Joyce Carol Oates Walet Pik

background image
background image

Joyce Carol Oates

WALET PIK

Opowieść z suspensem

przełożyła Agnieszka Walulik

background image

Tytuł oryginału: Jack of Spades

Copyright © 2015 by The Ontario Review, Inc.

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Walulik, MMXV

Wydanie I

Warszawa, MMXV

background image

Spis treści

Dedykacja
Motto
I

1. Siekiera

2. Walet Pik

3. Wezwanie. Czerwiec 2014

4. Oskarżenie

5. Porządny obywatel

6. „Załatwimy ją”

7. Pocałunek przed zabójstwem

8. „Żądam sprawiedliwości”

9. Zwycięzca

10. „Jak baranek bez skazy”

II

11. Zbrodnia idealna

12. Pokusa

13. Immunitet

14. „Siostrzeniec”

15. „Nie podoba mi się to”

16. Tumbrel Place I

17. Tajemna biblioteka

18. Skruszony

background image

19. Tumbrel Place II

III

20. Dziesięcioletni chłopiec z Harbourton tonie w kopalni, Catamount Park.

Lipiec 1973.

21. Ryś. Listopad 2014

22. Strona winna

23. Predator

24. Niepokorny syn

25. Dobre wieści!

26. „Zbyt mroczny jak na mój gust”

27. Zazdrosny mąż

28. „Bądź przeklęty i do diabła z tobą”

29. Wypadek

30. Ucieczka z miejsca wypadku

31. Zmiana miejsca

32. Autodestrukcja

Przypisy

background image

Dla Ottona Penzlera

background image

Stajemy na skraju przepaści. Zaglądamy w otchłań – czujemy mdłości

i zawrót głowy. W poczuciu zagrożenia chcemy się cofnąć.

Niewytłumaczalna siła trzyma nas na miejscu.

Edgar Allan Poe, Duch przekory

1

background image

I

background image

1

Siekiera

Zupełnie nagle – siekiera. Pojawiła się znikąd i szerokim łukiem

pomknęła w kierunku mojej głowy. Usiłowałem poderwać się

z przykucu, ale zawiodły mnie nogi i straciłem równowagę,

rozpaczliwie próbując się uchylić, a potem rozległ się chrapliwy,

błagalny głos: – Nie! Proszę, nie! Nie! – czy to mój własny głos, tak

zduszony, że nierozpoznawalny? – i ostrze wbiło się z głośnym

łupnięciem w popękany blat biurka o włos ode mnie. Zwaliłem się

ciężko na podłogę; twardą, nieustępliwą podłogę pod wystrzępionym

tureckim dywanem. Zacząłem gramolić się w górę, sięgając po

siekierę, desperacko próbując chwycić stylisko, lecz moje ręce

trzepotały tylko bezradnie, jakby rozpacz odebrała mi wzrok; i ten

głos (mój? napastnika?) krzyczący wysoko i niemal nieludzko: – Nie!

Nieee! – mignęły mi krótkie palce i trupio blade żylaste ramiona

okryte cienką tkaniną piżamy, i zduszony wrzask jakby zmieszanego

triumfu i furii; i znowu straszliwy wzlot siekiery, matowy połysk

topornego ostrza i śmiertelny zamach raz rozpoczęty –

niepowstrzymany, i nieodwracalne wbicie się w ludzką czaszkę,

ustępliwą jak łupina melona, odsłaniające papkowatą materię mózgu

w obfitym rozbryzgu krwi z arterii.

I wciąż ten głos, wznoszący się w niedowierzającym „nie nie nie

nie nie”.

background image

2

Walet Pik

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie pięć miesięcy, dwa tygodnie

i dwa dni temu. Nie było żadnego powodu, by przypuszczać, że Walet

Pik będzie miał z tym cokolwiek wspólnego.

Nikt tutaj, w Harbourton, w ogóle nie wiedział o Walecie Pik;

nawet teraz nikt o nim nie wie. Nikt związany z Andrew J. Rushem –

ani moi rodzice, ani żona i dzieci, ani sąsiedzi, ani znajomi jeszcze

z liceum.

Tutaj, w tym niewielkim miasteczku w stanie New Jersey, pół

wiejskiej, pół miejskiej okolicy, gdzie urodziłem się pięćdziesiąt trzy

lata temu i gdzie od ponad siedemnastu lat mieszkam z ukochaną

żoną Iriną, znany jestem jako Andrew J. Rush – prawdopodobnie

najsłynniejsza osoba w okolicy, autor bestsellerowych kryminałów

z elementami grozy (ale bez przesady, nic odstręczającego czy

szokującego. Żadnej obsceny ani nawet seksizmu. W moich książkach

kobiety traktowane są łaskawie, poza kilkoma obowiązkowymi

epizodami w stylu noir nie spotyka ich nic złego. Zwłoki należą

przeważnie do dorosłych mężczyzn rasy białej). Po moim trzecim

bestsellerze, wydanym w latach dziewięćdziesiątych, zaczęto nazywać

mnie w mediach Stephenem Kingiem dla dżentelmenów.

Oczywiście pochlebiało mi to. Moje powieści, choć po

ćwierćwieczu trudów osiągnęły milionowy pułap sprzedaży,

w przeciwieństwie do książek Stephena Kinga nadal rozchodzą się

tylko w dziesiątkach, nie setkach milionów. I mimo że

przetłumaczono je na trzydzieści języków (co samo w sobie jest

zdumiewające dla kogoś, kto – jak ja – zna tylko jeden), to nie mam

wątpliwości, że Kinga tłumaczy się na jeszcze więcej i z większym

zyskiem. Do tego tylko trzy moje powieści zostały zaadaptowane na

filmy (o których szybko zapomniano) i dwie na seriale telewizyjne

(przez stacje dalekie od szczytów oglądalności) – podczas gdy

background image

adaptacje Kinga trudno zliczyć.

Jeśli więc idzie o sprawy finansowe, Andrew J. Rush nie sięga

Kingowi do pięt. Ale kiedy człowiek zarobił na czysto coś ponad

trzydzieści milionów dolarów, przestaje myśleć o samych

pieniądzach, tak samo jak seryjny morderca przestaje pewnie

rozmyślać o liczbie swych ofiar, gdy przekroczy kilka tuzinów.

(Proszę o wybaczenie! To była bezduszna uwaga – moja kochana

Irina niechybnie kopnęłaby mnie w kostkę, jak to czasem robi, kiedy

mówię publicznie coś niewłaściwego. Wcale nie chciałem być

bezduszny, tylko dowcipny – na swój niezgrabny sposób).

Jakkolwiek porównanie z Kingiem mile mnie połechtało, nie

pozwoliłem wydawcy użyć go na obwolucie kolejnej książki bez

zgody samego Kinga – mój podziw dla niego (a także, nie ukrywajmy,

moja zazdrość) nie zaślepił mnie na fakt, że byłoby to wykorzystanie

jego sławy, a poza tym mógłby poczuć się urażony. Ale jemu

najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało. Podobno tylko się roześmiał.

„Kto w ogóle chciałby być Stephenem Kingiem dla dżentelmenów?”.

(Czy była to protekcjonalna uwaga legendy literatury, niczym

odpędzenie irytującej muchy, czy tylko dobroduszny żarcik kolegi po

piórze? Ponieważ Andrew J. Rush sam jest osobnikiem

dobrodusznym, postanowiłem przyjąć tę drugą wersję).

W podziękowaniu wysłałem podpisane egzemplarze kilku swoich

najlepszych powieści na domowy adres Kinga w Bangor w stanie

Maine. Na stronie tytułowej najnowszej książki skreśliłem żartobliwie:

Nie jestem prześladowcą, Steve –

– tylko kolegą po piórze!

Z wyrazami podziwu

ANDREW J. RUSH

„Andy”

Mill Brook House

Harbourton, New Jersey

Oczywiście nie spodziewałem się odpowiedzi ze strony tak zajętej

osobistości – i w istocie nigdy jej nie otrzymałem.

background image

Ileż podobieństw łączy Stephena Kinga i Andrew J. Rusha! Choć na

pewno są one tylko dziełem przypadku.

Tak jak King, który podobno zastanawiał się, czy jego sukces to nie

wynik jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności, czasem powątpiewam

w swój pisarski dar; miewałem nawet poczucie winy z powodu tego,

że pisarzom obdarzonym większym talentem powodzi się gorzej niż

mnie, i nie dziwiłbym się, gdyby mieli o to do mnie pretensje. Mniej

wątpliwości mam, jeśli chodzi o oddanie rzemiosłu, zapał i ochotę do

pracy, bo prawda jest taka, że uwielbiam pisać i roznosi mnie, kiedy

nie mogę spędzić przy biurku co najmniej dziesięciu godzin dziennie.

Mimo to czasem, kiedy budzę się nagle w nocy, chwilowo nie

pamiętając, gdzie się znajduję ani kto śpi u mojego boku, ogarnia

mnie ogromne zdumienie, że jestem publikowanym autorem – mało

tego, że jestem ogólnie podziwianym i zamożnym autorem aż

dwudziestu ośmiu kryminałów.

Powieści te sygnowane są moim oficjalnym, powszechnie znanym

imieniem Andrew J. Rush.

Między mną a Stephenem Kingiem istnieje także inne dziwne

podobieństwo: tak jak King, który jakiś czas temu eksperymentował

z fikcyjnym alter ego, Richardem Bachmanem, i ja zacząłem

eksperymentować z fikcyjnym alter ego w późnych latach

dziewięćdziesiątych, kiedy moja kariera jako Andrew J. Rusha

wydawała się ustabilizowana i nie wymagała już tyle gorączkowej

pracy, ile na początku. Tak właśnie z mojego niepokoju po sukcesie

Andrew J. Rusha narodził się Walet Pik.

Z początku sądziłem, że jako brutalny, bardziej krwawy, bardziej

wstrząsający Walet Pik napiszę jedną, góra dwie książki, ale

niespodziewanie zaczęły pojawiać się pomysły na trzecią, czwartą,

a w końcu i piątą powieść pod tym pseudonimem. Natchnienie często

przychodzi do mnie w późnych godzinach nocnych. Budzę się,

przyłapując na zgrzytaniu zębami – a raczej odkrywając, że moje zęby

zaciskają się z własnej, nieprzymuszonej woli – i wkrótce potem

nadchodzi pomysł na nową powieść Waleta Pik. Przypomina to trochę

pojawianie się nowej wiadomości albo jej ikonki na ekranie

komputera.

background image

Andrew J. Rush ma agenta literackiego, wydawcę i redaktora na

Manhattanie, a także agenta w Hollywood, z którymi współpracuje

już od dawna. Tak samo Walet Pik, który też ma (mniej znanego)

agenta, (mniej znanego) wydawcę i redaktora na Manhattanie,

a także (zupełnie nieznanego) agenta w Hollywood, tyle że

współpracuje z nimi nieco krócej; ale podczas gdy Andy Rush znany

jest współpracownikom z branży oraz sąsiadom i znajomym

w Harbourton, New Jersey, to nikt nigdy nie spotkał Waleta Pik. Jego

krwawe dreszczowce przekazywane są do wydawnictwa drogą

elektroniczną, a kontrakty negocjowane w równie bezosobowy

sposób. Okładki powieści Andrew J. Rusha ukazują sympatycznego,

uśmiechniętego mężczyznę na tle regału pełnego książek, ze

zmarszczkami wokół oczu i rzednącymi włosami, wyglądającego

bardziej na nauczyciela w liceum niż autora bestsellerów. Nie istnieją

natomiast żadne fotografie Waleta Pik, w miejscu zaś, gdzie na

tylnych stronach okładek spodziewać by się można jego zdjęcia,

widnieje zaskakujące (czarne) puste miejsce.

Żadnych zdjęć nie ma też w internecie, są tylko reprodukcje

brutalnych, przykuwających uwagę okładek, urywki recenzji i zwięzłe

domysły na temat tożsamości autora, tak dalece mijające się

z prawdą, a zarazem tak przekonujące, że wywołują mój uśmiech:

„Pod pseudonimem Walet Pik ukrywa się podobno były więzień,

który rozpoczął karierę pisarską podczas odsiadywania wyroku za

zabójstwo w zakładzie karnym dla najgroźniejszych przestępców

w New Jersey. W tej chwili przebywa na zwolnieniu warunkowym

i pracuje nad nową powieścią”.

Inne, równie przekonujące teorie głoszą, że Walet Pik to

kryminolog,

psychiatra,

wykładowca

medycyny

sądowej,

emerytowany śledczy, emerytowany patolog, mieszkający

w zależności od wersji albo w New Jersey, albo w Montanie, Maine,

w okolicach Nowego Jorku lub w Kalifornii.

Według jeszcze innych, ale już mniej prawdopodobnych opinii,

Walet Pik to „przestępca, być może nawet seryjny morderca, który od

wczesnej młodości popełnił niezliczone zbrodnie, lecz nigdy go nie

złapano ani nawet nie zidentyfikowano. Jego prawdziwa tożsamość,

background image

podobnie jak miejsce pobytu, pozostają nieznane”.

Nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że Walet Pik to zwyczajny

pseudonim, i to pseudonim znanego pisarza – nie żadnego przestępcy,

a odpowiedzialnego ojca rodziny i aktywnego obywatela. W takiej

wersji nie ma przecież za grosz romantyzmu!

Utrzymanie tajemnicy w hiperczujnej epoce elektronicznego

szpiegostwa staje się coraz trudniejsze, ale jak dotąd zdołałem

przebrnąć przez cztery powieści i negocjacje w sprawie piątej,

zachowując dystans między Andrew J. Rushem a Waletem Pik.

Innymi słowy, moi mainstreamowi współpracownicy nie mają

pojęcia o moim drugim, krwawym ja. Jakże byliby nieszczęśliwi,

dowiedziawszy się, że ten sam Andrew – „Andy” – Rush stworzył

sobie za ich plecami drugą literacką tożsamość! Zupełnie jakby

szczęśliwa małżonka odkryła, że mąż od lat ją zdradza, choć nigdy nie

dał po sobie poznać, że cokolwiek w małżeństwie nie spełnia jego

oczekiwań.

„Och, Andrew… Jak mogłeś! Co za straszny, straszny wstrząs…”.

Czasem wczesnym rankiem zrywam się nagle ze snu, patrzę na leżącą

obok Irinę, która darzy mnie całkowitym zaufaniem, wyobrażam

sobie takie słowa w jej ustach i naraz wypełniają mnie dojmujące

wyrzuty sumienia.

„…i te powieści… tak szokujące, tak zdeprawowane…”.

Owszem, muszę się z tym zgodzić: gdybym sam nie był autorem

powieści Waleta Pik, budziłyby moją odrazę.

Oczywiście jednak moja/nasza tożsamość nie została (jeszcze)

odkryta. I jestem zdecydowany do tego nie dopuścić.

Fantazjowałem nawet, że Walet Pik mógłby posunąć się do

morderstwa, byle utrzymać swój sekret – choć oczywiście Andrew J.

Rush nie skrzywdziłby nawet muchy (no, może nie jest to ścisła

prawda: na pewno zdarzało mi się rozmyślać o „skrzywdzeniu” kogoś,

kto zasługuje na karę. Ale w prawdziwym życiu nigdy nie

rozważałbym żadnej kary w oderwaniu od systemu sprawiedliwości.

Podczas wywiadów mawiam nawet, że ze względu na różne

przypadki systemu sądowniczego w Stanach, gdzie rasizm żyje i ma

się dobrze, nie jestem zwolennikiem kary śmierci). Z nas dwóch to

background image

Walet Pik ma lepszą opinię o sobie jako pisarzu, uważa się wręcz za

wizjonera; Andrew J. Rush żywi jedynie o wiele skromniejszą

nadzieję na zdobycie poklasku jako autor wyśmienitych kryminałów.

Jednak to właśnie Andrew J. Rush zdobył przed kilku laty Nagrodę

Edgara za najlepszy debiut kryminalny i był nominowany do kilku

innych nagród, podczas gdy Walet Pik nie otrzymał – jak dotąd –

żadnego wyróżnienia.

No, nie jest to do końca prawda. Internetowe rankingi „najlepszych

horrorów”,

„najbardziej

ekstremalnych

powieści

grozy”,

„dreszczowców dla dorosłych” itp. często wymieniają jego powieści

i spokojnie można powiedzieć, że zdobył on sobie podziemną,

skromnie licząc kilkutysięczną grupę wielbicieli, dla których jest

twórcą kultowym.

Naprawdę nie wiem, dlaczego tak się obawiam odkrycia tego

sekretu; przecież nie jestem przestępcą! Drobiazgowo rozliczam się

z podatku od dochodów zarówno Rusha, jak i Pika, choć jest to

skomplikowana procedura, wymagająca usług nie jednego, ale dwóch

księgowych; nie kradnę amerykańskiemu rządowi ani centa (co

prawda w jednej z wczesnych powieści Walet Pik opisał ze

szczegółami wypatroszenie urzędnika podatkowego, który

zainteresował się prywatnym życiem psychopatycznego milionera, ale

w Andrew J. Rushu takie tanie literackie sztuczki wzbudzają tylko

odrazę). Tak naprawdę kocham swoje ciche, nudne i przewidywalne

małomiasteczkowe życie mniej lub bardziej konwencjonalnego ojca

rodziny. Kupuję ubrania marki Brooks Brothers i często noszę krawat,

bo lubię, jak ciasno otacza mi szyję, niczym pętla; a kiedy już

wkładam przyjazne dla stóp sandały i przez kilka dni się nie golę, tak

że w niewyraźnym odbiciu mógłbym przypominać gwiazdę filmu

akcji z mocnymi szczękami pokrytymi połyskliwą szczeciną, niczym

jakiś atawistyczny drapieżnik, rodzina żartuje, że bawię się

w bohemę. Jestem dobrym, obowiązkowym, choć nieco

zapominalskim synem dla moich starzejących się, ale wciąż

sprawnych rodziców. Mieszkają w centrum Harbourton, w domu

z czerwonej cegły na Myrtle Street, gdzie dorastałem, i są wzruszająco

dumni ze „słynnych bestsellerów” swojej latorośli, które czytają

background image

z wielkim przejęciem i przyjemnością. Jestem dobrym,

obowiązkowym, choć nieco zapominalskim mężem dla Iriny, którą

poznałem na studiach w Rutgersie na początku lat osiemdziesiątych;

trójka moich dorosłych już dzieci z pewnością poświadczyłaby, że

byłem bardzo dobrym, wręcz fantastycznym (to ich słowo) ojcem,

nawet jeśli nigdy (najprawdopodobniej) nie czuły się przy mnie do

końca swobodnie – ale który pisarz zawsze jest przy swoich dzieciach,

nawet kiedy go potrzebują? I który mąż stale, przez całe lata, jest przy

swojej żonie, choćby ją uwielbiał?

Są to, można powiedzieć, publiczne tajemnice. Z rodzaju tych,

których nie mamy odwagi ująć w słowa w obawie, że zranią naszych

najbliższych.

Walet Pik nie ma nikogo, kto byłby mu bliski, a tym bardziej

nikogo, kogo by uwielbiał, więc niebezpieczeństwo ujawnienia

jakichkolwiek tajemnic w ogóle by go nie poruszyło!

Teraz, po pięćdziesiątce, mam bardzo spokojny charakter, ale

jestem przekonany, że jako chłopiec cierpiałem na ostrą postać ADD,

zespołu zaburzeń uwagi. W podstawówce fizycznie nie byłem

w stanie usiedzieć w ławce i powstrzymać się od rozmów, czasem

bójek, z kolegami. Nauczyciele zasadniczo zdawali się mnie lubić

i chwalili moje wyniki, ale na pewno nie byłem łatwym uczniem.

Czasem miałem wręcz wrażenie, jakby moje ubranie pełne było

czerwonych mrówek, które nieustannie mnie kąsały. Ledwo się

powstrzymywałem, by nie wyskoczyć z ławki, nie zacząć się drapać

i wywrzaskiwać słowa, których prawie nie rozumiałem –

przekleństwa i wulgaryzmy – oczywiście nigdy tego nie zrobiłem.

Zanim skończyłem dziesięć lat, nauczyłem się gryźć w język – i to

dosłownie. Zresztą nie tylko język, ale w ogóle wewnętrzną stronę

ust; nauczyłem się zaciskać zęby, by nad sobą zapanować! Rodzice

karcili mnie, kiedy nachodził mnie wiercioł (jak to nazywali), ale

chyba nigdy nie doświadczyłem żadnej kary fizycznej ani nawet

surowej reprymendy.

Miałem też skłonność do wypadków. Potknięcia i upadki,

podrapane kolana, skręcone kostki i nadgarstki; za szybkie zbieganie

po schodach, wywrotki i uderzanie głową w barierkę; prawie

background image

utopienie się w kąpielisku w Catamount State Park, kiedy skakałem

(albo zostałem zepchnięty przez starszego chłopca) z najwyższej deski

w wieku lat dwunastu.

Nawet teraz często słyszę okrzyki z oddali: „Patrzcie na tego

chłopca! On tonie! Ratujcie go!”.

„Tuż pod skocznią. Chyba uderzył się w głowę…”.

Z czasem wyrosłem z tego chronicznego wiercenia się, na którą to

przypadłość z pewnością cierpi wiele dzieci, zwłaszcza małych

chłopców. Na szczęście kiedy dorastałem, nie diagnozowano jeszcze

u nich ADHD i nie faszerowano ich lekami, inaczej mógłbym od

wczesnych lat znajdować się pod wpływem narkotyków i uszkodzić

sobie mózg (nikt mi nie wmówi, że podawanie małym dzieciom tak

mocnych leków nie pociąga za sobą długotrwałych konsekwencji).

Potem, w liceum, od czasu do czasu nachodziła mnie pokusa odcięcia

się od wizerunku dobrego ucznia i przyłączenia do żartownisiów

i bystrzaków, lecz zawsze były to tylko chwilowe – i przelotne –

porywy. Nie chciałem ryzykować swoich dobrych stopni

i nieskazitelnej reputacji Najbardziej Spolegliwego Chłopca

w roczniku ’79.

Irytuje mnie – ale tylko trochę – że moje powieści sygnowane

nazwiskiem Andrew J. Rush nie są regularnie recenzowane

w „Przeglądzie Książkowym New York Times”, a jeśli już, to zawsze

razem z innymi kryminałami. Powieści Waleta Pik nie zrecenzowano

tam ani razu, na pewno dlatego, że wydawane są zawsze w miękkich

okładkach, a brutalna tematyka i niedbałe pióro czynią je niegodnymi

takiego zaszczytu. Mimo to jego książki sprzedają się zdumiewająco

dobrze jak na nieznanego i niepromowanego autora: pierwsza

powieść osiągnęła pułap trzydziestu pięciu tysięcy egzemplarzy

i nadal się sprzedaje; czwarta – coś między pięćdziesięcioma

a sześćdziesięcioma tysiącami i w tej chwili omawiana jest możliwość

jej sfilmowania (choć nie będzie mi przykro, jeśli nie dojdzie do

sprzedaży praw autorskich – zwiększona sława Waleta Pik mogłaby

w końcu zwrócić uwagę na Andrew J. Rusha, co byłoby niekorzystne,

a pieniądze za film wcale nie są mi potrzebne). Lecz kilka dni temu

w „New York Timesie” w dziale poświęconym sztuce ukazała się

background image

dziwna informacja. Odkryłem ją czystym przypadkiem, bo nikt

z moich znajomych nigdy nie zwróciłby na nią mojej uwagi:

„Wydawnictwo Gryphon Books zapowiada na jesień publikację

nowej, piątej już powieści Waleta Pik pod tytułem Dopust. Walet

Pik nie tylko pisze o wyjątkowo krwawych zagadkach, ale sam

stanowi zagadkę; nikt nie wie, kim on, lub ona, właściwie jest –

włączając w to wydawcę, redaktora i specjalistę od promocji

Gryphona. Nie wiadomo nawet, gdzie mieszka i czy w ogóle żyje –

krążą bowiem pogłoski, że powieści te pochodzą z rękopisów

pozostawionych przez słynnego pisarza mizantropa, który zmarł

w roku 2006 w tajemniczych okolicznościach”.

Byłem w szoku – co za nonsens! Co za nieodpowiedzialność! Te

spekulacje były nie mniej bezpodstawne niż plotki o Walecie Pik

krążące po internecie. A jednak przez krótką chwilę paniki poczułem

się niemal tak, jakby rzeczywiście istniał jakiś osobnik o imieniu

Walet Pik – niezależny, autonomiczny i zupełnie nieznany osobnik,

niemający nic wspólnego ze mną.

Zespół redakcyjny w Gryphon Books wiedział jedynie, że Walet Pik

to pseudonim niepracującego już człowieka z okolic Nowego Jorku,

który pragnął utrzymać swoją pisarską karierę w tajemnicy nawet

przed rodziną; wszyscy w wydawnictwie obiecali zachować te

szczątkowe informacje dla siebie. Kiedy więc za pośrednictwem

specjalnej anonimowej skrzynki mailowej podszyłem się pod agenta

Waleta Pik i spytałem kierowniczkę działu promocji Gryphon Books,

kto rozpowiadał o moim kliencie pogłoski, które trafiły aż do „New

York Timesa”, zaczęła się zarzekać, że nie ma pojęcia. Uparcie

twierdziła, że wie tylko tyle, ile jej powiedziano – to jest, ile ujawnił

agent pisarza. „Jest to emerytowany mieszkaniec okolic Nowego

Jorku, który pragnie zachować swoją tożsamość w tajemnicy,

i życzeniu temu stanie się zadość”.

Przyszło mi do głowy, że być może po publikacji piątej powieści

będę musiał położyć kres istnieniu Waleta Pik. Nie chciałbym

bowiem, żeby jego związek ze mną – a raczej mój związek z nim –

background image

stał się jawny. Nie byłoby w tym nic trudnego, wystarczyłoby

zwyczajnie zaprzestać pisania pod pseudonimem, nie tłumacząc nic

agentowi ani wydawcy. Wkrótce potem Walet Pik poszedłby

w niepamięć, a nakład jego książek by się wyczerpał.

– Tato, co to takiego?

Julia, moja najmłodsza, zauważyła przypadkiem stertę powieści

Waleta Pik z ich brutalnymi okładkami na stole w moim gabinecie,

kiedy przyjechała na weekend w odwiedziny; odebrałem je ze skrytki

pocztowej w pobliskim Hadrian w stanie New Jersey, dokąd przesłało

je wydawnictwo (wynająłem ją specjalnie na ten cel) i przez

nieuwagę zostawiłem na widoku. Zwykle kiedy przywożę je do domu,

natychmiast chowam je w piwnicy, obok sięgających sufitu półek

z tłumaczeniami powieści Andrew J. Rusha, na które nikt nigdy

nawet nie patrzy (po dwudziestu ośmiu książkach, z których każda

dorobiła się licznych tłumaczeń, można sobie wyobrazić rozmiar

archiwum nagromadzonego w tym ciemnym zakątku!). Tylko

pierwsze amerykańskie i brytyjskie wydania, w pięknych twardych

oprawach, są dumnie eksponowane na mahoniowych półkach

w salonie, i to na ich tle fotografuje się zwykle Andrew J. Rush.

– Walet Pik; co za dziwne imię! Ale to na pewno pseudonim.

Ku memu przerażeniu moja słodka Julia zaczęła kartkować

Pocałunek przed zabójstwem, okryty tak krwawą okładką, że sam

ledwo potrafiłem się zmusić, żeby na nią spojrzeć. Serce zaczęło mi

walić jak młotem, a twarz zalała fala straszliwego gorąca (ze wstydu,

z poczucia winy). Ale gafa – zostawić książki w miejscu, gdzie

wszyscy mogli je znaleźć! Jedynym pocieszeniem było dla mnie to, że

w moim gabinecie zawsze zalegały sterty powieści i szpalt i moja

rodzina dobrze o tym wiedziała; te egzemplarze Waleta Pik łatwo

można więc było wytłumaczyć prośbą wydawcy, bym napisał parę

słów na okładkę.

Niepokoiło mnie jednak, że Julia nadal przeglądała książkę, mimo

iż jej twarz krzywiła się z niesmakiem. Spośród trójki naszych dzieci

tylko ona ma skłonności intelektualne. Na Brownie studiowała

lingwistykę i teorię literatury; fascynująca, choć bezużyteczna

background image

dziedzina, która najwyraźniej nie pomogła jej znaleźć dochodowej

pracy. Julia wróciła więc na studia, żeby zdobyć stopień z socjologii

i pracy społecznej na uniwersytecie Rutgers-Newark (oczywiście Irina

i ja finansowaliśmy to przedsięwzięcie bez mrugnięcia okiem.

W końcu mieliśmy pieniądze!). Nauczywszy się w Brownie

„dekonstruować” literaturę, zamiast zwyczajnie się nią cieszyć lub

wzruszać, Julia wyostrzyła swoje analityczno-argumentacyjne

zdolności i potrafiła inteligentnie i nieustępliwie przepytywać ojca,

którego kryminały, jak na standardy teorii literatury, były

beznadziejnie przestarzałe pod względem fabuły, struktury, języka

i „wizji” – stanowiły książkowy odpowiednik chociażby tacinych

ubrań od Brooks Brothers, jego konserwatywnych krawatów i butów

marki Birkenstock.

– Wygląda krwawo, ale ciekawie. Wyraźnie seksistowska, w starym

stylu. Czy ten Walet Pik to ktoś, kogo znasz, tato?

Nie. Z całą pewnością nie.

– Może jakiś kolega po piórze?

Nie. Z całą pewnością nie.

– Dobrze pisze?

Nie mam pojęcia. Nie czytałem.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pożyczę to sobie. Feministka

powinna wiedzieć, co kombinują wrogowie. – Niedbałym gestem

odłożyła książkę na bok biurka.

Ja tymczasem spływałem już potem.

Nie nie nie nie nie. Nie pożyczysz.

Na szczęście Julia to bardzo roztrzepana młoda kobieta.

Wiedziałem, że zanim opuści nas w niedzielne popołudnie, zupełnie

zapomni o Walecie Pik; a sprytny tata oczywiście nie miał zamiaru jej

o tym przypominać.

Zresztą, do tego czasu ukryję te nieszczęsne książczyny

w bezpiecznej kryjówce przeznaczonej dla mojego alter ego:

w zamykanym na zamek schowku w najdalszym końcu piwnicy

naszej odremontowanej „historycznej” rezydencji, który pełnił

niegdyś funkcję składziku na owoce. Gdyby ktoś przypadkiem zbłądził

wzrokiem w tym kierunku – a nie było po temu żadnych powodów –

background image

jego uwagę odwróciłyby sięgające sufitu metalowe półki

z tłumaczeniami kryminałów Andrew J. Rusha, tym bardziej

imponujące, że niezrozumiałe i niezbadane.

background image

3

Wezwanie. Czerwiec 2014

– Jasna cholera.

Kiedy ma się na nazwisko Rush, otrzymywanie poczty adresowanej

na nazwisko Rash nie jest przyjemnością. W innej sytuacji z irytacją

odrzuciłbym kopertę na bok.

Ale adres się zgadzał – Mill Brook House, 111 Mill Brook Road,

Harbourton, stan New Jersey, nadawcą zaś był Sąd Miejski Hrabstwa

Hecate, również w Harbourton, New Jersey. Otworzyłem przesyłkę

z ukłuciem niepokoju (może to wezwanie do zapłaty mandatu? Może

przeoczyliśmy jakiś kwit – ja lub Irina, kiedy pożyczyła mój

samochód). Natychmiast jednak zorientowałem się, że to nie mandat,

a coś, co wyglądało na jakieś wezwanie – przesunąłem wzrokiem po

cienkiej zielonkawej kartce, na której moje nazwisko uparcie pisano

jako „Andwer J. Rash”.

Po dokładnej inspekcji stwierdziłem, że była to w istocie fotokopia

oryginalnego dokumentu sądowego z oficjalną pieczęcią Stanu New

Jersey – niewyraźna jednak i ziarnista niczym częściowo zapamiętany

sen. Przeczytałem ją dwukrotnie z rosnącym zniecierpliwieniem i za

drugim razem zauważyłem zdumiewający fragment na dole:

„Jeśli Andwer J. Rash nie stawi się w siedzibie Sądu Miejskiego

Hrabstwa Hecate w dniu i o godzinie określonej w niniejszym

dokumencie, zostanie wydany nakaz jego aresztowania”.

Że co? Aresztowania?!

Przeczytałem te słowa kilka razy, nadal nie do końca je pojmując.

Stałem bez ruchu, ledwo oddychając, ściskając w palcach źle

skopiowany dokument.

Było to istotnie wezwanie z Sądu Miejskiego, wydane 11 czerwca

2014, zaledwie przed trzema dniami, i skierowane do Andwera J.

background image

Rasha w związku ze skargą złożoną przez niejakiego C.W. Haidera, że

wezwany dopuścił się kradzieży.

Że dopuściłem się kradzieży?

Było to tak niedorzeczne, że wybuchłem niedowierzającym

śmiechem.

O ile mogłem zrozumieć z uważnej lektury niewyraźnego

dokumentu, ktoś o nazwisku C.W. Haider (o kim w życiu nie

słyszałem) oskarżał Andwera J. Rasha o jakąś kradzież, której

szczegółów nie podano. Całe wezwanie zawierało się na jednej kartce,

podpisanej przez Owena S. Carsona, sędziego Sądu Miejskiego

Harbourton. W kolejnej linijce podpisał się niewyraźnie Albert L.

Steadman, prokurator, a w następnej Iris Flaherty, główna

protokolantka. Pozostała część dokumentu zawierała jedynie

informację o sądzie ze szczególnym uwzględnieniem spraw

dotyczących naruszenia przepisów drogowych – nie pojawiła się ani

jedna dalsza wzmianka o Andwerze J. Rashu ani o tym, w jaki

dokładnie sposób pogwałcił prawo.

Ku swemu przerażeniu zorientowałem się, że na przesłuchanie

wyznaczono bardzo bliski termin: poniedziałek, dziewiąta rano

w budynku sądu przy Chapel Street, Harbourton – uroczy budyneczek

z piaskowca, pochodzący z 1741 roku i wpisany na listę zabytków

stanu New Jersey. Kilka lat temu Irina i ja przyczyniliśmy się do jego

odrestaurowania, biorąc udział w kampanii mającej na celu zebranie

funduszy.

Wyglądało na to, że wezwanie było równoznaczne z pozwem albo

z nakazem aresztowania – jeśli Andwer J. Rash nie pojawi się

w ślicznym budyneczku sądu, zostanie aresztowany.

Czułem podmuchy wiatru, ale jednocześnie panował upał i świeciło

oślepiające słońce – kombinacja wytrącająca z równowagi.

Byłem tak wstrząśnięty, że ledwo wiedziałem, gdzie się znajduję.

Cichy, dziecinny głosik zaprotestował: Ale ja przecież nic nie

ukradłem! Jestem niewinny.

Stałem na dworze przy drodze biegnącej przed naszym kamiennym

domem (choć ledwo było go z niej widać). Zrobiłem sobie przerwę,

jak często mi się zdarza wczesnym popołudniem, by przespacerować

background image

się piaszczystym podjazdem do naszej skrzynki pocztowej; czasem

przebiegałem ten dystans, czasem przejeżdżałem go starym

angielskim rowerem z niemodnymi wąskimi oponami. Podjazd,

długości prawie jednej czwartej mili, prowadził przez dawne

pastwisko porośnięte trawami, kwiatami polnymi i drzewkami. Była

to jedna z najpiękniejszych ścieżek, którymi miałem okazję chadzać

w swoim życiu, i łzy stawały mi w oczach na myśl, że jakimś cudem

należała teraz do mnie.

Wróciłem do domu z zamętem w głowie. Reszta zawartości

skrzynki – rachunki, magazyny, ulotki, paczka listów od wielbicieli

przekazana przez wydawcę, nawet koperta z agencji literackiej

zawierająca prawdopodobnie pokaźny czek – nie miała dla mnie

znaczenia. Rzuciłem wszystko na stół dla Iriny.

We wnętrzu, gdzie słońce nie świeciło tak jasno, a powietrze nie

było tak wzburzone zapowiedzią letniej ulewy, trochę się uspokoiłem.

Wszedłem szybko po schodach do gabinetu, zamknąłem drzwi

i zadzwoniłem do sądu, gdzie telefon po kilku sygnałach odebrała

niechętnie główna protokolantka, pani Flaherty. Głos miała równie

słaby i skąpy jak tusz na tym źle skserowanym dokumencie.

Przedstawiłem się, starając się mówić opanowanym tonem,

i poprosiłem o wyjaśnienie sprawy; chwilę trwało, zanim skojarzyła,

o które wezwanie chodzi. Wreszcie odszukała je w dokumentach,

wzdychając przy tym raz po raz. Jednak, jak na rasową biurokratkę

przystało, jedynym, co mogła mi powiedzieć – głosem lodowatym

i jednocześnie defensywnym – było to, że do wezwania z sądu

koniecznie trzeba się zastosować; że muszę się tam stawić

w poniedziałek rano, z prawnikiem lub bez. Zarzuty zostaną

przedstawione podczas przesłuchania wraz z dowodami – jeśli takowe

istniały.

– Dowody? Ale czego?

Już samo to określenie – dowody – wprawiło mnie w szok. Chyba

podświadomie miałem nadzieję usłyszeć, że to wezwanie to tylko

pomyłka, że wcale nie było przeznaczone dla mnie.

Nawet teraz czekałem, aż urzędniczka roześmieje się i przeprosi.

Zdawała się potrzebować niezwykle długiego czasu, by odczytać

background image

dokument, który sama podpisała.

Ona jednak z uporem powtórzyła to samo co przedtem, a co

niczego nie tłumaczyło. Zniecierpliwiony, podniosłem głos:

– Dowód kradzieży; ale o kradzież czego jestem oskarżony?

Pani Flaherty stwierdziła sztywno, że ta informacja udzielona

zostanie podczas przesłuchania i że ona sama nie ma pojęcia, o co

chodzi.

– Kradzież to poważny zarzut – dodałem. – Wydaje mi się, że może

tu chodzić o zniesławienie.

Kiedy pani Flaherty uparcie milczała, powiedziałem, że to dziwne –

skoro oskarża się mnie o kradzież, dlaczego nie wydano nakazu i nie

zostałem aresztowany? Pani Flaherty odparła:

– Panie Rash, ta sprawa nie podlega sądowi karnemu, tylko

cywilnemu. Nie zabiorą pana do więzienia.

Wydział cywilny! Oczywiście. Tak się przejąłem, że nawet tego nie

zauważyłem.

– Ale tu na wezwaniu jest ostrzeżenie, że mogę zostać aresztowany.

– Proszę pana, podstawą aresztowania byłoby lekceważenie sądu,

a nie popełnione przestępstwo.

– Ale… ale jeśli nie jestem winien żadnego przestępstwa…

– O tym, proszę pana, to już rozstrzygnie sąd. Po to właśnie ma być

przesłuchanie.

Pani Flaherty wyrecytowała całą tę kwestię płynnie, niczym dobrze

wyuczona papuga. Jakby chciała zrobić tym na mnie wrażenie.

– Pani Flaherty! Być może pani nie pojmuje absurdu całej tej

sytuacji, ale ja owszem. Proszę mi przynajmniej powiedzieć, kim jest

C.W. Haider?

– Nie udzielamy takich informacji, proszę pana.

– Ale… ale ta osoba, ten zupełnie obcy człowiek, oskarża mnie

o kradzież. Na czymże miała ona niby polegać?

– Już panu mówiłam. Ta informacja jest zastrzeżona. W tej chwili

w biurze nie ma nikogo poza mną i nawet gdybym chciała spełnić

pana prośbę, nie mogłabym tego zrobić.

Głos pani Flaherty drżał z oburzenia. Wyglądało na to, że rozmowa

zaraz dobiegnie końca. Pospiesznie spytałem, czy istnieje jakaś

background image

możliwość poznania zarzutów, bym mógł przygotować się na

poniedziałek, lecz ona odparła:

– Nie wiem, proszę pana. Może powinien pan poszukać prawnika.

Tak się zazwyczaj robi w przypadku pozwów.

Pozwów? Zostałem pozwany?

– Nie wiem, proszę pana. Dowie się pan tego podczas

przesłuchania.

– Ale pani radzi mi poszukać prawnika, mimo iż jestem zupełnie

niewinny i nie mam pojęcia, co tu się dzieje, do diabła.

Pani Flaherty głośno wciągnęła powietrze. Czy zwrot „do diabła”

mógł być poczytany za jakiegoś rodzaju werbalne nękanie? Czy teraz

oskarżą mnie o molestowanie seksualne?

– Panie Rash, proszę…

– Rush. Nazywam się Rush.

– Panie Rush, istnieje…

– Na tym dokumencie z uporem pisali państwo moje nazwisko

z błędem. Nazywam się Andrew J. Rush…

A ja wyobrażałem sobie, że to nazwisko cieszyło się w Harbourton

sławą; żałosne! Główna protokolantka sądu miejskiego najwyraźniej

nigdy o mnie nie słyszała.

– …a druk na kopii, którą mi państwo przysłali, jest tak słaby, że

prawie nie da się go odczytać! To musi być jakaś pomyłka, a ja nie

chcę pędzić w poniedziałek do sądu przez cudze niedopatrzenie.

– Proszę pana, posiedzenie sądu rozpocznie się w poniedziałek

o godzinie dziewiątej rano. Do tej pory nie mogę udzielić panu

dalszych informacji.

– Ależ proszę, to wszystko jest bardzo niepokojące…

– Panie Rash, odkładam słuchawkę. Jeśli pan się niepokoi,

doradzam zwrócenie się do prawnika.

– Jeśli się niepokoję… Pani żartuje? Oczywiście, że się niepokoję;

oskarża się mnie o kradzież, grozi aresztowaniem, zmusza do

szukania prawnika…

– To już zależy od pana. Nikt pana nie zmusza.

– Przecież pani wie, że prawnicy są cholernie drodzy! Po co mam

płacić niebotyczne honorarium, jeśli jestem całkowicie niewinny, jeśli

background image

nawet nie wiem, o co się mnie oskarża.

Miałem wrażenie, że wylewa się ze mnie wściekłość. Jakby

Andrew J. Rusha, z jego fortuną, nie stać było na prawnika!

– Żegnam pana.

– Chwileczkę! Pani Flaherty, ja muszę wiedzieć…

Ale linia zamilkła. Mój głos do tego czasu stał się ochrypły

i podrażniony.

Myślałem sobie: Już ja ich pozwę. To oburzające.

Myślałem: Przecież w życiu nic nie ukradłem.

Od poprzedniego dnia, od momentu, kiedy moja kochana Julia

niewinnie podniosła egzemplarz Pocałunku przed zabójstwem Waleta

Pik i zaczęła go kartkować, miałem przeczucie, że coś się wydarzy,

coś poza moją kontrolą. A jeśli cokolwiek na tym świecie wzbudza we

mnie przerażenie – i wściekłość – to właśnie utrata kontroli.

Zupełnie jakby Walet Pik przyczaił się w kącie mojego życia,

nieproszony, ściągając całe światło do siebie i w siebie, niczym czarna

dziura.

Już sobie wyobrażałem Irinę podsłuchującą całą rozmowę z innego

aparatu, zaskoczoną i zmartwioną. Z nas dwojga to ona jest bardziej

emocjonalna i łatwiej się denerwuje, lecz czasem, kiedy przebywam

sam w gabinecie na drugim piętrze, nad garażem, zdarza się, że słyszy

mnie przemawiającego w napięciu – „To brzmiało, jakbyś o coś

błagał” – gdy ja tymczasem jestem pewien, że w ogóle się nie

odzywałem, nawet nie odbierałem telefonu. Kilka razy na tydzień

wyrywa mnie w środku nocy z głębokiego snu, twierdząc, że

mówiłem przez sen, zgrzytałem zębami i wołałem o pomoc.

W takich chwilach, wzięty z zaskoczenia, potrzebuję kilku sekund,

żeby rozpoznać moją ukochaną żonę. Czasami zamartwiałem się, że

kiedy potrząsaniem wybudza mnie ze snu, w pierwszym odruchu

mam ochotę ją odepchnąć.

Już w trakcie rozmowy z protokolantką zacząłem się zastanawiać,

jak utrzymać tę nieprzyjemną sprawę w tajemnicy przed nią i całą

rodziną. Nie chciałem nawet myśleć, że każde przesłuchanie sądu na

pewno jest otwarte dla publiki i mogłoby zostać opisane

w „Tygodniku Harbourton”.

background image

Zadzwonił telefon. Odebrałem natychmiast, myśląc, że może to

pani Flaherty zlitowała się nade mną i oddzwania z jakąś pomocną

informacją, ale była to tylko Irina, dzwoniła z telefonu na dole

z pytaniem, czy coś się stało.

– A co miałoby się stać, kochanie? Mam tylko kłopoty z nową

powieścią, to wszystko.

Była to prawda. Miałem problem ze strukturą mojego nowego

kryminału, który uparcie przekształcał się w coś o wiele bardziej

skomplikowanego, niż planowałem. Wiedziałem, że to ryzykowne

igranie z zasadami gatunku. Tytuł brzmiał Na przemian, a budowa

miała być prosta: bohater i złoczyńca, skontrastowani ze sobą

w naprzemiennych rozdziałach, w ostatnim bohater zwycięża

złoczyńcę. Czytelnicy kryminałów mają prawo wymagać, by autor

przestrzegał niepisanej umowy: zło ma zostać ukarane, a zwyczajny

chaos świata radykalnie uproszczony, co prowadzić będzie do

zakończenia jednocześnie wiarygodnego i zaskakującego.

Te intelektualno-literackie snoby (włączając w to moją kochaną

Julię), które drwią z ograniczeń literatury gatunku, w życiu nie

potrafiłyby stworzyć udanego kryminału: takiego, w którym pościg za

złem doprowadza do jego złapania i ukarania, i w którym istnieje

czysty, jednoznaczny finał.

Finały książek Waleta Pik były okrutniejsze, ponieważ bardziej

prymitywne. Za dużo w nich było nikczemności; przelewała się przez

brzegi tak, że nie dało się schludnie posprzątać. Przeważnie wszyscy

umierali, a raczej ginęli. Często sam nie miałem pojęcia, jak dana

historia się zakończy, póki ostatni rozdział nie zwalał się na mnie jak

rozpędzony samochód. Tymczasem powieści Andrew J. Rusha

stanowiły wzór jasności, rozplanowane były na całe miesiące wstecz

i rzadko zaskakiwały swojego autora.

Co było dobre. I dla mnie, i dla moich czytelników. W gruncie

rzeczy nikt nie lubi niespodzianek.

Irina pytała, czy ma przyjść do gabinetu, czy coś mnie niepokoi –

podziękowałem, ale powiedziałem, że nie, nie ma potrzeby. Istniało

tylko jedno lekarstwo na niepokój: praca.

Do obiadu, powiedziałem, wygrzebię się dzięki pisaniu. Zawsze tak

background image

było.

– Skoro naprawdę tak myślisz, Andrew… Wiesz, wczoraj znowu

miałeś złą noc.

Nie wydaje mi się.

– Ale… zdaje mi się, że pamiętam…

Ależ skąd, Irino. Ale dziękuję ci! Kocham cię.

I odwiesiłem słuchawkę, zanim dotarło do mnie wyszemrane echo:

– Kocham cię.

Zupełnie w stylu mojej drogiej żony, cała ta przesada. Wydawało

jej się, że usłyszała mój podniesiony głos, i źle odczytała mój nastrój.

A ostatniej nocy najwyraźniej coś jej się przywidziało – była przecież

spokojna jak gładkie ciemne morze, na którym nie widać ruchu fal.

Taka troska u żony jest bardzo rozczulająca, o ile nie irytuje!

W palcach trzymałem lampkę wina (kwaskowe białe, moje

ulubione), którego nalewania nie pamiętałem.

background image

4

Oskarżenie

– Do diabła.

Oczywiście nie mogłem pracować! Moje serce biło

w przyspieszonym tempie, oddech był płytki, jakby ktoś zaciskał

wokół mojej piersi opaskę.

Pod wpływem impulsu – choć powinienem był wiedzieć, że to błąd

– postanowiłem zadzwonić do C.W. Haidera. Każdy prawnik

powiedziałby, że nie powinienem komunikować się z osobnikiem,

który (oszukańczo, absurdalnie) oskarżył mnie o kradzież, ale

oczywiście nie mogłem się powstrzymać, musiałem spróbować

odwołać się do jego poczucia sprawiedliwości i uczciwości. Nie

mogłem powstrzymać się przed dziecinną, próżną myślą: Polubi mnie,

kiedy usłyszy mój głos! Wszyscy lubią Andy’ego Rusha!

W książce telefonicznej Harbourton nie było żadnego

„C.W. Haidera”, lecz znalazłem kilka osób o tym nazwisku

mieszkających przy starszych, historycznych ulicach w pobliżu rynku.

Pierwsze dwa telefony milczały, ale trzeci został odebrany po drugim

dzwonku przez kogoś o wesołym, pełnym oczekiwania głosiku,

przywodzącym na myśl nad wiek rozwinięte dziecko albo lekko

opóźnionego w rozwoju dorosłego:

– Taaa-k? Ha-lo?

Spytałem, czy mogę mówić z C.W. Haiderem, i głos odparł

pogodnie:

– Właśnie pan mówi! C.W. Haider przy telefonie.

Dziecko! Albo kobieta udająca dziecko.

Przedstawiłem się niezręcznie. Gdy tylko wymówiłem słowa

„Andrew J. Rush”, wydało mi się, że usłyszałem po drugiej stronie

linii głośny wdech.

– Dzwonię w sprawie wezwania, które otrzymałem dzisiaj z sądu

w Harbourton. Niejaki C.W. Haider (czyli pani, według pani słów)

background image

oskarżył mnie przed sądem o kradzież. Ale zupełnie nie wiem,

o jakiego rodzaju kradzież może tu chodzić, pani Haider (czy dobrze

mówię? pani?). Czy pani naprawdę twierdzi, że coś pani odebrałem?

Przecież musi pani wiedzieć, że nigdy się nie spotkaliśmy!

Cisza. I znowu szmer oddechu blisko przy słuchawce.

– Halo? Czy to… Pani Haider? Słyszy mnie pani?

– Taa-ak. – Tym razem głos był niski, dziecinnie przebiegły

i przeciągły.

– Zarzuciła mi pani kradzież, złożyła pani skargę w sądzie; czy

może pani wyjaśnić dlaczego? Co takiego niby ukradłem?

– Sam pan wie.

– Co niby wiem?

– Pan wie, co pan mi zabrał, panie Rush.

Jej głos zrobił się głośniejszy, ostrzejszy i nie tak dziecinny.

– Nie. Nie wiem. Nie wiem, co takiego pani zabrałem; ja nawet nie

wiem, kim do licha jest C.W. Haider, pierwsze o pani słyszę. Myślę, że

winna mi jest pani co najmniej wyjaśnienie.

– To się po prostu musi skończyć. Ciągnie się to już za długo

i w końcu postanowiłam położyć temu kres. Sędzia pomoże mi to

zakończyć.

Głos podniósł się do pisku. Wyobrażałem sobie jej oczy lśniące

urazą i oburzeniem.

– Co zakończyć?

– Pan wie, panie Rush. Pan wie, co pan mi robi.

– Ale co niby takiego?

– Pan ode mnie kradnie. Te wszystkie kartki, które pan zabrał do

swoich powieści. To wszystko, co jest moje, i co mi pan zabrał. Pan

jest pla-gia-to-rem! Plagiatorem. Ujawnię to światu.

– Pani oskarża mnie o plagiat? To oburzające.

– Owszem! To prawda! I dlatego to ujawnię, a pan zostanie

ukarany. Chcę, żeby zwrócił mi pan to, co pan zabrał. I żeby pan

przeprosił. I jest mi pan winien pieniądze, tantiemy.

– To jakiś żart? Czy pani jest moją znajomą?

– Tak! Zna mnie pan, jestem osobą, którą pan okrada.

– Ale… jak to możliwe? Co pani kradnę? Jak?

background image

– Kradnie mi to pan z domu. Wykrada pan to z mojego domu i to

się musi skończyć. I się skończy.

– Ale to nieprawda! Ja pani nie znam, nie wiem, gdzie pani

mieszka… Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Jakieś kartki,

powieści…

– Sędzia pana ukarze, w poniedziałek! Wtedy się pan przekona.

Cały świat ujrzy wtedy prawdę. Złodziej! Pla-gia-tor! I to pan będzie

wtedy szkalowany.

Kobieta wydała z siebie krótki, dziki okrzyk i wybuchła dziecinnym

śmiechem. Połączenie zostało przerwane.

Ona jest szalona. To szaleństwo.

To nie ma nic wspólnego z tobą.

Załatw sobie prawnika. Nie mieszaj się w to.

Przez długi czas stałem w oszołomieniu i niedowierzaniu przed

ośmiokątnym oknem gabinetu, patrząc w dal (porośnięta trawami

łąka, przebłysk strumienia Mill Brook po drugiej stronie drogi), ale

niczego nie widząc. Myśli tłukły się we mnie jak wielkie opętane

stworzenia. Szkalować, powiedziała. To słowo bolało. To pana będą

szkalować.

Plagiator. Jeszcze gorsze słowo.

Zabij ją i już. Ucisz głos, a groźba zniknie.

Od tysiącleci nie wymyślono skuteczniejszego sposobu.

Walet Pik by się nie zawahał. Walet Pik miał gotowe rozwiązanie

każdego problemu.

background image

5

Porządny obywatel

– To musi być jakieś nieporozumienie. Niby czemu miałaby się

czepiać właśnie mnie??

Jakaś część mojego umysłu rozumiała, że C.W. Haider była

umysłowo chora i że całe to przedziwne oskarżenie nie miało nic

wspólnego z Andrew J. Rushem jako takim; jednak inna część czuła

się zagrożona, jakbym znajdował się w stanie fizycznego oblężenia.

Nigdy wcześniej nie oskarżono mnie o żadne przestępstwo, nawet

o wykroczenie. Przez całe pięć dekad swojego życia uzbierałem

w sumie góra sześć mandatów za złe parkowanie albo przekroczenie

prędkości.

Nigdy mnie nie pozwano. Nigdy mnie nie aresztowano.

Nigdy nie wzywano mnie do sądu. Nigdy nie dostałem żadnego

nakazu.

Chciałem zaprotestować przed C.W. Haider: jestem dobrym

człowiekiem! Jestem kochającym ojcem rodziny i obywatelem, który

angażuje się w swoją społeczność.

Jestem człowiekiem, którego inni szanują, podziwiają, kochają.

Nie jestem drobnym przestępcą.

Nie jestem plagiatorem!

Nie będziesz mnie szkalować!

Irina i ja postanowiliśmy kupić dom znany jako Mill Brook House

w 1998. Była to nieco zaniedbana, ale piękna posiadłość

o powierzchni jedenastu akrów na północ od miasteczka Harbourton,

z widokiem na meandrujący potok Mill Brook.

Kupiliśmy ją – a raczej wpłaciliśmy pierwszą ratę i resztę wzięliśmy

pod hipotekę – dzięki dochodom z kilku moich pierwszych książek.

Nie byliśmy bogaci – co to, to nie! – ale nagle poczuliśmy, że mamy

pieniądze, że możemy sobie pozwolić na życie na poziomie, o którym

nawet nam się nie śniło, kiedy zacząłem pisać i rozsyłać swoje

background image

powieści do wydawców ze ślepym optymizmem człowieka łowiącego

ryby kilkoma wędkami naraz.

Do tamtej pory mieszkaliśmy w małym jednopiętrowym domku na

przedmieściach Nowego Brunszwiku, gdzie uczyłem angielskiego

w liceum Highland Park, a Irina była instruktorką w szkole

Montessori. Na myśl przychodzi mi słowo „banał” – usiłuję odpędzić

je, jak odpędza się natrętną muchę, lecz ono uparcie powraca.

Banalne życie banalnych ludzi.

Zanim znikąd pojawił się Walet Pik.

Często przyjeżdżaliśmy w odwiedziny do moich rodziców

w Harbourton, czterdzieści mil od nas na południowy zachód, gdzie

urodziłem się, wychowałem i nadal miałem – i mam – wielu

znajomych z dzieciństwa. Tamto życie najprawdopodobniej również

było banalne, ale ogólnie rzecz biorąc, mam szczęśliwe wspomnienia.

Mój ojciec był sklepikarzem (obuwie i damskie torebki), który

w porównaniu z innymi lokalnymi handlarzami radził sobie całkiem

nieźle i nigdy nie narzekał na swoje życie, choć kiedyś, kiedy miałem

jakieś trzynaście lat, popatrzyłem na jego sklep na Main Street; jedna

spośród wielu szklanych witryn, wszystkie prezentujące towary

przechodniom – i nagle z zawrotną siłą uderzyła mnie myśl: co, jeśli

nikt tego nie kupi? Zupełnie nagle, zaczynając od tej chwili – nikt?

Taka myśl jest przerażająca, kiedy ma się trzynaście lat.

Nie chodzi o przerażenie, które ogarnia nas na widok

roztrzaskanych czaszek, przelewu krwi i śmierci. To strach przed

banałem codziennego życia.

Czy mówiłem, że miałem szczęśliwe dzieciństwo? Sądząc po

wywiadach, na pewno tak.

Często się zdarza, że jedynacy mają szczęśliwe dzieciństwo – nie

muszą z nikim rywalizować o rodzicielskie względy.

Na północ od Harbourton rozciągają się falujące pola uprawne,

przepiękny wiejski pejzaż rozpostarty nad potokiem Mill Brook

i ozdobiony rzędem posiadłości zamożnych ziemian, multimilionerów

na emeryturze i polityków. Wszystkie dzieciaki z Harbourton snuły

romantyczne marzenia o tym, że kiedyś kupią jeden z tych starych

domów nad potokiem.

background image

Remont osiemnastowiecznej farmy z jej ciasnymi pokojami,

krzywymi podłogami z bali i irytująco stromymi wąskimi schodami

zajął nam ponad rok. Pierwotnie w piwnicy zamiast podłogi

znajdowało się klepisko, a sufit był niski i przytłaczający; przez

nieszczelne okna uciekało tyle ciepła, że ogrzewanie domu

kosztowało krocie. Dobudowaliśmy kilka pokoi i aneks dla gości.

W pomieszczeniu obok salonu zastawiliśmy ściany regałami, na

których stanęły najwcześniejsze wydania ulubionych książek, jakie

tylko zdołałem znaleźć: amerykańskie kryminały i powieści

detektywistyczne z lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych,

tanie magazyny z „opowieściami niesamowitymi” H.P. Lovecrafta,

pierwsze lub wczesne wydania książek Edgara Allana Poego, Ambrose

Bierce’a, Algernona Blackwooda, M.R. Jamesa, Roberta W.

Chambersa, Richarda Mathesona, opowieści o duchach Henry’ego

Jamesa i Edith Wharton, filozoficzne science fiction Isaaca Asimova,

Philipa K. Dicka, J.G. Ballarda, do tego cała ściana pisarzy

współczesnych, od połowy dwudziestego wieku, od A do Z, od

Barkera, przez Kinga, LeGuin, Morrowa, Strauba…

Gabinet, w którym piszę, a który trafił do „New York Times Style

Magazine” i „New Jersey Life”, znajduje się na drugim piętrze domu,

w dobudówce nad garażem (poprzednio stajnią). Jest to wypełniony

światłem pokój ze świetlikami i oknami wychodzącymi na trawiaste

zbocze opadające ku dużemu stawowi, po którym pływa leniwie

wodne ptactwo (krzyżówki, bernikle kanadyjskie, łabędzie). Dalej

znajduje się liściasty las przynależący do naszej posiadłości, a jeszcze

dalej, ledwo widoczne z okna, szaroniebieskie zakole Mill Brook.

W tym właśnie pokoju komponuję swoje powieści na stojącym na

kreślarskim stole komputerze, wspomagając się naprędce

gryzmolonymi notatkami. Na ścianie przyczepiam mapy, zarysy

wątków, szkicowane podobizny moich postaci, listy chronologiczne.

Swoje książki planuję bardzo drobiazgowo – nawet ci czytelnicy,

którzy nie przepadają za nimi z powodu nieodmiennie pozytywnych

zakończeń, przyznają, że nikt nie rozplanowuje kryminałów rzetelniej

niż Andrew Rush.

Na parapecie przed stołem kreślarskim znajdują się moje magiczne

background image

talizmany: rodzinne zdjęcia, Nagroda Edgara za debiut pisarski,

pamiątki i drobiazgi na szczęście.

W małej lodówce trzymam zaopatrzenie na chwile, kiedy

potrzebuję szybkiej dawki energii: sok pomarańczowy, batoniki

migdałowo-jogurtowe, dietetyczną colę, białe wino.

Jestem tu taki szczęśliwy.

Tutaj jest moja dusza.

Nie odważysz się oddzielić mnie od mojej duszy.

Po przeciwnej stronie pokoju, przed mniejszym okienkiem,

znajduje się mniejszy stolik, który kupiłem w sklepie ze starymi

meblami w Mill Brook Valley, rzekomo antyk, dziwnie podrapany,

jakby scyzorykiem. Przy nim piszę powieści Waleta Pik – najpierw

ręcznie, na żółtym papierze notesowym, a potem, kiedy uzbiera się

kilka rozdziałów, przenoszę je na stół kreślarski i wklepuję do

komputera.

Folder: W.P.

Pisząc jako Walet Pik, tworzę bardzo szybko i rzadko oglądam się

za siebie. W przeciwieństwie do Andrew J. Rusha w ogóle nie planuję

– prawie nie myślę o tym w kategorii fabuły.

Zdarza się jedna rzecz, potem kolejna.

I kolejna.

A potem dochodzi do (przykrej) niespodzianki.

Pisząc jako Walet Pik, rzadko siadam do pracy przed północą.

Kiedy w całym domu panuje ciemność. Kiedy jestem zupełnie sam

i nikt mi nie przeszkadza. Kiedy nawet najostrzejsze białe wino nie

wystarczy i kilka kropli szkockiej whisky smakuje bardzo dobrze –

doprawdy wyśmienicie.

Walet Pik to moja nagroda za napisanie minimum dziesięciu stron

mojej własnej powieści – to jest powieści, która ukaże się pod

nazwiskiem Andrew J. Rush.

Nawet jeśli odłożę pisanie jako Walet Pik do wczesnych godzin

porannych, mogę być pewien, że nie zabraknie mi energii, jak dzieje

się zawsze, kiedy piszę jako Andrew J. Rush.

Ostra jazda. Kolejka górska.

I nagle – tory znikają w połowie.

background image

Czasami przyłapuję się na tym, że znowu jestem w Catamount

Park. W miejscu, gdzie w dzieciństwie trzeba było maskować strach

przed kolejką górską i wysoką skocznią nad kąpieliskiem w dawnym

kamieniołomie. I innymi rzeczami.

Catamount Park to stanowy rezerwat przyrody w Far Ridge, o jakąś

godzinę drogi od Myrtle Street w Harbourton, gdzie wtedy

mieszkaliśmy.

Kiedy byliśmy chłopcami. Braćmi.

Kamieniołom, gdzie wspinaliśmy się po bezkształtnych ceglastych

skałach na występ nad wodą. Do wysokiej skoczni.

Skocznie były w kamieniołomie dwie: wysoka i niska. Ta dla

bardziej odważnych i ta dla mniej. Jedna dla starszych chłopaków,

druga dla młodszych. Dzieci, dziewczyny i większość dorosłych

pływała w bezpiecznej części kąpieliska. Nastoletni chłopcy,

dwudziestolatkowie i starsi faceci – doświadczeni pływacy, popisujący

się nurkowaniem – wspinali się na wysoki występ, stanowiący

najwyższy punkt.

Młodsi chłopcy nie zawsze byli tam mile widziani. Wszystko

zależało od tego, kto akurat tam przebywał i jaka była pora dnia.

A z pobliża dobiegała brzękliwa muzyczka karuzeli. Krzyki

i śmiechy z kolejki górskiej.

Niektórzy z nas (chłopców) mieli obsesję na punkcie skoczni (tej

wyższej).

– Andrew? Czy coś się stało?

To była Irina, stała za moimi plecami.

Nie odwróciłem się – nie od razu. Nie słyszałem, jak do mnie

podchodziła, ale włoski na karku podniosły mi się z niepokoju.

– Wydawało mi się, że słyszałam jakąś rozmowę. Chyba że to tylko

telewizor.

Żadnego telewizora. Nie tutaj.

Moja droga żona obudziła się o drugiej trzydzieści pięć i widząc, że

jeszcze nie ma mnie w łóżku, poszła na poszukiwania. Znalazła mnie

po przeciwnej stronie domu, w gabinecie, pochylonego nad

obdrapanym starym biurkiem z jedną zapaloną lampą, całkowicie

pochłoniętego pisaniem – szybko, ręcznie, na papierze notesowym.

background image

Odpowiedziałem, uśmiechając się z wymuszonym spokojem, tak,

uśmiechając się nie tylko ustami, ale i oczami:

– Irina! Dlaczego nie śpisz, kochanie?

– Spałam, Andrew. Poszłam spać o jedenastej. Ale… zatęskniłam za

tobą.

Zbliżyła się z wahaniem. Miała na sobie jedwabistą beżową koszulę

nocną i była boso. Jej ciało zdawało się wychudłe, spłaszczone.

Miękkie małe piersi, leciutko wystający brzuch. Jej krótkie, siwiejące

blond włosy były zgniecione po jednej stronie głowy. W słabym

świetle jej twarz wydawała się blada jak papierowa maska pokryta

drobnymi zmarszczkami. Pod pełnymi niepokoju oczami cienie jak

rozmyte plamy.

Żona, matka, pomocniczka. Miło z twojej strony, że ją kochasz.

Ale dlaczego ją kochasz? Czy nie należy do tych, na których zużyłeś

swoją miłość?

Żona to emocjonalny pasożyt. A ty jesteś nosicielem tego pasożyta.

Jej czaszka łatwo mogłaby pęknąć podczas upadku.

Nocą, na stromych stopniach – jak łatwo.

Pospiesznie odłożyłem długopis i odepchnąłem notatnik, tak że

gdyby Irina podeszła bliżej, nie mogłaby zerknąć (niby mimowolnie)

na to, co piszę.

Irina szanuje moją potrzebę prywatności, kiedy pracuję; rzadko się

zdarza, żeby wchodziła do mojego gabinetu nieproszona.

Tak samo nasze dzieci, dorastając, szanowały potrzebę samotności

taty. Rzadko trzeba było je karać – jeśli już, to dyscyplinować.

Ta twoja zabawa w tatusia jest żałosna!

Zbyt wiele lat już w to grasz!

Nie większy z ciebie tatuś niż z Waleta Pik.

– Nieważne. Nie chciałam ci przeszkadzać, Andrew. Przyjdź do

łóżka, jak będziesz mógł.

Irina mówiła z wahaniem. Na pewno chciała do mnie podejść,

dotknąć mojego ramienia, pogłaskać po karku – zwykły żoniny gest.

Czy coś w mojej twarzy sprawiło, że zrezygnowała?

Kobieta jest szczególnie pociągająca, kiedy doświadcza – albo

wyobraża sobie, że doświadcza – lekkiego zawodu. W takim

background image

momencie, kiedy odwraca się, kiedy miga ci jej profil, kiedy wciąż

jeszcze można ją przywołać…

– Irina, kochanie… poczekaj!

Odepchnąłem krzesło od biurka i pobiegłem za tą, która od prawie

ćwierć wieku była moją żoną. Moje serce biło szybko z pożądania,

nadziei i pragnienia, by wziąć ją w ramiona i by ona wzięła

w ramiona mnie.

Do diabła z Waletem Pik – na tę noc.

Wchodząc rano do gabinetu, zauważyłem, że coś jest inaczej, jakby

wkradł się tam jakiś intruz.

Z początku nie mogłem dojść do tego, co się nie zgadza, lecz nagle

zobaczyłem, że lampa na małym stoliku leży na boku, przewrócona;

żarówka była stłuczona. Kiedy spojrzałem na przełącznik,

zobaczyłem, że lampa wciąż była włączona.

Na starym drewnie stołu pachnąca szkocką, lecz pusta szklanka

zostawiła słabo widoczne kółko.

Jakiś tuzin kartek żółtego notesowego papieru pokrywały

nieczytelne bazgroły, w których ledwo rozpoznałem własne pismo,

a długopis, którym pisałem, leżał trochę dalej, jakby ciśnięty

w napadzie furii.

„Jak to jest być lokalną sławą? Najsłynniejszym pisarzem w hrabstwie

Hecate? Jednym z najbardziej bestsellerowych autorów w stanie New

Jersey?” – słyszałem często z ust dziennikarzy o dobrych intencjach,

którzy zdają się nie rozumieć, że takie pytania są krępujące dla

każdego pisarza z choćby minimalnym poczuciem przyzwoitości.

Szybko i cicho zapewniam, że jestem ogromnie wdzięczny za swój

skromny sukces, po czym zmieniam temat.

To jednak prawda, że ten sukces znacząco odmienił życie moje

i mojej rodziny. Pragnąłem więc wyrazić swoją wdzięczność poprzez

hojność dla tych, którym mniej się poszczęściło.

Uposażyłem na przykład jeden z ratunkowych funduszy dla

literatów, zarządzanych przez Związek Pisarzy. Ufundowałem

stypendia w Liceum Harbourton, które ukończyłem w 1979. Irina i ja

regularnie dawaliśmy datki na lokalne schroniska dla zwierząt

background image

i pomogliśmy wybudować nowe skrzydło Biblioteki Miejskiej, gdzie

jako stały element ekspozycji znajduje się wystawa pod tytułem

BESTSELLEROWE KRYMINAŁY AUTORSTWA ANDREW J. RUSHA

Z HRABSTWA HECATE – żenada! Ale nie mieszam się do poczynań

biblioteki... Co roku dajemy na inicjatywy zwalczające analfabetyzm

w takich miastach stanu New Jersey jak Newark, Trenton i Camden,

a także uczestniczymy w organizowanych przez NJN-TV imprezach

charytatywnych na rzecz rozwoju czytelnictwa. Pomogliśmy

odremontować urocze stare kino Cinema Arts Theatre na South Main,

gdzie czasem w piątki Andy Rush bawi się w konferansjera podczas

wieczorów z klasycznymi filmami kryminalnymi i dreszczowcami.

Ofiarowaliśmy pieniądze na nowe boisko do softballu i na Małą Ligę

Harbourton, w której grałem (i to nieźle) jako chłopiec

(z zawstydzeniem muszę przyznać, że nowe boisko zostało nazwane

po mnie – Boisko im. Andrew J. Rusha). Teraz, kiedy dzieci dorosły

i się wyprowadziły, Irina wróciła do pracy (na pół etatu)

w postępowej szkole Friends School w pobliskim Hadrian, gdzie uczy

plastyki i aktywnie działa w kółku rodzicielskim. Od kilku lat naucza

też jako korepetytorka w Programie Szerzenia Czytelnictwa New

Jersey.

W 2010 otrzymałem Nagrodę Obywatelską od Stowarzyszenia

Aktywnych Obywateli Stanu New Jersey. W zeszłym roku dostałem

Medal Gubernatora stanu New Jersey za działalność filantropijną. Na

przyszły zaś obiecano mi (to znaczy, krąży taka pogłoska), że zostanę

umieszczony w Holu Sławy New Jersey jako jeden z najbardziej

cenionych artystów tego stanu.

A moje najlepsze książki są jeszcze przede mną. Tego jestem

pewien.

Do diabła, nie jestem złodziejem, nie jestem plagiatorem, i nikt nie

będzie mnie szkalował.

background image

6

„Załatwimy ją”

– To tylko złośliwy pozew, Andrew. Sędzia wywali go przez okno.

Zażądamy zwrotu kosztów sądowych i nakazu, żeby w przyszłości

nikt nie mógł już nękać artysty.

Mówił z taką prawniczą swadą i troską, że poczułem napływ

otuchy, ale też lekkie niedowierzanie, jak ktoś, kto spodziewał się

usłyszeć wyrok śmierci, a zamiast tego został oczyszczony z zarzutów.

Rankiem zrobiłem to, co powinienem był zrobić poprzedniego dnia

natychmiast po otrzymaniu zawiadomienia z sądu; zadzwoniłem do

wydawcy w Nowym Jorku, który skierował mnie do działu prawnego,

i już po kilku minutach usłyszałem kojące słowa prawnika, Elliota

Grossmana, że nie ma się czym przejmować, zupełnie nie ma.

– Nawet nie myśl o tej niedorzecznej skardze. Jestem pewien, że na

tym sprawa się skończy. Andrew? Słuchasz mnie?

Czy słucham? Ściskałem słuchawkę telefonu tak mocno, że bolały

mnie palce.

– Tak… tak, słyszę cię, Elliot. Dziękuję…

Mój głos ucichł stopniowo, jakby w zadziwieniu. Czy to wezwanie

było więc aż tak trywialne, czy moje obawy były całkowicie

bezpodstawne? Czyżby C.W. Haider nie stanowiła zagrożenia dla

mojej reputacji? Mojej kariery? Mojego życia?

Przez telefon Elliot Grossman wydawał się bardzo rozsądnym

człowiekiem. Nigdy nie spotkaliśmy się w wydawnictwie; do tej pory

nie mieliśmy żadnego powodu, żeby ze sobą rozmawiać. Powiedział,

żebym przefaksował mu wezwanie, a po przeczytaniu go zadzwonił,

żeby mnie uspokoić. Wydawał się rozumieć, że należę do osób, które

choć wiedzą, że nie są winne żadnej zbrodni, na samą myśl

o rozprawie sądowej wpadają w panikę.

– Bardzo chętnie zajmę się tą sprawą, Andrew. Jakżeby inaczej!

Jestem wielkim fanem twoich powieści.

background image

Zbyłem te słowa cichym „dziękuję”. Nawet jeśli nie mówił szczerze,

był to miły gest. Zwłaszcza w stosunku do pisarza tak niepewnego

swojej wartości jak Andrew Rush.

– W poniedziałek rano przyjadę do Harbourton na przesłuchanie,

punktualnie o dziewiątej. Ale pójdę tam sam, ty w ogóle nie

przychodź. Jeśli ktoś reprezentuje cię w sądzie, nie musisz stawiać się

osobiście, i moim zdaniem tak będzie lepiej.

– Naprawdę? Sądziłem, że zgodnie z wezwaniem…

– Nie. To tylko przesłuchanie, nie rozprawa. Sędzia będzie pod

wrażeniem, że w ogóle ktokolwiek się pojawił przy takiej drobnostce.

Naprawdę wątpię, że wystawiliby jakikolwiek nakaz, żeby cię

aresztować; co za absurd. Sędzia będzie się czuł wyróżniony, że tak

szanowane wydawnictwo wysyła kogoś do obrony; zamknie sprawę

w pięć minut. Takie skargi się zdarzają, podobnie jak zmyślone pozwy

słynnych lub bogatych ludzi. To forma szantażu doskonale znana

w prawie i sędzia na pewno się ze mną zgodzi. Biorąc pod uwagę

osobowość powódki, jak ją opisałeś, domyślam się, że może już być

znana sądowi. Typowa furiatka.

Grossman mówił z zapałem i pewnością człowieka, dla którego

takie przemowy to chleb powszedni; dobitne fajerwerki słów i wręcz

namacalna przyjemność z nich czerpana.

– Przez lata reprezentowałem już wielu pisarzy pozwanych za

„kradzież” i „plagiat”, co przeważnie okazywało się tylko

oszczerstwem i naruszeniem prywatności. Przy naszej Pierwszej

Poprawce trudno skonstruować dobry pozew nawet wtedy, kiedy

istnieje po temu faktyczny powód, którego tutaj, jestem przekonany,

nie ma.

„Jestem przekonany”. To nie brzmiało dla mnie dostatecznie

pewnie.

– Andrew, mówiłeś, że nie znasz tej całej C.W. Haider, prawda?

Nigdy u niej nie byłeś, nigdy nie czytałeś niczego, co napisała?

– Absolutnie nie!

– Czasami ludzie przesyłają pisarzom rękopisy. Najlepiej w ogóle

ich nie otwierać, tylko w miarę możliwości natychmiast zwrócić do

nadawcy z podpisanym i datowanym zawiadomieniem, że nie

background image

przeczytałeś książki. Jeśli zatrzymasz rękopis, może to wskazywać, że

go przeczytałeś, a autor może szukać w twoich następnych

powieściach śladów, że coś mu ukradłeś. Takie rzeczy się zdarzają,

Andrew. Masz szczęście, że nic takiego nie trafiło ci się wcześniej.

Rozpaczliwie usiłowałem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek

otrzymałem coś od C.W. Haider. Wstydziłem się przyznać przed

Grossmanem, że przez lata zdarzyło mi się przeczytać kilka

nadesłanych przez obce osoby rękopisów, a parę razy nawet naiwnie

odpisałem z sugestiami poprawek; w większości wypadków autorzy

dziękowali, a potem prosili o pomoc w nawiązaniu kontaktu z jakimś

agentem lub redaktorem, przez co korespondencja wchodziła na nowy

poziom, nie zawsze przyjemny.

Powiedziałem Grossmanowi, że jestem niemal pewien, że nigdy nie

otrzymałem żadnego rękopisu od C.W. Haider i nigdy do niej nie

pisałem; odparł z chichotem:

– Jeśli pisałeś, to wkrótce się tego dowiemy. Przyniesie listy ze

sobą.

Potem poinformował mnie, że spośród pisarzy, których

reprezentował w trakcie dwudziestodwuletniej kariery, najczęściej

ofiarą takich pozwów padał Stephen King – i nic dziwnego – ale jak

dotąd wychodził z nich bez szwanku, przeważnie natychmiast

okazywały się wyssane z palca.

– Reprezentowałeś Stephena Kinga? – Była to dla mnie

pokrzepiająca myśl.

– Oczywiście. Niejeden raz.

– A czy on… czy bardzo się denerwował tymi pozwami?

– Z początku. Ale przyzwyczaił się, w końcu jest osobą publiczną;

to tak, jakby mieć na plecach wymalowaną wielką tarczę. Druga

strona sławy: przyciąga się uwagę wariatów. I pieniaczy, a to

oddzielna kategoria, choć jedno nie wyklucza drugiego.

– I zawsze udawało ci się skutecznie go obronić?

Musiałem o to spytać, choć taka wścibskość nie leżała w mojej

naturze. Grossman roześmiał się wymijająco.

– No cóż, Andrew… Wydaje mi się, że przez lojalność wobec

Stephena nie powinienem opowiadać ci o jego problemach prawnych.

background image

Niektóre z tych spraw były upublicznione i możesz sobie o nich

poczytać, inne zostały załatwione polubownie, poza salą sądową.

Oczywiście przestałem go reprezentować, kiedy kilka lat temu zmienił

wydawcę. Nie mam pojęcia, co, jeśli w ogóle cokolwiek, działo się

z nim od tego czasu. Mówię o tym tylko po to, żeby cię uspokoić, bo

wydajesz się bardzo przejęty; chciałem, żebyś wiedział, że nie jesteś

sam. Bestsellerowi autorzy zawsze padali ofiarami pozwów.

– „Załatwiono polubownie, poza salą sądową”? Czy to znaczy, że

King musiał komuś zapłacić? Niby czemu miałby to robić?

– Andrew, proszę cię. Często się zdarza, że zamożny klient idzie na

ugodę z agresywnym powodem, po prostu żeby zamknąć sprawę

i uniknąć rozgłosu. Wbrew temu, co można wywnioskować z mediów,

stawką nie zawsze są miliony dolarów. Ja sam nadzorowałem ugody

na nie więcej niż dziesięć tysięcy. W jednym pamiętnym wypadku

było to tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów…

– Ale jeśli autor jest niewinny…

– Oczywiście! Oczywiście, że autor jest niewinny! Pisarze formatu

Stephena Kinga i Andrew J. Rusha nie ściągaliby przecież materiału

od amatorów i oszołomów.

Zacinającym się głosem wyznałem, że w tym wypadku oskarżano

mnie wręcz o włamanie do czyjegoś domu i zabranie z niego jakichś

przedmiotów…

Nagle ogarnęły mnie jakby mdłości. Nie potrafiłbym stwierdzić, co

faktycznie myślałem, ani zmusić się do powtórnego przeczytania

wezwania, co zdążyłem już zrobić tyle razy, że robiło mi się

niedobrze.

Grossman roześmiał się.

– A to dopiero, Andrew! O ile tylko sprawa nie trafi do mediów,

sam musisz przyznać, że to naprawdę śmieszne. Włamanie! Że niby

wkradłeś się przez okno, żeby ukraść tej całej C.W. Haider pomysły na

książki.

Mnie wcale nie wydawało się to zabawne. Nie roześmiałem się.

O ile tylko sprawa nie trafi do mediów.

Lepiej natychmiast pozbyć się oskarżycielki.

Jego entuzjazm nie wydawał mi się już tak przekonujący jak

background image

wcześniej, lecz mimo to Grossman przez kolejne pół godziny

rozwodził się nad zarysem strategii obrończej, która obejmowała

pilne skorzystanie z usług detektywa i ponowną radę, żebym trzymał

się z daleka.

– Jeśli powódka cię zobaczy, na pewno cię rozpozna i zacznie się

pienić. Jeśli faktycznie, jak sądzimy, ma zaburzenia psychiczne, może

się to skończyć nieprzyjemną sceną. Tego właśnie pragną fanatyczni

prześladowcy: chcą wymusić konfrontację ze swoją sławną i bogatą

ofiarą.

Prześladowcy? Sławny i bogaty? Słowa Grossmana brzęczały mi

nad głową jak komary. Usiłowałem czuć dumę z powodu zaliczenia,

jakkolwiek na wyrost, do grona „sławnych i bogatych”; usiłowałem

nie wpadać w panikę na dźwięk słowa „prześladowca”.

O ile mogłem się zorientować – o ile dało się wywnioskować

z wezwania i z naszej krótkiej rozmowy telefonicznej, C.W. Haider

(jeszcze) mnie nie prześladowała.

Ale mieszkała przy Tumbrel Place, niedaleko sądu i budynków

urzędu miejskiego. Pewnie mniej niż pięć mil od Mill Brook House.

To była zupełnie nowa myśl, którą Grossman nieświadomie wbił mi

do głowy – prześladowanie.

Lepiej uprzedzić cios, przyjacielu.

Lepiej zabić ją od razu.

Nagle Grossman spytał, jakby dopiero przyszło mu to do głowy, czy

kiedykolwiek rozmawiałem z tą C.W. Haider, na przykład przez

telefon.

Zawroty głowy przybrały na sile.

Oczywiście nie powinienem był dzwonić do osoby, której nazwisko

widniało na wezwaniu jako nazwisko powódki – doskonale o tym

wiedziałem, a jednak to zrobiłem. Ze wstydem przyznałem się

Grossmanowi, że owszem, niestety zadzwoniłem do niej poprzedniego

dnia, wkrótce po otrzymaniu wezwania.

– Chciałem się dowiedzieć, jakie właściwie zarzuty mi stawia; co

takiego rzekomo ukradłem. Rozmowa nie potoczyła się dobrze.

Grossman zamilkł na chwilę w osłupieniu. To, że komuś tak

gadatliwemu zabrakło słów, nie zwiastowało nic dobrego.

background image

– Ta kobieta wydawała się niezrównoważona… Trudno było ją

zrozumieć. Miała taki dziwny, wysoki, dziki śmiech…

Głos mi się urwał. Czułem się jak dziecko, które zrobiło coś nie

tylko niegrzecznego, ale na dodatek bardzo głupiego.

– Hmm. To bardzo niedobrze, Andrew. Oczywiście nie powinieneś

był kontaktować się z powódką. Sądziłem, że ktoś o twojej

inteligencji… – Grossman przerwał i zapadła znacząca cisza. Nawet

nie próbowałem wyobrazić sobie jego miny.

– Chciałem tylko zadać kilka pytań – wytłumaczyłem się. – To była

krótka rozmowa i byłem bardzo uprzejmy. Powiedziała, że zabrałem

jakieś rzeczy z jej domu i że to się musi skończyć…

– Mam nadzieję, że jej nie groziłeś?

– Oczywiście, że nie. W życiu nie posunąłbym się do gróźb.

– Udawajmy, że to nie miało miejsca. Może tak będzie najlepiej.

Gdyby doszło do rozprawy – ale nie wpadaj w panikę, jestem pewien,

że nie dojdzie – wykaz rozmów telefonicznych stanowiłby materiał

dowodowy i nie mógłbyś się tego wyprzeć. Ale to jest tylko

przesłuchanie i nikt nie będzie zeznawał pod przysięgą. Zresztą ciebie

nawet tam nie będzie. Bądźmy dobrej myśli. Może w ogóle o tym nie

wspomni.

Ja jednak dalej tłumaczyłem się ze wstydem. Zależało mi na jego

dobrej opinii.

– Najgorsze, że sam od początku wiedziałem, że nie powinienem do

niej dzwonić. Ale chyba miałem nadzieję, że usłucha głosu rozsądku.

Że przekona się, że jestem miłym człowiekiem…

Nie mogłem się zmusić, by powiedzieć mu prawdę: że chciałem

uniknąć wzywania pomocy prawnika. Boję się prawników.

– Andrew, powinieneś wiedzieć, że ktoś, kto cię pozywa, wcale nie

zamierza uważać cię za miłego człowieka i nie zdołasz go przekonać,

że nie jesteś jego wrogiem. To nie było mądre posunięcie, no, ale

przynajmniej mi o tym powiedziałeś. Dziękuję ci za to. O ile tylko nie

groziłeś jej ani nie próbowałeś przekonać, żeby wycofała skargę,

a ona nie nagrała rozmowy, chyba nie stała się żadna szkoda.

Grossman zmienił ton. Teraz mówił rzeczowo, szorstko.

– Skontaktuję się z tobą natychmiast po przesłuchaniu, Andrew.

background image

Nie musisz do mnie dzwonić w międzyczasie. W ogóle o tym nie

myśl. Zapewniam cię, że cała ta sprawa z C.W. Haider rozejdzie się po

kościach. Załatwimy ją.

background image

7

Pocałunek przed zabójstwem

– Andy, Julia czymś się trapi.

Irina mówiła z wahaniem. Z jej tonu wnosiłem, że strapienie naszej

najmłodszej córki miało coś wspólnego ze mną i że Irina niechętnie

rozpoczynała rozmowę, jakby – niedorzecznie i niesprawiedliwie –

obawiała się mojej reakcji.

To bardzo irytujące, kiedy własna rodzina zachowuje się

w stosunku do człowieka nieufnie. Zupełnie tego nie rozumiem.

– A czym? Co ją gryzie?

– Jakaś powieść, którą przeczytała, autorstwa kogoś o pseudonimie

Walet Wino czy jakoś tak. Jej zdaniem to ktoś, kogo znasz, jakiś twój

kolega po piórze. Kimkolwiek jest, Julia uważa, że wykorzystał

w swojej powieści coś, co przydarzyło się jej.

– Poczekaj, Irino. Nie nadążam. O czym ty mówisz?

Był przeddzień przesłuchania. Niedziela wieczór, mniej niż

dwanaście godzin do posiedzenia Sądu Miejskiego Hrabstwa Hecate

o dziewiątej rano w poniedziałek.

Oczywiście nie powiedziałem o tym Irinie. Mojej drogiej żonie

należało oszczędzać silnych wstrząsów emocjonalnych.

Serce biło mi mocno. Poczucie winy, poczucie winy.

Bardzo trudno jest być porządnym rodzicem.

– Julia sama ci opowie, Andy. Ale dzwoniła do mnie, płakała. Ten

straszny Walet Wino…

– Kto?

– No ten autor kryminałów, który podpisuje się jako Walet Wino…

a może to było Walet Kier? Jakiś tam autor krwawych kryminałów,

koszmarny mizogin, do tego brutal, jak Mickey Spillane…

Jakby Irina kiedykolwiek przeczytała jakąkolwiek powieść Mickeya

Spillane’a!

W mojej kolekcji pierwszych wydań amerykańskich kryminałów

background image

było kilka książek Spillane’a z lat pięćdziesiątych, wygrzebanych

w antykwariatach; byłem jednak pewien, że od czasu, kiedy

wprowadziliśmy się do Mill House i wymieniliśmy regały, nikt

z rodziny nawet do nich nie zajrzał.

– Julia mówi, że w tej powieści znalazła niemal dokładny opis tego,

jak spadła przez tamtą przegniłą kładkę dla pieszych w Battlefield

Park i prawie się zabiła, tylko że tutaj dziecko naprawdę zginęło.

Nieprzyjemne wspomnienie! Wolałbym, żeby mi o tym nie

przypominano.

Julia miała wtedy cztery lata. Była żywą, ciekawską dziewczynką.

Mieszkaliśmy w Highland Park, w pobliżu Nowego Brunszwiku;

któregoś dnia zabrałem ją do Battlefield Park, kilka mil od domu, i ku

swemu wstydowi pogrążyłem się w notatkach do sceny w nowej

powieści. Ona tymczasem powędrowała wzdłuż strumienia za jakimiś

gęsiami i wdrapała się na nieużywaną kładkę dla pieszych; taki

maluch, a bez kłopotu prześlizgnęła się przez ogrodzenie, dumna

i szczęśliwa, że wymknęła się tacie, choć tata zakazał jej odchodzić –

z całą pewnością ostrzegał ją, żeby się nie oddalała. I nagle jej nóżka

przeleciała przez zbutwiałą deskę, kładka się zapadła, Julia wrzasnęła

i spadła, prawie trzy metry, do łożyska strumienia. Upadek

zamortyzowały rosnące w korycie krzaki, tak że wyszła z tego cało,

nie licząc zadrapań, siniaków i traumy.

– Julia mówi, że w tej książce jest scena, która wygląda niemal

dokładnie jak jej wypadek, nawet rozgrywa się w miejscu o nazwie

Battle Park, co prawda nie w New Jersey, ale w stanie Nowy Jork.

– Zbieg okoliczności…

Mój głos był słaby i drżący.

Battle Park! Co za głupota, wymyślić taką nazwę, kiedy

w rzeczywistości nazywał się Battlefield Park.

– Też jej tak powiedziałam. Ale to jednak dziwne i niepokojące,

prawda?

– Chyba tak, skoro Julia bierze to tak do siebie. Czy ta dziewczynka

w powieści ją przypomina?

Co za dziwne pytanie! Na szczęście Irina zdawała się tego nie

zauważyć.

background image

– Mówiła, że w książce ta dziewczynka umiera; rozbija sobie głowę.

A ojciec, który zabrał ją do parku, to łajdak, który tak naprawdę jest

tylko jej ojczymem. Nienawidzi dzieci swojej żony i chce je pozabijać,

aranżując różne „wypadki”.

Niejasno przypomniałem sobie akcję Pocałunku przed zabójstwem.

Z książkami pisanymi pod pseudonimem miałem pewien problem –

tworząc je późną nocą, szybko i jakby w gorączce natchnienia, szybko

też je zapominałem – już podczas publikacji nie potrafiłem sobie

przypomnieć ich fabuły, a co dopiero po upływie kilku lat.

– Julia mówiła, że powieść jest przemyślana, ale odpychająca. Nikt

w ogóle nie podejrzewa nikczemnego ojczyma; zawsze zalewa go

pozornie szczere poczucie winy i wyrzuty sumienia, a potem

kolejnemu dziecku przydarza się jakiś wypadek. Julia mówiła, że nie

była w stanie doczytać do finału, żeby zobaczyć, jak to wszystko się

skończy.

– No i dobrze! Niech wyrzuci tego Waleta Pik.

– Walet Pik? Tak się nazywa ten… ten pisarz?

Irina zamrugała, jakby ktoś zaświecił jej w twarz oślepiającym

światłem. Kocham żonę ze wszystkich sił, ale są chwile, kiedy nawet

jej słodycz – idiotyzm jej słodyczy – staje się bardzo irytująca.

– Tak, kochanie. Mówisz o nim od dziesięciu minut. I o tym, jak

Julia przejęła się jakąś jego powieścią.

– No tak. Bardzo się zdenerwowała. Ja też się denerwuję na myśl,

że prywatny i bardzo specyficzny incydent z naszego życia został

wykorzystany przez kogoś obcego… Jeśli faktycznie tak właśnie było.

– No cóż, kochanie… to bardzo duże jeśli! Wątpię, czy możemy

pozwać tego Waleta Pik za naruszenie prywatności przy tak wątłych

dowodach.

– Nikt nie mówi o tym, żeby od razu go pozywać. Ale…

Ogarnęło mnie rozdrażnienie, zniecierpliwienie. Miałem ochotę

powiedzieć, że w żaden sposób nie odpowiadam za najnowszy kryzys

Julii.

W życiu naszych dzieci, od kiedy weszły w okres dojrzewania,

a potem w dorosłość, zbyt często dochodzi do jakichś kryzysów.

Telefon do domu, rozmowa z Iriną, najnowsza porażka, najnowsze

background image

rozczarowanie, odwrócenie się fortuny lub jakaś zdrada, potrzeba

emocjonalnego wsparcia, potrzeba pieniędzy – znałem to wszystko na

wylot.

Mimo to jestem uosobieniem amerykańskiego ojca – kochany tatuś,

otwarte ramiona, serdeczny uśmiech, książeczka czekowa

w gotowości.

Uśmiechnięty tatuś. Dupek.

Czy nie ostrzegałem Julii, żeby nie czytała Waleta Pik? Czy nie

ukryłem tych przeklętych książek? Oczywiście nie posłuchała

głupiego taty, tak jak nieraz nie słuchała go w przeszłości. Ona i jej

starsi bracia, kiedy jeszcze tu mieszkali.

Miałem ochotę powiedzieć Irinie, że Walet Pik wcale nie jest moim

znajomym, a nawet gdyby był, nigdy nie opowiedziałbym mu

o wypadku naszej córki w Catamount Park. Zresztą Julia wcale

przecież nie umarła, prawda?

Czułem się bardzo dziwnie. Pot na twarzy, pod pachami, pod

ubraniem. W moich palcach lampka wina – kwaskowego białego wina

z lokalnej winiarni, której właściciel jest wielkim wielbicielem

Andrew J. Rusha – ale nie pamiętałem jej nalewania.

A może to Irina mi ją przyniosła. Żeby mnie rozluźnić, żebym się

tak nie przejmował.

Nagle przypomniałem sobie: nie Catamount Park, tylko Battlefield

Park.

A Julia nie umarła. Nie.

Irina mówiła, że Julia przyjedzie wieczorem na kolację, ale tak

naprawdę po to, żeby porozmawiać ze mną o Pocałunku przed

zabójstwem. Ona sama nie zamierzała brać udziału w rozmowie.

– To sprawa między wami. Wiesz, jak emocjonalna bywa Julia i jak

polega na twoich radach. Mam nadzieję, że okażesz jej cierpliwość,

Andrew.

To było zbyt wiele. Sugestia, że mam do naszych dzieci mniej

cierpliwości niż ona, była lekko obraźliwa.

– Tato, to nie może być zbieg okoliczności! Nie uwierzę w to.

Julia patrzyła na mnie z wyrazem dziecięcej urazy

background image

i zniecierpliwienia. Jakby w jakiś sposób – tylko skąd ona mogła

wiedzieć w jaki – wszystko to była wina taty.

Wyglądało na to, że choć w zeszłym tygodniu zapomniała zabrać

z domu Pocałunek przed zabójstwem, zapamiętała nietypowy

pseudonim i sama znalazła gdzieś egzemplarz.

Teraz mówiła jękliwie:

– W tej powieści ta dziewczynka ginie od upadku w łożysko

strumienia, rozbija sobie czaszkę. Ojczym ma wyrzuty sumienia, tak

jakby, choć przedtem wyobrażał sobie, że dziewczynka może spaść.

A potem następuje kolejny „wypadek” z udziałem jej brata – on też

ginie. W tym momencie przestałam czytać.

Z uśmiechem zacząłem ją pocieszać. Julia od dziecka była

nadmiernie poważna.

– Julio, to tylko fikcja. Fikcja stworzona przez fikcyjnego autora.

– Jak to fikcyjnego?

– Mam na myśli, że ten Walet Pik to tylko pseudonim, jak sama

wiesz.

– Mówiłeś, że go nie znasz. Tego autora.

– Bo go nie znam. To może być nawet kobieta.

Julia roześmiała się.

– O nie, tato. Walet Pik to facet; jakiś chory macho. Co do tego nie

mam wątpliwości.

Chory macho. Poczułem ukłucie winy, ale także dumy, że tak

dobrze potrafiłem się zamaskować. Własna rodzina nie umiała mnie

rozpoznać!

Zapewniłem Julię, że przywiązuje do tego zbiegu okoliczności zbyt

dużą wagę. Najlepiej niech wyrzuci tę durną książkę i zapomni

o sprawie.

– Ale czy to naprawdę może być tylko zbieg okoliczności, tato?

I nic więcej?

– Nic więcej.

– Ale to takie dziwne! Okropność.

– Fakt. Rzeczywiście okropne.

– I jesteś pewien, że ten Walet Pik to nikt, kogo znasz?

– Tak.

background image

– A orientujesz się, kto to może być?

– Mówią, że to ktoś, kto spędza emeryturę w okolicy Nowego

Jorku. Stosunkowo nowy i mało znany pisarz krwawych kryminałów

z grupą zażartych wielbicieli. Nie warto się nim przejmować, Julio.

– Od razu widać, że to łajdak.

– Naprawdę? Ja jakoś nigdy nie mogłem przebrnąć przez jego

książki, choć wydawca ciągle przysyła mi je do recenzji. Są takie

wulgarne, brutalne… I zło nie zostaje dostatecznie ukarane. Jak filmy

akcji dla nastoletnich chłopców.

– O nie, tato, nie zgadzam się. Nie dla nastoletnich chłopców. To są

książki, które zmuszają człowieka do myślenia, tyle że nie są to

przyjemne myśli.

Była to bardzo wnikliwa i zdumiewająca w ustach Julii uwaga, lecz

nie chciałem jej dać wiary.

Julia nie poddawała się.

– Moim zdaniem, tato, ten pisarz to ktoś, kto zna ciebie i naszą

rodzinę. A ta scena w Pocałunku przed zabójstwem zainspirowana była

moim wypadkiem. Po prostu czuję się strasznie dziwnie.

– Julio, wielu ludziom wydaje się, że zostali opisani w jakiejś

książce. To jak odbicie w lustrze. Wydaje ci się, że to ty, choć wcale

tak nie jest.

Miałem wrażenie, że mój uśmiech jest krzywy jak korkociąg,

wkręca mi się w twarz.

– Tato, daj spokój! Gdybyś stanął przed lustrem i zobaczył w nim

odbicie, to naprawdę byłbyś ty.

Roześmiała się. Ale co w tym było śmiesznego?

Miałem tylko nikłe wspomnienie Pocałunku przed zabójstwem.

Nawet nie wiem, jak się kończył. Miałem ochotę protestować:

W prawdziwym życiu jestem twoim kochającym ojcem. A ty przecież

nie zginęłaś.

background image

8

„Żądam sprawiedliwości”

Następnego dnia, w poniedziałek, mimo wszystko nie potrafiłem

trzymać się z dala od przesłuchania.

Wiem, obiecałem Grossmanowi. Wyraźnie radził mi, i to nie raz,

żebym trzymał się z daleka. Ale nie mogłem.

Za bardzo się przejmowałem, żeby siedzieć w domu. Ogarnęła mnie

paniczna myśl, że Grossman źle odczytał wezwanie i że obecność

„Andwera J. Rasha” była jednak wymagana na sali sądowej pod karą

aresztowania za lekceważenie sądu.

Częściowo kierowała mną też obsesyjna ciekawość w stosunku do

C.W. Haider. Nikt jeszcze nigdy mnie nie pozwał, co dopiero pod

zarzutem kradzieży i plagiatu. Większość poprzedniej nocy

przeleżałem, oczekując w przygnębieniu na przesłuchanie. Musiałem

zobaczyć swojego wroga.

Sąd Hrabstwa Hecate mieści się w pięknym budynku z piaskowca,

z prawie całkowicie zachowaną osiemnastowieczną fasadą, ale

wnętrza są odnowione. Przypomina stary kościół osadzony na

prostokątnym trawniku, który mógłby być cmentarzem. Wnętrze

przywodzi na myśl gustownie urządzony prywatny klub albo

historyczny pensjonat z mahoniową boazerią, białymi sufitami,

ciemnymi płytkami podłogowymi i wnękowym oświetleniem.

W przeciwieństwie do szorstkiej na ogół, hałaśliwej atmosfery dużego

miejskiego sądu tutaj panuje klimat wyciszenia i elegancji.

Przesłuchania i sprawy sądowe są publiczne, więc nie musiałem się

legitymować przy kontroli bezpieczeństwa. Kolejka poruszała się

płynnie i bez pośpiechu. Ku mojej wielkiej uldze nikt mnie nie

rozpoznał.

Sala, w której odbywało się przesłuchanie, miała układ

niewielkiego amfiteatru, jak w salach do symulowania rozpraw na

uczelniach prawniczych. Było tam zaledwie sześć rzędów siedzeń,

background image

w których (jak wyliczyłem) zmieściłyby się łącznie najwyżej

siedemdziesiąt dwie osoby. Kiedy wszedł sędzia Carson i rozpoczęło

się przesłuchanie, pomieszczenie wypełnione było zaledwie w jednej

czwartej. Pierwszy rząd zajmowały osoby wezwane do sądu i ich

obrońcy; w miarę jak rozprawiano się z kolejnymi sprawami,

poszczególne osoby wychodziły, a na ich miejsce pojawiały się nowe.

W sali panowała oficjalna atmosfera, ale nieustannie kręcili się po

niej ludzie. Ci, którzy – jak ja – zajęli miejsca dla obserwatorów

w ostatnim rzędzie, mieli doskonały widok na całe pomieszczenie.

Starając się nie ściągać na siebie uwagi ani podejrzeń, celowo

unikałem rozglądania się po innych osobach zajmujących mój rząd

i w miarę możliwości zasłaniałem twarz. Nie tylko to, ale na

podobieństwo niektórych postaci stworzonych przez Waleta Pik, które

nigdy nie pokazywały się publicznie bez choćby minimalnego

przebrania, włożyłem okulary korekcyjne w ciężkich czarnych

oprawkach, nieznacznie zniekształcające rysy, oraz wyciągnięty z kąta

szafy sportowy płaszcz z beżowej serży, nienoszony od jakichś

dwudziestu lat. Drżałem na myśl, że na tym nieszczęsnym

przesłuchaniu pojawią się lokalne media, a Andrew J. Rush zostanie

uznany za złodzieja i plagiatora albo i gorzej. Sprawa Haider kontra

Rush była trzecia na wokandzie. Podczas pierwszej i drugiej zdołałem

się zorientować, kto z obecnych był Elliotem Grossmanem –

nowojorskim (to jest żydowskim) prawnikiem, który mógłby

rozpoznać mnie ze zdjęć, gdyby rozejrzał się dokoła, czego jednak nie

uczynił. Miałem też czas przyjrzeć się charakterystycznie

wyglądającej kobiecie siedzącej samotnie w pierwszym rzędzie, tuż

pod stanowiskiem sędziego.

Bez wątpienia była to C.W. Haider, powódka. Na pierwszy rzut oka

łudząco przypominała białowłosą Ayn Rand z jej męskimi rysami,

mocną szczęką, arystokratycznym wyglądem i obrażoną miną.

Wyglądała na sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu lat i miała białe

faliste włosy, ledwo spłaszczone kasztanowym beretem, oraz

wyglądające na drogie, choć niedopasowane ubrania, które dawno

wyszły z mody: szary dwurzędowy żakiet w prążki z dużymi

kościanymi guzikami i watowanymi ramionami, które przydawały jej

background image

posturze masywności, skórzane buty o ściętych noskach. Zajęła jedną

trzecią pierwszego rzędu, jakby celowo, żeby zniechęcić innych.

Z profilu przypominała drapieżnego ptaka. Gdyby rozejrzała się po

sali, skurczyłbym się jak winowajca.

Podczas pierwszej sprawy nawet nie starała się ukryć

zniecierpliwienia. Głośno wciągała powietrze i mruczała do siebie,

wiercąc się na miejscu i grzebiąc w swoich rzeczach:

nieproporcjonalnie dużej torebce ze skóry jakiegoś gada, jeszcze

większej torbie na ramię uszytej z kawałków metalicznego materiału,

stercie teczek i ponadmetrowej długości tekturowym pudle na

dokumenty. Jej zachowanie graniczyło ze złymi manierami i ściągało

poirytowane spojrzenia sędziego Carsona; było też jasne, że woźny

i inni pracownicy sądu znali panią Haider, choć ona wyniośle nie

chciała zniżyć się do uznania znajomości z nimi.

Grossman powiedział mi przez telefon, że o ile się zorientował,

pani Haider nie miała prawnika – „Pewnie nikt nie chciał się

angażować w tak nonsensowny pozew” – i sama będzie się

reprezentować, czym na pewno jeszcze bardziej zirytuje sędziego,

którym był Owen Carson, pracujący w sądzie Hrabstwa Hecate od

wielu lat.

(Z początku nie uzmysłowiłem sobie nawet, że mamy ze sobą

cokolwiek wspólnego, ale okazało się, że łączy nas swego rodzaju

znajomość: nasze żony zaprzyjaźniły się podczas pracy w komitecie

gali charytatywnej na rzecz lokalnej biblioteki; niejeden raz

potrząsnęliśmy sobie dłonie; niejasno pamiętałem miłą uwagę Iriny,

a może była to pani Carson – „Owen to pana wielbiciel. Uwielbia

kryminały, choć zapomina wszystko natychmiast po przeczytaniu!”).

Zanim o dziesiątej pięćdziesiąt osiem ogłoszono wreszcie sprawę

Haider kontra Rush, pani Haider aż chodziła z powściąganej frustracji

i gniewu. Zerwała się z podnieceniem (była zdumiewająco niska,

przysadzista i kompaktowa, a watowane ramiona i nudne szare

spodnie od kompletu nie poprawiały efektu) i przedstawiła sędziemu

jako powódka – powódka – jako ta, którą „od lat okradano”, której

dzieła „plagiatowano”. Powiedziała to wszystko naburmuszonym,

nosowym, dziecinnym głosem, który natychmiast rozpoznałem

background image

z naszej rozmowy telefonicznej.

Było jasne, że sędzia Carson dobrze ją znał. Kiedy spytał – ostrożnie

i uprzejmie – czy nie reprezentuje jej żaden prawnik, pani Haider

odparła porywczym wybuchem:

– Proszę pana, nie mam prawnika, bo nie chcę ani nie potrzebuję

prawnika i nikt nie będzie przemawiać w moim imieniu. Tak jak

poprzednio, i tym razem mam po swojej stronie sprawiedliwość. Sam

pan zobaczy.

Po sali przeszedł szmer zaskoczenia, rozbawienia. Atmosfera

ożywiła się, jakby ktoś pogłośnił telewizor. Sędzia Carson spokojnie

i uprzejmie upomniał białowłosą kobietę, że powinna zwracać się do

niego nie „proszę pana”, tylko „wysoki sądzie”. Ona jednak odparła

zrzędliwie:

– Na „wysoki” to trzeba sobie zasłużyć, proszę pana. Zobaczymy,

czy pana sąd zasługuje.

Od razu było widać – przynajmniej ja widziałem – że toczyła

przegraną walkę i sama też była przegrana; zrzędliwa starucha, której

pro forma pozwalano korzystać z prawa do składania skarg na innych

obywateli, lecz zniecierpliwiony sędzia jak najszybciej je zbywał.

Nie umknęło mej uwagi ostatnie zdanie: „Tak jak poprzednio, i tym

razem”. Haider procesowała się już w tej sali.

Natychmiast poczułem ulgę. C.W. Haider to wariatka, tak jak

myślałem. Nie wygra ze mną.

Jednak

nawet

Grossmanowi,

wielkiemu

prawnikowi

reprezentującemu światowej rangi wydawnictwo, nie poszło z nią

gładko – Haider ciągle wchodziła mu w słowo, nie dając dokończyć

ani jednego zdania; sędzia Carson musiał kilka razy posłużyć się

młotkiem, z miną telewizyjnego sędziego próbującego zapanować nad

komicznie rozszalałą salą. Widzowie, którzy podczas poprzednich

przesłuchań na wpół drzemali, teraz obudzili się i obserwowali

wszystko z wielkim rozbawieniem.

Wzburzona pani Haider wydawała się nie mieć pojęcia o dobrym

wychowaniu w normalnym czy też konwencjonalnym sensie. Nie

wiedziała – albo nie obchodziło jej – jak nieprzyjemny był jej głos, jak

irytujący i nieznośny jej pozór wyższości, jak sabotowała własną

background image

sprawę, odmawiając podporządkowania się sądowej procedurze.

Nawet kiedy zniecierpliwiony sędzia Carson starał się przywołać ją do

porządku, nadal mówiła głośno, jakby liczyło się tylko to, by ją

usłyszano, jakby odwoływała się do sprawiedliwości większej niż ta

rządząca w Sądzie Hrabstwa Hecate.

– Proszę pana… to jest, wysoki sądzie… przychodzę tu jako

obywatelka szukająca odszkodowania i ochrony przed dalszą

kradzieżą, plagiatem oraz pogwałceniem prywatności przez tego

łajdaka Andrew J. Rusha, który nie ma nawet odwagi, by stanąć tu ze

mną twarzą w twarz, tylko chowa się za plecami prawnika. Dowiodę

swojej racji przeciwko niemu i żądam sprawiedliwości.

Trzeba przyznać sędziemu Carsonowi, że pozwolił jej przedstawić

wstępne zarzuty, zamiast od ręki odrzucić sprawę, jak mógłby

postąpić ktoś mniej uprzejmy. Z pobłażliwością nieco młodszej osoby

wobec starszej (Carson miał pod sześćdziesiątkę, lśniącą łysą głowę

i łagodne krótkowzroczne oczy) pozwolił rozognionej powódce dojść

do głosu i zaprezentować zestaw „dowodów”, które ze sobą

przyniosła: pożółkłe maszynopisy, tuzin ogromnych dzienników, kilka

egzemplarzy moich książek z zaznaczonymi na czerwono

fragmentami (widząc z oddali obwoluty i rozpoznając własne

powieści, zanim jeszcze Haider zdążyła je zidentyfikować, przeżyłem

szok; jakby ktoś zdecydowany mnie zniszczyć zaprezentował w sądzie

część mojego prywatnego życia). Swoje maszynopisy określiła Haider

mianem „jeszcze niewydanych” opowiadań i rozdziałów z powieści,

nad którymi „właśnie pracuje”; dzienniki również były jej autorstwa,

sięgały aż do roku 1965, kiedy miała osiemnaście lat. Powieści

w twardych okładkach natomiast istotnie były pióra Andrew J. Rusha,

z licznymi podkreśleniami w miejscach, które zdaniem Haider zostały

jej ukradzione.

Haider teatralnym, piskliwym głosem odczytywała fragmenty

swoich pism, a potem książek Rusha.

– Widzi pan? To kradzież, to plagiat. Ten łajdak kradnie nie tylko

moje słowa, on kradnie moje życie.

Te oskarżenia ciągnęły się przez jakiś czas. Okropnie byłoby

wysłuchiwać ich, siedząc po stronie obrony razem z Elliotem

background image

Grossmanem! Do oczu napłynęły mi łzy upokorzenia. Słyszałem

audiobooki, w których moje książki czytali profesjonaliści, ale nigdy

jeszcze nie zdarzyło mi się słuchać ich czytanych w tak oskarżycielski

i pogardliwy sposób; drobiazgowo konstruowane frazy, inteligentne

porównania, oryginalne słownictwo („anachoretyczny”, „okwitły”)

wybierane ze zużytego Tezaurusa pisarskiego, teraz wydawały się

żałosne, świadomie napuszone. Nie dość, że Haider oskarżała mnie

o plagiat jej prozy, to sama proza, odtwarzana przed rozbawioną

widownią w sali sądowej, była boleśnie zła.

Piskliwy głos Haider wzniósł się jeszcze wyżej:

– Tak więc, ponieważ te splądrowane utwory C.W. Haider nie

zostały jeszcze opublikowane, jest oczywiste, że ten łajdak włamał się

do mojego domu, to znaczy do domu mego świętej pamięci ojca,

Waltera Haidera, przy Tumbrel Place 88, i ukradł je za pomocą

jakiegoś urządzenia fotografującego…

Po sali przebiegł szmer śmiechu. Co za koszmar!

Grossman miał rację, przyjście tu było okropnym błędem.

Pomyślałem sobie: „To Walet Pik mnie tu sprowadził”. W przyszłości

nie mogę ulegać jego impulsywnym, anarchistycznym podszeptom.

W końcu sędzia Carson wszedł jej w słowo z uwagą, że już

kilkakrotnie powtórzyła te same zarzuty. Zwrócił się do Grossmana,

aby na nie odpowiedział – „byle zwięźle, proszę”.

Grossman stwierdził, że sprawa jest prima facie absurdalna –

oskarżony Andrew J. Rush to „poważany i od dawna cieszący się

uznaniem mistrz powieści kryminalnej”, który publikować zaczął

jeszcze w późnych latach osiemdziesiątych; autor dwudziestu ośmiu

„bestsellerowych kryminałów” tłumaczonych na tyle samo, jeśli nie

więcej języków; Rush jest ponadto obywatelem słynącym

z zaangażowania w działalność społeczną i dobroczynną. Jeśli nawet

w jego książkach pojawiły się pozorne „paralele” i „echa”

przytoczonych przed sądem pism powódki, to nie ma żadnego

dowodu, że pisma te poprzedzały pisma pozwanego, ponieważ

powódka nie wydała swoich utworów i nie mogła udowodnić daty ich

powstania. „Kradzieży prywatnego życia” zaś w ogóle nie da się

dowieść, ponieważ nic w dziełach Rusha nie da się w sposób

background image

ewidentny, oczywisty i dosłowny odnieść do życia osobistego

powódki; nawet jeśli pojawiły się w nich jakieś przypadkowe

podobieństwa, to były one właśnie tym i niczym więcej –

„przypadkiem”. Podsumowując, Grossman wnosił o oddalenie sprawy.

Haider z wściekłością zaprotestowała, że przecież dzienniki były

datowane – przez nią samą, a w razie jakichkolwiek wątpliwości ich

wiek można potwierdzić laboratoryjnie. Grossman zareplikował, że

daty w dziennikach napisane zostały jej własną ręką, a dopóki wiek

manuskryptów nie zostanie precyzyjnie określony przez uznane

laboratorium, powódka nie ma nawet cienia podstawy do pozwu.

I ponownie wniósł o oddalenie skargi jako zawracania głowy,

niewartego czasu sądu.

Haider zaczynała się coraz bardziej gorączkować. Beret zsunął jej

się z włosów, a głos powoli tracił ton wyższości. Sędzia Carson,

którego dobrą wolę przyjmowała za pewnik jako coś, co jej się

należało, nie był już tak pobłażliwy, przerywał jej młotkiem

i ustawicznie wchodził w słowo, żądając, by pozwoliła mówić

Grossmanowi. Ona jednak zdawała się niezdolna zapanować nad

sobą, jakby opętał ją jakiś demon.

– Nie! Nie, nie! To są moje pisma, proszę pana! Ja też jestem

pisarką, piszę prozę i poezję! On włamywał się do mojego domu przez

lata! To są moje bezcenne wspomnienia, wysoki sądzie, to wszystko

przydarzyło się mnie! Ten plagiator odebrał mi moje cenne

wspomnienia, wszystko, co mi się przydarzyło, i mojej rodzinie,

i przekręca je w swojej fikcji, tak że to wcale nie wydarzyło się w ten

sposób, ale jest nikczemnym KŁAMSTWEM.

Grossman jeszcze raz zażądał oddalenia „tej zupełnie

bezpodstawnej, konfabulacyjnej i oszczerczej” sprawy i sędzia Carson

jednym uderzeniem młotka zasądził na jego korzyść. Do tej pory ze

wzburzenia zrobił się już czerwony na twarzy, Haider zaś ogarnęło

takie podniecenie i szał, że woźny sądowy i zastępca szeryfa

pospieszyli, by wyprowadzić ją z sali.

– Pani Haider, proszę spokojnie opuścić salę. Natychmiast.

– Proszę pana, jestem tu po to, by mnie wysłuchano. Żądam

sprawiedliwości. Nie odejdę stąd, póki nie stanie jej się zadość.

background image

Jakimś sposobem woźny (przysadzisty mężczyzna w średnim

wieku) znalazł się na podłodze, a Haider (czy to możliwe, czy też

wyobraziłem to sobie w zamieszaniu?) kopała go butami o tępych

noskach, jak kopie się uparcie przyblokowane drzwi, żeby je

otworzyć.

Odpychała próbujące ją powstrzymać dłonie, których były już trzy

pary. Krzyczała i szarpała się. Pożółkłe maszynopisy spadły na

podłogę, kartonowe pudło przewróciło się i wszystko – papiery,

dokumenty i dzienniki – wysypało się z nich kaskadą. Książki

Andrew J. Rusha w twardych okładkach walały się pod nogami.

Wyglądało to tak, jakby Haider dostała jakiegoś ataku epilepsji; kilku

umundurowanych policjantów usiłowało nad nią zapanować. Czy

tylko mi się wydawało, czy jej oczy naprawdę umknęły w głąb

czaszki, a otwarte usta były mokre od śliny, jakby pokryte pianą

szaleństwa…? Sędzia Carson głośno oświadczył zamknięcie porannej

sesji sądu i pospiesznie opuścił salę bocznym wyjściem. Biedak!

Widziałem najprawdziwsze przerażenie w jego twarzy. Sędzia małego

prowincjonalnego sądu na pewno nie jest przyzwyczajony do

brutalnej fizycznej rzeczywistości – ma do czynienia tylko ze słowami.

Tu jednak słowa niespodziewanie wybuchły brutalną fizyczną

rzeczywistością.

Polecono nam opuścić salę. Wraz z innymi wyszedłem na korytarz,

podczas gdy białowłosa kobieta krzyczała i łkała z przodu sali, wciąż

szarpiąc się z policjantami:

– Sprawiedliwość! Żądam sprawiedliwości!

Rzadko ma się okazję usłyszeć głos szaleństwa. Prawdziwy,

rozdzierający serce głos czyjegoś szaleństwa.

Widzisz? Wróg pokonany.

Jeśli potrzebna będzie dalsza kara, zostanie ona wymierzona.

background image

9

Zwycięzca

Grossman grzmiał triumfalnie przez telefon:

– Całkowite zwycięstwo, Andrew! Może i powinieneś był tam być,

wspaniałe przedstawienie.

– Doprawdy? – Udało mi się przybrać ton zaskoczenia i pewnego

niepokoju.

– Mam na myśli, że powódka nieźle się popisała! Biedna kobieta,

zupełnie szurnięta, tak jak myśleliśmy. – Grossman roześmiał się

radośnie.

Jechałem właśnie do domu, kiedy zadzwonił do mnie z dobrymi

wieściami. Widząc jego imię na wyświetlaczu komórki, obawiałem się

odebrać w dziecinnej obawie, że (choć byłem przecież na miejscu)

sprawa potoczyła się niekorzystnie.

Cały ten epizod w sali sądowej wydawał się nierealny jak sen.

W białowłosej C.W. Haider, która została nie tylko pokonana, ale

i publicznie upokorzona, było coś koszmarnego. Słyszałem krzyki

i łkanie biedaczki, jej żądania sprawiedliwości.

Ale pomyślałem: Przecież za nic nie ponoszę tu winy. Sama ściągnęła

na siebie tę klęskę.

– Sędzia oddalił sprawę, tak jak się spodziewałem. Pozwolił jej

przedstawić te jej śmieszne argumenty; dał jej mnóstwo sznura, na

którym sama się powiesiła. Tak jak myślałem, ta cała C.W. Haider to

jakaś miejscowa wariatka. Chyba zależy jej nie tyle na pieniądzach,

ile na publicznych przeprosinach z twojej strony, i czymś, co nazywa

odszkodowaniem. Widać, że pochodzi z jakiejś dobrze znanej lokalnej

rodziny i ma pieniądze, to znaczy dostała je w spadku. Uśmiałbyś się,

Andrew, twierdziła, że ty, bestsellerowy pisarz, włamałeś się do jej

domu i ukradłeś jej pisma – dosłownie! Że ukradłeś pomysły

i fragmenty z jej rękopisów i dzienników; przyniosła ze sobą tysiące

zapisanych stron. Chryste! Oczywiście nie miała żadnych dowodów,

background image

jakby sądziła, że ludzie uwierzą jej na słowo. A jak się zwracała do

sędziego, jakby była co najmniej z rodziny królewskiej! Jej głównym

argumentem było to, że część jej rękopisów powstała przed twoimi

powieściami – które rzekomo zostały napisane na ich podstawie – tyle

że nie było sposobu, by określić czas ich powstania, nawet gdyby ktoś

potraktował ją poważnie. Oczywiście jest pisarką, tylko nigdy nic nie

opublikowała, z wyjątkiem kilku tekstów wydanych własnym

sumptem. Od dziesiątków lat pracuje nad jakąś powieścią. Twierdziła

też, że ukradłeś wydarzenia z jej życia i albo opisywałeś je dosłownie,

albo przekręcałeś tak, że stały się nikczemnym kłamstwem.

Grossman roześmiał się serdecznie. Przez szum w uszach

dochodziła do mnie tylko część tego, co mówił, ale zarejestrowałem

powtarzane słowa: „szurnięta”, „żałosne”, „szalona”, „oddalono”.

– No więc sprawa zasadniczo skończona, Andrew. Nie masz już nic

do zrobienia, możesz zapomnieć o C.W. Haider. A ja złożę podanie

o nakaz, żeby więcej cię nie dręczyła, i zażądam, żeby pokryła koszty

rozprawy i reprezentacji prawnej. Co prawda nie ty płacisz moje

honorarium, wydawnictwo płaci mi stałe wynagrodzenie, ale zawsze

dobrze pozywać takich ludzi o wszystko, co się da, żeby zniechęcić

ich do procesowania się. Pomyśl tylko, co by było, gdyby sprawa

trafiła przed ławę przysięgłych i jakiś paranoik by się z nią zgodził;

mogłoby się źle skończyć. – Grossman zaczynał się nakręcać.

Musiałem zjechać na pobocze, żeby wsłuchać się w jego słowa.

Budynek sądu opuściłem w oszołomieniu, unikając ludzi i licząc na

to, że nikt mnie nie rozpoznał. Słuchanie, jak ktoś odczytuje moje

książki tym głośnym, szyderczym głosem, było strasznym

doświadczeniem. Szczególnie starałem się unikać Grossmana, który

stał jeszcze na schodach wejściowych i żywo dyskutował z innymi

prawnikami – przedsiębiorczy osobnik o bardzo nowojorskim

sposobie bycia, podniecony zwycięstwem i zawiedziony

rozczarowującym finałem. Przyjechał do Harbourton z centrum

Manhattanu limuzyną, a pracę skończył przed drugą po południu,

wciąż nabuzowany adrenaliną.

Zanim wyjechałem z sądowego parkingu, usłyszałem syreny;

widziałem też podjeżdżającą do wejścia karetkę. Na chodniku zebrał

background image

się niewielki tłum, który rozstąpił się akurat na tyle, by pracownicy

medyczni mogli się przecisnąć.

Szybko odwróciłem wzrok. Nie chciałem widzieć białowłosej

kobiety nawet kątem oka.

Ale jeśli ci się poszczęści, ona umrze.

Umrze, a ty nigdy nie zostaniesz publicznie upokorzony.

Grossman znowu przechwalał się okrutnym, radosnym głosem, jak

dobrze wszystko się ułożyło, dokładnie tak, jak się spodziewał. Czy

oczekiwał pochwał? Kolejnych podziękowań?

– Będziesz miał temat do kolejnego kryminału, co, Andrew?

To było obraźliwe. Jakbym nie miał o czym pisać!

Podziękowałem mu przez mgiełkę migreny. Pochwaliłem go

i zapewniłem, że przekażę wydawcy, jak wspaniale sobie poradził,

ale…

– Wydaje mi się, że powinniśmy dać jej spokój. Skończmy już z tą

pożałowania godną sprawą.

– Dać jej spokój? Co chcesz przez to powiedzieć? Nie rozumiem.

– Nie chcę pozywać jej o… cokolwiek mówiłeś: honorarium, koszty

sądowe. Po prostu dajmy sobie spokój.

– Andrew, ona przegrała sprawę i powinna ponieść koszty.

Powinna zapłacić za ten bezczelny pozew. Dlaczego twój wydawca

ma wykładać na to pieniądze?

– Ja zapłacę. Zapłacę twoje honorarium i wszystkie koszty,

ilekolwiek by wynosiły. Prześlij mi rachunek i już.

– Nie bądź śmieszny. Ty jesteś poszkodowanym. Moje honorarium

pokrywa wydawnictwo. I dobrze mi płacą. Ale Haider przegrała

i powinna zapłacić. Opłaty służą jako czynnik zniechęcający do

dalszych bezpodstawnych pozwów. Inaczej byle idiota pozywałby

każdego innego idiotę i sądy pękałyby w szwach. Przecież ta kobieta

pochodzi z zamożnej rodziny.

Uparłem się jednak, że nie chcę jeszcze bardziej upokarzać

C.W. Haider. W końcu trafiła do szpitala, prawda? Dostała jakiegoś

ataku w sali sądowej i musieli wezwać do niej karetkę…

– Andrew, skąd o tym wiesz?

– Sam mi mówiłeś.

background image

– Naprawdę? Nie przypominam sobie.

Pot zaczął mi spływać po czole i ciele. W głowie poczułem

pulsujący ból. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy Grossman

cokolwiek o tym wszystkim wspominał.

– Tak, mówiłeś przecież… powiedziałeś, że Haider dostała ataku

i wezwano ambulans. Powiedziałeś mi to ledwie kilka minut temu.

– Doprawdy? – Grossman wydawał się szczerze zdumiony.

Szybko wydusiłem, że muszę się rozłączyć, bo nie mogę rozmawiać

przez telefon podczas jazdy. Pogadamy innym razem.

Upłynęło kilka minut, zanim zdołałem zebrać siły i myśli na tyle,

by dojechać do Mill Brook House.

Wszedłem do domu, w którym panowała cisza. Nie zwróciłem uwagi,

czy na podjeździe stoi samochód Iriny. Wyglądało na to, że nikogo nie

ma.

Nawet sprzątaczki. Nikogo.

Cisza oblewała mnie falami.

Wszyscy nie żyją, a ty jesteś wolny.

I za nic nie ponosisz winy.

background image

10

„Jak baranek bez skazy”

A potem zaczęło się czekanie.

„Tygodnik Harbourton” wychodził w środy.

Szykowałem się na miażdżący nagłówek: „Lokalny pisarz Rush

pozwany za kradzież i plagiat”.

W lokalnej telewizji i radiu nie ukazały się żadne informacje

o poniedziałkowych wydarzeniach. Żaden reporter nie usiłował się ze

mną skontaktować. Nawet Irina wydawała się nieświadoma faktu, że

w moim życiu miał miejsce jakiś incydent, a ja oczywiście o niczym

jej nie powiedziałem.

Kiedy w końcu „Tygodnik” pojawił się w naszej skrzynce

pocztowej, pospiesznie go otworzyłem, ale na pierwszej stronie nie

było ani mojego nazwiska, ani żadnego zdjęcia. Nic o Rushu, nic

o Haider.

Ruszyłem z powrotem do domu. Drżały mi ręce, w oczach miałem

wilgoć.

Nagle przystanąłem i bez tchu przekartkowałem gazetę do strony

szóstej, do kolumny z informacjami o rozprawach sądowych, a potem

nawet do kolumny policyjnej – nic.

W całej gazecie nie było ani słowa.

Poczułem, jak z serca spada mi ciężar. Roześmiałem się

z wdzięcznością. Ogarnęła mnie euforia, jakbym uniknął kary, choć

nie potrafiłbym powiedzieć dlaczego.

background image

II

background image

11

Zbrodnia idealna

A teraz nadszedł czas.

By Andrew J. Rush popełnił idealną zbrodnię.

Obudziłem się w środku nocy z bijącym sercem. Bolała mnie szczęka,

jakbym zgrzytał zębami.

Która to godzina? Nie byłem w stanie odczytać cyfr na zegarku

obok łóżka.

Czas przed świtem, który nie jest jeszcze przedświtem. Nazywają to

„godziną wilka”, kiedy ciężko chorzy są najbardziej podatni na

śmierć.

Nie widzisz? Tuż przed tobą?

Twój nieprzyjaciel – bezradny.

Twój nieprzyjaciel – czeka.

Po drugiej stronie łóżka spała Irina. Kiedy przeprowadziliśmy się

do Mill Brook House, kupiliśmy królewskie łoże, wielkie jak boisko,

na którym dwie żyjące, emanujące ciepłem istoty mogą przeleżeć całą

noc, nawet się wzajemnie nie zauważając.

Choć czasem Irina odzywa się do mnie:

– Andrew? Wszystko w porządku?

Albo:

– Andrew? Śniło ci się coś złego?

Albo:

– Andrew! Znowu zgrzytasz zębami.

Tym razem najwyraźniej spała. Coś obudziło mnie w samym środku

snu tak pełnego chaosu i zamieszania, że natychmiast go

zapomniałem, a raczej, cokolwiek to było (i co miało potencjalny

ulotny związek z oszalałą białowłosą kobietą), nie potrafiłem tego

przywołać.

Właśnie w ten sposób i o tej porze Walet Pik przemawiał do mnie

background image

najbardziej bezpośrednio. Ale nie zawsze do końca wiedziałem, co

chciał powiedzieć przez swoje szydercze słowa.

…czas.

…zbrodnia idealna.

background image

12

Pokusa

– Andrew? Masz chwilę?

Grossman. Nie chciałem odbierać, ale zrobiłem to z poczucia

obowiązku.

Minął tydzień od przesłuchania w sądzie. Moja obawa, że sprawa

trafi do mediów, zaczynała ustępować i powoli wracałem do

normalnej pracy. Mimo to z obawą sprawdzałem pocztę i rzadko

odbierałem telefon, chyba że dzwoniący był osobą dobrze mi znaną

i zaufaną.

Miałem nadzieję, że nie będę już musiał rozmawiać z prawnikiem

wydawcy. Cały ten incydent wstrząsnął mną w sposób, którego nie

potrafiłbym wyjaśnić. Jeśli o mnie chodziło, sprawa była zamknięta.

Byłem zdecydowany nigdy więcej nie myśleć o C.W. Haider,

chociaż w chwilach słabości przyłapywałem się na wpatrywaniu się

w pustkę i rozpamiętywaniu zaciekłych słów: „Żądam

sprawiedliwości!”.

Zastanawiałem się, czy zmarła w szpitalu. Mogła też umrzeć

w karetce na udar albo zawał serca. Przez głowę przemknęła mi myśl,

że może Grossman dzwoni właśnie po to, by mi o tym powiedzieć,

i nie wiedziałem, czy odczuwam ulgę, czy pełen wyrzutów żal.

Głos Grossmana był jednak radosny, dźwięczał mi w uszach.

– Dowiedziałem się czegoś bardzo ciekawego, Andrew! Gotów na

niespodziankę?

Nie. Żadnych więcej niespodzianek.

– Chyba tak.

– Pamiętasz, jak mówiłem, że ta C.W. Haider musi być jakąś

lokalną wariatką? Okazuje się, że to prawda. Składała już pozwy

przeciw innym pisarzom, znanym pisarzom, takie same jak przeciwko

tobie. Mój asystent poszperał trochę i odkrył, że kilka lat temu

usiłowała pozwać Stephena Kinga. Nie byłem wtedy jego prawnikiem,

background image

ale znam obrońcę, który z nim pracował, zadzwoniłem do niego

i słuchaj, Andrew…

Przez chwilę nie do końca rozumiałem.

Stephen King? Chciała pozwać też…?

A więc Andrew J. Rush nie jest dla niej wyjątkowy?

Grossman mówił, że zarzuty Haider wobec Stephena Kinga były

identyczne z tymi, które wysunęła wobec Andrew J. Rusha, różniły

się tylko wybrane fragmenty pism i książki.

Powtarzał się nawet nonsensowny zarzut włamania.

– Wyobraź sobie tylko: jakie jest prawdopodobieństwo, że Stephen

King przyjechałby do Harbourton w New Jersey, żeby włamać się do

jej domu.

Grossman roześmiał się głośno. Rzeczywiście była to absurdalna

fantazja.

– W październiku dwa tysiące czwartego odbyło się posiedzenie

w tej samej sali sądowej, z Haider reprezentującą samą siebie przed

tym samym sędzią. – Grossman uważał to za wyjątkowo zabawne.

Nieskładnie próbowałem się roześmiać.

– Naprawdę? Ten sam sędzia…

Haider pisała też do Kinga listy z pogróżkami, które wysyłała na

adres jego wydawcy. Tak się zaniepokoił, że wynajął prywatnego

detektywa, by zbadał sprawę. Obawiał się, że Haider przyjedzie do

Maine i będzie nękać jego i jego rodzinę; może była na tyle szurnięta,

że spróbuje kogoś zabić. Ale detektyw nie znalazł nic, co brzmiałoby

groźnie, więc King dał spokój.

– Jesteś pewien, że nie dostałeś od niej żadnych listów

z pogróżkami, Andrew? Może trafiły do wydawcy i nikt ci ich nie

przekazał?

Nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć. Czułem się lekko

ogłuszony i nie potrafiłem zebrać myśli. Głośny śmiech Grossmana

zdawał się mnie dusić.

– Twoja przeciwniczka przez lata usiłowała pozwać także Johna

Updike’a i Johna Grishama, Normana Mailera i Deana Koontza,

Petera Strauba i Jamesa Pattersona – i jeszcze Dana Browna! –

wszystkich bezskutecznie.

background image

Roześmialiśmy się obaj. Bo to było przecież zabawne, prawda?

Powoli zaczynałem się rozluźniać. Jak balon przekłuty szpilką.

– Ta pani Haider to prawdziwa mistrzyni pióra! Imponujący zakres

stylów i tematyki.

– Tak… no cóż… Chyba nie powinna być to dla mnie

niespodzianka.

Ale jest, i to ogromna. I niezbyt pochlebna.

– A zatem, Andrew, chciałbym złożyć skargę na nią. Jak mówiłem,

to my powinniśmy wykonać kolejny krok.

Rozumiałem to, i prawdopodobnie miał rację. Prawnik wie takie

rzeczy najlepiej, a Grossman na pewno działał w moim najlepszym

interesie. Przemawiał głosem rozsądku, lecz mimo to odczuwałem

instynktowny opór.

– Ale… czy wiesz, jak ona się miewa? Możliwe, że już nie żyje…

– Mój asystent to sprawdził. Zabrali ją do Nowego Brunszwiku na

obserwację; możliwe, że ma jakąś postać epilepsji, która w stanie

frustracji lub gniewu powoduje ataki. Mój asystent rozmawiał

z jakimś opiekunem domu, który okazał się bardzo pomocny.

Powiedział, że „walka z nieprzyjaciółmi” to jedyne, co trzymało panią

Haider przy życiu po śmierci ojca, kiedy została sama. Mam na myśli

nie tylko nieprzyjaciół w zakresie literatury, ale też sąsiadów na

Tumbrel Place i urzędników miejskich. Tak przy okazji, ona ma

sześćdziesiąt siedem lat.

Sześćdziesiąt siedem! Liczyłem, że okaże się starsza. Sześćdziesiąt

siedem był to zniechęcająco młody wiek. Uzbrojona w żelazną

determinację szaleńca pani Haider mogła mnie prześladować przez

kolejnych dwadzieścia lat.

– Jeśli wyrażasz zgodę, Andrew, to wezmę się do pracy.

Wydobędziemy nakaz, żeby zaprzestała nękania, i złożymy pozew.

Nie musisz się w to angażować, będziesz tylko musiał podpisać

dokument czy dwa.

Mimo to nadal czułem potrzebę oporu, odmowy. W tej

nieprzyjemnej sytuacji Andrew J. Rush powinien zachować się

szlachetnie.

– Elliot, mówiłem już przecież… nie chcę być mściwy. Cały ten

background image

incydent jest dla mnie po prostu niesmaczny.

– Ale to ty byłeś tu ofiarą! Wyobraź sobie, co by było, gdybyś nie

miał wydawcy gotowego stanąć w twojej obronie i musiałbyś sam

zatrudnić prawnika, i to z Manhattanu, a nie z Harbourton. Bardzo

wysoko cenię swoje usługi, Andrew, i choćby dlatego powinieneś

skorzystać z mojej rady. Wyobraź sobie, co by było, gdyby sędzia nie

okazał się tak rozsądny i gdyby doszło do rozprawy. Wyobraź sobie,

że opinia przysięgłych zwróciłaby się przeciwko tobie; kto wie, ile

musiałbyś zapłacić? Może miliony? Musiałbyś odwołać się do sądu

wyższej instancji, a wierz mi, że to kosztuje. Dziwniejsze i bardziej

niesprawiedliwe rzeczy miały miejsce w historii amerykańskiego

sądownictwa.

– Ale co dokładnie zamierzasz zrobić? Ile ona musiałaby zapłacić?

Grossman po raz kolejny cierpliwie wyjaśnił swoje plany. Podał

szacunkową kwotę – o wiele więcej, niż przypuszczałem.

– Mówiłem ci, Andrew: załatwimy ją.

Na chwilę dałem się skusić tej wizji. Czułem się tak, jakbym

zakradł się na skocznię – wysoką skocznię – by delikatnie, niemal

niewyczuwalnie dotknąć czyichś nagich pleców i zepchnąć tę osobę

w pustkę.

Pokusa, by ulec radzie agresywnego prawnika, by pozwać i ukarać.

Jeszcze bardziej upokorzyć przegranego przeciwnika. By ją załatwić.

Lecz zamiast tego usłyszałem swój głos:

– Rozumiem, Elliot. Ale… mimo wszystko nie chcę jej pozywać.

– Chryste! Czy ty jesteś jakimś… chrześcijaninem? Kwakrem? Czy

to uczciwe w stosunku do twojego wydawcy oczekiwać, że pokryje

koszty?

– Powiedziałem już, że sam pokryję honorarium i opłaty sądowe.

Po prostu chcę zapomnieć o całym tym przykrym epizodzie i wrócić

do swojego życia.

– No… to bardzo szlachetnie z twojej strony. Bardzo po

dżentelmeńsku.

Czyżby ze mnie drwił? Już sobie wyobrażałem pogardliwy

uśmieszek na jego ustach.

– Zwyczajnie żal mi tej kobiety i już. Choroba psychiczna to nie

background image

kwestia osobistego wyboru i nie powinno się jej mylić z zachowaniem

przestępczym. Haider w swoim przekonaniu miała rację.

– Dokładnie to samo można by powiedzieć o Hitlerze albo Czyngis-

chanie. Albo o zbrodniach wojennych popełnionych przez naszych

własnych polityków. Masz zupełną rację.

– Haider to nie Hitler ani Czyngis-chan. To samotna starsza

kobieta, której się roi, że jest pisarką. Może ten atak przyprawi ją

o permanentne upośledzenie? Po prostu nie chcę wpędzać jej

w jeszcze większą desperację, wystarczy mi, że przesłuchanie poszło

po naszej myśli.

– W porządku, Andrew. Damy spokój. Przynajmniej na razie.

– Proszę, nie chcę tego przeciągać. Byłoby mi strasznie wstyd,

gdyby ktoś wiedział, że prześladujemy tę kobietę. Nie zamierzam już

poświęcać jej ani jednej myśli.

– Świetnie! Rzadko się zdarza, żeby pozwany przejawił taką

hojność, ale najwyraźniej Andrew J. Rush nie jest przeciętnym

człowiekiem. Czy możesz przynajmniej obiecać, że nie będziesz się

z nią kontaktować? Ani w szpitalu, ani w domu?

– Oczywiście! Nie mam powodów się z nią kontaktować.

– Ale mówiłeś, że raz już to zrobiłeś, przez telefon.

– To było po to, żeby się z nią porozumieć, żeby zrezygnowała

z pozwu. Nie mam żadnego powodu, żeby znowu to robić.

– No… może myślisz, że mógłbyś ją przekonać o swojej

niewinności. Ale wydajesz się nie rozumieć, że w prawie nie chodzi

o „niewinność”, to raczej orzeczenie prawa przesądza o „niewinności”

lub „winie”. Nieważne, czy ściągnąłeś od Haider wszystkie

dwadzieścia osiem powieści, czy ani linijki; liczy się to, co zasądzi

sędzia. To, co myślą inni ludzie, jak nasza lubiąca się procesować

C.W. Haider, nie ma najmniejszego znaczenia.

Te słowa były obraźliwe, ale zmusiłem się do niewyraźnego

pomruku zgody.

– Może jeszcze porozmawiamy. Nie chcę tego tak zostawiać. Jako

profesjonalista uważam, że moja rada powinna mieć dla mojego

klienta znaczenie, to nie jest tylko kwestia sentymentu. W każdym

razie obiecaj mi przynajmniej, że będziesz trzymał się z daleka od tej

background image

kobiety.

– Oczywiście, będę. To jest: nie będę próbował się z nią

kontaktować.

– A jeśli ona znowu zacznie cię nękać, natychmiast do mnie

zadzwoń.

– W porządku.

– Obiecujesz? Masz natychmiast zadzwonić na moją komórkę, jeśli

tylko znowu będzie cię kłopotać.

– Tak. Natychmiast do ciebie zadzwonię.

– A wtedy ja, Andrew, ostrzelam ją ze wszystkich dział. Ściągamy

białe rękawiczki, tak? Załatwimy ją.

Tej nocy położyłem się na długo przed północą. Byłem zbyt

wyczerpany, by wziąć długopis i notatnik i zasiąść z whisky przy

starym stoliku, pogrążając się w uwodzicielskiej prozie Waleta Pik.

Spałem jednak niespokojnie. Ciągle wzdychałem i wierciłem się,

jak wielka ryba zaplątana w sieć.

Ale kto trzyma tę sieć?

background image

13

Immunitet

Teraz masz immunitet.

Nikt nie uwierzy tej wiedźmie, jeśli cię oskarży.

Walet Pik nierzadko drażnił się ze mną.

Walet Pik nierzadko szydził.

W szczelinach mojego własnego życia – pisarskiego życia

Andrew J. Rusha – te syczące zgłoski brzmiały niczym wyciekający

gaz.

Zwłaszcza w moim miłym gabinecie nad dawną stajnią. W miejscu,

które było niegdyś azylem, a gdzie teraz czułem się odsłonięty,

niespokojny.

Cokolwiek chcesz uczynić, C.W. Haider jest twoim celem.

Zobacz, co masz przed oczami! Wspaniałe wyzwanie.

– C.W. Haider w najmniejszym stopniu mnie nie interesuje. Nie

zamierzam nawet wypytywać o jej zdrowie.

To była prawda. Takie było moje postanowienie.

W tygodniach, które nastąpiły po wezwaniu do sądu

i przesłuchaniu. Po ataku w sali sądowej. Po krzykach.

Sprawiedliwości!

Mimo to praca szła mi jak po grudzie. Drobiazgowo rozplanowany

dwudziestostronicowy szkic Na przemian niespodziewanie przestał

mieć sens. Dużą część dnia spędzałem na znudzonym czytaniu tekstu

i nanoszeniu poprawek. Przed wezwaniem do sądu dotarłem do mniej

więcej sto dwudziestej strony, ale teraz, w rosnącym marazmie, mniej

niż połowa z tego wydawała mi się znośna.

Wszystko, nad czym tak się męczyłem przez cały ten kryzys,

brzmiało w moich uszach pusto. Moja proza, wyszydzona na sali

sądowej przez białowłosą kobietę, wydawała się płaska

i nieprzekonująca. Postaci, które stworzyłem – jak mi się zdawało –

background image

z taką miłością i których ołówkowe podobizny wisiały na korkowej

tablicy przy stole, zdawały się namawiać za moimi plecami, by

wypowiadać puste banały rodem z komiksów.

Widzisz? Wiedźma nałożyła na ciebie klątwę.

Co zrobisz, żeby ją zdjąć?

background image

14

„Siostrzeniec”

Przeniesiono ją do kliniki psychiatrycznej w Nowym Brunszwiku.

Wiedziałem, bo wykonałem kilka dyskretnych telefonów.

– Czy chciałby pan porozmawiać z panią Haider? Przebywa teraz

w pokoju dziennym, nawet ją stąd widzę.

Szybko podziękowałem pielęgniarce. Nie, dziękuję. Nie chciałbym

wytrącić ciotki z równowagi.

– Wydaje mi się, że pani Haider wcale nie byłaby wytrącona

z równowagi. Jest tu bardzo samotna. Robi duże postępy, ale goście

zawsze pomagają pacjentom. Zwłaszcza starsi pacjenci muszą

utrzymywać kontakt z bliskimi, żeby zapanować nad halucynacjami.

Czy mówił pan, że jest siostrzeńcem pani Haider?

Wyjaśniłem, że tak, jestem jej siostrzeńcem, ale tylko przez

przyrodniego brata, a poza tym mieszkam w Duluth w stanie Iowa

(czy Duluth znajduje się w Iowa?), za daleko, żeby ją w tej chwili

odwiedzić.

– No cóż, liczymy na to, że pani Haider wkrótce opuści ośrodek.

W tej chwili jest naszą najpogodniejszą i najbardziej rozmowną

pacjentką. Oczywiście wygląda na to, że nie brakowało jej powodów

do narzekań. Narzekać to ona potrafi. – Pielęgniarka roześmiała się,

jakby ostatnie stwierdzenie było niedopowiedzeniem, które jako

krewny chorej zrozumiem.

– A więc… ciocia robi postępy? Wkrótce zostanie wypisana?

– Tak, proszę pana. Jak pan się nazywa? Przekażę, że pan dzwonił.

– Stephen. Nazywam się Stephen.

– Stephen Haider?

– Nie. Stephen King.

Zapadła pełna zdumienia cisza. A potem:

– Chce pan powiedzieć… jak ten pisarz? Nazywa się pan tak samo,

jak ten słynny autor?

background image

– Zgadza się, tak samo. Ale to nie ja.

– Aha… Doskonale! Powiem pani Haider, że pan o niej myśli, panie

King!

– Proszę mi mówić Stephen.

– Stephen. Rety!

background image

15

„Nie podoba mi się to”

– Andrew, jeśli nie masz nic przeciwko, wydaje mi się, że powinnam

pójść…

Irina mówiła z wahaniem. Rozmawialiśmy o kwestii jej zajęć we

Friends School – wydawało mi się, że prowadziła ich za dużo jak na

pensję, którą otrzymywała.

– Będzie tam większość kadry… Wyjdę przed poczęstunkiem.

– Nie bądź śmieszna, kochanie! Jeśli chcesz zostać, to powinnaś!

– Nie chodzi o to, czy chcę. Chcieć to ja chcę zjeść kolację z mężem

oczywiście…

Moją drogą żoną targały chyba wyrzuty sumienia, co było

jednocześnie rozczulające i irytujące. Zapewniłem ją więc, że jak

najbardziej powinna zostać na kolacji u dyrektora. Gdyby wyszła

przed czasem, żeby wrócić do męża (którego widywała przecież

siedem dni w tygodniu), wyglądałoby to niegrzecznie, może nawet

nieprofesjonalnie, jakby angażowała się w pracę mniej niż pozostali.

Ja tymczasem skorzystam z okazji, by spotkać się z niedawno

rozwiedzionym znajomym z Harbourton.

A dodatkowo zajrzę do biblioteki miejskiej, żeby złożyć w darze

pudło książek, które uzbierały mi się przez lato. Kilka razy do roku

zawoziłem tam powieści przysyłane mi przez wydawcę; nie zawsze,

ale czasami korzystałem z okazji, by dorzucić jakąś pozycję Waleta

Pik – zwróciłem uwagę, że biblioteka nie zamawiała jego książek.

Raz zapytałem o to główną bibliotekarkę, starą znajomą, a ona

zmarszczyła nos i odparła: „Och, wiesz – takich książek nie

kupujemy”. Zauważyłem jednak, że nikt się nie skarżył, jeśli składano

je w darze. Eksponowano je potem na regale z kryminałami obok

takich znanych rywali jak Michael Connelly, James Ellroy, Mary

Higgins Clark – i oczywiście Andrew J. Rush.

Irina bardzo się cieszyła, kiedy znalazła pracę jako nauczycielka

background image

plastyki we Friends School w Hadrian, a ja cieszyłem się przez wzgląd

na nią. Od kiedy dzieci opuściły dom, ze zmiennym powodzeniem

próbowała rozwijać zainteresowania artystyczne – akwarelowe

pejzaże, glazurowana ceramika, makrama – ale nic nie dawało jej tyle

energii, ile nauczanie. Zajmowała się też domem i posiadłością, co

sprawiało jej przyjemność i na co poświęcała znaczne kwoty

(oczywiście za moją zgodą), a poza tym udzielała się w miejscowych

organizacjach charytatywnych i komitetach zbierających datki na

różne cele. Nic nie dołuje mężowskiego serca tak jak słowa „impreza

charytatywna”, ale i w tych działaniach starałem się ją wspierać.

Zawsze pragnąłem, by moja droga żona, tak podatna na emocjonalne

porywy i ataki melancholii, prowadziła produktywne i szczęśliwe

życie.

Z drugiej strony nie chciałbym jednak, żeby nadużywano jej dobrej

woli.

– Jeśli ktokolwiek ma cię wykorzystywać, kochanie, powinienem to

być ja.

Irina roześmiała się z lekkim przymusem. Nachyliłem się,

pocałowałem ją w ciepły policzek i poczułem, jak lekko sztywnieje –

Irina nie zawsze docenia moją, jak to nazywa, żartobliwą stronę.

Kiedy poznaliśmy się na uczelni, jeszcze jako studenci,

sprawialiśmy wrażenie równych sobie – właściwie Irinie szło nawet

lepiej niż mnie. Na warsztatach pisarskich, na które oboje

chodziliśmy, nauczyciel i pozostali uczestnicy bardziej cenili Irinę

Kacinzk i jej poetycką prozę w stylu Virginii Woolf niż Andy’ego

Rusha, którego hemingwayowskie opowiadania były płaskie,

nadgorliwie poważne i kładły nacisk na akcję zamiast na postaci,

z melodramatycznymi „sensacyjnymi” scenami i hollywoodzkimi

dialogami. Pierwsze opowiadanie Iriny, które przeczytałem,

o głuchoniemej i niewidomej dziewczynce, zrobiło na mnie duże

wrażenie – było doskonale napisane i wiarygodne. Pomyślałem sobie

wtedy z naiwnością dziewiętnastolatka: Oto dziewczyna, z którą się

ożenię.

Nie miało dla mnie znaczenia, że podczas warsztatów Irina często

wstydziła się otwierać usta i że na tle innych dziewcząt nie wydawała

background image

się ani uderzająco piękna, ani prowokująco seksowna, raczej subtelnie

pociągająca, z włosami popielaty blond, okularami w drucianych

oprawkach i intensywnym spojrzeniem. Była jednak wyraźnie

inteligentna. Należała do osób, którym należy okazywać uwagę,

pokazywać, że się je ceni, i które – jeśli są kobietami – czują

wdzięczność, kiedy zainteresuje się nimi ktoś o silniejszej osobowości

niż ich własna.

Spośród licznych znanych mi dziewcząt żadna nie wydawała się

darzyć mnie takim podziwem jak ona. Czasem miałem wręcz

wrażenie, że Andy Rush, który odbijał się w jej oczach, to ktoś

zupełnie inny niż ja.

– Irino? Mów mi Andy, proszę.

– Myślę, że wolałabym cię nazywać Andrew.

W jakiś sposób mi to schlebiało. Wszyscy nazywali mnie Andy –

imię wygodne jak stary trampek. W Andrew była natomiast jakaś

godność, rodzaj głębi, złożoności. Być może zacząłem się zakochiwać

w Irinie, ponieważ dostrzegła we mnie więcej, niż sam w sobie wtedy

widziałem.

Oczywiście od czasu do czasu zwraca się do mnie Andy.

A w momentach największej czułości, kiedy czuje się swobodnie,

nazywa mnie nawet skarbem albo kochaniem.

Ale najbardziej naturalnie przychodzi jej Andrew, co zdaje się

sugerować pewien dystans między nami: Andrew – mąż, ojciec,

obrońca i żywiciel.

Wkrótce po ślubie Irina zrezygnowała z pisania. Byłem jej

najbardziej entuzjastycznym czytelnikiem, stale ją zachęcałem

i czytałem szkice jej opowiadań i powieści, ale w jej pisarską pewność

siebie zakradło się jakieś wahanie i niepewność.

– Kochanie, za bardzo się przejmujesz precyzją i perfekcją –

radziłem łagodnie. – Nie musisz cyzelować każdego zdania, po prostu

powiedz, co chcesz powiedzieć.

Irina jednak coraz bardziej wstydziła się pisać. Mam nadzieję, że to

nie przez moje szczere, przyjazne opinie i determinację, by czytać

wszystkie jej utwory.

Choć zaczynaliśmy mniej więcej jak równi, oboje jako nauczyciele

background image

w rejonie Highland Park, Irina od początku zarabiała mniej ode mnie;

jej świetne stopnie i entuzjastyczne opinie profesorów nie miały

znaczenia poza uczelnią. Wielokrotnie w trakcie tych pierwszych,

trudnych lat musiałem ją zapewniać, że choć jej zarobki rzadko

przekraczały siedemdziesiąt procent moich i szły niemal całkowicie

na przedszkole dla dzieci, nie ma to najmniejszego znaczenia (bo

naprawdę nie miało!).

Z upływem lat zamieniliśmy się miejscami, jak w jakiejś baśni.

Irina pomagała mi poprawiać pierwsze poważne teksty, nawet

przepisywała je dla mnie na maszynie; to ona podsuwała mi pomysły

na historie, który były bardziej wiarygodne niż moje, a przy tym

pełne życia i zaskakujące; to ona podsuwała dialogi, kiedy te napisane

przeze mnie wydawały się płaskie i oklepane. Jej praca dyplomowa

dotyczyła głównych tematów w baśniach i właśnie te tematy

podsuwała mi jako inspiracje, by nadać moim kryminałom coś, co

określała mianem gravitas. Nigdy nie zapomnę, jak w ósmym miesiącu

swojej pierwszej ciąży przepisała na maszynie moje

czterdziestostronicowe opowiadanie, wprowadzając na bieżąco

poprawki, i jak wysłała je do szanowanego czasopisma literatury

kryminalnej, „Ellery Queen”, które natychmiast przyjęło je do druku.

Zaraz potem do Andrew J. Rusha zaczęli pisać agenci literaccy.

Wybrałem jednego z Manhattanu, który reprezentował kilku spośród

najpopularniejszych autorów kryminałów w kraju i z którym

współpracuję do dziś. Choć moje opowiadania często były odrzucane,

moja pierwsza próba powieściowa (napisana z pomocą drogiej Iriny)

spotkała się z zachętą i entuzjazmem; w ciągu dwóch lat podpisałem

kontrakt na kolejną książkę i otrzymałem (umiarkowanie) hojną

zaliczkę od wydawcy zajmującego silną pozycję na rynku

kryminałów. Nie miałem wtedy nawet trzydziestu lat.

Od tamtej pory stale piszę i zawsze mam na podorędziu jakiś

pisarski projekt czy plan działania. Rzadko oglądam się za siebie.

Irina natomiast, porzuciwszy pisarstwo, zwróciła się ku sztuce. Nie

jestem w tej dziedzinie żadnym ekspertem, więc zawsze wspieram jej

wysiłki, nawet gdy widzę (albo tak mi się wydaje), że jej akwarele są

tylko zwyczajnie ładniutkie i nic ponadto, albo że jej twory

background image

ceramiczne i makramy zupełnie nie wyróżniają się na tle wyrobów jej

okolicznych znajomych, które chodzą na kursy w Kooperatywie

Artystycznej Mill Brook Valley i których domy stopniowo zapełniają

się ich własnym rękodziełem, niczym statki tonące pod narastającym

ciężarem ładunku.

Oczywiście nic z tego nie powiedziałem mojej drogiej żonie –

przecież ona tak bardzo się stara.

Czasami znajdowałem jej notesy. Irina porzuciła prozę, ale

próbowała swoich sił w poezji – przeważnie były to odosobnione,

wyśmienite (moim zdaniem) frazy, pozbawione jednak znaczenia.

Czasem zaś znajdywałem samą Irinę zapłakaną.

Z początku nawet nie chciała się przyznać do łez.

„Tak tylko sobie siedzę i myślę”.

Albo: „To nic, tylko taki nastrój. Chyba po prostu nie mam do

zrobienia nic, co chciałabym zrobić”.

Albo, po moich natarczywych pytaniach: „Może to tylko jakieś

głupstwo, poczucie samotności. Proszę, nie mówmy już o tym”.

Albo któregoś dnia, niespodziewanie, ocierając ze złością oczy:

„Odbierasz mi moje pomysły, Andrew. Nie zostało mi nic, co należy

do mnie”.

To wprawiło mnie w osłupienie. Nie mogłem uwierzyć własnym

uszom.

– Irino, to niedorzeczność! Nigdy nie odebrałem ci żadnych

pomysłów poza tymi, które sama mi podsunęłaś. Sądziłem, że chciałaś

mi je dać.

To była prawda! Irina roześmiała się słabo i nie zaprzeczyła.

– W gruncie rzeczy, kochanie, to ty kradłaś pomysły mnie.

Miałem na myśli moje sugestie na temat jej akwarelek. A lata temu,

zanim jeszcze porzuciła pisarstwo, zaczynałem dostrzegać w jej

twórczości (tak mi się wydawało) wyraźne wariacje na tematy,

miejsca, a nawet postaci i dialogi zaczerpnięte z moich powieści, choć

nigdy nie wspomniałbym o tym mojej drogiej, delikatnej żonie.

Prawda była taka, że dzieci zaczynały dorastać, wchodzić w okres

dojrzewania, a potem w dorosłość. Nie potrzebowały już matki, choć

wyglądało na to, że matka potrzebowała ich, czasem wręcz boleśnie.

background image

Nalegałem, by Irina zaczęła chodzić do terapeuty – a potem do kilku.

Znowu zaczęła pisać, choć nie pokazywała mi swoich utworów (a ja

nie naciskałem). Jeździliśmy na dwu- i trzytygodniowe wakacje do St.

Barts, Paryża i Nicei, do Rzymu, Florencji i Wenecji. Podczas tych

interludiów udawało mi się popychać powieści do przodu (wszędzie

zabierałem ze sobą laptop i notatki – nikt nie zarzuci mi braku

pracowitości!), podczas gdy Irina spędzała czas, zwiedzając, robiąc

zdjęcia i zaprzyjaźniając się z innymi turystami.

Po powrocie przez jakiś czas wydawała się pełna świeżej energii.

Lecz szybko zaczynała na powrót popadać w swoje nastroje – swoją

melancholię.

Nauczanie we Friends School stanowiło przynajmniej jakieś zajęcie.

Nawet jeśli szkoła płaciła nędzne grosze i zdawała się chlubić swoją

„wyjątkowością” – swoją półamatorską kadrą wdzięczną za

możliwość pracy w szczytnym celu. Ci z kolegów Iriny, których

poznałem, wydawali się wyjątkowo oddani swojemu powołaniu. Były

to przeważnie kobiety. Dyrektorem był jednak mężczyzna

z imponującym dyplomem Princeton. Mężczyzną był także najbliższy

przyjaciel Iriny w szkole – matematyk azjatyckiego pochodzenia,

noszący niewymawialne nazwisko brzmiące jak Huang Lee.

Spotkałem go tylko raz, podczas imprezy charytatywnej

w bibliotece miejskiej. Ku mojemu zdumieniu okazał się zupełnie

inny, niż się spodziewałem – zamiast nieco sztywnego i trzymającego

dystans Azjato-Amerykanina ujrzałem bystrego osobnika, który

żartami pobudzał swoich (białych) słuchaczy do wybuchów śmiechu.

Irina wspomniała też kiedyś, że Huang Lee był jednym z najbardziej

popularnych nauczycieli w szkole i że uczennice „ciągle się w nim

podkochiwały”.

Słysząc to, nie mogłem powstrzymać śmiechu. Dawniej, w liceum

w Highland Park, uczennice ciągle podkochiwały się w nauczycielu

angielskiego, panu Rushu.

Teraz zastanawiałem się: czy ten cały Huang Lee (który, jak mi się

zdawało, miał żonę i małe dzieci) będzie na szkolnym spotkaniu? Czy

zostanie na bankiecie?

Z ośmiokątnego okna gabinetu patrzyłem, jak Irina odjeżdża

background image

naszym subaru kombi (mniej ekskluzywnym z naszych pojazdów;

drugim, którym częściej sam jeżdżę, był nowy model jaguara).

Patrzyłem, jak skręca w lewo przy Mill Brook Road, w kierunku

odległego o sześć mil miasteczka Hadrian. Przez chwilę odczuwałem

dziwny impuls, by za nią pojechać.

To mi się nie podoba.

Takie wtręty Waleta Pik zakłócały bieg moich myśli –

przypadkowe, niewytłumaczalne i nienadające się do brania na

poważne.

To mi się nie podoba. I tobie też nie powinno.

background image

16

Tumbrel Place I

Wkrótce po wyjeździe Iriny pojechałem naszymi krętymi, wąskimi

drogami do Harbourton. Z dumą wniosłem pudło z książkami do

biblioteki. Jody Harkness, głównej bibliotekarki, akurat nie było, ale

moje pojawienie się wzbudziło falę zainteresowania wśród

pozostałych pracownic, które nazywały mnie panem Rushem.

– Kiedy ukaże się pańska nowa powieść, panie Rush? Mam

nadzieję, że już niedługo!

– O tak. Już wkrótce.

O szóstej wieczorem nadal było jasno jak w południe, chociaż niebo

od rana zasnuwały chmury. Zdałem sobie sprawę, że zapomniałem

umówić się ze znajomym na kolację.

W Harbourton, gdzie się wychowałem, miałem wielu przyjaciół

i jeszcze więcej znajomych. Wydawało mi się jednak, że prawie nigdy

ich nie widuję, i zaczynało mnie to irytować (nie chciałem myśleć, że

od kiedy zostałem swego rodzaju lokalnym celebrytą, dawni koledzy

z liceum czują się w mojej obecności niezręcznie... A przecież musieli

się tak czuć, zapraszając mnie z Iriną do swoich skromnych domów

po wizycie u nas, w Mill Brook House).

Jechałem wolno przez Harbourton. Przyłapałem się na tym, że jadę

Chapel Street w kierunku starej części miasta, gdzie znajdowały się

sąd, poczta, kościół episkopalny z czerwonej cegły i plebania,

Tumbrel Square oraz brukowana ślepa uliczka Tumbrel Place. W tej

dostojnej okolicy kręciło się niewielu pieszych. Za dnia można było

zobaczyć ekipy ogrodnicze, furgonetki dostawcze, listonoszy; o tej

wczesnowieczornej godzinie wszystko wydawało się opuszczone. Była

to okolica zabudowana dużymi, szacownymi, niegdyś pięknymi

starymi domami odsuniętymi od ulicy – „statecznymi domostwami”

z dziewiętnastego wieku. Najstarszy pochodził jeszcze sprzed czasów

wojny o niepodległość i podobno (nie było to niemożliwe) pod jego

background image

stromym, krytym łupkiem dachem spędził noc generał Jerzy

Waszyngton w drodze pod Trenton.

Rezydencja przy Tumbrel Place nr 88 okazała się dużym, wąskim

i raczej brzydkim budynkiem w stylu edwardiańskim. Cegły były tak

stare, że zdawały się wyprane z koloru. Dom emanował swego

rodzaju zadufaną godnością. Dach był jasnozielony, porośnięty cienką

warstwą mchu. Rosnące dokoła wysokie dęby zostały okaleczone

przez burze i brakowało im niektórych konarów. Choć wiedziałem, że

pani Haider z jej dzikimi białymi włosami nie mogła jeszcze wrócić ze

szpitala, poczułem dreszcz ekscytacji na myśl, że obserwuje mnie

z okna na piętrze, gdy przejeżdżałem jakby nigdy nic obok jej domu

i parkowałem w pobliżu, przy plebanii.

Teraz masz immunitet. Nikt jej nie uwierzy.

Musisz zdjąć klątwę.

Doszedłem do wniosku, że to prawda – od momentu kiedy

przeżyłem wstrząs na widok wezwania do sądu, musiała na mnie

ciążyć jakaś klątwa. Od chwili kiedy zobaczyłem wiedźmę o dzikich

białych włosach, która chciała mnie zniszczyć.

A jednocześnie w jakiś dziwny sposób miałem wrażenie, że ta

klątwa – ten rodzaj ulotnej, letargicznej choroby, jak wilgotna woń

muchomora podsuniętego za blisko pod nos – przez którą niemal nie

mogłem się skupić na pracy, spadła na mnie jeszcze przed nadejściem

wezwania.

Wróg w moim spokojnym życiu. Wróg, o którym nie miałem

najmniejszego pojęcia.

Zbyt długo byłem nadmiernie ufny. Chciałem widzieć we

wszystkich tylko to, co najlepsze.

Zaparkowałem jaguara i wsunąłem na nos stare okulary

w szylkretowych oprawkach, z soczewkami, przez które moje oczy

wyglądały jak rybie. Na czoło nasunąłem brudną ciemnozieloną

bejsbolówkę, którą znalazłem na parkingu przed biblioteką.

Na tylnym siedzeniu samochodu leżała moja ciemnozielona torba

na ramię i małe kartonowe pudełko, w którym umieściłem dość

ciężką książkę w twardej okładce. Pudełko owinąłem w posrebrzany

papier i ozdobiłem białą satynową kokardką z szafki z rzeczami do

background image

pakowania prezentów mojej drogiej żony. Serce biło mi szybko. Walet

Pik roześmiał się.

Bardzo sprytnie, Andrew! Ale zobaczymy, jak ci pójdzie.

Niespiesznie, swobodnym krokiem kogoś przynależącego do tej

eleganckiej, acz zaniedbanej dzielnicy, powróciłem pod Tumbrel

Place 88 z opakowanym pudełkiem w torbie, która poza tym była

pusta. Ku mojej uldze w żadnym z okien nie zauważyłem upiornej

białowłosej postaci. Z odległości kilku przecznic, z South Main Street,

dobiegały odgłosy ruchu ulicznego, ale tutaj, w okolicy Tumbrel

Place, panowała grobowa cisza.

Otwarcie kutej żelaznej bramy wymagało pewnego wysiłku.

Podszedłem po wydeptanych płytach ścieżki do dębowych drzwi

i zadzwoniłem.

Żadnej odpowiedzi. Czyżby nikogo nie było?

Zastukałem zatem kołatką w kształcie amerykańskiego orła.

Znowu żadnej odpowiedzi.

Zacząłem się zastanawiać, czy nie przejść się ostrożnie wiodącą

wzdłuż domu kamienną ścieżką, prowadzącą na tyły przez tunel

z rozrośniętych krzewów, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich

przysadzisty Murzyn ze sterczącymi białymi włosami, w przyciasnym

czarnym płaszczu z gabardyny i niedopasowanych spodniach.

– Ta? Czego chce?– odezwał się z ponurą miną.

Natychmiast domyśliłem się, że ów nieprzyjazny osobnik musi

zajmować się domem w zastępstwie Haider. Był tak niski – góra

półtora metra – że musiał zadzierać głowę, by zgromić mnie

wzrokiem.

Spytałem, czy to rezydencja państwa Haiderów, na co usłyszałem

zwięzłe:

– Ta. Dom Haiderów. Co pan chce?

Wyjaśniłem, że jestem handlarzem rzadkich książek z Bangor

w stanie Maine i wydawcą ekskluzywnych wydawnictw – a także

znajomym po piórze pani Haider. Przywiozłem jej egzemplarz

pewnego specjalnego wydania, które zamówiła kilka miesięcy temu

i które dopiero teraz udało mi się nabyć. Spytałem, czy mógłbym

osobiście przekazać książkę pani Haider, ponieważ była to bardzo,

background image

bardzo rzadka kopia.

– Nie. Pani Haider nie przyjmuje gości.

Ale teraz mężczyzna spoglądał na mnie mniej wrogo. Z moją

brudną czapką, okularami jak denka od butelek i grzeczną mową

musiałem wypaść dość przekonująco jako ekscentryczny mól

książkowy – i bardzo wiarygodnie w roli znajomego po piórze pani

Haider.

– Bardzo przepraszam, że państwa nachodzę – dodałem

z rozbrajającym uśmiechem – ale spodziewano się mnie. Nazywam sie

King. Steven.

– King. – Mężczyzna łypnął podejrzliwie. – Znaczy się, pan jest ten

słynny pisarz?

– Skąd! Nazywam się Steven: Steven. Tamten ma na imię Stephen.

– Ale… z pana też pisarz?

– Owszem. Oraz wydawca, zainteresowany publikacją książek pani

Haider.

Strzał w dziesiątkę! Murzyn uśmiechnął się szeroko.

– To jej się spodoba, pszepana. To jest, panie King. To się pani

Haider ucieszy.

Szczera troska czarnego pracownika o pracodawczynię była

prawdziwie rozbrajająca! Mężczyzna przedstawił się jako Esdra

Staples.

– Esdra. Miło cię poznać.

Wyciągnąłem do niego rękę. Przez chwilę wahał się, zdumiony

(widać było, że Esdra Staples zna swoje miejsce), a potem uścisnął mi

dłoń. Jego ręka była o połowę większa od mojej – choć moje dłonie

wcale nie są małe – a przy tym wyjątkowo silna i ciepła.

– Pani Haider nie ma w domu, ale książkę mogę odebrać za nią.

Będę uważał. Pani Haider ufa mi ze wszystkim.

– Wydaje mi się, że moja droga przyjaciółka prosiła, by oddać jej

książkę do rąk własnych. Ten egzemplarz to nie tylko rzadkie

znalezisko, ma dla niej wartość sentymentalną.

– No nic. Trudno, panie King. Widzi pan, nie ma jej w domu.

– Kiedy wróci?

– Nie mówiła – powiedział Esdra ostrożnie. Czoło zmarszczyło mu

background image

się, jakby udzielenie tej informacji wymagało wysiłku.

– W takim razie… gdzie teraz jest?

Moja troska wydawała się tak szczera, że Esdra ustąpił.

– Pani Haider zachorowała i jest na leczeniu. Jeździ do takiego

miejsca gdzieś w Nowym Brunszwiku. Gadają, że niedługo wróci.

– O! Pani Haider jest chora?

– Już tak miała, jak umarł stary pan Haider i była w żałobie. Sama

chciała tam jechać. Po kilku tygodniach wróciła jak nowa.

– Coś takiego! To brzmi… optymistycznie…

Poczułem napływ sympatii i wyrzutów sumienia. Nie było moją

winą, że pani Haider doprowadziła się do napadu konwulsji, ale

doskonale rozumiałem, że lata frustracji, wściekłości i porażek mogły

doprowadzić aspirującą pisarkę do szaleństwa i załamania

nerwowego.

Wyjaśniłem Esdrze, że panią Haider i mnie łączyła znajomość

wyłącznie korespondencyjna – to jest pisaliśmy do siebie listy – ale

nie poznaliśmy się jeszcze osobiście; powiedziałem, że zgodziła się

pożyczyć mi kilka książek ze swojej biblioteki, by pomóc mi

w badaniach nad amerykańską powieścią gotycką. Liczyłem też, że

będę mógł wykorzystać w pracy jej własne utwory.

– Ta, ona pisze cały czas. Bardzo się ucieszy. Ale nie mówiła, że

ktoś ma przyjechać po książki…

– Gdybym mógł rzucić okiem na bibliotekę, na pewno sam bym je

rozpoznał, Esdro. Bez cienia wątpliwości.

Ze wzruszająco naiwnym zaufaniem Esdra wprowadził mnie do

domu Haiderów. Wnętrze było ciemne i wilgotne, pozamykane pokoje

wydawały się nieużywane. Prześcieradła okrywały meble, a nawet

żyrandole. Na tyłach znajdował się wygodny, ale zagracony pokój

z pięknym mahoniowym biurkiem zawalonym książkami i papierami,

ze starą skórzaną sofą i wyściełanymi krzesłami oraz szerokim

kamiennym kominkiem. Ściany były prawie w całości zasłonięte

półkami, które uginały się pod ciężarem książek. Podłogę pokrywał

wschodni dywan, gdzieniegdzie mocno przetarty, gdzieniegdzie

z zachowaną mozaiką kolorów. Pomyślałem: To jej dom. Nie mam

prawa wdzierać się do jej domu.

background image

Na sofie, na kocu, leżał kot o gładkiej czarnej sierści; spoglądał na

mnie oczami jak złote monety. Jego długi ogon poruszał się

nieustannie.

Esdra mówił właśnie, że pani Haider „nieustannie pisała” – od

kiedy zaczął tam pracować, jeszcze za czasów jej ojca, pana Haidera.

– Widzi pan, pani Haider ma misję, ma – jak ona to mówi –

przesłanie dla świata. Tak strasznie się starała, żeby coś wydać

w prawdziwym wydawnictwie, a nie tam, gdzie trzeba samemu płacić

za druk. Bardzo się ucieszy na pana widok, panie King.

Zastanawiałem się, czy Esdra kiedykolwiek czytał coś autorstwa

swojej pani. I czy wiedział o jej „misji” sądowniczej. Czy wiedział –

czy podejrzewał – że nie jest całkiem zdrowa na umyśle; czy jego

lojalność była stuprocentowa, nawet jeśli przezornie nie zamierzał

wgłębiać się zbytnio w jej poczynania.

Zastanawiałem się, czy pani Haider miała krewnych, z którymi

utrzymywałaby przyjazne stosunki. Szacowny edwardiański dom

podupadał od dziesięcioleci, a jego życie – by tak rzec – ograniczało

się teraz do tego jednego pomieszczenia. Co by się stało z nim, z jego

panią, gdyby nie ten opiekun?

Esdra Staples wyglądał niemal jak karzeł, niczym służący z jakiejś

baśni. Był kompaktowy i niski, choć pozbawiony typowych dla

karłów deformacji. Miał na sobie brudne spodnie robocze i coś, co

wyglądało jak bardzo stary i niedopasowany frak kamerdynera

z podwiniętymi mankietami. Z uwagi rzuconej przez niego, kiedy

prowadził mnie przez dom, wywnioskowałem, że nie mieszka na

Tumbrel Place, tylko kawałek dalej, ale przychodzi tu co najmniej raz

na dzień, żeby przynieść pocztę, nakarmić kota i sprawdzić, czy

wszystko w porządku.

– Zostawię to tutaj, Esdro. Dziękuję!

Położyłem opakowaną w srebrny papier książkę na biurku,

w widocznym miejscu. Haider zobaczy ją, gdy tylko wejdzie do

pokoju.

Ten upominek, ta książka, przyszedł mi do głowy zupełnie znikąd –

pojawił się nagle poprzedniej nocy. Zdjąłem z własnej półki Misery

Stephena Kinga i wpisałem do niej dedykację:

background image

C.W. Haider z wyrazami dozgonnej wdzięczności

Twój przyjaciel i szczery wielbiciel

Steve King

Bangor, Maine

Zmieniłem oczywiście charakter pisma. Dodałem też mały rysunek

uśmiechniętej buźki.

Haider nieźle się nakręci, kiedy to zobaczy!

Być może żart był okrutny, ale – jak zauważył Walet Pik – nikt

przecież nie zmuszał C.W. Haider do pozywania Kinga, Rusha

i innych.

Ona przeciwko tobie. Obłożyła cię klątwą.

Esdra powiedział, że mogę sobie poszperać po półkach, jeśli chcę,

ale on nie będzie umiał mi pomóc. Miał pracę na zewnątrz – sprzątał

właśnie połamane gałęzie po niedawnej burzy. Nieważne, jak ciężko

pracował, wyglądało na to, że nie był w stanie nadążyć ze wszystkimi

robotami w domu – pani Haider przykro będzie to widzieć, kiedy

wróci…

Podziękowałem mu, zapewniając, że sam doskonale sobie poradzę

z przeglądaniem książek i że niepotrzebna mi jego pomoc.

Podczas gdy wierny opiekun zbierał gałęzie, mogłem przyglądać

mu się przez okno, poprzez splątaną winorośl. Wydawało mi się, że

sam byłem dla niego niewidoczny.

Ona przeciwko tobie. Zero litości.

– Mój Boże!

Wyciągnąłem z półki dwa stare, a nawet bardzo stare tomy –

Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz Mary Shelley. Papier się

kruszył, a wiązania były mocno przetarte – wydanie pochodziło

z roku 1823, prawdziwa kolekcjonerska perełka. Nie miałem pojęcia,

ile kosztowałby taki zestaw na rynku antykwarycznym, ale

domyślałem się, że jego cena przewyższyłaby wartość wszystkich

pierwszych wydań w mojej bibliotece w Mill Brook House.

Poza Frankensteinem był tam również egzemplarz Ostatniego

człowieka z 1826 roku, z autografem Mary Shelley, a ponadto książki

background image

Brama Stokera: Dracula (1897), Dama w całunie (1909), Kryjówka

białego węża (1911). Wszystkie z podpisem autora; atrament był

wyblakły, ale wciąż widoczny.

Poza Stokerem jeszcze kilka pierwszych wydań Sheridana Le Fanu,

w tym W ciemnym zwierciadle (1872). Słyszałem o Le Fanu, irlandzkim

autorze literatury gotyckiej, i o jego wpływie na Draculę Brama

Stokera, ale nigdy nie czytałem nic jego autorstwa.

Ku swemu rozgoryczeniu zaczynałem odkrywać, że biblioteka

Haider zawierała wcześniejsze, o wiele cenniejsze egzemplarze

książek, które z taką dumą eksponowałem w swojej kolekcji –

podpisane pierwsze wydanie W kleszczach lęku (1899) Henry’ego

Jamesa, podczas gdy ja miałem, owszem, pierwsze, ale niepodpisane;

podpisane pierwsze wydanie Pustego domu (1906) Algernona

Blackwooda, podczas gdy ja miałem tylko drugie i niepodpisane;

podpisane pierwsze wydania Kamienia księżycowego, Kobiety w bieli,

Bez imienia Wilkiego Collinsa – podczas gdy ja miałem tylko

niepodpisane późniejsze wydania. Był też Duch przekory Edgara

Allana Poego – cienki, bardzo zużyty tomik noszący datę 1846, jeden

z późniejszych i mało znanych utworów w formie pamiętników

autorstwa tego udręczonego geniusza; a może był to właśnie

pamiętnik w przebraniu fikcji? Jak mizerne wydawały się nabytki

Andrew J. Rusha w porównaniu z kolekcją Haider (jeszcze większym

wstydem napawał mnie fakt, że przeczytałem mniej niż jedną

dziesiątą całej mojej kolekcji. Najwięcej czytałem jako nastolatek

i młody pisarz przed trzydziestką. W późniejszych latach zaczęło się

dla mnie liczyć samo posiadanie/eksponowanie książek, nie zaś ich

czytanie, nawet tych najlepszych).

Na innych półkach znajdowały się pozycje mniej dla mnie ciekawe:

oprawne w skórę zestawy angielskich klasyków – Dzieła zebrane

Szekspira, Miltona, Thackeraya, Dickensa, Waltera Scotta. Zbiory

poezji Byrona, Wordswortha, Tennysona, Hardy’ego, Matthew

Arnolda. Były też elementy zaskakujące: tuzin powieści autorki,

o której nigdy nie słyszałem – Ivy Compton-Burnett – oraz co

najmniej tuzin książek Iris Murdoch, o której zdecydowanie

słyszałem, ale nigdy nie czytałem.

background image

Oczywiście mówiłem sobie, że Haiderowie to bardzo stara rodzina,

mieszkająca w New Jersey jeszcze przed wojną o niepodległość; jeden

z przodków Haider był adiutantem generała Jerzego Waszyngtona,

inny – gubernatorem stanu na początku XX wieku. C.W. Haider

musiała odziedziczyć swój cenny księgozbiór wraz z posiadłością

w tej nadal szacownej okolicy Harbourton. Może jej ojciec lub

dziadek byli poważnymi kolekcjonerami. Na pewno ona sama nie

miała w tym żadnej zasługi.

Widząc przez okno, że Esdra pochłonięty jest oczyszczaniem

zarośniętego ogrodu, wsunąłem kilka z tych rzadkich skarbów do

swojej płóciennej torby – tom I i II Frankensteina, Kryjówkę białego

węża, W kleszczach lęku; sprytnie poprzesuwałem pozostałe książki

tak, by na półkach nie pozostały widoczne puste miejsca.

Ona nie zasługuje na te książki! Od lat do nich nie zajrzała.

Łupy należą się zwycięzcy.

Jedwabiście czarny kot zeskoczył tymczasem z sofy i podszedł do

mnie z chrapliwym, jakby szyderczym miauknięciem – wciąż

zamiatając ogonem i wpatrując się we mnie nieprzyjaźnie oczami jak

złote monety.

– Dobry kotek! Czy nazywasz się… Szatan?

Roześmiałem się, bo imię przyszło mi do głowy zupełnie znikąd.

– Szatan? Tak się nazywasz? Kici, kici… – Nachyliłem się, żeby go

pogłaskać, był bowiem bardzo piękny i zdawał się mnie do tego

zapraszać. Lecz on miauknął rozeźlony, najeżył jedwabistą sierść

niczym kocur czarownicy i obnażył zęby w sposób, który wcale nie

wydawał się zachęcający.

– W takim razie idź do diabła, Szatanie. Gdzie twoje miejsce.

To odrzucenie uraziło mnie, bo zwierzęta zawsze mnie lubią,

szczególnie psy. Koty, choć ładniejsze, słyną oczywiście z tego, że są

bardziej nieprzewidywalne.

Po dokładniejszym zbadaniu pokoju odkryłem, że łączył się on

z jednej strony z kuchnią o wysokim suficie i tradycyjnym

wyposażeniu, a z drugiej z salonem (meble zasłonięte

prześcieradłami, zapach wilgoci). Stopień zagracenia w tym drugim

pomieszczeniu sugerował skłonności do chomikowania czy też wręcz

background image

początki manii zbierackiej: sterty starych gazet, magazynów, ulotek

i broszur. Z podłogi wyrastał też niezwykły stos, jakby stalagmit,

starych książek, w tym takich, które zdawały się wypożyczone przed

laty z miejscowej biblioteki. Któregoś dnia, już niedługo, wnętrze tego

starego edwardiańskiego domu mogło stać się nie do przejścia.

Koszmarne wąskie korytarzyki, którymi przeciskać się będzie

wariatka…

Obok kominka znajdowało się ewidentnie ulubione miejsce Haider:

niegdyś elegancki wiktoriański fotel pokryty starym aksamitem,

z zapadniętym siedziskiem jak obwisłe pośladki; obok stolik zawalony

(niespodzianka) świeżo wydanymi książkami w twardych okładkach,

z których dwie były autorstwa Stephena Kinga; ku swemu

niepokojowi zobaczyłem wśród nich moją powieść z 2004 roku, Na

zewnątrz, wewnątrz – czy Haider przesiewała zdania tego misternie

rozplanowanego kryminału w poszukiwaniu „źródeł” i „wpływów”?

Nie odważyłem się podnieść książki, by przekartkować ją i poszukać

notatek. Lepiej nie wiedzieć.

Co ta wiedźma może udowodnić! Zdyskredytowana wariatka.

To przeciw niej wydano nakaz sądowy, żeby chronić ciebie.

Kominek był duży jak nasz w Mill Brook House, z którego byłem

tak dumny, i jak on zbudowany z polnych kamieni. W tym jednak

pełno było popiołu – nasz utrzymywały w porządku młode

Gwatemalki, które przychodziły w poniedziałki do sprzątania. Tutaj

miedziane stojaki na polana rozpaczliwie wymagały polerowania.

Drewno na opał piętrzyło się nieporządnie, jakby zwyczajnie

zrzucono je w palenisko; obok siekiera, również sprawiająca wrażenie

niedbale porzuconej. Pochodziła z innej epoki, miała toporne ostrze

i stare drewniane stylisko; nie mogła być bardzo ostra, a jednak ktoś

(Esdra? Sama Haider?) usiłował porąbać nią szczapy, przez co

wszędzie zalegały drzazgi. Był też zarośnięty pajęczynami stosik

rozpałki i trochę starych, mocno wyblakłych gazet na podłodze. Po

wymyślnej czcionce poznałem „Tygodnik Harbourton”.

Szorstka warstewka popiołu na podłodze zadeptana była tysiącami

odcisków kocich łap. Można by pomyśleć, że odbył się tu jakiś sabat

czarownic – tyle śladów! Ale na pewno wszystkie należały do Szatana.

background image

Podłogę w kuchni pokrywały płytki z linoleum, nieprzyjemnie

lepiące się do podeszew. Gazowa kuchenka była bardzo stara,

z zardzewiałymi palnikami. Lodówka produkcji General Electric

musiała pochodzić z lat siedemdziesiątych. Wydawała z siebie tępy,

gardłowy odgłos, jakby niestrawności. Na rozłożonych na podłodze

plecionych matach pod talerze – matach, które musiały sporo

kosztować – stało co najmniej pięć kocich misek z jedzeniem i wodą;

Esdra dobrze troszczył się o czarnego ulubieńca swojej pani.

W kuchennych drzwiach znajdowała się mała, ruchoma klapka, na

pewno też dla kota. Wyglądało na to, że rozpuszczony zwierzak mógł

wchodzić i wychodzić z domu wedle woli.

Dlaczego nagle przyszedł mi do głowy Czarny kot Poego? –

opowieść o stworzeniu ukochanym przez swojego pana, a jednak bez

żadnego powodu uduszonym przez niego i zamurowanym w ścianie;

z tej ściany dobiegają potem mrożące krew w żyłach jęki, które

doprowadzają pana do szaleństwa.

– Ze mną tak nie będzie.

(Dlaczego powiedziałem to na głos? I czy w ogóle to zrobiłem?

Czasem nie jestem pewien, czy mówiłem coś do siebie, czy tylko

w myślach. A może to ktoś inny przemówił do mnie?).

Kuchnia Haider nie była remontowana od dziesięcioleci. Unosił się

w niej smród rozkładającego się jedzenia, skwaśniałego mleka

i zgniłych owoców; brud, kurz, żal. Jednak nie była to całkiem

nieprzyjemna woń – przypominała zapach starego, rzadko pranego

koca, który od lat zakrywa łóżko.

Widać było, że dzikowłosa Haider i tutaj miała swoje ulubione

miejsce przy stole z szorstkiego drewna. Spośród kilku krzeseł tylko

na jednym leżała brudna poduszka, a poza tym ustawiono je przodem

do stojącego na kuchennym blacie telewizorka, tak małego, że na

pierwszy rzut oka wydawał się zabawką. Z sufitu zwisała

dziewięćdziesięciowatowa żarówka na kablu, bez klosza. Poczułem

ukłucie współczucia dla starej samotnicy – Haider musiała spożywać

tu swoje samotne posiłki, czytając książki lub oglądając telewizję.

Podejrzewałem, że to ona sama odcięła się od krewnych, nie

odwrotnie. Młodsi kuzyni na pewno liczyli przecież na jakiś zapis

background image

w testamencie. Mimo to zrobiło mi się jej żal.

To nie twoja wina, że ta kobieta jest wrogiem.

To nie twoja wina, ona chciała publicznie zniszczyć Andrew J. Rusha.

To prawda! Nie mogłem o tym zapominać.

Wróciłem do pokoju, wziąłem z półki jedną ze starych

zawilgotniałych książek Le Fanu i wsunąłem ją do swojej torby. Do

tego Wyspę doktora Moreau H.G. Wellsa, której wcześniej nie

zauważyłem, a która na pewno była egzemplarzem kolekcjonerskim,

jak pozostałe. I jeszcze – nie mogłem się oprzeć – cienką książeczkę

Duch przekory. Za oknem, nieświadomy tej bezczelnej kradzieży,

wierny opiekun układał gałęzie w sterty.

Nawet nie zauważy ich braku. Jest bogata, niedbała – nie zasługuje na

takie skarby.

Położywszy paczkę w srebrnym papierze na biurku, odsunąłem się

szybko i potem już unikałem tej części pomieszczenia. Obawiałem się

emanującej stamtąd aury dzikowłosej kobiety – aury frustracji,

porażki, wściekłości, szaleństwa – i że od samego wdychania

mógłbym się nią zarazić.

Na biurku stała staromodna maszyna do pisania firmy Remington,

ciężki biurowy model. Obok leżały schludnie zapełnione kartki. Nie

chciałem jednak spoglądać nawet na tytuł żadnego maszynopisu

C.W. Haider z obawy przed zarażeniem. Na wysokiej półce nad

oknem, biegnącej wzdłuż całej ściany, leżały w porządku

chronologicznym dzienniki Haider – straszne, ile ich było, od lat

sześćdziesiątych poprzez kolejne dekady, rzetelnie, zażarcie, aż do

chwili obecnej – do roku 2014. Nawet gdybym mógł ich dosięgnąć,

nie miałbym najmniejszej ochoty do nich zaglądać. Na małym regale

obok biurka stały dzieła literackie C.W. Haider. Te najstarsze, jeszcze

z lat sześćdziesiątych, były to szkolne gazetki, w których pojawiała się

poezja i proza pióra „Corin Wren Haider” (a więc tak miała na imię

moja nemezis! Corin Wren – to imię musiało wzbudzać litościwe

uśmiechy kolegów z klasy). Były też książki wydane przez nią

własnym kosztem, niektóre bardzo pieczołowicie zaprojektowane,

z wypisanym na grzbietach nazwiskiem autorki. Pierwsza, zapewne

najstarsza, zatytułowana była Haider & Haider: Wierszowe potpourri

background image

napisana wspólnie przez W.J. Haider & C.W. Haider. Ojciec i córka?

Wydrukowane w 1973 roku.

Nachyliłem się i obrzuciłem spojrzeniem pozostałe tytuły na półce –

wśród nich, wypisane złotymi literami, znajdowało się Na przemian!

Było to wstrząsające odkrycie, jak cios prosto w serce.

Jak to możliwe! C.W. Haider napisała siedemdziesięciostronicową

nowelę Na przemian i wydała ją własnym sumptem jeszcze w 1999

roku – lecz był to przecież tytuł powieści, nad którą od kilku miesięcy

z takim trudem pracowałem!

Czy Haider podarowała egzemplarze swoich książek miejskiej

bibliotece? Czy to możliwe, że przypadkiem zauważyłem na półce

ciekawie brzmiący tytuł i zapadł mi on w podświadomość?

Naprawdę nie wydawało mi się to prawdopodobne.

Sądziłem, że Na przemian idealnie nadawało się na tytuł powieści,

która miała być jednym z moich najlepszych, najinteligentniejszych

utworów. Doskonały tytuł, wybrany po głębokim namyśle. Teraz już

nie mogłem go zmienić, struktura fabuły odzwierciedlała nazwę i vice

versa.

Andrew J. Rush, znany jako Stephen King dla dżentelmenów, w swojej

dwudziestej dziewiątej powieści stworzył wyjątkowo inteligentną

i oryginalną fabułę…

Andrew J. Rush, „Stephen King dla dżentelmenów”, zaskoczył nas

intrygującym odejściem od stylistyki swoich poprzednich książek…

Tak wyobrażałem sobie pierwsze recenzje.

Może wreszcie napisaliby o mnie coś porządnego w „New York

Timesie”.

Bezwstydnie fantazjowałem nawet, że sam Stephen King mógłby

napisać recenzję zamieszczoną na upragnionej przez wszystkich

pierwszej stronie przeglądu literackiego „New York Timesa”. Ale

właśnie zaczynało do mnie docierać, że raczej tak się nie stanie.

W tej chwili tytuł Na przemian zdawał się ze mnie szydzić. Jednak

po miesiącach pracy nie potrafiłem sobie wyobrazić jego zmiany.

C.W. Haider będzie wściekła, kiedy zobaczy, że go jej „ukradłem”.

Mimo nakazu sądowego mogła znowu spróbować mnie pozwać.

Miałem nadzieję, że nie sprowokuje jej to do jakiegoś desperackiego

background image

czynu.

O ile wiedziałem, nigdy nie postawiła nogi w Mill Brook House. Nie

„prześladowała” mnie, co przewidywał Elliot Grossman.

Jeśli przekroczy próg twojego domu i ci zagrozi, masz prawo ją zabić.

Jeśli rzuciła na ciebie klątwę, masz prawo się bronić.

Kolana się pode mną ugięły, więc opadłem na krzesło przy biurku.

Było to krzesło o prostym oparciu, z siedziskiem z brudnego perkalu.

Nawet nie próbowałem podglądać, nad jakim najnowszym dziełem

pracowała Haider (obawiałem się, że się nim „zainspiruję”, jakby

chodziło o zarażenie ebolą). Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie

przejrzenia regaliku z wydanymi przez nią książkami; musiało ich być

co najmniej tyle, ile moich własnych powieści, choć moje zostały

opublikowane przez prawdziwe wydawnictwo.

Była wśród nich pozycja długości nowelki o intrygującym tytule

Wejrzenie (1974).

Z ciekawości przejrzałem pierwszy rozdział. Potem drugi, potem

trzeci… Włoski podniosły mi się na karku: była to opowieść o młodej

idealistycznej autorce kryminałów o imieniu Corrin Wingate, która

(naiwnie) jedzie do odległego luksusowego hotelu w górach

Adirondack nad Styxl Lake, by zająć się nim poza sezonem, kiedy

kurort odcięty jest od świata przez śnieg. Corrin nie tylko jest

utalentowaną pisarką, ale posiada też dar wejrzenia, to jest „drugiego

wzroku” (może zaglądać w przyszłość, choć nie widzi jej wyraźnie

i nie posiada mocy jej zmieniania). Zaprasza do towarzystwa

kuzynkę, obie zabierają też swoje koty; jednak wkrótce po przyjeździe

do majestatycznego Hotelu Styxl zaczynają je nawiedzać widziadła

czy też demony. Po krótkim czasie Corrin nie jest już w stanie pisać

i wraz z kuzynką zaczyna ulegać paranoicznym fantazjom… Choć

napisana irytująco kwiecistym stylem i dziwacznie poetycka

w najgorszym tego słowa znaczeniu, nowelka stanowiła wciągające

studium rozkładu świadomości na odludziu. Rozdziały były za długie

i absurdalnie melodramatyczne, lecz każdy z nich tworzył osobną

całość, napisaną z prawdziwą pasją. Szczególnie fascynująca –

i przerażająca – była scena, w której kot bohaterki zostaje opętany

przez demona i rzuca się najpierw na drugiego kota, a potem na

background image

swoją panią.

Wejrzenie zostało wydane na kilka lat przed Lśnieniem Stephena

Kinga (wiedziałem, że książkę tę opublikowano w roku 1977, bo

zrobiła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem jeszcze aspirującym

pisarzem). Przedziwne!

Czy to możliwe, że młody Stephen King w jakiś sposób wszedł

w posiadanie nieznanej nowelki Wejrzenie C.W. Haider? To było

całkowicie niewiarygodne, ale…

Inna stojąca na półce nowelka C.W. Haider nosiła tytuł Cienista

jaźń. Tego dziewięćdziesięciostronicowego utworu najwyraźniej nigdy

nie wydano; był to tylko maszynopis oprawiony w karton

z marmurkowym wzorem, datowany (piórem) na luty 1983.

Z pobieżnej lektury rozgadanego „poetyckiego” tekstu

wywnioskowałem, że jest to gotycka opowieść o młodej

i idealistycznej autorce kryminałów (Carroll Wheeler), która zaczyna

ulegać swojemu drugiemu (męskiemu) wcieleniu czy też alter ego:

pisarz mężczyzna wydaje „odrażające, lubieżne horrory”, podczas gdy

pisarka kobieta tworzy „szanowaną literaturę piękną”; pisarz

mężczyzna osiąga komercyjny sukces, podczas gdy pisarka kobieta

pochwalić się może tylko uznaniem krytyki i kilkoma nagrodami.

Chcąc wyegzorcyzmować pisarza mężczyznę, pisarka kobieta pali jego

książki i zmiata popioły do wilgotnego dołu. Jednak po zaledwie

kilku dniach „odświeżającej, radosnej wolności od oków zła” zostaje

owładnięta przez pisarza mężczyznę, który jakimś sposobem (nie do

końca wiadomo jakim) zdołał wymordować połowę populacji

„historycznej” wioski w New Jersey, gdzie osadzona jest akcja.

Melodramatyczny, śmieszny w swym absurdzie horror i muszę

przyznać, że nie byłem w stanie go dokończyć, lecz fabuła była mi

znana – w zarysie bardzo przypominała Mroczną połowę Stephena

Kinga, która powstała całe lata później.

I znowu sama myśl, że Stephen King jakimś sposobem uzyskał

dostęp do nieopublikowanej noweli Haider, była niedorzeczna. Nawet

jeśli ta zdesperowana niedoszła autorka przesłała mu manuskrypt,

King nawet by do niego nie zajrzał, a gdyby tak, nie przeczytałby

więcej niż jeden czy dwa akapity, bo styl był tak samo kwiecisty

background image

i „wzniosły” jak poprzednio.

Ostrożnie odłożyłem Cienistą jaźń na półkę. Nie chciałem (i nie

zamierzałem) zastanawiać się nad własną, coraz bardziej

skomplikowaną relacją z Waletem Pik.

Na innej półce znajdował się tak samo obłożony manuskrypt pod

tytułem Siostry wiedźmy z Hrabstwa Hecate (1979), który chyba

poprzedzał Czarownice z Eastwick Johna Updike’a (przypomniałem

sobie, jak Grossman opowiadał mi ze śmiechem, że Haider próbowała

pozwać i tego autora). Były też Straszne opowieści Klubu Chilliwick

(1974), długa powieść o skomplikowanej chronologii i licznych

postaciach, która musiała poprzedzać o kilka lat słynącą z zawiłości

Upiorną opowieść Petera Strauba.

Przypadek? Musiało tak być.

Nie mogło.

To dopiero szok! Na najniższej półce leżał zniszczony egzemplarz

mojej powieści z 1991 roku, Morderstwo o północy. Był to jeden z tych

moich utworów, które wydawca uważał za przełomowe – miał

nadzieję, że wyniosą Andrew J. Rusha na sam szczyt listy

bestsellerów; niestety, tak się nie stało, choć książka przez kilka

tygodni utrzymywała się na dole listy, a jej tańsze wydanie wcale

nieźle się sprzedawało. Odkrycie, że Haider przejrzała ją z czerwonym

flamastrem w ręce, robiąc notatki praktycznie przy każdym akapicie,

zdjęło mnie niepokojem… Przysięgam, że ta historia o dawniej

zrośniętych bliźniakach, z których każdy myśli, że ten drugi zmarł po

operacji rozdzielającej, była całkowicie moja; Haider jednak

nakreśliła trzydziestostronicowy szkic powieści zatytułowanej

Morderstwo o zmroku, o niemal identycznej fabule, który razem

z pierwszym rozdziałem przesłała do wydawcy w Nowym Jorku

w kwietniu 1987 – w odpowiedzi dostała list odmowny.

Co jeszcze bardziej niepokojące, był to mój wydawca.

Podobieństwa pomiędzy Morderstwem o północy a Morderstwem

o zmroku były niezaprzeczalne. W obydwu wypadkach teksty

kończyły się zwycięstwem „dobrego” bliźniaka nad „złym” – ale czy

aby na pewno…?

Nie miałem wątpliwości, że Haider wymyśliła tę historię w roku

background image

1987, całe lata zanim w ogóle zacząłem pisać swoją powieść. A mimo

to wcale jej nie ukradłem!

Fragmenty, które odczytała na sali sądowej tym swoim szyderczym

głosem, pochodziły właśnie z tych dwóch książek. Byłem wtedy tak

zażenowany, że starałem się nie słuchać. Teraz zalała mnie fala

wstydu: a więc Andrew J. Rush faktycznie został publicznie

upokorzony.

W szufladzie biurka Haider znajdował się wypchany segregator

z listami od mojego i innych nowojorskich wydawców, a także

z różnych magazynów – „Saturday Evening Post”, „New Yorker”,

„The Atlantic” – sięgającymi aż do wczesnych lat siedemdziesiątych.

Większość sprowadzała się do kilku zwięzłych zdań ze standardową

formułką: „Z przykrością informujemy…”. Kilka było bardziej

osobistych, a jeden, z 2003 roku, od redaktorki z St. Martin’s Press,

zawierał ręcznie pisane postscriptum: „Prawie dałam się przekonać!

Proszę przysłać coś więcej”.

Jaką nadzieję musiała poczuć Haider po takim liściku! Ale

wyglądało na to, że było to jedyne słowo zachęty w powodzi

standardowych odmów.

Była też inna, głębsza szuflada z segregatorami pełnymi zapisanych

na maszynie kartek, zarysów i szkiców tekstów, rysunków, fotografii

rodzinnych, wycinków z gazet. Z tej szuflady emanował wilgotny,

grzybowy odór całkowitej porażki, od którego zrobiło mi się słabo.

Zatrzasnąłem ją desperackim ruchem.

Czułem się oszołomiony, wyczerpany. Od wczesnego lunchu nic nie

jadłem, bo moja droga Irina porzuciła mnie w porze kolacji, woląc

zjeść ją w towarzystwie swoich kolegów – w tym szczupłego,

czarnowłosego Huanga Lee.

O moje nogi otarł się z udawaną sympatią włochaty kształt –

jedwabiście czarny Szatan, trącający mnie twardym łebkiem. Jego

głośne mruczenie sprawiało na mnie wrażenie nieprzyjemnego

kociego śmiechu.

– Ale… ja jestem niewinny. Ja naprawdę nie ukradłem… nie

popełniłem plagiatu…

Właśnie tego czarnego kota musiałem przekonać. Czarnego kocura,

background image

który wpatrywał się we mnie rozbawionymi oczami.

Nie do końca pojmowałem swoje odkrycie – czy te porażające

podobieństwa między utworami Haider a książkami bestsellerowych

pisarzy to zwykły przypadek, czy też było to wykluczone?

– Biedna kobieta! Za każdym razem tak mało brakowało…

Haider od młodego wieku usiłowała zostać pisarką; miała

natchnione, wspaniałe pomysły na kryminały i horrory, ale

najwyraźniej nie potrafiła wcielić ich w życie tak dobrze, jak inni. Czy

Morderstwo o zmroku naprawdę było o tyle gorsze od Morderstwa

o północy? Nie chciałem czytać pierwszego rozdziału, żeby się o tym

przekonać.

Po całym pokoju rozstawione były rodzinne fotografie. C.W. Haider

nawet w młodości nie była zbyt atrakcyjna. Jako dziecko dosłownie

krzywiła się do obiektywu. Twarz miała ostrą, poirytowaną; nawet

pozując do oficjalnych fotografii, nie zniżała się do uśmiechu.

W oślepiająco białej szacie i czapce na zakończenie szkoły (liceum?

koledż?) ta agresywnie brzydka dziewczyna stała sztywna i nieugięta

z dumną miną; widać było, że bardzo w siebie wierzyła, choć (jak się

okazało) wiara ta nie miała żadnych podstaw. Około trzydziestki

łudząco przypominała wyglądem Ayn Rand. Oczywiście w karierze

nie pomogło jej to, że była kobietą, ale pozbawioną kobiecości.

Pragnęła przebić się w zdominowanej przez mężczyzn dziedzinie

popularnych amerykańskich kryminałów i horrorów – była to sztuka,

która udała się niewielu przedstawicielkom płci pięknej, a już na

pewno nie tym, które epatowały męskim ego.

Może gdyby była bardziej atrakcyjna albo w jakiś sposób bardziej

kobieca, zdołałaby przekonać jakiegoś redaktora, żeby potraktował jej

utwory poważnie i pomógł je poprawić, by nadawały się do druku.

Ale tak się nie stało. Nic dziwnego, że biedaczka oszalała.

Nie bądź mięczakiem. Ona ciebie nienawidzi.

Pamiętaj: w tym domu objęty jesteś immunitetem.

To prawda. Jak zauważył Walet Pik, w domu na Tumbrel Place

byłem w pewien sposób nietykalny. Sędzia Carson (znajomy,

z którym łączyły mnie dobre stosunki i który mógł przekazać sprawę

komuś innemu, ale tego nie zrobił) zarządził przecież, że oddala

background image

pozew C.W. Haider przeciw Andrew J. Rushowi – co więcej, zrobił to

z wyraźną pogardą. Jeśli Haider kiedykolwiek znowu oskarży mnie

o kradzież, wyśmieją ją.

Czy policja w Harbourton by jej wysłuchała? Bardzo wątpliwe.

Przekonałem Elliota Grossmana, żeby darował sobie pozew, ale

ustąpiłem w kwestii podania o nakaz restrykcyjny, by powstrzymać

Haider przed dalszym nękaniem.

– Z tym nakazem wiedźma nie może cię dotknąć. Ale ty, gdybyś

należał do tych mściwych, mógłbyś nękać – żartował Grossman.

Nie roześmiałem się. Stwierdziłem tylko, że to wcale nie jest

zabawne.

– Sorry, Andrew. Tylko żartowałem.

– To nie jest śmieszne. Mówiłem ci, ta biedna kobieta jest chora

psychicznie. Czemu miałbym nękać kogoś chorego psychicznie?

Byłem na niego tak zły, że ledwo powstrzymałem się przed

zgrzytaniem zębami. Na szczęście rozmawialiśmy przez telefon

i Grossman nie widział wyrazu mojej twarzy.

Teraz ta rozmowa wróciła do mnie.

Ty, gdybyś należał do tych mściwych, mógłbyś nękać ją.

No cóż, nie miałem zamiaru nękać C.W. Haider. Dla tej kobiety

dostateczną karę musiało stanowić to, że jako pisarka poniosła

całkowitą klęskę, że znajdowała się na obserwacji w szpitalu

psychiatrycznym i że przegrała ze mną w sądzie.

Nie uważałem, by zabranie kilku cennych książek z jej biblioteki

stanowiło nękanie. Przekonywałem sam siebie, że Haider

prawdopodobnie nawet nie zauważy ich braku. Z tego samego

powodu nie uważałem tego za kradzież.

Ona jest ci dłużna. Nie pozwałeś jej o pokrycie opłat sądowych.

Postanowiłem zabrać też egzemplarz wydanego przez samą Haider

Wejrzenia. Na pewno tego nie zauważy, miała na półce co najmniej

sześć kopii – dla mnie zaś na swój przedziwny sposób był to

przedmiot kolekcjonerski.

Nie żebym zamierzał trzymać tę dziwną nowelkę na regale

w salonie, na widoku. Schowam ją w swoim specjalnym schowku,

razem z powieściami Waleta Pik.

background image

Zanim opuściłem dom, rozejrzałem się za alarmem. Wiem, że

zazwyczaj instaluje się takie rzeczy w jakiejś szafie; zamierzałem go

rozbroić, ale zobaczyłem, że już to zrobiono. Edwardiański dom przy

Tumbrel Place 88 chroniły wyłącznie zamki w drzwiach i oknach.

Otworzyłem zamek narożnego okna w jednym z nieużywanych

pokoi, gdzie Esdra nigdy tego nie zauważy. Dla pewności otworzyłem

też drugie okno, w salonie.

Wszystko to na wypadek, gdybym przypadkiem chciał kiedyś

ponownie odwiedzić rezydencję Haiderów, choć oczywiście nie

miałem najmniejszego zamiaru powracać na „miejsce zbrodni”.

Przed wyjściem stuknąłem w okno, aby dać Esdrze znać, że

wychodzę. Esdra, nadal zajęty grabieniem, uśmiechnął się i dotknął

palcami czoła w pozdrowieniu. Był to gest kamraderii – czarny

służący i biały gość, złączeni pragnieniem pomocy nieszczęsnej

C.W. Haider.

* * *

Powinienem być szczęśliwy z powodu nowo nabytych

kolekcjonerskich książek, ale w drodze do domu czułem się dziwnie

wypompowany, pozbawiony energii.

Zdjąłem stare okulary. Odrzuciłem brudną czapkę bejsbolówkę.

Skręcając na podjazd i zbliżając się do Mill Brook House, zobaczyłem,

że samochodu Iriny nadal nie ma, choć wydawało mi się, że nie było

mnie w domu przez bardzo długi czas.

background image

17

Tajemna biblioteka

Dni, tygodnie. Czekanie.

Z początku gorliwie przeglądałem lokalne gazetki w poszukiwaniu

wiadomości o włamaniu do domu Haiderów. Albo jakichkolwiek

wieści o C.W. Haider.

Czy wypisano ją ze szpitala? Czy wróciła do domu? Jaka była jej

reakcja na pozostawiony na biurku „upominek”, podpisany bezczelnie

„Steve King”?

Może ten żart tak ją uraził, że dostała kolejnego ataku. Kolejnego

załamania.

Myślałem, że gdyby umarła, w „Tygodniku Harbourton” ukazałoby

się długie epitafium. Ale żadnego epitafium nie było.

Raz odważyłem się przejechać samochodem obok Tumbrel Place

88. Ten wąski, brzydki edwardiański dom z jego postarzałymi cegłami

i połamanymi przez burze drzewami dziwnie mnie przyciągał.

Liczyłem przynajmniej na mignięcie wiernego opiekuna, ale nikogo

nie zobaczyłem. Nikogo nie było też widać w wysokich oknach

wychodzących na ulicę.

Nie wchodź tam teraz. To za duże ryzyko.

Jakbym potrzebował ostrzeżeń Waleta Pik.

* * *

– Esdra? Dzień dobry!

W centrum handlowym na parkingu za Macy’s zobaczyłem szybko

idącego czarnego mężczyznę, niskiego, masywnego, o płaskiej głowie,

w roboczym kombinezonie. Tak się podekscytowałem na jego widok,

że wyhamowałem samochód i wychyliłem się przez okno, żeby do

niego zawołać, choć widziałem (bo oczywiście widziałem), że był

o wiele młodszy od Esdry Staplesa; ale był to tylko jakiś obcy

background image

człowiek, patrzył na mnie z zaskoczeniem, nieufnie.

– Przepraszam! Wziąłem pana za starego znajomego.

Cholera.

Na wszelki wypadek musiałem ukryć cenne nabytki – Frankensteina,

Kryjówkę białego węża, W kleszczach lęku, W ciemnym zwierciadle,

Wyspę doktora Moreau oraz wyjątkowego Ducha przekory – w dawnym

składziku na owoce, przekształconym w specjalny schowek, gdzie

rezydował Walet Pik. Choć na żadnej z tych niezwykłych książek

z autografami nie było informacji, że należała do Haider – nic równie

plebejskiego jak ex libris w rzadkim egzemplarzu! – to nie mogłem

(jeszcze) ryzykować, umieszczając je w kolekcji na górze, gdzie

mogliby je przeglądać pełni podziwu goście, nawet jeśli niczego

bardziej bym nie pragnął.

Zostawiłeś Draculę. Idiota.

To mnie dręczyło. Dlaczego nie wsunąłem Draculi z autografem do

swojej torby, kiedy miałem okazję? Jeśli Haider nie zauważyła braku

pozostałych książek, to na brak tej także nie zwróciłaby uwagi.

W składziku nie było oczywiście okien. Sam go odmalowałem:

beżowe ściany, biały sufit. Pomieszczenie było niskie – jakieś dwa

metry, zaledwie pięć centymetrów powyżej czubka mojej głowy – lecz

dziwnie przytulne, zaciszne i odosobnione. Wszystkie ściany

zajmowały częściowo zastawione regały; Walet Pik wciąż jeszcze nie

osiągnął szczytu kariery. Zostawiłem wolne miejsce, żeby móc

zapełniać je z upływem czasu.

Moje zdobycze umieściłem na osobnej półce w widocznym miejscu,

na poziomie oczu.

Teraz, kiedy w tajemnej biblioteczce (bo tak zacząłem o niej

myśleć) miały być trzymane cenne książki (odkryłem, że sam

dwutomowy Frankenstein był wart ponad siedemdziesiąt pięć tysięcy

dolarów!), zainstalowałem tam urządzenie kontrolujące wilgoć,

podobnie jak na górze. Myślałem, że jeśli coś się przytrafi

C.W. Haider, a nie będzie żadnych dowodów na to, że książki

pochodzą z jej domu, przeniosę je na górę i tam wyeksponuję.

Wchodząc do tajemnej biblioteki, mogłem zamknąć za sobą drzwi

background image

i czuć się całkowicie bezpiecznie. Choć nawet kiedy mieszkały z nami

dzieci, rzadko interesowały się księgozbiorem ojca, podobnie jak – co

stwierdzam z przykrością – jego karierą pisarską.

Raz, w piątej klasie, nasz najstarszy syn Chris wrócił ze szkoły (było

to jeszcze w Highland Park) i zapytał Irinę: „Czy tata pisuje

«kryminały dla niewymagających»?”. Śmialiśmy się razem z tego

pytania i ze stojących za nim uprzedzeń, ale tak naprawdę wcale

mnie to nie bawiło; mniejsza o to, jaką okrężną, podstępną zemstę

wywarłem na tamtym niczego się niespodziewającym snobistycznym

nauczycielu, dość, że już wkrótce musiał zacząć rozsyłać swoje CV

w poszukiwaniu innej pracy. Nadęty drań!

Julia przeczytała w liceum kilka książek taty. Twierdziła, że nie

mogła się od nich oderwać i że były pełne niespodzianek, ale

(przypadkiem to wiedziałem) porzuciła je podczas studiów

w Brownie. Kiedy ktoś ją pytał, czy jej ojciec to ten Andrew J. Rush,

wydawała się lekko zażenowana (Irina mówiła jej, że powinna być

dumna z ojca. „I jestem, mamo – odpowiadała Julia – tylko to trochę

krępujące, kiedy ludzie o to wypytują, bo tak naprawdę nie wiem, co

o nim myślą”).

Co do chłopców – Chris sam przyznawał, że nie przepada za

powieściami, a Dale – że w ogóle nie lubi czytać. Obaj „siedzieli

w komputerach” – mieli średnie prace w średnich firmach w New

Jersey. Jeszcze w wieku dwudziestu pięciu lat grywali w gry

komputerowe, „tak dla relaksu”.

Irina natomiast przeczytała wszystko autorstwa Andrew J. Rusha.

Jej opinie zawsze były bardzo pozytywne. Gdzie się podział bystry,

przenikliwy krytyk z naszych dawnych warsztatów pisarskich?

Czyżby moja droga żona obniżyła swoje oczekiwania do poziomu,

któremu Andrew J. Rush był w stanie sprostać? Czy traktowała mnie

protekcjonalnie?

Żadne z nich nie miało pojęcia o Walecie Pik. Uśmiechnąłem się na

myśl, w jakim byliby szoku, gdyby się dowiedzieli.

Tak, ale się nie dowiedzą. To nasza tajemnica.

Walet Pik ciągle wydawał się w moim życiu czymś nowym, więc

fakt, że za kilka tygodni, w październiku, miała ukazać się jego piąta

background image

powieść, napawał mnie zdumieniem. Wydanie miała otaczać

całkowita tajemnica, choć wydawca planował jakieś działania

promocyjne i wspominał niejasno o reklamach. Nowa powieść nosiła

tytuł Dopust. Napisałem ją poprzedniej zimy w tak ogromnym

skupieniu, że teraz ledwo przypominałem sobie fabułę; jeśli każde

zdanie Andrew J. Rusha rodziło się w bólach i czasem miałem

wrażenie, jakbym przenosił na papier wyszarpane z ciała żyły

i arterie, to w wypadku Waleta Pik całe akapity i strony, ba! rozdziały

pojawiały się w mgnieniu oka, pozostawiając mnie wyczerpanego, ale

zadowolonego. Z Dopustu pamiętałem tylko, że miał gwałtowne

i brutalne zakończenie, niespodziewane morderstwo-samobójstwo

w jakichś ciemnych wodach na dnie stromej przepaści; jak zwykle

protagonista musiał stawić czoła szyderczemu sobowtórowi, który

zagrażał życiu jego żony, rodziny oraz jego samego i trzeba było

rozprawić się z nim przemocą.

Na półce obok tanich wydań Waleta Pik leżały złożone szpalty

Dopustu, przesłane na moją skrzynkę pocztową w Hadrian.

Z ciekawości rzuciłem okiem na okładkę, której już nie pamiętałem –

ze zdumieniem odkryłem, że stanowiła dość nieporadną kopię

znanego erotycznego portretu Gustawa Klimta, przedstawiającego

seksualnie niezaspokojoną kobietę (czy wyraziłem na to zgodę?

Najwyraźniej!). W pierwowzorze naga kobieta miała na głowie burzę

rudych włosów – na okładce były one śnieżnobiałe, ale postać nadal

emanowała drapieżną seksualnością. Na obydwu malowidłach leżała

w sugestywnej pozie, z dłońmi splecionymi za głową i rozłożonymi

ramionami, które odsłaniały włosy pod pachami.

Chore. Macho.

Powieści, które skłaniają do myślenia – ale nie są to przyjemne myśli.

Zastanawiałem się, czy Julia przeczytała więcej powieści Waleta

Pik. Irytowało mnie, że moja córka była tak zawzięta i tak uparcie

feministyczna. Nie chciałem myśleć o niej jako o dojrzałej młodej

kobiecie żyjącej własnym, nieprzeniknionym życiem – nienawidziłem

myśli, że utrzymuje z kimś stosunki seksualne…

– Halo? Andrew?

Głos za plecami, niespodziewany.

background image

Irina. Zostawiłem drzwi otwarte na oścież i stała teraz tuż za

progiem.

– A co to takiego? Jakaś… podziemna biblioteka?

Nigdy jeszcze nie widziała składziku, choć wiedziała, że

wykorzystuję go do składowania niepotrzebnych egzemplarzy

książek. Jej szeroko otwarte oczy mówiły o zaskoczeniu na widok

zabudowanych regałami ścian, porządnego oświetlenia, czarnego

skórzanego fotela i nawet chodniczka na podłodze.

Odepchnąłem ją szybko, wyszedłem i zamknąłem drzwi.

– Szpiegujesz mnie, kochanie? Mam nadzieję, że nie.

– Szpieguję? Nie, ja… zdawało mi się, że słyszałam…

– Chodźmy na górę. I tak właśnie wychodziłem.

Zmusiłem się do uśmiechu. Do tego, żeby nie mówić szorstko,

z irytacją.

Ona za dużo wie. Sam fakt, że wie, że w tym domu jest miejsce, do

którego nie ma dostępu, to już zbyt wiele.

Irytowało mnie również, że miała na sobie makijaż – delikatna

koralowa szminka, muśnięcie pudru – oraz srebrny naszyjnik

i bransoletkę. Przypominało mi to, że tego dnia była w szkole, wśród

swoich kolegów. Była ładnie ubrana i zrobiła coś z włosami. Na

nogach miała sandały z odsłoniętymi piętami, na niskim obcasie;

byłem pewien, że nigdy ich nie widziałem. W domu, tylko

w towarzystwie męża, rzadko zadawała sobie trud malowania się,

nosiła dżinsy, workowate koszule i swetry oraz stare buty do

biegania.

Był już późny wrzesień. Upłynęło kilka miesięcy od dnia wezwania

do sądu.

Od dnia, kiedy w moje życie wtargnął wróg.

– Andrew, dlaczego sprawiasz wrażenie, jakbyś był… wściekły?

Przepraszam, jeśli ci przeszkodziłam… Wcale cię nie szpiegowałam,

naprawdę… Po prostu dopiero wróciłam do domu i chciałam się

przywitać… Nie było cię w gabinecie… Wydawało mi się, że

słyszałam w piwnicy głosy…

– Głosy? Nie bądź śmieszna.

– No… widać się pomyliłam. Przepraszam.

background image

– Jak mogłaś słyszeć jakieś głosy? Przecież nie ma tu nikogo poza

mną.

Byliśmy już na górze. Irina odsuwała się ode mnie.

Przepraszającym tonem wydusiła, że wydawało jej się, że ktoś ze mną

jest, może ktoś od naprawy albo jakiś dostawca…

– Strasznie przepraszam, pomyliłam się. Co to ma za znaczenie?

Dlaczego tak się złościsz?

Widziałem w jej oczach strach. Czemu, u licha, moja żona się boi –

i to mnie?

– Wcale się nie złoszczę, Irino! Nie obrażaj mnie.

Mimo to Irina wzdragała się przede mną i uciekłaby, gdyby moja

dłoń nie poderwała się, by chwycić ją za ramię; Irina krzyknęła cicho

z zaskoczenia i bólu; natychmiast ją puściłem.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, oboje w szoku, dysząc ciężko.

Nie mogłem uwierzyć, że sprowokowała mnie do zachowania tak

całkowicie sprzecznego z moją naturą, do tego jeszcze pogarszała

sytuację, mówiąc na pół z płaczem:

– Nienawidzę, kiedy pijesz, Andrew. Nie jesteś wtedy sobą…

przerażasz mnie.

– Teraz naprawdę mnie obrażasz. Niczego nie piłem.

Irina uciekła przede mną na piętro. Nie miałem zamiaru za nią iść.

Jest o ciebie zazdrosna. O twój talent, twój sukces.

O to, że jesteś mężczyzną, że ją przewyższasz. Już tego samego nie

może znieść.

Nocą wróciłem do tajnej biblioteczki.

Chciałem sprawdzić zamek w drzwiach. I urządzenie do kontroli

wilgotności. Pragnąłem podziwiać swoje nowe nabytki, z których

byłem przedziwnie dumny – jakbym wyratował je z samego piekła.

W domu panowały ciemności. Irina poszła spać. Wyobrażałem

sobie jej oczy napuchnięte od płaczu. Nie ma mowy, żebym znowu

biegł ją uspokajać.

Zbyt często zdarzały nam się ostatnio takie dziwne sceny. Zupełnie

jakby starała się mnie sprowokować, jakby chciała sprawdzić, jak

background image

mocno może przycisnąć swego wyrozumiałego męża.

Jej zachowanie miało coś wspólnego z jesiennym semestrem

w szkole. Jakby jej emocjonalny ośrodek ciężkości przesunął się i nie

znajdował się już w tym domu, ale tam.

I nie przy tobie, jej mężu. Tylko przy nim.

Tylko raz widziałem przelotnie tego Huanga Lee. Jechaliśmy drogą

tuż za miastem i Irina pomachała przez szybę jakiemuś rowerzyście –

mężczyzna, kruczoczarne włosy, obcisłe spodenki ze spandeksu

i koszulka. Sądziłem, że to jakiś uczeń szkoły, póki nie powiedziała,

że to jej kolega, nauczyciel matematyki.

Rozpoznał Irinę, odmachał w odpowiedzi.

Przemknąłem samochodem obok, wymijając go szerokim łukiem.

Po tamtym incydencie zdałem sobie sprawę, że w ostatnich

miesiącach często słyszałem, jak Irina rozmawia przez komórkę

w niespodziewanych miejscach. Albo na dworze, z dala od domu.

Jakby się przede mną kryła – przede mną, swoim mężem.

Miałem też wrażenie, że zadawała sobie wiele trudu, by mnie

sprowokować. Jakby chciała wzbudzić we mnie gniew. Skusić mnie,

żebym ją skrzywdził.

Nie należę do mężczyzn, którzy podsłuchiwaliby własną żonę czy

w ogóle kogokolwiek. Nie należę do mężczyzn, którzy uderzyliby

żonę albo w ogóle kogokolwiek.

W tajemnej bibliotece, pamiętając o zatrzaśnięciu drzwi

i przekręceniu zamka, nalewam do szklanki kilka centymetrów

szkockiej z butelki, którą trzymam tu specjalnie w tym celu.

Ona nic o tobie nie wie.

Nikt z nich nie wie.

Przypominam sobie Czarnego kota, historię Edgara Allana Poego,

nowelę, w której narrator dusi swojego zwierzaka i morduje żonę;

oboje zamurowuje w ścianie, z której zaczynają dobiegać straszliwe

jęki.

background image

18

Skruszony

Uważaj! Jesteś w ogromnym niebezpieczeństwie.

Irina unikała mnie przez całą noc i część następnego dnia. Zaszyty

w swoim pokoju nad dawną stajnią nie mogłem pisać. Bolał mnie

brzuch, bolało serce. Sama myśl o Walecie Pik napełniała mnie

przerażeniem.

– Muszę to skończyć. Koniec z Waletem Pik.

Czekałem, niespokojny. Niczym ktoś, kto poczuł kłucie w sercu

i czeka na kolejne, mocniejsze, a potem na zawał.

Czekałem na ten szyderczy, pełen groźby głos.

I nic. Przez otwarte okno dobiegał szum wiatru w otaczających

dom drzewach, piękny dźwięk, od którego do oczu napłynęły mi łzy.

– Oddam książki, które zabrałem tej biednej kobiecie. Przeproszę

Irinę. Już nigdy nie będę pił.

Irina pojechała do szkoły wczesnym rankiem, zanim jeszcze do

końca się wybudziłem. Po raz pierwszy w naszym małżeństwie jedno

z nas wyszło z domu, nie żegnając się z drugim.

To był drobiazg, wiedziałem o tym. To była przepaść.

Poprzedniej nocy w piwnicy zapadłem w pijacki sen. Z pustą

butelką po szkockiej pod nogami.

Kiedy przed dziewiątą, otępiały i niepewny, wszedłem na piętro,

Irina już wyszła, dom był pusty, a wszystkie pokoje rozświetlało ostre,

jasne, jesienne słońce, które nie miało znaczenia – doznałem

dojmującego przeczucia Mill Brook House pozbawionego

mieszkańców.

– Irina? Gdzie jesteś…

Głowa mnie bolała. Puls za oczami bębnił mocno i złowieszczo.

Zupełnie jakby coś tam próbowało do mnie mówić.

Tego dnia, który zdawał się nie mieć końca, nie zdołałem napisać

ani jednego spójnego zdania. W gabinecie, który z podziwem opisano

background image

w niejednej lokalnej gazecie („przewiewny”, „przestronny”,

„wspaniały wiejski widok”, „prywatny i zaciszny”, „marzenie

pisarza”), zupełnie nie byłem w stanie się skupić. Fabuła Na przemian

wydawała się tak mechaniczna! I ten pusty tytuł, z którego byłem tak

dumny. Zdania tłukły mi się pod czaszką jak oszalałe chrabąszcze.

Słowa odrywały się od swoich znaczeń. Kiedy starałem się odczytać

na głos fragmenty, które wymagały szczególnej uwagi – zawsze tak

robiłem – w moich uszach dźwięczał szyderczy głos białowłosej

kobiety.

Złodziej! Plagiator! Morderca!

– Ja nie jestem… mordercą…

W głębi serca jesteś. Pragniesz śmierci swojego wroga.

– Nie pragnę niczyjej śmierci. Ja… przeraża mnie myśl o zranieniu

innej osoby…

Przeraża cię jedynie myśl o tym, że twoje zbrodnie zostaną ujawnione

i ukarane. To wszystko.

– To nieprawda! Wcale taki nie jestem.

Zgiełk wymieszanych głosów. Haider, Pik. Miałem w głowie taki

zamęt, że nie potrafiłem ich odróżnić.

W granicach naszej posiadłości znajdowało się pewne bagniste

miejsce w pobliżu strumienia, gdzie mocno cuchnęło zgnilizną

i gnojem. Bardzo możliwe, że wyrzucano tam dawniej zwierzęce łajno

z obory czy chlewu. Kiedy odkryliśmy z Iriną to „mokradło” (jak je

eufemistycznie nazywaliśmy), zastanawialiśmy się, czy nie lepiej

byłoby zawalić je ziemią. Ale jakoś nigdy nie zebraliśmy się, żeby ją

zamówić. Po „mokradle” lepiej było nie chodzić nawet w kaloszach –

człowieka zdejmował strach, że wessie go miękka mokra ziemia. I ta

organiczna woń zgnilizny, rozkładu. I chmary komarów, much

i motyli, które unosiły się nad tym miejscem – przerażająca obfitość

życia.

Niemniej na mokradle można było znaleźć i piękne stworzenia.

Motyle o różnych rozmiarach i barwach. Czerwonoskrzydłe kosy,

czasem śnieżnobiałe czaple.

Węże mokasyny miedziogłowe o wyglądzie miniaturowych biczy.

Walet Pik był właśnie takim miękkim, śmierdzącym, zdradzieckim

background image

mokradłem. Można było zasypać go całą górą ziemi, a i tak zassałoby

ją na dno. Można było przerzucić nad nim kładkę z desek – i też by ją

zassało.

Najlepiej w ogóle unikać mokradła. Trujące opary były upajające,

uzależniające.

* * *

– Irino? Bardzo cię przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło… Nie

zdawałem sobie sprawy, że aż tyle wypiłem. W ogóle nie zdawałem

sobie sprawy, że piję.

Wziąłem drobne dłonie Iriny w swoje. Głaskałem jej palce, które

tkwiły sztywno w moich, nie całkiem oporne, lecz niezupełnie uległe.

To była prawda: nie do końca wiedziałem, co mnie opętało

poprzedniej nocy. Dlaczego niespodziewanie ogarnęła mnie taka

wściekłość na moją najdroższą żonę, którą przecież bardzo kocham,

którą uwielbiam.

– Wybaczysz mi, Irino? Przysięgam, że to się już nie powtórzy.

Oczy Iriny były spuszczone. Wydawała się przygnębiona, nieufna.

– Byłem pod ogromną presją, nie chciałem ci mówić…

Irina spojrzała na mnie, tak jak na to liczyłem.

– …Chciałem ci tego oszczędzić, bo ta sprawa jednocześnie nie

miała znaczenia i bardzo mnie zestresowała.

– Co się stało?

– Coś w związku z moim pisarstwem. Problemy Andrew J. Rusha.

– Ale Andrew J. Rush to ty. Proszę, powiedz, co się stało…

Poczułem przypływ miłości do żony. Kochana Irina, która

zakochała się w Andym Rushu, choć o tyle go przewyższała – czyżby

o tym nie wiedziała?

Przez tyle lat ją zwodziłem.

Moja kariera, nie jej. Dlaczego Irina Kacinzk nie była bardziej

asertywna, dlaczego uległa mojej dominacji?

Nie było jej w domu przez cały tamten dzień – mniej więcej od

ósmej rano do szóstej wieczorem – i nie odbierała telefonu, mimo że

dzwoniłem raz po raz. Oczywiście, zraniłem jej uczucia. Kobieta

background image

również ma swoją dumę i nie może sobie pozwalać na to, by

wydawać się w małżeństwie zbyt uległa. Lecz moja droga Irina była

mi tak oddana, a jej środki do życia tak zależne od Andrew J. Rusha,

że bez wahania ofiarowała mi swoje współczucie.

– Kochanie, czy słyszałaś kiedyś nazwisko Haider?

– Hejter? Dziwnie brzmi!

– Nie Hejter, tylko Haider. To miejscowa rodzina.

Irina zmarszczyła brwi i zastanowiła się przez chwilę.

– Hmm, tak… Haider, faktycznie brzmi znajomo. Wspierali różne

przedsięwzięcia w Harbourton. Ich nazwiskiem nazwano park,

ufundowali też stypendium w mojej szkole. Chyba w najwyższej

klasie jest jakiś student z tej rodziny, ale go nie znam.

W nagłym potoku słów wyznałem jej wszystko.

Starsza kobieta nazwiskiem Haider, mieszkanka Harbourton

i niedoszła pisarka, usiłowała latem pozwać Andrew J. Rusha. Ale

sprawę oddalono.

Irina czekała na ciąg dalszy.

– No i…?

– No i… to wszystko. Pozwała mnie pod jakimś niedorzecznym

zarzutem naruszenia prywatności, ale sędzia oddalił sprawę.

„Naruszenie prywatności” brzmiało bardziej wiarygodnie niż

„kradzież i plagiat” i mniej bolało.

– Naruszenie prywatności? Co za absurd. Jak mogła coś takiego

twierdzić?

– Prawnik wydawcy powiedział, że to typowe zawracanie głowy.

Często się to zdarza, zwykle znanym pisarzom, jak Stephen King.

– Ale ty też jesteś znany, Andrew! Tak mi przykro, że cię to

spotkało, i w dodatku nic mi nie powiedziałeś. Nic dziwnego, że byłeś

taki nieobecny.

– Co więcej, usiłowała też pozwać mnie za kradzież, za plagiat – jej

utworów.

– Boże! To jakiś żart.

Ciepłe brązowe oczy Iriny wypełniły się łzami złości i współczucia.

Miała jeszcze wiele pytań, jak to żona, ale zapewniłem ją, że nie ma

co więcej o tym mówić, naprawdę.

background image

– Sędzia Carson uznał, że skarga była bezpodstawna, i oddalił

sprawę.

Teraz to Irina ujęła moje dłonie, żeby przestały drżeć.

– Ale w takim razie, Andrew, czemu tak się tym przejmujesz?

background image

19

Tumbrel Place II

Nikt się nie dowie! Będziesz nieskazitelny jak jagnię!

Znów pojechałem do Harbourton i na Tumbrel Place. Tylko że tym

razem było po północy.

W historycznej okolicy w pobliżu sądu panowały egipskie

ciemności.

Był środek jesieni, pierwszy tydzień listopada, noce zrobiły się

zwyczajnie zimne. Każdy rozsądny człowiek, wypuszczając się na

dwór po zmroku, wkładał rękawiczki, skórzaną kurtkę i kapelusz.

Wszystkie moje ubrania były ciemne. A moje buty do biegania –

czarne.

Irina nie miała pojęcia, gdzie się podziewałem. Nie wiedziała, że

nie było mnie w domu. Odczekałem, aż poszła do łóżka. Przed

północą mocno już spała. A wtedy wyślizgnąłem się na zewnątrz.

Na niebie wisiał czerwony księżyc. Jakiś chochlikowaty impuls

sprawił, że uśmiechnąłem się i puściłem do niego oko.

Tylko ty, mój świadek.

A ty nigdy o tym nie wspomnisz.

Serce biło mi szybko, rozkosznie!

Każdego dnia spędzałem całe godziny uwięziony w swoim

gabinecie, zmuszony ślęczeć nad kryminałem noszącym dawniej tytuł

Na przemian, i nic z tego nie wychodziło.

Noce, kiedy pisałem jako Walet Pik, były o wiele bardziej

produktywne.

Ale Andrew J. Rush był przecież mną. Do cholery, nie zrezygnuję

z siebie.

I dlatego właśnie czułem teraz takie… uniesienie! Nocą, na

zewnątrz, niewidzialny. W swoim ciemnym kamuflażu.

Niemal od początku wiedziałem, co należy zrobić. Jakie

background image

wynagrodzenie należy się stronie poszkodowanej.

Nie jestem pospolitym złodziejem. Przyznaję, nieco mnie poniosło,

kiedy zobaczyłem na półkach C.W. Haider tamte rzadkie książki,

sprawiające wrażenie, jakby od lat nikt ich nie otwierał; uległem

pokusie i to był błąd.

Teraz byłem więc skruszonym grzesznikiem. Ale też tchórzem, bo

już od wielu tygodni zbierałem się, żeby zwrócić skradzione dzieła

C.W. Haider.

Od czasu pierwszej wizyty na Tumbrel Place 88 we wrześniu

obsesyjnie przeszukiwałem lokalne media w poszukiwaniu informacji

o właścicielce domu. Śledziłem też informacje o Stephenie Kingu

w internecie, chcąc sprawdzić, czy C.W. Haider nie odgrywa się na

nim za moją drobną psotę, popełnioną pod jego nazwiskiem. Na wpół

spodziewałem się znaleźć nagłówki: „Prześladowczyni z New Jersey

grozi Stephenowi Kingowi”. Albo jeszcze lepiej: „Prześladowczyni

Stephena Kinga aresztowana”.

Albo: „Ukochany autor bestsellerów Stephen King zamordowany

przez szaloną fankę”.

Albo: „Szalona fanka ginie podczas próby zamordowania Stephena

Kinga, ukochanego autora bestsellerów”.

Ale nic takiego nie miało miejsca. I z każdym mijającym tygodniem

stawało się to coraz mniej prawdopodobne.

Zakładałem, że Haider już dawno zwolniono ze szpitala

psychiatrycznego w Nowym Brunszwiku i że wróciła na Tumbrel

Place. Oczywiście nie miałem pojęcia, czy wyleczono ją z szaleństwa

– może nadal była poważnie chora. Może miała depresję i nie

interesowała jej zemsta ani na Stephenie Kingu, ani na nikim innym.

Może miała za sobą terapię elektrowstrząsami. Może była na

środkach uspokajających. Może w ogóle nie pamiętała już

o Andrew J. Rushu.

W „Tygodniku Harbourton” nie ukazała się żadna informacja

o włamaniu na Tumbrel Place 88. Gorliwie i z obawą czytałem każde

wydanie, przekonany, że w końcu ujrzę oskarżycielski nagłówek:

„Rzadkie książki skradzione z rezydencji na Tumbrel Place”, „Policja

wszczyna dochodzenie w sprawie kradzieży rzadkich książek

background image

z rezydencji Haiderów” – ale znowu nic.

Czyżby Haider nie zauważyła braków na półkach? Czyżbym tak

sprytnie je zamaskował, że nie było czego zauważać? Wydawało się

nieprawdopodobne, by posiadaczka tak cennej kolekcji mogła okazać

się tak niedbała, ale w końcu C.W. Haider była dla mnie enigmą. Nie

miałem prawa oczekiwać, że okaże się (rozsądnym i racjonalnym)

dopełnieniem mnie samego.

Tak więc zamierzałem powrócić tam nocą i niepostrzeżenie oddać

skradzione książki. Frankensteina, Kryjówkę białego węża, W kleszczach

lęku, W ciemnym zwierciadle Le Fanu oraz Wyspę doktora Moreau

Wellsa.

A także, mimo iż bardzo ją polubiłem, cienką książeczkę Duch

przekory.

Nowelę samej Haider, Wejrzenie, która tak zdumiewająco

przypominała Lśnienie Kinga, postanowiłem zatrzymać, ponieważ

Haider miała więcej egzemplarzy i na pewno nie zauważy braku

jednego z nich.

Zresztą autorce od dawna starającej się o publikację powinno

schlebiać, że znany pisarz zadał sobie trud, by przeczytać jej pracę.

Na szczęście we wrześniu musiałem podświadomie przewidzieć, że

jeszcze tu wrócę, bo zostawiłem dwa odblokowane okna.

Nie ty, Andy. Nie oszukuj się.

Można by spytać, dlaczego zwyczajnie nie odesłałem skradzionych

książek pocztą. Oczywiście przyszło mi to do głowy. Ale gdybym

przesłał je za pośrednictwem poczty czy UPS albo FedExu, albo nawet

zostawił opakowane na stopniach domu, zwróciłbym tylko uwagę

emocjonalnie rozchwianej Haider na fakt, że ktoś je zabrał, a przecież

było całkiem możliwe, że nawet tego nie zauważyła. Na pewno

wściekłaby się i zaczęła wypytywać nieszczęsnego Esdrę, zarzucając

mu, że wpuścił do domu złodzieja. Może Esdra opisałby ze

szczegółami wygląd uprzejmego mężczyzny w średnim wieku,

a Haider przekazałaby opis miejscowej policji.

Nie żeby ktokolwiek przywiązywał najmniejszą wagę do jej

paranoicznych rojeń. Zresztą Andrew J. Rush miał immunitet

przeciwko jej wyssanym z palca zarzutom. Haider była miejscową

background image

wariatką, znaną sędziom i policji; Grossman wydobył od sądu nakaz

restrykcyjny, żeby to ona nie miała możliwości nękania mnie.

To był akt miłosierdzia, litości. Starałem się zapomnieć o tym, że

był też bardzo pochopny i że mogłem go potem pożałować.

Walet Pik już od pewnego czasu milczał. Często w momentach,

kiedy spodziewałem się jego szyderstw, odpowiadała mi cisza.

Czy mnie opuścił? Czy to dobrze?

Moje picie ograniczało się teraz do jednej, najwyżej dwóch lampek

białego wina do kolacji. W domu nie było już whisky. Irina wydawała

się ostatnio podchodzić do mnie z mniejszą ostrożnością. Znowu

byliśmy kochankami – albo prawie. Na trzydziestą rocznicę ślubu

planowaliśmy pojechać wreszcie na długo odkładaną wycieczkę do

Hiszpanii. Zamierzałem kupić jej piękny naszyjnik z czarnych pereł.

Nasi synowie, z którymi byłem nieco na dystans, bez żadnego

zrozumiałego powodu stali się teraz bardziej przyjaźni, przynajmniej

w swoich mailach i esemesach.

Uważaj! Jeden nieostrożny krok może wszystko zepsuć.

Oczywiście zaparkowałem samochód z dala od starego

edwardiańskiego domu, który nocą sprawiał wrażenie mauzoleum.

W ogóle cała okolica wyglądała jak cmentarzysko zabudowane

wielkimi grobowcami.

W ciemnościach świeciło kilka rozproszonych światełek. Były

jednak ciemne, niczego właściwie nie rozjaśniały. Miałem ze sobą

latarkę o mocnym, ale skupionym promieniu, z której starałem się jak

najmniej korzystać.

Szybko i cicho wszedłem przez bramę z kutego żelaza

i przemierzyłem ciemny trawnik. Obszedłem dom dookoła, uchylając

się przed gałęziami wiecznozielonych krzewów. Mój oddech parował

lekko w ostrym powietrzu. Wąski promień światła prowadził mnie

bezbłędnie, jak laser.

I oto stałem już przy otwartym oknie! Z pewnym wysiłkiem

uchyliłem je na tyle, by się przecisnąć. Na szczęście pod ścianą stało

kilka dużych glinianych donic, na których mogłem się wygodnie

wesprzeć.

I już byłem w środku! Laserowe światło prowadziło mnie jak po

background image

sznurku między okrytymi prześcieradłami meblami. Pomimo lekkiej

zadyszki ruszyłem prosto na tył domu, do gabinetu Haider. Zapachy

były tu znajome, niemal przyjemne. Wydawało mi się, jakbym

dopiero co był tu po raz pierwszy, olśniony znaleziskami na półkach.

Sądziłem, że C.W. Haider śpi w jakimś odległym pokoju na górze.

Byłem pewien, że był to ciężki sen po tabletkach. I oczywiście nie

miałem wątpliwości, że jest w domu sama.

Zamierzałem odłożyć książki na miejsce i odejść. Jeśli wszystko

pójdzie dobrze, wystarczy mi dziesięć minut.

Ale kiedy już się znalazłem w tym zakazanym miejscu, nie mogłem

oprzeć się pokusie i w świetle latarki poszukałem innego tytułu,

którego pożądałem – pierwszego wydania Draculi z autografem Brama

Stokera.

Jak bardzo pragnąłem tej książki! Ale przecież…

Bierz ją. Szybko!

Nie bądź głupi, zasługujesz na to.

Dracula znalazł się w mojej dłoni, a potem w torbie.

Zaraz potem zafascynował mnie skromny tomik, który mniej

spostrzegawcze oko mogłoby przegapić – Taniec śmierci

Ambrose’a Bierce’a. Podekscytowany, otworzyłem zawilgotniałą

książeczkę i przekonałem się, że było to pierwsze wydanie – z 1877

roku – z dedykacją i autografem autora.

Miałem kilka egzemplarzy Bierce’a, ale były to drugie i trzecie

wydania, wcale nie tak rzadkie, no i bez autografu.

– Muszę to mieć.

(Ambrose Bierce był jednym z tych autorów, których na początku

swojej pisarskiej kariery czytałem ze szczególnym podnieceniem

i podziwem).

I tak kolejna książka trafiła do płóciennej torby z dziełami, które

zamierzałem zwrócić Haider.

Jakimś sposobem, bez mojego świadomego udziału, powieści wcale

nie wracały na półki. A ja czułem się z tego powodu wspaniale!

Oczywiście. Przecież po to tu jesteś. Bierz, co chcesz, nikt cię nie

powstrzyma.

Kiedy powiodłem promieniem światła po wysokim pokoju –

background image

najpierw poziomo, wzdłuż półek, potem w pionie, przez biurko

z imponującym starym remingtonem – zobaczyłem (albo wydawało

mi się, że zobaczyłem) kątem oka jakiś ruch przy podłodze; ale kiedy

się odwróciłem, cienisty kształt zniknął.

Przekonałem sam siebie, że to nic, tylko mój wymysł. Cienie

zbudzone przez latarkę.

Potem przyjrzałem się biurku Haider. Był to prawdziwy antyk –

piękny niegdyś mebel, biurko dżentelmena; teraz postarzałe i pokryte

zadrapaniami. Zobaczyłem, że wiele klawiszy remingtona było

wytartych na gładko, tak że nie dało się rozróżnić liter; widziałem

zadrapania po ostrych paznokciach piszącej i wzdrygnąłem się na

myśl o nich; zobaczyłem, że na mahoniowym blacie widoczne były

pierścienie i plamy, jakby odstawiała niedbale kubki i szklanki. Zanim

zdołałem się powstrzymać, zerknąłem na tytuł maszynopisu na biurku

– na szczęście nie był to żaden z moich ani taki, który chciałbym

podkraść: Piekielny dopust.

Mimo to było w nim coś nieuchwytnie znajomego, choć w tej

chwili nie potrafiłem sobie uświadomić co.

Przypomniało mi się, że jedna z szuflad w biurku zawierała

intrygujące przedmioty osobiste należące do Haider. W świetle latarki

przejrzałem jej notatki, szkice, osobne kartki rękopisów, wycinki

z gazet, rodzinne zdjęcia… I znowu poczułem w pokoju obecność

czegoś, czy raczej kogoś, a kiedy odwróciłem się szybko z latarką,

w ciemnościach rozbłysły złociste gniewne oczy.

Rozległ się chrapliwy jęk: Miaaaauuu.

– Szatan! A niech cię.

Na szczęście miauknięcie nie było głośne, raczej insynuujące,

intymne. Pies zacząłby głośno szczekać, by obudzić panią i odstraszyć

intruza, lecz jedwabiście czarny kot nie wydawał się przejęty, raczej

zaintrygowany tym, co ja, jego nowy przyjaciel, tu robię.

– Chciałbyś wrócić ze mną do domu? Co, Szatanie? Piękny jesteś.

Poe by się w tobie zakochał.

Zazwyczaj nie rozmawiam ze zwierzętami. W ogóle wydaje mi się,

że ludzie, którzy to robią, są śmieszni. Ale teraz, pod wpływem

chwili, w napięciu i podnieceniu, jakoś przyłapałem się na tym, że

background image

przemawiam szeptem do zwierzaka Haider jak do wspólnika.

Kiedy jednak nachyliłem się, żeby go pogłaskać, Szatan odskoczył

jak zwyczajny kot, jeżąc grzbiet, i jeszcze raz wypuścił z siebie

przeszywający i tym razem nieco głośniejszy jęk: Miauuuu.

– Ćśśś! Przecież wiesz, że nie zrobię ci krzywdy.

Wyjmowałem z szuflady teczki i przeglądałem je po kolei.

Zauważyłem, że wiele z fotografii, które czasem pochodziły aż z lat

dwudziestych

ubiegłego

wieku,

przedstawiało

bardzo

charakterystycznych osobników – musiał kiedyś istnieć jakiś prototyp

Haiderów, o orlim profilu, z wydatnym czołem, ostrymi,

oskarżycielskimi oczami i sardonicznymi ustami. Na kilku zdjęciach

widać było osoby nieokreślonej płci, z włosami białymi jak u Haider

i sterczącymi z głowy jak po porażeniu prądem.

Wybrałem parę spośród tych rodzinnych fotografii i wrzuciłem je

do torby. Nie potrafiłbym powiedzieć dlaczego, ale wydawało mi się,

że te osobiste przedmioty mogą mieć dla mnie wartość; w Na

przemian znajdowały się fragmenty, które należało rozwinąć

i wypełnić ciekawszymi i bardziej oryginalnymi postaciami, a te

zdjęcia mogły mi podsunąć pomysły. Zabrałem też kilka kartek ze

szkicami utworów. Haider na pewno nawet nie zauważy ich braku.

A teraz powinieneś już iść. Nie zwlekaj ani chwili.

Byłem gotów do wyjścia. Płócienna torba niemal pękała w szwach.

Nagle jednak zauważyłem na pokrytej popiołem podłodze przy

kominku, obok siekiery i miedzianych stojaków na drewno, stertę

kartonowych pudeł otwieranych jak szuflady. Były to te same, które

Haider przyniosła do sądu i które jej zdaniem zawierały miażdżące

dowody winy Andrew J. Rusha. Poczułem szarpnięcie strachu, ale

zarazem podniecenia.

Nie. Nie ma czasu. Zostaw to.

Jednak nie mogłem odejść! Musiałem przynajmniej zajrzeć do tych

dokumentów! A było ich zbyt wiele, żeby zabrać je wraz z łupami,

które już zagarnąłem. Latarkę mogłem wepchnąć do kieszeni, ale

pozostałe przedmioty były za duże.

Niezgrabnie przykucnąłem obok pudeł. Szarpnięciem otworzyłem

jedną z szuflad.

background image

W jaskrawym świetle latarki białe kartki z notatkami, zapisane

nadmiernie schludnym pismem Haider, były niemal nie do

odczytania. Czy były to fragmenty moich książek, zestawione z jej

pismami? Czy to były „dowody”, które sędzia Carson wyrzucił z sądu?

Może mógłbym zabrać kilka z tych kartek, przynajmniej garść.

A może… mógłbym zaplanować kolejny powrót.

Nie. Szybko. Musisz stąd wyjść – natychmiast!

Mimo to, mimo że rozumiałem niebezpieczeństwo i wiedziałem, że

powinienem uciekać, nie ruszyłem się z miejsca. Siedziałem w kucki,

zgarbiony, marszcząc brwi i wpatrując się w te fascynujące zapiski,

kiedy znienacka coś otarło mi się o kostki – twarda jak kość głowa

Szatana. Naiwnie wyciągnąłem rękę, by pogłaskać piękne zwierzę,

mając je za swojego wspólnika i sądząc, że dobrze mi życzy; jednak

niespodziewanie poczułem pazury rozdzierające rękawiczkę i grzbiet

dłoni i wtedy, w jednej chwili, obok mnie rozpętał się chaos, niczym

eksplodująca kometa.

– Złodziej! Łajdak! – rozległ się tuż za mną chrapliwy głos, którego

nie dało się z niczym pomylić.

Zupełnie nagle – siekiera. Pojawiła się znikąd i szerokim łukiem

pomknęła w kierunku mojej głowy. Usiłowałem poderwać się

z przykucu, ale zawiodły mnie nogi i straciłem równowagę,

rozpaczliwie próbując się uchylić, a potem rozległ się chrapliwy,

błagalny głos: – Nie! Proszę, nie! Nie! – czy to mój własny głos, tak

zduszony, że nierozpoznawalny? – i ostrze wbiło się z głośnym

łupnięciem w popękany blat biurka o włos ode mnie. Zwaliłem się

ciężko na podłogę; twardą, nieustępliwą podłogę pod wystrzępionym

tureckim dywanem. Zacząłem gramolić się w górę, sięgając po

siekierę, desperacko próbując chwycić stylisko, lecz moje ręce

trzepotały tylko bezradnie, jakby rozpacz odebrała mi wzrok; i ten

głos (mój? napastnika?) krzyczący wysoko i niemal nieludzko: – Nie!

Nieee! – mignęły mi krótkie palce i trupio blade żylaste ramiona

okryte cienką tkaniną piżamy, i zduszony wrzask jakby zmieszanego

triumfu i furii; i znowu straszliwy wzlot siekiery, matowy połysk

topornego ostrza i śmiertelny zamach raz rozpoczęty –

niepowstrzymany, i nieodwracalne wbicie się w ludzką czaszkę,

background image

ustępliwą jak łupina melona, odsłaniające papkowatą materię mózgu

w obfitym rozbryzgu krwi.

I wciąż ten głos, wznoszący się w niedowierzającym „nie nie nie

nie nie”.

background image

III

background image

20

Dziesięcioletni chłopiec z Harbourton tonie

w kopalni, Catamount Park. Lipiec 1973.

Nikt mnie nie obwiniał.

Nikt nie obwiniał mnie wprost.

background image

21

Ryś. Listopad 2014

– Andrew! Kolejny artykuł o tej strasznej sprawie.

Irina położyła przede mną gazetę z krzykliwym nagłówkiem –

pierwszym tego typu, jaki kiedykolwiek widziałem w „Tygodniku

Harbourton”.

DZIEDZICZKA HAIDERÓW ZAMORDOWANA

W DOMU NA TUMBREL PLACE

Włamanie, motyw: rabunek

Podejrzani zatrzymani

Siedzieliśmy przy stole śniadaniowym na oszklonej werandzie obok

kuchni. Przez mgiełkę bólu głowy moje oczy ledwo rozpoznawały

drukowane słowa i fotografię Corin Wren Haider, wykonaną lata

temu. Sześćdziesięcioośmioletnia kobieta, od śmierci ojca w 2003

roku mieszkająca samotnie w jednym z wielkich starych domów przy

Tumbrel Place w Harbourton, zamordowana siekierą przez

napastnika, który przypuszczalnie włamał się do jej domu po północy

w celach rabunkowych.

– Siekierą!

Stojąca za mną Irina wzdrygnęła się.

Zanim ukazał się artykuł w „Tygodniku”, od kilku dni oglądaliśmy

reportaże z brutalnego morderstwa w miejscowej telewizji.

W radiu nadawano kolejne doniesienia, „wiadomości z ostatniej

chwili”.

– Biedna kobieta! Mówiłeś, że miała zaburzenia psychiczne. Nie

powinna była mieszkać sama. I jakie to straszne, że ktoś, kto tyle lat

pracował dla jej rodziny, może okazać się jej zabójcą.

Doniesienia wspominały, że policja przesłuchiwała pracowników

rodziny Haiderów. Cytowano krewnych zmarłej, którzy mówili, że

background image

pani Haider często trzymała w domu duże kwoty pieniędzy, ponieważ

nie ufała bankom. Choć mediom nie ujawniono wielu szczegółów,

wiedziałem od znajomego z komisariatu, że głównym podejrzanym

był opiekun domu, który pracował dla Haiderów od 1985 roku.

To była zdumiewająca informacja. Ten artykuł w „Tygodniku”

prawdziwie mną wstrząsnął.

Słuchaj, to nie była twoja wina. Andrew J. Rush nie ponosi za to

odpowiedzialności.

Nie miałeś wyboru, twoje życie albo jej.

Irina mówiła cicho, jaki to zbieg okoliczności, że zamordowana to

ta sama osoba, która próbowała mnie pozwać! I jaka musiała być

nieszczęśliwa, całkiem sama w tym wielkim domu.

– Najwyraźniej pisywała dla „Tygodnika Harbourton” i innych

lokalnych gazet, wiele lat temu. Pisała doniesienia z wydarzeń

kulturalnych i recenzje książek… Och, patrz, tu jest jej zdjęcie…

z sześćdziesiątego trzeciego. Ależ miała niezwykły wygląd, nawet

zanim posiwiały jej włosy.

Irina otworzyła gazetę. Kolumny pisma rozmywały mi się przed

oczami. Zamknąłem powieki, nie chciałem na to patrzeć.

To nie twoja wina – pamiętaj o tym.

Nie trać sił! Nie bądź tchórzem.

Odebrałeś jej siekierę w samoobronie. A poza tym nie masz czego

żałować.

Irina dalej mówiła o tym „strasznym, strasznym” morderstwie.

Ostatnie tak brutalne zdarzenie miało miejsce w Harbourton w 1971 –

kłótnia po pijaku, która skończyła się tym, że żona przeleciała przez

szklane drzwi. Ale to było daleko od Tumbrel Place.

– Najwyraźniej pani Haider nie żyła w przyjaźni z sąsiadami.

I przez lata często się procesowała.

Pulsujący ból w głowie sprawiał, że trudno mi było skupić się na

słowach żony.

Zrobiłeś to, co trzeba. Żaden sąd by cię nie skazał.

Żaden sąd nie obwiniłby Andrew J. Rusha.

Od tamtej nocy Walet Pik nieustannie wdzierał się w moje myśli.

Nie miałem nikogo innego, kto mógłby mi doradzić.

background image

Bez winy. Bez winy. Bez winy.

Wstyd!

Walet Pik był nieprzewidywalny w swoich słowach. Czasami jego

głos był ekscytujący, wspierał mnie. Kiedy indziej ze mnie szydził.

Wstyd wstyd wstyd wstyd.

Ale to nie wina Andy’ego.

– Andrew, kochanie. – Głos Iriny był napięty. – Co mówiłeś?

– Co mówiłem? Zupełnie nic.

Nastąpiła przerwa. Irina chciała coś powiedzieć, ale zmieniła

zdanie. Szybko dokończyliśmy czytanie gazety. Na razie koniec

z morderstwami siekierą!

– Cóż. Może kawy?

– Tak, kochanie, poproszę.

Irina odeszła. Co za ulga!

Zastanawiałem się, jakim cudem tamtej nocy, zaledwie kilka dni

temu, zdołałem uciec z miejsca zbrodni.

Teraz, w zaciszu naszej pięknej werandy w Mill Brook House,

wydawało mi się niepojęte, że byłem zdolny do czegoś takiego, w tak

dramatycznych okolicznościach, tak niedawno. Że ja, teraz tak

ociężały, byłem w stanie wyrwać siekierę Haider i sam się nią

posłużyć.

To nie ty ją chwyciłeś, nie ty, ale ktoś inny, ktoś, czyja siła napłynęła

do twojego ciała i ocaliła je.

Uparcie starałem się zrozumieć: Haider przebudziła się na piętrze

i po cichu zeszła na dół, żeby skonfrontować się z napastnikiem.

Żadna normalna kobieta – żaden normalny obywatel Harbourton –

nie postąpiłby tak nierozsądnie. Ani przez chwilę się nie bała. Nie

zadzwoniła na policję.

Chciała cię zaatakować.

Wiele razy od tego zajścia zastanawiałem się, czy rozpoznała

w mroku Andrew J. Rusha ze zdjęć na okładkach. Czy była

zaskoczona, czy nie.

Wchodząc do jej domu, byłem bardzo cicho. Cały czas

zachowywałem się prawie bezszelestnie. To ten złośliwy Szatan

musiał zawiadomić swoją panią.

background image

Ja szperałem na półkach, a tymczasem kocur zakradł się na górę,

obudził Haider i sprowadził ją na dół, gdzie znalazła śmierć.

To ona w mściwym szale chciała rozłupać mi czaszkę siekierą.

Krzyknęła na mnie, kiedy już było za późno, kiedy już się na mnie

rzuciła: „Złodziej! Łajdak!”.

To wina tej wariatki, nie twoja.

Nieskazitelny jak baranek, choć splamiony krwią.

Nie do końca wiedziałem, co się wydarzyło, kiedy już wyrwałem jej

narzędzie. Niewyraźnie pamiętałem, jak ją uderzam – wznoszę

siekierę, opuszczam ją na dzikie białe włosy – nie po to, by zabić, ale

by ratować własne życie.

Zduszony krzyk z mojego gardła: – Nie nie nie nie nie.

I natychmiast wszędzie zrobiło się mokro. Gorąca krew, bryzgająca

mi na twarz, ubranie, dłonie skryte w rękawiczkach.

Ciało upadło, zanim zdążyłem wypuścić siekierę z rąk. Pokryta

dzikimi białymi włosami głowa, rozorana i tryskająca krwią czaszka

zdawała się zapadać w ramiona.

W panice starałem się chyba ją przytrzymać – jej ciało – przywrócić

do pionu. Próbowałem ją ożywić, ożywić to coś. Ale trzymałem już

tylko pozbawione życia zwłoki, ciężkie jak worek cementu.

– Nie! Ja nie chciałem… proszę, nie…

(Czy mówiłem na głos? Na szczęście Irina była w kuchni, gdzie

obsługiwała nasz skomplikowany ekspres do kawy).

Lecz ona – ciało, którym się stała – upadła, złożyła się na podłodze,

w piżamie przesiąkniętej krwią. Ta pomstująca, pogardliwa kobieta

teraz milczała – uciszona.

Rozszalały czarny kot, stojący kilka metrów dalej, syczał na mnie

z wściekłością. Nagle ogarnęło mnie szaleńcze pragnienie, by przeciąć

szydercze stworzenie na pół – gdybym nadal trzymał w rękach

siekierę, zamachnąłbym się na niego.

– Ty… ty diable!

A potem jakimś sposobem udało mi się umknąć – ślizgając się we

krwi, dysząc ciężko, łkając, drżąc; zostawiłem narzędzie zbrodni, ale

zachowałem dość przytomności, żeby zabrać ciężką od łupów torbę

i latarkę o wąskim, mocnym promieniu. Uciekłem nie przez otwarte

background image

okno w salonie, ale przez boczne kuchenne drzwi, wychodzące

w plamę mroku pod rozrośniętymi krzewami i na ścieżkę okalającą

dom, która z kolei prowadziła na podjazd.

Mój samochód stał pół przecznicy dalej, na Tumbrel Square. Na

skraju terenu należącego do plebanii kościoła episkopalnego.

Mechanicznie zdołałem przeprowadzić go wąskimi uliczkami na

pustą autostradę i dalej, w pola ciemne jak ocean. Instynktownie

skierowałem się w stronę Mill Brook Road i do domu, gdzie o tej

porze (była pierwsza czterdzieści nad ranem) Irina spała w naszej

zaciemnionej sypialni na górze, całkowicie nieświadoma tego

koszmaru. Gdyby się obudziła i zobaczyła, że nie ma mnie przy niej,

uznałaby, że nie mogłem zasnąć i wymknąłem się popracować

w innej części domu.

Biedny Andrew! Taki oddany pracy, a przecież pisanie nigdy nie idzie

mu łatwo, choć ludziom wydaje się, że tworzy szybko, nie oglądając się za

siebie.

Na dole, w pokoju gościnnym, umyłem twarz, która zaczęła już

sztywnieć od zaschniętej krwi. Zdjąłem przesiąknięte posoką buty,

rozebrałem się, zwinąłem wszystko razem i włożyłem do dużej

plastikowej torby na śmieci, którą zamierzałem wyrzucić następnego

dnia na wysypisko dwanaście mil dalej.

Ku swemu przerażeniu odkryłem, że płócienna torba również była

przemoknięta – ją także włożyłem do worka.

Fotografie Haider, notatki, szkice powieści – wszystko to wcisnąłem

do środka. Ale nie mogłem się zmusić, żeby pozbyć się bezcennych

książek, których zdobycie tyle mnie kosztowało.

Na koniec wziąłem prysznic. Umyłem włosy, które w ostatnich

latach nieco się przerzedziły, a w których teraz tkwiły drobiny

zaschniętej krwi. Wyszorowałem grzbiet lewej ręki, który Szatan

rozorał pazurami. W szafie znalazłem świeże ubrania. Nie

spodziewałem się, że zasnę, bo wszystkie zmysły miałem rozbudzone.

Położyłem się więc na łóżku w gościnnym pokoju, pachnącym

przyjemnie potpourri i drogim mydłem; wyczerpany, usnąłem

w końcu około czwartej nad ranem i przebudziłem się nagle o szóstej,

z sercem tłukącym się w klatce.

background image

Przez chwilę nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Niczego nie

pamiętałem, w mojej głowie panowała pustka.

Potem wszystko wróciło do mnie wraz z zapachem mokrej gleby

przebijającym się przez woń zbyt słodkiego potpourri i barwionego

mydła.

Wstałem szybko, ubrałem się, wyszedłem na zewnątrz w powietrze

pachnące mrozem i pojechałem jaguarem do okręgowego wysypiska

na północ od Hadrian, gdzie w jaśniejącym świetle dnia szybko

wspiąłem się z workiem na wewnętrzne hałdy odpadów. Oddychałem

szybko, dyszałem. Czułem dziwne uniesienie. Kiedy znalazłem

odpowiednie miejsce, rozwiązałem torbę i wepchnąłem do środka

kilka dodatkowych przedmiotów z wysypiska, w tym zepsute

dziecięce zabawki – to ich zmyli! Na powrót zawiązałem mocno

worek i głęboko go ukryłem; nigdy go nie znajdą.

Po powrocie do Mill Brook House ku swemu przerażeniu odkryłem,

że zostawiłem włączone światła w pokoju gościnnym i przylegającej

łazience. Na podłodze łazienki ślad czegoś czerwonego, wytartego

wilgotną chusteczką.

Nie byłem pewien, czy Irina już wstała. Było już po siódmej, więc

pewnie tak. Ale nie słyszałem żadnego ruchu.

Co do drogocennych książek, to po wszystkim, co uczyniłem, by je

zdobyć, postanowiłem nie chować ich wstydliwie, ale śmiało

wyeksponować na górze, między własnymi, mniej cennymi

egzemplarzami. W kleszczach lęku Henry’ego Jamesa (pierwsze

wydanie z autografem, 1898) naturalnie musiało się znaleźć obok

Opowieści o duchach tego samego autora (1961). Dracula Brama

Stokera (pierwsze wydanie z autografem, 1897) stanął obok dużej

pozycji Dracula w Hollywood, wydanej na lśniącym papierze (1993).

Żaden z artykułów o włamaniu i morderstwie siekierą nie wspominał

o kradzieży rzadkich książek, co przekonało mnie, że nikt z krewnych

Haider nie znał jej kolekcji na tyle, by zauważyć, że czegoś brakuje,

lub by w ogóle się nią przejąć.

Rodzina Haider skupiła się na bardziej wulgarnym rodzaju

kradzieży – pieniędzy. Mnie jednak zupełnie nie obchodziły

pieniądze, które mogła przechowywać w domu, i gardziłem

background image

małostkowością tych, którzy sądzili, że można kogoś zabić dla

zwykłej forsy.

Sam w domu, spędziłem przyjemny poranek na porządkowaniu

nowych książek, podczas gdy Irina była w szkole. Na wytartych

okładkach W ciemnym zwierciadle i Wyspy doktora Moreau odkryłem

niewyraźne ślady ciemnego płynu, które zwyczajnie wytarłem

wilgotną ścierką – nikt przecież nie oczekuje, by tak stare książki były

w idealnym stanie.

– Nikt się nie dowie. Przecież z łatwością sam mógłbym je kupić.

Łupy dla zwycięzcy.

– Popatrz, Andrew! To kot czy ryś?

Irina wróciła na werandę z tacą, na której stały kubki z kawą.

Podekscytowanym ruchem wskazała na gładkie czarne stworzenie,

jakieś sto stóp od domu, przechodzące sobie spokojnie jakieś sto stóp

od domu. Był to duży czarny kocur – może dziki kot, ryś – zagrożony

gatunek w tej części New Jersey.

– Ależ on piękny! – krzyknęła Irina. – Mam tylko nadzieję, że nie

rzuci się na ptaki w naszych karmnikach.

Na moich oczach stworzenie zniknęło w zaroślach za rogiem domu,

nie zaszczyciwszy nas nawet spojrzeniem.

background image

22

Strona winna

To dziwne, że choć jako Andrew J. Rush nie mogłem ani pracować,

ani spać, jako Walet Pik potrafiłem godzinami pisać w jakimś

delirium.

Strony śmigały. Oddychałem w przyspieszonym tempie.

Wgryzłeś się w tętnicę!

Nie ma odwrotu.

Dziwne też, z jakim poczuciem winy myślałem o Esdrze Staplesie,

a nie o C.W. Haider, której czaszkę rozłupałem siekierą.

Czy raczej: czaszka Haider została rozłupana przez opadającą

siekierę, której stylisko ściskały moje dłonie. Nie przypominałem

sobie żadnego aktu woli, żadnej decyzji, by w nią uderzyć, nawet

w samoobronie.

Stało się, i to ja byłem wykonawcą tego czynu. Ale nie ja do niego

doprowadziłem.

Tak samo jak dawno temu, kiedy zakradłem się na wysoką skocznię

w kopalni Catamount, by musnąć – dwoma palcami, leciutko! – plecy

mojego brata Evana.

Jego krzyki w trakcie (krótkiej) drogi na dół. Jego krzyki, które

rozdarły mi czaszkę, ale wylała się z niej tylko pustka.

Zanim listopad dobiegł końca, Esdra Staples został aresztowany jako

oskarżony w sprawie zabójstwa na Tumbrel Place. Większość

(białych) mieszkańców Harbourton zgadzała się, że mordercą musiał

być właśnie ten (czarny) mężczyzna.

Co za szkoda! Jakiś nadmiernie czujny sąsiad z Tumbrel Place

(może rasista?) doniósł policji, że w noc zabójstwa widział jakąś

„cienistą, ciemnoskórą postać”, która skradała się podjazdem domu

Haiderów, by zapukać do drzwi… Moje ciemne przebranie wzbudziło

background image

w starym głupcu przekonanie, że to ja byłem ciemnoskóry,

„ciemnoskóry” zaś w Harbourton, gdzie przeważali biali, mogło

oznaczać tylko podejrzanego Esdrę Staplesa.

– Esdra! Tak mi przykro!

Grossman zadzwonił do mnie wkrótce po rozejściu się wieści.

Wiedziałem, że w końcu się odezwie. Szczękałem zębami ze

zniecierpliwienia i wściekłości, ale nie było sposobu, by zapobiec tej

niechcianej rozmowie z rzutkim manhattańskim prawnikiem.

– Andrew, co za niespodzianka! Widziałem artykuł, przypadkiem,

w internecie. Zauważyłem nazwisko Haider, gdyby nie ty, nie

zwróciłbym nawet uwagi.

Mruknąłem coś niewyraźnie. Tak. To znaczy – nie.

Zaschło mi w ustach. Trudno mi było mówić.

Włamałem się do jej domu, żeby oddać jej książki, nie żeby je

kraść. Rozwaliłem jej czaszkę, nie żeby ją zabić, lecz żeby

powstrzymać ją przed zabiciem mnie.

Uwierz mi, proszę!

(Chyba nie fantazjowałem o wyznaniu prawdy Grossmanowi –

prawda? Walet Pik nie pozwoliłby na takie tchórzostwo!).

Grossman rozwodził się, jakie to niezwykłe zabójstwo i jaka

niezwykła ofiara.

– Więc policja uważa, że zabił ją jej własny pracownik? Pewnie nie

mógł już tego znieść, stara jędza musiała mu nieźle zaleźć za skórę.

Grossman zdawał się zapraszać mnie do wspólnego śmiechu, ale ja

milczałem. Widząc jego nazwisko na wyświetlaczu, niechętnie

odebrałem połączenie. Siedziałem na krześle w swoim gabinecie,

pochylając się naprzód, z łokciami na kolanach. Twarz miałem

wykrzywioną, moja szczęka się poruszała. Mogłem tylko mieć

nadzieję, że nie wygadam Grossmanowi nic, czego nie powinienem

mu wyjawić.

Grossman opowiadał dalej:

– Tylko w jednym z tych dłuższych artykułów wspomniano, że

Haider pozwała tylu pisarzy. Oczywiście wymienili tylko Kinga,

biedny Steve! Zaraz rozniesie się plotka, że to on przyjechał

w tajemnicy do Harbourton, włamał się do domu swej

background image

prześladowczyni i ją uśmiercił. – Grossman roześmiał się okrutnie. Ale

co w tym było zabawnego?

– Elliot, to okropna sytuacja. Bardzo mi przykro, że ta biedna

kobieta musiała zginąć w taki sposób. Oczywiście w pewien sposób

mi ulżyło… I cieszę się, że moje nazwisko nie figuruje w żadnym

z tych artykułów. Bycie mniej sławnym od Stephena Kinga ma swoje

zalety… Ale jedna rzecz mnie martwi: ten opiekun domu to starszy

mężczyzna, który pracował dla tej rodziny od trzydziestu lat.

Z pewnością jest niewinny. Gdyby jakikolwiek pracownik Haider

chciał ją okraść, mógłby to zrobić w każdej chwili, a nie kiedy była

w domu. I nie w środku nocy czy kiedykolwiek się to wydarzyło. I nie

siekierą. Po co w ogóle ją mordować, jeśli zależało mu tylko na jej

pieniądzach?

Grossman musiał być poruszony tym wybuchem – poruszony albo

zaskoczony. Po raz pierwszy, odkąd go poznałem, nie miał gotowej

odpowiedzi. Szybko ciągnąłem dalej:

– Więc tak sobie pomyślałem… On potrzebuje prawnika, który go

wybroni. Jest czarny, skażą go z marszu. Oczywiście nie znam go –

nie znałem nawet jej – ale ktokolwiek zabił Haider, musiał być osobą

z zewnątrz, nie jej pracownikiem. Morderca wszedł przez okno, które

otworzył siłą, czego jej opiekun nie musiałby robić. – Przerwałem,

oddychając ciężko. Sprytnie sobie poradziłem! Wiedziałem przecież

doskonale, że okna wcale nie otworzono siłą, po prostu zostawiono je

otwarte. A kiedy uciekłem w panice, nie miałem zamiaru wracać, by

je zamknąć, pozostało uchylone akurat na tyle, by mógł się przez nie

przecisnąć dorosły mężczyzna.

Powiedziałem Grossmanowi, że wyczytałem to wszystko

w „Tygodniku Harbourton”. Nikt w okolicy nie rozmawiał na żaden

inny temat – do ostatniej gwałtownej śmierci doszło tu w 1971 roku

i spowodowana została nieumyślnie.

– Pomógłbyś mi, Elliot? Znajdź mu dobrego prawnika, a ja pokryję

jego honorarium.

Jakże hojny się czułem! Przynajmniej raz było to przyjemne, lekkie

uczucie.

Grossman miał wątpliwości. Prawnik dla zupełnie obcej osoby? Po

background image

co w ogóle chciałem się w to mieszać?

– Bo tak mi każe przyzwoitość. Wiem, że tu, w hrabstwie Hecate,

skażą go za sam kolor skóry, i chcę temu zapobiec, jeśli to możliwe.

– Ale mówisz, że nawet go nie znasz…?

– Skąd miałbym znać opiekuna domu Haider? Sam wiesz, że nawet

jej samej nigdy nie poznałem.

To była prawda. Rozmawiałem z Haider przez telefon, kiedy

usiłowałem się z nią dogadać, poza tym wyrwałem jej z rąk siekierę

i roztrzaskałem jej głowę, ale zasadniczo jej nie znałem.

Powiedziałem Grossmanowi, że morderstwo musiało być

nieplanowane – ktoś włamał się do domu, szukając pieniędzy,

a Haider nierozsądnie postanowiła się z nim skonfrontować.

– Policja nie ma żadnych tropów, więc aresztowali biednego Esdrę

Staplesa. Poza mordercą był rzekomo ostatnią osobą, która widziała

Haider żywą.

Grossman milczał. Zacząłem się pocić w obawie, że ta gorliwa

obrona Esdry narazi na kłopoty mnie samego. Grossman mógł nabrać

w stosunku do mnie podejrzeń.

On jednak powiedział po chwili namysłu:

– Albo mógł to być któryś z jej krewnych. Ktoś, kto figurował

w testamencie i nie mógł się doczekać jej śmierci.

Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas. Grossman zgodził się

skontaktować z jakimś prawnikiem z New Jersey, specjalizującym się

w sprawach karnych, i poprosić go o pomoc, jeśli oskarżony się na to

zgodzi.

Kiedy się rozłączyliśmy, czułem, jakby zdjęto mi z piersi wielki

ciężar.

Wstałem, zataczając się, niezdolny ustać, ale pełen nadziei.

background image

23

Predator

– Szatan! Wracaj, gdzie twoje miejsce.

Pobiegłem za dom ze świeżo zakupioną strzelbą kaliber

dwadzieścia dwa, wycelowaną w gładkie czarne stworzenie oddalone

ode mnie o trzydzieści stóp, które miało czelność zatrzymać się przy

węgle stodoły i obejrzeć na mnie z gniewnym spojrzeniem. Potknąłem

się w sztywnej od mrozu trawie, stopa przekręciła mi się w kostce,

upadłem boleśnie i rozległ się ogłuszający wystrzał, tak że przez

chwilę zastanawiałem się, ogłupiały: Czy jestem ranny? Czy żyję – czy

nadal jestem martwy?

background image

24

Niepokorny syn

– Andrew, mam niedobrą wiadomość. Twój ojciec źle się czuje.

Irina dobrała te słowa z rozwagą. Dobrze wiedziała, jak drażliwy

stałem się w ostatnich miesiącach.

– Właśnie dzwoniła twoja matka. Powiedziała, że chciałaby, byśmy

odwiedzili ojca w hospicjum, zanim… zanim będzie za późno.

Hospicjum? Z hospicjum wychodzi się tylko w jeden sposób.

Irina zobaczyła malujący się na mojej twarzy wstrząs. A także

nieufność, podejrzliwość.

– Ale dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej? Ty albo mama?

Wymówienie słowa „mama” było dziwnie krzepiące. Dla

mężczyzny, który dopiero co skończył pięćdziesiąt cztery lata.

– Ależ mówiłam ci, Andrew. Próbowałam ci powiedzieć…

– Kiedy?

– Kiedy twój ojciec miał robione te badania w kwietniu…

pamiętasz, w Centrum Medycznym imienia Roberta Wooda Johnsona.

A potem operacja i chemioterapia…

– Nie. Nikt mi nie mówił.

– Ależ, Andrew… Jestem pewna, że ci mówiłam, przeniesiono go

do hospicjum w Falls Ridge w zeszłym tygodniu…

Irina patrzyła na mnie błagalnie, jakby chciała uprosić swojego

rozumnego męża Andrew, by wstawił się za nią u jej nierozumnego

męża Andrew, czyli mnie!

– Powiedziałem, że nikt mi nic nie mówił. A w każdym razie nikt

mnie nie informował o postępach w jego leczeniu. Ani o braku

postępów. Ani jak poważna była – jest – jego sytuacja. A już na

pewno nie ty, kochanie.

Tylko czy to prawda? Niejasno przypominałem sobie, że od

jakiegoś czasu miałem świadomość, że „tata źle się czuje”.

Jeżdżąc polnymi drogami, widuje się leżące na poboczu truchła

background image

zwierząt – szopów, jeleni – zabitych przez samochody. Ale

instynktownie odwraca się od nich wzrok.

Zwrot „źle się czuje” może mieć tyle różnych znaczeń. Lepiej było

się w to nie wgłębiać.

Pamiętałem jednak, i to tak wyraźnie, że serce zabiło mi

w przyspieszonym tempie z urazy, naszą ostatnią wizytę u rodziców

(w Boże Narodzenie? na urodziny?), którzy mieszkali zaledwie

o siedem mil od nas. Był wtedy jakiś kłopot z tatą, którego nie było

w domu.

Albo, jeśli był, nie chciał się z nami zobaczyć.

Nie chciał zobaczyć się ze mną.

Na myśl o tamtym dniu twarz zalała mi fala gorąca. Dlaczego to

wspomnienie nie chciało mi dać spokoju, dlaczego czułem się tak,

jakby ktoś wpychał mi do ust coś obrzydliwego?

Ona chce wytrącić cię z równowagi. Ta kobieta.

Chce cię pozbawić męskości. Jak tamta druga – twój wróg.

Zawsze wytrącało mnie z równowagi, kiedy Irina wchodziła do

mojego gabinetu, nawet jeśli wcześniej zapukała. Robiła to tylko

wtedy, kiedy miała mi do powiedzenia coś tak ważnego, że jej

zdaniem nie nadawało się to do przekazania mailem albo za

pośrednictwem wewnętrznego telefonu.

Zacząłem zresztą nienawidzić dźwięku dzwonka telefonu. Rzadko

zgadzałem się go odbierać, nawet kiedy dzwonił mój wydawca.

Czyż nie mówiłem jej, nie tłumaczyłem, że wolę, by porozumiewała

się ze mną za pomocą maila, zamiast narzucać mi się w moim

gabinecie i zakłócać pracę? Ale to w końcu była wyjątkowa sytuacja.

Mój ojciec, który od lat nie chciał się ze mną zobaczyć, umiera,

a mnie ma to niby obchodzić?

Ale prawda była taka, że obchodziło. Obchodziło tak bardzo, że

poczułem się słaby i chory.

– Irino, przypomnij sobie, że ostatnim razem, kiedy chciałem się

z nim zobaczyć, „poszedł na spacer” i nie wrócił.

– Tak, ale… Twoja matka uważa, że teraz chciałby cię zobaczyć…

– On nie chce mnie widzieć. Udaje uwiąd starczy.

– Andrew, za szybko się poddałeś, kiedy zaczął się tak

background image

zachowywać. Rzeczywiście ma demencję, ale twoja matka mówi, że

ma też okresy jasności. Sama z nim rozmawiałam, przez telefon.

Ty z nim rozmawiałaś? Niby kiedy?

– Przecież o tym wiesz, Andrew. Jestem w stałym kontakcie

z twoimi rodzicami, mówiłam ci. Twoja matka i ja jesteśmy ze sobą

bardzo zżyte.

– Od kiedy?

– No, od kilku lat…

– Czy to matka mówi, że „za szybko się poddałem”? Mam się

czołgać w pokorze i całować go po nogach? Błagać, żeby wybaczył mi

coś, co rzekomo wydarzyło się czterdzieści jeden lat i pięć miesięcy

temu, a co tak naprawdę w ogóle nie miało miejsca?

W moim głosie brzmiała uraza i ból. Był to głos dwunastolatka,

o którym szeptano za plecami: „To on. To ten”.

– Twoja matka uważa, że teraz, kiedy jest w hospicjum, będzie

chciał się z tobą zobaczyć. Moglibyśmy pojechać do niego dzisiaj.

– Dzisiaj! Nie ma mowy.

– To jutro…

– Słuchaj, Irino. Przez trzydzieści lat wszystko było między nami

w porządku. Tata zachowywał się, jakby nie było problemu. Pogodził

się z tym, że śmierć mojego brata była wypadkiem, wiedział, jak ją

przeżyłem, więc czemu nagle zmienił zdanie? To właśnie doprowadza

mnie do szału.

– Andrew, to jest stary człowiek. Kiedy… – Irina urwała, szukając

najbardziej dyplomatycznego sposobu na opisanie nagłej odrazy ojca

do widoku mojej twarzy i dźwięku mojego głosu – kiedy zaczął czuć

się przy tobie niezręcznie, to była oznaka zmiany, która zaczynała

w nim zachodzić. Twoja matka uważa, że jakieś sześć lat temu musiał

doznać udaru, tylko go nie zdiagnozowano…

Irina ostrożnie dobierała słowa. Broniła mojego ojca.

Ale jednocześnie, ponieważ mnie kochała, broniła też mnie.

Oczywiście wiedziała o Evanie. Wiedziała wszystko, co można było

o nim wiedzieć.

Nadszedł taki dzień, kiedy musiałem jej powiedzieć. Wyznać.

Zwierzyć się.

background image

Kiedy postanowiliśmy się pobrać. Kiedy stało się jasne, że jeśli ja jej

nie powiem, zrobi to ktoś inny.

W połowie opowieści zawiodły mnie słowa.

Nie było sposobu, by o tym opowiedzieć. Nigdy nie było sposobu,

by o tym opowiedzieć.

Stracił równowagę na wysokiej skoczni i spadł.

To był wypadek, nikt nie ponosił winy.

Pływaliśmy w kopalni w Catamount Park i wdrapałem się po skałach

nad miejsce, gdzie woda była głębsza, i tam, jakieś piętnaście stóp nad

powierzchnią, była deska do skakania.

Miejsce dla starszych chłopaków. Nie dla dziewczyn i nie dla

dzieciaków w wieku Evana.

Po co za mną poszedł! Mówiłem mu, żeby zawrócił.

Większość chłopaków nie nurkowała, tylko zwyczajnie skakała z deski.

To wszystko, co zrobiłem – zatkałem sobie nos i skoczyłem. Evan też

zamierzał skoczyć, ale na samej krawędzi zamarł. Krzyczeli na niego,

żeby skakał, i zrobiło mi się za niego wstyd. Wszedłem na skocznię, ale

oczywiście nie miałem zamiaru go popchnąć. Oczywiście tak tylko

żartowałem. Nie popchnąłem go – oczywiście.

Jeśli go dotknąłem, to co najwyżej było to muśnięcie dwoma palcami

w plecy, żeby dać mu znać, że za długo to trwa.

Musiał spanikować, stracił równowagę i spadł bokiem, uderzając głową

o kant deski, wpadł w wodę pod takim kątem, że jeszcze powiększyło to

uraz – chudy dzieciak, który pływał jak ryba, a teraz leciał przez ręce, bez

życia – zatonął w głębokiej wodzie jak kamień – i na zawsze przestał

oddychać.

Świadkowie mówili różne rzeczy, ale sąd orzekł, że to był wypadek.

Bracia Rush. Dwanaście i dziesięć lat.

Andrew, Evan. Obaj byli kochani, a teraz został tylko jeden.

Ostatecznie Irina pojechała do hospicjum sama.

Nie mogłem po raz kolejny narazić się na odrzucenie przez ojca.

Samotnie, tak, bardzo samotnie. Bardzo samotnie przez długie lata.

Myślę, jak Evan kochałby wiele rzeczy na tym świecie, których nie miał

okazji doświadczyć. I nie była to moja wina, ale jednak – była to moja

background image

wina.

Lecz faktem jest, że orzeczono wypadek.

Nikt mnie nie winił.

Nikt nie obwiniał mnie prosto w twarz.

background image

25

Dobre wieści!

Waleta Pik czekały z kolei dobre wieści.

Nowa powieść Dopust otrzymała doskonałe recenzje w kilku

magazynach i w internecie – teraz to jego recenzenci porównywali ze

Stephenem Kingiem!

Bardziej przejmujący, bezwzględny Stephen King.

Z drogi, Stephenie Kingu! Nadchodzi Walet Pik.

Również księgarze nie kryli entuzjazmu – książka sprzedawała się

lepiej niż wszystkie poprzednie dzieła jego autorstwa.

W istocie osiągnęła niemal pułap sprzedaży ostatniej powieści

Andrew Rusha, co było dość krępujące.

Czy to śmieszne? Czy to ironiczne?

Czy powinienem czuć dumę, czy rozgoryczenie?

Od czasu ataku siekierą (nauczyłem się myśleć o krwawym zajściu

w domu Haider jako o ataku na moją osobę – ataku, przed którym

musiałem się bronić) moja zdolność koncentracji wyraźnie się

pogorszyła. Podobnie jak zdolność dostrzegania we wszystkim

„humoru”, nawet w najprzyjemniejszych rzeczach.

Przyznaj, Andy: jesteś zazdrosny o Waleta Pik.

I podniecony, i trochę przerażony.

Prawda?

– Ten cały Walet Pik jest obrzydliwy!

Przypadkiem podsłuchałem, jak Julia narzeka przy Irinie na –

najwyraźniej – kolejną powieść tajemniczego autora, którą właśnie

przeczytała, oczywiście bez żadnej zachęty z mojej strony. Było to dla

mnie źródło niezadowolenia i pewnego żalu, że moja wybredna córka

feministka uparcie czytała coś, co określała mianem macho-

sadystycznych bredni. Prawdopodobnie robiła to tylko po to, by je

skrytykować, ale jednak nigdy nie zadała sobie trudu, by sięgnąć po

background image

moje własne, znacznie poważniejsze i podnoszące na duchu powieści,

w których zło zawsze ponosiło należytą karę, a dobro triumfowało.

Jakże żałowałem, że nie schowałem wtedy tamtych cholernych

egzemplarzy, które Julia znalazła w moim gabinecie! Pozostawienie

ich na widoku było z mojej strony zwykłą niedbałością.

Daj spokój, Andy. Chciałeś, żeby twoja kochana córunia zobaczyła

moje książki. Chciałbyś, żeby Irina też je zauważyła, ale twoja żonka

ostatnimi dniami jest pochłonięta czymś innym, dniami i nocami.

Szyderczy, pewny siebie głos. Wiedziałem, że tak naprawdę nikt do

mnie nie mówił, a mimo to stanąłem nieruchomo, z lekko spuszczoną

głową, wsłuchując się.

Wiesz o tym, Andy, prawda?

Nie. Nie wiedziałem.

Jasne, że wiesz. Irina i jej azjatycki kochanek.

W drugim pokoju Julia streszczała właśnie „niedorzeczną fabułę”

Prepostmortem, a Irina zdawała się jej słuchać. Ale może wcale nie

słuchała porywczych tyrad naszej córki, tylko błądziła myślami gdzie

indziej i potakiwała uprzejmie.

Prepostmortem była to druga książka Waleta Pik, a może trzecia. Nie

byłbym w stanie podać daty publikacji ot tak, z głowy. Fabuła,

podobnie jak tytuł, przyszła do mnie znikąd.

– Próbowałam rozmawiać o tym z tatą, ale nie chciał słuchać.

Kimkolwiek jest ten Walet Pik, musi znać jego i naszą rodzinę. Już

tamta pierwsza powieść była dostatecznie okropna, ale ta jest jeszcze

gorsza! Opowiada o nastoletnim chłopcu, który „przypadkiem” zabija

swojego młodszego brata, spychając go ze skoczni nad kąpieliskiem

w starej kopalni, a potem „szaleje z bólu”, ale też czuje ulgę, bo był

o niego zazdrosny. Rodzina dzieli się na tych, którzy wierzą, że to był

wypadek, i tych, którzy sądzą, że z rozmysłem zepchnął brata. Akcja

przeskakuje do współczesności, kiedy facet jest już w średnim wieku

i ma żonę, którą rzekomo bardzo kocha, ale jest o nią strasznie

zazdrosny i szuka sposobu, by zabić ją „przez przypadek”…

Oczywiście ta część musi być fikcją, ale początek powieści – to

o chłopcu tonącym w kopalni w parku w New Jersey – musi być

inspirowany tym, co przydarzyło się w dzieciństwie tacie, kiedy jego

background image

brat przypadkowo utonął w Catamount Park. Nie znam szczegółów,

ale to nie może być tylko przypadek, nie sądzisz, mamo?

– No cóż. Nie czytałam tej książki i sądząc po tym, co mówisz,

raczej jej nie przeczytam. Ten wypadek w kopalni w Catamount,

kiedy tata miał dwanaście lat… Pisano o tym w miejscowych

gazetach i wszyscy w tej części New Jersey musieli o tym słyszeć. Co

masz na myśli, mówiąc, że „to nie może być tylko przypadek”?

– Myślę, że tata koleguje się z kimś, z jakimś pisarzem, który

wykorzystuje jego życie w swoich książkach, tyle że wykoślawia je

i przedstawia w krzywym zwierciadle, z większymi szczegółami i tłem

szerszym, niż można znaleźć w mediach. I tata najwyraźniej o tym nie

wie albo go to nie obchodzi. Próbowałam go przekonać, żeby

przeczytał tę drugą książkę Waleta Pik, ale odmówił. Powtarza, że to

tylko przypadek, że to nie ma znaczenia. Ale ja myślę…

– Może powinnaś po prostu wyrzucić te książki do śmieci? Nawet

jeśli są inspirowane jakimiś epizodami z życia ojca, jakie to ma

znaczenie dla ciebie czy kogokolwiek z nas? Może ojciec zna autora

i może też jest o to zły, ale wiesz, że nigdy nie próbowałby nikogo

ocenzurować.

– Oczywiście, że tata nie chciałby nikogo cenzurować. Ale

powinien uważać, co mówi temu człowiekowi. On jest jak wampir,

który karmi się taty życiem.

– Och, Julio, chyba nie wierzysz w wampiry? – Irina roześmiała się

z przyganą.

– Kiedyś nie wierzyłam. Ale teraz nie jestem taka pewna.

– Ale co Andrew mógłby zrobić, żeby powstrzymać tę osobę?

Zakładając, że w jego życiu naprawdę jest jakiś wampir?

– Co tata mógłby zrobić? To już zależy od niego.

background image

26

„Zbyt mroczny jak na mój gust”

Na poczcie w Hadrian, New Jersey, nadałem niewielkie schludnie

opakowane pudełko z pięcioma książkami, zaadresowane do Stephena

Kinga w jego domu w Maine.

Dedykacje były napisane pismem, które wyglądało (moim zdaniem)

zupełnie inaczej niż moje.

Z wyrazami podziwu dla Stephena Kinga

Pański – któregoś dnia – rywal,

Walet Pik

Jako adres nadawcy podałem numer wynajętej skrytki pocztowej

w Hadrian. Nie żebym spodziewał się, że bardzo zajęty autor

bestsellerów odpowie na przesyłkę książek jakiegoś mało znanego

pisarza, o które nie prosił – tak jak nie odpowiedział na podobną

paczkę powieści Andrew J. Rusha.

Wyobraźcie sobie moje zdumienie i gorycz, kiedy po kilku

tygodniach w skrytce pojawiła się nagryzmolona w pośpiechu

pocztówka zaadresowana „Walet Pik”.

Kimkolwiek jesteś, Walecie Pik, jesteś ZBYT MROCZNY jak na mój

gust i NIE JESTEŚMY rywalami

S.K.

background image

27

Zazdrosny mąż

Przyznaj, Andy. Jesteś zazdrosny jak cholera.

Zazdrosny i o Waleta Pik, i o tę kobietę.

I tego Azjatę, jak mu tam – HUANGA LEE.

Przed moją żoną wcale nie byłem zazdrosny. Wcale a wcale!

Posiniaczone serce nie rzuca się w oczy tak jak posiniaczona twarz.

– Kocham cię, Irino. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił…

– Ależ Andrew, nie bądź śmieszny! Dlaczego miałbyś być beze

mnie?

Irina pocałowała mnie i zachwialiśmy się w nagłym uścisku.

Mogła wyczuć w moim oddechu whisky. Ja mogłem wyczuć

w miękkich falach jej włosów perfumy.

W tym okresie Irina często wychodziła wieczorami z domu. Nie

zawsze wiedziałem, dokąd szła, choć (w sumie) starała się mnie o tym

informować. Zostawiała mi przygotowane jedzenie w lodówce,

musiałem tylko (jak mówiła) odgrzać je w mikrofalówce.

Może cię podtruwa.

Arszenik może zatruwać stopniowo. Może dawać wiele objawów.

Na złość jej – i z ostrożności – wyrzucałem jedzenie do śmieci.

Szybki telefon i mogłem sobie zamówić porządną kolację z dostawą,

a jeszcze lepiej w ogóle dać sobie spokój z jedzeniem. Szkocka

wystarczy, żeby zaspokoić męski apetyt.

Kiedy konfrontowałem się z Iriną i wyrzucałem jej częste wieczorne

spotkania w pracy, zwykle przypominała mi z łagodnym wyrzutem,

że nie była w szkole, tylko u mojej matki, która po śmierci ojca czuła

się samotna i porzucona.

Ale jeśli przypominałem sobie, że miała być u matki, i dzwoniłem

na jej komórkę, nie odbierała, bo była na spotkaniu w szkole i kazano

background image

im wyłączyć telefony.

Albo nocowała u własnej rodziny w Montclair.

Albo była na kolacji w Newark z Chrisem lub Dale’em.

(Nie było dla mnie jasne, dlaczego taty nie zapraszano na te kolacje

z naszymi synami. Ale tata był zbyt dumny, żeby się dopytywać,

wielkie dzięki).

– Andrew, mówiłam ci, dokąd idę. Mam ci to wszystko zapisywać

i zostawiać numery kontaktowe?

Tak. Nie.

Co cię obchodzi, co ona robi?

Czy w tym właśnie leży twoja największa słabość? Że cię to obchodzi?

background image

28

„Bądź przeklęty i do diabła z tobą”

Któregoś wczesnego wieczoru jechałem do domu w lekkim deszczu,

kiedy nagle jakieś trzydzieści stóp przed samochodem drogę wolnym

truchtem przecięło mi jakieś ciemne zwierzę wielkości lisa albo rysia.

Jego złocistozielone oczy rozbłysły buńczucznie zwierzęcym sprytem,

odbijając reflektory pojazdu.

– Bądź przeklęty i do diabła z tobą!

Głos był wściekły i rozżalony i – zupełnie nie brzmiał jak mój.

W pierwszym odruchu chciałem przyhamować i skręcić, żeby

ominąć stworzenie (ryzykując utratę życia w wypadku), ale inny,

bardziej przewrotny instynkt kazał mi jechać prosto, nie ruszając

kierownicy ani o centymetr i może nawet nieco dociskając pedał

gazu.

Przednie koła uderzyły w coś… Poczułem krótkie szarpnięcie, które

przeszyło mi kręgosłup jak prąd.

Jakimś sposobem, choć byłem pewien, że nie przyspieszyłem

o więcej niż dziesięć mil, jaguar wpadł na mokrej nawierzchni

w poślizg i po kilku chaotycznych sekundach legł na boku w rowie.

Na szczęście nie wjechałem w żaden słupek. Siła uderzenia

mogłaby cisnąć mną o szybę i pozbawić przytomności.

Kiedy się pozbierałem, zdołałem jakoś otworzyć drzwi samochodu.

Ruszyłem na drżących nogach poboczem, chwiejąc się i mrużąc oczy.

Przy

drodze

rzeczywiście

leżało

coś

zmiażdżonego

i rozpłaszczonego, małe truchło o ciemnym futrze.

Jednak nie drżało w ostatnich podrygach, nie krwawiło. Jego oczy

były otwarte, ale nie lśniły złociście życiem.

Czymkolwiek było to stworzenie, leżało tu od wielu dni, rozjechane

na płasko i w trakcie rozkładu, nie do poznania.

Głupiec! Szukasz w niewłaściwym miejscu.

background image

29

Wypadek

A teraz nadszedł czas… by Andy Rush popełnił kolejną zbrodnię

perfekcyjną.

Od miesięcy ta myśl rosła w mojej głowie jak mały, twardy guz. Za

każdym razem, kiedy odważałem się go dotknąć, guz robił się trochę

większy i trochę twardszy.

To byłby wypadek – oczywiście. Jedziesz wiejską drogą, widzisz

rowerzystę – „tracisz kontrolę” nad kierownicą – wpadasz na niego.

Bez świadków kto udowodni, że rowerzysta nie zachował się

nieodpowiedzialnie? Jedzie szosą, nagły skręt – i koniec z nim.

Nie wypytywałem już o Huanga Lee, kiedy rozmawiałem z żoną

o szkole. Wiedziałem, że był jej kochankiem i że nie mogę sprawiać

wrażenia, jakbym był o niego zazdrosny albo jakbym w ogóle zdawał

sobie sprawę z jego istnienia.

Ale wczesnym rankiem, kiedy nachylałem się nad stołem Waleta

Pik, pióro w mojej dłoni napisało drukowanymi literami:

HUANG LEE

R.I.P.

jakby kreśląc jego żartobliwe epitafium.

Wszyscy wiedzieli, że ten kruczowłosy Azjata, lubiany matematyk,

niemal codziennie jeździ do szkoły rowerem, czasem nawet kiedy

padał lekki deszcz; wkładał wtedy lśniące żółte poncho. Tylko zimą,

i to dopiero kiedy drogi robiły się prawie nieprzejezdne, przesiadał się

do samochodu – oczywiście była to ekonomiczna honda civic.

Obliczyłem sobie, w jakich godzinach powinien jeździć z i do

szkoły, i sprawdziłem możliwe trasy.

background image

Kilka razy przejechałem wszystkie możliwe drogi w pobliżu jego

domu przy East Elm Ridge Road 299, na zamieszkanym przez „klasę

średnią” przedmieściu Harbourton, gdzie ten cudzołożnik mieszkał

(rzekomo) z żoną i dwójką dzieci; za każdym razem musiałem

zadowolić się przejazdem tamtędy do centrum miasta, po czym

zawracałem i jechałem z powrotem tą samą drogą, starając się

zachować spokój.

Bądź cierpliwy. Uważaj. Czas jest po twojej stronie, Andy Rushu!

W tych przejażdżkach towarzyszył mi Walet Pik.

Jakże byłbym samotny, gdyby nie on!

Między moimi kolanami, niewidoczna dla nikogo, kto przypadkiem

spojrzałby w moim kierunku, tkwiła bezpiecznie mała srebrna

piersiówka, zawierająca złocisty płyn zalecany przez Waleta Pik na

uspokojenie zszarganych nerwów.

To był chłodny, pochmurny dzień. W takie wczesnowiosenne dni

na drogach nie ma wielu rowerzystów, więc – mówiłem sobie – bez

trudu rozpoznam Huanga Lee, kiedy go zobaczę.

Zaciskałem zęby. Nie był to wesoły czas dla Andy’ego Rusha.

Nawet moją niewierną żonę krępowało to, jak bardzo nasi synowie

Chris i Dale odsunęli się ode mnie. Nie umiałbym sobie wytłumaczyć,

jak do tego doszło. Ani nawet kiedy.

Cholerne zepsute szczeniaki, zero szacunku dla ojca, który tyle dla

nich zrobił…

Wiedziałem, że coś się szykuje, kiedy obaj pojawili się w niedzielę

na kolacji, niby przypadkiem. Irina za dużo się uśmiechała.

To Walet Pik mnie ostrzegł. Bystrooki Walet Pik, który zauważył,

że chłopcy wymieniali porozumiewawcze spojrzenia ze sobą

i z matką.

Chryste! Ta rozmowa jest nieco, jak by to powiedzieć, NIEZRĘCZNA.

Uważaj, przyjacielu. Bądź ostrożny.

Może ten brak szacunku zaczyna się, kiedy syn przerasta ojca. Czy

można wskazać jakiś konkretny dzień, konkretną godzinę, kiedy

proporcje zaczynają się odwracać?

Na zdjęciach widać, jak dzieci dorastają. Ale w życiu nie da się tego

zauważyć.

background image

Teraz, kiedy obaj byli już dobrze po dwudziestce, przerośli mnie.

I niezbyt mnie przypominali.

Nie myśl o takich rzeczach, Andy. Nie teraz.

Chris oblizywał nerwowo usta, a Dale dłubał w nosie (kiedy sądził,

że nikt na niego nie patrzy). Ich matka zaś chowała się w kuchni

z miną winowajczyni.

Aż wreszcie pod koniec tego NIEZRĘCZNEGO posiłku, kiedy znowu

wyszła (jakżeby inaczej!) pod pozorem posprzątania, Chris zwrócił się

do mnie z wymuszonym uśmiechem i wydusił z siebie:

– Tato, chyba musimy pogadać…

Dale natychmiast przyłączył się nerwowo:

– No właśnie, tato, ch-chyba powinniśmy…

Tata zaś ze spokojem uśmiechnął się i odparł:

– Tak? Więc mówcie.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu na widok ich zawstydzonych

twarzy, niespokojnych oczu.

Jak serio się traktowali. Obydwaj tonęliby w długach, gdyby hojni

rodzice nie zapłacili bez mrugnięcia okiem za ich przecenione studia,

włączając w to kursy podyplomowe!

A teraz ich cudzołożna matka wezwała ich za moimi plecami.

Jeśli jest coś, czego mężczyzna nienawidzi, to są to potajemne

gierki w jego własnej rodzinie.

– Chris, jeśli potrzebujesz kolejnej pożyczki, możesz mi o tym

powiedzieć. Przecież nigdy ci nie odmówiłem, prawda?

Chris był o dwa lata starszy od Dale’a i trochę bardziej od niego

zadłużony. Rozpuszczony gówniarz z twarzą jak młody Brad Pitt.

Spojrzał na mnie, jakbym go uderzył, i przez chwilę bezskutecznie

usiłował wydobyć z siebie głos.

– Ja… nie przyszedłem po pożyczkę, tato… Chciałem… to znaczy

my chcieliśmy z tobą porozmawiać o czymś, o czym wspominała

mama.

Popatrzył na Dale’a, który otępiałym wzrokiem spoglądał na coś

przed sobą, trąc nos.

Mój głos był lekko karcący, zdziwiony:

– Coś takiego! No więc o czym wspominała wam mama?

background image

– Że… że… że ostatnio więcej pijesz, tato. Że…

– …Że ciągle się na nią złościsz i że jej groziłeś…

Tata jednak nie pozwolił sprowokować się do wybuchu.

– Groziłem? Niby jak?

– Mama mówi, że szarpałeś ją, popychałeś…

– Mówi, że kiedy pijesz, tracisz panowanie nad sobą, a ostatnio

problem się eskaluje…

– „Eskaluje”? Czy to nie za poważne słowo, chłopcy? I gdzie są

dowody na potwierdzenie tych zarzutów?

– Mama powiedziała…

– Mama mówiła…

Tata podniósł głos, by wezwać mamę:

– Hej, „mamo”! Chodź no tu, „mamo”! Tatę oskarża się tu

o poważne rzeczy.

– Tato, nawet teraz jesteś pijany. Chryste!

– Tato, nie krzycz tak na mamę. Nie… nie możesz tak na nią

krzyczeć…

– Nie mogę? A czyj to jest dom, do cholery? Czyja to posesja? Kto

tu rządzi? „Mamo”! MAMO!

Irina rozsądnie trzymała się z daleka. Może uciekła do innego

pokoju.

– Tato, ty jesteś zalany, do diabła. Dlatego właśnie przyszliśmy

z tobą porozmawiać…

– Co to ma być, jakaś cholerna interwencja? Rodzinka zmawia się

przeciw ojcu? Kto to wymyślił?

– Tato, my nie jesteśmy przeciwko tobie. Chcemy tylko…

chcemy…

– …Chcemy się dowiedzieć, czy wszystko w porządku…

– …To znaczy z tobą, może…

– …Może coś jest…

– Słuchajcie, chłopcy. – Słowo „chłopcy” wymówiłem bardzo

spokojnie, nawet z czułością. Nikt nie dopatrzyłby się pod tą

serdecznością szyderstwa ani wściekłości. – To wasza matka jest

ostatnio emocjonalnie rozchwiana. Wiecie, kobiety w jej wieku…

Menopauza. Do tego wykańcza się w tej cholernej szkole, która

background image

zamiast porządnych pieniędzy wypłaca pensję w postaci moralnej

wyższości, ona i ci jej lewicowi kumple-liberałowie, najwięksi

bigoci… to dopiero jest eskalacja. Ją spytajcie! To ją wypytujcie

i prześladujcie! I wcale nie jestem zalany.

To była prawda, przy stole piłem wyłącznie białe wino. Tylko białe

wino, chłopcy nie widzieli nic więcej.

Szkoda, że nie masz w domu strzelby.

Nigdy nie odważyliby się tak traktować ojca, gdyby był uzbrojony.

Odepchnąłem krzesło. Udało mi się wstać i opuścić pokój

z godnością.

Oczywiście wołali za mną.

– Tato? Tato, czekaj…

Oczywiście poszli za mną.

– Tato? Proszę, chcemy tylko porozmawiać…

I Irina – też za mną poszła, tyle że w bezpiecznej odległości.

– Andrew? Kochanie, proszę…

Na zewnątrz, w samochodzie. Muszę zaczerpnąć powietrza.

Wcale ich nie kochasz, to jakaś bzdura.

Nigdy nie kochałeś i wiesz o tym.

Za dużo dla nich poświęciłeś, panie Miły.

A teraz… kolej na ciebie.

I wtedy – zobaczyłem! – rowerzysta jadący East Elm Road w tym

samym kierunku co ja. A dokoła żadnych świadków.

To był Huang Lee. Natychmiast go poznałem. Szczupły, długie

kończyny, w kasztanowej bluzie Friends School (Irina miała taką

samą), w lśniącym żółtym kasku na głowie. Kiedy podjechałem

szybko bliżej, dociskając pedał gazu, widziałem już, albo zaczynałem

widzieć, jego płaską azjatycką twarz – kiedy odwrócił głowę i obejrzał

się przez ramię, nagle świadom zagrożenia – za późno.

Bądź przeklęty i do diabła z tobą. Z wami wszystkimi.

background image

30

Ucieczka z miejsca wypadku

– Boże drogi. Nie.

Gdy tylko rowerzysta odwrócił głowę, zobaczyłem – mój mózg

zarejestrował – że nie jest to dorosły mężczyzna, tylko nastolatek –

azjatyckie rysy, kruczoczarne włosy wystające spod żółtego kasku,

ciemne oczy rozszerzone ze strachu – nie Huang Lee. Ale było za

późno: jaguar wpadł na niego, miażdżąc rower śmiercionośnym

ciężarem w chaosie ludzkich kończyn, krzyków, brzęku metalu

o metal…

Bezwładny jak szmaciana lalka chłopiec poleciał na pobocze. Jego

krzyki ucichły tak nagle, jak się zaczęły.

Cienka linia czerwieni pod lśniącym żółtym kaskiem ściekająca na

drogę. Cienka linia, która w ciągu kilku sekund zmieni się w wartki

strumień – co widziałby ktoś, kto by tam pozostał, ktoś, kto by na to

patrzył.

background image

31

Zmiana miejsca

Następnego ranka zadzwoniłem do swojego agenta w Nowym Jorku.

To jest do wieloletniego agenta Andrew J. Rusha.

Szybko wyrecytowałem słowa, których wyuczyłem się na pamięć,

jakby chcąc uprzedzić napływ emocji:

– Barney, postanowiłem zakończyć karierę. Nie skończę tej

ostatniej powieści. Przerosło mnie to wszystko. Minął prawie rok, a ja

nie mam nawet tytułu.

Barney był zdumiony. Znał Andy’ego Rusha od ponad trzydziestu

lat – wieczny optymista z wiecznie pozytywnym nastawieniem; co to

miało znaczyć?

– O której powieści mówisz, Andy? Na przemian? Przecież tak miała

się nazywać?

– Nie. Nie ma tytułu. Nigdy go nie wymyśliłem.

– Ale, Andrew, powinniśmy o tym porozmawiać. Mówiłeś już

komuś?

– Nie.

Ale pomyślałem: tak.

– Wydajesz się jakiś nieswój, Andy. Może jesteś chory? Coś tam się

stało?

„Tam” było to określenie mego nowojorskiego przyjaciela na quasi-

wiejskie okolice New Jersey. Ton łagodnej wzgardy, który zazwyczaj

kontrowałem dowcipną uwagą na temat frenetycznego tempa życia

w mieście, zaporowych cen nieruchomości, modnych i ogłuszających

restauracji. Ale dzisiaj Andy Rush milczał.

– Andy? Rozmawiałeś o tym z Iriną?

– Iriny w tej chwili nie ma, Barney. A teraz muszę się rozłączyć.

– Poczekaj! Gdzie jest Irina?

– Mówiłem już: nie ma jej tu w tej chwili. Jeśli chcesz z nią

pogadać, sami to załatwcie.

background image

– Andy, co to ma znaczyć? Czy wy się… rozstaliście?

– Muszę kończyć, Barney. Nie oddzwaniaj, proszę.

– Andy, na litość boską, pozwól, żebym do ciebie przyjechał…

Złapię dziś pociąg. Po południu? Pasuje ci? Około czwartej? Andy?

Rozłącz się i już. I nie odbieraj, kiedy oddzwoni.

Kasuj jego maile. W końcu zrozumie.

Większą część dnia spędziłem w gabinecie, zarysowując fabułę kilku

następnych powieści Waleta Pik. Miały być osadzone w egzotycznych

miejscach, z typowo kinowym tłem: Tanger, Lizbona, Haiti, Amalfi na

włoskim wybrzeżu albo Sycylia. Może Szanghaj?

Walet Pik stracił zainteresowanie New Jersey i wskazana była

zmiana miejsca.

Ależ to ekscytujące! Palce śmigają po klawiaturze, serce wali.

W tych powieściach łączyć się będą zawiłości akcji A. Rusha

z brutalną, krwawą siłą i szybkim tempem Waleta Pik. Połącz DNA

Stephena Kinga, Mickeya Spillane’a, Clive’a Barkera, Jacka Ketchuma,

Chucka Palahniuka z prawdziwą, pełną flaków rzezią… Euforia ogarnęła

mnie jak płomień.

background image

32

Autodestrukcja

Tego ranka podjąłem decyzję.

Wstrząśnięty, wpatrywałem się w zdjęcie siedemnastoletniego

Benjamina Changa w gazecie: „Uczeń ostatniej klasy Friends School,

potrącony podczas drogi powrotnej do domu na East Elm Ridge Street

przez kierowcę, który uciekł z miejsca wypadku, znajduje się w stanie

krytycznym w szpitalu w Nowym Brunszwiku. Nie pojawili się żadni

świadkowie zdarzenia”.

Jedynym sposobem, by ocalić świat przed Waletem Pik, jest pozbyć

się Andrew J. Rusha.

– Trzeba go powstrzymać. Trzeba powstrzymać mnie.

To musiał być Catamount Park. Kamieniołom, głazy nad głęboką

wodą, wysoka skocznia.

Idealny krąg.

Najdroższa Irino,

Zapamiętaj mnie takim, jakim byłem, kiedy mnie kochałaś.

Wiedz, proszę, że nigdy nie przestałem cię kochać.

Zostawiam Ciebie i dzieci, bo stanowię dla Was zagrożenie.

* * *

Jeśli to czytasz, to znaczy, że mnie już nie ma.

Znasz szczegóły mojego testamentu, jesteś jego wykonawczynią.

Szczegółowe instrukcje pozostawię w tej kopercie.

Pragnę tylko powiedzieć – to nie moja wina.

A jednak – to moja wina.

background image

Proszę, wybacz mi!

Twój kochający mąż,

Andrew

To niezwykłe, ile czasu mieści się w pustym domu.

Czas rozciąga się, by wypełnić wielką pustą przestrzeń.

Dość, by napisać listy do policji Harbourton z przyznaniem się do

morderstwa C.W. Haider i kradzieży cennych książek, a także do

potrącenia Benjamina Changa i ucieczki z miejsca wypadku. Dość, by

zdjąć z półek skradzione książki i położyć je razem ze skradzionym

egzemplarzem Wejrzenia w widocznym miejscu na stole obok.

W kopercie dla Iriny zostawię czeki – po pięćset tysięcy dolarów

każdy – dla Esdry Staplesa i Benjamina Changa. Wyjaśnię Irinie

stojące za tym motywy i poproszę, by uhonorowała moje życzenie,

bez cienia wątpliwości, że to zrobi.

Bóg wie, że to niedostateczne zadośćuczynienie.

Stój! Oszalałeś? Blefujesz.

Głupi bezużyteczny podstęp Andrew J. Rusha. Rozpaczliwa próba

odebrania Waletowi Pik jego finału…

Jaguar z wgniecioną karoserią pozostanie w garażu, nie

potrzebowałem go już. Stał się dla mnie symbolem hańby i Irina

(jakimś sposobem to wiem) szybko go sprzeda.

Srebrna piersiówka jest wypełniona po raz ostatni.

Dokładnie tak – napij się! Napij się jeszcze.

Odrobina whisky rozjaśni zamęt w głowie.

Ale im większą osiągam jasność, tym bardziej jestem zdecydowany

dokonać aktu autodestrukcji.

W Catamount State Park zaparkowałem w pobliżu wejścia na

kąpielisko w kopalni. W ten chłodny wczesnowiosenny dzień park jest

pusty.

Niebo jest tak intensywnie niebieskie, że do oczu napływają mi łzy.

Do kamieniołomu idzie się dłużej niż w moich wspomnieniach. Już

background image

teraz, kiedy ledwo zacząłem wspinaczkę nad kąpielisko, gramoląc się

jak krab po nieforemnych głazach w kolorze gliny (pokrytych

graffiti), brakuje mi oddechu – w wieku pięćdziesięciu czterech lat

jest to trudniejsze niż w wieku lat dwunastu.

Nie bądź sentymentalny! Masz gdzieś swojego zmarłego brata, nawet

nie pamiętasz, jak wyglądał.

O, tam, improwizowana skocznia. Wygląda, jakby nic się przez te

lata nie zmieniła.

Ale nie wisi tak wysoko nad wodą, jak zapamiętałem. Piętnaście

stóp? Dwanaście?

Lodowa powłoka na ciemnej wodzie jak powieka chroniąca oko.

Co ty wyprawiasz? Oszalałeś?

Udajesz? O to chodzi?

Obciążyłem liczne kieszenie kurtki i spodni kamieniami. Mocno

zasznurowałem ciężkie buty do chodzenia po górach, które ciągną

mnie za kostki jak ciężary. Bardzo ostrożnie wspinam się po

szczeblach metalowej drabinki na górę i równie ostrożnie przesuwam

się do krawędzi skoczni. Jak zimne zrobiło się nagle powietrze! I nie

jest tak nieruchome, jak wydawało się na ziemi.

Ukłucie paniki, że podmuch wiatru wytrąci mnie z równowagi

i wpadnę do lodowatej wody, zanim zdążę się przygotować…

Minęło tyle lat… Przez cały ten czas Evan był martwy, a ja byłem

żywy.

– Przepraszam, Evan. Cokolwiek zrobiłem albo myślałem, że robię,

legło cieniem na całym moim życiu.

Gówno prawda. Miałeś żal do brata i zepchnąłeś go ze skoczni.

Może nie chciałeś, żeby umarł, ale umarł.

Zrobię krok i runę w dół z ramionami sztywno przy bokach.

Wpadnę prosto do wody, stopami do dołu.

Szybko i ostro niczym nóż, przerwę warstewkę lodu. Ale nikt nie

krzyknie, kiedy to zobaczy:

„Chłopiec! Nie wypływa, topi się…”.

„Niech ktoś mu pomoże… ten chłopiec…”.

Stoję nieruchomo na końcu skoczni. Oczy zasnuwa mi jakiś mrok,

nie widzę wyraźnie. Drżę z zimna i z niemal nieznośnego podniecenia

background image

przed tym, co zaraz nastąpi.

– Nie ma innej drogi. To właściwa decyzja.

By zniszczyć zło, musimy zniszczyć istotę, którą to zło zamieszkuje,

nawet jeśli jesteśmy nią my sami.

Myślę, że umrę od nagłego szoku, bo nie mam już dwunastu lat.

Mam pięćdziesiąt cztery lata i czasem boli mnie serce, jakby

przeszywał je skurcz. Nikomu o tym nie wspominałem, bo wstydziłem

się własnej śmiertelności i bałem się tego, co oznacza samo słowo

„śmiertelność”. Zginę pod naciskiem lodowato zimnej wody na moją

pierś, twarz, oczy. Jeśli mi się poszczęści, szok pozbawi mnie

przytomności w ciągu kilku sekund. Jak każde tonące stworzenie

będę rozpaczliwie dyszeć, pragnąc powietrza, ale do moich płuc

napłynie tylko woda.

Nie zrobisz tego. Nie zrobisz. Żeby zabić mnie, musisz najpierw zabić

siebie. A ty jesteś słaby, jesteś tchórzem. Nie zrobisz tego.

Na samej krawędzi. Wyczuwam jakiś ruch, ledwo wyczuwalne

drgnienie deski, słabiutkie trzeszczenie pod wpływem mojego ciężaru.

Niebo w górze jest tak niebieskie, razi oczy. Stoję nieruchomo, bardzo

wysoko, z wyprostowanymi ramionami i podniesioną głową.

W kieszeniach mam ciężkie kamienie. Nylonowa kurtka, spodnie

khaki. Walet Pik jeszcze przed chwilą przyglądał się temu

wszystkiemu z pogardą i szyderstwem, ale teraz już rozumie, że

naprawdę zamierzam to zrobić, i jego śmiech staje się szorstki,

niedowierzający.

Nie możesz. Nie zrobisz tego. Do diabła z tobą, NIE ZROBISZ TEGO.

Ale ja oddycham głęboko, z pełnym przekonaniem. Wyczuwam

ruch, lekki niczym oddech, kogoś lub czegoś tuż za mną.

Włoski podnoszą mi się na karku w ekstazie. Nie odwracam się

i nie próbuję cofnąć, kiedy palce delikatnie dotykają mnie i zachęcają

do wstąpienia w powietrze

background image

1

Tłum. Sławomir Studniarz.

background image

Przekład: Agnieszka Walulik

Redakcja: Jan Koźbiel

Korekta: Anna Sidorek, Beata Wójcik

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki: © Mads Perch/Stone/Getty Images

Skład i łamanie: www.pagegraph.pl

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

00-372 Warszawa, ul. Foksal 17

tel./faks (22) 646 05 10, 828 98 08

biuro@gwfoksal.pl

www.gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-2651-3

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik /

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

i Michał Latusek /

Virtualo Sp. z o.o.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Joyce Carol Oates Where Are You Going
Joyce Carol Oates Heat
Oates Joyce Carol MUZEUM DOKTORA MOSESA OPOWIADANIA TAJEMNICZE NIESAMOWITE I PEŁNE GROZY
Oates Joyce Carol Dotyczy sprawy Bobby ego T
Carol of the Bells
PiK wykład 14 10 16
GúËWNE RË»NICE POMI¦DZY PIúKí NO»Ní
PIK PROJEKT GOTOWE1
Pik INSTRUKCJA id 358072 Nieznany
PiK wykład 14 10 30
Carol Dweck Nowa psychologia sukcesu (2013) (zepsute formatowanie, lepiej czytac w PDF)x
Mieknienie asfaltu PiK

więcej podobnych podstron