John Morressy Wybór sieroty (m76)

Autor: John Morressy

Tytul: Wybór sieroty


(Orphan’s Choice)

Z „NF” 11/94



Ogólnie rzecz biorąc, sierota ma do wyboru żebrać, kraść albo młodo umrzeć. Nie interesowała mnie żadna z tych dróg. Kiedy Addran znalazł mnie drżącego na dziedzińcu stajennym i zaproponował mi wybór, który rzadko komu się trafia, z radością zostałem jego uczniem.

Czasami praca była ciężka, ale na ogół dobrze wspominam te lata. Addran dużo mnie nauczył. Chciałbym nauczyć się więcej i szybciej, ale jemu się nie śpieszy. „Kiedy się człowiek nauczy za wcześnie, to za szybko zapomina” - mawia, ilekroć się skarżę.

Najgorzej jest, kiedy Addran ma do czynienia z demonami. Przy takich okazjach muszę stać w pogotowiu, żeby wygłosić odpowiednie zaklęcie, które przepędzi demony i wyciągnie nas z opresji, gdyby coś poszło nie tak. To wielka odpowiedzialność i, prawdę powiedziawszy, mam wtedy wielkiego stracha. Ale staram się najlepiej, jak mogę. Dużo zawdzięczam temu staremu człowiekowi i on polega na mnie.

Na szczęście, niewiele miał tych spraw z demonami i wszystkie poszły dobrze. Moja pomoc nie była konieczna.

Na ogół Addran bierze co się tylko nadarzy. Jest wielkim czarownikiem, ale czasy są chude, nawet dla najlepszych. Wojna, głód i zaraza wszystkim dały się we znaki i tyle samo ludzi wini za to czarowników, co przychodzi do nich szukać pomocy. Addran mówi, że nie zawsze tak było i nie zawsze tak będzie, i ja mu wierzę. Ale teraz tak jest.

W pewien spokojny wiosenny poranek przyjęliśmy gościa, którego wizyta miała się stać punktem zwrotnym w naszym życiu. Wszedłem do pracowni Addrana i zaanonsowałem:

- Ma pan klientów, mistrzu.

- Ilu?

- Chyba dwoje. Może troje.

- Nie umiesz zliczyć do trzech?

- Jest stara kobieta, młoda dama i bardzo podejrzanie

wyglądający pies. Myślę, że przyszedł z jedną z nich, ale nie jestem pewien.

Addran stęknął i nic nie powiedział. Przywdział swoją czarną szatę, przeczesał palcami długie siwe włosy i brodę. Potrafi wyglądać tak staro i mądrze jak sam Merlin i jest równie dobry jak jego wygląd.

- Przyjmijmy klientów, Faragolu - powiedział. Tak mnie nazwał, kiedy mnie przyjmował na ucznia. To coś znaczy, ale nigdy mi nie powiedział co.

Stara kobieta była wieśniaczką, młoda dama była kobietą tak piękną, że musiałem powstrzymać jęk podziwu, kiedy zobaczyłem ją z bliska, pies zaś był małym białym kundlem, pokracznym i paskudnym. Miałem wrażenie czegoś niedokończonego. Trzymał się spódnicy starej kobiety, trząsł się ze strachu i rozglądał się przerażonym wzrokiem.

- Mój chłopiec, mistrzu! Ratuj mojego biednego chłopca! - zaczęła zawodzić kobiecina, gdy tylko pojawił się Addran. Chwyciła psa w ramiona i wyciągnęła je w stronę czarownika.

Pies przewracał oczami i cały dygotał.

- Urok? - spytał Addran.

- Urok, czar czy zaklęcie, ja ich tam nie rozróżniam,

mistrzu, wiem tylko, że to robota tej starej wiedźmy Zalmy. Spotkaliśmy ją na drodze i nie ustąpiliśmy jej tak szybko, jakby sobie życzyła. Skierowała swój kościsty paluch na mojego biednego Grumma i coś wymamrotała. Na moich oczach zmienił się w to stworzenie za słabe, żeby ustać na własnych nogach i cały czas się trzęsie, biedne dziecko.

- Może da się coś zrobić - powiedział Addran dając mi znak, żebym zabrał psa do jego pracowni. - A jakie jest pani życzenie? - zwrócił się do młodej damy.

- Możesz się najpierw zająć synem tej kobiety, czarowniku - powiedziała i chociaż jej głos był delikatny jak głos oddalonej lutni, nie ulegało wątpliwości, że nie oczekuje sprzeciwu. Wziąłem od kobiety psa mając nadzieję, że mnie nie opaskudzi, zwłaszcza ze względu na obecność tej uroczej damy. Ktoś tak piękny musiał być księżniczką. Raczej nawet królową.

W pracowni Addran umieścił psa na stole. Ten przewrócił się i leżał dygocąc i skowycząc. Addran zmarszczył czoło na ten widok.

- No i co widzisz? - zwrócił się do mnie. Zawsze mnie sprawdzał w ten sposób.

- Zaklęcie transformacyjne. Z tego, co mówiła ta stara kobieta, zaklęcie nie potrwa dłużej niż miesiąc.

- Skąd wiesz? Chcesz powiedzieć, że Zalma jest stara i słaba, i sądzisz, że nie potrafi rzucić silnego zaklęcia?

Pokręciłem głową.

- Spójrz tylko na to stworzenie, mistrzu. Nie jest

należycie uformowane. Wygląda jak coś, co dziecko narysowało na ścianie. Nie może nawet samo stać, ma coś nie w porządku z nogami. Zalma rzuciła to zaklęcie odruchowo, ta kobieta mówi, że wymamrotała tylko parę słów. Tak się nie robi długotrwałego zaklęcia.

Addran kiwnął głową i wyglądał na zadowolonego.

- Co więc trzeba zrobić?

Wskazałem czarną księgę stojącą na półce za nim.

- Poszukać w przewodniku odklęć Isba-Shoorrego.

Sięgnął za siebie i zdjął z półki opasłe czarne tomisko.

Mnie, jak na razie, nie wolno było czytać żadnych jego książek. Do tego czasu miałem już niezłe wyobrażenie, co można znaleźć w każdej z nich, ale były nadal przede mną zamknięte, podobnie jak dla wszystkich oprócz Addrana. Bez właściwego czaru jego księgi były tak ściśle zamknięte, że nawet dwa zaprzęgi wołów nie mogłyby rozewrzeć okładek.

Otworzywszy księgę na właściwym miejscu, umieścił ją na stole i położywszy dłonie na nieszczęsnym psie, odczytał kilka słów i powiedział: - Odnieś go matce.

- Czy nie przywrócisz go do jego postaci? - spytałem. Rzadko zadawałem pytania, ale tym razem mistrz naprawdę mnie zadziwił. Zaklęcie było proste i nie widziałem żadnego powodu, żeby to nieszczęsne stworzenie i jego matka mieli dalej cierpieć. Addran patrzył na mnie surowo przez jakąś minutę, a potem jego twarz złagodniała, prawie się uśmiechnął i powiedział.

- Nie, ty to zrobisz.

- Ale jak? Ja nie znam...

Wtedy dał mi słowo, które miałem wypowiedzieć, oddając

psa jego matce.

- To za trafną diagnozę - powiedział.

Z Addranem było tak zawsze. Nigdy nie wiedziałem, kiedy

się rozzłości, a kiedy okaże łaskę.

Wyszliśmy do izby, w której czekała stara kobieta.

Spojrzała na Addrana, potem na mnie.

- On jest nadal psem - powiedziała. - Mój Grumm jest nadal psem.

- Zajmie się tym mój uczeń - powiedział Addran i skinął głową. Postawiłem psa u stóp kobiety i cofnąłem się o krok. Pies przewrócił się i zaskomlił. Wyciągnąłem rękę, wypowiedziałem słowo i w jednej chwili na podłodze leżał mamrocząc coś bez związku przez łzy chudy, lnianowłosy chłopak.

- Mój chłopiec! Mój dobry Grumm.

- Mamo, mamusiu, mamo!

Uścisnęli się, popłakali, uścisnęli się jeszcze trochę i

wreszcie stara kobieta zwróciła się do czarownika.

- Mistrzu Addranie, jak my ci się odwdzięczymy? Co tacy biedacy jak my mogą zrobić dla takiego wielkiego czarownika?

Wszyscy tak mówią. Z chwilą, gdy czary zrobią swoje, nawet najbogatsi klienci nagle ubożeją. Kiedy potrzebują czarów, gotowi są dać za nie wszystko. Kiedy je otrzymają, ich wartość gwałtownie spada. Tego nauczyłem się bardzo wcześnie.

- Jeden korzec kasztanów i dwa korce orzechów dostarczone pod moje drzwi w dzień po sierpniowej pełni - powiedział Addran. - Nic więcej i nic mniej.

Para wieśniaków odeszła błogosławiąc Addrana, sławiąc jego imię, jego dobroć i jego łaskawość dla biednych ludzi. Kiedy zamknąłem za nimi drzwi, Addran zwrócił się z ukłonem do drugiej klientki.

- A teraz, pani, jestem na twoje usługi. Jakie jest twoje życzenie?

- Potrzebuję rycerza - powiedziała.

- Pani, ja jestem czarownikiem. Rycerzy należy szukać na

dworze.

- Wiem, czarowniku. Ale ja potrzebuję kogoś, kto stawi czoło i pokona niezwykłych przeciwników.

Jej głos był jak najsłodsza muzyka. Niewątpliwie mogłaby za pomocą paru słów i uśmiechu zebrać armię, gdyby zechciała. Addran wskazał gestem, żeby mówiła dalej.

- Jestem Perimane z Białego Lasu. Moje ziemie i zamek zostały zajęte przez zbójeckich rycerzy, których niegodziwość przekracza wszelkie opisy. Zamordowali moich rodziców i brata, a naszą służbę zmienili w niewolników, traktując ich z wielką brutalnością i okrucieństwem. Zrabowali nasz majątek i zbezcześcili naszą kaplicę. Oni... - głos jej zadrżał, ale zaraz podjęła opowieść. - Dali mi do wyboru: poślubić ich herszta albo zostać ich niewolnicą. Ogłuszyłam opryszka, który stał na straży i uciekłam.

- Jesteś, pani, bardzo dzielna.

- Jestem zdesperowana, czarowniku.

- Ale to wygląda mi na zadanie dla gromady rycerzy.

- Tak by było, gdyby nie jeden szczegół: na czele tych

zbójców stoi czarownik Noramonte, który osłania ich swoimi czarami.

- Znam Noramontego, pani. Zły do szpiku kości człowiek i bardzo silny czarownik.

- Silniejszy od ciebie?

Addran zamilkł, złożył razem czubki palców i myślał. Po

chwili przerwał milczenie.

- Powiedziałbym, że jesteśmy sobie równi.

- Czy mi więc pomożesz? Szczodrze cię wynagrodzę.

Chciałem zerwać się na równe nogi i złożyć moje życie u

jej stóp, ale byłem uzależniony od Addrana. Na szczęście, nie musiałem się martwić. Addran skłonił się nisko i powiedział:

- Pani, to będzie dla mnie zaszczyt. Moja zapłata wyniesie sto złotych suwerenów.

- To bardzo wysoka zapłata.

- Zapłacisz, pani, tylko wtedy, jeżeli mi się uda.

Następne dwa dni spędziliśmy na przygotowaniach do

podróży. Addran większość czasu spędzał w pracowni. Ja zajmowałem się końmi i zapasami na drogę. Na trzeci dzień od przybycia Perimane, wczesnym rankiem Addran rzucił ochronne zaklęcie na dom i obejście, i wyruszyliśmy do Białego Lasu. Wieźliśmy jedzenie, elegancki rozkładany pawilon dla Perimane i namiot dla nas oraz czarne pudło, które Addran własnoręcznie przytroczył do naszego jucznego konia i którego nie pozwolił mi dotknąć. Domyślałem się, że pudło zawiera jakiś magiczny sprzęt i nie zadawałem pytań. Wiedziałem, że i tak nie otrzymam odpowiedzi, póki Addran nie uzna tego za stosowne.

Lady Perimane była dla mnie źródłem nieustannej radości i zadziwienia. Świeża i delikatna jak wiosenny kwiat, a jednocześnie twarda jak dąb. Dotrzymywała nam kroku bez słowa skargi, piła wodę ze złożonych dłoni i jadła nasz czerstwy chleb. W drodze opowiadała o swoim dzieciństwie i rodzicach. Wieczorem śpiewała i jej głos był jeszcze słodszy niż w mowie.

Z każdym dniem byłem bardziej zakochany. Zachowywałał się wobec mnie z wielką uprzejmością, ale wiedziałem, że jakakolwiek nadzieja z mojej strony byłaby głupotą. Uczeń czarodzieja nie zdobywa ręki wielkiej damy. Może jej służyć, doradzać, może nawet dla niej umrzeć, ale pozostaną istotami z innych światów. Mimo to ubóstwiałem ją.

Przed południem szóstego dnia drogi wjechaliśmy do Białego Lasu i wkrótce ujrzeliśmy Mon Defi, zamek lady Perimane. Wznosił się na szczycie wzgórza, ciemny na tle jasnego nieba. Widzieliśmy tylko dwa jego boki, ale to wystarczało, żeby się przekonać, co to za wspaniała budowla. Z tymi basztami i wieżyczkami, z blankami na wysokich murach, mógł stawić czoło armii. Cieszyłem się, że jestem w towarzystwie czarownika. Przekroczyliśmy potok na skraju rozległej łąki ciągnącej się do stóp zamku i zatrzymaliśmy się w cieniu otaczających ją drzew. Z tego miejsca mogliśmy się naocznie przekonać o działalności intruzów. Pod murami wznosiły się trzy szubienice i na każdej z nich wisiało ciało.

- Widzicie ludzi, którzy pozostali lojalni wobec mnie - powiedziała Perimane.

Zacisnąłem zęby i w gniewie potrząsnąłem pięścią, ale był to daremny gest. Nie będąc ani rycerzem, ani czarownikiem mogłem jedynie pomagać Addranowi w tym, co on postanowi robić.

Przez kilka minut obserwował zamek bębniąc lekko palcami po wargach, co często robił, kiedy układał plany. W końcu wskazał równe miejsce na łące.

- Rozbijemy obóz tutaj, gdzie będziemy dobrze widoczni. To powinno wyciągnąć z zamku kilku strażników.

Pojechałem przodem i wkrótce rozstawiłem pawilon oraz namiot. Addran i Perimane przyłączyli się do mnie. Ona po raz pierwszy, odkąd ją poznałem, wyglądała na zaniepokojoną. Addran natomiast był tak spokojny, jakbyśmy piknikowali w jego ogrodzie. Obejrzał obóz, wskazał, gdzie należy naciągnąć linkę, a potem wyjął z rękawa buteleczkę z ciemnym płynem.

- Wracaj nad potok i dokładnie się umyj. Kiedy będziesz suchy, natrzyj się tym od czubka głowy do stóp - powiedział wręczając mi buteleczkę. - Pamiętaj, żeby zużyć wszystko i nie opuścić ani kawałka ciała.

Nie widziałem sensu w kąpaniu się i namaszczaniu, podczas gdy czekała nas konfrontacja z bandą opryszków, ale wiedziałem, że nie należy sprzeczać się z Addranem. Zrobiłem tak, jak mi kazał. Kiedy wróciłem do obozu, o namiot stała oparta kopia, przy wejściu zaś wisiały tarcza i miecz. Nie miałem pojęcia, skąd się tam mogły wziąć.

Addran wprowadził mnie do środka. Perimane pozostała na zewnątrz z zadaniem zawiadomienia nas, gdyby ktoś wyjechał z zamku.

Czarna skrzynka leżała otwarta i pusta na ziemi. Obok niej na dywaniku błyszczała w przyćmionym świetle namiotu srebrna zbroja tak jasna, że prawie biała.

- Rozbierz się i włóż to na siebie - rozkazał Addran.

- Kiedy nie wiem, jak to się robi.

- Nie musisz. Ona wie. Dalej, włóż to.

Znałem poszczególne części zbroi i wiedziałem, gdzie jest

ich miejsce, ale nigdy nie widziałem ubierającego się rycerza. Nie miałem pojęcia, od czego zacząć.

- Czy nie powinienem włożyć czegoś pod spód? - spytałem.

- Pod tę zbroję nie.

Rozebrałem się i wziąłem nagolenniki. Ważyły nie więcej

niż garść pierza. Kiedy przyłożyłem je do nóg, pasowały jak druga skóra. Z pomocą Addrana uzbroiłem się od stóp do głów, a kiedy skończyłem, czułem się, jakbym miał na sobie strój z powietrza i słonecznego blasku.

- To jest zbroja zaczarowana, prawda? - spytałem.

- Oczywiście. Nie obroni cię, jeżeli ty kogoś

zaatakujesz, ale jeżeli ktoś zaatakuje ciebie, będziesz niezwyciężony.

- Ale nie umiem posługiwać się kopią ani mieczem.

- One też są zaczarowane. Uwierz im.

- A jeżeli wyjdzie Noramonte?

- Nie przejmuj się Noramontem. Kiedy się pokaże, ja się

nim zajmę.

- Ale jeżeli on użyje czarów...

- Daję ci zaczarowaną zbroję i zaczarowaną broń -

przerwał mi niecierpliwie Addran. - Czyżbyś nie miał do mnie za grosz zaufania?

- Mam, mam. Ale ja nigdy... Ja nie jestem rycerzem.

- Jesteś dobrym, silnym młodzieńcem, a resztą zajmie się

zbroja. Czekaj, aż cię zaatakują, a potem rób, co ci instynkt podpowie. I nie próbuj robić wszystkiego na raz, bo tylko się zmęczysz.

Z jego głosu przebijała pewność siebie. Zbroja była wygodna i czułem, jak narasta we mnie poczucie siły. Addran obserwował zmiany na mojej twarzy i uśmiechnął się.

- Włóż to na swojego wierzchowca - powiedział wskazując siodło i derkę - i weź swoją broń.

Osłoniłem głowę konia, zarzuciłem na niego derkę i siodło. Na moich oczach zmienił się w bojowego rumaka mogącego śmiało wystąpić w królewskim turnieju. Zastanawiałem się, czy zbroja w podobny sposób działała na mnie. Odwróciłem i zobaczyłem, że Perimane patrzy na mnie, wydała mi się mniejsza niż przed paroma minutami. A sposób, w jaki na mnie oglądała, sprawił, że poczułem się jeszcze wyższy.

- Zmieniłeś się. Jesteś teraz rycerzem - powiedziała.

Zanim zdołałem pomyśleć o stosownej odpowiedzi, wtrącił

się Addran.

- Wsiadaj. Mamy gości.

Po zboczu zbliżało się ku nam trzech zbrojnych. Wsiadłem

i opuściłem kopię.

- Bądź ostrożny - powiedziała Perimane - to ludzie bez czci i wiary. Rzucą się na ciebie wszyscy trzej bez ostrzeżenia.

- Tym gorzej dla nich - powiedziałem.

Zdjęła szal i podała mi go. Gdy pochyliłem się w siodle,

zawiązała mi go na ramieniu. Teraz byłem naprawdę jej rycerzem.

Addran stał przed namiotem z laską w jednej ręce, z drugą uniesioną w geście pokojowego powitania. Rycerze podjechali i zatrzymali się przed nim. Przyłbice mieli uniesione i widziałem wyraźnie ich twarze. Byli silni i dobrze uzbrojeni, ale nie roztaczali aury czarów, tylko lekki odór zła. Ich dowódca zmierzył nas wzrokiem i na widok Perimane wyszczerzył zęby, a potem zwrócił się do Addrana.

- Widzę, że odwieźliście ją nam? I pewnie chcecie dołączyć do naszej kompanii?

Addran miał na sobie długą opończę z kapturem, wciąż jeszcze okrytą kurzem naszej podróży. Wyglądał jak pielgrzym lub duchowny, nie jak czarownik. Spojrzał na sokoła krążącego nad naszymi głowami i powiedział:

- Przybyliśmy z panią Perimane, żeby odzyskać jej zamek.

Co do was, to macie do wyboru poddać się lub zginąć.

Rycerze wymienili spojrzenia, roześmieli się i starszy z nich powiedział:

- Gdzie jest twoje wojsko, starcze?

Addran skłonił lekko laskę w moją stronę.

- Jest do waszej dyspozycji - powiedział.

Nie tracili ani chwili. Wszyscy spuścili przyłbice,

pochylili kopie i zwrócili konie w moją stronę. Natarli w szyku odwróconej strzały, dwaj w przedzie, jeden z tyłu. Spiąłem ostrogami swojego wierzchowca. Zdawało mi się, że jadą bardzo powoli i miałem czas, żeby zastanowić się, co robić. Zrobiłem zwód w jedną stronę, jakbym chciał uniknąć znalezienia się między prowadzącą dwójką, a potem skręciłem wjeżdżając między nich. Ich kopie, skierowane w ostatniej chwili przeciwko mnie, skrzyżowały się. W pełnym galopie wziąłem ich kopie na tarczę. Rozjechały się jak nożyce, wysadzając obu rycerzy z siodła. Trzeciego trafiłem w gardło, tuż pod hełmem, omal nie urywając mu głowy. Jego koń pognał samotnie przez łąkę.

Jeden z powalonych rycerzy leżał tam, gdzie upadł. Spod jego przyłbicy płynęła krew tworząc kałużę wokół hełmu. Drugi podniósł się i wyciągnął miecz. Zsiadłem z konia i czekałem na jego atak. Był silnym mężczyzną w pełnej zbroi i poruszał się z dużą sprawnością. Mimo to był dla mnie, jak ktoś poruszający się pod wodą, w zwolnionym tempie, podczas gdy ja reagowałem i poruszałem się dwukrotnie szybciej niż normalnie.

Zaatakował, chybił i zanim odzyskał równowagę, ciąłem go w nasadę szyi. Padł w fontannie krwi i było po walce.

- Bardzo dobrze, biorąc pod uwagę twój brak doświadczenia - pochwalił Addran.

- To zbroja, prawda? Dzięki niej jestem szybszy.

- Daje pewną przewagę. Pamiętaj tylko, żeby czekać na ich

atak i wszystko będzie dobrze.

Podeszła do mnie Perimane.

- Byłeś wspaniały - powiedziała.

- Wkrótce wykaże się znowu. Kiedy zobaczą, co stało się z

tą trójką, zjawią się tu pozostali - powiedział Addran. - A kiedy pozbędziemy się następnej grupy, najprawdopodobniej zechce nas zobaczyć sam Noramonte. Ilu ich tam jest, pani?

- Słyszałam, jak mówili o siedemnastu rycerzach, do tego służba i zbrojni pachołkowie.

- Niewielu, jak na zdobycie tak warownego zamku.

- Nie było żadnej walki. Noramonte sprawił, że naszym

ludziom broń wypadała z ręki. Potem była już tylko rzeź.

- Noramonte ma wiele spraw na swoim sumieniu. Myślę, pani, że będzie najlepiej, jeżeli dam ci ochronę. - Addran sięgnął w głąb rękawa i wyciągnął coś, co wyglądało jak jaskrawobłękitna chustka. Potrząsnął nią i rozłożyła się w płaszcz, który zarzucił na ramiona Perimane.

Z zamku wyjechała mała armia. Naliczyłem dwunastu, ale zanim zdążyłem się odezwać, przemówił Addran:

- Szybko się decydują ci bandyci. Jadą tu wszyscy, poza dwoma. - Kiedy oddziałek dojechał do połowy łąki, z bramy zamku wyłonili się jeszcze dwaj jeźdźcy w otoczeniu ośmiu pieszych. Addran tylko się roześmiał. - Pamiętaj, że to oni mają zaatakować. I oszczędzaj siły - przypomniał.

Miałem poczucie, że mogę ich rozgonić jak stado kur, ale byłem posłuszny słowom Addrana. Zatrzymali się w nierównej linii przed naszym obozem. Największy z nich podjechał wolno i zwrócił się do Addrana. Jego matowoczarna zbroja pochłaniała światło połyskując czerwonymi ognikami jak rozżarzone węgle albo szalone oczy. Czułem mrowienie na skórze, co świadczyło o obecności złych mocy.

- Kim jesteś, że napadasz na naszych towarzyszy? - Miał opuszczoną przyłbicę i jego głos brzmiał jak ryk rwącego potoku w jaskini.

- Jesteśmy obrońcami pani Perimane.

- Nie wystarczą jej starzec i jeden rycerz. - Dowódca

oddziału dał znak, po którym sześciu jeźdźców odłączyło od reszty i ruszyło w moją stronę. Patrzyłem, jak zbliżają się powoli, tym razem w nieregularnej linii.

Wpadłem między nich jak błyskawica, wysadzając z siodła dwóch najbliższych. Gdy znalazłem się już wśród nich, odrzuciłem kopię i wydobyłem miecz. Napastnicy uzbrojeni byli w miecze albo buzdygany i kosiłem ich jak żniwiarz. Czterech następnych wystąpiło do walki, ale powstrzymali konie na znak dowódcy.

- Zostawcie go mnie - powiedział i ruszył w moją stronę.

Wyciągnąłem rękę i kopia sama wskoczyła mi w dłoń.

Spotkaliśmy się w pełnym galopie roztrzaskując kopie w drzazgi. Impet tego zderzenia wprawił mnie w stan uniesienia. Mój przeciwnik znakomicie władał mieczem, ale odparowałem wszystkie jego ciosy, a kiedy zaczął zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia, natarłem na niego. Czułem fizycznie obecność czarów, kiedy zadawał nieskutecznie cios za ciosem.

- Na pomoc! - krzyknął wreszcie do swoich ludzi.

Trzej pozostali wydobyli miecze i rzucili się na mnie.

Powaliłem ich trzema cięciami i znów skupiłem całą uwagę na ich dowódcy. Zebrał siły i walczył zaciekle używając wszystkich czarów, które dostał od swojego pana. Żaden człowiek, choćby najsilniejszy, nie mógłby mu dotrzymać pola, ale z pomocą Addrana pokonałem go. Kiedy w końcu mój miecz rozciął jego hełm i czaszkę aż do szczęki, czary go opuściły. Upadł zamieniając się w stos suchych kości w zardzewiałej zbroi.

W tym czasie przybyli dwaj ostatni rycerze w otoczeniu pieszych żołdaków. Usłyszałem świst strzał. Ruszyłem koniem na łuczników, którzy porzucili broń i uciekli.

Kiedy wróciłem do obozu, dwaj ostatni rycerze klęczeli przed Addranem, złożywszy błagalnie ręce. Ich miecze i hełmy leżały tam, gdzie je rzucili.

- Litości, mistrzu. Ratuj nas przed tym diabłem. Będziemy ci wiernie służyć - wyjąkał jeden.

- Wy mówicie o litości? - spytała Perimane. - Jaką litość okazaliście moim rodzicom i służbie?

- Noramonte trzymał nas w swojej mocy. Nie byliśmy wolni.

- Mogliście mu się sprzeciwić - powiedział Addran.

- Daruj nam życie! - zawołali. - Błagamy.

- Nie okazuj im litości - powiedziała Perimane.

- Czegoś się dzisiaj nauczyli. I nauczą się czegoś

jeszcze. - Addran wskazał ich po kolei swoją laską. Krzyknęli i prawe ręce obu obwisły bezwładnie zmieniając się w suche, skurczone szpony. - Daruję wam życie. Możecie odejść - powiedział Addran.

Patrzyliśmy, jak odjeżdżają. Po pieszych żołdakach nie było śladu. Zebrałem porzuconą broń i złożyłem ją przy namiocie.

- Co teraz? - spytałem.

- Pozostaje Noramonte. Wkrótce się z nim zmierzę.

Tymczasem posilmy się nieco.

Był to bardzo skromny posiłek. kawałek chleba i odrobina wody, ale po walce wydało mi się to prawdziwą ucztą. Ledwo skończyliśmy, Addran wstał i strzepnął okruchy z płaszcza. Stał chwilę w milczeniu patrząc na Mon Defi.

- Czas jechać do zamku - powiedział. - Noramonte czeka tam na mnie.

Chciałem iść za nim, ale gestem kazał mi siedzieć.

- Zostań tutaj i strzeż pani Perimane. Niektórzy z

żołdaków mogą tu jeszcze wrócić.

- Będziesz sam przeciwko Noramonte.

- To mi odpowiada. Nie jedź za mną.

Wsiadł na jednego z bezpańskich koni i pojechał do zamku.

Kiedy zniknął za bramą, Perimane przemówiła:

- Twój mistrz jest zbyt litościwy. On nigdy nie pokona Noramonte.

- Litość nie jest słabością.

Zmierzyła mnie długim, oceniającym spojrzeniem.

- Ty nie byłeś zbyt litościwy wobec tych, z którymi

walczyłeś.

- To byli uzbrojeni rycerze, którzy chcieli mnie zabić.

Kiwnęła głową jak osoba dorosła przyjmująca do wiadomości

argumenty dziecka, ale nic nie powiedziała. Rozglądałem się, czy nie widać gdzieś kogoś z rozproszonych zbrojnych pachołków, ale nie było po nich ani śladu. Pewnie wciąż uciekali.

Wydawało się, że mogę Perimane zostawić na chwilę samą, poszedłem więc do potoku, żeby napełnić wodą flaszę. Przy okazji złapałem trzy tłuste ryby na kolację.

Czułem teraz zbroję, jakby się zrosła z moim ciałem. Była tak lekka, że mógłbym o niej zapomnieć, gdyby nie moje odbicie w wodzie.

Zastanawiałem się, jakbym się czuł bez niej. Moje dotychczasowe życie wydawało się odległe i niezbyt godne żalu. Uczeń czarownika ciężko pracuje i nie zaznaje sławy. Kobieta taka jak Perimane nie zwróciłaby na kogoś takiego uwagi. Teraz byłem zwycięzcą. Patrzyłem w oczy innych mężczyzn i widziałem w nich strach. Nie chciałem być kimś mniej.

Tego wieczoru Perimane mówiła o swoim życiu w Mon Defi, o szczęśliwych dniach przed najazdem rabusiów. Spytała o moje dzieciństwo i opowiedziałem jej o nim. Nie rozmawiałem o tym z nikim oprócz Addrana. Krótka to była opowieść i mało przyjemna: zimno, głód, bicie, zawsze strach i potem dobroć Addrana. Dlaczego wybrał akurat mnie na swego ucznia, nie wiedziałem, a i on nie mówił, ale byłem mu niezmiennie wdzięczny.

- Czy podoba ci się takie życie, jakie on prowadzi? - spytała Perimane.

- To dobre życie.

- To życie bez przyszłości. Świat się zmienia. Mógłbyś

być kim więcej niż czarownikiem.

- A kim mogę być? Wiem tylko to, czego nauczył mnie Addran.

- W pojedynkę pokonałeś całą bandę silnych rycerzy. Mógłbyś zdobyć wielką sławę. Nie ma dla ciebie granic możliwości.

- Ja nic nie zrobiłem. To zbroja.

- Ale ty ją nosisz - powiedziała, kładąc mi dłoń na

ramieniu.

Mówiła do mnie nie jak do sługi swojego sługi, ale jak do kogoś równego sobie i słowa jej budziły niepokój. Odpowiadały im echem myśli, o których wiedziałem, że muszę się ich pozbyć. Ale pamiętałem poczucie mocy bez wysiłku, nieograniczonej wiary w siebie i władzy nad wszystkimi, którzy występują przeciw mnie, i wbrew sobie cieszyłem się tym wszystkim.

Noc przeszła spokojnie. Rano obudziłem się nagle z uczuciem, że dzieje się coś złego. Z wydobytym mieczem wyszedłem przed namiot. Łąkę spowijała mgła i spokój. Zawołałem Perimane. Wyszła ze swojego pawilonu otulona w płaszcz.

- Czy coś cię niepokoiło, pani? - spytałem.

- Nie, nic. A ty coś słyszałeś?

- Poczułem coś. Niebezpieczeństwo.

- Jesteśmy bezpieczni. Addran nas chroni.

Kiedy wymieniła jego imię, zrozumiałem w czym rzecz.

- Addran potrzebuje pomocy. Musimy jechać do zamku.

- Przecież zabronił ci tam jechać.

- To było, zanim wiedział, co go tam spotka.

- Nie wolno ci tam jechać. To zbyt niebezpieczne.

Noramonte jest potężny.

- Tym bardziej muszę tam jechać. Ty też, pani. Nie możesz tu zostać sama.

Wsiadłem na konia i podciągnąłem ją na siodło przed sobą. Dojechaliśmy do bramy i zaraz otoczyła nas cisza głębsza i bardziej gęsta niż zwykły spokój poranka. Przejechaliśmy przez pusty podwórzec i dotarliśmy do wielkiej sali, w której znaleźliśmy Addrana.

Siedział na jednym końcu długiego stołu bezwładnie pochylony, zamknięty w połyskującej kopule ochronnej. Z trudem oddychał, krew sączyła mu się z uszu i nosa. Nad nim wznosiło się coś nieopisanie obrzydliwego. Bezkształtny łeb potwora stanowiła głównie paszcza pełna ostrych zębów, a nad nią kilkoro nieregularnie rozmieszczonych oczu. Potężny, pokryty zmierzwionym włosem tułów podtrzymywały nogi zakończone szerokimi, poduchowatymi stopami. Liczne, zginające się w dziwnych miejscach ramiona kończyły się maczugowatymi wyrostkami kostnymi, którymi potwór atakował ochronną kopułę. Na odgłos naszego przybycia ohyda zwróciła się w stronę moją i Perimane i wściekłość jej licznych oczu rozpaliła się jeszcze intensywniej.

Addran uniósł głowę. Jego głos odezwał się w moim umyśle słabo i z wysiłkiem.

- Uciekaj stąd czym prędzej. Ratuj siebie i Perimane. - Umilkł dysząc ciężko jak człowiek skrajnie wyczerpany. - Kiedy skończy ze mną, zajmie się wami.

- To ja go zabiję.

- Nie wiem, czy to coś można w ogóle zabić. To ostatnie

wcielenie Noramonte. Już go prawie miałem, kiedy zmienił się w to coś, co jest silniejsze od wszystkiego, z czym miałem do czynienia.

Noramonte spojrzał na mnie z wściekłością przez swoje zdeformowane ramię, odwrócił się i ponowił atak. Addran krzyknął z bólu. Kopuła rozbłysła małymi błyskawicami, zadrżała, ale nie ustąpiła. Zsiadłem z konia i zacząłem zachodzić potwora od tyłu. Perimane krzyknęła i Noramonte odwrócił się w kierunku nowego dźwięku. Pochylił się opierając ciężar potężnej głowy i tułowia na swoich kilku łokciach, a potem, zanim zdążyłem wydobyć z siebie słowo ostrzeżenia, rzucił się na Perimane.

Dobyłem miecza i skoczyłem, żeby mu przeciąć drogę.

- Nie, Faragol, nie atakuj! - krzyknął Addran, ale nie

zwracałem na jego słowa uwagi. Kiedy zastąpiłem potworowi drogę, zmiótł mnie pękiem maczugowatych ramion. Uderzyłem o kamienną ścianę z impetem, który mnie oszołomił i osunąłem się na podłogę. Zebrałem się na nogi wydając mimowolny jęk pod wpływem gwałtownego ukłucia bólu w żebrach i stwierdziłem, że nie mam czucia w lewej ręce. Usta wypełniła mi krew. Po drugiej stronie holu mój koń wspinał się i bił kopytami powstrzymując potwora. Noramonte atakował go łapami, z których wyrosły szpony, ale na razie bez skutku. Perimane trzymała się kurczowo łęku. Była chwilowo bezpieczna, ale potwór wciąż nacierał.

- Faragol. Tutaj. Do mnie - zawołał Addran.

- Perimane. Ona mnie potrzebuje.

- Nie bój się o nią. Tutaj, szybko.

Pokuśtykałem do Addrana. Kiedy do niego doszedłem,

Noramonte skoczył na Perimane. Kopuła ochronna Addrana znikła i pojawiła się wokół Perimane, chwilę zanim szpony potwora zdążyły ją pochwycić. Noramonte zawył i zwrócił się przeciwko nam. Zasłoniłem mistrza przed atakiem potwora. Byłem obolały, szumiało mi w głowie i nie władałem jedną ręką, ale pokładałem nadzieję w zbroi. Noramonte szalał, jego liczne ramiona młóciły powietrze. Spojrzał na Perimane, potem na Addrana i na mnie, i wreszcie rzucił się na nas. W momencie jego ataku moje dolegliwości ustąpiły, a siła i pewność siebie wróciły.

Była to makabryczna walka. Odciąłem potworowi jedno ramię. Na jego miejscu wyrosła wiązka kolczastych macek, ramię zaś pełzało po podłodze chwytając mnie szponami za nogi, póki go nie porąbałem na kawałki. Rozprułem brzuch tej ohydy, a ona walczyła nadal, ciągnąc za sobą wnętrzności i brocząc paskudztwem, które ciekło w jej żyłach. Stwór przyjmował jeden śmiertelny cios za drugim i dalej walczył, aż zrozumiałem, że dla czegoś takiego nie ma śmiertelnych ciosów, bo to coś nie żyje tak jak ziemskie stworzenia. Potrafiło przetrwać wszystko, co mogłem mu zrobić, i wreszcie pokona mnie, kiedy będę zbyt wyczerpany, żeby zadać następny cios.

- Głowa. Odetnij głowę - doszedł mnie głos Addrana.

Noramonte górował nade mną o tyle, że jego głowa była

poza moim zasięgiem. Ciąłem po nogach, ale siła czarów Noramonte pozwalała im wytrzymać nawet ciosy mojego ostrza.

- Zaklęcie - podpowiedział Addran. - Zaklęcie przeciw demonom.

Uniosłem ramiona i wykrzyknąłem zaklęcie odpędzające demony. Stwór wydał skrzek i zatoczył się do tyłu. Ciąłem i tym razem noga się pod nim ugięła. Ciąłem drugą. Potwór opadł na kolana i wówczas jednym ciosem odciąłem mu łeb. Zanim dotknął podłogi, już był uwięziony w połyskliwej kopule, która uwolniła Perimane, żeby spełnić nowe zadanie. Bezgłowe cielsko upadło do przodu i leżało drgając przez chwilę, zaraz jednak zaczęło się rozpływać i bulgotać, by w końcu rozwiać się w cuchnącym oparze.

Poczułem na ramieniu dłoń Addrana. W drugiej ręce trzymał kopułę, skurczoną teraz do rozmiarów orzecha włoskiego, z głową potwora, która wyglądała jak jakiś paskudny owad w bursztynie.

- To, co zostało z Noramontego, jest już w bezpiecznym zamknięciu. Wyślę to tam, skąd już nigdy nie wróci, żeby szkodzić ludziom. - Podniósł zwitek na wysokość oczu, wypowiedział kilka słów i rzecz znikła.

- Uratowałeś nas, mistrzu.

- To ty mnie uratowałeś. Teraz muszę odpocząć -

powiedział słabnącym głosem i podniósł rękę do twarzy.

Podtrzymałem go, żeby nie upadł.

Z zamku wyszli ludzie Perimane, którzy tam pozostali, bladzi, z podkrążonymi oczami, ze śladami tego, jak ich traktowano, i rzucili się do stóp swojej pani. Inni, którzy zdołali uciec, wrócili, kiedy rozeszła się wieść o jej powrocie. Addran i ja byliśmy traktowani ze czcią jako jej wyzwoliciele, a ja musiałem wiele razy opowiadać historię moich walk ze złowrogimi rycerzami i z zaczarowanym potworem.

Moja lewa ręka i bok były mocno pokiereszowane, a żebra bolały mnie tak, jakby co najmniej połowa była połamana, ale nie odważyłem się zdjąć zbroi, dopóki Addran nie wróci do sił. Banda, która zdobyła zamek, mogła mieć przyjaciół i sojuszników, a bez pełnej mocy Addrana ja byłem jedyną obroną. Prawdę mówiąc, zbroja chyba pomagała mi w powrocie do zdrowia. Spało mi się w niej wygodnie. Słyszałem opowieści o rycerzach sypiających w zbroi i litowałem się nad ludźmi dnie i noce zakutymi w zimną stal, w koszulach przesyconych potem i krwią, ale tę zbroję czułem na skórze jak chłodne płótno.

Perimane przydzieliła Addranowi najbardziej zaufanego ze sług i sama też pielęgnowała go z oddaniem. Odwiedzałem go codziennie i zwykle zastawałem go śpiącego zdrowym snem. Jeżeli nie spał, też nie był skłonny do rozmów.

Sprawiał wrażenie głęboko pogrążonego w myślach.

Przez resztę czasu pracowałem nad umocnieniem obronności zamku. Często też spotykałem się z Perimane. Musiała podejmować wiele decyzji i zwykle zasięgała mojej rady. Nie wiem, czy dzięki zbroi byłem też mądrzejszy, ale postępowała zgodnie z moimi radami.

Kiedy odwiedziłem Addrana w dziesiątym dniu naszego pobytu w Mon Defi, był znacznie bardziej rozmowny.

- Może zostaniemy tu dłużej, Faragolu - powiedział. - Ona potrzebuje ochrony do czasu, aż zbierze swoich zwolenników, a ja potrzebuję długiego wypoczynku. Noramonte był silniejszy niż się spodziewałem.

- Nie chciałbym spotkać czegoś takiego po raz drugi.

- A co z tobą? Otrzymałeś potężny cios. Pewnie złamałeś

parę żeber.

- Też tak myślałem, ale już czuję się dobrze. Zbroja chyba pomaga.

Addran uśmiechnął się i kiwnął głową, jakbym powiedział coś oczywistego.

- A jak ze skarbcem? Czy zostało dość na moją zapłatę?

- Chyba nic nie brakuje. Ludzie Noramonte opróżnili

piwnice i spiżarnie i narobili masę szkód, ale skarbca nie ruszali.

- To ulga. Nie cierpię targowania się o należność. Oczyść też całą zdobyczną broń i wyklep wgięcia w zbrojach. Powinniśmy za nie uzyskać niezłą cenę.

- Kazałem już się tym zająć.

- Dobrze. Bardzo dobrze. - Po chwili dodał: - Będę gotów

do podróży za jakiś miesiąc, ale może ty zechcesz tu zostać dłużej. Dużo dłużej.

- Dlaczego miałbym chcieć tu zostać?

Spojrzał na mnie surowo.

- Nie udawaj przede mną niewiniątka, mój chłopcze.

Przyglądałem ci się przez całą drogę tutaj.

- Myślisz, że jestem zakochany w Perimane?

- To piękna kobieta. I chyba skłania się ku tobie.

Potrząsnąłem głową.

- Jest wdzięczna. Ale to ty i zbroja uwolniły zamek. Ja

jestem tylko sługą.

- To ty nosisz zbroję.

- Ona powiedziała to samo. Słowo w słowo. Ale nie mogę

nosić tej zbroi przez całe życie, a bez niej jestem zwyczajnym człowiekiem.

- Może to jej wystarczy.

- Ona jest księżniczką. Nie chcę, żeby patrzyła na mnie,

kiedy będę tylko Faragolem i wspominała rycerza.

Addran założył ręce za głowę i przyglądał mi się przez dłuższą chwilę.

- Zdumiewasz mnie. Zdaje się, że wiele przemyślałeś, podczas gdy ja się tu wysypiałem.

- To prawda.

- Chcesz zrezygnować z miłości pięknej kobiety?

- Perimane mnie nie kocha - przerwałem mu.

- No, dobrze, jeśli nawet i nie kocha, to kiedyś może cię

pokochać. A gdyby nie, to wciąż jeszcze rezygnujesz z szansy zostania słynnym rycerzem w służbie pięknej kobiety. Sława, chwała, podboje... wszystko to, czego ludzie pragną. Zamiast tego chcesz być uczniem czarownika. Wielu ludzi nazwałoby cię głupcem, Faragolu.

- A niech tam. Miałeś jakiś powód, żeby mnie wybrać na swojego ucznia. Myślę, że jestem stworzony na czarownika i byłbym głupcem, gdybym tego nie wykorzystał.

- Z dużą przyjemnością widzę, że używasz głowy. Czy jesteś pewien?

- Całkowicie.

- Dobrze. W takim razie sięgnij do tej torby i wyjmij

księgę zaklęć.

- Czerwoną?

Kiwnął głową. Wyjąłem księgę i podałem mu. Odsunął ją

gestem i potrząsnął głową.

- To dla ciebie, chłopcze. Chcę, żebyś ją zaczął studiować. Jesteś prawie gotów.

Położyłem księgę na stole i wpatrywałem się w znajome symbole.

- Śmiało, śmiało - przynaglił mnie Addran z niecierpliwym gestem.

Odwróciłem okładkę i księga otworzyła się, jakby czekała na dotknięcie mojej ręki.

Przełożył Lech Jęczmyk

JOHN MORRESSY

Ulubiony autor naszych Czytelników. W plebiscycie ma najlepsze opowiadanie zagraniczne wydrukowane w „Nowej Fantastyce” w 1993 roku w pierwszej dziesiątce znalazły się trzy utwory Morressy’ego: „Pracusie z parku sztywnych” (miejsce pierwsze), „Tato, drogi tato, wracaj do domu” (miejsce szóste) i „Opowieść o trzech czarownikach” (miejsce dziewiąte). „Wybór sieroty” to kolejne znakomite opowiadanie z serii o czarownikach.

D.M.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morressy John Wybór sieroty
Morressy John Wybór sieroty
John Morressy Moggropple po tamtej stronie lustra (m76)
John Morressy Murphy pokazuje, co potrafi (m76)
John Morressy Opowieść o trzech czarownikach (m76)
John Morressy Wyzwoliciel (m76)
John Morressy Tato, drogi tato, wracaj do domu (m76)
John Morressy Pracusie w parku sztywnych (m76)
The Juggler John Morressy
John Morressy Last Jerry Fagin Show
A Law for the Stars John Morressy
John Moressey Nic do stracenia (m76)
Morressy John Dolina straconego czasu
Morressy John Wyzwoliciel
List John (m76)
List John (m76)
Morressy John 06 Kedrigern pokazuje, co potrafi
Morressy John tom1 Glos dla Ksiezniczki
Morressy John Błazen

więcej podobnych podstron