Autor: John Morressy
Tytul: Wyzwoliciel
Z "NF" 6/94
(The Liberator)
Unsen schodził w dolinę powoli nie z ostrożności, bo
drogę znał dobrze, ale z powodu sztywnych kolan i ogólnie
obolałych na starość kości. Przystawał w osłoniętych
miejscach dla złapania tchu, zatrzymywał się tylko na chwilę
i zaraz ruszał dalej. Wilgotna i zimna górska mgła
przenikała nawet jego gruby płaszcz powodując kurcze mięśni.
Ból był mniej dokuczliwy kiedy szedł niż kiedy stał.
Ostatnio Unsen lękał się każdego wezwania Mashossy.
Wokół jej jamy unosił się fetor śmierci i nawet podmuchy
zawodzącego wiatru nie mogły go rozproszyć. Pod stopami
chrzęściły odłamki kości, wszędzie wokół walały się szczątki
zbroi i broni. Widok legowiska Mashossy stanowił udręczenie
dla ludzkich zmysłów, ale znacznie gorszy był strach,
jakiego Unsen doświadczał na widok wielkiej smoczycy.
Wiedział, że służył jej wiernie i w niczym nie uchybił,
ale Mashossa mogła dostrzec uchybienie tam, gdzie on nawet go
nie podejrzewał. Albo może ktoś inny jej się naraził, on zaś
został wezwany, żeby ponieść karę za cudze grzechy. Albo
Mashossa wybrała ten dzień, żeby go zabić czy okaleczyć jako
ostrzeżenie dla wsi. Nigdy nie wiedział, dlaczego zostaje
wezwany. Właściwie Mashossa nigdy nie była dla niego
okrutna, nigdy nie wyrządziła mu krzywdy, ale w jej
obecności zawsze odczuwał strach. Potrafił tylko stać przed
nią w pokorze w oczekiwaniu rozkazu i z nadzieją, że
zostanie oszczędzony.
Unsen przewodził wioskowej starszyźnie i był dziedzicznym
sługą Mashossy. Tytuł ten niósł ze sobą zaszczyty i
przywileje, a zdania Unsena słuchano z szacunkiem, traktując
je jako wolę smoczycy. Wiele jednak było chwil, kiedy Unsen
oddałby wszystko, co posiada, zaszczyty, dobrobyt i całe
poszanowanie związane z urzędem, żeby być zwykłym
starym, zapomnianym przez świat człowiekiem rozmyślającym w
spokoju przy kominku.
Tym razem Mashossa okazała się szczodrobliwa. Właśnie
załatwiła się z ostatnim spośród zbójców, których uwięziła w
lecie i wręczyła Unsenowi w darze dla wsi sakiewkę
znalezioną przy ich herszcie. Sakiewka zawierała sporo
srebra i kilka sztuk złota. Smoczyca nie żądała niczego
wzamian.
Jej słowa jednak brzmiały dziwnie i niezrozumiale. Unsen
zawsze miał kłopoty ze zrozumieniem potwory. Jej mowa
składała się z syków, które raniły uszy i ryków odzywających
się drżeniem w kościach, pełna była nieznanych słów i fraz,
zdań w martwych językach, imion ludzi i nazw miejsc, które
żyły już tylko w pamięci smoków. Tym razem jej mowa była
niezrozumiała w nowy sposób, jakby po raz pierwszy próbowała
rzeczywiście się z nim porozumieć. Nie żeby wydać
polecenie, ale żeby powiedzieć mu rzeczy, dla których nie ma
słów w językach ludzi ani nawet na wpół pamiętanych obrazów
w ludzkich umysłach. Rzeczy znane smokom i istotom z ich
świata, ale nie do pojęcia dla dwunogich mieszkańców Ziemi.
Ze wszystkich sił starał się pojąć, tyleż ze strachu i
poczucia obowiązku, co z autentycznej ciekawości, ale jej
przemowa wywoływała tylko przebłyski intuicji jak odległe
robaczki świętojańskie w ciemnym lesie. Myśl, że te iskierki
ognia mogłyby rozbłysnąć dla niego niczym słońca, gdyby tylko
potrafił znaleźć klucz do ich znaczenia, niepokoiła i
drażniła Unsena. Kiedy doszedł do ostatniego zakrętu drogi,
do miejsca, gdzie zbocze gwałtownie opadało ku wsi,
przysiadł na chwilę w zagłębieniu skalnym, osłonięty od
wiatru i wilgoci, starając się na próżno poukładać jakoś to,
co usłyszał.
Rozpościerała się przed nim wieś, schludne skupiska
budynków przedzielone brukowanymi ulicami. Nie otaczały jej
mury ani palisady, nie strzegły wieże strażnicze ani bramy.
Unsen widział różne wsie i wiedział, że jego jest inna.
Dzięki Mashossie pozostawała wolna i bezpieczna. Smoczyca
broniła ich przed bandami maruderów, rabusiami-rycerzami,
złodziejami i bandytami, niedźwiedziami, wilkami i królami.
Plagi tu nie docierały, a urodzaje były obfite. Może żądania
smoczycy wydawały się twarde, a jej obecność budziła lęk,
ale osłaniała swoich. Ten, kto bał się Mashossy, mógł nie
bać się niczego więcej.
Byli jednak i tacy, którzy narzekali i burzyli się pod
jej panowaniem. Młodzi, oczywiście, ale czego innego można
się spodziewać po młodych. Nie widzieli tego, co oglądali
starsi od nich. Kiedyś, dawno temu, Unsen też miał
wątpliwości. Ale najgorsi byli starzy, ci, którzy znali
opowieści o dawnych czasach przed przybyciem Mashossy,
głupie i szkodliwe opowieści. Zwodziły i wprowadzały w błąd
do tego stopnia, że niektórzy próbowali opuścić smocze
królestwo. Dotychczas okazywała wyrozumiałość starym, ale
Unsen był pewien, że znała ich słowa, a nawet ich myśli.
Mashossa wiedziała wszystko.
Unsen wstał potrząsając głową z zakłopotaniem. Może
Mashossa miała umiejętność słyszenia słów i czytania
ludzkich myśli na odległość, ale Unsen nie miał takiej
władzy nad słowami i myślami Mashossy. Jeżeli chciała mu coś
przekazać, musiała to zrobić w sposób dostępny dla jego
ludzkich zdolności, bo inaczej nigdy jej nie zrozumie.
Wieś zebrała się tego wieczoru, żeby usłyszeć, co ma do
powiedzenia Unsen. Kiedy powiedział im o darze smoczycy i
pokazał sakiewkę, rozległy się okrzyki zadowolenia i nawet
niechętne słowa podzięki. Kiedy poinformował, że
Mashossa nie ma żadnych żądań, ich ulga była wielka. Mimo że
ludzie rozeszli się już, Unsen pozostał na placu. Nie
opuszczał go niepokój. W słowach podziękowania i pochwały
wyczuł coś wymuszonego i fałszywego. Jeżeli Mashossa
wiedziała o ich nieszczerości - a bez wątpienia potrafiła
się tego dowiedzieć, jeżeli chciała - kara mogła
być okrutna.
Następnego dnia po pracy Unsen odbył na osobności
rozmowę ze swoim wnukiem. Marnen był zdolnym młodzieńcem,
bystrym i dobrze się wysławiającym. Unsen miał zamiar
przekazać mu swój urząd, kiedy przyjdzie czas, ale tego
wieczoru Marnen jąkał się, kręcił i wyraźnie coś ukrywał, aż
Unsen spytał go wprost, co się dzieje we wsi.
- Ludzie są niezadowoleni - powiedział Marnen.
- Jaki mają powód do niezadowolenia? Jesteśmy bezpieczni,
zbiory zapowiadają się dobrze... Czy jest coś, o czym
należałoby powiedzieć Mashossie?
- To Mashossa jest tym czymś - wyrzucił z siebie
gwałtownie Marnen. - Nie chcemy więcej jej rządów. Mamy dość
życia w niewoli!
- Milcz, chłopcze! Karała mnie surowo za mniejsze rzeczy.
- Niech więc ukarze mnie. Gdyby karała wszystkich, którzy
jej nienawidzą, nie miałaby nikogo na swoje usługi poza tobą
i kilkoma zastrachanymi niewolnikami.
- Dawała nam złoto i srebro. Czy tak się traktuje
niewolników?
- Na co komu złoto i srebro, skoro nikomu nie wolno
wychodzić ze wsi bez jej pozwolenia?
Unsen zmarszczył brwi.
- Podajesz w wątpliwość rzeczy przekraczające twoje
wyobrażenie, chłopcze. Mashossa panuje, my jej słuchamy,
żyjemy i dobrze nam się powodzi. Czy chciałbyś to zmienić?
- Blexter i jego rodzina nie żyją.
- Złamali prawo Mashossy. Zasłużyli na karę.
- Chcieli tylko odejść ze wsi.
- Mashossa tego zabrania - stwierdził po prostu Unsen.
- Ale Mashossa odchodzi, kiedy chce. Nikomu się nie
opowiada, nikogo nie prosi o pozwolenie. Ostatnio odeszła na
trzy lata, a poprzednio nie było jej jeszcze dłużej.
Unsen ze złością uderzył kijem o podłogę.
- Mashossa jest naszą władczynią! Ona stanowi prawa, a my
ich przestrzegamy. - Kiedy Marnen tylko zacisnął szczęki i
mierzył go gniewnym spojrzeniem, Unsen ciągnął dalej
spokojniejszym już głosem. - Ona jest mądrzejsza od nas,
mądrzejsza niż jakikolwiek człowiek. Oddala się tylko, żeby
zwabić do wsi ofiary. Widziałeś, jak się pojawiła, kiedy w
lecie przyszli bandyci. Trzy lata nieobecności, a kiedy jej
potrzebujemy, spada na naszych wrogów niczym jastrząb na
stado kur!
- Spadała i na nas. Przed rodziną Blaxterów byli inni.
- Przeciwstawili się jej i ona ich ukarała, jak przystoi
władczyni. Za twojego życia nie żądała od wsi daniny, a
wyłącznie lojalności i posłuszeństwa.
Marnen chwycił go za słowo.
- Ale za czasów twojej młodości żądała daniny z ludzi.
- Kto ci to powiedział?
- Wszyscy to wiedzą. Mashossa pożerała kiedyś naszych
ludzi i będzie ich znów pożerać, jeżeli zabraknie obcych.
Unsen zamknął oczy powściągając gniew. Sprawy wyglądały
gorzej niż sądził. Starzy deprawowali umysły młodzieży
ujawniając rzeczy, które przysięgali utrzymać w tajemnicy.
Marnen i jego rówieśnicy nie byli w stanie zrozumieć
przeszłości. Widzieli nagi fakt i natychmiast zapalczywie go
oceniali.
- Nie słyszę zaprzeczenia, dziadku. Żywiła się nami, a
mimo to służysz jej i mówisz nam, że mamy być wobec niej
lojalni.
- To nie było tak, jak myślisz. Działo się to dawno temu
i wszystko wyglądało wtedy inaczej. Cztery posiłki rocznie
to wszystko, czego potrzebowała. Brała tylko włóczęgów i
zmarłych.
Marnen roześmiał się szyderczo.
- A jeżeli nikt się nie przybłąkał i nikt nie umarł? Czy
Mashossa cierpliwie czekała?
- Ciągnęliśmy uczciwie losy. Wszyscy tak samo ryzykowali,
wszyscy korzystali z dobrodziejstwa jej opieki.
- Co to za opieka, jeżeli domaga się ofiar z ludzi?
- Tak! - krzyknął Unsen. - W najgorszym razie Mashossa
brała kilka osób, ale w zamian zapewniała nam pokój i
bezpieczeństwo. Mieliśmy szczęście, że strzegła naszej wsi.
Marnen wstał. Przez chwilę patrzył z góry na starego, a
potem potrząsnął głową i bez słowa wyszedł z chaty.
Rozmowa przygnębiła Unsena. Jeżeli Marnen ważył się mówić
takie rzeczy otwarcie, to znaczy, że nie był osamotniony w
swoim nieposłuszeństwie. Mashossa na pewno nie puści tego
płazem.
Nie chcieli rozumieć i Bóg z nimi. Nie potrafili ocenić
realiów sytuacji, podobnie jak Unsen nie potrafił
zrozumieć wielu wypowiedzi smoczycy. Bez ochrony Mashossy
mieszkańcy wsi byliby narażeni na wszystkie okropności
zewnętrznego świata. Samo jej imię dawało rękojmię
bezpieczeństwa. Kiedy banda maruderów ośmielona jej długą
nieobecnością napadła na wieś, Mashossa pojawiła się na
niebie jak miecz boży. Nie zawiodła swoich poddanych.
Gdyby istniała jakakolwiek szansa bezpiecznego życia bez
Mashossy, sprawy miałyby się inaczej, ale takiej szansy nie
było. Unsen pamiętał opowieści ojca o dniach przed
przybyciem smoczycy, kiedy wieśniacy zbici w gromadę trzęśli
się ze strachu na widok każdego zbrojnego, siali z niewielką
nadzieją, że uda im się zebrać plon, a jeżeli zbierali, to z
przekonaniem, że zapasy zostaną splądrowane, a wieś spalona
przy najmniejszej próbie oporu. Ojciec opowiadał o
morderstwach, gwałtach i grabieżach, o potwornych
okrucieństwach bez innego powodu jak zachcianka bandyty, o
życiu bez nadziei i zawsze błogosławił dzień przybycia
Mashossy. Unsen widział w jego oczach łzy radości, kiedy
wspominał odwet smoczycy na najeźdźcach. Jego pokolenie
nigdy nie kwestionowało żądań opiekunki. Każde inne
rozwiązanie było gorsze.
A teraz starzy zapomnieli o przeszłości i podburzali
młodzież, która znała dawne czasy tylko z opowieści. Unsen
lękał się o przyszłość wioski.
Wkrótce potem Mashossa wezwała go ponownie i trzymała
w swojej jamie przez pełne dziewięć dni, zanim odesłała z
powrotem. Wrócił do wioski bez żadnych rozkazów i poleceń
dla jej mieszkańców. Tym razem jej posłanie było
przeznaczone wyłącznie dla niego i w głowie mu huczało od
wysiłku długotrwałego skupienia przy słuchaniu syczącego,
charkotliwego głosu smoczycy.
Umysł Unsena wypełniały niewytłumaczalne pojęcia i
nieznane obrazy. Zbliżała się zmiana, to jedno było pewne.
Mashossa podlegała zmianie, jej stosunek do wsi miał ulec
zmianie i pewnie nawet sami wieśniacy będą inni.
Unsen nie potrafił jednak zrozumieć istoty tych zmian.
Może Mashossa opowiadała o swojej przemianie w coś
niewyobrażalnego albo o swojej zbliżającej się śmierci, albo
o zniszczeniu wsi. A może to cały świat zbliżał się do
końca. Unsen nie wiedział, czy cieszyć się, czy drżeć ze
strachu. Umysł Mashossy był tak odmienny, że mimo wysiłków
nic więcej nie mógł zrozumieć. Mógł tylko czekać.
Na wiosnę do wsi przybył D'Amberlan i Unsen uznał to za
znak, że słowa Mashossy wkrótce wyjaśnią się. W
poprzednich latach zjawiali się i inni chętni do walki. Ich
kości bielały na szczycie góry. Ale D'Amberlan różnił się od
nich. Był młodszy, silniejszy i nie znał lęku.
Przyszedł do nich wesoły, uśmiechał się do tłumu, który
się zebrał na jego powitanie i często wybuchał głośnym
śmiechem z rozpierającej go energii. Jego zbroja błyszczała
jak zimowe słońce na wymiecionym przez wiatr lodzie. Jego
myszaty koń miał na sobie ozdobny czaprak z metalowymi
płytami i ozdobami. Kiedy D'Amberlan wydobył z pochwy miecz
i uniósł go nad głową ogłaszając swoje imię i cel przybycia,
młodzież zgotowała mu owację, podczas gdy starsi wymieniali
ukradkowe spojrzenia. Unsen zobaczył swojego wnuka
wznoszącego z zapałem okrzyki, zagrzewającego sąsiadów i
poczuł strach zmieszany na poły z gniewem.
D'Amberlan zapowiedział, że stawi czoło Mashossie
następnego dnia. Ludzie jeden przez drugiego prosili o
zaszczyt goszczenia go i głos Marnena należał do
najgłośniejszych, rycerz jednak wybrał Lahala, jednego z
wioskowej starszyzny. Marnen dołączył do improwizowanego
orszaku towarzyszącego wyzwolicielowi.
Kiedy tego wieczoru Unsen rozmawiał z wnukiem, ten nie
okazywał najmniejszej skruchy i nie tłumaczył się ze swojej
nielojalności. Był pełen oczekiwania niczym pan młody,
podniecony niczym żołnierz przed bitwą, usta mu się nie
zamykały. Unsen nie przerywał tego potoku słów i dopiero,
kiedy wnuk zamilkł z braku tchu, ale wciąż pełen entuzjazmu,
powstrzymał go spokojnym gestem.
- Czy straciłeś pamięć? Stu, może więcej rycerzy wyzywało
Mashossę, a jednak ona żyje - powiedział.
- Żaden z nich nie był taki jak ten.
- Rzeczywiście, takiego jak on nie było. Nie za mojej
pamięci - zgodził się Unsen. - Ale jest sam. Choć dzielny i
wspaniały, ale sam i to tylko człowiek przeciwko smokowi.
Nie ma żadnej szansy, a ci, którzy go popierają, narażają
się na niebezpieczeństwo.
- Nie sądzę - powiedział Marnen.
- To głupio sądzisz - powiedział starzec z gniewem. -
Jeżeli będziesz trzymał z tym przybyszem i wiwatował na jego
cześć, Mashossa cię ukarze.
Marnen potrząsnął głową.
- Nadchodzi zmiana, dziadku. Wiem, miałem sny.
- Jakie sny? Opowiedz.
- Są niejasne i trudne do zrozumienia. Ale zbliża się
coś, co wszystko zmieni, to wiem na pewno. Świat będzie
inny.
Unsen ujął oburącz dłoń wnuka.
- Ona powiedziała mi to samo tam, na górze. To jest
ostrzeżenie dla ciebie, Marnen. Ze względu na naszą rodzinę,
za naszą wierną służbę, Mashossa daje ci szansę ratunku.
- W moich snach nie ma nic takiego. Są mgliste i
niejasne, ale czuję w nich strach.
- Mashossa nie boi się żadnego człowieka.
- Zatem boi się czegoś innego. Może istnieją siły
potężniejsze od niej i przeczuwa ich nadejście.
Ta myśl uciszyła na chwilę obu mężczyzn. Unsen wstał
sztywno i wziął swój kij podróżny.
- Muszę iść do Mashossy. Wieś może być w
niebezpieczeństwie.
- Myślę, że to Mashossa jest w niebezpieczeństwie.
Ostrzeż ją, jeżeli chcesz. D'Amberlan da sobie z nią radę i
tak. Wreszcie pozbędziemy się jej tyranii.
- Czy tego cię uczą starzy?
- To prawda!
Unsen potrząsnął głową.
- To kłamstwo. Miłe, ale kłamstwo. Jeżeli ten rycerz
zwycięży, miejsce potężnego strażnika zajmie człowiek.
Dopiero wtedy poznasz, co to tyrania.
- D'Amberlan nie jest potworem. Przybył, żeby nas
uwolnić.
- Może teraz nie jest - powiedział Unsen z chłodną
pewnością. - Ale z czasem będzie. Zwycięstwo czyni ludzi
tyranami.
- Lepszy tyran niż potwór.
- Człowiek też może być potworem.
- Dlaczego mówisz z taką pewnością? Skąd możesz wiedzieć
takie rzeczy? - spytał Marnen.
- Mashossa pięciokrotnie wysyłała mnie w świat. Poznałem
go wystarczająco, by wiedzieć, że chcecie popełnić coś
głupiego i niebezpiecznego. Kiedy Mashossa zabije już tego
człowieka, może ukarać tych, którzy wiwatami zachęcali go do
wystąpienia przeciw niej.
- A jeżeli to D'Amberlan pokona smoka?
- Wtedy możecie ściągnąć na siebie inne nieszczęście.
Marnen odszedł bez pożegnania. Starzec zarzucił płaszcz i
natychmiast wyruszył w drogę. Księżyc świecił słabo, ale
Unsen nie potrzebował wiele światła na dobrze znanej drodze.
Zbliżał się świt, kiedy doszedł na szczyt góry, w pobliże
jamy Mashossy. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie wie, co
ma jej powiedzieć. Nie potrzebowała jego ostrzeżenia, a nie
mógł zrobić nic, żeby jej pomóc. Właściwie nie bardzo
wiedział, po co przyszedł do smoczycy poza tym, że uważał to
za swój obowiązek. Teraz był zbity z tropu, ale wszystkie
jego wątpliwości rozwiały się, kiedy usłyszał głos smoczycy.
- Szybko! Szybko do mnie! Nadszedł czas!
- Mashosso, do wioski przybył rycerz! Rano wystąpi
przeciwko tobie! - wykrzyczał Unsen.
- Rycerze się nie liczą. Moje zadanie dobiegło końca.
Twoje się zaczyna. Podejdź - rozkazała smoczyca.
- Mashosso, ten rycerz jest znakomity.
- Mówię, że to nieważne. Wypełniło się. Muszę wrócić do
starego kraju, ale zanim odejdę, przekażę ci rozkazy. Jesteś
sługą Mashossy i pozostaniesz sługą Mashossy.
Weszli do jaskini, kiedy pierwszy odblask zorzy porannej
rozjaśnił niebo nad wschodnimi wzgórzami. Kiedy słońce
stanęło nad horyzontem, nadciągnął D'Amberlan z gromadą
towarzyszących mu wieśniaków.
Jama Mashossy wychodziła na owalne zagłębienie w zboczu
góry. Z przeciwnego końca do zagłębienia prowadził wąski
wąwóz. D'Amberlan wyjechał z wąwozu i zatrzymał wierzchowca
o kilka kroków od otworu jamy. Wieśniacy zajęli miejsca na
skraju zagłębienia usłanego kośćmi i rdzewiejącymi
szczątkami zbroi. D'Amberlan podniósł swój róg i wydobył z
niego trzy silne, czyste dźwięki wyzwania. Potem pochylił
kopię i czekał.
Tego dnia nie miał na sobie zbroi, tylko prostą kolczugę
do kolan i cylindryczny hełm. Nie miał opończy, w którą
mogłyby się wczepić szpony Mashossy ani zbędnych części
uzbrojenia, które mogłyby krępować ruchy. Jego plan walki
opierał się na szybkości i ruchliwości.
Pojawienie się smoka było tak gwałtowne, że widzowie
cofnęli się o krok, a niektórzy krzyknęli. D'Amberlan
uderzył natychmiast, żeby dosięgnąć potwora, zanim wzbije
się w powietrze. Jego kopia była wymierzona w gardło
smoczycy, ale w ostatniej chwili zmieniła kierunek i
ugodziła z siłą w nasadę skrzydła. Kiedy smoczyca wyrywała
kopię, D'Amberlan zeskoczył z konia, wydobył miecz i skoczył
do ataku na jej przednią łapę. Jego pomysł polegał na tym,
żeby Mashossę unieruchomić raczej niż próbować zabić od
razu, jak to robili inni. Póki mogła latać i przemieszczać
się błyskawicznie po skalnym rumowisku, miała nad
człowiekiem przewagę. Niezdolna do lotu i okaleczona byłaby
tylko zaszczutym zwierzęciem.
Mashossa jakby natychmiast odgadła plan rycerza. Cofnęła
łapę i jego miecz trafił w stos kości. D'Amberlan odzyskał
postawę i zmusił smoczycę do odwrotu serią ciosów w pysk.
Miecz odskakiwał wprawdzie od rogatego pancerza, ale
Mashossa potrząsnęła łbem i syknęła gniewnie, odczuwszy siłę
ciosów. Uskakiwała z lewa na prawo z trudem unikając
najgroźniejszych cięć i stale cofała się w górę po stoku
prowadzącym do otworu jamy.
Koniec walki był szybki. Mashossa cofnęła się prawie do
jamy, a potem, kiedy D'Amberlan wdrapywał się za nią, rzuciła
się na niego. Jej szczęki zatrzasnęły się na udach rycerza.
Potrząsnęła nim w górze jak pies szczurem i uderzyła z
całej siły o głaz. Zawisł na nim bezwładny, bez życia.
Jeszcze raz zacisnęła szczęki, potrząsnęła łbem i tułów
rycerza odleciał w fontannie krwi między wyschnięte szczątki
poprzedników. Chrzęst szczęk Mashossy był podwójnie
przerażający w ciszy poranka.
Odpowiedział mu donośny i wyraźny okrzyk Marnena ze
stoku.
- Mashossa, ty gadzie, pomścimy go! Słyszysz mnie?
Pomścimy jego i wszystkich innych!
Smoczyca zwróciła łeb w jego stronę i otworzyła
zakrwawioną paszczę w ostrzegawczym ryku. Ludzie stojący z
obu stron Marnena wypuścili strzały prosto w jej gardziel,
sam Marnen zaś skoczył ze swoim kijem, godząc w jej bok. Kij
trzasnął jak zapałka. Marnen uchylił się przed skrzydłem
i uderzył drugim końcem. Tymczasem pozostali wieśniacy
zbiegali się ku Mashossie ze wszystkich stron tnąc
siekierami, dźgając nożami i kijami. Marnen podniósł miecz
D'Amberlana i choć posługiwał się nim niezręcznie, zadawał
cios za ciosem. Ogon smoczycy powalał wszystkich, którzy
znaleźli się w jego koszącym zasięgu, ale choć jedni padali,
reszta osaczała ją ze wszystkich stron. Ktoś ciął ją
siekierą tuż za oczami, docierając do mózgu. Łeb smoczycy
odskoczył do tyłu. Wydała przerażający skrzek i zwaliła się
na bok. Jej palący oddech zmiótł ciała powalonych pomiędzy
kości napastników. Wtedy inny wieśniak wbił odłamek kija
głęboko w ranę. Smoczyca jęknęła. Potem wydała ostatni długi
syk i znieruchomiała.
Przez chwilę ludzie stali w odrętwieniu. Niemożliwe stało
się. Patrzyli na ciało smoczycy, potem spojrzeli po sobie i
dopiero wtedy poczuli swoje rany. Przez chwilę słychać było
tylko ich ciężkie oddechy, aż wreszcie jeden z nich
powiedział ze zdumieniem:
- Ona nie żyje.
- Zabiliśmy Mashossę - powiedział inny.
Marnen wdrapał się na grzbiet smoka.
- Potwór nie żyje! - zawołał pokazując zakrwawione ręce.
- Nasza wieś jest nareszcie wolna!
Ludzie odpowiedzieli okrzykami. Śmiali się i wiwatowali,
a ci, którym zostało jeszcze sił, puścili się w szalone tany
radości. Inni, nagle otrzeźwieni, podchodzili do poległych,
jeszcze inni osuwali się wyczerpani na ziemię. Byli jak
ludzie dochodzący do siebie po szaleńczej libacji albo
wracający z innego świata, oszołomieni, nie do końca
świadomi wielkiego czynu, którego dokonali, niezdolni zebrać
myśli i zająć się sprawami praktycznymi.
Dwaj przedstawiciele starszyzny, którzy weszli na górę,
ale nie brali udziału w walce, teraz chodzili wśród ludzi
rozdzielając pochwały, pocieszając rannych, przykrywając
zmarłych. Rozdawali wodę i każdemu mieli coś do powiedzenia.
Wszyscy zdrowi zebrali się przy wejściu do jaskini, gdzie
przemówił do nich Lahal:
- Każdy mieszkaniec wsi powinien tu przyjść i zobaczyć
trupa Mashossy. Niech go dotknie, niech weźmie na pamiątkę
łuskę albo ząb, żeby nie było żadnych wątpliwości co do jej
śmierci - mówił i wszyscy mu potakiwali.
- A co z jamą? - spytał ktoś.
- Zawalić.
- Poszukać skarbów!
- W jamie Mashossy nie ma żadnych skarbów - powiedział
Marnen stając obok Lahala. - Unsen znał każdy zakątek jej
legowiska i mówił mi, że Mashossa nic tam nie trzyma.
- Każdy smok gromadzi skarby - krzyknął ktoś wywołując
szum aprobaty.
- Mashossa nie potrzebowała skarbów. Wszystko, co
zdobyła, oddawała wsi na zakup żywności w czasie głodu -
powiedział Marnen. - Wiem to od Unsena. Pięciokrotnie
wyruszał po żywność dla wsi.
- To prawda - potwierdził jeden z obecnych.
Lahal gestem uciszył wieśniaków.
- Mashossa używała swoich łupów, żeby nas tuczyć, tak jak
my tuczymy swoje bydło - powiedział. - Ale teraz nie musimy
się już bać jej głodu.
- Co zrobimy z Unsenem? - padło pytanie.
- Ukarać go! Wysługiwał się smoczycy - krzyknęli inni.
Tym razem Marnen poprosił gestem o uwagę i poczekał, aż
się uciszą.
- Unsen odszedł. Opowiedziałem mu swój sen o wielkiej
zmianie i bardzo się przestraszył. Chyba wiedział, że
Mashossa zginie i uciekł ze strachu o własne życie.
- Poszukajmy go!
- Sprowadźmy go do wsi i ukarzmy!
- Nigdy go nie znajdziemy - przekrzyczał ich Marnen. -
Jaskinia Mashossy ma setkę wyjść. Unsen zna zewnętrzny
świat, a my nie. Zostawmy go.
- To zdrajca!
- Unsen musi odpokutować!
- Zostawcie go - powiedział Lahal. - Mamy inne rzeczy na
głowie. Unsen nie jest teraz ważny.
Po śmierci smoczycy Unsen stracił swoje znaczenie. Nigdy
zresztą nie budził nienawiści, raczej zazdrość. Ci dwaj,
którzy wznosili okrzyki przeciwko niemu, nie próbowali
podburzać pozostałych i o Unsenie wkrótce zapomniano. W
końcu postanowiono zawalić kamieniami wejście do jaskini i
wrócić do wsi, gdzie starsi mieli zorganizować procesję na
szczyt góry i festiwal z okazji wyzwolenia.
Przez następne dwa lata niewiele zmieniło się we wsi.
Pogoda była dobra, zbiory obfite i ludzie ze śmiechem
wspominali stare przesądy, że obecność smoka zapewniała
dobrobyt. Ale w trzecim roku od śmierci Mashossy przyszła
zima długa i sroga, a skąpe wiosenne deszcze ledwo zwilżyły
glebę. Lato, kiedy wreszcie nastało, spadło na nich żarem,
który nie dawał chwili wytchnienia. Gwałtowne ulewy przyszły
zbyt późno, żeby uratować zasiewy, zmyły tylko pylistą
glebę, pozostawiając wyjałowione pola.
Tego roku mieszkańcy wsi zmuszeni byli do wypraw w
poszukiwaniu żywności, którą kupowali za złoto i srebro
pozostawione im przez Mashossę. Następny rok był pomyślny,
ale w czasie żniw nadciągnęli bandyci. Wymordowali dwie
rodziny zamieszkałe w pewnej odległości od wsi, zabili
jednego mężczyznę ze wsi, uprowadzili dwie kobiety i
dziecko. Zabrali prawie czwartą część zbiorów i drugie tyle
zniszczyli.
Wieś żyła tym, co pozostało. Nie odbudowano spalonych
gospodarstw. Mieszkańcy trzymali się razem dla wzajemnego
bezpieczeństwa. Wznieśli wieżę strażniczą i rozpoczęli
budowę wałów obronnych, ale kiedy były one jeszcze tylko
kopcami ziemi i kamieni, nadciągnęli nowi łupieżcy.
Wieśniacy odpędzili ich, zabijając trzech bandytów, ale w
walce zginęło kolejnych dwóch mężczyzn ze wsi i zniszczeniu
uległa znaczna część zapasów.
Kiedy do wsi przybył mały oddział zbrojnych, noszących te
same barwy co D'Amberlan, ludzie uwierzyli, że szczęście się
odwróciło i że wreszcie będą bezpieczni pod opieką wielkiego
lorda Pavache, ojca D'Amberlana. Wieśniacy radośnie witali
rycerzy. Pokazali im szczątki smoka i skalną niszę, w której
pochowali ciało D'Amberlana. Żarliwie wychwalali człowieka,
który oddał za nich życie, pobudzając ich do walki o wolność
od smoczego jarzma.
Dwaj zbrojni pojechali z wieściami do lorda Pavache,
reszta pozostała we wsi. Bandyci nie pojawili się więcej.
Nie wszyscy wieśniacy byli zadowoleni z pobytu rycerzy
twierdząc, że zachowują się bardziej jak zdobywcy niż jak
obrońcy, ale większość była wdzięczna za ich obecność.
Ludzie w milczeniu przełykali zniewagi i przymykali oko na
ich występki.
Na wiosnę przyszły wieści od lorda Pavache. Wieś została
przyjęta pod jego opiekę. Kiedy posłaniec obwieścił
ludziom, że mają płacić daninę, byli wstrząśnięci. Kiedy
dodał, że lord obciążył ich karą za śmierć syna, wpadli w
rozpacz. Suma przekraczała wielokrotnie majątek wioski. Nie
było najmniejszej nadziei na jej spłacenie.
Rycerze zapewnili wieśniaków, że ich dług wobec lorda
Pavache może być i niewątpliwie zostanie spłacony.
Trzeba pracować dwa razy ciężej i dwa razy dłużej, żyć z
pustymi brzuchami i obolałymi grzbietami, ale z zobowiązań
się wywiążą. A to, czego nie oddadzą, spłacą ich dzieci i
dzieci ich dzieci. Lord Pavache jest sprawiedliwy i
cierpliwy.
Następne lata stanowiły dla mieszkańców wsi jedno pasmo
udręki. W czasie żniw połowę ludzi zabierano do pracy dla
ich obrońcy a odsyłano, kiedy trzeba było przystąpić do
kolejnych prac polowych. Resztę zatrudniano przy budowie
fortyfikacji. Nikt nie był zwolniony od pracy. Dzień za
dniem wlokły się w otępieniu, przerywanym uderzeniem kija,
kiedy ktoś przystawał albo upadał.
Aż pewnej nocy Marnen miał sen. Wiedział, że podobny,
może ten sam sen nawiedził go przed laty, ale był tak
otępiały, że pamięć go zawodziła. Sen powracał. Za piątym
razem był jak rozkaz, nie pozostawiający wątpliwości, niby
smagnięcie batem. Marnen obudził się przytomny i rześki. Nie
czuł porannej ociężałości, umysł miał jasny jak człowiek
uwolniony z hipnozy. Wstał z posłania, ubrał się szybko i
zabrawszy tyle wody i żywności, ile mógł unieść, wymknął się
ze wsi.
Przed świtem stanął między zbielałymi kośćmi Mashossy.
Nie zatrzymał się, tylko podszedł prosto do otworu jaskini i
zaczął odrzucać blokujące wejście głazy. Sam jeden burzył
to, co zbudowało dwudziestu ludzi i co zarastało mchem i
bluszczem przez dwanaście lat, ale przed zachodem odrzucił
większość zewnętrznej warstwy kamieni. Następnego dnia
przebił się do wnętrza jaskini, a na trzeci dzień zrobił
otwór wystarczająco duży, żeby wejść do środka.
Droga prowadziła w dół w pełnej ciemności, skoro tylko
pierwszy zakręt przesłonił światło otworu, ale Marnen szedł
bez wahania, pewien każdego kroku. Nie powstrzymywały go
nagłe podmuchy chłodu z bocznych korytarzy ani echo jego
kroków odbijające się w niewidocznych galeriach. Po pewnym
czasie poczuł, że powietrze nie jest już tak zimne i
dostrzegł przed sobą słaby blask.
Siedziała na płaskim głazie nad jeziorkiem kipiącego
ognia, który napełniał wielką jaskinię ciepłem, światłem i
lekko siarczanym dymem. Wokół niej leżały szmaragdowe
odłamki skorupy jaja oraz kości i strzępy szmat. Była
mała - nie większa od kopki siana - a jej łuski miały kolor
bladego złota.
- Zostałeś wezwany, żeby objąć służbę u Anaxtal -
wysyczała cicho, głosem jeszcze dziecinnym, ale już tonem
zdecydowanej komendy.
Marnen był wstrząśnięty emocjami, które się w nim
budziły. Po latach rozpaczy, zmęczenia w każdej kości,
umysłowego i duchowego otępienia, odradzały się uczucia.
Radość i gniew, nienawiść i wdzięczność, miłość, przerażenie
i potrzeba wolności walczyły w nim, kiedy stał przed
obliczem Anaxtal.
Przemówiła ponownie i jej słodki syk napełnił jego umysł
pewnością. Upadł na twarz, przycisnął wargi do jej przedniej
łapy i wyrzucił z siebie przez łzy:
- Ratuj nas, Anaxtal! Ratuj nas i wyzwól nas!
Przełożył Lech Jęczmyk
JOHN MORRESSY
Pisarz dobrze znany czytelnikom naszego miesięcznika,
został nawet uznany przez nich za jednego z ulubionych
autorów. Opowiadanie o smoczycy Mashossie stanowi dobry
przykład literatury mitycznej, mówiącej o sprawach
towarzyszących człowiekowi przez wszystkie czasy. Oto
stojący zawsze przed każdym człowiekiem i każdym
społeczeństwem wybór między wolnością a bezpieczeństwem. U
nas nawet urząd zajmujący się pozbawianiem ludzi wolności
nazywał się Urzędem Bezpieczeństwa. Zaś gromki okrzyk
"Smoczyco, wróć!" usłyszeliśmy całkiem niedawno.
L.J.