Morressy John Kedrigern 3 Kedrigern w krainie koszmarow

John Morressy




KEDRIGERN

W KRAINIE KOSZMARÓW


Przełożyła

Danuta Górska


Droga do Dendorrik


Prawdziwy początek tej historii to dzień, kiedy Hamarak znalazł zaklęty miecz, wielkie czarne ostrze Panstygię, Matkę Ciemności, znaną dawniej pod imieniem Luiza. Kto chce, może cofnąć się da­lej w przeszłość, do klątwy Vorvasa Mściwego i długiego zamknięcia w pniu dębu; ale są to jedynie informacje uzupełniające, łatwo do­stępne w razie potrzeby.

Można również rozpocząć od rozmowy pomiędzy Kedrigernem, czarodziejem z Góry Cichego Gromu, a jego małżonką Księż­niczką, pewnego jesiennego wieczoru w rok po ich niebezpiecznej, uwieńczonej sukcesem wyprawie po Arlebara i Czarodziejską Mu­chę, kiedy siedzieli przy kominku - ona przerabiała swoją gardero­bę, żeby swobodnie korzystać ze świeżo zdobytych skrzydeł, on zaś przeglądał cenne woluminy, otrzymane w spadku po Arlebarze. Lecz chociaż Księżniczka i czarodziej są głównymi bohaterami tej historii, pojawiają się na scenie w drugiej kolejności. Zaczniemy od Hamaraka.

Wielka siła Hamaraka zawsze stanowiła jego główny atut. Pamię­tał, że od najmłodszych lat mógł pracować najciężej i najdłużej ze wszystkich znanych mu ludzi. Nigdy nie był bezrobotny dłużej niż przez kilka dni. Wprawdzie zazwyczaj wykonywał brudną, czarną ro­botę, ale nie narzekał. Rzadko brakowało mu jadła czy schronienia, zwykle miał też parę groszy w sakiewce, które nieodmiennie wyda­wał na świeży, ciepły chleb. To była jego jedyna słabostka.

Hamarak był bardzo wysoki, bardzo potężny i bardzo silny, od­znaczał się jednak łagodnym charakterem i spokojnym usposobie­niem. Nie był ani mądry, ani głupi; mając czasu pod dostatkiem, potrafił rozwikłać skomplikowany problem, wolał jednak pozosta­wiać takie ćwiczenia tym, którym to sprawiało przyjemność; jemu nie sprawiało. Rysy twarzy miał pospolite, ani urodziwe, ani grote­skowe czy komiczne: szeroki, płaski nos, usta skłonne raczej roztrop­nie zwierać się w miłym uśmiechu, niż otwierać się do niepotrzeb­nej gadaniny, brązowe oczy o nieobecnym spojrzeniu. Włosy miał czarne i gęste, ręce pokryte odciskami, skórę brązową od słońca. Pod każdym względem, z wyjątkiem siły i rozmiarów, Hamarak był zupełnie zwyczajnym człowiekiem i prowadził zupełnie zwyczajne życie; wręcz pragnął takiego życia. W wieku dwudziestu paru lat nic nie zakłócało rutyny jego zajęć: jadł, pracował, jadł, pracował jesz­cze trochę, jadł, spał, czasami opychał się świeżym chlebem i to mu całkiem wystarczało.

Lecz pewnego pogodnego jesiennego dnia, kiedy ścinał drze­wa na skrawku ziemi świeżo nabytej przez jego obecnego pana, usły­szał głos. Był to głos kobiecy, smutny i słodki, pobrzmiewający leciut­kim metalicznym rezonansem. Początkowo Hamarak nie rozróżniał słów, słyszał tylko stłumione śpiewne wołanie pomiędzy drzewami; lecz kiedy podszedł bliżej, zrozumiał prośbę wypowiedzianą cichym, żałosnym głosem, teraz wyraźnym:


Drwalu, drwalu, wypuść-że mnie

Z mojego więzienia w drzewie!

Uwolnij księżniczkę nynie,

A nagroda cię nie minie!


Hamarak zatrzymał się i rozejrzał nieufnie. Podejrzewał jakiś podstęp. U jego pana służyła dziewka kuchenna, całkiem ładniutka, ale lubiąca okrutnie szydzić z mężczyzn. Ta trzpiotka mogła dla za­bawy zwabić go w głąb lasu, mamiąc słodkim głosikiem, łudząc obietnicami nagrody, których nie zamierzała dotrzymać.

Głos znowu go zawołał. Zdawał się wydobywać z dębu, który stał samotnie na małej polance - szacowny stary olbrzym, rozszczepiony od góry i śmiertelnie przepołowiony do połowy pnia, ale wciąż okry­ty bujnym listowiem. Niezwykły widok. Hamarak zbliżył się i znowu usłyszał głos, niewątpliwie płynący z wnętrza drzewa. To nie była żadna sztuczka, to były czary, a czary to coś znacznie gorszego niż sztuczki swawolnej kuchareczki.


Drwalu, czyżbyś z własnej woli

Przyszedł tu, by mnie wyzwolić?


Żałość ustąpiła miejsca nadziei i ten ożywiony nadzieją głos zwracał się do Hamaraka. Z całą pewnością. W pobliżu nie było żad­nych innych drwali. Hamarak, chociaż zdumiony i nieco przestra­szony, poczuł się zobligowany do odpowiedzi.

-Jest tam kto?

Czekał, chociaż było mu trochę głupio. Odpowiedź wkrótce na­deszła, wypowiedziana czystym, radosnym głosem, który dźwięczał jak młot na kowadle.


Drwalu, uderz w stary dąb,

Silnym ciosem drzewo zrąb!

Wypuść więźnia na swobodę,

A wnet dostaniesz nagrodę.

Hamarak nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale jedno było jasne: ktoś uwięziony w drzewie pragnął się uwolnić, a on miał w rękach dobrą, ostrą siekierę i potrafił jej używać. Jakim cudem ta osoba uwięzła wewnątrz drzewa, to przerastało jego pojęcie; może wpadła w tę głęboką szczelinę; ale głos wspomniał o księżniczce, a Hamaraka znajomość księżniczek ograniczała się do informacji z trzeciej ręki. Rów­nie dobrze księżniczki mogły regularnie wpadać w drzewa, nie było w tym niczego nadzwyczajnego i niczego magicznego. Niemniej powi­nien zachować ostrożność i uważać, żeby zrąbać tylko drzewo, a nie jego królewską mieszkankę.

-Jeśli zetnę drzewo, nie zrobię ci krzywdy? - zapytał.


Uderzaj śmiało, bez lęku

Nie dosięgnie mnie twa ręka.

Wal siekierą z całej siły

Tylko mnie uwolnij, miły!


- zawołał niecierpliwie głos.

Sprawa była jasna, nie należało zwlekać. Hamarak ściągnął skó­rzany kaftan, popluł w dłonie, zatarł ręce metodycznym gestem za­wodowca i chwycił siekierę. Po kilku pierwszych uderzeniach robił przerwy, nasłuchując bolesnego lub ostrzegawczego okrzyku, ponie­waż jednak niczego nie usłyszał, zabrał się porządnie do roboty. Wie­dział, że musi przerąbać tylko połowę pękniętego pnia, ponieważ podcięta część odłamie się od podstawy i runie na ziemię pociągnię­ta własnym ciężarem, uwalniając więźnia. Pracował szybkimi, mia­rowymi ruchami, wkrótce też osiągnął zamierzony cel. Z donośnym, przeraźliwym trzaskiem i skrzypieniem pień dębu rozszczepił się aż do świeżego śladu siekiery i podcięta połowa upadła na ziemię.

Kiedy wszystko ucichło, Hamarak zbliżył się ostrożnie. Nie zo­baczył nikogo. Usłyszał drżące, metaliczne westchnienie ulgi i obej­rzał się gwałtownie. Na jasnej powierzchni pękniętego pnia spoczy­wał nagi miecz, lśniący głęboką, aksamitną czernią. Gałka rękojeści wyobrażała pięknie rzeźbioną kobiecą główkę i kiedy zdumiony Ha­marak wytrzeszczał oczy, główka przemówiła.

- Dzięki niebiosom! - wykrzyknęła. - Ach, co za ulga uwolnić się z tego obrzydłego drzewa i nie mówić już wierszem!

- Czy to ty... tam byłaś? - zapytał Hamarak.

- To ja. A ty jesteś na pewno drwalem, który zrąbał drzewo. Wielkie dzięki, młodzieńcze. Postąpiłeś bardzo przyzwoicie. Czy masz jakieś odzienie?

- Mam kaftan.

- Więc nałóż go, proszę. Nie przywykłam do widoku półnagich drwali. Jestem księżniczką.

Hamarak zmarszczył brwi. Czuł narastające zmieszanie. -Jesteś mieczem - odezwał się niepewnie.

- Nałóż kaftan, a wszystko ci wyjaśnię. No, bądź grzeczny - po­naglił go miecz. Mówił takim władczym tonem, z chłodną pewnością siebie, że Hamarak bez dalszej zwłoki wypełnił polecenie. Starannie zasznurował kaftan i stanął przed mieczem, który powiedział:

- No, znacznie lepiej. Teraz, zanim przejdziemy do rzeczy, mu­szę ci zadać bardzo ważne pytanie: czy pragniesz zostać największym szermierzem na całym świecie?

Hamarak przez chwilę rozważał to zagadnienie.

- Czy mam jakiś wybór?

- Nie marudź. Po prostu odpowiedz na pytanie. Powtarzam: czy pragniesz zostać największym szermierzem na świecie?

- Nie - odparł Hamarak.

- To dobrze. To bardzo dobrze, młodzieńcze. Trudno mi wyra­zić, z jaką radością to słyszę.

- Ale chciałbym innych rzeczy - dodał Hamarak z nadzieją, przypomniawszy sobie wcześniejsze obietnice nagrody.

- Tego jestem pewna. Teraz powiedz mi: czy w sąsiedztwie miesz­ka jakiś przyzwoity czarodziej albo mag? Zwykły zaklinacz wystarczy.

Hamarak powoli, z namysłem podrapał się w głowę.

- Nie ma takiego w okolicy. Była kiedyś czarownica w jaskini w górach, ale umarła.

-Jak to głupio z jej strony. Gdzie znajdę najbliższego maga? -Jeden człowiek mówił, że w Dendorrik mieszka czarodziej. To gdzieś na wschodzie, daleko stąd.

- Więc musimy wyruszyć natychmiast. Podnieś mnie i w drogę.

- Ale ja nie znam drogi do Dendorrik! Nie mam jedzenia ani pieniędzy, a buty mi się zdarły. Mam tutaj robotę... muszę wykarczować ten las i mój pan rozgniewa się, jeśli nie dotrzymam terminu. Nie mogę tak po prostu odejść! - zaprotestował Hamarak.

- Słuchaj no. Jak się nazywasz? Nawet się nie przedstawiłeś -syknął niecierpliwie miecz.

- Nazywam się Hamarak.

- Posłuchaj bardzo uważnie, Hamaraku. W tej chwili jestem Panstygią, wielkim czarnym ostrzem zachodu. Ale nie zawsze byłam mieczem i nie zamierzam nim pozostać dłużej, niż to absolutnie ko­nieczne. Czy mnie zrozumiałeś?

- Chyba tak. Jesteś mieczem, ale tak naprawdę nie jesteś mie­czem. Jesteś księżniczką.

- Bardzo dobrze, Hamaraku. Jestem księżniczka Luiza z Króle­stwa Śpiewającego Lasu. Z powodów, których na razie wolę nie oma­wiać, zostałam przemieniona w miecz przez złośliwego czarodzieja. Tylko czarodziej o równej mocy, lecz mniejszej złośliwości może zdjąć klątwę, która więzi mnie w tej postaci. Ktokolwiek pomoże mi odnaleźć tego czarodzieja, zostanie sowicie wynagrodzony.

- Nie ma żadnej nagrody za wydostanie cię z drzewa? - zapytał żałośnie Hamarak.

- Nie bądź samolubny, Hamaraku. Jeśli nie stać cię na trochę poświęcenia, trzeba było zostawić mnie w drzewie. Skoro już się wmieszałeś, musisz wytrzymać do końca. Powiedz mi, jak się nazywa ten czarodziej z Dendorrik?

- Tamten człowiek nazywał go Mergith.

- Mergith... - powtórzyła Panstygią z namysłem. - Nigdy o nim nie słyszałam. No cóż, lepszy on niż żaden. Ruszamy w drogę, Hamaraku.

- Czy dostanę nagrodę, jeśli zabiorę cię do Mergitha?

- Hojną. Wymień tylko swoją cenę, a mój brat, siostra i ja zapła­cimy ci z przyjemnością.

Hamarak sięgnął po miecz, ale zawahał się i cofnął rękę. - Co z twoim bratem i siostrą? Czy ich też będę musiał wycią­gać z drzewa? - zapytał.

- Nie twoje zmartwienie, Hamaraku. Zabierz mnie do Mergi­tha, a otrzymasz nagrodę.

Po raz pierwszy w życiu Hamarak dostrzegł szansę zdobycia wszystkiego, o czym marzył. Wyobraził sobie świeży, ciepły chleb po­smarowany rozpływającym się masłem; własne gospodarstwo, własny dom i krzepką żonę, która codziennie będzie piekła chleb, i dwa do­rodne woły, i nowe buty; jednym słowem wszystko, czego człowieko­wi potrzeba do szczęścia na tym świecie. Nawet nowy pług. Wy­ciągnął rękę i podniósł czarny miecz.

- Mądra decyzja, Hamaraku! - serdecznie pochwaliła go Pan­stygią.

- Co dalej?

- Ruszaj na wschód i pytaj o drogę do Dendorrik. Nic trudne­go. Tylko jedno... człowiek wędrujący z obnażonym mieczem może wzbudzać niezdrowe emocje, więc lepiej na czas podróży ulegnę drobnej przemianie. Jeśli będziesz mnie potrzebował, ponownie sta­nę się mieczem.

- Wszystko mi jedno. I tak nie jestem szermierzem.

- Ale będziesz, Hamaraku. Zaufaj mi. A teraz... do Dendorrik! Jeszcze tego samego popołudnia Hamarak zdążył przehandlować swoją siekierę za połatany, lecz zdatny do użytku płaszcz oraz tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na kupno dziesięciodniowego zapa­su jedzenia. Zmartwiła go wiadomość, że Dendorrik leży w odległo­ści co najmniej dwudziestu dni drogi, i to jeszcze przy dobrej pogo­dzie i czynnych mostach. W innych warunkach podróż mogła trwać przez całe miesiące. Zresztą nie było żadnej gwarancji, że podróżny dotrze do celu. Droga prowadziła przez lasy, gdzie podobno roiło się od dzikich bestii i okrutnych zbójców, gdzie fałszywe drogowska­zy sprowadzały nieostrożnych na manowce, a za każdym zakrętem czyhało niebezpieczeństwo. Samo Dendorrik - gdyby jednak tam dotarł - opisywano jako zimne i niegościnne miasto, którego wład­cy należało raczej unikać. Hamarak wysłuchiwał tych informacji, owijał się płaszczem i ruszał dalej.

W trakcie wędrówki znajdował sobie zwykłe zajęcia umysłowe. Obserwował barwy i odcienie jesiennych liści, i kształty chmur na niebie, które niekiedy dostrzegał przez sklepienie lasu. Słuchał śpie­wu ptaków i wypatrywał zwierzęcych tropów. Czasami myślał o świe­żym chlebie.

Kontemplacja nigdy nie należała do ulubionych życiowych zajęć Hamaraka. Przy kilku okazjach, kiedy spróbował, sam wysiłek przy­prawił go o zawrót głowy. Niejasno podejrzewał, że gdyby pozwolił sobie na dłuższe rozmyślanie o tym, co teraz robi, dostałby jeszcze większych zawrotów głowy. Ograniczył zatem zakres aktywności umy­słowej do najbliższego otoczenia oraz świetlanej przyszłości.

Mijały kolejne dni, monotonne i nużące. W czasie podróży Ha­marak niewiele rozmawiał z Panstygią, chociaż bardzo chciał poznać jej historię. Nie mogła mówić pod postacią kija, którą przybrała dla kamuflażu, ilekroć zaś ją wzywał, spodziewała się usłyszeć, że dotarli do celu, toteż wskutek rozczarowania stawała się opryskliwa i zgryźli­wa. Wielokrotnie zapewniała Hamaraka o sukcesie i składała niejasne obietnice nagrody, ale bardzo mało mówiła o sobie. Wjej obecności czuł się jak głupiec ł niedołęga. Zaczynała mu działać na nerwy.

Hamarak zdołał zaoszczędzić pieniądze na jeden dodatkowy dzień. A potem, kiedy już wydał ostatni grosz i jego sakwa świeciła pustkami, natknął się na kupca, kupiecką córkę i podstarzałą służ­kę, którzy siedzieli przy drodze i dygotali ze strachu. Jeden z wozów kupca przewrócił się, a właściciel gorączkowo próbował go napro-stować, żeby wyjechać z lasu przed zmrokiem, ponieważ lękał się ra­busiów. Reszta służby już uciekła, a sam kupiec wyraźnie wahał się pomiędzy chęcią ratowania własnej skóry (oraz córki) a konieczno­ścią pilnowania zagrożonego dobytku.

Na widok Hamaraka służka natychmiast zemdlała, córka wrza­snęła, zaś kupiec bełkocząc runął na ziemię jak długi. Niełatwo przy­szło Hamarakowi ich uspokoić, ale kiedy rozładował wóz do końca, postawił go prosto, naprawił uszkodzoną budę i ponownie załado­wał towary, zanim minęło popołudnie - uznali go za przyjaciela i do­broczyńcę i poprosili, żeby im towarzyszył.

-Jedziecie do Dendorrik? - zapytał.

- Nie, dopóki Mergith tam rządzi - odparł kupiec. - Ale nasza trasa zawraca w odległości dwóch dni drogi od Dendorrik. Jedź z na­mi. Tak będzie bezpieczniej dla wszystkich i wygodniej dla ciebie.

- Macie jedzenie?

- Mój poczciwcze, będziesz naszym honorowym gościem. Ale musimy stąd odjechać przed zmrokiem, bo inaczej zbójcy nas do­padną.

Zatrzymali się na noc w małej, bardzo brudnej gospodzie. Ha­marak rozsądnie spędził noc na wozie; pozostali skorzystali z gościn­nych łóżek, które dosłownie kipiały głodnym życiem. Przez następ­ne kilka dni byli zbyt zajęci drapaniem się, żeby zwracać uwagę na nowego towarzysza podróży.

Przez sześć dni Hamarak wysłuchiwał narzekań kupca na kiep­skie interesy, rozwlekłych opowieści córki ojej przyszłym weselu oraz lamentów służącej pogryzionej przez pchły, cierpiącej na ból zębów, sztywne nogi i zadyszkę - wszystko to przeplatane gadaniną o le­śnych rabusiach. Według tej bojaźliwej trójki za każdym drzewem, pod każdym krzakiem, w każdym cieniu kryli się groźni bandyci, uzbrojeni po zęby; jednakże Hamarak nie widział ani śladu bandy­tów. Las był cichy i spokojny, droga prosta, podróż szybka i wygod­na. Lecz siódmego dnia bandyci jednak się pojawili.

Hamarak maszerował obok pierwszego wozu rozmyślając, ilu piekarzy znajdzie w Dendorrik, jaki chleb pieką, czy mają świeże, złociste masło i czy ktoś w mieście robi dżem truskawkowo-rabarbarowy - kiedy czarna laska w jego dłoni zadrżała. Wyrwany z marzeń, rozejrzał się czujnie. Za drugim wozem zobaczył trzech uzbrojonych mężczyzn, podkradających się od tyłu. Jeden miał miecz; dwaj pozo­stali dzierżyli krótkie dzidy. Hamarak przyspieszył kroku, żeby ostrzec kupca; nagle pierwszy wóz zahamował, a kupiecka córka wy­dała przenikliwy wrzask. Na rozstajach dwaj mężczyźni z obnażony­mi mieczami zastąpili im drogę.

Hamarak wyszedł przed konie i przemówił spokojnym, poważ­nym tonem:

- Przepuśćcie nas, proszę. Ta dama jedzie na swoje wesele, a ja spieszę się do Dendorrik.

Bandyci ocenili go wzrokiem. Był większy od nich, ale jego płaszcz i buty pokrywała gruba warstwa kurzu. Nie miał broni, tylko ciężką laskę z ciemnego drewna. Milcząc, wymierzyli miecze w jego pierś.

- Damy wam trochę pieniędzy, jeśli chcecie, tylko nas przepuść­cie - podjął Hamarak bez cienia obawy w głosie, pomimo niepoko­jących dźwięków wydawanych przez kupca i jego córkę.

Dwaj rabusie wymienili szybkie spojrzenia. Jeden parsknął krót­kim śmiechem, pozbawionym wesołości.

Takim samym spokojnym, niedbałym tonem Hamarak dodał:

- Nie chcę z nikim walczyć. Chcę tylko dojechać do Dendorrik. Tym razem mężczyzna roześmiał się głośno w bardzo niemiły sposób. Skinął głową do towarzysza i obaj postąpili krok w stronę podróżnych. Córka kupca zapiszczała. Kupiec mamrotał modlitwę.

Powietrze zadźwięczało nagłym metalicznym „brzdęk!” i laska Hamaraka przestała być laską. Hamarak trzymał w dłoni wielki czar­ny miecz, tak intensywnie czarny, że nie odbijał żadnego światła, tyl­ko krawędź ostrza błyszczała w popołudniowym słońcu.

Rabusie zawahali się na mgnienie i w tym samym mgnieniu oka Hamarak spadł na nich jak huragan, kładący pokotem łany si­towia. Jednym ciosem roztrzaskał miecze obu mężczyzn, po czym odwrócił się do pozostałych napastników. Uderzenie płazem rozłożyło kolejnego szermierza, a trzeci cios rozszczepił dzidy ostatniej dwójki.

Jeden ze zbójców leżał nieprzytomny, na jego skroni nabrzmie­wał wielki purpurowy guz. Pozostali rozcierali sobie dłonie i posykiwali z bólu, oszołomieni gwałtownością ataku. Hamarak przesunął się na skraj drogi, skąd dobrze widział całą piątkę, i wzniósł czarny miecz. Kobiecy głos rozległ się w powietrzu; głos lodowaty od gnie­wu i budzący grozę.

- Poznaliście moc Panstygii, Matki Ciemności. Łaskawie okaza­ła wam miłosierdzie. Następnym razem nie będzie taka łaskawa -powiedział miecz.

Czterej bandyci rozbrojeni przez Hamaraka jęknęli ze strachu. Piąty poruszył się i pisnął cichutko.

- W podzięce za moje miłosierdzie powiedzcie mi prawdę. Kto rządzi w Dendorrik? - zapytał miecz.

- Mergith tam rządzi, król-czarodziej - wybełkotał jeden ze zło­dziei, a drugi energicznie kiwnął głową na potwierdzenie słów kam­rata.

- Opiszcie mi tego Mergitha.

- Nigdy go nie widziałem. Mało kto go widział, Matko Ciemno­ści. Nie wiem, jak on wygląda, przysięgam! - zawołał rozbójnik, pa­dając na kolana. -Jestem banitą, wyrzutkiem... nic nie wiem o Den­dorrik!

- Słyszałem, że Mergith ma mosiężną skórę, której nie przebije żadna broń! - dodał któryś z towarzyszy.

- Jedna kobieta mi opowiadała, że Mergith ma dziewięć palców u każdej dłoni i żelazne szpony na każdym palcu! - krzyknął trzeci. - A jego oczy miotają płomienie w gniewie!

Czwarty rabuś wymamrotał, trzęsąc się ze strachu:

- On ma oczy dookoła głowy! Z przodu i z tyłu, ze wszystkich stron! Co najmniej tuzin oczu. Może więcej. Może setkę!

- Nigdy nie słyszałam podobnych bzdur - rzucił opryskliwie

miecz. - Ładna z was banda rozbójników, zastraszonych jak dzieci, które dostały klapsa.

- Ludzie opowiadają takie rzeczy w Dendorrik, Matko Ciemności, przysięgam! - zaskomlał pierwszy bandyta, płaszcząc się na ziemi.

- W takim razie ludzie w Dendorrik są jeszcze głupsi od was i nie zamierzam zadawać się z nimi - oświadczyła Panstygia. Pozostała trój­ka bandytów również padła plackiem na ziemię, a herszt usiadł i objął głowę rękami, zawodząc żałośnie. - Och, wynoście się wszyscy! Precz mi z oczu! - warknął zirytowany miecz.

Kiedy bandyci zmykali, unosząc nieprzytomnego towarzysza, Hamarak zapytał:

- Czy dobrze się spisałem?

- Bardzo ładnie sobie poradziłeś, Hamaraku. Sprawiłeś mi przy­jemność - zapewnił miecz.

- Cieszę się, że nie musiałem nikogo poważnie zranić.

- Powtarzałam ci wiele razy, że staram się unikać kłopotów. Nie ufasz mi?

- Ufam ci, Matko. Ja tylko...

- Nie mów do mnie „matko” - przerwał gniewnie miecz. - Pro­szę cię, wejdź za te drzewa. Nie chcę prowadzić prywatnej rozmowy w zasięgu słuchu tego kupca i jego domowników.

Odsunąwszy się na sporą odległość od wozów, Hamarak za­pytał:

- Dlaczego nie mogę cię nazywać matką? Przecież sama się przedstawiłaś jako „Panstygia, Matka Ciemności”.

- Owszem, Hamaraku. I właśnie tak proszę mnie nazywać na przyszłość.

- Co złego jest w twoim imieniu? Luiza to ładne imię.

- Nie bardzo pasuje do zaklętego miecza. Doprawdy, Hamara­ku, czasami zachowujesz się jak osioł.

Hamarak milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie powiedział:

- Myślisz, że jestem głupi.

- Tego nie powiedziałam.

- Powiedziałaś co innego, ale to miało znaczyć, że jestem głupi. Domyśliłem się z tonu twojego głosu.

- No, z pewnością nie jesteś czarodziejem.

- Nigdy nie mówiłem, że jestem czarodziejem. Jestem rolni­kiem. I tylko tym chcę być, Matko... nie, Luizo. Czy mogę cię nazy­wać Luiza?

Miecz odparł z westchnieniem:

- Kiedy nikogo nie ma w pobliżu, możesz do mnie mówić „Lu­izo”. Ale przy innych proszę zwracać się do mnie: „Panstygio, Matko Ciemności”, i to z szacunkiem.

- Spróbuję. Naprawdę chcę ci pomóc.

- Wiem, Hamaraku, i jestem ci wdzięczna. -Ale nie jestem czarodziejem. Ani szermierzem.

- No, no, Hamaraku, nie chcę więcej słyszeć takiego gadania. Ten, kto mną włada, jest najlepszym szermierzem na świecie. To na­leży do mojej klątwy. Popatrz, jak łatwo pokonałeś tych bandytów, chociaż było ich pięciu na jednego.

Po chwili, jaką zabrało przywołanie z pamięci świeżego zwycię­stwa, Hamarak oświadczył:

- Nie chcę być najlepszym szermierzem na świecie. Chcę być rolnikiem. Chcę mieć własny kawałek ziemi i ludzi do pracy, i dobre woły do pługa i karczowania... i dom z dwoma kominami.

- Dostaniesz to wszystko, Hamaraku, przyrzekam - rzekł ze znu­żeniem miecz.

-I nowy pług?

- Tak, Hamaraku. Śliczny nowiutki pług. A teraz znowu zmie­nię się w laskę, a ty wracaj do towarzyszy podróży. Porozmawiamy znowu, kiedy ujrzymy przed sobą Dendorrik.

- Goja im powiem?

- W tych okolicznościach, Hamaraku, możesz im powiedzieć wszystko, co tylko zechcesz.

Powietrze brzęknęło, jakby dwa srebrne kielichy stuknęły się w toaście, i czarny miecz stał się znowu czarną laską. Hamarak zawró­cił na szlak, ale droga była pu,sta. Kupieckie wozy skręciły na rozsta­jach i odjechały pospiesznie. Zostawiły po sobie tylko chmurę kurzu.

Hamarak usiadł na kamieniu i zastanowił się nad sytuacją. Jeśli kupiec postanowił tutaj skręcić, to Dendorrik leżało w odległości dwóch dni marszu. Bez jedzenia i pieniędzy droga będzie trudna i męcząca, ale pogoda była piękna, a okolica obfitowała w świeżą wodę. Na pewno znajdą się też owoce albo dzikie jagody. Hamarak roztargnionym wzrokiem wpatrywał się w ziemię, szukając jakiejś pociechy. Nagle wydał cichy okrzyk radosnego zdumienia na widok sakiewki, leżącej obok porzuconej broni. Kiedy po nią sięgnął, tro­chę dalej zauważył torbę podróżną. Sakiewka zawierała kilka monet, zaś w torbie zmieściła się prawie połowa pieczonej kury oraz kawa­łek chleba wielkości pięści. Rozpromieniony Hamarak wrócił na ka­mień i przystąpił do uczty.

Skończywszy obiad wstał, zważył sakiewkę w dłoni i uśmiechnął się słysząc miły brzęk srebra i miedzi. Wetknął zdobycz za pas, chwycił la­skę, zwrócił się twarzą na wschód i ruszył w drogę do Dendorrik.


Skromny prezent


Mały domek na Górze Cichego Gromu, gdzie mieszkał czaro­dziej Kedrigern z żoną Księżniczką, stanowił uroczy obrazek domo­wego szczęścia. Na kominku buzował ogień, odganiając chłód je­siennego wieczoru. Księżniczka i Kedrigern siedzieli przy kominku w wygodnych fotelach, każde zajęte swoją robotą. Ogień potrzaski­wał, Księżniczka nuciła cicho migając igłą, Kedrigern od czasu do czasu pomrukiwał niechętnie nad jakimś ustępem z książki, którą trzymał na kolanach. Oprócz pobrzękiwania naczyń i sztućców w kuchni, gdzie Ciapek pilnie zmywał po obiedzie, wszędzie panowa­ła cisza.

- No, skończone - oznajmiła Księżniczka, podnosząc bladoniebieską szatę, żeby obejrzeć dwa pionowe rozcięcia na plecach mie­dzy łopatkami, które starannie obrębiła. - I to w samą porę.

Kedrigern chrząknął, ale nie podniósł oczu znad książki.

- Powinna być wspaniała pogoda do latania, zanim nie przyjdą silne wiatry. Nie mogę się doczekać, żeby znowu szybować w powie­trzu. Niedługo będę mogła najwyżej okrążyć dom.

Z westchnieniem zadowolenia pozbierała ubrania leżące po obu stronach fotela, przerzuciła je przez ramię i wstała.

- Chyba teraz przymierzę. Muszę sprawdzić, czy otwory na skrzydła są dostatecznie duże. Zaraz wracam.

Kedrigern kiwnął głową i wydał niedosłyszalny pomruk zgody. Marszcząc brwi, przewrócił kolejną kartkę opasłego tomu in folio.

- Co ty czytasz? Chyba nic wesołego? - zagadnęła Księżniczka. Czarodziej rzucił jej ponure spojrzenie.

- Racja. To kronika, którą zabrałem z domu Arlebara.

- Och, kronika - powtórzyła Księżniczka z dezaprobatą. - Kro­niki są okropne. Same bitwy, klęski, głód i zarazy. Dlaczego nie po­czytasz jakiejś miłej historyjki o królach, królowych, książętach i księ­żniczkach?

- Właśnie o tym czytam, moja droga: historia Gurffa Mocnego i Alryka Chytrego, bliźniaczych synów Pollioka i Sming z Kraju Zę­batych Gór. Bardzo przygnębiające.

- Dlaczego czytasz przygnębiające książki?

-Trzeba być na bieżąco - fatalistycznie stwierdził czarodziej. Dopiero teraz zauważył suknie zwisające z ramienia Księżniczki. -Urządzasz pranie? - zapytał.

- Właśnie skończyłam je przerabiać. Teraz przymierzę.

- Dobry pomysł. Powinna być wspaniała pogoda do latania, za­nim nie przyjdą silne wiatry.

- Właśnie tak samo myślałam.

- Na pewno niecierpliwie czekasz, żeby znowu wzlecieć w po­wietrze. Niedługo będziesz mogła najwyżej okrążyć dom.

- Dokładnie to samo pomyślałam. I nawet powiedziałam. A te­raz, jeśli pozwolisz... - Księżniczka odwróciła się, trzepocząc skrzy­dełkami uniosła się odrobinę nad podłogę i z gracją wyfrunęła z po­koju. Kedrigern powrócił do lektury.

Czytał przez jakiś czas, potrząsając głową i mamrocząc niepo­chlebne uwagi na temat porządków panujących w Kraju Zębatych Gór. Zanim jednak przewrócił stronicę, Księżniczka wróciła. Stanę­ła przed nim ubrana w bladoniebieską szatę, którą właśnie skończy­ła przerabiać. Z uśmiechem wzbiła się w powietrze, zatoczyła krąg i lekko wylądowała przy boku męża.

- Ślicznie, moja droga - pochwalił, biorąc ją za rękę. - Prześlicz­nie. Niebieski to wymarzony kolor dla ciebie. Czy to nowa suknia?

- Miałam ją od dawna. Po prostu nie przepadałam za niebie­skim kolorem... jakoś zawsze wolałam ubierać się na zielono. Pew­nie z przyzwyczajenia.

- No, w zielonym też wyglądasz bardzo ładnie.

- Całe szczęście, skoro tak długo byłam żabą.

- No, no - powiedział czarodziej, lekko ściskając jej dłoń. - Nie ma potrzeby o tym myśleć. To już minęło. Znowu jesteś olśniewają­co piękną kobietą i taką pozostaniesz. I masz nawet te urocze małe skrzydełka.

- Sporo się napracowałam, musiałam we wszystkich sukniach powycinać otwory na skrzydła, ale warto było. Sprawdzisz, jak leży na plecach, Keddie?

Kedrigern odłożył księgę i wstał, żeby obejrzeć dzieło Księżnicz­ki. Przejrzyste, tęczowo opalizujące skrzydła, cieniutkie jak pajęczy­na, lecz mocne, wystawały przez bliźniacze rozcięcia, umieszczone blisko siebie na plecach Księżniczki. Z kształtu przypominały po­większone skrzydełka motyla; czubki nie dochodziły nawet do ra­mion, końce sięgały tylko do talii. Przy podstawie skrzydła były tro­chę grubsze, nie grubsze jednak od liścia. Kedrigerna ciągle dziwi­ło, że tak delikatne skrzydełka mogły unieść w powietrze dorosłą kobietę i przetransportować ją bezpiecznie, z wdziękiem, w szybkim tempie na znaczne odległości. Wprawdzie Księżniczka była smukła i wiotka, skrzydła zaś posiadały magiczne właściwości, niemniej zro­biły wrażenie na Kedrigernie. W dodatku były giętkie i elastyczne. Podczas chłodnych wieczorów Księżniczka owijała się nimi jak sza­lem. Takie praktyki dobrze wpływały również na same skrzydła, któ­re zbyt długo wystawione na zimno stawały się kruche i łamliwe. Wy­magały jedynie krótkiego trzepotania przed snem i czasami kilku przelotów z pokoju do pokoju, żeby zachować szczytową kondycję.

- Pasuje idealnie, moja droga - oznajmił Kedrigern. Księżniczka odwróciła się, a on spojrzał na nią z uwielbieniem. Rzeczywiście była piękną kobietą. Błękitna suknia harmonizowała z barwą jej oczu i podkreślała lśnienie czarnych włosów. Srebrny diadem wysa­dzany brylancikami błyszczał na jej czole, tęczowe skrzydła migotały w blasku ognia.

Księżniczka była nie tylko piękna i mądra, opanowała także wie­le potężnych zaklęć i pilnie uczyła się nowych. Jednym słowem, stwierdził w duchu Kedrigern, czarodziej nie mógł sobie wymarzyć lepszej żony. Istotnie był wielkim szczęściarzem.

Widocznie te myśli odbiły się na jego twarzy, ponieważ Księż­niczka ucałowała go czule i powiedziała:

- Mamy wiele powodów do zadowolenia, ty i ja.

- Z pewnością. Pomyśl tylko... ledwie zeszłej wiosny wyruszyli­śmy na poszukiwanie Arlebara.

- A poprzedniej wiosny ciągle jeszcze rechotałam jak żaba.

- A jeszcze poprzedniej wiosny nawet się nie znaliśmy. - Kedri­gern w zadumie pokręcił głową nad cudownymi zrządzeniami losu. Oboje usiedli wygodnie w fotelach i milczeli przez jakiś czas, wpa­trując się w dogasający ogień. Wreszcie Księżniczka zapytała:

- Co się stało z tym miłym staruszkiem, który nas zaślubił?

- Pustelnik Dobrach... o ile wiem, moja droga, ciągle miesz­ka w tamtym lesie, nad brzegiem morza. Przyjemne miejsce na pu­stelnię.

- Keddie, czy wiesz...?

- Tak, moja droga?

- Niedługo będzie nasza trzecia rocznica!

Kedrigern spojrzał bystro na żonę i ze zdumieniem potrząsnął głową.

- Ależ tak, rzeczywiście. Coś podobnego! Całe trzy lata, a mnie się wydaje, jakby to było wczoraj, kiedy przejeżdżałem przez Smętne Trzęsawisko i zobaczyłem cię siedzącą na liściu wodnej lilii...

-Płakałam.

-1 to bardzo żałośnie.

- Ale jakoś wierzyłam, że przyjdziesz. Byłeś moją jedyną na­dzieją. Nikt inny nie mógł mnie odczarować, tylko Kedrigern z Góry Cichego Gromu, mistrz przeciwzaklęć.

- Zawsze chciałem cię zapytać, skąd o mnie słyszałaś. Wiem, że plotki się rozchodzą, ale trudno sobie wyobrazić kogoś wyrabiające­go mi reputację na trzęsawisku. To trochę bez sensu.

- Nie wiem, skąd wiedziałam. Może to była część zaklęcia. Cią­gle nie pamiętam niczego z... z przeszłości.

- Przykro mi, moja droga. Ale pamięć ci wróci, jestem pewien. To tylko kwestia czasu.

- Minęły już prawie trzy lata, odkąd mnie odczarowałeś! I nie mam pojęcia, jak długo wegetowałam na Smętnym Trzęsawisku, za­nim mnie znalazłeś.

Kedrigern współczująco pokiwał głową.

- Rozumiem twoje uczucia. Naprawdę, uwierz mi. Żałuję, że nie mogę zwrócić ci rodzinnych wspomnień w prezencie na rocznicę. Zrobiłbym to natychmiast, gdybym tylko miał jakąś wskazówkę.

- Nie potrzebuję żadnych prezentów. Niczego mi nie brakuje. Czego jeszcze może pragnąć kobieta?

- Kochana jesteś, że tak mówisz - powiedział ciepło czarodziej. Wymienił z żoną czułe uśmiechy i po krótkiej przerwie podjął:

- Po prawdzie, czasami nawet lepiej niczego nie wiedzieć o wła­snej rodzinie. - Żona rzuciła mu zdziwione spojrzenie. - No, jak wiesz, byłem podrzutkiem. Na pewno mam w sobie krew królewską z jednej strony, a z drugiej czarodziejską, ale nie znam żadnych na­zwisk, żadnych herbów, żadnych drzew genealogicznych ani nicze­go takiego i to mi w zupełności odpowiada.

- Może tobie, ale nie mnie. Nie rozumiem cię, Keddie. Jeśli twoja matka była królową albo twój ojciec był królem, nie chciałbyś ich poznać?

Kedrigern z powagą pokręcił głową.

- Moja droga, rodziny królewskie bywają... oczywiście mówię ogólnie, twoja rodzina na pewno jest wzorem regalistycznych cnót... ale królewskie rodziny bywają bardzo niesympatyczne. Weźmy tę sprawę, o której czytam. Polliok i Sming byli idealną królewską parą, dopóki ich bliźniaczy synowie nie dorośli. Niezłe gagatki były z tych chłopaków, ale rodzice nigdy nie dostrzegają takich rzeczy. Ojciec faworyzował Gurffa Mocnego, a matka uwielbiała Alryka Chytrego, i zanim zdążyłaś wymówić: „Gorboduk”, już błyskały sztylety, do wszystkiego dodawano truciznę i przyjemne małe królestwo pogrą­żyło się w chaosie. Lecz ani przez chwilę nie myślałem, że twoja ro­dzina...

- No, mam nadzieję - odparła Księżniczka z godnością. - Poza tym nie przypominam sobie żadnych chłopców w rodzinie. Pamię­tam chyba siostrę, ale żadnych braci.

- To dobry znak. Przedtem nawet tego nie pamiętałaś.

- Ale nie pamiętam żadnych imion ani twarzy. Może tylko przy­pomniałam sobie jakąś bajkę. W bajkach księżniczki zawsze mają sio­stry.

- Racja. Ale siostry też bywają kłopotliwe. Czytałem o pewnym starym królu Albionu... miał trzy córki, oddał im wszystko, a one zwróciły się przeciwko niemu. Podzieliły jego królestwo i wyrzuciły staruszka z domu podczas strasznej burzy, w towarzystwie głupca i wariata. To dopiero rodzinne uczucia.

- Pamiętam tę historię. Czy to niejedna z córek... nazywała się chyba Kamelia... nie, Kornelia... wróciła do niego i dobrze go trak­towała?

- Tak, najmłodsza... nazywała się Kordelia... wróciła, ale przypro­wadziła ze sobą armię swojego męża. Przypuszczam, że członkowie rodzin królewskich zawsze tak podróżują. A skutek był taki, że wszy­scy zginęli. Jedna siostra otruła drugą, a potem pchnęła się nożem, a jej narzeczony zabił Kordelię, i tego już było za wiele dla biednego starego ojca. Okropna historia. A jednak całkiem banalna w porównaniu z tym, co się wyprawiało na duńskim dworze. Tamtych szaleń­ców nie dotknąłbym nawet dziesięciometrową różdżką.

Po ostatnich słowach Księżniczka nagle się ożywiła i odwróciła się do męża z rozjaśnioną twarzą; on jednak wciąż wpatrywał się smętnie w ogień. Usiadła więc prosto i oparła stopy o kratę przed kominkiem, gotowa czekać cierpliwie. Po chwili odezwała się:

- Keddie, mam pomysł. Wiem, jaki prezent chciałabym dostać od ciebie na rocznicę.

- Strasznie się cieszę, moja droga! Co byś chciała... parę ład­nych, ciepłych, wełnianych ochraniaczy na skrzydła?

- Nie. Chcę dostać różdżkę.

- Różdżkę?

- Czarodziejską różdżkę z małą gwiazdką na końcu. Świetnie będzie pasowała do skrzydeł i pomoże mi w czarach.

Kedrigern odpowiedział nie od razu.

- No, raczej nie liczyłbym, że różdżka pomoże w czarach. W gruncie rzeczy każdy czar, który wymaga różdżki, to tylko niepo­trzebne komplikowanie zadania. Śmiało mogę założyć, że wszystkie zaklęcia, jakie inni rzucają za pomocą różdżki, ja potrafię rzucić bez żadnej różdżki, i to z lepszym wynikiem.

- Tak, ale czarodziejskie różdżki to nic złego, prawda? Kedrigern ponownie zawahał się przed odpowiedzią, a w jego głosie brzmiała wyraźna niechęć.

- Nie, nic złego. Po prostu są bezużyteczne. Co innego wełnia­ne ochraniacze na skrzydła.

- Nie chcę wełnianych ochraniaczy na skrzydła.

- Przydadzą ci się, jeśli chcesz latać w zimie.

- Chcę dostać różdżkę. Chyba wyrażam się jasno?

- Oczywiście, moja droga. Wyrażasz się bardzo jasno. Po prostu nie rozumiem, dlaczego taka rozsądna osoba chce mieć różdżkę. Różdżka to głupota. Zostawia ci tylko jedną wolną rękę do wykony­wania magicznych gestów albo przewracania stronic, albo rysowania figur w powietrzu. I ciągle musisz o niej pamiętać; nie możesz jej odłożyć ani na chwilę ze strachu, żeby jej nie ukradli. Z pewnością nie chcesz, żeby czarodziejska różdżka wpadła w niepowołane ręce. Więcej z nią kłopotów niż korzyści, takie jest moje zdanie - zakoń­czył Kedrigern tonem tak sztywnym i oficjalnym, jakiego Księżnicz­ka nigdy jeszcze u niego nie słyszała.

- Ty naprawdę chcesz mnie zniechęcić - zauważyła.

- Po prostu jestem szczery, moja droga. Nie rozumiem, dlacze­go chcesz sobie zawracać głowę takimi bzdurami. Po co ci różdżka? Przecież masz skrzydła.

Przez krótką chwilę w pokoju panowała cisza, a potem Księż­niczka zwróciła się do męża z czarującym uśmiechem:

- Gdybym cię nie znała, Keddie, pomyślałabym, że jesteś za­zdrosny.

- Zazdrosny? Ja? O co? - Na twarzy Kedrigerna zdumienie wal­czyło z urazą.

- O moje skrzydła.

- Wcale nie jestem zazdrosny. Na co mi skrzydła?

- Pomagają latać - wyjaśniła.

-Jeśli zechcę latać, moja droga, bez trudu mogę zmienić się w ptaka. Nie potrzebuję skrzydeł. Wyglądałbym jak kompletny idiota z parą maleńkich tiulowych skrzydełek.

Uśmiech znikł z twarzy Księżniczki, w jej głosie zabrzmiały ostre nuty.

- Och, rozumiem. Więc wyglądam jak idiotka.

- Nie mówiłem, że ty tak wyglądasz, mówiłem, że ja bym tak wy­glądał. Tobie nawet do twarzy z tymi skrzydełkami. Wyglądasz jak trochę większa wróżka.

- Dziękuję ci - odparła lodowatym tonem. - Więc nie wyglą­dam po prostu jak idiotka, wyglądam jak gruba idiotka. Bardzo dziękuję.

- Nie, nie, nie, moja droga! Nie mówiłem, że jesteś gruba. Wcale nie jesteś ani trochę gruba. Masz doskonałą figurę. Jesteś smukła jak... jak...

- Różdżka? - podpowiedziała.

- Trzcina. Jesteś smukła jak trzcina - zapewnił Kedrigern pod­niesionym głosem. - Chodziło mi o to, że kształt i budowa twoich skrzydeł przypominają skrzydełka wróżki, ale ty masz ludzkie roz­miary. Wróżki są dużo mniejsze... chyba że wybierają się na chrzciny albo na wesele, albo knują coś złego. Krótko mówiąc, moja droga, jesteś piękną kobietą o wspaniałej figurze, ale nie jesteś mniejsza niż agat na wskazującym palcu aldermana i nie jeździsz w próżnym la­skowym orzeszku jak w powozie, wymachując biczem ze szkieletu świerszcza. Nie jesteś maleńką, słabą istotką; nie możesz zatańczyć polki na paznokciu mojego małego palca ani schronić się przed deszczem pod kapeluszem grzyba.

- No nie - przyznała nadąsana Księżniczka. - Ale co to ma wspólnego z moją różdżką?

Po chwili namysłu Kedrigern powiedział:

- Z różdżką będziesz wyglądała, jakbyś odgrywała dobrą wróż­kę. Tego chcesz?

- Nie bądź śmieszny.

- Próbuję tylko się dowiedzieć, co naprawdę chcesz dostać na naszą rocznicę.

- Chcę tylko różdżkę, ale widzę, że od ciebie jej nie dostanę, więc zmieńmy temat.

- Nie złość się, moja droga.

- Wcale się nie złoszczę - odparła Księżniczka chłodnym, opa­nowanym głosem. - Uważam, że wyczerpaliśmy temat. Nie podej­mujmy dalszej dyskusji, dobrze?

Kedrigern postanowił milczeć. Po pewnym czasie Księżniczka powiedziała cicho, jakby w zamyśleniu:

- Chyba rzeczywiście wyglądałabym tak, jakbym odgrywała dobrą wróżkę. Do niczego.

Pomilczała trochę i znowu zaczęła mówić:

- Różdżka to głupota. Więcej z nią kłopotów niż korzyści. Powin­nam trzymać się swoich zaklęć i nie zawracać sobie głowy bzdurami.

Kedrigern powiedział ostrożnym, wyważonym tonem:

- Bardzo trudno jest zdobyć różdżkę.

- Och, nie wątpię. Praktycznie to niemożliwe. Jedno wielkie za­wracanie głowy. I po co? - zakończyła retorycznie Księżniczka z krót­kim, pogardliwym śmiechem.

- Rzadko trafia się taka w odpowiednim rozmiarze - ciągnął Kedrigern. - Mógłbym wyprosić jedną od wróżek, kiedy są w do­brym nastroju w noc świętojańską, ale taka różdżka ma wielkość ko­ciego wąsa. Nie nadaje się dla ciebie, moja droga.

- Ani trochę. Nie rozumiem, co mi strzeliło do głowy. Na co mi różdżka, skoro wystarczy nauczyć się paru zaklęć?

- Właściwie różdżka czasami pomaga przy transformacji i trans-mutacji. Zwłaszcza kiedy jesteś dostatecznie blisko, żeby dotknąć przedmiotu czarów.

- Naprawdę? Ale na pewno... nie, to za dużo zachodu. Nie masz tyle czasu. Wiem, jaki jesteś zajęty.

Zapadło długie milczenie. Komnata pogrążyła się w mroku, po­nieważ ogień dogasał i jeszcze nie zapalono świec. Z ciemności do­biegł głos Kedrigerna:

- Nie mówiłem, że zdobycie różdżki jest niemożliwe. Trudne,

ale możliwe.

- Keddie, chyba nie chcesz...?

- Moja droga, jeśli naprawdę pragniesz czarodziejskiej różdżki, to ją dostaniesz. Nie mogę obiecać, że dostaniesz ją na rocznicę... to wymaga czasu.

- Oczywiście, rozumiem.

- Trzeba będzie długo się targować. Wiesz, ludzie, którzy mają szczęście posiadać czarodziejską różdżkę, nie oddadzą jej byle komu na pierwsze żądanie.

- Nie, na pewno nie oddadzą.

-1 konieczna będzie... - w ciemnym pokoju wyraźnie dało się słyszeć jakby stęknięcie i cichy, bolesny jęk, kiedy czarodziej przez zaciśnięte zęby rzucił znienawidzone słowo: - ...podróż.

Kedrigern miał do podróży taki sam stosunek, jaki braciszek za­konny ma do rozpusty: wiedział, że ludzie robią takie rzeczy i nawet twierdzą, że im się podoba, ale w głębi duszy po prostu nie potrafił w to uwierzyć. Podróż oznaczała dla niego znaczny wydatek pieniężny oraz stratę bezcennego czasu tylko po to, żeby przenieść się z wygod­nego domu do miejsca, gdzie wcale nie chciał się znaleźć - a potem konieczność równie męczącego powrotu. Podróż oznaczała niewygo­dę, kłopoty, brud, przykrości i niebezpieczeństwa, nie wspominając o zmęczeniu, niestrawności i zdenerwowaniu. Człowiek wyruszał w drogę pełen złych przeczuć i powracał odarty ze złudzeń, śmierdzący jak koci wychodek, bolały go wszystkie kości, całe ciało swędziało, a żołądek podnosił otwarty bunt. Podróż stanowiła jedno pasmo cier­pień. Zahartowani podróżnicy, chełpiący się swoimi przygodami, spra­wiali na Kedrigernie wrażenie szaleńców, którzy z własnej woli zgła­szają się do miejscowego kata, a potem gorliwie wyliczają wobec przy­jaciół zbawienne efekty wykręconych kończyn i przypieczonej skóry.

Nienawiść do podróży nie zaślepiała Kedrigerna; uznawał fakt, że czasami podróż bywa konieczna. W przypadku nagłego katakli­zmu jedynym rozsądnym wyjściem był pospieszny wyjazd, ponadto niektóre zlecenia wymagały obecności na miejscu u klienta. Lecz nawet gdyby ściana ognia pędziła w stronę domu albo gdyby dzie­sięciu królów wabiąco pobrzękiwało trzosami pełnymi złota, Kedri­gern spakowałby manatki i dosiadł konia z ciężkim sercem. Po pro­stu nie był stworzony do podróży.

Księżniczka nie podzielała jego zapatrywań.

- Pojadę z tobą, Keddie. Wiem, jak nie znosisz podróży, ale je­śli będziemy razem, zrobimy sobie małe wakacje. Odpoczniemy i przyjemnie spędzimy czas.

Kedrigern wydał niski, złowrogi pomruk. Mówić o przyjemnej podróży to jak wychwalać uroki obłożnej choroby, pomyślał. Gdyby tę przykrą sprawę dało się szybko załatwić - pojechać, zdobyć różdż­kę i wrócić, raz, dwa, trzy, bez mozolnej wędrówki po zakurzonych gościńcach, bez przepłacania w zajazdach i karczmach, bez podej­rzanego jedzenia, bez błota po kolana, bez odparzeń od siodła -wtedy można mówić o znośnej podróży. Nieprzyjemnej, ale jaka tako znośnej. Kłopot w tym, że błyskawiczna transportacja równie błyskawicznie pożerała zasoby mocy magicznej. Nie ma sensu prze­nosić się w okamgnieniu na drugi koniec świata, skoro po takim wy­czynie ledwie wystarcza mocy na lewitację łyżeczki.

Przemiana w ptaka, chociaż kosztująca mniej magii, nie stano­wiła właściwego rozwiązania. Latanie było przyjemne samo w sobie - nie żeby zazdrościł Księżniczce, wcale nie, ani trochę - ale małe ptaszki zwykle padają ofiarą większych ptaków, a na duże ptaki po­lują myśliwi. Długodystansowe loty były po prostu zbyt niebezpiecz­ne. No i pozostawała kwestia bagażu. Przecież ptak nie uniesie do­statecznie dużo, żeby zapewnić sobie wygody na miejscu.

Nie ma wyjścia, rozmyślał ponuro Kedrigern. Nie widział przed sobą żadnego promyka światła - dosłownie i w przenośni. Jedyna metoda podróży to podróżowanie, a podróżowanie jest okropne.

Księżniczka wstała i zapaliła stoczek od ognia. Kiedy zapaliła świecę na gzymsie kominka i następne świece, mroczna atmosfera pierzchła z pokoju, ale pozostała w duszy Kedrigerna, o czym wy­mownie świadczyła jego mina.

- Nasza ostatnia podróż nie skończyła się źle, jeśli sobie przypo­minasz - powiedziała Księżniczka, zajęta świecą na stole.

- Wszystkie źle się kończą.

- No, myślałam, że podobają ci się książki, które dostaliśmy od Arlebara. A ja się cieszę z moich skrzydeł. I zrobiłeś dużo dobrego.

Kedrigern chrząknął. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale to nie zniechęciło Księżniczki.

- Wyczyściłeś całą tę paskudną magię na Pustkowiu Przegra­nych Władców. Ludzie będą o tym opowiadać przez stulecia.

- To prawda - przyznał czarodziej, mięknąc.

-I odwiedziłeś starych przyjaciół, i obejrzałeś piękne okolice. Nie wszystko było wstrętne i odrażające.

- Nie, nie całkiem - przyznał. - Ale wtedy szukaliśmy Arlebara, prawdziwego czarodzieja. Teraz wybieramy się po różdżkę, co ozna­cza tropienie drugorzędnych czarodziejów i magików, którzy będą się targować jak przekupki.

- Możesz zapytać kogoś z gildii. Oni powinni wiedzieć. -Ojej, tylko nie to. Gildia czarodziejów jest zdecydowanie przeciwna różdżkom. Pamiętam pewną dyskusję z dawnych czasów...bardzo gorącą dyskusję. Hithemils tak się zdenerwował, że wskoczył na stół i krzyknął: „Różdżki są dla dobrych wróżek...po­rządni czarodzieje noszą medaliony!” Na tym stanęło. Różdżki zo­stały wykluczone.

Księżniczka zrobiła zamyśloną minę.

- Masz jakieś pomysły?

- No, słyszałem o jednym typku, nazywał się Mergith... pewnie fałszywe nazwisko... sprytny mały szczur, zresztą niezbyt dobry czaro­dziej. Kręcił się w okolicy kilka lat temu i opowiadał o czarodziejskiej różdżce, którą mógł zdobyć w każdej chwili. Prawie na pewno kła­mał, ale od czegoś trzeba zacząć.

- Wiesz, gdzie go znaleźć? Kedrigern kiwnął głową.

- Dendorrik - oznajmił.

- Co to jest i gdzie?

- Miasto. Leży na południe stąd i trochę na wschód. Dwanaście do czternastu dni spokojnej jazdy, dziesięć dni, gdyby nam się spie­szyło. - Przerwał, zastanowił się i dodał: - Właściwie to jest bardziej forteca niż miasto. Mieszkańcy Dendorrik mają mentalność pionie­rów z pogranicza. Mieszkają na ładnym, żyznym, słonecznym brzegu rzeki i boją się, że ktoś z drugiego brzegu urządzi najazd na mia­sto, żeby ich przepędzić.

- Czy to nie głupie?

- Wcale nie. Drugi brzeg rzeki porasta gęsty, ciemny las, pełen bandytów, rabusiów, wyrzutków, złodziei i dzikusów. Przy pierwszej okazji spadliby na Dendorrik jak plaga szarańczy. Ale przeprawa przez rzekę jest zbyt niebezpieczna, a jedyny most jest dobrze strze­żony.

- Więc Dendorrik jest bezpieczne.

- Tak, ale miejscowi niezbyt w to wierzą, dlatego ciągle szukają nowych gwarancji bezpieczeństwa. Taka atmosfera przyciąga Mergitha i jemu podobnych jak muchy do padliny.

Kedrigern westchnął głęboko, ubolewając nad ludzką naturą i zepsuciem świata. Podniósł się z fotela.

- Proponuję wcześnie się położyć, moja droga. Jutro się spaku­jemy, a potem... do Dendorrik.


Mergith odczarowuje

Poranne słońce wisiało nisko na niebie, kiedy Hamarak po raz pierwszy ujrzał Dendorrik. Było to spore skupisko budynków, co naj­mniej pięćdziesięciu, może nawet sześćdziesięciu, stłoczonych na skrawku płaskiego terenu pod szczytem wzgórza. Budynki miały wszelkie możliwe kształty i rozmiary, różniły się także stopniem znisz­czenia. Na szczycie wzgórza stał zamek obronny, gwałtownie wyma­gający remontu. Spieniona, bystra rzeka opływała szerokim zakolem wzgórze, budynki i zamek. Wąski most prowadził na drugi brzeg.

-Jesteśmy na miejscu, Luizo - oznajmił Hamarak.

Laska ponownie stała się mieczem.

- Podnieś mnie do góry, żebym lepiej widziała - poleciła. Hamarak owinął sobie dłonie płaszczem i podniósł miecz jak najwyżej, trzymając za koniec ostrza. Po krótkiej inspekcji miecz prychnął pogardliwie i powiedział:

- A więc to jest Dendorrik.

-Jedno z największych miast na świecie - oznajmił Hamarak z szacunkiem.

- Opuść mnie - rozkazał miecz i dodał: - Dendorrik może uchodzić za wielkie miasto w tej barbarzyńskiej krainie, kto jednak słyszał dzwony na wyniosłych wieżach Nimachar lub widział wschód słońca nad złoconymi dachami Ponnomondiry, ten uzna Dendorrik za nędzną dziurę. Zamek to istna obraza dla oka. Jednakże tutaj przebywa Mergith, więc chyba nie unikniemy wizyty.

- Mergith rządzi w Dendorrik. Tak mówił kupiec i rabusie.

- Tak. Mergith, król-czarodziej. Durny szczeniak!

- Dlaczego czarodziej chce być królem, Luizo?

- Każdy chce być królem, Hamaraku. To całkiem normalne. Hamarak myślał przez chwilę, potem potrząsnął głową. -Ja chcę być rolnikiem.

- No, każdy oprócz ciebie chce być królem. Ludzie chyba pragną władzy, po prostu.

- Ale czarodzieje mają większą władzę niż królowie. Mają cza­rodziejską moc.

- Królowie mają służbę, Hamaraku. Mnóstwo służby. To znaczy, że mogą się wysługiwać innymi ludźmi i oszczędzać swoją magię dla ważnych celów.

- Na przykład?

- Och... zaklęcia... uroki... takie rzeczy. Zmienianie ludzi w mie­cze albo tarcze... - Nagle miecz wydał cichy okrzyk bólu i gniewu, po czym zawołał drżącym głosem: - Nieszczęsny William! Zmienio­ny w tarczę... cóż za okrutny los!

Hamarak zauważył przymilnie:

- Na pewno lepiej być mieczem.

- Do pewnego stopnia. Przynajmniej nasza mała siostrzyczka nie zmieniła się w żadną broń. Zawsze to jakaś pociecha. - Miecz westchnął i oświadczył: - Dosyć tego. Musimy przekroczyć most przed zachodem słońca.

- Pójdziemy prosto do Mergidia?

- Raczej nie. Zatrzymamy się na noc w gospodzie, a ty spróbu­jesz się czegoś dowiedzieć. Ja będę słuchać. Idealnie byłoby, gdyby Mergith dowiedział się o twoim przybyciu i sam cię wezwał, ale jesz­cze nie wiem, jak do tego doprowadzić. Zastanowię się po drodze -powiedziała Luiza i wróciła do postaci laski.

Strażnicy na moście przepuścili wędrowca bez żadnych pytań. Byli zmęczeni i głodni, nie zwrócili uwagi na samotnego mężczyznę. Hamarak odnalazł gospodę, gdzie piwo smakowało okropnie, ale chleb z sąsiedniej piekarni był przepyszny. Podróżny wypił niewiele i zjadł całkiem sporo, ale nie dowiedział się niczego pożytecznego. Mergith wydawał się niedostępny i najwyraźniej wzbudzał wielki strach w swoich poddanych.

Następny dzień również nie przyniósł żadnych nowych wiado­mości. Hamarak przemierzał miasto tam i z powrotem, wędrował po wąskich uliczkach i alejkach, rzekomo szukając pracy na czas kilku­dniowej przerwy w podróży - gdy jednak podsumował swoje wysiłki, okazało się, że odpowiedział na więcej pytań, niż sam zadał. Ludzie nie chcieli wierzyć, że przyszedł z zachodu, samotnie przebył las i dotarł do Dendorrik cały i zdrowy. Wiadomo było powszechnie, że lasy roją się od okrutnych morderców. Za każdym razem, kiedy Ha­marak wyjaśniał, że napotkał tylko pięciu bandytów i rozgromił ich w pojedynkę, słuchano go w nieufnym milczeniu.

Wieczorem najadł się do syta pysznego chleba i gęstego gula­szu, a potem zasnął spokojnie jak zawsze. O świcie zbudziły go jakieś krzyki i hałasy. Przecierając oczy, usiadł na łóżku i słuchał uważnie. Przez cienkie ściany docierały przerażające strzępki informacji: ban­da rozbójników... most nie strzeżony... Dendorrik wzięte...

- Chodź, Hamaraku. To jest nasza szansa. Nie wolno zwlekać -zawołał znajomy głos. Hamarak spojrzał w kąt, gdzie zostawił laskę, i zobaczył promień słońca lśniący na ostrzu miecza.

- Co się stało? - zapytał, po omacku szukając butów.

- Zbójcy z lasu napadli na miasto. Wszyscy strażnicy uciekli, a mieszczanie wpadli w panikę. Więc odeprzemy napastników i oca­limy Dendorrik. Na most, Hamaraku! I proszę, pamiętaj, żebyś przy ludziach nazywał mnie Panstygią.

Hamarak poczłapał przez puste, ciche ulice, mijając zabaryka­dowane drzwi i pozamykane okna. Ziewając, zajął stanowisko na środku mostu. Z porannej mgły okrywającej drogę, którą sam przy­szedł przed dwoma dniami, wynurzyły się jakieś postacie. Hamarak nie umiał dobrze liczyć, widział jednak, że na most zmierzała spora gromada mężczyzn i wszyscy byli uzbrojeni.

- Czy będę musiał kogoś zranić? - zapytał.

- Niewykluczone. Postaram się celować w ich broń - odparł miecz.

- Nie chcę nikogo skrzywdzić, Luizo.

- To są źli ludzie, Hamaraku. Przyszli tutaj zabijać, gwałcić, ra­bować i palić. Są okrutni i pełni nienawiści. Nie ulitują się nad żadną żywą istotą.

Po chwili namysłu Hamarak powiedział:

- Może powinienem zranić jednego czy dwóch. Tylko troszecz­kę. Żeby nastraszyć pozostałych.

- Zaufaj mi. Jeżeli rozegramy to należycie, Mergith będzie nas błagał o spotkanie.

Bandyci weszli na most w dość regularnym bojowym szyku. Hama­rak dotrzymał im pola z mieczem w ręku. Kiedy pierwszy szereg zbliżył się na tyle, żeby rozpoznać jego rysy, jeden z mężczyzn krzyknął: „To on! Ten szermierz z zachodu!” i wszyscy zatrzymali się gwałtownie.

- Odejdźcie - zawołał do nich Hamarak. - Żadnego zabijania, gwałcenia, rabowania ani palenia.

- Na czyj rozkaz? Tego nadętego czarodzieja ze wzgórza?

-To ja, Panstygia, Matka Ciemności, wam rozkazuję! - za­krzyknął miecz głosem dźwięcznym niby dzwon. - Kto mnie nie po­słucha, temu nie okażę litości.

Bandyci zbili się w ciasną grupkę i zaczęli się naradzać, gesty­kulując gwałtownie. Hamarak czekał cierpliwie, ziewając od czasu do czasu. Wreszcie jeden ze zbójców wystąpił do przodu. Hamarak rozpoznał w nim członka pechowego kwintetu z lasu.

- Pozwól nam przejść, a darujemy ci życie. Nawet dostaniesz udział w łupach - zaproponował.

- Nie - odparł Hamarak.

Bandyta zawrócił do kompanów. Po jeszcze dłuższej naradzie, urozmaiconej wojowniczymi okrzykami i potrząsaniem bronią, na­stępny bandyta podszedł do Hamaraka.

- Zostań naszym przywódcą i pomóż nam podbić Dendorrik. Oddamy ci dziesiątą część zdobyczy i okażemy posłuszeństwo.

Hamarak potrząsnął głową.

- Nie. Musicie odejść.

- Nie odejdziemy. Zabijemy cię i sami zdobędziemy Dendorrik.

Hamarak nie pofatygował się odpowiedzieć. Czekał, aż bandy­ta powróci do towarzyszy. Tym razem było wiele krzyku i trochę przeklinania, a potem bandyci bez ostrzeżenia natarli na niego en masse.

Żaden nie przeszedł. Czarny miecz rozcinał ich szeregi jak kosa, a za każdym zamachem grad potrzaskanej broni ze szczękiem spa­dał do wody. Pod ciosami Hamaraka bandyci zataczali się, wpadali na towarzyszy i zwalali się na ziemię albo spadali z mostu w rwący nurt rzeki.

Po krótkiej chwili Hamarak został sam na moście, zagłębiony do kostek w szczątkach metalu i drewna. Rozgromiona banda zmy­kała do lasu, niektórzy kulejąc wycofywali się z mostu, inni wyłazili z rzeki na drugi brzeg.

- Ramiona mnie bolą. To ciężka praca - oświadczył Hamarak.

- Chyba nie myślisz, że dla mnie to było łatwe - odparł miecz z irytacją.

- Nie. Ale to jest trudniejsze od orania i ścinania drzew.

Za nimi wybuchła wrzawa. Hamarak obejrzał się i zobaczył tłum zgromadzony na drugim końcu mostu. Ludzie machali i wiwatowali na jego cześć. Kobiety rzucały kwiaty, a mężczyźni wyrzucali kapelu­sze w powietrze.

- Dokładnie tak, jak zaplanowałam. Jesteś ich bohaterem - po­wiedział miecz.

-Ja?

- Oczywiście. Właśnie dokonałeś bohaterskiego czynu i urato­wałeś ich nędzne chałupy. Wkrótce Mergith dowie się o tym i wezwie nas do siebie. Poszło łatwiej, niż się spodziewałam.

- Czy oni dadzą mi śniadanie? Jestem głodny.

- Dadzą ci wszystko, czego zażądasz, Hamaraku. Tylko nie na­wiązuj stosunków z żadną młodą damą. Kiedy Mergith nas wezwie, musimy być gotowi. I proszę, pamiętaj, że masz mnie nazywać Panstygią, Matką Ciemności.

Hamarak oparł miecz na ramieniu i poczłapał w stronę tłumu, machając wesoło. Tłum zaczął wiwatować jeszcze głośniej. Dzieci wy­biegły mu na spotkanie i tańczyły wokół niego. Piękne dziewczęta obejmowały go za szyję i całowały z wielkim zapałem. Mężczyźni po­klepywali go po plecach i serdecznie ściskali mu dłoń.

Prowadząc Hamaraka, dum ruszył wąskimi uliczkami do go­spody, żeby porządnie uczcić zwycięstwo. Po drodze minęli piekar­nię. Właściciel, zawiadomiony o ocaleniu Dendorrik, podjął na nowo poranną pracę. Aromat świeżo upieczonego chleba wypeł­niał powietrze. Na żądanie Hamaraka, tłum zatrzymał się obok pie­karni.

- Chciałbym trochę świeżego chleba - powiedział Hamarak.

- Zjedz słodkie bułeczki - krzyknął jakiś mężczyzna.

- Ciasteczka! - zachęcająco dodała kobieta.

- Ciasto z rodzynkami! - zaproponowało dziecko.

- Wolę chleb. Lubię świeży, smaczny chleb. Z masłem.

- Więc dostaniesz smaczny, świeży chleb, zbawco naszego mia­sta - oznajmił uroczyście mały, tłusty piekarz. Wszedł do środka i wy­niósł trzy krągłe bochenki, jeszcze ciepłe. - Z podziękowaniem i naj­lepszymi życzeniami - dodał wśród wiwatów tłumu.

Tłum dotarł do gospody, gdzie Hamarak zawołał o masło. Pod­czas gdy zebrani pili na potęgę, on raczył się świeżym, ciepłym chle­bem. Pomiędzy kolejnymi kęsami zdawał sprawozdanie z bitwy na moście. Ponieważ sam nie za dobrze wiedział, co właściwie się wyda­rzyło, jego opowieść była wyjątkowo zwięzła i lapidarna. Na miesz­czanach zrobiła wrażenie zarówno jego skromność, jak i niewątpli­we męstwo. Wpatrywali się w niego z podziwem.

- Piękny miecz. Nigdy takiego nie widziałem - powiedział z sza­cunkiem jeden z mężczyzn.

- Przeciął na pół miecze bandytów - dodał inny. -1 patrzcie... ani jednej szczerby!

- Na pewno czarodziejskie ostrze! - szepnęła jakaś kobieta.

- Zaklęty miecz! - rozszedł się pomruk po całej gospodzie. Lu­dzie cisnęli się bliżej do Hamaraka, żeby obejrzeć groźną broń.

- To jest Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze za­chodu - oznajmił siłacz. -Ja nazywam się Hamarak. Bez niej nie ocaliłbym Dendorrik.

W trwożnej ciszy, jaka zapadła po jego słowach, samotna postać przepchnęła się przez tłum. Przed Hamarakiem stanął mężczyzna w zardzewiałym napierśniku i hełmie. Płaszcz miał brudny i zabłoco­ny, błoto oblepiało mu buty. Trzymał pikę przechyloną pod niewy­godnym kątem, ze względu na niski sufit i jeszcze niższe belki sufi­towe w gospodzie.

- To ty obroniłeś most? - zapytał pikinier.

Głos z tłumu zawołał: „To on ocalił Dendorrik przed rabusia­mi!”, a inny głos dodał: „Kiedy strażnicy Mergitha uciekli ł ukryli się w zamku!” Rozległy się gniewne pomruki.

Pikinier odwrócił się, zawadziwszy piką o powałę, co wywołało drwiące chichoty tłumu.

- Myślicie, że zlękliśmy się tych obdartych żebraków? - zapytał wyzywająco.

- Nie... myślimy, że byliście przerażeni! - krzyknął ktoś w głębi sali. Tłum ryknął śmiechem.

- Tak się składa, że wiedzieliśmy, że ktoś obroni most. Wiecie, że Mergith jest czarodziejem. Przewidział to wszystko. My tylko ustąpiliśmy z drogi temu szermierzowi, żeby mógł wypełnić swoje prze­znaczenie - oświadczył pikinier.

Te słowa uciszyły mieszczan. Istotnie, nikt nie pomyślał o takiej możliwości. Zebrani wymienili niepewne spojrzenia. Hamarak, skończywszy drugi bochenek chleba, przysunął sobie trzeci i zaczął grubo smarować go masłem. Na jego topornie ciosanej twarzy ma­lowało się spokojne zadowolenie. Smaczny chleb w zupełności wy­starczał mu do szczęścia, i niech inni sobie gadają.

-Jeśli Mergith wiedział, że nadciągają bandyci, dlaczego nas nie ostrzegł? - zapytała jakaś kobieta.

- Nie chciał was niepokoić - odparł pikinier.

- Mógł nam powiedzieć, że szermierz nas ocali.

- Nie chciał też, żebyście popadli w zadufanie.

- Wszyscy czarodzieje są tacy sami - ktoś burknął.

- Nie rozumiem, dlaczego narzekacie - odparł pikinier. - Prze­cież jesteście bezpieczni.

Tłum zaczaj się przerzedzać wśród niechętnych pomruków. Wi­docznie uroczystość dobiegła końca. Powoli, z ociąganiem, rzucając tęskne spojrzenia na Hamaraka i jego zaklęty miecz, mieszczanie od­chodzili do codziennych zajęć.

Pikinier ponownie zwrócił się do Hamaraka.

- Nasz pan chce z tobą mówić - oznajmił.

- To znaczy Mergith?

- Któż inny? Mergith jest jedynym panem w okolicy.

- Czy mogę najpierw dokończyć chleb?

Pikinier ujrzał na stole do połowy opróżniony dzban piwa.

-Jasne, dokończ chleb. Posiedzę tutaj i poczekam na ciebie -powiedział, przysuwając sobie dzban.

Zamek na szczycie wzgórza był mniejszy, niż się wydawał z ze­wnątrz, i bardzo zaśmiecony. Przez całą drogę do sali tronowej Panstygia wydawała stłumione okrzyki niesmaku i oburzenia, docierają­ce tylko do uszu Hamaraka.

On sam milczał, zdjęty podziwem. Po raz pierwszy znalazł się w zamku i pomimo narzekań Panstygii uważał, że forteca Mergitha jest wspaniała. To prawda, wszędzie leżały śmiecie, ale były to śmiecie najwyższej jakości. Nawet szczury były lśniące i dobrze odżywione. Po raz pierwszy w życiu zaświtało Hamarakowi, że prowadzenie gospo­darstwa niekoniecznie stanowi największy sukces życiowy. Znacznie lepiej zostać królem-czarodziejem.

Sala tronowa Mergitha, siedziba rządu Dendorrik, była obszer­nym pomieszczeniem na szczycie wieży. Miała nierówną kamienną podłogę i ściany z surowego kamienia, obwieszone gobelinami po­ciemniałymi ze starości, falującymi w nieustannym przeciągu. Hu­czący ogień na kominku odrobinę ogrzewał salę, a pół tuzina po­chodni zatkniętych w uchwyty zapewniało oświedenie. Obok komin­ka stał prymitywny stół i dwa niskie stołki. Jedynym meblem poza nimi był kunsztownie rzeźłńony drewniany tron, najwidoczniej świe­żo pomalowany. Na tronie siedział szczupły mężczyzna, odziany w czerń. Wydawał się napięty jak skręcona sprężyna.

Obok tronu stali czterej gwardziści, którzy na widok Hamaraka z pikinierem wystąpili do przodu i utworzyli zaporę wokół drwala. Nie powiedzieli ani słowa i nie wykonali żadnego groźnego gestu, ale miny mieli niezbyt przyjazne.

Pikinier podszedł do tronu Mergitha.

- Oto człowiek, który odpędził bandytów, panie - powiedział.

- Istotnie. Całkiem sam? - zapytał Mergith.

- Sam jeden, panie. Ludzie mówią, że jego miecz jest zaczaro­wany.

- Szczęśliwie się złożyło dla niego. I dla nich. Jak on się nazywa?

- Nie powiedział, panie. On niewiele mówi.

Niedbałym gestem Mergith odprawił pikiniera i uśmiechnął się, ukazując krzywe żółte zęby.

- Zbliż się, szermierzu, żebym mógł okazać ci wdzięczność za przysługę, jaką oddałeś moim poddanym - powiedział.

Hamarak podszedł do tronu, opierając miecz na ramieniu. Gwardziści obserwowali go uważnie, gotowi zaatakować przy pierw­szym podejrzanym ruchu.

-Jak się nazywasz, mój mistrzu miecza? - zagadnął Mergith.

- Hamarak.

-Aha. Dobre imię. Piękne, mocne imię. Bohaterskie imię. Cóż cię sprowadza do Dendorrik, Hamaraku?

- Idę na wschód. Dendorrik jest po drodze.

-Istotnie, istotnie. Zwłaszcza jeśli ktoś przyszedł z zachodu -zauważył Mergith z szerokim żółtym uśmiechem, niemal przepoławiającym jego wąską twarz. - Słyszałem też, że nosisz zaklęty miecz.

- Tak. To jest Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu. Ona pragnie cię poznać.

Mergith cofnął się odruchowo, zdjęty strachem na myśl, że sło­wa Hamaraka stanowią subtelnie szyderczy wstęp do błyskawiczne­go i śmiertelnego ciosu; lecz wyraz szerokiej, poczciwej twarzy Ha­maraka uspokoił czarodzieja. W tej twarzy nie było ani odrobiny sub­telności czy groźby.

- Doprawdy? - powiedział, unosząc czarne brwi. -Jak to miło z jej strony. Towarzyska osoba. Mogę ją potrzymać?

-Jeśli chcesz - odparł Hamarak, podając czarny miecz Mergithowi rękojeścią do przodu. Czarodziej wstał i ujął rękojeść w kości­ste dłonie o długich palcach. Wzniósł ostrze wysoko i wykonał kilka płynnych wymachów.

- Świetnie wyważony - zauważył.

- Tak, to dobry miecz - zgodził się Hamarak.

Mergith wrócił na tron, usiadł i położył czarny miecz na kola­nach. Odgarnął proste włosy, które opadły mu na czoło. Obdarzyw­szy Hamaraka kolejnym żółtawym uśmiechem, zwrócił się do gwar­dzistów:

- Możecie nas zostawić. Porozmawiam z szermierzem w cztery oczy.

Jak tylko drzwi zamknęły się za ostatnim gwardzistą, Panstygia przemówiła czystym, rozkazującym głosem:

- Mergith, musisz mi pomóc.

Mergith wzdrygnął się i gwałtownie oderwał dłonie od miecza.

- Mówiłaś do mnie? - zapytał nieufnie.

- Tak, Mergith. Przebyłam długą drogę, żeby prosić cię o po­moc. Nie zrób mi zawodu.

Mergith zerknął podejrzliwie na Hamaraka, który wpatrywał się w napoczęty bochenek chleba, leżący na stole przy kominku. Szermierz nie poruszał wargami. Na pewno nie był brzuchomówcą. A jednak Mergith nie słyszał o żadnym gadającym mieczu w okoli­cy. Zwykła sztuczka? Ale kto by się odważył? Zresztą kto by potrafił tego dokonać? Mieszkańcy Dendorrik nie lubili go, ale to prostacy. Żaden nie wymyśliłby takiego zręcznego fortelu. Ktoś jednak wymy­ślił. Ale czy to podstęp, czy naprawdę zaklęty miecz przemówił do niego i prosił o pomoc?

Istniał prosty sposób, żeby upewnić się co do Hamaraka. Mer­gith przywołał bliżej szermierza i powiedział:

- Zaniedbuję obowiązki wdzięczności. Powinienem cię wyna­grodzić za przysługę, jaką oddałeś miastu. - Sięgnął głęboko do rę­kawa szaty i wyciągnął dużą złotą monetę, którą uniósł w dwóch pal­cach i obrócił tak, żeby odbijała światło pochodni. - Spójrz na tę monetę, Hamaraku. Śliczny, błyszczący pieniążek, prawda? Patrz, jak odbija światło.

- Ładny - przyznał Hamarak.

- Przyjrzyj się uważnie. Posłuchaj. Ciężko dzisiaj pracowałeś, Hamaraku. Na pewno jesteś zmęczony. Nie czujesz zmęczenia?

- Trochę. Dzień dopiero się zaczął.

-Ale pomyśl, czego już dokonałeś. Potrzebujesz odpoczynku. Nie chciałbyś sobie odpocząć? - zapytał Mergith łagodnym, usypia­jącym głosem.

- Chyba tak. Bolą mnie ramiona.

- Więc musisz odpocząć - oświadczył Mergith, obracając mone­tę, za którą podążało spojrzenie Hamaraka. - Czujesz, że ogarnia cię wielka senność. Twoje powieki stają się ciężkie. Przyjemnie byłoby usiąść przy ciepłym ogniu, rozprostować znużone kości i zasnąć smacznie. Przyjemnie, prawda, Hamaraku?

- Bardzo przyjemnie.

- Więc musisz tak zrobić. Teraz podejdziesz do kominka i usią­dziesz przy stole. Zaśniesz głęboko i nie obudzisz się, dopóki nie usłyszysz rozkazu. Idź, Hamaraku.

Hamarak podszedł swoim zwykłym powolnym krokiem do ko­minka, usiadł na stołku, położył łokcie na stole, oparł brodę na rę­kach i zapatrzył się w ogień sennym wzrokiem. Mergith zerknął na jego szerokie, nieruchome plecy, uśmiechnął się i poklepał zabor­czo rękojeść miecza.

-A teraz, mój drogi mieczu, możemy porozmawiać prywatnie. Czego chcesz ode mnie? - zapytał.

-Jestem ofiarą złego uroku. Mój brat i siostra także padli jego ofiarą. Tylko czarodziej może nam pomóc. Nie trzeba dodawać, że zostaniesz hojnie wynagrodzony.

- Rozumiem twój problem. Co się stało z tamtymi?

- William zmienił się w wielką żelazną tarczę. A Alicja...kocha­na, słodka mała Alicja... zmieniła się w złotą koronę.

Mergith uniósł brwi i powoli, z podziwem pokiwał głową.

- Naprawdę imponujące potrójne zaklęcie. Jak je ściągnęliście na siebie? I kto je rzucił?

- To sprawka Vorvasa Mściwego - odparł chłodno miecz.

- Słyszałem o Vorvasie. Słynął ze swoich zaklęć transformacji. Teraz już nie żyje. Umarł jakieś dwadzieścia lat temu, w swojej jas­kini.

- Czyjego śmierć była bolesna?

- Tak słyszałem. I chyba powolna.

- To dobrze - stwierdziła ponuro Panstygia.

- Również bardzo poniżająca. -Jeszcze lepiej. Opowiedz mi o tym.

- Niewiele jest do opowiadania. W ostatnim stuleciu Vorvas stał się trochę roztargniony. Pewnego dnia z jakiegoś powodu przemie­nił się w polną mysz, ale zapomniał uprzedzić o przemianie swojego chowańca. Chowańcem był wielki czarny kot.

- Dobrze mu tak. Ale jeśli Vorvas umarł, dlaczego ciągle jestem mieczem?

- Nie na darmo nazywano go „Vorvas Mściwy”, mój dobry mie­czu. Rzucił na ciebie wyjątkowo mocne zaklęcie, żeby utrzymało się również po jego śmierci. Czym tak go rozgniewaliście?

Miecz wahał się przez chwilę, wreszcie zaczął opowiadać swoją historię.

- Po śmierci naszych rodziców sąsiednie królestwo zagarnęło sporne ziemie na zachodniej granicy. William i ja wyruszyliśmy, żeby z nimi walczyć... jego bitewny przydomek brzmiał Tarcza Królestwa, a mnie nazywano Mieczem Sprawiedliwości... a nasza siostra Alicja została w domu i sprawowała rządy. Podczas chwilowego rozejmu, kiedy wszyscy troje spotkaliśmy się w domu, zjawił się Vorvas i zapro­ponował, że pomoże nam czarami. W zamian chciał mnie poślubić.

- Ale ty odmówiłaś.

- Vorvas miał wtedy trzysta osiemdziesiąt lat i był wyjątkowo szpetny. Śmierdział jak zdechły kozioł. Odtrąciłam go z pogardą, William go zwymyślał, a Alicja wyśmiała. Zaczarował nas na miejscu i zabrał ze sobą. Rzucił nawet zaklęcie na dalekich kuzynów, którzy akurat przyjechali z wizytą. Postąpił bardzo okrutnie. Potem uwięził mnie w pniu dębu. Nie wiem, co się stało z Williamem i Alicją. Ani z naszymi kuzynami - zakończył miecz.

- Tego niełatwo będzie się dowiedzieć. Tkwiłaś w tym dębie przez długi czas. Kilka miesięcy przed swoją fatalną pomyłką Vorvas obchodził pięćsetne urodziny.

- We wnętrzu dębu traci się rachubę czasu. Ale na pewno pomożesz mi znaleźć rodzeństwo i uwolnisz nas od czaru - oświadczył miecz z przekonaniem.

- Obawiam się, że muszę cię rozczarować - powiedział czarodziej, mocno ujmując miecz i wstając z tronu. - Po pierwsze wolę nie majstro­wać przy żadnych zaklęciach Vorvasa. On był znacznie potężniejszy ode mnie i miał paskudny charakter. Po drugie, w tej chwili bynajmniej nie potrzebuję wdzięcznej księżniczki ani wdzięcznego księcia, natomiast bardzo mi się przyda zaklęty miecz. O tak, bardzo się przyda.

- Więc nie pomożesz nam! - wykrzyknęła Panstygia.

- Przeciwnie, to wy mi pomożecie... Panstygia, tak? Bardzo efek­towne imię. Jak się naprawdę nazywasz?

- Nigdy ci tego nie zdradzę!

-Ależ zdradzisz, prędzej czy później. Spędzimy razem sporo czasu, Panstygio. Znam się trochę na tych zaklęciach i wiem, że mu­sisz słuchać i chronić tego, kto cię trzyma.

- Aleja nie chcę być mieczem! Żądam, żebyś mnie odczarował! -Jeszcze nie teraz, może nigdy. Proponuję, żebyś nauczyła się cieszyć swoją postacią. W ten sposób oszczędzisz sobie nieskończo­nej frustracji.

- Nienawidzę być mieczem! - wrzasnęła udręczona Panstygia.

- Nic, tylko siekanie, rąbanie i kłucie... i ten hałas! I te dumy! To nie jest odpowiednie zajęcie dla księżniczki. Lepiej mi było w drzewie! Pomóż mi, Mergith... wynagrodzę cię hojnie.

- Czym? - zapytał czarodziej i zaśmiał się okrutnie, z wyższością.

- Po tylu latach twoje królestwo przepadło bezpowrotnie. Zniknęło, odeszło w zapomnienie.

- Zdobędziesz moją dozgonną wdzięczność i szacunek!

- Wolałbym raczej zaklęty miecz.

-Przecieżjesteś czarodziejem, Mergidi, a czarodzieje nie po­trzebują zaklętych mieczy.

Mergidi rozejrzał się bystro po pokoju, sprawdzając każdy ciem­ny kąt; potem zniżonym głosem powiedział:

- Skoro wiem, że mogę rozmawiać z tobą poufnie, mój wierny mieczu, wyznam ci mój sekret: nie jestem za dobrym czarodziejem. Och, potrafię rzucać niewielkie skuteczne zaklęcia, ale żadne z nich nie umywa się do osiągnięć Vorvasa. A po każdym seansie magii je­stem wyczerpany przez całe tygodnie. W konsekwencji moja władza nad Dendorrik coraz bardziej słabnie. Dzięki zręcznym sztuczkom magicznym potrafię napędzić strachu moim poddanym, a lenie mogą dłużej utrzymać w ryzach bandytów z lasu. Są zbyt głodni. Ale z pomocą zaklętego miecza... - Podniósł wysoko ciemną klingę i spojrzał czule na błyszczące ostrze. - Nadchodzą czasy chwały dla Mergitha Wspaniałego, króla-czarodzieja-wojownika. Wielkie zada­nia czekają na jego miecz, Panstygię.

- Nigdy ci nie pomogę! Przekręcę się w twojej dłoni i chybię za każdym ciosem! - rzuciła wysywająco Panstygia.

- Chyba powinienem od razu ci pokazać, kto rządzi w naszej spółce, Panstygio - powiedział czarodziej. Podszedł do kominka i wetknął ostrze pomiędzy rozżarzone głownie. -Jak się porządnie przypieczesz, łatwiej dasz się namówić do współpracy.

- Rozhartujesz mnie!

- Musisz tylko trochę zmięknąć.

- Zniszczysz mnie! Hamaraku, wyciągnij mnie z ognia!

- Niestety Hamarak zasnął mocno i głęboko, dzięki moim hip­notycznym zdolnościom - oświadczył czarodziej z lekkim uśmie­chem triumfu.

- Hamaraku, zbudź się! - krzyknęła Panstygia w rozpaczy. Hamarak drgnął, odwrócił się, zamrugał i popatrzył na miecz oraz czarodzieja z wyraźnym zdumieniem.

- Co ty robisz w kominku, Panstygio? Chcesz wyjść? - zapytał. -Tak! Natychmiast!

Oszołomiony Mergith zatoczył się do tyłu.

- Przecież miałeś głęboko spać! Zahipnotyzowałem cię! Co się stało?

Hamarak wyciągnął miecz z ognia.

- Przepraszam, ale wcale nie spałem - odparł powoli. - Nigdy nie sypiam w dzień. Pewien człowiek mi powiedział, że to niezdro­wo sypiać we dnie.

- Ale ty wyglądałeś, jakby... przecież zrobiłeś, co ci kazałem! Usiadłeś przy kominku i nie ruszałeś się więcej - zaprotestował Mergith cienkim, piskliwym głosem.

- Myślałem, że tego chcesz ode mnie, więc tak zrobiłem - wyja­śnił Hamarak, podnosząc dymiące ostrze i oglądając je z widoczną troską. - Nigdy przedtem nie spotkałem króla, więc chciałem oka­zać uprzejmość i robiłem to, co król mi kazał.

- Pod jednym względem masz rację, Mergith - odezwała się Panstygia. - Nie jesteś za dobrym czarodziejem. Nie potrafisz nawet zahipnotyzować zwykłego wieśniaka.

- Zaczekaj chwilę, Hamaraku - zawołał Mergith, wycofując się za tron. - Nie rób niczego w pośpiechu.

Głos Panstygii był mroźny niczym arktyczny wicher.

- Nie będziemy się spieszyć. Załatwimy cię powoli i dokładnie.

- Nie! Czekaj! Odczaruję cię... co ty na to?

- Za późno, Mergith - odparła poważnie Panstygia. - Zdobyłam już pewne pojęcie o twoich kwalifikacjach.

- Ale pozwól mi spróbować! Przynajmniej daj mi szansę!

- Przy twoich zdolnościach, Mergith, mogłabym skończyć jako czajnik. Nie, dziękuję.

- Będę ostrożny. Błagam.

Po chwili ciężkiego, brzemiennego milczenia miecz powiedział:

- No dobrze. Spróbuj.

- Świetnie! Doskonale. A teraz... trzymaj ją prosto, Hamaraku. Trzymaj za uchwyt Równolegle do ciała, ostrze w dół, rękojeść nad głową. Właśnie. Tak trzymaj - mówił szybko Mergith. Pogrzebał w fał­dach rękawa i wyciągnął trzy krótkie, grube czarne świece oraz kawa­łek niebieskiej kredy.

- Stój spokojnie - rozkazał. Następnie narysował krzywy trójkąt wokół Hamaraka i w każdym rogu ustawił świecę. Z jakiegoś zaka­marka odzieży wydobył małą czarną książeczkę i drżącą dłonią przewertował kartki, aż odnalazł właściwą stronicę. Zerknął na Panstygię i Hamaraka, nerwowo oblizując wargi.

- Pragnę was uprzedzić, że to bardzo niebezpieczne przedsię­wzięcie. Nie wiadomo, jakie zaklęcia wspomagające zastosował Vorvas. Ktoś taki jak Vorvas nie znosi, żeby majstrowano przy jego dzie­łach - oświadczył Mergith napiętym głosem.

- Nie boję się - odparł śmiało miecz. -Ja też się nie boję - dodał Hamarak.

- A ja tak się boję, że ledwie mogę ustać na nogach - zaskomlał Mergith. -Jeszcze nigdy nie próbowałem czegoś tak niebezpieczne­go. Czy na pewno...?

- Zaczynaj przeciwzaklęcie - rozkazała Panstygia.

Słowa brzmiały szorstko i brzydko, wielkie, cierniste zbitki gar­dłowych gulgotów i syczących, kaszlących spółgłosek, nie przystoso­wanych do ludzkiej wymowy. Mergith z trudem przebrnął przez pierwszą inwokację. Blady i spocony, dziko przewracając oczami, zrobił przerwę na złapanie oddechu. Nagle poderwał głowę, upuścił czarną książeczkę i z rozdziawionymi ustami wskazał na kominek. Wydał cienki, żałosny pisk przerażenia.

Coś przemknęło wokół nóg Hamaraka. Poruszało się szybko, giętkie niczym ogromny wąż, falujący zwój oleistej ciemności, w któ­rym płonęły zbyt liczne, dziwacznie rozmieszczone ślepia. Objęło Mergitha, który wrzasnął przeraźliwie, po czym wycofało się tam, skąd przyszło. Krzyki Mergitha ucichły w kominie. Po zjawie pozo­stał tylko dymiący pierścień stopionego kamienia.

- No, sam mówił, że to niebezpieczne - powiedziała Panstygia. -Jeszcze bardziej niebezpieczne, niż myślał - podsumował Ha­marak.


Korona jak Alicja

Drzwi sali tronowej otwarły się gwałtownie. Do środka wpadło kilku gwardzistów z obnażonymi mieczami i pikami wymierzonymi w Hamaraka. Zobaczyli dymiący kominek, poczuli zapach siarki i zas­tygli w pół kroku.

- Gdzie jest Mergith? - zapytał kapitan gwardii. Głos Panstygii zadźwięczał w komnacie.

- Mergith został pokonany przez większego czarodzieja. Nie po­wróci już nigdy. Na kolana, prostaki! Oddajcie pokłon Hamarakowi Niezwyciężonemu!

Gwardziści wymienili niepewne spojrzenia i cofnęli się przezornie. Pikinier, który eskortował Hamaraka do zamku, zebrał razem towarzy­szy i zaczaj coś im klarować ściszonym głosem. Gwardziści zerkali na Hamaraka, na Panstygię, na pikiniera i znowu na Hamaraka; wreszcie jeden za drugim zbliżyli się i uklękli przed swoim nowym władcą.

- Ogłoście wśród ludu panowanie Hamaraka - rozkazała Pan-stygia. -I przyślijcie kogoś do sprzątania. Ten zamek jest skandalicz­nie zapuszczony.

- Jak sobie życzy nasz pan - powiedział kapitan gwardii. - Czy jeszcze coś rozkażesz?

- Możesz mi przynieść kilka bochenków dobrego, świeżego chleba i trochę masła? - poprosił Hamarak.

- Natychmiast, mój panie Hamaraku - odparł kapitan, skłonił się i opuścił komnatę.

Kiedy zostali sami, Panstygia powiedziała:

- Całe szczęście, że nie musiałeś walczyć z gwardzistami. Mer­gith na pewno mnie rozhartował. Jako broń nie nadaję się do użyt­ku, dopóki znowu mnie nie zahartują, i nie myśl, że to będzie przy­jemne.

Hamarak ze zmarszczoną brwią milczał przez długi czas, aż wreszcie powiedział:

-Jeśli jestem królem, będziesz moim mieczem ceremonialnym. Nie użyję cię do walki.

- Dzięki, Hamaraku, ale jeśli już muszę być mieczem, wolę być prawdziwym orężem, a nie dekoracją. Mam swoją dumę.

- Chciałabyś być moją laską? Król potrzebuje laski.

- Laska to dobre przebranie w podróży, ale nie lubię tej posta­ci. Z pewnością nie chcę spędzić reszty życia jako kawałek drewna. -Zamilkła na chwilę, a potem wybuchła: - Dlaczego ten niegodziwiec musiał mnie zmienić w miecz? Dlaczego nie mogłam zostać koroną jak Alicja?

Hamarak przespacerował się po komnacie raz, potem drugi raz i wreszcie zajął miejsce na rzeźbionym tronie, który okazał się cał­kiem wygodny. Potem nowy król zauważył:

-Jeżeli jestem królem, to chyba muszę nosić koronę?

-Jeżeli jesteś królem, możesz nosić wszystko, co tylko zechcesz. Ja nie mam nawet pochwy, ale ty możesz mieć berło, koronę, łań­cuch... pełne regalia.

- Chciałabyś być moją koroną?

- Twoją koroną? Nie rozumiem, Hamaraku.

- Trzeba by było znowu cię rozgrzać i walnąć kilka razy młot­kiem, ale i tak tego nie unikniesz, skoro musisz od nowa się zahar­tować. Możesz być koroną jak Alicja.

- Aleja nie jestem ze złota, Hamaraku.

- Nie szkodzi. Byłaś dobrym mieczem i dobrą laską, więc bę­dziesz dobrą koroną, złotą czy nie.

-Jakiś ty miły, Hamaraku! Wzruszyłeś mnie.

Zażenowany Hamarak spuścił głowę, wbił spojrzenie we własne kolana i zaczął się wiercić na niewygodnym tronie. Stłumionym gło­sem wyjaśnił:

- No, gdyby nie ty, dalej pracowałbym dla innych ludzi. Teraz jestem królem.

-Jesteś królem-czarodziejem-wojownikiem. Możesz nawet być królem-czarodziejem-wojownikiem-rolnikiem, jeśli zechcesz.

- Naprawdę? - Hamarak z uśmiechem podniósł głowę. - Do­brze być królem.

- Mój ojciec zawsze chwalił sobie to zajęcie - przyznała Pansty-gia. - Ale nie jestem całkiem pewna, czy chcę zostać twoją koroną. Muszę się zastanowić. Tymczasem lepiej wezwij swoich gwardzistów i służbę i wydaj im rozkazy.

-Jakie rozkazy?

- Byle jakie. Ważne, żeby od razu im pokazać, że jesteś stanow­czy i wymagający. Hamarak Niezwyciężony nie toleruje żadnej opie­szałości. Na tym polega sekret udanego królowania.

W tej samej chwili, kiedy Hamarak zaczynał sprawować kró­lewską władzę na zamku, Kedrigern ł Księżniczka przekraczali wąski most prowadzący do Dendorrik. Jechali na wierzchowcach zdoby­tych podczas ostatniej wyprawy, zwierzętach o łagodnym charakte­rze, lecz uderzającym wyglądzie, szczególnie przydatnym podczas jazdy przez niebezpieczne okolice. Księżniczka dosiadała przezro­czystego konia; w odpowiednim oświetleniu wydawała się płynąć powoli nad ziemią, usadowiona wygodnie w pustce, czemu towarzy­szył stukot niewidzialnych kopyt. Koń Redrigema był czarny jak noc - olbrzymi ogier o czerwonych oczach, potężnych srebrnych kopy­tach i spiralnym srebrnym rogu, sterczącym groźnie z szerokiego czoła. Nie był to żaden wymuskany jednorożec, potrafiący jedynie złożyć śnieżną głowę na kolanach dziewicy i żałośnie przewracać oczami w krańcowym poddaniu; był to rogaty potwór, zdolny stawić czoła całej armii i stratować wrogów na krwawą miazgę. Widmowa przejrzystość jednego wierzchowca i straszliwy wygląd drugiego spra­wiły, że podróż jak dotąd przebiegała spokojnie.

Kiedy konie torowały sobie drogę przez stosy potrzaskanego drewna i metalu, piętrzące się na środku mostu, Kedrigern i Księż­niczka wymienili zdumione spojrzenia. Widocznie spory oddział wojowników stoczył tutaj zaciętą bitwę, i to niedawno. Ale z kim wal­czyli? I dlaczego? I kto zwyciężył? Podróżni nie widzieli dymów nad Dendorrik, nie słyszeli jęków ofiar ani zwycięskich okrzyków; nie napotkali również na drodze niedobitków pierzchającej armii ani rannych maruderów, ani nawet opuszczonego obozowiska. Dziwnie to wyglądało.

Co jeszcze dziwniejsze, most nie był strzeżony. Bynajmniej nie przejmując się tym zaniedbaniem, mieszkańcy Dendorrik okazywali radosny nastrój, którego nie zmącił nawet widok dwóch niesamowi­tych koni. Witali podróżnych wesołymi okrzykami i przyjaznymi ge­stami. Kilka małych dziewczynek rzucało kwiaty.

Tu i ówdzie grupki małych chłopców ścierały się w udawanej walce na miecze. Kiedy wszyscy padali pod ciosami jednego, zwycięz­ca wołał: Jestem Hamarak i władam Panstygią, wielkim czarnym ostrzem zachodu! Przynieście mi chleba!” Wtedy inni zrywali się i krzyczeli: „Teraz ja będę Hamarakiem!” albo „Moja kolej! Moja ko­lej!”, albo „Tym razem ja jestem Hamarak, a wy jesteście bandyci!” Kedrigern uśmiechnął się dobrotliwie na widok tej zabawy i zwrócił się do Księżniczki:

- Widocznie trafiliśmy na święto jakiegoś miejscowego bo­hatera.

- Tak, ale to dziwne... ludzie wcale nie wyglądają na zastraszo­nych, jak to przepowiadałeś.

Czarodziej rozejrzał się.

- Rzeczywiście - mruknął w zamyśleniu. - Nawet nie zaciekawi­ły ich nasze konie.

- Może Mergith zrobił coś, żeby poczuli się bezpiecznie. Kedrigern sceptycznie uniósł brew i powoli pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Podejrzliwe, sterroryzowane miasto, które zapa­miętał, zmieniło się nie do poznania. Wątpił, czy Mergith spowodo­wał takie znaczne zmiany, ktoś jednak tego dokonał. Zagadkowa hi­storia.

W gospodzie drżący chłopak stajenny zajął się końmi dopiero wtedy, kiedy Kedrigern dał mu hojny napiwek i zapewnił go wielo­krotnie, że zwierzęta są bardzo łagodne. Ten dowód, że odwaga nie stała się endemiczną cechą mieszkańców Dendorrik, dodatkowo podsycił ciekawość czarodzieja.

W środku cisnął się tłum, słuchając w nabożnej ciszy, jak karcz­marz pokazuje miejsce, gdzie siedział Hamarak, oraz talerz, z które­go jadł chleb z masłem - zostało jeszcze kilka okruchów, dostępnych po umiarkowanej cenie. Za nieco wyższą opłatą gotów był pokazać ten sam pokój, w którym spał Hamarak zaledwie zeszłej nocy. Wśród tłumu rozległ się pełen szacunku pomruk, nie padły jednak żadne oferty, więc karczmarz wycofał się za bar, gdzie jego pytanie o zamó­wienia wymiotło salę ze wszystkich gości prócz dwóch podróżnych.

- Witam szlachetnego pana i panią. Pierwszy raz w naszym mie­ście? - zagadnął karczmarz.

- Moja żona tak - odparł Kedrigern. - Odwiedziłem Dendor­rik, kiedy Linran był królem.

- Ach tak, biedny Linran. Obalony przez własnych gwardzistów. To wtedy Joder został królem.

- Więc teraz Joder rządzi w Dendorrik?

- O nie, panie. Joder nie rządził długo, błogosławione jego imię. Pewnej nocy zmarł we śnie i Hildebad przejął władzę. Potem Hildebad spadł z wieży i królem został Zill, a kiedy Zill zmarł na za­trucie pokarmowe...

- Kto jest teraz królem Dendorrik? - przerwał tę litanię Kedri­gern.

- Mergith, panie. Mergith, król-czarodziej, tak sam siebie nazy­wa, i bardzo ostrożny z niego władca. Trzyma się na dystans, jeśli mnie rozumiesz. Bardzo rzadko opuszcza zamek.

- Trudno go winić - zauważyła Księżniczka z rozbrajającym uśmiechem.

- Powiedz mi, karczmarzu, czy trudno się dostać do Mergitha?- zapytał Kedrigern.

- No, tak i nie, jeśli mnie rozumiesz, panie. Jeśli to ty chcesz go widzieć, sprawa rzeczywiście jest trudna. Z drugiej strony, jeśli to Mergith chce cię widzieć, nic łatwiejszego. Wysyła po prostu kilku gwardzistów, którzy zabierają cię do zamku. I czasami wracasz, a cza­sami nie, jeśli mnie rozumiesz - zakończył karczmarz, mrugnął zna­cząco i potarł palcem czubek swego wielokrotnie złamanego nosa.

- Chyba rozumiem - mruknął czarodziej. - Powinniśmy teraz odpocząć, zjeść coś i spokojnie zastanowić się nad sytuacją. Czy masz pokój i łóżko, którego nie musielibyśmy dzielić z obcymi?

- O tak, szlachetny panie i szlachetna pani, mam piękny pokój - zawołał karczmarz. Wybiegł zza kontuaru, chwycił bagaże podróż­nych i pospieszył w stronę schodów, mówiąc przez ramię: - Ulokuję was jak najdalej od pokoju, w którym spał Hamarak, żeby nie prze­szkadzali wam zwiedzający.

- Chyba przegapiliśmy ważny rozdział w historii Dendorrik. Kim jest Hamarak i czego dokonał?

Karczmarz przystanął na pierwszym stopniu schodów, odwrócił się i rzekł:

- Ależ szlachetny panie, to zbawca Dendorrik. Zaledwie dzisiaj rano, sam jeden, bez żadnej pomocy, pokonał całą armię bandytów zza rzeki. Rozsiekał z pół setki ludzi tym swoim wielkim czarnym mieczem, a potem wrócił tutaj i zawołał o świeży chleb. Z masłem.

- Karczmarz w podziwie potrząsnął głową. - A teraz poszedł do zamku, Mergith go wezwał w wielkim pośpiechu. Biedny chłopak. Wątpię, czy poradzi sobie z Mergithem równie łatwo jak z setką ban­dytów.

Z ulicy dobiegły odległe okrzyki. Zbliżały się coraz bardziej, aż zebrani w gospodzie wyraźnie usłyszeli entuzjastyczne głosy: „Niech żyje Hamarak! Wiwat Hamarak Niezwyciężony! Niech żyje król Dendorrik!”

-I już po Mergicie - stwierdził karczmarz, fatalistycznie wzru­szając ramionami. - Mam nadzieję, że Hamarak utrzyma się dłużej. Królowie często się zmieniają w Dendorrik.

- Zanieś nasze rzeczy do pokoju - rozkazał czarodziej. - Niedłu­go wrócimy.

- Idziemy do zamku? - upewniła się Księżniczka.

- Do zamku - kiwnął głową Kedrigern.


Panstygia udzielała instrukcji, a Hamarak słuchał cierpliwie.

- Przez pierwsze kilka dni lepiej, żebyś nikogo nie przyjmował. Niech w ludziach rozwinie się zdrowa niepewność co do nowego pana i władcy.

- Ale wszyscy już mnie widzieli - zaprotestował Hamarak.

- Tylko przelotnie. Wystarczy akurat, żeby podsycić ich cieka­wość.

- Więc nie mogę widywać ludzi? Lubię towarzystwo.

-Na szczycie każdy jest samotny, Hamaraku. Na szczęście ist­nieją kompensaty.

Wszedł gwardzista i przyklęknął na jedno kolano u stóp tronu.

- Goście, mój panie Hamaraku. Pragną cię widzieć natychmiast - oznajmił.

-Kim są?

- Mężczyzna i kobieta. Kobieta ma małe skrzydełka, jak dobra wróżka. Mężczyzna jest pospolicie odziany i nie nosi broni. Nazywa się Kedrigern, ale damę przedstawił tylko jako Księżniczkę - powie­dział gwardzista.

- Naprawdę jest księżniczką?

- Na taką wygląda, mój panie. Oprócz skrzydeł. Z poważną miną Hamarak rzekł:

- Zostaw nas na chwilę. Rozważymy tę sprawę i wezwiemy cię w odpowiednim czasie.

Po wyjściu gwardzisty zwrócił się do Panstygii: -Jak wyszło? Zachowałem się po królewsku?

- Naprawdę mi zaimponowałeś, Hamaraku - pochwaliła go Panstygia.

- Chciałbym przyjąć tych ludzi. Nigdy jeszcze nie widziałem kobiety ze skrzydłami. Jeśli jest dobrą wróżką, może coś zrobi dla ciebie.

-Ja nie chcę iść na bal, Hamaraku, tylko odzyskać ludzką po­stać - prychnął miecz. - To zadanie dla czarodzieja. Skoro ta kobie­ta jest księżniczką, możesz ją przyjąć, ale mężczyzna musi zaczekać za drzwiami. Obcy w pospolitym ubraniu, bez broni, nie ma prawa marnować królewskiego czasu.

W tej samej chwili gwardzista wpadł do sali i runął na ziemię przed Hamarakiem.

- Czarodzieje, mój panie! To są czarodzieje! Co teraz pocznie­my? - zawołał z przerażeniem.

Głos Panstygii rozbrzmiał donośnie niczym dźwięk trąbki:

- Wprowadź ich natychmiast, ty bezmyślny gburze, i przynieś dla nich wygodne krzesła, i mnóstwo poduszek! Biegnij po najlep­sze wina z piwnicy i zakąski z kuchni! Niech kucharz przygotuje obiad wystawny jak jeszcze nigdy, i dopilnuj, żeby potrawy podano na czystych talerzach!

- No, dalej, do roboty - ponaglił Hamarak.

Prawie przez godzinę Kedrigern i Księżniczka stanowili obiekt uprzejmych zabiegów, graniczących niemal z bałwochwalstwem. Usa­dowieni w fotelach wyłożonych miękkimi poduszkami, oparłszy stopy na wyściełanych podnóżkach, z jednej strony mając delikatne kryształowe kielichy ze znakomitym winem, a z drugiej tace pełne smakoły­ków, byli fetowani jak zwycięzcy i obsypywani komplementami niczym haremowe piękności, nadskakiwano im aż do przesady. Wreszcie, kie­dy każdą poduszkę spulchniono po raz dwudziesty, każdy kielich po­nownie napełniono, każdego przysmaku spróbowano, każdą powi­talną formułkę wyrecytowano i odwzajemniono uprzejmym uśmie­chem, służba wycofała się otrzymawszy rozkaz, żeby nie przeszkadzać, i goście zostali sam na sam z Hamarakiem Niezwyciężonym.

Panstygła natychmiast przemówiła, a jej autorytatywny, lekko metaliczny głos sprawił, że goście gwałtownie wyprostowali się na poduszkach.

- Nie zawsze byłam mieczem - wyjaśniła szybko. - Obecnie cią­ży na mnie zaklęcie, od którego może mnie uwolnić tylko potężny i życzliwy czarodziej.

- Mój mąż na pewno coś poradzi - zapewniła Księżniczka. -Jest mistrzem przeciwzaklęć.

- Pomogę w miarę swoich możliwości. Zakładam, że Hamarak nie wyraża sprzeciwu? - zapytał Kedrigern.

- Skądże znowu - prychnęła Panstygia, a Hamarak wzruszył ra­mionami. Na żądanie czarodzieja miecz opowiedział swoją historię, począwszy od szczęśliwego dzieciństwa jako księżniczka Luiza w Kró­lestwie Śpiewającego Lasu, skończywszy na przybyciu obecnych go­ści. Kedrłgern słuchał uważnie, nie przerywając ani słowem, tylko posępniał coraz bardziej w miarę postępowania opowieści. Wreszcie miecz skończył i zapadło długie milczenie, przerwane przez czaro­dzieja.

- Słyszałem o Vorvasie. Wyrobił sobie nazwisko w czasach, kie­dy ja dopiero zaczynałem. Ludzie powiadali: Jak Vorvas kogoś za­czaruje, to już na amen.

- Naprawdę był mściwy? - zapytała Księżniczka. Kedrigern uniósł brwi.

-Jeszcze jak. Tirralandrze, Muzykalnej Księżniczce Gaspenbergu, zrobił coś takiego, że... no, lepiej nie wnikać w szczegóły. Widzi­cie, Vorvas nigdy nie przestał wierzyć, że żadna kobieta mu się nie oprze, zwłaszcza młode i piękne księżniczki.- Zwracając się do mie­cza, dodał: - Zakładam, że byłaś młodą i piękną księżniczką, kiedy spadło na ciebie nieszczęście.

- Miałam wielu adoratorów - odparł miecz z godnością.

- Oczywiście. A Vorvas oczekiwał, że padniesz mu do nóg, żebrząc o uśmiech i pieszczotę. Tymczasem kobiety zwykle dosta­wały mdłości, jak tylko Vorvas zbliżył się na pięćdziesiąt kroków. Mężczyźni też nie przepadali za jego towarzystwem. Odrażającym osobnikiem był ten Vorvas. Wszyscy go odtrącili. On zaś im bar­dziej czuł się odrzucony, tym bardziej się mścił. Żaden inny czaro­dziej nie zmienił tylu pięknych młodych księżniczek w groteskowe przedmioty. Ty miałaś szczęście, pani. Z pewnością przykro jest być mieczem, ale przynajmniej uniknęłaś losu Tirralandry. Zmienił ją w obój.

- Lepszy obój niż miecz - prychnęła Panstygia ze zniecierpliwie­niem.

- Tak się wydaje, ale Tirralandra była bardzo uzdolniona mu­zycznie. Miała słuch absolutny. Wystarczyło, że wzięła do ręki niezna­ny instrument, a już po chwili grała na nim jak wirtuoz.

- Więc powinna się cieszyć, że została muzycznym instrumen­tem - zauważyła Panstygia z zakłopotaniem.

- Na tym właśnie polegała zemsta Vorvasa. Trudno jest dobrze grać na oboju. Vorvas dopilnował, żeby ten konkretny obój prze­szedł na własność Bertranda Bufona, miejscowego szlachcica, który uważał się za muzyka... całkiem bezpodstawnie. Mówiono o Bertrandzie, że nie umiałby zanucić melodii, nawet gdyby pomagało mu sześciu silnych minstrelów. Pomyśl, jak cierpiała nieszczęsna Tirra­landra w jego rękach!

- Dziękuję, wolę moje własne cierpienia. Jakby mało było kło­potów, ten podły Mergith mnie rozhartował. Kto wie, jakie męki będę musiała znosić, żeby odzyskać hartowność - oświadczyła Panstygia.

- Nie martw się, pani. Jesteś zaklętym mieczem. Nigdy się nie stępisz ani nie rozhartujesz.

- Naprawdę? - zawołała uradowana Panstygia.

- Z całą pewnością. Pozwolisz, że cię wezmę do ręki? Mogę, Hamaraku?

Hamarak, który podczas całej rozmowy zachował przezorne milczenie, posłusznie wręczył Kedrigernowi czarną klingę. Zachowy­wał się trochę jak kiepski pływak, rzucony na głęboką wodę.

Panstygia była ciężka, a Kedrigern ważył o połowę mniej od Ha­maraka i nie miał wprawy w szermierce. Jednakże czarna broń była tak wspaniale wyważona, że czarodziej zadawał ćwiczebne ciosy z mi­strzowską gracją i swobodą, nie czując prawie żadnego zmęczenia w ramionach, jakby wymachiwał wierzbową witką.

Zwrócił miecz Hamarakowi i otwarcie wyraził swoją opinię:

-Vorvas zmienił cię w najlepszy miecz na świecie. Prawdziwy majstersztyk. Mogłabyś przeciąć ten pogrzebacz jak źdźbło trawy -dodał, wskazując w stronę kominka.

- Miło to słyszeć, ale wolę niczego nie przecinać - odparła Pan­stygia.

- Ona już nie będzie mieczem, ona będzie moją koroną -palnął Hamarak. - Mamy taką umowę, prawda, Luizo?

- Powiedziałam, że się zastanowię, Hamaraku. Właściwie wola­łabym znowu zostać księżniczką.

- Uważam, że to mądra decyzja - odezwała się Księżniczka.

- Korona? O co chodzi z tą koroną? - zawołał Kedrigern z na­głym niepokojem. - Chyba nie próbowałeś przypadkiem żadnej domowej magii?

- Nie. Myślałem, że zaniosę Luizę do dobrego kowala i każę ją przekuć na koronę. Jak jej siostra - odparł Hamarak obronnym tonem.

Kedrigern położył dłoń na umięśnionym ramieniu Hamaraka.

- Zjawiliśmy się w samą porę, mój chłopcze. Jeśli majstrujesz przy zaklęciach Vorvasa, nie wiadomo, co może cię spotkać. Kiedy Vorvas zmienia kogoś w miecz, to na dobre.

Małe, ciemne oczka Hamaraka otwarły się szeroko.

- Naprawdę?

- Widziałeś, co się stało z Mergithem.

Istotnie oboje widzieli i pamiętali to wyraźnie. Po słowach Kedrigerna w sali tronowej zaległa niezręczna cisza. Hamarak skulił się na tronie, trzymając Panstygię na kolanach. Kedrigern przysiadł na poręczy fotela, z namysłem pocierając brodę. Księżniczka spoczywa­ła wśród poduszek, wdzięcznie oparłszy małe stopki na wyściełanym podnóżku, wpatrując się w sufit niewidzącym wzrokiem. Kedrigerna dziwiło jej milczenie. Doświadczywszy osobiście wielu niemiłych czarów, Księżniczka mogła zbytnio się nie przejmować obecną sytu­acją; miała jednak z natury współczujące serce, a Panstygia - czy ra­czej Luiza - była jej siostrą-księżniczką. Tymczasem zamiast serdecz­nej pociechy, Księżniczka okazywała jej jedynie chłodną uprzejmość. Może wchodziły tu w grę wspomnienia zbyt bolesne, by omawiać je przy obcych, pomyślał czarodziej.

- Muszę więc pozostać mieczem na zawsze, czarodzieju? Nie po­trafisz mi pomóc? Powiedz prawdę - zażądała Panstygia.

- „Każde zaklęcie posiada odpowiednik w postaci równoważne­go przeciwzaklęcia, a każdy czar posiada odpowiednik w postaci równoważnego odczarowania”. Tak głosi Trzecie Prawo Magii - wy­recytowała Księżniczka czystym, donośnym głosem.

- Masz absolutną rację. Rzecz w tym, że niektóre przeciwzaklę­cia i odczarowania są tak subtelne, tak niezrozumiałe, tak trudne lub tak niebezpieczne, że praktycznie nie nadają się do użytku - wy­jaśnił Kedrigern.

- Uważam, że nie odpowiedziałeś na moje pytanie - oświadczył chłodno miecz.

- Nie mogę odpowiedzieć, jeśli ciągle mi przerywasz. Teraz po­słuchaj. Vorvas naturalnie obwarował swoje oryginalne zaklęcie wszelkiego rodzaju pułapkami i potrzaskami na każdego, kto spró­buje cię odczarować. Dopiero kiedy dokładnie zbadam jego zaklę­cie - najlepiej słowo po słowie - wtedy mógłbym ci pomóc.

- Aleja nie pamiętam jego słów. Próbowałam, ale nie mogę so­bie przypomnieć.

- Oczywiście, że nie możesz. Vorvas tego dopilnował. Gdyby za­czarowana osoba pamiętała słowa zaklęcia, odczarowanie byłoby dziecinnie proste. Oprócz ciebie, twojego brata, siostry i dwóch ku­zynek oraz Vorvasa, który nie żyje, nie było innych świadków, a po­nieważ wy wszyscy jesteście zaczarowani, nikt nie pamięta zaklęcia. W takich warunkach każda próba odczarowania może doprowadzić do katastrofy. Twoja sytuacja wygląda dość beznadziejnie. Przykro mi to mówić, ale niestety nie potrafię ci pomóc.

Martwą ciszę przerwał przejęty głos Księżniczki:

- Keddie, musisz coś zrobić. Kto jej pomoże, jeśli nie ty?

- Moja droga, obawiam się, że nikt.

- Nie mów tak. Dostatecznie przykro jest być zaczarowaną, ale być beznadziejnie, nieuleczalnie, nieodwołalnie zaczarowaną...

- Chwileczkę, czarodzieju - rzuciła ostro Panstygia. -Jedną z ku­zynek była moja kuzynka Hedwiga. Hedwiga od dziecka była wyjątko­wo odporna na magię w każdej postaci. Nic jej nie ruszało. Nie jestem pewna, czy uniknęła zaklęcia, ale pamiętam wszystkich innych prze­mienionych, tylko nie ją. Wyraźnie widzę w pamięci całą scenę.

Kedrigern zmarszczył brwi w głębokim namyśle.

- Tak, to możliwe. Słyszałem o takich ludziach. Ale po tylu la­tach, po upadku królestwa...

- Widziałam tarczę. To był William. Alicja stała się koroną, zwykłą złotą koroną - ciągnęła Panstygia smutnym głosem, nie zwra­cając uwagi na czarodzieja. - I Rózia... och, biedna Rózia! Teraz ją widzę, leży taka cieniutka i bezradna. Najbardziej tragiczna postać z nas wszystkich. William, Alicja i ja zwymyślaliśmy tego okropnego człowieka, ale Rózia niczym go nie obraziła. Rózia nigdy nikogo nie obraziła. Okrucieństwo Vorvasa było całkowicie nieuzasadnione. Kiedy usłyszał jej imię, dosłownie wybuchnął śmiechem i powiedział, że nie może przepuścić takiej okazji...

Powoli kręcąc głową, Kedrigern powiedział:

- Musielibyśmy szukać praprawnuków Hedwigi w nadziei, że któryś z nich zapamiętał słowa, które Hedwiga usłyszała sto lat temu. Nie, to beznadziejne. Mamy jedną szansę na milion. - Zamilkł, wpa­trując się ponuro w kamienną podłogę.

- Co Vorvas zrobił z Rózia? - zapytała Księżniczka.

- Zmienił ją w różdżkę! -jęknęła Panstygia.

Kedrigern gwałtownie poderwał głowę. Spojrzał na Księżniczkę. Wymienili uśmiechy, potem oboje kiwnęli głowami. Czarodziej ze­rwał się na równe nogi i oznajmił zuchwale:

-A jednak pokonamy trudności! Wykorzystamy każdą szansę, nawet jedną na milion! - Potrząsnął pięścią i dodał: - Pojedziemy na zachód i odnajdziemy potomków Hedwigi. Ruszamy natychmiast... Księżniczka i ja chcemy wrócić do domu przed pierwszym śniegiem.

- Więc mi pomożecie! - krzyknęła Panstygia.

- Oczywiście - przytaknął Kedrigern i złożył zamaszysty, dwor­ny ukłon.

-Ja też chcę pojechać! - zawołał podekscytowany Hamarak. Kedrigern odwrócił się do niego z poważnym wyrazem twarzy i potrząsnął głową.

- Mój dobry Hamaraku, jesteś teraz królem. Nie możesz po prostu wyjechać, jak zwykły człowiek.

- Dlaczego nie mogę?

- Przede wszystkim to bardzo zła polityka. Zakładam, że lubisz być królem?

- Z początku nie mogłem się połapać, ale teraz mi się spodoba­ło - przyznał Hamarak.

- No, niestety gorzka prawda dotycząca królowania mówi, że królowi znacznie łatwiej jest wyjechać niż wrócić. Poza tym nie mo­żesz przecież opuścić Dendorrik. Noblesse oblige i tak dalej.

- Co to znaczy?

Zanim Kedrigern zdążył odpowiedzieć, zabrzmiał surowy głos Panstygii:

- To znaczy, że dopóki jesteś królem, masz określone obowiązki i musisz je wypełniać, choćbyś pękł. Nie wolno się wykręcać, Hamaraku. Król to król. Jesteś teraz królem, czy chcesz tego, czy nie, i nie możesz zawieść swoich poddanych.

- Pamiętaj, Hamaraku - dodał czarodziej - tylko ty stoisz po­między Dendorrik a tą dziką bandą z lasu. Jeżeli wyjedziesz, oni wrócą następnego dnia i nie powstrzyma ich żaden mistrz miecza.

Hamarak przez chwilę rozważał ten argument, wreszcie powie­dział:

-Jeżeli Luiza wiedzie, bez niej i tak nikogo nie powstrzymam.

- Ależ Hamaraku - zagruchał miecz czułym, macierzyńskim to­nem - przecież wcale nie lubiłeś mnie używać. Zawsze się bałeś, że kogoś skrzywdzisz.

- Nie musiałbym już nigdy ciebie używać, Luizo - zapewnił po­ważnie Hamarak. -Wystarczy, jeśli ludzie będą cię widzieli, żeby od­straszyć bandytów i dodać odwagi mieszkańcom Dendorrik.

- Chyba znalazłeś rozwiązanie. Genialny pomysł - oświadczył czarodziej. - Myślisz jak król.

-Jaki pomysł?

Kedrigern mrugnął znacząco, podszedł do kominka i podniósł pogrzebacz. Był to żelazny drąg, bardzo czarny, długi prawie jak Panstygia. Mamrocząc coś cicho, czarodziej nakreślił palcami skompli­kowany wzór na całej długości narzędzia, potem podniósł je wyso­ko, zamachnął się i dramatycznie wbił je w blat stołu. Ostrze utkwiło w drewnie i wielki czarny miecz, bliźniak Panstygii, stanął w pozycji na baczność.

Hamarak klasnął w ręce i krzyknął ze zdumienia i radości. Ke­drigern przyjął ten hołd oraz szorstkie słowa Panstygii „Dobra robo­ta, czarodzieju” z dystyngowanym ukłonem.

- Oto zaklęty miecz Hamaraka Niezwyciężonego, króla Den­dorrik - oznajmił, wskazując na rozkołysane ostrze.

- Ten miecz nie zrobi ze mnie najlepszego szermierza na świe­cie? - upewnił się Hamarak.

- Nie, ale zawsze możesz poćwiczyć na własną rękę - pocieszył go czarodziej.

Hamarak z rezygnacją wzruszył ramionami. Podał prawdziwą Panstygię czarodziejowi i wstał, żeby obejrzeć duplikat. Kiedy od­szedł poza zasięg słuchu, Panstygia syknęła cicho, żeby przyciągnąć uwagę czarodzieja.

- Nie podoba mi się, że zostawiamy Hamaraka - wyznała szep­tem. - To porządny młodzieniec, ale potrzebuje silnej ręki, która nim pokieruje.

- Nauczy się - zapewnił ją Kedrigern.

- No, nie wiem. On jest wieśniakiem, a każdy wieśniak... Przerwało jej donośne pukanie do drzwi sali tronowej.

- Przecież kazałam nie przeszkadzać - rzucił zirytowany miecz.

- Zamówiłaś obiad. Pewnie jest gotowy. Ale nie możemy pozwo­lić, żeby służba zobaczyła dwa miecze. Jeśli pozwolisz...

- Nie fatyguj się, czarodzieju - przerwał chłodno miecz. Ręko­jeść drgnęła w dłoni Kedrigerna, rozległ się czysty, dźwięczny ton i zamiast miecza pojawiła się czarna laska. Czarodziej gwizdnął cicho i powiedział:

- Może Vorvas był skończoną świnią, ale znał się na rzeczy. To jest pierwszorzędna magia.

Gwardzista uchylił drzwi i ostrożnie zajrzał do sali.

- Mój panie Hamaraku, dostarczono chleb, którego zażądałeś - poinformował.

- Niech go przyniosą - rozkazał Hamarak.

-1 przyszli ludzie do sprzątania pałacu, mój panie.

- Niech zaczekają.

Drzwi zamknęły się za gwardzistą i otworzyły ponownie, żeby wpuścić dziewczynę niosącą tacę, na której spoczywały trzy pachną­ce bochenki, przykryte czystą białą serwetką. Aromat świeżego chle­ba wypełnił salę tronową. Hamarak patrzył łakomie, jak dziewczyna zdejmuje serwetkę. Potem spojrzał na dziewczynę i w jego oczach pojawił się błysk, który przedtem pojawiał się jedynie na widok cie­płego, wonnego razowca prosto z pieca.

Dziewczyna była młoda i bardzo ponętna, o kształtnej figurze, zgrabnej nóżce i słodkiej buzi. Gęste brązowe loki spływały do smu­kłej talii. Ubrana była prosto i schludnie, tylko smuga mąki na po­liczku i przedramieniu świadczyła ojej pośpiechu. Uniosła tacę i ob­darzyła Hamaraka spojrzeniem wielkich fiołkowych oczu oraz nie­śmiałym uśmiechem. Król i poddana długo spoglądali na siebie bez ruchu, w uroczystej ciszy.

- Oto chleb, mój panie Hamaraku - powiedziała dziewczyna zdyszanym, dziecinnym głosem.

- Ty jesteś piekarką? - zapytał król.

-Jestem Berrian, córka piekarza - odparła z dygnięciem. - Po­znałeś mojego ojca dzisiaj, po twoim zwycięstwie.

- Mały grubas dał mi chleb. Nie widziałem jednak ciebie, Berrinan.

Dziewczyna spuściła oczy i przerywanym głosem wyznała:

- Byłam w domu, zemdlałam ze strachu. Gdyby nie ty, bandyci zdobyliby Dendorrik, mój dzielny panie Hamaraku.

- Nie musisz już się lękać. Panstygia i ja stoimy na straży - oz­najmił Hamarak, wyciągając miecz z blatu. Wysunął dolną szczękę i spojrzał w dal zmrużonymi oczami.

Berrian postawiła tacę i podeszła bliżej.

-Jesteś taki waleczny... i taki samotny... - szepnęła czule.

Hamarak potrząsnął głową i wziął dziewczynę za rękę.

- Pewna mądra kobieta powiedziała mi kiedyś: „Na szczycie każ­dy jest samotny, Hamaraku. Na szczęście istnieją kompensaty”. Mu­sisz zjeść ze mną obiad, Berrian.

Księżniczka przechwyciła spojrzenie Kedrigerna i mrugnęła. Czarodziej odchrząknął, podszedł do tronu i powiedział:

- Za pozwoleniem, mój panie Hamaraku, musimy przygotować się do wyjazdu.

Hamarak przez chwilę patrzył na niego oszołomionym wzro­kiem, wreszcie jednak oprzytomniał i powiedział:

-Jedźcie, przyjaciele Dendorrik. Chciałbym pojechać z wami, ale... - Westchnął, uśmiechnął się ze znużeniem i dokończył: -Jak powiadamy my, królowie: Noblesse oblige.

- Niestety - przytaknął czarodziej ze współczuciem.


Dawno, dawno temu, a potem długo i szczęśliwie


Kedrigern i Księżniczka wyjechali z Dendorrik następnego dnia wcześnie rano, ku wielkiej uldze stajennego i chłopców stajen­nych. Przekroczyli rzekę o wschodzie słońca i wjechali w cichy, za­mglony las, zmierzając ku zapomnianemu, może już nie istniejące­mu królestwu na zachodzie, nie mając żadnych planów, nie znając nawet drogi.

Pomimo wczesnej pory ł przejmującego chłodu, Księżniczka była w świetnym humorze. Traktowała tę podróż jako wspaniałą przygodę, szlachetną misję, podtrzymującą szczytne tradycje. Kedri­gern nie odczuwał takiego entuzjazmu. Wątpliwości opadły go już poprzedniego dnia w drodze do gospody, a przez noc jeszcze uro­sły. Teraz, w czystym świetle poranka, cała wyprawa jawiła mu się jako przykład monumentalnej głupoty. W duchu wyrzucał sobie własną impulsywność, ale nie mógł już się wycofać.

Każdy przyzwoity czarodziej z radością pomógłby księżniczce w opałach; każdy troskliwy mąż zrobiłby wiele, żeby zaspokoić pragnie­nia żony. Istniały jednak pewne granice. A taka wyprawa na łapu capu, bez mapy, bez przewodnika, nawet bez wyraźnego kierunku, kiedy dni stają się coraz krótsze, poranki coraz chłodniejsze, liście opadają, wiatr się wzmaga i wszystkie znaki zapowiadają wczesną, ostrą zimę - taka wyprawa z pewnością nie mieściła się w granicach zdrowego rozsądku. On jednak nie miał innego wyjścia, jeśli nie chciał ściągnąć na siebie wymówek, wyrzutów sumienia i długiego milczenia w zimowe wieczory. Wpadł w pułapkę.

Księżniczka śmignęła nad jego głową, zatoczyła krąg i zawisła w powietrzu z cichym brzęczeniem skrzydeł.

- Czyż to nie wspaniały poranek? - zawołała radośnie. -Jest zimny i mokry.

- Orzeźwiający, Keddie! Pobudzający!

- Strasznie jesteś rozszczebiotana, chociaż gadałyście przez pół nocy.

- Och, jaka to przyjemność porozmawiać z dojrzałą, inteli­gentną kobietą! Kiedy będzie po wszystkim, musimy zaprosić Luizę do nas. Zamieszka w pokoju wychodzącym na ogród. Ślicznie jest tam w lecie.

- Kiedy? Spędzimy resztę życia na tej wyprawie - burknął posęp­nie czarodziej.

- Nie bądź takim pesymistą. Przecież to proste. Musimy tylko odnaleźć Królestwo Śpiewającego Lasu, odszukać potomków Hedwigi, odtworzyć słowa zaklęcia Vorvasa i zdjąć zaklęcie. Dlaczego tak narzekasz? Robiłeś trudniejsze rzeczy.

Po krótkiej chwili nadąsanego milczenia Kedrigern powiedział:

- Musisz zrozumieć, że jeśli odczaruję Panstygię...

- Luizę - poprawiła go Księżniczka. - Publicznie występuje jako Panstygia, ale wśród przyjaciół woli imię Luiza.

- No dobrze, Luiza. Jeśli ją odczaruję, muszę zrobić to samo dla jej kuzynki Rózi. Rózia może nawet odczarować się automatycznie, kiedy zdejmę zaklęcie z Luizy.

- Oczywiście, rozumiem.

-Ale przecież jedziemy głównie po to, żeby zdobyć dla ciebie różdżkę!

- Doprawdy, Keddie, czy myślisz, że mogłabym używać krewnej mojej siostry-księżniczki jako różdżki? Naturalnie, że chcę odczaro­wać Rózię. Luiza twierdzi, że to przemiła dziewczyna.

- A co z twoją różdżką?

- Rózia tak długo była różdżką, że na pewno wie najlepiej, gdzie możemy znaleźć oryginalny towar. Pewnie spotkała niejedną różdż­kę poszukującą księżniczki. Może nawet nauczy cię, jak samemu spo­rządzić różdżkę. Czy choćby dlatego nie powinniśmy jej odnaleźć?

Kedrigern zgrzytnął zębami i wydusił z siebie gniewne „Tak”. Księżniczka roześmiała się perliście, posłała mu pocałunek i odlecia­ła, nie słuchając dalszego gderania. Po pewnym czasie jej przezro­czysty wierzchowiec, okryty mgiełką wilgoci i dlatego mlecznobiały w porannym świetle, zrównał się z koniem Kedrigerna. Chłodnym, rzeczowym tonem Księżniczka dodała:

- Z drugiej strony jeśli się okaże, że Rózia jest zaczarowana na stałe, dostanę swoją różdżkę.

- Żaden czar nie jest stały. Nie dopuszcza do tego Trzecie Pra­wo Magii.

- No, Arlebar podobno był wielkim czarodziejem, a przecież powiedział nam, że nigdy więcej nie zostanę zamieniona w ropuchę. Moim zdaniem to coś stałego.

- Arlebar mówił o odczarowaniu. To może być stałe. Znam wie­lu ludzi, którzy zostali na stałe odczarowani.

Księżniczka nie znalazła odpowiedzi od razu, ale po krótkim namyśle zwróciła się do męża z triumfalną miną.

- Przecież sam powiedziałeś Luizie, że niektóre przeciwzaklęcia i odczarowania są zbyt trudne albo zbyt niebezpieczne do wykona­nia. Więc czar praktycznie może się okazać stały, chociaż istnieje na niego odczarowanie.

- To prawda - przyznał czarodziej. - Obawiam się, że natrafimy na taką przeszkodę w przypadku Luizy. Vorvas był równie zręczny, jak podły.

- Ale spróbujesz, prawda?

- Oczywiście, moja droga.

Poklepała go po dłoni, uśmiechnęła się i nie poruszała więcej tego tematu.

Stopniowo robiło się cieplej i Kedrigernowi poprawił się na­strój. Las błyszczał jaskrawymi barwami jesieni, czystego błękitu nie­ba nie plamiła ani jedna chmurka, powietrze było świeże i rześkie. Podróżni nie napotkali żadnych śladów ludzkiej obecności. Widocz­nie bandycki napad na Dendorrik stanowił ostatnią deskę ratunku, a klęska z rąk Hamaraka przekonała rabusiów, żeby niezwłocznie poszukali szczęścia gdzie indziej.

Pod wieczór podróżni znaleźli ładną polankę opodal strumie­nia i tam rozbili obóz. Po prostym, lecz pożywnym posiłku Kedri­gern podsycił ogień i usypał wygodne posłanie z liści. Rozciągnąw­szy ostrzegawcze zaklęcie wokół obozu, zawinął się w koc i ułożył do snu.

Księżniczka siedziała przy ognisku z podciągniętymi kolanami, narzuciwszy płaszcz na ramiona i skrzydła. Luiza, znowu pod posta­cią miecza, w której mogła i mówić i słuchać, wspierała się o kolano Księżniczki. Rozmawiały przyciszonymi głosami, niekiedy wybucha­jąc śmiechem, a dźwięk ich głosów i ciche potrzaskiwanie płomieni zlewały się w przyjemną kołysankę.

Kedrigern słuchał tak, jak się słucha odległej muzyki, niezbyt uważnie, co chwila zapadając w rozkoszny półsen, półjawę. Liście szeleściły przy każdym poruszeniu, nocny wietrzyk, lekki jak oddech, chłodził mu twarz. Wreszcie czarodziej zasnął głęboko, przeświad­czony, że wszystko będzie dobrze.

Przez następne dwa dni podróżni nie widzieli żadnych żywych stworzeń prócz ptaków i wiewiórek. Trzeciego dnia wczesnym przed­południem z lasu wyskoczył mały czarno-biały piesek, zabiegł im dro­gę i napełnił powietrze głośnym ujadaniem. Wielki czarny rumak Kedrigerna parsknął i groźnie tupnął w ziemię kopytem wielkości sporej salaterki, ale pies nie pozwolił się zastraszyć. Szczekał jeszcze głośniej, wybiegał w przód i szybko zawracał, przyskakiwał to z jed­nej, to z drugiej strony, wpatrując się w podróżnych bystrymi czar­nymi ślepiami, jakby chciał ich zatrzymać.

- To na pewno nie jest dziki pies z lasu. Widocznie ktoś miesz­ka w pobliżu - powiedział Kedrigern.

Księżniczka zatrzymała konia obok niego.

- Ktoś towarzyski, ale ostrożny - stwierdziła.

- Skąd wiesz?

- Musi być ostrożny, skoro ma psa. Ale pies jest za mały, żeby zaatakować lub odstraszyć człowieka, więc właściciel w gruncie rze­czy jest towarzyski i lubi gości - wyjaśniła.

- Bardzo wnikliwa analiza, kochanie. A skoro właściciel...albo właścicielka... mieszka samotnie w lesie, widocznie ceni sobie pry­watność.

- Racja. To dobry człowiek... pies jest czysty i odkarmiony.

- Owszem. Ale skąd wiesz, że właściciel jest mężczyzną?

- Wiem - odparła spokojnie Księżniczka.

- Więc pójdziemy go poszukać?

- Nie ma potrzeby. On jest tutaj, stoi za tamtym bukiem - oznaj­miła Księżniczka, machając we wskazanym kierunku.

Zza drzewa wyszedł bardzo wysoki, szczupły mężczyzna o mło­dzieńczym wyglądzie, lecz dojrzałym zachowaniu. Nieśmiało odpo­wiedział na machanie Księżniczki. Kiedy Kedrigern uśmiechnął się i również pomachał, mężczyzna podszedł bliżej.

- Rumpel was nie przestraszył, prawda? - zapytał z niepokojem.

- Tylko zaskoczył, nic więcej - zapewnił czarodziej.

- On jest naprawdę bardzo przyjacielski. Nikogo nie skrzywdzi - oświadczył mężczyzna. Wziął psa na ręce i podrapał go za uszami, ku jego widocznemu zadowoleniu.

- W porządku, Rumpel. To są przyjaciele - powiedział. Potem po raz pierwszy zobaczył z bliska konie i szeroko otworzył przestra­szone oczy. -Jesteście przyjaciółmi, prawda?

-Jak najbardziej. To jest Księżniczka, moja żona. Ja nazywam się Kedrigern z Góry Cichego Gromu. Wypełniamy pewną misję.

- Misja? Jakie to ciekawe!

- Tak, szukamy zagubionego królestwa dla zaczarowanej przy­jaciółki - wyjaśniła Księżniczka. - Mój mąż jest czarodziejem. A ja umiem latać.

Zrzuciła płaszcz z ramion dramatycznym gestem - który staran­nie przećwiczyła - i z cichym brzęczeniem skrzydeł wzleciała z sio­dła w powietrze, zatoczyła kółko nad głowami obu mężczyzn, po czym wylądowała lekko przed nieznajomym i obdarzyła go uśmie­chem.

- Czy jesteś dobrą wróżką, pani? - zapytał.

- Nie, jestem za duża na wróżkę - odparła, rzucając ostre spoj­rzenie Kedrigernowi, który szybko odwrócił wzrok. -Jestem księż­niczką. Po prostu mam skrzydła.

- Och, to cudownie! To więcej, niż mogłem sobie wymarzyć! Zostaniecie u mnie na kolacji? I zatrzymacie się na noc? Moja chata stoi niedaleko i mam dla was ładny, czysty pokój. Bardzo mi zależy, żebyście zostali chociaż trochę i wysłuchali kilku moich rzeczy.

-Jakich rzeczy? - zapytała nieufnie Księżniczka.

- Moich baśni. Jestem bajkopisarzem. Nazywam się Zorilon i mam trochę problemów w tej materii.

-Jak możemy ci pomóc? - zdziwił się czarodziej.

-Jesteście ekspertami! - wykrzyknął Zorilon. - Czarodziej i księżniczka... księżniczka ze skrzydłami... na wyprawie w poszuki­waniu utraconego królestwa... na pewno znacie elfy, smoki i cza­rownice, i...

Powietrze zadźwięczało i przenikliwy kobiecy głos zawołał:

-1 zaklęty miecz!

- Och, cudownie! Wspaniale! - Zorilon upuścił psa i zaklaskał radośnie, podskakując jak dzieciak w sklepie z zabawkami. Pies bie­gał w kółko, skowyczał i ujadał, równie szczęśliwy jak jego pan.

- Och, proszę, zostańcie na noc! Tylko na jedną noc, zgoda? -błagał Zorilon.

Właściciel i pies tak bardzo nalegali, że podróżni nie mogli od­rzucić zaproszenia. Zorilon poprowadził ich wąską ścieżką na pola­nę zarośniętą chwastami wysokimi po pas, gdzie stal miły, chociaż nieco zaniedbany domek. Przy każdym kroku gospodarz przepraszał za chwasty, brud i nieporządek. Odkurzając krzesła dla gości, powie­dział:

- Gdybym tylko był czarodziejem, rzuciłbym małe zaklęcie i na­tychmiast wszystko lśniłoby czystością.

- Nie wierz w to, mój chłopcze - pouczył go Kedrigern. - Żaden czarodziej, który używa magii do prac domowych, nie przeżyje pierwszego stulecia. Mamy służbę.

Twarz Zorilona rozjaśniła się radością.

- Właśnie takich pomocniczych informacji możesz mi udzielić, mistrzu Kedrigernie! Gospodarstwo domowe czarodzieja... co wiedźma mówi do swojej miody... jak jest umeblowana jaskinia lu-dojada... Szczegóły tego rodzaju dodają baśniom autentyczności, ale bardzo trudno je sprawdzić. - Wskazując na Panstygię, opartą o krzesło przy stole, dodał: - Na przykład nie wiedziałem, że zaklęte miecze nie mają pochew. Zakładałem po prostu, że każdy miecz, za­klęty czy nie, ma swoją pochwę.

- O ile mi wiadomo, masz rację, młody człowieku - powiedział czarny miecz. - Ale na mnie żadna pochwa nie pasowała. Wszystkie były za ciasne przy rękojeści.

- Rozumiem - mruknął Zorilon, sięgnął po pióro leżące obok na biurku i nabazgrał szybką notatkę.

Na obiad zjedli duszoną dziczyznę w jarzynach, a potem długo siedzieli nad pustymi talerzami, opowiadając najświeższe nowiny. Zorilon, świadom niezwykłego poruszenia w lesie w ostatnich dniach, wychodził wprost ze skóry, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o bohaterskich czynach Hamaraka i przewrocie w Dendorrik. Zapełnił notatkami trzy kartki papieru i wciąż powtarzał z entuzjazmem, jaką wspaniałą bajkę z tego zrobi.

Sprzątnąwszy ze stołu, gospodarz podszedł do kredensu i wy­ciągnął teczkę pełną arkuszy pergaminu i skrawków welinu, pokry­tych drobnym, gęstym pismem. Ustawił krzesło naprzeciwko gości, którzy siedzieli przy kominku z Panstygią pośrodku, usiadł i od­chrząknął wstydliwie.

- Zastanawiałem się, czy pozwolicie... chciałbym wam przeczy­tać... właśnie pracuję nad tymi bajkami... - wymamrotał, wbijając spojrzenie w papiery spoczywające w otwartej teczce.

- Chętnie posłuchamy, Zorilonie - zapewniła go Księżniczka.

- Och, dziękuję ci, pani! - zawołał wylewnie Zorilon. - Ale chcę poznać waszą szczerą opinię. Nie ukrywajcie niczego, proszę. Wiem, że czasem coś mi nie wychodzi, a inteligentni słuchacze ze znajomo­ścią rzeczy, tacy jak wy, potrafią wytknąć różne niedociągnięcia i na­wet zaproponować poprawki. Rozumiecie, to są moje oryginalne dzieła.

- Co cię skłoniło do tego zajęcia? - zagadnęła Panstygią. - My­ślałam, że na świecie jest już dosyć baśni.

Zorilon odpowiedział, poważnie marszcząc brwi: -Ja też tak myślałem, kiedy zaczynałem. Zamierzałem jedynie podróżować po kraju, zbierać bajki opowiadane przez miejscowych wieśniaków, wygładzić je trochę i sporządzić piękny wybór dla dzie­ci. Lecz kiedy rozpocząłem badania w terenie, odkryłem, że ciągle napotykam jedną i tę samą bajkę. Jeśli zatrzymałem się w domu mły­narza i poprosiłem o bajkę, słyszałem bajkę o pięknej młynarzównie, która poślubiła przystojnego księcia. Jeśli zatrzymałem się w gospo­darstwie rolnika, opowiadano mi o pięknej córce gospodarza, która poślubiła przystojnego księcia. Kowal opowiadał o pięknej kowalów-nie, która poślubiła przystojnego księcia, a karczmarz... sami rozu­miecie. Bardzo rzadko trafiałem na opowieść o przystojnym synu młynarza, gospodarza czy kowala, który poślubił piękną księżniczkę, ale nic więcej się nie zmieniało. Wysłuchałem tej historii ze trzysta razy. Poznałem także drugą opowieść o młynarzu, kowalu lub karcz­marzu, który spotyka w lesie dziwnego małego człowieczka i wyłu­dza od niego garnek ze złotem.

- Typowe dla prostaków - prychnęła Panstygia. - Tylko seks i pie­niądze im w głowie.

- Zdumiewasz mnie, Zorilonie - powiedział łagodnie czaro­dziej. - Zawsze wierzyłem, że prosty lud stanowi prawdziwą skarbni­cę baśni.

- Wszyscy tak myślą, mistrzu Kedrigernie, ale to po prostu nie­prawda. Dlatego dostrzegłem wielkie możliwości w tej dziedzinie. Wszyscy zakładają, tak jak ty, że wśród ludu krążą setki podań i ba­śni. Ale wszyscy się mylą. Więc postanowiłem sam wymyślić te bajki.

- Szlachetna inicjatywa - zauważył Kedrigern, a Księżniczka uśmiechnęła się z aprobatą.

- Dziękuję. I zamiast wymyślać czystą fantastykę, postanowiłem pisać prawdę, tworzyć realistyczne historie o magii, czarownicach, smokach i zaklętych pierścieniach...

-1 zaklętych mieczach. Nie zapominaj o zaklętych mieczach -wtrąciła Panstygia.

- Na pewno nie zapomnę, mieczu. Więc zamieszkałem tutaj, gdzie mogę pracować w spokoju, i mam już dziesiątki szkiców. Mogę wam jeden przeczytać? - zapytał Zorilon. Przytaknęli uprzejmie, a on pogrzebał wśród pergaminów, wyciągnął jedną kartkę i zaczął czytać:

WYMAGAJĄCA KSIĘŻNICZKA

Dosyć dawno temu żył sobie król, który miał córkę tak piękną, że żadne słowo jej nie opisze. Przystojny mło­dy książę z sąsiedniego królestwa ujrzał ją przelotnie, kiedy przejeżdżał konno obok jej zamku, i natychmiast zapadł w omdlenie, trwające siedem dni i nocy. Kiedy wreszcie się ocknął, pierwsze jego słowa brzmiały: „Nie pokocham żadnej innej, tylko tę piękną księżniczkę, i muszę ją wziąć za żonę”.

Lecz piękna księżniczka była bardzo złą księżniczką i kazała ojcu rozesłać wiadomość: każdy konkurent do jej ręki musi złożyć przysięgę, że spełni jej trzy życzenia, pod groźbą utraty głowy. Kiedy rodzice przystojnego księcia dowiedzieli się o tym warunku, próbowali go zniechęcić, on jednak powiedział, że jeśli nie poślubi księżniczki, umrze z rozpaczy, więc pozwolili mu jechać. Lecz przed odjazdem brat księcia wręczył mu zieloną wstążkę i powiedział: „Noś tę wstążkę na ramieniu pod tuniką”, i książę usłuchał. A król, jego ojciec, podarował mu srebrny łańcuszek i powiedział: „Noś ten łańcuszek na szyi pod szalikiem”, i książę usłuchał. A królowa, jego matka, dała mu szklany pierścionek i powiedziała: „Noś ten pierścionek na palcu pod rękawiczką”, i książę usłu­chał. A potem wyruszył samotnie do królestwa złej księż­niczki.

Kiedy przybył do pałacu, księżniczka powitała go w bramie i zapytała: „Czy gotów jesteś położyć głowę pod topór, jeśli nie spełnisz moich trzech życzeń?” Książę był tak oszołomiony widokiem jej piękna, że tylko kiwnął głową. Wtedy księżniczka powiedziała: „A więc dobrze. Najpierw musisz mi dać zieloną wstążkę.” Książę dał jej zieloną wstążkę, którą zdjął z ramienia. „Teraz chcę do­stać srebrny łańcuszek”, zażądała księżniczka, a on dał jej srebrny łańcuszek zdjęty z szyi. „Moje trzecie życzenie to szklany pierścionek”, oznajmiła zła księżniczka, więc książę dał jej pierścionek, który nosił na palcu. Potem pobrali się i żyli dość szczęśliwie, zważywszy na okolicz­ności.

Zorilon spojrzał z dumą na gości.

- Podobało wam się? - zapytał z uśmiechem.

- Bardzo... interesujące - odparła ostrożnie Księżniczka.

- Tak, interesujące - potwierdził Kedrigern. Panstygia milcza­ła. Mały piesek zerwał się na nogi, jak tylko bajka dobiegła końca. Zaczął skakać i brykać po pokoju, merdał ogonem, skomlał i ogól­nie okazywał wielkie podniecenie.

- Rumpel lubi słuchać moich bajek - powiedział Zorilon, uśmiechając się czule do pieska. - Zawsze tak się zachowuje, kiedy skończę opowiadać.

- Rumpel to dziwne imię dla psa - zauważył czarodziej, kryjąc ziewnięcie.

- To skrót od Rumpelstiltskin.

-Jeszcze dziwniejsze imię - oceniła Księżniczka. Zorilon spojrzał ze zdziwieniem na gości.

- Naprawdę? W mojej rodzinie to pospolite imię. Bardzo czę­sto używane. Mam starszego brata, który tak się nazywa. I wujka Rumpelstiltskina ze strony matki.

- Interesujące - mruknął sennie Kedrigern.

- Może przeczytam wam jeszcze ze dwie bajki, żebyście lepiej poznali mój styl. Mam tutaj jedną - oznajmił Zorilon, przerzucając kartki. Poderwał głowę słysząc nagły metaliczny dźwięk i zobaczył, że Panstygia zmieniła się w laskę. Księżniczka i Kedrigern zerknęli na nią z zazdrością. Zorilon wyciągnął kartkę pergaminu, wygładził ją na kolanie i zaczął głośno czytać:

RÓŻYCZKA I ZAZDROSNA KRÓLOWA

Kilka lat temu pewien król i królowa mieli córkę imie­niem Różyczka, która była taka piękna i dobra, że wszyscy ją kochali. Kiedy królowa umarła, król poślubił atrakcyjną kobietę, posiadającą czarodziejskie zwierciadło. Codzien­nie nowa królowa spoglądała w zwierciadło i pytała:

Lustereczko, powiedzże mi, kto jest najpiękniejszy na tej ziemi ?

i codziennie zwierciadło odpowiadało: Ty, moja królowo — wyglądasz szałowo.

Lecz pewnego dnia, kiedy Różyczka skończyła wła­śnie szesnaście lat, królowa zadała pytanie i zwierciadło odpowiedziało:

Poroszę, nie bierz tego do serca, ale spadłaś na drugie miejsce: to Różyczka jest najpiękniejsza.

Królowa bardzo się rozzłościła i postanowiła coś zrobić, żeby pozbyć się Różyczki i znowu zająć pierwsze miejsce pod względem urody.

Tymczasem do zamku przyjechał z oficjalną wizytą przystojny młody król z dalekiego królestwa. Kiedy zoba­czył Różyczkę, zakochali się w sobie od pierwszego wejrze­nia. Królowa zauważyła to i namówiła męża, żeby zaaran­żował ich małżeństwo. Tak więc Różyczka poślubiła przy­stojnego młodego króla i wyjechała z nim na drugi koniec świata, do dalekiego królestwa, gdzie żyli długo i szczęśli­wie. A królowa znowu była najpiękniejsza w całym kraju, więc również była szczęśliwa. Ojciec Różyczki trochę za nią tęsknił, ogólnie jednak był całkiem szczęśliwy.

- Czy to koniec? - zapytała Księżniczka. Zorilon przytaknął, a ona mruknęła: - Aha, rozumiem.

Kedrigern milczał, spojrzenie miał szkliste.

- Może przeczytam jeszcze jeden kawałek, a potem urządzimy dys­kusję... możecie krytykować śmiało, bez skrępowania - zapewniał gor­liwie Zorilon. Słabe, apatyczne pomruki, które usłyszał w odpowiedzi, jedynie podsyciły jego zapał. - Tutaj mam coś dobrego. Moja własna wersja szablonowej historii o pięknej córce młynarza, która dobrze wy­szła za mąż, ale dodałem trochę dowcipnych akcentów. Przeczytam wam to, a potem podyskutujemy - zakończył Zorilon z ożywieniem.

Księżniczka uśmiechnęła się blado. Kedrigern poprawił się na krześle i próbował ukryć ziewnięcie, ale zdradziły go zaciśnięte szczęki i drgające nozdrza. Zorilon nie zwrócił na niego uwagi. Od­chrząknął, podniósł pergamin i zaczął czytać:


PIĘKNA MŁYNARZÓWNA I MAŁY CZŁOWIEK


Przed wielu laty pewien ubogi młynarz miał bardzo piękną córkę. Król usłyszał ojej urodzie i postanowił ją poślubić, zażądał jednak wielkiego posagu, ponieważ był chciwym i pysznym władcą. Młynarz nie mógł dać żadne­go posagu, więc z rozpaczy powiedział królowi, że jego córka potrafi prząść złoto ze słomy. Król kazał natych­miast sprowadzić młynarzównę do zamku i pokazał jej komnatę pełną słomy. „Uprządź” złoto z tej słomy, a zosta­niesz moją królową. Lecz jeśli mnie zawiedziesz, spadnie twoja głowa i głowa twego ojca”, powiedział i zamknął ją na klucz w komnacie.

Dziewczyna oczywiście nie potrafiła prząść złota ze słomy, więc gorzko zapłakała i pożałowała, że jej ojciec nie trzymał języka za zębami. Nagle w komnacie pojawił się mały człowiek i zapytał ją, dlaczego tak płacze. Kiedy wyjaśniła mu przyczynę, powiedział: Jeśli chcesz uprząść złoto ze słomy, ja ci pomogę. Ale nie za darmo.” „A jaka jest twoja cena?”, zapytała młynarzówna. „Musisz mi od­dać swoje pierworodne dziecko”, oświadczył człowieczek. Piękna młynarzówna zapytała żałośnie, wylewając gorzkie łzy: „Czy nie ma innego wyjścia?”, a człowieczek odparł:

- Jeśli odgadniesz moje prawdziwe imię, możesz zatrzy­mać dziecko. Umowa jest uczciwa, prawda?” Młynarzów­na przytaknęła i człowieczek zabrał się do roboty.

Rano, kiedy król otworzył drzwi i zobaczył komnatę pełną złota, od razu poślubił młynarzównę. W rok póź­niej urodziła im się śliczna córeczka, lecz tego samego dnia mały człowiek przyszedł zabrać dziecko. Jeśli od­gadnę twoje prawdziwe imię, mogę ją zatrzymać”, przy­pomniała mu młynarzówna. „No dobrze, zgaduj”, zgo­dził się człowieczek. Młynarzówna namyślała się przez chwilę, a potem powiedziała: „Nazywasz się Larry”.

Ktoś ci powiedział!” krzyknął człowieczek ze zło­ścią, ale ona przysięgła, że po prostu miała szczęście. Więc mały człowiek odszedł, a piękna młynarzówna za­trzymała dziecko, i taki był koniec. Żyli jeszcze długo, ale nie przydarzyło im się więcej nic ciekawego.

Zorilon odchylił się do tyłu w krześle, szeroko rozłożył ręce i uś­miechnął się dumnie, wyczekująco.

- Ładne - powiedział Kedrigern.

- Interesujące - stwierdziła Księżniczka. - Naprawdę całkiem... interesujące.

- Tak. I ładne - zgodził się czarodziej.

Zorilon pochylił się do przodu i zrobił poważną minę.

- Cieszę się, że wam się spodobało. Ale czy nie można niczego poprawić? Może zmienić jakieś słowo na lepsze? - zapytał z przeję­ciem.

Goście wymienili spojrzenia. Księżniczka zmarszczyła brwi, przy­gryzła wargę i zaczęła:

- No, pomyślałam sobie...

- Tak? Proszę, mów dalej, pani. Naprawdę chcę poznać twoją szczerą opinię. Nie oszczędzaj mnie.

- Brakuje konfliktu - palnęła Księżniczka.

- Konflikt?

- Właśnie, konflikt. Walka. Ścieranie się przeciwieństw. Nie­przezwyciężone przeszkody do pokonania. Nierozwiązywalne pro­blemy do rozwiązania. Zgadzasz się, Keddie?

- Co? O tak, moja droga. Konflikt, o to chodzi. Zorilonowi zrzedła mina.

-Ale na świecie jest już tyle konfliktów... Chcę, żeby moje po­stacie były szczęśliwe, a nie walczyły i pokonywały przeszkody. W na­szych czasach ludzie potrzebują szczęśliwych historii. Opowieści o sukcesach, a nie o cierpieniach i rozpaczy. Na pewno zrozumieliście, co chciałem wyrazić? Może przeczytam jeszcze raz od początku...

- Nie! Rozumiemy! - wykrzyknęła dwójka gości jednym roz­paczliwym głosem, a Księżniczka dodała: - Bardzo nam się podoba­ło. Ale uważamy, że jeśli wprowadzisz element konfliktu, twoje bajki będąjeszcze lepsze. Bardziej życiowe.

- Nie lepiej dodać trochę magii? Moglibyście mi doradzić. Księżniczka pokręciła głową.

- Konflikt - oświadczyła stanowczo.

Przygnębiony Zorilon przytaknął z roztargnieniem i zapatrzył się w ogień. Po chwili powiedział:

- Czy możecie mi doradzić bardziej konkretnie? Wskazać miejsca, gdzie mam wprowadzić konflikt. Określić rodzaj tego konfliktu?

- No, na początek mógłbyś trochę utrudnić życie małej Różycz­ce - oznajmiła Księżniczka. - Niech królowa spróbuje ją otruć albo wynajmie myśliwego, żeby wyprowadził ją do lasu i poderżnął jej gar­dło. Coś w tym guście.

Zorilon zadrżał z przerażenia.

- Czy królowe robią takie rzeczy?

- Częściej, niż myślisz - zapewnił go ponuro Kedrigern.

- Myślałem... skoro ostatecznie nic jej się nie stało i wszystko dobrze się skończyło...

Kedrigern coraz bardziej zapalał się do tematu.

- Zakochany książę z twojej pierwszej bajki też miał za mało trudności. Zła księżniczka powinna od niego zażądać czegoś nie­słychanego. On powinien zaryzykować życie w imię płomiennej mi­łości.

- A czego ona miała żądać? Myślałem, że księżniczce spodoba się ładny pierścionek, srebrny łańcuszek i śliczna zielona wstążka.

- Większość księżniczek posiada takie przedmioty - wytknęła mu Księżniczka.

- A ta księżniczka była zła. Sam tak powiedziałeś. Więc zażąda­łaby... och, na przykład orlego pióra z gniazda na szczycie najwyższej góry świata - zasugerował czarodziej.

- I czarnej perły z muszli na dnie najgłębszego oceanu! - zawo­łała księżniczka, radośnie klaszcząc w dłonie.

- I pierścienia z nosa olbrzyma ludojada - dodał Kedrigern. -Albo łuski z paszczy smoka ziejącego ogniem. Rozumiesz?

Zorilon z zakłopotaniem kręcił głową.

- Chcecie, żebym utrudniał życie moim bohaterom. Ale prze­cież w bajkach ludzie powinni żyć długo i szczęśliwie!

- Tylko dobrzy ludzie. I tylko jeśli przedtem porządnie się na­cierpią. Dopiero wtedy doceniają swoje szczęście - oświadczyła Księżniczka. - W bajkach jest zupełnie jak w prawdziwym życiu, tyl­ko że w prawdziwym życiu nie wszystko dobrze się kończy.

- Tak... chyba rozumiem...

-1 nie powinni być zanadto szczęśliwi. To znaczy, nie wolno mówić: „I odtąd zawsze żyli szczęśliwie”. Żadne małżeństwo nie jest szczęśliwe przez cały czas.

Kedrigern odwrócił się do niej z bolesnym zdziwieniem.

- Kochanie, zawsze myślałem, że my... zdawało mi się... czy nie jesteś...?

Księżniczka uspokajająco poklepała go po dłoni.

- Oczywiście, że jesteśmy szczęśliwi, ale my nie jesteśmy zwyczajnym małżeństwem. Mówiłam o innych ludziach. Wszyscy mają małżeńskie problemy, nawet jeśli poślubili piękną księżniczkę albo królewicza z bajki. Pomyśl choćby o niektórych swoich klientach. Nawet wielcy królowie i królowe nie mogą bez przerwy pławić się w szczęściu.

Niestety to smutna prawda, kochanie. Nawet nie podejrzewa­my, jak rzadko władcy bywają szczęśliwi.

Na twarzy Zorilona pojawił się wyraz olśnienia. Bajkopisarz wy­krzyknął:

- Będą żyli szczęśliwie przez jakiś czas, a potem ŁUP! Załatwię ich! Piękna księżniczka dostanie okropnej migreny, a przystojne­mu księciu zacznie dokuczać dawna rana w nodze, nie wyleczona do końca, ich najstarszy syn zejdzie na złą drogę, smok porwie ich córkę i... i zaraza spustoszy ich królestwo! No, zaraza dopiero im dołoży!

Księżniczka kiwnęła głową.

- Zrozumiałeś, o co chodzi. Tylko nie przesadzaj. Kedrigern pochylił się do przodu i podniósł palec gestem men­tora.

- Moja żona ma absolutną rację co do królów i królowych, chłopcze. Władcy z reguły bywają nieszczęśliwi. Weźmy tę bajeczkę o młynarzównie: powinieneś stworzyć znacznie bardziej chciwego króla. Niech zmusza młynarzównę, żeby uprzędła złoto po raz dru­gi i trzeci...

- Coraz więcej złota! Całą stodołę! - dorzuciła Księżniczka.

- I zamiast od razu kazać jej obiecać, że odda swoje pierworod­ne dziecko, powinieneś do tego doprowadzić stopniowo.

- Zbudować napięcie! Stworzyć atmosferę zagrożenia! Porwany ich zapałem, Zorilon powiedział:

- Za pierwszym razem dałaby mu bransoletkę, a potem... potem pierścionek... I dopiero później, doprowadzona do rozpaczy, ze łzami w oczach obiecałaby mu swoje pierworodne dziecko! Oczywiście!

- I nie powinna od razu odgadnąć jego imienia - zaznaczyła Księżniczka. -Jeden raz nie wystarczy.

- Imię też musisz zmienić. „Larry” zupełnie nie pasuje. Wiesz, tylu małych ludzi ma na imię „Larry”.

-Ilu?

- Och, setki - zapewnił go Kedrigern.

- Nie znam żadnych małych ludzi. Trudno ich spotkać. Po pro­stu próbowałem znaleźć odpowiednie imię. Jak mam go nazwać? -zapytał Zorilon, podnosząc psa i drapiąc go pod brodą.

- Może „Rumpelstiltskin”? Chociaż to popularne imię w twojej rodzinie, bardzo rzadko się trafia wśród małych ludzi.

Bajkopisarz wstał, wepchnął psa w objęcia czarodzieja, sięgnął po pióro, pergamin i zrobił sobie miejsce na stole, mówiąc do go­ści:

- Bardzo mi pomogliście. Chciałbym zanotować wasze rady, do­póki mam je świeżo w pamięci.

- Świetny pomysł. Pójdziemy spać i zostawimy cię samego, żebyś mógł spokojnie pracować - powiedział Kedrigern, postawił psa na podłodze i ujął rękę Księżniczki.

O poranku Zorilon powitał ich ziewając, z zaczerwienionymi oczami, ale w dobrym nastroju. Prawie całą noc przesiedział nad swoimi bajkami, robiąc notatki, i koniecznie chciał opowiedzieć o planowanych przeróbkach. Księżniczka i Kedrigern musieli ciągle go upominać, żeby od razu zabrał się do pracy nad swoimi pomysła­mi, zamiast o nich gadać - inaczej gotów był podzielić się z nimi każ­dym szczegółem.

Zorilon odprowadził ich do stajni, nieustannie protestując, że jeden nocleg nie stanowi odpowiedniej rekompensaty za ich lite­racką krytykę i porady, lamentując, że nigdy nie zdoła im odwdzię­czyć się należycie. Rozpływał się w przeprosinach, kiedy Kedrigern siodłał konie i pakował bagaże. Nagle czarodziej odwrócił się z uś­miechem.

- Zorilonie, wiem, jak możesz się odwdzięczyć - oznajmił, kła­dąc dłoń na ramieniu młodzieńca. - Podróżowałeś daleko w trakcie swoich badań. Czy natknąłeś się na jakąś wzmiankę o Królestwie Śpiewającego Lasu?

Zorilon zastanowił się nad pytaniem, zmarszczył brwi i odpowie­dział:

-Nie.

Kedrigern odwrócił się z fatalistycznym westchnieniem. Księż­niczka zapytała:

- Może znasz historię o złym czarodzieju? Wstrętny typ, który zmienił rodzinę królewską w miecz, tarczę i koronę.

- Ach, ta historia. „Zemsta Vorvasa Mściwego”, taki ma tytuł -odparł rzeczowo Zorilon. - Słyszałem ją tylko raz. Nie cieszyła się taką popularnością, jak bajki o pięknych córkach poślubiających przystojnych książąt albo o wyłudzaniu garnków złota od skrzatów.

- Czy bajarz mówił, gdzie się to wydarzyło? - zapytał czarodziej.

- Dawno temu, w królestwie na zachodzie.

- Czy wymienił jakieś punkty orientacyjne? - naciskał Kedri­gern z rosnącym rozczarowaniem.

- Niech pomyślę... Wspominał coś o rzece. Tak, musicie prze­prawić się przez Rzekę Lamentu, na pewno. I było jeszcze ostrzeże­nie: „Strzeż się Zielonego Czegoś Tam”, tak mówił tamten facet.

- Nic więcej?

- Niestety.

- Nie szkodzi, Zorilonie. Sporo nam pomogłeś - zapewniła Księżniczka. - Pojedziemy na zachód i poszukamy lamentującej rze­ki. Cóż prostszego?

- Zdobyć pierścień z nosa olbrzyma ludojada albo łuskę z pasz­czy smoka ziejącego ogniem - mruknął pod nosem Kedrigern.

Księżniczka zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Czarodziej wzru­szył ramionami i posłał jej niewinny uśmiech. Księżniczka z gracją wzleciała na siodło, Kedrigern dosiadł czarnego ogiera i wyruszyli.

Zaledwie jednak ujechali parę kroków, Księżniczka nagle strzeliła palcami, ściągnęła wodze przezroczystego wierzchowca i zawróciła do Zorilona.

-Jeszcze jedna uwaga, Zorilonie. Twoje wstępy wymagają do­pracowania, tchnij w nie życie.

- Dopracowania, pani?

- Są nudne. Nie stwarzają tej atmosfery natychmiastowego za­angażowania, zaciekawienia i zadziwienia, do jakiej dąży każdy baj­kopisarz. Określenia w rodzaju „Dosyć dawno temu...” albo „Kilka lat temu...” nie przyciągają uwagi słuchacza.

- Ona ma rację, Zorilonie. Mnie z pewnością nie wciągnęły -oświadczył Kedrigern. - Może zaczniesz tak: „Przed wielu, wielu laty...”

- Właśnie, coś w tym rodzaju. „Dawno temu, w dalekiej kra­inie...

-Albojeszcze inaczej: „Dawno, dawno temu, za górami, za la­sami...” - zaproponował Kedrigern.

- To jest to! - wykrzyknął rozpromieniony Zorilon. - Idealny początek! Cudowny! Och, tak bardzo wam dziękuję!

- Warto też popracować nad zakończeniem. Ludzie nie lubią, kiedy historia się rozłazi. Chcą usłyszeć puentę... coś, co powiąże wszystkie elementy - powiedział Kedrigern.

- Keddie ma rację. Twoje zakończenia wymagają poprawek. -Księżniczka na chwilę zamknęła oczy i przycisnęła rękę do czoła, po­tem powiedziała: - Wczoraj wieczorem, kiedy dyskutowaliśmy o kon­flikcie, użyłeś pewnego wyrażenia. Chciałeś, żeby twoi bohaterowie żyli szczęśliwie... och, jak to brzmiało? - Wszyscy czekali w milczeniu, aż wreszcie Księżniczka wykrzyknęła: -Już wiem! „I żyli długo i szczę­śliwie!” To jest to, Zorilonie. Śliczne zakończenie dla każdej bajki.

- Ależ pani, wczoraj wieczorem bardzo wymownie argumento­wałaś przeciwko takim zakończeniom!

- Naprawdę?

- Owszem, moja droga - przyświadczył Kedrigern.

- Tłumaczyłaś mi, że oprócz ciebie i mistrza Kedrigerna, ludzie nie żyją szczęśliwie. Nie potrafią. Może nawet nie powinni próbo­wać. W każdym razie nie mogą.

Księżniczka przez chwilę w zamyśleniu spoglądała w dal, potem powiedziała:

- Och, dajmy im szansę, Zorilonie. Ostatecznie po co są bajki?

- Ależ pani, a te wszystkie katastrofy? Cierpienia? Smoki, olbrzy­my, zarazy, nieszczęścia i tak dalej?

Księżniczka pochyliła się i poklepała go łagodnie po policzku.

- Daj im szansę, Zorilonie. Niech żyją długo i szczęśliwie. Zrób to dla mnie.

Bajkopisarz z szacunkiem ucałował jej dłoń.

- Dla ciebie, pani.

-Dziękuję ci, Zorilonie. I pamiętaj: jeśli naprawdę chcesz ich załatwić, zawsze możesz napisać kolejny tom.


Klątwa to nie żarty

Wizyta w domku Zorilona stanowiła przyjemne urozmaicenie. Informacje młodego człowieka, chociaż fragmentaryczne, okazały się przydatne. Jednakże w trakcie podróży na zachód Kedrigerna ogarnęły dawne wątpliwości. Wokół niego jesień trwała w pełnej kra­sie; a skoro nadeszła jesień, zima jestjuż niedaleko. Zima, czyli śnieg i lód, i srogie mrozy, i nieprzejezdne drogi, odmrożenia, wilki, nędz­ne jadło, rozpaczliwe szukanie schronienia, wciąż nowe udręki, a co najgorsze - daremna tęsknota do ciepła i wygody własnego domku na Górze Cichego Gromu.

Zimowe poranki bywają całkiem przyjemne, kiedy człowiek bu­dzi się w wygodnym łóżku, pod ciepłą kołdrą (albo dwiema czy trze­ma) , z Księżniczką u boku. Bardzo przyjemne, doprawdy. Śnieżna zawieja, oglądana przez okno dobrze ogrzanego pokoju, stanowi wspaniały widok. Odległe wycie wilków, przefiltrowane przez moc­ne drzwi i ściany, zmienia się w pierwotną muzykę. Lecz zima pod gołym niebem, na dzikim zachodnim pustkowiu, w poszukiwaniu zapomnianego królestwa oraz nieznanych dalekich krewnych, z pewnością okaże się w najlepszym razie nieprzyjemna, w najgorszym zaś - koszmarna.

Skąpe wskazówki, jakimi dysponowali, nie wzbudzały zaufania. Na początek należało przeprawić się przez Rzekę Lamentu (nie Rzekę Szczęścia albo Rzekę Śmiechu, albo Rzekę Nadziei, tylko Rzekę Lamentu!). Śpiewający Las, jeśli go w ogóle odnajdą, będzie pewnie śpiewał tylko pieśni żałobne. I kim - lub czym - było Zielone Coś Tam, którego należało się strzec?

Nawet gdyby jakimś cudem odnaleźli dawny dom Luizy, wcale nie mieli gwarancji sukcesu. A jeśli Rózia i reszta rodziny zostali uwięzieni w drzewach, tak jak Luiza? Co wtedy zrobią, pójdą do lasu i będą pytać każde drzewo, czy w środku nie siedzi krewniak Luizy? Im dłużej Kedrigern zastanawiał się nad sytuacją, tym czuł się gorzej.

Zachowywał te obawy dla siebie. Księżniczka, znając jego nastro­je, nie przerywała długiego milczenia. Kedrigern powstrzymywał się przez kilka dni, wreszcie jednak pod koniec zimnego, deszczowego, paskudnego popołudnia wybuchnął i wygłosił gwałtowną tyradę. Księżniczka wysłuchała go cierpliwie, a kiedy zabrakło mu tchu, po­klepała go po ręku i powiedziała słodko:

-Już ty coś wymyślisz.

Następny poranek był suchy i słoneczny, ciepły prawie jak w le­cie. Mgła unosiła się nad drogą usłaną opadłymi liśćmi, szara kurty­na przesłaniała las. Księżniczka zostawiła płaszcz na siodle i wzleciała ponad wierzchołki drzew, żeby zbadać okolicę. Przyjemnie było oderwać się od ziemi i rozprostować skrzydła. Księżniczka wzbijała się wysoko i pikowała w dół, zataczała pętle i ósemki, a potem nie­spodziewanie zanurkowała z powrotem do Kedrigerna.

- Trzej uzbrojeni ludzie przed nami! - wydyszała.

- Rabusie?

- Chyba nie. Ubrani są... jak gwardziści.

- Dobry znak. Mimo wszystko... - Kedrigern machnął czarną laską. Powietrze zadźwięczało i w jego dłoni pojawiła się Panstygia, Matka Ciemności.

-Jakieś kłopoty? - zapytała.

- Możliwe - odparł Kedrigern.

- Widziałam na drodze przed nami trzech uzbrojonych mężczyzn. Chociaż mogą być nastawieni przyjaźnie - wyjaśniła Księż­niczka.

- Pomyślałem, że będą znacznie bardziej przyjaźni, jeśli zobaczą wielki czarny miecz - wyjaśniał dalej Kedrigern.

Panstygia westchnęła.

- Skoro koniecznie musisz mnie użyć, zostaniesz największym szermierzem świata, ale mam nadzieję, że unikniesz przemocy. Nie przepadam za siekaniem i rąbaniem.

-Ja też tego nie lubię - zapewnił ją czarodziej.

Księżniczka pofrunęła z powrotem do swojego konia, dosiadła go i trzymała się tuż za plecami Kedrigerna. Jechali powoli, czujnie wypatrując gwardzistów. Kiedy wjechali w cień dwóch ogromnych dębów, które niczym potężne kolumny wznosiły się po obu stronach drogi, przed nimi pojawiła się jakaś postać i zawołała:

- Zatrzymajcie się, podróżni, jeśli łaska.

Kedrigern, jadący na czele, ściągnął wodze i zatrzymał czarne­go rumaka. Księżniczka zrównała się z nim i szepnęła:

- On jest o wiele za uprzejmy jak na bandytę.

- Miejmy nadzieję - odparł Kedrigern. Potem podniesionym głosem zwrócił się do postaci na drodze:

-Jaką masz do nas sprawę? Mów, obcy człowieku.

- Żadną, jeśli jesteście zwykłymi podróżnikami. Na mojego pana i władcę, króla Ezrammisa, spadło wielkie nieszczęście - oznaj­mił mężczyzna, zbliżając się do nich. - Ciąży na nim klątwa, szuka­my więc pomocy cza... cza-cza-cza... - zająknął się i umilkł. Stanął jak skamieniały, wybałuszył oczy, szczęka mu opadła.

- Czarodzieja? - podpowiedział uprzejmie Kedrigern.

Mężczyzna kiwnął głową. Zerknął na płomienne czerwone śle­pia i lśniący srebrny róg ogromnego czarnego ogiera, a potem na czarny miecz oparty o ramię jeźdźca. Sam jeździec wyglądał całkiem zwyczajnie. Nosił prosty strój z samodziału, schludny, lecz dość skromny, twarz miał czerstwą, lecz raczej pospolitą. Kobieta obok niego, piękna jak sen, ubrana była bardziej elegancko. Nosiła srebr­ny diadem i siedziała na koniu, który zdawał się istnieć tylko częścio­wo. Ci ludzie nie byli zwykłymi podróżnikami.

Gwardzista przestał się gapić. Dwaj inni dołączyli do niego i te­raz oni z kolei zamarli w podziwie.

- Może potrafimy pomóc waszemu królowi. Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu. To jest Księżniczka, moja żona. Znamy się trochę na wyższych sztukach - oznajmił czarodziej.

- Nawet dość dobrze - dodała jego żona.

Z westchnieniem ulgi pierwszy gwardzista powiedział:

- Mój władca i władczyni chętnie was przyjmą. Otrzymacie hojną nagrodę. Proszę za nami, wskażemy wam drogę...

- Tylko bez żadnych sztuczek! - przemówił czysty, dźwięczny głos, a trzej gwardziści odskoczyli i zbili się w ciasną grupkę. -Jestem Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu. Żadna armia nie obroni się przed moim gniewem!

- Słyszeliście - dorzuciła Księżniczka.

- Żadnych sztuczek, przysięgam! Słowo honoru, żadnych sztu­czek! - zawołał gwardzista.

- A więc dobrze. Prowadź - rozkazała Panstygia.

Trochę przesadziła, pomyślał Kedrigern, ale zachował swoją opinię dla siebie. Księżniczki, jak się przekonał - z jednym szczęśli­wym wyjątkiem jego żony- były to stworzenia zepsute i samowolne. Na swój sposób dorównywały książętom, których miał okazję po­znać, a książęta byli wręcz niemożliwi. A królowie i królowe bywali jeszcze gorsi. Miał tylko nadzieję, że król Ezrammis, o którym słyszał bardzo niewiele, różni się od typowych przedstawicieli swojej klasy społecznej.

Po krótkiej przejażdżce ujrzeli przed sobą schludny zamek na wzgórzu, z ładnym ogrodem i prześlicznym widokiem od południa. Zaprowadzono ich prosto do sali tronowej i przedstawiono niskiej siwowłosej kobiecie o miłej, smutnej, matczynej twarzy. Kobieta była prawie idealnie okrągła. Rzuciła zazdrosne spojrzenie na Księżnicz­kę i wybuchnęła płaczem, ale szybko się opanowała.

- Oto czarodzieje, Wasza Wysokość - oznajmił gwardzista z ni­skim ukłonem.

- Och, kochani, dobrzy czarodzieje, czy nam pomożecie? - za­pytała królowa głosem, który zmiękczyłby serce ludojada.

- Spróbujemy, Wasza Wysokość. W przypadku klątwy najważ­niejsze to ustalić fakty. Czy możesz nam podać szczegółowy opis? Przede wszystkim chodzi o dokładne słowa przekleństwa.

- Och, powiem wam, co chcecie - zapewniła królowa. - Naj­pierw się zapoznajmy, potem zapraszam na małą przekąskę, a potem przejdziemy do interesów.

Nazywała się królowa Pensimer, a mała przekąska w jej wersji wy­starczyłaby do nakarmienia dwunastoosobowej rodziny, obdarzonej zdrowym apetytem. Kedrigern i Księżniczka jedli niewiele, natomiast królowa pochłaniała potrawę za potrawą, wpychając w siebie bez wybo­ru chleb, masło, mięso, owoce, ciasto, krem, rybę, sos i orzechy, które jej podsuwano. Kiedy półmiski opustoszały, opadła sapiąc na oparcie słoniowatego fotela i pulchną dłonią stłumiła królewskie beknięcie.

- Nigdy przedtem tak nie jadłam. To część klątwy - wyznała z przygnębieniem.

- Powiedz nam więcej o tej klątwie, pani - zaproponował Kedri­gern. Pochylił się do przodu, zetknął razem końce palców i spojrzał na królową przez stół.

- No, nie wiem dokładnie, od czego się zaczęło. Weszłam do komnaty, kiedy Ezrammis - to jest król, mój mąż - właśnie się sprze­czał z czarodziejem Aszanem. Od dawna byli przyjaciółmi, ale ostat­nio obaj zrobili się drażliwi i często się kłócili. Widocznie Aszan za­groził, że rzuci klątwę na nasze dzieci, ale kiedy weszłam, zmienił zdanie i zamiast tego przeklął Ezrammisa i mnie. To było straszne. Podniósł kościstą dłoń, pokazał palcem na mojego biednego męża i wyrecytował:


Niech twoje zęby spadają jak liście

Jeden na miesiąc, aż wypadną wszystkie;

Gdy ty żył będziesz chlebem i maślanką,

Niech twoja żona tyje bez ustanku,

Zjada podwójny obiad i kolacje,

Kiedy ty chudniesz na głodowych racjach.

Aż wreszcie znikniesz całkiem jak kamfora,

Ona zaś będzie tłusta jak maciora.


To było trzy miesiące temu. Od tamtego czasu Ezrammis stracił dwa trzonowce i jednego siekacza, a ja dwukrotnie przybrałam na wadze - zakończyła nieszczęsna królowa.

- Chyba możemy coś zaradzić, Wasza Wysokość - oświadczył Kedrigern z profesjonalną powagą. - Klątwa jest prosta i chociaż ni­gdy nie spotkałem osobiście Aszana, słyszałem o nim jako o człowie­ku impulsywnym, który nie potrafiłby zbudować zawczasu skompli­kowanej klątwy i doskonalić jej przez lata. Czy możemy zobaczyć twojego męża?

Natychmiast zaprowadzono ich do królewskiej sypialni, gdzie siedział nadąsany król Ezrammis, siwobrody władca w podeszłym wieku, o zapadniętych policzkach, chudy jak szczapa. Kedrigern przesłuchał króla, który milczał uparcie i odpowiadał tylko ruchami głowy oraz wymownymi gestami. Wyjaśniwszy wszystkie szczegóły, czarodziej posadził królewską parę obok siebie na królewskim łożu, po czym wyrecytował odpowiednie przeciwzaklęcie.

Zaledwie padło ostatnie słowo, król Ezrammis podniósł wzrok. Ostrożnie przejechał językiem po zębach. Lekko nacisnął górne przednie siekacze opuszkiem kciuka i rozpromienił się w uśmiechu. Bardzo ostrożnie zgrzytnął zębami. Podskoczył z radości i zawołał:

- Mocne jak mury lochu! Dobra robota, czarodzieju! No, teraz zjemy porządny posiłek. Trzy miesiące o chlebie i wodzie wykończy­łyby każdego.

- Fuj! Nie wspominaj mi o jedzeniu, kochany. Odrzuca mnie na samą myśl. Czy to nie cudowne? - wykrzyknęła z zachwytem królo­wa Pensimer.

Kedrigern i Księżniczka skłonili się dwornie i wycofali, żeby nie przeszkadzać uszczęśliwionej królewskiej parze. Wieczorem wezwa­no ich przed królewskie oblicza. Król Ezrammis radośnie wydłuby­wał spomiędzy zębów resztki kolacji, składającej się z drobiu na zim­no, selerów, orzechów i jabłek, natomiast królowa Pensimer, już odrobinę szczuplejsza, popijała wodę z małej szklaneczki. U boku króla drzemał wierny stary sługa.

- Świetnie się spisałeś, czarodzieju. Naprawdę znakomita robo­ta - oświadczył król na wstępie, wręczając mu pękatą sakiewkę złota na potwierdzenie swoich słów. - I ty również, droga pani. - Ujął dłoń Księżniczki i wsunął jej na palec pierścień z brylantem wielkości żołędzia. - Nie rozumiem, jak do tego doszło, ale jestem wdzięczny za waszą pomoc. To niepodobne do Aszana, żeby tak długo chować urazę. Spodziewałem się, że klątwa utrzyma się przez kilka dni, może tydzień... ale trzy miesiące! Cieszę się, że tędy przejeżdżaliście.

- Nigdy mi tego nie wyjaśniłeś - odezwała się Pensimer. - Ni­gdy nie powiedziałeś ani słowa.

- Co miałem mówić? Jak tylko spróbowałem, zęby mi szczękały niczym kostki domina. Poza tym byłaś zbyt zajęta jedzeniem, żeby mnie słuchać.

Zdumiony Kedrigern wtrącił:

- Więc to wszystko było nieporozumienie?

- Można tak powiedzieć. Nie zdawałem sobie sprawy, że Aszan był taki przewrażliwiony na punkcie swoich klątw. Opowiedział mi, jak rzucił klątwę na jakiegoś złego rycerza i jego całą rodzinę, zesłał na wszystkich synów niestrawność, a na córki nieświeży oddech, a ja wybuchnąłem śmiechem. „To ma być klątwa?” zawołałem. „To jest rodzinna historyjka! Kiedy moi synowie odpoczywają na dziedzińcu po obiedzie, słychać grzmoty jak podczas burzy z piorunami. Wystarczy, że moi chłopcy zjedzą okruszek chleba i popiją łykiem wody, a przez dwie godziny dudnią jak wulkany. A moje córki mogą grawe­rować szkło samym oddechem”.

- Wolałabym, żebyś nie mówił w ten sposób o naszych dzie­ciach, kochanie - skrzywiła się Pensimer.

- Czy kłamię? W każdym razie Aszan bardzo się obraził i po­wiedział, że dolegliwości moich dzieci potrafi wyleczyć nawet uczeń alchemika, ale rodzina tamtego rycerza potrzebowała czaro­dzieja pierwszej klasy, żeby zdjął klątwę. Od słowa do słowa i zanim się spostrzegłem, Aszan wyłaził przez okno, moje zęby chwiały się jak sosny na wietrze, a Pensimer zjadała wszystko, co jej wpadło w rękę. - Ezrammis umilkł, westchnął i smutno potrząsnął głową. -Mam nadzieję, że Aszanowi nic się nie stało. Nigdy nie wyjeżdżał na tak długo.

- Dokąd pojechał? - zapytał Kedrigern.

- Strażnik mówi, że kierował się na zachód. Paskudna okolica.

- Masz na myśli jakieś konkretne paskudztwo? Pytam, bo my też podążamy na zachód.

- Musicie? Tacy mili ludzie nie powinni tam jechać - oświadczy­ła królowa Pensimer z afektacją.

- Szukamy zaginionego królestwa naszej przyjaciółki.

- No więc bądźcie ostrożni - poradził król Ezrammis. - Musicie uważać na tego wielkiego zielonego idiotę... zwariowany olbrzym, któ­ry rzuca się na podróżnych i każe im rozwiązywać zagadki.

- Ajeśli nie odgadną rozwiązania? - zapytała Księżniczka.

- Wtedy ich zjada. I jest jeszcze zaczarowana ścieżka w lesie. Musicie bardzo uważać. No i Rzeka Lamentu, podobno ponure miejsce.

- Czy któreś z waszych wysokości słyszało o Królestwie Śpiewają­cego Lasu? - zapytał Kedrigern.

- Nigdy o tym nie słyszałem, ale popytam w zamku. Może stary Jossall coś wie. Mieszkał tutaj, jeszcze kiedy mój dziadek był dzieckiem. - Król szturchnął starego sługę, drzemiącego przy stole. Sta­ruszek otworzył oczy i wykrzyknął cienkim, drżącym głosem:

- Tak, oczywiście, Wasza Wysokość, masz absolutną rację. Och, bez żadnych wątpliwości, święta prawda, Wasza Wysokość. Dobrze powie­dziane, trafne i celne, każde słowo na swoim miejscu, dokładnie...

-Już dobrze, Jossall. Chciałem tylko o coś zapytać - wpadł mu w słowo król. - Słyszałeś może o Królestwie Śpiewającego Lasu gdzieś na zachodzie?

Staruszek spojrzał na króla, potem na czarodzieja, potem zerknął na obie damy z widocznym zakłopotaniem. Powieki powoli mu opadły, kiwnął głową i zdawał się już zasypiać, gdy nagle pode­rwał głowę i zawołał:

- Tak! Słyszałem tę historię dawno temu... smutna legenda, Wasza Wysokość... potrójna klątwa... młody, waleczny książę i dwie odważne księżniczki... zemsta czarodzieja znanego ze złośliwości... och, naprawdę tragiczna historia, Wasza Wysokość, i nauczka dla nas wszystkich - zakończył Jossall żałobnym tonem, smętnie potrząsając siwą brodą.

- Czy znasz drogę do tego królestwa? - zagadnął Kedrigern.

- Nikt tam teraz nie jeździ.

- A gdyby ktoś chciał tam pojechać, możesz mu wskazać drogę? Jossall długo wpatrywał się w czarodzieja bladymi, badawczymi

oczami, wreszcie przemówił cichym, stłumionym głosem:

- Droga prowadzi przez Rzekę Lamentu, przez zaczarowany las, przez ziemie Zielonego Zagadkowicza. Ale nie ty...

- Co to jest Zielony Sałatkowicz?

- Zielony Zagadkowicz. To olbrzym, który zmusza podróżnych, żeby rozwiązywali jego zagadki. Jeśli nie odgadną...

- Zjada ich. Już nas ostrzegano - wtrącił Kedrigern. Określenie brzmiało dziwnie znajomo, ale nie mógł go odgrzebać w pamięci. Czyżby przeczytał gdzieś to przezwisko, napotkał je w legendzie albo opowieści podróżnika? Czy miał kiedyś do czynienia z tym stworem?

Nie pamiętał. Pewnie to bzdura, ale dręczyło go niejasne poczucie rozpoznania.

-Jak mówiłem – ciągnął Jossall - nie ty je odnajdziesz.

- Nie ja?

- Kraj jest teraz opustoszały - ciągnął Jossall monotonnie, nie zwróciwszy uwagi na pytanie Kedrigerna, jakby recytował modlitwę zapamiętaną z dzieciństwa - i królewski pałac stoi pusty, lecz pewne­go dnia wielki bohater przywróci chwałę dawnych czasów. Tak mówi proroctwo. On to przemierza dalekie krainy z pustą pochwą u boku, w nieustannym poszukiwaniu wielkiego czarnego miecza, dzięki któ­remu zdejmie klątwę Vorvasa.

- Vorvasa? Vorvasa Mściwego? - zapytał ostro król Ezrammis.

- Właśnie jego, Wasza Wysokość.

- Czegóż ten Vorvas nie wyprawiał, biegał w kółko i przeklinał każdego, kogo spotkał. Rzucił klątwę na siostrę mojego pradziadka. Musisz o tym wiedzieć, Jossall.

Staruszek milczał przez długi czas, zanim odpowiedział:

- Byłem wtedy bardzo młody, Wasza Wysokość, lecz pamiętam okres wielkiego zakłopotania. Księżniczkę Gazurę dotknęło prze­kleństwo szczerej mowy. Wszyscy jej konkurenci zniknęli. W końcu musiała opuścić dwór i zamieszkać w odosobnieniu.

- Ten Vorvas to istny szatan - rzuciła porywczo Księżniczka. Ezrammis przytaknął i dodał:

- Miał wyobraźnię, trzeba mu to przyznać. Jaki rodzaj klątwy rzucił na waszą przyjaciółkę?

Za królewskim zezwoleniem Kedrigern poszedł po Panstygię, która własnymi słowami opowiedziała swoją historię. Ezrammis i Pensimer słuchali z narastającym współczuciem, natomiast Jossall był absolutnie zafascynowany.

-To jest miecz z przepowiedni! - oznajmił, kiedy Panstygia skończyła. - To jest ten miecz! Kiedy przybędzie bohater, klątwa zo­stanie zdjęta!

Panstygia odparła dość zjadliwym tonem:

- Nie zamierzam czekać na żadnego bohatera, dziękuję pięknie. Wskażesz nam drogę do mojego królestwa, to zajmiemy się klątwą.

- Masz tutaj świetnego czarodzieja. Zdjął z nas klątwę ot tak, w jednej chwili - Ezrammis strzelił palcami.

- Od dawna specjalizuję się w przeciwzaklęciach i odczarowaniach - wyjaśnił skromnie Kedrigern.

- Słyszeliście o Pustkowiu Przegranych Władców? - zagadnęła Księżniczka. - To było straszliwe kłębowisko złych czarów, rozpalo­ne i kipiące, z którego ciągle wyrastały nowe, jeszcze gorsze czary. Kedrigern oczyścił je jedną ręką.

Kedrigern uśmiechnął się dobrotliwie i milczał. Król i królowa wyraźnie byli pod wrażeniem, ale Jossall powiedział poważnie:

- Wprawdzie jesteś biegłym czarodziejem, jednak w tym wypad­ku postąpisz mądrze, jeśli powstrzymasz swoją moc i pozwolisz, żeby proroctwo się spełniło. Vorvas był najlepszy w rzucaniu klątw.

- Wcale nie - zaprzeczył spokojnie Kedrigern. - Przyznaję, Vorvas prawie dosięgnął szczytu, ale nie był najlepszy. Ten tytuł należy do Flaine od Czterech Losów.

Gesty, okrzyki zdumienia i zaciekawione miny zebranych wyraź­nie uświadomiły Kedrigernowi, że jego słuchacze nic nie wiedzą o dokonaniach Flaine. Kazał im przysunąć się bliżej i kiedy ciem­ność zapadła za murami zamku, a świece w królewskiej sypialni przy­gasły, rozpoczął zdumiewającą opowieść.


FLAINE OD CZTERECH LOSÓW

Część pierwsza: KLĄTWA


Nie tak dawno temu czterech niegodziwych rycerzy szerzyło postrach w całym kraju. Rycerze byli zepsuci do szpiku kości i bardzo zuchwali. Byli tak zuchwali, że na­zywano ich Giles Zuchwały, Otto Zuchwały, Bruce Zu­chwały i Dennis Zuchwały albo Czterech Zuchwałych Czarnych Jeźdźców. Chciwość, okrucieństwo i zepsucie narastały w nich z każdym kolejnym złym czynem, i nikt nie śmiał stawić im oporu.

Pewnego zimowego dnia, kiedy Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy wracali do zamku Gilesa Zuchwałego, rozprawiwszy się szczególnie okrutnie z grupką bezbron­nych pielgrzymów, natrafili na małą chatkę w lesie. Dzień był zimny i ponury, rycerze byli w fatalnym nastro­ju. Postanowili, że zabiorą wszystkie zapasy jadła i napit­ków, a potem spalą chatkę razem z mieszkańcami, żeby rozgrzać się przy ogniu i nacieszyć krzykiem ofiar.

Zuchwalcy nie wiedzieli, że chatka należała do cza­rodziejki Flaine, która znużona ludzką niegodziwością zamieszkała samotnie w głębi lasu, by poświęcić się stu­diom i medytacjom.

Kiedy Dennis Zuchwały załomotał do jej drzwi, ka­zała mu odejść. Kiedy on i Bruce Zuchwały próbowali wyłamać drzwi, rzuciła na chatkę zaklęcie nietykalności. Widząc, że pokrzyżowano im szyki, Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy wycofali się i uknuli nowy plan.

Jesień tamtego roku obfitowała w gwałtowne burze. Wszędzie leżało mnóstwo połamanych gałęzi. Czterej zu­chwalcy zebrali wielkie stosy drewna i spiętrzyli wokół chat­ki, a potem zagrozili, że jeśli czarodziejka ich nie wpuści, spalają żywcem. W odpowiedzi Flaine wywołała burzę; ale ponieważ liczyła sobie już kilkaset lat, a część mocy zużyła na podtrzymanie czaru nietykalności, udało jej się wywołać tylko krótki deszcz. Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy skrzesali ognia i wkrótce ściana płomieni otoczyła chatkę.

Przez całą noc Flaine powstrzymywała płomienie. Lecz czterej rycerze wciąż dokładali do ognia i czaro­dziejka zaczęła słabnąć. O świcie, wiedząc, że koniec się zbliża, otworzyła drzwi i weszła w płomienie, które cof­nęły się przed nią.

Czterej rycerze dobyli mieczów i natarli na nią, ona jednak resztką sił skierowała na nich płomienie, aż mu­sieli się cofnąć. Potem uniosła rękę, wskazała na nich i wyrecytowała te słowa:



Wy, mordercy, podli zbóje,

Los zagładę wam szykuje:

Lód, żelazo, drewno, woda

Niech do zemsty sił mi doda.

Drewno, woda, lód, żelazo

Wezwą was z mego rozkazu

Na tajemne spotkanie

Gdzie kara na was spadnie.

Ty i ty, i ty, i ty

Zapłacisz za czyn swój zły.


Przy ostatnim słowie moc ją opuściła. Płomienie strzeliły wysoko, objęły ją i pochłonęły z rykiem. Zginęła w mgnieniu oka.

- I musicie pamiętać, że to była improwizacja, wygłoszona resztką tchu - zaznaczył Kedrigern.

Jossall podniósł kościstą dłoń, prosząc o uwagę.

- Tak, tak, ale co z klątwą? Zadziałała?

Kedrigern uśmiechnął się. Odchrząknął, oparł się wygodnie i podjął swoją opowieść:


Część druga: WYKONANIE


Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy niezbyt się przejęli tym wydarzeniem. Tyle razy wysłuchiwali przekleństw umierających ofiar, że uważali się za koneserów i chociaż styl Flaine zrobił na nich wrażenie, zlekceważyli treść, przyzwyczajeni do pustych pogróżek.

W trakcie oblężenia skończyła im się żywność i woda, toteż pospiesznie ruszyli w dalszą drogę do zamku Gilesa Zuchwałego. Po południu, kiedy przejeżdżali przez pola­nę, z lasu naprzeciwko wyłonił się rycerz odziany całko­wicie na czerwono i zatrąbił wyzwanie na rogu.

Uradowani okazją do rozrywki, czterej sięgnęli po broń, zamierzając w czwórkę zaatakować samotnego ry­cerza. Lecz czerwony rycerz natarł z taką szybkością, że nie zdążyli wydobyć broni, zwalił z konia Dennisa Zu­chwałego i zniknął na ścieżce, którą przybyli.

Dennis Zuchwały leżał na ziemi, jęcząc i miotając plugawe przekleństwa. W piersi utkwiła mu drewniana lanca okuta żelazem, która złamała się w ranie. Błagał o wodę. Ponieważ nie mieli wody, napoili go z kałuży, wsa­dzili na konia, przywiązali do siodła i poczłapali dalej do zamku Gilesa Zuchwałego, gdzie spodziewali się otrzy­mać pomoc. Niebo się zachmurzyło, ścisnął tęgi mróz. Dennis Zuchwały zaczął przeraźliwie krzyczeć i majaczyć, więc rycerze zrozumieli, że woda była zepsuta. Zanim dotarli do zamku, umarł - lecz nie wiadomo, czy za­marzł na śmierć, czy zginął od zgniłej wody, czy od drew­nianej lancy okutej żelazem, która przeszyła mu pierś.

W zamku Giles Zuchwały pierwszy dotarł do zwo­dzonego mostu.

Nie wiadomo dlaczego zsiadł z konia i pieszo wszedł na most.

Potknął się o żelazny gwóźdź, pośliznął się na spłachetku lodu, uderzył głową o drewnianą belkę i wpadł do głębokiej, mętnej wody w fosie. Dopiero rano słudzy wyłowili jego ciało. Otto Zuchwały i Bruce Zuchwały spa­li niespokojnie tej nocy.

Następnego dnia, uzupełniwszy zapasy, wyruszyli do własnych zamków, podróżując razem dla towarzy­stwa i bezpieczeństwa, chociaż właściwie nie mieli ochoty na towarzystwo i wcale nie czuli się bezpiecznie. Obaj wiedzieli, że zbliża się zguba.

Kiedy przejeżdżali po kamienistym zboczu nad płyt­kim strumieniem, Bruce Zuchwały usłyszał w górze ostry trzask. Podniósł głowę i zobaczył oblodzoną gałąź, która złamała się, uderzyła Ottona Zuchwałego i strąciła go z konia. Otto stoczył się po zboczu i wpadł twarzą w dół do strumienia, gdzie leżał unieruchomiony ciężarem zbroi. Zanim Bruce Zuchwały dobiegł do niego, Otto już nie żył.

W panice Bruce Zuchwały zajechał konia, aż ten padł jak kamień ze zmęczenia i skonał bez jęku. Bruce Zuchwały zrzucił zbroję i wędrował dalej na południe, ni­komu nie zdradzając swojego prawdziwego imienia, aż dotarł na pustynię. Tam się zatrzymał. Ukrył się wjaskini, jadał surową strawę z glinianych naczyń. Nigdy się nie mył i nie pił wody, pragnienie zaspokajał kozim mlekiem. Kiedy trochę doszedł do siebie, spisał całą historię swoją i towarzyszy. Był niegdyś studentem i umiał pisać.

Ostatni zapisek, uczyniony drżącą ręką, opowiada, jak pewnego ranka zbudził się w męce pragnienia, zupełnie jakby wyciśnięto z niego wszelkie płyny. Zaczął gwałtownie dygotać, kiedy chłód ogarnął jego wycień­czone ciało. Nie miał drewna i nie mógł rozpalić ognia, więc wypełznął z jaskini, szukając słonecznego ciepła.

Zdołał wczołgać się na szczyt niewielkiego wznie­sienia.

Zobaczył go pasterz kóz i zaczął krzyczeć, ale Bruce skonał, zanim ludzie zdążyli mu pomóc.

- No, to dopiero klątwa - powiedział król. - Cieszę się, że nie miałem żadnych zatargów z Flaine. Ta kobieta znała się na rzeczy.

- Flaine była najlepsza - przytaknął Kedrigern. - Prawdziwa profesjonalistka.

Jossall nie chciał się z tym zgodzić.

- Nie była lepsza od Vorvasa! Przecież jej klątwa w końcu zawio­dła przy czwartym rycerzu, Bruce Zuchwałym. Wszyscy inni zginęli od lodu, drewna, wody i żelaza, ale w śmierci Bruce'a Zuchwałego nie było żelaza.

Nie zmieszany Kedrigern odparł: -Jeszcze nie dokończyłem tej historii.


Część druga: WYKONANIE

(ZAKOŃCZENIE)


Pasterz kóz, chociaż żył długo i widywał wiele dziw­nych rzeczy, nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Strachajło, jak miejscowi nazywali Bruce'a Zuchwałego, wyczołgał się z jaskini i wgramolił się na szczyt pagórka. Podniósł się z trudem i stanął wyprostowany, rozłożywszy szeroko ramiona, z twarzą uniesioną ku słońcu. Wtedy coś spadło jak kamień z nieba i trafiło go w pierś tak moc­no, że runął na ziemię. Był to kawał żelaza wielkości ludz­kiej głowy, fatalnie pokancerowany i ciepły w dotyku. Pu­stynni ludzie nazywali takie przedmioty: „meteoryty”.

Głęboka cisza zapadła po słowach Kedrigerna. Wreszcie Jossall przemówił gderliwym tonem:

- Może Vorvas był na drugim miejscu pod względem przeklina­nia, ale niewiele mu brakowało do pierwszeństwa.


W łapach Zielonego Zagadkowicza


Król Ezrammis był stanowczy.

- Nie zgadzam się, żebyście sami pojechali na zachód. Może oboje znacie się na czarach i macie do pomocy zaklęty miecz, ale tam jest niebezpiecznie. Wyślę z wami jednego z moich gwardzistów.

- Wasza Wysokość jest bardzo łaskawa, ale naprawdę nie ma po­trzeby - zaprotestował Kedrigern. Konie były osiodłane i objuczone, więc chciał wyruszyć jak najszybciej. Ale król nie dał się przekonać.

- Nazywa się Dyrax. Zjawił się tutaj zeszłej jesieni i poprosił, żebym go przyjął na służbę. Bardzo dobrze się sprawiał. Trochę po­nury, ale nikomu nie wadzi.

- Z pewnością jest wartościowym człowiekiem, Wasza Wyso­kość, ale...

- On już tam był. Zna drogę. Zaprowadzi was prosto do Rze­ki Lamentu, bez niepotrzebnej straty czasu. Dojedziecie na miejs­ce i wrócicie, zanim pogoda się zepsuje.

- Och, rozumiem.

Ezrammis zachichotał przebiegle i wymierzył czarodziejowi kuksańca.

- Tak myślałem, że zmienisz zdanie. Poza tym jeżeli traficie na ślad Aszana albo na jego samego, chciałbym o tym wiedzieć, a po­nieważ nie musicie tędy wracać, będę potrzebował posłańca. Dyrax jest odpowiedzialny i godny zaufania. Porządny chłopak, dzielny jak lew, miły i uprzejmy. Nigdy nie mówi o sobie, ale pochodzi z dobrej rodziny, od razu widać.

-Jeszcze raz dziękujemy Waszej Wysokości. Jeżeli dowiemy się czegoś o Aszanie, natychmiast odeślemy Dyraxa.

- Nie ma pośpiechu, czarodzieju. Najpierw niech was zaprowa­dzi na miejsce i dokładnie opisze resztę drogi. - Król zamilkł na chwilę, po czym dodał zniżonym głosem: - Spróbuj odnaleźć moje­go Aszana. Pewnie myśli, że wściekam się z powodu klątwy, ale to nieprawda. Lubiłem się z nim kłócić. Brakuje mi go. Powiedz mu to. Drugiemu czarodziejowi uwierzy.

- Powiem mu, jeśli go spotkam, Wasza Wysokość.

Księżniczka, uścisnąwszy królową Pensimer, serdecznie poże­gnała się z Ezrammisem. Kiedy podeszła do konia, przyskoczyli sta­jenni, żeby przytrzymać jej strzemię. Kedrigern rozejrzał się, ale nie zobaczył żadnego gwardzisty.

- Dalej, wsiadaj na konia. Dyrax czeka przy bramie. Nie lubi tłu­mów - wyjaśnił Ezrammis.

Podjeżdżając do bramy, zobaczyli krzepkiego, dobrze zbudowa­nego młodzieńca o szlachetnych rysach twarzy i posępnym wejrze­niu. Siedział na ładnym kasztanie i prowadził dwa obładowane jucz­ne konie.

-Jestem Dyrax, wasz przewodnik i obrońca - oznajmił po­ważnym, kulturalnym głosem. - Moje życie i mój miecz są na wa­sze usługi.

- To bardzo miło z twojej strony, Dyraxie, ale potrzebujemy tyl­ko kogoś, żeby nam wskazał drogę - powiedziała Księżniczka.

- Podróżowałem po zachodnim krainach, pani. Dziwne i groź­ne stwory można tam napotkać.

- No, oboje z mężem znamy się na magii i mamy zaklęty miecz. Nie spodziewamy się żadnych kłopotów. Czekają na nas jedynie zwy­kłe niewygody, jak to w podróży.

Szerokim, majestatycznym gestem wskazując na juczne konie, Dyrax powiedział:

- Król Ezrammis, jak zawsze szczodry, zabezpieczył was przed najgorszymi niewygodami.

- Porządny z niego król - powiedział Kedrigern - i na pewno bardzo nam się przydasz, Dyraxie. Ruszamy?

Dyrax objął prowadzenie, ciągnąc za sobą oba juczne konie. Księżniczka jechała za nimi, a Kedrigern zamykał mały pochód. Od czasu do czasu doganiał Księżniczkę, żeby pogawędzić lub po pro­stu nacieszyć się jej towarzystwem, Dyrax jednakże nie obejrzał się ani razu i nie odzywał się bez pytania. Wieczorami rozbijał obóz w jakimś przyjemnym zakątku, przygotowywał prosty, lecz smaczny po­siłek i budował szałas dla czarodziejów. Własny koc rozkładał w ja­kimś ciemnym, ponurym miejscu. Pierwszej nocy zamierzał pełnić wartę podczas ich snu, ale czarodzieje nie chcieli o tym słyszeć. Pro­sty czar zapewniał znacznie lepszą ochronę niż cała armia nie wyspa­nych wartowników o ciężkich powiekach, przewodnik zaś powinien zachować czujność za dnia; zresztą poza wymienionymi praktyczny­mi względami, nie chcieli pozbawiać młodzieńca wypoczynku. Dyrax i tak wyglądał ponuro, woleli więc nie przysparzać mu dodatko­wych kłopotów.

Czwartego wieczoru po rozstaniu z Ezrammisem i Pensimer, kiedy Księżniczka i Kedrigern leżeli wygodnie obok siebie w szała­sie, pod kocami lekkimi jak puch, lecz grubymi i ciepłymi jak pie­rzyny, Księżniczka ziewnęła i powiedziała:

- Czy możemy coś zrobić dla Dyraxa? Jest taki smutny.

- No właśnie. Ciągle wzdycha. - Kedrigern również ziewnął, po czym dodał: - Nie znam żadnych dobrych kawałów. Nigdy nie umia­łem opowiadać dowcipów.

- On nie potrzebuje dowcipów. Jest nieszczęśliwie zakochany, w tym problem.

- Skąd wiesz?

- Westchnienia. Zdradziły go te głębokie, żałosne westchnienia. Po chwili namysłu Kedrigern zapytał:

- Więc co mamy robić?

- Najpierw powinniśmy poznać całą historię. Nie możemy mu pomóc, dopóki nie dowiemy się, o co chodzi. Posłuchaj... on zno­wu wzdycha!

Ostrożnie unieśli głowy i wyjrzeli na zewnątrz. Dyrax siedział przy ognisku i wpatrywał się w płomienie posępnym wzrokiem, wsparłszy brodę na dłoniach. Od czasu do czasu wydawał głębokie, żałosne westchnienie. Kilka razyjęknął. Wreszcie podniósł się i zwie­siwszy głowę, powolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie rozło­żył koc. Bezwładnie osunął się na posłanie.

-Jutro z nim porozmawiam - obiecał Kedrigern.

Lecz kiedy nadszedł poranek, Dyrax wyglądał zbyt melancholijnie, żeby go wypytywać. Przygotował śniadanie dla czarodziejów, a sam od­szedł na bok i wzdychał, skubiąc skórkę od chleba. Kedrigern odpowia­dał uspokajającymi gestami na niecierpliwe spojrzenia Księżniczki. W milczeniu rozpoczęli kolejny etap podróży. Trzy razy w ciągu poran­ka Księżniczka wstrzymywała konia, żeby zrównać się z Kedrigernem, i gniewnym szeptem ponaglała go, żeby dotrzymał słowa i porozmawiał ze smutnym młodzieńcem - i trzykrotnie czarodziej ją spławił. Wreszcie około południa wziął się w garść, ponownie uspokoił żonę, zostawił pod jej opieką czarną laskę, która była Panstygią, i podjechał do Dyraxa.

- Piękny dzień, prawda? - zagadnął z pogodnym uśmiechem. Dyrax podniósł głowę i rozejrzał się dookoła.

- Niebo jest błękitne. Nie jest ani za zimno, ani za gorąco. Li­ście są bardzo kolorowe. Tak, mistrzu Kedrigernie, można tak okre­ślić dzisiejszy dzień.

- Więc ty byś go tak nie określił? Dyrax westchnął głęboko i odpowiedział:

- Wykreśliłem słowo „piękno” z mojego słownika, podobnie jak słowa „uroda”, „radość” i „szczęście”.

- O, to niedobrze. Czy mogę ci jakoś pomóc? Chciałbym coś zrobić dla ciebie, naprawdę.

- Nikt mi nie pomoże. Nie można przekreślić tego, co się stało, ani cofnąć tego, co zostało powiedziane. Żyję w otchłani bólu, szu­kając zapomnienia, skazany na pamiętanie.

Jechali w milczeniu przez jakiś czas. Las stopniowo gęstniał, droga się zwężała, gałęzie przewieszone nad głowami rzucały coraz głębszy cień. W mrocznym otoczeniu Kedrigern zaraził się nastro­jem Dyraxa i pomyślał, że dzień wcale nie jest taki piękny. Szybko jednak otrząsnął się z przygnębienia i zaproponował towarzyszowi:

-Jeśli szukasz zapomnienia, mogę ci pomóc.

- Nie, dobry czarodzieju. Gdybym zapomniał o przyczynie mo­jej ciągłej udręki, straciłbym powód do życia.

- Znam kilka selektywnych zaklęć. Mogę sprawić, że zapomnisz tylko złe fragmenty.

Dyrax powoli pokręcił głową.

- Muszę pamiętać. Moim przeznaczeniem jest pamiętać i cier­pieć.

Widząc, że nic nie wskóra, Kedrigern zmienił temat:

- Las tutaj wydaje się gęstszy.

- Tak. Wkroczyliśmy na terytorium Zielonego Zagadkowicza. Musimy zachować ostrożność. Olbrzym jest równie okrutny jak sil­ny, posiada zaś siłę dziesięciu ludzi. Dwukrotnie przewyższa wzro­stem dorosłego mężczyznę. Nasze życie jest w wielkim niebezpie­czeństwie - oznajmił Dyrax tym samym monotonnym, zmęczonym głosem.

- Myślisz, że powinniśmy pojechać inną drogą?

- Nie można uniknąć spotkania z Zielonym Zagadkowiczem. Jeśli natkniemy się na niego lub jego sługi, pamiętaj, że będę was bronił do śmierci i padnę z mieczem w dłoni.

- Może do tego nie dojdzie.

- Nikt się nie oprze Zielonemu Zagadkowiczowi.

Zirytowany tym nieustannym strumieniem pesymizmu, Kedrigern powiedział:

-Wprawdzie nie posiadam siły dziesięciu ludzi... czasami rano brakuje mi sił nawet jak na jednego człowieka... i nikogo nie prze­wyższam dwukrotnie wzrostem, najwyżej dzieci i krasnoludki, jestem jednak czarodziejem. Władam magią.

- To samo opowiadają o Zielonym Zagadkowiczu.

- On włada magią? Nikt o tym wcześniej nie wspominał.

- Pewnie wszyscy zakładali, że o tym wiesz.

- Wolałbym, żeby ludzie nie robili takich założeń. Nie znoszę niespodzianek - burknął Kedrigern ze złością.

Ujechali parę kroków w milczeniu, aż nagle czarodziej rozjaśnił się i zawołał:

- Zaraz, zaraz. Przecież ja znam Zielonego Zagadkowicza. Ni­gdy go nie spotkałem osobiście, ale czytałem o nim. Tak, naturalnie. To przyjaciel sir Gawaina, trochę figlarz, ale przyzwoity facet. Posia­da pewną szczątkową znajomość magii, ale jej nie nadużywa. - Za­chichotał życzliwie i zakończył: - Nie mamy się czego bać, Dyraxie. Wszystkie historie o Zielonym Zagadkowiczu zjadającym ludzi to bzdury. Zielony Zagadkowicz to miły gość. Łatwo się dogadamy.

- Obawiam się, że się mylisz, mistrzu Kedrigernie. Podobno Zie­lony Zagadkowicz ma sympatycznego brata ze znajomościami w Kamelot, samjednakjest okrutnym potworem.

- Och. I mówisz, że on posiada magiczną moc?

- Tak słyszałem i wierzę. Kedrigern spochmurniał.

- No więc sprawdzimy, czyja magia jest silniejsza.

Okazja do przeprowadzenia sprawdzianu nadarzyła się szyb­ciej, niż czarodziej się spodziewał. Przejechali zaledwie sto kroków w głąb ciemniejącego lasu, kiedy ujrzeli przed sobą polanę, na którą właśnie z drugiej strony wkroczył Zielony Zagadkowicz. Spo­za drzew otaczających polanę wysuwali się jeden po drugim jego ludzie. Słudzy Zielonego Zagadkowicza wyglądali jak zwykli leśni zbóje, niechlujni, odziani w łachmany i zwierzęce skóry, uzbrojeni w maczugi, sztylety i prymitywnie włócznie, o twarzach naznaczo­nych tępą złośliwością. Przywódca wyraźnie się wyróżniał. Od stóp do głów był jasnozielony - skóra, włosy, broda i ubranie miały bar­wę świeżej wiosennej trawy - zaś odległość pomiędzy stopami a gło­wą wynosiła co najmniej dwukrotnie więcej, niż wzrost przeciętne­go człowieka.

Podróżni zatrzymali się naprzeciwko olbrzyma, otoczeni przez jego ponurych ludzi. Zagadkowicz stał z założonymi rękami, ogląda­jąc trójkę jeźdźców, a potem zaśmiał się głębokim, dudniącym śmie­chem, który sugerował bardzo nieprzyjemne poczucie humoru.

- Do broni, czarodzieju - rozkazał Dyrax stalowym głosem. -Ramię przy ramieniu będziemy walczyć na śmierć.

- Nie musisz się spieszyć - zaprotestował Kedrigern. - Może znajdziemy inne wyjście.

- Nie ma innego wyjścia. Zielony Zagadkowicz jest bezlitosny.

- Nie zamierzam go prosić o litość.

Zielony Zagadkowicz uniósł jedną rękę w powitalnym geście. Kedrigern odwzajemnił pozdrowienie. Potem zsiadł z konia i pod­szedł do giganta, rzucając po drodze szybki ochronny czar na siebie i towarzyszy. Zatrzymał się tuż poza zasięgiem ogromnych ramion.

- Dzień dobry, wielkoludzie - powiedział uprzejmie.

- Dzień dobry, wędrowcze. Witaj na mojej ziemi. Przybyliście akurat na wspaniały obiad - zagrzmiał olbrzym.

- To miło, że nas zapraszasz, ale my tylko tędy przejeżdżamy w drodze na zachód. Poza tym jeszcze za wcześnie na obiad - odparł czarodziej.

- Wcale nie za wcześnie. Przyjechaliście w samą porę. To wy je­steście obiadem! - Olbrzym ryknął straszliwym śmiechem, wskazu­jąc na Kedrigerna. - Ty posłużysz za przekąskę. Ten krzepki wojow­nik będzie głównym daniem, a dama przepysznym deserem.

Kiedy ucichło złośliwe rechotanie ludzi Zagadkowicza, Kedri­gern powiedział:

- Niestety musimy cię rozczarować. Nie zostaniemy na obiedzie.

- Wszyscy tak mówią. Ale wszyscy zostają.

- Wszyscy? To znaczy, że nie oszczędzasz nikogo?

-Jestem Zielonym Zagadkowiczem, wędrowcze, i cieszę się repu­tacją uczciwego przeciwnika - oznajmił olbrzym z godnością. - Każdy podróżnik, który rozwiąże trzy moje zagadki, może przejechać bezpiecz­nie i korzystać z mojej ochrony przez całą drogę do Rzeki Lamentu.

- Doskonale, doskonale. Proszę o pierwszą zagadkę. Nie ma sensu marnować całego dnia - burknął Kedrigern. Skrzyżował ra­miona naśladując olbrzyma i spojrzał na niego wyczekująco.

Olbrzym rozejrzał się łakomie i wyszczerzył w uśmiechu wielkie zielonkawe zęby. Pochylił się lekko i zaczął recytować:


Nie jestem kobietą, a przecież

Rodzę niewidzialne dzieci.

Moje córki muszą być piękne,

Inaczej giną z mej ręki.

Moi synowie żyją wiecznie.

A teraz powiedz — kim jestem?


Kedrigern nigdy nie słyszał tej zagadki, czuł jednak, że zna wła­ściwą odpowiedź. Rozwiązanie tkwiło w jego wspomnieniach, tuż pod powierzchnią umysłu. Podrapał się po nosie, potarł kark, poskrobał się w brodę i skrzywił się z wysiłku, podczas gdy Zagadkowicz łypał pożądliwie na Księżniczkę i szczerzył zęby do Dyraxa. Potem czarodziej wyrzucił jedną rękę w powietrze i wykrzyknął:

- Bajkopisarz!

Zielony Zagadkowicz spochmurniał. Złowrogi pomruk rozszedł się wśród jego ludzi. Kedrigern skłonił się z uśmiechem.

- Widzę po twojej minie, że podałem prawidłową odpowiedź. Następna zagadka, proszę - zażądał i strzelił palcami.

- Tej na pewno nie odgadniesz. Myślisz, że jesteś sprytny, ale nie rozwiążesz dwóch zagadek pod rząd - nadąsał się olbrzym.

- Och, nie marudź.

Olbrzym warknął i zazgrzytał zębami, podczas gdy jego ludzie kiwali głowami z przekonaniem i ważyli broń w rękach. Kedrigern zignorował ich i czekał, co powie Zagadkowicz.


Bez ojca i bez matki,

Narodzony z powietrza,

Głośno przychodzę na świat

I nie odzywam się więcej.


Olbrzym wziął się pod boki i popatrzył z góry na czarodzieja.

Kedrigern przygryzł wargi. Zagadka brzmiała znajomo. Gdzieś już to słyszał, przed wielu laty, ale w głowie miał zupełną pustkę. Im dłużej myślał, tym mniej pamiętał. Niejasno przypominał sobie daw­ne czasy, kiedy jako chłopiec służył u starego Tarrendina. Musiał ciężko pracować, ale Tarrendine był łagodnym panem i zostawiał mu mnóstwo wolnego czasu. Niedaleko stała karczma. W upalne let­nie dni Kedrigern chodził tam na piwo. Czasami karczmarz opowia­dał mu bajkę, dowcip lub zagadkę. Zwykle były dość prostackie...

Zielony Zagadkowicz zaczął obrzydliwie chichotać. Zmierzył głodnym spojrzeniem trójkę podróżników. Kedrigern poczerwie­niał. Rozwiązanie zagadki nagle wpadło mu do głowy i potrząsając pięścią, krzyknął gniewnie:

-Ty chamie! Ty prostaku! Ty nieokrzesany barbarzyńco! Ty tępy, ograniczony, nietaktowny cymbale! Jak śmiesz wygłaszać taką zagadkę w obecności damy!

Speszony olbrzym cofnął się o krok.

- To tylko zagadka - próbował się bronić.

- To jest wyjątkowo ordynarna zagadka, którą tylko źle wycho­wany olbrzym mógł powtórzyć w obecności damy, i żądam, żebyś natychmiast przeprosił moją żonę. No dalej, przepraszaj.

Zagadkowicz pochylił głowę i wymamrotał:

- Bardzo mi przykro, pani.

Księżniczka odwróciła wzrok i skwitowała przeprosiny dystyngo­wanym skinieniem głowy. Nieco ułagodzony Kedrigern powiedział:

- Przejdźmy do następnej zagadki. I pamiętaj, żeby była w lep­szym guście.

Zielony Zagadkowicz zawahał się i spojrzał na czarodzieja po­dejrzliwie zwężonymi oczami.

- Zaczekaj. Przecież tej jeszcze nie odgadłeś.

- Oczywiście, że odgadłem, ale nie zamierzam tego wykrzykiwać na cały głos. - Kedrigern gestem kazał olbrzymowi się nachylić i szepnął mu do ucha: - Zagadka jest o pierdnięciu.

Zagadkowicz zawył z wściekłości i rozczarowania. Przyskoczył do drzewa na skraju polany, szorstko odepchnął na bok kilku swoich ludzi, objął ramionami pień i sieknąwszy z wysiłku, wyrwał drzewo z korzeniami. Odrzucił je od siebie, strząsnął ziemię ze stóp, po czym wzniósł pięści do nieba, głośno uderzył się w pierś i zaryczał.

Nieporuszony Kedrigern odezwał się:

-Jakjuż skończysz, chciałbym przejść do ostatniej zagadki.

Rycząc donośnie, olbrzym podbiegł do drzewa wyrwanego z ko­rzeniami. Podniósł je wysoko nad głowę i powoli wygiął pień, natęża­jąc się tak, że skóra mu pociemniała jak liście ostrokrzewu. Po chwili drzewo pękło z przeraźliwym trzaskiem. Olbrzym cisnął kawałki w las i wrócił na swoje miejsce naprzeciwko Kedrigerna. Zaczekał, aż od­dech mu się uspokoi, po czym wyrecytował trzecią zagadkę.


Jeden trzyma jeden pod jednym,

Dwa nagie czubki pod niebem;

Trzy białe kije w szeregu,

Jeden stuka,

jeden grzęźnie w śniegu,

Żaden nie otwiera oczu;

Powiedz, co to za widoczek.


Z pogardliwym prychnięciem Kedrigern odparł:

- Blady, łysy, ślepy żebrak z białą laską stoi pod brzozą w zimie. Zagadkowicz wytrzeszczył na niego zielone oczy. Czarodziej za­wrócił do konia, wspiął się na siodło i dodał uprzejmym tonem:

-Jeśli nie stać cię na nic lepszego, chyba powinieneś zmienić zawód. Może zatrudnisz się przy wyrębie lasu. A teraz powiedz swo­im ludziom, żeby się odsunęli, bo naprawdę musimy już jechać.

-Jakim sposobem odgadłeś moje zagadki? - zapytał Zielony Za­gadkowicz głosem zdławionym z gniewu i rozczarowania.

-Jestem genialny - odparł niedbale Kedrigern.

- Nie! Oszukiwałeś!

- Musimy walczyć, mistrzu Kedrigernie. Musimy wyrąbać sobie drogę przez ten motłoch albo zginąć - wtrącił Dyrax.

- Cierpliwości, mój chłopcze. Rąbanie zastosujemy jako ostat­nią deskę ratunku. Najpierw spróbujemy posłużyć się sprytem -szepnął po cichu Kedrigern. Potem głośno zwrócił się do olbrzyma: - Nie grasz uczciwie, Zagadkowiczu. Rozwiązałem twoje zagadki, więc musisz nas przepuścić. Nie musisz nam towarzyszyć przez całą drogę do Rzeki Lamentu, ale mógłbyś nam pokazać jakieś skróty.

Zielony Zagadkowicz nie ustąpił z drogi. Jego ludzie niepewnie przestępowali z nogi na nogę, wyczuwając kłopoty; pragnęli jak naj­szybciej skończyć z gadaniem i wziąć się do rzeczy. Olbrzym skrzyżo­wał muskularne ramiona na potężnej piersi i powiedział:

- To jasne dla wszystkich, że oszukiwałeś. Nikt nie może rozwią­zać moich zagadek bez oszukiwania. Więc cię zjemy, żeby dać ci na­uczkę.

- Zanim zrobisz coś, czego pożałujesz, zechciej wysłuchać mojej zagadki. Chętnie ci podpowiem, jeśli sam nie odgadniesz - zapewnił czarodziej.

Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek.

- Żadnych sztuczek, obiecuję. Naprawdę chcę, żebyś rozwiązał tę zagadkę. Gotów?

Olbrzym kiwnął głową i Kedrigern wyrecytował:

- Kto jedzie spokojnie przez las, nie wadząc nikomu i życząc wszystkim dobrze, a jednak posiada moc, żeby zmienić każdego wro­ga w polną mysz?

- To żadna zagadka. Nawet się nie rymuje - stwierdził pogardli­wie Zielony Zagadkowicz.

- Daj mi szansę. Spróbuj zgadnąć. No, śmiało.

Olbrzym mruknął coś pod nosem. Hałaśliwie podrapał się w głowę i przeczesał palcami splątaną zieloną brodę. Wzniósł oczy do nieba, potrząsnął głową i wreszcie powiedział:

- Nie wiem. Kto?

- Kedrigern, czarodziej z Góry Cichego Gromu, czyli ja - oznaj­mił zapytany. - Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno.

Zielony Zagadkowicz niełatwo dał się przekonać.

- Wcale nie jesteś czarodziejem. Nawet nie wyglądasz na czaro­dzieja.

- Popatrz na mojego konia - zaproponował cierpliwie Kedri­gern. - Kto poza czarodziejem jeździłby na takim koniu? Kto by się odważył? I popatrz na konia mojej żony, jeśli coś zobaczysz.

Olbrzym uważnie obejrzał czarnego rumaka ze srebrnym ro­giem i bezradnie zamrugał oczami, usiłując dojrzeć wierzchowca Księżniczki, niewidzialnego w promieniach słońca. Przez chwilę jak­by się zawahał, ale potem krzyknął desperacko:

-Wszystko mi jedno, na jakim koniu jeździsz, nie wierzę, że je­steś czarodziejem! Wyglądasz jak... jak kupiec!

- Myślisz, że będę się ubierał jak czarodziej, żeby ci się przypo­dobać? Tak się składa, Zagadkowiczu, że dobrze znam swoją zawo­dową wartość. Nie potrzebuję spiczastego kapelusza ani długiej sza­ty pokrytej kabalistycznymi symbolami, żeby potwierdzić swój status. Nie czuję potrzeby, żeby ubierać się inaczej niż teraz, a jeśli uważasz, że ubieram się jak kupiec, to twój problem, nie mój. Lepiej sam wy­jaśnij, dlaczego musisz paradować cały zielony i przerośnięty. Ciekawe, co próbujesz udowodnić? Pewnie nawet nie jesteś olbrzymem -rzucił lekceważąco Kedrigern.

-Właśnie że jestem olbrzymem! I nie boję się żadnych czaro­dziejów. Niedawno, tego lata przyłapałem czarodzieja Aszana, jak się przekradał przez las. Nie potrafił rozwiązać moich zagadek, więc go zjadłem!

Kedrigern lekko podskoczył w siodle. Rozdrażniony tym ru­chem czarny rumak parsknął i rzucił łbem, srebrny róg błysnął groź­nie w słońcu. Ludzie Zielonego Zagadkowicza cofnęli się i przerwa­li krąg. Wszystko stało się jednocześnie. Kedrigern usłyszał ciche „zziut!”, obejrzał się i zobaczył, że Dyrax dobył miecza. Powietrze za­dźwięczało i zgęstniało od magii. Zielony Zagadkowicz wyrzucił rękę przed siebie w pierwszym geście zaklęcia, które jednak rozbiło się o ochronny czar Kedrigerna. Zanim olbrzym zdążył zareagować, Ke­drigern włożył całą moc w potężne zaklęcie transformacji, które wy­strzeliło w przód, w tył i na boki, zagarniając Zielonego oraz wszyst­kich jego ludzi. Znikli i nie zostało po nich ani śladu oprócz lekkie­go poruszenia w trawie.

Dyrax, wznosząc miecz do ciosu, rozejrzał się błędnym wzro­kiem i wykrzyknął:

- Dokąd oni uciekli? Co się z nimi stało?

Kedrigern zamrugał, odetchnął i wyjaśnił napiętym głosem:

- Są gdzieś tutaj w trawie. Zmieniłem ich w polne myszy.

- Keddie, dobrze się czujesz? - zawołała Księżniczka, podbiega­jąc do męża.

- Wszystko w porządku, moja droga - zapewnił i słabo uścisnął jej rękę. - Tylko trochę kręci mi się w głowie. Musiałem zużyć dużo mocy na ten czar, i to szybko.

- Odjedźmy stąd - poprosiła.

- Tak, natychmiast. Prowadź, Dyraxie.

Ruszyli szybciej niż przedtem, ponieważ chcieli czym prędzej zostawić za sobą polanę i przykre wspomnienia. Kedrigern, wstrząśnięty losem Aszana, nie mógł myśleć o niczym innym. Pomimo swo­ich rozmiarów i skłonności do przechwałek, Zielony Zagadkowicz potrafił szybko czarować, a czar, który próbował rzucić, był silny; gdyby Kedrigern nie zabezpieczył przezornie siebie i towarzyszy na samym początku, sytuacja wyglądałaby niewesoło. Widocznie bied­ny Aszan został pokonany przez zaskoczenie. Smutna ta myśl spro­wokowała Kedrigerna do głębokiej zadumy nad niestałym losem czarodziejów oraz ogólną wrogością świata i jego mieszkańców. Do­statecznie trudno było zapewnić sobie bezpieczeństwo we własnym domu; podróże po obcych krajach to czyste szaleństwo. I wszystko z powodu różdżki. Na pewno istnieje łatwiejszy sposób, żeby zdobyć różdżkę, stwierdził w duchu czarodziej.

Pozostawała jednak Panstygia - albo Luiza. Nie mógł odmówić pomocy księżniczce w nieszczęściu. Chociaż po tak długim czasie niewiele można poradzić. Robota dla głupiego. W dodatku musiał zachowywać nieustanną czujność, żeby wszyscy nie skończyli jak Aszan albo gorzej.

Przez resztę dnia Kedrigern trwał w posępnym milczeniu. Księż­niczka, doskonale wiedząc, ile wysiłku kosztuje rzucanie czarów, pil­nowała go troskliwie, ale bez słowa. Rozumiała, że samotne rozmy­ślania sprawiają mężowi niekłamaną przyjemność, więc nie zamie­rzała mu przeszkadzać.

Niebezpieczeństwo zdawało się wywierać zbawienny wpływ na Dyraxa. Młodzieniec wyprostował się w siodle. Spojrzenie miał ja­śniejsze, ruchy bardziej sprężyste. Wieczorem, kiedy rozbijali obóz, wybrał nawet wygodne i malownicze miejsce z widokiem na niewiel­ki wodospad, gdzie rozłożył swój koc.

Księżniczka nalegała, że tej nocy sama rzuci czar ostrzegawczy, a Kedrigern nie sprzeciwiał się nawet dla formy. Nadal był zmęczo­ny, osłabiony i zadowolony, że nie musi bardziej wyczerpywać swojej mocy. Położył się zaraz po kolacji i spał jak zabity - dopóki Księżnicz­ka nie obudziła go w ciemnościach.

- Ktoś nadchodzi, Keddie. Czujesz? - szepnęła.

- Tak - przyznał sennie, przecierając oczy. - Dużo ludzi. Szyb­ko się zbliżają. Jedziemy.

Dyrax zerwał się na pierwsze słowo i cała trójka pospiesznie ru­szyła w drogę. Tuż przed świtem, kiedy dotarli do szczytu wzgórza, Kedrigern zarządził postój. Ściągnął wodze wielkiego czarnego wierzchowca, obrócił się, podniósł do oka medalion gildii i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji pośrodku medalionu.

- Widzisz ich? - zapytała niecierpliwie Księżniczka.

-Widzę mężczyznę ubranego na czarno... potężny mężczyzna ...za nim jedzie dwudziestu dwóch... nie, dwudziestu siedmiu-trzy­dziestu... trzydziestu sześciu mężczyzn. Wszyscy potężni, wszyscy ubrani w czerń. Trzydziestu sześciu ludzi i dowódca, depczą nam po piętach.

- Co zrobimy?

- Przywitamy ich z mieczem w dłoni i będziemy walczyć na śmierć! - wykrzyknął Dyrax.

- Czyś ty zwariował, Dyraxie? Uciekniemy!

-To jest niebezpieczna okolica, mistrzu Kedrigernie. Opodal leży zaczarowany las, a po ciemku łatwo możemy zabłądzić.

- Księżniczka i ja zwykle wyczuwamy bliskość magii. Nic nam nie grozi, Dyraxie.

- Mogę rzucić niewielki czar, żeby zmylić tych ludzi - zapropo­nowała Księżniczka.

- Doskonały pomysł... ale zrób bardzo mały czar, kochanie. Po­trzebuję kilku dni, żeby odzyskać moc, i nie możemy wyczerpać two­jego potencjału.

- Dlaczego po prostu nie rzucimy im wyzwania? Chciałbym zna­leźć okazję do bohaterskich czynów.

- Bohaterskich, tak, ale nie samobójczych - odparł sucho cza­rodziej. - Uciekamy, Dyraxie. Rzucaj czar, kiedy będziesz gotowa, moja droga.

Księżniczka stanęła na środku drogi i zakasała rękawy. Obejrza­ła się na męża i rzuciła:

- Sprawię, żeby błądzili przez jeden dzień. Nie ma sensu robić nic więcej. Nawet nie wiemy, czy oni naprawdę nas ścigają. Może są nastawieni przyjaźnie.

- Potężni, groźni mężczyźni, ubrani czarno od stóp do głów, mogą być nastawieni przyjaźnie, ale osobiście w to wątpię. Rzucaj czar, moja droga.

Księżniczka rozłożyła smukłe ramiona, mocno zacisnęła powie­ki i wymamrotała coś cichym, ledwie dosłyszalnym głosem.

- Gotowe - oznajmiła, wygładzając rękawy i odgarniając zabłą­kany lok z czoła. Kedrigern, który obserwował prześladowców przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, ucałował jej dłoń i podniósł wysoko w geście zwycięstwa.

- Dobra robota! - zawołał. -Jestem z ciebie dumny, kochanie. Tamci kręcą się w kółko i jeden oskarża drugiego, że zgubił drogę. Zyskaliśmy dosyć czasu, żeby im się wymknąć.

Jechali przez cały ranek. W południe zatrzymali się na krótki wypoczynek, a potem znowu ruszyli na zachód. Wczesnym popołud­niem Kedrigern poczuł słabe mrowienie w powietrzu i podjechał do Księżniczki.

- Wyczuwam bliskość magii. Czujesz coś? - zagadnął. Księżniczka rozejrzała się, potarła dłonie i wreszcie odpowie­działa ostrożnie:

- Nic nie czuję. Ale jeszcze nie potrafię dobrze wyczuwać magii.

- To wymaga wprawy - przyznał jej mąż. - Magia znajduje się chyba z tej strony. - Machnął ręką w lewo.

- Więc jedźmy w tamtą stronę - zaproponowała Księżniczka, wskazując czarną laską na prawo.

- Spójrz na ten las, moja droga. Nieprzebyta gęstwina. Musimy poszukać jakiejś bocznej drogi. Wiesz, kochanie, chętnie zaopieku­ję się Luizą na jakiś czas. Nosisz ją od wczoraj.

- Nie szkodzi, Keddie. Potrzymam ją, dopóki całkiem nie od­poczniesz.

- No, skoro się zgadzasz... Słuchaj, lepiej uprzedzę Dyraxa o tej magii. Nie chcemy, żeby w coś się wpakował.

Kedrigern popędził ogiera. Księżniczka patrzyła, jak jej mąż wy­przedza juczne konie i dogania Dyraxa. Powiedział coś do niego, Dyrax odpowiedział i obaj pogrążyli się w ożywionej konwersacji. Księżniczka nie słyszała słów z powodu odległości i stukotu końskich kopyt, widziała jednak gesty i uśmiechała się pobłażliwie. Mężczyźni nigdy nie potrafią rozmawiać spokojnie i rozsądnie. Zawsze tak się podniecają, krzyczą i wymachują rękami.

Potem nagle powietrze zadrżało, jakby fale przebiegły po spo­kojnej wodzie - i obaj mężczyźni zniknęli. Pierwszy juczny koń za­rżał, przystanął i zaczął grzebać kopytem w ziemi, zaraz jednak uspo­koił się i ruszył dalej. Nie było żadnego dźwięku, żadnego ruchu, żadnego wiatru - tylko delikatne mrowienie w powietrzu, które usta­ło, zanim jeszcze dotarło do Księżniczki.


Księżniczka

bez Kedrigerna

- Ojej - powiedziała cicho Księżniczka. Podjechała do miejsca, gdzie przed chwilą widziała Kedrigerna i Dyraxa. Rozejrzała się we wszystkie strony, spojrzała nawet w górę i w dół. Dwaj mężczyźni zniknęli. Ślady ich koni urywały się nagle, bez żadnych oznak walki lub wahania, zupełnie jakby obaj jednym krokiem przenieśli się z tej płaszczyzny bytu na inną - i chyba właśnie tak zrobili, pomyślała Księżniczka.

- Keddie? Keddie, słyszysz mnie? - zawołała. Nie było odpowie­dzi. -Jeśli nie możesz mówić, daj mi znak. - Nie było żadnego zna­ku. - Keddie, zrób coś! Cokolwiek! - Nic się nie stało.

Księżniczka ciasno otuliła się płaszczem dla bezpieczeństwa; po­tem zrzuciła płaszcz i uwolniła skrzydła na wypadek, gdyby musiała latać. Juczne konie człapały dalej, a ona wiedziała, że powinna je­chać za nimi; nie chciała jednak opuścić miejsca, gdzie zniknął Ke-drigern. Może groziło mu niebezpieczeństwo. Może potrzebował jej pomocy. Może był bezpieczny, ale martwił się o nią tak samo, jak ona o niego. Może...

Księżniczka próbowała postawić się na miejscu Kedrigerna i ro­zumować tak jak on. Nic nie pomogło. Czy Kedrigern próbowałby tu wrócić, czy jechałby dalej do Rzeki Lamentu, czy nawet aż do Śpiewającego Lasu, zakładając, że ona poradzi sobie sama i spotka się z nim na miejscu? Znalazła przekonujące argumenty na popar­cie każdej ewentualności, żaden jednak nie przekonał jej całkowi­cie. Marzyła, żeby z kimś porozmawiać, żeby ktoś pomógł jej rozwa­żyć dostępne alternatywy, zaproponował odmienne podejście, spo­kojnie zaplanował dalsze postępowanie - była jednak sama pośrod­ku mrocznego lasu, z dala od przyjaciół i dobrych rad.

Nagle uświadomiła sobie, że wcale nie jest sama. Podniosła czarną laskę i potrząsnęła nią lekko.

- Luizo, chciałabym porozmawiać - powiedziała.

Laska drgnęła w jej uścisku. Powietrze zadźwięczało i po chwili Księżniczka trzymała czarny miecz. Broń była ciężka i masywna, od­powiednia dla krzepkiego wojownika o silnych muskułach i stalo­wych ścięgnach, a jednak swobodnie spoczywała w kobiecej dłoni. Chociaż Księżniczka zawsze - przynajmniej tak dawno, jak sięgała pamięcią - czuła awersję do broni oraz ludzi, którzy jej używali, teraz przyłapała się na myśli, że z tym mieczem w ręku byłaby pierwszo­rzędną wojowniczką. Zmieniła uchwyt, wypróbowała ciężar miecza i nabrała pewności, że potrafi doskonale władać bronią; co więcej, mogłaby zostać najlepszym szermierzem na świecie. Barbarzyńcy, rycerze-renegaci i wstrętne olbrzymy w rodzaju Zielonego Zagadkowicza padną pod ciosami niezwyciężonej Księżniczki niczym łan zboża pod ostrzem kosy. Ogarnęło ją uniesienie.

- Wzywałaś mnie? - zapytała Luiza chłodnym, rzeczowym to­nem.

Księżniczka wzdrygnęła się i zamrugała.

- Tak, wzywałam. Chodzi o Kedrigerna. Zniknął razem z Dyraxem. Zostałyśmy same.

Czy juczne konie też znikły?

- Nie, poszły dalej.

- Proponuję, żebyś je złapała, zanim odejdą za daleko. Potrze­bujesz zapasów.

- A jeśli oni tutaj wrócą? Nie powinnyśmy zaczekać?

- Kedrigern tutaj nie wróci - oznajmił miecz z przekonaniem. - Odnajdzie drogę do mojego królestwa i spodziewa się po tobie tego samego. Z pewnością nie oczekuje, że będziesz siedziała sama w lesie, czekając na niego.

- Nie, chyba nie. Na pewno. On sobie poradzi, a ja nareszcie odetchnę, kiedy wyjedziemy z tego lasu - przyznała Księżniczka i wbi­ła ostrygę w bok przezroczystego wierzchowca.

- Nie musisz się obawiać o swoje bezpieczeństwo. Jeśli będziesz musiała mnie użyć, staniesz się najlepszym szermierzem na świecie.

- Poczułam to od razu, kiedy zmieniłaś się w miecz, Luizo. Po­trafisz każdego natchnąć odwagą.

- Miło, że tak mówisz. Lubię pomagać ludziom. Jednak zważyw­szy wszystkie okoliczności, wolę być księżniczką - wyznał miecz. Po chwili dodał: -Jeśli będziesz musiała mnie użyć, pamiętaj, żeby zwra­cać się do mnie „Panstygio”.

Księżniczka szybko dogoniła juczne konie, ale nie miała poję­cia, co powinna teraz zrobić. Wychowano ją na księżniczkę, nie na pastucha albo poganiacza bydła, czyjak tam nazywają ludzi zajmują­cych się dużymi zwierzętami. Zauważyła linę ciągnącą się za pierw­szym koniem i zdołała ją złapać, a potem jechała przez chwilę obok zwierzęcia, trzymając koniec liny i czując się dość głupio. Na pewno należało załatwić to inaczej. Wreszcie wyprzedziła konia i przywiąza­ła linę do łęku siodła. Juczne zwierzęta posłusznie człapały za nią. Kilkakrotnie zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić ich zachowanie, ogólnie jednak nabrała wiary we własne siły. Zdobyła zapasy, droga była prosta i łatwa, a Luiza pomoże jej pokonać każdego napastni­ka, którego nie odstraszą jej czary; w razie konieczności mogła od­lecieć. Gdyby tylko nie martwiła się o bezpieczeństwo Kedrigerna, nawet cieszyłaby się z tej małej przygody.

Kedrigern oczywiście potrafił sam sobie radzić, jak Księżniczka zapewniła Luizę. Wprawdzie nie dysponował pełną mocą, był jednak pomysłowym i zaradnym czarodziejem, jak przekonał się na własnej skórze niejeden przeciwnik. Mnie też nie brakuje zaradności, pomy­ślała Księżniczka, przypominając sobie Grodzią, jej niedoszłego gwał­ciciela, zmienionego w ropuchę i uwięzionego w bucie. Wspom­nienie jej pierwszego dużego czaru dodało jej odwagi, podobnie jak świadomość, że od tamtej pory wiele się nauczyła. Wszystko się ułoży, powiedziała sobie.

Doznała jednak przykrego wstrząsu, kiedy lina nagle opadła luź­no i okazało się, że oba juczne konie znikły. Nie ostrzegł jej żaden dźwięk, wszędzie panowała cisza. Z lasu nie wyroili się bandyci, z ga­łęzi drzew nie zeskoczyli leśni zbóje, zza zakrętu nie wypadli żołnie­rze miejscowego tyrana, żeby zastąpić jej drogę. Działała tutaj ma­gia, a nie ludzie. Księżniczka podniosła przeciętą linę i zobaczyła, że jej stopiony koniec jest gładki jak szkło. Tak, niewątpliwie działała tutaj magia.

Sytuacja zmieniła się na gorsze. Juczne konie dźwigały wszystkie bagaże - namiot, narzędzia, naczynia kuchenne - oraz wszystkie za­pasy żywności oprócz kawałka suchego chleba i sera, który Księżnicz­ka miała w torbie. Pozbawiona koni była bezradna. Po dalszym na­myśle doszła do wniosku, że mając konie była równie bezradna i za­gubiona. Nie miała zielonego pojęcia, jak rozsiodłać konia, umiała tylko na nim jeździć. Nie potrafiła rozpalić ognia ani rozbić namio­tu, i chociaż w domu czasami piekła delikatne ciasto, gotowanie po­zostawiała Ciapkowi. Nigdy nie musiała zajmować się takimi rzecza­mi, ani jako księżniczka, ani jako ropucha, ani jako małżonka cza­rodzieja. Luiza, której życiowe doświadczenia ograniczały się do roli księżniczki i miecza, niczego jej nie mogła doradzić.

- Ładnie się wpakowałam - mruknęła Księżniczka.

- Mogło być gorzej - pocieszyła ją Luiza. - Łatwiej sobie pora­dzisz bez tych koni, gdybyś mnie pytała. Nie musisz się nimi zajmo­wać.

- Łatwiej dla ciebie, Luizo. Po prostu zmienisz się w laskę i ko­niec. Ja muszę znaleźć wodę i miejsce do spania, muszę rozpalić ogień i zatroszczyć się o mojego konia... jeśli on też zniknie, nie wiem, co pocznę!

- On już właściwie zniknął - zauważyła Luiza z tłumionym roz­bawieniem.

- Widać go całkiem wyraźnie w odpowiednim świetle - odparła zirytowana Księżniczka. - Doprawdy, Luizo, nie jesteś zabawna.

- Nie denerwuj się. W razie czego zawsze możesz latać.

- No, chyba tak... - Księżniczka westchnęła. - Masz rację, Lu­izo, nie powinnam się denerwować. Przede wszystkim muszę znaleźć miejsce do spania. Potem będziemy się martwić o inne rzeczy.

- No, teraz mówisz jak księżniczka. To mi się podoba - pochwa­liła ją Luiza.

Zanim słońce zaszło, Księżniczka znalazła wielki dąb z ładną, czystą, suchą dziuplą wydrążoną wysoko w pniu, gdzie mogła spędzić noc bezpiecznie, chociaż niezbyt wygodnie. W pobliżu płynął stru­myk. Księżniczka napiła się, zmyła podróżny kurz z twarzy i rąk, na­pełniła manierkę i napoiła konia. Przezroczysty wierzchowiec wyda­wał się spokojny i zadowolony, więc przywiązała go do drzewa obok strumienia i wzleciała do dziupli w dębie. Usiadła na rozłożonym płaszczu i zabrała się do kolacji, na którą składał się suchy chleb, twardy ser i woda.

- Niełatwo być księżniczką - zauważyła ponuro.

- Łatwiej niż być mieczem - zareplikowała Luiza.

- Tak, na pewno. Albo ropuchą. Tylko że tak niewiele potrafi­my. Nie pamiętam szczegółów, ale na pewno odebrałam wykształce­nie typowe dla księżniczki... dworska etykieta, śpiew, gra na lutni, haftowanie, takie rzeczy.

-I taniec, z całą pewnością. Miałam lekcje tańca w poniedzia­łki i czwartki, zaraz po deklamacji. Nie znosiłam ich.

-Ja też pewnie uczyłam się tańczyć. Pamiętam jeszcze niektóre kroki. Ale chodzi mi o to, Luizo, co nam to dało?

- Poprawiło postawę. Moja matka zawsze to mówiła.

- Pytam o praktyczne korzyści. Na przykład tutaj w lesie była­bym bezradna, gdyby nie moje skrzydła i czary. Gdybym była wie­śniaczką, umiałabym rozniecić ogień i zbudować szałas, zdobyć je­dzenie i ugotować kolację. Wiedziałabym, jak oporządzać konie i co zrobić, żeby dym nie leciał mi w twarz, jak sporządzić wygodne po­słanie z liści i gałęzi, jak odnajdywać drogę w lesie według położe­nia słońca i mchu rosnącego na drzewach. Wieśniacy uczą się tego wszystkiego. Dlaczego nie my?

Luiza odpowiedziała bez wahania:

- Oni muszą się tego uczyć, bo są wieśniakami. My nie musimy, bo jesteśmy księżniczkami.

- To żadna odpowiedź, Luizo.

- Lepszej nie znam - przyznał miecz.

- Więc musiałaś zadawać sobie te same pytania! - wykrzyknęła uradowana Księżniczka.

- Nie całkiem te same. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego mnie i Alicji nie nauczono walczyć tak jak Włlliama. Królestwo znaj­dowało się w ciągłym niebezpieczeństwie i każdy dodatkowy wojow­nik mógł się przydać. Ale moja matka zawsze powtarzała: „Żołnierze walczą, bo muszą, Luizo. Ty nie musisz, bo jesteś księżniczką”. Strasz­nie mnie to złościło. Z czystej przekory kopałam nauczyciela tańca po nogach, aż miał siniaki.

- Ale nauczyłaś się walczyć?

- Podglądałam ćwiczenia żołnierzy i sama trenowałam w tajem­nicy. Mój brat William dał mi miecz i pokazał wszystko, co sam umiał. Szybko się nauczyłam. Alicja nigdy nie ćwiczyła szermierki. Nie miała smykałki do miecza. Wolała politykę. Więc kiedy rozpo­częła się inwazja, William i ja poprowadziliśmy wojsko do boju, a Ali­cja została w domu. Wszystko dobrze się układało, dopóki ten oble­śny stary Vorvas... och, co za łajdak!

- Na pewno był okropny - przyznała współczująco Księżniczka.

- Oni wszyscy są okropni. Jedyni przyzwoici mężczyźni, jakich znałam, to był mój ojciec i William. Bardzo wcześnie w życiu prze­konałam się, że mężczyznom chodzi tylko o jedno: przy pierwszej okazji chcą cię zmienić w coś paskudnego. Księżniczka zaprotestowała z oburzeniem:

- Nie rozumiem, jak możesz mówić, że wszyscy mężczyźni są okropni. Kedrigern zboczył z drogi, żeby wyświadczyć ci przysługę. A nigdy by cię nie spotkał, gdyby nie pojechał do Dendorrik, żeby znaleźć dla mnie prezent. Więc to już dwie przysługi.

- No... on jest wyjątkiem - przyznała niechętnie Luiza.

- A Hamarak nie był przyzwoity?

- No dobrze. Dwa wyjątki. Ale większość mężczyzn to skończo­ne dranie. Ciągle szukają pięknej księżniczki, żeby ją zmienić w miecz albo w ropuchę, albo w krzak róży. Tylko jedno im w głowie.

- Nie tylko mężczyźni są tacy, Luizo. Mnie zmieniła w ropuchę błotna wróżka. Znałam też uroczą małą księżniczkę - nazywała się Lalloree - którą zazdrosna czarodziejka uwięziła za ścianą ognia.

- Lalloree przynajmniej pozostała księżniczką. Nie zmieniła się w ropuchę.

- Nie wtedy, dopiero później.

- Aha! - wykrzyknęła triumfalnie Luiza. -1 zrobił to mężczyzna!

- Nie, ani mężczyzna, ani kobieta. To zrobiła czarodziejska mgła. Spowodowała wiele zmian, na dobre i na złe. Nasze konie wy­glądały całkiem zwyczajnie, dopóki mgła nie zmieniła ich...no, tak jak teraz. A mnie zmieniła z ropuchy w kobietę i dodatkowo dała mi skrzydła.

- Myślałam, że twój mąż cię odczarował - rzuciła podejrzliwie Luiza.

- Tak, za pierwszym razem. Za drugim razem zrobiła to czaro­dziejska mgła.

- Chyba miałaś strasznego pecha do czarów.

- No pewnie. Przez długi czas spadały na mnie same nieszczę­ścia. - Księżniczka umilkła i zapatrzyła się w gęstniejącą ciemność, wspominając dawne czasy; wkrótce jednak zacisnęła zęby, uniosła głowę i powiedziała: - Ale przetrzymałam wszystko i teraz też prze­trzymamy, Luizo. Zobaczysz.

Miecz nie odpowiedział od razu. Wreszcie mruknął apatycznym głosem:

- Właściwie wszystko mi jedno. I tak nigdy nie będę bezpieczna. Nawet jeśli wyzwolę się z tego zaklęcia, mogę trafić na czarodziejską mgłę, która mnie zmieni we włócznię albo patelnię, albo nie wiado­mo co. - Zamilkła na długą chwilę, po czym zakończyła z westchnie­niem: - Miałaś rację. Niełatwo być księżniczką.

- Książęta wcale nie mają lepiej - zauważyła ponuro Księżnicz­ka. - Ciągle ich zmieniają w żaby, łabędzie, niedźwiedzie i różne po­twory. Na przykład twój brat jest tarczą.

- To strasznie niesprawiedliwe. Nie słyszałam, żeby coś takiego przytrafiało się królom i królowym ani pomniejszej szlachcie, nie mówiąc już o pospólstwie. Zawsze trafia na piękną księżniczkę albo przystojnego księcia. Co ludzie mają przeciwko nam?

- Chyba zwyczajnie nam zazdroszczą. - Księżniczka wytwornie otarła palce liściem, dopiła wodę, wyciągnęła się wygodnie i przykry­ła płaszczem. - Idę spać, Luizo. Jestem wykończona.

- Miałaś ciężki dzień. Ja na razie będę czuwać. Nigdy nie wiado­mo, co się zdarzy w takim miejscu. Dęby przyciągają różną hołotę.

Księżniczka sennie wymruczała niewyraźną odpowiedź. Luiza, bezpiecznie oparta o rozwidloną gałąź, badała wzrokiem ciemny las. Nie widziała już prawie nic, słyszała tylko szum wiatru w wierzchoł­kach drzew. Ukołysana tym spokojnym dźwiękiem, zamierzała już zmienić się w laskę i odpocząć, gdy nagle ujrzała daleki błysk świa­tła. Światełko zniknęło na chwilę, potem znowu się pojawiło, a po­tem Luiza kątem oka dostrzegła drugie światełko zbliżające się z przeciwnej strony. Oba światełka wyraźnie zmierzały w kierunku dębu. Luiza obserwowała je uważnie, a kiedy zobaczyła trzecie świa­tełko śpieszące im na spotkanie, postanowiła obudzić Księżniczkę.

Wyjaśniwszy sytuację, dodała:

- Pewnie to banda zbójów, którzy zbierają się, żeby podzielić łupy. Nie bój się niczego. Tylko trzymaj mnie mocno i rób to, co ci dyktuje instynkt. Ja zajmę się resztą.

Kryjąc ziewnięcie, Księżniczka zapytała:

- A jeśli to demony albo czarownice? Jesteśmy w pobliżu zacza­rowanych terenów i właśnie mamy sezon na czarownice.

- Użyj swojej magii.

- Nie wiem, czy sobie poradzę z trzema na raz. Zwłaszcza jeśli to są potężne wiedźmy. Wiedźma z Wysp albo Wiedźma z Zimnych Mórz mogłaby mnie wywrócić na lewą stronę - wyznała Księżniczka z niepokojem.

Luiza długo nie odpowiadała. Obie obserwowały światełka zbli­żające się do dębu. Wreszcie miecz szepnął cicho:

- Schowajmy się i miejmy nadzieję, że nas nie zauważą.

- Dobry pomysł - zgodziła się Księżniczka. Rozpłaszczyła się na brzuchu pod osłoną liści, skąd mogła zerkać w dół, a Luizę umieści­ła obok siebie, w dobrym punkcie obserwacyjnym. Potem czekały.

U stóp dębu pojawiła się zakapturzona postać, do której niemal natychmiast dołączyła druga zakapturzona postać. Każda trzymała w ręku kulę drgającego światła. Obie rzuciły swoje kule na ziemię, gdzie dwa światełka zlały się w kałużę jaśniejszego blasku i jeszcze bardziej pojaśniały, kiedy zjawił się trzeci przybysz ze światełkiem. Postacie odrzuciły kaptury z głów, odsłaniając zmierzwione siwe wło­sy, sterczące podbródki i twarze pokryte brodawkami, po czym na­tychmiast wybuchnęły skrzekliwym śmiechem i zaczęły wymieniać pozdrowienia.

-Witaj, siostro, Wiedźmo Lepkich Drobiazgów! Gdzieżeś pod­różowała i cóżeś widziała od naszego ostatniego spotkania pod tym szacownym dębem? - zapytała pierwsza przybyła. Wybuch skrzekli-wego śmiechu poprzedził i skwitował jej pytanie.

Druga w kolejności przybycia wiedźma odpowiedziała:

- Zawędrowałam nad morze i wywołałam sztorm, który przy­prawił o morską chorobę sześćdziesięciu i siedmiu marynarzy. A gdzie była moja siostra, Wiedźma Skądś Tam, co widziała i czego dokonała?

Po kolejnym wybuchu skrzekliwego śmiechu ostatnia przybyła wiedźma oznajmiła:

- Byłam w zamku Króla Mętnego Jeziora, gdzie sprawiłam, że dach przeciekał i kominy dymiły, ku powszechnemu niezadowoleniu. A gdzie była nasza siostra Zamulona Wiedźma i czego dokonała?

Wiedźma, która pierwsza zjawiła się na scenie, odpowiedziała:

- Odwiedziłam jarmark, gdzie sprawiłam, że jabłecznik skwaśniał, piwo zwietrzało, ciastka się przypaliły, a żonglerzy upuszczali talerze, piłki i jabłka.

Wiedźmy ponownie zarechotały ze znacznie mniejszym entuzja­zmem. Skrzekliwy śmiech stopniowo zamarł i zapadło milczenie. Ktoś westchnął.

- Następny rok z głowy - rzuciła któraś wiedźma zgaszonym głosem.

- W końcu każdy zaczyna się zastanawiać, no nie? - podjęła jej siostra. - Lepiej już siedzieć w domu przy kominku i przeżuwać skór­kę od chleba.

- Gdybym miała skórkę od chleba, siedziałabym w domu, mo­żesz mi wierzyć.

- Wszystko przez te podróże. Gdybym nie była taka zmęczona chodzeniem na piechotę, mogłabym czynić znacznie więcej zła, ale haruję od tylu lat i ciągle jeszcze nie uzbierałam na miotłę.

- Na miotłę? Mnie nawet nie stać na utrzymanie kota!

- W zeszłym roku musiałam sprzedać kocioł, żeby zapłacić czynsz za chatkę.

- Popatrzcie na mój płaszcz. Łachman. Wstyd i tyle. Płaczliwe skargi i narzekania rozpoczęły się na dobre. Księżnicz­ka i Luiza słuchały, ukryte wysoko w ciemnościach. Kiedy trzy czarów-

nice zaczęły się kłócić, która ma największe dziury w butach i naj­bardziej obdarte ubranie, Księżniczka szepnęła do Luizy:

- To nie są potężne czarownice.

- To widać - przytaknął miecz.

Narzekanie trwało dalej, dopóki wiedźmy nie wyrzuciły z siebie nagromadzonego ładunku goryczy, przy czym żadna nie zwracała uwagi na argumenty sióstr. Pogrążyły się w mało harmonijnej sym­fonii potrójnego żalu. Oburzenie narosło aż do gniewu, a potem na­stąpiła faza ponurego przygnębienia, wyrażająca się milczeniem. Przez jakiś czas panowała cisza. Wreszcie jedna z czarownic wstała i podrapała się energicznie.

- Może coś się odmieni na lepsze - odezwała się bez przeko­nania.

- Gorzej już nie będzie - mruknęła druga.

- Słyszałyście jakieś nowiny? Na pewno znajdzie się dla nas oka­zja, żeby porządnie zaszkodzić - powiedziała trzecia.

- No, podobno ktoś oczyścił Pustkowie Przegranych Władców. Para czarodziejów wjechała tam i rozwaliła całą magię.

- Nie! Dlaczego to zrobili?

- Pewno, żeby się popisać. Znasz czarodziejów.

Na drzewie Księżniczka szturchnęła Luizę i uśmiechnęła się z dumą.

- To o mnie i Keddiem mówią - szepnęła. Głos na dole powiedział:

- Pustkowie było urocze. Straszliwe klątwy, czary i zaklęcia, ki­piące, bulgoczące, mieszające się ze sobą. Mnóstwo złych duchów...

-I demony. Nie zapominaj o demonach.

- Och tak, tyle demonów. Wspaniałe było to Pustkowie. Nastąpiła pauza i jedna z sióstr westchnęła nostalgicznie.

- Przykro jest patrzeć na takie zmiany. Czarodzieje powinni chy­ba nam okazać trochę względów.

- Ale ci czarodzieje z nikim się nie liczą.

- Myślą tylko o sobie. Zawsze to mówiłam: czarodzieje myślą tyl­ko o sobie.

Księżniczka wyraźnie zgrzytnęła zębami, nozdrza jej zadrgały, ale nic nie powiedziała. Luiza szepnęła miękko:

- Nie zwracaj na nie uwagi.

- Słyszałam wieści, że Rycerz Pustej Pochwy znowu wypłynął i roz­bija się po okolicy z bandą wiernych stronników - oznajmiła któraś czarownica.

- Straszny z niego głupiec.

- O tak. Całkiem jak jego ojciec. I dziadek.

- Nigdy jej nie znajdzie. Matka Ciemności zaginęła, kiedy by­łam małą dziewczynką. Nawet dawniej.

Luiza lekko drgnęła. Księżniczka położyła uspokajającą dłoń na rękojeści i poklepała ją po gałce, żeby powstrzymać okrzyk zdziwie­nia. Po chwili Luiza szepnęła:

-Już w porządku. Przeżyłam wstrząs, kiedy usłyszałam swoje imię.

- Rozumiem, Luizo. Posłuchajmy, co one mówią - odszepnęła Księżniczka.

Wiedźmy wpadły w lepszy nastrój. Znowu rechotały i od czasu do czasu wybuchały przeraźliwym skrzeczącym śmiechem.

- Ach, ten Vorvas. Czarodziej akurat dla ciebie - stwierdziła czule jedna z nich.

- Nigdy w życiu nie zrobił nic dobrego. Vorvas nie pchałby się na Pustkowie Przegranych Władców, najwyżej żeby dołożyć złych czarów.

- Kto jak kto, ale on potrafił utrzeć nosa każdej zarozumiałej księżniczce - rzuciła któraś wiedźma, wywołując nowy wybuch skrze­czącego śmiechu.

- Ta mała złośnica Blamarde chrapie już prawie od stulecia, bo nie umiała trzymać języka za zębami.

- A te rude bliźniaczki zza gór? Vorvas załatwił je jak należy.

- Najlepiej się spisał tutaj niedaleko, w Królestwie Śpiewające­go Lasu, kiedy zmienił tę krowę Luizę, jej brata i siostrę...

- Podłe, złośliwe babska! Wredne staruchy! - wrzasnęła Luiza tak głośno, że Księżniczce zadzwoniło w uszach. Miecz dosłownie wibrował z pasji. - Po raz ostatni zadrwiłyście z cudzego nieszczęścia! Ja, Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu, zo­stanę pomszczona!

Piszcząc ze strachu, czarownice doskoczyły do kałuży światła, chwyciły swoje świetliste kule i uniosły je wysoko. Podskakiwały nie­zdarnie, zadzierały głowy i wpatrywały się w koronę liści. Światła roz­błysły jaśniej, okrzyki: „Tam! Nie, tam! To demon! Gdzie?” zagłusza­ły się wzajemnie.

- No, teraz narozrabiałaś - burknęła Księżniczka.

- Nie mogłam się opanować - odparła Luiza, nadal drżąca z le­dwie powstrzymywanego gniewu.

- Na to wygląda. Zrdb mi przysługę i pozwól, że teraz ja się nimi zajmę. Zejdę na dół i porozmawiam z nimi.

- Porozmawiasz? Posiekasz je na strzępy! Na nic innego nie za­sługują! Tylko machnij ręką, Księżniczko, a resztę zostaw mnie.

- Nie będzie żadnego siekania, Luizo.

- Chociaż kilka ciosów płazem. Proszę.

- Te wiedźmy wiedzą o rzeczach, które mogą nam pomóc.

- No... jeśli zaczną się stawiać, już ja im pokażę.

- Wiem, Luizo. - Księżniczka mocno chwyciła rękojeść miecza, z cichym brzęczeniem wzleciała w powietrze, okrążyła dąb i lekko wylądowała za plecami pokrzykujących czarownic.

- Szukacie kogoś? - zapytała.

Wiedźmy odwróciły się, wydając okrzyki zaskoczenia. W pełga­jącym blasku kuli Księżniczka wyglądała wspaniale. Stała wyprosto­wana, z surową miną, trzymając wielki miecz w obu dłoniach, opie­rając czarną klingę na ramieniu. Diadem na jej skroniach błyszczał i migotał w zmiennym świetle.

- To dobra wróżka! - zawołała Zamulona Wiedźma. -Wróżki są dużo mniejsze - sprzeciwiła się Wiedźma Skądś Tam.

- Mniejsza o rozmiar, siostry, popatrzcie na jej skrzydełka. To są skrzydła dobrej wróżki, mówię wam.

- Ale ona nie trzyma różdżki. Trzecia czarownica jęknęła:

- To jest Panstygia! Matka Ciemności!

- Wielkie czarne ostrze zachodu! - zaskomlała pierwsza.

Wszystkie trzy zaczęły rozpaczliwie miotać się i skrzeczeć, załamy­wały ręce i bezładnie wykrzykiwały coś o mieczach, klątwach i zemście. Księżniczka stała milcząca i niewzruszona. Wreszcie trzy upiorne sio­stry zasapały się i umilkły, żeby lepiej przyjrzeć się Księżniczce.

- Co ty tu robisz, moja ślicznotko? - zagadnęła przymilnie Wiedźma Skądś Tam.

- Trochę nas przestraszyłaś - wyznała Zamulona Wiedźma.

- O tak. Wcale się nie spodziewałyśmy, że napotkamy kogoś w samym środku lasu - oświadczyła Wiedźma Lepkich Drobiazgów, odsłaniając w uśmiechu samotny szarawy ząb.

- Zwłaszcza kogoś z wielkim czarnym mieczem - dodała Zamu­lona Wiedźma.

- O wiele za duży dla ciebie, kochanie. Ale do twarzy ci z nim. Pasuje do twoich włosów - zapewniła jej siostra, gorliwie kiwając głową.

- Na pewno jest okropnie ciężki. Twoje biedne rączki chyba strasznie bolą od dźwigania tego żelastwa - zatroskała się Wiedźma Skądś Tam.

- Może go odłożysz i usiądziesz z nami? Zapraszamy cię na miłą .pogawędkę - zaproponowała Zamulona Wiedźma.

- Och, koniecznie. Teraz tak rzadko mamy okazję do rozmów z młodzieżą - zagruchała Wiedźma Lepkich Drobiazgów. - Chodź, kochaneczko, odłóż ten paskudny stary miecz i usiądź z nami.

Miecz zawibrował gniewnie. Księżniczka szeptem uspokoiła Lu­izę, po czy zwróciła się do czarownic:

- To nie jest żaden paskudny stary miecz. To jest Panstygia, Mat­ka Ciemności, o czym dobrze wiecie.

- No cóż, kochaneczko, różne rzeczy mówi się pod wpływem za­skoczenia. Najpierw głos na drzewie, a potem nagle wśród nas poja­wia się skrzydlata ślicznotka z wielkim czarnym mieczem na ramie­niu... tak, tak, ze zdumienia mogłyśmy pleść różne bzdury - oświad­czyła Wiedźma Lepkich Drobiazgów.

- Teraz, kiedy lepiej się przyjrzałam - odezwała się Zamulona Wiedźma, osłaniając oczy dłonią - zaczynam nabierać wątpliwości. Ostrze jest za wąskie jak na Panstygię.

Metaliczny głos miecza zadźwięczał w ciemnościach:

- Wstrętne staruchy! Wiedzcie, że jestem Panstygia i wracam do mego królestwa!

- Nie! Tego nie możesz zrobić! - wrzasnęły unisono trzy upior­ne siostry.

- Mogę i zrobię - zadeklarował miecz, Księżniczka zaś dodała dumnie: - A ja jej pomogę.

Czarownice były wyraźnie wstrząśnięte. Przez chwilę gapiły się na Księżniczkę i czarne ostrze, potem spojrzały po sobie.

- Zaklęcie zostanie złamane - powiedziała Wiedźma Skądś Tam drżącym głosem.

- Klątwa będzie zdjęta! - wykrzyknęła Zamulona Wiedźma.

- Nasza moc sczeźnie! -jęknęła Wiedźma Lepkich Drobiazgów.

- Musimy ją schwytać i odebrać miecz!

Odwróciły się do Księżniczki, wyciągając szponiaste dłonie. Ona uniosła smukłe ramiona i złożyła się do ciosu. Luiza - obec­nie Panstygia - spoczywała wygodnie w jej dłoniach, idealnie wy­ważona.

- Lepiej nie zaczynajcie, dziewczyny. Wiecie, co ta broń potrafi - rzuciła niedbale Księżniczka.

Czarownice cofnęły się nieznacznie. Księżniczka zrobiła krok w ich stronę, lekko unosząc miecz. Tego było dla nich za wiele. Z krzy­kiem: „W nogi!”, „Ratuj się, kto może!” i „Każda wiedźma odpowia­da za siebie!” pochwyciły swoje kule światła i umknęły w ciemny las. Niewielka kałuża szczątkowej poświaty zbladła i powoli znikła niczym woda wsiąkająca w ziemię.

- Ciekawe, o co im chodziło - zastanawiała się Księżniczka.

- Widocznie coś się z nimi stanie, kiedy uwolnię się od zaklę­cia. I dobrze im tak - burknęła Luiza.

- Szkoda, że nie dowiedziałyśmy się więcej, zanim zwiały.

- Co jeszcze musimy wiedzieć? Zbliżamy się do mojego króle­stwa i skoro te babska tak się przeraziły, to znaczy, że mam spore szansę na odzyskanie własnej postaci.

- Ale dlaczego tak się przeraziły? Chyba mają coś wspólnego z twoją klątwą. Znały Vorvasa. Cała ta sprawa wydaje się bardziej skomplikowana, niż podejrzewamy.

- Nie zamierzam się przejmować bełkotem kilku czarownic dziesiątej kategorii - oznajmiła wyniośle Luiza.

-I kim jest Rycerz Pustej Pochwy? On cię szuka i pewnie spo­dziewa się, że będziesz mieczem.

- Mam nadzieję, że go nie rozczaruję.

- Luizo, twoja postawa niewiele ci pomoże. Mówimy o magii, o zaklęciu wielkiej mocy, które przetrwało przez pokolenia, a ty stroisz sobie żarty. Naprawdę nie powinnaś lekko traktować tych rzeczy.

Luiza nie odpowiedziała od razu, dopiero po chwili wyjąkała drżącym głosem:

- Och, Księżniczko, ja tak nie znoszę być mieczem i tak bardzo chcę znowu być normalną kobietą! Po prostu nie potrafię żyć dalej ze świadomością, że tak już zostanie. Nie mogę o tym mówić, nawet nie chcę o tym myśleć!

- No już, już - Księżniczka łagodnie pogłaskała rękojeść miecza. - Rozumiem cię. Przezywałam to samo, kiedy mieszkałam w ba­gnie. Nie znosiłam być ropuchą.

- Więc wiesz, co przeżywam.

- Och, tak. Rozumiem i współczuję. Ale postać ropuchy była gorsza. No wiesz, byłam zwyczajną brzydką ropuchą. Pełno ich było na bagnach. Ty przynajmniej jesteś wyjątkowa.

- Nie mów mi, że mogło być gorzej, i nie pouczaj mnie, jakie mam szczęście, Księżniczko. Nie zniosę tego - rzuciła z rozdrażnie­niem Luiza.

-Jak sobie życzysz, Luizo. Chyba obie jesteśmy zmęczone. Wra­cajmy do dziupli i chodźmy spać. Musimy wstać wcześnie rano.


Kedrigern

bez Księżniczki

OSTRZEŻENIE DLA CZYTELNIKA


W tym rozdziale mają miejsce nadzwyczaj nieprzyjemne sceny, które mogą

zdenerwować czytelników szukających przyjemności i rozrywki. Jednakże

każdy, kto opuści niniejszy rozdział, straci ważne informacje i kluczowe

szczegóły dotyczące losów Dyraxa, pożytecznego, chociaż rzadko spotykanego

zioła zwanego haemonia oraz szokującej złośliwości Yoruasa Mściwego.

Zalecamy przeczytanie tego rozdziału w całości, lecz ostrożnie -i nie

bezpośrednio po jedzeniu.


- Ojej - powiedział cicho Kedrigern.

- Co się stało? - zapytał Dyrax.

- Księżniczka zniknęła. Widocznie zboczyła do zaczarowanego lasu. Juczne konie też zniknęły.

- Może to my zboczyliśmy, mistrzu Kedrigernie. To miejsce jest trochę dziwne.

-Jak to dziwne?

- Dziwne uczucie. Łaskotliwe. Jakby zimne przeciągi dmuchały ze wszystkich stron, bardzo leciutko, tylko że wcale nie jest zimno i nie ma żadnego wiatru.

Kedrigern rozejrzał się, wciągnął w nozdrza nieruchome powie­trze i jeszcze raz popatrzył na niebo, drzewa i ścieżkę.

-Chyba masz rację, Dyraxie. Przekroczyliśmy jakąś granicę, chociaż nie rozumiem, jak mogłem tego nie zauważyć - wyznał z niepewną miną.

- Mówiłeś, że twoja moc osłabła - przypomniał Dyrax.

- Nie osłabła aż tak bardzo. Powinienem wyczuć czar, kiedy wjeżdżam prosto w niego. Chyba że... może to jest bardzo skompli­kowany i subtelny czar.

- To stara magia. Przynajmniej tak słyszałem. Kedrigern chrząknął z irytacją.

-Ja też tak słyszałem. A stare zaklęcia z reguły tracą moc z upły­wem stuleci, chyba że są bardzo starannie podtrzymywane. Ale ten czar wciąż jest potężny. Kiedy był nowy, na pewno stanowił istne arcydzieło.

- Może spróbujemy bardzo uważnie cofnąć się po własnych śla­dach...

- To nic nie da. Można wejść do zaczarowanego lasu, ale nie można wyjść tak zwyczajnie. Najpierw trzeba przełamać czar.

- Powinniśmy zawołać twoją panią i poprosić, żeby użyła swojej magii.

Kedrigern potrząsnął głową.

- Ona nas nie usłyszy. Te czary są dźwiękochłonne. Na pewno teraz nas woła, ale nie słyszysz jej głosu, prawda?

- Nic nie słyszę.

- No właśnie. - Kedrigern z namysłem potarł brodę i po chwili kontynuował: - Księżniczka chyba będzie bezpieczna. Potrafi latać, ma swoją magię ł juczne konie ze wszystkimi zapasami. A gdyby do­szło do najgorszego, ma jeszcze Luizę. Natomiast my, Dyraxie, mu­simy się skupić na kwestii, jak się stąd wydostać i dotrzeć do Śpiewa­jącego Lasu. Ona będzie tam na nas czekać.

- Więc zamierzasz... jechać dalej? Tam? - zapytał Dyrax zdławio­nym głosem, wskazując na mroczną ścieżkę.

- Nic innego nam nie pozostało. I tak nie mamy wyboru. Zaczarowane lasy bywają podstępne. Ścieżki mają własny rozum. Chcę wy­rwać się stąd jak najszybciej, a ty nie?

- O tak, tak, oczywiście - przytaknął Dyrax, ale wciąż ściągał wodze swego konia.

- O co chodzi? Jeszcze przed chwilą gotów byłeś walczyć z całą armią. Nie chcesz dokonać bohaterskiego czynu?

- Chcę, ale wolałbym walczyć z całą armią. Czary mnie dener­wują.

- Trochę czarów nie zrobi ci krzywdy, Dyraxie. Zaufaj mi. Jak tylko odzyskam pełną moc, poradzę sobie z każdą przeszkodą.

- A jeśli natrafimy na przeszkodę, zanim odzyskasz moc? Kedrigern lekceważąco machnął ręką.

- Będę improwizował. Albo pozwolę ci dokonać bohaterskiego czynu.

Popędził wielkiego czarnego rumaka do stępa. Po kilku kro­kach obejrzał się,na Dyraxa.

- No chodź - zawołał wesoło.

Młodszy mężczyzna ruszył za czarodziejem, rozglądając się na boki i trzymając dłoń w pobliżu miecza.

Chociaż Kedrigern symulował pewność siebie, doskonale zda­wał sobie sprawę z potencjalnego niebezpieczeństwa. Wiedział, że zaczarowanych lasów z reguły należało unikać. Dodatkowo niepo­koił go fakt, że nikt nie miał pojęcia, jak, dlaczego, przez kogo i od jak dawna ten konkretny las był zaczarowany. Nawet w szczytowej formie Kedrigern wolałby trzymać się z daleka od tego miejsca. Te­raz, wciąż osłabiony po starciu z Zielonym Zagadkowiczem, musiał zachować zdwojoną ostrożność i liczyć na łut szczęścia.

Przynajmniej miał Swój medalion. I czuł się odrobinę silniejszy niż poprzedniego wieczoru. Właściwie, pomyślał, z pomocą odpo­wiednich ziół mógł nawet teraz stworzyć czar, który uchroniłby jego i Dyraxa przed większością zagrożeń, doprowadził ich do źródła magii i pomógł je zneutralizować. Wstrzymał konia i zaczął wpatrywał się w ziemię. Dyrax spojrzał na niego ciekawie, ale na razie nie zadawał pytań. Wreszcie, kiedy przejechali prawie milę, a Kedrigern wciąż zwisał z siodła, dokładnie oglądał roślinność i węszył niczym pies gończy na tropie, Dyrax nie wytrzymał.

- Co się stało? Zjechaliśmy z drogi? - zapytał.

- Nie, wszystko w porządku. Po prostu szukam ziół.

- Ziół?

- Tak. Można stworzyć pożyteczne czary, jeśli znajdzie się odpo­wiednie zioła. I jeśli odpowiednio sieje zastosuje.

- Myślałem, że ziołami leczy się ból brzucha, zębów i tak dalej.

- Nie tylko, chłopcze. Zioła mogą służyć do wielkich celów. W dodatku to czysta, przyjemna magia. A jeśli nie zadziała, zawsze zostanie ci dobra przyprawa do sałatki. Zioła nie mogą zaszkodzić.

Dyrax nie potrafił wymyślić należytej odpowiedzi i nawet nie próbował. Jechali dalej, aż nagle Kedrigern wydał radosny okrzyk, wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię i upadł na kolana przed kępką jasnozłocistych kwiatów.

- Haemonia! - zawołał. - Prawdziwa haemonia, Dyraxie! Led­wie ją rozpoznałem w pełnym rozkwicie!

- Czy haemonia jest dobra, mistrzu Kedrigernie? - zapytał Dyrax zsiadając z konia.

- Wspaniała! Haemonia jest niezastąpionym środkiem przeciw­ko wszelkim czarom i upiornym zjawom. Pomaga też na wilgoć i rdzę zbożową.

- Naprawdę? Pozwolisz, że zerwę trochę? W razie gdybym kie­dyś wrócił do domu, przyda się w zamku. Mój ojciec zawsze... - Dyrax gwałtownie wciągnął powietrze i ze spuszczonymi oczami zaczął zrywać małe, żółte kwiatki.

Kedrigern przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie powiedział:

- Pamiętaj, żeby wyrywać z korzeniami. Właśnie w korzeniach tkwi moc.

- Tak, korzenie. Dziękuję - mruknął Dyrax, starannie odwracając wzrok. - Powiedz mi, mistrzu Kedrigernie, skąd wiesz o tej cu­downej roślinie? Nigdy jej nie widziałem.

- Pewnie widziałeś tę roślinę, ale nigdy w rozkwicie. Do tego potrzebuje specjalnej gleby. Zwykle ma ciemne liście i mnóstwo kol­ców. Niezbyt atrakcyjna. Dowiedziałem się o niej od pewnego pa­stuszka. Biedaczysko, nie odznaczał się urodą, ale znał dosłownie każdą leczniczą roślinę i ziele pod słońcem. Uwielbiał o nich opo­wiadać. Pokazał mi kawałeczek wysuszonego korzenia i powiedział, że to się nazywa „haemonia”. Lepsza niż moly do ochrony, tak twier­dził, a to wiele znaczy. Nauczył mnie, jak ją rozpoznać, ale nigdy jej nie spotkałem aż do dzisiaj - wyjaśniał czarodziej, podwijając ręka­wy. - Teraz zrobię porządny zapas. Więc twój ojciec jest królem?

- Tak, moim ojcem jest Lutermine, król... - zaczął Dyrax, zasko­czony niespodziewanym pytaniem. Jęknął i zerknął bojaźliwie na czarodzieja.

- Tak myślałem. Trudno jest ukryć dobre pochodzenie. Nie masz się czego wstydzić, chłopcze.

- Nie wstydzę się mojego pochodzenia, mistrzu Kedrigernie. Przeciwnie, jestem dumny z moich rodziców i bardzo za nimi tęsk­nię.

- Więc dlaczego ich opuściłeś? Młodzieniec odparł z powagą:

- Kochałem i przeżyłem zawód, mistrzu Kedrigernie.

- To normalne u młodego, zdrowego mężczyzny. Ale właśnie wtedy młodzieniec potrzebuje rodziny, żeby go pocieszyła.

-Ach, ale widzisz, oni się spodziewali, że przez jakiś czas będę usychał z tęsknoty, że będę jęczał, wzdychał i włóczył się po zamku w niedbałym stroju, a potem otrząsnę się z rozpaczy i znajdę sobie nową miłość.

Otrzepując z piasku korzeń haemonii, Kedrigern powiedział:

- Takie rzeczy się zdarzają.

- Może innym. Aleja wiem w głębi serca, że nie pokocham już nigdy. Jako książę mam pewne zobowiązania, a jako kochający syn powinienem spełniać życzenia rodziców. Przez wzgląd na rację sta­nu musiałbym zawrzeć małżeństwo bez miłości z jakąś piękną młodą księżniczką.

- Spróbuj, Dyraxie. Może spotka cię miła niespodzianka. Młodzieniec westchnął, smutno potrząsnął głową i szarpnął za łodygę haemonii.

- Nie, dobry czarodzieju. Dla mnie nie istnieje żadna inna, tyl­ko piękna Kressimonda.

- Ładne imię.

- Imię pasujące do jej niezrównanej urody - oznajmił Dyrax z nabożną czcią. - Kressimondo, Kressimondo! Włosy barwy płomie­nia, oczy jak pogodne niebo w porze żniw, skóra jak śmietanka, od­dech pachnący słodko jak łąka pełna kwiatów...

- Brzmi całkiem nieźle - mruknął Kedrigern.

- Gracja kota, łagodność gołębicy, lekkość motyla, głos słodki jak słowicze trele, śmiech radosny jak kryształowe dzwoneczki na wiosennym wietrze, aksamitne dłonie, maleńkie stopki... ach, Kres­simondo, Kressimondo! - ekscytował się młodzieniec.

- Widocznie ta dama przypadła ci do gustu. Nie możecie się pogodzić?

- Poślubiła innego - odparł Dyrax posępnym głosem. - Zmu­szona przez wyrachowanych rodziców, wyszła za podstarzałego roz­pustnika, bogatego pana, który mieszka w marmurowym pałacu i jada na złotych talerzach wysadzanych brylantami. Tak nas rozdzie­lono... nas, którzy kochaliśmy się od dziecka, którzy ślubowaliśmy sobie wierną miłość, zaledwie nauczyliśmy się wymawiać swoje imio­na. Chciwość rodziców pchnęła ją w ramiona zgrzybiałego skąpca.

- Ile lat ma ten skąpiec? Może wystarczy tylko zaczekać rok albo dwa...

- Ma najmniej dwadzieścia osiem lat. Może nawet trzydzieści -pogardliwie rzucił Dyrax.

- Rozumiem. Więc musiałbyś długo czekać.

-Ja nie zwykłem czekać, mistrzu Kedrłgernie. Gdy dowiedzia­łem się o zamążpójściu Kressimondy, natychmiast uzbroiłem się i wy­ruszyłem do zamku tego nędznika. Pokonałem setkę gwardzistów, dotarłem aż do niej i krzyknąłem wielkim głosem: „Przychodzę po ciebie, moja Kressimondo! Koniec udręki! Zabiorę cię do mojej gór­skiej twierdzy, gdzie będziemy się kochać przez resztę życia!”

- I..? - ponaglił go zaciekawiony Kedrigern.

Dyrax wydał ciężkie westchnienie, tak rozpaczliwe, jakby reszt­ki nadziei uleciały z niego wraz z oddechem. Gwałtownym ruchem wyrwał pęk haemonii i otrząsnął ziemię z korzeni tak zamaszyście, że rozprószył wokół deszcz złotych płatków i obsypał ziemią Kedri-gerna, który w milczeniu dalej zbierał zioła. Po długiej chwili Dyrax odezwał się zdławionym głosem:

- Powiedziała mi, że jej mąż jest dobry, hojny i czuły. Pochwali­ła jego wspaniałe poczucie humoru. Zapewniła, że są razem bardzo szczęśliwi, i wyraziła życzenie, żebym traktował ich oboje jak brata i siostrę. Odrzuciłem słowa, które kazano jej wypowiedzieć, mistrzu Kedrigernie. Ze złamanym sercem opuściłem zamek, najpierw jed­nak przysiągłem publicznie, że nie pokocham żadnej innej prócz Kressimondy i nigdy nie poślubię innej. Złożyłem przysięgę, której nie mogę cofnąć, mistrzu Kedrigernie.

- Istnieją okoliczności łagodzące. Złożyłeś przysięgę pod wpły­wem silnego wzburzenia.

- Nie, mistrzu Kedrigernie. Dotrzymam słowa i odzyskam moją Kressimondę. Jeśli dokonam wielkich czynów, ona usłyszy o mnie. Oczy jej się otworzą.

- Ale jeśli naprawdę jest szczęśliwa w małżeństwie...

- Słowo się rzekło, mistrzu Kedrigernie. Chodzi o honor. Nie mogę się wycofać.

-Jak sobie życzysz, Dyraxie. To twoje życie. Jak ci idzie z haemonią?

- Zebrałem spory zapas. Więcej, niż mogę unieść.

- Chętnie wezmę nadwyżkę. Znam kilku ludzi, którzy będą wdzięczni za jedną czy dwie gałązki. Gotów do drogi?

- Gotów, mistrzu Kedrigernie. Mówisz, że ta roślina uchroni nas od czarów?

- Owszem. Noś ją za koszulą albo zawieś na szyi - poradził cza­rodziej. Wepchnął zioła do torby przy siodle, wyciągnął jedną łodyż­kę, otrzepał starannie i oplótł wokół łańcuszka medalionu. - W ten sposób. Albo włóż ją za pas. Pamiętaj tylko, żeby dotykała gołej skóry.

Dosiadł czarnego ogiera, który z apetytem skubał sąsiednią kęp­kę haemonii, i ruszył przodem, czując się znacznie bezpieczniej. Dyrax również nabrał większej śmiałości i rozglądał się raczej wojowni­czo niż lękliwie. W takim nastroju jechali aż do wieczora, kiedy zna­leźli odpowiednie miejsce na obozowisko. Teren był płaski i suchy, mnóstwo uschniętych gałęzi leżało na ziemi, a w pobliżu płynął czy­sty strumyk.

- Dobre miejsce na nocleg - zauważył Dyrax.

- Mnie się podoba. Czujesz jakieś mrowienie w powietrzu?

- Nie, wcale.

-Ja też nie. Chyba tutaj jest bezpiecznie.

Rzeczywiście było bezpiecznie. Wędrowcy rozpalili ogień, zjedli skromną kolację ze skąpych zapasów i spali spokojnie aż do świtu. Umyli się w strumieniu, ale dla bezpieczeństwa pili wodę tylko z wła­snych manierek. Po pospiesznym śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę.

Wkrótce wyjechali z lasu na otwartą łąkę, przypominającą dziw­ne białoszare ściernisko. Łąka wyglądała jak świeżo skoszona, tylko że rżysko wcale nie wysychało. Krótkie kikuciki wydawały się żywe, skręcały się i falowały miarowo.

Ścieżka prowadziła prosto przez łąkę, przecinała na połowę fa­lujące rżysko. Wierzchowiec Kedrigerna wszedł tam bez oporów, ale koń Dyraxa zarżał ze strachu, stanął dęba, wywrócił oczami i mocno zaparł się nogami w ziemię.

- On się boi, mistrzu Kedrigernie. Nie pójdzie dalej - zawołał Dyrax do czarodzieja.

- Czego tu się bać? To tylko puste... - Kedrigern zamilkł, kiedy z bliska przyjrzał się białoszarym kikutom obok ścieżki. Gestem kazał Dyraxowi zostać na miejscu, zsiadł z konia i pochylił się nad ziemią.

Kikuty nie były szczątkami roślin. To były palce. Kedrigern przełknął ślinę, oblizał wyschnięte wargi i powiedział zniżonym głosem:

- Dyraxie, najlepiej zasłoń koniowi oczy i przeprowadź go przez pole. I trzymaj się ścieżki. Uważaj, żebyś nie zboczył ze ścieżki i nie podeptał... rżyska.

Dyrax posłuchał rady czarodzieja i nie zadawał żadnych pytań. Przeszedł przez pole nie rozglądając się na boki, wpatrując się w syl­wetkę Kedrigerna.

Kedrigern, chociaż udawał zucha, w głębi duszy był przerażo­ny. Te poczerniałe paznokcie i spuchnięte, plamiste, gnijące ciało przyprawiały go o mdłości. Pole trupich palców - męskich, kobie­cych i dziecięcych, sądząc po rozmiarach - stanowiło wyjątkowo od­rażający widok. Same palce wystające z ziemi wyglądały wystarczają­co koszmarnie, a co najgorsze, wszystkie wyginały się obleśnie, jakby kiwały na czarodzieja. Za tym czarem niewątpliwie kryła się jakaś złowroga moc, której nikt nie powinien rzucać wyzwania, jeśli nie był w szczytowej formie.

A jednak Kedrigern musiał szybko się stąd wydostać ze względu na Księżniczkę, żeby zaś odnaleźć drogę powrotną, musiał wytropić i zneutralizować żYódło magii. Nie miał pojęcia, jak się do tego za­brać. Im dłużej myślał o polu martwych, kiwających palców, tym bar­dziej pragnął uniknąć konfrontacji z jego twórcą. Miał nadzieję, że nie czekają na nich kolejne demoralizujące widoki.

Niestety nadzieja prysła, gdy tylko ponownie zanurzyli się w las.

Droga stała się szersza i jechali teraz obok siebie. Pomimo tej bli­skości obaj milczeli. Kedrigern odgrzebywał z pamięci wiadomości o haemonii, a Dyrax zastanawiał się, czy naprawdę widział na polu to, co go tak przestraszyło, i próbował sobie wmówić, że tylko mu się zda­wało, stopniowo jednak nabierał pewności, że naprawdę to widział. Zerknął tylko raz, kątem oka, ale to wystarczyło. Czuł się wyczerpany, marzył o wypoczynku. Na lekkim wzniesieniu obok ścieżki zobaczył polanę z potężnym dębem i wskazał ją Kedrigernowi.

- Mistrzu, możemy tam odpocząć przez chwilę? - zapytał.

- Co? Ach tak, odpocząć. Dobrze. Pod tym wielkim drzewem?

- Właśnie. Wygląda tam czysto i będziemy mieli dobry widok na wszystkie strony.

- Bardzo roztropnie, Dyraxie - pochwalił go Kedrigern, wytę­żając wzrok. - A właściwie co to za drzewo?

- Trudno powiedzieć. Wygląda jak...jak dąb, tak mi się wydaje.

- Ale spójrz na owoce. Czy to jabłka?

- To nie może być jabłoń. Kształt jest zupełnie inny. I owoce są za duże. Może... - Dyrax podjechał bliżej, potem wydał okrzyk prze­rażenia, zeskoczył z konia i głośno zwymiotował przy drodze.

- Och, mistrzu Kedrigernie - wyjąkał słabym głosem, kiedy już doszedł do siebie. - Nigdy nie widziałem... takich... takich...

Kedrigern poklepał go po ramieniu, a potem skierował wierz­chowca w stronę drzewa. Wyglądało jeszcze gorzej, niż się spodzie­wał. Nie owoce, lecz spuchnięte głowy zwisały z gałęzi i śledziły go wybałuszonymi, umęczonymi oczami. Rozdziawione usta poruszały się spazmatycznie, ale wydobywały się z nich tylko zdławione jęki. Kedrigern spuścił wzrok. Kiedy zobaczył, co leży pod drzewem, moc­no zacisnął powieki, przełknął ślinę i próbował opanować mdłości. Brunatne, zeschnięte strzępki pokrywające ziemię to nie były opa­dłe liście, tylko ludzkie języki. Wielki czarny kort czarodzieja głośno wciągnął powietrze, prychnął, podrzucił łbem z błyskiem srebra i wycofał się z cienia rzucanego przez drzewo.

- Możecie coś powiedzieć? Zdejmę ten czar i uwolnię was, je­śli zdołam - zawołał Kedrigern do głów kołyszących się wśród gałęzi. Nie odpowiedziały, tylko jęczały żałośnie. Czarodziej wrócił do Dyraxa.

- Nie wytrzymam już więcej, mistrzu Kedrigernie - wyznał roz­trzęsiony młodzieniec.

- Ani ja - odparł Kedrigern.

- Więc co zrobimy?

- No, tutaj nie możemy zostać.

- Nie! - zawołał gwałtownie Dyrax.

- Więc jedziemy dalej.

- Dokąd? Robi się coraz gorzej. Pomyśl, co nas czeka dalej!

- Myślę o tym, Dyraxie, możesz mi wierzyć. Ale nie mamy wy­boru.

Dyrax ponuro uznał słuszność tego argumentu. Dosiadł konia i pojechali dalej, ale nie napotkali więcej okropnych widoków. W południe zatrzymali się na posiłek i odpoczynek, po czym pod­jęli podróż w lepszym nastroju. Ujechali zaledwie kawałek drogi, kiedy Kedrigern ściągnął wodze swego wierzchowca i odwrócił si£ do Dyraxa.

- Czuję mrowienie w powietrzu - oznajmił z podnieceniem. -Ja nic nie czuję.

- No, aleja czuję. Na pewno. Moja moc powraca. Haemoniajuż działa.

- Co będzie tym razem, bagno wnętrzności? - rzucił Dyrax ze wstrętem.

- Wygląda mi raczej na zaklęcie wróżki. Żadnych trupów. Dyrax kiwnął głową i nie odzywał się więcej. Wkrótce dotarli na szczyt wzgórza. W dole ujrzeli bajkowy zamek z błyszczącego białe­go kamienia, zwieńczony strzelistymi wieżyczkami i iglicami, wznie­siony na wyspie pośrodku jeziora, które otaczały wysokie drzewa. Zamek wydawał się niezbyt duży, nie wyglądał groźnie ani złowrogo, nie był też niedostępny, ponieważ szeroki pomost łączył brzeg jezio­ra z bramą, a most zwodzony był opuszczony.

- Myślisz, że w środku znajdziemy ludojada? - zagadnął Dyrax z ożywieniem, jakiego nie wykazywał, odkąd wjechali do zaczarowa­nego lasu.

- Trudno powiedzieć - mruknął w zamyśleniu Kedrigern.

- To może olbrzyma?

-Jeśli tam siedzi olbrzym, strasznie mu niewygodnie - odparł czarodziej, sięgając pod tunikę.

- Mam nadzieję, że będę mógł użyć swojego miecza i dokonać bohaterskiego czynu - zawołał z zapałem młodzieniec.

Kedrigern wyjął medalion i spojrzał na zamek przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Sprawdził wieżyczki, bramę i most i długo wpatry­wał się w rzeźby, których dosłownie setki stały w niszach w murze oraz w grotach rozrzuconych po parku. Rzeźby przedstawiały męż­czyzn i kobiety o uduchowionych, pobożnych twarzach - widocznie postacie świętych. Czarodziej zamrugał i pocierając oko, odwrócił się do Dyraxa z szerokim uśmiechem.

- Chyba będziesz miał sposobność dokonać wielkiego czynu, mój chłopcze, i to bez trudu.

- Co masz na myśli, mistrz Kedrigernie?

- Zobaczysz. Chodź.

Kedrigern galopem zjechał ze wzgórza, a Dyrax deptał mu po piętach. Kopyta zastukały na kamiennym moście, załomotały na moście zwodzonym, zadudniły donośnym echem w pustej bramie i wreszcie ucichły na dziedzińcu. Nikt nie próbował zatrzymać wę­drowców. Czekali przez kilka minut, ale nikt nie wyszedł ich przy­witać ani wypędzić. Wszędzie panowała cisza.

- Dziwne miejsce, mistrzu Kedrigernie - stwierdził Dyrax, kła­dąc dłoń na rękojeści miecza.

- To tylko czary.

-Jakie czary? Jakie potwory i ludojady mieszkają tutaj, że nie ośmielają się pokazać? Ja, Dyrax, syn Lutermina, rzucam wyzwanie wam wszystkim! - zuchwale krzyknął młodzieniec. Echa zahuczały wśród murów, przycichły i umilkły, ale nie wzbudziły żadnego od­zewu.

Kedrigern zeskoczył z siodła ł poprowadził konia do stajni. W środku leżały konie, stajenni i para kotów, rozciągnięci na ziemi.

- Podle zamordowani! - krzyknął Dyrax, wyciągając miecz.

- Martwi nie chrapią - zwrócił mu uwagę Kedrigern. - Popatrz na nich. Wszyscy oddychają. -Jakby na potwierdzenie jego słów, je­den ze stajennych obrócił się na bok, a kot poruszył ogonem i wy­sunął pazury w sennym pościgu. - To zaczarowany sen.

- Więc musisz ich odczarować.

- Nie - odparł czarodziej, z uśmiechem potrząsając głową. - To ty musisz ich odczarować.

-Ja? Nie jestem czarodziejem.

- Do takich czarów zwykle wystarczy piękny książę. Ty jesteś księciem i przystojny z ciebie chłopak, a oni potrzebują właśnie kogoś takiego.

-Jakiego czynu mam dokonać?

- Gdzieś w tym zamku na pewno jest śpiąca królewna. Kiedy ją znajdziemy, pocałujesz ją i w ten sposób zdejmiesz czar.

- Czy to wszystko? - upewnił się zawiedziony Dyrax.

- To wszystko. Nic więcej.

- Rzeczywiście niewiele, mistrzu Kedrigernie. Też mi bohater­stwo: pocałować śpiącą królewnę.

- Ona ci podziękuje, wierz mi. Zaczynajmy. Sprawdź na piętrze, a ja rozejrzę się tutaj - oznajmił czarodziej i wszedł w najbliższe otwarte drzwi, które prowadziły do kuchni.

Dyrax poszedł szukać schodów. Tymczasem Kedrigern dłużej zatrzymał się w kuchni, zafascynowany niecodziennym widokiem. W wielkim palenisku buzował ogień, nad ogniem wisiał kocioł pe­łen wrzątku. Nie wiadomo, od jak dawna ogień płonął i woda się gotowała, ale kocioł wciąż był pełny po brzegi, a płomienie zwęgliły jedynie górną warstwę drewna. Subtelny akcent.

Po drugiej stronie pomieszczenia inny widok ucieszył serce pro­fesjonalisty. Pomywaczka przelewała właśnie wodę z jednego wiadra do drugiego, kiedy trafił ją czar. Woda lała się nieprzerwanym stru­mieniem, ale podstawione wiadro napełniło się zaledwie w połowie, a podłoga wokół pozostała sucha. Ten czar był dziełem artysty i Ke­drigern podziwiał go z całej duszy.

Wyszedł z kuchni i wkroczył do wielkiej sali. Wystrojone damy i panowie o arystokratycznych twarzach leżeli nieelegancko tam, gdzie padli od czaru, chrapiąc głośno jak zwykli prostacy. Król i kró­lowa, para o dystyngowanym wyglądzie, spoczywali na tronach w niemal identycznych pozycjach, z głowami wspartymi na rękach. Ni­gdzie jednak nie było królewny.

Następnie Kedrigern zajrzał do niewielkiej komnatki, sąsiadu­jącej z wielką salą. Ponownie uderzyła go dokładność i akuratność twórcy czaru, ponieważ na małym stoliku stała świeca płonąca nie­ruchomym płomieniem, z której nie spłynęła ani kropla wosku. Ke­drigern uśmiechnął się z uznaniem, myśląc, jak rzadko w czasach współczesnych spotyka się czary tak wysokiej jakości. Prawdziwa ra­dość dla oczu w porównaniu z tamtym paskudztwem w lesie.

Przy stole, z brodą wspartą na dłoni, w drugiej dłoni trzymając gę­sie pióro świeżo zanurzone w inkauście, siedział wiekowy skryba, zatrzy­many w połowie zdania. Kedrigern, zawsze ciekawy tego, co ludzie uwa­żają za godne zapisania, zajrzał mu przez ramię. Odczytawszy pierwsze słowa, wydał cichy okrzyk zaskoczenia, ponieważ natrafił na znajome imię. Cofnął się do początku długiego akapitu i zaczął czytać:


Natenczas Vorvas zwany Mściwym przybył do zamku Stu Świę­tych prosić o rękę królewny Blamarde, która przewyższała urodą wszystkie piękności z pieśni i legendy, ponieważ kiedy usłyszał o niej, a potem dzięki swojej sztuce ujrzał jej twarz i postać, zapragnął zdo­być jej miłość i posiąść jej urodę. A król, jej ojciec, wiedząc o mści­wości Vorvasa, nie śmiał mu odmówić, pomimo protestów jego żony,

błagań pięknej Blamarde, lamentów i płaczów w całym zamku. Blamarde zaś, lękając się zguby, stanęła przed Vorvasem i tak don rzekła:

Wstrętny stary czarodzieju, cuchniesz jak śmietnisko i prędzej umrę niż zostanę twoją żoną, pomimo twej potęgi i strachu, jaki wzbudzasz w ludziach „.

A on odpowiedział:

Zatem umrzesz i wszyscy na zamku umrą wraz z tobą”, i wy­powiedział zaklęcie, a piękna Blamarde zbielała na twarzy i padła zemdlona, i zaniesiono ją do łóżka. Vorvas zniknął tajemniczo, a wówczas wielki strach padł na zamek Stu Świętych. Lecz królowa przypomniała sobie obietnicę dobrej wróżki Cykoriny, która była za­proszona na chrzciny Blamarde i dostała w prezencie złoty kubek i łyżeczkę, i kąski z talerza samej królowej, a wówczas przyrzekła, że przyjdzie królewnie z pomocą w największej potrzebie. Królowa roze­słała gońców, żeby odnaleźli Cykorinę i sprowadzili ją do zamku. A kiedy wróżka się zjawiła i usłyszała opadłym czynie Yoruasa, rze­kła: „Nie lękaj się pani, gdyż Blamarde będzie żyła. Nie mam mocy, żeby zdjąć zaklęcie tego niegodziwca, ale mogę je złagodzić. Piękna Blamarde nie umrze, lecz zaśnie na sto lat, a wraz z nią zaśnie caty zamek. A pod koniec wyznaczonego terminu do zamku Stu Świętych przyjedzie piękny książę w towarzystwie dobrego i potężnego czaro­dzieja, za radą którego książę pocałuje królewnę i uwolni ją oraz wszystkich od czaru. I od dzisiaj aż do tego dnia zamek nazywać się będzie zamkiem Stu Śpiących, ponieważ wszyscy mieszkańcy na sto lat pogrążą się głęboko we śnie.”

I wypowiedziawszy te słowa pociechy, wróżka odjechała wśród serdecznych podziękowań. A król rozkazał poddanym przygotować się do długiego snu i wydał...


Relacja urywała się nagle, a ostatnia litera była lekko zniekształ­cona, zapewne w chwili, kiedy czar snu obezwładnił starego skrybę.

Kedrigern ponownie przeczytał pismo z wielką satysfakcją. Od razu wyczuł czar wróżki i oto miał przed sobą dowód, że jego moc powra­ca. A skoro Vorvas maczał w tym palce, to oznaczało, że królestwo Luizy znajduje się niedaleko. Coraz lepiej.

Kedrigern wyszedł z komnatki i przystanął w wielkiej sali, roz­glądając się za kolejnym miejscem poszukiwań. Nagle usłyszał krzyk. Pobiegł w stronę głosu i dotarł do klatki schodowej. Na szczycie schodów pojawił się Dyrax z dość niepewną miną i pomachał gwał­townie do czarodzieja.

- Mistrzu Kedrigernie, znalazłem ją! - zawołał. - Znalazłem śpiącą królewnę! Szybko, tędy!


Król bez królowej


Podczas gdy Księżniczka i Kedrigern borykali się z magią, za­równo dobrą, jak i złą, cóż się działo z Hamarakiem? Doprawdy nie­wiele.

Od pierwszego spojrzenia Hamarak zadurzył się głęboko w Berrian. Była ładną dziewczyną i sprawiała wrażenie, że się go boi. Dla Hamaraka było to doświadczenie nowe i bardzo przyjemne. Dotych­czas nie bardzo mu się wiodło z ładnymi dziewczętami. Rzadko je widywał, te zaś, które spotykał, albo go ignorowały, albo wyśmiewały, albo odpędzały. Berrian nie była taka jak inne.

W zakamarkach głowy Hamaraka kołatała się niejasna myśl, że gdyby miał się poważnie związać z jakąś kobietą, powinien sobie zna­leźć królewnę. Ostatecznie był królem, a królowie z zasady biorą za żony królewny. Jeśli król postanowi poślubić gęsiarkę albo piękną młynarzównę, zawsze się okazuje, że gęsiarka lub piękna młynarzów-na przez cały czas była królewną, tylko w przebraniu. Wszystkie baj­ki, jakie znał Hamarak, kończyły się w ten sposób. Nigdy nie potra­fił odnaleźć w tym sensu, ale tak już bywa z bajkami. Nie bardzo wie­rzył, że Berrian była królewną w przebraniu. Wolał jednak poślubić Berrian niż jakąś królewnę.

Hamarak nie znał się na królewnach. Nie zaprzyjaźnił się z Lui­zą, chociaż podróżowali razem. Poza tym Luiza była mieczem. Nawet król nie miał obowiązku ożenić się z mieczem. Jedyną inną księżniczką, jaką znał, była żona czarodzieja, skrzydlata dama. Wy­dawała się miła, ale podobnie jak Luiza lubiła dyrygować innymi i urządzać wszystko po swojemu. Czarodziej chyba tego nie zauwa­żył, ale Hamarak - owszem.

Berrian była zupełnie inna.

Oczywiście należało też myśleć o posagu. Król zawsze żenił się z kobietą, która wnosiła mu w wianie prowincje, zamki i skrzynie ze złotem albo powodowała podpisanie wieczystych traktatów o poko­ju i przyjaźni. W przypadku Berrian posag ograniczy się pewnie do wyrobów piekarskich. Niestety chleb, bułeczki, rogaliki, ciastka i pla­cuszki, chociaż smaczne, nie zastąpią zamków i prowincji.

Właściwie to lepiej, pomyślał Hamarak. Ciastka sprawiały znacz­nie mniej kłopotu niż prowincje pełne chciwej szlachty, głodujących wieśniaków, rabusiów, czarowników i tak dalej. Zarządzanie samym Dendorrik będzie dostatecznie trudne bez dodatkowych obciążeń. Nawet skrzynie złota i klejnotów sprawiały kłopoty, ponieważ wywo­ływały w ludziach chciwość i zazdrość, co prowadziło do napadów i najazdów. Ciastka nigdy nikogo nie skrzywdziły.

Królowanie to samotny zawód, a zamek to samotne miejsce. Berrian mogłaby uprzyjemnić mu życie. Po co być królem-wojownikiem-czarodziejem, jeśli nie można sobie uprzyjemnić życia? Hama­rak starannie przemyślał tę kwestię.


Sen bez snów


- Nazywa się Blamarde. Ślicznie, prawda? - zagadnął Kedrigern. Stał obok Dyraxa, spoglądając na śpiącą królewnę.

Blamarde leżała pośrodku szerokiego, wygodnego łoża. Mi­sternie haftowana kołdra okrywała ją prawie do ramion. Głowa królewny była lekko obrócona na bok, usta rozchylone. Długie zło­te włosy rozsypały się na poduszce niczym aureola. Jedna dłoń spo­czywała przy policzku, zaciśnięta w piąstkę uroczym dziecinnym gestem.

- Tak ją znalazłem, mistrzu Kedrigernie - wyjaśnił nerwowo Dyrax. - Wcale jej nie dotykałem.

- Dobrze, że na mnie zaczekałeś, Dyrasie. A teraz śmiało. Poca­łuj ją. Przerwij czar. Zrób tu trochę ruchu - zachęcił go czarodziej.

Dyrax spojrzał na królewnę, na czarodzieja i znowu na królew­nę. Przestąpił z nogi na nogę, ale nie zbliżył się ani trochę do Bla­marde. Wreszcie powiedział:

- Musiałbym wejść do jej łóżka.

- Z całą pewnością.

- Ale jeśli wszyscy się obudzą i znajdą mnie w łóżku królewny... - Dyrax z zakłopotaniem potrząsnął głową i odsunął się od łóżka. -Muszę pamiętać o moim honorze, mistrzu Kedrigernie.

- Więc bądź honorowy. Ożeń się z nią.

-Ale ja jej nie kocham! Kocham inną. Zawsze będę kochał piękną Kressimondę, zawsze, zawsze, mistrzu Kedrigernie!

- Nie bądź taki uparty. Blamarde jest ładna i mieszka w ładnym zamku. Wszyscy tutaj wyglądają na miłych ludzi. Poza tym jeśli jesteś honorowy, musisz pomóc królewnie w nieszczęściu.

Dyrax rozważał ten argument przez chwilę. Zrobił krok w stro­nę łóżka, spojrzał na Blamarde i powiedział:

- Ona jest blondynką. Podobają mi się rude. Włosy Kressimondy są jak jesienne niebo o zachodzie słońca.

- Włosy Blamarde są jak złota przędza. Pocałuj ją.

Po dalszej inspekcji Dyrax odwrócił się do czarodzieja z po­chmurną miną.

- Ona jest za chuda.

-Jest smukła, mój chłopcze. Wiotka jak gałązka wierzby. Dalej, pocałuj ją.

Dyrax wciąż się wahał. Niespokojnie przebierał palcami, wresz­cie zaczął obmacywać rękojeść miecza.

- Ona ma suchą skórę - mruknął.

- To kurz - wyjaśnił Kedrigern. Pochylił się nad śpiącą królewną i delikatnie dmuchnął jej w twarz. Mały obłoczek kurzu wzbił się w powietrze. - Widzisz? Zwykły kurz. Leżała tutaj od dawna.

- Ma śmieszny nos.

- Ma śliczny nos.

-1 piegi. Spójrz na te wszystkie piegi.

- Wyglądają uroczo. To czarująca młoda dama, Dyraxie. Co z tobą? Gdybym miał sto pięćdziesiąt lat mniej, był kawalerem i śmia­łym księciem, dzikie konie nie odciągnęłyby mnie od niej! Przestań marudzić i pocałuj ją.

Zrozpaczony Dyrax wybuchnął:

-Jeśli ją pocałuję i ona się zbudzi, będę musiał się z nią ożenić, a ja jeszcze nie jestem gotowy do małżeństwa! Niczego nie dokona­łem! Pocałowanie śpiącej królewny to żaden wyczyn. Chcę zarąbać smoka albo pokonać zastępy wrogów, albo coś w tym rodzaju. Do­piero wtedy mogę się ustatkować.

- Pokonałeś zastępy wrogów, żeby dotrzeć do Kressimondy, prawda?

- Tak, ale wiesz, co się stało: ukochana kobieta powiedziała mi, że zawsze będzie dla mnie siostrą. Trudno to uznać za wielki czyn, mistrzu Kedrigernie.

- Obudzenie królewny z zaklętego snu i uwolnienie całego zamku od stuletniego zaklęcia to wielki czyn, Dyraxie - wytknął mu Kedrigern.

Dyrax spojrzał na niego niepewnie, z mieszaniną zwątpienia i nadziei.

- Naprawdę tak uważasz? Czy to nie za łatwe?

- Łatwe?! Tylko ty możesz tego dokonać! - zawołał Kedrigern.-Jeśli teraz wyjdziesz z sypialni, ci ludzie nigdy się nie obudzą!

- Nigdy?

- Właśnie. Z drugiej strony - ciągnął czarodziej przyjaźnie, z życzliwym uśmiechem -jeśli zdejmiesz zaklęcie, dopilnuję, żebyś osiągnął nieśmiertelność. Znam człowieka, który stworzy o tobie le­gendę. Więc do dzieła, Dyraxie. Pocałuj królewnę!

Dyrax zamrugał szybko i odwrócił się do Blamarde. Rozpiął pas z mieczem i podał czarodziejowi. Potem wlazł na łóżko i na czwora­kach podczołgał się do królewny. Po raz ostatni obejrzał się na Kedrigerna, który ponaglił go gwałtownym gestem. Wreszcie Dyrax nachylił się i dziobnął Blamarde w policzek.

Przez chwilę nic się nie działo. Potem królewna westchnęła, nie­znacznie zmieniła pozycję i zaczęła chrapać w delikatnej damskiej tonacji. Dyrax patrzył na nią przez chwilę, potem ze strapioną miną odwrócił się do Kedrigerna.

- Nigdy nie miałem szczęścia do kobiet - oznajmił.

- Nic dziwnego, skoro zachowujesz się w ten sposób. Zupełnie jakbyś całował swoją babcię staruszkę - fuknął zirytowany czarodziej.

- Więc jak mam się zachowywać?

-Jak normalny przystojny książę całujący piękną królewnę. Za­chowuj się naturalnie, ty głupku! - warknął Kedrigern.

Na twarzy Dyraxa zaświtało zrozumienie. Młodzieniec z zapa­łem kiwnął głową, następnie pochwycił Blamarde w ramiona i zaczął całować jej szyję, usta i ramiona. Królewna drgnęła, zamrugała, z wa­haniem uniosła rękę, a potem zarzuciła ramiona na szyję Dyraxa i entuzjastycznie odwzajemniła jego pocałunki.

-Wystarczy, Dyraxie. Sprawa załatwiona - oznajmił czarodziej. Dyrax kontynuował zabiegi wobec Blamarde, która wplotła mu pal­ce we włosy i skubała płatek ucha. - Ona już się obudziła. Możesz odebrać swój miecz - ciągnął czarodziej. Dyrax machnął na niego jedną ręką, drugim ramieniem tuląc Blamarde. Kedrigern usłyszał za drzwiami jakieś hałasy. - Wszyscy tutaj idą! Dyrax, wyłaź z łóżka! -krzyknął.

Oboje spojrzeli na niego. Blamarde zamrugała i przetarła oczy, w które Dyrax wpatrywał się z zachwytem. Spojrzała na niego i zapytała:

- Kim ty w ogóle jesteś? Czyja cię znam? Młodzieniec podniósł do ust jej dłoń i ucałował kilka razy. -Jestem Dyrax, książę z dalekiego kraju. Przybyłem, żeby uwol­nić cię od złego czaru.

Królewna ziewnęła głośno.

- Chyba nie masz nic wspólnego z tym brudnym starym czaro­dziejem? - upewniła się. -Jesteś miły, ale jeśli pracujesz dla niego, wolę już spać.

Zdumiony Dyrax zaprotestował:

- Kedrigern jest bardzo czystym czarodziejem.

- Kto to jest Kedrigern? - zapytała Blamarde.

- To on - wyjaśnił Dyrax wskazując czarodzieja, który ukłonił się i pomachał ręką.

- Nie o niego mi chodziło, tylko o tego, który śmierdział jak fosa w upalny dzień. Chciał mnie wziąć za żonę. - Umilkła pod wpły­wem wspomnień, potem zawołała: - On mnie przeklął! Powiedział, że umrę!

Kedrigern podniósł rękę.

- Nie lękaj się, królewno Blamarde. Pewna życzliwa wróżka zła­godziła klątwę. Nie umarłaś, tylko spałaś przez sto lat.

Królewna szeroko otworzyła oczy.

- Sto lat? - powtórzyła drżącym głosem.

- To był czarodziejski sen. Bardzo odświeżający. Nie postarzałaś się nawet o jeden dzień - zapewnił ją czarodziej.

Tymczasem Dyrax stanął obok Kedrigerna, poprawiając pas z mieczem i pospiesznie przygładzając zmierzwione włosy. Hałasy za drzwiami przybrały na sile. Głosy coś wykrzykiwały, kroki rozlegały się echem w korytarzach, trzasnęły drzwi, coś spadło z donośnym łoskotem, wywołując gniewne okrzyki, a potem śmiech. Czyjaś gło­wa pojawiła się w drzwiach, zniknęła i zaraz powróciła. Dołączyła do niej druga głowa. Do sypialni weszła kobieta, podbiegła do łóżka i zawołała:

- Ona się zbudziła! Królewna Blamarde się zbudziła! Jesteśmy ocaleni!

Ludzie zaczęli gromadnie napływać do sypialni, pokazywali pal­cami królewnę i obcych przybyszów, szeptali do siebie z ożywieniem, wykrzykiwali dobre nowiny do tych za drzwiami. Kedrigern uśmie­chał się łaskawie do tłumu i życzliwie machał ręką. Dyrax podszedł do łóżka, podał rękę Blamarde i pomógł jej wstać. Z tłumu wysko­czyła pokojówka, płacząc z radości upadła królewnie do nóg, a po­tem pomogła jej nałożyć szlafrok obszyty futrem. Inne pokojówki szybko wsunęły jej ranne pantofle na stopy i diadem na głowę, a jesz­cze inne wygładziły kołdrę i spulchniły poduszki, wzbijając chmury kurzu, który przyprawił zebranych o kichanie.

Tłum posunął się do przodu, a potem nagle rozstąpił się przed ko­ronowaną parą, którą Kedrigern widział wcześniej w sali tronowej.

Oboje królestwo mieli lekko przekrzywione korony i podbródki zaczer­wienione w miejscach, gdzie wspierały się na dłoniach przez sto lat, jed­nakże poruszali się szybkim krokiem i wykazywali zaniepokojenie.

Niczym łan zboża pod naporem wiatru, tłum nagle upadł na kolana, wszystkie głowy pochyliły się jak jedna i chór głosów wymam­rotał unisono: „Wasze Wysokości”. Kedrigern skłonił się głęboko, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

- Moja córeczka! Moja maleńka Blamarde! - zawołała królowa. Pochwyciła królewnę w ramiona, obsypała ją pocałunkami ł piesz­czotami, powtarzając czule: - Żyjesz, moje dziecko! Wszyscy żyjemy! Och, dzięki dobrej wróżce Cykorinie żyjemy! A kto to jest? - rzuciła z nagłym chłodem w głosie, spoglądając podejrzliwie na Dyraxa.

- On mnie obudził, mamo. Czy nie jest miły? - Blamarde uśmiechnęła się słodko do zapłonionego Dyraxa. - Obudził mnie pocałunkiem i teraz się pobierzemy.

Dyrax wzdrygnął się lekko i spojrzał na Kedrigerna, który uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Żaden nie otworzył ust.

- Pobierzecie? - powtórzyła królowa.

- Tak, mamo. Zaraz.

-Jak dawno nie śpisz? - zapytała królowa, zwężonymi oczami wpatrując się w Blamarde i Dyraxa. - Tylko nie kłam.

- A kim jest ten człowiek? Wygląda mi na prostaka - odezwał się król.

Dyrax puścił dłoń Blamarde, postąpił krok do przodu i ze swo­bodą wytrawnego dworaka złożył głęboki, pełen wdzięku ukłon.

-Jestem książę Dyrax, najstarszy syn Lutermina, króla Czerwo­nego Lasu i Moczarów Tadraxii. Mam zaszczyt prosić o rękę waszej córki - wygłosił z godnością.

- No, przynajmniej jest księciem - mruknęła królowa.

- Lutermine? Kim jest Lutermine? W Czerwonym Lesie rządzi Nemp, a w Tadraxii nie ma żadnych moczarów. Co tu się dzieje? -zapytał gniewnie król.

- Za pozwoleniem Waszych Wysokości - wtrącił grzecznie Ke­drigern i kiedy zwrócili na niego wrogie, podejrzliwe spojrzenia, wyjaśnił: - Wy i wasi poddani przespaliście sto lat. Wiele się zdarzyło przez ten czas. Nempa strącił z tronu...

- Sto lat! Tak obiecała Cykorina! - wpadła mu w słowo królo­wa. - Nie umrzemy, tylko zaśniemy na sto lat. A potem...tak, potem zjawi się książę, który obudzi Blamarde i nas wszystkich!

- Książę i dobry czarodziej - dodał Kedrigern dla porządku. Powróciły podejrzliwe spojrzenia, jeszcze bardziej przepełnione wrogością.

- Ty jesteś czarodziejem? - zapytał król.

- Tak, Wasza Wysokość. Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gro­mu, mistrz przeciwzaklęć i odczarowań.

- Współpracujesz z tym drugim czarodziejem? Tym śmierdzą­cym? - zawołała królowa, oskarżycielsko mierząc w niego palcem.

Kedrigern przyłożył rękę do piersi w geście samoobrony.

- Bynajmniej, Wasza Wysokość. W istocie wyruszyłem na tę wy­prawę, żeby naprawić skutki innego złego czaru Vorvasa. Nie powi­nieneś osądzać wszystkich czarodziejów na jego przykładzie.

Król odburknął coś niezobowiązująco. Przez chwilę wpatry­wał się w Kedrigerna, potem odwrócił się do Dyraxa i mrukliwie za­pytał:

- Czy on jest w porządku, synu? Powiedz mi prawdę.

- Ręczę za niego, Wasza Wysokość. Podczas naszej wspólnej podróży służył mi wiernie i lojalnie - odparł Dyrax.

Kedrigern uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Królowie, pomy­ślał. Wykorzystają każdego, a potem wyplują go jak pestkę od wiśni. Uprzejmi są tylko dla siebie nawzajem, i tylko dopóki nie zwietrzą szansy, żeby ukraść drugiemu kawałek ziemi i kilka tysięcy podda­nych płacących podatki. Mogłem się tego spodziewać.

- Podobasz mi się, synu - oświadczył król, kładąc rękę na ramie­niu Dyraxa. - Mówisz śmiało i do rzeczy.

Królowa zmarszczyła brwi.

- Ale czy on na pewno jest księciem?

- Potrafię rozpoznać księcia na pierwszy rzut oka. Czy nasza córka chciałaby poślubić prostaka? Bądźze rozsądna. On jest stupro­centowym księciem.

Król odwrócił się do tłumu i przemówił rozkazującym tonem:

- No dobra, wszyscy wracajcie do pracy. Pałac był zapuszczony przez sto lat i jest mnóstwo roboty. Za trzy dni od dzisiaj wydajemy wielki bal, żeby uczcić nasze przebudzenie i zaręczyny Blamarde. Chcę, żeby ten pałac błyszczał, słyszycie? Ruszać się!

Tłum ulotnił się w nastroju znacznie mniej radosnym niż na początku. Kiedy ostatni słudzy wyszli z sypialni, król wziął Dyraxa pod ramię i powiedział:

- Musimy omówić kilka spraw, synu. Chcę dowiedzieć się wię­cej o twojej rodzinie, jak tu trafiłeś i czy potrafisz dobrze władać mie­czem.

Królowa ujęła młodzieńca za drugie ramię, mówiąc:

- To dobrze, że Blamarde wreszcie się ustatkuje. Piękna córka na wydaniu sprawia mnóstwo kłopotów. Nie uwierzysz, kochany Dyraxie, kto tutaj przyjeżdżał prosić o jej rękę.

Wyszli razem z komnaty w najlepszej komitywie; król koniecz­nie chciał wiedzieć, czy Dyrax dowodził kiedyś armią. Blamarde i Kedrigern odprowadzali ich wzrokiem, a potem spojrzeli na siebie.

- No, przynajmniej się dogadali - zauważyła Blamarde. -I to całkiem nieźle.

- Naprawdę jesteś dobrym czarodziejem, czarodzieju? -Jednym z najlepszych, zwłaszcza przy przeciwzaklęciach.

- Nie, chodziło mi o to, czy jesteś miłym czarodziejem. Nie zro­bisz nic okropnego w dniu naszego ślubu, prawda? Na przykład nie zmienisz Dyraxa w ropuchę?

- Moja droga Blamarde, coś takiego nawet nie przyszło mi do głowy. Masz moje słowo - zapewnił ją Kedrigern z uśmiechem.

- To dobrze. Tamten drugi czarodziej był wstrętny. Nie zmieniał szaty co najmniej od trzystu lat. W brodzie miał pełno robactwa. I był naprawdę zły. On mógł coś takiego zrobić. - Blamarde wdzięcznie zmarszczyła brewki i zadrżała lekko na myśl o zemście Vorvasa.

- Dawniej mógł, ale teraz już nie może. Vorvas Mściwy nieroz­tropnie przemienił się w Vorvasa Mysz i został pożarty przez własne­go chowańca.

- Och, jak miło - zawołała radośnie królewna.

- Opowiedz mi o nim więcej.

- Widziałam go tylko ten jeden raz i nie przyglądałam mu się dokładnie. Był zbyt odrażający - wzdrygnęła się królewna. Zastano­wiła się i po chwili dodała: - Quode powinien wiedzieć więcej. On jest skrybą. Mieszka gdzieś w zamku.

Grzecznie przeprosiła czarodzieja, ponieważ chciała jak naj­szybciej ubrać się i przyłączyć do rodziców oraz Dyraxa. Kedrigern zbiegł po schodach i pospieszył prosto do małej komnadd w murze. Skryba siedział w tym samym miejscu, gapiąc się bezmyślnie na pió­ro trzymane w dłoni.

- Tyjesteś skryba Quode? - zapytał czarodziej.

- To ja - potwierdził starzec cichym głosem, dźwięczącym nutą niepewności. - Przyłapałeś mnie na chwili roztargnienia, panie. Chy­ba zasnąłem w połowie zdania, co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło.

- Przespałeś sto lat zaczarowanym snem, podobnie jak wszyscy w zamku.

Qpude spojrzał na niego pustym wzrokiem, potem odłożył pió­ro i przetarł oczy. Zamrugał i powiedział:

- Rozumiem. Tak, chyba przypominam sobie coś o klątwie.

- Wszystko zapisałeś na tej kartce.

- Ach tak, tak - mruknął skryba, pochylając się nad arkuszem. Powoli odczytywał własne staranne pismo, posapując z przejęcia, chrząkając i wydając ciche okrzyki: „No, no!” i „Aha!” Doszedłszy do miejsca, gdzie przerwał pisanie, podniósł wzrok na Kedrigerna.

- Czy wszystko dobrze się skończyło, panie?

- Zgodnie z zapowiedzią. Ale powiedz mi, Quode, wiesz coś więcej o Vorvasie?

- O tym niegodziwym czarnoksiężniku?

- Właśnie. Próbuję zdjąć zaklęcie, które Vorvas rzucił na wład­ców z sąsiedniego królestwa jakieś sto... no, jakieś trzydzieści lat przed waszym zaśnięciem. Możesz mi pomóc? Sprawa jest dość pilna.

Blade czoło skryby pofałdowało się w głębokim namyśle.

- Chyba sobie przypominam... tak, była wzmianka... czy przy­padkiem nie chodziło o młodą damę zmienioną w miecz?

- To ta klątwa, Quode! Damą była księżniczka Luiza. Jej siostra Alicja zmieniła się w złotą kororię, a brat William...

- W tarczę! Tak, oczywiście. Przecież to się stało w sąsiednim królestwie!

- Niedaleko stąd?

- Bez pośpiechu można tam dojechać na lunch i wrócić tutaj przed zachodem słońca. Przynajmniej tak mi mówiono. Sam nigdy nie podróżuję.

- Mądry z ciebie człowiek, Quode. W którą stronę?

- Skręcisz w lewo za mostem i pojedziesz prosto do Rzeki La­mentu, potem znowu w lewo brzegiem rzeki aż do Śpiewającego Lasu. Zamek stoi w lesie.

- Dziękuję ci, Quode. Jeszcze jedno: cały las wokół zamku jest zaczarowany. Czy to również sprawka Vorvasa?

Starzec ponownie zmarszczył się w skupieniu. Po chwili powie­dział:

- Vorvas opowiadał o spółce, którą zawarł po drodze do nasze­go zamku. Pamiętani to wyraźnie. Przechwalał się w sposób wyjątko­wo nachalny. Lasy są we władzy jego wspólnika, ale kim jest ten wspólnik i na czym polega ich spółka, tego nie wiem, czarodzieju.

Kedrigern westchnął.

- Miałem nadzieję, że przerwanie czaru śpiącej królewny uwolni także las od klątwy, ale teraz nie spodziewam się zbyt wiele. No, przynajmniej jestem przygotowany.

- Na co? - zaciekawił się Quode.

- Na coś bardzo złego.

- Myślę, że to znajdziesz. Życzę ci wiele szczęścia.

- Dziękuję, Quode. Wyświadczysz mi przysługę?

- Co tylko zechcesz, dobry czarodzieju.

- Kiedy skończy się zamieszanie, poproś Dyraxa, żeby wysłał po­słańca z wiadomością do króla Ezrammisa. On będzie wiedział, o co chodzi.

- Tak zrobię - przyrzekł skryba.

Kedrigern wymknął się z zamku kuchennymi drzwiami. Prze­szedł przez dziedziniec do stajni, gdzie dum stajennych, parobków i służących utworzył przestronny krąg wokół jego czarnego rumaka. Rogaty koń nie przejmował się tym zbiegowiskiem, tylko spokojnie przeżuwał siano. Od czasu do czasu podrzucał łbem, przewracał czerwonymi ślepiami i groźnie wymachiwał srebrnym rogiem, ale nie wydawał się rozdrażniony. Kedrigern przepchnął się przez tłum, łagodnie pogładził ogiera po pysku i nakarmił go kilkoma gałązka­mi haemonii, które zwierzak schrupał z wielkim apetytem.

- Czy to twój... twój potwór, panie? - zapytał stajenny.

- Tak, mój. Dziękuję, że go nakarmiliście.

- Sam sobie znalazł paszę. Żaden z nas nie chciał się zbliżyć do tego rogu i tych kopyt, panie - oznajmił stajenny, a zebrani chóral­nym pomrukiem potwierdzili jego słowa.

- To naprawdę łagodny koń. Wyjątkowo inteligentny i dobrze wychowany. Prawda, mój mały? - zagadnął czarodziej, głaszcząc ak­samitnie czarny pysk.

- Skoro tak mówisz, panie. Jak on się nazywa? Kedrigern z niedowierzaniem popatrzył na pytającego.

- Myślisz, że ośmielę się nadać mu imię? A gdybym wybrał ta­kie, które mu się nie spodoba?

Stajenni szeroko otwartymi oczami popatrzyli na konia, na cza­rodzieja, na siebie i wszyscy zrobili krok do tyłu. Czarodziej osiodłał konia, dosiadł go i wesoło pomachał do gapiów, którzy cofnęli się jeszcze bardziej, rozrywając krąg. Kedrigern popędził czarnego wierzchowca. Srebrne kopyta skrzesały iskry na brukowanym dzie­dzińcu, róg błysnął jak ostrze miecza w popołudniowym słońcu, kie­dy kłusem wjeżdżali na most.

Kedrigern nie miał pojęcia, co go czeka w najbliższej przyszło­ści. Nie chciał jednak zostać dłużej w zamku, chociaż zrobiło się tam całkiem przyjemnie po zdjęciu czaru Vorvasa. Nawet gdyby obsypy­wano go podziękowaniami - na co zasłużył - i fetowano jako wyzwo­liciela, martwiłby się o Księżniczkę. Gryząc kawałek kiełbasy - nie­zwykle smacznej, zważywszy na wiek - którą zwędził z kuchni, od­świeżył sobie w pamięci wiadomości o zaklętych lasach. Nie nabrał przez to otuchy. Wszystkie zaczarowane lasy miały fatalną reputację.

Za mostem skręcił w lewo i zdał się na los szczęścia.

Prawie przez godzinę Kedrigern jechał spokojnie, nie napo­tkawszy żadnych strasznych widoków ani nawet najmniejszych ostrzegawczych wibracji. Odprężył się, nie tracąc jednak czujności. Przyszła mu do głowy pocieszająca myśl, że czar osłabnął albo przy­najmniej stracił na złośliwości, albo - co najlepsze, chociaż najmniej prawdopodobne - że udało mu się jakoś ominąć strefę czaru.

Daleko przed sobą zauważył coś, co wyglądało jak słup na środ­ku drogi. Po kilku krokach dostrzegł błysk złota. Zaciekawiony, wyjął medalion i nastawił go na tajemniczy przedmiot. Nie był to słup, tylko mnich odziany w szorstki brązowy habit, z pochyloną głową osłoniętą kapturem, z dłońmi schowanymi w rękawach. Zło­ta laska spoczywała na jego piersi, przytrzymywana jednym ramie­niem.

Wokół nie było ani śladu życia. Mnich widocznie stanowił jakiś symbol - ostrzeżenie, drogowskaz, może relikwię. Lecz kiedy Kedri­gern podjechał bliżej, poczuł na sobie jego spojrzenie, sięgające głęboko i dostrzegające rzeczy, jakich niczyje oko nie widziało. A jed­nak w powietrzu nie wibrowała groźba.

Czarodziej zwolnił na kilka kroków przed zakapturzoną posta­cią. Głowa mnicha uniosła się, kaptur opadł odsłaniając zbielałą czaszkę. Koścista ręka zatrzymała czarodzieja stanowczym gestem. Wielki czarny rumak posłusznie przystanął. Kedrigern czuł na sobie spojrzenie bezokiego stwora i słyszał słowa, padające z ust pozbawio­nych warg i języka:

- Użyj tego przeciwko Wrogowi. Kedrigern odchrząknął i zapytał grzecznie:

-Jaki Wróg na mnie czeka, dobry mnichu? I jak mam obronić się przed nim tą laską?

- Strzeż się jego obietnic. Lękaj się jego darów.

- Dobrze, przyrzekam. Ale kim jest ten Wróg?

Dłoń szkieletu ujęła laskę i wyciągnęła do Kedrigerna.

- Weź to i jedź dalej. Wróg czeka.

Kedrigern zsiadł z konia i podszedł do upiornego mnicha. Za­trzymał się kilka kroków przed nim i niepewnie wyciągnął rękę. Zniecierpliwony mnich potrząsnął laską, więc Kedrigern zrobił jesz­cze krok i wyjął laskę z kościstej dłoni. Ku jego zdziwieniu nie była zimna ani oślizła, tylko ciepła jak żywe ciało.

- Nie lękaj się spotkania z Wrogiem. Pokonasz go, jeśli nie ule­gniesz jego pochlebstwom. Jesteśmy z tobą - oznajmił mnich. Wsunął szkieletowe dłonie w rękawy habitu, skłonił się przed czaro­dziejem, potem odwrócił się i wszedł w las, krocząc bezszelestnie po suchych liściach i gałązkach.

Kedrigern ponownie dosiadł konia i zamyślony pojechał dalej. W zaczarowanym lesie należało się spodziewać takich rzeczy, nie­mniej wywoływały one konsternację. Wróg czyhał gdzieś po drodze: to jasne, żadna niespodzianka. A laska pomoże Kedrigernowi poko­nać wroga. Była to porządna laska, trochę wyższa od wysokiego męż­czyzny, okuta srebrem z obu końców, na całej długości owinięta szeroką złotą wstęgą. W walce na pałki stanowiłaby groźną broń. Ale dlaczego czarodziej miał walczyć na pałki? Czy to Wróg rzucił czar, czy sam stanowił część czaru? Kim był ten mnich? I dlaczego powie­trze nie wibrowało w jego obecności? Doprawdy, same zagadki.

Dopiero kiedy wierzchowiec parsknął cicho i zwolnił kroku, Kedrigern podniósł wzrok i zobaczył, że wyjechali z lasu na okrągłą polanę, wypełnioną kamieniami wszelkich rozmiarów. Większość kamieni stała prosto, część przechylała się pod dziwacznymi kątami, a kilka leżało na ziemi. Na jednym z powalonych głazów siedział pulchny, pucołowaty człowieczek o rumianych policzkach, ubrany bardzo skromnie. Był zupełnie sam w tym dziwnym miejscu, a jed­nak pomachał wesoło na przywitanie i zawołał radosnym głosem:

- Szczęśliwe spotkanie, wędrowcze! Wybacz staremu, że nie wstaję. Drogi są twarde, a ja mam delikatne stopy.

Kedrigern zauważył wówczas, że stopy człowieczka są zanurzo­ne do kostek w kałuży mulistej wody. W pobliżu nie było ani śladu pałki czy innej broni; człowieczek nie wyglądał groźnie; pod żadnym względem nie przypominał straszliwego wroga, raczej bezbronnego wędrowca w potrzebie. Kedrigern zeskoczył z konia i usiadł obok grubaska na powalonym głazie.

- Pięknego masz konia, panie - odezwał się pulchny człowie­czek. - Doprawdy, bardzo piękne zwierzę.

- Tak, to dobry koń - przyznał uprzejmie Kedrigern.

- Panie, nie doceniasz go! Nawet król nie posiada równie szla­chetnego wierzchowca... nawet cesarz nie jeździ na tak wspaniałym rumaku. Na pewno jesteś z niego dumny.

Kedrigern ruchem ręki odrzucił komplement.

- Cenię go, ale nie mam powodów do dumy. Nie stworzyłem tego konia, trafiłem na niego przez czysty przypadek.

Człowieczek rozpromienił się w uśmiechu. -Jesteś więc skromny, panie. Piękna cecha u człowieka tak wy­raźnie przewyższającego innych. A jednak przyjemnie byłoby mieć stajnię pełną takich koni, prawda? Nie, całą stadninę! Ach, panie, wyobraź je sobie, przybrane w szkarłatne rzędy haftowane srebrem i złotem, zdobione rzadkimi klejnotami... wypolerowane, błyszczące rogi i kopyta... a na każdym koniu wspaniały wojownik w zbroi, no­szący twoje barwy, gotów posiać strach w sercach twoich wrogów i rzu­cić ci do stóp królestwa całego świata! Pomyśl o tym, przyjacielu! Ku­szące, nieprawdaż?

Kedrigern podrapał się po głowie i odpowiedział:

- Nie bardzo. Prawdę mówiąc, nie widzę sensu w rzucaniu kró­lestw do moich stóp. Przy takich zajęciach nie miałbym ani chwili dla siebie.

Pulchny człowieczek odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się gło­śno, od czego policzki jeszcze bardziej mu poczerwieniały.

- Praktyczny z ciebie człowiek, panie. Nie tolerujesz żadnych non­sensów, żadnych wymysłów. Praktyczny jak chleb z masłem. A skoro mowa o chlebie, czy mogę cię zaprosić na przekąskę? Pora coś prze­gryźć, nie uważasz? Bądź tak dobry, panie, zajrzyj za tamten głaz...

Kedrigern wykonał polecenie i znalazł koszyk wyładowany po brzegi smakołykami oraz niewielką beczułkę wina. Postawił je na kamieniu, a pulchny towarzysz natychmiast zaczął grzebać w koszy­ku i wydobywać rozmaite przysmaki, mrucząc pod nosem:

- Nie należy podróżować bez odpowiednich zapasów, panie. Mam tutaj dość jedzenia, żebyśmy obaj najedli się do syta i wino, któ­re zmienia świat w przyjemne miejsce. A po obiedzie możemy sobie uciąć miłą długą drzemkę, a potem znowu zjeść i wypić. To jest życie, hę, panie? Jeść i pić, pić i jeść, a w przerwach spać. Człowiek jest głup­cem, jeśli chce czegoś więcej. - Wyprostował się z kiełbasą w jednej ręce i słoikiem dżemu w drugiej, łypnął chytrze na czarodzieja i do­dał: - Chyba że będą tędy przechodzić jakieś hoże dziewczęta. Och, wtedy nie zaśniemy, prawda?

Roześmiał się serdecznie, odłożył kiełbasę i ponownie sięgnął do koszyka.

- Nie musisz wyciągać tyle jedzenia - zaprotestował grzecznie Kedrigern. -Wcale nie jestem głodny.

- Nie bądź głupcem, panie. Jedz, ile wlezie, i pij tyle wina, ile tylko zmieścisz/Jedz, pij i popuszczaj pasa, jak mówi przysłowie.

- Wypiję tylko łyk wody. Jeśli najem się i opiję winem, zwłaszcza po południu, robię się bardzo senny.

- Wykazujesz wyjątkową samodyscyplinę, panie. Naprawdę wzo­rową - oświadczył grubasek. Oderwał kęs chleba, wepchnął do ust, następnie pochłonął porcję pasztetu i garść winogron. Kedrigern popijał wodę z własnej manierki, podczas gdy jego towarzysz wkła­dał do ust kolejne porcje jedzenia, energicznie przeżuwał, głośno przełykał i przez cały czas bełkotał coś niezrozumiale. Wreszcie prze­mówił całkiem wyraźnie:

- Czy słusznie się domyślam, że jesteś czarodziejem?

- Owszem. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza. Niektórzy ludzie źle się czują w towarzystwie czarodzieja.

- Nie ja, panie, nie ja - zapewnił grubasek, napełniając kamien­ny puchar po brzegi krwawoczerwonym winem. Wypił połowę, otarł wargi wierzchem dłoni i powtórzył: - Nie ja. Ja lubię czarodziejów. Wręcz ich kolekcjonuję, panie. Mogę poznać twoje imię?

- Kedrigern z Góry Cichego Gromu - przedstawił się czaro­dziej, wstając. - Niestety nie mogę zostać dłużej, muszę się pospie­szyć. Widzisz, ktoś potrzebuje mojej pomocy.

- Ależ mój drogi Kedrigernie, nawet nie skosztowałeś tych przy­smaków. Zostań i częstuj się do woli.

Kedrigern wykonał bezradny gest.

- Przed godziną zjadłem bardzo pikantną kiełbaskę i napraw­dę nie mógłbym nic przełknąć. Chciałem tylko napić się wody.

- Och, dajże spokój, nie możesz podróżować o pustym żołąd­ku. Kawałek kiełbasy i łyk wody nie wystarczą na długo. Spróbuj tego pasztetu, poczęstuj się kurzym udkiem, skosztuj chleba i sera i zapiekanki z królika, schrup trochę winogron, jabłek i gruszek, a na deser zjedz ciastko z wiśniami i popij dobrym czerwonym winem.

- Nie, dziękuję. Jesteś bardzo gościnny, ale muszę już jechać. Pulchny człowieczek przycisnął rękę do czoła i powiedział:

- Kedrigern... zaraz, niech pomyślę... na pewno już słyszałem two­je imię. Kedrigern... - Podniósł wzrok i wykrzyknął z podnieceniem: -Oczywiście, Kedrigern! Byłeś członkiem Gildii Czarodziejów!

- Nawet członkiem założycielem.

- Członkiem założycielem! A jednak... jeśli pamięć mnie nie zawodzi... towarzysze źle cię potraktowali. Wręcz haniebnie, jeśli wie­rzyć plotkom.

Kedrigern niedbałym gestem skwitował tę uwagę.

- To było nieporozumienie. Wszystko się wyjaśniło.

-Tak, tak, teraz sobie przypominam. Jakaś afera z alchemi­kiem... Ojuintrindus, tak się nazywał! Przejrzałeś drania od samego początku, ale oni nie uwierzyli. Wyrzucili cię ż hukiem, ponieważ ośmieliłeś się kwestionować ich opinię.

- Wcale mnie nie wyrzucili - zaprzeczył Kedrigern, wciąż prze­wrażliwiony na tym punkcie. - Sam złożyłem rezygnację.

- Z własnej woli? No tak, oczywiście. Słyszałem co innego, ale plotkarze zawsze przekręcają fakty - pocieszył go grubasek. Po­trząsnął głową i zacmokał że współczuciem. - Na pewno nie mogłeś patrzeć, jak oni się przechwalają, nadymają i odgrywają największych czarodziejów epoki, zgarniając ciężką forsę za swoje usługi, podczas gdy ty wiedziałeś przez cały czas, że dali się nabrać podstępnemu al­chemikowi. Cała sława i zaszczyty... nie wspominając o pieniądzach... należała się tobie. A jak się płaszczyli przed Quintrindusem, a co na ciebie wygadywali za twoimi plecami... wstrętne, złośliwe oszczer­stwa... kłamstwa, panie, bezwstydne kłamstwa... krew cię zalewa na samą myśl, prawda? Nawet taki spokojny, cierpliwy człowiek jak ty czasami dostaje furii - ciągnął grubasek z wyrazem zatroskania na okrągłej twarzy.

- No, skoro o tym wspomniałeś...

- Tak? Mów śmiało, panie.

- Myślę... och, zresztą nie ma sensu tego wywlekać. Przeszło, minęło, skończone. Trzeba wybaczyć i zapomnieć.

- Trudno jest wybaczyć, a zapomnieć nikt nie potrafi, panie. W takich przypadkach najlepiej się wygadać, zrzucić ciężar z piersi. Dalej, panie, wyładuj swój sprawiedliwy gniew. Przy mnie możesz mówić swobodnie, zapewniam cię - oświadczył grubasek z zachęca­jącym gestem.

Kedrigern już otwierał usta, kiedy poczuł, że laska w jego dłoni drgnęła nieznacznie niczym koniuszek kociego wąsa. Powróciły sło­wa zakapturzonego mnicha: „Pokonasz go, jeśli nie ulegniesz jego pochlebstwom”.

Ten pulchny, pogodny, uśmiechnięty człowieczek był Wrogiem. Kedrigern zamknął oczy, przełknął ślinę i odetchnął głęboko. Nie­wiele brakowało. Teraz jednak wiedział, jak rozegrać ten pojedynek. Przywołał na twarz dobrotliwy uśmiech i powiedział:

- Właściwie już im wybaczyłem. Kocham ich wszystkich, panie. Nawet Quintrindusa. Zwłaszcza Quintrindusa bardzo polubiłem.

Wyraz nagłego rozczarowania na twarzy grubaska szybko prze­rodził się w gniew, a następnie w pogardę.

- Skoro tak mówisz, panie, to żaden z ciebie czarodziej. Właści­wie nawet nie zasługujesz na to miano.

- Może i nie - potulnie przyznał Kedrigern.

- Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Skoro tak, to nawet nie zasłu­gujesz na miano człowieka! Słyszysz mnie, panie? Obraziłem cię! -krzyknął zaczerwieniony grubas.

- Nie zasługuję na nic lepszego. Lecz nie marnujemy czasu na takiego nędznego robaka jak ja. Powiedz mi, jeśli łaska...

- Nic ci nie powiem, dopóki nie przestaniesz płaszczyć się jak glista i nie okażesz trochę odwagi. Jeśli chcesz, żeby rozmawiał z ta­kim jak ty, musisz mnie do tego nakłonić siłą.

- Oto słowa prawdziwego mocarza! - zawołał Kedrigern. -Jakąż potęgą musisz władać, skoro wędrujesz po tych lasach samotnie i bez broni!

- Nie życzę sobie rozmawiać o mojej potędze - odparł pogar­dliwie grubas - tylko o twojej nędznej słabości, robaku.

- Ach, teraz dopiero mówisz jak człowiek potężny. Powiedz mi, panie, czy posiadasz moc? Czy rzucasz czary? Czy potrafisz...

- Zamknij się, głupcze! Ty idioto! Ty pokorny, uległy, wybacza­jący, tchórzliwy mięczaku! - ryknął grubas, potrząsając pulchną pię­ścią przed twarzą czarodzieja. - Nie czujesz gniewu?

- Czyż można odczuwać gniew wobec takiej znakomitości jak ty? Pragnę dowiedzieć się czegoś o twojej wielkiej mocy, twojej od­wadze, twojej...

- Och, do diabła z moją mocą! Niech szlag trafi moją moc! -zawył grubasek. Nagły, gorący podmuch wiatru przyniósł ze sobą za­pach siarki. Grubasek zbladł i spojrzał z przerażeniem na Kedrigerna.

- Nie! - szepnął. - Nie chciałem tego powiedzieć!

- Ale powiedziałeś.

Kedrigern wyciągnął rękę i klepnął przeciwnika po ramieniu srebrnym okuciem laski. Grubas zniknął z wrzaskiem, który rozległ się przeciągłym echem wśród drzew, jakby ktoś spadał do bezden­nej studni. Kałuża wyparowała z sykiem, a kiedy rozwiały się resztki cuchnącej pary, na dnie ukazały się wypalone w błocie odciski dwóch wielkich kopyt.

Kedrigern wydał głębokie westchnienie ulgi, oparł laskę o głaz i wsunął ręce pod pachy, żeby uspokoić drżące dłonie. Ku jego zdu­mieniu, głazy na polanie stopniowo znikły, zastąpione przez grupę mężczyzn, kobiet i koni, którzy rozglądali się niepewnie. Skała, na której siedział Kedrigern, zmieniła się w wysokiego rycerza, uzbro­jonego po zęby, któremu czarodziej pomógł wstać.

- Dziękuję za twoją uprzejmość - powiedział rycerz. Włosy i bro­dę miał przyprószone siwizną, twarz pomarszczoną przez wiek i troski.

Rozejrzał się i twarz mu się rozjaśniła, kiedy zobaczył kobietę o wyglą­dzie matrony, wciąż jednak wielce urodziwą. Dama podbiegła do nie­go i oboje padli sobie w ramiona. Następnie, obejmując jedną ręką jej talię, rycerz zwrócił się do Kedrigerna:

- Powiedz mi teraz, dobry człowieku, co nas spotkało?

- Myślę, że was zaczarowano... może na całe sto lat.

- Doprawdy?! Bardzo niewiele pamiętam. Zatrzymaliśmy się tu­taj na noc. Przyłączył się do nas obcy... tłusty, jowialny człowieczek...

- Bardzo hojnie podzielił się z nami zapasami - dorzuciła dama.

- Właśnie, moja droga. Gościnny, życzliwy człowiek. Ale... wybu­chła kłótnia. Nie pamiętam przyczyny, ale padły ostre słowa... wycią­gnięto miecze... - Rycerz z zakłopotaniem potrząsnął głową i spoj­rzał na żonę, szukając u niej pomocy.

- Hendso! - wykrzyknęła. - Próbował nas uspokoić, ale nikt nie słuchał nawet tego świętego człowieka. A potem coś... coś się z nim stało. Chyba coś strasznego...

- Czy Hendso był mnichem? - zapytał Kedrigern.

- Tak. Był naszym domowym kapelanem - wyjaśniła dama. Kedrigern opowiedział o spotkaniu z upiornym mnichem i kon­frontacji z grubasem. Kiedy skończył, wręczył rycerzowi laskę.

- Będziemy czcili pamięć Hendso. Był dobrym człowiekiem -powiedziała dama.

- Ale urodził się w złych czasach - wtrącił rycerz z westchnie­niem. - Nie było tutaj chwili spokoju, odkąd upadło królestwo Śpie­wającego Lasu.

- Czy to tam księżniczka została zmieniona w miecz? - zagadnął Kedrigern.

-Jedna w miecz, a druga w koronę. A ich brat zmienił się w wielką żelazną tarczę! Wszystko zdarzyło się tuż za rzeką - powie­działa dama wskazując kierunek, w którym zamierzał się udać Ke­drigern.

Rycerz dodał ponuro:

- Teraz wszędzie pełno tego przeklętego czarodziejstwa i cza­rów. Nie można nawet bezpiecznie odwiedzić krewnych. Prawie już dojechaliśmy do zamku Stu Świętych, kiedy spadło na nas zaklęcie. Kto wie, co zastaniemy na miejscu?

Czarodziej odparł z szerokim uśmiechem:

- Właśnie stamtąd jadę. Oni też spali zaczarowanym snem, ale już się zbudzili, a Blamarde za trzy dni wychodzi za mąż. Przyjedzie­cie akurat na uroczystość.

Przeprosił ich, wskoczył na siodło i odjechał szybko, zanim kto­kolwiek zdążył dokładniej obejrzeć jego konia. Nie miał ochoty od­powiadać na mnóstwo pytań. Czar prysnął i droga przez las stała otworem.

Kilkaset kroków dalej natrafił na juczne konie, pasące się pod kępką brzóz. Chyba nie ucierpiały od czarów; Kedrigern nie za­uważył żadnych szkód, jedynie drobne zniszczenia spowodowane przez myszy, które dostały się do bagaży. Uwiązał zwierzęta za wła­snym koniem i jechał dalej, aż natrafił na cienki strumyczek prze­sączający się pomiędzy wysokimi brzegami. Przekraczając wąską strużkę, usłyszał chlipanie i pojękiwanie; o tej porze roku poziom wody był za niski, żeby głośniej hałasowała, czarodziej jednak wie­dział, że odnalazł Rzekę Lamentu. Potem wjechał w las, gdzie po­wietrze wypełniały odległe, stłumione głosy, niczym dziecięcy chór śpiewający bardzo daleko. Za drzewami dostrzegł sylwetkę zrujno­wanego zamku.

Wyłoniwszy się z lasu, zobaczył konie uwiązane przed zamkową bramą. Wśród nich wyróżniał się przezroczysty wierzchowiec Księż­niczki. Czarodziej podjechał bliżej, ale wciąż nie widział nikogo. Zsiadł i przywiązał juczne konie, zaledwie jednak odwrócił się w stro­nę zamku, kiedy jaskrawe światło bezgłośnie buchnęło przez bramę, okna, kominy, otwory dla łuczników, przez każdą szparę w grubym murze. Czarodziej cofnął się i zamrugał, a kiedy odzyskał wzrok, ujrzał mężczyzn w czarnych strojach wybiegających z bramy, oślepio­nych, zataczających się bezradnie.

Wskoczył na grzbiet wielkiego czarnego rumaka i wjechał do zamku po wąskim kamiennym moście, który zakołysał się pod ude­rzeniem srebrnych kopyt i runął za plecami czarodzieja z ogłuszają­cym hukiem.

Rycerz bez miecza

Księżniczka zbudziła się w mglisty poranek. Czuła się wypoczę­ta i gotowa do drogi, chociaż szyja i ramiona trochę jej zesztywniały. Po ucieczce trzech upiornych sióstr reszta nocy upłynęła spokojnie; powietrze było czyste, suche i dość ciepłe.

Luiza spędziła noc w postaci laski, żeby nie zardzewieć od wil­goci, i pozostała laską podczas pospiesznej porannej toalety oraz śniadania Księżniczki. O tak wczesnej porze Księżniczka nie była w rozmownym nastroju, więc nie wzywała przyjaciółki aż do chwili, kie­dy znalazła się na rozwidleniu ścieżki i nie wiedziała, którą drogę wybrać.

- Luizo, potrzebuję wskazówek - oznajmiła, lekko potrząsając czarną laską.

Powietrze ponownie zadźwięczało metalicznym rezonansem i miecz odpowiedział:

- Wskazówki, mówisz?

- Tak. Jesteśmy na rozwidleniu...

- Widzę. - Luiza milczała przez chwilę, szukając w pamięci, po czym wykrzyknęła: - W lewo! To tylko skrót do rzeki, Księżniczko, a potem jesteśmy już prawie w domu! Dojechałyśmy!

- Mam nadzieję, że Kedrigern tam na nas czeka. Bardzo się o niego martwię - oświadczyła Księżniczka, kierując konia w lewo.

- Na pewno nic mu nie grozi. Kto jak kto, ale czarodziej potrafi sobie poradzić w zaczarowanym lesie.

- Gdyby odzyskał pełną moc, nie martwiłabym się ani trochę -odparła poważnie Księżniczka - ale Zielony Zagadkowicz kosztował go sporo wysiłku. W dodatku on pewnie martwi się o mnie, zamiast się skupić na własnym bezpieczeństwie. Wiesz, jaki on jest.

- Widzę, że dobrze wam się układa w małżeństwie. Po chwili zastanowienia Księżniczka powiedziała:

- Chyba tak. Nie chcę się przechwalać, ale naprawdę tak myślę. Żałuję tylko, że nie znam prawie żadnych innych małżeństw, więc nie mogę porównywać.

- A ile małżeństw znasz?

- Dwa. Trzy, wliczając ropuchy. Ale nigdy się nie widujemy, więc nie mam pojęcia, jak im się układa. A własnej rodziny zupełnie nie pamiętam - wyznała Księżniczka.

- No, jeśli to ci pomoże, pamiętam swoją matkę i ojca, jak trosz­czyli się o siebie przez cały czas. Wyglądali na całkiem dobre małżeń­stwo.

- Dziękuję ci, Luizo. Dodałaś mi otuchy.

- Szkoda tylko, że nie zdradzili nikomu swojego sekretu - dodał miecz nieco zgryźliwym tonem. -Ja nie wyobrażam sobie szczęśliwe­go pożycia z żadnym księciem, który przyjeżdżał do zamku ubiegać się o moją rękę. Co za beznadziejne typki!

Księżniczka pokiwała głową ze zrozumieniem i współczuciem.

- Przystojni książęta wcale nie zasługują na dobrą opinię.

- Często nawet nie są przystojni. Jeden taki wyglądał zupełnie jak dzika świnia: wielki łeb, małe czarne oczka, cofnięty podbró­dek. I zachowywał się jak świnia. A inny wyglądał jak ropucha. Był najbrzydszym... - Luiza nagle urwała, po czym wyjąkała skruszo­nym głosem: - Och, moja kochana, tak mi przykro. Nie chciałam... on wcale nie był zaklęty w ropuchę...och, strasznie cię przepra­szam.

Księżniczka uspokajająco poklepała Luizę po rękojeści.

- Doskonale rozumiem, możesz mi wierzyć. Wcale nie czułam się atrakcyjna, kiedy byłam ropuchą, a inne ropuchy budziły we mnie odrazę.

- Wszystko jedno, nie powinnam bezmyślnie wygadywać takich rzeczy. Okropnie mi wstyd.

- Nie przejmuj się, Luizo. Zapomnijmy o tym.

Przez chwilę jechały w niezręcznym milczeniu, które nagle przerwała Księżniczka:

- Ciekawe, jak wyglądają w swoich oczach Conrad i Lalloree. Nigdy przedtem o tym nie pomyślałam.

-Kto?

- Lalloree to ta mała księżniczka, którą czarodziejska mgła zmieniła w ropuchę. Conrad też został zaczarowany i to ich połączyło.

- Został zmieniony w ropuchę?

- Właśnie. W pewnym sensie oboje na tym zyskali. Zaczarowa­nej osobie niełatwo jest znaleźć odpowiedniego partnera.

- Nawet jeśli nie jesteś zaczarowana, też trudno kogoś znaleźć, możesz mi wierzyć. Każdy, kto nie wygląda odpychająco, zachowuje się jak kupiec. To handel, a nie romans. Nie uznaję czegoś takiego.

Księżniczka powiedziała w zamyśleniu:

- Chyba miałam szczęście, że spotkałam mojego męża.

-Jak to jest być żoną czarodzieja? Nie chcę wścibiać nosa w cu­dze sprawy, ale rzadko się spotyka żonę czarodzieja.

- Związek z czarodziejem ma swoje zalety, Luizo. Małżeństwo z księciem... nawet przystojnym— bywa okropnie nudne. Książęta ciągle gdzieś pędzą, żeby zarąbać jakiegoś potwora, walczyć z ol­brzymami, ludojadami albo zbójami. A w przerwach planują woj­nę albo prowadzą wojnę, albo leczą wojenne rany.

- Całkiem ciekawe zajęcia - zauważyła Luiza.

- Ciekawe dla księcia, ale co ma robić żona, kiedy mąż zajmuje się siekaniem i rąbaniem? Wraca do domu tylko po to, żeby wyładować łupy, podleczyć rany i wyklepać wgniecenia w zbroi, a potem znowu wyrusza w bój. Przed trzydziestką każdy ma blizny na całym ciele i brakuje mu różnych kawałków. Natomiast czarodziej jest za­zwyczaj domatorem. - Umilkła na chwilę, po czym kontynuowała: -Oczywiście z czarodziejami także bywają kłopoty. Trudno jest wycią­gnąć Kedrigerna z domu. On nie cierpi podróży. Ale nigdy się z nim nie nudzę. Czarodzieje mają interesujących przyjaciół, zdarzają się także interesujący klienci. Zawsze coś się dzieje. Jednym słowem to przyjemne życie, zwłaszcza jeśli sama poduczysz się trochę magii.

Droga zaczęła opadać, a Luiza zauważyła to i natychmiast straciła wszelkie zainteresowanie dla rodzinnego życia czarodziejów. Z pod­nieceniem zażądała, żeby Księżniczka podniosła ją wysoko i pokazała jej okolicę. Po krótkiej inspekcji wykrzyknęła:

- Dojeżdżamy! Przed nami Rzeka Lamentu!

- Na pewno? Nie słyszę żadnego lamentu - nieufnie oświadczy­ła Księżniczka.

- Nie o tej porze roku. Poziom wody jest za niski. Słychać tylko pojękiwanie i wzdychanie - wyjaśniła Luiza. - Posłuchaj uważnie.

Po chwili Księżniczka wykrzyknęła:

- Słyszę ją, Luizo! Brzmi jak... jakby ktoś z bolącym zębem sie­dział w pokoju obok.

- Prawda? Szkoda, że nie słyszałaś jej po porządnym wiosennym deszczu. Nawet płaczki na królewskim pogrzebie nie robią tyle ha­łasu.

Koń z pluskiem przeszedł przez wodę, ledwie zakrywającą ko­pyta, i wspiął się po ścieżce na drugi brzeg. Przejechały przez łąkę, a potem znowu las zamknął się wokół nich. Kiedy zanurzyły się w chłodny cień drzew, zerwał się wiatr i powietrze zadźwięczało róż­norodnymi głosami. Głębokie basowe dudnienie dochodziło z pni wiekowych dębów, a wysokie tenory śpiewały czysto i słodko w wierz­chołkach wysokich sosen. Księżniczka i Luiza dotarły wreszcie bez­piecznie do Śpiewającego Lasu, a piękno melodii kazało im zamilknąć. Głosy towarzyszyły im w drodze niczym anielski chór a cappella, coraz pełniejsze i bogatsze, aż wreszcie przed nimi zamajaczyła zwalona wieża i gorzka, melancholijna nuta zakradła się do pieśni. Luiza załkała cicho, ale milczała dzielnie, dopóki nie wyjechały ze Śpiewającego Lasu na zaniedbane grunty wokół zrujnowanego zamku.

Na widok domu Luiza nie mogła już dłużej opanować swoich uczuć. Mury popękały, wieżyczki runęły; potężne głazy leżały rozrzu­cone bezładnie, niczym kostki domina przewrócone przez nie­grzeczne dziecko. Drewniany dach donżonu zapadł się w kilku miejscach, przez szczeliny okien prześwitywało niebo. Trawa, zsza­rzała od jesiennych chłodów, wyrosła gęsta i wysoka; winorośl oplo­tła poszczerbione mury. Wszystko tchnęło zaniedbaniem, opuszcze­niem i zniszczeniem.

- Och, Księżniczko, wszystko się rozpadło, a było takie śliczne! -zaszlochała Luiza. - Piękne mury z krenelażami, okrągłe baszty z ma­lowanymi drewnianymi galeryjkami... porządne szranki na dziedziń­cu do potyczek i turniejów... a teraz sama zobacz!

-Wygląda... malowniczo - zdobyła się na komplement Księż­niczka.

- To ruina! Katastrofa! Och, po co tutaj wracałam? To szaleń­stwo! Wszystko stracone! -jęczała Luiza, co chwila wybuchając pła­czem.

- Bądź dzielna, Luizo. Musiałyśmy tutaj przyjechać, żeby odna­leźć potomków kuzynki Hedwigi. Oni są naszą jedyną nadzieją. Szkoda zamku, ale...

- Szkoda?! Serce się kraje!

- Możesz odbudować zamek, jak już odzyskasz własną postać. To jest najważniejsze.

Luiza odetchnęła głęboko i powoli, próbując się uspokoić.

- Masz rację - powiedziała z wysiłkiem. - Masz absolutną rację. Muszę panować nad swoimi uczuciami. Rozejrzyjmy się tutaj.

Eteryczny wierzchowiec ostrożnie wybierał drogę wśród gruzów i wysokiej trawy. Dwie księżniczki powoli okrążyły zrujnowane mury zamku, nigdzie jednak nie znalazły wyłomu dostatecznie dużego, żeby pomieścił konia. Wreszcie natrafiły na zniszczony most prowa­dzący do bramy, a wówczas wierzchowiec zawahał się i zaczął niespo­kojnie grzebać kopytem.

- On się boi wejść na most - stwierdziła Księżniczka.

- Głupi zwierzak! Nawet po tylu latach most udźwignie całą ar­mię. Mój ojciec zatrudniał najlepszych fachowców w siedmiu króle­stwach - oświadczyła wyniośle Luiza.

- Nie ma sensu przymuszać biednego zwierzęcia. Uwiążę go i wejdziemy pieszo - zaproponowała Księżniczka, zeskakując na ziemię.

Zapętliła wodze wokół zwalonego drzewa. Zadowolony koń zaczął skubać trawę. Księżniczka z Luizą na ramieniu podeszła do mostu i ostrożnie postawiła jedną małą stopkę na kamieniu. Roz­legł się stłumiony zgrzyt, grzechocząca kaskada pokruszonej zapra­wy i żwiru spłynęła do fosy. Księżniczka cofnęła się pospiesznie.

- Chyba lepiej przelecimy - powiedziała.

- Oczywiście! - wykrzyknęła podekscytowana Luiza. - Ciągle zapominam, że umiesz latać! Z góry będziemy miały lepszy widok.

Księżniczka wzbiła się w powietrze i ponownie okrążyła mury, tym razem na wysokości wieży. Na pustym dziedzińcu widać było tyl­ko resztki rozwalonego płotu i szopy oraz coś, co wyglądało na znisz­czoną studnię. Trawa wyrosła wysoko w nasłonecznionych miej­scach, a wokół zrujnowanej studni wykiełkowało kilka młodych drze­wek. Luiza zachowała ponure milczenie, oglądając ten przygnębia­jący widok.

Księżniczka wzbiła się wyżej, żeby obejrzeć z góry donżon. Z da­chu pozostały tylko zwęglone belki, podłogę górnego piętra zaście­lały śmieci, galeryjki się spaliły i kilka kamieni odpadło z krenelaży, poza tym jednak budowla była nietknięta.

- Myślisz, że odbyła się tutaj bitwa? - zagadnęła Księżniczka.

- Nie. Raczej piorun uderzył. Albo ktoś zaprószył ogień przez niedbalstwo - odparła załamana Luiza.

- To się stało niedawno. Czuję zapach dymu.

- Nie wygląda na świeże zniszczenia.

Księżniczka zgrabnie wylądowała na blankach, zamknęła oczy dla lepszego skupienia i głęboko wciągnęła powietrze.

- Wszystko jedno, wyraźnie czuję dym - powtórzyła.

Z całą siłą zbyt długo tłumionych uczuć Luiza wykrzyknęła:

- Och, ten podły, niegodziwy, cuchnący stary Vorvas! To wszyst­ko jego wina, wszystko! Mieliśmy taki piękny, niezdobyty zamek, a te­raz popatrz!

- Wejdźmy do środka - zaproponowała Księżniczka. - Może znajdziemy jakąś wskazówkę, gdzie szukać potomków Hedwigi.

Luiza westchnęła.

- Pewnie wszyscy poumierali. Ze wstydu. Ze zgryzoty.

- Nie zaszkodzi sprawdzić. I przyjemnie będzie schronić się przed chłodem.

Księżniczka zanurkowała w dół i wleciała do donżonu przez okno na drugim piętrze, gdzie znajdowała się wielka sala. Ze zdu­mieniem zobaczyła niewielki ogień płonący w ogromnym kominku i przysunięty blisko stół, na którym zauważyła deskę do krajania oraz flaszkę wina.

- Ktoś tu jest, Luizo - oznajmiła, wzlatując pod sufit i dokład­nie przepatrując komnatę.

- Poradzimy sobie z każdym intruzem, kochana. I pamiętaj: Panstygia.

Z bronią w pogotowiu Księżniczka wylądowała przy stole. Przy­brała szermierczą postawę i zawołała czystym, dźwięcznym głosem:

- Wiem, że tam jesteś. Wychodź natychmiast i wytłumacz się. Przez chwilę nie było odpowiedzi, a potem spoza zapleśniałego arrasu, wiszącego na ścianie naprzeciwko, wysunął się brudny, obdarty chłopak o włosach koloru słomy i wielkich błękitnych oczach. Drżąc ze strachu, upadł na twarz przed Księżniczką.

- Wierzem, wierzem, naprawdę wierzem! - zawołał stłumionym głosem. - Tylko nic żem nie mówił, bo nikt mnie nie pytał! Nikt o nic nie pyta biednego Shanzie, alej a wierzem w anioły!

- Nie jestem aniołem - zaprzeczyła Księżniczka.

Skulona postać znieruchomiała na chwilę, przyswajając tę wia­domość, po czym wybuchła od nowa:

- W dobre wróżki też wierzem! Nigdy żem nie zrobił nic złego!

- Nie jestem także dobrą wróżką.

Shanzie bojaźliwie podniósł głowę i bladymi oczami w bladej twa­rzy zerknął na parę bladych skrzydeł. Przez chwilę wpatrywał się w Księżniczkę, wydał cichy okrzyk rozpaczy, zwiesił głowę i zajęczał:

- Więc wierzem w latające damy z wielkim czarnym mieczem, ja­kie by nie były, i nic złego żem nie zrobił, przysięgam, i wcale nie chcia­łem, i już nigdy tego nie zrobię, jeśli mi darujesz tym razem, zreszto oni mnie zmusili siłom, ja nie chciałem, naprawdę, przysięgam!

- Coś ty właściwie zrobił? - zainteresowała się Księżniczka.

- No... to, za co przyleciałaś mnie ukarać - wymamrotał Shan­zie zduszonym głosem. Zakrył głowę rękami i czekał na wyrok. - Tyl­ko ja żem tego nie zrobił.

- Co myślisz? - szepnęła Księżniczka.

- Niegroźny - odparł miecz i dodał: - Pewnie też bezużyteczny.

- Słuchaj no, Shanzie - powiedziała Księżniczka stanowczym, ale przyjaznym tonem. - Teraz zadam ci kilka pytań. Jeśli powiesz praw­dę, nie zrobię ci krzywdy. - W odpowiedzi Shanzie tylko jęknął i za­dygotał, więc zniecierpliwiona Księżniczka rzuciła: - Wstawaj i prze­stań wydawać te śmieszne dźwięki. Słuchaj uważnie.

Shanzie podniósł się i stanął przed Księżniczką ze spuszczoną głową, wyłamując sobie palce. Wyglądał żałośnie. Ubrany był w strzę­py łachmanów pospinane cierniami. Twarz, ręce i odzież miał wy­smarowane brudem. Cuchnął niczym sterta gnijącego siana, w której kilka pokoleń małych zwierzątek pędziło niechlujny żywot. Księż­niczka zmarszczyła nos i cofnęła się o krok.

- Co ty tu robisz? - zapytała.

-Ja tylko tutaj mieszkam, wasza najjaśniejsza wysokość, pani -odparł chłopak z niezgrabnym ukłonem.

- Wiesz, czyj to zamek?

- Tak, wasza czcigodność! Należał do pięknej księżniczki, którą zaczarował zły czarownik dawno temu. Tak ludzie mówią. I mówią, że piękna księżniczka powróci pewnego dnia i zdejmie zły czar z ca­łej ziemi.

-I oto powróciła, i zdejmie! - zawołała Luiza głosem donośnym niczym dźwięk mosiężnych dzwonów o północy.

Przerażony Shanzie upadł na podłogę z cichym skomleniem i le­żał osłaniając głowę rękami, czekając na śmierć, diabła lub coś jesz­cze gorszego.

- Och, wstawaj, Shanzie - rozkazała Księżniczka.

- Ten miecz, wasza łaskawość, pani... ten miecz mówi! - pisnął Shanzie.

- Oczywiście, że mówię. Myślisz, że jestem zwykłym mieczem? To ja, Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu, powróciłam wreszcie do mojego rodzinnego zamku. Uwolnię tę zie­mię od zła i przywrócę utraconą chwałę memu królestwu. Czy to ja­sne? - zagrzmiał miecz.

Shanzie wydał słaby, miauczący dźwięk. Nie wiadomo, czy zro­zumiał, ale na pewno nie zamierzał się sprzeciwiać.

- Nie lękaj się, chłopcze. Służ mi lojalnie, a zostaniesz sowicie wynagrodzony - oświadczył miecz łagodniejszym tonem.

- Służ nam obu lojalnie - dodała Księżniczka.

Shanzie podniósł wzrok. Gramoląc się na nogi, gorliwie zapew­niał:

- Och, będem wam służyć, będem służyć wiernie, przysięgam! Co mam robić?

- No... na razie nic... - zaczęła Luiza.

- Owszem, jest coś - wtrąciła Księżniczka. - Shanzie, posprzątaj tutaj. Ale najpierw znajdź dla mnie prywatną komnatę z porządnym, działającym kominkiem, pozamiataj, rozpal ogień i przynieś mi dużo świeżych sosnowych gałęzi na posłanie. Co tam gotujesz?

- To królik, wasza wyniosła wysokość, pani. Jest twój. Weź go sobie.

-Dziękuję, Shanzie. Powinien wystarczyć. Ty możesz zjeść, jak już przygotujesz mi pokój, ale masz wyszorować podłogę do czysta, zanim pójdziesz spać. Mój mąż niedługo przyjedzie i nie chcę, żeby zastał bałagan. Jutro sprzątniesz dolne piętra, ale tutaj masz skoń­czyć dzisiaj.

- Tak, wasza szlachetna wspaniałość - skłonił się Shanzie. -I zwracaj się do mnie: „pani”.

- Tak jest, wasza... moja pani.

-Jeszcze jedno: przed bramą zostawiłam konia. Jest przezroczy­sty, więc możesz go nie zobaczyć, ale przywiązałam go do drzewa. Nakarmisz go i napoisz, i przyniesiesz tutaj moje siodło. Koń chyba może zostać na dworze.

- Tak, pani. Natychmiast, pani - powtórzył Shanzie, ruszając do drzwi.

- Poszczęściło nam się - stwierdziła Księżniczka, kiedy chłopak wyszedł. Położyła miecz na stole i sięgnęła po flaszkę. Wino było cał­kiem znośne. Królik zdążył się ugotować do miękkości. Księżniczka wyłożyła go na deskę i zasiadła do obiadu.

- Mnie się wydaje trochę tępy - zauważyła Luiza.

- Nie potrzebujemy filozofa, tylko służącego. Wolałabym moje­go domowego trolla, ale Shanzie też się nadaje.

- Mam nadzieję.

Oblizując palce, Księżniczka powiedziała:

- Przynajmniej możemy czekać na Kedrigerna w czystym, cie­płym miejscu. I mamy jedzenie.

- Musimy czekać? Nie możesz czegoś zrobić? Księżniczka stanowczo potrząsnęła głową.

- Kedrigern zna się na przeciwzaklęciach i odczarowaniach. On najlepiej wie, czego szukać.

Księżniczka pałaszowała obiad, a Luiza od czasu do czasu wzdy­chała głęboko. Wreszcie powiedziała:

- Może to wcale nie ma sensu. Może nic nie znajdziemy. Zamek leży w ruinie. Historia naszego rodu została zapomniana. Wszystko przeminęło. Zostanę mieczem na zawsze.

Z ustami pełnymi królika Księżniczka mogła tylko zmarszczyć brwi i pokręcić głową. Przełknęła i szybko powiedziała:

- Nie wolno ci tak mówić. Przecież Shanzie pamiętał całą his­torię.

- Wcale nie. Nie wiedział o Williamie i Alicji, nie wiedział na­wet, że zostałam zmieniona w miecz. Był bardzo niedokładny.

-Ale miał ogólne pojęcie. Widocznie ludzie spodziewali się twojego powrotu.

-Więc wróciłam i popatrz tylko, co znalazłam! Brud, pajęczy­ny, zniszczenia... ani śladu Hedwigi czyjej potomków... żadnych kro­nik, archiwów, zaszyfrowanych wiadomości... nic!

- Głowa do góry, Luizo. Jak Keddie przyjedzie, zaczniemy dzia­łać. Tymczasem odpocznijmy.

I odpoczywały. Shanzie sumiennie posprzątał miły pokoik obok wielkiej sali. Rozpalił porządny ogień i przyniósł całe naręcza mięk­kich, pachnących świerkowych gałęzi, z których Księżniczka ułożyła wygodne posłanie. Prosty czar nie dopuszczał do komnatki pająków, myszy, pluskiew i innych małych stworzonek; drugi czar uszczelnił obluzowane drzwi, wyciszając odgłosy sprzątania i chroniąc przed kłę­bami kurzu. Księżniczka spała smacznie od zmroku do świtu, a potem wylegiwała się w ciepłej pościeli, dopóki się całkiem nie rozwidniło.

Hałasy z dołu świadczyły o tym, że Shanzie już zabrał się do pra­cy. Księżniczka zjadła lekkie śniadanie z własnych zapasów, a potem poszła sprawdzić postępy robót. Górne piętro nie wyglądało całkiem schludnie, ale znacznie lepiej niż poprzedniego dnia.

Shanzie tego ranka już nie okazywał strachu. Widocznie pogo­dził się z faktem, że służy teraz u skrzydlatej damy, która miała gada­jący miecz i jeździła na przezroczystym koniu. Przywyknąwszy do tej myśli, skupił się na swoich obowiązkach. W południe przyniósł Księż­niczce dzikiego ptaka, którego upiekł na rożnie. Kiedy pieczeń była gotowa, Księżniczka zaprosiła chłopca do wspólnego posiłku. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze obok jej krzesła i jadł szyb­ko, hałaśliwie. Głód pokonał w nim resztki obaw przed nową panią. Kiedy skończył i wytarł zatłuszczone palce o łachmany, chciał odejść, ale Księżniczka go zatrzymała.

- Shanzie, czy w zamku są jakieś stare książki? - zapytała.

- Nie wiem, pani. Co to są książki?

- Ojej. Książka jest... mniej więcej takiej wielkości i grubości -Księżniczka pomagała sobie obrazowymi gestami - ale książki bywają większe i mniejsze, grubsze i cieńsze. W środku mają cienkie arku­sze pokryte znaczkami. Czasami mają też obrazki.

- Pewno są bardzo cenne, pani. Nigdy żadnej nie widziałem.

- Czy w zamku zostało coś z czasów, kiedy rządziła zaczarowana księżniczka?

- Tylko wielka skrzynia, której nikt nie potrafi otworzyć ani przesunąć, pani.

Księżniczka zerwała się na nogi.

- Zaprowadź mnie do niej natychmiast, Shanzie - rozkazała. Chwyciła czarny miecz i szepnęła doń poufnie: - Słyszałaś?

Luiza odparła z westchnieniem:

- On pewnie mówił o pojemniku na śmieci. To beznadziejne, Księżniczko. Doceniam twoje wysiłki, ale sama widzę, że to bezna­dziejne. Zostanę mieczem na zawsze. Albo laską.

- No, no, nie poddawaj się - mruknęła Księżniczka, ściskając ręko­jeść Luizy. Luiza westchnęła jeszcze raz i zapadła w ponure milczenie.

Zeszli na najniższy poziom wieży, wilgotny i błotnisty, gdzie daw­niej trzymano żywność i więźniów. Wielka skrzynia, jak się okazało, była nie tylko za ciężka dla szabrowników, ale również za ciężka dla butwiejącej podłogi; przed wielu laty spadła z wyższego piętra i do połowy ugrzęzła w błocie.

W blasku pochodni Shanziego żelazna skrzynia wyglądała jak trumna olbrzyma, wyciągnięta ze zbezczeszczonego grobu przez hie­ny cmentarne. Tkwiła w ziemi tak głęboko, że ledwie było widać skomplikowane potrójne zamki, noszące ślady przemocy, ale nie­tknięte i przerdzewiałe niemal na wylot.

- Co ty na to? - zagadnęła Księżniczka, podnosząc miecz dla lepszego widoku.

-Pamiętam tę skrzynię. Stałam obok niej, kiedy ten wstrętny stary czarodziej mnie zaczarował. Ale w środku nie ma nic ważnego. Trzymaliśmy tam arrasy i zużyte szaty królewskie - wyjaśniła znudzo­na Luiza.

- Nie zaszkodzi zajrzeć.

- Ani nie zaszkodzi, ani nie pomoże.

- Przecież nie wiemy, co tam włożono później, kiedy już byliście zaczarowani - wytknęła jej Księżniczka, a nie doczekawszy się odpo­wiedzi, zakasała rękawy. - Więc spróbuję.

Położyła dłoń na szorstkim, zimnym metalu środkowego zam­ka, zacisnęła powieki i zmarszczyła czoło w głębokim skupieniu. Po chwili jej wargi zaczęły się poruszać, nie wydając żadnego dźwięku. Wreszcie odstąpiła od skrzyni, mrugając i oddychając ciężko jak po wielkim wysiłku fizycznym. Z wnętrza zamka dobiegło opor­ne skrzypnięcie, kiedy zardzewiały metal drgnął po stuletniej bez­czynności. Dźwięk narastał do przeraźliwego zgrzytu i zakończył się nagłym szczękiem. Z triumfalnym uśmiechem Księżniczka oznaj­miła:

- No i załatwione. Podnieś wieko, Shanzie, zobaczymy, co jest w środku.

Przejęty Shanzie wetknął uchwyt pochodni w miękki grunt i obie­ma rękami uchwycił brzeg wieka. Znowu zaskrzypiał zardzewiały me­tal, kiedy ciężkie wieko powoli unosiło się coraz bardziej, aż wyśliznę­ło się z rąk chłopaka i opadło do tyłu pociągnięte własnym ciężarem. Skrzynia zadrżała od wstrząsu, a przerażony Shanzie odskoczył na bok. Potem wyjął pochodnię z ziemi i podniósł wysoko. Oboje z Księż­niczką ostrożnie zbliżyli się do skrzyni.

- Same stare ubrania, pani - oznajmił Shanzłe.

- Mówiłam ci, że nic innego nie znajdziemy - burknęła Luiza.

- Nie szkodzi. Shanzie, znajdź sobie nowe ubranie. Wszystko będzie lepsze od tych twoich brudnych łachmanów.

- Tak, pani. Dzięki, pani!

Shanzie pogrzebał w skrzyni, wyciągnął misternie haftowany kaftan i oglądał go z zachwytem, obracając na wszystkie strony, aż złote nici, kryształowe guziki i szkarłatny jedwab rozbłysły w świetle pochodni. Zerknąwszy z wdzięcznością na Księżniczkę, powiesił ka­ftan na wieku skrzyni i szukał dalej. Kiedy odsunął na bok ciężki ar­ras, ze skrzyni wystrzelił promień światła. Zaskoczony Shanzie odsko­czył, arras opadł na miejsce i światło zgasło.

- Trzymaj pochodnię wysoko, Shanzie - rozkazała Księżniczka i podeszła do skrzyni.

Odrzuciła na bok płaszcz i wielki kapelusz obszyty futrem, chwy­ciła brzeg arrasu i pociągnęła. Światło znowu zabłysło i Księżniczka z triumfalnym okrzykiem sięgnęła w głąb skrzyni. Potem wyprosto­wała się i odwróciła. W ręku trzymała smukłą różdżkę ze złota i ko­ści słoniowej, z błyszczącą kryształową gwiazdą na czubku.

- Rózia! - krzyknęła Luiza. -Jesteś pewna?

-Ależ tak! Poznam ją wszędzie! Och, Róziu, biedne niewi­niątko! To moja wina, to ja rozzłościłam tego wstrętnego starucha. Róziu, czy mi przebaczysz? Powiedz, że mi przebaczysz! -jęknęła Luiza.

Różdżka milczała. Księżniczka przemówiła do niej cicho, nawet potrząsnęła nią delikatnie, ale bez skutku.

- Ona długo leżała w skrzyni - zwróciła się do Luizy. - Nie po­winnaś oczekiwać, że od razu nawiążesz rozmowę.

Luiza przytaknęła gorliwie.

- Tak, oczywiście. Musimy cierpliwie zaczekać. Ona dojdzie do siebie. Trzeba tylko... zabrać ją na słońce i świeże powietrze. To na pewno jej pomoże, prawda?

- Tak zrobimy - uspokoiła ją Księżniczka.

- Skrzynia! Może wszyscy tam są! - krzyknęła Luiza. - Och, pro­szę, Księżniczko, szukaj dalej!

Zatknąwszy różdżkę za pas, Księżniczka wróciła do skrzyni i przy pomocy Shanziego opróżniła ją całkowicie. Nie znalazła ani tarczy, ani korony, natomiast Shanzie dzięki tej operacji zdobył komplet wy­twornych strojów.

- Przykro mi, Luizo - powiedziała Księżniczka, sięgając po miecz.

- Nie szkodzi, Księżniczko. Wcale nie liczyłam, że ich znaj­dziesz. Cieszę się, że znalazłaś Rózię. Zabierzmy ją na górę.

Księżniczka kiwnęła głową i zwróciła się do Shanziego.

- Zabierz, co chcesz, a resztę włóż do skrzyni. I koniecznie weź kąpiel, zanim nałożysz nowe ubranie - poleciła.

- Kąpiel, pani? Czy to coś jak książka? - zapytał zdezorientowa­ny chłopak.

Księżniczka westchnęła.

- Nie, Shanzie. Kąpiel polega na tym, że zdejmujesz łachmany, wchodzisz do wody i szorujesz się do czysta.

- Nigdy tego nie robiłem, pani - nieufnie odparł Shanzie.

- Wierzę. Zrób to, zanim nałożysz nowe ubranie. Zostawiwszy Shanziego na dole, Księżniczka i Luiza wróciły do komnatki. Księżniczka delikatnie ułożyła Rózię na posłaniu z gałęzi, w nasłonecznionym miejscu.

- Teraz pozostaje nam tylko czekać - oznajmiła.

- Mam nadzieję, że Rózia wkrótce oprzytomnieje - powiedzia­ła zatroskana Luiza. - Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. Jest taka cicha...

- Biedulka leżała w skrzyni przez sto lat. Nie możesz wymagać, żeby prowadziła ożywioną konwersację.

- Chyba nie. Zresztą ona zawsze była nieśmiała.

Czekały. Minęło południe, Księżniczka zjadła lekki lunch, ale Rózia nadal nie przejawiała żadnej aktywności. Z nadejściem wieczo­ru Luizę ogarnął taki niepokój, że Księżniczka musiała kołysać różdż­kę w ramionach i przemawiać do niej jak do dziecka. Głupio się czu­ła obnosząc różdżkę po sali. Usiadła przy kominku, żeby odpocząć, a wtedy do sali wpadł Shanzie. Wyglądał zupełnie inaczej domyty i w wytwornych szatach, szkarłatnych, zielonych ł złotych, ze wstążkami i falbankami, haftami i rozcięciami, w wielkim berecie z piórami, ale jego zachowanie wcale się nie zmieniło. Dygotał ze strachu.

- Pani, pani!Jeźdźcy! Mnóstwo! Tam! -wybełkotał. -Jeźdźcy? Ilu?

- Mnóstwo, pani, wszyscy wielcy i groźni, i wszyscy ubrani na czarno! Jadą do zamku, pani! Musimy uciekać!

- Nie martw się - powiedziała chłodno Luiza. - Zostaw wszyst­ko mnie. I pamiętaj: jestem Panstygia.

Księżniczka wsunęła różdżkę za pas, wstała, wykonała kilka ćwi­czebnych wymachów Panstygia i przeszła na środek sali. Z mieczem w dłoni, opartym czubkiem o podłogę, czekała.

Najpierw usłyszała męskie głosy, wykrzykujące rozkazy. Potem rozległy się kroki na dole, a potem na kamiennych schodach. Jeden za drugim mężczyźni w czerni wynurzali się z klatki schodowej. Ga­pili się na Księżniczkę, ale żaden nie wymówił ani słowa powitania czy wyzwania. Księżniczka naliczyła dwudziestu i wciąż wychodzili następni.

- Dasz radę tylu ludziom? - szepnęła.

- Z łatwością - odszepnął miecz.

Zebrało się już trzydziestu mężczyzn, może więcej. Nadal bez słowa rozproszyli się i okrążyli Księżniczkę. Wreszcie dołączył do nich ostatni, wyższy od pozostałych, jak oni odziany w czerń. Wąska złota obręcz opasywała jego prawe ramię. Na plecach dźwigał okrągłą żelazną tarczę. W prawej dłoni dzierżył żelazną maczugę. Pusta czarna pochwa wisiała mu u pasa.

- Kim jesteś i jak śmiesz wdzierać się tutaj? - zapytała Księżnicz­ka z lodowatą godnością.

-Bezczelna kobieto! Nikczemna złodziejko! Uzurpatorko! -odparł mężczyzna w czerni.

- Uważaj, co mówisz - ostrzegła Księżniczka.

- Nędznico! - warknął mężczyzna. Obnażając zęby w grymasie wściekłości, podniósł maczugę i natarł na Księżniczkę.


Smok bez skarbu


Maczuga uniosła się i opisała łuk w powietrzu. W najwyższym punkcie łuku czarny miecz nagle ożył, jakby obdarzony własną wolą skoczył w górę i ściął kolczastą głowicę. Głowica śmignęła przez kom­natę, o włos mijając dwóch mężczyzn w czerni, i zaryła się w podłogę z trzaskiem pękającego drewna. Napastnik stracił równowagę, zachwiał się i znieruchomiał, kiedy ostrze miecza drasnęło go po gardle.

- Odpowiadaj na moje pytania, człowieku - zażądała całkowicie opanowana Księżniczka. - Kim jesteś i co ma znaczyć ta napaść?

Zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, miecz krzyknął: -Jak śmiesz napastować damę? Jak śmiesz obrażać księżniczkę i obrzucać ją obelgami?

- Szukani wielkiego miecza Panstygii - wyznał ochryple męż­czyzna.

- Czyżby? A więc ją znajdziesz... głęboko we własnych wnętrzno­ściach, ty podły brutalu! Ty tchórzu! Wiedz, nędzniku, że jestem Panstygia, Matka Ciemności, i dla takich jak wy mam jedynie...

-Nie, czekaj! - zawołały jednocześnie trzy głosy i zaczęły się przekrzykiwać: - Luizo, to Alicja! To ja, William, droga siostro! Pra-prapraciotko Luizo, zlituj się nade mną! Nie poznajesz nas? Wstrzy­maj swe ciosy, siostro! Stój! To cud! - dopóki Księżniczka nie uciszy­ła ich stanowczo.

Kiedy głosy umilkły, zwróciła się do napastnika w czerni:

- Odtąd ty będziesz mówił. Czy złota obręcz na twoim ramieniu to jest korona, czyli Alicja?

- Tak, pani - potwierdził, wdzięczny za jej interwencję.

- A ta wielka, ciężka tarcza to jest Willłam?

- Istotnie. Ale on nie jest ciężki, to jej brat - oznajmił mężczy­zna, nieznacznym ruchem głowy oraz gałek ocznych wskazując czar­ne ostrze, wciąż dotykające jego jabłka Adama.

- Więc kim ty jesteś?

- Pani, ten miecz... gdybyś zechciała...

Księżniczka opuściła Luizę. Mężczyzna w czerni skłonił się głę­boko i rzekł:

-Jestem Rokkmund, czwarty tego imienia, znany światu jako Rycerz Pustej Pochwy. Jestem praprawnukiem Elsy, młodszej siostry Hedwigi, kuzynki Luizy, Alicji i Williama, którzy dawniej rządzili w Królestwie Śpiewającego Lasu, i obecnie zostałem jedynym prawo­witym dziedzicem tego królestwa.

- On mówi prawdę, Luizo - odezwał się głęboki, tubalny głos zza pleców mężczyzny.

- William? Czy to ty? - zapytał miecz.

- To ja, droga siostro.

- A ja jestem Alicja! - zawołał radosny głosik z prawego ramie­nia Rokkmunda. -Jestem za mała na jego głowę, ale świetnie pasu­ję na ramię.

- A ty, Luizo, zgodnie ze swą wojowniczą naturą, stałaś się wiel­kim czarnym ostrzem zachodu - powiedział Rokkmund. Z uśmie­chem wyciągnął rękę. - Chodź, moja pracłotko, przyłącz się do nas. Razem odbudujemy Królestwo Śpiewającego Lasu i pokonamy naszych wrogów. Będziemy niezwyciężeni!

- Mam dosyć bycia niezwyciężoną, dziękuję bardzo – burknęła Luiza.

- To twój obowiązek, praciotko. Wrogów trzeba zmiażdżyć.

-Jakich wrogów? Wszyscy nasi wrogowie już wymarli.

Krzywiąc ponurą twarz w jeszcze bardziej ponurym grymasie, Rokkmund oświadczył:

-Wrogowie zawsze istnieją. Sąsiedzi najechali i podzielili po­między siebie nasze królestwo, wykorzystując naszą rodzinną trage­dię. Musimy wyrwać im z łap swoją własność!

- Nie chcę nikomu nic wyrywać z łap, Rokkmundzie. Chcę tyl­ko odzyskać własną postać. Mdli mnie od bycia mieczem.

- Nic nie poradzisz, Luizo - odezwał się Włlliam. - Być tarczą to nie zabawa, możesz mi wierzyć, ale nie mam wyjścia. Vorvas umarł i nikt nie potrafi zdjąć zaklęcia.

- Nieprawda, Williamie. Można zdjąć zaklęcie, jeśli się dowie­my, jakich dokładnie słów użył Vorvas. Księżniczka i ja szukałyśmy jakichś archiwów, kronik czy zapisków, żeby sprawdzić, co właściwie powiedział Vorvas tego dnia.

- Ale niczego nie znalazłyście - dokończył William. -Jeszcze nie. A ty? Co wiesz o zaklęciu Vorvasa?

- Niestety nic. Prapraciotka Hedwiga przeżyła wstrząs na widok waszej transformacji. Tego samego dnia wstąpiła do klasztoru i ni­gdy więcej nie wymówiła ani słowa. Wszystkie jej tajemnice zeszły do grobu razem z nią.

- Więc nie ma dla nas nadziei - szepnęła Luiza zamierającym głosem.

- Ani odrobiny. Pogódź się ze swoim przeznaczeniem. Zostań moją bronią i poprowadź nas do zwycięstwa!

- Chwileczkę, Luizo - wtrąciła Księżniczka. - Nie powinnaś po­dejmować decyzji, dopóki nie porozmawiasz z Kedrigernem.

- Przecież nie ma żadnej nadziei. On nic nie zrobi, jeśli nie zna zaklęcia - odparła przygnębiona Luiza.

- Może coś wymyśli. Odczarowania to jego specjalność. -Jeśli wolno mi zapytać, pani, kim jest ten Kedrigern? - za­gadnął uprzejmie Rokkmund.

- To mój mąż, wybitny czarodziej.

Rokkmund uśmiechnął się sardonicznie, skrzyżował ramiona i popatrzył na nią z góry.

- Ach tak, czarodziej? Więc moje prapraciotki i praprawujek, wycierpiawszy tyle z rąk podłego czarodzieja Vorvasa, mają płaszczyć się przed innym czarodziejem w daremnej nadziei uzyskania pomo­cy? Chyba z nas żartujesz, pani.

- Kedrigern różni się od Vorvasa. Jest bardzo czysty - zapewni­ła Luiza.

Księżniczka śmiało spojrzała Rokkmundowi w oczy.

- Kedrigern jest wielkim czarodziejem, który wie wszystko o przeciwzaklęciach i odczarowaniach. Tylko on może pomóc wa­sze] rodzinie.

- Ale nam nikt nie może pomóc, dobrze wiesz.

- Kedrigern może.

-Ajeśli mu się nie uda? Pomyśl o konsekwencjach, pani.Jeśli praprawujek William zmieni się w patelnię zamiast tarczy, czy to go uszczęśliwi? I jeśli prapraciotka Alicja stanie się tamborkiem do ha­ftu, czy to poprawi jej los? Jeśli Panstygia, wielkie czarne ostrze za­chodu, zmieni się w rożen, czy...

-Wielkie nieba! Właśnie sobie przypomniałam... maczuga! Czy to była nasza krewna? - wykrzyknęła Luiza z nagłym przerażeniem.

- To nie był nikt. Po prostu zwykła maczuga - uspokoił ją Rokk­mund. Odetchnęła z ulgą, a on ciągnął: - Po co zwlekać? Po co tra­cić czas czekając na czarodzieja, który nie może wam pomóc, nato­miast niechcący może zaszkodzić? Dalej, przyłącz się do swojego bra­ta i siostry. Ruszaj u mego boku do walki, do zwycięstwa, do sławy!

Księżniczka poczuła, że miecz drgnął. Przycisnęła Luizę do sie­bie obronnym gestem.

- Zostaw ją w spokoju, Rokkmundzie - zażądała. - Nieładnie tak nalegać. Ona potrzebuje czasu, żeby się naradzić z Williamem i Alicją.

- Pani, oferuję jej życie w bliskim związku z rodzeństwem.

- Ale Luiza jest nieszczęśliwa jako miecz. Wiele razy o tym roz­mawiałyśmy.

Rokkmund szeroko rozłożył ramiona i wzniósł otwarte dłonie gestem wyrażającym całkowite zrozumienie.

- Oczywiście, że dawniej była nieszczęśliwa, droga pani. Jaki miecz byłby szczęśliwy tkwiąc w drzewie albo w dłoni niezdarnego szermierza czy pospolitego łotra? Aleja ofiaruję jej spełnienie... szansę, by zabłysnąć w walce... wyciosać drogę do promiennego zwy­cięstwa! Razem podbijemy imperium!

- To bardzo miło z twojej strony, Rokkmundzie, i jestem ci wdzięczna - powiedziała ciepło Luiza. - Chciałabym to przemyśleć i naradzić się z Kedrigernem.

-Rozumiem, droga prapraciotko. Może... może dopóki cze­kamy, zechcesz wypróbować moją pochwę? Czeka na ciebie, pusta, u mego boku.

- Spróbuj, siostro - zachęcał William. - Zrobił ją specjalnie dla ciebie. Wydaje się bardzo wygodna.

- Śmiało, Luizo. Zawsze było ci do twarzy w czerni - namawiała Alicja.

Luiza powiedziała z wahaniem:

- Księżniczko... jak myślisz...?

- Decyzja należy wyłącznie do ciebie.

- No... chyba nie zaszkodzi spróbować.

Rokkmund wyciągnął wielką dłoń. Księżniczka podała mu miecz nie bez wewnętrznych oporów, ponieważ nie podobał jej się jego wy­gląd ani maniery i powątpiewała w czystość jego motywów. Był jednak krewniakiem Luizy (chociaż nie żadnym praprasiostrzeńcem, chyba że bardzo naciąganym, wyliczyła sobie Księżniczka) i miał większe prawa. Luiza mogła wybierać, więc dokonała wyboru.

Rokkmund wzniósł miecz wysoko i zamachnął się dumnie. Za­cisnąwszy zęby, wybuchnął niskim, złowrogim śmiechem, który przyprawił Księżniczkę o złe przeczucia, po czym wsunął miecz do czarnej pochwy. Zapadło wyczekujące milczenie, które przerwał Rokkmund. -No i jak?

- Bardzo wygodnie - odpowiedziała Luiza stłumionym głosem.

- Zrobiona specjalnie dla ciebie, moja droga Panstygio.

- Nigdy nie miałam własnej pochwy.

- To dopiero początek. Dokonamy wielkich czynów, was troje i ja. Osiągniesz nieśmiertelność. W nadchodzących wiekach, gdy ludzie z podziwem i zazdrością opowiadać będą o imperium Rokkmunda, porównają Panstygię, Matkę Ciemności, z Balisardą i Joy-euse, z Durendalem i Saglamore... z samym Excaliburem! Oczywi­ście wspomną też o mojej koronie i tarczy - dodał szybko.

- To bardzo ładna pochwa i dziękuję, że o mnie pomyślałeś, Rokkmundzie...

- Cała przyjemność po mojej stronie, droga prapracioteczko...

- ...ale jednak wolę być księżniczką.

- Niestety nie mam zapotrzebowania na księżniczki. Potrzebu­ję Panstygii, Matki Ciemności, wielkiego czarnego ostrza zachodu. I teraz cię mam - oświadczył Rokkmund z uśmiechem, kładąc wielką dłoń na rękojeści Luizy gestem posiadacza.

- Dokładnie to samo mówił Mergith! Wszyscy jesteście jednako­wi! - wrzasnął miecz ze stłumioną furią. - Odpowiem ci tak samo jak jemu: nigdy nie będę ci służyć! Zakleszczę się w pochwie! Przy­prawię cię o bolesne odciski! Utracę ostrość!

- Niczego takiego nie zrobisz, Panstygio, ponieważ jestem two­im jedynym żyjącym potomkiem i nie możesz mnie skrzywdzić. Więc spełnisz moje żądania, dokładnie i posłusznie, jak się tego na­uczyli twój brat i siostra - odparł spokojnie Rokkmund, ubawiony jej sprzeciwem.

- On mówi prawdę, Luizo. Nie mamy wyboru - stwierdził Wil­liam głucho, z przygnębieniem.

- Przynajmniej będziemy razem - dodała Alicja, siląc się na dzielność.

Rokkmund wykonał dworny, zamaszysty ukłon przed Księż­niczką. Wciąż uśmiechnięty, powiedział:

- A teraz, miła pani, zostawiam cię na tej kupie śmieci. Rób so­bie, co chcesz. Jadę stworzyć imperium!

- Nigdzie nie pojedziesz. Nie wypuszczę cię stąd, zanim nie przyjedzie Kedrigern. Zobaczymy, czy on nie pomoże twoim krew­nym. I nie pozwolę ci zabrać Luizy wbrew jej woli. Ani Alicji, ani Williama - zakończyła Księżniczka.

- Śmiało sobie poczynasz, moja pani... ale śmiałość nic ci nie pomoże. Dopóki trzymałaś Panstygię, mogłaś mi zagrozić. Teraz je­steś bezsilna. Uciekaj, jeśli chcesz. Krzycz, jeśli wolisz. Nic więcej nie możesz zrobić.

- Mogę zrobić o wiele więcej, Rokkmundzie.

- Chcesz się założyć? - dobiegł stłumiony głos z pochwy. Rokkmund uniósł brwi.

- Więc jesteś wróżką? Albo czarownicą?

- Czarodziejką - poprawiła go Księżniczka. Rycerz wybuchnął urągliwym śmiechem.

- Ale nie tak dobrą czarodziejką, żeby pomóc mojej prapraciotce. Chyba nie muszę się ciebie obawiać, pani.

- Mój mąż specjalizuje się w przeciwzaklęciach i odczarowa-niach. Ja robię co innego. A jeśli spróbujesz stąd odjechać, zrobię to tobie i twoim ludziom, i zrobię to z przyjemnością.

Rokkmund przez chwilę mierzył ją wzrokiem, z namysłem dra­piąc się po brodzie. Księżniczka usiłowała przybrać złowrogą minę, podczas gdy szukała w pamięci szybkiego, skutecznego czaru na taką okazję. Rokkmund przestał się drapać, zdecydowanie kiwnął głową i mruknąwszy: „Więc pozostaje tylko jedno”, błyskawicznie wydobył Panstygię. Zamierzył się do ciosu w szyję. Panstygia wrzasnęła, ale nie mogła go powstrzymać. Kompletnie zaskoczona Księżniczka nie miała czasu, żeby rzucić zaklęcie. Wyrwała różdżkę zza pasa i zasło­niła się przed ciosem. Czarne ostrze śmignęło w powietrzu i uderzy­ło w białą różdżkę. Nastąpiła bezgłośna eksplozja oślepiającego świa­tła, jakby słońce wybuchło w komnacie. Gwałtowny wstrząs wytrącił Księżniczkę z równowagi. Usłyszała krzyki bólu i strachu, pospiesz­ne kroki, łomot ciał zderzających się ze sobą i z meblami, brzęk bro­ni porzucanej w panice - a potem nieprzytomna osunęła się na podłogę.

Zbudził ją dźwięk znajomego głosu. Kiedy otworzyła oczy, zoba­czyła nad sobą zatroskaną twarz Kedrigerna. Pomógł jej usiąść i przy­łożył jej flaszkę do ust.

- Wypij to, kochanie. Powoli, powoli. Wyobrażam sobie, że przeżyłaś wstrząs - powiedział.

- Och, Keddie, to było okropne! - Księżniczka przełknęła tro­chę wina i szybko mówiła dalej: - Rokkmund chciał mi ściąć głowę Luizą, a ona nic nie mogła poradzić. Podniosłam Rózię...

- Więc znalazłaś Rózię?

- Tak. Była w wielkiej żelaznej skrzyni, biedactwo. A Rokkmund znalazł Williama i Alicję. Chyba nie traktował ich za dobrze. Mam nadzieję, że potrafisz im pomóc, Keddie.

- Oni już nie potrzebują pomocy, moja droga. Wygląda na to, że sama sobie poradziłaś - oświadczył Kedrigern z dumą. Pomógł jej wstać i dramatycznym gestem wskazał na podłogę. Księżniczka za­mrugała i przetarła oczy, wciąż pełne pływających mroczków. Ze zdu­mieniem popatrzyła na scenę rozgrywającą się obok.

Trzy kobiety i mężczyzna, wszyscy zupełnie obcy, leżeli pokotem na podłodze w miejscu, gdzie Rokkmund zaatakował Księżniczkę. Wyglądali jak ofiary nagłego, lecz niegroźnego wypadku. Ciemno­włosa kobieta ubrana na czarno, o szerokich ramionach, wydatnym biuście i mocnym podbródku, odznaczająca się dziką, mroczną urodą, siedziała krzywiąc się i masując bok, jakby otrzymała bolesny cios w żebra. Za nią, oparty plecami o jej plecy, młodzieniec równie szeroki w ramionach, z taką samą zdecydowaną linią podbródka, klepał się po nogach, rękach, głowie i tułowiu z radosnym niedowie­rzaniem. Kobieta o ciemnozłotych włosach, wyglądająca na ich młodszą siostrę, gapiła się na nich ze zdumieniem. Obok niej spo­czywała smukła, delikatna dziewczyna w białej sukni, z włosami bar­wy najbledszego złota i cerą białą jak mleko.

- Williamie! Luizo! Jestem odczarowana! -wykrzyknęła złotowło­sa kobieta. Szeroko rozłożyła ramiona, a potem objęła się mocno.

- No, ja też jestem odczarowana. Wszyscy jesteśmy odczarowa­ni - stwierdziła kobieta w czerni, rozcierając sobie bok. Rozejrzała się, dpstrzegła Księżniczkę i zawołała: - Księżniczko jesteś bezpiecz­na! I Kedrigern wreszcie przyjechał!

Ostrożnie wstała i objęła Księżniczkę. Skrzywiła się lekko, odsu­nęła się i zapytała:

- Co się stało?

- Podniosłam Rózię, a potem coś strasznie błysnęło... - tłuma­czyła niejasno Księżniczka. Wydawała się zmieszana.

- Bardzo sprytne posunięcie, moja droga - wtrącił Kedrigern. - Wszystkie zaczarowane osoby zebrały się w jednym miejscu, bez­pośredni -kontakt sprawił, że zaklęcie samo się cofnęło... no i pro­szę, odczarowani.

- No właśnie. Poznaj moją siostrę Alicję i brata Williama. To są moi przyjaciele, Księżniczka i Kedrigern. Oboje są czarodziejami. Byli absolutnie wspaniali - oświadczyła rozpromieniona Luiza, pod­czas gdy zebrani wymieniali powitania i uściski.

- Czy słusznie się domyślam, że dama na podłodze to twoja kuzynka Rdzia? - zagadnął Kedrigern, wskazując na nieruchomą postać.

- Biedna Rdzia. Zawsze nie znosiła brutalnego traktowania. Obawiam się, że nie wstanie przez dłuższy czas.

- Ona też ma wielki siniak na boku - dodała Luiza, obmacując własne żebra. - Rokkmund potrafił mocno walić.

- Gdzie on jest? Stał w samym środku... - zaczął William, a po­tem zauważył oszołomioną ropuchę siedzącą obok Rdzi.

Była to ogromna ropucha, niemal wielkości kota, koloru bar­dzo ciemnej zieleni, prawie czarna. Wykonała jeden niezdarny skok w ich stronę, o mało się nie przewróciła przy lądowaniu, potem wy­trzeszczyła oczy na grupkę ludzi i głośno zarechotała: „Kum-kum!”

- Co za trafny pomysł! - wykrzyknęła Alicja, klaszcząc w ręce. -Och, dziękuję ci, Księżniczko!

- Ładna robota, pani. Świadczy o doskonałym guście - dodał William, podnosząc dłoń Księżniczki do ust.

Księżniczka przyjmowała komplementy z tajemniczym uśmie­chem. Luiza przyjaźnie uścisnęła jej rękę. Kedrigern napotkał jej spojrzenie i mrugnął, a ona szybko odwróciła wzrok.

- Gdzie jest Shanzie? - zapytała nagle Luiza. - Będziemy potrze­bowali kogoś, żeby gotował, sprzątał w komnatach i doprowadził za­mek do porządku. Co się stało z tym chłopakiem?

- Na pewno uciekł, kiedy zobaczył Rokkmunda i jego ludzi -powiedziała Księżniczka. Zwrdciła się do Kedrigerna: - Nie spotka­łeś przypadkiem młodego chłopca, ubranego bardzo kolorowo?

- Nie, ale nie macie powoddw do zmartwienia. Bez trudu znaj­dziecie kogoś do pomocy. Ludzie Rokkmunda będą szukać pracy i na pewno nabiorą lepszych manier, kiedy zobaczą, co się stało z ich panem.

Ropucha chyba wreszcie zrozumiała co zaszło. Rzuciwszy ostat­nie wyzywające „kum-kum”, odwrdciła się i pokicała w stronę scho­dów.

- Dobrze, że się go pozbyliśmy. Traktował nas nieludzko -wzdrygnęła się Alicja.

William ponuro kiwnął głową.

-Jeszcze jak. Groził, że mnie rózklepie na folię, jeśli nie będę mu służył.

- Williamie, nigdy o tym nie wspomniałeś!

William położył uspokajającą dłoń na ramieniu Alicji.

- Nie chciałem cię martwić. Bałem się nawet pomyśleć, czym groził tobie.

- Świnia! Skończona świnia! - syknęła Alicja.

- Właściwie ropucha - poprawił ją Kedrigern. - Myślę, że Rokkmund zostanie ropuchą na zawsze. Zważywszy ilość magii, która się tutaj wyzwoliła, jego już nigdy nic nie odmieni.

Po usłyszeniu tej profesjonalnej opinii, popieranej również przez Księżniczkę, rodzeństwo wymieniło zadowolone uśmiechy.

- Pocieszająca wiadomość - stwierdził William. - A teraz, za po­zwoleniem, poszukam ludzi Rokkmunda i zaproponuję im, żeby wstąpili do nas na służbę.

- Znajdź takiego, który potrafi gotować. Wszystkim przyda się dobry obiad - powiedziała Luiza.

Zjedli dobry obiad tego wieczoru i następnego. Księżniczka i Ke­drigern wyjechali trzeciego dnia. Przez ten czas zapewniono im dobrą obsługę. Ludzie Rokkmunda, poznawszy całą historię, po­spiesznie ślubowali wierność Luizie, Alicji i Williamowi, po czym energicznie przystąpili do wypełniania swoich obowiązków. Czekało ich mnóstwo ciężkiej pracy, ale nic związanego z przemocą. Podczas gdy Rokkmund rozrzutnie szafował życiem i zdrowiem swoich po­pleczników, nowi panowie wymagali tylko fachowych usług i gotowi byli je wynagrodzić. Nikt nie żałował upadku Rokkmunda.

Kiedy wypowiedziano ostatnie wyrazy wdzięczności, obietnice rewanżu i zapewnienia o wiecznej przyjaźni, Księżniczka i Kedrigern dosiedli wielkiego czarnego wierzchowca i pomachali na pożegna­nie. Wyjechali z bramy prosto na grupę ludzi, którzy cofnęli się na widok płomiennookiej, srebrnorogiej bestii. Z bezpiecznej odległo­ści ich przywódca zawołał do jeźdźców:

- Mistrzu Kedrigernie! Pani! Nie możecie tędy przejechać! Jesz­cze nie naprawiliśmy mostu!

Kedrigern pomachał mu i szepnął z uśmiechem do Księżni­czki:

- Zrobimy dramatyczne wyjście, moja droga?

- Co dokładnie masz na myśli?

- Myślę, że mój szlachetny rumak z łatwością przeskoczy odle­głość dwukrotnie dłuższą od mostu.

-Jesteś pewien? Mam skrzydła, ale oboje możemy spaść.

-Jestem zupełnie pewien, moja droga. Zaufaj mi. - Złożył dło­nie w trąbkę i zawołał do robotników: - Proszę się odsunąć. Prze­skoczymy!

- Nie dacie rady! Za szeroko... - zaczął jakiś mężczyzna, ale wściekłe spojrzenie czerwonego końskiego oka i groźny błysk rogu odebrał mu głos.

Kedrigern pochylił się nad lśniącą czarną szyją, pogładził grzy­wę czarną jak noc i szepnął:

-Jak myślisz, przyjacielu? Damy radę?

Wielki zwierz podrzucił łbem i parsknął głośno, aż echo roz­brzmiało w bramie. Parsknięcie brzmiało zdecydowanie twierdząco. Koń cofnął się kilka kroków, spuścił łeb, pogrzebał kopytem w zie­mi i nagle runął do przodu. Przefrunął nad krawędzią zwalonego mostu i wylądował lekko jak piórko dobre sześć kroków za fosą na drugim brzegu. Stanął dęba, parsknął płomieniem z nozdrzy, srebr­ne kopyta i róg rozbłysły w porannym słońcu. Robotnicy, przejęci podziwem, zaczęli głośno wiwatować.

- Nigdy nie zapomną tej chwili - powiedział Redrigern. -Ani ja - zapewniła Księżniczka, kiedy już złapała oddech. - Niesamowity koń.

- Owszem. Teraz znajdziemy twojego wierzchowca i wracamy do domu.

Przezroczysty ogier Księżniczki był regularnie karmiony i czysz­czony. Znaleźli go pośrodku kręgu zwykłych koni roboczych i jucz­nych. Ciche rżenie, stłumione prychanie i radosne parskanie umilkły, kiedy podeszli bliżej. Grupka rozproszyła się, rzucając ukradko­we, pełne winy spojrzenia na ludzi i czarnego wierzchowca.

- Ten twój koń to wielki gawędziarz - zauważył Kedrigern.

- Chyba jest popularny wśród innych koni. Często się zastana­wiam, jakie historie im opowiada.

- Na pewno bezwstydnie plotkuje o nas. Ale to dobry koń. Prze­niósł cię bezpiecznie przez zaczarowany las.

- Tak, rzeczywiście. On chyba niczego się nie boi. I jest szybki. -Teraz interesuje mnie głównie jego szybkość. Góra Cichego Gromu leży daleko stąd, a dni stają się coraz krótsze i chłodniejsze. W nocy zaczynają się przymrozki. Musimy się spieszyć, jeśli chcemy zdążyć do domu przed pierwszym śniegiem.

- Nie zatrzymamy się nigdzie? - zapytała skonsternowana Księż­niczka.

- Obiecałem Dyraxowi, że przekażę wieść o jego bohaterskim czynie Zorilonowi, który zrobi z niego legendę. I powinniśmy chyba odwiedzić Dendorrik, żeby zobaczyć, jak sobie radzi Hamarak. Ale naprawdę nie mamy więcej czasu.

Poranna przejażdżka była przyjemna i odprężająca. Lasy, wy­zwolone od złego czaru, ale jeszcze nie zamieszkane przez bandytów i wyrzutków, z każdym powiewem wiatru zdawały się oddychać słodką wonią wolności. Młode drzewka kłaniały się nisko, a dostojni starcy pochylali poskręcane konary w hołdzie dla przejeżdżającego Kedrigerna. Czarodziej przyjmował te objawy wdzięczności uprzej­mym skinieniem głowy, a Księżniczka uśmiechała się słodko.

- Miło, że okazują nam wdzięczność - powiedziała, kiedy doje­chali do polany w lesie.

- Pod tym względem drzewa są lepsze od ludzi - zauważył Ke­drigern z mizantropijnym westchnieniem.

Przez jakiś czas oboje milczeli, pogrążeni w myślach, aż doje­chali do strumienia przecinającego rozległą łąkę. Czarodziej zapro­ponował, żeby zatrzymali się tam na odpoczynek. Rozłożył koc, Księżniczka wydobyła z zapasów chleb, ser i wino, po czym bez po­śpiechu spożyli lekki posiłek. Kedrigern rozłożył się wygodnie na kocu, z twarzą zwróconą ku słońcu, a Księżniczka przytuliła się do niego i oparła mu głowę na ramieniu.

- Mam nadzieję, że nie jesteś okropnie rozczarowana, moja droga - powiedział czarodziej, nie otwierając oczu.

Księżniczka uniosła głową i spojrzała na niego pytająco.

- Rozczarowana? Dlaczego?

- No, przecież wyruszyliśmy w podróż, żeby znaleźć dla ciebie różdżkę, ale nie posunęliśmy się ani na krok w poszukiwaniach. Na­wet się cofnęliśmy, skoro Rózia odzyskała ludzką postać... odtąd jest o jedną różdżkę mniej na świecie.

- Nie szkodzi. Pomyśl, ile dobrego sprawiliśmy. Czar zdjęty z la­su, Zielony Zagadkowicz nie zagraża już podróżnym, Blamarde i ca­łe jej królestwo zbudzone ze snu... Pensimer i Ezrammis uwolnieni od tej śmiesznej klątwy...

- A Luiza i jej rodzina znowu są ludźmi - dokończył.

- Z wyjątkiem Rokkmunda - poprawiła go Księżniczka.

- Ach tak, Rokkmund. Powiedz mi, kochanie, naprawdę chcia­łaś go zmienić w ropuchę?

- Myślałam o tym, ale tak naprawdę nie próbowałam. Chciałam tylko coś zrobić, żeby nie ściął mi głowy.

- Działałaś instynktownie i wszystko się udało. To znaczy, że masz zadatki na pierwszorzędną czarodziejkę. Naprawdę mi zaimpo­nowałaś - oświadczył Kedrigern i przytulił ją mocno.

Odwzajemniła jego uścisk.

- Nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiem.

- Tak, ale bez dobrego ucznia nie ma dobrego nauczyciela. .Byłaś świetną uczennicą. Co najważniejsze, posiadasz odpowiednie instynkty. Zwyczajna kobieta próbowałaby się uchylić, uciekać albo wzywać pomocy... ty podniosłaś różdżkę.

- Wydawało mi się, że tak trzeba.

-I miałaś rację. Dobry czarodziej instynktownie wie, co trzeba zrobić.

Księżniczka westchnęła z zadowoleniem. Przez chwilę leżeli w przyjaznym milczeniu, a potem Księżniczka usiadła i powiedziała:

- Właściwie wcale nie potrzebuję różdżki. Po co? Miałam szan­sę jej użyć i nigdy nie dokonam więcej od tego, czego dokonałam w zamku.

Kedrigern oparł się na łokciu.

- Mówisz bardzo rozsądnie, moja droga. Ale pozostaje jeden problem.

- Co takiego?

- Znaleźć dla ciebie odpowiedni prezent na rocznicę. Roześmiała się i wstała, pociągając go za sobą.

- Chodźmy zobaczyć, czy na tamtych krzakach nie zostało tro­chę jagód - zaproponowała.

Trzymając się za ręce, podeszli do strumienia, gdzie wzdłuż brzegów rosły gęste krzewy. Nad nimi przemknął jakiś cień. Podnie­śli głowy i ujrzeli wspaniałą bestię kołującą w górze. Słońce odbijało się w szkarłatnych i złotych łuskach, błyszczało na kryształowych szponach. Przejrzyste zielone skrzydła rozpościerały się szeroko po obu stronach smukłego, lśniącego tułowia. Spiczasty łeb przypomi­nał w kształcie grot strzały, ogon falował wężowym ruchem. Konie spojrzały w górę, zarżały cicho do siebie i dalej skubały trawę.

- Czy to ktoś, kogo znamy? - zapytała Księżniczka. Kedrigern wyciągnął medalion, spojrzał przez Szczelinę Praw­dziwej Wizji i z zakłopotaniem potrząsnął głową.

- Nie rozpoznaję go, ale on chyba nas zna.

- Patrz! Macha do nas!

- Spotkałaś jakiegoś smoka, kiedy byliśmy rozdzieleni, moja droga?

- Nikogo nie spotkałam... tylko biednego Shanzie.

- Słyszałem już to imię. Kto to jest?

- Śmieszny chłopiec, który mieszkał w ruinach zamku Luizy. Strasznie brudny i obdarty, ale serce miał dobre. Znalazłam dla nie­go ubrania w skrzyni, gdzie leżała Rózia. Chyba pierwszy raz w życiu nałożył przyzwoity strój. Wyglądał bardzo ładnie, wykąpany, w pięk­nym szkarłatnym kaftanie haftowanym złotem, w koszuli z zielony­mi rękawami i kryształowymi... ojej, czy myślisz...? - zapytała, szero­ko otwierając oczy.

- Bardzo prawdopodobne, moja droga. No wiesz, Prawo Zacho­wania Magii.

Oboje pomachali do smoka, który zanurkował nisko, wystrzelił świecą w górę i okrążył polanę, wykonując powolne beczki. Wykazy­wał dużą wprawę w lataniu.

- Na czym polega Prawo Zachowania Magii?

- Magia nie znika tak po prostu. Wszystkie potężne czary, zdję­te z Luizy i jej rodziny, musiały gdzieś trafić, bo przemiana Rokkmunda w żabę zużyła tylko niewielką część potencjału.

- Strasznie mi przykro, Keddie. Biedny chłopiec! - westchnęła smutno Księżniczka, załamując ręce.

- Shanzie wydaje się całkiem zadowolony z przemiany, skoro tak baraszkuje na niebie. Chyba oddałaś mu wielką przysługę - po­wiedział Kedrigern, kładąc dłoń na jej ramieniu.

Smok natychmiast przerwał akrobacje i zapikował prosto na parę czarodziejów. Wylądował ciężko na ziemi tuż przed nimi, stanął dęba, uniósł złocistą głowę i ryknął:

- Natychmiast zostaw w spokoju tę damę, nędzniku, bo rozedrę cię na strzępy!

- Shanzie, czy to ty? - zawołała Księżniczka.

- Tak, pani. Nie obawiaj się, ja cię uratuję - oświadczył smok wysuwając szpony, które błysnęły złowrogo.

- Nie, Shanzie! To jest mój mąż.

- Twój mąż?

- Mówiłam ci, że on przyjedzie, pamiętasz? No więc przyjechał,

a teraz wracamy do domu. - Księżniczka zrobiła pauzę, zanim zapy­tała: - A co u ciebie, Shanzie?

-Wspaniale, pani! Nigdy nie czułem się taki silny... i potrafię latać! Widziałaś, jak latam?

- Owszem, widziałam, Shanzie. Latasz bardzo dobrze.

- To łatwe! To łatwe jak chodzenie! Dawniej patrzyłem na ptaki i żałowałem, że nie umiem latać, ale nigdy nie myślałem, że sam będę latał. Och, jestem taki szczęśliwy, pani! - paplał Shanzie głębo­kim, dudniącym głosem, dziwnie nie pasującym do jego chłopięce­go entuzjazmu. Kłęby białego dymu towarzyszyły jego słowom.

- Bardzo się cieszymy. Możesz tylko podziękować za to Księż­niczce - powiedział Kedrigern, dramatycznym gestem wskazując na zarumienioną żonę.

Smok spojrzał najpierw na niego, potem na nią, wytrzeszczając niewinne błękitne oczy ze zdumienia.

- Czy to prawda, pani? Zrobiłaś to dla mnie? Coraz bardziej czerwona Księżniczka odparła:

- Och, właściwie... no wiesz, Shanzie... ja tylko podniosłam Rózię, a potem błysnęło i... - z zakłopotaniem spuściła wzrok i wykona­ła drobny gest jedną ręką.

- Och, dziękuję ci, pani! Dziękuję!

- To jeszcze nic, Shanzie... ona wjednej chwili zmieniła pewne­go mężczyznę w żabę i odczarowała czworo ludzi, którzy ponad sto lat trwali we władzy potężnych czarów. To się nazywa czarodziejstwo - oznajmił z dumą Kedrigern.

Smok zionął z pyska wąską wstęgą płomienia i potrząsnął głową w milczeniu pełnym podziwu.

- No, ktoś musiał coś zrobić - mruknęła Księżniczka.

- Rzeczywiście pokazałaś, co potrafisz, moja droga. Księżniczka poklepała męża po ręku i z uśmiechem zwróciła się do smoka:

- Co teraz zamierzasz, Shanzie? Zostaniesz w zamku?

- O nie, pani. W zamku nie ma miejsca dla Shanziego - wyznał bojaźliwie smok. - Kiedy pierwszy raz się tam pokazałem, ludzie rzu­cali we mnie włóczniami i wrzeszczeli: „Zabić smoka! Zarąbać wstręt­nego potwora!” Nie zostanę tam, gdzie mnie nie chcą.

- Nie, oczywiście. Zwłaszcza kiedy rzucają w ciebie włóczniami.

- A pilnowanie złotego skarbu? To chyba główne zajęcie smo­ków w tych stronach - podsunął Kedrigern.

- Nie wiem, czego mam pilnować, panie. Nie widziałem w oko­licy żadnych złotych skarbów.

- Słuszny argument - przyznał czarodziej i dodał: - Proszę, nie mów do mnie „panie”. Wystarczy „mistrzu Kedrigernie”.

- Tak, mistrzu Kedrigernie - powtórzył posłusznie Shanzie, pró­bując zasalutować błyszczącym szponem.

- Keddie, co z tą górą złota, którą nam pokazał Burok? Nigdy jej nie ruszyliśmy. Złoto po prostu tam leży. Shanzie mógłby go pil­nować, prawda? - zaproponowała Księżniczka.

- Zgadzam się z chęcią, moja droga.

Oboje odwrócili się do smoka, który zerknął na nich nerwowo i wypuścił kilka cienkich smużek dymu, zanim odpowiedział:

- To bardzo miło z waszej strony, pani i mistrzu Kedrigernie, ale myślałem... no, skoro już jestem smokiem i mogę latać, i w ogóle.. to chciałbym podróżować i zobaczyć kawałek świata. Jeszcze nie je­stem gotów, żeby się ustatkować.

Księżniczka macierzyńskim gestem poklepała go po szponie.

- Więc ruszaj w świat, Shanzie, skoro tego chcesz. Zatrzymamy dla ciebie złotą górę, dopóki nie będziesz gotowy. Dokąd zamierzasz podróżować?

Shanzie wahał się przez długą chwilę, zanim wybuchnął:

- Z wami!

- Z nami? - powtórzyła Księżniczka.

- Tylko przez jakiś czas, pani. Nie będę przeszkadzał. Mogę wam służyć za przewodnika i obronię was przed każdym niebezpieczeństwem. Co wieczór będę dla was rozpalał ogień i chwytał smaczną zwierzynę na obiad. Proszę, pozwólcie mi lecieć z wami!

- Keddie...? - zapytała cicho Księżniczka.

- Ty podejmij decyzję, moja droga. On chyba przywiązał się do ciebie.

- Bardzo mi pomagał w zamku. Jest pracowity i odpowiedzial­ny. Oszczędzi nam trochę magii w drodze do domu. Poza tym mam wobec niego zobowiązania. Ostatecznie gdyby nie ja, byłby nadal człowiekiem.

- Tak. Byłby nadal biednym chłopcem, harującym w zamku Lu­izy, nie złotym smokiem, wolnym jak wiatr. Niepotrzebnie czujesz się winna, moja droga.

- Nie czuję się winna, tylko odpowiedzialna. Nie mogę po pro­stu go odpędzić - powiedziała Księżniczka.

- Więc go zaproś do nas.

Księżniczka odwróciła się do wyczekującego smoka.

- No dobrze, Shanzie. Możesz lecieć z nami. Będziesz moim prezentem.

Shanzie rozpostarł zielone skrzydła z takim łopotem, jakby na­gły podmuch wiatru wypełnił obwisłe żagle dużego okrętu. Wzniósł się wysoko, a potem wykonał serię pętli nad polaną, ciągnąc za sobą spiralną wstęgę dymu. Księżniczka spoglądała na niego z matczyną dumą. Nagrodziła go oklaskami, kiedy wylądował przed nią i ukło­nił się całkiem zgrabnie jak na gada.

- Piękna robota. Znacznie lepsza od różdżki - skomentował Kedrigern.

Powrót do Dendorrik


Shanzie rzeczywiście okazał się bardzo pomocny. Służył za prze­wodnika, machnięciem pazurzastej łapy usuwał z drogi zwalone drzewa, płomiennym oddechem osuszał błotniste kałuże, a każde­go wieczoru na podróżnych czekało wesoło buzujące ognisko oraz świeże mięsiwa wbite na rożen, gotowe, czyli średnio wypieczone dokładnie wtedy, gdy zakończono budowę szałasu i rozłożono koce na noc. Smok spożywał posiłki w dyskretnej odległości, żeby nie przeszkadzać czarodziejom, a po kolacji składał im krótką wizytę, zanim odchodził pełnić straż na posterunku.

Ponieważ Kedrigern nie rzucał żadnych czarów, a w dodatku co rano wypijał kubek gorącego naparu z haemonii, wkrótce odzyskał siły i znowu był sobą. A będąc sobą zaczął oczywiście narzekać, że coraz krót­sze dni późnej jesieni musi spędzać na końskim grzbiecie, daleko od domu, mając w perspektywie kolejne obowiązki, zanim będzie mógł za­siąść wygodnie przy własnym kominku z kroniką albo dobrą księgą cza­rów, z karafką najlepszego wina Yosconu pod ręką i wiernym Ciapkiem gotowym spełniać jego życzenia. I nie tylko podróżował, ale podróżował w towarzystwie smoka. Owszem, Shanzie był bardzo miłym smokiem - grzecznym, uprzejmym, usłużnym, pracowitym i obowiązkowym - był jednak smokiem, i to przywiązanym do Księżniczki. Jak długo ten smok zostanie w naszym domu i jak to wpłynie na nasz tryb życia? – dumał ponuro Kedrigern. Ilu klientów Shanzie odstraszy? Jak się dogada z Ciapkiem? Czy sprowadzi inne smoki? Czy przytulny, zaciszny domek na Górze Cichego Gromu zmieni się w schronisko dla bezrobotnych smo­ków? Ajeśli powstanie takie zagrożenie, jak zmusić smoka do przepro­wadzki, nie tracąc mnóstwa magii i nie narażając się na spalenie? Fatal­na sytuacja, coraz gorzej to wygląda, a wszystko przez podróże. Podróże nigdy nikomu nie przyniosły nic dobrego. Popatrzcie na Odyseusza. Przypomnijcie sobie Starego Marynarza. Z podróżowania wynikają jedy­nie niewygody, zamieszanie i denerwujące komplikacje życiowe.

-Jesteś dzisiaj bardzo zamyślony - zagadnęła go Księżniczka, kiedy milczał przez długą chwilę.

- Myślę o domu, moja droga. Zastanawiam się, kiedy wreszcie wrócimy.

- Zawsze myślisz o domu. Wyjazdy dobrze ci robią - oświadczy­ła. Burknął coś niechętnie w odpowiedzi, a ona mówiła dalej: - To najlepsza pora roku do podróżowania. Tylko powąchaj powietrze!

Czarodziej pociągnął nosem i zrobił kwaśną minę.

- Wilgotne. Straszna wilgoć.

-1 spójrz na te liście! - wykrzyknęła, szerokim gestem wskazu­jąc gałęzie nad głową i las wokół drogi. - Widziałeś kiedyś takie ko­lory? Czy nie są wspaniałe?

- Umierające liście - powiedział ze smutkiem.

- Nie marudź. Głowa do góry. Powietrze jest świeże i orzeźwia­jące.

- Przemarzłem do kości. Chciałbym się rozgrzać przy ogniu... pod dachem, przy kominku, w miękkim, wygodnym fotelu.

- Rozgrzejesz się, kiedy dojedziemy do domu Zorilona.

- Kiedy? Już dawno powinniśmy dojechać.

-Shanzie poleciał go poszukać. Zawiadomi nas, jak tylko... o, właśnie wraca! - zawołała Księżniczka machając do smoka, którego zobaczyła przez lukę w gęstym sklepieniu lasu. - On chyba nas nie widzi. Wylecę mu na spotkanie.

- Bądź ostrożna, moja droga. Nie zbliżaj się za bardzo. Jedno machnięcie smoczego skrzydła i spadniesz na ziemię.

- Shanzie nigdy mnie nie skrzywdzi.

- Nie naumyślnie, ale smoki bywają niezdarne. Pamiętaj, że on wciąż jest nowicjuszem.

- Będę ostrożna - obiecała Księżniczka. Lekko wzleciała z sio­dła, wyminęła gałęzie i wzbiła się w czyste niebo.

Kedrigern odprowadzał ją wzrokiem i uśmiechał się wesoło, kie­dy do niego machała. Nabrała znacznej wprawy w lataniu. I szybko opanowała sztukę czarodziejską. Owszem, w zamku Luizy miała spo­ro szczęścia, ale zrobiła wszystko, co trzeba, kierując się wyłącznie instynktem. Ostatecznie czym jest szczęście, jeśli nie udanym połą­czeniem instynktu i okazji? Każdy może się znaleźć we właściwym miejscu o właściwej porze, ale tylko nieliczni potrafią to wyczuć i wy­korzystać szansę.

Kedrigern pozwolił sobie na chwilę dumy z Księżniczki i jej osią­gnięć, a potem powrócił do ponurych rozmyślań o niewygodach podróży. Ledwie zdążył przybrać naburmuszoną minę, kiedy Księż­niczka śmignęła obok niego z wesołym śmiechem i zgrabnie wylą­dowała na siodle. Wiadomości, które przyniosła, poprawiły czaro­dziejowi humor.

- Shanzie wypatrzył chatę Zorilona. Dojedziemy tam przed nocą. Jeszcze dziś wieczorem dostaniesz swój wygodny fotel i ogień na kominku - oznajmiła.

-I łóżko do spania - zawołał uszczęśliwiony czarodziej. Potem twarz mu się wydłużyła i dodał ściszonym głosem: -I kolejne bajki Zorilona.

- Może wykorzystał nasze krytyczne uwagi - podsunęła Księż­niczka.

- Mam wielką nadzieję. Obiecałem Dyraxowi, że stworzę o nim legendę i zapewnię mu nieśmiertelność. Jeśli Zorilon nie nauczył się opo­wiadać bajek, obawiam się, że Dyrax nie osiągnie nieśmiertelności.

- To nie twoja wina, Keddie.

- Nie, chyba nie - mruknął czarodziej w zamyśleniu. Przejechał kawałek drogi, po czym nagle odwrócił się do Księżniczki. - Czy Shanzie przeleciał nad chatą? Czy się pokazał?

- Nie. Powiedział mi, że bardzo się starał nie rzucać w oczy. Pa­miętał, jak zareagowali na niego ludzie w zamku Luizy.

Kedrigern kiwnął głową i wydał ciche, świszczące westchnienie ulgi.

- To dobrze. Chyba najlepiej, żeby Shanzie się nie ujawniał, dopóki odpowiednio nie przygotujemy Zorilona.

Księżniczka wyglądała na zaskoczoną.

- Kto jak kto, ale Zorilon chyba zechce zobaczyć prawdziwego smoka?

- Tak, ale nie z zaskoczenia.

Księżniczka przez chwilę rozważała ten argument, po czym kiw­nęła głową.

- Masz rację. Powiem mu, żeby się schował, dopóki go nie za­wołamy.

Przezorność Kedrigerna okazała się usprawiedliwiona. Zorilon, ciężko sponiewierany przez Rokkmunda i jego ludzi, nie był w od­powiednim nastroju do niespodziewanego spotkania ze smokiem.

- To było paskudne przeżycie - opowiadał, kiedy grzali się przy ogniu. - Ten wielki facet, który nazywał siebie Rycerzem Pustej Po­chwy, ciągle mi groził, a jego ludzie szturchali mnie, obrzucali wy­zwiskami i przewracali meble, tylko żeby się dowiedzieć, dokąd po­jechaliście z tym zaczarowanym mieczem. Nie kazaliście mi docho­wać tajemnicy, więc im powiedziałem, ale oni dalej wrzeszczeli, okła­dali mnie pięściami i rozbijali krzesła.

- Tego rodzaju osobnicy zawsze myślą, że tak trzeba. Ale nie zrobili ci krzywdy? - zapytał Kedrigern.

- Tylko kilka siniaków. Nic poważnego. I zdobyłem trochę cie­kawego materiału. Sporo się dowiedziałem o rycerzach renegatach.

- Więc ciągle piszesz bajki? - zagadnęła Księżniczka.

- O tak, pani. Od waszego wyjazdu pracowałem bez przerwy nad poprawkami... tylko raz przeszkodzili mi Rokkmund i jego lu­dzie. Wasze uwagi bardzo mi pomogły. Ukończyłem prawie dwieście bajek i wszystkie są dobre. Pełne napięcia, konfliktów i zagrożenia, więc przystojny książę i piękna księżniczka porządnie się namęczą, zanim pokonają wszystkie przeszkody na drodze do szczęścia.

- A potem będą żyli długo i szczęśliwie?

- W każdej bajce - odparł zadowolony z siebie Zorilon. Kedrigern głośno strzelił palcami, co natychmiast rozbudziło drzemiącego Rumpelstiltskina.

- Byłbym zapomniał: mam dla ciebie historię. Obiecałem temu księciu, że opowiem ci o jego dokonaniach, żebyś uczynił go nie­śmiertelnym. Nazywa się Dyrax. Pocałował piękną królewnę i obu­dził ją, jej domowników i całe królestwo z zaczarowanego snu, który trwał przez sto lat. Byłem świadkiem, więc mogę ci podać wszystkie szczegóły.

Zorilon skrzywił się lekko.

- Czy w tej historii było coś niezwykłego? Na przykład czy Dyrax był groteskowo brzydki?

- Nie, to całkiem przystojny chłopiec. Był w przebraniu, jeśli to ci pomoże.

Zorilon kiwnął głową z mądrą miną.

- Przebrał się za myśliwego? Za drwala?

- Za prostego żołnierza.

- Zgadłbym za trzecim razem. Pewnie szukał okazji do jakiegoś bohaterskiego czynu, żeby odzyskać straconą miłość.

- Rzeczywiście. Skąd wiesz?

- My, pisarze, znamy się na rzeczy. Dziękuję ci za przysługę, mi­strzu Kedrigernie, ale ta historia nie całkiem odpowiada moim obecnym potrzebom. Ostatnio dysponuję nadmiarem opowieści o przystojnym księciu całującym śpiącą królewnę. Opracowałem cztery i nie zamierzam sięgać po następne, jeśli nie zawierają nic nowe­go. Na przykład gdyby książę pocałował królewnę i obudził ją, ale sam zasnął, byłaby to ciekawa odmiana. Albo gdyby oboje zmienili się w coś paskudnego.

- Ale tak się nie stało - wyznał z żalem Kedrigern.

- My, pisarze, nie możemy się ograniczać do suchych faktów. Tworzymy baśnie, a nie kroniki. Szukamy prawdy artystycznej, nie­zwykłego zapisu wydarzeń.

- Obiecałem Dynucowi... Słuchaj, skoro już wykorzystałeś tę fa­bułę, nie możesz po prostu zmienić imion bohaterów? W ten spo­sób uszczęśliwisz Dyraxa, a przecież to żaden kłopot, prawda?

Zorilon namyślał się przez chwilę, po czym odparł z powagą:

- Nie jest to wielki kłopot, ale muszę się zastanowić. My, pisa­rze, nie nazywamy byle jak naszych bohaterów, rozumiecie. Wybór odpowiednich imion kosztuje nas wiele pracy.

- Rozumiemy - przytaknęła Księżniczka. - Na pewno włożyłeś wiele twórczego wysiłku w imię „Larry”.

- Przynajmniej spróbuj. „Dyrax” i „Blamarde” to bardzo ładne imiona dla księcia i królewny - nalegał Kedrigern.

- Niezłe - przyznał Zorilon. - Całkiem niezłe. Chyba nie zaszko­dzi, jeśli zmienię księcia Gluddbuttza i królewnę Błomblooglefutzer na księcia Dyraxa i królewnę Blamarde. Występują w mojej bajce pod tytułem „Czysty mały naparstek”, o przystojnym księciu przebra­nym za drwala, który pocałował śpiącą królewnę i obudził całe jej królestwo.

- Dlaczego nie zatytułujesz tej bajki „Śpiąca Królewna”? -zapy­tała Księżniczka.

Brwi Zorilona uniosły się niemal do linii włosów. Oczy mu roz­błysły.

- Tak jest! Doskonały tytuł! Dziękuję ci, pani! - zawołał z entu­zjazmem. - Niełatwo jest ciągle wymyślać chwytliwe tytuły.

- Zauważyłam - odparła Księżniczka z uprzejmym uśmiechem.

- Ludzie myślą, że bajkopisarz nic nie robi, tylko siedzi przez cały dzień w wygodnym fotelu i marzy o królewnach, czarach, ob­rażonych wróżkach, skrzatach i olbrzymach. Nic dalszego od praw­dy, możecie mi wierzyć. Ciągle tylko praca, praca, praca, ciężka ha­rówka dzień po dniu. Nigdy nie mam ani chwili odpoczynku. Ty­ram jak wół.

- Dlaczego nie pojedziesz z nami do Dendorrik? - zapropono­wał Kedrigern. - Wypróbujesz swoje bajki na całkiem nowych słu­chaczach. I zbierzesz trochę nowego materiału.

- Podróż w twoim towarzystwie to dla mnie zaszczyt, mistrzu Kedrigernie, ale przecież nie rozerwę się na dwoje. Utknąłem w sa­mym środku nowej bajki i muszę dopracować kilka szczegółów, za­nim skończę robotę. Potrzebuję informacji.

Księżniczka odwróciła się do gospodarza. -Jakich informacji, Zorilonłe? Może ci pomożemy. Zorilon uśmiechnął się pobłażliwie.

- Wątpię, pani. Piszę o smoku, a fabuła wymaga informacji o oso­bistych zwyczajach smoków.

- Dlaczego nie zapytasz jakiegoś smoka? - rzuciła niedbale Księżniczka.

- No, potrzebuję dość intymnych informacji. Żaden smok nie zdradzi ich obcemu. Poza tym gdzie mam szukać smoka? Nie mogę po prostu czekać, aż któryś wyląduje na podwórku. A jeśli nawet spo­tkam smoka, jak z nim rozmawiać nie ryzykując życiem? Prawdziwy dylemat, pani.

Kedrigern wstał i przeciągnął się. Mrugnął do Księżniczki, a po­tem powiedział do Zorilona:

- Przepraszam na chwilę. Wyjdę odetchnąć świeżym powie­trzem.

Księżniczka odwzajemniła mrugnięcie, a czarodziej nieznacznie kiwnął głową. Rumpelstiltskin leniwie podniósł wzrok, westchnął głośno, ziewnął i z powrotem ułożył się przy ogniu. Kedrigern wyszedł z izby. Na nalegania Księżniczki Zorilon zaczai spisywać listę pytań, adresowanych do każdego smoka, który okaże się skłonny do współpracy. Na początku był przy tym wyraźnie zakłopotany, ponie­waż -jak zaznaczył - niektóre pytania miały charakter wybitnie oso­bisty; ale Księżniczka przyrzekła, że nie będzie podglądać. Uspoko­jony Zorilon z zapałem zabrał się do dzieła. Doszedł do końca listy i odczytywał ją na nowo z widoczną satysfakcją, kiedy za drzwiami rozległ się potężny szum oraz łupnięcie, od którego zadrżała cała chatka. Rumpelstiltskin zerwał się na nogi i zaczął ujadać. Zaniepo­kojony Zorilon podniósł wzrok znad listy.

- Co to było? - zapytał. Księżniczka odpowiedziała spokojnie:

- Na pewno Kedrigern już wrócił.

- Czy on zawsze wraca tak... dramatycznie?

- To zależy - odparła Księżniczka, wytwornie przesłaniając ziew­nięcie.

Wszedł Kedrigern, pociągając nosem i zacierając ręce jak po spacerze w zimny wieczór.

- Wróciłem - oznajmił. - Mam nadzieję, że nikogo nie nastra­szyłem. Przyprowadziłem kogoś ze sobą.

- O? Kogo? - zapytała niewinnie Księżniczka.

- Naszego przyjaciela imieniem Shanzie.

- Gdzie jest ten Shanzie? - zapytał Zorilon.

- Na podwórzu.

- Skoro jest twoim przyjacielem, mistrzu Kedrigernie, zaproś go do środka.

- Shanzie jest raczej nieśmiały. Wolałby, żebyś wyszedł i poroz­mawiał z nim na dworze. Myślę, że go polubisz, Zorilonie. On chęt­nie pomaga ludziom.

- No...

- Śmiało, wyjdź - zachęciła gospodarza Księżniczka, z uśmie­chem wskazując na drzwi.

Zorilon odłożył pióro i wstał. Zrobił krok do wyścia, potem po­spiesznie zawrócił do biurka i chwycił listę pytań. Zerknął na Księż­niczkę i lekko poczerwieniał. Zwinął listę w rulonik, wepchnął za tunikę i wyszedł na dwór, mamrocząc przeprosiny. Księżniczka zasło­niła twarz rękami i próbowała stłumić śmiech. Rumpelstiltskin po­pędził do drzwi za swoim panem, ale Kedrigern złapał go en passant i przytrzymał mocno.

- Tylko byś narobił zamieszania - wyjaśnił psu, drapiąc go za uszami.

Zza drzwi doleciał okrzyk zdumienia, potem radosny wrzask i wybuch śmiechu. Do głosu Zorilona przyłączył się drugi głos, głę­boki i dudniący, ale równie wesoły. Księżniczka zawtórowała im śmie­chem, aż łzy stanęły jej w oczach. Kedrigern usiadł obok niej, a Rum­pelstiltskin posłusznie ułożył się na jego kolanach.

- Chyba łatwo się dogadali - zauważył czarodziej. Księżniczka na nowo wybuchnęła śmiechem.

- Zorilon zabrał swoją listę... wszystkie pytania... zbyt wstydliwe, żeby je pokazywać - wykrztusiła pomiędzy atakami wesołości.

- Więc musimy się nastawić na długie czekanie.

Dzięki pomocy Shanziego Zorilon jeszcze tej nocy dokończył bajkę o smokach oraz wprowadził poprawki do „Czystego małego naparstka”, któremu zmienił tytuł. Następny dzień poświęcił na po­rządkowanie papierów, a trzeciego ranka, zaraz po wschodzie słoń­ca, wszyscy wyruszyli do Dendorrik.

Podróżowali bez przeszkód przez ciche lasy aż do dnia, kiedy Shanzie koszącym lotem zawrócił do towarzyszy z ostrzeżeniem, że niedaleko widać ślady obozowiska. Czterdziestu czy pięćdziesięciu ludzi biwakowało w tym miejscu parę dni wcześniej, zanim ruszyli dalej w kierunku Dendorrik.

Zorilon, wyraźnie wstrząśnięty, zażądał natychmiastowego odwro­tu. Kedrigern przypomniał mu, że nigdzie nie znajdzie lepszych towa­rzyszy podróży, jeśli chodzi o ochronę. Zorilon uznał słuszność tego argumentu, ale jakoś nie nabrał odwagi. Po odkryciu Shanziego pod­różni zdwoili ostrożność, a smok sumiennie patrolował okolicę. Natra­fili na następne, większe obozowiska, co wskazywało wyraźnie, że w la­sach gromadzą się coraz liczniejsze siły zmierzające do Dendorrik. Pod­różni zaczęli się poważnie martwić o Hamaraka i jego poddanych.

Potem, na północnym stoku ostatniego wzgórza przed rzeką, ślady się rozdzieliły. Połowa oddziału ruszyła w górę rzeki, połowa w dół. Liczba śladów świadczyła, że zebrało się tam co najmniej pięciu­set ludzi. Ani jeden trop nie prowadził w stronę mostu.

- To bardzo dziwne - oświadczył Kedrigern, strzepując kurz i źdźbła trawy z kolan po starannym zbadaniu gruntu. - Maszero­wali przez wiele dni, prosto do Dendorrik, i tuż przed miastem na­gle skręcili.

- Może wcale nie szli do Dendorrik - zasugerował z nadzieją Zorilon.

- Albo może usłyszeli o Hamaraku i zmienili zdanie - podsunę­ła Księżniczka.

- To nie ma sensu - powiedział czarodziej kręcąc głową. - Nie rozproszyli się, tylko podzielili na dwa duże oddziały, mniej więcej równe liczebnie. Ta droga prowadzi w jedną stronę na bagna, a w drugą do wodospadu.

- Więc może planują przeprawić się przez bagna i wodospad, żeby zakraść się do Dendorrik od tyłu - powiedział Zorilon.

Kedrigern nie wydawał się przekonany.

- W takim razie sami sobie utrudniają zadanie. Wodospad na­zywa się „Nieprzebyta Kaskada”, a bagna to „Bezdenne Grzęzawi­sko”. Możliwe, że nazwy są trochę przesadzone, ale na pewno nie oznaczają łatwej drogi. A nawet jeśli oddziały przejdą na drugą stro­nę, nie mogą podkraść się do Dendorrik. Wszędzie jest płaski, otwarty teren. Dojrzą ich z zamku i przygotują się do. obrony.

- Więc pewnie chowają jakiś atut w rękawie. To oczywiste -stwierdziła Księżniczka. - Pięciuset ludzi nie zbiera się w lesie tylko po to, żeby taplać się w bagnie albo oglądać wodospad. Oni coś knują. Powinniśmy ostrzec Hamaraka.

- Chyba masz rację, moja droga - przytaknął czarodziej. Pod­niósł wzrok na zachmurzone niebo. - Robi się ciemno. Możemy tu­taj przenocować. Będziemy w Dendorrik wcześnie rano.

- Tutaj? Nocować tutaj, kiedy możemy spać bezpiecznie w mie­ście? - wykrzyknął Zorilon.

- Tutaj będziemy bezpieczni. Wojska odeszły.

- A jeśli przyjdą maruderzy? Mnóstwo maruderów. Albo dezer­terzy. Groźni, zdesperowani przestępcy. Mogą nas zamordować we śnie -jęknął Zorilon. Nawet w zapadającym zmierzchu widać było, że zbladł.

- Nikt nas nie zaskoczy, kiedy Shanzie pełni straż.

- Nawet smok musi czasem spać. Księżniczka powiedziała uspokajającym tonem:

- Nie bój się, Zorilonie. Pamiętaj, że podróżujesz w towarzy­stwie czarodziejów. Rozciągniemy zaklęcie wokół całego obozu.

- A jeśli wśród maruderów są czarodzieje?

Księżniczka i Kedrigern wymienili długie, znaczące spojrzenia. Ona uniosła ciemną brew, on podrapał się po brodzie. Wreszcie po­wiedział:

-Jeszcze nie jest zupełnie ciemno. Chyba znajdziemy drogę przez las.

- Zobaczymy światło w budce strażniczej na moście i światła na zaniku - dodała Księżniczka.

- Polecę przodem i pokażę wam drogę - zaofiarował się Shan­zie, naprężając skrzydła.

- Więc jedźmy! - zaskomlał Zorilon. Kedrigern podniósł rękę.

- Czekajcie! - rzucił ostro. Położył dłoń na szyi smoka. - Uwa­żam, że powinieneś zostać z nami, Shanzie. Mieszkańcy Dendorrik to nerwowi ludzie. Jeśli cię zobaczą, nie wiadomo, jak zareagują.

Podwójny pióropusz złocistego płomienia trysnął z nozdrzy smoka, błękitne oczy zwęziły się w szparki. Basowy głos zadudnił złowrogo:

-Jestem smokiem. Nie boję się ich nędznych procy i strzał.

- Wiem o tym, Shanzie - rzekła łagodnie Księżniczka. - Na pew­no to ty im napędzisz strachu. Po prostu nie chcemy od razu zrobić złego wrażenia.

- Smokom nie zależy na dobrym wrażeniu.

- Ale czarodziejom zależy. Pamiętasz, Shanzie, kiedy pozwolili­śmy ci podróżować z nami, obiecałeś, że będziesz grzeczny - przy­pomniała Księżniczka.

Shanzie zaburczał gniewnie, wypuścił kłąb czarnego dymu i wresz­cie powiedział:

- Zrobię, jak sobie życzy moja pani.

- Dobrze, więc ruszajmy - rozkazał Kedrigern.

Zanim dotarli do szczytu wzgórza, zapadła całkowita ciem­ność. W dole leżało Dendorrik, garstka rozproszonych nikłych światełek na odległym brzegu wielkiego morza ciemności. Na nie­bie nie świeciła ani jedna gwiazda, ani jeden księżycowy promień nie rozjaśniał nocy. Podróżni ostrożnie posuwali się po szlaku, pro­wadzeni światełkiem w budce strażnika na drugim końcu mostu. Wreszcie wynurzyli się z lasu i weszli na most. Kedrigern prowadził, za nim szła Księżniczka, dalej Zorilon i wreszcie - w bezpiecznym odstępie - Shanzie.

Zaspany pikinier wygramolił się z budki, poprawił przekrzywio­ny hełm i niezdarnie machnął piką do nadjeżdżającego Kedrigerna. Na szczęście dla wszystkich w ciemności nie widział wyraźnie Kedrigernowego konia.

- Hej tam, co to? Kim jesteście i czego szukacie na moście o tej porze? - zapytał zrzędliwie.

-Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu, powszechnie zna­ny czarodziej.

- Czarodziej, hę? - powtórzył strażnik.

- Co to? Czarodziej? - zapytał drugi strażnik, który właśnie wy­toczył się z budki.

- Dwoje czarodziejów - poprawiła go Księżniczka, stając obok męża.

- Dwoje? Czy to wszyscy? - zapytał pierwszy strażnik znacznie grzeczniejszym tonem.

- Towarzyszą nam inni, ale nie są czarodziejami. Przybyliśmy z wizytą do Hamaraka Niezwyciężonego. Prowadź nas do zamku — zażądał Kedrigern.

- Po co chcecie iść do zamku? - zdziwił się strażnik.

- Żeby odwiedzić Hamaraka.

- Nie znajdziecie w zamku mojego pana Hamaraka. Nie ma tam nikogo, odkąd zamek się zawalił - oznajmił pierwszy strażnik.

- Zawalił się? Czy Hamarakowi nic się nie stało? - zawołała Księżniczka.

- Oczywiście, pani. Przecież on jest Niezwyciężony, no nie? Mieszka teraz nad piekarnią, razem z królową Berrian.

-Jak szybko naprawią zamek? - chciał wiedzieć Kedrigern. Strażnik niedbale wzruszył ramionami.

- Nie trzeba nic naprawiać. Nie potrzebujemy żadnych zamków w Dendorrik. Nawet nie potrzebujemy strażników. Przecież mamy Hamaraka Niezwyciężonego, który nas broni swoim czarodziejskim mieczem.

Kedrigern pochylił głowę i zasłonił oczy dłonią. Księżniczka pocieszająco pogłaskała go po ramieniu. Zorilon zatrzymał się obok nich. W zapadłym milczeniu podróżni i strażnicy usłyszeli ciężkie kroki, zbliżające się z łomotem. Strażnicy zerknęli na trójkę przyby­szów, wymienili niepewne spojrzenia, po czym wyjrzeli zza koni, żeby zobaczyć czwartego członka grupy.

-Jakiś ciężki - zauważył jeden.

-1 nie spieszy się - dodał drugi.

- Popatrz na tego konia! Wielki jak... jak...

- Smok! - pisnął drugi strażnik. Odskoczył do tyłu i zderzył się z pierwszym. Obaj rzucili piki, wskoczyli do budki i zaryglowali drzwi za sobą. Zniecierpliwiony Kedrigern zsiadł z konia i podszedł do drzwi.

- Wszystko w porządku. On jest z nami - krzyknął głośno.

- To smok! Macie tam smoka! - wybełkotał ściszony, zatrwożo­ny głos.

- To przyjaciel. Nie macie się czego bać.

- Boimy się smoka.

- No dobrze, dobrze. Odeślę go - obiecał Kedrigern i podszedł do Shanziego, który siedział na końcu mostu.

- Boją się mnie, prawda? - zahuczał smok.

- Chyba są po prostu zaskoczeni. Nie uprzedziłem ich.

- Boją się mnie - powtórzył Shanzie z widoczną satysfakcją. - To słuszne i sprawiedliwe, żeby ludzie bali się smoka.

- Owszem, ale przyjechaliśmy tutaj, żeby pomóc tym ludziom, a nie zastraszyć ich na śmierć. Pamiętaj.

Shanzie wydał grzmiący pomruk opornej zgody.

- Obiecałem mojej pani - przyznał.

- Teraz - ciągnął czarodziej - musisz polecieć na szczyt wzgó­rza, do zrujnowanego zamku, i obserwować okolicę. Przyjdę do cie­bie jutro. Leć jak najciszej i pozostafi w ukryciu, dopóki ci nie po­zwolę wyjść.

- Czy taka jest wola mojej pani?

- Tak, Shanzie - zawołała do niego Księżniczka. Pomrukując niechętnie, smok rozpostarł skrzydła. Bezgłośnie wzbił się w powietrze i zniknął w ciemnościach. Kedrigern odpro­wadzał go wzrokiem. Potem wrócił do budki strażników i mocno za­łomotał w drzwi.

- Możecie już wyjść. Smok odleciał.

Drzwi uchyliły się odrobinę. Przerażony głos wyszeptał:

- Naprawdę odleciał?

- Naprawdę - zapewnił go Kedrigern.

Strażnicy ostrożnie wysunęli się z budki, wysoko podnosząc po­chodnie i przywierając plecami do ściany. Upewniwszy się, że smok rzeczywiście zniknął, podnieśli upuszczone piki i stanęli z głupimi minami.

- Nigdy jeszcze nie widziałem smoka - wymamrotał jeden z nich, spuściwszy oczy.

- No więc teraz widziałeś - odparł Kedrigern. Dosiadł konia i z wysokości siodła ciągnął: -Jak już dojdziecie do siebie, chcemy się widzieć z Hamarakiem. Zaprowadźcie nas.


Dendorrik ocalone, intryga wykryta


Poprzedzani przez jednego strażnika i eskortowani z tyłu przez drugiego, podróżni weszli po wąskich schodach na zapleczu piekar­ni i wkroczyli do sali tronowej oraz parlamentu miasta Dendorrik, czyli mansardy pachnącej świeżym chlebem. Hamarak siedział przy ogniu na solidnym drewnianym krześle z wysokim oparciem, stopy trzymał na wyściełanym podnóżku i wpatrywał się w ścianę nieszczę­śliwym wzrokiem. Na jego kolanach i na podłodze leżało w nieładzie mnóstwo papierów.

Berrian, która siedziała obok niego nad cebrzykiem z gorącą wodą, szorując garnek, zerwała się na nogi i krzyknęła:

- Goście! Goście przyszli, Hamaraku!

Hamarak odwrócił się, strącając kaskadę papierów na podłogę. Na widok gości wstał z radosną miną.

- Wróciliście! Wróciliście bezpiecznie! Co z Luizą? Pomogłeś jej? - zapytał, energicznie ściskając im dłonie na powitanie.

- Luiza odzyskała ludzką postać, tak samo Alicja i William. Prze­syłają pozdrowienia - powiedziała Księżniczka.

- To jest Zorilon - oznajmił Kedrigern, wypychając do przodu młodego człowieka. - Tworzy bajki i legendy. Chciałby ułożyć bajkę o tobie, skoro przyjechał do Dendorrik. Jego pies nazywa się Rumpelstiltskin. To rodzinne imię.

Dwaj mężczyźni podali sobie ręce i Hamarak zapytał: -Jak długo zamierzasz zostać w Dendorrik?

- Dopóki Wasza Wysokość pozwoli - odparł Zorilon z ukłonem.

- Umiesz czytać?

- Czytam i piszę z łatwością, Wasza Wysokość - odpowiedział Zo­rilon i skłonił się ponownie, jeszcze bardziej dwornie. Rumpelstiltskin przyjaźnie zamerdał ogonem.

- Naprawdę umie, sami widzieliśmy - potwierdziła Księżniczka.

- Chcesz dla mnie pracować? - zapytał Hamarak. - Ludzie cią­gle przysyłają mi papiery, a ja nie wiem, co z nimi robić. Sporo się nazbierało. - Wskazał pobojowisko wokół krzesła oraz sterty zalega­jące po kątach i pod meblami.

- Cała sala tronowa jest zaśmiecona - wtrąciła Berrian, wpycha­jąc nogą kilka papierów pod krzesło. - Nie dajemy sobie rady, od­kąd zamek się zawalił. Na szczęście mój dawny pokój był wolny, więc przenieśliśmy się tutaj. Tylko czasowo.

- Pachnie ładniej niż w zamku - dodał Hamarak.

- Podobają mi się wasze zasłony. A poduszki wyglądają na bar­dzo wygodne - odezwała się Księżniczka.

- Sama je uszyłam. Pościel też.

-Jest śliczna - powiedziała Księżniczka, a mężczyźni zamrucze­li aprobująco.

Berrian uśmiechnęła się, potem westchnęła.

- Nie mam wielkiej ochoty szyć pościeli dla całego zamku, ale chyba w końcu będę musiała. Nie można skutecznie rządzić króle­stwem z pokoiku nad piekarnią.

-I nie można rządzić, jeśli nie wiadomo, co się dzieje. We­źmiesz tę posadę? - Hamarak zapytał Zorilona. Bajkopisarz ponownie zgiął się w ukłonie.

- To dla mnie zaszczyt, Wasza Wysokość.

- Świetnie. Nie wiedziałem, że królowanie wymaga tyle papier­kowej roboty. Myślałem, że to będzie bardziej urozmaicone.

- Niedługo może się okazać zbyt urozmaicone jak na twój gust. Czy możemy porozmawiać na osobności? - poprosił Kedrigern.

Hamarak rozejrzał się po pokoju, potem spojrzał na czarodzie­ja i potrząsnął głową.

- Raczej nie. Straszny tutaj tłok.

- Spróbuj, Hamaraku. To ważne. Wyślij strażników do gospody, żeby zarezerwowali dla nas pokój, i powiedz Zorilonowi, żeby zaczął porządkować papiery. Księżniczka i Berrian są zajęte rozmową.

Hamarak wykonał polecenie czarodzieja, po czym obaj wci­snęli się za umywalkę. Kedrigern pospiesznie, zniżonym głosem zrelacjonował, co podróżni widzieli w lesie, ostrzegł przed groźbą najazdu i uprzedził, że Shanzie pełni straż w ruinach zamku. Kie­dy skończył, Hamarak popatrzył na niego pustym wzrokiem, wes­tchnął i powiedział:

- No to koniec z Dendorrik.

- Nie możesz tak łatwo się poddawać - zaprotestował czaro­dziej.

- To beznadziejne. Nawet z pomocą prawdziwej Panstygii nie mógłbym pokonać pięciuset ludzi. Ramiona by mi omdlały. Ale nie mam prawdziwej Panstygii, tylko imitację.

- Bardzo dobrą imitację.

- O tak, i jestem ci wdzięczny, czarodzieju. Ale to tylko imitacja.

- Najeźdźcy o tym nie wiedzą.

- Dowiedzą się bardzo szybko, kiedy stanę z nimi do walki - od­parł ponuro Hamarak. Potem twarz mu się rozjaśniła i wykrzyknął: -Chyba że potrafisz mnie zmienić w najlepszego szermierza na świe­cie! Nie na stałe, tylko na dzień lub dwa. To wystarczy. I wcale nie muszę być najlepszy na świecie. Jeśli przez kilka dni będę najlepszym szermierzem w królestwie, ocalę Dendorrik.

- Taki czar nie należy do mojej specjalności, Hamaraku. Musiał­bym wrócić do domu i odnaleźć go w księgach, a na to nie ma czasu.

- Możesz mnie zrobić odpornym na ciosy?

- Tak... chyba mogę - odparł czarodziej powoli, z wahaniem, w zamyśleniu drapiąc się po brodzie.

-Więc zrób to!

- Nie tak szybko. Zaklęcie odporności jest bardzo zdradliwe. Należy je stosować z wielką ostrożnością i bardzo starannie dopra­cować w każdym szczególe, inaczej powoduje opłakane skutki. Po­patrz na Achillesa i Zygfryda.

- Kim oni są?

- Dwaj mężczyźni, którzy rzekomo byli odporni na ciosy. Obaj nie żyją.

Hamarakowi zrzedła mina.

- Szkoda. To byli twoi przyjaciele?

- Nie, nie, nie. Wymieniłem ich dla przykładu. -Jakiego przykładu?

- Żeby pokazać, że zaklęcie odporności niekoniecznie zapewni ci nietykalność. Widzisz, jeśli opracuję szczegółowy czar i zabezpie­czę cię przed włócznią, mieczem, sztyletem, strzałą i tak dalej... sta­rannie wymieniając każdy rodzaj broni... zawsze ktoś może rozwalić ci głowę łopatą albo przebić cię widłami. A jeśli użyję uniwersalne­go zaklęcia, obejmującego wszelkie możliwe rodzaje broni, muszę rozciągnąć czar tak cienko, że łatwo go przerwać. Więc wolałbym znaleźć jakiś inny sposób, żeby ocalić ciebie i Dendorrik.

-Jaki inny sposób? - zapytał gorliwie Hamarak. -Jeszcze nie zdecydowałem. Muszę się z tym przespać. Mamy kilka dni, zanim nadciągną najeźdźcy, a do tego czasu coś wymyślę.

- Na pewno?

- Oczywiście, Hamaraku. Zaufaj mi - odparł Kedrigern z pro­tekcjonalnym uśmiechem.

Zorilon został w piekarni, przy małym, jakby niewyrośniętym i zakalcowatym stoliku w ciepłym kącie, żeby dalej porządkować państwo­we dokumenty. Ponieważ większość z nich stanowiły petycje, praca posuwała się szybko.

Kiedy wracali do gospody ciemnymi, wąskimi uliczkami, Kedrigern powiedział do żony:

- Coś długo rozmawiałaś z Berrian. Na pewno nie gadałyście cały czas o zasłonach i poduszkach.

- Och, nie. Opowiedziała mi o katastrofie na zamku. Zdaje się, że jak tylko robotnicy zaczęli wywozić śmieci, wszystko się zawaliło. Tylko śmieci trzymały zamek w kupie - wyjaśniła Księżniczka.

- Dlaczego nie zostawili śmieci na miejscu?

- O to samo zapytałam. Podobno wśród robotników rozeszła się plotka, że głęboko pod zamkiem jest zakopany ogromny skarb. Nikt nie chciał przerwać kopania, nawet kiedy ściany zaczęły osiadać i pod­łogi się zapadały. Według Berrian to cud, że nikt nie zginął.

Kedrigern potrząsnął głową.

- Chciwość to coś okropnego.

- Tak samo jak śmieci - oświadczyła z naciskiem Księżniczka. -Przynajmniej teraz mogą zbudować coś nowoczesnego i wybrać lep­sze położenie.

-Jesteś niepoprawną optymistką, moja droga. Armia pięciuset groźnych zbójów maszeruje na miasto, zamek leży w gruzach, Hamarak ma imitację zaklętego miecza, którą ledwie potrafi utrzymać w rękach, gwardia boi się własnego cienia... a ty się zastanawiasz, gdzie zbudują nowy zamek.

- To nie ja jestem optymistką, Keddie, tylko ty jesteś pesymistą. Na pewno potrafisz przepędzić armię bandziorów. Pamiętasz, co zrobiłeś z Zielonym Zagadkowiczem i jego ludźmi?

- Przypomnij sobie, co było potem, kochanie: przez wiele dni byłem słaby jak dziecko. Gdybym nie znalazł haemonii, do tej pory nie odzyskałbym sił. Czeka nas ciężka podróż do domu, więc nie chcę się włóczyć po drogach, jeśli utracę większość mocy.

- Zostało ci jeszcze dużo haemonii - zauważyła Księżniczka.

- Wcale nie tak dużo. A jeśli napastnicy mają ze sobą jednego czy dwóch czarodziejów? Musimy uwzględnić taką możliwość.

- Nie uwzględniłeś jednego - wytknęła mu Księżniczka lodowa­tym tonem. - Przeoczyłeś fakt, że ja też jestem czarodziejką i potra­fię doprowadzić nas bezpiecznie do domu, nawet jeśli twoja moc się wyczerpie.

- Kochanie, wcale nie zapomniałem o tobie. Wręcz przeciwnie, liczyłem na twoją pomoc w starciu z napastnikami... jeśli do tego dojdzie.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Właśnie dlatego się martwię. Jeśli oboje zużyjemy swoją moc do ostatniej kropli, wprawdzie ocalimy Dendorrik, ale sami będziemy bezsilni przez wiele tygodni, nawet regularnie zaży­wając haemonię.

Księżniczka zastanawiała się chwilę, a potem zaproponowała:

- Może zmienimy kilku w świerszcze albo myszy polne, albo coś w tym rodzaju, a wtedy reszta zrozumie aluzję.

- Może. Ale najlepiej, żeby Dendorrik miało własną obronę. Nie możemy tutaj pędzić za każdym razem, kiedy jakieś bandziory wpadną na pomysł, żeby zaatakować miasto.

- O nie, to wykluczone. Nie możesz po prostu zaczarować Ha-maraka?

-Już to omówiliśmy. Nie mogę nic zrobić, dopóki nie wiem, co nam zagraża. Wyjdę na kompletnego durnia, jeśli zabezpieczę go przed ciosami każdej ostrej broni, a potem się okaże, że napastnicy mają maczugi.

- Słusznie. To nie wystarczy.

-I zawsze istnieje możliwość, że zmierzymy się z magią.

- Naprawdę tak uważasz?

- Nic innego nie miałoby sensu, moja droga. Po wyczynach Hamaraka na moście każda banda zwykłych rabusiów będzie się trzy­mała z dala od Dendorrik, dopóki nie znajdą sposobu na pokona­nie Hamaraka i jego magicznego miecza... a to oznacza własną ma­gię. Bandyci są głupi, ale nie aż tacy głupi.

Księżniczka milczała przez chwilę, a potem powiedziała:

- Nie jestem tego pewna. Myślę, że sąjeszcze głupsi, niż podej­rzewasz.

-Dlaczego?

- No, weźmy na przykład Rokkmunda. Typowy wojowniczy brutal z mieczem, który zupełnie lekceważył magię. Ostrzegałam go, ale zaatakował mnie zaklętym mieczem. Myślę, że oni wszyscy są tacy.

Kedrigern chrząknął w zamyśleniu. Po długiej chwili powie­dział:

- Trafiłaś mi do przekonania, moja droga.

- No i Burok. Przypomnij sobie Buroka.

- Pamiętam go doskonale.

- Brutalni mężczyźni zawsze polegają na brutalnej sile, Keddie. Pięćdziesięciu wojowników nie zdołało pokonać Hamaraka, więc zebrało się pięciuset i próbują go podstępnie zaskoczyć. Rokkmund zrobiłby dokładnie to samo. Gdyby było ich niewielu i gdyby przyby­wali otwarcie, obawiałabym się magii. Ale półtysięczna armia to tyl­ko zbieranina tępych, upartych, wymachujących maczugami brutali - oświadczyła Księżniczka z chłodną pewnością siebie.

- Trafny argument. Bardzo przekonujący. Gdybyśmy tylko zna­leźli sposób, żeby uniezależnić Dendorrik od naszej pomocy...

- Wymyślimy coś - rzuciła Księżniczka nie mniej stanowczo. Skręcili za róg i zobaczyli mężczyznę stojącego w oświetlonych

drzwiach. Obok niego stał chłopiec z latarnią. Obaj rozglądali się czujnie.

- Tam jest gospoda. Mam nadzieję, że dostaniemy coś do jedze­nia. Umieram z głodu - mruknęła Księżniczka i pomachała do obe­rżysty.

- Myślę, że dostaniemy wszystko, czego tylko zażądamy. Osta­tecznie, moja droga, jesteśmy przyjaciółmi Hamaraka Niezwyciężo­nego - odparł Kedrigern i również pomachał wesoło.

Rzeczywiście potraktowano ich z wielkimi względami. Uśmiech­nięci stajenni zaprowadzili konie do stajni, już nie obawiając się ich wyglądu. Oberżysta umieścił gości w najlepszym pokoju, gwarantu­jąc osobiście, że nie ma tam pcheł, a myszy są tak malutkie i cichut­kie, że praktycznie niedostrzegalne. Jego żona dostarczyła ćwiartkę sarniny, trochę wędzonych pstrągów, kosz dojrzałych owoców, dwa bochenki świeżego chleba, połówkę pieczonej kaczki oraz dzbanek całkiem przyzwoitego piwa. Goście zasiedli przy kominku i spałaszo­wali kolację.

Kiedy weszli do sypialni, znaleźli wygrzaną i przyjemnie pach­nącą pościel. Bagaże leżały starannie ułożone pod ścianą, na pale­nisku buzował ogień. Ścieląc łóżko odkryli ze zdumieniem, że prze­ścieradła są czyste.

Księżniczka zasnęła smacznie, zanim Kedrigern zdążył ściągnąć buty. Pomimo zmęczenia usiadł na krawędzi łóżka, wpatrując się w ogień i szukając w pamięci jednego odpowiedniego czaru, jednego właściwego zaklęcia, jednego trafnego uroku, który rozwiąże kłopo­ty Hamaraka i raz na zawsze obroni Dendorrik przed wszelkimi na­paściami. Ziewnął, głowa mu opadła, wzdrygnął się, przetarł pieką­ce oczy, ale nie znalazł rozwiązania. Wreszcie wśliznął się do łóżka obok Księżniczki, ziewnął po raz ostatni i zasnął, zanim zdążył się pocieszyć, że nowy dzień przynosi ze sobą nowe pomysły.

Zbudziwszy się stwierdził, że nowy dzień zaświtał nad wczoraj­szymi problemami i nie przyniósł rozwiązania. Niechętnie wygramo­lił się z ciepłego, wygodnego łóżka, zrzędząc pod nosem podczas ubierania.

- Keddie? Wcześnie wstałeś - odezwała się Księżniczka sennym głosem.

- Muszę odwiedzić Shanziego. Potem porozmawiam z Hamara-kiem.

- Masz jakieś pomysły?

- Żadnych nowych od wczoraj.

- Och. Więc spotkamy się w piekarni. Myślę, że Berrian po­trzebuje pociechy.

- Nie tylko ona - odparł czarodziej ponuro.

Zamek przedstawiał sobą obraz kompletnego zniszczenia. Mury i wieże zapadły się do środka, pozostała tylko niska bariera z potrza­skanych kamieni, otaczająca rumowisko na szczycie wzgórza. Kedrigern dwukrotnie okrążył ruiny wołając Shanziego, ale nie otrzymał odpowiedzi. Zsiadł z konia, nazbierał garść kamieni i zaczął je rzu­cać nad spękanym murem, co kilka rzutów wykrzykując imię Shan­ziego.

Po całej serii rzutów za murem rozległo się zgrzytanie i szura­nie, jakby żwir chrzęścił pod przesuwającym się powoli ciężarem. Jeszcze trzy kamienie, jeden okrzyk i czarodziej usłyszał niski, złow­rogi pomruk. Spoza muru wystrzelił jęzor płomienia, kłąb gęstego czarnego dymu wzbił się w niebo i powoli rozwiał się na porannym wietrze. Kedrigern zawahał się z kamieniem w dłoni, gotów do rzu­tu, a wtedy niski, gniewny głos zahuczał wśród rozwalonych ścian.

- Kto ośmiela się zakłócać spoczynek smoka?

- To ja, Kedrigern - krzyknął czarodziej.

Ponownie rozległ się głęboki, niezadowolony pomruk, wielkie cielsko zahurgotało po luźnych kamieniach, a potem głowa Shan­ziego jak błyszcząca złota strzała wychynęła zza muru i zwężone śle­pia wpiły się w czarodzieja. Głowa opadła, podbródek wsparł się na murze. Cienkie smużki bladego dymu uniosły się z nozdrzy.

- Dlaczego rzucasz we mnie kamieniami? - syknął Shanzie.

- Nie odpowiadałeś, kiedy cię wołałem.

- Odpoczywałem. Wygodnie się czuję w tych ruinach.

- Odpoczywałeś? Przecież miałeś wypatrywać najeźdźców! Shanzie poderwał głowę i parsknął płomieniem z nozdrzy.

- Nie boję się żadnych najeźdźców! Biada temu, kto wtargnie w moje ruiny! - zaryczał.

- Może nie boisz się najeźdźców, ale ja się boję i Księżniczka, i nasi przyjaciele. Obiecałeś nas bronić pamiętasz? Nie obronisz nas, kiedy śpisz.

Głowa opadła, oczy zamgliły się od namysłu. Po chwili Shanzie powiedział:

- Miałem prawo spać. Czułem się jak w domu.

- Co cię napadło, Shanzie? Od kilku dni nie jesteś sobą. Ponownie uniosła się złocista głowa i Shanzie ryknął grzmiącym głosem:

- Stałem się prawdziwym sobą, czarodzieju! Jestem smokiem i muszę żyć jak smok! Doprowadziłem was bezpiecznie do Dendorrik, ale więcej ode mnie nie żądajcie. Wzywają mnie te ruiny. Mu­szę tu zostać.

Złocista głowa zniknęła za murem. Rozległ się chrzęst ciężkie­go smoczego cielska, pełznącego po gruzowisku

W jednym błysku olśnienia Kedrigern zrozumiał wszystko: pod gruzami rzeczywiście spoczywał skarb, a Shanzie czuł do niego co­raz mocniejszy pociąg w miarę, jak dojrzewała jego smocza natura. Nieważne, że Shanziemu nie powiedziano o skarbie - był smokiem i wyczuwał go na swój własny sposób.

- Shanzie! SHANZIE! - wrzasnął Kedrigern. Nie słysząc odpo­wiedzi, pochylił się i wziął w każdą rękę spory kamień, ale zanim się zamierzył, usłyszał kroki za zwalonym murem. Głowa Shanziego po­jawiła się ponownie i czarodziej krzyknął:

- Shanzie, możesz wykonać jeden lot, żeby sprawdzić, czy zbli­żają się najeźdźcy? Tylko jedno kółko dookoła miasta!

- Nie - zagrzmiał smok.

- Shanzie, musimy wiedzieć! Proszę!

- Nie potrzebuję latać, czarodzieju. Widzę ich stąd. Jeden od­dział nadchodzi ze wschodu, a drugi z zachodu. Wielu ludzi, kierują się tutaj.

Szepcząc gorączkowo „O rety, o rety”, Kedrigern wdrapał się na mur i dotarł do najwyższego miejsca. Shanzie mówił prawdę. Najeźdźcy posuwali się szybko po otwartym terenie. W południe dotrą do Dendorrik.

- Shanzie, pomóż nam! Obiecałeś, a teraz potrzebujemy twojej pomocy. Poleć tam i dmuchnij na nich płomieniem. To wystarczy. Tylko dwa małe dmuchnięcia, jedno na każdy oddział - poprosił cza­rodziej.

- Nie mogę, czarodzieju - odparł smok zmienionym głosem. Cofnął się, zatrzymał i z widocznym wysiłkiem dodał: - To miejsce mnie wzywa. Muszę usłuchać. Coś mnie tutaj trzyma. Nie mogę odejść.

Kedrigern uznał, że sprawa jest przegrana.

- To skarb, Shanzie. Królewski skarbiec Dendorrik jest zakopa­ny pod tymi ruinami. Nie wiedziałem o tym, kiedy cię tutaj wysłałem.

- Skarb! W ruinach! - Shanzie odrzucił głowę do tyłu i wypu­ścił w niebo wspaniały fajerwerk złocistego płomienia. - Dokopię się do najgłębszych lochów i tam będę spoczywał na stosach złota, na kielichach i pucharach wysadzanych klejnotami, na drogocennych naszyjnikach i bransoletach, na potężnych mieczach, lśniących zbro­jach i spiczastych hełmach, żeby chronić je przed każdym, kto wy­ciągnie po nie złodziejską dłoń! - Smok stanął dęba, ponownie zionął ogniem, potem opadł ciężko na przednie łapy i zmierzył cza­rodzieja triumfalnym spojrzeniem. - Nikt nie dotknie moich skar­bów. Nikomu ich nie oddam!

- Nie możesz ich zatrzymać tylko dla siebie, Shanzie. To królewski skarbiec. Musisz pozwolić, żeby król wziął trochę od czasu do czasu.

- Każdy skarb jest zrabowany albo skradziony, czarodzieju. Nie wpuszczę do skarbca żadnego intruza, czy to króla, czy żebraka.

Kedrigern wzruszył ramionami. Dalsza dyskusja nie miała sen­su. W tej chwili Dendorrik miało pilniejsze problemy niż dostęp do królewskiego skarbca.

Wielki czarny wierzchowiec zaniósł go szybko do piekarni, gdzie Księżniczka rozmawiała już z Berrian, podczas gdy Hamarak słuchał cierpliwie Zorilona, wyjaśniającego mu treść co ważniejszych doku­mentów państwowych. Czarodziej poprosił o uwagę i opisał sytuację w kilku zdaniach. Zorilon zbladł; Berrian spochmurniała i zmarszczy­ła brwi; Hamarak zapytał z niewinną miną:

- Co mam robić, czarodzieju?

- Weź miecz i chodź ze mną - rozkazał Kedrigern.

- Ale to nie... - zaczął Hamarak i gwałtownie zamknął usta pod wpływem groźnego spojrzenia Kedrigerna.

- Wiem, że planowaliśmy co innego - powiedział pospiesznie czarodziej - ale oni nadeszli szybciej, niż się spodziewałem. Wyjdzie­my im na spotkanie z białą flagą, tylko nasza trójka.

- Nasza trójka? - powtórzył Zorilon drżącym głosem, rozgląda­jąc się z przerażeniem. Księżniczka łagodnie położyła mu dłoń na ramieniu.

- Nasza trójka, czyli Hamarak, Kedrigern i ja - wyjaśniła.

- Och... wasza trójka, rozumiem. - Zorilon przełknął ślinę i ode­tchnął głęboko. - W takim razie, mój panie Hamaraku, skoro upo­rządkowałem wszystkie państwowe papiery, mogę już wracać do domu. - Wyszczerzył zęby z udawanym humorem i zaczął się cofać do drzwi, kłaniając się wszystkim po kolei.

- Nie możesz teraz odejść, Zorilonie - oznajmił Kedrigern.

- Aleja muszę. Bardzo żałuję, ale koniecznie muszę wracać. No wiesz, robota czeka.

- Przecież jesteś szambelanem Dendorrik! - zaprotestował cza­rodziej, szturchając ukradkiem Hamaraka. - Nikt ci nie mówił? Czy król Hamarak nie ogłosił tego oficjalnie? - Ponownie szturchnął Hamaraka, tym razem mocniej.

- O tak! Tak, mój panie szambelanie - zawołał Hamarak. - Za­pomniałem ci powiedzieć. A Rumpelstiltskin jest Nadwornym Psem Państwowym.

Zorilon przestał się cofać. Upiorny uśmiech znikł, zastąpiony przez wyraz nikłego zainteresowania.

-Jestem szambełanem?Jakie są moje obowiązki? Hamarak zerknął rozpaczliwie na Kedrigerna, który szybko po­wiedział:

- Hamarak rządzi Dendorrik i broni go przed wrogami. Twoim obowiązkiem jest dopilnować, żeby rządził bez przeszkód i żeby jak najrzadziej wzywano go do obrony.

- To wszystko?

- Musisz czytać wszystkie państwowe dokumenty i organizować oficjalne uroczystości. Przyjemna, łatwa praca, Zorilonie. Będziesz miał mnóstwo czasu, żeby pisać bajki.

-Czy będę mógł je czytać ludziom na oficjalnych uroczysto­ściach?

Hamarak uśmiechnął się i powiedział:

- Świetny pomysł. Lubię bajki.

- A czy dostanę szatę obramowaną futrem i wielki medalion do noszenia na szyi? I wysoką pensję? I ozdobną obrożę dla Kumpla?

- Resztę szczegółów omówimy, jak już się uporamy z najeźdź­cami. Na pewno możesz zaufać Hamarakowi, że potraktuje cię uczciwie.

- Tak, oczywiście. No, w takim razie... lepiej zabiorę się za plano­wanie ceremonii zwycięstwa - stwierdził zdecydowanie Zorilon. - Bo to będzie ceremonia zwycięstwa, prawda, mój panie Hamaraku?

- O tak. Chleb dla wszystkich!

-I tańce na ulicach! - dodała Berrian, wyjaśniając: - Miały być tańce na ulicach z okazji naszego wesela, ale padało.

-I bajki. Mnóstwo bajek. Zajmę się przygotowaniami - przy­rzekł uroczyście nadworny szambelan.

- Tymczasem my wyjdziemy na spotkanie najeźdźców - oświad­czył Kedrigern, ciągnąc Hamaraka i Księżniczkę do drzwi.

Księżniczka pomachała do Berrian i uśmiechnęła się uspo­kajająco.

- Wrócimy na obiad - obiecała.

Kedrigern milczał, kiedy czekali na osiodłanie konia Hamara­ka. Pogrążony w myślach, mamrotał coś do siebie, marszcząc brwi i czasami potrząsając głową. Sytuacja rozwijała się zbyt szybko. Nie miał żadnych konkretnych planów powstrzymania najeźdźców i cho­ciaż nie spodziewał się niczego niezwykłego (Księżniczka przekona­ła go, że niepotrzebnie obawiał się magii), to jednak czuł się nieswo­jo. Armia pięciuset zdesperowanych ludzi, nawet bez magicznego wsparcia, stanowi poważne zagrożenie. Nie można jej pokonać jed­nym niedbałym, naprędce skleconym czarem.

Pomoc Shanziego bardzo by się przydała, ale to nie wchodziło w grę. Shanzłe zesmoczał szybko i kompletnie, i przez następne parę stuleci będzie troszczył się wyłącznie o swój skarb. Wylegiwanie się na kupie złota w jakimś ciemnym lochu wydaje się dość nudnym za­jęciem dla zdrowego, młodego smoka, ale Kedrigern wiedział z do­świadczenia, że wiele z nich beznadziejnie uzależniło się od tego nałogu. Próbował to zrozumieć, ale nie potrafił. Trzeba być smo­kiem, żeby docenić taki tryb życia.

Wyćwiczony i bitny oddział gwardii również mógłby pomóc, choćby tylko udowodnić napastnikom, że Dendorrik nie będzie łatwym kąskiem. Lecz sądząc po strażnikach na moście, dendorrikańskiej gwardii brakowało zarówno karności, jak i odwagi. Lepiej zrezygnować z eskorty gwardzistów: ich przerażenie i prawdopodob­na ucieczka tylko ośmieliłyby wroga.

Najwidoczniej wszystko musi oprzeć się na czarach jego i być może Księżniczki przeciwko muskułom oprychów. Dokładnie ja­kich czarów użyć oraz w jakiej ilości, Kedrigern nie wiedział i mę­czyła go ta niepewność. Westchnął i myślał dalej, podczas gdy Księżniczka i Hamarak podjechali z obu stron do jego czarnego wierzchowca.

- Więc gdzie ich spotkamy, czarodzieju? - zagadnął Hamarak.

- Przepowiedziałam sobie kilka zaklęć - odezwała się Księż­niczka.

- Zrobisz ze mnie mistrza szermierki?

- Pomyślałam, że przyda się małe oberwanie chmury.

- Może lepiej zrób mnie odpornym na ciosy i zaczekamy, aż tamci się zmęczą?

- Porządny wicher też jest dobry przeciwko armii, prawda? Chciałam sprowadzić plagę komarów, ale chyba już w tym roku za późno na komary.

- Nie możesz zmienić imitacji Panstygii w prawdziwy zaklęty miecz?

- Co powiesz na trzęsienie ziemi?

- Czy możesz wyczarować armię?

-Albo pioruny i straszne błyskawice! Och, to ich załatwi, Keddie, na pewno! Keddie?

- Czy możesz sprawić, żeby ich broń zniknęła? Słuchasz mnie, czarodzieju?

Pod nawałem pytań Kedrigern pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Nagle wyprostował się i spojrzał na towarzyszy rozjaśnio­nym wzrokiem. Z chytrym uśmiechem powiedział:

- Spotkamy ich przy ruinach zamku. I nic nie zrobimy.

- Nic? - powtórzyli jednym głosem.

- Nic. Dopóki nie powstanie absolutna konieczność.

- Ale kto ich przepędzi? - zapytał oszołomiony Hamarak.

- Sami ściągną na siebie klęskę, jeśli mój plan zadziała.

- A jeśli nie zadziała? - zapytała Księżniczka.

- Wtedy coś zrobimy - odparł cierpliwie czarodziej.

Więcej nic nie powiedział. W milczeniu wjechali na wzgórze i zatrzymali się w szeregu przed rozwalonym zamkowym murem. Wyraźnie widzieli najeźdźców w odległości około pół mili. Dwa od­działy połączyły się i maszerowały przez równinę niczym armia my­szy nacierająca na spichlerz. Błyski słońca na metalu wskazywały, że wszyscy mieli broń, a niektórzy nosili hełmy i napierśniki. Kedri-gem uśmiechał się z zadowoleniem i nawet wskazywał towarzyszom rozmaite szczegóły uzbrojenia. Na razie sytuacja rozwijała się po jego myśli.

Przed nimi grunt stromo opadał. Pięćdziesiąt stóp niżej leżała roz­legła półkolista łąka, a dalej teren zniżał się łagodnie aż na poziom rów­niny. Hamarak zsiadł z konia, podszedł do skraju pochyłości, przy­kucnął i przez kilka minut trwał nieruchomo, pogrążony w zadumie.

- Studiujesz formacje wroga? - zawołała do niego Księżniczka. Hamarak drgnął zaskoczony i powoli wstał.

- Nie, pani. Oglądałem to płaskie miejsce. Nigdy jeszcze go nie widziałem.

- No więc co, Hamaraku?

- Wygląda na dobrą parcelę budowlaną, odpowiednią na nowy zamek. Jest osłonięte od północnych wiatrów i góruje nad równiną. Możemy użyć kamieni ze starego zamku i oszczędzić czas.

- Nie licz na to, Hamaraku - mruknął Kedrigern, nie odrywa­jąc spojrzenia od nadchodzącej armii. - Radzę ci zostawić w spoko­ju te ruiny.

- Dlaczego, czarodzieju?

- Zaraz zobaczysz. - Kedrigern wychylił się do przodu, zmrużył oczy i gwałtownie sięgnął po swój medalion. Spojrzał przez Szczeli­nę Prawdziwej Wizji i wydał gniewny okrzyk.

- On?! To niemożliwe! Co on tutaj robi?

- Kto, kochanie? - zapytała Księżniczka.

- Zielony Zagadkowicz. - Kedrigern odwrócił się do niej z obu­rzoną miną. - Zmieniłem go w polną mysz, i wszystkich jego ludzi, a teraz wraca ze znacznie liczniejszą armią. Nie rozumiem.

- Czy użyłeś przejściowego czaru?

- Użyłem bardzo trwałego czaru i wiem, że podziałał. Nie pojmuję, jak on się uwolnił.

- No, widocznie jakoś się uwolnił. Co teraz zrobimy?

- Możemy tylko czekać. Kiedy ci powiem, Hamaraku, pomachaj białą flagą. Chcę z nimi pertraktować tutaj na górze.

Pierwsi najeźdźcy wkrótce pojawili się na łące w dole, ale nie wspinali się wyżej, tylko czekali na swojego przywódcę. Kiedy Kedrigern zobaczył Zielonego Zagadkowicza, dał znak Hamarakowi, któ­ry zaczął powiewać białą flagą. Postacie na dole kłębiły się przez chwilę, potem uspokoiły się i ku swej radości Kedrigern zobaczył Zielonego Zagadkowicza oraz dwóch uzbrojonych mężczyzn wyła­niających się z tłumu. Parlamentariusze podnieśli własną białą flagę - bardzo brudną - i zaczęli wspinać się po zboczu.

- Zgodzili się pertraktować. Wszystko świetnie się układa, moja droga - powiedział Kedrigern.

- Doprawdy? - zdumiała się Księżniczka.

- O tak. Nawet lepiej, niż się spodziewałem. Ten Zagadkowicz ma donośny, dobrze ustawiony głos.

Księżniczka i Hamarak wymienili zdziwione spojrzenia. Kedri­gern czekał cierpliwie, w milczeniu, nie spuszczając wzroku z nad­chodzącej trójki. Kiedy Zielony Zagadkowicz stanął przed czarodzie­jem, bardzo duży, bardzo zielony i bardzo groźny, ten powiedział przyjaźnie:

- No, no, coś takiego. Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę.

- Tym razem nie zaskoczysz mnie czarami, Kedrigernie. Przygo­towałem się na spotkanie z tobą - zagrzmiał Zagadkowicz głębokim, basowym głosem.

- Daję ci słowo, że nie użyję magii, dopóki nie zaatakujesz. Chcę tylko z tobą porozmawiać.

- Błagasz o litość, hę? - prychnął Zielony Zagadkowicz i zachi­chotał złowieszczo. Znacząco łypnął okiem do-swoich kompanów -nie wiadomo, czy odpowiedzieli mu takim samym łypnięciem, po­nieważ ich twarze zakrywały wymyślne hełmy inkrustowane złotem, nabijane granatami i lapis lazuli - i wszyscy trzej ryknęli szyderczym śmiechem.

- Właściwie chciałem tylko zapytać, jak się uwolniłeś od moje­go czaru.

Olbrzym zaśmiał się jeszcze bardziej szyderczo ł odpowiedział:

- Twój czar był do niczego. Kiepski czar. Kobiecy czar.

- Zaraz, zaraz, ty wielki, paskudny... - zaczęła oburzona Księż­niczka, ale Kedrigern szybko jej przerwał:

- On nie ma o niczym pojęcia, moja droga. Musimy panować nad sobą. Rozmawiamy pod białą flagą.

-Ja mu pokażę kobiecy czar - mruknęła Księżniczka. - Niech tylko spróbuje.

- Twój słabiutki czar wytrzymał tylko przez kilka dni. Raz po południu zasnąłem, a kiedy się obudziłem wieczorem, znowu byłem sobą.

Kedrigern z namysłem zmarszczył czoło, potem rozpromienił się i podniósł rękę triumfalnym gestem.

- A zatem obudziłeś się na łące wśród małych żółtych kwiatków, prawda?

-1 co z tego? - warknął Zagadkowicz. Kedrigern odwrócił się do Księżniczki.

- Haemonia, moja droga. Powinienem się domyślić. Widocznie rośnie wszędzie w tamtych lasach.

-Jemu nawet haemonia nie pomoże... - syknęła Księżniczka przez zaciśnięte zęby.

Kedrigern pospiesznie zapytał olbrzyma:

- Co cię sprowadza do Dendorrik?

- Grabież, rabunek i zniszczenie. A teraz także zemsta.

- Rozumiem. Ale co można tutaj zrabować?

- Królewski skarbiec Dendorrik, ot co! - ryknął Zielony Zagad­kowicz.

Kedrigern wychylił się do przodu i osłonił ucho dłonią.

- Co takiego? Nie usłyszałem, co mówisz. Zagadkowicz szeroko rozłożył potężne ramiona i zagrzmiał:

- Przyszedłem obrabować królewski skarbiec Dendorrik! Zabio­rę wszystkie skarby i nikt mnie nie powstrzyma!

- Pewnie masz rację. Zechcesz powtórzyć to jeszcze raz, tylko trochę głośniej? - poprosił czarodziej.

Zielony olbrzym po raz czwarty oznajmił swoje zamiary głosem, który wzbudził dudniące echo w ruinach zamku. Wśród rozwalonych murów rozległo się szuranie, jakby po gruzach wleczono jakiś ciężar.

- Co powiesz na zagadkę, Zagadkowiczu? - zapytał Kedrigern, uśmiechając się wyczekująco.

- Koniec z zagadkami! Tym razem mnie nie zaskoczysz, czaro­dzieju. Jestem przygotowany na twoją magię.

-Och, dajże spokój. Jedna jedyna, ostatnia zagadka, zanim przejdziemy do interesów. To łatwe. Słuchaj uważnie:


Mieszkam w ruinach, z daleka od ludzi,

Sypiam na złocie czy w lecie, czy w zimie.

Śmierć złodziejowi, co ze snu mnie zbudzi;

Jeśli odgadłeś, wymów moje imię!


Zielony Zagadkowicz roześmiał się głośno i pogardliwym ge­stem wskazał na czarodzieja.

- To smok, głupcze! - zawołał.

- Co? Możesz to powtórzyć?

- Smok! Smok! - huknął Zielony Zagadkowicz głosem potęż­niejącym z każdą sylabą.

- Masz absolutną rację - przyznał Kedrigern z uśmiechem.

Za murami zamku znowu coś zaszurało. Głęboki, dudniący grzmot zagłuszył wszelkie inne hałasy, a potem basowy głos, wibrują­cy jak powolne uderzenia wielkiego bębna, przemówił:

- Kto tam? Kto mnie wzywa?

- Co to było? - zapytał Zielony Zagadkowicz.

- Skarbnik. Zaraz się pokaże - zapewnił go Kedrigern.

-Lepiej niech się pospieszy, jeśli nie chce oberwać... - Zagad­kowicz nagle zamilkł, kiedy Shanzie wyleciał spośród ruin i wylądo­wał ciężko na ziemi obok Kedrigerna.

- Kto przybywa? - zapytał groźnie smok.

-Tojest Zielony Zagadkowicz, Shanzie. Przyprowadził ze sobą pięciuset ludzi i chce zabrać królewski skarbiec Dendorrik. Wszyst­kie skarby, Shanzie. - Niewinnie uśmiechnięty Kedrigern odwrócił się do olbrzyma. - To jest Shanzie, który pilnuje skarbca Dendorrik.

- No, od dzisiaj nie będzie miał czego pilnować. Słyszysz, roba­ku? Zabieram skarb i razem z moimi ludźmi...

Falista wstęga złocistego płomienia wystrzeliła z paszczy smoka wraz z przeraźliwym rykiem, przypominającym gwizd wiatru w wyso­kim kominie. Kiedy wszystko ucichło i rozwiała się chmura czarne­go, tłustego dymu, po Zielonym Zagadkowiczu pozostała tylko pla­ma spalenizny na trawie - wąski, wydłużony czarny owal, sięgający aż do skraju pochyłości. Dwaj kompani spojrzeli z przerażeniem na plamę, odrzucili miecze, zerwali hełmy z głów i na łeb, na szyję po­gnali w dół pochyłości.

Shanzie, w milczeniu groźniejszym od najgłośniejszego ryku, przesunął się w bok i rozpostarł skrzydła. Wzbił się w powietrze, wzleciał na znaczną wysokość i okrążył armię najeźdźców, która szybko zmieniła się w bezładny tłum, oszalały ze strachu. Po trzech okrąże­niach, spędziwszy ludzi w jedno miejsce, smok zniżył lot i metodycz­nie przystąpił do pracy. W niecałe dziesięć minut później nic nie zo­stało z pięciuset rozbójników, tylko dymiące ślady w trawie, kilka ludzkich szczątków oraz sterty porzuconej broni. Shanzie zawrócił na wzgórze, sapiąc z wysiłku. Kilkanaście strzał oraz dwa oszczepy dyndały luźno u jego boków i ogona. Smok próbował wyrwać naj­bliższą strzałę zębami.

- Pomogę ci, Shanzie. Nie dosięgniesz do wszystkich - odezwał się Kedrigern. Zsiadł z konia i zakasał rękawy.

- Dziękuję ci, czarodzieju - powiedział smok ze znużeniem. -Jeszcze ich nie wyciągnąłem.

- Dziękuję, że ostrzegłeś mnie przed tymi grabieżcami i doda­łeś nowe skarby do mojego skarbca.

- Nie wiedziałem, że mieli ze sobą coś cennego - zdziwił się Kedrigern.

- Kiedy leciałem nad polem, widziałem faliste miecze i hełmy bogato zdobione złotem i klejnotami; widziałem misternie plecio­ne kolczugi i włócznie o prostych jesionowych drzewcach i lśniących grotach; widziałem klamry, sprzączki, łańcuchy i naramienniki kunsztownie wykute ze złota. Pomogłeś mi znacznie powiększyć mój skarbiec, dobry czarodzieju.

- Ośmielę się zauważyć, że zrobisz z niego nie gorszy użytek niż ludzie Zagadkowicza. Należą ci się te łupy, Shanzłe. A skoro byłem dla ciebie taki dobry, chcę, żebyś zrobił coś dla mnie.

Smok zesztywniał i spojrzał na czarodzieja oczami zwężonymi w podejrzliwe szparki.

- Czego ode mnie chcesz?

- W zamian za nowe skarby i za usunięcie tych strzał chcę, żebyś obiecał chronić Dendorrik i jego mieszkańców przed wszelkim za­grożeniem.

Po długiej chwili namysłu padła odpowiedź:

- Smoki nie mają zwyczaju chronić ludzi.

-Jesteś nową odmianą smoka, Shanzie. Nie pozwól się spętać przestarzałym zwyczajom. Proponuję ci rozumny egoizm. Twój skarb to królewski skarbiec Dendorrik, więc cokolwiek zagraża dendorrikanom, zagraża również tobie. Zwykły zdrowy rozsądek. Broniąc Dendorrik, bronisz równocześnie swojego skarbu.

- Czarodzieje są sprytni i wygadani. Nie oszukasz mnie.

- Nie chcę cię oszukać, Shanzie. Proponuję ci umowę ko­rzystną dla obu stron - oświadczył Kedrigern, wyciągając strzałę z grzbietu smoka. Rzucił strzałę przed nos Shanziego i mówił da­lej: - Sam nigdy byś nie dosięgnał tej strzały, ale człowiek łatwo ją wyciągnie. I pomyśl, jak bardzo przydadzą się dzisiaj ludzie, żeby pozbierać z pola wszystkie łupy, posegregować, naprawić, wyczyścić, wypolerować i przynieść tutaj. To nie robota dla smoka, Shanzie.

Ty masz pilnować skarbu, a nie biegać po polu. Nie ruszaj się... ta utkwiła głęboko - ostrzegł czarodziej i mocno uchwycił drugą strzałę.

Z cichym „puff” smok wypuścił mały obłoczek pary, kiedy strza­ła została usunięta, a potem powiedział:

- Twoja rada brzmi rozsądnie, czarodzieju. Będę bronił Den­dorrik i jego mieszkańców.

- Nigdy tego nie pożałujesz - zapewnił serdecznie czarodziej, klepiąc smoka po łuskowatym zadzie. - Pozostawiam szczegóły tobie i Hamarakowi, a sam zajmę się pozostałymi strzałami.


Półsłodka zemsta


Opuścili Dendorrik następnego dnia późnym rankiem. Kedrigern chciał wyruszyć wcześniej, ale tańce na ulicach trwały przez całą noc, głośne, wesołe i nieprzerwane, głównie pod oknami gospody. Dopiero przed świtem hałasy trochę przycichły, ale do tej pory Kedri-gern i Księżniczka porzucili wszelką nadzieję wypoczynku i pół­przytomni z niewyspania, zaczęli się pakować.

Dzień był zimny i pogodny, czyste niebo prześwitywało spoza na­gich gałęzi. Małżonkowie jechali w milczeniu, zakutani w płaszcze, mru­gając zaspanymi oczami, zadowoleni pomimo zmęczenia. Dendorrik było bezpieczne na długi czas; Shanzie miał swój własny skarb; Berrian i Hamarak znaleźli miejsce na budowę nowego zamku. Kedrigern musiał przyznać, że ta kilkutygodniowa podróż okazała się bardzo pożyteczna; lecz wszystkie podróże, pożyteczne czy nie, stanowiły ciężką próbę w porównaniu z domowymi wygodami i ciepłem kominka. Cieszyła go świadomość, że domek na Górze Cichego Gromu znajduje się w odle­głości zaledwie dziesięciu dni drogi - o ile pogoda się utrzyma.

Głos Księżniczki wytrącił go z zamyślenia, ale słowa brzmiały niewyraźnie. Czarodziej zsunął kaptur z głowy i odwrócił się do żony.

- Mówiłaś coś, kochanie? Nie zrozumiałem.

- Chciałam tylko zaznaczyć, że jednak miałam rację: brutalni mężczyźni naprawdę są głupi.

- Nie mogę temu zaprzeczyć. Ale mówiłaś też, że nie będziemy musieli walczyć z czarodziejami - przypomniał jej Kedrigern.

- Zielony Zagadkowicz nie był żadnym czarodziejem - odparła lekceważąco.

- Nie najlepszym - przyznał Kedrigern. - W zagadkach też był kiepski, biedaczysko.

- Nie żałuj tego łajdaka, Keddie. Zjadł Aszana i chciał to samo zrobić z nami. Albo coś jeszcze gorszego.

- Na pewno masz rację, moja droga. Lepiej dla niego było zo­stać myszą. Szkoda, że zawędrował na łąkę haemonii.

- Musimy pogodzić się z faktami - oświadczyła stanowczo Księżniczka, - Pewnie znajdą się tacy, którzy powiedzą, że dla Shan-ziego lepiej było zostać chłopcem, aleja się cieszę, że on jest smo­kiem. Wydaje się znacznie bardziej dojrzały, no i wygląda dużo le­piej.

- A Dendorrik jest bezpieczniejsze... tylko... -Tak?

Kedrigern z ociąganiem powiedział:

- No, mam nadzieję, że Hamarak bez większych kłopotów uzy­ska dostęp do królewskiego skarbca. Smoki mają silnie rozwinięte poczucie własności.

Księżniczka roześmiała się wesoło.

- Hamarak nie będzie miał żadnych kłopotów. On już zabrał królewski skarbiec. Trzyma go w królewskim materacu.

- Więc jakich skarbów pilnuje Shanzie?

- Według Berrian niższe poziomy zamku pełne są rozmaitych rupieci... stare, pogięte miecze, dziurawe kolczugi i wyszczerbione tarcze, stosy zardzewiałego żelastwa. Ona i Hamarak przeszukali do­kładnie cały pałac, bo potrzebowali porządnych mebli, ale znaleźli same śmiecie. Widocznie smoki przepadają za takimi rzeczami, cho­ciaż to nie są żadne skarby. Berrian znalazła prawdziwy skarb za ob­luzowanym kamieniem w kominku, w trakcie robienia porządków.

Tylko jedna sakiewka złota i kilka klejnotów, ale wystarczy na budo­wę nowego zamku i nawet zostanie trochę na nieprzewidziane wy­datki.

- Bardzo mnie pocieszyłaś. Z przykrością myślałem o kłótni po­między Shanziem a Hamarakiem.

Oboje zadumali się nad sytuacją w Dendorrik. Po chwli Księż­niczka wykrzyknęła:

-I wszystko załatwiliśmy bez odrobiny magii!

- To prawda, moja droga. Od wielu dni żadne z nas nie musia­ło używać magii. Szczerze mówiąc, czuję się silniejszy niż w dniu wy­jazdu. Pewnie to skutek haemonii. Zażywałaś ją?

Księżniczka skrzywiła się ze wstrętem.

- Próbowałam. Smakuje okropnie.

- Zresztą nawet bez haemonii czuję się silniejszy. Chyba wchło­nąłem trochę magii w zaniku Luizy.

-Możliwe. Mimo tego powinieneś jednak regularnie zażywać haemonię. Jak wrócimy do domu, wysuszę ją porządnie i będziemy jej używać jako przyprawy. Szczypta w zupie lub gulaszu i nawet nie zauważysz przykrego smaku, a dobroczynne skutki pozostaną.

Kedrigern uśmiechnął się i powtórzył z rozkoszą:

- Do domu. Nie mogę się już doczekać powrotu.

- Chyba wspominałeś o jakimś skrócie, kiedy jechaliśmy do Dendorrik?

- Możliwe. Wtedy nie chciałem tamtędy jechać, dopóki nie opa­dły liście z drzew. Nieprzyjemna okolica. Ale możemy oszczędzić co najmniej dwa dni jazdy, może trzy.

- Więc spróbujmy.

- Tamta droga ma złą reputację. Dziwne widoki i odgłosy, co naj­mniej jeden wilkołak, pogłoski o potworach i straszydłach. Chciał­bym oszczędzić na czasie, ale... no, to będzie ryzykowne.

- Mamy magię do obrony. Chyba nie napotkamy niczego, z czym sobie nie poradzimy we dwójkę?

Kedrigern zastanawiał się przez chwilę, odgrzebując z pamięci historie o okropnościach, czyhających na podróżnych w tamtej po­nurej okolicy, i wreszcie powiedział:

-Nie.

- Więc jedźmy tamtędy. Przy takiej pogodzie to żadna przyjem­ność nocować na dworze.

Jeszcze tego samego dnia dotarli do rozstajnych dróg i skręcili na skróty. Oprócz nielicznych drzew iglastych i dębów uparcie za­chowujących resztki listowia, lasy stały nagie, ogołocone z zieleni. O tej porze roku w leśne ostępy docierało trochę więcej światła, lecz atmosfera pozostała mroczna i ponura. Niebo powlokło się jedno­stajną szarością. W powietrzu wisiał wilgotny opar; czarne konary ociekały wilgocią, mech porastający pnie sączył krople wody. Kopy­ta koni często grzęzły w błocie, nawet twardy grunt wydawał się nie­przyjemnie gąbczasty. Od czasu do czasu z mrocznych głębin lasu dobiegały niezwykłe dźwięki: przeraźliwe wrzaski, piskliwe świergo­ty, a raz coś, co zaczęło się jak płacz dziecka, a skończyło potężnym chrapliwym rykiem, od którego drżała ziemia. W nocy, bezpieczni za ochronnym czarem, podróżni widzieli potworne kształty przesu­wające się na tle gwiazd i tajemnicze światełka, rozbłyskujące i zni­kające bez ostrzeżenia. Lecz pomimo tych niepokojących zjawisk, nasilających się z każdą milą, nie spotkali nikogo aż do zimnego, dżdżystego poranka czwartego dnia.

W nocy widzieli mnóstwo różnobarwnych światełek i ruchliwych kształtów na niebie, a tuż przed świtem ze wszystkich stron, nawet z głębi ziemi pod kocami, rozległy się żałosne jęki i zawodzenia, któ­rym towarzyszył słodkawy odór rozkładu. Po takiej nocy podróżni bez apetytu zjedli śniadanie, szybko zwinęli obóz i o świcie ruszyli w dro­gę. Jechali w szybkim tempie i dopiero wczesnym przedpołudniem zatrzymali się na skraju mglistego, parującego trzęsawiska, żeby zjeść trochę chleba z serem i łyknąć wina dla lepszego nastroju.

- Ucieszę się, jak stąd wyjedziemy - oznajmiła przygnębiona

Księżniczka. Wzdrygnęła się z zimna i szczelniej owinęła płaszczem dla ochrony przed drobną, uporczywą mżawką.

- Minęliśmy już półmetek.

- Co za smętna okolica - ciągnęła zdegustowana Księżniczka. -Zupełnie jakby wszystko starało się wyglądać smętnie.

- Właściwie to jest odgałęzienie Smętnego Trzęsawiska... tam się spotkaliśmy, moja droga. Pamiętasz?

- Pamiętam, Keddie, ale nie potrafię wykrzesać z siebie ani odrobiny wzruszenia. Przepraszam, ale jestem przemoczona do su­chej nitki i przemarznięta do kości, i czuję się okropnie. Nie mogę się doczekać, żeby wrócić do domu i usiąść przed kominkiem.

-Już niedługo, kochanie. Jeszcze kilka dni... Co to było?

- Och, dobrzy czarodzieje, kochani czarodzieje, pomóżcie! -zapiszczał cienki, słaby głosik.

- To z trzęsawiska - szepnęła Księżniczka, przysuwając się bliżej do męża.

- Głos kobiety albo dziecka.

- Wzywa nas na pomoc.

Spojrzeli w wilgotną szarość, która okrywała czarne wody ni­czym płaszcz. Nic się nie poruszało, tylko tumany mgły wirowały po­woli wokół martwych pni drzew, sterczących z wody niczym potrza­skane kikuty. Żaden dźwięk nie dobiegał z trzęsawiska.

- Czarodzieje, odczarujcie mnie, proszę! Ostatkiem sił błagam was, wzywam, zaklinam! - zawołał nagle z rozpaczą cieniutki głosik.

- Brzmi coraz słabiej - zauważyła Księżniczka.

- Nie możemy zignorować tego wezwania. Wejdę trochę w trzę­sawisko.

- Keddie, uważaj. Nie wiadomo, co czyha pod powierzchnią i tylko czeka, żeby cię wciągnąć w błoto.

Czarodziej zawahał się i spojrzał z namysłem na żonę.

- Dziękuję ci, kochanie. Nie pomyślałem o tym. Lepiej wezmę mocny, długi kij i pogrzebię... tam! Patrz, tam, przy kamieniu!

Ogromny głaz, czarny i śliski od wilgoci, upstrzony plamami sza­rozielonego mchu, wznosił się na skraju trzęsawiska. Obok głazu, tuż pod powierzchnią wody coś jaśniało nikłym blaskiem. Światełko zamigotało i przygasło, a głos szepnął:

- Niestety, siły mnie opuszczają... jestem zgubiona! Rozległo się cichutkie westchnienie i światełko zgasło.

Nie zważając na niebezpieczeństwo, Kedrigern z pluskiem wskoczył do czarnej wody. Wsadziwszy rękę w lepkie błoto obok gła­zu, namacał coś gładkiego i okrągłego. Wyciągnął to i odwrócił się, żeby pokazać Księżniczce ubłoconą kryształową kulę, która ogrzana jego dłońmi zaświeciła słabo. Owinął kulę płaszczem dla ciepła i wy­gramolił się na brzeg, gdzie razem z Księżniczką obejrzeli znalezi­sko.

Wewnątrz kryształowej kuli maleńka figurka, nie większa od strączka grochu, leżała zwinięta w kłębek jak przestraszone dziecko. Jej włosy lśniły jak białe złoto, suknia wydawała się utkana z pajęczyn. Na stopach miała maleńkie ciemnoczerwone pantofelki, każdy uszy­ty z płatka róży. Cieniutkie, owalne, opalizujące skrzydełka miały wielkość paznokcia na kciuku.

- Cóż za śliczne stworzonko! - wykrzyknęła Księżniczka i objęła kulę dłońmi, żeby ją dodatkowo ogrzać.

- To wróżka zębowa - powiedział czarodziej.

- Skąd wiesz?

- Nosi małą porcelanową koronę.

- Dziwne miejsce jak na wróżkę zębową. Ciekawe, co jej się stało.

- Widocznie została zaczarowana. Okrutne zaklęcie. Nie wytrzy­ma długo wewnątrz tej kuli.

- Więc ją wyciągnijmy.

- Uczynimy to bezzwłocznie. Najlepiej ty weź kulę, moja droga. Trzymaj ją przed sobą - polecił czarodziej. Puścił kryształ i wytarł palce o skraj płaszcza.

- Chyba jej nie rozbijesz?

- Oczywiście, że nie. Po prostu sprawię, żeby zniknęła.

Stanął przed Księżniczką, położył dwa palce na kuli i zaczął recy­tować odpowiednie przeciwzaklęcie. Przy ostatnim słowie mocno stuknął w kryształ palcem wskazującym. Kula znikła bezgłośnie i w dło­ni Księżniczki leżała zębowa wróżka, mrugając ze zdziwienia.

- Kochani czarodzieje, uratowaliście mnie! - wykrzyknęła. Kedrigern powiedział z ukłonem:

- Zębowe wróżki wiele mi pomogły, kiedy byłem dzieckiem. Cała przyjemność po mojej stronie. Powiedz nam, kto cię potrakto­wał tak okrutnie?

- Berta, błotna wróżka, uwięziła mnie w krysztale. To okrutna i zła wróżka, hańba dla całego gatunku. Znacie ją?

- Znam ją dobrze - odparła zimno Księżniczka.

- Moja żona przez jakiś czas była ropuchą z powodu zaklęcia Berty - wyjaśnił Kedrigern.

- Przypadkiem pominięto nazwisko Berty, kiedy rozsyłano za­proszenia na moje chrzciny. Zamiast napisać zażalenie albo poskar­żyć się ojcu, rzuciła na mnie urok, tak że w osiemnaste urodziny zmieniłam się w ropuchę. Nawet nie spróbowałam urodzinowego tortu - opowiadała Księżniczka z narastającym gniewem.

Wróżka pocieszająco poklepała Księżniczkę po kciuku.

- Taka już jest Berta. Z wiekiem robi się coraz gorsza. Zażądała, żebym zesłała ból zębów na księcia, który czymś ją obraził, a kiedy odmówiłam, zamknęła mnie w kryształowej kuli i wrzuciła w bagno.

- Masz szczęście, że Berta kiepsko rzuca.

- Istotnie, czarodzieju. No i całe szczęście, że tędy przejeżdżali­ście i że wyczułam waszą obecność, zanim całkiem osłabłam. Ale uciekajmy z tego okropnego miejsca, zanim Berta dowie się o wa­szym dobrym uczynku. Ona nie znosi dobrych uczynków.

Przy ostatnich słowach zębowej wróżki Kedrigern i Księżnicz­ka poczuli lodowaty dreszcz, kiedy spojrzały na nich czyjeś oczy wypełnione zimną nienawiścią. Podnieśli wzrok i na wierzchołku sza­rego głazu ujrzeli postać, która musiała być Bertą, błotną wróżką. Berta nie była żadną kruszynką, tylko kobietą o normalnym wzro­ście. Podobnie jak wszystkie wróżki, miała błyszczące skrzydełka, wiotką figurę i delikatne rysy twarzy, lecz z jej szmaragdowych oczu promieniował zatrważający chłód, a w słodkim głosie brzmiała ukry­ta groźba.

Czarodziej wykonał zamaszysty, dworny ukłon. -Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu.

- Nazwisko brzmi znajomo. Jesteś czarodziejem, tak? -Tak.

- A ten tłumok obok ciebie... to twoja służąca czy jakaś ladacz­nica, którą znalazłeś w ostatniej gospodzie?

-Ladacznica?! Słuchaj no, ty złośliwa wiedźmo... - zaczęła Księżniczka.

- Licz się ze słowami, ty flądro!

- Sama uważaj, starucho!

- No, no, moje panie, nie trzeba się denerwować - wtrącił Ke­drigern spokojnym, przyjaznym tonem, wznosząc ręce w pokojowym geście i uśmiechając się do obu dam.

- Wcale się nie denerwuję, Keddie. Kto by się przejmował tą starą sekutnicą i jej wyświechtanymi czarami? - odparła chłodno Księżniczka. - Ona też nie powinna się denerwować. Ostatecznie w jej wieku...

Berta wyciągnęła różdżkę z rękawa lśniącej szaty.

- Z wielką przyjemnością zmienię cię w ropuchę, ty pyskata lafiryndo - syknęła.

Uśmiech Księżniczki był pełen słodyczy.

-Już raz próbowałaś, ale nieskutecznie. Pamiętasz, ty kupo zmarszczek? Czy też równie kiepsko u ciebie z pamięcią, jak z rzu­caniem?

- Nie zaśmiecam sobie pamięci głupstwami, kocmołuchu. Ale sko­ro już byłaś ropuchą, zamienię cię w coś innego. Ty będziesz ropuchą - oznajmiła Berta, celując różdżką w Kedrigema - a twoja czarnowłosa dziewka zmieni się w... gąsienicę. Tak, gąsienica świetnie pasuje.

Lekko skinęła różdżką. Kaskada światła spłynęła na czarodzieja i zgasła. On stał spokojnie z założonymi rękami, uśmiechając się do­brodusznie.

- To nie podziała, Berto. Nie dosięgniesz nas swoimi czarami.

- Tak myślisz, czarodzieju? Naprawdę uważasz, że ochronne za­klęcie uratuje cię przed moim gniewem?

- Znam kilka całkiem dobrych ochronnych zaklęć, Berto.

- Zapominasz, że to jest moje trzęsawisko. Tutaj woda mnie słu­cha i błoto mnie słucha, i wszystkie stworzenia wypełniają moją wolę. Wiatr wieje tam, gdzie go skieruję, czarodzieju, woda wzbiera i opa­da, błoto wciąga i wypluwa. Tysiące głodnych ust czekają na moje rozkazy - oświaczyła Berta podniesionym głosem. - Myślisz, że obro­nisz się przed nimi wszystkimi? Lepiej było dla ciebie, żebyś zmienił się w ropuchę, ponieważ teraz zostaniesz unicestwiony!

Błotna wróżka uniosła ramiona. Różdżka rozbłysła i stojąca czarna woda zaczęła bulgotać; ziemia zakołysała się pod nogami; mgła zawirowała, zgęstniała i utworzyła odrażające kształty, które popłynęły w stronę pary czarodziejów, wyciągając dymiące pajęczaste palce.

Kedrigern wziął żonę za rękę.

- Musimy użyć całej naszej mocy - szepnął.

- Czy to wystarczy?

Zawahał się. Szczera odpowiedź z pewnością podważy pewność siebie Księżniczki w tym krytycznym momencie, a jednak nie miał prawa ukrywać przed nią rozmiarów niebezpieczeństwa. Potęga Ber­ty znacznie przewyższała jej osławione okrucieństwo. Tutaj, w sercu swoich włości, wróżka dysponowała największą mocą. Czekały ich ciężkie chwile.

- No więc jak, wystarczy? - naciskała Księżniczka. Czarodziej głęboko zaczerpnął powietrza i chciał już wyznać niewesołą prawdę, kiedy Berta wrzasnęła dziko i klepnęła się obie­ma rękami w policzki. Zachwiała się, straciła równowagę i wciąż wrzeszcząc, wylądowała na plecach w błocie z lepkim pluskiem. Różdżka wyleciała w powietrze i upadła u stóp Kedrigema. Wszyst­ko się uspokoiło, na bagnach zapadła głęboka cisza, którą mąciły je­dynie żałosne jęki, dobiegające zza wielkiego szarego głazu.

- Oczywiście, że wystarczy, moja droga - rzucił niedbale Kedri­gern, ściskając rękę Księżniczki.

Zębowa wróżka szybkim lotem okrążyła głowy czarodziejów, śmiejąc się i klaszcząc w maleńkie rączki z dziecinnej radości. Przy­siadła na ramieniu Kedrigema i pociągnęła go za płatek ucha.

- Załatwiłam jej wszystkie tylne trzonowce na raz! - oznajmiła dumnie.

- W samą porę - pochwalił ją Kedrigern.

Berta, przemoczona od stóp do głów i wysmarowana czarnym błotem, z chlupotem brodziła wokół głazu, grzebiąc rękami w mule. Przerwała na chwilę, żeby potrząsnąć pięścią i warknąć groźnie, po czym wróciła do poszukiwań. Kedrigern pochylił się i podniósł różdżkę.

- Tego szukasz? - zapytał.

- Tak! To moje, złodzieju! Oddaj! - wrzasnęła Berta.

- Nigdy w życiu, staruszko.

- Oddaj zaraz! Chcę moją różdżkę! Chcę moją moc! Żądam zwrotu!

- Nic z tego, Berto. Już po tobie.

Berta potrząsnęła pięściami, rozpryskując dookoła siebie wodę i błoto.

-Jeszcze się porachujemy! Zemszczę się okrutnie!

- Na twoim miejscu nie wspominałbym o zemście, Berto. W ten sposób podsuwasz ludziom różne pomysły.

Wróżka uważnie spojrzała na czarodzieja. Po raz pierwszy twar­de spojrzenie jej zielonych oczu zmiękło, a do głosu zakradła się nie­pewność.

- Pomysły? Jakie pomysły? O czym ty mówisz, czarodzieju?

- No, gdyby Księżniczka była mściwą osobą, mogłaby cię zmie­nić w... och, na przykład...

- W ropuchę - dokończyła Księżniczka. - W paskudną, opasłą ropuchę, interesującą się tylko muchami.

-Zrób to, zrób to! Zmień ją w ropuchę! - zawołała zębowa wróżka, klaszcząc w ręce ł migocząc z entuzjazmu.

Berta szeroko otworzyła oczy, zatoczyła się do tyłu i wpadła pro­sto na głaz. Cichym, przerażonym głosem zaprotestowała:

- Nie. Nie w ropuchę. Nie chcę być ropuchą!

- Nikt nie chce być ropuchą - oznajmiła złowieszczo Księż­niczka.

- Zasłużyła sobie na to! Zmień ją w ropuchę, szybko! - nalegała zębowa wróżka.

Księżniczka uniosła rękę i wycelowała palec w przestraszoną błotną wróżkę. Berta zbladła i mocniej wparła się plecami w nieustę­pliwy głaz. Dłoń Księżniczki zadrżała i opadła.

- Nie mogę tego zrobić, Keddie. Ona naprawdę na to zasługu­je! Wiem o tym aż za dobrze, ale nie potrafię się zmusić, żeby jej odpłacić takim samym świństwem, jakie ona mi zrobiła! - Księżnicz­ka odwróciła się do męża, w jej oczach zabłysły łzy gorzkiego rozcza­rowania.

- Moja żona jest miłosierną osobą. Masz wielkie szczęście, Ber­to - oznajmił czarodziej.

- Co pocznę bez mojej różdżki?

- Proponuje całkowitą zmianę charakteru albo natychmiastową zmianę adresu. Jak już nowina się rozejdzie, inni nie potraktują cię tak łagodnie.

-Ja nie jestem łagodna - zawołała zębowa wróżka. – Jestem wściekła! W kuli było okropnie. Pozywam ją przed następny Wysoki Trybunał. Królowa Mab ją załatwi.

- Mab? Myślisz, że zaciągniesz mnie do Mab? - Berta roześmia­ła się pogardliwie. -Jesteś tylko nędzną, małą zębową wróżką. Cie­kawe, jak mnie zmusisz... - Berta wyprostowała się gwałtownie, za­kryła ręką usta i wydała stłumiony jęk bólu.

- Ruszaj się, ty wielka, niezdarna błotna poczwaro! Idziemy do królowej Mab! Szybciej, naprzód marsz! - zakomenderowała zębo­wa wróżka. Sfrunęła z ramienia Kedrigerna, pomachała na pożegna­nie, skurczyła się do rozmiarów plamki światła i pożeglowała ścieżką za plecami postękującej Berty.

Kedrigern odwrócił się do Księżniczki i podał jej różdżkę.

- Najlepsze życzenia z okazji rocznicy, moja droga - powiedział. -Jak miło! I dokładnie odpowiedni rozmiar. Zupełnie jakby... ale przecież nie mogłeś tego zaplanować... Powiedz mi prawdę: pla­nowałeś to od początku?

Czarodziej wykonał niedbały gest, uśmiechnął się enigmatycz­nie i spojrzał w niebo.

- Deszcz ustał, niebo się przeciera. Przez resztę dnia będziemy mieli dobrą pogodę.

- Nie wykręcaj się od odpowiedzi.

- Moja droga, jestem tylko skromny. Jedziemy?

Reszta podróży minęła spokojnie i przyjemnie pod czystym, ja­snym niebem. Dotarli na miejsce pewnego dnia po południu i zo­stali wylewnie powitani przez Ciapka. Mały domowy troll przygoto­wał wystawny obiad, który biesiadnicy zakropili najlepszym winem Yosconu. Jak tylko Ciapek sprzątnął ze stołu, zaczął padać pierwszy śnieg. Kedrigern i Księżniczka spoglądali na ociężale wirujące pu­szyste płatki, siedząc wygodnie za stołem, uśmiechając się z zadowo­leniem do siebie i całego świata.

Tego wieczoru, usadowiony przed kominkiem z otwartą kro­niką na kolanach, Kedrigern poczuł wielki spokój. Księżniczka sie­działa po drugiej stronie kominka, studiując instrukcję obsługi różdżki. Na stoliku obok czarodzieja stała karafka dobrego wina. Ogień mruczał i potrzaskiwał, wydzielając dokładnie właściwą ilość ciepła.

Podróże się skończyły i upłynie sporo czasu, zanim coś zmusi czarodzieja do kolejnego wyjazdu. Owszem, w podróży można cza­sami czegoś dokonać, zrobić trochę dobrego tu i tam, ale ogólnie rzecz biorąc, najwięcej można osiągnąć w domu, we własnej zacisz­nej pracowni, przy okazji unikając deszczu, błota, zimna i mgły. W domu na nikogo nie czyhali bandyci ani złe wróżki, ani kapry­śne smoki, ani zielone olbrzymy, ani samolubne księżniczki, ani żadne inne groźne istoty, oprócz tych uwięzionych bezpiecznie po­między okładkami książek. W domu nie podawano potraw niepew­nego pochodzenia, wyglądających podejrzanie i smakujących obrzydliwie, ani też mętnego, kwaśnego, palącego gardło wina; żaden karczmarz-złodziej nie żądał wygórowanej zapłaty za łóżka kipiące głodnym owadzim życiem, napełnione ostrym żwirem i za­słane szorstkim, brudnym płótnem; nie było much, pcheł, plu­skiew ani komarów -jednym słowem, dom to raj w porównaniu z torturami podróży. Dom jest dla cywilizowanych osób, droga dla barbarzyńców. Kedrigern podliczył w myślach rozkosze domowego żywota, westchnął z satysfakcją i sięgnął po karafkę.

- Nareszcie masz zadowoloną minę, Keddie - zauważyła Księż­niczka.

- Bo jestem zadowolony, moja droga. Dobrze być w domu.

- Na pewno. Zwłaszcza kiedy pada śnieg.

Czarodziej mruknął potwierdzająco i łyknął wina. Księżniczka przewróciła stronicę. Ogień na kominku strzelił czerwonym płomie­niem, zatrzeszczał i ucichł.

- Wygodny dom, ciepły kominek, miłe towarzystwo, dobre wino... i masz swoją różdżkę. To wszystko, czego nam trzeba - oznaj­mił czarodziej.

- Mamy szczęście - odparła Księżniczka z roztargnieniem.

- Mnóstwo szczęścia. Pomyśl, nigdy więcej nie musimy się ru­szać z domu. Czego chcieć więcej?

Księżniczka zamknęła książkę i wyprostowała się w fotelu, jakby otrzymała długo oczekiwany sygnał. Uniosła dłoń i odliczając kolej­no na palcach, zaczęła:

- Po pierwsze, potrzebujemy pierścienia spełniającego życzenia. Czapka-niewidka też się przyda, zwłaszcza taka z nausznikami. I chcia­łabym mieć taki czarodziejski obrus, który wystarczy rozłożyć na stole i powiedzieć: „Stoliczku, nakryj się”, i pojawiają się pyszne potrawy, sre­bra i kryształy, wykwintne desery i wina odpowiednie dla najbardziej wymagającego podniebienia, a po posiłku wszystko samo się sprząta. Ogromne ułatwienie przy prowadzeniu domu. - Księżniczka zamilkła na chwilę, potem odgięła czwarty palec i kontynuowała: - A taka sa­kiewka, której nigdy nie można opróżnić, w której zawsze jest złota moneta, bardzo by się przydała w podróży.

- Ależ moja droga... w podróży?

- No, nie wyjedziemy w tę śnieżycę. Może dopiero na wiosnę. Ale chyba nie chcesz spędzić reszty życia na Górze Cichego Gromu.

- Właściwie... - zaczął czarodziej, ale ugryzł się w język. Pytanie Księżniczki było wyraźnie retoryczne; w każdym razie nie mógł udzielić szczerej odpowiedzi, nie psując spokojnego wieczoru.

Księżniczka nie zwróciła uwagi na ten przerywnik. Odginając mały palec, mówiła dalej:

- Przydałby mi się też magiczny kołowrotek, krosna, igła i no­życzki. Te stroje, które dla mnie zostawiła twoja przyjaciółka, są cał­kiem ładne i gustowne, i podobają mi się, ale chciałabym mieć coś nowego., w końcu od trzech lat nie miałam nowej sukni.

- Zawsze wyglądasz ślicznie - powiedział Kedrigern z nadzieją.

- Dziękuję ci, Keddie. Ale kobieta czasami potrzebuje odmiany. Och, i oczywiście powinieneś zdobyć dla nas obojga po parze siedmiomilowych butów. Oboje wiemy, jak nie lubisz podróżować, a w takich butach oszczędziłbyś mnóstwo czasu. I grzebień, który zmienia się w las, kiedy go rzucisz za siebie...no wiesz, dla zmylenia pościgu... i lustro, które zmienia się w szklaną górę... i mnóstwo in­nych rzeczy, Keddie.

- Tak, rozumiem - odparł słabym głosem. - Dziwne... myślałem, że chcesz tylko dostać różdżkę.

- Tak, ale już mam różdżkę.

- Tak, rzeczywiście.

-I będą przecież następne rocznice. Teraz już wiesz, czego po­trzebuję. Możesz mi robić niespodzianki rok po roku.

Czarodziej kiwnął głową, wpatrując się w ogień. Magiczne pier­ścienie i obrusy. Czapki-niewidki. Zaczarowane meble i przybory do szycia. Siedmiomilowe buty. Widocznie żona chciała z niego zrobić włóczęgę, nomada, wiecznie wędrującego po całej ziemi, wpadają­cego do domu najwyżej na kilka godzin, zanim wyruszy na kolejną wyprawę. Przerażająca perspektywa.

- Najdroższa, a nie wolałabyś dostać ładnych, wełnianych ochra­niaczy na skrzydła? - zapytał nieśmiało.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morressy John Kedrigern pokazuje co potrafi (pdf)
Morressy John 06 Kedrigern pokazuje, co potrafi
Morressy John 05 Kedrigern na tropie wspomnień
Morressy John Wybór sieroty
Morressy John Dolina straconego czasu
Morressy John Wyzwoliciel
Morressy John Wybór sieroty
Morressy John tom1 Glos dla Ksiezniczki
Morressy John Błazen
Morressy John Dolina straconego czasu
Morressy John Glos dla Ksiezniczki
Morressy John Wyzwoliciel
Morressy John Nic do stracenia
The Juggler John Morressy
John Morressy Moggropple po tamtej stronie lustra (m76)
John Morressy Murphy pokazuje, co potrafi (m76)
John Morressy Last Jerry Fagin Show
John Morressy Opowieść o trzech czarownikach (m76)
John Morressy Wyzwoliciel (m76)

więcej podobnych podstron