Autor: John Morressy
Tytul: Opowieść o trzech czarownikach
(A Tale of Three Wizards)
Świat to niebezpieczne i niepewne miejsce także dla czarowników i każdy z nich doświadczył na własnej skórze, że im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub posiedzeniami cechu czarownicy nie obnoszą się ze swoim statusem zawodowym. Spotykając się w miejscach publicznych nawet się nie witają, tylko odwracają oczy i w milczeniu idą swoją drogą.
To oznacza samotność, nic więc dziwnego, że Hithernils, skarbnik Cechu Czarowników, znalazłszy się w sprzyjających okolicznościach w towarzystwie kolegi, skorzystał z okoliczności. Normalnie Hithernils trzymał się w cieniu jak mało kto, ale teraz odczuwał boleśnie ciężar samotności i czuł potrzebę porozmawiania z kimś, kto potrafi zrozumieć i docenić to, co ma do powiedzenia. Prawdę mówiąc palił się, żeby porozmawiać o urokach: wracał właśnie do domu po wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na zamówienie pewnego szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po serii niepowodzeń w ubiegłych latach tym bardziej miał ochotę pochwalić się sukcesem.
Hithernils nie znał osobiście czarownika, który był jedynym prócz niego gościem w zajeździe. Nieznajomy, mimo że nosił elegancką siwą brodę, był młody jak na czarownika, gdzieś tuż po dwusetce, i miał inteligentny wyraz twarzy, śmiały sposób bycia i dobrze skrojone szaty. Hithernils chciał go właśnie przywołać, kiedy nieznajomy sam podszedł do jego stołu i skłonił się głęboko.
- Moje uszanowanie, mistrzu. Nieczęsto zdarza się spotkać wybitnego przedstawiciela starszyzny naszego cechu w takich okolicznościach. Pozwól, mistrzu, że złożę wyrazy szacunku - powiedział nieznajomy sciszonym głosem.
- Cóż, dziękuję ci, dobry człowieku, dziękuję bardzo.
Właśnie miałem zamiar... czy zechcesz się przysiąść?
- Będzie to dla mnie niezasłużony zaszczyt, mistrzu - odpowiedział nieznajomy z ukłonem.
- Bynajmniej, drogi chłopcze. Jak powiedziałeś, zbyt rzadko ma się okazję do swobodnej rozmowy na tematy zawodowe. Czasami człowiekowi dokucza samotność.
- Takie już nasze powołanie - powiedział nieznajomy i usadowiwszy się naprzeciwko Hithernilsa dodał: - Bardziej samotne dla niektórych z nas niż dla innych.
- A tak... samotność. Barbarzyńcy, nerwowi dowódcy armii, alchemicy... Człowiek czasami czuje się jak jakiś... wyrzutek.
- Wyrzutek - powtórzył nieznajomy i zamilkł, jakby rozważał to słowo. - Dobrze powiedziane, mistrzu. Bardzo trafne określenie. I jeszcze jeden powód, żeby uczcić nasze spotkanie. Pozwolisz, mistrzu, że zamówię dzban najlepszego wina, jakie ma nasz gospodarz.
- Hm, no, nie wiem doprawdy, to będzie...
- To będzie dla mnie zaszczyt i przyjemność. Przekonasz
się, mistrzu, że nawet jak na twój wykwintny gust jest to całkiem przyjemne winko, niewinne, nawet dziewicze za pierwszym łykiem, ale z drugim dnem, sugerującym światową mądrość i może odrobinę swawolności.
Hithernils wykonał gest, który miał oznaczać nonszalancję i spróbował przybrać minę konesera wina, którym nie był. Chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji postanowił zmienić temat.
- A jak poznałeś, przyjacielu, że jestem starszym Cechu Czarowników?
- Wyczułem w zwykły sposób, że jesteś, mistrzu, czarownikiem. Rzut oka na twój medalion powiedział mi, że jesteś członkiem cechu. Natomiast twoja postawa, osobowość, twoja aura, jeśli wolno mi użyć tego słowa, przekonała mnie, że zajmujesz w nim odpowiedzialną pozycję.
- Jesteś bardzo spostrzegawczy - powiedział Hithernils chowając zdradliwy medalion. - Rzeczywiście, jestem skarbnikiem Cechu.
- Mistrz Hithernils! Wiele o tobie słyszałem - zawołał nieznajomy głosem pełnym szacunku.
- Naprawdę? Miło to słyszeć. A ty, mój dobry człowieku?
Dotąd nie znam twojego imienia.
Spuściwszy wzrok nieznajomy uchylił się przed tym pytaniem.
- Moje imię nie ma żadnego znaczenia, za to Cech Czarowników jest dla mnie źródłem nieustającej fascynacji - powiedział podnosząc na Hithernilsa oczy płonące zachwytem. - I, przyznaję, od dawna przedmiotem ambicji.
- Czy jesteś członkiem?
- Przyjęcie do Cechu byłoby uwieńczeniem mojego życia.
Jak dotychczas, mogę tylko uczyć się, pracować i mieć nadzieję, że pewnego dnia, kiedy dowiodę, że zasługuję na ten zaszczyt... ale, powiedz mistrzu, jakie to uczucie, kiedy się jest członkiem?
Pochlebstwo uczyniło Hithernilsa rozmownym, wino sprawiło, że stał się wręcz gadatliwy. Kiedy wieczór dobiegł do zamroczonego końca i Hithernils niepewnie podniósł się na nogi, był zachrypnięty od wielogodzinnego, prawie nieprzerwanego monologu. Przechwalał się umiejętnością rzucania uroków, bez umiaru wymieniał nazwiska i robił aluzje do magicznych przedsięwzięć o mrożącym krew w żyłach stopniu komplikacji i zagrożenia. Wszystko to było dość nieszkodliwe, choć nieco poniżej godności. Gorzej, że odkrył również przed swoim zafascynowanym znajomym tajemnice cechu nie znane większości jego członków, a nawet rzeczy, których żaden członek, łącznie z Hithernilsem w przytomniejszym stanie, nie chciałby zdradzić nikomu z zewnątrz. I chociaż nie był zbyt pewien, co opowiadał i jak szczegółowo, ale zapadł tego wieczoru w sen z niepokojącym uczuciem, że powiedział dużo więcej niż należało.
Rano obudził się w stanie fizycznego i psychicznego rozkładu. Czuł się tak, jakby w jego głowie odbywała sabat gromada wyjątkowo nieokrzesanych czarownic. Smak w ustach sugerował, że ich rodziny spędziły tam noc i odeszły nie sprzątnąwszy po sobie. Jego żołądek wydawał improwizowane burknięcia i gulgoty. Wspomnienie własnej niedyskretnej gadaniny dodawało do innych dolegliwości poczucie wstydu. Zapowiadał się ciężki dzień.
Kiedy wreszcie z największą ostrożnością dotarł do głównej izby zajazdu, czekała go tam dobra wiadomość. Jego wczorajszy znajomy wyjechał o świcie i nie musiał stawiać mu czoła. Hithernils otrzymał też swój rachunek. Poza innymi wydatkami obejmował on również cenę dwóch dzbanów najlepszego wina. Kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować przeciwko tej pozycji, karczmarz wskazał dolną część rachunku. Tam, choć chwiejną, ale niewątpliwie jego ręką widniała autoryzacja. A pod nią własnoręczny podpis.
Zapłacił bez słowa i postanowił nigdy nikomu nie wspominać o tym przykrym incydencie. Postanowienia dotrzymał.
Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem Grizziscus był w doskonałym humorze. Niebo zasnuwały chmury, dął wiatr i siąpił zimny deszcz czyniąc gościniec śliskim, ale w sercu Grizziscusa świeciło słońce i śpiewały ptaki. Nareszcie świat był piękny i wszystko wskazywało, że będzie jeszcze piękniejszy.
Przez pięć długich lat, odkąd odmówiono mu członkostwa w Cechu Czarowników, Grizziscus szukał powodu tej odmowy. Aż do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale teraz już wiedział. I nie tylko znał imię swojego prześladowcy, ale na dodatek dowiedział się go w sposób, który musiał wprawić w zakłopotanie innego członka Cechu i to przedstawiciela starszyzny. Jest coraz lepiej, myślał, jadąc w chłodnym deszczu i nucąc wesoło.
Przybył do domu na trzeci dzień, przemoczony od stóp do głów, zabłocony od pasa w dół, kaszląc i pociągając nosem. W drzwiach czekał na niego wierny sługa z suchą szatą na ręku, z pantoflami w jednej dłoni i naczyniem parującego napoju w drugiej. Grizziscus zrzucił buty, zsunął na kamienną posadzkę płaszcz, który spadł z mokrym plaśnięciem i uwolnił się od reszty przemoczonej odzieży. Otulony w puszysty szlafrok ujął w obie dłonie czarę z piwną polewką, napełnił jej zapachem nozdrza, a potem wypił.
- Dowiedziałem się tego, czego szukałem, Martin. To przez Belsheera - powiedział po pierwszym łyku.
- Brawo, mistrzu.
- Ten głupi, bełkotliwy staruch zorganizował kampanię,
żeby mnie nie dopuścić do Cechu. Naopowiadał im, że właściwie to jestem alchemikiem i nastawił ich przeciwko mnie.
- Okropne, mistrzu. Gdybyś zechciał usiąść, wytrę ci stopy.
- Zapomniałem, że mam stopy, tak mi zdrętwiały - powiedział czarownik siadając na ławie i wyciągając mokre, sine członki. - Czy uwierzysz, że nie dostałem ani jednego głosu? Wszyscy wrzucili czarne gałki.
- To szokująca wiadomość, mistrzu. Skandaliczne zachowanie jak na inteligentnych czarowników - mówił Martin wkładając mistrzowi pantofle.
- A najgorsze jest to, że nigdy w życiu nie widziałem na oczy tego Belsheera ani on mnie. - Grizziscus dopił polewkę i odstawił pustą czarę na podłogę. Potem otarł usta, zaniósł się powolnym, gardłowym śmiechem i dodał: - Ale wkrótce to zmienię.
Martin zamarł z drugim pantoflem w dłoni.
- Konfrontacja, mistrzu? Czy to rozsądne, ryzykować
otwarte starcie?
- Mój pantofel, Martinie - powiedział czarownik wskazując odnośny przedmiot. - Nie będzie żadnej konfrontacji, żadnego pojedynku na czary. Mam coś innego w planie dla... nazywajmy go w przyszłości Be. Po prostu Be.
Rozgrzany i osuszony Grizziscus udał się prosto do swojej pracowni, żeby poszukać czegoś odpowiedniego w swoich księgach z zaklęciami. Nie śpieszył się, poświęciwszy tyle czasu, żeby poznać przyczynę swojego upokorzenia, gotów był poczekać jeszcze trochę, żeby znaleźć odpowiednią formę odpłaty.
Jak powiedział Martinowi, miał pewne plany co do Belsheera, ale jak na razie tylko bardzo ogólne. Belsheer miał być zaklęty w stworzenie małe i groteskowe. Pozostało do ustalenia, jakie to coś ma być małe i groteskowe.
Pierwszym krokiem było odnalezienie Belsheera i to w sposób dyskretny. Lato prawie już dobiegało końca, kiedy wreszcie Grizziscus ustalił miejsce pobytu Belsheera: przebywał on w zamku pewnego pomniejszego królika, na którego rzuciła urok wiedźma, a ten z głupoty wynajął do odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna, tylko pogorszył sprawę i do naprawienia szkód wezwano Belsheera. Po wykonaniu zadania wracał wczesną jesienią do domu szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi. To tam, postanowił Grizziscus, zacznie się jego zemsta.
Droga była pusta, słońce przygrzewało, końskie kopyta wybijały równy, uspokajający rytm na ubitej powierzchni. Belsheer drzemiąc jechał ostatnim długim prostym odcinkiem drogi przed rozwidleniem, z którego już blisko było do doliny w górach i domu. Czuł się doskonale. Wiele czasu upłynęło, odkąd go wzywano do nagłego przypadku, a jeszcze więcej, odkąd odczynił tak wielopiętrowe i wielostronne zaklęcie, ale na szczęście wszystko poszło jak z płatka. Pamięć nadal mu dopisywała, jego czary działały, wciąż mógł trafić tam, gdzie chciał bez przewodnika i dawał sobie radę na drodze. Jak na człowieka w wieku pięciuset lat trzymał się doskonale. Byli czarownicy o połowę od niego młodsi, którzy nie potrafiliby pomóc królowi... jak mu tam, a nawet nie wiedzieliby od czego zacząć.
Nie da się ukryć, doświadczenie robi swoje. Kłopot jedynie z tym, że trzeba aż tyle czasu, żeby je zgromadzić, a kiedy już się je ma, człowiek jest tak sztywny, obolały i ma tak krótką pamięć, że pragnie jedynie siedzieć w fotelu przy ogniu i przeglądać książki z obrazkami.
Pomyślał o swoim fotelu, kominku i domu. Myśl była tak przyjemna, że pogrążył się w marzeniach, a potem zapadł w drzemkę. Ocknął się leżąc na plecach, nie mogąc złapać oddechu i mając nad sobą zaniepokojoną twarz jakiegoś nieznajomego.
- Czcigodny mistrzu, czy nic ci nie jest? Nic sobie nie złamałeś? Nie zwichnąłeś? - pytał nieznajomy klęczący przy jego boku.
Belsheer ostrożnie obmacał sobie żebra, potem ramiona i uda. Pokręcił głową. Poruszał stopami. Nic nie bolało go bardziej niż zwykle.
- Chyba spadłem z konia - powiedział w zamyśleniu.
- Okropny upadek, mistrzu. Bałem się najgorszego.
- Tylko mnie ogłuszyło, nic poza tym - powiedział
Belsheer i uniósł głowę. Nieznajomy natychmiast podsunął pod nią ramię.
- Ostrożnie, mistrzu. Pozwól, że pomogę ci się podnieść - powiedział.
Wśród stęknięć i jęków Belsheer stanął na nogi. Potarł dolną część pleców, potem ramię i wydał długie westchnienie ulgi.
- Mogło być gorzej - powiedział. Potem rozejrzał się zdziwiony i spytał nieznajomego. - Czy my podróżowaliśmy razem? Nie przypominam sobie. Ale jestem pewien, że ktoś był ze mną.
- Tylko twój koń, mistrzu.
- A, tak. Mój koń. Tak jest - powiedział Belsheer, po
czym nagle podniósł ręce i zawołał: - Gdzie jest mój koń?!
- Widocznie gdzieś odszedł. Zaczekaj tutaj, łaskawy mistrzu, a ja go sprowadzę - powiedział nieznajomy prowadząc Belsheera na trawiasty stok przy drodze, po czym wsiadł na własnego konia i odjechał krótkim galopem. Po chwili wrócił z drugim wierzchowcem, którego uwiązał do drzewa. - Myślę, że powinieneś, mistrzu, chwilę odpocząć - powiedział. - Jeżeli nie pogardzisz, podzielę się z tobą moim chlebem i wodą.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony, młody człowieku. - Nieznajomy miał wprawdzie siwą brodę, ale dla Belsheera wszyscy byli młodzi. Choć obdarty i okryty kurzem, zdradzał dobre wychowanie. Zapewne jakiś zbiedniały szlachcic. - Co cię tu sprowadza? - spytał Belsheer.
- Jestem bezdomnym włóczęgą.
- Młody człowiek z takimi manierami? To niesprawiedliwe.
- Jestem banitą, mistrzu. Stanąłem przed sądem lepszych
ode mnie i zostałem uznany za niegodnego.
- Doprawdy? A któż to są ci „lepsi”? I kto im dał prawo krzywdzić przyzwoitego młodego człowieka?
Wyraźnie zraniony tym wybuchem gniewu Belsheera nieznajomy uniósł ręce, żeby go powstrzymać.
- Niestety, dobry mistrzu, mieli do tego wszelkie prawo, gdyż są wielkimi i potężnymi czarownikami. Ty sam należysz do ich grona.
- Ja? Jakiego grona? O czym ty mówisz?
- Czyż nie jesteś mądrym i czcigodnym Belsheerem,
mistrzem sztuk tajemnych i jednym z założycieli Cechu Czarowników?
Wciąż nieco ogłuszony po upadku, Belsheer zachował jednak instynktowną ostrożność.
- A jeżeli jestem, to co? - spytał.
- Nie zaprzeczaj swojej godności, mistrzu. Wszyscy
słyszeli o Cechu Czarowników, a słyszeć o Cechu Czarowników to znaczy słyszeć o wielkości i mądrości Belsheera, mistrza mistrzów.
- Myślę, że masz rację - powiedział Belsheer po chwili namysłu. - Ale kim ty jesteś? Nie znam cię. Jak mogłem zdyskredytować kogoś, kogo nie znam?
- Nazywam się Grizziscus - powiedział nieznajomy spuszczając głowę i przymykając oczy.
Belsheer drgnął lekko na dźwięk tego imienia. W jego pamięci mogły się pojawiać od czasu do czasu drobne luki, ale imię Grizziscusa odezwało się w niej bardzo żywo. Ukrywszy jedną dłoń za plecami pośpiesznie otoczył się zaklęciem ochronnym.
- Chyba pamiętam to imię. Czy byłeś aplikantem? - spytał.
- Byłem. Nie otrzymałem ani jednego głosu - przyznał
głucho Grizziscus.
- Ani jednego, tak? - spytał Belsheer po dłuższym milczeniu.
- Ani jednego. Ale była to mądra i sprawiedliwa decyzja - powiedział Grizziscus unosząc głowę i spoglądając Belsheerowi prosto w oczy.
- Doprawdy?
- Tak! Byłem pusty, powierzchowny, zabłąkany, głupi.
Używałem swoich mocy w sposób nieodpowiedzialny. Gdyby mnie przyjęto, mógłbym przynieść Cechowi wstyd. Lepiej, żebym się błąkał po drogach i bezdrożach, odtrącony przez wszystkich banita, żebrząc o kawałek chleba niż żeby padł najmniejszy cień na dobre imię Cechu Czarowników - powiedział Grizziscus z uczuciem. Sytuacja stawała się w najwyższym stopniu niezręczna.
Belsheer nie pamiętał wszystkich szczegółów, ale wiedział, że odegrał decydującą rolę w odrzuceniu kandydatury tego młodzieńca i to nie z najważniejszych powodów. A teraz Grizziscus opiekuje się nim, wyraża troskę o dobre imię Cechu i przyjmuje całą sprawę z bohaterskim stoicyzmem.
- Znosisz to bardzo dobrze - zauważył Belsheer.
- Ja jestem niczym. Cech jest wszystkim.
Belsheer chrząknął pomyślawszy o Cechu i porównawszy jego
zachowanie ze szlachetnym przykładem tego młodzieńca. Przypomniał sobie gniewną rezygnację Kedrigerna, poniżającą aferę Quintrindusa, bezsensowne nudne posiedzenia, oburzający bałagan w finansach, kalumnie, plotki, stałe wzajemne podgryzanie się i poczuł się jak insekt.
- Wszystko mogło być inaczej - mówił Grizziscus w zamyśleniu. - Gdybym miał przewodnika, nauczyciela, kogoś ze starszyzny, kto wskazałby mi właściwą drogę i powstrzymał młodzieńczą zapalczywość, to na pewno nie zboczyłbym z właściwej ścieżki.
- Tak, to wielka szkoda - zgodził się Belsheer kiwając głową.
- Nie jest jeszcze za późno - powiedział Grizziscus podkreślając każde słowo i wpatrując się intensywnie w Belsheera.
- Nie, chyba nie. Na naukę nigdy nie jest za późno.
Człowiek uczy się całe życie.
- Ale nie bez kierownictwa mądrego czarownika. Powiedzmy, kogoś ze starszyzny cechowej - powiedział Grizziscus powoli i wyraźnie, tym razem nieco głośniej.
- To by na pewno nie zaszkodziło - zgodził się Belsheer.
- To by wszystko zmieniło. Nauczyłbym się stosować swoją
moc właściwie, zamiast wykorzystywać ją dla teleportacji na użytek drobnych tyranów. Niestety jednak, pozbawiony kierownictwa, narobiłem wiele szkód i teraz muszę płacić.
Belsheer spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem.
- Dokonujesz więc przemieszczeń przestrzennych? - spytał.
- Mam wrodzony talent do tej formy czarów.
Belsheer zaczął sobie przypominać szczegóły. Grizziscus
teleportował poszczególnych osobników, wioski, średnich rozmiarów zamek a raz, jeżeli wierzyć słuchom - całą armię do odległych zakątków świata na zlecenie różnych nieprzyjemnych lokalnych królików z dzikiej i bezprawnej północy. Jego umiejętności zawodowe były najwyższej próby, ale etyka pozostawiała wiele do życzenia. Mówiono, że porzucił klienta w połowie zaklęcia, kiedy ofiara wykrzyczała ofertę podwójnego honorarium z wypłatą od ręki. Takie zachowanie podważało autorytet całego zawodu. Nie wolno go było tolerować, a tym bardziej nagradzać. Dlatego Belsheer użył całej swojej elokwencji przeciwko kandydaturze Grizziscusa, doprowadzając do jej odrzucenia, a w konsekwencji do niesławy kandydata.
Teraz jednak zaczął podejrzewać, że historie o wybrykach Grizziscusa mogły być przesadzone lub nawet wyssane z palca. Młodzieniec niewątpliwie miał charakter. W kontakcie osobistym robił jak najlepsze wrażenie. Nie żywił urazy. Przyjął karę jak na czarownika przystało. Urazy wybaczał i zapominał. Całował różdżkę. Może zasługiwał na drugą szansę. Mądry starszyy czarownik mógł wskazać mu właściwą drogę i nauczyć go zachowania godnego członka Cechu. W zamian Grizziscus mógłby nauczyć dobrego starszego czarownika szczegółów technik teleportacyjnych, gałęzi magii, której Belsheer nigdy do końca nie zgłębił.
Belsheer wyprostował się i spojrzał w oczy młodszemu czarownikowi, a potem poklepał go po ramieniu kościstą dłonią.
- Młody człowieku, myślę, że będę mógł ci pomóc - powiedział głębokim, solennym głosem.
Grizziscus okazał się chętnym i pojętnym uczniem, bardzo pomocnym w pracowni. Po dwóch miesiącach nauki u Belsheera znalazł nieocenionego człowieka imieniem Martin, który służył obu czarownikom jako pomocnik do wszystkiego. Belsheer, który zawsze miał trudności ze znalezieniem i utrzymaniem służby, był zadowolony i pełen uznania. Z upływem miesięcy gołym okiem widać było poprawę charakteru u Grizziscusa. Wykonywał drobne, pożyteczne zaklęcia dla miejscowych wieśniaków nie żądając w zamian żadnej zapłaty. Idąc za przykładem swojego nauczyciela zawsze wymieniał pełne tytuły starszyzny cechowej, takie jak „Uważny i Skrupulatny Sekretarz” czy „Wielce Czcigodny i Potężny Cechmistrz”. On z kolei nauczył Belsheera sztuki przemieszczeń przestrzennych i pokazał mu, jak przenieść armię polnych myszy do spichlerza złego i skąpego lokalnego feudała.
Był nie tylko grzeczny, szczodry i pełen szacunku, ale troszczył się o swojego mistrza. Pilnował, żeby starszy czarownik wysypiał się należycie i z pomocą Martina nakłonił go do zdrowego odżywiania się. Nalegał nawet, żeby Belsheer wyjechał na wakacje, chociaż robocze, do Doliny Słuchaczy Niewidzialnych Mędrców.
Słuchacze był to spokojny ludek, który spędzał życie na słuchaniu pouczających i pocieszających głosów z innego świata. Ponieważ nigdy nie było wiadomo, skąd taki głos może się rozlec, słuchano wszystkiego, co było pod ręką: starych butów, stogów siana, głazów, drzew, misek z owsianką i wszystkiego innego. Przez lata nie dotarł do nich żaden głos, ale teraz mówiono, że Słuchacz imieniem Versel coś usłyszał. Przesłania, jakie odbierał, były niezrozumiałe, ale po latach milczenia Słuchacze byli i tak szczęśliwi.
- Powinieneś ich odwiedzić, dobry mistrzu - powiedział Grizziscus, kiedy dotarła do nich ta wiadomość. - Może dzięki twojej mądrości Słuchacze rozszyfrują swoje komunikaty.
- Możliwe - powiedział Belsheer bez widocznego entuzjazmu. - Ale w tej dolinie musi być strasznie nudno. Wszyscy tylko siedzą i czegoś słuchają.
- Tego ci właśnie trzeba, mistrzu. Cichego, spokojnego zakątka po wszystkich trudach związanych z moją edukacją.
Belsheer pomyślał nad tym i twarz mu się rozjaśniła.
wygrzewając się w słońcu i słuchając bochenka chleba.
- To najzdrowsza rzecz, jaką możesz zrobić.
- Mogę nawet usłyszeć jakiś głos. Niewątpliwie, jeżeli
coś lub ktoś usiłuje nawiązać kontakt, to byłoby zadowolone mogąc porozmawiać z czarownikiem.
- Bez wątpienia. Mój drogi mistrzu, ty naprawdę musisz się tam udać.
I udał się, wyruszywszy wczesnym rankiem w dwa dni później. Gdy tylko zniknął im z oczu, Grizziscus z tryumfalnym uśmiechem zatarł dłonie.
- Idealnie. Absolutnie idealnie - powiedział. - Teraz zajmę się biblioteką Belsheera i poszukam odpowiedniego zaklęcia, żeby się na nim należycie zemścić, jak wróci.
- Twoja cierpliwość może służyć za wzór, mistrzu.
- Dziękuję, Martin. Cierpliwość jest niezbędną cnotą
mściciela. Podobnie jak pomysłowość.
- Twoja pomysłowość, mistrzu, rzuca na kolana.
- Dziękuję ci, Martin. Jestem również zwolennikiem
czystej gry. Postanowiłem, że kiedy zaczaruję tego starego złośliwego intryganta, podrzucę mu trop umożliwiający mu wyzwolenie.
- Nieprawdopodobna łaskawość, mistrzu. I niecodzienny pomysł, jeżeli mogę zauważyć.
- Zdecydowanie możesz. A teraz muszę przystąpić do pracy. Zawęziłem swoje opcje, ale nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji. Pod żadnym pozorem proszę mi nie przeszkadzać.
W trzy dni później Grizziscus wyłonił się z pracowni wymęczony i z czerwonymi oczami, ale z uśmiechem na twarzy. Rzucił się na jedzenie i picie, spał jak kamień przez całą dobę, a potem zabrał się za mniej wyczerpujące zajęcia, którym poświęcał się przez prawie cztery tygodnie. Pod koniec tego okresu przyszła wiadomość, po odczytaniu której Grizziscus rozmyślał przez cały dzień, po czym poinformował Martina, że następnego dnia z rana wyruszają, żeby spotkać powracającego Belsheera w drodze.
- To ostrożność - wyjaśnił. - Belsheer jest starym intrygantem, ale nie głupcem. Prawie na pewno zabezpieczył się przed możliwością rzucenia na niego uroku w tym domu. Nawet jeżeli tego nie zrobił, uważałbym za nierozsądne atakowanie go tutaj, wśród jego ksiąg i w znajomym otoczeniu. Nie, najpierw go izoluję i dopiero wtedy uderzę. Ten list daje mi znakomitą okazję.
- Czy masz jakieś szczególne życzenia, mistrzu?
- Przygotuj mój najlepszy płaszcz i buty. Sam też ubierz
się elegancko. Musimy być w strojach godnych tego wydarzenia.
Belsheer podróżował metodycznie, trzymając się ustalonej trasy. Grizziscus i Martin spotkali go na drodze o kilka godzin jazdy od karczmy Frunskera i Grizziscus pozdrowił go radośnie.
- Co ty tu robisz? Kto pilnuje domu? - zapytał Belsheer.
- Zabezpieczyłem dom i gospodarstwo ochronnym zaklęciem,
łaskawy mistrzu - odparł Grizziscus. - Śpieszyłem przynieść ci dobrą nowinę.
- Jaką dobrą nowinę?
- Twój przyjaciel i towarzysz cechowy Tristaver żeni się!
Belsheera zatkało.
- Tristaver się żeni?
- Z piękną królową, którą uwolnił od paskudnego uroku.
Sam ślub odbył się bez rozgłosu, ale teraz szczęśliwa para pragnie przyjąć wszystkich swoich drogich przyjaciół. Zaproszenie przyszło trzy dni temu i natychmiast wyruszyliśmy, żeby cię, mistrzu, odszukać - powiedział Grizziscus wydobywając z zanadrza autentyczne zaproszenie. Belsheer odczytał je z zaskoczeniem i przyjemnością.
- To ci stary obwieś! Myślałem, że nigdy się nie ustatkuje. Trudno go było zastać w domu, stale gdzieś latał. Najczęściej w postaci sokoła.
- Czyżby mistrz Tristaver potrafił zmieniać swą postać?
- Wiem, że potrafi zmieniać się w ptaka. Nigdy nie
widziałem go w żadnej innej postaci. Twierdzi, że jak człowiek raz był ptakiem, to już nie chce być niczym innym. Jest też dobry w zaklęciach miłosnych.
- Rzadkie połączenie specjalności - zauważył Grizziscus.
- Zaklęcia miłosne zapewniają mu dostatnie życie. Nudne
czary, ale jest na nie stały zbyt. Ciekawe, czy w ten sposób zdobył też swoją królową.
- Posłaniec powiedział tylko, że są bardzo szczęśliwi.
Belsheer skinął głową.
- Tak, to wygląda na czary. Brat Tristaver to porządny
facet i w ogóle, ale to nie jest ktoś, o kim marzyłaby piękna królowa. - W zamyśleniu pogładził brodę i po chwili dodał: - Z drugiej strony mamy przypadek brata Kedrigerna. Ożenił się z królową... czy z księżniczką. W każdym razie koronowana głowa. Podobno jest też bardzo piękna. Może królowe mają dość małżeństw z królami.
- Może tak właśnie jest.
- Tak. Również dziwny zbieg okoliczności. Jedno z
przysłów Słuchaczy mówi „Król, królowa i maselnica to wesołe błoto i słońce”.
Grizziscus spojrzał na niego skonfundowany.
- Co to znaczy, mistrzu?
- Na razie nikt nie wie, ale pracują nad tym.
Przed wieczorem przybyli do karczmy Frunskera, względnie
czystej i znanej z dobrego jedzenia. Jedli obficie i w doskonałym nastroju.
Piwo Frunskera niektórzy uważali za najlepsze w okolicy. Czarownicy spróbowali je przy kolacji i ocenili pozytywnie, zażądali więc później po dzbanie na głowę. Martin wziął karczmarza na stronę i wciągnął go w długą rozmowę, zostawiając dwóch czarowników sam na sam. Belsheer łatwo uległ namowom Grizziscusa i zamówił drugi, a potem trzeci dzban. Kiedy wreszcie podtrzymywany przez Grizziscusa wspinał się po schodach, znajdował się w stanie sennej dobroduszności. Raczył swojego towarzysza całkowicie niezrozumiałymi przysłowiami Słuchaczy, a na koniec z wielkim westchnieniem zwalił się na łóżko.
W tym momencie dołączył do nich Martin, który na pytające spojrzenie Grizziscusa odpowiedział skinieniem głowy. Na znak swojego pana Martin stanął w drzwiach zagradzając przejście.
- Posłuchaj mnie, Belsheer - odezwał się Grizziscus głębokim, złowróżbnym głosem.
- Jutro - wymamrotał Belsheer.
- Dzisiaj, stary intrygancie. Wysłuchaj mnie i poznaj
cenę, jaką zapłacisz za moją hańbę!
Belsheer usiadł mrugając i ziewnął.
- O czym ty mówisz? Wypiłeś za dużo piwa, mój chłopcze.
- Zaznałem zbyt wiele obelg, hańby i poniżeń, więcej niż
czarownik może znieść i dlatego... - Grizziscus uniósł rękę i wskazując zdumionego starego czarownika zaintonował:
Za hańbę, jaką sprowadziłeś na mnie, Zemsta niechybnie na ciebie spadnie. Ty, czyje imię na Be się zaczyna, Posłuchaj tego, który cię zaklina:
Be, jak biedronka!
W zupełnej ciszy w izbie błysnęło i na łóżku, gdzie przed
chwilą siedział Belsheer, znajdowała się biedronka rozmiarów dojrzałej, dorodnej brzoskwini.
Martin nie mógł z siebie wydobyć słowa. Grizziscus roześmiał się i klasnął w dłonie. Biedronka drgnęła, zrobiła kilka kroków i przewróciła się na bok.
- Ostrożnie, mistrzu! - zawołał Martin. - To może ugryźć!
- Nie ma obawy. Biorąc pod uwagę ilość piwa, jakie wypił
Belsheer, ta biedronka będzie spać do południa. Czy rozmawiałeś z karczmarzem?
- Uprzedziłem go, że możemy wyruszyć w nocy i zapłaciłem mu za wszystko. Nie pokaże się tu do jutra.
- Dobrze. Każ przygotować konie. Wyjeżdżamy natychmiast. - Grizziscus przyjrzał się biedronce i ze smutkiem pokręcił głową. - Chciałem zostać godzinę lub dwie i nacieszyć swoje oczy tym widokiem, ale ta biedronka śpi jak kamień.
W drodze powrotnej do domu i przez kilka następnych dni Grizziscus był zachwycony. Nieustannie wspominał swoją zemstę nad Belsheerem i za każdym razem Martin należycie wychwalał jego cierpliwość, poświęcenie i zręczność wykonania czaru. Po tygodniu Grizziscus przeszedł w stan spokojnego zadowolenia, w którym nie wspominał o swojej udanej zemście częściej niż dwa razy dziennie. W jakiś miesiąc po przemianie zaczął jednak popadać w zamyślenie i jego nastrój stawał się z dnia na dzień coraz bardziej ponury. Pewnego ranka w środku lata wyszedł ze swojej pracowni zdecydowanym krokiem i przyzwał Martina.
- Jutro wyruszamy do doliny Aniar. Przygotuj wszystko, co trzeba - powiedział.
- Tak jest, mistrzu. Czy długo tam zabawimy?
Grizziscus zastanowił się przez chwilę.
- Możliwe. Muszę znaleźć pewien szczególny kwiat rosnący
tylko w tej dolinie. Stanowi on antidotum na urok, który rzuciłem na Belsheera.
Martin uniósł lekko brwi.
- Czyżby miał zostać oduroczony, mistrzu?
Grizziscus uśmiechnął się mściwie i pokręcił głową.
- Absolutnie nie.
Grizziscus przemyślał sprawę, co skłoniło go do zmiany
planów. Nie były to przemyślenia z tych, co to wiążą się z wyrzutami sumienia, pokutą lub przebaczeniem. Wprost przeciwnie. Zemściwszy się na Belsheerze i stwierdziwszy, że jest to przyjemne, Grizziscus postanowił przedłużyć swoją zemstę w nieskończoność. Żałował jedynie, że uległ dziecięcej pokusie dania przeciwnikowi szansy.
W karczmie Frunskera celowo kilkakrotnie wspomniał przy służbie, że celem jego podróży jest dolina Aniar. Nie była to prawda. Była to wskazówka co do możliwości uwolnienia się od uroku.
W pewnym lesie w dolinie Aniar, i nigdzie więcej na świecie, rośnie pohukujący błękitny siedmiosił, pasożytnicze ziele, którego kwiaty zawierają nektar odwracający zaklęcia człowieka w owady i kolibry. Gdyby Belsheer okazał się wystarczająco bystry, żeby podchwycić wskazówkę, mógłby się uwolnić od uroku. Szansa była niewielka, ale zawsze była i teraz Grizziscus żałował, że zostawił staremu czarownikowi nawet tak nikłą możliwość uwolnienia się od zemsty. Dlatego postanowił pojechać do doliny, zniszczyć tam wszystkie okazy pohukującego błękitnego siedmiosiła i kontynuować swój plan zemsty.
Grizziscus w cichości ducha wypowiedział wojnę Cechowi Czarowników. Zachęcony łatwością, z jaką wyprowadził w pole Hithernilsa, a potem Belsheera, postanowił teraz podjąć kroki przeciwko pozostałym członkom. Wszyscy głosowali przeciwko niemu i dlatego wszyscy zasługiwali na karę. Uwierzył, że może pokonać każdego z nich: pyszałka Tristavera, asekuranta Axpada, opryskliwego Conhoona, nawet Kedrigerna i dziekana sztuk tajemnych, wspaniałego Krillicana oraz całą resztę. W swojej własnej ocenie Grizziscus wszystkich ich przerósł i zdeklasował. Mógł teraz udowodnić światu, że potrafi ich przeczekać, przechytrzyć i przeczarować.
Trzymał swój wielki plan w tajemnicy, póki nie przybyli do doliny Aniar, gdzie Martin rozbił namioty i rozpalił ogień, żeby przygotować kolację. Wtedy dopiero wyłożył wszystko, delektując się każdym słowem.
Martin słuchał w milczeniu co jakiś czas unosząc brew.
- Ambitny plan - zauważył na zakończenie.
- Dla zwykłego czarownika byłoby to zadanie ambitne, ale
ja już dowiodłem, że mogę się z nimi równać - powiedział Grizziscus.
- To prawda, mistrzu. Ale jednak... sam przeciwko wszystkim...
- Najwyższy czas, żeby im ktoś dał nauczkę. A kto zrobi to lepiej niż ja?
- Rzeczywiście, mistrzu.
Grizziscus zachichotał.
- Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć ich miny, kiedy...
- umilkł, pogładził brodę i zapatrzył się w ogień. - To wymaga pewnego namysłu. Jeżeli pozamieniam ich w gzy albo robaki, nie będę mógł zobaczyć ich min, a to połowa przyjemności. Zabrakło mi tego u Belsheera - powiedział z żalem w głosie. Tego wieczoru do późna siedział samotnie pogrążony w zadumie.
Następnego ranka o świcie Grizziscus i Martin byli na skraju lasu pokrywającego skierowany na wschód stok doliny. Tutaj i tylko tutaj można było znaleźć pohukujący błękitny siedmiosił. Ziele było niewielkie i trudne do wypatrzenia, ale o świcie jego otwierające się kwiaty wydawały ciche pohukiwania, dzięki czemu można je było odnaleźć. Dwaj mężczyźni zeszli z wierzchowców i usiedli oparci o pień starego dębu rosnącego na skraju polany w oczekiwaniu pierwszych promieni słońca i charakterystycznych odgłosów.
W tej chwili, bez najmniejszego ostrzeżenia, kiedy Grizziscus przecierał oczy, a Martin był w połowie ziewnięcia, na polanie pojawił się spowity w oleisty czarny dym i odrażającą woń jakiś ohydny stwór.
Martin raz rzucił na niego okiem, wciągnął powietrze i odczołgał się na drugą stronę pnia, gdzie cicho i obficie zwrócił poranny posiłek. Grizziscus zerwał się na równe nogi.
- Co to ma znaczyć? Gdzie ja jestem? Kto śmiał? - zaryczała potworna zjawa niskim, lepkim głosem.
- Jestem Grizziscus, najpotężniejszy z czarowników, a to jest dolina Aniar. A kto ty jesteś?
- Jestem Wielką Pełzającą Ohydą z Moodymount i moja wściekłość jest bezgraniczna! Muszę się zemścić!
- Podoba mi się twoje podejście do sprawy - powiedział Grizziscus. - Opowiedz mi coś więcej.
W boku potwora ukazało się wielkie okrągłe oko, które zimno przyjrzało się czarownikowi.
- Dlaczego? - spytała Ohyda.
- Bo jestem specjalistą od zemsty. Może będę miał jakieś
sugestie.
Potwór wydał jakiś mokry, kleisty odgłos i otworzył troje dodatkowych oczu, w tym jedno na szypułce. Oczy wpatrywały się przez chwilę w Grizziscusa, a potem znikły w cielsku Ohydy.
- Podczas walki z pewnym rycerzem i jego towarzyszami, spadł na mnie nagle zdradziecki urok - powiedziała Wielka Pełzająca Ohyda.
- Założę się, że nie po raz pierwszy.
- Nie, nie po raz pierwszy, ale to nie twój interes i
poza tym to chamska uwaga. - Głos potwora był niski i kleisty, ale coś w jego brzmieniu podpowiadało Grizziscusowi, że rozmawia z istotą płci żeńskiej.
- Czy jesteś samicą? - spytał.
- Rozmawiamy o moich kłopotach, nie o mojej płci.
- Jak sobie życzysz - odpowiedział Grizziscus z dwornym
gestem.
- Trwała właśnie żwawa i pobudzająca apetyt potyczka, zgodnie z moimi planami powinna ona trwać do chwili, aż poczuje prawdziwy głód. Moi przeciwnicy składali się na rozkosznie zrównoważone menu: karzeł na przekąskę, krzepki rycerz jako danie główne, piękna księżniczka na deser i paru innych na przegryzkę. Właśnie miał ze mnie wypaść czarny, cuchnący obłok, żeby ich zmylić i przerazić, kiedy zostałem zdradziecko przeniesiony w inną przestrzeń.
- Zaklęcie teleportacyjne? Czy widziałeś, kto to zrobił?
Ohydny stwór utoczył nieco podejrzanej cieczy z jednego
boku i wydał odrażający odgłos.
- Gdyby to nie było tak absurdalne, powiedziałbym, że zrobiła to biedronka. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam...
Grizziscus zatoczył się, wpadł na pień dębu i wyrzucił w górę ramiona, a potem zapiał głosem pełnym wściekłości i zawodu:
- To był Belsheer! Ta biedronka to był Belsheer.
- Nie kpij ze mnie. Nie ma czegoś takiego jak biedronka
rzucająca uroki.
- Otóż jest coś takiego, ty głupi potworze, i to moje dzieło. Ta biedronka to zaklęty przeze mnie czarownik, który używa moich własnych zaklęć!
- To ty go zakląłeś?
- Ja.
- I to dzięki twojemu zaklęciu znalazłem się w tym
świecie?
- Tak. Wszystkiego, co wie na temat zaklęć teleportacyjnych, nauczył się ode mnie.
- Zatem ty zapłacisz za moje kłopoty - zahuczał odrażający stwór wypuszczając dwie długie kleiste macki, które szybko oplotły czarownika zasłaniając mu usta i krępując ramiona, co uczyniło go całkowicie bezradnym. W boku potwora otworzyła się paszcza, do której czarownik został natychmiast wtłoczony. Otwór zatrzasnął się i znikł, a Wielka Pełzająca Ohyda znieruchomiała.
Martin był świadkiem całego spotkania i miał dosyć. Kiedy ostatnie oko potwora zamknęło się i znikło, Martin zaczął się wycofywać trzymając się jak najbliżej ziemi. Dopiero kiedy dotarł do gęstej kępy brzóz, odważył się podnieść do postawy skulonej. Potwora nie było już widać ani czuć. Martin pośpieszył do koni, doprowadził je cichaczem do ujścia doliny, tam wsiadł i odgalopował nie zatrzymując się aż do zachodu słońca.
Martin należał do ludzi przewidujących i Grizziscus polegał na nim w kwestiach praktycznych. W podróży to on zawsze dzierżył kiesę, a w tej wyprawie kiesa była szczególnie ciężka, gdyż Grizziscus planował bankiet z okazji zniszczenia ostatniego pohukującego błękitnego siedmiosiła. Martin miał przy sobie złoto, które mogło mu starczyć na długi czas. Miał również torbę podróżną swojego mistrza z zestawem podręczników. Przy ich pomocy mógłby posługiwać się pewną liczbą prostych zaklęć.
Im dłużej o tym myślał, tym mniej mu się ten pomysł podobał. Życie czarownika, nawet pomniejszego i bardzo bezpretensjonalnego czarownika, który pragnie tylko zarobić na życie, było zbyt ryzykowne. Co tu dużo mówić, było wręcz niebezpieczne. Martin doszedł do wniosku, że to nie jest dla niego. Wolał coś pewniejszego.
Kiedy tak leżał patrząc w gwiazdy, przypomniała mu się długa rozmowa, jaką odbył z Frunskerem. Karczmarz kilkakrotnie wspominał o chęci sprzedania gospody, wymieniał nawet cenę. Martin sięgnął za pazuchę i pomacał kiesę. Była przyjemnie pulchna, a ta pulchność oznaczała złoto.
Życie karczmarza, to jest coś dla mnie, pomyślał. Raz na jakiś czas małe zaklęcie, żeby przepłoszyć pchły, szczury i myszy. Oto cała magia potrzebna karczmarzowi. Westchnął z zadowoleniem, odwrócił się na bok i zapadł w sen z uśmiechem na twarzy.
Przełożył Lech Jęczmyk
Amerykański pisarz, autor znanego cyklu o czarownikach. Po przypomnieniu go w „NF” opowiadaniem „Tato, drogi tato, wracaj do domu” (nr 1/93) kolejna opowieść „O trzech czarownikach”. Morressy uprawia fantastykę ironiczną i pogodną, co jest dość rzadkie.
Wielką przyjemność i satysfakcję sprawił nam ostatnio list, w którym Morressy dziękuje redakcji, ponieważ za naszym pośrednictwem zainteresowało się nim pismo „Kaukas” z Litwy. Koledzy ze Wschodu powiedzieli nam, że często ubiegają się o prawa na opowiadania, które poznali dzięki lekturze „NF”. Ostatnio wystąpili m.in. o utwory takich pisarzy jak Shepard, Wessell, Resnick i Rusch.
A wracając do Morressy’ego, to przypomnijmy, że drukowaliśmy już jego „Murphy pokazuje, co potrafi” („F” 3/89) oraz „Moggropple po tamtej stronie lustra” („F” 7/89).
D.M.