, pomalowane niczym ludowe misy; jakieś zawieszone na drucikach lekkie przedmioty, które zaczynały tańczyć pod wpływem mojego oddechu; mobile w stylu Caldera7 złożone z wysuszonych palców nóg i rąk, nosów, warg, kobiecych warg sromowych; jeszcze dalej coś, co przy­pominało łańcuch sporządzony z połączonych kobiecych piersi o sterczących różowych brodawkach. Obok na kra­wieckim manekinie rozpięta była skóra zdarta z torsu pier- siastej kobiety: wykonano z niej rodzaj kamizelki podbitej jakimś trwalszym materiałem, może filcem. Śmiertelnie przerażona, a jednak zafascynowana, odwinęłam skraj ka­mizelki...

-Elło!

Szept dobiegł mnie z tyłu. Ale że serce waliło mi jak oszalałe, toteż nie byłam pewna, czy rzeczywiście coś usłyszałam. Latarka wysunęła mi się ze spoconej dłoni

i upadła z hałasem na podłogę. Odwróciłam się, ciężko dysząc, i przykucnęłam, jednak nadal nie widziałam wy­raźnie. Wreszcie jakaś sylwetka zamajaczyła niewyraźnie w przejściu pomiędzy dwoma pokojami.

- Ello, nie!

Wciągnęłam w płuca powietrze do krzyku, lecz nie mo­głam wydobyć głosu. Straciłam władzę w nogach. Nagle podłoga usunęła mi się spod stóp i zemdlona upadłam.

7. Ranek

To morderca. Demon.

Ranek! Promień słoneczny przesunął mi się po twarzy niczym światło lasera. Uniosłam powieki, leżałam na ob­cym łóżku w mocno wygniecionym ubraniu. Bolała mnie szyja, którą miałam wykręconą pod dziwnym kątem, zu­pełnie jakbym próbowała krzyczeć. Podeszwy moich bo­sych stóp były lepkie.

Szybko wstałam. Ledwo trzymałam się na nogach, by­łam wprost półprzytomna z wyczerpania. Stwierdziłam, że jestem w pokoju, do którego zaprowadziła mnie matka, tym z żółtymi zasłonami z perkalu - w pokoju gościnnym. Nic się tu nie zmieniło, tyle tylko, że zasłony były odsu­nięte, a przez okno wlewało się niosące ciepło słoneczne światło. Zdezorientowana zauważyłam, że ciężki fotel zo­stał znów przesunięty pod drzwi.

Drżącymi dłońmi przeszukałam worek: latarka zniknęła.

Była siódma dwadzieścia. Wprost trudno mi było uwie­rzyć, że przespałam resztę nocy po tej makabrze Czerwo­nego Pokoju. I to w dodatku ciężkim, otępiającym snem; strasznie bolała mnie głowa, w ustach czułam smak po­piołu.

Byłam przerażona. Wrzuciłam swoje rzeczy do marynar­skiego worka, przygotowując się do ucieczki. Z korytarza za drzwiami dobiegły mnie z dołu jakieś głosy. Poczułam przy­pływ adrenaliny. Znałam tylko jedną drogę ucieczki, wiodła tymi schodami. Schodząc w dół, słyszałam coraz donośniej- szy głos doktora Mosesa, znów beształ matkę. Ona sama mówiła słabiutkim głosikiem, niemal jej nie słyszałam.

Byli w kuchni znajdującej się w tylnej części domu. Za­stanawiałam się, czy ich kłótnia dotyczyła mojej osoby.

Chyba dosłyszałam, jak doktor rzucił: - Ty nie... choć równie dobrze mogło to być: - Ona nie...

Potem trzasnęły zamykane drzwi. Przez boczne okienko ujrzałam, jak doktor Moses szybko gdzieś idzie; właściwie dostrzegłam tylko szczyt jego obnażonej głowy, rzadkie włosy barwy splamionej kości słoniowej. Przypomnia­łam sobie, że z tyłu budynku jest niewielka przybudówka, dawna stajnia przerobiona na garaż; miałam nadzieję, że doktor zmierzał właśnie tam.

Zeszłam do kuchni, gdzie zobaczyłam matkę: siedziała w bezruchu, patrząc martwym wzrokiem przed siebie; była w szlafroku i w rannych pantoflach. Ten szlafrok widziałam po raz pierwszy, był w kolorze szampana, uszyty z cienkiej jak pajęczyna tkaniny rozszywanej koronką; atłasowe pan­tofle należały do kompletu. Jej nowy mąż kupił to dla niej. Na miesiąc miodowy. Aż mną wstrząsnęło. W zapadniętych oczach matki dostrzegłam wyraz wstydu i poczucia winy.

- Mamusiu, wyjeżdżamy stąd! Zabieram cię z tego strasznego miejsca.

- Nie, Elio. Nie mogę...

- Możesz, mamo, możesz. Wyjeżdżamy teraz. On nas nie zatrzyma.

Mówiłam gniewnie, z desperacją w głosie. Chwyciłam mamę za ramię i poderwałam na nogi. Wzięła mnie za

rękę. - Ello, ja naprawdę nie mogę. On nigdy mi nie po­zwoli. „Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę”8. Kiedy braliśmy ślub, wymógł na mnie, żebym mu to przysięgła. Miał na myśli „...na wieczność”. - W słonecznym świetle widzia­łam wyraźnie ohydne klamerki i szwy na głowie matki powyżej linii włosów - widziałam je poprzez cienką war­stwę jej wiotkiej srebrzystej siwizny-naciągnęły jej skórę na czole, wygładzając zmarszczki, co nadawało jej młody wygląd: teraz była „ładna”.

To obłąkany stary diabeł. Wiesz, że mam rację.

Pojedzie za nami i zrobi nam krzywdę. Ello, ty nie wiesz, że...

Wiem, widziałam.

Co... co widziałaś?

Czerwony Pokój.

Matka ukryła twarz w dłoniach i zaczęła cichutko szlo­chać. 1

Sądzisz nas zbyt surowo, córeńko. Nic nie wiesz.

Wiem wszystko co trzeba, mamo!

Myślałam szybko, ale niezbyt precyzyjnie. Wiedziałam jedno: że powinnam uciec z domu doktora Mosesa - je­śli zdołam — i zawiadomić policję, a potem powrócić po matkę. Ale co będzie, gdy on tymczasem ją zmaltretuje? Co będzie, jeśli ucieknie, zabierając ją jako zakładnicz­kę? Jeśli ją zabije? Tak jak zabił tylu innych? Byłam zbyt wstrząśnięta, żeby wdawać się z nim w rozmowę, udając, że nic nie zaszło. Natychmiast będzie wiedział, co jest na rzeczy, zbyt szczwany z niego lis.

Ello, czego szukasz?

Czegoś, co mi pomoże.

Przeszukiwałam gorączkowo szuflady. Dotknęłam ostrej klingi, był to nóż do steków; poczułam ból, skale­czyłam się.

- Mamo, to morderca. Szaleniec. Zabijał ludzi, żeby wsta­wić ich do tego swojego muzeum. Musimy się przed nim bronić. - Wyjęłam nóż z szuflady i wsunęłam go do mary­narskiego worka. Drżała mi mocno dłoń, skaleczenie bardzo bolało. Matka patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem. Jej opuchnięta twarz przybrała wyraz twarzyczki bezwolnego, bezbronnego dziecka. Głaskała nerwowo podbródek.

- Szybciej, mamusiu. Proszę cię.

Ostatecznie pozwoliła wziąć się za rękę i poprowadzić przez korytarz do drzwi wejściowych. Była to desperacka, rozpaczliwa ucieczka, nie pozwoliłam jej spakować rzeczy. Nie było przecież czasu na zabieranie czegokolwiek! Mia­łam nadzieję, że doktor Moses wyjechał którymś ze swoich samochodów, choć wcześniej nie słyszałam odgłosów sil­nika. Mój samochód stał zaparkowany na podjeździe, tam gdzie go pozostawiłam. Mogłam tylko liczyć ma to, że dok­tor nic przy nim nie majstrował i że zapalę bez problemów.

- Ello, dokąd zabierasz moją żonę?

Doktor Moses oczekiwał nas na frontowym ganku. Jak­by domyślając się moich zamiarów, wcześniej okrążył dom. Mówił z lodowatą wściekłością, groził. Zniknęły jego kur- tuazja i uprzejmość, był teraz starym, zniszczonym, agre­sywnym mężczyzną, gniewne patrzącym, nieogolonym, szczecina na dolnej części jego twarzy połyskiwała niczym mika. Nie miał na sobie białej wykrochmalonej koszuli ba­wełnianej ani eleganckiego słomkowego kapelusza. Ubrany był teraz w ogrodniczy kombinezon, brudny i splamiony. Na mankietach spodni dostrzegłam plamy po ziemi albo plamy krwi. To jego uniform rzeżnika. A teraz przyszedł po mnie.

Nagłe straciłam panowanie nad sobą. Ruszyłam na niego na oślep. Zaskoczony starzec nie był oczywiście przygoto­wany na moją brutalność, na moją desperację. - Morder­ca! Demon! - Pchnęłam go z całej siły oburącz w klatkę

piersiową, runął na kamienne schody, zaszokowany, jego dwuogniskowe okulary zatoczyły łuk w powietrzu. Spadł na dół, na kamienne płyty ścieżki prowadzącej na ganek, uderzając się przy tym w głowę; jęknął, zaczął się konwuł- syjnie miotać* potem skurczył się w sobie i ucichł. Wyda­wało mi się, że krew, która pociekła mu z nosa, utworzyła obwódki wokół jego otwartych szeroko ust. Matka przez cały czas łkała, lecz stała potulnie. Na wpół zaciągnęłam ją, na wpół zaprowadziłam do samochodu.

Jesteś bezpieczna, mamo! On ci już nic nie zrobi.

Nie musiałam użyć noża, co zawsze będzie mnie cie- sżyć.

8. Ucieczka

On nie żyje. Nie może nas ścigać.

Starzec, czaszką miałjak skorupka jajka.

Czy istotnie? Bardzo pragnęłam, żeby tak było.

Skierowałam się na południe, ku Strykersville, jednak nie zatrzymując się tam. Jechałam nieprzerwanie przez kilka godzin, uciekając na południe, od wzgórz Oriskany, z hrab­stwa Eden — ku Pensylwanii. Obok leżała skulona matka, w szlafroku, podwinęła pod siebie wsunięte w ranne pan­tofle nogi niczym dziecko śmiertelnie znużone strachem i napięciem, aż wreszcie się rozluźniła, a teraz śpi niewinnie, zapomniawszy, przed czym ucieka i czy to coś ją ściga.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Oates Joyce Carol Dotyczy sprawy Bobby ego T
Joyce Carol Oates Walet Pik
Joyce Carol Oates Where Are You Going
Joyce Carol Oates Heat
246 Wood Carol Pasja doktora Darke a
Napisz opowiadanie o tajemniczym morderstwie zatytułowane
De La Mare Walter QUINCUNX I INNE OPOWIADANIA SERIA POWIEŚCI GOTYCKIE I GROZY
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wolfe Gene Opowiadanie Wyspa doktora smierci
TAJEMNICA GARBU, OPOWIASTKI
Mircea Eliade Tajemnica doktora Honigbergera
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody

więcej podobnych podstron