Carter Christopcher Ostatnia zbrodnia Agaty Christie

CHRISTOPHER CARTER



OSTATNIA ZBRODNIA

AGATY CHRISTIE


(Tłumacz: Maria Demidowicz- Domanasiewicz)




ROZDZIAŁ I


Abu był rosłym i przystojnym Nubijczykiem, mie­rzącym dwieście dziesięć centymetrów wzrostu. Miał poważną twarz i mocny tors. Już sam jego widok wpra­wiał w zdumienie turystów mieszkających w hotelu Stara Katarakta w Asuanie, w Górnym Egipcie. Szlachetność tego olbrzyma zrodzonego w głębi Afryki pozostawiała w nich niezatarte wspomnienie. Schodzili mu z drogi, a on, choć był tylko służącym, cieszył się powszechnym szacunkiem.

Nubijczyk był dumny ze swego pochodzenia i kul­tury. Od zarania ludzkości jego lud umiał przystosować się do warunków, jakie stworzyły prażące słońce, wylewy Nilu i nienasycony apetyt pustyni, z łapczywością po­żerającej poletka ziemi stworzone ludzką pracą.

Ale czasy się zmieniały, i to na gorsze. Nubię do­tknęły pogarda, ucisk i zagłada, a synowie tego szla­chetnego kraju, aby przeżyć, musieli wyemigrować.

Abu znalazł zatrudnienie w Starej Katarakcie, ulu­bionym hotelu angielskich turystów, których obecność tworzyła atmosferę elegancji i przytulności, i z tego właśnie powodu odbywały się tu zawody brydżowe dla osób z towarzystwa.

Hotel Stara Katarakta, wzniesiony w 1899 roku, pozostawał jednym z klejnotów Asuanu, dużego miasta leżącego w południowej części Egiptu, które z każdym dniem coraz bardziej poddawało się szturmowi nowo­czesności i przemysłu. Stary budynek z jasnoczerwoną fasadą i gzymsowanymi narożnikami przyjmował pod swój dach znaczną liczbę osobistości, pragnących zwie­dzić Egipt, a zarazem korzystać z europejskich wygód. Któż nie marzył, by otwierać okna z widokiem na Nil, połyskujący za sprawą boga Ra, odradzającego się ran­kiem po zwycięstwie nad ciemnościami?

Ale jeśli piramidy i świątynie odniosły zwycięstwo nad czasem, to w przypadku Starej Katarakty działo się akurat odwrotnie. Mimo że początkowo standard był wysoki, teraz kurki zaśniedziały, tapety wyblakły, a ca­łość szacownego pałacu zdradzała swój wiek.

Należało więc podjąć w końcu decyzję, od dawna krytykowaną przez wielbicieli przeszłości: wyremonto­wać hotel zgodnie z obowiązującą modą, co wiązało się nieodwołalnie z jego zamknięciem.

Kilka uprzywilejowanych osób mogło jeszcze oczy­wiście pijać herbatę na tarasie pod daszkiem, gdzie siadały swobodnie w wiklinowych fotelach, by kontem­plować zachód słońca, podobnie jak ci rozkoszujący się tą wyjątkową chwilą egiptolodzy, którzy przyszli tu odpocząć po ciężkim dniu spędzonym w terenie na badaniach naukowych.

Abu uważał, że większość z nich to zarozumialcy przesiąknięci wiedzą książkową, która zamyka im oczy i serca. Ale Nubijczyk pilnował się, by nie ujawniać swojej opinii przed tymi ludźmi z Zachodu, przekonanymi o własnej wyższości.

Także pod koniec tamtego popołudnia w Starej Ka­tarakcie zjawiło się sześciu reprezentantów owego dziwnego gatunku, jakim są egiptolodzy - czterech mężczyzn i dwie kobiety, nie licząc miłośnika starożytności od­miennego typu, Abdel-Mosula, godnego spadkobiercy rodu złodziei i paserów. Mówili dużo i o niczym, wy­dawało się nawet, że sobie docinają. Cała ich wiedza nie dała im grama mądrości.

Abu otrzymał ważne zadanie i miał zamiar wypełnić je z właściwą sobie powagą. Dlatego wszedł powoli na trzecie piętro Starej Katarakty, gdzie właśnie zakończono malowanie korytarzy. Za niecały miesiąc znów pojawią się tu zachwyceni turyści, wspominając ostatnią wycie­czkę i oczekując z niecierpliwością kolejnej. Zaliczali Egipt w biegu, zapominając często o wdychaniu jego najważniejszego zapachu - zapachu wieczności.

Na trzecim piętrze znajdował się najsłynniejszy pokój - ten, w którym mieszkała angielska pisarka Agata Christie. Abu nie czytał żadnej jej powieści, ale słyszał, że ta wielce dystyngowana dama zbiła fortunę, uśmier­cając kilkudziesięciu nieszczęśników. Doprawdy, dziwny sposób zarabiania na życie.

Abu miał się zająć odnowieniem apartamentu zajmo­wanego przez królową zbrodni w czasie jej pobytów w Asuanie. Apartament składał się z sypialni, salonu, gabinetu i pokoju kąpielowego. Był to prawdziwy raj dla pisarza. Okna wychodziły na wyspę Elefantynę i świątynię boga-barana Chnuma, który nieustannie stwa­rzał świat i ludzi na swoim kole garncarskim. Abu sądził, iż napawając się tym niezrównanym widokiem, pani Christie była niezwykle szczęśliwa i powinna była mieć zgoła nie zbrodnicze myśli.

Ta raczej niegodna przeszłość miała wkrótce odejść w zapomnienie. Renowacja apartamentu miała go oczy­ścić ze wszystkich ponurych myśli zrodzonych w głowie autorki kryminałów. Koniec ze starą wanną, łożem z bal­dachimem, sztychami przedstawiającymi angielską wieś, deszczową i zasnutą mgłami! Gusty turystów się zmie­niły, trzeba też było zapewnić gościom nowoczesne wygody.

Abu pchnął drzwi prowadzące do królestwa Agaty Christie.

Nagle odczuł instynktownie, że wydarzyło się coś niezwykłego. Zło zaatakowało. Było tu nadal obecne.

Nubijczyk zawahał się w progu.

Palcem wskazującym prawej dłoni dotknął wiszącego na szyi amuletu. Byt to mały fajansowy krokodyl, odzie­dziczony po pradziadku.

Odzyskawszy odwagę, Abu wszedł do sypialni, w której panowała cisza i wszystko wydawało się nor­malne. Na chwilę przystanął. Niepokój nadal go nie opuszczał. Spojrzał w stronę półotwartych drzwi łazienki, następnie w przeciwną, w kierunku gabinetu.

Zobaczył buty.

Buty i spodnie.

Wolnym krokiem podszedł do gabinetu i dostrzegł leżącego na brzuchu mężczyznę. W jego plecach tkwił nóż.



ROZDZIAŁ II


Szkocja, z wyjątkiem Spring Island - zagubionej wyspy ze swoistym mikroklimatem - tonęła w strugach deszczu. Spring Island, ukryta w głębi jeziora, którego wody dzięki Golfsztromowi były prawie tak ciepłe jak wody Morza Śródziemnego, była sercem rozległej po­siadłości należącej do jednego z najstarszych szkockich klanów - Kilvanocków. Lord Percival, ostatni z rodu, mieszkał na stałe w Lonecastle, granitowym zamczysku wzniesionym na środkowym cyplu wyspy.

Tuż przed południem, jak co dzień. Nestor Pwryctswll, walijski majordomus liczący siedemdziesiąt lat i trzymający służbę żelazną ręką, przyniósł lordowi Percivalowi kieliszek porto “Noval Nacional", rocznik 1931, pochodzącego z należących do arystokraty winnic nad górną Duerą.

Walijczyk zastał lorda Percivala w ogromnej bibliote­ce, przypominającej wersalską Galerię Lustrzaną i miesz­czącej kilkaset tysięcy woluminów. Spali tu snem wiecz­nym wszyscy wielcy autorzy dzieł literatury światowej, ale prawdziwym konikiem właściciela była kryminologia. Zgromadził niemal wszystkie studia i prace naukowe, do­tyczące rozlicznych aspektów zbrodniczej działalności człowieka, istoty o niewyczerpanej wyobraźni.

Lord Percival, który zadowalał się tym skromnym tytułem, mimo iż lista pokoleń jego szlachetnych przodków zajęłaby całą stronę, był spokojnym czterdziesto­letnim mężczyzną, eleganckim w każdym calu, podo­bnym do aktora Aleca Guinnessa. Jego szerokie czoło zdobiło kilka dodających mu uroku zmarszczek, przy­pominając, że wiele w życiu przeszedł i że za swój spokój zapłacił słoną cenę. Miał bystre i przenikliwe spojrzenie i widać było, że jego umysł nieustannie czegoś poszukuje.

Wchodząc do biblioteki, majordomus usłyszał chra­pliwy oddech, a następnie zobaczył rycerza, który, mi­nąwszy go, gwałtownie wszedł w ścianę. “Zły znak", pomyślał Walijczyk; pojawienie się ducha zamku Lonecastle wróżyło bowiem rychłe kłopoty. Ów nieszczęsny rycerz - obrońca praw pokrzywdzonych i niedoszły prywatny detektyw - został zamordowany przez francu­skiego zbója i nigdy się z tym nie pogodził. Od czasu do czasu przypominał lordowi Percivalowi, że jest ostatnim prawdziwym potomkiem rycerzy Okrągłego Stołu i że dewiza widniejąca na jego herbie głosi: “Przywracać prawdę, to uczestniczyć w harmonii".

- Pańskie porto, milordzie.

- Dziękuję, Nestorze. Postaw na konsoli.

- Przed chwilą widziałem ducha.

Arystokrata spojrzał z uwagą na majordomusa.

- Ach tak ... - mruknął. - Czy to się stało dziś rano?

- Sądzę, że nie. Pogoda była piękna i nie było żadnych nieoczekiwanych telefonów.

Lord Percival z największą przyjemnością wypił znakomite porto, po czym wspiął się po krętych scho­dach na blankowaną wieżę, by popatrzeć na swoje włości.

U stóp zamku ścieliły się trawniki ozdobione mar­murowymi wazami upamiętniającymi przodków klanu, lśniły otoczony wieńcem kamyków, muszli i strzyżonym bukszpanem basen oraz staw dla wędrownych ptaków. W dali ciągnęły się wrzosowiska i jesionowe lasy, w któ­rych żyły dziki, bażanty, jelenie i rude wiewiórki. W gó­rze polatywały orły. Żyły tam również wróżki i elfy, zamieszkujące drzewa i potoki, i oczywiście kelpies, bóstwa opiekuńcze jeziora, w którego ciepłych wodach lord Percival co dzień zażywał kąpieli.

Miał szczęście, że mieszkał w tym raju, z dala od coraz brzydszego i hałaśliwszego świata. Tutaj niebo i ziemia zachowały jeszcze pierwotną czystość i w sil­nym wietrze unosiły się słowa przodków, z których niektórzy byli, prawdę mówiąc, tęgimi zabijakami.

Charakterystyczny dźwięk przerwał rozmyślania lorda Percivala: ktoś wspinał się po schodach.

Był to Abercrombie, czarny pies, mieszaniec owczar­ka szkockiego, labradora i kilku innych równie potężnych ras. Reagował jedynie na pełną formę swego imienia, nigdy na poufałe zdrobnienia typu “Abie", i uparcie protestował przeciwko dużej, ogrzewanej i wygodnej bu­dzie, którą dostał od swojego pana. Z wyjątkiem tych dwóch kaprysów Abercrombie był niezrównanym po­wiernikiem i towarzyszem potwierdzającym codziennie słuszność głębokiej maksymy jakiegoś zagranicznego fi­lozofa: “To co najlepsze w człowieku, to jego pies".

Abercrombie stanął na tylnych łapach, przednie oparł w otworze strzelniczym i podziwiał wspaniały krajobraz w towarzystwie lorda Percivala.

- Cudownie tu, prawda? Zaraz pójdziemy do lady Ofelii.

Pies zawarczał radośnie.

Już za chwilę czekał ich długi spacer przez wrzoso­wiska do zamku narzeczonej lorda Percivala. Arystokrata nie mógł się z nią niestety ożenić, ponieważ ta młoda dama należała do wrogiego klanu, któremu Kilvanockowie poprzysięgli śmierć. Szkocki szlachcic zaś dotrzymuje słowa, nawet jeśli dał je jeden z jego przodków, żyjący przed dwunastoma wiekami.

Lord Percival potajemnie finansował klinikę swojej narzeczonej, która leczyła w niej ginące zwierzęta zranione przez kłusowników. Jej najlepsza asystentka, Margaret, słonica indyjska, żyła tam za pan brat z Charlesem, pelikanem z Antylów.

- Milordzie, milordzie!

Ten łagodny glos, wzywający pomocy, należał do Dorothei Pettigrew, młodej Angielki z nieskazitelnym koczkiem, osobistej sekretarki lorda Percivala, którą da­rzył pełnym zaufaniem w kwestiach zarządzania swoimi dobrami. Panna Pettigrew była wcieleniem uczciwości i wybitną specjalistką w dziedzinie lokat finansowych; dzięki niej fortuna lorda Percivala stale rosła. Urocza panna Dorothea mogłaby znaleźć zatrudnienie w każdym banku inwestycyjnym, ale mimo gwałtownej niechęci, jaką żywiła dla majordomusa, chciała mieszkać tutaj, w Lonecastle.

Zadyszana panna Pelligrew wymachiwała jakimś listem.

- Milordzie...

- Proszę się uspokoić. Co takiego się stało?

- To straszne... straszne!

Zrozumiawszy, że duch nie ukazał się na próżno i że sekretarka nie zdoła przeczytać listu, lord Percival wziął od niej kartkę.

Przeczytał go dwukrotnie.

Sekretarka z napięciem wpatrywała się w pobladłego pracodawcę.

- Proszę spakować moje walizki i polecić mechani­kowi, aby przygotował helikopter. Lecę do Londynu.

On, ekspert w dziedzinie kryminologii, miał stawić czoło rzeczywistości, której nigdy nie wyobrażał sobie w tak brutalnej formie.

Czy los nie zmusi go, by przeszedł od teorii do praktyki?



ROZDZIAŁ III


Nadinspektor Angus Dodson z racji korpulentnej i barczystej sylwetki nazywany był przez niektórych Falstaffem. Syn górnika z Newcastle i sklepikarki, zanim został jednym z filarów najsłynniejszej policji świata, zaczął pracę w Scotland Yardzie jako zwykłe hobby. Reprezentował starą szkołę i dzielił ludzi na uczciwych i zbrodniarzy. Podanie ręki mordercy było według niego niemal równoznaczne z przestępstwem, toteż nie darzył szacunkiem intelektualistów, którzy starali się pokazywać piękno zbrodni.

Dodson - miłośnik mocnego piwa i ciastek z kre­mem, zatwardziały kawaler i zwolennik roweru, który umożliwiał mu zachowanie jako takiej linii i ułatwiał poruszanie się po ulicach Londynu - miał zwyczaj prowadzić śledztwo twardą ręką i przesłuchiwać bez współczucia dla podejrzanych. Obowiązkiem funkcjona­riusza Scotland Yardu było zaprowadzanie ładu, areszto­wanie złoczyńców i ochrona niewinnych. Dodson, nawet gdyby był ostatnim dinozaurem, pozostawałby nieugięty w tych zasadach.

Z racji nienagannej służby Angusowi Dodsonowi pozwolono trzymać w biurze Sherlocka, wspaniałego persa o błękitnawej sierści. Zwierzak sypiał na kalory­ferze pod osłoną grubosza na tyle potężnego, że chronił go przed nawiewem z klimatyzatora i miliardami roz­noszonych przez niego zarazków. Sherlock był kotem spokojnym i nieskazitelnie czystym; kiedy miał okazję, darł pazurami źle związane akta, które nadinspektor starannie przeglądał jeszcze raz przed przekazaniem ich wymiarowi sprawiedliwości.

Do drzwi gabinetu Dodsona zapukat ordynans.

- Proszę wejść.

- Szefie, ktoś chciałby z panem rozmawiać.

Dodson zajrzał do notesu. Dzisiejszy limit spotkań został już wyczerpany.

- Niech przyjdzie jutro o dziewiątej.

- Bardzo nalegał... Oto jego wizytówka, szefie. Angus Dodson rzucił okiem na kartonik, na którym po nazwisku lorda Percivala Kilvanocka następowała wyliczanka coraz to bardziej imponujących lyliilow.

Policjant sięgnął do rejestru szlachty Zjednoczonego Królestwa, uzupełnionego poufnymi notatkami, i stwier­dził, że jego gość to nie byle kto. Ten szkocki arystokrata oprócz pokaźnego majątku miał znakomite koneksje, a nawet prawo bywania w pałacu Bucking-ham. Królowa regularnie udzielała mu prywatnych au­diencji podczas wakacji w Balmoral. Widziano go również, jak rozmawiał z nią podczas spaceru z kró­lewskimi psami.

- Niech wejdzie - ustąpił Dodson, obawiając się, czy aby to spotkanie nie zapoczątkuje serii kłopotów.

Lord Percival ubrany był w niezwykle elegancki jasnoszary garnitur. Biała koszula uszyta na miarę, bla­dozielona muszka i eleganckie buty od Lobba nadawały sylwetce wygląd tak dystyngowany, że nikt nie mógł wątpić w jego przynależność do starej szlachty.

Mimo to jego oczy nie kryły cienia pogardy. Miał natomiast kilka uroczych zmarszczek i czarujący sposób bycia. Dodson wiedział, że Szkot nie przyszedł zamęczać go błahostkami.

- Jestem szczęśliwy, że mogę pana poznać, panie nadinspektorze. Jak przypuszczam, zdążył pan zebrać informacje na temat mojej skromnej osoby?

- No cóż...

Sherlock, perski kot, zwinnie zeskoczył z kaloryfera prosto na kolana lorda Percivala. Kiedy tylko Kilvanock zaczął go głaskać, Sherlock zamruczał, jakby znał przybysza od lat.

Arystokrata docenił przytulny komfort gabinetu Angusa Dodsona, który tworzyły: fotele z okresu regencji, mocno podniszczona kanapa, długi wiejski stół, stary mebel z cytrynowego drewna na akta i polakierowany dębowy pień na komputer, faks i telefon.

- Jak pan już zapewne wie, panie nadinspektorze, kryminologia jest moją ulubioną rozrywką, z pewnością z racji pewnych wydarzeń, jakie zaszły w mojej rodzinie. Ale dziś dopada mnie współczesność.

Dodson zadrżał.

- Ale pan... Nie popełnił pan chyba zbrodni?

- Proszę się uspokoić. Ktoś jednak to zrobił z na­dzieją, że będzie to zbrodnia doskonała.

- A pan zidentyfikował zabójcę?

- Na razie znam jedynie nazwisko ofiary. Proszę, niech pan to przeczyta.

Lord Percival podał nadinspektorowi list, który wy­wołał burzę w jego pogodnym świecie.

Angus Dodson przeczytał na głos:


Szanowny Panie,

W Asuanie zostal właśnie zamordowany Pański przy­jaciel Howard Langton.

Albo zrobią z tej zbrodni wypadek, albo znajdą fałszywego winowajcę.

Musi Pan wkroczyć do gry.


- Czy ten Langton był rzeczywiście pańskim przy­jacielem? - zapytał Dodson.

- To dzielny, ale biedny chłopak, któremu pomoglem w ukończeniu studiów, ponieważ jego ojciec, jeden z moich dzierżawców, przedwcześnie zmarł. Howard zo­stał wybitnym egiptologiem i wyjechał niedawno do Egiptu, by objąć stanowisko szefa prac wykopaliskowych prowadzonych przez Brytyjczyków.

- Ten list to może być żart.

- Niestety, tak nie jest. Udało mi się skontaktować z władzami Asuanu. Potwierdzili śmierć Howarda Langtona, ale uczynili to w słowach tak niejasnych, tak rozmyślnie pokrętnych, że zaczynam wierzyć autorowi tego anonimu.

- Przykro mi, ale nie wiem, co mógłby w tej sprawie uczynić Scotland Yard... Egipt ma swoją policję.

- Widzi pan, nadinspcktorze, uważam. że muszę spełnić święty obowiazek względem Howarda i znaleźć jego zabójcę. W gruncie rzeczy moja przeszłość przygotowała mnie do tego zadania i mam zamiar niezwło­cznie się z nim zmierzyć.

- Bez urazy, milordzie, ale nie jest pan profesjonalistą!

- To wspaniała okazja, żeby nim zostać. Potrzebuję pomocy człowieka doświadczonego. Myślę o panu.

Angus Dodson poderwał się gwałtownie:

- Nie mam prawa wkraczać w kompetencje egipskiej policji!

- To prawda, ale może pan z nią współpracować... jak również ze mną.

- Trzeba by nie kończących się korowodów admi­nistracyjnych, żeby...

- Ten drobny szczegół został właśnie załatwiony przez Foreign Office, które zna skuteczną moc łapówki. Obaj jesteśmy więc oficjalnie oczekiwani.

- Ależ ja... ja nie wiem absolutnie nic o tym miejscu!

- Ja wiem o nim co nieco i zapewniam pana, że czeka nas niełatwe zadanie. Dlatego zwróciłem się do najbardziej gorliwego nadinspektora Scotland Yardu.

- Moi zwierzchnicy się nie zgodzą na...

- Polecenie wyjazdu zostało już podpisane. Pozostało panu jedynie spakowanie walizek. Wyjeżdżamy jutro rano. Dziękuję za spontaniczną reakcję na propozycję współpracy, nadinspektorze. Tego się właśnie po panu spodziewałem.



ROZDZIAŁ IV


Zimą temperatura w Egipcie była wyższa niż latem w Anglii, a widok miasta zapierał dech.

Ze swego pokoju w Starej Katarakcie lord Percival ponownie odkrywał Asuan i przywoływał w pamięci czarujące wspomnienia. Przeżył tu wiele szczęśliwych chwil, które kształtują życie mężczyzny i nadają mu sens. Urzekające miasto południowego Egiptu zostało niestety oszpecone nowoczesnymi budynkami, na których budowę nie zezwoliłby żaden faraon, ale i tak jego wyjątkowy urok nadal cieszył oczy.

Ruiny na Elefantynie i grobowce na zachodnim brzegu przypominały o wielkości antycznych czasów. Widok złotego piasku i cudownie zielonych palm koił duszę, a obraz Nilu, po którym powoli przesuwały się feluki z dużymi białymi żaglami, przesłaniał nowoczesność, zakotwiczając myśli w wieczności.

Lord Percival chciał poczuć się jak zwykły turysta, wolny od wszelkich trosk, błądzący pełnym zachwytu wzrokiem po cudach wyspy kwiatów lub kolumnach świątyni na wyspie File, poświęconej wielkiej czarodziej­ce Izydzie.

Niestety, te spokojne miejsca skaziła zbrodnia i lord Percival musiał jak najszybciej znaleźć zabójcę. Ktoś zapukał do drzwi pokoju.

- Proszę wejść, panie Dodson.

Nadinspektor zajmował sąsiedni pokój. Egipskie wła­dze oddały do dyspozycji Brytyjczyków ten wspaniały hotel, aby zamanifestować swoją dobrą wolę.

- Co za upał - skarżył się Dodson - i co za pył! Należałoby gruntownie zamieść ten kraj. Na szczęście nie musimy się tym martwić. Zabójca Howarda Langtona został zidentyfikowany i zatrzymany. Jesteśmy umówieni z nadkomisarzem Asuanu, aby zakończyć tę sprawę.


Mężczyźni wynajęli jedną z ostatnich bryczek pozo­stawionych przez Anglików, aby przejechać z fasonem wzdłuż brzegu Nilu. Lord Percival poprosił woźnicę, bezzębnego i uśmiechniętego staruszka, żeby nie używał bata i pozwolił koniowi biec własnym rytmem.

Dodson zdziwił się:

- Mówi pan po arabsku, milordzie?

- Bardzo słabo, panie nadkomisarzu. Tyle, ile trzeba, żeby sobie poradzić w trudnych sytuacjach.

Siedziba komendy głównej w Asuanie różniła się mocno od komisariatów Scotland Yardu, toteż nadkomisarz zastanawiał się, czy woźnica nie pomylił adresu. Wyszedł im naprzeciw szeroko uśmiechnięty pięćdziesięciolatek z wydatnym brzuszkiem.

- Miło mi, że mogę panów gościć w Asuanie. Nazywam się Omar Abdel-Atif, jestem nadkomisa­rzem. Zapraszam na szklaneczkę do mojej ulubionej kawiarni.

Wewnątrz podłoga wysypana trocinami, drewniane stoły, mężczyźni palący fajki wodne, czytający gazety lub grający w karty. Ani jednej kobiety.

- Dla panów z pewnością herbata? - zaproponował Egipcjanin. - Doprawdy czuję się zaszczycony, mogąc gościć tak znakomite osobistości. Uczynię wszystko, aby byli panowie zadowoleni z pobytu.

- Tutejsza kawiarnia zrobi bardzo dobry interes, panie Abdel-Atif.

Napój był bardzo gorący i gorzki. Dodson, który wolałby starą dobrą szkocką whisky, pił podejrzliwie.

- Co panowie sądzą o Asuanie?

- Czyż Egipt nie jest najpiękniejszym krajem na świecie? - odpowiedzią! pytaniem lord Percival.

- Dziękuję, że pan to przyznał, milordzie... Na szczę­ście będą panowie mogli skorzystać z kilku dni wakacji i docenić uroki tej pory roku.

- A więc przeprowadził pan błyskawiczne śledztwo?

- Och, to nie było trudne, poza tym miałem szczę­ście. Mają panowie ochotę na jakieś ciasteczko? Tutaj są naprawdę wyborne.

Dodsonowi wcale nie smakowały “anielskie włosy", którym wszak nie brakowało kremu. Daleko im było jednak do placka jabłkowego podlanego półkwartą ciem­nego piwa. Lord Percival uważał, że komisarz Ahdel-Atif to chytra sztuka. Mimo iż nie dokonano prezentacji, wydawało się, że doskonale zna zarowno jego, jak i Dodsona, ponieważ wcześniej starannie przejrzał dossier obu Brytyjczyków.

- Kto jest mordercą? - zapytał lord Percival.

- To nie ma znaczenia - odparł dość sucho Omar Abdel-Atif. - Sprawa jest zamknięta i tylko to się liczy. Asuańska policja wykonała dobrą robotę i morderca waszego rodaka zostanie osądzony i ukarany. Jesteśmy bezwzględni dla zbrodniarzy.

- Proszę przyjąć nasze gratulacje, komisarzu. Jednak nadinspektor i ja chcielibyśmy nieco bliżej poznać spra­wę. Zwykła zawodowa ciekawość, którą tak znakomity śledczy jak pan z pewnością zrozumie.

Twarz Egipcjanina stężała.

- Nie mają panowie do mnie zaufania?

- Ależ oczywiście, że mamy - zapewnił Szkot - ale otrzymaliśmy dokładne instrukcje. Howard Langton był ważną osobistością, więc...

- Tak... myślę, że panowie nie mają do mnie zaufa­nia.

Lord Percival spojrzał na Egipcjanina z uprzejmym uśmiechem.

- Przypuśćmy, że jest pan na naszym miejscu, ko­misarzu: czy nie domagałby się pan tego samego? Nie chodzi o to, że Scotland Yard jest lepszy od policji w Asuanie. To wymagania czysto zawodowe lub, mó­wiąc prościej, ludzkie. Czy zgodziłby się pan podjąć tak długą podróż na zlecenie pańskiego rządu i zwierzchni­ków, i nawet nie zobaczyć mordercy?

Egipski policjant poskrobal się w czoło.

- No dobrze, dobrze... Z tego punktu widzenia nie są panowie tak zupełnie bez racji. Ale uprzedzam: to niebezpieczne bydlę.

- Wiemy, że zapewni nam pan bezpieczeństwo.

- Jak wszyscy mordercy twierdzi, że jest niewinny. Przede wszystkim nie dajcie się panowie ponieść emo­cjom.

- To dla nas nic nowego, komisarzu. Żaden zabójca nie ułatwia nam zadania.

- Muszę dodać, że chodzi o Nubijczyka - sprecyzował z rozdrażnieniem Abdel-Atif. - Jest członkiem szczególnie mściwego i niebezpiecznego plemienia. Nie miałbym panom za złe, gdybyście nie chcieli się z nim zobaczyć.

- Pańskie ostrzeżenia są bardzo cenne - przyznał lord Percival - i weźmiemy je pod uwagę. Kiedy zatem moglibyśmy spotkać się z zabójcą?

Abdel-Atif zajrzał do notesu niczym biznesmen prze­ciążony spotkaniami.

- Powiedzmy że... jutro, późnym rankiem.

- Czy mógłbym pana prosić o ogromną przysługę?

Abdel-Atif popatrzył podejrzliwie na lorda Percivala. Ten obcokrajowiec miał w sobie coś wschodniego: fa­scynował i zniewalał poważnym głosem i niewzruszonym spokojem.

- Proszę mówić...

- Czy nie sądzi pan, że dobrze by było spotkać się z mordercą w miejscu zbrodni? Pod wpływem wstrząsu powie nam całą prawdę z najdrobniejszymi szczegółami.

- Znakomity pomysł - potwierdził Dodson. - Jestem przekonany, że o tym samym myślał nasz egipski kolega.

- Oczywiście, panowie, oczywiście...

- Do jutra, drogi komisarzu - powiedział lord Percival, rozpromieniony. - Wykorzystamy tych kilka godzin wolności na zwiedzanie.


Dodson, mający trudności z aklimatyzacją, wolał schronić się w pokoju hotelowym, aby nadrobić brak snu.

Lord Percival, w nienagannym białym garniturze, zapuścił się w uliczki Asuanu. Po chwili szła za nim gromada żądnych napiwków naganiaczy. Kiedy zauwa­żyli, że cudzoziemiec mówi ich językiem, system infor­matorów zaczął funkcjonować normalnie i nikt już nie naprzykrzał się przechodniowi, który przeżywał wspo­mnienia z młodości.

Zachodzące słońce, zanim zniknęło skąpane w ciem­nej czerwieni i oranżu, ozłociło wzgórza i posrebrzyło Nil, tymczasem biale żagle feluk przesuwały się w pół­mroku.

Lord Percival nie cieszył się tym widokiem, ponieważ myślał o nieszczęsnym Howardzie Langtonie i zastana­wiał, czy uda mu się zidentyfikować mordercę i autora anonimowego listu.




ROZDZIAŁ V


Po niespokojnej nocy nadinspektor Angus Dodson wstał z łóżka lewą nogą w przekonaniu, że spóźnił się do swego biura w Scotland Yardzie.

Promień słońca oświetlający pokój rozproszył kosz­mar. Egipt... prawda, przecież był w Egipcie. I, otwo­rzywszy okiennice, ujrzał słońce wychylające się znad wzgórz otaczających Asuan.

Zegarek wskazywał siódmą dziesięć, powietrze było rześkie. Angus Dodson, nie całkiem jeszcze rozbudzony, zszedł ciężkim krokiem w kierunku tarasu, gdzie podano śniadanie.

Lord Percival już tam był, ubrany w dziewiczo biały garnitur.

- Czy dobrze pan spał, drogi Dodsonie?

- Tak sobie...

- Proszę usiąść i podziwiać spektakl. Kazałem przy­gotować dla pana śniadanie tradycyjne, które będzie pan mógł zjeść bez obaw.

Ta uwaga wzruszyła nadinspektora, któremu zaczynał doskwierać głód.

- Pod żadnym pretekstem nie wolno opuszczać wschodu słońca w Egipcie - ciągnął Szkot. - To moment, kiedy słońce ogłasza zwycięstwo nad ciemnościami i ukazuje się w formie nowego słońca, które ożywi całe stworzenie. Sta­rożytna filozofia egipska nie przestaje nas zaskakiwać.

Tosty, dżem pomarańczowy, plastry bekonu i smażone kiełbaski bardzo smakowały Dodsonowi, który jadł z du­żym apetytem.

- Dużo o panu myślałem, milordzie, i sądzę, że to śledztwo może być niebezpieczne. Proszę nie zapominać, że otrzymał pan anonim. Niewykluczone, że jego autor zamierza wciągnąć pana w pułapkę.

- Takiej hipotezy nie można wykluczać, nadinspektorze.

- Cieszę się, że jest pan rozsądnym człowiekiem. Byłoby lepiej, gdyby został pan w hotelu i pozwolił działać profesjonalistom. Nie znam tego kraju, to jasne, ale morderstwo to morderstwo i miejscowy komisarz na pewno zgodzi się współpracować.

- Czy nie jest pan tu, by mnie bronić, gdybym wpadł w pułapkę?

- Tu chodzi o prawdziwe morderstwo, milordzie. Mógłby pan gorzko żałować, że pan w to wdepnął.

Szkot nie odpowiedział na zaskakującą myśl nadinspektora, ponieważ podszedł do nich niewysoki Egipcja­nin o smagłej cerze, w grubych rogowych okularach i z ciężką czarną walizeczką.

Lord Percival wstał.

- Cieszę się, że znów pana widzę, doktorze Butros! Przedstawiam panu nadinspektora Angusa Dodsona ze Scotland Yardu.

Niewysoki, poważny mężczyzna w brązowym garni­turze uścisnął dłoń Anglika.

Nagle Dodson zaniepokoił się: dlaczego lord Percival wezwał lekarza, skoro nie cierpiał na żadną chorobę?

Doktor, widząc wzburzenie Anglika, wyjaśnił:

- Proszę się uspokoić, nadinspektorze. Jestem leka­rzem sądowym.

- Wydaje się, że nasz wielki przyjaciel, komisarz Ab-del-Atif, nie zlecił szczegółowej sekcji zwłok Langtona - wyjaśnił lord Percival. - Chcąc jak najszybciej pozbyć się tej sprawy, powierzył ciało nieszczęsnego chłopaka le­karzowi mającemu dużo mniejsze doświadczenie niż doktor Butros, którego reputacja jest już od dawna ustalona.

- Abdel-Atif będzie wściekły!

- To możliwe, ale nie zaryzykuje i nie odprawi z kwit­kiem specjalisty tej klasy co doktor Butros. A rzetelna sekcja zwłok denata może się okazać niezwykle przydatna.


Pod nieobecność komisarza Abdel-Atifa, którego za­trzymały ważne sprawy natury administracyjnej, rozmo­wa była bardzo zwięzła. Jego zastępca nie znał doktora Butrosa i dopiero kilka telefonów do ministerstw w Kai­rze odblokowało sytuację.

Wreszcie rozpoczął się taniec pieczątek, które wzno­siły się rytmicznie, a następnie opadały z impetem na stosy mniej lub bardziej sprzecznych ze sobą dokumen­tów, które zalegną na podobnych zwałach makulatury. Mimo komputerów nic nigdy nie zastąpi sakramentalnego przyłożenia pieczęci.

Dzięki specjalnemu pozwoleniu doktor Butros mógł dokonać oględzin ciała Howarda Langtona i, jeśli to konieczne, powtórzyć sekcję.

Doktor Butros, lord Percival i nadinspektor Dodson spotkali się na tarasie Starej Katarakty.

- Klasyczny przypadek - ocenił doktor Butros. - Langton zmarł na skutek ciosu sztyletem w plecy, zadanego z wyjątkową siłą.

- A więc raczej mężczyzna - rzucił Angus Dodson.

- Kobieta przepełniona nienawiścią również byłaby do tego zdolna, nadinspektorze. Złość wyzwala niewyob­rażalną siłę, nawet w jednostkach uważanych z delikatne. Co do reszty, wydaje się, że mój kolega z Asuanu wykonał dobrą robotę. W Egipcie jesteśmy przecież specjalistami od mumii...

Rozbawiony własnym dowcipem medyk sądowy, któ­ry był koptem, wypił szkocką whisky, podaną jemu i Dodsonowi. Bardzo mu smakowała.

- Oczywiście - ciągnął dalej - brakuje kilku szcze­gółów, zwłaszcza dokładnej godziny śmierci.

- Sądzi pan, że mógłby to ustalić? - zapytał lord Percival.

- Trzy fiolki z próbkami pojadą dziś do najlepszego laboratorium w Kairze. Jak tylko otrzymam wyniki ana­lizy, dam panom znać.

- Dziękujemy za pańską bezcenną pomoc. Bardzo lubiłem Howarda Langtona i chciałbym, żeby morderca został zidentyfikowany.

- Oby Bóg pana wysłuchał, milordzie. Do zobaczenia.

Patrząc za odchodzącym medykiem, Angus Dodson zaczynał pojmować, dlaczego tylu Brytyjczyków lubi spędzać zimę w Asuanie i mieszkać w Starej Katara­kcie. Mimo upału i wszechobecności słońca, ogarniała go powoli radość życia, przenikająca podstępnie duszę i ciało.

Spokój Nilu, majestat emanujący ze skał Elefantyny, uświęconej przez starożytnych Egipcjan, którzy wznieśli tu świątynie, i czysty błękit nieba sprawiły, że nadinspektor prawie zapomniał o swoim przytulnym biurze w Scotland Yardzie.

Przybycie grupy zdenerwowanych policjantów, stro­fowanych przez komisarza Abdel-Atifa, wyrwało go z rozmarzenia.

Umundurowani mężczyźni otaczali czarnoskórego ol­brzyma zakutego w kajdanki, który spoglądał na nich z pogardą.

Abdel-Atif wybiegł naprzeciw lordowi Percivalowi.

- Oto nasz winowajca... Jeszcze raz pana ostrzegam; jest groźny i nieprzewidywalny.

Nubijczyk i arystokrata patrzyli na siebie z jednako­wym zaskoczeniem. Lorda uderzyła szlachetność Abu, Nubijczyka zaś spokojna siła cudzoziemca.

- Sądzę, że to wystarczy - ocenił egipski komisarz. - Zobaczył pan to, co chciał pan zobaczyć.

- Powinniśmy pójść na miejsce zbrodni - zaproponował Angus Dodson.

- To zbyteczne, on nic wam nie powie.

Szkot podszedł do olbrzyma.

- Jestem lord Percival, a to nadinspektor Dodson. Czy zgadza się pan odpowiadać na nasze pytania?

Cisza, która zapanowała po tych słowach, zdawała się nie mieć końca.

- Nazywam się Abu i powiem, co mam do powie­dzenia.



ROZDZIAŁ VI


- A więc Jest pan gotów nam pomóc - zapytał lord Percival.

- Pokój waszej dostojności - powiedział Nubijczyk.

- Pokój panu i miłosierdzie Boga i Jego błogosła­wieństwo.

Wzrok Nubijczyka wyrażał wdzięczność.

- Wasza dostojność - powiedział spokojnie i dobitnie - jestem pracownikiem hotelu Stara Katarakta od ponad dziesięciu lat i nikogo nie zabiłem.

Te słowa wywołały wściekłość komisarza Omara Abdel-Atifa.

- Przestań kłamać, Abu! Złapano cię na gorącym uczynku.

- Niezupełnie. To ja znalazłem zwłoki i ja zawia­domiłem policję, i to mnie oskarżono, żeby uniknąć poszukiwań prawdziwego mordercy. Następnym razem, kiedy natknę się trupa, oddalę się najszybciej, jak to będzie możliwe.

- Czy mógłby pan nam przedstawić swoją wersję wydarzeń? - zapytał lord Percival.

- Tracimy czas - ocenił komisarz Abdel-Atif. - Le­piej od razu odesłać tego drania do więzienia!

Nubijczyk wyciągnął skute ręce w stronę Egipcjanina:

- Omar, bądź przynajmniej szczery; zrobiłeś mi to, żeby jak najszybciej pozbyć się tej cuchnącej sprawy, która cię przerasta i przez którą możesz mieć spore kłopoty. W gruncie rzeczy jesteś uczciwym człowiekiem, ale boisz się swoich przełożonych. Dobrze wiesz, że jestem niewinny. Pozwól działać temu cudzoziemcowi: on odkryje prawdę, a ty będziesz spał spokojnie.

Omar Abdel-Atif zaniemówił. Stał z półotwartymi ustami, nie będąc w stanie wydusić z siebie ani słowa. Policjanci odwrócili wzrok.

- Wszyscy jak tu jesteśmy, staramy się dotrzeć do prawdy - potwierdził lord Percival. - Jeśli pan skłamał, panie Abu, będziemy o tym wiedzieli.

Panie Abu..." Nigdy nie obdarzono go takim okre­śleniem. Mimo kajdanek poczuł się prawie wolny. Przy­gotowywał się na najgorsze, a miał szansę z tego wyjść. On, który nie był zbyt gadatliwy i nie lubił rozmawiać o innych, miał opowiedzieć temu cudzoziemcowi przybyłemu z zimnego i mglistego kraju wszystko, co wie.

- Chodźmy na taras - zaproponował lord Percival.

Abu osłupiał.

Nigdy nie wyobrażał sobie, że pewnego dnia usiądzie w jednym z tych wygodnych foteli, w których większość turystów popijała zimne napoje i prowadziła błahe roz­mowy.

Komisarz Abdel-Atif, jak obity, poszedł za nimi. Egip­cjanin, Nubijczyk i obaj Brytyjczycy zajęli miejsca wokół okrągłego stołu pod zdumionym wzrokiem policjantów.

Była to chwila niezwykłego spokoju. Gra świateł na Nilu i skały na Elefantynie przywodziły na myśl zagi­niony świat, w którym panowała harmonia.

- Wasza dostojność - zaczął Abu - zostałem we­zwany do hotelu, aby wypełnić jasno określone zadanie: miałem przygotować renowację apartamentu Agaty Christie. Za niecały miesiąc miał być znów jak nowy, co wydawało mi się absolutną mrzonką.

- A więc hotel był zamknięty dla turystów?

- Tak, wasza dostojność. Ale uprzywilejowani goście mogli pić na tarasie aperitif lub herbatę. Kiedy późnym popołudniem wszedłem do hotelu, siedziało tam siedem osób.

- Czy wie pan, kto to był?

- Kiedy się pracuje w luksusowych hotelach, lepiej mieć pamięć do twarzy. Rozpoznałem inspektora do spraw starożytności Ahmeda al-Fostata i czterech egiptologów. Dwie kobiety: Niemkę, panią Strauss, i Fran­cuzkę, panią Abletout, oraz dwóch mężczyzn: Anglika, pana Faxmore'a, i Francuza, pana Glotoniego. Był tam jeszcze jeden Europejczyk, ubrany na czarno, z orlim nosem, którego nigdy przedtem nie widziałem, i Abd el-Mosul, głowa bogatego rodu z Południa.

- Czy ten człowiek interesuje się egiptologią?

- Powiedzmy, że... antykami w ogóle.

- Czy miał pan okazję bywać u tych egiptologów?

- Widywałem ich tylko z daleka, kiedy przychodzili do hotelu. Oni zaś nie utrzymują kontaktów ze służbą.

- Wydaje się, że nie bardzo ich pan lubi, panie Abu.

- Oni mają swoje życie, a ja swoje. Pracują tu kilka tygodni w roku, a ja nie jestem przekonany, że naprawdę kochają Egipt.

Komisarz Abdel-Atif otrząsnął się z odrętwienia.

- Twoja opinia nikogo nie interesuje, Abu! Liczą się tylko fakty. Jeśli będziesz pleść trzy po trzy, każę cię wsadzić do izolatki!

- To ja zadałem niezręczne pytanie - usprawiedliwił się lord Percival. - Pan Abu tu nie zawinił.

Egipski policjant, któremu słowa arystokraty wytrą­ciły broń z ręki, zasępił się. Lord Percival zwrócił się do Nubijczyka:

- Proszę mówić dalej.

- Wszedłem na trzecie piętro - ciągnął Abu - i pchnąłem drzwi apartamentu Agaty Christie, tej dziwnej osoby, która żyła ze śmierci innych. Nagle poczułem, że wydarzyła się jakaś tragedia. Atmosfera była przytłaczająca. Dotknąłem amuletu, by nie ulec złemu oku, ale zrobiłem to zbyt późno. Znajdowałem się już w kręgu zła. Przez moment sądziłem, że się mylę, ale po chwili w gabinecie zauważyłem zwłoki mężczyzny z nożem wbitym w plecy.

- Czy czegoś pan dotykał?

- Nie, wasza dostojność.

- Czy zauważył pan jakiś niezwykły szczegół?

- Byłem tak wstrząśnięty, że nic do mnie nie do­cierało... Wyszedłem stamtąd tyłem i udałem się na posterunek, żeby zgłosić o moim ponurym odkryciu. Natychmiast, nie wysłuchawszy mnie, oskarżyli mnie o morderstwo i wtrącili do więzienia.

Komisarz Abdel-Atif podniósł pięść.

- Wystarczy, Abu! Lepiej zrobisz, przyznając się do winy!

Nubijczyk wytrzymał wzrok policjanta.

- Powiedziałem prawdę i ty o tym wiesz. A teraz szukajcie winnego. Jeśli go nie znajdziecie, dusza zmar­łego nie zazna spokoju. Howard Langton to jeden z nie­licznych egiptologów, którzy prosili mnie, bym opowia­dał o moim kraju, o jego pięknie, tradycjach... Howard Langton był dobrym człowiekiem, nie kradł i nie za­dzierał nosa. Z pewnością dlatego ktoś go załatwił.



ROZDZIAŁ VII


Lord Percival spojrzał komisarzowi Abdel-Atifowi prosto w oczy.

- Mam do pana trzy prośby: po pierwsze, chciałbym osobiście obejrzeć miejsca związane z tragedią, po dru­gie, chciałbym obejrzeć narzędzie zbrodni, i po trzecie, proszę, żeby Abu był przetrzymywany w znośniejszych warunkach, ponieważ jest tylko podejrzanym.

Nadinspektor Dodson poczuł nagłą suchość w gardle. Policjanci zwykle nie lubią, aby mówiono do nich tym tonem.

Szkot i Egipcjanin przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu komisarz Abdel-Atif spasował:

- Oczywiście, oczywiście... Proszę bardzo, aparta­ment Agaty Christie stoi przed panami otworem.

- A dwie pozostałe prośby?

- Zgoda, zgoda! Póki co, odprowadzę Abu do wię­zienia.

Patrząc ukosem na arystokratę, który go paraliżował wzrokiem, komisarz obszedł się z Nubijczykiem przy­zwoicie.

Lord Percival nie bez wzruszenia wchodził po mo­numentalnych schodach prowadzących na piętro, na któ­rym znajdował się apartament Agaty Christie. Jako przyjaciółka egiptologa Stephena Glanvillc'a, zwiedzała kraj faraonów w roku 1931 wraz, ze swoim mężem Maxem Mallowanem. Poznała wówczas Howarda Cartera, od­krywcę grobowca Tutanchamona. Egipt tak bardzo za­fascynował królową zbrodni, że napisała sztukę teatralną poświęconą faraonowi Echnatonowi i królowej Neferetiti, nie zapominając o samym Tutanchamonie.

Powieściopisarka miała monumentalny rozmach, po­nieważ w swojej sztuce przewidziała dwadzieścia dwie role główne oraz całą masę drugoplanowych. Ecknaton nie został wystawiony, ustępując miejsca Herkulesowi Poirot.

Lord Percival musiał jednak zapomnieć o magii Starej Katarakty i zająć się szukaniem śladów mordercy, który znieważył, z pewnością niechcący, pamięć Agaty Christie.

Apartament pisarki pozostał nietknięty.

Salon, łoże z baldachimem, biurko, biblioteczka, toa­letka z dzbankiem i nocnikiem, schodki po których wchodzono do wygódki, delikatne ryciny przedstawiające owce, mgłę i angielską wieś oraz wspaniałe okna wy­chodzące na Nil i Elefantynę...

Nadinspektor Dodson z trudem nadążał za lordem Percivalem. Dogoniwszy go, uszanował jego milczenie w tym apartamencie, który przypominał muzeum.

Szkot poruszał się niczym kot, miękko i lekko, jak gdyby nie chciał pozostawić najmniejszego śladu swojej obecności. Dodson patrzył, jak przystępuje do skrupu­latnego i cierpliwego przeszukania.

- To niezwykłe - powiedział, kiedy skończyli. - Co­raz bardziej przypomina pan zawodowca, milordzie.

- Niestety, królestwo Agaty Christie pozostało nieme i nie dostarczyło mi żadnej wskazówki.


Komisarz Omar Abdel-Atif położył na biurku nie­zwykły sztylet, bardzo charakterystyczny z powodu żelaznego ostrza i rękojeści z kryształu górskiego.

- No cóż - powiedział Abdel-Atif, prezentując sztylet lordowi Percivalowi i Dodsonowi. - Oto narzędzie zbrod­ni! Oryginalne, co? Można by sądzić, że to antyk... Proszę go wziąć do ręki, panowie. Zobaczcie, jaki jest solidny!

Lord Percival ostrożnie obracał nim w ręku, jak gdyby trzymał coś bardzo kruchego.

- Rzeczywiście, wydaje się, że to stara broń.

Abdel-Atif zainteresował się:

- Stara... jak bardzo?

- Jeśli się nie mylę, całkowicie przypomina sztylet ze skarbca Tutanchamona. Egipcjanin podskoczył.

- Mam nadzieję, że pan żartuje?

- Mam bardzo nikłą wiedzę w dziedzinie egiptologii - wyznał Szkot - ale nie sądzę, żebym się mylił.

- Jeśli pana dobrze rozumiem, milordzie, morderca miałby ukraść sztylet Tutanchamona z witryny kairskiego muzeum, aby zadać nim cios w plecy nieszczęsnego egiptologa Howarda Langtona... To zupełnie niepra­wdopodobne! Skarb Tutanchamona jest strzeżony dzień i noc i żaden złodziej nie może się do niego zbliżyć!

- Byłby pan jednak uprzejmy to sprawdzić?

- To śmieszne! Ale ponieważ pan nalega... Komisarz Abdel-Atif podniósł słuchawkę. Co najmniej dziesięć razy ponowił próbę, zanim uzyskał połączenie z pracownikiem technicznym biura muzeum, który kazał mu czekać, następnie połączył go z innym pracownikiem, który powiedział, że jest nie­kompetentny i odłożył słuchawkę.

Rozwścieczony Abdel-Atif ponownie zadzwonił do muzeum i wyładował się na pierwszej osobie, która odebrała telefon, grożąc, że wyśle ją za kratki. Groźba okazała się skuteczna. Niecałe pół godziny później ko­misarzowi udało się połączyć z jednym z zastępców jednego z asystentów jednego z konserwatorów.

Pominąwszy wszelkie formułki grzecznościowe, ko­misarz polecił mu natychmiast sprawdzić, czy sztylet Tutanchamona znajduje się nadal w witrynie.

Pracownik muzeum sprzeczał się przez kwadrans dla zasady, tłumacząc, że nie ma pracowników pod ręką i że sam nie może wyjść z pokoju z powodu ogromnej odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach. Kie­dy Abdel-Atif zdenerwował się nie na żarty, muzealnik wreszcie ustąpił.

Znowu trzeba było czekać. Brytyjczykom podano kawę i karkadę - orzeźwiający napój z hibiskusa. Ziry­towany Abdel-Atif przekładał w tę i z powrotem papiery upstrzone pieczęciami.

- Gdzie mieszkał Howard Langton? - zapytał lord Percival.

- W niedużej willi, blisko centrum miasta.

- Czy miał pan czas przeprowadzić tam dokładne przeszukanie?

- No cóż...

- Czy mogę pana wyręczyć w tym przykrym obo­wiązku, komisarzu?

Omar Abdel-Atif zamyślił się. W gruncie rzeczy, dlaczego nie? Ta rewizja nie dostarczy prawdopodobnie żadnych ważnych dowodów, a on miał ochotę uciąć sobie drzemkę.

- Proszę bardzo, panowie... Zaprowadzi was jeden z moich ludzi. Później poproszę o raport.

Wreszcie telefon zadzwonił. Abdel-Atif podniósł słu­chawkę:

- Tak, to ja... Jest pan absolutnie pewny? Doskonale! Egipcjanin rozłączył się. Z szerokim uśmiechem zakomunikował:

- Pańska hipoteza jest nieprawdziwa, milordzie. Szty­let Tutanchamona nadal znajduje się na swoim miejscu.



ROZDZIAŁ VIII


Wiał łagodny wiatr, powietrze było wyjątkowo czyste. Lord Percival, w jasnym kapeluszu z szerokim rondem, wszedł do niewielkiego białego domu, w którym mie­szkał Howard Langton. Zasapany Angus Dodson z trud­nością nadążał za Szkotem. Pył, upał, słońce, silna woń wschodniego miasta, stanowiąca mieszaninę perfum i nieco mniej szlachetnych aromatów sprawiły, że nadinspektor tęsknił za wilgotnymi chodnikami Londynu i swoim wygodnym, nowoczesnym biurem. Jeśli komi­sarz Abdel-Atif miał rację, i mordercą był nubijski olbrzym, oględziny nie potrwają długo.

Nagie ściany pobielone wapnem, na wykafelko­wanej podłodze dywan o drobnej fakturze, meble z białego drewna... Wnętrze willi świadczyło o tym, że angielski egiptolog dopiero co wprowadził się do nowego mieszkania i nie miał jeszcze czasu, by je zagospodarować.

W salonie piętrzyły się fachowe książki: słowniki hieroglifów, wśród nich słynny egipsko-niemiecki Worterbuch, podręczniki archeologii, raporty z wykopa­lisk, studia poświęcone bogom i przeglądy specjalisty­czne, jak “Joumal of Egyptian Archaeology" czy “Zeitschrift fur agyptische Sprache". Wreszcie tysiące fiszek starannie poukładanych w kartonowych pudełkach.

Lord Percival obejrzał kilka z nich.

- Co spodziewał się pan znaleźć? - zapytał nadinspektor.

- Jest już jakiś punkt zaczepienia: Howard Langton był egiptologiem wykształconym.

- A nie zawsze tak jest?

- W tym zawodzie, podobnie jak w wielu innych, machlojki i koneksje liczą się często bardziej niż kom­petencje. W tym wypadku nie ma wątpliwości: Langton miał żądane kwalifikacje i solidne doświadczenie, tak w dziedzinie hieroglifów, jak i w archeologii.

Na niewielkim biurku leżały pióra, notatniki i tekst hieroglificzny napisany ręką zmarłego

Lord Percival dłuższą chwilę stał pochylony nad dokumentem.

- Dziwne - powiedział.

- Pan... Zna pan hieroglify? - spytał zaskoczony Dodson.

- Jestem tylko amatorem. Stary uczony z Eton na­uczył mnie podstaw i zapoznał z najważniejszymi te­kstami. Ten jest znany. To rozdział VI z Księgi umarłych.

- O czym mówi?

- Jeśli zmarły został powołany do pracy w zaświa­tach, uprawiania pól lub nawadniania brzegów, odwoły­wał się do magicznej figurki, zwanej odpowiadaczem, która ożywała w cudowny sposób, żeby za niego pra­cować.

- To bardzo znany tekst, a jednak coś pana w nim zaskoczyło!

- Nie sam tekst, ale słowo “Uwaga!" napisane i pod­kreślone przez Langtona.

- Co to oznacza?

- Być może to mało znaczące spostrzeżenie, a być może ważna wskazówka... Kontynuujmy nasze poszukiwania.

W sypialni pod lampką nocną lord Percival znalazł poczwórnie złożoną kartkę z notatką: “powstrzymać Abd el-Mosula".

- Najwidoczniej ten Abd el-Mosul nie był przyja­cielem Langtona - stwierdził nadinspektor. - Ale dla­czego tak ukrył tę kartkę?

- Albo dlatego, że zamierzał szczegółowo opisać swój plan działania, albo dlatego, że to początek wia­domości, którą chciał komuś przesłać. Z całą pewnością nie miał czasu, żeby pisać dalej.

- Trzeba będzie zebrać jak najwięcej informacji O tym człowieku; Abd el-Mosul staje się naszym pierw­szym podejrzanym.

- Czyżby pan zapomniał o Abu? - zapytał Szkot z lekkim uśmiechem.

- Nie, oczywiście, że nie! Ale może miał wspólnika. Lord Percival i Angus Dodson uważnie i wytrwale kontynuowali rewizję. W prymitywnej łazience, w której woda leciała tylko przez kilka godzin, Szkot zatrzymał się przy antycznym glinianym dzbanie stojącym między pędzlem a miseczką do rozrabiania piany do golenia.

- Prawdziwy antyk?

- Współczesny wyrób bez wartości artystycznej, ale dobrze wykonany - ocenił lord Percival, wdychając zapach wnętrza naczynia, i wlał odrobinę płynu do szklanki.

- Chyba nie zamierza pan tego wypić...

- Trzeba podejmować pewne ryzyko.

- Nie wierzę w klątwę faraonów, milordzie, ale jednak byli oni znawcami trucizn i...

Ostrzeżenie nadinspektora było zbyteczne. Szkot wy­pił łyk.

- Tak myślałem: przereklamowane. Chce pan sko­sztować, nadinspektorze?

Oficer Scotland Yardu nie cofa się przed niczym;

Dodson pociągnął łyk.

- Ależ... Co to za obrzydliwe piwo!

- Delikatnie pan to ujął. Zaledwie nadaje się do picia.

Na podstawce dzbanka widniał głęboko wyryty napis: “Scottish Brewer".

- To wstyd dla Szkocji - ocenił arystokrata. - Po­winien pan zatelefonować do Scotland Yardu, nadinspe­ktorze. Niech znajdą tę wytwórnię, jeśli w ogóle istnieje.

Lord Percival ponownie zainteresował się materiałami naukowymi Howarda Langtona i długo je przeglądał.

- Nie wiedziałem, że Howard był taki skryty.

- Skąd ten wniosek? - zapytał Dodson.

- Ponieważ nowy dyrektor centrum archeologicznego powinien pisemnie przedstawić szczegółowy projekt. Brak choćby jednego dokumentu odnoszącego się do tego projektu jest zaskakujący, by nie rzec nienormalny.

Nadinspektor zmarszczył brwi.

- Istnieje proste wytłumaczenie: morderca ukradł te dokumenty, ponieważ w taki czy inny sposób zdradzały jego tożsamość.

- Tak właśnie myślę. Sądzę też, że je zniszczył. W takim razie Abu byłby niewinny.

Jeśli nawet hipoteza była dobra, sprawiła przykrość Angusowi Dodsonowi. W jaką pułapkę się wpakował, i to z dala od Anglii? Nawet gdyby uwierzył wewnę­trznemu głosowi, który mu podpowiadał, że zmaga się z groźnym przestępcą, nie poddałby się.

- Rozpocznijmy przeszukiwanie domu - zadecydował niezmordowany lord Percival.

Z największą dokładnością obaj mężczyźni centymetr po centymetrze obejrzeli ostatnie mieszkanie egiptologa Hovarda Langtona, jednak bez powodzenia.



ROZDZIAŁ IX


Mina komisarza Abdel-Atifa nie zapowiadała nic do­brego.

- Dwukrotnie czytałem pański raport, nadinspektorze, ale wyciągam z niego zgoła inne wnioski niż, pan. Nie ma podstaw formalnych, aby uniewinnić Abu!

- Ani też żadnych podstaw, aby go oskarżyć - przy­pomniał lord Percival.

Egipcjanin zapalił papierosa i natychmiast wcisnął go w popielniczkę wypełnioną niedopałkami.

- Wszyscy jesteśmy uczciwymi i sumiennymi zawo­dowcami. Czy koniecznie trzeba szukać tajemnic tam, gdzie ich nie ma? Ahu jest Nubijczykiem, a Nubijczycy są uparci. Z pewnością w końcu się przyzna.

- Fakty również są uparte - powiedział Dodson poważnie. - Szanowny kolego, musimy rozszerzyć nasze śledztwo.

Abdel-Atif westchnął głęboko:

- Tego się właśnie obawiałem... Mieliście jasne i ewidentne fakty, ale szukacie innych. A jeśli panowie się mylą, tak jak w przypadku narzędzia zbrodni?

- A właśnie - przerwał Szkot łagodnie. - Chciałbym, żeby ekspert, w tym przypadku inspektor Ahmed al-Fostat, rzucił na nie okiem.

- A to z jakiego powodu?

- Czy nie powinniśmy wiedzieć coś więcej o tym sztylecie?

- Wiemy już najważniejsze: tą bronią zabito Langtona.

Sumienie zawodowe Dodsona zbuntowało się:

- Czy wydał pan polecenie, by szukano ewentualnych odcisków palców?

- Oczywiście, panie nadinspektorze... Ale ta broń przechodziła z rąk do rąk, a Abu z pewnością wytarł rękojeść w ubranie. W tej kwestii nie ma się czego spodziewać.

Dodson powstrzymał gniew.

- Czy zechce pan wezwać inspektora al-Fostata? - zapytał z naciskiem lord Percival.

Egipski policjant bardzo chciałby się sprzeciwić swe­mu rozmówcy, ale ten cudzoziemiec o wyrafinowanej elegancji, na którego czole nie perliła się najmniejsza kropla potu, nie przestawał go hipnotyzować.

W dodatku podniósł słuchawkę.

Inspektor Ahmed al-Fostat, liczący około czterdzie­stki, był niski, nerwowy i irytujący. Jego twarz w kolorze kakao stanowiła zadziwiający kompromis pomiędzy twa­rzą kairskiego mieszczucha i obliczem wieśniaka z Po­łudnia. Wydatny nos, oczy małe i oskarżycielskie, grube wargi i łysina nie zjednywały mu sympatii. Miał nie­skazitelnie białą koszulę i pomięte czarne spodnie, był przekonany, że ma wielką władzę i autorytet i zależało mu, żeby i inni natychmiast o tym wiedzieli.

- Dlaczego mnie pan niepokoi, komisarzu? - zapytał gniewnie, nie spojrzawszy nawet na cudzoziemców.

- Chodzi o ekspertyzę.

- Proszę wypełnić formularz, zaadresować do mnie i czekać na odpowiedź.

- Cieszę się, że pana widzę, panie al-Fostat - po­wiedział uprzejmie Szkot. - Prawdę mówiąc, zależy nam na jak najszybszym uzyskaniu pańskich światłych porad w sprawie dotyczącej zarówno Egiptu, jak i An­glii. Ależ zachowałem się niewybaczalnie! Zapomniałem się przedstawić. Jestem lord Percival Kilvanock, a to mój kolega, nadinspektor Angus Dodson, ze Scotland Yardu.

Ahmed al-Fostat spojrzał porozumiewawczo na ko­misarza Abdel-Atifa, który wzruszył ramionami, aby dać mu do zrozumienia, że tak jest i nic na to nie poradzi.

- Jesteśmy tu u siebie - stwierdził inspektor skrzekliwym głosem. - Już od dawna nie jesteśmy kolonią angielską. Scotland Yard nie może więc wydawać mi żadnych poleceń.

- Potrzebowalibyśmy rady eksperta - powiedział spo­kojnie Szkot - ponieważ nie znamy się na archeologii. Pan mógłby nam pomóc.

- Dlaczego miałbym to zrobić?

- Ponieważ chodzi o morderstwo.

Inspektor wydął wargi.

- A... kto jest ofiarą?

- Egiptolog Howard Langton. Przez usta Ahmeda al-Fostata przemknął cień uśmie­chu.

- No proszę... Nowy szef angielskiej misji archeo­logicznej! Nie pomieszkał sobie długo w Egipcie, bie­daczek... Smutny los. W imieniu jego egipskich kolegów oraz Egipskiej Służby Starożytności składam panom wy­razy współczucia. Przypuszczam, że nasza policja ener­gicznie poszukuje sprawcy.

- Być może już go znaleźliśmy - przerwał komisarz Abdel-Atif.

- Czy mógłbym wiedzieć, kto to jest?

- Abu, Nubijczyk, który pracuje w Starej Katarakcie.

W oczach archeologa błysnął gniew i pogarda.

- To z pewnością on!

- Czyżby miał pan dowód? - zapytał Angus Dodson.

- Nubijczycy są zdolni do wszystkiego. Należy ich unikać; zawsze byli złodziejami i mordercami.

- Czy zna go pan osobiście? - zapytał Szkot.

- Oczywiście że nie. Nie zadaję się z wykolejeńcami jego pokroju.

- Czy byłby pan łaskaw obejrzeć tę broń?

Lord Percival wskazał sztylet leżący na biurku ko­misarza Abdel-Atifa. Ahmed al-Fostat niechętnie obrzucił go wzrokiem, po czym zważył w ręku.

- Co mam panom powiedzieć?

- Z jakiej dynastii pochodzi ten sztylet.

Archeolog wybuchnął śmiechem:

- Pan rzeczywiście nie zna się na egiptologii, mi­lordzie! To niezręczna podróbka, nieudolna imitacja szty­letu, który wchodzi w skład skarbu Tutanchamona. Mó­głby go pan kupić za dwa funty szterlingi, gdyby nie był narzędziem zbrodni. Turyści, zwłaszcza nieobyci, uwielbiają przedmioty tego rodzaju i dają się oszukiwać zawodowym fałszerzom, których wytwórnie pracują tu pełną parą.

- Czy u podstawy ostrza nie ma czasem hieroglifów?

- Fałszerz wyrył byle co... Wyroby tego typu często mają skazy.

- Wygląda jak “I", “T" lub “N"...

Ahmed al-Fostat spojrzał na Szkota nieufnie.

- Umie pan czytać hieroglify?

- Trochę... Wszędzie sprzedają pocztówki, a nawet zasady odczytywania alfabetu hieroglificznego. Myśla­łem, że rozpoznałem trzy litery.

- Są tak niestarannie wyryte, że można byłoby od­czytać wszystko! Jeśli pan chce, żebym wybawił pana z tego kłopotu, komisarzu...

- Chodzi o bardzo ważny dowód - przerwał zbul­wersowany Dodson. - Musi pozostać w rękach policji.

- Czy mógłbym pana prosić o przysługę zupełnie prywatną? - zapytał lord Percival.

Ahmed al-Fostat zacisnął mięsiste wargi.

- A o co chodzi?

- Wiele słyszałem o asuańskim nilomierzu. Czy wy­świadczyłby mi pan grzeczność i objaśnił, do czego służył?



ROZDZIAŁ X


Ruiny antycznej świątyni Chnum drzemały w zimo­wym słońcu, nawiedzane przez boga-barana, pana kata­rakty i władcy wylewów. Tymczasem lord Percival i Ahmed al-Fostat wynajęli felukę, aby popłynąć na Elefantynę, do niewielkiego pomostu przy muzeum.

Skromne asuańskie muzeum, w niepowtarzalnym pół-kolonialnym, pół-laotańskim stylu, było w rzeczy­wistości willą angielskiego inżyniera Williama Wellicocksa. Zaprojektował on Pierwszą Kataraktę, w imię postępu, którego zgubne skutki Szkot, jako jeden z nie­licznych, potępiał. Zapora została otwarta w 1902 roku w obecności księcia Connaught i Winstona Churchilla. Można pozazdrościć Wellicocksowi, który z wysokości werandy, zajmowanej obecnie przez sarkofagi, cieszył oczy wspaniałym pejzażem, w którym niepodzielnie panował Nil.

Kilka kroków od budynku otoczonego krzewami znaj­dował się słynny nilomierz - rodzaj kamiennych schodów wykutych w skale i schodzących do wody.

- Jest pan niezwykle uprzejmy, że poświęcił mi pan odrobinę swego cennego czasu - powiedział lord Percival do pełnego dystansu Ahmeda al-Fostata. - Dzięki panu będę nieco mniejszym ignorantem.

Inspektor przybrał poważną minę.

- Grecki geograf Strabon objaśniał, że kreski wyryte w kamieniu miały pokazywać wysokość poziomu wody podczas wylewów. W ten sposób z biegiem lat powstała prawdziwa kronika wylewów.

- Czy można je przewidywać?

- Inżynierowie faraonów podejmowali to ryzyko.

- W życiu ryzykuje się wielokrotnie, panie al-Fostat. Przychodząc w zeszłym tygodniu do Starej Katarakty, nie wiedział pan, że wokół krąży śmierć. Morderca znajdował się, być może, w niewielkim kręgu osób siedzących na tarasie.

Ahmed al-Fostat zatrzymał się na pierwszym stopniu nilomierza.

- O co panu właściwie chodzi? Dobrze pan wie, że mordercą jest ten przeklęty Nubijczyk!

- Pewne informacje mogą wskazywać, że tak nie jest.

- Istotne?

- Tak je traktujemy. Co pan sądził o Howardzie Langtonie?

Egipcjanin zszedł schodek niżej. Do Nilu prowadziło dziewięćdziesiąt stopni.

- Nic. Nigdy się z nim nie spotkałem.

- Z racji swojej funkcji musiał się z panem konta­ktować.

Ahmed al-Fostat uśmiechnął się ironicznie.

- Anglicy są w większości zarozumiali i powścią­gliwi... Szef misji archeologicznej nie przejmował się jakimś miejscowym inspektorem... Proszę zauważyć, że być może był w błędzie.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Nic... Nic konkretnego.

Mężczyźni powoli schodzili.

- W dniu, kiedy popełniono zbrodnię - przypomniał lord Percival - przyszedł pan na taras Starej Katarakty, żeby się spotkać z... przyjaciółmi, jak przypuszczam.

- Tak, to miało być zwykłe towarzyskie spotkanie.

- Z jednym wyjątkiem. Myślę o Abd el-Mosulu. Czy nie ma on reputacji cokolwiek... podejrzanej?

- Myśli pan, że wszystko pan wie, milordzie! Istotnie, Abd el-Mosul tam był, ale pańskie przypuszczenia są już nieaktualne. Mój rodak popełnił w przeszłości kilka błędów, ale czasy się zmieniły. Niech pan nie wierzy we wszystko, co mówią. Legenda o Abd el-Mosulu to tylko legenda.

Szkot wpatrywał się w linie wyciosane w skale przez hydrologów faraona. Przypominały o szczęśliwych cza­sach, kiedy wylew, niczym zakochany młodzieniec spie­szący na podbój krain, użyźniał czarną ziemię Egiptu i żywił jego mieszkańców, pokrywając ją płodnymi ma­dami.

- A czy pani Albertine Abletout była wobec pana bardziej uprzejma niż brytyjscy archeolodzy?

Ahmed al-Fostat zareagował gwałtownie:

- Osoba ta ma wyraźne skłonności do robienia przed­stawień. Jest nie tylko egiptologiem, ale i aktorką! Jedynym obiektem jej zainteresowań jest ona sama. Kiedy przyjeżdża do Egiptu, wie o tym cały kraj. Jest chora, kiedy się o niej nie mówi.

- Przecież dokonała ważnych odkryć?

- Przede wszystkim udało jej się przekonać o tym innych! Słuchając tej damy, odniesie pan wrażenie, że osobiście zbudowała wszystkie egipskie świątynie! Od­znaczenia i honory są dla niej ważniejsze niż praca w terenie. Moja rada, milordzie: im dalej od niej, tym lepiej dla pana.

- Był jeszcze jeden francuski egiptolog w Starej Katarakcie, prawda?

- Rzeczywiście, był tam ten dziwak Villabert Glotoni! Przeciętniak oddelegowany do obsługi śmietanki towarzyskiej, co mu najbardziej odpowiada. Oprowadza wybitnych gości po stanowiskach archeologicznych i, ra­cząc ich mało precyzyjnymi objaśnieniami, bawi się w wytrawnego archeologa. Poza tym to kpiarz, który bez namysłu rozgłasza najgorsze oszczerstwa.

Zamyślony Ahmed al-Fostat zszedł kilka stopni niżej.

- Zaniepokoił mnie pan, milordzie... A jeśli morderca rzeczywiście znajdował się w gronie osób, które piły aperitif w Starej Katarakcie?

- Czy coś mogło wzbudzić pańskie podejrzenia?

- Domenica Strauss, niemiecka egiptolog, była ko­chanką Langtona. To kobieta z głową, zawzięta i gwał­towna, zdolna do wszystkiego.

- A zatem sądzi pan, że mogło to być zabójstwo w afekcie? - zasugerował Szkot.

- To niewykluczone... Ale gdybym miał wskazać podejrzanego, byłby to raczej Steven Faxmore, To czło­wiek twardy, sprawny w działaniu i ambitny, który nieustannie kłócił się z władzami egipskimi, tak bardzo je lekceważy. Nie tylko wobec nich jest agresywny... Podobno poważnie pokłócił się z Langtonem. Faxmore jest Szkotem... Może to dlatego. Wiem, że Anglicy i Szkoci się nienawidzą.

- Wie pan coś więcej o tej kłótni?

- Nic, zwykłe plotki.

Wzburzony Ahmed al-Fostat zszedł szybko aż do rzeki. Trzy stopnie przed ostatnim schodkiem zatrzymał się.

- Proszę spojrzeć, milordzie... Ale proszę nie pod­chodzić!

Na ostatnim stopniu leżała duża żmija.

- Do góry, tylko powoli... Jeśli nie będziemy wy­konywać gwałtownych ruchów, nie zaatakuje.

Wydawało się, że Egipcjanin stracił pewność i, aby się nie pośliznąć, oparł się o ścianę nilomierza. Lord Percival nie okazał najmniejszych oznak emocji.

- Według zeznań Abu w Starej Katarakcie był ktoś jeszcze - mężczyzna w czerni, którego nazwiska nie znam.

Ahmed al-Fostat odpowiedział dopiero na szczycie nilomierza:

- To doktor Alan Qerry... Dobrze, że pan o nim wspomina! On także znakomicie nadaje się na podej­rzanego. Sporo czasu minęło, odkąd mieszka w Egipcie, robi to, co lubi, i nikomu się nie tłumaczy. Prowadzi laboratorium w Kairze, gdzie, między innymi, zajmuje się badaniem mumii. To nie mogło trwać wiecznie... Wiadomo, że Howard Langton miał zamiar skontrolować badania Qerry'ego i opracować własny “program mu­mie". Szykował się poważny konflikt.

Grupa turystów przypuściła szturm na muzeum.

- Dziękuję za pouczającą wycieczkę - powiedział Szkot.

- A tak na przyszłość, milordzie, proszę mnie nie nachodzić. Nie mam nic wspólnego z tą zbrodnią i je­stem bardzo zajęty.



ROZDZIAŁ XI


Lord Percival poprosił przewoźnika, żeby się nie spieszył i pozwolił, by feluka płynęła swobodnie z prą­dem rzeki. Starszy, ale jeszcze sprawny i energiczny mężczyzna zręcznie sterował i, ryzykując skręcenie kar­ku, udowodnił Szkotowi, że ciągle jeszcze potrafi wspiąć się na maszt.

Widząc, z jaką przyjemnością cudzoziemiec poddaje się falowaniu wody, właściciel feluki zataczał kręgi, igrając z wiatrem i prądami.

Nie ma oczywiście lepszego klimatu i piękniejszego pejzażu niż w Szkocji, ale arystokrata uległ, jak niegdyś, magii Egiptu, w którym czas się zatrzymał. Kiedy Stwór­ca postanowił celebrować fantastyczne gody wody i pu­styni, nie omieszkał rzucić gdzieniegdzie majestatycznych skał, na których skrybowie faraona opisywali pod­boje awanturników - odkrywców Dalekiego Południa. A oddech Amona, ukryty początek, nadal objawiał się w wydęciu białego żagla feluki, bezszelestnie płynącej pod doskonale czystym niebem.

Na pomoście niecierpliwie czekał na arystokratę Angus Dodson.

- Dowiedział się pan czegoś ważnego, milordzie?

- To zależy. A co ze Scottish Brewer?

- Nie można się połączyć ze Scotland Yardem: kie­runek zajęty. Będę jeszcze próbował. Potrzebuję; pańskiej niezwłocznej pomocy: Albertine Abletout grozi, że skąpie Egipt w ogniu i krwi, jeśli nie przyjmiemy jej zapro­szenia na śniadanie w Starej Katarakcie.

- Nie ma potrzeby wywoływać kolejnego konfliktu, nadinspektorze.

Mimo że hotel był oficjalnie zamknięty, francuska egiptolog dopięła swego: otwarto wielką odświętną ja­dalnię i przyniesiono jej ulubione danie składające się z puree z bobu, szaszłyka z jagnięcia, marchewki i gro­szku. Mimo kuszących nazw, jak “Omar Chajjam", “Kleopatra" i “Egipski Rubin", lepiej było unikać win, których wypicie groziło błyskawiczną ruiną przewodu pokarmowego. Zamówiono więc lekkie i ułatwiające trawienie lokalne piwo.

Ubrana w ciemnofioletowy kostium Albertine Able­tout, kobieta około sześćdziesięcioletnia, średniego wzro­stu i nieco korpulentna, obdarzona niewyczerpaną energią, wydawała się bardzo rozgniewana:

- Nie za późno, panowie? Co się stało ze słynną brytyjską grzecznością?

- Kłania się pani do stóp - powiedział Szkot - z przeprosinami śledczych tropiących zabójcę.

Szare oczy Francuzki pociemniały.

- Co to za historia z tym morderstwem? Jeszcze jeden wymysł Brytyjczyków, żeby utrudnić Francuzom poszukiwania? Pomyśleć, że nadal zaprzeczacie, iż to Jean-Francois Champollion jako pierwszy odczytał hieroglify! Wasi erudyci, panowie, zostali zwyciężeni. Oto cała prawda.

- Z przyjemnością się z panią zgadzam.

- Tym lepiej. Pokonałam większych uparciuchów niż wy! Siadajcie i jedzcie, panowie. To, co zamówiłam, jest wyborne: tak dla mnie, jak i dla innych. A więc, o jaką zbrodnię chodzi?

- Zamordowano pani kolegę, Howarda Langtona.

- Tylko tego brakowało! Ten biedny chłopak nie był w stanie dźwignąć odpowiedzialności, jaką mu powie­rzono. Jesteście panowie pewni, że nie chodzi o samo­bójstwo?

- Jesteśmy pewni - odpowiedział Dodson, poiryto­wany tupetem Francuzki. - Rzadko popełnia się samo­bójstwo, zadając sobie cios nożem w plecy.

- To przykre, zwłaszcza dla niego... Ale nie będziemy długo opłakiwać waszego Langtona. Był tylko przecięt­nym, zapracowanym praktykiem, pozbawionym cech, dzięki którym naukowiec zyskuje sławę i uznanie. Chcia­łabym się panom z czegoś zwierzyć.

Widząc uważne spojrzenia obu mężczyzn, Alhertine Abletout z satysfakcją oceniła efekt swojej deklaracji.

- To dla nas wielki zaszczyt - powiedział lord Percival z przekonaniem. - Dziękujemy, że uważa pani, iż jesteśmy tego godni.

Francuska egiptolog wyciągnęła szyje:

- Mogę panom wyznać, że poleciłam Howardowi Langtonowi opuścić Egipt i jak najszybciej wrócić do londyńskiego biura. Było dla mnie jasne, że ten bieda­czek nigdy nie przyzwyczai się do tego kraju i dozna tu tylko rozczarowań. Gdyby mnie posłuchał, jeszcze by żył.

Puree z bobu było wyśmienite, a tutejsze piwo, nawet jeśli okazało się o wiele za słodkie dla podniebienia Dodsona, to jednak działało orzeźwiająco.

- Przypuszczam, że pani “rada" nie spodobała się Langtonowi - wtrącił nadinspektor.

- Mniejsza z tym - zagrzmiała Francuzka. - Zwykle mówię wszystko prosto z mostu, nie przejmując się reakcją moich rozmówców. Ten Langton winien mi był szacunek i przezornie nie odpowiedział. Znam się na ludziach! Ale do rzeczy... Zatrzymaliście winnego?

- Egipska policja uważa, że to Abu...

- Abu... Ten nubijski osiłek, który pracuje w hotelu?

- Ten sam.

Francuska egiptolog zamyśliła się.

- Proszę mi podać szaszłyk, ten najbardziej wypie­czony... Abu, dziwaczny kolos, jakich umiała stworzyć antyczna Nubia. Wszyscy byli żołnierzami w armii fa­raona i uchodzili za znakomitych wojowników. Myślałam czasem, żeby zatrudnić go jako robotnika w mojej ekipie wykopaliskowej, ale tak się nie stało.

- Czy odmówił?

- Nikt nigdy mi nie odmawia! Nie, sama zrezygno­wałam z powodu jego reputacji... Podobno jest gwał­towny, ma długi karciane, nieznośny charakter i niena­widzi rozkazów. Ja zaś nie znoszę, żeby dyskutowano moje polecenia.

- A więc byłby doskonałym przestępcą.

Sugestia Dodsona nie wzbudziła entuzjazmu Albertine Abletout.

- Doskonałym? To nie jest takie pewne... Proszę mi nalać piwa. Nubijczycy są rozważni, nie działają pocho­pnie. Nie mówię, że nie zabił Langtona, ale jeśli to zrobił, musiał mieć poważny powód. Bardzo poważny.

- A czy doszły panią słuchy o jakiejś kłótni między Abu a Langtonem? - zapytał lord Percival.

- Nie, wiedziałabym o tym. Abu miał natomiast problemy z osobą, którą warto wziąć pod włos.

- Czy chodzi o Abd el-Mosula?

Francuzka podskoczyła.

- Skąd pan wie, milordzie?



ROZDZIAŁ XII


- Intuicja, droga pani. Sława Abd el-Mosula prze­kroczyła granice jego prowincji. Francuzka wybuchnęła:

- Wie pan więcej, niż pan mówi!

- Niestety nie. Gdyby tak było, już bym zidentyfi­kował mordercę. Czy zna pani źródło kłopotów, o któ­rych pani wspomniała?

- Nie... Nie utrzymuję kontaktów z takimi osobami jak Abd el-Mosul i radzę panu, podobnie jak pańskiemu koledze, byście pozwolili działać lokalnej policji. Jeśli chodzi o pew­ną nieco mętną sprawę pomiędzy Egipcjanami, w którą Langton niepotrzebnie się wmieszał, to nie muaie tu nic do roboty. Proszę nałożyć mi marchewkę.

- Sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż się wy­daje - ocenił lord Percival. - Z jednej strony Howard Langton był uważany w Anglii za ważną osobistość; z drugiej strony zaś wina Abu jest wątpliwa.

- Powtarzam panom: pozwólcie działać miejscowej policji. Tutaj wasze metody nie będą skuteczne.

Albertine Abletout miała wilczy apetyt. Dodson, który mógłby z nią rywalizować, nie miał zaufania do poda­nego jedzenia i zadowalał się chlebem z masłem.

- Czy zna pani projekty Howarda Lanytona?

- Nie było żadnego, inspektorze.

- Czy to nie dziwne?

- Bynajmniej! On budował zamki z piasku, jak byle szczur biblioteczny. Później zetknął się z twardymi rea­liami terenu i spuścił z tonu. Musiał wyrzucić do kosza swoje niedorzeczności i stwierdzić, że nie ma szans na poważne odkrycia.

- Czy nasz nieszczęsny rodak nie miał żadnego sojusznika? - wypytywał Dodson.

Francuzka zaatakował drugi szaszłyk.

- O tak, miał przyjaciółkę, głuptas! To niejaka Domenica Strauss, niemiecka egiptolog, niewiarygodnie pre­tensjonalna. Usidliła go.

- Czy ją również uważa pani za niekompetentną?

- Ta Strauss... Ani na krok nie rozstaje się ze swoimi słownikami i notatkami! Gabinetowy egiptolog, jakich nienawidzę, i to najgorszego gatunku!

- Czy mamy rozumieć, że panna Strauss była ko­chanką Howarda Langtona?

- Oczywiście! Ta pozbawiona uroku harpia była zazdrosna jak tygryska i nie dopuszczała do swojego Anglika żadnej kobiety. Ale to nie wszystko: jest nieprawdopodobnie ambitna, marzy jej się rola pierwszo­planowa. Pewnie uwierzyła, że Langton ją urządzi... Niestety, sytuacja rozwijała się nie tak, jak tego ocze­kiwała. Wasz rodak był zdezorientowany, ale mimo to nie stracił do reszty zmysłu krytycznego.

- Czy zerwałby z panną Strauss?

- Miał jej dosyć, to jasne. Żeby mieć spokój, musiał ją porzucić. Kto by zniósł taką pijawkę? Być może była mniej niebezpieczna niż ta śmieszna kreatura Faxmore. Egiptolog... Akurat! Chciał raczej rozciągnąć swoje kró­lestwo na cały kraj. Bardziej interesowały go pieniądze niż archeologia. Projekt komercyjny... Oto co go prze­śladowało! Ale który? W każdym razie groził Langtonowi.

- Z jakiego powodu?

- Nie wiem, milordzie. Langton, nawet nie wiedząc o tym, z pewnością stanął na jego drodze. To konflikt między Anglikami. Ja się do tego nie mieszam! Niech się nawzajem wykańczają, to ich sprawa.

Deser zaskoczył Dodsona: tarta z. jabłkami przykryta śmietaną, zamówiona przez Albertine Abletout. Ale z czego była śmietana? Ostrożny nadinspektor wolał się powstrzymać.

- Na szczęście - ciągnęła Francuzka, pożerając łapczywie ciastko - mój zawód przynosi jednak saty­sfakcję, dzięki niemu mogę poznawać ludzi wyrafino­wanych, jak wytworny Villabert Glotoni, erudytu bez wieku, cudowny chłopak, który jest chodzącą grzecz­nością.

- Ma obowiązek zajmowania się wybitnymi gośćmi, prawda?

- To zadanie pasuje do niego jak ulał! Jako znako­mity archeolog, może oprowadzać dostojnych gości po dowolnych stanowiskach i odkrywać przed nimi cuda Egiptu faraonów. Nikt lepiej od niego nic umiałby wy­pełnić tego trudnego zadania... Wielcy tego świata mają zwykle niewiele czasu na zwiedzanie Sahary, Luksoru czy Karnaku i potrzeba wielkiego talentu Villaberta Glotoniego, aby streścić to co najważnicjsze w kilku zdaniach. On również odpowiada za kontakty z prasą, tymi wspaniałymi dziennikarzami, którzy z racji moich dokonań nieustannie zasypują mnie pochwałami. Pomaga im lepiej poznać naszą piękną dyscyplinę.

Albertine Abletout wzięła jeszcze kawałek ciasta, kelner przyniósł kawę po turecku.

- Miałem okazję rozmawiać z inspektorem Ahmedem al-Fostatem - wyznał lord Percival - i pokazać mu narzędzie zbrodni, ordynarną podróbkę sztyletu Tutanchamona.

- Zapukał pan do właściwych drzwi! Ahmed al-Fostat jest człowiekiem oddanym i znakomitym inspektorem do spraw starożytności, bez wątpienia jednym z najle­pszych. Zdobył solidne wykształcenie i dobrze zna tereny wykopalisk. Jeśli powiedział panu, że sztylet jest fał­szywy, to znaczy, że tak jest.

Talerz orientalnych słodyczy nie skusił nadinspektora, który niekiedy usiłował walczyć z otyłością. Przy takim upale i przymusowej diecie ryzykował, że wróci do Londynu szczuplejszy.

Lord Percival potarł skroń.

- W waszym spotkaniu w Starej Katarakcie uczest­niczyła pewna zagadkowa osoba, doktor Alan Qerry.

- Zagadkowa, dobre słowo! A jednak mnie bawi. Jakie myśli mogą mu krążyć po głowie wskutek obco­wania z mumiami? Qerry mieszka w Egipcie od wielu lat, ale z nikim się nie zaprzyjaźnił, a swoje prace trzyma w największej tajemnicy. Ciekawe, co robi na terenach wykopaliskowych? Jestem głęboko przekona­na, że tajemniczy doktor Qerry jest człowiekiem nie­bezpiecznym. Kiedy się na niego patrzy, natychmiast przychodzi do głowy myśl, że ma twarz mordercy! Ale, jak to mówią, nie dajmy się zwieść pozorom. Chociaż w jego przypadku miałoby się na to ochotę!

- Jeśli dobrze panią rozumiem, doktor Qerry nie ma zwyczaju uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich po­dobnych do tego, które odbyło się w Starej Katarakcie.

- Istotnie... W gruncie rzeczy to jego sprawa! Wi­docznie ten jeden raz miał ochotę się rozerwać, wy­mknąwszy się na kilka godzin swoim mumiom! Zróbcie tak jak on, panowie: zapomnijcie o tragediach i korzy­stajcie z pięknej pogody w tym fantastycznym kraju. Jest tu tyle rzeczy do obejrzenia, że zdążycie je zaledwie musnąć.

- Czy będziemy mieli jeszcze przyjemność spotkać panią?

- Wątpię, milordzie; mam dużo pracy.



ROZDZIAŁ XIII


Poniżej Starej Katarakty Brytyjczycy wynajęli felukę i, po ponad piętnastu minutach targowania się o cenę, popłynęli w kierunku nekropolii książąt Asuanu. Ci potężni dostojnicy, żyjący w Egipcie Faraonów, polecili wydrążyć swoje groby w stromych zboczach wzgórza zwieńczonego Kubbat al-Hawą, skąd można podziwiać najpiękniejszą panoramę miasta, Elefantynę i głazy two­rzące Pierwszą Kataraktę, niegdyś trudną do przebycia.

Kiedy Dodson, ubrany w niemodny garnitur w stylu kolonialnym, zobaczył kamienne schody wiodące do grobowców, cofnął się.

- Chyba nie będziemy się tędy wspinać!

- Stok nie jest tak niebezpieczny, jak się wydaje - uspokoił go lord Percival. - Wystarczy wchodzić po­woli.

Marynarka i białe spodnie arystokraty, wykonane z czystej bawełny, były nieskazitelne. Zważywszy na okoliczności, wybrał klasyczną yardelyowską wodę Fine Lavande, której zapach odstraszał owady.

Dodson zaatakował podejście z godną szacunku ener­gią, dostosowując się do tempa Szkota wzruszonego ponownym widokiem tych magiccznych miejsc, gdzie mieszkali obok siebie władcy prowincji i odkrywcy Dalekiego Południa, którzy uwiecznili swoje dokonania w tekstach hieroglificznych, upamiętniających ich odwa­gę i zmysł przygody.

Rampy używane do wciągania sarkofagów tworzyły w brunatnożółtym piasku falezy szerokie bruzdy, pro­wadzące do domu wieczności, gdzie po wsze czasy odradzała się dusza książąt Elefantyny. Kiedy zdyszany Dodson zobaczył malowidło zdobiące dno grobowca Sarenputa II, musiał przyznać, że włożony wysiłek był tego wart. Książę, szlachetny i wyniosły, siedział przy obficie zastawionym stole ofiarnym, a każdy hieroglif, narysowany niezwykle kunsztownie, był małym arcy­dziełem. Słoń, który dał nazwę Elefantynie, wyglądał zabawnie. Posągi zmarłego, wyobrażonego jako Ożywio­ny Ozyrys, zrobiły na nadinspektorze wielkie wrażenie.

Lord Percival zaprowadził Dodsona do grobowca Sa­renputa I, poprzedzonego szerokim dziedzińcem. Na ścianie widniały postaci kobiet w czarnych perukach i odsłaniają­cych piersi długich białych sukniach na szelkach.

Młoda blondynka, drobna, a zarazem postawna, po­chylała się nad jedną z tych zachwycających figurek i precyzyjnie ją rysowała. Miała dużo uroku mimo płó­ciennych spodni i zielonej, dość zniszczonej koszuli.

Szkot zakasłał.

- Najmocniej przepraszam... Przypuszczam, że pani nazywa się Domenica Strauss.

Zaskoczona egiptolog odwróciła się.

- Ależ... Kim pan jest?

- Lord Percival Kilvanock. A to jest nadinspektor Dodson.

- Ze... Scotland Yardu, tutaj, w Egipcie?

- Uczestniczymy w śledztwie dotyczącym zabójstwa naszego rodaka Howarda Langtona.

- Ach...

Na sam dźwięk imienia nieszczęsnego Langtona zie­lone oczy Domeniki Strauss zamgliły się smutkiem.

- Chciałabym wyjść z tego grobowca. Wspominanie Howarda w tym miejscu jest dla mnie nie do zniesienia.

- Czy poinformowano panią o śmierci pana Langtona?

- Ja i pozostali pytaliśmy o niego, ponieważ już od dawna go nie widzieliśmy... Władze odmówiły nam odpowiedzi. Miał być obecny na spotkaniu w Starej Katarakcie, ale nie przyszedł. A przecież to było do niego niepodobne... A teraz...

Kobieta wybuchnęta płaczem, zakryła twarz, później znów usiłowała robić dobrą minę.

- Jakie badania pani tu prowadzi? - zapytał lord Percival.

- Czyżbyście się panowie interesowali egiptologią?

- Sądzę, że grobowce z XII dynastii, jak te tutaj, nie są zbyt liczne i że ich szczegółowe badanie potrwa jeszcze długo.

- To prawda... Jeśli chodzi o mnie, to rozpoczęłam inwentaryzowanie wszystkich postaci kobiecych z tej epoki.

Domenica Strauss, lord Percival i Dodson wyszli z grobowca. Oślepiło ich słońce.

- Cudowny kraj - powiedziała, - Wszędzie światło, obecne nawet na malowidłach i w tekstach, jeśli umie się je zobaczyć. Zima jest tu bardzo łagodna. Trudno sobie nawet wyobrazić, ze istnieje deszcz i śnieg. Szko­da, że Howard nic mógł długo delektować się tym szczęściem...

Głos Domeniki załamał się.

- Wydaje się, że tragiczne odejście pana Langtona bardzo panią poruszyło - zauważył lord Percival.

Kobieta usiadła na skalnym bloku,

- Howard był znakomitym egiptologlem i uroczym mężczyzną... Jego śmierć jest ogromna stratą dla archeo­logii. Dlaczego... Dlaczego ktoś go zabił? Nie rozumiem...

Domenica Strauss ze smutkiem patrzyła w niebo.

- Czyż według starożytnych mitów dusze uczciwych ludzi nie żyją stale wśród gwiazd? Chwilami chciałabym wierzyć, że Egipcjanie zwyciężyli śmierć i przekazali nam swoją wiedzę. Ale to inny świat i Howard już do nas nie powróci.

Lord Percival uszanował bolesne rozważania kobiety. W tym spokojnym miejscu, którego uroda oparła się dzia­łaniu czasu, każda tragedia wydawała się niestosowna.

- Gdzie pani poznała Howarda Langtona?

- W Luksorze. Od razu odczuliśmy do siebie sym­patię. Był pełen zapału, dumny i szczęśliwy, że zajmuje tak ważne stanowisko, że będzie mógł w końcu spraw­dzić w terenie swoje teorie zrodzone w ciszy bibliotek. Dla egiptologa to marzenie jak z bajki! Poza tym Langton nosił to samo imię co Howard Carter, odkrywca grobowca Tutanchamona.

- Czy rozmawialiście szczegółowo o jego najbliż­szych projektach?

Domenica Strauss zawahała się.

- Zdradził mi to w zaufaniu, milordzie.

- Howard Langton został zamordowany. Najmniejsza wskazówka może być dla nas bardzo przydatna.

Niemiecka egiptolog przygryzła wargi.

- Rozumiem, milordzie, rozumiem... Wolałabym za­chować ten sekret dla siebie, jako ostatni dowód uczu­cia... Ale to byłby skrajny egoizm. Tak, Howard zwierzył mi się ze swego najbliższego projektu: chciał odkryć legendarny grób.



ROZDZIAŁ XIV


Błękitne oczy arystokraty wpatrywały się w niemiec­ką egiptolog.

- Czy mogłaby to pani uściślić?

- Niestety nie, milordzie.

- Przypuszczam, że musiało to panią szalenie zacie­kawić.

- Oczywiście że tak, ale Howard poza określeniem “legendarny grobowiec" nie chciał nic więcej powie­dzieć.

- Według policji egipskiej Howarda miał zabić Abu, ten Nubijczyk zatrudniony w Starej Katarakcie.

Blondynka wzruszyła ramionami.

- Kompletny absurd! Znam tego Nubijiczyka... To najłagodniejszy człowiek i bardzo porządny facet. Nie mógłby popełnić morderstwa.

- Ktoś jednak zasztyletował Howarda Langtona, a on był jedną z osób obecnych na tarasie Starej Katarakty w dniu morderstwa.

Domenica Strauss zmarszczyła brwi. Delikatne zmar­szczki niepokoju pojawiły się w kącikach warg.

- Jedno z najbanalniejszych spotkań towarzyskich...

- Czy przypomina pani sobie, kto w nim uczestniczył?

- Tak, oczywiście... Był tam ktoś, kogo bym się nie spodziewała! Abd el-Mosul, szef starego klanu rabusiów, którego członkowie trudnili, się niegdyś poszukiwaniem plądrowaniem starorożytnych skarbców.

- Niegdyś... a obecnie?

- Pan dobrze zn Egipt milordzie.

- Nigdy nie jest wystarczająco dobrze,

Kobieta uśmiechnęła się.

- Howard bardzo by pana cenił. Powiedzmy... że niektórzy przypuszczają, iż Abd el-Mosul nie całkiem zrezygnował ze swojej karygodnej działalności. Chodzą nawet słuchy, że ostatnio podobno znowu jest na tropie skarbu.

- Jakiego skarbu, panno Strauss?

- Mówiono o jakimś przedmiocie ze złota, specjal­ności jego rodziny od wielu pokoleń. Ale ja w to nie wierzę.

- Z jakiego powodu? - zapytał Szkot.

- To byłoby zbyt piękne! Prawie wszystkie groby królewskie zostały ogołocone. Nadzieja na odkrycie przedmiotów tak niezwykłych jak te z grobowca Tutanchamona jest naprawdę niewielka.

- To jednak nie jest niemożliwe - powiedział ary­stokrata.

- Przyznaję, że Egipt jest krajem cudów! A jednak pierwsza bym się zdziwiła...

- Gdybym się ośmielił...

W oczach dziewczyny zajaśniał błysk rozbawienia.

- Co chciałby pan wiedzieć, milordzie?

- Czy mogłaby pani oprowadzić nas po grobowcu mędrca Heka-iba, który, jeśli się nie mylę, był uważany za swego rodzaju świętego?

- Ma pan rację! Żył pod koniec okresu Starego Państwa, a po śmierci wzniesiono dla jego duszy małą świątynię na Elefantynie. To co, idziemy?

Grobowiec Heka-iba już z zewnątrz przedstawiał się dość imponująco: dziedziniec, kolumny i ciemnożółta, zniszczona słońcem fasada. Ściany zdobiły malowidła, niekiedy w stylu naiwnym, zwłaszcza w przedstawie­niach twarzy. Teksty hieroglificzne zasługiwały jednak na dokładne obejrzenie.

- Z tego, co pani mówi, wynika, że Howard Lungton miał bardzo stanowczy charakter - kontynuował lord Percival, oglądając postaci osób składających ofiary.

- Czy mogę stąd wnosić, że wzbudzał, być może nie­świadomie, niechęć?

Domenica Strauss położyła palec wskazujący na war­gach i przez dłuższy czas zastanawiała się.

- Trzeba przyznać, że Howard nie był wielkim dy­plomatą... A wśród osób obecnych w Starej Katarakcie wiele zaczęło już mieć go dość!

- Na przykład Albertine Ahletout?

- Podał pan dobry przykład, inspektorzea Ta pani od wielu lat zajmuje się starożytnościami okręgu asuańskiego i części Nubii, a ściślej mówiąc, udaje jej się prze­konać innych, że to właśnie robi. W rzeczywistości ta porywcza Francuzka ma przede wszystkim zmysł do robienia sobie reklamy i nie znam nikogo, kto lepiej niż ona umiałby się tak przesadnie wychwalać.

- Jak rozumiem, podważa pani jej kompetencje za­wodowe?

- Są raczej przeciętne - oceniła Domenica Strauss - ale istnieją. Mimo to daleko jej do posiadania warsztatu i erudycji koniecznej, aby rzetelnie wypełniać swoją funkcję.

- Jak sobie wobec tego radzi?- zapytał zaintrygo­wany Dodson.

- Nasza droga Albertine zleca pracę swoim uczniom, którzy, mając nadzieję na otrzymanie posady, muszą siedzieć cicho i zgadzają się na wykorzystywanie wy­ników swoich badań.

- Czy Howard Langlon mógł to zauważyć?

- Tak, inspektorze. Miał wiele zalet, miedzy innymi był bystry. Howard miał zbyt wysokie pojecie o etyce naukowca, aby tolerować taką sytuację.

- Jak na to zareagował?

- Howard miał zamiar sporządzić raport o rzeczy­wistej działalności Albertine Abletout i przedstawić go wpływowym reprezentantom środowiska egiptologów. Krótko mówiąc, zaproponował odesłanie francuskiej egiptolog na emeryturę, po uprzednim przyznaniu jej wysokiego odznaczenia honorowego, a przede wszystkim jak najszybszym zastąpieniu jej kimś innym.

- Miał jakieś sugestie co do nazwisk?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Czy pani Abletout wiedziała o tym?

- Oczywiście. Howard nie należał do ludzi podstę­pnych. Spotkał się z nią i przedstawił motywy swojej decyzji.

- Idealna zabójczym! - podsumował Angus Dodson. - Gwałtowna i niepewna swego. Ta Francuzka postano­wiła pozbyć się Anglika, który groził, że strąci ją z pie­destału.

Domenica Strauss przytaknęła:

- Na pierwszy rzut oka rozumowanie nie do pod­ważenia, nadinspektorze... Ale droga Albertine musiałaby być jedyną podejrzaną. A moim zdaniem tak nie jest.



ROZDZIAŁ XV


Domenica Strauss w zamyśleniu wyszła z grobowca. Za nią wyłonili się lord Percival i oblepiony słońcem Dodson. Przeszli kilka kroków wzdłuż grobowców i usiedli w miejscu, gdzie jeszcze był cień.

- Howard miał dość burzliwą rozmowę z inspektorem Ahmedem al-Fostatem - wyjaśniła Niemka. - Właściwie była to prawdziwa kłótnia.

- Stare animozje między Egipcjanami i Anglikami?

- Znacznie gorzej, milordzie! Prawdę mówiąc, obaj mieli całkowicie odmienne charaktery. Ich pierwsze ofi­cjalne spotkanie było jednym z najgwałtowniejszych, ale Howard nie poprzestał na tym. Chcąc zrozumieć powody tak okropnego przyjęcia, zażądał raportu dotyczącego rzeczywistej działalności al-Fostata. Ponieważ władze egipskie wykręciły się, przeprowadził własne, bardzo wnikliwe śledztwo. Howard wykazał przy tym szczegól­ną zawziętość. Odkrył więc, że ten nadęty i arogancki inspektor to oszust. W dziedzinie egiptologii jest abso­lutnym ignorantem, ale jako administracyjny tyran nie ma sobie równych.

- Czy pan Langton zamierzał wystąpić przeciwko niemu?

- Naturalnie! Howard nienawidził nieuczciwości i kłamstwa. Dlatego odwiedził wszystkie stanowiska ar­cheologiczne podległe al-Fostatowi. Wszystkie były za­niedbane! Mogą sobie panowie łatwo wyobrazić jego złość... Tak naprawdę al-Fostat kupił swoje stanowisko i był gotów na wszystko, aby je zatrzymać ze względu na związane z tym korzyści materialne. Ale Howardowi było mało. Postanowił sporządzić obciążający raport, udowodnić niekompetencję al-Fostata i wznowić poszu­kiwania przerwane z jego winy.

- Czy Ahmed al-Fostat o tym wiedział?

- Domyślał się - oceniła Domenica Strauss. - Ho­ward nie umiał ukryć i rozmawiał o swoich zamiarach Z wysokimi urzędnikami egipskimi, którzy z pewnością nie omieszkali ostrzec Ahmeda al-Fostata.

Dodson zmartwił się. Inspektor do spraw starożytno­ści też był idealnym podejrzanym.

Na starożytnym murze, tuż obok lorda Percivala, usiadł dudek. Wspaniały ptak otrząsnął się i odleciał.

- Dobry znak - powiedziała Niemka. - Podobno dudek obdarza ludzi, których lubi, przeczuciem.

- Czy w Starej Katarakcie nie było mężczyzny ubranego na czarno? - zapytał Angus Dodson.

- Tak, to dziwny, niepokojący człowiek... Widziałam go tam po raz pierwszy i przeraził mnie. Z ponurą miną i w ciemnym ubraniu wyglądał jak diabeł z piekła rodem. Ale wiem, że nie należy ufać pozorom.

- Czy Howard Langton mówił pani o doktorze Qerry?

- Tylko raz, i to niezbyt pochlebnie... Ponieważ Qerry od trzydziestu lat prowadzi pracownię zajmu­jącą się badaniem mumii, Howard oczekiwał intere­sujących rezultatów. Strasznie się zawiódł. Wydaje się, że Alan Qerry nie zajmował się ani egiptologią, ani mumiami, lecz miał inną pasję, i to o wiele bardziej podejrzaną... Doktor zaoponował i bronił się, twierdząc, że zebrał ważne dane, mimo iż jesz­cze nic nie opublikował.

- Czy Qerry mógł myśleć, że jego stanowisko jest zagrożone?

- Jeśli mierzył Howarda swoją własną miarką, to na pewno! Ponieważ ten spec od mumii wydaje się zdolny do najgorszego... Ale może się mylę... Nie znam tego człowieka, a rzucam na niego ciężkie oskarżenia... Proszę nie brać tego pod uwagę. Śmierć Howarda tak mną wstrząsnęła, że tracę rozum.

Płowowłosa piękność czule pogłaskała stary kamień, jakby dawał jej oparcie.

- Gdybym miała wskazać mordercę Howarda - ciąg­nęła poważnie - wymieniłabym Stevena Faxmore'a.

Dodson podskoczył.

- Skąd ta pewność, panienko?

- Pewność to przesada... ale byłam świadkiem po­nurej sceny, kiedy Howard i Steven Faxmore strasznie się pokłócili.

- O co poszło?

- Przyznaję, że nie zrozumiałam powodu tej kłótni... Wydawało mi się, że Howard podejrzewał Faxmore'a, iż nie jest uczciwym naukowcem i że chce podjąć komercyjną eksploatację starożytności.

- Jaką, panno Strauss?

- Tego nie wiem. Howard był wyciekły, ale nie miał jeszcze pewności, więc nie chciał wnosić oskarżenia bez dowodów.

- Mimo wszystko pokłócili się.

- Przez Faxmore'a. To furiat, kapany w gorącej wodzie, który na najmniejszą aluzję zareagował niepra­wdopodobnym wybuchem. Howiard chciał jedynie poroz­mawiać i wyjaśnić sytuacje, a wpadł na minę. Faxmore z całą pewnością miał sobie coś do zarzucenia.

Lord Percival zrobił kilka kroków w zwycięskim słońcu, które pochłaniało ostatni skrawek cienia.

- A pani nie ma sobie nic do zarzucenia, panno Strauss?

Jasnowłosa Niemka podniosła się,

- Co... co pan chce przez, to powiedzieć?

Szkot patrzył na Nil.

- Proszę mi wybaczyć niedyskrecję, ale z pani słów wynika, że była pani blisko związana z Howardem Langtonem.

Domenica Strauss zacisnęła pięści i odważnie popa­trzyła mu w oczy.

- Tak, byłam kochanką Howarda i kochałam go.

- Czy zamierzaliście się pobrać? - zapytał nadinspektor zawsze czujny w sprawach moralności.

- Ani Howard, ani ja nie zadawaliśmy sobie tego pytania... Po co troszczyć się o przyszłość? Liczyło się tylko uczucie.

- Dlaczego zapomniała pani powiedzieć nam o fran­cuskim egiptologu Villabercie Glotonim, obecnym w Starej Katarakcie?

- Ponieważ... Ponieważ nie mam o nim nic do powiedzenia.

Lord Percival nie wydawał się zbytnio przekonany.

- Glotoni usiłował pani szkodzić, prawda?

Domenica Strauss spuściła wzrok.

- Villabert Glotoni kazał mi wyjechać z Egiptu. Groził, że w przeciwnym razie ujawni mój związek z Howardem Langtonem i wywoła duży skandal, który zrujnuje karierę Howarda. Oczywiście miałam także od­dać mu moje akta z wynikami badań, które by na pewno wykorzystał do publikacji artykułów pod swoim nazwi­skiem.

- Czy była pani zdecydowana wyjechać?

- A czy chronienie Howarda nie było najważniejsze?



ROZDZIAŁ XVI


W palącym słońcu Dodson z coraz większym trudem utrzymywał tempo narzucone przez niewzruszonego lor­da Percivala, któremu południowy skwar najwyraźniej nie przeszkadzał. W eleganckim białym kapeluszu z sze­rokim rondem, chroniącym go przed coraz dokuczli­wszym upałem, rozmyślał o zachowaniu Domeniki Strauss, która, nie mogąc powstrzymać łez ukryła się w grobowcu.

- Może już pora wracać do hotelu? - zasugerował nadinspektor.

- Niestety, mamy jeszcze jedno spotkanie. Proszę przyjąć moją radę i osłonić głowę.

- Zgubiłem czapkę...

- Proszę sobie sprawić jedną z tych chust, które sprzedają obnośni handlarze. O właśnie idzie jeden z nich... Wytarguję coś dla pana.

Z należycie owiniętą głową nadinspektor znalazł w sobie odrobinę energii, by udać się w stronę osobliwej budowli z różowego piaskowca, w której mieściło się mauzoleum Aghi Khana. Wzniesione na wzór meczetu, kryło zwłoki duchowego przywódcy ismaelitów - ruchu religijnego liczącego cztery miliony wyznawców.

Aby dojść do mauzoleum, mężczyźni minęli willę Begum, żony Aghi Khana. Nadal tam mieszkała, ciesząc się wyjątkową panoramą, której uroda urągała śmierci.

- Z kim mamy się spotkać?

- Z człowiekiem, który co tydzień przychodzi me­dytować przed białym, marmurowym sarkofagiem Aghi Khana.

- Czyżby pan znalazł autora anonimowego listu?

- Kto wie, nadinspektorze.

Budowla wznosiła się na wzgórzu ponad palmami i kobiercem kwiatów otaczającym willę Begum. Zbyt regularne warstwy kamienia nadawały mauzoleum nieco surowy wygląd. Aby dostać się do wejścia, należało pokonać półokrągłe schody.

Lord Percival zwrócił się do Dodsona:

- Przez szacunek, proszę założyć na buty te płócienne ochraniacze. Podłoga mauzoleum musi pozostać czysta.

Wnętrze było skromne i pozbawione ozdób. Pod kopułą znajdowało się sanktuarium, w którym poczesne miejsce zajmował marmurowy grób z narożnikami zdo­bionymi wersetami Koranu.

- Czy ten Agha Khan nie był czasem miliarderem? - zapytał nadinspektor.

- W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin - przypo­mniał lord Percival - poprosił, by go zważono. Na drugiej szali położono równoważny ciężar w... diamen­tach. Jego uczniowie mogli tylko pogratulować sobie jego hojności.

Jedyny odwiedzający to miejsce gość jak co dzień medytował, by uczcić pamięć zmarłego, wpatrując się w czerwoną różę leżącą na grobie.

Był wysoki, wyglądał władczo. Egiptolog Steven Faxmore miał ponad pięćdziesiąt lat i kanciastą twarz pooraną głębokimi zmarszczkami. Nosił czarne spodnie i nieco ja­skrawą zieloną koszulę. Bokobrody zachodziły mu na po­liczki, a spiczasty podbródek wyglądał złowieszczo.

- Czy możemy przerwać panu medytację, panie Faxmore? - zapytał lord Percival półgłosem.

Mężczyzna odwrócił się, poruszony do żywego.

- Skąd pan zna moje nazwisko?

- W Asuanie jest pan sławny, a każdy właściciel feluki zna pańskie zwyczaje.

- Kim panowie są? - zapytał Szkot ochrypłym gło­sem.

- Lord Percival Kilvanock i nadinspektor Dodson. Za zgodą egipskich władz prowadzimy śledztwo w spra­wie zabójstwa naszego rodaka Howarda Langtona.

- A więc został zamordowany... Krążyły takie plotki, ale nie można było ich sprawdzić, jak zwykle zresztą. Czy egipska policja do tego stopnia lekceważy tę sprawę, że aż przysłała nam arystokratę?

- Zatrzymała podejrzanego - powiedział Angus Do­dson.

- No proszę... I kto to jest?

- Abu, pracownik Starej Katarakty.

- Ach, ta zabawna kreatura! Zaproponowałem mu, żeby wstąpił do mojej ekipy wykopaliskowej, ale od­mówił. Szkoda... Mając takie warunki, mógłby pracować za pięciu. Marzenie archeologa! Ale ten osioł wolał swoje zajęcie.

- Uważa pan, że mógłby być winnym?

- Nie mam pojęcia, panowie! Jeśli się nie mylę, to wasz problem, a nie mój. Wystarczą mi własne kłopoty.

- Nie interesuje pana, kto zabił? - zapytał lord Percival.

- Myślicie, że praca w Egipcie tu bajka! Kraj jest cudowny, ale znajdźcie robotnika, który przychodzi na czas i prawidłowo wykonuje polecenia... Zaangażowanie się w program wykopaliskowy i próba doprowadzenia go do finału to prawie niewykonalne. Trzeba by nie mieć nerwów, a ja je mam. Tutaj dewiza wszystkich brzmi: “Odłóż na jutro, co mógłbyś zrobić dziś, później na pojutrze, w końcu zdaj się na wolę Allaha". Z czasem zostajesz fatalistą i zasypiasz u stóp antycznej kolumny w nadziei, że dobry duch wyjdzie z ruin, będzie prze­kopywał piach za ciebie i złoży skarby u twoich stóp. Zżera cię rezygnacja i powoli poddajesz się... chyba że jesteś Szkotem! My w Szkocji nigdy z niczego nie zrezygnowaliśmy. A zwłaszcza z wyzwolenia się spod jarzma Anglików.

- Czy mamy rozumieć, że traktował pan Howarda Langtona jako potencjalnego wroga?

- Nie potencjalnego, milordzie, ale po prostu - jako wroga! Widzieć, jak przyjeżdża tu młody angielski ar­cheolog i obejmuje stanowisko, które mnie się należało - to jak wypowiedzenie wojny!

- A jak zamierzał pan zwalczać swojego wroga?

Steven Faxmore oparł się o ścianę.

- Niestety, miałem przeciw niemu tylko jedną broń. Langton przyjechał w aureoli dyplomów i swojej wie­dzy... I nikt nie mógł tego podważyć. To był naprawdę łebski gość i pierwszorzędny egiptolog o bardzo rozle­głych kompetencjach. Jego nominacja była rozsądna. Ale mnie on przeszkadzał! W dodatku był narwany...

- I miał liczne projekty.

- To jasne, jestem jednak ostatnią osobą, której by je zlecił! Langton szybko zrozumiał, że obejmując wła­dzę, zepchnął mnie na margines, i że naprawdę nie miałem ochoty robić dobrej miny do złej gry.

- Czy miał pan ochotę pozbyć się tak niebezpie­cznego przeciwnika? - zapytał lord Percival.

- Jeśli szukacie specjalisty od śmierci, zwróćcie się raczej do doktora Qerry.



ROZDZIAŁ XVII


- Co ma pan do zarzucenia Alanowi Oerry, panie Faxmore?

Egiptolog pogładził palcem wskazującym czerwoną różę świadczącą o jego przywiązaniu do zmarłego Aghi Khana.

- Co się tyczy specjalisty od mumii, to tylko spe­cjalista od mumii! Ale jeden z najniebezpieczniejszych... Już samo jego zajęcie jest raczej ekscentryczne, a w je­go wydaniu staje się po prostu karygodne. Na szczęście dla Aghi Khana jego doczesne szczątki nie dostały się w ręce Qerry'ego.

- Proszę mówić jaśniej - zażądał nadinspektor.

Steven Faxmore wpatrywał się w sarkofag.

- Qerry to podejrzany typ, to wszystko, co wiem. Na waszym miejscu zainteresowałbym się jego działalnością. Nikomu nie udało się ustalić, co właściwie robi... Być może jako profesjonaliści mielibyście więcej szczęścia. Ja się pod­daję. Już na sam jego widok dopada mnie chandra. Co dopiero, kiedy z nim rozmawiam... Ale ponieważ popełniono morderstwo, nie zdziwiłbym się, gdyby ten szatan był w nie w taki czy inny sposób zamieszany.

- To poważne oskarżenie - zauważył nadinspektor.

- Co najwyżej domniemanie. Gdyby trzeba było podejrzewać o morderstwo wszystkie kanalie, z którymi ostatnio miałem do czynienia, należałoby w pierwszym rzędzie postawić tego starego łajdaka Abd el-Mosula. Mówią, że z wiekiem stał się nieszkodliwy, ale ja w to nie wierzę. Jeśli jest na tropie prawdziwego skarbu, może z zimną krwią usunąć wszystkich, którzy stoją na jego drodze.

- I... tak jest w tym przypadku?

- Zobaczycie! A niby dlaczego był w Starej Kata­rakcie na tym przerwanym zebraniu egiptologów?

Steven Faxmore zrobił kilka kroków w stronę sar­kofagu Aghi Khana.

- Czy mam rozumieć - podsunął lord Percival - że niektórzy egiptolodzy kontaktowali się z Abd el-Mosulem?

Faxmore podniósł ręce do nieba.

- Dajcie spokój, nie udawajcie naiwnych! Wielu poszukiwaczy zwracało się do miejscowych wywiadow­ców, aby odszukać grobowce, których położenie znały tylko rodziny szabrowników. Bez nich większość badań zakończyłaby się klęską. Wystarczy sprawdzić, czy stary Abd el-Mosul jest nadal aktywny, czy też rzeczywiście przeszedł na emeryturę.

- A pańskim zdaniem?

- Trudno powiedzieć. Jest sprytniejszy niż żmija piaskowa! Zawsze uśmiechnięty i uprzejmy, a równo­cześnie zawsze gotowy zadać cios w plecy... Zupełnie jak jego rodak Ahmed al-Fostat... Inspektor do spraw starożytności! Co za bzdura! Nie jest nawet w stanie odczytać kolumny hieroglifów. Nie ma też co go pytać o różnicę pomiędzy stelą z okresu Starego Państwa a rzeźbioną tablicą z okresu Ptolemeuszy... Kiedy Langton go poznał, przeżył szok! Już po chwili zorientował się, że al-Fostat jest niekompetentny. Krzyczał, aż ściany drżały. Nie muszę mówić, że Egipcjanin bardzo źle to przyjął... Tym bardziej, iż Langton oznajmił, że przygo­tuje szczegółowy raport, by zmusić go do jak najszybszej dymisji!

- A więc był pan świadkiem tej sceny.

- I czułem się mocno zażenowany. Kiedy w grę wchodziła etyka zawodowa, Langton był bezwzględny. Ja chciałem po prostu przedstawić mu al-Fostata, żeby nawiązali dobre stosunki. Tymczasem nic z tego nie wyszło. Nie muszę mówić, że najchętniej skryłbym się w mysią dziurę, aby uniknąć krzyków.

- Czy Howard Langton i Ahmed al-Fostat spotkali się po tej kłótni?

- Nic o tym nie wiem. Nie wiem też, czy Langton dowiedział się, że al-Fostat był zamieszany w brudną aferę.

- Jakiego rodzaju? - zapytał Dodson.

- Al-Fostata podejrzewano o kradzież w muzeum w Asuanie. Chodziło o mały amulet przedstawiający żabę, którego wartość handlowa była dość znaczna. Ni­gdy go nie odnaleziono. AI-Fostat nie przyznał się i nie można było dostarczyć przeciwko niemu żadnych dowo­dów. Ale taka historia nie powinna figurować w aktach inspektora Służby Starożytności...

- Czy rozmawiał pan o tym z Howardem Langtonem? - zapytał lord Percival.

- Starałem się nic dolewać oliwy do ognia, poza tym nie lubię donosić. W każdym razie Langton i tak by się w końcu dowiedział, a to tylko pogorszyłoby jego zdanie o inspektorze.

- Czy jego stosunki z Albertine Abletout były lepsze?

Gdyby nie powaga miejsca, Steven Faxmore wybu­chnąłby śmiechem.

- Pan żartuje, milordzie! Ta zarozumiała i nieznośna Francuzka, którą w środowisku przezywają Castafiorą egiptologii, nienawidzi angielskich kolegów, którzy od­płacają jej tym samym. Langton nie omieszkał dopiec jej do żywego, pytając, czy skończy w terminie swój doktorat o grobowcach Meri-re i Mehu. Szkoda, że nie widział pan jej reakcji... Prawdziwa furia! Langton po­trzebował ogromnej stanowczości, żeby się jej przeciw­stawić, tym bardziej, że uderzył celnie. Przypomnienie drogiej Albertine, że jest niezupełnie w porządku w kwestiach naukowych, z pewnością nie sprawiło jej przyjem­ności. Proszę zauważyć, że miała uczniów. Weźmy Villaberta Glotoniego, który jeszcze nie skończył swojej pracy o magicznych statuetkach uchebti... Zresztą, to są nasze drobne kłótnie w gronie specjalistów, które jednak zwykle nie kończą się morderstwem.

- A jakie jest pańskie zdanie o Domenice Strauss?

- Cholernie poważna... Skończyła swój doktorat.

- Na jaki temat?

- Stożków zmartwychwstania... Nic nadzwyczajnego, przyznaję, ale ta śliczna blondynka jest prawdziwym egiptologiem, oddanym badaniom. Mam wrażenie, że straciła głowę dla Langtona.

- Czy był wrażliwy na wdzięki panny Strauss?

- Anglik tego pokroju, a kto to może wiedzieć! To prawda, że stanowili ładną parę. Ale Straussówna miała zbyt wiele wad, żeby się jej udało.

- Co to za wady? - zapytał Dodson.

- Zbyt uczciwa, zbyt pracowita i zbyt rygorystyczna... Na dłuższą metę to się staje nudne. Nie potrafi ani intrygować, ani rozdawać kuksańców, które pozwalają zrobić błyskotliwą karierę. Domenica Strauss pozostanie zwykłą badaczką i nigdy nie dostanie ważnego stano­wiska. Langton mógłby jej zapewnić piękną przyszłość... Los jednak zadecydował inaczej.

- Tym razem przybrał kształt zbrodniczej ręki.

- Co to zmienia? Któregoś dnia i tak trzeba umrzeć. Teraz Langton jest wolny od wszystkich materialnych trosk.

Nadinspektor był zbulwersowany.

- Jak pan może mówić w ten sposób, panie Faxmore?

- Widać, że nie zna pan Wschodu. Tutaj życie, śmierć i upływ czasu nie mają żadnej wartości. Wszyscy skończymy w tym samym niebycie. Jeśli panowie mnie już nie potrzebują, chętnie wrócę do siebie.

- Kiedy zamierza pan wrócić do Szkocji? - zapytał lord Percival.

- Jeszcze nie teraz... Ale kto może powiedzieć, co będzie jutro?

Steven Faxmore oddalił się wolnym krokiem, pozo­stawiając czerwoną różę jej własnej samotności.




ROZDZIAŁ XVIII


Barwny asuański bazar, równoległy do drogi biegną­cej wzdłuż brzegu, był miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów, którzy wpadali w zachwyt na widok wyrobów z bawełny, toreb z jaszczurczej skóry, koszy, muszel z Morza Czerwonego, hebanowych maczug przy­pominających o wojowniczym charakterze starożytnych Nubijczyków, i różnorodnych przypraw korzennych, w tym szafranu, pieprzu i kolendry.

Villabert Glotoni lubił mieszać się z tłumem, łyknąć orzeźwiającej karkady i wałęsać się, nie myśląc o pracy i obowiązkach.

Ostatnimi czasy francuski egiptolog mocno przytył, ale nie zmieniło to jego dziwacznego wyglądu: duża, prawie kwadratowa głowa bez szyi, osadzona była na szerokim tułowiu podtrzymywanym przez krótkie nogi. Płaski, niemal murzyński nos, gęste brwi, niesforny kosmyk nieustannie opadający na czoło i wąsik, który od czasu do czasu golił. Villabert Glotoni nie był ideałem piękności, ale umiał się podobać i czarować. Dzięki temu uchodził za egiptologa, dystansując specjalistów doświadczonych, lecz nie obdarzonych umiejętnością współżycia z ludźmi.

Dziś Glotoni był jednym z filarów egipskiej archeo­logii. Nic nie mogło się odbywać bez jego wiedzy i zgody.

To poczucie władzy było warte więcej niż byle upojenie. Postanowił to wykorzystać aż do zaspokojenia pragnienia.

- Co za pasjonujące miejsce, panie Glotoni, prawda?

Francuski egiptolog obrócił się.

Mężczyzna, który go zagadnął, mógł być tylko An­glikiem. Zdradzały go nieskazitelnie biały garnitur i odziedziczony po kilku pokoleniach kulturalnych przodków wygląd dżentelmena. Za to tęgawy i niegustownie ubrany jegomość po jego lewicy przypominał raczej amerykańskiego turystę, który stracił swoje ko­rzenie.

- Proszę pozwolić, że przedstawię nadinspektora Dodsona ze Scotland Yardu. Ja jestem lord Percival Kilvanock.

- Miło mi... panowie... panowie mnie znają?

- Któż pana nie zna, panie Glotoni?

Francuz pokraśniał z zadowolenia.

- Panowie zwiedzają Asuan?

- Niestety, mamy bardzo mało wolnego czasu, po­nieważ prowadzimy śledztwo w sprawie śmierci naszego nieszczęsnego rodaka, Howarda Langtona.

- Ach, ten biedak! Co za nieszczęście, co za straszne nieszczęście! Przyjechał do Egiptu, żeby objąć odpowie­dzialne stanowisko i został zamordowany!

- Jest pan dobrze poinformowany, panie Glotoni.

- Ależ skąd, milordzie! Rozmawiał pan z naszą wspaniałą Albertine Abletout, a ona wszędzie rozpo­wszechniła tę wiadomość. Ma już taki charakter i nikt tego nie zmieni: jak wszystkie kobiety, niczego nie potrafi zachować dla siebie. Tak więc dowiedziałem się, że śmierć Howarda Langtona była o wiele tragiczniejsza, niż sobie wyobrażałem. Pomyśleć, że umówiliśmy się wraz z kilkoma kolegami na małe spotkanie w Starej Katarakcie i czekaliśmy na niego na próżno.

- Pierwsze wyniki śledztwa wskazują, że zabójca znajdował się wśród osób obecnych na tarasie hotelu.

- Mój Boże, to okropne! Czy panowie są tego pewni? Słyszałem, że policja już zatrzymała winnego.

- To tylko podejrzany.

- A... Czy można wiedzieć, kto to taki?

- Abu, pracownik hotelu.

- Ten nubijski olbrzym, ten wspaniały mężczyzna? Nie do wiary! Zauważcie panowie, że jest bardzo silny i porywczy. Słyszałem, że wcześniej z powodu jakiejś ponurej historii rodzinnej zabił kuzyna. Ale to oczywiście O niczym nie świadczy.

Handlarz podetknął Glotoniemu pod nos koszyczek nieudolnie zdobiony przez dwójkę ze swoich osiemnaściorga dzieci.

- Sto funtów egipskich, niedrogo...

Znużony Glotoni pozbył się natręta kilkoma celnymi arabskimi słowami.

- Egipt to bardzo spokojny kraj, panowie... Tragiczna śmierć Langtona wszystkich nas poruszyła.

- To bolesna strata dla egiptologii.

Villabert Glotoni skrzywił się i potarł górną wargę.

- Tu się z panem nie zgodzę, milordzie. Sądzę, że warto by zmodyfikować pańskie zdanie... Być może Langton był czarujący i dobrze wychowany, ale był kiepskim egiptologiem. Według mnie znalazł swój dy­plom w skarpetce z prezentami. Wystarczyło zapuścić sondę, aby się przekonać, iż nie miał żadnych kompe­tencji i był tylko urzędnikiem wysłanym z Londynu, który miał postarać się zaprowadzić porządek na terenach brytyjskich wykopalisk. Powiedziałem “postarać", ponie­waż jeszcze żadnemu urzędasowi nie udało się wprowa­dzić swoich metod w terenie. Langton połamałby sobie na tym zęby, tak jak inni.

Francuz zatrzymał się nad piramidą szafranu.

- Czy wiedzą panowie, że to najdroższa przyprawa na świecie? A tutaj jest tego pod dostatkiem! Doprawiam nią niemal każdą potrawę. Pozwolą panowie, że im podaruję.

Targowanie się ze sprzedawcą trwało z dziesięć mi­nut. Villabert Glotoni, mający spore doświadczenie, po­stawił na swoim. Dodson, z dwoma rożkami wypełnio­nymi szafranem, czuł się nieco zakłopotany, ale nie dal po sobie poznać.

- Poza tym - ciągnął Francuz - biedny Langton wydawał mi się niepoprawnym i zupełnie niedzisiejszym romantykiem. Postrzegał Egipt jako swego rodzaju raj utracony, gdzie ukryto niezliczone skarby. Archeologia naukowa już dawno odeszła od tego rodzaju mrzonek. Skorupa naczynia mówi nam więcej niż skarby Tutanchamona.

- Jeśli dobrze rozumiem - powiedział lord Percival - nie lubił pan denata.

- Stosunki między Anglikami i Francuzami są dość skomplikowane, zwłaszcza w naszej dziedzinie... Ale pró­bowałem to załagodzić. Gdyby ten biedny Langton żył dłu­żej, z pewnością by mi się to udało. Zresztą, moim zdaniem, nie zagrzałby tu miejsca. O, widział pan to?




ROZDZIAŁ XIX


Villabert Glotoni wpadł w zachwyt nad małym wy­pchanym krokodylem.

- To już dzisiaj rzadkość! Niektórzy twierdzą, że to najskuteczniejszy talizman chroniący przed złym okiem. Należy jednak uważać na podróbki i twardo negocjować cenę, oko w oko. We trzech nie mamy najmniejszej szansy. Ponieważ obaj panowie jesteście bardzo sympa­tyczni, pokażę wam coś wyjątkowego.

Francuz zanurkował w sklepiku wypełnionym od podłogi aż po sam sufit miedzianymi talerzami i podniósł jeden z nich.

- Zobaczcie - szepnął. - To groty zatrutych strzał. Przynajmniej handlarz tak twierdzi. Osobiście nigdy bym się nie odważył ich kupić; podobno zranienie może być śmiertelne.

Glotoni podał sprzedawcy jednofuntowy banknot, pra­wie nieczytelny wskutek ciągłego przechodzenia z rąk do rąk, aby mu podziękować za ten pokaz.

- Tak dobrze zna pan Egipt - powiedział lord Per­cival - z pewnością myślał pan o tej tragedii i zasta­nawiał się, kto mógłby być sprawcą.

Francuz nerwowo wytarł czoło chusteczką.

- Wręcz przeciwnie, milordzie. Starałam się odpędzić wszystkie złe myśli! Nie wolno zatruwać sobie umysłu takimi okropnościami.

- Mimo to chyba zgodzi się pan nam pomóc.

Egiptolog sposępniał.

- Ależ oczywiście... W miarę moich możliwości, rozumie się samo przez się.

- Wspomniał pan panią Abletout...

- Cudowna kobieta! Wszyscy chylimy czoło przed jej wiedzą i niewyczerpaną energią. Bez jej działalności egipska archeologia nie byłaby tym, czym jest. Udało jej się zmienić obyczaje, pokonać konformizm i właści­wie ukierunkować swoje ekipy poszukiwawcze. I to z jakim zdumiewającym skutkiem!

- A więc nie wyobraża pan jej sobie w kostiumie zbrodniarki.

- Nie mówi pan poważnie, milordzie. Pani Abletout , zaledwie dostrzegała Howarda Langtona. On, począt­kujący, świeżo mianowany, musiał dopiero pokazać, że jest coś warty... Tym bardziej, że był Anglikiem! To przecież Francuzi stworzyli egipską archeologię i do­konali największych odkryć. Panowie Anglicy powinni byli spuścić głowy, prawda? O, przepraszam, zapo­mniałem, że...

- Proszę nas nie przepraszać - odparł Szkot. - Pań­skie rozumowanie jest słuszne.

- Gra pan fair, milordzie.

- Jestem tylko obiektywny, nawet jeśli wielcy an­gielscy archeolodzy, jak Putrie i Howard Cartcr, odkryw­ca grobowca Tutanchamona, dorzucili swój kamyczek do tej budowli. Wydaje mi się, że teraz coraz więcej egiptologów to Egipcjanie.

- Rzeczywiście, to nieodwracalna tendencja.

- A jednak usłyszałem niejedną krytykę pod adresem inspektora Ahmeda al-Fostata.

- Złe języki! - gwałtownie zaprotestował Glotoni. - Ahmed jest uroczym człowiekiem, który wykonuje swój zawód z największą sumiennością zawodową. Jest najlepszym inspektorem egipskim, z jakim się zetknąłem. Oczywiście, kilku zawistnych kolegów zazdrościło mu jego stanowiska, ale to ludzkie, prawda? Po kilku nie­wielkich sprzeczkach, nieuniknionych między ludźmi, którzy się słabo znają, w końcu doceniliby się wzajemnie i skutecznie współpracowali.

- Jak przypuszczam, nie mógłby pan tyle powiedzieć o Abd el-Mosulu?

- Dlaczego mi pan o nim wspomina?

- Ponieważ był w Starej Katarakcie w dniu morder­stwa.

- To prawda... Ale Abd el-Mosul nie zasługuje na tak paskudną opinię, jaka do niego przylgnęła. To praw­da, że jest ofiarą niechlubnej przeszłości rodzinnej, ale dziś jest tylko sympatycznym staruszkiem, któremu spra­wia przyjemność rozpowszechnianie mniej lub bardziej przerażających historyjek. Egipcjanie są niezrównanymi gawędziarzami i bez umiaru koloryzują. Działalność Abd el-Mosula należy do zamkniętej przeszłości, którą lubi upiększać.

- Czy bardziej niepokoi pana zachowanie doktora Qerry?

Villabert Glotoni ze zdziwienia szerzej otworzył oczy:

- Dlaczego miałoby mnie niepokoić? Allan Oerry ubiera się dość ponuro, przyznaję, ale nie można oceniać ludzi po wyglądzie. Qerry jest specjalistą od mumii, jednym z najlepszych. Przeszkadza mu jego trudny cha­rakter i niezwykła skłonność do samotności. Czy to zbrodnia? O, proszę spójrzeć! Rzeźbiony ząb hipopotama. Pochodzi z daleka, bo w Nilu już od dawna nie ma hipopotamów. Sprzedaż tego rodzaju artykułów jest czę­ściowo zakazana, ale tu wszystko można załatwić przy odrobinie dyplomacji.

- Czy hipopotam nie był zwierzęciem boga Setha, niszczyciela?

- W rzeczy samej, milordzie. Niszczyciela, takiego jak Faxmore, Szkot, którego wszyscy się boją.

- Z jakiego powodu? - zapytał Dodson.

- Ponieważ uważa się za ucieleśnienie księcia piekieł, dzierżącego nóż ścinający głowy śmiałkom, którzy mu się przeciwstawiają.

- Przypuszczam, że to głupie żarty.

- Wcale nie! Groził wielu osobom, także mnie, ogromnym rzeźnickim nożem i nie wyglądał, jakby żar­tował. “Jestem bogiem mścicielem i pożeraczem dusz", krzyczał.

- W takim razie trzeba go zamknąć!

- Jesteśmy w Egipcie, nadinspektorze, a Faxmore'owi daleko do szaleństwa. Widzi starożytność na swój sposób i doskonale sobie radzi. Przyjazd Langtona był mu nie w smak, to jasne, ale od tego do oskarżenia...

- Wiem, że Langton miał przyjaciółkę, Domenicę Strauss.

- Ach, co to za straszna kobieta! To wszystko przez nią!

Francuski egiptolog poczerwieniał ze złości:

- Czy mógłby pan mówić jaśniej? - zapytał lord Percival.

- Co pan chce, żebym panu jeszcze powiedział? Ta Domenica intrygowała od momentu swego przyjazdu do Egiptu i Bóg jeden wie, co mogła wymyślić, żeby złowić Howarda Langtona w swoje sieci. Gdybyście poszukali od tej strony, nie zawiedlibyście się. No, ale bardzo mi przykro. Pilne spotkanie zmusza mnie do opuszczenia panów. Mam nadzieje, że nie mają mi panowie za złe? Być może się spotkamy. Byłaby to dla mnie przyjemność.

Villabert Glotoni zgrabnie i szybko wmieszał się w tłum. Po chwili zniknął.

- Na dłuższą metę ten typ jest trudny do zniesienia - ocenił nadinspektor. - Zastanawiam się, czy gra, czy też jest szczery.

- Czy mogę pana zaprosić do hotelu na zimne piwo, mój drogi Dodsonie?

- Mam wrażenie, że drepczemy w miejscu, milordzie.

- I tak, i nie. Opracowaliśmy już kilka ścieżek. Niektóre z nich mogą nas doprowadzić do celu.

- Egipska policja będzie nam prawdopodobnie rzucać kłody pod nogi.

- A więc będziemy musieli nauczyć się omijać prze­szkody.

- Proszę mi powiedzieć, milordzie... Czy za tym Glotonim nie ciągnie się jakiś nieznośny zapach?

- To zapach różanego olejku, typowy dla Egiptu. Można go łatwo kupić na bazarze.



ROZDZIAŁ XX


Zachód słońca, kiedy wydmy stroiły się w złoto, a Nil w srebro, był zawsze magiczny. Wydawało się, że nawet odgłosy miasta cichną wobec spokoju wieczoru, tej uroczej chwili, w której dzień i noc świętują fanta­styczne gody.

Upal zelżał, a piwo było wyborne. Angus Dodson odzyskał siły, ale obawiał się, że nie wytrzyma już długo w tym klimacie, beznadziejnie pozbawionym deszczu i mgły.

Nad nadinspektorem pochylił się kierownik sali w czerwonej liberii:

- Pańska rozmowa.

- Czy to Scotland Yard?

- Tak mi powiedziano. Przed chwilą uzyskaliśmy połączenie.

Dodson zerwał się z postanowieniem nierozłączania się do momentu, aż otrzyma upragnioną wiadomość. Bojowym krokiem poszedł w kierunku telefonu.

Kierownik sali pochylił się również nad Szkotem. Na miedzianej tacy leżała koperta.

- Wiadomość dla pana, milordzie. Arystokrata otworzył kopertę. Wiadomość była krótka:


Jeśli chce pan poznać prawdę, proszę iść do pokoju 102.


Zawierała błąd ortograficzny: słowo “prawda" napi­sano przez “f; oprócz tego słowa “pan" oraz “iść" były napisane wspak, od prawej ku lewej.

Lord Percival, oceniwszy, że Dodson nie wróci przed upływem kwadransa, postanowił przedsięwziąć wyprawę, do której namawiał go tajemniczy korespondent.

O tej godzinie remontowany hotel był cichy i wy­ludniony.

Szkot szedł bezszelestnie ciemnym korytarzem pro­wadzącym do pokoju 102.

Nagle odniósł wrażenie, że ktoś go śledzi.

Nieopodal zaskrzypiał parkiet.

Anglik wstrzymał oddech, przystanął, po chwili po­woli cofnął się, chcąc zaskoczyć szpiega.

Lord Perciyal nie był ani emerytowanym bokserem, ani doświadczonym wojownikiem, ale uprawiał wiele sportów i nigdy nie unikał walki. W Eton nie uległ trzem londyńczykom, którzy wymieniali niegrzeczne uwagi pod adresem Szkotów. Zostali na placu boju z kilkoma guzami i złamanym nosem.

Podłoga znowu skrzypnęła, ale był to tylko trzask drewna. Nie dostrzegłszy śladów obecności człowieka, arystokrata poszedł dalej.

Przekręcił gałkę w drzwiach pokoju 102, które nie były zamknięte na klucz, i wśliznął się zręcznie jak kot.

Odnowiony pokój był komfortowy.

Na łóżku leżała duża koperta miejscowej produkcji.

Lord Percival otworzył ją. W środku znajdował się fajansowy amulet - krokodyl z wykonanym na grzbiecie czerwonymi wersalikami napisem “Howard Langton". Przedmiot absolutnie współczesny, pochodzący z pod­rzędnej wytwórni podróbek.

Szkot uśmiechnął się.

Uczciwość zawodowa kazała mu obejrzeć pokój. Tak jak przewidywał, nie znalazł nic więcej. Wzbogacony o cenną wskazówkę, wrócił na taras i czekał na Dodsona, rozkoszując się ciszą zapadającej nocy.

Nadinspektor pojawił się pól godziny później, wy­cierając czoło.

- Rozmawiałem ze Scotland Yardem! - zaanonsował triumfalnie. - W Londynie wszystko w porządku: wielki smog i żaden, nawet najmniejszy skandal nie dotyczył Jej Królewskiej Mości. Za to na moim biurku piętrzą się raporty i wszyscy z niecierpliwością oczekują mojego powrotu, tym bardziej, że sam szef otrzymał telegram od komisarza Abdel-Atifa, który donosi, że sprawa zo­stała rozwiązana, a winny siedzi w areszcie. Tłumaczy­łem, że mamy odmienne zdanie, ale nie doszliśmy jesz­cze do ostatecznych wniosków.

- A co ze Scottish Brewer?

- To bardzo znana marka, która, według kartoteki Yardu, nie ma nawet nielegalnych destylatorni. Ma za to kairskie biuro, w którym prowadzi się badania nad możliwością otwarcia rynku w Egipcie. Od około roku prowadzone są pertraktacje, ale strasznie się ciągną.

- Interesujące - ocenił lord Percival. - Ma pan adres?

- Adres i nazwisko egipskiego przedstawiciela.

- Znakomicie, mój drogi Dodsonie. Ja również nie traciłem czasu.

- Co się działo?

- Ktoś stara się nam pomóc, nadinspektorze.

- Pomóc nam?... W jaki sposób?

- Wskazując nam ścieżkę prowadzącą do mordercy.

- Ale... kto jest tym nieoczekiwanym współpracow­nikiem?

- Osoba raczej niezręczna, która pozostawia zdecy­dowanie zbyt dużo śladów. Same wskazówki zaś są bardzo wymowne.

Arystokrata pokazał Dodsonowi amulet w kształcie krokodyla.

- Przedmiot tyle zabawny, co okropny... Ale jest tu nazwisko Howarda Langtona!

- Co pan sądzi o kolorze atramentu?

- Czerwony... Czy ma to jakieś szczególne znaczenie?

- W takiej sytuacji to rodzaj uroku. Ktoś, kto napisał czerwonym kolorem nazwisko Langtona na tym kroko­dylu, źle mu życzył.

- Inaczej mówiąc, ta okropna zabawka miałaby na­leżeć do mordercy?

- Pańskie rozumowanie jest logiczne.

- A... o kim pan myśli?

- Kto nosi amulet w kształcie krokodyla, jeśli nie Abu, nubijski wielkolud zatrzymany przez egipską po­licję? Jeśli właściwie interpretować tę wskazówkę, ozna­cza ona, że Abu rzucił urok na Howarda Langtona i chciał pożreć swoją zdobycz jak krokodyl.

- Abu byłby więc winny...

- Przynajmniej ktoś chce, żebyśmy w to uwierzyli i jak najprędzej opuścili ten kraj.

- A... co zamierza pan zrobić, milordzie?

- Jeszcze przez kilka minut rozmyślać o bogactwie dynastii faraonów, zjeść skromną kolację, dobrze się wyspać, a później pójść do autora tej wiadomości, który oskarża Abu, i zapytać, czy jego rewelacje są prawdziwe. Proszę się nacieszyć Starą Kataraktą, mój drogi Dodso­nie; chwile snu na jawie to w życiu rzadkość.



ROZDZIAŁ XXI


Lord Percival i Dodson zaskoczyli komisarza Omara Abdel-Atifa, kiedy nadziewał świeżym pomidorem i ce­bulą gorący podpłomyk kupiony w sąsiedniej piekarni.

- Drodzy przyjaciele! Ranne z was ptaszki.

- Czy to nie znakomita pora na pracę? - zapytał Szkot.

- Jest jeszcze trochę chłodno, ale mają panowie rację... Co przyniosły przesłuchania?

- W pełnym poszanowaniu prawa, krok po kroku, posuwamy się naprzód, komisarzu.

- Bardzo się z tego cieszę! A ja mogę panom powiedzieć, że mam przeczucie: Abu już wkrótce się przyzna.

- Interesujące...

Omar Abdel-Atif uważnie spojrzał na rozmówcę.

- Co pana tak dziwi, milordzie?

- Nieoczekiwana wskazówka potwierdzająca pańską hipotezę.

Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz Egipcjanina.

- No widzi pan! Byłem pewien, że w końcu rozsądek zwycięży.

- Ściślej mówiąc, wszystko wskazuje na to, że ktoś chce, żeby Abu uchodził za winnego, co zwiększa moje przekonanie o jego niewinności.

Uśmiech zgasł.

- Zupełnie pana nie rozumiem, milordzie.

- Drogi komisarzu, jestem panu winien kilka wyjaś­nień. Ktoś dostarczył mi wskazówkę, szytą raczej gru­bymi nićmi, chcąc mnie przekonać, że Abu usiłował rzucić urok na Howarda Langtona. Inaczej mówiąc, że próbował go zabić. A ponieważ czarna magia okazała się nieskuteczna, Nubijczyk przeszedł do czynu i ugodził sztyletem człowieka, którego nienawidził.

- Oto doskonała rekonstrukcja faktów, milordzie! Co pan jej zarzuca?

- Chodzi mi o kilka niejasnych szczegółów... Autor listu wiedział, że mieszkam w Starej Katarakcie. Nie znał biegle mojego języka, ponieważ zrobił błędy orto­graficzne. Jest Egipcjaninem, ponieważ pewne słowa zapisał z prawa na lewo, a nie z lewa na prawo. I wreszcie zależy mu na tym, żeby śledztwo zostało zakończone jak najszybciej, aby uniknąć kłopotów admi­nistracyjnych i pozbyć się tej skomplikowanej sprawy. Musiał mnie więc przekonać, że winny jest Abu.

Twarz komisarza Omara Abdel-Atifa przybrała dziw­ny odcień, między bladym brązem a ciemnym popieleni. Zduszonym głosem powiedział:

- Rozumiem, że nie traktuje pan tego poważnie...

- Uważam ten liścik za swego rodzaju żart - po­wiedział lord Percival niczym srogi nauczyciel do ucznia, którego podejrzewa o oszustwo.

Omar Abdel-Atif przełknął ślinę.

- Pańska postawa wydaje mi się przekonująca, mi­lordzie. Może lepiej zapomnieć o tym incydencie i nie odnotowywać go w żadnym dokumencie.

- Takie jest właśnie moje zdanie.

Egipski policjant odetchnął z ulgą.

- Zapomnijmy, zapomnijmy - namawiał gorliwie. - Biurokracja to jedna z naszych wad, lepiej nie zwracać na to uwagi.

Uświadomiwszy sobie nagle bardzo nieprzyjemną sy­tuację, komisarz Abdel-Atif znowu się zdenerwował:

- Jeżeli Abu nie jest winny, to kogo panowie po­dejrzewają?

- Za wcześnie na formułowanie rozsądnych hipotez, ale nadinspektor Dodson i ja nie rezygnujemy z odkrycia prawdy. Chciałbym pana poprosić o drobną przysługę.

- Do usług, milordzie.

- Czy mógłby mi pan zorganizować nieoficjalne spotkanie z Abd el-Mosulem? Przypuszczam, że nie będzie chętny do rozmowy ze śledczymi, ale koniecznie muszę z nim pomówić.

- Gdyby pan mógł zrezygnować z tego, milordzie... Abd el-Mosul jest starszym człowiekiem, mówią, że nie jest tak groźny jak niegdyś, ale, moim zdaniem, trzeba zachować ostrożność... Jeśliby to spotkanie nie było naprawdę konieczne...

- Naprawdę jest konieczne.

- No cóż... A pan nie jest człowiekiem, który zmienia zdanie?

- Rzadko, kiedy gra jest warta świeczki.

- Dobrze, dobrze... Zrobię, co będę mógł.

- Tego się właśnie spodziewałem, komisarzu. Podwładny komisarza zapowiedział wizytę doktora Butrosa.

Koptyjski lekarz, jak zawsze w swoim siermiężnym brązowym garniturze, z ciężką czarną walizką, przywitał się, usiadł, przetarł grube szkła okularów w kościanych oprawkach i powiedział uroczyście:

- Panowie, współczesna nauka jest istotną zdobyczą ludzkiego umysłu. Dzięki niej możemy skutecznie zwal­czać przestępczość.

Te słowa zachwyciły nadinspektora Dodsona. W jed­nej chwili znalazł się w Scotland Yardzie, wspomagany przez wszystkie najnowocześniejsze nowinki techniczne.

- Dzięki specjalistom z mojego laboratorium - podjął doktor Butros - udało mi się ustalić niemal pewną godzinę morderstwa.

Lord Percival wyczuł, że jego koptyjski przyjaciel stopniuje efekt i powstrzymał się od zadawania pytań. Po około pół minuty doktor Butros zgodził się podać najważniejszą wiadomość.

- Możecie panowie przyjąć, że Howard Langton został zamordowany między szesnastą trzydzieści a sie­demnastą.

- Czy pan jest całkowicie pewien? - zapytał komisarz Abdel-Atif.

- Nie ma wątpliwości. Ale to nie wszystko: ponieważ zaintrygował mnie kołnierz koszuli ofiary, zleciłem prze­prowadzenie bardzo szczegółowej analizy. Mogę więc pa­nom oznajmić, że kołnierz został nasączony perfumami.

- Może Langton lubił się perfumować - podsunął nadinspektor.

- Nieprawdopodobne, żeby aż do tego stopnia - sprzeciwił się doktor Butros. - Przyzwoity Brytyjczyk tej klasy nie perfumowałby się w ten sposób. Jeśli nie jestem już panom potrzebny, wracam do Kairu.

Lord Percival, chociaż pogrążony w myślach, nie omieszkał podziękować lekarzowi sądowemu za współ­pracę.



ROZDZIAŁ XXII


Komisarz Omar Abdel-Atif skrzyżował dłonie na wydatnym brzuchu.

- Proszę posłuchać, milordzie. Mimo wszystko nie mogę wyrazić zgody na pańskie prośby!

- Rozumiem, komisarzu. Ale w tym przypadku musi pan przyznać, że chodzi o postępowanie czysto techniczne.

- Właśnie - potwierdził Dodson. - Z raportu lekarza sądowego jasno wynika, że Howard Langton został za­mordowany na godzinę przed spotkaniem egiptologów na tarasie Starej Katarakty. Stąd wszyscy podejrzani, którzy przedstawią solidne alibi na czas zbrodni, będą uniewinnieni.

- Ja jednak nie zamierzam przesłuchiwać tych wszy­stkich osób! Poza tym mogliby kłamać... A jak to sprawdzić? Robi się to jedynie w przypadkach grożących zatargiem dyplomatycznym.

- Sprawdźmy tylko jedno alibi - zaproponował Szkot. - Myślę o Abu.

- Czy to konieczne?

Dodson potakująco skinął głową. Komisarz Abdel­-Atif westchnął:

- Jak zamierzają panowie to zrobić?

- Proszę wezwać Abu - zasugerował lord Percival.

- Ponieważ nie ma innego sposobu...

Dwaj policjanci przyprowadzili nubijskiego olbrzyma. Na jego twarzy malowała się obojętność.

- Jak się pan miewa, panie Abu? - zapytał lord Percival.

- Dobrze na tyle, na ile to możliwe, wasza dostoj­ność. Dzięki panu traktowali mnie dobrze. Jedzenie słabe, więzienie potwornie smutne, ale dają mi spokój. A ponieważ zawarłem ugodę z mijającym czasem, wszy­stko idzie ku lepszemu.

- Nasze śledztwo postępuje, muszę panu zadać ważne pytanie. Czy zgadza się pan odpowiedzieć?

- Tak, wasza dostojność.

- Gdzie pan był w dniu morderstwa Howarda Langtona między godziną szesnastą trzydzieści a siedemnastą? Nubijczyk przez dłuższy czas milczał.

- Normalnie miałbym pewne trudności z precyzyjną odpowiedzią na takie pytanie.

- No widzicie! - zawołał komisarz Abdel-Atif. - Nie ma żadnego alibi!

- Tamten dzień był jednak niepodobny do innych - ciągnął Nubijczyk, nie pozwalając sobie przerwać. - Służbę miałem dopiero pod wieczór. Na Wschodzie nie przywiązujemy wielkiego znaczenia do czasu, ale jeśli się chce utrzymać posadę w Starej Katarakcie, lepiej nagiąć się do zachodnich zwyczajów. Zgodnie z pole­ceniem przyszedłem o siedemnastej trzydzieści do mo­jego zwierzchnika, który powierzył mi nowe zadanie: miałem dokładnie obejrzeć pokój Agaty Christie, aby go przygotować do remontu.

- To cię bynajmniej nie uniewinnia - ocenił komisarz.

- Co robiłeś wcześniej?

- Odpoczywałem u babci, na wiosce, i wyszedłem stamtąd o siedemnastej piętnaście.

- Jak możesz podawać tak dokładny czas! - zapro­testował Abdel-Atif. - Opowiadasz bzdury!

- Mówię prawdę - potwierdził spokojnie Abu. - Syn mojej siostry dostał wtedy zegarek na urodziny i był bardzo dumny, że może mi podać godzinę, kiedy wsia­dałem do feluki, aby przepłynąć Nil.

- Przestań kłamać, Abu! Pogarszasz swoją sytuację!

- Proponuję, żebyśmy to sprawdzili - powiedział nadinspektor.

Omar Abdel-Atif zagłębił się w fotelu, nie będąc w stanie się przeciwstawić funkcjonariuszowi Scotland Yardu. Jednak jeśli było miejsce, gdzie nie chciałby się udać, to była właśnie wioska Abu.

Część Elefantyny zajmowała nubijska wioska drze­miąca w cieniu palm. Domy, których fasady pomalowane były na żółto, żółtobrązowo, zielono lub niebiesko, dzie­liły wąskie uliczki, w których królował dobroczynny cień.

Abu, eskortowany przez dwóch umundurowanych po­licjantów, prowadził obu Brytyjczyków i komisarza do rodzinnego gniazda, które mieściło się w kompleksie budynków. Na jednej ze ścian widniał niczym komiks obraz podróży wielkiego ojca do Mekki, od wyjazdu Z Elefantyny, poprzez niezapomnianą podróż samolotem, aż po przybycie do świętego miejsca.

- Abu! - krzyknęła starsza kobieta w czerni, ale z odkrytą twarzą. - Co ci się stało?

- Nic takiego, babciu. Prawda w końcu zatriumfuje. Policja chciałaby porozmawiać z Mohamedem.

- Gra w piłkę z kolegami. Wejdźcie napić się zimnej wody.

Dodsona zdumiało zachowanie komisarza Abdel-Atifa. Chował się za swoimi ludźmi, aby nie zauważyła go starsza pani, która pchnęła pomalowane na niebiesko drzwi i wpuściła gości na zacienione podwórko. W rogu znajdowała się terakotowa “kapliczka", na której stal duży dzban zimnej wody.

Usiedli na drewnianych ławach, a babcia uroczyście nalewała każdemu po trochę cennego płynu.

Zobaczyła komisarza:

- Omar! Co za głupstwo jeszcze popełnisz, aby wspiąć się wyżej w tej twojej przeklętej hierarchii? Dobrze wiesz, że Abu to porządny chłopak, absolutnie uczciwy!

Jak większość mężczyzn w Egipcie, komisarz Ab­del-Atif najbardziej obawiał się starych kobiet, które same stanowiły prawo i nie uznawały żadnej innej wła­dzy.

- To nieco skomplikowana sprawa i policja musi...

- Przestań pleść bzdury! Musisz dać się komuś we znaki z powodu twojego awansu i wybrałeś Abu, po­nieważ nie było nikogo innego pod ręką, a ten biedny chłopak nie może się bronić. To źle, bardzo źle, i cała wieś się zbuntuje, jeśli go natychmiast nie uwolnisz!

Kobieta już miała wybuchnąć gniewem, na szczęście dla komisarza do domu wbiegł młody Mohamed.

Na ręce miał nowy zegarek.

- Wygraliśmy trzynaście do zera - oświadczył dum­nie.

Komisarz usiłował znów zapanować nad sytuacją i zażądał od młodego sportowca zeznania na temat tego, co robił Abu w dniu zbrodni.

Mohamed potwierdził słowa olbrzyma, podobnie jak babcia i dziesiątka innych członków rodziny, którzy stali na zewnątrz domu, domagając się, żeby komisarz do­kładnie zapisał ich zeznania.

- Drogi kolego - zauważył Dodson - czy wniosek nie nasuwa się sam przez się?

Omar Abdel-Atif usiłował jeszcze wyjść z honorem:

- Nie wiem, co pan chce powiedzieć...

- Każdy trybunał uwolniłby Abu. Dłuższe przetrzy­mywanie go w areszcie może zaszkodzić pańskiej ka­rierze.

Egipcjanin musiał przyznać, że jego kolega ma rację.

- Dobrze... Zajmę się formalnościami. Ale jeśli nie on, to znaczy, że mordercą jest ktoś inny! I kogo ja zaaresztuję?




ROZDZIAŁ XXIII


Słońce wschodziło nad świątynią w File, królestwem wielkiej czarodziejki Izydy. File, którą francuski powieściopisarz Pierre Loti nazwał “perłą Egiptu", zaj­mowała całą powierzchnię niewielkiej wyspy długości około czterystu i szerokości stu trzydziestu metrów. Tu nie było miejsca dla świeckich. Kapłani starożytnego Egiptu czcili tu “odległą boginię", wściekłą lwicę po­wracającą z Dalekiego Południa, która dzięki obrzędom zmieniała się w łagodną i miłą kotkę. Na File kró­lowały muzyka i miłość, w tym niepowtarzalnym miej­scu bogini Izyda odkrywała wiernym tajemnicę zmar­twychwstania.

Mimo że Dodson czuł się nieswojo w niewielkiej barce motorowej, którą jechał na wyspę w towarzystwie lorda Percivala, zapomniał o swoich obawach, zafascy­nowany pejzażem.

W jednej chwili współczesny świat zniknął. Były tylko wznoszące się ku niebu pylony świątyni Izydy, sanktuarium położone na wodzie, z dala od ludzkich niegodziwości.

Nadinspektor, z głową owiniętą białą chustą, wbity w przyciasny kolonialny garnitur, cierpiał na chorobę morską. Lord Percival, w swoim dziewiczo białym gar­niturze i w kapeluszu z szerokim rondem, otoczony wyrafinowanym zapachem lawendy, w skupieniu kon­templował File.

Barka dobiła do małego pomostu. Kapitan pomógł Dodsonowi wstać i przejść wąską kładką na ląd.

Lord Percival i Dodson pokonali współczesne schody, następnie arystokrata skierował się w lewo, aby pokazać

Abd el-Mosul lekko się uśmiechnął.

- Jeden z moich synów chciał go zatrudnić jako służącego w swoim domu w Luksorze. Abu za bardzo kocha Asuan, aby opuścić to miasto, więc odmówił. Mój syn potraktował tę odmowę jako zniewagę i podniósł głos. Musiałem interweniować, żeby go uspokoić i wszy­stko wróciło do normy. Oto mój jedyny spór z Abu, który cieszy się powszechnym szacunkiem i wykonuje dobrą robotę w Starej Katarakcie. Jest zresztą bardzo ceniony przez swoich zwierzchników i przez turystów.

Fasada pierwszego pylonu świątyni Izydy była jed­nocześnie elegancka i potężna. Wielkich rozmiarów bo­gini, przedstawiona po obu stronach bramy, wydzielała magiczne fluidy, dzięki którym faraon mógł pokonać swoich widzialnych i niewidzialnych wrogów i został przyjęty do kręgu bóstw.

- Co pan sądził o Howardzie Langtonie? - zapytał lord Perci val Abd el-Mosula.

Egipcjanin przez dłuższą chwilę milczał.

- To był człowiek z zewnątrz. Całkowicie z zewnątrz.

ROZDZIAŁ XXIV


Abd el-Mosul, lord Percival i Angus Dodson przekro­czyli bramę świątyni Izydy i weszli na wielki dziedziniec zamknięty drugim pylonem, przesuniętym względem pierw­szego. Po lewej stronie dziedzińca znajdowało się inammisi, niewielkie sanktuarium, w którym świętowano narodziny Horusa, syna zmartwychwstałego Ozyrysa. Dzięki swojej mocy i znajomości leków Izyda miała ochraniać dziecko przed złymi uczynkami Setha, aby mogło dorosnąć i w przy­szłości zostać faraonem. W ten sposób wielka bogini wal­czyła ze złem i ciemnymi mocami.

Abd el-Mosul zatrzymał się.

- W moim długim życiu poznałem wielu Europej­czyków - zwierzył się - egiptologów, biznesmenów, podróżników, wielkie indywidualności, krótko mówiąc, ludzi różnego pokroju... Ale ten Howard Langton miał dziwną cechę: był na wskroś uczciwy. Nie trochę ucz­ciwy czy uczciwy okazyjnie lub tylko w pewnych oko­licznościach, lub z obowiązku; nie: był z gruntu czło­wiekiem uczciwym, a w konsekwencji dziwakiem. Dzięki temu miał szansę stać się obiektem muzealnym.

- Dlaczego jest pan tak kategoryczny? - zapytał lord Percival.

- Instynkt starego człowieka można porównać do instynktu rybaka lub myśliwego - nigdy nie zawodzi.

- Co pan jeszcze wie o Langtonie? - dopytywał się lord Percival.

- Już nic więcej. W moim wieku człowiek szykuje się na tamten świat i nie interesuje się już życiem innych.

- Czy jego kolega Steven Faxmore pozostawał z nim w dobrych stosunkach?

- Trudne pytanie. Jak mogę oceniać relacje między dwoma Brytyjczykami: Anglikiem i Szkotem? Według mojej wiedzy ta odmienność stworzyła między nimi przepaść szczególnie trudną do pokonania.

- Przypuszczam, że poznał pan Faxmore'a?

- To człowiek, którego wszędzie pełno i który wie o Egipcie mniej, niż mu się wydaje. W gruncie rzeczy nie interesuje się moim krajem i goni za mrzonką, która niewątpliwie nie ma wiele wspólnego z nauką. Faxmore to człowiek niebezpieczny, to jasne, nie wolno go lekceważyć, ale połamie sobie zęby, bo ma większą am­bicję niż możliwości.

- A jaka jest, pańskim zdaniem, ta ambicja? - zapytał Dodson.

- Skąd miałbym wiedzieć?

Abd el-Mosul przystanął przed wejściem do drugiego pylonu świątyni Izydy.

Nadinspektor zauważył jego pomieszanie.

- Nie chce pan zwiedzić sali kolumnowej?

- Nie, panie Dodson. Niech sobie mówią, że chodzi tylko o stanowisko archeologiczne i że bogini Izyda nie żyje; ja w to nie wierzę i lękam się jej magii. Jestem dobrym muzułmaninem i chcę nim pozostać. Wejście do takiej świątyni jak ta jest ryzykowne, a ja unikam ryzyka. Chodźmy do pawilonu Trajana, to cudowne miejsce.

Trójka mężczyzn opuściła świątynię bogini i udała się w kierunku eleganckiego pawilonu z czternastoma kolumnami, zbudowanego za panowania cesarza rzym­skiego Trajana dla barki bogini.

- Wydaje się, że niemiecka egiptolog Domenica Strauss była bardzo związana z Howardem Langtonem - powiedział lord Percival. - Też pan tak uważa?

- Nie znam jej - odpowiedział Abd el-Mosul.

- Za to musi pan dobrze znać Albertine Abletout.

Stary Egipcjanin podniósł wzrok ku niebu.

- Jest jedyna w swoim rodzaju, inspektorze, a to już dużo! Tak naprawdę o wiele za dużo dla innych. Jeśli chce pan zaznać trochę ciszy i spokoju, lepiej się do niej nie zbliżać.

- Jej rodak, Villabert Glotoni, wydaje się sympaty­czniejszy.

- Wszystko zależy od tego, co pan rozumie przez słowo “sympatyczny"... To osoba, której nie mam ochoty znać i z którą się nie widuję.

Abd el-Mosul zaprowadził Brytyjczyków do małej świątyni Hathor. To właśnie tam bogini była przyjmo­wana przez muzyków i muzykantki, którzy łagodzili jej gniew grą na lirze i śpiewem.

- Co pan sądzi o doktorze Alanie Qerry? - zapytał lord Percival.

- Nic. Nie przyjeżdża do południowych prowincji.

- Wyznam panu, że mnie on intryguje.

- Czyżby podejrzewał go pan o... zbrodnię?

- Nie mam jeszcze żadnej wyraźnej wskazówki zmie­rzającej w tym kierunku, ale jego rola w tej sprawie wciąż pozostaje zagadkowa.

- Jeśli właściwie postrzegam pańską determinację, milordzie, jestem przekonany, że uda się to panu rozwikłać. Z pewnością nie zniechęci się pan i nie pozostawi w cieniu tego, co powinno wyjść na światło dzienne.

- Czy jest pan przyjacielem inspektora Ahmeda al-Fostata?

Po raz pierwszy starzec okazał zirytowanie.

- Al-Fostat uprawia swój zawód tak, jak go rozumie. To jego sprawa, nie moja.

- Czy mam rozumieć, że jego postępowanie wydaje się panu podejrzane?

- Powinien pan zrozumieć, że nie jesteśmy w tym samym obozie i nie wchodzimy sobie w drogę.

- Przyszła mi do głowy pewna myśl, bez wątpienia niedorzeczna - powiedział Szkot poufnym tonem. - Czy nie jest pan na tropie czegoś w rodzaju skarbu?

Twarz Abd el-Mosula stężała.

- Wiem, że przeszłość to przeszłość - ciągnął lord Percival - i że nielegalne poszukiwania stają się coraz rzadsze, niemal nie istnieją. Ale przypuśćmy, że otrzy­małby pan wiadomość o istnieniu obiektów archeologi­cznych dużej wartości w miejscu trudno dostępnym. Jaka byłaby pańska reakcja?

- Sam pan sobie odpowiedział: to już przeszłość i w żaden sposób mnie nie dotyczy. Robi się gorąco, a ja jestem już stary. Proszę spokojnie kontynuować zwiedzanie świątyni na File. Ja pójdę odpocząć.




ROZDZIAŁ XXV


Komisarz Abdel-Atif wydawał się skrajnie wyczer­pany. To była jego dwunasta kawa po turecku od rana.

- Widzieliście się z Abd el-Mosulem?

- Na File, jak było ustalone - odpowiedział lord Percival.

Egipcjanin był wyraźnie zaniepokojony.

- Czy spotkanie przebiegło pomyślnie?

- Dobrze się zaczęło, gorzej skończyło.

- Chce pan powiedzieć... źle skończyło?

- Abd el-Mosulowi nie podobało się moje ostatnie pytanie - wyznał arystokrata.

- O co go pan zapytał?

- Czy nie wpadł na trop ukrytego skarbu.

Komisarz zaniemówił.

- Ależ... Ależ... To jedyny temat, którego należało unikać!

- Wprost przeciwnie, przyjacielu! Jak panu potwier­dzi nadinspektor, Abd el-Mosul ograniczał się do mało konkretnych rozważań, a o niektórych podejrzanych za­chował bezpieczne milczenie. Pozostało mi tylko jedno: sprowokować go.

- I udało się panu?

- Zobaczymy.

- Abd el-Mosul zareaguje gwałtownie!

- A moim zdaniem jego pozycja jest słaba. Odnoszę nawet wrażenie, że czuje się zagrożony naszymi pyta­niami. Inaczej mówiąc, ma coś na sumieniu.

Komisarz opróżnił filiżankę kawy i bezwiednie prze­żuwał fusy.

- Nic gorszego nie mogło się zdarzyć... Abd el-Mosul stoi na czele prawdziwej siatki i nie pozostanie bez­czynny! Powinniście przestać się mu naprzykrzać. Tutaj jest górą.

- Proszę wybaczyć mój upór, ale uważam, że mamy dobrą kartę.

- Jaką?

- Abd el-Mosul zaniepokoił się. Myśli, że mamy informacje, które mogłyby mu zaszkodzić i będzie musiał coś zrobić, żeby się ukryć. W jego wieku z pewnością nie chce mu się walczyć z policją.

Egipcjanin odzyskał pewność siebie.

- Co pan proponuje?

- W miarę możliwości niech pan każe śledzić Abd el-Mosula i proszę mi powiedzieć, jeśli wyjedzie lub jeśli się będzie niecodziennie zachowywał.

- To raczej ryzykowne...

- Ma pan z pewnością kilku speców od śledzenia i kilku dobrze rozstawionych tajniaków. Nie ma potrzeby zmieniać stałych dyspozycji, komisarzu, niech tylko będą w pogotowiu.

Komisarz w odpowiedzi niewyraźnie mruknął.

- Chcielibyśmy przesłuchać doktora Qerry - dorzucił lord Percival.

- O właśnie! Wszędzie go szukam! Wyszedł z hotelu i nie ma go w Kairze. A ponieważ nie mam mu nic konkretnego do zarzucenia, nie mogę rozesłać za nim listów gończych po całym kraju.

- Jest jednak w kręgu podejrzanych! - zaprotestował Dodson. - Powinien pan zrobić wszystko, żeby go odnaleźć.

- Dobrze, dobrze... Zajmę się tym. A propos, kazałem uwolnić Abu. Od tej strony sprawa jest zamknięta.

W Starej Katarakcie prace postępowały w umiarko­wanym tempie mimo ponaglających próśb biur podróży, które chciały jak najszybciej wypuścić falę turystów pragnących zamieszkać w tym prestiżowym hotelu.

Brytyjczycy zostali potraktowani szczególnie ciepło i z prawdziwą satysfakcją zobaczyli Abu, który podszedł do nich z tacą.

- Dyrekcja prosi panów o przyjęcie szklaneczki praw­dziwej szkockiej whisky.

Morale Dodsona poszło w górę.

- Wasza dostojność - powiedział wysoki Nubijczyk, pochylając się w stronę lorda Percivala. - Chcę panu podziękować za to, że się pan za mną wstawił. Musi pan wiedzieć, że jestem pańskim dozgonnym dłużnikiem.

- Czy to nie największa radość, kiedy się patrzy, jak prawda zwycięża?

- Poza tym, wasza dostojność, nie dopuścił pan do gwałtownej śmierci.

- O czym pan mówi? - zapytał zaintrygowany Dodson.

- Gdyby nie pańska interwencja, moja babcia naj­prawdopodobniej zabiłaby komisarza Abdel-Atifa.

- Czy może pan coś dla mnie zrobić, panie Abu?

- Oby Bóg pozwolił mi panu pomóc, wasza dostoj­ność.

- Szukamy doktora Alana Qerry, tego dziwnego osobnika w czerni. Być może wrócił do Kairu, a być może jest jeszcze gdzieś tutaj.

- Jeśli tak jest, będą panowie wkrótce wiedzieć.

W cieniu, w wygodnym fotelu ze szklanką whisky w dłoni, nadinspektor rozkoszował się chwilą rzadkiej przyjemności.

Na brzegu Nilu bawiły się dwa psy. Lord Percival myślał o Abercrombiem. Przez telefon dowiedział się, że z powodu nieobecności pana pies padł ofiarą lekkiej depresji, którą majordomus leczył podwójną porcją ko­ziego sera i befsztyku oraz codzienną wizytą u lady Ofelii. Jej słodycz łagodziła smutek czarnego psa.

Czy tu, w Asuanie, można sobie wyobrazić istnienie zbrodni? Słońce, Nil, palmy i pustynia utworzyły raj na ziemi, gdzie najbardziej zagubiona dusza mogłaby znaleźć odpoczynek.

Któż nie miałby ochoty zostawić tu swoich bagaży, marzyć o tysiącu istnień i zwierzać się bogom i bogi­niom, które, mimo zasłon islamu, pozostawały obecne w sercu skał i w prądzie rzeki?

- Czy mogę panu przeszkodzić, wasza dostojność?

- Bardzo proszę, panie Abu.

- Doktor Qerry nie opuścił Asuanu.

- Gdzie się ukrył?

- W miejscu raczej niezwykłym, wasza dostojność. Myślał z pewnością, że nikt go nie zauważy, ale oczy są wszędzie, nawet na bezludnej pustyni. Jeśli pan chce, zaprowadzę pana.

Wieczorną ciszę przerwał świst. Abu chwycił Szkota i pociągnął do tyłu, ale lord poczuł pieczenie w prawym przedramieniu.

Strzała, która go drasnęła, zakończyła lot na przy­brzeżnym kamieniu.

- Wasza dostojność, jest pan ranny?

- Lekko... Myślę, że uratował mi pan życie, Abu. Przynajmniej...

Lord Percival zabrał strzałę: czy jej grot nie został umoczony w truciźnie?




ROZDZIAŁ XXVI


Dodson chodził tam i z powrotem przed pokojem lorda Percivala. Abu stał w bezruchu ze skrzyżowanymi ramionami i oczami utkwionymi w jeden punkt.

- Co tam robią ci lekarze! - złościł się nadinspektor. - Badają go już przeszło godzinę... I nadal żadnej diagnozy!

W głębi duszy Nubijczyk zastanawiał się, czy słynna brytyjska samokontrola nie była mitem.

- W wypadku zatrucia - ciągnął Dodson - trzeba natychmiast przewieźć lorda Percivala do szpitala spe­cjalistycznego. Przecież nie możemy mu pozwolić tak po prostu umrzeć!

Wreszcie drzwi do pokoju otworzyły się.

Trzej lekarze wyszli ze skupionymi twarzami i, roz­mawiając, przepadli w korytarzu.

Pojawił się lord Percival. Dodson i Abu wstrzymali oddech.

- Diagnoza jest bezlitosna - powiedział. - Rękaw marynarki rzeczywiście został rozdarty. Co zaś się tyczy reszty, mam tylko lekkie draśnięcie i ani śladu trucizny.

- Trzeba jak najszybciej odnaleźć sprawcę - stwier­dził Dodson. - Może ponowić atak.

- Inszallah, i wszystko w swoim czasie, nadinspektorze. Mamy pilniejsze sprawy.

Nadinspektor tęsknił za brzegami Nilu. Panował tam nieznośny upał, ale lekki wiatr przynosił brytyjskiemu turyście wyraźną ulgę.

Tu, na pustyni, wydawało się, że skały i piach wzmagają jeszcze żar słońca. Abu odwiózł gości jeepem, który, mimo iż można by było uważać go za antyk, zdołał pokonać wszelkie przeszkody na egipskich dro­gach, od wybojów po nieoczekiwane pochyłości.

Opuścili Asuan od strony południowej i wjechali w dziwny pejzaż, na który składały się różnej wielkości bloki skalne i połacie pustyni, najwyraźniej niechętne wszelkiej obecności człowieka. Mimo to technika i prze­mysł wydały walkę tym pustkowiom. Słupy wysokiego napięcia powoli opanowywały królestwo demonów pu­styni, które, według tutejszych bajarzy, prędzej czy później wezmą za to odwet.

Jeep zatrzymał się.

Dodson wysiadł z trudnością.

- Jesteśmy w kopalni granitu należącej do faraonów - powiedział Abu. - To właśnie stąd pochodziły bloki używane przy wznoszeniu ich gigantycznych budowli.

- Czy długo będziemy musieli iść? - zaniepokoił się nadintendent.

- Nie - odpowiedział Nubijczyk. - Doktor Qerry od dwóch dni ukrywa się w szopie, którą widać o jakieś sto metrów stąd.

Trzej mężczyźni powoli szli w kierunku baraku skle­conego z desek, którego drzwi byty zamknięte.

- Doktorze Qerry - powiedział spokojnie Szkot - chcemy z panem porozmawiać.

Wewnątrz baraku coś się poruszyło. Do szpary przy­warło oko.

- Jestem lord Percival Kilvanock, a to nadinspektor Dodson. Czy może pan otworzyć drzwi?

Zapytany ani drgnął.

- Pozwoli pan, że ja się tym zajmę, wasza dostojność?

Arystokrata skinął głową.

Nubijski siłacz wyjął z zawiasów drzwi baraku i po­łożył je na podłodze.

Wewnątrz siedział skulony niewysoki mężczyzna ubrany na czarno, zakrywający twarz rękami w rękawi­czkach.

- Wynoście się stąd, natychmiast!

- Nie ma się pan czego obawiać, doktorze.

- Co pan o tym wie? Ukrywam się, ponieważ grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo!

- Wasza dostojność, czy życzy pan sobie, żebym wziął doktora i wsadził go do jeepa?

- Niech ten potwór mnie nie dotyka! - ryknął Alan Qerry.

- Jeśli chce pan uniknąć jego interwencji - zasuge­rował lord Percival - powinien pan wstać i pójść z nami, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać.

- Mówię wam, że ktoś chce mnie zabić! Jeśli stąd wyjdę, zastrzeli mnie strzelec wyborowy lub fanatyk uzbrojony w nóż ugodzi mnie w plecy. Nie mam sobie nic do zarzucenia i nie chcę być kolejną ofiarą!

- Jest nas trzech, doktorze, i obronimy pana. Chodźmy do nie skończonego obelisku. Są tam już turyści, będziemy bezpieczni.

- Zostaję tutaj i nie chcę z wami rozmawiać.

- Szkoda, doktorze Qerry, ponieważ komisarz Ab-del-Atif wszędzie pana szuka i ma zamiar oskarżyć pana o dokonanie zabójstwa.

Alan Qerry zerwał się na równe nogi.

- Mnie? A to głupiec!

Specjalista od mumii miał orli nos, wystające kości policzkowe i bardzo wąskie wargi, a na policzkach kilkudniowy zarost.

Qerry uderzył się w pierś.

- Jestem niewinny, absolutnie niewinny, ale wiem wszystko! A ponieważ wiem wszystko, zabiją mnie!

Głos Alana Qerry byt równie dziwny, jak jego zacho­wanie. Wysoki, to znów niski, nieustannie wznosił się i opa­dał.

- Jesteśmy tu, aby panu pomóc - potwierdził lord Percival. - Jeśli zgodzi się pan wyjaśnić swoje zacho­wanie i wskaże mordercę Howarda Langtona, wyjdzie pan z tej historii bez szwanku.

Alan Qerry patrzył na Szkota spod oka, z najwyższą nieufnością.

- Może mi pan przysiąc?

- Ma pan moje słowo, doktorze.

- I nie wtrąci mnie pan do więzienia?

- Nie ma o tym mowy.

- Czy idąc tutaj, zauważyli panowie jakichś podej­rzanych osobników?

- Nikogo. Nasz przyjaciel Abu doskonale zna okolicę i dzięki niemu zapewnimy panu ochronę.

- Proszę podejść, milordzie.

Doktor Qerry powiedział coś arystokracie na ucho.

- Widziałem go w Starej Katarakcie... to Nubijczyk, a ja nie lubię Nubijczyków. To kłamcy i gwałtownicy. Boję się ich. Czy jest go pan pewien?

- Mamy dowód, że Abu nie odegrał żadnej roli w morderstwie Howarda Langtona.

- Znaczący dowód?

- Znaczący.

Doktor Qerry zamyślił się.

- Dobrze... Chciałbym panom wierzyć. Niech ten Abu idzie przed nami. Pan i pański kolega będziecie szli po bokach.

Tak zrobili.

Dodson zobaczył niezwykłe miejsce: w skale tkwił uwięziony gigantyczny obelisk, który po postawieniu mierzyłby czterdzieści sześć metrów wysokości i ważył­ by nie mniej niż tysiąc dwieście ton. Byłby więc naj­wyższym, jaki kiedykolwiek wznieśli starożytni Egipcja­nie, ale pozostał w kopalni, ponieważ z powodu trzę­sienia ziemi pękł. Budowniczowie porzucili więc gigan­tyczny kamień, martwy jeszcze przed narodzinami.

Czwórka mężczyzn niewielkimi schodami wspięła się na obelisk i szła po kolosalnym granitowym cielsku dożywającym wieczności pod słońcem Asuanu. Wyraźnie zdenerwowany doktor Qerry nie przestawał się rozglądać.

- Dlaczego jest pan taki niespokojny? - zapytał lord Percival.

- Ponieważ wiem wszystko o morderstwie Howarda Langtona.



ROZDZIAŁ XXVII


- Mówi pan poważnie, doktorze Qerry? - spytał Angus Dodson.

- Jestem naukowcem, nadinspektorze, i nie mam zwyczaju mówić byle czego. Jeśli mówię, że wiem wszystko, to dlatego, że tak jest. Również dlatego moje życie jest w poważnym niebezpieczeństwie.

- Powinniśmy usiąść - zaproponował lord Percival. Dodson i Qerry usiedli na brzegu obelisku z nogami wiszącymi w powietrzu. Abu, ze skrzyżowanymi ramio­nami, stał, śledząc wzrokiem okolicę. Arystokrata zwrócił się do medyka:

- Doktorze Qerry, przypuszczam, że znał pan dobrze Howarda Langtona.

- Myli się pan! Zetknąłem się z nim tylko raz, na oficjalnym przyjęciu w Kairze, tuż po jego przybyciu do Egiptu. W każdym razie nie było powodu, żebyśmy się spotykali, ponieważ każdy z nas pracował w swojej dziedzinie, a nasza działalność w żaden sposób się nie pokrywała.

- Czy Langton był naukowcem wysokiej klasy?

- Został mianowany na stanowisko dyrektora, to wszystko, co wiem.

- Kto panu powiedział, że został zamordowany?

Na twarzy Alana Qerry malowało się zdziwienie.

- Ależ... to przecież jasne! Stanął na czele brytyj­skich archeologów w Egipcie i zniknął! A więc został zamordowany.

- Z jakiego powodu, doktorze?

- Ponieważ wszyscy go nienawidzili.

- Czy określenie “wszyscy" obejmuje Abd el-Mosula?

- Nie... On nie jest egiptologiem, lecz potomkiem rabusiów. Sam pewnie uczestniczył w kilku niewielkich kradzieżach, ale już dawno tego zaniechał i cieszy się spokojną starością. “Wszyscy" oznacza egiptologów!

- Również Stevena Faxmore'a?

- Faxmore chciał położyć łapę na wszystkich wyko­paliskach! Zamierzał opanować cały Egipt, a tu nagle przyjeżdża Langton! Nietrudno wyciągnąć wniosek. Przedtem jego śmiertelnym wrogiem była Francuzka Abletout. Przez lata prowadzili cichą wojnę, nie cofając się przed ciosami poniżej pasa. Ponieważ specjalnością Faxmore'a jest wiedzieć wszystko o wszystkich, wyko­rzystuje najmniejsze potknięcia. Ale Francuzka nie ustą­piła mu piędzi ziemi i aż do tej pory był to w pewnym sensie mecz remisowy. Każde z nich zajęło określoną pozycję i w końcu zadowolili się obroną swoich terenów. Przyjazd Langtona całkowicie odmienił sytuację. Korzy­stniejsze było zjednoczenie niż walka, oraz połączenie sił, przynajmniej na jakiś czas, aby wyeliminować nie­bezpiecznego przeciwnika.

- Pan mnie zadziwia, doktorze; pani Abletout wydaje się osobą miłą i uprzejmą.

- Ona miła i uprzejma? Widać, że pan jej dobrze nie zna. To najgorsza zaraza. Ile karier zdusiła, ile powołań złamała, ile cudzych odkryć wpisała na swój rachunek! Najokrutniejsza tygrysica dobrze by zrobiła, uciekając przed nią. Nieszczęsny Langton nie miał czasu, by uświadomić sobie grożące mu niebezpieczeństwo.

- Langton miał przynajmniej sojuszniczkę, Domenikę Strauss.

- Nienawidzę jej! Dlaczego interesuje się mumiami? Powinna ograniczyć się tylko do swojej specjalizacji, zamiast mieszać się do cudzych spraw! Ona wcale nie kochała Langtona, zajmowała ją jedynie własna kariera.

A kiedy poproszono ją o pomoc, aby ostatecznie pozbyć się intruza, zrobiła to bez najmniejszych skrupułów.

- Jeśli dobrze rozumiem - przerwał Angus Dodson - stawia pan tezę o spisku zawiązanym przeciwko Howardowi Langtonowi.

- To oczywiste, nadinspektorze! A wśród spiskowców był również Villabert Glotoni, ten Francuz, na pozór lekkomyślny, którego niekompetencja rzuca się w oczy, a który jest jednocześnie kolekcjonerem broni.

- Jaką broń zbiera najchętniej?

- Afrykańskie sztylety i zatrute strzały. Ale nic panowie u niego nie znajdą. Zaraz po morderstwie sprzedał wszystko na bazarze. W wypadku rewizji będzie czysty jak śnieg.

- Skąd pan wie o istnieniu tej kolekcji?

- Pokazał mi ją! Tylko dla mnie zarezerwował ten przywilej, wiedząc, że jestem człowiekiem dyskretnym i małomównym. Ale zostało popełnione morderstwo... więc nie mogę milczeć.

- Mimo to - zauważył lord Percival - Glotoni nie miał powodu, by bać się Howarda Langtona.

- Proszę w to nie wierzyć! Chodziły słuchy, że Langton miał zamiar zaprowadzić porządek na wszy­stkich terenach wykopaliskowych i usunąć nierobów i parszywe owce... Zasłona dymna otaczająca Glotoniego zostałaby wkrótce rozwiana! Inni także mieli pójść do odstrzału, na przykład inspektor do spraw starożytności Ahmed al-Fostat.

- Co pan mu zarzuca?

- W ogóle nie zna się na egiptologii i kupił swoje stanowisko, aby móc prowadzić działalność przynoszącą o wiele większe korzyści niż nadzorowanie terenów wykopaliskowych. Mam na myśli kradzież. Raz o mały włos złapano by go za rękę, ale przekupił sędziów i nie został skazany. Oczywiście robi to nadal, tyle że stara się kraść przedmioty drobne, za to dużej wartości. Po­nieważ al-Fostat jest wystarczająco zręczny, aby nie zostawiać śladów, działa zupełnie bezkarnie.

- Wszystkie te osoby zebrały się wówczas w Starej Katarakcie, aby zadecydować o usunięciu Howarda Lang­tona?

- To właśnie odkryłem, milordzie, i dlatego chcą mnie teraz usunąć, żebym milczał!

- No to przegrali - ocenił Dodson - ponieważ miał pan czas, aby nas o tym poinformować.

Zdawszy sobie nagle sprawę z tej nowej sytuacji, Alan Qerry podrapał się w ucho.

- I... będziecie interweniować?

- Oczywiście. Dlatego jest pan teraz poza zasięgiem wrogów.

- Ach tak...

- Dlaczego był pan w Starej Katarakcie w dniu morderstwa, doktorze Qerry?

- Czysty przypadek... Lepiej by było, gdybym się znalazł gdzie indziej!

- Otóż nie, ponieważ pańska obecność pozwoli nam ująć sprawcę.

- Patrząc na to z tego punktu widzenia... Wracam do Kairu. Czekają na mnie moje mumie.



ROZDZIAŁ XXVIII


Zwyciężczyni", “matka świata": taki był Kair, któ­rego widok oszołomił Angusa Dodsona. To oczywiste, że w godzinach szczytu w londyńskim City panował ruch, ale w porównaniu z rwącym potokiem poruszają­cym niemal bezustannie sercem stolicy współczesnego Egiptu była to tylko spokojna rzeka.

Samodzielna jazda byłaby szaleństwem. Jedyne roz­wiązanie to zdanie się na taksówkarza, z nadzieją, że jego samochód będzie wyposażony w hamulce. Ponieważ do narodowych sportów należało wpadanie na pieszych usiłujących pokonać potok samochodów, niektórzy kie­rowcy upodobali sobie pedał gazu. Rollsy i mercedesy mieszały się z ledwo identyfikowalnymi przedmiotami jeżdżącymi, a to bogato ozdobionymi talizmanami i amuletami, a to pozbawionymi jednych lub dwojga drzwi, a nawet dźwigni zmiany biegów.

Autobusy były oczywiście niedostępne dla Europejczy­ka. Po pierwsze, nie umiałby zgadnąć, dokąd jadą, po drugie zaś, nie był dość zręczny, by doczepić się do ludzi oble­piających szczelnie wypełniony po brzegi pojazd i ucze­pionych wszystkiego, co tylko wystawało na zewnątrz.

Kiedy jakiś kairski autobus wpadał do Nilu, liczba ofiar była znaczna.

Nadinspektor zamknął oczy.

Taksówka o włos minęła osła ciągnącego wózek siana, na którym siedziało dziesięcioro rozbawionych dzieciaków.

Lord Percival zwrócił się do kierowcy:

- Powiedz mi, przyjacielu, czy jest pan pewien, że dobrze pan jedzie?

- Jedziemy, profesorze, jedziemy. Ale nie trzeba się spieszyć.

- Jeśli chce pan dostać przyzwoity napiwek, lepiej niech pan zawróci, pojedzie wzdłuż brzegu w kierunku Muzeum Egipskiego, a następnie skręci w ulicę Champolliona. Tam wskażę panu dalszą drogę.

Kierowca taksówki nie odważył się już więcej dys­kutować. Po raz pierwszy trafił na turystę, który tak znakomicie orientował się w egipskiej stolicy.

Kiedy taksówka zwolniła, Dodson otworzył oczy i zobaczył barwny korowód zachwycających dziewcząt ubranych po europejsku, zakwefionych kobiet, mężczyzn w dżellabach lub wyrafinowanych strojach, biegających podrostków, obnośnych sprzedawców, którzy propono­wali herbatę i krokiety warzywne.

Pęknięta rura kanalizacyjna spowodowała monstrual­ny korek. Taksówkarz ominął go, jadąc po chodniku, potem pod prąd i przejeżdżając na czerwonym świetle, które nigdy nie zmieniało się na zielone.

Samochód zahamował, wbijając się kołami w chod­nik.

- Proszę bardzo, profesorze. Może pan być ze mnie zadowolony.

Lord Percival hojnie zapłacił za kurs i poprosił kierowcę, żeby na nich zaczekał. Wydawało się, że silnik samochodu pociągnie do wieczora.

Przed wejściem do budynku Szkot podniósł głowę.

- Na co pan patrzy? - zapytał nadinspektor.

- Są w Kairze domy zwane nagłą śmiercią. Pierwotny projekt przewidywał trzy lub cztery kondygnacje, a kon­strukcja liczy ponad dziesięć. Byle trzęsienie ziemi, a cały budynek wali się jak domek z kart. Ten jest wystarczająco stary, żeby trzymać się jeszcze jakiś czas.

W progu stał starszy strażnik.

- Pan prezes kogoś szuka?

- Pana Mohameda Rashida.

Strażnik dyskretnie wyciągnął rękę i lord Percival wsunął do niej banknot wartości jednego funta egipskiego.

- Drugie piętro, drzwi na prawo. Proszę nie jechać windą, często się psuje.

Zielona farba łuszczyła się ze ścian. Arystokrata zadzwonił do drzwi z wizytówką “Mohamed Rashid, dyrektor".

Otworzył młody mężczyzna w białej koszuli, pod krawatem.

- Pokój wam.

- Pokój panu i miłosierdzie Allaha i jego błogosła­wieństwo - odpowiedział lord Percival. - Czy pan dy­rektor przyjmuje?

- Zobaczę. Proszę usiąść i poczekać.

Rozpoczęła się próba sił. Oczekiwanie mogło trwać pięć minut, ale także pięć godzin.

- To może być niepotrzebne - prorokował pesymi­stycznie Dodson. - Zastanawiam się, czy nie zrobiliby­śmy lepiej, gdybyśmy przycisnęli tego doktora Qerry, który wydaje się dość niezrównoważony umysłowo.

- Chyba że jest znakomitym aktorem. Młody mężczyzna znów się pojawił.

- Pan dyrektor pyta, czy ma pan wizytówkę.

- Oczywiście - odpowiedział lord Percival, podając gęsto zapisany kartonik.

Pół minuty później drzwi biura stały przed nimi otworem. Arystokrata nie zdradził Dodsonowi, że wy­brał wizytówkę, którą pokazywał rzadko, ponieważ wypisane były na niej imiona jego wszystkich szla­checkich przodków.

Mohamed Rashid był człowiekiem szczęśliwym, pro­miennym i łakomym. Ważył sto dziesięć kilogramów i przepadał za wybornymi, niestety nieco tłustymi cia­stkami.

- Jestem nadzwyczaj szczęśliwy, że mogę gościć tak wybitne osobistości.

- Cały zaszczyt po naszej stronie - powiedział Szkot. - Pańska sława wykracza poza granice pańskiego kraju.

- Naprawdę?

- Firma, która nas zatrudnia, uważa pana za jednego z najbardziej błyskotliwych egipskich przemysłowców... ale nie pochwala pańskiej współpracy ze Scottish Brewer, z którym bezpośrednio konkurujemy.

- Ach... To niezręczna sytuacja.

- Bardzo niezręczna, przyznaję, ale nie tracimy na­dziei, że wejdziemy na rynek egipski.... Należałoby tylko unieważnić stare kontrakty i zobaczyć, jak moglibyśmy sporządzić nowy plan z pańskim udziałem.

- Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Egi­pcjanin - ale jestem związany z doradcą technicznym, z którym Scottish Brewer współpracuje bliżej niż z in­nymi. A nie będzie łatwo obejść jego zgodę...

- Możemy próbować go przekonać, bez pańskiego udziału oczywiście. Jeśli się nam nie uda, będzie pan nadal pracować z naszym konkurentem. Jeśli zaś się powiedzie, podniesiemy w sposób istotny pańskie wy­nagrodzenie.

Oczy dyrektora rozbłysły.

- To dobrze... bardzo dobrze. Mój doradca techniczny nazywa się Andrew Johnson i mieszka przy Sharia el-Din.



ROZDZIAŁ XXIX


Znalezienie Sharia el-Din nie było łatwe. Z powodu ciągłego i gwałtownego wzrostu liczby ludności żaden kairczyk nie znał już wszystkich ulic w mieście.

Na szczęście taksówkarz znał byłego strażnika bu­dynku. Dla jego kuzyna, właściciela kawiarni, stolica nie miała sekretów.

Rozmawiali długo przy wybornej herbacie miętowej, ale konkluzja była jasna i ostateczna: Sharia el-Din to nowa uliczka na przedmieściu, gdzie niedawno pobudo­wano bloki.

Mimo dość dokładnych wskazówek kierowca wielo­krotnie się gubił, zanim w końcu trafił na właściwą grupę budynków.

Żaden blok nie był skończony. Wokół betonowych fasad wznosiły się drewniane rusztowania i nikt nie wiedział, kiedy robotnicy znów zabiorą się do pracy. Aby uniknąć opłat za ukończenie budowy, inwestorom opłacało się raczej pozostawić niektóre budynki w obe­cnym stanie.

- Jeśli trzeba pukać do drzwi każdego mieszkania, nie wyjdziemy stąd przed miesiącem! - stwierdził Dodson.

- Potrzebujemy informatorów.

Lord Percival podszedł do zamiatacza przesuwającego dostojnym i bardzo powolnym ruchem kupkę śmieci, które wiatr nieustannie zwiewał w to samo miejsce.

- Szukam Andrew Johnsona. Mieszka w jednym z tych domów.

Zamiatacz uśmiechnął się.

- Pochodzę z Południa i znam tylko członków mojej rodziny. Ale mogę ci polecić kolegę.

Suty napiwek umożliwił Szkotowi spotkanie z rzeczo­nym kolegą, wyraźnie stojącym wyżej w hierarchii, ponie­waż za skromną opłatą pilnował samochodów z dzielnicy.

- Andrew Johnson? Tak, mieszka tutaj. Na parterze ostatniego bloku. Teraz go nie ma.

- Czy często tu przychodzi?

- Nie, nie często. I z nikim nie rozmawia.

Mimo kolejnego napiwku arystokracie nie udało się dowiedzieć niczego więcej.

Na drzwiach mieszkania należącego do Andrewa Johnsona wisiała tabliczka z napisem: “A.J., Ltd." w al­fabecie łacińskim i arabskim.

Stróż porządku śledził Brytyjczyków kątem oka.

- Johnson to nasz przyjaciel - powiedział Dodson. - Prosił, żebyśmy poczekali w środku.

- Czy macie klucze?

- Oczywiście.

Mimo iż z solidnego angielskiego pnia, nadinspektor Angus Dodson od wczesnej młodości używał jednego z najbardziej legendarnych wynalazków ludz­kiego umysłu: prawdziwego szwajcarskiego noża. Tym narzędziem był w stanie naprawić każdą maszynę, otworzyć każdą butelkę i każde drzwi.

Ostatni napiwek rozwiał nieufność dozorcy. Grunt to nie wtrącać się do spraw obcokrajowców.

Dodson znalazł włącznik.

Duża żarówka oświetliła garaż przerobiony na pra­cownię. Stoły stolarskie, metalowe kuwety, różnej wiel­kości naczynia, miedziane alembiki.

Nadinspektor uczynił kilka kroków, aby zbadać to osobliwe królestwo.

- Jeśli się nie mylę, to jest mały browar! Lord Percival otworzył jutowy worek i skosztował znajdującego się w nim produktu.

- Ma pan rację, mój drogi Dodsonie. A oto i suro­wiec: jęczmień.

Na etażerce zobaczyli kolekcję dzieł egiptologicznych poświęconych skarbom odkrytym w grobowcu Tutanchamona. Szkot przekartkował je i znalazł teczkę z foto­grafiami.

Przedstawiały stare ceglane konstrukcje, zawierające resztki pieca i małe pomieszczenia, gdzie przechowywa­no dzbany.

- O co tu chodzi?

- Coś mi świta, nadinspektorze, ale trzeba to spraw­dzić na miejscu.

Inna teczka zawierała rysunki ze scenami przedsta­wianymi na ścianach egipskich grobowców i liczne tek­sty hieroglificzne.

- Co tu jest napisane?

- Nie jestem w stanie odczytać dokładnie, ale jedno słowo stale się przewija: henket, co znaczy piwo.

- Ale po co by urządzano nielegalny browar na przedmieściu Kairu?

W szafie znajdowały się liczne mikroskopy, niektóre bardzo precyzyjne, oraz probówki zawierające barwne płyny.

- Ten Andrew Johnson prowadzi doświadczenia. Ale czego tak naprawdę szuka?

- Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję go o to zapytać.

- Zamierza pan spędzić tutaj noc, milordzie?

- Obawiam się, że tak. A jeśli Johnson nie wróci, trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość. Nikt nie pomoże nam go odnaleźć, a jest on być może najważniejszym ogniwem łańcucha, który doprowadzi nas do prawdy.

Dodson zmarkotniał. Już widział siebie, jak spędza wiele dni i nocy w tym nieprzytulnym pomieszczeniu.

Mimo dokładnej rewizji nie znaleźli ani jednej butelki piwa.

Dla otuchy Dodson rozmyślał o swoim nowoczesnym biurze, gdzie miał do dyspozycji wszystkie naukowe techniki policyjne. Dzięki nim morderca Langtona nie pozostawałby długo w ukryciu.

Tuż przed północą ktoś włożył klucz do zamka. Dodson natychmiast oprzytomniał. Lord Percival skoczył do drzwi wejściowych, które powoli się otworzyły.

Do warsztatu wszedł mężczyzna i zapalił światło.

- Dobry wieczór, panie Johnson.

Przerażony mężczyzna popatrzył na Szkota, następnie na nadinspektora. Kiedy usiłował uciec, ten ostatni schwycił go za rękaw i przyparł do ściany.

Dodson przyglądał mu się surowo.

- Dlaczego każe pan nazywać się Andrew Johnson, doktorze Qerry?



ROZDZIAŁ XXX


Doktor Alan Qerry tym razem ubrany był w niebieski kombinezon i brązową koszulę.

- Ale... co panowie tutaj robią?

- Jesteśmy na tropie mordercy Howarda Langtona i jest możliwe, że właśnie dotarliśmy do winnego.

Specjalista od mumii, przyparty do muru silnym ramieniem Dodsona, na próżno się wyrywał.

- Jesteście w błędzie... Jestem niewinny, całkowicie niewinny!

- W takim razie proszę się wytłumaczyć - zażądał lord Percival.

- Co chcecie, żebym wam powiedział?

- Wynajmuje pan to mieszkanie pod fałszywym na­zwiskiem i warzy pan tutaj nielegalnie piwo. Przypusz­czam, że Howard Langton odkrył pańską pokątną dzia­łalność i miał zamiar zamknąć to pseudonaukowe labo­ratorium.

- Nie, absolutnie nie! Mylicie się! W tej sprawie jestem tylko skromnym pośrednikiem. Przyszedłem tu dziś wieczór, aby się upewnić, że wszystko jest w po­rządku i trochę tu ogarnąć... Te urządzenia, fiolki, całe to eksperymentowanie... Nie mam z tym nic wspól­nego!

Dodson poczerwieniał.

- Niech pan przestanie mydlić nam oczy!

- Na głowę Jej Królewskiej Wysokości, przysięgam, że mówię prawdę. Jestem tylko pośrednikiem i pracuję dla kogoś, kto potrzebuje tego pomieszczenia i nie chce się ujawniać.

- Kto to jest?

- Honor i uczciwość nie pozwalają mi podać jego nazwiska. Obiecałem, że nie powiem, niezależnie od okoliczności.

Jedynie fakt przynależności do Scotland Yardu, co wymagało przestrzegania pewnych zasad, nie pozwolił Dodsonowi przejść do rozwiązań ekstremalnych.

- Dobrze - zgodził się lord Percival. - Więcej nie będziemy pana nachodzić.

Nadinspektor był zaskoczony, ale Szkot podtrzymał swoją decyzję.

- Widziałem wystarczająco dużo, doktorze. Proszę dobrze posprzątać lokal, dobrze mu to zrobi. I proszę pozdrowić ode mnie prawdziwego właściciela.

W taksówce jadącej w stronę Gizy Angus Dodson wybuchnął:

- Ten Qerry co otworzy usta, to skłamie.

- Mniej więcej, nadinspektorze.

- Był w naszych rękach, należało zmusić go, żeby powiedział wszystko, co wie!

- Musi pan odpocząć. U stóp piramid jest wspa­niały hotel Mena House, gdzie przeniesie się pan we śnie do złotego wieku Starego Państwa. A kiedy o świ­cie otworzy pan okno swojego pokoju, sen będzie trwał nadal: ujrzy pan wielką piramidę faraona Cheopsa - to niezrównane arcydzieło zniszczone przez czas.

- A więc nie wierzy pan w winę doktora Qerry?

- Tyle osób kłamie w tej sprawie... która z nich posunęła się do morderstwa? Oto jedyne ważne pytanie.

Przez moment Dodson przestał rozumieć metodę, którą posługiwał się Szkot. W tej samej chwili, kiedy wydawało się, że prawda jest na wyciągnięcie ręki, lord Percival oddalił się od niej i obrał inną drogę dla czystej tylko przyjemności włóczęgi.

- Gdyby się to zdarzyło w Anglii - powiedział nadinspektor - zaaresztowałbym Qerry'ego i wziąłbym go w krzyżowy ogień pytań. Twierdził, że wie wszystko o morderstwie Howarda Langtona, a jego zachowanie dowodzi, że jest w to w jakimś stopniu zamieszany.

- Proszę sobie przypomnieć, nadinspektorze: sztylet, którym zabito Langtona, notatkę sporządzoną ręką ofiary, kołnierzyk koszuli przesiąknięty zapachem, rozdział VI z Księgi umarłych, małą amforę przechowywaną przez Langtona... Czy wszystkie te ślady nie układają się w jasny obraz, który skrywa jeszcze główny motyw, ale którego kontury zaczynają się już pojawiać?

- To nie jest takie proste... Czy czasem ktoś nie stara się zamydlić nam oczu?

- Dokładnie tak, mój drogi Dodsonie. Przede wszy­stkim nie spieszmy się. Prawda jest być może na wy­ciągnięcie ręki, ale jeśli pomylimy obiekt, może się wymknąć.

W świetle pełni księżyca odcinał się ogromny, do­skonały trójkąt. Wielka piramida, ucieleśnienie wieczno­ści, jaśniała w mroku.


Dodson był zasapany.

Mimo ran, jakie zadali jej arabscy zdobywcy, pozba­wiając piaskowcowych bloków stanowiących jej ozdobę, gigantyczna piramida faraona Cheopsa nadal panowała na płaskowyżu w Gizie, głosząc zwycięstwo Egiptu faraonów nad śmiercią.

Lord Percival uprzedzał Dodsona, ale wrażenie było niezapomniane: otworzyć okno na jeden z ocalałych siedmiu cudów świata - to prawdziwa przyjemność. Nadinspektor przez kilka minut stał jak skamieniały, niezdolny oderwać wzroku od ogromnej piramidy, kamiennego ucieleśnienia promienia pierwotnego światła.

Kiedy odnalazł arystokratę w jadalni Mena House, był tym jeszcze mocno poruszony. Bekon, jajecznica i zielony groszek z miętą sprowadziły go na ziemię.

- Proponuję zwiedzanie dużej piramidy, nadinspekto­rze, później umówimy się na małą wycieczkę do Śred­niego Egiptu. Zobaczy pan, krajobraz jest tam cudowny.

Kiedy weszła do sali restauracyjnej, Dodson przerwał jedzenie.

- Ależ... To Domenica Strauss! Niemiecka egiptolog zauważyła mężczyzn i podeszła do nich.

- Dobry wieczór panom. Zwiedzają panowie piramidy?

- Tak - odparł lord Percival. - Jak nie poddać się magii tego miejsca?

- Czyżby śledztwo się skończyło?

- Robimy co w naszej mocy, ale droga prowadząca do prawdy jest czasem kręta. A pani, czy próbuje pani uwolnić się od okropnego dramatu, który pani przeżyła?

- Ponowne ujrzenie piramid to silne antidotum na cierpienie. Nie znam skuteczniejszego. Tutaj wszystko wydaje się efemeryczne i ulotne. Spędzając dzień na płaskowyżu w Gizie, mam wrażenie, że jestem naprawdę wierna pamięci Howarda. Proszę mi wybaczyć... Tak bardzo potrzebuję ciszy.



ROZDZIAŁ XXXI


- Nic tu nie ma, milordzie! - zawołał Angus Dodson na widok Tall al-Amarina w Środkowym Egipcie.

- Prawie nic - poprawił arystokrata.

Tu było Miasto Słońca, stolica faraona Echnatona i jego królewskiej małżonki Neferetiti.

Przeciętnego turystę rzeczywiście spotykał tu silny zawód. Spodziewał się, że zobaczy wspaniały pałac mieniący się dekoracjami, wielką świątynię, w której Echnaton i Neferetiti składali ofiary Słońcu, z główną aleją, gdzie królewska para jeździła w rydwanie podzi­wiana przez lud. Wszystko to jednak zniknęło. Pozostała jedynie rozległa, trochę nijaka równina ciągnąca się wzdłuż Nilu, zamknięta falezą, w której wykuto groby dla szlachetnie urodzonych dworzan Echnatona. Były puste, ponieważ po śmierci faraona wszyscy egipscy urzędnicy powrócili do Teb, poprzedniej stolicy i miasta boga Amona, które Echnaton opuścił.

Angus Dodson odniósł jednak korzyść z niezwy­kłej wycieczki, ponieważ Szkot pokazał mu widoczne na ziemi ślady nieistniejących budowli. Nadinspektor zrekonstruował w wyobraźni królewską wolierę pełną egzotycznych ptaków, pokoje władcy połączone z pałacem kładką wiszącą nad główną ulicą miasta, sie­dzibę ministerstwa spraw zagranicznych, bogate domy arystokracji otoczone wspaniałymi ogrodami i upię­kszone basenem. W ten sposób za sprawą kilku ceglanych murków, jeszcze widocznych planów i scen przedstawionych w grobowcach ożył cały nie­istniejący świat.

W oddali dostrzegli tuman pyłu.

- Jakiś jeździec zbliża się w naszą stronę - stwierdził nadintendent.

Mężczyzna spiął konia o kilka metrów od śledczych, którzy zmuszeni byli zamknąć oczy, aby nie dostały się do nich drobiny piasku.

- Nie macie prawa przebywać tutaj! - wrzasnął inspektor Ahmed al-Fostat.

- Pokój z panem - powiedział arystokrata.

- Nie czas na formułki grzecznościowe, milordzie. Znajdujecie się w strefie archeologicznej zamkniętej dla turystów, co podlega surowej karze. Tym razem puszczę to w niepamięć, ale macie się stąd natychmiast wynieść!

- Wydaje mi się, że sprawuje pan władzę nad dys­tryktem asuańskim, panie al-Fostat, a my jesteśmy da­leko.

Inspektor do spraw starożytności uśmiechnął się zło­śliwie.

- Niech pan nie próbuje dyskutować, powołując się na przepisy administracyjne, które znam lepiej od pana. Jeżeli będzie pan się upierać przy swoim, wypiszę wam mandat.

- Jesteśmy upoważnieni do prowadzenia śledztwa - przypomniał Dodson. - Czy w związku z tym zech­ciałby mi pan powiedzieć, co pan robi w Tali al-Amarinie?

- Proszę nie zmieniać tematu! Przekroczyliście gra­nice prawa i poniesiecie konsekwencje tego czynu!

Lord Percival pokazał dokument w języku arabskim ze swoją fotografią, ozdobiony tuzinem pieczęci.

- Czy wystarczy panu zezwolenie na odwiedzenie wszystkich stanowisk archeologicznych w Egipcie, wy­stawione osobiście przez dyrektora Służby Starożytności?

Egipcjanin zsiadł z konia i obejrzał dokument.

- Czyżby pan znał dyrektora Służby?

- To jeden z moich starych przyjaciół.

- Proszę mi wybaczyć. Wykonywałem tylko swoje obowiązki. Brak czujności z naszej strony sprawia, że nieświadomi turyści codziennie niszczą cenne zabytki, których nie potrafią zidentyfikować. Oczywiście byłbym zobowiązany, gdyby mógł pan puścić w niepamięć ten incydent i nie wspominać o nim dyrektorowi.

- Na razie, panie al-Fostat, zechce pan odpowiedzieć na moje pytanie: co pan tutaj robi?

- Wypełniam rutynowe zadanie... Kolega poprosił mnie, żebym go zastąpił przez dwa-trzy dni i zrobił inspekcję tego stanowiska. Sam pojechał z wizytą do rodziny mieszkającej w delcie Nilu.

- Kiedy wraca pan do Asuanu?

- Dziś wieczór. A... pan?

- Zrobimy sobie małą wycieczkę

- Czy śledztwo już się zakończyło?

- Jeszcze trwa, panie al-Fostat, i nie tracimy nadziei, że dotrzemy do prawdy.

- Tym lepiej, tym lepiej. Jeżeli po powrocie do Asuanu będą panowie mieli ochotę zwiedzić mniej znane stanowiska, proszę bez wahania się ze mną skontaktować. Ułatwię to panom.

- Dziękujemy za pomoc.

Egipcjanin wsiadł na konia i oddalił się galopem.

- Jeśli chodzi o podstępność, ten typ nie ma sobie równych - ocenił Dodson. - Ale po jakiego diabła za nami jechał?

- Wkrótce się tego dowiemy. A poza tym nie jest sam.

Lord Percival podał nadinspektorowi miniaturową lor­netkę wyregulowaną przez jednego z jego przodków, ofi­cera marynarki; dzięki niej można było dostrzec nieprzy­jaciela na dowolnym terenie i przy dowolnej pogodzie.

- Proszę spojrzeć w stronę grobów dostojników.

- Rzeczywiście, widzę mężczyznę, który zdaje się nas śledzić... Ma kaszkiet... Ależ to Faxmore, Steven Faxmore!

- We własnej osobie. Chodźmy, nadinspektorze, po­każę panu coś interesującego.

- Nie chce pan przepytać Faxmore'a?

- To nie będzie konieczne.

- Ale on także nas śledzi!

- To dobry znak, nadinspektorze.

- Nie jestem tego taki pewien... Może nas zaatako­wać.

- Z panem czuję się bezpiecznie.

Szkot zaciągnął Angusa Dodsona do dzielnicy rze­mieślników, gdzie znaleziono słynną głowę Neferetiti, przechowywaną w muzeum w Berlinie. Uważnie, zgod­nie z planem, szedł wzdłuż domów rzeźbiarzy i tkaczy, i w końcu znalazł pozostałości budynku, którego szukał.

- Co pan o tym sądzi, mój drogi Dodsonie?

- Ściany z surowej cegły, resztki pieca, małe po­mieszczenia, gdzie składowano dzbany... właśnie to miej­sce sfotografował Oerry!

- Nie ma wątpliwości.

- Skąd takie zainteresowanie tym antycznym war­sztatem?

- Ponieważ to najstarszy znany browar - odpowie­dział w zamyśleniu lord Percival.



ROZDZIAŁ XXXII


Nie było wiatru, więc wydawało się, że słońce świeci tu ostrzej niż w Asuanie. Dodson spływał potem, ale lord Percival czuł się równie dobrze, jak gdyby prze­chadzał się po ścieżce w Szkocji.

- Czy czuje się pan na siłach, by iść aż do gro­bowców, nadinspektorze?

- Aby przesłuchać Faxmore'a?

- Nie, ucieknie, kiedy tylko zobaczy, że idziemy w jego kierunku. Chciałbym, żeby pan poznał jednego z moich starych przyjaciół.

- Jeśli to konieczne...

- Proszę popić wody z manierki. Jest letnia i z cy­tryną. Pójdziemy powoli i wszystko będzie dobrze.

Nekropolia Tali al-Amarina, której groby wydrążone były w falezie wznoszącej się nad nieistniejącą stolicą, wyglądała patetycznie, w odróżnieniu od Gizy, Sakkary, Teb i innych wielkich nekropolii Egiptu faraonów. Miej­sce to, zaplanowane jako wieczny dom dygnitarzy Echnatona, miało jedynie charakter tymczasowy. Poza tym skała była miękka i płaskorzeźby, bardzo zniszczone, były w większości nieczytelne.

Pokonawszy zbocze, na tyle strome, że zabrakło im tchu, Szkot wyprzedził Dodsona i jako pierwszy dotarł do grobowca słynnego Ejego, który służył najpierw Echnatonowi, później Tutanchamonowi, a po przedwczesnej śmierci młodego króla sam został faraonem.

Tu przynajmniej jestem w cieniu", pomyślał Dodson.

Lord Percival pozwolił Dodsonowi odzyskać siły, następnie pokazał mu słynny Hymn do Atona ułożony przez samego Echnatona i zamieszczony w jego gro­bowcu przez wiernego Ejego. Tekst wychwalał słońce, którego obecność dawała życie i radość wszystkim stwo­rzeniom. W Tali al-Amarinie najważniejszym momentem była adoracja wschodzącego słońca, uważanego za stwo­rzyciela wszystkich rzeczy.

Na progu pojawił się wysoki Egipcjanin w białej dżellabie, w turbanie na głowie i z długą laską w prawej ręce.

- Pokój wam, przyjaciele.

- Pokój tobie, Mohamedzie, i twojej rodzinie - od­powiedział Szkot. - Twój starszy syn jest już pewnie dojrzałym mężczyzną.

- Został inżynierem, ożenił się, jest szczęśliwy, ale wyjechał do Kairu... Dziś młodzież nie umie już cenić uroków wsi. Czy twój dom nadal jest taki piękny?

- Dbam o niego, jak na to zasługuje.

- To obowiązek człowieka o wielkim sercu, przyja­cielu. Jestem szczęśliwy, że znowu cię widzę na tej ziemi.

- Przyjechałem tu z powodu morderstwa popełnio­nego w Asuanie, i chciałem się z tobą przywitać.

- Nasza młodość uleciała, ale wiek pozwala nam patrzeć na nasze życie i życie innych z większym dystansem. Morderstwo w Asuanie... Cały kraj mówi tylko o tym. Wszyscy wiedzą, że już kazałeś uwolnić niewinnego człowieka. I zaaresztujesz, ma się rozumieć, prawdziwego mordercę.

- Jeśli Bóg tak chce, Mohamedzie.

- Należysz do ludzi, którzy chętnie pomagają Bogu wypełniać jego zamysły.

Mówiąc biegle po francusku i po angielsku, Mohamed używał niekiedy zaskakujących wyrażeń, ale nie umniejszało to szlachetności promieniującej od jego osoby.

- Czy przypominasz sobie, przyjacielu, nasz długi spacer w krainie duchów, kiedy zaprowadziłem cię aż do grobu Echnatona?

- Szedłem za tobą bez najmniejszej obawy, mimo że droga była trudna, a nawet niebezpieczna.

- Ale grób został splądrowany...

- A ty, Mohamedzie, ciągle jesteś przekonany, że istnieje drugi grób.

- Jestem tylko fellachem, nie archeologiem. Ale ostatnio zrobił się tutaj spory ruch, jak gdyby specjaliści podzielali moją opinię. Nawet słynny Abd el-Mosul przyjechał rozejrzeć się po okolicy.

- Czyżby rozpoczął nielegalne poszukiwania?

- Jest dostatecznie sprytny, żeby nie wzbudzać czuj­ności władz i nigdy nie działa osobiście. Ale powtarzam ci, wiele się tu ostatnio dzieje...

Z racji funkcji burmistrza Mohamed nie mówił wprost, a lord Percival nie mógł go wypytywać z obawy, że go urazi. Należało więc wdać się w długą rozmowę, w której padło wiele pytań o przyszłość licznych dzieci czcigodnego starca, który miał tylko dwie żony. Mohamedowi niezbyt odpowiadały zmiany zachodzące we współczesnym świecie, a jeszcze mniej podobała mu się inwazja turystów.

- Jakiś egiptolog usiłuje kupić kilka pięknych przed­miotów za niewielkie pieniądze - poinformował Egip­cjanin. - W okolicy do niedawna nikt go nie znał.

- Kiedy widziałeś go ostatni raz?

- Dzisiaj rano. O tej porze powinien już być w po­bliżu promu, którym popłynie na drugi brzeg.

- Czy mógłbyś zatrzymać ten prom?

- Czego się nie robi dla takiego przyjaciela jak ty, Percivalu?

Dodson nieprędko zapomni doświadczenie, jakim była przejażdżka promem zwanym wieśniaczym. Wciśnięty między motorynkę i owce, usiłował uśmiechać się do starej zakwefionej Egipcjanki, która przyglądała mu się z zainteresowaniem.

Duża tratwa płynęła trasą obliczoną na wyczucie.

Lord Percival dostrzegł egiptologa, o którym opo­wiadał mu Mohamed.

Yillabert Glotoni, w białym kaszkiecie, oparty ple­cami o metalowy słup, za wszelką cenę usiłował pozostać nie zauważonym.

- Pan Glotoni! Jak miło pana widzieć.

Duża kwadratowa głowa Francuza poruszyła się.

- A, lord Percival! Co za niespodzianka... Zrobił pan sobie małą wycieczkę?

- Chciałem pokazać nadinspektorowi niezwykłe po­łożenie Tali al-Amariny, rzadko odwiedzanej przez tu­rystów. Miejsce mało widowiskowe, ale dotyka się tu prawdziwej archeologii.

- Tak, tak, to prawda...

- A pan, panie Glotoni, przechadzał po okolicy?

- Och nie! Przy takim ogromie pracy to niemożliwe. Pojechałem sprawdzić pogłoskę o odkryciu posążka ibisa. Niestety to nieprawda, jak to często bywa. Ale to żelazna reguła zawodu archeologa i trzeba się z tym pogodzić. Czy panowie skończyli już dochodzenie?

- Niezupełnie, panie Glotoni. Ale nadinspektor i ja mamy nadzieję, że to wkrótce nastąpi.



ROZDZIAŁ XXXIII


Właściciel kawiarni pokropił wodą kafle, przeciągnął wiekową, pamiętającą czasy okupacji brytyjskiej szmatą, następnie posypał je grubą warstwą wiórów.

Komisarz Abdel-Atif, siedząc przy swoim stoliku, palił fajkę wodną z grudką haszyszu.

Na widok wchodzących Brytyjczyków skinął ręką.

- Proszę usiąść! Co panowie piją?

- Kawa po turecku dla nadinspektora i napar z kozieradki dla mnie. Po powrocie do Asuanu poszliśmy na komisariat i powiedzieli nam, że znajdziemy pana tutaj.

- To ustronne miejsce rozmów... W komisariacie ściany mają uszy - a jest zbyt wielu podwładnych, którzy czyhają na moje miejsce. Jak się przedstawiają rezultaty waszych działań?

- Nienadzwyczajnie, komisarzu, mamy jednak kilka intrygujących poszlak, które usiłujemy połączyć w jedną całość.

- Intrygujących? W jakim sensie?

- Jest jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić.

- Panowie, szczerze mówiąc, oczekiwałem was z niecierpliwością! Mój przełożony bombarduje mnie telefonami, pytając o tożsamość mordercy, a z kolei on sam jest nieustannie wzywany przez ministra spraw wewnętrznych, którego dyskretnie ponagla ambasador Wielkiej Brytanii. Tak więc, jeśli w krótkim czasie nie doprowadzą panowie sprawy do końca, pozostanie nam Abu.

- Wykluczone - sprzeciwił się Dodson - ponieważ mamy dowody jego niewinności.

- Tym gorzej, nadinspektorze. Jeśli nie zaniknę tej sprawy, wylecę.

- Proszę uważać na babkę Abu - doradził lord Percival. - To Nubijka... A pan lepiej ode mnie zna jej magiczną moc.

Komisarz Abdel-Atif zasępił się. Takiego ostrzeżenia nie wolno było lekceważyć.

- Co zamierzają panowie teraz robić?

- Czekać.

- Jak to czekać! Przecież każda kolejna godzina gra na naszą niekorzyść!

- Rzuciłem kilka ziaren tu i ówdzie i mam nadzieję, że doczekamy się plonów. Trzeba być fatalistą, komisa­rzu, czyż nasz los nie spoczywa w rękach Boga?

Egipskie słońce było czerwone o świcie, lśniąco białe w południe i fioletowe pod wieczór. Śledzenie jego toru o każdej porze dnia to, według starożytnych Egipcjan, uczestniczenie w bezustannych metamorfozach istoty bo­skiej, która, ciągle zmieniając swoje oblicze, pozostawała niezmienna.

Lord Percival nie bez niepokoju uczestniczył w tym bajecznym widowisku, stojąc na balkonie sypialni. Z długiej rozmowy telefonicznej z sekretarką dowiedział się, że na giełdzie odnotowano zwyżkę, a zwłaszcza że Abercrombie zaczął poważnie cierpieć z powodu nie­obecności swego pana. Jeszcze nie odmawiał swojej porcji koziego sera, ale wzrok mu przygasł i mimo pieszczot lady Ophelii stracił energię.

Dorothea Pettigrew prosiła lorda, by nie przedłużał pobytu w Egipcie, gdyż stan zdrowia Abercrombiego pogarsza się.

Nestor Pwryctswll, walijski majordomus, potwierdził te obawy, zapewniając jednocześnie, że w domu wszystko w porządku. Nestor nie rozumiał, dlaczego ktoś tak szlachetnie urodzony jak jego pan pojechał do odległego i dzikiego kraju, ale wypełniał swoje zadania ze zwykłą starannością.

Zadzwonił telefon.

Szkot podniósł słuchawkę.

- Lord Percival? - zapytał przytłumiony głos.

- Przy telefonie. Kto mówi?

- To nie ma znaczenia. Mam panu coś do powie­dzenia.

- Jestem gotów pana wysłuchać.

- Nie przez telefon.

- Proszę mi wyznaczyć spotkanie.

- Czy zna pan wyspę kwiatów?

- Dość dobrze.

- Proszę przyjść w południe pod najstarszą sykomorę. Niech pan będzie sam, a przede wszystkim proszę nie informować komisarza Abdel-Atifa.

- Na świętego Andrzeja, milordzie! - zawołał wzbu­rzony Dodson. - Chyba nie będzie pan ryzykował wpad­nięcia w pułapkę!

- Proszę się uspokoić, nadinspektorze. Wyspa kwia­tów to mały raj, z którego wypędzono przemoc.

- Jestem przekonany, że pański rozmówca spróbuje się pana pozbyć.

- Zobaczymy. Myślę, że zaczynamy zbierać owoce naszych działań.

- Każmy przynajmniej policji otoczyć wyspę!

- Tylko nie to. Myślę, że zidentyfikowałem mego rozmówcę - dość nieumiejętnie zmienił głos. Natych­miast zorientuje się w rozmiarach nadzwyczajnych środ­ków ostrożności. Jeśli nie wrócę do czternastej, niech pan podejmie stosowne kroki...

Dodson zrozumiał, że nie należy nalegać. Ale poczuł ukłucie w sercu, kiedy zobaczył Szkota oddalającego się w feluce w kierunku wyspy kwiatów.

Hibiskusy, poinsecje, bugenwile, klematisy, drzewa namorzynowe, figowce, sykomory, drzewa kapokowe, palmy i inne cuda tworzyły prawie nierealny pejzaż wyspy kwiatów i drzew, na zachód od północnego krańca Elefantyny. Raj ten nie powstał spontanicznie, ale zrodził się z botanicznej pasji brytyjskiego oficera, lorda Kitchenera, pogromcy pierwszego islamskiego fanatyka ery nowożytnej, Mahdiego, który miał nadzieję, że podbije Sudan i Egipt. Żołnierz ten był w głębi serca miłośni­kiem natury w jej najbardziej kuszących formach; dlatego lord Kitchener sprowadził na wyspę liczne rzadkie ro­śliny z Azji i Afryki i zakomponował rajski ogród pełen ptaków i wyrafinowanych zapachów. Tylko Egipt mógł zmienić wojownika w twórcę ogrodu botanicznego.

Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami Szkot podążał zadbaną aleją wprost do najstarszej sykomory na wyspie - ogromnego drzewa, dającego zbawczy cień. Lord Per­cival szedł powoli, poddając się nostalgicznym wspo­mnieniom.

Realia śledztwa jednak powróciły, kiedy dostrzegł mężczyznę, którego spodziewał się zobaczyć. Był to Ahmed al-Fostat, inspektor do spraw starożytności!



ROZDZIAŁ XXXIV


Egipcjanin siedział na murku, w sporej odległości od olbrzymiego pnia. Arystokrata usiadł po jego lewej ręce, nie patrząc na niego.

- Z pewnością nie spodziewał się pan mnie ujrzeć, milordzie.

- Pański telefon był bardzo tajemniczy, panie al-Fostat.

- Musi pan zrozumieć, że mam skrępowane ręce. Na moim stanowisku muszę być bardzo dyskretny. Gdy­by nas tu przyłapano, moje życie byłoby w niebezpie­czeństwie.

- Czyżby posiadł pan tajemnicę zbyt ciężką na pań­skie barki?

- Istotnie, i nie mam ochoty nadstawiać głowy dla kogoś, kto usiłuje mną manipulować i kto przy pierwszej lepszej okazji mnie opuści...

- Czy mógłby pan mówić jaśniej?

- Pod warunkiem, że obieca mi pan pomoc.

- Wszystko zależy od tego, o co mnie pan poprosi, panie al-Fostat.

Egipcjanin wyrwał kilka ździebeł trawy i zwinął je, jakby próbował odczynić urok.

- Jestem naprawdę w bardzo trudnym położeniu... Moja rola polega na ochronie egipskich zabytków przed rabusiami, a teraz znalazłem się w potrzasku i będę miał nie lada kłopot, żeby się z niego wydostać. A przecież budowałem swoją karierę krok po kroku, skrupulatnie, i nawet nie przypuszczałem, że jakiś diabeł zastawi na mnie pułapkę na zakręcie drogi.

- Inaczej mówiąc, ktoś pana szantażuje.

- Tak, milordzie. Ktoś, kto chce wykorzystać moją wiedzę i autorytet, aby prowadzić nielegalną działalność. Jeśli nie zareaguję, zostanę wbrew sobie wciągnięty w to całe zamieszanie, a jestem całkowicie niewinny.

- Czy zgodzi się pan podać mi nazwisko tej osoby?

- Muszę... I liczę trochę na pana jako na wybawcę.

- Dlaczego nie ma pan zaufania do komisarza Ab-del-Atifa?

- Ponieważ to tchórz, który myśli jedynie o swojej karierze. Nigdy nie odważy się pokrzyżować planów Abd el-Mosula.

- Abd el-Mosul... A więc nie przestał szukać skar­bów!

- Tak naprawdę ustatkował się, ale nadarzyła się znakomita okazja i jego stare odruchy wzięły górę.

- Chodzi o skarb?

- O niesplądrowany grób.

- To wyjątkowa rzadkość - zdziwił się lord Percival.

- Sam w to nie wierzyłem... Ściślej mówiąc, chodzi o nienaruszoną część grobowca w Dolinie Orła w Tebach. Wszyscy byli przekonani, że tam nie ma już nic do odkrycia, ale mylili się. Abd el-Mosul dowiedział się oczywiście o moich wcześniejszych poszukiwaniach i zabronił mi sporządzać raport dla Służby Starożytności pod groźbą represji w stosunku do mnie i członków mojej rodziny. Ponieważ skorumpował policję, czułem się beznadziejnie sam, aż do pańskiego przyjazdu... Naj­pierw uważałem, że będzie pan wrogiem, co wyjaśnia moją postawę. Później zrozumiałem, że ponad wszystko stawia pan uczciwość. Teraz liczę tylko na pana, bo tylko pan może przeszkodzić Abd el-Mosulowi w ko­lejnym rabunku.

- Jeśli dobrze rozumiem, prosi pan, żebym jak naj­szybciej obejrzał ten grób?

- Decyzja należy do pana, milordzie. Ale tak napra­wdę o to mi właśnie chodzi. Może nakryje pan wreszcie Abd el-Mosula na gorącym uczynku, dzięki czemu mógł­by pan posłać go do więzienia i wyzwolić Egipt od jednej z plag. Ale jeśli poinformuje pan komisarza Abdel-Atifa o pańskich zamiarach, on uprzedzi Abd el-Mosula i znajdzie pan jedynie ograbiony i zdewasto­wany grób.

- Czy pójdzie pan ze mną?

- To niestety niemożliwe. Jeżeli się pojawię, ludzie Abd el-Mosula doniosą mu o tym. A ja mam jedną słabość - zależy mi na życiu.

- A któż inny mógłby mnie powiadomić, jeśli nie pan?

- Komisarz. Ponieważ jego stanowisko jest zagrożone i potrzebuje na gwałt winnego, mógłby wskazać panu ten trop, aby nakryć w końcu Abd el-Mosula na gorącym uczynku. Wziąwszy pod uwagę, że to ważne miejsce, będzie tam osobiście, aby kierować akcją. Nie zdziwił­bym się, gdyby już zaczął... Musi się oczywiście wy­strzegać patroli lokalnej policji, ale z pewnością prze­kupił kilka osób, które podały mu dokładne godziny obchodów. W ten sposób nikogo nie będzie można posądzić o grabież, ponieważ przepisy będą skrupulatnie przestrzegane. Jeśli pan chce, milordzie, ten ruch może należeć do pana.

- Czy to oznacza, że Abd el-Mosul jest mordercą Howarda Langtona?

- Nie mogę tego potwierdzić, bo nie mam dowodów jego winy. Ale przypuśćmy, że Langton miał odważny pomysł zaatakowania Abd el-Mosula, aby ujawnić, że nadal trudni się grabieżą... W takich okolicznościach ten ostatni mógłby zareagować gwałtownie. Ale, powtarzam, to tylko hipoteza. Oczywiście, gdyby Abd el-Mosul był pod kluczem, z pewnością musiałby mówić i wyznać wszystkie swoje zbrodnie, nie tylko po to, by się tym chełpić.

- To rzeczywiście możliwe.

- A więc... Czy zgodzi się pan mi pomóc?

- Jeśli chcę odkryć prawdę, nie mam wyboru.

- Wskażę panu położenie tego grobu.

Cienkim i ostrym patykiem Ahmed al-Fostat naryso­wał na piasku plan i pokazał lordowi Percivalowi naj­lepsze dojście do niesplądrowanego sanktuarium.

- Proszę wziąć ze sobą mocną linę i latarkę - poradził Egipcjanin. - I niech pan będzie bardzo ostrożny. Skały są śliskie, a dostęp do grobu jest utrudniony. Gdyby miał pan pozwolenie, warto byłoby mieć przy sobie broń. Ale Abd el-Mosul nigdy się do tego nie posuwa. I będzie tak wściekły, że został nakryty, że podda się bez walki.

Inspektor do spraw starożytności wstał i rozejrzał się wokół. O tej godzinie wyspa kwiatów była pusta.

- Proszę stąd odejść po upływie kwadransa - poradził Szkotowi. - Pozwolę sobie życzyć panu szczęścia.



ROZDZIAŁ XXXV


Mimo znakomitej szkockiej whisky i cudownego cie­nia na tarasie Starej Katarakty, rozmowa była krótka.

- To wykluczone, milordzie.

- Jako nadinspektor nie powinien pan działać w te­renie. Biorę to na siebie.

- Czyżby uważał mnie pan za biurokratę? - zaprote­stował wyraźnie wzburzony Dodson. - Prawda wymaga wszelkich poświęceń! A ja jestem gwarantem pańskiego bezpieczeństwa. Jeśli podejmie pan tę wyprawę, pójdę z panem.

- Za bardzo cenię sobie wolność jednostki, by panu zabronić.

- Ahmed al-Fostat nie wzbudza zaufania - stwierdził nadinspektor - Ale dostarczy nam, być może, klucz do rozwiązania tej zagadki. Proszę mi powiedzieć szczerze, milordzie... Czy umiejscowienie tego grobu wydaje się panu prawdopodobne?

- Oczywiście, mój drogi Dodsonie. Znam dobrze tę ścieżkę; niegdyś wielokrotnie tamtędy chodziłem. Mam nadzieję, że nie ma pan zawrotów głowy?

- Nie aż takie, żeby się rozchorować. Ale... skąd weźmiemy linę?

- Wziąłem ze sobą.

- Jak mógł pan przewidzieć...

- Jest kilka przedmiotów, których nie wolno nigdy zapominać, wyjeżdżając ze Szkocji. Kiedyś archeolodzy oprowadzili mnie po niemal wszystkich grobach Doliny Możnych Notabli w Tebach Zachodnich. Gdzieniegdzie musieliśmy się wspinać.

Dodson zrozumiał, że to nie koniec jego udręki i że zdecydowanie lepiej było nigdy nie opuszczać nowo­czesnego biura w Scotland Yardzie oraz londyńskiego bruku.


Kto po raz pierwszy ujrzał zachodni brzeg Teb, zdawał sobie sprawę, że życia byłoby mało, by ogarnąć te wszystkie cuda. Dolina Królów, Dolina Królowych, grobowce Możnych Notabli, istniejące tu od milionów lat świątynie Setiego I, Ramzesa II i Ramzesa III i tyle innych pamiątek przyszłości, z których wiele pozosta­wało nie znanych szerszej publiczności, czyniły z tego magicznego miejsca najbogatsze stanowisko archeologi­czne na świecie. Tutaj, przez wieki, starożytni Egipcjanie, zgodnie z ich własnymi słowami, “stworzyli niebo na ziemi" i łączyli się duchowo z niewidzialnym.

Taksówka, która wiozła obu Brytyjczyków do pod­nóża falezy Ad-Dajr al-Bahri, nie miała ani hamulców, ani reflektorów, ani kilku innych nieistotnych drobiaz­gów, ale została bogato ozdobiona ręką Fatimy. Mecha­nik nie byłby w stanie wyjaśnić, w jaki sposób ten samochód jeździ, ale kierowca był bardzo grzeczny, nawet jeśli miał irytującą skłonność do przejeżdżania tuż obok rowerów i osłów.

Słońce jak zwykle silnie operowało na tarasie przed świątynią Hatszepsut, wzniesioną przez faworyta i archi­tekta królowej ku czci boga Amona, posiadającego ta­jemnicę stworzenia. Niezwykła budowla wzniesiona na tarasach była ściśle połączona z falezą i przyciągała licznych turystów. W czasach królowej Hatszepsut ta wspaniała świątynia była częściowo ukryta za zasłoną zieleni i ogrodów, gdzie rosły drzewa żywiczne.

Lord Percival wybrał okrężną ścieżkę. Była dłuższa od tej, którą wskazał Ahmed al-Fostat, ale ta ostrożność pozwalała uniknąć ewentualnego niepożądanego spot­kania.

Grupka chłopców usiłowała iść za Brytyjczykami, ale kiedy zbocze stało się zbyt strome, odpuścili. Jedynie kilku poganiaczy osłów zapuściło się na te kamieniste ścieżki, które biegły między szczytami i dominowały nad głównymi stanowiskami archeologicznymi.

Szkot szedł umiarkowanym tempem doświadczonego wspinacza, który umie oszczędzać siły. Dodson miał więc czas na podziwianie niezwykłego pejzażu, zapomi­nając o upale i wysiłku.

Dolina Orła zasługiwała na swoją nazwę. Dzika, niemal nieprzyjazna, jeszcze niedawno była królestwem drapieżników, z których kilka ciągle jeszcze nawiedza te niedostępne miejsca.

Lord Percival podniósł wzrok.

- Proszę spojrzeć, wejście do grobowca jest tam, w górze.

Dziewiętnaście metrów nad ziemią widać było otwór w skale.

- Nie czuję się na siłach, żeby odbyć taką wspinaczkę - wyznał przygnębiony Dodson.

- Nie będziemy się wspinać, lecz schodzić.

Szkot zaprowadził nadinspektora na ścieżkę, która wiodła na szczyt falezy.

Lina wpięta w hak sięgnęła wejścia do grobowca.

- Al-Fostat nie kłamał - stwierdził lord Percival.- Ktoś już tu był.

Arystokrata wpiął w hak linę asekuracyjną.

- Proszę na mnie czekać, nadinspektorze. Jeśli będzie nam coś groziło, uprzedzę pana.

Angus Dodson nie miał czasu, żeby zaprotestować. Lord Percival dość zręcznie rozpoczął zjazd.

Udało mu się łagodnie wylądować na małej półce skalnej, skąd schodziło się do świątyni.

Zapalił latarkę i zniknął w wąskim przejściu.

Kilka metrów niżej poczuł ucisk w sercu.

Lord Percival widywał już trupy, czasem naznaczone cierpieniem, ale po raz pierwszy ujrzał takie piekło.

Pożar poczernił ściany grobowca, gdzie wszystkie płaskorzeźby zostały okaleczone. Na podłodze walały się szczątki mumii, powyrywane ramiona, poucinane nogi, rozbite czaszki. Wandale nie wykazali najmniej­szego szacunku dla osób, które wierzyły, że znajdą tu wieczny spoczynek.

Wstrząśnięty takim barbarzyństwem lord Percival wszedł głębiej do ponurego grobowca.

W rogu zobaczył otwór wznoszący się nad dwoma belkami. Powyżej drugą salę, w której powinny się znajdować naczynia i sarkofag.


- Milordzie! - zawołał zaniepokojony Dodson. - Gdzie pan jest?

Potężny huk przerwał panującą w górach ciszę. Dra­pieżne ptaki opuściły kryjówki i przeleciały nad inspe­ktorem.

Z wejścia do grobowca wydostał się obłok dymu.

- Niech się pan odezwie, milordzie. Proszę!

Na arystokratę musiało runąć sklepienie grobowca.


ROZDZIAŁ XXXVI


Angus Dodson ubezpieczył się jako tako liną i opuścił się w czeluść. Być może istniała jakaś szansa na ura­towanie lorda Percivala.

Już po chwili zobaczył postać wynurzającą się z pyłu, która wychodziła z grobowca.

- Czy to pan, milordzie?

- Proszę wracać, mój drogi Dodsonie. Zbiorę siły i przyjdę do pana.

- Czy nie jest pan ranny?

- Wszystko w porządku... Ale zaczęło mi brakować powietrza.

Szkot pewnie wszedł na szczyt falezy.

- Co się stało?

- Nad progiem tej części grobu, która powinna być nieograbiona, jest współczesne rusztowanie. Byłem ostrożny, ponieważ ta licha konstrukcja wskazywała, że ktoś tu był. Kiedy dotknąłem wyższej belki, całość runęła. Zaledwie miałem czas, żeby uciec do wyjścia.

- Al-Fostat świadomie wysłał pana na śmierć!

- Możliwe...

- Jeszcze pan w to wątpi?

- Muszę sprawdzić jeszcze jedną rzecz.

- Co takiego?

- Chciałbym wiedzieć, czy dno grobowca rzeczy­wiście nie zostało zbadane.

- Jak chce się pan o tym przekonać?

- Poczekam, aż opadnie pył, i wrócę do tego gro­bowca, w którym rabusie wyrządzili okropne spustosze­nie.

- Niech pan nawet o tym nie myśli!

- Przypuszcza pan, że moglibyśmy znaleźć ciało na dnie grobowca?

- Myśli pan o... Abd el-Mosulu?

- Wkrótce się tego dowiemy, nadinspektorze. Szkot spędził ponad dwie godziny w zdewastowanym grobowcu. Tym razem nic się nie wydarzyło.

Kiedy lord Percival pojawił się ponownie na powie­rzchni, Dodson odetchnął z ulgą. Jako umysł ścisły nie wierzył w przekleństwo faraonów, ale w takich okoli­cznościach należało zachować ostrożność i nikomu nie dowierzać.

- Co pan o tym sądzi, milordzie?

- Ten grób został całkowicie zdewastowany już daw­no. Złodzieje wyżyli się nawet na nieszczęsnych mu­miach. Ale znalazłem to!

Otworzył prawą dłoń i pokazał Dodsonowi niewielki przedmiot - amulet w kształcie żaby.

- Czy to autentyczne?

- Starożytne i autentyczne, nadinspektorze.

Tuzin policjantów ponaglanych przez podekscytowa­nego Ahmeda al-Fostata wspinał się na szczyt, gdzie Brytyjczycy chwilę odpoczywali przed zejściem do do­liny.

Kiedy inspektor do spraw starożytności zobaczył obu mężczyzn, głośno dziękował Allahowi i przez dobrą minutę śpiewał hymny na jego cześć.

- Tak się bałem, tak okropnie się bałem! - wyznał, ściskając dłoń magnata. - Zrozumiałem, że Abd el-Mosul wciągnął nas w pułapkę, pana i mnie, ale sądziłem, że przybędę za późno. Co się stało w grobowcu?

- Banalny wypadek: zawaliły się belki stoczone przez robaki. Miałem dużo szczęścia, że uszedłem stamtąd z życiem.

- Jak mógłbym błagać pana o przebaczenie, milor­dzie? Byłem naiwny, taki naiwny!

- No cóż, proszę mi wyjaśnić, w jaki sposób roz­szyfrował pan podstęp Abd el-Mosula.

- To czysty przypadek... Znaleźć coś tak okropnego! To potworne, aż trudno mi o tym mówić. Myślę o mu­miach...

Wydawało się, że Ahmed al-Fostat za chwilę ze­mdleje.

- Wracajmy do Asuanu - zaproponował lord Percival. - W drodze dojdzie pan do siebie.

W Luksorze lekarz zrobił inspektorowi zastrzyk uspo­kajający, następnie al-Fostata i obu Brytyjczyków od­wieziono służbowym samochodem do Asuanu.

- Czy już może pan udzielić wyjaśnień, panie al­-Fostat?

- Tak, już mi lepiej... dużo lepiej. Co za straszna historia! Tak przerażająca, że powinna istnieć tylko w wyobraźni pisarzy! Nigdy bym nie uwierzył, że może się zdarzyć coś tak odrażającego.

Ahmed al-Fostat mówił urwanymi zdaniami, jakby miał trudności z dobraniem właściwych słów.

- Na pustyni na zachód od Asuanu odkryto niedawno mały grób. Wewnątrz było około dziesięciu mumii w lepszym lub gorszym stanie. Archeolog, który dokonał odkrycia, przedstawił raport, który wydał mi się dość niejasny. W podobnych wypadkach lubię sam pojechać w teren, żeby sprawdzić na miejscu, czy nie przeoczono czegoś istotnego. Zwykle przyjeżdżam na stanowisko około dziewiątej rano i odjeżdżam przed południem. Ale tym razem zepsuł się mój jeep - na szczęście udało mi się go naprawić samemu. Kiedy doszedłem do grobowca, zostawiwszy wóz w pewnej odległości, dochodziło pół do pierwszej. Miejsce wydawało się wyludnione, ale usłyszałem głosy. Natychmiast wzmogłem czujność. Nie­kiedy złodzieje próbują splądrować znalezisko, zanim policja zapewni mu ochronę. Ukryłem się w cieniu wydmy, żeby obserwować, sam nie będąc widzianym. I wie pan, kogo tam zobaczyłem?

- Przypuszczam, że Abd el-Mosula.

- Tak, ale nie był sam! Targował się z doktorem Qerry. Ten ostatni coś mu podawał. Abd el-Mosul twardo kłócił się o cenę.

Dodson zbladł.

- A to coś... To chyba nie była...

- Tak, nadinspektorze! To był kawałek mumii! Qerry tłumaczył, że wybrał najlepszą, że ma jeszcze dwie lub trzy inne wartościowe.

- Najlepszą... do czego?

Ahmed al-Fostat spuścił głowę, głęboko zasmucony.

- Niektórzy ciągle jeszcze wierzą, że sproszkowana mumia ma właściwości afrodyzjaku. Abd el-Mosul jest już stary, rozumie pan...

- To odrażające! - krzyknął Angus Dodson, którego sumienie zawodowe doznało gwałtownego wstrząsu.

- Byłem tak zbulwersowany - ciągnął Egipcjanin - że potrzebowałem czasu, aby zrozumieć, że jeśli Abd el-Mosul oddawał się tej obrzydliwej transakcji w Asuanie, to historia z niesplądrowanym grobem była pułap­ką! Natychmiast pobiegłem do Luksoru i zawiadomiłem policję. Na szczęście jest pan cały i zdrowy.



ROZDZIAŁ XXXVII


Lord Percival kończył zawiązywać swój nieskazitelny biały krawat, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

- To ja, Omar Abdel-Atif, proszę otworzyć!

Szkot założył białą marynarkę i skropił się wodą toaletową, następnie bez pośpiechu otworzył. Egipski komisarz był wyraźnie zdenerwowany.

- Już nie mogę, milordzie, jestem na dnie. Ale co się z panem działo?

- Byłem na wycieczce w Tebach.

- Też coś... Śledztwo trwa, zewsząd naciski, a pan sobie urządza wycieczki!

- Jakieś kłopoty, drogi kolego?

- Ktoś o mały włos nie zastrzelił Albertine Abletout! Wyobraża pan sobie ten skandal... Wezwała już catą lokalną prasę, a jutro zwróci się do korespondentów zagranicznych dzienników.

Omar Abdel-Atif opadł na fotel.

- Jestem zgubiony... ta tragedia będzie miała dwie ofiary: Howarda Langtona i mnie.

- Niech pan nie będzie takim pesymistą.

- Nie ma już najmniejszego światełka nadziei... Gdy­by przynajmniej pozwolił mi pan zaaresztować Abu... To by uspokoiło umysły, zostałby uniewinniony w trakcie procesu i cała sprawa umarłaby w piaskach pustyni.

- Moim zdaniem to nie jest dobre rozwiązanie.

- Więc niech pan przynajmniej spróbuje uspokoić panią Abletout!

- Zrobię co w mojej mocy.

Ktoś znowu zapukał do drzwi. Otworzył, żeby wpu­ścić Angusa Dodsona.

- Znalazłem ten liścik pod poduszką - oznajmił nadinspektor.

W brązowej kopercie była biała kartka. Zawierała kilka stów napisanych po angielsku na maszynie:


Klucz znajduje się u Domeniki Strauss. Wiklinowy kosz pod oknem w, saloniku.


- Czy mogę przeczytać? - zapytał komisarz. Dodson pokazał list swemu egipskiemu koledze. Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz Omara Abdel-Atifa.

- Być może jesteśmy uratowani! Autorem tego listu może być tylko Faxmore. Musiał znaleźć najważniejszą poszlakę i wskazuje nam ją, ponieważ Domenica Strauss nie jest Angielką. Domenica Strauss, tak blisko związana z Langtonem! Dramat namiętności... Doskonale! Nikt nie zaoponuje, a dziennikarze będą zachwyceni. Chodźmy, drodzy koledzy!

Nadinspektor przeklinał szczupłość środków techni­cznych, które miał do dyspozycji. W Londynie taki dokument zostałby prześwietlony ze wszystkich stron w laboratorium Scotland Yardu i dostarczyłby z pewno­ścią mnóstwo interesujących informacji.

Tutaj, mimo wszechobecnego słońca, trzeba było brnąć we mgle.

- Szybciej, szybciej! - ponaglał co kilkanaście se­kund komisarz Abdel-Atif kierowcę, który maltretował skrzynię zmiany biegów starego peugeota.

- Czy ma pan nakaz rewizji? - zapytał Dodson Egipcjanina.

- W nagłych sytuacjach prawo zwalnia z tego obo­wiązku. A to jest właśnie taki przypadek.

Pojazd zahamował gwałtownie przed budynkami nie­mieckiej misji archeologicznej i komisarz Abdel-Atif wyskoczył z niego energicznie.

Strażnik usiłował dowiedzieć się, jaki jest powód tego najazdu, ale ostra odpowiedź egipskiego policjanta spowodowała jego natychmiastowy powrót do wartowni. Czasami lepiej nic nie widzieć i nic nie słyszeć.

Drzwi mieszkania Domeniki Strauss były zamknięte na klucz. Komisarz Abdel-Atif podniósł kamień, stłukł kwadratową szybkę, otworzył okno i wszedł do środka.

- Chyba nie będziemy iść za nim - powiedział skonsternowany Dodson.

- To nie będzie konieczne - ocenił lord Percival. Komisarz pośpieszył prosto do wiklinowego kosza. To, co w nim znalazł, wprawiło go w niemałe zakło­potanie. Sądząc, że zaszła pomyłka, zabrał się do prze­szukiwania całego mieszkania.

Przygnębiony wyszedł drzwiami, które były zamknię­te na zwykłą zasuwę.

- Znalazłem tylko tę niemiecką książkę - powiedział, pokazując ją nadkomisarzowi.

- Śmierć na Nilu - przetłumaczył Dodson. - Jeśli się nie mylę, to powieść Agaty Christie.

Omar Abdel-Atif uderzył się w czoło zamkniętą pię­ścią.

- No jasne... To jest klucz, oczywiście! Howard Langton został zamordowany w apartamencie Agaty Christie w Starej Katarakcie, a ta Domenica Strauss jest czytelniczką powieściopisarki! A zatem... Ktoś był świadkiem morderstwa i w ten sposób wskazuje nam sprawcę.

Abdel-Atif popukał palcem wskazującym w książkę.

- Być może ten sposób odkrycia mordercy nie przy­nosi nam chwały, panowie, ale liczy się skutek. Teraz musimy jak najszybciej odszukać pannę Strauss. Miejmy nadzieję, że nie uciekła!


Niemiecka egiptolog pracowała w bibliotece centrum archeologicznego, kiedy strażnik zawiadomił ją, że po­licja splądrowała jej pokój.

Początkowo nie dowierzając, młoda kobieta odłożyła przegląd specjalistyczny, który czytała, wyszła z biblio­teki, przeszła przez piaskowy dziedziniec i zauważyła dwóch Brytyjczyków w towarzystwie komisarza Abdel-Atifa.

Podchodząc bliżej, szacowała szkody.

- Panowie stłukli szybkę i przeszukali moje miesz­kanie!

Komisarz stawił jej czoło.

- To było konieczne, proszę pani.

- Konieczne... Z jakiego powodu?

- Niech pani nie pogarsza swojej sytuacji. Najle­pszym rozwiązaniem dla pani byłoby przyznanie się. Sędziowie z pewnością nie będą dla pani zbyt surowi.

- Mam się przyznać? Ale do czego?

- Do zamordowania Howarda Langtona.

- Ależ to kompletna bzdura, komisarzu!

- Nie ma co zaprzeczać.. Mamy dowód pani winy.



ROZDZIAŁ XXXVIII


Drobna, jasnowłosa niemiecka egiptolog zachowała zimną krew.

- Co to za dowód, komisarzu?

Dodson przyszedł z pomocą swemu egipskiemu ko­ledze:

- Czy jest pani skłonna się przyznać?

- Nie wiem, dlaczego zmontowali panowie przeciwko mnie tę intrygę, ale nie przestanę twierdzić, że jestem niewinna.

- Ten dowód... - kontynuował Dodson.

- Wymyśliliście go! - zaprotestowała Domenica Strauss. - Dlaczego nie chcecie mi go pokazać?

Egipcjanin gotów był go ujawnić, ale wyperswadował mu to wzrok lorda Pecivala.

- Zechce pani nie opuszczać miejsca zamieszkania aż do odwołania.

- Panowie mnie aresztują?

- Oczywiście! - krzyknął Abdel-Atif. - Ponieważ jest pani cudzoziemką, nie chciałbym odsyłać pani do więzienia, ale będzie pani pod ścisłym nadzorem. Przede wszystkim niech pani nie usiłuje uciekać!

Niemka dumnie stawiła mu czoło.

- Doskonale. Kiedy uznacie swój błąd, będę się domagała oficjalnych przeprosin.

Omar Abdel-Atif nie przestawał się złościć.

- Dlaczego nie pokażemy jej dowodu? Na pewno by pękła!

- Obawiam się, komisarzu, że pańska strategia przy­niosłaby mizerne rezultaty. Panna Strauss jest bardzo opanowana, a ta sprawa ma wiele niejasnych aspektów.

Głos komisarza zadrżał:

- Powinien się pan postawić w moim położeniu, milordzie: nareszcie mamy prawdopodobnego mordercę! Domenica Strauss była kochanką Howarda Langtona, on ją porzucił. A ona go z zemsty zabiła - klasyczna zbrodnia w afekcie. Jeśli będzie miała dobrego adwokata, niewiele ryzykuje. Pan i ja zakończylibyśmy ten dramat ku zadowoleniu władz egipskich i angielskich.

- To moje najgorętsze życzenie, komisarzu. Ale ów “dowód" może się okazać za słaby.

- Rozumiem... Chce go pan użyć podczas procesu, aby nie dać szans Domenice Strauss?

- Powiedzmy.

- Dobry pomysł, bardzo dobry... Wy, Brytyjczycy, jesteście mistrzami strategii. Kiedy się opanowało świat z małej, zasnutej mgłą wyspy, naprawdę wiadomo, jak się do tego zabrać!

Hołd złożony potędze imperium ucieszył Angusa Dodsona. Nadinspektor zawsze uważał, że jedynie poli­tyka królowej Wiktorii była godna uwagi.

Komisarz Abdel-Atif zaczął się już rozluźniać, gdy nagły niepokój ścisnął mu gardło.

- Zapomniałem o pani Abletout! Jestem pewien, że okupuje moje biuro, żeby dostać policyjną ochronę.

Komisarz nie mylił się.

Francuska egiptolog przemierzała wszerz i wzdłuż pokoje asuańskiej policji, grożąc wszystkim funkcjona­riuszom, którzy znaleźli się na jej drodze, że ześle ich na ciężkie roboty, jeśli nie potraktują jej przypadku jako priorytetowego. Pod nieobecność komisarza jego podwładni nie wiedzieli, co powinni zrobić. Jeden przez drugiego zapewniali Albertine Abletout o swoim naj­głębszym szacunku i przyrzekali jej, że egipska policja zmobilizuje wszystkie siły w jej sprawie.

Kiedy Francuzka zobaczyła Brytyjczyków, natych­miast do nich podeszła. Omar Abdel-Atif ukrył się za barczystym Angusem Dodsonem.

- To prawdziwy skandal, panowie! Ktoś usiłuje mnie zabić, a ja nie znajduję nikogo, kto zapewniłby mi ochronę i powstrzymał bandytę, który chciał mnie usu­nąć!

- Proszę się uspokoić - powiedział lord Percival poważnie. - Chcielibyśmy wiedzieć, co się właściwie stało.

- Nareszcie ktoś mnie słucha! Jak dorwę komisarza Abdel-Atifa, powiem mu, co o tym wszystkim myślę!

Egipski policjant na wszelki wypadek ulotnił się.

- Kiedy to się stało?

- Tej nocy. Z powodu tysiąca i jednego kłopotu związanych z moją pracą spałam płytko i usłyszałam hałas. Początkowo sądziłam, że się pomyliłam, później jednak znowu usłyszałam hałas. Wydawało mi się, że to kroki na parkiecie. Zapaliłam nocną lampkę i w pół­mroku zobaczyłam w drzwiach mężczyznę z wymierzoną we mnie strzelbą. Nie jestem strachliwa, ale krzyknęłam z przerażenia! Moja reakcja zaskoczyła napastnika, przez moment zawahał się, później uciekł. Złapałam oddech, wyskoczyłam z łóżka, narzuciłam szlafrok i pobiegłam za nim. Ale zniknął. Zaalarmowałam sąsiadów, ale nie udało nam się złapać bandziora.

- Czy może go pani opisać?

Wydawało się, że Albertine Abletoutjest niezadowolona.

- Jestem naukowcem i mam zwyczaj podawać pre­cyzyjny opis tego, co widzę... Ale w tym przypadku sama jestem zawiedziona! W kącie, gdzie stał napastnik, było dość ciemno, poza tym miał na głowie coś w ro­dzaju turbanu. Wszystko, co mogę stwierdzić bez wa­hania, to to że był wysoki i atletycznie zbudowany.

- A strzelba?

- Niestety, zupełnie nie znam się na broni palnej. Ale lufa nie wydawała się zbyt długa...

- Prawdopodobnie spiłowana - rzucił Dodson.

- Proszę się dobrze zastanowić - nalegał lord Per­cival. - Czy zauważyła pani jakiś szczegół, choćby najmniejszy?

Albertine Abletout zamyśliła się.

- Bardzo chciałabym wam pomóc... Ale nie sądzę.

- Czy zgadza się pani, żebyśmy obejrzeli miejsce zdarzenia? Będziemy się starali znaleźć jakiś ślad.

- Oczywiście... Żądam opieki policji. Ten człowiek wróci, jestem tego pewna!

- Myślę, że ma pani rację.



ROZDZIAŁ XXXIX


Feluka wolno sunęła po Nilu. Słońce igrało z jej białym żaglem, dając miękkie refleksy, które łączyły się z błękitem nieba. Przez tysiąclecia Egipcjanie wykorzystywali tę rzekę, odzwierciedlenie rzeki nie­biańskiej, by podróżować między miastami i prze­wozić ogromne bloki skalne używane do budowy piramid i świątyń.

Lord Percival delektował się tymi chwilami, kiedy życie toczyło się z niezrównanym spokojem. W tej krainie cudów cud odnawiał się nieprzerwanie. Abu zszedł z masztu i zręcznie sterował, płynąc zgodnie z prądem rzeki.

- Doskonale mnie pan zastąpił, kiedy rozwijałem żagiel, wasza dostojność.

- W moim kraju miałem okazję żeglować.

Lord Percival starał się unikać trudów wyjaśniania morskiej przeszłości swego klanu, którego liczni człon­kowie okryli się sławą, pływając na angielskich statkach, a kilku zostało korsarzami.

- Dokąd chciałby pan popłynąć?

- Z wiatrem.

- Moja dusza się smuci...

- Z jakiego powodu?

- Ponieważ mam wrażenie, że pan mnie podejrzewa. Pan wie, że nie zabiłem Howarda Langtona, ale zasta­nawia się pan, czy nie byłem świadkiem zdarzeń, które staram się ukryć.

- Aby kogoś chronić, na przykład?

- Jest pan człowiekiem prawym, wasza dostojność, i zauważa pan fałsz. Niełatwo pana oszukać.

- Jak wszystkim, brak mi czasem przenikliwości; najważniejsze jednak, że nie zawodzi mnie ona w naj­trudniejszych sytuacjach.

- Jest pan przekonany, że nie powiedziałem panu całej prawdy.

- Mylę się, czy mam rację?

- Z całym należnym panu szacunkiem, pan się myli. Gdyby któryś z moich nubijskich braci był zamieszany w to morderstwo, prawdopodobnie bym się zabił. Ale tak nie jest, a ja nie mam żadnego powodu, by cokolwiek przed panem ukrywać. Wszystko przebiegało tak, jak powiedziałem, i nie mogę nawet wysunąć jasnych po­dejrzeń.

- Dziękuję za współpracę, panie Abu. Szkot miał nadzieję, choć nie do końca w to wierzył, że nubijski olbrzym wyłuska z pamięci jakiś znaczący szczegół. Ten szlak był czysty, nie pozostawało mu więc nic więcej, jak tylko wypuścić się na trudniejsze drogi. Ale lord Percival nie poddawał się przygnębieniu po śmierci Howarda Langtona; jedynie zidentyfikowanie mordercy pozwoliłoby mu spocząć w pokoju.

Piękna, zadbana feluka podpłynęła na wysokość feluki Abu.

Na jej pokładzie byli dwaj wioślarze i Abd el-Mosul. Dumny starzec trzymał się olinowania. Obie łodzie wyrównały prędkość i płynęły burta w burtę.

- Chciałbym przez chwilę z panem porozmawiać, milordzie.

- Jestem do pańskiej dyspozycji.

- Płyńmy na brzeg, w jakieś ustronne miejsce.

Feluka Abd el-Mosula ruszyła pierwsza, Abu za nią. Żeglarze sprawnie zacumowali łodzie pod osłoną skał.

- Czy zrozumiał pan wszystkie wiadomości, które do pana wysyłałem, milordzie?

- Mam nadzieję.

- W takim razie orientuje się pan znacznie lepiej w tej zagmatwanej sprawie.

- Staram się.

- Egipt to stare państwo, ja zaś jestem starym czło­wiekiem. Czas płynie tutaj wolniej niż gdzie indziej, a tradycja jest silna. Pan z pewnością nie należy do ludzi, którzy lubią burzyć zastaną harmonię i siać nie­zgodę tam, gdzie panuje milcząca zgoda. Czy niszczenie nie oznacza porażki?

- Czy nie chciał mi pan powierzyć kilku sekretów?

Egipcjanin uśmiechnął się zagadkowo.

- Gdybym popełnił błąd tego rodzaju, milordzie, nie byłbym tym, kim jestem. Pomogłem panu, myślałem nawet, że ta pomoc będzie dla pana cenna. Ponieważ pan wie, kto zabił Howarda Langtona, czy nie byłoby dobrze zatrzymać go dyskretnie i zakończyć wreszcie tę smutną sprawę?

- Żeby dojść do prawdy, będę jeszcze potrzebował pańskiej pomocy, jutro wieczorem w Starej Katarakcie.

Wydawało się, że Abd el-Mosul nie jest zadowolony z tego zaproszenia.

- Miałem nadzieję, że będę mógł odpocząć w Del­cie...

- To nie potrwa długo - przyrzekł lord Percival - ale pańska obecność jest konieczna.

Stary Egipcjanin zrobił zwrot i jego feluka powoli odpłynęła.

- Panie Glotoni! - zawołał Angus Dodson. - Właśnie pana szukałem.

Francuski egiptolog, w bladozielonej bawełnianej ko­szuli i obcisłych spodniach, wkładał do taksówki swoje walizki.

- Cieszę się, że pana widzę, nadinspektorze, ale bardzo się spieszę. Samolot do Kairu nie będzie na mnie czekał.

- Bardzo mi przykro, ale trzeba będzie trochę prze­sunąć pański wyjazd.

- Co to ma znaczyć?

- W związku z naszym śledztwem chcielibyśmy przeprowadzić coś w rodzaju rekonstrukcji wydarzeń, jutro wieczorem, w Starej Katarakcie. Mam nadzieję, że nie widzi pan przeszkód. Pańskie zeznanie mogłoby być dla nas bardzo cenne.

- Sądzę, że pan się myli... Wszystko już powie­działem i nie wiem, w czym jeszcze mógłbym pomóc.

- Często w głębi duszy chowamy skarby, o których nie mamy pojęcia.

- A gdybym odmówił?

- Bylibyśmy zmuszeni prosić komisarza Abdel-Atifa o użycie siły. Ale po co się posuwać do środków ostatecznych, jeśli nie ma pan sobie nic do zarzucenia.

Villabert Glotoni z wściekłością wyjął walizki z ta­ksówki.



ROZDZIAŁ XL


- Jak tam Domenica Strauss? - spytał lord Percival komisarza Abdel-Atifa.

- Ta zbrodniarka ma stalowe nerwy! Spędza czas na czytaniu i sporządzaniu fiszek, jakby nigdy nic! Pracuje, czasem rozmawia z policjantami, którzy jej pilnują, i zdaje się nie przejmować ciążącym na niej oskarże­niem! Aż trudno w to uwierzyć... To prawda, że po kobietach można się spodziewać wszystkiego! Gdybym wam opowiedział na przykład o babce Abu...

Dzwonek telefonu przerwał wywody komisarza.

- Tak, to ja... Kto?... Proszę go zatrzymać, oczywi­ście! Już jedziemy.

Omar Abdel-Atif wyglądał jak drapieżnik.

- Steven Faxmore został właśnie zatrzymany przez policyjny patrol między Asuanem i Abu Simbel. Nie ma pozwolenia na poruszanie się w tym rejonie, a jego wyjaśnienia są raczej mętne.

Lord Percival był zadowolony, że znów ujrzał pu­stynię, która ciągnęła się od Pierwszej Katarakty w kie­runku antycznej Nubii i współczesnego Sudanu. Po obu stronach drogi nagromadzenia kamieni i piachu tworzyły piramidy, niektóre całkiem wysokie. Poza tym powietrze było tu czyste i panowała szczególna, nie znana gdzie indziej cisza, miraże przejmowały dreszczem ziemię, która wyglądała jak zmącona fala i, niekiedy, ciągnęła karawana wielbłądów prowadzonych przez starego samca znającego każdą przeszkodę na drodze.

Pięciu policjantów otaczało mocno zdenerwowanego Faxmore'a.

- Dobrze, że panów widzę! Po raz pierwszy robią mi takie kłopoty z powodu głupich spraw papierkowych!

- Dokąd zamierzał pan jechać? - zapytał komisarz.

- Chciałem zrobić mały wypad do Abu Simbel.

- Ta świątynia nie wchodzi w zakres pańskiego programu badań - zauważył lord Percival.

- No to co? Nie mam już prawa zwiedzać jej jako turysta?

- Tak czy inaczej - podsumował Omar Abdel-Atif - przekroczył pan prawo i wróci pan z nami do Asuanu.

- Dobrze się składa, ponieważ chcemy zaprosić pana na rodzaj przyjęcia w Starej Katarakcie - uściślił Szkot.

Dwaj policjanci o poważnym wyglądzie ze srogimi wąsami wepchnęli doktora Alana Qerry do biura komi­sarza Abdel-Atifa.

- Protestuję przeciwko takiemu traktowaniu, ta mnie poniża! - krzyknął Qerry kogucim głosem. - To skandal, ja...

- Dobra, dobra, doktorze! Mógłby pan uniknąć tych nieprzyjemności, gdyby nie usiłował pan opuścić Kairu na pokładzie samolotu lecącego do Rzymu, nie załatwiwszy spraw administracyjnych.

- Zawracają mi głowę bzdurami!

- Co zamierzał pan robić w Rzymie?

- Moje życie prywatne to nie wasza sprawa.

- Jak pan chce... Na razie Scotland Yard i ja bę­dziemy pana potrzebowali tutaj, w Asuanie.

- Dlaczego mam skorzystać z tego... zaproszenia? - zapytał zdenerwowany Ahmed al-Fostat.

- Ponieważ to więcej niż zaproszenie - odpowiedział nadinspektor.

- Miałem zamiar wyjechać na wakacje i nie zmienię planów! Zresztą nie muszę słuchać angielskiego poli­cjanta.

- Ma pan rację, ale spełniam tu tylko rolę wysłannika.

- A... jeśli nie przyjdę do Starej Katarakty, to co się stanie?

- W najlepszym wypadku zaaresztują pana pod za­rzutem ucieczki, w najgorszym pod zarzutem morder­stwa.

- Pan żartuje, nadinspektorze!

- Przed rekonstrukcją zbrodni humor, nawet angiel­ski, jest nie na miejscu.

Wrząca woda w czajniku nie syczałaby wścieklej niż Albertine Abletout na widok lorda Percivala.

- Jeśli dobrze pana rozumiem, wzywa mnie pan na konfrontację!

- To zależy od punktu widzenia, droga pani.

- To nadużycie władzy. Pożałuje pan tego, zobaczy pan!

- Niestety, będzie pani musiała opóźnić o kilka godzin swój powrót do Paryża.

- Przez pana stracę koktajl i uroczystą dekorację! Czy zdaje pan sobie z tego sprawę?

- Być może niedostatecznie, ale współczuję pani.

- A jeśli wyjadę?

- Bez pani nasze małe spotkanie w Starej Katarakcie nie miałoby żadnego smaku.

Ten argument podziałał na Francuzkę kojąco.

- Zgadzam się przyznać panu tę łaskę, milordzie, ale to będzie już ostatnia!

- Czy Abd el-Mosul zmienił coś w swoich zwycza­jach? - zapytał lord Pecival komisarza Abdel-Atifa.

- Moi wywiadowcy niczego mi nie sygnalizowali. Jest zupełnie spokojny.

- A zatem kolej na nas.

- Ale... Mamy winną! Przy okazji rekonstrukcji po­ruszymy wiele drażliwych kwestii i gdyby pan tak nie nastawał...

- Być może będziemy mieli kilka niespodzianek, drogi przyjacielu.

Za niecałe dwie godziny Szkot spróbuje zidentyfiko­wać mordercę Howarda Langtona i rozplatać nici intrygi, z której angielski egiptolog nie umiał się wymknąć.

Lord Percival będzie również rozmyślał nad brzegiem Nilu o zaostrzeniu strategii, kontemplując jednocześnie jeden z tych zachodów słońca, które sprawiają, że czło­wiek rozumie, dlaczego warto żyć.



ROZDZIAŁ XLI


Abd el-Mosul, ubrany we wspaniałą jasnobłękitną dżellabę, stawił się w Starej Katarakcie o zachodzie słońca. W ciągu kilku minut nad Egiptem zapanowała noc. Na ulicach i uliczkach jeszcze dwie lub trzy godziny rozprawiano na progach domów, przekazując sobie ze­brane tu i ówdzie plotki, popijając kawę lub herbatę.

Egipcjanina powitał Angus Dodson:

- Jest pan ostatni... Proszę za mną.

Abd el-Mosul myślał, że zostanie przyjęty na słyn­nym hotelowym tarasie, ale nadinspektor zaprowadził go na trzecie piętro, aż do apartamentu Agaty Christie.

- Proszę wejść - polecił z napięciem komisarz Abdel-Atif. - Pozostali uczestnicy rekonstrukcji już są.

Na lewo od drzwi siedział Ahmed al-Fostat ze skrzy­żowanymi ramionami i nieprzeniknioną twarzą. Inspektor do spraw starożytności założył przyciasny szary garnitur i pomarańczowy krawat.

Na prawo od drzwi - Nubijczyk Abu, którego lord Percival poprosił o interwencję, gdyby zidentyfikowany morderca usiłował zbiec.

Po stronie łoża z baldachimem - doktor Alan Qerry w swo­im smętnym czarnym garniturze, usiłował pozostać nie za­uważony. Obok niego, oparty plecami o drewnianą ściankę oddzielającą sypialnię od salonu - Steven Faxmore w swojej dyżurnej czerwonej marynarce i ciemnych spodniach.

Na wygodnym fotelu, przed oknem salonu, siedziała Albertine Abletout w fioletowym kostiumie, spoglądając na wyraźnie zdenerwowanego Villaberta Glotoniego, który przemierzał pokój w tę i z powrotem, mnąc bez ustanku jedwabny biały krawat.

Domenica Strauss, zachwycająca w jasnej bluzce i zielonych spodniach zharmonizowanych z kolorem oczu, stała w progu gabinetu Agaty Christie, skąd wy­szedł lord Percival.

- Tu właśnie znaleziono zwłoki Howarda Langtona zasztyletowanego ciosem w plecy - powiedział. - Tak było, panie Abu?

Nubijczyk skinął twierdząco głową.

Abd el-Mosul wszedł do salonu i usiadł na jasnożółtym krześle, między Ahmedem al-Fostatem i Domeniką Strauss.

- Zależało mi na tym, aby was tutaj zebrać - po­wiedział lord Percival poważnie - ponieważ z wyjątkiem Abu, którego niewinność została dowiedziona, wszyscy jesteście podejrzani.

- Nie chcę tego dłużej słuchać! - krzyknął Villabert Glotoni. - Może pan sobie oskarżać kogo pan chce, ale nie mnie... To znaczy nie nas, którzy jesteśmy znanymi i poważanymi uczonymi!

- Proszę się uspokoić - polecił Szkot. - Czyż fran­cuskie przysłowie nie głosi, że złość jest złym doradcą?

Wzburzony Glotoni obrócił się plecami do lorda Percivala i patrzył przez okno.

- Doszedłem do pierwszej konkluzji -ciągnął lord Per­cival. - Howard Langton był szlachetnym człowiekiem i ko­chał swój zawód. Nie miał mentalności karierowicza ani człowieka egzaltowanego, żądnego sensacji. Przyjechał do Egiptu podniecony jedną myślą: wypełnić misję, która zo­stała mu powierzona, niezależnie od trudności.

Glotoni wzruszył ramionami.

- Zaczynając w ten sposób, może się pan bardzo szybko pogubić! - zaprotestowała Albertine Abletout.

- Może nie, droga pani. Jeśli staramy się zrozumieć motywy zbrodni, musimy najpierw odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego kilku egiptologów, oraz Abd el-Mosul, zebrało się na tarasie Starej Katarakty? Prawdę mówiąc, było to spotkanie wyjątkowe, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że hotel był zamknięty z powodu remontu, oraz tożsamość uczestników. Tego pytania każ­dy z was starannie unikał, aby uprawdopodobnić tezę o zwykłym, przypadkowym spotkaniu towarzyskim. To właśnie pani opinia, prawda, panno Strauss? Wydawało się, że Niemka jest zdziwiona.

- Tak, tak właśnie sądziłam...

- A więc Howard Langton nie powiadomił pani.

- Nie powiadomił o czym?

- Sądzę, że Howard Langton nie znosił ani kłam­stwa, ani niekompetencji. Z młodzieńczą werwą i uskrzydlony świeżą nominacją zdecydował się “zrobić porządek", używając potocznego określenia, kiedy za­uważył, że niektórzy kpią z jego misji i przynoszą szkodę egiptologii, chowając się za tytułami i nabytymi przywilejami. Kiedy zakończył śledztwo, postanowił wezwać osoby, które uważał za niegodne, i zmusić je do zmiany postępowania.

- Jeżeli dobrze pana rozumiem - analizowała Do-menica Strauss - Howard chciał się zabawić w sędziego!

- W pewien sposób.

- Z pewnością ma pan rację, milordzie. To cały on.

- To śmieszne - stwierdził Villabert Glotoni.

- Nie - zaprotestowała Niemka. - Takie postępowa­nie znakomicie odpowiadało charakterowi Howarda.

- Przypadek nie odegrał więc żadnej roli w tym zebraniu - podsumował Szkot. - Howard Langton wy­znaczył spotkanie wszystkim tym, którym chciał udzielić upomnienia.

- Niech pan przestanie opowiadać te bzdury! - ucięła Albertine Abletout. - Czy sądzi pan, że podporządkowa­łabym się wymaganiom tego małego, pozbawionego po­lotu erudyty?

- W tej sytuacji tak, droga pani, ponieważ Howard Langton zajmował ważne stanowisko i mógłby pani zaszkodzić. Podobnie jak inni, potraktowała pani jego pogróżki poważnie, a ciekawość zmusiła panią do szcze­gółowego zapoznania się z jego zamiarami.

Gdyby oczy francuskiej egiptolog były miotaczami ognia, arystokrata byłby już garstką popiołu.

Chrapliwy głos Stevena Faxmore'a wypełnił aparta­ment Agaty Christie:

- Jeśli chcemy uciec od tej wydumanej hipotezy, wystarczy skupić się na faktach. Abu został uniewinnio­ny, zgoda, ale nigdy nie wiadomo... Poza tym słyszałem, że egipska policja znalazła nowego winnego i ma kon­kretne zarzuty.

Omar Abdel-Atif popatrzył na lorda Percivala, rzu­cając mu milczące wezwanie o pomoc.

- Tak jest, panie Faxmore - przyznał arystokrata. - Panna Strauss jest rzeczywiście podejrzana o popeł­nienie morderstwa.



ROZDZIAŁ XLII


Wszystkie spojrzenia powędrowały na niemiecką egiptolog.

- Miała pani czas na zastanowienie, panno Strauss. Czy zdecydowała się pani przyznać?

- Moje sumienie jest absolutnie spokojne, lordzie Percival.

- Powiedz prawdę, dziecko - radziła Albertine Abletout. - To przyniesie pani ukojenie, a nam wszystkim zaoszczędzi czasu.

- Nasza koleżanka ma rację - poparł ją Faxmore.

- Na pewno istnieje jakieś wytłumaczenie pani czynu i wyrok będzie łagodny.

- Nie nalegajcie, drodzy przyjaciele! - odparowała ironicznie Domenica Strauss. - Wasza troska mnie wzru­sza, ale moja decyzja pozostaje niezmienna.

- Tylko pogarsza pani swoją sytuację - wyszeptał Glotoni. - Jakie te kobiety potrafią być czasami uparte!

Lord Percival kontynuował:

- Nie oskarżyła pani Abu i nic nie wskazuje na jakikolwiek związek pani z Abdel el-Mosulem. Jest pani natomiast uważana za kobietę z głową, zawziętą, nie pozbawioną gwałtownych uczuć. Ahmed al-Fostat sądzi, że jest pani osobą “zdolną do wszystkiego".

- Dlaczego nie, zwłaszcza jeśli chodzi o przeciw­stawienie się złym językom.

Inspektor do spraw starożytności patrzył na swoje stopy.

- Nikt nie podważa pani kompetencji zawodowych - ciągnął Szkot. - Pani Abletout sądzi nawet, że pani najlepszym towarzystwem są słowniki i fiszki.

- Być może moja szanowna koleżanka uważa, że praca techniczna jest zbędna. Ja nie podzielam tej opinii. Egiptologia rozwija się tak błyskawicznie, że nie starcza dnia i nocy, żeby się wszystkiego dowiedzieć. Odrobina lenistwa i zostajesz z tyłu.

- Pfff! - wydała z siebie w odpowiedzi Francuzka.

- Ach, o czymś zapomniałem: ktoś jeszcze przedsta­wiał panią w złym świetle - to Villabert Glotoni. On również uważa, że jest pani zdolna do wszystkiego i że aby zidentyfikować sprawcę, należy skierować śledztwo w pani stronę.

Śliczna Niemka uśmiechnęła się.

- Czy pan Glotoni jest zdolny kochać kogoś oprócz siebie?

- Zabraniam pani! - krzyknął Francuz.

- Pan pozwala sobie oskarżać mnie o morderstwo, a ja nie mogę nazwać pana narcyzem!

Domenica Strauss wyraźnie się zdenerwowała. Glo­toni wycofał się.

- Przyznaje pani, że była kochanką Howarda Langtona?

- Nie stwarzałam pozorów, milordzie; wszyscy wiedzie­li, że byłam jego kochanką i że się kochamy. Związek ten nie przeszkadzał nam stawiać pracy na pierwszym miejscu i wywiązywać się terminowo z obowiązków.

- Według pani Abletout Howard Langton uważał, że jest pani zbyt zaborcza i zdecydował się zerwać ten związek. Nie mogąc tego znieść, zabiła go pani z zemsty.

- Moja droga koleżanka nie wie, że Howard Langton był bardzo niezależnym człowiekiem, a ja pod tym wzglę­dem w niczym mu nie ustępowałam. Gdybyśmy któregoś dnia zdecydowali się rozstać, nie byłaby to dla nas tragedia.

- Jest jednak dowód - przypomniał nieśmiało komi­sarz Omar Abdel-Atif.

- Nie zapomniałem o tym - zapewnił go Szkot. - Ale przedtem jeszcze jeden szczegół: zajmuje się pani mumiami doktora Qerry?

- Poprosiłam go tylko o informacje - wyjaśniła niemiecka egiptolog - ale on nigdy mi nie odpowiedział. Czy pokażecie mi w końcu ten słynny dowód, który czyni ze mnie zbrodniarkę?

Lord Percival udał się do gabinetu Agaty Christie i wyszedł stamtąd z książką w ręku.

- Oto on: niemieckie wydanie Śmierci na Nilu Agaty Christie.

Domenica Strauss wydawała się zaskoczona.

- Ale to nie jest moja książka! Poza tym nie czytuję kryminałów. To oczywiste, że ktoś mi go podrzucił!

Komisarz Abdel-Atif spodziewał się, że lord Percival podąży tym tropem i zmusi podejrzaną do przyznania się. Ale reakcja Szkota była zupełnie inna.

- Dokładnie do takiego wniosku doszedłem, panno Strauss. Jest on tym bardziej słuszny, że sztuczka z książką była spóźniona i niezręczna. Jest jednak jeden punkt niejasny dotyczący pani.

Niemka, przez moment rozluźniona, nagle znów za­niepokoiła się:

- Jaki?

- Kołnierz koszuli Howarda Langtona został nasą­czony wonnościami. Czy pani doktorat nie dotyczył stożków wonności, które nosili na głowach goście za­proszeni na przyjęcie w zaświatach, jak widać to na płaskorzeźbach licznych grobowców tebańskich?

- Tak, ale...

- Czy po zamordowaniu kochanka nie oddała mu pani ostatniej, bardzo egiptologicznej, przysługi, aby mógł spokojnie dotrzeć w zaświaty?

- Ależ nie, milordzie! Byłby to całkowicie szalony pomysł... Przysięgam panu, że nie zabiłam Howarda Langtona!

Szkot odwrócił się od Niemki i podrapał w skroń.

- Możliwe, że mordercą jest mężczyzna i że chce jeszcze zaatakować, ponieważ groził pani Abletout. Chy­ba że chodzi o spisek...

Komisarz Abdel-Atif pomyślał, że lord Percival zu­pełnie się pogubił. Już wyobrażał sobie gwałtowne pro­testy obecnych po wyjściu z tej nieudanej konfrontacji i nieuchronną utratę swego stanowiska.

Lord Percival zwrócił się do Villaberta Glotoniego.

- Czy to nie pan był tym mężczyzną ze strzelbą?



ROZDZIAŁ XLIII


Zaskoczony pytaniem Szkota, Villabert Glotoni pociąg­nął swój biały jedwabny krawat, ryzykując, że się zadusi.

- Dlaczego... dlaczego ośmiela się pan tak uważać, milordzie?

- Wydaje się, że nikt pana nie lubi.

- I co z tego? Nie muszę już udowadniać moich kompetencji, są dobrze znane! W tym kraju i w mojej dziedzinie jestem niezbędny i z tego powodu niektórzy czują do mnie nienawiść!

- Jest pan jednak szydercą, na przykład w stosunku do Abu. Wyrażał się pan za to pochlebnie o inspektorze al-Fostacie, o którym przecież trudno powiedzieć, że jest “uroczym człowiekiem".

- Kwestia gustu, milordzie. Ocena jest subiektywna, moja taka sama dobra jak pańska.

- Zgodzi się pan jednak, że przedstawienie mi Abd el-Mosula jako “sympatycznego staruszka" ma się nijak do rzeczywistości. Pan dobrze zna kraj i działalność tego pana... Dlaczego pan kłamał?

- Abd el-Mosul jest dziś osobą szanowaną i ja...

- Jak pan nazwie to, co pan robił na stanowisku w Tali al-Amarinie, jeśli nie był to dość osobliwy handel? Miał pan możliwość zbliżyć się do środowiska drobnych złodzie­jaszków antyków i usiłował pan kupić kilka przedmiotów, które przeszłyby koła nosa muzeom, czy tak?

- To oskarżenie jest zupełnie bezpodstawne i wniosę skargę o zniesławienie!

- Pan pochlebiał doktorowi Qerry - przypomniał lord Percival - ale on nie omieszkał wskazać pana jako mordercę Howarda Langtona.

Villabert Glotoni najpierw przez chwilę milczał z oburzenia, później rzucił się na Alana Qerry.

- Coś ty się ośmielił mówić, łajdaku? Dopiero silna pięść Abu uniemożliwiła Francuzowi udu­szenie specjalisty od mumii, który z trudem odzyskał oddech.

- Nic... nic nie mówiłem - wyjęczał doktor Qerry.

- Jeśli jest pan winny, to pański problem, nie mój! Statystyki dowodzą, że znacznie więcej zbrodniarzy jest wśród Francuzów niż wśród innych nacji.

Villabert Glotoni odparł z pogardą:

- Gadanina farbowanego naukowca, nic więcej! Nie zajdzie pan z tym daleko.

- Mógłby pan jednak zostać skazany za próbę szan­tażu na osobie Domeniki Strauss - sprecyzował lord Percival.

Tym razem Glotoni nie zaprotestował.

- Jest pan łajdakiem - rzuciła Niemka, a jej spoj­rzenie wyrażało najwyższą pogardę.

- Nie ma pani nic do roboty w Egipcie! - wrzasnął Francuz. - Im szybciej pani stąd wyjedzie, tym lepiej. W gruncie rzeczy próbowałem oddać pani przysługę.

- Pan wyjedzie pierwszy - rzuciła proroczo Niemka - ponieważ pan kocha siebie, a nie Egipt.

Szkot zrobił kilka kroków i zatrzymał się przed Albertine Abletout.

- Czy mogę pani wyznać, że podejrzewałem panią?

- Nie wiedziałam, że człowiek pańskiego pokroju miewa takie chwile słabości!

Lord Percival spojrzał do notatek.

- Ta hipoteza nie była tak całkowicie bezpodstawna. Czy z powodu szczególnego charakteru nie złamała pani wielu karier?

- Moi oszczercy już nie wiedzą, co mają wymyślić na mój temat! Mam to w nosie, ponieważ zwykle idę naprzód i odsuwam od siebie niezdolnych i bezużyte­cznych.

- Boją się pani z powodu pani wybuchowego tem­peramentu i teatralnych zachowań. Ktoś powiedział, że im dalej od pani, tym lepiej się czuje.

Francuska egiptolog nie wydawała się bynajmniej zażenowana.

- Czy to podstawa pańskiego oskarżenia, milordzie?

- Abd el-Mosul nie lubi pani, a pani twierdzi, że go nie odwiedza.

- A pan mi nie wierzy?

- Tak, proszę pani.

Francuzka wydawała się przez chwilę zbita z tropu.

- No ale... Co mi pan zarzuca?

- Według Domeniki Strauss, Howard Langton uważał, że pani działalność w terenie nie odpowiadała pani reputacji, którą pani starannie sama podtrzymywała.

- Kłamstwa godne pogardy!

- Langton był człowiekiem drobiazgowym i zauważył, że wykopaliska, za które była pani odpowiedzialna, nie są prowadzone w sposób zadowalający. Miał również zamiar żądać, w sposób jak najbardziej dyskretny, pani przeniesie­nia. Nie chciał pani szkodzić osobiście, ale pragnął, by w pani sektorze badania były prowadzone kompetentnie.

- To niedorzeczne!

- Dla pani zaś największa zniewaga.

- Jak mogłabym czuć się dotknięta równie śmiesz­nymi wypowiedziami? Moja reputacja mówi sama za siebie!

Lord Percival naciskał:

- Myślę, że doszło do prawdziwego starcia między Howardem Langtonem i panią i że pani zażądała, by opuścił Egipt. “Gdyby mnie posłuchał, jeszcze by żył", powiedziała mi pani. I to wyznanie panią uniewinnia.

- Chciałam, żeby jak najszybciej wyjechał, to praw­da, ponieważ bałam się katastrofy. Nie myślałam o mor­derstwie.

- Ja zaś - wyznał lord Percival, idąc w kierunku Stevena Faxmore'a - nie sądziłem, że jedynym celem uczonych może być wykorzystywanie swojej wiedzy w celu zdobycia pieniędzy.



ROZDZIAŁ XLIV


Steven Faxmore, o kanciastej twarzy pooranej głę­bokimi zmarszczkami, z gęstymi bokobrodami zakry­wającymi policzki, szpiczastym podbródkiem, chrapli­wym głosem, pociągnął poły swojej czerwonej marynar­ki, jakby chciał ochronić swoją godność.

- Czy to pan był tym człowiekiem ze strzelbą? - zapytał lord Percival.

- Nienawidzę broni palnej.

- A co z bronią białą?

- Podobnie.

- Jeśli dobrze rozumiem, jest pan pacyfistą i czło­wiekiem bezceremonialnym?

- Dokładnie.

- Bezceremonialnym... To z pewnością wiele znaczy, panie Faxmore. Zaszliśmy już tak daleko, czy nie po­winien się pan teraz przyznać?

- Pańska metoda prowadzi donikąd. Dobrze pan wie, że jestem niewinny, nie ma sensu mnie prowokować.

- Niewinny... Jest pan tego taki pewien? W oczach arystokraty czaiła się ironia.

- Niech mi pan udowodni, że nie.

- Według doktora Qerry wie pan wszystko o wszy­stkich. Dlaczego nie poda mi pan nazwiska mordercy Howarda Langtona?

- Ponieważ go nie znam. Qerry przypisuje mi cechy, których nie posiadam.

- Jest pan Szkotem, Langton był Anglikiem. Jest co najmniej jeden świadek pańskiej kłótni z ofiarą.

- To jasne, Szkocja i Anglia nigdy nie zawrą pokoju, a jedynym rozwiązaniem jest przyznanie Szkocji niepod­ległości. Ale od tego do zamordowania kolegi daleka droga...

- Pan sam jednak przyznał, że Langton był niebez­piecznym rywalem i stanowił zagrożenie dla pańskiego spokoju i stanowiska.

Steven Faxmore uczynił wymijający gest.

- Takie jest życie... Kiedy młody specjalista osiąga zaszczytną funkcję, stara się wszystkich zniszczyć, żeby łatwiej narzucić swoją władzę. Tak jest zawsze i zawsze się to odbywa w taki sam sposób. Nie ma sensu robić z tego ceregieli... Langton by się opamiętał i w końcu doszlibyśmy do porozumienia.

- Trudno mi uwierzyć, że nie znał pan planów Howarda Langtona.

- Ale to prawda, milordzie. Nie miał zresztą żadnego powodu, by mnie wtajemniczać. Nielogiczne byłoby przypuszczać, że było inaczej.

- Logiczne jest stwierdzenie, że miał pan motyw, by się pozbyć Langtona. Oprócz tego, według Villaberta Glotoniego, uważa się pan za pożeracza dusz i kata, który chętnie posługuje się nożem.

Skrzeczący śmiech zatrząsł wielkim cielskiem Fax­more'a.

- Dzielny Glotoni przypomniał bal maskowy, na którym rzeczywiście pojawiłem się w takim przebraniu... Proszę być spokojnym, nikogo nie zabiłem.

- O czym pan marzy?

Pytanie lorda Percivala zaskoczyło Faxmore'a.

- O czym marzę? Dlaczego to pana interesuje?

- Być może pozwoliłoby to wyjaśnić morderstwo.

- Byłbym zaskoczony...

- Niech pan nie będzie taki tajemniczy, panie Fax­more. Pani Abletout przesadzała, jak zwykle zresztą, utrzymując, że chciał pan objąć władzą cały Egipt, ale miała rację, przypuszczając, że ma pan “plan komercyj­ny", co potwierdził Abd el-Mosul, zaznaczając, że pana prawdziwym celem nie jest rozwój nauki.

- Pogłoski są często nieprawdziwe, milordzie, a ci, na których się pan powołuje, nie lubią mnie. Mają więc interes w tym, żeby mi szkodzić.

- Nadinspektor Dodson i ja widzieliśmy pana w mauzoleum Aghi Khana. Nie wierzymy w to, żeby należał pan do jego wyznawców i że modli się pan za spokój jego duszy. Ten multimiliarder jest natomiast wymarzonym ucieleśnieniem wszystkich pańskich pla­nów. Pamięta pan, panie Faxmore... podczas urodzin Aghi Khana jego ciężar w diamentach na szali... Myśli pan, że umiejętność robienia interesów pozwoli je panu zagarnąć.

- Pan się myli, milordzie! Jestem tylko zwykłym egiptologiem.

- Jak doktor Qerry, pański przyjaciel i wspólnik? Specjalista od mumii zaprotestował:

- To nie tak! Jestem samotnikiem, nie mam żadnego przyjaciela.

Lord Percival odwrócił się do Alana Qerry.

- Steven Faxmore, aby odwrócić moje podejrzenia, określił pana jako ponurego osobnika prowadzącego dzia­łalność mętną, wręcz godną potępienia. Każdy zdawał sobie sprawę, że niczego pan nie odkrył, a pańskie wyniki badań nie znajdują potwierdzenia... krótko mó­wiąc, zajmuje się pan czymś innym, nie mającym związ­ku z nauką. Langton dowiedział się, co to jest i stwier­dził, że nie ma to związku z pańską oficjalną funkcją.

- Moją specjalnością są mumie, i nic innego!

- Zapomina pan o kłamstwie, panie Qerry: czyż nie zapewniał nas pan, że nigdy nie spotkał się z Howardem Langtonem? To poważny błąd... Langton z pewnością skontaktował się ze wszystkimi, co do których miał podejrzenia, zanim wezwał ich do Starej Katarakty. Czu­jąc na szyi zaciskającą się pętlę, wymyślił pan tezę o spisku. Ale marzyło się panu to samo co pańskiemu przyjacielowi Faxmore'owi: obaj chcieliście się wzboga­cić. Od lat sprzedaje pan kawałki mumii Abd el-Mosulowi, który wierzy w ich właściwości pobudzające popęd płciowy, a ten drobny handel przynosił panu skromne korzyści.

- Kto panu naopowiadał tych głupstw?

- Naoczny świadek, którego zeznanie wystarczy, żeby odesłać pana do więzienia. Doktor Qerry poczerwieniał.

- Nie mówi pan poważnie!

- Nawet pański klient pana oskarżył. Ale to nie wszystko: pan, podobnie jak Faxmore, nie doceniliście determinacji Howarda Langtona i nie sądziliście, że jest zdolny odkryć prawdę. Miał u siebie małą amforę za­wierającą poślednie piwo, ale które uchodziło za oryginalne. Wiązaliście z tym wszystkie wasze nadzieje, do­ktorze Qerry i panie Faxmore.

Qerry i Faxmore spoglądali na siebie zbici z tropu. Przerażony Qerry milcząco błagał Faxmore'a o pomoc.



ROZDZIAŁ XLV


- Zgoda - przyznał Steven Faxmore. - Ma pan rację. Jeśli się dobrze zastanowić, Oerry i ja nie popełniliśmy żadnego przestępstwa. Nie zaprzeczam, że chcieliśmy zarobić, ale co w tym złego?

- W oczach Howarda Langtona to było karygodne - zaoponował lord Percival.

- Bo on był purystą! To ja dałem mu próbkę, którą pan u niego znalazł, żeby zobaczył, że produkt nie jest jeszcze gotowy.

- A jednak wezwał pana do Starej Katarakty.

- By dać mi ostateczną odpowiedź.

- A gdyby zażądał, żeby opuścił pan stanowisko i wrócił do Wielkiej Brytanii?

Steven Faxmore wydawał się przygnębiony.

- Musiałbym się podporządkować, Qerry także. Ani on, ani ja nie jesteśmy mordercami.

Lord Percival uśmiechnął się.

- Dziękuję za anonimowy list, panie Faxmore.

- Jak pan na to wpadł?

- Nie lubi pan ani tytułów, ani arystokratów, więc mimo że pan wiedział, kim jestem, zaczął pan list od zwykłego “szanowny panie". Poza tym jedynie pan, jako Szkot, mógł być autorem liściku do rodaka. Dzięki panu dowiedziałem się, że mój przyjaciel Langton został zamordowany.

- Spełniłem tylko swój obowiązek - powiedział Fax­more z godnością. - Langton mówił mi o panu w samych superlatywach, więc wiedziałem, że mogę liczyć na pańską interwencję.

Lord Percival zwrócił się w stronę Abd el-Mosula, który nie zdjął swej skórzanej czapeczki zdobionej złotą lamówką.

- Spotkał się pan z Howardem Langtonem i prosił go pan, aby się z panem pogodził. Ale on był nieprze­jednany.

- Niewybaczalny błąd młodości, milordzie.

- Niektórzy mówili o panu jako o spokojnym sta­ruszku, który porzucił swoją przestępczą działalność. To niestety nie jest prawda.

- Mówi pan o handelku częściami mumii z doktorem Oerry? Zwykła zabawa, milordzie. Zresztą nie kupowa­łem towaru proponowanego mi przez tego doktorka... Potwierdzi to wielu świadków godnych zaufania.

- Mówiłem o poważnym przestępstwie - sprecyzował Szkot. - Chodzi o ograbianie niesplądrowanych grobów.

- Romantyczne marzenie...

- Nie w pańskim przypadku. Howard Langton we­zwał pana do Starej Katarakty, ponieważ wiedział, że wyruszył pan na polowanie i podąża interesującym tro­pem. Takie jest znaczenie odręcznej notatki, którą znaleźliśmy u ofiary: “Powstrzymać Abd el-Mosula".

- Langton się mylił, inspektorze.

- Oddalił się pan od swoich baz, żeby eksplorować pustynie w pobliżu Tall al-Amariny, ponieważ dowiedział się pan, że w tym rejonie odkryto legendarny grób. Pański instynkt kazał panu przedsięwziąć nadzwyczajne poszukiwania, czyż nie?

- Marzenie, milordzie, tylko marzenie...

- Oczywiście jest pan chodzącą ostrożnością i nie pokazuje się pan nigdy w pierwszym szeregu. Dlatego potrzebował pan dobrze ustawionego wspólnika, najlepiej inspektora do spraw starożytności. Pana, panie Ahmedzie al-Fostat.

Wąskie oczy Egipcjanina rozszerzyły się.

- Robi pan błąd, milordzie! Jestem uczciwym czło­wiekiem i pomogłem panu, proszę sobie przypomnieć!

- Pańskie dossier nie jest nadzwyczajne, panie al-Fostat. Do swego stanowiska doszedł pan pokrętną ścieżką, a przede wszystkim oszukał mnie pan.

- Ja? Nigdy bym się nie ośmielił!

- Z jednej strony, starał się pan mnie przekonać, że nie jest pan wspólnikiem Abd el-Mosula: z drugiej zaś, twierdził pan, że nigdy nie zetknął się z Howardem Langtonem. Według Domeniki Strauss, Langton odkrył pańską niekompetencję i układy i chciał oznajmić panu, że postanowił prosić pańskich przełożonych, aby usunęli pana z zajmowanego stanowiska.

- Niech pan nie słucha tej kobiety, milordzie.

- Steven Faxmore potwierdził słowa panny Strauss, a nawet brał udział w scenie, podczas której Langton pana zdemaskował. Ponieważ chciał zrujnować pańską karierę, nie miał pan innego wyjścia, jak tylko go usunąć.

- Nigdy nie podjąłbym takiego ryzyka!

- Na tym pańska rola się nie skończyła - ciągnął Szkot. - W Tali al-Amarinie pan nas śledził, zgodnie z instrukcjami pańskiego prawdziwego szefa, Abd el­-Mosula, żeby się dowiedzieć, czy znaleźliśmy grób, na którym tak wam zależało. Próbował pan nawet odciągnąć nas od tego miejsca.

- Pan mnie prześladuje... Gdybym był Anglikiem, nie traktowałby mnie pan w ten sposób!

- W grobie, gdzie wciągnął mnie pan w pułapkę, znalazłem dowód, że jest pan złodziejem.

Ahmed al-Fostat zbladł, słysząc to oskarżenie.

- To niemożliwe...

Lord Percival wyjął z kieszeni niewielki przedmiot w kształcie żaby.

- Oto amulet, który pan skradł w muzeum w Asuanie. Zgubił pan go, przygotowując pułapkę.

- To nieprawda! Sprzedałem amulet Abd el-Mosulowi i to on go zostawił w grobowcu, żeby mnie oskarżono!

Podczas gdy al-Fostat dał się ponieść emocjom, Abd el-Mosul zachowywał spokój.

- Pański szef wiedział, że pan go zdradzał - dodał lord Percival - i zaczął się wycofywać. Egipski wymiar sprawiedliwości zajmie się wami obydwoma, ale jest coś poważniejszego: chodzi o narzędzie zbrodni.

Ahmed al-Fostat cofnął się, jakby usiłując wtopić w ścianę.

- Nic nie wiem.

- Potwierdził pan, że antyczny sztylet, którym za­mordowano Howarda Langtona, jest fałszywy. Dlaczego, panie al-Fostat?

- Już nie pamiętam.

- Proszę sobie przypomnieć.

Egipcjaninowi puściły nerwy. Strasznie się zdener­wował i zaczął na przemian kląć i pomstować.

- Wystarczy - przerwał komisarz Abd el-Atif. - Albo się zamkniesz, albo zrobi to za ciebie Abu!

Groźba podziałała.

- Ten sztylet, jak najbardziej autentyczny, pochodził z grobu, którego pan poszukiwał, panie al-Fostat - podjął lord Percival. - To jasne, że starał się pan odciągnąć mnie stamtąd, ponieważ pańskim jedynym celem była grabież. Morderstwo Langtona nie zostało przewidziane w pańskim planie, a wręcz go rozbiło.

- A więc przypuszcza pan, że ani ja, ani Abd el-Mosul nie zabiliśmy Langtona?

- W rzeczy samej, ponieważ morderca zapłacił wam, żebyście kłamali w sprawie narzędzia zbrodni. Obiecał wam również zgrabną sumkę po umorzeniu sprawy.

Po tych słowach zapanowała długa cisza. Angus Dodson wstrzymał nawet oddech.

Lord Percival podszedł do okna i patrzył na Nil. - Co pani myśli o mojej teorii, pani Abletout?




ROZDZIAŁ XLVI


Francuska egiptolog zareagowała gwałtownie:

- Dlaczego pan mnie o to pyta, milordzie?

- Ponieważ stwierdziła pani, że można mieć całko­wite zaufanie do ekspertyzy Ahmeda al-Fostata. Miała pani nadzieję, że niczego nie zauważę i potraktuję ten stary sztylet jak ordynarną podróbkę. Pani największym błędem jest lekceważenie innych i przekonanie o własnej wyższości. Moja wiedza egiptologiczna jest ograniczona, wystarcza jednak, bym rozpoznał broń bardzo podobną do słynnego sztyletu Tutanchamona, z istotną różnicą: inskrypcją hieroglificzną ITN u podstawy ostrza, czyli z imieniem boga Atona, którego wielbił Echnaton, he­retycki faraon.

- Każdy to wie! - powiedziała drwiąco Albertine Ableout.

- Skąd mogło pochodzić to małe dzieło sztuki? Z grobu z tej samej epoki lub z grobu samego Tutanch­amona, o którym wielu sądzi, że pozostał nie odkryty, lub też z grobu któregoś z jego dostojników. Czy przed­miotem pani doktoratu, zresztą nie dokończonego, nie były groby Mehu i Merire?

Francuzka wczepiła się w podłokietniki.

- Tak, ale...

- Mehu był szefem policji Echnatona w jego stolicy Tali al-Amarinie, a Meri-re to wielki kapłan słonecznej tarczy, Atona. A zatem zgodnie z zeznaniami Domeniki Strauss, Howard Langton był o krok od odkrycia słyn­nego grobowca, właśnie w Tell al-Amarinie, jak wska­zywały poszukiwania Abd el-Mosula i Ahmeda al-Fo­stata. Jestem nawet pewien, że go odkrył, ponieważ pokazał pani ten sztylet, który stamtąd pochodził. Cóż za zniewaga! Pani, specjalistka w tej dziedzinie, uprze­dzona, a nawet przyćmiona przez młodego i błyskotli­wego egiptologa! Langton nie dość, że chciał panią zwolnić, to jeszcze pokonał panią na jej własnym tere­nie... A to już było za wiele. Pani “zabiła" już wielu obiecujących naukowców, łamiąc ich kariery, ale tym razem poszła pani o wiele dalej, niszcząc ludzkie życie.

Komisarz Abdel-Atif osłupiał. Jak francuska egiptolog mogła się posunąć aż do morderstwa?

Albertine Abletout mimo rozdrażnienia zdołała za­chować pozory spokoju.

- Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, niech pan to udowodni, milordzie.

- Zgubiła panią Agata Christie. Howard Langton wezwał panią, podobnie jak pozostałych, do Starej Ka­tarakty, ale to pani zaproponowała mu spotkanie w apar­tamencie pisarki z mocnym postanowieniem wyduszenia z niego całej prawdy na temat jego poszukiwań archeo­logicznych. Czy zaplanowała pani morderstwo? Prawdo­podobnie tak, ale Langton dostarczył pani wymarzoną okazję, pokazując sztylet i dając pewność, że popełnia pani morderstwo doskonałe, które przypisano by profe­sjonalnemu złodziejowi, Abd el-Mosulowi. Dwa szcze­góły zdradzają pani uwielbienie dla Agaty Christie: po­dobnie jak ona, ubiera się pani na fioletowo, a pani ulubionym deserem jest tarta jabłkowa ze śmietaną, nawet w Egipcie. Ale popełniła pani dwa błędy. Po pierwsze: podrzuciła pani Domenice Strauss powieść Agaty Christie i wskazała nam pani trop w postaci wiadomości pisanej po angielsku, obciążającej pani nie­miecką koleżankę. Tylko że panna Strauss nie czyta powieści tego typu, a pani o tym nie wiedziała. Drugi błąd: wymyślenie mężczyzny uzbrojonego w strzelbę

,który miał na panią napaść w nocy. De facto, chodziło o zjawę, która straszyła Agatę Christie, grożąc jej w snach. W gruncie rzeczy padła pani, jak pani literacki model, ofiarą przekleństwa Echnatona. Agata Christie tak bardzo się nim interesowała, że poświęciła mu sztukę teatralną, która zrobiła klapę; ten faraon pani również nie przyniósł szczęścia.

- Pan się myli... Nie zamordowałam Howarda Langtona!

- Rzeczywiście, nie pani trzymała sztylet. Ponieważ zadbała pani o to, żeby był z panią Villabert Glotoni, który tak nienawidził Langtona, jak uwielbiał panią. To na pani rozkaz Glotoni śledził nas w Tall-al-Amarinie, żeby zobaczyć, czy znajdziemy ten grób.

Lord Percival utkwił wzrok w oczach wyraźnie prze­rażonego Villaberta Glotoniego.

- Howard Langton wiedział, kim pan jest i trzymał się od pana z daleka. To pan jest autorem pracy o uchebti, magicznych figurkach pracujących zamiast zmarłego w zaświatach, o czym jest mowa w rozdziale szóstym Księgi zmarłych. Howard Langton dokładnie przestudio­wał ten tekst, aby wykazać pańską niekompetencję i do­rzucił wykrzyknik: “Uwaga!". Niestety, nie był dość czujny... Ale czy mógł przypuszczać, że ugodzi go pan w plecy starożytnym sztyletem, który przed chwilą po­wierzył pani Abletout, aby stwierdziła jego autentycz­ność.

Wielka kwadratowa głowa Villaberta Glotoniego nie przestawała się kiwać.

- Pan... pan nie ma prawa mnie oskarżać!

- Po naszym pierwszym spotkaniu - ciągnął lord Percival - wystraszył się pan, więc postanowił pan mnie poważnie ostrzec, posyłając strzałę, która miała mnie zranić i przekonać, że zostałem otruty. Doktor Qerry zdradził mi, że zbiera pan afrykańskie sztylety i strzały, a pan okazał tupet - lub głupotę - by pokazać mi to na targu w Asuanie. Z wrodzoną próżnością sądził pan, że się przestraszę i porzucę śledztwo.

Glotoni był blady.

Wzrok Percivala ciął jak brzytwa.

- Posłuszny swojej szefowej, po zamordowaniu Langtona, pan, miłośnik wyrobów egzotycznych, które kupuje pan na targu, nasączył pan perfumami kołnierz koszuli pańskiej ofiary, aby obciążyć Domenikę Strauss, specja­listkę od egipskich wonności. Brudna sztuczka, która pana zdradziła, ponieważ znaleźliśmy ślady pańskich perfum różanych na kołnierzu koszuli.

Nozdrza Francuza rozszerzyły się i wymierzył palec wskazujący w Albertine Abletout.

- To ona wszystko zorganizowała, ona kazała mi zabić Langtona, ona...

Egiptolog w fioletowym kostiumie spoliczkowała Glotoniego i z zaskakującą żwawością usiłowała uciec.

Ale odbiła się od nubijskiego giganta Abu, monu­mentalnego jak starożytny egipski kolos.



EPILOG


Lord Percival spędził cudowny dzień. Domenica Strauss pokazała mu wszystkie asuańskie grobowce znaj­dujące się na zachodnim brzegu, tłumacząc teksty hieroglifów, przypominających niezwykłe losy odkrywców Dalekiego Południa, których duch żył w tych miejscach wiecznego spoczynku. Angus Dodson, zmęczony upałem, z coraz większym trudem nadążał za arystokratą.

Kiedy promienie zachodzącego słońca zmusiły egiptolog do przerwania, nadinspektor przysiadł na murku, marząc o wilgotnym bruku brytyjskiej stolicy i o kwarcie mocnego piwa w tradycyjnym pubie.

- Jak pani dziękować? - zapytał Szkot. - Z takim talentem ożywiła pani ten cudowny świat!

- A pan, milordzie, rozwiązał tyle zagadek.. Czy nie odkryłby pan grobu, który spowodował tyle nie­szczęść?

- Dokona tego tylko doświadczony archeolog. Poza tym nie trzeba wszystkiego odkrywać... Czy mumie nie zasługują na to, żeby spoczywać w pokoju?

- To niezbyt naukowe podejście!

- Pozwoli pani, że będę jej życzył długiego pobytu w Egipcie i przeżycia tu samych szczęśliwych chwil.

Wzruszona Domenika Strauss uśmiechnęła się.

- Egipt to tajemniczy kraj, milordzie, ale w końcu dowiadujemy się wszystkiego. Dlatego dowiedziałam się, że ofiarował pan sporą sumę pieniędzy Abu, by mógł wspomóc w trudnościach swoich nubijskich braci. On jest zbyt dumny, żeby panu podziękować. Za to ja...

- Po co bogactwo, jeśli nie dawałoby odrobiny szczęścia?

- Ponieważ jutro będzie pan już w Szkocji, pozwolę panu cieszyć się ostatnim zachodem słońca nad Nilem.

W feluce, która wiozła lorda Percivala i Angusa Dodsona do Starej Katarakty, nadinspektor odważył się zadać dwa pytania, które paliły mu usta.

- Te ślady perfum Glotoniego na kołnierzu koszuli ofiary... Czy powiedział panu o tym medyk sądowy, czy też komisarz Abdel-Atif?

- Ani jeden, ani drugi, drogi Dodsonie, ale czy to nie było oczywiste? Gdyby miał pan do dyspozycji laboratorium Scotland Yardu, dostarczono by panu ten dowód natychmiast. Miałem więc wrażenie, że korzystam z pańskiej gwarancji moralnej.

Jak obawiał się Angus Dodson, Szkot nie przejął się ścisłą procedurą.

W Londynie nadinspektor wystąpiłby, przynajmniej dla formy, z gwałtownym protestem, ale tutaj... I jeszcze jedno prześladujące go pytanie:

- Proszę mi powiedzieć, milordzie... Jaki jest pański sekretny sposób na upał? Nawet kiedy wspinaliśmy się po stromych zboczach, na pańskim czole nie było ani kropelki potu!

- Tajemnica tkwi w kapeluszu - wyznał Szkot. - Za­wdzięczam ten wynalazek jednemu z moich przodków, który badał Afrykę, a nie znosił upałów.

Z przodu kapelusza z szerokim rondem był zainsta­lowany miniaturowy, bezszelestny wiatraczek, który bez­ustannie chłodził czoło szczęśliwego właściciela.

Słońce gasło za górą na zachodzie, aby przygotować swoje zmartwychwstanie, a nad Asuanem zapadała spo­kojna noc. Bogini nieba już nie zwlekała z przemianą duszy Howarda Langtona w światło.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cherie Carter Scott Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Carter Christopher Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Christopher Carter Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Carter Christopher Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Christopher Carter Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Carter Christopher Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Carter Christopher Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Christopher Carter Ostatnia zbrodnia Agaty Christie
Carter Christopher Ostatnia zbrodnia Agaty Christie(1)
Ostatnia zbrodnia wg A Christie
Agatha Christie Dom zbrodni
Agatha Christie ' Zbrodnia na?stynie
Christie Agatha Zbrodnia na?stynie
Christie Agatha Dom zbrodni
Christie Agatha Hercules Poirot Zbrodnia na?stynie

więcej podobnych podstron