Uuk
Quality Books
Edmund Niziurski
Opowiadania
Wydawnictwo
Harcerskie Horyzonty
Warszawa,
1973
Wydanie
I
Spis treści:
Muszę wyznać ze skruchą, że w odróżnieniu od powieści, które pisałem z potrzeby wewnętrznej i za sprawą czystego natchnienia, geneza moich opowiadań jest przeraźliwie przyziemna. Rodziły się one mianowicie z kuszenia przez redaktorów, raczej jako owoc mojej słabości niż mocy. To przez nich odkładałem moje benedyktyńskie prace nad powieścią i zasiadałem do pisania opowiadań, zawsze z nieczystym sumieniem, że kradnę czas przeznaczony na „właściwą” twórczość. Dlatego opowiadania te pisałem spiesznie (co nie znaczy, że łatwo, przeciwnie — zwykle męczyłem się nad nimi bardziej niż nad powieścią).
Najstarsze chronologicznie, a mianowicie „Sprawa Klarneta”, powstało jeszcze w 1953 roku, niemal bezpośrednio po ukończeniu przeze mnie „Księgi urwisów”. Ta historia wielkości i upadku niejakiego Klarneta jest w gruncie rzeczy jeszcze jedną próbą rozpatrzenia starego jak świat konfliktu na osi: jednostka-zespół, ubraną w formę opowiadania o chłopaku, który chciał „trząść całą salą” w internacie, i o buncie tej sali.
Sprawę dominacji jednostki nad zespołem, przejawiającej się w formie stosowania brutalnej przemocy czy wręcz fizycznej siły, oraz zagadnienie walki z tą przemocą poruszałem w mojej twórczości jeszcze wielokrotnie, między innymi w zamieszczonym w tym wyborze opowiadaniu pt.: „Spisek słabych”.
W czasie pisania „Sprawy Klarneta” mieszkałem na Bielanach. Mieszkałem tam z górą sześć lat, od roku 1953 do roku 1959. Ta odległa dzielnica Warszawy otoczona była wówczas z jednej strony pustymi wydmami piaszczystymi, sięgającymi niemal cmentarzy na Powązkach, a z drugiej strony sławnym Laskiem Bielańskim, dochodzącym do wysokiego brzegu Wisły. Oczywiście do wielu moich utworów z tamtego okresu przenikały realia z Bielan i pobliskiego Żoliborza, realia nie tylko zresztą topograficzne. Wtedy bowiem właśnie moje starsze dzieci zaczęły chodzić do szkoły i moje związki ze środowiskiem szkolnym na nowo się wzmocniły i zaktualizowały przy okazji. Utrzymywałem także kontakt z młodzieżą starszą z liceum bielańskiego. Akurat w tym czasie, a był to rok 1958, tygodnik harcerski „Na przełaj” zaproponował mi napisanie opowiadania. I tak powstało obszerne opowiadanie „Lalu Koncewicz, broda i miłość”, w którym wykorzystałem różne moje doświadczenia i obserwacje bielańskie.
Z tego okresu pochodzą także dwa inne wcześniejsze opowiadania zamieszczone w tym tomie, a mianowicie „Grubas” (1954) i „Szkielet” (1955).
Kolonie szkolne to zawsze kopalnia materiału dla pisarza. Przez pewien okres czasu muszą tu żyć z sobą pod jednym dachem, jeść przy jednym stole i spać koło siebie typy często zupełnie sobie obce, wyrwane z różnych pieleszy i gniazd domowych, ciepłych i zimnych, a niekiedy po prostu bez gniazd i pieleszy. A czasu jest wystarczająco dużo, żeby i zżyć się, i poprztykać. Chętnie podejmowałem ten temat czerpiąc z moich własnych doświadczeń. Materiał uzupełniłem realiami współczesnymi, między innymi obserwacjami z życia kolonii poczynionymi w Stegnie nad Zatoką Gdańską.
Stąd też można wywieść genezę napisanego w 1960 roku specjalnie dla „Płomyka” opowiadania „Biała Noga i chłopak z Targówka”, jak również „Trzynasty występek”.
Niemal całkowicie na moich własnych reminiscencjach z lat szkolnych oparte jest, powstałe w jesieni 1959 roku, opowiadanie „Równy chłopak i Rezus”, aczkolwiek mogą mylić czytelnika zupełnie współczesne rekwizyty. Postać profesora jest portretem prawie dokładnym jednego z moich własnych pedagogów. Ja też kiedyś odwiedziłem starego, chorego nauczyciela i...
Ostatnia grupa prezentowanych tu opowiadań to „opowiadania niekłajskie”. Tak je nazywam, ponieważ powstały bezpośrednio po napisaniu powieści „Awantura w Niekłaju”. Ciągle jeszcze obracają się w aurze niekłajskiej; występują tam niekiedy postacie znane z tej powieści oraz różne realia z Niekłaja i okolicy. Do grupy tej należą, napisane w roku 1962 następujące utwory: „Alarm na poddaszu”, „Diabli zjazd”, „Nikodem, czyli tajemnica gabinetu”, „Spisek słabych” i „Siódme żebro”.
Zebrane w tym tomie opowiadania powstawały w okresie dziesięciu lat, od 1953 roku; powstawały z różnych okazji i różną zawierają tematykę, myślę jednak, że mają co najmniej jedną cechę wspólną. Starałem się w nich stworzyć autonomiczny świat młodych. Nie stawiałem moim bohaterom sztucznych barier, nie krępowałem ich, robili wszystko, na co mieli ochotę. Sami mieli ustalić granicę zła i dobra. Doświadczenia starszych niewiele mogą się przydać. Samemu trzeba się sparzyć, samemu wszystkiego spróbować. Więc próbują. Odkrywają na nowo świat i jego prawa. Badają dopuszczalne luzy. Rzecz piekielnie trudna i złożona. Ale muszą to robić. Sprawdzić na własną rękę normy obciążenia, normy napięcia, wolności. Co może udźwignąć przyjaźń, co może wytrzymać zespół, gdzie leżą granice solidarności, dokąd wolno się posunąć w dążeniu do niezależności od „wapniaków”, od środowiska, od świata i jego praw. Bo wszystko sprowadza się w końcu do jednego: jaka jest właściwa norma. Sami muszą ją ustalić i przekonać się o jej słuszności.
Kiedy miałem dziewięć lat, marzyłem o procy i kupiłem ją wreszcie za serią kanadyjskich znaczków (bez kancer) od jednego franta z szóstej klasy. Ale naciąłem się. Proca strzelała słabo. Poszedłem do franta z reklamacją. „To jest dobra proca — powiedział — tylko za słabo naciągasz”. Zabrałem procę i poszedłem ćwiczyć. Naciągnąłem mocniej, strzeliła trochę dalej. Ale nie byłem jeszcze zadowolony, następnym razem naciągnąłem bardzo mocno, i wtedy guma pękła. Poszedłem z reklamacją do franta. „Proca była dobra — powiedział — tylko ty za mocno naciągnąłeś”.
Pamiętam, że przez długi czas dręczył mnie potem problem, jak mocno można naciągnąć gumę. Problem ten, w tej czy innej postaci, męczy wszystkich moich bohaterów w tej książce. Czytelnicy, którzy ją dokładnie przeczytają, będą wiedzieli, co mam na myśli.
EDMUND NIZIURSKI
Szkołę skończyłem w Maćkowie. Nie orientujecie się, gdzie to jest? Nie dziwię się wam. Na mapach szkolnych Maćków zazwyczaj nie figuruje. Nie mieści się w skali miasteczek od zera do pięciu tysięcy mieszkańców. Nie leży przy linii kolejowej, ani przy ważniejszej szosie. Nie posiada ani powiatowych urzędów, ani fabryki, ani nawet tartaku.
Na pociechę miasteczka należy jednak powiedzieć, że jest zabytkowe. Przy rynku wznosi się kolegiata z XV wieku, obok dawna baszta obronna, przerobiona po wojnach szwedzkich na dzwonnicę. Szczyt jej wieńczy miedziany hełm wsparty na lekkich arkadach, kontrastujących wyraźnie z ciężkim korpusem wieży. Pod dachem widnieją z trzech stron poczerniałe tarcze dawno nieczynnych zegarów, niżej przy ściętych narożach stoją postacie czterech ewangelistów, porosłych mchem i sceptycznie skrzywionych. Dalej, na północ od kolegiaty, nad urwistym brzegiem rzeczki sterczą ruiny renesansowego zamku, z piwnic którego prowadzi podziemny chodnik — jak fama głosi — aż do klasztoru w K.
W tym to zabytkowym miasteczku władza ludowa (z czystej przekory, jak twierdził miejscowy patrycjat) wybudowała przy rynku dwupiętrowy gmach szkoły średniej z internatem. Inauguracja tego obiektu miała miejsce we wrześniu 1949 roku i wypadła nadspodziewanie skromnie. Dziwnym trafem zbiegła się bowiem z poświęceniem odrestaurowanej figury świętego Floriana i — rzecz jasna — z uroczystością tą nie mogła konkurować.
Na trzeci dzień przyprawiliśmy jednak świętemu Florianowi wąsy, rachunek więc został wyrównany.
Dzisiaj, kiedy wspominam naszą budę maćkowską, wydaje mi się już bardzo stara i mocno obrośnięta tradycjami, jakby zakorzeniły się one tam jeszcze na długie lata przed moim przyjazdem. A przecież byłem jednym z pierwszych uczniów liceum i w 1953 roku zdawałem tutaj wraz z trzydziestoma innymi dryblasami pierwszą maturę w historii Maćkowa. Tradycje szkoły i internatu wyrastały w moich oczach. Mógłbym opowiadać o narodzinach i przyczynach powstania każdej z nich.
Wiadomo było, na przykład, w internacie, że nasza druga sala słynęła z zimna i przeciągów. Ten nałóg wietrzenia powstał w związku z paleniem papierosów, które w dzień kurzyło się w kącie za piecem, wieczorem zaś w łóżkach. Poza tym zimno i przeciągi skutecznie odstraszały „Mulata”.
„Mulatem” przezywaliśmy opiekuna internatu, geografa Zalewskiego. Nikt dobrze nie wiedział dlaczego. Czy dlatego, że miał ciemną cerę i włosy, czy też, że do nie umiejącego lekcji ucznia zwykł mówić: „siadaj, mule”. Mulata charakteryzowała poza tym ta właściwość, że chodził stale zakatarzony i bał się panicznie przeciągów. Naszej sali unikał jak ognia, a kiedy już musiał wejść, to wchodził w szaliku na szyi i z postawionym kołnierzem, jedną ręką osłaniając gardło. Od lat starał się nas nakłonić do zamykania okna przynajmniej w okresie zimowym, ale bezskutecznie. Opieraliśmy się temu wytrwale, w ostateczności powołując się na opinię naszego przyrodnika, profesora Rzemiennego. Rzemienny był wielbicielem maćkowskiego powietrza tudzież hartowania ciała, czego dawał przykład biorąc rano i wieczorem lodowaty prysznic w łazience, co zostało przez nas komisyjnie stwierdzone.
Tak więc paliliśmy na ogół spokojnie i bez przeszkód. Jednakże w 1951 roku Mulat został powołany na trzymiesięczne przeszkolenie wojskowe, gdzie między innymi wyleczono go z kataru. Po powrocie stwierdziliśmy u niego wybitne zaostrzenie węchu, dość powiedzieć, że kilka razy wyniuchał dym. Postanowiliśmy wtedy zastosować środki ochronne bardziej radykalne. Malcy śpiący przy drzwiach obarczeni zostali obowiązkiem jedzenia przed snem cebuli. Odtąd sytuacja uległa pewnej poprawie, Mulat wpadał na salę, węszył i wołał:
— Co to za zapachy? Znów paliliście?
— Nie, panie psorze, to Małża jadł cebulę.
Mulat patrzył ze wstrętem na Małżę i zatykając nos wychodził z sali.
Oczywiście zawsze znalazł się w ciągu roku fagas-skarżypyta, który, obraziwszy się na nas o to czy o owo, próbował donosić. Taki jednak nie prosperował długo. Spławialiśmy faceta. Tak mu uprzykrzaliśmy życie, że sam biegł prosić Mulata o przeniesienie na inną salę.
Byle kogo w sali nie trzymaliśmy.
Na początku każdego roku szkolnego mieliśmy wprawdzie z tym trochę kłopotów. Dyrektor nie pytając o nasze zdanie pakował nam na salę różne typy według rozdzielnika, jak padło. Już jednak we wrześniu, a najdalej w październiku następował „dobór naturalny”.
Kandydat na naszą salę, zanim otrzymał szlachetną nazwę „tubylca”, musiał przejść kilka prób moralnych i fizycznych. Między innymi było w zwyczaju, że nowicjuszowi zakładało się „rower”.
Okrutny ów zabieg polegał na tym, że śpiącemu delikwentowi wtykano między palce u nóg zwitki papieru, a następnie je podpalano. Przypieczony nowicjusz, zanim się obudził, wykonywał w półśnie ruchy nogami przypominające do złudzenia jazdę na rowerze.
Podczas mego pobytu w internacie nie zastanawiałem się nad sensem tego rodzaju praktyk. Wiadomo było, że nowicjuszowi trzeba „nałożyć rower”, więc się nakładało. Był to rodzaj próby ognia, która pomagała przy selekcji. Ten i ów fagas nie wytrzymywał, gniewał się, obrażał, szedł skarżyć. Od razu wiadomo było: nie nadaje się. Radziliśmy mu dobrotliwie, żeby się przeniósł do innej sali. Mulat nie robił pod tym względem specjalnych trudności, przekonał się bowiem od dawna, że tak jest najlepiej. Sala uciszała się, nie słychać było przeraźliwych wrzasków w nocy.
Tak więc w październiku wszystko się już układało, ugniatało i klarowało ku obustronnemu zadowoleniu.
Jeśli mimo tych ciężkich prób, surowych obyczajów, rygorów i psiego zimna garnięto się do nas, było to z powodu komuny, która potajemnie istniała na naszej sali. Oczywiście w ścisłej tajemnicy. Sami jej członkowie nie wiedzieli nawet, że do niej należą. Myśleli, że po prostu wszystko przyjemnie i koleżeńsko się u nas układa. Starsi chłopcy podejrzewali, być może, istnienie specjalnej organizacji, ale w pełni wtajemniczonych było nas tylko pięciu z dziesiątej klasy.
Oczywiście „przyschnięty do strupa własności” — jak to określał Józio Markiewicz — u nas miejsca nie zagrzał. Garnęła się za to biedota internatowa, „małorolni” i sieroty. Wiadomo było bowiem, że u nas nikt nie zginie. Dbaliśmy o swoich. Nie zdarzało się, żeby tubylec nie przeszedł do wyższej klasy. Podciągaliśmy, jak się dało, często za uszy, ale skutecznie. Poza tym gwarantowaliśmy bezpieczeństwo osobiste. Nikogo z naszych nikt nie śmiał zaczepić, bo miał od razu do czynienia z całą salą.
Wartość naszej komuny objawiała się najoczywiściej w okresie przejściowych trudności aprowizacyjnych, jakie przeżywał internat na początku 1952 roku, kiedy to kucharz Biodro z Michalską okradali kuchnię. Szła wtedy przez dwa miesiące kasza z ziemniakami na przemian. Wówczas komuna nasza objęła i dożywianie. Wałówki z domu przetrząsaliśmy dokładnie i dzieliliśmy sprawiedliwie między ludek tubylczy. W szafie, w rogu sali, wisiał zawsze wianuszek kiełbasy, stało masełko i miodek. Dożywialiśmy się sumiennie.
Jednocześnie sala nasza zaczęła święcić triumfy i na polu oświatowym. Zważywszy fakt, że blisko 70% uczniów naszej budy mieszkało w internacie, jeszcze w październiku na zebraniu zarządu szkolnego ZMP, przeforsowaliśmy uchwałę o współzawodnictwie międzysalowym, które obejmować miało naukę i zachowanie.
Na pierwszym etapie, który zakończył się w styczniu 1952 roku, odnieśliśmy przekonywające zwycięstwo nad salą drugą i trzecią, co prawda wyłącznie dzięki przewadze w wynikach nauczania, bo w zachowaniu mieliśmy kilka wpadek. Drugi etap też już mieliśmy prawie w kieszeni, gdy nagle wypłynęła sprawa Klarneta.
* * *
Jakoś pod koniec marca Mulat wezwał mnie i Józia Markiewicza do kancelarii i powiedział, że do internatu przybywa nowy uczeń IX klasy, niejaki Eugeniusz Klarnet, że będzie mieszkał w naszej sali i żebyśmy zaopiekowali się nim. Skrzywiliśmy się. Z doświadczenia nieufnie podchodziliśmy do nowych, a tu wtykają nam jakiegoś Klarneta. Diabeł go wie, co on za jeden? Może jakaś ofiara, która obniży nam wyniki współzawodnictwa?
— Dlaczego do nas, panie psorze? — mruknąłem. — Nie można go dać do drugiej albo do trzeciej?
— U was jest wolne łóżko — wycedził przypatrując się nam uważnie.
Nie mogłem wytrzymać jego wzroku, odwróciłem głowę w stronę okna. Na dworze padał mokry śnieg. Wielkie, białe płaty chwiały się w powietrzu, osiadając niechętnie na czarnym dachu drwalni i ruderach sąsiedniej posesji.
„Nie wywiniemy się — myślałem — Mulat ma argument”. Na naszej sali rzeczywiście było wolne łóżko od czasu, gdy „przyschnięty do strupa własności” wałówkarz Karpiel wyemigrował do sali trzeciej, nie chcąc się pogodzić z praktyką racjonowania paczek.
Zapanowało przykre milczenie.
— Też się wybrał, pod koniec roku — mruknął Józio ze złością. — Ale chyba go nie będziemy wliczać do grupy?
Mulat zmarszczył brwi.
— Dlaczego?
— No, bo z jakiej racji?... To nie nasz człowiek... Skąd my wiemy, co on umie i w ogóle co za jednostka?
— Tak — poparłem Józia — na mieszkanie można go przyjąć, ale do współzawodnictwa... to szkoda gadać... Nie możemy brać odpowiedzialności, proszę pana profesora.
— A to znów co za teorie! — wykrzyknął Mulat. — Splendid isolation[1]? Zasklepianie się? To ten chłopak ma niby gdzie być? Poza społecznością internatu? Homo isolatus[2]? Robinson?
Doświadczenie nauczyło nas, że z chwilą gdy Mulat zaczynał mówić obcymi językami, należało wycofać się czym prędzej. Tym razem jednak byliśmy tak rozgoryczeni, że mruknęliśmy jeszcze od drzwi:
— To... to jest niesprawiedliwość, panie profesorze.
— Coście powiedzieli? Hę, żeby was w życiu spotykały tylko takie niesprawiedliwości! — huknął Mulat.
Czmychnęliśmy pośpiesznie za drzwi.
* * *
Tego dnia wracając z kolacji zastaliśmy w sali wyciągnięte na łóżku indywiduum mizernego wyglądu. Spod koca sterczała blada, długa twarz o wielkich, czarnych brwiach i szerokich ustach sięgających gdzieś prawie od ucha do ucha. „Twarz klowna” — pomyślałem z niechęcią.
Na poręczy krzesła wisiała przemoczona, wytarta marynarka i rurkowate spodnie nieokreślonego koloru.
Zaskoczeni tubylcy spojrzeli pytająco na mnie.
— To jest ten nowy... jak mu tam, Klarnet — wyjaśniłem i powtórzyłem im rozmowę z Mulatem.
Chłopcy przyjęli wiadomość, jak przewidziałem, chłodno. By im poprawić humor, oznajmiłem, że skoro już spotkała nas ta nieprzyjemna niespodzianka, należy przynajmniej użyć sobie, jak zwyczaj każe.
— Gotujcie ogień, tubylcze plemię — zakończyłem.
Tubylcom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Oblizywali z ukontentowaniem wargi. Rzadko się zdarza taka frajda w drugiej połowie roku. Pośpiesznie skręcili dwie papierowe witki. Kazałem im ciągnąć losy. Pierwszy z wylosowanych mistrzów ceremonii odsunął delikatnie koc, drugi założył Klarnetowi papier, a na końcu zbliżył się ostrożnie z płonącą zapałką trzeci i podpalił.
Dokonawszy tych operacji, spoceni z emocji, chłopcy cofnęli się pośpiesznie i z otwartymi ustami, z odległości dwu metrów oczekiwali na skutek. Razem z nimi zastygła w napięciu cała sala.
Ogień palił się przepisowo... Już, już dochodził do palców... gdy wtem stała się rzecz nie notowana w kronikach internatowych.
Oto Klarnet zamiast „pedałować”, usiadł spokojnie na łóżku, wyjął sobie leniwie płonące wiechcie i drapiąc się pod pachą, zauważył znudzonym głosem:
— Frajerzy, „rower” już dawno wyszedł z mody. Teraz zakłada się „cygaro”.
To powiedziawszy, zdławił ziewanie i jak gdyby nigdy nic nakrył się kocem. Po chwili chrapał już snem sprawiedliwym.
Oszołomieni i zakłopotani takim obrotem sprawy pokładliśmy się spać z dość głupimi minami.
W nocy poczułem, że ktoś mnie szarpie za rękaw. Wystraszony otworzyłem oczy. Zobaczyłem Klarneta w bieliźnie. Jak wielki pająk pochylał się nad moim łóżkiem.
— Ciii — szepnął z palcem na ustach, mrugając do mnie szelmowsko białym okiem. — Dałem „Jasiom” palić.
Uniosłem się na poduszce. Księżyc oświetlał łóżko pod ścianą. W jego świetle ujrzałem rząd malców wysmarowanych czarną pastą. Każdemu tkwiło w ustach skręcone z papieru i zapalone „cygaro”. Czterech „paliło” jeszcze spokojnie, piąty wzdrygnął się właśnie i krzyknął przeraźliwie. Po chwili zaczęło krzyczeć i czterech pozostałych.
Zaczęło się przykre widowisko. Poparzeni malcy zrywali się z łóżek i, wrzeszcząc wniebogłosy, biegali jak opętani. Gryzący dym napełnił salę. Ktoś zaczął wołać: „pali się”. Reszta chłopców zbudzona hałasem zeskakiwała z posłań. Nie pojmując, co się dzieje, na pół przytomni kręcili się w kółko.
Spojrzałem na Klarneta. Siedział na łóżku podkurczywszy nogi i przyglądał się widowisku rozbawionymi oczami. Nie odwracając głowy sięgnął do spodni po pudełko zapałek. Wyjmował szybko jedną po drugiej, stawiał główką na boku pudełka, prztykał palcem i puszczał w tłum serie płonących „rakiet”, potęgując zamieszanie.
— Dobre, co? — obrócił się do mnie. — Noc dantejska, jak Boga kocham.
— Co robisz? Spalisz budę! — krzyknąłem.
— Idź — odepchnął mnie. — Jak się boisz, to leć po strażaka.
Zapałki spadały dalej świetlistym łukiem jedna po drugiej. Wrzawa wzmagała się.
Nagle rozległy się szybkie kroki na korytarzu. Na salę wpadł okręcony kocem Mulat, podobny do Rzymianina w todze. Za nim cisnęli się ciekawi chłopcy z innych sal.
— Co tu się paliło? Co to za swąd?
Na głos Mulata malcy w oka mgnieniu odzyskali przytomność i rzucili się do łóżek. Kiedy Mulat zapalił światło, na sali panował już spokój. Wszyscy „spali”.
Mulat zauważywszy zapałki na podłodze, pokiwał głową.
Wysmarowanym pastą chłopcom kazał iść do umywalni. Nie krzyczał nawet, tylko zapytał, czy nasze zachowanie ma rozumieć jako rezygnację ze współzawodnictwa.
Zatrzęsłem się z oburzenia, zobaczyłem, że bubki z sąsiednich sal uśmiechały się złośliwie. Chciałem krzyknąć Mulatowi, że to przecież właśnie ten jego Klarnet... ale zacisnąłem zęby. Na naszej sali nie skarżyło się. Te sprawy załatwialiśmy sami. Zresztą zły byłem na Klarneta nie tyle za sam kawał, ile za to, że ściągnął na nas Mulata.
Rano jednakże, kiedy szukałem słów, by mu zwrócić uwagę na jego nieostrożność — na tym bowiem polegał naszym zdaniem jego występek — sam przylazł do mnie i ściskając mnie za rękę swą wielką, zimną dłonią, powiedział:
— Ale co... wesoło było? Nie bójcie się... ja was rozruszam — mrugnął okiem — będziemy rozrabiać, co? — szturchnął mnie porozumiewawczo łokciem.
Uśmiechnęliśmy się zakłopotani. Niby tak... szkoda mówić, wesoła noc. Oszołomił nas. Nowicjusz, a tak sobie śmiało poczynał. Jak on potrafił z tym rowerem... musiało go przecież przypiekać, a nie dał poznać. A może w ogóle nie spał, tylko udawał? Stary wyga, widać, w niejednym internacie pluskwy łapał.
— Tak... owszem, wesoło było — wyjąkałem — tylko u nas widzisz, bracie, współzawodnictwo... Mulat notę obniży, karne punkty wpiszą.
Zdawało mi się, że Klarnet popatrzył na mnie z ironicznym uśmiechem.
— Nie... nie zrozum nas źle — dodałem pośpiesznie. — My przeciw kawałom nie mamy nic. Tylko — żeby ostrożniej...
— Dobra — klepnął mnie po ramieniu — ja was rozumiem. Nie bój się. Ustawimy czujkę przy drzwiach.
A jednak nie docenialiśmy jeszcze wtedy Klarneta. To były dopiero nieśmiałe próbki jego repertuaru.
Dość powiedzieć, że odtąd ani jedna noc nie przeszła spokojnie. Klarnet był niezmordowany w rozruszaniu prowincji.
Co noc budziły nas okrzyki palaczy „cygar”. To pod kimś zawaliło się łóżko, to kogoś zlano wodą, to pod czyimś łóżkiem wybuchła petarda.
Mulatowi nie udawało się już nas tak łatwo przyłapać. Czujka ostrzegała. Zanim zdążył wpaść na salę, wszyscy pędzili na łóżka i nakrywali się kocami po uszy... Mulat pytał kilkakrotnie, co to za krzyki. Udawaliśmy, że śpimy. W końcu Klarnet „budził się”, udając wyrwanego ze snu, przecierał oczy i bełkotał:
— Co... Co się stało? Że krzyczeliśmy? Pan profesor się przesłyszał. Zresztą Małża od kilku dni krzyczy przez sen. Dałem mu aspirynę.
Mulat odchodził, a Klarnet mrugał do nas:
— A co, dobre było. Noc dantejska, jak Boga kocham.
Mruczeliśmy zakłopotani, uśmiechając się niewyraźnie. Nikt z nas nie zdobył się na słowo sprzeciwu. Łobuzerstwa Klarneta oszałamiały nas i dezorientowały. Gniewać się o kawał? To nie było w naszym stylu. No, bo co mu powiedzieć? Kawału nigdy nie uważaliśmy za grzech, a Klarnet popełniał przecież tylko kawały. Poza tym chłopak wydawał się z wiary, nie fagas, nie lizus, nie ważniak, zaraz drugiego dnia rozdzielił między tubylców wszystkie wiktuały, które mu zostały z podróży. Małży, kiedy się przeziębił, wetknął aspirynę, częstował „wczasowymi”, w sobotę kupił butelkę wina i puścił w obieg po całej sali. Wypiliśmy pod kołdrami. Nie przeszkodziło mu to tej samej nocy za pomocą gumowej rury od akwarium urządzić istny potop... Resztę nocy przesiedzieliśmy skostniali w kucki. Wszystko było mokre.
Tak, nie da się zaprzeczyć, kawały Klarneta stawały się męczące i, na nasz rozum, trochę już tego było za dużo. Ale Klarnet twierdził, że tak jest we wszystkich internatach, tylko nas belfry za bardzo wzięły za kantar... W ogóle życia u nas nie ma. Głucha prowincja. Klarnet może coś na ten temat powiedzieć. Żył już w czterech internatach. Namówili go na Maćków, że odpocząć można, podobno ładna okolica, spokój... ale on widzi, że długo tu nie wytrzyma. Z nudów skiśnie.
Nie, właściwie to już nie ma sensu dłużej się poniewierać po internatach. To dobre dla Jasiów. On jest już dorosły. Za dwa miesiące skończy osiemnaście. Zapisze się do jakiej szkoły dla pracujących. Najlepiej w Warszawie. Ma tam jednego znajomego, który się urządził przy wyścigach na Służewcu. Tam się na razie zaczepi. Będzie trochę pomagał przy koniach, a trochę pogra na wyścigach. Na koniach można grubą forsę wygrać. A gdy się zadomowi, to i nas spróbuje ściągnąć. Na prowincji nie ma życia.
Mieliśmy co prawda inne plany. Marzyła nam się politechnika, wielkie budownictwo, słuchaliśmy jednak Klarneta ciekawie. Umiał gadać. Czuliśmy się przy nim prowincjonalnie, grajdołkowato jakoś. Nasze życie wydawało nam się blade, ubogie, nudne. Klarnet na wszystkim się znał, wszystkiego próbował, nie było rzeczy, na której by nas nie zagiął. A już najwięcej chyba na sporcie.
U nas sport leżał, a Klarnet miał większość dyscyplin w małym palcu. Znał nazwiska przodujących zawodników polskich i zagranicznych, czasy i metry, rekordy krajowe i światowe, miejsca w tabeli rozgrywek piłkarskich, szansę poszczególnych lekkoatletów, bokserów, kolarzy, o każdym coś mógł powiedzieć. Z Chychłą był na ty, Gremlowskiemu pożyczył kiedyś pływki, Królaka popychał pod górę... tak, zdarzyło mu się ocierać o mistrzów. Prztykał od niechcenia w odznakę SPO... Właściwie to mógłby „rozrabiać” w sporcie. W stumetrówce osiąga dobre wyniki. Ale czy w internatach są warunki do trenowania? Marnuje się człowiek.
No, niech znów nie myślą, nie pozwalał sobie tak bardzo ścierać kantów, co to to nie, nie dawał się belfrom, narozrabiał w kilku internatach. Z jednego za wagary wyleciał, z drugiego za dziewczynki. Trudno, zakochał się. Belfry nie uwzględniają miłości, więc wyleciał. A wtedy, co wyleciał za wagary, to dlatego, że pojechał do Warszawy. Całą drogę bez biletu jechał. Od Radomia bawił się z konduktorem w kotka i myszkę. W Warszawie forsa mu się skończyła, więc najął się do pracy przy budowie. Tak... na MDM-ie pracował. Kawał ściany własnoręcznie ułożył, majster powiedział, że ma do murarki dryg. Namawiali go, żeby został, miejsce w hotelu dawali, zarobiłby dwa patyki lekką ręką, ale nie chciał. On tylko tak... z ciekawości, ale żeby całe życie murować, co to to nie, zanudziłby się na śmierć. Wszystko człowieka zaczyna w końcu nudzić... Ta dziewczyna, o którą z internatu wyleciał, też mu się już właściwie znudziła, ale belfry nie chcieli uwierzyć i wylali. No cóż, nie przejął się... Właściwie to nawet go nie wylali, tylko przenieśli. Miał jechać do innego internatu, gdzieś na Mazurach, Bartoszyce czy coś w tym rodzaju.
Po drodze zawadził o Mikołajki, popływał trochę po jeziorach. Ryb połowił. Raz o mało się nie utopił. Poprzedniego dnia grał w oko do drugiej w nocy i był niewyspany. Słońce grzało, ryby nie chciały brać, położył się więc w kajaku. Wędkę, żeby „czucia” nie stracić, przywiązał do nogi i gapił się w niebo. Sam nie wiedział, kiedy się zdrzemnął. Obudził się w wodzie. Kajak wywrócony, a jego coś za nogę pod wodą ciągnie. Dobrze, że głowy nie stracił i przeciął linkę, bo już byłoby po nim. Szczupak się złapał, silny jak koń. Utopiłby człowieka na śmierć. Jeszcze się nigdy takiego strachu nie najadł, nawet wtedy, gdy go lawina na Hali Gąsienicowej goniła... Tak, nie można narzekać... przeżyło się trochę...
Klarnet otaczał się obłokiem dymu i otulał kocem. Zapadało milczenie. W sali żarzyły się punkciki papierosów. Nie byliśmy tak naiwni, by we wszystko wierzyć. To pewne, że połowę zbujał, ale wszystkiego przecież nie wymyślił. Sypał datami, nazwami, nazwiskami jak z rękawa... znać było, że jest obyty w sprawach, o których mówił.
Tak czy owak działał na wyobraźnię, trudno zaprzeczyć, zaprzątał myśli... Budził jakieś diabelskie pragnienia...
* * *
A tymczasem szalały „noce dantejskie”. Na sali trwało ciągłe pogotowie. Nikt nie był pewny dnia ani godziny.
Dawniej malec, który cierpliwie przebył wszystkie przepisane prawem zwyczajowym próby, miał zagwarantowaną nietykalność osobistą. Raz nasmarowany pastą i doświadczony „rowerem” spał spokojnie pewien, że już mu się nic takiego nie przydarzy, co najwyżej będzie się śmiać z tych, na których teraz przyjdzie kolej. Tymczasem z chwilą przybycia Klarneta te uświęcone tradycją zwyczaje zostały wywrócone do góry nogami. Sterroryzowani malcy bali się zmrużyć oko. Po nie przespanych nocach bractwo ziewało jak hipopotamy, snuło się po szkole śpiące, półprzytomne, ogłupiałe jakieś, nerwowe i wystraszone.
Bo Klarneta trzeba się było pilnować i w dzień. Prztykał w ucho, podstawiał nogę, robił syfona, zakładał nelsona, boleśnie łaskotał. Tubylcy omijali go z daleka. Szczególnie upodobał sobie Małżę. Ósmoklasista ten zapuszczał sobie od kilku miesięcy czuprynę z przedziałkiem. Codziennie za pomocą wody, grzebienia i szczotki starał się zmusić krnąbrne włosy do uległości. Kiedy po godzinnym nieraz wysiłku udało mu się wreszcie utrwalić przedziałek i jako tako przylizać sztywne jak druty włosy, Klarnet jednym zamachem niszczył mu to arcydzieło kunsztu fryzjerskiego, doprowadzając biednego chłopca do rozpaczy.
Na pozór łobuzerstwa Klarneta wydawały się bezmyślne i spontaniczne, a jednak była w nich przecież jakaś metoda. Klarnet używał sobie tylko na młodszych, których nie wiadomo dlaczego nazywał „Jasiami”. Nas z dziesiątej nie ruszał. Przeciwnie, wyglądało tak, jakby właśnie dla nas popisywał się, jakby to wszystko robił w naszym imieniu i na nasz rachunek. Po każdym wyczynie mrugał do nas porozumiewawczo, jak do wspólników.
— A co, dostało się „Jasiom”.
Zmiany, jakie zaszły na sali od czasu przyjazdu Klarneta, nie uszły oczywiście uwagi Mulata. Nieraz chwytaliśmy na sobie jego czujne i, jak się zdawało, zaniepokojone spojrzenia. Okazywał nam w tym czasie więcej niż zazwyczaj zainteresowania. Kręcił się koło nas, zaglądał na salę, węszył.
Co nas najwięcej zdumiewało, to to, że wpadając na ślady różnych naszych występków w tym okresie, nie tępił nas zbytnio. Odkładał jakby generalną rozprawę na później, dawał tylko do poznania, że wie, i... czekał. Ale na co, u licha, czekał?
Tymczasem sprawy szły szybko naprzód.
Jakoś na piąty dzień po przyjeździe Klarneta Mulat, zaniepokojony dużą absencją naszych chłopców przy śniadaniu, wpadł do sali. Mimo że była już za kwadrans ósma, kilku zaspanych tubylców gramoliło się dopiero z pościeli. Inni ubierali się. Klarnet czytał spokojnie w łóżku „Przegląd Sportowy”. Ani jedno łóżko nie było zasłane.
Mulat odsłonił na ręce zegarek.
— Co to ma znaczyć? Żeby o tej godzinie łóżka tak wyglądały?
Podnosił nie zasłane koce i prześcieradła i rzucał oburzony:
— Żeby mi się to więcej nie powtórzyło!
Następnego rana po jeszcze jednej „nocy dantejskiej” znów zaspaliśmy paskudnie. Nieprzytomni z niewyspania i źli, poczłapaliśmy do łazienki. Kiedy wróciliśmy na salę, stanęliśmy zdumieni. Nasze łóżka były zasłane. Klarnet oparty o parapet mamrotał lekcję.
— A to co? — zapytałem.
— Nic, kazałem Jasiom zasłać.
Mimo że powiedział to takim tonem, jakby to była najprostsza rzecz pod słońcem, pamiętam, że zrobiło mi się trochę dziwnie. Nie mieliśmy jednak czasu zastanawiać się nad tym. Dochodziła ósma. Popędziliśmy na śniadanie.
Odtąd sprzątanie sali i słanie naszych łóżek przez Jasiów weszło w zwyczaj. Żeby tylko to!
Klarnet wprowadził w naszej sali coś na kształt monarchii feudalnej. Jasie zostali zobowiązani do niezliczonych świadczeń darmowych i danin. Klarnet posługiwał się nimi we wszystkim, w czym się tylko dało. Biegali na posyłki, po papierosy, po zapałki, po pestki — Klarnet stale gryzł pestki dyni — po gazety sportowe, czyścili ubrania, przyszywali guziki. Poza tym Małża golił Klarneta co dwa dni. Klarnet robił z tego cały obrządek. Specjalni malcy trzymali mydło, miseczkę, lusterko i ręcznik. Bawił się znakomicie.
* * *
Wszystko to trwało mniej więcej dwa tygodnie. Aż raz, gdzieś na początku kwietnia, Klarnet wstawszy od golenia i pogładziwszy się z zadowoleniem po brodzie, zamiast jak dotychczas zwichrzyć Małży czuprynę, poczęstował go „wczasowym” i rzekł:
— No, Małża, dochodzisz do mistrzostwa w swoim fachu. Należy ci się specjalne odznaczenie. Niech mnie diabli wezmą, jeśli cię nie odznaczę!
Spojrzałem na niego zdziwiony. Czyżby jakiś zwrot w postępowaniu tego łobuza? Ale on mrugał do mnie jak zwykle, a w przymrużonych oczach zabłysły mu szelmowskie ogniki.
Ta noc przeszła, o dziwo, spokojnie. Bodaj pierwszy raz od czasu pojawienia się na sali Klarneta. W każdym razie ja spałem jak zabity. Zbudziłem się koło siódmej. A właściwie poderwały mnie krzyki na sali. Przetarłem oczy. Klarnet siedział po turecku na łóżku i, trzymając się za wielkie palce u nóg, trząsł się ze śmiechu. Pod ścianą przy łóżkach malców — poruszenie. Tubylcy otaczali jedno łóżko, ktoś szlochał głośno. Czyżby Małża? Wyskoczyłem z pościeli i rozepchnąłem ciżbę.
Tak, to był Małża, ale w jakim stanie! Siedział na łóżku z lusterkiem i zanosił się od płaczu. Z taką troską zapuszczana czupryna była wystrzyżona paskudnie w wielkie place, miejscami do gołej skóry. Biedak wyglądał śmiesznie i żałośnie zarazem, jak źle oskubana kura.
— Za co on mi tak zrobił... za co? — skarżył się łkając. — Przecież, przecież ja go dobrze ogoliłem, więc za co? Wszystko robiłem, co chciał... no więc za co?...
Właśnie, za co?
Spojrzałem na Klarneta z wyrzutem. Nie zauważył, czy może nie chciał zauważyć. Mrugnął do mnie rozbawiony.
— A co, zrobiłem Jasia! No, czego się tak patrzysz? Że się maże? Bo głupi. Powinien jeszcze dziękować. Rozwiązałem mu problem owłosienia. Nie mogłem patrzeć, jak się męczy...
Przewiesiwszy ręcznik przez ramię, ruszył do wyjścia. W drzwiach złapał jeszcze za ucho jakiegoś Jasia, prztyknął go w nos i odstawił na bok.
Odwróciłem się w stronę chłopców. Zauważyłem, że wszyscy patrzą na nas, z dziesiątej, dziwnym wzrokiem jakby na coś czekali, czegoś się spodziewali. Przygryzłem wargi i powlokłem się do łazienki. Była sobota, w ten dzień do łazienki ciepłą wodę wpuszczali. W kłębach pary zauważyłem Klarneta. Parskał pod tuszem jak gdyby nigdy nic, opowiadając Markiewiczowi jakiś dowcip. A jednak czułem, że tym razem to już nie jest „nic”. Coś się przegięło... przełamało.
Kiedy wróciliśmy na salę, zauważyłem, że chłopcy zbili się w gromadę w kącie sali. W środku sterczała wystrzyżona głowa Małży. Łóżka były nie ruszone. Klarnet wszedł wycierając sobie uszy i krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Nic nie zauważył. Dopiero po chwili wzrok jego padł na nie zasłane łóżko.
— A to co?! Zasłać mi zaraz!
Żaden z chłopców nie ruszył się.
— No, prędzej! Cóż to? — Klarnet obrócił się zdziwiony ciszą. Dopiero teraz zobaczył stłoczoną gromadkę tubylców.
— Cóż wy tak jak stadko baranów? — rzekł żartobliwym głosem, w którym wyczułem źle ukrywany niepokój.
Chłopcy milczeli ponuro.
— Aha... więc strajk? — zaśmiał się krótko. — Patrz, Kancera — zwrócił się do mnie — a to dopiero! Jasie się zbuntowały!
Twarz mu się nagle odmieniła. Posiniał. Dopadł chłopców, wyciągnął dwu z nich na środek sali i zaczął ich stukać głowami o siebie.
Skoczyłem do niego.
— Co robisz, zostaw!
Obrócił się zdziwiony.
— Co, Jasiów bronisz?
— Zostaw ich — powiedziałem krótko. — U nas nie wolno tak...
— U was — zaśmiał się. — Dlaczego to?
— Bo... — przygryzłem język.
— Bo u nas jest komuna! — wyrwało się któremuś z gromadki.
Zmarszczyłem brwi. A to paple! I skąd wiedzą?
Klarnet patrzył na nas rozbawionymi oczyma.
— Co? Co on powiedział? Komuna?! — wybuchnął głośnym śmiechem. — Komuna! Patrzcie, a to wymyślił! Komuna! Słyszałeś, Kancera?
Ale kiedy tylko jeden się śmieje, a inni milczą ponuro, śmiech nie wychodzi zbyt mądrze. Dlatego Klarnet nagle urwał i wzruszył ramionami. Potem wziął książki pod pachę i wyszedł, szeroko rozstawiając nogi i gwiżdżąc.
Staliśmy nieporuszeni. Tubylcy patrzyli na nas surowo. Co, u licha, tak patrzą? Czego chcą? Co za głupi dzień, jak Boga kocham.
Pierwszy odezwał się Migut z dziewiątej.
— Klarneta trzeba uciszyć — powiedział głośno. — Już się za długo rządzi.
— Aha... doszliście w końcu do tego zdania? — mruknął Józio.
— Doszliśmy.
— A czemu go dotąd słuchaliście? — zapytałem zdumiony.
— Myśleliśmy, że wy... że wy razem z nim...
Zarumieniliśmy się.
— My? Z takim typem? Rozumu nie macie!
— To dlaczego mu pozwalaliście, żeby... żeby feudalizm wprowadzał?
Wzruszyliśmy ramionami.
— A wy czemu?
Zaczęliśmy zwalać wzajemnie na siebie winę, wszyscy wstydziliśmy się, żeśmy się dali oszołomić takiemu łobuzowi jak Klarnet. Ładna komuna! Nie ma co! Przyleciał jakiś ciemny ptaszek i od razu wszystko pomieszał. Cofnęliśmy się w feudalne mroki. Coś nie w porządku musiało być z naszą komuną. Czy to w ogóle była komuna?
— Jesteście podłym plemieniem! — unosił się Józio. — Jak woły poszliście w jarzmo! Przez was wszystko!
Ach, znałem go dobrze. Dlatego tak się unosił, że i on, i ja, i cały aktyw z dziesiątej — wszyscy mieliśmy bardzo nieczyste sumienia. Cóż, tubylcy spokojny naród. Przyzwyczajeni byli, że za nich „góra” myśli, nie umieli się skarżyć, nie śmieli narzekać, żeby nie wyjść na fagasów. Myśleli, że jak dogodzą Klarnetowi, nie będzie dokuczał.
— Chcieliśmy, żeby dał spokój — tłumaczył Małża.
— Ale on jeszcze więcej — wtrącił rozżalony Migut.
— Małża go ogolił, bardzo dobrze ogolił, ani nawet nie drasnął, to on mu w nocy, o... tak się odpłacił! Teraz Małża musi znów się ostrzyc na zero — tłumaczył rozgorączkowany. — A czy my nie wiemy, jak długo włosy odrastają? Włosy odrastają cztery miesiące. A do tego takie świeżo odrośnięte włosy są sztywne jak druty i nie chcą leżeć. Klarnet wiedział, jak Małży zależało na włosach, i dlatego mu tak zrobił! Tak! Klarnet jest zły! Jest zły jak diabeł. Z Klarnetem nie można żyć. Pochodzenie niby owszem, ale naloty obcoklasowe. Więc oni, tubylcy, pytają, co my z Klarnetem zrobimy.
Słuchaliśmy z Józiem skrzywieni, że te łebki nas tak pouczają.
— E tam, głupstwo — mruknąłem. — Co zrobić z Klarnetem, to nie żadna filozofia. Klarnetowi trzeba było od dawna zrobić koca. Ot co!
Tubylcy kiwali głowami z aprobatą.
— Koca to mało. Klarneta trzeba ostrzyc — zauważył któryś.
— Tak, tak, ostrzyc! — rozległy się głosy.
— Tak wam się to spodobało? — zapytałem z niesmakiem.
— Nie... my nie dlatego, ale żeby była sprawiedliwość.
— Małża go podetnie.
Wobec groźnej postawy tłumu skapitulowałem i wydałem Klarneta na łup tubylców.
— Dobrze, bierzcie go sobie i róbcie, co chcecie.
Zapewniwszy sobie wolną rękę, chłopcy natychmiast po lekcjach rozpoczęli niezbędne przygotowania.
Ułożono plan, rozdzielono funkcje, rzecz zapowiadała się emocjonująco, spodziewano się oporu ze strony delikwenta.
Egzekucja odbyła się jeszcze tego wieczoru. Gdy Klarnet wracał na salę po kolacji, w drzwiach spadł na niego czarny koc. Dziesięciu tubylców obaliło go na ziemię, zanim zdołał wykrztusić słowo, i omotanego kocem zaczęto tłuc zdrowo.
Małża z nożyczkami czekał obok cierpliwie.
Pomyślny przebieg operacji i zupełny brak oporu ze strony delikwenta podziałały jednak ostudzająco na chłopców.
— Ma dosyć — powiedział Migut ocierając sobie czoło — puśćcie go!
— Jak to, a ja? — zapytał Małża.
Migut machnął ręką.
— Nie bądź dzieckiem. Cóż ty chcesz, oko za oko, ząb za ząb? Tu nie Babilon.
Małża nie miał bynajmniej ochoty rezygnować z przyjemności ostrzyżenia Klarneta, jednakże od korytarza rozległy się okrzyki:
— Uwaga! Mulat idzie!
Wszyscyśmy prysnęli. Na podłodze został Klarnet. Postękując gramolił się spod koca.
— Co za hałasy? — zapytał surowo Mulat. — Jak ty wyglądasz, Klarnet! Co ci się stało?
— Nic, panie profesorze, ko... koc trzepaliśmy...
W ten sposób skończyło się panowanie Klarneta. Obalenie go przyszło zupełnie łatwo. Nie mogliśmy zrozumieć, co przeszkodziło nam wcześniej z nim się załatwić.
Klarnet nie próbował odzyskać utraconej pozycji. Nie robił nic w tym kierunku. Wydawało się nawet, że porażkę przyjął spokojnie, jakby był do tego przyzwyczajony, a nasze wyzwolenie spod swojej władzy — jak rzecz oczekiwaną i zupełnie zrozumiałą.
Co więcej, spod koca wyszedł jakby inny człowiek. Przyglądaliśmy mu się zdumieni. Nigdy przedtem nie stwierdziliśmy, by koc mógł odmieniać ludzi.
Nowy Klarnet miał wygląd wybujałego wymoczka, o sinych wargach, zapadłej klatce piersiowej i zgarbionych plecach. Jąkał się i powtarzał. Głos miał cienki, nieprzyjemny, skrzypiący. Oczy niespokojnie rozbiegane. Dziw, że tego dawniej nie zauważyliśmy.
Nikt już nie wierzył, żeby zdobył SPO i osiągał rekordy w biegach na czterysta metrów. Zwątpiliśmy także, by kiedykolwiek popychał Królaka pod górę i żeby był z Zygmuntem Chychłą na ty. I w ogóle wszystkie te kawałki, którymi nas czarował, wydawały nam się teraz blade, głupawe i pretensjonalne.
Teraz samą obecnością działał nam na nerwy. Nie cierpieliśmy go za to, że kiedyś trząsł naszą salą i że znosiliśmy to tak długo.
Odczuwał to. Unikał naszego towarzystwa, nie odzywał się do nas, odgrodził od sali. Wstawał wcześnie i późno przychodził spać, osowiały i zabiedzony, onieśmielony jakiś — nieciekawy.
Zadawałem sobie pytanie, skąd ta zmiana. Nie widziałem innego wyjaśnienia, jak przyjęcie tezy, że to, co uważaliśmy dawniej za samego Klarneta, było tylko jego przebraniem, w którym chciał nam się zaprezentować. Tak szybko bowiem opaść może z człowieka tylko przebranie.
Tymczasem zbliżały się święta wielkanocne. Chociaż ferie szkolne trwały tylko kilka dni, bractwo internatowe było tak wyposzczone, że kto mógł, wyrywał do domu. Porozjeżdżali się też profesorowie. Nawet kucharz Biodro skoczył do rodziny.
W internacie pozostało nas tylko trzydziestu pięciu, w tym na naszej sali siedemnastu, którzy nie mieli się gdzie podziać. No i Mulat. W kuchni rządziła Michalska. Dochodził nas stamtąd jej ponury śpiew:
Gorzkie żale, przybywajcie,
serca nasze napełniajcie...
A zresztą coraz rzadziej, bowiem od Niedzieli Palmowej pobożna niewiasta większą część dnia przesiadywała w kościele.
Klarneta nie widywaliśmy teraz po całych dniach. Powoli przestawaliśmy się nim interesować. A jednak w tym okresie zdarzył się jeden dość dziwny wypadek, który powinien był zwrócić moją uwagę na Klarneta.
Raz w nocy, spałem wtedy dość niespokojnie, obudziło mnie szczekanie psa. Odwróciłem się na drugi bok i nagle wzrok mój padł na łóżko Klarneta. Było puste. Zrazu myślałem, że wyszedł do łazienki, ale ubrania nie było.
Gdy rano obudziłem się, Klarnet spał jak zwykle na swoim łóżku. Czyżby tamto w nocy było tylko snem? Nie byłem jednak skłonny w tym okresie do zaprzątania sobie głowy tego rodzaju rozważaniami. Myśli moje krążyły wokół bardziej praktycznych spraw.
Wzmożone życie duchowe Michalskiej w sposób widoczny odbijało się na naszych żołądkach. W trosce o zbawienie naszych nędznych dusz obostrzyła w tym okresie rygory kuchenne. W poniedziałek i wtorek kasza była przypalona, w Wielką Środę zaaplikowała nam post zupełny. I to metodą zaskoczenia. Nie podejrzewając niczego, rano udaliśmy się do jadalni. Po paru minutach oczekiwania, śmiertelna cisza w kuchni zaniepokoiła nas. Pobrzękując łyżkami zajrzeliśmy przez okienko. Kuchnia lśniła czystością. A jakże, nie można powiedzieć, Michalska praktykowała czystość i w kuchni.
W porze obiadowej zebraliśmy się powtórnie. Od kuchni wiało martwotą. Pobrzękując niecierpliwie łyżkami o blaszane talerze, zajrzeliśmy do okienka, przez które wydawano posiłki. Kuchnia była pusta. Ani śladu jakiegokolwiek twórczego nieporządku czy miłego dla nas zapaszku, który by świadczył o funkcjonowaniu tej ważnej instytucji. Kocioł błyszczał jałowo, rondle stały bezczynnie w szeregach od największego do najmniejszego — hierarchicznie.
Kiszki grały nam rewolucyjnego marsza. Bębniąc o blaszane talerze i kubki przemaszerowaliśmy wszystkimi korytarzami. Jednakże Michalskiej nigdzie nie było. Pod jej pokojem urządziliśmy niecierpliwą serenadę. Odpowiedziało głuche milczenie. Wizja lokalna przez dziurkę od klucza upewniła nas, że bogobojna osoba nie powróciła jeszcze. Rozległy się okrzyki oburzenia.
— Do Mulata! — krzyczano. — Do Mulata z deputacją, panowie! Musimy zażądać przewrotu kuchennego.
— Mulat jest od rana na posiedzeniu w GRN — mruknął Józio.
— Więc co zrobimy?
— Włamanie do spiżarni!
— Spokojnie — uciszyłem wzburzony tłumek. — Pomijając, że nasuwają się trudności techniczne — chodzi o trzy pary drzwi — włamanie jest czynnością, że tak powiem, nie...
— Nieetyczną!
— Nieetyczną i nieestetyczną...
— Niekulturalną...
— Niehigieniczną...
— Widzę, obywatele tubylcy, że zrozumieliśmy się co do zasady, że włamanie jest czynnością wybitnie niehigieniczną. Co do mnie, proponuję postawić na najbliższym zebraniu generalnie w punkcie: sprawy bytowe — sprawę Michalskiej.
— Michalskiej i Biodra.
— Zgadzam się, plemię tubylcze, Michalskiej i Biodra. A na razie... na razie, no cóż... pożywimy się z szafki. Dożywianie autonomiczne, proszę kolegów.
Ruszyliśmy na salę. Chłopaki z innych sal zatrzymali się niepewnie przy otwartych drzwiach. Nie wiedzieli, czy dożywianie autonomiczne z naszej szafki i ich obejmuje. Myśmy też nie wiedzieli, zwlekaliśmy z rozstrzygnięciem tej drażliwej i skomplikowanej kwestii. Mając przed oczami 89,3 centymetra kiełbasy (wymierzonej komisyjnie i protokolarnie), a trzydziestu pięciu amatorów, z westchnieniem wyjąłem kluczyk. Zdawało mi się, że słyszałem, jak trzydzieści pięć gardeł przełknęło ślinkę, ale prawdopodobnie to ja sam przełknąłem. Energicznym ruchem otworzyłem szafkę i nagle zrobiło mi się niedobrze.
Szafka była pusta. Nie było w niej ani śladu kiełbasy. Zniknęła też butelka z etykietą po denaturacie, gdzie przechowywaliśmy uspołeczniony miód.
Z gromady tubylców wyrwał się okrzyk rozczarowania, a potem posypały się przykre pytania. Wzburzony odkrytym nadużyciem tłum nacierał na mnie:
— Kto zżarł kiełbasę?
— Co to ma znaczyć, Kancera?
— Nie wiem — broniłem się, czerwony ze zmieszania.
— Nie brałeś?
— Nie, skąd.
— No, to co się stało?
— Nie wiem... musiał ktoś włamać się i zwędzić.
— Klucz nosiłeś?
— Nosiłem...
Patrzyli na mnie podejrzliwie. Czułem, że mi nie dowierzają.
— Słuchajcie — powiedziałem — ja wiem, że wy myślicie, że to ja, ale patrzcie... Czy ja bym potrzebował się włamywać? Ja miałem klucz... A tu... o, proszę, ślady włamania. Ktoś majstrował wytrychem. Są ślady na politurze...
Tubylcy zbadali skrupulatnie okolice zamka.
— Tak jest, są ślady — orzekli.
— Czy kogoś podejrzewasz? — pytali.
— Nie... właściwie... — ugryzłem się w język.
Wieczorem w umywalni powiedziałem o tym Józiowi Markiewiczowi.
— Jak mu udowodnisz?
— Trzeba mieć oko na niego.
Postanowiliśmy więcej uważać na Klarneta. Józia zainteresował szczególnie wypadek jego nocnej eskapady.
— O ile ci się wtedy nie przyśniło, to było ciekawe.
Tego dnia na kolację znów była kasza. Klarnet nie tknął jej nawet. Wypił tylko duszkiem kawę i zaraz położył się spać. Chciałem zapytać go o kiełbasę, ale jakoś nie miałem poręcznej sposobności, a tak prosto z mostu... wstydziłem się. Nie miałem przecież dowodów.
Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. Mimo że nikt wyraźnie mi nie powiedział „wziąłeś”, to przecież czułem, że mój kredyt u tubylców był zachwiany. Przyglądałem się ponuro Klarnetowi. Spał spokojnie. Wreszcie i ja zacząłem drzemać tym męczącym pół-snem, kiedy myśl chodzi na granicy rzeczywistości, bojąc się wszakże tę granicę przekroczyć.
Tak minęła godzina, może dwie. Nagle wzdrygnąłem się. Zobaczyłem, że Klarnet siedzi na łóżku ubrany, w butach na nogach i patrzy na księżyc za oknem. Potem dziwnie lekkim, elastycznym ruchem zsunął się z łóżka i podszedł bezszelestnie do okna. W księżycowym świetle wydawał się jeszcze smuklejszy i bledszy niż zwykle.
Uniósł się na parapet i przesadził jednym skokiem okno. Chciałem krzyknąć, ale przypomniały mi się różne opowieści zasłyszane w dzieciństwie o lunatykach chodzących po dachach i gzymsach, o tym, że nie wolno na nich krzyczeć, bo mogą spaść.
Trąciłem Markiewicza.
Obudził się przerażony.
— Co się stało?
— Popatrz!
Spojrzał na puste łóżko Klarneta i zerwał się na nogi. Popchnąłem go do okna. Wychyliliśmy się.
W tym czasie budynek otaczały drabiny murarskie. Miano tynkować budę.
W siatce rusztowań zauważyliśmy naszego „lunatyka”. Schodził ostrożnie po drabinie. Na wysokości pierwszego piętra zatrzymał się i zapalił. Potem splunął i szybko zsunął się na ziemię.
Pośpiesznie naciągnęliśmy spodnie. Kiedy przełaziliśmy przez okno, Klarneta nie było już na podwórzu. Za to z sąsiedniej posesji rzeźnika Sułka dochodziło zajadłe szczekanie. Ruszyliśmy w tym kierunku. Brama internatu była zamknięta po godzinie dziesiątej, wszakże to było rzeczą dość powszechnie znaną, że o każdej porze można się było wydostać na miasto przez płot u Sułka, który znajdował się w stanie opłakanym i nie stanowił poważniejszej przeszkody. Była tu tylko jedna trudność — pies Sułków — Belzebub. My, jako starzy tubylcy, byliśmy z nim w niezłej komitywie. Klarnet musiał się jednak dostać w opały, bo gdy przesadziliśmy płot, usłyszeliśmy łagodny, pieszczotliwy głosik:
— No, piesku... cicho... nie poznajesz mnie? To ja... to ja... No ciii... Bubuś... daj przejść. Czego szczekasz? A żeby cię pchły oblazły! Co za morda głupia!
Po chwili znów próbował słodko:
— To ja, Bub, słowo daję, no, puść!
Belzebub szczekał niezupełnie przekonany, nie dając się ruszyć Klarnetowi.
Wtem poczuł nas i zawahał się. Klarnet skorzystał z jego roztargnienia i puścił się biegiem przez podwórze.
Kiedy wychyliliśmy się zza płotu, przecinał pusty rynek na ukos. W ciszy uśpionego miasteczka słychać było odgłos jego spiesznych kroków, dudniących po bruku. Na tle rozjaśnionych księżycem białych jak wata chmur, dźwigała się ciężka sylwetka kolegiaty maćkowskiej. U jej boku jak wartownik majaczyła potężna dzwonnica.
Nagle Józio szarpnął mnie boleśnie za ramię.
— Popatrz na zegar!
Stanąłem jak wryty i zamrugałem oczyma. Nie, wzrok mnie nie mylił. Przez tarczę zepsutego zegara przesuwała się szybko duża wskazówka. W moich oczach wykonała trzy obroty, potem znów stanęła... Co za cuda?
Tymczasem Klarnet pchnął ciężką furtkę cmentarną i wszedł na dziedziniec kościelny... Patrzyliśmy za nim zdumieni. Czego o tej porze szukał Klarnet w kościele? Ruszyliśmy w jego ślady. Wkrótce okazało się, że miejscem, do którego dążył, nie był kościół, ale dzwonnica. Wkrótce straciliśmy go z oczu, zasłonił go mur cmentarny. Przyśpieszyliśmy kroku i po chwili stanęliśmy przed dzwonnicą. W dole znajdowały się niskie, nabijane żelaznymi ćwiekami drzwiczki bez klamki. Tylko tutaj mógł zniknąć Klarnet. Naparliśmy na nie ciałem. Drzwi ustąpiły. Rozejrzeliśmy się ciekawie. Nigdy jeszcze nie byliśmy w dzwonnicy. Z początku oślepił nas mrok, dopiero po chwili z ciemności zaczęły się wyłaniać zarysy wnętrza...
Ujrzeliśmy plątaninę belek i stempli tworzących coś w rodzaju rusztowania, na którym zapewne zawieszone były gdzieś w górze dzwony. Blade światło księżyca przeciskało się przez wąskie okienka i rusztowanie połyskiwało słabym blaskiem jak posrebrzone.
— Chodź, tu są schodki — pociągnął mnie Józio.
Rzeczywiście, przy ścianie wieży wiły się wąskie, żelazne schodki. Nie uszliśmy dziesięciu stopni, gdy z góry dobiegły nas zmieszane głosy i krótki śmiech. Po czym znów zapanowała cisza.
Przyśpieszyliśmy kroku. Po minucie z sieci rusztowań wyjrzały zimne ciała dzwonów. Teraz słyszeliśmy wyraźne głosy ludzkie. Nie była to rozmowa. Padały krótkie, oderwane słowa, a tylko co jakiś czas wybuchał głośny gwar wielu głosów naraz. Spojrzeliśmy w górę. Nad dzwonami, tam gdzie kończyła się szeroka część wieży, widać było rodzaj pomostu z desek. Przez szpary sączyło się żółte światło naftowej lampy. Postąpiliśmy jeszcze parę kroków, aż oczy nasze znalazły się na wysokości pomostu. Zobaczyliśmy małą, nie tynkowaną izdebkę, część jej zajmował mechanizm zegarów, obok, na odwróconych do góry dnem skrzynkach, siedziało sześciu młodych ludzi przy kartach.
Gra szła ospale. Widać towarzystwo nie zdołało się jeszcze rozkręcić. W jednym z graczy poznaliśmy syna organisty, Pustułka, długowłosego Bernarda. Siedział w czapce z daszkiem do tyłu, włosy opadały mu na policzki. Ale co on ma na szyi? Krawat nie krawat, szalik nie szalik? Naszyjnik jakiś, czy co? Pochylił się właśnie, podniósł z podłogi litrową butelkę o ciemnej zawartości i nalewał w garnuszki.
Twarze odwróciły się od kart. Poznaliśmy strażaka Juszczyka, Klarneta i kilku jeszcze z maćkowskiej „kawalerii”, samych najsławniejszych zabijaków.
Juszczyk przechylił kieliszek, chuchnął, odłamał kawał chleba i z ręką uzbrojoną w nóż, zaczął się przybliżać do szyi Bernarda. Zdrętwiałem. Zauważyłem jednak, że pozostali nie reagują na ten niedwuznaczny ruch. W ogóle w scenie tej było dla mnie coś niezrozumiałego.
Tymczasem — o dziwo — Juszczyk ułapił Bernarda za „naszyjnik” i uciął z niego kawałek, po czym zaczął najspokojniej zajadać. Z kolei inni nachylali się nad długowłosym Bernardem i cięli po kawałku. Zrozumiałem. Towarzyska bibka na dzwonach.
Dostrzegłem butelki stojące pod zegarem. Wśród nich jedna wydawała mi się dziwnie znajoma. Ależ tak. To nasza „miodowa” litrówka z etykietą po denaturacie. Miód nasz nie cieszył się widać uznaniem towarzystwa, natomiast kiełbasa i owszem.
— A złodzieje!
Krew mnie zalała z oburzenia. Rzuciłem się w górę schodów, ale Józio złapał mnie gwałtownie i ściągnął.
— Zwariowałeś? Gdzie leziesz? Chcesz, żeby zrobili z nas marmoladę?
W tej chwili u góry w otworze pomostu pojawiły się ciekawe twarze pijaków. Zobaczywszy nas, wydali gniewne okrzyki i rzucili się na dół. Nie mieliśmy ochoty z nimi zadzierać i zaczęliśmy wiać na złamanie karku. Ostatnie schodki, o ile sobie przypominam, przejechaliśmy systemem uproszczonym — wprost na spodniach.
Wylądowaliśmy dopiero pod drzwiczkami. Józio jakoś szczęśliwie, ale ja uderzyłem głową w wielki staroświecki klucz sterczący z zamka i zamroczyło mnie trochę.
Nie było jednak ani chwili do stracenia. Za nami pędzili już pijacy. Szczęściem, Józio nie stracił głowy. Nim się zorientowałem, wyrwał klucz z zamka, wypchnął mnie na dwór, zatrzasnął drzwi, przyparł kolanem, włożył klucz od zewnątrz i przekręcił oburącz.
Niemal w tej samej chwili o drzwi zadudniły pięści. Józio schował klucz do kieszeni.
— Tłuczcie się tam do Wielkanocy — mruknął, dysząc jeszcze z emocji. — Chodź, Kancera.
Powlokłem się za nim. Głowa pękała mi z bólu. Nie pamiętam nawet, jak wróciliśmy do domu. Obudziłem się późno. Wszyscy chłopcy byli już na nogach, tylko jeden Józio chrapał sobie w najlepsze. Usiadłem na łóżku. Nic nie pamiętałem z nocnej przygody.
Nagle wzrok mój padł na gromadkę chłopców otaczających łóżko Klarneta. Szeptali i pokazywali sobie coś. Łóżko było puste.
Zmarszczyłem brwi.
— Co, Klarneta nie ma?
Obrócili się i zastygli w jakimś osłupieniu, wytrzeszczając na mnie przestraszone oczy.
— No, co się tak gapicie? — mruknąłem zły.
Przesunąłem ręką po czole... Ze zdumieniem stwierdziłem, że mam guza jak śliwę.
Wtedy dopiero wszystkie wypadki ostatniej nocy stanęły mi przed oczyma. Więc jednak naprawdę zamknęliśmy tych diabłów w wieży.
Józio, gdy się obudził i zobaczył, że Klarneta jeszcze nie ma, był trochę zakłopotany.
— Czyżby się jeszcze nie wydostali? Niemożliwe!
Zaniepokojeni, zaraz po śniadaniu poszliśmy z Józiem pod wieżę. Wizja lokalna uspokoiła nas. Wprawdzie drzwi były zamknięte, ale w dzwonnicy panowała cisza. Oczywiście, że się wydostali! Wystarczyło przecież, żeby rano Bernard krzyknął z okienka, a tata przybiegł z drugim kluczem i otworzył. Wprawdzie Klarnet nie pokazał się w internacie, ale nie było w tym ostatecznie nic dziwnego. My na jego miejscu też byśmy się nie bardzo kwapili. Po tym, co zrobił, nie czekało go przyjemne przyjęcie na sali.
Jeżeli byliśmy zaniepokojeni i zdenerwowani, to tylko dlatego, że baliśmy się zemsty osobników, którym wypłataliśmy ten sztubacki kawał.
Wieczorem Mulat wywęszył w jakiś sposób nieobecność Klarneta i pytał nas, czy nie wiemy, co się z nim stało. Odparliśmy niemal z czystym sumieniem, że nie.
Bomba pękła dopiero nazajutrz.
Wiecie, jak wygląda Wielki Piątek w małym miasteczku.
Miasteczko żyje w przyspieszonym tempie. W domach gospodynie kończą porządki świąteczne, trzepania, prania i pieczenia, w sklepach GS-u tłok. W kościele panuje w tym czasie poważna cisza. Okres Wielkopostnej żałoby dobiega zenitu. Nie odprawia się mszy. Dzwony milczą. Odezwą się dopiero w sobotę po południu na rezurekcję.
Tak też było tego roku w Maćkowie do godziny dziesiątej rano. Bo około dziesiątej stała się rzecz nie notowana w kronikach parafialnych miasteczka.
Oto nagle zabiły dzwony. Ludzie znieruchomieli ze zdumienia, czy się nie przesłyszeli, ale nie, nie było wątpliwości. Znali przecież swoje dzwony. Ten gruby, poważny, jakby zachrypły to Piotr, a ten śpiewny, dźwięczny to Paweł. Zrazu poczynały sobie nieśmiało, jakby z wahaniem i bojaźnią bożą, potem stopniowo nabierały oddechu i mocy, aż rozdzwoniły się pełną piersią na cały Maćków, na całą okolicę.
Czy kościelny się upił, czy też stało się coś? Tak, musiało coś się stać! Dzwony biją na trwogę. Przerażeni ludzie zaczęli się wysypywać na ulicę, tak jak kto stał. Gospodynie z rękami w cieście i szewcy z sektora spółdzielczego, i ostatni prywatny rzeźnik Sułek, w fartuchu, z nożem w ręce, tak jak go zastało to niesłychane dzwonienie, a za nim cały kwiat maćkowskiego mieszczaństwa.
— Pali się gdzie? Czy wojna?
Wszyscy biegną na rynek, ale na rynku nikt nic nie wie. Więc wszyscy pod kościół. A tam już pod dzwonnicą stoi kościelny i organista, i ksiądz kanonik w stule, i wszyscy ogromnie zakłopotani gapią się w dzwonnicę, a dzwony biją.
Ludzie ochłonęli, bo zrozumieli, że dzwony biją samowolnie i nieurzędowo. Wreszcie kanonik kazał otworzyć dzwonnicę, ale okazało się, że jest zamknięta. Dopiero kościelny pobiegł po drugi klucz.
Gdy otworzyli, oczom zebranych ukazał się niesamowity widok. Klarnet i Bernard wieszając się na sznurach dzwonili zajadle, a czterech innych młodzieńców starało się ich na próżno oderwać.
A wszyscy pijani na umór.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak rzecz się właściwie miała. Józio Markiewicz, który odznacza się skłonnością do przesadnej analizy, przypuszcza, że zamknięci osobnicy lękali się zrazu alarmować otoczenie, by nie wydały się ich pijackie wieczorki, profanujące miejsce poświęcone służbie bożej. Spodziewali się zapewne, że jakaś litościwa dusza sama otworzy dzwonnicę i bez rozgłosu i hańby opuszczą więzienie. Być może, liczyli również na to, że uda im się wydostać na własną rękę.
W każdym razie oczekując na wybawienie pocieszali się pozostałym zapasem alkoholu, który musiał być dość pokaźny. Na skutek tego na drugi dzień zaznaczyła się poważna różnica zdań w przedmiocie taktyki ocalenia. Mniej odporni stracili cierpliwość i uderzyli na alarm, który, jak wiemy, okazał się całkowicie skuteczny.
Co do mnie, sądzę, że nie wchodziło tu w grę żadne świadome działanie. Po prostu zwyczajne skutki pijaństwa.
Klarneta przyprowadził do internatu milicjant. Był to wielki wstyd dla całej budy. Jaki Klarnet był, to był, ale był jednym z nas. Tego nie dało się zaprzeczyć. Nie chodziło zresztą tylko o wstyd. Po wypadku z Klarnetem nasze szansę na zwycięstwo we współzawodnictwie nie były warte funta kłaków. Mnie i Józiowi tym bardziej było wstyd, że czuliśmy się współwinni. Nie załatwiliśmy sprawy jak należy, zamiast tego pozwoliliśmy sobie na nieobliczalny w skutkach kawał. Tak też postanowiliśmy przedstawić sprawę na ogólnym zebraniu szkolnego ZMP, które miało się odbyć po świętach.
Wszyscy, oczywiście, spodziewaliśmy się, że Klarnet zostanie natychmiast usunięty z internatu. Tak się jednak nie stało.
Mulat kazał go zaprowadzić na salę i położyć do łóżka. Kiedy tubylcy zauważyli, że go prowadzimy, podniósł się tumult.
— Nie potrzeba złodzieja!
— Wynocha z nim!
Klarnet, mimo że niemal nieprzytomny, zrozumiał i szarpnął się. Chciał uciekać. Ledwośmy go utrzymali. W jego pijackich oczach widać było strach.
Wyjaśniliśmy chłopcom, że Mulat kazał go z powrotem zakwaterować, ale nie uspokoiliśmy sali.
W kącie za piecem odbyła się burzliwa narada. Padały ostre słowa i pod naszym adresem. Tubylcy popisywali się dialektyką. Byli wygadani i bezwzględni. Uchwałę, jaka wtedy zapadła: „zlikwidować Klarneta jako klasę”, przyjąłem wzruszeniem ramion. Wiedziałem, że Klarnet „nie istnieje jako klasa” od chwili pamiętnego buntu tubylców, i uchwała była czysto formalna. Malcy jednak uparli się.
Wystrzyżony na jeża Małża z całą gromadą tubylców podszedł do łóżka Klarneta i obudził go brutalnie.
— Ty, Klarnet, wstawaj.
Klarnet dźwignął rozchwianą głowę.
— Cze... czego chcecie?
— Nawaliłeś nam współzawodnictwo i okradłeś salę. Postanowiliśmy zlikwidować cię.
— Co? — wybełkotał Klarnet.
— Tak. Zlikwidować. Zbieraj manatki i wynoś się z naszej sali.
Klarnet patrzył na nich z przerażeniem. Przynaglony i popędzany złapał ubranie i chwiejąc się jeszcze żałośnie na swych cienkich nogach, jak chory na reumatyzm komar — wyszedł z sali.
Małża uroczyście zatrzasnął za nim drzwi.
Wywiad doniósł, że Klarnet udał się na salę trzecią i tam usnął.
Sprawa okazała się jednak bardziej skomplikowana. Po kolacji, gdy zaczęliśmy się już zabierać do spania, usłyszeliśmy za ścianą wrzawę i podniecone głosy. Wypadliśmy na korytarz. Zobaczyliśmy przykrą scenę. Klarneta wynoszono z łóżkiem na korytarz.
Na nasz widok wrzawa przybrała na sile. Chłopcy z trzeciej sali zaczęli nam wymyślać, jak myśmy śmieli i w ogóle co za bezczelność. Klarnet do nich?... Nie przyjmą za nic w świecie!...
Klarnet siedział ogłuszony i zrezygnowany na łóżku. Tymczasem ktoś zaalarmował Mulata, że likwidują Klarneta. Przybiegł zadyszany, przecierając nerwowo okulary. Od razu ogarnął całą sytuację.
— Wszyscy do swoich sal — rzekł surowo. — Kancera i Markiewicz pójdą ze mną.
Nie czuliśmy się na siłach sami reprezentować sali.
— Niech i Małża pójdzie, panie profesorze — powiedziałem.
— Dobrze, niech i Małża pójdzie.
Zaprowadził nas do pokoju nauczycielskiego. Zapalił światło. Kazał usiąść na kanapie. Przez minutę chodził zdenerwowany od ściany do ściany z ręką założoną w tył i pokasływał zasłaniając usta szalikiem.
Nagle stanął i rzekł z jakąś smutną kpiną:
— Więc postanowiliście zlikwidować Klarneta jako klasę.
Milczeliśmy.
— No, dobrze — ciągnął Mulat — zlikwidować Klarneta jako klasę, ale przecież pozostał Klarnet — chłopak, Klarnet — kolega, pozostał, hm... jeśli wy tam w ogóle rozumiecie, co to jest — człowiek. Człowieka unicestwiać nie wolno. Zapamiętajcie to sobie, proszę was.
Znów zaczął wędrówkę po sali. Czyścił okulary, otulał się szalikiem, wreszcie spojrzał na nas spod szkieł i powiedział:
— Pomówmy poważnie, co chcecie zrobić z Klarnetem?
Zaczerwieniliśmy się.
— Odesłać ze szkoły — wymamrotał Małża patrząc w podłogę. Krótkie włosy sterczały mu sztywno jak szczotka.
— Odesłać? — wykrzyknął Mulat. — A dokąd?
— Do rodziny.
— Klarnet nie ma rodziny.
Spojrzeliśmy podejrzliwie.
— Niemcy rozstrzelali mu rodziców w Bydgoszczy we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. Babka, z którą został wysiedlony do Warszawy, zginęła w powstaniu — Mulat patrzył na nas uważnie.
To, co powiedział, zrobiło wrażenie, ale my... my byliśmy wtedy w swych uczuciach twardzi! Zamykaliśmy je na siedem spustów. Ani ja, ani Józio, ani Małża też nie mieliśmy już rodziców.
— Niech idzie do innego internatu — mruczał Małża nieustępliwie.
— A tam co? Ta sama historia!
— Niech pracuje... Na budowie jakiej... W Nowej Hucie...
— Ładny prezent dla Nowej Huty — wycedził Mulat. — Czy myślisz, Małża, że łobuz taki jak Klarnet potrzebny jest Nowej Hucie? Mają tam dosyć swoich.
— Do poprawczaka oddać.
Mulat przymrużył oczy.
— Hm, teraz powiedziałeś nareszcie coś do rzeczy. No, zastanówmy się nad tym.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie, tego Małża nie powinien był powiedzieć.
— Nie, panie profesorze — chrząknął bohatersko Józio Markiewicz. — Tak, to... to jakoś nie idzie.
— Nie idzie, panie profesorze — pokręciłem głową.
— Tego nie możemy praktykować.
— To byłoby, hm... nieestetycznie...
— Niekulturalnie...
— Niehigienicznie...
Mulat zamrugał oczami.
— Ale wy sobie żarty stroicie! — wykrzyknął. — Czy z wami w ogóle nie można poważnie rozmawiać?... Więc co wy właściwie chcecie zrobić z Klarnetem?
— Tego to my jeszcze nie wiemy, panie profesorze — chrząknął Józio. — Może będziemy go łamać kołem...
— A może zrobimy mu kęsim-kęsim... ale do poprawczaka... brr... niehigienicznie — błysnęliśmy dziko białkami oczu.
Mulat patrzył na nas przerażony.
— Ależ, chłopcy...
My jednak cofaliśmy się już pospiesznie tyłem, ciągnąc za sobą oniemiałego Małżę.
Za drzwiami Józio przejechał mu po głowie dłonią pod włos.
— Ty, Hammurabi, tu nie Babilon, bez dowcipnych pomysłów, bo ci język utniemy.
Małża wyrwał się i dał nura w najbliższe drzwi, przygładzając sobie w biegu czuprynę.
Podeszliśmy do Klarneta. Siedział na łóżku w pustym korytarzu i patrzył nieruchomo w biały księżyc za oknem.
— Chodź, Klarnet — powiedziałem — tu są przeciągi, a my mamy do ciebie sprawę...
Był grubasem. Ale jakim grubasem! Nie był wyższy od Julka Zdrożnego, a ważył prawie tyle, co ja i Cielęcki razem wzięci. Coś siedemdziesiąt kilo z hakiem. Nie mieścił się w normalnej ławce, więc na początku roku szkolnego nasz woźny, pan Bugalski, wstawił dla niego specjalny stolik z krzesełkiem i grubas siedział tam samotnie.
Był śmieszny, jak śmieszny musi być czternastoletni chłopiec o takiej tuszy i wadze, i nie mógł się bronić przed śmiesznością. Gdyby przynajmniej miał siłę! Ale jego wielkie ciało było wodniste i miękkie jak gąbka. Poruszał się ciężko i niezgrabnie. Na gimnastyce nie potrafił wykonać najprostszego ćwiczenia. Jego zabawne odnóża, wylewające się jak balerony z obcisłych spodenek, wywoływały rozpacz u nauczyciela. Pamiętam, jak raz przez całą godzinę pan Stasiak męczył się, by go nauczyć skoku przez trapez.
— No, Kastor... spróbuj jeszcze raz — powtarzał cierpliwie.
Grubas próbował, cały oblany potem, ale gdzie tam! Nie przeskoczył ani razu. Wreszcie wyczerpany położył się na materacu i szlochał jak dziecko. Przypominał tłuste niemowlę powiększone kilkanaście razy i jak niemowlę był nieporadny. Wkrótce potem został zresztą zwolniony z gimnastyki.
I pomyśleć, że ojciec tego niedołęgi był sławnym akrobatą. Na ulicach Warszawy często podziwialiśmy afisze z jego nazwiskiem. Muskularny mężczyzna huśtał się na linie wysoko pod kopułą cyrku, a wielki, czerwony napis głosił:
RAF KASTOR — mistrz równowagi.
Grubas przynosił nam niekiedy bilety do cyrku. Chodziliśmy z nim chętnie. Kastor znał wszystkich akrobatów, iluzjonistów, klownów i treserów. Pokazywał nam egzotyczne zwierzęta.
Podczas przedstawień wpatrywał się z dumą w swojego ojca na arenie i zerkał na nas, czy widzimy... A my myśleliśmy: „Jakie to smutne, że ten wspaniały Raf Kastor ma takiego nieudanego syna”.
Nie przeszkadzało to nam zresztą bynajmniej nazajutrz w szkole tresować grubasa. Jak mogło być inaczej? Sami rozumiecie. Już sam jego wygląd prowokował do tego.
Jedna z takich tortur nazywała się pompowaniem balona.
Gdy znudziliśmy się innymi zabawami, Zdrożny kiwał na grubasa.
— Chodź „Balon”, napompujemy cię!
Grubas oczywiście nie kwapił się do tej okrutnej zabawy i uciekał, ale doganialiśmy go szybko i zaciągaliśmy na ławkę. Dwu z nas trzymało go za ręce. Trzeci siadał mu na głowie i zmuszał do przybrania odpowiednio „wypiętej” pozycji. Tak rozłożonego laliśmy zdrowo w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Dopiero dzwonek przerywał tę operację. Napompowany grubas siadał czerwony przy swoim stoliku, rozcierając skórę. Nie skarżył się nigdy. Znosił swój los z rezygnacją — cóż mu zresztą zostawało innego?
Nie można powiedzieć, żebyśmy go nie lubili. Owszem, lubiliśmy go po swojemu. Nie był kujonem ani lizusem, nie obrażał się, trzymał język za zębami, przy tablicy męczył się jak każdy z nas, a wyglądał jeszcze bardziej żałośnie ze swoimi małymi, wystraszonymi oczkami i ustami otwartymi jak u ryby.
No, i przynosił bilety.
Umieliśmy to ocenić. Utarł się zwyczaj, że Kastor jest nietykalny poza naszą klasą. Niechby go kto zaczepił z młodszych — już się prędko nie pozbierał. Gorzej było z chłopakami z wyższych klas, ale i tutaj umieliśmy się postawić. To był przecież nasz grubas. Nawet w siódmej nie wszyscy mieli prawo „tresować” Kastora. Prawo to było wyłącznym przywilejem naszej paczki, do której należeli: Julek Zdrożny, drugoroczny piętnastoletni cwaniak, specjalista od motorów, Jurek Cielęcki, zasłużony mistrz sportu, legitymujący się najlepszym w szkole czasem na czterysta metrów, i ja, noszący skromny tytuł „Rzeczoznawcy”. Reszta klasy mogła tylko pomagać. Ale zaczynać na własną rękę nie pozwalaliśmy.
Kastor darzył nas za to widoczną wdzięcznością. No cóż, w jego położeniu i takie względy były dobre.
* * *
Z tym to grubasem wydarzyła się właśnie ta ponura historia. Ale opowiem po kolei.
Więc, jak wspomniałem, klasą trzęsła nasza hultajska paczka. Może każdy z nas z osobna nie był zupełnym draniem, ale wszyscy razem stanowiliśmy wyjątkowo zgrany zespół łobuzów. Wiadomo, jak to jest. W takim towarzystwie bractwo dopinguje się wzajemnie. Jeden przed drugim chce uchodzić za morowego. A klasa? Klasa uznawała w milczeniu nasze przewagi, podziwiała nas skrycie i ściśle przestrzegała nie pisanego kodeksu honorowego, który pod grozą wiecznej hańby zabraniał zdradzać kolegów.
Bywało, zdarzyła się jakaś granda. Pan Cedro, nasz wychowawca, przeprowadza surowe śledztwo, grzmi, grozi, apeluje do uczuć i sumienia, żąda wydania winnych... W odpowiedzi wstaje „czterdziestu braci męczenników” i milczy jak grób. Rzadko kiedy udawało się wykryć sprawcę.
A harcerze? Owszem, na początku roku szkolnego było u nas jeszcze sześciu harcerzy, wcale porządnych chłopaków, ale w maju pozostał tylko jeden. I to kto? — Kastor Balon — jak na urągowisko. Resztę — wytępiliśmy.
Czterem zabrakło siły ducha i przeszli na naszą stronę. Było to podczas noworocznej choinki. Urządziliśmy wtedy akcję na Dziadka Mroza. Zamieniliśmy mu potajemnie worek. Zamiast worka z łakociami podrzuciliśmy mu worek ze zgniłymi burakami, zardzewiałym durszlakiem i innymi śmieciami. Była straszna kompromitacja. Dzieci płakały. Dziadek Mróz stał osłupiały z zepsutym durszlakiem w ręce i nie wiedział, co robić. A tu śmiech i docinki. Potem pan Cedro razem z Dziadkiem Mrozem zaczęli ganiać po salach i szukać sprawców. A myśmy się tymczasem dzielili łupem w szatni. Zmusiliśmy harcerzy, żeby też jedli. Z początku próbowali się bronić, ale szybko poddali się i zaczęli jeść. Muszę powiedzieć, że nawet nabrali apetytu. Kiedy wcinali już dwunastą torbę słodyczy, nakrył ich pan Cedro. Był nad nimi sąd drużyny. Nie znaleziono okoliczności łagodzących. Wylano ich z harcerstwa. Co mieli robić? — przystali do nas.
Piąty harcerz, niejaki Gruszka, był twardy i stawiał się. Podejrzewaliśmy, że to on naprowadził pana Cedrę na tamtych, którym zabrakło siły ducha i jedli. Zwabiliśmy go więc do lasku bielańskiego. Nie dał się wziąć żywcem. Przyparty do dębu bronił się zajadle kawałkiem gałęzi, niczym pan Longinus Podbipięta Zerwikapturem. Nawet nieźle nas podrapał, ale w końcu zarzuciliśmy go kulami ze śniegu, oślepionego przewróciliśmy na ziemię i natarliśmy mu uszu, ile wlezie. Wrócił do domu posiniaczony i ledwie żywy. Ojciec przestraszył się i przeniósł go do innej budy. Potem była granda. Pan Cedro bił pięścią w stół i krzyczał, żebyśmy się przyznali. Nigdy nie widzieliśmy go w takiej pasji. Ale nikt się nie przyznał. W odpowiedzi znów wstało czterdziestu ponurych braci męczenników i milczało jak grób. A tamten harcerz też nie powiedział... Morowy był!
I tak klasa została bez harcerzy, bo przecież grubas się nie liczył. Był to wielki cios dla pana Cedry. Wszyscy pamiętali przecież, jak we wrześniu, na pierwszym apelu, wołał na boisku szkolnym: „Pobudka, klasa siódma! Zbudźcie się, harcerze! Obejmijcie rządy. Czy nie wstyd wam, żeby w klasie panoszyły się jakieś typy spod ciemnej gwiazdy?” Tak mówił do klasy. Harcerzy przeciw nam podjudzał.
Wtedy wystąpił Gruszka, ten, który później został unieszkodliwiony, i powiedział:
— Tak, proszę pana, ale jak to zrobić, kiedy taki Cielęcki ma czas 59,8 na czterysta.
Pan Cedro nie zrozumiał w pierwszej chwili.
— Jaki czas?... — zapytał zaskoczony.
— W biegach. On ma dobry czas na każdy dystans i w ogóle... a my... nas klasa nie poważa, bo jesteśmy nudni i nazywają nas patałachami.
Rozległy się śmiechy i gwizdy. Pana Cedrę wtedy zupełnie zatkało. Zmieszał się i poczerwieniał, a w końcu powiedział:
— W tym roku nie będziecie nudni i będziecie mieli dobre czasy.
Od tej pory przez dwa tygodnie wyprowadzał harcerzy na boisko i ćwiczył z nimi lekkoatletykę. Ale później wlepili mu jakieś zastępstwa w starszych klasach, jakieś kursy i wszystko rozeszło się po kościach. Dopiero na wiosnę znów ruszył z tą lekkoatletyką, ale wtedy w naszej klasie nie było już harcerzy i musiał zadowolić się smarkaczami z niższych klas.
Byliśmy więc górą, chociaż Cedro nie skapitulował i stale powtarzał: „Do czasu i Paramonow skakał”. Dochodziły nas słuchy, że na posiedzeniach rady pedagogicznej, czyli, jak się u nas mówiło — ciała, grzmiał, że w klasie siódmej jest mafia, ale on nas rozbije, tylko musi prowodyrów wymacać i rozpracować.
Mówiąc prawdę, to baliśmy się trochę pana Cedry, ale przed klasą udawaliśmy, że nic sobie nie robimy z jego pogróżek. Używaliśmy sobie dalej ile wlezie i jakoś nam uchodziło...
* * *
Aż nagle przyszła ta dziwna wsypa z dzwonkiem. Zrobiliśmy taki kawał, wcale nawet nie lepszy od innych. Nie, to był prawie niewinny kawał w porównaniu z tym, co się dawniej wyrabiało. A tu wsypa. I skąd?
Było to pod koniec dużej przerwy, tuż przed matmą. Nie przygotowaliśmy tego dnia lekcji, a pani Stefanowiczowa miała pytać na stopnie, naradzaliśmy się więc w korytarzu, co robić. A tu woźny Bugalski stał na posterunku przy oknie i tupał niecierpliwie swoją drewnianą nogą. Drażniło nas to tupanie. Wiadomo: jak Bugalski stuka i patrzy przy tym na zegar, to znaczy, że zaraz puści w ruch dzwonek i na wszystko już będzie za późno.
Eh, nie ma to jak elektryczne dzwonki. Te wiedziały, kiedy dzwonić, a kiedy milczeć. Już takie były. Psuły się regularnie co roku, jak tylko się ociepliło. Wiosna miała na nie tajemniczy wpływ, którego nikt nie umiał wyjaśnić.
W tym roku wreszcie dyrektor zdenerwował się i zaopatrzył Bugalskiego w potężny, gwarantowany dzwonek ręczny. I już wiosna nie pomogła.
A tu ta matma na karku. Co robić? Staliśmy przygnębieni.
Nagle na korytarzu ściemniło się i, jak to bywa w maju, za oknami lunął gwałtowny deszcz. Z boiska wrócił zadyszany pan Cedro ze swoją nieodstępną teczką i z marynarką przewieszoną przez ramię, a za nim gromada rozbawionych harcerzy. Trenowali właśnie siatkówkę. Pan Cedro położył teczkę na oknie i żartując z pędrakami zaczął otrzepywać się z deszczu.
Bugalski obrócił do niego swoją drewnianą twarz i raptem coś mu się przypomniało.
— Rany... chodnik na trzepaku — jęknął i, położywszy dzwonek na parapecie obok teczki pana Cedry, wybiegł na dwór.
Z dziedzińca waliły coraz to nowe rzesze zziajanych i zmokniętych chłopaków. W mgnieniu oka zrobił się niesamowity ścisk i zamieszanie w ciasnym korytarzu. Od razu zorientowaliśmy się w sytuacji. Zdrożny mrugnął okiem do mnie, ja do Cielęckiego, który stał najbliżej, a Cielęcki? Cielęcki wiedział już, co robić...
Potem szybko przedarliśmy się przez ciżbę i wpadliśmy podnieceni do klasy.
— Panowie, dzisiaj matmy nie będzie! Dzwonek nawalił! — krzyknął Zdrożny. — Nawiewamy do Konga!
Klasa przyjęła z entuzjazmem to oświadczenie. Nikt o nic nie zapytał. Wszyscy rzucili książki i ruszyli za nami.
Kongiem nazywaliśmy pracownię biologiczną mieszczącą się na tym samym piętrze, co nasza klasa. Trudno sobie wyobrazić lepszą melinę. Od czasu jak ci z dziesiątej potłukli mikroskopy, a złote rybki ugotowali w kolbie nad palnikiem, dyrektor zamknął salę na cztery spusty i zakazał odbywania w niej lekcji. Odtąd służyła tylko na pokaz. Nieskazitelnie czysta i lśniąca jak lustro, użytkowana była wyłącznie w czasie wizytacji.
Dawniej znajdowała się tu stołówka. Z tego okresu pozostało małe okienko w ścianie, przez które podawano z kuchni potrawy. Obecnie kuchnia została przerobiona na umywalnię, ale okienko zostało. Było wprawdzie zabite dyktą, lecz cóż to za przeszkoda? W dwie sekundy potrafiliśmy zdejmować dyktę i droga do Konga stała otworem. Prócz tego niekrępującego dostępu Kongo posiadało szereg innych nieocenionych zalet. Zamiast ławek stały tu wielkie, długie, gładkie jak lód stoły, jakby stworzone do cymbergaja. Przez duże okna można było doskonale widzieć, co się dzieje na dziedzińcu, a przez okno w drugiej, przyległej ścianie obserwować ulicę. Wystarczyło także zająć pozycję przy oszklonych drzwiach i zrobić szparę w kotarze, aby być dokładnie poinformowanym o sytuacji na korytarzu.
Lecz nie to wszystko najbardziej przyciągało nas do Konga. Urzekał nas klimat tej sali. Pod olbrzymimi palmami stały tu dwa szkielety, mężczyzny i kobiety. W akwariach pod ścianą pływały bezszelestnie dziwaczne ryby i trytony. Zza szyb w oszklonych szafach patrzyły na nas wypchane zwierzęta i ptaki. Węże i żmije moczyły się w słojach ze spirytusem. Na ścianach wisiały gabloty ze zbiorami motyli, much, pająków i chrząszczy. Kolorowe obrazy podzwrotnikowych dżungli i modele południowych owoców budziły tajemne pragnienia. No, i ten egzotyczny zapach...
Dziwnie na nas działała ta sala!
Tutaj marzyliśmy o dalekich podróżach, paliliśmy papierosy i graliśmy w cymbergaja. Sam nie wiem, jak to się działo, że nie rozbiliśmy tam czego, ale sala była duża, i jak powiedziałem, miała swoją atmosferę. Chodziło się tu na palcach i mówiło szeptem, jakby z lęku, by nie płoszyć nastroju...
Tego dnia jednak byliśmy zbyt podnieceni i ciekawi, jak się potoczą wypadki, by zajmować się czym innym. Zdrożny nie zapomniał jednak sprawdzić, czy wszyscy przeszli. Taki był zwyczaj. Dla bezpieczeństwa. Nikomu nie wolno było pozostać w klasie, żeby w razie wsypy odpowiadali wszyscy. Brakowało tylko Kastora.
— Gdzie Balon? — zapytał Zdrożny.
— Widziałem, jak wchodził do kancelarii — odparł któryś z chłopców.
Zdrożny machnął lekceważąco ręką.
— A więc, panowie, na pozycje!
Obsadziliśmy okna i drzwi. Pierwsze wieści przyszły od strony okna. Bugalski taszczy przez ulewę rulon chodnika. Ślizga się po rozmokłym dziedzińcu. Leży. Nie, tylko chodnik rozwinął mu się jak wąż na wietrze. Bugalski walczy z nim śmiesznie... No, nareszcie znikł w bramie.
Teraz wszyscy pobiegliśmy do drzwi i za uchyloną kotarą niecierpliwie czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków...
Bugalski jest już w korytarzu, stawia chodnik pod ścianą, ociera wąsy z deszczu, patrzy przerażony na zegar, szuka dzwonka, ale dzwonka nie ma.
Trącamy się podnieceni łokciami i robimy zakłady, czy Bugalski znajdzie dzwonek i ile minut nam się jeszcze upiecze. Cielęcki podwinął rękaw i szczerząc zęby liczy czas...
— Już pięć minut, panowie.
Na korytarzu pełno jeszcze chłopaków. Bractwo bryka i wrzeszczy. Nikt nie domyśla się spóźnienia. A tymczasem Bugalski wciąż szuka dzwonka. Wreszcie krzyczy zdenerwowany:
— Kto zabrał dzwonek?!
Ale nikt na niego nie zwraca uwagi.
— Musiał jakiś Belzebub schować — złości się Bugalski. — Oddajecie, czy nie, mówię po dobroci!
Zrozpaczony zaczyna kłusować po korytarzu, wydając gniewne pomruki i przyglądając się spode łba podejrzanym uczniom. Coraz to innego chwyta za kołnierz i trzęsie nim straszliwie.
— Ty schowałeś!
— Co pan chce ode mnie? — oburza się delikwent.
— Oddaj, Belzebubie, dzwonek!
— Jaki dzwonek, co się panu przyśniło?
Słuchaliśmy tego wszystkiego podnieceni. Granda zaczynała się na całego.
Wreszcie z kancelarii wyszedł zaniepokojony dyrektor, wyciągnął zegarek z kieszeni, spojrzał na zegar ścienny i pokręcił głową.
— Panie Bugalski — zwrócił się do woźnego — co się dzieje, dlaczego pan nie dzwoni?
Bugalski puścił szamocącego się malca i stuknął służbowo kulą, po wojskowemu.
— Schowali dzwonek, towarzyszu dyrektorze.
— Schowali dzwonek? — dyrektor obrócił się do chłopców. — Co to znów za wybryki? — zapytał surowo.
— Nikt nie schował — rozległy się oburzone głosy — pan woźny sam zgubił i na nas...
Bugalski zatrząsł się z oburzenia.
— Wyszedłem ino na chwilę, chodnik sprzątnąć... jak ten deszcz lunął... położyłem dzwonek na oknie... wracam, a dzwonka nie ma... Pamiętam przecie, że kładłem... Schowali, towarzyszu dyrektorze... ja ich znam, Belzebubów ognistych... — sapał.
Ale zagłuszono go od razu.
— Nikt nie zabierał... pan woźny sam zgubił.
Ktoś przysięgał się nawet, że widział, jak Bugalski wychodził z dzwonkiem.
— Tak... tak, z dzwonkiem wybiegł — przyświadczono z różnych miejsc gorliwie.
Wreszcie skołowany Bugalski stracił głowę. Już sam prawie uwierzył, że wyszedł z dzwonkiem, i chciał biec na podwórze szukać, ale dyrektor zatrzymał go surowo:
— Potem pan poszuka, a teraz proszę ogłosić koniec przerwy.
— Ogłosić — oszołomiony Bugalski spojrzał bezradnie na rozhukanych chłopców — niby... za przeproszeniem, towarzyszu dyrektorze... jak mam ogłosić?
— Niech Bugalski zatrąbi — zasapał dyrektor zdenerwowany nieporadnością woźnego — no, niechże Bugalski się ruszy.
Bugalski spojrzał na niego z wyrzutem i pokuśtykał ciężko w tłum chłopców, chrypiąc:
— Koniec przerwy... Do klas... do klas!...
Ale nikt go nie słuchał, chłopaków opanował jakiś szał. Biegali jak opętani, wyjąc i wrzeszcząc.
Dyrektor westchnął ciężko i widząc, że nie ma co liczyć na pomoc woźnego, zabrał się osobiście do przywracania porządku. Po kilku minutach uspokoiło się wreszcie i korytarz opustoszał.
Zmachany dyrektor wrócił do Bugalskiego.
— To jest niedopuszczalne... Bugalski widzi, co się wyrabia... Jak Bugalski mógł zgubić dzwonek?
— Schowali — jęknął woźny.
— Bugalski powinien pilnować dzwonka — mówił rozdrażniony dyrektor. — Bugalski powinien zrozumieć, że bez dzwonka jest jak żołnierz bez broni. Dzwonek jest orężem Bugalskiego.
— Eh, towarzyszu dyrektorze — woźny machnął ręką z goryczą i ciężko powlókł się szukać dzwonka. Po pustym korytarzu przeraźliwie głucho rozlegał się stukot jego kuli.
Czas było wracać do klasy. Cielęcki spojrzał na zegarek.
— Dwadzieścia minut — oznajmił triumfalnie — wygrałem zakład.
Ale nikt się nie uśmiechnął. Nachmurzeni chłopcy cichaczem przemykali się do klasy.
Przez chwilę stałem nieruchomo. Wciąż jeszcze miałem w uszach ten głuchy stukot drewnianej nogi.
— No, Rzeczoznawca, idziesz, bo zamykamy — usłyszałem głos Zdrożnego.
Wzdrygnąłem się i ciężkim krokiem ruszyłem do okienka.
* * *
W klasie zastaliśmy już panią Stefanowiczową. Staruszka dreptała bezradnie. Wywróciliśmy jej cały plan lekcji.
— To teraz się przychodzi? — pokręciła siwą głową.
— Nie było dzwonka — odparł bezczelnie Zdrożny — siedzieliśmy w modelarni na dole.
— Robimy model rudowęglowca — dodał spokojnie Cielęcki.
— Na konkurs modeli pływających — uzupełnił Zdrożny. — Przy pracy człowiek traci poczucie czasu, pani profesorko — zakończył filozoficznie.
Reszta godziny przeszła spokojnie. Pani Stefanowiczowa odłożyła pytanie na stopnie do następnej lekcji. My jednak siedzieliśmy jak na szpilkach. Wiedzieliśmy, że sprawa z dzwonkiem jeszcze się nie zakończyła i że szkołę czeka jeszcze jedna niespodzianka.
I rzeczywiście. Na ostatniej przerwie wybuchła sensacja. Dzwonek odnalazł się w teczce pana Cedry. Całą szkołę obiegła ta niesamowita wieść. Podobno woźny Bugalski chodzi obrażony i nie da sobie nic wytłumaczyć. Jest święcie przekonany, że nauczyciel schował mu dzwonek.
— Jak ma być dobrze, kiedy już psorzy zaczynają stroić z człowieka żarty — powiedział do dyrektora. — Jeśli wolno się wyrazić krytycznie, to ja powiem, towarzyszu dyrektorze: pan Cedro z łobuzami się zadaje, to i łobuzerką nasiąka. Kto to widział, żeby profesor biegał na przerwach z chłopakami i skakał przez płotki? I to kto... nie fizyczny przecie, ale historyk!
* * *
Ostatniej lekcji tego dnia nie było. Dyrektor zwołał całą szkołę do sali gimnastycznej i tam dał upust swojemu wzburzeniu.
— To się musi wreszcie skończyć! — krzyknął. — Codziennie nowe wybryki! Czy to jest szkoła, czy dom dla obłąkanych? Ja nie wiem... — rozkładał bezradnie ręce.
Ale mało kto go słuchał. Wszyscy zerkali tylko to na pana Cedrę, to na woźnego Bugalskiego i uśmiechali się pod nosem.
Trzeba przyznać, że pan Cedro zaimponował wszystkim. Siedział sobie swobodnie na krzesełku i odchyliwszy w tył głowę, z doskonale obojętną miną palił papierosa.
— Widziałeś, jaki gracz — mruknął z podziwem Zdrożny.
Powiedzieć o kimś „gracz” było w naszym języku największym komplementem.
— Gracz — przytaknąłem z uznaniem.
Nagle przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Pan Cedro spojrzał na nas i mrugnął okiem. W pierwszej chwili myślałem, że mi się zdawało, ale Zdrożny ścisnął mnie mocno za ramię. On też zauważył.
— Ty... co to ma znaczyć? Widziałeś? Mrugnął.
— Widziałem — szepnąłem przerażony.
Z bijącymi sercami wpatrywaliśmy się w pana Cedrę, zdawało nam się, że uśmiecha się dziwnie. Ale do końca przemówienia dyrektora nic się nie stało. Pan Cedro nie mrugał więcej i siedział spokojnie, jakby nas nie dostrzegał. Pomału ochłonęliśmy. E, to chyba nie do nas mrugnął. Gdyby coś wiedział, wtajemniczyłby ciało. Tymczasem ze słów dyrektora jasno wynikało, że nie zna nazwisk sprawców.
W szatni wszyscy głośno rozprawiali o wypadku. Żartowano sobie z Bugalskiego i z pana Cedry. Snuto domysły, kto mógł zrobić im taki śmieszny kawał. Wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia i z satysfakcją trącaliśmy się łokciami.
Kiedy jednak całą paczką wybiegliśmy z szatni na schody, wyrósł nagle przed nami — pan Cedro. Był w letnim płaszczu i kapeluszu. Ukłoniliśmy się pośpiesznie i już chcieliśmy dać nura w drzwi, gdy wtem rozległ się jego łagodny, niemal wesoły głos:
— Majtkiewicz, na chwilę.
Zdrętwiałem. To było powiedziane do mnie. Spojrzałem na Zdrożnego. Był blady. Zachował jednak tyle przytomności, że rzekł spokojnym głosem:
— No, trzymaj się, Majtek. Czekamy na ciebie w Bimbaju.
Potem obaj z Cielęckim ukłonili się powtórnie panu Cedrze i odeszli z godnością, choć wyobrażałem sobie, jak ich świerzbiały nogi.
Opanowanie Zdrożnego udzieliło mi się trochę i skurcz w łydkach ustąpił.
— Słucham pana profesora — odpowiedziałem patrząc w ziemię.
— Chodź, pójdziemy sobie w jakieś ustronne miejsce — usłyszałem głos pana Cedry — najlepiej do meliny.
Myślałem, że się przesłyszałem.
— Jak to: do meliny? — wykrztusiłem.
— Do Konga, mój Majtku.
Nogi wrosły mi w ziemię.
— Cóż to, sił ci zabrakło? — uśmiechnął się pan Cedro.
Powlokłem się za nim na sztywnych nogach. Moje przerażenie wzrosło, gdy zobaczyłem, że pan Cedro prowadzi mnie do umywalni.
— Gdzie my idziemy, panie profesorze? — jęknąłem.
— Jakiś ty niedomyślny, mój Majtku — pan Cedro spokojnie zdjął dyktę z okienka. — Wchodź.
Zawahałem się.
— No, prędko! — popchnął mnie pan Cedro.
Oblany potem wczołgałem się niezdarnie do Konga, zaczepiając w zdenerwowaniu o gwóźdź. Pan Cedro wsunął się zręcznie za mną.
Mózg mój pracował gorączkowo. „Niedobrze — pomyślałem sobie. — Zanosi się na coś grubszego. Co ma znaczyć to niepojęte zachowanie pana Cedry? Czyżby wsypa? Nie, niemożliwe. Skąd by się Cedro mógł dowiedzieć o dzwonku? Zresztą to przecież nie ja, to Cielęcki...”.
Tymczasem pan Cedro rozsiadł się wygodnie na błyszczącym stole.
— Spocznij, Majtku — powiedział. — Chciałem z tobą porozmawiać. Wyglądasz mi na najporządniejszego z tej całej mafii.
— Z mafii?... — udałem głębokie zdziwienie. — Nie rozumiem, proszę pana, co to jest mafia? — zapytałem.
— Mafia, mój Majtku, to jest takie tajne stowarzyszenie rozbójników na Sycylii.
— Rozbójników — powtórzyłem urażony — co też pan profesor!...
— Widzę, że czujesz się dotknięty. A ja myślałem, że taka nazwa sprawi wam przyjemność.
— U nas nie ma żadnej mafii... — mruknąłem.
— No, no, jesteście zbyt skromni — uśmiechnął się pan Cedro. — Myślisz, że ja nie wiem, że ty, Zdrożny i Cielęcki macie organizację?...
Znów zrobiło mi się gorąco. Omal nie krzyknąłem z wrażenia.
— Jestem pełen podziwu dla waszych zdolności — ciągnął pan Cedro. — Wiem, że opanowaliście klasę, co nam, nauczycielom, niestety dotąd się nie udało. Tak, Majtku, jesteście naprawdę wielkimi ludźmi, chylę nisko głowę przed waszą wielkością — to mówiąc pan Cedro ukłonił mi się do ziemi z szyderczym uśmiechem. — Jakie wspaniałe sukcesy, ile świetnie przeprowadzonych akcji! Co za tragiczne zdolności! Rzeczywiście, trudno o lepszy wybór locum na kasyno gry niż ta sala, nie rozumiem tylko, dlaczego nazwaliście ten przybytek Kongiem, czyżby z powodu palm i egzotycznych roślin? Ja bym raczej nazwał go Monte Carlo... Ach, nie wiesz, co to takiego, no, nie szkodzi. W każdym razie, powtarzam, wykazaliście nadzwyczajne talenty strategiczne. Jakie niekrępujące dojście! Może tylko nieco zbyt ciasne i posiada gwóźdź, na którym troszkę rozdarłeś sobie tę wspaniałą olimpijkę — pan Cedro pokazał mi na ramieniu małe rozdarcie, które dopiero teraz zauważyłem. — Ale to nic — dodał z uśmiechem — dobra mamusia zszyje. A jakie stąd możliwości obserwacyjne i jakie stuprocentowe bezpieczeństwo! Wystarczy tylko wystawić straż przy drzwiach, gdzie są takie cudownie przeźroczyste szyby. No, a stoły jakby wymarzone do cymbergaja. Tylko pieniędzmi nie należy zbyt szastać, choćby to nawet były zwyczajne pięciogroszówki. — Pan Cedro podniósł się leniwie i wydobył zza nogi stołu monetę pięciogroszową. Podrzucił ją do góry przed moimi osłupiałymi oczami i schował do kieszeni, wyciągając jednocześnie stamtąd paczkę „giewontów”.
— Zapalisz? — podsunął mi z uśmiechem.
Cofnąłem się zaczerwieniony.
— Co, dziękujesz, palisz lepsze, no, trudno — na lepsze mnie nie stać. Pozwolisz, że zapalę sam... Nie, nie szukaj zapałek po kieszeniach. Tam widzę jedną. — Pan Cedro schylił się i zręcznie ze szpary w podłodze wydłubał zapałkę. — Ach, niestety, wypalona! Powiadasz, że to niedopatrzenie, że nie zostawiacie zwykle śladów? Tak, cenię waszą schludność i niezwykły zmysł estetyczny. Już sam wybór miejsca na palarnię świadczy o tym. Palenie w obecności szkieletów daje niewątpliwie więcej przyjemności niż kurzenie w ubikacjach, jak to robią wasi starsi koledzy z klas licealnych, osobnicy tępi i pozbawieni fantazji, którą tak u was cenię. Fantazję, dowcip i rozmach. Nie, nie protestuj, to są naprawdę zalety godne najwyższego uznania. Tylko jednostki wybitne, powiedziałbym nawet genialne, potrafią trzy razy zamknąć biednego Bugalskiego w kotłowni, i do tego zupełnie bezkarnie. Któż poza wami zdobyłby się na tak heroiczny i pełen dowcipu czyn, jak świśnięcie Dziadkowi Mrozowi worka ze słodyczami? To są akcje w wielkim stylu. Do dziś dnia nie mogę wyjść ze zdumienia, jak świetnie potrafiliście oczyścić klasę ze szkodliwych elementów harcerskich. A jaką wspaniałą solidarność zaszczepiliście klasie! Tak, mój Majtku, zdumiewa mnie rozmach waszej działalności.
Słuchałem tego wszystkiego zmiażdżony. Pan Cedro wszystko wiedział. Przyczaił się tylko i zbierał po cichu dowody, by nas pogrążyć tym głębiej. Byłem pełen podziwu dla jego detektywistycznych zdolności. Każde jego słowo piekło mnie do żywego. A jeśli byłem wtedy zdolny do jakiegokolwiek myślenia, to myślałem o jednym: „Dlaczego pan Cedro, znając nasze przestępstwa, nie zdemaskował nas wcześniej, dlaczego milczał, gdy dyrektor poszukiwał sprawców i grzmiał na sali gimnastycznej?” Nagle przyszło mi na myśl, że może to wszystko jest tylko podstępem. „Pan Cedro podejrzewa nas, ale nie ma dowodów. Chce mnie przestraszyć, żebym sypnął. A ja głupi zachowuję się jak cielę. Siedzę, milczę, czerwienię się. Nie, to nie jest zachowanie godne Rzeczoznawcy”. Postanowiłem przezwyciężyć strach i ruszyć do ataku. Podniosłem oczy na pana Cedrę.
— Pan profesor myśli może, że to ja ten dzwonek... Nic podobnego! — wykrztusiłem.
Miało to być odezwanie zuchwałe i dumne, ale głos mnie zawiódł.
— Nie, Majtku — ziewnął pan Cedro. — Nie będziemy mówili o dzwonku, chociaż obaj doskonale wiemy, jak tam było. Owszem, zrobiliście to bardzo zręcznie, jestem pełen podziwu... Chodziłem z tym dzwonkiem przez całe dwie godziny... Ale nie po to przecież cię tu zaprosiłem, to błahy fragment waszej działalności i nie o nim będziemy mówić... Przejdźmy do sedna sprawy. Dziwisz się zapewne, dlaczego znając wasze wielkie czyny trzymam je w tajemnicy. Z początku nawet myślałem, żeby je ogłosić publicznie, ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jak je na razie zachowam w tajemnicy. Nie chcę was niszczyć, to dla mnie nie interes. Po co przysparzać wam sławy? Po co robić z was męczenników? Lepiej będzie, jak was klimat zniszczy. Nie rozumiesz, no, to popatrz!
Pan Cedro podniósł się ze stołu, podszedł do okna i otworzył je na oścież. Do cichej sali wpadła głośna wrzawa i rozbawione głosy. Na boisku szkolnym zobaczyłem bubków z szóstej, jak ćwiczyli skoki wzwyż. Inni nadciągali z piłką i siatką. Kilku smarkaczy biegało dookoła wśród niesamowitego dopingu kolegów.
— Powiesz może, że oni mają nędzne czasy — ciągnął dalej pan Cedro. — I że wasz Cielęcki ma 59,8 na czterysta metrów. No, to się jeszcze okaże. Za miesiąc na zakończenie roku wezwiemy was na zawody. Tak, mój Majtku, klimat się zmienia. Nie czujecie tego? — w oczy mi popatrzył. — Jesteście gatunkiem na wymarciu, należycie do umierającej epoki, wykończycie się jak ichtiozaurusy.
Tak mnie straszył. Słowo daję, dreszcz poczułem.
Zamilkł na chwilę, a potem zapytał mnie:
— Słuchaj, Majtku, czy ty piszesz pamiętnik?
— Nie — odburknąłem ponuro.
— A to szkoda — zmartwił się — przeminiecie bez śladu. Gorzej niż ichtiozaury. Nawet bez szczątków kopalnych. Co, nie wierzysz? W waszej klasie, mówisz, nie ma takiego klimatu, tam jeszcze są duszne jurajskie opary? No, mój Majtku, zapomniałeś chyba, że wasze sławne trio zostaje w siódmej na drugi rok. A na drugi rok to oni będą waszymi kolegami. — Pan Cedro pokazał brodą na boisko i zatrzasnął okno. — Tak jest, przesiejemy was jak zepsuty groch. Pytasz, co robić? Nie wiem. Jesteście rzeczoznawcami i znacie się na tym lepiej ode mnie. Osobiście radziłbym wam zawiesić do wakacji chlubną działalność i póki czas, zająć się pisaniem pamiętników. Zależy mi bardzo na tym, żebyście przeszli do historii jako genialni ludzie, a nie jako łobuzy zdemaskowane przez takiego lichego detektywa jak nauczyciel Cedro.
To powiedziawszy wstał, spojrzał na zegarek i obciągnął płaszcz.
— No tak... powiedzieliśmy sobie chyba wszystko. Trzymaj się, Majtkiewicz, i jeśli masz ochotę, pomyśl o tym trochę.
Usłyszałem oddalające się kroki pana Cedry, a potem zapanowała nieprzyjemna cisza. Nie miałem siły podnieść się z miejsca. Czułem się jak znokautowany pięściarz na deskach. Długo siedziałem zamroczony. Po skołatanej głowie tłukły mi się pojedyncze słowa Cedry. Wciąż słyszałem jego drwiący głos... Jak on mnie dręczył... Jak on umie dręczyć!
„Co za wsypa! Co za upokorzenie! To koniec” — myślałem zrozpaczony.
Nagle przypomniałem sobie, że przecież Zdrożny i Cielęcki czekają na mnie w Bimbaju. Przetarłem mokre oczy i jak pijany ruszyłem do wyjścia.
Bimbajem nazywaliśmy ogródek jordanowski naprzeciw kościoła. Wyrośliśmy już co prawda z zabaw cielęcego wieku, ale też nie dla zabawy spotykaliśmy się w Bimbaju.
Był miejscem naszych sztabowych narad. Bimbaj zapewniał nam stuprocentowe bezpieczeństwo i alibi. Gdy ojciec lub matka pytali z groźną miną: „Gdzie się włóczyłeś przez całe popołudnie?”, mogliśmy odpowiedzieć niewinnie: „Byliśmy w ogródku jordanowskim”, a nawet powołać się na świadków, którzy nas tam widzieli. Zresztą nasze przewrotne dusze cieszyła myśl, że w tym jasnym ogródku, wśród niewinnych dzieci lęgną się nasze przestępcze plany.
Zdrożny z Cielęckim oczekiwali mnie jak zwykle w zaroślach koło huśtawki. Na mój widok podnieśli się z ziemi zdenerwowani.
— No i co? — zapytali niecierpliwie.
Ujrzawszy twarze kumplów, poczułem się raźniej. Wobec tak znakomitych mężów nie wypadało okazywać przygnębienia. Choćby się nie wiem co zdarzyło, należało trzymać fason. Toteż zwolniłem kroku, wsadziłem ręce w kieszenie i rzekłem z udanym spokojem:
— Eh, nic takiego.
— Myślałem, że wsypa — odetchnął z ulgą Cielęcki.
— E, no... wsypa to jest.
— Jak to?
— Cedro wie wszystko — rzekłem siląc się na niedbały ton.
— Bujasz?
— Jak słowo!
— I o dzwonku też?
— O dzwonku i w ogóle rozszyfrował nas. Co wy na to?
— Nic, marny nasz los, Januszku — jęknął Cielęcki.
— Na zieloną trawkę wypędzą — załkał Zdrożny.
— Rozsiekał nas Cedro... marmoladę zrobił.
— Zimne z nas trupy!
Poznałem, że błaznują. Nieszczęśni nie wierzyli. Przygryzłem wargi. Swoją drogą, mogłem się tego spodziewać. Wiadomość była zbyt straszna, by mogła wyglądać na prawdziwą. A do tego jeszcze ja, głupi, nadrabiałem miną. Biedacy, mój niedbały ton i udany spokój wzięli za dobrą monetę.
Na próżno usiłowałem ich wyprowadzić z błędu. W odpowiedzi na moje słowa zaczęli lamentować sztucznie, oczy wycierać, ręce załamywać. Wreszcie Zdrożny położył się na trawie i udawał trupa, a Cielęcki miauczał żałośnie jak bity kot.
— Czego miauczysz, głupi! — krzyknąłem ze złością. — Tu trzeba coś radzić. Położenie nasze jest... jest tragiczne. Rozumiesz, idioto?
— E, przecież znajdziesz chyba wyjście, Januszku — miauknął Cielęcki.
— Nie opuścisz kolegów! — załkał Zdrożny.
— O wodzu wielki!
— Graczu wspaniały!
— Rzeczoznawco potężny!
Rzucili się na kolana przede mną.
— W twoje ręce się oddajemy!
— Ty nas uratujesz od niedobrego Cedry!
— Wyrwiesz z mocy nieczystego ciała!
Patrzyłem na nich zrozpaczony. Cóż może być tragiczniejszego od błaznujących skazańców. Nieszczęśni, nie rozumieją, że ich dni są policzone. Nie mogłem dłużej na to patrzeć.
— Przestańcie — powiedziałem ze łzami w oczach — jak nas wyleją z budy, będziecie się śmiać.
— E, Januszku, żartujesz chyba, nas by wylali? — zaśmiał się Zdrożny.
— Patrz, on się naprawdę przejął! — wykrzyknął Cielęcki.
— Przeląkł się Cedry!
— Stracił fason!
— Czego się boisz, frajerze, Cedro straszył tylko...
— Nie, on nie straszył — jęknąłem. — Przecież wiecie... on już dawno zawziął się, żeby nas wykończyć... To okropne, że wy nie chcecie zrozumieć... Zamiast się wygłupiać, posłuchajcie lepiej, jak było.
Opowiedziałem im wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, niczego nie ukrywając. Wreszcie przestali się śmiać. Największe wrażenie zrobiło na nich szydercze zachowanie się Cedry.
— Mówisz, że był w humorze? — przygryzł wargi Zdrożny.
— Jak szatan — odpowiedziałem. — Przez cały czas nabijał się z nas. Siedział w płaszczu na stole i drwił.
— Siedział na stole! — powtórzył ponuro Zdrożny.
— Tak. I nóżką kiwał.
— Nóżką kiwał!
Zapanowało posępne milczenie.
— Hm — mruknął Zdrożny po chwili — ciekawym, kto nas mógł wsypać.
Spojrzeliśmy po sobie z Cielęckim.
— Myślisz, że ktoś wsypał? — zapytałem wstrząśnięty.
— No, a co? — wzruszył ramionami Zdrożny. — Cudów nie ma. Cedro nie jest przecież chiromantą ani jasnowidzem. Musi mieć w klasie agenta. Rozumiecie, w klasie jest kapuś. Wtyczka Cedry!
Słuchałem przejęty, a potem spojrzałem na Zdrożnego z uznaniem. Zna się chłop na rzeczy. A ja się, głupi, zastanawiałem, skąd ta domyślność u Cedry. Tak, to jasne jak słońce. Cedro ma w klasie wtyczkę.
— Jak myślisz, kto to może być? — zapytałem zdławionym głosem.
Zdrożny milczał chwilę z oczyma utkwionymi w ziemi, a potem uśmiechnął się gorzko.
— Kto? Nie wiecie kto?
Patrzyliśmy chwilę na niego z szeroko otwartymi ustami i nagle niemal jednocześnie wykrzyknęliśmy:
— Kastor!
Zdrożny wstał z trawy. Miał uroczystą minę.
— Tak! Kastor — powtórzył przez zaciśnięte zęby.
— Leon Kastor jest na usługach ciała. Wystarczyło tylko mieć oczy...
To była prawda. Wystarczyło tylko mieć oczy. Jak na dłoni leżała przed nami cała przestępcza działalność Kastora. Po pierwsze, dzisiaj na przerwie, zaraz po ukryciu przez nas dzwonka, poszedł do kancelarii. Przypomnieliśmy sobie, że on w ogóle od pewnego czasu codziennie przesiaduje w kancelarii. Po co? Teraz to chyba jasne. Przeklęty grubas zdawał raporty Cedrze. Po drugie, Kastor to przecież harcerz, człowiek Cedry. Ostatni harcerz w naszej klasie. Jak mogliśmy o tym zapomnieć! Po trzecie, lepił się do nas i udawał przyjaźń, choć myśmy go dręczyli. Jaki miał w tym interes?
Tak, teraz jest wszystko jasne. To był agent w wielkim stylu. Jak on się umiał maskować! Co za wspaniałe opanowanie! Cierpiał bez słowa wszystkie tresury i pompowania. Myśmy go tłukli, a on nic. Jeszcze nam znosił bilety do cyrku — i szpiegował nas chytrze. Tak, nie ulegało żadnej wątpliwości, że Kastor to wielki kapuś.
* * *
Następnego dnia czatowaliśmy na niego w szatni. Ledwie się zjawił, zasapany jak zwykle, Zdrożny podszedł do niego.
— Chodź, Kastor — powiedział kładąc mu ciężką rękę na ramieniu.
Grubas zamrugał oczyma.
— Będziecie pompować? — zapytał wystraszony.
— Nie wygłupiaj się. Mamy ważną sprawę. Musimy porozmawiać na osobności. Idziemy do Konga.
W minutę później znaleźliśmy się w melinie.
— Siadaj, Kastor — powiedział Zdrożny.
Grubas usiadł posłusznie. Dyszał ciężko. Przeczuwał coś strasznego. Jego małe oczka latały niespokojnie.
— Co chcecie zrobić ze mną? Czemu tak patrzycie?
— Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? — wycedził Zdrożny.
— Nie wiem.
— Ty, zdrajco! — krzyknął Cielęcki i zamierzył się pięścią.
— Zostaw go na razie — powstrzymał Cielęckiego Zdrożny — najpierw porozmawiamy. Tylko, Kastor, ostrzegam, bez wykrętów. Wszystko się wydało. Odpowiadaj: odkąd jesteś kapusiem?
— Ja... kapusiem? — wyjąkał grubas. — Co wy ode mnie chcecie? — wykrztusił przerażony i nagle rzucił się do wyjścia.
Schwytaliśmy go. Wykręciliśmy mu ręce i pchnęliśmy na krzesło.
— Odpowiadaj!
— Co mam mówić? — jęknął.
— Nie wiesz? Przypomnij mu, Cielęcki! — rzekł Zdrożny.
Cielęcki rwanym z pasji głosem wygarnął mu wszystko. Kastor słuchał oniemiały, a potem szarpnął się.
— To nieprawda! Wszystko kłamstwo! Jak wy możecie... ja... przecież ja...
Rzuciliśmy go na podłogę. Dźwignął się ciężko na rękach.
— Przysięgam... nic nie zrobiłem, nic nie wiem...
— Kłamiesz!
Zaniósł się płaczem. Bełkotał, że jest niewinny, nigdy nie pisnął ani słówka. Ma zresztą dwójkę u Cedry, możemy sprawdzić.
— My mamy dowody — rzekł przez zaciśnięte zęby Zdrożny. — Co robisz codziennie w kancelarii?
— W kancelarii?
— Codziennie na drugiej przerwie idziesz do kancelarii. Może powiesz, że nie?...
— Nie, to nieprawda. Chodzę do gabinetu lekarskiego... przecież sami wiecie... tam się idzie przez kancelarię.
— Nie łżyj!
— Jak mamę kocham. Idę do gabinetu.
— Po co?
Kastor zmieszał się.
— Ja... ja... — wykrztusił — Ja tam biorę zastrzyki.
— Zastrzyki — spojrzeliśmy po sobie. — Jakie zastrzyki?
— Zastrzyki insuliny.
Znów spojrzeliśmy po sobie.
— Ty jesteś chory, grubasie? — zapytał Zdrożny podejrzliwie.
— Tak, jestem chory... dlatego jestem gruby, bo jestem chory.
— Bujasz!
— Przysięgam, możecie sprawdzić!
Zadźwięczał dzwonek. Nie było czasu dalej prowadzić śledztwa.
— Jeszcze porozmawiamy ze sobą — mruknął Zdrożny i puścił zapłakanego grubasa.
Kastor zerwał się z podłogi i czmychnął przez okienko.
* * *
Przez całą lekcję myśleliśmy o tym jego dziwnym tłumaczeniu. Zaraz na drugiej przerwie poszliśmy do gabinetu lekarskiego, żeby wyjaśnić sprawę. Zapytaliśmy chytrze pielęgniarki, czy Kastor musi przyjść dzisiaj na zastrzyk.
Spojrzała na nas zdziwiona.
— Oczywiście... jak zwykle, a co się stało? Znów mu gorzej?
Zmieszaliśmy się.
— Nie... nic... — wykrztusił Zdrożny i szybko zamknęliśmy drzwi.
Byliśmy oszołomieni. Więc on jest chory. Ciężko chory. Nie wiedzieliśmy o tym. Głupio nam się zrobiło.
— I co teraz? — zapytałem.
Zdrożny i Cielęcki milczeli zaaferowani.
— Zastrzyki to on może brać — mruknął wreszcie Cielęcki patrząc w podłogę — a donosi swoją drogą. No, bo skąd by Cedro wiedział?
— To prawda — mruknąłem.
Odbyliśmy krótką naradę na korytarzu.
— Kastor musi udowodnić, że nie jest winny — zakończył Zdrożny.
— Jak ma udowodnić?
— Już ja o tym pomyślę, spokojna głowa — uśmiechnął się Zdrożny.
* * *
Na dużej przerwie znów podeszliśmy do Kastora. Zbladł na nasz widok.
— I... i... i co? — wyjąkał. — Sprawdziliście?
— Sprawdziliśmy — odparł Zdrożny — to prawda, że bierzesz zastrzyki, ale...
— Ale to nie jest żaden dowód — mruknął Cielęcki. — Musiałeś nas zdradzić, bo Cedro wie wszystko. Skąd on mógłby wiedzieć?
— Mógł... mógł... przecież sam... — grubas patrzył na nas wystraszony. — Ja... jak w zeszłym tygodniu przechodziłem przez kancelarię... to... to słyszałem, jak mówił do Pani Stefanowiczowej, że jest na tropie ma.... mafii.
— Ach, ty grubasie bezwstydny! — krzyknął Cielęcki. — Po twoich oczach widać, że bujasz.
— Nie... nie wierzycie mi? — szepnął Kastor.
— Musisz nam udowodnić — rzekł zimno Zdrożny.
— To jest za bardzo poważna sprawa, żebyśmy ci wierzyli na słowo.
— Więc co mam zrobić? — Kastorowi łzy napłynęły do oczu. — Co mam zrobić, żebyście uwierzyli?...
— Musisz przejść próbę — powiedział Zdrożny.
— Jaką próbę?
— Zgadzasz się?
— Zgadzam się — zadyszał grubas — zgadzam na wszystko.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie spodziewaliśmy się takiej gotowości. Co do mnie, zacząłem wątpić, czy grubas jest kapusiem.
— Naprawdę zgodzisz się na każdą próbę? — Zdrożny chrząknął zmieszany.
— Na każdą.
— Ejże, Balonie — oczy Zdrożnego błysnęły kpiąco — a gdyby próba była taka: na lekcji Cedry wyjdziesz przez okno...
Grubas spojrzał na niego przerażony.
— Co ty... zwariowałeś...
— Bałbyś się, co?
— Bałbym się — szepnął Kastor.
— A zdradzać nie bałeś się?
— Ja nie zdradzałem — grubas spuścił głowę.
— Więc udowodnij! Na lekcji Cedry wyjdziesz przez okno.
— Jak mam wyjść, to przecież pierwsze piętro?
— Wyjdziesz przez okno, grubasie, i staniesz na gzymsie — ciągnął z uśmiechem Zdrożny — przejdziesz po gzymsie do drugiego okna i wleziesz do klasy dziesiątej... teraz okna są otwarte.
Spojrzałem zdziwiony na Zdrożnego. Czy on z byka spadł? Cóż to za pomysł! Przecież nikt z nas nie potrafiłby tego. Chciałem zaprotestować, ale Zdrożny złapał mnie za rękę.
— Siedź cicho, Janusz, to jest dobra próba — mrugnął na mnie porozumiewawczo. — No więc cóż, zgadzasz się, grubasie?
— Żartujesz chyba — wykrztusił Kastor — ja... ja... mam to zrobić?
— Ty. Przecież jesteś cyrkowcem. Nie potrafisz?
— Nie... nie... to straszne! — grubas patrzył na nas z niedowierzaniem. — Nabijacie się ze mnie — wy przecież wiecie... że ja... ja...
— Że jesteś tchórzem — zakończył pogardliwie Zdrożny. — Czy tchórzowi można wierzyć?
Grubas patrzył na nas błagalnie i rozpaczliwie. Na jego czole błysnęły kropelki potu. Usta mu drżały.
— Dobrze — wyszeptał wreszcie — ale jak to zrobię, to będziecie mi wierzyć?
— Będziemy — skinął głową Zdrożny.
Kastor zaczerwienił się.
— I... i już nigdy nie będziecie mnie przezywać?
— Nie.
— I nigdy nie będziecie pompować?
— Nigdy.
— I będziecie dla mnie tacy... tacy jak dla wszystkich?
— Będziemy.
— I ty, Zdrożny, nauczysz mnie jeździć na motorze?
— Dobra. Codziennie jedna jazda aż do śmierci.
— Przysięgacie?
— Przysięgamy.
Grubas spojrzał na nas z niedowierzaniem.
— I podpiszecie na to umowę... własną krwią?
— Możemy podpisać.
— Dobrze... to dobrze — powtórzył Kastor jak w gorączce — to podpisujmy prędko.
Nie wiem, dlaczego zimny dreszcz przeszedł mi po skórze. Zrobiło mi się jakoś nieswojo. Cielęcki musiał odczuwać to samo, bo przestał się uśmiechać.
Tylko ten Zdrożny nie tracił kontenansu.
— Coś ty tak skapcaniał? — rzekł drwiąco do Cielęckiego. — Biegnij po papier.
Cielęcki chciał coś powiedzieć, ale napotkawszy kpiący wzrok Zdrożnego pobiegł posłusznie do klasy. Po chwili wrócił z wyrwaną kartką.
Spisaliśmy szczegółowe zobowiązanie. Zdrożny wyciągnął szpilkę z kołnierza. Nakłuliśmy sobie palce i podpisaliśmy się krwią pod umową.
Próba miała się odbyć jeszcze tego dnia na ostatniej lekcji.
Przed dzwonkiem podszedłem zdenerwowany do Zdrożnego.
— Słuchaj, a jak on naprawdę wyjdzie przez okno?
— Idź, głupi — zaśmiał się rozbawiony Zdrożny — on by wyszedł! Ja przecież tylko dla kawału tak... sam miałbym pietra.
— Ale chyba nie wierzysz już, żeby on był kapusiem.
Zdrożny odwrócił głowę.
— Chyba nie... — mruknął zły.
* * *
Rozpoczęła się lekcja. Pamiętam, pan Cedro słał przy mapie i pokazywał fronty pierwszej wojny światowej, ale ja nie mogłem uważać. Patrzyłem wciąż na Kastora.
Grubas kiwał się pochylony nad swoim stolikiem i poruszał ustami. Był przeraźliwie blady.
— Patrz... Balon się modli — szturchnął mnie podniecony Cielęcki, który siedział ze mną w jednej ławce.
— E... tam — przełknąłem ślinę przez suche gardło — czemu miałby się modlić?
Nie chciałem myśleć o tym wszystkim. Nie chciałem... Boże, co za straszna lekcja. Nie... Kastor tego nie zrobi. Zdrożny ma rację. On tego nie może zrobić. A jednak nie mogłem się pozbyć niepokoju.
— Majtkiewicz!
Zdawało mi się, że padło moje nazwisko. Wstałem niezgrabnie i błędnym wzrokiem patrzyłem na profesora. Nie dosłyszałem pytania i milczałem. Pan Cedro przyglądał mi się zdumiony.
Nagle zaskrzypiało krzesło. Drgnąłem i obróciłem się.
To Kastor! Odsunął stolik i wybiegł na środek klasy. Krzyknąłem. Chciałem rzucić się za nim, ale ze strachu nogi wrosły mi w ziemię. Nim ochłonąłem, Kastor był już na parapecie.
Cała klasa zerwała się z miejsc.
— Co robisz, Kastor?! — krzyknął pan Cedro i rzucił się za nim do okna.
Ale było już za późno. Kastor przesadził parapet. Przez moment widziałem jego rozszerzone przerażeniem oczy i grube palce zaciskające się na futrynie.
Kiedy dopadliśmy do okna, szedł już po wąskim gzymsie. Krzyk zamarł nam na ustach. Patrzyliśmy bez tchu. Zdawało nam się, że gdy powiemy słowo — spadnie. Więc milczeliśmy. A on szedł... krok za krokiem, i to było równie straszne jak niepojęte. Wiatr rozwiewał mu włosy, targał kurtkę. Jego drżące palce błądziły po murze szukając uchwytu, którego nie było. Jeszcze dwa metry... jeszcze metr... Pogryzłem do krwi palce.
Nagle wiatr dmuchnął przeraźliwie. Okno dziesiątej klasy zatrzasnęło się z hukiem. Usłyszałem krzyk kolegów. Zamknąłem odruchowo oczy. Kiedy odważyłem się otworzyć je z powrotem, Kastora już na gzymsie nie było...
Leżał bez ruchu w dole, na cementowym chodniku.
Zbiegliśmy jak oszaleli.
Żył jeszcze. Oddychał szybko. Zdrożny i ja unieśliśmy mu zakrwawioną twarz.
— Kastor! — zaszlochałem zrozpaczony. — Kastor!
Otworzył powieki. Chciał coś powiedzieć, sine wargi poruszały mu się bezgłośnie.
— Nie doszedłem — wyszeptał — umowa... nieważna...
— Ważna... Ważna... — wykrztusiliśmy gorączkowo.
— To dobrze — skrzywił się z bólu, duża łza ściekła mu po policzku, głowa opadła bezwładnie. Stracił przytomność.
Ciężko mi dalej opowiadać. Sami rozumiecie... Na naszych rękach była krew. Czuliśmy się zbrodniarzami, choć nikt o tym nie wiedział. Milczeliśmy związani straszną tajemnicą, a Kastor... Kastor też nie zdradził nikomu... nawet własnemu ojcu... I to nas dobijało.
Nienawidziliśmy siebie nawzajem. Nie odzywaliśmy się do siebie.
Nastały ciężkie dni oczekiwania.
Tam, na ulicy Oczki, rosną wysokie drzewa, a za drzewami jest czerwony mur. Codziennie wieczorem błądziliśmy pod tym murem, ale nie śmieliśmy wejść i zapytać... Bo co by było, gdybyśmy się dowiedzieli, że on...
Siódmego wieczoru natknęliśmy się pod szpitalem na jego ojca, Rafa Kastora. Poznał nas i uśmiechnął się smutno. Za późno było uciekać. Staliśmy więc struchlali, a Raf Kastor wyciągnął do nas rękę.
— My się przecież znamy — powiedział. — Leon opowiadał mi o was często. Wiem, żeście byli dobrzy dla niego i nie pozwalali mu dokuczać. Dziękuję wam za to, chłopcy.
Milczeliśmy porażeni rozpaczą i wstydem. Bolał nas uścisk jego ręki. On przecież nie wiedział... nic nie wiedział, a my... my nie mieliśmy odwagi mu wyznać... Zapytaliśmy się tylko ze ściśniętym gardłem:
— Co z nim, proszę pana?
Raf Kastor zachmurzył się.
— Chcieliście go odwiedzić?
— Nie... nie teraz — wykrztusiliśmy zmieszani myśląc, że chce nas zabrać do szpitala.
— Teraz nie można — rzekł cicho Raf — z nim jest źle, chłopcy. Wczoraj znów stracił przytomność.
Cofnęliśmy się przerażeni. Raf Kastor zawahał się, jakby chciał nas jeszcze o coś zapytać.
— Powiedzcie mi, chłopcy — rzekł w końcu — wy go przecież znacie... Jak to się mogło stać?... Wciąż o tym myślę... Pytałem go, ale nie chciał powiedzieć. Mówi, że chciał spróbować, czy potrafi... Ale po co? Dlaczego?
Porucznik Milicji Obywatelskiej Praksa rozpiął kurtkę munduru, wychylił szklankę piwa i otworzył papierową teczkę z aktami sprawy A/M/55.
Tego wieczoru postanowił zostać po służbie w komisariacie, by rozwikłać dziwną historię, która od trzech dni nie dawała mu spokoju. Właściwie chodziło o bardzo śmieszną, by nie rzec — głupią, sprawę. Tak śmieszną, że porucznik Praksa nie zajmowałby się nią wcale, gdyby nie to, że była dla niego zupełnie niejasna i niezrozumiała. A porucznik Praksa nie lubił spraw nie wyjaśnionych do końca. Nauczony bowiem długoletnią praktyką wiedział, że często za głupimi sprawami kryją się rzeczy poważne, i niejednokrotnie rozwikłanie błahego z pozoru wypadku doprowadzało do wykrycia niebezpiecznego przestępcy.
A wypadek istotnie był równie błahy jak dziwaczny. Oto bowiem od trzech dni na pijaków powracających wieczorem z popularnego baru „Pod Gołąbkiem” padł dziwny obłęd, a właściwie mania prześladowcza. Cichy zazwyczaj zakątek dzielnicy koło skweru Worcella, gdzie zaledwie od czasu do czasu rozlegała się beztroska śpiewka lub śmiech podchmielonych, od trzech dni rozbrzmiewał przerażonymi okrzykami alkoholików. Można było tam obserwować pijaków uciekających w popłochu, gubiących czapki i kapelusze, potykających się i przewracających, opętanych jakimś niezrozumiałym, zwierzęcym strachem.
Zrazu porucznik Praksa składał to wszystko na karb jakiegoś zbiorowego omamu pijackiego, jednakże ostatnio zdarzył się wypadek, który wykazał, że sprawa ma jakieś głębsze korzenie i nie można jej wytłumaczyć wyłącznie nadużyciem alkoholu.
Wczoraj wieczorem dwu znanych chuliganów, Kacperek i Pytka, pobiło konduktora i stłukło szybę w tramwaju nr 17. Kiedy w obronie konduktora stanął obywatel Żwaczek, profesor jedenastoletniej Szkoły im. Lindego, rozjuszeni chuligani wypchnęli go z wozu w pobliżu skweru Worcella. Tramwaj stanął. Pasażerowie usiłowali zatrzymać chuliganów, ale ci rzucili się do ucieczki. Nadbiegł milicjant Trzynoga, pełniący służbę w pobliżu. Trzynoga nie odznaczał się zbytnią odwagą, jednakże pod presją wzburzonych pasażerów rozpoczął pościg. Część pasażerów, łącznie z profesorem Żwaczkiem, który na szczęście nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń, pognała również.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, iż jest to pościg beznadziejny, gdyż chuligani mieli około trzydziestu metrów przewagi i niezwykły talent w nogach. Tymczasem stała się rzecz dziwna. Tuż przed pierwszymi zaroślami skweru Worcella na chuliganów padło niepojęte otumanienie. Stanęli jak osłupiali. Cofnęli się o krok. To wystarczyło, by dopadł ich Trzynoga. Chuligani zaczęli się szarpać, ale z pomocą milicjantowi pospieszyli pasażerowie. Łobuzów odprowadzono do komisariatu.
Praksa, zainteresowany niezwykłymi okolicznościami ujęcia groźnych chuliganów, osobiście przeprowadził badania. Daremnie jednak wypytywał, co ich wprawiło w „drętwy” stan przy skwerze Worcella. Chuligani zawstydzeni i wściekli na siebie za nieoczekiwaną i haniebną wpadkę uchylali się od zeznań, tłumacząc mętnie, że się zmęczyli i że zabrakło im „pary w nogach”, co oczywiście było zupełnie niewiarygodne.
Następnego wieczora zdarzył się co prawda wypadek z pijakiem Kurzakiem, który rzucił pewne światło na całą sprawę, było to jednak wyjaśnienie tak bzdurne i fantastyczne, że zdrowo myślący Praksa wahał się umieścić je w protokole, by nie ośmieszyć się w oczach kolegów i zwierzchników.
Tak, to było zupełnie bzdurne wyjaśnienie. Takie, jakie się może wylęgnąć tylko w głowie notorycznego i nałogowego alkoholika, jakim był niewątpliwie rzeczony Alojzy Kurzak.
Porucznik Praksa przełknął łyk chłodnego piwa i pochylił się nad plikiem protokołów.
„Rozważmy rzecz na zimno — pomyślał — cudów nie ma. Spokojna analiza stanu faktycznego powinna wykryć jakiś punkt zaczepienia”.
Oto zeznanie obywatela Torbiela, urzędnika Narodowego Banku Polskiego i członka komitetu blokowego przy ulicy Worcella 5.
„Mieszkańcy naszej kamienicy chodzą spać wcześnie. O godzinie jedenastej nie pali się już zwykle u nas żadne światło w oknach. Ja osobiście cierpię na astmę i zasypiam trudno, zwłaszcza w taki duszny wieczór jak wtedy. Pamiętam, zegar wybił właśnie jedenastą godzinę. Wstałem i uchyliłem lufcik w pokoju. Nagle usłyszałem przeraźliwy, zachrypły głos wzywający ratunku oraz pośpieszne, nerwowe kroki na trotuarze. Ktoś wpadł w bramę naszego domu. Wyjrzałem przestraszony przez okno. Jednak nie zauważyłem nic podejrzanego. W tej samej chwili ktoś z krzykiem zaczął się dobijać do moich drzwi. Zrazu bałem się otworzyć, gdy jednak hałas nie ustawał, uchyliłem drzwi ostrożnie.
Na klatce schodowej ujrzałem pijanego osobnika z rozwichrzonymi włosami, twarzą zlaną potem i obłąkanymi oczyma. W tym momencie zrezygnował już z dobijania się do mnie i tłukł pięściami w drzwi doktora Paśca, który mieszka naprzeciw.
Nigdy nie widziałem tak straszliwie przerażonego człowieka. Próbowałem go uspokoić, ale na próżno. Krzyki jego obudziły wkrótce pozostałych mieszkańców. W drzwiach ukazał się zaspany doktor Pasiec w piżamie. Wspólnymi siłami usiłowaliśmy usunąć awanturnika z domu. Bronił się jednak rozpaczliwie, stłukł mi okulary i rozerwał nogawkę piżamy doktorowi Paścowi. Wreszcie położył się na schodach i oświadczył, że nie ruszy się stąd, gdyż za bramą czeka na niego «kostucha».
Nie mieliśmy innego wyjścia i zadzwoniliśmy na komisariat”.
Porucznik Praksa podkreślił czerwonym ołówkiem słowo „kostucha”.
— Kostucha — mruknął — kostucha, czyli śmierć. Co za bzdura!
Potem zabrał się do odczytania protokołu milicjanta Trzynogi, który krytycznego dnia przybył do domu przy ulicy Worcella 5, wezwany telefonicznie przez komitet blokowy.
Tasiemcowy protokół nie wnosił jednak nic nowego. Podawał tylko, że kapral Trzynoga rozpoznał w pijaku obywatela Alojzego Kurzaka, tapicera ze spółdzielni pracy „Materac”, kilkakrotnie już karanego za awantury wywołane w stanie nietrzeźwym, oraz że wspomniany Kurzak stawiał czynny opór przy próbie zabrania go do komisariatu, wyrywał się i wierzgał, wreszcie zaczął płakać i prosić, by go zostawić w spokoju, gdyż na ulicy czeka na niego kostucha.
Dopiero zanotowane nazajutrz zeznania tapicera przykuły uwagę porucznika Praksy. W protokole tym zupełnie już trzeźwy Kurzak wyraził wprawdzie skruchę za wybryki poprzedniego dnia, upierał się jednak przy swoim niedorzecznym twierdzeniu, że widział śmierć. Podawał nawet szczegóły. Utrzymywał mianowicie, że po wyjściu z baru „Pod Gołąbkiem” skierował się w stronę skweru Worcella i tam nagle wśród zarośli wyrosła przed nim, jak się wyrażał, kostucha z butelką w ręce. Potrząsając litrówką zachęcała go rzekomo do picia. Ogarnięty panicznym strachem rzucił się do ucieczki. Słyszał, że biegła za nim. Nieprzytomny ze strachu wpadł do pierwszej otwartej bramy i zaczął dobijać się po kolei do wszystkich drzwi.
W dalszym ciągu zeznań przysięgał, że nigdy dotąd nie miewał żadnych przywidzeń, że owszem, zdarzało mu się niekiedy urządzać awantury po pijanemu, ale że to wczoraj, to było zupełnie coś innego.
Porucznik Praksa pokręcił głową i zadzwonił do izby zatrzymań, by sprowadzono do niego aresztanta Kurzaka.
W pięć minut potem zjawił się kapral Trzynoga wiodąc z sobą wczorajszego awanturnika.
Kurzak miał minę bardzo strapioną. Już w drzwiach, nie czekając na wezwanie, zaczął się gęsto tłumaczyć:
— Jak słowo daję... panie poruczniku... głęboka przykrość... To wszystko ze strachu... Nie działałem w zamroczeniu alkoholowym... Niech Bóg uchowa... Byłem bez forsy. Pan porucznik rozumie... Przed wypłatą. Starczyło tylko na sześć kolejek... z ręką na sercu... U mnie wybuchowość, proszę władzy, zaczyna się dopiero po trzynastce. Byłem więc, że tak powiem, niedogazowany. Pan porucznik zechce uwzględnić. Wszystko ze strachu, proszę władzy. Kostucha mi się objawiła. Jestem człowiek wierzący. Wolno mi zobaczyć kostuchę, no nie?
— Bez głupich żartów! — przerwał mu Praksa.
— Ja nie żartuję. Poważny człowiek jestem.
— Utrzymujecie więc stanowczo, że widzieliście tę... hm...
— Tak jest, widziałem. Tak jak pana porucznika widzę.
— Nie gadajcie głupstw. Nikt wam w to nie uwierzy! Rozumiecie? To są wasze głupie wykręty. Bajeczki dla dzieci. Natomiast faktem jest, że wdarliście się do domu przy ulicy Worcella numer pięć, pobiliście lokatorów i stawialiście opór funkcjonariuszowi milicji.
Kurzak umilkł stropiony i pociągnął żałośnie nosem.
— Więc czy będziecie się dalej upierać przy tym śmiesznym zeznaniu? Przecież ja tego nie mogę umieścić w protokole.
— Nie byłem wlany — powtórzył z uporem Kurzak i utarł głośno nos. — Jak jestem wlany, to chodzę w zygzak. Mam świadków, że nie chodziłem w zygzak. To nie z zamroczenia.
— Tylko z czego?
— Objawienie miałem, proszę władzy, objawienie nadprzyrodzone. Myślę, że nieboszczka matka moja postarała się o to, żeby mnie z drogi trunkowej zawrócić.
— Co za bzdury! — krzyknął zdenerwowany Praksa. — Nie wyłgacie się, Kurzak. Będziecie odpowiadali za zakłócenie spokoju, pobicie obywateli, Paśca i Torbiela, i wyrządzenie szkód materialnych.
Kurzak umilkł zrezygnowany.
— Wyprowadzić aresztowanego! — zasapał Praksa.
* * *
Gdy za Kurzakiem zamknęły się drzwi, przetarł oczy.
— I gadaj tu z pijakami — westchnął ciężko.
A jednak coś w tym musi być. Ten dziwny upór, z jakim wszyscy powtarzają te bajki. Tak, nie ulega wątpliwości, że na skwerze Worcella dzieją się jakieś podejrzane rzeczy. Szkoda, że od razu nie zainteresował się bliżej tym skwerem. Może znalazłoby się tam jakieś ślady?
Tak, śledztwo zostało źle poprowadzone od początku. Ale kto by pomyślał... Porucznik Praksa zdenerwowany odsunął protokoły.
W każdym razie zastanawiające są pewne zbieżne punkty we wszystkich tych zeznaniach: miejsce, czas i charakter zjawiska. Wszystkie wypadki zaszły około godziny jedenastej wieczorem, zawsze w tym samym miejscu — na skwerze Worcella, i u wszystkich świadków wywoływały wrażenie nadprzyrodzonego zjawiska.
Porucznik Praksa zapalił zdenerwowany papierosa, wstał z miejsca, podszedł do okna i otworzył je szeroko. W kamienicy naprzeciw zgasło ostatnie światło. Gdzieś daleko jęczał na szynach tramwaj. Ulica była pusta i cicha. Porucznik podjął decyzję. Zbada sprawę na miejscu. Za dużo protokołów i siedzenia w komisariacie, za mało działania w terenie! Skwer Worcella! Od tego należało rozpocząć śledztwo.
Nagle zegar na ścianie zazgrzytał i uderzył dwanaście razy. „Późno” — pomyślał porucznik. W tej samej chwili rozległy się czyjeś szybkie, bezładne kroki po trotuarze. Ktoś zaczął się gwałtownie dobijać do komisariatu.
Porucznik uchylił drzwi.
* * *
W dyżurce kapral Trzynoga mocował się z dwoma zadyszanymi jegomościami. Jeden z nich, gruby, z twarzą czerwoną i wybałuszonymi oczyma, chwiał się na nogach i chwytał za guziki kaprala.
— Pan... Panie kap... kapralu, chwileczkę... mo... mo-mencik... Spokojnie, Feluś — odepchnął kolegę — odsapnij sobie... ja... sam po... porozmawiam z obywatelem.
Osobnik zwany Felusiem posłusznie kucnął w kącie i łapiąc z trudem powietrze powtarzał w kółko z obłędem w oczach:
— O rany... o rany... panie władza... o rany...
— Co się tu dzieje, kapralu?! — krzyknął porucznik.
— Pijacy wtargnęli do komisariatu, obywatelu poruczniku — wyjaśniał zadyszany Trzynoga. — Powiadają, że przyszli się oddać w ręce władzy ludowej.
— Co takiego?
— Prze... przepraszam... tylko nie pijacy — oburzył się grubas — poważne osoby jesteśmy, w poważnych zawodach i na stanowiskach. Obywatele pozwolą, że się przedstawimy. To pan Feliks Sztywny, funkcjonariusz miejskiego zakładu pogrzebowego, starszy karawaniarz, a to ja... to jest tego, chciałem powiedzieć Alfons Rapidus, starszy pompowy z Zakładu Oczyszczania Miasta.
— Proszę opuścić komisariat, bo zatrzymam — złościł się Trzynoga.
— Zatrzymaj pan... właśnie... tego, przyszliśmy się oddać pod skrzydło władzy — uśmiechnął się łagodnie pan Rapidus.
W tym momencie kucający w kącie pan Feliks Sztywny zerwał się z miejsca, dopadł do porucznika i obłapiwszy go wpół, zaczął krzyczeć.
— Ratunku, panie władza... Ratunku!
— Do licha! — zaklął porucznik starając się uwolnić od uścisków pijaka.
— O... obywatel porucznik wybaczy — wyjąkał grubas — ko... kolega jest trochę nerwowy i przez to fason stracił. Cicho, Feluś... jesteś pod skrzydłem władzy... Nie krzycz, bo obywatele pomyślą, żeśmy nadużyli napojów alkoholowych... Obywatel porucznik raczy zrozumieć... to po przejściu psy... psychicznym... właśnie chciałem zameldować...
— Zmiatać stąd! — krzyczał rozgniewany Trzynoga. — Wynosić się, no już!
— Zostaw ich, Trzynoga — powstrzymał go porucznik — niech się wypowiedzą.
Trzynoga popatrzył na niego zdziwiony, ale puścił intruzów.
— Właśnie przyszedłem zameldować z obywatelskiego obowiązku — powtórzył gruby, ale przerwał, bo w tym momencie pan Feliks Sztywny zaczął podrygiwać śmiesznie i wydawać nieartykułowane dźwięki przypominające klekot bociana.
Praksa patrzył na niego z obrzydzeniem.
— Obywatel porucznik raczy nie zwracać uwagi — uspokoił go grubas — to z przestrachu... kolega czkawki dostał.
— Dobrze już, dobrze... tylko streszczajcie się, u diabła.
— Więc tego... Felusia żołądek dziś bolał i wstąpiliśmy do baru „Pod Gołąbkiem” na jeden leczniczy...
— Tak, tak, to widać — niecierpliwił się porucznik — ale do rzeczy, gadajcie, co widzieliście na skwerze Worcella.
— Skąd obywatel porucznik wie, że na skwerze Worcella?
— Wiem.
— Więc faktycznie było tak. Opuściliśmy bar wcześnie, jako że, jak powiedziałem, wstąpiliśmy wyłącznie w celach leczniczych. Wyszliśmy, grzecznie trzymając się pod rączkę i śpiewając pieśń masową, „Siwy włos” mianowicie.
— Nie „Siwy włos”, ale „Brzydulę” — sprostował pan Feliks Sztywny.
— Nie, pamiętam, że to był „Siwy włos” — upierał się Rapidus.
— Panowie, to nieważne... prędzej... prędzej, do diabła ciężkiego! — denerwował się porucznik. — Coście zobaczyli na skwerze Worcella, tylko bez fantazji!
— Zobaczyliśmy coś białego.
— Gdzie?
— W krzakach...
— I co?
— Więc ja mówię do Felusia: „Widzisz, kobieta w welonie”. A Feluś: „Nie, to trup w bieliźnie”. To ja: „Co ty pleciesz, trup na stojąco?” A Feluś na to, że on jest fachowiec i ma praktykę. To jest trup. Podchodzim pomału i nagle...
Ale porucznik już nie słuchał. Zaklął głośno i skinąwszy na Trzynogę wybiegł pospiesznie z komisariatu.
* * *
Pod skwerem Worcella minął ich jakiś pijak uciekający z przeraźliwym krzykiem. Przyspieszyli kroku. Błyskając latarkami dopadli do pierwszych zarośli... i stanęli osłupiali.
W krzakach oświetlony w blasku księżyca stał kościotrup ludzki. Na plecy zarzucone miał białe prześcieradło. W ręce trzymał wielką litrową butelkę. Jednocześnie zdawało się milicjantom, że usłyszeli trzask łamanych gałęzi i oddalające się szybkie kroki.
— Trzymaj! — krzyknął porucznik do Trzynogi.
Zanim jednak dopadli do zarośli, już tam nikogo nie było.
Na próżno przeszukali cały skwer. Nic. Żadnych śladów.
— Psiakrew... musiało mi się zdawać, ale przecież przysiągłbym... — zaklął zasapany porucznik.
Zdenerwowani wrócili do szkieletu i zaczęli oglądać go zdumieni.
Był to stary, mocno zdekompletowany szkielet ludzki. Brakowało mu kilku żeber i innych pomniejszych kości. Lewą nogę zastępowała stara szczotka do zamiatania, przymocowana do miednicy i kręgosłupa. Prawą rękę miał zgiętą w łokciu i podwiązaną drutem. Kośćmi palców obejmował litrową butelkę od wódki.
Uwagę milicjantów zwrócił długi sznurek zwisający spod prześcieradła. Trzynoga pociągnął go z ciekawością. Rozległ się nieprzyjemny, głośny chrzęst. Zdumieni milicjanci zauważyli, że ręka kościotrupa uniosła się z butelką do góry.
— Coś podobnego! — wykrztusił Trzynoga. Zdjął czapkę i drapał się zaaferowany w głowę.
Porucznik Praksa pochylił się do ziemi, by zbadać podstawkę, na której stał szkielet.
— Coś tu jest, poświećcie no, Trzynoga — zasapał.
Błysnęło światło elektrycznej latarki. W jego blasku Praksa odczytał na pół zatarty napis, wymalowany białą farbą na deszczułce:
„Ogólnokształcąca Szkoła Męska im. Lindego, nr inw. 113”.
* * *
Nazajutrz jedenastoletnia Szkoła Męska im. Lindego stała się świadkiem niecodziennego zdarzenia.
Była właśnie godzina ósma. Woźny Grzesiński dzwonił na lekcje. Na korytarze szkolne waliły z tupotem tabuny rozwrzeszczanych uczniów wracających z porannego apelu, kiedy na ulicy rozległ się huk motoru. Pod szkołę zajechał milicyjny motocykl z przyczepą. Wysiedli z niego porucznik Praksa z kapralem Trzynogą, dźwigając długi, szczelnie opakowany gazetami pakunek. Zamaszystym krokiem weszli na korytarz i zapytali Grzesińskiego o dyrektora. Grzesiński zmierzył ich podejrzliwym spojrzeniem i wskazał drzwi do kancelarii.
Na korytarzach uciszyło się momentalnie. Chłopcy rozstąpili się zaintrygowani. Milicja w szkole? Tego jeszcze nie było. Coś się musiało stać. Jakaś granda w większym stylu. Ale co? Nikt nie wiedział. Oczy wszystkich kierowały się na ów tajemniczy, długi pakunek, który milicjanci nieśli ze sobą.
Wtem, kiedy tak stali w mękach niepewności, zaszedł mały wypadek, który wywołał u wszystkich prawdziwy dreszcz sensacji. Oto bowiem w drzwiach kancelarii milicjanci zderzyli się z panem Misiakiem, profesorem historii, popularnie zwanym Alcybiadesem. Rozległ się nieprzyjemny chrzęst i coś białego wypadło z pakunku.
— Najmocniej przepraszam... — pan Misiak uśmiechnął się zakłopotany. Poprawił okulary na krótkowzrocznych oczach, schylił się i podniósł z podłogi zgubę. Chciał właśnie podać ją porucznikowi Praksie, kiedy zorientował się nagle, że trzyma w dłoni rękę szkieletu. Drgnął jak oparzony. Z ust wydarł mu się krótki okrzyk. Koścista ręka wypadła mu ze zdrętwiałych palców i z głuchym stukotem rozsypała się po podłodze.
Alcybiades cofnął się i ocierając odruchowo dłonie o spodnie patrzył z wyrzutem na milicjantów, jakby zrobili mu brzydki kawał.
Szmer przerażenia rozszedł się po korytarzu. Kilku malców z piskiem zrejterowało na tyły. Reszta stała w osłupieniu, z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma i z otwartymi szeroko ustami, przyglądając się milicjantom, którzy z zimną krwią zbierali kości do gazety. Ostatnią kapral Trzynoga schował do kieszeni, po czym obaj z porucznikiem zniknęli za drzwiami kancelarii.
Dopiero teraz wśród bractwa na korytarzu podniósł się wielki wrzask. W kilka sekund wiadomość o strasznej zawartości pakunku obiegła całą szkołę, budząc wszędzie zrozumiałą sensację i grozę. Pod kancelarią gromadzili się uczniowie wszystkich klas, głośno i krzykliwie komentując wypadek. Krążyły makabryczne pogłoski o morderstwie popełnionym w suterenach szkoły, o wykopaniu szkieletu w czasie robót kanalizacyjnych na sąsiedniej ulicy. Ogólnie jednak przeważała opinia, że przyniesiony szkielet jest szkieletem niejakiego Kolasińskiego z ósmej, który uciekł ze szkoły dwa tygodnie temu i po którym wszelki ślad zaginął.
Pan Misiak nie starał się nawet przeciwdziałać temu zamieszaniu, sam będąc przejęty do głębi swoją niesamowitą przygodą. Biedak wciąż jeszcze nie mógł przyjść do siebie i ocierając z obrzydzeniem ręce dreptał w kółko drobnymi kroczkami, powtarzając bez przerwy:
— Coś takiego, panie dzieju, coś takiego!
Wreszcie zauważywszy woźnego Grzesińskiego, który z rękami założonymi do tyłu stał przy ścianie, uchwycił go gwałtownie za ramię.
— Panie Grzesiński, widział pan coś takiego?! Milicja szkielet przyniosła — oblizywał nerwowo wargi.
Grzesiński machnął ręką i rzekł z filozoficznym spokojem:
— Ucznie, proszę pana profesora, do wszystkiego są zdolni.
— Co też Grzesiński gada!
— A gadam.
— Grzesiński w to wierzy?
Grzesiński wzruszył ramionami. Co takie rzeczy Grzesińskiemu mówić. Może ta nowa woźna Więckowska ma jeszcze jakie złudzenia, ale gdy się, jak Grzesiński, od trzydziestu lat jest woźnym, już nic nie jest dziwne. Wszystko jest możliwe w szkole. Nawet milicja i kościotrupy, i morderstwo. Czemu nie? Tak, Grzesiński już się dawno przestał czemukolwiek dziwić.
* * *
Tymczasem tłum pod kancelarią gęstniał. Nawet piłkarze z dziesiątej przybiegli zaalarmowani z boiska. Przepychali się teraz gwałtownie przez tłum malców, którzy rozstępowali się przed nimi z należnym respektem. Na czele z piłką w ręce szedł przywódca dziesiątaków, Macięg, o którym krążyły wieści, że jest szefem tajnego związku racjonalizatorów nauki, fabrykującego masowo najlepsze ściągawki na terenie szkoły.
— Co to za draka? — zapytał stanąwszy pod drzwiami kancelarii.
— Milicja w szkole!
— Trupa przywieźli!
— Owiniętego w gazety!
Wyjaśnienia posypały się jak z rękawa.
— Świeżego? — zapytał rzeczowo Macięg.
— Nie, już kości widać.
— Co takiego?! — osłupiał Macięg.
— Nie słuchajcie, kolego — wtrącił Kicki z ósmej — to nie był trup, ale szkielet. Stary szkielet ludzki.
— Szkielet? — Macięg zagwizdał zdumiony.
W tym samym momencie za drzwiami rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy i z kancelarii zaczęły dochodzić odgłosy rumoru i zamieszania, a potem nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich zdenerwowany dyrektor.
— Panie Grzesiński, prędko po lekarza szkolnego. Pani Kalina zasłabła... A to, co za zgromadzenie?! — zmierzył gniewnym wzrokiem tłoczących się chłopców. — Marsz mi zaraz do klas i oczekiwać w ciszy na nauczycieli. Panie kolego Misiak — zwrócił się z wyrzutem do Alcybiadesa, który wciąż oszołomiony podpierał ścianę. — Jak pan może dopuścić do czegoś podobnego! Młodzież podsłuchuje pod drzwiami. Pan będzie łaskaw zająć się młodzieżą. Należy przeciwdziałać niezdrowej sensacji.
Profesor Misiak wyciągnął ręce przed siebie i słabym głosem zaczął wzywać chłopców do opuszczenia korytarza. Miało to jednak taki skutek jak przemowa do bałwanów morskich, aby zechciały usunąć się z drogi. Chłopcy spędzeni z jednego kąta korytarza gromadzili się w drugim. Wreszcie widząc, że pan Misiak zdany jest wyłącznie na własne siły, zrobili sztuczny tłok i niby niechcący przycisnęli historyka do ściany.
* * *
Gdy zaalarmowani krzykiem nauczyciele wypadli z kancelarii, zobaczyli już tylko jedno wielkie kłębowisko ciał.
— Co się tu dzieje? Gdzie jest pan Misiak? — jęknął dyrektor.
— Tu jestem... — rozległ się słaby głos z kąta.
Ujrzano bladą łysinę i wystraszone oczy historyka. Rozpłaszczony na ścianie, resztkami sił usiłował powstrzymać napierającą na niego ciżbę.
Profesorowie wydali gniewny okrzyk i pod przewodem dyrektora ruszyli do ataku. Dopiero jednak, gdy utworzyli regularny i zwarty front, udało im się groźnymi okrzykami, nawoływaniem i wymachiwaniem dziennikami zapędzić młodzież do klas.
Dyrektor otarł czoło ruchem spracowanego robotnika i zwróciwszy się do osłupiałych milicjantów, rzekł zadyszany:
— Obywatele rozumieją teraz... To są tabuny. Tabuny dzikich koni. Codziennie trzeba walczyć z tabunami. Dzisiaj w dodatku ten szkielet... To ich podnieca...
* * *
Pomału jednak szkoła uciszyła się i lekcje rozpoczęły się wreszcie, aczkolwiek w nerwowym, pełnym podniecenia nastroju.
Tylko jedna siódma wciąż huczała jak wrzący kocioł, a to z tego względu, że pani Kalina, która miała tu prowadzić lekcję, nie przyszła jeszcze do siebie i leżała bezwładna na kozetce w kancelarii, poddając się zabiegom lekarskim.
Oczywiście klasa siódma wykorzystała tę pomyślną okoliczność, by rozwinąć niczym nie skrępowaną dyskusję na temat tej całej historii ze szkieletem. Ledwie tylko zamknęły się drzwi za panem Misiakiem, który eskortował klasę na górę, wszyscy wyskoczyli z miejsc i obiegli ostatnią ławkę pod oknem, gdzie siedziały dwa największe autorytety klasowe: obywatel Andrzej Kurta, czołowy lekkoatleta klasy legitymujący się wynikiem 1,74 w skoku wzwyż, oraz jego towarzysz serdeczny, Pędzelkiewicz, zwany także Tadzio-Motor, jako że był oblatany w sprawach techniki i umiał prowadzi samochód.
Z racji tak wielkich przewag obaj wymienieni obywatele cieszyli się zrozumiałym szacunkiem w klasie. Zachrypły głos Kurty i koguci dyszkant Pędzelkiewicza wybijały się zawsze ponad pospolity gwar klasy. Oni zawsze najwięcej mieli do powiedzenia. Oni posiadali monopol słuszności. Oni rozstrzygali, a ich zdanie było decydujące dla szarego pospólstwa klasy.
Tym razem jednak obaj utalentowani młodzieńcy zdradzali zdumiewającą wprost powściągliwość. Siedzieli niedbale podparci na łokciach i zajmowali się obgryzaniem paznokci, co aczkolwiek jest czynnością z pewnością zajmującą, to przecież w żaden sposób nie licowało z napiętą sytuacją. A w ogóle robili wrażenie sennych, czy chorych, i gdyby nie to, że od czasu do czasu rzucali krótkie spojrzenia w stronę drzwi, można by mniemać, że jedynym ich pragnieniem jest wyciągnąć się na ławce i zapaść w sen.
Lecz ich niezrozumiała obojętność jeszcze bardziej podniecała chłopaków.
— Wy coś wiecie — uśmiechnął się domyślnie Chrustowicz — nie bylibyście tacy dziwni.
— Dziwni? — zaśmiał się nieszczerze Kurta. — Czy my jesteśmy dziwni? — powtórzył groźnie, rozglądając się po twarzach kolegów.
Oczywiście, wszyscy zaprzeczyli z tchórzostwa, ale ani im się śniło ruszyć z miejsca. Szepcząc między sobą przyglądali się natrętnie Kurcie i Pędzelkiewiczowi i raz po raz próbowali zagadać do nich.
Zdenerwowało to wreszcie Kurtę.
— Odwalicie się, czy nie?! — krzyknął z pasją. — Co was dzisiaj napadło?
— Jak to, co?... Przecież kościotrup...
— Kościotrup, kościotrup! — rozgniewał się Kurta. — Nudni jesteście z tym kościotrupem. Straszna mi rzecz, szkielet — wzruszył ramionami. — Każdy w sobie to ma — dodał melancholijnie.
Chłopcy stali zaskoczeni takim postawieniem sprawy, gdy wtem na korytarzu rozległy się kroki i do klasy wszedł woźny Grzesiński z czarnym brulionem pod pachą. Uczniowie czmychnęli do ławek i patrzyli na niego z niepokojem. Kiedy do klasy wchodzi Grzesiński z czarnym brulionem pod pachą — znak, że jakaś nowa granda wisi w powietrzu.
W brulionie woźny notuje polecenia dyrektora, zapisuje tam także nazwiska uczniów, którzy mają być wezwani na przesłuchanie. Nie dlatego, żeby miał specjalnie słabą pamięć, ale dlatego, że lubi być ważny i urzędować.
I rzeczywiście. Grzesiński założywszy drucikowe okulary otworzył brulion i ślinił flegmatycznie kartki, rzucając spod szkieł niskie, ponure spojrzenia na struchlałych chłopców. Tak... Grzesiński lubił robić wrażenie i napędzać strachu.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł chłopcom po skórze. Każdy z nich miał to i owo na sumieniu, i bał się, czy nie padnie jego nazwisko.
Nagle wzrok woźnego zatrzymał się na ostatniej ławce.
— Kurta i Pędzelkiewicz, do pana dyrektora.
Klasa zamarła z wrażenia. A więc nie myliły jej przeczucia — Kurta i Pędzelkiewicz zamieszani są w tę sprawę. Jakże by zresztą mogło być inaczej? Żadna granda bez nich się nie obędzie.
Trzeba przyznać, że Kurta i Pędzelkiewicz zachowali się w tym doniosłym momencie tak, jak przystało na bohaterów klasowych. Trzymali fason, co się zowie. Oblicza ich nie zdradzały najmniejszego strachu czy bodaj zdenerwowania. Pędzelkiewicz ziewnął ostentacyjnie, a Kurta swobodnie odgiął się w tył i zapytał znudzonym głosem, jakby chodziło o rzecz najzwyklejszą pod słońcem.
— Co tam, znów mucha brzęczy, panie Grzesiński?
— Brzęczy wam, brzęczy... — mruknął Grzesiński mierząc ich ponurym spojrzeniem. — W kancelarii dowiecie się, co mucha brzęczy, obrzydliwce jedne. No, dalej, zabierajcie się.
— Z rynsztunkiem ucznia, czy bez? — zapytał spokojnie Kurta.
— Hę, jak powiadacie? — zmarszczył się Grzesiński.
— Pytamy się, czy mamy pójść z rynsztunkiem, czy bez.
— Z jakim znów rynsztunkiem?
— Znaczy się, czy mamy pakować książki i zeszyty — wyjaśnił poważnie Kurta. — Książki i zeszyty są rynsztunkiem ucznia, jak mówi pan profesor Ejdziatowicz. Pan to powinien wiedzieć, panie Grzesiński, jako długoletni funkcjonariusz zakładu wychowawczego.
Grzesiński chrząknął, zakłopotany, pod nosem i spojrzał na nich nie bez podziwu. Zimne dranie. Nic takich nie poruszy. Trzydzieści lat pracował w szkole, ale jeszcze na takich nie natrafił.
Chciał im coś powiedzieć do słuchu, ale pomyślał, że z takimi lepiej nie wdawać się w dyskusje. Łobuzeria, ośmieszy się tylko człowiek.
Mruknął więc oschle:
— Możecie wziąć rynsztunek. Bo chyba już więcej do klasy nie wrócicie — dodał nie bez satysfakcji.
— No, więc cóż, maszerujemy, Pędzelkiewicz — westchnął Kurta.
— Maszerujemy, Andrzejku — miauknął Pędzelkiewicz, budząc ponownie wesołość klasy.
Po czym zaczęli obaj pakować się flegmatycznie, dowcipkując z wisielczym humorem. Zrezygnowany Grzesiński czekał cierpliwie.
Skrzypnęły drzwi i do klasy wsunął głowę profesor Żwaczek.
— Panie Grzesiński, co się stało? Miał pan przyprowadzić do kancelarii uczniów.
Grzesiński zrezygnowany rozłożył ręce.
— Pakują rynsztunek, panie profesorze.
— Kurta i Pędzelkiewicz — krzyknął Żwaczek — jak długo mamy czekać?!
Kurta i Pędzelkiewicz wyskoczyli z ławki i ruszyli do drzwi. Na progu zatrzymali się.
— Czy możemy pożegnać się z klasą? — zapytał wycierając nos Kurta.
— Bez błazeństw — zasapał Żwaczek — idziemy!
I Kurta z Pędzelkiewiczem wyszli pod eskortą pana Żwaczka i woźnego Grzesińskiego. Uśmiechali się pod nosem, łobuzy.
Ledwie jednak zamknęły się za nimi drzwi klasy, maski z nich spadły od razu. Tamto wszystko było na pokaz, dla klasy. Ach, klasa nie dowie się nigdy, ile to ich kosztowało. W rzeczywistości, gdy tylko Grzesiński wymienił ich nazwiska, serca w nich zamarły. Zrozumieli, że wydało się wszystko i że teraz to już naprawdę trzeba będzie pożegnać się ze szkołą i zakończyć „występy” — jak się wyrażał pan Żwaczek. Tak... Żwaczek od dawna odgrażał się, że ich wyrzuci, żeby nie zatruwali klasy. Postawił nawet taki wniosek na radzie pedagogicznej. Szczęściem, poczciwy dziadzia — pan Ejdziatowicz — matematyk, obronił ich wtedy i rada postanowiła dać im czas do poprawy. Ale teraz to już przepadło wszystko. Wyleją ich jak nic.
Kurta otarł czoło chusteczką i spojrzał smętnie na Pędzelkiewicza. Tak, przepadło już wszystko, chyba... chyba, że profesorowie nie mają dowodów i tylko próbują wymacać na ślepo...
Kurta pociągnął nosem. Słaba nadzieja zakołatała mu w sercu. Właściwie skąd mieliby dowody? Nikt ich nie widział przecież... A jeśli milicja wyniuchała?... Milicja ma różne takie sposoby... Może odciski palców? W każdym razie, tak czy owak, trzeba postawić się twardo. Nic nie wiedzą, i koniec. Trzeba trzymać fason do końca.
A jednak, gdy stanęli w drzwiach kancelarii, blady strach wypełzł im na oblicza.
* * *
Dyrektor Szypułkowski chodził zdenerwowany wzdłuż pokoju.
— Kurta i Pędzelkiewicz... — zaczął i chrząknął. — Kurta i Pędzelkiewicz — powtórzył — wiecie, dlaczego was wezwałem?
— Nie wiemy, panie dyrektorze — wykrztusił Kurta.
— Co to za pluralis[3], Kurta? Odpowiadaj za siebie.
— Tak jest.
— A więc, Kurta, czy wiesz, po co was wezwałem?
— Nie wiem, panie dyrektorze.
— A ty, Pędzelkiewicz?
— Nie wiem, panie dyrektorze — powtórzył jak echo Pędzelkiewicz.
— No tak, oczywiście, nie wiecie — dyrektor obrócił się do nauczycieli — zadawanie takich pytań ma charakter retoryczny, proszę kolegów, i nigdy nie prowadzi do celu. W takich wypadkach należy od razu wskoczyć in medias res[4], czyli schwycić za łeb Tatarzyna.
Co powiedziawszy, dyrektor zatrzymał się nagle przed obu winowajcami.
— Słuchajcie, Kurta i Pędzelkiewicz — krzyknął. — Tym razem na nic się nie zdadzą wykręty i zapieranie. My wszystko wiemy...
— O co chodzi, panie dyrektorze? — udał zdziwienie Kurta.
— O to — wycedził dobitnie dyrektor — że w dniach ósmego, dziewiątego i dziesiątego maja straszyliście przechodniów szkieletem stanowiącym własność szkoły.
Dyrektor przerwał i wpatrywał się w twarze chłopców, ale oni wytrzymali spojrzenie.
— Szkielet ten — mówił dalej dyrektor — jako uszkodzony znajdował się chwilowo na składzie w schowku obok modelarni i miał być oddany do reperacji. W dniu ósmego maja włamaliście się do schowka i skradliście szkielet, po czym doprawiwszy mu nogę z miotły oraz umocowawszy mu na ręce butelkę po wódce ustawiliście go wieczorem na skwerze Worcella i zabawialiście się w straszenie przechodniów. Czy to się zgadza?
Kurta i Pędzelkiewicz milczeli.
— Żeby oszczędzić wam silenia się na wykręty, powiem wam od razu — dodał dyrektor — że posiadamy świadków waszego występku. Nasz woźny, pan Grzesiński, zauważył, jak wynosiliście z modelarni podłużny przedmiot, sądził jednak, iż jest to kajak, nad którym pracowaliście przez zimę, i nie interweniował. Następnego dnia wieczorem około godziny jedenastej pan profesor Żwaczek biorąc udział w pościgu za chuliganami widział was na skwerze Worcella umykających z takim samym podejrzanym pakunkiem.
Chłopcy spojrzeli po sobie, ale ani jeden muskuł nie drgnął na ich twarzy.
— Gdyby i to wam nie wystarczyło, przypominamy, że w naszym posiadaniu znajduje się dowód rzeczowy, szczotka, którą nadsztukowaliście brakującą nogę szkieletu. A więc? — dyrektor spojrzał surowo na chłopców.
Twarze winowajców stały się o jeden ton bledsze. Prawda. Że też nie pomyśleli o szczotce! Wystarczy, żeby milicja pokazała tę szczotkę domownikom Pędzelkiewicza, a wszystko się wyda i będą pogrzebani z kretesem. Tak, popełnili zasadniczy błąd, że zostawili szkielet na skwerze Worcella. Ale nie mogli inaczej. Milicja zaskoczyła ich znienacka. Musieli uciekać. Zrozumieli, że teraz żadne tłumaczenia nie pomogą. Dłużej zapierać się nie można.
— Więc, czy przyznajecie się? — powtórzył dyrektor.
Pędzelkiewicz przestąpił z nogi na nogę i wykrztusił:
— Niezupełnie, panie dyrektorze.
— Jak to „niezupełnie”? Czy nie było tak, jak powiedziałem?
— Nie wszystko — jęknął Pędzelkiewicz.
— Nie wszystko — powtórzył Kurta. — To, co pan dyrektor powiedział, jest... jest niezupełnie ścisłe — dodał z powagą.
Profesorowie uśmiechnęli się i spojrzeli na pana Ejdziatowicza. Bawił ich „dorosły” sposób wysławiania się u takiego łobuza jak Kurta. Od razu można było poczuć w tym „styl” Dziadzi.
— Dlaczego „niezupełnie ścisłe”? — obruszył się dyrektor.
Kurta zaczerpnął powietrza.
— Niezupełnie ścisłe — powtórzył, a to z powodów następujących: primo, myśmy nie skradli, tylko pożyczyli, sekundo, wcale nieprawda, żeśmy straszyli przechodniów. Myśmy wcale nie chcieli straszyć przechodniów.
— My nie mamy czasu na takie głupstwa — wtrącił gorzko Pędzelkiewicz.
— Nas to wcale nie bawi, panie dyrektorze — wzruszył ramionami Kurta.
— Komu by się chciało?...
— Nie jesteśmy dziećmi!
— My jesteśmy na to... za... za... poważni.
— Co... jak mówisz?... „Za poważni”... to smarkacz dopiero! — wykrzyknął dyrektor. — Więc, po co ustawialiście ten szkielet?
Chłopcy spojrzeli po sobie. Chwilę trwało milczenie.
— Musieliśmy, panie dyrektorze — powiedział Kurta.
— Nie było innej rady... — westchnął Pędzelkiewicz.
— Co to za gadanie? — oburzył się dyrektor. — Bez głupich żartów! Pytam cię po raz ostatni, Kurta: po co ustawialiście ten szkielet?
— Nie mogę powiedzieć. Może Pędzelkiewicz powie... — potrząsnął głową Kurta.
Pędzelkiewicz pociągnął nosem z nieszczęśliwą miną.
— Nie mogę powiedzieć. Tajemnica rodzinna, panie dyrektorze.
Nauczyciele uśmiechnęli się do siebie, a dyrektor zasapał zdenerwowany.
— Ależ oni żarty sobie z nas stroją w żywe oczy! Słuchajcie no wy, dosyć tego. Porozmawiamy inaczej.
— Pozwólcie, kolego dyrektorze — wmieszał się pan Żwaczek. — Dla mnie sprawa jest jasna. Co oni mogą powiedzieć, proszę kolegów? To wszystko są zwyczajne wybiegi. Ja ich znam. Oni to zrobili zupełnie, że tak powiem, bezinteresownie. Po prostu dla rozrywki... dla kawału, żeby było wesoło. Bo to śmiesznie, kiedy ludzie krzyczą i uciekają przestraszeni na widok kościotrupa... a życie jest nudne. Czy nie tak, moi panowie? — uśmiechnął się do chłopców. — My się rozumiemy przecież.
Nagle urwał i śmiech znikł mu z twarzy, bo spostrzegł w oczach chłopców ponury, nieprzyjazny błysk.
— Nie... nie... pan profesor wcale nie rozumie — wykrztusił z rozpaczą Pędzelkiewicz. — My nie dlatego... my... my... chcieliśmy... — zmieszał się nagle i umilkł.
Chwilę dyszał ciężko, a potem rzekł zdławionym głosem:
— Dobrze... więc powiem... ale... żeby panowie profesorowie nie powiedzieli nikomu... — w jego słowach brzmiała tak szczera prośba, że nauczyciele spojrzeli po sobie zakłopotani.
— Dobrze, Pędzelkiewicz — odezwał się dyrektor patrząc w oczy chłopcu. — Nie wiem, co ty tam kombinujesz, ale w każdym, razie możemy cię zapewnić, że to, co powiesz, nie wyjdzie poza ściany tego pokoju... chyba, że chodzi o jakieś przestępstwo... no, to sam rozumiesz...
— Nie — przerwał mu gorąco Pędzelkiewicz — to nie przestępstwo.
— Więc mów.
— Tylko żeby... żeby pan dyrektor kazał jeszcze panu Grzesińskiemu odpędzić chłopców od drzwi, bo, jak ich znam, to oni podsłuchują.
Dyrektor zasapał i spojrzał na nauczycieli, jakby ich wzywając na świadków swej anielskiej cierpliwości. Ale nie powiedział nic i poszedł spełnić prośbę delikwenta.
Po chwili rozległ się za drzwiami tupot czmychających uczniów.
— A teraz słuchamy, Pędzelkiewicz — odezwał się dyrektor zmęczonym głosem — ale jeśli chcesz nas wystrychnąć na dudków, biada ci!
Pędzelkiewicz poczerwieniał.
— Więc... więc... — wykrztusił — nie... niech lepiej Kurta gada — obejrzał się zrozpaczony na przyjaciela.
Kurta chrząknął zakłopotany.
— Wszystko mam powiedzieć? — mruknął.
— Prawie wszystko... — jęknął Pędzelkiewicz.
— Dobrze, więc powiem prawie wszystko — zgodził się zrezygnowany Kurta. — To było tak. Pan dyrektor wie, że Pędzelkiewicz nie ma ojca, ani matki i mieszka u wujka, pana Szostaka, który jest szoferem, taksówkarzem, znaczy się. Ale chociaż on jeździ i zarabia na łebkach, to tam u nich jest bryndza, bo ten wujek to on lubi pociągnąć...
— Co lubi? — zmarszczył brwi dyrektor.
— Pociągnąć, panie dyrektorze, znaczy się z kieliszka. Więc oni tam nie mają z czego żyć, bo stary... to jest tego — ugryzł się w język Kurta — pan Szostak nic nie przynosi do domu, a jeszcze się złości, jak mu mówić, że dzieci butów nie mają, a jest tam czworo drobnych pędraków. Ale nie to jest jeszcze najgorsze, tylko ten strach... Bo on już miał kilka małych wypadków, a raz nawet sprawę w sądzie, bo najechał na Pradze na jednego krawca, co niósł manekin, i przejechał go.
— Krawca?... — zdrętwiał dyrektor.
— Nie, manekin.
Profesorowie odetchnęli z ulgą, a Kurta ciągnął dalej:
— No i wtedy, jak przejechał ten manekin, to milicja go zatrzymała i kazała mu dmuchać w taką specjalną rurkę. Jak stary dmuchnął, to ta rurka od razu zazieleniała, więc było jasne, że pił, i odebrali mu prawo jazdy. Straszna rozpacz była wtedy u Szostaków. No, bo z czego żyć? Robili różne starania i w końcu po długich prośbach dostał z powrotem pozwolenie na jazdę, musiał się tylko podpisać, że już nie będzie więcej pił.
Ale pan dyrektor rozumie, gdzie tam taki pijak wytrzyma. Po tygodniu znów zaczął. Więc oni tam żyli w ciągłym strachu, po nocach nie mogli spać, tylko czekali, aż stary wróci. A pani Szostakowa to aż zachorowała na nerwy, bo ciągle się bała, żeby się stary w jaki wypadek nie wpakował, i mówiła, że on śmierć w taksówce wozi.
Nie można było na to wszystko patrzeć, panie dyrektorze... no, po prostu, jak Boga kocham, żałość brała. Dzieci płaczą, obdarte... ta kobieta ledwo przytomna, nie dość, że w nędzy, to jeszcze roztrzęsiona, ręce jej o, tak... latają. No, bo pan dyrektor rozumie, w każdej chwili trupa mogą przywieźć albo stary narobi z ludzi marmolady na ulicy i wpakują go do mamra.
I wtedy przyszła nam ta myśl do głowy. Bo trzeba wiedzieć, że pan Szostak to straszny zabobonnik. Cały samochód to ma obwieszony maskotkami, takimi różnymi śmiesznymi laleczkami i zwierzątkami, bo mówi, że to przynosi szczęście kierowcy. A niech tylko rano pająka zobaczy, to już nie wyjedzie na miasto, a jak mu czarny kot przeleci drogę, to zaraz wraca. Taki śmieszny człowiek, panie dyrektorze. Kota się boi, a wódki to nie. Więc my sobie myślimy, że jakby go tak szkieletem postraszyć, to może by co pomogło. A wiedzieliśmy, że w schowku koło modelarni jest ten szkielet w rupieciach. Takie rzeczy się wie, panie dyrektorze. Wystarczyło tylko wyjąć... Ale nie mieliśmy jeszcze śmiałości.
Aż raz rano zachodzę do Pędzelkiewicza, a tam lament. Mieszkanie jak po tajfunie. Garnczki, talerze, szkło — wszystko w skorupach na podłodze. Nawet krzesełka poszły w drzazgi. Pędzelkiewicz z okiem spuchniętym jak kartofel. Szostakowa leży na łóżku blada i posiniaczona. Sąsiadka nad nią ręce załamuje, coś jej tam tłumaczy, a ona, ciotka, znaczy się, płacze: „Nie, moja pani, nie ma na niego lekarstwa, wszystko wypróbowałam i na nic. On się ani milicji nie boi, ani doktorów nie słucha. Musiałaby mu się chyba śmierć sama w białej sukience pokazać, wtedy by się może opamiętał, ale tak, pani widzi, wczoraj popił z kolegami, Zygmunta obchodzili, i co tu rano nawyprawiał... a co będzie ósmego na Stanisława, strach pomyśleć. Już chyba nie przeżyję”.
Wtedy postanowiliśmy nie namyślać się dłużej. Ostatnia nadzieja w tym szkielecie. Właściwie to wszystko już mieliśmy obmyślone. Wiedzieliśmy, że z modelarni można się dostać do schowka przez drzwi zastawione szafą. Zostaliśmy po zajęciach i odsunęliśmy szafę. Drzwi nawet nie były zamknięte, tylko na gwóźdź zaczepione. Odgięliśmy go i wleźliśmy do schowka. Szkielet okazał się mocno sfatygowany, w rękach się rozlatywał. A do tego aż czarny od brudu. Trzeba było przed użyciem przeprowadzić kapitalny remont. Zapakowaliśmy go więc w gazety i zabraliśmy do domu. Ale mieliśmy pecha. Po drodze zgubiliśmy nogę. Zawróciliśmy zaraz, ale nogi już nie było. Ktoś musiał podnieść i zabrać. Ludzie na wszystko się złakomią, panie dyrektorze.
Musieliśmy mu doprawić nogę ze szczotki. A w ogóle dużo było roboty przy tym kościotrupie. Każdą kość trzeba mu było oczyścić benzyną do pucu, żeby miał wygląd jak należy. A do tego wszystko umocować drutem, bo się rozleci i klapa gotowa. Pracowaliśmy pod strachem, zamknięci w garażu, żeby kto nie zobaczył, ale smarkacze z podwórza zaczęli zaglądać i musieliśmy się wynosić.
Resztę remontu dokończyliśmy już na skwerze, w krzakach. Do ręki szkieletu przywiązaliśmy butelkę, a samą rękę zrobiliśmy ruchomą, tak, że jak się pociągnęło za sznurek, to szła do góry. Wreszcie wszystko było gotowe. Ustawiliśmy szkielet koło ścieżki, tam, którędy pan Szostak wraca z baru do domu, i czekamy. Nie bardzo byliśmy pewni, czy co z tego wyjdzie. Ale już po paru minutach przekonaliśmy się, żeśmy się niepotrzebnie bali. To działa, panie dyrektorze. Bardziej, niż myśleliśmy. Poważni ludzie uciekali, nie tylko pijacy. A o kobietach to lepiej nie gadać. My sami też mieliśmy pietra, żeby nas kto nie nakrył. Za dużo było szumu, krzyków i pisku. Baliśmy się, że trafi się kto odważny i weźmie nas za kołnierz albo milicję sprowadzi.
Tymczasem wuja jak nie ma, tak nie ma. Widać postanowił zrobić nocny kurs i pił gdzie indziej.
Na drugi wieczór to samo, a nawet jeszcze gorzej. O mały włos nie wpadliśmy. Akurat musiało się zdarzyć, że dwu chuliganów uciekało tamtędy, a milicjant z ludźmi ich gonił. Zobaczyli szkielet i stanęli jak wryci. Nie było na co czekać, wzięliśmy kostuchę pod pachę i w nogi.
No nic, pomyśleliśmy. Do trzech razy sztuka. Na trzeci wieczór znów ustawiamy. Najpierw spłoszyliśmy dwu pijaków, co szli pod rączkę i śpiewali, potem jeszcze kogoś... Nareszcie patrzeć — idzie pan Szostak. Idzie, zatacza się, rękami wymachuje i coś mruczy pod nosem. On zawsze upija się na ponuro.
Serce nam zabiło. Uda się, czy nie? Ściskamy się za ręce z przejęcia, a on idzie z głową spuszczoną wprost na nas. Idzie i nic nie widzi.
Zdjął mnie strach, że wszystko na nic. Straciłem głowę ze zdenerwowania.
„Panie Szostak!” — krzyczę zrozpaczony.
Dopiero wtedy stanął i oczy wytrzeszczył.
„Odejdź, zjawo piekielna” — mruczy.
Szturcham Pędzelkiewicza. Pędzelkiewicz ciągnie za sznurek. Kościotrup skrzypi, rękę podnosi, butelka idzie do góry.
Pan Szostak jęknął i przeżegnał się.
„W imię Ojca i Syna, kto jesteś, zjawo?”
„Szoferze Szostaku, stoję na twojej drodze” — chrypię, jak tylko mogę najgrubiej.
To on prędko zamknął oczy. Po chwili otworzył jedno oko ostrożnie, ale zaraz znów zamknął, bo zobaczył, że szkielet wciąż stoi.
„Nie znasz mnie? — mówię. — Jeżdżę z tobą w taksówce!”
A on:
„O Jezu... O Jezu... — bełkocze i nagle bęc na kolana. — Nie bierz mnie, śmierci — płacze z zamkniętymi oczyma — mam czworo dzieci i siostrzeńca, biednego sierotę, na utrzymaniu”.
Ale my nic.
„Chodź, napij się!” — mówimy.
„O Jezu, nie chcę...”
A my nic, tylko:
„Chodź, napij się”.
„Rany boskie — zakrył oczy rękami. Plackiem do ziemi przypadł i jęczy. Nagle wrzasnął: — Ratunku!”
Zerwał się i jak nie zacznie uciekać.
Odetchnęliśmy. Akcja była skończona.
Profesorowie patrzyli po sobie zakłopotani.
— Czy sądzisz, chłopassju, że to co pomogło? — zapytał Dziadzia z naukową dociekliwością.
— Nie wiemy — westchnął Kurta — jak dotąd, to jaszcze nie pił...
— Jeszcze nie pił! — ucieszył się Dziadzia.
— Czy to wszystko, co macie do powiedzenia? — zapytał stłumionym głosem dyrektor.
— Właściwie to już wszystko — zaczerwienił się Kurta. — Potem... to pan dyrektor już wie, jak było. Mieliśmy właśnie zwijać manatki, kiedy nagle widzimy, dwu milicjantów pędzi. Byli już blisko. Uciekać z kościotrupem nie da rady. Zostawiliśmy więc sprzęt i w nogi.
Kurta umilkł. Dopiero, gdy skończył opowiadać, ogarnął go wstyd, że za dużo powiedział, i zdjęła go złość na siebie. Ale musiał mówić. Musiał wszystko powiedzieć. To było tak, jakby jeszcze raz przyglądał się temu wszystkiemu z daleka, w lustrze. Co lustro powie? Czy to, co zrobili, było tylko śmieszne i głupie?
Spojrzał niepewnie na nauczycieli, czy nie będą się śmiać, ale twarze nauczycieli były smutne. Przyglądali mu się uważnie. Nie wróżyło to nic dobrego. Wyleją! Wyleją jak nic!
— Przejdźcie do sali geograficznej i zaczekajcie tam — usłyszał głos dyrektora. — Panie Grzesiński — dyrektor wyjrzał za drzwi i skinął na woźnego. — Niech pan odprowadzi chłopców.
* * *
Niesłychana nowina, że Kurta i Pędzelkiewicz zamieszani są w sprawę szkieletu, od razu obiegła całą szkołę. Podobno zwędzili kościotrupa i straszyli pijaków na skwerze Worcella. Z ust do ust podawano sobie tę sensacyjną wiadomość. Jedni kręcili głowami, drudzy uśmiechali się drwiąco, jeszcze inni z podziwem, że to jednak był pomysł. W każdym razie wszyscy zgadzali się, że Kurta i Pędzelkiewicz zrobili drakę w wielkim stylu.
Toteż, kiedy obaj pod eskortą Grzesińskiego pojawili się na korytarzu, otoczył ich w oka mgnieniu tłum chłopców i posypały się pytania:
— No i co?
— Wyleją was?
— Jak to naprawdę było z tym szkieletem?
Nawet ważniacy ze starszych klas, którzy zwykle nie zadają się z siódmakami, ciekawie wyciągali głowy.
Kicki z ósmej walnął Kurtę w plecy, co było niewątpliwie oznaką sympatii, i uśmiechnął się życzliwie.
— Eh, wy, wariaci. Co też wam strzeliło do głupich łbów!
A Macięg z dziesiątej zaśmiał się głośno:
— Niech ich licho! Mają fantazję, szczeniaki!
Ale Kurta i Pędzelkiewicz nie zwracali uwagi na te wszystkie spojrzenia i zbywali milczeniem zapytania i komplementy. Mała to była dla nich pociecha. Szli odrętwiali przez tłum i uśmiechali się blado. Jedna tylko myśl przeszywała im czaszki. Wyleją... Wyleją jak nic. Żwaczek im nie przepuści. Już dawno chcieli się pozbyć ich ze szkoły. Teraz mają okazję. Po ostatniej grandzie dyrektor zapowiedział im stanowczo, że jeszcze jedna draka, a wylecą.
Zaczęło ich nawet drażnić to natręctwo kolegów. Co oni wiedzą? Co rozumieją? Dla nich to tylko jeszcze jedna granda więcej. Mają rozrywkę — to wszystko.
Toteż z uczuciem ulgi weszli do chłodnej sali geograficznej, jak do schronu, i pozwolili się zamknąć woźnemu Grzesińskiemu.
* * *
Pędzelkiewicz od razu opadł ciężko na ławkę, ukrył twarz w dłoniach i zgiął w kabłąk chude plecy. Sterczące żałośnie łopatki wstrząsało mu ciche łkanie.
— Nie przejmuj się, bracie — chrząknął Kurta — nie mogliśmy przecież inaczej.
— Tak... ale wyleją — jęknął Pędzelkiewicz.
— I tak by wylali, prędzej czy później.
— Wylaliby — zgodził się Pędzelkiewicz.
— Ja się tylko bałem, że mnie wyleją za jakieś zwykłe draństwo... Głupio byłoby tak wylecieć, nie? To tak jak... jak z garbiem.
— Z jakim znów garbem? — Pędzelkiewicz utarł swoje długie nosisko.
— Z garbiem — powtórzył Kurta. — Ciężko byłoby, i w ogóle zgaga. A tak wylecisz za coś. Kapujesz?
— Nie bardzo — jęknął Pędzelkiewicz.
— Widzisz... — chrząknął Kurta — grunt, żeby zdrowo wylecieć. Bez garbia.
— Czy można zdrowo wylecieć? — pociągnął nosem Pędzelkiewicz, pełen wątpliwości.
— Można — odpowiedział mocno Kurta.
Kiedy tak siedzieli pogrążeni w filozoficznych rozważaniach, na korytarzu rozległy się szybkie, mocne kroki. Poznali od razu — to Żwaczek. Serca zastygły im na moment. Teraz się wszystko rozstrzygnie. Jeśli Żwaczek będzie wesoły, to znaczy, że postawił na swoim i że marny ich los.
Skrzypnęły drzwi, Żwaczek wszedł uśmiechnięty.
— Kurta i Pędzelkiewicz, proszę za mną.
Gardła chłopców ścisnęły się boleśnie. No, to już po nich.
Podnieśli się ciężko i wyszli na korytarz. Choć już po dzwonku, pełno tu było chłopaków. Znak, że profesorowie są jeszcze w kancelarii i że wyrok będzie ogłoszony uroczyście w obecności całego ciała nauczycielskiego.
Starając się prosto trzymać głowy, jako że wylatują bez garbia, obaj winowajcy przedefilowali w ciasnym szpalerze kolegów. Szmer rozległ się po korytarzu. Wszyscy wiedzieli, że idą skazańcy.
* * *
W kancelarii istotnie zastali wszystkich nauczycieli w komplecie. Dziadzia wyraźnie poruszony człapał niecierpliwie z kąta w kąt. Żwaczek uśmiechał się wciąż tajemniczo. Reszta nauczycieli stała z uroczystymi minami.
Kurta uśmiechnął się kwaśno. Z honorami będą wylewać.
Dyrektor od razu zwrócił się do chłopców:
— Kurta i Pędzelkiewicz — zasapał — wiecie, że już dawno mieliśmy pożegnać się z sobą.
— Wiemy, panie dyrektorze — wykrztusił Kurta.
— Rozumiecie, że mamy was dosyć i że wszyscy odetchnęliby z ulgą, gdybyście wynieśli się ze szkoły.
— Rozumiemy, panie dyrektorze.
Dyrektor skinął głową.
— Cieszę się, że to rozumiecie. Niestety — westchnął — wasz ostatni występek skomplikował sprawę.
Kurta i Pędzelkiewicz podnieśli zdziwieni głowy i nadstawili uszu ciekawie.
— Zrazu mieliśmy nadzieję — ciągnął przygnębiony dyrektor — że to, co nam tu opowiedzieliście, jest wyssane z palca. Niestety, okazało się, że mówicie prawdę, i to właśnie paskudnie skomplikowało sprawę.
Dyrektor znów westchnął ciężko, a Kurta i Pędzelkiewicz pociągnęli nosami, bo bardzo im było przykro, że skomplikowali sprawę.
Zapadła chwila nieprzyjemnego milczenia, po czym znów dał się słyszeć zmęczony głos dyrektora:
— Rzecz w tym, że dotąd wasze wybryki były pożałowania godne i bez sensu. Ten ostatni wybryk jest wprawdzie też pożałowania godny, ale, niestety, jest z sensem. Nie wiem, czy wasze występne mózgi zdolne są to pojąć, ale to jest postęp. Znaczy, że macie jakieś tam serca i sumienia... A my, widzisz, Kurta, jesteśmy takimi śmiesznymi, głupimi belframi, że na to zwracamy uwagę... Tak, Kurta, takimi biednymi, głupimi belframi jesteśmy — zasapał dyrektor i uchwyciwszy Kurtę za ramiona popatrzył mu w oczy. — Czy ty to rozumiesz, łobuziaku jeden?
* * *
W pięć minut później Kurta i Pędzelkiewicz z mocno niewyraźnymi minami wyleźli z kancelarii. Pod drzwiami opadli ich od razu koledzy.
— No i co? Wylali? — pytał podniecony Chrustowicz.
— Nie wylali — westchnął Kurta. — Nie tak łatwo, bracie, wylecieć zdrowo. Koniecznie chcą, żebym wyleciał z garbiem — dodał markotny.
Koedukacja, proszę was, to rzecz męcząca. Chodziłem jedenaście lat do budy razem z dziewczętami i wiem coś niecoś o tym. Lalu Koncewicz może byłby innego zdania, ale Lalu Koncewicz nie chodził jedenaście lat z dziewczętami do jednej klasy, a poza tym Lalu Koncewicz to była jednostka wybitna i w ogóle typ nie z tej ziemi. W dziesiątej klasie uważaliśmy go za outsidera[5] i fuksa, ale teraz wiem z całą pewnością: Lalu Koncewicz to był geniusz. Być zaś geniuszem nie leżało zupełnie w naszym stylu. W naszym stylu leżało być równym chłopem i nie wyłazić na światło dzienne z duszą, czyli nie wybrzuszać się, proszę was.
W naszym stylu leżało także wyrażać głośno i kwaśno przekonanie, że nasze dziewczęta są do luftu. Oczywiście, z wyjątkiem Eli Peremskiej. Ale Ela Peremska... Na jej wspomnienie chłopcy z naszej klasy wykonywali znaczący ruch ramionami, w którym było tyleż podziwu, co bezradności. Wiadomo. Nie mieliśmy szans. Ela nie chciała zadawać się z nami i darzyła nas lodowatą i niezłomną obojętnością. Ponieważ zaś znajdowała się pod zbrojną osłoną siłaczy z jedenastej, była bezwzględnie bezpieczna i niedotykalna, i nie mogliśmy nawet powetować sobie jej obojętności docinkami i kpiną.
Natomiast poza Elą, jak zgodnie orzekliśmy, nie było twarzy. Same kozy i gęsi, czyli menażeria, jak to określił lakonicznie Jasio Nimbus. Wprawdzie chłopcy z męskiej szkoły im. Lindego zazdrościli nam babskiej połowy naszej klasy i niejeden z tych osłów usiłował wykorzystać znajomość z nami, by zbliżyć się do jakiejś kozy lub gęsi, ale my uśmiechaliśmy się tylko pobłażliwie. My wiedzieliśmy najlepiej. Koedukacja to rzecz męcząca. Dziewczęta, chociaż nawet kozy i gęsi, istnieją i nie sposób darzyć je zimną obojętnością. Istnieją, siedzą w sąsiednich rzędach, mają okrągłe kolana, śmieją się, potrząsając włosami... I choć się widzi, jak dukają przy tablicy, jak przy klasówkach gryzą nerwowo pióra, jak zajadają bułki z serem na dużej przerwie, jak się kłócą i wygłupiają, to przecież nie przestają być dziewczynami. Każą myśleć o sobie i gdzieś w głębi duszy budzą niepokój, a może i jakieś dobre, ciepłe uczucia, ale kto by się tam do tego przyznawał.
Baliśmy się tych uczuć. Buntowaliśmy się przeciw tym strasznym siłom zniewalającym. Broniliśmy się beznadziejnie, ale tym bardziej zażarcie drwiną, szyderstwem i gburstwem, czuwając zazdrośnie, by nikt nie wyłamał się z linii. Prawdopodobnie taki właśnie jest mechanizm działania szatana i tajemnica jego złośliwej aktywności.
Oczywiście, zdarzało się na początku roku szkolnego, że przenosiło się do nas jeden, dwu facetów ze szkoły męskiej, którym obecność osiemnastu gęsi uderzała do głowy, i ci próbowali wyłamać się z naszego stylu. Trzeba przyznać, że dziewczyny pomagały im w tym dość wytrwale. O ile nas traktowały z góry jak łobuzów i drani, o tyle w stosunku do nowicjusza zachowywały postawę życzliwą i wyczekującą. Były to szlachetne i cierpliwe istoty, którym nawet długoletnie obcowanie z takimi ciemnymi typami jak my nie potrafiło odebrać wiary w ród męski. Czekały więc na swój ideał.
Kiedy nowicjusz był nieśmiały, próbowały go ośmielić. Uśmiechały się do niego zagadkowo, były nadzwyczaj uprzejme i niesamowicie wygadane. Nie potrzebuję dodawać, że drażniły nas okropnie. Oszołomiony facet szedł początkowo na to jak mucha do miodu. Przyglądaliśmy się temu szyderczo, a gdy uznaliśmy, że facet zagalopował się wystarczająco daleko, trzeźwiliśmy go szybko.
Zaczynało się od tego, że facet otrzymywał przezwisko Kapulet. A kto otrzymał przezwisko Kapulet, ten był bardzo biedny. Dowiadywał się o tym z przerażeniem, kiedy próbował podejść do nas i odezwać się byle jakim słowem. Wtedy jak na zaklęcie milkły rozmowy i wszyscy patrzyli na niego z miażdżącym szyderstwem. Wreszcie ktoś z boku, najczęściej kulawy Mleczko, piszczał przeraźliwie.
— Kapulet, Julia czeka!
Wszyscy ryczeli ze śmiechu, a facet spływał jak zmyty. Jeśli nie był tumanem, orientował się szybko, że grozi mu wysiadka, nabierał więc oleju do głowy i szybko przechodził na nasz styl. Żeby pokazać, że jest równym chłopem, zmieniał gwałtownie front i wykorzystywał każdą sposobność, by dopiec dziewczynom. Z takich Kapuletów stawali się później najzjadliwsi zaginacze dziewczyn. Jeśli udało im się zagiąć je odpowiednio, obrazić śmiertelnie, przezwisko szło w zapomnienie i zostawali przyjęci do naszej paczki.
* * *
Ostatnim Kapuletem w naszej klasie był niejaki Aleksander Koncewicz, czyli po prostu Lalu.
Lalu zjawił się w połowie roku szkolnego i wydał nam się od pierwszego wejrzenia typem nad wyraz mętnym. Miał wspaniały, rzymski profil, śmiejące się, zielone oczy, ani jednego pryszcza na starannie wygolonej twarzy i włosy przeraźliwie jasne. O ile u nas krótkie owłosienie sterczało sztywno jak sierść zjeżonych wilków, o tyle u Koncewicza kłębiło się krótkimi kędziorami jak u autentycznego Tytusa, którego popiersie stało w kancelarii. Do tego miał wzrost. Pod tym względem dorównywał Jasiowi Nimbusowi i Tomkowi Tomiszewskiemu, którzy liczyli sobie metr osiemdziesiąt z hakiem.
Wszystko to byłoby jeszcze znośne, gdyby nie prowokująca elegancja typa. Nosił starannie zaprasowane spodnie, błękitne, wąskie i bez mankietów, modną marynarkę włoskiego kroju i szałowe krawaty przy nieposzlakowanie białym kołnierzyku.
Poza tym był bezczelnym Kapuletem. Już na pierwszej lekcji rozpoczął swoje bezwstydne umizgi. Kiedy Wiesia Siwińska upuściła zeszyt, schylił się błyskawicznie i wręczył go jej z wyzywającym uśmiechem. Kiedy na przerwie dyżurna Ewa Hajnówna szarpała się z napęczniałym od deszczu oknem, Koncewicz doskoczył od razu i otworzył je bez słowa. Rutkowskiej napełnił pióro „atramentem do złotych piór”, Niteckiej zatemperował ekspresowo ołówek, a wszystko to z taką wniebowziętą miną, jakby te nędzne przysługi sprawiały mu niewypowiedzianą rozkosz. Były to poczynania bez precedensu w naszej klasie, toteż obserwowaliśmy go z największym niesmakiem i rosła w nas żywiołowa niechęć do typa.
Nie potrzebuję dodawać, że dziewczyny z miejsca oszalały na jego punkcie. Wzbudził wśród nich niezdrową sensację. Przez pierwsze lekcje nie spuszczały z niego wzroku, a kiedy profesorowie wywoływali je do odpowiedzi, wstawały czerwone i ogłupiałe plotąc trzy po trzy. Co do Koncewicza, nie stracił bynajmniej głowy, odpowiadał płynnie z taką swobodą, jakby prowadził nieobowiązującą rozmowę na płaszczyźnie towarzyskiej. „Podpadł” od razu profesorom i rozbroił nawet naszego historyka, pana Ostroga, znanego ze zgryźliwości. Po celującej odpowiedzi Kapuleta Ostróg podszedł do niego, zdjął okulary i zmierzył go od stóp do głów podejrzliwym wzrokiem.
— Nie-ty-po-we — wycedził — nietypowe... ceterum[6] nieźle zaczynasz, Koncewicz.
Koncewicz skłonił się ze śmieszną powagą.
— Tak jest, panie profesorze.
Rzeczywiście nieźle zaczynał Kapulet. Już na dużej przerwie dopiął tego, że spacerował w kręgu zachwyconych dziewczyn, prowadząc z nimi ożywioną rozmowę na temat ostatnich filmów. A kiedy szliśmy do klasy, posłyszałem, jak Siwińska mówiła do Rutkowskiej, że Koncewicz jest dystyngowany.
Od nas trzymał dystans i nie próbował się zbliżyć zachowując zagadkowe milczenie, a kiedy jakieś okoliczności zetknęły nas przypadkowo, ranił nas wyuzdaną grzecznością, od której nas mdliło i która doprowadzała nas do pasji.
Na gimnastyce wyprowadził w ten sposób z równowagi samego Jasia Nimbusa. Graliśmy w koszykówkę. Koncewicz, jako drągal, miał duże fory, poza tym zdradzał niezłe umiejętności techniczne. Jego zespół objął prowadzenie. Upokorzony Jasio Nimbus postawił wszystko na jedną kartę i zaczął szaleć po boisku. W pewnej chwili zderzył się z Koncewiczem i przewrócił haniebnie.
Koncewicz natychmiast przeprosił go, podniósł i chciał otrzepać.
Nimbus wyrwał się wściekły.
— Odczep się, bo ja biję w zęby!
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości — rzekł rozbawiony Koncewicz.
W szatni podszedł do Jasia Nimbusa.
— Czego się właściwie tak wściekałeś?
Uznaliśmy, że chwila nadeszła i że nie ma co dłużej zwlekać. Należało zabrać się do trzeźwienia typa.
Przybraliśmy możliwie najbardziej zjadliwe uśmieszki, a Mleczko pisnął z boku:
— Kapulet, Julia czeka!
W tym miejscu należało rżeć. Więc zarżeliśmy, ale jakoś nie wyszło naturalnie. Tak, nie ulega wątpliwości. Za słabo zarżeliśmy.
Koncewicz popatrzył na nas jak na wariatów...
— Kapulet, Julia czeka! — powtórzył smutno Okapnik.
— Czy to z Szekspira? — zainteresował się Koncewicz. — Jeśli tak, to przecież nie ma sensu. Julia nie może czekać na Kapuleta, bo Kapulet, a właściwie Capuletti to właśnie nazwisko Julii. Powinniście więc mówić raczej: „Romeo, Julia czeka” względnie: „Montecchi, Julia Kapuletówna czeka”, bo Romeo nosił nazwisko Montecchi. A w ogóle mam wrażenie, że nie jesteście normalni.
To powiedziawszy, odszedł zostawiając nas w stanie przygnębienia.
Próbowaliśmy innych chwytów, ale bezskutecznie. Zaczęliśmy się nawet poniżać do nędznych, sztubackich kawałów. Chowaliśmy mu pantofle i podkładaliśmy pinezki. Okazało się jednak, że typ był oblatany w tych rzeczach. Pantofle zabierał z sobą i nie zostawiał ich w szatni oraz sprawdzał dokładnie ławkę, nim na niej usiadł. Ale nawet gdyby tego nie robił, nasze kawały nie miałyby żadnych szans powodzenia, gdyż nad bezpieczeństwem Koncewicza czuwało osiemnaście par dziewczęcych oczu, które śledziły każde nasze posunięcie i ostrzegały w porę swojego pupila.
Podobnie na nic się zdało smarowanie mu kredą garnituru, czyli tak zwane „zakreślanie typa”. Dziewczęta czyściły go ochoczo, a Wiesia Siwińska posunęła się nawet tak daleko, że zaczęła nosić w teczce szczotkę i służyła mu nią w razie potrzeby.
Mleczko próbował wyszydzać tę gorliwość i kiedy raz Siwińska, po którymś tam z rzędu „zakreślaniu” Koncewicza, chwyciła za szczotkę, pisnął z boku:
— Siwa, najlepiej językiem, mówię ci!
Wtedy dostał w paszczę od Lalu Koncewicza. A kiedy chciał mu oddać, wylądował od razu na podłodze, gdyż okazało się że Lalu zna na dodatek dżiu-dżitsu.
Lansowaliśmy najprzeróżniejsze przezwiska: „Laluś”, „Sztyfcik”, „Tytusik”. Ale z przezwiskami jest tak: albo od razu „przylegną”, albo nie „przylegną” i wtedy już nic nie pomoże. Do Lalu Koncewicza żadne nie „przyległo”. Przekonaliśmy się, że sam wygląd zewnętrzny to jeszcze mało. Musi być jakieś wewnętrzne zahaczenie. U Koncewicza takich zahaczeń nie było. Po prostu Lalu nie był Lalusiem. Koncewicz walił po paszczy i choćby z tego względu nie mógł być Lalusiem, bo laluś nie wali.
Trwało to cały miesiąc. Po miesiącu zrozumieliśmy wreszcie, że Koncewicz nie boi się wysiadki, a może należy do takich, co nie wysiadają nigdy i nigdzie. Zaczęliśmy przed nim odczuwać niejaki respekt i coraz częściej zaczęliśmy sobie zadawać pytanie, kim jest właściwie Koncewicz i co, u licha, robi w naszej klasie?
— Niebezpieczny typ — orzekł Jasio Nimbus — uważajcie na niego. On jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
Ósmego marca, w dzień Święta Kobiet, zanotowaliśmy mały fakt, który rzucił pewne światło na osobę Koncewicza. Koncewicz został zwolniony z polskiego. Przez całą lekcję dobiegały nas z boiska szkolnego przeraźliwe dźwięki szkolnej orkiestry dętej. Kiedy po lekcjach wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy ku naszemu zdziwieniu Lalu Koncewicza kroczącego z wielką trąbą w ostatnim szeregu orkiestry, dookoła rozmiękłego boiska. Nadymając policzki grał na złocistej tubie, ocierając raz po raz spocone czoło, budząc entuzjazm malców i podziw dziewcząt z naszej klasy.
Następnego dnia Tomek Okapnik, odznaczający się talentem wywiadowczym, doniósł nam, że Lalu Koncewicz, zanim przeniósł się do naszej budy, uczęszczał do szkoły muzycznej na Żoliborzu.
Nie zdążyliśmy ochłonąć z wrażenia, kiedy Koncewicz zadziwił nas nowym wyskokiem. Oto bowiem ni stąd, ni zowąd przestał się golić i zaczął zapuszczać brodę. Początkowo sądziliśmy, że to zwyczajne zaniedbanie. Jednak minął jeden dzień i drugi, a Koncewicz chodził dalej nie ogolony. Nie ulegało wątpliwości, że postanowił zapuścić brodę. Komentowaliśmy ten wypadek ze zdenerwowaniem. Gdyby brodę zapuścił kto inny, moglibyśmy to uznać za kawał. Z Koncewiczem sprawa była inna. Koncewicz nie robił kawałów i w ogóle broda nie była w jego stylu.
W jednym byliśmy zgodni. Posunięcie Lalu Koncewicza ma z pewnością jakiś podstępny sens. Ale jaki? Gubiliśmy się w domysłach. Okapnik twierdził, że Lalu Koncewicz jest egzystencjalistą, na dowód czego przyniósł zdjęcie z „Przekroju”, gdzie prezentowano brodatych studentów z piwnicy „Pod Baranami” z podpisem:
MŁODZI EGZYSTENCJALIŚCI
LANSUJĄ BRODY
Byliśmy już skłonni dać wiarę Okapnikowi, gdy Jasio Nimbus postawił nową tezę: broda Koncewicza jest prowokacją wymierzoną w naszą stronę. Ponieważ większość z nas nie mogła się jeszcze poszczycić żadnym zarostem, a reszta posiadała go tyle, że starczyłoby zaledwie na szczupłe bródki chińskie, hipoteza Jasia Nimbusa wydała nam się dość przekonywająca. Tak. Nie ulegało wątpliwości. To mogła być tylko złośliwa prowokacja — wyzwanie rzucone naszym gładkim obliczom. Koncewicz chciał nas pognębić brodą.
Jako ludzie aktywni, musieliśmy ustosunkować się do tego zjawiska. Sądziliśmy zrazu, że można będzie obrócić je przeciw Koncewiczowi. Zaczęliśmy forsować przezwisko Lalu-Bródka. Nimbus wypłacił szczeniakom z niższych klas po złotówce na łebka i rozkazał im dręczyć Koncewicza przezwiskiem, gdziekolwiek się pojawi.
Nie wyszło. Okrzyki były anemiczne. Lalu imponował wyraźnie smarkaczom. Mieli jeszcze w pamięci jego triumfalny pochód po boisku z trąbą i niesamowite chwyty dżiu-dżitsu. I na to nie było rady. Takie rzeczy biorą za serca smarkaczy.
Zresztą, podobnie jak inne przezwiska, i to spływało po Lalu jak woda. Powiem więcej, z niewiadomych powodów pieściło jego muzykalne ucho. Wsłuchiwał się w nie z uśmiechem, a jego długie palce głaskały z lubością brodę.
Tymczasem broda rosła. Rosła w jakimś zatopkowym tempie i po tygodniu stało się jasne, iż będzie to broda równie dystyngowana, jak jej szczęśliwy posiadacz. Miała odcień ciemnoblond, zdrowy połysk i łagodny, falujący skręt.
Wreszcie zwróciła uwagę profesorów. Pierwsza dostrzegła ją polonistka, pani Petrusewiczowa. Wywołała Koncewicza do tablicy, by wygłosił „Odę do młodości”, spojrzała na niego i zastygła w niemym przerażeniu.
— Koncewicz! — wykrztusiła wreszcie.
— Słucham, pani profesorko.
— Nie... nic, nic... wracaj na miejsce — zamachała rękami, jakby odpychając od siebie senną zmorę.
Koncewicz skłonił się i wrócił na miejsce.
Sądziliśmy, że pani Petrusewiczowa zażąda od niego wyjaśnień. Przerastało to jednak widać siły subtelnej kobiety, bo nie powiedziała już na ten temat ani słowa. Obserwowała go jednak przez całą lekcję ze wstrętem, a równo z dzwonkiem wybiegła na korytarz, alarmując z przerażeniem personel nauczycielski:
— Niesłychane! W dziesiątej mamy ucznia z brodą!
W klasie zjawiła się natychmiast nasza wychowawczyni, pani Kwaskowska.
— Koncewicz, pozwól no, proszę.
Koncewicz wylazł na środek klasy. Pani Kwaskowska podeszła do niego i zlustrowała go z bliska swymi wypukłymi oczyma krótkowidza... jak zoolog nieznane zwierzę.
— Koncewicz, co ty wyprawiasz z sobą?
— Nie rozumiem, pani profesorko.
Zaczęliśmy chichotać czując w powietrzu drakę, ale pani Kwaskowska uciszyła nas surowo.
— Dlaczego się nie golisz, Koncewicz?
— Zapuściłem brodę, pani profesorko.
— Bez głupich żartów!
— Mówię całkiem poważnie.
Pani Kwaskowska przyglądała mu się z obrzydzeniem.
— Jak ty wyglądasz, mój chłopcze?! — wręczyła mu lusterko. — Czy ty tego nie widzisz? To przecież okropne.
Wtedy podniosła się Siwińska.
— Proszę pani...
— Czego chcesz, Siwińska?
— Ja chciałam powiedzieć, że nam się bardzo podoba broda Koncewicza. Niech pani pozwoli mu nosić brodę.
Pani Kwaskowska spojrzała na nią z osłupieniem.
— Ależ, moje dziecko!...
W klasie podniosła się wrzawa. Wszystkie dziewczęta krzyczały:
— Niech pani pozwoli mu nosić brodę!
— Spokój! — zdenerwowała się pani Kwaskowska. — Dość tych żartów! Koncewicz nie może nosić brody.
— Ale dlaczego?
— Broda daje wygląd niechlujny i śmieszny. Koncewicz jest za młody na brodę. Noszenie brody w jego wieku jest pretensjonalne.
Dziewczęta zaczęły protestować głośno, ale pani Kwaskowska przerwała ostro dyskusję:
— Dość tego. Koncewicz, przyjdziesz jutro ogolony. Zrozumiałeś?
Koncewicz poczerwieniał.
— Ja bardzo przepraszam, ale... ale nie mogę się zastosować do polecenia pani profesorki.
— Co takiego?! — wybuchnęła pani Kwaskowska.
— Chciałem powiedzieć, że nie mogę niestety ogolić brody.
— A to dlaczego?
— Nie mogę powiedzieć, pani profesorko. To jest sprawa osobista, nie szkolna.
— Koncewicz! — wykrztusiła oburzona nauczycielka. — Czy ty sobie zdajesz sprawę, co mówisz?
— Ja bardzo przepraszam, ale uważam, że mam prawo do brody. Zanim zdecydowałem się na noszenie brody, przestudiowałem regulamin uczniowski. Regulamin uczniowski, pani profesorko, nie zabrania noszenia bród w szkołach stopnia licealnego.
— Jednak regulamin powiada, że uczniowie powinni dbać o czystość i higienę osobistą.
— Ja dbam o czystość — chrząknął z godnością Koncewicz. — Moja broda jest czysta. Myję ją i czeszę dwa razy dziennie.
Zachichotaliśmy. Rzecz zaczynała być diabelnie wesoła.
— Ależ ty sobie kpiny urządzasz, mój panie! — wykrzyknęła pani Kwaskowska.
— Ja jestem poważny — Koncewicz wyprostował się z godnością. — Pani profesorka wie, że zawsze jestem poważny.
— Koncewicz... to jest jakieś dziwactwo — pani Kwaskowska patrzyła na niego oszołomiona — ja nie będę tolerować w klasie dziwactw.
— Broda nie jest dziwactwem, proszę pani — zaoponował spokojnie Koncewicz. — Broda jest naturalną cechą człowieka płci męskiej. Powiedziałbym raczej, że nienoszenie brody, wstydliwe golenie jej, jest czymś nienaturalnym i może budzić zastrzeżenia typu biologicznego, estetycznego i w ogóle humanistycznego...
— Proszę pani — przerwał mu Okapnik. — On jest egzystencjalistą i dlatego...
— Co takiego?! — pani Kwaskowska zamrugała oczyma. — Koncewicz, jesteś egzystencjalistą?
— Nie, proszę pani. Brody noszą nie tylko egzystencjaliści. Na przykład dyrektor Miejskich Zakładów Komunikacyjnych Lilpop nosi brodę, chociaż nie jest egzystencjalistą, przynajmniej nic mi nie wiadomo...
— Koncewicz...
— W ogóle większość sławnych ludzi od początku dziejów nosiła brody. Od Hammurabiego, poprzez Sokratesa aż do Miczurina i profesora Oparina, prezesa Akademii Nauk Związku Radzieckiego. Także klasycy marksizmu nosili brody.
Pani Kwaskowska poczerwieniała.
— Dość! Nie mam zamiaru z tobą dyskutować, Koncewicz. A w ogóle dziwię się. Miałam cię dotąd za ucznia rozsądnego. Siadaj na miejsce. I powtarzam. Jeśli jutro zjawisz się z tą okropną brodą, pójdziesz od razu do pani dyrektorki.
— Tak jest, proszę pani.
Byliśmy bardzo ciekawi, co zrobi Koncewicz. Zachodziliśmy też w głowę, co znaczył jego dziwny upór. Był dotąd uczniem wzorowym i spełniał skrupulatnie wszystkie polecenia nauczycieli. Sądziliśmy, że i tym razem zastosuje się do życzenia profesorki. Stało się jednak inaczej. Następnego dnia zjawił się w szkole z nie ogoloną brodą.
Pani Kwaskowska przygryzła wargi i bez słowa odesłała go do kancelarii. Koncewicz skłonił się z godnością i odmaszerował. Było jasne, że trwa w swoim niezrozumiałym uporze. Podnieceni i zaintrygowani, czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków.
Wrócił po paru minutach.
— Pani dyrektorki nie było — zameldował z powagą — zastałem tylko pana profesora Ostroga. Pan profesor Ostróg nie widzi w mojej brodzie nic zdrożnego.
— Siadaj — machnęła złowrogo ręką pani Kwaskowska — ale nie myśl sobie, że to się na tym skończy. Nie będę tolerować w mojej klasie ucznia z brodą.
Istotnie, pani Kwaskowska nie rzuciła tych słów na wiatr. Po czwartej lekcji Koncewicz został wywołany do kancelarii. Wkrótce potem nasz wywiad doniósł, że wobec uporu Koncewicza i pewnych rozbieżności w opinii grona profesorskiego broda znajdzie się na porządku dziennym najbliższej sesji rady pedagogicznej jako podpunkt „c” punktu osiemnastego, czyli sprawy moralności uczniów.
Postaraliśmy się zawczasu o zorganizowanie służby wywiadowczo-informacyjnej. Przebieg posiedzeń rady bywał nam na ogół dobrze znany na skutek specjalnego nasłuchu. Za pokojem nauczycielskim znajdował się magazyn pomocy naukowych, z osobnym wejściem, do którego mieliśmy dorobiony klucz. W dniach sesji umieszczaliśmy tam ochotników odznaczających się dobrym słuchem, którzy przez małe okienko łączące obie izby czuwali nad przebiegiem obrad.
Na żadną sesję nie czekaliśmy z taką niecierpliwością i ciekawością jak na tę. Odbyła się ona równo w dwa tygodnie po zajściu w klasie. Do tego czasu broda Koncewicza osiągnęła długość połowy palca, rozkrzewiła się bujnie, przybierając wspaniałe, iście Hemingwayowskie kształty. Należy bezstronnie stwierdzić, że nie była to broda niechlujna, broda zapuszczona z rozpaczy czy niedbalstwa. Była to broda, jeśli się tak można wyrazić, świadoma, broda, w całym tego słowa znaczeniu, wykwintna.
* * *
W oznaczonym dniu i godzinie zajęliśmy nasze pozycje nasłuchowe. Przez dwie godziny nudziliśmy się straszliwie, zamknięci w ciasnym, dusznym i ciemnym pomieszczeniu, wreszcie Okapnik, który stał na widecie, dał nam oczekiwany znak. Wspięliśmy się na stół i przywarliśmy nosami do szyby.
Rozpoczęła się dyskusja nad podpunktem „c” punktu osiemnastego, czyli sprawy moralności uczniów. Na wstępie pani Kwaskowska zreferowała zagadnienie w słowach jak najbardziej nieprzychylnych dla Lalu Koncewicza, podkreślając jego niesubordynację, ekstrawagancję i destrukcyjny wpływ jego brody na klasę.
Z kolei zabrała głos dyrektorka. Ku naszemu zdziwieniu poczciwa „Babcia” stanęła w obronie Koncewicza i starała się zbagatelizować sprawę.
— Mamy chyba poważniejsze zmartwienia niż zajmowanie się brodą ucznia — mówiła miękkim, łagodnym głosem. — Zdaje mi się poza tym, że to jest chyba kwestia mody, a nie moralności. Na przykład za moich, co prawda bardzo, bardzo już dawnych, czasów uczniowie starszych klas gimnazjalnych i studenci dość powszechnie nosili brody. Być może, jest to dziś pewna ekstrawagancja, lecz z pewnością ekstrawagancja nieszkodliwa.
— Jednakże w wojsku każą golić brody — zauważył gimnastyk, pan Jaroch.
— Szkoła to nie wojsko — uśmiechnęła się przyrodniczka, panna Malinowska.
— Nie znam ucznia Koncewicza — wtrącił matematyk, pan Ciarka — nie znam ucznia Koncewicza, gdyż go nie uczę... gdyż go nie uczę — powtórzył miętosząc swoim zwyczajem ucho — sądzę jednak, że należałoby rozpatrzyć fakt zapuszczenia brody przez ucznia Koncewicza na płaszczyźnie... na płaszczyźnie jego postępów i zachowania. Jak pan ocenia ucznia Koncewicza, kolego Ostróg?
— Jest to uczeń nietypowy — odrzekł profesor Ostróg — ceterum z plecakiem wiadomości... z plecakiem zadziwiających wiadomości.
To powiedziawszy zabrał się do czytania gazety, jakby ta sprawa nie obchodziła go więcej.
— To poza tym talent — powiedziała dyrektorka. — Uczeń Koncewicz gra na skrzypcach oraz na instrumentach dętych.
— W takim razie sprawa jest jasna — orzekł zadowolony profesor Ciarka — broda ucznia Koncewicza to poza. Poza artystyczna. Sądzę, że należy walczyć z pozerstwem u młodzieży.
— Nie wiem, czy to jest poza — wtrąciła zaczerwieniona panna Malinowska — brody artystyczne są niechlujne. Natomiast broda ucznia Koncewicza jest przyjemna... to znaczy... chciałam powiedzieć... starannie utrzymana.
Profesorowie chrząknęli i spojrzeli na pannę Malinowską z naganą, po czym podniósł się polonista, profesor Rozmaz.
— Proszę państwa, nie ślizgajmy się po naskórku zjawisk. Zjawiska należy macać podskórnie... to jest, chciałem powiedzieć... drążyć dośrodkowo. Drążyć dośrodkowo, proszę państwa. Dlatego spytajmy najpierw, co kryje się za brodą ucznia Koncewicza? Uczeń Koncewicz od dawna budzi mój najwyższy niepokój. Powiem więcej. Budzi dreszcz. Przez moje ręce przeszły wszystkie powojenne roczniki uczniów. Byli uczniowie, którzy wagarowali, byli i tacy, którzy miauczeli na lekcjach, byli i tacy, którzy grali pod ławką w pokera, miałem uczniów pijaków i szantażystów. Miałem takich, którzy złośliwie zapchlili klasę, a nawet takich, którzy umieścili mi kota na katedrze. I to nie budziło mego niepokoju, gdyż jako pedagog na wszystko byłem przygotowany i wiedziałem, że uczniowie muszą coś robić. Jeden uczeń Koncewicz przeraził mnie. Przeraził mnie, bo on nic nie robił. Obserwowałem go z niepokojem, z drżeniem serca, czekałem na jego występki. Występków nie było. Co robił zamiast tego uczeń Koncewicz? Uczeń Koncewicz był wzorowy. I dlatego uczeń Koncewicz napełniał mnie strachem od początku. W jego układności węszyłem podstęp, zasadzkę, wężowy chwyt, proszę kolegów. Dlatego zapuszczenie brody przez takiego właśnie ucznia Koncewicza budzi we mnie dreszcz... i dlatego pytam się z lękiem, co się może kryć za brodą ucznia Koncewicza.
To powiedziawszy profesor Rozmaz napił się wody i usiadł.
— Kolega Rozmaz dotarł do jądra zagadnienia — powiedziała pani Petrusewiczowa. — Jeśli taki uczeń jak Koncewicz zapuszcza znienacka... powiedziałabym, podstępnie... brodę, to coś znaczy...
— To manifestacja poglądów nihilistycznych — orzekł gimnastyk, pan Jaroch.
— Izolacjonizmu, personalizmu i...
— I indywidualizmu wojującego.
— Niebezpieczny obyczajowy precedens.
— Uczeń Koncewicz dziś zapuścił brodę, jutro przyjdzie do klasy w kostiumie kąpielowym.
— Ależ koledzy — poruszył się niespokojnie profesor Ciarka — to chyba jakaś przesada... Myślę, że uczeń Koncewicz po prostu chciał zwrócić na siebie uwagę i zrobić furorę wśród dziewcząt. A propos, jaki jest stosunek żeńskiej części klasy do ucznia Koncewicza?
— Bardzo... hm... pozytywny — odparła niechętnie pani Kwaskowska. — Dziewczęta go lubią.
— Otóż to — uśmiechnął się pan Ciarka.
— Otóż to — zahuczał basem profesor Rozmaz. — Dziewczęta to normalny kierunek natarcia nihilistów moralnych. Sądzę, że pan się zgodzi ze mną, kolego Ostróg.
Ostróg błysnął szkłami zza gazety.
— Ja jestem za brodą — powiedział krótko.
Profesor Rozmaz uniósł do góry brwi.
— Pan chyba żartuje?...
— Nie. Zupełnie nie.
— Ależ, dlaczego jest pan za brodą?
— Bo jestem za wolnością.
Wszyscy spojrzeli na niego, czy nie kpi, ale Ostróg znów skrył się za gazetą i tylko my, patrząc z góry, mogliśmy dostrzec, że uśmiechnął się pod półprzymkniętymi powiekami.
— Niechże pan odłoży tę płachtę i włączy się do dyskusji — rzekła ze zgorszeniem pani Petrusewiczowa.
— Powiedziałem — Ostróg błysnął szkłami. — Jeśli broda ucznia Koncewicza dostąpiła już tego zaszczytu, by być przedmiotem zasadniczej dyskusji, i urosła... hm... że tak powiem ceterum do znaczenia symbolu... niechże tak będzie... ale w takim razie pozwólcie mi państwo powiedzieć, że jestem za brodą, ponieważ jestem za wolnością. Niech chłopak nosi brodę, byle czystą... ceterum.
Wypowiedź Ostroga rozjuszyła opozycję. Dyskusja stała się tak zażarta i osiągnęła taki wysoki poziom, że już nic nie mogliśmy zrozumieć. Wreszcie pani dyrektorka przerwała ją zmęczonym głosem i brodę poddano pod głosowanie. Niestety, osiem głosów było za brodą i tyleż przeciw, i uchwała nie mogła być powzięta.
Opozycja starała się przekonać pana Ostroga, by zmienił stanowisko, jednak bezskutecznie. Pan Ostróg nadymał się oficjalnie i grzmiał:
— Broda to wolność. Jestem za brodą.
Wreszcie oświadczył, że jeśli opozycja nie wycofa swych nihilistycznych zarzutów przeciw brodzie, to on sam zapuści takową, dając wyraz swym humanistycznym ideom. Daremnie starano się go odciągnąć od tego zamiaru. Profesor Ostróg powtarzał nieubłaganie:
— Zapuszczę brodę, ceterum.
Wreszcie po dwu godzinach bezowocnych sporów profesor Ciarka postawił wniosek, by sprawę brody Koncewicza jako dyskusyjną przekazać Ministerstwu Oświaty do rozstrzygnięcia. Propozycję przyjęto z ulgą i zebranie się zakończyło.
* * *
Niezdecydowane stanowisko rady rozczarowało nas i wzburzyło. Lalu Koncewicz chodził w dalszym ciągu ze swoją brodą, a co gorsza stał się sławny, jako ten, który podbił starego Gala Ostroga i wyzwolił w nim sympatycznego, płomiennego humanistę.
Życie szkoły uległo zakłóceniu. Klasówki z polskiego i matematyki, które miały się odbyć następnego dnia, zostały przełożone na inny termin, ponieważ profesorowie, na skutek nieprzewidzianego przedłużenia wczorajszej narady, nie zdążyli przygotować tematów. Najbardziej punktualni pedagodzy zaczęli chronicznie spóźniać się na lekcje, ponieważ prowadzili z sobą nie kończące się dysputy na temat brody Koncewicza i związanych z nią zagadnień.
Gal Ostróg przytaszczył na lekcję portrety brodatych postaci historycznych i urządził rodzaj wesołego quizu, ze zgadywaniem, w jaki sposób ludzie brodaci wpłynęli na tok dziejów. Zaginał nas niesamowicie, lecz ku ogólnemu zdziwieniu nie postawił ani jednej dwói, co było faktem nie notowanym od lat w kronice szkolnej. Na koniec wywołał Koncewicza. Z lubością przysłuchiwał się jego bezbłędnym odpowiedziom, a potem spojrzał z dumą na jego brodę i orzekł:
— Bardzo dobrze, Koncewicz... ceterum masz u mnie piątkę.
Po południu rada pedagogiczna w komplecie zjawiła się na próbie orkiestry szkolnej, a Koncewicz trąbił i popisywał się na żądanie profesorów swoim talentem muzycznym i biegłością instrumentalną. Potem grał na skrzypcach utwory klasyczne. Koncert ten naruszył poważnie spoistość bloku antybrodowego.
— To jest bardzo zdolny i pracowity chłopiec — powiedział pan Rosyniolski, nasz profesor śpiewu.
A profesor Ciarka orzekł wręcz:
— Chłopiec zajmujący się tak poważnie sztuką klasyczną nie może być nihilistą.
Poloniści wyrazili ogólną opinię, że istotnie Koncewicz jest interesujący, jednakże znalazł się w kręgu niebezpiecznych wpływów zewnętrznych. Nie wspominali już o egzystencjalizmie, natomiast przy pożegnaniu pani Petrusewiczowa wzięła Koncewicza pod ramię i zapytała go z troską:
— Mój chłopcze, powiedz nam szczerze, dlaczego nosisz tę okropną brodę?
Koncewicz uśmiechnął się smutno.
— Proszę mnie zwolnić od odpowiedzi, pani profesorko. To jest tak, jakby pani profesorka zapytała mnie, dlaczego noszę rękę lub nos.
— Coś takiego! — oburzył się profesor Rozmaz.
Ale Ostróg interweniował natychmiast.
— Doskonale, Koncewicz! — zawołał. — To jest odpowiedź godna humanisty.
Nazajutrz Okapnik zjawił się w szkole podelektryzowany.
— Mam wiadomości — oświadczył z miejsca. — Koncewicz nie mieszka pod starym adresem na Żoliborzu.
— Żartujesz! — zaniepokoił się Nimbus.
— Jak Boga... Informowałem się. Typ nie mieszka tam już od listopada.
Wszystko to, rzecz jasna, pogłębiało nasz niepokój i zdenerwowanie. Tymczasem Koncewicz robił karierę. Koncewicz triumfował, a trzysta dziewczęcych ust wymawiało słodko jego imię. Wkrótce jego sława wybiegła poza mury szkoły. Zjawili się fotoreporterzy z „Dookoła Świata”, „Sztandaru Młodych” i „Na przełaj”. Sprawa brody Koncewicza miała wejść na łamy prasy jako zagadnienie dyskusyjne.
Trzeba przyznać, że Lalu zachował w tych dniach umiar i właściwą mu dystynkcję.
Uśmiechnięty melancholijnie, ale życzliwie, odpowiadał z cierpliwością na pytania prasy. Wyznawał, że jest zażenowany hałasem wokół jego osoby i że naprawdę jego broda, acz niewątpliwie estetyczna i przyjemna, nie jest warta takiego rozgłosu. Radził też reporterom, by raczej przeprowadzili wywiad z naszą paczką „młodzieży typowej”, jak się wyraził.
Oczywiście, uznaliśmy to za prowokację. Nie zmyliły nas te uniki i pozory skromności. Fałsz był widoczny. Lalu Koncewicz prowadził jakąś grę. Ale co to była za gra — na próżno staraliśmy się odgadnąć.
W tej atmosferze zrodziła się nasza ponura myśl: ogolić Koncewicza. Ogolić go natychmiast, radykalnie i za wszelką cenę. Idea wydawała nam się wspaniała. Ułożyliśmy szybko plan. Mleczko postara się o narzędzia. Tomiszewski, który codziennie golił kuzyna i miał wprawę, dokona samego aktu. Pozostała trójka zniewoli Koncewicza. Mleczko tak się zapalił, że chciał od razu biec po przybory. Wypłynęły jednak pewne wątpliwości.
— Nie utrzymacie go — powiedział Okapnik — do golenia facet musi siedzieć spokojnie...
— Będzie siedział — powiedział Jasio Nimbus — najważniejsze przestraszyć typa. Jak się przestraszy, będzie siedział spokojnie.
— A jak się nie przestraszy? Wiecie, Jaki jest Koncewicz... ogolić to nie to, co dać po pysku... jak on nie będzie chciał, jak się będzie rzucać?
— Nie musimy go golić dokładnie. Jak nie będzie chciał, to złapiemy go tylko i wystrzyżemy mu kawałek brody... wystarczy popsuć mu brodę. Jak mu popsujemy, to przecież nie będzie tak chodził i musi zgolić resztę.
— Tak czy owak w szkole nie da rady. Za duża chryja.
— W szkole nie. Po co? Załatwimy gościa w domu.
— Wiesz, gdzie mieszka?
— Pójdziemy śladem.
* * *
Trzynastego maja mieliśmy obchodzić uroczyście jubileusz pięćdziesięciolecia pracy pedagogicznej naszej dyrektorki, panny Dulębianki. Lalu miał wystąpić w części artystycznej.
To przeważyło szalę. W przeddzień uroczystości powzięliśmy ostateczną decyzję.
Tego dnia ostatnią lekcją była gimnastyka. Mleczko z racji swojego kalectwa nie ćwiczył. Na przerwie Jasio Nimbus mrugnął do niego.
— Kulas, jazda po narzędzia. Za trzy kwadranse masz być z powrotem.
Po gimnastyce ubraliśmy się szybko. Pod bramą czekał już na nas podniecony Kulas. Na nasz widok poklepał się znacząco po kieszeniach i uśmiechnął złośliwie.
Parę minut później wyszedł z budy Koncewicz. Patrzyliśmy na niego ponuro, był jak wycięty z żurnala. Nawet teczka, ów sztubacki symbol, dodawała mu szyku. Trzymał ją z niedbałą elegancją pod pachą. Jak zwykle otaczała go paczka dziewcząt. Szli całą szerokością chodnika. Rozmawiali o czymś z ożywieniem nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Dziewczęta wpatrywały się w niego, jakby był co najmniej Elvisem Presleyem. Raz po raz któraś ukradkiem poprawiała włosy.
— Gęsi! — syknął przez zęby Nimbus.
Drażniły nas niesamowicie. Innym razem nie dalibyśmy im przejść spokojnie, ale teraz nie chcieliśmy budzić czujności Koncewicza.
Na rogu placu Komuny i Słowackiego Koncewicz pożegnał się z dziewczynami, kupił w kiosku „Życie” i wsiadł do pierwszego wagonu piętnastki nadjeżdżającej z Bielan.
Wskoczyliśmy do przyczepy. Dochodziła druga. O tej godzinie tramwaj był jeszcze pustawy i mogliśmy przez szyby obserwować Koncewicza. Stał odwrócony na tylnym pomoście pierwszego wozu i przeglądał gazetę.
Byliśmy niespokojni. Akcja wydała nam się ryzykowna i nasze wątpliwości odżyły. Najbardziej denerwował się Mleczko. Wciąż mu się zdawało, że Koncewicz już wysiada. Na każdym przystanku wyskakiwał, zaglądał do pierwszego wozu, znów wskakiwał. No, i wreszcie doigrał się. Na przystanku przy Dworcu Gdańskim Koncewicz przyłapał go.
— Skąd się tutaj wziąłeś, Mleczko? Zasuwasz do Śródmieścia? Wsiadaj. Pojedziemy razem.
Mleczko zgłupiał, wsiadł i pojechał razem z Koncewiczem. Byliśmy zdemaskowani. Przez całą drogę Koncewicz mrugał do nas wesoło przez szybę. Musiał domyślić się, że jest śledzony, bo kiedy na Królewskiej wyskoczył z tramwaju, od razu podszedł do naszego wozu i powiedział:
— Wysiadka, panowie.
Nie było sensu grać dłużej komedii. Wściekli wyleźliśmy z wozu. Koncewicz przyglądał nam się rozbawiony.
— Jak widzę, bawicie się w detektywów. Karty na stół. O co chodzi?
— Chcieliśmy z tobą pogadać — mruknął Nimbus.
— A to ciekawe. Można wiedzieć, na jaki temat?
— Na temat zasadniczy.
Koncewicz gwizdnął.
— Nie mogliście tego załatwić w budzie?
— Nie. Tego się nie da załatwić w budzie — odrzekł ponuro Nimbus.
— No, to jazda. Chodźcie do mnie. Pogadamy.
Jego gotowość zaskoczyła nas i wydała nam się podejrzana.
— Mieszkam niedaleko stąd, na Próżnej — dorzucił Koncewicz.
— Na Próżnej? — zdziwił się Nimbus. — A chodzisz do budy na Żoliborzu?
— Nie wolno mi? — zaśmiał się Koncewicz.
— To jest w każdym razie dziwne.
— Dlaczego? Jestem przywiązany do Żoliborza. Zresztą tutaj mieszkam dopiero od pół roku.
— Przedtem chodziłeś do szkoły muzycznej?
— Zgadza się.
— Dlaczego przeniosłeś się do nas?
— W muzycznej nie dawałem rady z czasem. Tam jest diabelnie dużo zajęć, a ja muszę mieć trochę czasu, żeby zarabiać walutę. Nie wyżyłbym ze stypendium.
— Starzy ci nie pomagają?
— Nie mam starych — odburknął zimno Koncewicz i spojrzał na zegarek. — Ale do rzeczy, panowie. Jeśli chcecie, walcie do mnie, a jak nie — good bye.
— Mieszkasz zdaje się z ciotką?
— I o mojej ciotce też słyszeliście?
— Owszem.
— Informacja nieścisła. Z ciotką mieszkałem na Żoliborzu. Potem ciotka dostała budkę inwalidzką we Włochach i przeniosła się do Włoch, a ja zamieszkałem tutaj. Mam niekrępujące apartamenty. Komfort, zobaczycie!
* * *
Parę minut później zatrzymaliśmy się przed odrapaną kamieniczką na Próżnej.
— To tu — powiedział Koncewicz z dziwnym uśmiechem — właźcie, jeśli łaska.
Zachowanie Koncewicza nie podobało nam się zupełnie. Z pewnością nie miał złudzeń co do uczuć, jakimi go darzyliśmy, i wiedział, że nie przyszliśmy grać z nim w oko. Dlaczego więc się nie bał? Dlaczego zaprosił nas do siebie? Nie udało nam się go przecież zaskoczyć, mógł się więc łatwo wymigać. Czyżby gotował nam jakiś kawał? Może zasadzkę?
Kamieniczka nie budziła zaufania. W takich ponurych ruderach mogą się mieścić meliny. Okolice placu Grzybowskiego i Bagna nie miały wtedy dobrej opinii.
Spojrzeliśmy z wahaniem na Jasia Nimbusa. Jasio miał minę niewyraźną.
— Zostaniesz na dole — szepnął do Okapnika. — Jakbyśmy nie wyszli za pół godziny, to...
— Rozumiem — wykrztusił Okapnik.
— Szybko... szybko, nie wahać się, panowie! — Koncewicz przypatrywał się nam szyderczo, gładząc bródkę. — Tutaj nie mordują. Śmiało na górę, tajemniczy Jamesie! — popchnął Nimbusa.
Schody były drewniane, dobrze już wysłużone i odrażająco brudne. Trzeszczały nieprzyjemnie przy każdym kroku. Gdzieś niedaleko miauczał niewidzialny kot. Na półpiętrze w niszy okiennej poniewierały się butelki po wódce. Odór kiszonej kapusty mieszał się z zapachem chlorku.
Na drugim piętrze na odgłos naszych kroków otwarły się drzwi i wyjrzał z nich zarośnięty olbrzym o twarzy goryla. Drapiąc się w pierś przypatrywał nam się podejrzliwie spod kosmatych brwi. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł nam po skórze.
— Śmiało, śmiało, panowie! — popędzał nas Koncewicz.
Szepnął jakieś słowo olbrzymowi i ten zniknął natychmiast za drzwiami. Zatrzymaliśmy się na trzecim i ostatnim piętrze.
— To tutaj? — przygryzł wargi Nimbus.
— Jeszcze ciut, ciut wyżej — uśmiechnął się Koncewicz.
Wyżej były już tylko wąskie, dziurawe schodki wiodące na strych.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Koncewicz, jeśli robisz nam jakiś świński kawał, to marny twój los — zasapał Nimbus. — Nie mieszkasz chyba na strychu?
Koncewicz zaśmiał się diabelsko pod nosem i nie powiedział ani słowa.
Wdrapaliśmy się gęsiego po schodkach i stanęliśmy przed szeregiem drzwiczek zamkniętych na kłódki. Koncewicz otworzył jedną z nich.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział.
Weszliśmy do małego poddasza wytapetowanego starymi gazetami. Przez małe okienko widać było potężne ściany Pałacu Kultury błyszczącego olśniewającą bielą w słońcu.
Oniemiali, rozglądaliśmy się po locum. Na glinianej polepie, spełniającej tu rolę podłogi, leżał starannie zasłany siennik, obok miednica i wielkie tekturowe pudło. Zamiast stołu stała skrzynia z napisem „Made in Poland”, na niej kilka książek i lusterko. Ścianę podpierał dziurawy, antyczny fotel, cały obsypany białym proszkiem.
— Zdobyłem go niedawno — powiedział Koncewicz. — Boję się, że ma pluskwy.
Zdjął marynarkę, przejechał kilka razy szczotką, strzepnął jakiś pyłek i zawiesił na ścianie, na wieszaku. Wisiało tam także znane nam już czarne, wizytowe ubranie Koncewicza. Obok zauważyliśmy skrzypce w futerale. Nie ulegało wątpliwości, że znajdujemy się naprawdę w mieszkaniu Koncewicza.
— Czujcie się jak u siebie — powiedział Lalu i wyciągnął się swobodnie na sienniku.
Spojrzeliśmy po sobie. Sprawa była w zasadzie prosta. Należało teraz złapać faceta za ręce i nogi, zatkać mu gębę i dokonać zabiegu. A jednak staliśmy głupio w miejscu. Było nam jakoś niesporo. To cholerne mieszkanie i ten elegancki Lalu... Cała ta historia z goleniem wydała nam się niesamowicie głupia... Nie wiem doprawdy, jak to określić... no... jakoś w tych okolicznościach niezręcznie było golić...
Pamiętaliśmy także o „gorylu” z drugiego piętra i to wspomnienie bynajmniej nie dodawało nam odwagi.
Trąciłem w bok Jasia Nimbusa.
— Chyba damy spokój — szepnąłem.
— Wariat! A klasa? Co powie klasa?
Przygryzłem wargi. To prawda. Chłopaki wezmą nas za tchórzów. Nie zrozumieją przecież... no, w żaden sposób nie zrozumieją, że zaszły nieprzewidziane komplikacje.
Westchnąłem i Jasio Nimbus westchnął również, jakby się zabierał do wykonania zadania ponad siły.
— Słuchaj, Koncewicz — rzekł nieswoim głosem — odstawiasz Anglika... to jest... zimną krew... ale dziwisz się pewnie, po cośmy tu przyszli.
— To prawda — Koncewicz zamachał beztrosko nóżką w powietrzu. — Trochę się dziwię.
— Koncewicz — głos Jasia stał się niższy o pół tonu — sprawa jest taka. Przyszliśmy zgolić ci brodę.
Utkwiliśmy badawcze spojrzenie w Koncewiczu. Typ przestał machać nogą i wytrzeszczył śmiesznie oczy.
— Czyście z byka spadli?
— Mówimy poważnie — rzekł zachrypłe i smutno Nimbus. — Kulas ma w teczce przybory.
Mleczko otworzył drżącymi rękoma teczkę i zaczął pomału wyciągać nożyczki, maszynkę, pędzel i krem do golenia. Tuba wyśliznęła mu się z rąk i potoczyła pod skrzynię. Mleczko na czworakach poczołgał się za nią, sapiąc jak astmatyczny starzec.
Lalu Koncewicz wychylił się z siennika i oglądał ciekawie narzędzia. Potem spojrzał na nasze uroczyste miny i wybuchnął śmiechem. Przewrócił się na brzuch i chichotał.
— To kapitalne! Jak Boga!... Przynieśli maszynkę!
Jego śmiech był w najwyższym stopniu obraźliwy i w ogóle nie na miejscu.
— Przestań chichotać — mruknął ponuro Jasio — i przygotuj się do golenia.
— Ale dlaczego?... Co wam strzeliło do głowy? — pytał rozbawiony Koncewicz.
— Nie będziemy ci tłumaczyć — mówił zmęczonym głosem Jasio. — Musimy ogolić ci brodę i powinieneś to zrozumieć, Koncewicz. Czy chcesz, czy nie chcesz, musimy i radzę ci poddać się dobrowolnie zabiegowi, bo nas jest czterech, a ty jesteś jeden.
Koncewicz podniósł się na łokciach udając powagę.
— Niemożliwe! Golicie gratisowo?
— Gratisowo — zasapał Nimbus.
Na jego znak otoczyliśmy siennik i przeszywaliśmy Koncewicza ponurym wzrokiem oprawców. Koncewicz powinien zrozumieć, że jesteśmy zdecydowani na wszystko, i przestraszyć się. Ku naszemu zdziwieniu nie zdradził jednak żadnego niepokoju. Pogładził się tylko po bródce i zapytał po prostu:
— Jakie macie żyletki?
— „Matador”.
— Nowe?
— Nowe.
— Krem do golenia? Używam tylko najlepszych gatunków.
— „Uroda”.
— Pieski, ale niech tam. Tylko, panowie, ostrzegam! Pod jednym warunkiem, że nie pokancerujecie. Mam delikatną skórę i jakbyście skrewili, zrobię z was pasztet. Uprzedzam. Mam tutaj kumpli. Oni biją w mordę.
— Nie bój się — chrząknął Nimbus — będziesz ogolony fachowo. Zajmie się tym Tomiszewski. On ma wprawę. Goli co dzień kuzyna.
— No, to jazda — Koncewicz podniósł się z legowiska i siadł okrakiem na pudle — umyj tylko łapy, Tomiszewski.
Ta gotowość wydała nam się równie niezrozumiała, co podejrzana.
— Więc ty, Koncewicz, zgadzasz się dobrowolnie? — zapytał Tomiszewski myjąc ręce w miednicy.
— Ależ oczywiście! To jest okazja! I doprawdy bardzo miło z waszej strony, że się fatygowaliście. A propos, czy ogolicie mnie tylko dzisiaj, czy też będziecie golić codziennie?
— Koncewicz, przestań — zasapał zrozpaczony Jasio. — Czyżbyś naprawdę nie rozumiał?
Patrzył zrozpaczony na namydlonego Koncewicza, który ochoczo podstawił brodę pod nożyczki.
— Rozumiem, że chcecie mi oddać koleżeńską przysługę w trosce o mój wygląd zewnętrzny, nie rozumiem natomiast, dlaczego zabieracie się do tego z takimi ponurymi minami. Zdaje się, że macie do mnie jakieś pretensje. No, to siup! Kawę na ławę!
— Koncewicz... drażnisz nas — rzekł smutno Jasio. — Tak, to jest najwłaściwsze określenie... drażnisz nas diabelnie i męczysz.
— Obrażasz nas — westchnął Tomiszewski mydląc mu bez przekonania twarz.
— Obrażam? — podniósł brwi Lalu. — Zdaje się, że byłem dla was zawsze...
— Właśnie — skrobał go posępnie maszynką Tomiszewski — byłeś dla nas... hm... uprzejmy i to nas właśnie obraża. My zabraniamy ci być dla nas uprzejmym, rozumiesz?
— Nie rozumiem.
— Bo ty to robisz na złość. Żeby nas pognębić.
— Nie, no, wy jesteście chyba nienormalni... — Koncewicz patrzył na nas jak na wariatów.
— To ty jesteś nienormalny — dyszał Nimbus. — Nienormalny jest ten, kto jest inny od wszystkich... Ty jesteś inny. Naumyślnie robisz wszystko inaczej. Na złość nam. Wszystko. Od samego początku. A na koniec... na domiar wszystkiego zapuściłeś brodę. Nie wiedziałeś już, co przeciw nam wymyślić, i zapuściłeś brodę.
— Przeciw wam?!
Koncewicz zaniemówił na chwilę, a potem uśmiechnął się krzywo.
— Zginęła mi maszynka — mruknął niechętnie — to wszystko.
— I dlatego tylko się nie goliłeś? — Nimbus spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Nie zalewaj!
— Wy tego nie rozumiecie — mówił pospiesznie Koncewicz — ja muszę żyć z ołówkiem w ręku. W tym miesiącu zaplanowałem kupno krawata, więc nie starczyło na maszynkę, a tym bardziej na golenie u fryzjera. Dlatego postanowiłem się nie golić. To zresztą zdrowo zrobić czasem przerwę. Skóra odpoczywa, a włos nabiera miękkości.
— Łżesz! — warknął Nimbus.
Koncewicz wzruszył ramionami.
— Możesz nie wierzyć. Nie zależy mi.
Golenie było ukończone. Koncewicz przeglądał się krytycznie w lusterku, gładząc sobie podbródek.
— Zupełnie nieźle — powiedział do Tomiszewskiego — szkoda, że nie chcesz golić mnie codziennie. — Znów przybrał beztroski, drwiący ton: — Pozwól, że uścisnę twoją fachową prawicę.
Tomiszewski wyrwał rękę i zaklął pod nosem. Do izby weszła stara kobieta z talerzem kartofli i dymiącą kanką. Zaleciało zapachem wędzonki. Koncewicz spojrzał na zegarek.
— Bardzo mi było miło, ale czas się pożegnać. Dziękuję za fatygę i polecam się na przyszłość.
W ponurym milczeniu ruszyliśmy do drzwi. Kiedy obejrzałem się na progu, zauważyłem, że Koncewicz mrugnął do mnie wesoło okiem.
„Nie zależało mu na brodzie — pomyślałem — co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Co wobec tego znaczył ten jego upór wobec belfrów? O co mu właściwie chodziło? Tylko o drakę? Lecz przecież Koncewicz nie należał do typów wyżywających się w tego rodzaju ekstrawagancjach. Nie, to w żaden sposób nie leżało w jego stylu... Więc?...”
Przed bramą doskoczył do nas Okapnik wypytując ciekawie o przebieg akcji. Nimbus zmierzył go zmęczonym spojrzeniem.
— Wszystko w porządku. Poszliśmy, ogoliliśmy, i koniec.
— Nie bronił się?
— Nie.
— Bujasz!
— Jak słowo...
— To czemu masz taką gębę?
Nimbus nie odpowiedział. Bo co tu było odpowiedzieć? Czuliśmy wszyscy, że trafiliśmy w próżnię. Z jakichś względów cios nie doszedł Koncewicza.
— Co z tego, że go ogoliliśmy, kiedy mu wcale nie zależało na brodzie — powiedział Tomiszewski. — Naprzód trzeba było go rozgryźć, potem golić. Wygłupiłem się, i koniec.
— Ma zimną krew, to wszystko — rzekł bez przekonania Nimbus.
— Zimna krew tego nie tłumaczy. On sobie kpił z nas na całego. Bimba sobie na brodę, na nas, na wszystko. Cholerny typ.
— Do diabła ciężkiego — zakląłem — przestańcie już mówić o tej przeklętej brodzie!
— Masz rację, Huba — odezwał się Mleczko — do diabła z brodą! Broda nie ma już więcej znaczenia! Szlus z brodą!
Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni. Mleczko uśmiechał się złośliwie i robił tajemnicze grymasy.
— Kulas, co z tobą? — zapytał Nimbus.
Mleczko zachichotał i poklepał się po kieszeni.
— No, nie rób z siebie małpy! — krzyknął Nimbus.
— Panowie! Mamy typa w ręku. Chodźcie za róg. Pokażę wam coś.
Mleczko ruszył biegiem przed siebie.
Za rogiem przystanął i wyciągnął z kieszeni małą fotografię.
— Widzicie, kto to jest?
— Ela Peremska! — wykrzyknął Nimbus.
— A tu — Mleczko obrócił fotografię. Na odwrocie widniały słowa:
Niezrównanemu Lalu Koncewiczowi — Ela
Chwilę staliśmy jak uderzeni obuchem.
— Kulas, skąd to masz? Gwizdnąłeś?
Jasio Nimbus chwycił Mleczkę za kołnierz, ale puścił go zaraz. W jego oczach zabłysły niebezpieczne iskierki.
— Była wetknięta za szybę w oknie — powiedział Mleczko.
— „Niezrównanemu” — powtórzył przez zęby Nimbus. — Miałeś rację, Tomek — mruknął — nie w brodę trzeba było uderzyć. No, ale nic straconego. Nic straconego, panowie.
— Co chcesz zrobić? — zapytałem zaniepokojony.
— Zobaczysz jutro.
— Nie radzę mieszać w to Eli. Będziemy mieli do czynienia z jedenastką.
— Jedenastka będzie milczeć. To im zatka gęby — pokazał na dedykację — oni są piekielnie zazdrośni. Zostawią nam wolną rękę. Będzie ich także można napuścić na Koncewicza. No, teraz to przemaglujemy chłopa.
— Nimbus — powiedziałem poważnie — zwróć to zdjęcie. To jest nieczysty chwyt.
— Huba, co to za mowa — zaniepokoił się Nimbus — drętwo jakoś zaczynasz.
— Powiem ci prawdę — odparłem — to wszystko zaczyna mnie już nudzić. Najwyższy czas wysiąść. Mówię ci, Nimbus. Najwyższy czas wysiąść.
— Nie — powiedział Nimbus.
— Jak chcesz — ziewnąłem — mnie tam nie ma. Ja ma dość. Ja wysiadam.
— Boisz się?
Zaśmiałem się i spojrzałem na zegarek.
— Odpływam i życzę powodzenia.
Nimbus spojrzał na mnie ponuro zmęczonym wzrokiem. Rozumiałem go dobrze. On też był zmęczony. On też chciałby wysiąść, ale nie potrafi. Będzie dryfował do końca.
* * *
Sądziliśmy, że pojawienie się Koncewicza z ogoloną brodą wzbudzi sensację wśród dziewcząt. Tak się jednak nie stało. Ku naszemu zdziwieniu przyjęły tę jego metamorfozę całkiem naturalnie. Zdenerwowany Nimbus zaczepił Siwińską:
— Nie wiesz, co się stało Koncewiczowi?
— Co się miało stać?
— No, ogolił się.
— To co? Już przedwczoraj zapowiedział, że się ogoli.
Nimbus przygryzł wargi i odszedł.
Profesorowie również nie okazali specjalnego zdziwienia. Sądzili, że Koncewicz ogolił się z racji jubileuszu pani dyrektorki, i komentowali jego decyzję z zadowoleniem. Takie przynajmniej były wieści z „nasłuchu” przyniesione przez Okapnika.
Zamiast drugiej i trzeciej lekcji odbyła się akademia. W części artystycznej gwoździem programu stał się występ Koncewicza. Lalu odegrał na skrzypcach „Marzenie” Schumanna. Na sali zrobiło się słodko i błogo. Dziewczęta miały łzy w oczach (pytanie: z powodu Schumanna czy Koncewicza?), a pani dyrektorka podziękowała wzruszona młodemu skrzypkowi za — jak się wyraziła — „podniosłą ucztę duchową” i nazwała go „szlachetnym chłopcem, który zjednoczył nas w jedną rodzinę cudownym muzycznym zaklęciem”.
Widziałem, że Nimbusa o mało krew nie zalała. W każdym razie wszystko to dolało oliwy do ognia. Spodziewałem się szybkiej draki i nie omyliłem się.
Ledwie wróciliśmy do klasy, Nimbus z paczką rozpoczął głośną prowokację.
— Widzieliście coś takiego, panowie! Koncewicza fryzjer złapał.
— Sprzedał brodę na materac.
— Nie, bracie. Ela mu kazała.
— Ela?
— No, a co myślisz. Z brodą przecież niewygodnie. Kłuje.
W klasie ucichły rozmowy.
Ela siedziała zaczerwieniona, z zaciśniętymi ustami. Reszta dziewcząt umilkła. Tylko Siwińska odezwała się grubym głosem:
— No, no, zamknijcie się tam. Co was znowu napadło? Czego się jej czepiacie? No, czego?
— Siwa, odkąd to jesteś adwokatem?
— Pilnuj lepiej swojej maski. Koncewicz cię zdradził.
— To nic, pocieszy się Mleczką. Mleczko, poszedłbyś z Siwą na bal?
— Iii, trzeba by ją inaczej zmontować.
— Dosyć tych wygłupiań — zerwała się Ela — jak zaraz nie przestaniecie, to...
— To co, Kiziu?
Ela opadła na ławkę, ukryła twarz w rękach i zaczęła płakać.
— Ela, złość piękności szkodzi.
— Eli nic nie zaszkodzi.
— Już?
— Miłość ją wypiększa.
— Widziałeś ją na basenie? Zupełnie jak Brigitte Bardot.
Okapnik szepnął coś Jasiowi od ucha i Jasio zarżał.
— E, naprawdę?
— No, mówię ci! Tylko do filmu!
— Tak, to prawda, marnuje się dziewczyna.
— Ela, podobno w „Stodole” angażują do striptizu!
— To nie dla niej. Koncewicz byłby zazdrosny.
— Ela, czy to prawda, że wy tak á la Sagan?
— A mamusia wam pozwoliła?
— Daj jej spokój, nie widzisz, że się wstydzi?
Ela wybiegła z ławki.
— Dokąd, maleńka?
— Puść, serce ją woła.
— My też potrafimy pocieszyć.
Tomiszewski zagrodził jej drogę i chciał ją objąć.
Nie wiem dokładnie, jak to się stało, dość że w tym momencie zatraciłem zupełnie styl. Chwyciłem za kałamarz i wskoczyłem na ławkę.
— Uwaga! — krzyknąłem.
Rozległ się brzęk. Szyba poszła w drobne kawałki. Dziewczęta odskoczyły z piskiem. Tomiszewski puścił Elę.
— Wariat, co robisz? — ujrzałem przerażoną twarz Nimbusa.
— Dalej! Rozrabiamy na całego! — krzyczałem. — No, co się tak patrzycie! Jazda! Nimbus, Mleczko, Okapnik, Tomiszewski! Co z wami? Boicie się! Ja się nie boję!
Zacząłem zbierać kałamarze i ciskać je jeden po drugim w okna, póki mnie nie rozbroili.
Nagle otwarły się drzwi i stanął w nich zadyszany Koncewicz ze skrzypcami pod pachą.
— Co tu się wyrabia? — wytrzeszczył oczy.
Zeskoczyłem z ławki, dopadłem do niego, chwyciłem za ramiona.
— Wal ich w mordę, rozumiesz — trząsłem nim — wal ich w mordę, bo inaczej ja ciebie... dzisiaj musisz ich walić!
Koncewicz patrzył na mnie jak na wariata, nic nie rozumiejąc zrazu. Potem przebiegł niespokojnym wzrokiem po milczącej i znieruchomiałej klasie, wreszcie dostrzegł w kącie płaczącą Elę.
— Co jej jest? — zapytał.
Oczy mu się zwęziły niebezpiecznie.
W swym czarnym ubraniu, nieskazitelnie białej koszuli i wykwintnym krawacie wydawał się obcy naszej klasie. Nigdy nie wydawał się tak obcy jak właśnie w tamtej chwili.
— Coście jej zrobili? — zwrócił się niskim głosem do Nimbusa. — No mów, ty bydlaku! Czemu ona płacze?
Klasa wstrzymała oddechy. Burza wisiała w powietrzu. Nimbus zacisnął pięści, ale się nie poruszył. Może by się wszystko rozeszło po kościach, gdyby nie Mleczko.
— Pytasz się, czemu płacze? — oblizał wargi. — Ona tak, z miłości.
— Podobno ty i Ela... podobno wy... tego... — zachichotał Tomiszewski, ale nie dokończył.
Koncewicz zbladł i zamachnął się błyskawicznie. Usłyszeliśmy głuchy łomot. To Tomiszewski potoczył się pod ścianę.
— Jaaasiu, biiiją! — zawył Mleczko.
Ale nim Nimbus pospieszył mu z pomocą, już sam Tomiszewski się zerwał i z furią runął na Koncewicza. Lalu odchylił się i skontrował. Tomiszewski znów wylądował na ziemi. Chwilę kulił się na podłodze, potem próbował wstać na kolana podpierając się rękami, ale nie mógł... Z nosa płynęła mu krew.
Okrzyk zgrozy przebiegł po klasie. Spojrzałem na Koncewicza. Stał w rozkroku nad Tomiszewskim i dyszał ciężko.
Lecz nim miał czas ochłonąć, już dopadli go z boku Nimbus, Okapnik i Mleczko, a za nimi pomniejsze bractwo klasowe, patałachy i słabosilni. Myślałem w pierwszej chwili, że go rozniosą. Dziewczęta zaczęły piszczeć przeraźliwie i zasłaniać oczy. Ale Lalu nie dawał się zjeść w kaszy. Uskoczył w bok, cofnął się do ławek. W sekundę później był już na pulpitach i szerzył spustoszenie w bandzie, kręcąc straszliwego młyńca futerałem od skrzypiec jak maczugą. Raz po raz któryś z patałachów odpadał z wyciem. Lecz pozostali, zasłaniając się łokciami, szturmowali nadal wściekli z bólu i rozjuszeni.
Wreszcie udało im się przyprzeć Koncewicza do ściany. Lalu jednak ani myślał o kapitulacji. Mając zabezpieczone tyły rozrabiał z zimną pasją. Kto wie, jak by się skończyła ta niesamowita batalia, gdyby Mleczko nie zastosował chwytu węża. Podpełzł na brzuchu pod walczącymi, jak gad, uczepił się łydek Koncewicza i poderwał mu nogę. Lalu zachwiał się i runął. Bractwo wydało triumfalny okrzyk i zwaliło się na niego jak sztormowa fala.
Przez chwilę widziałem jeszcze czarne pudło skrzypiec unoszące się na powierzchni kotłowiska jak szczątek zatopionego okrętu, potem rozległ się głuchy trzask, skrzypce zniknęły i już nic nie mogłem rozpoznać w tym niesamowitym kłębowisku rąk, nóg i czupryn.
Nagle ktoś wrzasnął:
— Dyrka!
Obróciłem się gwałtownie. W drzwiach stała przerażona „Babcia” z dziennikiem w ręku. Widziałem, że jej pomarszczone usta poruszają się bezgłośnie. Mówiła coś, ale w tym piekielnym harmiderze nie można było zrozumieć ani jednego słowa.
Minęło jeszcze kilkanaście sekund, zanim bractwo oprzytomniało, i z podłogi zaczęły się podnosić jedna po drugiej pokrwawione i wymiętoszone postacie. Wstał również Lalu Koncewicz. Dziwnym trafem nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń, tylko ubranie zwisało na nim w łachmanach, a oderwany rękaw odsłaniał rozdartą koszulę. Dyszał ciężko i uśmiechał się smutno.
Kiedy plac wokół niego opustoszał, podniósł z podłogi potrzaskane skrzypce i bez słowa ruszył chwiejnym krokiem na miejsce. Ułamany ślimak od skrzypiec dyndał na dwu skręconych strunach i obijał się głucho o spłaszczone pudło.
— Koncewicz, twoje skrzypce! — szepnęła struchlała dyrektorka.
Zmartwiałym wzrokiem zaczęła przesuwać po posiniaczonych, pokancerowanych twarzach, po przerażonych dziewczętach, zapłakanej Eli i wybitych szybach.
Wieść o awanturze musiała już obiec całą szkołę, bo do klasy zaczęli zaglądać podnieceni i ciekawi uczniowie z innych klas, a za nimi prawie całe grono pedagogów.
— Chłopcy, jak wy wyglądacie — załamała ręce dyrektorka. — Co tu się wyrabiało?
Nimbus zerwał się pierwszy.
— A bo, pani dyrektorko, Koncewicz na nas napadł...
— Nieprawda, to oni zaczęli — podniosła się Siwińska.
— Tak, zaczęli dokuczać Eli — poparły ją ośmielone dziewczęta.
— Jak Boga kocham, pani dyrektorko — wykrzyknął Okapnik — nic takiego nie mówiliśmy!
— Zwyczajnie rozmawialiśmy, jak w klasie — zadyszał się Tomiszewski.
— Kłamstwo. Jak oni kłamią, pani dyrektorko! Wyśmiewali się z Eli...
— Tak, że nawet powtórzyć nie można...
— I z Siwińskiej...
— Wyśmiewali się, że Ela...
— Że ona kocha Koncewicza...
— Byli okropni!
Podniósł się tumult i wrzask. Wszyscy mówili naraz, jedno przez drugie.
— Cisza — rzekła drżącym głosem „Babcia” — Nimbus, co to było?
— E... nic, pani dyrektorko. Mówię przecież, żartowaliśmy trochę, pani dyrektorka wie — Nimbus seplenił z zapuchłą twarzą.
— Żeby już się odezwać nie było można... A Koncewicz wpadł na nas i od razu do bicia. Niech pani dyrektorka zobaczy, co on z nami porobił... No, jak my wyglądamy.
— Żeby to jeszcze miał o co — jęknął Tomiszewski ocierając krew z nosa.
— Tak, a Ela... — zerwała się Siwińska — oni takie rzeczy o niej opowiadali, pani dyrektorko, że... Za mało jeszcze oberwali, ja bym ich wszystkich...
— Siwińska! — zmarszczyła brwi dyrektorka.
— A co, może nieprawda? — zaperzył się Mleczko. — Samą prawdę mówiliśmy.
— Prawda w oczy kole — zauważył filozoficznie Okapnik patrząc w sufit.
— E, no w ogóle prawda czy nieprawda — mówił pojednawczo Nimbus — to przecież były tylko żarty — spojrzał surowo na Mleczkę.
Ale Mleczko udał, że nie zrozumiał.
— Jak nie było żartować, pani dyrektorko — jęknął — kiedy to było przecież śmieszne, co Koncewicz wyrabiał... Taki pozer, z tą brodą na przykład... albo z tą miłością...
— Miłością?... Koncewicz, co to znaczy?
Koncewicz spojrzał na chłopców pogardliwie.
— Ech, co oni tam gadają. Nie warto słuchać. Oni nic nie rozumieją. To smarkacze, pani dyrektorko.
Kwaskowska przerwała mu:
— Więc zaprzeczasz, że ty i Ela...
— Nie, to prawda — wyprostował się Koncewicz. — Kocham Elę, tylko...
— Nie opowiadaj takich rzeczy — zasapał pan Ostróg. — Bądźże rozsądny, Koncewicz... ceterum zawsze miałem cię za wybitnie rozsądnego młodego człowieka...
— Tak jest, panie profesorze, ale...
— Zaraz, spokojnie — przerwała pani Kwaskowska — więc mówisz, Koncewicz, że... hm... przyjaźnisz się z Peremską?
— To... to niezupełnie ścisłe, pani profesorko. Kocham Elę od roku, ale...
— Nie używaj słowa, którego znaczenia nie możesz zrozumieć — rzekła ostro pani Kwaskowska.
— Tak jest, pani profesorko, chciałem tylko powiedzieć, że to ja ko... to znaczy... od roku interesuję się Elą, bo ona.... ona mnie wcale nie znała...
— Jak to?
— Zaraz wyjaśnię... Ela miała abonament na koncerty w filharmonii i chodziła tam z matką... i tam ją poznałem... to znaczy nie poznałem, tylko zobaczyłem ją... chciałem powiedzieć, zwróciłem uwagę, no i... no i zaczęło się.
— Co się zaczęło?
— No... właśnie to... nie wiem, jak powiedzieć, bo pani profesorka zabroniła mi używać słowa...
— Wystarczy. Rozumiemy.
— Chcę tylko powiedzieć, że było to uczucie jednostronne, pani profesorko. Rodzaj złotego snu, jak się wyraża Juliusz Słowacki, bo Ela nic nie wiedziała.
— Koncewicz, bez żartów!
— Ja nie żartuję — zdziwił się Koncewicz.
— Buja, pani profesorko — zadyszał Mleczko. — A fotografia? Przecież mu dała fotografię... O, proszę, niech pani profesorka zobaczy... — wyciągnął połamane zdjęcie i wręczył Kwaskowskiej. — Tam jest nawet dedykacja.
— Koncewicz! — zmarszczyła brwi profesorka.
— Ja to zaraz wyjaśnię... Ela robiła sobie zdjęcia do legitymacji szkolnej w Foto-Rubens na placu Trzech Krzyży. Jej zdjęcie było w gablocie na wystawie. Jak je zobaczyłem, kazałem fotografowi zrobić trzy odbitki formatu karty pocztowej. Rzecz jasna, to kosztowało specjalnie, pani profesorko, ale pani profesorka rozumie, w tych sprawach nie zwraca się uwagi na walutę.
— Ach tak — rzekła niedowierzająco pani Kwaskowska — i potem Ela podpisała ci to zdjęcie?
— Tak, podpisałam — wtrąciła Ela podnosząc dumnie głowę. — Prosił mnie, więc mu podpisałam. Trzy dni temu mu podpisałam. Dlaczego nie miałabym mu podpisać. Lubiłam go...
— Więc przyznajesz, że... lubiłaś Koncewicza? — uśmiechnęła się cierpko pani Kwaskowska.
— Lubiłam. Wszystkieśmy go lubiły. On nie był taki jak inni. — Ela przygryzła wargi. — Przy tych idiotach to byśmy lubiły byle kogo... zupełnie byle kogo, pani profesorko, żeby tylko był człowiekiem, a Koncewicz...
— Ela! — wykrzyknęła pani Kwaskowska.
— Tak, tak, byle kogo — uniosła się Ela — oni są głupi i źli. A teraz zrobili się podli. A Koncewicz... Koncewicz był wspaniały... od początku.
— No co, nie mówiłem — wtrącił uśmiechnięty złośliwie Mleczko — ona się zakochała w Koncewiczu.
— Coś mi na to wygląda — wycedziła pani Kwaskowska nieprzyjaźnie.
— Nie przesadzajmy... nie przesadzajmy, koleżanko — obruszył się profesor Ostróg. — Koncewicz jej się podobał, ale nie można od razu mówić o miłości. To przecież dziecinada. Skąd Ela Peremska może wiedzieć o miłości.
— Oh, panie kolego — pani Kwaskowska podniosła oczy do góry — pan jest idealistą, kolego Ostróg.
— Pan profesor ma rację. Nie wiedziałam. Pan profesor ma rację — dyszała Ela. — Ale pani profesorka też. Koncewicz podobał mi się od początku, ale nie wiedziałam wtedy, że go kocham, nie wiedziałam do dziś...
— Ela, dziecko, co ty wygadujesz? — dyrektorka patrzyła na nią osłupiała.
— Nie wiedziałam do dziś — mówiła Ela z ogniem w oczach — ale teraz wiem. I mogę to każdemu powtórzyć. Wszędzie i przed wszystkimi. I nic się nie boję. Tak. Kocham Koncewicza. On może mnie nie... ale ja go kocham i będę kochała — wybuchnęła płaczem.
— Ela! — krzyknęła przestraszona dyrektorka.
— Ela — powtórzył cicho Koncewicz. Podszedł do Eli i dotknął jej ramienia. — Nie płacz. To głupie, Eluś.
Ela przestała szlochać i uśmiechnęła się do niego przez łzy.
Profesorowie patrzyli na siebie zdezorientowani i zakłopotani. W klasie była cisza.
— Nie... no to jest już bezwstydne! — wybuchnęła wreszcie pani Kwaskowska. — Jak ona mogła!... Co za wyzywające zachowanie!... Nigdy bym się nie spodziewała... nie możemy tego tolerować!...
Wśród profesorów zapanowało poruszenie.
— Spokojnie — starała się ich uspokoić dyrektorka — dziewczyna jest podniecona... sama nie wie, co mówi...
— Tak, nie wie, co mówi — wykrzyknął zacietrzewiony Mleczko. — Ona dobrze wie, co mówi... nareszcie puściła farbę!
— Mleczko, spokój! — huknął profesor Ostróg.
Ale Mleczko nie słuchał.
— Gdyby pani dyrektorka wiedziała... — gestykulował zacietrzewiony — nie chciałem wszystkiego mówić... ale teraz powiem... Pani dyrektorka nie wie, co oni wyrabiają... Ja sam widziałem, jak się całowali... tak, całowali się, pani dyrektorko... W parku Traugutta na bocznej ławce...
— Kłamie! — zerwała się Ela. — Nigdy się nie całowaliśmy. Nigdy nie byliśmy w żadnym parku... On nas nienawidzi i dlatego tak... Ale dobrze... nigdy nie całowałam Koncewicza, ale teraz go pocałuję...
Nim się zorientowaliśmy, dopadła do Lalu Koncewicza i pocałowała go przy wszystkich.
— Ela! — wykrztusił przerażony Koncewicz. Chwilę patrzył na nią szeroko rozwartymi oczyma, potem twarz mu się rozjaśniła i przygarnął dziewczynę gwałtownie do swej podartej marynarki.
— Boże! — wykrzyknęła panna Malinowska mrugając oczyma.
— Zdaje się, że sprawa jest jasna — wycedziła pani Kwaskowska.
Profesorowie chrząknęli bezradnie.
— Koncewicz i Peremska — rzekła cicho dyrektorka — przejdziecie z nami do kancelarii.
I wśród niesamowitego milczenia wyprowadzono Elę z Koncewiczem.
Następnego dnia ani on, ani ona nie pojawili się w szkole. Od razu rozniosła się wieść, że zostali wylani. Sprawdziliśmy tę wiadomość dokładnie. Okazała się niezbyt słuszna. Koncewicz i Peremska zostali przeniesieni. Koncewicz do szkoły im. Lindego, a Ela do żeńskiej budy na Stołeczną. Podobno zresztą bez konsekwencji karnych. Rada pedagogiczna nie uwierzyła zeznaniom Mleczki i wzięła pod uwagę dotychczasowe, nienaganne zachowanie oskarżonych.
Ponieważ był już koniec maja, mieli otrzymać promocje jeszcze z naszej budy. Oczywiście noty ze sprawowania obniżone o jeden stopień. Podobnie jak my wszyscy.
* * *
Przez dwa dni w szkole było dużo szeptów i plotek. Nimbus wypinał pierś i uśmiechał się zwycięsko. To prawda, że miał powód. Jeszcze nigdy nie udało nam się tak dokładnie wykończyć Kapuleta.
Potem uspokoiło się wszystko. Najbardziej zamącona kałuża kiedyś się ustoi. Wszystko musi iść naprzód swoim trybem.
Jedna tylko rzecz mnie zdziwiła. Niekonsekwencja Nimbusa. Dlaczego odsądził Mleczkę?
Mleczko zaraz na drugi dzień podszedł do nas z rękami w kieszeniach i uśmiechnął się krzywo.
— No i co? Dobra robota. Typa diabli wzięli.
Ale Nimbus powiedział tylko:
— Tomiszewski, odstaw go.
Tomiszewski odstawił Mleczkę i wszyscy zrozumieli, że Mleczko wysiadł definitywnie i kategorycznie.
Mleczko skarżył się, że to niesprawiedliwe. Nie wiem. W każdym razie niekonsekwentne. Z pewnością niekonsekwentne.
Inna rzecz, że ja też byłem niekonsekwentny. Od tamtej chryi zacząłem się niebezpiecznie wybrzuszać. Tak przynajmniej twierdził Nimbus. Wybrzuszyłem się do tego stopnia, że poszedłem odwiedzić Koncewicza.
Była niedziela, wczesne rano. Zastałem go przy rannych porządkach. Z nagim torsem zabierał się właśnie do mycia.
Nawet nie bardzo zdziwił się na mój widok.
— Siadaj — powiedział — dobrze, żeś przyszedł.
— Jesteś wściekły na nas?
— Skąd — wzruszył ramionami — niechcący zrobiliście mi dużo dobrego. Dzięki wam dowiedziałem się, że Ela mnie kocha.
— Naprawdę nie wiedziałeś o tym przedtem?
— Nie.
— Wyleciałeś z budy — zauważyłem ponuro.
— To nie ma znaczenia. Zresztą wyleciałem dosyć honorowo i bez poważniejszych następstw. Wasi belfrzy to morowa ferajna — Koncewicz zaśmiał się. — Czy nie rozumiesz, że chodziło mi tylko o jedno? Chciałem poznać Elę. Tylko dlatego przecież przeniosłem się do waszej budy.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Nie bujaj.
— Mówię, jak było. Ja, bracie, stawiam sobie cele i realizuję je. Życie bez tego byłoby piekielnie nudne. Kiedy rok temu zobaczyłem Elę, nie wiedziałem, że to mnie tak weźmie. Nie chciałem o niej myśleć. Mówiłem sobie, że to głupie. Ale nie dało się. To była bardzo mocna rzecz. Wtedy postanowiłem, że muszę ją poznać. A jak sobie coś postanowię, to szkoda gadać. Dlatego przeniosłem się do waszej budy. Chciałem być przy niej.
— I powiedziałeś jej?...
— Jasna rzecz. Ale ona nie chciała wierzyć i w ogóle mówić na ten temat. Nie wiedziałem, co robić, i postawiłem jej ultimatum. Powiedziałem jej, że zapuszczam brodę i będę ją nosił tak długo, aż uwierzy, że ja naprawdę...
Słuchałem go z podziwem.
— To był śmieszny pomysł, ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy — ciągnął Lalu. — No, ale grunt, że poskutkowało. Inna rzecz, że wyście mi w tym bardzo pomogli. Byliście tacy okropni, że przy was nawet diabeł miałby szansę, no a ja nie jestem znowu takim diabłem — przymrużył szelmowsko oczy. — Dość, że na dwa dni przed tą całą awanturą porozmawialiśmy poważnie. Przekonałem się wtedy, że wszystko jest na dobrej drodze i że mam u Eli szansę. Tak, że kiedy przyszliście mnie golić, nie zależało mi już wcale na brodzie i cała ta historia strasznie mnie ubawiła. A potem już wiesz. Gwizdnęliście mi fotografię i zrobiliście tę ohydną drakę. To podziałało na Elę jak katalizator. Rozumiesz teraz, że właściwie nie mogę mieć do was urazy. Szkoda mi tylko skrzypiec i ubrania. Nie mogę teraz zarabiać graniem i przez to zrobiła się u mnie bryndza. Musiałem nająć się do roboty u jednego badylarza we Włochach.
— A co z Elą?... Podobno jej starzy...
— Starzy jak starzy. Kiedy poszedłem do nich wyjaśnić sprawę, wyrzucili mnie za drzwi. Jakby to była moja wina, że wybuchł ten skandal. Na szczęście ani ja, ani Ela nie jesteśmy histerykami i nie robimy z tego tragedii. Wierzymy w siebie i to nam na razie musi wystarczyć. — Lalu wycierał się zamaszyście ręcznikiem. — Może tak i lepiej — dodał pochmurnie po chwili. — Jestem jeszcze niczym. Żeby to wszystko miało jakiś sens, żeby nie było beznadziejnie smutne, muszę kimś być... coś znaczyć. Dlatego na razie zaplanowałem akcję „In”.
— In?
— Inwestowanie w szare komórki mózgu. Jest to dość kłopotliwe, ale póki wiem, że Ela mnie kocha...
— A jeśli ona przestanie, jeśli jej to przejdzie, zanim ty...
Koncewicz odrzucił ręcznik i chwycił mnie gwałtownie za ramiona.
Odchyliłem się zdumiony. I wtedy zobaczyłem nad sobą jego oczy. Był w nich strach.
Kiedy przeszedłem do ósmej B z powszechniaka, przez długi czas w nowej budzie byłem fąflem i figusem, czyli zerem, a moja biegłość w matematyce i nabrzmiałe bohaterskimi uczuciami wypracowania na tematy dowolne pogrążyły mnie zupełnie. Stwierdzono w dodatku, że kłaniam się na ulicy znajomym koleżankom, mam czyste paznokcie i myję się od czasu do czasu dość gruntownie, nie palę i nie stosuję lewych prostych, by udowodnić swoją rację — i nie było już dla mnie ratunku. Byłem nierówny. W tym cała rzecz. Nie ma pozycji neutralnych. Jeśli nie jesteś równy — jesteś nierówny, a więc godny bicia. Więc też mi się dostawało. Płatano mi różne kawały, szczególnie na gimnastyce. Gimnastyka jest zawsze lekcją równych. Podkładano mi nogi, gdy biegłem do skoku przez konia, smarowano mi drabinki tłuszczem, a ja nie mając „chwytu” zwisałem bezradnie jak cielę, budząc zdrową wesołość kolegów.
Poza tym w wolnych chwilach z poświęceniem zakładano mi nelsona, robiono mi syfony i ścinki oraz dawano sera. A ja wciąż byłem nierówny i nawet w czasie mąk sera zastanawiałem się, czy słowo to pochodzi od sera, jako że ser się tłoczy, gdyż ja byłem tłoczony, czy też od serrare, co znaczy po łacinie ściskać, gdyż ja byłem ściskany.
Po dwu miesiącach takich zabiegów doszedłem wreszcie do wniosku, że być nierównym to dosyć przykre, a nie mając żadnych uzdolnień w kierunku męczeństwa, postanowiłem spróbować być równym.
Ułożyłem sobie słownik mowy, gdyż mowa była bardzo ważna i gdzieś słyszałem, że na początku było słowo. Przez kilka dni w wolnych chwilach wkuwałem więc arkana mowy, a zwłaszcza mocne zwroty, by w niczym nie być dłużnym.
Następnie wziąłem się za encyklopedię sportową i wkrótce wiedziałem już, jakie krawaty nosi Bołotnikow, co je na śniadania Harry i czy to prawda, że Eliot uprawia treningi z kangurem.
To jednak było za mało, gdyż należało mieć argument ostateczny, zapisałem się więc na boks do „Legii” i wkrótce całkiem nieźle umiałem zapisywać każdemu fąflowi na nosie, że jestem równy. Kiedyś przechodząc ulicą zobaczyłem, że przyjmują na dżudo, więc i na dżudo się zapisałem.
A kiedy i tego było mało, zacząłem nosić przy sobie osmalonego papierosa i ciągle pytać o ogień. A gdy dostawałem zapałki, zamykałem się z papierosem w ubikacji. Tu podpalałem kilka wstążek papieru toaletowego, bo nie znosiłem tytoniu i zapalenie papierosa przerastało moje siły.
Kłęby dymu wydobywające się zza drzwi budziły popłoch woźnych i entuzjazm młodszych łebków z piątej i szóstej.
— Ten dopiero kurzy — patrzyli na mnie z zachwytem.
Być może przesadziłem trochę. Być może moja superrówność wydała się równym podejrzana, a może ich speszyła i przygnębiła za bardzo, dość, że nie osiągnąłem celu. Chociaż bowiem przestali mi dawać sera, robić syfona, wymierzać ścinki i zakładać nelsona, to jednak wciąż trzymali się ode mnie z daleka, trochę jak wilki od basiora z innej sfory. No i pozostawałem w dalszym ciągu Puzonem, choć to przezwisko nabrało teraz groźnego wydźwięku.
Zrozumiałem wreszcie — żeby się złączyć z równymi, potrzeba wspólnej draki. Tylko wspólna draka łączy i równa.
Kiedy się zastanawiałem, co wybrać, żeby huk był odpowiednio donośny, bo draka musiała być wielka, przyszedł mi na myśl Rezus.
Profesor Rzeziński, zwany pospolicie Rezusem, był nauczycielem matematyki i fizyki. Była to chluba naszej budy. Podobno uczył w niej bez przerwy od pierwszej wojny światowej. Już jego wygląd zewnętrzny robił wrażenie. Miał ascetyczną, trójkątną, zasuszoną twarz, krótko przycięte, szpakowate włosy. Nikt nie wiedział, ile ma lat, ale chyba był bardzo stary. Nie zwracaliśmy zresztą na to uwagi. Był pełen życia, niespożyty, niedosiężny, niezmożony — zdawało się, że jest wieczny.
Mimo że był zawsze spokojny i nigdy nie podnosił głosu, chodziła za nim jakaś groźba. Starsi chłopcy mówili, że jest ostry, że na jego lekcjach panuje wszędzie śmiertelna cisza. I że u niego trzeba mieć piątki albo czwórki. Innego wyjścia nie ma. Rozumiecie, co to jest profesor, u którego trzeba mieć zawsze czwórki albo piątki? Są profesorowie, którzy, gdy się nie nauczysz, zmyją ci raz głowę, postawią dwóję i sprawa załatwiona. U Rezusa nie było dwój i nie było szans. Trzeba było umieć. I to było najstraszniejsze ze wszystkiego. To była wieczna męka. Podobno miał takie sposoby, że czy chciałeś, czy nie chciałeś, musiałeś zostać orłem. Przerażeni tą ogólną opinią, nie próbowaliśmy na jego lekcji najmniejszej draki. Stuliliśmy uszy i wkuwaliśmy potulnie. Rzecz jasna, była to wielka plama na naszym uczniowskim honorze, ale nie można było inaczej.
Dlatego moja szalona myśl, żeby ruszyć Rezusa, wywołała ogromne wrażenie wśród kolegów. Ruszyć Rezusa to było prawie tak, jak ruszyć słońce.
Ustaliłem datę draki na poniedziałek. Na początku postanowiłem wypuścić próbny balon. W poniedziałek przed lekcją matematyki napisałem na tablicy wielkimi jak wół literami „REZUS”. Z biciem serca czekaliśmy, co będzie...
Lecz stała się rzecz dziwna. Rezus wszedł. Spojrzał...
— To ja — powiedział po prostu i zadowolony, przedziwnie zadowolony, zabrał się do lekcji, jak gdyby nigdy nic.
Tylko jeden woźny Plesiński, kiedy zobaczył napis, oniemiał ze zgrozy i powiedział:
— Czterdzieści roczników nie zmogło pana profesora Rzezińskiego, ale wy go zmożecie... Czy nie widzicie, że on jest chory?
Ale my nie widzieliśmy. W ogóle nie mogliśmy sobie wyobrazić, żeby Rezus mógł być chory.
Po tej oczywistej klapie byłem głęboko upokorzony. Równi szydzili ze mnie. Byłbym dał za wygraną, gdyby nie klasówka. Za kilka dni, w piątek, miała być decydująca klasówka. Padł na nas blady strach. Baliśmy się słabych stopni. Wiedzieliśmy, co to znaczy. Podpadlibyśmy Rezusowi i zostalibyśmy wydani na męki przez resztę roku, póki nie wypocilibyśmy tych koniecznych czwórek i piątek. Wtedy Ciałko, najtęższa głowa naszej klasy i przywódca równych, pierwszy podszedł do mnie i powiedział:
— Ty, Puzon, masz zagrywki nie z tej ziemi. Musimy się ratować. Pomyślałem, że ty nas możesz uratować.
— Ja? A dajże ty mi spokój.
Ciałko uśmiechnął się.
— Ty, Puzon — powtórzył — masz zagrania nie z tej ziemi, ale, bracie, jeśli chcesz być równym, zrobisz dla nas jedną rzecz.
— Co?
— Trzeba podwędzić Rezusowi tematy do klasówki.
— Oszalałeś! — wykrzyknąłem.
Ale Ciałko ciągnął dalej z zimnym uśmiechem. Widać było, że sobie wszystko już obmyślił.
— Czy widziałeś brulion w czerwonej, plastykowej okładce, który Rezus nosi z sobą? Tam są tematy. Chłopaki z dziewiątej mówią, że on opracowuje temat klasówki na tydzień naprzód i zapisuje go w tym brulionie. Więc to znaczy, że nasz temat powinien już tam być. Trzeba zajrzeć do brulionu i przepisać... Rezus w czwartki chodzi do filharmonii. Poszedłbyś w czwartek do niego i załatwił... pod jego nieobecność.
Milczałem długo, wstrząśnięty, i przełykałem ślinę przez zdławione gardło. To była wielka draka. Wiedziałem, że gdy się uda, zostanę na zawsze równym i sława mojego imienia nie zgaśnie do końca naszej budy.
— Ale... ale gdzie on mieszka?
— Dowiem się — rzekł Ciałko.
Okazało się, że zdobycie adresu Rezusa nie jest wcale proste. Ciałko dowiadywał się u starszych kumpli ze szkoły, ale nikt nie wiedział, gdzie Rezus mieszka. Nawet to nas zdziwiło, ale nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad tym fenomenem. Dopytywaliśmy się dalej, ale na nic. Wreszcie trzeba było posłużyć się biurem adresowym. Dopiero w czwartek Ciałko wręczył mi adres i klucz.
— On mieszka w mieszkaniu zagęszczonym — powiedział — zajmuje tam jeden pokój. Z klatki schodowej dostaniesz się łatwo. Otworzą ci inni lokatorzy, a drzwi do pokoju otworzy ci to — podał mi klucz.
— Skąd go masz? — wykrztusiłem.
— Widziałem raz... jak Rezus wyjmował z kieszeni taki klucz. To jest zupełnie zwyczajny klucz. Taki sam był w naszym domu. Więc przyniosłem.
Umówiliśmy się, że pójdziemy razem. Ciałko z kolegami będzie czekać pod domem Rezusa, a ja wejdę sam i jeśli wszystko będzie w porządku, dam im znak: trzy razy odsłonię firankę. A jeśli wpadnę — jeden raz.
Punktualnie o godzinie siódmej wieczorem przybyliśmy pod dom Rezusa. Była to samotna czteropiętrowa kamienica, zbudowana w stylu corbusierowskim, zapewne bardzo nowoczesna i elegancka przed wojną, ale teraz porządnie podniszczona, o ścianach poharatanych przez kule. Otaczały ją ruiny i jakieś zaniedbane ogrody, tak typowe dla tych stron Mokotowa.
Wszyscy byliśmy bardzo podnieceni. Ciałko nerwowo rozglądał się dookoła. Zdawało nam się, że wszyscy wiedzą, kim jesteśmy i po co przyszliśmy w to miejsce. Patrzyliśmy w okna pierwszego piętra. Jedne były ciemne, inne oświetlone. Ale nie mogliśmy się zorientować, które z nich należą do pokoju Rezusa.
— Nie bój się! — mruknął niepewnie Ciałko. — Rezus na pewno jest już na koncercie. Wal śmiało.
Wzruszyłem ramionami, poklepałem go uspokajająco po plecach, uśmiechnąłem się nonszalancko i bez słowa skierowałem się ku bramie.
— Czekaj — rzekł zadyszanym głosem Ciałko — kupimy ci papierosów.
Obróciłem się do nich.
— To zbędne — odparłem z zimnym uśmiechem, który zrobił na nich wielkie wrażenie, i spokojnym, niedbałym krokiem wszedłem do bramy. Na schodach rozpiąłem płaszcz. Zrobiło mi się gorąco. Otarłem odruchowo czoło. Było mokre od potu. Opanował mnie strach. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie jasno, na co się odważyłem. W pierwszym momencie chciałem zawrócić. Zbiegłem nawet kilka schodków w dół, ale wtedy ogarnął mnie z kolei drugi lęk. Przed kompromitacją w oczach paczki. Nie, nie mógłbym takiego upokorzenia znieść.
Ciężkim krokiem, jak skazaniec, począłem się wspinać na górę. Boże, jak trudno jest być równym.
Stanąłem przed drzwiami oznaczonymi numerem 3. To tutaj. Na drzwiach ujrzałem szereg wizytówek, jedna pod drugą. Przy każdej było napisane, ile razy dzwonić do danego lokatora wspólnego mieszkania.
Przyjrzałem się lepiej źle oświetlonym wizytówkom. Było ich pięć:
1) Mosiężna, solidna wizytówka, jak szyld: Dr praw Walenty Kubej — dzwonić trzy razy...
2) Elegancka, kartonowa wizytówka: Matylda Nogajec — dzwonić dwa razy.
3) Ekscentryczna, kolorowa wizytówka w kształcie serca: Eugeniusz Żytko, aktor — dzwonić jeden raz, przyjmuje tylko w godz. 11-12 (z wyjątkiem sobót). Piękne panie zawsze.
4) U. B. Kotowscy — dzwonić cztery razy (zwyczajna wizytówka, zrobiona z papieru listowego).
5) Wizytówka normalna, ale bardzo stara i pożółkła, a na niej wypisane czerwonym niegdyś, obecnie przyciemniałym, podobnym do starej krwi atramentem. Jan Rzeziński — nauczyciel.
Tylko tyle. Ile razy dzwonić, nie podano.
Ta okoliczność wydała mi się nadzwyczaj korzystna. No, bo w tej sytuacji byłem upoważniony do dzwonienia, tak jak chciałem, obojętnie, jaką ilość razy, i nikt nie mógł się na mnie gniewać. Zadzwoniłem więc po prostu i zwyczajnie jeden raz.
Otworzył mi osobnik gładko wygolony, łysy i pachnący, w jedwabnym, eleganckim szlafroku, jak należało mniemać, pan Eugeniusz Żytko. Spojrzał na mnie, jak mi się zdawało, z głębokim rozczarowaniem, co było zrozumiałe w świetle anonsu na wizytówce, jako że nie byłem piękną panią.
— Cóż to znaczy, młody człowieku — rzekł do mnie z pretensją — czy nie czytał pan, co jest napisane na drzwiach?
— Bardzo mi przykro — odparłem — lecz przyszedłem do profesora Rzezińskiego, a na jego wizytówce nie podano, ile razy dzwonić. Zadzwoniłem więc do pana.
— Ale dlaczego do mnie?
— Widziałem pana na scenie — wykrztusiłem — grał pan tam... tam... szlachetnego rycerza.
— Szlachetnego rycerza — zmarszczył czarne brwi Eugeniusz Żytko — nie przypominam sobie.
— Grał pan tam szlachetnego rycerza — brnąłem z determinacją — i od tej chwili nie jest pan... nie jest pan dla mnie obcym człowiekiem, więc ośmieliłem się zadzwonić...
Aktor spojrzał na mnie łaskawiej.
— No, dobrze, ale to dziwne — powiedział.
— Dlaczego dziwne?
— Że pan do Rzezińskiego...
Wpuścił mnie na korytarz. Po jednej i po drugiej stronie otwierały się drzwi i wyglądały z nich zaciekawione głowy współlokatorów.
Widok pana Eugeniusza Żytko prowadzącego młodego chłopaka musiał się im wydawać dziwny, bo wyszli do przedpokoju i przyglądali nam się ciekawie, z jakimiś uśmieszkami nie bardzo życzliwymi.
— Ten młody człowiek to do Rzezińskiego — rzekł głośno aktor, jakby chciał od razu wyjaśnić wszelkie wątpliwości.
— Do Rzezińskiego — powtórzyła kobieta o przeraźliwie jasnych włosach i przeraźliwie czerwonych ustach, zapewne pani Matylda Nogajec. — Pan jest jego kuzynem? — zapytała ciekawie.
— Nie, proszę pani, uczniem.
— Uczeń do Rzezińskiego — rozległy się szepty.
Wszystkich jakoś dziwnie podnieciła ta wiadomość.
Matylda Nogajec zaraz podbiegła do sąsiednich drzwi, gdzie stali jacyś ludzie w otoczeniu gromadki dzieci, zapewne U. B. Kotowscy, i patrząc na mnie mówiła coś do nich z ożywieniem, a potem U. B. Kotowscy do niej. I zaraz podszedł do mnie jakiś pan w rogowych okularach i pąsowej bonżurce, zapewne dr praw Walenty Kubej, i przyjrzał mi się z bliska, zdejmując okulary, a potem zaczął szeptać poufnie z panem Eugeniuszem Żytko. A dzieci U. B. Kotowskich szły za mną z otwartymi ustami i wiedziałem już, że odprowadzą mnie do samych drzwi profesora.
— To tam, w końcu przedpokoju — powiedziała dziewczynka o bladych oczach i zaczęła podskakiwać na jednej nodze.
— To tam, w koń-cu przed-po-ko-ju — wyrecytował jej mniejszy brat.
Wciąż szli za mną. A starsi patrzyli ciekawie.
Oblało mnie gorąco. Zrozumiałem, że wszystko na nic. Zupełna klapa. Nie mogę przecież na oczach tych okropnych ludzi otworzyć kluczem drzwi profesora. Cały plan spalił na panewce. Poza tym przeraziło mnie jeszcze jedno. Dlaczego nikt z tych wścibskich współlokatorów nie powiedział, że profesora nie ma w domu? Czyżby wbrew naszym przypuszczeniom nie poszedł na koncert? Co za pech!
Postanowiłem wycofać się czym prędzej, zawróciłem gwałtownie i rzuciłem się w kierunku drzwi wyjściowych.
— To ja przyjdę innym razem — wykrztusiłem zadyszany.
Ale oni widać wzięli moje nagłe spłoszenie za objaw nieśmiałości, bo zaprotestowali gwałtownie.
— Gdzie pan chce uciekać, młody człowieku? — zaśmiał się Eugeniusz Żytko. — Profesor przecież czeka na pana.
— Czeka na mnie? — wyjąkałem i chciałem przedrzeć się przez kordon lokatorów, naprawdę już przerażony, ale aktor wziął mnie pod rękę i zaczął prowadzić pod drzwi profesora.
— Profesor czeka na pana — powtórzył — teraz już rozumiemy, dlaczego dziś nie poszedł na swój czwartkowy koncert.
Zgłupiałem, zupełnie oszołomiony tą wiadomością, i temu oszołomieniu prawdopodobnie należy przypisać fakt, iż dałem się potulnie jak cielę podprowadzić pod same drzwi profesora.
— No i mają państwo dzisiejszą młodzież — uśmiechnął się za okularami dr praw Walenty Kubej — co za nieśmiałość. Jakie to nerwowe pokolenie.
Tymczasem pani Matylda Nogajec już zastukała do pokoju Rezusa i nie czekając na odpowiedź, uchyliła drzwi:
— Ma pan tego swojego gościa, sąsiedzie Rzeziński — powiedziała i dosyć energicznie, jak na niewiastę, wepchnęła mnie do środka.
Stanąłem przy drzwiach ogłupiały i niezdolny do wypowiedzenia choćby jednego słowa.
Musiałem być zdrowo przerażony, skoro w pierwszej chwili zdawało mi się, że Rezus siedzi na antycznym trójnogu z kutego żelaza, podobnym do tego, na jakim w Delfach siadywała Pytia. Widziałem kiedyś taki na ilustracji. Ale to było złudzenie. Postać, którą brałem za Rezusa, była po prostu popiersiem Archimedesa stojącym przed lampą z abażurem, a trójnóg — podstawą tejże lampy.
Pomału oczy moje przyzwyczaiły się do półmroku i zacząłem rozpoznawać dalsze szczegóły pokoju. Było to duże locum zastawione meblami podobnymi do tych, jakie widziałem w Muzeum Narodowym. Trzy jego ściany aż po sufit zajęte były przez półki z książkami. Czwarta — wygięta półkoliście — tworzyła rodzaj wnęki, oddzielonej od reszty pomieszczenia na pół zasuniętą kotarą, spoza której wyglądało coś, co przypominało równie dobrze maleńką kuchenkę jak laboratorium — i, jak się zdaje, pełniło jedną i drugą funkcję.
Lecz gdzież jest profesor? Na próżno się rozglądałem. Dopiero, gdy usłyszałem jego głos, dostrzegłem za kręgiem światła lampy, w cieniu starego filodendrona, drobną postać, leżącą na szezlongu i szczelnie owiniętą w pled jak mumia.
— Kto to? — zapytał, nie odwracając głowy, słabym, zmęczonym głosem, zupełnie niepodobnym do tego, jaki znałem ze szkoły.
— Męczyk — odpowiedziałem.
— Męczyk? — powtórzył, jakby wciąż jeszcze nie rozbudzony ze snu.
— Uczeń pana profesora.
— Mój uczeń? — Rezus odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Z klasy ósmej B — dodałem.
Rezus uniósł się na poduszkach.
— Czekaj no, to ty jesteś tym ananasem, który na lekcji pani Krawczykowej udawał trupa?
— Tak, to ja.
— To ty na przerwach uprawiasz dżudo?
— To ja — przyznałem blady.
— A zatem jesteś Puzonem we własnej osobie — ożywił się, jakby nie wiadomo dlaczego ucieszony.
— Tak, to ja jestem Puzonem — odparłem z całą godnością, na którą się mogłem zdobyć w tym momencie, choć czułem, że zimny pot spływa mi po plecach. Nie ma szans. Przepadłem z kretesem. Co za fenomenalna pamięć. Zapamiętał wszystko. No, teraz mnie zrobi na szaro. Odruchowo spojrzałem na wielką kątownicę kreślarską, wiszącą nad posłaniem, tam gdzie dawniej szlachta wieszała strzelby i miecze.
— No, to przybliż się, niegodziwcze, niechże ci się przypatrzę — powiedział Rezus.
Zawahałem się.
— No, śmiało! — uniósł abażur lampy.
Ruszyłem ze ścierpniętą skórą, gotów w każdej chwili wziąć nogi za pas. Nie spuszczałem z oczu trójkątnej twarzy Rezusa. Z bliska, w żółtym świetle, wydawała się bardzo stara i pomarszczona. Patrzyłem na wyostrzone rysy profesora, na jego oczy przygasłe i zapadnięte, i po raz pierwszy pomyślałem: nie jest wieczny, ani niezniszczalny. Jest śmiertelny... jak mój dziadek, który umarł na wiosnę, jak wszyscy. Dziwne, że dotąd nie zwróciłem na to uwagi.
A potem zaraz pomyślałem z ulgą, że jeśli Rezus jest chory, to nie będzie tej klasówki, a ja nie będę musiał wysilać się na „akcję”.
Postanowiłem się upewnić i przezwyciężając nieśmiałość zapytałem cicho:
— Pan profesor jest chory?
— Tak jakby, mój chłopcze — odrzekł słabym głosem — dlatego mnie zastałeś. Zapewne nie wiedziałeś, że w czwartki już od lat chodzę do filharmonii. Ale dzisiaj poczułem się gorzej...
Przypomniałem sobie, co mówił woźny Plesiński i zrobiło mi się nieprzyjemnie. Czyżbyśmy naprawdę zmogli wielkiego Rezusa?
— Ale... ale to chyba nie z naszego powodu pan profesor poczuł się gorzej? — zapytałem niespokojnie.
— Oczywiście, że nie — Rezus patrzył na mnie uważnie. — Jesteście zbyt zarozumiali. Skąd ci ta przyszło do głowy?
— Woźny Plesiński... — zacząłem i zmieszany ugryzłem się w język.
— Cóż on wam naplótł takiego? — zainteresował się Rezus.
— Powiedział... — chrząknąłem — powiedział, że... że czterdzieści roczników nie zmogło pana profesora, ale my... my...
— Ale wy dacie mi radę — roześmiał się profesor. — Nie wierz Plesińskiemu. To nie dlatego — spoważniał i rzekł cicho: — Biedny, poczciwy Plesiński nie rozumie, że rzeka musi dopłynąć do morza. Omnia flumina mare petunt... A że to się dzieje za waszej szkolnej „kadencji”, to już tylko przypadek... to już tylko przypadek, mój chłopcze. Nie mamy przecież do siebie żadnych pretensji. Jesteście zawsze spokojni na moich lekcjach...
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Czyżby zapomniał o tym rysunku na tablicy? Czy też udaje tylko, żeby zmylić moją czujność, a za chwilę dobierze mi się do skóry. Więc żeby się upewnić, zapytałem:
— To... pan profesor się nie gniewa za to na tablicy?
— Skądże. Przecież wiem, że wszyscy mnie tak nazywają. Zresztą ja wiem, dlaczego ty tak napisałeś.
— Pan profesor wie, że to ja? — zdrętwiałem.
— Domyśliłem się tego łatwo. I wiem, że nie napisałeś tego po to, żeby mi dokuczyć.
— Pan profesor wie?
Skinął głową, a ja zmieszałem się jeszcze bardziej. Zauważył to i szybko zmienił temat.
— No, jak tam — zapytał — boicie się tej pierwszej klasówki?
— Tak, panie profesorze — odparłem.
— Niepotrzebnie — powiedział. — Przygotowałem dla was bardzo przyjemne zadanko... maleńkie, przyjemne zadanko.
Słyszałem cokolwiek o „maleńkich, przyjemnych zadankach” Rezusa i dreszcz mnie przeszedł. Oprzytomniałem.
— To... pan profesor przyjdzie jutro do szkoły? — zapytałem.
— Będę musiał, przyjacielu — westchnął — nie jestem jeszcze zupełnie zmożony — dodał z uśmiechem. — Czy bardzo cię to martwi?
— Nie... skąd — zaprzeczyłem pośpiesznie i niezupełnie szczerze.
Z wnęki rozległo się głośne bulgotanie.
— Pewnie woda się już gotuje — rzekł profesor. — Mam do ciebie prośbę. Idź do laboratorium, wyłącz kuchenkę i wlej nieco wrzątku do czajniczka. Tam już wszystko przygotowane. Napijemy się dobrej, gorącej herbaty, bo tutaj zimno jak w psiarni. Nie palą jeszcze. Czujesz chyba? — Rezus rozcierał chude dłonie.
Byłem co prawda zlany potem i czułem się jak w rzymskiej łaźni, ale skinąłem głową i skwapliwie wsunąłem się do wnęki. Wyłączyłem kuchenkę, nalałem wrzątku do czajniczka i rozejrzałem się ciekawie dookoła. Nagle serce zabiło mi gwałtownie. Na półce, pod oknem, na samym wierzchu, jakby już przygotowany na jutro, leżał dobrze mi znany zeszyt. Poznałem go od razu po czerwonej plastykowej okładce. Nachyliłem się i odczytałem napis: „Klasa VIII B”. To ten, nie może być wątpliwości. Tu są schowane „maleńkie, przyjemne zadanka”, od których uczniom puchły głowy. Tu jest nasz jutrzejszy temat i rozwiązanie. Nie namyślając się, wyciągnąłem z kieszeni notes i ołówek. Już miałem sięgnąć po zeszyt... ale w ostatniej chwili opanowałem się.
Nie, jeszcze nie teraz. Jestem szalony. Odszukanie i przepisanie nawet najprostszego tematu zajmie mi parę minut. Rezus może mnie nakryć. Później przepiszę. Jak wrócę po herbatę. Szukanie szklanek, łyżeczek, cukru, rozlewanie esencji, napełnianie szklanek — wszystko to wymaga czasu i moja dłuższa nieobecność nie wyda się podejrzana.
Na ulicy rozległ się umówiony gwizd. Parę taktów marszu z „Mostu na rzece Kwai”. Odsłoniłem trzy razy firankę na znak, że wszystko w porządku. Przestali gwizdać, a ja pośpiesznie wróciłem do profesora.
— Załatwione, panie profesorze — powiedziałem — za chwilę herbata będzie gotowa.
— Dziękuję ci, drogi chłopcze — Rezus przyglądał mi się z uśmiechem. — Chociaż właściwie to dziwne — rzekł wolno, jakby do siebie.
— Co? — wykrztusiłem przestraszony. Czyżby mnie przejrzał?
— Dziwne, że mnie odwiedziłeś. Od początku o tym myślę... Co tu dużo gadać. Jestem zaskoczony — powiedział — nie będę tego ukrywać, jestem zaskoczony.
— Dlaczego? — wymamrotałem. — Przecież... przecież pan jest naszym nauczycielem... i kiedy Plesiński — kłamałem na całego — kiedy woźny Plesiński powiedział, że pan jest niezdrów... no to...
— Może masz rację... — szepnął Rezus — to chyba zupełnie naturalne... że uczniowie odwiedzają swoich nauczycieli. Tylko, że ja... wybacz mi... to dlatego... że ja nie spodziewałem się... zapewne źle was osądziłem... bo, widzisz, ja już uczę czterdzieści lat... miałem czterdzieści roczników, w pięciu klasach po czterdziestu wisusów, to jest cała armia... Pamiętam ich doskonale, poznałbym chyba każdego, ale nigdy żaden z nich...
Umilkł, chwilę leżał nieruchomo z oczami wbitymi w sufit, a potem podjął znowu:
— Owszem, przychodzili do mnie rodzice uczniów i mówili: „Pan świetnie przygotował syna do matury”. Na zakończenie roku dostawałem kwiaty. Obcy ludzie pisali o mnie: „To doskonały nauczyciel”. Otrzymywałem odznaczenia i honorowe dyplomy. Ale nigdy z żadnym z moich uczniów nie rozmawiałem jak z tobą. Nigdy nie przyszedł tu... tak po prostu... bez żadnej sprawy, jak ty...
Oblałem się rumieńcem.
— Panie profesorze — zaprotestowałem — niech pan tak nie mówi, na pewno tak nie było...
— Nie... nie... nie upiększajmy rzeczywistości, mój chłopcze, nie trzeba nigdy upiększać rzeczywistości. Tak było. Dla moich uczniów byłem tylko Rezusem... Z pewnością to nie ich wina... z pewnością. Nie oskarżam nikogo, żadnego z nich.
— Pan się myli — powiedziałem szybko, żeby przerwać tę rozmowę — wszyscy pana szanują. Najbardziej szanują i cenią ze wszystkich nauczycieli. I oceniają to, co pan profesor im dał.
— Zapewne... zapewne — powiedział z jakimś gorzkim uśmiechem — oceniają. Za dwadzieścia... za dziesięć lat. Kiedy już są konstruktorami, profesorami, artystami... Ale to kawał czasu te dziesięć lat. Widzisz, za dziesięć lat potrafią ocenić, ale już nie pamiętają... Co zostaje w ich pamięci o nauczycielach po dziesięciu latach? Strzępy. Zamglone obrazy. Mówiłem sobie: to mi wystarczy, że mój uczeń jest konstruktorem okrętu, że zbudował fabrykę dla Indii czy koksownię w Nowej Hucie. Że wykłada na politechnice i jest członkiem Akademii Nauk, że jako znany pisarz nie robi błędów w swojej książce, gdy chodzi o pojęcia z fizyki, i że nauczyłem go myśleć logicznie na tych okropnych lekcjach matematyki, których tak nienawidził. Ale to nie wystarcza. To nie cieszy tak jak żywy głos, uśmiech i serce takich jak ty chłopaków, kiedy jeszcze są w szkole. Zawsze mi tego brakowało. Bo, widzisz, jeśli ci powiedzą: „Ten nauczyciel jest oschły i surowy”, nie wierz. Nie ma oschłych nauczycieli. Są tylko smutni, są chorzy nauczyciele, są nauczyciele zakłopotani i bezradni albo po prostu nieszczęśliwi nauczyciele — urwał i zapatrzył się w ciemny kąt pokoju.
— Po co, dlaczego pan mi to mówi? — rzekłem zażenowany i niespokojny.
Rezus obrócił się i wziął mnie za rękę.
— Bo przyszedłeś. I wiem, że mnie zrozumiesz. Bo my do siebie jesteśmy podobni, Puzon. Obserwowałem cię od początku roku. Byłeś dobrym, trochę nieśmiałym chłopakiem, tylko jak ja postanowiłeś raz udawać innego, niż jesteś. Ja też kiedyś popełniłem ten błąd. Było to bardzo dawno. Czterdzieści lat temu, kiedy zaczynałem uczyć. Stanąłem wtedy bezradny przed silną, rozhukaną klasą, jak niewprawny żeglarz przed groźnym żywiołem. Byłem mały i śmieszny, miałem stare i wytarte ubranie, i bałem się klasy. Dlatego udawałem, że jestem bardzo surowy. Kiedy nauczyciel jest bezradny, wtedy często udaje, że jest surowy. Ja musiałem wyjątkowo dobrze udawać, skoro wszyscy uwierzyli. Wtedy po raz pierwszy nazwano mnie Rezusem. Potem nie byłem już ostry. Od czterdziestu lat nie jestem już ostry, ale wciąż idzie za mną fama jak cień, którego nie sposób się pozbyć. A to przecież kłamstwo. Zastanów się i powiedz, czy byłem dla was ostry?
Jego blade oczy wpatrywały się we mnie z napięciem, jakby czekając na wyrok.
Spuściłem głowę. Ależ tak, oczywiście. To jakaś straszna pomyłka. Dopiero teraz uświadomiłem sobie z całą wyrazistością, że Rezus nie był właściwie ostry. Nie mieliśmy z nim nigdy żadnych zatargów. Nie podnosił głosu. Nie wyrzucał za drzwi, uśmiechał się nawet często jakimś swoim smutnym, dalekim, rezusowskim uśmiechem. Ale myśmy się bali. Nawet tego uśmiechu. Dziwne. Dlaczegośmy się bali?
— Tak — odparłem — pan profesor nie był ostry.
— Widzisz — ściszył głos Rezus, jakby mi się zwierzał poufnie. — Ja to już dawno chciałem wam powiedzieć... oznajmić wam oficjalnie, że nie jestem ostry, ale nie było okazji. Rozumiesz, jak to jest, kiedy się nie ma okazji?
Tak, rozumiałem doskonale, jak to jest, kiedy się nie ma okazji. Raz, dawno temu, kiedy jeszcze bawiłem się modelami, zginął mi model Tu-114, strasznie pechowo mi zginął, po pierwszym wypuszczeniu. Nie mogłem go znaleźć i posądziłem jakiegoś nieśmiałego chłopaka, że go zabrał. Dlaczego go posądziłem? Chyba dlatego go posądziłem, że nie był z naszej ulicy i nie należał do paczki, która mnie otaczała, lecz zawsze trzymał się z daleka, samotnie przy murze i stamtąd obserwował chciwie nasze samoloty. Wtedy gdzieś nam zniknął w czasie zamieszania. Dlatego go posądziłem. Chłopiec płakał. I nigdy go już nie zobaczyłem na naszej ulicy. A potem, w jesieni, kiedy liście opadły, znalazłem mój model wysoko na koronie drzewa. I od razu przypomniał mi się tamten chłopak i chciałem wszystko naprawić, ale już była jesień i było zimno, więc może wyjechał do swojego miasta, jeśli tu był tylko na wakacjach, dość że nie miałem okazji, żeby mu powiedzieć: „Niesłusznie cię posądziłem, jesteś swój chłop i możesz bawić się z nami”. I noszę tę sprawę nie załatwioną, a kiedy sobie o niej przypomnę, robi mi się smutno, choćbym był w najlepszym nastroju.
To jest właśnie tak, kiedy się nie ma okazji, ale Rezus przecież miał okazję. Widywał nas codziennie. Dlaczego więc mówi, że nie miał okazji. Zapytałem go o to.
Pokręcił głową:
— Nie o taką chodziło okazję. To była trudniejsza sprawa. Ja musiałem mieć zupełnie specjalną okazję. Widzisz, trudno było opowiedzieć tak zwyczajnie, jak rzeczy stoją. Gdybym wam powiedział kiedyś tak po prostu, jak rzeczy stoją, nie uwierzylibyście. Nie byłem dla was zwykłym nauczycielem. Nasz dyrektor określił to bardzo trafnie. „Stał się pan dla nich pojęciem ponadczasowym — powiedział — niezniszczalnym i nietykalnym jak platynowy wzorzec metryczny”. Czy wiesz, gdzie znajduje się platynowy wzorzec metryczny? — zapytał mnie nagle.
— W Sevres pod Paryżem, panie profesorze — odparłem.
— Tak jest, mój chłopcze. Ale pan dyrektor zapomniał, że nawet ten wzorzec nie jest wieczny i będzie zastąpiony.
— Tak, panie profesorze, teraz ma być jeszcze doskonalszy wzorzec elektronowy.
— Doskonale, Puzon. Widzę, że orientujesz się w materiale. Otóż, jeśli nawet ten platynowy wzorzec nie był doskonały, cóż dopiero człowiek. Och, to była źle dobrana przenośnia, bo ja nie jestem platynowym wzorcem, jak sobie ubzduraliście. Powiem ci w tajemnicy — ściszył głos — że ten spokój śmiertelny, jaki nastawał w klasie, kiedy ja wchodziłem na lekcję, upokarzał mnie głęboko i bolał. Nienawidziłem go. Doszło do paradoksu, że ja... pomyśl, ja, „ostry Rezus”, czekałem z upragnieniem na jakiś kawał z waszej strony, chciałem, żebyście raz zachowali się niesfornie jak na lekcjach innych nauczycieli. Bo wtedy bym uwierzył, że nie jestem dla was martwym, obojętnym wzorcem, że istnieją jakieś ludzkie sprawy między nami. Ale wyście byli bez zarzutu i nie robiliście nic. I dlatego, kiedy ty napisałeś na tablicy „Rezus”...
— Panie profesorze... — wykrztusiłem czerwony.
Ale on powstrzymał mnie ręką.
— Więc kiedy napisałeś na tablicy „Rezus”, zabiło żywiej moje stare serce i pomyślałem sobie, że jeszcze nie wszystko stracone, a sprawa nie wygląda tak źle, jak myślałem. Przez czterdzieści lat nikt tak nie napisał, a ty napisałeś... oho, coś się zmienia. Będę zwyczajnym nauczycielem, starym, trochę śmiesznym, ale będą mnie odwiedzać moi uczniowie i będziemy z sobą rozmawiać. No, i nie pomyliłem się, bo przecież ty przyszedłeś. Dlatego jestem ci wdzięczny, mój chłopcze... — przygarnął mnie do siebie.
Gardło mi się ścisnęło i oczy mnie dziwnie zapiekły. Pomyślałem sobie, że to wspaniałe, że Rezus, straszliwy Rezus, jest właśnie taki, że właściwie tak mało nas dzieliło. Co nas właściwie dzieliło?
Ale im więcej myślałem, jak nadzwyczajny, jak morowy jest Rezus, tym bardziej robiło mi się głupio. I coraz bardziej czułem się pognębiony, że profesor mówi mi takie rzeczy. Takich rzeczy nie mówią sobie przecież zazwyczaj uczniowie i profesorowie. A ja nie mogłem odpłacić mu szczerością za szczerość i prawdą za prawdę, choć słowo daję, tak bardzo chciałbym. Bo moja prawda była plugawa. Przecież przyszedłem go okraść.
Na ulicy już od kilku minut rozlegał się niecierpliwy gwizd moich kumpli. Patrzyłem zmieszany i pełen trwogi na profesora.
Rezus musiał zauważyć zmianę na mojej twarzy, bo rzekł zakłopotany.
— Też sobie znaleźliśmy temat do rozmowy. Zagadaliśmy się na śmierć, a tam stygnie herbata — podniósł się z poduszek i zaczął zakładać pantofle.
— Niech pan nie wstaje — powstrzymałem go przestraszony — niech pan się nie rusza, ja sam... ja sam przyniosę wszystko, co potrzeba.
Pobiegłem do „laboratorium”. Czerwony zeszyt leżał wciąż na swoim miejscu. Wystarczyło tylko sięgnąć. Wyciągnąłem rękę... znów ją cofnąłem... coś zaczęło mnie uwierać przy kołnierzyku. Odchrząknąłem i poprawiłem sobie kołnierzyk i krawat. Myślałem: „Rezus jest wspaniały, ale byłoby wspanialej, gdybym ja był taki, jak myśli Rezus. Ale nie jestem. Jestem w sposób oczywisty podły. Zagrałem tylko komedię, a teraz zrobię swoje. Chociaż właściwie szkoda, że to była tylko komedia. Dlaczego taka bycza scena ma być tylko komedią?” I pomyślałem, że właściwie tak mało brakuje, żeby to wszystko nie było komedią, ale prawdziwą, najprawdziwszą prawdą... Wystarczy tylko...
Więc niech się stanie prawdą.
Zostawiłem czerwony zeszyt na miejscu, odsunąłem firankę i dałem sygnał chłopakom: „nie udało się, wpadka”. A potem zacząłem nalewać do szklanek herbatę.
W lustrze naprzeciw zobaczyłem swoją wystraszoną jeszcze twarz piętnastoletniego dryblasa z pierwocinami wąsów pod nosem i z nieco odstającymi uszami. „Więc wszystko na nic — na nic chwyty dżudo, ćwiczenia na drążku, na nic encyklopedyczne studia i zadymianie szkoły. Nie będę równy. A rivederci, Roma. Przypatrz się — pomyślałem — tak wygląda twarz kretyna”. Pomyślałem i uśmiechnąłem się.
„Czemu się uśmiechasz, kretynie? Z czego się cieszysz?” — wykrzyknąłem w duchu, ale uśmiechałem się coraz bardziej.
I
Kiedy w środę przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolągwi na kolonie letnie, myśleliśmy, że jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek, przybyło jeszcze dwu nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili sensację.
Pierwszy nazywał się Wąsik Eugeniusz. Miał głowę ogoloną na łysą pałę, był niepozornego wzrostu i nie przywiózł z sobą żadnego bagażu z wyjątkiem tekturowego pudełka po butach. Przez pierwszy dzień nie rozstawał się z tym pudełkiem i nosił je z sobą nawet na obiad i na apele. Dopiero, kiedy pan kierownik Matys zwrócił mu uwagę, zaczął je zostawiać na sali pod poduszką. Oczywiście przy pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka. Niestety, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś model odrzutowca, starą sfatygowaną książkę z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo” oraz fotografię ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochichotaliśmy trochę nad tymi rzeczami, zwłaszcza nad fotografią, i odłożyliśmy wszystko na miejsce.
Drugi osobnik wzbudził jeszcze większą sensację, bo przyjechał z wielką białą nogą w gipsie. Był to rosły dryblas z pierwocinami wąsów pod nosem. Nazywał się Puchacki i liczył sobie już chyba z piętnaście lat albo i więcej.
Podobno miał pojechać na wędrowny obóz harcerski, ale złamał nogę w zasnutych mgłą tajemnicy okolicznościach i na pocieszenie rodzice w ostatniej chwili zapisali go na te kolonie.
Typ ten ulokował się od razu wygodnie ze swoją wielką nogą w łóżku pod oknem i wygłosił do nas małe przemówienie.
Oświadczył, że jest cierpliwy i zgodny, ma tylko jedno życzenie. Żeby mu nikt nie wchodził między okno i łóżko, i nie zasłaniał światła. Poza tym możemy robić, co nam się żywnie podoba. Hałas mu nie przeszkadza, możemy wyć i piszczeć do woli, jego to nie wzruszy. Zresztą przywiózł ze sobą specjalne koreczki douszne i w razie potrzeby będzie je wkładał do uszu. Sala go zupełnie nie obchodzi. Możemy sobie powyrywać nogi i ręce, i poukręcać głowy, on się nie będzie wtrącał. Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to daremne. On się z góry wyłącza i będzie czytał „Morderstwo na poddaszu”.
Natomiast, jeśli się ktoś nie zastosuje do jego skromnych życzeń i będzie szurał w jego kącie i zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na uspokojenie, bo on, Puchacki, jest dobry, ale tylko do czasu.
To powiedziawszy, skinął na Wąsika Eugeniusza, a kiedy Wąsik Eugeniusz się przybliżył, Puchacz — bo tak go od razu przezwaliśmy — jednym fenomenalnym chwytem przerzucił go sobie przez ramię i ulokował na sąsiednim łóżku z takim rozmachem, że aż sprężyny jęknęły, a Wąsik jeszcze dwa razy podskakiwał jak na trampolinie.
Olśnieni taką poglądową lekcją, przyjęliśmy życzenia Puchacza do wiadomości, staraliśmy się nie wchodzić mu w drogę i wkrótce zapomnieliśmy prawie, że Puchacz jest na sali. Było to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, które odsunęły Puchacza w mroczny cień. Zaczęły się mianowicie historie z ogrodem pana Pieczaby. Żeby je zrozumieć, trzeba sobie uzmysłowić, co to jest Makolągiew.
Makolągiew to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo położona w Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przeważnie przez ogrodników i rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole, w miesiącach letnich organizuje się kolonie dla dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno kolonie odstraszają letników. Zresztą mieć do czynienia przez najlepsze miesiące w roku z dwiema setkami krzykliwych urwisów to zbyt uciążliwe dla spokojnych mieszkańców Makolągwi. Szczególne pretensje mają miejscowi ogrodnicy. Utarł się wśród nich pogląd, nadzwyczaj zresztą szkodliwy, że od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle rosną, a nawet gniją. Na próżno pan Klapczyński, najbardziej szanowany wychowawca kolonijny, tłumaczył, że w rzeczywistości sprawa ma się wręcz przeciwnie i że krzyk młodzieży sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki badań nad zastosowaniem ultradźwięków w ogrodnictwie oraz przytaczał znane doświadczenie hinduskie, pokazując zdjęcia z „Panoramy”, gdzie widać było Hindusów w białych szatach, obchodzących dostojnie, z piszczałkami, plantacje.
Argumenty te nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzili oni, że doświadczenia hinduskie nie mają zastosowania w tutejszych warunkach. W tutejszych, pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagają do wzrostu ciszy i skupienia, a od hałasu gniją.
Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliższy sąsiad kolonii, ogrodnik Pieczaba, zaraz na trzeci dzień od rozpoczęcia turnusu przybył do kierownictwa ze zgniłym burakiem i oświadczył ponuro, że nieszczęsny burak zgnił od wczorajszego krzyku kolonisty Wąsika Eugeniusza, któremu wpuszczono za kołnierz szczypawkę i który krzyczał z tego powodu tuż koło płotu jego, Pieczaby, posiadłości.
Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, że młodzież nie ułatwiała panu Klapczyńskiemu jego niewdzięcznego zadania i nie pomogła mu ułożyć przyjaznych stosunków z ogrodnikiem Pieczabą.
Na drugi dzień zjawił się on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bardziej wzburzony, ze skargą, że chłopcy z kolonii wdarli się wieczorem do jego ogrodu i objedli mu niedojrzałe papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan Klapczyński nie chcieli dać wiary temu oskarżeniu. Nie zauważyli, by którykolwiek z chłopców oddalił się wieczorem z kolonii, a już zupełnie nie wierzą, by któryś z nich złakomił się na niedojrzałe jabłka, ponieważ otrzymują pod dostatkiem wiśni, truskawek i malin podczas każdego posiłku, i zapotrzebowanie organizmu młodzieży na witaminy jest w pełni zaspokajane.
— Panowie ich jeszcze nie znają — rzekł posępnie ogrodnik Pieczaba. — Oni właśnie dlatego łakomią się na jabłka, że są zielone. Młodzież lubi kwas. Ja jeszcze schwytam tych łobuzów na gorącym uczynku i przyprowadzę tu za ucho. Wtedy się panowie przekonają.
Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteż wszyscy byli zaskoczeni, kiedy już następnego dnia Pieczaba pojawił się znowu, ciągnąc ze sobą za ucho ni mniej, ni więcej, tylko... Wąsika Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie było to od razu takie pewne, ponieważ oblicze delikwenta stało się dziwnie pucołowate, a jego nos upodobnił się do pomidora. Więc kiedy Pieczaba oświadczył, że to Wąsik Eugeniusz, pan Klapczyński zaprotestował stanowczo. Dopiero bliższe oględziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej na zero głowy, doprowadziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, że stojące przed wychowawcami żałosne indywiduum jest jednak Wąsikiem Eugeniuszem. Lecz skąd ta niezwykła pucołowatość?
Dopiero Pieczaba wyjaśnił, że to od pszczół. Wąsik podebrał mu miód z pasieki oraz kilka jajek z kurnika, a także prawdopodobnie wydoił krowę Łaciatą, ponieważ nie dała ani kropli mleka na południe.
— Tak się obżarł łobuz, że nie mógł uciekać — zakończył Pieczaba — schwytałem go między krzakami agrestu, jęczącego i trzymającego się za brzuch. I agrest tam musiał żreć.
Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powiedzieć. Oskarżenia były miażdżące i nie dające się w żaden sposób odeprzeć. Z drugiej strony ohydna żarłoczność Wąsika Eugeniusza przechodziła wszelkie pojęcie.
Zażądano od niego wyjaśnień. Wąsik, ledwie żywy i wciąż trzymający się za brzuch, zaprzeczył gołosłownym oskarżeniom. Jąkając się tłumaczył, że puszczał model odrzutowca i samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, więc przelazł przez płot i szukał w ogrodzie. W trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły. A boleści brzucha dostał od tego, że na obiad objadł się owocami, a on „nie był zwyczajny do owoców”, i na dodatek wypił dużo zimnej wody. A poza tym, jak uciekał przed pszczołami, to nadział się na wystającą gałąź. A jabłka, miód i jajka ukradł kto inny. Kto, on nie wie.
Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykrętne odpowiedzi jeszcze bardziej rozgniewały wychowawców.
Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczabę, obiecując, że podobny wypadek już się nie powtórzy i że Wąsik Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany. Żeby ułagodzić jakoś Pieczabę, chciał go częstować herbatą, ale Pieczaba roześmiał się tylko pogardliwie na widok herbaty, powiedział: „Za kogo pan mnie ma? Pan mnie na to nie weźmie”, i wyszedł nieprzebłagany, grożąc, że pójdzie na milicję.
Wąsik za karę nie poszedł się kąpać do jeziora i obierał ziemniaki na obiad, ale zasłabł przy tym obieraniu ziemniaków i dostał gorączki.
Pan kierownik powiedział, że to z przejedzenia i że Wąsik najlepiej sam siebie ukarał.
Przez następne dwa dni był spokój, może dlatego, że Wąsika wciąż bolał brzuch. Wezwano lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił się stanem Wąsika i kazał zaaplikować mu zupełną głodówkę, a nadto w zamkniętym pomieszczeniu odizolować od chłopców, ponieważ zachodzi obawa, że Wąsik nabawił się tyfusu brzusznego albo zaraźliwej czerwonki.
Pan kierownik polecił więc zamknąć Wąsika Eugeniusza w małym pokoiku na poddaszu. I tam go trzymano o głodzie, karmiąc tylko jakimiś pastylkami, czarnymi i białymi na przemian, i pojąc litrami wywaru z czarnych jagód.
Chłopcy wracający znad jeziora widzieli w oknie nieszczęsną, napuchłą twarz więźnia i pokpiwali z niego wykrzykując:
— Schowaj się, Wąsik, bo cię pszczoła ukąsi!
Wąsik przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał się szybko w głąb pokoju, ale gdy tylko prześladowcy znikali, znów wystawiał głowę i wyglądał przez okno. Od rana do wieczora tak wyglądał bez przerwy.
II
Tak było przez dwa dni. Ale trzeciego dnia czekała nas nowa niespodzianka. Wracaliśmy jak zwykle na obiad wesołą, rozbawioną gromadą. Ja szedłem razem z Tadkiem Piskorem. Nagle Tadek trącił mnie łokciem w żebro i pokazał na okno facjatki Wąsika.
— Ty, Edek, popatrz, co tam wisi.
Spojrzałem i oniemiałem. Z okna „więzienia” Wąsika zwisało coś długiego i białego. Wszyscy przystanęli i ze zdumieniem gapili się w okno. Mieliśmy złe przeczucie. Czym prędzej pobiegliśmy z panem Klapczyńskim do izolatki na poddasze. Była pusta. Ubranie Wąsika wisiało na krześle. Pudełko od butów, z książką, modelem i fotografią, stało na stole. W ogóle wszystko znajdowało się na swoim miejscu, z wyjątkiem pościeli na łóżku. Oba prześcieradła, podpinka na poduszkę i ręcznik skręcone były w coś na kształt sznura, którego jeden koniec przywiązany był do nogi łóżka, a drugi zwisał nisko z okna... na zewnątrz budynku.
Zrozumieliśmy od razu. Wąsik Eugeniusz za pomocą tej improwizowanej liny uciekł z izolatki, nie zauważony przez nikogo.
Pan Klapczyński przez chwilę stał jak ogłuszony, i potem wyszeptał zbielałymi wargami:
— Co on zrobił... co on zrobił... to przecież niemożliwe, żeby uciekł.
— Dlaczego niemożliwe, proszę pana — zauważył Piskor — pewnie znów wybrał się na te jabłka.
Nie zwlekając pobiegliśmy natychmiast razem z panem Klapczyńskim do ogrodu Pieczaby. Już pod płotem zauważyliśmy porozrzucane papierówki, jedna z nich była świeżo nadgryziona. Nieco dalej, na ścieżce, leżało rozbite jajko kurze. Dzikie wino pnące się na płocie było w tym miejscu zerwane. Z daleka, od strony podwórza, dochodziło przeraźliwe gdakanie kur.
Popędziliśmy do ogrodnika. Drzwi jego domu były jednak zamknięte. Nikt się nie odezwał na dzwonek. Widocznie nikogo nie było. Tylko przerażone kury biegały po podwórzu, krzycząc wniebogłosy.
Zawróciliśmy. Chłopcy wspięli się na płot. Ale ogród był pusty. Tylko na grządkach widać było świeże ślady stóp.
W ponurym nastroju wróciliśmy do sali. Pan Klapczyński usiadł na brzegu swojego łóżka i ukrył twarz w dłoniach.
— Wstrętny, podstępny chłopak. A ja mu tak wierzyłem. Nie, to chyba u niego jest nałogowe. Zaniedbany, zwichnięty charakter.
— Niech pan się nie martwi — powiedział Jasio Nowak — znajdziemy go i oddamy w ręce Pieczaby. Niech Pieczaba zrobi z nim, co zechce. Chyba uwierzy, że to nie nasza wina, że znalazł się taki jeden wyrodek na kolonii...
— Nie tylko o to chodzi — powiedział smutno pan Klapczyński. — Widzicie, pan kierownik Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja namówiłem pana Matysa, żeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonię inny, bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem.
Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten niezwykły wypadek z Wąsikiem.
— Tak, on to musi mieć we krwi — powiedział Tadek Piskor.
— Głupstwa gadasz — wzruszyłem ramionami.
— Dlaczego głupstwa? — oburzył się Tadek. — Przecież pan Klapczyński powiedział wyraźnie, że Wąsik jest z Targówka.
— Tak, z Targówka — przytaknąłem — ale co z tego?
— Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz?
Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot.
Odwróciliśmy głowy.
To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał ciężko i stukając gipsem podszedł pomału do Piskora.
— Zdaje się, że mówiłeś coś o Targówku — zapytał, rozwlekając słowa — czy się nie przesłyszałem? — przymrużył dziwnie oczy.
Piskor patrzył na niego z niepokojem. Milczał.
— No, odpowiedz. Mówiłeś? — wycedził Puchacz.
— No to co, że mówiłem? — nastroszył się Piskor.
— Ja też jestem z Targówka — rzekł głośno Puchacz.
Zapanowała cisza. Czuliśmy, że draka wisi w powietrzu.
— Nie... nie wiedziałem, że ty też jesteś z Targówka — wykrztusił Piskor.
— No, więc się dowiedz i wypluj to, coś powiedział.
— Ja... ja nie myślałem o tobie, tylko o Wąsiku... Bo przecież Wąsik...
— Co Wąsik?
— No... u Pieczaby w ogrodzie...
— Jesteście tępymi gnypkami — Puchacz uśmiechnął się wzgardliwie. — Tylko zupełnie tępe gnypki mogły podejrzewać coś takiego. Śmiać mi się chciało, kiedy słuchałem, co mówicie. I śmiałbym się, jak nigdy w życiu, gdyby nie to, że zaczepiliście chłopca z Targówka.
— Więc ty nie wierzysz, że Wąsik?... — zapytałem.
Puchacz wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął z politowaniem.
— Pewnie, że nie. Nie tylko nie wierzę, ale nawet wiem, że on tego nie mógł zrobić. Ani teraz, ani za poprzednim razem. To tylko wy wyssaliście wszystko z palca, bo Wąsik wam podpadł. Więc huzia na niego.
Przykro było słuchać. Banda nierozgarniętych szczurów.
— Jak to... przecież dowody... — próbował bronić się Piskor.
— Jakie dowody? O czym one świadczą? Powtarzam: pomyłka w śledztwie. Dyskwalifikacja. Dyletantyzm. On tego nie mógł zrobić. Głowę bym dał za niego.
— Znasz go?
— Nie znam go. Nie wszyscy na Targowku się znają — dodał z uśmiechem — ale wystarczy pomyśleć.
— Nie rozumiem — powiedział Jasio Nowak — przecież Wąsik zniknął... a w ogrodzie...
— Zastanówcie się. Gdyby on naprawdę chciał uciec, to przecież nie uciekałby tak, na wariata...
— Dlaczego?
— Pamiętacie o jego pudełku, tekturowym pudełku od butów? Śmialiście się z niego, że chciało mu się na kolonię przytaszczać z sobą takie pudełko i te wszystkie śmieszne rzeczy, które tam były. Myślicie, że uciekając nie zabrałby tego pudełka z sobą? Tam przecież były wszystkie jego skarby, wszystko, co miał. Rozumiecie? Wszystko. I fotografia matki.
— Matki?
— No, przecież powinniście się domyślić, że była to fotografia matki.
— Przecież to jakaś dziewczyna. Taka młoda.
— Każda matka była kiedyś młoda. A matka Wąsika już się nie starzeje. Ona przecież nie żyje.
Zapanowała cisza.
— A ubranie? Sami mówiliście, że Wąsik zniknął w gimnastycznym kostiumie. Zostawił ubranie na krześle. Ja wiem, co to znaczy, jak się ma jedną parę spodni i marynarkę. Jak się ma jedną parę spodni, nie zapomina się o nich. Chyba, że człowiek jest czymś przypilony, ale Wąsik nie był przecież niczym przypilony... Zresztą, jak mi nie wierzycie, zbadajcie ślady pod płotem ogrodu. Zobaczycie, że to nie są ślady Wąsika.
— Ślady? — spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Tak byliśmy przekonani o winie Wąsika, że zapomnieliśmy zupełnie o śladach.
— No, przecież złodziej powinien zostawić jakieś ślady. Tym bardziej, że w nocy padał deszcz i ziemia jest wilgotna.
Pobiegliśmy do pana Klapczyńskiego i powiedzieliśmy, że chcemy zbadać ślady pod ogrodem. Pan Klapczyński machnął tylko ręką, ale kiedy wyjaśniliśmy całą sprawę i poinformowaliśmy go o przypuszczeniach Białej Nogi, ruszył natychmiast na salę.
— Czy jesteś pewien, że to nie Wąsik spustoszył ogród? — zapytał Puchacza, patrząc mu uważnie w oczy.
— Daję rękę uciąć. On nie po to się wymknął. Nie w tym rzecz, proszę pana, nie w tym rzecz.
— Więc w czym?
Puchacz wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział.
— Myślisz, że on nie uciekł?
— Na pewno nie. Niech pan się nie obawia. Ja to przecież wytłumaczyłem naukowo.
— To co to wszystko ma znaczyć?
— To nie moja rzecz — Puchacz wzruszył ramionami — zastanawiać się nad tym.
— No, ale mógłbyś, skoro jesteś takim bystrym detektywem.
— Och, ja mam dosyć myślenia, proszę pana. Przez dziesięć miesięcy w szkole zmuszano mnie do myślenia. Ja nie przyjechałem tu myśleć ani szukać zgubionych głuptasów. Już i tak za dużo powiedziałem, proszę pana. Ja przepraszam, ale ja się wyłączam.
— Myślałem, że się przejąłeś tą sprawą — rzekł niemile zdziwiony pan Klapczyński. — Przecież wystąpiłeś w obronie Wąsika.
— Bo nie lubię, jak ktoś szarga Targówek, proszę pana — odparł Puchacz i, jak gdyby nigdy nic, usadowił się z powrotem na swoim legowisku i zabrał do czytania „Morderstwa na poddaszu”.
Pan Klapczyński, wyraźnie zgorszony, zwrócił się do nas:
— Dobrze. Zabierzemy się do tego sami. Zbadajcie ślady.
— Czy pan zwolni nas z obiadu? — zapytał Piskor. — To może potrwać. Bo jak znajdziemy ślady, to pójdziemy za nimi. Każda chwila może być droga, no nie? — spojrzał na nas.
— Tak, każda chwila może być droga — proszę pana — przytaknął Jasio Nowak.
— Dobrze — powiedział pan Klapczyński — każą zostawić dla was obiad.
— Wystarczy deser i owoce, proszę pana — rzekł Piskor — dziś na obiad jest kasza z sosem.
Pan Klapczyński uśmiechnął się.
— Uważajcie tylko na siebie i nie odchodźcie zbyt daleko, żeby nie było znów kłopotu. I tak nie wiem, czy dobrze robię, że wam pozwalam.
— Spokojna głowa, proszę pana.
Pobiegliśmy we trzech. Piskor, Jasio Nowak i ja.
III
Niestety, o żadnych śladach pod murem nie było co nawet marzyć. Lekkomyślnie zadeptaliśmy je przedtem. Już się zastanawialiśmy, czy nie przeleźć przez płot i nie zbadać tych śladów na grządkach, kiedy nagle Jasio Nowak przetarł nerwowo okulary i wyciągnął swoją chudą szyję w kierunku obdartego dzikiego wina.
— Patrzcie!
— Gdzie?
— No, tutaj... tutaj coś jest, pod liśćmi na płocie.
Dopadł do płotu i odsunął gałązkę dzikiego wina.
Pod liśćmi, na desce, ukazał się wyraźny odcisk ubłoconej podeszwy.
Spojrzeliśmy po sobie. Piskor od razu spuścił głowę. To nie był ślad Wąsika. Wąsik nosił stare, wytarte trampki, a odbita podeszwa miała wyraźny, gruby deseń, podobny do odcisku opony samochodowej.
— To są wibramy... no, takie buty turystyczne — powiedział Jasio Nowak.
— Co teraz zrobimy? — zapytałem.
— No, trzeba zbadać, dokąd prowadzi ten ślad — odparł Jasio.
— A Wąsik? Mieliśmy przecież szukać Wąsika.
— Najpierw zbadamy ten ślad. Jak znajdziemy tego faceta, co obrobił ogród Pieczaby, to może on nam powie, czy widział Wąsika. Szkoda takich śladów.
Rzeczywiście szkoda było takich wspaniałych śladów, więc po krótkiej naradzie postanowiliśmy iść w ich tropy. Przy samym płocie nie było ich wprawdzie widać — musiały zostać już zatarte — ale nieco dalej, za rogiem ogrodzenia, zobaczyliśmy na wilgotnej ścieżce znów taki sam odcisk turystycznego buta. Ścieżka skręcała na tyły zabudowań Makolągwi. Najwidoczniej złodziej bał się uciekać ulicą i pobiegł opłotkami. To była okoliczność pomyślna, gdyż błotnistą ścieżką z tylu domów mało kto chodził i tropy były zupełnie wyraźne.
Nagle ślady zaczęły zachodzić jedne na drugie, jakby zbiegowi przybyły jeszcze dwie nogi. Widocznie drugi osobnik w takich samych butach musiał się przyłączyć do pierwszego. A więc złodziei było dwu.
— Tu jeszcze ktoś trzeci szedł — zauważył nagle Piskor — zobaczcie, ślady wibramów zatarte są miejscami przez odcisk czyichś małych stóp...
— Tak, to stopy w trampkach. W starych trampkach, o ledwie widocznym wzorze podeszwy — powiedziałem.
Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy pomyśleliśmy od razu o tym samym.
— To przecież ślady Wąsika — szepnął wreszcie Jasio, przecierając szkła.
— No, widzicie, mówiłem, że on w tym musiał maczać palce — rzekł z satysfakcją Piskor.
— Myślisz, że zwąchał się z jakimiś tutejszymi złodziejami? — zapytał z niedowierzaniem Jasio.
— A co? Pewnie, że tak. Swój zawsze znajdzie swego. Ja wam mówię, że on przyłączył się do jakiejś bandy obrabiaczy sadów.
Podnieceni pobiegliśmy dalej. Ślady skręcały na pole kartofli, a potem znikały w lesie.
Przez chwilę myśleliśmy, że już ich nie odnajdziemy, ale nagle na ścieżce zauważyliśmy kilka rozrzuconych jabłek.
— Dobra jest — powiedział Jasio — to ich jabłka, musieli tędy zwiewać.
Byliśmy już dobrze zmęczeni. Droga przez las wlokła się monotonnie, wreszcie, może po kwadransie marszu, dobrnęliśmy do strumienia leśnego, za którym ścieżka rozchodziła się w trzech kierunkach. W którą stronę iść? Na suchym igliwiu nie było żadnych śladów.
Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocno. To przecież Wąsik Eugeniusz.
Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma.
Podbiegliśmy do niego.
— Wąsik! Co tutaj robisz?!
Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca.
— Nie wasza rzecz — odparł, zaciskając zęby.
— Tak myślisz? — przymrużył oczy Piskor. — Ty złodzieju!
Wąsik zerwał się ze stopnia i jakimś koźlim sposobem rąbnął Piskora głową w żołądek, aż Piskor zwinął się wpół.
— Bierzcie go — wykrztusił — nie dość, że narozrabiał, jeszcze się rzuca...
Wąsik cofnął się o krok. Oczy błyszczały mu groźnym blaskiem.
— Nie jestem złodziejem — zasapał — właśnie to wam chciałem udowodnić. Złodziej jest tu — pokazał na drzwi kaplicy. — Chcecie go zobaczyć? Proszę.
Zatrzymaliśmy się. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
— Pokaż! — powiedziałem.
— Chodźcie — Wąsik uchylił drzwi.
W półmroku ujrzeliśmy niewielkiego chłopca w poplamionej koszuli. Patrzył na nas wystraszony. Miał przeraźliwie chudą, trójkątną twarz, odstające uszy i podrapane kolana. Ręce trzymał rozcapierzone, z daleka od siebie. Ociekały wodą.
Piskor, wciąż jeszcze trzymając się za żołądek, podszedł do jego butów, podniósł jeden i obejrzał, tak, jak kowal ogląda podkowę konia.
— Zgadza się. To wibramy. I ten sam deseń.
— Zostawcie go teraz — powiedział Wąsik — widzicie, że się myje.
Istotnie, zauważyliśmy, że przed chłopcem stał na ławce zardzewiały niemiecki hełm napełniony wodą.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Jasio, patrząc z rozczarowaniem na wystraszonego malca. Nie tak sobie wyobrażaliśmy złodzieja sadów. — I gdzie jest ten drugi? Przecież było ich dwu.
— Trzech, jeśli chodzi o ścisłość — poprawił Wąsik.
— Ten, którego tu widzicie, właściwie nie kradł. Był chory i miał otartą nogę. Kradli tamci. Teraz już ich nie ma.
— A gdzie się podziali?
— Zaraz wam wszystko opowiem — odparł Wąsik.
Usiedliśmy na stopniach.
— Ja nie kłamałem wtedy — zaczął Wąsik. — To nie ja obrobiłem starego Pieczabę. Tylko dlatego znalazłem się w ogrodzie, że wpadł mi tam model. Bałem się prosić Pieczaby, żeby mi go wydostał... wiecie, jaki on jest, więc postanowiłem sam go wydostać. Kiedy przeszedłem na drugą stronę płotu, zobaczyłem, że niedawno ktoś musiał obrywać jabłka, bo grządki były zdeptane i owoce leżały na ziemi. Mój odrzutowiec wpadł aż do pasieki. Kiedy się tam zbliżyłem, napadły na mnie pszczoły. Jeden ul był otwarty, a plastry miodu porozrzucane.
A potem wszystko tak wyglądało, że to ja... Taki pech. No i nikt nie uwierzył w moje tłumaczenie. Zrobili ze mnie złodzieja. Wiedziałem, że jeśli nie złapię prawdziwych sprawców, nie przekonam nikogo, że to nie ja... i że jestem niewinny. Miałem tylko jedną nadzieję. Że złodzieje jeszcze raz zakradną się do ogrodu i że ich wtedy złapię. Przez całe dwa dni, kiedy byłem zamknięty w pokoju na poddaszu, wyglądałem przez okno i patrzyłem na ogród. Nareszcie dziś rano zobaczyłem ich. Dwu obszarpanych smarkaczy. Widziałem, jak przeleźli przez płot. Skorzystali z tego, że Pieczaby nie było w domu. Co miałem robić. Skręciłem linę z pościeli i spuściłem się przez okno. Na mój widok rzucili się do ucieczki. Po drodze gubili jabłka i inne rzeczy, które ukradli. Pognałem za nimi. W lesie zgubiłem ślad. Kiedy wreszcie dotarłem do tej kaplicy, zastałem już tylko tego małego.
— No, dobrze — powiedziałem trochę oszołomiony — ale co to byli za jedni?
— Zaraz wam opowiem. Ten mały, jak się przekonał, że nie mam zamiaru go oskalpować, wyspowiadał się ze wszystkiego przede mną. Oni są z Kościerzyny. To dwadzieścia kilometrów stąd. Ale ten mały stale tam nie mieszka, przyjechał tylko na wakacje do ciotki, która jest wdową, i spotkał go paskudny wypadek. Bawili się w wojsko i strzelali z proc, a on strzelił tak nieszczęśliwie, że pocisk wpadł przez otwarte okno do mieszkania ciotki i stłukł telewizor.
— Telewizor, o choina! — zagwizdał Tadek Piskor.
— Tak, stłukł telewizor i bardzo się przestraszył tego, co zrobił, bo jego ciotka jest surowa. I tamci jego koledzy namówili go, żeby zwiał. Bo oni właśnie mieli się wybrać w podróż, tak na wariata, do jednego kolegi, do Stegny nad morzem. Więc wszyscy trzej wypuścili się po kryjomu w tę podróż. Za zaoszczędzone pieniądze dojechali do tej Stegny, ale mieli pecha. Okazało się, że ten kolega akurat wyjechał tydzień temu z rodzicami w góry, do Karpacza czy gdzieś tam. Więc zostali na lodzie, tym bardziej, że forsa im się skończyła. No, ale nic, postanowili pojechać autostopem do tego Karpacza. Cóż, kiedy okazało się, że nikt nie chciał ich brać do wozu, jako nieletnich, rozumiecie. Jeden szofer ich zabrał, jadą, aż tu on nagle pod posterunkiem milicji staje. Wydać ich chciał milicji. Ledwie się wymknęli. Potem kilka dni ukrywali się w lesie, bo bali się, że milicja ich tropi. Wreszcie się odważyli i wsiedli na gapę do pociągu. Ale wpadli w ręce konduktora. Zamknęli ich na stacji w pokoju zawiadowcy. Szczęściem, udało im się otworzyć okno i uciec. Cały dzień szli piechotą, żywiąc się jagodami, wreszcie zabrali ich na autokar jacyś harcerze, którzy jechali na obóz, ale tylko do Kartuz. I od Kartuz idą piechotą, cały czas głodni. Tutaj się zatrzymali, bo już nie mieli sił iść dalej i chcieli się trochę podreperować. Zauważyli, że tu niedaleko, w Makolągwi, bogate ogrody i kurniki, więc postanowili się trochę odkarmić. No, i wiecie, jak to, odkarmianie wyglądało.
Cztery dni tu byli i jakoś odechciało im się dalszej drogi do tego Karpacza. Sił nie pokrzepili, pochorowali się tylko na żołądki, a poza tym... poza tym stąd mieli niedaleko do rodzinnych domów i chyba dlatego tak się ociągali. Bo naprawdę to chcieli już tylko jednego: wrócić jak najprędzej do domu. Tylko wstydzili się do tego przyznać przed sobą, zresztą bali się, że po tej podróży starzy dadzą im porządny wycisk w chacie. Więc nie wiedzieli, co robić. Dopiero dzisiaj, jak im napędziłem strachu i zobaczyli, że są zdemaskowani... — Wąsik urwał, bo drzwi kaplicy otworzyły się i stanął w nich mały zbieg z hełmem niemieckim w rękach, wylał brudną wodę i chciał wracać do kaplicy, ale Jasio Nowak zatrzymał go.
— No, to co z tobą zrobić, koleś?
Mały zastygł nieruchomo w drzwiach. W jasnym świetle dnia wydawał się jeszcze bardziej zabiedzony niż w półmroku kaplicy. Usta miał spieczone i popękane, pełno sińców i zadrapań na całym ciele. Patrzył na nas na pół przytomnie.
— Co on taki dziwny? — zapytał z niepokojem Jasio. — Wygląda na nienormalnego.
Wąsik wzruszył ramionami.
— To z tej podróży. Oni wszyscy trochę ogłupieli. Tyle dni o głodzie i pod ciągłym strachem, pomyśl bracie, ucieczka, nielegalne życie, kradzieże. Teraz to on jeszcze wygląda jak człowiek, bo mu kazałem się umyć i uczesać, ale żebyś widział go przedtem. Leżał na podłodze, na kupie liści, umorusany jak nieszczęście. Jak mnie zobaczył, zerwał się i chciał uciekać, ale zaraz za progiem nogi się pod nim ugięły. Był zupełnie bez siły, bracie. Tamci trzymali się lepiej, ale też byli ogłupiali ze strachu. Żebyście widzieli, jak oni wiali. Pogubili wszystkie jabłka po drodze, dwa razy się przewracali, ale zrywali się znowu. Byłbym ich dopędził, gdyby nie to, że sam byłem słaby po chorobie, no i że straciłem ich trop w lesie.
— Gdzie oni teraz są, mały? — zapytał Piskor chłopca. — Dokąd uciekli, no, gadaj!
— Nie bój się, Jurek — powiedział Wąsik — to moi koledzy. Nic ci nie zrobią. No gadaj.
— Oni... oni... — wykrztusił Jurek — oni...
— Podobno postanowili się oddać w ręce opieki domowej — rzekł Wąsik. — nie widzieli innego wyjścia. Tak twierdzi Jurek.
Jurek skinął głową. Pomału pozbywał się strachu. Patrzył na nas coraz przytomniej.
— Tak — powiedział zachrypłym głosem. — Ty ich strasznie przeraziłeś... Wpadli tu do mnie ledwie żywi z krzykiem: „Jakiś pucołowaty nas goni. Wszystko przepadło. Widział nas. Nie możemy tu zostać... uciekamy”. „Dokąd?” — pytam ich. „Jak to, dokąd? — mówią. — Do chaty”. „Jak się dostaniecie?” — pytam. „Autostopem”. „Zabiorą was?” — pytam. „Jak powiemy, że zabłądziliśmy i chcemy się dostać do naszej chaty, do Kościerzyny — zabiorą. Do domu każdy samochód zabierze”. Chcieli mnie wziąć z sobą, ale... ja... ja przecież nie mogłem — dodał cicho. — Oni nic nie zrobili, a ja...
— Wciąż jeszcze boisz się ciotki? — zapytał Piskor.
Jurek skinął ponuro głową.
— Ile ty właściwie masz lat?
— Prawie jedenaście.
— A naprawdę to dziesięć, co? — skrzywił się Piskor. — Co za czasy... Niedługo przedszkolaki zaczną się wypuszczać na autostop.
— Co z nim zrobimy? — zapytał Jasio Nowak.
— Przede wszystkim należy go pokazać Pieczabie, żeby zrozumiał, że to ci z Kościerzyny rozrabiali, a nie Wąsik — powiedział Piskor.
— Szkoda fąfla — mruknął Wąsik. — Stłuc telewizor, bracie, to jest większy pech.
— Pech czy głupota? Pod domem nie strzela się z procy.
— Zapłacił już za głupotę. Spójrz, jak on wygląda.
Jasio Nowak położył rękę na ramieniu Jurka.
— No nic, bracie. Pieczabie to my cię nie wydamy, ale do ciotki musisz wrócić.
— Nie... nie... tylko nie do ciotki — przestraszył się Jurek.
— Musi być lepszy anioł ta twoja ciotka — skrzywił się Jasio i popatrzył z zakłopotaniem na Jurka.
— Jedno jest jasne — wtrąciłem — Wąsik musi natychmiast wrócić na kolonię, żeby uspokoić Ciało.
— Racja — powiedział Piskor. — Trzeba najpierw uspokoić Ciało.
— Jakie ciało? — zaniepokoił się Wąsik.
— Ciało, czyli grono — powiedziałem.
— No, dobrze — zawahał się Wąsik — ale co z Jurkiem?
— Musimy coś wykombinować — rzekłem.
— Niech Biała Noga coś wymyśli — dodał Jasio.
— Tak, Puchacz powinien coś wymyślić — mruknąłem. — Idę z tobą, Wąsik.
— Ja też idę — powiedział Jasio Nowak — a ty, Piskor, poczekaj tu z małym, aż Biała Noga coś wymyśli.
Wąsik patrzył na nas zdumiony.
— Odkąd to rozmawiacie z Puchaczem? Ja myślałem, że wy z nim nie tego...
— Tego, nie tego, ale on się zna na rzeczy. Najlepszy dowód, że kiedy wszyscy na ciebie... to on jeden cię bronił.
— Bronił mnie? — powtórzył zdumiony Wąsik i zamrugał śmiesznie oczami.
Od czasu kiedy Puchacz zastosował mu ten poglądowy chwyt na początku, Wąsik nie miał do niego za grosz zaufania.
IV
Pobiegliśmy we trzech — Wąsik, Jasio Nowak i ja. Pod bramą kolonii rozdzieliliśmy się. Wąsik poszedł zameldować się panu Klapczyńskiemu i wyjaśnić, jak sprawy stoją, a my, nie zwlekając, od razu ruszyliśmy do Puchacza.
Puchacz leżał w swoim kącie pogrążony całkowicie w lekturze. Najpierw w zwięzłych słowach opowiedzieliśmy mu o odnalezieniu Wąsika. Myśleliśmy, że go to rozrusza, ale on nie przerwał zupełnie lektury i nie zadał ani jednego pytania, skrzywił się tylko i mruknął:
— No, dobrze... dobrze, a teraz zróbcie spływ — i sięgnął po koreczki douszne.
My jednakże nie odeszliśmy i opowiedzieliśmy z kolei o problemie telewizora, Jurka i ciotki, która nie jest aniołem.
Puchacz poruszył niecierpliwie białą nogą i przerwał nam:
— Co mnie obchodzi jakiś fąfel? Oddać go złemu Pieczabie na pożarcie i kwita.
— Wymyśl coś.
— Nie przyjechałem tu myśleć.
— Musisz znaleźć jakieś wyjście. No, bo co zrobić z tym małym?
— Spytajcie się mojej nogi.
Na nic się zdały wszelkie prośby, rozzłościliśmy go tylko.
— Nie przeszkadzajcie mi! — krzyknął. — Czytam właśnie, jak zbrodniarz goli się zatrutą żyletką. Obchodzi mnie tylko, czy uda się zemsta Mulata.
Nie sposób było oderwać go od książki. Myślałem już, że nasza misja skończy się niepowodzeniem, ale, na szczęście, Jasio Nowak nie stracił głowy. Mrugnął do mnie znacząco okiem i spróbował ostatniego sposobu.
— Puchacz — powiedział poufnym tonem — ty jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ten mały... no, wiesz, ten Jurek, to jest chłopak z Targówka.
Patrzyliśmy w napięciu na Puchacza. Puchacz nie oderwał oczu od książki. Widać było, że czyta w najciekawszym miejscu. Przez moment zdawało się, że „zemsta Mulata” zwycięży. Nagle cisnął książkę na podłogę i jęknął:
— Żeby was Mulat golił! Niech pchły obsiądą wszystkich chłopaków z Targówka. Wszędzie się pętają! Jak Boga kocham, nie po to tu przyjechałem, żeby być mamką nieletnich. Żebym ja przez takiego fąfla nie mógł dokończyć „Morderstwa na poddaszu”! Niesłychana rzecz!
Gderając bez przerwy, wygramolił się ze swoją białą nogą z legowiska, przejrzał w lusterku, przygładził włosy i włożył but na zdrową nogę.
— Gdzie jest ten łobuz?
— Czeka w lesie z Piskorem.
— Idziemy — warknął Puchacz. — Aha, byłbym zapomniał. Weźcie bułki dla głodomora.
Po drodze wstąpił do kancelarii, gdzie siedział jeszcze Wąsik w otoczeniu wychowawców.
— Panie wychowawco — rzekł z goryczą w głosie do pana Klapczyńskiego — wychodzę załatwić pewne sprawy nieosobiste. — Wyjaśnił krótko, o co chodzi.
Pan Klapczyński spojrzał na niego zdziwiony.
— Ty? Myślałem, że cię to nic nie obchodzi.
— Nic mnie nie obchodzi — rzekł ze złością Puchacz — ale nie mogę oddać chłopaka z Targówka na pożarcie złemu Pieczabie, i ciotce, która nie jest aniołem.
— Co chcesz zrobić? — uśmiechnął się pan Klapczyński.
— Większą politykę. Oczywiście w granicach rozsądku i prawa.
Słuchaliśmy z podziwem Puchacza. Umie mówić. Mógłby zrobić karierę przywódcy wszystkich chłopaków na kolonii, gdyby nie był taki leniwy.
Pan Klapczyński znów się uśmiechnął i powiedział:
— Życzę ci powodzenia.
— Ależ, kolego Klapczyński — wmieszał się zaniepokojony pan kierownik — to zbyt poważna sprawa. Tego nie można oddawać w ręce Puchackiego.
— Niech pan kierownik pozwoli, na moją odpowiedzialność. Niektóre sprawy chłopcy powinni uczyć się załatwiać sami. Skoro już zaczęli tak pomyślnie... Zresztą wierzę w talent Puchackiego.
— Dziękuję za zaufanie — chrząknął Puchacki i odszedł, stukając swoją białą nogą.
Skonstatowaliśmy, że mimo kończyny w gipsie Puchacz jest w doskonałej kondycji fizycznej. Zasuwał tak szybko przez las, że ledwie mogliśmy dotrzymać mu kroku.
Piskor z jeńcem czekał już na nas niecierpliwie.
Puchacz obejrzał z wyraźnym niesmakiem chłopaka i powiedział:
— Dać mu bułkę i idziemy.
Jurek spojrzał na niego przestraszony.
— Tylko nie do ciotki...
— Nie bój się, zaprowadzimy cię do anioła.
— Do anioła?
— Tak, zobaczysz, wstawaj. Nie masz nic do gadania. Jesteś jeńcem.
Zbieg nie mógł iść o własnych siłach, więc wzięliśmy go pod ręce i zaczęliśmy prowadzić jak inwalidę. Ponieważ miał obtartą nogę, więc musiał zdjąć buty i iść boso. Szedł, sycząc z bólu i pojękując, bo igły sosen i szyszki kłuły go w nagie stopy.
Na szczęście, o dziesięć minut drogi była szosa i przystanek PKS.
Wsiedliśmy do autobusu i za pół godziny byliśmy w Kościerzynie.
Tutaj kupiliśmy małemu nową bułkę i butelkę kefiru, a następnie zostawiliśmy go na ławce w parku pod opieką Piskora. Sami zaś poszliśmy poszukać domku ciotki Jurka. Adres znaleźliśmy w spodniach zbiega, między różnymi szpargałami, na jednej kopercie z listem od rodziców.
Ciotka mieszkała na ulicy Grochowej, za miastem, w małym domku z czerwonej cegły. Kiedy weszliśmy na podwórko, taszczyła do ogrodu ciężki kosz z bielizną, żeby powiesić uprane rzeczy na sznurach między drzewami.
— Czy możemy pani pomóc? — zapytał Puchacz.
Ciotka drgnęła, obróciła się do nas, popatrzyła i otarła szybko oczy.
— Uciekajcie stąd! Uciekajcie mi stąd zaraz!
— Co się stało?... — zapytał Puchacz.
— Ile razy spojrzę na takich chłopców jak wy, przypomina mi się mój siostrzeniec — powiedziała. — Już tydzień, jak zaginął. Nie wiem, co się z nim stało, czy go kto porwał, czy sam uciekł. Nic nie wiem.
— Pewnie uciekł — powiedział Puchacz — teraz jest sezon na ucieczki, proszę pani.
— Ale dlaczego uciekł? Przecież był zadowolony, i starałam się, jak mogłam, żeby mu dogodzić... Pierogi ze śmietaną dostawał i omlety z konfiturami. Więc dlaczego uciekł?
— Może coś przeskrobał, pani wie, stłucze jeden lustro, drugi telewizor i dlatego uciekają. Ze strachu.
Wdowa uniosła ze zdziwieniem brwi do góry.
— Może tak i bywa — powiedziała — ale mój przecież nic nie stłukł, więc dlaczego... otarła oczy chusteczką.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Nic nie stłukł? — zdumiał się Puchacz. — Naprawdę nic się nie stłukło w tym okresie, kiedy uciekł? Niech sobie pani przypomni.
Wdowa wzruszyła ramionami.
— No... stłukł się flakon z kwiatami, ale co to za szkoda. Zwyczajny flakon za dziesięć złotych. Więcej było strachu niż zmartwienia. Bo jak on się stłukł, to ja właśnie drzemałam na kanapie. A już było ciemnawo. A ten flakon, widzicie, stał na telewizorze i okno było otwarte. Musiał wiatr powiać mocno i strącił ten flakon, dość, że usłyszałam okropny brzęk w tamtej stronie. Myślałam, że telewizor się stłukł, i zerwałam się z kanapy z krzykiem: „Matko Boska, telewizor się stłukł!... telewizor!” i zaczęłam płakać, że taki drogi telewizor się stłukł, a szkło chrupało pod moimi stopami. Dopiero, jak zapaliłam światło, patrzę, telewizor stoi na swoim miejscu, a tylko flakon rozbił się w drobne kawałki.
Wdowa znów otarła oczy.
— Ale to był znak boży. Nic, tylko znak boży, bo tego samego wieczoru Jurek zaginął. Co ja się namartwiłam — i na milicję chodziłam, i w radio, i w gazetach ogłosiłam. I wyrzucam sobie, że widać byłam za ostra dla niego, a może tych pierogów miał za mało. Dobrze, że jego rodzice nic jeszcze o tym nie wiedzą, boby chyba umarli z rozpaczy. Ale już niedługo wrócą z tej turystyki zagranicznej i przyjadą tu po niego, i wtedy co ja im powiem — wdowa ukryła twarz w rękach.
Zrobiło nam się jej strasznie żal. Z trudem powstrzymywaliśmy się, żeby jej od razu nie powiedzieć prawdy.
Ciekaw byłem, jak się teraz zachowa Puchacz. A on odchrząknął i powiedział:
— Widzę, że rzeczywiście nie ma powodu, dla którego by Jurek nie mógł wrócić. Jednakże chciałbym pani powiedzieć, co zrobił ze mną raz mój stryjek, kiedy byłem cały dzień poza domem. Otóż mój stryjek, zamiast się ucieszyć z mojego powrotu, od razu dobrał się do mojej skóry. Wobec tak zniechęcających perspektyw zbiegła młodzież boi się wracać na łono rodziny i rozgoryczona tuła się po lasach, żywiąc się poziomkami.
— Myślisz, że mój Jurek też się tuła po lasach? — zachlipała biedna kobieta.
— Nie dziwiłbym się, gdyż obawia się pewnie, że pani postąpi z nim tak, jak ze mną mój stryjek. Niech pani nam zdradzi w sekrecie, gdyby tak się nagle tu zjawił, pani by nie wytrzymała i przetrzepałaby mu skórę?
— Oj, nie wytrzymałabym — westchnęła wdowa i odruchowo skręciła ręcznik w gruby gałgan, aż nam zrobiło się zimno i dreszcz nam przeszedł po skórze.
— Więc pani sama widzi, że zbiegła młodzież ma trochę racji, tułając się po lesie i żywiąc się grzybami, często trującymi.
— O, Boże — przestraszyła się wdowa — myślicie, że on mógł zrywać trujące grzyby?
— To się zdarza, proszę pani. Kiedyś czytałem, że w lesie znaleziono trupa chłopca, który zatruł się wilczymi jagodami. Chłopiec ten bał się wrócić do domu, bo stłukł butelkę mleka.
— Butelkę mleka! — wykrztusiła wdowa.
— Tak, a wszystko to, proszę pani, dlatego, że rodzice nie wytrzymują nerwowo tak jak dawniej i nie umieją już przyjmować marnotrawnych synów.
— Och, przewraca wam się w głowach, może jeszcze rodzice mają ich całować i ściskać.
— Nie, całowanie możemy sobie darować — powiedział Puchacz — ale gdyby na przykład spotkało ich... milczenie. Rozumie pani, pełne głębi, wymowne milczenie, które już Adam Mickiewicz, proszę pani, bardziej cenił od słowa.
— Milczenie? O, co to, to nie! — zaprotestowała nieszczęsna kobieta. — Jeśli już mam się powstrzymać i nie garbować mu skóry mokrym gałganem, to muszę się przynajmniej wyżalić na niecnotę. Żeby tak bez słowa odejść sobie od starej ciotki... — wdowa załkała żałośnie. — Co za niedobre dziecko... co za niedobre, okrutne dziecko!
— Trudno jest wychować dziecko — rzekł filozoficznie Puchacz — ale nie należy się zniechęcać. Ja też robiłem różne rzeczy, a, jak pani widzi, wyrosłem na poważnego człowieka.
— Hm — wdowa z powątpiewaniem spojrzała na Puchacza, a jej wzrok zatrzymał się podejrzliwie na jego nodze w gipsie.
Puchacz, nieco speszony taką lustracją, cofnął zagipsowaną kończynę i wyjaśnił pośpiesznie:
— To skutek nieszczęśliwego wypadku, proszę pani. Na człowieka na każdym kroku czyhają nieszczęśliwe wypadki, nawet na zupełnie prostej drodze, ja na przykład pośliznąłem się na lodzie.
— Na lodzie, w lipcu? — zdziwiła się wdowa.
Ale Puchacz nie dał się zbić z tropu.
— Zwiedzałem chłodnie mięsne i potknąłem się, proszę pani.
— Potknąłeś się?
— Tak, na sercu, proszę pani.
— Na czym?
— Na zamrożonym sercu wołu, proszę pani, które na skutek karygodnego niedbalstwa obsługi wypadło w czasie transportu na beton. Ja potknąłem się, a następnie pośliznąłem.
— To jakiś niezwykły wypadek — dziwiła się wdowa.
— Tak, to dosyć niezwykłe — rzekł skromnie Puchacz.
— Trudno ci wierzyć, mój chłopcze.
— Jeśli mnie pani nie wierzy, niech pani spojrzy na tego kolegę — pokazał na mnie — on też jeszcze w zeszłym roku robił różne rzeczy, a teraz spoważniał i pisze książkę.
— Piszesz książkę, w tym wieku? — zapytała zaskoczona.
— Tak, proszę pani, piszę książkę o koloniach szkolnych — odparłem, jak tylko mogłem poważnie.
— Tak więc sama pani widzi — ciągnął Puchacz — że jesteśmy poważnymi ludźmi i można na nas polegać. I kto wie, czy nie moglibyśmy czegoś zrobić dla pani i Jurka. Ja osobiście jestem przekonany, że gdyby on wiedział, iż...
— Pani go przyjmie z otwartymi rękami... — dokończyłem.
— I z sercem na dłoni! — dodał Puchacz.
— I z tortem! — rzekł Jasio.
— I z kakao!...
— I z pierogami ze śmietaną!...
— I z marynatą w occie!...
— I z lodami!...
— I w ogóle...
— I w ogóle... — powtórzył Puchacz — to wtedy wróciłby do pani jeszcze dzisiaj.
— A ty skąd o tym wiesz? — zapytała z nagłą podejrzliwością wdowa.
— Prowadzę badania nad duszami przestępców, proszę pani — odrzekł bez zająknięcia Puchacz.
— Ale w jaki sposób Jurek się może dowiedzieć, że ja go przyjmę z otwartymi rękoma? — zafrasowała się ciotka.
— O... to nic trudnego. Możemy go po prostu spotkać.
— Spotkać?
— Tak... włóczymy się przecież po okolicy.
— I nawet spotkaliśmy już jakiegoś chłopca w lesie.
— Który to chłopiec może jest Jurkiem.
— Więc jeśli pani napisze oświadczenie, że przyjmie go z otwartymi ramionami...
Wdowa zaczerwieniła się.
— Oświadczenie? Ależ to są kpiny! Ja wam pokażę drwić sobie ze starej kobiety! — rozzłościła się nagle.
— My nie drwimy.
— Zmiatać mi z oczu!... Głowę tylko zawracają. Już was nie ma, bo miotłą przepędzę!
I nie zwlekając chwyciła za odnośne narzędzie.
Przerażeni rzuciliśmy się do ucieczki. Czyżby polityka Białej Nogi zawiodła?
Ale jeszcze nie wybiegliśmy za furtkę, kiedy ciotka biedaczka zawołała:
— Zaczekajcie!
Widocznie zrozumiała, w czym rzecz.
Zawróciliśmy.
— No, dobrze — powiedziała — napiszę oświadczenie, ale jeden z was zostanie u mnie zamknięty w komórce jako zakładnik, dopóki nie przyprowadzicie tu Jurka.
— Niech i tak będzie — powiedział Puchacz. — Edek — zwrócił się do mnie — będziesz zakładnikiem.
Zostałem więc zamknięty w komórce pod schodami jako zakładnik, a ciotka napisała:
Oświadczam niniejszym, że przyjmę mego siostrzeńca Jurka z otwartymi ramionami i o nic nie będą pytała, i otrzyma ode mnie do jedzenia: 1) tort, 2) kakao, 3) pierogi z jagodami i ze śmietaną, 4) marynatę w occie, 5) lody (500 g).
Wywalczyła tylko klauzulę końcową, treści następującej:
Za skutki nie odpowiadam. Rycynus przygotuję także.
Puchacz i Jasio Nowak porwali oświadczenie i popędzili do Jurka.
Okazało się jednak, że przesoliliśmy. Oświadczenie pisemne ciotki zawierało treści, które nieszczęsnemu zbiegowi nie mogły się pomieścić w głowie. Po prostu nie potrafił sobie wyobrazić, żeby ciotka mogła coś takiego napisać. Węszył zasadzkę i podstęp. Nie pomogły nasze wyjaśnienia, że telewizor nie poniósł żadnego szwanku i że przemieniliśmy ciotkę w anioła. Musieliśmy nieszczęsnego zbiega sprowadzić do domu pod przymusem.
Nie uwierzył nawet wtedy, kiedy w otwartych drzwiach powitała go ciotka nie uzbrojona, bez miotły, ścierki i innych nieprzyjemnych instrumentów w dłoni. Przeciwnie, niesłychane zachowanie starszej pani jeszcze bardziej go zaniepokoiło. Bał się, że jest to przysłowiowa cisza przed burzą i że czeka go specjalne garbowanie skóry połączone z odpowiednim paternoster.
Toteż kiedy biedna wdowa, jedną ręką ocierając oczy, drugą wyciągnęła do niego, aby przytulić skruszonego zbiega do piersi, nie ryzykował dłużej i dał niespodziewanie drapaka.
Schwytaliśmy go dopiero na podwórzu i, nie bacząc na jego rozpaczliwy opór, wepchnęliśmy siłą w ramiona wdowy. Uspokoił się nieco dopiero wtedy, kiedy zauważył, że telewizor istotnie stoi na miejscu, nienaruszony i cały.
Czujnie obserwowaliśmy spod drzwi scenę przywitania, bacząc czy przebiega ona zgodnie z umową. Trzeba przyznać, że wdowa wypełniła przyjęte zobowiązanie uczciwie. Nie robiła Jurkowi żadnych wymówek i pozwoliła się przeprosić w spokoju. Ciągle tylko ocierała oczy, patrząc na wychudłą twarz siostrzeńca, i Jurek też ocierał, a potem siedli sobie na kanapie przed telewizorem i płakali oboje po cichutku.
Już mieliśmy się wycofać dyskretnie, gdy nagle do uszu dobiegł nas pieszczotliwy głos ciotki:
— Najdroższy... okropny... okrutny nicponiu, a swoją drogą to warto by ci lanie spuścić. Takie maleńkie, serdeczne lanie.
Jurek spojrzał na nas z niepokojem, a Puchacz uznał za wskazane interweniować.
— Przepraszam — chrząknął — ale pani miała nic nie mówić.
— Ja tylko tak... pieszczotliwie... — otarła oczy ciotka.
— Jednakże to go denerwuje. Jurek jest wrażliwym chłopcem.
— Kochany, wrażliwy urwis z Łodzi... — westchnęła ciotka, i na dowód, że nie ma złych zamiarów, pogłaskała siostrzeńca po głowie.
— Przepraszam, tak nie można — rzekł Puchacz — Jurek nie jest złodziejem.
— Złodziej? — zdziwiła się wdowa. — Ja przecież nie mówię, że złodziej, tylko że z miasta Łodzi, a dokładnie to z Bałut.
— Co takiego? — uniósł do góry brwi Puchacz. — Co pani powiedziała? Niech pani powtórzy!
— Powiedziałam, że Jurek jest kochanym urwisem z Bałut.
— Z jakich Bałut? — zdenerwował się Puchacz. — On przecież jest z Targówka.
— A któż to wam powiedział? — uśmiechnęła się ciotka. — Ja przecież wiem najlepiej. Jurek jest z Bałut.
Puchacz wbił w nas ciężki wzrok. Zrozumieliśmy, że czeka nas coś w rodzaju „zemsty Mulata”.
— Ha, łotry!... — zasapał.
— Co pan mówi? — ciotka spojrzała na niego ze strachem.
— Mówię, że na świecie roi się od łotrów. Także i w krótkich spodenkach — wycedził patrząc na nas strasznym wzrokiem.
Nie wytrzymaliśmy tego spojrzenia i daliśmy czym prędzej nogę.
Puchacz wybiegł za nami. Stukając swoją białą nogą po bruku, sadził wielkimi krokami krzycząc:
— Stać, łotry! Czego uciekacie?! Stać!
Ale my uciekaliśmy zdrowo. Strach przypiął nam skrzydła. Właśnie PKS ruszał z przystanku. Wskoczyliśmy w biegu. Przez szybę zobaczyliśmy zadyszaną Białą Nogę. Groził nam bezsilnie z daleka.
* * *
Pan Klapczyński czekał już na nas niecierpliwie. Wyjaśniliśmy niechętnie, że wszystko załatwione pomyślnie.
— A gdzie Puchacki? — zapytał, przyglądając się nam podejrzliwie.
— Spóźnił się na PKS — odparliśmy.
— Czemu macie takie miny? — wciąż patrzył na nas nieufnie. — Wy coś ukrywacie. Mieliście jakieś przykrości?
— Nie... skąd... — mruknął Jasio.
— Spać nam się chce — dodał Piskor i ziewnął ostentacyjnie.
Chcieliśmy się ulotnić, ale pan Klapczyński zatrzymał nas i zmusił do zjedzenia kolacji.
Kończyliśmy właśnie posiłek, kiedy na korytarzu rozległ się znajomy stukot i do sali wszedł zadyszany Puchacz. Zdrętwieliśmy. On tymczasem ledwie żywy opadł na krzesło i jęknął:
— Och, mam tego wszystkiego dosyć! Wykończyli mnie, proszę pana. To okropne i wyczerpujące... załatwiać poślizgi życiowe patałachów i naprawiać rozróbki mazgaja, który w dodatku nie jest nawet chłopakiem z Targówka. Nie dość, że wyczerpała mnie ta okropna ciotka, to jeszcze ci smarkacze... Niech pan sobie wyobrazi, uciekli mi sprzed nosa i zostawili mnie samego w Kościerzynie!
— Chłopcy, czy to prawda? — zgorszył się pan Klapczyński.
Spuściliśmy głowy w milczeniu.
— Dlaczego zostawiliście Puchackiego? — zapytał surowo pan Klapczyński. — Czy to ładnie opuszczać chorego kolegę?
— Mieli nieczyste sumienie, proszę pana — uśmiechnął się Puchacki. — Nie chciałem im pomóc, więc oszukali mnie, że Jurek jest chłopakiem z Targówka, bo ja im kiedyś powiedziałem, że też jestem z Targówka. Więc jak się wydało, że Jurek jest z Bałut, to się zlękli. Głuptasy, proszę pana, a najśmieszniejsze to, że ja... — Puchacki przerwał i z szyderczą miną popatrzył po nas — że ja, proszę pana — parsknął śmiechem — że ja... wcale nie jestem z Targówka.
Zerwaliśmy się z miejsc.
— Co powiedziałeś? — wykrztusił Piskor.
— Powiedziałem, że nie jestem z Targówka.
— Czy to prawda, proszę pana? — zapytał Piskor pana Klapczyńskiego.
— Tak — odparł pan Klapczyński — o ile dobrze pamiętam, Puchacki jest z Pyr.
— Zgadza się — odparł Puchacki — jestem z Pyr.
Patrzyliśmy na niego osłupiali, nic nie rozumiejąc.
— No, to dlaczego tak powiedziałeś? — zapytałem.
— Właśnie! Dlaczego powiedziałeś nam, że jesteś z Targówka? — wyjąkał zdumiony Piskor.
— Dlaczego... dlatego, że... Och, dajcie mi spokój — rozzłościł się nagle Puchacz — pomyślcie lepiej, co wykombinować z ogrodnikiem Pieczabą, żeby znów nie było na nas.
I
Wiadomość poraziła drugą salę w momencie najbardziej niespodziewanym, kiedy normalnie żadne wieści ze świata zewnętrznego nie dochodzą do uszu „czterdziestu męczenników” — jak opiekun drugiej sali, pan Majeran, nazywa swoich chłopaków — to znaczy w czasie ciszy poobiedniej.
Po obiedzie bowiem na koloniach w Ligęzie następuje karmienie młodzieży pastylkami, po czym zapędza się delikwentów do łóżek i nakłania do snu.
Ze wszystkich tortur, jakie wymyślono dla uczestników kolonii specjalnej w Ligęzie, cisza poobiednia budzi największe sprzeciwy nowicjuszy, tym bardziej, że większość z nich nie zdaje sobie zupełnie sprawy z tego, gdzie ich wywieziono. Myślisz, że przyjechałeś na zwyczajne kolonie letnie dla młodzieży szkolnej, a tu od razu przepuszczają cię, bratku, przez magiel. Ani chwili spokoju. Czas ściśle poszatkowany regulaminem. Rano gimnastyka zdrowotna, potem jedni maszerują na zastrzyki, inni na bicze szkockie, czyli na zimne i gorące prysznice z gumowej sikawki. Przy śniadaniu pastylki, przy kolacji pastylki, a przed obiadem łycha podejrzanej mikstury. I stale szpinak i picie mleka, a do zup (wciąż i aż do znudzenia jarzynowych) dosypują ci jakichś białych proszków. A jakby tego było mało, co tydzień osobnicy w białych kitlach ważą cię jak tucznika, oglądają, opukują, macają... Słowo daję, sanatorium jakieś, nie uczciwe kolonie.
Nic więc dziwnego, że nowicjusze jęczą, chodzą struci, zbici z tropu, zdezorientowani i ogłupieni, a bardziej przedsiębiorczy chcą z miejsca wyrywać i kombinują skok.
Tak właśnie było z niejakim Bularskim i towarzyszami. Już pakowali manatki i w nocy chcieli się spuszczać przez okno, gdy ktoś zapalił światło i ściągnął ich na podłogę. Z przerażeniem spostrzegli, że są w rękach dryblasa o małych bystrych oczkach, który przyglądał im się z uśmiechem.
Był to weteran z drugiej sali, niejaki Pafnuc...
Pafnuc do czasu przyjazdu Trąbaczewskiego był najlepiej zorientowany i on też brał na siebie dzieło uświadomienia i pokrzepienia nowicjuszy, albowiem wychodził z założenia, że kiedy nie można zmienić sytuacji, należy ją przynajmniej zrozumieć, i że to daje ulgę.
— Nie trzeba się denerwować, chłopaki — poklepał Bularskiego po chuderlawych łopatkach. — Dziwicie się, gdzieście wdepnęli? Sprawa jest prosta. Nie mieliście odpowiedniej wagi — z lekką wzgardą pomacał im muskuły. — Tak, proszę panów, mamy kondycyjne braki i flaczki zamiast mięśni, a do tego pewnie złe OB, morfologię i analizy... Dlatego tu was przysłali... Ale nie bójcie się, za miesiąc nikt was nie pozna... Będziecie silni jak ja... Już tutaj wezmą się za was, tu jest specjalny reżym.
Pafnuc zawsze używa trudnych słów, które budzą szacunek malców.
— Co to jest reżym? — zapytał Bularski, zwany później Bulwą.
Pafnuc popatrzył na niego małymi oczkami.
— Chodź bliżej, to ci wytłumaczę.
A kiedy Bularski podszedł, Pafnuc wziął go za ucho j i zaprowadził do łóżka.
— Już wiecie, co to jest reżym — powiedział.
W ten sposób wyrobił się wśród malców pogląd, iż reżym jest to branie za uszy.
Otóż tego popołudnia, kiedy wiadomość poraziła drugą salę, wszystko odbywało się zgodnie z wymaganiami reżymu i nic nie wróżyło dramatycznego przebiegu wypadków.
Punktualnie o godzinie drugiej pan Majeran zapędził młodzież do łóżek i powiedział jak zwykle:
— A teraz godzina relaksu. Proszę o ciszę. Pamiętajcie, że jesteście zagrożeni.
Słowa te zawsze robią na chłopcach wrażenie. Sala milknie. Na dobrą sprawę nikt nie rozumie, czym są zagrożeni, ale chłopcy nie próbują nigdy „rozgryźć” Majerana. O Majeranie utarł się bowiem pogląd, że jest morowy, ale dziwny.
Wypowiedziawszy te sakramentalne słowa, pan Majeran jak zwykle uśmiechnął się smutno (pan Majeran nie ma na kolonii specjalnych powodów do radości), po czym zamknął cicho za sobą drzwi i poszedł do kancelarii, gdzie podobno studiuje podręczniki o wychowaniu. Tak przynajmniej twierdzi Trąbaczewski.
Po zniknięciu pana Majerana druga sala, jak co dzień, jeszcze przez chwilę trwała oszołomiona. Osoba dziwnego pana Majerana zawsze wpływała demobilizująco na buntownicze zapędy czterdziestu męczenników i budziła jakieś „zakłopotanie moralne”.
Ale gdy tylko ucichły kroki młodego wychowawcy, chłopcy, jakby zawstydzeni tą chwilą słabości, odbijali sobie w dwójnasób.
Zaczynało się zwykle od Trąbaczewskiego i Pafnuca. To dlatego, że obaj są najlepiej zorientowani. Dwu najlepiej zorientowanych na sali to jest kara boska.
Pafnuc nie może przeboleć, że już nie jest jedynym najlepiej zorientowanym, i korzysta z okazji, żeby, jak się wyraża, „zatkać Trąbę”. Połowa sali dzielnie mu pomaga w tym zatykaniu i dzieją się straszne rzeczy podczas ciszy poobiedniej.
Kiedy na przykład Trąbaczewski twierdzi, że ten „świński szpinak” jest jeszcze gorszy na słodko, to Pafnuc od razu, że nieprawda, bo na kwaśno. Kiedy znów Pafnuc udowadnia, że styl grzbietowy pana kierownika Waligóry jest lepszy od stylu klasycznego pana Strucia, to Trąbaczewski śmieje się i nazywa styl grzbietowy pana Waligóry „holowaniem wraku”... Zwykle spór kończy się na boksie, i to w całym wyczynowym tego słowa znaczeniu. Wystarczy, że Trąbaczewski postawi wyżej Węgra Pappa od Pietrzykowskiego, a już Pafnuc zamienia salę na ring bokserski i zabiera się do demonstrowania Trąbaczewskiemu stylu Pietrzykowskiego.
Tego dnia też wybuchła kwestia sporna, kto jest skuteczniejszy na boisku w ataku — Pohl czy Lentner, i właśnie wśród wrzawy wszystkich czterdziestu męczenników druga sala zamieniła się w oka mgnieniu w boisko, kiedy rozległ się przeraźliwy, ostrzegawczy gwizd. To zagwizdali dwaj wątli, którzy zajmowali łóżka przy samych drzwiach: Łebkowski i Rzepka. Niewątpliwie byli oni geniuszami słuchu, gdyż zaiste trzeba mieć nie lada uszy, żeby wśród piekielnego hałasu i wrzasku usłyszeć i odróżnić zbliżające się kroki na korytarzu.
Sala od razu umilkła.
— Panowie, odwalamy sen sprawiedliwych — zakomenderował Pafnuc.
— Koce na uszy i chrapiemy — dodał Trąbaczewski.
Przez chwilę słychać było jeszcze głuchy tupot bosych stóp, potem skrzypienie sprężyn w łóżkach, a na koniec zapanowała śmiertelna cisza. Czterdziestu chłopa momentalnie nakryło się po uszy kocami, a żeby nikt nie miał wątpliwości, że śpią, rozległo się zbiorowe chrapanie...
To był naprawdę rzadko spotykany koncert chrapania, na różne głosy i akordy.
Pogrążeni we śnie sprawiedliwych nasłuchiwali czujnie.
Istotnie i tym razem słuch wątłych nie zawiódł. Kroki na korytarzu stały się zupełnie wyraźne, w chwilę potem zaskrzypiały drzwi i do sali wszedł rosły blondas, w którym chłopcy od razu poznali niejakiego Ćwika z pierwszej sali.
Ćwik powiódł przymrużonymi oczyma po nakrytych kocami ciałach i wycedził oficjalnym głosem:
— To u was tak wygląda cisza poobiednia?
Odpowiedziało mu jeszcze niewinniejsze chrapanie.
— Nie udawajcie, że śpicie! — zamruczał zdenerwowany. — Słychać was było w całym domu.
I tym razem nikt się nie odezwał, tylko chrapanie stało się o ton wyższe.
— Dosyć tej zgrywy! — krzyknął. — Słyszycie, co mówię? Po obiedzie obowiązuje cisza. Czy nie znacie regulaminu?
Wtedy dopiero Pafnuc wynurzył się spod koca i ziewnął ostentacyjnie:
— Czy mi się śni... czy słyszę kazanie?
— Mogę przetkać ci ucho, to usłyszysz lepiej, Pafnuc! — warknął Ćwik.
— O rany, co za łajza przeszkadza kimać — odezwał się zaspanym głosem Trąbaczewski.
— To ten lizus, Ćwik — powiedział Pafnuc.
— Jak kocham myć nogi! — wykrzyknął Trąbaczewski. — Faktycznie, to ten lizus Ćwik. Chyba zbłądziłeś, to jest sala pana Majerana, a ty jesteś od pana Strucia.
— Pan Struć mnie do was przysłał, żebym was uciszył — rzekł Ćwik.
— Co ma do nas Struć — wzruszył ramionami Pafnuc — my jesteśmy pod panem Majeranem.
— Już nie jesteście — odparł krótko Ćwik.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Chyba się przesłyszeli.
— Jak to, nie jesteśmy? — podniósł się Pafnuc. — Przecież pan Majeran usypiał nas przed kwadransem.
— To było pożegnalne usypianie, a od godziny trzeciej jesteście pod panem Struciem — powiedział Ćwik.
Zapanowała chwila nieprzyjemnej ciszy.
— Co on sepleni, ten Ćwik — wykrztusił wreszcie Pafnuc — słyszałeś, Trąbaczewski?
— Ćwiku, co to za mowa? — rzekł naprawdę już zaniepokojony Trąbaczewski. — Nie żartuj tak boleśnie.
Ćwik uśmiechnął się wzgardliwie.
— A co, zrzedła wam mina? Niestety, kochasie, to prawda! Po tej wczorajszej drace pan kierownik postanowił, że pan Majeran nie będzie już waszym wychowawcą. Pan Majeran przejdzie do sali pierwszej, a was weźmie na przeszkolenie pan Struć. Dlatego ja wam radzę, leżeć spokojnie. U pana Strucia nie ma rozróbek. Kto szura, pakuje manatki i wyjeżdża z kolonii z bardzo miłym listem do rodziców.
Sala zdrętwiała. Takiej wiadomości nikt się nie spodziewał. Struć wychowawcą sali. No, to byłby koniec świata. I nie wiadomo, jak długo trwałoby to przerażenie, gdyby nie ten łobuz Bularski, który krzyknął gdzieś z kąta do Ćwika:
— Te, fagaaas, zamknij gaz!
I od razu wszyscy wystąpili przeciw Ćwikowi. Rozległy się głosy:
— Za drzwi z nim! My ci damy przeszkolenie! Brać go!
Bractwo zerwało się z łóżek i rzuciło na Ćwika. Ale Ćwik nie dał się wziąć łatwo.
— Ja wam pokażę... — zasapał. — Łobuzy! Masz, draniu! — puścił w ruch pięści i pierwszego z nacierających napastników powalił na podłogę.
— Ajaj! Bije! Trąbaczewski, ratuj! — rozległy się jęki.
— No... no... Ćwik, hamuj się, stary — wtrącił się pojednawczo Trąbaczewski. — Po co od razu z pięścią?
— Czy z wami można inaczej?... — dyszał Ćwik. — Czekajcie, powiem Struciowi. Uprzedzałem was. Prosiłem chyba grzecznie?
— Jasne — przyświadczył spokojnie Trąbaczewski. — Powiedziano, zrozumiano, już się śpi — to mówiąc zamrugał okiem do chłopaków: — Panowie, spać!
Było to raczej zaskakujące posunięcie i druga część sali, ta, co słuchała Pafnuca, spojrzała pytająco na swojego przywódcę, jak zareagować na tę dziwną politykę.
Pafnuc przygryzł wargi, przez chwilę jakby się zastanawiał czy też walczył z sobą, wreszcie powiedział pospiesznie:
— Tak jest, śpimy! Koce na szyje! Sen sprawiedliwych, panowie!
Chłopcy wytrzeszczyli oczy. Był to niewątpliwie pierwszy wypadek na drugiej sali, żeby tak dobrze zorientowany weteran jak Pafnuc poparł zdanie swojego rywala Trąbaczewskiego.
W obecności Ćwika nie wypadało jednak prowadzić wewnętrznych dyskusji. Gwar umilkł i wszyscy posłusznie nasunęli koce na uszy, po czym rozległo się zdrowe, melodyjne chrapanie.
Ćwik przez chwilę stał oszołomiony tą nagłą potulnością, tudzież snem, który spłynął na czterdziestu męczenników, potem syknął: „Błazny” i wyszedł z sali.
— Poszedł fagas? — wychylił się spod koca Pafnuc.
— Poszedł — odparł Trąbaczewski.
— Ty, Trąba... — mrugną okiem Pafnuc — co to była za polityka? Zląkłeś się Strucia?
— Nie o Strucia chodzi, tylko o Majerana. Poważna sytuacja, bracie. Trzeba się zastanowić w spokoju. Ale najpierw, musiałem spławić tego lizusa, Ćwika.
— Tak też myślałem — szepnął zaaferowany Pafnuc.
— Że też nas Majeran ani słowem nie uprzedził... — westchnął Trąbaczewski.
— Jak to, nie uprzedził?! — uśmiechnął się krzywo Pafnuc. — Przecież, co dzień powtarzał, że jesteśmy zagrożeni. Powinieneś się domyślić. Byłeś przecież najlepiej zorientowany — dodał z lekkim przekąsem.
Ale, o dziwo, Trąba nawet tego nie zauważył.
— Sądzisz, że to właśnie miał na myśli, kiedy tak mówił? — zapytał z oczami wbitymi w szybę.
— A co?
Na sali znów wybuchł gwar, ale Trąbaczewski i Pafnuc zgodnie uciszyli męczenników.
— Cicho! Jeszcze kwadrans kimania. Nie widzicie, że myślimy? Wiecie, jaka jest sytuacja. Słyszeliście przecież, co mówił Ćwik! Musimy znaleźć wyjście.
Kiedy gwar ucichł, Trąbaczewski zapytał:
— Ty, Pafnuc... co to właściwie była wczoraj za draka? No, ta, o której Ćwik mówił. Czy to coś z Rzepką i Łebkowskim?
— Nie wiesz? — zdziwił się Pafnuc.
— Czy muszę wszystko wiedzieć — wzruszył ramionami Trąbaczewski.
Pafnuc zdziwił się jeszcze bardziej. Nigdy by nie przypuszczał, że takie wyznanie może przejść Trąbaczewskiemu przez gardło.
— Wiesz... — chrząknął nieco zmieszany — ja też właściwie dobrze nie wiem, to chyba coś z Bulwą. Wiem tylko, że Majeran miał od starego mycie głowy.
— Większe? — szepnął Trąbaczewski.
— Większe, i z mydleniem — odparł Pafnuc. — Majeran nawet się nie bronił. Powiedział, że zaraz spakuje manatki.
— Co ty?! — wytrzeszczył oczy Trąbaczewski.
— Jak kocham myć nogi. On tu jest na praktyce... Z praktykantami się nie cackają. Zresztą Majeran sam postanowił, że wyjedzie. Pamiętasz, jak powiedział przedwczoraj: „Jeszcze jedna draka, i wyjeżdżam”. Wtedy myślałem, że tylko tak groził. Wszyscy wychowawcy tak grożą. Ale wczoraj zrozumiałem, że on chce to zrobić naprawdę. Tylko kierownik go zatrzymał. „Już koniec turnusu — powiedział — nie dostanę następcy. Musi pan zostać te parę dni, jakoś to ułożymy”. No i ułożyli. Majeran zamienił się ze Struciem salami.
— Brr, żyć się nie chce. Ale miał pomysł kierownik, co?
— To nie kierownik — westchnął Trąbaczewski. — To mi wygląda na pomysł Strucia. Struć chce pokazać, co zrobi z najgorszą salą kolonii. On ma takie ambicje. Wy jeszcze nie wiecie, kto to jest Struć. Widziałeś, jak on pływa? A jakie ma chwyty? Trzeci stopień dżudo, czy coś takiego. Przeszkolony specjalnie. Teraz tylko takich będą brać na kolonie.
— E, bujasz, Trąba! — Pafnuc spojrzał na niego z niepokojem.
— Jak słowo. A widziałeś, jaki ma wzrok? Nieruchome oko, bracie, jak fakir.
— To prawda — zgodził się Pafnuc. — Jak wczoraj na mnie spojrzał, to mi się mdło zrobiło. Nie mogłem się ruszyć.
— On tak hipnotyzuje, bracie. U niego cała sala zahipnotyzowana. Wiesz, że oni naprawdę chodzą spać o ósmej?
— Nie... daj spokój!
— Mówię ci, Pafnuc! Zaszedłem raz do nich po szczotkę. Było pięć po ósmej. A całe bractwo spało jak zarżnięte. Zahipnotyzowane, bracie, dlatego. Struć się w nich przed snem wpatruje i usypiają jak węże u fakira.
— Myślisz, że i tego teraz też uczą wychowawców kolonii?
— Nie wiem, może to tylko nadzwyczajne zdolności pana Strucia.
Z sąsiednich łóżek podniosły się głosy:
— Dosyć już, Trąbaczewski, jak Boga, zimno się robi, gęsia skórka. Lepiej pomyślcie coś, panowie. Nie można oddać Majerana. Majeran jest fajny.
A z końca sali zawtórowano im:
— Tak jest! Nie damy Majerana! Nie damy!
— Łatwo powiedzieć. Ale co zrobić? — zastanawiał się głośno Pafnuc. — Powiedzmy sobie otwarcie: Majeran ma nas dosyć. On uprzedził.
— Pafnuc ma rację — rzekł Trąbaczewski. — Majeran ma nas dosyć. W tym rzecz.
Przez chwilę zapanowała nieprzyjemna cisza.
Wreszcie Pafnuc wybuchnął:
— To wszystko przez tego szczeniaka, Bulwę! Bulwa zawsze szurał.
— I do tego zawsze bez wyczucia — wycedził przez zęby Trąbaczewski. — Szurał dla samego szurania.
— Zanim coś postanowimy — zasapał Pafnuc — proponuję spłaszczyć Bulwę.
— Tak jest! — rozległy się głosy z sali. — Spłaszczyć Bulwę! To przez niego! Precz z Bulwą!
Sprężyny znów zatrzeszczały. Chłopcy wyskoczyli z łóżek i pobiegli do Bularskiego.
— Trzymać go! Łapać! Dać go tu!
Po chwili szamotania już go wlekli do Pafnuca i Trąbaczewskiego.
— O rany... co wy chcecie?! — wyrywał się przerażony Bularski. — Jak kocham myć nogi, teraz to nie przeze mnie. Spłaszczcie choć raz Łebkowskiego i Rzepkę. To przez nich! Tym razem przez nich. Przypomnij sobie, Trąbaczewski. Przecież oni tonęli.
Trąbaczewski zmarszczył brwi. Nagle rozjaśnił się.
— Prawda. Przecież to Łebkowski i Rzepka tonęli wczoraj w rzece. Że też wyszło mi z głowy. Struć podobno wyciągnął ich z wiru. Dawać tu Łebkowskiego i Rzepkę! Gdzie oni?
— Tak jest, tym razem to chyba przez Łebkowskiego i Rzepkę — zgodził się Pafnuc. — Bulwa jest niewinny.
— Niewinny jestem! — jęczał Bulwa.
— Nie jęcz — uspokoił go Pafnuc. — Nawykowo zostałeś posądzony, bo zawsze szurasz tam, gdzie nie trzeba. Dawać tu Łebkowskiego i Rzepkę!
— Nigdzie ich nie ma — zasapał Trąbaczewski.
— Jak to, nie ma? Pewnie się schowali! Zajrzeć pod łóżko!
Chłopcy rzucili się na podłogę i zaczęli zaglądać pod łóżka.
— Są! Są! Ukryli się pod łóżkiem! — ktoś krzyknął podniecony.
Wkrótce obu wątłych wydobyto spod łóżek i postawiono przed oblicza weteranów.
Pafnuc spojrzał z wyraźnym niesmakiem na chudeuszów. Można było z daleka policzyć im żebra. A rozchełstane, błękitne koszulki odsłaniały przeraźliwie sterczące obojczyki...
— No, ptaszęta — powiedział — to przez was ta heca. Co wam wpadło do głowy, żeby się topić? Kto ma słabe płetwy, niech nie pcha się na głębinę. Przez was zabierają nam Majerana.
— To... to nie nasza wina, Pafnuc — oświadczył Rzepka.
— My... my musieliśmy, no nie, Rzepka?
— Musieliśmy, Pafnuc — przytwierdził Rzepka.
— Jak to, musieliście? — zdumiał się Pafnuc.
— Ja to wszystko wytłumaczę — przełknął ślinę Łebkowski. — Poszliśmy z piłką nad rzekę. Tam jest płasko i można sobie pograć, wiesz... Ćwiczyliśmy strzały do bramki. Sam mówiłeś, że będziemy bramkarzami i że dostaniemy kopa, jak przepuścimy chociaż jednego gola na meczu z pierwszą salą. Więc myśmy się bali i poszliśmy ćwiczyć. I wtedy przyszedł Bulwa i kopnął piłkę do wody. Naumyślnie kopnął i zdradziecko. A potem uciekł. On zawsze jest złośliwy. I piłka zaczęła płynąć. Więc musieliśmy ją ratować, żeby nie popłynęła z prądem. A tam jest wir na zakręcie, więc zaczęło nas wciągać. Struć był akurat na tarasie i musiał nas zauważyć z góry. Więc zbiegł i wyratował nas. On zawsze wszystko zauważy.
— Ha, więc to jednak Bulwa! — ryknął Pafnuc. — Miałem wyczucie, że chciałem go spłaszczyć. Dawajcie z powrotem Bulwę.
— Ratunku! Już nie będę... Nie chciałem... Żartowałem tylko... Aaa!!! — wrzaski spłaszczanego Bulwy rozdarły powietrze.
II
— Panie kolego, słyszy pan te krzyki?
Kierownik kolonii w Ligęzach, pan Waligóra, odstawił nie dopitą herbatę i, ocierając spocone czoło chusteczką, spojrzał spoza gazety na pana Strucia, wysokiego pedagoga o skroniach przyprószonych siwizną, który notował coś w pękatym notesie na drugim końcu cienistej werandy.
Pan Struć, nie podnosząc oczu znad notesu, odparł powoli:
— To na sali pana Majerana.
— Na pana sali — poprawił z naciskiem kierownik. — Już teraz na pana sali.
— Pozwoli pan, kierowniku — wycedził spokojnie Struć — że tę salę będę nazywał nadal salą pana Majerana, dopóki nie nauczę jej mojej dyscypliny.
— Dlaczego pan ich nie uciszy? — zapytał zdenerwowany kierownik.
— Posłałem tam dyżurnego Ćwika, żeby ich ostrzegł — odparł Struć. — Dałem im szansę. Więcej nie będę upominał. To mój zwyczaj. Jedno upomnienie musi wystarczyć, potem następuje kara. Przy wieczornym apelu dowiedzą się, że nie zostało zapomniane. I że czasy pana Majerana, czasy pobłażania, skończyły się bezpowrotnie na tej sali... — urwał, bo na werandę wszedł właśnie pan Majeran, szczupły, młody człowiek w czarnych okularach i gimnastycznej koszulce, wachlując się włochatym ręcznikiem.
— Gorąco, panowie — powiedział, nalewając sobie wody sodowej z syfonu. — Trzydzieści stopni w cieniu.
— I parno jak przed burzą — dodał kierownik. — Co panowie proponują na popołudnie?
— Proponuję pójście nad rzekę — powiedział Majeran. — Kąpałem się właśnie. Woda jak marzenie.
— Hm... może rzeczywiście najlepiej byłoby nad wodę — kierownik wstał od stołu.
Struć uniósł do góry krzaczaste brwi.
— Pan kierownik chyba żartuje.
— Dlaczego?
— Po tym wczorajszym wypadku? Czy mało jeszcze było kłopotów? Ja bym nie kusił nieszczęścia.
— Chłopcy nie kąpali się jeszcze ani razu od naszego przyjazdu — powiedział Majeran. — Być nad rzeką i nie kąpać się... Wystawiamy ich na zbyt ciężką próbę, panowie.
— Nic na to nie poradzimy, kolego Majeran — rozłożył ręce Struć. — Były przecież deszcze i było zimno. A po tych deszczach rzeka wezbrała... czy pan wie, jaki jest poziom wody? I stale jeszcze wzrasta.
— Są jednak miejsca zupełnie płytkie i bezpieczne — nie ustępował Majeran. — Na przykład na zalewie. Gdyby dokładnie wyznaczyć strefę dozwoloną i roztoczyć nad młodzieżą opiekę...
— Owszem, to by się może dało zrobić, ale nie z tymi rozwydrzonymi chłopakami z Woli — westchnął Struć. — To nieodpowiedzialna banda. Czy pan słyszał ich słownik, czy pan zna ich zagrania, podstępy i kawały? Nie widziałem podobnie niezdyscyplinowanej młodzieży. Z przekory wejdą w głębię. Kto ich upilnuje? Pan? Bo ja nie mam zamiaru po raz drugi nurkować za niedoszłymi topielcami. Zresztą zaziębiłem się.
To mówiąc zakaszlał grubym kaszlem, a pan kierownik Waligóra spojrzał na niego z troską.
Zapanowała chwila nieprzyjemnej ciszy.
— A gdybym zagwarantował, że to się więcej nie powtórzy? — zaproponował Majeran.
— Pan jest rozbrajający, kolego Majeran — zaśmiał się Struć. — Czy można gwarantować za żywioł? Za ogień, że nie sparzy, za wiatr, że nie powieje? Ogień trzeba trzymać z daleka od benzyny, a chłopców od wody. Nie, panie kolego Majeran. Od razu widać, że pan pierwszy raz prowadzi kolonie dla chłopców z Woli... A propos, chciałem już dawno zapytać, co pan właściwie robił?
— Pracowałem w Pałacu Młodzieży — odparł Majeran.
— Pożyczał pan grzecznym dziewczynkom i chłopcom książeczki?
— Nie. Uczyłem młodzież tańczyć.
— Otóż właśnie — pokiwał głową wyraźnie rozbawiony Struć. — Pan ma przyzwyczajenia nauczyciela tańca. Obawiam się jednak, że ci chłopcy nie będą tańczyć, jak pan im zagra.
— To prawda... — rzekł zmieszany Majeran. — Muszę się uczyć wielu rzeczy i nie zaprzeczam, że brak mi pańskiego doświadczenia...
Struć uśmiechnął się pod nosem.
— O tak, ja mam cokolwiek lepszy staż.
— Pan Struć był wychowawcą w zakładzie specjalnym — wyjaśnił pan Waligóra.
— W domu poprawczym, jeśli chodzi o ścisłość — prostował Struć.
— Ach tak... — Majeran spojrzał ciekawie na starszego kolegę.
— Wy, pedagodzy o słabej ręce, wychowujecie przyszłych wychowanków domów poprawczych — uśmiechnął się Struć. — Pan to powinien zapamiętać, panie kolego Majeran... — zakaszlał. — Jednak się zaziębiłem po tej przymusowej kąpieli.
— Nic dziwnego, kolego Struć... — pokiwał głową kierownik — wskoczył pan zgrzany do wody...
— Tak, to mi dało radę. Człowiek straci zdrowie na tych koloniach.
— Niepotrzebnie gonił pan Bularskiego — chrząknął nieśmiało Majeran.
— Pan Struć nie gonił Bularskiego — zmarszczył brwi kierownik. — Pan Struć zauważył z tarasu, że Bularski wdrapał się na drzewo. Pan Struć pobiegł ściągnąć go z drzewa i wtedy dopiero zauważył tonących chłopców.
— Taki właśnie przebieg miały wypadki — zakaszlał Struć. — Dlatego byłem zgrzany. Niestety, Bularski, mimo wyraźnego rozkazu, nie chciał zejść z drzewa i musiałem go ściągnąć. To jeszcze jeden bohater z pana sali, kolego Majeran.
— Ja też bym się bał zejść, gdybym wiedział, że pod drzewem czeka na mnie pan Struć — rzekł smutno pan Majeran.
— Te żarty nie są na miejscu, kolego Majeran — rzekł ostro pan Waligóra. — Pan powinien docenić, że kolega Struć daje z siebie wszystko. Wobec bezradności pedagogicznej niektórych wychowawców cała kolonia opiera się na barkach pana Strucia. A wracając do tematu... — pan kierownik obrócił się do pana Strucia — chciałbym usłyszeć, co pan proponuje zamiast rzeki.
— Las. Grzybobranie, zbieranie jagód... — odparł krótko pan Struć.
— Doskonale — zgodził się kierownik.
— Z jednym zastrzeżeniem — dodał pan Struć. — Łebkowski i Rzepka pozostaną w domu.
— Obawiam się, że to będzie dla nich zbyt ciężka kara — wtrącił Majeran.
— Właściwie to nie miałem na myśli kary — wyjaśnił spokojnie pan Struć. — Chodzi mi o to, by nie dezorganizowali wycieczki. Ja ich mam od początku na oku.
— Myślę, że jeśli pójdą pod pana opieką... — zaczął Majeran, ale Struć przerwał mu ostro:
— O, nie! Ja mam tylko jedno pragnienie. Odstawić ich w całości do domu. Całych i zdrowych. Wpuścić Łebkowskiego i Rzepkę do lasu, to znaczy dać szaleńcowi nóż w rękę. Z lasu niedaleko do wody. A nie daj Boże, zechce im się skakać po drzewach albo rozpalić ogień. Pan ich nie docenia, kolego Majeran. Oni są zdolni do wszystkiego.
— A więc zaaplikuje pan im areszt domowy do końca kolonii — rzekł melancholijnie Majeran.
— Tego nie powiedziałem. Od jutra wezmę się za nich i wtedy... zobaczymy.
W tym momencie zdenerwowani wychowawcy usłyszeli wyraźne stukanie.
— Kto tam? — zawołał Struć.
Za drzwiami dały się słyszeć jakieś nieartykułowanej dźwięki.
— Proszę! — rzekł głośno kierownik.
Drzwi otwierały się pomału i na werandę wkroczyli z bardzo niewyraźnymi minami Pafnuc i Trąbaczewski. Pafnuc przygryzł wargi, a Trąbaczewski nerwowo, raz po raz, przygładzał sobie jeża na głowie.
— A, to wy... — zdumiał się Waligóra. — O co chodzi?
— My do pana Majerana... — wyjąkał niepewnie Pafnuc.
— My chcieliśmy się zapytać, czy to prawda... — zaczął Trąbaczewski i utknął.
— Czy to prawda, że pan... ma nas dosyć — dokończył Pafnuc. — To znaczy drugą salę.
— Prawda — odparł krótko pan Majeran.
— I że pan nas odstąpił panu Struciowi — przełknął ślinę przez suche gardło Trąbaczewski.
— Tak mi poradził pan kierownik — odpowiedział Majeran.
— O rany!... — wykrzyknął Pafnuc i przerażony zatkał sobie usta.
— Co to za odezwanie, Pafnuc — ściągnął brwi pan Struć, stając przed chłopcami.
— To znaczy, chciałem powiedzieć... niespodzianka — zamrugał oczami Pafnuc.
— Chciałeś powiedzieć „przykra niespodzianka” — uśmiechnął się pan Struć. — Masz rację, to będzie z początku trochę przykre, ale potem dojdziemy do porozumienia i zrobię z was ludzi — poklepał przyjacielsko Pafnuca po wystających łopatkach. — Nie wierzysz, Pafnuc?
— Wierzę... wierzę... o rany... panie kierowniku — wykrztusił przerażony Pafnuc — czy... koniecznie pan Struć musi z nas robić ludzi, czy nie może tego... tego zrobić pan Majeran?
Mimo powagi sytuacji wszyscy trzej wychowawcy uśmiechnęli się rozbawieni.
— Niestety, Pafnuc, jak dotąd, to się panu Majeranowi nie udało. A teraz marsz do sali — powiedział pan Waligóra. — Zróbcie porządek i czekajcie spokojnie. Za pół godziny pójdziecie na wycieczkę.
— O, to fajowo!
— Jak ty się wyrażasz?
— Przepraszam, chciałem tylko zapytać, czy z panem Majeranem.
— Nie — odparł kierownik. — Z panem Struciem... No, na co jeszcze czekacie?
— Bo... bo... my jeszcze nie załatwiliśmy... tam za drzwiami... e, co ja będę mówił... dawaj tych topielców, Trąbaczewski!
Nim się wychowawcy spostrzegli, obaj delegaci drugiej sali dali nogę za drzwi... Przez chwilę w korytarzu słychać było jakieś szamotanie i nagle przez drzwi wlecieli z rozpędem dwaj malcy w błękitnych koszulkach — Rzepka i Łebkowski.
— Pafnuc, Trąbaczewski, co to znaczy?! — krzyknął kierownik. — Gdzie oni są?
Pan Struć wyjrzał przez drzwi i powiedział:
— Uciekli, łobuzy. Wepchnęli nam Łebkowskiego i Rzepkę, i uciekli.
— Łebkowski i Rzepka, po co was tu wepchnęli? — zasapał zdenerwowany kierownik.
— Mamy wyjaśnić sytuację... — rzekł ponuro Łebkowski.
— Co takiego?! — zdumiał się kierownik.
— Wyjaśnić sytuację — powtórzył Rzepka z minął, która wskazywała na filozoficzną rezygnację.
Kierownik spojrzał na wychowawców.
— Rozumiecie coś z tego, panowie?
— To jakiś kawał — chrząknął pan Struć. — Radzę się mieć na baczności.
— Zaraz, dajmy im dojść do słowa, niech mówią — wtrącił Majeran. — Czego chcecie?
— My... my bardzo ubolewamy, że... — mruczał Łebkowski, ale zabrakło mu odpowiedniego, dyplomatycznego sformułowania.
— Że tonęliśmy — wypalił Rzepka.
— No, no, proszę! Też coś takiego! — uniósł do góry brwi pan Struć. — Ubolewają, że tonęli. I ten zwrot! Kto was tego nauczył?
— Czy tylko to chcieliście powiedzieć, chłopcy? — zapytał pan kierownik.
— Nie... my bardzo ubolewamy, żeśmy tonęli i że pan Struć musiał nurkować — wyrecytował Łebkowski.
— To już lepiej — westchnął kierownik, a pan Struś chrząknął i spojrzał łaskawie na delikwentów.
— Prosiłbym, żeby panowie wzięli pod uwagę, hm... postawę chłopców — chrząknął pan Majeran. — To jednak o czymś świadczy. Proponuję zaufać im jeszcze raz i zabrać na tę wycieczkę.
Teraz z kolei chrząknął pan kierownik.
— Hm... cóż pan na to, kolego Struć?
Pan Struć był wyraźnie w rozterce. Wreszcie powiedział:
— Koledzy... apeluję... nie dajmy się ponosić wzruszeniu. Czujność pedagogiczna przede wszystkim. To moja dewiza. Pozwolę sobie przypomnieć występki tych chłopców od początku turnusu. Ja to mam zapisane...
— Pan ma zapisane?... — zdziwił się Majeran.
— Mam taki śmieszny zwyczaj, kolego Majeran, zapisywać występki wychowanków — rzekł z wyraźną goryczą pan Struć. — To bardzo ułatwia pracę i chroni przed złudzeniami. U mnie każdy chłopiec ma konto.
— Nie wiedziałem o tym — powiedział coraz bardziej zaskoczony pan Majeran.
— Taki maleńki pomysł racjonalizatorski — wyjaśnił Struć. — Chcę być sprawiedliwy. I nie ulegać chwilowym nastrojom. Trudno jest być sprawiedliwym bez konta. Niestety, Łebkowski i Rzepka mają u mnie konto mocno obciążone — to mówiąc sięgnął do swojego tajemniczego notesu. — Może panowie zechcą posłuchać:
Trzeci lipca. Wyjazd na kolonie. Łebkowski i Rzepka piją wodę na stacji Warząchy Wielkie. Spóźnieni, w biegu wskakują do pociągu.
Czwarty lipca. Łebkowski i Rzepka udają w nocy duchy, ubrani w białe prześcieradła.
Piąty lipca. Łebkowski i Rzepka wypływają w balii na rzekę.
Szósty lipca. Łebkowski i Rzepka malują się na czarno pastą do obuwia i straszą kobiety w lesie.
Siódmy lipca. Łebkowski i Rzepka smagają ostami obnażonego Bularskiego.
I tak dzień po dniu, proszę panów, wszystkich występków dwanaście. Z tym, że wczoraj sprawa nabrała już wyraźnie tragicznego aspektu. Łebkowski i Rzepka pływają w wezbranej rzece i toną.
Pan Struć zamknął notes, uśmiechnął się i melancholijnie spojrzał w niebo.
— Tak, rejestr jest przygnębiający — zauważył pan Waligóra.
— Zwracam nadto uwagę — dodał pan Struć — że po każdym występku chłopcy wyrażali, jak oni to nazywają, „ubolewanie” i obiecywali, że więcej się to nie powtórzy.
W tym miejscu Łebkowski nie wytrzymał:
— Przecież... przecież nie powtarzaliśmy — wykrztusił.
— Tak, nie powtarzaliśmy. Za każdym razem było co innego — dodał Rzepka.
— Słyszą panowie? Za każdym razem było co innego — westchnął pan Struć. — Otóż właśnie to! Macie nieograniczoną fantazję. Teraz też będzie co innego, prawda?
— Myśmy... myśmy nie chcieli — jęknął Łebkowski — naprawdę nie chcieliśmy, ale tak wychodziło...
— Przecież nawet do tej wody tośmy też nie chcieli, ale... — Rzepka pociągnął nosem.
— Ale musieliśmy wskoczyć — zakończył Łebkowski.
— Jak to, nie chcieliście, a musieliście? — zapytał pan Struć.
— Bo piłka wpadła.
— Wpadła, czy ją wrzuciliście?
— Bularski wrzucił. Złośliwie wrzucił, a potem uciekł na drzewo. Dlatego tam siedział, jak pan przyszedł.
— Ja nie chcę skarżyć — dodał Łebkowski — ale już jak tak daleko zaszło, to powiem. Bularski jest zawsze złośliwy i robi różne kawały, a wtedy z tymi ostami, to on nam podłożył pod prześcieradła, a myśmy...
— A wyście go za to po gołym siedzeniu... — zasapał pan Struć. — Chłopak później musiał trzy dni jeść posiłki na stojąco... Nie przeczę, że Bularski jest łobuz, ale kto zabrał piłkę kolonijną nad rzekę, on czy wy?
— My.
— Właśnie. A o której też wy godzinie poszliście z tą piłką, można wiedzieć?
— O pierwszej.
— A czy wiecie, co chłopcy według rozkładu zajęć powinni robić o godzinie pierwszej?
— Powinni jeść obiad.
— A więc naruszyliście świadomie rozkład zajęć i regulamin. Dlaczego to zrobiliście?
— Bo był poniedziałek.
— Oryginalne tłumaczenie, więc co z tego?
— Bo w poniedziałek... — zaczął Łebkowski i ugryzł się w język.
— W poniedziałek jest na obiad gryczana kasza — wypalił Rzepka.
Pan Struć rozłożył ręce.
— Otóż panowie widzą. Rzecz jest prosta. Łebkowski i Rzepka wyjaśnili wszystko kaszą.
— My... my... już nigdy więcej — wykrztusił Łebkowski.
— Już nigdy więcej — powtórzył jak echo Rzepka.
— Znam to. Słyszę to już, dzięki Bogu, dwunasty raz — rzekł zmęczonym głosem Struć. — Po każdym z dwunastu występków śpiewaliście to samo.
— Tak, ale trzynastego występku nie będzie — rozległ się nagle uroczysty głos pana Majerana.
Pan Waligóra i pan Struć spojrzeli na niego... Pan Struć roześmiał się i chciał coś powiedzieć, ale pan Majeran go uprzedził:
— Panie kierowniku, mam małą prośbę — powiedział. — Czy mógłbym porozmawiać w cztery oczy z chłopcami? Tylko jedną minutę.
Kierownik machnął ręką:
— No, dobrze... dobrze... Zostawmy ich samych, kolego Struć.
Kiedy wyszli, Majeran stanął naprzeciw chłopców w błękitnych koszulkach i przez chwilę przyglądał się im w milczeniu.
— A więc widzicie, jak wygląda sytuacja — wycedził wreszcie zimno. — Jestem przez was skom-pro-mi-to-wa-ny. Jak nigdy w życiu. Słyszeliście na własne uszy. Pan Struć śmieje się ze mnie. Dlaczego? Bo wam wierzę. Czy ludzie, którzy wam wierzą, muszą być śmieszni?
— Więc... więc pan naprawdę... naprawdę nam jeszcze wierzy? — zasapał dziwnie zmieszany Łebkowski.
— Co robić... muszę wam wierzyć — przygryzł wargi pan Majeran.
— Musi pan? — szepnął zdziwiony Rzepka.
— Wbijcie to sobie dobrze do waszych cielęcych łbów — pan Majeran popatrzył na nich przenikliwie. — Gdybym przestał wam wierzyć, nie mógłbym być wychowawcą nawet przez minutę. Ludzie muszą sobie wierzyć — powiedział dziwnie smutno. — Jeśli nie będziemy sobie wierzyć, to, moi drodzy, generalna klapa i wysiadka... i demoralizacja. To znaczy, że nic już nie ma sensu i należy wrócić do stanu pierwotnego. Otóż, mało brakuje, a ja też będę przez was zdemoralizowany.
— Pan?
— Nauczyciel, który nie może wierzyć uczniom, jest zdemoralizowany. Nie pozostaje mu nic innego, jak kupić sobie bat i zostać treserem dzikich zwierząt w cyrku. Bat w jednej ręce, w drugiej kawałek cukru, to bardzo proste, prawda? Myślicie, że uczniowie nie mogą zdemoralizować nauczyciela? Oho, jeszcze jak mogą. Dlatego ta wasza wycieczka z panem Struciem będzie taka ważna. Koniecznie chcę, żebyście na nią poszli. Czy wiecie dlaczego? Myślicie może, że mi was żal i chcę, żebyście pobrykali po lesie? Wcale nie. Zasłużyliście aż nadto na karę. Chcę, żebyście poszli na tę wycieczkę tylko dlatego, że to jest nasza ostatnia szansa. Musicie pokazać, że można wam wierzyć i że ludzie, którzy wam wierzą, nie są śmieszni. Rozumiecie?
— Rozumiemy, proszę pana... i... — Łebkowski chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Majeran przerwał mu:
— Dosyć. Zaczekajcie tu chwilę.
Kiedy wyszedł, Rzepka szepnął przestraszony do Łebkowskiego:
— Łe... Łebkowski... wiesz, mnie... mnie się zdaje, żeśmy strasznie narozrabiali... ty... ty widziałeś, jak... jak Majeran wyglądał?
— Tak... miał okropną twarz... i takie oczy...
— Myślisz... myślisz, że on już jest zde... zdemoralizowany?
— Chy... chyba jeszcze nie, ale... może się zdemoralizować. On nigdy nie kłamie... i...
— Cicho... coś słyszę — przerwał mu Rzepka. — To oni... mówią coś bardzo głośno...
Nie mogli się oprzeć pokusie. Z bijącymi sercami przywarli do drzwi i nasłuchiwali. Dochodził stamtąd głos pana Majerana:
— To będzie ostatnia próba. Nie tyle dla nich, ile dla mnie, jeśli przegram, odejdę.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Przygryźli wargi.
— Niechże pan będzie poważny, kolego Majeran — usłyszeli głos kierownika.
— Odejdę w ogóle z zawodu — odparł pan Majeran.
— Widzę, że kolega Majeran nareszcie zaczyna myśleć rozsądnie. Otóż dobrze, zgadzam się na ten eksperyment — rzekł poważnie pan Struć.
Chłopcy omal nie krzyknęli z wrażenia. Tego się nie spodziewali po Struciu. Pan kierownik też się widać nie spodziewał, bo rzekł lekko zdenerwowany.
— Nie rozumiem pana, kolego Struć. Przecież jeszcze przed chwilą...
— Chodzi mi o to, żeby kolega Majeran ostatecznie przejrzał na oczy i zrozumiał, że minął się z powołaniem — mówił pan Struć. — Myślę, że trzynasty występek Łebkowskiego i Rzepki gruntownie go o tym przekona, co będzie bardzo korzystne dla sprawy wychowania, a mnie przedłuży życie — pan Struć przerwał w tym momencie. Pewnie uśmiechnął się po swojemu, z goryczą. — Nie będę musiał więcej rzucać się spocony w nurty rzeki... ja bardzo nie lubię wody — dodał po chwili. — Dla tych powodów gotów jestem poświęcić się po raz ostatni i wziąć łobuzów do lasu.
— Ha... jeśli tak... — rzekł kierownik. — Ale ostrzegam pana, kolego Majeran, ma pan mniejsze szansę niż wygranie w toto-lotka.
Ledwie podnieceni chłopcy zdążyli odskoczyć od drzwi, kiedy na werandę weszli wychowawcy.
— No więc, chłopaki — powiedział zaaferowany pan Waligóra — idziecie na wycieczkę. Przygotujcie się.
— Dziękujemy, panie kierowniku — wykrztusili.
— Podziękujcie panu Majeranowi — uśmiechnął się blado kierownik. — Pan Majeran postawił dzisiaj na bardzo wątpliwy los. A tym losem jesteście wy.
III
Wypadki potoczyły się szybko i niespodziewanie.
Tegoż popołudnia, korzystając z ciszy i wolnego czasu, pan kierownik Waligóra i pan Majeran usadowili się na werandzie i zabrali do zaległej papierkowej roboty, która jeszcze bardziej niż niesforność młodzieży dawała im się we znaki.
Pan Waligóra w słomkowym kapeluszu, obstawiony butelkami wody sodowej, sprawdzał w pocie czoła stertę kolonijnych rachunków, a pan Majeran ze strutą miną przeglądał pękatą teczkę z korespondencją urzędową, kiedy nagle zagrzmiało. Pan Waligóra powiódł niespokojnym wzrokiem po widnokręgu. Słońce jeszcze świeciło, ale gdzieś na południu pęczniała olbrzymia, sina chmura.
— Którą mamy godzinę? — zapytał młodszego kolegi.
— Już szósta — odparł pan Majeran.
— Pan Struć z chłopcami powinni niedługo wrócić. Chyba zdążą przed burzą.
— Myśli pan, że będzie burza? To chyba przejdzie gdzieś bokiem — powiedział pan Majeran.
Okazało się jednak, że prognozy meteorologiczne nie były silną stroną pana Majerana. Oto bowiem, jakby w odpowiedzi, zagrzmiało powtórnie. Tym razem gdzieś całkiem blisko.
— Boję się, że jednak nie ujdzie nam na sucho — zażartował pan Waligóra, wachlując się kapeluszem. — Niech pan spojrzy, jaskółki latają coraz niżej i jest coraz bardziej duszno. Naprawdę nie udało nam się to lato. Czytał pan dzisiejszą gazetę? Rzeki znów przybierają. Podobno grozi powódź. Proszę, niech pan przeczyta.
Pan Waligóra chciał podać gazetę panu Majeranowi, ale w tej samej chwili niespodziewany podmuch wiatru wyrwał mu ją z ręki.
Jednocześnie wszystkie kwity, rachunki oraz listy sfrunęły ze stołu...
Pan Majeran rzucił się za nimi i począł zbierać je na czworakach. Na próżno. Nowy poryw wiatru popędził je dalej, unosząc jednocześnie słomkowy kapelusz z głowy pana Waligóry.
Na szczęście dom kolonijny otoczony był żywopłotem z tarniny i tam wszystkie papierki, a także kapelusz pana Waligóry, zatrzymały się jak na mecie i tam też dopadli ich zdyszani wychowawcy.
— Wie pan co, kolego Majeran — zasapał kierownik, naciskając z powrotem kapelusz na łysinę — nic tu po nas. Zwijamy lepiej sztandary... Najgorsze, że chłopców wciąż nie widać. Przemokną do suchej nitki.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł Majeran, wpatrując się w drogę. — Pan Struć nie da się zaskoczyć... O, idą już!
— Nie widzę... — wytrzeszczył oczy pan Waligóra. — Tfu! — zakrztusił się nagle, bo gwałtowny wiatr przyniósł z drogi duszący tuman pyłu. Jednocześnie z tyłu za nimi trzasnęło okno i rozległ się jękliwy brzęk tłuczonej szyby.
— Na miłość boską, niech pan pozamyka okna. To przecież prawdziwy cyklon!
Pan Majeran dopadł do drzwi. W drzwiach obejrzał się jeszcze i z ulgą zauważył, że razem z pierwszymi kroplami deszczu na dziedziniec wpadli zziajani chłopcy... Uspokojony, pobiegł zamykać okna.
Tymczasem pan kierownik Waligóra, wciąż przytrzymując oburącz kapelusz, wyszedł naprzeciw chłopców.
— No, jak tam — zapytał uśmiechnięty — udała się wycieczka?
— Wdechowo było, panie kierowniku — zasapał Pafnuc. — Nie można powiedzieć.
— Mamy witamin do końca kolonii — powiedział Trąbaczewski. — Chłopaki, pokażcie manele. Pan kierownik spróbuje — podsunięto panu Waligórze koszyki pełne świeżych jagód.
Pan Waligóra skosztował jedną jagódkę i smakując rozglądał się dokoła.
— A gdzież to pan Struć?
— A właśnie, zapomnieliśmy powiedzieć — zadyszał Pafnuc — pan Struć, jak zobaczył, że zbiera się na burzę, to kazał nam biegiem wrócić, a sam został.
— Został? — zdumiał się pan kierownik. — Jak to, został? Dlaczego?
— Nie wiem, nic nam nie mówił, tylko kazał szybko wracać.
— Nie podoba mi się to... — zaniepokoił się pan Waligóra — zaraz... czy wszyscy wrócili?
— Chyba tak... — odparł Pafnuc.
— A Łebkowski i Rzepka? — zapytał pan kierownik.
— Łebkowski i Rzepka! — ryknął Trąbaczewski.
Ale nikt nie odpowiedział.
— Może poszli się przebrać — powiedział Trąbaczewski.
— Albo się myją — dodał Pafnuc.
— Trzeba sprawdzić. Poszukajcie ich zaraz.
— Tak jest, panie kierowniku — odparli chłopcy i rozbiegli się po budynku, krzycząc: — Łebkowski i Rzepka!!! Łebkowski i Rzeeepka!!!
Deszcz zaczął strumieniami zalewać werandę i kierownik schronił się w kancelarii. Tam znalazł go zaniepokojony pan Majeran.
— Czy coś się stało?
— Tak, stało się — zasapał zdenerwowany kierownik. — Łebkowski i Rzepka gdzieś przepadli. Nie po-do-ba-mi-się-to, panie Majeran. Że ja też dałem się panu namówić.
Nim pan Majeran zdążył coś powiedzieć, powrócił zziajany Pafnuc.
— Panie kierowniku... nie ma ich nigdzie — zadyszał.
— Szukaliście wszędzie? — zapytał kierownik.
— Tak jest, panie kierowniku.
— A czy w ogóle widzieliście ich w drodze powrotnej?
— Wracaliśmy biegiem, w paru grupach... — odparł Pafnuc. — Nie zwróciłem uwagi.
— Ja też ich nie widziałem, może biegli za Ćwikiem — dodał Trąbaczewski, który właśnie wpadł na werandę.
— Nie, ze mną nie biegli — oświadczył Ćwik.
Zapanowała chwila denerwującej ciszy. Słychać było tylko jęk wiatru na dworze i dzwonienie rzęsistych kropel deszczu o szyby.
Wreszcie kierownik jakby się ocknął.
— Wszyscy do sal — zakomenderował głośno. — Myć się i przebierać.
Chłopcy nie ruszyli się z miejsca.
— Panie kierowniku... — rzekł zdławionym głosem Trąbaczewski.
— Czego jeszcze chcesz?
— Pójdziemy szukać Łebkowskiego i Rzepki nad rzekę. Całą gromadą.
— Tego jeszcze brakowało! Żebyście się wszyscy pogubili! Natychmiast marsz do sali! — krzyknął pan Waligóra.
— Panie kierowniku...
— Powiedziałem „nie”.
Kiedy ucichł tupot oddalających się chłopców, kierownik zapatrzył się w szyby smagane deszczem i powiedział:
— Teraz już wiem, dlaczego Struć został. On ich szuka, panie Majeran.
Majeran przygryzł wargi.
— No, czemu pan stoi! Czemu pan milczy? Niechże się pan odezwie — wycedził kierownik.
— Przepraszam, kierowniku — szepnął martwo Majeran.
— Przeprasza pan! A to dobre — wybuchnął kierownik — co nam przyjdzie z pana przeprosin?
A potem dodał już spokojniej:
— Niech pan biegnie po peleryny, Majeran, idziemy nad rzekę.
Ledwie jednak Majeran zrobił krok w kierunku drzwi, rozległy się ciężkie kroki na korytarzu...
— To oni... — rzekł z ulgą pan Majeran.
— No, to po zmartwieniu.
Otworzył gwałtownie drzwi i zderzył się pierś w pierś z panem Struciem. Nieszczęsny wychowawca był przemoczony do suchej nitki... Zlepione włosy kleiły mu się do czoła. W ręce trzymał jakieś zawiniątko.
— Jak to... Pan sam, Struć? A chłopcy? — wykrztusił pan Majeran.
— Nie ma ich... Nieszczęście... Znalazłem tylko to — zadyszał pan Struć i pokazał mokre, błękitne koszulki.
— Gdzie pan je znalazł?! — wykrztusił kierownik.
Struć przygryzł wargi.
— Czemu pan milczy? Na miłość boską, gdzie pan to znalazł, kolego Struć?!
— Nad rzeką.
— Co pan powiedział? — wykrzyknął przerażony Majeran. — Nie, to nieprawda!
— Wisiały na krzakach wikliny — oddychał ciężko Struć. — Wołałem, nikt nie odpowiadał... ta burza... głuszyła wszystko... Popłynąłem w dół rzeki... ani śladu... Szukałem wszędzie... nic nie było widać... ta ulewa... jak ściana... nigdzie nie było śladu... tylko to na wiklinach... a rzeka przybierała, chyba wystąpi z brzegów... zalała już pierwsze groble.
— Idę! — pan Majeran skoczył do drzwi.
— Dokąd! Pan oszalał! — Waligóra i Struć rzucili się za nim.
— Puśćcie mnie, panowie, muszę pójść.
— To nie ma sensu. Nie znajdzie ich pan — powiedział Struć. — Ja szukałem dobrze.
— Muszę pójść! — zadyszał Majeran. — Czy mam siedzieć z założonymi rękami i czekać... Na co czekać... To zresztą moja wina.
— Wszyscy jesteśmy winni — rzekł kierownik. — Nie powinienem się zgodzić na ten pana idiotyczny eksperyment. Przecież wiedziałem, że pan... — nie dokończył i machnął ręką. — To pan mnie namówił, kolego Struć — wybuchnął nagle.
— Nie doceniłem tych smarkaczy — mruknął zgnębiony Struć. — Zmylili mnie. Wywiedli w pole. Cały czas byli przy mnie... spokojni jak trusie. Potem zaczęło błyskać. Byli przy mnie najbliżej, więc kazałem im zgarnąć chłopców, bo rozbiegli się po lesie. I musieli skorzystać z okazji. Mamy teraz życiową lekcję, kolego Majeran.
— To już nie lekcja, to nieszczęście — powiedział kierownik.
Struć otarł rękawem zmoczoną twarz.
— Niech pan przynajmniej powie, kolego Majeran... niech pan przyzna, jeśli pan jest uczciwy, że pan się mylił. Dlaczego pan milczy? — wykrzyknął nagle. — Niech pan powie! Niech pan powie, że zły Struć ma rację. Pan myśli, że ja nie mógłbym być łagodnym wychowawcą, że ja nim nie byłem. Byłem... póki nie trafił mi się taki wypadek jak dziś — zakaszlał, a potem dodał cicho: — Ale teraz nie powie już nikt, że Struć nie umie wychowywać. Nikt już nie powie... A kto tak powie, przegrywa, jak pan, kolego Majeran. Przegrywa zawsze...
— Dosyć! — przerwał ostro kierownik. — To nie pora, żeby mówić takie rzeczy... trzeba się zastanowić, co robić... Musimy telefonować na milicję. Boże... taka kompromitacja... to już nawet nie kompromitacja. To karna sprawa.
— A jednak... wciąż nie mogę pojąć... — szepnął Majeran — patrzyłem przecież w ich oczy... wiedziałem, że nie kłamali.
— To nie na tym polega — rzekł gorzko Struć. — Młodzież nawet nie kłamie tak często, jak myślimy... młodzież daje tylko obietnice... Ja to panu mówiłem...
— Tak, mówił mi pan... — powtórzył martwym głosem Majeran. — „Obietnice wiatru, że nie będzie wiał... obietnice ognia, że nie sparzy...”
Jego słowa zginęły w szumie szalejącej ulewy.
IV
A jednak poszli, nie zwlekając, jeszcze raz, obaj: Struć i Majeran. Chociaż bez żadnej nadziei... Majeran miał rację. Nie mogli siedzieć z założonymi rękami.
Pan Waligóra otulony w mokry pled — peleryny zabrali obaj wychowawcy — raz po raz wychodził na taras, wypatrywał oczy i czekał.
Na milicję nie mógł się w żaden sposób dodzwonić. Zapewne burza zerwała przewody. Pozostało więc tylko to straszne oczekiwanie.
Wreszcie koło dziesiątej, kiedy ściemniło się już zupełnie, usłyszał na żwirze ścieżki chrzęst kroków i suchy kaszel.
Ruszył niecierpliwie naprzeciw.
Z mroku wynurzyły się dwie sylwetki. Tylko dwie. Struć i Majeran.
Kierownik nie zadał im nawet jednego pytania. Wszystko już było tragicznie jasne. Jak człowiek martwy począł wchodzić po schodach. Zobaczył przylepione do szyb twarze chłopców. Odwrócił się.
— Jeszcze nie śpią — powiedział do wychowawców, sam nie wiedział, po co. Chyba po to, żeby przerwać to nieznośne milczenie.
— Nic ich nie słychać — zachrypiał Struć i ta uwaga też zabrzmiała jakoś dziwnie sztucznie.
— Tak, nic ich nie słychać — powiedział kierownik. — Niech pan im każe iść spać... Albo nie. To nie ma już żadnego znaczenia... przypuszczam, że to nie ma dla nas żadnego znaczenia.
— Co z telefonem? — zapytał głucho Majeran.
— Zepsuty.
— Pójdę na posterunek — powiedział słabym głosem Majeran.
— To dwanaście kilometrów...
Nagle wszyscy trzej znieruchomieli. W żywopłocie coś zachrzęściło nieprzyjemnie... Usłyszeli sapania i nagle z tarniny wynurzyła się niezgrabna postać. Otrząsnęła się jak niedźwiedź wychodzący z barłogu i ruszyła wprost na wychowawców.
— Kto to? — zawołał pan Waligóra.
— Biodruś — odpowiedział gruby głos. — Taka ćma, żem wlazł prosto w to kłujące paskudztwo. Tyż pomysł, ciernie sadzić na dróżce, jakby mało było cierni, że tak powiem, na drodze żywota. Amen.
Wychowawcy spojrzeli po sobie.
— Kto pan jest? — zapytał kierownik, patrząc na dziwne indywiduum w długim płaszczu po pięty i czarnym, oklapłym kapeluszu.
— Biodruś — odpowiedział intruz, jakby to miało wystarczyć za całą prezentację.
— Nie znamy pana — powiedział kierownik.
— Ejże... czy pan mnie nie zna, kierowniku? A kto wam przywiózł ziemniaki z pegeeru?
— Co pana tu sprowadza? — zachrypiał zdziwiony Struć.
Indywiduum chrząknęło pod nosem.
— Ja... ja w sprawie tego, co się zdarzyło.
— W sprawie chłopców?! — wykrztusił Majeran. — Boże! Niech pan mówi, panie... panie...
— Biodruś — podpowiedziało indywiduum. — Tak, ja w sprawie chłopców — powtórzył zakłopotany. — Dwu chłopców z kolonii.
— Szybciej, na miłość boską! Pan wie coś o nich?!
— Nie wiem, jak to powiedzieć... — rzekł Biodruś coraz bardziej zakłopotany. — Panowie, widzę, nerwowi. Ano dziwić się trudno... panowie odpowiadają... ale co robić... woda żywioł... z żywiołem to nie przelewki... a rzeka okrutna, co zabierze, nie zwraca... zrozumieć trzeba.
— Dosyć!... — wykrzyknął pan kierownik.
— Oj, nerwowo tutaj... — zakaszlał Biodruś — nerwowo. Zaraz... który z panów jest panem Majeranem?
— To... ja — wysunął się do przodu pan Majeran.
— Więc to pan... nie wygląda pan groźnie — zachichotał Biodruś.
— Panie Biodruś — zasapał z oburzeniem pan Waligóra. Brakowało mu tchu. — Jeśli pan przyszedł tu żartować z wychowawców, to wybrał pan niestosowną porę.
— Ooo, surowo tutaj... surowo — pokręcił głową Biodruś — ludzie prawdę mówili.
— Proszę wyjść! — krzyknął kierownik. — Pan sobie podpił. My nie mamy zamiaru wysłuchiwać pańskich opinii.
— Niechże mnie Bóg broni, żebym miał pić w taką porę — podniósł ręce do góry Biodruś — chociaż nie jestem od tego... i gdyby teraz panowie cokolwiek na rozgrzewkę, to bym się nie pogniewał, bom przemókł do kości.
— To są kpiny — zachrypiał wzburzony Struć. — Pan szydzi z naszego nieszczęścia. Czy po to pan tu przyszedł?
— Zachowaj Boże. Ja, że tak powiem, w poselstwie od chłopaków.
— Co?! Co? Od kogo?
— Od chłopaków — powtórzył spokojnie Biodruś.
— Więc oni żyją?
— Do diabła, co też panowie... — skrzywił się zgorszony Biodruś — dlaczego nie mieliby żyć?
Wychowawcy zaniemówili. Słowa nie mogli wykrztusić.
— Dopiero teraz pan mówi?! — wykrzyknął wreszcie pan Struć do głębi wzburzony.
Biodruś popatrzył na nich ze zdumieniem.
— Zaraz... panowie... zaraz, zaczynam rozumieć, więc panowie myśleli... — roześmiał się. — Oj... nerwowo tu... nerwowo. Chłopaki mieli rację, że mnie w te pędy wysłali. Otóż mam uspokoić panów i powiedzieć, żeby się panowie wychowawcy nie trapili, bo... zaraz, choroba, ja to mam zapisane — wyciągnął z zanadrza kartkę, odsunął daleko od oczu i odczytał powoli: — „...nie było trzynastego występku”. Tak właśnie kazali powiedzieć: „trzynastego występku”, osobliwie panu Majeranowi. Nie bardzo się na tym wyznaję, ale to miałem powiedzieć i zaświadczyć urzędowo... Bez tego baliby się wrócić... To tyle od nich, a od wsi... to ja, panowie, przyszedłem uścisnąć dłoń... i podziękować jako wychowawcom... Jutro rano, jak się ze wszystkim uspokoi, przyjdą tutaj przewodniczący Buras i sekretarz Oliwa, i prezes KR-u Pędzik też przyjdzie... Już by dzisiaj przyszedł, ale się suszy, a galant chce przyjść i też uścisnąć dłoń, więc na razie to niech Biodruś uściśnie i podziękuje.
— Za co?... — wyszeptał osłupiały kierownik.
— No, za chłopaków, że nieszczęście od nas odsunęli.
— Jakie nieszczęście?
— Że nas nie zalało, panowie. Że nas nie zalało.
— A cóż oni takiego zrobili?
— Zaraz opowiem... Więc, proszę panów, to było tak: wysoka fala niespodziewanie na wał uderzyła... Oni byli akurat w lesie koło wału. Patrzą, jeszcze nie pada, a pod nogi struga im jakaś płynie. Bystre chłopaki od razu zrozumieli, co się święci. Biegną na wał. A tam zrobiła się mała wyrwa i woda cieknie. Więc zrzucili koszule, bo bali się je zabrudzić, jako że tu surowo, panowie, oj, surowo, i dalej kamieniami i darnią zatykać. Rozebrali kopiec graniczny z kamieni i w try -miga dziurę zatkali. A potem, co tchu pobiegli do wsi alarmować...
— Rozumiem... — szepnął pan Struć — musieli w zdenerwowaniu zapomnieć o tych koszulach, ale swoją drogą powinni mnie uprzedzić, zanim pobiegli.
— Oj, dobrze, że nie tracili czasu... woda wali, podmywa, wyrwa, co sekundę się powiększa. Za parę minut to i ratować nie ma co. A tak przybiegliśmy z siekierami i łopatami, umocniliśmy wszystkie słabe miejsca. Osobliwie koło mostu, dwa kilometry w górę rzeki. Chłopaki nie chcieli wracać na kolonię „bez usprawiedliwienia”, jak powiadali, bo bali się, że nikt im nie uwierzy i będą ich posądzać o trzynasty występek. Myśmy też woleli ich nie puszczać w taką burzę, bo do kolonii daleko i mogliby zabłądzić w tej ulewie i zaćmie. Więc trzymaliśmy ich przy sobie, i nie powiem... dużo nam pomogli.
— A więc to dlatego ich nie znaleźliśmy — uśmiechnął się pan Majeran. — Oni pracowali z wami w górnym biegu rzeki... a myśmy, mój Boże, szukali ciał raczej w biegu dolnym. Myśleliśmy, że ich zniosło w dół.
— Tak to chyba było... — powiedział Biodruś i spojrzał zdziwiony na pana Majerana. — Co panu... czemu pan tak zbladł?
— Nic... nic... już nic... — pan Majeran otarł czoło chusteczką i uśmiechnął się słabo.
— Jest to rodzaj osłupienia pedagogicznego — zażartował pan Waligóra.
— Nie rozumiem... — powiedział Biodruś.
— Nie szkodzi — szepnął Majeran. — Panie Biodruś, czy można pana uściskać? — rzekł niespodziewanie i nie czekając na pozwolenie, serdecznie uścisnął Biodrusia.
— Ależ, co znowu, panie wychowawco, co pan... — wyrwał się przerażony chłopina. — Nie jestem panną na wydaniu, jestem chłopem z wąsami. Niech mnie pan puści... Panie kierowniku, co ten pan tu wyprawia ze mną?
— Niech pan wybaczy panu Majeranowi — roześmiał się kierownik — widzi pan, panie Biodruś, tu się rozgrywało coś, hm... w rodzaju biegu pedagogicznego z przeszkodami.
— Biegu peda... gogicznego? — wytrzeszczył oczy Biodruś. — Niech mnie kule biją, jeśli coś rozumiem.
— Tak jest — powiedział pan Struć i uścisnął rękę pana Majerana. — Wygrał pan, kolego... Jeden zero dla pana. A swoją drogą nie spodziewałem się. Niesamowite chłopaki. No, miał pan nosa. Gratuluję. I niech pan nie ma żalu do złego Strucia.
— Skądże... nie mam prawa — westchnął pan Majeran. — Ja też już przecież zwątpiłem.
— No... no... cóż znowu, kolego Majeran — kierownik poklepał serdecznie pana Majerana po wystających łopatkach. — Pan jest zbyt skromny. Ale niech pan mi powie, panie Biodruś, dlaczego pan od razu nie przyprowadził z sobą tych bohaterów?
— Dlaczego? Chłopaki przemokli przecież do suchej nitki... pod kocami siedzą, biedule. A właśnie... byłbym zapomniał, jeśli są jakieś suche ubrania...
— Panie Majeran, niech pan biegnie do magazynu po ciepłe swetry i dresy służbowe — powiedział kierownik.
— Chodźmy, panie Biodruś... — rzekł wesoło Majeran — co z pana za człowiek, mógł pan od razu powiedzieć... My tu się wzruszamy... a oni tam czekają... Niech no pan się ruszy...
— Zaraz... pomału... — zasapał Biodruś. — Biegi peda... gogiczne już się przecież skończyły... — zażartował — oj, nerwowo tu, słowo daję, nerwowo, panowie.
Kiedy wreszcie, mrucząc pod nosem, wyszedł za panem Majeranem, pan Struć zapatrzył się w ciemne okno.
— Co pan tak się zamyślił, kolego? — zapytał kierownik.
— Diabelny szczęściarz z tego Majerana... — powiedział cicho, jakby do siebie, pan Struć.
— Sądzi pan?
— Widzi pan, kierowniku — westchnął Struć — wychowawcy też jest potrzebna odrobina szczęścia... ja jej nie miałem. Gdybym dziesięć lat temu trafił na swojego Łebkowskiego czy Rzepkę... no, ale czas i na mnie...
— Gdzie pan idzie?
— Jak to gdzie? — uśmiechnął się blado pan Struć. — Muszę przecież odnotować w mojej czarnej księdze ten trzynasty występek.
W październiku zaczyna się trudny okres w życiu Piratów i innych pokrewnych sprzysiężeń, które ostatnimi czasy rozkrzewiły się w Niekłaju. Na hałdach wieje bezlitosny wiatr, wygodne ścieżki pokrywa lepkie błoto, nawet stary ogród pofabryczny staje się coraz trudniej dostępny i niebezpieczny. Jego dolna część zamienia się w trzęsawisko. Biada śmiałkowi, który zapuści się tu nieostrożnie. Ugrzęźnie po kolana, pogubi buty i tragedia gotowa. Przez tydzień albo dwa tygodnie nie wypuszczą go za karę z domu, tak jak zdarzyło się niedawno z braćmi Odjemkami. Nie mówiąc już o tym, że nieszczęśni pechowcy nabawili się grypy.
Górna część ogrodu, mimo że kusi dojrzewającymi właśnie jabłkami, też staje się nieprzytulna i groźna. Drzewa i krzewy pozbawione liści nie zapewniają już osłony. Wszystko widać jak na dłoni. Nic się nie skryje przed bystrym wzrokiem stróża, pana Abdulewicza, zwanego Mułłą, zwłaszcza że sprawił sobie nowe okulary i myśliwskiego psa.
Co robić w taką nieprzyjemną porę? Oczywiście można schronić się w świetlicach i tam rozgrywać nudne partie warcabów i ping-ponga albo oglądać telewizję. Ale komu to wystarczy?
Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że w tej jesiennej sytuacji prawdziwe życie wśród chłopców w Niekłaju zamiera. Na szczęście są jeszcze strychy. Oczywiście, ci z nowych bloków nie mają wielkiego pojęcia o strychach. W nowych domach po prostu ich nie ma, a nawet jeśli się trafią, to są pilnie strzeżone i zamknięte.
Dlatego opuściłem w październiku paczkę Kolonistów i ich dowódcę Andrzeja Kszyka i przeniosłem się do Piratów. Przyjęto mnie chętnie, ponieważ, choć od roku mieszkałem w nowym osiedlu, urodziłem się przecież w starym domu u babci, na ulicy Zapłotkowej, i nie jestem żadnym przybłędą, ale rdzennym tubylcem.
Oczywiście, przeszedłem do Piratów w najgłębszej tajemnicy, zwłaszcza przed moim młodszym bratem Emerykiem, który, jak podejrzewam, jest człowiekiem Kszyka. Z moim młodszym bratem Emerykiem zawsze miałem kłopoty. Nie rozumieliśmy się nigdy wzajemnie. Mój młodszy brat miał dziwne zamiłowania. Od dawna zauważyłem na przykład, że imponują mu mundury, służbowe czapki i hełmy, przepisy, rozporządzenia i w ogóle urzędowanie.
Przez dłuższy czas, po wykryciu w Niekłaju szajki złodziei fabrycznych, bawił się wraz z paczką pokrewnych mu nieletnich w milicjanta, w aresztowanie i ściganie przestępców. Ostatnio przerzucił się na zainteresowania astronautyczne. Nie byłoby więc nic dziwnego, gdyby zwąchał się z Kszykiem, który ma podobne manie. W każdym razie działał mi okropnie na nerwy i to było jednym z powodów, że porzucałem rodzinne mieszkanie na kolonii i prawie wszystkie wolne chwile spędzałem w domu babci na ulicy Zapłotkowej.
Oczywiście, głównym powodem był strych. Takiego strychu jak u babci nie ma chyba w całym Niekłaju. Jest to bardzo stary strych, pełen najróżniejszych gratów. Stoją tam dwa stare fotele bez nóg (strasznie rozbebeszone), ale wciąż jeszcze wygodne, potłuczone lustra w czarnych ramach, kulawy stół, sterty starych książek i pism sięgają dachu. Na komodzie bez szuflad leżą wypchane ptaszyska, na pół zjedzone przez mole i jeszcze przez to straszniejsze, oraz ryj dzika odyńca, trofea myśliwskie dawno zmarłego pradziadka, a między nimi stary gramofon z wielką, zieloną tubą. W skrzyniach wśród szmat, które niegdyś były wspaniałymi sukniami, pławią się staroświeckie, niemodne kapelusze z pękami sztucznych kwiatów oraz lśniący cylinder pradziadka. Żeby nie było smutno, na krokwiach w górze gnieżdżą się gołębie, ażeby było wygodnie, leżą koło komina stare sienniki, na których można się wyciągnąć, gdy wraca się z dalekiej, męczącej wyprawy.
Kiedy więc w październiku przyszła moda na strychy, czyli jak to się u nas mówi, „gabinety”, strych mojej babci od razu zwrócił uwagę Piratów i został uznany za jeden z najwspanialszych gabinetów. Tutaj zbieraliśmy się w długie wieczory ja, Długi Tomek, Tadzik Myszka i Marian. Czasem zachodzili też obaj bracia Odjemkowie, Mniejszy i Większy, a nawet sam admirał Michał, chociaż oni mieli osobne gabinety.
Cóż może się równać z atmosferą strychu w takie jesienne zmierzchy? Za jednym maleńkim okienkiem dogasa czerwone niebo, po przeciwnej stronie, w drugim oknie, migoczą rzędy dalekich świateł zakładów, czasem zabłyszczy różowa łuna od wielkiego pieca. Wiatr szeleści i świszcze w zakamarkach papy na dachu, to znów deszcz dzwoni, tam na dworze ziąb albo słota, a tu w gabinecie zacisznie i przytulnie. Od komina idzie miłe ciepło. Świeca na stole rzuca tajemniczy blask. Rozłożeni na wygodnych siennikach albo zagłębieni w wiekowych fotelach, obmyślamy wyprawy na Zenona, który, od czasu jak został zdjęty ze stanowiska admirała Piratów, stał się Koczownikiem i urządzał na nas zasadzki w ogrodzie, a kiedy się nam sprzykrzy, gramy w bitwę morską albo w cymbergaja, albo ćwiczymy dżudo, albo omawiamy wydarzenia sportowe, albo po prostu gadamy.
Nikt nam nie przeszkadzał, w całym domu była tylko babcia na dole. Babcia miała przytępiony słuch i nie docierał do niej tupot po schodach ani hałas na strychu. Babcia moja nudziła się, całymi dniami wysiadywała przy oknie i wyglądała. Ale co można zobaczyć przez okno na ulicy Zapłotkowej? Toteż cieszył ją nawet ten ruch w starym domu. Ilekroć nas zauważyła, pytała tylko:
— Dobrze się bawicie, dzieci?
— Dobrze, babciu — odpowiadaliśmy.
Babcia uśmiechała się wtedy do nas, kiwała siwą głową i częstowała nas landrynami.
Niestety, zaszły wkrótce wypadki, które zakłóciły spokój naszego życia gabinetowego. Zaczęło się od pożaru u niejakiego Morocha.
Pewnego październikowego popołudnia, kiedy siedzieliśmy na naszym poddaszu, przybyli do nas podnieceni bracia Odjemkowie i powiedzieli:
— Zenon schwytał Kitę.
Zerwaliśmy się z miejsca. Wiewiórka Kita znajdowała się pod ochroną wszystkich związków w Niekłaju i nie było śmiałka, który by się odważył podnieść na nią rękę.
— To niemożliwe — powiedziałem. — Jak on mógł ją schwytać?
— Schwytał ją w pułapkę na szczury. Dała się skusić na orzechy.
— Po co ją schwytał?
— Mówi, że ją będzie tresował.
— Tresował Kitę?
— Tak.
— To bezczelność! On ją zamęczy.
Ogłosiłem natychmiast ostre pogotowie. Odjemkowie zeznali, że widzieli Zenona, jak szedł do ogrodu, wprawdzie bez wiewiórki, ale mieliśmy nadzieję, że uda nam się go obezwładnić i zmusić do wypuszczenia Kity. Zabraliśmy więc broń w postaci mieczów, proc i pistoletów wodnych, nadto przynętę dla psa, który strzegł ogrodu, i bezzwłocznie wyruszyliśmy w drogę.
Sforsowaliśmy mur ogrodowy przez dziurę w okolicy bagna, a gdy tylko rozległo się szczekanie, pośpiesznie wydobyliśmy przynętę, a mianowicie skórki od kiszki, za którym pies Mułły przepadał.
Niestety, w momencie, kiedy zajęci byliśmy obłaskawianiem psa Mułły, napadli na nas znienacka Koczownicy Zenona. Musieli nas śledzić od dawna i przygotowali zasadzkę. Zasypani gradem kasztanów, a co gorsza pigułami z błota, cofaliśmy się w nieładzie w dół ogrodu. Groziło nam już zepchnięcie do bagna, kiedy nagle, ku naszemu zdumieniu, Zenon zaprzestał ataku. Stanął jak zahipnotyzowany, przez chwilę nasłuchiwał, a potem wdrapał się pośpiesznie na drzewo.
— Chłopaki, pali się! — zawołał z podnieceniem. — Patrzcie, tam, za hałdami!
Spojrzeliśmy. Istotnie, przez ogołocone z liści gałęzie drzew widać było zaróżowione niebo.
— E, to słońce zachodzi — zaśmiał się Długi Tomek.
— Ty, geograf — zaszydził Zenon — słońce na północy! O tej porze roku? Zresztą widzę wyraźnie płomienie.
— Jak myślisz, co się tam może palić? — zapytał flegmatycznie Marian.
— Jak to, co? Dom. Powiem wam nawet jaki. To jest dom Bosmana.
— Bosmana Rei? — wykrztusił Tadzik.
— Tak.
Istotnie kierunek się zgadzał. Zdrętwieliśmy. W domu Bosmana mieściła się przecież główna kwatera naszego związku.
— Pewnie znów usnął z fajką w zębach — mruknął Zenon — albo wdowa zapomniała wyłączyć żelazko. Od czasu, jak mnie tam nie ma, stała się jeszcze bardziej nerwowa. Michał nie umie postępować z wdową. Pewnie urządza jej nad uchem próby z rakietami.
Znów zdrętwieliśmy, bo istotnie Michał ostatnio próbował skonstruować rakietę w starej stolarni u Bosmana. Może mu coś wybuchło?
— Jazda! — Zenon zeskoczył z drzewa. — Biegiem do Bosmana.
Ledwie wypadliśmy z ogrodu, do uszu naszych dobiegł przeraźliwy dźwięk syren wozów strażackich. Przyśpieszyliśmy kroku. Na szczęście okazało się, a pali się nie u Bosmana, ale znacznie bliżej. Płonęła szopa niejakiego Morocha. W zapadającym mroku wyglądała z daleka jak niezgrabny, zapalony z jednej strony wiecheć.
Na miejscu była już straż miejska. Strażacy rozwijali na ziemi potężnego węża, podobnego do wielkiego płaskiego tasiemca...
Dookoła tłoczył się tłum podnieconych gapiów. A nowi wciąż przybywali.
— Rozejść się, nie przeszkadzać! — krzyczeli strażacy. — Przecież nawet węża nie można rozwinąć! Co za ludzie!
Nadbiegł milicjant Kubas z gwizdkiem i też zaczął nakłaniać ludzi, żeby zrobili miejsce, ale nic nie pomogło. Co odepchnął jednego gapia, na jego miejsce cisnęło się pięciu nowych.
Nadjechał wielki wóz straży pożarnej zakładów, ale nie mógł nawet zająć stanowiska, bo zwarta ciżba ludzi zagrodziła mu drogę.
Tymczasem nadjechały jeszcze dwie straże pożarne: zakładowa z fabryki, w wielkim, nowoczesnym czerwonym samochodzie, oraz ochotnicza z dzielnicy Zapłotki, na starym, rozklekotanym wozie. Z pobliskiej ulicy Zapłotkowej biegli także strażacy emeryci, zapinając po drodze staroświeckie mosiężne hełmy, które błyszczały krwawo w blasku ognia. Szczególną sensację budził stary strażak z brodą, w którym poznaliśmy dziadka Tadzika Myszki.
Poczęliśmy się przepychać do strażaków, przebijając tłum pochylonymi głowami jak kozły.
— Dziadku! — zawołał Tadzik.
Ale stary strażak fuknął na niego gniewnie:
— I ty, basałyku?!
— Co ja?
— Tłoczysz się i przeszkadzasz. Ty, wnuk strażaka?!
— A bo ludzie mnie pchają.
W odpowiedzi stary Myszka wręczył nam mocny sznur strażacki i powiedział:
— Zamiast się tłoczyć, trzymajcie lepiej tę linę, zróbcie barierę i nie dopuszczajcie gapiów. Tylko mocno trzymajcie. Z całej siły.
Ochoczo porwaliśmy za sznur, zaparliśmy się w ziemię i z całej siły powstrzymywaliśmy napór tłumu.
Nagle, tuż koło mnie, wyrosła jasna głowa mojego młodszego brata Emeryka.
— A ty, co tutaj robisz? — krzyknąłem. — Spływaj! Już cię nie ma!
Odepchnąłem go mocno. Mój młodszy brat cofnął się dwa kroki, dalej nie mógł. Tłum przyparł go do małego płotka, za którym kłębiły się zwierzęta gospodarskie Morocha, świnie i kozy.
Wyprowadzano je właśnie z chlewu, żeby się nie spaliły.
Czekaliśmy niecierpliwie, kiedy wreszcie strażacy uruchomią sikawki, ale na tej ciasnej ulicy nie była to wcale łatwa sprawa. Kiedy rozwinęli węże, okazało się, że nie mogą znaleźć hydrantu wodociągowego, do którego by mogli je przykręcić.
Dopiero dziadek Myszka przepchał się do zdenerwowanych strażaków i pokazał im, gdzie powinien być hydrant. Ale na tym właśnie miejscu tłoczyli się ludzie.
Kiedy ich wreszcie usunięto, okazało się, że nic nie widać. Gapie zawalili studzienkę błotem i trzeba było najpierw odgarnąć błoto. Nareszcie przykręcono węża i puszczono wodę. Płaska taśma napęczniała w oka mgnieniu i zamieniła się w tłustego węża. Wąż zacharczał gniewnie, wyprężył się w rękach strażaków i wyrzucił z siebie potężny strumień wody.
Ale na razie był to tylko jeden strumień. Wóź straży fabrycznej w ogóle nie mógł podjechać do pożaru, bo ludzie go nie dopuszczali. Czekano, aż nadejdzie milicja i zrobi porządek. Lepiej powiodło się starym strażakom ze straży ochotniczej. Pojedynczo zdołali przepchać się przez tłum i zajęli stanowiska między płonącą szopą a domem mieszkalnym Morocha. Zjawił się też zadyszany dziadek Myszka. Wyciągnął chusteczką z kieszeni, otarł spocone czoło, poprawił złocisty hełm, potem pomacał się po kieszeniach.
Patrzyliśmy na niego niecierpliwie.
— Prędzej, dziadku — denerwował się Tadzik.
— Zaraz... tylko znajdę okulary... — sapał stary strażak, macając się wciąż po kieszeniach. — Chyba nie zostawiłem ich w domu?
— To niech dziadek da, ja będę sikał — zaofiarował się Tadzik.
— Myślisz, że to takie proste? Nie każdy potrafi być ogniomistrzem, moje dziecko — dyszał dziadek Myszka — nie utrzymałbyś nawet sikawki.
— Ja utrzymam, proszę pana — powiedział Zenon — ja jestem bardzo silny.
I nie czekając na pozwolenie, chciał porwać węża, ale brodaty strażak odsunął go.
— To nie zabawka, moje dziecko. Nie jesteś ogniomistrzem i nie wiesz, gdzie kierować strumień... Żebym tylko znalazł moje okulary.
— Pan ma okulary w brodzie — usłyszałem nagle znajomy głos.
Mój brat wspiął się na palce i chciał sięgnąć do brody starego strażaka.
— Co takiego? — cofnął się brodacz. — Co ty powiedziałeś, chłopcze?
— Powiedziałem, że pan ma okulary w brodzie, o, tutaj widać drucik.
Dziadek Myszka pomacał się po brodzie i rzeczywiście wyciągnął z jej gęstwiny okulary w drucianej oprawie.
— Aaa, rzeczywiście. No tak... przypominam sobie, że spuściłem je sobie pod brodę, żeby mi nie przeszkadzały w czasie czytania, bo właśnie czytałem, kiedy wybuchł ten pożar, a do czytania mam inne okulary. Więc te spuściłem pod brodę... zawsze je spuszczam, już mam taki zwyczaj. Że też zapomniałem... musiałem być bardzo zdenerwowany. Dziękuję ci, chłopcze... W nagrodę będziesz razem ze mną trzymał sikawkę.
To mówiąc, dziadek Myszka podał sikawkę mojemu młodszemu bratu, sam założył na nos okulary, potem wziął sikawkę w ręce i krzyknął:
— Gotowe! Wody!
Sikawka trysnęła wysokim strumieniem.
— No, trzymaj... trzymaj razem ze mną — zasapał brodacz do mojego młodszego brata i trzymając sikawkę, razem z moim młodszym bratem skierował jej strumień na dach sąsiedniego domu, wcale nie na szopę, która się paliła.
Patrzyliśmy z zazdrością na mojego młodszego brata, jak razem z brodaczem manewruje sikawką... i jak mu się oczy błyszczą, a Zenon zacisnął pięści i wybuchnął:
— Czy oni zwariowali?! Gdzie oni leją? Wcale nie w ogień. Hej, proszę pana — zaczął szarpać starego strażaka za ramię. — Pan się chyba pomylił... pan niedowidzi. Gdzie pan sika? Trzeba na prawo. W ogień! Pan marnuje wodę, a tu każda chwila droga!
— Puszczaj, smarkaczu! Dobrze sikam — odtrącił go stary.
— Dobrze sikamy — powiedział mój młodszy brat.
— Co ty się znasz! — rozzłościł się Zenon. — Nie... ja nie mogę na to patrzeć! Niech pan odda sikawkę... Pan nie umie... pan nie widzi...
— To prawda, pan chyba źle leje — zauważył flegmatycznie Marian.
— Dziadku, nie tam, tam nie ma ognia! — krzyknął zawstydzony Tadzik.
Ale stary Myszka nie zwracał na nas żadnej uwagi i dalej spokojnie polewał dach drugiego domu.
Zenon zaciskał nerwowo pięści, wreszcie nie wytrzymał. Dopadł do brodacza i począł mu wydzierać sikawkę.
— Co wyrabiasz, łobuzie?! — krzyknął strażak. — Puszczaj!
Ale Zenon nie puszczał i tak siłowali się, krzycząc na siebie przez kilka sekund; z jednej strony rozjuszony Zenon, a z drugiej wzburzony starzec i mój brat.
Strumień wody chwiał się w tę, to w tamtą stronę. Wreszcie Zenonowi udało się wyrwać przeciwnikom sikawkę, ale jakby z zemsty sikawka szarpnęła się w jego rękach i całym strumieniem lunęła prosto w zgromadzone za płotkiem zwierzęta. Rozległ się przeraźliwy kwik i beczenie. Oszalałe świnie i kozy poczęły przeskakiwać niskie ogrodzenie. Potężny wieprz złamał je swoim ciężarem i jeszcze bardziej przerażony wpadł prosto w tłum zebranych gapiów. Za nim galopowały olbrzymie maciory, małe warchlaki i całe stado kóz wszelkiej maści.
Teraz zaczęli krzyczeć ludzie i pierzchać w popłochu. Zrobiło się niesamowite zamieszanie. Zauważyłem tylko, że jakiś wielki kozioł wpadł pod naszego kolegę Susuła, który gapił się z rękami w kieszeniach, szeroko rozstawiwszy nogi. W następnym momencie spostrzegłem oniemiały, że nieszczęsny Pirat galopuje okrakiem na grzbiecie kozła, i do tego siedząc przodem do ogona. Nie zdążyłem zanotować, co się z nim dalej stało, bo właśnie przejechali przed moim nosem obaj bracia Odjemkowie, którzy, nie wiem, jakim cudem, znaleźli się na grzbiecie rozjuszonego łaciatego wieprza. Przejechali krzycząc wniebogłosy i zniknęli w ciemnościach. Po chwili łaciaty wieprz pojawił się znowu, ale już bez Odjemków.
Zamieszanie zataczało coraz szersze kręgi. Potrącani przez ogłupiałe i rozbrykane zwierzęta strażacy poczęli tracić panowanie nad sikawkami. Węże wypuszczone z rąk podskakiwały i wiły się na ziemi jak żywe stworzenia. Ludzie, pryskani i smagani biczami wody ze wszystkich stron, kłębili się, zderzali z sobą, przewracali, znów podnosili i krzycząc przeraźliwie, uciekali przed siebie.
Tylko my dzielnie trzymaliśmy strażacką linę, a raczej trzymaliśmy się liny. I chyba tylko dlatego przetrwaliśmy cało zamieszanie. Koło nas w podobny sposób trzymał się sikawki ledwie żywy ze strachu Zenon. Wciąż jeszcze nie mógł sobie poradzić z wężem, który szarpał się w jego rękach.
Wreszcie dopadł do niego sierżant straży miejskiej Żółwik, ten sam, który miał w naszej szkole wykład o akcji przeciwpożarowej. Przyprowadził go wzburzony dziadek Myszka.
— Co ty wyrabiasz?! — krzyknął na Zenona sierżant.
— Nic, trzymam węża.
— Patrz, coś narobił... To wszystko przez ciebie!
— Jak to, przeze mnie?
— Nie wypieraj się, łobuzie jeden — zasapał dziadek Myszka. — Chuligan, wyrwał mi sikawkę. Siłą mi wydarł.
— Natychmiast oddaj węża strażakowi Myszce — powiedział ostro sierżant Żółwik.
Zenon wciąż szarpał się z wężem.
— To niech pan bierze... pan myśli, że tak łatwo dać, jak on mnie trzyma — jęknął wreszcie.
Żółwik wyjął mu węża i wręczył staremu Myszce.
— Niech pan pracuje dalej. A z tobą porachujemy się, ananasie. Jak mogłeś zrobić coś podobnego! Odebrać sikawkę strażakowi w czasie akcji przeciwogniowej! Już nawet z nieszczęścia robicie sobie zabawę! — począł krzyczeć na Zenona.
— Prze... przepraszam pana, pa... panie sierżancie — wykrztusił wzburzony Zenon — ja nie robiłem żadnej zabawy, ani w ogóle, tylko ja za... zastąpiłem pana Myszkę, bo... bo pan Myszka ma słaby wzrok i źle lał.
— Ja słaby wzrok! — zatrząsł się brodacz. — Ja ci pokażę słaby wzrok!
— Tak, i pan źle lał. Chłopaki są świadkami, lał pan nie tam, gdzie potrzeba.
— Nie tam, gdzie potrzeba! — oburzył się Myszka. — Patrzcie go, nie tam, gdzie potrzeba. Słyszał pan, sierżancie? Bezczelny łobuz.
— Chwileczkę — chrząknął sierżant Żółwik — dlaczego mówisz, że pan Myszka lał nie tam, gdzie potrzeba?
— A bo nie lał w ogień, ale na tę chałupę obok. Kto to widział!
Sierżant Żółwik spojrzał dziwnie na Zenona i westchnął:
— Nie masz pojęcia o akcji strażackiej, chłopcze. Pan Myszka dobrze wiedział, co robi, i wcale się nie pomylił. Umyślnie polewał dom obok. Wiesz, po co? Bo gdyby go nie polewał, toby się dawno zapalił. Stoi zbyt blisko, ma kryty gontami dach, a wiatr dmie w jego stronę. Mądry strażak nie tylko pamięta o tym, żeby gasić to, co już się pali, ale także, żeby się nie zapaliło to, co mogłoby się zapalić, aby się pożar nie rozszerzał. Tym bardziej, że ten dom jest o wiele więcej wart niż ta szopa, która się pali. Za to, coś zrobił, powinienem ci spuścić lanie strażackim pasem. Pewnie nie miałeś jeszcze skóry rżniętej strażackim pasem?
— Nie, proszę pana — wykrztusił Zenon, patrząc z wyraźnym obrzydzeniem na szeroki i solidny pas sierżanta Żółwika.
— Zaraz to widać... — powiedział sierżant Żółwik — ale tym razem ci daruję, ponieważ jestem skutkowcem, rozumiesz?
— Nie bardzo — wyjąkał Zenon.
— Patrzę na skutki. Jak skutki są dobre, to przebaczam. No, a twoje wyniki nie były najgorsze — uśmiechnął się. — Bo chociaż wprowadziłeś z początku trochę zamieszania, to ważniejsze jest, że twoje manipulacje sikawką rozpędziły gapiów. Przez nich nie mogliśmy rozwinąć szybkiej i skutecznej akcji, a teraz, patrzcie, jak nam sprawnie idzie.
Istotnie, gaszenie pożaru nabrało teraz tempa. Po oczyszczonym przedpolu poruszali się sprawnie strażacy, atakując ogień z najdogodniejszej strony. Straż ochotnicza polewała wodą sąsiednie budynki, żeby ogień się na nie nie przeniósł, a obie duże straże zawodowe gasiły pożar szopy. Ogień cofał się. Języki płomieni ustępowały z sykiem, kryły się wewnątrz budynku, znów próbowały atakować, ale powtórnie zalane, uciekały zasłaniając się kłębami białej pary.
— No, to już chyba koniec — powiedział sierżant Żółwik. — Uciekajcie do domu, bo już późno. I ty też, rozganiaczu gapiów — zwrócił się do Zenona. — Na co czekasz? Na medal? Medalu ode mnie nie dostaniesz. To prawda, że rozpędziłeś gapiów, ale nie myśl, że dostaniesz ode mnie z tego tytułu medal.
— Ja wcale nie myślę — wyszczerzył zęby Zenon i uciekł, szczęśliwy, że mu się upiekło.
— Do widzenia — powiedzieliśmy do Żółwika — tu jest lina, którą trzymaliśmy, proszę pana, żeby nie zginęła, bo by znów było na nas.
— Dobrze, chło... — sierżant Żółwik urwał nagle i znieruchomiały zapatrzył się w ogień.
Powędrowaliśmy za jego wzrokiem i zdrętwieliśmy z emocji.
We włazie, na dachu płonącej szopy, pojawiła się czyjaś głowa. Po chwili na dach wygramoliła się postać w rozmamłanej koszuli. Krztusząc się od dymu, oparła się ciężko o komin, a potem ślizgając się i zataczając, poczęła bezradnie biegać po grzbiecie dachu od jednego końca do drugiego, coraz bardziej nerwowo, otoczona kłębami pary i sykiem przygasających płomieni.
— Człowiek na dachu! Człowiek na dachu! — rozległy się głosy.
— To Moroch.
— Moroch! Moroch!
Na dźwięk tego nazwiska jakaś kobieta w chustce, matka czy żona nieszczęsnego, krzyknęła przeraźliwie... Chciała biec prosto w ogień, ale zatrzymali ją strażacy.
— Co on tam robił? — zapytałem zdziwiony Tadzika.
— Pewnie spał — powiedział Tadzik — na pewno spał na sianie.
— Usnął na sianie z papierosem albo rzucił zapałkę na słomę, tliło się, tliło... on nic nie czuł, bo spał, aż się cała szopa zajęła. Dopiero, jak go przypiekło, zerwał się na nogi — tłumaczył jakiś strażak. — Już mu raz mówiłem, żeby nie palił papierosów w szopie. Ale posłucha to taki...
— Pewnie pijany był. On lubi do kieliszka zaglądać — rzekł dziadek Myszka. — Stale z kimś w tej szopie popijał, a po pijanemu najłatwiej ogień zaprószyć. Ludzie mówią, że on po cichu wódką handluje i że ma tam w tej szopie, w słomie, schowany spirytus.
— Patrzcie — przerwał mu nagle Tadek — będą go zdejmować.
Istotnie, pod szopę podjechał samochód strażacki z ruchomą drabiną. Drabina uniosła się i zawisła nad płonącym dachem, a potem zaczęła się spuszczać aż na sam dach.
Wtem na szczeblach drabiny zauważyliśmy człowieka. Poznaliśmy go. To był sierżant Żółwik. Wstrzymaliśmy oddech. Sierżant drapał się w górę jak olbrzymi, czarny pająk, zdumiewająco szybko i sprawnie. Już był przy Morochu. Już wiązał go do siebie liną, gdy nagle rozległy się gwałtowne wybuchy. Jeden, drugi, trzeci, a potem cała seria, jak z działa przeciwlotniczego... Oślepiające, jasnozłote i białe płomienie wystrzeliły wysoko w górę nad leniwe, czerwone języki dogasającego pożaru, potem kłęby rozgrzanej pary i dymu przesłoniły wszystko. Widać tylko było, że za tą zasłoną pożar rozhulał się na nowo.
Tłum jęknął. Zdawało się, że nowa ściana ognia pochłonęła obu mężczyzn. Ale po chwili, jakby z morza płomieni, wynurzył się ciemny cień i począł powoli, krok za krokiem, spuszczać się po drabinie.
— Nie wyratował. Wraca sam — rozległy się podniecone głosy.
— Nie, nie sam — prostowali drudzy — on go niesie!
Teraz można było już zupełnie wyraźnie widzieć, że sierżant Żółwik jedną ręką podtrzymywał przewieszonego przez ramię jak worek, na pół przytomnego Morocha.
Już był na ziemi. Spuścił swój ciężar w dół... Już oddawał Morocha w ręce jego roztrzęsionej rodziny. Nieszczęsnego pogorzelca otoczył tłum ciotek, wujków i dzieci. Żona rzuciła mu się w ramiona.
Sierżant Żółwik oddalił się w cień, gdzie było chłodniej. Zauważyłem, że z tej radości nawet nikt mu nie podziękował. Ale wątpię, czy sierżant Żółwik dbał o to. Był zbyt zmęczony. Oparł się o płot, zdjął hełm i otarł czoło. Rozpiął kurtkę. Nagle zmarszczyłem brwi. Zauważyłem, że mój młodszy brat podszedł do niego.
— Pan ma usmolony policzek — powiedział — pan pozwoli, że ja go panu wytrę.
— To nieważne — mruknął sierżant.
— To ważne — powiedział mój młodszy brat, wyciągnął chusteczkę — tacy ludzie jak pan powinni ładnie wyglądać — a potem dodał, patrząc na niego i wycierając mu zamaszyście policzek: — Chciałbym być strażakiem, takim jak pan.
* * *
Pożar u Morocha zrobił wielkie wrażenie w miasteczku. Natychmiast zarządzono generalne porządki na strychach, prelekcje w szkołach, biurach i zakładach pracy. Sprawdzono stan gotowości przeciwpożarowej, zakładano gaśnice, ustawiano skrzynie z piaskiem.
Najbardziej, rzecz jasna, dotknęły nas porządki na strychach. Groziły one bowiem ruiną tak świetnie prosperujących gabinetów. Zdawało się, że już nic nie może nam pomóc i że koniec epoki przytulnych poddaszy zbliża się nieubłaganie.
Z tym większym wstrętem patrzyłem na Emeryka. Dla mojego młodszego brata nastały teraz wielkie dni. Zaraz po lekcjach biegł do strażaków, a potem widziałem go, jak uszczęśliwiony nosił za starym Myszką kubełek z klejem, tudzież wielki pędzel, i pomagał brodatemu weteranowi straży rozklejać na mieście afisze przeciwpożarowe, obwieszczenia strażackie i instrukcje dla ludności.
Co do nas, to resztę nadziei na utrzymanie gabinetu straciliśmy na trzeci dzień po pożarze u Morocha, kiedy na ulicy Zapłotkowej ujrzeliśmy sierżanta Żółwika. Niespokojnie obserwowaliśmy go z okienka strychu.
— Może on tutaj tylko tak... — próbowałem się jeszcze pocieszyć.
— Jak? — zapytał Długi Tomek.
— No... w gości... na jakieś imieniny.
— Dzisiaj nie ma żadnych imienin — powiedział ponuro Tomek.
— Dlaczego? W każdy dzień muszą być jakieś imieniny.
— Ale nie dzisiaj — mruknął Tomek. — Dzisiaj jest Prota. Czy słyszałeś, żeby ktoś nosił takie imię na ulicy Zapłotkowej?
— To prawda, nie słyszałem — westchnąłem przygnębiony — ale, ale... on może wyszedł po prostu na spacer.
— Nie — powiedział Tomek — sierżant Żółwik nie chodzi na spacery.
— Skąd wiesz? Może mieć przecież wolny czas...
— Mieszkam niedaleko od niego i wiem, co robi sierżant Żółwik, kiedy ma wolny czas. Kiedy sierżant Żółwik ma wolny czas, to gra.
— W karty?
— No, wiesz! — wzruszył ramionami Tomek. — Sierżant Żółwik gra na kontrafagocie.
— Co to takiego?
— Instrument dęty — powiedział Tomek. — Tatuś mówi, że sierżant Żółwik jest filarem orkiestry strażackiej. Może słyszałeś kiedyś, jak przechodziłeś koło cukierni Brylla, dziwne dźwięki?
— Słyszałem.
— To właśnie sierżant Żółwik gra. On mieszka na piętrze nad cukiernią. Zresztą zobacz, on tu krąży w mundurze.
— To o niczym nie świadczy. Stale go widzę w mundurze. On chyba tak lubi.
— Tak, ale dzisiaj ma pasek pod brodą — powiedział Tomek.
Istotnie, dopiero teraz zauważyłem, że sierżant miał pasek pod brodą, co znaczyło, że przyszedł na ulicę Zapłotkową służbowo. Chrząknąłem niespokojnie.
— Co teraz zrobisz? — zapytał Tomek.
— Nic — powiedziałem. — Wytrwam.
Tomek spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
— Ciekawym, jak wytrwasz, kiedy on tu wejdzie i każe zlikwidować gabinet.
— Spróbuję mu wytłumaczyć... może zresztą nie wejdzie...
Urwałem nagle, bo właśnie w tej samej chwili rozległy się kroki na schodach.
— To on! — wykrztusiłem.
— Dziwnie jakoś idzie — zauważył Tomek nasłuchując w napięciu.
Istotnie, kroki były dziwne. Lekkie i miękkie, zupełnie niepodobne do kroków sierżanta.
— Skrada się jak kot — szepnąłem.
Czekaliśmy z zapartym tchem. Wreszcie kroki ucichły i rozległo się energiczne pukanie. Tomek spojrzał na mnie pytająco.
— Nie ma rady — odparłem — otwórz. I tak widział światło.
— Ty otwórz — wymamrotał Tomek.
Był blady jak płótno.
Z bijącym mocno sercem podszedłem do drzwi, otworzyłem zatrzask... i cofnąłem się o krok ze zdumienia.
Na poddasze wkroczył mój młodszy brat. W pierwszej chwili trudno go było poznać, gdyż prawie całą twarz krył mu głęboki, złocisty hełm. W rękach trzymał wielką czerwoną tubę gaśnicy.
— Inspekcja! — powiedział urzędowym głosem. — Materiały łatwopalne, makulaturę, słomę i stare graty trzeba usunąć ze strychu.
Oprzytomniałem. Ręce same zwinęły mi się w pięści. Żeby tak nas nastraszyć!
— Ty łobuzie — warknąłem — zmiataj, pókiś cały!
Ale on niewzruszony recytował dalej:
— Widzę tu także zapaloną świecę i suszące się błony fotograficzne. Zapaloną świecę i suszące się błony fotograficzne też trzeba natychmiast usunąć.
— Przede wszystkim usuniemy ciebie — zasapałem. — Bierz go za mankiety, Długi!
Porwaliśmy Emeryka pod ręce milicyjnym chwytem i unieśliśmy jak psiaka. Zamachał w powietrzu bezradnie odnóżami...
— Do okna go! Usuniemy cię przez okno — mruknąłem, żeby go nastraszyć. — Strażacy lubią chodzić po dachach. Więc pochodzisz sobie po dachu.
Na próżno starał się wyrwać. Zanieśliśmy go do okienka i wystawiliśmy na świeże powietrze.
Wtem zdrętwieliśmy. To był prawdziwy pech. Z domu naprzeciwko wyszedł właśnie sierżant Żółwik. Przystanął osłupiały na widok mojego młodszego brata w oknie i zapytał:
— Co tam robisz, Emeryku?
— Przeprowadzam inspekcję na strychu babci.
— Myślałem, że chcesz wyjść na dach — zażartował sierżant.
— Nie, ja... ja tylko wyglądam — odparł mój młodszy brat.
Odetchnęliśmy obaj z Tomkiem.
— No i jak wypadła ta inspekcja? — zapytał sierżant Żółwik.
— Wszystko będzie w porządku — powiedział mój młodszy brat — zgodnie z przepisami. Może pan na mnie polegać.
— Wiem o tym, Emeryku — odparł sierżant z szerokim uśmiechem, od którego zrobiło nam się jakoś mdło. Po czym zasalutował Emerykowi, a Emeryk zasalutował jemu.
Istna heca!
Wreszcie sierżant poprawił pasek pod brodą i odmaszerował dalej, omijając nasz dom.
Puściliśmy Emeryka i patrzyliśmy na niego z dość mieszanymi uczuciami.
— No, dobrze — odchrząknąłem wreszcie, nie wiedząc, co powiedzieć — widzę, że nie upadłeś ostatecznie na głowę i że... tego... potrafisz się zachować... bardzo ładnie porozmawiałeś sobie z sierżantem Żółwikiem... to znaczy, że uczucia braterskie nie zgasły jeszcze w twej czaszce, mimo że nakryłeś ją tym naczyniem. Co to za kociołek?
Mój młodszy brat przygryzł wargi.
— To jest hełm — powiedział.
— Skąd go masz?
— Od pana Myszki.
— Trochę pogięty i pęknięty z jednej strony.
— Dlatego pan Myszka mi go dał. To jest bardzo stary hełm. Teraz już strażacy nie chodzą w takich. Ale mnie on się bardziej podoba od tych nowych. Pan Myszka ma jeszcze dwa takie hełmy... Ty też mógłbyś dostać...
Stwierdziłem z niesmakiem, że mój młodszy brat stał się nagle gadatliwy, dziwne, dotychczas miałem go za mruka.
— Nawet lepiej byłoby ci w hełmie niż mnie, bo masz większą głowę. Chciałbyś go przymierzyć? — zaproponował nagle.
— Nie, dziękuję.
— Powinieneś się koniecznie zapisać do straży, jak ja — mówił niezrażony mój młodszy brat. — Sierżant Żółwik powiedział, że każdy może zostać domowym strażakiem.
— Dwu strażaków w rodzinie to za dużo. Jeden wystarczy — mruknąłem.
— Zwłaszcza taki bojowy — dodał Tomek i zapatrzył się dziwnym wzrokiem na gaśnicę. — Czy ten instrument to dla nas?
— Tak, właśnie chciałem ją tu powiesić.
— To jest doskonała myśl — powiedział Tomek i przymrużył oko. — Powieś ją na stemplu. Tam jest taki hak...
Mój młodszy brat ochoczo zawiesił gaśnicę. Potem przetarł ją zamaszyście rękawem, do połysku, spojrzał na nią z dumą i powiedział:
— Wygląda prawie jak nowa. Tylko czy wiecie, jak się z nią obchodzić? Tam jest przepis. Najpierw gaśnicę trzeba zdjąć ze ściany...
— Dobra... dobra — przerwałem mu — damy sobie radę. A teraz zmykaj...
Mój młodszy brat nie poruszył się.
— Musimy przecież sprzątnąć...
— Nic nie musimy... — popchnąłem go do drzwi — ciesz się, że uchodzisz cało... Cześć.
— Czekaj — powstrzymał mnie Tomek — zostaw go. Chciałem go jeszcze o jedną rzecz zapytać...
— To pytaj prędko!
— Słuchaj — Tomek zwrócił się do Emeryka — czy nie można by skombinować więcej takich gaśnic?
Emeryk pokręcił głową.
— Nie. Tylko ja dostałem jedną. Wyjątkowo.
— Od kogo?
— Od sierżanta Żółwika.
— Nie bujaj. Tak by ci po prostu dał? Przyznaj się, że świsnąłeś.
— Ja? Świsnąć? Dostałem w nagrodę. Za to, że pomagałem przy gaszeniu pożaru. Zobaczyłem, że w straży na podwórzu leży kilka starych gaśnic, więc zapytałem sierżanta Żółwika, czy mógłbym zawiesić jedną u siebie w domu. Sierżant spytał się komendanta, a komendant powiedział, że mogę sobie wziąć.
— To na pewno szmelc. Skoro ci dali, to na pewno szmelc.
Podszedłem do gaśnicy i obejrzałem ją dokładnie.
— No tak, stara, przeterminowana gaśnica fabryczna. Patrzcie, tu jest znak naszej fabryki, a tu data ważności. Pięćdziesiąty dziewiąty rok. Dali mu, bo i tak miała pójść na śmietnik. To jest trup.
— Wcale nie trup! — oburzył się mój młodszy brat. — Sierżant powiedział, że ona może jeszcze działać. Tylko, że nie na sto procent. A w fabryce muszą być gaśnice na sto procent. Zresztą ona jest starego typu. A tam wszystkie gaśnice starego typu wymienili na nowoczesne. A teraz zabierzemy się do sprzątania strychu.
— Nie nudź — powiedziałem.
— Ja muszę... Ja przyrzekłem sierżantowi. Myślicie, że on by tu nie przyszedł i nie zrobił z wami porządku, gdybym mu nie obiecał, że ja sam?...
— Obiecywać to możesz, co chcesz, ale na swoim podwórku. A tu jest nasz gabinet! Rozumiesz? Nie będziesz się tu rządził. Spływaj... bo ci sprawimy taką łaźnię, że przez tydzień nie będziesz mógł siedzieć. Nawet na najmiększym fotelu.
Mój młodszy brat zacisnął zęby. W kącikach oczu zabłyszczały mu łzy. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ujrzawszy nasze złowrogie twarze, spuścił głowę i wyszedł.
— Zdenerwował mnie smarkacz — powiedziałem do Tomka — zawsze z nim są kłopoty. Jak sobie coś wbije do głowy, to może człowieka zanudzić na śmierć. Strach pomyśleć, co z niego wyrośnie. Żeby już w tym wieku... A ty jeszcze z tymi gaśnicami. Po co ci te gaśnice?
— Jak to, po co? — powiedział Tomek i uśmiechnął się pod nosem. — Czy nie pomyślałeś, jaka to może być straszliwa broń? Gdybyśmy, bracie, z takimi rozpylaczami wpadli na Zenona i jego Koczowników. Ale i jedna wystarczy. Jeśli się tylko zrobi z niej właściwy użytek.
Stałem przez chwilę oszołomiony. A potem powtórzyłem w zamyśleniu:
— Tak, jeśli się zrobi właściwy użytek.
* * *
Zaraz następnego dnia postanowiliśmy zrobić właściwy użytek z gaśnicy. Właśnie nadarzyła się okazja, bo przyszli podnieceni bracia Odjemkowie z wiadomością, że Zenon ze swoimi ludźmi rozpalił ognisko na zalesionym zboczu hałdy, w pobliżu miejsca zwanego „Diablim Zjazdem”, i co najważniejsze, że jest przy nim schwytana wiewiórka Kita.
— Trzyma ją w żelaznej klatce — mówili wzburzeni — jeśli się pośpieszymy, możemy go jeszcze zastać tam i przyskrzynić.
Natychmiast dałem sygnał do wymarszu. Ja zabrałem gaśnicę, bracia Odjemkowie pistolety na wodę, a Długi Tomek i Tadzik Myszka pompki motocyklowe, również w charakterze rozpylaczy.
Zanim przybyliśmy na miejsce, ściemniło się już prawie zupełnie. Przez plątaninę gałęzi ogołoconych z liści widać było czerwone języki płomieni, a dookoła nich ciemne sylwetki Koczowników Zenona.
Ostrożnie zaczęliśmy podkradać się coraz bliżej. Rozróżnialiśmy już twarze poszczególnych chłopców. Siedzieli w kucki dookoła ogniska i piekli ziemniaki. Koło nich stały plecaki pełne jabłek i gruszek. Zapewne łupy z ogrodu. Zauważyliśmy także Zenona. Obok niego stała klatka z wiewiórką.
Podczołgałem się pod ostatnie zarośla. Zenon wydobył właśnie z kieszeni garść laskowych orzeszków i wtykał je przez pręty klatki Kicie. Ale wiewiórka cofała się tylko przerażona.
— Głupia — mruknął Zenon i prztyknął w nią ostatnim orzechem — nie widziałem równie upartego stworzenia.
Nie panowałem dłużej nad sobą. Uruchomiłem gaśnicę i wycelowałem w ognisko. Gaśnica zabulgotała, zakaszlała jak dychawiczny chory człowiek i nagle strzyknęła strumieniem białej piany. Ogień zasyczał i zgasł momentalnie. Ogarnęły nas ciemności. Przerażeni Koczownicy zerwali się na nogi. Ja sam byłem nie mniej przerażony nadzwyczajną sprawnością instrumentu. Chciałem zatamować gaśnicę, ale zapomniałem, jak się to robi, i szprycowałem dalej na oślep.
Rozległy się mrożące krew w żyłach wrzaski. W ciemności kotłowały się jakieś bezkształtne, białawe postacie, jakby figurki z ciasta. Śnieżna piana oblepiała je od stóp do głów. Gaśnica szprycowała dalej. Wkrótce wszyscy Koczownicy stali się podobni do stada oszalałych śniegowych bałwanów. Jak stado nieszczęsnych duchów rozbiegli się na wszystkie strony. Wkrótce zniknęli nam z oczu.
Staliśmy chwilę oniemiali. Gaśnica uspokoiła się nareszcie. Z jej gardzieli ściekała już tylko biała ślina, jak z paszczy wyczerpanego walką zwierza.
Długi Tomek poświecił latarką. Przy zdławionym ognisku szamotała się w klatce wystraszona wiewiórka.
— Weźcie ją — powiedziałem zmęczony — jutro wypuścimy ją do ogrodu.
Tomek podniósł klatkę.
— Jabłka chyba też zabierzemy. Należy się jako zdobycz wojenna — powiedział.
Odjemkowie poczęli szukać jabłek, ale okazało się, że dosłownie wszystkie zostały stratowane na miazgę przez oszalałych Koczowników. W tym stanie rzeczy poprzestaliśmy na posileniu się pieczonymi ziemniakami, które Tadzik Myszka wygrzebał z gorącego popiołu.
Pół godziny później, dźwigając pustą gaśnicę i klatkę z wiewiórką, zmęczeni, ale szczęśliwi z powodu nadzwyczajnych wyników akcji, wspinaliśmy się na schody wiodące na nasz strych. Najprzyjemniejsze chwile były dopiero przed nami. Cieszyliśmy się na myśl, że będziemy mogli wyciągnąć się wygodnie na fotelach i roztrząsać w zaciszu gabinetu szczegóły zwycięskiej wyprawy.
Tym razem jednak rozczarowaliśmy się srodze. Kiedy otworzyliśmy drzwi strychu, a Tomek poświecił elektryczną latarką, stanęliśmy jak wryci.
Nie było już gabinetu!
Zniknęły wygodne legowiska, stare fotele, sterty książek i pism, wypchane ptaszyska i gramofon z zieloną tubą. W skrzyniach, zamiast czcigodnych ciuchów, połyskiwał smętnie piasek. Na miejscu sienników stało wiadro z wodą. Na krokwi, gdzie suszyliśmy błony fotograficzne, wisiała na sznurku wielka patelnia. Widniał na niej biały kredowy napis: gong. Obok na podobnym sznurku wisiał młotek. Na ścianie komina rozpościerało się ogłoszenie porządkowe straży.
Ocalała tylko stara komoda i stół. Widać były za ciężkie i nie dały się ruszyć. Oczywiście ze stołu zniknęła świeca. Na jej miejscu zauważyłem natomiast kartkę z bloku rysunkowego, zapisaną równym, kaligraficznym pismem mojego młodszego brata.
Ja i moi koledzy zabezpieczyliśmy strych babci. Nie wiem tylko, gdzie się podziała gaśnica. W razie pożaru uruchomić gong alarmowy. Świec nie palić.
Strażak domowy Emeryk.
Patrzyłem zdruzgotany na te spustoszenia. W pierwszej chwili chciałem krzyczeć z pasji, biec, znaleźć tego łotra Emeryka i zetrzeć go w proch, ale w tych czasach ćwiczyliśmy się w panowaniu nad sobą i uleganie wściekłości nie uchodziło za dobry styl. Popisywaliśmy się przed sobą zimną krwią. To była właśnie sposobność, żeby się popisać.
Zmiąłem więc flegmatycznie kartkę Emeryka, choć ręce mi drżały, i uśmiechnąłem się zimno, a potem powiesiłem gaśnicę na dawnym miejscu.
— A więc masz strażaka domowego — rzekł szyderczo Długi Tomek, kładąc na stole klatkę z Kitą.
Wzruszyłem ramionami.
— Po prostu mam brata maniaka.
— Wszyscy wielcy ludzie byli podobno maniakami — zauważył zgryźliwie Tadzik Myszka.
— To możliwe, tylko, że on nie jest wielki. Nie jest nawet duży.
— Urośnie — mruknął Tomek. — W każdym razie już teraz robi wielkie świństwa.
— Umyj się lepiej — powiedziałem — masz usmoloną maskę.
— Racja — jęknął — przynajmniej mamy teraz wodę na miejscu.
Nadrabiając miną i dowcipkując smętnie, umyliśmy się w kuble przeciwpożarowym. Potem okazało się, że nie mamy co robić.
— Pójdę już chyba — powiedział Tomek — przynajmniej raz odrobię porządnie lekcje — dodał z krzywym uśmiechem.
Zrozumiałem dobrze, że bez gabinetu nic nam się nie będzie kleiło. Trzeba jak najprędzej zrekonstruować gabinet.
— Przyjdźcie jutro po lekcjach — powiedziałem — urządzimy wszystko jeszcze lepiej, niż było. Kupię kłódkę — Emeryk ma klucz od zatrzasku i dlatego tu się wciąż pęta. Jak założymy kłódkę, nie wejdzie. I jeszcze jedno. Musisz, Długi, przynieść nowe świece.
— Wątpię, czy dostanę — powiedział Tomek — ludzie wykupili wszystkie na Święto Zmarłych. Może lepiej przerzucimy się na lampę naftową. Ze świecami jest wciąż kłopot, a teraz wieczory coraz dłuższe.
— To jest myśl — powiedziałem — ale skąd wytrzasnąć lampę?
— U nas poniewiera się jedna w piwnicy — odparł. — Po drodze kupię nafty.
Wróciłem do domu ze świętym postanowieniem, że rozprawię się z Emerykiem. Ale kiedy wszedłem do pokoju, spał już. Koło łóżka leżał jego hełm. Przyglądałem się długo mojemu młodszemu bratu. Uśmiechał się przez sen, wyglądał, jakby miał czyste sumienie. Pomyślałem, że to bardzo dziwna rzecz, sumienie. Sam nie wiedziałem, dlaczego złość mnie zaczęła odchodzić...
Ale żeby nie wyjść na ostatniego kretyna, siadłem do stołu i napisałem pośpiesznie:
Twoje szczęście, hultaju, że masz opanowanego brata. Ale biada ci, jeśli twoja noga stanie jeszcze raz w moim gabinecie. Nawet moja flegma ma swoje granice.
Następnie włożyłem powyższą deklarację za pasek hełmu mojego młodszego brata.
* * *
Rekonstrukcja gabinetu przebiegała szybko i sprawnie. Wyrzucone rzeczy znaleźliśmy w komórce za drwalką. Wnosiliśmy je po kolei. Najpierw antyczne fotele, potem lustra, potem wypchane ptaki i gramofon z zieloną tubą. Nie zapomnieliśmy także o cylindrze pradziadka. Bez niego gabinet niewątpliwie nie odzyskałby swojego charakteru. Z tego samego powodu wtaszczyliśmy na górę książki i stare czasopisma. Nie powiodło się nam natomiast ze słomianymi siennikami. Rozsypywały się w rękach. Zamiast nich umieściliśmy więc stare materace od Tadzika Myszki. Bracia Odjemkowie przynieśli dwa koce. Nie zawiódł także Długi Tomek i zjawił się z naftą i mosiężną lampą naftową, która przywiodła nam na myśl lampę Aladyna. Tak, to był doskonały nabytek dla naszego gabinetu. Podniósł nastrój o dwa stopnie w górę.
Dzieło rekonstrukcji uwieńczyliśmy założeniem solidnej kłódki na drzwi, po czym odetchnęliśmy z ulgą.
Nasza kochana babcia przyglądała nam się przez okno. Kiedy nosiłem ptaki, wychyliła się z okna i zapytała dobrotliwie:
— Dobrze się bawicie, dzieci?
— Dobrze, babciu — odpowiedziałem.
— W ptaszników?
— Tak, w ptaszników, babciu.
— A Emeryk bawił się wczoraj w strażaków.
— Wiem, babciu — odpowiedziałem z łagodnym uśmiechem, chociaż zrobiło mi się niedobrze na samo wspomnienie zabawy Emeryka.
— Bardzo się bałam o niego. Wyobraź sobie, wziął węża ogrodniczego i wciągnął go na dach.
— Co takiego?
Dopiero teraz zauważyłem, że do hydrantu przy domku przykręcony jest wąż, ale zamiast leżeć jak zwykle na trawniku, ciągnie się w górę wzdłuż drabiny kominiarskiej, aż na sam dach, najwidoczniej czymś tam na górze przywiązany.
— Niesamowity pomysł — wykrztusiłem.
— Emeryk ma zawsze ciekawe pomysły. Wrodził się w dziadka. Wasz dziadek też miał niezwykłe pomysły — rzekła nie bez dumy nasza dobra babcia. — Może zjadłbyś mały podwieczorek? Upiekłam kruche ciasteczka.
— Potem, babciu, teraz... teraz się bawię — byłem wciąż jeszcze oszołomiony tym wężem.
— No, to baw się — powiedziała babcia.
Spojrzałem jeszcze raz na węża i pokręciłem głową.
Nie doceniałem chyba mojego brata Emeryka. Z nim jest naprawdę coraz gorzej. Ciekawym, co jeszcze wymyśli.
* * *
Dowiedziałem się już nazajutrz. Tego dnia po południu poszliśmy wypuścić Kitę do ogrodu. Poszliśmy z dość nieczystym sumieniem. Właściwie powinniśmy to byli zrobić jeszcze wczoraj, ale rekonstrukcja gabinetu przeciągała się i byliśmy solidnie zmęczeni.
Kita czmychnęła w las i nawet nie kiwnęła nam ogonem na podziękowanie. Ale nie dbaliśmy o to. Szczęśliwi, że sprawa nareszcie jest załatwiona, wróciliśmy pośpiesznie do naszego nowego gabinetu.
Ledwie otworzyłem nową kłódkę u drzwi, poczułem jakiś dziwny przeciąg. Tknęło mnie niedobre przeczucie. Poświeciłem latarką i ręce mi opadły.
Przy kominie stał mój młodszy brat. Nie próbował nawet uciekać.
Odechciało mi się od razu wszystkiego. Nawet krzyczeć na niego. Siadłem sflaczały na fotelu.
— Zróbcie z nim coś — powiedziałem do Tomka, Tadzika i Mariana — ja się poddaję, ja wysiadam.
— Dlaczego dręczysz tak swego brata — powiedział do Emeryka Tomek — a w ogóle którędy tu wszedłeś?
— Dostał się przez właz na dachu i zszedł po drabinie — mruknął Marian. — Zobaczcie, klapa jest uchylona i dlatego tak wieje. Trzeba zabezpieczyć na przyszłość. — To mówiąc przeniósł drabinę w kąt strychu, a potem zapytał Emeryka:
— Dlaczego to zrobiłeś?
— Wnieśliście z powrotem graty — powiedział smutno mój młodszy brat. — Gdzie się podziała woda?
— Woda wyparowała — powiedział Tomek. — To ty nie wiesz, że woda paruje?
— Nie mogła wyparować.
— Na strychu szybciej paruje, bo tu jest mniejsze ciśnienie. Nie uczyłeś się tego?
— Resztę wypiły gołębie — zażartował Tadzik.
Mój młodszy brat poznał, że nabijają się z niego, zacisnął usta i milczał.
— Wnieśliście z powrotem graty — rzekł zdławionym głosem.
— Dosyć tego — powiedziałem — zdejmijcie mu hełm.
Tomek i Marian chwycili go za ramiona i ściągnęli mu hełm z głowy, po krótkiej szarpaninie. Emeryk stał rozczochrany i żałosny. Dyszał ciężko. Ocierał oczy.
— Już nie jesteś strażakiem — powiedziałem. — Zabawa skończona. A żebyś o tym nie zapomniał, wygarbujemy ci to na skórze. — To mówiąc wstałem ciężko z fotela i począłem zbliżać się do niego.
— Sam widzisz, że z tobą inaczej nie można.
Nagle usłyszeliśmy tupot kroków po schodach i ktoś począł gwałtownie dobijać się do drzwi. Puściłem Emeryka i zapytałem głośno:
— Kto tam?
— Odjemkowie!
Otworzyłem drzwi. Do gabinetu wpadli zadyszani bracia.
— Co się stało? — zapytałem.
— Zenon tu leci.
— Zenon?
— Dowiedział się, że to myśmy go szprycowali i zabrali mu Kitę. Przedtem myślał, że to Koloniści Kszyka, ale dzisiaj jego ludzie widzieli, jak nieśliście klatkę z wiewiórką, i Zenon dostał szału. Powiedział, że nas rozniesie. Zaraz tu będzie.
— Ilu ich biegnie?
— Pewnie z dziesięciu.
— Lepiej zamknąć budę i wiać — powiedział Tadzik Myszka. — Zenon, jak się rozwścieczy, jest nieobliczalny...
— Nie — powiedziałem — nic nam nie zrobi. Mam plan. Pryskaj — odwróciłem się do Emeryka — później się z tobą rozprawię.
Kiedy Emeryk uciekł, zostawiłem za nim otwarte drzwi.
— Co robisz? — zdumieli się Odjemkowie.
— Urządzimy zasadzkę. Staniecie po obu stronach drzwi. Zenon biegnie pierwszy, prawda?
— Tak, on zawsze biegnie pierwszy.
— Więc on wpadnie tu pierwszy. Kiedy tylko wpadnie, zatrzaśnie się błyskawicznie drzwi. A ja i Tomek zarzucimy mu koc na głowę, zawiniemy go jak mumię i obalimy na ziemię. Wtedy wy — zwróciłem się do Tadzika i Mariana — natychmiast zwiążecie go sznurem jak baleron. Co wy na to?
— Niezły plan, Reksza — mruknął Tadzik.
— No, to do roboty!
Zajęliśmy pospiesznie pozycje. Czekaliśmy z napiętymi nerwami, ciężko sapiąc z emocji.
Nie upłynęły dwie minuty, kiedy na podwórzu rozległ się tupot tabunu Koczowników. Zatrzeszczały gwałtownie schody. Rzeczywiście, pierwszy wpadł w drzwi Zenon. Kiedy tylko znalazł się w gabinecie, Odjemkowie zatrzasnęli drzwi, a ja i Tomek rzuciliśmy się z kocem. Nim Zenon się zorientował, już leżał owinięty jak mumia.
— Wiązać go! — krzyknąłem.
Ale nie była to łatwa sprawa. Zenon, mimo że spętany, rzucał się po podłodze jak piskorz. W dodatku zaszła nieprzewidziana komplikacja. Czy to zbyt nerwowo szarpnęliśmy kocem, czy też koc był za słaby, dość że w pewnym momencie rozległo się nieprzyjemne trrrach, w kocu zrobiła się dziura, a z dziury wypsnęła się głowa Zenona i rąbnęła mnie niespodziewanie prosto w nos. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy.
Kiedy przyszedłem do siebie, Zenon już był na nogach. Biegał zadyszany po strychu, wymykając się rozpaczliwie chłopcom, którzy usiłowali go schwytać. W rozwianym długim kocu, z którego sterczała tylko głowa, robił wrażenie szamocącej się potwornej ćmy. Niesamowity nastrój powiększała lampa, która rzucała ruchome, pokraczne cienie. Zdawało mi się, że jestem w jakimś strasznym teatrze. Oprawę dźwiękową tego widowiska stanowiły dobijania się do drzwi i przeraźliwe wrzaski pozostałych na schodach Koczowników.
Otrząsnąłem się jak ze złego snu. Postanowiłem przerwać tę imprezę. Chwiejnym krokiem podszedłem do gaśnicy, zdjąłem ją z haka i udałem, że chcę użyć w akcji.
— Poddaj się! — krzyknąłem do Zenona. — Bo będę szprycował jak wtedy przy ognisku.
Zenon spojrzał z respektem na groźny instrument i przystanął.
— A teraz powiedz swoim koleżkom za drzwiami, że wpadłeś do zasadzki, i każ im, żeby sobie poszli, bo ich też naszprycuję.
Zenon obrzucił jeszcze raz gaśnicę przerażonym wzrokiem i zawołał:
— Zasadzka! Jestem zgubiony! Wszędzie zasadzki i zdrady! Uciekajcie, bo będą was szprycować jak wtedy, przy ognisku. Oni wciąż jeszcze mają tę przeklętą gaśnicę!
Wspomnienie operacji przy ognisku musiało zrobić silne wrażenie na Koczownikach, bo uspokoili się od razu. W chwilę potem usłyszeliśmy oddalający się tupot ich nóg. Wycofywali się.
— A teraz brać Zenona! — krzyknąłem do chłopaków.
Zenon szarpał się gwałtownie, zaplątał w koc, zatoczył i całym ciężarem runął na stół. Był to straszliwy upadek. Kulawy stół przewrócił się na bok. Usłyszeliśmy brzęk tłuczonego szkła. To zbiła się butelka z naftą i lampa, które stały na stole. W mgnieniu oka żarłoczny żółty płomień ogarnął pół podłogi.
Zapalił się także koc na Zenonie. Musiał nasiąknąć naftą. W ostatniej chwili zdarliśmy go z ciała nieszczęsnego Koczownika. Tymczasem od podłogi zajęły się już ogniem fotele i stare materace. Gryzący dym napełnił poddasze.
Drogę do drzwi mieliśmy odciętą przez płomienie. Ogień rozszerzał się coraz bardziej. Kaszląc i krztusząc się od dymu dopadliśmy do okienka. Chcieliśmy wydostać się na dach, ale tłoczyliśmy się wszyscy naraz i oczywiście nikt nie mógł się wydostać. Okienko było zbyt ciasne.
— Po kolei — krzyknąłem — puśćcie naprzód Zenona!
Odsunęliśmy się trochę. Zenon wdrapał się na okienko... wyjrzał przerażony na zewnątrz i zawahał się.
— Skacz! Czemu nie skaczesz?! — popędzaliśmy go rozgorączkowani.
— Tak... chcesz, żebym się zabił — jęknął płaczliwym głosem Zenon. — Jak mam skakać, kiedy dach jest śliski i stromy.
Odepchnęliśmy go od okienka, ale i nam zabrakło odwagi.
Spojrzałem rozpaczliwie na właz kominiarski w górze strychu. Tamtędy można by też wyjść. Ale gdzie jest drabina? Prawda, odsunęliśmy ją w kąt. Obejrzałem się rozdygotany...
Nie... Nic z tego. Drabinę oddzielały od nas szalejące płomienie.
Tymczasem ogień zbliżał się nieubłaganie do stosu książek i makulatury. Co będzie, jeśli i one zapłoną? Przerażeni chłopcy zbili się w trwożliwą gromadę w kącie strychu. Oprzytomniałem nieco. Trzeba ratować dom babci.
— Czemu stoicie, tchórze?! — krzyknąłem do kolegów. — Trzeba gasić ogień! To jedyny ratunek!
— Tak... ale czym gasić? — jęknął Zenon. Rzuciłem się do wiadra z wodą, ale przypomniałem sobie, że przecież wszystko wychlapaliśmy, i do reszty straciłem głowę. Pamiętam tylko, że dopadłem do gongu i dławiąc się dymem począłem rozpaczliwie bić na alarm.
Wtedy zaskrzypiała klapa kominiarskiego włazu. U góry, w otworze dachu ukazała się rozczochrana głowa Emeryka. W ręce trzymał końcówkę ogrodniczego węża. Strumień lodowatej wody chlusnął na mnie brutalnie.
Odskoczyłem.
— Gdzie lejesz?!
— Nie zasłaniaj płonącego fotela — powiedział flegmatycznie mój młodszy brat.
— Lej na podłogę! — krzyknąłem. — Wszystko zajęło się od podłogi! Tam jest nafta!
Emeryk pokręcił głową.
— Nafty nie gasi się wodą.
— Więc czym?
— Najpierw włóż hełm.
Drżącymi rękami włożyłem hełm.
— Weź gaśnicę — komenderował spokojnie Emeryk.
Skoczyłem do gaśnicy. Nagle ręce mi opadły.
— Nic z tego — jęknąłem. — Ona nie działa. Już ją wyszprycowaliśmy do szczętu.
Mój młodszy brat spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Weź łopatę! — zasapał.
Porwałem posłusznie łopatę.
— Syp piasek na podłogę. Wszędzie, gdzie się pali. Dużo piasku! Wszyscy!
Zamrugałem oczami. Że też zapomniałem o piasku! Doskoczyliśmy wszyscy do skrzyń z piaskiem. Dobrze, że było go pod dostatkiem. Poczęliśmy sypać zawzięcie, ja łopatą, chłopcy gołymi rękami, a Emeryk flegmatycznie szprycował płonące fotele i materace swoim ogrodniczym wężem. Ogień szybko przygasał.
Na szczęście na strychu nie było drewnianej podłogi, tylko polepa z gliny.
* * *
Ale dopiero, gdy ugasiliśmy pożar i ochłonęliśmy z pierwszego wrażenia, zdjął nas prawdziwy strach. Co będzie z nami, jak się starsi dowiedzą o wszystkim? Może już prawdziwi strażacy pędzą tu do nas? Zrobiło nam się z powrotem gorąco.
Zenon i moi druhowie Piraci woleli nie czekać na dalsze konsekwencje wypadku i wzięli czym prędzej nogi za pas.
Na placu boju zostałem ja sam. I Emeryk na górze.
— Przystaw mi drabinę — powiedział — zejdę na dół sprawdzić, czy coś się nie tli jeszcze.
Poszedłem na uginających się nogach po drabinę. Nie bardzo wierzyłem, że ją zastanę całą. Była jednak nienaruszona. Ogień osmalił ją tylko.
Emeryk zszedł na dół. Obejrzał dokładnie strych.
— Dobra robota — powiedział — ognia już ani śladu. A teraz chodźmy się umyć.
Zeszliśmy pomału ze strychu. Ledwie powłóczyłem nogami.
Na dole babcia wyjrzała przez okno i uśmiechnęła się do nas.
— Bawicie się grzecznie?
— Grzecznie, babciu.
— W strażaków?
— Tak, w strażaków, babciu.
— Ale skąd tyle dymu? Pewnie u Myszków wędzą szynki na święta.
— Nie, babciu — wykrztusiłem — to my wędzimy.
— Szynki? — zdziwiła się nasza dobra babcia.
— Nie, różne takie rzeczy.
Rozmowa z babcią wykończyła mnie ostatecznie. Oparłem się ciężko o ścianę. Mój brat spojrzał na mnie z troską, a potem wydostał z kieszeni kostkę cukru i jakieś krople. Nakapał na kostkę i powiedział:
— Zażyj!
— Skąd to masz?
— Strażak musi mieć i takie rzeczy.
Popatrzyłem na niego ciężkim wzrokiem.
— Czy ty nie jesteś zbyt przewidujący, Emeryku?
Mój młodszy brat westchnął głęboko:
— Ktoś musi być przewidujący w rodzinie.
Uwaga, zbliża się DOZAKONAKOR! Świadczą o tym wszelkie zjawiska na ziemi i niebie, oraz w Szkole im. Konarskiego w Niekłaju. Już od dwu tygodni tryb życia chłopców wywrócił się na nice. Gruntowne przeobrażenia dotknęły ich codziennych obyczajów, które, przyznajemy to szczerze, nigdy nie budziły zachwytu dorosłych.
Matki nocnych marków nie mogą wyjść ze zdumienia. Ci sami bracia czuwający, różni przytomniacy i tele-wyznawcy, których dawniej nie można było zapędzić wieczorem do łóżka, teraz chodzą potulnie spać razem z kurami, tłumacząc osłupiałej opiece domowej, że „sen podbudowuje organizm kondycyjnie”.
A kiedy osłupiała opieka domowa pyta, po co podbudowywać organizm kondycyjnie, odpowiedź jest krótka i zagadkowa: DOZAKONAKOR!
Matki grymaśników, tadków-niejadków, ascetów z zamiłowania i dietetyków z natury patrzą oniemiałe, jak ich głodomorki opychają się z samozaparciem serami i mięsem, piją litrami mleko (bo to wzmacnia kości), pożerają pajdy razowca (wzmacnia nerwy), chrupią rzodkiewki (witaminy) i cukier w kostkach (krzepa), a na obiad proszą o dubeltową repetę.
A kiedy pytają: skąd u ascetów ta dbałość o ciało, odpowiedź znów ta sama: DOZAKONAKOR!
Ustają też tradycyjne walki między szóstą i siódmą, oraz bratobójcze rozgrywki w łonie klas piątych między Ceklasistami i Beklasistami (bo łatwo o kontuzje).
A wszystko dlatego, że zbliża się połowa maja, a z nią DOZAKONAKOR. Takim skrótem nazywają wtajemniczeni „Doroczne zawody kolarskie o nagrodę Komitetu Rodzicielskiego”.
W pierwszym terminie odbywają się wyścigi klas piątych i dlatego największe podniecenie ogarnia zwykle piątaków. Każdy chciałby przepchać się przez eliminacje, dlatego angażują trenerów z klas starszych, sprawdzają, reperują, smarują i pucują rowery. Nawet największe niedbaluchy i flejtuchy przezwyciężają naturalny wstręt i sięgają po klucze, śrubokręty, szmatkę i oliwę. Jeśli zaś chodzi o lekcje... No cóż, nie mówmy lepiej o tym, na szczęście jest już koniec roku i większość wiadomości przewidujący pedagogowie zdołali już wtłoczyć do opornych mózgów.
Bo teraz już za późno. Teraz już nie czas. Teraz jest pora na szlifowanie formy i podnoszenie kondycji. Z kondycją jeszcze jako tako dzięki owym zabiegom odżywczym i higienicznym, ale z formą jest zawsze rozpacz, bo to i nogi zwiotczałe przez zimę, i ręce odwykłe od kierownicy, i płuca nie przewietrzone, i garby od siedzenia i wiosennego kucia.
A eliminacje są trudne i podwójne. Do pierwszych stają niemal wszyscy, nawet jeśli kto nie ma roweru, to pożycza, a jeśli choruje, to wyskakuje z łóżka.
Bractwo się szybko wykrusza i do drugiej eliminacji staje już tylko sześciu najlepszych z poprzedniego wyścigu. Następnie zwycięzcy tych drugich eliminacji — trzej najszybsi kolarze z klasy A, B i C — zostaną reprezentantami swoich klas i staczają finałową walkę o mistrzostwo klas piątych i nagrodę Komitetu.
Oprócz eliminacji oficjalnych przez cały ten okres trwają bez przerwy eliminacje nieoficjalne, na których również mocno przerzedza się kadra, a które znajdują swój finał w gabinecie lekarskim szkoły. Są to „eliminacje kolankowe”, jak mówi pani doktor Frędzlowa. Bo najwięcej ofiar szalonych treningów cierpi na stłuczone kolana, dalej idą nosy, łokcie i żebra, nie mówiąc o zdartej skórze.
Co roku pan kierownik grzmi, że już po raz ostatni pozwala na coś takiego i że na przyszły rok zrobi koniec z Dozakonakorem. Ale gdy mija rok, daje się ubłagać i przyjmuje z głębokim westchnieniem solenne zapewnienia, że tym razem eliminacje kolankowe zostaną wyeliminowane.
Niestety, głębokie westchnienie pana kierownika okazało się i w tym roku uzasadnione. Dość powiedzieć, że zwycięzca pierwszych eliminacji i ogólnie typowany na reprezentanta klasy piątej A, Jarek Strzębski, uległ w czasie treningu eliminacji kolankowej i powiększył kadrę inwalidów.
Jarek ma w ogóle pecha. Nigdy mu się nie udaje z tym wyścigiem. Dwa lata temu nie miał roweru. Rok temu dostał rower, wspaniały „Favorit”, ale co z tego, kiedy akurat w maju zachorował na świnkę.
W tym roku miał rower i nie chorował na świnkę, ale za to uległ straszliwej kraksie na treningu. W rezultacie mistrzem klasy A został niejaki Bąk i on będzie walczył w finale klas piątych. Jego przeciwnikami będą Beksiński z B i Stefek Stefanek z C.
Jarkowi pozostanie tylko rola widza... i obserwatora-fotoreportera, ponieważ chciał zrobić serię zdjęć z wyścigu dla kroniki klasy.
Niepewny jest los człowieka, cóż dopiero sportowca! Czy w ogóle warto być sportowcem? Byle jakie głupstwo niweczy całą karierę i tyle wysiłków na nic...
O tym wszystkim myślał Jarek w dniu zawodów, kiedy ze smętną miną jechał na rowerze, z nieco jeszcze sztywnym kolanem, na miejsce startu wyścigu, pod bramą pofabrycznego ogrodu.
Chciał być nieco wcześniej, ponieważ bał się o Bąka. Jego zwycięstwo było bardzo wątpliwe. Wprawdzie Ceklasista Stefek Stefanek jest groźny tylko w piłce, ale z Beklasistą Beksińskim, zwanym Beksą, sprawa jest znacznie trudniejsza. Krążą słuchy, że podobno sam sławny Andrzej Kszyk z siódmej był jego trenerem i doprowadził go do dzisiejszej formy. Tymczasem biedny Bąk nigdy nie znajdował się nawet w przedsionku formy, a wczoraj w dodatku skarżył się na ból łydek... Dlatego Jarek zabrał z sobą resztę glukowitu, który kiedyś po chorobie zapisał mu lekarz na wzmocnienie, oraz flaszeczkę z babcinym lekarstwem na reumatyzm do smarowania. Może Bąkowi pomoże glukowit i lekarstwo na ten mięsień?
Pod bramą ogrodu było już gwarno, chociaż do rozpoczęcia wyścigu pozostawała prawie cała godzina. Rzecz jasna, najwięcej zebrało się piątoklasistów. W małych grupkach żywo dyskutowali o szansach poszczególnych zawodników i trudnościach trasy. W tym roku miała przebiegać, zataczając ogromny krąg, wokół ogrodu z jednym odskokiem w hałdy. Najtrudniejszym miejscem trasy miał być odcinek drogi przez dawne, porośnięte obecnie młodym zagajnikiem, hałdy fabryczne. Ścieżka, skręcająca z tych hałd w kierunku ogrodu, spadała tu stromo i kręto w błotnistą dolinkę nad strumieniem i jego rozlewiskami. Nie darmo nazywano to miejsce Diablim Zjazdem.
Jarek rozglądał się niespokojnie za Bąkiem, ale reprezentanta Aklasistów nigdzie nie było. Widać jeszcze nie przyjechał. Zamiast niego zjawił się na rowerze podniecony Krapulski, drugoroczny Aklasista, popularnie zwany Krapulem albo Ekspertem z uwagi na rozległość i głębinę wiedzy praktycznej.
Teraz też miał widać w zanadrzu jakąś sensacyjną wiadomość, bo zbliżył się do nas i począł zachęcająco bębnić palcami marsza na siodełku, a jego zielone, świdrujące oczka rzucały niespokojne, krótkie spojrzenia. Swoim zwyczajem nie odzywał się jednak pierwszy.
— Co tam, Krapul? — zapytał Jarek. — Masz jakąś tajemnicę?
— Skąd!
— Nie bujaj, na sześć metrów czuć od ciebie tajemnicę.
— Nie umiesz z nim rozmawiać — wtrącił Cykucki, szef paczki realistów, zbliżając się sprężystym krokiem. — Ile to ma kosztować, Krapul?
— Sześć punktów.
Na szkolnej giełdzie posługiwali się specjalnymi punktami na oznaczenie towarów i usług.
— Sześć pe? Oszalałeś chyba. Nigdy nie płaciliśmy tyle — zdumiał się Cykucki.
— Mówię: sześć pe — powtórzył twardo Krapul.
— Dostaniesz dwa i Togo.
— Przestałem filatelizować.
— Filumenizujesz?
— Fotografuję.
Cykucki spojrzał na aparat Jarka.
— Dostaniesz sześć pstryków.
— Trzydzieści sześć.
— Cały film! Za co?
— Za wieść.
— Co to właściwie za wieść?
— Wiem, jaka będzie w tym roku nagroda.
Zapanowało milczenie. Trudno o bardziej aktualną nowinę. „Jaka będzie nagroda?”. Nie było chyba chłopaka, który by się nad tym nie zastanawiał. Nagroda, zgodnie z tradycją, stanowiła bowiem niespodziankę i Komitet Rodzicielski oraz nauczyciele dbali skrupulatnie o to, by nie przedostawała się ona przed zawodami do wiadomości publicznej.
— Daj mu te pstryki — powiedział do Jarka Cykucki. — Dostaniesz zwrot z funduszów naszej paczki.
Jarek niechętnie zdjął z szyi aparat.
— Nie, teraz zatrzymaj — powiedział Krapulski — potem będę robić, jak się zacznie... Znajdziemy ciekawsze miejsce.
— No to gadaj! — popędził go Cykucki.
— Wiecie chyba... — zaczął Krapulski — że nagrodę kupuje pan Kargul. Robi to zwykle na dwa dni przed wyścigiem, bo w dniu wyścigu ma inne sprawy na głowie. Ponieważ nie dowierza swojemu synowi Julkowi, więc boi się nagrodę trzymać w domu i od razu po kupnie zanosi ją do szkoły. Prawdopodobnie domyślił się, że Julek jest od dawna moim agentem — chrząknął skromnie Krapulski, oglądając paznokcie. — Tak więc przez dwa dni moi agenci czatowali przed szkołą na pana Kargula, czy już idzie z paczką, ale na próżno. Już myślałem, że mnie przechytrzy, kiedy nagle dziś, na ostatniej przerwie, dostaję meldunek. „Kargul pięć minut temu przeniknął do szkoły wraz z panem Rekszą. Przemknęli cichcem, wejściem od ogrodu. Nieśli do spółki paczkę olbrzymich rozmiarów, ale niezbyt ciężką”. „Nie mam czasu — pomyślałem — trzeba działać”. Pędzę do kancelarii... Wiecie, tam w kancelarii są takie szafy ścienne, gdzie nauczyciele chowają pomoce naukowe... Myślę: „Jeśli gdzieś schowają nagrodę, to tylko tam”. Otwieram ostrożnie drzwi. W kancelarii nie ma nikogo — ani Kargula, ani paczki, ani pani sekretarki, ani gogów... Tylko z przyległego pokoju dochodzą głosy. Pewnie są wszyscy w gabinecie pana kierownika. „Niedobrze — myślę — schowają nagrodę w gabinecie pana kierownika, a tam przeniknąć jest znacznie trudniej. Ale może przynajmniej podsłucham, co mówią?”
Nasłuchuję, ale oni nie mówią o nagrodzie, tylko o pluskwach w szkole... Nagle usłyszałem kroki w korytarzu. „To pewnie pani sekretarka wraca — myślę sobie — jak mnie tu zastanie, przepędzi i wszystko na nic. Żeby tak można się było gdzieś bezpiecznie schować. Ale gdzie? Szafy tylko ścienne, i w dodatku pozamykane na klucz, żadnych portier, zasłon ani nawet firanek”.
Kroki pani sekretarki dudnią już tuż, tuż... „Co robić?” — gorączkowo zastawiam szare komórki...
— Jakie komórki? — zdumiał się Jarek.
— Ech... głuptas, te w mózgu... — odparł Krapul z odcieniem pogardy i mówił dalej. — Więc nastawiam... nastawiam...
— I co?
— I nagle olśniła mnie myśl. Jest schowek! Włażę tam czym prędzej i znikam w ostatniej chwili, bo właśnie otwierają się drzwi i wchodzi sekretarka z woźną.
— Zaraz... ale jaki schowek? — przerwał podniecony Susuł. — Tam przecież nie ma żadnego schowka.
— Ejże... czyżby... zastanów się dobrze — przymrużył oko Krapul.
— Tam nic nie ma! — zasapał Susuł. — Tam są gołe ściany. Nawet za szafą się nie można schować, bo szafy są w ścianie... Sam przecież mówiłeś.
— A co stoi w kącie?
— W kącie stoi zegar.
— Właśnie.
— Schowałeś się w zegarze?
— Nie inaczej.
— To niemożliwe.
— Tak, to jest prawie niemożliwe.
— Co to znaczy: prawie niemożliwe?
— To znaczy, że zależy, dla kogo. Dla ciebie z takim brzuchem na pewno jest niemożliwe. — Krapul kuksnął Susuła w żołądek. — A dla mnie jest możliwe.
Chłopcy roześmieli się. Zawsze lubili słuchać Krapula, chociaż nie bardzo wierzyli w to, co mówił. Krapul nieraz wymyślał niestworzone historie i niewiarygodne przygody, żeby móc imponować chłopakom, a nawet jeśli coś mu się naprawdę zdarzyło, to nigdy nie opowiedział po prostu, jak było, zawsze coś musiał poprawić lub dodać.
Ale faktem jest, że naprawdę dużo wiedział i jakimś psim swędem umiał zdobywać najbardziej tajne wiadomości...
— Znów wymyślasz! — bronił się zaczerwieniony Susuł. — Jak mógłbyś wejść do brzucha zegara... kiedy tam stale chodzi wahadło za szybą. Nie ma w ogóle miejsca.
— Jest. To olbrzymi zegar. Tylko trzeba trzymać się płasko, przylepić się do ścianki, żeby nie potrącić wahadła. To straszna męka, ale najgorsze były duchowe męczarnie. Przeżyłem je zaraz na samym początku.
Siedzę, patrzę przez szybkę, tam jest taka kolorowa szybka, i widzę, że do kancelarii weszła pani sekretarka z woźną.
„Tu wszystko jest zapluskwione — powiada do woźnej — musiały być pluskwy w tej kanapce, którą pan Kargul podarował szkole... Teraz gryzą mnie w fotelu... Widziałam je także w zegarze”.
„On ma nieszczęśliwą rękę — westchnęła woźna. — Osobliwie względem robactwa. Ja tylko drżę, żeby czegoś do szkoły nie przyniósł. Nie daj Boże, jeszcze jakich karaluchów albo moli”.
Tak narzeka, bo, jak wiecie, nasza woźna jest uczulona na punkcie owadów. Dlatego inne szkoły pachną atramentem, pastą, a nasza zawsze naftaliną i azotoksem. A przez to, że tak gadają, nic nie słychać, o czym pan Kargul rozmawia z panem kierownikiem. Wreszcie woźna pyta pani sekretarki:
„To teraz to zabrać?”
„Tak. Już nie mogę dłużej patrzeć na ten zegar i fotel”.
„Ale gdzie ja to wstawię?”
„Na razie niech pani to wystawi na korytarz”.
Woźna westchnęła, podeszła do zegara i chciała go przesunąć. Ale nadaremnie.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
„Nie mogę. Osłabłam widać do reszty... Ta szkoła mnie wykończy...”
„Co też pani opowiada!” — sekretarka podeszła do woźnej i próbowała jej pomóc, natężając wszystkie siły, ale zegar nie drgnął nawet.
„Niesamowita historia — zasapała — musiał o coś zaczepić, przecież jeszcze wczoraj sama go odsuwałam, jak szukałam korali, co mi się rozsypały”.
„Pójdę po miotłę — powiedziała woźna — podważymy tego grata miotłą”.
W tym momencie do kancelarii wszedł pan kierownik i pan Kargul. Nieśli tajemniczą paczkę.
„Czemu pani się mocuje z zegarem?” — zapytał zdziwiony kierownik.
„Chciałam go wystawić na korytarz. Przeszkadza mi tu w pracy. Tak głośno tyka... Zresztą myślę, że na korytarzu będzie bardziej użyteczny”.
„Pomogę pani” — zaczął zawsze usłużny pan Kargul, ale nagle umilkł zaskoczony, ponieważ zegar począł ni stąd, ni zowąd bić.
Czy byliście kiedyś zamknięci w bijącym zegarze? Nie, to nie macie pojęcia, co to za męka. Bił tuż przy moim uchu. Myślałem, że oszaleję. Każde uderzenie bolało mnie, jakby mi ktoś wbijał gwoździe do mózgu... Za każdym uderzeniem kurczyłem się i oblewałem potem, a nie mogłem sobie nawet zatkać uszu...
— I nie krzyknąłeś? — zapytał zdziwiony Susuł.
— Chyba nie. Bo pan Kargul słuchał w dalszym ciągu osłupiały uderzeń zegara i nawet się nie poruszył.
Potem spojrzał na swój zegarek i powiedział. „Dziwne, wskazówki wskazują właściwą godzinę, a bicie spóźnia się o cztery godziny”.
„Albo śpieszy się o osiem” — zauważył pan kierownik”.
„Ureguluję go panu — zaofiarował się pan Kargul — taki zegar kompromituje szkołę, punktualność zegarów szkolnych to bardzo ważna rzecz”. To mówiąc chciał otworzyć drzwiczki w skrzyni zegara, ale przytrzymywałem je z całej siły.
„Zacięły się, ale to nie szkodzi, widzę, że regulator znajduje się na zewnątrz” — powiedział i wyciągnął rękę w kierunku drutu regulatora.
Przerażony, że czekają mnie nowe męczarnie, złapałem za wahadło.
„Co to, zegar stanął?” — zdziwił się pan Kargul i odstąpił na krok.
Puściłem wahadło.
„Nie, zegar idzie — rzekł pan kierownik — zdawało się panu”.
Ale ledwie pan Kargul zbliżył się powtórnie do zegara, ja czym prędzej złapałem za wahadło.
„Znów stanął” — cofnął się pan Kargul.
„Co też pan! Idzie!” — powiedział pan kierownik.
Powtórzyłem tę zabawę kilka razy. Kiedy Kargul się zbliżał, zatrzymywałem zegar, a kiedy się cofał, puszczałem go znów.
Wreszcie pan kierownik powiedział do pana Kargula:
„Ależ to nadzwyczajne! Pan działa z odległości na zegar. Wygląda, jakby zegar się bał pana”.
„Mnie? Dlaczego?”
„Pan ma w sobie jakieś dziwne właściwości fizyczne”.
„Boże, pan na pewno ma fluid, może pan jest hipnotyzerem albo surrealistą?” — wykrzyknęła pani sekretarka.
„Myśli pani?” — stropił się pan Kargul.
„Niech pani nie szerzy poglądów nienaukowych — zmarszczył brwi kierownik — niech pani lepiej poprosi pana Cyrkucia, żeby nam wyjaśnił rzecz od strony fizyki. Moim zdaniem, pan Kargul jest po prostu magnetystą”.
Oblały mnie zimne poty. Cyrkucia tu jeszcze brakowało! Czułem, że wpadłem bez nadziei i już się nie wykaraskam.
Nogi cierpły mi coraz bardziej, plecy omdlewały, bo musiałem z całej siły płasko przylegać do ściany, żeby nie potrącić wahadła, a na dobitek czułem, że coś mnie gryzie w łydkę. Może te pluskwy? Zacisnąłem wargi, żeby nie jęczeć. Wtem usłyszałem kroki. To wróciła sekretarka, prowadząc pana Cyrkucia. Za nim wkroczyła woźna z miotłą.
„Co to za historie?” — zapytał rozbawiony pan Cyrkuć.
„Pan Kargul zdradza dziwne objawy magnetyczne”.
„Raczej surrealistyczne” — sprostowała zimno pani sekretarka, malując usta.
„Proszę o spokój” — powiedział pan Cyrkuć.
Wszyscy umilkli, a fizyk przyglądał się przez chwilę bacznie zegarowi i nasłuchiwał.
„No, tak” — westchnął wreszcie.
„Czy to możliwe, że w grę wchodzi fluid? — dopytywał pan Kargul. — Ja przecież nic nie czuję”.
„W grę wchodzi mysz! — orzekł lakonicznie pan Cyrkuć. — W zegarze siedzi jakiś gryzoń, słyszę go. To on zakłóca pracę zegara”.
„O Jezu! Tego jeszcze brakowało. Mysz w zegarze” — jęknęła woźna i chwyciła odruchowo za miotłę.
„Jak ją wypłoszyć?” — zapytała sekretarka.
„Zwyczajnie, otworzyć drzwiczki”.
„Zacięły się...”.
„Wyważę” — zaofiarował się Kargul.
„Szkoda zamka. Lepiej wpuścić kota” — powiedział fizyk.
Woźna pobiegła po kota i po minucie wróciła z Łatką, wiecie, z tą małą kotką. Wpuszczono ją do zegara przez otwór w górze. Spadła pazurkami wprost na moją głowę. Jęknąłem boleśnie, ale kotka przeraziła się mnie jeszcze bardziej. Wyskoczyła jak szalona z zegara wprost na stół... Strąciła paczkę pana Kargula na podłogę... Paczka rozsypała się i...
— I co?! — krzyknęli zaciekawieni chłopcy.
— I potoczyły się z niej dwie piłki do siatkówki, niebieska i żółta. Ale jakie piłki! Nie widziałem takich w Niekłaju! Musiał je Kargul w Warszawie kupić albo może za granicą... A do tego siatka. Mówię wam, co za siatka! Nylonowa!
— I co? — dopytywali.
— Nie mogłem powstrzymać okrzyku.
— I co?
— I nic. To mnie zdradziło.
— A potem?
— Potem wyciągnęli mnie z zegara.
— Krzyczeli?
— Nie. Zbyt byli osłupiali.
— A ty, co powiedziałeś?
— Powiedziałem, że to Zenon mnie zamknął.
— Uwierzyli?
— Od razu! A nawet mnie żałowali i pocieszali, a Kargul poczęstował mnie dropsem miętowym. Zenon ma tak zepsutą opinię u pana kierownika, że wszystko można na niego zwalać i niczemu się nie zdziwią. Nawet jakbym powiedział, że Zenon wsadził mnie do komina, też by uwierzyli.
— Ale przecież to się w końcu wyda.
— Och, nie boję się, pan kierownik ma tyle spraw na głowie, że jak czegoś nie zapisze, to zapomni. A nie zapisał przecież.
Chłopcy spojrzeli na Krapulskiego oszołomieni rozmachem jego szelmostwa.
— E, zbujałeś wszystko! — powiedział Jarek.
— Zbujałem? No to zobaczycie, czy nam nie dadzą kompletu do siatkówki i czy tam nie będą dwie piłki — niebieska i żółta.
— Dadzą, ale nie nam — mruknął zdenerwowany Cykucki, rozglądając się dookoła. — Patrzcie! Beksa i Stefanek już są, a naszego Bączka ani śladu... Beksa udaje dobrą minę... A to kawał aktora!
Istotnie, przed bramą ogrodu pojawił się na rowerze ostrzyżony na jeża osobnik o przerażająco odstających uszach, w którym chłopcy poznali reprezentanta Beklasistów Beksińskiego. Beklasiści od razu pobiegli do niego, ściągnęli z roweru i zarzucili mu na ramiona koc, prawdopodobnie, by nie uronił ani jednej kalorii energii cieplnej.
Zadowolony Beksa przechadzał się teraz szerokim, pewnym siebie, krokiem, otoczony tłumem swych stronników. Zajadał z apetytem pajdę chleba z rzodkiewką i żartował głośno.
Od tych jego żartów cierpło serce Aklasistom i Ceklasistom. Zwłaszcza Ceklasistom, bo ich zawodnik Stefek Stefanek siedział z nieszczęśliwą miną, owinięty jak mumia w koc, stremowany, wystraszony i przygnieciony ciężarem odpowiedzialności. Twierdził, że ma dreszcze. Był chudszy niż zwykle. Ceklasiści patrzyli na niego z głęboką troską i poddawali go energicznym zabiegom odżywczym. Pakowano w niego pośpiesznie tatara z jajkiem oraz jakieś podejrzane pulpety i pojono go śmietanką homogenizowaną, jakby to jeszcze mogło mu coś pomóc.
Przetrenował się tą swoją piłką! Kto to widział, żeby na dzień przed wyścigiem jeszcze urządzać mecze!
— Za kwadrans piąta — powiedział zdenerwowany Jarek. — Dłużej nie możemy czekać. Z Bączkiem musiało się coś stać! Chodź, Krapul, jedziemy po niego.
Wskoczył na siodełko, ale w tej właśnie chwili rozległy się głosy:
— Przyjechał! Przyjechał!
Istotnie, z roweru zeskoczył zadyszany Bączek, zaczął się przeciskać przez gromadę chłopców do Aklasistów.
— Ależ on kuleje! — krzyknął Cykucki.
— Co ci się stało?! — dopadli do Bączka.
— Och, nie wiem... mięsień mnie boli, musiałem sobie naderwać...
— Nie opowiadaj! To by dopiero było!
— Gdzie cię boli?
— Tam, gdzie wczoraj.
— W łydce?
— Tak, w lewej, tylko jeszcze bardziej niż przedtem. Aj, nie dotykaj!
— Siadaj, nasmaruję cię! — krzyknął Jurek wyciągając lekarstwo babci. — A tu masz glukowit. Połknij! — nim się Bączek zorientował, już mu wsypali do ust całą porcję odżywki.
Gorzej było z nacieraniem. Bączek nie dał się dotknąć Jarkowi i zaraz podnosił wrzask. Na szczęście nadbiegł Odjemek Mniejszy, prowadząc z sobą brata Odjemka Większego.
Stanęli nad jęczącym reprezentantem i zapytali:
— Co mu jest?
— Boli go mięsień.
— Kładź się — powiedzieli Odjemkowie i nie czekając, aż się sam położy, rozciągnęli go sprawnie na kocu, na trawie. — Na takie rzeczy nie ma jak masaż!
Po czym zabrali się fachowo do roboty. Miętosili, klepali, rozcierali nieszczęsny mięsień reprezentanta. Wszyscy zawsze podziwiali nadzwyczajne zgranie braci Odjemków, ale to, co pokazali teraz na łydce Bączka, było zaiste koncertem braterskiej harmonii i współdziałania.
Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, iż reprezentant Aklasistów nie docenił tych szlachetnych zabiegów. Nie tylko nie okazał należnej wdzięczności, ale co gorsza począł wyrywać się rozpaczliwie, wydając zwierzęce, nieartykułowane wrzaski:
— Aaa!!! Aoouuuch! Moja łydka! Nie chcę!! Wolę nie jechać! Puśćcie!
Wszyscy Aklasiści byli zgorszeni tak haniebnym zachowaniem się reprezentanta i oglądali się z lękiem, czy ktoś z Beklasistów nie słyszy tego wszystkiego. Dopiero by sobie Beksa użył na nich! Co za wstyd!
Tylko bracia Odjemkowie nic sobie nie robili z krzyków pacjenta i sumiennie kontynuowali masaż.
— Normalna historia — pocieszali przygnębionych Aklasistów. — Nie przejmujcie się. To mu dobrze zrobi. Wszyscy początkujący tak krzyczą... Myślą, że być czołowym zawodnikiem i reprezentantem to sama cześć, chwała i przyjemność... No, no... spokojnie, bratku, nie fikaj! — powalili z powrotem na koc wyrywającego się Bączka. — A widzisz, kopiesz już! Nóżka nie boli.
Istotnie, masaż musiał pomóc Bączkowi, bo kiedy wyrwał się wreszcie oprawcom, nic już nie utykał... Zresztą, kto go tam wie! Może tylko ze strachu przed powtórzeniem zabiegów udawał, że nie utyka, a nawet podskakiwał i drobił w miejscu małymi kroczkami jak zawodnicy przed startem. Chciał widać zatrzeć złe wrażenie.
Jarek przyglądał mu się ze ściągniętymi brwiami. „A jednak szkoda — pomyślał — szkoda, że to nie ja”.
— No, Strzębski, jedziemy już — usłyszał szept i poczuł na ramieniu ciężką łapę Krapula.
— Dokąd chcesz jechać? — zapytał niechętnie Jarek. — Wolałbym zostać przy mecie.
— Ciii... — uciszył go Krapulski i odciągnął na bok. — Mów cicho, żeby nie słyszeli, bo gotowi popędzić za nami. Tutaj nic nie zobaczysz — szeptał. — Patrz, ile ludzi wali. Niedługo nie będzie gdzie szpilki wetknąć. Zresztą... mamy przecież robić zdjęcia. Zapomniałeś?
— Nie. Ale zdaje mi się, że najciekawsze zdjęcia są przy mecie. Tu się przecież wszystko rozstrzyga.
Krapulski zaśmiał się.
— I ty to mówisz, stary kolarz! Przecież znasz tegoroczną trasę! Nie, bracie, w tym roku rozstrzygnięcie nastąpi znacznie wcześniej. No, pomyśl, gdzie!
— Na Diablim Zjeździe? — zapytał niepewnie Jarek.
— Ciiicho... nie tak głośno... — obejrzał się niespokojnie Krapulski. — No pewnie, że na Diablim Zjeździe. Zobaczysz, co tam się będzie wyrabiać! A my to wszystko, bracie, na obiektyw! Takie zdjęcia to majątek!
Wsiedli na rowery i odjechali ukradkiem. Ścieżka prowadziła zrazu przy murze ogrodu, a potem poczęła wspinać się na zbocze starej, częściowo już zadrzewionej hałdy... Na ostatnim odcinku pod górę zsiedli z rowerów. Podjazd był zbyt męczący... A mokre jeszcze od niedawnego deszczu gałęzie nieprzyjemnie biły ich po twarzy...
Wreszcie minęli zakręt. Wyszli z zagajnika i zatrzymali się na małej, trawiastej platformie.
Pod nimi wiła się śmiałym zygzakiem prosto w dół niebezpieczna, oślizgła ścieżka i znikała w miejscu, gdzie kałuże rozlewisk błyszczały jak stłuczone lusterka. Spłoszony gawron zerwał się z posępnym krakaniem. Mimo, że znali to miejsce, zawsze robiło na nich silne wrażenie.
— Tutaj się zatrzymamy — powiedział Krapulski. — To najlepsze miejsce. Stąd wszystko będzie widać. Daj aparat. — Przewiesiwszy sobie aparat przez ramię, oparł się swobodnie o rower i zapatrzył w dół.
— Na kogo postawiłeś? — zapytał nagle.
— Ja? Na nikogo — odparł Jarek.
— Nie zrobiłeś zakładu? — zdziwił się Krapulski.
— Nie.
— Ja zawarłem sześć!
— Będziesz bogaty — mruknął Jarek.
— Ja też tak myślę. Szkoda, że nie założyłeś się... Chociaż nie wiem... Może dobrze zrobiłeś, że się nie założyłeś. Pewnie postawiłbyś na Beksę, co?
Jarek milczał.
— No, gadajże!
— Chyba tak.
— Otóż to właśnie — zaśmiał się Krapulski. — Prawie wszyscy postawili na Beksę. A Beksa nie wygra.
— Dlaczego nie wygra? — zdziwił się Jarek.
Krapulski wzruszył ramionami i uśmiechnął się tajemniczo pod długim nosem.
— Zobacz, jak dziś wygląda Diabli Zjazd — mruknął po chwili i powtórzył z przekonaniem: — Tak, Beksa tu się rozłoży.
— Inni też mogą się rozłożyć — zauważył Jarek.
— Tak, mogą, ale Beksa rozłoży się na pewno.
— Skąd wiesz? Beksa to świetny zawodnik.
— To czasem nie wystarcza...
— Czemu?
— O, różne są powody — powiedział Krapulski, oglądając sobie paznokcie.
— Na przykład?
— Na przykład, co poradzi najlepszy zawodnik, jeśli ktoś zdradziecko wsypie mu... no... trochę tłuczonego szkła między oponę a dętkę?
Jarek popatrzył na kolegę podejrzliwie.
— Słuchaj — rzekł niespokojnie — czy przypadkiem nie zmajstrowałeś czegoś przy tym rowerze?
— Co miałem zmajstrować?
— No — zaczerwienił się Jarek — na przykład to szkło do opony.
Krapulski roześmiał się rozbawiony.
— Co ci strzeliło do głowy? — A potem dodał: — Myślisz, że ja mógłbym coś takiego zrobić? No, wiesz! Za kogo mnie masz! To byłoby niehonorowe i w ogóle ostatnie świństwo. Nie, bracie, ja lubię czystą grę — wyprostował się z godnością. — W sporcie najważniejsza jest czysta gra!
Jarek odetchnął z ulgą i zrobiło mu się głupio, że tak łatwo posądził kolegę.
— Przepraszam cię — mruknął.
Krapulski skrzywił się.
— Nie szkodzi. Beksa i bez tego musi przegrać. Powiem ci zresztą, dlaczego. W jego rowerze spada łańcuch.
Jarek uniósł brwi do góry.
— Łańcuch?! To niemożliwe. Widziałem przecież, jak jeździł. Wcale mu łańcuch nie spadał. Przecież gdyby mu spadał, Beksa nie stanąłby do wyścigu z takim niepewnym rowerem.
— Tak — powiedział Krapulski — ale on o tym nie wie. Na normalnej drodze jego łańcuch nie spada. Jego łańcuch spada wtedy, kiedy się zahamuje gwałtownie. Rzecz w tym, że właśnie tu, na Diablim Zjeździe, Beksa będzie musiał gwałtownie hamować...
— Myślisz, że on nie próbował tego zjazdu?
— Co z tego. Próbował wczoraj. A dziś w nocy spadł deszcz i widzisz, co się zrobiło. Beksa będzie musiał hamować dwa razy mocniej i wtedy... No, zresztą zobaczysz sam.
— I ty nie powiedziałeś mu o tym? Nie uprzedziłeś go?! — zmarszczył brwi Jarek.
Krapulski spojrzał na niego jak na wariata.
— Przecież to Beklasista, a ja jestem Aklasistą i trzymam z Aklasistami!
— A czysta gra? Sam przecież mówiłeś, że uznajesz tylko czystą grę.
— To już nie należy do czystej gry.
— Jak to, nie należy?!
— A nie należy! Z jakiej racji mam mu pomagać? Przecież ja wcale nie chcę, żeby on wygrał! I ty też nie chcesz. Obaj chcemy, żeby wygrał Bączek. Bo on jest naszym reprezentantem.
Jarek przygryzł wargi. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Pewnie, chciałby, żeby Bączek wygrał, a Beksa przegrał. Bardzo by chciał, to jasne. Jest przecież Aklasistą i musi trzymać z Aklasistami, a jednak... Jednak coś tu chyba było nie w porządku. Niestety, nie miał czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bo właśnie rozległ się huk wystrzału.
— Ruszyli! — wykrzyknął podniecony Krapulski. — Zaraz tu będą. Odsuń się ze ścieżki.
Cofnęli się obaj dwa kroki i w napięciu czekali, kto pierwszy wyłoni się z zarośli na górze. Upływały sekundy. Nagle Krapulski chwycił Jarka za ramię.
— Już jadą! Słyszysz?
Istotnie rozległ się trzask chrustu na ścieżce i szelest potrącanych gałęzi. Jarek wstrzymał oddech... i nagle... osłupiał z wrażenia.
Zza zakrętu ścieżki wynurzyła się... mała, przygarbiona postać dziadka Borzyma. Stary trzymał w ręku kubełek, a na ramieniu wędkę.
Chłopcy spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem. A to niespodzianka! Pierwszy zreflektował się Krapulski.
— Hej, dziadku Borzymie! — zawołał głośno za starcem. — Zejdźcie ze ścieżki, bo zaraz tu przejedzie wyścig.
W tej samej chwili w górze ścieżki pojawił się pierwszy zawodnik, pochylony nisko nad kierownicą. Chłopcy poznali od razu po czerwonej koszulce. To był Beksa!
Wszystko teraz potoczyło się w mgnieniu oka. Przy zjeździe z góry Beksa zahamował gwałtownie. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt. Łańcuch zleciał z koła, a chłopak z całym rozpędem począł się staczać w dół.
— Uważaj! — krzyknął rozpaczliwie Jarek i przygryzł nerwowo palce.
Ma refleks ten Beksa! Był jeszcze na tyle przytomny, że zadzwonił z całych sił! Nim jednak dziadek Borzym połapał się, o co chodzi, rozpędzony rower znalazł się o krok za nim.
Jarek i Krapulski zastygli w przerażeniu. Niemożliwe, by Beksa zdołał wyminąć starca. Ścieżka była zbyt wąska i kręta. Straszliwa kraksa wydawała się nieunikniona. Na szczęście, w ostatnim ułamku sekundy Beksa błyskawicznym szarpnięciem kierownicy skręcił w bok.
Rower zarył się w bagnie, a dzielny kolarz, jak wyrzucony z procy, przeleciał nad kierownicą i wylądował w gęstwinie pokrzyw i łopianów.
Dopiero teraz dziadek Borzym odskoczył na bok i sapiąc ze wzburzenia począł wygrażać rowerzyście wędką.
Beksa zerwał się z ziemi. Twarz miał umorusaną błotem, koszulkę rozdartą na piersi. Rower przedstawiał żałosny widok. Kierownica była wygięta, koło zósemkowane. No i ten przeklęty łańcuch!
Tymczasem z góry zjechał na pełnym gazie Bączek z A klasy, a w trzy sekundy za nim Stefek Stefanek, Ceklasista.
— No, to już po wszystkim. Wyścig rozstrzygnięty! — wykrzyknął podniecony Krapulski. — Wiesz, co to znaczy? Wygrałem! Stawiałem na Bączka, a przeciw Beksie! Sześć zakładów wygranych! Hurra!!!
Nie czekając na Jarka, który wciąż jeszcze skamieniały patrzył na rozbitego Beksę, wskoczył na rower i zawrócił szybko w stronę bramy ogrodu.
— Chłopaki! Wygraliśmy! Bączek będzie pierwszy! — zadyszany Krapul wpadł między Aklasistów oczekujących na mecie.
— Skąd wiesz? — zapytali zelektryzowani. — A Beksa?
— Beksa? Nie ma już Beksy! — krzyknął Krapulski. — Beksa rozłożył się na zjeździe.
— Co?! Naprawdę? Nie bujasz?
— No, mówię wam, zaraz na początku trasy. Na Diablim Zjeździe. Co to była za kraksa! Jego rower w proszku! Nasz Bączek ma już zwycięstwo w kieszeni.
— Hurra Bączek!!! — krzyknęli uradowani Aklasiści.
— Powinien zaraz tu być — zauważył Cykucki, spoglądając na zegarek.
— Już jedzie! — ktoś zawołał.
Tłum na mecie zafalował.
— Jedzie! Jedzie! — podniosły się wrzaski. — Bączek! Bączek! Bączek! — zaczęli skandować.
Istotnie na zakręcie ścieżki pojawił się skurczony nad kierownicą Bączek. Dyszał głośno, walcząc ciężko o ostatnie dziesiątki metrów.
Nagle okrzyki urwały się jak nożem uciął. Aklasiści wytrzeszczyli oczy w niemym osłupieniu. Czy to możliwe?! Oto bowiem tuż za Bączkiem pojawiła się znajoma czerwona koszulka Beksy. Pedałował zawzięcie. Już doszedł Bączka. Jadą ramię w ramię. Do mety jeszcze dziesięć metrów. Cały tłum zastygł w milczeniu. Nikt już nie krzyczał. Do mety jeszcze pięć metrów. Co to?! Nagle ostatnim wysiłkiem Beksa staje na pedałach. Metr po metrze wysuwa się do przodu. Przejeżdża pierwszy białą linię mety.
Wygrał! O całą długość roweru przed Bączkiem.
Ale jakim cudem?
Dopiero teraz wśród Beklasistów podniósł się niesamowity dziki wrzask radości! Podskoczyli do Beksy, dosłownie zdjęli go z roweru i zaczęli jak szaleni podrzucać do góry.
Aklasiści patrzyli na to ponuro, a Odjemek Mniejszy zapytał ostro Krapulskiego:
— Cóż to, zażartowałeś z nas, Krapul, mówiłeś przecież... że Beksa... Co to właściwie znaczy?!
Krapulski zaciskał zęby. Dyszał ciężko. Jego oczy zwęziły się z wściekłości.
— Mnie pytacie?! — wybuchnął wreszcie. — Zapytajcie tego smarkacza, Strzębskiego. To przecież jego rower! Zobaczcie! Drań dał Beksie swój rower! To na jego rowerze Beksa zakończył wyścig.
— Ma rację! — krzyknął Cykucki. — To przecież rower Jarka.
— Jak on śmiał?...
— Żeby coś takiego...
— Zdrajca!
Zewsząd podniosły się wzburzone głosy.
— Gdzie on jest? — zawołał Cykucki. — Dajcie go tutaj! Porachujemy się z nim.
Aklasiści oglądali się ze złością.
— Idzie! Idzie! O, tam! — ktoś krzyknął.
Jarek zbliżał się do nich wolnym krokiem. Na widok rozgniewanych twarzy kolegów zatrzymał się z niepewną miną.
Dopadli do niego. Obskoczyli dookoła z pięściami.
— Więc to tak, przeciw własnej klasie?!
— Przekupili cię pewnie!
— Wynoś się do nich!
— Tak, niech się wynosi!
Jarek patrzył na nich zaskoczony. Nie wiedział, czego od niego chcą.
— No, czemu stoisz? — krzyknął Cykucki. — Słyszałeś, co powiedziała klasa? Wynoś się! Idź do swoich!
— Nie, najpierw trzeba się z nim rozprawić — rozepchnął Aklasistów Krapulski i stanął przed Jarkiem. — To mu nie może ujść na sucho! Popamiętasz, nas ty... ty... Beklasisto! — wycedził przez zęby i zamachnął się na Jarka.
Jarek cofnął się błyskawicznie. Dopiero teraz zrozumiał, czego od niego chcą.
— No, no, ty specjalisto od czystej gry — zaszydził i zacisnął pieści, gotów się bronić do upadłego.
Szczęściem, w tym momencie zabrzmiały uroczyste fanfary. Z bramy ogrodu wychodzili harcerze z sygnałówkami. Donośny dźwięk trąbek obwieszczał koniec wyścigu. Taki już jest tradycyjny rytuał zawodów.
Z kolei w bramie pojawił się pan kierownik oraz pan Kargul, przewodniczący Komitetu Rodzicielskiego, a za nimi wychowawcy klas biorących udział w wyścigu, niosąc nagrodę dla zwycięskiej klasy. Chłopcy wyciągali ciekawie szyje. Tak, wywiad ich nie zawiódł. Rzeczywiście — nowiutki komplet do gry w siatkówkę. Wychowawczyni Beklasistów, pani Szycka, niosła żółtą piłkę, pan Kwaskowski z piątej C — niebieską piłkę, a pan Frędzla z piątej A — sznurową siatkę.
Pan kierownik odchrząknął i wśród zupełnej ciszy rozległy się jego uroczyste słowa:
— Podajemy do wiadomości, że zwycięzcą tegorocznych zawodów kolarskich klas piątych został Tomek Beksiński z klasy piątej B. Gratulujemy mu wspaniałego zwycięstwa odniesionego w uczciwej sportowej walce i na jego ręce składamy nagrodę dla klasy piątej B.
Oczy wszystkich przeniosły się na Beksę. Zwycięzca stał ze spuszczoną głową, wciąż jeszcze ze śladami kraksy na twarzy i ubraniu, z grubsza tylko otarty, blady i zmęczony, a jego uszy odstawały bardziej niż zwykle.
— Zbliż się, chłopcze — powiedział pan kierownik i wziął z rąk pani Szyckiej piłkę.
Beksa podniósł głowę, ale nie ruszył się z miejsca.
Pan kierownik niecierpliwie przełożył piłkę z ręki do ręki.
— No, Beksa...
Wszyscy patrzyli zdziwieni na zwycięzcę, a on potrząsnął głową.
— Nie, proszę pana — powiedział — ja nie mogę przyjąć tej nagrody.
— Jak to?
— Bo to nie ja wygrałem.
— Nie ty? Co ja słyszę! — Pan kierownik uniósł do góry brwi i spojrzał pytająco na pana Kargula, a pan Kargul z kolei na troje wychowawców, którzy byli sędziami wyścigu.
— Co ty opowiadasz, Tomku? — zdumiała się pani Szycka. — Twoje zwycięstwo nie ulega żadnej wątpliwości. Przecież przyjechałeś pierwszy.
— Przyjechałem pierwszy, ale nie wygrałem.
— Cóż to za filozofia?! Kto wygrał, jak nie ty?
— Aklasiści wygrali — odparł krótko Beksa i odchrząknął z godnością... i poruszył uszami, co mu się bardzo rzadko zdarzało.
Aklasiści drgnęli i spojrzeli na Beksę. Nie mieli w tym momencie zbyt mądrych min.
— Dlaczego mówisz, że oni wygrali? — pani Szycka z trudem zachowywała spokój.
— Bo dali mi rower, kiedy miałem kraksę. Tam przy Diablim Zjeździe, proszę pani. I tylko dzięki nim przyjechałem pierwszy — powiedział głośno Beksa. — Oni mogli wtedy łatwo wygrać... Co ja mówię, oni mieli już właściwie wygraną w kieszeni. Ale nie poszli na takie łatwe zwycięstwo... I dlatego... dlatego ja... ja nie mogę przyjąć tej nagrody. To byłoby... no... po prostu... niesprawiedliwe — odsapnął.
A potem, wśród niezwykłej ciszy, podszedł do oniemiałego Jarka, uścisnął mu mocno rękę i oddał rower.
— Dziękuję ci, stary — powiedział. Po czym zwrócił się do kierownika: — Proszę tę nagrodę wręczyć Strzębskiemu. To, co on zrobił, było trudniejsze od... od pedałowania.
Aklasiści stali z oczami wbitymi w ziemię i szeptali coś między sobą, poszturchując się nieznacznie i wypychając naprzód jeden drugiego.
Ostatecznie wypchnęli Cykuckiego.
— Słuchaj, Beksa — wykrztusił zaczerwieniony Cykucki — ty... bracie, nie opowiadaj głupstw. — Dostałeś od nas... eee... to znaczy od naszego Jarka rower w potrzebie, to się ciesz... a nie graj nam... eee... na nerwach. My, bracie, też mamy honor, mówię ci, lepiej nie drażnij nas, bo... Panie kierowniku, niech pan da nagrodę Beksińskiemu!
— Ja jej nie wezmę — wzruszył ramionami Beksa.
— My też nie — warknął Cykucki. — Patrzcie go! Bohater! Myśli, że ma monopol na szlachetność. Ty, Kłapouch, nie bądź taki wspaniały, to niezdrowo.
— No... no... tylko nie wspaniały! — zasapał Beksa.
Oczy im się obu zaświeciły. Sytuacja stała się napięta. Bo tam już z boku Aklasiści i Beklasiści zaciskali pięści i groźny pomruk szedł po szeregach.
Jeden Krapulski roześmiał się pogardliwie.
— Też was napadło! Co za komedia, jak gramatykę kocham! Daje, to brać! Pogłupieliście wszyscy. Aż mnie mdli, tak tu się słodko zrobiło. Sam miód i mamałyga.
— Cicho bądź, Krapul — uciszył go Cykucki — nie znasz się na tych rzeczach.
Nauczyciele i pan Kargul szeptali niespokojnie między sobą, wreszcie pani Szycka obróciła się do osłupiałego kierownika:
— Boję się, żeby chłopcy znów się nie wzięli za łby, tym razem w szlachetnym sporze. Sprawy honorowe to bardzo niebezpieczna historia... Niech pan szybko coś postanowi.
Pan kierownik jakby się ocknął.
— Tak, ma pani rację. Trzeba coś postanowić — odchrząknął zaaferowany. Chciał coś powiedzieć do chłopców, ale jego głos ginął w narastającej wrzawie. Wreszcie, żeby uciszyć roznamiętnionych sportowców, dał znak trębaczom.
Dopiero, gdy trębacze zatrąbili przeraźliwie, chłopcy umilkli.
— Podjęliśmy decyzję — rzekł pan kierownik nieco nieswoim głosem. — Żółta piłka dla A. Niebieska dla B. Siatka wspólna. Skończyłem na ten temat. Odwołań nie przyjmuję... Chciałem wam tylko na marginesie powiedzieć... — zaczął, ale głos mu podejrzanie zachrypł.
Machnął więc ręką i wypchnął do przodu pana Kargula.
— Niech pan lepiej coś powie... Ja jestem zbyt... zaskoczony. Słowo daję! Tego jeszcze nigdy nie było.
Już w drzwiach gabinetu przyrodniczego zrozumiałem, że stało się coś złego.
Zośka i Joasia zapłakane pełzały na czworakach po pokoju, zaglądały pod szafy, żardyniery, stoliki z akwariami i gablotami, a gruba Celina, przewodnicząca naszego kółka, chodziła wzburzona po pokoju i krzyczała:
— Niedołęgi! Lalczyne niańki! Szmatkami wam się bawić, a nie pracować w poważnym gabinecie!
— Czemu tak wrzeszczysz? — zapytałem z niesmakiem. Krzykliwość i gburowatość Celiny zawsze działały mi na nerwy.
— Czemu? — uniosła się Celina. — Zgubiły rzekotkę drzewną!
— Myśmy wcale nie zgubiły! Ona musiała sama gdzieś wyskoczyć! — tłumaczyły zrozpaczone dziewczynki.
— Sama! Rzekotka dopiero wczoraj przebudziła się z odrętwienia zimowego! Jeszcze była senna, ociężała i nieruchawa...
Odjemek Mniejszy wzruszył ramionami.
— Ojej, o jedną żabę tyle gwałtu!
— Wcale nie o jedną! — oburzyła się Celina. — To już druga żaba w tym tygodniu! We wtorek zginęła grzebiuszka ziemna.
— Jak mogła zginąć? — zapytałem. — Przecież gabloty są oszklone i zamknięte. Mają tylko otworki wentylacyjne. Ale przez nie nawet kijanka by nie przeszła.
— Właśnie, dlatego krzyczę — westchnęła Celina. — Te fajtłapy musiały zostawić gabloty otwarte!
— Wcale nie! Słowo daję, że były zamknięte — pochlipywała na klęczkach Zośka.
— Sama sprawdzałam — dodała Joasia, ocierając oczy.
— No, to gdzie są te żaby? — zasapała Celina. — Pytam się, gdzie są? Co? Jak ja spojrzę teraz pani Szyckiej w oczy? Wszystko będzie na mnie! A za tydzień mamy właśnie przerabiać płazy!
— Potrzymaj — wręczyłem Odjemkowi tekturowe pudełko z szamocącą się w środku myszą. Złapaliśmy ją dla naszego węża Kryspina, który spał w gablocie pod oknem. Kryspin co tydzień pożerał jedną mysz.
— Co chcesz zrobić, Jarek? — zapytał Odjemek.
— Pomogę im szukać — powiedziałem — one straciły głowę i nic nie widzą przez łzy. A żaby pewnie poszły do umywalni. Żaby na wiosnę zawsze dążą do wody — dodałem z naukową pewnością.
Ruszyłem do komórki przy drzwiach, oddzielonej od gabinetu kotarą. Znajdowała się tam szafa z fartuchami oraz umywalka z kranami. Ale, mimo że obszukałem dokładnie cały ten zakątek, łącznie z szafą, a potem jeszcze raz cały gabinet od początku, nie znalazłem nigdzie ani śladu żaby.
— To naprawdę śmieszne, co się z nią mogło stać — powiedziałem szczerze zdziwiony do zmartwionych koleżanek. — Chyba, że Kryspin zjadł?
— Kryspin? — Celina uniosła brwi do góry.
— Kryspin przepada za żabami. Zaraz to sprawdzę.
Podszedłem do Kryspina. Poczciwiec leżał zwinięty w kłębek, pogrążony w swym wężowym śnie. Wyjąłem go z gabloty i przejechałem mu ręką po brzuchu.
— Kryspin jest niewinny — oświadczyłem — zobaczcie same, ma linię bez zarzutu! Gdyby dziś zjadł żabę, byłby gruby w jednym miejscu.
— W takim razie już nic nie rozumiem — powiedziała zrozpaczona Celina — chyba że...
Nie dokończyła, bo w tym momencie rozległ się przeraźliwy krzyk Odjemka.
Spojrzałem. Z Odjemkiem działy się dziwne rzeczy. Miotał się po gabinecie, wykonując jakiś szaleńczy taniec. Podskakiwał. Wyrzucał ręce do góry, to znów szarpał jak wariat ubranie.
— Co ty wyprawiasz? Zwariowałeś?!
— M... m... mysz! — wykrztusił. — Uciekła. Łapcie mi ją! — wypuścił z rąk przegryzione pudełko.
— Gdzie ona jest?
— N... n... na mnie.
— Nic nie widzę.
— P... p... pod ubraniem. Biega po mnie. Po całym ciele... Aj! Łaskocze!
Dopadłem do niego.
— Spokojnie, nie strasz myszy!
— Kto tu kogo straszy! — jęknął Odjemek.
— Nie przejmuj się — powiedziałem. — Praca naukowa wymaga poświęceń. Zachowaj spokój godny badacza przyrody.
— Tak, łatwo ci mówić!
W tym momencie przerażona mysz wyskoczyła Odjemkowi z rękawa i czmychnęła pod szafę. Rzuciliśmy się z Odjemkiem za nią.
— Czemu stoicie?! — krzyknąłem do dziewcząt. — Łapcie pokarm Kryspina.
— A żaby?
— Przestańcie robić historie z powodu jakiejś tam żaby. Pokarm Kryspina ważniejszy!
Dziewczęta rzuciły się nam na pomoc i zajęci szukaniem myszy na razie zapomnieliśmy o żabie.
Przez trzy dni był spokój, ale kiedy we wtorek o piątej po południu z Cykuckim przyszliśmy na dyżur w gabinecie, zastaliśmy Celinę w stanie zupełnego przygnębienia.
— Trzecia żaba zniknęła. Moczarowa — powiedziała.
— Szukałaś dobrze wszędzie? — zapytałem.
— Przeszukałam cały gabinet.
— I komórkę?
— Komórkę też.
— Może zagrzebała się z powrotem w glebie? — zajrzałem do gabloty.
— Szukałam. Przetrząsnęłam całą ziemię w gablocie, ale na próżno — westchnęła zrozpaczona Celina.
— Pani Szycka już wie?
— Nie, ale postanowiłam jej powiedzieć. Jeszcze gorzej będzie, jak sama zobaczy.
— Wstrzymaj się na razie — powiedziałem — to by ją strasznie zdenerwowało i zmartwiło. Wiesz, że ona jest słabego zdrowia.
— Wiem, dlatego to wszystko jest takie straszne...
— A swoją drogą to ciekawe — powiedziałem zamyślony.
— Co ciekawe?
— Że wszystkie żaby zginęły albo we wtorek, albo w piątek. Bardzo ciekawe.
— W piątki i we wtorki mamy lekcje w gabinecie — zauważyła Celina — myślisz, że to ma coś wspólnego?
— Właśnie — powiedziałem.
— Myślisz, że ktoś po prostu kradnie nam żaby?
— Nie widzę innego wytłumaczenia.
— Ale przecież my ostatni wychodzimy z lekcji. Zawsze sprawdzam gabloty i nigdy nic nie brakowało.
— Może ktoś kraść po lekcjach. Czy zamykasz gabinet na klucz?
— Tak. Klucz oddaję woźnej Bularskiej. Ostatnio, po tym jak zginęły tamte żaby, sprawdzam także okna i drzwi na balkon. Wszystko jest porządnie zamknięte.
— Nic w takim razie nie rozumiem... — westchnąłem bezradnie. — Słuchaj no... — rzekłem po chwili — czy tu naprawdę nic nie ginie oprócz żab?
— Nic — powiedziała Celina. — Jeśli nie liczyć jednego próżnego słoja, który zniknął w zeszłym tygodniu. Podejrzewam, że ta fajtłapa Joasia go stłukła, tylko nie chce się przyznać. Ale z ważnych rzeczy nic nie zginęło. I to jest właśnie najbardziej dziwne. Przecież jest tu tyle ciekawych eksponatów i różne książki, i obrazy, i wąż, i jeż, i chomik, i złote rybki, a tymczasem giną tylko żaby. Po co komu żaby?
— Niektóre żaby są jadalne... — mruknąłem.
— Nie bądź śmieszny, myślisz, że ktoś złakomiłby się na żabę po to, żeby ją zjeść?
— Susuł jest bardzo żarłoczny — zauważyłem flegmatycznie — widziałem w zeszłym roku, jak zjadł ślimaka winniczka.
— Nie odważyłby się chyba zjadać własności szkolnej — powiedziała Celina. — Susuł jest żarłoczny, ale porządny chłopak, i w ogóle nieśmiały. Już prędzej uwierzę, że to Burczyk dobiera nam się do żab. Po nim wszystkiego można się spodziewać. Wiesz, że on strzela z procy do wróbli...
— Ale jak tu się dostał? Jego klasa nawet nie uczy się w gabinecie — pokręciłem głową.
— Niesamowita historia! — jęknęła Celina.
— W szkole w ogóle dzieją się ostatnio dziwne rzeczy — zauważył milczący dotąd Cykucki. — Czy wiecie, co się przytrafiło w ostatni piątek woźnej Bularskiej?
— Podobno skręciła nogę na schodach.
— Ale dlaczego skręciła? — Cykucki zrobił tajemniczą minę.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
— No, chyba po prostu potknęła się i skręciła.
— Właśnie, że wcale nie po prostu. Zenon mówi, że to z powodu Nikodema. Jak nie wierzysz, Strzębski, to spytaj Krapula albo Bączka. Oni mówią to samo.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Z powodu Nikodema? Nic nie rozumiem.
Nikodem — było to imię starego woźnego naszej szkoły, który zmarł w zeszłym roku. Cieszył się on rzadko spotykanym respektem nauczycieli i uczniów, a dla łobuziaków w rodzaju Zenona był prawdziwym postrachem. Woźny Nikodem odznaczył się niegdyś jako żołnierz. Nie miał jednego oka, za to na piersiach nosił order Virtuti Militari. On jeden ze wszystkich woźnych miał przywilej zapędzania niesfornych uczniów za karę do prac porządkowych. Stłukłeś szybę, musiałeś sam ją wprawić. Nie wiedziałeś jak, Nikodem pokazał, ale sam musiałeś. Rozlałeś w czasie bójki atrament, musiałeś wiórkować i froterować poplamioną posadzkę.
Śmierć Nikodema też nie była zwyczajna. Można powiedzieć, że padł on na posterunku w czasie pełnienia obowiązków służbowych, i nie byłoby w tym chyba przesady, ponieważ zasłabł nagle, goniąc po schodach Koczowników Zenona, którzy wbiegli w zabłoconych butach do szkoły. Po pogrzebie Nikodema wszyscy patrzyli z potępieniem na Koczowników Zenona. Chyba przez całe dwa dni, a może nawet trzy, w szkole było cicho, wszelkie gałgaństwo zamarło, nikt nie był niesforny i krnąbrny.
Przypomniałem sobie to wszystko i wzruszyłem ramionami.
— Nic nie rozumiem — powiedziałem. — Co może mieć Nikodem wspólnego z wypadkiem Bularskiej?
— Jak to? Nie słyszałeś, że w szkole zaczął straszyć duch Nikodema?
Roześmiałem się:
— Słyszałem... Susuł coś tam bredził.
— Nie bredził, ale dokładnie opowiedział. Zresztą Susuł nigdy nie zmyśla, ma na to za mało fantazji. Pamiętaj, że został wtedy sam. Zenon zamknął go w szkole, w schowku pod schodami na piętrze. Szkoła opustoszała, zapanowała głęboka cisza, a on wciąż jeszcze tam siedział... I wtedy w tej ciszy usłyszał pukanie i coś jakby chrzęst kości... Cały czas coś go straszyło.
— Najlepszy dowód, że to bujda — odparłem. — Jeśli duch Nikodema miałby kogoś postraszyć, to chyba właśnie Zenona, a nie Susuła. Susuł nic nie zawinił Nikodemowi.
— Nie znam się nic na tych sprawach — powiedział Cykucki. — Ale ty się nie śmiej. Bo nie tylko Susuł słyszał. Jeśli chcesz wiedzieć, to cała nasza klasa słyszała ducha Nikodema w tym gabinecie, tu, gdzie właśnie stoimy...
— Nie pamiętam.
— Bo ciebie nie było tego dnia w szkole, ale ty słyszałaś, prawda? — Cykucki zwrócił się do Celiny.
Celina skinęła poważnie głową.
— Tak, słyszałam ciche pukanie. Pani Szycka też słyszała i nawet zapytała, kto puka. A Zośka pobiegła do drzwi i otworzyła je, ale tam nie było nikogo. Cały korytarz był pusty. Ale to nie pukało w drzwi. To pukało gdzieś w ścianę...
— Nie opowiadajcie głupstw.
— Kiedy tak naprawdę było... A woźna Bularska dawno już mówiła: „To wszystko dlatego, że uczniaki znów się rozpuścili i duch Nikodema nie może tego znieść, więc ich straszy zza grobu”.
A wtedy, co tę nogę skręciła, to właśnie szła po schodach na górę i usłyszała to pukanie i jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś kołatką drewnianą uderzył, i dlatego się przestraszyła, omal nie spadła ze schodów i nogę skręciła. Jeszcze teraz utyka i nerwowa się zrobiła.
— Bzdura — powiedziałem — woźna Bularska zawsze była nerwowa. Od naszego krzyku. I teraz ma różne przywidzenia. Ludzie nerwowi często tak mają. Mojej cioci to stale się tak zdaje, że telefon dzwoni. Biegnie do aparatu, podnosi słuchawkę, woła „halo”. A tam nikt się nie odzywa. To dlatego, że była kiedyś telefonistką i ma zszarpane nerwy. Zamiast powtarzać bajki o duchu Nikodema, pomyślmy lepiej, co zrobić.
— Trzeba złapać złodzieja — powiedział Cykucki.
— Ale jak? — zapytała Celina.
— Mam pomysł — wycedziłem. — Złodziej zakrada się tu w jakiś tajemniczy sposób w każdy wtorek i piątek po naszych lekcjach. Powinniśmy zostać po lekcjach, schować się w gabinecie i czekać, kto przyjdzie.
— Jarek ma rację — poparł mnie Cykucki. — To prosty sposób. Szkoda, że nam od razu nie przyszedł do głowy.
— A więc umówione — zakończyłem — w piątek robimy zasadzkę. Tylko nikomu ani słowa, bo spłoszycie złodzieja i wszystko na nic.
* * *
Po lekcji zoologii w piątek marudziliśmy długo w gabinecie, udając, że sprzątamy. Wreszcie wszyscy wyszli i zostało tylko nas troje: ja, Cykucki i Celina. Wtedy niezwłocznie przystąpiliśmy do dzieła. Wszystko już mieliśmy obmyślone z góry. Najpierw zdjęliśmy pokrowiec z jednego z dwu ludzkich szkieletów, które stały w kącie gabinetu. Obnażony szkielet schowaliśmy za szafę, a pokrowiec naciągnęliśmy na Celinę. Miała udawać zasłonięty eksponat. Trochę była za gruba jak na szkielet w pokrowcu, ale Cykucki orzekł, że to nic nie szkodzi.
— Nawet przyjemniej wygląda — zauważył — całkiem miły kościotrup, najgorszą wadą kościotrupów jest to, że są zbyt chude.
Załatwiwszy w ten sposób Celinę, teraz sami z kolei zajęliśmy zaplanowane pozycje. Ja wlazłem pod stolik z gablotą żab i zasłoniłem się rozłożystym filodendronem, a Cykucki wdrapał się na szafę z książkami, owinął jakąś skórą, nakrył rogami i udawał jelenia.
Czekaliśmy niecierpliwie, z bijącymi nerwowo sercami. Nie wytrzymalibyśmy chyba długo w tych niewygodnych pozycjach, na szczęście nie upłynęło nawet pięć minut, kiedy ktoś ostrożnie nacisnął klamkę... Zastygłem w napięciu. Drzwi zaskrzypiały leciutko i do gabinetu wszedł... Michał z siódmej!
Z wrażenia o mało co nie rąbnąłem głową w akwarium.
Coś takiego?! Nigdy bym się nie spodziewał. Czyżby sławny wódz Piratów kradł żaby?
Wstrzymałem oddech i patrzyłem na niego oszołomiony. Mina intruza nie wróżyła nic dobrego, mało powiedzieć, że była to mina posępna — to była mina zaiste grobowa. Westchnął ciężko, widać te ohydne kradzieże musiały poważnie obarczyć jego sumienie.
Jednak, ku mojemu zdumieniu, nie skierował się w kierunku gabloty, ale wprost do szkieletów. Wyciągnął ręce, znów je opuścił, westchnął i wreszcie począł ściągać pokrowiec z pierwszego szkieletu. Nagle szkielet poruszył się niespokojnie.
Michał zbladł... cofnął się o krok. Przetarł oczy, jakby nie dowierzał.
— O rany! Co to? — wybełkotał. — Zdawało mi się chyba.
— Nie zdawało ci się. Stój i nie ruszaj się. Jesteś w naszych rękach — przemówił szkielet.
Po czym sam ściągnął z siebie pokrowiec i oczom osłupiałego Michała ukazała się Celina we własnej osobie.
— Celina... zwariowałaś! — wyjąkał. — Czemu udajesz szkielet? Co to właściwie ma znaczyć?
— To ja chciałam ciebie zapytać — zachrypiała swym grubym głosem Celina — czego tu szukasz o tej porze? Żab pewnie, co? Przyznaj się, przyszedłeś po żaby!
Zbliżała się do Michała z pięściami. Michał cofnął się wystraszony.
— Ja? Po żaby? Z tobą naprawdę jest niedobrze. A to, co takiego?! — wykrzyknął nagle. — Jeleń na szafie? Skąd się tam wziął?... Rusza się... Co tu się wyprawia?! Nic nie rozumiem...
— Zaraz wszystko zrozumiesz, łotrze! Oprawco żab! — krzyknęła Celina.
— Daj mu spokój, Celina — rozległ się nagle głos z szafy.
Michał wytrzeszczył ze zdumienia oczy. W pierwszej chwili musiało mu się zdawać, że to jeleń przemówił.
— Ja bardzo przepraszam... ale co, u licha, znaczy ta cała maskarada?
— Nic, stary — zeskoczył z szafy Cykucki — tylko ktoś kradnie nam żaby. W każdy wtorek i piątek po jednej. Chcieliśmy złapać złodzieja na gorącym uczynku.
— I myśleliście, że to ja? — wykrztusił Michał.
— To po co tu przyszedłeś? — zasapała Celina.
— Ja... nic... po prostu przyszedłem — mieszał się coraz bardziej Michał.
— Nie wiesz? — wysunąłem głowę spod akwarium. — On tu przychodzi patrzeć na szkielety.
— I ty tu jeszcze, Strzębski? — jęknął Michał. — Ilu tu was jeszcze jest schowanych?
— Już więcej nie ma — odparłem. — On się przychodzi patrzeć na szkielety — powtórzyłem do Celiny.
— Beksa mi mówił, a Beksie Majta. Majta sam widział na własne oczy...
— Patrzeć na szkielety — zadrwiła Celina. — Po co?
— Ja... wiesz... tak sobie... To... to dobrze robi na samopoczucie — zaczerwienił się Michał. — Jak mi jest smutno, zawsze tu przychodzę.
— I to ci pomaga?
— Pomaga. Zaraz robi mi się weselej.
— Że to nie twój szkielet?
— Jemu się robi weselej, kiedy pomyśli, że to szkielet Zenona — uśmiechnął się złośliwie Cykucki.
— Daj spokój, też masz żarty, aż ciarki człowieka przechodzą. A ty uciekaj, Michał — zwróciłem się do smętnego admirała Piratów. — Dzisiaj się nie będziesz mógł pocieszyć. Gabinet zajęty. Robimy akcję.
— Już się pocieszyłem — uśmiechnął się kwaśno Michał. — Patrzenie na idiotów zawsze mnie pociesza.
— No, no, bratku! — krzyknęliśmy urażeni.
Ale Michał wycofał się już z gabinetu.
— On nie mógł w zeszły piątek ukraść żaby, choćby z tego powodu, że przecież cała ich klasa była wtedy na wycieczce w Krakowie. Wrócili dopiero w niedzielę wieczorem.
— No, to co zrobimy?
— Nic, trzeba czatować dalej. Włóż z powrotem pokrowiec, Celina, ustaw się.
— Ja już nie chcę. Tu strasznie duszno.
— Ja się z nią mogę zamienić — powiedział Cykucki.
— Dobra — rzekłem. — Ale pod warunkiem, że Celina będzie jeleniem.
— Zgoda. Będę jeleniem.
Wciągnęliśmy więc pokrowiec na Cykuckiego, potem pomogłem Celinie wejść na szafę. Ledwie sam zdążyłem ulokować się pod akwarium, kiedy usłyszałem skrzypienie drzwi... Nie do wiary, jak człowiek prędko oswaja się choćby z najdziwniejszą sytuacją. Tym razem nawet serce mi nie podskoczyło. Po prostu z zimną krwią patrzyłem, kto wejdzie.
W drzwiach ukazało się najpierw ucho dość pokaźnych rozmiarów, a następnie wsunęła się mała trójkątna twarzyczka... w której poznałem oblicze niejakiego Światka Dauera, zwanego Stawonogiem albo Uszatkiem, osobnika, który mimo niepozornego wyglądu zdążył się już zapisać rozmaitymi wyczynami w kronikach Niekłaja. Czyżby teraz oto objawił się światu w nowej postaci — amatora żab?
Rozglądał się przez chwilę, potem podszedł do szafy. Nagle wzrok jego padł na gablotę z żabami. Zrobił krok w jej kierunku. Przez chwilę przypatrywał się żabom, potem wyciągnął rękę.
Wtedy Cykucki nie wytrzymał nerwowo i zaczął iść w stronę intruza, a raczej dreptać małymi kroczkami, ponieważ pokrowiec krępował mu ruchy.
Światek usłyszał szmer, obejrzał się i, ku swojemu przerażeniu, zobaczył, że szkielet w pokrowcu sunie w jego stronę. Jednocześnie jeleń na szafie poruszył się jak żywy. Tego było już za wiele! Nieszczęsny chłopiec wydał pełen przerażenia okrzyk i rzucił się do ucieczki...
— Łapcie go! — krzyknął Cykucki.
Zataczając się na nogach począł zdzierać z siebie pokrowiec. Ten jednak nie chciał mu przejść przez głowę, widać o coś zahaczył.
Nie mieliśmy jednak czasu pośpieszyć mu z pomocą. Pobiegliśmy za Światkiem. Kiedy byłem na korytarzu, usłyszałem za sobą brzęk szkła i straszny łomot.
Ciarki mnie przeszły! To pewnie Cykucki rozwalił akwarium. Ale biegłem dalej. Celina za mną. Złapaliśmy Stawonoga na końcu korytarza, gdyż boczne drzwi, przez które chciał wybiec, okazały się zamknięte.
Wzięliśmy go z Celiną pod ręce i bez słowa sprowadziliśmy z powrotem do gabinetu.
Tutaj oczom naszym przedstawił się żałosny widok. Cykucki leżał na ziemi, wciąż jeszcze nie mógł się wyzwolić z pokrowca, i bezradnie poruszał odnóżami w powietrzu, podobny do chrząszcza przewróconego na grzbiet. Obok kłębiły się pająki. A więc na szczęście akwarium ocalało! Stłukł się tylko słój z pająkami. Postawiliśmy Światka w kącie i czym prędzej pozbieraliśmy pająki, wsadziliśmy je do nowego słoja, a potem uwolniliśmy ledwie żywego Cykuckiego z pokrowca.
Następnie zwróciliśmy się do Światka, który wystraszony trząsł się w kącie.
— Po co były ci potrzebne żaby?
— Żaby?...
— Kradłeś do jedzenia czy do zabawy?
— Ja... kraść żaby?! Co wy! Ja przyszedłem zajrzeć do książki o małpach.
— Po co?
— Rozwiązuję krzyżówkę, a tam napisano: „Małpiatka żyjąca w zaroślach bambusów na Madagaskarze”. Chodzi mi o nazwę tej małpiatki.
— Nie wykręcaj się! — krzyknęła Celina. — Widziałam przecież wyraźnie, jak wyciągałeś łapę do naszych żab. Po to właśnie się zaczailiśmy, żeby cię złapać na gorącym uczynku. To ty kradniesz nasze żaby!
— Skądże znowu! — wykrztusił przerażony Światek. — Zauważyłem tylko, że coś się poruszyło w gablocie z żabami, i wyciągnąłem rękę, żeby się przekonać, czy żaba mnie widzi i czy reaguje na ruch. Zresztą zapomnieliście, że ja sam przyniosłem wam jedną z tych żab. O, tę żabę śmieszkę, czyli wesołuchę, złapałem na bagnie. I tego jeża też przyniosłem... A wy z takimi podejrzeniami! Co za niewdzięczność! — westchnął rozżalony.
Zrobiło nam się głupio.
— To prawda, że on przyniósł wesołuchę i jeża — powiedziałem. — Dajcie mu spokój... To musi być ktoś inny.
— Ale kto? — zapytała Celina.
— Musimy czyhać dalej.
— Czy ja też mogę czyhać? — zapytał Światek.
— Dobra, czyhaj!
Zanim jednak zdołaliśmy zająć pozycję do czyhania, usłyszeliśmy głośne kroki i podniesione kobiece głosy.
Do gabinetu weszła pani Szycka, a za nią woźna Bularska.
— Cały czas krzyki, hałasy i gonitwy! — skarżyła się woźna. — Zamiast iść do domu albo do świetlicy, melinę sobie z gabinetu zrobili. Jeszcze, nie daj Boże, co stłuką i znowu będzie. Odkąd nieboszczyka Nikodema zabrakło, świeć Panie Boże nad jego duszą, rady sobie dać nie można.
— Rzeczywiście — przytaknęła ostro pani Szycka. — Co wy robicie tu o tej porze? Pracę w kółku zaczynacie przecież dopiero o piątej. Marsz mi zaraz na obiad. Prawdziwi biolodzy powinni wiedzieć, że odżywianie się jest podstawowym warunkiem życia... zwłaszcza jeśli ktoś wygląda tak żałośnie, jak ty, mój chłopcze — spojrzała z troską na chuderlawą postać Światka.
— Kiedy my... — chciałem powiedzieć o żabach, ale ugryzłem się w język. Nie miałem odwagi...
— No, już was nie ma! Zmiatajcie szybko! — powiedziała niecierpliwie pani Szycka. — Niech pani zamknie gabinet na klucz i nikogo nie wpuszcza aż do godziny piątej — zwróciła się do woźnej.
— Proszę pani... — zasapała Celina — a... a czy mogę przynajmniej sprawdzić, czy drzwi na balkon i okna są dobrze zamknięte?
Pani Szycka spojrzała na nią zdziwiona.
— Cóż to za nagła zapobiegliwość?... No dobrze, sprawdź.
Celina pobiegła do drzwi i okien.
— W porządku — powiedziała.
Ale w jej głosie nie było wcale pewności. Bo i ona, i my wiedzieliśmy dobrze, że przecież i przedtem okna i drzwi były zamknięte, a jednak...
Kiedy pani Szycka wyszła, Cykucki zwrócił się do woźnej:
— Proszę pani, jeszcze jedno, ile jest kluczy do tego gabinetu?
Bularska zmarszczyła brwi.
— Dwa — odparła.
— I oba ma pani u siebie?
— Tak.
— I nikomu pani nie daje, tylko nauczycielom i nam z kółka piątej klasy?
— Nikomu. Przecież w tym miesiącu tylko wasze kółko ma zajmować się gabinetem. Tak jest powiedziane.
— A czy naprawdę słyszała pani ducha Nikodema?
— Nie żartuj z nieboszczyka, bo ci język struchleje — pogroziła mu palcem Bularska.
Wypchnęła nas z gabinetu i zamknęła drzwi na klucz.
Kiedy o piątej wróciliśmy do gabinetu, jeden rzut oka na gablotę przekonał nas, że i tym razem złodziej nie próżnował. Zniknęła żaba śmieszka, czyli wesołuszka... Z całego zbioru pozostały tylko dwie ropuchy i pospolita żaba trawna. Gdyby mogły mówić! Ale one patrzyły tylko na nas nieruchomo, wyłupiastymi oczyma, senne i odrętwiałe.
Nawet nie chciało nam się szukać. Wiedzieliśmy z góry, że to daremne. Patrzyliśmy tępo w podłogę i milczeliśmy. Niepojęty spryt złodzieja przygnębił nas całkowicie.
Wreszcie odezwał się Cykucki.
— Pozostaje nam tylko jedno — mruknął — poczekać do wtorku i znów przygotować zasadzkę.
— Wątpię, czy to ma sens — powiedziałem. — Bularska nie pozwoli nam zostać po lekcjach w gabinecie.
— No, to co robić? — zapytała martwym głosem Celina.
— Jest jeszcze jedno wyjście — rzekł niepewnie Cykucki.
— Jakie?
— Zwrócić się do Andrzeja Kszyka.
— Do tego Kolonisty? — zapytałem niechętnie.
— On prowadzi biuro pomocy czy coś w tym rodzaju... Wiem, że jak Koczownicy Zenona zabrali Krzysztofowi piłkę, to Kszyk mu pomógł...
— Tak, ale Krzysztof należy do Kolonistów — zauważyłem.
— Można w każdym razie spróbować — powiedział Cykucki.
— Pewnie, że można.
— No, to chodźmy, oni urzędują w piątej izbie harcerskiej w domu kultury.
Zbiegliśmy do szatni i ubraliśmy się szybko.
— My tu jeszcze wrócimy — powiedzieliśmy do zdziwionej woźnej — musimy tylko coś załatwić w domu kultury.
Pięć minut później stanęliśmy przed drzwiami piątej izby harcerskiej. Na drzwiach widniały przybite pluskiewkami małe kartoniki z różnymi napisami. Między „Harcerskim komitetem odśnieżania” a „Kołem przyjaciół ptaków” zauważyliśmy napis „Koleżeńskie biuro szybkiej pomocy. Interesantów przyjmuje się codziennie od godziny 17:00 do 19:00”.
— Wchodzimy — powiedział Cykucki i otworzył drzwi.
Znaleźliśmy się w małym pokoju. Stało tu pięć stolików, przy każdym krzesełko. Trzy stoliki były nie zajęte, przy czwartym siedział chłopak o konopiastej czuprynie i cofniętej brodzie, w którym poznaliśmy Kolonistę Jacka, prawą rękę Kszyka. Gryzmolił coś zawzięcie w grubym zeszycie.
Z tyłu za nim grzebał w teczce młodszy Reksza, zwany Emerykiem.
Obaj podnieśli na nasz widok głowy.
— My... w sprawie... pomocy — powiedział niepewnie Cykucki.
Jacek przestał pisać i spojrzał na nas ciekawie.
— O co chodzi?
Wyjaśniliśmy pośpiesznie, w czym rzecz.
Jacek skrzywił się niechętnie.
— My zajmujemy się tylko ważnymi sprawami — powiedział. — Ważnymi i społecznymi.
— Żaby szkolne są też społeczne.
— E, żaby... — wzruszył pogardliwie ramionami Jacek. — Mamy ważniejsze sprawy na głowie... Na czwartej kolonii po tych roztopach zrobiło się bagno. Musimy zebrać chłopaków, żeby nawieźli tam żużlu.
— A jak Krzysztofowi zabrali piłkę, to mu pomogliście — zauważył zdenerwowany Cykucki.
— Zrobiliśmy wyjątek. Krzysztof jest zasłużonym człowiekiem. Gdyby zginął wam telewizor szkolny albo przynajmniej globus, to co innego, ale żaby? Ośmieszylibyśmy się tylko — powiedział oschle i zabrał się z powrotem do pisania.
Przygryźliśmy wargi.
— Do bani z takim urzędem — mruknęła Celina i ruszyła do wyjścia.
— Nie obrażaj urzędu — usłyszeliśmy nagle głos Emeryka. — Ta sprawa jest za trudna dla Jacka, ale może ja mógłbym coś pomóc.
— No... no, mały! — obruszył się Jacek.
— Ta historia z żabami wydaje mi się ciekawa — powiedział Emeryk.
— W sam raz dla ciebie — skrzywił się Jacek.
— Milcz, biurokrato! — odparł spokojnie Emeryk, po czym zwrócił się do nas: — Zaraz idę z wami, tylko skończę pismo do Prezydium Rady Narodowej.
— Piszesz do Prezydium? — wytrzeszczyłem oczy.
— Tak, żeby pozwolili założyć nam boisko na łące pod hałdami.
— Przecież się jeszcze zima nie skończyła.
— Takie sprawy trzeba zaczynać jeszcze w zimie, żeby zdążyli załatwić na wiosnę — westchnął Emeryk. — Nie wszystkie urzędy pracują tak szybko, jak nasz.
Wreszcie list był gotowy. Emeryk włożył go do koperty i nakleił znaczek. Myśleliśmy, że od razu pójdzie z nami, ale on wyciągnął nowy kawałek papieru.
— Jeszcze będziesz coś pisać? — zapytaliśmy niecierpliwie. — Co to jest?
— To jest zobowiązanie. Mogę się zająć waszą sprawą tylko pod tym warunkiem, że podpiszecie zobowiązanie.
— Jakie znów zobowiązanie?
— Przeczytajcie i podpiszcie — podsunął nam formularz.
Przeczytaliśmy zdumieni.
Przyrzekamy odpowiadać szczerze na wszystkie pytania, które nam zada obywatel Emeryk Reksza, nie śmiać się, nie przeszkadzać mu w pracy śledczej oraz nie wierzyć w to, co jego starszy brat, Jurek, mówi o pracy urzędu.
— Mój starszy brat — wyjaśnił Emeryk — nie zna się na urzędowaniu i stroi sobie ze mnie żarty. On nie odróżnia biurokratów od porządnych urzędników. A teraz podpiszcie wszyscy troje.
Podpisaliśmy.
Myśleliśmy, że tym razem naprawdę już koniec uciążliwych formalności, i chcieliśmy wyjść, ale Emeryk zatrzymał nas ostro.
— Jeszcze musicie uiścić opłatę.
Zasapaliśmy.
— Jaką znów opłatę?
— Manipulacyjną.
— Ile?... — westchnęliśmy zrezygnowani.
— Jesteście przyrodnikami?
— Tak.
— Kilową torbę okruchów dla ptaków.
— Nie mamy przy sobie... Nie jesteśmy przygotowani... Może jutro.
— Dobra, niech będzie jutro — zgodził się Emeryk. — Widzicie, że nie jestem biurokratą. Prawda?
— O, tak... — chrząknęliśmy niepewnie — czy to już wszystko?
— Jeszcze tylko przyrzekniecie, że za wykrycie złodzieja uiścicie w ciągu tygodnia honorarium w kasie biura. Dwa kilo makulatury na budowę boiska.
— Przyrzekamy.
— No, to możemy iść — powiedział Emeryk, po czym spakował swoją wielką teczkę, włożył płaszcz i ruszył do drzwi.
* * *
Woźna Bularska wpuściła nas bardzo niechętnie do szkoły, a jeszcze niechętniej wręczyła nam klucze do gabinetu przyrodniczego.
— A ty tu po co, strażaku? Nie pali się przecież — spojrzała podejrzliwie na Emeryka i jego wielką tekę.
— Dzisiaj jestem urzędnikiem, proszę pani — oświadczył poważnie Emeryk.
— Aha, tylko żebyś nie urzędował zbyt głośno — ostrzegła surowo. — Żadnych krzyków i biegania, bo ja już nie mam nerwów.
— No, wie pani — wyprostował się z godnością.
Kiedy znaleźliśmy się w gabinecie, wyjął ze swojej teki dużą lupę filatelistyczną i najpierw zabrał się do sprawdzania zamków w drzwiach na korytarz i na balkon oraz okien.
— No tak — powiedział, otrzepując ręce — od zewnątrz nikt nie mógł tu wejść. Zamki są nienaruszone, a drzwi od balkonu zamykają się na zatrzask. Można je otworzyć tylko od strony gabinetu.
— Może ktoś podrobił klucz — zauważyłem.
Emeryk jeszcze raz obejrzał klucz i potrząsnął stanowczo głową.
— Nie, to jest specjalny klucz. Raczej go trudno podrobić.
— A jeśli złodziej użył wytrycha? — powiedział Cykucki.
— Wątpię — odparł Emeryk — ten zamek jest dość odporny na wytrychy. Zresztą nie zauważyłem żadnych śladów manipulowania obcym narzędziem... Musimy poszukać innych śladów.
To powiedziawszy począł dokładnie obszukiwać cały pokój łącznie z komórką, gdzie był kącik czystości. Zaglądał do gablot, do szaf, a także pod gabloty i pod szafy. Przetrząsnął każdy kąt. Wreszcie zaczął obstukiwać pięścią ściany.
— Co robisz? — zapytała zdziwiona Celina.
— Sprawdzam, czy nie ma tu gdzieś ukrytego wejścia.
— I co?
— Ukrytego wejścia nie ma.
— Więc co w końcu odkryłeś? — zapytałem zdenerwowany.
— Parę kropel rozlanej wody koło żabiej gabloty. Ale to jest zrozumiałe. Mówiliście przecież, że zginął wam jakiś pusty słój.
— Myślisz, że złodziej nalewał do tego słoja wodę?
— Tak myślę.
— I wpuszczał tam żabę?
— Być może... — mruknął zamyślony Emeryk. — Mówiliście, że we wtorki i w piątki macie w tym gabinecie ostatnie lekcje?
— Tak, kończą się o pierwszej godzinie.
— Czy na tych lekcjach nie zdarzyło się nigdy nic dziwnego?
— Nie... to były zwykłe lekcje — odparła Celina. — Chociaż... przypominam sobie — dodała po chwili — że raz zdarzyła się dość śmieszna historia z myszami.
— Z myszami? — zaciekawił się Emeryk.
— Znaleźliśmy pod stolikami papierową torbę po cukrze, a w tej torbie dwie nieżywe myszy. Pani Szycka bardzo się zdenerwowała i pytała, kto przyniósł te myszy do szkoły i po co, ale nikt się nie przyznał. Więc pani kazała dać je wężowi do zjedzenia.
— A innych ciekawych wypadków nie było?
— Nie... chyba nie.
— Ejże — zauważył Cykucki. — Zapomniałaś powiedzieć o duchu Nikodema.
— Słyszeliście podczas lekcji ducha Nikodema? — zapytał roztargnionym jakby głosem Emeryk.
— To i ty wierzysz w ducha Nikodema? — spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
Emeryk uśmiechnął się pod nosem, ale nie odpowiedział. Przeszedł natomiast jeszcze raz do komórki z umywalnią. Po chwili usłyszeliśmy jego głos:
— Czy myjecie tu po lekcji ręce?
— Nie — odparliśmy.
— Nikt nie myje?
— Nikt... No przecież tak się znowu nie brudzimy.
— Szkoda — westchnął Emeryk — gdybyście się tu myli po lekcjach, żadne wasze żaby by nie ginęły.
— Nie rozumiem?... — uniosłem brwi do góry.
— Potem zrozumiecie, brudasy. A te fartuchy w szafie zawsze tu wiszą?
— Tak.
— Używacie ich w czasie lekcji?
— Nie, wkładamy je tylko wtedy, kiedy po południu pracujemy w kółku.
— Tylko pani Szycka wkłada na początku lekcji fartuch — dodała zawsze skrupulatna Celina — fartuch i bambosze.
— Po co? — zapytał Emeryk.
— Bo w gabinecie jest dość chłodno i pani Szycka marznie.
— Kto chowa ten fartuch i bambosze z powrotem do szafy?
— Chłopcy.
— Zaraz po lekcji?
— Tak, zaraz po lekcji.
— To doskonale — powiedział zadowolony Emeryk.
— Co doskonale? — zdziwiliśmy się znowu.
— Bo sprawa jest wyjaśniona.
— Wyjaśniona? Jak to? — spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem.
— Po prostu wyjaśniona.
— Chcesz powiedzieć, że wiesz już, kto kradnie żaby?
— Właśnie.
— I wiesz dlaczego?
— Chyba tak.
— No, więc kto? — zapytaliśmy z narastając podnieceniem.
— Chłopcy z waszej klasy.
— A którzy chłopcy?
— Najpierw ja was jeszcze o coś zapytam. Prawda, i że fartuchy i bambosze pani Szyckiej chowają po lekcji stale ci sami chłopcy?
— Skąd wiesz? — wykrzyknęliśmy.
— Domyśliłem się. Jak się nazywają ci chłopcy?
— Krapulski i Bączek.
— Ach, Krapul i Bączek! — rozjaśnił się Emeryk. — To by się zgadzało.
Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni.
— Chcesz powiedzieć, że... że to oni właśnie... te żaby?... — wyjąkałem.
— Nie inaczej.
— Ale w jaki sposób? — wykrzyknąłem. — Przecież gabinet jest zamknięty na klucz! I sam przyznałeś, że tu nikt nie może wejść!
— A po co miałby wchodzić? Nie musi — uśmiechnął się Emeryk.
— Nie rozumiem! Gadajże szybko po ludzku!
— Nie musi wchodzić... przecież wystarczy zostać — wycedził flegmatycznie.
— Zostać?
— Zostać po lekcji. Właśnie Krapul i Bączek zostawali. Dlatego żaby znikały zawsze w tym dniu, kiedy mieliście lekcję biologii. We wtorki i piątki.
Spojrzeliśmy na Emeryka oniemiali.
— Przecież myśmy wychodzili zawsze ostatni, bo porządkowaliśmy stoliki, i nigdy nie widzieliśmy, żeby Krapul i Bączek zostali. Dlaczego ich nie widzieliśmy?
— Bo oni się kryli.
— Gdzie?
— Właśnie to było najważniejsze pytanie — powiedział Emeryk — najważniejsze i najtrudniejsze... No, bo przecież nie wystarczyło zostać po lekcjach, trzeba się było jeszcze schować, i to tak, żeby nikt nie widział. Ale jak i gdzie? We właściwym gabinecie zostawaliście przecież wy, żeby robić porządek, więc gabinet jako kryjówka odpadał. Pozostawała tylko ta komórka, tylko ten kącik czystości, z szafą i umywalnią, odgrodzony od właściwego gabinetu kotarą. Patrzcie! — Emeryk wszedł do szafy i zakrył się fartuchami. — Prawda, że nic mnie nie widać? Nawet gdyby ktoś otworzył szafę.
Podeszliśmy blisko, odemknęliśmy szafę. Rzeczywiście nic nie było widać.
Emeryk zadowolony wyszedł z szafy i wyjaśniał dalej swoje zdumiewające odkrycie:
— Jednej rzeczy się tylko mogli obawiać. Że to wzbudzi podejrzenie, jak oni po każdej lekcji pójdą do umywalki, tym bardziej, że, jak wiecie, obaj panowie nie grzeszą zbytnio zamiłowaniem do czystości i zdradzają zasadniczy wstręt do szczotki i mydła. Krapul wymyślił więc sposób, żeby jego mały spacerek do kącika czystości nie wydał się podejrzany. Nie darmo nazywają go Ekspertem.
— Co za sposób?
— Bardzo sprytny... i łatwy zarazem. Po prostu pewnego dnia zaofiarował się, że będzie wraz z Bączkiem odnosił po lekcji fartuch i bambosze pani Szyckiej do szafy. Powinniście chyba pamiętać...
Spojrzeliśmy z podziwem na Emeryka.
— Tak... to prawda — powiedziała Celina — pamiętam dobrze ten dzień, kiedy oni nagle się zaofiarowali... Pani Szycka była bardzo zaskoczona i my razem też. No, bo żeby Krapul i Bączek zdobyli się na taką uprzejmość. Jakoś to do nich nie pasowało.
— Ale zgodziła się?
— No, pewnie. Była nawet bardzo wzruszona tą ich uczynnością.
— Więc oni odnosili i odtąd wchodzili bez niczyich podejrzeń i na oczach wszystkich za kotarę — ciągnął Emeryk. — Ale czy kto z was widział, żeby stamtąd wychodzili?
— Ja nie — odparłem.
— Ja też nie — mruknął wciąż jeszcze oszołomiony Cykucki.
— Kto by tam patrzył — wzruszyła ramionami Celina — byliśmy przecież zajęci... i nigdy by nam do głowy nie przyszło, że oni stamtąd nie wychodzą.
— Właśnie — powiedział Emeryk. — Ale to im się tylko dlatego tak łatwo udawało, ponieważ nie myliście rąk. Bo gdybyście zaraz po lekcji biegli do umywalni, to im już trudniej byłoby się chować w szafie, albo w ogóle by się nie odważyli i żaby by pewnie ocalały. A tak bez żadnych przeszkód się chowali i ukryci za fartuchami spokojnie czekali, aż wy wyjdziecie z gabinetu i zamkniecie drzwi na klucz. Potem bezpiecznie wyłazili, zabierając kolejną ofiarę z żabiej gabloty, pakowali ją do słoja z wodą...
— Dlaczego z wodą?
— Bo woda też im była potrzebna.
— Do czego?
— Potem się sami domyślicie... Więc zabierali żabę, otwierali drzwi na balkon, zatrzaskiwali je i nie było już po nich ani śladu.
— Ale co robili z tą żabą na balkonie?
— Na balkonie nic. Co mieli robić na balkonie — uśmiechnął się tajemniczo Emeryk. — Ale chyba pamiętacie, co się znajduje przy balkonie.
— Drabinka kominiarska! — wykrzyknąłem.
— Myślisz, że oni schodzili w dół? — zapytał podniecony Cykucki.
— Raczej wspinali się w górę — rzekł spokojnie Emeryk. — Wiecie przecież, co tam jest w górze?
Zmarszczyliśmy brwi.
— No, dach — odparłem zdziwiony.
— A w dachu? — pytał dalej Emeryk.
— W dachu? Co może być w dachu? Nic.
— Ech, gapy, fajtłapy, nie znacie własnej szkoły — zakpił Emeryk. — Macie tu przecież na ścianie fotografię szkoły od strony boiska. Przyjrzyjcie się dobrze — pokazał — tu jest nasz balkon, a nad balkonem?...
— Okienko w dachu! — szepnąłem.
— No, właśnie — odetchnął Emeryk. — Do tego okienka można się dostać po drabince kominiarskiej. To jest okienko od małej izdebki na strychu. Nazywają ją „gołębnikiem”.
— Prawda! — przypomniałem sobie. — Ale nie wiedziałem, że ono jest akurat nad balkonem gabinetu.
— Byłem tam w jesieni — ciągnął Emeryk — z sierżantem Żółwikiem, wiecie, wtedy po pożarze u Morocha, kiedy sprawdzaliśmy porządki na strychach. Dawniej, jeszcze przed pierwszą wojną, zamykano tam uczniów za karę. Teraz nikt tam nie wchodzi. Gołębnik służy za skład zapasowej dachówki. Ale to przytulna izdebka. I ciepła, bo komin grzeje. Od strony strychu jest zamknięta na wielką, zardzewiałą kłódkę, można się jednak dostać do niej po drabince, bo okienko ma zepsutą zasuwkę.
— I ty myślisz, że oni tam właśnie z tą żabą?...
— Myślę, że oni tam właśnie z tą żabą...
— Ale po co, u licha?! — wykrzyknęliśmy zaintrygowani.
— To jest właśnie zagadka — powiedział Emeryk — ale mam pewne podejrzenie... Pewność nawet...
— Powiedz!
— Sami zgadnijcie.
Spojrzeliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami. Nic mądrego jakoś nie przychodziło nam do głowy.
— Nie zgadniemy chyba — powiedziałem.
— Nie szkodzi. To przecież łatwo zobaczyć — uśmiechnął się Emeryk. — Idziemy!
To mówiąc otworzył drzwi na balkon. Wyszliśmy po kolei.
— Idź pierwszy, Jarek — popchnął mnie do drabiny Emeryk — tylko cicho... cichuteńko.
Począłem ostrożnie wspinać się po drabinie. Reszta towarzystwa drapała się za mną.
Nagle zastygliśmy nieruchomo. Z góry dobiegał nas jakiś dziwny dźwięk. Ni to klaskanie, ni głos drewnianej kołatki, ale bardzo dźwięcznej. A potem wyraźnie stukot.
— Duch Nikodema! — szepnęła struchlała Celina.
— Idziemy dalej! — popędził mnie Emeryk.
Czułem, że nogi mi dygocą, ale posłusznie ruszyłem do góry.
Wkrótce osiągnąłem poziom dachu i okienka. Było uchylone, ale zakryte od wewnątrz kawałkiem starej ceraty, zza której prześwitywało słabe światełko. Zawahałem się...
— No, śmiało, śmiało — szepnął Emeryk — zaraz zobaczysz ducha Nikodema.
Z bijącym sercem uchyliłem bezszelestnie ceratę i omal nie spadłem z wrażenia.
Przy ścianie izdebki stał na jednej nodze... bocian i uderzał niecierpliwie dziobem w drewnianą belkę. Koło ptaka klęczał Krapul we własnej osobie i oglądał mu uważnie skrzydło. Obok siedział Bączek. Na kolanach trzymał słój z wodą, w której pływała nasza nieszczęsna wesołucha.
— Chyba będzie mógł latać. Z kontuzji ani śladu — mruknął zadowolony Krapul.
Puścił skrzydło ptaka, poklepał go po grzbiecie i skinął na Bączka.
— Daj mu teraz kolację.
Bączek pośpiesznie podsunął słój bocianowi.
— Nasza żaba! — krzyknąłem, pchnąłem okienko i jednym susem wskoczyłem do izdebki. Ale było już za późno. Bocian jednym wprawnym ruchem dzioba pochwycił ofiarę i biedna wesołucha zniknęła na zawsze w jego zachłannej gardzieli.
Krapul i Bączek zerwali się przerażeni na nogi.
— Kto to?!
— Urzędowa inspekcja — rozległ się za moimi plecami głos Emeryka — w sprawie ducha Nikodema.
— Tu nie ma żadnego ducha Nikodema — wykrztusił Krapul.
— Widzę właśnie — powiedział spokojnie Emeryk — jest za to pan na długich nogach. Skąd go wzięliście?
— Znaleźliśmy.
— Znaleźliśmy na bagnie, przy strumieniu w olszynach.
— Dawno?
— Jeszcze w listopadzie. Był ledwie żywy, na pół przemarznięty... i miał kontuzję skrzydła. Więc go zabraliśmy.
— Ale dlaczego tutaj?
— A gdzie? Szukaliśmy dla niego odpowiedniego miejsca, żeby mógł spokojnie przezimować. To miejsce wydało nam się najlepsze.
— Dlaczego nikomu nic nie powiedzieliście?
Krapul wzruszył ramionami. Powoli przychodził do siebie z pierwszego oszołomienia.
— Co mieliśmy mówić — odparł hardo. — To był przecież nasz bocian.
— Sprawy bocianów należą, z urzędu, do kółka przyrodniczego — powiedział oficjalnym tonem Emeryk — powinniście byli wiedzieć.
— Tak, żeby go nam zabrali. Nie chcieliśmy, żeby ktoś o nim wiedział... My sami umiemy się troszczyć o ptaka. Co, Józek, może ci źle było? — poklepał ptaka po skrzydłach.
Józek zaklekotał radośnie.
— Pewnie, co mu miało być źle — zasapała Celina — wypasł się na naszych szkolnych żabach!
Krapul chrząknął stropiony.
— Nie dało się inaczej. Z początku karmiliśmy go myszami, ale wyłapaliśmy wszystkie do szczętu i byliśmy w kropce.
— Zresztą Józiowi myszy nie odpowiadały. On woli żaby — pociągnął nosem Bączek.
— Myszy są niezdrowe dla bociana — dodał z przekonaniem Krapul.
— Musimy spisać protokół — powiedział Emeryk.
— Co? Jaki protokół? — zaniepokoił się Bączek.
— W sprawie kradzieży żab.
— Nie... ty... daj spokój... Co tam żaby. Bociany są ważniejsze! Ich jest mało i znajdują się pod ochroną.
— Kradzież jest kradzieżą. Co innego, gdybyście powiedzieli, ale tak...
— Nie... nie... bracie, tylko bez protokołów — zdenerwował się Krapul. — Załatwmy to jakoś... Jak tylko żaby się przebudzą, nałapiemy wam, ile zechcecie. Zwrócimy... Tylko żeby się pani Szycka nie dowiedziała.
— Boicie się?
— Kto się nie boi pani Szyckiej? — westchnął Krapul. — Ona nie zrozumie, ona nigdy nie miała bociana... Wy też nie rozumiecie. Czy widzieliście kiedy głodnego bociana, i do tego sierotę? Kiedy przychodziliśmy do niego, tak się cieszył, klekotał, stukał nas dziobem. Nie mogliśmy przychodzić do niego z pustymi rękami. Wy byście też ze skóry wyłazili, żeby przynieść mu żabę. No, spójrzcie na niego... Czy jest wspanialszy ptak na świecie?
Popatrzyliśmy na Józka i chrząknęliśmy niepewnie. To prawda. Wspaniały ptak. Nic dziwnego, że potrafił zmiękczyć nawet takiego Krapula.
— On już niedługo odleci — powiedział Bączek.
— Wkrótce będą jego imieniny i wtedy postanowiliśmy go wypuścić. Urządzimy mu uroczysty odlot.
— Wątpię, czy odleci — powiedział Cykucki. — Nie ma kondycji. Całą zimę nie latał. Musi najpierw potrenować.
— No, to będzie trenował — powiedział Krapul — dopuszczę was do spółki, całe wasze kółko, i będziemy trenować go razem, tylko załatwcie z tymi żabami, jak gramatykę kocham! — mrugnął do nas chytrze okiem.
— Chcesz przekupić urzędnika? — zmarszczył brwi Emeryk. — Nic z tego. Urzędowe pismo do pani Szyckiej musi pójść. Ale się nie bój!
— Myślisz, że zrozumie?...
— Spuść się na nasz urząd. Jakoś jej wytłumaczymy, żeby się zbyt nie gniewała. Mamy wprawę! Nie takie już sprawy się załatwiało — powiedział Emeryk, zamykając teczkę. — No, czas na mnie — uścisnął nam ręce. — A pamiętajcie, że mam u was dwa kilo makulatury plus opłata manipulacyjna. Cześć!
Kiedy Światka, zwanego Stawonogiem albo Uszatkiem, z powodu nadzwyczajnej chudości kończyn i odstających uszu, pasowano na porucznika Piratów, Michał, który wtedy piastował godność admirała i był mistrzem ceremonii, uderzywszy małego piątoklasistę mieczem po ramieniu i uścisnąwszy mu rękę dłużej niż pozostałym kandydatom, powiedział:
— No, teraz nareszcie porachuję się z tobą!
Po czym obaj ze Światkiem roześmieli się szeroko.
To zachowanie się admirała wywołało zdziwienie wśród niewtajemniczonych członków Związku. Nowo przyjęty Pirat Beksiński, zwany Beksą, trącił łokciem swojego serdecznego przyjaciela Majtę i zapytał:
— Ty, słuchaj, o jakich porachunkach oni mówią i z czego się śmieją?
— Nie wiesz? — odparł rozbawiony Majta. — Chodzi o kawał, który Światek zrobił Michałowi, kiedy jeszcze był w czwartej klasie.
— On? Kawał Michałowi?
— Tak. Właśnie od tego czasu nazywają Michała „Pięścią słabych”. Wiesz dlaczego go tak nazywają?
— No... dlatego, że stoi za słabszymi, że ich broni i w ogóle morowy chłop.
— Myślisz, że zawsze tak było? To dopiero Światek wrobił go w te szlachetne funkcje. Od tego czasu cała młodsza ferajna zaczęła trzymać z Michałem, a Michał z nią.
— Bujasz! Jakim sposobem?
— Zaraz ci wszystko opowiem. To było tak. Kiedy Światek zaczął chodzić do naszej szkoły, była zima. I to jaka zima! Chyba z trzydzieści stopni mrozu. Nie można było wychodzić na boisko, całe bractwo ze wszystkich klas tłoczyło się na korytarzach. Opanował wtedy szkołę szał ping-ponga. Pamiętasz chyba. Wszystkie stoły w świetlicy były oblężone. Mimo że każda starsza klasa miała swój własny stół do gry, to nam, czwartoklasistom, pozostawało tylko łakome przyglądanie się, jak starsi grają. Bo chłopaki z klas siódmych i szóstych nie dopuszczali nas w ogóle do gry i bezceremonialnie zabierali nasze stoły.
Wreszcie Światek wpadł na myśl. „Przyjdziemy wcześnie rano przed lekcjami — powiedział — i nagramy się za wszystkie czasy”.
Tak też zrobiliśmy. Gra była bardzo ciekawa i pochłonęła nas całkowicie, bo Światek był doskonałym graczem i ja też nieostatnim. Nie zauważyliśmy nawet, kiedy cała świetlica napełniła się chłopakami i reszta wolnych stołów została zajęta. A my nic, gramy dalej. Dopiero Susuł trącił mnie w ramię i szepnął:
— Uważaj, Reksza i Długi przyszli.
Spojrzałem i od razu zdrętwiałem. Do sali wkroczyli rozpychając się, niedbałym, nieco przyciężkim krokiem, tak jak kowboje z filmu wchodzą do spelunki na Dzikim Zachodzie, Jurek Reksza i Długi Tomek.
— Co ci się stało? — zapytał mnie Światek.
Pokazałem mu Rekszę i Długiego.
— Kończmy grę — powiedziałem — oni idą do nas. I tak zaraz zabiorą nam stół.
— Przecież to nasz stół — nastroszył się Światek.
— To dla nich nic nie znaczy — uśmiechnąłem się z goryczą — odbiorą i koniec.
— Jakim prawem?
— Są silniejsi.
— Nie bądź tchórzem, Majta — powiedział Światek — udaj, że ich nie widzisz. Grajmy dalej. Twój serw!
Zaserwowałem, ale byłem tak zdenerwowany, że serw nie udał mi się zupełnie. Piłeczka odbiła się o kant stołu i co gorsza, uderzyła w ucho Rekszę.
Reksza złapał się za ucho, wyrwał mi z wściekłością rakietkę, w pierwszej chwili chciał mnie nią trzasnąć, ale potem opanował się i tylko przejechał mnie nią po głowie. Było to bardzo bolesne, bo szorstka guma rakietki pociągnęła mnie za włosy. Wszystkie świeczki stanęły mi w oczach.
— Dosyć tej gry, mały! — krzyknął Tomek. — Idź lepiej, zobacz, czy cię nie ma w klasie.
— Nigdzie nie chodź! — powstrzymał mnie Światek. — Oni nie mają żadnego prawa nas przepędzać. Teraz ja serwuję — to mówiąc wyciągnął z kieszeni nową piłkę i uderzył.
Odbiłem, ale Reksza złapał piłkę w powietrzu i chwycił mnie za kołnierz:
— Majta, co ja powiedziałem? Czy mam ci przetkać ucho? Co masz zrobić?
— Mam zobaczyć, czy mnie nie ma w klasie — wykrztusiłem przerażony.
— Więc na co czekasz?
Haniebnie dałem nogę.
— Czekaj! — Reksza zatrzymał mnie na progu.
Stanąłem posłusznie.
— Co to za stawonóg? — zapytał, pokazując na Światka.
— To nasz nowy kolega.
— Jak się wabi?
— Światek.
— Co to za dzikie imię?
— To, zdaje się, od Światopełka.
Imię wydało im się bardzo śmieszne i zachichotali obrzydliwie, a potem Reksza powiedział:
— Wytłumacz no, Majta, temu Światopełkowi, że się za bardzo stawia i że to jest niezdrowe.
Światek, który słuchał tego wszystkiego dysząc z oburzenia, wybuchnął:
— Ja nie potrzebuję żadnego tłumaczenia! To jest nasz stół i wcale nie myślę wam ustępować!
— To się okaże — powiedział szyderczo Reksza i nic sobie nie robiąc z rozpaczliwego oporu Światka, chwycił go wpół i odstawił na bok. Potem otarł sobie ręce o spodnie i zajął miejsce za naszym stołem.
— Do roboty, Tomek — powiedział — zdążymy uciąć seta przed dzwonkiem.
I zabrali się do gry, jak gdyby nigdy nic. Sprawę uważali za załatwioną. Ja też sprawę uważałem za załatwioną, ale Światek był innego zdania. Nim się spostrzegłem, dał nura pod stół.
Właśnie Tomek odbił piłkę, a Reksza gotował się do wspaniałej ścinki, gdy nagle zamiast ściąć, wybuchnął straszliwym śmiechem. Tak nam się przynajmniej zdawało, bo to nie był właściwie śmiech, ale płaczliwy okrzyk bólu. Wypuścił z rąk rakietkę, złapał się oburącz za nogę i podskakiwał, krzycząc:
— Łapcie go! Stawonóg wstrętny! Ugryzł mnie w łydkę! Trzymaj go, Tomek!
Tomek oniemiały zajrzał pod stół, ale Światek prysnął już za drzwi. Ja za nim. Za nami biegli rozzłoszczeni pingpongiści. To była szalona gonitwa. Mało co z tego pamiętam, ale opowiadano mi potem, że działy się straszne rzeczy. Biegliśmy roztrącając wszystkich po drodze. Na schodach wpadliśmy na pana Kwaskowskiego. Pan Kwaskowski chciał nas zatrzymać, wyciągnął rękę, ale zdołał pochwycić tylko rakietkę Długiego Tomka i ta rakietka została mu w ręce. Oszołomiony nauczyciel odruchowo wykonał kilka ruchów, jak przy grze. Właśnie nadszedł pan kierownik. Spojrzał zdumiony na pana Kwaskowskiego poruszającego rakietką.
— Pan gra w ping-ponga? — powiedział wreszcie. — To świetnie. Muszę z panem kiedyś zagrać, panie kolego.
Na drugim piętrze potrąciliśmy naszego geografa, pana Bartona, który szedł z wielkim globusem w ręce. Globus spadł z osi. W ręku osłupiałego Bartona została tylko podstawka. Tymczasem kula ziemska zaczęła staczać się w dzikim pędzie po schodach. Podskakując z głuchym jękiem, jak wielka piłka, wpadła na bawiące się dziewczynki. Dziewczynki rozbiegły się przerażone. Globus staczał się coraz szybciej, aż wreszcie na dole wpadł jak bomba przez otwarte drzwi do gabinetu dentystycznego i zajął miejsce w fotelu, jak niespodziewany pacjent, przed zaskoczoną panią doktor.
Tymczasem my, zlani potem, przycupnęliśmy, jak myszy pod miotłą, na drugim piętrze, w gabinecie biologicznym, za akwarium z rybami, w gęstwinie filodendronów.
— Co ci wpadło do głowy, idioto, żeby to zrobić! — zasapałem oburzony do Światka.
— Wyszedłem z nerw.
— Nie z nerw, a z nerwów. Takimi sposobami nic nie poradzisz. Oni są silniejsi, i kwita.
— Masz rację — jęknął Światek — tylko co robić w takim razie? Ja nie mogę znieść, jak oni się tak panoszą.
— Na to nie ma rady — powiedziałem smętnie — już tak jest, bracie — obejrzałem się na szkielety ptaków, wypchane zwierzęta i fotografie drapieżników na ścianach. — Uczysz się przecież biologii — dodałem filozoficznie — i wiesz, że silniejszy pożera słabszego. Glistę zjada kogut, koguta zjada wilk, a wilka zjada tygrys.
— Głupi — powiedział Światek — tygrysów nie ma w Polsce. Są tylko w zoo i w cyrku.
— No, więc wilka zjada tygrys, który uciekł z cyrku — odparłem nie zmieszany.
— Nie jest chyba tak źle — zauważył roztropnie Światek — przecież koń jest silniejszy od woźnicy, a mimo to woźnica rządzi koniem.
— Jasne, ale woźnica jest mądrzejszy od konia.
— No, więc i my, zamiast wysilać się na siłę, powinniśmy wykombinować coś mądrego.
— Żeby to można było sobie zrobić sztuczną pięść — westchnąłem.
— To jest myśl — powiedział Światek. — Powinniśmy sobie sprawić pięść.
— Masz na myśli kupno?
— Coś w tym rodzaju!
— Wariat! Jak można kupić pięść?!
— Przecież sam powiedziałeś!
— Ja tylko tak żartowałem.
— Słuchaj, kto jest najsilniejszym chłopcem w szkole? — zapytał podniecony Światek.
Zastanowiłem się.
— Chyba Zenon — powiedziałem po chwili — ale co ci wpadło do głowy? Chcesz kupić Zenona? To ma być ta pięść?
— Potrzeba nam siłacza, który by nas bronił. Może go potrafimy urobić, w ostateczności kupić, jeśli nie będzie chciał po przyjaźni...
Spojrzałem na niego oszołomiony. Też miał pomysły!
— Nic z tego — powiedziałem po chwili — Zenon złamał nogę na nartach i jest unieruchomiony.
— A kto jeszcze tu jest silny?
— Chyba Michał. Ale na niego nie licz.
— Czemu?
— To nawet był kiedyś morowy chłopak. Raz mnie obronił przed łobuzami, którzy chcieli mi zabrać rower, ale teraz coś się z nim stało. Zrobił się gorszy niż inni.
— Czemu?
— Nie wiem... Chyba dlatego, że za bardzo popisywał się siłą, czy potrzeba było, czy nie, i teraz wszyscy omijają go z daleka. Nikt z nim nie chce ani się bawić, ani grać. Nauczyciele też mają go już dosyć. Za bardzo rozrabiał. Teraz ma już taką opinię, że jak tylko coś się stanie w szkole, to od razu na niego. Ktoś kichał — to pewnie Michał, ktoś wzdychał — też Michał. Tak u nas żartują.
Jednym słowem, podpadł, jak to się mówi, bracie. To go jeszcze bardziej rozdrażnia. Nie można koło niego przejść, żeby czegoś nie zrobił. A to roluje, a to robi masaż.
— Co to znaczy: roluje?
— Bierze cię w dwie pięści, jedną podstawia w plecy, drugą w żołądek i ściska, a ty się zwijasz z bólu. Nazywa to rolowaniem.
— Ale jest silny?
— O, silny to on jest. Raz nawet rozłożył samego Zenona.
— Dobra — powiedział zamyślony Światek — zaraz na pierwszej przerwie idziemy do Michała.
— Co chcesz zrobić? — przestraszyłem się.
Począł mi szeptać na ucho swoje plany.
— To jest myśl, co? — zakończył z uśmiechem.
— Daj spokój, zroluje cię — powiedziałem — zresztą on się nie zgodzi. Ty go nie znasz.
— Zobaczymy.
Wzruszyłem ramionami.
* * *
Mimo, że nie wierzyłem w powodzenie planu i byłem jak najgorszych myśli, na następnej przerwie zaprowadziłem Światka do Michała. Znaleźliśmy go w tej samej sali biologicznej, w której ukryliśmy się przed rozzłoszczonymi pingpongistami. Wiedziałem, że tu go znajdę. Pan kierownik za karę kazał mu na każdej przerwie dyżurować w tej sali, czyścić akwaria, karmić owady i gryzonie w klatkach.
Weszliśmy tak cicho, że nas nie spostrzegł w pierwszej chwili. Zauważyliśmy, że stał nieruchomo przed szkieletem ludzkim i patrzył na niego z ponurą miną. Dreszcz nas przeszedł. To był bardzo dziwny i bardzo smutny widok. Po chwili westchnął ciężko, odwrócił się i wtedy nas zobaczył. Czym prędzej nakrył szkielet pokrowcem i zbliżył się do nas ze ściągniętymi groźnie brwiami.
— Co tu robicie? Już was nie ma!
Odruchowo cofnąłem się gwałtownie, ale Światek wytrzymał mężnie na miejscu.
— Czy... czy ty jesteś Michałem, który zwyciężył Zenona? — wyjąkał niepewnie.
— Co takiego? — nastroszył się siłacz.
— Pytam, czy jesteś Wielkim i Silnym Michałem Szlachetnym? — zapytał już pewniej oficjalnym głosem Światek.
— Jestem Michałem — mruknął zdziwiony taką mową siódmoklasista — z pewnością trochę większym i silniejszym od was, ale czy szlachetnym, to nie wiem.
— Ale zwyciężyłeś Zenona?
— Tak, kiedyś go zwyciężyłem — odparł niechętnie.
— A Rekszę i Długiego Tomka? Dałbyś im też radę?
— Mowa! — wzruszył pogardliwie ramionami dryblas.
— To dobrze — powiedział Światek.
— Dlaczego dobrze? — zdziwił się Michał.
Ale Światek zamiast odpowiedzieć, pomacał mu muskuły.
— Co to za głupie żarty? — odepchnął go Michał.
— Twarde — stwierdził z zadowoleniem Światek.
— Uciekaj, bo cię strzelę — warknął Michał.
— Lepiej zakręć kran. Nie zakręciłeś kranu i woda przelewa się z akwarium. Szybko!
Michał zerwał się błyskawicznie, dopadł do rybek i przekręcił kurek.
Wymieniliśmy ze Światkiem pełne uznania spojrzenia.
— Ma refleks — powiedział Światek.
— I zryw — dodałem — to najważniejsze.
— Co tam mruczycie i czemu się tak na mnie patrzycie? — zapytał zbity z tropu Michał.
— Nic, dobrze biegasz — powiedział Światek i wyciągnął z kieszeni torbę cukierków.
— Co to jest? — zapytał zdziwiony coraz bardziej dryblas?
— Toffi.
Michał odepchnął wzgardliwie torebkę.
— Nie jadam.
— Szkoda — powiedział Światek — cukier krzepi. Siłacze powinni jeść dużo słodyczy, ale jak nie lubisz, to trudno, może więc poczęstujesz się tym? — wyciągnął z kieszeni garść orzechów.
Michał wziął dwa i zgniótł jeden o drugi w swojej potężnej łapie.
Znów wymieniliśmy pełne uznania spojrzenia i skinęliśmy zgodnie głowami.
— Nadaje się — stwierdził Światek.
— Tak, może być — przytaknąłem.
— Może być — powiedział Światek.
— Co może być? — zdenerwował się Michał. — Czego wy właściwie ode mnie chcecie?
— Chcieliśmy cię prosić, żebyś... — zaczął Światek.
— Żebyś nam posędziował — dokończyłem.
— Co takiego?! — uniósł do góry brwi siłacz.
— Posędziował, jak będziemy grać w ping-ponga.
— Czyli w tenisa stołowego — dodał oficjalnie Światek.
— Oraz uważał, żeby nam nie przeszkadzali.
— Ja? Co wam strzeliło do głowy?
— Mamy do ciebie zaufanie.
— I po to tu przyszliście?
— Po to.
Roześmiał się szyderczo.
— Ja sędziować szczeniakom! Też wymyślili! Mam ważniejsze sprawy na głowie! Zmiatać mi stąd zaraz!
Światek nie poruszył się.
— Co za to chcesz?
Michał poczerwieniał.
— Jak śmiecie! Chcecie mnie kupić?! Za kogo mnie macie! Zasługujesz na solidny masaż!
— Więc nie chcesz iść z nami?
— Ani mi się śni, bezczelni smarkacze!
— Dlaczego nie chcesz?
— Bo... Bo... Bo nie chcę, i już! I pamiętajcie, żebyście nie zajmowali stołu. Ja sam mam ochotę zagrać i zaraz przychodzę tam z Susułem, i stół musi być wolny.
— Żartujesz chyba — powiedział Światek — wcale nie wierzę w to, żebyś nam chciał zabrać stół.
— Spływaj!
— Będziemy czekać! Liczymy na ciebie!
— Dość, bo będę rolował! — krzyknął rozsierdzony Michał. — Co za wyszczekany smarkacz! Pierwszy raz widzę.
— Nie udawaj, wiem, że przyjdziesz nam pomóc...
Światek nie dokończył, bo Michał złapał go, sapiąc, za ramiona:
— Dosyć już, koleżko. Wyprowadziłeś mnie z nerwów. Dawaj ucho! Twoje uszy specjalnie nadają się do masażu — wycedził doprowadzony do pasji.
Przerażony Światek wyrwał się rozpaczliwie i obaj rzuciliśmy się do sromotnej ucieczki.
— No i masz swój sposób — powiedziałem rozżalony do Światka, gdy ochłonęliśmy w najdalszym krańcu korytarza. — Mówiłem ci, że szkoda sobie zawracać głowy z Michałem. O mało co, a byłby nas zrolował. Od Michała trzeba z daleka. Wszyscy tak mówią.
— Szkoda — westchnął rozżalony Światek. — Chłop z taką siłą w łapach i z takimi muskułami, i z takim zrywem, i z takim refleksem. Gdyby on był z nami, nie balibyśmy się najgorszego łobuza w szkole.
— On sam jest najgorszym łobuzem — powiedziałem z przekonaniem.
Światek pokręcił głową:
— Nie, on jest inny. Ja wciąż myślę, czemu on tak stał i patrzył na ten szkielet. Miał taką minę...
— Nie zawracaj głowy — powiedziałem — twoje rozważania są śmieszne. Pomyśl lepiej, co robić.
— Jak to, co? Idziemy grać.
— Daj spokój, boję się, po tym, co zrobiłeś Rekszy, lepiej nie pokazywać się w świetlicy.
— Rekszy tam nie ma — powiedział Światek — Spójrz! — pokazał na okno.
Za oknem na podwórzu widać było Rekszę, Długiego Tomka i chyba ze dwa tuziny chłopaków. Obrzucali się kulami ze śniegu i ślizgali po zamarzniętych kałużach.
Taka okazja nie zdarzała się często. Trzeba było korzystać, póki pan Kwaskowski nie spędzi bractwa z dworu. Teraz sala gry powinna być pusta.
Okazało się wprawdzie, że pusta nie była, ale nasz czarny stół był wolny.
Ledwie jednak puściliśmy parę piłek, na progu stanęli Reksza, Tomek i cała ich paczka z siódmej. Rozcierali zgrabiałe ręce.
— Na rozgrzewkę kilka setów, panowie! — krzyknął Reksza. — Hej tam! Stół wolny!
W tym momencie zobaczył nas.
— A, kogo ja widzę? Mamy tu naszego gryzonia! — począł zbliżać się do nas z twarzą nie wróżącą nic dobrego.
— Wiejmy! — szepnąłem do Światka.
Ale on już zaserwował. Był to jednak jego ostatni serw. Reksza już go pochwycił i potrząsnął nim jak workiem.
— Daj mu spokój teraz! — mruknął Tomek. — Odstaw go! Później się z nim rozprawisz. Nie ma czasu. Grajmy.
Reksza puścił Światka.
— Masz szczęście, że jestem teraz zajęty, ale masaż cię nie minie — odepchnął go od stołu.
Światek, zaciskając zęby, oparł się o ścianę pod oknem.
— Chcesz, żeby cię zrolowali? — powiedziałem. — Zwiewaj, póki czas! Na co czekasz?
— Czekam, aż koguta pożre wilk.
— Co takiego? — wytrzeszczyłem oczy.
— Sam przecież mówiłeś — pociągnął nosem Światek — że... że glistę zjada kogut, koguta zjada wilk, a wilka tygrys, który uciekł z cyrku.
— Aha — połapałem się — no, dobrze, czekajmy więc.
Nie czekaliśmy długo. W chwilę potem na salę wszedł Michał, ciągnął za sobą tłustego Susuła jako partnera.
— Idź, poproś Rekszę i Tomka, żeby oddali stół.
Susuł posłusznie podszedł do grających i wyrecytował:
— Kolego, bądź grzeczny i oddaj stół. Bardzo prosimy.
— Spływaj — warknął Reksza i pomacał Susuła rakietką.
Susuł wrócił pośpiesznie do Michała, rozcierając miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
— Prosiłem grzecznie, nie chcą.
— W takim razie poproś ich mniej grzecznie, żeby poszli i zobaczyli, czy ich nie ma za drzwiami — powiedział ponuro Michał.
Susuł zawahał się.
— No, idź, nie bój się. Niech spróbują cię ruszyć.
Tłuścioch udał się powtórnie ze swą delikatną misją.
— Michał prosi was — wyrecytował — żebyście poszli i zobaczyli, czy was nie ma za drzwiami.
Tym razem Reksza przygryzł wargi, zawahał się, obejrzał na Michała, który stał z rękami w kieszeniach.
Chłopcy przy pozostałych stołach przerwali grę i patrzyli ciekawie, co z tego wyniknie. Reksza przełknął ślinę, ale widać uznał za rzecz niehonorową wycofać się wobec tak dostojnego audytorium, bo wykrztusił odważnie:
— Powiedz Michałowi, żeby on sam poszedł zobaczyć, czy go nie ma w szatni.
Susuł wrócił z niewyraźną miną.
— Słyszałeś sam — powiedział.
— Tak, słyszałem, prosiłeś grzecznie — wycedził ponuro Michał.
Po czym podszedł do Rekszy i ścisnął go za rękę. Rozległ się głuchy stukot. Rakietka wyleciała z rąk chłopca na podłogę. Ale jednocześnie rozległo się głośne klaśnięcie. To Reksza drugą ręką trzepnął Michała w ucho i obaj z Tomkiem rzucili się na niego.
Sala zamarła w bezruchu. Przez chwilę na podłodze kotłowała się mieszanina nóg, rąk i zawziętych twarzy. Pierwszy zerwał się z przeraźliwym wrzaskiem Tomek i wycofał za plecy gapiów. Wtedy wszyscy zaczęli krzyczeć. Jedni dopingowali Michała, drudzy Rekszę. Ale walka trwała krótko. Michał położył Rekszę na łopatki i usiadł mu na piersiach, co według zasad regulaminu walk szkolnych oznaczało całkowite i bezapelacyjne zwycięstwo.
W tym momencie do świetlicy wbiegli, zatykając sobie uszy palcami, przerażeni nauczyciele: pan kierownik, pan Kwaskowski i pan Barton.
Przez chwilę stali osłupieni, patrząc na chłopców zastygłych w dziwnej pozycji na podłodze.
Pierwszy przyszedł do siebie pan Kwaskowski.
— Czemu siedzisz na koledze? — zapytał Michała.
— Ba... bawimy się w konie — wyjąkał zmieszany i wystraszony Michał.
Sala wybuchnęła śmiechem.
— Kto to widział?! Siódmoklasiści. Stare chłopy i takie zabawy! I te wrzaski. Jak wy wyglądacie! Wasze ubrania! — zasapał wzburzony kierownik. — Co to w ogóle ma znaczyć?!
— A bo, proszę pana, oni się bili — wyjaśnił pośpiesznie ten lizus Burczyk. — To znaczy Michał napadł na Rekszę i Tomka. Oni sobie spokojnie grali, a on ich napadł i chciał odpędzić od stołu. On zawsze napada, pan kierownik wie, jaki on jest!
Pan kierownik nachmurzył się.
— Więc znów stosujesz prawo pięści — powiedział smutno do Michała. — Powiedziałem już, że dla takich nie ma miejsca w szkole. Spakujesz zaraz książki i pójdziesz do domu. Zawieszamy cię w prawach ucznia.
Wśród śmiertelnej ciszy Michał podniósł z podłogi grzebień i stłuczone lusterko, które mu wypadło z kieszeni, wytarł chusteczką spoconą twarz i ruszył w milczeniu do drzwi.
Wszystkie oczy obróciły się za nim.
Nagle rozległ się w ciszy głos Światka:
— Proszę pana, czy mogę coś powiedzieć?
— O co chodzi? — zmarszczył brwi kierownik.
— Mnie się zdaje — powiedział Światek — mnie się zdaje, że to wcale nie było tak, jak Burczyk mówi.
Michał drgnął, zatrzymał się i spojrzał zdziwiony na Światka.
— Co nie było tak? — zapytał spokojnie pan kierownik.
— Bo Michał przyszedł tu nas bronić.
— Co takiego?
— Bo Reksza i Tomek zabrali nam właśnie stół. Kiedyśmy grali, oni przyszli i odpędzili nas od stołu. Zawsze nas odpędzali, a to był przecież nasz stół. Więc Michał przyszedł i kazał im oddać. A oni nie chcieli i rzucili się na niego.
Wtedy i ja się włączyłem.
— Michał to jest morowy chłop, proszę pana — powiedziałem. — Raz, jak mi łobuziaki chcieli zabrać rower, też mnie obronił. Myśmy wiedzieli, że on przyjdzie nam pomóc. Myśmy z nim o tym mówili.
— Zaraz, czy to prawda, że Reksza i Tomek zabrali im stół? — zapytał kierownik chłopców.
— Prawda, proszę pana — rozległy się tu i ówdzie ciche głosy.
— I ty ich broniłeś? — zwrócił się kierownik do Michała. — Jakoś nie chce mi się wierzyć. Ty?
Michał poczerwieniał jak ugotowany burak.
— Ja... nie... to znaczy... ja właściwie...
— On jest tylko taki skromny, proszę pana — wtrącił szybko Światek — on zawsze udaje innego, niż jest... i nie lubi się chwalić, i w ogóle nie lubi o tym mówić, ale to morowy chłop.
Michał spocił się. Otarł chusteczką czoło, patrzył na Światka dziwnym wzrokiem.
— To jakaś niewyraźna sprawa — powiedział z wahaniem pan Kwaskowski. — To prawda, że Michał zadzierał raczej ze starszymi chłopcami i młodsi się raczej na niego nie skarżyli... To byłoby szlachetne z twojej strony, że broniłeś słabszych kolegów — zwrócił się do Michała — ale któż to widział, żeby w ten sposób. Siedziałeś przecież na biednym Rekszy. To jest niedopuszczalne!
— On prosił najpierw grzecznie... Susuł świadkiem, proszę pana. Powiedział bardzo grzecznie, żeby oddali stół.
— Czy tak było w istocie? — zapytał nauczyciel.
— No tak, prosił — przyświadczyli chłopcy.
— Nawet nie chciał się mieszać osobiście — powiedział Światek.
— Przez Susuła prosił grzecznie, dopiero potem, jak nie pomogło, no to... no to...
— Mniej grzecznie — pokiwał głową pan Kwaskowski — a tymczasem trzeba było raczej zwrócić się do nas.
— To nie było łatwe, zwrócić się, proszę pana — powiedział Światek — jak Tomek trzymał go za nogę, a Reksza zakładał mu podwójnego nelsona i dżudo. Przymusowa sytuacja, proszę pana.
Kierownik machnął ręką.
— Nie dojdziemy tu z nimi do ładu, panie kolego — powiedział. — W każdym razie dowiedzieliśmy się czegoś nowego o Michale. Może byłoby dobrze — powiedział zamyślony — żeby Michał w ogóle czuwał tu nad porządkiem? W tej świetlicy dzieją się przerażające rzeczy.
— Tak, to byłby pomysł — podchwycił pan Kwaskowski. — Mianujemy Michała generalnym kuratorem młodszych klas — zażartował.
— Czy to coś od kury? — zaniepokoił się Susuł.
— Cura to po łacinie troska i opieka — wyjaśnił kierownik.
— To znaczy, że Michał będzie mógł nas bronić? — zapytał Światek.
— Oczywiście, tylko nie w tym stylu, co dziś. Kurator to poważna osoba.
— Ja myślę, że po dzisiejszej rundzie nie będzie już musiał sięgać po takie ostateczne argumenty — wtrącił milczący dotąd pan Barton. — Chyba nie znajdzie się taki śmiałek, który by z nim zaczął.
— Byle tylko Michał stanął na wysokości zadania — westchnął sceptycznie pan Kwaskowski — radzę mieć na niego oko.
Kiedy nauczyciele wyszli, Michał popatrzył uważnie na Światka i na mnie.
— Nie wiedziałem, że jesteście aż tacy spryciarze. Nieźle to wykombinowaliście — powiedział.
— Nie rozumiem, o co ci chodzi — rzekł Światek.
— Będzie z ciebie polityk. Masz głowę.
Susuł trącił go w ramię:
— A nasza gra? Stół wolny.
— Jaka gra? — uniósł do góry brwi Michał i uśmiechnął się dziwnie. — Przyszedłem przecież ich bronić. Nie słyszałeś?
— Naprawdę? — zdumiał się Susuł.
— Naprawdę — mruknął zmieszany Michał. — Chodź, Susuł, niech sobie grają.
Ledwie jednak ruszył się z miejsca, do świetlicy wbiegli zadyszani chłopcy z klas trzecich, czwartych i piątych.
— Czy to prawda? — obstąpili go dookoła.
— Co?
— Że bronisz? Więc jak to? Ich bronisz, a przed nami udajesz ważnego?! — zasypali go pretensjami.
— Uciekajcie, nikogo nie bronię — mruknął.
— Nie bujaj, a Światka to broniłeś, a Majtę?!
— Z nimi zawarłem umowę — powiedział, patrząc na nas zimno, ale w oczach zaświeciły mu się jakieś wesołe ogniki.
— Z nami też musisz. Jakże to? Czy my gorsi?
— Widzę, że tu jest nadzwyczajne zapotrzebowanie na obronę — skrzywił się Michał.
W tym momencie rozległ się nowy tupot i do świetlicy wpadł tabun przerażonych piątoklasistów.
— Michał, chodź prędko! Rolują Susuła!
Nim zdołał coś powiedzieć, otoczyła go fala chłopaków. Nie mógł się już jej wyrwać. Uniesiony przez tłum słabych, odpłynął.
Widzieliśmy tylko jego naprawdę tym razem przerażoną gębę kołyszącą się gdzieś w potoku głów.
— Czekajcie, jeszcze porachuję się z wami — rzucił nam na pożegnanie — taki zrobić mi kawał!
Czy można znienawidzić kąpiel? Owszem, jeśli znienawidzi się basen. Czy można znienawidzić basen? Owszem, jeśli się musi rozwiązać zadanie o basenie i trzech kranach. Ja też byłem bliski tego niskiego uczucia, kiedy koło godziny jedenastej w nocy mama oderwała mnie od podręcznika i zagnała do łóżka, a zadanie wciąż było jeszcze nie rozwiązane. Było nie rozwiązane i już wiedziałem, że go w domu nie potrafię rozwiązać. Nie mam ani starszego brata, ani siostry, którzy by mi pomogli, a mama, jak sama mówi, „nie ma głowy do rachunków”. Głowę ma tylko tatuś, ale tatuś akurat wyjechał służbowo do Lubina, gdzie tę miedź kopią i gdzie przeniesiono na stałe ojca Witka.
— Jak to możliwe, żebyś nie rozumiał tego zadania — powiedziała zdenerwowana mama. — Musiałeś znów nie uważać na lekcji!
Zawsze się dziwię, skąd mama wie. Matki mają chyba coś z jasnowidza. Rozmawiałem o tym zjawisku z Witkiem, zanim wyjechał. Był wtedy moim najlepszym przyjacielem (pierwszym i chyba ostatnim — coraz trudniej o dobrego przyjaciela). Otóż rozmawiałem z Witkiem o tym zjawisku i Witek powiedział, że to się nazywa intuicja kobieca. Bardzo możliwe, że się tak nazywa, bo ja nie jestem mocny w obcych słowach. W matematyce zresztą też nie. I trzeba mi łopatą do czaszki, inaczej jestem zupełne cielę. Witek twierdzi, że arytmetyka jest łatwa, a nawet pasjonująca, trzeba tylko podejść do niej jak do „rozrywki umysłowej”, bo to w gruncie rzeczy rozwiązywanie zagadki, rzekomo jest w niej coś z pracy detektywa. Być może. Ale kto powiedział, że lubię sobie łamać głowę zagadkami? Zgadzam się natomiast, że będąc cielęciem z arytmetyki oraz nie mając najmniejszych talentów detektywistycznych, powinienem był uważać na lekcji, kiedy pan Kwaskowski wtajemniczał młodzież w mętne sprawy tego przeklętego basenu i jego trzech (!) obrzydliwych kurków.
Niestety, jak już przeczuła to mama, tak się nie stało, a to z tego powodu, iż zajęty byłem ssaniem skaleczonego palca i oglądaniem innych drobnych kontuzji, odniesionych w starciu z Beklasistami, tudzież obmyślaniem skutecznego kontrataku.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w czasie każdej pauzy my, Ceklasiści, ścieramy się z Beklasistami, niby dla zabawy i żartem, ale właściwie to lejemy się całkiem zdrowo. Nasz jest parter, a ich piętro. Jeśli któryś Beklasista ośmieli się zejść na dół, łapiemy go i po poddaniu torturom zamykamy w szatni, skąd nieszczęśnika wypuszcza dopiero pani woźna. Beklasiści oczywiście nie pozostają nam dłużni, a ich sposoby są jeszcze bardziej okrutne. Gdy kto z naszych zapuści się na ich piętro, zostaje schwytany, obezwładniony, po czym bezbronną ofiarę prowadzą do pani dentystki. Tłumaczą, że są ekipą Czerwonego Krzyża i że przyprowadzili pacjenta, który bał się sam przyjść. Pani dentystka zawsze znajdzie u nieboraka jakąś dziurę w uzębieniu i jest zgubiony. W chwilę potem wije się w mękach na fotelu, ku uciesze Beklasistów. Najgorsze, że ten haniebny proceder uchodzi im całkiem bezkarnie, a nawet zbierają pochwały za „troskę o zdrowie kolegów”. Czy może być większa perfidia?! Nic więc dziwnego, że staramy się zawsze odbić nieszczęśnika, który wpadł w ich ręce, i stąd owe starcia i kontuzje. Podstępne metody Beklasistów wymagały, rzecz jasna, „skutecznego rad sposobu”, jak mówił sławny Polak pan Konarski, który jest patronem naszej szkoły. Czymże było bowiem zamykanie w szatni wobec grozy fotela dentystycznego!
Rozmyślałem więc nad skutecznym rad sposobem i dlatego nie dotarło do mych uszu, co pan Kwaskowski mówił o ułamkach i basenach. Ale chociaż, jak sądzę, nieuwaga moja na lekcji arytmetyki winna być usprawiedliwiona, nie zmienia to smutnego faktu, iż kładłem się spać z ciężkim sercem, nie rozwiązawszy owego piekielnego zadania o basenie, w którym to zadaniu jacyś wariaci czy też chuligani (w podręczniku nie wyjaśniono bliżej tej okoliczności) bawili się w złośliwe zakręcanie i odkręcanie kranów, i to kranów różnej wielkości.
Sen nie wyzwolił mnie od zmory. Całą noc śnił mi się basen i ja w nim nagi, bezbronny i na próżno wzywający pomocy. Nikogo nie obchodziło, że tonę, a kiedy ostatnim wysiłkiem podpływałem do brzegu, zamiast podać mi pomocną dłoń, Beklasiści (bo to oni wrzucali mnie do basenu) odkręcali potworne krany i szprycowali mnie ostrym i lodowatym strumieniem.
Obudziłem się zlany zimnym potem, bardzo wcześnie. Nie wykąpałem się tego dnia, a i nawet nie umyłem, odczuwając po tym śnie gwałtowny wstręt do wody. Przetarłszy zaspane oczy, ubrałem się szybko i zjadłem pośpiesznie śniadanie. Łykając nerwowo mleko, wyjrzałem przez okno. Cała nadzieja, że złapię przed lekcjami Stefka Stefanka. Gdyby Witek nie wyjechał, to bym się niczego nie obawiał. Witek by mi wszystko wytłumaczył. A tak cała nadzieja w Stefku Stefanku. Po wyjeździe Witka zawarłem z nim pakt przyjaźni i wzajemnej pomocy, powinien więc pomóc. Całe szczęście, że arytmetyka jest dopiero na ostatniej godzinie, więc będę mieć jeszcze czas zrobić to zadanie. Żebym tylko zdążył złapać przed lekcjami Stefanka. Wszystko zależy od tego, czy jest pogoda. Jeśli jest pogoda, to Stefek Stefanek przychodzi do szkoły wcześniej i gra z chłopakami w piłkę na boisku. Dlatego wyjrzałem przez okno. Deszcz nie padał, więc chyba jednak zdążę...
* * *
Porwałem książki i wybiegłem z domu. Już z daleka zobaczyłem na boisku szkolnym niebieski dres Stefka. Uradowany krzyknąłem do niego i zamachałem ręką. On też już mnie zauważył i zawołał:
— Chodź, zagrasz z nami! Właśnie brakuje nam łącznika.
— Zostaw tę piłkę — powiedziałem — mam ważną sprawę.
Zbliżył się do mnie zadyszany.
— Co się stało? — zapytał.
— Nie napisałem zadania... wiesz, tego na ułamki... Nic nie kapuję, musisz mi wytłumaczyć!
— Nie przejmuj się — powiedział — chodź, lepiej zagramy. Odpiszesz sobie na przerwie.
— Nie chodzi o odpisanie — chrząknąłem z godnością. — Nie jestem krótkodystansowcem. To sposób na krótką metę, a ja chcę złapać długi oddech, kapujesz?
— Kapuję — mruknął — chcesz to zrozumieć.
— Właśnie...
— Dobra, ale nie teraz... widzisz, że gram, wytłumaczę ci potem.
— Kiedy potem?
— No... na pauzie.
— Na pauzie też będziesz grał.
— Więc po lekcjach.
— To za późno. Kwas może mnie tymczasem przykwasić. On już mnie ma na oku.
Od strony boiska rozległy się niecierpliwe wołania.
— Stefek! Co z tobą?! Grasz czy nie? Nie mamy czasu... zaraz będzie dzwonek.
— Już lecę — odkrzyknął im Stefek, a do mnie rzucił: — Potem pogadamy, chodź lepiej grać.
I pobiegł do swoich. Spojrzałem na niego, przygryzłem wargi i wykręciłem się na pięcie. I to ma się nazywać przyjaźń! Czy tak by postąpił Witek? Nie, Stefek Stefanek nie może się równać z Witkiem. Z pewnością już nie znajdę takiego przyjaciela jak Witek. Krucho teraz z przyjaźnią na świecie.
Powlokłem się dalej pełen niesmaku i pomyślałem, że to, co mi się śniło, to był chyba sen proroczy. Naprawdę tonąłem i bez żadnego ratunku.
Pomału zacząłem wchodzić na schody. Nagle ktoś pociągnął mnie za rękaw. Ujrzałem dwie nieśmiałe dziewczynki, podobne jak krople wody do siebie. Były to bliźniaczki z czwartej.
— Czego? — zapytałem opryskliwie.
— Kup los — podsunęły mi torbę pełną papierowych zwitków.
Dopiero teraz zauważyłem ogromny plakat na ścianie frontowej.
WIELKA LOTERIA FANTOWA
NA BUDOWĘ SZKÓŁ
CENNE WYGRANE
CO DRUGI LOS WYGRYWA
Zjednoczenie rady klas czwartych szkoły
im. St. Konarskiego
Znałem dobrze te ich loterie. Nic tam porządnego nie można wygrać. Same buble, z którymi nie wiadomo potem, co robić. Zeszłym razem wygrałem lalkę, kalekę bez nogi, i w dodatku łysą, i przywódca Beklasistów, niejaki Beksiński, zwany pospolicie Beksą, naigrawał się później ze mnie. Wolę już dać normalnie pięć złotych na te szkoły niż narażać się na takie wygrane.
— Spływajcie — powiedziałem — ja się w to nie bawię.
— Będą ciekawe nagrody — zachęcały — książki i lalki... Kapelusz słomkowy i melonik, i prawdziwy wypchany cietrzew...
— I co jeszcze? — zapytałem szyderczo.
— Tadeusz Kościuszko, prawdziwa rzeźba.
— To wspaniałe, i co jeszcze?
— Czajnik.
— A rakiety? Rakiety macie?
— Jakie rakiety?
— Kosmiczne.
— No... jeszcze nie.
— No, to poczekam, aż będziecie miały — roześmiałem się zgryźliwie i poszedłem dalej.
Ale nie byłem zadowolony, że tak się po tych małych przejechałem. To z powodu tych zmartwień gorzknieje człowiek przedwcześnie. Obejrzałem się. Bliźniaczki stały wciąż jeszcze oszołomione moją mową i jakieś smutne. Pewnie dlatego, że nie sprzedały losu. Ech, żeby to komar deptał. Słowo daję, zakląłem tak w cichości ducha, toteż zdziwiłem się niepomiernie, że jakoś głośno zabrzmiało. Zupełnie jakby mi ktoś krzyknął nad uchem. Ten zwrot był wtedy popularny w naszej szkole, czyżby więc jednocześnie... ktoś drugi?... W następnej chwili uczułem znajome bolesne kuksnięcie w siódme żebro i nie miałem już wątpliwości: to Beksa.
Odwróciłem gwałtownie głowę. Przed sobą zobaczyłem szydercze oczy, niezwykle piegowate oblicze i złowieszcze, odstające uszy. Tak. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to Beksa we własnej osobie. Jednocześnie czyjeś ręce chwyciły mnie z tyłu mocno pod ramiona Znieruchomiałem w uchwycie.
Żeby to komar deptał! Byłem w rękach Beklasistów?
— Czego chcesz, Beksa? — wyjąkałem. — Tu jest jeszcze nasz teren.
Beksa zmierzył mnie surowym spojrzeniem od stóp do głów.
— Kolego Zbigniewie Majta — powiedział ze śmiertelną powagą — jako przyjaciel zwierząt muszę stanowczo zaprotestować!
— O co chodzi? — wytrzeszczyłem zdumiony oczy.
— Kolega depcze glistę!
Spojrzałem pod nogi i zmieszałem się. Miałem rozwiązane sznurowadło i przydeptywałem je.
Beklasiści gruchnęli śmiechem. To są właśnie zagrania Beksy. Wściekły na siebie, że wciąż jeszcze udaje mu się robić ze mnie balona, wyrwałem się i uciekłem, przysięgając zemstę.
Ochłonąłem dopiero koło pokoju nauczycielskiego na widok smutnego grubasa, który siedział na krzesełku i obracał nerwowo kapelusz w ręku. To pewnie ojciec Susuła. Susuł zamieszany jest w dziwną sprawę z tablicą. Przedwczoraj, kiedy odpowiadał przy tablicy — tablica pękła. Do dziś nie wiadomo, z jakiego powodu. Nasz fizyk pan Cykut i pani Siermiężyna od robót ręcznych badali jako rzeczoznawcy to zjawisko, nie potrafili jednak wyjaśnić jego przyczyny.
Jak wynika z nieoficjalnych pogłosek, tablica pękła w momencie, gdy Susuł napisał, że zdanie dzieli się na „przedmiot i rozgrzeszenie” (prawdopodobnie na skutek karygodnych usterek technicznych w transmitowaniu podpowiedzi).
Pan kierownik poruszył tę sprawę wczoraj na apelu rannym. „Szerzą się u nas nienaukowe, szkodliwe pogłoski na temat pękniętej tablicy w klasie szóstej. Aczkolwiek prawdą jest, że tablica pękła w czasie, kiedy Susuł smarował ją nieodpowiedzialnymi bredniami, to nie oznacza to, by tablica pękła na skutek tychże bredni. Tablica ta znosiła już większe byki. Zresztą, jak ogólnie wiadomo, wytrzymałość tablic szkolnych z natury rzeczy jest wcale znaczna. Nie znaczy to jednak, że dajemy rozgrzeszenie Susułowi. Chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że w żadnym z powyższych moich zdań nie ma rozgrzeszenia”.
Pamiętam, że wybuchł wtedy śmiech. Wszyscy się śmiali, tylko ja się nie śmiałem.
To było już po wyjeździe Witka.
Teraz też obrzuciłem ojca Susuła obojętnym spojrzeniem. Pewnie czeka na kierownika w sprawie tego „rozgrzeszenia”. Ale pan kierownik nie ma czasu. Właśnie wychodzi z klasy na drugim końcu korytarza ze stolarzami, którzy wynoszą pękniętą tablicę.
— Prócz tablicy — mówi — muszą panowie coś zrobić z tymi ławkami, żeby nie trzeszczały. Tego nie można słuchać! Jak tak dalej pójdzie, wszyscy pojedziemy leczyć się do sanatorium dla nerwowych. Dlaczego one tak trzeszczą?
— Młodzież się wierci — chrząknął chuderlawy stolarz, obmacując pękniętą tablicę — młodzież się wierci i znęca się nad drewnem, a drewno też ma swoją cierpliwość. Jakby młodzież się nie kręciła, to by ławki nie skrzypiały.
— Ba! Niech pan wymyśli aparat, żeby się nie kręciła. Chętnie zainstaluję — rzekł pan kierownik.
— Jak pan kierownik zamówienie da, wszystko się zrobi... Proponowałbym zainstalować przy każdej ławce usztywniak. Z tyłu deska za plecy, do niej przymocować trzy uchwyty usztywniające — na głowę, na pas i na nogi. Nawet niedrogo bym skalkulował — bez politury sto złotych od sztuki...
Snując te okrutne antyuczniowskie plany i marząc o młodzieży usztywnionej, minęli mnie w korytarzu.
Innym razem dla kawału puściłbym z Witkiem w obieg owe straszne wiadomości i cała szkoła w dziesięć minut później brzęczałaby od ponurych plotek, ale dziś zupełnie mnie to nie bawi. Dawniej wystarczyło byle jakie zdarzenie, a już mieliśmy z Witkiem śmiechu, gadania i emocji na pół dnia, a nawet na cały dzień. Można z nim było mówić o byle głupstwie i nigdy się człowiek nie nudził. Nawet nie wiem, na czym to polegało. Chyba na tym, że Witek umiał w najdrobniejszej rzeczy dostrzec coś, co go śmieszyło, albo co go niepokoiło, albo co mu od razu coś ciekawego przypominało. Cóż dopiero, kiedy zdarzyły się prawdziwie wielkie wypadki!
Kiedy na przykład Zenon złamał nogę, bo zjeżdżał na poręczy i zawadził o Europę (oczywiście w postaci mapy, którą właśnie nieśli siódmoklasiści).
Albo kiedy w szkole pojawił się gaz, bo chłopcy z kółka chemicznego zbili butlę z chlorem w pracowni. Nie mogli uciec, bo w zamieszaniu zginął klucz od drzwi i strażacy w maskach wyciągali po kolei zatrute ofiary, a na końcu samego pana Frędzlę.
Albo kiedy pracowali w szkole hydraulicy i na skutek ich działań, w czasie lekcji o wierceniach geologicznych, trysnął ze ściany wprost na pana Bartona strumień wody.
Albo kiedy Komitet Rodzicielski ofiarował młodzieży kozła gimnastycznego do skoków, a prezes komitetu, pan Kargul, dokonał pierwszego inauguracyjnego skoku.
Albo kiedy Beklasiści uprowadzili Witka i zawlekli go do gabinetu dentystycznego, by go wydać na męki fotela, a pani dentystka ledwie obejrzała mu zęby, zaraz go wypuściła i powiedziała: „On ma wszystkie zęby starannie zaplombowane, może lepiej ty pokażesz mi ząbki, kochanie”, i wzięła na fotel Beksę, nim zdążył uciec.
Witek nie czekał zresztą, aż zdarzy się coś sensacyjnego, lecz prowadził samodzielne badania. Między innymi rozszyfrował wiele tajemnic Ciała Pedagogicznego oraz pana Kargula, prezesa Komitetu Rodzicielskiego.
To on przecież dokonał zdumiewającego odkrycia, że nieforemny i roztargniony pan Kargul był kiedyś prezesem towarzystwa gimnastycznego. I odkrył to, zanim jeszcze pan Kargul zademonstrował swój sławny skok przez kozioł.
To Witek wyśledził potem, że „nieciekawy i blady” pan Frędzla, nasz chemik, jest groźnym wynalazcą, a jego specjalnością są sztuczne „smaki i zapachy”, zaś śmieszny pan Barton jest największym filatelistą w Niekłaju i ma podobno w zbiorach prawdziwego błękitnego „Mauritiusa” oraz dwa zielone „Barbarossy”, a znów niepozorna pani Siermiężyna była partyzantem na wojnie i ma rangę prawdziwego kapitana, podczas gdy pan kierownik jest tylko podporucznikiem.
No i prócz tego wszystkiego Witek miał arytmetykę w małym palcu. A w ogóle to trzeba powiedzieć, że nie miałem szczęścia do zachowania przyjaciół. Pierwszym, moim przyjacielem, jeszcze w czwartej klasie, był niejaki Kękuś, bardzo morowy chłop, tylko mało wygadany. Ta małomówność go zgubiła. Kiedy poproszono go, żeby powiedział coś o przydawkach, bardzo mało powiedział i pozostał na drugi rok w czwartej klasie.
Potem przyjaźniłem się z Tomkiem Kromkiewiczem i znów pech. Wyjechał z rodzicami na dwa lata do Afryki. Jego rodzice są lekarzami i będą leczyli dzieci murzyńskie w Gwinei. I akurat na mnie to wypadło! Jakby często ktoś jeździł z Niekłaja do Afryki! Oczywisty świński pech. Trudno to inaczej nazwać.
A teraz znów straciłem Witka. Ta strata jest najcięższa. W trzeciej, czwartej klasie łatwo zawierać przyjaźnie, ale w piątej... W piątej trudno już o prawdziwego przyjaciela.
Nie wszyscy to rozumieją. Mama śmieje się i mówi:
„Znajdziesz sobie nowego, w szkole masz tylu innych kolegów!”
Owszem, jest w klasie sporo mądrych chłopców i nawet są ciekawi. O piłce można, na przykład, porozmawiać ze Stefkiem Stefankiem, z Czupryńskim o znaczkach, z Banachem o motorach, ale czy można wciąż rozmawiać tylko o piłce, tylko o znaczkach, tylko o motorach? Zresztą u nas w klasie każdy już ma swojego przyjaciela i jest „zajęty”.
Tylko jeden Pańszczyk chyba nie ma, ale on czyta wciąż książki i pewnie one są jego przyjaciółmi. No i oczywiście Burczyk nie ma żadnego przyjaciela, chociaż bardzo by chciał, ale z Burczykiem prosta sprawa, Burczyk jest złośliwy i nikt z nim długo nie wytrzyma. Burczyk od razu zaczyna robić sobie z każdego zabawę, ośmiesza, szpile wbija. Nie, szkoda marzyć, bym znalazł jeszcze kogoś takiego jak Witek.
Mama nie rozumie, że co innego koledzy, a co innego prawdziwy przyjaciel. Z kolegą można zagrać, zabawić się, ponudzić nawet, ale czy można na nim polegać? O, właśnie miałem dzisiaj nową nauczkę ze Stefkiem Stefankiem. Czy można mu o wszystkim powiedzieć, co chodzi mi po głowie, i mieć pewność, że zrozumie, że mnie nie wyśmieje?
Z nikim już tak nie będę się rozumiał jak z Witkiem. Mieliśmy swoje własne słowa i swój szyfr, a często wystarczał nam tylko uśmiech lub mrugnięcie oka i już wiedzieliśmy, o co chodzi.
Pogrążony w tych ponurych refleksjach wpadłem na samego Kwasa, który stał na rogu korytarza, rozmawiając z panem Frędzlą i panią Szycką.
— Stop! To ty, Majta? — Kwas ujął mnie za ramię i odsunął na bok. — Co się z tobą dzieje? Chyba znów będziemy mieli z sobą pogawędkę, specu.
Kiedy kto się czymś naraził Kwasowi, od razu otrzymywał przydomek. Mnie Kwas ochrzcił, nie wiem dlaczego, „specem”.
— Przepraszam... nie chciałem... — wyjąknąłem.
— Boże, jaki on zamyślony — westchnęła pani Szycka. — Coraz więcej snuje się melancholików.
— To jesień tak nastraja — uśmiechnął się złośliwie Kwas.
— Obawiam się, że to nie tyle wpływ jesieni, co nieczystego sumienia — wycedziła pani Szycka i zajrzała mi w oczy. — Przyznaj się, Zbyszku, znów szyba poleciała?
— To nie ja — mruknąłem posępnie.
— Prawda, to nie twój tydzień. W tym tygodniu tłucze Beksiński.
— Wy tak na zmianę, specu, co? — zmarszczył czoło pan Kwaskowski. — Umowę macie?
— Ja z Beksą?! On dla mnie nie istnieje... to powietrze dla mnie, proszę pana.
— Dziwne — mruknął Kwas — jesteście tak podobni... Bardzo dziwne, że działacie każdy na własną rękę.
— Ja nie działam... Słowo daję... już cały tydzień nie działam, proszę pana.
— Tak, on nie działa i w ogóle zrobił się apatyczny — wtrącił pan Frędzla, który dotąd przyglądał mi się uważnie w milczeniu — obserwuję go od dwu dni i widzę, że jakoś przygasł i kaszle. To chyba jesienne załamanie organizmu. Anemia, awitaminoza i krztusiec. Powiem żonie, żeby cię zbadała, coś mi się zdaje, że powiększysz zastępy Eskimosów.
Żona pana Frędzli była lekarką szkolną. Baliśmy się do niej chodzić, ponieważ każdemu z reguły zapisywała tran. Nie wierząc, iż będziemy go sobie posłusznie aplikować w domu, polecała zgłaszać się na dużej przerwie z własną łyżką do gabinetu i sama z poświęceniem wlewała nam tłustą ciecz w gardła. Nazywała to karmieniem Eskimosów.
Nie chcąc powiększyć szeregów Eskimosów, zaprzeczyłem gwałtownie:
— Nic mi nie jest, słowo daję, zamyśliłem się tylko... Ja zawsze, jak się zamyślam, to blednę, już taki jestem... od małego, proszę pana.
— Zwłaszcza kiedy coś knujesz, specu, prawda? — uśmiechnął się zgryźliwie Kwas, a obracając się do pana Frędzli, dodał: — Pan ma jeszcze małe doświadczenie, kolego. Zamyślony spec to zły znak. Zobaczy pan, że stanie się coś strasznego...
Po czym pogroził mi chudym, krogulczym palcem i błysnął złowrogo okularami.
— Pamiętaj, Majta, że cię uprzedzałem oraz ostrzegałem.
Wiłem się pod jego wzrokiem i uciekałem z oczyma. Wiedziałem, że czeka mnie teraz pięć minut nauk moralnych i upomnień. Strasznie nie lubiłem takich sytuacji. Na szczęście z opresji wybawił mnie nieoczekiwanie pan Kargul. Zbliżał się do nas, sapiąc ciężko, obładowany jak muł. W jednej ręce trzymał duże pudło, w drugiej wypchane ptaszysko oraz kołyszący się na pałąku niebieski, emaliowany czajnik pokaźnych rozmiarów. Na głowie miał słomiany kapelusz z szerokim rondem.
Nauczyciele patrzyli na niego ze zdumieniem. Zwłaszcza na ten kapelusz typu sombrero, dziwnie nie licujący z jesienną aurą.
Zauważywszy te raczej osłupiałe spojrzenia nauczycieli pan Kargul zmieszał się i uznał za stosowne usprawiedliwić.
— Bardzo przepraszam, że nie zdejmuję kapelusza. Z pewnością daję zły przykład młodzieży, ale nie mam wolnej ręki... Przyniosłem losy oraz resztę fantów na loterię...
— Pomogę panu! — zawołałem ochoczo i podbiegłem do pana Kargula.
— Dziękuję ci, kolego — Kargul do wszystkich uczniów zwracał się per kolego — weź ten czajnik i to pudło. Są tam losy. A tu fanty... Ostatni fant w postaci kapelusza mam na głowie.
— Co to za ptak, proszę pana? — zapytałem, żeby odwrócić uwagę Kwasa.
— To cietrzew — odparł pan Kargul — dostałem go od babci Rekszy. To cenny okaz z myśliwskich trofeów jej ojca. Otrzymał go od swojego stryja, który był łowczym margrabiego Wielopolskiego.
— Okaz cenny nie tylko ze względów przyrodniczych, ale i historycznych — chrząknął pan Frędzla.
— Tak, sądzę, że to będzie ozdoba loterii.
Kwas patrzył z wyraźnym wstrętem na dziwne i niepokojące kształty ptaszyska.
— Czy jest pan pewien, że to cietrzew, a nie odkurzacz?
— Odkurzacz? — nastroszył się pan Kargul.
— To znaczy zwichnięta miotełka z piór — zmieszał się Kwaskowski — względnie pióropusz Siuksów?
— To jest cietrzew — chrząknął urażony pan Kargul.
— Ale dlaczego taki zagmatwany... to znaczy, chciałem powiedzieć... to znaczy, chciałem powiedzieć, w dziwnej pozycji... skręcony? Gdzie tu szyja, gdzie kończyna?
— Bo to jest cietrzew zacietrzewiony — odparł pan Kargul. — Gorąco tu... — zasapał.
Zdjął kapelusz i począł się nim wachlować. Profesorowie umilkli i spojrzeli dziwnym wzrokiem na jego głowę. Powędrowałem za ich spojrzeniem i oniemiałem. Na głowie pana Kargula znajdował się jeszcze jeden kapelusz, tym razem w postaci czarnego melonika.
— Czy... czy pan nie ma przypadkiem jeszcze jednego fantu na głowie? — zapytałem.
Pan Kargul sięgnął do głowy, zdjął melonik i rozjaśnił się.
— Dziękuję ci, kolego, byłbym zapomniał o jednej z głównych wygranych. Jest to melonik ślubny pana Myszki z ulicy Zapłotkowej. Panowie go znają, to ten emeryt z brodą. Zawsze aktywny społecznie. Do dziś w ochotniczej straży pożarnej...
— Owszem... — rzekł Kwas i zamachał dziwnie rękami w powietrzu.
— Co pan robi? — zapytał pan Kargul.
— Zdaje się, że coś tu gromadnie leci...
— To mole! — krzyknąłem. — To pewnie z cietrzewia.
Pan Kargul nie zmieszał się bynajmniej.
— Na to należy być zawsze przygotowanym — rzekł — gdy ma się do czynienia ze starożytnością.
To mówiąc sięgnął w zanadrze, wyjął z kieszonki kamizelki mały rozpylacz i poszprycował parę razy w kierunku chmary moli.
Rozniosła się przejmująca woń, łzy stanęły mi w oczach i zawierciło w nosie.
Nauczyciele poruszyli się niespokojnie.
— Co pan robi?! — wykrzyknęła pani Siermiężyna.
— Proszę się uspokoić. Niezawodnie opuszczą teraz szkołę — uśmiechnął się łagodnie pan Kargul. Schował rozpylacz do kieszonki kamizelki i wytarł palce chusteczką. — Dla pewności posypię jeszcze ptaka azotoksem.
Wydostał z kieszeni spodni okrągłe pudełko z trucizną i nagniatając je rytmicznie palcami, obficie i starannie zapudrował eksponat.
Moje nieszczęście polegało na tym, że stałem za blisko. Ogarnięty tumanem drażniącego pyłu, kichnąłem przeraźliwie. Wprawdzie tylko dwa razy, ale pod rząd i tak zdrowo, że zdmuchnąłem puch i pierze z części grzbietu ptaka.
Oczom naszym odsłonił się nagi, żałosny i silny kuperek. Rozległ się głośny śmiech. Dopiero teraz zauważyłem, że spod oka obserwują mnie Beklasiści z Beksą na czele. Siedzą na parapecie, wymachują nogami i pokładają się ze śmiechu. Zatrzęsłem się ze wściekłości i upokorzenia.
Zawstydzony pan Kargul zasłonił pośpiesznie dłonią goliznę ptaka i usiłował uśmiechnąć się do nauczycieli, którzy wciąż zasłaniali nosy.
— Nie szkodzi... to się zdarza starym eksponatom. Dlatego w muzeach trzymają je za szkłem.
Nauczyciele nie słuchali go jednak i wycofali się w popłochu.
— I na nas czas, kolego! — powiedział pan Kargul.
Ledwie jednak zrobiliśmy krok, na korytarzu pojawił się pan kierownik.
— Co to za szpitalne zapachy? — skrzywił się ze wstrętem. — Otwórzcie okna, chłopcy.
Beklasiści ochoczo rozwarli na oścież okno... Zrobił się niesamowity przeciąg. Gwałtowny podmuch zakołysał ptakiem. Cietrzew załopotał skrzydłami. Zdawało się, że ożył i uleci za chwilę... Zamknąłem powieki, bo coś mi wpadło do oczu. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem, że owszem uleciała, ale reszta upierzenia eksponatu, zaś w rękach oniemiałego Kargula zostało tylko nagie ciało ptaszyska, wyschłe, sczerniałe i poskręcane boleśnie... Kargul schował je zmieszany za plecy.
Pan kierownik nie zorientował się w pierwszej chwili, co się stało, i patrzył zdumiony na tumany pierza unoszące się w korytarzu.
— Kto tu tak napierzył?!
— A bo, proszę pana, Majta oskubał cietrzewia — odpowiedzieli Beklasiści i znów zachichotali obrzydliwie.
— Majta?! — krzyknął ostro pan kierownik.
— Ja nie oskubałem, oni tylko tak mówią... to wiatr... a ptak jest strupieszały, pan zobaczy... — tłumaczyłem się żałośnie.
Pan kierownik zajrzał przez ramię pana Kargula, ale zaraz cofnął się wstrząśnięty. Widok nieszczęsnego ptaka musiał zrobić na nim silne wrażenie.
— Czy to możliwe?... — wykrztusił, patrząc na mnie podejrzliwie.
— Istotnie — chrząknął pan Kargul — cietrzew zrzucił pióra sam... To zupełnie nie szkodzi... Myślę... że teraz wygląda bardziej interesująco. Młodzież łatwiej rozróżni części anatomiczne zwierzęcia, gdzie udo ptaka, a gdzie skrzydło... Pan oceni... — chciał wręczyć kierownikowi ciało, ale kierownik odsunął się gwałtownie.
— Nie... nie, dziękuję, wierzę panu... przepraszam, ale na mnie czekają — wykrztusił i oddalił się szybko.
— Chodźmy, proszę pana — pociągnąłem zaskoczonego Kargula — bo jeszcze się znów coś stanie. To pechowy kręgowiec. Niech pan mi da, już ja lepiej potrzymam.
Sięgnąłem po cietrzewia, zdeterminowany, może cokolwiek zbyt nerwowo, ale spostrzegłem się wkrótce, że wziąłem tylko lewą nogę ptaka, natomiast cała reszta nieszczęsnego trofeum znajduje się wciąż w ręku strapionego Kargula.
— Nie szkodzi — rzekł z olimpijskim spokojem pan Kargul — to mały defekt techniczny. Chodźmy do sali biologicznej. Tam wszystko naprawimy.
To mówiąc odmaszerował, z godnością trzymając zdemolowanego ptaka. Beklasiści znów zarżeli ubawieni. Nawet sam Beksa stracił swój zwykły fason i parsknął swobodnym śmiechem.
Tym razem miałem już dość! Patrzyłem na te zębate, rechoczące paszcze i nie panowałem dłużej nad sobą. Krew mi uderzyła do głowy. W oczach pociemniało. Rzuciłem się na nich. Nie pamiętam dokładnie, co zrobiłem, gdyż wściekłość mnie zaślepiła, ale zdaje się, że rąbnąłem Beksę nogą cietrzewia wprost w tę jego śmiejącą się, rozdziawioną paszczę. Jak przez mgłę przypominam sobie wystraszone oczy pana Kargula, a potem głuchy stukot, dziewczęcy krzyk i dziwny chrzęst pod nogami.
Wtedy dopiero oprzytomniałem. Zrozumiałem, że stało się coś złego. Spojrzałem w dół.
Na podłodze leżały kolorowe, gliniane czy też gipsowe, skorupy, w większości zupełnie zmiażdżone. Mogłem tylko odróżnić kawałek nogi konia i ludzkie usta. Dziewczynka pochlipywała cicho, ocierając raz po raz rękawem oczy. Musieliśmy wytrącić jej jakąś figurkę z ręki.
Oczywiście od razu zrobiło się zbiegowisko, a co gorsza wyrósł jak spod ziemi pan Kwaskowski. Chcieliśmy dać nura, ale było już za późno. Otaczał nas zwarty mur czwartoklasistów.
— Co tu się stało? — zapytał ostro pan Kwaskowski.
Milczeliśmy.
— Czemu ona płacze? — zapytał pan Kwaskowski.
— A bo jeden pan jej się stłukł — wyjaśniła dziewczynka z opaską dyżurnej.
— Jaki pan?
— A taki z zadartym nosem... na koniu... i w krakowskiej czapce.
— Cicho, głupia, to był Kościuszko — szepnęła zgorszona taką niewiedzą koleżanka, a głośno dodała: — Małgosia niosła go na loterię.
— Tak... tak... widziałyśmy — podniosły się głosy. — To był Tadeusz Kościuszko na loterię. Taki piękny, proszę pana, kolorowy, błyszczący Tadeusz Kościuszko!
Teraz i ja sobie przypomniałem. Ta Małgosia nazywa się Malinowska i mieszka na parterze w naszym bloku. A tego jej Kościuszkę też widziałem. Stał przy samym oknie na starej komodzie. Czy był piękny, to pytanie. Taka figurka z odpustu. Czy to było w ogóle podobne do Tadeusza Kościuszki! Ale ta kwestia nie miała żadnego znaczenia. Tak czy inaczej paskudny wypadek.
— Ale jak to się stało? — usłyszałem głos pana Kwaskowskiego.
Zdrętwiałem. No, teraz nas Kwas przykwasi, to już koniec. Kwas dawno zapowiadał, że jeszcze jedno wykroczenie, a zawiesi mnie w prawach ucznia. Biedna moja mama! Jak ona to zniesie? A co powie ojciec, jak wróci? Skóra mi ścierpła. Tak, tonę coraz bardziej z powodu Beksy, tonę bez ratunku. To był proroczy sen, ten sen o basenie, a mówią, żeby nie wierzyć w sny!
O, już Małgosia spojrzała na mnie, a potem na Beksę, aż się cały spociłem pod tym wzrokiem i nieustraszony zwykle Beksa też się chyba spocił, bo dziwnie jakoś kręcił szyją.
— Więc jak to się stało? — dopytywał się pan Kwaskowski.
Małgosia przestała szlochać.
— Zwyczajnie, proszę pana, zupełnie niechcący. Po prostu upuściłam i stłukł się... naprawdę to wszystko się stało zupełnie niechcący.
Drgnęliśmy obaj z Beksą i spojrzeliśmy po sobie, czy się nie przesłyszeliśmy.
— Och, ty niezdaro — oburzyła się dyżurna — taaaki fant stłuc! To mogła być główna wygrana.
— On miał utrącony kawałek nosa — zauważyła druga.
— To nic, ale zawsze Tadeusz Kościuszko. Na koniu! — wzruszyła ramionami dyżurna.
— Tak... zrobiłaś klasie przykrą niespodziankę — rzekł ostro pan Kwaskowski. — Wszyscy liczyli na ten fant. Jak mogłaś być tak nieuważna... wiesz, że fantów mamy mało i w niezbyt dobrym stanie... — tu pan — Kwaskowski urwał zmieszany, jakby ugryzł się w język, a potem krzyknął: — Co to za zbiegowisko?! Rozejść się do klas. Beksiński, Majta, co się tak gapicie?! Już was nie ma!
Uciekliśmy każdy w inną stronę.
* * *
Byłem zupełnie zbity z tropu. Nie poskarżyła! Niezwykła dziewczynka. Nie przypuszczałem, że na tym zepsutym, jak twierdzą, świecie są jeszcze takie stworzenia jak ta Małgosia. Przez całą lekcję myślałem o tym zadziwiającym wypadku. Oczywiście ta sprawa nie jest jeszcze załatwiona. Ostatecznie ma się ten honor i nie można dopuścić, żeby głupie gęsi przeze mnie dokuczały Małgosi. To prawda, że wtedy stchórzyliśmy, ale muszę to jakoś naprawić. W żadnym wypadku nie mogę tego tak zostawić. Sumienie nie pozwala. Ale co robić? Przeprosić? Co jej przyjdzie z przeprosin. Tu trzeba zdobyć się na męski czyn. Różne myśli przychodziły mi do głowy, ale widziałem tylko jedno wyjście. Należy zrobić nowego Kościuszkę! Nie, najpierw solidnie wygarbować skórę Beksie, a potem zrobić nowego Kościuszkę. Po namyśle doszedłem do wniosku, że pilniejsze jednak jest to drugie.
Na dużej przerwie popędziłem na drugie piętro, gdzie znajdował się gabinet geograficzny. Pamiętałem, że na początku roku szkolnego lepiliśmy tutaj modele gór z poziomicami, a nawet całą mapę plastyczną z gliny. Ostatecznie, czemu nie miałbym ulepić Tadeusza Kościuszki? Nie święci garnki lepią — powiada przecież przysłowie. Potem pomaluje się go i pociągnie lakierem do paznokci. Nie powinien być gorszy od tego stłuczonego.
Gabinet był zamknięty. Masz ci los! Zapomniałem, że to czwartek, a w czwartki nie ma w całej szkole ani jednej lekcji geografii. Ale może uda się przejść przez balkon. Wzdłuż całego piętra ciągnie się przecież wygodny balkon, na który wychodzą okna i drzwi sali geograficznej. Jeśli się uda, to może nawet i lepiej, że drzwi od korytarza są zamknięte. Nie będzie nikt przeszkadzał.
Wyszedłem na balkon i odetchnąłem. Okno do gabinetu było uchylone. Nie namyślając się wiele, przesadziłem parapet.
Nigdy jeszcze nie wchodziłem do tej sali przez okno i może dlatego w pierwszej chwili stanąłem oszołomiony. Sala wydała mi się większa, inna niż zawsze... Na ścianach wisiały mapy, ile ich tu było... Niektóre, zwinięte, stały w specjalnych stojakach... Obok szafy z modelami i globusami...
A oto jest i parawan. Wiedziałem, że za tym parawanem znajduje się modelarnia. Pod ścianą szafki z gipsem i gliną, w szufladce rylce i wszystko, co trzeba. Obok duży stół do lepienia, a za stołem kran. Ruszyłem ostrożnie w kierunku parawanu... Nagle usłyszałem podejrzany szmer. Zastygłem nieruchomo i nasłuchiwałem. Szmer się powtórzył. Słyszałem wyraźne mlaskanie. Czyżby kot? Potem zabulgotała woda i ktoś westchnął ciężko. Zdrętwiałem. To człowiek! Czyżby tam siedział pan Barton, nasz geograf? No, to byłaby heca, gdyby mnie tu zastał. Już chciałem się wycofać, kiedy usłyszałem głos.
— Żeby to komar deptał — ktoś westchnął rozpaczliwie do siebie.
Zatrzymałem się. To chyba nie może być pan Barton. Pan Barton raczej nie używa tego typu wyrażeń z zakresu zoologii. Czyżby więc... Nie, to niemożliwe. Zajrzałem i omal nie krzyknąłem. Oczom moim przedstawił się zgoła niezwykły obraz. Przy stole do modelowania siedział z zakasanymi rękawami jakiś starzec o twarzy ziemistej i pobrużdżonej.
Ruszyłem do niego. Na odgłos kroków starzec znieruchomiał, potem przesunął dłonią po twarzy i wtedy zobaczyłem, że te bruzdy na jego skórze i ta cera to wszystko od gliny, a spoza tej gliniastej maski wyziera upaćkane wprawdzie niemiłosiernie, ale dziwnie znajome oblicze, ozdobione po obu stronach wspaniałymi, odstającymi uszami.
— Beksa! — zawołałem groźnie. — Co tu robisz?!
Na jego udręczonej twarzy pojawiło się okropne zmieszanie. Schował usmarowane gliną ręce za siebie, jakby to mogło mu jeszcze co pomóc.
— Szpiegowałeś mnie — wykrztusił wreszcie.
— Nie... skądże... — odparłem coraz bardziej zaskoczony.
— To po co tu przyszedłeś?!
— Ja... nic... tak sobie... a ty?
— Ja też... tak sobie.
— Nie bujaj — zasapałem — przyszedłeś lepić.
— No... ja tylko... tak... — bąkał zakłopotany.
— I ten Kościuszko też tylko tak? — pokazałem na kartkę z ryciną pomnika Kościuszki na Wawelu, którą miał przed sobą, widocznie na wzór. — A więc ty też! — roześmiałem się. — Nie, to niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe?
Teraz ja z kolei się zmieszałem.
— No, to znaczy... nie myślałem, że ty się możesz przejmować takimi rzeczami... Jakoś nie pasuje do ciebie, o ile cię znam.
— Nie znasz mnie — przerwał ostro.
— Ale to śmieszne, że obaj wpadliśmy na ten sam pomysł.
— Tak, bardzo śmieszne — skrzywił się Beksa — i idiotyczne. Zobacz, czy to podobne do konia? — pokazał mi swoje dzieło.
— Raczej do jamnika — stwierdziłem obiektywnie — i jakiś dziwnie płaski... podbuduj go.
Spojrzeliśmy to na siebie, to na rzeźbę i obaj parsknęliśmy śmiechem. Biedny Beksa nie miał talentu Fidiasza.
— Wiesz, spróbuj raczej ty — powiedział zrezygnowany — mnie nic nie wychodzi... tam masz drut na szkielet.
Usiadłem nad gliną i zabrałem się do dzieła. Beksa obserwował mnie w milczeniu.
— Nie — powiedziałem po bezskutecznej próbie uformowania końskiej nogi. — To są przecież nogi słonia.
— No, to zróbmy słonia — powiedział Beksa. — Czy musi koniecznie być koń?
— Dobra, robimy słonia... Nie... dajże spokój — opamiętałem się nagle — czy może być Tadeusz Kościuszko na słoniu? Kto to widział!
— A czy musi być Tadeusz Kościuszko?
— Nie musi — zgodziłem się.
— Róbmy więc, co wyjdzie.
To, co wyszło, nie było jednak ani słoniem, ani żadnym ze skatalogowanych zwierząt ziemskich.
— Co właściwie chciałeś ulepić? — zapytał mnie zdumiony Beksa.
— Nie pytaj! Grunt, że ma cztery nogi.
— Nie jestem tego pewien.
— Mniejsza z tym, bracie — powiedziałem udręczony — to jest, uważasz, rzeźba nowoczesna. Zawsze to lepsze niż Kościuszko z odpustu.
— Masz rację — zainteresował się — wiesz, to nawet ciekawe, każdy sobie może wyobrazić, co chce. Niech tylko wyschnie.
— Wysuszymy w piecyku... tu jest taki specjalny piecyk do suszenia modeli. Nazywa się retorta.
— Jak się pomaluje...
— I wylakieruje...
— Słowo daję, to może być całkiem klawe — zapalił się Beksa. — Wiesz, zróbmy tego więcej, cały tuzin! To będzie niespodzianka. Fanty będą jak znalazł! Jak myślisz, czy Kwasowi spodoba się taka nowoczesna sztuka?
— Kwasowi?! O rety! — krzyknąłem i zerwałem się z miejsca.
— Co ci się stało? — zapytał zdumiony Beksa.
— Przypomniałeś mi, że nie zrobiłem zadania dla Kwasa.
Spojrzałem na swoje ubrudzone dłonie i skoczyłem do umywalki pod ścianą. Ale kiedy zobaczyłem krany, zrobiło mi się niedobrze. Zatrzepotałem rękami w powietrzu i cofnąłem się z obrzydzeniem.
— Masz wodowstręt? — usłyszałem głos Beksy.
Zawstydziłem się i spojrzałem na niego zmieszany, ale on się śmiał.
— Znam to — powiedział, zabierając się flegmatycznie do mycia — pewnie przerabiacie teraz zadania o kurkach i basenie.
— Skąd wiesz?
— Ja to samo przechodziłem, bracie. Przez dwa dni nie mogłem patrzeć na wodę.
— Ty też?
— Tak. Wszyscy to przechodzą.
— No i co?
— No, nic. Potem to mija i człowiek pluska się z podwójną przyjemnością.
— I tobie już minęło?
— Minęło. Kiedy zrozumiałem to zadanie, zaraz mi przeszło.
— I myślisz, że mnie też przejdzie?
— Zaraz ci przejdzie. Zobaczysz. Siadaj. To wszystko polega na małym tricku. Zaraz ci wytłumaczę.
Spojrzałem na niego zdumiony. Czy to jest naprawdę Beklasista Beksiński, zwany Beksą, czy też nie znam się zupełnie na ludziach?
— Co się tak patrzysz? — Beksa łypnął na mnie podejrzliwym okiem.
— Uszczypnij mnie — powiedziałem.
— Po co mam cię szczypać? — wytrzeszczył oczy.
— Uszczypnij, mówię.
— Jeśli koniecznie chcesz — Beksa spojrzał na mnie jak na wariata. — Ale wolałbym cię kuksnąć. Nie lubię szczypania.
— No to kuksnij.
Beksa kuksnął mnie w siódme żebro, aż mi świeczki stanęły w oczach. Odetchnąłem. Tak, nie miałem wątpliwości, że to był Beksa.
— W porządku — powiedziałem — nie śnię. Ty jesteś naprawdę Beklasista Beksiński, zwany Beksą.
1 Splendid isolation (ang.) — dumne odosobnienie
2 Homo isolatus (łac.) — człowiek odosobniony, wyłączony
3 Pluralis (łac.) — liczba mnoga
4 In medias res (łac.) — w tok spraw
5 Outsider — człowiek obcy
6 Ceterum — zresztą