Joyce Carol Oates
WALET PIK
Opowieść z suspensem
przełożyła Agnieszka Walulik
Tytuł oryginału: Jack of Spades
Copyright © 2015 by The Ontario Review, Inc.
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Walulik, MMXV
Wydanie I
Warszawa, MMXV
Spis treści
20. Dziesięcioletni chłopiec z Harbourton tonie w kopalni, Catamount Park.
26. „Zbyt mroczny jak na mój gust”
28. „Bądź przeklęty i do diabła z tobą”
Dla Ottona Penzlera
Stajemy na skraju przepaści. Zaglądamy w otchłań – czujemy mdłości
i zawrót głowy. W poczuciu zagrożenia chcemy się cofnąć.
Niewytłumaczalna siła trzyma nas na miejscu.
Edgar Allan Poe, Duch przekory
Zupełnie nagle – siekiera. Pojawiła się znikąd i szerokim łukiem
pomknęła w kierunku mojej głowy. Usiłowałem poderwać się
z przykucu, ale zawiodły mnie nogi i straciłem równowagę,
rozpaczliwie próbując się uchylić, a potem rozległ się chrapliwy,
błagalny głos: – Nie! Proszę, nie! Nie! – czy to mój własny głos, tak
zduszony, że nierozpoznawalny? – i ostrze wbiło się z głośnym
łupnięciem w popękany blat biurka o włos ode mnie. Zwaliłem się
ciężko na podłogę; twardą, nieustępliwą podłogę pod wystrzępionym
tureckim dywanem. Zacząłem gramolić się w górę, sięgając po
siekierę, desperacko próbując chwycić stylisko, lecz moje ręce
trzepotały tylko bezradnie, jakby rozpacz odebrała mi wzrok; i ten
głos (mój? napastnika?) krzyczący wysoko i niemal nieludzko: – Nie!
Nieee! – mignęły mi krótkie palce i trupio blade żylaste ramiona
okryte cienką tkaniną piżamy, i zduszony wrzask jakby zmieszanego
triumfu i furii; i znowu straszliwy wzlot siekiery, matowy połysk
topornego ostrza i śmiertelny zamach raz rozpoczęty –
niepowstrzymany, i nieodwracalne wbicie się w ludzką czaszkę,
ustępliwą jak łupina melona, odsłaniające papkowatą materię mózgu
w obfitym rozbryzgu krwi z arterii.
I wciąż ten głos, wznoszący się w niedowierzającym „nie nie nie
nie nie”.
Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie pięć miesięcy, dwa tygodnie
i dwa dni temu. Nie było żadnego powodu, by przypuszczać, że Walet
Pik będzie miał z tym cokolwiek wspólnego.
Nikt tutaj, w Harbourton, w ogóle nie wiedział o Walecie Pik;
nawet teraz nikt o nim nie wie. Nikt związany z Andrew J. Rushem –
ani moi rodzice, ani żona i dzieci, ani sąsiedzi, ani znajomi jeszcze
z liceum.
Tutaj, w tym niewielkim miasteczku w stanie New Jersey, pół
wiejskiej, pół miejskiej okolicy, gdzie urodziłem się pięćdziesiąt trzy
lata temu i gdzie od ponad siedemnastu lat mieszkam z ukochaną
żoną Iriną, znany jestem jako Andrew J. Rush – prawdopodobnie
najsłynniejsza osoba w okolicy, autor bestsellerowych kryminałów
z elementami grozy (ale bez przesady, nic odstręczającego czy
szokującego. Żadnej obsceny ani nawet seksizmu. W moich książkach
kobiety traktowane są łaskawie, poza kilkoma obowiązkowymi
epizodami w stylu noir nie spotyka ich nic złego. Zwłoki należą
przeważnie do dorosłych mężczyzn rasy białej). Po moim trzecim
bestsellerze, wydanym w latach dziewięćdziesiątych, zaczęto nazywać
mnie w mediach Stephenem Kingiem dla dżentelmenów.
Oczywiście pochlebiało mi to. Moje powieści, choć po
ćwierćwieczu trudów osiągnęły milionowy pułap sprzedaży,
w przeciwieństwie do książek Stephena Kinga nadal rozchodzą się
tylko w dziesiątkach, nie setkach milionów. I mimo że
przetłumaczono je na trzydzieści języków (co samo w sobie jest
zdumiewające dla kogoś, kto – jak ja – zna tylko jeden), to nie mam
wątpliwości, że Kinga tłumaczy się na jeszcze więcej i z większym
zyskiem. Do tego tylko trzy moje powieści zostały zaadaptowane na
filmy (o których szybko zapomniano) i dwie na seriale telewizyjne
(przez stacje dalekie od szczytów oglądalności) – podczas gdy
adaptacje Kinga trudno zliczyć.
Jeśli więc idzie o sprawy finansowe, Andrew J. Rush nie sięga
Kingowi do pięt. Ale kiedy człowiek zarobił na czysto coś ponad
trzydzieści milionów dolarów, przestaje myśleć o samych
pieniądzach, tak samo jak seryjny morderca przestaje pewnie
rozmyślać o liczbie swych ofiar, gdy przekroczy kilka tuzinów.
(Proszę o wybaczenie! To była bezduszna uwaga – moja kochana
Irina niechybnie kopnęłaby mnie w kostkę, jak to czasem robi, kiedy
mówię publicznie coś niewłaściwego. Wcale nie chciałem być
bezduszny, tylko dowcipny – na swój niezgrabny sposób).
Jakkolwiek porównanie z Kingiem mile mnie połechtało, nie
pozwoliłem wydawcy użyć go na obwolucie kolejnej książki bez
zgody samego Kinga – mój podziw dla niego (a także, nie ukrywajmy,
moja zazdrość) nie zaślepił mnie na fakt, że byłoby to wykorzystanie
jego sławy, a poza tym mógłby poczuć się urażony. Ale jemu
najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało. Podobno tylko się roześmiał.
„Kto w ogóle chciałby być Stephenem Kingiem dla dżentelmenów?”.
(Czy była to protekcjonalna uwaga legendy literatury, niczym
odpędzenie irytującej muchy, czy tylko dobroduszny żarcik kolegi po
piórze? Ponieważ Andrew J. Rush sam jest osobnikiem
dobrodusznym, postanowiłem przyjąć tę drugą wersję).
W podziękowaniu wysłałem podpisane egzemplarze kilku swoich
najlepszych powieści na domowy adres Kinga w Bangor w stanie
Maine. Na stronie tytułowej najnowszej książki skreśliłem żartobliwie:
Nie jestem prześladowcą, Steve –
– tylko kolegą po piórze!
Z wyrazami podziwu
ANDREW J. RUSH
„Andy”
Mill Brook House
Harbourton, New Jersey
Oczywiście nie spodziewałem się odpowiedzi ze strony tak zajętej
osobistości – i w istocie nigdy jej nie otrzymałem.
Ileż podobieństw łączy Stephena Kinga i Andrew J. Rusha! Choć na
pewno są one tylko dziełem przypadku.
Tak jak King, który podobno zastanawiał się, czy jego sukces to nie
wynik jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności, czasem powątpiewam
w swój pisarski dar; miewałem nawet poczucie winy z powodu tego,
że pisarzom obdarzonym większym talentem powodzi się gorzej niż
mnie, i nie dziwiłbym się, gdyby mieli o to do mnie pretensje. Mniej
wątpliwości mam, jeśli chodzi o oddanie rzemiosłu, zapał i ochotę do
pracy, bo prawda jest taka, że uwielbiam pisać i roznosi mnie, kiedy
nie mogę spędzić przy biurku co najmniej dziesięciu godzin dziennie.
Mimo to czasem, kiedy budzę się nagle w nocy, chwilowo nie
pamiętając, gdzie się znajduję ani kto śpi u mojego boku, ogarnia
mnie ogromne zdumienie, że jestem publikowanym autorem – mało
tego, że jestem ogólnie podziwianym i zamożnym autorem aż
dwudziestu ośmiu kryminałów.
Powieści te sygnowane są moim oficjalnym, powszechnie znanym
imieniem Andrew J. Rush.
Między mną a Stephenem Kingiem istnieje także inne dziwne
podobieństwo: tak jak King, który jakiś czas temu eksperymentował
z fikcyjnym alter ego, Richardem Bachmanem, i ja zacząłem
eksperymentować z fikcyjnym alter ego w późnych latach
dziewięćdziesiątych, kiedy moja kariera jako Andrew J. Rusha
wydawała się ustabilizowana i nie wymagała już tyle gorączkowej
pracy, ile na początku. Tak właśnie z mojego niepokoju po sukcesie
Andrew J. Rusha narodził się Walet Pik.
Z początku sądziłem, że jako brutalny, bardziej krwawy, bardziej
wstrząsający Walet Pik napiszę jedną, góra dwie książki, ale
niespodziewanie zaczęły pojawiać się pomysły na trzecią, czwartą,
a w końcu i piątą powieść pod tym pseudonimem. Natchnienie często
przychodzi do mnie w późnych godzinach nocnych. Budzę się,
przyłapując na zgrzytaniu zębami – a raczej odkrywając, że moje zęby
zaciskają się z własnej, nieprzymuszonej woli – i wkrótce potem
nadchodzi pomysł na nową powieść Waleta Pik. Przypomina to trochę
pojawianie się nowej wiadomości albo jej ikonki na ekranie
komputera.
Andrew J. Rush ma agenta literackiego, wydawcę i redaktora na
Manhattanie, a także agenta w Hollywood, z którymi współpracuje
już od dawna. Tak samo Walet Pik, który też ma (mniej znanego)
agenta, (mniej znanego) wydawcę i redaktora na Manhattanie,
a także (zupełnie nieznanego) agenta w Hollywood, tyle że
współpracuje z nimi nieco krócej; ale podczas gdy Andy Rush znany
jest współpracownikom z branży oraz sąsiadom i znajomym
w Harbourton, New Jersey, to nikt nigdy nie spotkał Waleta Pik. Jego
krwawe dreszczowce przekazywane są do wydawnictwa drogą
elektroniczną, a kontrakty negocjowane w równie bezosobowy
sposób. Okładki powieści Andrew J. Rusha ukazują sympatycznego,
uśmiechniętego mężczyznę na tle regału pełnego książek, ze
zmarszczkami wokół oczu i rzednącymi włosami, wyglądającego
bardziej na nauczyciela w liceum niż autora bestsellerów. Nie istnieją
natomiast żadne fotografie Waleta Pik, w miejscu zaś, gdzie na
tylnych stronach okładek spodziewać by się można jego zdjęcia,
widnieje zaskakujące (czarne) puste miejsce.
Żadnych zdjęć nie ma też w internecie, są tylko reprodukcje
brutalnych, przykuwających uwagę okładek, urywki recenzji i zwięzłe
domysły na temat tożsamości autora, tak dalece mijające się
z prawdą, a zarazem tak przekonujące, że wywołują mój uśmiech:
„Pod pseudonimem Walet Pik ukrywa się podobno były więzień,
który rozpoczął karierę pisarską podczas odsiadywania wyroku za
zabójstwo w zakładzie karnym dla najgroźniejszych przestępców
w New Jersey. W tej chwili przebywa na zwolnieniu warunkowym
i pracuje nad nową powieścią”.
Inne, równie przekonujące teorie głoszą, że Walet Pik to
kryminolog,
psychiatra,
wykładowca
medycyny
sądowej,
emerytowany śledczy, emerytowany patolog, mieszkający
w zależności od wersji albo w New Jersey, albo w Montanie, Maine,
w okolicach Nowego Jorku lub w Kalifornii.
Według jeszcze innych, ale już mniej prawdopodobnych opinii,
Walet Pik to „przestępca, być może nawet seryjny morderca, który od
wczesnej młodości popełnił niezliczone zbrodnie, lecz nigdy go nie
złapano ani nawet nie zidentyfikowano. Jego prawdziwa tożsamość,
podobnie jak miejsce pobytu, pozostają nieznane”.
Nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że Walet Pik to zwyczajny
pseudonim, i to pseudonim znanego pisarza – nie żadnego przestępcy,
a odpowiedzialnego ojca rodziny i aktywnego obywatela. W takiej
wersji nie ma przecież za grosz romantyzmu!
Utrzymanie tajemnicy w hiperczujnej epoce elektronicznego
szpiegostwa staje się coraz trudniejsze, ale jak dotąd zdołałem
przebrnąć przez cztery powieści i negocjacje w sprawie piątej,
zachowując dystans między Andrew J. Rushem a Waletem Pik.
Innymi słowy, moi mainstreamowi współpracownicy nie mają
pojęcia o moim drugim, krwawym ja. Jakże byliby nieszczęśliwi,
dowiedziawszy się, że ten sam Andrew – „Andy” – Rush stworzył
sobie za ich plecami drugą literacką tożsamość! Zupełnie jakby
szczęśliwa małżonka odkryła, że mąż od lat ją zdradza, choć nigdy nie
dał po sobie poznać, że cokolwiek w małżeństwie nie spełnia jego
oczekiwań.
„Och, Andrew… Jak mogłeś! Co za straszny, straszny wstrząs…”.
Czasem wczesnym rankiem zrywam się nagle ze snu, patrzę na leżącą
obok Irinę, która darzy mnie całkowitym zaufaniem, wyobrażam
sobie takie słowa w jej ustach i naraz wypełniają mnie dojmujące
wyrzuty sumienia.
„…i te powieści… tak szokujące, tak zdeprawowane…”.
Owszem, muszę się z tym zgodzić: gdybym sam nie był autorem
powieści Waleta Pik, budziłyby moją odrazę.
Oczywiście jednak moja/nasza tożsamość nie została (jeszcze)
odkryta. I jestem zdecydowany do tego nie dopuścić.
Fantazjowałem nawet, że Walet Pik mógłby posunąć się do
morderstwa, byle utrzymać swój sekret – choć oczywiście Andrew J.
Rush nie skrzywdziłby nawet muchy (no, może nie jest to ścisła
prawda: na pewno zdarzało mi się rozmyślać o „skrzywdzeniu” kogoś,
kto zasługuje na karę. Ale w prawdziwym życiu nigdy nie
rozważałbym żadnej kary w oderwaniu od systemu sprawiedliwości.
Podczas wywiadów mawiam nawet, że ze względu na różne
przypadki systemu sądowniczego w Stanach, gdzie rasizm żyje i ma
się dobrze, nie jestem zwolennikiem kary śmierci). Z nas dwóch to
Walet Pik ma lepszą opinię o sobie jako pisarzu, uważa się wręcz za
wizjonera; Andrew J. Rush żywi jedynie o wiele skromniejszą
nadzieję na zdobycie poklasku jako autor wyśmienitych kryminałów.
Jednak to właśnie Andrew J. Rush zdobył przed kilku laty Nagrodę
Edgara za najlepszy debiut kryminalny i był nominowany do kilku
innych nagród, podczas gdy Walet Pik nie otrzymał – jak dotąd –
żadnego wyróżnienia.
No, nie jest to do końca prawda. Internetowe rankingi „najlepszych
horrorów”,
„najbardziej
ekstremalnych
powieści
grozy”,
„dreszczowców dla dorosłych” itp. często wymieniają jego powieści
i spokojnie można powiedzieć, że zdobył on sobie podziemną,
skromnie licząc kilkutysięczną grupę wielbicieli, dla których jest
twórcą kultowym.
Naprawdę nie wiem, dlaczego tak się obawiam odkrycia tego
sekretu; przecież nie jestem przestępcą! Drobiazgowo rozliczam się
z podatku od dochodów zarówno Rusha, jak i Pika, choć jest to
skomplikowana procedura, wymagająca usług nie jednego, ale dwóch
księgowych; nie kradnę amerykańskiemu rządowi ani centa (co
prawda w jednej z wczesnych powieści Walet Pik opisał ze
szczegółami wypatroszenie urzędnika podatkowego, który
zainteresował się prywatnym życiem psychopatycznego milionera, ale
w Andrew J. Rushu takie tanie literackie sztuczki wzbudzają tylko
odrazę). Tak naprawdę kocham swoje ciche, nudne i przewidywalne
małomiasteczkowe życie mniej lub bardziej konwencjonalnego ojca
rodziny. Kupuję ubrania marki Brooks Brothers i często noszę krawat,
bo lubię, jak ciasno otacza mi szyję, niczym pętla; a kiedy już
wkładam przyjazne dla stóp sandały i przez kilka dni się nie golę, tak
że w niewyraźnym odbiciu mógłbym przypominać gwiazdę filmu
akcji z mocnymi szczękami pokrytymi połyskliwą szczeciną, niczym
jakiś atawistyczny drapieżnik, rodzina żartuje, że bawię się
w bohemę. Jestem dobrym, obowiązkowym, choć nieco
zapominalskim synem dla moich starzejących się, ale wciąż
sprawnych rodziców. Mieszkają w centrum Harbourton, w domu
z czerwonej cegły na Myrtle Street, gdzie dorastałem, i są wzruszająco
dumni ze „słynnych bestsellerów” swojej latorośli, które czytają
z wielkim przejęciem i przyjemnością. Jestem dobrym,
obowiązkowym, choć nieco zapominalskim mężem dla Iriny, którą
poznałem na studiach w Rutgersie na początku lat osiemdziesiątych;
trójka moich dorosłych już dzieci z pewnością poświadczyłaby, że
byłem bardzo dobrym, wręcz fantastycznym (to ich słowo) ojcem,
nawet jeśli nigdy (najprawdopodobniej) nie czuły się przy mnie do
końca swobodnie – ale który pisarz zawsze jest przy swoich dzieciach,
nawet kiedy go potrzebują? I który mąż stale, przez całe lata, jest przy
swojej żonie, choćby ją uwielbiał?
Są to, można powiedzieć, publiczne tajemnice. Z rodzaju tych,
których nie mamy odwagi ująć w słowa w obawie, że zranią naszych
najbliższych.
Walet Pik nie ma nikogo, kto byłby mu bliski, a tym bardziej
nikogo, kogo by uwielbiał, więc niebezpieczeństwo ujawnienia
jakichkolwiek tajemnic w ogóle by go nie poruszyło!
Teraz, po pięćdziesiątce, mam bardzo spokojny charakter, ale
jestem przekonany, że jako chłopiec cierpiałem na ostrą postać ADD,
zespołu zaburzeń uwagi. W podstawówce fizycznie nie byłem
w stanie usiedzieć w ławce i powstrzymać się od rozmów, czasem
bójek, z kolegami. Nauczyciele zasadniczo zdawali się mnie lubić
i chwalili moje wyniki, ale na pewno nie byłem łatwym uczniem.
Czasem miałem wręcz wrażenie, jakby moje ubranie pełne było
czerwonych mrówek, które nieustannie mnie kąsały. Ledwo się
powstrzymywałem, by nie wyskoczyć z ławki, nie zacząć się drapać
i wywrzaskiwać słowa, których prawie nie rozumiałem –
przekleństwa i wulgaryzmy – oczywiście nigdy tego nie zrobiłem.
Zanim skończyłem dziesięć lat, nauczyłem się gryźć w język – i to
dosłownie. Zresztą nie tylko język, ale w ogóle wewnętrzną stronę
ust; nauczyłem się zaciskać zęby, by nad sobą zapanować! Rodzice
karcili mnie, kiedy nachodził mnie wiercioł (jak to nazywali), ale
chyba nigdy nie doświadczyłem żadnej kary fizycznej ani nawet
surowej reprymendy.
Miałem też skłonność do wypadków. Potknięcia i upadki,
podrapane kolana, skręcone kostki i nadgarstki; za szybkie zbieganie
po schodach, wywrotki i uderzanie głową w barierkę; prawie
utopienie się w kąpielisku w Catamount State Park, kiedy skakałem
(albo zostałem zepchnięty przez starszego chłopca) z najwyższej deski
w wieku lat dwunastu.
Nawet teraz często słyszę okrzyki z oddali: „Patrzcie na tego
chłopca! On tonie! Ratujcie go!”.
„Tuż pod skocznią. Chyba uderzył się w głowę…”.
Z czasem wyrosłem z tego chronicznego wiercenia się, na którą to
przypadłość z pewnością cierpi wiele dzieci, zwłaszcza małych
chłopców. Na szczęście kiedy dorastałem, nie diagnozowano jeszcze
u nich ADHD i nie faszerowano ich lekami, inaczej mógłbym od
wczesnych lat znajdować się pod wpływem narkotyków i uszkodzić
sobie mózg (nikt mi nie wmówi, że podawanie małym dzieciom tak
mocnych leków nie pociąga za sobą długotrwałych konsekwencji).
Potem, w liceum, od czasu do czasu nachodziła mnie pokusa odcięcia
się od wizerunku dobrego ucznia i przyłączenia do żartownisiów
i bystrzaków, lecz zawsze były to tylko chwilowe – i przelotne –
porywy. Nie chciałem ryzykować swoich dobrych stopni
i nieskazitelnej reputacji Najbardziej Spolegliwego Chłopca
w roczniku ’79.
Irytuje mnie – ale tylko trochę – że moje powieści sygnowane
nazwiskiem Andrew J. Rush nie są regularnie recenzowane
w „Przeglądzie Książkowym New York Times”, a jeśli już, to zawsze
razem z innymi kryminałami. Powieści Waleta Pik nie zrecenzowano
tam ani razu, na pewno dlatego, że wydawane są zawsze w miękkich
okładkach, a brutalna tematyka i niedbałe pióro czynią je niegodnymi
takiego zaszczytu. Mimo to jego książki sprzedają się zdumiewająco
dobrze jak na nieznanego i niepromowanego autora: pierwsza
powieść osiągnęła pułap trzydziestu pięciu tysięcy egzemplarzy
i nadal się sprzedaje; czwarta – coś między pięćdziesięcioma
a sześćdziesięcioma tysiącami i w tej chwili omawiana jest możliwość
jej sfilmowania (choć nie będzie mi przykro, jeśli nie dojdzie do
sprzedaży praw autorskich – zwiększona sława Waleta Pik mogłaby
w końcu zwrócić uwagę na Andrew J. Rusha, co byłoby niekorzystne,
a pieniądze za film wcale nie są mi potrzebne). Lecz kilka dni temu
w „New York Timesie” w dziale poświęconym sztuce ukazała się
dziwna informacja. Odkryłem ją czystym przypadkiem, bo nikt
z moich znajomych nigdy nie zwróciłby na nią mojej uwagi:
„Wydawnictwo Gryphon Books zapowiada na jesień publikację
nowej, piątej już powieści Waleta Pik pod tytułem Dopust. Walet
Pik nie tylko pisze o wyjątkowo krwawych zagadkach, ale sam
stanowi zagadkę; nikt nie wie, kim on, lub ona, właściwie jest –
włączając w to wydawcę, redaktora i specjalistę od promocji
Gryphona. Nie wiadomo nawet, gdzie mieszka i czy w ogóle żyje –
krążą bowiem pogłoski, że powieści te pochodzą z rękopisów
pozostawionych przez słynnego pisarza mizantropa, który zmarł
w roku 2006 w tajemniczych okolicznościach”.
Byłem w szoku – co za nonsens! Co za nieodpowiedzialność! Te
spekulacje były nie mniej bezpodstawne niż plotki o Walecie Pik
krążące po internecie. A jednak przez krótką chwilę paniki poczułem
się niemal tak, jakby rzeczywiście istniał jakiś osobnik o imieniu
Walet Pik – niezależny, autonomiczny i zupełnie nieznany osobnik,
niemający nic wspólnego ze mną.
Zespół redakcyjny w Gryphon Books wiedział jedynie, że Walet Pik
to pseudonim niepracującego już człowieka z okolic Nowego Jorku,
który pragnął utrzymać swoją pisarską karierę w tajemnicy nawet
przed rodziną; wszyscy w wydawnictwie obiecali zachować te
szczątkowe informacje dla siebie. Kiedy więc za pośrednictwem
specjalnej anonimowej skrzynki mailowej podszyłem się pod agenta
Waleta Pik i spytałem kierowniczkę działu promocji Gryphon Books,
kto rozpowiadał o moim kliencie pogłoski, które trafiły aż do „New
York Timesa”, zaczęła się zarzekać, że nie ma pojęcia. Uparcie
twierdziła, że wie tylko tyle, ile jej powiedziano – to jest, ile ujawnił
agent pisarza. „Jest to emerytowany mieszkaniec okolic Nowego
Jorku, który pragnie zachować swoją tożsamość w tajemnicy,
i życzeniu temu stanie się zadość”.
Przyszło mi do głowy, że być może po publikacji piątej powieści
będę musiał położyć kres istnieniu Waleta Pik. Nie chciałbym
bowiem, żeby jego związek ze mną – a raczej mój związek z nim –
stał się jawny. Nie byłoby w tym nic trudnego, wystarczyłoby
zwyczajnie zaprzestać pisania pod pseudonimem, nie tłumacząc nic
agentowi ani wydawcy. Wkrótce potem Walet Pik poszedłby
w niepamięć, a nakład jego książek by się wyczerpał.
– Tato, co to takiego?
Julia, moja najmłodsza, zauważyła przypadkiem stertę powieści
Waleta Pik z ich brutalnymi okładkami na stole w moim gabinecie,
kiedy przyjechała na weekend w odwiedziny; odebrałem je ze skrytki
pocztowej w pobliskim Hadrian w stanie New Jersey, dokąd przesłało
je wydawnictwo (wynająłem ją specjalnie na ten cel) i przez
nieuwagę zostawiłem na widoku. Zwykle kiedy przywożę je do domu,
natychmiast chowam je w piwnicy, obok sięgających sufitu półek
z tłumaczeniami powieści Andrew J. Rusha, na które nikt nigdy
nawet nie patrzy (po dwudziestu ośmiu książkach, z których każda
dorobiła się licznych tłumaczeń, można sobie wyobrazić rozmiar
archiwum nagromadzonego w tym ciemnym zakątku!). Tylko
pierwsze amerykańskie i brytyjskie wydania, w pięknych twardych
oprawach, są dumnie eksponowane na mahoniowych półkach
w salonie, i to na ich tle fotografuje się zwykle Andrew J. Rush.
– Walet Pik; co za dziwne imię! Ale to na pewno pseudonim.
Ku memu przerażeniu moja słodka Julia zaczęła kartkować
Pocałunek przed zabójstwem, okryty tak krwawą okładką, że sam
ledwo potrafiłem się zmusić, żeby na nią spojrzeć. Serce zaczęło mi
walić jak młotem, a twarz zalała fala straszliwego gorąca (ze wstydu,
z poczucia winy). Ale gafa – zostawić książki w miejscu, gdzie
wszyscy mogli je znaleźć! Jedynym pocieszeniem było dla mnie to, że
w moim gabinecie zawsze zalegały sterty powieści i szpalt i moja
rodzina dobrze o tym wiedziała; te egzemplarze Waleta Pik łatwo
można więc było wytłumaczyć prośbą wydawcy, bym napisał parę
słów na okładkę.
Niepokoiło mnie jednak, że Julia nadal przeglądała książkę, mimo
iż jej twarz krzywiła się z niesmakiem. Spośród trójki naszych dzieci
tylko ona ma skłonności intelektualne. Na Brownie studiowała
lingwistykę i teorię literatury; fascynująca, choć bezużyteczna
dziedzina, która najwyraźniej nie pomogła jej znaleźć dochodowej
pracy. Julia wróciła więc na studia, żeby zdobyć stopień z socjologii
i pracy społecznej na uniwersytecie Rutgers-Newark (oczywiście Irina
i ja finansowaliśmy to przedsięwzięcie bez mrugnięcia okiem.
W końcu mieliśmy pieniądze!). Nauczywszy się w Brownie
„dekonstruować” literaturę, zamiast zwyczajnie się nią cieszyć lub
wzruszać, Julia wyostrzyła swoje analityczno-argumentacyjne
zdolności i potrafiła inteligentnie i nieustępliwie przepytywać ojca,
którego kryminały, jak na standardy teorii literatury, były
beznadziejnie przestarzałe pod względem fabuły, struktury, języka
i „wizji” – stanowiły książkowy odpowiednik chociażby tacinych
ubrań od Brooks Brothers, jego konserwatywnych krawatów i butów
marki Birkenstock.
– Wygląda krwawo, ale ciekawie. Wyraźnie seksistowska, w starym
stylu. Czy ten Walet Pik to ktoś, kogo znasz, tato?
Nie. Z całą pewnością nie.
– Może jakiś kolega po piórze?
Nie. Z całą pewnością nie.
– Dobrze pisze?
Nie mam pojęcia. Nie czytałem.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pożyczę to sobie. Feministka
powinna wiedzieć, co kombinują wrogowie. – Niedbałym gestem
odłożyła książkę na bok biurka.
Ja tymczasem spływałem już potem.
Nie nie nie nie nie. Nie pożyczysz.
Na szczęście Julia to bardzo roztrzepana młoda kobieta.
Wiedziałem, że zanim opuści nas w niedzielne popołudnie, zupełnie
zapomni o Walecie Pik; a sprytny tata oczywiście nie miał zamiaru jej
o tym przypominać.
Zresztą, do tego czasu ukryję te nieszczęsne książczyny
w bezpiecznej kryjówce przeznaczonej dla mojego alter ego:
w zamykanym na zamek schowku w najdalszym końcu piwnicy
naszej odremontowanej „historycznej” rezydencji, który pełnił
niegdyś funkcję składziku na owoce. Gdyby ktoś przypadkiem zbłądził
wzrokiem w tym kierunku – a nie było po temu żadnych powodów –
jego uwagę odwróciłyby sięgające sufitu metalowe półki
z tłumaczeniami kryminałów Andrew J. Rusha, tym bardziej
imponujące, że niezrozumiałe i niezbadane.
– Jasna cholera.
Kiedy ma się na nazwisko Rush, otrzymywanie poczty adresowanej
na nazwisko Rash nie jest przyjemnością. W innej sytuacji z irytacją
odrzuciłbym kopertę na bok.
Ale adres się zgadzał – Mill Brook House, 111 Mill Brook Road,
Harbourton, stan New Jersey, nadawcą zaś był Sąd Miejski Hrabstwa
Hecate, również w Harbourton, New Jersey. Otworzyłem przesyłkę
z ukłuciem niepokoju (może to wezwanie do zapłaty mandatu? Może
przeoczyliśmy jakiś kwit – ja lub Irina, kiedy pożyczyła mój
samochód). Natychmiast jednak zorientowałem się, że to nie mandat,
a coś, co wyglądało na jakieś wezwanie – przesunąłem wzrokiem po
cienkiej zielonkawej kartce, na której moje nazwisko uparcie pisano
jako „Andwer J. Rash”.
Po dokładnej inspekcji stwierdziłem, że była to w istocie fotokopia
oryginalnego dokumentu sądowego z oficjalną pieczęcią Stanu New
Jersey – niewyraźna jednak i ziarnista niczym częściowo zapamiętany
sen. Przeczytałem ją dwukrotnie z rosnącym zniecierpliwieniem i za
drugim razem zauważyłem zdumiewający fragment na dole:
„Jeśli Andwer J. Rash nie stawi się w siedzibie Sądu Miejskiego
Hrabstwa Hecate w dniu i o godzinie określonej w niniejszym
dokumencie, zostanie wydany nakaz jego aresztowania”.
Że co? Aresztowania?!
Przeczytałem te słowa kilka razy, nadal nie do końca je pojmując.
Stałem bez ruchu, ledwo oddychając, ściskając w palcach źle
skopiowany dokument.
Było to istotnie wezwanie z Sądu Miejskiego, wydane 11 czerwca
2014, zaledwie przed trzema dniami, i skierowane do Andwera J.
Rasha w związku ze skargą złożoną przez niejakiego C.W. Haidera, że
wezwany dopuścił się kradzieży.
Że dopuściłem się kradzieży?
Było to tak niedorzeczne, że wybuchłem niedowierzającym
śmiechem.
O ile mogłem zrozumieć z uważnej lektury niewyraźnego
dokumentu, ktoś o nazwisku C.W. Haider (o kim w życiu nie
słyszałem) oskarżał Andwera J. Rasha o jakąś kradzież, której
szczegółów nie podano. Całe wezwanie zawierało się na jednej kartce,
podpisanej przez Owena S. Carsona, sędziego Sądu Miejskiego
Harbourton. W kolejnej linijce podpisał się niewyraźnie Albert L.
Steadman, prokurator, a w następnej Iris Flaherty, główna
protokolantka. Pozostała część dokumentu zawierała jedynie
informację o sądzie ze szczególnym uwzględnieniem spraw
dotyczących naruszenia przepisów drogowych – nie pojawiła się ani
jedna dalsza wzmianka o Andwerze J. Rashu ani o tym, w jaki
dokładnie sposób pogwałcił prawo.
Ku swemu przerażeniu zorientowałem się, że na przesłuchanie
wyznaczono bardzo bliski termin: poniedziałek, dziewiąta rano
w budynku sądu przy Chapel Street, Harbourton – uroczy budyneczek
z piaskowca, pochodzący z 1741 roku i wpisany na listę zabytków
stanu New Jersey. Kilka lat temu Irina i ja przyczyniliśmy się do jego
odrestaurowania, biorąc udział w kampanii mającej na celu zebranie
funduszy.
Wyglądało na to, że wezwanie było równoznaczne z pozwem albo
z nakazem aresztowania – jeśli Andwer J. Rash nie pojawi się
w ślicznym budyneczku sądu, zostanie aresztowany.
Czułem podmuchy wiatru, ale jednocześnie panował upał i świeciło
oślepiające słońce – kombinacja wytrącająca z równowagi.
Byłem tak wstrząśnięty, że ledwo wiedziałem, gdzie się znajduję.
Cichy, dziecinny głosik zaprotestował: Ale ja przecież nic nie
ukradłem! Jestem niewinny.
Stałem na dworze przy drodze biegnącej przed naszym kamiennym
domem (choć ledwo było go z niej widać). Zrobiłem sobie przerwę,
jak często mi się zdarza wczesnym popołudniem, by przespacerować
się piaszczystym podjazdem do naszej skrzynki pocztowej; czasem
przebiegałem ten dystans, czasem przejeżdżałem go starym
angielskim rowerem z niemodnymi wąskimi oponami. Podjazd,
długości prawie jednej czwartej mili, prowadził przez dawne
pastwisko porośnięte trawami, kwiatami polnymi i drzewkami. Była
to jedna z najpiękniejszych ścieżek, którymi miałem okazję chadzać
w swoim życiu, i łzy stawały mi w oczach na myśl, że jakimś cudem
należała teraz do mnie.
Wróciłem do domu z zamętem w głowie. Reszta zawartości
skrzynki – rachunki, magazyny, ulotki, paczka listów od wielbicieli
przekazana przez wydawcę, nawet koperta z agencji literackiej
zawierająca prawdopodobnie pokaźny czek – nie miała dla mnie
znaczenia. Rzuciłem wszystko na stół dla Iriny.
We wnętrzu, gdzie słońce nie świeciło tak jasno, a powietrze nie
było tak wzburzone zapowiedzią letniej ulewy, trochę się uspokoiłem.
Wszedłem szybko po schodach do gabinetu, zamknąłem drzwi
i zadzwoniłem do sądu, gdzie telefon po kilku sygnałach odebrała
niechętnie główna protokolantka, pani Flaherty. Głos miała równie
słaby i skąpy jak tusz na tym źle skserowanym dokumencie.
Przedstawiłem się, starając się mówić opanowanym tonem,
i poprosiłem o wyjaśnienie sprawy; chwilę trwało, zanim skojarzyła,
o które wezwanie chodzi. Wreszcie odszukała je w dokumentach,
wzdychając przy tym raz po raz. Jednak, jak na rasową biurokratkę
przystało, jedynym, co mogła mi powiedzieć – głosem lodowatym
i jednocześnie defensywnym – było to, że do wezwania z sądu
koniecznie trzeba się zastosować; że muszę się tam stawić
w poniedziałek rano, z prawnikiem lub bez. Zarzuty zostaną
przedstawione podczas przesłuchania wraz z dowodami – jeśli takowe
istniały.
– Dowody? Ale czego?
Już samo to określenie – dowody – wprawiło mnie w szok. Chyba
podświadomie miałem nadzieję usłyszeć, że to wezwanie to tylko
pomyłka, że wcale nie było przeznaczone dla mnie.
Nawet teraz czekałem, aż urzędniczka roześmieje się i przeprosi.
Zdawała się potrzebować niezwykle długiego czasu, by odczytać
dokument, który sama podpisała.
Ona jednak z uporem powtórzyła to samo co przedtem, a co
niczego nie tłumaczyło. Zniecierpliwiony, podniosłem głos:
– Dowód kradzieży; ale o kradzież czego jestem oskarżony?
Pani Flaherty stwierdziła sztywno, że ta informacja udzielona
zostanie podczas przesłuchania i że ona sama nie ma pojęcia, o co
chodzi.
– Kradzież to poważny zarzut – dodałem. – Wydaje mi się, że może
tu chodzić o zniesławienie.
Kiedy pani Flaherty uparcie milczała, powiedziałem, że to dziwne –
skoro oskarża się mnie o kradzież, dlaczego nie wydano nakazu i nie
zostałem aresztowany? Pani Flaherty odparła:
– Panie Rash, ta sprawa nie podlega sądowi karnemu, tylko
cywilnemu. Nie zabiorą pana do więzienia.
Wydział cywilny! Oczywiście. Tak się przejąłem, że nawet tego nie
zauważyłem.
– Ale tu na wezwaniu jest ostrzeżenie, że mogę zostać aresztowany.
– Proszę pana, podstawą aresztowania byłoby lekceważenie sądu,
a nie popełnione przestępstwo.
– Ale… ale jeśli nie jestem winien żadnego przestępstwa…
– O tym, proszę pana, to już rozstrzygnie sąd. Po to właśnie ma być
przesłuchanie.
Pani Flaherty wyrecytowała całą tę kwestię płynnie, niczym dobrze
wyuczona papuga. Jakby chciała zrobić tym na mnie wrażenie.
– Pani Flaherty! Być może pani nie pojmuje absurdu całej tej
sytuacji, ale ja owszem. Proszę mi przynajmniej powiedzieć, kim jest
C.W. Haider?
– Nie udzielamy takich informacji, proszę pana.
– Ale… ale ta osoba, ten zupełnie obcy człowiek, oskarża mnie
o kradzież. Na czymże miała ona niby polegać?
– Już panu mówiłam. Ta informacja jest zastrzeżona. W tej chwili
w biurze nie ma nikogo poza mną i nawet gdybym chciała spełnić
pana prośbę, nie mogłabym tego zrobić.
Głos pani Flaherty drżał z oburzenia. Wyglądało na to, że rozmowa
zaraz dobiegnie końca. Pospiesznie spytałem, czy istnieje jakaś
możliwość poznania zarzutów, bym mógł przygotować się na
poniedziałek, lecz ona odparła:
– Nie wiem, proszę pana. Może powinien pan poszukać prawnika.
Tak się zazwyczaj robi w przypadku pozwów.
– Pozwów? Zostałem pozwany?
– Nie wiem, proszę pana. Dowie się pan tego podczas
przesłuchania.
– Ale pani radzi mi poszukać prawnika, mimo iż jestem zupełnie
niewinny i nie mam pojęcia, co tu się dzieje, do diabła.
Pani Flaherty głośno wciągnęła powietrze. Czy zwrot „do diabła”
mógł być poczytany za jakiegoś rodzaju werbalne nękanie? Czy teraz
oskarżą mnie o molestowanie seksualne?
– Panie Rash, proszę…
– Rush. Nazywam się Rush.
– Panie Rush, istnieje…
– Na tym dokumencie z uporem pisali państwo moje nazwisko
z błędem. Nazywam się Andrew J. Rush…
A ja wyobrażałem sobie, że to nazwisko cieszyło się w Harbourton
sławą; żałosne! Główna protokolantka sądu miejskiego najwyraźniej
nigdy o mnie nie słyszała.
– …a druk na kopii, którą mi państwo przysłali, jest tak słaby, że
prawie nie da się go odczytać! To musi być jakaś pomyłka, a ja nie
chcę pędzić w poniedziałek do sądu przez cudze niedopatrzenie.
– Proszę pana, posiedzenie sądu rozpocznie się w poniedziałek
o godzinie dziewiątej rano. Do tej pory nie mogę udzielić panu
dalszych informacji.
– Ależ proszę, to wszystko jest bardzo niepokojące…
– Panie Rash, odkładam słuchawkę. Jeśli pan się niepokoi,
doradzam zwrócenie się do prawnika.
– Jeśli się niepokoję… Pani żartuje? Oczywiście, że się niepokoję;
oskarża się mnie o kradzież, grozi aresztowaniem, zmusza do
szukania prawnika…
– To już zależy od pana. Nikt pana nie zmusza.
– Przecież pani wie, że prawnicy są cholernie drodzy! Po co mam
płacić niebotyczne honorarium, jeśli jestem całkowicie niewinny, jeśli
nawet nie wiem, o co się mnie oskarża.
Miałem wrażenie, że wylewa się ze mnie wściekłość. Jakby
Andrew J. Rusha, z jego fortuną, nie stać było na prawnika!
– Żegnam pana.
– Chwileczkę! Pani Flaherty, ja muszę wiedzieć…
Ale linia zamilkła. Mój głos do tego czasu stał się ochrypły
i podrażniony.
Myślałem sobie: Już ja ich pozwę. To oburzające.
Myślałem: Przecież w życiu nic nie ukradłem.
Od poprzedniego dnia, od momentu, kiedy moja kochana Julia
niewinnie podniosła egzemplarz Pocałunku przed zabójstwem Waleta
Pik i zaczęła go kartkować, miałem przeczucie, że coś się wydarzy,
coś poza moją kontrolą. A jeśli cokolwiek na tym świecie wzbudza we
mnie przerażenie – i wściekłość – to właśnie utrata kontroli.
Zupełnie jakby Walet Pik przyczaił się w kącie mojego życia,
nieproszony, ściągając całe światło do siebie i w siebie, niczym czarna
dziura.
Już sobie wyobrażałem Irinę podsłuchującą całą rozmowę z innego
aparatu, zaskoczoną i zmartwioną. Z nas dwojga to ona jest bardziej
emocjonalna i łatwiej się denerwuje, lecz czasem, kiedy przebywam
sam w gabinecie na drugim piętrze, nad garażem, zdarza się, że słyszy
mnie przemawiającego w napięciu – „To brzmiało, jakbyś o coś
błagał” – gdy ja tymczasem jestem pewien, że w ogóle się nie
odzywałem, nawet nie odbierałem telefonu. Kilka razy na tydzień
wyrywa mnie w środku nocy z głębokiego snu, twierdząc, że
mówiłem przez sen, zgrzytałem zębami i wołałem o pomoc.
W takich chwilach, wzięty z zaskoczenia, potrzebuję kilku sekund,
żeby rozpoznać moją ukochaną żonę. Czasami zamartwiałem się, że
kiedy potrząsaniem wybudza mnie ze snu, w pierwszym odruchu
mam ochotę ją odepchnąć.
Już w trakcie rozmowy z protokolantką zacząłem się zastanawiać,
jak utrzymać tę nieprzyjemną sprawę w tajemnicy przed nią i całą
rodziną. Nie chciałem nawet myśleć, że każde przesłuchanie sądu na
pewno jest otwarte dla publiki i mogłoby zostać opisane
w „Tygodniku Harbourton”.
Zadzwonił telefon. Odebrałem natychmiast, myśląc, że może to
pani Flaherty zlitowała się nade mną i oddzwania z jakąś pomocną
informacją, ale była to tylko Irina, dzwoniła z telefonu na dole
z pytaniem, czy coś się stało.
– A co miałoby się stać, kochanie? Mam tylko kłopoty z nową
powieścią, to wszystko.
Była to prawda. Miałem problem ze strukturą mojego nowego
kryminału, który uparcie przekształcał się w coś o wiele bardziej
skomplikowanego, niż planowałem. Wiedziałem, że to ryzykowne
igranie z zasadami gatunku. Tytuł brzmiał Na przemian, a budowa
miała być prosta: bohater i złoczyńca, skontrastowani ze sobą
w naprzemiennych rozdziałach, w ostatnim bohater zwycięża
złoczyńcę. Czytelnicy kryminałów mają prawo wymagać, by autor
przestrzegał niepisanej umowy: zło ma zostać ukarane, a zwyczajny
chaos świata radykalnie uproszczony, co prowadzić będzie do
zakończenia jednocześnie wiarygodnego i zaskakującego.
Te intelektualno-literackie snoby (włączając w to moją kochaną
Julię), które drwią z ograniczeń literatury gatunku, w życiu nie
potrafiłyby stworzyć udanego kryminału: takiego, w którym pościg za
złem doprowadza do jego złapania i ukarania, i w którym istnieje
czysty, jednoznaczny finał.
Finały książek Waleta Pik były okrutniejsze, ponieważ bardziej
prymitywne. Za dużo w nich było nikczemności; przelewała się przez
brzegi tak, że nie dało się schludnie posprzątać. Przeważnie wszyscy
umierali, a raczej ginęli. Często sam nie miałem pojęcia, jak dana
historia się zakończy, póki ostatni rozdział nie zwalał się na mnie jak
rozpędzony samochód. Tymczasem powieści Andrew J. Rusha
stanowiły wzór jasności, rozplanowane były na całe miesiące wstecz
i rzadko zaskakiwały swojego autora.
Co było dobre. I dla mnie, i dla moich czytelników. W gruncie
rzeczy nikt nie lubi niespodzianek.
Irina pytała, czy ma przyjść do gabinetu, czy coś mnie niepokoi –
podziękowałem, ale powiedziałem, że nie, nie ma potrzeby. Istniało
tylko jedno lekarstwo na niepokój: praca.
Do obiadu, powiedziałem, wygrzebię się dzięki pisaniu. Zawsze tak
było.
– Skoro naprawdę tak myślisz, Andrew… Wiesz, wczoraj znowu
miałeś złą noc.
Nie wydaje mi się.
– Ale… zdaje mi się, że pamiętam…
Ależ skąd, Irino. Ale dziękuję ci! Kocham cię.
I odwiesiłem słuchawkę, zanim dotarło do mnie wyszemrane echo:
– Kocham cię.
Zupełnie w stylu mojej drogiej żony, cała ta przesada. Wydawało
jej się, że usłyszała mój podniesiony głos, i źle odczytała mój nastrój.
A ostatniej nocy najwyraźniej coś jej się przywidziało – była przecież
spokojna jak gładkie ciemne morze, na którym nie widać ruchu fal.
Taka troska u żony jest bardzo rozczulająca, o ile nie irytuje!
W palcach trzymałem lampkę wina (kwaskowe białe, moje
ulubione), którego nalewania nie pamiętałem.
– Do diabła.
Oczywiście nie mogłem pracować! Moje serce biło
w przyspieszonym tempie, oddech był płytki, jakby ktoś zaciskał
wokół mojej piersi opaskę.
Pod wpływem impulsu – choć powinienem był wiedzieć, że to błąd
– postanowiłem zadzwonić do C.W. Haidera. Każdy prawnik
powiedziałby, że nie powinienem komunikować się z osobnikiem,
który (oszukańczo, absurdalnie) oskarżył mnie o kradzież, ale
oczywiście nie mogłem się powstrzymać, musiałem spróbować
odwołać się do jego poczucia sprawiedliwości i uczciwości. Nie
mogłem powstrzymać się przed dziecinną, próżną myślą: Polubi mnie,
kiedy usłyszy mój głos! Wszyscy lubią Andy’ego Rusha!
W książce telefonicznej Harbourton nie było żadnego
„C.W. Haidera”, lecz znalazłem kilka osób o tym nazwisku
mieszkających przy starszych, historycznych ulicach w pobliżu rynku.
Pierwsze dwa telefony milczały, ale trzeci został odebrany po drugim
dzwonku przez kogoś o wesołym, pełnym oczekiwania głosiku,
przywodzącym na myśl nad wiek rozwinięte dziecko albo lekko
opóźnionego w rozwoju dorosłego:
– Taaa-k? Ha-lo?
Spytałem, czy mogę mówić z C.W. Haiderem, i głos odparł
pogodnie:
– Właśnie pan mówi! C.W. Haider przy telefonie.
Dziecko! Albo kobieta udająca dziecko.
Przedstawiłem się niezręcznie. Gdy tylko wymówiłem słowa
„Andrew J. Rush”, wydało mi się, że usłyszałem po drugiej stronie
linii głośny wdech.
– Dzwonię w sprawie wezwania, które otrzymałem dzisiaj z sądu
w Harbourton. Niejaki C.W. Haider (czyli pani, według pani słów)
oskarżył mnie przed sądem o kradzież. Ale zupełnie nie wiem,
o jakiego rodzaju kradzież może tu chodzić, pani Haider (czy dobrze
mówię? pani?). Czy pani naprawdę twierdzi, że coś pani odebrałem?
Przecież musi pani wiedzieć, że nigdy się nie spotkaliśmy!
Cisza. I znowu szmer oddechu blisko przy słuchawce.
– Halo? Czy to… Pani Haider? Słyszy mnie pani?
– Taa-ak. – Tym razem głos był niski, dziecinnie przebiegły
i przeciągły.
– Zarzuciła mi pani kradzież, złożyła pani skargę w sądzie; czy
może pani wyjaśnić dlaczego? Co takiego niby ukradłem?
– Sam pan wie.
– Co niby wiem?
– Pan wie, co pan mi zabrał, panie Rush.
Jej głos zrobił się głośniejszy, ostrzejszy i nie tak dziecinny.
– Nie. Nie wiem. Nie wiem, co takiego pani zabrałem; ja nawet nie
wiem, kim do licha jest C.W. Haider, pierwsze o pani słyszę. Myślę, że
winna mi jest pani co najmniej wyjaśnienie.
– To się po prostu musi skończyć. Ciągnie się to już za długo
i w końcu postanowiłam położyć temu kres. Sędzia pomoże mi to
zakończyć.
Głos podniósł się do pisku. Wyobrażałem sobie jej oczy lśniące
urazą i oburzeniem.
– Co zakończyć?
– Pan wie, panie Rush. Pan wie, co pan mi robi.
– Ale co niby takiego?
– Pan ode mnie kradnie. Te wszystkie kartki, które pan zabrał do
swoich powieści. To wszystko, co jest moje, i co mi pan zabrał. Pan
jest pla-gia-to-rem! Plagiatorem. Ujawnię to światu.
– Pani oskarża mnie o plagiat? To oburzające.
– Owszem! To prawda! I dlatego to ujawnię, a pan zostanie
ukarany. Chcę, żeby zwrócił mi pan to, co pan zabrał. I żeby pan
przeprosił. I jest mi pan winien pieniądze, tantiemy.
– To jakiś żart? Czy pani jest moją znajomą?
– Tak! Zna mnie pan, jestem osobą, którą pan okrada.
– Ale… jak to możliwe? Co pani kradnę? Jak?
– Kradnie mi to pan z domu. Wykrada pan to z mojego domu i to
się musi skończyć. I się skończy.
– Ale to nieprawda! Ja pani nie znam, nie wiem, gdzie pani
mieszka… Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Jakieś kartki,
powieści…
– Sędzia pana ukarze, w poniedziałek! Wtedy się pan przekona.
Cały świat ujrzy wtedy prawdę. Złodziej! Pla-gia-tor! I to pan będzie
wtedy szkalowany.
Kobieta wydała z siebie krótki, dziki okrzyk i wybuchła dziecinnym
śmiechem. Połączenie zostało przerwane.
Ona jest szalona. To szaleństwo.
To nie ma nic wspólnego z tobą.
Załatw sobie prawnika. Nie mieszaj się w to.
Przez długi czas stałem w oszołomieniu i niedowierzaniu przed
ośmiokątnym oknem gabinetu, patrząc w dal (porośnięta trawami
łąka, przebłysk strumienia Mill Brook po drugiej stronie drogi), ale
niczego nie widząc. Myśli tłukły się we mnie jak wielkie opętane
stworzenia. Szkalować, powiedziała. To słowo bolało. To pana będą
szkalować.
Plagiator. Jeszcze gorsze słowo.
Zabij ją i już. Ucisz głos, a groźba zniknie.
Od tysiącleci nie wymyślono skuteczniejszego sposobu.
Walet Pik by się nie zawahał. Walet Pik miał gotowe rozwiązanie
każdego problemu.
– To musi być jakieś nieporozumienie. Niby czemu miałaby się
czepiać właśnie mnie??
Jakaś część mojego umysłu rozumiała, że C.W. Haider była
umysłowo chora i że całe to przedziwne oskarżenie nie miało nic
wspólnego z Andrew J. Rushem jako takim; jednak inna część czuła
się zagrożona, jakbym znajdował się w stanie fizycznego oblężenia.
Nigdy wcześniej nie oskarżono mnie o żadne przestępstwo, nawet
o wykroczenie. Przez całe pięć dekad swojego życia uzbierałem
w sumie góra sześć mandatów za złe parkowanie albo przekroczenie
prędkości.
Nigdy mnie nie pozwano. Nigdy mnie nie aresztowano.
Nigdy nie wzywano mnie do sądu. Nigdy nie dostałem żadnego
nakazu.
Chciałem zaprotestować przed C.W. Haider: jestem dobrym
człowiekiem! Jestem kochającym ojcem rodziny i obywatelem, który
angażuje się w swoją społeczność.
Jestem człowiekiem, którego inni szanują, podziwiają, kochają.
Nie jestem drobnym przestępcą.
Nie jestem plagiatorem!
Nie będziesz mnie szkalować!
Irina i ja postanowiliśmy kupić dom znany jako Mill Brook House
w 1998. Była to nieco zaniedbana, ale piękna posiadłość
o powierzchni jedenastu akrów na północ od miasteczka Harbourton,
z widokiem na meandrujący potok Mill Brook.
Kupiliśmy ją – a raczej wpłaciliśmy pierwszą ratę i resztę wzięliśmy
pod hipotekę – dzięki dochodom z kilku moich pierwszych książek.
Nie byliśmy bogaci – co to, to nie! – ale nagle poczuliśmy, że mamy
pieniądze, że możemy sobie pozwolić na życie na poziomie, o którym
nawet nam się nie śniło, kiedy zacząłem pisać i rozsyłać swoje
powieści do wydawców ze ślepym optymizmem człowieka łowiącego
ryby kilkoma wędkami naraz.
Do tamtej pory mieszkaliśmy w małym jednopiętrowym domku na
przedmieściach Nowego Brunszwiku, gdzie uczyłem angielskiego
w liceum Highland Park, a Irina była instruktorką w szkole
Montessori. Na myśl przychodzi mi słowo „banał” – usiłuję odpędzić
je, jak odpędza się natrętną muchę, lecz ono uparcie powraca.
Banalne życie banalnych ludzi.
Zanim znikąd pojawił się Walet Pik.
Często przyjeżdżaliśmy w odwiedziny do moich rodziców
w Harbourton, czterdzieści mil od nas na południowy zachód, gdzie
urodziłem się, wychowałem i nadal miałem – i mam – wielu
znajomych z dzieciństwa. Tamto życie najprawdopodobniej również
było banalne, ale ogólnie rzecz biorąc, mam szczęśliwe wspomnienia.
Mój ojciec był sklepikarzem (obuwie i damskie torebki), który
w porównaniu z innymi lokalnymi handlarzami radził sobie całkiem
nieźle i nigdy nie narzekał na swoje życie, choć kiedyś, kiedy miałem
jakieś trzynaście lat, popatrzyłem na jego sklep na Main Street; jedna
spośród wielu szklanych witryn, wszystkie prezentujące towary
przechodniom – i nagle z zawrotną siłą uderzyła mnie myśl: co, jeśli
nikt tego nie kupi? Zupełnie nagle, zaczynając od tej chwili – nikt?
Taka myśl jest przerażająca, kiedy ma się trzynaście lat.
Nie chodzi o przerażenie, które ogarnia nas na widok
roztrzaskanych czaszek, przelewu krwi i śmierci. To strach przed
banałem codziennego życia.
Czy mówiłem, że miałem szczęśliwe dzieciństwo? Sądząc po
wywiadach, na pewno tak.
Często się zdarza, że jedynacy mają szczęśliwe dzieciństwo – nie
muszą z nikim rywalizować o rodzicielskie względy.
Na północ od Harbourton rozciągają się falujące pola uprawne,
przepiękny wiejski pejzaż rozpostarty nad potokiem Mill Brook
i ozdobiony rzędem posiadłości zamożnych ziemian, multimilionerów
na emeryturze i polityków. Wszystkie dzieciaki z Harbourton snuły
romantyczne marzenia o tym, że kiedyś kupią jeden z tych starych
domów nad potokiem.
Remont osiemnastowiecznej farmy z jej ciasnymi pokojami,
krzywymi podłogami z bali i irytująco stromymi wąskimi schodami
zajął nam ponad rok. Pierwotnie w piwnicy zamiast podłogi
znajdowało się klepisko, a sufit był niski i przytłaczający; przez
nieszczelne okna uciekało tyle ciepła, że ogrzewanie domu
kosztowało krocie. Dobudowaliśmy kilka pokoi i aneks dla gości.
W pomieszczeniu obok salonu zastawiliśmy ściany regałami, na
których stanęły najwcześniejsze wydania ulubionych książek, jakie
tylko zdołałem znaleźć: amerykańskie kryminały i powieści
detektywistyczne z lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych,
tanie magazyny z „opowieściami niesamowitymi” H.P. Lovecrafta,
pierwsze lub wczesne wydania książek Edgara Allana Poego, Ambrose
Bierce’a, Algernona Blackwooda, M.R. Jamesa, Roberta W.
Chambersa, Richarda Mathesona, opowieści o duchach Henry’ego
Jamesa i Edith Wharton, filozoficzne science fiction Isaaca Asimova,
Philipa K. Dicka, J.G. Ballarda, do tego cała ściana pisarzy
współczesnych, od połowy dwudziestego wieku, od A do Z, od
Barkera, przez Kinga, LeGuin, Morrowa, Strauba…
Gabinet, w którym piszę, a który trafił do „New York Times Style
Magazine” i „New Jersey Life”, znajduje się na drugim piętrze domu,
w dobudówce nad garażem (poprzednio stajnią). Jest to wypełniony
światłem pokój ze świetlikami i oknami wychodzącymi na trawiaste
zbocze opadające ku dużemu stawowi, po którym pływa leniwie
wodne ptactwo (krzyżówki, bernikle kanadyjskie, łabędzie). Dalej
znajduje się liściasty las przynależący do naszej posiadłości, a jeszcze
dalej, ledwo widoczne z okna, szaroniebieskie zakole Mill Brook.
W tym właśnie pokoju komponuję swoje powieści na stojącym na
kreślarskim stole komputerze, wspomagając się naprędce
gryzmolonymi notatkami. Na ścianie przyczepiam mapy, zarysy
wątków, szkicowane podobizny moich postaci, listy chronologiczne.
Swoje książki planuję bardzo drobiazgowo – nawet ci czytelnicy,
którzy nie przepadają za nimi z powodu nieodmiennie pozytywnych
zakończeń, przyznają, że nikt nie rozplanowuje kryminałów rzetelniej
niż Andrew Rush.
Na parapecie przed stołem kreślarskim znajdują się moje magiczne
talizmany: rodzinne zdjęcia, Nagroda Edgara za debiut pisarski,
pamiątki i drobiazgi na szczęście.
W małej lodówce trzymam zaopatrzenie na chwile, kiedy
potrzebuję szybkiej dawki energii: sok pomarańczowy, batoniki
migdałowo-jogurtowe, dietetyczną colę, białe wino.
Jestem tu taki szczęśliwy.
Tutaj jest moja dusza.
Nie odważysz się oddzielić mnie od mojej duszy.
Po przeciwnej stronie pokoju, przed mniejszym okienkiem,
znajduje się mniejszy stolik, który kupiłem w sklepie ze starymi
meblami w Mill Brook Valley, rzekomo antyk, dziwnie podrapany,
jakby scyzorykiem. Przy nim piszę powieści Waleta Pik – najpierw
ręcznie, na żółtym papierze notesowym, a potem, kiedy uzbiera się
kilka rozdziałów, przenoszę je na stół kreślarski i wklepuję do
komputera.
Folder: W.P.
Pisząc jako Walet Pik, tworzę bardzo szybko i rzadko oglądam się
za siebie. W przeciwieństwie do Andrew J. Rusha w ogóle nie planuję
– prawie nie myślę o tym w kategorii fabuły.
Zdarza się jedna rzecz, potem kolejna.
I kolejna.
A potem dochodzi do (przykrej) niespodzianki.
Pisząc jako Walet Pik, rzadko siadam do pracy przed północą.
Kiedy w całym domu panuje ciemność. Kiedy jestem zupełnie sam
i nikt mi nie przeszkadza. Kiedy nawet najostrzejsze białe wino nie
wystarczy i kilka kropli szkockiej whisky smakuje bardzo dobrze –
doprawdy wyśmienicie.
Walet Pik to moja nagroda za napisanie minimum dziesięciu stron
mojej własnej powieści – to jest powieści, która ukaże się pod
nazwiskiem Andrew J. Rush.
Nawet jeśli odłożę pisanie jako Walet Pik do wczesnych godzin
porannych, mogę być pewien, że nie zabraknie mi energii, jak dzieje
się zawsze, kiedy piszę jako Andrew J. Rush.
Ostra jazda. Kolejka górska.
I nagle – tory znikają w połowie.
Czasami przyłapuję się na tym, że znowu jestem w Catamount
Park. W miejscu, gdzie w dzieciństwie trzeba było maskować strach
przed kolejką górską i wysoką skocznią nad kąpieliskiem w dawnym
kamieniołomie. I innymi rzeczami.
Catamount Park to stanowy rezerwat przyrody w Far Ridge, o jakąś
godzinę drogi od Myrtle Street w Harbourton, gdzie wtedy
mieszkaliśmy.
Kiedy byliśmy chłopcami. Braćmi.
Kamieniołom, gdzie wspinaliśmy się po bezkształtnych ceglastych
skałach na występ nad wodą. Do wysokiej skoczni.
Skocznie były w kamieniołomie dwie: wysoka i niska. Ta dla
bardziej odważnych i ta dla mniej. Jedna dla starszych chłopaków,
druga dla młodszych. Dzieci, dziewczyny i większość dorosłych
pływała w bezpiecznej części kąpieliska. Nastoletni chłopcy,
dwudziestolatkowie i starsi faceci – doświadczeni pływacy, popisujący
się nurkowaniem – wspinali się na wysoki występ, stanowiący
najwyższy punkt.
Młodsi chłopcy nie zawsze byli tam mile widziani. Wszystko
zależało od tego, kto akurat tam przebywał i jaka była pora dnia.
A z pobliża dobiegała brzękliwa muzyczka karuzeli. Krzyki
i śmiechy z kolejki górskiej.
Niektórzy z nas (chłopców) mieli obsesję na punkcie skoczni (tej
wyższej).
– Andrew? Czy coś się stało?
To była Irina, stała za moimi plecami.
Nie odwróciłem się – nie od razu. Nie słyszałem, jak do mnie
podchodziła, ale włoski na karku podniosły mi się z niepokoju.
– Wydawało mi się, że słyszałam jakąś rozmowę. Chyba że to tylko
telewizor.
Żadnego telewizora. Nie tutaj.
Moja droga żona obudziła się o drugiej trzydzieści pięć i widząc, że
jeszcze nie ma mnie w łóżku, poszła na poszukiwania. Znalazła mnie
po przeciwnej stronie domu, w gabinecie, pochylonego nad
obdrapanym starym biurkiem z jedną zapaloną lampą, całkowicie
pochłoniętego pisaniem – szybko, ręcznie, na papierze notesowym.
Odpowiedziałem, uśmiechając się z wymuszonym spokojem, tak,
uśmiechając się nie tylko ustami, ale i oczami:
– Irina! Dlaczego nie śpisz, kochanie?
– Spałam, Andrew. Poszłam spać o jedenastej. Ale… zatęskniłam za
tobą.
Zbliżyła się z wahaniem. Miała na sobie jedwabistą beżową koszulę
nocną i była boso. Jej ciało zdawało się wychudłe, spłaszczone.
Miękkie małe piersi, leciutko wystający brzuch. Jej krótkie, siwiejące
blond włosy były zgniecione po jednej stronie głowy. W słabym
świetle jej twarz wydawała się blada jak papierowa maska pokryta
drobnymi zmarszczkami. Pod pełnymi niepokoju oczami cienie jak
rozmyte plamy.
Żona, matka, pomocniczka. Miło z twojej strony, że ją kochasz.
Ale dlaczego ją kochasz? Czy nie należy do tych, na których zużyłeś
swoją miłość?
Żona to emocjonalny pasożyt. A ty jesteś nosicielem tego pasożyta.
Jej czaszka łatwo mogłaby pęknąć podczas upadku.
Nocą, na stromych stopniach – jak łatwo.
Pospiesznie odłożyłem długopis i odepchnąłem notatnik, tak że
gdyby Irina podeszła bliżej, nie mogłaby zerknąć (niby mimowolnie)
na to, co piszę.
Irina szanuje moją potrzebę prywatności, kiedy pracuję; rzadko się
zdarza, żeby wchodziła do mojego gabinetu nieproszona.
Tak samo nasze dzieci, dorastając, szanowały potrzebę samotności
taty. Rzadko trzeba było je karać – jeśli już, to dyscyplinować.
Ta twoja zabawa w tatusia jest żałosna!
Zbyt wiele lat już w to grasz!
Nie większy z ciebie tatuś niż z Waleta Pik.
– Nieważne. Nie chciałam ci przeszkadzać, Andrew. Przyjdź do
łóżka, jak będziesz mógł.
Irina mówiła z wahaniem. Na pewno chciała do mnie podejść,
dotknąć mojego ramienia, pogłaskać po karku – zwykły żoniny gest.
Czy coś w mojej twarzy sprawiło, że zrezygnowała?
Kobieta jest szczególnie pociągająca, kiedy doświadcza – albo
wyobraża sobie, że doświadcza – lekkiego zawodu. W takim
momencie, kiedy odwraca się, kiedy miga ci jej profil, kiedy wciąż
jeszcze można ją przywołać…
– Irina, kochanie… poczekaj!
Odepchnąłem krzesło od biurka i pobiegłem za tą, która od prawie
ćwierć wieku była moją żoną. Moje serce biło szybko z pożądania,
nadziei i pragnienia, by wziąć ją w ramiona i by ona wzięła
w ramiona mnie.
Do diabła z Waletem Pik – na tę noc.
Wchodząc rano do gabinetu, zauważyłem, że coś jest inaczej, jakby
wkradł się tam jakiś intruz.
Z początku nie mogłem dojść do tego, co się nie zgadza, lecz nagle
zobaczyłem, że lampa na małym stoliku leży na boku, przewrócona;
żarówka była stłuczona. Kiedy spojrzałem na przełącznik,
zobaczyłem, że lampa wciąż była włączona.
Na starym drewnie stołu pachnąca szkocką, lecz pusta szklanka
zostawiła słabo widoczne kółko.
Jakiś tuzin kartek żółtego notesowego papieru pokrywały
nieczytelne bazgroły, w których ledwo rozpoznałem własne pismo,
a długopis, którym pisałem, leżał trochę dalej, jakby ciśnięty
w napadzie furii.
„Jak to jest być lokalną sławą? Najsłynniejszym pisarzem w hrabstwie
Hecate? Jednym z najbardziej bestsellerowych autorów w stanie New
Jersey?” – słyszałem często z ust dziennikarzy o dobrych intencjach,
którzy zdają się nie rozumieć, że takie pytania są krępujące dla
każdego pisarza z choćby minimalnym poczuciem przyzwoitości.
Szybko i cicho zapewniam, że jestem ogromnie wdzięczny za swój
skromny sukces, po czym zmieniam temat.
To jednak prawda, że ten sukces znacząco odmienił życie moje
i mojej rodziny. Pragnąłem więc wyrazić swoją wdzięczność poprzez
hojność dla tych, którym mniej się poszczęściło.
Uposażyłem na przykład jeden z ratunkowych funduszy dla
literatów, zarządzanych przez Związek Pisarzy. Ufundowałem
stypendia w Liceum Harbourton, które ukończyłem w 1979. Irina i ja
regularnie dawaliśmy datki na lokalne schroniska dla zwierząt
i pomogliśmy wybudować nowe skrzydło Biblioteki Miejskiej, gdzie
jako stały element ekspozycji znajduje się wystawa pod tytułem
BESTSELLEROWE KRYMINAŁY AUTORSTWA ANDREW J. RUSHA
Z HRABSTWA HECATE – żenada! Ale nie mieszam się do poczynań
biblioteki... Co roku dajemy na inicjatywy zwalczające analfabetyzm
w takich miastach stanu New Jersey jak Newark, Trenton i Camden,
a także uczestniczymy w organizowanych przez NJN-TV imprezach
charytatywnych na rzecz rozwoju czytelnictwa. Pomogliśmy
odremontować urocze stare kino Cinema Arts Theatre na South Main,
gdzie czasem w piątki Andy Rush bawi się w konferansjera podczas
wieczorów z klasycznymi filmami kryminalnymi i dreszczowcami.
Ofiarowaliśmy pieniądze na nowe boisko do softballu i na Małą Ligę
Harbourton, w której grałem (i to nieźle) jako chłopiec
(z zawstydzeniem muszę przyznać, że nowe boisko zostało nazwane
po mnie – Boisko im. Andrew J. Rusha). Teraz, kiedy dzieci dorosły
i się wyprowadziły, Irina wróciła do pracy (na pół etatu)
w postępowej szkole Friends School w pobliskim Hadrian, gdzie uczy
plastyki i aktywnie działa w kółku rodzicielskim. Od kilku lat naucza
też jako korepetytorka w Programie Szerzenia Czytelnictwa New
Jersey.
W 2010 otrzymałem Nagrodę Obywatelską od Stowarzyszenia
Aktywnych Obywateli Stanu New Jersey. W zeszłym roku dostałem
Medal Gubernatora stanu New Jersey za działalność filantropijną. Na
przyszły zaś obiecano mi (to znaczy, krąży taka pogłoska), że zostanę
umieszczony w Holu Sławy New Jersey jako jeden z najbardziej
cenionych artystów tego stanu.
A moje najlepsze książki są jeszcze przede mną. Tego jestem
pewien.
Do diabła, nie jestem złodziejem, nie jestem plagiatorem, i nikt nie
będzie mnie szkalował.
– To tylko złośliwy pozew, Andrew. Sędzia wywali go przez okno.
Zażądamy zwrotu kosztów sądowych i nakazu, żeby w przyszłości
nikt nie mógł już nękać artysty.
Mówił z taką prawniczą swadą i troską, że poczułem napływ
otuchy, ale też lekkie niedowierzanie, jak ktoś, kto spodziewał się
usłyszeć wyrok śmierci, a zamiast tego został oczyszczony z zarzutów.
Rankiem zrobiłem to, co powinienem był zrobić poprzedniego dnia
natychmiast po otrzymaniu zawiadomienia z sądu; zadzwoniłem do
wydawcy w Nowym Jorku, który skierował mnie do działu prawnego,
i już po kilku minutach usłyszałem kojące słowa prawnika, Elliota
Grossmana, że nie ma się czym przejmować, zupełnie nie ma.
– Nawet nie myśl o tej niedorzecznej skardze. Jestem pewien, że na
tym sprawa się skończy. Andrew? Słuchasz mnie?
Czy słucham? Ściskałem słuchawkę telefonu tak mocno, że bolały
mnie palce.
– Tak… tak, słyszę cię, Elliot. Dziękuję…
Mój głos ucichł stopniowo, jakby w zadziwieniu. Czy to wezwanie
było więc aż tak trywialne, czy moje obawy były całkowicie
bezpodstawne? Czyżby C.W. Haider nie stanowiła zagrożenia dla
mojej reputacji? Mojej kariery? Mojego życia?
Przez telefon Elliot Grossman wydawał się bardzo rozsądnym
człowiekiem. Nigdy nie spotkaliśmy się w wydawnictwie; do tej pory
nie mieliśmy żadnego powodu, żeby ze sobą rozmawiać. Powiedział,
żebym przefaksował mu wezwanie, a po przeczytaniu go zadzwonił,
żeby mnie uspokoić. Wydawał się rozumieć, że należę do osób, które
choć wiedzą, że nie są winne żadnej zbrodni, na samą myśl
o rozprawie sądowej wpadają w panikę.
– Bardzo chętnie zajmę się tą sprawą, Andrew. Jakżeby inaczej!
Jestem wielkim fanem twoich powieści.
Zbyłem te słowa cichym „dziękuję”. Nawet jeśli nie mówił szczerze,
był to miły gest. Zwłaszcza w stosunku do pisarza tak niepewnego
swojej wartości jak Andrew Rush.
– W poniedziałek rano przyjadę do Harbourton na przesłuchanie,
punktualnie o dziewiątej. Ale pójdę tam sam, ty w ogóle nie
przychodź. Jeśli ktoś reprezentuje cię w sądzie, nie musisz stawiać się
osobiście, i moim zdaniem tak będzie lepiej.
– Naprawdę? Sądziłem, że zgodnie z wezwaniem…
– Nie. To tylko przesłuchanie, nie rozprawa. Sędzia będzie pod
wrażeniem, że w ogóle ktokolwiek się pojawił przy takiej drobnostce.
Naprawdę wątpię, że wystawiliby jakikolwiek nakaz, żeby cię
aresztować; co za absurd. Sędzia będzie się czuł wyróżniony, że tak
szanowane wydawnictwo wysyła kogoś do obrony; zamknie sprawę
w pięć minut. Takie skargi się zdarzają, podobnie jak zmyślone pozwy
słynnych lub bogatych ludzi. To forma szantażu doskonale znana
w prawie i sędzia na pewno się ze mną zgodzi. Biorąc pod uwagę
osobowość powódki, jak ją opisałeś, domyślam się, że może już być
znana sądowi. Typowa furiatka.
Grossman mówił z zapałem i pewnością człowieka, dla którego
takie przemowy to chleb powszedni; dobitne fajerwerki słów i wręcz
namacalna przyjemność z nich czerpana.
– Przez lata reprezentowałem już wielu pisarzy pozwanych za
„kradzież” i „plagiat”, co przeważnie okazywało się tylko
oszczerstwem i naruszeniem prywatności. Przy naszej Pierwszej
Poprawce trudno skonstruować dobry pozew nawet wtedy, kiedy
istnieje po temu faktyczny powód, którego tutaj, jestem przekonany,
nie ma.
„Jestem przekonany”. To nie brzmiało dla mnie dostatecznie
pewnie.
– Andrew, mówiłeś, że nie znasz tej całej C.W. Haider, prawda?
Nigdy u niej nie byłeś, nigdy nie czytałeś niczego, co napisała?
– Absolutnie nie!
– Czasami ludzie przesyłają pisarzom rękopisy. Najlepiej w ogóle
ich nie otwierać, tylko w miarę możliwości natychmiast zwrócić do
nadawcy z podpisanym i datowanym zawiadomieniem, że nie
przeczytałeś książki. Jeśli zatrzymasz rękopis, może to wskazywać, że
go przeczytałeś, a autor może szukać w twoich następnych
powieściach śladów, że coś mu ukradłeś. Takie rzeczy się zdarzają,
Andrew. Masz szczęście, że nic takiego nie trafiło ci się wcześniej.
Rozpaczliwie usiłowałem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek
otrzymałem coś od C.W. Haider. Wstydziłem się przyznać przed
Grossmanem, że przez lata zdarzyło mi się przeczytać kilka
nadesłanych przez obce osoby rękopisów, a parę razy nawet naiwnie
odpisałem z sugestiami poprawek; w większości wypadków autorzy
dziękowali, a potem prosili o pomoc w nawiązaniu kontaktu z jakimś
agentem lub redaktorem, przez co korespondencja wchodziła na nowy
poziom, nie zawsze przyjemny.
Powiedziałem Grossmanowi, że jestem niemal pewien, że nigdy nie
otrzymałem żadnego rękopisu od C.W. Haider i nigdy do niej nie
pisałem; odparł z chichotem:
– Jeśli pisałeś, to wkrótce się tego dowiemy. Przyniesie listy ze
sobą.
Potem poinformował mnie, że spośród pisarzy, których
reprezentował w trakcie dwudziestodwuletniej kariery, najczęściej
ofiarą takich pozwów padał Stephen King – i nic dziwnego – ale jak
dotąd wychodził z nich bez szwanku, przeważnie natychmiast
okazywały się wyssane z palca.
– Reprezentowałeś Stephena Kinga? – Była to dla mnie
pokrzepiająca myśl.
– Oczywiście. Niejeden raz.
– A czy on… czy bardzo się denerwował tymi pozwami?
– Z początku. Ale przyzwyczaił się, w końcu jest osobą publiczną;
to tak, jakby mieć na plecach wymalowaną wielką tarczę. Druga
strona sławy: przyciąga się uwagę wariatów. I pieniaczy, a to
oddzielna kategoria, choć jedno nie wyklucza drugiego.
– I zawsze udawało ci się skutecznie go obronić?
Musiałem o to spytać, choć taka wścibskość nie leżała w mojej
naturze. Grossman roześmiał się wymijająco.
– No cóż, Andrew… Wydaje mi się, że przez lojalność wobec
Stephena nie powinienem opowiadać ci o jego problemach prawnych.
Niektóre z tych spraw były upublicznione i możesz sobie o nich
poczytać, inne zostały załatwione polubownie, poza salą sądową.
Oczywiście przestałem go reprezentować, kiedy kilka lat temu zmienił
wydawcę. Nie mam pojęcia, co, jeśli w ogóle cokolwiek, działo się
z nim od tego czasu. Mówię o tym tylko po to, żeby cię uspokoić, bo
wydajesz się bardzo przejęty; chciałem, żebyś wiedział, że nie jesteś
sam. Bestsellerowi autorzy zawsze padali ofiarami pozwów.
– „Załatwiono polubownie, poza salą sądową”? Czy to znaczy, że
King musiał komuś zapłacić? Niby czemu miałby to robić?
– Andrew, proszę cię. Często się zdarza, że zamożny klient idzie na
ugodę z agresywnym powodem, po prostu żeby zamknąć sprawę
i uniknąć rozgłosu. Wbrew temu, co można wywnioskować z mediów,
stawką nie zawsze są miliony dolarów. Ja sam nadzorowałem ugody
na nie więcej niż dziesięć tysięcy. W jednym pamiętnym wypadku
było to tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów…
– Ale jeśli autor jest niewinny…
– Oczywiście! Oczywiście, że autor jest niewinny! Pisarze formatu
Stephena Kinga i Andrew J. Rusha nie ściągaliby przecież materiału
od amatorów i oszołomów.
Zacinającym się głosem wyznałem, że w tym wypadku oskarżano
mnie wręcz o włamanie do czyjegoś domu i zabranie z niego jakichś
przedmiotów…
Nagle ogarnęły mnie jakby mdłości. Nie potrafiłbym stwierdzić, co
faktycznie myślałem, ani zmusić się do powtórnego przeczytania
wezwania, co zdążyłem już zrobić tyle razy, że robiło mi się
niedobrze.
Grossman roześmiał się.
– A to dopiero, Andrew! O ile tylko sprawa nie trafi do mediów,
sam musisz przyznać, że to naprawdę śmieszne. Włamanie! Że niby
wkradłeś się przez okno, żeby ukraść tej całej C.W. Haider pomysły na
książki.
Mnie wcale nie wydawało się to zabawne. Nie roześmiałem się.
O ile tylko sprawa nie trafi do mediów.
Lepiej natychmiast pozbyć się oskarżycielki.
Jego entuzjazm nie wydawał mi się już tak przekonujący jak
wcześniej, lecz mimo to Grossman przez kolejne pół godziny
rozwodził się nad zarysem strategii obrończej, która obejmowała
pilne skorzystanie z usług detektywa i ponowną radę, żebym trzymał
się z daleka.
– Jeśli powódka cię zobaczy, na pewno cię rozpozna i zacznie się
pienić. Jeśli faktycznie, jak sądzimy, ma zaburzenia psychiczne, może
się to skończyć nieprzyjemną sceną. Tego właśnie pragną fanatyczni
prześladowcy: chcą wymusić konfrontację ze swoją sławną i bogatą
ofiarą.
Prześladowcy? Sławny i bogaty? Słowa Grossmana brzęczały mi
nad głową jak komary. Usiłowałem czuć dumę z powodu zaliczenia,
jakkolwiek na wyrost, do grona „sławnych i bogatych”; usiłowałem
nie wpadać w panikę na dźwięk słowa „prześladowca”.
O ile mogłem się zorientować – o ile dało się wywnioskować
z wezwania i z naszej krótkiej rozmowy telefonicznej, C.W. Haider
(jeszcze) mnie nie prześladowała.
Ale mieszkała przy Tumbrel Place, niedaleko sądu i budynków
urzędu miejskiego. Pewnie mniej niż pięć mil od Mill Brook House.
To była zupełnie nowa myśl, którą Grossman nieświadomie wbił mi
do głowy – prześladowanie.
Lepiej uprzedzić cios, przyjacielu.
Lepiej zabić ją od razu.
Nagle Grossman spytał, jakby dopiero przyszło mu to do głowy, czy
kiedykolwiek rozmawiałem z tą C.W. Haider, na przykład przez
telefon.
Zawroty głowy przybrały na sile.
Oczywiście nie powinienem był dzwonić do osoby, której nazwisko
widniało na wezwaniu jako nazwisko powódki – doskonale o tym
wiedziałem, a jednak to zrobiłem. Ze wstydem przyznałem się
Grossmanowi, że owszem, niestety zadzwoniłem do niej poprzedniego
dnia, wkrótce po otrzymaniu wezwania.
– Chciałem się dowiedzieć, jakie właściwie zarzuty mi stawia; co
takiego rzekomo ukradłem. Rozmowa nie potoczyła się dobrze.
Grossman zamilkł na chwilę w osłupieniu. To, że komuś tak
gadatliwemu zabrakło słów, nie zwiastowało nic dobrego.
– Ta kobieta wydawała się niezrównoważona… Trudno było ją
zrozumieć. Miała taki dziwny, wysoki, dziki śmiech…
Głos mi się urwał. Czułem się jak dziecko, które zrobiło coś nie
tylko niegrzecznego, ale na dodatek bardzo głupiego.
– Hmm. To bardzo niedobrze, Andrew. Oczywiście nie powinieneś
był kontaktować się z powódką. Sądziłem, że ktoś o twojej
inteligencji… – Grossman przerwał i zapadła znacząca cisza. Nawet
nie próbowałem wyobrazić sobie jego miny.
– Chciałem tylko zadać kilka pytań – wytłumaczyłem się. – To była
krótka rozmowa i byłem bardzo uprzejmy. Powiedziała, że zabrałem
jakieś rzeczy z jej domu i że to się musi skończyć…
– Mam nadzieję, że jej nie groziłeś?
– Oczywiście, że nie. W życiu nie posunąłbym się do gróźb.
– Udawajmy, że to nie miało miejsca. Może tak będzie najlepiej.
Gdyby doszło do rozprawy – ale nie wpadaj w panikę, jestem pewien,
że nie dojdzie – wykaz rozmów telefonicznych stanowiłby materiał
dowodowy i nie mógłbyś się tego wyprzeć. Ale to jest tylko
przesłuchanie i nikt nie będzie zeznawał pod przysięgą. Zresztą ciebie
nawet tam nie będzie. Bądźmy dobrej myśli. Może w ogóle o tym nie
wspomni.
Ja jednak dalej tłumaczyłem się ze wstydem. Zależało mi na jego
dobrej opinii.
– Najgorsze, że sam od początku wiedziałem, że nie powinienem do
niej dzwonić. Ale chyba miałem nadzieję, że usłucha głosu rozsądku.
Że przekona się, że jestem miłym człowiekiem…
Nie mogłem się zmusić, by powiedzieć mu prawdę: że chciałem
uniknąć wzywania pomocy prawnika. Boję się prawników.
– Andrew, powinieneś wiedzieć, że ktoś, kto cię pozywa, wcale nie
zamierza uważać cię za miłego człowieka i nie zdołasz go przekonać,
że nie jesteś jego wrogiem. To nie było mądre posunięcie, no, ale
przynajmniej mi o tym powiedziałeś. Dziękuję ci za to. O ile tylko nie
groziłeś jej ani nie próbowałeś przekonać, żeby wycofała skargę,
a ona nie nagrała rozmowy, chyba nie stała się żadna szkoda.
Grossman zmienił ton. Teraz mówił rzeczowo, szorstko.
– Skontaktuję się z tobą natychmiast po przesłuchaniu, Andrew.
Nie musisz do mnie dzwonić w międzyczasie. W ogóle o tym nie
myśl. Zapewniam cię, że cała ta sprawa z C.W. Haider rozejdzie się po
kościach. Załatwimy ją.
– Andy, Julia czymś się trapi.
Irina mówiła z wahaniem. Z jej tonu wnosiłem, że strapienie naszej
najmłodszej córki miało coś wspólnego ze mną i że Irina niechętnie
rozpoczynała rozmowę, jakby – niedorzecznie i niesprawiedliwie –
obawiała się mojej reakcji.
To bardzo irytujące, kiedy własna rodzina zachowuje się
w stosunku do człowieka nieufnie. Zupełnie tego nie rozumiem.
– A czym? Co ją gryzie?
– Jakaś powieść, którą przeczytała, autorstwa kogoś o pseudonimie
Walet Wino czy jakoś tak. Jej zdaniem to ktoś, kogo znasz, jakiś twój
kolega po piórze. Kimkolwiek jest, Julia uważa, że wykorzystał
w swojej powieści coś, co przydarzyło się jej.
– Poczekaj, Irino. Nie nadążam. O czym ty mówisz?
Był przeddzień przesłuchania. Niedziela wieczór, mniej niż
dwanaście godzin do posiedzenia Sądu Miejskiego Hrabstwa Hecate
o dziewiątej rano w poniedziałek.
Oczywiście nie powiedziałem o tym Irinie. Mojej drogiej żonie
należało oszczędzać silnych wstrząsów emocjonalnych.
Serce biło mi mocno. Poczucie winy, poczucie winy.
Bardzo trudno jest być porządnym rodzicem.
– Julia sama ci opowie, Andy. Ale dzwoniła do mnie, płakała. Ten
straszny Walet Wino…
– Kto?
– No ten autor kryminałów, który podpisuje się jako Walet Wino…
a może to było Walet Kier? Jakiś tam autor krwawych kryminałów,
koszmarny mizogin, do tego brutal, jak Mickey Spillane…
Jakby Irina kiedykolwiek przeczytała jakąkolwiek powieść Mickeya
Spillane’a!
W mojej kolekcji pierwszych wydań amerykańskich kryminałów
było kilka książek Spillane’a z lat pięćdziesiątych, wygrzebanych
w antykwariatach; byłem jednak pewien, że od czasu, kiedy
wprowadziliśmy się do Mill House i wymieniliśmy regały, nikt
z rodziny nawet do nich nie zajrzał.
– Julia mówi, że w tej powieści znalazła niemal dokładny opis tego,
jak spadła przez tamtą przegniłą kładkę dla pieszych w Battlefield
Park i prawie się zabiła, tylko że tutaj dziecko naprawdę zginęło.
Nieprzyjemne wspomnienie! Wolałbym, żeby mi o tym nie
przypominano.
Julia miała wtedy cztery lata. Była żywą, ciekawską dziewczynką.
Mieszkaliśmy w Highland Park, w pobliżu Nowego Brunszwiku;
któregoś dnia zabrałem ją do Battlefield Park, kilka mil od domu, i ku
swemu wstydowi pogrążyłem się w notatkach do sceny w nowej
powieści. Ona tymczasem powędrowała wzdłuż strumienia za jakimiś
gęsiami i wdrapała się na nieużywaną kładkę dla pieszych; taki
maluch, a bez kłopotu prześlizgnęła się przez ogrodzenie, dumna
i szczęśliwa, że wymknęła się tacie, choć tata zakazał jej odchodzić –
z całą pewnością ostrzegał ją, żeby się nie oddalała. I nagle jej nóżka
przeleciała przez zbutwiałą deskę, kładka się zapadła, Julia wrzasnęła
i spadła, prawie trzy metry, do łożyska strumienia. Upadek
zamortyzowały rosnące w korycie krzaki, tak że wyszła z tego cało,
nie licząc zadrapań, siniaków i traumy.
– Julia mówi, że w tej książce jest scena, która wygląda niemal
dokładnie jak jej wypadek, nawet rozgrywa się w miejscu o nazwie
Battle Park, co prawda nie w New Jersey, ale w stanie Nowy Jork.
– Zbieg okoliczności…
Mój głos był słaby i drżący.
Battle Park! Co za głupota, wymyślić taką nazwę, kiedy
w rzeczywistości nazywał się Battlefield Park.
– Też jej tak powiedziałam. Ale to jednak dziwne i niepokojące,
prawda?
– Chyba tak, skoro Julia bierze to tak do siebie. Czy ta dziewczynka
w powieści ją przypomina?
Co za dziwne pytanie! Na szczęście Irina zdawała się tego nie
zauważyć.
– Mówiła, że w książce ta dziewczynka umiera; rozbija sobie głowę.
A ojciec, który zabrał ją do parku, to łajdak, który tak naprawdę jest
tylko jej ojczymem. Nienawidzi dzieci swojej żony i chce je pozabijać,
aranżując różne „wypadki”.
Niejasno przypomniałem sobie akcję Pocałunku przed zabójstwem.
Z książkami pisanymi pod pseudonimem miałem pewien problem –
tworząc je późną nocą, szybko i jakby w gorączce natchnienia, szybko
też je zapominałem – już podczas publikacji nie potrafiłem sobie
przypomnieć ich fabuły, a co dopiero po upływie kilku lat.
– Julia mówiła, że powieść jest przemyślana, ale odpychająca. Nikt
w ogóle nie podejrzewa nikczemnego ojczyma; zawsze zalewa go
pozornie szczere poczucie winy i wyrzuty sumienia, a potem
kolejnemu dziecku przydarza się jakiś wypadek. Julia mówiła, że nie
była w stanie doczytać do finału, żeby zobaczyć, jak to wszystko się
skończy.
– No i dobrze! Niech wyrzuci tego Waleta Pik.
– Walet Pik? Tak się nazywa ten… ten pisarz?
Irina zamrugała, jakby ktoś zaświecił jej w twarz oślepiającym
światłem. Kocham żonę ze wszystkich sił, ale są chwile, kiedy nawet
jej słodycz – idiotyzm jej słodyczy – staje się bardzo irytująca.
– Tak, kochanie. Mówisz o nim od dziesięciu minut. I o tym, jak
Julia przejęła się jakąś jego powieścią.
– No tak. Bardzo się zdenerwowała. Ja też się denerwuję na myśl,
że prywatny i bardzo specyficzny incydent z naszego życia został
wykorzystany przez kogoś obcego… Jeśli faktycznie tak właśnie było.
– No cóż, kochanie… to bardzo duże jeśli! Wątpię, czy możemy
pozwać tego Waleta Pik za naruszenie prywatności przy tak wątłych
dowodach.
– Nikt nie mówi o tym, żeby od razu go pozywać. Ale…
Ogarnęło mnie rozdrażnienie, zniecierpliwienie. Miałem ochotę
powiedzieć, że w żaden sposób nie odpowiadam za najnowszy kryzys
Julii.
W życiu naszych dzieci, od kiedy weszły w okres dojrzewania,
a potem w dorosłość, zbyt często dochodzi do jakichś kryzysów.
Telefon do domu, rozmowa z Iriną, najnowsza porażka, najnowsze
rozczarowanie, odwrócenie się fortuny lub jakaś zdrada, potrzeba
emocjonalnego wsparcia, potrzeba pieniędzy – znałem to wszystko na
wylot.
Mimo to jestem uosobieniem amerykańskiego ojca – kochany tatuś,
otwarte ramiona, serdeczny uśmiech, książeczka czekowa
w gotowości.
Uśmiechnięty tatuś. Dupek.
Czy nie ostrzegałem Julii, żeby nie czytała Waleta Pik? Czy nie
ukryłem tych przeklętych książek? Oczywiście nie posłuchała
głupiego taty, tak jak nieraz nie słuchała go w przeszłości. Ona i jej
starsi bracia, kiedy jeszcze tu mieszkali.
Miałem ochotę powiedzieć Irinie, że Walet Pik wcale nie jest moim
znajomym, a nawet gdyby był, nigdy nie opowiedziałbym mu
o wypadku naszej córki w Catamount Park. Zresztą Julia wcale
przecież nie umarła, prawda?
Czułem się bardzo dziwnie. Pot na twarzy, pod pachami, pod
ubraniem. W moich palcach lampka wina – kwaskowego białego wina
z lokalnej winiarni, której właściciel jest wielkim wielbicielem
Andrew J. Rusha – ale nie pamiętałem jej nalewania.
A może to Irina mi ją przyniosła. Żeby mnie rozluźnić, żebym się
tak nie przejmował.
Nagle przypomniałem sobie: nie Catamount Park, tylko Battlefield
Park.
A Julia nie umarła. Nie.
Irina mówiła, że Julia przyjedzie wieczorem na kolację, ale tak
naprawdę po to, żeby porozmawiać ze mną o Pocałunku przed
zabójstwem. Ona sama nie zamierzała brać udziału w rozmowie.
– To sprawa między wami. Wiesz, jak emocjonalna bywa Julia i jak
polega na twoich radach. Mam nadzieję, że okażesz jej cierpliwość,
Andrew.
To było zbyt wiele. Sugestia, że mam do naszych dzieci mniej
cierpliwości niż ona, była lekko obraźliwa.
– Tato, to nie może być zbieg okoliczności! Nie uwierzę w to.
Julia patrzyła na mnie z wyrazem dziecięcej urazy
i zniecierpliwienia. Jakby w jakiś sposób – tylko skąd ona mogła
wiedzieć w jaki – wszystko to była wina taty.
Wyglądało na to, że choć w zeszłym tygodniu zapomniała zabrać
z domu Pocałunek przed zabójstwem, zapamiętała nietypowy
pseudonim i sama znalazła gdzieś egzemplarz.
Teraz mówiła jękliwie:
– W tej powieści ta dziewczynka ginie od upadku w łożysko
strumienia, rozbija sobie czaszkę. Ojczym ma wyrzuty sumienia, tak
jakby, choć przedtem wyobrażał sobie, że dziewczynka może spaść.
A potem następuje kolejny „wypadek” z udziałem jej brata – on też
ginie. W tym momencie przestałam czytać.
Z uśmiechem zacząłem ją pocieszać. Julia od dziecka była
nadmiernie poważna.
– Julio, to tylko fikcja. Fikcja stworzona przez fikcyjnego autora.
– Jak to fikcyjnego?
– Mam na myśli, że ten Walet Pik to tylko pseudonim, jak sama
wiesz.
– Mówiłeś, że go nie znasz. Tego autora.
– Bo go nie znam. To może być nawet kobieta.
Julia roześmiała się.
– O nie, tato. Walet Pik to facet; jakiś chory macho. Co do tego nie
mam wątpliwości.
Chory macho. Poczułem ukłucie winy, ale także dumy, że tak
dobrze potrafiłem się zamaskować. Własna rodzina nie umiała mnie
rozpoznać!
Zapewniłem Julię, że przywiązuje do tego zbiegu okoliczności zbyt
dużą wagę. Najlepiej niech wyrzuci tę durną książkę i zapomni
o sprawie.
– Ale czy to naprawdę może być tylko zbieg okoliczności, tato?
I nic więcej?
– Nic więcej.
– Ale to takie dziwne! Okropność.
– Fakt. Rzeczywiście okropne.
– I jesteś pewien, że ten Walet Pik to nikt, kogo znasz?
– Tak.
– A orientujesz się, kto to może być?
– Mówią, że to ktoś, kto spędza emeryturę w okolicy Nowego
Jorku. Stosunkowo nowy i mało znany pisarz krwawych kryminałów
z grupą zażartych wielbicieli. Nie warto się nim przejmować, Julio.
– Od razu widać, że to łajdak.
– Naprawdę? Ja jakoś nigdy nie mogłem przebrnąć przez jego
książki, choć wydawca ciągle przysyła mi je do recenzji. Są takie
wulgarne, brutalne… I zło nie zostaje dostatecznie ukarane. Jak filmy
akcji dla nastoletnich chłopców.
– O nie, tato, nie zgadzam się. Nie dla nastoletnich chłopców. To są
książki, które zmuszają człowieka do myślenia, tyle że nie są to
przyjemne myśli.
Była to bardzo wnikliwa i zdumiewająca w ustach Julii uwaga, lecz
nie chciałem jej dać wiary.
Julia nie poddawała się.
– Moim zdaniem, tato, ten pisarz to ktoś, kto zna ciebie i naszą
rodzinę. A ta scena w Pocałunku przed zabójstwem zainspirowana była
moim wypadkiem. Po prostu czuję się strasznie dziwnie.
– Julio, wielu ludziom wydaje się, że zostali opisani w jakiejś
książce. To jak odbicie w lustrze. Wydaje ci się, że to ty, choć wcale
tak nie jest.
Miałem wrażenie, że mój uśmiech jest krzywy jak korkociąg,
wkręca mi się w twarz.
– Tato, daj spokój! Gdybyś stanął przed lustrem i zobaczył w nim
odbicie, to naprawdę byłbyś ty.
Roześmiała się. Ale co w tym było śmiesznego?
Miałem tylko nikłe wspomnienie Pocałunku przed zabójstwem.
Nawet nie wiem, jak się kończył. Miałem ochotę protestować:
W prawdziwym życiu jestem twoim kochającym ojcem. A ty przecież
nie zginęłaś.
Następnego dnia, w poniedziałek, mimo wszystko nie potrafiłem
trzymać się z dala od przesłuchania.
Wiem, obiecałem Grossmanowi. Wyraźnie radził mi, i to nie raz,
żebym trzymał się z daleka. Ale nie mogłem.
Za bardzo się przejmowałem, żeby siedzieć w domu. Ogarnęła mnie
paniczna myśl, że Grossman źle odczytał wezwanie i że obecność
„Andwera J. Rasha” była jednak wymagana na sali sądowej pod karą
aresztowania za lekceważenie sądu.
Częściowo kierowała mną też obsesyjna ciekawość w stosunku do
C.W. Haider. Nikt jeszcze nigdy mnie nie pozwał, co dopiero pod
zarzutem kradzieży i plagiatu. Większość poprzedniej nocy
przeleżałem, oczekując w przygnębieniu na przesłuchanie. Musiałem
zobaczyć swojego wroga.
Sąd Hrabstwa Hecate mieści się w pięknym budynku z piaskowca,
z prawie całkowicie zachowaną osiemnastowieczną fasadą, ale
wnętrza są odnowione. Przypomina stary kościół osadzony na
prostokątnym trawniku, który mógłby być cmentarzem. Wnętrze
przywodzi na myśl gustownie urządzony prywatny klub albo
historyczny pensjonat z mahoniową boazerią, białymi sufitami,
ciemnymi płytkami podłogowymi i wnękowym oświetleniem.
W przeciwieństwie do szorstkiej na ogół, hałaśliwej atmosfery dużego
miejskiego sądu tutaj panuje klimat wyciszenia i elegancji.
Przesłuchania i sprawy sądowe są publiczne, więc nie musiałem się
legitymować przy kontroli bezpieczeństwa. Kolejka poruszała się
płynnie i bez pośpiechu. Ku mojej wielkiej uldze nikt mnie nie
rozpoznał.
Sala, w której odbywało się przesłuchanie, miała układ
niewielkiego amfiteatru, jak w salach do symulowania rozpraw na
uczelniach prawniczych. Było tam zaledwie sześć rzędów siedzeń,
w których (jak wyliczyłem) zmieściłyby się łącznie najwyżej
siedemdziesiąt dwie osoby. Kiedy wszedł sędzia Carson i rozpoczęło
się przesłuchanie, pomieszczenie wypełnione było zaledwie w jednej
czwartej. Pierwszy rząd zajmowały osoby wezwane do sądu i ich
obrońcy; w miarę jak rozprawiano się z kolejnymi sprawami,
poszczególne osoby wychodziły, a na ich miejsce pojawiały się nowe.
W sali panowała oficjalna atmosfera, ale nieustannie kręcili się po
niej ludzie. Ci, którzy – jak ja – zajęli miejsca dla obserwatorów
w ostatnim rzędzie, mieli doskonały widok na całe pomieszczenie.
Starając się nie ściągać na siebie uwagi ani podejrzeń, celowo
unikałem rozglądania się po innych osobach zajmujących mój rząd
i w miarę możliwości zasłaniałem twarz. Nie tylko to, ale na
podobieństwo niektórych postaci stworzonych przez Waleta Pik, które
nigdy nie pokazywały się publicznie bez choćby minimalnego
przebrania, włożyłem okulary korekcyjne w ciężkich czarnych
oprawkach, nieznacznie zniekształcające rysy, oraz wyciągnięty z kąta
szafy sportowy płaszcz z beżowej serży, nienoszony od jakichś
dwudziestu lat. Drżałem na myśl, że na tym nieszczęsnym
przesłuchaniu pojawią się lokalne media, a Andrew J. Rush zostanie
uznany za złodzieja i plagiatora albo i gorzej. Sprawa Haider kontra
Rush była trzecia na wokandzie. Podczas pierwszej i drugiej zdołałem
się zorientować, kto z obecnych był Elliotem Grossmanem –
nowojorskim (to jest żydowskim) prawnikiem, który mógłby
rozpoznać mnie ze zdjęć, gdyby rozejrzał się dokoła, czego jednak nie
uczynił. Miałem też czas przyjrzeć się charakterystycznie
wyglądającej kobiecie siedzącej samotnie w pierwszym rzędzie, tuż
pod stanowiskiem sędziego.
Bez wątpienia była to C.W. Haider, powódka. Na pierwszy rzut oka
łudząco przypominała białowłosą Ayn Rand z jej męskimi rysami,
mocną szczęką, arystokratycznym wyglądem i obrażoną miną.
Wyglądała na sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu lat i miała białe
faliste włosy, ledwo spłaszczone kasztanowym beretem, oraz
wyglądające na drogie, choć niedopasowane ubrania, które dawno
wyszły z mody: szary dwurzędowy żakiet w prążki z dużymi
kościanymi guzikami i watowanymi ramionami, które przydawały jej
posturze masywności, skórzane buty o ściętych noskach. Zajęła jedną
trzecią pierwszego rzędu, jakby celowo, żeby zniechęcić innych.
Z profilu przypominała drapieżnego ptaka. Gdyby rozejrzała się po
sali, skurczyłbym się jak winowajca.
Podczas pierwszej sprawy nawet nie starała się ukryć
zniecierpliwienia. Głośno wciągała powietrze i mruczała do siebie,
wiercąc się na miejscu i grzebiąc w swoich rzeczach:
nieproporcjonalnie dużej torebce ze skóry jakiegoś gada, jeszcze
większej torbie na ramię uszytej z kawałków metalicznego materiału,
stercie teczek i ponadmetrowej długości tekturowym pudle na
dokumenty. Jej zachowanie graniczyło ze złymi manierami i ściągało
poirytowane spojrzenia sędziego Carsona; było też jasne, że woźny
i inni pracownicy sądu znali panią Haider, choć ona wyniośle nie
chciała zniżyć się do uznania znajomości z nimi.
Grossman powiedział mi przez telefon, że o ile się zorientował,
pani Haider nie miała prawnika – „Pewnie nikt nie chciał się
angażować w tak nonsensowny pozew” – i sama będzie się
reprezentować, czym na pewno jeszcze bardziej zirytuje sędziego,
którym był Owen Carson, pracujący w sądzie Hrabstwa Hecate od
wielu lat.
(Z początku nie uzmysłowiłem sobie nawet, że mamy ze sobą
cokolwiek wspólnego, ale okazało się, że łączy nas swego rodzaju
znajomość: nasze żony zaprzyjaźniły się podczas pracy w komitecie
gali charytatywnej na rzecz lokalnej biblioteki; niejeden raz
potrząsnęliśmy sobie dłonie; niejasno pamiętałem miłą uwagę Iriny,
a może była to pani Carson – „Owen to pana wielbiciel. Uwielbia
kryminały, choć zapomina wszystko natychmiast po przeczytaniu!”).
Zanim o dziesiątej pięćdziesiąt osiem ogłoszono wreszcie sprawę
Haider kontra Rush, pani Haider aż chodziła z powściąganej frustracji
i gniewu. Zerwała się z podnieceniem (była zdumiewająco niska,
przysadzista i kompaktowa, a watowane ramiona i nudne szare
spodnie od kompletu nie poprawiały efektu) i przedstawiła sędziemu
jako powódka – powódka – jako ta, którą „od lat okradano”, której
dzieła „plagiatowano”. Powiedziała to wszystko naburmuszonym,
nosowym, dziecinnym głosem, który natychmiast rozpoznałem
z naszej rozmowy telefonicznej.
Było jasne, że sędzia Carson dobrze ją znał. Kiedy spytał – ostrożnie
i uprzejmie – czy nie reprezentuje jej żaden prawnik, pani Haider
odparła porywczym wybuchem:
– Proszę pana, nie mam prawnika, bo nie chcę ani nie potrzebuję
prawnika i nikt nie będzie przemawiać w moim imieniu. Tak jak
poprzednio, i tym razem mam po swojej stronie sprawiedliwość. Sam
pan zobaczy.
Po sali przeszedł szmer zaskoczenia, rozbawienia. Atmosfera
ożywiła się, jakby ktoś pogłośnił telewizor. Sędzia Carson spokojnie
i uprzejmie upomniał białowłosą kobietę, że powinna zwracać się do
niego nie „proszę pana”, tylko „wysoki sądzie”. Ona jednak odparła
zrzędliwie:
– Na „wysoki” to trzeba sobie zasłużyć, proszę pana. Zobaczymy,
czy pana sąd zasługuje.
Od razu było widać – przynajmniej ja widziałem – że toczyła
przegraną walkę i sama też była przegrana; zrzędliwa starucha, której
pro forma pozwalano korzystać z prawa do składania skarg na innych
obywateli, lecz zniecierpliwiony sędzia jak najszybciej je zbywał.
Nie umknęło mej uwagi ostatnie zdanie: „Tak jak poprzednio, i tym
razem”. Haider procesowała się już w tej sali.
Natychmiast poczułem ulgę. C.W. Haider to wariatka, tak jak
myślałem. Nie wygra ze mną.
Jednak
nawet
Grossmanowi,
wielkiemu
prawnikowi
reprezentującemu światowej rangi wydawnictwo, nie poszło z nią
gładko – Haider ciągle wchodziła mu w słowo, nie dając dokończyć
ani jednego zdania; sędzia Carson musiał kilka razy posłużyć się
młotkiem, z miną telewizyjnego sędziego próbującego zapanować nad
komicznie rozszalałą salą. Widzowie, którzy podczas poprzednich
przesłuchań na wpół drzemali, teraz obudzili się i obserwowali
wszystko z wielkim rozbawieniem.
Wzburzona pani Haider wydawała się nie mieć pojęcia o dobrym
wychowaniu w normalnym czy też konwencjonalnym sensie. Nie
wiedziała – albo nie obchodziło jej – jak nieprzyjemny był jej głos, jak
irytujący i nieznośny jej pozór wyższości, jak sabotowała własną
sprawę, odmawiając podporządkowania się sądowej procedurze.
Nawet kiedy zniecierpliwiony sędzia Carson starał się przywołać ją do
porządku, nadal mówiła głośno, jakby liczyło się tylko to, by ją
usłyszano, jakby odwoływała się do sprawiedliwości większej niż ta
rządząca w Sądzie Hrabstwa Hecate.
– Proszę pana… to jest, wysoki sądzie… przychodzę tu jako
obywatelka szukająca odszkodowania i ochrony przed dalszą
kradzieżą, plagiatem oraz pogwałceniem prywatności przez tego
łajdaka Andrew J. Rusha, który nie ma nawet odwagi, by stanąć tu ze
mną twarzą w twarz, tylko chowa się za plecami prawnika. Dowiodę
swojej racji przeciwko niemu i żądam sprawiedliwości.
Trzeba przyznać sędziemu Carsonowi, że pozwolił jej przedstawić
wstępne zarzuty, zamiast od ręki odrzucić sprawę, jak mógłby
postąpić ktoś mniej uprzejmy. Z pobłażliwością nieco młodszej osoby
wobec starszej (Carson miał pod sześćdziesiątkę, lśniącą łysą głowę
i łagodne krótkowzroczne oczy) pozwolił rozognionej powódce dojść
do głosu i zaprezentować zestaw „dowodów”, które ze sobą
przyniosła: pożółkłe maszynopisy, tuzin ogromnych dzienników, kilka
egzemplarzy moich książek z zaznaczonymi na czerwono
fragmentami (widząc z oddali obwoluty i rozpoznając własne
powieści, zanim jeszcze Haider zdążyła je zidentyfikować, przeżyłem
szok; jakby ktoś zdecydowany mnie zniszczyć zaprezentował w sądzie
część mojego prywatnego życia). Swoje maszynopisy określiła Haider
mianem „jeszcze niewydanych” opowiadań i rozdziałów z powieści,
nad którymi „właśnie pracuje”; dzienniki również były jej autorstwa,
sięgały aż do roku 1965, kiedy miała osiemnaście lat. Powieści
w twardych okładkach natomiast istotnie były pióra Andrew J. Rusha,
z licznymi podkreśleniami w miejscach, które zdaniem Haider zostały
jej ukradzione.
Haider teatralnym, piskliwym głosem odczytywała fragmenty
swoich pism, a potem książek Rusha.
– Widzi pan? To kradzież, to plagiat. Ten łajdak kradnie nie tylko
moje słowa, on kradnie moje życie.
Te oskarżenia ciągnęły się przez jakiś czas. Okropnie byłoby
wysłuchiwać ich, siedząc po stronie obrony razem z Elliotem
Grossmanem! Do oczu napłynęły mi łzy upokorzenia. Słyszałem
audiobooki, w których moje książki czytali profesjonaliści, ale nigdy
jeszcze nie zdarzyło mi się słuchać ich czytanych w tak oskarżycielski
i pogardliwy sposób; drobiazgowo konstruowane frazy, inteligentne
porównania, oryginalne słownictwo („anachoretyczny”, „okwitły”)
wybierane ze zużytego Tezaurusa pisarskiego, teraz wydawały się
żałosne, świadomie napuszone. Nie dość, że Haider oskarżała mnie
o plagiat jej prozy, to sama proza, odtwarzana przed rozbawioną
widownią w sali sądowej, była boleśnie zła.
Piskliwy głos Haider wzniósł się jeszcze wyżej:
– Tak więc, ponieważ te splądrowane utwory C.W. Haider nie
zostały jeszcze opublikowane, jest oczywiste, że ten łajdak włamał się
do mojego domu, to znaczy do domu mego świętej pamięci ojca,
Waltera Haidera, przy Tumbrel Place 88, i ukradł je za pomocą
jakiegoś urządzenia fotografującego…
Po sali przebiegł szmer śmiechu. Co za koszmar!
Grossman miał rację, przyjście tu było okropnym błędem.
Pomyślałem sobie: „To Walet Pik mnie tu sprowadził”. W przyszłości
nie mogę ulegać jego impulsywnym, anarchistycznym podszeptom.
W końcu sędzia Carson wszedł jej w słowo z uwagą, że już
kilkakrotnie powtórzyła te same zarzuty. Zwrócił się do Grossmana,
aby na nie odpowiedział – „byle zwięźle, proszę”.
Grossman stwierdził, że sprawa jest prima facie absurdalna –
oskarżony Andrew J. Rush to „poważany i od dawna cieszący się
uznaniem mistrz powieści kryminalnej”, który publikować zaczął
jeszcze w późnych latach osiemdziesiątych; autor dwudziestu ośmiu
„bestsellerowych kryminałów” tłumaczonych na tyle samo, jeśli nie
więcej języków; Rush jest ponadto obywatelem słynącym
z zaangażowania w działalność społeczną i dobroczynną. Jeśli nawet
w jego książkach pojawiły się pozorne „paralele” i „echa”
przytoczonych przed sądem pism powódki, to nie ma żadnego
dowodu, że pisma te poprzedzały pisma pozwanego, ponieważ
powódka nie wydała swoich utworów i nie mogła udowodnić daty ich
powstania. „Kradzieży prywatnego życia” zaś w ogóle nie da się
dowieść, ponieważ nic w dziełach Rusha nie da się w sposób
ewidentny, oczywisty i dosłowny odnieść do życia osobistego
powódki; nawet jeśli pojawiły się w nich jakieś przypadkowe
podobieństwa, to były one właśnie tym i niczym więcej –
„przypadkiem”. Podsumowując, Grossman wnosił o oddalenie sprawy.
Haider z wściekłością zaprotestowała, że przecież dzienniki były
datowane – przez nią samą, a w razie jakichkolwiek wątpliwości ich
wiek można potwierdzić laboratoryjnie. Grossman zareplikował, że
daty w dziennikach napisane zostały jej własną ręką, a dopóki wiek
manuskryptów nie zostanie precyzyjnie określony przez uznane
laboratorium, powódka nie ma nawet cienia podstawy do pozwu.
I ponownie wniósł o oddalenie skargi jako zawracania głowy,
niewartego czasu sądu.
Haider zaczynała się coraz bardziej gorączkować. Beret zsunął jej
się z włosów, a głos powoli tracił ton wyższości. Sędzia Carson,
którego dobrą wolę przyjmowała za pewnik jako coś, co jej się
należało, nie był już tak pobłażliwy, przerywał jej młotkiem
i ustawicznie wchodził w słowo, żądając, by pozwoliła mówić
Grossmanowi. Ona jednak zdawała się niezdolna zapanować nad
sobą, jakby opętał ją jakiś demon.
– Nie! Nie, nie! To są moje pisma, proszę pana! Ja też jestem
pisarką, piszę prozę i poezję! On włamywał się do mojego domu przez
lata! To są moje bezcenne wspomnienia, wysoki sądzie, to wszystko
przydarzyło się mnie! Ten plagiator odebrał mi moje cenne
wspomnienia, wszystko, co mi się przydarzyło, i mojej rodzinie,
i przekręca je w swojej fikcji, tak że to wcale nie wydarzyło się w ten
sposób, ale jest nikczemnym KŁAMSTWEM.
Grossman jeszcze raz zażądał oddalenia „tej zupełnie
bezpodstawnej, konfabulacyjnej i oszczerczej” sprawy i sędzia Carson
jednym uderzeniem młotka zasądził na jego korzyść. Do tej pory ze
wzburzenia zrobił się już czerwony na twarzy, Haider zaś ogarnęło
takie podniecenie i szał, że woźny sądowy i zastępca szeryfa
pospieszyli, by wyprowadzić ją z sali.
– Pani Haider, proszę spokojnie opuścić salę. Natychmiast.
– Proszę pana, jestem tu po to, by mnie wysłuchano. Żądam
sprawiedliwości. Nie odejdę stąd, póki nie stanie jej się zadość.
Jakimś sposobem woźny (przysadzisty mężczyzna w średnim
wieku) znalazł się na podłodze, a Haider (czy to możliwe, czy też
wyobraziłem to sobie w zamieszaniu?) kopała go butami o tępych
noskach, jak kopie się uparcie przyblokowane drzwi, żeby je
otworzyć.
Odpychała próbujące ją powstrzymać dłonie, których były już trzy
pary. Krzyczała i szarpała się. Pożółkłe maszynopisy spadły na
podłogę, kartonowe pudło przewróciło się i wszystko – papiery,
dokumenty i dzienniki – wysypało się z nich kaskadą. Książki
Andrew J. Rusha w twardych okładkach walały się pod nogami.
Wyglądało to tak, jakby Haider dostała jakiegoś ataku epilepsji; kilku
umundurowanych policjantów usiłowało nad nią zapanować. Czy
tylko mi się wydawało, czy jej oczy naprawdę umknęły w głąb
czaszki, a otwarte usta były mokre od śliny, jakby pokryte pianą
szaleństwa…? Sędzia Carson głośno oświadczył zamknięcie porannej
sesji sądu i pospiesznie opuścił salę bocznym wyjściem. Biedak!
Widziałem najprawdziwsze przerażenie w jego twarzy. Sędzia małego
prowincjonalnego sądu na pewno nie jest przyzwyczajony do
brutalnej fizycznej rzeczywistości – ma do czynienia tylko ze słowami.
Tu jednak słowa niespodziewanie wybuchły brutalną fizyczną
rzeczywistością.
Polecono nam opuścić salę. Wraz z innymi wyszedłem na korytarz,
podczas gdy białowłosa kobieta krzyczała i łkała z przodu sali, wciąż
szarpiąc się z policjantami:
– Sprawiedliwość! Żądam sprawiedliwości!
Rzadko ma się okazję usłyszeć głos szaleństwa. Prawdziwy,
rozdzierający serce głos czyjegoś szaleństwa.
Widzisz? Wróg pokonany.
Jeśli potrzebna będzie dalsza kara, zostanie ona wymierzona.
Grossman grzmiał triumfalnie przez telefon:
– Całkowite zwycięstwo, Andrew! Może i powinieneś był tam być,
wspaniałe przedstawienie.
– Doprawdy? – Udało mi się przybrać ton zaskoczenia i pewnego
niepokoju.
– Mam na myśli, że powódka nieźle się popisała! Biedna kobieta,
zupełnie szurnięta, tak jak myśleliśmy. – Grossman roześmiał się
radośnie.
Jechałem właśnie do domu, kiedy zadzwonił do mnie z dobrymi
wieściami. Widząc jego imię na wyświetlaczu komórki, obawiałem się
odebrać w dziecinnej obawie, że (choć byłem przecież na miejscu)
sprawa potoczyła się niekorzystnie.
Cały ten epizod w sali sądowej wydawał się nierealny jak sen.
W białowłosej C.W. Haider, która została nie tylko pokonana, ale
i publicznie upokorzona, było coś koszmarnego. Słyszałem krzyki
i łkanie biedaczki, jej żądania sprawiedliwości.
Ale pomyślałem: Przecież za nic nie ponoszę tu winy. Sama ściągnęła
na siebie tę klęskę.
– Sędzia oddalił sprawę, tak jak się spodziewałem. Pozwolił jej
przedstawić te jej śmieszne argumenty; dał jej mnóstwo sznura, na
którym sama się powiesiła. Tak jak myślałem, ta cała C.W. Haider to
jakaś miejscowa wariatka. Chyba zależy jej nie tyle na pieniądzach,
ile na publicznych przeprosinach z twojej strony, i czymś, co nazywa
odszkodowaniem. Widać, że pochodzi z jakiejś dobrze znanej lokalnej
rodziny i ma pieniądze, to znaczy dostała je w spadku. Uśmiałbyś się,
Andrew, twierdziła, że ty, bestsellerowy pisarz, włamałeś się do jej
domu i ukradłeś jej pisma – dosłownie! Że ukradłeś pomysły
i fragmenty z jej rękopisów i dzienników; przyniosła ze sobą tysiące
zapisanych stron. Chryste! Oczywiście nie miała żadnych dowodów,
jakby sądziła, że ludzie uwierzą jej na słowo. A jak się zwracała do
sędziego, jakby była co najmniej z rodziny królewskiej! Jej głównym
argumentem było to, że część jej rękopisów powstała przed twoimi
powieściami – które rzekomo zostały napisane na ich podstawie – tyle
że nie było sposobu, by określić czas ich powstania, nawet gdyby ktoś
potraktował ją poważnie. Oczywiście jest pisarką, tylko nigdy nic nie
opublikowała, z wyjątkiem kilku tekstów wydanych własnym
sumptem. Od dziesiątków lat pracuje nad jakąś powieścią. Twierdziła
też, że ukradłeś wydarzenia z jej życia i albo opisywałeś je dosłownie,
albo przekręcałeś tak, że stały się nikczemnym kłamstwem.
Grossman roześmiał się serdecznie. Przez szum w uszach
dochodziła do mnie tylko część tego, co mówił, ale zarejestrowałem
powtarzane słowa: „szurnięta”, „żałosne”, „szalona”, „oddalono”.
– No więc sprawa zasadniczo skończona, Andrew. Nie masz już nic
do zrobienia, możesz zapomnieć o C.W. Haider. A ja złożę podanie
o nakaz, żeby więcej cię nie dręczyła, i zażądam, żeby pokryła koszty
rozprawy i reprezentacji prawnej. Co prawda nie ty płacisz moje
honorarium, wydawnictwo płaci mi stałe wynagrodzenie, ale zawsze
dobrze pozywać takich ludzi o wszystko, co się da, żeby zniechęcić
ich do procesowania się. Pomyśl tylko, co by było, gdyby sprawa
trafiła przed ławę przysięgłych i jakiś paranoik by się z nią zgodził;
mogłoby się źle skończyć. – Grossman zaczynał się nakręcać.
Musiałem zjechać na pobocze, żeby wsłuchać się w jego słowa.
Budynek sądu opuściłem w oszołomieniu, unikając ludzi i licząc na
to, że nikt mnie nie rozpoznał. Słuchanie, jak ktoś odczytuje moje
książki tym głośnym, szyderczym głosem, było strasznym
doświadczeniem. Szczególnie starałem się unikać Grossmana, który
stał jeszcze na schodach wejściowych i żywo dyskutował z innymi
prawnikami – przedsiębiorczy osobnik o bardzo nowojorskim
sposobie bycia, podniecony zwycięstwem i zawiedziony
rozczarowującym finałem. Przyjechał do Harbourton z centrum
Manhattanu limuzyną, a pracę skończył przed drugą po południu,
wciąż nabuzowany adrenaliną.
Zanim wyjechałem z sądowego parkingu, usłyszałem syreny;
widziałem też podjeżdżającą do wejścia karetkę. Na chodniku zebrał
się niewielki tłum, który rozstąpił się akurat na tyle, by pracownicy
medyczni mogli się przecisnąć.
Szybko odwróciłem wzrok. Nie chciałem widzieć białowłosej
kobiety nawet kątem oka.
Ale jeśli ci się poszczęści, ona umrze.
Umrze, a ty nigdy nie zostaniesz publicznie upokorzony.
Grossman znowu przechwalał się okrutnym, radosnym głosem, jak
dobrze wszystko się ułożyło, dokładnie tak, jak się spodziewał. Czy
oczekiwał pochwał? Kolejnych podziękowań?
– Będziesz miał temat do kolejnego kryminału, co, Andrew?
To było obraźliwe. Jakbym nie miał o czym pisać!
Podziękowałem mu przez mgiełkę migreny. Pochwaliłem go
i zapewniłem, że przekażę wydawcy, jak wspaniale sobie poradził,
ale…
– Wydaje mi się, że powinniśmy dać jej spokój. Skończmy już z tą
pożałowania godną sprawą.
– Dać jej spokój? Co chcesz przez to powiedzieć? Nie rozumiem.
– Nie chcę pozywać jej o… cokolwiek mówiłeś: honorarium, koszty
sądowe. Po prostu dajmy sobie spokój.
– Andrew, ona przegrała sprawę i powinna ponieść koszty.
Powinna zapłacić za ten bezczelny pozew. Dlaczego twój wydawca
ma wykładać na to pieniądze?
– Ja zapłacę. Zapłacę twoje honorarium i wszystkie koszty,
ilekolwiek by wynosiły. Prześlij mi rachunek i już.
– Nie bądź śmieszny. Ty jesteś poszkodowanym. Moje honorarium
pokrywa wydawnictwo. I dobrze mi płacą. Ale Haider przegrała
i powinna zapłacić. Opłaty służą jako czynnik zniechęcający do
dalszych bezpodstawnych pozwów. Inaczej byle idiota pozywałby
każdego innego idiotę i sądy pękałyby w szwach. Przecież ta kobieta
pochodzi z zamożnej rodziny.
Uparłem się jednak, że nie chcę jeszcze bardziej upokarzać
C.W. Haider. W końcu trafiła do szpitala, prawda? Dostała jakiegoś
ataku w sali sądowej i musieli wezwać do niej karetkę…
– Andrew, skąd o tym wiesz?
– Sam mi mówiłeś.
– Naprawdę? Nie przypominam sobie.
Pot zaczął mi spływać po czole i ciele. W głowie poczułem
pulsujący ból. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy Grossman
cokolwiek o tym wszystkim wspominał.
– Tak, mówiłeś przecież… powiedziałeś, że Haider dostała ataku
i wezwano ambulans. Powiedziałeś mi to ledwie kilka minut temu.
– Doprawdy? – Grossman wydawał się szczerze zdumiony.
Szybko wydusiłem, że muszę się rozłączyć, bo nie mogę rozmawiać
przez telefon podczas jazdy. Pogadamy innym razem.
Upłynęło kilka minut, zanim zdołałem zebrać siły i myśli na tyle,
by dojechać do Mill Brook House.
Wszedłem do domu, w którym panowała cisza. Nie zwróciłem uwagi,
czy na podjeździe stoi samochód Iriny. Wyglądało na to, że nikogo nie
ma.
Nawet sprzątaczki. Nikogo.
Cisza oblewała mnie falami.
Wszyscy nie żyją, a ty jesteś wolny.
I za nic nie ponosisz winy.
A potem zaczęło się czekanie.
„Tygodnik Harbourton” wychodził w środy.
Szykowałem się na miażdżący nagłówek: „Lokalny pisarz Rush
pozwany za kradzież i plagiat”.
W lokalnej telewizji i radiu nie ukazały się żadne informacje
o poniedziałkowych wydarzeniach. Żaden reporter nie usiłował się ze
mną skontaktować. Nawet Irina wydawała się nieświadoma faktu, że
w moim życiu miał miejsce jakiś incydent, a ja oczywiście o niczym
jej nie powiedziałem.
Kiedy w końcu „Tygodnik” pojawił się w naszej skrzynce
pocztowej, pospiesznie go otworzyłem, ale na pierwszej stronie nie
było ani mojego nazwiska, ani żadnego zdjęcia. Nic o Rushu, nic
o Haider.
Ruszyłem z powrotem do domu. Drżały mi ręce, w oczach miałem
wilgoć.
Nagle przystanąłem i bez tchu przekartkowałem gazetę do strony
szóstej, do kolumny z informacjami o rozprawach sądowych, a potem
nawet do kolumny policyjnej – nic.
W całej gazecie nie było ani słowa.
Poczułem, jak z serca spada mi ciężar. Roześmiałem się
z wdzięcznością. Ogarnęła mnie euforia, jakbym uniknął kary, choć
nie potrafiłbym powiedzieć dlaczego.
A teraz nadszedł czas.
By Andrew J. Rush popełnił idealną zbrodnię.
Obudziłem się w środku nocy z bijącym sercem. Bolała mnie szczęka,
jakbym zgrzytał zębami.
Która to godzina? Nie byłem w stanie odczytać cyfr na zegarku
obok łóżka.
Czas przed świtem, który nie jest jeszcze przedświtem. Nazywają to
„godziną wilka”, kiedy ciężko chorzy są najbardziej podatni na
śmierć.
Nie widzisz? Tuż przed tobą?
Twój nieprzyjaciel – bezradny.
Twój nieprzyjaciel – czeka.
Po drugiej stronie łóżka spała Irina. Kiedy przeprowadziliśmy się
do Mill Brook House, kupiliśmy królewskie łoże, wielkie jak boisko,
na którym dwie żyjące, emanujące ciepłem istoty mogą przeleżeć całą
noc, nawet się wzajemnie nie zauważając.
Choć czasem Irina odzywa się do mnie:
– Andrew? Wszystko w porządku?
Albo:
– Andrew? Śniło ci się coś złego?
Albo:
– Andrew! Znowu zgrzytasz zębami.
Tym razem najwyraźniej spała. Coś obudziło mnie w samym środku
snu tak pełnego chaosu i zamieszania, że natychmiast go
zapomniałem, a raczej, cokolwiek to było (i co miało potencjalny
ulotny związek z oszalałą białowłosą kobietą), nie potrafiłem tego
przywołać.
Właśnie w ten sposób i o tej porze Walet Pik przemawiał do mnie
najbardziej bezpośrednio. Ale nie zawsze do końca wiedziałem, co
chciał powiedzieć przez swoje szydercze słowa.
…czas.
…zbrodnia idealna.
– Andrew? Masz chwilę?
Grossman. Nie chciałem odbierać, ale zrobiłem to z poczucia
obowiązku.
Minął tydzień od przesłuchania w sądzie. Moja obawa, że sprawa
trafi do mediów, zaczynała ustępować i powoli wracałem do
normalnej pracy. Mimo to z obawą sprawdzałem pocztę i rzadko
odbierałem telefon, chyba że dzwoniący był osobą dobrze mi znaną
i zaufaną.
Miałem nadzieję, że nie będę już musiał rozmawiać z prawnikiem
wydawcy. Cały ten incydent wstrząsnął mną w sposób, którego nie
potrafiłbym wyjaśnić. Jeśli o mnie chodziło, sprawa była zamknięta.
Byłem zdecydowany nigdy więcej nie myśleć o C.W. Haider,
chociaż w chwilach słabości przyłapywałem się na wpatrywaniu się
w pustkę i rozpamiętywaniu zaciekłych słów: „Żądam
sprawiedliwości!”.
Zastanawiałem się, czy zmarła w szpitalu. Mogła też umrzeć
w karetce na udar albo zawał serca. Przez głowę przemknęła mi myśl,
że może Grossman dzwoni właśnie po to, by mi o tym powiedzieć,
i nie wiedziałem, czy odczuwam ulgę, czy pełen wyrzutów żal.
Głos Grossmana był jednak radosny, dźwięczał mi w uszach.
– Dowiedziałem się czegoś bardzo ciekawego, Andrew! Gotów na
niespodziankę?
Nie. Żadnych więcej niespodzianek.
– Chyba tak.
– Pamiętasz, jak mówiłem, że ta C.W. Haider musi być jakąś
lokalną wariatką? Okazuje się, że to prawda. Składała już pozwy
przeciw innym pisarzom, znanym pisarzom, takie same jak przeciwko
tobie. Mój asystent poszperał trochę i odkrył, że kilka lat temu
usiłowała pozwać Stephena Kinga. Nie byłem wtedy jego prawnikiem,
ale znam obrońcę, który z nim pracował, zadzwoniłem do niego
i słuchaj, Andrew…
Przez chwilę nie do końca rozumiałem.
Stephen King? Chciała pozwać też…?
A więc Andrew J. Rush nie jest dla niej wyjątkowy?
Grossman mówił, że zarzuty Haider wobec Stephena Kinga były
identyczne z tymi, które wysunęła wobec Andrew J. Rusha, różniły
się tylko wybrane fragmenty pism i książki.
Powtarzał się nawet nonsensowny zarzut włamania.
– Wyobraź sobie tylko: jakie jest prawdopodobieństwo, że Stephen
King przyjechałby do Harbourton w New Jersey, żeby włamać się do
jej domu.
Grossman roześmiał się głośno. Rzeczywiście była to absurdalna
fantazja.
– W październiku dwa tysiące czwartego odbyło się posiedzenie
w tej samej sali sądowej, z Haider reprezentującą samą siebie przed
tym samym sędzią. – Grossman uważał to za wyjątkowo zabawne.
Nieskładnie próbowałem się roześmiać.
– Naprawdę? Ten sam sędzia…
Haider pisała też do Kinga listy z pogróżkami, które wysyłała na
adres jego wydawcy. Tak się zaniepokoił, że wynajął prywatnego
detektywa, by zbadał sprawę. Obawiał się, że Haider przyjedzie do
Maine i będzie nękać jego i jego rodzinę; może była na tyle szurnięta,
że spróbuje kogoś zabić. Ale detektyw nie znalazł nic, co brzmiałoby
groźnie, więc King dał spokój.
– Jesteś pewien, że nie dostałeś od niej żadnych listów
z pogróżkami, Andrew? Może trafiły do wydawcy i nikt ci ich nie
przekazał?
Nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć. Czułem się lekko
ogłuszony i nie potrafiłem zebrać myśli. Głośny śmiech Grossmana
zdawał się mnie dusić.
– Twoja przeciwniczka przez lata usiłowała pozwać także Johna
Updike’a i Johna Grishama, Normana Mailera i Deana Koontza,
Petera Strauba i Jamesa Pattersona – i jeszcze Dana Browna! –
wszystkich bezskutecznie.
Roześmialiśmy się obaj. Bo to było przecież zabawne, prawda?
Powoli zaczynałem się rozluźniać. Jak balon przekłuty szpilką.
– Ta pani Haider to prawdziwa mistrzyni pióra! Imponujący zakres
stylów i tematyki.
– Tak… no cóż… Chyba nie powinna być to dla mnie
niespodzianka.
Ale jest, i to ogromna. I niezbyt pochlebna.
– A zatem, Andrew, chciałbym złożyć skargę na nią. Jak mówiłem,
to my powinniśmy wykonać kolejny krok.
Rozumiałem to, i prawdopodobnie miał rację. Prawnik wie takie
rzeczy najlepiej, a Grossman na pewno działał w moim najlepszym
interesie. Przemawiał głosem rozsądku, lecz mimo to odczuwałem
instynktowny opór.
– Ale… czy wiesz, jak ona się miewa? Możliwe, że już nie żyje…
– Mój asystent to sprawdził. Zabrali ją do Nowego Brunszwiku na
obserwację; możliwe, że ma jakąś postać epilepsji, która w stanie
frustracji lub gniewu powoduje ataki. Mój asystent rozmawiał
z jakimś opiekunem domu, który okazał się bardzo pomocny.
Powiedział, że „walka z nieprzyjaciółmi” to jedyne, co trzymało panią
Haider przy życiu po śmierci ojca, kiedy została sama. Mam na myśli
nie tylko nieprzyjaciół w zakresie literatury, ale też sąsiadów na
Tumbrel Place i urzędników miejskich. Tak przy okazji, ona ma
sześćdziesiąt siedem lat.
Sześćdziesiąt siedem! Liczyłem, że okaże się starsza. Sześćdziesiąt
siedem był to zniechęcająco młody wiek. Uzbrojona w żelazną
determinację szaleńca pani Haider mogła mnie prześladować przez
kolejnych dwadzieścia lat.
– Jeśli wyrażasz zgodę, Andrew, to wezmę się do pracy.
Wydobędziemy nakaz, żeby zaprzestała nękania, i złożymy pozew.
Nie musisz się w to angażować, będziesz tylko musiał podpisać
dokument czy dwa.
Mimo to nadal czułem potrzebę oporu, odmowy. W tej
nieprzyjemnej sytuacji Andrew J. Rush powinien zachować się
szlachetnie.
– Elliot, mówiłem już przecież… nie chcę być mściwy. Cały ten
incydent jest dla mnie po prostu niesmaczny.
– Ale to ty byłeś tu ofiarą! Wyobraź sobie, co by było, gdybyś nie
miał wydawcy gotowego stanąć w twojej obronie i musiałbyś sam
zatrudnić prawnika, i to z Manhattanu, a nie z Harbourton. Bardzo
wysoko cenię swoje usługi, Andrew, i choćby dlatego powinieneś
skorzystać z mojej rady. Wyobraź sobie, co by było, gdyby sędzia nie
okazał się tak rozsądny i gdyby doszło do rozprawy. Wyobraź sobie,
że opinia przysięgłych zwróciłaby się przeciwko tobie; kto wie, ile
musiałbyś zapłacić? Może miliony? Musiałbyś odwołać się do sądu
wyższej instancji, a wierz mi, że to kosztuje. Dziwniejsze i bardziej
niesprawiedliwe rzeczy miały miejsce w historii amerykańskiego
sądownictwa.
– Ale co dokładnie zamierzasz zrobić? Ile ona musiałaby zapłacić?
Grossman po raz kolejny cierpliwie wyjaśnił swoje plany. Podał
szacunkową kwotę – o wiele więcej, niż przypuszczałem.
– Mówiłem ci, Andrew: załatwimy ją.
Na chwilę dałem się skusić tej wizji. Czułem się tak, jakbym
zakradł się na skocznię – wysoką skocznię – by delikatnie, niemal
niewyczuwalnie dotknąć czyichś nagich pleców i zepchnąć tę osobę
w pustkę.
Pokusa, by ulec radzie agresywnego prawnika, by pozwać i ukarać.
Jeszcze bardziej upokorzyć przegranego przeciwnika. By ją załatwić.
Lecz zamiast tego usłyszałem swój głos:
– Rozumiem, Elliot. Ale… mimo wszystko nie chcę jej pozywać.
– Chryste! Czy ty jesteś jakimś… chrześcijaninem? Kwakrem? Czy
to uczciwe w stosunku do twojego wydawcy oczekiwać, że pokryje
koszty?
– Powiedziałem już, że sam pokryję honorarium i opłaty sądowe.
Po prostu chcę zapomnieć o całym tym przykrym epizodzie i wrócić
do swojego życia.
– No… to bardzo szlachetnie z twojej strony. Bardzo po
dżentelmeńsku.
Czyżby ze mnie drwił? Już sobie wyobrażałem pogardliwy
uśmieszek na jego ustach.
– Zwyczajnie żal mi tej kobiety i już. Choroba psychiczna to nie
kwestia osobistego wyboru i nie powinno się jej mylić z zachowaniem
przestępczym. Haider w swoim przekonaniu miała rację.
– Dokładnie to samo można by powiedzieć o Hitlerze albo Czyngis-
chanie. Albo o zbrodniach wojennych popełnionych przez naszych
własnych polityków. Masz zupełną rację.
– Haider to nie Hitler ani Czyngis-chan. To samotna starsza
kobieta, której się roi, że jest pisarką. Może ten atak przyprawi ją
o permanentne upośledzenie? Po prostu nie chcę wpędzać jej
w jeszcze większą desperację, wystarczy mi, że przesłuchanie poszło
po naszej myśli.
– W porządku, Andrew. Damy spokój. Przynajmniej na razie.
– Proszę, nie chcę tego przeciągać. Byłoby mi strasznie wstyd,
gdyby ktoś wiedział, że prześladujemy tę kobietę. Nie zamierzam już
poświęcać jej ani jednej myśli.
– Świetnie! Rzadko się zdarza, żeby pozwany przejawił taką
hojność, ale najwyraźniej Andrew J. Rush nie jest przeciętnym
człowiekiem. Czy możesz przynajmniej obiecać, że nie będziesz się
z nią kontaktować? Ani w szpitalu, ani w domu?
– Oczywiście! Nie mam powodów się z nią kontaktować.
– Ale mówiłeś, że raz już to zrobiłeś, przez telefon.
– To było po to, żeby się z nią porozumieć, żeby zrezygnowała
z pozwu. Nie mam żadnego powodu, żeby znowu to robić.
– No… może myślisz, że mógłbyś ją przekonać o swojej
niewinności. Ale wydajesz się nie rozumieć, że w prawie nie chodzi
o „niewinność”, to raczej orzeczenie prawa przesądza o „niewinności”
lub „winie”. Nieważne, czy ściągnąłeś od Haider wszystkie
dwadzieścia osiem powieści, czy ani linijki; liczy się to, co zasądzi
sędzia. To, co myślą inni ludzie, jak nasza lubiąca się procesować
C.W. Haider, nie ma najmniejszego znaczenia.
Te słowa były obraźliwe, ale zmusiłem się do niewyraźnego
pomruku zgody.
– Może jeszcze porozmawiamy. Nie chcę tego tak zostawiać. Jako
profesjonalista uważam, że moja rada powinna mieć dla mojego
klienta znaczenie, to nie jest tylko kwestia sentymentu. W każdym
razie obiecaj mi przynajmniej, że będziesz trzymał się z daleka od tej
kobiety.
– Oczywiście, będę. To jest: nie będę próbował się z nią
kontaktować.
– A jeśli ona znowu zacznie cię nękać, natychmiast do mnie
zadzwoń.
– W porządku.
– Obiecujesz? Masz natychmiast zadzwonić na moją komórkę, jeśli
tylko znowu będzie cię kłopotać.
– Tak. Natychmiast do ciebie zadzwonię.
– A wtedy ja, Andrew, ostrzelam ją ze wszystkich dział. Ściągamy
białe rękawiczki, tak? Załatwimy ją.
Tej nocy położyłem się na długo przed północą. Byłem zbyt
wyczerpany, by wziąć długopis i notatnik i zasiąść z whisky przy
starym stoliku, pogrążając się w uwodzicielskiej prozie Waleta Pik.
Spałem jednak niespokojnie. Ciągle wzdychałem i wierciłem się,
jak wielka ryba zaplątana w sieć.
Ale kto trzyma tę sieć?
Teraz masz immunitet.
Nikt nie uwierzy tej wiedźmie, jeśli cię oskarży.
Walet Pik nierzadko drażnił się ze mną.
Walet Pik nierzadko szydził.
W szczelinach mojego własnego życia – pisarskiego życia
Andrew J. Rusha – te syczące zgłoski brzmiały niczym wyciekający
gaz.
Zwłaszcza w moim miłym gabinecie nad dawną stajnią. W miejscu,
które było niegdyś azylem, a gdzie teraz czułem się odsłonięty,
niespokojny.
Cokolwiek chcesz uczynić, C.W. Haider jest twoim celem.
Zobacz, co masz przed oczami! Wspaniałe wyzwanie.
– C.W. Haider w najmniejszym stopniu mnie nie interesuje. Nie
zamierzam nawet wypytywać o jej zdrowie.
To była prawda. Takie było moje postanowienie.
W tygodniach, które nastąpiły po wezwaniu do sądu
i przesłuchaniu. Po ataku w sali sądowej. Po krzykach.
Sprawiedliwości!
Mimo to praca szła mi jak po grudzie. Drobiazgowo rozplanowany
dwudziestostronicowy szkic Na przemian niespodziewanie przestał
mieć sens. Dużą część dnia spędzałem na znudzonym czytaniu tekstu
i nanoszeniu poprawek. Przed wezwaniem do sądu dotarłem do mniej
więcej sto dwudziestej strony, ale teraz, w rosnącym marazmie, mniej
niż połowa z tego wydawała mi się znośna.
Wszystko, nad czym tak się męczyłem przez cały ten kryzys,
brzmiało w moich uszach pusto. Moja proza, wyszydzona na sali
sądowej przez białowłosą kobietę, wydawała się płaska
i nieprzekonująca. Postaci, które stworzyłem – jak mi się zdawało –
z taką miłością i których ołówkowe podobizny wisiały na korkowej
tablicy przy stole, zdawały się namawiać za moimi plecami, by
wypowiadać puste banały rodem z komiksów.
Widzisz? Wiedźma nałożyła na ciebie klątwę.
Co zrobisz, żeby ją zdjąć?
Przeniesiono ją do kliniki psychiatrycznej w Nowym Brunszwiku.
Wiedziałem, bo wykonałem kilka dyskretnych telefonów.
– Czy chciałby pan porozmawiać z panią Haider? Przebywa teraz
w pokoju dziennym, nawet ją stąd widzę.
Szybko podziękowałem pielęgniarce. Nie, dziękuję. Nie chciałbym
wytrącić ciotki z równowagi.
– Wydaje mi się, że pani Haider wcale nie byłaby wytrącona
z równowagi. Jest tu bardzo samotna. Robi duże postępy, ale goście
zawsze pomagają pacjentom. Zwłaszcza starsi pacjenci muszą
utrzymywać kontakt z bliskimi, żeby zapanować nad halucynacjami.
Czy mówił pan, że jest siostrzeńcem pani Haider?
Wyjaśniłem, że tak, jestem jej siostrzeńcem, ale tylko przez
przyrodniego brata, a poza tym mieszkam w Duluth w stanie Iowa
(czy Duluth znajduje się w Iowa?), za daleko, żeby ją w tej chwili
odwiedzić.
– No cóż, liczymy na to, że pani Haider wkrótce opuści ośrodek.
W tej chwili jest naszą najpogodniejszą i najbardziej rozmowną
pacjentką. Oczywiście wygląda na to, że nie brakowało jej powodów
do narzekań. Narzekać to ona potrafi. – Pielęgniarka roześmiała się,
jakby ostatnie stwierdzenie było niedopowiedzeniem, które jako
krewny chorej zrozumiem.
– A więc… ciocia robi postępy? Wkrótce zostanie wypisana?
– Tak, proszę pana. Jak pan się nazywa? Przekażę, że pan dzwonił.
– Stephen. Nazywam się Stephen.
– Stephen Haider?
– Nie. Stephen King.
Zapadła pełna zdumienia cisza. A potem:
– Chce pan powiedzieć… jak ten pisarz? Nazywa się pan tak samo,
jak ten słynny autor?
– Zgadza się, tak samo. Ale to nie ja.
– Aha… Doskonale! Powiem pani Haider, że pan o niej myśli, panie
King!
– Proszę mi mówić Stephen.
– Stephen. Rety!
– Andrew, jeśli nie masz nic przeciwko, wydaje mi się, że powinnam
pójść…
Irina mówiła z wahaniem. Rozmawialiśmy o kwestii jej zajęć we
Friends School – wydawało mi się, że prowadziła ich za dużo jak na
pensję, którą otrzymywała.
– Będzie tam większość kadry… Wyjdę przed poczęstunkiem.
– Nie bądź śmieszna, kochanie! Jeśli chcesz zostać, to powinnaś!
– Nie chodzi o to, czy chcę. Chcieć to ja chcę zjeść kolację z mężem
oczywiście…
Moją drogą żoną targały chyba wyrzuty sumienia, co było
jednocześnie rozczulające i irytujące. Zapewniłem ją więc, że jak
najbardziej powinna zostać na kolacji u dyrektora. Gdyby wyszła
przed czasem, żeby wrócić do męża (którego widywała przecież
siedem dni w tygodniu), wyglądałoby to niegrzecznie, może nawet
nieprofesjonalnie, jakby angażowała się w pracę mniej niż pozostali.
Ja tymczasem skorzystam z okazji, by spotkać się z niedawno
rozwiedzionym znajomym z Harbourton.
A dodatkowo zajrzę do biblioteki miejskiej, żeby złożyć w darze
pudło książek, które uzbierały mi się przez lato. Kilka razy do roku
zawoziłem tam powieści przysyłane mi przez wydawcę; nie zawsze,
ale czasami korzystałem z okazji, by dorzucić jakąś pozycję Waleta
Pik – zwróciłem uwagę, że biblioteka nie zamawiała jego książek.
Raz zapytałem o to główną bibliotekarkę, starą znajomą, a ona
zmarszczyła nos i odparła: „Och, wiesz – takich książek nie
kupujemy”. Zauważyłem jednak, że nikt się nie skarżył, jeśli składano
je w darze. Eksponowano je potem na regale z kryminałami obok
takich znanych rywali jak Michael Connelly, James Ellroy, Mary
Higgins Clark – i oczywiście Andrew J. Rush.
Irina bardzo się cieszyła, kiedy znalazła pracę jako nauczycielka
plastyki we Friends School w Hadrian, a ja cieszyłem się przez wzgląd
na nią. Od kiedy dzieci opuściły dom, ze zmiennym powodzeniem
próbowała rozwijać zainteresowania artystyczne – akwarelowe
pejzaże, glazurowana ceramika, makrama – ale nic nie dawało jej tyle
energii, ile nauczanie. Zajmowała się też domem i posiadłością, co
sprawiało jej przyjemność i na co poświęcała znaczne kwoty
(oczywiście za moją zgodą), a poza tym udzielała się w miejscowych
organizacjach charytatywnych i komitetach zbierających datki na
różne cele. Nic nie dołuje mężowskiego serca tak jak słowa „impreza
charytatywna”, ale i w tych działaniach starałem się ją wspierać.
Zawsze pragnąłem, by moja droga żona, tak podatna na emocjonalne
porywy i ataki melancholii, prowadziła produktywne i szczęśliwe
życie.
Z drugiej strony nie chciałbym jednak, żeby nadużywano jej dobrej
woli.
– Jeśli ktokolwiek ma cię wykorzystywać, kochanie, powinienem to
być ja.
Irina roześmiała się z lekkim przymusem. Nachyliłem się,
pocałowałem ją w ciepły policzek i poczułem, jak lekko sztywnieje –
Irina nie zawsze docenia moją, jak to nazywa, żartobliwą stronę.
Kiedy poznaliśmy się na uczelni, jeszcze jako studenci,
sprawialiśmy wrażenie równych sobie – właściwie Irinie szło nawet
lepiej niż mnie. Na warsztatach pisarskich, na które oboje
chodziliśmy, nauczyciel i pozostali uczestnicy bardziej cenili Irinę
Kacinzk i jej poetycką prozę w stylu Virginii Woolf niż Andy’ego
Rusha, którego hemingwayowskie opowiadania były płaskie,
nadgorliwie poważne i kładły nacisk na akcję zamiast na postaci,
z melodramatycznymi „sensacyjnymi” scenami i hollywoodzkimi
dialogami. Pierwsze opowiadanie Iriny, które przeczytałem,
o głuchoniemej i niewidomej dziewczynce, zrobiło na mnie duże
wrażenie – było doskonale napisane i wiarygodne. Pomyślałem sobie
wtedy z naiwnością dziewiętnastolatka: Oto dziewczyna, z którą się
ożenię.
Nie miało dla mnie znaczenia, że podczas warsztatów Irina często
wstydziła się otwierać usta i że na tle innych dziewcząt nie wydawała
się ani uderzająco piękna, ani prowokująco seksowna, raczej subtelnie
pociągająca, z włosami popielaty blond, okularami w drucianych
oprawkach i intensywnym spojrzeniem. Była jednak wyraźnie
inteligentna. Należała do osób, którym należy okazywać uwagę,
pokazywać, że się je ceni, i które – jeśli są kobietami – czują
wdzięczność, kiedy zainteresuje się nimi ktoś o silniejszej osobowości
niż ich własna.
Spośród licznych znanych mi dziewcząt żadna nie wydawała się
darzyć mnie takim podziwem jak ona. Czasem miałem wręcz
wrażenie, że Andy Rush, który odbijał się w jej oczach, to ktoś
zupełnie inny niż ja.
– Irino? Mów mi Andy, proszę.
– Myślę, że wolałabym cię nazywać Andrew.
W jakiś sposób mi to schlebiało. Wszyscy nazywali mnie Andy –
imię wygodne jak stary trampek. W Andrew była natomiast jakaś
godność, rodzaj głębi, złożoności. Być może zacząłem się zakochiwać
w Irinie, ponieważ dostrzegła we mnie więcej, niż sam w sobie wtedy
widziałem.
Oczywiście od czasu do czasu zwraca się do mnie Andy.
A w momentach największej czułości, kiedy czuje się swobodnie,
nazywa mnie nawet skarbem albo kochaniem.
Ale najbardziej naturalnie przychodzi jej Andrew, co zdaje się
sugerować pewien dystans między nami: Andrew – mąż, ojciec,
obrońca i żywiciel.
Wkrótce po ślubie Irina zrezygnowała z pisania. Byłem jej
najbardziej entuzjastycznym czytelnikiem, stale ją zachęcałem
i czytałem szkice jej opowiadań i powieści, ale w jej pisarską pewność
siebie zakradło się jakieś wahanie i niepewność.
– Kochanie, za bardzo się przejmujesz precyzją i perfekcją –
radziłem łagodnie. – Nie musisz cyzelować każdego zdania, po prostu
powiedz, co chcesz powiedzieć.
Irina jednak coraz bardziej wstydziła się pisać. Mam nadzieję, że to
nie przez moje szczere, przyjazne opinie i determinację, by czytać
wszystkie jej utwory.
Choć zaczynaliśmy mniej więcej jak równi, oboje jako nauczyciele
w rejonie Highland Park, Irina od początku zarabiała mniej ode mnie;
jej świetne stopnie i entuzjastyczne opinie profesorów nie miały
znaczenia poza uczelnią. Wielokrotnie w trakcie tych pierwszych,
trudnych lat musiałem ją zapewniać, że choć jej zarobki rzadko
przekraczały siedemdziesiąt procent moich i szły niemal całkowicie
na przedszkole dla dzieci, nie ma to najmniejszego znaczenia (bo
naprawdę nie miało!).
Z upływem lat zamieniliśmy się miejscami, jak w jakiejś baśni.
Irina pomagała mi poprawiać pierwsze poważne teksty, nawet
przepisywała je dla mnie na maszynie; to ona podsuwała mi pomysły
na historie, który były bardziej wiarygodne niż moje, a przy tym
pełne życia i zaskakujące; to ona podsuwała dialogi, kiedy te napisane
przeze mnie wydawały się płaskie i oklepane. Jej praca dyplomowa
dotyczyła głównych tematów w baśniach i właśnie te tematy
podsuwała mi jako inspiracje, by nadać moim kryminałom coś, co
określała mianem gravitas. Nigdy nie zapomnę, jak w ósmym miesiącu
swojej pierwszej ciąży przepisała na maszynie moje
czterdziestostronicowe opowiadanie, wprowadzając na bieżąco
poprawki, i jak wysłała je do szanowanego czasopisma literatury
kryminalnej, „Ellery Queen”, które natychmiast przyjęło je do druku.
Zaraz potem do Andrew J. Rusha zaczęli pisać agenci literaccy.
Wybrałem jednego z Manhattanu, który reprezentował kilku spośród
najpopularniejszych autorów kryminałów w kraju i z którym
współpracuję do dziś. Choć moje opowiadania często były odrzucane,
moja pierwsza próba powieściowa (napisana z pomocą drogiej Iriny)
spotkała się z zachętą i entuzjazmem; w ciągu dwóch lat podpisałem
kontrakt na kolejną książkę i otrzymałem (umiarkowanie) hojną
zaliczkę od wydawcy zajmującego silną pozycję na rynku
kryminałów. Nie miałem wtedy nawet trzydziestu lat.
Od tamtej pory stale piszę i zawsze mam na podorędziu jakiś
pisarski projekt czy plan działania. Rzadko oglądam się za siebie.
Irina natomiast, porzuciwszy pisarstwo, zwróciła się ku sztuce. Nie
jestem w tej dziedzinie żadnym ekspertem, więc zawsze wspieram jej
wysiłki, nawet gdy widzę (albo tak mi się wydaje), że jej akwarele są
tylko zwyczajnie ładniutkie i nic ponadto, albo że jej twory
ceramiczne i makramy zupełnie nie wyróżniają się na tle wyrobów jej
okolicznych znajomych, które chodzą na kursy w Kooperatywie
Artystycznej Mill Brook Valley i których domy stopniowo zapełniają
się ich własnym rękodziełem, niczym statki tonące pod narastającym
ciężarem ładunku.
Oczywiście nic z tego nie powiedziałem mojej drogiej żonie –
przecież ona tak bardzo się stara.
Czasami znajdowałem jej notesy. Irina porzuciła prozę, ale
próbowała swoich sił w poezji – przeważnie były to odosobnione,
wyśmienite (moim zdaniem) frazy, pozbawione jednak znaczenia.
Czasem zaś znajdywałem samą Irinę zapłakaną.
Z początku nawet nie chciała się przyznać do łez.
„Tak tylko sobie siedzę i myślę”.
Albo: „To nic, tylko taki nastrój. Chyba po prostu nie mam do
zrobienia nic, co chciałabym zrobić”.
Albo, po moich natarczywych pytaniach: „Może to tylko jakieś
głupstwo, poczucie samotności. Proszę, nie mówmy już o tym”.
Albo któregoś dnia, niespodziewanie, ocierając ze złością oczy:
„Odbierasz mi moje pomysły, Andrew. Nie zostało mi nic, co należy
do mnie”.
To wprawiło mnie w osłupienie. Nie mogłem uwierzyć własnym
uszom.
– Irino, to niedorzeczność! Nigdy nie odebrałem ci żadnych
pomysłów poza tymi, które sama mi podsunęłaś. Sądziłem, że chciałaś
mi je dać.
To była prawda! Irina roześmiała się słabo i nie zaprzeczyła.
– W gruncie rzeczy, kochanie, to ty kradłaś pomysły mnie.
Miałem na myśli moje sugestie na temat jej akwarelek. A lata temu,
zanim jeszcze porzuciła pisarstwo, zaczynałem dostrzegać w jej
twórczości (tak mi się wydawało) wyraźne wariacje na tematy,
miejsca, a nawet postaci i dialogi zaczerpnięte z moich powieści, choć
nigdy nie wspomniałbym o tym mojej drogiej, delikatnej żonie.
Prawda była taka, że dzieci zaczynały dorastać, wchodzić w okres
dojrzewania, a potem w dorosłość. Nie potrzebowały już matki, choć
wyglądało na to, że matka potrzebowała ich, czasem wręcz boleśnie.
Nalegałem, by Irina zaczęła chodzić do terapeuty – a potem do kilku.
Znowu zaczęła pisać, choć nie pokazywała mi swoich utworów (a ja
nie naciskałem). Jeździliśmy na dwu- i trzytygodniowe wakacje do St.
Barts, Paryża i Nicei, do Rzymu, Florencji i Wenecji. Podczas tych
interludiów udawało mi się popychać powieści do przodu (wszędzie
zabierałem ze sobą laptop i notatki – nikt nie zarzuci mi braku
pracowitości!), podczas gdy Irina spędzała czas, zwiedzając, robiąc
zdjęcia i zaprzyjaźniając się z innymi turystami.
Po powrocie przez jakiś czas wydawała się pełna świeżej energii.
Lecz szybko zaczynała na powrót popadać w swoje nastroje – swoją
melancholię.
Nauczanie we Friends School stanowiło przynajmniej jakieś zajęcie.
Nawet jeśli szkoła płaciła nędzne grosze i zdawała się chlubić swoją
„wyjątkowością” – swoją półamatorską kadrą wdzięczną za
możliwość pracy w szczytnym celu. Ci z kolegów Iriny, których
poznałem, wydawali się wyjątkowo oddani swojemu powołaniu. Były
to przeważnie kobiety. Dyrektorem był jednak mężczyzna
z imponującym dyplomem Princeton. Mężczyzną był także najbliższy
przyjaciel Iriny w szkole – matematyk azjatyckiego pochodzenia,
noszący niewymawialne nazwisko brzmiące jak Huang Lee.
Spotkałem go tylko raz, podczas imprezy charytatywnej
w bibliotece miejskiej. Ku mojemu zdumieniu okazał się zupełnie
inny, niż się spodziewałem – zamiast nieco sztywnego i trzymającego
dystans Azjato-Amerykanina ujrzałem bystrego osobnika, który
żartami pobudzał swoich (białych) słuchaczy do wybuchów śmiechu.
Irina wspomniała też kiedyś, że Huang Lee był jednym z najbardziej
popularnych nauczycieli w szkole i że uczennice „ciągle się w nim
podkochiwały”.
Słysząc to, nie mogłem powstrzymać śmiechu. Dawniej, w liceum
w Highland Park, uczennice ciągle podkochiwały się w nauczycielu
angielskiego, panu Rushu.
Teraz zastanawiałem się: czy ten cały Huang Lee (który, jak mi się
zdawało, miał żonę i małe dzieci) będzie na szkolnym spotkaniu? Czy
zostanie na bankiecie?
Z ośmiokątnego okna gabinetu patrzyłem, jak Irina odjeżdża
naszym subaru kombi (mniej ekskluzywnym z naszych pojazdów;
drugim, którym częściej sam jeżdżę, był nowy model jaguara).
Patrzyłem, jak skręca w lewo przy Mill Brook Road, w kierunku
odległego o sześć mil miasteczka Hadrian. Przez chwilę odczuwałem
dziwny impuls, by za nią pojechać.
To mi się nie podoba.
Takie wtręty Waleta Pik zakłócały bieg moich myśli –
przypadkowe, niewytłumaczalne i nienadające się do brania na
poważne.
To mi się nie podoba. I tobie też nie powinno.
Wkrótce po wyjeździe Iriny pojechałem naszymi krętymi, wąskimi
drogami do Harbourton. Z dumą wniosłem pudło z książkami do
biblioteki. Jody Harkness, głównej bibliotekarki, akurat nie było, ale
moje pojawienie się wzbudziło falę zainteresowania wśród
pozostałych pracownic, które nazywały mnie panem Rushem.
– Kiedy ukaże się pańska nowa powieść, panie Rush? Mam
nadzieję, że już niedługo!
– O tak. Już wkrótce.
O szóstej wieczorem nadal było jasno jak w południe, chociaż niebo
od rana zasnuwały chmury. Zdałem sobie sprawę, że zapomniałem
umówić się ze znajomym na kolację.
W Harbourton, gdzie się wychowałem, miałem wielu przyjaciół
i jeszcze więcej znajomych. Wydawało mi się jednak, że prawie nigdy
ich nie widuję, i zaczynało mnie to irytować (nie chciałem myśleć, że
od kiedy zostałem swego rodzaju lokalnym celebrytą, dawni koledzy
z liceum czują się w mojej obecności niezręcznie... A przecież musieli
się tak czuć, zapraszając mnie z Iriną do swoich skromnych domów
po wizycie u nas, w Mill Brook House).
Jechałem wolno przez Harbourton. Przyłapałem się na tym, że jadę
Chapel Street w kierunku starej części miasta, gdzie znajdowały się
sąd, poczta, kościół episkopalny z czerwonej cegły i plebania,
Tumbrel Square oraz brukowana ślepa uliczka Tumbrel Place. W tej
dostojnej okolicy kręciło się niewielu pieszych. Za dnia można było
zobaczyć ekipy ogrodnicze, furgonetki dostawcze, listonoszy; o tej
wczesnowieczornej godzinie wszystko wydawało się opuszczone. Była
to okolica zabudowana dużymi, szacownymi, niegdyś pięknymi
starymi domami odsuniętymi od ulicy – „statecznymi domostwami”
z dziewiętnastego wieku. Najstarszy pochodził jeszcze sprzed czasów
wojny o niepodległość i podobno (nie było to niemożliwe) pod jego
stromym, krytym łupkiem dachem spędził noc generał Jerzy
Waszyngton w drodze pod Trenton.
Rezydencja przy Tumbrel Place nr 88 okazała się dużym, wąskim
i raczej brzydkim budynkiem w stylu edwardiańskim. Cegły były tak
stare, że zdawały się wyprane z koloru. Dom emanował swego
rodzaju zadufaną godnością. Dach był jasnozielony, porośnięty cienką
warstwą mchu. Rosnące dokoła wysokie dęby zostały okaleczone
przez burze i brakowało im niektórych konarów. Choć wiedziałem, że
pani Haider z jej dzikimi białymi włosami nie mogła jeszcze wrócić ze
szpitala, poczułem dreszcz ekscytacji na myśl, że obserwuje mnie
z okna na piętrze, gdy przejeżdżałem jakby nigdy nic obok jej domu
i parkowałem w pobliżu, przy plebanii.
Teraz masz immunitet. Nikt jej nie uwierzy.
Musisz zdjąć klątwę.
Doszedłem do wniosku, że to prawda – od momentu kiedy
przeżyłem wstrząs na widok wezwania do sądu, musiała na mnie
ciążyć jakaś klątwa. Od chwili kiedy zobaczyłem wiedźmę o dzikich
białych włosach, która chciała mnie zniszczyć.
A jednocześnie w jakiś dziwny sposób miałem wrażenie, że ta
klątwa – ten rodzaj ulotnej, letargicznej choroby, jak wilgotna woń
muchomora podsuniętego za blisko pod nos – przez którą niemal nie
mogłem się skupić na pracy, spadła na mnie jeszcze przed nadejściem
wezwania.
Wróg w moim spokojnym życiu. Wróg, o którym nie miałem
najmniejszego pojęcia.
Zbyt długo byłem nadmiernie ufny. Chciałem widzieć we
wszystkich tylko to, co najlepsze.
Zaparkowałem jaguara i wsunąłem na nos stare okulary
w szylkretowych oprawkach, z soczewkami, przez które moje oczy
wyglądały jak rybie. Na czoło nasunąłem brudną ciemnozieloną
bejsbolówkę, którą znalazłem na parkingu przed biblioteką.
Na tylnym siedzeniu samochodu leżała moja ciemnozielona torba
na ramię i małe kartonowe pudełko, w którym umieściłem dość
ciężką książkę w twardej okładce. Pudełko owinąłem w posrebrzany
papier i ozdobiłem białą satynową kokardką z szafki z rzeczami do
pakowania prezentów mojej drogiej żony. Serce biło mi szybko. Walet
Pik roześmiał się.
Bardzo sprytnie, Andrew! Ale zobaczymy, jak ci pójdzie.
Niespiesznie, swobodnym krokiem kogoś przynależącego do tej
eleganckiej, acz zaniedbanej dzielnicy, powróciłem pod Tumbrel
Place 88 z opakowanym pudełkiem w torbie, która poza tym była
pusta. Ku mojej uldze w żadnym z okien nie zauważyłem upiornej
białowłosej postaci. Z odległości kilku przecznic, z South Main Street,
dobiegały odgłosy ruchu ulicznego, ale tutaj, w okolicy Tumbrel
Place, panowała grobowa cisza.
Otwarcie kutej żelaznej bramy wymagało pewnego wysiłku.
Podszedłem po wydeptanych płytach ścieżki do dębowych drzwi
i zadzwoniłem.
Żadnej odpowiedzi. Czyżby nikogo nie było?
Zastukałem zatem kołatką w kształcie amerykańskiego orła.
Znowu żadnej odpowiedzi.
Zacząłem się zastanawiać, czy nie przejść się ostrożnie wiodącą
wzdłuż domu kamienną ścieżką, prowadzącą na tyły przez tunel
z rozrośniętych krzewów, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich
przysadzisty Murzyn ze sterczącymi białymi włosami, w przyciasnym
czarnym płaszczu z gabardyny i niedopasowanych spodniach.
– Ta? Czego chce?– odezwał się z ponurą miną.
Natychmiast domyśliłem się, że ów nieprzyjazny osobnik musi
zajmować się domem w zastępstwie Haider. Był tak niski – góra
półtora metra – że musiał zadzierać głowę, by zgromić mnie
wzrokiem.
Spytałem, czy to rezydencja państwa Haiderów, na co usłyszałem
zwięzłe:
– Ta. Dom Haiderów. Co pan chce?
Wyjaśniłem, że jestem handlarzem rzadkich książek z Bangor
w stanie Maine i wydawcą ekskluzywnych wydawnictw – a także
znajomym po piórze pani Haider. Przywiozłem jej egzemplarz
pewnego specjalnego wydania, które zamówiła kilka miesięcy temu
i które dopiero teraz udało mi się nabyć. Spytałem, czy mógłbym
osobiście przekazać książkę pani Haider, ponieważ była to bardzo,
bardzo rzadka kopia.
– Nie. Pani Haider nie przyjmuje gości.
Ale teraz mężczyzna spoglądał na mnie mniej wrogo. Z moją
brudną czapką, okularami jak denka od butelek i grzeczną mową
musiałem wypaść dość przekonująco jako ekscentryczny mól
książkowy – i bardzo wiarygodnie w roli znajomego po piórze pani
Haider.
– Bardzo przepraszam, że państwa nachodzę – dodałem
z rozbrajającym uśmiechem – ale spodziewano się mnie. Nazywam sie
King. Steven.
– King. – Mężczyzna łypnął podejrzliwie. – Znaczy się, pan jest ten
słynny pisarz?
– Skąd! Nazywam się Steven: Steven. Tamten ma na imię Stephen.
– Ale… z pana też pisarz?
– Owszem. Oraz wydawca, zainteresowany publikacją książek pani
Haider.
Strzał w dziesiątkę! Murzyn uśmiechnął się szeroko.
– To jej się spodoba, pszepana. To jest, panie King. To się pani
Haider ucieszy.
Szczera troska czarnego pracownika o pracodawczynię była
prawdziwie rozbrajająca! Mężczyzna przedstawił się jako Esdra
Staples.
– Esdra. Miło cię poznać.
Wyciągnąłem do niego rękę. Przez chwilę wahał się, zdumiony
(widać było, że Esdra Staples zna swoje miejsce), a potem uścisnął mi
dłoń. Jego ręka była o połowę większa od mojej – choć moje dłonie
wcale nie są małe – a przy tym wyjątkowo silna i ciepła.
– Pani Haider nie ma w domu, ale książkę mogę odebrać za nią.
Będę uważał. Pani Haider ufa mi ze wszystkim.
– Wydaje mi się, że moja droga przyjaciółka prosiła, by oddać jej
książkę do rąk własnych. Ten egzemplarz to nie tylko rzadkie
znalezisko, ma dla niej wartość sentymentalną.
– No nic. Trudno, panie King. Widzi pan, nie ma jej w domu.
– Kiedy wróci?
– Nie mówiła – powiedział Esdra ostrożnie. Czoło zmarszczyło mu
się, jakby udzielenie tej informacji wymagało wysiłku.
– W takim razie… gdzie teraz jest?
Moja troska wydawała się tak szczera, że Esdra ustąpił.
– Pani Haider zachorowała i jest na leczeniu. Jeździ do takiego
miejsca gdzieś w Nowym Brunszwiku. Gadają, że niedługo wróci.
– O! Pani Haider jest chora?
– Już tak miała, jak umarł stary pan Haider i była w żałobie. Sama
chciała tam jechać. Po kilku tygodniach wróciła jak nowa.
– Coś takiego! To brzmi… optymistycznie…
Poczułem napływ sympatii i wyrzutów sumienia. Nie było moją
winą, że pani Haider doprowadziła się do napadu konwulsji, ale
doskonale rozumiałem, że lata frustracji, wściekłości i porażek mogły
doprowadzić aspirującą pisarkę do szaleństwa i załamania
nerwowego.
Wyjaśniłem Esdrze, że panią Haider i mnie łączyła znajomość
wyłącznie korespondencyjna – to jest pisaliśmy do siebie listy – ale
nie poznaliśmy się jeszcze osobiście; powiedziałem, że zgodziła się
pożyczyć mi kilka książek ze swojej biblioteki, by pomóc mi
w badaniach nad amerykańską powieścią gotycką. Liczyłem też, że
będę mógł wykorzystać w pracy jej własne utwory.
– Ta, ona pisze cały czas. Bardzo się ucieszy. Ale nie mówiła, że
ktoś ma przyjechać po książki…
– Gdybym mógł rzucić okiem na bibliotekę, na pewno sam bym je
rozpoznał, Esdro. Bez cienia wątpliwości.
Ze wzruszająco naiwnym zaufaniem Esdra wprowadził mnie do
domu Haiderów. Wnętrze było ciemne i wilgotne, pozamykane pokoje
wydawały się nieużywane. Prześcieradła okrywały meble, a nawet
żyrandole. Na tyłach znajdował się wygodny, ale zagracony pokój
z pięknym mahoniowym biurkiem zawalonym książkami i papierami,
ze starą skórzaną sofą i wyściełanymi krzesłami oraz szerokim
kamiennym kominkiem. Ściany były prawie w całości zasłonięte
półkami, które uginały się pod ciężarem książek. Podłogę pokrywał
wschodni dywan, gdzieniegdzie mocno przetarty, gdzieniegdzie
z zachowaną mozaiką kolorów. Pomyślałem: To jej dom. Nie mam
prawa wdzierać się do jej domu.
Na sofie, na kocu, leżał kot o gładkiej czarnej sierści; spoglądał na
mnie oczami jak złote monety. Jego długi ogon poruszał się
nieustannie.
Esdra mówił właśnie, że pani Haider „nieustannie pisała” – od
kiedy zaczął tam pracować, jeszcze za czasów jej ojca, pana Haidera.
– Widzi pan, pani Haider ma misję, ma – jak ona to mówi –
przesłanie dla świata. Tak strasznie się starała, żeby coś wydać
w prawdziwym wydawnictwie, a nie tam, gdzie trzeba samemu płacić
za druk. Bardzo się ucieszy na pana widok, panie King.
Zastanawiałem się, czy Esdra kiedykolwiek czytał coś autorstwa
swojej pani. I czy wiedział o jej „misji” sądowniczej. Czy wiedział –
czy podejrzewał – że nie jest całkiem zdrowa na umyśle; czy jego
lojalność była stuprocentowa, nawet jeśli przezornie nie zamierzał
wgłębiać się zbytnio w jej poczynania.
Zastanawiałem się, czy pani Haider miała krewnych, z którymi
utrzymywałaby przyjazne stosunki. Szacowny edwardiański dom
podupadał od dziesięcioleci, a jego życie – by tak rzec – ograniczało
się teraz do tego jednego pomieszczenia. Co by się stało z nim, z jego
panią, gdyby nie ten opiekun?
Esdra Staples wyglądał niemal jak karzeł, niczym służący z jakiejś
baśni. Był kompaktowy i niski, choć pozbawiony typowych dla
karłów deformacji. Miał na sobie brudne spodnie robocze i coś, co
wyglądało jak bardzo stary i niedopasowany frak kamerdynera
z podwiniętymi mankietami. Z uwagi rzuconej przez niego, kiedy
prowadził mnie przez dom, wywnioskowałem, że nie mieszka na
Tumbrel Place, tylko kawałek dalej, ale przychodzi tu co najmniej raz
na dzień, żeby przynieść pocztę, nakarmić kota i sprawdzić, czy
wszystko w porządku.
– Zostawię to tutaj, Esdro. Dziękuję!
Położyłem opakowaną w srebrny papier książkę na biurku,
w widocznym miejscu. Haider zobaczy ją, gdy tylko wejdzie do
pokoju.
Ten upominek, ta książka, przyszedł mi do głowy zupełnie znikąd –
pojawił się nagle poprzedniej nocy. Zdjąłem z własnej półki Misery
Stephena Kinga i wpisałem do niej dedykację:
C.W. Haider z wyrazami dozgonnej wdzięczności
Twój przyjaciel i szczery wielbiciel
Steve King
Bangor, Maine
Zmieniłem oczywiście charakter pisma. Dodałem też mały rysunek
uśmiechniętej buźki.
Haider nieźle się nakręci, kiedy to zobaczy!
Być może żart był okrutny, ale – jak zauważył Walet Pik – nikt
przecież nie zmuszał C.W. Haider do pozywania Kinga, Rusha
i innych.
Ona przeciwko tobie. Obłożyła cię klątwą.
Esdra powiedział, że mogę sobie poszperać po półkach, jeśli chcę,
ale on nie będzie umiał mi pomóc. Miał pracę na zewnątrz – sprzątał
właśnie połamane gałęzie po niedawnej burzy. Nieważne, jak ciężko
pracował, wyglądało na to, że nie był w stanie nadążyć ze wszystkimi
robotami w domu – pani Haider przykro będzie to widzieć, kiedy
wróci…
Podziękowałem mu, zapewniając, że sam doskonale sobie poradzę
z przeglądaniem książek i że niepotrzebna mi jego pomoc.
Podczas gdy wierny opiekun zbierał gałęzie, mogłem przyglądać
mu się przez okno, poprzez splątaną winorośl. Wydawało mi się, że
sam byłem dla niego niewidoczny.
Ona przeciwko tobie. Zero litości.
– Mój Boże!
Wyciągnąłem z półki dwa stare, a nawet bardzo stare tomy –
Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz Mary Shelley. Papier się
kruszył, a wiązania były mocno przetarte – wydanie pochodziło
z roku 1823, prawdziwa kolekcjonerska perełka. Nie miałem pojęcia,
ile kosztowałby taki zestaw na rynku antykwarycznym, ale
domyślałem się, że jego cena przewyższyłaby wartość wszystkich
pierwszych wydań w mojej bibliotece w Mill Brook House.
Poza Frankensteinem był tam również egzemplarz Ostatniego
człowieka z 1826 roku, z autografem Mary Shelley, a ponadto książki
Brama Stokera: Dracula (1897), Dama w całunie (1909), Kryjówka
białego węża (1911). Wszystkie z podpisem autora; atrament był
wyblakły, ale wciąż widoczny.
Poza Stokerem jeszcze kilka pierwszych wydań Sheridana Le Fanu,
w tym W ciemnym zwierciadle (1872). Słyszałem o Le Fanu, irlandzkim
autorze literatury gotyckiej, i o jego wpływie na Draculę Brama
Stokera, ale nigdy nie czytałem nic jego autorstwa.
Ku swemu rozgoryczeniu zaczynałem odkrywać, że biblioteka
Haider zawierała wcześniejsze, o wiele cenniejsze egzemplarze
książek, które z taką dumą eksponowałem w swojej kolekcji –
podpisane pierwsze wydanie W kleszczach lęku (1899) Henry’ego
Jamesa, podczas gdy ja miałem, owszem, pierwsze, ale niepodpisane;
podpisane pierwsze wydanie Pustego domu (1906) Algernona
Blackwooda, podczas gdy ja miałem tylko drugie i niepodpisane;
podpisane pierwsze wydania Kamienia księżycowego, Kobiety w bieli,
Bez imienia Wilkiego Collinsa – podczas gdy ja miałem tylko
niepodpisane późniejsze wydania. Był też Duch przekory Edgara
Allana Poego – cienki, bardzo zużyty tomik noszący datę 1846, jeden
z późniejszych i mało znanych utworów w formie pamiętników
autorstwa tego udręczonego geniusza; a może był to właśnie
pamiętnik w przebraniu fikcji? Jak mizerne wydawały się nabytki
Andrew J. Rusha w porównaniu z kolekcją Haider (jeszcze większym
wstydem napawał mnie fakt, że przeczytałem mniej niż jedną
dziesiątą całej mojej kolekcji. Najwięcej czytałem jako nastolatek
i młody pisarz przed trzydziestką. W późniejszych latach zaczęło się
dla mnie liczyć samo posiadanie/eksponowanie książek, nie zaś ich
czytanie, nawet tych najlepszych).
Na innych półkach znajdowały się pozycje mniej dla mnie ciekawe:
oprawne w skórę zestawy angielskich klasyków – Dzieła zebrane
Szekspira, Miltona, Thackeraya, Dickensa, Waltera Scotta. Zbiory
poezji Byrona, Wordswortha, Tennysona, Hardy’ego, Matthew
Arnolda. Były też elementy zaskakujące: tuzin powieści autorki,
o której nigdy nie słyszałem – Ivy Compton-Burnett – oraz co
najmniej tuzin książek Iris Murdoch, o której zdecydowanie
słyszałem, ale nigdy nie czytałem.
Oczywiście mówiłem sobie, że Haiderowie to bardzo stara rodzina,
mieszkająca w New Jersey jeszcze przed wojną o niepodległość; jeden
z przodków Haider był adiutantem generała Jerzego Waszyngtona,
inny – gubernatorem stanu na początku XX wieku. C.W. Haider
musiała odziedziczyć swój cenny księgozbiór wraz z posiadłością
w tej nadal szacownej okolicy Harbourton. Może jej ojciec lub
dziadek byli poważnymi kolekcjonerami. Na pewno ona sama nie
miała w tym żadnej zasługi.
Widząc przez okno, że Esdra pochłonięty jest oczyszczaniem
zarośniętego ogrodu, wsunąłem kilka z tych rzadkich skarbów do
swojej płóciennej torby – tom I i II Frankensteina, Kryjówkę białego
węża, W kleszczach lęku; sprytnie poprzesuwałem pozostałe książki
tak, by na półkach nie pozostały widoczne puste miejsca.
Ona nie zasługuje na te książki! Od lat do nich nie zajrzała.
Łupy należą się zwycięzcy.
Jedwabiście czarny kot zeskoczył tymczasem z sofy i podszedł do
mnie z chrapliwym, jakby szyderczym miauknięciem – wciąż
zamiatając ogonem i wpatrując się we mnie nieprzyjaźnie oczami jak
złote monety.
– Dobry kotek! Czy nazywasz się… Szatan?
Roześmiałem się, bo imię przyszło mi do głowy zupełnie znikąd.
– Szatan? Tak się nazywasz? Kici, kici… – Nachyliłem się, żeby go
pogłaskać, był bowiem bardzo piękny i zdawał się mnie do tego
zapraszać. Lecz on miauknął rozeźlony, najeżył jedwabistą sierść
niczym kocur czarownicy i obnażył zęby w sposób, który wcale nie
wydawał się zachęcający.
– W takim razie idź do diabła, Szatanie. Gdzie twoje miejsce.
To odrzucenie uraziło mnie, bo zwierzęta zawsze mnie lubią,
szczególnie psy. Koty, choć ładniejsze, słyną oczywiście z tego, że są
bardziej nieprzewidywalne.
Po dokładniejszym zbadaniu pokoju odkryłem, że łączył się on
z jednej strony z kuchnią o wysokim suficie i tradycyjnym
wyposażeniu, a z drugiej z salonem (meble zasłonięte
prześcieradłami, zapach wilgoci). Stopień zagracenia w tym drugim
pomieszczeniu sugerował skłonności do chomikowania czy też wręcz
początki manii zbierackiej: sterty starych gazet, magazynów, ulotek
i broszur. Z podłogi wyrastał też niezwykły stos, jakby stalagmit,
starych książek, w tym takich, które zdawały się wypożyczone przed
laty z miejscowej biblioteki. Któregoś dnia, już niedługo, wnętrze tego
starego edwardiańskiego domu mogło stać się nie do przejścia.
Koszmarne wąskie korytarzyki, którymi przeciskać się będzie
wariatka…
Obok kominka znajdowało się ewidentnie ulubione miejsce Haider:
niegdyś elegancki wiktoriański fotel pokryty starym aksamitem,
z zapadniętym siedziskiem jak obwisłe pośladki; obok stolik zawalony
(niespodzianka) świeżo wydanymi książkami w twardych okładkach,
z których dwie były autorstwa Stephena Kinga; ku swemu
niepokojowi zobaczyłem wśród nich moją powieść z 2004 roku, Na
zewnątrz, wewnątrz – czy Haider przesiewała zdania tego misternie
rozplanowanego kryminału w poszukiwaniu „źródeł” i „wpływów”?
Nie odważyłem się podnieść książki, by przekartkować ją i poszukać
notatek. Lepiej nie wiedzieć.
Co ta wiedźma może udowodnić! Zdyskredytowana wariatka.
To przeciw niej wydano nakaz sądowy, żeby chronić ciebie.
Kominek był duży jak nasz w Mill Brook House, z którego byłem
tak dumny, i jak on zbudowany z polnych kamieni. W tym jednak
pełno było popiołu – nasz utrzymywały w porządku młode
Gwatemalki, które przychodziły w poniedziałki do sprzątania. Tutaj
miedziane stojaki na polana rozpaczliwie wymagały polerowania.
Drewno na opał piętrzyło się nieporządnie, jakby zwyczajnie
zrzucono je w palenisko; obok siekiera, również sprawiająca wrażenie
niedbale porzuconej. Pochodziła z innej epoki, miała toporne ostrze
i stare drewniane stylisko; nie mogła być bardzo ostra, a jednak ktoś
(Esdra? Sama Haider?) usiłował porąbać nią szczapy, przez co
wszędzie zalegały drzazgi. Był też zarośnięty pajęczynami stosik
rozpałki i trochę starych, mocno wyblakłych gazet na podłodze. Po
wymyślnej czcionce poznałem „Tygodnik Harbourton”.
Szorstka warstewka popiołu na podłodze zadeptana była tysiącami
odcisków kocich łap. Można by pomyśleć, że odbył się tu jakiś sabat
czarownic – tyle śladów! Ale na pewno wszystkie należały do Szatana.
Podłogę w kuchni pokrywały płytki z linoleum, nieprzyjemnie
lepiące się do podeszew. Gazowa kuchenka była bardzo stara,
z zardzewiałymi palnikami. Lodówka produkcji General Electric
musiała pochodzić z lat siedemdziesiątych. Wydawała z siebie tępy,
gardłowy odgłos, jakby niestrawności. Na rozłożonych na podłodze
plecionych matach pod talerze – matach, które musiały sporo
kosztować – stało co najmniej pięć kocich misek z jedzeniem i wodą;
Esdra dobrze troszczył się o czarnego ulubieńca swojej pani.
W kuchennych drzwiach znajdowała się mała, ruchoma klapka, na
pewno też dla kota. Wyglądało na to, że rozpuszczony zwierzak mógł
wchodzić i wychodzić z domu wedle woli.
Dlaczego nagle przyszedł mi do głowy Czarny kot Poego? –
opowieść o stworzeniu ukochanym przez swojego pana, a jednak bez
żadnego powodu uduszonym przez niego i zamurowanym w ścianie;
z tej ściany dobiegają potem mrożące krew w żyłach jęki, które
doprowadzają pana do szaleństwa.
– Ze mną tak nie będzie.
(Dlaczego powiedziałem to na głos? I czy w ogóle to zrobiłem?
Czasem nie jestem pewien, czy mówiłem coś do siebie, czy tylko
w myślach. A może to ktoś inny przemówił do mnie?).
Kuchnia Haider nie była remontowana od dziesięcioleci. Unosił się
w niej smród rozkładającego się jedzenia, skwaśniałego mleka
i zgniłych owoców; brud, kurz, żal. Jednak nie była to całkiem
nieprzyjemna woń – przypominała zapach starego, rzadko pranego
koca, który od lat zakrywa łóżko.
Widać było, że dzikowłosa Haider i tutaj miała swoje ulubione
miejsce przy stole z szorstkiego drewna. Spośród kilku krzeseł tylko
na jednym leżała brudna poduszka, a poza tym ustawiono je przodem
do stojącego na kuchennym blacie telewizorka, tak małego, że na
pierwszy rzut oka wydawał się zabawką. Z sufitu zwisała
dziewięćdziesięciowatowa żarówka na kablu, bez klosza. Poczułem
ukłucie współczucia dla starej samotnicy – Haider musiała spożywać
tu swoje samotne posiłki, czytając książki lub oglądając telewizję.
Podejrzewałem, że to ona sama odcięła się od krewnych, nie
odwrotnie. Młodsi kuzyni na pewno liczyli przecież na jakiś zapis
w testamencie. Mimo to zrobiło mi się jej żal.
To nie twoja wina, że ta kobieta jest wrogiem.
To nie twoja wina, ona chciała publicznie zniszczyć Andrew J. Rusha.
To prawda! Nie mogłem o tym zapominać.
Wróciłem do pokoju, wziąłem z półki jedną ze starych
zawilgotniałych książek Le Fanu i wsunąłem ją do swojej torby. Do
tego Wyspę doktora Moreau H.G. Wellsa, której wcześniej nie
zauważyłem, a która na pewno była egzemplarzem kolekcjonerskim,
jak pozostałe. I jeszcze – nie mogłem się oprzeć – cienką książeczkę
Duch przekory. Za oknem, nieświadomy tej bezczelnej kradzieży,
wierny opiekun układał gałęzie w sterty.
Nawet nie zauważy ich braku. Jest bogata, niedbała – nie zasługuje na
takie skarby.
Położywszy paczkę w srebrnym papierze na biurku, odsunąłem się
szybko i potem już unikałem tej części pomieszczenia. Obawiałem się
emanującej stamtąd aury dzikowłosej kobiety – aury frustracji,
porażki, wściekłości, szaleństwa – i że od samego wdychania
mógłbym się nią zarazić.
Na biurku stała staromodna maszyna do pisania firmy Remington,
ciężki biurowy model. Obok leżały schludnie zapełnione kartki. Nie
chciałem jednak spoglądać nawet na tytuł żadnego maszynopisu
C.W. Haider z obawy przed zarażeniem. Na wysokiej półce nad
oknem, biegnącej wzdłuż całej ściany, leżały w porządku
chronologicznym dzienniki Haider – straszne, ile ich było, od lat
sześćdziesiątych poprzez kolejne dekady, rzetelnie, zażarcie, aż do
chwili obecnej – do roku 2014. Nawet gdybym mógł ich dosięgnąć,
nie miałbym najmniejszej ochoty do nich zaglądać. Na małym regale
obok biurka stały dzieła literackie C.W. Haider. Te najstarsze, jeszcze
z lat sześćdziesiątych, były to szkolne gazetki, w których pojawiała się
poezja i proza pióra „Corin Wren Haider” (a więc tak miała na imię
moja nemezis! Corin Wren – to imię musiało wzbudzać litościwe
uśmiechy kolegów z klasy). Były też książki wydane przez nią
własnym kosztem, niektóre bardzo pieczołowicie zaprojektowane,
z wypisanym na grzbietach nazwiskiem autorki. Pierwsza, zapewne
najstarsza, zatytułowana była Haider & Haider: Wierszowe potpourri –
napisana wspólnie przez W.J. Haider & C.W. Haider. Ojciec i córka?
Wydrukowane w 1973 roku.
Nachyliłem się i obrzuciłem spojrzeniem pozostałe tytuły na półce –
wśród nich, wypisane złotymi literami, znajdowało się Na przemian!
Było to wstrząsające odkrycie, jak cios prosto w serce.
Jak to możliwe! C.W. Haider napisała siedemdziesięciostronicową
nowelę Na przemian i wydała ją własnym sumptem jeszcze w 1999
roku – lecz był to przecież tytuł powieści, nad którą od kilku miesięcy
z takim trudem pracowałem!
Czy Haider podarowała egzemplarze swoich książek miejskiej
bibliotece? Czy to możliwe, że przypadkiem zauważyłem na półce
ciekawie brzmiący tytuł i zapadł mi on w podświadomość?
Naprawdę nie wydawało mi się to prawdopodobne.
Sądziłem, że Na przemian idealnie nadawało się na tytuł powieści,
która miała być jednym z moich najlepszych, najinteligentniejszych
utworów. Doskonały tytuł, wybrany po głębokim namyśle. Teraz już
nie mogłem go zmienić, struktura fabuły odzwierciedlała nazwę i vice
versa.
Andrew J. Rush, znany jako Stephen King dla dżentelmenów, w swojej
dwudziestej dziewiątej powieści stworzył wyjątkowo inteligentną
i oryginalną fabułę…
Andrew J. Rush, „Stephen King dla dżentelmenów”, zaskoczył nas
intrygującym odejściem od stylistyki swoich poprzednich książek…
Tak wyobrażałem sobie pierwsze recenzje.
Może wreszcie napisaliby o mnie coś porządnego w „New York
Timesie”.
Bezwstydnie fantazjowałem nawet, że sam Stephen King mógłby
napisać recenzję zamieszczoną na upragnionej przez wszystkich
pierwszej stronie przeglądu literackiego „New York Timesa”. Ale
właśnie zaczynało do mnie docierać, że raczej tak się nie stanie.
W tej chwili tytuł Na przemian zdawał się ze mnie szydzić. Jednak
po miesiącach pracy nie potrafiłem sobie wyobrazić jego zmiany.
C.W. Haider będzie wściekła, kiedy zobaczy, że go jej „ukradłem”.
Mimo nakazu sądowego mogła znowu spróbować mnie pozwać.
Miałem nadzieję, że nie sprowokuje jej to do jakiegoś desperackiego
czynu.
O ile wiedziałem, nigdy nie postawiła nogi w Mill Brook House. Nie
„prześladowała” mnie, co przewidywał Elliot Grossman.
Jeśli przekroczy próg twojego domu i ci zagrozi, masz prawo ją zabić.
Jeśli rzuciła na ciebie klątwę, masz prawo się bronić.
Kolana się pode mną ugięły, więc opadłem na krzesło przy biurku.
Było to krzesło o prostym oparciu, z siedziskiem z brudnego perkalu.
Nawet nie próbowałem podglądać, nad jakim najnowszym dziełem
pracowała Haider (obawiałem się, że się nim „zainspiruję”, jakby
chodziło o zarażenie ebolą). Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie
przejrzenia regaliku z wydanymi przez nią książkami; musiało ich być
co najmniej tyle, ile moich własnych powieści, choć moje zostały
opublikowane przez prawdziwe wydawnictwo.
Była wśród nich pozycja długości nowelki o intrygującym tytule
Wejrzenie (1974).
Z ciekawości przejrzałem pierwszy rozdział. Potem drugi, potem
trzeci… Włoski podniosły mi się na karku: była to opowieść o młodej
idealistycznej autorce kryminałów o imieniu Corrin Wingate, która
(naiwnie) jedzie do odległego luksusowego hotelu w górach
Adirondack nad Styxl Lake, by zająć się nim poza sezonem, kiedy
kurort odcięty jest od świata przez śnieg. Corrin nie tylko jest
utalentowaną pisarką, ale posiada też dar wejrzenia, to jest „drugiego
wzroku” (może zaglądać w przyszłość, choć nie widzi jej wyraźnie
i nie posiada mocy jej zmieniania). Zaprasza do towarzystwa
kuzynkę, obie zabierają też swoje koty; jednak wkrótce po przyjeździe
do majestatycznego Hotelu Styxl zaczynają je nawiedzać widziadła
czy też demony. Po krótkim czasie Corrin nie jest już w stanie pisać
i wraz z kuzynką zaczyna ulegać paranoicznym fantazjom… Choć
napisana irytująco kwiecistym stylem i dziwacznie poetycka
w najgorszym tego słowa znaczeniu, nowelka stanowiła wciągające
studium rozkładu świadomości na odludziu. Rozdziały były za długie
i absurdalnie melodramatyczne, lecz każdy z nich tworzył osobną
całość, napisaną z prawdziwą pasją. Szczególnie fascynująca –
i przerażająca – była scena, w której kot bohaterki zostaje opętany
przez demona i rzuca się najpierw na drugiego kota, a potem na
swoją panią.
Wejrzenie zostało wydane na kilka lat przed Lśnieniem Stephena
Kinga (wiedziałem, że książkę tę opublikowano w roku 1977, bo
zrobiła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem jeszcze aspirującym
pisarzem). Przedziwne!
Czy to możliwe, że młody Stephen King w jakiś sposób wszedł
w posiadanie nieznanej nowelki Wejrzenie C.W. Haider? To było
całkowicie niewiarygodne, ale…
Inna stojąca na półce nowelka C.W. Haider nosiła tytuł Cienista
jaźń. Tego dziewięćdziesięciostronicowego utworu najwyraźniej nigdy
nie wydano; był to tylko maszynopis oprawiony w karton
z marmurkowym wzorem, datowany (piórem) na luty 1983.
Z pobieżnej lektury rozgadanego „poetyckiego” tekstu
wywnioskowałem, że jest to gotycka opowieść o młodej
i idealistycznej autorce kryminałów (Carroll Wheeler), która zaczyna
ulegać swojemu drugiemu (męskiemu) wcieleniu czy też alter ego:
pisarz mężczyzna wydaje „odrażające, lubieżne horrory”, podczas gdy
pisarka kobieta tworzy „szanowaną literaturę piękną”; pisarz
mężczyzna osiąga komercyjny sukces, podczas gdy pisarka kobieta
pochwalić się może tylko uznaniem krytyki i kilkoma nagrodami.
Chcąc wyegzorcyzmować pisarza mężczyznę, pisarka kobieta pali jego
książki i zmiata popioły do wilgotnego dołu. Jednak po zaledwie
kilku dniach „odświeżającej, radosnej wolności od oków zła” zostaje
owładnięta przez pisarza mężczyznę, który jakimś sposobem (nie do
końca wiadomo jakim) zdołał wymordować połowę populacji
„historycznej” wioski w New Jersey, gdzie osadzona jest akcja.
Melodramatyczny, śmieszny w swym absurdzie horror i muszę
przyznać, że nie byłem w stanie go dokończyć, lecz fabuła była mi
znana – w zarysie bardzo przypominała Mroczną połowę Stephena
Kinga, która powstała całe lata później.
I znowu sama myśl, że Stephen King jakimś sposobem uzyskał
dostęp do nieopublikowanej noweli Haider, była niedorzeczna. Nawet
jeśli ta zdesperowana niedoszła autorka przesłała mu manuskrypt,
King nawet by do niego nie zajrzał, a gdyby tak, nie przeczytałby
więcej niż jeden czy dwa akapity, bo styl był tak samo kwiecisty
i „wzniosły” jak poprzednio.
Ostrożnie odłożyłem Cienistą jaźń na półkę. Nie chciałem (i nie
zamierzałem) zastanawiać się nad własną, coraz bardziej
skomplikowaną relacją z Waletem Pik.
Na innej półce znajdował się tak samo obłożony manuskrypt pod
tytułem Siostry wiedźmy z Hrabstwa Hecate (1979), który chyba
poprzedzał Czarownice z Eastwick Johna Updike’a (przypomniałem
sobie, jak Grossman opowiadał mi ze śmiechem, że Haider próbowała
pozwać i tego autora). Były też Straszne opowieści Klubu Chilliwick
(1974), długa powieść o skomplikowanej chronologii i licznych
postaciach, która musiała poprzedzać o kilka lat słynącą z zawiłości
Upiorną opowieść Petera Strauba.
Przypadek? Musiało tak być.
Nie mogło.
To dopiero szok! Na najniższej półce leżał zniszczony egzemplarz
mojej powieści z 1991 roku, Morderstwo o północy. Był to jeden z tych
moich utworów, które wydawca uważał za przełomowe – miał
nadzieję, że wyniosą Andrew J. Rusha na sam szczyt listy
bestsellerów; niestety, tak się nie stało, choć książka przez kilka
tygodni utrzymywała się na dole listy, a jej tańsze wydanie wcale
nieźle się sprzedawało. Odkrycie, że Haider przejrzała ją z czerwonym
flamastrem w ręce, robiąc notatki praktycznie przy każdym akapicie,
zdjęło mnie niepokojem… Przysięgam, że ta historia o dawniej
zrośniętych bliźniakach, z których każdy myśli, że ten drugi zmarł po
operacji rozdzielającej, była całkowicie moja; Haider jednak
nakreśliła trzydziestostronicowy szkic powieści zatytułowanej
Morderstwo o zmroku, o niemal identycznej fabule, który razem
z pierwszym rozdziałem przesłała do wydawcy w Nowym Jorku
w kwietniu 1987 – w odpowiedzi dostała list odmowny.
Co jeszcze bardziej niepokojące, był to mój wydawca.
Podobieństwa pomiędzy Morderstwem o północy a Morderstwem
o zmroku były niezaprzeczalne. W obydwu wypadkach teksty
kończyły się zwycięstwem „dobrego” bliźniaka nad „złym” – ale czy
aby na pewno…?
Nie miałem wątpliwości, że Haider wymyśliła tę historię w roku
1987, całe lata zanim w ogóle zacząłem pisać swoją powieść. A mimo
to wcale jej nie ukradłem!
Fragmenty, które odczytała na sali sądowej tym swoim szyderczym
głosem, pochodziły właśnie z tych dwóch książek. Byłem wtedy tak
zażenowany, że starałem się nie słuchać. Teraz zalała mnie fala
wstydu: a więc Andrew J. Rush faktycznie został publicznie
upokorzony.
W szufladzie biurka Haider znajdował się wypchany segregator
z listami od mojego i innych nowojorskich wydawców, a także
z różnych magazynów – „Saturday Evening Post”, „New Yorker”,
„The Atlantic” – sięgającymi aż do wczesnych lat siedemdziesiątych.
Większość sprowadzała się do kilku zwięzłych zdań ze standardową
formułką: „Z przykrością informujemy…”. Kilka było bardziej
osobistych, a jeden, z 2003 roku, od redaktorki z St. Martin’s Press,
zawierał ręcznie pisane postscriptum: „Prawie dałam się przekonać!
Proszę przysłać coś więcej”.
Jaką nadzieję musiała poczuć Haider po takim liściku! Ale
wyglądało na to, że było to jedyne słowo zachęty w powodzi
standardowych odmów.
Była też inna, głębsza szuflada z segregatorami pełnymi zapisanych
na maszynie kartek, zarysów i szkiców tekstów, rysunków, fotografii
rodzinnych, wycinków z gazet. Z tej szuflady emanował wilgotny,
grzybowy odór całkowitej porażki, od którego zrobiło mi się słabo.
Zatrzasnąłem ją desperackim ruchem.
Czułem się oszołomiony, wyczerpany. Od wczesnego lunchu nic nie
jadłem, bo moja droga Irina porzuciła mnie w porze kolacji, woląc
zjeść ją w towarzystwie swoich kolegów – w tym szczupłego,
czarnowłosego Huanga Lee.
O moje nogi otarł się z udawaną sympatią włochaty kształt –
jedwabiście czarny Szatan, trącający mnie twardym łebkiem. Jego
głośne mruczenie sprawiało na mnie wrażenie nieprzyjemnego
kociego śmiechu.
– Ale… ja jestem niewinny. Ja naprawdę nie ukradłem… nie
popełniłem plagiatu…
Właśnie tego czarnego kota musiałem przekonać. Czarnego kocura,
który wpatrywał się we mnie rozbawionymi oczami.
Nie do końca pojmowałem swoje odkrycie – czy te porażające
podobieństwa między utworami Haider a książkami bestsellerowych
pisarzy to zwykły przypadek, czy też było to wykluczone?
– Biedna kobieta! Za każdym razem tak mało brakowało…
Haider od młodego wieku usiłowała zostać pisarką; miała
natchnione, wspaniałe pomysły na kryminały i horrory, ale
najwyraźniej nie potrafiła wcielić ich w życie tak dobrze, jak inni. Czy
Morderstwo o zmroku naprawdę było o tyle gorsze od Morderstwa
o północy? Nie chciałem czytać pierwszego rozdziału, żeby się o tym
przekonać.
Po całym pokoju rozstawione były rodzinne fotografie. C.W. Haider
nawet w młodości nie była zbyt atrakcyjna. Jako dziecko dosłownie
krzywiła się do obiektywu. Twarz miała ostrą, poirytowaną; nawet
pozując do oficjalnych fotografii, nie zniżała się do uśmiechu.
W oślepiająco białej szacie i czapce na zakończenie szkoły (liceum?
koledż?) ta agresywnie brzydka dziewczyna stała sztywna i nieugięta
z dumną miną; widać było, że bardzo w siebie wierzyła, choć (jak się
okazało) wiara ta nie miała żadnych podstaw. Około trzydziestki
łudząco przypominała wyglądem Ayn Rand. Oczywiście w karierze
nie pomogło jej to, że była kobietą, ale pozbawioną kobiecości.
Pragnęła przebić się w zdominowanej przez mężczyzn dziedzinie
popularnych amerykańskich kryminałów i horrorów – była to sztuka,
która udała się niewielu przedstawicielkom płci pięknej, a już na
pewno nie tym, które epatowały męskim ego.
Może gdyby była bardziej atrakcyjna albo w jakiś sposób bardziej
kobieca, zdołałaby przekonać jakiegoś redaktora, żeby potraktował jej
utwory poważnie i pomógł je poprawić, by nadawały się do druku.
Ale tak się nie stało. Nic dziwnego, że biedaczka oszalała.
Nie bądź mięczakiem. Ona ciebie nienawidzi.
Pamiętaj: w tym domu objęty jesteś immunitetem.
To prawda. Jak zauważył Walet Pik, w domu na Tumbrel Place
byłem w pewien sposób nietykalny. Sędzia Carson (znajomy,
z którym łączyły mnie dobre stosunki i który mógł przekazać sprawę
komuś innemu, ale tego nie zrobił) zarządził przecież, że oddala
pozew C.W. Haider przeciw Andrew J. Rushowi – co więcej, zrobił to
z wyraźną pogardą. Jeśli Haider kiedykolwiek znowu oskarży mnie
o kradzież, wyśmieją ją.
Czy policja w Harbourton by jej wysłuchała? Bardzo wątpliwe.
Przekonałem Elliota Grossmana, żeby darował sobie pozew, ale
ustąpiłem w kwestii podania o nakaz restrykcyjny, by powstrzymać
Haider przed dalszym nękaniem.
– Z tym nakazem wiedźma nie może cię dotknąć. Ale ty, gdybyś
należał do tych mściwych, mógłbyś nękać ją – żartował Grossman.
Nie roześmiałem się. Stwierdziłem tylko, że to wcale nie jest
zabawne.
– Sorry, Andrew. Tylko żartowałem.
– To nie jest śmieszne. Mówiłem ci, ta biedna kobieta jest chora
psychicznie. Czemu miałbym nękać kogoś chorego psychicznie?
Byłem na niego tak zły, że ledwo powstrzymałem się przed
zgrzytaniem zębami. Na szczęście rozmawialiśmy przez telefon
i Grossman nie widział wyrazu mojej twarzy.
Teraz ta rozmowa wróciła do mnie.
Ty, gdybyś należał do tych mściwych, mógłbyś nękać ją.
No cóż, nie miałem zamiaru nękać C.W. Haider. Dla tej kobiety
dostateczną karę musiało stanowić to, że jako pisarka poniosła
całkowitą klęskę, że znajdowała się na obserwacji w szpitalu
psychiatrycznym i że przegrała ze mną w sądzie.
Nie uważałem, by zabranie kilku cennych książek z jej biblioteki
stanowiło nękanie. Przekonywałem sam siebie, że Haider
prawdopodobnie nawet nie zauważy ich braku. Z tego samego
powodu nie uważałem tego za kradzież.
Ona jest ci dłużna. Nie pozwałeś jej o pokrycie opłat sądowych.
Postanowiłem zabrać też egzemplarz wydanego przez samą Haider
Wejrzenia. Na pewno tego nie zauważy, miała na półce co najmniej
sześć kopii – dla mnie zaś na swój przedziwny sposób był to
przedmiot kolekcjonerski.
Nie żebym zamierzał trzymać tę dziwną nowelkę na regale
w salonie, na widoku. Schowam ją w swoim specjalnym schowku,
razem z powieściami Waleta Pik.
Zanim opuściłem dom, rozejrzałem się za alarmem. Wiem, że
zazwyczaj instaluje się takie rzeczy w jakiejś szafie; zamierzałem go
rozbroić, ale zobaczyłem, że już to zrobiono. Edwardiański dom przy
Tumbrel Place 88 chroniły wyłącznie zamki w drzwiach i oknach.
Otworzyłem zamek narożnego okna w jednym z nieużywanych
pokoi, gdzie Esdra nigdy tego nie zauważy. Dla pewności otworzyłem
też drugie okno, w salonie.
Wszystko to na wypadek, gdybym przypadkiem chciał kiedyś
ponownie odwiedzić rezydencję Haiderów, choć oczywiście nie
miałem najmniejszego zamiaru powracać na „miejsce zbrodni”.
Przed wyjściem stuknąłem w okno, aby dać Esdrze znać, że
wychodzę. Esdra, nadal zajęty grabieniem, uśmiechnął się i dotknął
palcami czoła w pozdrowieniu. Był to gest kamraderii – czarny
służący i biały gość, złączeni pragnieniem pomocy nieszczęsnej
C.W. Haider.
* * *
Powinienem być szczęśliwy z powodu nowo nabytych
kolekcjonerskich książek, ale w drodze do domu czułem się dziwnie
wypompowany, pozbawiony energii.
Zdjąłem stare okulary. Odrzuciłem brudną czapkę bejsbolówkę.
Skręcając na podjazd i zbliżając się do Mill Brook House, zobaczyłem,
że samochodu Iriny nadal nie ma, choć wydawało mi się, że nie było
mnie w domu przez bardzo długi czas.
Dni, tygodnie. Czekanie.
Z początku gorliwie przeglądałem lokalne gazetki w poszukiwaniu
wiadomości o włamaniu do domu Haiderów. Albo jakichkolwiek
wieści o C.W. Haider.
Czy wypisano ją ze szpitala? Czy wróciła do domu? Jaka była jej
reakcja na pozostawiony na biurku „upominek”, podpisany bezczelnie
„Steve King”?
Może ten żart tak ją uraził, że dostała kolejnego ataku. Kolejnego
załamania.
Myślałem, że gdyby umarła, w „Tygodniku Harbourton” ukazałoby
się długie epitafium. Ale żadnego epitafium nie było.
Raz odważyłem się przejechać samochodem obok Tumbrel Place
88. Ten wąski, brzydki edwardiański dom z jego postarzałymi cegłami
i połamanymi przez burze drzewami dziwnie mnie przyciągał.
Liczyłem przynajmniej na mignięcie wiernego opiekuna, ale nikogo
nie zobaczyłem. Nikogo nie było też widać w wysokich oknach
wychodzących na ulicę.
Nie wchodź tam teraz. To za duże ryzyko.
Jakbym potrzebował ostrzeżeń Waleta Pik.
* * *
– Esdra? Dzień dobry!
W centrum handlowym na parkingu za Macy’s zobaczyłem szybko
idącego czarnego mężczyznę, niskiego, masywnego, o płaskiej głowie,
w roboczym kombinezonie. Tak się podekscytowałem na jego widok,
że wyhamowałem samochód i wychyliłem się przez okno, żeby do
niego zawołać, choć widziałem (bo oczywiście widziałem), że był
o wiele młodszy od Esdry Staplesa; ale był to tylko jakiś obcy
człowiek, patrzył na mnie z zaskoczeniem, nieufnie.
– Przepraszam! Wziąłem pana za starego znajomego.
Cholera.
Na wszelki wypadek musiałem ukryć cenne nabytki – Frankensteina,
Kryjówkę białego węża, W kleszczach lęku, W ciemnym zwierciadle,
Wyspę doktora Moreau oraz wyjątkowego Ducha przekory – w dawnym
składziku na owoce, przekształconym w specjalny schowek, gdzie
rezydował Walet Pik. Choć na żadnej z tych niezwykłych książek
z autografami nie było informacji, że należała do Haider – nic równie
plebejskiego jak ex libris w rzadkim egzemplarzu! – to nie mogłem
(jeszcze) ryzykować, umieszczając je w kolekcji na górze, gdzie
mogliby je przeglądać pełni podziwu goście, nawet jeśli niczego
bardziej bym nie pragnął.
Zostawiłeś Draculę. Idiota.
To mnie dręczyło. Dlaczego nie wsunąłem Draculi z autografem do
swojej torby, kiedy miałem okazję? Jeśli Haider nie zauważyła braku
pozostałych książek, to na brak tej także nie zwróciłaby uwagi.
W składziku nie było oczywiście okien. Sam go odmalowałem:
beżowe ściany, biały sufit. Pomieszczenie było niskie – jakieś dwa
metry, zaledwie pięć centymetrów powyżej czubka mojej głowy – lecz
dziwnie przytulne, zaciszne i odosobnione. Wszystkie ściany
zajmowały częściowo zastawione regały; Walet Pik wciąż jeszcze nie
osiągnął szczytu kariery. Zostawiłem wolne miejsce, żeby móc
zapełniać je z upływem czasu.
Moje zdobycze umieściłem na osobnej półce w widocznym miejscu,
na poziomie oczu.
Teraz, kiedy w tajemnej biblioteczce (bo tak zacząłem o niej
myśleć) miały być trzymane cenne książki (odkryłem, że sam
dwutomowy Frankenstein był wart ponad siedemdziesiąt pięć tysięcy
dolarów!), zainstalowałem tam urządzenie kontrolujące wilgoć,
podobnie jak na górze. Myślałem, że jeśli coś się przytrafi
C.W. Haider, a nie będzie żadnych dowodów na to, że książki
pochodzą z jej domu, przeniosę je na górę i tam wyeksponuję.
Wchodząc do tajemnej biblioteki, mogłem zamknąć za sobą drzwi
i czuć się całkowicie bezpiecznie. Choć nawet kiedy mieszkały z nami
dzieci, rzadko interesowały się księgozbiorem ojca, podobnie jak – co
stwierdzam z przykrością – jego karierą pisarską.
Raz, w piątej klasie, nasz najstarszy syn Chris wrócił ze szkoły (było
to jeszcze w Highland Park) i zapytał Irinę: „Czy tata pisuje
«kryminały dla niewymagających»?”. Śmialiśmy się razem z tego
pytania i ze stojących za nim uprzedzeń, ale tak naprawdę wcale
mnie to nie bawiło; mniejsza o to, jaką okrężną, podstępną zemstę
wywarłem na tamtym niczego się niespodziewającym snobistycznym
nauczycielu, dość, że już wkrótce musiał zacząć rozsyłać swoje CV
w poszukiwaniu innej pracy. Nadęty drań!
Julia przeczytała w liceum kilka książek taty. Twierdziła, że nie
mogła się od nich oderwać i że były pełne niespodzianek, ale
(przypadkiem to wiedziałem) porzuciła je podczas studiów
w Brownie. Kiedy ktoś ją pytał, czy jej ojciec to ten Andrew J. Rush,
wydawała się lekko zażenowana (Irina mówiła jej, że powinna być
dumna z ojca. „I jestem, mamo – odpowiadała Julia – tylko to trochę
krępujące, kiedy ludzie o to wypytują, bo tak naprawdę nie wiem, co
o nim myślą”).
Co do chłopców – Chris sam przyznawał, że nie przepada za
powieściami, a Dale – że w ogóle nie lubi czytać. Obaj „siedzieli
w komputerach” – mieli średnie prace w średnich firmach w New
Jersey. Jeszcze w wieku dwudziestu pięciu lat grywali w gry
komputerowe, „tak dla relaksu”.
Irina natomiast przeczytała wszystko autorstwa Andrew J. Rusha.
Jej opinie zawsze były bardzo pozytywne. Gdzie się podział bystry,
przenikliwy krytyk z naszych dawnych warsztatów pisarskich?
Czyżby moja droga żona obniżyła swoje oczekiwania do poziomu,
któremu Andrew J. Rush był w stanie sprostać? Czy traktowała mnie
protekcjonalnie?
Żadne z nich nie miało pojęcia o Walecie Pik. Uśmiechnąłem się na
myśl, w jakim byliby szoku, gdyby się dowiedzieli.
Tak, ale się nie dowiedzą. To nasza tajemnica.
Walet Pik ciągle wydawał się w moim życiu czymś nowym, więc
fakt, że za kilka tygodni, w październiku, miała ukazać się jego piąta
powieść, napawał mnie zdumieniem. Wydanie miała otaczać
całkowita tajemnica, choć wydawca planował jakieś działania
promocyjne i wspominał niejasno o reklamach. Nowa powieść nosiła
tytuł Dopust. Napisałem ją poprzedniej zimy w tak ogromnym
skupieniu, że teraz ledwo przypominałem sobie fabułę; jeśli każde
zdanie Andrew J. Rusha rodziło się w bólach i czasem miałem
wrażenie, jakbym przenosił na papier wyszarpane z ciała żyły
i arterie, to w wypadku Waleta Pik całe akapity i strony, ba! rozdziały
pojawiały się w mgnieniu oka, pozostawiając mnie wyczerpanego, ale
zadowolonego. Z Dopustu pamiętałem tylko, że miał gwałtowne
i brutalne zakończenie, niespodziewane morderstwo-samobójstwo
w jakichś ciemnych wodach na dnie stromej przepaści; jak zwykle
protagonista musiał stawić czoła szyderczemu sobowtórowi, który
zagrażał życiu jego żony, rodziny oraz jego samego i trzeba było
rozprawić się z nim przemocą.
Na półce obok tanich wydań Waleta Pik leżały złożone szpalty
Dopustu, przesłane na moją skrzynkę pocztową w Hadrian.
Z ciekawości rzuciłem okiem na okładkę, której już nie pamiętałem –
ze zdumieniem odkryłem, że stanowiła dość nieporadną kopię
znanego erotycznego portretu Gustawa Klimta, przedstawiającego
seksualnie niezaspokojoną kobietę (czy wyraziłem na to zgodę?
Najwyraźniej!). W pierwowzorze naga kobieta miała na głowie burzę
rudych włosów – na okładce były one śnieżnobiałe, ale postać nadal
emanowała drapieżną seksualnością. Na obydwu malowidłach leżała
w sugestywnej pozie, z dłońmi splecionymi za głową i rozłożonymi
ramionami, które odsłaniały włosy pod pachami.
Chore. Macho.
Powieści, które skłaniają do myślenia – ale nie są to przyjemne myśli.
Zastanawiałem się, czy Julia przeczytała więcej powieści Waleta
Pik. Irytowało mnie, że moja córka była tak zawzięta i tak uparcie
feministyczna. Nie chciałem myśleć o niej jako o dojrzałej młodej
kobiecie żyjącej własnym, nieprzeniknionym życiem – nienawidziłem
myśli, że utrzymuje z kimś stosunki seksualne…
– Halo? Andrew?
Głos za plecami, niespodziewany.
Irina. Zostawiłem drzwi otwarte na oścież i stała teraz tuż za
progiem.
– A co to takiego? Jakaś… podziemna biblioteka?
Nigdy jeszcze nie widziała składziku, choć wiedziała, że
wykorzystuję go do składowania niepotrzebnych egzemplarzy
książek. Jej szeroko otwarte oczy mówiły o zaskoczeniu na widok
zabudowanych regałami ścian, porządnego oświetlenia, czarnego
skórzanego fotela i nawet chodniczka na podłodze.
Odepchnąłem ją szybko, wyszedłem i zamknąłem drzwi.
– Szpiegujesz mnie, kochanie? Mam nadzieję, że nie.
– Szpieguję? Nie, ja… zdawało mi się, że słyszałam…
– Chodźmy na górę. I tak właśnie wychodziłem.
Zmusiłem się do uśmiechu. Do tego, żeby nie mówić szorstko,
z irytacją.
Ona za dużo wie. Sam fakt, że wie, że w tym domu jest miejsce, do
którego nie ma dostępu, to już zbyt wiele.
Irytowało mnie również, że miała na sobie makijaż – delikatna
koralowa szminka, muśnięcie pudru – oraz srebrny naszyjnik
i bransoletkę. Przypominało mi to, że tego dnia była w szkole, wśród
swoich kolegów. Była ładnie ubrana i zrobiła coś z włosami. Na
nogach miała sandały z odsłoniętymi piętami, na niskim obcasie;
byłem pewien, że nigdy ich nie widziałem. W domu, tylko
w towarzystwie męża, rzadko zadawała sobie trud malowania się,
nosiła dżinsy, workowate koszule i swetry oraz stare buty do
biegania.
Był już późny wrzesień. Upłynęło kilka miesięcy od dnia wezwania
do sądu.
Od dnia, kiedy w moje życie wtargnął wróg.
– Andrew, dlaczego sprawiasz wrażenie, jakbyś był… wściekły?
Przepraszam, jeśli ci przeszkodziłam… Wcale cię nie szpiegowałam,
naprawdę… Po prostu dopiero wróciłam do domu i chciałam się
przywitać… Nie było cię w gabinecie… Wydawało mi się, że
słyszałam w piwnicy głosy…
– Głosy? Nie bądź śmieszna.
– No… widać się pomyliłam. Przepraszam.
– Jak mogłaś słyszeć jakieś głosy? Przecież nie ma tu nikogo poza
mną.
Byliśmy już na górze. Irina odsuwała się ode mnie.
Przepraszającym tonem wydusiła, że wydawało jej się, że ktoś ze mną
jest, może ktoś od naprawy albo jakiś dostawca…
– Strasznie przepraszam, pomyliłam się. Co to ma za znaczenie?
Dlaczego tak się złościsz?
Widziałem w jej oczach strach. Czemu, u licha, moja żona się boi –
i to mnie?
– Wcale się nie złoszczę, Irino! Nie obrażaj mnie.
Mimo to Irina wzdragała się przede mną i uciekłaby, gdyby moja
dłoń nie poderwała się, by chwycić ją za ramię; Irina krzyknęła cicho
z zaskoczenia i bólu; natychmiast ją puściłem.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, oboje w szoku, dysząc ciężko.
Nie mogłem uwierzyć, że sprowokowała mnie do zachowania tak
całkowicie sprzecznego z moją naturą, do tego jeszcze pogarszała
sytuację, mówiąc na pół z płaczem:
– Nienawidzę, kiedy pijesz, Andrew. Nie jesteś wtedy sobą…
przerażasz mnie.
– Teraz naprawdę mnie obrażasz. Niczego nie piłem.
Irina uciekła przede mną na piętro. Nie miałem zamiaru za nią iść.
Jest o ciebie zazdrosna. O twój talent, twój sukces.
O to, że jesteś mężczyzną, że ją przewyższasz. Już tego samego nie
może znieść.
Nocą wróciłem do tajnej biblioteczki.
Chciałem sprawdzić zamek w drzwiach. I urządzenie do kontroli
wilgotności. Pragnąłem podziwiać swoje nowe nabytki, z których
byłem przedziwnie dumny – jakbym wyratował je z samego piekła.
W domu panowały ciemności. Irina poszła spać. Wyobrażałem
sobie jej oczy napuchnięte od płaczu. Nie ma mowy, żebym znowu
biegł ją uspokajać.
Zbyt często zdarzały nam się ostatnio takie dziwne sceny. Zupełnie
jakby starała się mnie sprowokować, jakby chciała sprawdzić, jak
mocno może przycisnąć swego wyrozumiałego męża.
Jej zachowanie miało coś wspólnego z jesiennym semestrem
w szkole. Jakby jej emocjonalny ośrodek ciężkości przesunął się i nie
znajdował się już w tym domu, ale tam.
I nie przy tobie, jej mężu. Tylko przy nim.
Tylko raz widziałem przelotnie tego Huanga Lee. Jechaliśmy drogą
tuż za miastem i Irina pomachała przez szybę jakiemuś rowerzyście –
mężczyzna, kruczoczarne włosy, obcisłe spodenki ze spandeksu
i koszulka. Sądziłem, że to jakiś uczeń szkoły, póki nie powiedziała,
że to jej kolega, nauczyciel matematyki.
Rozpoznał Irinę, odmachał w odpowiedzi.
Przemknąłem samochodem obok, wymijając go szerokim łukiem.
Po tamtym incydencie zdałem sobie sprawę, że w ostatnich
miesiącach często słyszałem, jak Irina rozmawia przez komórkę
w niespodziewanych miejscach. Albo na dworze, z dala od domu.
Jakby się przede mną kryła – przede mną, swoim mężem.
Miałem też wrażenie, że zadawała sobie wiele trudu, by mnie
sprowokować. Jakby chciała wzbudzić we mnie gniew. Skusić mnie,
żebym ją skrzywdził.
Nie należę do mężczyzn, którzy podsłuchiwaliby własną żonę czy
w ogóle kogokolwiek. Nie należę do mężczyzn, którzy uderzyliby
żonę albo w ogóle kogokolwiek.
W tajemnej bibliotece, pamiętając o zatrzaśnięciu drzwi
i przekręceniu zamka, nalewam do szklanki kilka centymetrów
szkockiej z butelki, którą trzymam tu specjalnie w tym celu.
Ona nic o tobie nie wie.
Nikt z nich nie wie.
Przypominam sobie Czarnego kota, historię Edgara Allana Poego,
nowelę, w której narrator dusi swojego zwierzaka i morduje żonę;
oboje zamurowuje w ścianie, z której zaczynają dobiegać straszliwe
jęki.
Uważaj! Jesteś w ogromnym niebezpieczeństwie.
Irina unikała mnie przez całą noc i część następnego dnia. Zaszyty
w swoim pokoju nad dawną stajnią nie mogłem pisać. Bolał mnie
brzuch, bolało serce. Sama myśl o Walecie Pik napełniała mnie
przerażeniem.
– Muszę to skończyć. Koniec z Waletem Pik.
Czekałem, niespokojny. Niczym ktoś, kto poczuł kłucie w sercu
i czeka na kolejne, mocniejsze, a potem na zawał.
Czekałem na ten szyderczy, pełen groźby głos.
I nic. Przez otwarte okno dobiegał szum wiatru w otaczających
dom drzewach, piękny dźwięk, od którego do oczu napłynęły mi łzy.
– Oddam książki, które zabrałem tej biednej kobiecie. Przeproszę
Irinę. Już nigdy nie będę pił.
Irina pojechała do szkoły wczesnym rankiem, zanim jeszcze do
końca się wybudziłem. Po raz pierwszy w naszym małżeństwie jedno
z nas wyszło z domu, nie żegnając się z drugim.
To był drobiazg, wiedziałem o tym. To była przepaść.
Poprzedniej nocy w piwnicy zapadłem w pijacki sen. Z pustą
butelką po szkockiej pod nogami.
Kiedy przed dziewiątą, otępiały i niepewny, wszedłem na piętro,
Irina już wyszła, dom był pusty, a wszystkie pokoje rozświetlało ostre,
jasne, jesienne słońce, które nie miało znaczenia – doznałem
dojmującego przeczucia Mill Brook House pozbawionego
mieszkańców.
– Irina? Gdzie jesteś…
Głowa mnie bolała. Puls za oczami bębnił mocno i złowieszczo.
Zupełnie jakby coś tam próbowało do mnie mówić.
Tego dnia, który zdawał się nie mieć końca, nie zdołałem napisać
ani jednego spójnego zdania. W gabinecie, który z podziwem opisano
w niejednej lokalnej gazecie („przewiewny”, „przestronny”,
„wspaniały wiejski widok”, „prywatny i zaciszny”, „marzenie
pisarza”), zupełnie nie byłem w stanie się skupić. Fabuła Na przemian
wydawała się tak mechaniczna! I ten pusty tytuł, z którego byłem tak
dumny. Zdania tłukły mi się pod czaszką jak oszalałe chrabąszcze.
Słowa odrywały się od swoich znaczeń. Kiedy starałem się odczytać
na głos fragmenty, które wymagały szczególnej uwagi – zawsze tak
robiłem – w moich uszach dźwięczał szyderczy głos białowłosej
kobiety.
Złodziej! Plagiator! Morderca!
– Ja nie jestem… mordercą…
W głębi serca jesteś. Pragniesz śmierci swojego wroga.
– Nie pragnę niczyjej śmierci. Ja… przeraża mnie myśl o zranieniu
innej osoby…
Przeraża cię jedynie myśl o tym, że twoje zbrodnie zostaną ujawnione
i ukarane. To wszystko.
– To nieprawda! Wcale taki nie jestem.
Zgiełk wymieszanych głosów. Haider, Pik. Miałem w głowie taki
zamęt, że nie potrafiłem ich odróżnić.
W granicach naszej posiadłości znajdowało się pewne bagniste
miejsce w pobliżu strumienia, gdzie mocno cuchnęło zgnilizną
i gnojem. Bardzo możliwe, że wyrzucano tam dawniej zwierzęce łajno
z obory czy chlewu. Kiedy odkryliśmy z Iriną to „mokradło” (jak je
eufemistycznie nazywaliśmy), zastanawialiśmy się, czy nie lepiej
byłoby zawalić je ziemią. Ale jakoś nigdy nie zebraliśmy się, żeby ją
zamówić. Po „mokradle” lepiej było nie chodzić nawet w kaloszach –
człowieka zdejmował strach, że wessie go miękka mokra ziemia. I ta
organiczna woń zgnilizny, rozkładu. I chmary komarów, much
i motyli, które unosiły się nad tym miejscem – przerażająca obfitość
życia.
Niemniej na mokradle można było znaleźć i piękne stworzenia.
Motyle o różnych rozmiarach i barwach. Czerwonoskrzydłe kosy,
czasem śnieżnobiałe czaple.
Węże mokasyny miedziogłowe o wyglądzie miniaturowych biczy.
Walet Pik był właśnie takim miękkim, śmierdzącym, zdradzieckim
mokradłem. Można było zasypać go całą górą ziemi, a i tak zassałoby
ją na dno. Można było przerzucić nad nim kładkę z desek – i też by ją
zassało.
Najlepiej w ogóle unikać mokradła. Trujące opary były upajające,
uzależniające.
* * *
– Irino? Bardzo cię przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło… Nie
zdawałem sobie sprawy, że aż tyle wypiłem. W ogóle nie zdawałem
sobie sprawy, że piję.
Wziąłem drobne dłonie Iriny w swoje. Głaskałem jej palce, które
tkwiły sztywno w moich, nie całkiem oporne, lecz niezupełnie uległe.
To była prawda: nie do końca wiedziałem, co mnie opętało
poprzedniej nocy. Dlaczego niespodziewanie ogarnęła mnie taka
wściekłość na moją najdroższą żonę, którą przecież bardzo kocham,
którą uwielbiam.
– Wybaczysz mi, Irino? Przysięgam, że to się już nie powtórzy.
Oczy Iriny były spuszczone. Wydawała się przygnębiona, nieufna.
– Byłem pod ogromną presją, nie chciałem ci mówić…
Irina spojrzała na mnie, tak jak na to liczyłem.
– …Chciałem ci tego oszczędzić, bo ta sprawa jednocześnie nie
miała znaczenia i bardzo mnie zestresowała.
– Co się stało?
– Coś w związku z moim pisarstwem. Problemy Andrew J. Rusha.
– Ale Andrew J. Rush to ty. Proszę, powiedz, co się stało…
Poczułem przypływ miłości do żony. Kochana Irina, która
zakochała się w Andym Rushu, choć o tyle go przewyższała – czyżby
o tym nie wiedziała?
Przez tyle lat ją zwodziłem.
Moja kariera, nie jej. Dlaczego Irina Kacinzk nie była bardziej
asertywna, dlaczego uległa mojej dominacji?
Nie było jej w domu przez cały tamten dzień – mniej więcej od
ósmej rano do szóstej wieczorem – i nie odbierała telefonu, mimo że
dzwoniłem raz po raz. Oczywiście, zraniłem jej uczucia. Kobieta
również ma swoją dumę i nie może sobie pozwalać na to, by
wydawać się w małżeństwie zbyt uległa. Lecz moja droga Irina była
mi tak oddana, a jej środki do życia tak zależne od Andrew J. Rusha,
że bez wahania ofiarowała mi swoje współczucie.
– Kochanie, czy słyszałaś kiedyś nazwisko Haider?
– Hejter? Dziwnie brzmi!
– Nie Hejter, tylko Haider. To miejscowa rodzina.
Irina zmarszczyła brwi i zastanowiła się przez chwilę.
– Hmm, tak… Haider, faktycznie brzmi znajomo. Wspierali różne
przedsięwzięcia w Harbourton. Ich nazwiskiem nazwano park,
ufundowali też stypendium w mojej szkole. Chyba w najwyższej
klasie jest jakiś student z tej rodziny, ale go nie znam.
W nagłym potoku słów wyznałem jej wszystko.
Starsza kobieta nazwiskiem Haider, mieszkanka Harbourton
i niedoszła pisarka, usiłowała latem pozwać Andrew J. Rusha. Ale
sprawę oddalono.
Irina czekała na ciąg dalszy.
– No i…?
– No i… to wszystko. Pozwała mnie pod jakimś niedorzecznym
zarzutem naruszenia prywatności, ale sędzia oddalił sprawę.
„Naruszenie prywatności” brzmiało bardziej wiarygodnie niż
„kradzież i plagiat” i mniej bolało.
– Naruszenie prywatności? Co za absurd. Jak mogła coś takiego
twierdzić?
– Prawnik wydawcy powiedział, że to typowe zawracanie głowy.
Często się to zdarza, zwykle znanym pisarzom, jak Stephen King.
– Ale ty też jesteś znany, Andrew! Tak mi przykro, że cię to
spotkało, i w dodatku nic mi nie powiedziałeś. Nic dziwnego, że byłeś
taki nieobecny.
– Co więcej, usiłowała też pozwać mnie za kradzież, za plagiat – jej
utworów.
– Boże! To jakiś żart.
Ciepłe brązowe oczy Iriny wypełniły się łzami złości i współczucia.
Miała jeszcze wiele pytań, jak to żona, ale zapewniłem ją, że nie ma
co więcej o tym mówić, naprawdę.
– Sędzia Carson uznał, że skarga była bezpodstawna, i oddalił
sprawę.
Teraz to Irina ujęła moje dłonie, żeby przestały drżeć.
– Ale w takim razie, Andrew, czemu tak się tym przejmujesz?
Nikt się nie dowie! Będziesz nieskazitelny jak jagnię!
Znów pojechałem do Harbourton i na Tumbrel Place. Tylko że tym
razem było po północy.
W historycznej okolicy w pobliżu sądu panowały egipskie
ciemności.
Był środek jesieni, pierwszy tydzień listopada, noce zrobiły się
zwyczajnie zimne. Każdy rozsądny człowiek, wypuszczając się na
dwór po zmroku, wkładał rękawiczki, skórzaną kurtkę i kapelusz.
Wszystkie moje ubrania były ciemne. A moje buty do biegania –
czarne.
Irina nie miała pojęcia, gdzie się podziewałem. Nie wiedziała, że
nie było mnie w domu. Odczekałem, aż poszła do łóżka. Przed
północą mocno już spała. A wtedy wyślizgnąłem się na zewnątrz.
Na niebie wisiał czerwony księżyc. Jakiś chochlikowaty impuls
sprawił, że uśmiechnąłem się i puściłem do niego oko.
Tylko ty, mój świadek.
A ty nigdy o tym nie wspomnisz.
Serce biło mi szybko, rozkosznie!
Każdego dnia spędzałem całe godziny uwięziony w swoim
gabinecie, zmuszony ślęczeć nad kryminałem noszącym dawniej tytuł
Na przemian, i nic z tego nie wychodziło.
Noce, kiedy pisałem jako Walet Pik, były o wiele bardziej
produktywne.
Ale Andrew J. Rush był przecież mną. Do cholery, nie zrezygnuję
z siebie.
I dlatego właśnie czułem teraz takie… uniesienie! Nocą, na
zewnątrz, niewidzialny. W swoim ciemnym kamuflażu.
Niemal od początku wiedziałem, co należy zrobić. Jakie
wynagrodzenie należy się stronie poszkodowanej.
Nie jestem pospolitym złodziejem. Przyznaję, nieco mnie poniosło,
kiedy zobaczyłem na półkach C.W. Haider tamte rzadkie książki,
sprawiające wrażenie, jakby od lat nikt ich nie otwierał; uległem
pokusie i to był błąd.
Teraz byłem więc skruszonym grzesznikiem. Ale też tchórzem, bo
już od wielu tygodni zbierałem się, żeby zwrócić skradzione dzieła
C.W. Haider.
Od czasu pierwszej wizyty na Tumbrel Place 88 we wrześniu
obsesyjnie przeszukiwałem lokalne media w poszukiwaniu informacji
o właścicielce domu. Śledziłem też informacje o Stephenie Kingu
w internecie, chcąc sprawdzić, czy C.W. Haider nie odgrywa się na
nim za moją drobną psotę, popełnioną pod jego nazwiskiem. Na wpół
spodziewałem się znaleźć nagłówki: „Prześladowczyni z New Jersey
grozi Stephenowi Kingowi”. Albo jeszcze lepiej: „Prześladowczyni
Stephena Kinga aresztowana”.
Albo: „Ukochany autor bestsellerów Stephen King zamordowany
przez szaloną fankę”.
Albo: „Szalona fanka ginie podczas próby zamordowania Stephena
Kinga, ukochanego autora bestsellerów”.
Ale nic takiego nie miało miejsca. I z każdym mijającym tygodniem
stawało się to coraz mniej prawdopodobne.
Zakładałem, że Haider już dawno zwolniono ze szpitala
psychiatrycznego w Nowym Brunszwiku i że wróciła na Tumbrel
Place. Oczywiście nie miałem pojęcia, czy wyleczono ją z szaleństwa
– może nadal była poważnie chora. Może miała depresję i nie
interesowała jej zemsta ani na Stephenie Kingu, ani na nikim innym.
Może miała za sobą terapię elektrowstrząsami. Może była na
środkach uspokajających. Może w ogóle nie pamiętała już
o Andrew J. Rushu.
W „Tygodniku Harbourton” nie ukazała się żadna informacja
o włamaniu na Tumbrel Place 88. Gorliwie i z obawą czytałem każde
wydanie, przekonany, że w końcu ujrzę oskarżycielski nagłówek:
„Rzadkie książki skradzione z rezydencji na Tumbrel Place”, „Policja
wszczyna dochodzenie w sprawie kradzieży rzadkich książek
z rezydencji Haiderów” – ale znowu nic.
Czyżby Haider nie zauważyła braków na półkach? Czyżbym tak
sprytnie je zamaskował, że nie było czego zauważać? Wydawało się
nieprawdopodobne, by posiadaczka tak cennej kolekcji mogła okazać
się tak niedbała, ale w końcu C.W. Haider była dla mnie enigmą. Nie
miałem prawa oczekiwać, że okaże się (rozsądnym i racjonalnym)
dopełnieniem mnie samego.
Tak więc zamierzałem powrócić tam nocą i niepostrzeżenie oddać
skradzione książki. Frankensteina, Kryjówkę białego węża, W kleszczach
lęku, W ciemnym zwierciadle Le Fanu oraz Wyspę doktora Moreau
Wellsa.
A także, mimo iż bardzo ją polubiłem, cienką książeczkę Duch
przekory.
Nowelę samej Haider, Wejrzenie, która tak zdumiewająco
przypominała Lśnienie Kinga, postanowiłem zatrzymać, ponieważ
Haider miała więcej egzemplarzy i na pewno nie zauważy braku
jednego z nich.
Zresztą autorce od dawna starającej się o publikację powinno
schlebiać, że znany pisarz zadał sobie trud, by przeczytać jej pracę.
Na szczęście we wrześniu musiałem podświadomie przewidzieć, że
jeszcze tu wrócę, bo zostawiłem dwa odblokowane okna.
Nie ty, Andy. Nie oszukuj się.
Można by spytać, dlaczego zwyczajnie nie odesłałem skradzionych
książek pocztą. Oczywiście przyszło mi to do głowy. Ale gdybym
przesłał je za pośrednictwem poczty czy UPS albo FedExu, albo nawet
zostawił opakowane na stopniach domu, zwróciłbym tylko uwagę
emocjonalnie rozchwianej Haider na fakt, że ktoś je zabrał, a przecież
było całkiem możliwe, że nawet tego nie zauważyła. Na pewno
wściekłaby się i zaczęła wypytywać nieszczęsnego Esdrę, zarzucając
mu, że wpuścił do domu złodzieja. Może Esdra opisałby ze
szczegółami wygląd uprzejmego mężczyzny w średnim wieku,
a Haider przekazałaby opis miejscowej policji.
Nie żeby ktokolwiek przywiązywał najmniejszą wagę do jej
paranoicznych rojeń. Zresztą Andrew J. Rush miał immunitet
przeciwko jej wyssanym z palca zarzutom. Haider była miejscową
wariatką, znaną sędziom i policji; Grossman wydobył od sądu nakaz
restrykcyjny, żeby to ona nie miała możliwości nękania mnie.
To był akt miłosierdzia, litości. Starałem się zapomnieć o tym, że
był też bardzo pochopny i że mogłem go potem pożałować.
Walet Pik już od pewnego czasu milczał. Często w momentach,
kiedy spodziewałem się jego szyderstw, odpowiadała mi cisza.
Czy mnie opuścił? Czy to dobrze?
Moje picie ograniczało się teraz do jednej, najwyżej dwóch lampek
białego wina do kolacji. W domu nie było już whisky. Irina wydawała
się ostatnio podchodzić do mnie z mniejszą ostrożnością. Znowu
byliśmy kochankami – albo prawie. Na trzydziestą rocznicę ślubu
planowaliśmy pojechać wreszcie na długo odkładaną wycieczkę do
Hiszpanii. Zamierzałem kupić jej piękny naszyjnik z czarnych pereł.
Nasi synowie, z którymi byłem nieco na dystans, bez żadnego
zrozumiałego powodu stali się teraz bardziej przyjaźni, przynajmniej
w swoich mailach i esemesach.
Uważaj! Jeden nieostrożny krok może wszystko zepsuć.
Oczywiście zaparkowałem samochód z dala od starego
edwardiańskiego domu, który nocą sprawiał wrażenie mauzoleum.
W ogóle cała okolica wyglądała jak cmentarzysko zabudowane
wielkimi grobowcami.
W ciemnościach świeciło kilka rozproszonych światełek. Były
jednak ciemne, niczego właściwie nie rozjaśniały. Miałem ze sobą
latarkę o mocnym, ale skupionym promieniu, z której starałem się jak
najmniej korzystać.
Szybko i cicho wszedłem przez bramę z kutego żelaza
i przemierzyłem ciemny trawnik. Obszedłem dom dookoła, uchylając
się przed gałęziami wiecznozielonych krzewów. Mój oddech parował
lekko w ostrym powietrzu. Wąski promień światła prowadził mnie
bezbłędnie, jak laser.
I oto stałem już przy otwartym oknie! Z pewnym wysiłkiem
uchyliłem je na tyle, by się przecisnąć. Na szczęście pod ścianą stało
kilka dużych glinianych donic, na których mogłem się wygodnie
wesprzeć.
I już byłem w środku! Laserowe światło prowadziło mnie jak po
sznurku między okrytymi prześcieradłami meblami. Pomimo lekkiej
zadyszki ruszyłem prosto na tył domu, do gabinetu Haider. Zapachy
były tu znajome, niemal przyjemne. Wydawało mi się, jakbym
dopiero co był tu po raz pierwszy, olśniony znaleziskami na półkach.
Sądziłem, że C.W. Haider śpi w jakimś odległym pokoju na górze.
Byłem pewien, że był to ciężki sen po tabletkach. I oczywiście nie
miałem wątpliwości, że jest w domu sama.
Zamierzałem odłożyć książki na miejsce i odejść. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, wystarczy mi dziesięć minut.
Ale kiedy już się znalazłem w tym zakazanym miejscu, nie mogłem
oprzeć się pokusie i w świetle latarki poszukałem innego tytułu,
którego pożądałem – pierwszego wydania Draculi z autografem Brama
Stokera.
Jak bardzo pragnąłem tej książki! Ale przecież…
Bierz ją. Szybko!
Nie bądź głupi, zasługujesz na to.
Dracula znalazł się w mojej dłoni, a potem w torbie.
Zaraz potem zafascynował mnie skromny tomik, który mniej
spostrzegawcze oko mogłoby przegapić – Taniec śmierci
Ambrose’a Bierce’a. Podekscytowany, otworzyłem zawilgotniałą
książeczkę i przekonałem się, że było to pierwsze wydanie – z 1877
roku – z dedykacją i autografem autora.
Miałem kilka egzemplarzy Bierce’a, ale były to drugie i trzecie
wydania, wcale nie tak rzadkie, no i bez autografu.
– Muszę to mieć.
(Ambrose Bierce był jednym z tych autorów, których na początku
swojej pisarskiej kariery czytałem ze szczególnym podnieceniem
i podziwem).
I tak kolejna książka trafiła do płóciennej torby z dziełami, które
zamierzałem zwrócić Haider.
Jakimś sposobem, bez mojego świadomego udziału, powieści wcale
nie wracały na półki. A ja czułem się z tego powodu wspaniale!
Oczywiście. Przecież po to tu jesteś. Bierz, co chcesz, nikt cię nie
powstrzyma.
Kiedy powiodłem promieniem światła po wysokim pokoju –
najpierw poziomo, wzdłuż półek, potem w pionie, przez biurko
z imponującym starym remingtonem – zobaczyłem (albo wydawało
mi się, że zobaczyłem) kątem oka jakiś ruch przy podłodze; ale kiedy
się odwróciłem, cienisty kształt zniknął.
Przekonałem sam siebie, że to nic, tylko mój wymysł. Cienie
zbudzone przez latarkę.
Potem przyjrzałem się biurku Haider. Był to prawdziwy antyk –
piękny niegdyś mebel, biurko dżentelmena; teraz postarzałe i pokryte
zadrapaniami. Zobaczyłem, że wiele klawiszy remingtona było
wytartych na gładko, tak że nie dało się rozróżnić liter; widziałem
zadrapania po ostrych paznokciach piszącej i wzdrygnąłem się na
myśl o nich; zobaczyłem, że na mahoniowym blacie widoczne były
pierścienie i plamy, jakby odstawiała niedbale kubki i szklanki. Zanim
zdołałem się powstrzymać, zerknąłem na tytuł maszynopisu na biurku
– na szczęście nie był to żaden z moich ani taki, który chciałbym
podkraść: Piekielny dopust.
Mimo to było w nim coś nieuchwytnie znajomego, choć w tej
chwili nie potrafiłem sobie uświadomić co.
Przypomniało mi się, że jedna z szuflad w biurku zawierała
intrygujące przedmioty osobiste należące do Haider. W świetle latarki
przejrzałem jej notatki, szkice, osobne kartki rękopisów, wycinki
z gazet, rodzinne zdjęcia… I znowu poczułem w pokoju obecność
czegoś, czy raczej kogoś, a kiedy odwróciłem się szybko z latarką,
w ciemnościach rozbłysły złociste gniewne oczy.
Rozległ się chrapliwy jęk: Miaaaauuu.
– Szatan! A niech cię.
Na szczęście miauknięcie nie było głośne, raczej insynuujące,
intymne. Pies zacząłby głośno szczekać, by obudzić panią i odstraszyć
intruza, lecz jedwabiście czarny kot nie wydawał się przejęty, raczej
zaintrygowany tym, co ja, jego nowy przyjaciel, tu robię.
– Chciałbyś wrócić ze mną do domu? Co, Szatanie? Piękny jesteś.
Poe by się w tobie zakochał.
Zazwyczaj nie rozmawiam ze zwierzętami. W ogóle wydaje mi się,
że ludzie, którzy to robią, są śmieszni. Ale teraz, pod wpływem
chwili, w napięciu i podnieceniu, jakoś przyłapałem się na tym, że
przemawiam szeptem do zwierzaka Haider jak do wspólnika.
Kiedy jednak nachyliłem się, żeby go pogłaskać, Szatan odskoczył
jak zwyczajny kot, jeżąc grzbiet, i jeszcze raz wypuścił z siebie
przeszywający i tym razem nieco głośniejszy jęk: Miauuuu.
– Ćśśś! Przecież wiesz, że nie zrobię ci krzywdy.
Wyjmowałem z szuflady teczki i przeglądałem je po kolei.
Zauważyłem, że wiele z fotografii, które czasem pochodziły aż z lat
dwudziestych
ubiegłego
wieku,
przedstawiało
bardzo
charakterystycznych osobników – musiał kiedyś istnieć jakiś prototyp
Haiderów, o orlim profilu, z wydatnym czołem, ostrymi,
oskarżycielskimi oczami i sardonicznymi ustami. Na kilku zdjęciach
widać było osoby nieokreślonej płci, z włosami białymi jak u Haider
i sterczącymi z głowy jak po porażeniu prądem.
Wybrałem parę spośród tych rodzinnych fotografii i wrzuciłem je
do torby. Nie potrafiłbym powiedzieć dlaczego, ale wydawało mi się,
że te osobiste przedmioty mogą mieć dla mnie wartość; w Na
przemian znajdowały się fragmenty, które należało rozwinąć
i wypełnić ciekawszymi i bardziej oryginalnymi postaciami, a te
zdjęcia mogły mi podsunąć pomysły. Zabrałem też kilka kartek ze
szkicami utworów. Haider na pewno nawet nie zauważy ich braku.
A teraz powinieneś już iść. Nie zwlekaj ani chwili.
Byłem gotów do wyjścia. Płócienna torba niemal pękała w szwach.
Nagle jednak zauważyłem na pokrytej popiołem podłodze przy
kominku, obok siekiery i miedzianych stojaków na drewno, stertę
kartonowych pudeł otwieranych jak szuflady. Były to te same, które
Haider przyniosła do sądu i które jej zdaniem zawierały miażdżące
dowody winy Andrew J. Rusha. Poczułem szarpnięcie strachu, ale
zarazem podniecenia.
Nie. Nie ma czasu. Zostaw to.
Jednak nie mogłem odejść! Musiałem przynajmniej zajrzeć do tych
dokumentów! A było ich zbyt wiele, żeby zabrać je wraz z łupami,
które już zagarnąłem. Latarkę mogłem wepchnąć do kieszeni, ale
pozostałe przedmioty były za duże.
Niezgrabnie przykucnąłem obok pudeł. Szarpnięciem otworzyłem
jedną z szuflad.
W jaskrawym świetle latarki białe kartki z notatkami, zapisane
nadmiernie schludnym pismem Haider, były niemal nie do
odczytania. Czy były to fragmenty moich książek, zestawione z jej
pismami? Czy to były „dowody”, które sędzia Carson wyrzucił z sądu?
Może mógłbym zabrać kilka z tych kartek, przynajmniej garść.
A może… mógłbym zaplanować kolejny powrót.
Nie. Szybko. Musisz stąd wyjść – natychmiast!
Mimo to, mimo że rozumiałem niebezpieczeństwo i wiedziałem, że
powinienem uciekać, nie ruszyłem się z miejsca. Siedziałem w kucki,
zgarbiony, marszcząc brwi i wpatrując się w te fascynujące zapiski,
kiedy znienacka coś otarło mi się o kostki – twarda jak kość głowa
Szatana. Naiwnie wyciągnąłem rękę, by pogłaskać piękne zwierzę,
mając je za swojego wspólnika i sądząc, że dobrze mi życzy; jednak
niespodziewanie poczułem pazury rozdzierające rękawiczkę i grzbiet
dłoni i wtedy, w jednej chwili, obok mnie rozpętał się chaos, niczym
eksplodująca kometa.
– Złodziej! Łajdak! – rozległ się tuż za mną chrapliwy głos, którego
nie dało się z niczym pomylić.
Zupełnie nagle – siekiera. Pojawiła się znikąd i szerokim łukiem
pomknęła w kierunku mojej głowy. Usiłowałem poderwać się
z przykucu, ale zawiodły mnie nogi i straciłem równowagę,
rozpaczliwie próbując się uchylić, a potem rozległ się chrapliwy,
błagalny głos: – Nie! Proszę, nie! Nie! – czy to mój własny głos, tak
zduszony, że nierozpoznawalny? – i ostrze wbiło się z głośnym
łupnięciem w popękany blat biurka o włos ode mnie. Zwaliłem się
ciężko na podłogę; twardą, nieustępliwą podłogę pod wystrzępionym
tureckim dywanem. Zacząłem gramolić się w górę, sięgając po
siekierę, desperacko próbując chwycić stylisko, lecz moje ręce
trzepotały tylko bezradnie, jakby rozpacz odebrała mi wzrok; i ten
głos (mój? napastnika?) krzyczący wysoko i niemal nieludzko: – Nie!
Nieee! – mignęły mi krótkie palce i trupio blade żylaste ramiona
okryte cienką tkaniną piżamy, i zduszony wrzask jakby zmieszanego
triumfu i furii; i znowu straszliwy wzlot siekiery, matowy połysk
topornego ostrza i śmiertelny zamach raz rozpoczęty –
niepowstrzymany, i nieodwracalne wbicie się w ludzką czaszkę,
ustępliwą jak łupina melona, odsłaniające papkowatą materię mózgu
w obfitym rozbryzgu krwi.
I wciąż ten głos, wznoszący się w niedowierzającym „nie nie nie
nie nie”.
Dziesięcioletni chłopiec z Harbourton tonie
w kopalni, Catamount Park. Lipiec 1973.
Nikt mnie nie obwiniał.
Nikt nie obwiniał mnie wprost.
– Andrew! Kolejny artykuł o tej strasznej sprawie.
Irina położyła przede mną gazetę z krzykliwym nagłówkiem –
pierwszym tego typu, jaki kiedykolwiek widziałem w „Tygodniku
Harbourton”.
DZIEDZICZKA HAIDERÓW ZAMORDOWANA
W DOMU NA TUMBREL PLACE
Włamanie, motyw: rabunek
Podejrzani zatrzymani
Siedzieliśmy przy stole śniadaniowym na oszklonej werandzie obok
kuchni. Przez mgiełkę bólu głowy moje oczy ledwo rozpoznawały
drukowane słowa i fotografię Corin Wren Haider, wykonaną lata
temu. Sześćdziesięcioośmioletnia kobieta, od śmierci ojca w 2003
roku mieszkająca samotnie w jednym z wielkich starych domów przy
Tumbrel Place w Harbourton, zamordowana siekierą przez
napastnika, który przypuszczalnie włamał się do jej domu po północy
w celach rabunkowych.
– Siekierą!
Stojąca za mną Irina wzdrygnęła się.
Zanim ukazał się artykuł w „Tygodniku”, od kilku dni oglądaliśmy
reportaże z brutalnego morderstwa w miejscowej telewizji.
W radiu nadawano kolejne doniesienia, „wiadomości z ostatniej
chwili”.
– Biedna kobieta! Mówiłeś, że miała zaburzenia psychiczne. Nie
powinna była mieszkać sama. I jakie to straszne, że ktoś, kto tyle lat
pracował dla jej rodziny, może okazać się jej zabójcą.
Doniesienia wspominały, że policja przesłuchiwała pracowników
rodziny Haiderów. Cytowano krewnych zmarłej, którzy mówili, że
pani Haider często trzymała w domu duże kwoty pieniędzy, ponieważ
nie ufała bankom. Choć mediom nie ujawniono wielu szczegółów,
wiedziałem od znajomego z komisariatu, że głównym podejrzanym
był opiekun domu, który pracował dla Haiderów od 1985 roku.
To była zdumiewająca informacja. Ten artykuł w „Tygodniku”
prawdziwie mną wstrząsnął.
Słuchaj, to nie była twoja wina. Andrew J. Rush nie ponosi za to
odpowiedzialności.
Nie miałeś wyboru, twoje życie albo jej.
Irina mówiła cicho, jaki to zbieg okoliczności, że zamordowana to
ta sama osoba, która próbowała mnie pozwać! I jaka musiała być
nieszczęśliwa, całkiem sama w tym wielkim domu.
– Najwyraźniej pisywała dla „Tygodnika Harbourton” i innych
lokalnych gazet, wiele lat temu. Pisała doniesienia z wydarzeń
kulturalnych i recenzje książek… Och, patrz, tu jest jej zdjęcie…
z sześćdziesiątego trzeciego. Ależ miała niezwykły wygląd, nawet
zanim posiwiały jej włosy.
Irina otworzyła gazetę. Kolumny pisma rozmywały mi się przed
oczami. Zamknąłem powieki, nie chciałem na to patrzeć.
To nie twoja wina – pamiętaj o tym.
Nie trać sił! Nie bądź tchórzem.
Odebrałeś jej siekierę w samoobronie. A poza tym nie masz czego
żałować.
Irina dalej mówiła o tym „strasznym, strasznym” morderstwie.
Ostatnie tak brutalne zdarzenie miało miejsce w Harbourton w 1971 –
kłótnia po pijaku, która skończyła się tym, że żona przeleciała przez
szklane drzwi. Ale to było daleko od Tumbrel Place.
– Najwyraźniej pani Haider nie żyła w przyjaźni z sąsiadami.
I przez lata często się procesowała.
Pulsujący ból w głowie sprawiał, że trudno mi było skupić się na
słowach żony.
Zrobiłeś to, co trzeba. Żaden sąd by cię nie skazał.
Żaden sąd nie obwiniłby Andrew J. Rusha.
Od tamtej nocy Walet Pik nieustannie wdzierał się w moje myśli.
Nie miałem nikogo innego, kto mógłby mi doradzić.
Bez winy. Bez winy. Bez winy.
Wstyd!
Walet Pik był nieprzewidywalny w swoich słowach. Czasami jego
głos był ekscytujący, wspierał mnie. Kiedy indziej ze mnie szydził.
Wstyd wstyd wstyd wstyd.
Ale to nie wina Andy’ego.
– Andrew, kochanie. – Głos Iriny był napięty. – Co mówiłeś?
– Co mówiłem? Zupełnie nic.
Nastąpiła przerwa. Irina chciała coś powiedzieć, ale zmieniła
zdanie. Szybko dokończyliśmy czytanie gazety. Na razie koniec
z morderstwami siekierą!
– Cóż. Może kawy?
– Tak, kochanie, poproszę.
Irina odeszła. Co za ulga!
Zastanawiałem się, jakim cudem tamtej nocy, zaledwie kilka dni
temu, zdołałem uciec z miejsca zbrodni.
Teraz, w zaciszu naszej pięknej werandy w Mill Brook House,
wydawało mi się niepojęte, że byłem zdolny do czegoś takiego, w tak
dramatycznych okolicznościach, tak niedawno. Że ja, teraz tak
ociężały, byłem w stanie wyrwać siekierę Haider i sam się nią
posłużyć.
To nie ty ją chwyciłeś, nie ty, ale ktoś inny, ktoś, czyja siła napłynęła
do twojego ciała i ocaliła je.
Uparcie starałem się zrozumieć: Haider przebudziła się na piętrze
i po cichu zeszła na dół, żeby skonfrontować się z napastnikiem.
Żadna normalna kobieta – żaden normalny obywatel Harbourton –
nie postąpiłby tak nierozsądnie. Ani przez chwilę się nie bała. Nie
zadzwoniła na policję.
Chciała cię zaatakować.
Wiele razy od tego zajścia zastanawiałem się, czy rozpoznała
w mroku Andrew J. Rusha ze zdjęć na okładkach. Czy była
zaskoczona, czy nie.
Wchodząc do jej domu, byłem bardzo cicho. Cały czas
zachowywałem się prawie bezszelestnie. To ten złośliwy Szatan
musiał zawiadomić swoją panią.
Ja szperałem na półkach, a tymczasem kocur zakradł się na górę,
obudził Haider i sprowadził ją na dół, gdzie znalazła śmierć.
To ona w mściwym szale chciała rozłupać mi czaszkę siekierą.
Krzyknęła na mnie, kiedy już było za późno, kiedy już się na mnie
rzuciła: „Złodziej! Łajdak!”.
To wina tej wariatki, nie twoja.
Nieskazitelny jak baranek, choć splamiony krwią.
Nie do końca wiedziałem, co się wydarzyło, kiedy już wyrwałem jej
narzędzie. Niewyraźnie pamiętałem, jak ją uderzam – wznoszę
siekierę, opuszczam ją na dzikie białe włosy – nie po to, by zabić, ale
by ratować własne życie.
Zduszony krzyk z mojego gardła: – Nie nie nie nie nie.
I natychmiast wszędzie zrobiło się mokro. Gorąca krew, bryzgająca
mi na twarz, ubranie, dłonie skryte w rękawiczkach.
Ciało upadło, zanim zdążyłem wypuścić siekierę z rąk. Pokryta
dzikimi białymi włosami głowa, rozorana i tryskająca krwią czaszka
zdawała się zapadać w ramiona.
W panice starałem się chyba ją przytrzymać – jej ciało – przywrócić
do pionu. Próbowałem ją ożywić, ożywić to coś. Ale trzymałem już
tylko pozbawione życia zwłoki, ciężkie jak worek cementu.
– Nie! Ja nie chciałem… proszę, nie…
(Czy mówiłem na głos? Na szczęście Irina była w kuchni, gdzie
obsługiwała nasz skomplikowany ekspres do kawy).
Lecz ona – ciało, którym się stała – upadła, złożyła się na podłodze,
w piżamie przesiąkniętej krwią. Ta pomstująca, pogardliwa kobieta
teraz milczała – uciszona.
Rozszalały czarny kot, stojący kilka metrów dalej, syczał na mnie
z wściekłością. Nagle ogarnęło mnie szaleńcze pragnienie, by przeciąć
szydercze stworzenie na pół – gdybym nadal trzymał w rękach
siekierę, zamachnąłbym się na niego.
– Ty… ty diable!
A potem jakimś sposobem udało mi się umknąć – ślizgając się we
krwi, dysząc ciężko, łkając, drżąc; zostawiłem narzędzie zbrodni, ale
zachowałem dość przytomności, żeby zabrać ciężką od łupów torbę
i latarkę o wąskim, mocnym promieniu. Uciekłem nie przez otwarte
okno w salonie, ale przez boczne kuchenne drzwi, wychodzące
w plamę mroku pod rozrośniętymi krzewami i na ścieżkę okalającą
dom, która z kolei prowadziła na podjazd.
Mój samochód stał pół przecznicy dalej, na Tumbrel Square. Na
skraju terenu należącego do plebanii kościoła episkopalnego.
Mechanicznie zdołałem przeprowadzić go wąskimi uliczkami na
pustą autostradę i dalej, w pola ciemne jak ocean. Instynktownie
skierowałem się w stronę Mill Brook Road i do domu, gdzie o tej
porze (była pierwsza czterdzieści nad ranem) Irina spała w naszej
zaciemnionej sypialni na górze, całkowicie nieświadoma tego
koszmaru. Gdyby się obudziła i zobaczyła, że nie ma mnie przy niej,
uznałaby, że nie mogłem zasnąć i wymknąłem się popracować
w innej części domu.
Biedny Andrew! Taki oddany pracy, a przecież pisanie nigdy nie idzie
mu łatwo, choć ludziom wydaje się, że tworzy szybko, nie oglądając się za
siebie.
Na dole, w pokoju gościnnym, umyłem twarz, która zaczęła już
sztywnieć od zaschniętej krwi. Zdjąłem przesiąknięte posoką buty,
rozebrałem się, zwinąłem wszystko razem i włożyłem do dużej
plastikowej torby na śmieci, którą zamierzałem wyrzucić następnego
dnia na wysypisko dwanaście mil dalej.
Ku swemu przerażeniu odkryłem, że płócienna torba również była
przemoknięta – ją także włożyłem do worka.
Fotografie Haider, notatki, szkice powieści – wszystko to wcisnąłem
do środka. Ale nie mogłem się zmusić, żeby pozbyć się bezcennych
książek, których zdobycie tyle mnie kosztowało.
Na koniec wziąłem prysznic. Umyłem włosy, które w ostatnich
latach nieco się przerzedziły, a w których teraz tkwiły drobiny
zaschniętej krwi. Wyszorowałem grzbiet lewej ręki, który Szatan
rozorał pazurami. W szafie znalazłem świeże ubrania. Nie
spodziewałem się, że zasnę, bo wszystkie zmysły miałem rozbudzone.
Położyłem się więc na łóżku w gościnnym pokoju, pachnącym
przyjemnie potpourri i drogim mydłem; wyczerpany, usnąłem
w końcu około czwartej nad ranem i przebudziłem się nagle o szóstej,
z sercem tłukącym się w klatce.
Przez chwilę nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Niczego nie
pamiętałem, w mojej głowie panowała pustka.
Potem wszystko wróciło do mnie wraz z zapachem mokrej gleby
przebijającym się przez woń zbyt słodkiego potpourri i barwionego
mydła.
Wstałem szybko, ubrałem się, wyszedłem na zewnątrz w powietrze
pachnące mrozem i pojechałem jaguarem do okręgowego wysypiska
na północ od Hadrian, gdzie w jaśniejącym świetle dnia szybko
wspiąłem się z workiem na wewnętrzne hałdy odpadów. Oddychałem
szybko, dyszałem. Czułem dziwne uniesienie. Kiedy znalazłem
odpowiednie miejsce, rozwiązałem torbę i wepchnąłem do środka
kilka dodatkowych przedmiotów z wysypiska, w tym zepsute
dziecięce zabawki – to ich zmyli! Na powrót zawiązałem mocno
worek i głęboko go ukryłem; nigdy go nie znajdą.
Po powrocie do Mill Brook House ku swemu przerażeniu odkryłem,
że zostawiłem włączone światła w pokoju gościnnym i przylegającej
łazience. Na podłodze łazienki ślad czegoś czerwonego, wytartego
wilgotną chusteczką.
Nie byłem pewien, czy Irina już wstała. Było już po siódmej, więc
pewnie tak. Ale nie słyszałem żadnego ruchu.
Co do drogocennych książek, to po wszystkim, co uczyniłem, by je
zdobyć, postanowiłem nie chować ich wstydliwie, ale śmiało
wyeksponować na górze, między własnymi, mniej cennymi
egzemplarzami. W kleszczach lęku Henry’ego Jamesa (pierwsze
wydanie z autografem, 1898) naturalnie musiało się znaleźć obok
Opowieści o duchach tego samego autora (1961). Dracula Brama
Stokera (pierwsze wydanie z autografem, 1897) stanął obok dużej
pozycji Dracula w Hollywood, wydanej na lśniącym papierze (1993).
Żaden z artykułów o włamaniu i morderstwie siekierą nie wspominał
o kradzieży rzadkich książek, co przekonało mnie, że nikt z krewnych
Haider nie znał jej kolekcji na tyle, by zauważyć, że czegoś brakuje,
lub by w ogóle się nią przejąć.
Rodzina Haider skupiła się na bardziej wulgarnym rodzaju
kradzieży – pieniędzy. Mnie jednak zupełnie nie obchodziły
pieniądze, które mogła przechowywać w domu, i gardziłem
małostkowością tych, którzy sądzili, że można kogoś zabić dla
zwykłej forsy.
Sam w domu, spędziłem przyjemny poranek na porządkowaniu
nowych książek, podczas gdy Irina była w szkole. Na wytartych
okładkach W ciemnym zwierciadle i Wyspy doktora Moreau odkryłem
niewyraźne ślady ciemnego płynu, które zwyczajnie wytarłem
wilgotną ścierką – nikt przecież nie oczekuje, by tak stare książki były
w idealnym stanie.
– Nikt się nie dowie. Przecież z łatwością sam mógłbym je kupić.
Łupy dla zwycięzcy.
– Popatrz, Andrew! To kot czy ryś?
Irina wróciła na werandę z tacą, na której stały kubki z kawą.
Podekscytowanym ruchem wskazała na gładkie czarne stworzenie,
jakieś sto stóp od domu, przechodzące sobie spokojnie jakieś sto stóp
od domu. Był to duży czarny kocur – może dziki kot, ryś – zagrożony
gatunek w tej części New Jersey.
– Ależ on piękny! – krzyknęła Irina. – Mam tylko nadzieję, że nie
rzuci się na ptaki w naszych karmnikach.
Na moich oczach stworzenie zniknęło w zaroślach za rogiem domu,
nie zaszczyciwszy nas nawet spojrzeniem.
To dziwne, że choć jako Andrew J. Rush nie mogłem ani pracować,
ani spać, jako Walet Pik potrafiłem godzinami pisać w jakimś
delirium.
Strony śmigały. Oddychałem w przyspieszonym tempie.
Wgryzłeś się w tętnicę!
Nie ma odwrotu.
Dziwne też, z jakim poczuciem winy myślałem o Esdrze Staplesie,
a nie o C.W. Haider, której czaszkę rozłupałem siekierą.
Czy raczej: czaszka Haider została rozłupana przez opadającą
siekierę, której stylisko ściskały moje dłonie. Nie przypominałem
sobie żadnego aktu woli, żadnej decyzji, by w nią uderzyć, nawet
w samoobronie.
Stało się, i to ja byłem wykonawcą tego czynu. Ale nie ja do niego
doprowadziłem.
Tak samo jak dawno temu, kiedy zakradłem się na wysoką skocznię
w kopalni Catamount, by musnąć – dwoma palcami, leciutko! – plecy
mojego brata Evana.
Jego krzyki w trakcie (krótkiej) drogi na dół. Jego krzyki, które
rozdarły mi czaszkę, ale wylała się z niej tylko pustka.
Zanim listopad dobiegł końca, Esdra Staples został aresztowany jako
oskarżony w sprawie zabójstwa na Tumbrel Place. Większość
(białych) mieszkańców Harbourton zgadzała się, że mordercą musiał
być właśnie ten (czarny) mężczyzna.
Co za szkoda! Jakiś nadmiernie czujny sąsiad z Tumbrel Place
(może rasista?) doniósł policji, że w noc zabójstwa widział jakąś
„cienistą, ciemnoskórą postać”, która skradała się podjazdem domu
Haiderów, by zapukać do drzwi… Moje ciemne przebranie wzbudziło
w starym głupcu przekonanie, że to ja byłem ciemnoskóry,
„ciemnoskóry” zaś w Harbourton, gdzie przeważali biali, mogło
oznaczać tylko podejrzanego Esdrę Staplesa.
– Esdra! Tak mi przykro!
Grossman zadzwonił do mnie wkrótce po rozejściu się wieści.
Wiedziałem, że w końcu się odezwie. Szczękałem zębami ze
zniecierpliwienia i wściekłości, ale nie było sposobu, by zapobiec tej
niechcianej rozmowie z rzutkim manhattańskim prawnikiem.
– Andrew, co za niespodzianka! Widziałem artykuł, przypadkiem,
w internecie. Zauważyłem nazwisko Haider, gdyby nie ty, nie
zwróciłbym nawet uwagi.
Mruknąłem coś niewyraźnie. Tak. To znaczy – nie.
Zaschło mi w ustach. Trudno mi było mówić.
Włamałem się do jej domu, żeby oddać jej książki, nie żeby je
kraść. Rozwaliłem jej czaszkę, nie żeby ją zabić, lecz żeby
powstrzymać ją przed zabiciem mnie.
Uwierz mi, proszę!
(Chyba nie fantazjowałem o wyznaniu prawdy Grossmanowi –
prawda? Walet Pik nie pozwoliłby na takie tchórzostwo!).
Grossman rozwodził się, jakie to niezwykłe zabójstwo i jaka
niezwykła ofiara.
– Więc policja uważa, że zabił ją jej własny pracownik? Pewnie nie
mógł już tego znieść, stara jędza musiała mu nieźle zaleźć za skórę.
Grossman zdawał się zapraszać mnie do wspólnego śmiechu, ale ja
milczałem. Widząc jego nazwisko na wyświetlaczu, niechętnie
odebrałem połączenie. Siedziałem na krześle w swoim gabinecie,
pochylając się naprzód, z łokciami na kolanach. Twarz miałem
wykrzywioną, moja szczęka się poruszała. Mogłem tylko mieć
nadzieję, że nie wygadam Grossmanowi nic, czego nie powinienem
mu wyjawić.
Grossman opowiadał dalej:
– Tylko w jednym z tych dłuższych artykułów wspomniano, że
Haider pozwała tylu pisarzy. Oczywiście wymienili tylko Kinga,
biedny Steve! Zaraz rozniesie się plotka, że to on przyjechał
w tajemnicy do Harbourton, włamał się do domu swej
prześladowczyni i ją uśmiercił. – Grossman roześmiał się okrutnie. Ale
co w tym było zabawnego?
– Elliot, to okropna sytuacja. Bardzo mi przykro, że ta biedna
kobieta musiała zginąć w taki sposób. Oczywiście w pewien sposób
mi ulżyło… I cieszę się, że moje nazwisko nie figuruje w żadnym
z tych artykułów. Bycie mniej sławnym od Stephena Kinga ma swoje
zalety… Ale jedna rzecz mnie martwi: ten opiekun domu to starszy
mężczyzna, który pracował dla tej rodziny od trzydziestu lat.
Z pewnością jest niewinny. Gdyby jakikolwiek pracownik Haider
chciał ją okraść, mógłby to zrobić w każdej chwili, a nie kiedy była
w domu. I nie w środku nocy czy kiedykolwiek się to wydarzyło. I nie
siekierą. Po co w ogóle ją mordować, jeśli zależało mu tylko na jej
pieniądzach?
Grossman musiał być poruszony tym wybuchem – poruszony albo
zaskoczony. Po raz pierwszy, odkąd go poznałem, nie miał gotowej
odpowiedzi. Szybko ciągnąłem dalej:
– Więc tak sobie pomyślałem… On potrzebuje prawnika, który go
wybroni. Jest czarny, skażą go z marszu. Oczywiście nie znam go –
nie znałem nawet jej – ale ktokolwiek zabił Haider, musiał być osobą
z zewnątrz, nie jej pracownikiem. Morderca wszedł przez okno, które
otworzył siłą, czego jej opiekun nie musiałby robić. – Przerwałem,
oddychając ciężko. Sprytnie sobie poradziłem! Wiedziałem przecież
doskonale, że okna wcale nie otworzono siłą, po prostu zostawiono je
otwarte. A kiedy uciekłem w panice, nie miałem zamiaru wracać, by
je zamknąć, pozostało uchylone akurat na tyle, by mógł się przez nie
przecisnąć dorosły mężczyzna.
Powiedziałem Grossmanowi, że wyczytałem to wszystko
w „Tygodniku Harbourton”. Nikt w okolicy nie rozmawiał na żaden
inny temat – do ostatniej gwałtownej śmierci doszło tu w 1971 roku
i spowodowana została nieumyślnie.
– Pomógłbyś mi, Elliot? Znajdź mu dobrego prawnika, a ja pokryję
jego honorarium.
Jakże hojny się czułem! Przynajmniej raz było to przyjemne, lekkie
uczucie.
Grossman miał wątpliwości. Prawnik dla zupełnie obcej osoby? Po
co w ogóle chciałem się w to mieszać?
– Bo tak mi każe przyzwoitość. Wiem, że tu, w hrabstwie Hecate,
skażą go za sam kolor skóry, i chcę temu zapobiec, jeśli to możliwe.
– Ale mówisz, że nawet go nie znasz…?
– Skąd miałbym znać opiekuna domu Haider? Sam wiesz, że nawet
jej samej nigdy nie poznałem.
To była prawda. Rozmawiałem z Haider przez telefon, kiedy
usiłowałem się z nią dogadać, poza tym wyrwałem jej z rąk siekierę
i roztrzaskałem jej głowę, ale zasadniczo jej nie znałem.
Powiedziałem Grossmanowi, że morderstwo musiało być
nieplanowane – ktoś włamał się do domu, szukając pieniędzy,
a Haider nierozsądnie postanowiła się z nim skonfrontować.
– Policja nie ma żadnych tropów, więc aresztowali biednego Esdrę
Staplesa. Poza mordercą był rzekomo ostatnią osobą, która widziała
Haider żywą.
Grossman milczał. Zacząłem się pocić w obawie, że ta gorliwa
obrona Esdry narazi na kłopoty mnie samego. Grossman mógł nabrać
w stosunku do mnie podejrzeń.
On jednak powiedział po chwili namysłu:
– Albo mógł to być któryś z jej krewnych. Ktoś, kto figurował
w testamencie i nie mógł się doczekać jej śmierci.
Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas. Grossman zgodził się
skontaktować z jakimś prawnikiem z New Jersey, specjalizującym się
w sprawach karnych, i poprosić go o pomoc, jeśli oskarżony się na to
zgodzi.
Kiedy się rozłączyliśmy, czułem, jakby zdjęto mi z piersi wielki
ciężar.
Wstałem, zataczając się, niezdolny ustać, ale pełen nadziei.
– Szatan! Wracaj, gdzie twoje miejsce.
Pobiegłem za dom ze świeżo zakupioną strzelbą kaliber
dwadzieścia dwa, wycelowaną w gładkie czarne stworzenie oddalone
ode mnie o trzydzieści stóp, które miało czelność zatrzymać się przy
węgle stodoły i obejrzeć na mnie z gniewnym spojrzeniem. Potknąłem
się w sztywnej od mrozu trawie, stopa przekręciła mi się w kostce,
upadłem boleśnie i rozległ się ogłuszający wystrzał, tak że przez
chwilę zastanawiałem się, ogłupiały: Czy jestem ranny? Czy żyję – czy
nadal jestem martwy?
– Andrew, mam niedobrą wiadomość. Twój ojciec źle się czuje.
Irina dobrała te słowa z rozwagą. Dobrze wiedziała, jak drażliwy
stałem się w ostatnich miesiącach.
– Właśnie dzwoniła twoja matka. Powiedziała, że chciałaby, byśmy
odwiedzili ojca w hospicjum, zanim… zanim będzie za późno.
Hospicjum? Z hospicjum wychodzi się tylko w jeden sposób.
Irina zobaczyła malujący się na mojej twarzy wstrząs. A także
nieufność, podejrzliwość.
– Ale dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej? Ty albo mama?
Wymówienie słowa „mama” było dziwnie krzepiące. Dla
mężczyzny, który dopiero co skończył pięćdziesiąt cztery lata.
– Ależ mówiłam ci, Andrew. Próbowałam ci powiedzieć…
– Kiedy?
– Kiedy twój ojciec miał robione te badania w kwietniu…
pamiętasz, w Centrum Medycznym imienia Roberta Wooda Johnsona.
A potem operacja i chemioterapia…
– Nie. Nikt mi nie mówił.
– Ależ, Andrew… Jestem pewna, że ci mówiłam, przeniesiono go
do hospicjum w Falls Ridge w zeszłym tygodniu…
Irina patrzyła na mnie błagalnie, jakby chciała uprosić swojego
rozumnego męża Andrew, by wstawił się za nią u jej nierozumnego
męża Andrew, czyli mnie!
– Powiedziałem, że nikt mi nic nie mówił. A w każdym razie nikt
mnie nie informował o postępach w jego leczeniu. Ani o braku
postępów. Ani jak poważna była – jest – jego sytuacja. A już na
pewno nie ty, kochanie.
Tylko czy to prawda? Niejasno przypominałem sobie, że od
jakiegoś czasu miałem świadomość, że „tata źle się czuje”.
Jeżdżąc polnymi drogami, widuje się leżące na poboczu truchła
zwierząt – szopów, jeleni – zabitych przez samochody. Ale
instynktownie odwraca się od nich wzrok.
Zwrot „źle się czuje” może mieć tyle różnych znaczeń. Lepiej było
się w to nie wgłębiać.
Pamiętałem jednak, i to tak wyraźnie, że serce zabiło mi
w przyspieszonym tempie z urazy, naszą ostatnią wizytę u rodziców
(w Boże Narodzenie? na urodziny?), którzy mieszkali zaledwie
o siedem mil od nas. Był wtedy jakiś kłopot z tatą, którego nie było
w domu.
Albo, jeśli był, nie chciał się z nami zobaczyć.
Nie chciał zobaczyć się ze mną.
Na myśl o tamtym dniu twarz zalała mi fala gorąca. Dlaczego to
wspomnienie nie chciało mi dać spokoju, dlaczego czułem się tak,
jakby ktoś wpychał mi do ust coś obrzydliwego?
Ona chce wytrącić cię z równowagi. Ta kobieta.
Chce cię pozbawić męskości. Jak tamta druga – twój wróg.
Zawsze wytrącało mnie z równowagi, kiedy Irina wchodziła do
mojego gabinetu, nawet jeśli wcześniej zapukała. Robiła to tylko
wtedy, kiedy miała mi do powiedzenia coś tak ważnego, że jej
zdaniem nie nadawało się to do przekazania mailem albo za
pośrednictwem wewnętrznego telefonu.
Zacząłem zresztą nienawidzić dźwięku dzwonka telefonu. Rzadko
zgadzałem się go odbierać, nawet kiedy dzwonił mój wydawca.
Czyż nie mówiłem jej, nie tłumaczyłem, że wolę, by porozumiewała
się ze mną za pomocą maila, zamiast narzucać mi się w moim
gabinecie i zakłócać pracę? Ale to w końcu była wyjątkowa sytuacja.
Mój ojciec, który od lat nie chciał się ze mną zobaczyć, umiera,
a mnie ma to niby obchodzić?
Ale prawda była taka, że obchodziło. Obchodziło tak bardzo, że
poczułem się słaby i chory.
– Irino, przypomnij sobie, że ostatnim razem, kiedy chciałem się
z nim zobaczyć, „poszedł na spacer” i nie wrócił.
– Tak, ale… Twoja matka uważa, że teraz chciałby cię zobaczyć…
– On nie chce mnie widzieć. Udaje uwiąd starczy.
– Andrew, za szybko się poddałeś, kiedy zaczął się tak
zachowywać. Rzeczywiście ma demencję, ale twoja matka mówi, że
ma też okresy jasności. Sama z nim rozmawiałam, przez telefon.
– Ty z nim rozmawiałaś? Niby kiedy?
– Przecież o tym wiesz, Andrew. Jestem w stałym kontakcie
z twoimi rodzicami, mówiłam ci. Twoja matka i ja jesteśmy ze sobą
bardzo zżyte.
– Od kiedy?
– No, od kilku lat…
– Czy to matka mówi, że „za szybko się poddałem”? Mam się
czołgać w pokorze i całować go po nogach? Błagać, żeby wybaczył mi
coś, co rzekomo wydarzyło się czterdzieści jeden lat i pięć miesięcy
temu, a co tak naprawdę w ogóle nie miało miejsca?
W moim głosie brzmiała uraza i ból. Był to głos dwunastolatka,
o którym szeptano za plecami: „To on. To ten”.
– Twoja matka uważa, że teraz, kiedy jest w hospicjum, będzie
chciał się z tobą zobaczyć. Moglibyśmy pojechać do niego dzisiaj.
– Dzisiaj! Nie ma mowy.
– To jutro…
– Słuchaj, Irino. Przez trzydzieści lat wszystko było między nami
w porządku. Tata zachowywał się, jakby nie było problemu. Pogodził
się z tym, że śmierć mojego brata była wypadkiem, wiedział, jak ją
przeżyłem, więc czemu nagle zmienił zdanie? To właśnie doprowadza
mnie do szału.
– Andrew, to jest stary człowiek. Kiedy… – Irina urwała, szukając
najbardziej dyplomatycznego sposobu na opisanie nagłej odrazy ojca
do widoku mojej twarzy i dźwięku mojego głosu – kiedy zaczął czuć
się przy tobie niezręcznie, to była oznaka zmiany, która zaczynała
w nim zachodzić. Twoja matka uważa, że jakieś sześć lat temu musiał
doznać udaru, tylko go nie zdiagnozowano…
Irina ostrożnie dobierała słowa. Broniła mojego ojca.
Ale jednocześnie, ponieważ mnie kochała, broniła też mnie.
Oczywiście wiedziała o Evanie. Wiedziała wszystko, co można było
o nim wiedzieć.
Nadszedł taki dzień, kiedy musiałem jej powiedzieć. Wyznać.
Zwierzyć się.
Kiedy postanowiliśmy się pobrać. Kiedy stało się jasne, że jeśli ja jej
nie powiem, zrobi to ktoś inny.
W połowie opowieści zawiodły mnie słowa.
Nie było sposobu, by o tym opowiedzieć. Nigdy nie było sposobu,
by o tym opowiedzieć.
Stracił równowagę na wysokiej skoczni i spadł.
To był wypadek, nikt nie ponosił winy.
Pływaliśmy w kopalni w Catamount Park i wdrapałem się po skałach
nad miejsce, gdzie woda była głębsza, i tam, jakieś piętnaście stóp nad
powierzchnią, była deska do skakania.
Miejsce dla starszych chłopaków. Nie dla dziewczyn i nie dla
dzieciaków w wieku Evana.
Po co za mną poszedł! Mówiłem mu, żeby zawrócił.
Większość chłopaków nie nurkowała, tylko zwyczajnie skakała z deski.
To wszystko, co zrobiłem – zatkałem sobie nos i skoczyłem. Evan też
zamierzał skoczyć, ale na samej krawędzi zamarł. Krzyczeli na niego,
żeby skakał, i zrobiło mi się za niego wstyd. Wszedłem na skocznię, ale
oczywiście nie miałem zamiaru go popchnąć. Oczywiście tak tylko
żartowałem. Nie popchnąłem go – oczywiście.
Jeśli go dotknąłem, to co najwyżej było to muśnięcie dwoma palcami
w plecy, żeby dać mu znać, że za długo to trwa.
Musiał spanikować, stracił równowagę i spadł bokiem, uderzając głową
o kant deski, wpadł w wodę pod takim kątem, że jeszcze powiększyło to
uraz – chudy dzieciak, który pływał jak ryba, a teraz leciał przez ręce, bez
życia – zatonął w głębokiej wodzie jak kamień – i na zawsze przestał
oddychać.
Świadkowie mówili różne rzeczy, ale sąd orzekł, że to był wypadek.
Bracia Rush. Dwanaście i dziesięć lat.
Andrew, Evan. Obaj byli kochani, a teraz został tylko jeden.
Ostatecznie Irina pojechała do hospicjum sama.
Nie mogłem po raz kolejny narazić się na odrzucenie przez ojca.
Samotnie, tak, bardzo samotnie. Bardzo samotnie przez długie lata.
Myślę, jak Evan kochałby wiele rzeczy na tym świecie, których nie miał
okazji doświadczyć. I nie była to moja wina, ale jednak – była to moja
wina.
Lecz faktem jest, że orzeczono wypadek.
Nikt mnie nie winił.
Nikt nie obwiniał mnie prosto w twarz.
Waleta Pik czekały z kolei dobre wieści.
Nowa powieść Dopust otrzymała doskonałe recenzje w kilku
magazynach i w internecie – teraz to jego recenzenci porównywali ze
Stephenem Kingiem!
Bardziej przejmujący, bezwzględny Stephen King.
Z drogi, Stephenie Kingu! Nadchodzi Walet Pik.
Również księgarze nie kryli entuzjazmu – książka sprzedawała się
lepiej niż wszystkie poprzednie dzieła jego autorstwa.
W istocie osiągnęła niemal pułap sprzedaży ostatniej powieści
Andrew Rusha, co było dość krępujące.
Czy to śmieszne? Czy to ironiczne?
Czy powinienem czuć dumę, czy rozgoryczenie?
Od czasu ataku siekierą (nauczyłem się myśleć o krwawym zajściu
w domu Haider jako o ataku na moją osobę – ataku, przed którym
musiałem się bronić) moja zdolność koncentracji wyraźnie się
pogorszyła. Podobnie jak zdolność dostrzegania we wszystkim
„humoru”, nawet w najprzyjemniejszych rzeczach.
Przyznaj, Andy: jesteś zazdrosny o Waleta Pik.
I podniecony, i trochę przerażony.
Prawda?
– Ten cały Walet Pik jest obrzydliwy!
Przypadkiem podsłuchałem, jak Julia narzeka przy Irinie na –
najwyraźniej – kolejną powieść tajemniczego autora, którą właśnie
przeczytała, oczywiście bez żadnej zachęty z mojej strony. Było to dla
mnie źródło niezadowolenia i pewnego żalu, że moja wybredna córka
feministka uparcie czytała coś, co określała mianem macho-
sadystycznych bredni. Prawdopodobnie robiła to tylko po to, by je
skrytykować, ale jednak nigdy nie zadała sobie trudu, by sięgnąć po
moje własne, znacznie poważniejsze i podnoszące na duchu powieści,
w których zło zawsze ponosiło należytą karę, a dobro triumfowało.
Jakże żałowałem, że nie schowałem wtedy tamtych cholernych
egzemplarzy, które Julia znalazła w moim gabinecie! Pozostawienie
ich na widoku było z mojej strony zwykłą niedbałością.
Daj spokój, Andy. Chciałeś, żeby twoja kochana córunia zobaczyła
moje książki. Chciałbyś, żeby Irina też je zauważyła, ale twoja żonka
ostatnimi dniami jest pochłonięta czymś innym, dniami i nocami.
Szyderczy, pewny siebie głos. Wiedziałem, że tak naprawdę nikt do
mnie nie mówił, a mimo to stanąłem nieruchomo, z lekko spuszczoną
głową, wsłuchując się.
Wiesz o tym, Andy, prawda?
Nie. Nie wiedziałem.
Jasne, że wiesz. Irina i jej azjatycki kochanek.
W drugim pokoju Julia streszczała właśnie „niedorzeczną fabułę”
Prepostmortem, a Irina zdawała się jej słuchać. Ale może wcale nie
słuchała porywczych tyrad naszej córki, tylko błądziła myślami gdzie
indziej i potakiwała uprzejmie.
Prepostmortem była to druga książka Waleta Pik, a może trzecia. Nie
byłbym w stanie podać daty publikacji ot tak, z głowy. Fabuła,
podobnie jak tytuł, przyszła do mnie znikąd.
– Próbowałam rozmawiać o tym z tatą, ale nie chciał słuchać.
Kimkolwiek jest ten Walet Pik, musi znać jego i naszą rodzinę. Już
tamta pierwsza powieść była dostatecznie okropna, ale ta jest jeszcze
gorsza! Opowiada o nastoletnim chłopcu, który „przypadkiem” zabija
swojego młodszego brata, spychając go ze skoczni nad kąpieliskiem
w starej kopalni, a potem „szaleje z bólu”, ale też czuje ulgę, bo był
o niego zazdrosny. Rodzina dzieli się na tych, którzy wierzą, że to był
wypadek, i tych, którzy sądzą, że z rozmysłem zepchnął brata. Akcja
przeskakuje do współczesności, kiedy facet jest już w średnim wieku
i ma żonę, którą rzekomo bardzo kocha, ale jest o nią strasznie
zazdrosny i szuka sposobu, by zabić ją „przez przypadek”…
Oczywiście ta część musi być fikcją, ale początek powieści – to
o chłopcu tonącym w kopalni w parku w New Jersey – musi być
inspirowany tym, co przydarzyło się w dzieciństwie tacie, kiedy jego
brat przypadkowo utonął w Catamount Park. Nie znam szczegółów,
ale to nie może być tylko przypadek, nie sądzisz, mamo?
– No cóż. Nie czytałam tej książki i sądząc po tym, co mówisz,
raczej jej nie przeczytam. Ten wypadek w kopalni w Catamount,
kiedy tata miał dwanaście lat… Pisano o tym w miejscowych
gazetach i wszyscy w tej części New Jersey musieli o tym słyszeć. Co
masz na myśli, mówiąc, że „to nie może być tylko przypadek”?
– Myślę, że tata koleguje się z kimś, z jakimś pisarzem, który
wykorzystuje jego życie w swoich książkach, tyle że wykoślawia je
i przedstawia w krzywym zwierciadle, z większymi szczegółami i tłem
szerszym, niż można znaleźć w mediach. I tata najwyraźniej o tym nie
wie albo go to nie obchodzi. Próbowałam go przekonać, żeby
przeczytał tę drugą książkę Waleta Pik, ale odmówił. Powtarza, że to
tylko przypadek, że to nie ma znaczenia. Ale ja myślę…
– Może powinnaś po prostu wyrzucić te książki do śmieci? Nawet
jeśli są inspirowane jakimiś epizodami z życia ojca, jakie to ma
znaczenie dla ciebie czy kogokolwiek z nas? Może ojciec zna autora
i może też jest o to zły, ale wiesz, że nigdy nie próbowałby nikogo
ocenzurować.
– Oczywiście, że tata nie chciałby nikogo cenzurować. Ale
powinien uważać, co mówi temu człowiekowi. On jest jak wampir,
który karmi się taty życiem.
– Och, Julio, chyba nie wierzysz w wampiry? – Irina roześmiała się
z przyganą.
– Kiedyś nie wierzyłam. Ale teraz nie jestem taka pewna.
– Ale co Andrew mógłby zrobić, żeby powstrzymać tę osobę?
Zakładając, że w jego życiu naprawdę jest jakiś wampir?
– Co tata mógłby zrobić? To już zależy od niego.
„Zbyt mroczny jak na mój gust”
Na poczcie w Hadrian, New Jersey, nadałem niewielkie schludnie
opakowane pudełko z pięcioma książkami, zaadresowane do Stephena
Kinga w jego domu w Maine.
Dedykacje były napisane pismem, które wyglądało (moim zdaniem)
zupełnie inaczej niż moje.
Z wyrazami podziwu dla Stephena Kinga
Pański – któregoś dnia – rywal,
Walet Pik
Jako adres nadawcy podałem numer wynajętej skrytki pocztowej
w Hadrian. Nie żebym spodziewał się, że bardzo zajęty autor
bestsellerów odpowie na przesyłkę książek jakiegoś mało znanego
pisarza, o które nie prosił – tak jak nie odpowiedział na podobną
paczkę powieści Andrew J. Rusha.
Wyobraźcie sobie moje zdumienie i gorycz, kiedy po kilku
tygodniach w skrytce pojawiła się nagryzmolona w pośpiechu
pocztówka zaadresowana „Walet Pik”.
Kimkolwiek jesteś, Walecie Pik, jesteś ZBYT MROCZNY jak na mój
gust i NIE JESTEŚMY rywalami
S.K.
Przyznaj, Andy. Jesteś zazdrosny jak cholera.
Zazdrosny i o Waleta Pik, i o tę kobietę.
I tego Azjatę, jak mu tam – HUANGA LEE.
Przed moją żoną wcale nie byłem zazdrosny. Wcale a wcale!
Posiniaczone serce nie rzuca się w oczy tak jak posiniaczona twarz.
– Kocham cię, Irino. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił…
– Ależ Andrew, nie bądź śmieszny! Dlaczego miałbyś być beze
mnie?
Irina pocałowała mnie i zachwialiśmy się w nagłym uścisku.
Mogła wyczuć w moim oddechu whisky. Ja mogłem wyczuć
w miękkich falach jej włosów perfumy.
W tym okresie Irina często wychodziła wieczorami z domu. Nie
zawsze wiedziałem, dokąd szła, choć (w sumie) starała się mnie o tym
informować. Zostawiała mi przygotowane jedzenie w lodówce,
musiałem tylko (jak mówiła) odgrzać je w mikrofalówce.
Może cię podtruwa.
Arszenik może zatruwać stopniowo. Może dawać wiele objawów.
Na złość jej – i z ostrożności – wyrzucałem jedzenie do śmieci.
Szybki telefon i mogłem sobie zamówić porządną kolację z dostawą,
a jeszcze lepiej w ogóle dać sobie spokój z jedzeniem. Szkocka
wystarczy, żeby zaspokoić męski apetyt.
Kiedy konfrontowałem się z Iriną i wyrzucałem jej częste wieczorne
spotkania w pracy, zwykle przypominała mi z łagodnym wyrzutem,
że nie była w szkole, tylko u mojej matki, która po śmierci ojca czuła
się samotna i porzucona.
Ale jeśli przypominałem sobie, że miała być u matki, i dzwoniłem
na jej komórkę, nie odbierała, bo była na spotkaniu w szkole i kazano
im wyłączyć telefony.
Albo nocowała u własnej rodziny w Montclair.
Albo była na kolacji w Newark z Chrisem lub Dale’em.
(Nie było dla mnie jasne, dlaczego taty nie zapraszano na te kolacje
z naszymi synami. Ale tata był zbyt dumny, żeby się dopytywać,
wielkie dzięki).
– Andrew, mówiłam ci, dokąd idę. Mam ci to wszystko zapisywać
i zostawiać numery kontaktowe?
Tak. Nie.
Co cię obchodzi, co ona robi?
Czy w tym właśnie leży twoja największa słabość? Że cię to obchodzi?
„Bądź przeklęty i do diabła z tobą”
Któregoś wczesnego wieczoru jechałem do domu w lekkim deszczu,
kiedy nagle jakieś trzydzieści stóp przed samochodem drogę wolnym
truchtem przecięło mi jakieś ciemne zwierzę wielkości lisa albo rysia.
Jego złocistozielone oczy rozbłysły buńczucznie zwierzęcym sprytem,
odbijając reflektory pojazdu.
– Bądź przeklęty i do diabła z tobą!
Głos był wściekły i rozżalony i – zupełnie nie brzmiał jak mój.
W pierwszym odruchu chciałem przyhamować i skręcić, żeby
ominąć stworzenie (ryzykując utratę życia w wypadku), ale inny,
bardziej przewrotny instynkt kazał mi jechać prosto, nie ruszając
kierownicy ani o centymetr i może nawet nieco dociskając pedał
gazu.
Przednie koła uderzyły w coś… Poczułem krótkie szarpnięcie, które
przeszyło mi kręgosłup jak prąd.
Jakimś sposobem, choć byłem pewien, że nie przyspieszyłem
o więcej niż dziesięć mil, jaguar wpadł na mokrej nawierzchni
w poślizg i po kilku chaotycznych sekundach legł na boku w rowie.
Na szczęście nie wjechałem w żaden słupek. Siła uderzenia
mogłaby cisnąć mną o szybę i pozbawić przytomności.
Kiedy się pozbierałem, zdołałem jakoś otworzyć drzwi samochodu.
Ruszyłem na drżących nogach poboczem, chwiejąc się i mrużąc oczy.
Przy
drodze
rzeczywiście
leżało
coś
zmiażdżonego
i rozpłaszczonego, małe truchło o ciemnym futrze.
Jednak nie drżało w ostatnich podrygach, nie krwawiło. Jego oczy
były otwarte, ale nie lśniły złociście życiem.
Czymkolwiek było to stworzenie, leżało tu od wielu dni, rozjechane
na płasko i w trakcie rozkładu, nie do poznania.
Głupiec! Szukasz w niewłaściwym miejscu.
A teraz nadszedł czas… by Andy Rush popełnił kolejną zbrodnię
perfekcyjną.
Od miesięcy ta myśl rosła w mojej głowie jak mały, twardy guz. Za
każdym razem, kiedy odważałem się go dotknąć, guz robił się trochę
większy i trochę twardszy.
To byłby wypadek – oczywiście. Jedziesz wiejską drogą, widzisz
rowerzystę – „tracisz kontrolę” nad kierownicą – wpadasz na niego.
Bez świadków kto udowodni, że rowerzysta nie zachował się
nieodpowiedzialnie? Jedzie szosą, nagły skręt – i koniec z nim.
Nie wypytywałem już o Huanga Lee, kiedy rozmawiałem z żoną
o szkole. Wiedziałem, że był jej kochankiem i że nie mogę sprawiać
wrażenia, jakbym był o niego zazdrosny albo jakbym w ogóle zdawał
sobie sprawę z jego istnienia.
Ale wczesnym rankiem, kiedy nachylałem się nad stołem Waleta
Pik, pióro w mojej dłoni napisało drukowanymi literami:
HUANG LEE
R.I.P.
jakby kreśląc jego żartobliwe epitafium.
Wszyscy wiedzieli, że ten kruczowłosy Azjata, lubiany matematyk,
niemal codziennie jeździ do szkoły rowerem, czasem nawet kiedy
padał lekki deszcz; wkładał wtedy lśniące żółte poncho. Tylko zimą,
i to dopiero kiedy drogi robiły się prawie nieprzejezdne, przesiadał się
do samochodu – oczywiście była to ekonomiczna honda civic.
Obliczyłem sobie, w jakich godzinach powinien jeździć z i do
szkoły, i sprawdziłem możliwe trasy.
Kilka razy przejechałem wszystkie możliwe drogi w pobliżu jego
domu przy East Elm Ridge Road 299, na zamieszkanym przez „klasę
średnią” przedmieściu Harbourton, gdzie ten cudzołożnik mieszkał
(rzekomo) z żoną i dwójką dzieci; za każdym razem musiałem
zadowolić się przejazdem tamtędy do centrum miasta, po czym
zawracałem i jechałem z powrotem tą samą drogą, starając się
zachować spokój.
Bądź cierpliwy. Uważaj. Czas jest po twojej stronie, Andy Rushu!
W tych przejażdżkach towarzyszył mi Walet Pik.
Jakże byłbym samotny, gdyby nie on!
Między moimi kolanami, niewidoczna dla nikogo, kto przypadkiem
spojrzałby w moim kierunku, tkwiła bezpiecznie mała srebrna
piersiówka, zawierająca złocisty płyn zalecany przez Waleta Pik na
uspokojenie zszarganych nerwów.
To był chłodny, pochmurny dzień. W takie wczesnowiosenne dni
na drogach nie ma wielu rowerzystów, więc – mówiłem sobie – bez
trudu rozpoznam Huanga Lee, kiedy go zobaczę.
Zaciskałem zęby. Nie był to wesoły czas dla Andy’ego Rusha.
Nawet moją niewierną żonę krępowało to, jak bardzo nasi synowie
Chris i Dale odsunęli się ode mnie. Nie umiałbym sobie wytłumaczyć,
jak do tego doszło. Ani nawet kiedy.
Cholerne zepsute szczeniaki, zero szacunku dla ojca, który tyle dla
nich zrobił…
Wiedziałem, że coś się szykuje, kiedy obaj pojawili się w niedzielę
na kolacji, niby przypadkiem. Irina za dużo się uśmiechała.
To Walet Pik mnie ostrzegł. Bystrooki Walet Pik, który zauważył,
że chłopcy wymieniali porozumiewawcze spojrzenia ze sobą
i z matką.
Chryste! Ta rozmowa jest nieco, jak by to powiedzieć, NIEZRĘCZNA.
Uważaj, przyjacielu. Bądź ostrożny.
Może ten brak szacunku zaczyna się, kiedy syn przerasta ojca. Czy
można wskazać jakiś konkretny dzień, konkretną godzinę, kiedy
proporcje zaczynają się odwracać?
Na zdjęciach widać, jak dzieci dorastają. Ale w życiu nie da się tego
zauważyć.
Teraz, kiedy obaj byli już dobrze po dwudziestce, przerośli mnie.
I niezbyt mnie przypominali.
Nie myśl o takich rzeczach, Andy. Nie teraz.
Chris oblizywał nerwowo usta, a Dale dłubał w nosie (kiedy sądził,
że nikt na niego nie patrzy). Ich matka zaś chowała się w kuchni
z miną winowajczyni.
Aż wreszcie pod koniec tego NIEZRĘCZNEGO posiłku, kiedy znowu
wyszła (jakżeby inaczej!) pod pozorem posprzątania, Chris zwrócił się
do mnie z wymuszonym uśmiechem i wydusił z siebie:
– Tato, chyba musimy pogadać…
Dale natychmiast przyłączył się nerwowo:
– No właśnie, tato, ch-chyba powinniśmy…
Tata zaś ze spokojem uśmiechnął się i odparł:
– Tak? Więc mówcie.
Nie mogłem powstrzymać śmiechu na widok ich zawstydzonych
twarzy, niespokojnych oczu.
Jak serio się traktowali. Obydwaj tonęliby w długach, gdyby hojni
rodzice nie zapłacili bez mrugnięcia okiem za ich przecenione studia,
włączając w to kursy podyplomowe!
A teraz ich cudzołożna matka wezwała ich za moimi plecami.
Jeśli jest coś, czego mężczyzna nienawidzi, to są to potajemne
gierki w jego własnej rodzinie.
– Chris, jeśli potrzebujesz kolejnej pożyczki, możesz mi o tym
powiedzieć. Przecież nigdy ci nie odmówiłem, prawda?
Chris był o dwa lata starszy od Dale’a i trochę bardziej od niego
zadłużony. Rozpuszczony gówniarz z twarzą jak młody Brad Pitt.
Spojrzał na mnie, jakbym go uderzył, i przez chwilę bezskutecznie
usiłował wydobyć z siebie głos.
– Ja… nie przyszedłem po pożyczkę, tato… Chciałem… to znaczy
my chcieliśmy z tobą porozmawiać o czymś, o czym wspominała
mama.
Popatrzył na Dale’a, który otępiałym wzrokiem spoglądał na coś
przed sobą, trąc nos.
Mój głos był lekko karcący, zdziwiony:
– Coś takiego! No więc o czym wspominała wam mama?
– Że… że… że ostatnio więcej pijesz, tato. Że…
– …Że ciągle się na nią złościsz i że jej groziłeś…
Tata jednak nie pozwolił sprowokować się do wybuchu.
– Groziłem? Niby jak?
– Mama mówi, że szarpałeś ją, popychałeś…
– Mówi, że kiedy pijesz, tracisz panowanie nad sobą, a ostatnio
problem się eskaluje…
– „Eskaluje”? Czy to nie za poważne słowo, chłopcy? I gdzie są
dowody na potwierdzenie tych zarzutów?
– Mama powiedziała…
– Mama mówiła…
Tata podniósł głos, by wezwać mamę:
– Hej, „mamo”! Chodź no tu, „mamo”! Tatę oskarża się tu
o poważne rzeczy.
– Tato, nawet teraz jesteś pijany. Chryste!
– Tato, nie krzycz tak na mamę. Nie… nie możesz tak na nią
krzyczeć…
– Nie mogę? A czyj to jest dom, do cholery? Czyja to posesja? Kto
tu rządzi? „Mamo”! MAMO!
Irina rozsądnie trzymała się z daleka. Może uciekła do innego
pokoju.
– Tato, ty jesteś zalany, do diabła. Dlatego właśnie przyszliśmy
z tobą porozmawiać…
– Co to ma być, jakaś cholerna interwencja? Rodzinka zmawia się
przeciw ojcu? Kto to wymyślił?
– Tato, my nie jesteśmy przeciwko tobie. Chcemy tylko…
chcemy…
– …Chcemy się dowiedzieć, czy wszystko w porządku…
– …To znaczy z tobą, może…
– …Może coś jest…
– Słuchajcie, chłopcy. – Słowo „chłopcy” wymówiłem bardzo
spokojnie, nawet z czułością. Nikt nie dopatrzyłby się pod tą
serdecznością szyderstwa ani wściekłości. – To wasza matka jest
ostatnio emocjonalnie rozchwiana. Wiecie, kobiety w jej wieku…
Menopauza. Do tego wykańcza się w tej cholernej szkole, która
zamiast porządnych pieniędzy wypłaca pensję w postaci moralnej
wyższości, ona i ci jej lewicowi kumple-liberałowie, najwięksi
bigoci… to dopiero jest eskalacja. Ją spytajcie! To ją wypytujcie
i prześladujcie! I wcale nie jestem zalany.
To była prawda, przy stole piłem wyłącznie białe wino. Tylko białe
wino, chłopcy nie widzieli nic więcej.
Szkoda, że nie masz w domu strzelby.
Nigdy nie odważyliby się tak traktować ojca, gdyby był uzbrojony.
Odepchnąłem krzesło. Udało mi się wstać i opuścić pokój
z godnością.
Oczywiście wołali za mną.
– Tato? Tato, czekaj…
Oczywiście poszli za mną.
– Tato? Proszę, chcemy tylko porozmawiać…
I Irina – też za mną poszła, tyle że w bezpiecznej odległości.
– Andrew? Kochanie, proszę…
Na zewnątrz, w samochodzie. Muszę zaczerpnąć powietrza.
Wcale ich nie kochasz, to jakaś bzdura.
Nigdy nie kochałeś i wiesz o tym.
Za dużo dla nich poświęciłeś, panie Miły.
A teraz… kolej na ciebie.
I wtedy – zobaczyłem! – rowerzysta jadący East Elm Road w tym
samym kierunku co ja. A dokoła żadnych świadków.
To był Huang Lee. Natychmiast go poznałem. Szczupły, długie
kończyny, w kasztanowej bluzie Friends School (Irina miała taką
samą), w lśniącym żółtym kasku na głowie. Kiedy podjechałem
szybko bliżej, dociskając pedał gazu, widziałem już, albo zaczynałem
widzieć, jego płaską azjatycką twarz – kiedy odwrócił głowę i obejrzał
się przez ramię, nagle świadom zagrożenia – za późno.
Bądź przeklęty i do diabła z tobą. Z wami wszystkimi.
– Boże drogi. Nie.
Gdy tylko rowerzysta odwrócił głowę, zobaczyłem – mój mózg
zarejestrował – że nie jest to dorosły mężczyzna, tylko nastolatek –
azjatyckie rysy, kruczoczarne włosy wystające spod żółtego kasku,
ciemne oczy rozszerzone ze strachu – nie Huang Lee. Ale było za
późno: jaguar wpadł na niego, miażdżąc rower śmiercionośnym
ciężarem w chaosie ludzkich kończyn, krzyków, brzęku metalu
o metal…
Bezwładny jak szmaciana lalka chłopiec poleciał na pobocze. Jego
krzyki ucichły tak nagle, jak się zaczęły.
Cienka linia czerwieni pod lśniącym żółtym kaskiem ściekająca na
drogę. Cienka linia, która w ciągu kilku sekund zmieni się w wartki
strumień – co widziałby ktoś, kto by tam pozostał, ktoś, kto by na to
patrzył.
Następnego ranka zadzwoniłem do swojego agenta w Nowym Jorku.
To jest do wieloletniego agenta Andrew J. Rusha.
Szybko wyrecytowałem słowa, których wyuczyłem się na pamięć,
jakby chcąc uprzedzić napływ emocji:
– Barney, postanowiłem zakończyć karierę. Nie skończę tej
ostatniej powieści. Przerosło mnie to wszystko. Minął prawie rok, a ja
nie mam nawet tytułu.
Barney był zdumiony. Znał Andy’ego Rusha od ponad trzydziestu
lat – wieczny optymista z wiecznie pozytywnym nastawieniem; co to
miało znaczyć?
– O której powieści mówisz, Andy? Na przemian? Przecież tak miała
się nazywać?
– Nie. Nie ma tytułu. Nigdy go nie wymyśliłem.
– Ale, Andrew, powinniśmy o tym porozmawiać. Mówiłeś już
komuś?
– Nie.
Ale pomyślałem: tak.
– Wydajesz się jakiś nieswój, Andy. Może jesteś chory? Coś tam się
stało?
„Tam” było to określenie mego nowojorskiego przyjaciela na quasi-
wiejskie okolice New Jersey. Ton łagodnej wzgardy, który zazwyczaj
kontrowałem dowcipną uwagą na temat frenetycznego tempa życia
w mieście, zaporowych cen nieruchomości, modnych i ogłuszających
restauracji. Ale dzisiaj Andy Rush milczał.
– Andy? Rozmawiałeś o tym z Iriną?
– Iriny w tej chwili nie ma, Barney. A teraz muszę się rozłączyć.
– Poczekaj! Gdzie jest Irina?
– Mówiłem już: nie ma jej tu w tej chwili. Jeśli chcesz z nią
pogadać, sami to załatwcie.
– Andy, co to ma znaczyć? Czy wy się… rozstaliście?
– Muszę kończyć, Barney. Nie oddzwaniaj, proszę.
– Andy, na litość boską, pozwól, żebym do ciebie przyjechał…
Złapię dziś pociąg. Po południu? Pasuje ci? Około czwartej? Andy?
Rozłącz się i już. I nie odbieraj, kiedy oddzwoni.
Kasuj jego maile. W końcu zrozumie.
Większą część dnia spędziłem w gabinecie, zarysowując fabułę kilku
następnych powieści Waleta Pik. Miały być osadzone w egzotycznych
miejscach, z typowo kinowym tłem: Tanger, Lizbona, Haiti, Amalfi na
włoskim wybrzeżu albo Sycylia. Może Szanghaj?
Walet Pik stracił zainteresowanie New Jersey i wskazana była
zmiana miejsca.
Ależ to ekscytujące! Palce śmigają po klawiaturze, serce wali.
W tych powieściach łączyć się będą zawiłości akcji A. Rusha
z brutalną, krwawą siłą i szybkim tempem Waleta Pik. Połącz DNA
Stephena Kinga, Mickeya Spillane’a, Clive’a Barkera, Jacka Ketchuma,
Chucka Palahniuka z prawdziwą, pełną flaków rzezią… Euforia ogarnęła
mnie jak płomień.
Tego ranka podjąłem decyzję.
Wstrząśnięty, wpatrywałem się w zdjęcie siedemnastoletniego
Benjamina Changa w gazecie: „Uczeń ostatniej klasy Friends School,
potrącony podczas drogi powrotnej do domu na East Elm Ridge Street
przez kierowcę, który uciekł z miejsca wypadku, znajduje się w stanie
krytycznym w szpitalu w Nowym Brunszwiku. Nie pojawili się żadni
świadkowie zdarzenia”.
Jedynym sposobem, by ocalić świat przed Waletem Pik, jest pozbyć
się Andrew J. Rusha.
– Trzeba go powstrzymać. Trzeba powstrzymać mnie.
To musiał być Catamount Park. Kamieniołom, głazy nad głęboką
wodą, wysoka skocznia.
Idealny krąg.
Najdroższa Irino,
Zapamiętaj mnie takim, jakim byłem, kiedy mnie kochałaś.
Wiedz, proszę, że nigdy nie przestałem cię kochać.
Zostawiam Ciebie i dzieci, bo stanowię dla Was zagrożenie.
* * *
Jeśli to czytasz, to znaczy, że mnie już nie ma.
Znasz szczegóły mojego testamentu, jesteś jego wykonawczynią.
Szczegółowe instrukcje pozostawię w tej kopercie.
Pragnę tylko powiedzieć – to nie moja wina.
A jednak – to moja wina.
Proszę, wybacz mi!
Twój kochający mąż,
Andrew
To niezwykłe, ile czasu mieści się w pustym domu.
Czas rozciąga się, by wypełnić wielką pustą przestrzeń.
Dość, by napisać listy do policji Harbourton z przyznaniem się do
morderstwa C.W. Haider i kradzieży cennych książek, a także do
potrącenia Benjamina Changa i ucieczki z miejsca wypadku. Dość, by
zdjąć z półek skradzione książki i położyć je razem ze skradzionym
egzemplarzem Wejrzenia w widocznym miejscu na stole obok.
W kopercie dla Iriny zostawię czeki – po pięćset tysięcy dolarów
każdy – dla Esdry Staplesa i Benjamina Changa. Wyjaśnię Irinie
stojące za tym motywy i poproszę, by uhonorowała moje życzenie,
bez cienia wątpliwości, że to zrobi.
Bóg wie, że to niedostateczne zadośćuczynienie.
Stój! Oszalałeś? Blefujesz.
Głupi bezużyteczny podstęp Andrew J. Rusha. Rozpaczliwa próba
odebrania Waletowi Pik jego finału…
Jaguar z wgniecioną karoserią pozostanie w garażu, nie
potrzebowałem go już. Stał się dla mnie symbolem hańby i Irina
(jakimś sposobem to wiem) szybko go sprzeda.
Srebrna piersiówka jest wypełniona po raz ostatni.
Dokładnie tak – napij się! Napij się jeszcze.
Odrobina whisky rozjaśni zamęt w głowie.
Ale im większą osiągam jasność, tym bardziej jestem zdecydowany
dokonać aktu autodestrukcji.
W Catamount State Park zaparkowałem w pobliżu wejścia na
kąpielisko w kopalni. W ten chłodny wczesnowiosenny dzień park jest
pusty.
Niebo jest tak intensywnie niebieskie, że do oczu napływają mi łzy.
Do kamieniołomu idzie się dłużej niż w moich wspomnieniach. Już
teraz, kiedy ledwo zacząłem wspinaczkę nad kąpielisko, gramoląc się
jak krab po nieforemnych głazach w kolorze gliny (pokrytych
graffiti), brakuje mi oddechu – w wieku pięćdziesięciu czterech lat
jest to trudniejsze niż w wieku lat dwunastu.
Nie bądź sentymentalny! Masz gdzieś swojego zmarłego brata, nawet
nie pamiętasz, jak wyglądał.
O, tam, improwizowana skocznia. Wygląda, jakby nic się przez te
lata nie zmieniła.
Ale nie wisi tak wysoko nad wodą, jak zapamiętałem. Piętnaście
stóp? Dwanaście?
Lodowa powłoka na ciemnej wodzie jak powieka chroniąca oko.
Co ty wyprawiasz? Oszalałeś?
Udajesz? O to chodzi?
Obciążyłem liczne kieszenie kurtki i spodni kamieniami. Mocno
zasznurowałem ciężkie buty do chodzenia po górach, które ciągną
mnie za kostki jak ciężary. Bardzo ostrożnie wspinam się po
szczeblach metalowej drabinki na górę i równie ostrożnie przesuwam
się do krawędzi skoczni. Jak zimne zrobiło się nagle powietrze! I nie
jest tak nieruchome, jak wydawało się na ziemi.
Ukłucie paniki, że podmuch wiatru wytrąci mnie z równowagi
i wpadnę do lodowatej wody, zanim zdążę się przygotować…
Minęło tyle lat… Przez cały ten czas Evan był martwy, a ja byłem
żywy.
– Przepraszam, Evan. Cokolwiek zrobiłem albo myślałem, że robię,
legło cieniem na całym moim życiu.
Gówno prawda. Miałeś żal do brata i zepchnąłeś go ze skoczni.
Może nie chciałeś, żeby umarł, ale umarł.
Zrobię krok i runę w dół z ramionami sztywno przy bokach.
Wpadnę prosto do wody, stopami do dołu.
Szybko i ostro niczym nóż, przerwę warstewkę lodu. Ale nikt nie
krzyknie, kiedy to zobaczy:
„Chłopiec! Nie wypływa, topi się…”.
„Niech ktoś mu pomoże… ten chłopiec…”.
Stoję nieruchomo na końcu skoczni. Oczy zasnuwa mi jakiś mrok,
nie widzę wyraźnie. Drżę z zimna i z niemal nieznośnego podniecenia
przed tym, co zaraz nastąpi.
– Nie ma innej drogi. To właściwa decyzja.
By zniszczyć zło, musimy zniszczyć istotę, którą to zło zamieszkuje,
nawet jeśli jesteśmy nią my sami.
Myślę, że umrę od nagłego szoku, bo nie mam już dwunastu lat.
Mam pięćdziesiąt cztery lata i czasem boli mnie serce, jakby
przeszywał je skurcz. Nikomu o tym nie wspominałem, bo wstydziłem
się własnej śmiertelności i bałem się tego, co oznacza samo słowo
„śmiertelność”. Zginę pod naciskiem lodowato zimnej wody na moją
pierś, twarz, oczy. Jeśli mi się poszczęści, szok pozbawi mnie
przytomności w ciągu kilku sekund. Jak każde tonące stworzenie
będę rozpaczliwie dyszeć, pragnąc powietrza, ale do moich płuc
napłynie tylko woda.
Nie zrobisz tego. Nie zrobisz. Żeby zabić mnie, musisz najpierw zabić
siebie. A ty jesteś słaby, jesteś tchórzem. Nie zrobisz tego.
Na samej krawędzi. Wyczuwam jakiś ruch, ledwo wyczuwalne
drgnienie deski, słabiutkie trzeszczenie pod wpływem mojego ciężaru.
Niebo w górze jest tak niebieskie, razi oczy. Stoję nieruchomo, bardzo
wysoko, z wyprostowanymi ramionami i podniesioną głową.
W kieszeniach mam ciężkie kamienie. Nylonowa kurtka, spodnie
khaki. Walet Pik jeszcze przed chwilą przyglądał się temu
wszystkiemu z pogardą i szyderstwem, ale teraz już rozumie, że
naprawdę zamierzam to zrobić, i jego śmiech staje się szorstki,
niedowierzający.
Nie możesz. Nie zrobisz tego. Do diabła z tobą, NIE ZROBISZ TEGO.
Ale ja oddycham głęboko, z pełnym przekonaniem. Wyczuwam
ruch, lekki niczym oddech, kogoś lub czegoś tuż za mną.
Włoski podnoszą mi się na karku w ekstazie. Nie odwracam się
i nie próbuję cofnąć, kiedy palce delikatnie dotykają mnie i zachęcają
do wstąpienia w powietrze
Przekład: Agnieszka Walulik
Redakcja: Jan Koźbiel
Korekta: Anna Sidorek, Beata Wójcik
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki: © Mads Perch/Stone/Getty Images
Skład i łamanie: www.pagegraph.pl
Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
00-372 Warszawa, ul. Foksal 17
tel./faks (22) 646 05 10, 828 98 08
ISBN 978-83-280-2651-3
Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik /