John Morressy
Kedrigern na tropie wspomnień
(A remembrance for Kedrigern)
Przełożyła Joanna Kłaput
Dawnych pieśni dziś nie zanucę,
choć warte są, by wspomnieć je znów.
Boleję nad tym, ogromnie się smucę –
cóż, gdy nie pamiętam słów.
Calverly
Zaczarowana pszczoła
Pomyślnie spełniwszy kolejną czarnoksięską misję, Kedrigern pożegnał wdzięcznych pracodawców i wyruszył na swoim karym, srebrnorogim rumaku w stronę domu. Serce przepełniała mu radość – nie dosyć, że utwierdził swą reputację mistrza przeciwzaklęć, a w kieszeni czuł miły ciężar trzosu pełnego złota, to jeszcze miał niewdzięczne zadanie wreszcie za sobą. Nie okazało się szczególnie trudne, przeciwnie: zdjął zaklęcie z syna i córki księcia Daragila nad podziw sprawnie. Nie lubił jednak pracować z dziećmi, a szczególnie z tak głupimi, złośliwymi, rozpuszczonymi do cna i pod każdym względem nieznośnymi jak latorośle Daragila, nazywanego przez swych równie udręczonych poddanych „Tępym Darrym".
Zadziwiające, pomyślał Kedrigern, jak bezbarwnemu i raczej słabo rozgarniętemu księciu udało się wychować tak wyjątkowo perfidną dwójkę. Hm, zapewne całe zło dzieciaki wyssały wraz z mlekiem matki. Tak, to tłumaczyłoby też pełne ulgi westchnienia dworzan przy każdej wzmiance o „naszej drogiej zmarłej księżnej Mazoobie".
Wspaniale jest zmierzać w kierunku Góry Cichego Gromu. Nie ma nic piękniejszego od powrotów do domu i do stęsknionej Księżniczki. Co prawda czarnoksiężnik wolałby w ogóle nie ruszać się z miejsca, ale niestety niektórzy klienci nie mogli lub nie chcieli opuszczać swoich siedzib, zmuszając go tym samym do podróży. Kedrigern westchnął pełen żalu do losu, który zsyła mu ciągle tak samolubnych pryncypałów, po czym zwrócił swe myśli ku oczekującym go słodkim powitaniom po powrocie i rozkoszom domowych pieleszy, tak niechętnie przez niego porzucanych.
Tym razem szczególnie rwał się do powrotu, gnany niepokojem o zdrowie Księżniczki. Seria niezwykle uciążliwych bólów głowy wyczerpała ją tak bardzo, że znękana dama nie wyraziła wcale ochoty udania się z mężem do zapyziałego koczowiska, z grzeczności nazywanego dworem Daragila. Zachowanie to zupełnie nie pasowało do Księżniczki, która zwykle na dźwięk słowa „podróż" rzucała wszystko i biegła się pakować, podśpiewując przy tym z wielkiej radości. A teraz pogrążyła się w apatii. Na myśl o tym Kedrigernowi ścisnęło się serce. Zapragnął jak najprędzej znaleźć się przy żonie, by dodać jej otuchy.
Na szczęście trudy tej podróży rekompensowało mu piękno przyrody. Jeśli już ktoś musi podróżować, maj jest z pewnością najodpowiedniejszą porą po temu. Wczesnowiosenne błoto na drogach już dawno obeschło, a zmory letniej pory – upały i owady jeszcze nie dokuczają wędrowcom. Lasy cieszą oko świeżą zielenią, wśród której na polankach pstrzą się kępy wiosennych kwiatów o wesołych barwach. Kto kocha naturę, ulegnie urokom maja.
Ujechawszy od rana spory kawałek drogi, Kedrigern o zmroku zawinął do niewielkiego sioła, szczycącego się niezgorszą gospodą, czterema domami na krzyż oraz małym kramikiem. Zatrzymał się przed gospodą i sam odprowadził konia do stajni. Zdziwionemu stajennemu od razu wręczył hojną zapłatę, wykładając jednocześnie, jak niezwykłe zwierzę powierza jego opiece. Na widok czarnego jak smoła rumaka, który przytłaczał swym imponującym wzrostem wszystkie pozostałe konie w stajni, dumnie nosił na czole srebrny róg i toczył wokół czerwonym okiem, stajennemu zaparło dech. Wzdrygnął się cały, po czym wyszeptał ze zgrozą:
– To jednorożec, panie! Prawdziwy jednorożec!
– Nic podobnego – zaprzeczył z przekonaniem czarnoksiężnik. – To zwykły koń, tylko troszkę ulepszony – wyjaśnił, pieszczotliwie poklepując wielką bestię po pysku.
– Ale wielki. Wygląda groźnie.
– Jest łagodny jak baranek. Lepiej go jednak nie drażnić.
– Gdzieżby tam, panie, nigdy w życiu! A co go denerwuje?
– Ot, choćby i to, że nazywa się go jednorożcem – wycedził Kedrigern, spoglądając znacząco na stajennego.
– Nie, nie, to wspaniały koń, panie. Dobry konik, dobry – dukał nieszczęsny wieśniak, cofając się z respektem i posyłając wielce niepewny uśmiech w stronę czarnej bestii, która w odpowiedzi parsknęła, wypuszczając z nozdrzy dwie smużki białego dymu.
– Widzisz, lubi cię – uspokoił biedaka czarnoksiężnik i uśmiechnąwszy się doń krzepiąco, podążył do gospody.
Pojawienie się Kedrigerna nie wzbudziło tam większego zainteresowania. Gromadka mężczyzn posilających się w głównej izbie obdarzyła go zaledwie przelotnym spojrzeniem. Nic w tym dziwnego – czarnoksiężnik jak zwykle nosił wygodny i nieco już wytarty, prosty strój, nie zdradzający jego profesji. Za wszelką cenę starał się unikać rozgłosu, nie lubił przyciągać uwagi bez potrzeby. Gardził strzelistymi czapkami w gwiazdy i fałdzistymi szatami zdobnymi w kabalistyczne znaki. Nie zapuścił białej brody po pępek i nie rzucał groźnych spojrzeń spod nastroszonych brwi. Jego żona uznała, iż wyglądem swym przypomina raczej kupca, rzemieślnika lub schludnego studenta. Ten niewinny kamuflaż zwykle przynosił tyle korzyści, że czarnoksiężnik ujawniał swą tożsamość tylko wtedy, gdy sam uznawał to za stosowne.
Rozkoszna woń jadła mile połechtała jego nozdrza. Głodny, spragniony i zmęczony nie mógł doczekać się ciepłej strawy i wygodnego łoża. Trzeba wzmocnić nadwątlone siły, wszak jutro o świcie znów musi wyruszyć w drogę. Odłożył na bok tobołek i płaszcz, wzniecając przy tym obłok kurzu, po czym zajął miejsce przy wolnym stole. Blat lśnił zadziwiającą czystością. Kedrigern z uznaniem ponownie wciągnął rozkoszny zapach dolatujący z kuchni. Pieczeń, a może gulasz? Albo kotlety? Wszystko jedno, jeśli tylko w połowie tak smakuje, jak pachnie, to i tak zapowiada wyborną kolację.
Czekał chwilę, lecz nikt się nie pojawił. Po kilku następnych minutach zaczął się niecierpliwić. Już miał krzyknąć na obsługę, gdy wtem z kuchni wypadł tęgi mężczyzna w poplamionym fartuchu. Podbiegłszy do stołu Kedrigerna, zamaszyście przetarł blat cokolwiek nieświeżą ścierką. Na koniec zaszczycił czarnoksiężnika bezwstydnie szczerbatym uśmiechem.
– Witajcie, mistrzu – odezwał się krótko, dysząc z pośpiechu. – Witajcie w gospodzie „U Frunskera". Frunsker to ja. Dobre piwo, wyśmienite jadło i, dla specjalnych gości, czyste łoża. Szczególnie mile widziani są czarnoksiężnicy, mistrzu.
– Skąd wiesz, że jestem czarnoksiężnikiem?
– Od stajennego, mistrzu. Odgadł od razu, kiedy tylko zobaczył waszego konia. Nikt oprócz czarnoksiężnika nie ośmieliłby się dosiąść takiej bestii.
Kedrigern ze złością plasnął dłonią w stół.
– Że też zawsze zapominam o tym przeklętym koniu!
– Tu radzi jesteśmy czarnoksiężnikom, mistrzu – zapewnił go Frunsker, żywo potakując głową i wycierając dłonie w fartuch.
– Uciesz więc mój żołądek kuflem piwa i solidną porcją tego, co tak smakowicie pachnie. Wdzięczny też będę za porządny nocleg.
– U nas czarnoksiężnicy zawsze mogą liczyć na jeden darmowy kufel i jadło po obniżonej cenie. Poza tym znajdzie się tu łoże do waszej wyłącznej dyspozycji, mistrzu.
– To świetnie, Frunsker, wręcz znakomicie – pochwalił go Kedrigern. – A teraz nie zwlekaj już dłużej, tylko przynieś jadło i piwo.
– Już biegnę, mistrzu – odparł gospodarz, nie ruszając się z miejsca. Wahał się przez chwilę, nerwowo pocierając ręce i rzucając niepewne spojrzenia to na czarnoksiężnika, to na sufit, to na podłogę, aż wreszcie wykrztusił: – A potem, mistrzu, przed odjazdem, chociaż oczywiście radzi będziemy was tu gościć jak najdłużej, więc gdybyś przed odjazdem mógł poświęcić nam parę minut...
W Kedrigernie natychmiast odezwał się czarnoksiężnik.
– O co chodzi? – zapytał czujnie.
– Och, dla czarnoksiężnika to żaden kłopot, ale dla nas, szaraków, to i owszem. Dla takiego wielkiego czarnoksiężnika jak wy, panie, to jak dla psa połknąć muchę. Wystarczy minutka lub dwie przed odjazdem, i po całym zmartwieniu. I już w drogę. Oby podróż ta upłynęła ci szybko i bezpiecznie, i niech pogoda ci sprzyja. A tu chodzi tylko o...
Kedrigern zdecydowanym gestem dłoni powstrzymał dalszy potok wymowy wieśniaka.
– Poczekaj. Najpierw jadło, a potem wszystko mi opowiesz.
Frunsker zadziwiająco zwinnie przemieścił swe masywne cielsko do kuchni. Po chwili wrócił, niosąc misę pełną kuszącego gulaszu oraz niewielki, okrągły bochenek chleba. Kedrigern nie zdążył nawet odłamać kawałka, kiedy śmigły gospodarz zjawił się ponownie, tym razem z potężnym kuflem zimnego, apetycznego piwa. Czarnoksiężnik upił łyczek na próbę. Skinąwszy głową z aprobatą, przypiął się do kufla na dobre i pociągnął kilka potężnych haustów. W końcu, zadowolony, westchnął błogo i gestem dłoni zaprosił gospodarza do zajęcia miejsca na stojącym w pobliżu taborecie.
Próbując umościć swe obfite kształty na małym stołku, wieśniak żywcem przypominał chybocący się worek mąki posadowiony na kołku u płotu. Osiągnąwszy jaką taką równowagę, oparł swe wielkie czerwone dłonie na kolanach i nachylając się ku rozmówcy, rozpoczął opowieść:
– To było tak, mistrzu Kedrigernie. Zaraz po śniadaniu służąca jak zwykle poszła na górę posprzątać w pokojach. Nie upłynęła nawet minuta, kiedy śmiertelnie przerażona wróciła biegiem do kuchni, krzycząc...
– Chwileczkę! – Kedrigern nie dał mu skończyć. Dłoń, w której trzymał łyżkę pełną gulaszu, zastygła w powietrzu. – Czy chcesz zepsuć mi obiad, racząc mnie historią, od której włos jeży się na głowie?
– O nie, mistrzu, nigdy bym się nie ośmielił. Moje opowiadanie może cię zadziwić, ale na pewno nie przyprawi cię o mdłości. Ręczę za to.
– Skoro tak, mów dalej.
– Hm, no tak. Jak już wspomniałem, dziewczyna wpadła jak burza do kuchni, krzycząc wniebogłosy. Ale o czym, trudno było zrozumieć. Sporo wysiłku kosztowało mnie wydobycie z niej jednego rozsądnego zdania. W końcu się udało: „W izbie na górze, gdzie nocowali ci zabawni staruszkowie, jest pszczoła! Strasznie wielka!" – zawodziła. „Lata w kółko, bzycząc wściekle! O mało ducha nie wyzionęłam, tak mnie przestraszyła".
– Pszczoła? Tylko tyle?
– Tak, mistrzu. Chodzi o pszczołę, wielką pszczołę.
– Nie zajmuję się tępieniem owadów. Jeśli chcesz pozbyć się pszczoły, trzaśnij ją miotłą, zamiast zawracać głowę czarnoksiężnikowi – nastroszył się Kedrigern.
– O, nasza służąca jest taka duża i silna, że bez trudu poradziłaby sobie ze zwykłą pszczołą. Wcale by się nie przelękła. Sęk w tym, że to nie jest zwyczajna pszczoła – umilkłszy, Frunsker w zamyśleniu kręcił głową.
– Jak to? – zdziwił się czarnoksiężnik.
– Ona mówi, mistrzu.
– Mówi – jak echo powtórzył Kedrigern po dłuższej przerwie.
– Ano tak. Po prawdzie, nic nie możemy zrozumieć, bo mówi strasznie szybko i do tego bardzo wysokim, bzyczącym głosikiem. A poza tym, jak ci tak lata w kółko nad głową, to nijak nie możesz się skoncentrować, żeby cokolwiek rozeznać z tego bzyczenia. Ale mówi naprawdę.
– Cóż, może to jednak jest zajęcie dla czarnoksiężnika. Opowiedz mi wszystko dokładnie, a ja będę jadł, słuchał i zastanawiał się, jak postąpić z tą gadulską pszczołą.
Frunsker nie miał jednak wiele do opowiedzenia. Dodał tylko, że ostatniej nocy w gospodzie zatrzymało się pięć osób. Wszyscy wyjechali o świcie, uregulowawszy wcześniej rachunek. W izbie, gdzie pojawiła się pszczoła, nocowało dwóch szacownych, starszych wiekiem podróżnych wraz ze służącym. Nie skarżyli się nikomu na obecność wielkiej pszczoły ani na żadne inne niewygody. Sama zaś pszczoła robi wrażenie łagodnie usposobionej: jak dotąd nikogo nie zaatakowała. Oczywiście, nikt nie miał odwagi sprawdzać, jak dalece jest przyjazna mieszkańcom gospody.
Kedrigern słuchał pilnie. Tylko raz przerwał narrację, kiedy, pochyliwszy się nad pustym kuflem, pytająco uniósł brwi. Zrozumiawszy w lot ten grymas, gospodarz bez słowa nalał piwa po brzegi, po czym kontynuował opowiadanie. Kiedy skończył, Kedrigern wbił wzrok w kąt powały, skrobiąc w zamyśleniu podbródek.
– Czy znasz którąś z pięciu osób goszczących tu ubiegłej nocy? – zapytał po długim milczeniu.
– Tak, mistrzu, znam kupca i jego pisarczyka. Co rok przejeżdżają tędy o tej porze.
– A więc nic nie wiesz o tych dwóch starszych wędrowcach ze służącym?
– Nigdy wcześniej ich nie widziałem, mistrzu. Ale wzbudzali zaufanie swoim wyglądem. Nosili się jak wielcy panowie – mieli długie białe brody, okrywali się wspaniałymi płaszczami, a przede wszystkim wyróżniało ich prawdziwie dystyngowane zachowanie. A ich służący też zadawał szyku wysokimi, błyszczącymi butami i resztą stroju. Owszem, mieli swoje wymagania, ale życzyłbym sobie zawsze gości tej klasy w moich skromnych progach – zakończył Frunsker.
– Kiedy wyjechali?
– Prawdę mówiąc, nie wiem. Wieczorem, kiedy obydwaj podróżni udali się na spoczynek, ich służący, odciągnąwszy mnie na stronę, uprzedził, że jego panom zdarza się miewać najdziwaczniejsze fanaberie. Nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli na przykład w środku nocy strzeli im do głowy ruszyć w dalszą drogę. Na wszelki wypadek więc zapłacił mi za wszystko i prosił, bym się nie denerwował, słysząc, o jak dziwnej porze opuszczają gospodę. Mówiąc szczerze, spałem jak zabity i nic nie słyszałem. Ale kiedy rano wstałem, po nich rzeczywiście nie było już śladu... A potem dziewczyna poszła na górę i odkryła pszczołę.
Kedrigern poważnie pokiwał głową, ziewając przy tym ukradkiem.
– Czy izba jest szczelnie zamknięta, by pszczoła nie mogła z niej uciec?
– Tak, mistrzu.
– To dobrze. Zajrzę tam jutro.
– Jutro? – powtórzył zaskoczony Frunsker.
– Jutro – uciął czarnoksiężnik. – Jeśli mamy do czynienia z magią, muszę mieć świeży umysł. A jeżeli nasz owad okaże się zwykłą pszczołą, której głośne buczenie niesłusznie wzięliście za mowę, to także wolę zmierzyć się z nią przy dziennym świetle, i to uzbrojony w miotłę. A teraz, Frunsker, odprowadź mnie na spoczynek.
Niewyszukane, acz pożywne śniadanie upłynęło w atmosferze oczekiwania. Kedrigern starał się jak mógł, by jeść spokojnie. Jednak wszelką przyjemność delektowania się posiłkiem odbierał mu wyczuwalny niepokój kręcącego się wokół Frunskera. Na dodatek żona gospodarza wraz z pomocą kuchenną, pobladłe z przejęcia i załamujące ręce, bez przerwy zaglądały do izby jadalnej, podsycając napięcie. W końcu zrezygnowany czarnoksiężnik podniósł się z westchnieniem. Strzepnąwszy okruchy z tuniki, zwrócił się do gospodarza:
– No dobrze, Frunsker. Pokaż mi teraz tę pszczołę.
– Tędy, mistrzu – poderwał się wieśniak. Porwał zza kominka miotłę i począł ostrożnie wspinać się po skrzypiących schodach. Na górze zatrzymał się przed wejściem do jednej z izb, zastawionym wielką skrzynią. Rzuciwszy znaczące spojrzenie czarnoksiężnikowi, trzonkiem miotły wskazał drzwi.
– Tutaj? – upewnił się Kedrigern.
– Tak, mistrzu.
Klęknąwszy na skrzyni, czarnoksiężnik przyłożył ucho do szpary w drzwiach. Przez dłuższy czas nasłuchiwał, po czym rzekł cicho:
– Nie słyszę żadnego brzęczenia. Może uciekła?
– Wszystkie okna są szczelnie zamknięte, a wylot komina zatkany. Na pewno jest w środku, mistrzu Kedrigernie.
– Odsuńmy więc skrzynię z przejścia.
Frunsker odciągnął skrzynię na bok i ustawił się przy wejściu z miotłą przygotowaną do ataku. Kedrigern wyciągnął dłoń ku klamce, lecz w ostatniej chwili zawahał się. Wyszarpnąwszy miotłę gospodarzowi, począł dawać mu znaki, by powoli uchylił drzwi. Kiedy Frunsker usłuchał, czarnoksiężnik wślizgnął się do środka, wodząc wokół spojrzeniem w poszukiwaniu pszczoły.
– Jest tam, mistrzu! Na kominku! – wychrypiał wieśniak głośnym szeptem, po czym pospiesznie wycofał się z izby i zamknął za sobą drzwi.
Pszczoła o rozmiarach dużej brzoskwini rzeczywiście siedziała sobie cicho i bez ruchu na kominku, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Jej ogromne, wielościenne oczy lśniły w porannym słońcu niczym dwa klejnoty. Miała skrzydła przypominające srebrzyste płatki i kosmate, grube nóżki podobne do czarnych szczotek. Kedrigern uznał, że stanowiła wyjątkowo piękny okaz.
Podszedł powoli w jej stronę, ostrożnie stawiając kroki. W prawej ręce dzierżył miotłę, co prawda, nisko opuszczoną, lecz gotową w każdej chwili do błyskawicznego zamachu. Pszczoła wciąż tkwiła nieruchomo na gzymsie kominka, ale Kedrigern nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest przez nią bacznie obserwowany. Zbliżywszy się do niej na odległość, z której mógł już dosięgnąć jej miotłą, zatrzymał się, niezdecydowany, co robić dalej. Kolejny krok naprzód mógłby zostać odczytany jako zbytnia śmiałość, a krok wstecz jako ucieczka; oba zachowania prowokowały atak. Ale przecież nie może stać tak w nieskończoność bez ruchu, czekając, aż pszczoła przejmie inicjatywę. Może ona siedzi jak zastygła, ponieważ nie żyje? A może jest wypchana albo wyrzeźbiona? Może to tylko zabawka mechaniczna, a Frunsker uległ halucynacjom, słysząc głosy?
Wysuwał różne przypuszczenia, aż tu nagle dobiegł go cieniutki głosik:
– Bracie Kedrigernie, czy to naprawdę ty? Spośród wszystkich ludzi właśnie ty się tu zjawiasz?
Choć głosik był cienki, wysoki i brzęczący, Kedrigern zrozumiał wszystko doskonale. Grzeczność nakazywała udzielić odpowiedzi, toteż odparł z godnością:
– Kedrigern z Góry Cichego Gromu to ja. A kto mówi?
– Wiedziałem! – brzęknął niewyraźnie głosik. – Choć ciągle mam kłopoty z tymi dziwnymi oczami, ciebie poznałem od razu! Jestem Belsheer, bracie Kedrigernie! Zapewne pamiętasz swego starego druha?
– Belsheer? Oczywiście, że pamiętam. Wiele wody upłynęło od naszego ostatniego spotkania.
– O tak. Straciliśmy kontakt wkrótce po tym, jak z powodu afery Quintrindusa wycofałeś się z naszego cechu. Gdybyśmy wtedy wszyscy poszli za twoim przykładem, zaoszczędzilibyśmy sobie wielu zmartwień. Tak, tak, to już chyba z pięć lat minęło od tamtego czasu.
– Raczej sześć.
– Doprawdy? Ach, jak ten czas leci. Ale ty nie zmieniłeś się wcale.
– Ty trochę. Co się stało?
Pszczoła zabzyczała gniewnie, po czym odparła:
– Podstępnie rzucono na mnie zaklęcie, oto co się stało. Po tylu latach czarnoksięskiej praktyki dałem się podejść jak uczniak! Ogromnie mi wstyd, bracie Kedrigernie.
Kiedy pszczoła zwróciła się doń po raz trzeci w tak charakterystyczny sposób, resztki wątpliwości Kedrigerna pierzchły ostatecznie. To nie mógł być nikt inny jak Belsheer. Ze wszystkich członków cechu czarnoksiężników on właśnie najgorliwiej stosował się do sztywnych zasad etykiety cechowej, tytułując pozostałych kolegów i koleżanki „braćmi" i „siostrami" oraz ceremonialnie zwracając się do „wielce czcigodnego, wielmożnego prezesa" oraz „znakomitego i nieomylnego skarbnika". Upewniwszy się co do tożsamości owada, czarnoksiężnik zagadnął kolegę o okoliczności jego przeistoczenia.
– To sprawka Grizziscusa. Pamiętasz go? Zasłynął jako postrach odległych ostępów północnego wschodu. Za pomocą magii tępił tam drobnych kacyków tyranizujących swych poddanych. Z ogromnym zacięciem zsyłał ich na wieczne wygnanie.
– Nigdy go nie spotkałem, choć jego imię wydaje mi się znajome. Czy to nie jemu w tajnym głosowaniu odmówiliśmy zaszczytu zasilenia szeregów naszego cechu?
– Owszem – zabrzęczał Belsheer.
– Oczywiście, teraz przypominam sobie doskonale. Wygłosiłeś tak płomienną mowę przeciwko przyjęciu go do grona zjednoczonych czarnoksiężników, że przekonałeś wszystkich bez wyjątku. Biedak nie otrzymał nawet jednego symbolicznego głosu.
– Masz rację, bracie Kedrigernie, tak właśnie to się odbyło. Niemniej wśród nas znalazła się papla, która, łamiąc wszelkie zasady, nie dochowała tajemnicy. Grizziscus, dowiedziawszy się o moim wystąpieniu, poprzysiągł wyrównać ze mną rachunki. I uczynił to poprzedniej nocy w tej oto izbie.
– Jak to zrobił?
– Uciekając się do podłych sztuczek i podstępu. Przez wiele lat oszukiwał mnie, powtarzając, że zawsze podziwiał moją sztukę i starał się ją zgłębić. Aż w końcu udało mu się wkraść w moje łaski, gdyż ja, stary dureń, dałem się nabrać. Zacząłem nawet żywić nadzieję, że mój życzliwy cichy patronat pozwoli mu pewnego dnia zdobyć upragnione członkostwo w cechu. Zgubiła mnie próżność nadętego starca. Ot co, bracie Kedrigernie.
– Zaraz, zaraz, kolego. O ile wiem, ledwie przekroczyłeś czterechsetkę. Jak na czarnoksiężnika wcale nie jesteś stary.
– Mam czterysta osiemdziesiąt kilka lat, to całkiem sporo. W każdym razie fakt, że Grizziscus tak łatwo wywiódł mnie w pole, dowodzi niezbicie, iż bardzo się posunąłem. Drań przypochlebiał mi się, podlizywał bezwstydnie, miał nawet czelność nauczyć mnie kilku swoich ulubionych zaklęć. Na koniec wreszcie zaproponował, żebyśmy wspólnie odwiedzili brata Tristavera i jego żonę.
– Tris się ożenił? Nic nie wiedziałem – zdziwił się Kedrigern. – Z kim się związał?
– Podobno zdjął zaklęcie z pewnego ohydnego potwora, przywracając mu jego prawdziwą postać. Straszydło okazało się piękną królewną, która z miejsca zakochała się w swym wybawcy.
– Doprawdy niezwykle trudno jest wyobrazić sobie, że ktokolwiek, a zwłaszcza piękna dziedziczka tronu, mógłby stracić głowę dla Trisa. Niewykluczone, że podsunął jej magiczny napój miłosny.
– Nie na długo by to wystarczyło.
– W każdym razie miło usłyszeć, że kolejny czarnoksiężnik się ustatkował. Muszę koniecznie odświeżyć z nim znajomość. Ta wieść ucieszy Księżniczkę.
Belsheer niespodziewanie wzbił się w powietrze i zakreśliwszy kilka kółek nad głową kolegi, powrócił na gzyms kominka.
– Czyżbyś zapomniał, że rozmawialiśmy o mnie? O tym, w jaki sposób mnie zaczarowano – zabzyczał z irytacją.
– Przepraszam cię. Mów dalej.
Belsheer brzęczał jeszcze głośno przez chwilę. Uspokoiwszy się, podjął opowiadanie:
– Akurat marzyłem o krótkich wakacjach, sposobność pogawędzenia ze starym znajomym też wydawała się nęcąca. Tris cieszy się sławą niezastąpionego gawędziarza, sypie zabawnymi dykteryjkami jak z rękawa. Uznałem, że tego właśnie mi trzeba. Chciałem wyrwać się z dusznej atmosfery, w której od dawna pracowałem. Przez dłuższy czas bowiem zgłębiałem hasła i złote myśli Wyznawców Niewidzialnych Oświeconych Istot. Czy słyszałeś kiedykolwiek o Wyznawcach, bracie Kedrigernie? To wyjątkowo mroczna sekta.
– Zbyt łagodnie ją określasz. Cokolwiek by o niej mówić, jedno jest pewne – że jej założenia pozostają kompletnie niezrozumiałe.
– Cóż, całą swą mądrość czerpią podobno nie z tego świata. Wiele z ich powiedzonek znam na pamięć i kontempluję od czasu do czasu. Bardzo rozwijające. A wracając do tematu, perspektywa odmiany i wizja długich dyskusji z prostolinijnym Trisem ucieszyła mnie tak, że ochoczo przyjąłem propozycję – Grizziscusa. Ten łajdak przywiódł mnie aż tutaj, daleko od domu, przyjaciół i znajomych kątów. Zanim zdążyłem się połapać, już wysączyłem tak dużo piwa, że nigdy wcześniej tyle nie wypiłem. A swoją drogą, trzeba przyznać, że piwo ma Frunsker znakomite.
– Wyborne.
– Tak dobre, że łatwo przebrać miarkę. Podochociwszy sobie porządnie, straciłem resztki czujności. Grizziscus tymczasem jął rozprawiać o cechu czarnoksiężników: jak to pragnął bardzo zostać jego członkiem i jak boleśnie zranił go wynik tajnego głosowania. Wówczas zaczęło mi świtać, że on doskonale zdaje sobie sprawę z mojej roli w tamtych wydarzeniach. Ale było już za późno. Wybuchnął odrażającym śmiechem i rzucił na mnie zaklęcie. Na moment straciłem świadomość, a ocknąłem się jako pszczoła.
– Nie upadaj na duchu – pocieszał Kedrigern przyjaciela. Instynktownie wyciągnął dłoń, by krzepiąco huknąć druha w plecy, lecz opamiętawszy się w porę, zwinął dłoń w pięść i począł wygrażać niewidzialnemu wrogowi. – Wiem coś niecoś o przeciwzaklęciach, więc jeśli uda ci się wiernie odtworzyć słowa zaklęcia Grizziscusa, jeszcze dzisiaj przywrócę ci dawną postać.
– Nie należy przyspieszać biegu spraw, bracie Kedrigernie. Wszystko w swoim czasie. Nie zamierzam pozostać pszczołą na zawsze, ale muszę przyznać, że moje obecne położenie ma pewne zalety. Od co najmniej stu lat nie czułem takiej radości życia. Dotąd nawet magia nie była w stanie mnie rozruszać. Co ranek z trudem zwlekałem się z łoża, niechętnie witając każdy budzący się dzień. Tymczasem teraz jestem pełen wigoru. Poza tym nie ma nic rozkoszniejszego od skrzydeł.
– Moja żona też tak uważa.
– Czy twoja żona też jest pszczołą? Słyszałem, że jest ropuchą.
– Ściślej rzecz biorąc, była ropuchą, kiedy ją poznałem. Dzięki mnie odzyskała swoją dawniejszą, ludzką postać. Co prawda ma skrzydła, ale to już zupełnie inna historia.
– Opowiesz mi ją po drodze, bracie Kedrigernie.
– Pojedziesz ze mną?
– Chyba nie spodziewasz się, że zostanę na tym kominku po wieczne czasy. Poza tym nie lubię podróżować samotnie. Oczywiście zamierzam wkrótce powrócić w domowe pielesze, ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chętnie pobuszowałbym przez parę dni w twoim ogrodzie. Obiecuję, że nie sprawię ci najmniejszego kłopotu. Chciałbym w spokoju zastanowić się, jak odpłacić Grizziscusowi, i porozkoszować się trochę urokami życia pszczoły. Niezbyt często trafia się po temu okazja.
– Powiedziałbym, że niezmiernie rzadko.
– Zmartwienia przysparza mi jedynie wzrok. Widzę, co prawda, ostro i wyraźnie, ale w tylu odbiciach jednocześnie, że zupełnie tracę orientację, które z nich jest właściwe.
– Dopóki na dobre nie przyzwyczaisz się do nowych oczu, możesz podróżować na moim ramieniu.
– To bardzo uprzejmie z twojej strony, bracie Kedrigernie. Idziemy?
Z pszczołą na ramieniu Kedrigern opuścił izbę i minąwszy pusty korytarz, zszedł na parter. Koło schodów zbici w ciasną grupkę stali Frunsker z żoną i służącą, z napięciem obserwując każdy krok czarnoksiężnika. Ten, wyszczerzywszy zęby w triumfalnym uśmiechu, rzucił gospodarzowi miotłę.
– Okazała się niepotrzebna. To mój stary znajomy – wyjaśnił.
– Ta pszczoła?
– Tak. W twojej gospodzie zagościła na chwilę magia. Ale nie masz się czym przejmować, nie pozostanie tu po niej najmniejszy ślad. Nikt z twoich gości nie dozna z tego powodu żadnego uszczerbku.
– Jakże ci się odwdzięczę, mistrzu Kedrigernie? – cieszył się uradowany gospodarz i giął się w ukłonach. Przyłączyły się doń obie kobiety, dygając wdzięcznie i wylewnie dziękując.
– Cała przyjemność po mojej stronie. A teraz powiedzcie, czy nie wiecie przypadkiem, dokąd udali się ci dwaj szacownie wyglądający panowie?
– Nic nie wspominali na ten temat, mistrzu. Bardzo skryci z nich ludzie.
– Niedobrze. Ta informacja mogłaby mi niezwykle pomóc.
Na to służąca aż podskoczyła, wykrzykując:
– Do Doliny Aniaru! Słyszałam, jak ten z długą brodą to mówił! Tam pojechali! – Wypowiedziawszy te słowa, zakryła usta czerwonymi dłońmi, popatrując wokół z dzikim przestrachem.
– Znakomicie. Dobra z ciebie dziewczyna – pochwalił ją Kedrigern.
W odpowiedzi poczęła znowu dygać zapamiętale.
– Daj jej pensa, bracie Kedrigernie – zabzyczał mu Belsheer wprost do ucha. – Zasłużyła sobie.
– To prawda. Pozostali zresztą też – podsumował Kedrigern. Wydobywszy sakiewkę, obdzielił całą trójkę srebrnymi monetami. Wkrótce potem, poczyniwszy ostatnie przygotowania, czarnoksiężnicy wyruszyli w drogę. Kedrigern wiózł ze sobą chleb, ser i wędzone mięsiwo, którymi hojnie obdarował go szczodry gospodarz. Obfite zapasy jadła wystarczą mu aż nadto na czas podróży. Żołądkiem Belsheera też nie musiał się kłopotać – po drodze polnych kwiatów było w bród.
Cień z Krainy Elfów
– Najpyszniejszy jest nektar żółtych kwiatów – buczał zaaferowany Belsheer. – Ma delikatny orzechowy posmak, przez co nawet słodsze, czerwone kwiaty nie mogą się z nim równać.
Kedrigern, wyciągnięty na trawie przy ognisku, ze smakiem zajadał kolejną kromkę chleba.
– Wyśmienite pieczywo. Uhm, niezrównane – rozpływał się w zachwytach.
Belsheer, rozparty na jego kolanie, zignorował te uwagi.
– Ale prawdziwą niespodziankę sprawiły mi białe – ciągnął. – Ich nektar wcale nie jest mdły, jak mogłem się spodziewać. Ma ożywczy, miętowy aromat. Różowe z kolei są pełne wyrazu... w smaku wyraźnie przypominają cynamon.
– Ser też niczego sobie – mamrotał Kedrigern.
Belsheer zabzyczał z niesmakiem.
– Brr, sama wzmianka o serze przyprawia mnie o mdłości. Szkoda, że tak słabo znam się na kwiatach. Tyle najróżniejszych gatunków spotkałem już w życiu, a nie znam nazw nawet połowy z nich. To niewybaczalna ignorancja. Powinieneś, Kedrigernie, nauczyć się rozpoznawać przynajmniej odmiany hodowane w twoim ogrodzie.
– Nie zamierzam zostać pszczołą.
– Ja też nie zamierzałem, a teraz mam kłopot. Gdybym więcej wiedział o kwiatach, nie traciłbym tyle czasu na eksperymentowanie.
– Jeśli nie jesteś pszczołą, gatunki kwiatów nie wydają ci się najistotniejszą sprawą na ziemi.
– Ale kiedy nią już zostaniesz, jest za późno. Pozostaje ci uczyć się na własnych błędach, a to nic przyjemnego. Czy twoja żona zna się na kwiatach?
Kedrigern zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł:
– Sądzę, że lilie wodne nie mają przed nią tajemnic. Jeśli zaś chodzi o nasz ogródek, to uprawia go nie ona, lecz Ciapek.
– Ciapek? Kto to?
– Nasz domowy troll. Ma wyjątkową rękę do roślin. Księżniczka za to zajmuje się układaniem kompozycji z kwiatów do domu.
– Ach tak, to wspaniale. Na tym polu kobiety zwykle biją mężczyzn na głowę. One instynktownie wyczuwają naturę roślin.
– Podzielam tę opinię. Na przykład nasza sąsiadka, Bess, zna się na ziołach jak nikt inny na świecie. Kiedy pragnę sporządzić czarodziejski napój, zawsze umie mi doradzić, ile i jakiego ziela użyć i z czym je zmieszać.
– Bess... Jakie miłe, bezpretensjonalne imię – zabrzęczał Belsheer. – Doskonale potrafię ją sobie wyobrazić. To prostoduszna wieśniaczka o rumianej cerze, błyszczących oczach i krągłych policzkach. Tonie po kostki w błocie, z piosenką na ustach pielęgnując swój ukochany ogródek.
– Niezupełnie. Rzeczywiście ma pucołowate policzki i nuci coś bez przerwy. Ale więcej czasu spędza nad kotłem niż w ogrodzie. Jest wiedźmą leśną.
– To najlepsze z wiedźm. Zawsze tak uważałem. Innym, kiedy tylko trochę obrosną w piórka i zaczynają się tytułować Wiedźmą Drugiego Zakrętu Drogi Północnej lub podobnie, natychmiast zmienia się charakter. Stają się wyjątkowo wredne. Tymczasem wiedźmy leśne nigdy nie ulegają takim metamorfozom.
Kedrigern przytaknął.
– Bess z pewnością zachowała swą dobrotliwą naturę. Natomiast masz rację co do pozostałych wiedźm. Moja żona w przeszłości kilkakrotnie doświadczyła ich podłości. Ale opowie ci to sama, kiedy już znajdziemy się w domu. Powinniśmy tam dotrzeć jutro przed zachodem słońca.
– Nie mogę się doczekać spotkania z siostrą Księżniczką. Obawiam się tylko, czy nie zrazi jej mój wygląd. – Belsheer brzęczał cichutko z zakłopotaniem.
– Tym się nie musisz dręczyć. Księżniczka doskonale zdaje sobie sprawę, jak niewiele znaczy wygląd zewnętrzny.
Kedrigern odgryzł kawałek sera i, żując powoli, pogrążył się w rozmyślaniach. Milczenie przerwał Belsheer, mówiąc:
– Zapewne wiele wycierpiała jako ropucha.
– To wyjątkowo bolesny okres w jej życiu. Nie lubi do niego wracać w rozmowie.
– Chyba już znacznie przyjemniej jest doświadczać życia pszczoły.
– O tak, bez porównania.
– Prawdę mówiąc, aż się dziwię, że ta wstrętna, mściwa świnia Grizziscus nie zamienił mnie w coś znacznie gorszego. Jeśli już nieodwołalnie trzeba się rozstać z ludzką postacią, żywot pszczoły wydaje się jedną z bardziej atrakcyjnych propozycji. W każdym razie radzę sobie, jak umiem.
– Zauważyłem, że latasz bez zarzutu.
– Och, to nic trudnego. Cieszy mnie natomiast, że udało mi się opanować poruszanie na sześciu nogach. Jak dotąd jeszcze ani razu się nie potknąłem. Za to zupełnie nie mogę się przyzwyczaić do widzenia wszystkiego w stu odbiciach jednocześnie. Ale nie tracę nadziei, że wkrótce i z tym się oswoję.
– Rad jestem, że odnalazłeś się w swoim nowym położeniu. Pamiętaj jednak, że jeśli tylko zechcesz powrócić do swojej ludzkiej postaci, możesz na mnie liczyć.
– Doceniam twą uprzejmość, bracie Kedrigernie, ale właściwy moment jeszcze nie nadszedł. Wciąż się uczę. Poznaję nowy świat. I uważam, że to fascynujące doświadczenie.
Kedrigern westchnął ze smutkiem.
– Biedna Księżniczka nie miała tyle szczęścia. Ciężko przeżyła swoją odmianę, którą wspomina jako pasmo nie kończącej się udręki. Jak inaczej bowiem nazwać życie zarazem nudne i pełne niebezpieczeństw?
– Z dwojga złego lepiej zostać zamienionym w pszczołę – obstawał przy swoim Belsheer.
– O tak, to wcielenie z pewnością bardziej odpowiadałoby Księżniczce. Mogłaby się spodziewać, że pewnego dnia zostanie królową całego roju. W najgorszym zaś razie, zbierając z kwiatów miód i wytwarzając wosk, zajmowałaby się przynajmniej czymś użytecznym.
– Oto godny tytuł do chwały – spointował Belsheer z nutką dumy w głosie.
– A tak. To niepodważalny powód do dumy. Zupełnie co innego niż wielogodzinne czatowanie na liściu lilii wodnej na przelatującą muchę... Ale to już za nami. Niepotrzebnie znowu to roztrząsam – zmitygował się Kedrigern.
– Ciężkie życie hartuje. Ropuchy są niezniszczalne – stwierdził z przekonaniem Belsheer.
Kedrigern, zastanowiwszy się chwilę, zgodził się z kolegą.
– Święta prawda – odrzekł. – Nie wiem, czy to skutek działania zaklęcia, ale muszę przyznać, że Księżniczka cieszy się godnym pozazdroszczenia zdrowiem... – tu przerwał, jakby tknięty nagłą myślą, po czym zapytał na pozór bez związku: – Czy znasz jakiś niezawodny sposób przeciwko bólom głowy?
– Boli cię głowa, bracie Kedrigernie?
– Nie, nie. Nie o mnie chodzi, lecz o Księżniczkę. Kiedy wyjeżdżałem, trapiła ją ta przypadłość, a ja nie umiałem jej pomóc.
– Znajdziesz stary przepis w „Księdze zaklęć na każdą okazje".
– Środek ten przynosi tylko chwilową ulgę, a ja chciałbym uzdrowić żonę całkowicie.
– Nie wiem, czy całkowite uzdrowienie w ogóle jest możliwe. Chyba że skorzystasz z przepisu zwartego w następującej maksymie: „Jedynym skutecznym sposobem na ból głowy jest topór. Niestety, powoduje niepożądane skutki uboczne". Znasz to powiedzenie?
– Owszem, słyszałem je już. Jeśli zaś chodzi o środek zalecany w „Księdze zaklęć na każdą okazję", nie wolno go stosować częściej niż trzy razy dziennie. W przeciwnym razie może uszkodzić żołądek. Ale ja wierzę, że istnieje jakiś skuteczniejszy sposób, który przynosi trwałą ulgę.
Belsheer brzęczał przez chwilę, myśląc w skupieniu.
– Przypominam sobie zaklęcie, które usuwa każdy ból aż na osiem dni, nie drażniąc żołądka. Nauczę cię, jeśli chcesz.
– Wspaniale! Dziękuję, Belsheerze.
– Nie ma za co. Cieszę się, że mogę pomóc siostrze Księżniczce.
– A teraz, jeśli pozwolisz, ruszajmy w dalszą drogę. Trzeba wykorzystać te parę godzin, które zostały nam jeszcze do zmierzchu.
– Twoja wola, bracie Kedrigernie. Ja tu jestem tylko pasażerem.
Kedrigerna tak mocno ciągnęło tym razem do domu, że zaledwie w kilka chwil znaleźli się ponownie na szlaku. Wiódł on wąską ścieżką, ocienioną młodym listowiem pochylających się nad nią drzew. Dostojną ciszę lasu zakłócał jedynie od czasu do czasu przypadkowy ptasi trel oraz jednostajny stukot końskich kopyt. Obaj czarnoksiężnicy jechali pogrążeni w głębokim milczeniu. Nie padło ani jedno słowo, nie rozległo się znajome brzęczenie. Kedrigern myślami był przy Księżniczce, a kołyszący się na jego ramieniu Belsheer zdawał się drzemać.
Nagle z oddali dobiegł niewyraźny odgłos łowieckiego rogu. Podążali dalej, nie zwracając nań uwagi. Po chwili róg odezwał się znowu, tym razem dużo bliżej. Za trzecim razem huknął głośno i przeciągle, wywołując powszechne poruszenie. Las ożył, dzikie zwierzęta uciekały w popłochu. Kedrigern, zamruczawszy gniewnie pod nosem, ściągnął wodze.
– Co się stało, bracie Kedrigernie? – zapytał Belsheer.
– Mamy pecha, i tyle. Wybraliśmy się w drogę w nieodpowiednim momencie. Zapomniałem, że Wieczny Łowca przebiega te knieje co trzynaście lat, strasząc zwierzynę i napełniając las wrzawą i zgiełkiem. Diabli go nadali!
– Co zrobimy?
– Dyskretnie usuńmy się w miejsce, gdzie nie będziemy rzucać się w oczy i gdzie nas nie stratują. Choć prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł zadeptać takiego potwora – rzekł Kedrigern, pieszczotliwie poklepując swego karego rumaka. W odpowiedzi zwierzę parsknęło z zadowoleniem, a z jego nozdrzy strzelił jasny płomień.
Znaleźli schronienie wśród sterczących korzeni powalonego drzewa, które uznali za dostateczną osłonę przed zbliżającą się nawałnicą. Tymczasem las rozbrzmiał kakofonią najróżniejszych dźwięków: stukotów setek kopyt, trzasków łamanych gałęzi, pisków, kwików, skowytów i rozdzierających ryków przestrachu. Zgiełk ten narastał, w miarę jak zawierucha z wolna nadciągała w stronę czarnoksiężników. Kedrigern wiedział, że Wielkiego Łowcy nie trzeba się obawiać, gdyż pod budzącą grozę powłoką kryje się łagodne serce. Mimo to, nie chcąc tarasować drogi, wycofał swego wierzchowca tak głęboko pod osłonę korzeni, jak tylko było to możliwe. Pełen niepokoju Belsheer kręcił mu się na ramieniu, brzęcząc mu niespokojnie wprost do ucha.
W końcu nadpłynęła fala uciekających zwierząt. Przyczajonych podróżników mijały zające pędzące zygzakami oraz z gracją sunące wielkimi skokami jelenie, wiewiórki skaczące z drzewa na drzewo; w zaroślach mignął rwący naprzód odyniec. Przed zgubą umykały też niezliczone stworzenia tak małe, że nie sposób było ich w ogóle dostrzec – paniczną ucieczkę mikrusów zdradzało jedynie falowanie traw. Kiedy oddaliły się wszystkie, w lesie na krótko zapanowała cisza. Wędrowcy gotowi już byli odetchnąć z ulgą, gdy wtem niespodziewanie padł na nich przerażający cień. To wspaniała, szara klacz Wiecznego Łowcy zatrzymała się tuż obok zwalonego pnia. Pyszne zwierzę stanęło dęba, gdy dosiadający je jeździec trzykrotnie ogłuszająco zagrzmiał w róg, groźnie przy tym wymachując połyskującą kuszą i zanosząc się mrożącym krew w żyłach, okrutnym śmiechem.
– On nigdy nikogo nie skrzywdził – szeptem uspokajał Kedrigern trzęsącego się Belsheera. – Nie zwracaj na niego uwagi.
– Łatwo powiedzieć – odparł słabym głosem czarnoksiężnik.
Miał rację. Nie sposób było zignorować takiego olbrzyma jak Wieczny Łowca. Szeroki w barach jak piec, dłonie miał wielkie jak talerze, a wystające z rękawów schludnego zielonego kubraka potężne nadgarstki grubością przypominały uda mężczyzny. Kiedy śmiał się gromko, ziemia drżała w posadach. Jego szara klacz wierzgała i uskakiwała na boki, raz po raz stając dęba i rżąc dziko. Kiedy przebrzmiały ostatnie odgłosy ucieczki leśnej zwierzyny, a klacz się uspokoiła, Łowca ponownie trzykrotnie zadął w róg. Następnie, przekrzykując przekomarzające się z nim echo, zawołał:
– Hej, wy tam, polne i leśne stworzenia! Umykajcie, a żywo! Czmychajcie przed Wiecznym Łowcą! Drzyjcie przed jego strzałami, trzęście się przed jego kuszą, blednijcie ze strachu, słysząc dźwięki jego rogu! Choć was teraz opuszczam, aby odpocząć, miejcie się na baczności! Przyczajcie się w swoich kryjówkach, schowajcie w chaszczach, dygoczcie w ciemnych norach i misternych gniazdkach, w bo jaźni oczekując mego powrotu!
Schwycił róg zawieszony na złotopurpurowej taśmie i wziąwszy kilka głębokich wdechów, zadął weń po raz ostatni. Potem westchnął z ulgą i ciężko osunął się w siodle. Znużonym gestem powoli otarł czoło, wreszcie przeciągnął wielką dłonią po zwichrzonej rudej brodzie i gęstej czuprynie, które okalały jego ponurą twarz.
– Wystarczy – odezwał się już zwyczajnym, spokojnym tonem. – Wracamy do jaskini, malutka. A potem będziesz wolna.
Zawrócił klacz, by ku swemu osłupieniu znaleźć się oko w oko z Kedrigernem. Zanim którykolwiek z nich zdołał się odezwać, zdarzenia przybrały niespodziewany obrót. Szara klacz zarżała z cicha i zalotnie przewróciła oczami. W odpowiedzi kary, jednorogi rumak Kedrigerna wypluł z nozdrzy dwa ogniste obłoki i tak energicznie stanął dęba, że o mały włos nie zrzucił jeźdźca. Potem oba konie poczęły się obwąchiwać, wydając przy tym pełne zadowolenia pomruki. Czarnoksiężnik zerknął na Wiecznego Łowcę i uśmiechnąwszy się doń z zakłopotaniem, bezradnie rozłożył ręce.
Łowca przyjrzał mu się podejrzliwie.
– Czy jesteś elfem? Przybyłeś tu, by sprawdzić, jak wypełniam swoje obowiązki?
– Ach, nie, nie, skądże – wzbraniał się Kedrigern przed tym posądzeniem.
– Zrobiłem, co do mnie należało – ciągnął myśliwy. – Przegnałem zwierzynę i wygłosiłem chełpliwą mowę. A teraz właśnie zbierałem się do powrotu do jaskini, by tam grzecznie przespać kolejnych trzynaście lat. Dotrzymuję warunków zaklęcia, nie macie powodów do niezadowolenia.
Podczas gdy Łowca mówił, tonem głosu zdradzając rosnący niepokój, wierzchowiec Kedrigerna nie przestawał delikatnie skubać boku klaczy; ona tymczasem łagodnie ocierała łeb o jego szyję. Ich wzajemne zainteresowanie nie podlegało dyskusji.
– Drogi Łowco, nie mam nic wspólnego z elfami – wyznał Kedrigern.
– Dlaczego w takim razie mnie szpiegujesz?
– Wcale cię nie szpieguję. Po prostu skryłem się tu przed tłumnie uciekającymi zwierzętami. Sam powinieneś wiedzieć, ile kłopotu przysparzasz podróżnym.
– Proszę, wybacz. To nie mój pomysł. Działam pod wpływem zaklęcia, które zupełnie niezasłużenie rzuciły na mnie elfy. To dla nich typowe. Krzywdzą niewinnych ludzi – stwierdził, patrząc bykiem.
– Co takiego zrobiłeś, że naraziłeś się elfom?
– Nic wielkiego. Troszeczkę przeszkodziłem im w pikniku. Wpadłem pomiędzy nie, roztrącając czarki z ambrozją i nektarem oraz miseczki pełne ciasteczek na miodzie. Nikt nie ucierpiał, nie stłukło się żadne naczynie. Przeprosiłem grzecznie i nawet zaoferowałem pomoc w uprzątnięciu pobojowiska, ale wcale tym nie uspokoiłem rozwścieczonych elfów.
– Elfy cieszą się opinią nadmiernie drażliwych.
– Nie wspominaj mi o elfach! – Wieczny Łowca aż pokraśniał z irytacji. – Choć powszechnie uchodzą za istoty urocze, układne, delikatne i pełne humoru, w rzeczywistości ten wredny elfi pomiot jest z piekła rodem. I wcale nie boję się stwierdzić tego głośno i dobitnie, ponieważ mam już dość. Niech mnie ukarzą, jeśli taka ich wola, ale ja przynajmniej powiem, co leży mi na sercu. Przez ich głupi piknik co trzynaście lat pędem przemierzam te knieje, dmąc w róg i napełniając przerażeniem biedne zwierzęta. Resztę swego nędznego żywota spędzam, śpiąc w jaskini. Czy to jest życie? A wszystko z tak błahego powodu.
– Obeszły się z tobą bardzo surowo – przyznał czarnoksiężnik, nadaremno pociągając za wodze. – Przepraszam cię, Łowco, za zachowanie mojego konia. Do tej pory sądziłem, że zaczarowanych rumaków nie pociąga... hm, zwyczajne życie.
– Nic nie szkodzi. Ta klacz nie należy do mnie. Oto kolejny kamyczek do ogródka elfów. Rzucają zaklęcie, nie umiejąc zadbać o jego należyte wykonanie. Wstyd mi, że muszę brać udział w ich partackiej robocie – podniósł głos Łowca, ponownie purpurowiejąc z emocji.
– Nie przesadzasz? Twój przejazd przez las wyglądał imponująco – zaprotestował Kedrigern, z nadzieją poklepując karego konia po szyi. Zwierzę nie zareagowało.
– Och, to tylko pozory. Co trzynaście lat budzę się w mojej jaskini z głębokiego snu, aby wyruszyć na kolejne, nigdy nie kończące się łowy. I tak już będzie zawsze, aż po kres moich dni. A pozwól, że spytam: czy widziałeś psy?
– Nie – odpowiedział czarnoksiężnik, rozglądając się. – Gdzie są?
– Ha! W tym rzecz! Ja nie mam psów! Cóż ze mnie za myśliwy bez sfory krwiożerczych ogarów o gorejących ślepiach? Spełniam swój obowiązek już po raz dwudziesty ósmy, a psy dostarczono zaledwie na trzy pierwsze polowania. Jak więc inaczej to nazwać, jak nie kompletnym niedbalstwem?
– Niesłychane – dziwił się Kedrigern, kręcąc głową.
– Nie dość na tym. Zwykle przed jaskinią czeka na mnie osiodłany koń. Ale pewnego razu elfy przeoczyły również ten – drobiazg. Po prostu zapomniały przysłać mi wierzchowca, i już. Nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia czy przeprosin. Musiałem udać się na łowy pieszo. Strudziłem się srodze i ośmieszyłem na dodatek. Czułem się jak ostatni głupiec, uganiając za zwierzyną, której i tak nie miałem szans dogonić.
– Wyjątkowo partacka robota – z niesmakiem skrzywił się Kedrigern.
– Jeszcze jak. A ja, nieborak, tkwię w tym po uszy. Chcę czy nie, muszę się tym parać co trzynaście lat po trzynaście razy w ciągu kolejnych trzynastu moich żywotów, chyba że... – Wieczny Łowca urwał w pół zdania, gdyż jego wzrok niespodziewanie padł na owada siedzącego na ramieniu czarnoksiężnika. – Nie ruszaj się. Masz gigantyczną pszczołę na ramieniu – wyszeptał ochrypłym z przejęcia głosem.
– Wiem. To mój przyjaciel.
– Nazywam się Belsheer – przedstawiła się pszczoła.
– Ona mówi!
– Oczywiście. Masz przed sobą czarodzieja, chłopcze!
Wieczny Łowca zaniemówił. Przez chwilę wpatrywał się w gadającego owada, po czym zwrócił się do Kedrigerna:
– A ty? Też jesteś czarnoksiężnikiem?
– Jestem Kedrigern, czarnoksiężnik z Góry Cichego Gromu. Mój przyjaciel zaś, jak łatwo zgadnąć, pozostaje pod wpływem zaklęcia.
– Czarnoksiężnicy! – Łowca nie krył wielkiej radości. – A więc możecie mi pomóc! Zdejmiecie ze mnie ten przeklęty urok!
Kedrigern gestem dłoni przygasił jego zapał.
– Zaklęcia elfów uchodzą za wyjątkowo i podstępnie zawiłe. Jeśli usiłując je rozsupłać, zrobię fałszywy krok, obydwaj wpadniemy w tarapaty.
– Nie szkodzi, zaryzykuję. W przeciwnym razie czeka mnie jeszcze wiele lat tej katorgi, chyba że odnajdę czarną łanię, która na lewym boku nosi znamię z białych gwiazdek ułożonych w okrąg. Jeśli jednym pchnięciem włóczni śmiertelnie ugodzę ją prosto w serce, odzyskam wolność.
– To potworne! Wstrętne! Niegodziwe! – wybuchnął Kedrigern z taką mocą, że Łowca aż odskoczył, a spłoszony Belsheer, poderwawszy się do lotu, wylądował na jednym ze zwieszających się nad ich głowami korzeni. – Gwiaździsta Czarna Łania z Sallinsell jest zaczarowaną księżniczką. Jej wielka, niedościgła wręcz dobroć i słodycz sprawiły, iż pewna zawistna wiedźma bagienna rzuciła na nią zły urok, uznawszy ją za... Zaraz, zaraz, chwileczkę. Czy jesteś całkowicie pewien, Łowco, że to elfy cię zaklęły?
– Tak się przedstawiły. Nie przyszło mi do głowy, żeby poprosić je o listy uwierzytelniające.
– A piknik... czy przypadkiem nie odbywał się na bagnach albo w pobliżu bagien? Dobrze się zastanów, zanim odpowiesz.
– Elfy urządziły go w lesie. Gwoli ścisłości, w dość podmokłej okolicy.
Zastanowiwszy się głębiej nad tym stwierdzeniem, Kedrigern zawyrokował:
– Mój biedny przyjacielu, żywię poważne podejrzenia, iż padłeś ofiarą podstępu wiedźm bagiennych.
– Dlaczego wiedźmy bagienne miałyby udawać elfy?
– Aby zbrukać ich dobre imię. Wiedźmy z bagien ubóstwiają takie niewybredne żarty.
– Ależ to nikczemne! Podłe! Niegodziwe! – wykrzyknął Łowca.
– Wiedźmy bagienne zazwyczaj zachowują się podle i nikczemnie – wyjaśnił czarnoksiężnik.
– To prawda. Nigdy w swoim długim życiu nie spotkałem przyzwoitej przedstawicielki tego gatunku niewiast – zabrzęczał Belsheer ze swojej grzędy na korzeniu.
Przez pewien czas w ciszy rozważali niespodziewane odkrycie Kedrigerna. Konie w tym czasie nie przestawały pieszczotliwie ocierać się nawzajem łbami, prychając z rozkoszy. Belsheer, uznając burzę za zażegnaną, powrócił na ramię kolegi.
– Bardzo chciałbym ci pomóc, Łowco, choć za wcześnie na obietnice – przerwał milczenie Kedrigern. – Wiem jednak, że nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż pokrzyżowanie zamiarów bagiennych wiedźm, szczególnie jeśli tym samym oddałbym ci przysługę. Zrobię co w mojej mocy.
– Dziękuję za dobre chęci – odparł myśliwy.
– A więc postanowione. Miło mi, że się rozumiemy. Posłuchaj, mój dom jest o dzień drogi stąd. Czy masz dość czasu, by udać się tam z nami na dzień lub dwa?
– Czy to konieczne? A nie mógłbyś raczej wypróbować jakiegoś krótkiego przeciwzaklęcia tu na miejscu?
– Najpierw muszę sięgnąć do kilku woluminów z mojej biblioteki. Nie przemyślane przeciwzaklęcia mogą wywołać groźniejsze skutki od samych zaklęć – ostrzegł Kedrigern. Belsheer poparł go, brzęcząc zajadle. – Mój przyjaciel podziela tę opinię – dodał czarnoksiężnik.
– Skoro tak, nie ma rady, pojadę z wami. Zaklęcie pozwala mi nieznacznie wydłużyć czas powrotu do jaskini.
– Znakomicie. Jeśli w ciągu jednego lub dwóch dni nie zdołam uwolnić cię z mocy czarów, wrócisz do jaskini, a ja zyskam całe trzynaście lat na poszukiwanie odpowiedniego przeciwzaklęcia. Wobec tego teraz pozostaje nam do omówienia ostatni drobiazg.
– Nie jestem człowiekiem zamożnym, mistrzu Kedrigernie. Prawdę mówiąc, nie odłożyłem ani pensa od trzystu pięćdziesięciu lat – z zakłopotaniem tłumaczył Wieczny Łowca.
Z ramienia Kedrigerna doleciało pełne nostalgii westchnienie.
– Stare, dobre dzieje... Byłem wówczas młodzieniaszkiem z mlekiem pod nosem. Nie miałem nawet stu wiosen – rozmarzył się Belsheer.
– Nie chcę pieniędzy. Wystarczy mi twoja klacz. Jak widzisz, mój rumak żywi do niej pewną słabość, którą ona najwyraźniej odwzajemnia.
– Twój jednorożec – poprawił czarnoksiężnika myśliwy.
– Ależ skąd. To zwykły koń, troszkę tylko odmieniony czarami – sprzeciwił się Kedrigern.
– Każdy tak doświadczony myśliwy jak ja potrafi bezbłędnie odróżnić konia od innych zwierząt. Uważam, że to jednorożec – upierał się olbrzym.
– Nie możesz osądzać nikogo wyłącznie na podstawie jego wyglądu. Przyjrzyj się raczej zachowaniu mego wierzchowca.
Wieczny Łowca posłuchał rady czarnoksiężnika. Po dłuższej chwili zgodził się niechętnie:
– Przyznaję, że ma w sobie wiele z konia. Zachowuje się jak koń. Ale mimo to nie mogę tak go nazwać. Przeszkadza mi w tym jego srebrny róg, srebrne kopyta i ogniste płomienie, które wypluwa z nozdrzy. Wybacz, mistrzu Kedrigernie, ale to jednorożec.
– Ulepszony koń. I radzę, byśmy ruszyli galopem do domu, zanim wespół z twoją klaczą zechcą udowodnić, że są końmi z krwi i kości.
Nareszcie w domu
Nic nie jest w stanie zaskoczyć kobiety, która spędziła wiele lat u boku czarnoksiężnika jako jego żona. Księżniczka nie zdziwiła się wcale, widząc męża wracającego na dwa dni przed zapowiedzianym terminem. Nie wprawił jej też wcale w osłupienie ciągnący za nim rudobrody olbrzym w łowieckim stroju. Nie zwróciła uwagi na niezwykłe zachowanie czarnego jednorogiego rumaka, który niczym cyrkowy kucyk tańczył wokół potężnej szarej klaczy, obwąchując ją z upodobaniem. Nawet okiem nie mrugnęła. Po prostu z daleka pomachała na powitanie, po czym wzbiła się w górę, by sfrunąć ze wzgórza ku zbliżającym się podróżnym.
– Najprawdziwsza czarodziejka! Twoja matka chrzestna, mistrzu Kedrigernie! – zawołał z zachwytem Wieczny Łowca na widok Księżniczki, która płynęła w powietrzu, szybko poruszając małymi, opalizującymi skrzydełkami.
– Czy ty zawsze musisz oceniać wszystkich na podstawie ich wyglądu? – zapytał Kedrigern, krzywiąc się gniewnie. – Moja żona ma tyle wspólnego z czarodziejką, co mój koń z jednorożcem.
– Twoja żona? Przecież ona fruwa!
– Owszem. A od czego, twoim zdaniem, ma skrzydła? Żeby pływać?
– Nigdy przedtem nie widziałem damy, która fruwa.
– No to teraz wreszcie masz tę sposobność. Życzyłbym sobie doprawdy, aby ludzie... – zaczął czarnoksiężnik. Nie dokończył jednak kwestii, gdyż przerwał mu kolejny głośny okrzyk.
– A to co takiego?! – wrzasnął Łowca, przerażony nagłym pojawieniem się groteskowej postaci o nieproporcjonalnie długich łydkach. Stwór ów, wypadłszy z domostwa, sadził wielkimi susami w ich stronę, euforycznie pokrzykując: „Jap! Jap!" Wielkie uszy klapały, a ogromne ręce kolebały się w rytm jego kroków. Biegnąc, zabawnie klekotał potężnymi stopami.
– To nasz domowy troll – wyjaśnił Kedrigern. – Zapewne tego rodzaju istot też nigdy przedtem nie widziałeś – dodał cierpko, po czym spiął konia. Przyspieszając, kary rumak zarżał głośno. Na ten sygnał biegnąca u jego boku szara klacz również przeszła w kłus. Wiecznemu Łowcy nie pozostało nic innego, jak puścić wodze i zdać się na opatrzność.
Kilka następnych minut upłynęło w gorączkowej atmosferze. Czarnoksiężnik, zeskoczywszy z siodła, porwał w ramiona żonę, która spłynęła w nie wprost z przestworzy. Wokół obejmującej się z zapałem pary kręcił młynki Ciapek, z entuzjazmem powtarzając swoje: „Jap! Jap!" Kary wierzchowiec, pozbawiony jeźdźca, całą uwagę poświęcił szarej klaczy, która na jego zaloty odpowiedziała tak wylewnie, iż skonsternowany myśliwy uznał, że rozsądniej będzie z niej zsiąść. Co uczyniwszy, odwrócił dyskretnie wzrok od rozgrywających się wokoło czułych scen.
– Nie ma nic rozkoszniejszego niż ponownie znaleźć się w domu. Wyglądasz dziś wyjątkowo pięknie, moja droga – rozpływał się w zachwytach Kedrigern, ująwszy twarz żony w dłonie.
– Tak się cieszę, że już wróciłeś, i to o całe dwa dni wcześniej – odparła Księżniczka, pieszczotliwie gładząc go po dłoniach.
– Czy przeszły ci już te okropne bóle głowy? – z troską dopytywał się czarnoksiężnik, delikatnie całując żonę w czoło.
– Prawie zupełnie.
– Już wkrótce poznam zaklęcie, które skutecznie usuwa tę dolegliwość na kilka dni. Nauczy mnie go dawny znajomy, którego spotkałem...
– To zbyteczne – radośnie przerwała mu Księżniczka. – Wyobraź sobie, że te bóle głowy przywróciły mi pamięć!
– Wspaniała nowina, moja droga! Co sobie przypomniałaś? Opowiedz mi od razu, proszę!
– Jeszcze nie wszystko pamiętam, ponieważ wspomnienia napływają stopniowo, kawałek po kawałku. To mignie mi w pamięci czyjaś znajoma a dawno zapomniana twarz, zadźwięczy imię, to wyłoni się scena z przeszłości... Choć na razie trudno jest skleić z tych fragmentów czytelny obraz, czuję, że to dopiero początek.
– Jestem o tym przekonany. Nieraz ci przepowiadałem, że pewnego dnia opadnie zasłona niepamięci i przeszłość otworzy się przed tobą. Przykro mi tylko, że musiałaś znosić te paskudne bóle.
– Dla odzyskania pamięci byłabym gotowa cierpieć znacznie gorsze katusze – wyznała bez wahania Księżniczka, gdy wtem wzrok jej padł na olbrzyma, który skromnie stojąc z boku z założonymi z tyłu rękami, z zacięciem oddawał się kontemplowaniu a to kształtu chmur na niebie, a to urody ogrodu warzywnego, a to wierzchołków drzew i innych ciekawych zjawisk przyrody. Wskazując nieboraka, dzielnie walczącego z poczuciem opuszczenia i zakłopotaniem jednocześnie, zapytała:
– Czy to właśnie twój dawny znajomy? Powinnam go pamiętać?
– Nie, moja droga. To ktoś, kogo poznałem w drodze powrotnej do domu – wyjaśnił Kedrigern, obejmując ramieniem smukłą kibić żony. – Obiecałem zdjąć zeń urok, który zatruwa mu życie.
– Bardzo szlachetne postanowienie.
Głośnym chrząknięciem przyciągnąwszy uwagę wielkoluda, czarnoksiężnik zwrócił się do niego tymi słowy:
– Pozwól, Wieczny Łowco, że przedstawię ci moją żonę, Księżniczkę.
Myśliwy, odwróciwszy się w ich stronę, zgiął się dwornie w ukłonie, mówiąc:
– Spotkanie z tobą, pani, to dla mnie zaszczyt.
– Księżniczko, oto Wieczny Łowca – dokończył prezentację czarnoksiężnik.
– Mam na imię Tergus. Wielką sprawisz mi przyjemność, pani, nazywając mnie tak. Wprost nie mogę się doczekać, by znowu zwracano się do mnie w ten sposób.
– Ach, zapewne błogo jest znać własne imię – westchnęła z odrobiną zazdrości Księżniczka. – Witaj, Tergusie! – dodała, przesyłając olbrzymowi uśmiech tak słodki, że serce w nim zamarło. Tego dnia Księżniczka wyglądała rzeczywiście olśniewająco. Bladoróżowy jedwabny płaszcz, obramowany szarym futrem, znakomicie podkreślał kruczą czerń jej włosów; obejmujący czoło srebrny diadem wysadzany diamencikami dodawał blasku jej urodzie.
– Mój stary znajomy także przyjechał tu z nami, lecz chwilowo utknął gdzieś w ogrodzie – przerwał milczenie Kedrigern.
Osłoniwszy oczy drobną dłonią, Księżniczka spojrzała we wskazanym kierunku. Przez dłuższą chwilę daremnie przebiegała wzrokiem rabatki, aż w końcu zniechęcona stwierdziła:
– Nikogo tam nie ma.
– Mój przyjaciel jest teraz pszczołą. Zaklętą pszczołą.
– Ach tak! Już widzę! Kręci się nad żonkilami!
– To Belsheer.
– Jemu też obiecałeś pomóc?
– Gdy tylko wyrazi takie życzenie. Na razie wydaje się całkiem zadowolony ze swojego nowego wcielenia.
– Założę się, że życie pszczoły jest o wiele ciekawsze niż życie ropuchy – westchnęła Księżniczka. – Można zakosztować tylu zajęć i rozrywek. A przede wszystkim nie moknie się tak ciągle.
– Właśnie o tym dyskutowaliśmy po drodze do domu. Jestem pewien, moja droga, że znajdziecie z Belsheerem wiele wspólnych tematów. Ponadto on zna mnóstwo najświeższych plotek. Wyobraź sobie, wyjawił mi na przykład, że Tristaver się ożenił! Pamiętasz Trisa?
– Owszem. Doprawdy trudno go sobie wyobrazić w roli oddanego małżonka. Jest zbyt zaabsorbowany sobą.
– Hm, w każdym razie wszystko zaczęło się dość banalnie. Tris natknął się na potwora, który okazał się zaklętą królewną. Zdjął z niej czar i naturalną koleją rzeczy pobrali się wkrótce potem. Podobno ocalona królewna zapałała doń gorącym uczuciem od pierwszego wejrzenia.
Księżniczka prychnęła pogardliwie, spoglądając drwiąco na męża.
– Dam głowę, że nie obeszło się bez magii.
– Rozważaliśmy już z Belsheerem taką ewentualność. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie, skoro są szczęśliwi? – zastanawiał się Kedrigern. – Mnie zaś bardzo raduje fakt, że przykład naszego zgodnego stadła zachęca do zmiany poglądów tych spośród moich dawnych kolegów, którzy dotąd pozostawali w stanie bezżennym. Kto wie, może nawet stary Belsheer zechce się ustatkować, kiedy tylko zdejmę z niego zaklęcie? Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zostanie tu z nami przez kilka dni? Większość czasu spędzi w ogrodzie, nie przeszkadzając nam w niczym.
– Oczywiście, że może zostać. Jest tu mile widziany. A może jego obecność przyciągnie inne pszczoły, dzięki czemu będziemy mieli własny miód? Ale zaniedbujemy naszego drogiego gościa. Tergusie, musisz koniecznie zjeść z nami obiad. Ciapek zajmie się twoim koniem, a ty możesz przed posiłkiem odświeżyć się w domu.
– Dziękuję za zaproszenie, pani – skłonił się brodacz.
Następnie rzucił wodze Ciapkowi, który tylko na to czekał. Złapał je zgrabnie i szczęknąwszy: „Jap!", poprowadził oba wierzchowce do stajni. Po drodze nie przestawały rżeć cicho i ocierać się łbami.
Ujmując dłoń żony, Kedrigern rzekł:
– Szara klacz i mój smolisty ogier bardzo się zaprzyjaźniły. Klacz dostałem od Tergusa jako zapłatę za wyzwolenie go z mocy czarów.
Księżniczka westchnęła.
– Po co nam jeszcze jeden koń?
– Przyda się. W stajni miejsca nie zabraknie.
– A pomyślałeś o Tergusie? Dokąd nieborak pójdzie na piechotę?
– Dokąd go nogi poniosą. Prawdę mówiąc, w tej chwili bardziej zajmuje mnie inne zagadnienie. Czy potomek zaczarowanej pary dziedziczy ich niezwykłe właściwości?
– Dobrze byłoby znać odpowiedź na to pytanie – przyznała Księżniczka bez entuzjazmu. – A wracając do Tergusa, co właściwie go dręczy?
– Ciąży na nim zaklęcie rzucone przez wiedźmę bagienną.
– Naprawdę? – zainteresowała się Księżniczka.
Czarnoksiężnik w skrócie przytoczył historię Wiecznego Łowcy, co chwila niecierpliwie poganiany przez swą połowicę, której ciekawość rosła wraz z rozwojem opowieści. Od czasu do czasu Tergus wtrącał słówko, uzupełniając narrację Kedrigerna. W ten sposób, przekraczając próg domostwa, Księżniczka znała już wszystkie istotne szczegóły. Klasnęła w dłonie i zatrzepotawszy skrzydełkami, oznajmiła z przejęciem:
– To wspaniała okazja, by wypróbować moją różdżkę!
– Masz rację, moja droga!
– Różdżkę? – powtórzył podejrzliwie Tergus.
– Ta różdżka należała niegdyś do wiedźmy bagiennej. Różdżka wiedźmy bagiennej użyta przeciwko zaklęciu wiedźmy bagiennej nie może zawieść – wyjaśniła Księżniczka.
Skrzyżowawszy ręce w obronnym geście na piersi, Tergus począł rakiem wycofywać się w stronę wyjścia.
– Co się stało, Tergusie? – zdziwił się Kedrigern.
– Czy na pewno nie jesteś, pani, czarodziejką?
– W żadnym razie.
– Ani wiedźmą bagienną?
– Oczywiście, że nie – sapnęła zniecierpliwiona Księżniczka.
Tergus cofnął się jeszcze o krok.
– Niemniej masz różdżkę wiedźmy bagiennej i skrzydła jak czarodziejka. Nie chciałbym wydać się niewdzięczny ani zanadto podejrzliwy, ale mam zwyczaj nie angażować się w sprawy, których nie rozumiem. A muszę przyznać, że zupełnie nie pojmuję, o co tu właściwie chodzi.
– Już dawno temu, Tergusie, zostałeś zamieszany w niezrozumiałą sprawę, której przez kilka stuleci nie udało ci się rozgryźć. Teraz wreszcie masz wielką szansę, by się uwolnić. Zaufaj nam – poprosił łagodnie czarnoksiężnik. Wyciągnął dłoń, aby kojąco poklepać wielkoluda po ramieniu.
Tergus, uchyliwszy się zręcznie, odskoczył jak na sprężynie do tyłu.
– Nie życzę sobie mieć nic wspólnego z wiedźmami bagiennymi. Absolutnie nic. Ani z nimi, ani z ich różdżkami. Sądziłem, mistrzu Kedrigernie, że rzecz cała ograniczy się do wypowiedzenia przez was kilku słów zaklęcia. Wierzyłem, że zakreślicie dłońmi kilka magicznych znaków, sypniecie we mnie czarodziejskim pyłem, i po wszystkim! A tymczasem teraz się okazuje, że chcecie na mnie wypróbować różdżkę wiedźmy bagiennej! Wcale mi się to nie podoba.
– Skoro oczekujesz naszej pomocy, musisz zdać się na nas bez reszty – ofuknął go Kedrigern.
– Wiem, mistrzu. Ufam tobie i twojej żonie, lecz nie dowierzam ani bagiennym wiedźmom, ani ich różdżkom.
– Zapewniam cię po raz kolejny, Tergusie, że moja żona, choć obdarzona niebiańską słodyczą i nieziemską urodą, jest... – tu czarnoksiężnik przerwał, by ceremonialnie unieść dłoń Księżniczki do ust – ... jest najzwyczajniejszą kobietą. Nie ma w sobie nic z wróżki ani wiedźmy. Jej skrzydła stanowią tylko użyteczny i dekoracyjny dodatek, nic więcej. Dzięki wrodzonym zdolnościom, pilnej nauce oraz licznym ćwiczeniom nabyła dużej biegłości w posługiwaniu się magią. Co więcej, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dysponuje właśnie różdżką używaną ongiś przez wyjątkowo podstępną wiedźmę bagienną.
– Nie uważam tego za przypadek, lecz sprawiedliwy wyrok losu – wtrąciła Księżniczka.
– Zgódźmy się, że jedno i drugie. W każdym razie, Tergusie, opatrzność obdarza cię oto dwoma czarnoksiężnikami chętnymi do pomocy. Jeden z nich gotów jest służyć ci różdżką wydartą tym samym istotom, które cię zaklęły, a drugi słynie jako wybitny twórca przeciwzaklęć i mistrz w zdejmowaniu złych – uroków. Przestań się więc wzdragać i powątpiewać! Wracaj natychmiast do domu i rób, co ci każą! – zakończył ostro Kedrigern. Wyciągnąwszy rękę, palcem wskazał krnąbrnemu olbrzymowi kierunek, nie pozwalając mu tym samym wahać się dłużej.
Na te słowa z Tergusa jakby powietrze uszło. Pokornie wszedł do środka, podążając za czarnoksiężnikiem i jego żoną.
Ciapek podał wyborny, przygotowany przez siebie obiad, którego zalety zostały wybitnie podniesione przez obficie serwowane doskonałe wina pochodzące z piwnic Vosconu Szczodrobliwego, zwanego też Otwartorękim, wdzięcznego klienta. W miarę jak wieczór z wolna chylił się ku końcowi, spojrzenia wymieniane przez Kedrigerna i Księżniczkę stawały się coraz czulsze, aż w końcu stęskniona para nie mogła oderwać od siebie wzroku. Rozmowa przy stole poczęła się rwać, wreszcie na dobre zapadło milczenie. Tergus na próżno chrząkał kilkakrotnie, próbując przyciągnąć ku sobie uwagę małżonków. Zapatrzeni w siebie, zapomnieli o bożym świecie.
– A co z moim zaklęciem, mistrzu Kedrigernie? – nie wytrzymał w końcu zdesperowany nieborak.
Nie od razu czarnoksiężnik odparł:
– Twoim zaklęciem? Ach, tak. Straszna rzecz te zaklęcia.
– Okropna – przytaknęła cicho Księżniczka.
– Owszem. I właśnie dlatego tak bardzo zależy mi na wyzwoleniu się z jego mocy. Obiecałeś mi pomóc.
– Aha, no oczywiście, przecież chodzi o twoje zaklęcie... łowy... długi sen w jaskini. Tak, tak. Pomożemy ci. Zaufaj mi.
– Wierzę ci, mistrzu. Kiedy zaczynamy?
– Jutro. Wolę pracować przy świetle dziennym. Przyjdź tu jutro i od razu zabierzemy się do dzieła.
Zdziwiony Tergus spojrzał na czarnoksiężnika.
– Skąd mam przyjść? Przecież już tu jestem.
– Ze stajni. Ciapek przygotował miejsce na poddaszu, gdzie jest przestronnie i czysto. Będzie ci tam wygodnie, a przede wszystkim nikt nie będzie cię niepokoił. Możesz spać aż do południa, jeśli tylko chcesz – wyjaśniła Księżniczka.
A czarnoksiężnik, uśmiechając się, dodał:
– To chyba przyjdzie ci z łatwością, skoro do tej pory potrafiłeś przespać trzynaście lat bez przerwy.
Po krótkim namyśle Tergus zapytał:
– A o której zostanie podane śniadanie?
– Późno – odparli zgodnym chórem małżonkowie.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za gościem, Księżniczka, delikatnie pobrzękując skrzydełkami, sfrunęła wprost na kolana Kedrigerna. Czarnoksiężnik objął ją czule, a ona, wdzięcznie oplótłszy ramionami szyję męża, złożyła głowę na jego ramieniu.
– Nareszcie sami! – wyszeptała z ulgą.
– Wybacz, moja droga, że przybyłem razem z klientem. To zawsze psuje całą przyjemność powrotu do domu, ale nie mogłem go zostawić na pastwę losu. Biedny chłopiec naprawdę potrzebuje pomocy.
– Nic nie mów. Jutro się nim zajmiemy, a kiedy odjedzie, nie pozwolimy, by ktokolwiek jeszcze nam przeszkadzał.
Na myśl o perspektywie niczym nie zakłóconego wypoczynku czarnoksiężnik westchnął tęsknie.
– Czy podczas mojej nieobecności nie przybywali tu posłańcy z ważnymi wieściami? Nie wzywano mnie pilnie do nikogo? – zapytał podejrzliwie.
– Nie, nikt się nie pojawił – zapewniła go żona.
Czarnoksiężnik leniwie spojrzał przez okno na różowiące się nad widnokręgiem zorze wieczorne i westchnął z zadowoleniem. Ach, cóż za błogi spokój! I ta krzepiąca świadomość, że nikt tu nie wtargnął, nie niepokoił, nie żądał natychmiastowego pakowania kufrów i przemierzania wielu mil w upale i kurzu tylko po to, by rozwikłać niedowarzone zaklęcie, z którym znakomicie poradziłby sobie pierwszy lepszy, świeżo upieczony czarnoksiężnik lub nawet co bardziej rozgarnięty uczeń. Cisza i spokój. Jakże rozkosznie jest napawać się nimi, tym bardziej że tak rzadko goszczą pod tym dachem.
Oczywiście, trudno byłoby obyć się bez klientów, a szczególniej bez ich hojności, niemniej dziwaczne wymagania większości z nich, zupełnie nie liczące się z cudzym czasem i planami życiowymi, nie wspominając o wygodzie, wielokrotnie dały się czarnoksiężnikowi we znaki. Wystarczy tylko rzucić drobne zaklęcie na uprzejmego mężczyznę lub najbardziej subtelną z niewiast, by wyzwolić w nich samolubnego potwora, który bez mrugnięcia okiem gotów jest wedrzeć się do domu czarnoksiężnika i bez żenady zakłócić rodzinną idyllę. Taki bezduszny osobnik nie zawaha się przed nagłym rozłączeniem czarnoksiężnika z ukochaną żoną, a co więcej, gotów jest wlec nieszczęsnego maga wraz z jego Bogu ducha winną połowicą przez pół świata, byle tylko wyciągnęli go z opałów, na które żaden rozsądny człowiek nigdy by się nie naraził. O tak, klienci potrafili zaleźć za skórę, szczególnie ci mieszkający w odległych, niedostępnych krainach oraz ci, którzy popadali w tarapaty w najmniej odpowiedniej porze – w słoty, chłody i deszcze lub letnie upały; jednym słowem wtedy, gdy wojaże narażały wędrowca na wyjątkowe niewygody. Samo obcowanie z klientami nieodmiennie wyczerpywało Kedrigerna, ale przerażeniem napełniały go uciążliwe, najeżone niebezpieczeństwami podróże wiodące ku owym spotkaniom. Wyruszając w drogę, czarnoksiężnik nigdy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że sam zakłada sobie stryczek na szyję.
Gdyby nie podróże, fach czarnoksięski można by uznać za całkiem znośny. Niestety, wojaży nie sposób było uniknąć. Pozostawało zrobić swoje, zacisnąwszy zęby, i jak najrychlej wracać w domowe zacisze.
Długą chwilę milczenia przerwała Księżniczka, pytając nieśmiało:
– Nie jesteś ciekaw, co sobie przypomniałam?
– Ależ oczywiście, moja droga. Opowiedz mi wszystko!
Powstawszy, Księżniczka rozpoczęła tak:
– Jak dotąd nie jest tego zbyt wiele, ale co dzień przybywają nowe szczegóły. Tak przynajmniej działo się do wczoraj. Dzięki temu w końcu udało mi się odtworzyć w pamięci bardzo wyraźny obraz moich rodziców. Ojca przypominam sobie jako wysokiego mężczyznę z gęstwiną czarnych, jak moje, włosów i równie smolistą długą brodą gdzieniegdzie poprzetykaną srebrnymi nitkami siwizny. Nie pamiętam, jakie miał oczy; wiem tylko, że ciemne. Jego lewe ramię szpeciła długa blizna, a w deszczowe dni utykał z powodu zadawnionej rany od strzały w nodze.
– Twoja pamięć jest zadziwiająco dokładna.
– Matkę pamiętam równie wyraziście. Niewysokiego wzrostu z kasztanowymi lokami, które, rozpuszczone, spływały jej kaskadą aż do pięt. Oczy miała niebieskie.
– Jak ty.
– Chyba trochę ciemniejsze. Poza tym pamiętam rzecz charakterystyczną: na twarzach rodziców nigdy nie gościł uśmiech.
– Władanie każdym, nawet najmniejszym królestwem przysparza wielu trosk. Życie monarchów nie jest usłane różami, moja droga.
– Życie księżniczek też nie. Wiem również, że miałam siostrę, starszą siostrę.
– Wspominałaś już o niej kiedyś. Wówczas jednak miałaś wątpliwości.
– Teraz jestem pewna. W nagłym przebłysku pamięci ujrzałam jej kasztanowe, jak u mamy, włosy i ciemne, jak u ojca, oczy. Przypominam sobie, że powszechnie sławiono zalety jej umysłu, a i urody nie odmawiano – wyznała Księżniczka z ledwo dosłyszalnym drżeniem w głosie.
– Urocze dziecko – rozjaśnił się Kedrigern.
– Nie dla mnie. Nie pamiętam szczegółów, lecz mam niejasne przeczucie, że nie żyłyśmy ze sobą w zgodzie.
– Rywalizacja między dwiema pięknymi damami jest rzeczą naturalną, moja droga. Nawet w przypadku sióstr nie da się jej uniknąć. Czy doliczyłaś się tylko jednej siostry? A co z braćmi?
– Jestem przekonana, że nie miałam więcej rodzeństwa. Czuję też przez skórę, że nieporozumienia między mną a siostrą znacznie wykraczały poza zwykłą rywalizację.
– Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Gdy zdołasz odtworzyć pełny obraz przeszłości, twoje odczucia się zmienią. Czy coś jeszcze wyłoniło się z mgły niepamięci?
– Owszem. Kiedyś spadłam z wielkich schodów pałacowych, – raniąc sobie dotkliwie kolana i łokcie i rozbijając głowę. Teraz scena ta wróciła do mnie jak żywa. Innym zaś razem o mało co nie utonęłam w fosie. Zdarzyło się też, że o włos uniknęłam nieszczęścia, kiedy pewnego dnia wypchany łeb łosia niespodziewanie runął ze ściany tuż obok mnie.
– Niezwykle burzliwe dzieciństwo.
– O tak. Kilka razy dosłownie cudem uszłam z życiem.
– Na szczęście, teraz nic ci już nie grozi. Masz bezpieczny dom i męża, który właśnie wrócił i umie zadbać, by włos ci nie spadł z głowy. Czy przypomniałaś sobie coś jeszcze?
– Nic godnego uwagi. Ale to tylko kwestia czasu.
– A więc dość na dzisiaj. Pora spać – podsumował Kedrigern, wstając i przeciągając się.
Czule objęci powędrowali przez pogrążone we śnie domostwo prosto do swojej sypialni.
Następnego dnia koło południa Tergus nieśmiało zapukał do drzwi. Kedrigern z Księżniczką kończyli właśnie jeść mocno opóźnione śniadanie. Drzwi otworzył Ciapek. Wszedłszy do środka, łowca zatrzymał się niezdecydowanie w progu niewielkiego kącika śniadaniowego, z zakłopotaniem mnąc w wielkich dłoniach czapkę. Wahanie postawnego olbrzyma było całkowicie uzasadnione, zważywszy na szczupłość zakątka zajmowanego przez posilających się małżonków.
– Dzień dobry, Tergusie. Piękny dziś mamy dzień. Poczęstuj się bułką z dżemem truskawkowym – serdecznie powitał wielkoluda Kedrigern.
– I pyszną owsianką – zachęcała Księżniczka.
– Doceniam waszą uprzejmość, ale Ciapek już mnie rano nakarmił.
– Może skusisz się na dokładkę? Z pewnością taki rosły chłop jak ty nie odmówi... – tu czarnoksiężnik podsunął tacę z bułeczkami łowcy pod nos.
– Nie, dziękuję, mistrzu Kedrigernie. Wasz troll uraczył mnie już dwoma tuzinami bułek, bochenkiem chleba, potężną misą owsianki, dzbanem mleka i gotowanymi jajkami.
– Ciapek uwielbia rozpieszczać gości swoimi frykasami i obserwować, jak pałaszują ze smakiem.
– O tak. Nie odszedł, dopóki nie połknąłem ostatniego kęsa – potwierdził Tergus, kładąc rękę na brzuchu i przybierając taką minę, jakby wzbierało mu się na mdłości. – Z trudem wcisnąłem w siebie ostatnie sześć jaj. To skutek tego przeklętego zaklęcia. Człowiek zupełnie traci apetyt.
– Ach, właśnie. Twoje zaklęcie. – Kedrigern, przypomniawszy sobie o nim, począł się zbierać do powstania. – Chodźmy. Zobaczymy, co się da...
– Nie ma potrzeby ruszać się stąd – przerwała mu Księżniczka. Sięgnąwszy ręką za siebie, wydobyła zza pleców różdżkę, którą ongiś przejęła od Berty, wiedźmy z bagien. Wieńcząca różdżkę gwiazdka w słonecznym świetle rozbłysła jasnym blaskiem.
Na jej widok panicznie przerażony Tergus cofnął się gwałtownie.
– Jesteś nad wyraz uprzejma, pani, ale jeśli to nie zrobi większej różnicy, wolałbym...
– Niczym się nie trap. Poradzę sobie – ucięła Księżniczka. Podwijając energicznie rękawy sukni, wyglądała tak bojowo, że Kedrigerna nie zdziwiłoby wcale, gdyby jeszcze, splunąwszy w dłonie, zatarła je przed zabraniem się do dzieła. Powstając, zagadnęła: – Zanim zacznę, Tergusie, musisz mi udzielić odpowiedzi na jedno bardzo ważne pytanie. Czy osoba, która rzuciła na ciebie czar, uderzyła cię różdżką w czoło, wypowiadając słowa zaklęcia?
Wielkolud zastanowił się. Zmarszczywszy brwi, przewracał oczami i szarpał swą gęstą, pstrą brodę. Wreszcie, po dłuższej chwili wyznał prostodusznie:
– Tak. Rzeczywiście. Boginka o pięknym, choć okrutnym obliczu, zbliżywszy się do mnie, wymamrotała kilka zdań i dotknęła mego czoła taką samą różdżką jak twoja, pani. Straciłem przytomność, a ledwo się ocknąłem w jaskini, to choć cały zesztywniały, już wyrywałem się na łowy.
– Co powiedziała?
– Wspomniała coś o klątwie. Chyba że nie jest taka straszna. Ale prawdę mówiąc, nie pamiętam zbyt dobrze.
– Wobec tego, Tergusie, posłuchaj uważnie słów, które teraz wypowiem. Bacz pilnie, czy to te same słowa, których użyła tamta kobieta. Skup się – to bardzo ważne:
Klątwę pieczętuje różdżka ma,
Mogło być gorzej. Czar ten niechaj trwa.
Czy tak brzmiały jej słowa?
– Ach, pani! Tak właśnie rzekła! – wykrzyknął zaskoczony Tergus. Z niedowierzaniem spoglądał to na Księżniczkę, to na jej męża. – Wypowiedziała te słowa, a potem stuknęła mnie różdżką w czoło!
– Tak sądziłam – mruknęła Księżniczka. Odwróciwszy się do Kedrigerna, wyjaśniła: – Zapewne zwróciłeś uwagę, iż brak tu logicznego ciągu zdań, a odniesienie frazy: „Mogło być gorzej" jest zupełnie niejasne. Mętna treść dowodzi niezbicie, że mamy do czynienia z typową klątwą wiedźm bagiennych.
Czarnoksiężnik pokiwał głową.
– Rozumiem. Takich kilka luźno powiązanych słów, które zawsze ma się na podorędziu w razie niespodziewanej potrzeby zaklęcia niczego nie podejrzewającej ofiary.
– Właśnie. Nie ma najmniejszych wątpliwości, kto może używać takiej właśnie klątwy – tylko wiedźmy bagienne, dla których zaklinanie jest jak powietrze. Nie potrafią się pohamować, rzucają klątwy na prawo i lewo bez wyraźnego powodu.
– Znakomicie sobie poradziłaś, moja droga. Od początku miałem wrażenie, że to sprawka wiedźm bagiennych, ale dopiero ty uzasadniłaś słuszność moich podejrzeń.
– Podczas twojej nieobecności pilnie studiowałam uczone księgi, a i praktykowałam sporo z różdżką. Popatrz na to. – Postąpiwszy kilka kroków do przodu, Księżniczka uniosła różdżkę, zwracając się do gościa: – Podejdź bliżej, Tergusie. Muszę sięgnąć twego czoła.
– Olbrzym nie poruszył się wcale, a po chwili odezwał się, nie kryjąc niepokoju:
– Pani, czy masz pewność, że...
– Owszem. Zbliż się, Tergusie, proszę cię.
Biednemu olbrzymowi nie pozostało nic innego, jak nachylić się z westchnieniem rezygnacji ku Księżniczce, a ona, odchrząknąwszy z przejęcia, pacnęła go lekko różdżką w sam środek czoła, wypowiadając te oto słowa przeciwzaklęcia:
Różdżką magiczną uderzam drugi raz.
Ciesz się! Klątwa moc traci po wieczny czas.
Tergus, delikatnie wstrząsnąwszy ramionami, zamrugał nieprzytomnie. Potem wyprostował się jak struna, niemal dotykając głową sklepienia komnaty. Na koniec, ponownie zatrzepotawszy powiekami, obdarzył swych wybawicieli szerokim, szczerym, chłopięcym uśmiechem.
– Dziwnie mi lekko! – zdumiał się.
– To oczywiste. Przecież właśnie przestała ciążyć na tobie klątwa – wyjaśnił Kedrigern.
Usłyszawszy tę radosną wieść, wielkolud grzmotnął na jedno kolano z takim impetem, że aż podskoczyły wszystkie znajdujące się w kąciku jadalnym sprzęty.
– Dziękuję ci, pani! I tobie też, mistrzu Kedrigernie!
– Całkiem zręcznie, moje dziecko! Żaden mistrz nie powstydziłby się takiej sztuczki! – dobiegł ich od stołu brzęczący entuzjazmem głosik. Odwróciwszy się jak na komendę w tamtą stronę, ujrzeli wielką pszczołę siedzącą na obrzeżu słoja z dżemem. Potężny owad żywo wymachiwał dwiema przednimi nóżkami, co do złudzenia przypominało bicie brawa. – Bracie Kedrigernie! Twoja żona jest tyleż piękna, co utalentowana! W życiu nie widziałem, aby komukolwiek udało się równie szybko i zgrabnie zdjąć zły urok. Należy jej się pochwała.
– Pozwól, moja droga, przedstawić sobie Belsheera. – Kedrigern, wskazując słój z dżemem, dokonał prezentacji kolegi.
– Księżniczka spłonęła rumieńcem, lecz nie tracąc rezonu, dygnęła wdzięcznie, mówiąc z uśmiechem:
– Cieszę się, że mogę cię poznać, mistrzu Belsheerze.
– Proszę, droga siostro Księżniczko, zostawmy tę etykietę – jowialnie brzęknął jej rozmówca. – Nazywaj mnie po prostu bratem Belsheerem.
– Z przyjemnością. A ty, proszę, mów mi po imieniu. Od dawna już wyglądam sposobności ucięcia sobie z tobą małej pogawędki. Keddie zdradził mi wszystkie szczegóły twojej przemiany.
– To najlepsze, co mogło mi się przydarzyć. Mój obecny stan z każdą chwilą podoba mi się coraz bardziej – zabzyczał, dumnie przechadzając się po brzeżku słoja pełnego dżemu.
– Wyglądasz kwitnąco.
– Dziękuję. Energia tak mnie rozsadza, że nie mogę usiedzieć długo w jednym miejscu. Serce mi krwawi, że wciąż tkwię tutaj, zamiast latać z kwiatka na kwiatek w ogrodzie. Mam nadzieję, że wybaczycie mi, jeśli was teraz opuszczę. Wkrótce znajdziemy okazję, by sobie pogwarzyć, moja droga dziewczynko, obiecuję. Porównamy nasze doświadczenia. – Zerwawszy się, Belsheer okrążył jadalnię, bucząc monotonnie, a potem zniknął za oknem. '
– To miłe, że zdecydował się nas odwiedzić – stwierdziła Księżniczka.
– Powinniśmy mieć go na oku. W zatrważającym tempie nabiera cech pszczoły. Jeśli tak dalej pójdzie, nigdy już nie zechce wrócić do ludzkiej postaci – krakał Kedrigern.
– Naprawdę tak sądzisz? Mnie się zdaje, że po prostu cieszy się z odmiany. Latanie każdemu sprawiłoby ogromną frajdę, a i nagły przypływ energii uradowałby niejednego.
– Może masz rację – wycofał się czarnoksiężnik. Nie wyglądał jednak na przekonanego.
– Co powinienem teraz począć, pani? – zwrócił się tymczasem do Księżniczki zdezorientowany Tergus.
– Nie znam się na łowach. Zapytaj mojego męża.
– Co teraz, mistrzu Kedrigernie?
– Świat stoi przed tobą otworem, Tergusie. Możesz iść, dokąd zechcesz, i czynić, co ci się żywnie podoba. Odkąd zdjęto z ciebie klątwę, sam rozporządzasz swoim życiem.
– Ja sam? – powtórzył olbrzym głucho. Po dłuższej chwili namysłu dodał: – Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy to mi odpowiada. Nigdy dotąd nie doświadczyłem życia człowieka wolnego, który sam stanowi o sobie.
– Komu więc służyłeś?
– Pełniłem obowiązki nadwornego łowczego u Jottrona z Ukrytego Lasu. Ma on wielki majątek w tych stronach.
– Już nie. Nigdy o nim nie słyszałem. Nie zapominaj, Tergusie, że przeszło trzysta lat znajdowałeś się pod wpływem czarów. A w tym czasie na świecie trochę się zmieniło...
– O tak, wiem. Po wielekroć przesypiając trzynaście lat z rzędu i budząc się na krótkie chwile bez reszty wypełnione polowaniem, straciłem kontakt ze światem. A to oznacza, że... – tu Tergus urwał przerażony – ... że nie odzyskam już mojej dawnej posady!
– U Jottrona nie. Ale wielu innych możnych panów chętnie przygarnie w szeregi swojej służby tak doświadczonego myśliwego, który na dodatek wypoczywał dostatecznie dużo, by nabrać nowych sił do pracy. Nie martw się, dobry łowca zawsze znajdzie dobre zajęcie.
– A nie mógłbyś, mistrzu, szepnąć za mną słówko któremuś z wielkich władców?
– Nie znam nikogo, kto szukałby właśnie łowczego. Ale chętnie zaopatrzę cię na drogę w listy polecające.
– Ja też napiszę – zaofiarowała się Księżniczka.
– No proszę, Tergusie. Dzięki naszej rekomendacji na pewno bez kłopotu zdobędziesz doskonałą posadę. Dziś jeszcze przygotujemy listy, tak że jutro rano będziesz mógł je zabrać.
– Rano?
– Jeśli chcesz, możesz wyruszyć nawet dzisiaj po południu. Nie chciałbym cię tu niepotrzebnie zatrzymywać. Po tylu latach oderwania od świata na pewno niecierpliwie wyglądasz sposobności, by nadrobić stracony czas.
Oblizawszy niepewnie usta, Tergus przeciągnął dłonią po swej długiej brodzie.
– Mówiąc szczerze, mistrzu Kedrigernie, miałem nadzieję zostać tutaj przez parę dni. Tylko dopóki nie przyzwyczaję się do życia bez ciążącej na mnie klątwy.
– Niech cię Bóg broni, Tergusie. To najgorsze z możliwych rozwiązań. Dla własnego dobra powinieneś jak najszybciej wrócić do prawdziwego życia – zaprotestował czarnoksiężnik.
– Nie odczujecie nawet mojej obecności. Będę spać na poddaszu w stajni, w dzień mogę pomagać Ciapkowi przy koniach.
– Ciapek nie potrzebuje wyręki. Co więcej, poczułby się dotknięty, gdybyśmy mu ją zaoferowali.
– Jestem pewny, mistrzu Kedrigernie, że znakomicie dopełnialibyśmy się z waszym trollem. On jest, co prawda, silny i chętny do pracy, ale okropnie niski, przez co obrządzanie waszych rosłych rumaków sprawia mu nie lada trudność. Ja natomiast poradziłbym sobie z tym z łatwością.
– Dziękuję, Tergusie, ale w żadnym razie nie ośmieliłbym się obarczać cię jakimikolwiek obowiązkami – obstawał przy swoim Kedrigern, delikatnie popychając gościa ku drzwiom. – Za progiem świat czeka na ciebie. Przed tobą tysiąc przygód i nowych możliwości. Byłbym skończonym egoistą, zatrzymując cię tu dla swojej własnej wygody.
– Ale ja wolałbym zostać – upierał się wielkolud. – Mógłbym przycinać drzewa owocowe, łatać dach lub naprawić komin. Zauważyłem też, że...
– Jesteśmy wdzięczni za twoją propozycję, ale...
– ... te dwa wspaniałe dęby rosnące za domem wymagają starannej pielęgnacji. Ich połamane konary wiszą na tak dużej wysokości, że...
– ... to doprawdy zbytnia uprzejmość... Co? Dęby?
– ... Ciapek ich nie dosięgnie – zakończył dawny łowca.
– Nasz gość ma na myśli Gylorela i jego żonę – wtrąciła się Księżniczka z wyraźnym zainteresowaniem w głosie.
– Splątane gałęzie i połamane konary, pani, przeszkadzają drzewu w harmonijnym rozwoju.
– Keddie, nie powinniśmy lekceważyć Gylorela.
– Ani mi to w głowie – spuścił z tonu czarnoksiężnik, czując, że w końcu przyparto go do muru.
– Sądzę, że w ciągu czterech lub pięciu dni byłbym w stanie doprowadzić oba dęby do porządku, pani – kontynuował Tergus, bezbłędnie zwęszywszy czuły punkt. – W następnej kolejności zadbałbym o drzewa owocowe. Nie uwierzysz, pani, jaki urodzaj przynieść może właściwe przycięcie gałęzi.
– Czy mógłbyś zająć się dębami jeszcze dzisiaj? – zapytała Księżniczka.
– Natychmiast, pani. W stajni widziałem linę. Pójdę po nią i od razu zabieram się do dzieła.
– Świetnie. Ja tymczasem uprzedzę Gylorela o naszych zamiarach. W przeciwnym razie gotów cię strząsnąć jak ulęgałkę.
Kiedy Tergus pospieszył do stajni, Kedrigern sapnął z irytacją.
– Ot, i po naszej wymarzonej samotności we dwoje.
– Nie bądź samolubem. Musimy dbać o Gylorela i jego żonę.
– Ciapek doskonale dałby sobie radę sam. Dlaczego nagle się okazuje, że jakiś wyrośnięty myśliwy musi koniecznie plątać się nam po domu?
– Tergus wykona tę pracę sprawniej. A poza tym rzeczywiście przydałby się w stajni. Uważam, że jesteśmy to winni temu chłopcu. Sam często mi powtarzałeś, że dobry czarnoksiężnik ponosi odpowiedzialność za skutki swoich magicznych poczynań. Tymczasem teraz chcesz go pozostawić samemu sobie, ledwie uwolnionego od czaru?
– Wcale nie o to mi chodziło. Miałem po prostu nadzieję, że Tergus sam zapragnie się usunąć, pozostawiając nam trochę czasu dla siebie.
– I bez tego znajdziemy chwilę dla siebie – objąwszy męża za szyję, Księżniczka obdarzyła go długim i czułym pocałunkiem. – No widzisz, nikt nam nie przeszkodził...
W tej właśnie chwili przez otwarte drzwi wpadł niczym bomba wielki, złocisty owad, brzęcząc wściekle. Zatoczywszy kolo nad głowami oniemiałej pary, wylądował na ramieniu Kedrigerna i z trudem łapiąc oddech, wykrztusił przerażony:
– Bracie Kedrigernie, to nie ogród, lecz prawdziwa dżungla!
– Rzeczywiście, wymaga uporządkowania. Część krzaków trzeba by wyciąć, ale ja...
– O mało nie postradałem życia, kiedy jak piorun z jasnego nieba runęło ku mnie wielkie ptaszysko. Gdyby nie moje naokoło widzące oczy, pożarłoby mnie w mig. Obiecuję, że nigdy więcej nie będę się skarżył na to dziwne, zwielokrotnione widzenie.
– Już nic ci nie grozi, Belsheerze – zapewnił kolegę Kedrigern.
– Będę bezpieczny tylko z dala od tego potwora. Czy nie macie w domu kwiatów?
– Cóż, owszem... Ze dwa lub trzy...
– Ach, jak to dobrze – z ulgą zabrzęczał gość. Natychmiast odzyskawszy siły, począł energicznie przyczesywać się przednimi nóżkami. – Chyba nie weźmiecie mi za złe, jeśli pozostanę pod waszym dachem przez kilka dni? Nawet nie zauważycie mojej obecności.
Kedrigernowi ścierpła skóra na myśl o pszczelim wzroku śledzącym każdy jego krok i każdy krok Księżniczki. Taki Tergus przynajmniej miał dwoje najzwyklejszych oczu i tak rosłą sylwetkę, że nawet gdyby chciał, nie mógłby się nigdzie przemknąć nie zauważony. Tymczasem pszczoła, choćby i najbardziej wyrośnięta, wślizgnie się wszędzie, i to zapewne w najmniej odpowiednim momencie. Poza tym obecność myśliwego przyniesie niewątpliwie wymierny pożytek, podczas gdy Belsheer wcale nie rwie się do pomocy. Nie uchodzi jednak skazać na pewną zgubę starego druha tylko dlatego, że akurat ma się ochotę spędzić kilka miłych chwil sam na sam z własną żoną. Zadawszy więc zęby, czarnoksiężnik przezwyciężył pokusę oddalenia kolegi.
– Oczywiście, Belsheerze – rzekł z westchnieniem rezygnacji, mając cichą nadzieję, że owad wykaże przynajmniej tyle taktu, by sygnalizować swoje pojawienie się głośnym brzęczeniem.
– Na stole w pokoju obok znajdziesz bukiet kwiatów – doradziła Księżniczka.
– Dziękuję, siostro Księżniczko – ucieszył się Belsheer i tyle go widzieli.
Małżonkowie wymienili znaczące spojrzenia. Czarnoksiężnik, uśmiechnąwszy się ponuro, przyciągnął żonę ku sobie.
– Niezwykle obfitujący w wydarzenia powrót do domu – mruknął z przekąsem. – Oto całkiem niespodziewanie przybyło nam dwoje ekscentrycznych lokatorów: olbrzym i zaczarowana pszczoła.
– Poradzimy sobie. – Księżniczka próbowała załagodzić rozdrażnienie męża. – Tergus zajmie się pracami w ogrodzie, a wszystkie kwiaty dla Belsheera zgromadzimy w jadalni. Mogło być gorzej.
Czarnoksiężnik zaśmiał się sarkastycznie.
– I tak jest dostatecznie źle. Jedyne, co jeszcze mogłoby pogorszyć nasze obecne położenie, to...
Nie dane mu jednak było rozsnuć apokaliptycznej wizji. Nagle bowiem rozległy się dźwięki trąb, a po nich radosne okrzyki podekscytowanego trolla: „Jap! Jap!" i głośne nawoływania Tergusa: „Mistrzu Kedrigernie! Mistrzu Kedrigernie! Przybyli heroldowie i posłańcy! Niosą proporce! Widzę też zbrojnych! Całe zastępy jeźdźców!" Słysząc ten zgiełk, Kedrigern najpierw zazgrzytał zębami, a potem, zamknąwszy oczy, jęknął w rozpaczy.
Księżniczka poklepała męża uspokajająco po policzku.
– Chodźmy zobaczyć, kto to taki.
Wziąwszy go za rękę, powiodła za sobą niczym matka wlokąca opierające się, krnąbrne dziecko ku nie chcianemu a nieuniknionemu spotkaniu.
Zaproszenie
Tergus w zapale mocno przesadził, podając liczbę gości. Przybyło ich niespełna dwudziestu. Szeregi jeźdźców ustawione wzdłuż drogi w zwartym ordynku czyniły wielkie wrażenie, w pełni usprawiedliwiając pomyłkę olbrzyma. Wszyscy dosiadali dorodnych siwków i nosili jednakowe stroje we wspaniałych, lecz nie znanych Kedrigernowi złotozielononiebieskich barwach. Dwóch heroldów ze srebrnymi trąbkami zajęło miejsca po obu stronach bramy wjazdowej tuż za niewysokim murem okalającym posesję. U boku każdego z nich stał jezdny dźwigający proporzec, a dalej po sześciu rycerzy dzierżących sztywno lance, które w pewnej chwili pochylili krótko na znak powitania. Za nimi na płaskiej furce siedziało dwóch mężczyzn o wyniosłych minach.
Dziewiętnasty gość, pełen godności rycerz o srebrnych włosach, zsiadłszy z konia, przestąpił bramę. Zdjąwszy z głowy czubaty hełm, zgiął się w ukłonie przed Księżniczką, wyraźnie ignorując pozostałe, zgromadzone wokół osoby. Prostując się, przemówił głębokim, czystym głosem:
– Witam cię, o pani. Zmierzam do siedziby Kedrigerna, czarnoksiężnika z Góry Cichego Gromu, oraz jego żony Księżniczki, słynącej z urody i magicznych uzdolnień. Czy to daleko stąd?
– Nie dalej niż o krok, dobry człowieku. Masz przed sobą tę, której szukasz.
– A Kedrigern to ja – przedstawił się czarnoksiężnik.
– Ach! Wybaczcie mi zatem oboje moją niedomyślność – mitygował się rycerz, chyląc głowę. – Sądząc jednak po twoich szatach, mistrzu, nigdy bym nie odgadł, że mam do czynienia z czarnoksiężnikiem.
– Tak, tak. – Kedrigern z rezygnacją machnął ręką. – Spodziewałeś się ujrzeć kogoś z długą brodą i wzrokiem ciskającym pioruny. A jeszcze powinien nosić strzelisty kapelusz w gwiazdy i obszerne szaty ozdobione kabalistycznymi symbolami, co?
– Coś w tym rodzaju – wybąkał gość.
– Zawsze ci powtarzam, żebyś ubierał się, jak należy. Ale skoro wolisz obstawać przy swoim, to teraz masz – wtrąciła słodkim głosem Księżniczka.
– Czy w naszych czasach wszyscy zawsze muszą oceniać ludzi na podstawie ich wyglądu? – biadolił czarnoksiężnik.
– Sam sobie jesteś winny.
– Daj już spokój, moja droga. Wracajmy raczej do rzeczy. Zapewne nasz gość... Jak się właściwie nazywasz, panie rycerzu?
– Jestem Orbolon z Trimigen na Skale, choć zwą mnie także Orbolonem Nieustraszonym. Służę wiernie Sariaksowi Niezrównanemu, królowi Kallopanii, który za moim pośrednictwem przesyła wam obojgu słowa uszanowania.
– Ojciec Gładkolicego – szepnęła Księżniczka. – Pamiętasz Gładkolicego, księcia Kallopanii?
– Oczywiście. Upierał się, że pewnego dnia jego ojciec okaże mi wdzięczność, ale jakoś nigdy w to nie wierzyłem... Och, jak to miło! – rozjaśnił się nagle Kedrigern. Na myśl o kuferku pełnym złota i drogich kamieni lub innym, podobnym dowodzie pamięci, w jednej chwili uleciała zeń cała złość. Otwierając szeroko ramiona, zapewnił: – Z radością ugościmy ciebie i twoich ludzi, panie rycerzu. Zaraz rozkażemy przygotować posiłek dla was wszystkich, abyście mogli pokrzepić nadwątlone długą drogą siły. A tymczasem, jeśli pragniecie coś mi przekazać... Coś, co polecono wam doręczyć...
Postąpiwszy naprzód, Orbolon wyjął z kieszeni tuniki niewielki irchowy woreczek, z którego wydobył dwa pierścienie.
– Z podziękowaniem od mojego pana, Sariaksa Niezrównanego.
Księżniczka przyjęła dar z zadowoleniem, lecz jej mąż nie krył rozczarowania. Co prawda, oba pierścienie zadziwiały wyjątkowo misternym wykonaniem, a zdobiące je wspaniałe kamienie – wielkością, lecz mimo to stanowiły raczej skromne wynagrodzenie za wyratowanie z opresji królewskiej latorośli. Tak to już jest z królami, gorzko podsumował w duchu czarnoksiężnik. Nie dane mu jednak było kontynuować swych cichych żalów, gdyż Orbolon ciągnął dalej:
– Proszę traktować te pierścienie jedynie jako nikłą zapowiedź właściwej nagrody, która oczekuje was w Kallopanii. Czy zechcecie więc udać się tam ze mną?
– Z tobą? Teraz?
– Jego wysokość król Sariaks Niezrównany pragnie jak najszybciej spłacić stary dług honorowy. Wielkim smutkiem napawa go świadomość, że przez tyle lat zwlekał z odwdzięczeniem się za dobroć okazaną jego synowi, i nie życzy sobie odkładać tego dłużej.
– A jakże się teraz miewa książę i jego żona? – nie wytrzymała Księżniczka.
– Doskonale, pani. Tworzą bezgranicznie szczęśliwą, nierozłączną i bez reszty oddaną sobie parę – odpowiedział Orbolon z widoczną satysfakcją. – Ich związek jednocześnie zachwyca i budzi zazdrość. Ich małżeństwo to prawdziwy cud na ziemi, to duma naszego królestwa.
– Rada jestem to słyszeć. Urocze dzieci. Z radością zobaczę ich znowu.
– O tak, ja również chętnie spotkałbym się z nimi kiedyś – włączył się do rozmowy Kedrigern – ale Sariaks z pewnością ugina się pod nadmiarem innych obowiązków. Prawdę mówiąc, wystarczyłoby zupełnie, gdyby dał wyraz swojej wdzięczności, przesyłając odpowiednią nagrodę. Wcale nas by to nie zdziwiło ani obraziło. W końcu taki potężny władca jak...
– Keddie, daj spokój – przerwała mu Księżniczka. – Powinniśmy pojechać do Kallopanii.
– Ale ja właśnie wróciłem z podróży. Jestem zmęczony.
– Odpoczniesz w Kallopanii.
– I to w wyjątkowym przepychu – zapewnił siwowłosy rycerz. – Król odda do waszej wyłącznej dyspozycji najpiękniejsze komnaty i obdarzy was zastępem służby gotowej na każde skinienie.
– No widzisz? Będzie cudownie! – wykrzyknęła Księżniczka.
– Ależ nawet jedna doba nie zdążyła jeszcze upłynąć, odkąd wróciłem do domu! Czy masz sumienie wyganiać mnie znowu w drogę? I to bez porządnego odpoczynku? Bez choćby kilku wspólnie spędzonych chwil? – na próżno usiłował apelować do jej uczuć.
Uśmiechając się słodko, odparła twardym tonem:
– Kiedy ty podróżowałeś, ja tkwiłam tutaj, mając u boku jedynie Ciapka. To oddane i pracowite stworzenie, ale jako kompan pozostawia wiele do życzenia. Brakowało mi rozmów z ludźmi; nieomal zapomniałam, że można wysławiać się pełnymi zdaniami. Nie pozbawiaj mnie więc nadziei ujrzenia Kallopanii. Tęsknię do wyrafinowanej atmosfery królewskich rezydencji.
– Ale do Kallopanii jest szmat drogi! – Już po raz wtóry tego ranka czarnoksiężnik znalazł się w potrzasku. Tym razem jednak poczuł, że nie wykręci się tak łatwo.
– A niech się mieści i na księżycu! Wcale nie dbam o to. Wystarczy mi, że będziemy tam gośćmi możnego króla, będziemy podejmowani z honorami, wysławiani, noszeni na rękach, zakosztujemy dworskich splendorów. Nie zapominaj, że jestem księżniczką...
– Ależ wcale nie zapominam!
– Tym gorzej. Oznacza to bowiem, że zupełnie ignorujesz ten fakt. A tymczasem z racji swego królewskiego pochodzenia wręcz powinnam często bywać na dworach, aby nadążać za wszelkimi nowinkami. Poza tym chcę, aby tak jak dla innych dam, trubadurzy komponowali ballady ku mojej czci, bardowie – układali pieśni, a liczni młodzi rycerze zabiegali o moje względy. Każdy marzy o takim życiu. Ja też.
Stanowczo nie czarnoksiężnicy, pomyślał Kedrigern. Oni nie mogą obyć się bez ciszy, spokoju i porządnego wypoczynku. Nie cierpią tłumów trawiących całe dnie na śpiewach, recytacji, pląsach, plotkowaniu, trajkotaniu i ględzeniu, przypochlebianiu się i płaszczeniu przed władcą. Nie znoszą przepełniających dwory śmiałków, którzy walczą ze sobą, tłuką się, rąbią, siekają, grzmocą i obijają, wyrzynają i okaleczają na wszelkie inne sposoby praktykowane przez męski ród w obronie zasad rycerskich, odwagi, honoru i miłości do dziewic. Wszystkie te głupstwa jedynie uniemożliwiają koncentrację tak niezbędną w pracy. Przezornie jednak zachował te uwagi dla siebie, głośno mówiąc tak:
– Rozumiem cię doskonale, moja droga, ale czy rzeczywiście musimy tak się spieszyć? Sariaks na pewno zgodziłby się na...
Tu zamilkł, ponieważ w tej właśnie chwili zdał sobie sprawę, że jakakolwiek zwłoka w podróży prowadzi jedynie w ślepy zaułek. Oczywiście mógł natychmiast pozbyć się zbrojnej eskorty z Kallopanii. Wystarczyłoby zobowiązać się do podążenia ich śladem w najbliższej przyszłości, a bez ociągania ruszyliby z powrotem do swojej ojczyzny. Ale przyjęcie takiej strategii oznaczałoby zaledwie oddalenie wyprawy w czasie, a nie jej uniknięcie. Co więcej, skazałoby go w konsekwencji na samotne przemieszczanie się latem po zatłoczonych drogach, w kurzu i upale, od jednej plugawej gospody do drugiej. To dopiero smętna perspektywa! Aby ustrzec się rabusiów, podłego jadła i pcheł, musiałby uciec się do czarów. A jeśli z kolei, nie chcąc nierozważnie trwonić magii, zatrzyma zbrojnych w swoim domu do czasu, aż dostatecznie wypocznie, wówczas zamiast rozkoszować się upragnionym spokojem, będzie musiał znosić towarzystwo nie tylko odczarowanego olbrzyma i zaklętej pszczoły, ale i małej armii na dokładkę. Oto znalazł się w prawdziwej pułapce. No tak. Resztki nadziei na spędzenie kilku spokojnych dni u boku żony prysły nieodwołalnie. Nie pozostało mu nic innego jak, przybrawszy dobrą minę do złej gry, próbować przynajmniej zachować twarz.
– Wybacz, moja droga, że zachowałem się tak samolubnie – przemówił łagodnie do żony, ściskając czule jej dłoń. – Jeśli życzeniem twoim jest udać się do Kallopanii, tak właśnie postąpimy. Wyruszymy jutro o świtaniu. – Zwracając się do Orbolona, dodał: – Mam nadzieję, rycerzu, że będziesz gotów wraz ze swoimi ludźmi.
– Jak rozkażesz, mistrzu. – Orbolon skłonił się nisko.
– Doskonale. A więc jutro.
– Jutro o świcie – powtórzył rycerz. – Wydam odpowiednie rozkazy.
– Uczyń to.
– Tak jest.
Choć skończyli rozmowę, żaden się nie poruszył. Wciąż stali naprzeciw siebie, spoglądając wyczekująco jeden na drugiego. W końcu czarnoksiężnik, cofnąwszy się o krok, rzekł:
– A więc do jutra!
– Do jutra, mistrzu Kedrigernie! – odpowiedział Orbolon, również cofając się o krok.
– Wstąp do nas na kolację – zachęciła Księżniczka rycerza. – A i dla reszty twojego oddziału znajdzie się w spiżarni coś smacznego.
– Dziękuję, pani, ale twoja troska jest zbyteczna. W zupełności obejdziemy się tym, co upolowaliśmy po drodze. Wystarczy, jeśli wskażesz nam polanę, na której moglibyśmy rozpalić ognisko.
– Twoja wola, rycerzu.
– Wdzięczny jestem za łaskawe zaproszenie, lecz moje miejsce jest wśród żołnierzy. Musimy przygotować się do drogi, skoro mamy wyruszyć jutro o świcie.
– Jak sobie życzysz, Orbolonie. A więc do jutra.
– Do jutra, pani – żegnał się rycerz, chyląc głowę w kolejnym ukłonie.
– Tak, tak – do jutra! Zostało nam niewiele czasu, więc jeśli pozwolisz nam się oddalić... – mamrotał przez zęby zniecierpliwiony Kedrigern, ciągnąc żonę za rękę.
– Znalazłszy się w domu, czarnoksiężnik odsapnął z ulgą.
– Obawiałem się już, że będziemy tak powtarzać: „Do jutra!" aż do jutra. Ten człowiek zupełnie nie potrafi zakończyć rozmowy wtedy, kiedy należy.
W odpowiedzi Księżniczka rzuciła ledwo słyszalne, zdawkowe: „Hm", podejrzliwie przyglądając się małżonkowi, który żwawo uwijał się wokół, tryskając energią i dobrym humorem. Pomrukiwał przy tym i podśpiewywał pod nosem. Po dłuższej chwili milczenia Księżniczka stwierdziła:
– Okazałeś niezwykłą dobroć. – Ton jej głosu zdradzał niedowierzanie.
– Wszystko dla ciebie zrobię, moja droga – odparł, rozkładając ręce w geście znamionującym wrodzoną, bezgraniczną wielkoduszność.
– Ale przecież nie znosisz podróżować!
– Dla twojego szczęścia jestem gotów i na to – uśmiechnął się rozbrajająco.
Księżniczka badawczo spojrzała na męża, który zdążył przybrać minę niewinnego dziecięcia.
– Jestem pewna, że coś knujesz – rzekła.
Kładąc dłoń na sercu, Kedrigern odparł tonem urażonej świętości:
– Jesteś niesprawiedliwa. Ranisz mnie głęboko.
– Nie dam się nabrać. Nie zdążyłeś przekroczyć bramy po powrocie z drogi, a już narzekałeś na obecność gości i brak okazji do porządnego wypoczynku. I nagle z własnej, nieprzymuszonej woli rwiesz się do długiej, męczącej podróży w towarzystwie zbrojnych do Kallopanii, nie wzbraniasz się wcale od spędzenia kilku tygodni wśród dworskiego zgiełku. Trudno mi w to uwierzyć.
– Ależ uwierz, proszę. Czyż nie dawałem ci dotąd dość dowodów na to, że jestem czuły i troskliwy?
– Och tak, tak. Cenię to sobie. Dziwi mnie jednak ta nagła odmiana twojego postępowania, to wszystko.
– Wcale nie nagła. I wcale nie odmiana – zaprotestował Kedrigern z urażoną miną.
– Doprawdy, kiedy przypomnę sobie, ile hałasu uczyniłeś niedawno o małą przejażdżkę na szczyt wzgórza... Pamiętasz? No, ale dość na tym. Zabierzmy się do pakowania.
– Nie zdążyłem się nawet rozpakować – posępnie mruknął Kedrigern, lecz natychmiast się poprawił, dodając: – Ale nie narzekam. Przeciwnie, dzięki temu zyskam na czasie.
– Zabierz do Kallopanii parę ładnych strojów. Tak chciałabym, abyś wyglądał przyzwoicie, obracając się w eleganckim towarzystwie.
– Spakuję brązową tunikę i dodatkową parę spodni.
– Miałam na myśli coś naprawdę ładnego. Proszę, choć raz się odziej, jak na czarnoksiężnika przystało. Zawsze ubierasz się tak, że nikt nie jest w stanie odgadnąć na pierwszy rzut oka, kim jesteś.
– Cóż z tego?
– To prowadzi do wielu nieporozumień.
– Mnie to nie przeszkadza.
– A czy pomyślałeś o bliźnich? Wprawiłeś w zakłopotanie Orbolona. A ten biedny młody rycerz, który wziął cię za wieśniaka?
– Ach, Turll ze Spiżowej Tarczy – przypomniał sobie czarnoksiężnik. – Trudno nazwać tego gamonia wzorem przenikliwości.
– To nie ma nic do rzeczy. Uważam, że powinieneś odziewać się stosownie do okoliczności. W podróży możesz sobie nosić stare, wyblakłe tuniki i zdarte buty, ale na królewskim dworze masz prezentować się jak należy.
– Po co? Jestem czarnoksiężnikiem. Nie potrzebuję olśniewać strojem!
– Nie masz olśniewać, masz stosować się do protokołu. Poza tym ładne szaty poprawiają samopoczucie. Może nawet będzie ci się w nich lepiej pracowało.
– Najlepiej pracuje mi się w wygodnym odzieniu.
– A może wziąłbyś ze sobą ten szykowny, czarny strój i do niego czarne buty? Wyglądasz w nim naprawdę dystyngowanie. A przy tym, jak wspomniałeś kiedyś, jest wygodny. I koniecznie – załóż do niego medalion. Tylko nie chowaj go pod koszulą, ma być widoczny.
– Czy muszę się tak popisywać?
– Czarnoksiężnik powinien wyróżniać się w tłumie.
– Niedługo poprosisz, abym zapuścił długą białą brodę.
– To rzecz godna rozważenia. Broda dodałaby ci powagi.
– Raczej lat. Wszyscy zaczęliby brać mnie za twojego prapradziadka. Pomyślę o brodzie nie wcześniej niż koło trzechsetki. Poza tym broda swędzi.
– Tylko wtedy, gdy zaczyna rosnąć.
– Cóż, do jutra i tak nie wyrośnie – zmarszczywszy brwi, Kedrigern zastanawiał się przez chwilę, po czym dodał: – Mógłbym to wprawdzie sprawić, ale ani myślę marnować magii. Cóż zyskałbym w zamian? Długą brodę, która utrudniałaby mi tylko życie. Przecież wszystko się w nią wiecznie wczepia.
– Wystarczy ją umyć.
– Wtedy staje się puszysta i łaskocze w nos, przeszkadzając w pracy.
– Och, dobrze więc, dajmy spokój zapuszczaniu brody. Ale czarny strój zabierz koniecznie. I czarny płaszcz z purpurowymi dodatkami.
– Spakuję je od razu. – Czarnoksiężnik energicznie ruszył ku drzwiom, ale zatrzymawszy się w progu, zapytał: – A ty co weźmiesz?
– Każę zbrojnym wrzucić na wóz skrzynię, którą podarowała ci czarodziejka Ulurel. Czy dasz wiarę, że to skrzynia bez dna? Ilekroć do niej zaglądam, zawsze znajduję w środku nowe stroje. Ale nie dość na tym. Wszystkie te szaty zachwycają elegancją i zawsze pasują jak ulał.
– Ulurel słynęła z dobrego smaku.
– Tak chciałabym jej podziękować za te dobrodziejstwa.
– To niepotrzebne. Ona umiała odczytywać przyszłość, więc doskonale wie, że jesteś jej wdzięczna.
– Mimo wszystko wolałabym ją uściskać. Ach, Keddie, czy mógłbyś zaraz przekazać Gylorelowi, że Tergus poprzycina jego górne gałęzie? A łowcę uprzedź, żeby zakończył tę pracę jeszcze dzisiaj. I poproś Orbolona, by przysłał tu kilku swoich ludzi po moją skrzynię.
– Dobrze, ale najpierw odszukam Belsheera. Muszę zdać mu relację z ostatnich wydarzeń – zadecydował czarnoksiężnik, po czym opuścił komnatę.
Zajrzał do jadalni, lecz w bukiecie kwiatów nie znalazł kolegi. Kiedy wyszedł na ganek, wzrok jego padł na pobliską łąkę, po której krzątali się zbrojni Orbolona, oddając się wielce pożytecznym zajęciom: jedni czyścili konie, inni zbierali drewno na ognisko, a dwóch najsprytniejszych mozoliło się przy wznoszeniu niewielkiego namiotu. Stał, obserwując ich wysiłki, gdy wtem pojawił się przed nim Tergus z ciężkim zwojem liny przewieszonym przez ramię.
– Ach, to ty, Tergusie. Dobrze, że jesteś – ucieszył się Kedrigern. – Chciałbym, abyś udał się do obozowiska. Poproś Orbolona, żeby przysłał tu wóz wraz z kilkoma ludźmi. Trzeba załadować skrzynię Księżniczki.
– Chętnie przeniosę wszystko, co tylko pani Księżniczka rozkaże, mistrzu Kedrigernie.
– Nie wątpię, ale przed tobą dość innych zajęć. Musisz zdążyć poprzycinać do wieczora te ogromne dęby, ponieważ jutro o świcie wyruszamy do Kallopanii.
Oczy olbrzyma stały się okrągłe ze zdumienia.
– Do Kallopanii, mistrzu Kedrigernie?
– Tak.
– A co to takiego?
– Królestwo, którego król dawno temu zaciągnął wobec mnie dług wdzięczności. Może uda mi się znaleźć tam posadę dla ciebie.
– Och, dziękuję, mistrzu! A czy on potrzebuje doświadczonego łowczego?
– Zapytam go. Biegnij już do Orbolona, a potem zabieraj się do drzew.
Tergus pomknął w stronę polany, czarnoksiężnik zaś podążył ku dwóm potężnym dębom pilnującym domostwa od zachodniej strony. Nie zdążył ujść kilku kroków, gdy nagle z koniczyny z głośnym buczeniem wystrzelił Belsheer. Zaskoczony Kedrigern aż podskoczył z wrażenia. Tymczasem uwięziony w ciele owada czarnoksiężnik, zakreśliwszy trzy kółka nad głową przyjaciela, usiadł mu na ramieniu.
– Piękną tu macie koniczynkę – zagadał z wyraźnym zadowoleniem w głosiku.
– Czy nie narażasz się zbytnio? Miałeś nie opuszczać domu.
– Mam się na baczności. Pod tym względem moje nowe oczy są niezastąpione – w końcu chyba rozgryzłem tajniki tego cudownego, wielokrotnego widzenia. A zresztą, ta koniczyna zasługuje na ryzyko. Ten zapach, ach!... Nigdy bym nie podejrzewał, że to takie przyjemne.
– Naprawdę dobrze się czujesz w tym wcieleniu?
– Uwielbiam życie pszczoły!
– Czy mam rozumieć, że nadal nie palisz się do odzyskania ludzkiej postaci?
– Doprawdy nie ma pośpiechu, bracie Kedrigernie. Od ponad stu lat nie czułem się lepiej. Nareszcie prawdziwie cieszę się życiem – tu owad brzęknął radośnie, po czym kontynuował: – Choć Grizziscus intencje miał podłe, w sumie oddał mi przysługę. Kiedy tylko nadarzy się okazja, z serca mu podziękuję.
– Poczekaj z tym, aż przywrócę ci twoje prawdziwe kształty. W przeciwnym razie Grizziscus gotów jeszcze ukatrupić cię miotłą, zanim zdołasz wydusić słowo.
– No tak. To nie przyszło mi do głowy.
– Na twoim miejscu pomyślałbym o tym. Choć może i zabawnie jest oglądać świat oczami pszczoły, lecz czyha na nią wiele niebezpieczeństw.
Belsheer zabzyczał z namysłem, lecz nic nie odpowiedział. Kedrigern, przemierzywszy kilkanaście kroków w milczeniu, rzekł:
– Zostaliśmy razem z Księżniczką zaproszeni do Kallopanii. Wyruszamy jutro rano.
– Miłe, małe królestwo. O ile sobie przypominam, leży na południe stąd. O tej porze roku zapewne tonie w kwiatach.
– Rzecz jasna, pod naszą nieobecność możesz zostać w naszym domu i do woli buszować po ogrodzie.
– Hm, cenię twoją wielkoduszność, bracie Kedrigernie, ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym towarzyszyć wam w tej wyprawie.
– Jak sobie życzysz.
– Oczywiście w postaci pszczoły.
– Jeśli taka twoja wola... Czuję się wprawdzie zobowiązany przypomnieć ci o licznych niebezpieczeństwach grożących pszczole, ale nigdy bym się nie ośmielił zmuszać kolegi do czegokolwiek.
– Jeśli tylko zgodzisz się, abym podróżował na twoim ramieniu, w drodze będę czuł się bezpieczny. A na miejscu, być może, po kilku dniach dojrzeję do przemiany. Czy to nie sprawi ci kłopotu?
– Skądże znowu. Będę zachwycony, używając magii w zbożnym celu.
Nie mogąc powściągnąć ciekawości, Belsheer zapytał:
– Czy prowadzą cię do Kallopanii interesy?
– Udajemy się tam na wezwanie króla. Sariaks Niezrównany pragnie nagrodzić mnie za pomoc, której kilka lat temu udzieliłem jego synowi, wybawiając go z poważnych tarapatów. Teraz król życzy sobie spłacić swój dług.
– Mam nadzieję, że hojną dłonią.
– Raczej nie należy do skąpców. Jego posłaniec wręczył nam obojgu po drogocennym pierścieniu stanowiącym zaledwie przedsmak wspaniałości, które oczekują nas w jego ojczyźnie. Choć mówiąc szczerze, żałuję, że król nie przesłał nam darów tutaj. Uniknąłbym podróży i miałbym spokój. Nie przepadam za ciągnącymi się całymi tygodniami uroczystościami i turniejami. Złości mnie nieustające przedstawianie się tłumom nieznajomych, męczy opowiadanie i wysłuchiwanie w kółko tych samych anegdot.
– Co za nuda!
– Wyjątkowa – przyznał Kedrigern, wzdychając.
– Ale zawsze można żywić nadzieję, że coś ciekawego wydarzy się w trakcie jazdy do Kallopanii, podczas samego pobytu w królestwie lub w drodze powrotnej do domu.
– Owszem, można – przyznał czarnoksiężnik tonem zdradzającym raczej nikłe oczekiwania wobec bliskiej wyprawy. Belsheer, nie znalazłszy dalszych słów pocieszenia, zachowywał pełne współczucia milczenie aż do chwili, kiedy znaleźli się u stóp dwóch potężnych dębów, przyćmiewających swym ogromem wszystkie okoliczne drzewa po tej stronie domu. Gdy tylko Kedrigern zatrzymał się, by spojrzeć w górę, jego kolega poderwał się, brzęknął: „Do jutra!" i dał nura w bajecznie kolorowe rabaty kwiatowe.
Zwinąwszy dłonie w trąbkę, Kedrigern krzyknął z całej mocy:
– Droga Anlorel! Gylorelu! Tu Kedrigern! Chciałbym z wami pomówić!
Wysoko wśród gałęzi rozbłysły nikłe światełka, które początkowo powoli, a później z coraz większą szybkością poczęły zlewać się ze sobą, tworząc na tle ciemniejszych liści połyskliwe plamy. Po chwili plamy te rozwinęły się w migocące tysiącami świetlistych iskierek wstęgi, które, opasując spiralnie oba drzewa, spłynęły w dół. U stóp dębów połączyły się, przybierając kształty prześlicznej maleńkiej driady. Boginka pozdrowiła czarnoksiężnika. Jej słodki głos przypominał ciche pobrzękiwanie kryształowych dzwoneczków. Ledwo Kedrigern zdążył skłonić się przed nią, gdy raptem górne gałęzie wyższego z dębów zakołysały się, a dolne nachyliły ku czarnoksiężnikowi na znak powitania. Wśród konarów zaś zadudnił tubalny głos:
– Witaj, Kedrigernie! Jak się miewasz?
– Doskonale, dziękuję. A ty?
– Dopiekła nam sroga zima. Na szczęście wiosna była łagodna – odparło drzewo, a Anlorel, wypluwając obłoczki bladozielonych światełek, dodała:
– Podczas mrozów uschło nam kilka gałęzi. Niby nic groźnego, ale trochę nam przeszkadzają.
– O tym właśnie chciałem z wami porozmawiać. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, przyślę tu chłopca, który usunie połamane gałęzie.
– To bardzo wielkodusznie z twojej strony, Kedrigernie – zaszeleścił z wdzięcznością Gylorel. – Wprost marzę o porządnym przycięciu.
– Na wszelki wypadek wolałem zapytać was o zdanie. Obawiałem się, że nie uprzedzeni, moglibyście potraktować go jak intruza i strząsnąć z wysoka.
– A czy ów człowiek zadba też o moją żonę? – zapytał Gylorel z czułością, która złagodziła grzmiący ton jego głosu.
– Oczywiście. Niemniej będzie musiał się uwijać przy tej pracy, by zdążyć skończyć ją dziś do zmroku. Jutro bowiem wyrusza ze mną i Księżniczką w podróż.
– Znowu w drogę? Tak nagle? – zadźwięczała Anlorel.
Kedrigern westchnął, kiwając głową.
– Niestety, nic nie mogę na to poradzić. Chciałbym na czas naszej nieobecności powierzyć dom waszej pieczy. Czy mogę na was liczyć?
– Czujemy się zaszczyceni – odparła Anlorel.
– Po powrocie mam zamiar na pewien czas zapomnieć o wojażach. Nikt i nic nie wyciągnie mnie z domu, nawet siłą. Znajdziemy wówczas niejedną okazję do miłej pogawędki.
– Będziemy jej wyglądać z utęsknieniem. Szczęśliwej drogi, czarnoksiężniku! – pozdrowili go jednocześnie. Ich głosy, przypominając delikatne dzwoneczki dźwięczące na tle pomruku odległego grzmotu, tworzyły niepowtarzalną harmonię.
Pomachawszy im na pożegnanie, Kedrigern powlókł się ciężko w stronę domu. Teraz nie pozostało mu już nic innego, tylko się spakować. Poprosi Ciapka, by przyrządził na kolację jeden ze swoich specjałów. Uch, jakże ten mały troll pysznie gotuje! Bez trudu potrafi przedzierzgnąć się w mistrza patelni, zdolnego spełnić każde, najbardziej wyrafinowane życzenie. Do wspaniałości wyczarowanych przez Ciapka trzeba będzie otworzyć butelkę jednego z najlepszych win Vosconu. Tak, dzisiejszy wieczór pożegnają ucztą.
A jutro o świcie w drogę!
Na królewskim dworze
Podróż do Kallopanii pod każdym względem należała do udanych. Zaledwie dwukrotnie niebo pokropiło wędrowców przelotnym deszczykiem; poza tym przez całą drogę panowała prześliczna, słoneczna pogoda. Zamiast więc nocować w gospodach, obozowali w lasach, w miejscach starannie wybranych na ten cel przez Orbolona, przy czym namiot Kedrigerna zawsze rozstawiano w najlepszym punkcie' obozowiska. Owady nie dokuczały podróżnym wcale, a i południowe słońce nie przypiekało zbytnio.
Księżniczka każdy kolejny dzień witała z entuzjazmem; wspaniała pogoda pozwalała jej cieszyć się lataniem do woli. Tergus, zaprzyjaźniwszy się z Orbolonem i jego zbrojnymi, dbał, by nigdy nie zbywało im świeżej dziczyzny na wieczerzę. Codziennie po ostatnim posiłku cała gromada zbierała się przy ognisku, by śpiewać pieśni i snuć opowieści. Kedrigern zwykle zachowywał powściągliwe milczenie, lecz pewnego wieczora tak się rozochocił, że zapominając o zwykłej rezerwie, porwał słuchaczy historią swej ulubienicy, Flaine z Czterech Wiatrów. Jedynie Księżniczka przez cały czas ziewała demonstracyjnie. Następnego dnia kilku zbrojnych, nie tając uznania, zwierzyło się czarnoksiężnikowi, że nigdy przedtem nie słyszeli równie porywającej opowieści. \
Wszystko to sprawiło, że w końcu Kedrigern zaniepokoił się nie na żarty. Uważał, że podróże z zasady są znojne, męczące i nieprzyjemne. Tymczasem obecna przebiegała tak pomyślnie i w tak miłej atmosferze, że nieomal ją polubił. Gdyby się bardzo nie pilnował, rozkrochmaliłby się zupełnie. Uznawszy jednak, że mu to nie uchodzi, za punkt honoru obrał sobie codzienne utyskiwanie: a to na drogi, a to na pogodę, kurz, przygodnego owada, położenie obozowiska, jadło, tempo jazdy. Wciąż wyszukiwał nowe powody narzekań, których, co prawda, zawsze miał w zapasie bez liku, lecz wszystko to czynił beznamiętnie. Jego skargi nie płynęły prosto z serca, nie rozpalały go emocje. Narzekał wyłącznie z poczucia obowiązku. Wcale nie był nieszczęśliwy, oddalając się od domu. Toteż często budził się w środku nocy i wpatrując się w czarne przestworza, martwił się, czy przypadkiem nie złagodniał zanadto.
Niewątpliwie pozytywnie na jego samopoczucie wpływała obecność Księżniczki. Poza tym krzepiąco działała świadomość, że celem ich wyprawy nie jest jakieś ponure, naszpikowane makabrycznymi, magicznymi pułapkami pustkowie, lecz siedziba króla, w której będą przyjmowani z honorami, sławieni i hojnie nagradzani. Prawdopodobnie w Kallopanii uda mu się także szczęśliwie rozwiązać problemy Belsheera i Tergusa. Uwolniwszy się od ich towarzystwa, będzie mógł wrócić sam do domu, do wymarzonej ciszy i spokoju. Podsumowując, wszystko naprawdę układało się lepiej niż podczas innych podróży.
Nadspodziewanie sprawnie udało im się zorganizować sam przejazd. Księżniczka dosiadała swojej wiernej przezroczystej klaczy, a Tergus podróżował na koniu, którego użyczył mu Orbolon. Ponieważ jednorogi ogier Kedrigerna bez reszty oddał się amorom, czarnoksiężnik zdecydował się wyruszyć w drogę na karym, długowłosym rumaku bojowym, który ongiś nosił słynnego barbarzyńskiego mistrza walk na miecze, Buroca Zdeprawowanego. Co rano Kedrigern z duszą na ramieniu wsiadał na to kudłate stworzenie, które sam ochrzcił Bestią, ale wbrew jego obawom zwierzę zachowywało się jak wcielenie wszelkich cnót właściwych koniom: było łagodne, posłuszne i jeśli nawet nie całkiem uległe, to w żadnym razie nie wojownicze. Kedrigern w duchu dziękował niebiosom za to karne zachowanie potwora. Nieoczekiwanie przysporzyło mu też ono respektu wśród jeźdźców Orbolona. Doświadczeni w obchodzeniu się z końmi, otaczali wyjątkowym szacunkiem każdego, kto, odpowiednio dozując razy i łagodną perswazję, potrafił ujarzmić bojowego konia barbarzyńców.
Kolejne dni następowały po sobie, nie przynosząc żadnych zmian. Aż wreszcie pewnego chłodnego poranka, kiedy Kedrigern grzał się przy ogniu, przystąpił doń Orbolon. Pomimo mgły i półmroku czarnoksiężnik od razu dostrzegł szeroki uśmiech malujący się na obliczu rycerza.
– Dzień dobry, mistrzu Kedrigernie. Mam nadzieję, że wy i wasza żona dobrze spaliście – przywitał go Orbolon.
– O tak, znakomicie. Rześki dziś mamy poranek, co?
– To rzecz niespotykana o tej porze roku. Zwykle w tym czasie gości już u nas lato – dziwił się rycerz. Wyciągnął ku ogniu dłonie.
Kedrigern pokiwał głową, rozcierając energicznie ręce. Odpowiedź Orbolona nie zaskoczyła go wcale. Choć od tylu lat włóczył się po różnych zakątkach świata, nigdy nie zdarzyło mu się usłyszeć: „Tak mi przykro z powodu tej pięknej pogody. Zwykle maj mamy chłodny i mokry" albo: „Zupełnie nie rozumiem, skąd nagle takie ciepłe dni. Co roku wiosna jest tu nie do wytrzymania". Dlaczego zawsze w rozmowie przedstawia się złą pogodę jako zjawisko zupełnie wyjątkowe, skoro fakty temu przeczą?
Po krótkiej chwili Orbolon, odwracając się do czarnoksiężnika, rzekł z uśmiechem:
– Dzisiejszą noc, mistrzu, spędzicie już wśród wygód i przepychu.
– Jak to?
– Znajdujemy się zaledwie o dzień jazdy od Kallopanii. Jeszcze tego ranka przekroczymy granicę naszego królestwa, a przed zachodem staniemy w zamku.
Czarnoksiężnik westchnął z ulgą.
– To ci dopiero nowina, Orbolonie! Wspaniała nowina.
Pokraśniawszy z zadowolenia, rycerz dodał:
– Właśnie wysłałem dwóch ludzi, aby uprzedzili króla o naszym przybyciu. Cała Kallopania wylegnie, by was powitać, mistrzu.
– No cóż, zostawmy to na razie. Prawdę mówiąc, bardziej zajmuje mnie kwestia wygodnego noclegu.
– Mam nadzieję, że zadowolą was jedwabne prześcieradła, miękkie poduszki i pledy, które choć lekkie jak puch, grzeją mocniej niż promienie słoneczne.
– Pledy?
– Noce w Kallopanii zawsze są chłodne, nawet latem. To sprzyja dobremu wypoczynkowi.
– Zaniosę nowiny Księżniczce. Na pewno się ucieszy.
Nie zdążył ujść i dwóch kroków, gdy z namiotu wynurzyła się Księżniczka szczelnie otulona ciepłym płaszczem. Nawet nasunięty głęboko na oczy kaptur nie zdołał ukryć jej promiennego uśmiechu, który jaśniał wśród spowijającej obozowisko mgiełki.
– Wszystko słyszałam! – oznajmiła radośnie. – Do wieczora staniemy w Kallopanii.
– Do wieczora – powtórzył Orbolon.
– A jaki właściwie mamy na dzisiaj plan? – zapytał Kedrigern.
– Jeszcze przed południem zatrzymamy się na krótko w domku myśliwskim króla. Choć niewielki i skromny, dysponujący zaledwie kilkoma osobami stałej służby, stanowi doskonałe miejsce, by odświeżyć się i odpocząć po długiej podróży. Stamtąd królewski powóz zabierze was wprost do pałacu – wyjaśnił Orbolon.
– Im prędzej wyruszymy w drogę, tym wcześniej tam dotrzemy, nieprawdaż, Orbolonie?
– Słusznie, mistrzu Kedrigernie. Dam hasło do wymarszu!
Kiedy rycerz się oddalił, czarnoksiężnik zwrócił się do żony:
– Przyodziałaś swój najcieplejszy płaszcz, moja droga. Zimno ci?
– Osłaniam przed chłodem skrzydła. Nie życzyłabym sobie, aby mi zesztywniały.
– Nie sądzę, żebyś miała okazję ich użyć. Słyszałaś przecież, że na dwór udamy się królewskim powozem.
– Wiem, ale mogłabym może choć na chwilę wzbić się w powietrze już na miejscu. To zawsze wywiera ogromne wrażenie na zgromadzonych tłumach.
– To prawda – przyznał Kedrigern, kiwając głową. – Szkoda, że nigdy nie pozwalasz zabrać wełnianych ochraniaczy na skrzydła. W taką pogodę jak dzisiaj byłyby jak znalazł.
– Dobrze wiesz, że ich nie cierpię. Przypominam w nich mola.
– Są praktyczne.
– Nie szkodzi. Może tobie wszystko jedno, jak wyglądam...
– Ależ nie!
– W takim razie przestań namawiać mnie do noszenia tych wstrętnych ochraniaczy!
Kedrigern wycofał się urażony.
– Jak sobie życzysz, moja droga. Więcej o nich nie wspomnę.
Parę godzin później oboje z zapałem korzystali z dobrodziejstw myśliwskiego pałacyku króla. Wczesnym popołudniem, Wykąpawszy się, przyodziawszy paradne szaty i posiliwszy skromnym, acz wykwintnym obiadem, wsiedli do królewskiej karocy i pozwolili się wieźć na spotkanie z oczekującym ich monarchą. Pojawili się w Kallopanii akurat w chwili, gdy słońce chowało się za najwyższą z wież stolicy.
Przyjęto ich dokładnie tak, jak obiecywał im to królewski posłaniec. Wzdłuż długiej alei wiodącej od bram miasta do siedziby władcy cisnęły się wiwatujące tłumy. Poddani Sariaksa Niezrównanego z zapałem wywoływali imiona czarnoksięskiej pary, głośno sławili jej przymioty, wykrzykiwali słowa wdzięczności i błogosławili dobroczyńców królestwa. Nie przestawali przy tym obsypywać karocy kwiatami, machać radośnie do przejeżdżających gości i przesyłać im dłonią całusów. Zarówno sympatycy przybyłej pary, jak i zwykli ciekawscy tłoczyli się na dachach okolicznych domów i wychylali ze wszystkich okien. Po obu stronach schodów prowadzących do pałacu prężyli się gwardziści. Połyskliwe pancerze i hełmy z pióropuszami dodawały im dostojeństwa i powagi. W oddali można było dostrzec wystrojonych dworzan kręcących się po pałacowym hallu. Nie widząc wokół nikogo z rodziny królewskiej, Księżniczka postanowiła przełożyć pokaz fruwania na bardziej odpowiedni moment.
W pałacu zostali natychmiast otoczeni przez rój chętnej do pomocy służby. Księżniczka, rozwinąwszy skrzydełka, zatrzepotała nimi żywo, aż zalśniły w blasku kandelabrów i pochodni. Wokół podniosły się okrzyki podziwu. Uśmiechnąwszy się niewinnie do zgromadzonych, Księżniczka wzięła męża pod ramię, po czym postąpili za Orbolonem, wiodącym ich do tronu.
Kedrigern czuł się niezręcznie i obco w nowej roli. Nigdy nie lubił być w centrum uwagi. To prawda, że wszyscy wlepiali oczy w Księżniczkę, ale nie miał wątpliwości, że przy okazji nikt nie mógł ominąć go wzrokiem. Na myśl o tym zirytował się okrutnie. Żywił bowiem głębokie przekonanie, że czarnoksiężnik to nie dziwowisko dla gawiedzi. To jego moc powinna budzić podziw, a nie stroje. Czarne, wytworne szaty, które włożył, ulegając namowom Księżniczki, leżały na nim jak ulał, ale czuł się w nich sztucznie, jak wymuskany i nadęty pajac. Ukradkiem dotknąwszy medalionu, który, zgodnie z wolą żony, zawiesił tak, by można go było łatwo dostrzec i podziwiać, niepewnie rozejrzał się wokół.
– Nie denerwuj się – szepnęła Księżniczka.
– Jak mam się nie denerwować, gdy tylu ludzi gapi się na mnie?
– Ci nieboracy wcale się nie gapią, jak mówisz. Oni patrzą kornie, zdjęci grozą.
– Nazywaj to, jak sobie chcesz. Ja uważam, że się gapią i wcale mi się to nie podoba.
Trzech młodzieńców odzianych w jaskrawe szaty ukłoniło się nisko przed Księżniczką, co ona nagrodziła uśmiechem. Czarnoksiężnik prychnął pogardliwie.
– Nie zachowuj się jak gbur – skarciła go żona.
– Dlaczego nie? To chyba zgodne z tutejszymi obyczajami. W końcu to niezbyt uprzejmie tak osaczać wzrokiem nieznanych przybyszów, prawda?
– Jesteśmy tu gośćmi, a nie obcymi przybyszami.
– Tym gorzej. Nie powinno się paraliżować gości nachalnymi spojrzeniami.
– Zupełnie brak ci towarzyskiej ogłady. Zachowujesz się, jakbyś wychował się w lesie lub w pustelni.
– Ja nigdy nie męczyłem ludzi tępym przyglądaniem im się.
– Tylko dlatego że nie trafił ci się odpowiedni obiekt.
Prostując się, Kedrigern odparł z godnością:
– Jestem tylko skromnym i prostym czarnoksiężnikiem.
– To widać – podsumowała Księżniczka z przekąsem.
Dwóch srebrnowłosych dostojników pochyliło przed nią głowy, a trzy urocze, wykwintnie odziane młode damy dygnęły przed Kedrigernem. Ten w odpowiedzi pozdrowił je nieśmiałym ruchem ręki.
– Już lepiej, choć wciąż za mało swobody. Zachowuj się tak, jakbyś całe życie nie robił nic innego – pouczała go Księżniczka, jednocześnie rozdając stłoczonym gapiom dobrotliwe uśmiechy i machając do nich dłonią łaskawie.
– Cóż za przerażająca wizja – skrzywił się czarnoksiężnik.
– Gdyby płacono za dobre maniery, od razu porzuciłbyś te ceregiele.
– Doskonale wiem, jak należy się zachować. To ta tłuszcza nie wie. Gapi się jak sroka w gnat. Dlaczego Sariaks nie przesłał nam po prostu wozu załadowanego kosztownościami? Po co to całe zamieszanie?
– Och, ale zrzęda z ciebie! Dobrze wiesz, że monarchowie uwielbiają przekształcać najzwyklejsze sprawy w wielkie ceremonie.
– Królowie uwielbiają, kiedy ich poddani ustawiają się w szeregu i mielą językami po próżnicy. Sprawianie, by tłumy ludzi marnowały czas i energię, oto ulubiona rozrywka władców!
Kiwając wdzięcznie dłonią do kolejnej grupy mijanych dworzan, Księżniczka westchnęła ciężko.
– Ty nigdy niczego się nie nauczysz – stwierdziła z rezygnacją.
– Szczęściem przepełnia ich widok ludzi poprzebieranych jak papugi. Spójrz tylko – istny ze mnie fanfaron!
– Po raz pierwszy w życiu wyglądasz godziwie.
– Wyglądam zupełnie jak Gród. Tłusty Gród z Grodle. Albo jak Czarny Błazen. Brakuje mi tylko...
– Och, Keddie, spójrz tam! To Gładkolicy z Milejką! Czyż nie tworzą rozkosznej pary?
W oddali na podwyższeniu stali czule objęci Gładkolicy, książę Kallopanii z małżonką. Posłuszni etykiecie, co chwila mechanicznie machali dłońmi do tłumu, o którego istnieniu, poza tym zdawali się nie pamiętać. Szeptali wciąż do siebie jak dwoje spiskowców, a Gładkolicy od czasu do czasu kąsał żonę w uszko, na co odpowiadała śmiechem i czułymi pocałunkami. Widok takiego szczęścia rozchmurzył wreszcie trochę czoło Kedrigerna; czarnoksiężnik uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczoru.
– Oto co potrafi uczynić miłość – szepnęła Księżniczka.
– To samo co magia – odparł Kedrigern, puszczając do żony oczko.
Kiedy podeszli jeszcze kilka kroków, ich oczom ukazał się tron, stojący nieopodal młodej książęcej pary. Na widok króla Orbolon zatrzymał się, by przyklęknąwszy na jedno kolano, oddać mu cześć. Powstał, odsunął się nieco w bok i zamaszyście wskazując na przybyszów, dokonał ich prezentacji:
– Wielki Sariaksie, niezrównany królu Kallopanii i przyległych krain oraz wszystkich okolicznych ziem i terytoriów! Potężny władco nizin i gór, lądów spalonych słońcem i ziem skutych lodem, zakątków ludnych i dzikich pustkowi! Spełniłem misję, którą raczyłeś mi powierzyć. Przedstawiam waszej wysokości Kedrigerna i Księżniczkę z Góry Cichego Gromu – co powiedziawszy, począł wycofywać się rakiem, kłaniając uniżenie przy każdym kroku tak długo, dopóki nie wmieszał się w tłum.
– Ukłoń się ładnie – dygając, syknęła Księżniczka do męża.
Władca Kallopanii powstał. W sali zaległa cisza. Sariaks okazał się mężczyzną średniego wzrostu, o mocno zaokrąglonej w pasie sylwetce i kilku podbródkach. Choć pewne rodzinne podobieństwo między nim a księciem Gładkolicym łatwo było zauważyć, wydawał się pospolity. Głos jednak miał mocny i dźwięczny jak stal. Przemawiał tonem, który pozwalał zapomnieć o niedostatkach jego wyglądu.
– Witamy was, dostojni czarnoksiężnicy! – rzekł monarcha. – Oddaliście Kallopanii bezcenną przysługę. Zostaniecie za to nagrodzeni po królewsku.
– Czujemy się zaszczyceni uprzejmością waszej wysokości – stwierdziła Księżniczka.
– I hojnością – dodał Kedrigern.
– Cała Kallopania jest waszym dłużnikiem. Na waszą cześć ogłosiliśmy siedmiodniowe święto. Otworzymy je dziś wieczorem wielką ucztą. Pozostałe dni umilą nam tańce, pojedynki rycerzy, pokazy magicznych sztuk, pienia minstreli, popisy błaznów i pajaców, recytacje, maskarady, bankiety... – Sariaks urwał nagle w pół zdania, zaskoczony widokiem Księżniczki, która zatrzepotawszy skrzydełkami, wzbiła się o kilka centymetrów nad ziemię. Opanował się jednak błyskawicznie, zgrabnie kończąc rozpoczętą kwestię: – ... i inne rozliczne atrakcje, których nie sposób tu nawet wymienić jednym tchem. A teraz, dostojni czarnoksiężnicy, zbliżcie się do tronu, byśmy mogli was godnie powitać.
Ramię w ramię, Kedrigern z Księżniczką wspięli się na podwyższenie. Sariaks serdecznie ujął ich dłonie, uśmiechając się szeroko, choć w jego spojrzeniu wyczytać można było niepokój.
– Zauważyłem, że masz, pani, przezroczyste skrzydełka – zwrócił się do Księżniczki.
– To prawda, wasza wysokość.
– Zwykle takie skrzydełka widuje się u wróżek, nieprawdaż?
– O tak, wasza wysokość – potwierdziła Księżniczka, a Kedrigern pokiwał głową, aby zaznaczyć, że również podziela tę opinię.
– Ale ty, pani, nie jesteś wróżką – ciągnął temat król.
– Och nie, wasza wysokość, w żadnym razie. Jestem najzwyklejszą księżniczką.
– Wcale nie najzwyklejszą, moja droga, choć bez wątpienia księżniczką – wtrącił czarnoksiężnik.
– Dziękuję. Dziękuję za rozwianie moich wątpliwości – rzekł Sariaks z wyraźną ulgą w głosie i rozjaśnionym obliczem. – Widok twoich skrzydełek, pani, wywołał we mnie wstrząs. Ostatnią kobietą, u której widziałem takie skrzydełka, była pewna czarownica z bagien. Zamieniła mojego najmłodszego syna w ropuchę. Zawsze traktowałem ją szczególnie łaskawie, lecz kiedyś przez nieuwagę wymknęło mi się nierozważne słowo. Obraziła się srodze i zanim zdążyłem zorientować się, co się dzieje, Gładkolicy przybrał ropuszą postać, a sprawczyni jego nieszczęścia zniknęła na dobre. Od tamtej pory strachem napawa mnie sama myśl o spotkaniu z jakąkolwiek kobietą o przezroczystych skrzydełkach.
– To zrozumiałe – mruknął Kedrigern.
– Zapewniam waszą wysokość, że nie mam nic wspólnego z wiedźmami bagien. Prawdę mówiąc, sama doświadczyłam podobnego losu jak twój syn, królu – wyznała Księżniczka.
Sariaks rozpogodził się do reszty.
– A więc ty także byłaś ropuchą!
– Jedną z nich.
Wyraz zaskoczenia ponownie zagościł na obliczu monarchy.
– Jedną z nich? To ilu biedaków popadło w tę niedolę?
– Czworo, wliczając syna waszej wysokości.
– Każde z nich wiodło ropuszy żywot w innym czasie – wyjaśnił Kedrigern.
– Ale nie każde za sprawą wiedźm z bagien – dodała Księżniczka.
Sariaks wodził przez chwilę nieprzytomnym spojrzeniem od jednego do drugiego. W końcu otrząsnąwszy się nieco, rzekł:
– Musicie potem opowiedzieć mi wszystko ze szczegółami. Gładkolicy, co prawda, zdał mi relację ze swoich przeżyć, ale widzę, że jeszcze wiele pozostało do wyjaśnienia. Tyle ropuch! A wszystkie z królewskich rodów!
– Przytrafił się też jeden rycerz, wasza wysokość – wtrąciła Księżniczka.
– Ach tak... Cóż, mam nadzieję, że znajdziecie czas, by wtajemniczyć mnie w te sprawy. Ale teraz nie możemy dłużej zwlekać. Uczta czeka. Przejdźmy do sali jadalnej. Tam dołączy do nas królowa.
Jadalnia olśniła ich przepychem, a uczta przeszła wszelkie wyobrażenia. Olbrzymi stół wprost uginał się pod najwymyślniejszymi daniami, które bez przerwy wjeżdżały nań prosto z królewskiej kuchni. Oprócz bogatej, złotej i srebrnej zastawy każde wolne miejsce na stole zapełniały wspaniałe dekoracje. Wśród niezliczonych tac, półmisków, mis, waz wyczarowano bajkowy świat: lasy z zielonych warzyw, rzeki z musującego wina, cukrowe zamki i figurki rycerzy z ciasta.
Kedrigern i Księżniczka zajęli honorowe miejsca u stołu, po bokach króla, przy czym między czarnoksiężnikiem a królem pozostało puste krzesło, czekające na królową. Po drugiej ręce Kedrigerna siedziała zażywna, mocno wystrojona dama, która przez cały wieczór raczyła sąsiada wyjątkowo nudnymi opowieściami. W największej tajemnicy powierzała mu niezawodne sposoby leczenia kurzajek, narośli i odcisków, opracowane przez dalekiego kuzyna jej męża, który to kuzyn w wolnych chwilach parał się sztuką czarnoksięską. Nieszczęsnemu Kedrigernowi nie pozostało nic innego, jak w regularnych odstępach czasu kiwając głową i pomrukując: „Och!" albo: „Doprawdy?", skoncentrować się na niespodziewanie wybornym jadle, które w niczym nie ustępowało najlepszym dziełom Ciapka.
Królowa nie pojawiła się wcale, a następnego dnia król bąknął coś o bólu zęba dokuczającym najmłodszej latorośli Nieprzekupnego, co najwyraźniej miało wystarczyć za usprawiedliwienie jej nieobecności. Następnego wieczoru podczas jeszcze bardziej wytwornej biesiady podano do wiadomości, że królowa musi pozostać przy drugim synu najstarszej córki Metodycznego, który właśnie się przeziębił. Trzeciego dnia opuściła popisy akrobatów, czwartego – tresowanych zwierząt, a piątego – występy kuglarzy. Księżniczka zaczęła się już niepokoić, kiedy wreszcie szóstego dnia królowa, przybywszy całkiem niespodziewanie, osunęła się na krzesło u boku Sariaksa, właśnie w momencie gdy służba zaczęła uprzątać ze stołu resztki ostatniego dania: cukrzone migdały, konfitury, galaretki i kandyzowane owoce. Musnąwszy ustami policzek męża, serdecznie uścisnęła dłoń Księżniczki, by w końcu krótko zwrócić się do Kedrigerna:
– Wpadłam na minutę. Tylko podziękować – wyrzuciła z siebie bez tchu.
– Jesteśmy zaszczyceni, mogąc ujrzeć waszą wysokość choćby nawet przez krótką chwilę – dwornie odparł czarnoksiężnik.
– Dokonaliście cudu, ratując mojego Gładkolicego. Musiałam to powiedzieć. Cudu. I znaleźliście mu wyjątkową dziewczynę. Bardzo oddaną naszemu synowi.
– On jest tego godzien.
– Och tak, wspaniały chłopiec, wspaniały. Ale znacie ludzi. Zawsze coś znajdą. Zwykła zazdrość, ot co! Dał im wszystkim nauczkę. I to dzięki wam! – zakończyła buńczucznie królowa, wstając.
– Czy wasza wysokość już nas opuszcza?
– Synek Roztropnego. Kolka. Biegnę, zanim zacznie mnie wołać. Gotów postawić cały pałac na nogi swoim krzykiem. Och, zapomniałabym... – Wetknęła w dłoń czarnoksiężnika delikatnie pobrzękującą sakiewkę, dodając: – Dobrze się spisaliście! – I tyle ją widzieli.
Kedrigern zadumał się nad nagłym pojawieniem się i równie niespodziewanym odejściem królowej, której imienia wciąż nie znał. Z zamyślenia wyrwał go Sariaks. Pochyliwszy się ku czarnoksiężnikowi ponad pustym krzesłem małżonki, oznajmił:
– Cieszę się, że mogliście wreszcie poznać Jussibee. Nie angażuje się zbytnio w sprawy państwowe. Zajmuje się dziećmi. I wnukami. Świata poza nimi nie widzi.
– Zauważyłem.
– Nie rozumiem, jak może wciąż jeszcze uwielbiać dzieci, skoro wychowała dwanaścioro własnych. Ale tak jest, i już!
– Wygląda na osobę budzącą sympatię. I hojną.
– Zbyt hojną jak na mój gust. Gdybym jej nie pilnował, oddałaby własną koronę.
Zbyt hojna? Zdaniem Kedrigerna, to określenie zupełnie nie pasowało do władców. Czarnoksiężnik cenił szczodrych monarchów, a jego szacunek rósł wraz z ich szerokim gestem. Teraz ścisnął w dłoni sakiewkę. Wyczuwszy przez cienką, miękką skórę kształty dużych monet, uśmiechnął się pod nosem.
– A przy okazji, czarnoksiężniku – rozejrzawszy się wokół, król gestem dłoni nakazał mu się przybliżyć. Ściszywszy głos, ciągnął: – Pragnę pomówić z tobą poufnie nie jako władca, lecz głowa rodziny. Od początku nosiłem się z tym zamiarem, lecz czas upłynął niepostrzeżenie. Jutro kończą się uroczystości, a pojutrze wraz z najstarszym synem Nieposkromionego udaję się na inspekcję fortyfikacji na zachodnich rubieżach. Przyjdź więc jutro w południe do sali obrad.
– W południe, wasza wysokość – przytaknął czarnoksiężnik.
Sariaks krótko kiwnął głową, po czym przeniósł swą uwagę na innych biesiadników. Kedrigern, chrupiąc cukrzone migdały, poszukał wzrokiem Księżniczki. Właśnie z ożywieniem rozprawiała z trzema młodymi rycerzami, wyraźnie nią oczarowanymi. Pogrążona bez reszty w rozmowie, nie odpowiedziała na spojrzenie męża, a on postanowił nie przeszkadzać. Wiedział, jak przepadała za dworskimi ploteczkami, tłumem i gwarem towarzyszącym pałacowym uroczystościom, jak tęskniła do zalotów młodych, przystojnych dworzan oraz wszelkich innych smaczków pałacowego życia. Nic dziwnego, w końcu przecież tak spędziła dzieciństwo i wczesną młodość.
Nagle zdał sobie sprawę, że od wyjazdu z domu nie wspomniała już nic na temat powracających wspomnień z tamtego okresu. Zdziwiło go to odkrycie. Niemożliwe, aby ni z tego, ni z owego pamięć przestała się nagle odradzać. Z drugiej strony miał pewność, że gdyby nowe, ważne wspomnienia ostatnio się pojawiły, już by o nich wiedział. Księżniczka zawsze lubiła dzielić się z nim swoimi sekretami.
Być może, po prostu stale napływały do jej pamięci tylko drobiazgi niegodne nawet wzmianki: obraz ukochanej zabawki lub ulubionego zwierzątka, słowa kołysanki, scena z letniej wycieczki... Być może, odłożyła ujawnienie ich do czasu, gdy utworzy z tych odłamków pełną mozaikę. Otoczenie, w którym teraz przebywała, mogło sprzyjać przywoływaniu przeszłości, ponieważ żywo przypominało świat, w którym się wychowała. Kiedyś obecność króla, królowej, licznych dworzan, ceremoniał oficjalnych uroczystości, etykieta dworska, wystawne uczty i wyszukane rozrywki składały się na jej codzienne życie. Wśród nich się wychowała i do nich przywykła. Istnieje więc nadzieja, że obecne wydarzenia obudzą jej pamięć uśpioną przez czary. A może po prostu tak pochłonęły ją teraz uroki dworskiego życia, iż wcale nie pamięta, że zapomniała, co chciałaby sobie przypomnieć. I ocknie się dopiero w domowym zaciszu Cichego Gromu, gdy wspomnienia nagle napłyną falą. Uff, tak zawiłych kwestii nie rozstrzygnie nawet czarnoksiężnik. Są poza jego wiedzą i doświadczeniem. Nie ma rady, pozostaje czekać i nie tracić nadziei.
A tymczasem nie miał powodów do narzekań. Jadał wykwintnie, sypiał w jedwabiach, sycił oczy przepychem. Królowa okazała się hojna, a i król nie szczędził obietnic sowitej zapłaty. Księżniczka czuła się w swoim żywiole, Belsheer hulał w królewskich ogrodach, Tergus z zapałem zawierał nowe przyjaźnie, a przede wszystkim nikt nie zamęczał Kedrigerna prośbami o darmowe porady z zakresu magii. Jak dotąd najtrudniejszą próbą okazała się jedna z kolacji, podczas której czarnoksiężnik przez cały wieczór musiał wysłuchiwać nie kończącego się wywodu leciwego ministra robót publicznych na temat metod osuszania bagien i kanalizowania fos. Z wyjątkiem tego jednego incydentu pobyt w Kallopanii układał się niezwykle przyjemnie. Choć czarnoksiężnik wzdragał się przyznać nawet przed sobą, te kilka dni odprężyło go wspaniale. Na dodatek następnego dnia spodziewał się zebrać plon swej pomocy dla królewskiego syna. A potem w spokoju ducha będzie mógł pomyśleć o pakowaniu się przed podróżą do domu.
Wieczór umilać mieli biesiadnikom minstrele oraz magik. Na środku sali właśnie zbierali się muzycy. Stroili instrumenty, zajmowali miejsca, kłaniali się i kiwali do wielbicieli ich talentu. Kedrigern, usadowiwszy się wygodnie, wyciągnął nogi i westchnął z zadowoleniem. Tak, ta podróż udała się wyjątkowo. A jutrzejszy dzień przyćmi wszystkie poprzednie.
Zmartwienie monarchy
– Ogromnie żałuję, że nie możesz ze mną pojechać – stwierdziła Księżniczka, zarzucając na ramiona płaszcz. – Znakomita pogoda na piknik.
– Wręcz wymarzona, moja droga. Cóż jednak robić, kiedy wzywa cię monarcha... – Czarnoksiężnik rozłożył ręce w geście znamionującym jasno, iż wszelki opór wobec życzeń króla uważa za daremny.
– Powtórna okazja poznania wnuków królewskiej pary może ci się już nie przytrafić. Królowa zapewne będzie rozczarowana.
– Ja także czuję się głęboko zawiedziony.
– Twoja twarz wyraża zupełnie co innego.
– Myślałem właśnie o czekającej nas nagrodzie. Przyznasz, że w takich okolicznościach trudno powstrzymać uśmiech.
– Nie oczekuj zbyt wiele. Jussibee już nas obdarowała.
– Niewielkim woreczkiem złota. Dość skromnie, zważywszy na to, co uczyniliśmy dla królewskiego beniaminka, oczka w głowie królowej. Mam nadzieję, że Sariaks okaże się mniej skąpy niż jego żona.
– Uważasz, że siedmiodniowe, okazałe uroczystości, dwa wspaniałe pierścienie i czterdzieści sztuk złota to nie dość? – studziła entuzjazm męża Księżniczka. – Może Sariaks wzywa cię z zupełnie innego powodu.
– Zapewne poruszymy też inne tematy, ale jestem przekonany, że spotkanie ma służyć przede wszystkim zadośćuczynieniu za dobrodziejstwa, które wyświadczyliśmy Gładkolicemu.
– Skoro tak, to dlaczego król życzy sobie widzieć tylko ciebie? – spytała Księżniczka, zatrzymując się tuż przy drzwiach.
Zawahawszy się, czarnoksiężnik odparł:
– Ponieważ znając plany królowej, nie odważyłby się pozbawiać jej ani wnuków twojego towarzystwa. To chyba oczywiste.
– Raczej możliwe niż oczywiste. Poza tym sądzę, że książątka wolałyby zobaczyć czarnoksiężnika. Księżniczki to dla nich chleb powszedni.
– Ależ ty także znasz się na sztuce czarnoksięskiej, moja droga.
Potrząsnęła głową.
– Dla nich jestem tylko kolejną księżniczką.
– Masz skrzydełka – przypomniał.
– Więc uznają mnie za księżniczkę ze skrzydełkami, i tyle. Nic godnego uwagi. Czarnoksiężnik to co innego. Wszystkie dzieci marzą, by go zobaczyć.
– Niestety, nic na to nie poradzę. – Ucałowawszy dłoń żony, Kedrigern otworzył drzwi. – Uściskaj ode mnie małe cherubinki – dodał na pożegnanie.
Kiedy tylko Księżniczka zniknęła za zakrętem korytarza, czarnoksiężnik uzmysłowił sobie, że nie zapytał jej o postępy pamięci. Teraz już za późno. Trudno, zrobi to wieczorem, przed wielką ucztą wieńczącą ich wizytę w Kallopanii. Albo raczej po uczcie. Tak, zdecydowanie po niej. Jako atrakcję wieczoru zapowiedziano recytację eposu sławiącego heroiczne czyny Tasaranda Osieroconego, legendarnego bohatera Kallopanii i przyległych ziem. Porywająca opowieść o rycerskich czynach mogła okazać się znakomitym impulsem do pobudzenia pamięci Księżniczki.
Równo z wybiciem godziny dwunastej w południe Kedrigern wkroczył do sali obrad, długiej i wąskiej niczym kiszka. Jeden jej koniec zapełniał okrągły stół obstawiony dookoła krzesłami. Wzdłuż ściany za stołem rozpierał się potężny kredens. Z obu stron strzegli go dwaj słudzy, ze znudzonymi minami czekający na polecenia. Za stołem samotnie urzędował Sariaks. Przed królem stał srebrny kielich; reszta stołu świeciła pustką.
Monarcha skinął na czarnoksiężnika, wskazując mu krzesło obok siebie. Następnie, również gestem, nakazał jednemu ze sług podać drugi kielich czarnoksiężnikowi. Spełniwszy polecenie władcy, młodzieniec napełnił kielich ciemnorubinowym winem, po czym wycofał się na swoje miejsce przy kredensie. Sariaks uniósł puchar.
– Wznoszę toast za zdrowie, pomyślność i nieustające powodzenie Kedrigerna! Żyj nam, mistrzu, w dobrobycie!
Czarnoksiężnik skinął głową na znak wdzięczności i uśmiechnąwszy się, pociągnął łyk trunku, który okazał się zaiste przedni. Wygodniej rozsiadł się na krześle, ciekaw usłyszeć, jak też Sariaks zamierza przyczynić się do spełnienia swego toastu w części tyczącej dobrobytu. Nadaniami ziem i zamków? To zbyt kłopotliwe. Tytułami i odznaczeniami? Puste gesty. Stanowiskiem nadwornego maga? Nie do przyjęcia. Beczką tego wybornego wina? Czemu nie. Pokaźną sakwą złotych monet, skrzynią szmaragdów lub workiem pereł wielkości śliwek? Już lepiej, o wiele lepiej. Tak, to jest to. Określiwszy z grubsza, o jaki rodzaj nagrody mu chodzi, z niecierpliwością czekał na to, co powie król.
Sariaks odstawił puchar, po czym, nachylając się konfidencjonalnie ku Kedrigernowi, rzekł:
– Nie ukrywam, że rezultaty twojej pracy wywarły na mnie wielkie wrażenie.
– Wasza wysokość jest niezmiernie łaskawy.
– Mówię szczerze. Dawno już przestałem wierzyć, że z tego chłopca coś wyrośnie. Od kołyski rozpieszczały go niańki, psuła matka, potem bracia, wreszcie cała Kallopania. Ba! Nawet ja sam go psułem. Nie mogliśmy się powstrzymać. Zniewalał nas swoją urodą – początkowo jako słodki berbeć, potem rozkoszny chłopczyk, a w końcu jako piękny młodzieniec, najdorodniejszy – z moich synów. Niestety, pod tą wspaniałą powłoką cielesną krył się najbardziej pusty, próżny, bezmyślny, samolubny, nieczuły nicpoń, jakiego kiedykolwiek widziały moje oczy. Jego niespodziewane przeobrażenie w ropuchę i równie gwałtowne zniknięcie z pałacu przyjąłem nieomal z ulgą. A teraz to nie ten sam człowiek!
– Czary odmieniają ludzi.
Sariaks pokręcił głową.
– Nie bądź taki skromny. Zaklęciem możesz wtłoczyć kogoś w żabią skórę lub żabie nadać ludzką postać, ale nigdy jeszcze nie spotkałem czarów, które by zdołały przedzierzgnąć nadętego gogusia w kochającego syna, czułego męża i oddanego ojca, lojalnego brata, okaz uprzejmości, wzór dobrych manier, dwornego i rycerskiego księcia. Doprawdy, dokonałeś rzeczy niemożliwej!
Spuszczając skromnie oczy, Kedrigern odparł:
– Dziękuję waszej wysokości za uznanie, jednakże nadobna Milejka także zasługuje na ciepłe słowo.
– Nie wątpię, że ta urocza dziewczyna rzeczywiście ma dobroczynny wpływ na mojego syna, ale ona sama całą zasługę przypisuje tobie i twojej żonie. Milejka śpiewa hymny pochwalne na waszą cześć głośniej niż jej mąż.
Kedrigern zamachał dłonią, niby odżegnując się od słów króla, lecz w duchu promieniał. Szło lepiej, niż mógł oczekiwać. Wysączył resztkę wina. Na znak dany przez Sariaksa sługa ponownie napełnił kielichy. Monarcha z czarnoksiężnikiem wznieśli je w milczeniu, wychylając do dna.
– Dokonałeś cudu, mistrzu Kedrigernie! Dopilnuję, aby nie ominęła cię odpowiednia nagroda.
– Dziękuję waszej wysokości.
– A tymczasem tak się właśnie zastanawiam... Skoro już jesteś w Kallopanii i zapewne nudzisz się trochę, to czy nie zechciałbyś wesprzeć swą pomocą również Walecznego?
– Walecznego, wasza wysokość?
– Mojego dziesiątego syna. Nazywamy go Walecznym, choć ostatnio zupełnie nie był taki.
– Nie był jaki?
– Waleczny. A nasze królestwo właśnie potrzebuje walecznego obrońcy. Śmiały i Nieustraszony byliby się z chęcią podjęli tej sprawy, gdyby nie... Ale zostawmy ich w spokoju. Chcemy czy nie, musimy polegać wyłącznie na Walecznym. Spraw więc, by dorósł do swego imienia i spełnił swój obowiązek wobec Kallopanii.
Pocierając w zamyśleniu podbródek, Kedrigern przez chwilę ważył słowa króla. W końcu zapytał:
– Czy dobrze rozumiem, że pragniesz, królu, abym odmienił naturę twego syna, który choć z imienia Waleczny, w istocie nie szczyci się tą cechą?
– Waleczny to nie imię, lecz przydomek nadany księciu zgodnie z panującym tu, w Kallopanii, zwyczajem. Ale może wyłożę rzecz od początku – zaproponował Sariaks.
– To cenny pomysł.
– Dobrze więc. Jeszcze wina?
– Nie, dziękuję.
Sariaks umościł się wygodnie, przygotowując do długiej opowieści. Kedrigern zamienił się w słuch. Wołałby, co prawda, posłuchać szczegółowego opisu skarbów, którymi wkrótce zostanie obsypany. Nie wypada jednak króla poganiać. Wszystko w swoim czasie. Ale jeśli teraz uda mu się przysłużyć Sariaksowi niewielką porcją magii, dostarczy tylko władcy dodatkowych powodów do okazania wdzięczności.
– Mój ojciec, poprzedni władca Kallopanii, był niezwykle rozumnym człowiekiem, czarnoksiężniku – zaczął król. – Wiele czasu poświęcił, próbując zgłębić tajniki mądrych rządów. Dużo podróżował, bacznie przyglądając się światu. Ze swych spostrzeżeń po dogłębnych przemyśleniach wyciągał celne wnioski. Wśród nauk płynących z jego obserwacji znalazła się i taka, z której wynikało, że ludzie zwykle zachowują się tak, jak się tego od nich oczekuje. Przenikliwy monarcha stwierdził, że jeżeli komuś od dzieciństwa powtarza się, iż jest dzielny, inteligentny czy godny zaufania, w końcu osoba ta ulega perswazji. Nie tylko zaczyna wierzyć, że jest dzielna, inteligentna czy godna zaufania, ale co więcej, staje się taka naprawdę.
– Interesująca teoria – mruknął Kedrigern.
– Nie tylko teoria. Ojciec zastosował ją w praktyce. Mnie nazwał Niezrównanym, gdyż życzył sobie, aby jego pierworodny syn i dziedzic korony został władcą doskonałym. Kiedy urodził się mój brat, ojciec, planując dlań godność najwyższego sędziego, nadał mu przydomek Mądry. Następny brat miał objąć dowództwo armii królewskiej. Został więc księciem Niezwyciężonym. Z czasem okazało się, że naprawdę wyrósł ze mnie niezrównany monarcha, sprawiedliwe werdykty ogłaszane przez najwyższego sędziego służyły za wzór daleko poza granicami Kallopanii, a nasz wielki marszałek, który poprowadził armię do sześćdziesięciu czterech bitew, nigdy nie zaznał smaku porażki.
– Oto niezbite dowody słuszności poglądów ojca waszej wysokości – wtrącił coraz bardziej zaintrygowany czarnoksiężnik.
– Mnie też wydały się tak oczywiste, że postanowiłem podobnemu eksperymentowi poddać własne dzieci. Najstarszego syna nazwałem księciem Wspaniałym. Następne pojawiły się na świecie bliźniaki. Zauważywszy, że uciążliwe obowiązki najwyższego sędziego rozrosły się nadmiernie, postanowiłem je podzielić. Administrację powierzyłem księciu Metodycznemu, a sprawowanie sądów – Roztropnemu. Wychowaniem i nauką czwartego syna, nazwanego Nieposkromionym, zajął się mój brat, wielki marszałek. Piąty syn zyskał miano Przyjaznego, sposobiące go do posady ambasadora. Szóstego zaś potomka nazwałem Nieprzekupnym.
– Przeznaczając go na wielkiego skarbnika.
– Oczywiście.
– Genialne posunięcie, wasza wysokość.
Sariaks przyjął komplement z nikłym uśmieszkiem. Odchrząknąwszy, przepłukał gardło łykiem wina, po czym kontynuował swą opowieść:
– Zapełniwszy wszystkie najważniejsze stanowiska w królestwie, postanowiłem poszerzyć zakres moich zainteresowań. Toteż siódmego syna obdarzyłem przydomkiem Myślący, obligując go tym samym do poświęcenia się studiowaniu nauk filozoficznych. Ósmy i dziewiąty syn okazali się kolejnymi bliźniętami. Podzielając powszechne uwielbienie i tęsknotę do romantycznych przygód, nazwałem ich Śmiałym i Nieustraszonym. Od najmłodszych lat karmiono ich opowieściami o wielkich czynach legendarnych bohaterów. Obydwaj wyrośli na błędnych rycerzy, przemierzających świat, by walczyć z napotkanym złem ku chwale Kallopanii. Poświęciwszy los dwóch synów wielkiej idei, dziesiątego postanowiłem zachować przy sobie. Przezwałem go Walecznym z nadzieją, że będzie bronił bezpieczeństwa naszego królestwa, tępiąc okoliczne smoki i olbrzymy ludojady. Jedenastego syna, księcia Pobożnego, wysłałem do klasztoru, gdzie modli się nieprzerwanie za pomyślność rodziny i królestwa. Kiedy na świat przeszedł dwunasty i jak się później okazało ostatni chłopiec, postanowiliśmy z żoną przydać blasku naszemu rodowi. Nazwaliśmy go Gładkolicym.
– Czy synowie waszej wysokości posiadają jakieś imiona?
– Oczywiście. Nie zbywa im niczego. Imiona także otrzymali, ale tak rzadko ich używamy, że prawdę mówiąc, poszły w zapomnienie. Nikt ich nie pamięta, nawet sami książęta. Znacznie wygodniej jest nazywać ich Gładkolicym, Pobożnym, Walecznym i tak dalej.
– Z pewnością. Zdaje się też, że teoria o wpływie imienia na usposobienie danej osoby sprawdziła się i tym razem.
– W przypadku jedenastu synów tak. Wyjątek stanowi Waleczny, choć sprawia mi on kłopot od niedawna. Dlatego właśnie zwracam się do ciebie o pomoc, i to rychłą. Muszę go bowiem pilnie wysłać z ważną misją za wschodnie rubieże naszego królestwa – tu król zawiesił głos. Podciągnąwszy nogi, pochylił się w stronę czarnoksiężnika, wpatrując się weń z przejęciem. – Zagnieździł się tam obrzydliwy potwór, którego trzeba jak najszybciej zgładzić. Co prawda, nie wkroczył jeszcze na terytorium Kallopanii, ale nie widzę powodu, by czekać z założonymi rękami, aż to uczyni. Chcę, aby Waleczny się tym zajął – wyznał.
Oparłszy łokcie o stół, Kedrigern w zamyśleniu zetknął dłonie opuszkami palców. Zastanawiał się długo, marszcząc brwi, aż w końcu orzekł:
– Jeżeli rzeczywiście mamy do czynienia ze sprawą nie cierpiącą zwłoki, wasza wysokość powinien odwołać się do pozostałych synów.
– Nie mogę. Nieposkromiony prowadzi właśnie karną ekspedycję przeciwko zbuntowanym mieszkańcom gór, która może jeszcze potrwać dobrych kilka lat.
– A co z bohaterskimi bliźniakami, Nieustraszonym i Śmiałym?
Sariaks spuścił wzrok.
– Parę lat temu Nieustraszony wyruszył z wielką wyprawą zdobywać rycerskie laury na Lądzie Okropności. Niestety, swą odwagę przypłacił życiem. Wówczas jego brat, Śmiały, postanowił go pomścić. Także poległ.
– Przykro mi to słyszeć, wasza wysokość.
Sariaks wzruszył ramionami.
– Cóż, skoro daje się synom takie imiona, należy spodziewać się najgorszego. – Westchnąwszy, wstał i począł przemierzać komnatę wielkimi krokami. Po chwili podszedł znowu do stołu, lecz już nie usiadł. – Nie mam wyboru – rzekł z determinacją. – Potworem musi zająć się Waleczny. Wspaniały, Metodyczny, Roztropny i Przyjazny ustatkowali się. Z oddaniem służą królestwu, zabiegają o zgromadzone dobra, troszczą się o swoje rodziny. Zresztą nawet gdyby chcieli się oderwać od zwykłych obowiązków, nie zmieszczą się w swoje zbroje, gdyż roztyli się wielce na swoich ciepłych posadach. Myślący zaś daleko na północy w pocie czoła zabiega o kolejny tytuł naukowy. Poza tym nie ma w sobie wojowniczego ducha. Z usposobienia bardzo przypomina starorzymskiego myśliciela. Pobożny w ogóle nie wchodzi w grę. Gładkolicego żadna siła nie zmusi do oderwania się od żony bodaj na chwilę. Nigdy nie widziałem podobnego przywiązania. Zostaje więc tylko Waleczny.
– Na to wygląda. Jeśli dobrze zrozumiałem waszą wysokość, coś jednak stoi na przeszkodzie temu, by podjął to wyzwanie.
– W istocie. Nadal budzi respekt swym wyglądem, wciąż potrafi rozłupać stalową zbroję wraz z kolczugą jednym uderzeniem swego wielkiego miecza Embrenora. Wiem, że na mój – rozkaz stanie w szranki, ale uczyni to bez przekonania. Utracił wolę walki, ot co! Mówiąc bez ogródek... podejrzewam wręcz, że boi się potworów!
– Nie on jeden – pocieszył króla Kedrigern.
– Ale jemu nie uchodzi! Przecież mój syn jest silnym i mężnym wojownikiem, wytrawnym jeźdźcem, niedościgłym mistrzem w sztuce władania bronią, rycerzem zaprawionym w boju, przywykłym do trudów i niewygód, nieczułym na ból, gardzącym słabością, żądnym sławy! Nie przystoi mu drżeć przed gadzinami, on ma je miażdżyć i ćwiartować! Chciałbym, abyś ułożył zaklęcie, które przywróci mu odwagę lwa.
– Lwy także obawiają się potworów.
– Nie żartuj, czarnoksiężniku. Dobrze wiesz, o co mi chodzi.
– Tak, wasza wysokość, rozumiem doskonale, ale niestety, nie mam wprawy w tworzeniu zaklęć. Zajmuję się wyłącznie zdejmowaniem czarów i konstruowaniem przeciwzaklęć. A może twój syn znajduje się pod wpływem uroku?... Hm, czy przypadkiem ostatnio nie zachowywał się dziwnie?
– O tyle tylko, że nie rwał się do polowania na straszydła. Nic więcej nie zauważyłem.
– Rozumiem. Czy odmówił potykania się z którąś z bestii?
Oczy króla zwęziły się w szparki, a twarz przybrała kolor purpury. Wysuwając dolną szczękę, ryknął:
– Co?! Odmówił?!! – Rąbnął pięścią w stół, aż kielichy podskoczyły. – Żaden z moich synów nie ośmieli się odmówić swemu królowi i ojcu!
– Oczywiście, że nie. Proszę o wybaczenie, wasza wysokość.
– Nie, on tylko się waha, marudzi, zwleka. A to potrzebuje dodatkowych ćwiczeń z lancą, a to nie może wyruszyć bez puklerza, który wymaga kucia przez kilka tygodni, a to jego koń bojowy utyka, potem on sam gubi miecz, po długich poszukiwaniach znajduje go w opłakanym stanie, więc w nieskończoność czyści go z rdzy i ostrzy, aż nareszcie udaje mu się zwichnąć nadgarstek, i tak w kółko. A tymczasem nie niepokojony przez nikogo potwór hasa sobie na wolności, równając z ziemią wsie i pożerając ich mieszkańców.
Zafrasowany Sariaks, spuściwszy nisko głowę, ponownie począł przemierzać komnatę nerwowym krokiem, pomrukując pod nosem. Obszedłszy ją trzy razy, zatrzymał się przed Kedrigernem, by stwierdzić poważnym tonem:
– To nie jest zły chłopiec, czarnoksiężniku. Nie ma w sobie nic z tchórza. Nadal bije w nim waleczne serce. Wystarczy go tylko popchnąć, a zacznie działać, jak należy.
– Znajdę sposób, by rozpalić w nim wolę walki.
– Uczyń to. Uczyń natychmiast. Za dwa dni ruszam na inspekcję zachodnich fortyfikacji. Wyjeżdżając, chciałbym mieć pewność, że nie muszę się już więcej troskać tą sprawą.
– Tak się stanie, wasza wysokość – odparł czarnoksiężnik bez drgnienia powieki.
– Moja wdzięczność będzie bezgraniczna – zapewnił monarcha.
Kedrigern wstał.
– Gdzie mogę znaleźć księcia? – zapytał gorliwie.
– Najpewniej w zbrojowni. Albo też na dziedzińcu ćwiczy się w fechtunku. Pomóż mu, czarnoksiężniku, proszę.
– Możesz go już uznać za wyleczonego, królu.
Kiedy w drodze do zbrojowni Kedrigern znalazł się w pobliżu królewskiej stajni, jego uwagę przykuło brykające tam niezwykłe stworzenie. Zaintrygowany przyjrzał mu się z bliska. Na widok smukłego, bajecznie kolorowego, nakrapianego źrebaka nie mógł powstrzymać okrzyku zachwytu. Łeb i nogi zwierzęcia oślepiały jasnym błękitem, a fioletowy tułów zdobiły wąskie kremowe paski. Całe ciało znaczyły nieregularne czerwone, zielone i żółte smugi. Źrebak bezceremonialnie począł trącać czarnoksiężnika łbem, dopominając się o smakołyki. Rozbawiony Kedrigern czule poklepał miłego natręta.
W tej właśnie chwili nadszedł stajenny i zagadnął:
– Rozkoszna malutka, co, mistrzu?
– Owszem. Czy jej ojciec pochodzi z waszej stajni?
– Spłodził ją czarodziejski rumak, którego książę Gładkolicy wraz z żoną przywieźli z dalekich stron. Zatrzymaliśmy go tutaj. To dla nas cenny nabytek.
– Czy są po nim jeszcze inne źrebaki?
– Tak. Te bliźniaki z ostatniego boksu – mówiąc to, stajenny wskazał ręką odległy kąt stajni.
– Czy też są takie kolorowe?
– Jeden urodził się zielononiebieski w pomarańczowe paski i czerwone cętki, a drugi cały czarny.
– Ach, to znaczy, że magiczne cechy nie zawsze podlegają dziedziczeniu.
Stajenny wbił w niego pytające spojrzenie, po czym, nic nie rozumiejąc, dał wyraz swej uprzejmości, przytakując niepewnie:
– Skoro tak uważasz, mistrzu.
– Chciałem przez to powiedzieć, że nie zawsze źrebaki przypominają ojca – wyjaśnił czarnoksiężnik.
– To prawda. Niektóre są podobne do matki.
Poklepawszy uroczą źrebiczkę na pożegnanie i machnąwszy dłonią stajennemu, Kedrigern opuścił stajnię, kierując się do zbrojowni. Maszerował z lekkim sercem. Nogi wręcz same go niosły. Pomyślny bieg spraw dodawał mu skrzydeł.
Ułożenie odpowiedniego zaklęcia dla królewskiego syna to dziecinnie prosta igraszka. Pójdzie mu to jak z płatka. Król tymczasem obiecuje w zamian złote góry. Szkoda tylko, że nie sprecyzował ich rozmiarów, ale tak to już bywa z tymi monarchami. Słowa konkretnych zobowiązań z trudem przechodzą im przez gardło. Wolą bujać w obłokach, wykręcając się ogólnikami, zupełnie jak prorocy. Nie ma jednak powodu do zmartwienia. Gdy tylko Waleczny z podniesioną lancą i roziskrzonym okiem wypadnie galopem za bramę miasta, pozostawiając za sobą kołaczące się wśród murów miasta echo wojennego okrzyku, Sariaks sypnie złotem, jakby to było confetti. Nie należy tracić wiary w ojcowską dumę i spontaniczne gesty hojności. A w dzień lub dwa później Kedrigern sam wyruszy w drogę powrotną do domu na Górze Cichego Gromu, gdzie czeka cisza i spokój. Kto wie, może za parę lat dochowa się pięknego stada srebrnorogich, ognistookich, czarnych rumaków? I kilku szarych.
Maszerował dziarsko, uśmiechając się do swoich myśli. Kiedy znalazł się o pięćdziesiąt kroków od zbrojowni, zauważył, że drzwi otwierają się szeroko. Zatrzymał się, obserwując uważnie. Ze środka wynurzyli się dwaj krzepcy mężczyźni, ugięci pod ciężarem dźwiganego na ramionach potężnego żelaznego drąga. Za nimi pojawili się dwaj następni, natężając wszystkie siły, by nie upuścić ogromnego puklerza; dalej kolejna dwójka, wlokąc na barkach miecz długością dorównujący wzrostowi człowieka. Śladem całej szóstki wielkimi krokami podążał niezwykle rosły młodzieniec.
Pierwsza para zamocowała poziomo żelazny drąg na dwóch słupkach wbitych w ziemię niedaleko miejsca, gdzie stał Kedrigern. Druga osadziła tarczę na stojącym nieopodal masywnym trójnogu. Trzecia para natomiast zatrzymała się nieruchomo, dzierżąc przed sobą w wyciągniętych dłoniach miecz. Sunący za nimi potężny młodzian, zdjąwszy koszulę i rzuciwszy ją służącemu, wyjął oręż z żelaznej pochwy.
Przez następne dwie minuty demonstrował taki kunszt w posługiwaniu się mieczem, że czarnoksiężnikowi, który niejeden rycerski popis widział, dech z wrażenia zaparło. Przekładając płynnie z prawa, z lewa, u góry, na dole rękojeść z ręki do ręki, bez wysiłku zakręcił wielkim rapierem najpierw nad głową, a potem wokół nóg i na wysokości barków z taką siłą, że ostrze, tnąc ze świstem powietrze, tylko błyskało w słońcu. Na koniec chwacki siłacz z głośnym okrzykiem zrobił gwałtowny wypad do przodu, by poderwawszy miecz w górę, jednym ciosem rozrąbać żelazną żerdź. Jej połowy nie zdążyły nawet spaść na ziemię, gdy następne uderzenie miecza spadło z góry na wielką tarczę, przecinając ją na dwoje. Co uczyniwszy, rosły młodzian obejrzał dokładnie ostrze, sprawdzając, czy nie doznało uszczerbku. Zadowolony z oględzin, rzucił krótko: „Ostry jak należy!", po czym energicznym ruchem na powrót umieścił miecz w pochwie. Następnie wyciągnął rękę ku służącemu dzierżącemu jego koszulę.
– Waleczny! – zawołał czarnoksiężnik.
– To ja. A ty kim jesteś? – zapytał książę.
– Kedrigern z Góry Cichego Gromu.
Surowe rysy rycerza złagodził miły uśmiech.
– Czarnoksiężnik, który wybawił z opresji Gładkolicego! Witaj w Kallopanii! Przyjmij podziękowania za wsparcie, którego udzieliłeś naszej rodzinie.
– Zawsze do usług.
Waleczny otaksował go bacznym spojrzeniem.
– Przemawia przez ciebie tylko grzeczność, czy też naprawdę gotów jesteś pomóc?
– Przekonaj się sam – odparł Kedrigern, z trudem opanowując ogarniającą go radość. Ten chłopiec nie tylko okazał się przystępny w rozmowie, on wręcz wyglądał pomocy! Z każdą chwilą sprawy układały się coraz pomyślniej.
– Jak zgaduję, przysłał cię mój ojciec? – zagadnął książę.
– Tak. On żywi przekonanie...
Waleczny uciszył go gestem dłoni.
– Porozmawiajmy na osobności. Na tyłach zbrojowni znajdziemy spokojny kąt. Pójdźmy tam coś razem przekąsić.
Na jego rozkaz jeden ze służących pospieszył do kuchni. Naciągnąwszy koszulę na muskularny tors i ramiona, książę ruszył przed siebie długim, równym krokiem.
Za zbrojownią, w cieniu rozłożystego kasztanowca stał prosty drewniany stół oraz dwie ławy. Czarnoksiężnik z księciem usadowili się naprzeciwko siebie. Waleczny, wsparłszy głowę na łokciu, westchnął ciężko.
– Król, mój ojciec, życzy sobie, abym usiekł potwora zwanego Wielką Pełzającą Poczwarą z Posępnej Góry. Zapewne przysłał cię tu, byś używając wszelkich sposobów, nawet magii, zmusił mnie do natychmiastowego podjęcia wyprawy. Nie mylę się, prawda? – zapytał.
– Twój ojciec nie wymienił imienia potwora, którego masz zgładzić. Zakładam więc, że mówisz o tym samym co on.
– Tak. Co parę lat Poczwara, siejąc zniszczenie, nadciąga z Posępnej Góry. Nasyciwszy swe wraże instynkty, wraca do kryjówki. Wieść niesie, jakoby była niezniszczalna.
– Jeżeli tego tylko się obawiasz, pomogę ci z łatwością.
– Nie o to mi chodzi. Dysponując zaczarowanym mieczem Embrenorem, poradzę sobie sam.
– Rozumiem. – Zapadła cisza. Po długiej chwili milczenia Kedrigern zaczął jak najtaktowniej: – W swoim życiu spotkałem już wiele przerażających straszydeł. Dobrze znam uczucie ściskania w dołku, kiedy siedzi się w ukryciu i czeka z drżeniem na taką bestię. Ale na to też znam sposoby.
– Sądzisz, że się boję? – zapytał książę spokojnie.
– Nie ma się czego wstydzić. To jak najbardziej naturalna reakcja na spotkanie oko w oko z niezwyciężonym potworem.
Waleczny zaśmiał się z głębi serca.
– Wobec tego, mistrzu, musisz nazwać mnie gruboskórnym, albowiem potwory mnie nie przerażają. Nie boję się ich. Niczego się nie boję – stwierdził chełpliwie.
– Skoro tak, pędź czym prędzej pozbyć się tego paskudztwa. Uradujesz ojca i będziesz miał spokój.
– To nie takie proste. Brakuje mi motywacji.
– O to się nie martw. Jak tylko znajdziesz się oko w oko z bestią, od razu znajdziesz sto powodów, by ją zabić.
– Ale po co w ogóle się z nią mierzyć? Ta gadzina zawsze skrzętnie omija nasze królestwo. Gnębi tylko sąsiednie ziemie, o których nawet niewiele wiemy. Po co mam szukać zwady z potworami? Jak dotąd zgładziłem cztery, ale ani mnie to nie uszczęśliwiło, ani nie uczyniło lepszym. Co komu przyjdzie po tym, że uśmiercę Wielką Pełzającą Poczwarę z Posępnej Góry? Powiedz mi, mistrzu, czy to czemuś posłuży?
– Hm, zapewne przyczyni się do przetrwania naszego gatunku – zastanowił się czarnoksiężnik. /
– A co z przetrwaniem potworów? Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce wszystkie wyginą. Czy one nie mają prawa do życia?
To w uniesieniu wypowiedziane pytanie poruszyło czułą strunę w duszy Kedrigerna. Kilku jego dobrych, starych druhów ciemny lud z pewnością zaliczyłby do grona potworów. Od dawna przyjaźnił się z kilkoma smokami, w domu trzymał wiernego trolla, niejednokrotnie okazywał wielkoduszność różnym olbrzymom, demonom i strzygom, które u nikogo innego nie wybłagałyby litości. Wyczuwszy wahanie czarnoksiężnika, książę z zapałem ciągnął ten wątek.
– Jeśli nadal będziemy tak niemiłosiernie tępić nieszczęsne potwory, wkrótce na dobre znikną z powierzchni ziemi. Pomyśl tylko, mistrzu Kedrigernie! Czy możesz sobie wyobrazić świat bez potworów?
– Sporo ludzi uznałaby to za dobrodziejstwo. Potwory wyrządzają wiele krzywd.
Gestem dłoni Waleczny odżegnał się od tej uwagi.
– To skutek nieporozumienia.
– Być może, ale to niewiele zmienia. Powodują zniszczenie i łzy. Twoja Poczwara roznosi wsie w pył i pożera niewinnych wieśniaków. Nic nie usprawiedliwia takiej zajadłości.
– Cóż z tego, że zniknie jedna czy dwie wioski albo kilkudziesięciu parobków? Pozostaną ich na świecie jeszcze tysiące. Takich samych lub bardzo podobnych. Potwór to co innego. Niczym go nie można zastąpić, jest niepowtarzalny.
– Jak to się stało, że z takim przekonaniem bronisz potworów? Czy ktoś natchnął cię tą myślą?
– Mój brat, książę Myślący – potwierdził młodzieniec. – Mieliśmy okazję pogawędzić trochę, kiedy przyjechał do domu na Gwiazdkę. Podczas tej rozmowy uprzytomniłem sobie, jak żałosny żywot wiodę, trawiąc czas na uganianiu się za potworami. Postanowiłem nieodwołalnie raz na zawsze porzucić te głupstwa.
– Czemu więc nie powiadomisz o tym ojca?
– Wpadłby tylko we wściekłość. To nie ja noszę przydomek Myślący. Mnie nazwano Walecznym. Nie od parady – moim zadaniem jest walczyć, a nie snuć rozważania.
Wspomniawszy kilka wcześniejszych rozmów z królem, Kedrigern przyznał księciu rację. Jak większość władców, Sariaks nie należał do osób, z którymi się dyskutuje. Przez chwilę milczeli obaj; w końcu przemówił czarnoksiężnik:
– Spójrz na rzecz całą z innej strony. Przecież temu potworowi w każdej chwili może przyjść ochota skosztować także poddanych twojego ojca. Przyznasz, że takie niebezpieczeństwo wisi w powietrzu.
– Och, to błahostka! Jeśli zostawimy Poczwarę w spokoju, wkrótce sama opuści te strony i nie zobaczymy jej przez dziesięć albo dwadzieścia następnych lat. Albo i jeszcze więcej.
– A skąd ta pewność?
– Zawsze tak się działo.
– Jaką masz gwarancję, że tym razem postąpi tak samo? Zdradziła ci swoje plany? – wypowiadając te słowa, Kedrigern zdał sobie sprawę, że oto całkiem niechcący znalazł wyjście z sytuacji. Zadowolony, uspokajająco poklepał księcia po ramieniu, twardym jak dębowa belka. – Oto co powinieneś uczynić, mój chłopcze! – zakrzyknął. – Jedź porozmawiać z tą bestią! Jeśli pragniesz strzec praw potworów, musisz nauczyć się z nimi porozumiewać.
– O tym nie pomyślałem – wyszeptał zadziwiony Waleczny.
– Ale teraz rozumiesz chyba, że to konieczne. Nie zwlekaj z wyprawą, bo potwór gotów ci uciec. A kiedy pojawi się znowu, będzie tu już czekać na niego nowe pokolenie dzielnych pogromców straszydeł.
– To prawda – przyznał młodzian z wyraźnym ożywieniem.
– Jak sam zauważyłeś, na świecie nie pozostało już wiele okazów tego gatunku. Może to ostatnia sposobność, by pogawędzić z potworem.
– Bardzo możliwe. Nieomal pewne – mówiąc to, Waleczny zerwał się na równe nogi. – Wyruszam natychmiast.
– Wystarczy, jeśli wyjedziesz jutro rano.
Książę usiadł na powrót.
– Słusznie. Potrzebuję trochę czasu, by zebrać myśli. Na razie wiem tylko, że powinienem udać się tam bez broni.
– W żadnym wypadku. Broń musisz zabrać^
– Ale ja jadę z pokojowymi zamiarami.
Kedrigern stanowczo pokręcił głową.
– Widok bezbronnego przeciwnika tylko uśpi jej czujność. A przecież nie o to chodzi. Pragniesz ją uchronić od zagłady, prawda?
– Tak.
– Wobec tego powinieneś dołożyć wszelkich starań, by potraktowała cię poważnie. Niech wie, jak wielkie niebezpieczeństwo jej grozi. Pokaż jej swój zaczarowany miecz, lancę, maczugę i topór. Wyrąb kilka drzew, roztrzaskaj parę głazów. Dopiero kiedy zrozumie, że to nie przelewki, wysłucha cię z uwagą.
– Może więc powinienem udać się na tę wyprawę w towarzystwie licznej, uzbrojonej po zęby drużyny?
– To byłaby przesada. Trzeba uważać, by nie posunąć się za daleko.
– Racja, racja. Pojadę sam.
– To przesada posunięta w drugą stronę.
Waleczny zamilkł, skonsternowany. Po chwili namysłu poderwał się nagle. Chwycił czarnoksiężnika za ramię, o mało nie miażdżąc go w swym żelaznym uścisku.
– Jedź ze mną – zaproponował. – Pomożesz mi porozumieć się z Wielką Pełzającą Poczwarą.
– Chętnie ruszyłbym z tobą, ale niestety, nie mogę.
Książę cofnął rękę. Twarz mu spochmurniała. Mimo swej potężnej postury przypominał teraz małego, nieszczęśliwego chłopca.
Na ten widok serce Kedrigerna zmiękło. Nie miał zamiaru wyprawiać się na poszukiwanie potwora na dzień czy dwa przed planowanym powrotem do domu, ale w końcu istniały jeszcze inne rozwiązania.
– Jeśli mógłbym coś zaproponować... – zaczął. Waleczny natychmiast ponownie się rozjaśnił, potakując z zapałem. – Weź ze sobą jednego zaufanego, krzepkiego towarzysza, dla którego lasy ani tropienie zwierzyny nie mają tajemnic. Jeden z moich poddanych, doświadczony myśliwy o imieniu Tergus, wyraził ostatnio życzenie służenia księciu. Przyślę go do ciebie jeszcze dzisiaj.
– Nie wahasz się utracić własnego sługi?
– Tobie jest on teraz bardziej potrzebny.
Zapadła cisza. Waleczny przez dłuższą chwilę z niedowierzaniem wpatrywał się w Kedrigerna. Kiedy wreszcie odzyskał mowę, odezwał się tonem pełnym podziwu:
– Twoja wspaniałomyślność dorównuje twojej mądrości, mistrzu. Jestem ci niezmiernie wdzięczny.
– Cieszę się, że mogę ci pomóc.
– Jakże ci zdołam odpłacić?
Kedrigern kątem oka dostrzegł trzech zmierzających w ich stronę służących, uginających się pod ciężarem mis i dzbanów wypełnionych po brzegi jadłem.
– Omówimy to przy obiedzie – zdecydował.
Wspomnienia, wspomnienia
Odświeżywszy się po obfitym obiedzie spacerem wokół murów Kallopami, Kedrigern wrócił do pałacu. Udał się prosto do swojej komnaty. Rozpierała go radość. Tyle zdziałał! Co za wspaniały dzień!
Waleczny aż piszczał, by jak najszybciej wyruszyć na poszukiwanie Wielkiej Pełzającej Poczwary z Posępnej Góry. Dokonałby nie lada sztuki, gdyby udało mu się ją nakłonić do zmiany zachowania, ale nawet jeśli nie zjedna sobie potwora, pozostaną mu w odwodzie zaczarowany miecz i waleczne serce. Niezależnie od tego, jaki obrót przybierze spotkanie z bestią, jego wynik tak czy owak zadowoli Sariaksa. A ukontentowany Sariaks na pewno nie poskąpi złota.
Tergusowi z kolei trafiła się posada, o jakiej marzył. Na jego wdzięczność też można liczyć. Ale najważniejsze jest to, że olbrzym przestanie się wreszcie kręcić po Górze Cichego Gromu.
Tak, poradził sobie ze wszystkim oprócz przywrócenia Belsheerowi ludzkiej postaci, ale tego akurat nie mógł się podjąć, gdyż sam zainteresowany powinien go o to poprosić, a zniknął z pola widzenia zaraz po przybyciu do Kallopanii. Zapewne popasa we wspaniałych królewskich ogrodach tonących w wonnych kwiatach; może spotkał tam królową pszczół i właśnie snuje wraz z nią wspólne plany założenia ula i dochowania się własnego, pracowitego roju? Choć oznaczałoby to niepowetowaną stratę dla braci czarnoksięskiej, Kedrigern uznał, iż kolega sam powinien dokonać wyboru. Mąż koło pięćsetki miał pełne prawo decydować o sobie.
Ściągnąwszy buty, ciężko padł na łoże. Popołudniowa godzina nastrajała do krótkiej drzemki, tym bardziej że czekała go niewątpliwie długa noc. Uczta zapewne przeciągnie się aż do rana, a opowieść o dzielnym Tasarandzie nie skończy się przed świtem. Truwerzy słyną z tego, że raz zacząwszy recytować, nie mogą skończyć. Kedrigern z przyjemnością słuchał krótkich pieśni i ballad, znajdując upodobanie w ich wyszukanych rymach i grze słów. Natomiast utwory epickie, zwłaszcza rycerskie eposy i poematy go nudziły. Uznawał je za zbyt rozwlekłe. I ckliwe. Dodatkowo irytowało go to, że autorzy tych nie kończących się dzieł nieodmiennie uważali za słuszne okraszać je magią, a czynili to bez pojęcia. Nigdy nie zadali sobie trudu, by sprawdzić podawane rewelacje, choć tego przecież spodziewali się po nich wierni słuchacze. Nic z tych rzeczy. Zadowalali się przypisywaniem Merlinowi słów i czynów, od których każdy szanujący się czarnoksiężnik odżegnałby się bez wahania. Pozwalali czarodziejom i czarodziejkom popisywać się heroicznymi czynami i dopuszczać się głupich błędów w sztuce tylko po to, by ich zawadiaccy bohaterowie jaśnieli na tle magów większym blaskiem. Uff, ci nadęci truwerzy to prawdziwa plaga. Nie ma to jak zwykli, skromni minstrele.
Na myśl o długim wieczorze wypełnionym nużącymi recytacjami zaczął ziewać. Pora na drzemkę. Umościwszy się wygodnie, zasnął w jednej chwili.
Rozkoszne senne marzenia o mglistej, lecz przyjemnej treści zakłóciło mu delikatne brzęczenie. Wkrótce przerodziło się w głośniejsze buczenie, które przybierało na sile. Natrętne, dokuczliwe dźwięki w końcu na dobre wyrwały czarnoksiężnika ze snu. Otworzywszy oczy, Kedrigern ujrzał krążącą tuż nad sobą z wielkim ożywieniem ogromną pszczołę.
– Zacząłem już się martwić o ciebie – zagadnął, podparłszy się na łokciach. W odpowiedzi owad począł ciskać się wokół ze zdwojoną energią, a jego brzęczenie przybrało ton histeryczny. – Czy coś złego się stało? To ty jesteś Belsheerem, prawda? – dociekał zaniepokojony czarnoksiężnik.
Wsłuchawszy się uważnie, z trudem wyłowił spośród jazgotliwego bzyczenia kilka słów:
– Łotry! Mordercy! Cudem umknąłem tym potworom!
– A któż to nastawa! na twoje życie?
– Wstrętne opryszki. Księżniczka może zaświadczyć;
– Nic nie rozumiem. Co Księżniczka ma z tym wspólnego? – dopytywał się Kedrigern. Na próżno. Ze zdenerwowanym Belsheerem nie sposób się było porozumieć. Bez opanowania latał w kółko po komnacie, cudem tylko unikając zderzenia ze sprzętami. W końcu Kedrigern przestraszył się, że kolega uczyni sobie krzywdę.
– Proszę, przyjacielu, uspokój się. Przysiądź na kwiatach w dzbanie i odpocznij. Księżniczka wszystko mi opowie – zaproponował.
Wściekłe bzyczenie złagodniało nieco. Pokręciwszy się jeszcze przez chwilę przed nosem Kedrigerna, Belsheer poszedł za radą starego druha, dając nura w mamiący kolorami, wonny bukiet. Kedrigern odetchnął i opadł z powrotem na łoże. Oto dopiero zagadka. Kto dybał na Belsheera? I dlaczego Księżniczka dopuściła, by działo się to w jej obecności? Zastanawiał się nad tym, patrząc w sufit. Potem, aby się lepiej skupić, zamknął oczy, a po chwili już spał błogo.
Tym razem obudziła go żona. Jej naburmuszona mina dobitnie świadczyła o tym, że piknik nie należał do najbardziej udanych.
– Jak ci upłynął dzień, moja droga? – zagadnął uprzejmie czarnoksiężnik, ziewając potężnie.
– Okropnie! Królewskie wnuczęta to najgorsza zgraja małych urwisów, jaką w życiu widziałam! – Cisnąwszy na bok płaszcz, założyła gniewnie ręce. Jej oczy płonęły. – Oczywiście, wychodziłam ze skóry, by im się przypodobać. Cioteczka Księżniczka, rozpływająca się w uśmiechach, głaszcząca po główkach, tuląca w objęciach. Najmłodsze z bandy urwipołciów upadło i zadrasnęło się w kolanko. Aby mogło zapomnieć o wypadku, nieopatrznie porwałam je na małą wycieczkę w przestworza. Wznieśliśmy się zaledwie na wysokość wierzchołków drzew, ale po powrocie nie mogłam się już opędzić od pozostałych książątek. Wszystkie domagały się fruwania po kolei według dostojeństwa rodziców. Najmłodszy syn Wspaniałego, wstrętny dwunastoletni tłuścioch, zażądał, abym trzykrotnie okrążyła wraz z nim mury miasta, ponieważ jego tatuś przewyższa godnością wszystkich pozostałych ojców! Uff, mam ich dość! – sapnęła, ze złością tupiąc nogą.
– A Jussibee co na to?
– Nic! Spodziewała się, że spełnię ich zachcianki! Kiedy odmówiłam, dla otarcia łez obiecała tym małym potworom, że sprowadzi im akrobatów, którzy zabawiać ich będą przez cały tydzień!
– Sariaks nas uprzedzał, że ona przepada za swoimi wnuczętami.
– Przepada? Ależ ona ma bzika na ich punkcie! Rozpuściła je wszystkie do granic możliwości.
– Dziadkowie często tak postępują – łagodził Kedrigern. – Chcesz, abym rozmasował ci skrzydła?
– W tej chwili marzę jedynie o tym, by obróciwszy to stadko w kłębowisko robaków, użyć ich jako przynęty na ryby. A potem przemówić do rozsądku Jussibee – odgrażała się rozzłoszczona Księżniczka. Przez chwilę jeszcze pomrukiwała z irytacją, po czym stwierdziła: – Mam nadzieję, że Belsheer znajdzie sposób, by poskromić tych smarkaczy. Wyobraź sobie, że o mały włos go nie rozgnietli!
– Dlaczego?
– Z czystej złośliwości. Kręcił się akurat w pobliżu, więc przedstawiłam go tej zgrai. Nie chciały wierzyć, że to czarnoksiężnik. Córka Metodycznego prychnęła pogardliwie: „Też coś! To zwykła pszczoła, tylko trochę wyrośnięta". Tego im było trzeba! Jak na komendę cała, uzbrojona w kije gromada rzuciła się – pędem za nieborakiem. Ledwo zdołał uciec. Na jego miejscu wróciłabym szybko w asyście całego roju i porządnie popędziła im kota.
– Belsheer schronił się tutaj. Skrył się wśród kwiatów w dzbanie. Próbuje tam dojść do siebie po tym wydarzeniu.
– Najadł się strachu, biedactwo – głos Księżniczki złagodniał nieco. Usiadłszy na łożu, westchnęła ciężko. – Prawdę mówiąc, cała ta podróż bardzo mnie rozczarowała – stwierdziła. – Sariaks okazał się nadętym despotą, Jussibbe jest ciągle nieobecna, a ich wnuczęta to prawdziwe potwory. Do tego zabawia się tu gości rozrywkami nie najwyższego lotu, z rozmów przy stole wieje nudą i nikt z dworzan nie umie tańczyć! A jadło nie umywa się do smakołyków Ciapka. Nawet ty w tym czarnym stroju nie wyglądasz najlepiej. Wolę cię w zwykłych szatach. Choć samą mnie to dziwi, ale wprost nie mogę się już doczekać powrotu do domu.
Twarz czarnoksiężnika pojaśniała.
– Naprawdę?
– Jeśli tak ma wyglądać dworskie życie, to czym prędzej zmykajmy stąd na Górę Cichego Gromu. Milsze mi już towarzystwo Ciapka i naszej uroczej, dobrze ułożonej pary drzew. Och, nie tak bywało w pałacu mojego ojca...
– Czyżbyś sobie przypomniała coś nowego?
– Parę miłych drobiazgów. Kołysankę nuconą przez mamę, kucyka, którego dostałam w prezencie na dwunaste urodziny...
– To dobry znak – ucieszył się Kedrigern, ujmując jej dłonie. – Zaczynają ci wracać niezwykle wyraziste wspomnienia.
Zmarszczyła brwi z niezadowoleniem.
– Tak, ale to ciągle tylko niespójne fragmenty. Nie sposób ich ułożyć w zwartą całość. Co gorsza, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że moja przeszłość kryje mroczną tajemnicę. Ponurą rodzinną tragedię, którą litościwy czas przyćmił mrokiem niepamięci. To mnie przeraża, Keddie.
– W każdej rodzinie znajdzie się sekret, skrzętnie ukrywany przed światem.
– Miałam nadzieję, że nie w mojej. Ale jestem gotowa zmierzyć się z nim, jeśli ma to być zapłata za odzyskanie pamięci.
– Nie brak ci odwagi, moja droga.
– A ty jak spędziłeś dzień?
Kedrigern opowiedział jej krótko o ostatnich wydarzeniach. Księżniczka ucałowała męża gorąco, po czym, tknięta nagłą myślą, wykrzyknęła:
– Może byś spróbował przywrócić ludzką postać Belsheerowi? Po dzisiejszym doświadczeniu zapewne nie będzie się dłużej opierał. Poza tym stanowiłoby to miły akcent wieńczący nasz pobyt w Kallopanii.
Poderwawszy się z łoża, czarnoksiężnik pognał do dzbana z kwiatami. Upłynęła dłuższa chwila, zanim wypatrzył kolegę ukrytego wśród barwnego kwiecia. Zagadnął łagodnie:
– Belsheerze, śpisz?
Pszczoła poruszyła skrzydłami, ale się nie odezwała. Kedrigern mówił dalej:
– Czy nie sądzisz, że już najwyższy czas rozstać się z powłoką owada? Powtórz mi tylko słowa zaklęcia Grizziscusa, a wezmę się do dzieła bez zwłoki i już dziś wieczorem siądziesz wraz z nami do stołu.
W odpowiedzi Belsheer wzbił się w powietrze. Zatoczywszy kilka kółek nad głową Kedrigerna, skierował się ku Księżniczce, która powitała go radośnie. Na koniec zawrócił, by zastygnąć nieruchomo nad dzbanem. Nie padło ani jedno słowo.
– Zastanów się dobrze. Nie musisz się spieszyć. Wystarczy, że przypomnisz mi słowa Grizziscusa, a ja zadbam o resztę – ciągnął niezrażony czarnoksiężnik.
W owada jakby piorun strzelił. Z dzikim brzęczeniem śmignął jak strzała przez komnatę, po czym zaczął okrutnie się po niej miotać, a to przelatując ze świstem od ściany do ściany, a to szarpiąc się nierównymi zrywami w górę, w dół lub na boki. Wreszcie zawisł przed Kedrigernem, podrygując nerwowo.
– Zzzzzapommmmniałem... sssssłów... Grizzzzziscussssssa! – brzęknął z rozpaczą.
– Wielkie nieba! Bez tego poszukiwanie przeciwzaklęcia może trwać latami! Co więcej, może okazać się całkiem bezowocne!
– Wiem, wiem! Ale pamięć osssstatnio dziwnie mnie zzzzzzawodzi...
– Przede wszystkim powinieneś zapanować nad sobą. Za wszelką cenę musisz zachować spokój. Wróć do swoich kwiatów w dzbanie, odpoczywaj i nie trap się niczym.
Księżniczka poparła męża, mówiąc:
– On ma rację, Belsheerze. Należy ci się chwila oddechu po tak męczącym dniu.
– Ale te passssskudne szszczeniaki!
– Zapomnij już o nich – dodała. – Postaraj się zasnąć, a pamięć sama ci wróci.
Belsheer posłusznie zaszył się wśród kwiatowych płatków. Para małżonków oddaliła się dyskretnie. Zafrasowany Kedrigern nie przestawał kręcić głową, a oblicze jego żony zasnuł smutek.
– Nie wygląda to dobrze. Zaklęcie przejęło nad nim władzę. Natura owada zaczęła w końcu dominować. Nie spodziewałem się, że nastąpi to tak szybko – martwił się czarnoksiężnik.
– Czy dużo czasu jeszcze upłynie, nim zapomni wszystko ze swego ludzkiego wcielenia?
– To zależy od mocy rzuconego nań zaklęcia. Niestety, jestem przekonany, że Grizziscus posłużył się najsilniejszym, jakie znał – odparł Kedrigern z troską w głosie. – Powinienem był wydobyć wersy zaklęcia od Belsheera, gdy tylko się spotkaliśmy.
– O nic się nie oskarżaj. Raczej ja mam prawdziwe powody, by czuć się winna, bo zaciągnęłam go do tych małych łobuzów.
– Przede wszystkim nie powinniśmy go byli w ogóle zabierać ze sobą do Kallopanii.
– Gdybym cię usłuchała i nie piliła do tej podróży... – westchnęła Księżniczka żałośnie.
Przez chwilę siedzieli w ponurym milczeniu, ze spuszczonymi smętnie głowami. Pierwsza ocknęła się Księżniczka.
– Ale z drugiej strony zważ, że żadne z nas nie zmuszało go do tej wyprawy.
– To prawda. Sam o to prosił.
– No więc... Sądzę, że wobec tego...
– Racja. Belsheer liczy sobie już prawie pięć setek wiosen i w pełni odpowiada za swoje czyny – stwierdził czarnoksiężnik.
– A nawet nie życzyłby sobie, by było inaczej.
– O tak. Ma prawo decydować o sobie.
– Nowe przeżycia go odmłodzą.
– Dodadzą mu skrzydeł!
Uśmiechnęli się do siebie uszczęśliwieni. Odetchnąwszy głęboko, Księżniczka stwierdziła:
– Czuję się o wiele lepiej.
– Ja również, moja droga. Jak dobrze jest pogawędzić sobie z kimś bliskim. Chodźmy przebrać się do kolacji.
W ostatnim dniu uroczystości Jussibee uświetniła swą obecnością pożegnalną ucztę. Jednak przyjemność delektowania się jadłem czy rozmową bez przerwy zakłócały jej obowiązki wobec chorowitych wnucząt. W ciągu pierwszych pięciu dań co najmniej dwanaście razy odrywano ją od stołu. Wracała zadyszana, z przejęciem opowiadając biesiadnikom o bólu zęba u jednego wnuka, złym śnie drugiego, niepokojących krostach u trzeciego lub kolce czwartego. W rzadkich chwilach, kiedy pozostawała na swoim miejscu, przed jej krzesłem przesuwała się procesja sług, którzy bez przerwy nadbiegali z najświeższymi komunikatami o stanie zdrowia cierpiących wnucząt, co wydawało się krzepić królową lepiej niż stojące przed nią smakołyki. Dopiero wraz z pojawieniem się na stole szóstego dania składającego się z jarzyn, galaret i budyniów królowa zaznała nieco wytchnienia od swoich powinności względem rozkapryszonej gromadki. Liznąwszy kilka łyżek galaretki migdałowej z owocowym syropem, uśmiechnęła się słabo do Kedrigerna.
– Uwielbiam galaretkę migdałową. Dodaje mi sił.
– Wasza wysokość wprost tryska energią – zauważył czarnoksiężnik. Co prawda nie uważał zalet galaretki migdałowej za najwdzięczniejszy wstęp do konwersacji, ale zawsze to lepsze niż dolegliwości dziecięce.
– Bez niej nie poradziłabym sobie z wychowaniem chłopców.
– Wyrośli na wspaniałych młodych mężczyzn. Takich synów zazdroszczą waszej wysokości wszystkie ościenne królestwa. Któraż królewska para nie marzy o zastępie postawnych dziedziców?
– To prawda – westchnęła królowa. – Sariaks w każdym razie jest dumny ze swoich chłopców. Wszystko już dla nich zaplanował. – Westchnęła ponownie, głęboko i tęsknie. – Niemniej szkoda, że los mnie nie obdarzył córkami.
Zaskoczony tym wyznaniem Kedrigern zdołał wybąkać tylko:
– Jak to? To znaczy... Sądziłem, że rodziny królewskie zwykle niecierpliwie oczekują męskich potomków w związku z dziedziczeniem tronu i tak dalej.
– Królowie owszem. I ich poddani. Ale królowe zawsze skrycie marzą o córeczkach.
– Nigdy nie przyszło mi to do głowy.
– Dziewczynki są o wiele milsze od chłopców, słodkie i delikatne jak kwietne duszki. Ich uroda cieszy oczy, dźwięczne głosy pieszczą ucho. I pachną tak przyjemnie. Potrafią cudnie pląsać i śpiewać anielsko, a ich śmiech przypomina głos dzwoneczków. Tymczasem chłopcy wiecznie się tylko przepychają, wrzeszczą i rozbijają sobie nosy.
– Dzięki waszej wysokości ujrzałem tę sprawę w nowym świetle.
– Nie miałabym nic przeciwko dwunastu małym książętom, gdyby oprócz nich pojawiło się na świecie jeszcze dwanaście księżniczek. W pałacu miejsca jest dość – rozmarzyła się królowa, wpatrując się w swoją migdałową galaretkę. – Potajemnie wybrałam dla nich przydomki, podobnie jak Sariaks dla naszych chłopców. Najstarsza zostałaby Najpiękniejszą z księżniczek Kallopanii. Rozumiesz sam, że wszystkie słynęłyby z urody, ale ta wyróżniałaby się troszkę. Następnie Wrażliwa, potem Dobrze Ułożona. Gdyby urodziły się bliźniaczki, nazwałabym je Radosną i Rozmarzoną. Wreszcie Zmyślna, Wdzięczna i Rozważna...
Na tym królowa musiała poprzestać, gdyż klęknął przed nią zadyszany sługa. Doniósł o kolejnej katastrofie – bolesne wiatry, krzyki i łzy, które czyniły obecność babci po prostu niezbędną. Słysząc to, Jussibee porwała się na równe nogi i zniknęła bez słowa pożegnania. Kedrigern począł się zastanawiać, na które z paskudnych książęcych latorośli przyszła teraz kolej. Potem nie bez ponurej satysfakcji oddał się rozmyślaniom, jakie imiona odzwierciedlające zasadniczą cechę osobowości należałoby nadać najmłodszej generacji królewskiej rodziny, gdyby odwracając dotychczas praktykowaną w Kallopanii metodę, nazwać każdego zgodnie z istniejącym stanem rzeczy. Czy wśród książątek pojawiłby się Nieznośny? Albo Wstrętny czy Obmierzły? Zapewne nie brakowało takich w całej trzódce, ale sprytnie ukrywali swoje prawdziwe cechy pod innymi, nic nie mówiącymi imionami. Szkoda, odpowiednie przydomki stanowiłyby w przyszłości skuteczne ostrzeżenie dla innych królewskich rodów przed zabieganiem o połączenie się małżeńskimi więzami z niewydarzonymi spadkobiercami Kallopanii.
Kiedy tak bawił się tą wizją, uśmiechając do siebie pod nosem, dotarł do niego jednostajny głos truwera. W przerwach między poszczególnymi daniami człowiek ów recytował kolejne strofy, zwrotki, canta czy jak to tam zwał z eposu o mężnym Tasarandzie Osieroconym. Zadowoliwszy się trzema pierwszymi fragmentami, czarnoksiężnik zarzucił dalsze słuchanie, albowiem kariera tego legendarnego herosa przebiegała irytująco monotonnie. Wszystkie jego bohaterskie czyny nieodmiennie poprzedzało złożenie uroczystego ślubu, w którym śmiałek zobowiązywał się uwolnić ten padół od zła i podłości. Potem Tasarando zwykle wyruszał w drogę, by w zaczarowanym lesie napotkać wyjątkowo wrednego łotra. Najpierw ścierali się w potyczce słownej. Niegodziwiec przechwalał się swoją podłością, a błędny rycerz bezskutecznie nawoływał go do poprawy. Dysputa ta nieuchronnie wiodła do walki wręcz, która zawsze kończyła się rozłupaniem chełpliwego złoczyńcy od czubka głowy po sam pępek. Każdą z przygód wieńczyło pojawienie się opiekuńczego ducha, którego wsparciu heros zawdzięczał zwycięstwo.
O ileż przyjemniej jest wieść życie czarnoksiężnika, niż męczyć się jako legendarny bohater, pomyślał Kedrigern. Móc przebywać w krainie myśli, z dala od brutalnych czynów. Sławić potęgę umysłu, a nie siłę muskułów. Czarnoksiężnicy z rzadka i niechętnie porywali się ślubować, że coś unicestwią lub uwolnią kogoś od prześladowań. Zwykle to ich wzywano na ratunek tym, którzy takie przysięgi składali.
– Pssst! Czarnoksiężniku! – dobiegł go niecierpliwy głos.
Odwrócił się i ujrzał Sariaksa przywołującego go gestem dłoni. Przez całą ucztę król zajęty był rozmowami z innymi biesiadnikami, lecz teraz wreszcie zapragnął zamienić kilka słów z Kedrigernem. Czarnoksiężnik posłusznie nachylił się ku władcy.
– Czy widziałeś się z Walecznym? – zapytał monarcha.
– Natychmiast po spotkaniu z waszą wysokością.
– I cóż? Udało ci się wpłynąć na niego?
– Sposobi się właśnie, by jutro rano wyruszyć na poszukiwanie Wielkiej Pełzającej Poczwary z Posępnej Góry – odparł Kedrigern, przybierając najbardziej obojętny ton, na jaki go było stać.
Król uniósł brwi.
– Naprawdę?
– Zamierzał jechać sam, ale przekonałem go, by zabrał ze sobą mojego sługę.
– To wspaniała nowina, czarnoksiężniku!
Kedrigern uśmiechnął się, skromnie spuszczając oczy. Sariaks, zdjąwszy z palca okazały pierścień, wręczył go czarnoksiężnikowi. Trzeba przyznać, że jak na króla, Sariaks wyjątkowo często i chętnie rozdawał kosztowności.
– Przyjmij ten klejnot jako symbol wdzięczności całej Kallopanii – rzekł monarcha.
– Doceniam hojność waszej wysokości. Wielką hojność – dodał czarnoksiężnik, poczuwszy wagę pierścienia i dostrzegłszy bogactwo zdobiących go kamieni. O, to nie była zwykła błyskotka. To drogocenny dar tak pyszny i wielki, że ciążył noszącej go dłoni.
– Zasłużyłeś na nagrodę. Noś go na zdrowie, szczęście i pomyślność – ciągnął król.
– Dziękuję waszej wysokości.
Sariaks obrzucił go bacznym spojrzeniem.
– Co, nie włożysz pierścienia?
– Ależ oczywiście, wasza wysokość.
Ozdobiwszy palec klejnotem, Kedrigern wyciągnął dłoń przed siebie. W jasnym świetle pochodni i kandelabrów kamienie szlachetne zalśniły pełnym blaskiem. Przez chwilę czarnoksiężnik podziwiał urodę kunsztownego cacka. W misternej złotej oprawie połyskiwał wspaniały szmaragd w kształcie migdała, otoczony wieńcem z siedmiu rubinów przypominających leśne poziomki.
– Wasza wysokość jest nadmiernie łaskawy – podziękował raz jeszcze królowi, lecz Sariaks zdążył się już odwrócić w przeciwną stronę.
Chociaż Kedrigern doceniał szczodry gest króla oraz wartość samego podarunku, czuł się zakłopotany obrotem sprawy, gdyż nie miał zwyczaju obwieszać się biżuterią. Gardził wszelką ostentacją, pozostawiając ją monarchom. Przyznawał bowiem w duchu, że królowie mogli czasem znaleźć ku niej powody. Jeśli ktoś w dowód uznania lub wdzięczności co chwila rozdaje pierścienie, to zawsze musi mieć je pod ręką. A gdzież łatwiej je przechować niż na palcu właśnie?
Ale czarnoksiężnikowi nijak nie przystoi obnosić się z biżuterią ani innymi ozdobami, nawet gdyby miało mu to pomóc w pozyskaniu nowych znajomości. Wyjątek stanowił medalion cechu czarnoksiężników, z którym Kedrigern nigdy się nie rozstawał. Nie była to jednak zwyczajna, nic nie znacząca błyskotka, lecz symbol przynależności do bractwa, a zarazem narzędzie, tarcza i broń. Nieoceniony rekwizyt, dzięki któremu czarnoksiężnik wydostał się już z niejednej opresji.
Z pierścieniami to co innego. Położywszy dłoń na stole, Kedrigern zapatrzył się w grę świateł na szlifowanych ściankach kamieni. Owszem, piękne cacko, bez wątpienia, lecz do niczego nieprzydatne. Tylko pierścienie posiadające czarodziejską moc, które czyniły ludzi niewidzialnymi lub niewrażliwymi na działanie trucizn, albo spełniające życzenia, czy też potrafiące przenosić w mgnieniu oka na duże odległości, warte były noszenia. Tego rodzaju klejnot Kedrigern z ochotą wsunąłby na palec. Inne schlebiały tylko próżności. Mogli się nimi popisywać nadęci pyszałkowie, ale w żadnym wypadku nie czarnoksiężnicy. Kedrigern w głębi ducha szczycił się tym, że nie ulega płochym zachciankom. Był na to zbyt rozsądny.
Kiedy tak rozmyślał, wokół zaczęło się uciszać. Głośne rozmowy ustąpiły miejsca szeptom, umilkły śmiechy, zamarł szczęk sztućców i stukot naczyń. W ciszy tej ponad inne dźwięki wzbił się donośny głos truwera. Wszyscy słuchali go teraz z uwagą. Domyśliwszy się, że poeta zbliża się do jednego z ciekawszych fragmentów opowieści, Kedrigern też dał mu ucha.
Truwer szarpnął struny liry i powiódłszy wokół nieobecnym spojrzeniem, przybrał dumną pozę. Zaczerpnąwszy tchu, ciągnął w natchnieniu swą pieśń:
Tasarando godny sławy
Na to tak zwróci się doń:
O, nędzny łotrze plugawy!
Głowę swą z wstydu skłoń!
O ty, nikczemniku wszawy!
Jutro moja mocna dłoń
Uspokoi twe knowania,
godząc mieczem w zdrajcy skroń!
Zanim odpowiedzieć zdoła
Ten przebiegły, podły mąż,
Las się burzy dookoła,
A z niego jak długi wąż
Potwór czarny niby smoła
Wyłania się, pełznąc wciąż.
W żywych ścina krew z przestrachu,
a w jagodach warzy miąższ.
Trwoga wnet śmiałków obleci,
Gdy bestia ryknie w te słowa:
Jam z Góry Posępnej, dzieci,
Poczwara do boju gotowa.
Wkrótce wasza głowa zleci,
Zimne ciała ziemia schowa.
Kruk nad grobem wam zakracze
i zapłacze po was wdowa.
Tasarando nie zrażony,
Przytomniejąc, woła w głos...
Jakby wywołany słowami poety, w pobliżu dał się słyszeć cichy okrzyk. Obróciwszy się szybko, Kedrigern ujrzał Księżniczkę, z pobladłym obliczem i przerażeniem w oczach, podnoszącą się chwiejnie z krzesła. Jedną rękę złożywszy na piersi, drugą wyciągnęła przed siebie, jakby pragnąc przytrzymać się czegoś, lecz nie znalazłszy oparcia, bezwładnie osunęła się na ziemię.
Zmiana planu
Jęknąwszy cicho i poruszywszy się nieznacznie, Księżniczka znieruchomiała na mgnienie oka, a potem zaczęła niespokojnie gestykulować, rzucać głową z boku na bok i mamrotać urywane, niezrozumiałe słowa, zupełnie jak człowiek dręczony przez koszmary senne.
Klęczący przy niej Kedrigern zwrócił się do Sariaksa:
– Muszę natychmiast przenieść ją do naszej komnaty.
– Zawołam służbę – zaofiarował się król.
– Dziękuję, ale wolę zanieść ją sam. Trzeba bardzo uważać, by nie pognieść skrzydeł.
Monarcha, przyjrzawszy się kościstej sylwetce czarnoksiężnika, zauważył:
– Nie zapominaj, że wasze apartamenty mieszczą się w odległym skrzydle pałacu i wiodą do nich wysokie schody.
– Mam więcej siły, niż można się spodziewać. Poza tym żona waży tyle co piórko – mruknął Kedrigern.
– Jak sobie życzysz, czarnoksiężniku. – Sariaks skinął na pachołków, by pochodniami oświetlali drogę. Polecił też kilku sługom towarzyszyć parze małżonków. Nie bacząc na wywołane poruszenie wśród biesiadników ani na rozgoryczenie truwera z powodu przerwania występu w kulminacyjnym momencie, Kedrigern opuścił salę biesiadną, unosząc zemdloną Księżniczkę w ramionach.
Ich komnata sypialna rzeczywiście znajdowała się daleko i trzeba było pokonać po drodze wiele schodów. Dotąd Kedrigern nie zwracał uwagi na codziennie pokonywane odległości w pałacu, zwykle bowiem przemierzał je w miłym towarzystwie albo bez reszty pogrążony w myślach. Dopiero teraz, uginając się pod słodkim ciężarem małżonki, dotkliwie odczuł dystans dzielący oba pomieszczenia. Bolały go wszystkie członki, każdy krok wydawał się torturą. Na szczycie niebotycznych schodów sapał jak miech kowalski, toteż widząc przed sobą kolejny długi korytarz, poddał się wreszcie. Krótkim zaklęciem na parę minut zmniejszył wagę Księżniczki do jednej piątej. Dzięki temu prostemu zabiegowi do ich małżeńskiej komnaty wkroczył lekkim krokiem, dźwigając swój ciężar bez śladów zmęczenia. Bez zwłoki rozkazał przybyłym razem z nim sługom zapalić świece i przygotować przy łożu dzban z wodą różaną oraz czyste płótna. Następnie oddalił wszystkich.
Ostrożnie ułożył Księżniczkę na łożu, starannie przy tym rozprostowując obwisłe skrzydła, by nie pogięły się pod jej ciężarem. Podczas snu mogły się z łatwością pomarszczyć lub zmiąć, a potem doprowadzenie ich do porządku zajęłoby pół dnia. Kiedy skończył, namoczył kawałek płótna w wodzie różanej i przyłożył do czoła żony.
Orzeźwiona zimnym okładem, Księżniczka otworzyła oczy i rozejrzała się wokół nieprzytomnie. Na widok męża westchnęła z ulgą, ujęła jego dłoń i ponownie zacisnęła powieki.
– Niczego się nie obawiaj, moja droga. Jesteśmy w naszej komnacie – wyjaśnił Kedrigern czułym tonem.
– Ja... zemdlałam, prawda? – zapytała, otrząsnąwszy się nieco.
– Tak. Zapewne z powodu gorąca w sali jadalnej.
– To nie upał był przyczyną.
– Och, może więc zaszkodził ci sos? Był wyjątkowo ciężki.
– Nie, raczej coś innego... Wiem: recytacje!
– Ależ oczywiście! Nawet mnie wydały się nie do wytrzymania, a twojej wrażliwości przecież nie da się w ogóle porównać z...
– Ach, nie, nie o to chodzi! Coś mnie poruszyło w tej opowieści – przerwała mu, ściskając mocno jego dłoń. – To chyba... Nie, nie pamiętam.
Odłożywszy wilgotne płótno, czarnoksiężnik w zamyśleniu poskrobał się w podbródek.
– Prawdę mówiąc, popisy truwera tak mnie znużyły, że nie słuchałem zbyt uważnie.
– Przyznaję, że sama opowieść mnie srodze zawiodła, ale było w niej coś... – Księżniczka nie dokończyła. Zmarszczyła czoło, usilnie starając się przypomnieć sobie cokolwiek.
– Ja zauważyłem tylko, że przesadnie naszpikowana była tyradami. Ledwo Tasarando skończył odsądzać od czci i wiary jednego łajdaka, już zabierał się do następnego. I tak bez przerwy. Swoją drogą, ponury typ z tego herosa.
– Zupełnie nie mogę się skupić. Wciąż szumi mi w głowie.
– To z powodu zaklęcia. Za chwilę ci przejdzie.
– Zaklęcia?
– Ująłem ci trochę wagi, żebym mógł cię tu cało i bezpiecznie donieść.
– Ach, czy to rzeczywiście było niezbędne?
– Tak, przez wzgląd na mój krzyż – odparł, pocierając energicznie plecy w tych okolicach.
– Nigdy się nań nie uskarżasz.
– Ale gdybym przemierzył te wszystkie schody i korytarze bez zaklęcia, z pewnością bym zaczął. Wróćmy jednak do recytacji i spróbujmy odtworzyć ich treść. Gnębiony przez Tasaranda niegodziwiec zbierał się właśnie do przemowy, kiedy niespodziewanie coś mu przeszkodziło...
– Potwór!
– Rzeczywiście. Jak mogłem zapomnieć? Od razu uderzyła mnie dziwna zbieżność.
– Jaka zbieżność?
– W opowieści o Tasarandzie pojawia się to samo straszydło, którego zgładzenia podjął się dziś rano Waleczny. Bestia wdzięcznie zwie się Wielką Pełzającą Poczwarą z Posępnej Góry.
Jęknąwszy, Księżniczka bez czucia opadła na poduszki. Na próżno Kedrigern delikatnie poklepywał jej policzki. Oprzytomniała dopiero, gdy ponownie zaczął zanurzać płótno w różanej wodzie.
– To ten potwór – wyszeptała drżącym głosem. – To on!
– Nie ma się czego bać, moja droga. To tylko zwykłe straszydło z bajki. Widywaliśmy gorsze monstra.
– Ale ten potwór ma związek z moją przeszłością. Kiedy tylko usłyszałam jego imię, przed oczami natychmiast stanęła mi pewna scena z dzieciństwa. Rodzice siedzieli blisko siebie, rozmawiając ściszonymi głosami. Nie zauważyli, że weszłam do komnaty. Jedno z nich, chyba moja matka, ostrzegało, że nigdy nie powinnam dowiedzieć się o istnieniu Wielkiej Pełzającej Poczwary z Posępnej Góry.
– Może nie chcieli, by dręczyły cię złe sny.
– Nie, to nie to. Mam całkowitą pewność, ponieważ mój ojciec odpowiedział jej, że nie ma skutecznego sposobu, by na zawsze uchronić mnie przed poznaniem rodzinnej tragedii. Pamiętam doskonale, że takiego właśnie określenia użył: „rodzinnej tragedii". Oto co w nagłym przebłysku wyjrzało z mojej pamięci na dźwięk imienia tego potwora.
Westchnąwszy, Księżniczka zakryła oczy ramieniem. Przez chwilę leżała w milczeniu, aż nagle usiadła gwałtownie na łożu, wołając rozpaczliwie:
– Przecież Waleczny jutro rusza na poszukiwanie Poczwary! Keddie, my musimy dotrzeć do niej pierwsi! Ten potwór to jedyne ogniwo łączące mnie z przeszłością!
– Uspokój się, moja droga. Książę pragnie jedynie porozmawiać z bestią. Może zgodzi się przekazać jej wiadomość w naszym imieniu.
– A jeśli ją zabije?
– Nie ma takiego zamiaru. Waleczny, obawiając się, że prześladowanym przez ludzi potworom grozi wyginięcie, chce je chronić od zagłady, a nie uśmiercać.
– Mimo wszystko powinniśmy wyjawić mu szczegóły. Słyszałam, że ma na sumieniu kilka straszydeł.
– Tak, ale ostatnio zmienił poglądy.
– Nie zapominaj jednak, że książę nie przypadkiem uchodzi za doświadczonego pogromcę potworów i że wyrusza na tę wyprawę uzbrojony po zęby. Choćby przejawiał najuczciwsze zamiary, stare przyzwyczajenia łatwo mogą zwyciężyć nad dobrymi chęciami. A jeśli zostanie zmuszony do porachowania się z potworem w samoobronie?
– Mnie także to się kiedyś przytrafiło – przyznał Kedrigern. – Swoją drogą, Sariaks byłby uszczęśliwiony takim obrotem sprawy.
– Nie możemy do tego dopuścić! W każdym razie najpierw musimy porozmawiać z Poczwarą, a potem niech się dzieje, co chce.
– To prawda, niemniej zastanawia mnie, dlaczego twoje wspomnienia nie odżyły tego popołudnia, kiedy po raz pierwszy wspomniałem o tej bestii?
– Ponieważ napomykając wówczas ogólnikowo, że Waleczny wybiera się na spotkanie z potworem, nie wymieniłeś wcale imienia straszydła.
– Nie?
– Niejednokrotnie już zwracałam ci uwagę, że o swojej pracy opowiadasz wyjątkowo nieprecyzyjnie – poskarżyła się cierpko Księżniczka.
– Nie chcę zawracać ci głowy szczegółami.
– Niektóre okazują się ważne.
– Zgoda, ale i tak nie zmienia to faktu, że większość jest po prostu nudna.
Przez moment mierzyli się złymi spojrzeniami. W końcu Księżniczka, siląc się na jak najspokojniejszy ton, oświadczyła:
– Niezależnie od wszystkiego musimy jechać z Walecznym. Mam nadzieję, że podzielasz moje zdanie.
Czarnoksiężnik odchrząknął. Minę miał nieszczęśliwą.
– Wiem, że marzysz już o powrocie do domu – ciągnęła niewzruszona. – Ja również. Ale ten potwór to moja jedyna nadzieja. Jeśli Waleczny go zabije, mogę się już nigdy nie dowiedzieć niczego o swoim pochodzeniu.
Kedrigern pokiwał głową.
– Książę zapewnił, że go nie zgładzi. Przyrzekł to.
– A nawet jeśli tak się stanie, to co? Załóżmy, że tylko pogawędzą sobie, a potem bestia zaszyje się w jaskini, kryjówce czy gdzie tam sobie zwykła przebywać wtedy, gdy nie grasuje po świecie. Wystawi stamtąd nos nie wiadomo za ile lat, a nam pozostanie tylko czekać.
Czarnoksiężnik westchnął.
– Obawiam się, że niestety masz rację – przyznał z rezygnacją.
– Pojedziemy porozmawiać z Wielką Pełzającą Poczwarą. Zaraz potem wrócimy prosto na Górę Cichego Gromu. Jestem pewna, że nie zajmie nam to więcej niż kilka dni – radośnie zakończyła Księżniczka.
– Chyba że to paskudztwo da nam wskazówki, jak trafić do królestwa twoich rodziców – trzeźwo zauważył czarnoksiężnik.
– Hm... gdyby nie wiązało się to ze zbytnim nadłożeniem drogi... – nieśmiało odparła jego żona, patrząc w bok i nerwowo skubiąc kołdrę.
– Dobrze, już dobrze. Pojedziemy. Zaraz rozkażę zawiadomić Walecznego i poproszę Tergusa, aby... Na śmierć byłbym zapomniał! Obiecałem go przecież Walecznemu. O takiej posadzie Tergus marzył.
– Pragnął zostać łowczym u wielkiego pana – przypomniała mężowi Księżniczka.
– A tymczasem trafił mu się książę, ot co! Nie powinien narzekać. Mam nadzieję, że Waleczny zgodzi się, by olbrzym także nam usługiwał w czasie podróży.
– Och, na pewno. Książę przecież próbował namawiać cię, abyś ruszył z nim razem na wyprawę. Będzie bardzo zadowolony, mając cię u swego boku.
– Chyba tak. To dla niego doprawdy szczęśliwy zbieg okoliczności.
– Nie zapominajmy o Belsheerze. Powinniśmy zabrać i jego.
Na te słowa Kedrigern zasępił się, zerkając ku dzbanowi z kwiatami.
– To dość ryzykowne. Wystarczy, że zachłyśnie się swobodą wśród lasów i łąk, a nieodwracalnie zostanie już pszczołą.
– Sam powinien próbować walczyć z tym zaklęciem.
– Nawet dla czarnoksiężnika to nie takie proste.
– Mnie się udało – odparła oschle Księżniczka.
– Nie zbliżałaś się wówczas do pięćsetki, moja droga. W tym wieku ludziom wszystko przychodzi z trudem.
Księżniczka zamyśliła się. Wreszcie po chwili zapytała niepewnie:
– A nie mógłby zastosować jakiegoś zaklęcia?
Czarnoksiężnik spojrzał na nią z przerażeniem.
– Nikt nie zaklina sam siebie, a w szczególności wtedy, gdy znajduje się już pod wpływem czarów. Skutki mogłyby okazać się opłakane.
– A ty nie mógłbyś?
Pokręcił głową.
– Nie proś mnie o to. Nie rzuca się zaklęć na osobę raz zaklętą, gdyż powoduje to niesłychane zamieszanie. Nie uczynię tego nawet dla przyjaciela. Przeciwzaklęcie to co innego.
Po długiej chwili ponurego milczenia Księżniczka wróciła do tematu:
– Cóż więc poczniemy z biednym Belsheerem?
– Jak już wspomniałem, sam powinien próbować walczyć z narastającą mocą czarów. My możemy wesprzeć go duchowo, ale cały ciężar zmagań spoczywa na nim. Powinien uczynić wszystko, by nie poddać się zaklęciu z kretesem, dopóki nie dotrzemy do mojej pracowni.
– Lub dopóki on nie przypomni sobie słów zaklęcia.
– To raczej nie wchodzi w grę. Toteż będzie musiał natężyć siły, aby niczego więcej już nie zapomnieć.
– Biedaczek. Strasznie mi przykro, że z mojego powodu powrót do domu się opóźni, ale bez spotkania z Wielką Pełzającą Poczwarą moja przeszłość na zawsze już może pozostać czarną plamą. Czy zgadzasz się ze mną, Keddie?
– Tak. Mam tylko nadzieję... – Kedrigern urwał, wzdychając i skrobiąc się w podbródek.
Nie doczekawszy się konkluzji, po pełnej oczekiwania chwili Księżniczka nie wytrzymała.
– Jaką masz nadzieję? – zapytała.
– Żywię nadzieję, że goniąc za przeszłością, nie ściągniesz sobie na głowę nieszczęścia. O pewnych sprawach czasami lepiej nie wiedzieć. Wspomnij na słowa swojego ojca: „rodzinna tragedia".
– Jeśli mój ojciec cierpiał, pragnę poznać prawdę.
– Zważ, że istnieje wiele rodzajów tragedii rodzinnych. Niektóre z nich należą do wyjątkowo mrocznych. Grzebanie w przeszłości przypomina trochę podważanie wielkiego głazu. Ruszając go z miejsca, nie wiesz nigdy...
– Będę wdzięczna, jeśli zaprzestaniesz porównywać historię mojej rodziny do niespodzianki, która tkwi pod głazem – chłodno przerwała mu Księżniczka.
– Próbowałem tylko zastosować odpowiednią figurę stylistyczną.
– Daruj sobie.
– Dobrze więc, zilustruję mój punkt widzenia, posługując się anegdotą. Jej bohaterem jest Parmangard z Mrocznej Tajemnicy, wielki wojownik o wspaniałych...
– Do licha ze wszystkimi Parmangardami, wielkimi wojownikami i anegdotami! – rozzłościła się Księżniczka. – Chcę wiedzieć, kim jestem i skąd pochodzę! Pragnę poznać swoje imię! Jestem dorosłą, zamężną kobietą, mam dom, obowiązki, mam trolla, mam skrzydła... Zasługuję na imię!
– Nie odpowiada ci „Księżniczka"?
– To nie imię, lecz tytuł. Nazywanie ludzi w ten sposób dobre jest w Kallopanii, ale mnie wydaje się głupie. Książę Waleczny, książę Gładkolicy... Cóż za bzdura! Ciekawe, jak ty byś się czuł, gdybyś musiał obejść się określeniem: „Czarnoksiężnik"? – zwróciła się znienacka do męża.
Po chwili wahania odparł:
– Nie najlepiej.
– A widzisz! Wobec tego wesprzyj mnie, zamiast zniechęcać.
– Oczywiście, moja droga, obiecuję ci to. Nie chciałbym jednak, aby ta podróż przysporzyła ci zmartwień.
– Prawdziwy powód do frasunku będę mieć dopiero wtedy, gdy ucieknie mi okazja pociągnięcia Poczwary za język.
– Wobec tego ruszajmy bez zwłoki. Porozmawiamy z nią, a jeśli zajdzie potrzeba, pojedziemy dalej, zgodnie z jej wskazówkami – zdecydował Kedrigern, i powstał. – Zawiadomię Walecznego, po czym zacznę się przygotowywać do drogi.
– Jestem ci wdzięczna, Keddie. Okazujesz mi tyle dobroci. Zgadzasz się na tę podróż, mimo iż serce wyrywa ci się do domu, a Belsheer wymaga natychmiastowej pomocy. Wierz mi jednak, nie mogę postąpić inaczej.
– Ani słowa więcej, moja droga. Zabierzesz się od razu do pakowania czy potrzebujesz jeszcze odpoczynku?
– Raczej polezę jeszcze trochę. A ty nie chciałbyś?... – urwała w pół zdania, rzucając znaczące spojrzenie na dzban z kwiatami. Kedrigern smętnie pokiwał głową.
W chwilę później pchnął do Walecznego posłańca z nowiną, a potem sprawnie zgarnął swój podróżny rynsztunek. Z ulgą zrzuciwszy czarny, znienawidzony strój, wdział swoje zwykłe podróżne szaty. Jeśli już koniecznie musi się tłuc po drogach, przynajmniej zrobi to w starej, wygodnej tunice. To odrobinę osłodzi trudy podróży. Ale tylko odrobinę.
Choć wszystkie wędrówki zawsze solidnie dają się we znaki, szczególnie wyczerpujące są pogonie. O polowaniu na potwory lepiej w ogóle nie wspominać – to dopiero prawdziwa katorga! Niektórzy ludzie, skłonni do romantycznych uniesień, lubują się w nazywaniu tych wypraw wielką przygodą, bohaterskimi czynami czy rycerskim wyzwaniem. Szczególnie chętnie czynią tak w swoich pieśniach poeci, którzy nigdy nosa nie wystawili z ciepłego domu. Ale Kedrigern zwykł stosować dużo mniej pochlebne określenia, z których najłagodniejsze brzmiało: „głupota". Sam nie miał zwyczaju bez potrzeby narażać się na kłopoty. I bez tego miał ich dość, gdyż kłopoty same lubiły pukać do jego drzwi. Cudze kłopoty. Wystarczyło, że zdjąwszy buty, wyciągnął się wygodnie przed kominkiem, a przed bramą gromadziła się kolejka. I zanim się obejrzał, już po same uszy tkwił w zmartwieniach przyjaciół, znajomych, nieznajomych, a czasem nawet wrogów, szlachetnie urodzonych, możnych i bogatych, a także maluczkich i ubogich – nieszczęśników, którzy padli ofiarą czarów, uroków, klątw lub zaklęć. Błagano go, zaklinano, proszono i grożono, perswadowano, a z rzadka (i bez efektu) nawet rozkazywano, aby porzucił domowe zacisze, ukochaną żonę, oddanego trolla, urokliwy ogród, ulubioną pracownię, miłe sercu księgi, zasobną piwniczkę pełną najlepszych win, po to by ruszyć w drogę znaczoną szpetotą, ruinami, zgliszczami i śladami okrucieństw; w drogę, na której czyhały nań niezliczone pułapki: olbrzymy ludojady, potwory i złoczyńcy wszelkiej maści i która prowadziła do odległych, zapadłych dziur, gdzie najczęściej jego fatyga okazywała się stratą czasu, a pilące wezwanie efektem przedwczesnego impulsu w chwili rozpaczy. A jeśli nawet na miejscu niecierpliwie oczekiwała go znękana ofiara czarów, jej przypadłość godna była sztuki pierwszego lepszego czarnoksięskiego ucznia.
Ta wyprawa zapewne okaże się taka jak inne: słota, błoto, muchy, zbójcy, wilkołaki, olbrzymy ludojady, zaklęcia, perfidne klątwy, znienacka pojawiające się potwory, zawiłe czary i podłe jadło. A rezultat niepewny: przecież może się zdarzyć, że po dotarciu do celu stwierdzą, że Wielka Pełzająca Poczwara popełzła sobie właśnie do swojej kryjówki, gdzie ukrywać się będzie przez najbliższych pięćdziesiąt lat. Albo nawet jeśli uda im się ją spotkać, bestia zbędzie udręczoną Księżniczkę niedbałym: „Owszem, doskonale pamiętam twoją rodzinę. Dziadkowie bardzo mi smakowali", a potem rozpłynie się w obłoku cuchnącego dymu, pozostawiając biedaczkę odchodzącą od zmysłów.
Mogłem się spodziewać takiego obrotu sprawy, pomyślał kwaśno. Wszystko przebiegało podejrzanie gładko. Podróż do Kallopanii upłynęła nadzwyczaj pomyślnie, kłopoty Walecznego w mig znalazły rozwiązanie, Sariaks z Jussibee wyrazili swą wdzięczność dla jego wysiłków zarówno słownie, jak i w bardziej namacalnej formie, Księżniczka po raz pierwszy w życiu uznała wyższość ich wiejskiego zacisza nad gwarną królewską siedzibą. Żaden rozsądny czarnoksiężnik nie dałby się zwieść tym pozorem. Żaden. Tylko on jeden pozwolił, by poklepywania po plecach, pochlebstwa, zachwycone spojrzenia, brzęk złota i blask drogocennego pierścienia uśpiły jego czujność. No to teraz ma. Czy chce, czy nie, za parę godzin wyruszy na wielką ekspedycję w poszukiwaniu potwora. Z pszczołą, która powoli traci pamięć. I żoną, która stopniowo pamięć odzyskuje. I dawnym pogromcą potworów, który przedzierzgnął się w myśliciela.
Nieźle się zapowiada.
Pułapka
Skoro świt Kedrigern z Księżniczką, z zapuchniętymi od snu oczami i ziewający rozpaczliwie, pojawili się przed królewskimi stajniami. Książę Waleczny, gotów do drogi, siedział już na koniu; nieopodal stały osiodłane kary rumak bojowy czarnoksiężnika, przezroczysta klacz Księżniczki i zgrabny kasztanek Tergusa.
Waleczny przywitał ich krótko, odpowiedzieli mu równie powściągliwie. Tergus okazał się bardziej wylewny. Wprost usta mu się nie zamykały, kiedy uwijał się żywo wokół swych państwa.
– Dziękuję, mistrzu Kedrigernie i tobie także, o pani... ja to wezmę, proszę... za umieszczenie mnie w służbie... pozwól, pani, ja to przymocuję... u walecznego księcia Walecznego – nie przestawał mówić. – Obiecuję służyć mu wiernie... proszę się nie trudzić, mistrzu Kedrigernie, już to podaję... abyście nigdy nie musieli się wstydzić swojej wspaniałomyślności.
– To świetnie – mruknął zwięźle czarnoksiężnik.
– Książę podarował mi tego oto wspaniałego konia, a kiedy wrócimy z wyprawy, zadba o to, by zaopatrzono mnie także we wspaniałą liberię oraz broń, jak przystało na sługę... za pozwoleniem, pani... księcia. A na dodatek co roku na święta otrzymam od niego dwanaście sztuk srebra – ciągnął Tergus z entuzjazmem.
– Znakomicie – pochwaliła Księżniczka, próbując stłumić potężne ziewnięcie.
– Nie koniec na tym. Książę jeszcze nauczy mnie... – urwał w pół słowa, dodając: – Ale cyt! Ktoś nadchodzi... – Wytężył wzrok, próbując dojrzeć cokolwiek we mgle. – To król! Nasz król! – zawołał po chwili, kornie zginając kolano.
Nie mylił się. Żwawym krokiem zbliżył się do nich Sariaks, pozdrawiając ich donośnym, czystym głosem. Choć podkrążone oczy króla zdradzały niewyspanie, wigoru dodawała monarsze świadomość, iż oto Waleczny wyrusza na poszukiwanie Wielkiej Pełzającej Poczwary z Posępnej Góry. Na widok króla Kedrigern nagle zdał sobie sprawę, iż nie zdążył wyjawić mu pokojowego charakteru ekspedycji. Myśl ta przejęła go zgrozą. Lecz czas pilił, pozbawiając go możliwości naprawienia błędu w tym właśnie momencie.
– Jedź, mój synu. Przyjmij na drogę moje błogosławieństwo. Oby ta wyprawa ci się powiodła – żegnał Sariaks księcia.
– Dziękuję ci, ojcze. – Waleczny padł monarsze w objęcia.
Uściskawszy syna, król odwrócił się w stronę Kedrigerna i Księżniczki ze słowami:
– Wdzięczny wam jestem, że mimo wczesnej pory przybyliście pożegnać naszego śmiałka. Czy już całkiem wydobrzałaś, pani?
– O tak. Czuję się znakomicie.
– Mówiąc szczerze, mamy zamiar towarzyszyć księciu Walecznemu w tej ekspedycji – wyjaśnił Kedrigern.
– Wyruszacie z Walecznym? Oboje? – Uradowany Sariaks nie wierzył własnym uszom.
– Doszliśmy do wniosku, że nasza obecność może mu się przydać. Zwykle takie wyprawy obfitują w niezliczone pułapki, a wtedy dobrze jest mieć czarnoksiężnika pod ręką.
Potrząsając dłońmi swych gości, król zapewnił ich głosem drżącym ze wzruszenia:
– Kallopania nigdy nie wywdzięczy się wam za tyle dobroci. Ptasiego mleka wam tu nie zabraknie, gdy wrócicie. – Zwolniwszy uścisk, odstąpił o krok, unosząc królewskim gestem dłoń na pożegnanie. – A teraz jedźcie już! I niech opatrzność ma was w swej opiece!
Waleczny ruszył pierwszy, tuż za nim Tergus. Dalej, w niewielkim odstępie jechała Księżniczka; pochód zamykał Kedrigern. Brama Kallopanii zamknęła się za nimi z łoskotem. Kiedy zjechawszy ze wzgórza, zanurzyli się w wilgotny, tonący w mlecznych oparach las, Księżniczka gwałtownie odwróciła się ku mężowi i wykrzyknęła:
– A co z Belsheerem? Zapomnieliśmy zabrać Belsheera!
– Nic podobnego, moja droga – uspokoił ją czarnoksiężnik, wskazując grzywę Bestii. Rzeczywiście, wśród gęstego końskiego włosia baczny obserwator mógł wypatrzyć obłe kształty w żółtoczarne prążki. – Nie chciał podróżować w moim kapturze. Obawiał się, że mogę go niechcący zmiażdżyć, odchyliwszy znienacka głowę. Wobec tego znaleźliśmy inne rozwiązanie.
– Rozumiem. Czy jest ci tam wygodnie, Belsheerze?
– Owszszszem – zabrzęczał owad sennie.
Czarnoksiężnik z Księżniczką, ziewnąwszy szeroko w odpowiedzi, pogrążyli się w milczeniu. Reszta drogi upłynęła w całkowitej ciszy. Aż do najbliższego postoju nie padło ani jedno słowo, nie zabrzmiało nawet najcichsze bzyknięcie. A i podczas owego krótkiego popasu rozmawiano zdawkowo, ściszonymi głosami.
Cały ten dzień upłynął spokojnie. Również następny zaczął się niewinnie. Dopiero popołudnie zgotowało podróżnym niespodziankę. Po raz pierwszy od rozpoczęcia wyprawy natknęli się na osobliwe, nadprzyrodzone zjawisko. Kiedy droga przywiodła ich do kamiennego mostu, ujrzeli piętrzące się przed nim po obu stronach potężne stosy kości, czaszek, kawałków zbroi i kolczug, pokrytych rdzą tarcz i wyszczerbionych mieczów oraz nadgniłych resztek chorągwi. Rumowisko to musiało urastać przez wiele lat; świadczyły o tym kępki traw, mchów i paskudnych grzybowatych narośli, które, litościwie porósłszy spodnie warstwy, złagodziły ich kształt. Szczątki leżące na wierzchu robiły wrażenie całkiem świeżych. Wstępu na most bronił przeciągnięty w poprzek wjazdu szklany łańcuch, którego ogniwa połyskiwały w popołudniowym słońcu, mamiąc wzrok.
Zatrzymali się jak na komendę, pragnąc przyjrzeć się bliżej owemu dziwowisku. Oblicze Walecznego pozostało niewzruszone, Tergus wyglądał na zaniepokojonego, Kedrigernowi zapłonęły oczy, Księżniczka zaś tylko skrzywiła się z niesmakiem. Pierwszy przemówił książę:
– Co o tym sądzicie, czarnoksiężnicy? Czy to czary?
– Uważam, że to kolejny popis jednego z tych małodusznych rycerzy, którzy wszędzie pragną zostawiać wątpliwe świadectwa swojej waleczności – stwierdziła Księżniczka.
– A ty, mistrzu Kedrigernie, co o tym myślisz?
– Jestem pewny, że to coś więcej. Węszę tu magię – zawyrokował czarnoksiężnik. Zsiadł z konia i nabrał w dłoń garść próchna z rumowiska. Rozkruszywszy je w palcach, zbliżył dłoń do nosa i wciągnął głęboko powietrze. Następnie wolną ręką sięgnął po medalion cechu czarnoksiężników, ukryty wśród sutych fałd jego tuniki.
Przez dłuższą chwilę Waleczny, marszcząc brwi, przyglądał się jego zabiegom. W końcu, zniecierpliwiony, dobył topora.
– Jedźmy wreszcie! Roztrzaskam ten łańcuch na kawałki, aby nam nie zawadzał! – krzyknął i puścił się galopem w stronę mostu.
Kedrigern tymczasem, zbliżywszy powoli medalion ku twarzy, zerknął przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, po czym zawołał donośnie:
– Nie! Niczego nie ruszaj!
Waleczny zamarł ze wzniesionym ramieniem, a czarnoksiężnik pospieszył ku mostowi, by z bliska rzucić okiem na tajemniczą przeszkodę. Z uwagą przyjrzał się hakom, na których łańcuch był zamocowany, a potem ostrożnie wyciągnął rękę ku ogniwom, robiącym wrażenie niezwykle kruchych. Nie dotknął ich jednak, w ostatniej chwili przezornie cofając dłoń.
– To czary. Nie mam najmniejszej wątpliwości – wymruczał. – Na dodatek wyjątkowo perfidne.
– A co by się stało, gdybym rozerwał łańcuch?
– Przywróciłbyś w ten sposób do życia te kupki kości i w rezultacie musiałbyś stoczyć walkę z całą armią niezniszczalnych kościotrupów.
– Poradziłbym sobie. Mam przecież czarodziejski miecz.
– Cóż z tego? Nie zapominaj, że musiałbyś zmierzyć się z czarami. W tej walce mógłbyś więc liczyć tylko na własne siły.
– Walka to mój żywioł – odparł dumnie książę, kładąc dłoń na rękojeść miecza.
– Jeśli tak bardzo pragniesz wojny z kościotrupami, urządź ją sobie, proszę, w drodze powrotnej. A teraz ruszajmy. Przeprawimy się przez rzekę wpław.
– Ten łańcuch wisi tak nisko, że konie z łatwością go przeskoczą – zauważył Waleczny.
– Niestety, most także jest zaczarowany.
– To potworne – odezwała się Księżniczka. – Któż poważa się zastawiać takie okrutne pułapki na niczego nie podejrzewających, niewinnych podróżnych?
– To mi wygląda na sprawkę Cętkowanej Wiedźmy z Grotcliff.
– Powiedziałeś: Grotcliff? – wtrącił Waleczny, wskazując niedostępny szczyt rysujący się w oddali. – Oto on!
– No to wszystko jasne! Cętkowana Wiedźma maczała w tym palce. Ta jędza nienawidzi wszystkich i wszystkiego. Obawiam się, że spotka nas jeszcze kilka podobnych niespodzianek po drodze.
– A co z mostem? Nie możemy go tak zostawić – zaniepokoiła się Księżniczka.
Kedrigern w zamyśleniu podrapał się w podbródek.
– Na razie moglibyśmy ustawić znak ostrzegający przed niebezpieczeństwem, a w drodze powrotnej z wyprawy książę Waleczny zajedzie tu, by rozprawić się z łańcuchem i ponurymi obrońcami mostu.
– To na nic. Zanim wrócimy w te okolice, na most może trafić wielu Bogu ducha winnych podróżnych.
– Nic im się nie stanie, jeśli przeczytają nasze ostrzeżenie. Napiszemy odpowiednio duże, tak że nikt go nie przeoczy.
– Ale nie wszyscy umieją czytać. – Księżniczka sprowadziła męża na ziemię.
Westchnąwszy, czarnoksiężnik ustąpił niechętnie.
– No dobrze, zajmę się tym. Co prawda wolałbym nie trwonić swojej magicznej mocy na głupstwa, ale jeśli tak bardzo ci zależy...
– Uważam, że to twój obowiązek – orzekła Księżniczka surowym tonem.
– Jak sobie życzysz. Nie zapominaj jednak, że jeśli natkniemy się po drodze na kolejne, dziesięć razy gorsze zaklęcie, może się okazać, iż nie będę w stanie mu sprostać i wówczas...
– Nigdy nie zapomnę, że okazałeś się człowiekiem, który spełnił swój obowiązek wobec społeczeństwa – nie dała mu dokończyć Księżniczka.
– Urocze epitafium na nagrobek – zgryźliwie podsumował czarnoksiężnik.
– Poza tym ja też dysponuję czarodziejską mocą. Jeśli twojej zabraknie, wesprę cię swoją.
– Skoro koniecznie chcesz ją wyczerpać... – markotnie zakończył temat Kedrigern. Potem zwrócił się do Tergusa: – Czy dobry z ciebie strzelec?
– Nigdy nie chybiam, mistrzu – odparł olbrzym.
– Doskonale. Kiedy sforsujemy rzekę, powiem ci, co masz czynić.
Gdy znaleźli się na przeciwległym brzegu, czarnoksiężnik rozkazał łowczemu wybrać najlepszą strzałę. Otrzymawszy ją, oddalił się, by w spokoju ułożyć przeciwzaklęcie. Tymczasem całe towarzystwo z konieczności oddało się krótkiemu wypoczynkowi. Kedrigern po powrocie oddał strzałę olbrzymowi, mówiąc:
– Celuj w łańcuch!
Tergus sprawdził kierunek wiatru, a potem przyklęknął na skraju mostu. Wycelował z wielką precyzją i wypuścił strzałę z łuku. Trafił nią w sam środek łańcucha. Szklane ogniwo rozprysło się z brzękiem. W tej samej sekundzie, przy wtórze głuchego, ponurego dudnienia zamarłe dotąd rumowiska poczęły ożywać. Zagrzechotały wyschłe piszczele, zazgrzytało stare żelastwo. Na oczach znieruchomiałych z wrażenia podróżnych białe kości wraz z kawałkami pordzewiałego metalu uformowały przedziwny oddział składający się z sześćdziesięciu walecznych kościotrupów, które ustawiły się w zwartym ordynku na drugim końcu mostu.
– To mi dopiero potężna armia – zadrwił książę Waleczny, wyciągając z pochwy swój zaczarowany miecz z taką werwą, że aż stal zadzwoniła cichutko.
– Hola, nie tak ostro! – Kedrigern powstrzymał młodzieńca ruchem dłoni. – Nie podejrzewałem, że nadal tak chętnie rwiesz się do bitki. Byłem przekonany, że twój stosunek do walki zmienił się ostatnio.
– Nie należy mylić skłonności do refleksji z tchórzostwem. Zresztą tylko wizja zagłady potworów nastraja mnie filozoficznie. Te kościotrupy zaś budzą we mnie bojowego ducha. Z rozkoszą poćwiczę sobie na nich.
Kościotrupy tymczasem poczęły tłuc się niespokojnie wokoło, jakby czegoś szukały. Przypominały przy tym roztargnionych ludzi, którzy kręcą się w kółko, nie pamiętając, za czym lub za kim tak gonią. Wzrok przykuwały ich spowolnione, kanciaste ruchy. Jeden z niezwykłych wojowników trzasnął drugiego maczugą prosto w czaszkę, która rozchwiała się na wszystkie strony. To stanowiło dla pozostałych hasło do ataku. W ruch poszły pałki i topory, zaświstały miecze, błysnęły sztylety, zadając zdradliwe ciosy. Rozległ się szczęk broni i przeraźliwe zgrzytanie stali o suche, twarde kości. Makabryczna armia truposzy zwarła się w niezdarnej, lecz zażartej walce. Bezlitosne kościotrupy z zapałem siekły się nawzajem na części. Kości i ich odłamki fruwały wokół w powietrzu. Nie zwracając na to najmniejszej uwagi, wojownicze zastępy nadal bez opamiętania cięły, grzmociły i rozdawały razy z podziwu godną zawziętością.
Po niespełna dziesięciu minutach z połowy walczących pozostało jedynie zbiorowisko rozdających razy ramion, wymierzających kopniaki nóg, czaszek zgrzytających resztkami zębów. Choć tak wyniszczone, niezmordowane resztki dawnych kościotrupów walczyły dalej, uwijając się ile tchu w piersiach wśród pobojowiska usłanego odrąbanymi kośćmi. Wtem Kedrigern, wysunąwszy się do przodu, zagwizdał przeciągle. Na to wszystkie białe czaszki zwróciły ku niemu puste oczodoły. Czarnoksiężnik zamachał do nich żywo, potem podskoczył, a na koniec wykrzyknął:
– Bywajcie! Tu jesteśmy!
– Nareszcie! – ucieszył się Waleczny, ponownie wyjmując miecz z pochwy.
– Jeśli któryś z nich dotrze aż tutaj, jest twój – obiecał mu Kedrigern.
Kościotrupy, porzuciwszy niedawne wzajemne zmagania, ruszyły niemrawo przez most. Wlokły się niemiłosiernie, z trudem poruszając piszczelami i potykając bez przerwy o plączące się im pod nogami kostne ułomki, wpadając wciąż na siebie i tarasując sobie nawzajem drogę. Wszystko to tak opóźniało tempo marszu, że kiedy w końcu ostatni kościsty wojownik postawił stopę na moście, czoło pochodu znajdowało się wciąż o dobre kilkanaście kroków od podróżnych. Wówczas most znienacka zadrżał, zupełnie jak to czyni pies pogrążony w błogim śnie o chwytaniu w zęby tropionej zwierzyny. Potem zaś z głuchym łomotem złożył się wpół, zatrzaskując w środku potworną armię. Kamienna pułapka zacisnęła się niczym wielkie szczęki. A kiedy dochodzące z jej wnętrza zatrważające chrzęsty i trzaski umilkły, most wzdrygnął się ponownie i, rozpadłszy na kawałki, runął do wody gradem kamieni, kości i kawałków sprasowanego metalu.
– Już po wszystkim – odezwał się Kedrigern. – Niezły strzał, Tergusie. Mam nadzieję, książę, że następnym razem dopisze ci więcej szczęścia. A ty, moja droga, czy rozgryzłaś tajniki tego przedstawienia?
– Tak sądzę – odparła Księżniczka. – Zaklęcie składało się z dwóch części, które obróciłeś przeciwko sobie, sprawiając, że wzajemnie się unicestwiły.
– Zgadza się. Ot, i w ten sposób cała magia prysła. Pozostały tylko stosy zwykłych kamieni, kości i żelastwa.
– Więc to już naprawdę koniec? – nie dowierzał Tergus.
– Nieodwołalnie.
Waleczny wsunął miecz do pochwy, mrucząc przy tym z irytacją:
– Po wszystkim. A ja ani razu nawet się nie zamachnąłem. Ani razu.
– Nie, i chwała Bogu!
– Ale to moja wyprawa po rycerskie laury! To ja mam dokonać na niej wielkich czynów!
– Waleczny, mój chłopcze, ustalmy coś raz na zawsze. Zasada jest prosta. Gdy zagrozi nam realne niebezpieczeństwo, bez słowa ustąpię ci pola. Niech miecz lub topór rozstrzyga o naszym położeniu. Lecz jeśli w grę wejdzie magia, czary lub inne sztuczki czarnoksięskie, wtedy rzecz całą wezmę wyłącznie w swoje ręce. Jeżeli nie możesz zaakceptować tych warunków, lepiej będzie rozstać się już teraz – zakończył czarnoksiężnik.
Usłyszawszy takie ultimatum, książę zasępił się, marszcząc groźnie brew. Po chwili zastanowienia zapytał:
– A co ze smokami i podobnymi im stworami? Do jakiej kategorii je zaliczasz?
Tym razem Kedrigern musiał się zastanowić. Po chwili milczenia odparł:
– Mogą znaleźć się i w jednej, i w drugiej. To zależy od sytuacji.
– Ależ one są z krwi i kości. Mnie powinny przypaść w udziale.
– Dobrze, pod warunkiem że nie uciekną się do czarów. Wówczas ja się nimi zajmę.
– Zgoda – odparł Waleczny, wyciągając do czarnoksiężnika swą wielką, sękatą dłoń. Kedrigern ujął ją ostrożnie, pełen obaw. Niepotrzebnie, gdyż książę nie gustował w nękaniu słabszych. Jego uścisk, choć krzepki, nie zmiażdżył dłoni czarnoksiężnika. Umowa została przypieczętowana.
W dalszej drodze Księżniczka próbowała dowiedzieć się czegoś więcej o Cętkowanej Wiedźmie z Grotcliff. Kedrigern jednak nie potrafił dodać zbyt wiele na ten temat, gdyż mrok tajemnicy spowijał zarówno pochodzenie samej jędzy, jak i przyczyny jej wszechogarniającej złości. Nie było również wiadomo, jak doszło do tego, iż osiedliła się właśnie w Grotcliff.
– Po prostu nienawidziła wszystkich i wszystkiego, i już. Tę nienawiść próbowała też zaszczepić swoim dzieciom. Wyjątkowo paskudna kreatura – tyle tylko mógł stwierdzić.
– A czy możemy natknąć się tu na nią? – drążyła Księżniczka.
– Och nie, przeniosła się do wieczności dawno temu. Słyszałem, że udała się wprost do jeszcze większego niegodziwca.
– Do kogo?
– Do samego diabła. Podobno wezwała go, aby zawrzeć pakt. Ale nawet diabeł wolał nie wdawać się w konszachty z tak zepsutą istotą. W złości próbowała mu grozić, a wtedy on strącił ją bez wahania na samo dno piekieł, gdzie dotąd przebywa w odosobnieniu.
Wieść ta zgrozą przejęła Księżniczkę, tak że upłynęła dłuższa chwila, nim zainteresowała się losem dzieci wstrętnej wiedźmy. Kedrigern uśmiechnął się, by dodać żonie otuchy.
– Zniknęła tak szybko, że na szczęście nie zdążyła przekazać im swoich czarów – rzekł uspokajającym tonem.
– Niczego im nie zostawiła?
– Owszem, jeszcze za życia obdarzyła swe latorośle kilkoma niezwykłymi mocami, ale raczej nie z miłości, tylko z zemsty. Za to, że kręciły jej się wciąż pod nogami i psociły, jak to dzieci. Toteż jednego z synów uraczyła umiejętnością wywoływania silnego bólu własnej głowy, kiedy tylko sobie tego zażyczył. Drugiemu podarowała czarodziejski Płaszcz Umniejszenia. Kiedy chłopiec zarzucał go sobie na ramiona, natychmiast wszyscy wokół zaczynali go kompletnie ignorować. Córka z kolei posiadła zdolność stawania się niewidzialną. Niestety, zaklęcie to działało wyłącznie wtedy, kiedy panna znajdowała się w ciemnej komnacie. Najmłodszy syn zaś otrzymał rzadki dar gubienia tych rzeczy, których właśnie pilnie potrzebował.
– Hm, niezbyt użyteczne to prezenty.
– Cętkowana Wiedźma nie znosiła swoich dzieci tak samo jak reszty ludzkości. Była bardzo złą matką.
Po południu dotarli do wyjątkowo uroczego zakątka, toteż postanowili zatrzymać się tam na nocleg. Choć do zmierzchu pozostało jeszcze kilka godzin, woleli nie zapuszczać się już o tej porze w czerniejący przed nimi w oddali las. Obawiali się bowiem, że czyhają tam na nich kolejne, przygotowane przez Cętkowaną Wiedźmę niespodzianki. Wybrana przez nich polana, osłonięta od zachodu i północy zboczami wzgórza, zaopatrzona w wodę z radośnie szemrzącego w pobliżu strumienia, otoczona rozległymi łąkami, wydawała się miejscem wręcz wymarzonym na dłuższy popas. Tergus rozkulbaczył, napoił i spętał konie. Potem rozstawił jeszcze namioty, aż wreszcie na koniec, wziąwszy swój łuk, wybrał się upolować coś na kolację. Waleczny z Kedrigernem ułożyli się pod drzewem, by odsapnąć po trudach podróży, a Księżniczka pobiegła wykąpać się w strumieniu.
Rozmowa między dwoma odpoczywającymi mężami stawała się coraz cichsza. W końcu, gdy obydwaj ograniczali się już tylko do wymrukiwania pojedynczych słów, bliscy pogrążenia się w słodkiej drzemce, raptem do obozowiska przyfrunęła Księżniczka, cała mokra, bosa i niekompletnie ubrana.
– Widziałam zbrojnych! Chyba czterech! Zmierzają w naszą stronę! – zawołała w popłochu i schowała się w swoim namiocie.
Czarnoksiężnik z księciem oprzytomnieli w jednej chwili. Poderwali się na równe nogi. Kedrigern pierwszy dostrzegł na odległym skraju łąki niewielkie figurki wynurzające się z lasu. Wskazując je palcem, wykrzyknął:
– Tam!
Osłoniwszy oczy dłonią, Waleczny przyjrzał się nieproszonym gościom. Rzeczywiście, w stronę obozowiska posuwało się czterech jeźdźców, do których wszakże wkrótce dołączyli piechurzy. W sumie z lasu wysypało się szesnastu zbrojnych. Kedrigern obserwował przybyszów przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, komentując głośno:
– Jeźdźcy w pełnej zbroi, ich konie także solidnie opancerzone. Bez wątpienia szukają zwady. Piechurzy uzbrojeni słabo – widzę zaledwie kilka kolczug, parę napierśników i siedem hełmów. Ich broń stanowią pałki. Wyglądają mi na bandę rabusiów pod wodzą dawnych rycerzy, którzy zeszli na złą drogę – podsumował czarnoksiężnik, opuszczając medalion i przecierając zmęczone oko.
– To Sproggart Grabieżca ze swoimi opryszkami. Od dawna ich szukam. – Waleczny uśmiechnął się pod nosem, ujmując rękojeść miecza.
– Skoro go wreszcie znalazłeś, powinniśmy się zastanowić, jak...
– My? Oni należą wyłącznie do mnie. Taka była umowa.
– Tak, ale ich jest szesnastu. Czy nie sądzisz...
Książę gestem nakazał mu milczenie. Następnie, zupełnie jak scholastyk wysnuwający oczywisty sylogizm, recytując argument po argumencie, przedstawił zwarty tok swojego rozumowania:
– Zbroje dużo ważą. Pod takim ciężarem konie będą ruszać się jak muchy w smole. Piechurzy to przypadkowa zbieranina. Źle zorganizowana. A ja mam zaczarowany miecz Embrenor oraz dzielnego i zwinnego rumaka Kariakola. Potańcuję sobie z nimi jak lis w kurniku.
– Czy pozwolisz mi choć popatrzeć na to z bliska?
– Oczywiście. Ale proszę, byś nie przybliżał się zanadto. Będę potrzebował dużo miejsca w tej potyczce.
– Wobec tego na koń! Powinniśmy jeszcze tylko... Zaraz, zaraz. Spójrz, książę! Pchnęli do nas posłańca!
Rzeczywiście, jeden z piechurów sadził wielkimi susami przez łąkę w ich kierunku. Uniósł dłoń na powitanie, a kiedy odzyskał oddech, odezwał się w te słowa:
– Mój pan, Sproggart Grabieżca, wita was w swoich włościach. Złóżcie mu w daninie wszystko, co posiadacie, razem z tą damą, która zażywała kąpieli w strumieniu, a będziecie mogli odjechać w pokoju. W przeciwnym razie czeka was śmierć.
Waleczny słuchał z rękami założonymi na piersiach, mierząc zbója chłodnym spojrzeniem. Gdy ten skończył, książę splunął na ziemię, po czym oznajmił tonem kata ogłaszającego wyrok ostateczny:
– Twój pan to podstępny i podły zaprzaniec, nędzny tchórz i łotr, którego dni są policzone. Stoisz przed księciem Walecznym z Kallopanii. Te ziemie należą do mojego ojca, a moim zadaniem jest oczyszczać je z takiej cuchnącej padliny jak Sproggart Grabieżca. Idź i powiedz mu, by gotował się na śmierć!
W posła jakby grom strzelił. Nie mogąc w pomieszaniu znaleźć słów odpowiedzi, obrócił się na pięcie i ile tchu w piersiach pomknął ku oczekującym go w oddali kompanom. Kedrigern i Waleczny bez zwłoki dosiedli koni, gotując się do wyruszenia w bój. Tymczasem wśród bandy rabusiów trwały gorączkowe narady. Ujrzawszy to, czarnoksiężnik zaniepokoił się nie na żarty.
– Czy przypadkiem nie wystraszyłeś ich swą przemową? Gotowi umknąć!
– Mam nadzieję, że nie uczynią tego. Straciłbym dużo czasu, polując na każdego z nich po kolei.
– Czy to nie nazbyt wielka fatyga?
– To mój obowiązek. Ale na szczęście zdecydowali się stanąć do walki. Jedźmy! Ty za mną w oddaleniu! – zakomenderował książę. Ruszyli stępa.
Z naprzeciwka zbliżała się ku nim wataha opryszków. Ich ponad miarę obciążone konie z wielkim wysiłkiem przeszły w trucht. Piechurzy osłaniali tyły i lewą flankę. Rzuciwszy okiem na ten niedbały szyk wroga, jadący dotąd prosto przed siebie Waleczny skręcił nieco w lewo. Jeźdźcy, przyspieszając, wielkim łukiem zatoczyli w jego stronę. Wówczas książę, spiąwszy konia do galopu, śmignął przed nosami zaskoczonej bandy i okrążywszy ją w mgnieniu oka, niespodziewanie znalazł się na tyłach. Zapamiętałe wysiłki zakutych w zbroje jeźdźców, zmierzające do szybkiego obrócenia ich rumaków, doprowadziły do nieopisanego zamętu. Korzystając z zamieszania, Waleczny raził Embrenorem na prawo i lewo. Przeraźliwy szczęk stali zgrzytającej o stal wzniósł się na krótką chwilę ponad okoliczne łąki. Gdy ucichł, cztery rumaki bojowe uwolnione od swych jeźdźców oddaliły się powoli z miejsca walki, szukając schronienia w lesie.
Teraz przyszła kolej na piechurów. Ci, widząc, co się święci, rozbiegli się na wszystkie strony, uciekając w popłochu. Kiedy książę zajął się pogonią, Kedrigern ze zdumieniem zauważył, że dwaj piechurzy, którzy zdołali przedrzeć się aż na skraj lasu, z niewyjaśnionych powodów nagle wyrzuciwszy ręce do góry, runęli jak dłudzy. Po chwili bystre oko czarnoksiężnika wypatrzyło Tergusa czającego się wśród drzew. Olbrzym mierzył właśnie z łuku do trzeciego z kolei uciekiniera.
Kedrigern podążył za księciem Walecznym. Dogonił go w chwili, gdy ten zsiadał właśnie z konia, by dobić rannych.
– Popis godzien uznania – pochwalił księcia czarnoksiężnik.
– Zwykła błahostka w porównaniu z twoim występem na moście, niemniej dziękuję. Najważniejsze, że spełniłem swój obowiązek – podsumował Waleczny, wycierając zakrwawiony sztylet w kaftan martwego piechura. Schował nóż, po czym z satysfakcją powiódł wokół wzrokiem. – Niestety, wiąże się z tym pewien kłopot.
– Jakiego rodzaju?
– Powinienem jak najszybciej dostarczyć głowę Sproggarta do domu. Przy takiej pogodzie zwłoka nie jest wskazana. Tymczasem podróż do Kallopanii opóźniłaby naszą wyprawę o trzy lub cztery dni, a my nie możemy sobie na to pozwolić.
– Czy to bezwzględnie konieczne?
– Nie, ale bardzo ucieszyłbym ojca. A cały naród odetchnąłby z ulgą. Ostatnimi laty Sproggart dał się ludziom we znaki. Kiedy ja za granicami królestwa polowałem na potwory, a Nieposkromiony toczył swoje wojny w dalekich górach, ten łotr hulał tu całkiem bezkarnie.
– Mógłbyś pchnąć Tergusa z podarunkiem dla króla.
– Chyba nie mam wyboru, choć doprawdy wolałbym zatrzymać go przy sobie podczas tej wyprawy – odparł książę z wahaniem.
Zsiadłszy z konia, Kedrigern popatrzył na leżące wokół bezwładne ciała pokonanych rycerzy.
– Czy odciąłeś już głowę Sproggartowi? – zapytał.
– Nie, ale to nie potrwa długo. Powaliłem go cięciem w szyję, więc teraz wystarczy tylko dokończyć dzieła. Chodźmy go poszukać.
– Przemierzyli łąkę do miejsca, gdzie wśród znaczonej krwią zieleni w najdziwaczniejszych pozach spoczywały ciała czterech jeźdźców. Nieopodal ich wierzchowce spokojnie skubały trawę. Panowała taka cisza, że gdyby nie leżące obok powykręcane zwłoki i połyskujące na nich plamy krwi, scena wyglądałaby zupełnie sielankowo.
Waleczny podniósł z ziemi tarczę. Starłszy z niej brud, obrócił ją ku czarnoksiężnikowi. Tarczę zdobiło malowidło przedstawiające na czarnym tle dwie zaciśnięte dłonie skrzyżowane ponad stosem łupów. Jedna dłoń dzierżyła ociekający krwią sztylet, druga – płonącą pochodnię. U dołu tarczy wyryto łacińską sentencję: „Semper laetitia mons spoliorum est".
– Nagromadzone łupy pozostają wiecznym źródłem radości – przetłumaczył Kedrigern.
– Dawniej Sproggart posługiwał się zgoła odmienną dewizą. O ile sobie przypominam, mówiła o honorze, poświęceniu i uczciwości. Potem, kiedy zszedł na złą drogę, zmienił i dewizę.
– Przynajmniej w tej kwestii wykazał poczucie przyzwoitości. Który z nich to Sproggart?
– Ten w czarnej zbroi – odparł Waleczny, trącając nogą ciało martwego Grabieżcy. Korpus potoczył się w bok, głowa zaś pozostała na miejscu. Książę uśmiechnął się promiennie. – Uderzyłem lepiej, niż mogłem się spodziewać – mruknął zadowolony. Uwolnił głowę ofiary z hełmu i podniósł ją do góry za włosy. Choć śmierć złagodziła szpetne rysy rabusia, jego twarz wciąż budziła grozę.
– Wątpię, by to trofeum przydało blasku pięknej Kallopanii – wzdrygnął się Kedrigern.
– Zapewne masz rację. Cóż jednak robić? Ojciec od dawna o nim marzył. – Odłożywszy głowę na bok, Waleczny zlustrował pobojowisko, po czym oznajmił, wzdychając: – Dobrze by było odesłać do Kallopanii także zdobyczne zbroje i rumaki. Żałuję teraz, że nie zabrałem ze sobą więcej ludzi.
Kiedy tak stali wśród śpiących snem wiecznym opryszków, nagle od strony lasu dobiegło ich wołanie. Ujrzeli Tergusa, który właśnie wyłaniał się z cienistego boru. Olbrzym zamachał do nich, po czym puścił się biegiem w ich stronę. Kiedy przybliżył się nieco, dostrzegli niewielką postać skuloną na jego ramieniu.
– Co to? Dziecko? – zdziwił się Kedrigern.
Waleczny przysłonił oczy dłonią.
– Nie, to karzeł – stwierdził.
Zabawa w słowa
I karzeł, i Tergus płonęli wielką chęcią uraczenia wszystkich opowieścią o swoich perypetiach. Waleczny jednak powstrzymał ich zapędy, oznajmiając stanowczym tonem, że na rozmowy dość będzie czasu po pracy. Toteż w milczeniu zdejmowano zbroje z poległych i ich wierzchowców. Potem łupy starannie spakowano, zdobyczne konie pochwycono i spętano, a odrąbaną głowę Sproggarta owinięto w sukno. Dopiero kiedy zmęczeni zwycięzcy posilili się wieczerzą, zasiedli wokół ogniska, by posłuchać historii karła i Tergusa. Pierwszy przemówił łowca.
– Kiedy ustrzeliłem trzeciego zbója, stwierdziłem, że los bitwy jest przesądzony, a mój pan nie potrzebuje już mojego wsparcia. Toteż dałem nura w las, aby sprawdzić, czy tam nie zaczaił się któryś z uciekinierów – zaczął, rzucając wokół groźne spojrzenia. – Nie znalazłem nikogo, ale w trakcie poszukiwań natknąłem się na worek zwisający z drzewa. – Tu karzeł ochoczo przytaknął słowom olbrzyma, wskazując palcem na siebie. – Worek ten zachowywał się dziwnie – kontynuował Tergus. – Tańczył w powietrzu, choć nie było wiatru, który mógłby nim poruszać. Już miałem go przeszyć strzałą, już uniosłem łuk, naciągnąłem cięciwę, gdy wtem z wnętrza sakwy dobiegł mnie jęk. Zaskoczony, opuściłem łuk i podszedłem bliżej. Wówczas usłyszałem zduszony szept: „Ratunku! Pomocy!" Odciąłem worek, uwalniając w ten sposób biednego więźnia, którym okazał się ten oto niewielki człowieczek.
Na te słowa karzeł wstał, ukłonił się nisko i wspiąwszy się na sterczący przy palenisku spory głaz, gdzie blask ognia dobrze mógł oświetlić jego krępą, przysadzistą sylwetkę, przybrał pozę oratora. Jego przeszywające na wylot, drwiące spojrzenie smolistych oczu budziło niepokój.
– Nazywam się Bledge – oznajmił. – Jestem sługą Glynfynnyn Białej. Przez czterdzieści długich dni i nocy błąkałem się wśród pełnych niebezpieczeństw leśnych ostępów, daremnie szukając nieustraszonego bohatera, który zechciałby uwolnić moją panią od nękającej ją ustawicznie Wielkiej Pełzającej Poczwary z Posępnej Góry. I oto wreszcie moje poszukiwania zwieńczył szczęśliwy koniec! Znalazłem śmiałka! – Zeskoczywszy gracko ze swojej zaimprowizowanej mównicy, rymnął z impetem na kolana przed Walecznym i rozkładając szeroko ręce, zawołał doń w uniesieniu: – O waleczny rycerzu! Dzielny wojowniku, któremu niestraszna nierówna walka! Mężny pogromco podłych rozbójników! Podąż wraz ze mną do zamku, w którym słodka Glynfynnyn truchleje ze strachu, bezradnie załamując białe dłonie, podczas gdy wielka bestia panoszy się bezkarnie, pustosząc królestwo! Straszydło to zjada wieśniaków, pożera trzodę, obraca w pył malownicze sioła, trzebi pachnące lasy, pozostawiając po sobie nieznośny fetor, zgliszcza i złorzeczenia. Błagam, uwolnij nas od Poczwary! Zabij ją!
Książę powstał i ująwszy miecz w dłonie, uniósł go wysoko. Donośnym głosem oświadczył z mocą:
– Ja, Waleczny, książę Kallopanii oswobodzę Glynfynnyn Białą i jej królestwo. Zgładzę Wielką Pełzającą Poczwarę. Na mój honor to przyrzekam i mój miecz. Słyszy Bledge?
Tergus i Bledge zgotowali księciu gromką owację, a i Kedrigern z Księżniczką ciepło przyjęli jego słowa. Wystąpienie Walecznego szczerze uradowało czarnoksiężnika, oznaczało bowiem, iż prawdziwa natura wzięła w królewskiej latorośli górę nad niedawno nabytą skłonnością do filozofowania. Żadne porozumienia z potworem nie wchodzą już w grę. Przed nimi walka na śmierć i życie. Glynfynnyn odzyska wolność, a uwolnieni od nieustającego poczucia zagrożenia mieszkańcy Kallopanii – spokojne sny. Uradowany Sariaks, uzyskawszy kolejny powód do dumy z syna, nie omieszka hojnie odpłacić złotem. Doprawdy, ta wyprawa zapowiada się na ze wszech miar udaną.
Jedno tylko budziło niepokój, a mianowicie to, iż Bledge wspomniał o czterdziestu dniach podróży z zamku. To oznaczałoby w sumie osiemdziesiąt dni spędzonych w drodze! Do tego trzeba by jeszcze dodać parę dni na rozprawę z potworem, kilka następnych na powitalne fety w Kallopanii, nie wspominając o powrocie do domu. W ten sposób, zanim dotrą do domu, ucieknie im lato. Żeby tylko tyle! Będą mieli prawdziwe szczęście, jeśli uda im się dotrzeć na Górę Cichego Gromu przed pierwszymi zamieciami. Zdruzgotany tą wizją czarnoksiężnik jęknął i ukrył twarz w dłoniach.
– Co wam dolega, mistrzu Kedrigernie? – zaniepokoił się karzeł.
– Czterdzieści dni, które przyjdzie spędzić nam w siodle w drodze do zamku Glynfynnyn, i czterdzieści z powrotem. Oto co mi doskwiera. Nie zabrałem z sobą dość bagażu na tak długą podróż.
– Skoro o to tylko chodzi, nie musicie się frasować. Zamek mojej pani leży zaledwie o trzy dni drogi stąd.
– Ależ sam twierdziłeś, że wędrowałeś lasami czterdzieści dni i nocy.
– Pobłądziłem. Zamierzałem dotrzeć do Kallopanii, by tam kontynuować moje poszukiwania. Niestety, prześladował mnie pech. Kiedy wreszcie udało mi się odnaleźć właściwą drogę, od razu zdybał mnie ten zbój Sproggart. Schwytał mnie dziś rano przy stajni.
– Jakiej stajni? – wtrącił się zdziwiony Waleczny.
– Przy pobliskiej zagrodzie, należącej do pary sędziwych wieśniaków, mój książę. Sproggart oszczędził ich niegdyś, lecz odtąd w zamian musieli żywić jego bandę i karmić ich konie. To niedaleko stąd. Jeśli ruszymy wcześnie rano, dotrzemy tam w południe – wyjaśnił Bledge.
– Moglibyśmy zostawić tam na przechowanie nasze zdobyczne konie i pozostałe trofea.
– Stary Clurt z rozkoszą zakisi dla ciebie, książę, głowę grabieżcy w marynacie.
– A więc postanowione. Teraz czas odpocząć. Ruszamy jutro o świcie – zdecydował Waleczny, wstając i przeciągając się sennie.
Księżniczka ziewnęła.
– Idziesz spać, Keddie? – zapytała męża.
– Najpierw powinienem zamienić parę słów z Belsheerem. Po bitwie przepadł gdzieś wśród łąk, a potem nie miałem już okazji z nim porozmawiać.
– Słyszę troskę w twoim głosie.
– Martwię się o niego – przyznał czarnoksiężnik, utkwiwszy zafrasowane spojrzenie w ogniu. – Działanie zaklęcia wzmaga się z każdą chwilą. Jeśli nie przeciwstawi się temu ze wszystkich sił, wkrótce straci pamięć.
– Ale nawet wówczas będziesz w stanie zdjąć zeń czar i przywrócić mu ludzką postać.
– Oczywiście, tylko czy uda mi się sprowadzić go do domu i poddać działaniu przeciwzaklęcia, skoro nie będę mógł się z nim porozumieć? Przecież zostawszy na dobre pszczołą, może pewnego dnia po prostu odlecieć gdzieś na zawsze.
– Pszczoły nie żyją zbyt długo, prawda?
– W tym wcieleniu może nie doczekać zimy – oznajmił Kedrigern, wstając i biorąc żonę za rękę.
– Czy nie ma sposobu, by pomóc mu w walce z zaklęciem?
– Trzeba zmusić go do wysiłku umysłowego. Pozostanie człowiekiem tak długo, jak długo będzie myślał. Wraz z utratą pamięci nieodwracalnie zamieni się w owada. O tym właśnie pragnę z nim pomówić. Może uda mi się nakłonić go do podjęcia pewnych ćwiczeń intelektualnych.
– A więc powodzenia! – ucałowawszy męża na pożegnanie, Księżniczka zniknęła w namiocie.
Czarnoksiężnik bez trudu odnalazł kolegę odpoczywającego w przytulnym zaciszu gęstej grzywy Bestii. Okazało się, że nie spał wcale, gdyż natychmiast zareagował na powitanie, odpowiadając nieco roztargnionym brzęczeniem.
– Czy przyjemnie spędziłeś dzień? – zapytał Kedrigern.
– Owszszszem. Zzznalazzzłem moccc pięknych kwiatów.
– Zapomnij o kwiatach, stary druhu. Wróć pamięcią do magii. Pomyśl o czarach, sztuce czarnoksięskiej i zaklęciach!
– Zzzaklęcia? Ach, owszszszem, pamiętam. Zzzaklęcia!
– Nie wolno ci o nich zapomnieć, jeśli chcesz pozostać czarnoksiężnikiem.
– Chcę nim pozzzostać – zabzyczał Belsheer bez wiary.
– Więc wytęż umysł! Ćwicz pamięć, myśl, wyciągaj wnioski, rozwiązuj zagadki, śpiewaj piosenki, recytuj wiersze!
– Zzznam tylko jedną piozzzenkę, ale nie pamiętam zzzłów...
– Dobrze więc, zostawmy piosenki. Na nich świat się nie kończy. A rymowanki? Znasz jakieś?
Belsheer zastanawiał się przez chwilę.
– Zzznam tylko rymowane zzzaklęcia. A nie byłoby rozzzważżżne użżżyć ich w obecnym położżżeniu.
– Nadzwyczaj rozsądne stwierdzenie. Doprawdy, nad wyraz poprawny sposób rozumowania. Ejże, twoje wysiłki już zaczynają przynosić pierwsze efekty!
– To czym w końcu mam się zzzająć?
– A co sądzisz o przysłowiach?
– Maszszsz na myźźźli mądre maksymy i powiedzdzdzonka? Zzznam ich setki! Wyzzznawcy Niewidzialnych Oświeconych Izzztot mnie nauczyli!
– To świetnie. Możesz od nich zacząć – po prostu powtarzaj je na głos. Nie ustawaj w wysiłkach, a na pewno opóźnisz działanie zaklęcia.
– Dobrzrzrze. Pozzzłuchaj jednego zzz nich: Zmęczony ptak nie fruwa, chyba że zmuszają go do tego okoliczności.
– Bardzo dobrze! Prawie nie bzyczałeś.
– Słuchaj dalej: Nieobecni, choćby najmędrsi, nie mają racji.
– Znakomicie!
– I jeszcze: Człowiek przebiegły narobi wiele hałasu o kopnięcie, od którego nawet nie okuleje. Bracie Kedrigernie! Czuję wyraźną poprawę! Naprawdę!
– Wobec tego nie wolno ci teraz zaniechać tych ćwiczeń. Trenuj bez wytchnienia! Gdy tylko rankiem otworzysz oczy, gdy wieczorem przyłożysz głowę do końskiego karku, w ciągu dnia, buszując w koniczynie i kwiatach, powtarzaj te swoje aforyzmy bez ustanku! I nie stroń od towarzystwa. Rozmawiaj z ludźmi!
– A o czym?
– Cytuj im swoje mądrości.
– Dobrze, tak też uczynię. Już czuję się lepiej. Dziękuję ci, bracie Kedrigernie.
Kedrigern rozstał się ze starym druhem pełen nadziei. Jeśli Belsheer dotrwa w takim stanie do powrotu na Górę Cichego Gromu, z łatwością poradzą sobie z uwolnieniem go od złego czaru. A jeśli codzienne ćwiczenia pozwolą mu odtworzyć w pamięci słowa zaklęcia Grizziscusa, tym lepiej. Wówczas zdjęcie zaklęcia stanie się dziecinną igraszką. Wszedłszy do namiotu, czarnoksiężnik podzielił się swoją radością z żoną. Tej nocy, uspokojeni, spali twardo zdrowym, spokojnym snem.
Następny poranek wstał tak zimny i ponury, iż trudno było zauważyć, że dnieje. Świt tylko nieznacznie rozproszył nocne ciemności. Ledwie podróżni, zwinąwszy obozowisko, ruszyli w drogę, z nieba zaczęła siąpić mżawka. Kedrigern zaproponował Belsheerowi, by schronił się przed deszczem w fałdach jego płaszcza, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Przeczesał dłonią grzywę swego wierzchowca. Bez rezultatu. Uznawszy, że przyjaciel zdążył przenieść się już w inne, cieplejsze miejsce, przestał się nim zajmować.
Wkrótce mżawka przeszła w jednostajny kapuśniaczek. W gęstym lesie baldachim z zielonych liści chronił podróżnych niczym dach. Kiedy przed południem zatrzymali się w dębowym gaju, ku swej radości znaleźli dość suchego miejsca, by rozłożyć się na trawie. Tergus i Bledge nazbierali chrustu na ognisko, przy którym wszyscy mogli się ogrzać i wysuszyć mokre odzienie.
W pewnej chwili Kedrigern zauważył, że Bledge daje mu potajemne znaki. Wyglądało to, jakby pragnął z nim pomówić sam na sam. Czarodziej wstał od ognia i przeszedł w głąb zarośli. Po krótkiej chwili karzeł go dogonił.
– Podróżuje z wami pszczoła, mistrzu – wyszeptał z zakłopotaną miną. – Ogromny owad.
– Owszem. Nazywa się Belsheer.
– Dziś rano, w drodze, zagadała do mnie.
– To dobrze. Prosiłem go, by rozmawiał z ludźmi.
– Najpierw zawisła tuż przy moim lewym uchu, brzęcząc tak: „Lepiej spoczywać na jedwabnych poduszkach, racząc się słodkimi frykasami, niż przymierać głodem w cuchnącym lochu".
– Święta racja.
– Podzielam wasze zdanie, mistrzu. Ale w chwilę później potężny owad przypadł do mojego prawego ucha z takimi oto słowami: „Jeden przyjaciel jest jak cynowy dzban, dwóch – jak drewniany stół, żona – jak kłębek wełny, a dzieci jak talerz owsianki; ale koń zawsze pozostanie tylko koniem".
Kedrigern w zakłopotaniu potarł podbródek, utkwiwszy niewidzące spojrzenie w mgielnych oparach.
– Hm...
– Nie dość na tym. W chwilę potem dodał jeszcze: „Każdy rozsądny człowiek potrafi odróżnić rękawicę od buta; nigdy nie myli ich ze szparagami". Nie chciałem wytykać pszczole, że plecie bzdury. Obawiałem się bowiem obrazić tak wielkiego czarnoksiężnika jak wy, mistrzu, nietaktownym zachowaniem wobec waszego pupila. Pragnę jednak...
– Chwileczkę, karle. Belsheer wcale nie jest moim pupilkiem – przerwał Bledge'owi czarnoksiężnik, po czym krótko opowiedział mu historię kolegi. Koleje losu Belsheera wielce poruszyły karła.
– To potworne, mistrzu Kedrigernie! Wszechmocny czarnoksiężnik w roli owada! Może na zawsze! – wykrzyknął zdruzgotany, załamując ręce. – Jak mógłbym mu pomóc?
– Wysłuchując cierpliwie jego powiedzonek bez uwag, że to bzdury. Nie wolno osłabiać jego zapału.
– Słusznie. A gdybym wtrącał czasem własne maksymy? To – wzbogaci konwersację i może pobudzić jego umysł. Poza tym moje przysłowia mają głęboki sens...
– To wyśmienity pomysł, Bledge'u! Większość swoich cudacznych powiedzonek Belsheer zaczerpnął od Wyznawców Niewidzialnych Oświeconych Istot, dziwacznej, ale niegroźnej sekty. Spędził wśród nich wiele miesięcy, choć Bóg jeden wie po co. Zamieszali mu tylko w głowie.
– Kiedy go znowu spotkam, wyrecytuję „Z dużej chmury mały deszcz" albo „Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada".
– Wspaniale. Jestem pewny, że twoja pomoc okaże się nieoceniona – zawyrokował czarnoksiężnik, poklepując karła po ramieniu.
– Przejąłem się tak jego stanem w przekonaniu, że to wasz ulubieniec, mistrzu.
– Nie hoduję żadnego zwierzątka. To nie leży w zwyczaju czarnoksiężników – wyjaśnił Kedrigern, gdy wracali do ogniska. – Tylko wiedźmy i kuglarze hołubią różne stwory. My mamy inne zajęcia.
– A nie przydałyby się do czegoś?
Kedrigern pokręcił głową.
– Ja uważam, że więcej z nimi zachodu niż pożytku. Chyba że opiekujesz się leniwcem. Pamiętam pewnego sztukmistrza, który trzymał w domu leniwca. Do dziś nie wiem, który z nich był bardziej gnuśny, leniwiec czy jego pan.
– Wiele osób lubi koty.
– Owszem. Łatwo się do nich przywiązać, a potem człowiek cierpi, kiedy je traci. Pamiętam pewną czarownicę, znajomą mojego mistrza, która przygarnęła kota, wspaniałego, prążkowanego. Było to piękne, miłe, przyjaźnie usposobione zwierzę. Kiedyś przyszło mu do głowy zapuścić się do króliczej nory – i tyle go widziano. Wiedźma przez wiele lat nie mogła przeboleć tego nieszczęścia. – Szli przez chwilę w milczeniu, po czym czarnoksiężnik dodał: – Prawdę mówiąc, w kawalerskich czasach przytrafiło mi się coś w rodzaju ulubieńca. Nazywał się Manny.
– Kot?
– Nie, pająk. Wyjątkowo wielki okaz, potrafił snuć pajęczynę o grubości ogniwa kolczugi. A przy tym tryskał humorem i nie podporządkowywał się nigdy nikomu. Wspominam go raczej jako niekłopotliwego lokatora niż łaszącego się pupila – westchnąwszy z nostalgią, Kedrigern zamilkł na dobre.
Tego popołudnia dotarli do rozległej przesieki, gdzie wśród zapuszczonych zagonów i walących się płotów stały szare, chylące się ku ziemi kamienne domy. Budynki te, krzywe i mocno nadgryzione zębem czasu, żywcem przypomniały Kedrigernowi grupę pijanych wieśniaków, rozpaczliwie podtrzymujących się nawzajem. W odróżnieniu od rozochoconych mocnymi trunkami wieśniaków, domostwa były pogrążone w zupełnej ciszy i bezruchu. Ani śladu życia.
– Oto królestwo Clurta i Vubb – obwieścił karzeł, wskazując dłonią zagrodę.
– Nie widać nikogo – zdziwił się Waleczny.
– Zapewne skryli się w trwodze gdzieś w piwnicy. Zawsze to robią, kiedy na horyzoncie pojawiają się nieproszeni goście.
– A zwierzęta?
– Mają tylko jednego konia, tak starego, że nigdy nie opuszcza stajni. Świnki i drób same nauczyły się chować w obawie przed przybyszami.
Tymczasem nadciągnęli Kedrigern z Księżniczką, która usłyszawszy tę wymianę zdań, stwierdziła ze współczuciem:
– Clurt i Vubb pędzą tu niełatwy żywot.
– Nigdy nie narzekają, pani – pocieszył ją Bledge. Po chwili zastanowienia dodał jednak: – Przynajmniej tak mi się wydaje. Ale chyba nie zawsze ich rozumiem.
– Nie traćmy czasu na próżne rozmowy. Przybyliśmy tu złożyć na przechowanie moje łupy. Widzę, że miejsca jest dość. Nie ma więc co zwlekać. – Przywróciwszy towarzyszy podróży do rzeczywistości, książę energicznie wysunął się naprzód.
– Za pozwoleniem, książę – powstrzymał go karzeł. – Najlepiej będzie, jeśli pojadę pierwszy. Kiedy pokażę im głowę Sproggarta, lody od razu zostaną przełamane.
Z wymuszonym uśmiechem Waleczny rzucił mu zawiniątko z makabrycznym trofeum. Wsunąwszy je pod ramię, Bledge popędził w stronę zabudowań. Pozostali bez pośpiechu ruszyli za nim.
Zanim zdążyli dotrzeć na miejsce, karzeł stał już w progu domostwa z sędziwymi wieśniakami u boku. Trudno było określić ich wiek. Ciężka praca, czas i przeżycia wysuszyły na wiór ich ciała i poorały licznymi bruzdami twarze, które wyglądały jak wydłużone orzechy włoskie. Ale ich starcze, kaprawe oczy błyszczały radością, kiedy witali podróżnych. Uśmiechali się przy tym szeroko, bez żenady prezentując nędzne pieńki ostatnich zębów, które im pozostały.
– Arrg varrg narrgen garg – przemówił pierwszy wieśniak. Zabrzmiało to jak warknięcie.
– Dard narf farrgen bard – dodał drugi.
– Witają was – wyjaśnił karzeł, dodając: – Ta w chuście to Vubb. – Obydwoje staruszkowie odziani byli w identyczne workowate stroje i niezgrabne chodaki. Wskazówka Bledge'a okazała się zatem nieoceniona, by ich rozróżnić.
Zgrzybiała para wydała z siebie jeszcze kilka dźwięków podobnie brzmiących jak poprzednie – Kedrigernowi nieodparcie kojarzyły się z przedśmiertnym rzężeniem. Karzeł podjął się roli tłumacza. Clurt i Vubb czuli się zaszczyceni, mogąc podejmować w swych skromnych progach bohatera, który zwyciężył znienawidzonego Sproggarta, z rozkoszą gotowi byli przechować dlań głowę zbója i wszelkie inne bitewne zdobycze. Jadła i miejsca do spania nie zabraknie u nich nigdy dla nikogo z tak szacownej kompanii. W zamian pragnęli jedynie otrzymać pukiel włosów Sproggarta. Posłuży do rzucania uroków na uprzykrzających im życie sąsiadów.
Słysząc to, Waleczny się ożywił.
– Co to za sąsiedzi? Dawni rycerze, którzy zajęli się rozbojem? A może olbrzymy ludojady? – dociekał.
Zgodną odpowiedź wieśniaków, która brzmieniem przypominała zgarnianie grabiami żwiru, bezzwłocznie przytoczył w zrozumiałym języku Bledge. Okazało się, że staruszków gnębiły od czasu do czasu trzy olbrzymy, kolejne dzieci Cętkowanej Wiedźmy, o których podróżni dotąd nie słyszeli.
Na wieść o tym Waleczny się rozpromienił.
– Wielkoludy! Wspaniale! – A zwracając się do Kedrigerna, zastrzegł: – Sam się nimi zajmę. Umówiliśmy się!
– Pod warunkiem że nie uciekną się do magii – zgodził się czarnoksiężnik.
– Oczywiście. Tergusie, zajmij się końmi i poszukaj odpowiedniego miejsca do przechowania naszych skarbów.
Tergus rozejrzał się wokół z dezaprobatą.
– Ależ to wszystko wygląda, jakby miało lada moment runąć – zauważył, nie ruszając się z miejsca.
– Stąpaj więc ostrożnie i nie trzaskaj drzwiami.
Do rozsądnej uwagi Walecznego z ochotą zastosowali się również wszyscy pozostali, wchodząc do maleńkiej siedziby Clurta i Vubb na paluszkach. W środku uderzyła ich niezwykła jak na wiejską zagrodę czystość. Gulgocząc swoje niezrozumiałe słowa, gospodarze poczęli nakładać gościom kolację. Na stół wjechały misy z zielonkawą kleistą papką, w porównaniu z którą błoto wydawało się smakowitym frykasem. Choć Kedrigern i reszta towarzystwa była porządnie wygłodzona, musieli wykazać wiele samozaparcia, by przełknąć to paskudztwo i nie zwymiotować od razu. Starając się odwrócić myśli od zapachu stojącego przed nim jadła, Kedrigern próbował odgadnąć jego skład. Na próżno. Potrawę gotowano z wielkim zapałem tak długo, aż zatraciła wszelki smak. Z żalem więc czarnoksiężnik zdołał ustalić jedynie, że uwarzono ją najprawdopodobniej z jarzyn. Posuwając się do takiego wniosku, wykazał i tak więcej wyobraźni, niż pozwalały na to nad wyraz skromne przesłanki.
Po kolacji strudzeni podróżni zgromadzili się przy kominku. Jedyny zydel zajęła Księżniczka; pozostali poukładali się na rozpostartych na podłodze płaszczach i kocach. Rozmawiano niewiele; wszystkich bez reszty pochłonęło trawienie niedawnego posiłku.
Błogą ciszę przerwało pojawienie się Belsheera, który rozsiadłszy się na czubku buta Kedrigerna, bezceremonialnie zabrał się do muskania swoich skrzydełek. Widząc potężnego owada, Clurt i Vubb porozumieli się między sobą swoim przedziwnym szwargotem i już, już mieli rzucić się Kedrigernowi z odsieczą, gdy on sam, zmiarkowawszy, co się święci, powstrzymał ich w ostatniej chwili. Belsheer, nieświadomy, że cudem uniknął śmierci, poderwał się, by zawisnąć w powietrzu w pół drogi między głową Księżniczki i Kedrigerna.
– Pióro jest potężniejsze niż miecz. I co wy na to? – zabrzęczał z dumą, po czym powrócił na but kolegi.
– Bardzo dobre – pochwaliła Księżniczka.
– Muszę przyznać, że pamiętasz wyjątkowo mądre sentencje – dodał Kedrigern.
– Prawdę mówiąc, nie moja to zasługa.
Na to wtrącił się Bledge, oznajmiając nieskromnie:
– To ja go jej nauczyłem. Po drodze zdążyliśmy wspólnie przypomnieć sobie mnóstwo mądrych powiedzonek.
– Ma głowę na karku ten Bledge, daję słowo – stwierdził Belsheer z uznaniem w głosie.
– Chyba zgodzisz się ze mną, że maksymy Wyznawców w żadnej mierze nie dorównują sentencjom karła – zauważył Kedrigern.
Po chwili milczenia Belsheer przyznał:
– Mówiąc szczerze, nigdy nie rozumiałem ani połowy tego, co mówili..
– Tylko połowy? – z niedowierzaniem zapytała Księżniczka.
Belsheer zamilkł ponownie, w zakłopotaniu czochrając się jeszcze energiczniej niż poprzednio. Po dłuższej chwili odezwał się w te słowa:
– No cóż, nie będę dłużej ukrywał, siostro Księżniczko. Rzeczywiście nigdy nie udało mi się pojąć ani słowa z ich bełkotu. Obawiałem się jednak przyznać do tego głośno, aby nie posądzono mnie o całkowitą ignorancję. Często zresztą miałem wrażenie, że stoję o krok zaledwie od zrozumienia. Ale na tym zawsze się kończyło. Czy znacie to uczucie?
– O tak. Nieraz go doświadczyłem. – Kedrigern z powagą pokiwał głową.
– Ale kiedy słyszę Bledge'a, cytującego „Mądrej głowie dość dwie słowie" albo „Kto pyta, nie błądzi"... Cóż, wówczas nie mam już najmniejszych wątpliwości, że to właśnie są prawdziwie mądre powiedzonka. Jasne i proste.
– Chwileczkę – wtrącił niespodziewanie Waleczny ze zmarszczonym czołem, zdradzającym wielki wysiłek umysłowy. – Przecież pióro wcale nie jest potężniejsze od miecza. Nie wolno powtarzać takich głupstw. Ktoś gotów w nie uwierzyć i przypłacić to życiem.
– Nie powinieneś brać tej sentencji dosłownie, mój chłopcze. Nie chodzi tu o prawdziwe pióro ani o prawdziwy miecz – bronił się Kedrigern.
– Mam nadzieję. Nikt nie wątpi chyba, że miecz jest potężniejszy od pióra. O, proszę! Oto dopiero ukuło mi się mądre powiedzenie. Ale odwrotnie? Toż to czyste banialuki. Równie dobrze można by stwierdzić, że pchła większa jest od konia.
Po zastanowieniu czarnoksiężnik odparł z wahaniem:
– Czemu nie? Odpowiednim zaklęciem...
– Nie rozmawiamy o zaklęciach, tylko o przysłowiach.
– Garg farg zark gargen – wtrącił Clurt, ożywiwszy się nieco.
– O co mu chodzi? – zapytał Kedrigern.
– Twierdzi, że każdy, kto wierzy w moc pióra, powinien spróbować zgładzić nim te trzy straszne, dokuczliwe olbrzymy – przetłumaczył skonfundowany karzeł.
– Możesz już nie obawiać się tych straszydeł – uspokoił staruszka książę. – Wkrótce uwolnię cię od nich na zawsze.
– Marmengargg. – Para wieśniaków pochyliła głowy z wdzięcznością.
– Dziękują waszej wysokości – wyjaśnił Bledge.
– To mój obowiązek. Pamiętajcie, silny zawsze ma rację.
– Nie, przysłowie mówi: „Racja czyni silnym" – sprzeciwił się Belsheer.
Waleczny obdarzył pszczołę spojrzeniem, w którym powątpiewanie mieszało się w równym stopniu z obrzydzeniem i politowaniem.
– Jeśli to prawda, dlaczego zawsze dobre i szlachetne księżniczki padają ofiarą niegodziwców i potworów? Dlaczego ludzie uczciwi muszą szukać oparcia w uzbrojonych w miecze rycerzach, by przeciwstawić się złu? Nie, nie, prawość wcale nie czyni silnym. Odwrotnie – moja szlachetność płynie z mej siły.
– Ależ skąd, mój chłopcze! To twoja dobroć daje ci siłę – sprzeciwił się Kedrigern.
– Dlaczego więc innym dobrym ludziom jej brak?
Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.
– Tego nie wiem. Trzeba by poszukać odpowiedzi u filozofów. A właśnie... możesz zapytać swojego brata Myśliciela, kiedy tylko następnym razem złoży wam wizytę. Zapewne znajdzie odpowiedź na to i na inne twoje wątpliwości.
– Na nic się to nie zda – odparł ponuro Waleczny. – Kiedy Myśliciel zaczyna snuć swoje wywody, rozpalając się, wikła je coraz bardziej, aż w końcu przestaję nadążać za jego rozumowaniem i gubię się zupełnie. Na pociechę więc wręcza mi swoją piekielną czarną księgę pełną mądrości, abym sam je przetrawił.
– Nie sądź księgi po oprawie – huknął znienacka Belsheer.
– Jeszcze jedno cenne przysłowie pszczoły – skrzywił się książę.
– Owszem. Właśnie mi się przypomniało! – radośnie potwierdził Belsheer, po czym wystrzelił w powietrze i kręcąc się w kółko jak wariat, powtarzał w uniesieniu: – Naprawdę! Słyszałem je przed laty, a tu nagle samo wpadło mi do głowy! Cud, bracie Kedrigernie, cud prawdziwy!
Kedrigern ukradkiem wymienił z karłem znaczące spojrzenia, głośno zaś czarnoksiężnik ozwał się w te słowa:
– Wspaniale, Belsheerze. Twój wysiłek przynosi pierwsze owoce.
Uspokoiwszy się, wielki owad usiadł ponownie na bucie Kedrigerna.
– Niestety, słów Grizziscusa nadal nie mogę sobie przypomnieć. Lubię mądre powiedzonka, ale wcale nie mam ochoty spędzić reszty życia, powtarzając je w kółko.
– To pierwsza rozsądna kwestia, którą dziś wygłosił – wymruczał pod nosem Waleczny.
Przemilczawszy uwagę księcia, Kedrigern kontynuował:
– Nie upadaj na duchu, stary przyjacielu. Ćwicz dalej. – A odwróciwszy się do żony, zapytał: – A co z twoją pamięcią, moja droga? Czy pojawiło się w niej coś nowego?
– Jak dotąd nie, ale ostatnio nabrałam całkowitej pewności, że kluczem do zagadki jest Wielka Pełzająca Poczwara. Jeśli zdołamy z nią porozmawiać, tajemnica mojego pochodzenia zostanie ostatecznie wyjaśniona – stwierdziła Księżniczka. Następnie, ująwszy czule dłoń męża, zapytała z troską: – A jak ty znosisz to wszystko?
– Cóż, dobrze wiesz, że nie cierpię podróżować, ale skoro...
– Nie, nie o to mi chodzi. Mówię o cierpieniu psychicznym.
– Jakim cierpieniu? – zdziwił się zaskoczony czarnoksiężnik.
– Ty, biedny podrzutek, też nie znasz swoich korzeni. Dotąd bardzo to nas łączyło. Czyż nie będzie ci więc przykro pozostać osamotnionym w swoich uczuciach, kiedy ja nagle odzyskam pamięć, a wraz z nią krewnych, znajomych, wiernych poddanych i dawnych adoratorów?
Uścisnąwszy dłoń żony, Kedrigern uśmiechnął się chytrze.
– Ani trochę. Uwielbiam sekrety – odparł.
Potyczki z magią
Następnego dnia opuścili zagrodę o świcie, żegnani przez gospodarzy przyjaznym: „Gnarfargledarg". Pokrzepieni mocnym snem pod trochę krzywym, ale całym dachem, umieściwszy łupy w bezpiecznym schowku, zadbawszy, by głowa Sproggarta kisiła się pięknie w garncu, wyruszali w drogę raźno, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Szczególnie ożywiony był Waleczny, gdyż rozgrzewała go nadzieja rychłej potyczki z trzema olbrzymami.
Na czele jechał Bledge, podróżujący w towarzystwie nie odstępującego go Belsheera. Pszczoła bez przerwy przemieszczała się, przysiadając a to na rondzie kapelusza karła, a to na jego ramieniu lub też wzlatując co chwila do jego ucha, by zabłysnąć kolejnym celnym powiedzonkiem. Dalej kłusował na swym dzielnym rumaku książę Waleczny, a tuż za nim wierny Tergus. W pewnej odległości od nich kołysała się sennie na swym rumaku Księżniczka. Kawalkadę zamykał Kedrigern.
Podróżowali w milczeniu, przerywanym jedynie cichymi szeptami Bledge'a i Belsheera, całkowicie niedostępnymi dla uszu pozostałych podróżnych, którzy i tak nie mieli ochoty zwracać na nie najmniejszej uwagi, bez reszty znękani doskwierającym im bezlitośnie uczuciem głodu (wszyscy zgodnie odmówili poczęstowania się odgrzanym przysmakiem z poprzedniego wieczora) oraz zimna (poranek był przejmująco chłodny i wilgotny). Zatopieni we własnych myślach, bezgłośnie posuwali się naprzód.
Kiedy słońce zaczęło grzać mocniej, osuszając poranne mgły, wędrowcy zatrzymali się na krótko przy strumieniu, aby się posilić i uzupełnić zapasy wody. Wróciwszy na szlak, zdążyli ujechać zaledwie kawałek, gdy Kedrigern zwietrzył pierwsze, na razie bardzo dyskretne oznaki niebezpieczeństwa. Tak subtelne, że niewyczuwalne nawet dla czułych na wszelkie pozazmysłowe sygnały Belsheera i Księżniczki, a jednak całkiem wyraźne. Zaniepokojony czarnoksiężnik podejrzliwie pociągał nosem, lecz nie zwąchał niczego niezwykłego. Wydobywszy z kieszeni tuniki swój czarnoksięski medalion, ukradkiem przyjrzał się otoczeniu przez Szczelinę Prawdziwej Wizji; nadal jednak nie znalazł wokół nic podejrzanego. Mimo to nie mógł pozbyć się wrażenia, iż gdzieś w pobliżu kryje się magiczna pułapka. Nie chcąc wychylać się przedwcześnie ze swymi spostrzeżeniami, postanowił na wszelki wypadek nie spuszczać Księżniczki z oczu. Na pierwszą oznakę jej niepokoju podniesie alarm, niezależnie od tego, czy zdoła do tego czasu znaleźć przyczynę, czy nie.
Powziąwszy to postanowienie, z takim zacięciem oddał się obserwacji żony, że nie zauważył nadlatującego Belsheera. Ocknął się dopiero wtedy, gdy pszczoła znalazła się tuż przed jego nosem. Zakreśliwszy kilka zamaszystych zygzaków, Belsheer huknął w podnieceniu:
– Przez skórę czuję tu czary, bracie Kedrigernie! Pełno czarów! A ty?
– Zwęszyłem je, gdy tylko ruszyliśmy z postoju, ale nie umiem ustalić, skąd pochodzą.
– Ja też nie. Nie mam jednak wątpliwości, że czają się wokół.
Tymczasem Księżniczka podjechała niepostrzeżenie do obu czarnoksiężników. Widząc zaambarasowaną minę męża oraz nerwowe ruchy Belsheera, stwierdziła raczej niż zapytała:
– A więc wy także wyczuliście obecność czarów w pobliżu?
– Owszem, siostro Księżniczko. Co więcej, ich moc wzmaga się z każdą chwilą.
– Nie znamy jednak źródła – Wobec tego polecę rozejrzeć się trochę – zdecydowała Księżniczka, zdejmując płaszcz i rozprostowując skrzydła.
– Uważaj na siebie, moja droga. Na górze może być niebezpiecznie.
– Nie martw się, będę bardzo ostrożna.
– Jeśli tylko dojrzysz coś podejrzanego, wracaj natychmiast.
– Dobrze. Obiecuję.
– Zaczekamy tu na ciebie. Belsheerze, poproś Bledge'a, by zarządził postój – zwrócił się Kedrigern do kolegi, jednocześnie obserwując oddalającą się Księżniczkę, która ponad drzewami poszybowała wzdłuż szlaku.
Reszta towarzystwa tymczasem, w oczekiwaniu na jej powrót, pozsiadała z koni. Każdy z nich przyjął nowinę inaczej. Waleczny, ledwie zwiedziawszy się o zagrożeniu, gotów był na łeb, na szyję pędzić do boju. Bledge z Tergusem, zachowując więcej umiaru, zasypali Kedrigerna gradem pytań, na które czarnoksiężnik nie umiał udzielić im odpowiedzi. Belsheer zaś ograniczył się do uroczystego zacytowania takiej oto, naprędce skomponowanej, mądrości:
– Niebezpieczeństwo dostrzeżone w porę to tylko połowa niebezpieczeństwa.
Trwały właśnie gorączkowe narady, kiedy niespodziewanie wróciła Księżniczka. Wylądowawszy z gracją obok Kedrigerna, zajęła się przygładzaniem skrzydełek oraz otulaniem ich na powrót płaszczem, nie zwracając najmniejszej uwagi na niecierpliwie wyczekujących wyjaśnień podróżnych. Dopiero odsapnąwszy troszeczkę, rzekła:
– Cała ta magia emanuje z niewielkiej szopy stojącej samotnie na środku przesieki o parę staj przed nami. Choć budowla ta rozmiarami przypomina kurnik, czary buchają z niej z niezwykłą siłą.
– Zaczarowany kurnik? Coś podobnego! Nigdy o czymś takim nie słyszałem! Mogę was o tym zapewnić pomimo częściowego zaniku pamięci! – dziwił się Belsheer.
– Wcale nie twierdziłam, że to kurnik – oburzyła się Księżniczka. – Użyłam takiego porównania tylko ze względu na niewielkie rozmiary budyneczku. Równie dobrze może to być drewutnia.
– Zaczarowana drewutnia to także dość niezwykłe zjawisko.
– A może byśmy tak pojechali rzucić na nią okiem? – zaproponował Kedrigern.
– Koniecznie! A nuż trafi się okazja do wykazania mego rycerskiego kunsztu? – zapalił się Waleczny. – Jak sądzisz, pani?
– Nie mam pojęcia. Wprawdzie odkryłam źródło magii, ale poza tym niewiele udało mi się dowiedzieć. Nie potrafię nawet określić, czy owe czary promieniują dobrem czy złem.
– Wierz mi, pani, diabeł maczał w nich palce – ostrzegł ją karzeł przyciszonym głosem. – Znajdujemy się w pobliżu Grotcliff, które ongiś należało do pewnej przesiąkniętej złością wiedźmy.
– Słyszeliśmy o niej – stwierdził Tergus.
– A może tę chatkę zamieszkują jej trzej synowie? – zaniepokoił się Bledge, rozglądając się trwożliwie dookoła.
– Wykluczone – rozwiała jego wątpliwości Księżniczka. – Ta szopa nie zdołałaby pomieścić stadka kurcząt.
– Nie zapominaj, moja droga, że szopa jest zaczarowana – wtrącił się Kedrigern.
– Dość na tym. Jedźmy już! – zniecierpliwił się Waleczny. Co rzekłszy, dziarsko wskoczył na siodło i ruszył galopem przed siebie.
Reszcie podróżnych nie pozostało nic innego, jak pójść w jego ślady. Po kilku minutach jazdy dotarli na skraj lasu. Oczom ich ukazała się spora przesieka, na środku której chyliła się ku ziemi niepozorna, nadwątlona przez czas i żywioły chatka. Zatrzymali się niezdecydowanie.
– Czy na pewno o tę chatkę chodziło? – zapytał Waleczny z niedowierzaniem.
– Tę właśnie – potwierdziła Księżniczka.
Kedrigern poddał walącą się ruderę uważnym oględzinom przez medalion. Po dłuższej chwili przetarł oczy, po czym kontynuował w milczeniu swoje obserwacje pod bystrymi spojrzeniami zaciekawionych współtowarzyszy podróży.
– Nic tu nie znajduję – oznajmił w końcu, wsuwając na powrót medalion do kieszeni w tunice. – Chatkę spowija potężne zaklęcie, lecz nie umiem...
Nie dokończył, gdyż nagle z chatki ze straszliwym rumorem wypadło trzech olbrzymów. Wszyscy trzej pokrzykiwali wściekle i dziko wymachiwali rękami. Każdy z nich wzrostem przerastał chatkę dwukrotnie, a drzwi do niej wiodące – wręcz dziesięciokrotnie. Byli tak rośli, że razem nie pomieściliby się nawet w sporej stodole. Tymczasem, choć wydawało się to nieprawdopodobne, bezsprzecznie wyłonili się z budki tak małej, że do jej wnętrza nie udałoby się upchnąć tuzina kur ani nawet naręcza szczap wystarczającego do opalenia zaledwie jednej izby w ciągu krótkiego zimowego dnia.
Wielkoludy warczały, ryczały i szczerzyły w złości długie żółte zębiska, wywijając groźnie maczugami wielkimi niczym pnie sosen. Zbliżały się powoli do podróżnych, a przy każdym ich kroku ziemia drżała w posadach.
– Obcy! – wrzasnął pierwszy.
– Natręci! – huknął drugi.
– Wrogowie! Niech sczezną! – zawył trzeci.
Waleczny osadził konia w miejscu. Wyciągając miecz, rzucił przez zęby do Kedrigerna:
– Oni należą do mnie, czarnoksiężniku!
– Tylko dopóki nie użyją magii – sprostował Kedrigern.
– Nie zdążą!
Spiąwszy rumaka ostrogami, książę ruszył wprost ku szalejącej w oddali trójcy. Na widok szarżującego nieprzyjaciela wielkoludy rozstawiły się w obronną linię. Gotując się do odparcia ataku, stanęły na szeroko rozstawionych nogach, unosząc wysoko maczugi i wydając z siebie dzikie, triumfalne okrzyki.
– Dzielny młodzian! – pochwalił księcia Belsheer. – Śmiało rwie do przodu mimo niechybnej zguby!
– Nie możemy go wspomóc? – denerwowała się Księżniczka.
– Kilka celnie posłanych strzał ostudzi ich zapały – orzekł Tergus, zsiadając z konia i napinając łuk.
– Pomóż mu, mistrzu Kedrigernie! Tym samym i nas ocalisz! – błagał karzeł.
– Umowa jest umową, Bledge'u. Dopóki nie zaczną rzucać czarów, nie mam prawa się wtrącać.
– Człowiek honoru raczej złamie nogę niż raz dane słowo – podsumował Belsheer sentencjonalnie.
– Ale te potwory rozniosą księcia w pył! Zgniotą na miazgę! – protestował karzeł. – A cóż wówczas pocznie Glynfynnyn Biała?
Kedrigern uniósł ręce w uspokajającym geście.
– Jeśli naprawdę mamy do czynienia z synami Cętkowanej Wiedźmy, nie ma się czego obawiać. Są o wiele mniej groźni, niż na to wyglądają. Zamiast lamentować, poobserwujcie walkę, a przekonacie się wkrótce sami, że mam rację!
– Coś przed nami ukrywasz – stwierdziła podejrzliwie Księżniczka, przyglądając się mężowi spod oka. W odpowiedzi czarnoksiężnik uśmiechnął się tylko.
Waleczny tymczasem pędził przed siebie co koń wyskoczy, kierując się wprost na olbrzyma stojącego pośrodku. Jednak w ostatniej chwili, gwałtownie skręciwszy w lewo, zamachnął się Embrenorem, jednym jego cięciem rozpruwając brzuch niczego nie spodziewającego się potwora na lewej flance. Dzielny rycerz nie zdążył nawet zawrócić konia, by przygotować się do kolejnego, równie zgrabnego posunięcia, gdy rozsierdzony środkowy wielkolud zamachnął się potężną maczugą. Niestety, wymierzył tak nieszczęśliwie, że trafił prosto w ciemię swego drugiego brata, który nieopatrznie właśnie nawinął mu się pod rękę. Potężna czaszka rozprysła się na kawałki niczym roztrzaskany o ziemię melon. Widząc, co najlepszego narobił, olbrzym wpadł w rozpacz. Odrzuciwszy broń, począł przeraźliwie jęczeć grubym głosem, wygrażając pięściami i rwąc włosy z głowy. Waleczny rozprawił się z nim jednym uderzeniem miecza.
Gdy pozostali podróżni, nie mogąc ochłonąć z wrażenia, wciąż jeszcze w osłupieniu spoglądali na swego bohatera, Kedrigern odezwał się niedbałym tonem, zupełnie jakby rozprawiał o pogodzie, a nie podsumowywał krwawe widowisko:
– Podobno Cętkowana Wiedźma swoich trzech synów olbrzymów obdarowała brakiem rozwagi, niezdarnością i skłonnością do wpadania w złe nastroje. Bez wątpienia to właśnie oni.
– Co za jędza bez serca! – szepnęła zdruzgotana Księżniczka.
– Odpychająca kreatura – wzdrygnął się Bledge.
Kedrigern kiwnął dłonią księciu, który zsiadłszy z konia, przyglądał się z bliska swojemu dziełu. W odpowiedzi Waleczny dufnie potrząsnął mieczem. Twarz mu promieniała, stąpał lekko i sprężyście.
– Ten chłopiec zaiste stworzony jest do walki – orzekł Belsheer, lądując na ramieniu Kedrigerna, a rozradowany wynikiem potyczki Bledge dodał:
– On uratuje moją panią i wyzwoli nas wszystkich od Wielkiej Pełzającej Poczwary! Jednym ciosem powali to straszydło! Po tym, co tu ujrzałem, jestem tego pewny!
Kedrigern pokiwał głową.
– Skłonny jestem podzielić tę opinię. Co prawda, książę wyruszał w podróż, nosząc się z innymi zamiarami, ale zdaje się, że zmienił swoje nastawienie.
– Przypomnij mu więc, że nie powinien użyć miecza, dopóki my nie zamienimy słowa z potworem – zaniepokoiła się Księżniczka.
– Sądzę, że rozmowa okaże się zbyteczna. Sam widok straszydła wróci ci pamięć w jednej sekundzie.
– Moją też! – huknął radośnie Belsheer.
– Przerażenie zwykle zaburza pracę żołądka. Nigdy natomiast nie słyszałem, by miało wpływ na pamięć – przytomnie zauważył Bledge.
– Nie traćmy nadziei, że tym razem stanie się inaczej. – Kedrigern nie dał się łatwo zbić z pantałyku.
– Nadzieja jest matką głupich – spointował Belsheer bez wahania.
– Nie znasz bardziej optymistycznych powiedzonek? – ujęła się za mężem Księżniczka.
– Niestety nie. Ale może coś wpadnie mi do głowy, kiedy zobaczę potwora.
Na to Bledge uśmiechnął się triumfalnie, mówiąc:
– A co byście powiedzieli na: Więcej warta piękna nadzieja niż byle jakie spełnienie?
– Brawo, Bledge'u, to znakomite. Bardzo mi się podoba – zachwycała się Księżniczka.
W tej właśnie chwili Waleczny, upewniwszy się ostatecznie, że ze strony olbrzymów nic nikomu już grozić nie może, przywołał dyskutujących do siebie. Zbliżywszy się gromadą do magicznej budki, jeden przez drugiego zaczęli gratulować księciu zwycięstwa. On zaś z nadmiaru skromności próbował zbyć ich lekceważącym gestem dłoni. Nie udało mu się jednak zamknąć ust Bledge'owi ani Tergusowi. Tak się zapędzili w przesłodzonych pochlebstwach, że w końcu rozgniewany Waleczny musiał przywrócić ich do porządku surowym spojrzeniem i gniewnym zmarszczeniem brwi.
– Doprawdy nic w tym wielkiego – rzekł poważnie. – Owszem, przyznaję, że było ich aż trzech, a do tego tak rosłych, że aby przejść pod łukiem triumfalnym w Kallopanii, musieliby zginać się wpół. Ale zaczarowany miecz Embrenor ma tę właściwość, że równa moje siły z siłami nieprzyjaciela.
– Czy to znaczy, że on wcale nie gwarantuje ci przewagi? – zdziwił się Tergus.
Książę obrzucił go chłodnym spojrzeniem.
– Oczywiście, że nie. To byłoby nieuczciwe. Zaklęty miecz zapewnia mi równą walkę. O nic więcej nie śmiałbym prosić.
Podczas gdy pozostali oddawali się rozmowie, Kedrigern z Księżniczką z bliska lustrowali rozpadającą się chatkę. Niewiele wysiłku trzeba było, by obejść ją dookoła. Uczyniwszy zaledwie kilkanaście kroków, stanęli przed jej otwartymi na oścież drzwiami, za którymi kryła się czarna czeluść.
– W środku aż gęsto od magii – stwierdził Kedrigern. – Czujesz ją?
– Bardzo wyraźnie. Mimo to trudno pojąć, jak ta trójka mogła zmieścić się w środku albo przecisnąć przez te drzwi.
– Dla czarnoksiężnika to nic trudnego. Nieraz słyszałem – o podobnych cudach. Może się bowiem zdarzyć, że z jednej strony ktoś potrzebuje dużo przestrzeni, ale z drugiej pragnie uniknąć rozgłosu. Jedynym wyjściem z takiej sytuacji jest pozorne pomniejszenie fasady budynku. Tak na przykład uczynił Arlebar. Jego na pozór skromny, sfatygowany domek zapewnił mu spokojny żywot, nie kłując nikogo w oczy.
– Co dom, to dom, a to nie jest nawet porządna szopa.
– Sądząc po pozorach, do których się uciekła, Cętkowana Wiedźma ukryła tutaj coś naprawdę cennego. A może by tak... – Kedrigern skrobał podbródek, przyglądając się w zadumie mrocznemu wnętrzu chatynki.
– Chyba nie mówisz poważnie, Keddie?
– Pomyśl tylko, moja droga. Przed nami okazja, która może się nie powtórzyć!
Księżniczka wyglądała na przestraszoną.
– Naprawdę uważasz, że powinniśmy to zrobić? Takie przedsięwzięcie może okazać się szalenie niebezpieczne.
– A czy stać nas na to, by po prostu stąd odejść?
Przez chwilę w milczeniu rozważała jego słowa, po czym zdecydowanie potrząsnęła głową. Kedrigern ujął jej dłoń.
– Osłonię nas czarami, a i medalion posłuży nam za tarczę przeciwko złym mocom. A ty uważaj, by nie puścić mojej ręki – rozkazał.
– Dobrze – potulnie szepnęła Księżniczka.
Czarnoksiężnik wymruczał słowa zaklęcia, po czym zanurzyli się w ciemność. Z dala doleciały ich połączone głosy Bledge'a i Belsheera, recytujących z zapałem:
– Im wyżej siedzisz...
Znaleźli się w nieskończenie długim korytarzu. Obejrzawszy się za siebie, Księżniczka wydała okrzyk przestrachu. Z tyłu za nimi korytarz również zdawał się nie mieć końca.
– Nie ruszaj się z miejsca – ostrzegł ją Kedrigern. – Najpierw muszę zapewnić nam bezpieczny powrót.
– Och, uczyń to, proszę! – słabym głosem odparła Księżniczka, mocno ściskając rękę męża.
Kedrigern, zamknąwszy oczy, przez chwilę milczał w skupieniu. Potem stłumionym głosem wypowiedział zaklęcie. Przy ostatnich słowach obiema dłońmi wskazał posadzkę u ich stóp. Kamienne płyty rozbłysły na mgnienie oka nieziemskim światłem. Gdy ponownie zbladły, para odkrywców zdecydowała się wreszcie ruszyć w nieznane, zostawiając, w miejscu gdzie stali, ślady stóp jaśniejące wyraziście na tle ciemnej posadzki.
– Teraz możemy śmiało się stąd oddalić. Kiedy zechcemy na powrót wydostać się z chatki, wystarczy, że stanąwszy na tych śladach, damy krok do tyłu. A więc naprzód! – zachęcał czarnoksiężnik.
Bezkresny korytarz poza tym nie wyróżniał się niczym szczególnym, do złudzenia przypominając typową dla wielu zamków galerię, pełną niezliczonych drzwi i przesłoniętych okien umieszczonych naprzemiennie z obu jej stron w takim porządku, że zawsze naprzeciwko drzwi znajdowało się okno. Ściany, sklepienie, posadzka, drzwi i okna nie zdradzały najmniejszych oznak niezwykłości. Wyglądały solidnie i zupełnie zwyczajnie. Korytarz był na tyle obszerny, że dwie osoby mogły swobodnie maszerować ramię w ramię; nie musiały się pochylać – by dosięgnąć sklepienia, trzeba było wyciągnąć rękę. Po przejściu kilkudziesięciu kroków Księżniczka zatrzymała się nagle. Na jej twarzy malowała się konsternacja.
– Nic nie rozumiem – stwierdziła, marszcząc z namysłem czoło. – Promienie światła słonecznego wpadają przez okna z obu stron korytarza pod tym samym kątem. – Kedrigern w zamyśleniu pokiwał głową, a ona ciągnęła: – Z kolei wszystkie drzwi muszą prowadzić do lilipucich pomieszczeń. W przeciwnym razie światło dnia nie miałoby dostępu do tych okien.
– Nie zapominaj, moja droga, że to zaczarowane miejsce, które rządzi się swoimi prawami. Jesteśmy poza rzeczywistością, tu żadne ziemskie reguły perspektywy czy gry światła i cienia nie mają zastosowania.
– Poza rzeczywistością? To znaczy gdzie?
– Nigdzie w szczególności. Wszędzie po trosze.
Oczy Księżniczki rozszerzyły się ze zdumienia.
– Doprawdy imponujące – orzekła z uznaniem. – Ta Cętkowana Wiedźma posiadała wielką moc.
– Owszem, ale ten korytarz nie jest jej dziełem. Jej udało się tu zaledwie wedrzeć, choć i tak to wyczyn nie lada. To Wielki Pasaż.
– A cóż to takiego? I dokąd prowadzi?
– Donikąd. Nie temu służy. Po prostu jest. I trwa. Za każdymi z jego drzwi i okien kryją się sceny z życia wszystkich żywych i umarłych, i tych jeszcze nie narodzonych. Aż po wieczne czasy.
– Brr! – wzdrygnęła się z przestrachem księżniczka, ciągnąc męża za rękę. – Chodźmy stąd! Szybko!
Kedrigern ani drgnął.
– Ależ moja droga! Nie możemy przepuścić takiej okazji! Toż to prawdziwe zrządzenie losu! Jeśli tylko odnajdziesz właściwe okno, będziesz mogła ujrzeć siebie jako dziecko. Zobaczysz swoich rodziców, krewnych, przyjaciół z dzieciństwa, służbę i dworzan, ulubione zwierzęta. Zaleje cię fala wspomnień. Twoja pamięć ożyje.
Księżniczka zawahała się, po czym jeszcze energiczniej pociągnęła męża za rękę.
– Nie – odparła stanowczo. – Szkoda czasu. Pasaż zdaje się nie mieć końca, a okien w nim tyle, że nie wierzę, abyśmy zdołali odnaleźć to właściwe, dotyczące mojego życia.
– W jakiekolwiek okno zajrzysz, dostrzeżesz wyłącznie epizody ze swojego życia. I nie pytaj, dlaczego tak się dzieje. Nie umiem tego wytłumaczyć.
– A drzwi? Czemu służą?
– Możesz wkroczyć przez nie do swojego życia i zmienić jego przebieg. Nie wiem jednak, jak się stamtąd wraca. A jeśli spotkasz tam samą siebie, to...
– Dość! – nie dała mu dokończyć Księżniczka. – Będę skrzętnie omijać wszystkie drzwi. Ale chętnie zerknęłabym przez okno. Jedno tylko, nie więcej.
Kurczowo ściskając dłoń czarnoksiężnika, drugą ręką ostrożnie uchyliła rąbka zasłony w najbliższym z okien. Zajrzawszy do środka, czy też może wyjrzawszy przez odsłonięte okno, wydała cichy okrzyk.
– Co tam? – dopytywał się Kedrigern.
– Nie widzisz?
– Nic a nic.
– Cóż, widzę siebie. Siedzę w domu, przed kominkiem, w wielkim fotelu. Stopy opieram na podnóżku, a kolana grzeje mi koc. Jestem stara, włosy mam siwe jak gołąbek. Po prostu staruszka.
– A czy ładnie się postarzałaś?
Przyjrzawszy się raz jeszcze swojemu wizerunkowi, Księżniczka stwierdziła nie bez satysfakcji w głosie:
– Owszem, niczego sobie. Mimo podeszłego wieku wyglądam na dystyngowaną i wciąż energiczną damę.
– Uff! Co za ulga!
– Ale ciebie tam nie widzę! – zaniepokoiła się Księżniczka.
– Ponieważ zapewne właśnie odbywam daleką podróż, narażając własne życie dla kolejnego klienta. Albo może zagrzebałem się w pracowni. Lub zbieram zioła w ogrodzie.
– Nie lubię, kiedy nie ma cię przy mnie.
– Okna opowiadają o twoim życiu, nie o mnie.
– Wolę więc zajrzeć w inne – zdecydowała Księżniczka, pociągając za sobą czarnoksiężnika. Tym razem śmiało uchyliła zasłony. Spojrzawszy przez szybę, zawołała:
– Wielkie schody prowadzące do naszego pałacu! Bawię się na nich! Mam chyba ze cztery latka! Widzisz mnie?
– Nie, rzecz jasna.
– Szkoda. Byłam naprawdę uroczym brzdącem. Pałac też jest zresztą godzien obejrzenia. Obok mnie stoi siostrzyczka. Też całkiem urodziwa, jeśli oczywiście ktoś gustuje w pyzatych buziach. Ale zaraz, co ona najlepszego wyprawia? – Księżniczka zbladła i przez dłuższą chwilę nie odzywała się wcale. W końcu z całej mocy ściskając dłoń męża, aż chrupnęły mu wszystkie kości, zawołała z oburzeniem: – Zepchnęła mnie! Z wielkich schodów! I pomyśleć, że przez te wszystkie lata żyłam w przekonaniu, że to był wypadek! A tymczasem ona zepchnęła mnie rozmyślnie!
– Twoja siostra?
– Właśnie. Moja rodzona siostra. Zepchnęła mnie ze schodów – potwierdziła Księżniczka tonem, w którym zadźwięczała stal.
– To okropne. Może dość naoglądałaś się już dzisiaj, moja droga... – Kedrigern zapragnął oszczędzić żonie dalszych wzruszeń.
– Jeszcze tylko jedno okno. Ostatnie, obiecuję – upierała się Księżniczka. Lecz wyciągnąwszy rękę, by unieść kolejną zasłonę, zastygła w pół gestu, jakby tknięta nagłą myślą. – A może ty byś choć raz zajrzał w któreś z okien? – zapytała, odwracając się do męża.
– Nie, nie mam zamiaru...
– Uczyń to, proszę. Jeśli teraz się zawahasz, będziesz potem żałował do końca życia.
– Nie chcę grzebać w przeszłości.
– Może ujrzysz swoją przyszłość. To ty przecież nalegałeś, byśmy zwiedzili ten pasaż, nie ja.
– Owszem, ale z nas dwojga to ty pragniesz odzyskać pamięć.
– Jako czarnoksiężnik powinieneś skorzystać z okazji, by poznać tajniki tego miejsca. To przysporzy ci ważnych doświadczeń zawodowych.
Kedrigern poczuł się schwytany w pułapkę. Przez chwilę na próżno starał się znaleźć rozsądny wykręt. Wreszcie zrezygnował.
– Skoro tak stawiasz sprawę, nie mam wyboru. Tylko jeden szybki rzut oka – wydukał z nieszczęśliwą miną, po czym energicznie odciągnął zasłonę z najbliższego okna.
Ujrzał mroczne wnętrze, w którym migał płomyk świecy. Przez dłuższą chwilę nie mógł rozróżnić szczegółów. Dopiero kiedy oswoił nieco wzrok z ciemnością, zauważył postać spoczywającą na niskim, prostym łożu w rogu nie znanej mu izby. Kedrigern rozpoznał rysy śpiącego. To był on sam. Mamrotał coś niezrozumiale, rzucając konwulsyjnie głową na boki, jak osoba trawiona gorączką lub dręczona przez złe sny. Wtem wzrok czarnoksiężnika przyciągnął niewyraźny ruch w nogach łoża. Przyjrzawszy się baczniej, Kedrigern dostrzegł skradającą się ku śpiącemu wysoką, kościstą postać okutaną w ciemny płaszcz. Naciągnięty na głowę kaptur zasłaniał twarz, w bladej dłoni połyskiwała kosa. Postać tę Kedrigern znał dobrze.
Zadrżał i spiesznie opuścił zasłonę, odstępując od okna.
– Co się stało? Ujrzałeś coś złego?
– Nie, nie. Zobaczyłem siebie śpiącego, to wszystko.
– U nas w domu? W naszym łożu? A czy ja byłam przy tobie? – indagowała Księżniczka.
– Nie. Spoczywałem sam w obcym łożu, w nie znanej mi izbie. Zapewne w gospodzie.
– Hm, mało ekscytująca wizja. Ale i tak lepsza niż widok własnej siostry spychającej cię ze schodów. Czy nie nęci cię jeszcze jedno okno?
– Nie. Chodźmy już stąd!
– Dobrze, ale przedtem zajrzę jeszcze po raz ostatni – zdecydowała Księżniczka. Uniósłszy zasłonę, spojrzała w głąb kolejnego okna, po czym odwróciła się skonsternowana do męża.
– Widzę nas oboje. Naradzamy się zawzięcie, a z tyłu za nami głośno dyskutują Waleczny i pozostali podróżni. Ten obrazek do złudzenia przypomina scenę sprzed paru minut. – Ponownie zerknęła przez okno, relacjonując dalej: – Tak, wszystko się zgadza. Bierzesz mnie za rękę. O, a teraz wypowiadasz słowa zaklęcia, które chronić nas będzie od zguby. Już skończyłeś. Przyszła pora na krok w czarną czeluść...
– Uciekajmy! – krzyknął Kedrigern i pociągnął ją z całej siły za sobą.
Pomknęli korytarzem do miejsca, gdzie na kamiennych płytach wciąż połyskiwały ślady ich stóp. Wskoczyli na nie w chwili, gdy wszystkie drzwi w korytarzu z wolna zaczęły się odmykać, i szybko cofnąwszy się o krok, znaleźli się z powrotem na łące przed wejściem do chaty. Dysząc ciężko po panicznej ucieczce, usłyszeli ostatnie słowa powiedzonka cytowanego przez Bledge'a i Belsheera:
– ... tym boleśniej upadniesz.
– Zgoda, ale sam nie spadniesz. Ktoś musi cię strącić – przekomarzał się Waleczny.
– Uważam, że powinniśmy zachować naszą wyprawę w tajemnicy – szepnął Kedrigern do Księżniczki. – Zaślepię drzwi wejściowe do chatki. Nikt nie powinien narażać się tak jak my. Te eksperymenty są zbyt niebezpieczne.
– A co by się stało, gdybyśmy zeszli się w jednym miejscu i czasie z naszymi drugimi ja?
– Jedna z par musiałaby zniknąć. Kto wie, może nawet i obie? A może i wszystko wokół razem z nimi? Przy tak silnych czarach wszystko jest możliwe.
– No to czym prędzej zarygluj drzwi na cztery spusty.
Ciche myśli
Tego wieczoru zatrzymali się na nocleg w przytulnej grocie, niedaleko od małego wodospadu obfitującego w świeżą wodę. W zaciszu jaskini zaznali spokojnego, niczym nie zakłóconego odpoczynku. Dobre nastroje dopisywały wszystkim. Rozpierała ich radość zwycięstwa nad napotkanymi po drodze złymi mocami i wrażym nasieniem, a przy tym cieszyli się z bliskiego już celu ich podróży: Bledge wróżył, że jeśli utrzymają obecne tempo i nie doświadczą nowych przeszkód, ujrzą pałac Glynfynnyn jeszcze przed zachodem słońca w dniu następnym.
Wszyscy jak jeden mąż zakrzątnęli się wokół wieczerzy, by uczcić podniosłą atmosferę odświętnym posiłkiem. Tergus schwytał i upiekł na ogniu piękną rybę, karzeł dumnie przytaskał moc smakowitych korzonków, a Kedrigern wrócił z lasu z naręczem pachnących ziół. Podczas wieczerzy Belsheer bawił towarzystwo zabawnymi powiedzonkami na temat jadła, spoczynku i wesołej kompanii, potem zaś Waleczny i Kedrigern na zmianę raczyli wszystkich swymi opowieściami. Na koniec Księżniczka odśpiewała słodko fragmenty różnych pieśni do wtóru buczenia Belsheera.
Po tak miłym wieczorze spali błogo, twardym, głębokim snem, a świt zastał ich już na szlaku. Ponury i przejmująco zimny ranek wkrótce rozproszył resztki przyjemnych wspomnień z poprzedniego dnia. W takich warunkach wszelkie oznaki radości wydawały się czymś wysoce niestosownym. Kuląc się z zimna i przedzierając przez lodowatą mgłę, odzywali się do siebie półgębkiem, pogrążywszy we własnych, niewesołych myślach.
Księżniczka: Moja rodzona siostra! Nieprawdopodobne! A jednak prawdziwe. Na moich oczach! Okropny widok. Mogłam skręcić sobie kark! Na szczęście tylko się potłukłam. Dziesiątki fioletowych siniaków. Wielka śliwka na głowie przez wiele długich tygodni. Och, jak żywo pamiętam ten ból. A zawdzięczam go rodzonej siostrze... Swoją drogą, wciąż nie pamiętam żadnych imion i żadnych twarzy. Ojciec, matka, nawet ta nikczemna siostrzyca – puste słowa.
A mój upadek do fosy? Też może nieprzypadkowy? Kto wie? Całkiem niewykluczone. Scena na schodach wiele sugeruje. O mały włos nie utonęłam. A łosie poroże? Kolejne cudowne ocalenie. Lepiej się nie zastanawiać. Znowu nabiorę uprzedzeń. Podstępna mała kreatura. Nie, nie. Trzeba zaczekać, co powie Wielka Pełzająca Poczwara. Ujawnić wszystko. Przeszłość jak na dłoni. Imiona, twarze, miejsca. Dość tajemnic.
Hola, hola! Tajemnice mają swoje dobre strony. Kryją rodzinne tragedie. Po co je odgrzebywać? A jeśli reszta rodziny okaże się równie podła? Banda łajdaków skaczących sobie do gardła? Lepiej nie wiedzieć. Nie budzić śpiącego licha. Nie ruszać skały z posad. Tak twierdzi Keddie. Może ma rację.
Bzdury. Pochodzę z tej rodziny. A jestem dobra. Nie wolno spieszyć się z opiniami. Jak łatwo osądzić. Jedno spojrzenie to za mało. Mogłam się pomylić. Przeoczyć. Przekupionego sługę. Zbuntowanego dworzanina. Tylko się nie zagalopować. W najprzyzwoitszej rodzinie może się trafić czarna owca. Rodzinie? Kto wie, czy jeszcze istnieje. Może cała wyginęła. Pożarła ją Poczwara. Pamiętam słowa ojca. „Tragedia rodzinna". A siostra? Ocalała? Czas jej złożyć podziękowania...
Nie wolno tak myśleć. Lojalność przede wszystkim. Oddanie. Ale wobec kogo? Królewskiego rodu. Jak w Kallopanii. Czemu nie? Sariaks, Jussibee i gromada rozwydrzonych bachorów. Ufff! Choć mogło być gorzej. Waleczny moim kuzynem lub powinowatym. Hm. Gładkolicy też. I Pobożny, i Myśliciel, i wszyscy pozostali. Towarzystwo nie do pogardzenia.
Dogoniwszy Kedrigerna, Księżniczka bezceremonialnie wyrwała go z zamyślenia, ogłaszając radośnie:
– Właśnie przyszło mi do głowy, że mogę być skoligacona z rodziną królewską w Kallopanii.
– Doprawdy? Skąd ten pomysł?
– Czy pamiętasz, jak odnalazłeś mnie wśród moczarów Smętnego Trzęsawiska?
– Oczywiście. Nigdy tego nie zapomnę. To najszczęśliwsza chwila w moim życiu.
– W moim także – odparła, łagodniejąc. Uśmiechnęli się do siebie czule, po czym ona wróciła do tematu: – Rok później w tym samym miejscu natknąłeś się na Gładkolicego, również zamienionego w ropuchę.
– W rzeczy samej.
– Czy nie nasuwa to przypuszczenia o istnieniu pewnego powiązania między nami? To nie przypadek zrządził, że zarówno książę, jak i księżniczka zostali obróceni w ropuchy i zesłani w to samo miejsce.
Kedrigern pokręcił głową.
– Zgadzam się, że nie było to dziełem przypadku. Ale nie dowodzi to wcale istnienia jakiegokolwiek związku między wami. Wiele myślałem o tym przykrym doświadczeniu w twoim życiu. Doszedłem do wniosku, że ta część Smętnego Trzęsawiska, do której oboje trafiliście, służy jako miejsce odosobnienia dla wszystkich ofiar wiedźm bagiennych. Zamienieni w ropuchy nieszczęśnicy ci przebywają na tych przeklętych mokradłach z dala od znajomych stron tak długo, aż oswoją się ze swoją nową skórą i zatraciwszy resztki ludzkich cech, przestaną myśleć o powrocie do swej prawdziwej postaci. Jeśli więc nawet rzeczywiście jesteś skoligacona z rodziną królewską w Kallopanii, to w żadnym razie twój pobyt na bagnach nie ma z tym nic wspólnego.
– Och! – westchnęła zawiedziona Księżniczka.
– Przykro mi, moja droga. Ale jeśli nie mylisz się co do – Wielkiej Pełzającej Poczwary, wkrótce i tak dowiemy się całej prawdy.
– Mam nadzieję – odparła cicho i zadumana, jak niepyszna wróciła na swoje miejsce w kolumnie.
Waleczny: Wystarczy miecz. I lekka zbroja. Tylko hełm i napierśnik. Nic więcej. Zdecyduje refleks. Ciąć, zanim plunie ogniem lub zionie trującym oddechem. Przyskoczyć znienacka. Wyczuć słabe miejsce i razić. Kolejne zwycięstwo. Uporać się w mig, zanim czarnoksiężnik uzna, że czas mi pomóc. Chwała spłynie tylko na mnie. Po co chwała jemu? Czarnoksiężników obchodzi tylko złoto. To my, bohaterowie, ścigamy złoczyńców. Uwalniamy uciskanych. Wyrywamy ze szponów potworów niewinne księżniczki.
A co potem? Małżeństwo? Z tym ostrożnie. Mam jeszcze czas. Najpierw obowiązki. Wokół wciąż grasuje wiele potworów. Małżeństwo może poczekać. Nie teraz. Później. Bo skończę jak Gładkolicy. Żegnajcie turnieje, wyprawy, rycerskie czyny. Nic się nie liczy, tylko uroki młodej żony. Skończony człowiek. Oto przestroga.
Glynfynnyn Biała. Brzmi zachęcająco. Biała? Ciekawe, co to oznacza. O jasnych włosach czy śnieżnej płci? Miła dla oka? A może promienna? Bez skazy? Wyniosła? Dystyngowana? Lepiej to sprawdzić zawczasu. Nie dać się wciągnąć w pułapkę. Usiec potwora, cisnąć hełm i czmychnąć gdzie pieprz rośnie. Przepraszam, ale nie mogę zostać. Muszę walczyć ze smokami. Powinność wzywa. Taki los. Przeznaczenie. Tam daleko czekają na mnie roje potworów i zastępy okrutnych złoczyńców. Biała. Czyżby pełna wdzięku?
Sława i honor. Idą w parze. Dług honorowy. Może przewiduje go lokalny zwyczaj? Panna oddaje rękę swojemu wybawcy. A on? Uratowałeś – poślubisz, i już. Lub odsądzą cię od czci i wiary. Chwałę diabli wzięli. Pozostaniesz odarty z dobrego imienia, bezdomny, zaszczuty. Wyrzutek.
Trzeba poznać miejscowe obyczaje w tym względzie. Porozmawiam z karłem. I czarnoksiężnikiem. Albo poda szczegóły, albo niech sobie sam radzi z potworem. Akurat! Ale czy on w ogóle wie cokolwiek na ten temat? Zapytać nie zawadzi.
Po raz drugi tego ranka Kedrigern został gwałtownie wyrwany z zadumy. Tym razem za sprawą księcia Walecznego, który zaskoczył go następującym pytaniem:
– Czy dobre obyczaje nakazują rycerzom żenić się z księżniczkami, które wybawili z opresji, mistrzu Kedrigernie?
– Nie sądzę, by istniały tu jakiekolwiek sztywne reguły postępowania – odparł czarnoksiężnik.
– Jak wobec tego przystoi mi zachować się wobec Glynfynnyn Białej? Prawdę mówiąc, nie myślę jeszcze wiązać się małżeńskim węzłem.
– Dlaczego? Wszak jesteś w stosownym wieku.
– Ponieważ moje imię, Waleczny, przeznacza mi inną rolę. To mnie pisane są chwalebne czyny i życie pełne przygód. Mężczyzna żonaty usycha w monotonii.
– Bzdura. Ja mam żonę, a na brak przygód nie narzekam. A nawet spotykam ich więcej, niż chciałbym – stwierdził czarnoksiężnik poirytowanym tonem. – Moja żona także wcale się nie nudzi. W końcu oboje towarzyszymy ci w tej wyprawie, nieprawdaż?
Waleczny przez chwilę rozważał słuszność tego argumentu, po czym przyznał:
– Zgoda, ale od czarnoksiężnika tego właśnie się oczekuje.
– Od bohatera również.
– O tym właśnie mówię – upierał się książę. – Taki mocarny wojownik jak ja musi zachować siły, by w razie potrzeby natychmiast stanąć na wezwanie. Ruszyć z odsieczą, rozgromić potwory, uratować uciemiężonych. Powinność wobec społeczeństwa przede wszystkim. Nie chcę uchodzić za samoluba.
– Zostaniesz nim, jeśli pozwolisz, by piękne księżniczki więdły w samotności – odparował Kedrigern. – Co więcej, taki brak zainteresowania ich losem może nas wszystkich drogo kosztować. Jeśli pozostaną niezamężne i nie wydadzą na świat spadkobierców, w odpowiednim czasie możemy się spodziewać wrzenia w ich królestwach. Rewolty, uzurpacje, zamieszki, upadki skoligaconych dynastii, a nawet wojny – oto do czego prowadzi ignorowanie pięknych królewskich cór.
– Nadobne księżniczki z pewnością bez trudu znajdują mężów.
Kedrigern pokręcił głową.
– Nie w tym rzecz, by znaleźć jakiegoś męża. Trzeba znaleźć odpowiedniego. To wcale nie jest proste, nie każdy nadaje się, by dostąpić takiego zaszczytu. Może w bajkach, ale nie w życiu. A niedobrane małżeństwo pięknej księżniczki to prawdziwa katastrofa... Przykład pożycia Mazooby i Daragila dowiódł tego aż nadto dobitnie.
– Daragil? Słyszałem to imię. Czy nie chodzi przypadkiem o barbarzyńskiego wojownika, który zasłynął jako mistrz walki wręcz?
– O niego właśnie. Otóż podobno ongiś pewien czarnoksiężnik rzucił na Mazoobę urok, który zdjął z niej po latach Daragil za pomocą swojego zaczarowanego miecza. Historia jakich wiele. Wdzięczna Mazooba uparła się poślubić swego wybawcę. I choć wszyscy doradcy próbowali ze wszystkich sił wyperswadować jej ten zamysł, pozostała nieugięta. Zawzięta niewiasta. Daragil jako utalentowany wojownik w rycerskiej służbie mógłby uczynić dla królestwa wiele dobrego. Kłopot polegał jednak na tym, że nie mając pojęcia o rządzeniu, został władcą. Gdyby nowa ojczyzna zażądała od niego poćwiartowania smoka albo skrócenia o głowę olbrzyma, byłby niezastąpiony. Tymczasem proszony o zaplanowanie wydatków królestwa lub ułożenie programu uroczystości dworskich, potrafił jedynie wbić wzrok w posadzkę i chrząkać z zakłopotaniem. Przez pewien czas uchodziło mu to na sucho, ponieważ wszystkie decyzje podejmowała żona. Ona panowała w królestwie, podczas gdy jej mąż wymykał się z zamku, by gdzieś na odległych krańcach ich włości potykać się na miecze z wrogiem. Niestety, pewnego dnia królowa umarła, jak twierdził jej lekarz, w następstwie powikłań po uroku. Po jej śmierci wszystkie obowiązki spadły na Daragila, który pojęcia nie miał, – jak im sprostać. Co gorsza, nikt nie ośmielił się udzielać mu rad w obawie przed jego ciężką ręką. W gniewie swym bowiem władca potrafił zapędzić się tak, że mieczem zamieniał poddanych w siekany kotlet lub kupkę papki. W rezultacie królestwo podupadło. Nieszczęsny Daragil stracił wśród swojego ludu autorytet i poważanie, zyskał w zamian miano Tępego Daragila, a jego aroganckie, źle wychowane latorośle są przedmiotem powszechnej nienawiści. Chaos gości w tym państwie, kompletny chaos. Jeśli nie ożenisz się z Glynfynnyn Białą, losy jej królestwa mogą potoczyć się w podobny sposób. Nie chcesz chyba do tego dopuścić?
Po krótkim namyśle Waleczny odparł:
– Nie. Ale czy Glynfynnyn Biała pozwoli mi służyć pomocą także innym królestwom?
– Nie wiem. Nie znam jej. Dlaczego nie zapytasz o to Bledge'a?
Bledge: Udało mi się. Zuch z tego Walecznego. Szczęście, że mi się trafił. On nas ocali. A jeśli zawiedzie, zrobi to czarnoksiężnik.
Dokonał niezłej sztuczki z trzema olbrzymami. I ze Sproggartem. Ale wszyscy oni razem wzięci nie umywają się do Wielkiej Pełzającej Poczwary. To dopiero ogromny, zły, podstępny zwierz. I we dwóch mogą nie dać mu rady. Przerażająca perspektywa. A co potem? Gruchnie wieść. Nie znajdę innego chętnego bohatera. Ani czarnoksiężnika. Niestety. Skończę, uganiając się nadaremnie po świecie. Powinienem był pędzić do Kallopanii. Nie ustawać. Wierny karzeł wiecznie w biegu. Podobno kocha podróże, z wdziękiem przekonuje do swych zamierzeń. Jak nikt zna się na truciznach. A jaki oddany. Do czasu.
A jeśli książę zwycięży w potyczce? Ona odda mu rękę. Tak chce obyczaj. Czy będzie zeń dobry pan?
Pogrążony w myślach Bledge puścił konia truchtem, gdy wtem dobiegło go wezwanie Walecznego. Kiedy zbliżył się do księcia jadącego w towarzystwie czarnoksiężnika, uwagi jego nie uszło pełne niepokoju oblicze młodzieńca. Ale to Kedrigern pierwszy przemówił do niego:
– Powiedz nam, Bledge'u, czy Glynfynnyn Biała jest zamężna?
– O nie, mistrzu Kedrigernie, choć prawdę mówiąc, dziwi mnie to niepomiernie. Taka powabna niewiasta...
– Powabna, powiadasz? Czy tak? Mów, karle, bo zginiesz marnie! – wtrącił się Waleczny.
– Och, mój książę, Glynfynnyn to sam powab, czar i urok. Piękność niezrównana! Zniewalająca urodą i przymiotami ducha! Zachwycająca Glynfynnyn! – zapewniał karzeł w uniesieniu.
– Dlaczego więc nie nosi przydomka Zachwycająca?
– Ponieważ nie wynosi się nad innych, nie puszy, nie nadyma. Kwitnie w ukryciu, skromnie niczym wonny fiołek, lecz pięknością swą przyćmiewa wdzięk tego kwiatka. Zycie oddać warto za jeden jej uśmiech. A ten, komu odda swą rękę... – Bledge bezradnie uniósł dłonie, na próżno szukając słów godnych oddać słodycz tego zaszczytu.
– A więc jej ręka przypadnie w nagrodę temu, kto pokona Wielką Pełzającą Poczwarę? – podchwycił czarnoksiężnik. Waleczny nie zdołał się opanować, wypalił zdławionym głosem:
– Tak postanowiono?
– Tak, mój dzielny książę – odpad uroczystym tonem Bledge.
– Jesteś pewny?
– Całkowicie. Odczytam wam obwieszczenie rady królewskiej. – Karzeł wyjął z kieszeni niewielki zwój pergaminu. Rozwinąwszy go, począł studiować jego treść, wodząc palcem po zapisanych gęsto limach i mrucząc: – Mówi się w nim, że... O, tutaj... Ach, nie... Chyba tu... A jednak dalej... Już wiem... Hm...
– Mogę spojrzeć? – nie wytrzymał Kedrigern, odbierając karłowi dokument. Przyjrzał się pergaminowi z bliska, potem, oddaliwszy go na odległość wyciągniętej ręki, próbował studiować z daleka. Wreszcie z niezadowoleniem pokręcił głową, mówiąc: – Sześćdziesiąt siedem rodzajów pisma nie ma przede mną tajemnic, a wśród nich kilka stworzonych przez istoty spoza ludzkiego gatunku, ale tych znaków nie potrafię odczytać. I nawet Szczelina Prawdziwej Wizji tu na nic. To gorsze niż bazgranina Osmora Nagiego.
Belsheer: Coraz trudniej wytrzymać. Zimno. Zdrętwiałem. Skrzydła jak zeschłe liście. Muszę pobudzić krążenie krwi. Powtarzać powiedzonka. Przez trudy do gwiazd. Żadnej poprawy. Nie ustawać w wysiłkach. Odkurzać w pamięci zaklęcia. Czary-mary. Słowa Grizziscusa w końcu same wpadną mi do głowy. Byle wytrwać. Nie poddawać się. Dobrymi chęciami piekło wybrukowane. Oto smutna prawda. Mimo wszystko nie załamywać się. Myśleć. Cogito, ergo... W każdym razie nie pszczołą. Jeszcze nie. Choć mnie ciągnie. Wosk. Miód. Boże, odpuść. Nie, trzeba się przeciwstawić. Skoncentrować. Zapomnieć o koniczynie. Rozmarynie. Malinach. Kropka. Tworzyć. Wszystko układa się po myśli pszczoły, która... Nie. Zbyt zawikłane. Uprościć. Jak dla dzieci. W salonie siedziała królowa, jedząc chleb i... Co za bzdury. Przytaczać znane sentencje. Nie wymyślać nowych. Oto sposób.
– Osmor Nagi? Kto zacz? Skryba? – zainteresował się Bledge.
– Nie, król. Nieszczęśliwy człowiek, który padł ofiarą własnej kaligrafii, czy raczej kakografii.
– Jak do tego doszło? – włączył się Waleczny. – Chętnie uczę się na cudzych błędach.
– Nie było w tym doprawdy jego winy. Biedny Osmor od dzieciństwa cierpiał z powodu nadwrażliwej, nienaturalnie delikatnej skóry. Dolegliwość ta nasilała się z latami, aż w końcu, kiedy dobił trzydziestki, nie mógł już znieść noszenia szat. Nieborak znalazł się zaiste w kłopotliwym położeniu – nocami sypiał w balii napełnionej mlekiem, za dnia zaś paradował nagi. Stąd przydomek. Wiedziony wrodzonym poczuciem wstydu władca zabronił obcym wstępu na królewskie pokoje. Rządził, wydając pisemne polecenia. Niestety, stawiał takie kulfony, że nikt nie był w stanie odcyfrować ani słowa. Toteż – wkrótce w pałacu zagościł chaos; między dworzanami wybuchły niesnaski, budząc konsternację i zgorszenie reszty poddanych. W tej sytuacji grupa zdesperowanych możnowładców przejęła władzę.
– Od prawowitego władcy?! – wykrzyknął oburzony Waleczny, bezwiednie zaciskając dłoń na rękojeści swego zaczarowanego miecza z taką mocą, aż zbielały mu palce.
– Niestety, tak. Ale na szczęście nie doszło do użycia siły.
– Mimo wszystko nie zamierzam tolerować rebelii. Gdy tylko uporam się z potworem, który dręczy Glynfynnyn Białą...
– Zachwycającą Glynfynnyn, mój książę – dopowiedział karzeł.
– ... pojadę na odsiecz biednemu Osmorowi – dokończył książę. Zwracając się do karła, wyjaśnił: – Jako obrońca prawa w każdej chwili muszę być gotów do drogi. Nie mogę się z nikim wiązać...
– Zanim rozwiniesz ten temat, pozwól mi skończyć – przerwał mu Kedrigern, po czym kontynuował swą opowieść: – Otóż rebelia przebiegła tak szybko, sprawnie i doprawdy w najlepszym guście, że Osmor nawet jej nie zauważył. Po prostu możni zebrali się i uradziwszy co trzeba, zawezwali skrybę, który odtąd czytelnie spisywał ich rozporządzenia, dla niepoznaki lakowane królewską pieczęcią.
– Uzurpatorzy! Oszuści! – wysyczał Waleczny przez zaciśnięte zęby.
– Królestwo zyskało na tej zmianie. Nie tylko dźwignęło się; wręcz rozkwitło. Możni pracowali bez wytchnienia, a niczego nieświadomy król odzyskał dawny szacunek. Lud wprost go uwielbiał i po jego śmierci długo pozostawał niepocieszony.
– Osmor podstępnie zamordowany!
– Zabiło go przeziębienie. Podobno wydał polecenie, aby nie znoszono już drew do królewskich komnat i nie podgrzewano mleka w balii przed jego spoczynkiem. Tak przynajmniej zinterpretowano jego dwa pisma, choć wcale nie jednogłośnie. Kilku możnych utrzymywało bowiem, że król domaga się nowej szachownicy, paru innych twierdziło, że Osmor zaleca nałożyć – podatki na wełnę, a marszałek dworu upierał się z kolei, że oba pergaminy zawierają ostre satyry na sąsiadujące królestwa. Kiedy zwrócili się o wyjaśnienie do samego króla, ten wpadł w furię, krzycząc: „Dostaliście moje rozkazy, więc macie ich słuchać!" Wstrzymali więc dostawy drewien, schłodzili mleko w balii, sprowadzili szachownicę, podnieśli podatki od sprzedaży wełny i ułożyli kilka wyjątkowo złośliwych paszkwili o władcy sąsiadującego królestwa. No i w tydzień było po Osmorze.
– O podli zdrajcy! – ryknął Waleczny.
– Zdradziło go jego własne nieczytelne pismo. Na szczęście, my nie musimy łamać rąk nad naszym obwieszczeniem, wystarczy poprosić Bledge'a, by nam je streścił. Wyświadczysz nam tę grzeczność, Bledge'u?
– Z chęcią, mistrzu – odparł karzeł. – Kiedy na świat przyszła moja pani, jej uszczęśliwieni rodzice ogłosili, że śmiałek, który pokona Wielką Pełzającą Poczwarę gnębiącą ich ojczyznę, zostanie nagrodzony w trojaki sposób: otrzyma rękę królewny wraz z pięcioma tysiącami koron w złocie oraz dożywotnią godnością Wyzwoliciela Luryndii oraz Władcy Posępnej Góry. Chociaż król z królową nie doczekali obecnej chwili, ich obietnica wciąż jest w mocy.
– Pięć tysięcy koron? Dzięki takiej sumie mógłbym zebrać i uzbroić drużynę kompanów. Razem podróżowalibyśmy po świecie, dokonując bohaterskich czynów – rozmarzył się Waleczny.
– Pięć tysięcy koron? Nikt nigdy nie zaoferował takiej sumy czarnoksiężnikowi! – oburzył się Kedrigern. – Co najwyżej łaskawie wcisną nam czasem w dłoń pierścień lub sakiewkę z kilkoma monetami w środku.
Książę zaśmiał się kpiąco.
– To i tak wygórowana zapłata za wymamrotanie kilku słów i zamachanie rękami w powietrzu. Tymczasem rycerz musi się prawdziwie natrudzić, spłynąć potem i krwią, a do tego jeszcze ryzykować własne życie.
Tego było Kedrigernowi za wiele. Obrócił się ku dufnemu młodzieńcowi i zwęziwszy oczy w szparki, wycedził jadowicie:
– Co ty tam wiesz, synku! Spróbowałbyś, jak to jest, gdy gorączkowo szukasz słów zaklęcia, mając przed sobą głodnego demona, któremu ślinka cieknie na twój widok, lub kostuchę wymachującą ci przed nosem kosą, czy też opływającą cię zewsząd magiczną mgłę. Uważasz, że to bohaterowie zmagają się z przeszkodami i nikt więcej? W takim razie coś ci powiem...
Tergus: Popędliwy. Oto moja słabość. Działam zbyt pochopnie. Zamiast przemyśleć. Tamto położenie miało swoje zalety. Jeden dzień pracy, trzynaście lat snu. No i całkowita swoboda. Nikt nie poganiał. Żadnych pościgów za potworami. Ani potyczek z olbrzymami. Można oberwać. I to nieźle.
Chociaż zawieranie nowych znajomości ma swój urok. Przedtem spotykałem tylko zwierzęta. Nie było do kogo gęby otworzyć. Za to legenda za życia. I po wieki. Wieczny Łowca. Ponura postać. Truchlały serca. Ryk rogu. Demoniczny śmiech. Najmężniejsi drżeli. Przyjemnie cieszyć się sławą. Rodzaj spełnienia.
A teraz? Sługa księcia. Wyczerpująca praca. Urozmaicona. Ale niebezpieczna. Powinienem był przewidzieć. Wczoraj Wieczny Łowca, dzisiaj sługa. Degradacja.
– Nie kłóćcie się, szlachetni panowie! – napominał ich Bledge.
– On miał czelność stwierdzić, że czarnoksiężnicy są bezużyteczni!
– Skądże znowu! Powiedziałem tylko, że nagradza się ich zbyt hojnie.
– Powinienem był pozwolić ci się zająć armią szkieletów na moście, a przekonalibyśmy się wszyscy, komu płaci się zbyt wiele! – zawołał Kedrigern, czerwony z irytacji.
– A ja powinienem był odstąpić ci olbrzymów – książę nie pozostał mu dłużny.
– Szkoda, że nie uczyniłeś tego, synku. Doprawdy szkoda wielka. Ale rzeknij słowo, a jedną ręką poradzę sobie z Wielką Pełzającą Poczwarą.
Waleczny, wskazując na czarnoksiężnika, zawołał triumfalnie:
– A co, nie mówiłem? Skoro mowa o pięciu tysiącach koron nagrody, od razu gotów sam zmierzyć się z bestią.
– Nie słyszałem, byś zgłosił chęć zrzeczenia się tej sumki.
– Oczywiście, że nie. Wielkie czyny zasługują na nagrodę.
– Panowie, proszę! – wmieszał się Bledge, wznosząc ręce w błagalnym geście. Wjechał pomiędzy zwaśnionych, rozdzielając ich własnym ciałem. – Posłuchajcie. – Kiedy posłusznie zamilkli, karzeł, nie zwracając uwagi na ich cierpkie miny, zwrócił się do Kedrigerna: – Uważam, mistrzu, że sprawiedliwie byś uczynił, powierzając walkę z potworem księciu.
Uniósłszy się w strzemionach, Kedrigern huknął:
– Ośmielasz się głośno podawać w wątpliwość moje umiejętności?
– Nigdy bym się nie odważył, wielki czarnoksiężniku! Moja wiara w twoje zdolności jest niezachwiana. Rzecz jednak w czym innym. Ty i tak nie mógłbyś przyjąć wyznaczonej nagrody.
– Dlaczego tak uważasz?
– Ponieważ posiadasz już żonę, i to wyjątkowo piękną. Tymczasem nagroda dla pogromcy Wielkiej Pełzającej Poczwary stanowi nierozdzielną całość: tytuły, ręka Glynfynnyn i pięć tysięcy koron. Wszystko albo nic.
Na to Kedrigern począł chichotać pod nosem, a w końcu nie wytrzymał i roześmiał się w głos. Z łaskawym gestem zwrócił się do Walecznego:
– No cóż, mój chłopcze, proszę bardzo. Usiecz potwora, a potem ruszaj w świat z drużyną najętych za nagrodę rycerzy. Polujcie sobie razem na wszystko, co się rusza – o ile, oczywiście, uzyskasz pozwolenie od żoneczki.
Waleczny zgrzytnął zębami ze złości.
– Co to za nagroda bez prawa wyboru? A jeśli nie przypadniemy sobie do gustu z Glynfynnyn? Albo jeśli...
Księżniczka nie pozwoliła mu dokończyć kwestii, odzywając się swym słodkim głosem, w którym tym razem zadźwięczała groźna nuta:
– Panowie, proszę o spokój! Przez was zupełnie nie sposób zająć się własnymi myślami. Przekrzykujecie się nawzajem i awanturujecie niczym przekupnie przy straganie! Keddie, powinieneś mieć więcej oleju w głowie i nie drażnić się z upartym młokosem! A ty, młodzieńcze, powinieneś okazywać więcej szacunku siwym włosom! Bledge'u, ty z kolei prowadź nas jak najszybciej do pałacu swojej pani. Ten okropny las nikogo nie nastraja mile. Nic dziwnego, że skaczą sobie do oczu jak handlarze ryb.
– Tak, pani! Jak rozkażesz, pani! Powinniśmy ujrzeć zamek koło południa – zapewniał karzeł solennie, zginając się w kornych ukłonach.
– Trzymam cię za słowo. A teraz wróćcie na swoje miejsca i przestańcie opóźniać jazdę!
– Stokrotnie przepraszam, pani – wymamrotał Waleczny, jak niepyszny przesuwając się do przodu.
– Wybacz, moja droga. Trochę się zagalopowałem. To z powodu tego gorączki młokosa... – Kedrigern rozłożył ręce, uśmiechając się niepewnie.
– Jako młokos jest usprawiedliwiony. Gorzej z gorączką o srebrnych skroniach – spointowawszy zgryźliwie, szybko się oddaliła, nie pozwalając mu nawet wykrztusić słowa w obronie.
Kedrigern: Mój błąd. Nigdy się nie nauczę. Serce na dłoni. Nie rzucam klątw. Tworzę przeciwzaklęcia. Naprawiam wyrządzone zło. Uzdrawiam. Pomagam. Niosę ulgę w cierpieniu. Wyzwolenie z niewoli. Nie szukam bogactwa. Władzy. Poklasku. Niczego. To inni szukają u mnie rady i wsparcia. Na ich prośbę wyruszam. Inaczej nie wychyliłbym nosa z przytulnego domu. Od Księżniczki. Moich ksiąg. Pysznych wypieków Ciapka.
Czarnoksiężniku, ratuj! Odczaruj córkę. Zdejmij zaklęcie z syna. Klątwę z żony. Z męża. Z trzody. Z winnic. Bóg jeden wie, z czego tam jeszcze. A ja jadę. Czy to deszcz, czy to śnieg, zawierucha czy ciemności nocy. Przez góry, przez doliny. Porzucam domowe zacisze. Księżniczkę. Moje księgi. Przysmaki Ciapka. Wyborne wina Vosconu. Brnę w nieznane. Po błocie, w upał, ziąb, słoty, zawieje. Kurz, brud, pchły, zbójcy, potwory. Karczmarze to osobny rozdział. Niespełna rozumu.
Co w nagrodę? Obelgi. Niewdzięczność. Pierścienie. Skromne. Sakiewki ze złotem. Chude. Marna zapłata. Za wielkie trudy. Niesprawiedliwość. Pięć tysięcy koron za jednego potwora. Żenujące. Rycerze przepłacani ponad pojęcie. Szepnę słówko w cechu czarnoksiężników. Ostry protest. Stanowcze kroki. Solidarność braci. Wzrost stawek. Od zaraz. Nieodwołalnie.
Widzi w nas nienasyconych chciwców. Osioł. Waleczny, ale bezrozumny. Góra mięśni, a umysł nie ćwiczony. Przekona się jeszcze. Zwiąże się z Glynfynnyn, ustatkuje, porządzi trochę królestwem. A za trzy, cztery lata zawoła: „Ratuj, czarnoksiężniku!" No cóż, synku. Ratuj się sam. Glynfynnyn Biała. Zachwycająca? Kto wie. Z karła trudno wydobyć coś pewnego. Po prostu poczciwa. Nudna. Śmiertelnie. Przeraźliwie przeciętna. Zostanie królem. Jak Miggendoc Mierny. Gdzieś w tych stronach. Z bezbarwną żoną u boku. Kto wie. Wszystkiego najlepszego. Hm. Urocza małżeńska codzienność. Książę Niewybredny. Książę Niezguła. Hm. W końcu i tak zostanie filozofem.
Nic nie pojmuje. Praca czarnoksiężnika to ciężki kawałek chleba. Niebezpieczna. Trwająca wieki całe harówka. W zamian parę sztuk złota i srebra, szlachetnych kamieni, drogocennej zastawy, biżuterii. Niezłe zaczątki majątku. Lecz wystarczy jedno zaklęcie i prask! Już po nich. Zostanie pył. Popiół. Garść piasku. Zaczynaj, bracie, od nowa.
Czas się wycofać. Porzucić to zajęcie. Pożegnać klientów. Zapomnieć o podróżach. Tylko cisza i spokój. Księżniczka. Księgi. Niezrównana szarlotka Ciapka. Znamienite wina Vosconu. Wygodne krzesło. Kwiaty w ogrodzie. Nie odważę się. Jestem zbyt młody. Sto siedemdziesiąt zaledwie. Szczenięce lata dla czarnoksiężnika. Co innego Belsheer. A ja? Doskonałe zdrowie. Żadnych dolegliwości zawodowych. Ani chichotu wiedźmy czy zastygłych rysów trolla. Ani wola czarownicy czy mrugających oczu czarodziejki. O jąkaniu magów nie wspominając. Ani śladu choroby. Zdrowy i krzepki. Trzy setki przede mną. Co najmniej. Zapału starcza do wszystkiego. Prawie.
Nie wolno zostawać w tyle. Trzeba dotrzymywać kroku. Pozyskiwać nowinki. Kto uległ czarom, kto został z nich wyzwolony. Ostatnio rzucone zaklęcia. Pokażę jeszcze, co potrafię.
Głośne okrzyki Tergusa wyrwały czarnoksiężnika z zadumy. Złorzecząc pod nosem, odwrócił się, by zobaczyć, jaki to ważny powód, nowa zagadka, straszna tajemnica, niespodziewana przeszkoda czy śmieszna błahostka jest tym razem przyczyną alarmu.
– Widzę postać na naszym szlaku, mistrzu Kedrigernie! Ktoś się ku nam zbliża!
Kedrigern, przed chwilą rozkosznie bujający w obłokach, natychmiast stał się czujny.
– Przyjaciel to czy wróg? Człowiek czy potwór?
– Zwykły wędrowiec, nędznie odziany. Książę Waleczny wziął go już w obroty. Przepytuje, kto zacz.
– Ruszę ku niemu. Trzeba baczyć, by zadał choć jedno mądre pytanie.
Wkrótce ujrzał przed sobą taką oto scenę: blady z przerażenia nieznajomy, wsparty plecami o pień drzewa, próbował uchylić się przed napierającym Walecznym. Ten, zawisłszy nad biedakiem jak sęp, nerwowo przebierał palcami po rękojeści sztyletu. Kedrigern zsiadł z konia i podszedł do nich.
– Utrzymuje, że jest minstrelem – rzucił książę.
– Rzeczywiście, obszarpany jak na wędrownego śpiewaka przystało – skrzywił się czarnoksiężnik.
– Skoro tak, gdzie masz lutnię?! – huknął Waleczny, łypiąc groźnie na zgnębionego obdartusa.
– Skradziona, wasze miłości! Rozbójnicy wyzuli mnie z lutni i fletu, boki obiwszy mi jeszcze pierwej na dokładkę – żalił się nieszczęsny minstrel drżącym głosem.
– Co za rozbójnicy?
– Banda szubrawców, wasze miłości. A dowodził nią wyjątkowo odrażający zbójca z gęstą czarną brodą.
Bledge, przysłuchujący się rozmowie, poderwał się na nogi.
– Przebywając w niewoli u Sproggarta, zauważyłem, że jeden ze zbójców nosi przytroczoną u pasa lutnię, a drugi flet. Ale żaden z nich nie umiał grać.
– Moje instrumenty! – zakrzyknął nieznajomy. – Co się z nimi stało?
– Niestety! – karzeł rozłożył ręce dramatycznym gestem. – Doszczętnie rozbite!
Nieznajomy uderzył w lament.
– Jestem zrujnowany! Cóż po wędrownym śpiewaku bez instrumentów? Jak rycerz bez miecza...
– Dokąd zmierzałeś tym szlakiem? – trzeźwo zapytał Kedrigern.
– Przed siebie. Miałem nadzieję znaleźć zamek, w którym znalazłoby się zajęcie dla poety, recytatora, śpiewaka, oratora, grajka, gawędziarza i kuglarza w jednej osobie. Bóg obdarzył mnie wieloma talentami, toteż służę szlachetnie urodzonym, zabawą odrywając ich myśli od codziennych kłopotów.
– Znasz sztuczki kuglarskie? – zainteresował się Bledge.
– Uprawiam tę sztukę z powodzeniem, choć nie jestem w niej mistrzem – szczerze wyznał nieznajomy.
– A ja owszem. Żonglerka to wielka sztuka, wymaga nie lada zręczności. Ponieważ nie jesteś w niej zbyt biegły, chętnie przedstawię cię mojej pani, Glynfynnyn Białej, a raczej Zachwycającej – oznajmił karzeł.
Postąpiwszy naprzód, nieznajomy wyciągnął rękę.
– Dziękuję za twą łaskawość, panie – uśmiechnął się z wdzięcznością, ściskając dłoń karła.
Ale Waleczny nie pozwolił swej ofierze wykręcić się tak łatwo. Zaszedł oberwańcowi drogę, zwracając się doń surowo:
– Chwileczkę! Skąd mamy mieć pewność, że naprawdę jesteś minstrelem?
– Nazywam się Vollian. Tuszę, iż imię me nie jest wam obce. Kunszt mój rozsławił je w całym świecie.
Podróżni popatrzyli na siebie niepewnie, bezradnie kręcąc głowami. W sukurs przyszła im Księżniczka. Nadjechawszy niespodziewanie, w mig znalazła wyjście z kłopotliwego położenia.
– Skoro mienisz się minstrelem, ułóż dla nas pieśń – zaproponowała.
– Nie mam lutni, o pani – odparł smętnie bard.
Na to odezwał się Belsheer, który właśnie dołączył do szacownego grona, lądując na ramieniu Bledge'a:
– Zawtóruję ci basem. Podaj tylko ton.
– Ta pszczoła gada! – Vollian odskoczył jak oparzony.
– Oczywiście, że mówię. Brzęczę też. Muzyka jest wszędzie. Trzeba ją tylko umieć usłyszeć.
– A do tego zna mnóstwo mądrych powiedzonek – wyjaśnił Bledge.
Kedrigern uspokajająco położył minstrelowi dłoń na ramieniu.
– Nie bój się. Belsheer nie jest prawdziwą pszczołą. Został zaczarowany. No, a teraz nie zwlekaj już dłużej. Śpiewaj!
– Mam brzęczeć?
– Nie, dziękuję. Zaśpiewam a cappella.
Zakrywszy oczy dłonią, Vollian stał przez chwilę bez ruchu, jakby szukając natchnienia. Potem odchrząknął, postąpił krok naprzód i zaśpiewał wysokim, czystym głosem:
Choć lutni mej struny szarpać chcę
I fletu dźwięków dobyć marzę,
Okrutny los obydwu ich pozbawił mnie,
Więc tylko głosem moim was obdarzę.
Śpiewam z serca, Śpiewam rad.
Niosę radość z sobą w świat!
Jestem...
Kedrigern powstrzymał dalsze trele, unosząc dłoń.
– Możesz jechać z nami, lecz nie śpiewaj już, proszę. Oszczędzaj siły dla Glynfynnyn.
– Starczy miejsca dla nas dwóch na moim koniu – zaprosił śpiewaka Bledge.
Kiedy zawrócili w stronę pasących się leniwie wierzchowców, Kedrigern nachylił się do ucha Księżniczki, szepcząc z uznaniem:
– Doskonale to wymyśliłaś. W prosty sposób przekonaliśmy się, że mamy do czynienia z prawdziwym minstrelem.
– Dowiedzieliśmy się również, dlaczego podróżuje na piechotę – dodała z kwaśnym uśmiechem.
– Może lepiej śpiewa przy wtórze lutni.
– Przez wzgląd na Glynfynnyn żywię taką nadzieję.
Późnym popołudniem Bledge ogłosił, że znajdują się już blisko celu podróży. Ponieważ w każdej chwili mogli natknąć się na Wielką Pełzającą Poczwarę, na wszelki wypadek nakazał całemu towarzystwu poruszać się cicho i ze szczególną ostrożnością.
– Chyba wzlecę nad drzewa i rozejrzę się trochę – zaproponowała Księżniczka.
– To nad wyraz śmiały i wspaniałomyślny plan, pani, wielce nam pomocny. Jeśli ujrzysz w oddali wielkie, odrażające cielsko, wróć do nas bez zwłoki. To na pewno poszukiwane przez nas straszydło – wyjaśnił Bledge.
Kedrigern zwrócił się do żony z zafrasowanym obliczem.
– Uważaj na siebie, moja droga.
– Dobrze. Pofrunę nisko, tuż nad wierzchołkami drzew.
– Lepiej trochę wyżej. Potwór ma długie szpony.
– Potwór? – przeraził się Vollian, blednąc niczym płótno.
Nie zwracając na niego uwagi, Księżniczka zdjęła płaszcz i uniósłszy się w strzemionach, zamachała skrzydełkami. Minstrel, blednąc jeszcze bardziej, wydukał łamiącym się głosem:
– Ona fruwa! Naprawdę!
– I o co tyle krzyku? Dobrze znamy rozliczne talenty mojej żony – ofuknął go Kedrigern, a karzeł spojrzał srogo na Volliana, kładąc palec na ustach.
Wzbiwszy się nad wierzchołki drzew, Księżniczka zawisła nieruchomo, przysłaniając oczy ręką i wypatrując pilnie w oddali. Nagle musiała dojrzeć coś, co poruszyło ją do głębi, gdyż krzyknęła przeraźliwie, a potem na wpół zemdlona osunęła się w dół. Jej gwałtownie trzepocące skrzydełka szczęśliwie spowolniły spadanie, dzięki czemu Kedrigern zdążył wyszeptać słowa zaklęcia łagodzącego skutki upadku. Choć więc gruchnęła solidnie o ziemię, przeżyła. Leżała jednak bezwładnie, oszołomiona, długo nie otwierając oczu ani nie reagując na zaklinania męża, który ukląkł u jej boku.
– Co się stało, moja droga? Cóż cię tak przeraziło? – na próżno dopytywał błagalnym tonem.
– Potwór. Zapewne ujrzała potwora – zakwilił Vollian.
– Wody, prędko!
– Rozstąpcie się! Brak jej powietrza!
– Jeszcze jeden krok do tyłu!
– Przykryjcie ją kocem!
– Co z tą wodą?
– Mam brandy!
– Cisza!
Nie tracąc głowy wśród ogólnego zamieszania, Kedrigern wziął podsuniętą mu przez Walecznego flaszeczkę brandy i przytknął ją do ust Księżniczki. Połknęła łyczek, zakrztusiła się, po czym powoli uniosła powieki, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po otaczającym ją wianuszku zafrasowanych twarzy. Na koniec, ucapiwszy rękaw tuniki Kedrigerna, zacisnęła kurczowo dłonie, szepcząc: „Jestem w domu. W domu!", a potem znowu osunęła się zemdlona w ramiona męża.
– Co powiedziała? – dopytywał Tergus.
– Majaczy, biedactwo. Sądzi, że jest w domu. Musiała przeżyć wielki wstrząs.
– Ani chybi widziała potwora! Ogromne straszydło! – zapiszczał ze zgrozą Vollian, załamując ręce.
– Niezawodnie – przytaknął książę Waleczny. – Ja się nim zajmę. Spróbuję bestię nakłonić, by zmieniła swe postępowanie. W przeciwnym razie będę musiał ją zabić.
Kedrigern uniósł głowę.
– Nie zapominaj, że my także chcemy z nią pomówić.
– Zgoda. Tylko bez żadnych magicznych sztuczek.
– Oczywiście, przecież umówiliśmy się. Użyję magii tylko wówczas, gdy pierwszy uczyni to potwór.
Waleczny mruknął gniewnie, lecz po krótkiej chwili zastanowienia łaskawie przystał na to, mówiąc:
– Niech tak będzie. Ale ja pierwszy rozmówię się ze straszydłem.
– No to postanowione. A teraz ruszajmy czym prędzej. Bledge'u, którędy wiedzie najkrótsza droga do zamku? Księżniczce potrzebny jest porządny wypoczynek i troskliwa opieka.
Karzeł wskazał ręko na lewo.
– Tam ciągnie się szlak, którym można dojechać do zamku w niespełna dwie godziny...
– Świetnie!
– ... ale jest bardzo niebezpieczny.
Bez zastanowienia, jak jeden mąż, Kedrigern i Waleczny zakomenderowali stanowczo:
– Prowadź!
Spotkanie z potworem
Przemierzyli w głębokim milczeniu szmat lasu, wspięli się na grań łańcucha wyniosłych pagórków i wreszcie roztoczył się przed nimi rozległy widok. Het na horyzoncie ujrzeli majaczące zarysy murów obronnych potężnej twierdzy. Bledge rozpoznał w niej Ma Cachette, siedzibę Głynfynnyn, od pokoleń należącą do jej rodziny.
– Znakomity z ciebie przewodnik! Doprowadziłeś nas tu bezbłędnie – pochwalił karła Kedrigern.
– Dziękuję za uprzejme słowa, mistrzu. Obyśmy jeszcze tylko zdołali uniknąć spotkania z Wielką Pełzającą Poczwarą, a nasza podróż zakończy się szczęśliwie.
– Opowiedz nam coś o tej bestii – poprosił Waleczny. – Prawdę mówiąc, wiem o niej niewiele.
– Nie dziwi mnie to, mój dzielny książę. Z powodu tego potwora, a także z winy grasujących w kniejach zbójców i olbrzymów oraz budzących grozę magicznych pułapek Cętkowanej Wiedźmy niewielu śmiałków zapuszcza się w te strony, a jeszcze mniej decyduje się stąd wyjechać w szeroki świat. Kiedyś byliśmy potężnym i wpływowym królestwem, dziś świat o nas całkiem zapomniał. Koło historii toczy się bez naszego udziału.
– Może teraz uda wam się wrócić do dawnej świetności. Waleczny rozprawił się przecież z bandą Sproggarta, a ja zdjąłem czar z mostu Cętkowanej Wiedźmy. Została nam już. tylko Wielka Pełzająca Poczwara. Kiedy i z nią się uporamy, wędrowcy – znów będą mogli przemieszczać się do woli tam i z powrotem – pocieszył go Kedrigern.
– Ale ja pierwszy porozmawiam ze straszydłem. Umówiliśmy się – obstawał przy swoim książę. Czarnoksiężnik przytaknął mu bez słowa. Gotów był zgodzić się na wszystko, byleby Księżniczka mogła zamienić z bestią choć kilka słów.
Obejrzał się za siebie, by sprawdzić, jak żona się miewa. Chroniona nowym zaklęciem, płynęła w powietrzu tuż za jego plecami, o jakieś pięć stóp nad ziemią. Choć wciąż nieprzytomna, oddech miała równy i przyjemnie rumiane liczka, a to za sprawą grubego koca, który otulał ją od stóp do głów, nie pozwalając zmarznąć. Uspokoiwszy się nieco na ten widok, czarnoksiężnik powrócił do rozmowy z Walecznym i Bledge'em akurat w chwili, gdy książę ponownie domagał się od karła informacji na temat potwora.
– Nigdy nie miałem okazji porozmawiać z kimkolwiek, kto widział tę bestię na własne oczy. Całą moją wiedzę czerpałem z zapisów odnalezionych w starych archiwach – zaczął Bledge. – Straszydło owo uchodzi za niezniszczalne, a przy tym cieszy się mocą równą sile dwudziestu sześciu mężów, dziewiętnastu niewiast, czternastu pachołków i jedenastu psów razem wziętych.
– Jakich psów? – Książę cenił dokładność.
– Rozwścieczonych brytanów.
– Czy poza tym przejawia jakieś niezwykłe zdolności?
– Owszem. Podobno krótkie dystanse potrafi przemierzać lotem błyskawicy, widzi w ciemności i niezawodnie usłyszy oddech mrówki z odległości dwudziestu kroków. Poza tym swoim przerażającym wyglądem paraliżuje wszystkich usiłujących zmierzyć się z nią mężów.
– A co z niewiastami? – Kedrigern wolał upewnić się co do tego, zanim pozwoli Księżniczce stanąć przed obliczem potwora.
– Co wrażliwsze padają trupem na miejscu. Odporniejszym zaś tylko mieszają się zmysły z przestrachu.
Kedrigern niespokojnie zerknął na żonę. Leżała cicho, nie zdradzając, najmniejszych oznak powracania do przytomności.
– Potężny ryk potwora ścina krew w żyłach, rozrywa ścięgna i gruchoce kości – kontynuował karzeł – smrodliwy oddech wywołuje mdłości prowadzące do drgawek i ślepoty, dotknięcie pozostawia na ciele ofiary bolesne ropiejące wrzody, które nigdy się nie goją.
– A czy odznacza się inteligencją?
– Kronikarz utrzymuje, że Wielka Pełzająca Poczwara bystrością umysłu z powodzeniem dorównuje trzem dowolnym filozofom, dziewięciu studentom i osiemdziesięciu siedmiu alchemikom.
– A co z czarnoksiężnikami? – zapytał Kedrigern.
– O tym archiwa milczą.
Przez chwilę jechali w ciszy. Kiedy zagłębili się ponownie w cienisty las, Waleczny wrócił do tematu, zwracając się do Bledge'a z kolejną prośbą:
– Wszystkie atuty tego paskudztwa już znamy. Wobec tego teraz opowiedz nam o jego słabych stronach.
– Nigdy o nich nie słyszałem.
– Nie mógłbyś bodaj wymyślić czegoś dla dodania nam odwagi? – żachnął się Kedrigern.
– Książę zażyczył sobie poznać prawdę o potworze. Czuję się więc w obowiązku niczego przed nim nie taić.
– Czasami jednak dla wspólnego dobra rozsądniej byłoby zachować parę szczegółów dla siebie.
– Może więc miast używać własnych słów, posłużę się słowami poety. Znam wiersz, który nawiązuje do...
– Wiersz? Czy ktoś tu wspomniał o wierszu? – wtrącił się do rozmowy zaintrygowany Vollian. – Poezja to moja domena.
– Właśnie zamierzałem zacytować kilku stosownych wersów z „Elegii na śmierć Hildemarsa" – oznajmił karzeł.
– To nie po koleżeńsku. Skoro ja kuglarskie popisy pozostawiam tobie, ty w zamian powinieneś wyrzec się recytacji. Poza tym znam ten utwór na pamięć, i to w kilkunastu różnych wersjach – żalił się minstrel.
– Pragnę usłyszeć fragment z Wielką Pełzającą Poczwarą – zażądał Waleczny, spoglądając na nich srogo. – Nie dbam o to, który będzie deklamował.
– Vollian spojrzał wyczekująco na Bledge'a. Ten szarmancko ustąpił mu pola. Rozradowany minstrel ukłonił się księciu.
– Do usług, panie. Wielki to dla mnie zaszczyt.
Odchrząknął dwa razy i nabrawszy tchu, zaczął w te słowa:
Lodowatym dreszczem przejmuje morska toń,
Wilgotnym ziąbem tchnie knieja,
Parzy suchym, gorącym oddechem pustynia.
I tylko moczary pieszczą mazistym dotykiem.
Mazistym jak dzielny Hildemars
po walce z Pełzającą Poczwarą.
Twarda i nieustępliwa jest skała,
Giętka wierzba przydrożna,
co gnie się pod naporem wiatru.
Miękki i lepki jest wosk.
Tak miękki i lepki jak Hildemars
po walce z Pełzającą Poczwarą.
Głośno ryczą spienione morskie bałwany,
Lecz zagłuszy je huk wodospadu,
Który niczym przy łoskocie grzmotu wśród burzy.
Tak jak szept wieczornego wiatru w gałęziach sosen
Niczym przy cichym jęku dzielnego Hildemarsa
po walce z Pełzającą Poczwarą.
Boleśnie razi miecz,
Okrutne srożą się demony w przepełnionym żołądku,
Lecz jeszcze bardziej...
– Chwileczkę, minstrelu. Przerwij swą opowieść. – Waleczny powstrzymał recytującego w natchnieniu Volliana. – Nigdy nie słyszałem o Hildemarsie i prawdę mówiąc, jego los nic mnie nie obchodzi. Interesuje mnie wyłącznie Wielka Pełzająca Poczwara.
– Cierpliwości, mój książę. Wszystko w swoim czasie. Na razie jesteśmy przy pierwszych strofach, które służą jedynie zbudowaniu odpowiedniego nastroju. Za chwilę przejdę do fragmentu, który ukaże potwora w całej jego obrzydliwości.
– Pomiń więc wprowadzenie i przejdź od razu do rzeczy – rozkazał Waleczny.
Z westchnieniem rezygnacji minstrel odchrząknął ponownie i dalej recytował:
O, najobrzydliwsza z odrażających Wielka Pełzająca Poczwaro,
Odstręczająca, wredna ohydo z Posępnej Góry,
Któraś drażniąca dla ucha niczym pisk szczura,
trzask łupanego drewna, zgrzyt kamienia o kamień,
szczęk żelaza o żelazo,
Obmierzła dla nosa niczym cuchnący oddech wampira,
smrodliwe bagienne opary, fetor nory żebraka,
wyziewy obsychającej fosy,
Oślizgła w dotyku jak szlam na dnie lochu, jak...
– Hola, minstrelu, pofolguj trochę! – gniewnie przerwał mu znowu Waleczny, czerwony z irytacji niczym piwonia. – Nie chcę słuchać ani o Hildemarsie, ani o szpetocie potwora. Pragnę jedynie dowiedzieć się, jak Poczwara walczy, by odpowiednio przygotować się do odparcia jej ataku. Tylko tyle. Nic więcej. Proszę więc, wyjaw mi to jak najprędzej bez wstępów, upiększeń i opisów. Najlepiej prozą.
Vollian powiódł bezradnym spojrzeniem po twarzach pozostałych podróżnych. Zrozumienie znalazł u Bledge'a, który, wiedziony litością, pospieszył minstrelowi w sukurs.
– Opisu sztuki wojennej nie szukaj w elegii, mój książę – rzekł. – Tam go nie uświadczysz. Nikt żywy nie wrócił z potyczki z Wielką Pełzającą Poczwarą. Nikt nie zdał poecie relacji.
– Dobrze. Sam sobie poradzę. Przetrząsnę wszystkie archiwa Ma Cachette. Pociągnę za język każdego, kto tylko się nawinie – chełpliwie odparł książę.
– Chętnie ci w tym pomogę. A i Księżniczka się przyłączy, gdy tylko poczuje się lepiej – zapewnił księcia Kedrigern.
– Wystarczy zwrócić się z tym do mojej pani. Glynfynnyn Biała, a raczej Zachwycająca, jako jedyna potomkini wielkiego rodu, z racji swego urzędu zna ze szczegółami dzieje Wielkiej – Pełzającej Poczwary. Pilnie strzeże tajemnic bestii, skwapliwie odnotowuje najdrobniejsze epizody z jej żywota – wyjaśnił karzeł.
– Znakomicie. Wobec tego...
Zawiesił głos, gdyż z lasu dobiegł ich niespodzianie rumor, zupełnie jakby wielkie cielsko przetaczało się wśród drzew. Trwało to parę chwil i ponownie nastała cisza. Wydawało się, że już po wszystkim, gdy raptem powietrze przeszył przeraźliwy ryk, tak piskliwy, że ciarki przeszły słuchających, a spłoszone konie poczęły rżeć i stawać dęba z przestrachu. Wówczas zza drzew wynurzyła się Wielka Pełzająca Poczwara i zatarasowała im drogę, rozpłaszczywszy się na niej niczym góra trzęsącej się mulistej brei.
Szczęśliwie dla podróżnych przychylne wiatry, wiejące zza ich pleców, oszczędziły im życie, unosząc nieprzyjemne wonie w przeciwną stronę. Mimo to przeraźliwy smród Poczwary sprawił, iż wszystkie ręce powędrowały do nosów. Nawet Księżniczka poruszyła się przez sen i jęknąwszy z cicha, naciągnęła koc na nos.
Bledge'owi z wrażenia dech zaparło. Vollian zawył rozpaczliwie, oczekując najgorszego. Tergus zaś, bez słowa, śmiało uplasował się u boku Walecznego. Belsheer schronił się na ramieniu Kedrigerna i tylko Księżniczka pozostała nieporuszona, odpoczywając w powietrzu.
– Doprawdy paskudztwo to w pełni zasługuje na swoje imię – wychrypiał Kedrigern.
– To prawda. Wyjątkowo odrażające straszydło. A ja, biedny, widzę je w setkach odbić – poskarżył się Belsheer.
– Mimo wszystko nie jest tak straszne, jak głosił wiersz. Nic nie wskazuje na to, bym miał stracić zmysły z przestrachu. Nawet konie nie padły na miejscu.
– Właśnie. Jej ryk także nie wydał mi się przerażający. W każdym razie w porównaniu z wyciem demonów Poczwara kwili rozkosznie jak niemowlę – dodał Belsheer.
– Masz rację. Poeci mają skłonność do przesady. To straszydło nie odbiega wcale od innych. Może troszkę bardziej cuchnie, lecz poza tym nie widzę w nim nic szczególnego – podsumował Kedrigern.
Waleczny tymczasem, nie czekając na niczyje przyzwolenie, ruszył śmiało w stronę bestii, unosząc przy tym prawą dłoń, by zasygnalizować pokojowe zamiary.
– Nie obawiaj się, Poczwaro – przemówił łagodnie, stanąwszy oko w oko z potworem. – Krwawy pojedynek nie leży w mych intencjach.
– Ja niczego się nie boję – buńczucznie odparła na to maszkara nieprzyjemnie bulgoczącym, tubalnym głosem. Kedrigern nie mógł oprzeć się wrażeniu, że należy on do istoty płci żeńskiej.
Waleczny przysunął się bliżej Poczwary. Oparłszy dłonie o łęk siodła, ciągnął swój wywód:
– Rad to słyszę. Choć i mnie nie brak odwagi, niepokojem napełnia mnie dalszy los potworów. Grozi im zagłada. Jedyna nadzieja w tym, że ty i ja dojdziemy do porozumienia.
– Porozumienia – jak echo powtórzyło straszydło.
– Właśnie. Wyłamując się z praktykowanych dotąd kanonów zachowań, dalibyśmy dobry przykład innym potworom i bohaterskim rycerzom.
– Prezentujesz zadziwiająco świeże spojrzenie na te sprawy – orzekła bestia po chwili milczenia. – To mi się podoba. Lubię świeży pokarm.
Mlasnęła obleśnie i wypuściwszy długą mackę, chyżo zakręciła ją wokół ramion rycerza, tak że biedak nie zdążył nawet pomyśleć o wyciągnięciu miecza. Uniosła go z konia jak piórko i przysunęła do ślepi, zamierzając poddać dokładnym oględzinom, gdy wtem powietrze rozdarł jej przeraźliwy wrzask. Cisnąwszy swym więźniem o ziemię, poczęła wściekle wymachiwać oswobodzonym odnóżem. Z macki sterczała strzała. Tergus sięgnął po następny grot i złożył się do kolejnego strzału, lecz na znak księcia opuścił łuk.
Waleczny otrzepał się z kurzu i ponownie zwrócił do Poczwary, która paroma wypustkami przypominającymi szczypce ze wszystkich sił starała się usunąć strzałę.
– Uprzedzałem cię przecież, że przybywam w pokojowej misji, pragnąc znaleźć rozwiązanie, które pogodzi nasze sprzeczne racje.
– Ale dlaczego?
– Ponieważ jeśli dalej tak pójdzie, potwory zostaną doszczętnie wytępione. Każdy, kto mieni się bohaterskim rycerzem, za punkt honoru uważa upolowanie kilku groźnych straszydeł. Co gorsza, najczęściej mu się to udaje. Proceder ten zaszedł już tak daleko, że od dawna nie starcza straszydeł dla wszystkich chętnych. A za kilkadziesiąt lat moje wnuki będą oglądać potwory tylko na obrazach.
– Ja przetrwam. Jestem niezniszczalna.
Kedrigern przyjrzał się odrażającym kształtom przez Szczelinę Prawdziwej Wizji.
– Chyba nie kłamie – przyznał, kiwając głową.
– Wobec tego godzina Walecznego wybiła – ponuro zabrzęczał Belsheer.
– Niekoniecznie, choć nie zazdroszczę mu położenia. Zaczarowany miecz gwarantuje mu zaledwie równą walkę, co oznacza, że pojedynek może toczyć się w nieskończoność.
– Mimo wszystko biedaczysko nie ma innego wyjścia.
– Nie, ale ja nie zamierzam przyglądać się temu z założonymi rękami, podczas kiedy Księżniczka leży nieprzytomna, czekając na pomoc. – Spojrzał na żonę. Od razu nabrał otuchy, widząc, że śpi na boku, podłożywszy ręce pod głowę. Omdlenie ustąpiło miejsca pokrzepiającej drzemce.
– Chcesz zostać jedynym potworem na ziemi? – Książę nie ustawał w wysiłkach, by przekonać potwora. – Pomyśl o samotności!
– Jako budząca wstręt Poczwara i tak jestem na nią skazana.
– Zły los można odwrócić. Na pewno znalazłabyś przyjaciół.
– Nie cierpię przyjaciół, nie znoszę przyjaźni. Nienawidzę wszystkiego co dobre, szlachetne i piękne.
– To postawa godna potępienia.
– Nie u potwora.
– Ale pewnego dnia ockniesz się sama jak palec na tym świecie.
– Wtedy dopiero będę się musiała porządnie zabrać do złych uczynków. Za siebie i nieobecne potwory. Na myśl o tym aż drżę z rozkoszy – odrzekła niewzruszenie Poczwara.
– Przybyłem w dobrych zamiarach, szukając porozumienia, a ty utrudniasz mi zadanie – stwierdził Waleczny z rosnącą irytacją w głosie.
– To drobiazg, dopiero za chwilę naprawdę utrudnię ci życie. Staniemy do walki i ja wygram. Zawsze wygrywam. A potem pożrę ciebie wraz z twoimi towarzyszami, a końmi zagryzę na deser.
Książę wyciągnął miecz.
– Tym razem ci się nie uda. Zgładziłem już cztery potwory, jeden straszniejszy od drugiego. Teraz kolej na ciebie. Będziesz piąta.
– Strzępisz język po próżnicy. Nic mi nie zrobisz. Jestem niezniszczalna.
– Ha! Nie dam się zwieść. Słyszałem, jak zaskowyczałaś, kiedy strzała przeszyła ci mackę.
Straszydło zagulgotało przeraźliwie, co prawdopodobnie oznaczało, iż się śmieje.
– Ty głupcze! – zaskrzeczało. – Jak mogłeś wziąć okrzyk wściekłości za jęk bólu?
– Hej, tam! Wy oboje! – wtrącił się Kedrigern. Zsiadłszy z wierzchowca, zbliżył się do nich z podniesionymi do góry rękami, demonstrując w ten sposób swe pokojowe nastawienie. – Pragnę pomówić z tobą – zwrócił się do Poczwary i przypomniał księciu: – Obiecałeś mi to!
– Proszę bardzo. Tylko bez sztuczek magicznych. Zgodziłeś się.
– Magia? O co chodzi z tą magią? Czy któryś z was zamierza walczyć, używając czarów? – zainteresował się potwór.
– Tylko jeśli ty uciekniesz się do nich pierwsza. Prawdę mówiąc, ja wcale nie zamierzam walczyć. Pragnę jedynie zamienić z tobą parę słów – wyjaśnił Kedrigern przyjaznym tonem. Przybrał go na wszelki wypadek, nie mając pojęcia, w jaki sposób właściwie powinien postępować ze straszydłem.
– Dlaczego?
– Ponieważ historia twojego niezwykłego życia warta jest rozgłosu. Nie możemy dopuścić, by wszystkie twoje wspaniałe czyny, brawurowe napaści, krwawe zbrodnie i wielkie rozboje poszły w zapomnienie. Przywiedliśmy z sobą poetę, który zdolny jest rozsławić twe imię lub zniesławić je na wieki, jeśli wolisz. Wystarczy, że opowiesz mu swe dzieje, a on ułoży je w zgrabny poemat.
– Dlaczego?
Rozmowa z maszkarą zaiste wymagała wielkiego opanowania. Powściągając zniecierpliwienie, Kedrigern uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Cóż, nie zaprzeczysz przecież, że zaszyłaś się tu na dobre. A nie bywając w świecie, nie zyskasz reputacji, na jaką zasługujesz.
Na takie dictum Poczwara zastygła bez ruchu. W końcu, ocknąwszy się z zamyślenia, zapytała:
– A kimże wy właściwie jesteście, że się tak przejmujecie moim losem?
– Stoi przed tobą słynny czarnoksiężnik, Kedrigern z Góry Cichego Grzmotu. A ten obok to Waleczny, książę Kallopanii.
– Nic mi to nie mówi.
– Otóż to właśnie. Nic o nas nie wiesz, ponieważ żadne słuchy ze świata nie docierają do twoich uszu. A i ty pozostajesz światu nieznana. Pora to zmienić.
Poczwara przez chwilę w milczeniu dumała nad słowami czarnoksiężnika, po czym zadała pytanie, które kompletnie go zaskoczyło. Spodziewał się kolejnego: „Dlaczego?", a zamiast tego usłyszał:
– A cóż to za dama buja za tobą w powietrzu?
– Buja za mną?.. O mój Boże! – zakrzyknął Kedrigern, przypomniawszy sobie o kryjącej się w jego cieniu Księżniczce, za sprawą zaklęcia zawieszonej w powietrzu na wysokości jego ramion. Drzemała we wdzięcznej pozie. Leżała na boku, z podkulonymi nogami i twarzą wtuloną w zgięte ramię. – To moja żona – dokonał prezentacji. – Doznała poważnego wstrząsu, który pozbawił ją zmysłów. Ale wkrótce przyjdzie do siebie. To ona nalegała, by porozmawiać z tobą. Gdybyś więc zaczęła od początku, moglibyśmy...
Na to bestia aż spuchła z oburzenia. Jej wstrząsane dreszczami boki nadęły się groźnie, połyskując wilgotnym śluzem. Kiedy przemówiła, jej tubalny głos zabrzmiał głucho:
– Zacznę od początku i nie przestanę, dopóki nie skończę. Na początek przystawka, na koniec deser. Na przystawkę wybieram tego liliputa, zaostrzy mi apetyt na resztę!
To mówiąc, błyskawicznie wyrzuciła mackę, która z sykiem przeciąwszy powietrze, niczym bat oplotła karła, wyciągając go z siodła. Przeniosła wyrywającego się i co sił wrzeszczącego nieboraka w swoją stronę i trzymała wysoko, wywijając nim w powietrzu i potrząsając bezlitośnie.
Waleczny, ruszywszy natychmiast Bledge'owi z odsieczą, jednym ciosem miecza odrąbał niecną mackę. Upadając, karzeł nie zdążył nawet dotknąć ziemi, gdy następna macka potwora szparko oplotła nogi księcia. Została w mig odcięta, jak i dwie następne, które pojawiły się po niej.
– Tylko bez czarów. To moja walka – ostrzegł książę Kedrigerna, nie spuszczając oczu z bestii.
– Jak sobie życzysz – czarnoksiężnik nie oponował. Wykorzystując chwilę spokoju, odesłał spiesznie Księżniczkę na bezpieczne tyły. Poszybowała leniwie w stronę zgromadzonych tam pozostałych podróżnych, on sam zaś pozostał na posterunku.
Tymczasem kolejna macka zakończona pękiem szponów wystrzeliła z sykiem w stronę Walecznego, który kilkoma zgrabnymi cięciami miecza posiekał ją na kawałki. Potem śmignęły następne, po dwie, trzy, cztery naraz. Z podziwu godną zręcznością i zapałem Waleczny rozprawił się także z nimi, pozostawiając na ziemi jedynie żałosne, powykręcane strzępy.
Wówczas potwór znienacka zmienił taktykę. Wysunąwszy wypustkę o grubości solidnej pałki, podbił nią prawą rękę rycerza, wytrącając z niej miecz. W tej samej chwili dwie cienkie macki okręciły się wokół nadgarstków księcia. Potwór zabulgotał radośnie, co Kedrigern ze zgrozą odczytał jako szyderczy chichot. Bestia natężyła wszystkie siły, by obezwładnić swą ofiarę. Naparła obiema mackami, próbując wykręcić księciu ramiona do tyłu.
Waleczny jednak, nawet pozbawiony zaczarowanego miecza, potrafił udowodnić, że zasługuje na swoje imię. Zaparłszy się mocno nogami, stawił wysiłkom straszydła zacięty opór. Jego oblicze przybrało kolor purpury, ścięgna napięły się do granic wytrzymałości, na czole wystąpiły żyły. Sapiąc jak miech, nadludzkim wysiłkiem przyciągnął pięści do swego muskularnego torsu. Parsknąwszy z wściekłością, podstępna Poczwara wystrzeliła następną parę macek, które ze świstem owinęły się wokół kostek u nóg krnąbrnego przeciwnika, tak żeby bez przeszkód jednym szarpnięciem powalić go na ziemię.
Tego już było Kedrigernowi za wiele. Nie mogąc dłużej wytrzymać bezczynnie, podniósł leżący na uboczu zaczarowany miecz księcia. Choć wielkością dorównujący wzrostowi czarnoksiężnika i masywny z wyglądu, za sprawą zaklęcia okazał się lekki jak piórko. Kilkoma pewnymi, zamaszystymi uderzeniami Kedrigern oswobodził Walecznego. Odcięte macki spadły na ziemię, przez chwilę wijąc się w przedśmiertnych konwulsjach; wreszcie znieruchomiały.
Czarnoksiężnik oddał księciu cenną broń.
– Dziękuję. Przyjmij w zamian to. Może się przydać. – Waleczny wsunął mu w dłoń sztylet.
– Zaczarowany?
– Nie, ale bardzo ostry.
Objęli się, gotowi razem odeprzeć następny atak potwora, ale poczwara zastygła w bezruchu, a wraz z nią całe otoczenie. Bledge dawno czmychnął w krzaki, korzystając z zamieszania, a dwaj mężowie nadaremnie trwali w gotowości bojowej, przyczaiwszy się w niewielkiej odległości od bestii i przybrawszy groźne miny. Nic się nie działo. Toteż Tergus, widząc taki obrót rzeczy, postanowił ująć sprawy w swoje ręce. Wysłał w stronę straszydła cztery strzały, które śmignąwszy potworowi przed samym nosem, zatonęły w fałdach jego gąbczastej skóry. Bestia ani drgnęła.
– Czyżby zdechła? – zaniepokoił się Waleczny.
– Przecież jest niezniszczalna.
– Może straciła ducha walki?
– Niepodobna. Raczej coś knuje.
Zamarli w oczekiwaniu, obserwując Poczwarę uważnie. Mijały minuty, a potwór wciąż nie wykazywał żadnych oznak życia.
– Nie podoba mi się to – wyszeptał w końcu Waleczny.
– Zawsze to lepsze niż inwazja tych wszędobylskich macek i wypustek – odparował czarnoksiężnik.
– Dlaczego się nie rusza?
– Wolałbym, żeby przemówiła. Nic więcej. Jeśli się okaże, że taki szmat drogi przebyliśmy nadaremno, Księżniczce serce pęknie z rozpaczy.
W tym momencie tkwiąca dotąd w bezruchu maszkara zaczęła cichutko posapywać. Jej oddech z każdą chwilą stawał się coraz cięższy, aż w końcu z trudem i świstem łapała powietrze, a jej grzbiet i boki unosiły się i opadały rytmicznie przy każdym wdechu i wydechu. Wielki stwór w ciągu kilku sekund upodobnił się do gigantycznego miecha kowalskiego.
Zelektryzowani nagłym poruszeniem wroga Kedrigern z Walecznym wlepili w Poczwarę czujne spojrzenia, kiedy nadleciał ku nim Belsheer, brzęcząc głośno i wykrzykując w podnieceniu:
– Pamiętam! Bracie Kedrigernie, przypomniałem sobie!
– Co takiego?
– Słowa zaklęć! Wszystkich, co do jednego!
– To doskonale, Belsheerze. Naprawdę ogromnie się cieszę, ale wybrałeś nieodpowiedni moment na odczynianie uroku.
– Nie to zaklęcie miałem na myśli. Tego nadal nie pamiętam. Przypomniałem sobie za to wszystkie pozostałe. Skoro udało mi się wygrzebać je z pamięci, tylko patrzeć, jak zaświtają mi i słowa Grizziscusa.
Rozmowę przerwał im podniecony okrzyk Walecznego:
– Ona puchnie!
Rzeczywiście, Poczwara znacznie powiększyła swoje rozmiary. Nie poprzestając na tym, z każdą minutą nadymała się coraz bardziej niczym ogromny balon. Choć trudno było zgadnąć, do czego właściwie zmierza, nie ulegało wątpliwości, iż przygotowuje się do zgotowania im paskudnej niespodzianki.
Waleczny wskazał pasące się nieopodal konie.
– Oddalcie się tam obydwaj – zachęcił czarnoksiężników. – Ocalcie siebie i pozostałych. A straszydło zostawcie mnie.
– Ja nie odstąpię – sprzeciwił się Kedrigern. – Nie zwykłem się cofać z byle powodu.
Nagle Poczwara, obecnie dwukrotnie większa i w kolorze ciemnej purpury, z przenikliwym sykiem poczęła przez tysiące porów w skórze wydmuchiwać kłęby ciemnego dymu. Chmura gęstych, gryzących, smolistych oparów, obrzydliwie cuchnących i zatykających oddech, rozlała się po okolicy, nadpływając w stronę trzech śmiałków.
– Udusimy się! – jęknął Waleczny.
Kedrigern podniósł ręce.
– Zajmę się tym! Nadeszła moja kolej – rzekł stanowczym tonem.
– Nie! Bez czarów! Przyrzekłeś! – zaprotestował książę.
– Ale ja niczego nie obiecywałem – z tymi słowami Belsheer runął w stronę potwora, dając nura w czarną mgłę.
– Biedny, dzielny Belsheer – westchnął z wdzięcznością Kedrigern, zaciskając na wszelki wypadek mocniej dłoń na sztylecie. Smrodliwe wyziewy zdążyły już sięgnąć jego kolan.
W tej właśnie chwili Poczwara, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozpłynęła się nagle w powietrzu. Wraz z nią zniknęły duszące obłoki, pozostawiając za sobą jedynie smętne wspomnienie w postaci cieniutkich smużek dymu, które wnet rozgonił pierwszy podmuch wiatru. Powietrze znowu stało się wonne i przejrzyste.
Waleczny ze zdumienia przetarł oczy.
– Nie do wiary, pszczoła rozgromiła potwora!
– Poczwary nikt nie zmoże. Mam tylko nadzieję, że Belsheer nie nadwerężył swoich sił.
– Cóż więc takiego uczynił?
– Zesłał straszydło na wygnanie. Trzeba przyznać, iż dokonał tego niezwykle zgrabnie. Szybko i bez śladu. Mało kto to potrafi.
– W istocie trudno uwierzyć, że bestia jeszcze przed chwilą tu buszowała. Nie pozostał po niej nawet najsłabszy zapaszek.
– Belsheer to wielki czarnoksiężnik. Nawet jako pszczoła nie stracił nic ze swoich zdolności – rozpływał się Kedrigern nad talentami kolegi. Potem ruszył wolno przed siebie, stąpając ostrożnie i rozglądając się bacznie wokół. – Pomóż go szukać, ale uważnie stawiaj stopy, by na niego nie nadepnąć – zwrócił się do księcia.
Przez dłuższą chwilę posuwali się przed siebie krok za krokiem w całkowitej ciszy. Wreszcie Waleczny krzyknął głośno, wskazując coś leżącego na ziemi, Kedrigern ujrzał przyjaciela rozciągniętego bez zmysłów na grzbiecie, z kończynami sztywno sterczącymi do góry.
– Biedactwo. Oddał za nas swe owadzie życie – wzruszył się książę.
– Ach, nie, on żyje.
– Na pewno? Nie wygląda zbyt... Spójrz tylko na niego.
– Jest wycieńczony, to wszystko. Zaklęcia zawsze bardzo wyczerpują czarnoksiężników, szczególnie tak drobnych, jak on obecnie. Ale żyje. W przeciwnym razie rzucone nań zaklęcie straciłoby swą moc i Belsheer odzyskałby ludzką postać.
Kedrigern oddał sztylet prawowitemu właścicielowi, po czym delikatnie podniósł z ziemi nieprzytomnego owada. Zbliżył go do oczu, by obejrzeć z bliska, gdy wtem zadrgała jedna z nóg pszczoły; po chwili poruszyła się następna. Kedrigern uśmiechnął się pod nosem; uspokojony Waleczny westchnął z ulgą. Chowając miecz do pochwy, książę stwierdził w zadumie:
– To koniec naszych poszukiwań, mistrzu Kedrigernie.
– Nie dla mnie. Poczwara wie o czymś, co nie daje spokoju mojej żonie.
– Ale bestii już nie ma. Zniknęła.
– Dzięki czarom Belsheera przeniosła się w inne miejsce. Dokądkolwiek się udała, odnajdę ją. A jeśli nie uda mi się tam dotrzeć, sprowadzę ją na powrót tutaj. Albo wymyślę jeszcze coś innego. Nie wiem. Na razie nie mam zamiaru zaprzątać sobie tym głowy. Teraz chcę jak najszybciej znaleźć się w zamku i odpocząć, a potem w godziwych warunkach zdać relację Księżniczce z ostatnich wydarzeń. Zanim ruszymy w dalszy pościg za Poczwarą – dodał z westchnieniem.
Szkielet na uczcie
Bledge wysforował się naprzód, by wcześniej podzielić się dobrymi wieściami z mieszkańcami Ma Cachette oraz uprzedzić ich o nadciągających gościach. Pozostała grupka podróżowała w nie zmienionym tempie, oddając się kontemplowaniu radosnego obrotu wydarzeń.
Mieli dość powodów do dumy: szlachetna dama i jej poddani zostali uwolnieni od zmory nękającej ich krainę, Waleczny doprowadził niebezpieczną wyprawę do szczęśliwego końca, a co więcej, po drodze nie zabrakło mu okazji, by popisać się rycerskim rzemiosłem, poza tym wszyscy wykazali się odwagą w najtrudniejszych momentach (może z wyjątkiem Volliana, ale ten, by się zrehabilitować, układał właśnie wiersz ku czci bohaterów). Na wesołych rozmyślaniach spoczywał jednak cień. Po pierwsze, Księżniczka i Belsheer wciąż nie wrócili do zmysłów, po drugie, związek Wielkiej Pełzającej Poczwary ze wspomnieniami Księżniczki nadal pozostawał niejasny, po trzecie wreszcie, obecne miejsce pobytu potwora krył mrok tajemnicy. Chociaż Waleczny mógł spać spokojnie, spełniwszy swą misję, Kedrigern nie mógł pozwolić sobie na podobne odprężenie. Jego misja w każdej chwili mogła zacząć się od nowa. Myśl ta nie dawała czarnoksiężnikowi spokoju.
Ledwie przybliżyli się do Ma Cachette, zgromadzone na murach obronnych tłumy powitały ich radosnymi okrzykami. Mieszkańcy twierdzy powiewali chusteczkami, rzucali kwiaty i przesyłali dłonią pocałunki. Po przybyciu do pałacu, dzięki wstawiennictwu kilku znamienitych dworzan, natychmiast zakrzątnięto się wokół Belsheera i Księżniczki. Ją umieszczono w obszernej i bogato umeblowanej sypialni. Kiedy znalazła się we wspaniałym łożu, Kedrigern zdjął z niej zaklęcie, dzięki któremu lewitowała. Westchnęła z lubością przez sen, lecz nie odzyskała przytomności. Pod okiem nadwornego medyka Glynfynnyn damy dworu ułożyły ją wygodnie, a na wypadek gdyby niespodziewanie się obudziła, u łoża ustawiono sześciu lokajów gotowych na każde skinienie. Podczas kiedy tak troskliwie doglądano Księżniczki, Bledge zaniósł Belsheera do kryształowej misy wypełnionej płatkami świeżych kwiatów. Zostawił misę w nasłonecznionym miejscu pod okiem czterech służących, którym rozkazał pilnie wypatrywać najsłabszych oznak życia pszczoły.
– A teraz, moi drodzy przyjaciele, Glynfynnyn Biała życzy sobie osobiście wyrazić wam swą wdzięczność – przemówił karzeł do podróżnych, kiedy ponownie zgromadzili się razem w hallu.
– Powinniśmy najpierw strzepnąć z siebie kurz po tak długiej drodze – zaoponował Kedrigern.
– Koniecznie. Nie mogę tak wystąpić przed twą panią. Mam na sobie warstwę błota – poparł go Waleczny.
Ale Bledge tylko niecierpliwie zamachał dłonią.
– Zachwycająca Glynfynnyn pragnie ujrzeć was teraz, prosto z drogi, zakurzonych i brudnych. Ślady trudów dodadzą wam tylko splendoru w jej oczach.
– Nie możemy pozwolić, by dama czekała – ochoczo poderwał się czarnoksiężnik. – Umyjemy się później.
Kiedy podążali za karłem wiodącym ich ku komnatom swej pani, Waleczny, obrzuciwszy hall szybkim spojrzeniem, rzekł z uznaniem:
– Niczego sobie pałacyk.
– Nad wyraz przytulnie urządzony – pochwalił Kedrigern.
– Rzecz jasna, o wiele mniejszy niż pałac mojego ojca.
– Owszem, ale samo królestwo pod względem wielkości także znacznie ustępuje Kallopanii.
– Dziwne, że choć tak blisko stąd do mojej ojczyzny, nie mam pojęcia, jak to królestwo się nazywa. Ba, nie wiem nawet, czy to w ogóle jest królestwo. Może tylko księstwo albo nawet zwykła posiadłość ziemska – zastanawiał się książę.
– Twoja niewiedza jest w pełni uzasadniona, zważywszy, że dotąd z powodu Wielkiej Pełzającej Poczwary miejsce to było całkiem odcięte od świata.
Na tym zakończyli rozmowę, gdyż Bledge przywiódł ich właśnie do bogato zdobionych drzwi. Przekroczywszy próg, znaleźli się we wspaniałej sali. Na przeciwległym jej końcu na tronie, otoczona rojem dostojnie wyglądających niewiast i mężów, siedziała młoda dama w małej, gustownej koronie na głowie. Na widok gości wstała i rozłożywszy ręce, przemówiła wdzięcznym głosem:
– Witajcie, wybawcy Luryndii, dobroczyńcy jej mieszkańców i ich księżniczki! Ja, Glynfynnyn, zapraszam was do środka! Wejdźcie i nie wahajcie się prosić o nagrodę!
Tak powitała ich Glynfynnyn Biała, a ważąc jej słowa, Kedrigern nabrał pewności, że ów tajemniczy przydomek może oznaczać tylko jedno: promienną, świetlistą, wspaniałą, po prostu zachwycającą. W tej samej chwili usłyszał, jak Waleczny gwałtownie wciąga powietrze i głośno przełyka ślinę. A więc i on doszedł do podobnego wniosku.
Władczyni Luryndii była uderzająco piękna. Wysoka i smukła, urzekała elegancją zachowania i słodyczą rysów twarzy okolonej gęstymi kasztanowymi lokami. Przyjrzawszy się jej z bliska, czarnoksiężnik nie mógł oprzeć się wrażeniu, że kogoś mu przypomina. Choć nigdy wcześniej nie spotkał tej damy, nie widział jej konterfektu, nie gościł w Luryndii ani Ma Cachette, jej lico wydało mu się dziwnie znajome. Może poznał jej siostrę albo kuzynkę? Matkę? Mało prawdopodobne, gdyż do tej pory wdzięczne nazwy Luryndia czy Ma Cachette pozostawały dlań pustym dźwiękiem. Może więc natknął się już gdzieś na jej dalszą krewną? Kto wie. Ostatecznie uznał to za niewykluczone, lecz mimo wysiłków nie udało mu się odtworzyć okoliczności owego spotkania.
– Ach, czarująca niewiasta! Co za uroda! – doszedł go pełen zachwytu szept księcia Walecznego.
– Olśniewająca, przyznaję. Przywodzi mi na myśl kogoś...
– To prawdziwa bogini! Afrodyta, Diana, Junona!
– Nie, nie, kogoś śmiertelnego. Ale nie umiem ustalić kogo.
– Nie brak jej także odwagi! Pomyśl tylko, przez tyle lat sama, bez niczyjej pomocy musiała opierać się zakusom tego odrażającego potwora.
– Wyczerpujące zajęcie.
– Ale koniec na tym. Już nigdy więcej nie będzie drżeć ze strachu w samotności, daremnie wyglądając wybawcy. Zajmę miejsce u jej boku i odtąd aż po kres moich dni będę jej strzegł i bronił, będę ją miłował i rozpieszczał – wyliczał żarliwie Waleczny pełnym uwielbienia głosem.
Stało się jasne, iż w chwili ujrzenia pięknej Glynfynnyn książę diametralnie zmienił poglądy na temat małżeństwa. Bogu niech będą dzięki, pomyślał Kedrigern. Zaoszczędzi to wszystkim kłopotów, wieńcząc wyprawę Walecznego tradycyjnym szczęśliwym zakończeniem. A i Glynfynnyn może zyskać na tej odmianie losu. Wszak ten poczciwy chłopiec o nieustraszonym sercu, gdy nabierze pod jej czułym okiem ogłady i nauczy się panować nad ciągotami do zbrojnych wypraw z lada powodu, ma szansę stać się naprawdę dobrym mężem i władcą. Co więcej, wieść o połączeniu się tej pary uraduje także Sariaksa na tyle, że z ochotą podwoi wypłatę dla swego nieocenionego sługi.
Zniewalającej urodzie Glynfynnyn trudno się było oprzeć. Toteż gwałtownie zrodzone uczucie Walecznego nie zdziwiło Kedrigerna wcale. Przypomniał sobie, że sam niegdyś podobnie zareagował na widok Księżniczki, jedynej istoty, która dorównywała wdziękiem pięknej pannie. Księżniczka! Czarnoksiężnik doznał olśnienia. To podobieństwa do jej rysów doszukał się w twarzy Glynfynnyn! Obie damy różnił, co prawda, kolor włosów, wzrost (piękna władczyni przerastała jego żonę prawie o dwa cale) oraz fakt, że Glynfynnyn nie zdobiły skrzydła, ale jednakowo połyskiwały błękitem ich cudne oczy, wzbudzały zachwyt twarzyczki kształtem przypominające serce, drżeniem napełniały identyczne gesty. Tak, podobieństwo było uderzające.
Stanąwszy u stóp podwyższenia, na którym oczekiwała ich zachwycająca monarchini, dwornie zgięli przed nią kolano. Delikatnym dotknięciem ramienia nakazała im wstać, po czym obdarzyła najpromienniejszym z uśmiechów.
– Wielce jestem rada waszemu przybyciu, szlachetni mężowie. Wyjawcie mi, proszę, który z was unieszkodliwił to obmierzłe straszydło?
Bliskość wybranki odjęła Walecznemu mowę. Stał jak sparaliżowany, niezdolny do wypowiedzenia jednego słowa, wlepiając w piękną księżniczkę łapczywe spojrzenie dziecka spoglądającego na talerz pełen ulubionych łakoci. Wobec tego Kedrigernowi nie pozostało nic innego, jak przemówić w jego imieniu.
– Razem tego dokonaliśmy, pani. Ale Waleczny, książę Kallopanii, poprowadził nas do boju i sam walczył najzacieklej, a więc jemu należy się palma pierwszeństwa. On cię oswobodził, pani. My ledwie mu pomagaliśmy.
– Dziękuję za wyjaśnienia, czarnoksiężniku. Jesteś nim wszakże, prawda?
– Jest nas tu troje. Mnie zwą Kedrigernem z Cichego Gromu. Ale moja żona oraz towarzysząca nam pszczoła także zajmują się magią. Niestety, chwilowo odpoczywają po przeżytym wstrząsie. Bledge zadbał, by opiekowano się nimi troskliwie.
– Bledge to najwierniejszy ze sług. Z niecierpliwością oczekuję chwili, gdy będę mogła usłyszeć o wszystkim, co przydarzyło się wam po drodze. Wkrótce nadarzy się po temu okazja. Na dziś wieczór zaplanowałam skromną kolację w niewielkim gronie – tylko moi wybawcy, kilku najznamienitszych dostojników dworskich i wybrani słudzy. Natomiast oficjalne uroczystości rozpoczną się jutro. Marzę... – Glynfynnyn zawiesiła głos, przenosząc zalotne spojrzenie swych modrych oczu na Walecznego – marzę o romantycznej kolacji z moimi dobroczyńcami. – Delikatnie ujęła wielką, naznaczoną bliznami dłoń Walecznego. – Czy wiesz, mój książę, jaka nagroda czeka śmiałka, który uwolnił mnie od potwora?
Waleczny milczał jak zaklęty. Zdesperowany Kedrigern, nachyliwszy się nieznacznie w stronę bohatera, wraził mu znienacka łokieć między żebra. W tej samej chwili salą wstrząsnął potężny okrzyk księcia:
– Wiem! Zgadzam się! Przyjmę wszystkie trzy! Wyznacz tylko datę!
Kiedy ucichły wzniecone tym żarliwym wyznaniem wiwaty, Glynfynnyn rzekła spokojnie:
– W stosownym momencie z radością wypełnię swój obowiązek, mój dzielny książę. A teraz zapewne pragniecie udać się do swoich komnat, by się odświeżyć i odpocząć przed wieczornym spotkaniem. A zatem, szlachetni mężowie, nie zatrzymuję was dłużej.
Kedrigern musiał z całej siły pociągnąć księcia za rękaw, by oderwać go od najsłodszej z niewiast. Po drodze Waleczny nie przestawał paplać jak nakręcony:
– Nigdy nie sądziłem... Nie spodziewałem się... Ale jakże mógłbym odgadnąć? Taka uroda! Dopiero teraz zrozumiałem Gładkolicego. Czas się ustatkować. On ma rację. Dobrze wiedział, co robi. Cudowna niewiasta... Zachwycająca! Żaden mąż nie może pragnąć więcej...
– Chyba nie wzgardzisz pięcioma tysiącami koron?
– Nie dbam o złoto! Możesz je sobie wziąć! Zrzekam się go na twoją korzyść! Rozporządzaj nimi zgodnie z własną wolą!
– Dziękuję. To nadzwyczaj hojny gest, mój chłopcze. Doprawdy nabierasz cech prawdziwego władcy, i to w najlepszym tego słowa znaczeniu.
– A jeśli chodzi o tytuły – ciągnął Waleczny – przyjmę tylko godność Wyzwoliciela, która przyda dość blasku mojemu imieniu. Waleczny, książę Kallopanii i Wyzwoliciel Luryndii. Tak, to brzmi dumnie. Tergusa zaś ustanowię Wielkim Łowczym, jemu przeznaczając tytuł Władcy Posępnej Góry. Choć od niedawna przebywa u mego boku, w pełni nań zasłużył.
– A Bledge? I ty, i Glynfynnyn macie mu co zawdzięczać.
– Pasuję go na rycerza.
– Uczyniłeś wielkie postępy, mój chłopcze. Przemawiasz jak najprawdziwszy książę.
– Przecież nim jestem. A dzięki takiej niewieście jak Glynfynnyn stanę się księciem wspaniałym – chełpliwie oznajmił Waleczny. Zdążył dojść już do siebie. Znowu jak dawniej szedł majestatycznym krokiem zwycięzcy, wysoko i dumnie unosząc głowę. Tylko od czasu do czasu z piersi wyrywało mu się tęskne westchnienie.
Wtem podbiegł zdyszany pachołek.
– Dostojni panowie, pszczoła ocknęła się i usiłuje coś powiedzieć – zakomunikował.
– Sam udam się do Belsheera – zdecydował Kedrigern, odwracając się do księcia. – Tobie teraz potrzeba snu. Od jutra nie opędzisz się od turniejów, uczt i zabaw, których będziesz główną atrakcją. Zbieraj więc siły, młodzieńcze, by nie zawieść oczekiwań ludu Luryndii.
– Ani Glynfynnyn Białej – dodał Waleczny.
– Jej w szczególności.
Pachołek powiódł czarnoksiężnika do komnaty, w której otulony płatkami róż odpoczywał Belsheer. Kedrigerna martwiła przedłużająca się słabość kolegi. Sam dobrze wiedział, ile wysiłku kosztuje zręczne rzucenie potężnego zaklęcia. Potrafiło na całe lata wyczerpać wszystkie siły czarnoksiężnika. Tymczasem pilnie pragnął porozmawiać z Belsheerem, ponieważ historia, którą opowiedział Glynfynnyn, nie zawierała całej prawdy. Owszem, Waleczny, stanąwszy do walki, siekł, rąbał, ciął i raził jak na bohaterskiego pogromcę potworów przystało, ale ostatecznie z Poczwarą rozprawił się maleńki owad. To Belsheer, nie kto inny, uwolnił tę gościnną krainę od jej prześladowcy. Ale jako prawie pięćsetletni kawaler nie stanowił wymarzonej partii do ręki pięknej księżniczki. W skrytości ducha więc Kedrigern liczył na wyrozumiałość kolegi.
Rzuciwszy okiem do kryształowej misy, czarnoksiężnik zadrżał. Belsheer przedstawiał zaiste żałosny widok. Spoczywał na grzbiecie, z wyciągniętymi do góry nóżkami, którymi wstrząsały częste konwulsje. Pochyliwszy się nad owadem, Kedrigern złowił uchem urywany szept:
– Koniczyna... koniczyna...
– Belsheerze, czy mnie słyszysz? Tu Kedrigern.
– Miód... wosk... – tyle tylko udało mu się zrozumieć z odpowiedzi.
– Nie poddawaj się, Belsheerze. Porzuć stare błędy. Zwalcz owada w sobie. Pielęgnuj swe cechy człowiecze. Pracuj nad tym, a za parę dni w mojej pracowni przywrócę ci dawną postać. Obiecuję. Tylko wytrwaj, proszę!
– Pachnąca macierzanka... Wonna koniczynka... Słodkie pączki róży...
– A co z mądrymi maksymami? Zapomniałeś o nich? Dalej, żywo, zacytuj choć jedną. Tylko jedną.
– Boże, błogosław królową.
Stan biednego owada był rzeczywiście poważny. Smutkiem napełniła Kedrigerna refleksja, że wszystkie rezultaty wytrwałych zmagań o ożywienie jego pamięci zostały zniweczone przez jeden bohaterski akt poświęcenia. Nie wolno jednak załamywać rąk. Trzeba kontynuować raz podjęte wysiłki. Skinął na straże.
– Znacie jakieś porzekadła?
Zbrojni wymienili między sobą niepewne spojrzenia.
– Takie jak: Nie ma róży bez kolców? – zapytał w końcu jeden z nich.
– Albo: Szczęśliwi czasu nie liczą? – dodał drugi.
– Całkiem nieźle. Chodzi mi o to, aby każdy z was czterech po kolei cytował pszczole tego rodzaju powiedzonka. Wolno, nie za głośno, wyraźnie i dobitnie, aż do znudzenia. Od czasu do czasu krótka przerwa, a potem wszystko od początku. Kiedy owad zacznie powtarzać wasze maksymy, natychmiast mnie zawiadomcie.
– Postąpimy według twojego życzenia, mistrzu Kedrigernie – zapewnił go dowódca gwardii.
Wdzięczny niebiosom, że strażnicy nie należą do ludzi zadających setki zbędnych pytań, a przy tym robią wrażenie mężów prawych i godnych zaufania, Kedrigern zostawił przyjaciela pod ich opieką, a sam pomknął do izby, w której rezydowała Księżniczka. Nadal spała, a doglądające jej damy dworu zapewniały, że leżała cicho i spokojnie przez cały czas nieobecności czarnoksiężnika. Asystujący Księżniczce medyk uznał wyraził opinię, że brak jakichkolwiek objawów złych snów jest najpewniejszą oznaką rychłego powrotu do zdrowia. Dla dobra pięknej damy powinni wykazać cierpliwość i pozwolić jej wyspać się do woli.
Nieco uspokojony czarnoksiężnik udał się do swojej komnaty, by przygotować się do uroczystej kolacji. Choć nie był odpowiednio usposobiony, grzeczność nakazywała skorzystać z uprzejmego zaproszenia.
Glynfynnyn podjęła swych gości kolacją skromną, lecz smaczną i elegancko podaną. Nadchodzące dni miały przynieść im nie kończące się hałaśliwe uczty, wesołe biesiady, głośną muzykę i wrzawę rozgadanych tłumów. Ten wieczór jednak umilały im jedynie wykwintne potrawy i wyborne wina, serwowane przy wtórze cichych dźwięków lutni, kojących i nastrojowych.
Gospodyni z Walecznym siedzieli obok siebie na honorowych miejscach. Po swej prawej ręce Glynfynnyn umieściła Bledge'a i Volliana, po lewej ręce księcia – Kedrigerna i Tergusa. Pozostałe miejsca zajmowali dostojnicy dworscy oraz ci spośród zastępów służby, którzy w szczególny sposób zasłużyli się podczas długotrwałego oblężenia twierdzy. Humory dopisywały biesiadującym, choć powściągano nieco dowcip przez wzgląd na Księżniczkę i Belsheera.
Kedrigern zmuszał się do uczestniczenia w ożywionej dyskusji, myślami bez ustanku błądząc gdzie indziej. Nie chciał jednak ponurym milczeniem psuć wieczoru pozostałym gościom. Raz tylko bliski był wyłamania się z narzuconej sobie dyscypliny, gdy nieopatrznie wdał się w długi dyskurs ze staruszkiem o imieniu Hoddie, który ongiś piastował jedno z kluczowych stanowisk przy dworze, ale zdawał się już nawet sam nie pamiętać które. Pamięć bez przerwy płatała staruszkowi figle, przez co chwilami Kedrigern z trudem nadążał za meandrami jego opowieści. Co więcej, dziadzio przesadnie szpikował swe wypowiedzi subtelnymi aluzjami, zupełnie niezrozumiałymi dla słuchacza. W dodatku Hoddie głos miał słaby, drżący i piskliwy oraz brakło mu zębów, więc mowa była bardzo zniekształcona, co nie ułatwiało Kedrigernowi zadania. Z kolei te fragmenty, które dzięki olbrzymiej cierpliwości udawało się wyłowić z powodzi narracji, zawierały tyle imion i nazw, że biedny, zdezorientowany czarnoksiężnik gubił się wśród nich z kretesem. A kiedy na koniec nie bez pewnej satysfakcji zaczynał wiązać ze sobą poszczególne elementy tej łamigłówki, staruszek znienacka zmieniał temat lub w ogóle milkł w pół słowa, pogrążając się we wspomnieniach. Poza tym przez cały czas zwracał się do Kedrigerna a to jak do ojca Walecznego, a to jak do jego giermka, to znów, najwidoczniej myląc czarnoksiężnika z którymś ze swoich dawnych znajomych, tytułował czarnoksiężnika „szacownym Hervilem".
Dzieląc czas między przysłuchiwanie się chaotycznym opowieściom Hoddiego a rozpamiętywanie niedyspozycji Księżniczki, Kedrigern nie poświęcał najmniejszej uwagi jadłu. Kolejne smakowite kąski odjeżdżały sprzed jego nosa nieomal nie tknięte. Trwało to dopóty, dopóki w pewnej chwili przy stole nie zapadła cisza. Glynfynnyn z Walecznym pogrążyli się w czułym sam na sam, zapominając o istnieniu reszty świata, a wiekowy Hoddie, przerwawszy w połowie kolejną historię, zapatrzył się przed siebie, żując skórkę umoczonego w winie chleba. Pozostali goście, dziwnym zbiegiem okoliczności, umilkli również jak na komendę. Wówczas to dopiero chwycił Kedrigerna głód tak srogi, że czarnoksiężnik w pośpiechu połknął prawie cały, ciepły jeszcze pieróg z węgorzem i rodzynkami, który obficie polał sobie sosem sardelowo-cebulowym. Spłukawszy to danie kielichem schłodzonego wina, ze smakiem schrupał następne. To zaostrzyło jego apetyt do tego stopnia, że ochoczo zabrał się do gęstego, słodkiego budyniu.
Nie zdążył nawet opróżnić misy, gdy poczuł bolesne skurcze żołądka. Ślina obficie napłynęła mu do ust, ciałem wstrząsnęły dreszcze, a czoło zrosił pot. Roześmiany Waleczny, obróciwszy się właśnie ku niemu, by podzielić się zabawną anegdotką, osłupiał na ten widok, po czym wykrzyknął z przestrachem:
– Kedrigernie, zbladłeś jak płótno! Czy dobrze się czujesz?
– Nie. Obawiam się, że coś mi... – czarnoksiężnik przerwał, by połknąć ślinę, po czym nie zdołał już wydukać: „... zaszkodziło".
– Powinieneś się położyć. Zaraz to zorganizujemy.
Książę wstał i niecierpliwym gestem skinął na służbę. Glynfynnyn tymczasem podbiegła do Kedrigerna i oznajmiła:
– Rozkażę im zaprowadzić cię do komnaty starego Hoddiego. To dwa kroki stąd. – Widząc, jak czarnoksiężnik próbuje unieść dłoń w słabym geście protestu, szybko dodała: – Staruszkowi nie zrobi to najmniejszej różnicy. Nawet nie zauważy, jeśli na tę noc umieścimy go w innej izbie.
– Dziękuję ci... pani – wykrztusił Kedrigern.
Wspierając się o dwóch rosłych pachołków, z brzuchem niczym wulkan grożący w każdej chwili wybuchem, Kedrigern opuścił wesołą kompanię w trakcie biesiady, udając się do pobliskiej cichej, ciemnej i raczej surowej izdebki na tę jedną noc odebranej Hoddiemu. Słudzy podprowadzili go aż do łoża, na które upadł ciężko i bezwładnie. Na stołku u wezgłowia ustawili płonącą świecę i dzban wody, a obok na posadzce głęboką misę. Ponieważ czarnoksiężnik drżał z zimna, okryli go starannie kocem, po czym, dosłyszawszy jego cichy szept pozwalający im odejść, skwapliwie skorzystali z przyzwolenia, poganiani obawą przed, zdawałoby się, nieuniknioną, a mało nęcącą sceną wielkich niepokojów żołądka. Nie mieli ochoty ani jej oglądać, ani usuwać jej skutków.
Prawie pół godziny Kedrigern leżał jak kłoda, mężnie znosząc zamęt szalejący tymczasem w jego jelitach. Miał wrażenie, że stado wściekłych demonów usiłuje pazurami rozerwać mu wnętrzności. Osłabł tak, że nie był w stanie nawet wspomóc się zaklęciem uśmierzającym ból. Cierpiał więc i czekał.
Kiedy najsroższe tortury straciły nieco na sile, uniósł się ostrożnie na łokciu, chcąc pociągnąć łyk wody z dzbana. Chłodna źródlana woda przyniosła mu natychmiastową ulgę. Opadł ponownie na poduszki, oddychając głębiej i próbując ułożyć się do snu. Jeszcze na mgnienie oka odezwały się w jego trzewiach piski i dudnienia, na nowo budząc niepokój, po chwili jednak i one umilkły. Kedrigern zapadł w krótką, niespokojną drzemkę.
Obudził się skostniały, czując, jak zimny prąd powietrza przechodzi przez izbę. Nie całkiem rozbudzony uniósł głowę, omiatając spojrzeniem otoczenie. W pierwszej chwili nie rozpoznał go wcale, lecz kiedy wzrok jego spoczął na świecy i dzbanie, a w żołądku poczuł przeszywający ból, jakby kto wraził mu tam rozpaloną igłę, przypomniał sobie wszystko. A kiedy u stóp łoża dostrzegł czającą się ciemną postać, oprzytomniał na dobre. Przed oczami stanęła mu jak żywa scena widziana w jednym z okien Wielkiego Pasażu.
– Dobry Boże! – jęknął z cicha.
Wycelowawszy w swą ofiarę kościsty palec, intruz przemówił grobowym tonem, od którego Kedrigernowi ciarki przebiegły po plecach:
– Pójdź ze mną, czarnoksiężniku!
Podrywając się mimo bólu, nieszczęśnik zawołał tak dziarsko, jak tylko potrafił:
– Z tobą? Dlaczego? Jestem zdrów jak ryba!
– Ponieważ wybiła twoja godzina – odparła Śmierć, podsuwając mu pod nos klepsydrę. W górnej części pozostała znikoma ilość piasku, ledwie tyle co w naparstku, a i ona przesypywała się na dół z oszałamiającą prędkością. Śmierć schowała klepsydrę, ujęła kosę mocno w dłonie.
– Nie! – krzyknął Kedrigern. – To pomyłka! Parę skurczów żołądka, nic więcej! Nie jestem chory!
– Wszyscy tak mówią. Czego nie wymyślają! – zarechotała kostucha, po czym zaczęła przedrzeźniać: – „Odejdź, Biała Damo! To ledwie draśnięcie!" Akurat! „Zapewniam, że chybił! Uderzył w kolczugę!" He, he! „Pomyliłaś drzwi! Zapewne chodzi ci o mojego sąsiada!" No, no! Nie wykręcisz się sianem, czarnoksiężniku. Figurujesz na mojej liście na dziś wieczór, i basta! Zbieraj się do drogi, Pobbodamumie – warknęła Śmierć, przy ostatnim słowie zniżając głos do ledwo dosłyszalnego mruknięcia. Uniosła przy tym kosę, gotując się do zadania ostatecznego uderzenia.
– Zaraz, zaraz. Chwileczkę. Jak mnie nazwałaś?
– To bez znaczenia. Nadszedł twój czas.
– Chcę zobaczyć tę listę! Nalegam!
Śmierć znieruchomiała z kosą przygotowaną do zadania ciosu.
– Daj spokój! Nie utrudniaj mi zadania! Zapewniam, że nic nawet nie poczujesz!
– Pokaż listę!
– Dobrze, już dobrze. Nie mam zamiaru spierać się przez pół nocy o głupie imię. – Oparłszy kosę o łoże, Śmierć wyciągnęła zza pazuchy zwój pergaminu i podała go czarnoksiężnikowi ze słowami: – Tylko szybko. Mam mało czasu. Jak tylko uporam się z tobą, muszę pędzić do Samarry.
Wygrzebawszy się niezgrabnie z łoża, Kedrigern stanął nieco chwiejnie, ze wszystkich sił usiłując ukryć słabość. Żołądek ciążył mu kamieniem, ciągnął ku ziemi. Wziąwszy od Śmierci pergamin, wilgotny i nieprzyjemnie tracący stęchlizną, przybliżył go do światła świecy i szybko przebiegł wzrokiem.
– Nie widzę mojego imienia. Tu go nie ma – stwierdził, oddając listę kostusze. – Pokaż mi je z łaski swojej. Śmiało! Rzucam ci wyzwanie! Niech skonam, jeśli tu je znajdziesz!
– Jest tu bez wątpienia. Zawsze sprawdzam wszystko dokładnie. Pozwolisz? – zapytała, przepychając się do światła. Kedrigern ustąpił jej z drogi. Przesunąwszy kościstym palcem w dół zapisanych linijek, wydała okrzyk triumfu: – Proszę bardzo, oto ono, mądralo! Przycupnęło tu sobie zaraz za Inflagrantem, księciem deLicto, a tuż przed grafem z Goosedowne. Doborowe towarzystwo. Popatrz sobie sam! – Wręczając Kedrigernowi pergamin, dodała: – Biada ci, jeśli nadal masz wątpliwości!
Kedrigern niecierpliwie schwycił listę i rzuciwszy okiem na wskazane bazgroły, zaprzeczył stanowczym tonem:
– To nie moje imię.
– Oczywiście, że twoje.
– W żadnym razie. Ja zwę się Kedrigern, a tu figuruje Pozgwodbribnyj!
Śmierć wyrwała mu listę z rąk. Ponownie wlepiwszy wzrok w pergamin, zamachała dłonią ze złością.
– O co tyle krzyku? Pismo trochę niewyraźne, i tyle!
Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie spowodowane wizytą upiornego gościa, Kedrigern odzyskał zimną krew. Choć żołądek wciąż mu doskwierał, opanował się i z obojętnym wyrazem twarzy rzekł:
– Moja droga, żaden człowiek, choćby nie wiem jak się starał, nie jest w stanie zapisać „Kedrigern" jako „Pozgwodbribnyj". To sprzeczne z zasadami kaligrafii. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że już po raz drugi popełniasz ten sam błąd, kochaneczko.
– Jak to po raz drugi? Co masz na myśli?
– Po raz drugi przez niedopatrzenie usiłujesz niewłaściwą osobę przenieść na tamten świat. Już parę lat temu postąpiłaś tak z Arlebarem. Pamiętasz go?
– Oczywiście, nigdy nie zapominam swoich klientów. Uroczy, starszy alchemik z małą, wypielęgnowaną bródką. Co nieco przy tuszy, o ile dobrze pamiętam.
– Hm, raczej wzięty czarnoksiężnik, chudy jak tyczka, z brodą sięgającą kolan – poprawił Kedrigern, uśmiechając się z przekąsem.
– Mów o nim, co chcesz, i tak pamiętam go doskonale. Podobnie jak ty, zawzięcie się ze mną przekomarzał – nie poddawała się Śmierć.
– Arlebar odszedł potulnie jak baranek. Miał sześćsetkę na karku i cierpiał często z powodu takich boleści, że nawet magia była bezradna.
– Dość tego, słyszysz? – zirytowała się wreszcie. Ze złością tupnęła nogą, po czym przemówiła głosem wezbranym pretensją: – Przemierzyłam tu po ciebie pół świata. Przede mną jeszcze wielki szmat drogi, a ty śmiesz mnie zatrzymywać?
Kedrigern wskazał drzwi.
– Wolna droga!
– Nie ma w tobie ani krztyny współczucia, prawda? – sarknęła Kostucha. Trzasnąwszy kosą o podłogę, rozżaliła się na dobre: – Wiecznie pędzę na złamanie karku to tu, to tam, w tę i we w tę, bez ładu i składu. Tyle trudu zadaję sobie, a ty chcesz, abym z powodu pomyłki jednego nierozgarniętego urzędnika wróciła z pustymi rękami? – Cisnęła ze złością klepsydrę, która bezgłośnie potoczyła się po kamiennej posadzce. – Dlaczego to ja mam pokutować za jego grzechy? Gdzie tu sprawiedliwość? – Jej głos wciąż przybierał na sile, aż w końcu stał się podobny do krzyku.
– Nie denerwuj się – próbował łagodzić czarnoksiężnik. – Napiszę list z wyjaśnieniem. Nie chcę wpędzać cię w kłopoty. Dbam jedynie o to, by nie zniknąć przed czasem. Ach, to dopiero zrodziłoby nieprawdopodobne perturbacje.
– Wy, ludzie, wszyscy jesteście z jednej gliny. Tylko jedno się dla was liczy: życie. Nie cierpię was!
Śmierć zaniosła się łkaniem. Upadła na łoże i chlipała w poduszki. Zakłopotany Kedrigern zerkał ku niej z ukosa, nie wiedząc, co począć. Po chwili nocna zjawa uspokoiła się nieco. Usiadła na łożu i pociągając nosem, przemówiła płaczliwie:
– Nie masz pojęcia, jak niewdzięczny jest mój los. Nikt tego nie wie. Nikogo to nie obchodzi. Nigdy nie mam wakacji ani czasu dla siebie, za to z moich obowiązków muszę wywiązywać się bez zarzutu. Zawsze podróżuję sama jak palec i mogę polegać wyłącznie na sobie. Nie ma przecież co liczyć na tę bandę miernych urzędasów, którzy nawet listy nie potrafią poprawnie sporządzić. Gdybym choć mogła zdać się na nich w tej kwestii, praca byłaby znośniejsza. Ale gdzie tam! Okazuje się, że żądam zbyt wiele. To przez nich stałam się pośmiewiskiem, ot co!
Kedrigern usiadł przy gościu, kojąco poklepując go po chudym ramieniu.
– No, już dobrze, staruszko. Głowa do góry! I tak nieźle sobie radzisz, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności.
– Nie wiem doprawdy, dlaczego jeszcze tak się staram. Mój – widok mrozi wszystkich. Odwracają się ode mnie, zamiast podziękować za trudy, zaprosić, żebym usiadła, poczęstować kanapką...
– Lubisz kanapki? Nigdy bym nie zgadł.
– Nie bardzo, ale mogliby chociaż zaproponować... Dla świętego Mikołaja bez słowa zachęty przygotowują mleko i ciasteczka, przede mną zaś ryglują drzwi. Ciekawe, jak ty byś się czuł, gdyby ciebie wszyscy witali, blednąc gwałtownie, łamiąc ręce i krzycząc wniebogłosy?
– Ale zdarzają się przecież i tacy, którzy cię wzywają.
– Owszem, z rzadka. Ale ci na ogół wyglądają tak, że mnie samą ciarki przechodzą, kiedy na nich patrzę. Wieczne obracanie się wśród umierających to nic zabawnego, wierz mi. Ale najgorsze jest to, że nikt mnie nie szanuje.
– Ejże, tym razem przesadziłaś – obruszył się czarnoksiężnik. Rozstawiwszy palce, zaczął wyliczać: – Waleczni rycerze nie mogą obejść się bez twojego towarzystwa. A jak poradziliby sobie bez ciebie kaci i nieudolni chirurdzy? Z kolei potężni władcy, królowie, książęta wysyłają na spotkanie z tobą nie cherlawych staruszków, lecz całe zastępy młodych, krzepkich chłopców. Czyż nie jest to dostateczny wyraz hołdu dla ciebie?
Śmierć westchnęła, pociągając nosem, po czym dalej snuła swe żale:
– Kiedy nadchodzę, wszyscy bez wyjątku reagują tak samo: lamentują, mażą się, jęczą i zaklinają na wszystkie świętości, bylebym tylko odstąpiła. A najgorzej zachowują się przyzwyczajeni do posłuchu władcy. Często odwracam głowę, gdyż ich żebranina napełnia mnie wstrętem. Tak, tak, wbrew pozorom ja też miewam ludzkie odruchy.
Poklepując gościa przyjacielsko po plecach, Kedrigern wtrącił krzepiąco:
– Daj spokój, nie jest aż tak źle!
– Ha! A czy wiesz, na jaką uwagę pozwolił sobie jeden z tych zasmarkanych urzędasów ubiegłej zimy, kiedy dwoiłam się i troiłam, miotając między zimnicą, głodem i zarazą szalejącymi na wybrzeżu a wojną w okręgach nizinnych? Ten bubek – miał czelność zasugerować, że powinnam odstawić kosę i w zamian posługiwać się sierpem. „Kosa za ciężka dla ciebie, babciu!" Tak powiedział! Wyobrażasz sobie?
– Może nie miał nic złego na myśli. Ta kosa niewątpliwie naprawdę sporo waży.
– Nie w tym rzecz! – wrzasnęła Śmierć, podrywając się i wygrażając pięściami.
– Dobrze, już dobrze, nie krzycz – wycofał się natychmiast Kedrigern, po czym klepnął siennik obok siebie na łożu. – Uspokój się i siadaj.
Po krótkim namyśle ponury intruz na powrót zajął swoje miejsce przy czarnoksiężniku. Przez chwilę trwali w milczeniu. Wreszcie odezwała się Śmierć:
– Dziękuję, Kedrigernie, że mnie wysłuchałeś. Czuję ogromną ulgę, jakbym zrzuciła wielki ciężar z piersi.
– Wobec tego cieszę się, że mogłem ci pomóc. A może powinnaś rozejrzeć się za kimś bliskim, kto zawsze byłby gotów wysłuchać twoich zwierzeń? Obecne zajęcie skazuje cię na wieczną samotność i płynące z niej nieustające rozterki.
W odpowiedzi Śmierć chlipnęła znowu.
– Bzdura. Codziennie widuję tłumy ludzi.
– Którzy na twój widok uciekają z krzykiem. Nie, nie, ty potrzebujesz przyjaciół, kompanów, kolegów.
– To nie dla mnie. Ja odstaję od towarzystwa. Jestem nieprzeciętna.
– Raczej próżna!
– Mam powody. Czyż nie nazywają mnie wszechmocną i straszną?
– A samotną nie? Powinnaś nająć pomocników.
– To tylko utrudni mi zadanie. Teraz ludzie spazmują, gdy zaglądam im w oczy w pojedynkę. Co uczynią, widząc przed sobą dwunastu moich pomocników?
– Myślałem skromnie o dwóch lub trzech.
Śmierć stanowczo potrząsnęła głową przyobleczoną kapturem.
– Pomocnicy nie uwolnią mnie od odpowiedzialności.
– Zdaj się na nich.
Na ułamek sekundy gość odwrócił twarz ku czarnoksiężnikowi. W czarnej czeluści pod kapturem zatliły się dwa słabe, zimne światełka.
– Jeśli cię posłucham, będzie po mnie. Zabiorą mi kosę i klepsydrę, a zaopatrzą w budzik i scyzoryk. Skończę marnie, topiąc szczury. Nie, Kedrigernie, to nie jest dobry pomysł. Samotna czy nie, muszę strzec swojej pozycji.
Kedrigern ze zrozumieniem pokiwał głową. Po chwili zastanowienia rzekł:
– A co wobec tego sądzisz o współpracy? Gdyby udało ci się na stałe zwerbować tych, którzy często przysparzają ci klientów, mogłabyś powierzyć im część swoich obowiązków.
Oczodoły Śmierci zabłysły.
– Ciekawe. Mów dalej.
– Hm. Wspomniałaś, że ubiegłej zimy mróz, głód, wojna i zaraza dały ci się we znaki. Dlaczego nie zaprzęgniesz ich do współpracy? Moglibyście podróżować w piątkę po świecie, razem zbierając tęgie żniwa.
Śmierć zadygotała.
– Tylko nie mróz. Nie znoszę zimna.
– Doskonale, więc w czwórkę. Głód, Zaraza, Wojna i Śmierć. Czterech Jeźdźców.
– Nęcąca wizja – przyznała koścista dama, wstając. Przemierzyła w zamyśleniu kilka kroków, po czym odwróciła się do Kedrigerna, mówiąc: – Podoba mi się twój koncept. Sądzę, że rzecz całą da się przeprowadzić bez trudu. Już widzę całą naszą czwórkę, jak mkniemy na koniach przed siebie. Wojna oczywiście spowita w czerwień. Ona kocha ten kolor, choć wygląda w nim jakby była w gorączce. Głód wystrojony w siną biel, a suknie Zarazy całe nakrapiane w płowe i trupio blade cętki. Ja oczywiście w czerni. Ach, to doprawdy wspaniały pomysł! Zajmę się nim natychmiast po powrocie z Samarry.
– Znakomicie. A teraz pora się pożegnać. Nie chcę, żebyś spóźniła się przeze mnie.
– Już pędzę. Choć zabawiłam tu chwilkę, nie był to czas – stracony. Rzadko udaje się spotkać kogoś, kto chce mnie wysłuchać i służyć dobrą radą. Nigdy ci tego nie zapomnę, Kedrigernie, i obiecuję, że kiedy wybije twoja godzina, przyjdę po ciebie niepostrzeżenie.
– Kiedy wybije moja godzina, upewnij się, że to moje nazwisko figuruje na liście. Sprawdź dobrze. O nic więcej nie proszę.
Połączenie rodziny?
Następnego poranka Kedrigern obudził się w pełni sił. Po wczorajszych dolegliwościach pozostało mu jedynie wspomnienie, jeśli nie liczyć obolałych trzewi i wściekłego ssania w żołądku. Oszukawszy głód łykiem wody, zerwał się z łoża i pospieszył rzucić okiem na Księżniczkę i Belsheera.
Księżniczka wciąż spała, a sądząc po wyrazie jej twarzy, śniła słodko. Odetchnął z ulgą, choć prawdę mówiąc, miał nadzieję ujrzeć wyraźniejszą poprawę. Nieco zafrasowany udał się do Belsheera. Wielki owad niezdarnie kręcił się w kółko wewnątrz swojej misy, nie zwracając najmniejszej uwagi na mądre powiedzonka, którymi regularnie częstowali go posłuszni słudzy. Kedrigern próbował zagadać do kolegi. Bez skutku – pszczoła nie reagowała na pytania. Nie ulegało wątpliwości, że tym razem owadzie wcielenie na dobre zdominowało resztki kołaczących się w nieszczęśniku ludzkich cech. W tej sytuacji nawet natychmiastowy powrót do Cichego Gromu oraz zwykle niezawodna biblioteka Kedrigerna mogły okazać się nieskuteczne.
Kiedy zmartwiony czarnoksiężnik wlókł się noga za nogą do kuchni, by tam przekąsić coś na śniadanie, nagle pojawiła się przed nim znajoma postać, witając go wesołym:
– Halo, młody człowieku! Ucięliśmy sobie wczoraj przyjemną pogawędkę, nieprawdaż?
Przed Kedrigernem stanął Hoddie, odmieniony nie do poznania. Staruszek trzymał się prosto jak struna i strzelał wokół bystrym spojrzeniem. Uśmiechał się figlarnie do czarnoksiężnika niczym dziecko gotowe do psot.
– Witaj, Hoddie! Odmłodniałeś od wczoraj!
– Czuję się doskonale! Jak świeży poranek! Od wieku nie czułem się lepiej! Wrócił mi także apetyt!
Ruszyli razem do pałacowej kuchni. Kiedy maszerowali przez niezliczone sienie i korytarze, Hoddie nie przestawał paplać, entuzjazmując się swoim znakomitym samopoczuciem, niezwykłym wigorem, ożywieniem pamięci, przypływem nowych sił i poprawą zdrowia. Kedrigern, zajęty myślami o żonie i Belsheerze, słuchał go jednym uchem, dopóki staruszek nie wspomniał, że zamierza powrócić do praktykowania sztuki czarnoksięskiej. Słysząc to, Kedrigern przystanął, łapiąc Hoddiego za ramię.
– Byłeś czarnoksiężnikiem?! – zakrzyknął wielkim głosem.
– Tak. Niewielu to jeszcze dziś pamięta, ale swego czasu cieszyłem się zasłużoną sławą. Masz coś przeciwko temu? – niepewnie zapytał starzec.
Kedrigern opuścił ręce/
– Przepraszam. Zaskoczyła mnie ta wiadomość. Wczoraj wieczorem wyglądałeś jak... Nie spodziewałem się...
– Wiem, wiem. I zapewniam cię, że tak właśnie się czułem. Słaby jak niemowlę. Zresztą nic w tym nowego. Od dłuższego już czasu niedomagałem. Mówiąc szczerze, kładąc się wczoraj wieczorem spać, sądziłem, że już więcej nie wstanę. A tymczasem dziś rano całkiem niespodziewanie poczułem przypływ nowych sił! Czuję się jak nowo narodzony!
– Kto wie, może podarowano ci jeszcze parę lat? Czyż nie mylę się, że Hoddie nie jest twoim prawdziwym imieniem?
Staruszek zaśmiał się.
– To prawda. Nasza Glyn tak mnie nazwała, ponieważ nie radziła sobie z wymówieniem „Groddie".
Kedrigern zmarszczył czoło.
– A zatem twoje prawdziwe imię brzmi Groddie?
– Nie, ale wszyscy łamali sobie języki na „Pozgwodbribnyj", więc...
– Pssst, przyjacielu, ani słowa więcej! Pozwól, że coś ci opowiem – nie dał mu dokończyć Kedrigern. Zaciągnął staruszka na pękatą skrzynię podpierającą ścianę. Kiedy spoczęli na niej wygodnie, opisał mu ze szczegółami wizytę nocnego gościa. Hoddie słuchał z otwartymi ustami, a kiedy młodszy kolega skończył, ucałował go z dubeltówki. Potem ścisnął mocno dłonie swego wybawcy, przemawiając drżącym ze wzruszenia głosem:
– Przyjacielu! Ocaliłeś mi życie.
– Przypadek tak zrządził. Po prostu zaniemogłem w odpowiedniej porze i miejscu.
– Wszystko jedno. Uratowałeś mnie. Jak mogę ci się odwdzięczyć?
– Pilnie potrzebuję pewnego przeciwzaklęcia, toteż ucieszyłbyś mnie ogromnie, gdybyś odnalazł w swoich zbiorach księgę „Isbashoori" opisującą sposoby zdejmowania szczególnie zawiłych klątw, zaklęć i przekleństw.
Staruszek zmarszczył brwi. Przez dłuższą chwilę, skubiąc swą rzadką bródkę i bezgłośnie poruszając bezzębnymi szczękami, szukał w pamięci śladu „Isbashoori". W końcu rzekł:
– „Isbashoori", powiadasz? przypominam ją sobie. Wielkie, opasłe tomisko, nieprawdaż?
– W rzeczy samej.
– Właśnie, właśnie. Pamiętam doskonale, z każdą chwilą coraz wyraźniej. Posłuchaj, młodzieńcze... Jakie właściwie nosisz imię?
– Kedrigern z Góry Cichego Gromu.
– Otóż, Kedrigernie, proponuję, abyśmy odłożyli śniadanie na później. Teraz zajrzyjmy do mojej dawnej pracowni. Wszystkie księgi bez wątpienia leżą tam wciąż na swoich miejscach. Spłowiały trochę i okryły się kurzem, lecz nie straciły przez to nic ze swej wartości. Dam sobie uciąć rękę, że znajdziesz tam swoją „Isbashoori".
Po drodze Hoddie (wolał, aby tak nań wołano) bawił Kedrigerna opowieścią o kolejach swego losu. Historia ta, stanowiąca chlubne świadectwo odwagi, lojalności i oddania, poruszyła czarnoksiężnika do głębi. Doprawdy, warto było tyle się natrudzić, by wyzwolić od zła takie królestwo i takich jego mieszkańców. Z opowiadania Hoddiego wynikało, że Glynfynnyn w dzieciństwie świata nie widziała poza nadwornym czarnoksiężnikiem. Wiele czasu spędzali razem, prawie się nie rozstając. Pewnego dnia zaszyli się w królewskim ogrodzie. Brodząc wśród ziół, czarnoksiężnik właśnie wyjawiał zasłuchanemu dziecku ich sekretne właściwości, gdy wtem znienacka Wielka Pełzająca Poczwara zaatakowała twierdzę, porywając w paszczę małą Glyn. Dzielny Hoddie bez namysłu cisnął w potwora zaklęciem, pragnąc odwrócić jego uwagę. Podstęp się powiódł. Bestia upuściła księżniczkę prosto w zagon litościwego, miękkiego ziela, sama zaś zajęła się nieustraszonym czarnoksiężnikiem. Starli się w zaciętej walce, która trwała dwa dni i dwie noce i wyczerpała doszczętnie wszystkie siły witalne Hoddiego, tak że w końcu biedak nie był w stanie nawet wspierać się czarami. Potwór wykorzystał natychmiast swą przewagę. Zdzieliwszy bezlitośnie bezbronnego przeciwnika, cisnął go nieprzytomnego na kupę gnoju.
Nieszczęsny Hoddie zebrał srogie cięgi. Nawet magicznej mocy zostało mu tylko tyle, by nie rozsypać się całkiem w proch. (Nawiasem mówiąc, niewiele brakowało, gdyż dobiegał już wówczas pięćsetki). Z trudem zbierał na powrót siły. Rany, choć powoli, w końcu się zagoiły, ale umysł poniósł, niestety, nieodwracalne straty: pamięć uleciała, zanikła zdolność koncentracji, umarła wola życia. Szczęściem dla niego, wdzięczna księżniczka Glyn nie zapomniała o swym dzielnym obrońcy. Pozostał honorowym rezydentem w królewskim pałacu, gościem wszystkich dworskich uroczystości, uczestnikiem ważnych narad. A teraz, prawie po dwudziestu latach od owego fatalnego incydentu, nagle odzyskał utracone siły!
Zakończywszy swą opowieść, Hoddie zainteresował się najnowszymi przygodami Kedrigerna. Przypominał sobie wprawdzie, że rozmawiali o nich poprzedniego wieczora, ale uleciały mu szczegóły. Wszystko, co wydarzyło się pomiędzy pamiętnym pojedynkiem z Poczwarą a dzisiejszym porankiem, rysowało się w jego pamięci nad wyraz mętnie. Kiedy Kedrigern, skwapliwie zabrawszy się do spełnienia życzenia starca, przeszedł do wymieniania towarzyszy podróży, Hoddie zakrzyknął nagle:
– Belsheer?! Przybył z tobą? Ten stary cap?
– Teraz jest pszczołą.
Hoddie aż klepnął się w udo z uciechy.
– Zawsze podejrzewałem, że prędzej czy później ten szaławiła wpędzi się w tarapaty. Co się stało? Zaklęcie?
Kedrigern wyjaśnił mu wszystko. Ledwie skończył, gdy stanęli przed niewielkimi drzwiami na szczycie wieży.
– Hm, Belsheer znalazł się w prawdziwej pułapce. Nie obejdzie się bez naszej pomocy. A nam niezbędna jest „Isbashoori" – orzekł Hoddie, kiwając głową.
– Trzeba otworzyć drzwi – niecierpliwił się Kedrigern.
Staruszek zmarszczył czoło.
– Muszę przypomnieć sobie przeciwzaklęcie. Zazwyczaj zamykałem te drzwi, używając magii. Klucze często się gubią albo padają łupem złodziei. – Zamknąwszy oczy, zastanawiał się chwilę w skupieniu, po czym wyciągnął obie dłonie przed siebie, mamrocząc coś pod nosem. Zza drzwi dobiegło złowieszcze warczenie. Hoddie natychmiast cofnął dłonie, wykrzykując: „Och, przepraszam! To niewłaściwe zaklęcie!" Ponownie się zamyślił i ponownie wyciągnął ręce, szepcząc słowa kolejnego zaklęcia. Zazgrzytały pordzewiałe zamki. Z przeraźliwym skrzypieniem drzwi otworzyły się powoli. Na znak staruszka zapłonęła podwójna pochodnia, oświetlając jasnym płomieniem wysoką izbę tonącą w kurzu i zasnutą pajęczynami.
– Przyjemne gniazdko – pochwalił Kedrigern.
– Ongiś lubiłem tutaj przebywać. Skromny gabinet, ale przytulny. A teraz pozwól, że się zastanowię. „Isbashoori"... Tak, chyba wiem, gdzie ją znaleźć – stwierdził Hoddie, torując sobie przejście wśród girland pajęczyn. Zrywał je bezlitośnie ku rozpaczy kilkunastu dorodnych pająków, które salwowały się ucieczką pod powałę, by stamtąd rzucać groźne spojrzenia na intruzów. Nie zwracając na nie uwagi, stary czarnoksiężnik podszedł do jednej z półek i zgarnąwszy kurz, triumfalnie zdjął z niej wielką księgę w ciemnej oprawie.
Odnalezienie poszukiwanego zaklęcia oraz znoszącego jego działanie przeciwzaklęcia zajęło im nie więcej niż kilka minut. Uradowani, pobiegli od razu do komnaty, w której przebywał Belsheer. Misa była nakryta płaszczem, pilnujący pszczoły strażnik miał zafrasowaną minę.
– Próbowała uciec, mistrzu Kedrigernie – wyjaśniał. – Widząc, na co się zanosi, ostrożnie narzuciłem na naczynie swój płaszcz. Nie uczyniłem owadowi krzywdy.
Kedrigern począł w skupieniu nasłuchiwać odgłosów z misy. Po pełnej napięcia chwili wyprostował się, mówiąc:
– Wszystko w porządku. Wciąż brzęczy. Dobrze uczyniłeś, chłopcze. Gdyby odfrunęła, moglibyśmy naszego przyjaciela nie zobaczyć więcej. A teraz zostaw nas samych – A kiedy sługa oddalił się posłusznie, czarnoksiężnik rzekł do Hoddiego: – Rzecz wymaga rozwagi. Boję się zdjąć z niego zaklęcie, podczas gdy siedzi w misie. Szkło rozpryśnie się i pokaleczy go dotkliwie. Jeśli z kolei pozwolimy mu najpierw wzbić się w powietrze, porządnie się potłucze, spadając. I jak tu postąpić?
Wybrali wariant pierwszy, ale ustawili naczynie na posadzce, aby nie narazić kolegi na bolesny upadek. Po dłuższym zastanowieniu postanowili użyć podstępu, wydłużając czas wypowiadania formuły. Zakreśliwszy nad wciąż przykrytym naczyniem zalecane przez księgę znaki, Kedrigern powoli recytował słowa przeciwzaklęcia. Kiedy zbliżał się do końca, dał znak Hoddiemu. Staruszek szybko zerwał płaszcz z misy, uwalniając pszczołę. Owad wzbił się w powietrze, a Kedrigern momentalnie porwał z posadzki kryształowe naczynie. W samą porę, gdyż zaraz później w tym samym miejscu rymnął jak długi Belsheer, cały i zdrów, przywrócony do ludzkiej postaci. Kedrigern i Hoddie wymienili porozumiewawcze spojrzenia, w ten sposób gratulując sobie nawzajem.
– Wróciłem – oznajmił Belsheer zdziwiony. – Znowu jestem człowiekiem. – Dotknął swej twarzy, szyi, brzucha i nóg, po czym powtórzył nieco pewniej: – Jestem człowiekiem! Naprawdę! Dopiąłeś swego, bracie Kedrigernie! Jestem... Czy to ty, Pozgwodbribnyj?
– Do usług, stary draniu! To ja, wesół niczym szczygiełek. Kedrigern i mnie ocalił, wyciągając śmierci spod kosy. Od stuleci nie czułem się równie wyśmienicie!
Zrywając się na nogi, Belsheer zakrzyknął:
– Ja też! Jako pszczoła zażyłem tyle ruchu i powietrza, spijałem najsłodsze nektary! Ubyło mi ze sto lat!
Dwóch leciwych czarnoksiężników popatrywało na siebie spod oka, chichocząc cichutko. Wreszcie Belsheer nie wytrzymał i wybuchnął gromkim śmiechem. Hoddie zawtórował mu bezzwłocznie i po chwili obaj trzymali się za brzuchy, zaśmiewając do rozpuku. Wytykali się przy tym nawzajem palcami, zawodząc i z trudem łapiąc powietrze. Kedrigern przyglądał się im bez słowa.
– Ty... jako... pszczoła! – wydusił Hoddie, zanosząc się od śmiechu.
– Aha. Ale udało mi się... Dzięki potworowi...
– Grizziscus... ten szalbierz... nabrał cię.
– Odpłaciłem mu godziwie. Zesłałem... – kolejny paroksyzm śmiechu nie pozwolił Belsheerowi dokończyć kwestii. Zgiął czarnoksiężnika wpół, wyciskając mu obfite łzy z oczu. W końcu, odwróciwszy się ku Kedrigernowi, nieborak zdołał wykrztusić: – Zesłałem Wielką Pełzającą Poczwarę do Doliny Aniaru – po czym, kompletnie wyczerpany niepohamowanym śmiechem, osunął się na kolana, nie przestając trząść się niczym w ataku febry.
Kedrigern zastanawiał się przez moment, zanim odgrzebał w pamięci znajomą nazwę.
– Dolina Aniaru? Tam przecież udał się Grizziscus!
– Posłałem mu prezent! Małą niespodziankę! – rzęził Belsheer, wijąc się w gwałtownych konwulsjach. Wreszcie, całkiem pozbawiony sił, upadł bezwładnie na posadzkę.
W tej samej chwili do komnaty wszedł jeden ze strażników, lecz ujrzawszy niezwykłą scenę, osłupiał, a potem szybko wycofał się za drzwi. Kedrigern pomógł Belsheerowi pozbierać się z podłogi. Hoddie, ocierając łzy rąbkiem szaty, zachichotał jeszcze po raz ostatni, po czym odezwał się poważnym już tonem:
– Właśnie przypomniałem sobie, że zakamarki mojej pracowni powinny kryć baryłeczkę przedniej śliwowicy. Nabiera mocy co najmniej od dwudziestu lat. A może byśmy tak udali się tam, by spróbować tego wybornego trunku?
– Mniam. Niech się schowają wszystkie nektary i pyłki! – rozjaśnił się Belsheer. – Chodźmy czym prędzej!
– Idźcie sami. Ja dołączę później. Najpierw chciałbym zajrzeć do Księżniczki – oznajmił Kedrigern, kierując się ku drzwiom.
W hallu natknął się na Volliana, dziwnie odmienionego. Sfatygowane łaszki minstrela zastąpił pstry kostium: długie jasnozielone pantalony, czerwony kubrak i miękkie żółte ciżmy. Chłopiec tulił do siebie lutnię, pobrzdękując na niej z cicha.
– Mistrzu Kedrigernie, czyż nie wyglądam pięknie?! – zawołał z dumą na widok czarnoksiężnika, okręcając się w kółko, by zaprezentować swój nowy, szykowny strój.
– Nadzwyczaj kolorowo. O, widzę, iż doczekałeś się lutni.
– Właśnie układam balladę o bohaterskich czynach księcia Wspaniałego. Pragnę uświetnić nią uroczystości z okazji jego zrękowin z urzekającą księżniczką Glynfynnyn. Czy masz ochotę posłuchać tego, co stworzyłem do tej pory?
– Cóż, prawdę mówiąc, właśnie spieszę do...
– To nie zajmie dużo czasu. Zaśpiewam tylko kilka początkowych strof.
– Kiedy ja natychmiast powinienem udać się do...
Pierwsze akordy zagłuszyły resztę wywodów Kedrigerna, nie pozwalając mu wymówić się od słuchania. Westchnąwszy z rezygnacją, czarnoksiężnik niechętnie poddał się woli minstrela. Choć posmakowawszy już owoców talentu grajka, nie miał wcale ochoty męczyć się po raz drugi i pilno mu było sprawdzić stan zdrowia żony, postanowił dzielnie przetrzymać tę ciężką próbę, poświęcając kilka minut śpiewakowi. Oparł się więc wygodnie o kolumnę i dał znak Vollianowi, by zaczynał. Chłopiec przybrał wdzięczną pozę i szarpiąc mocniej struny instrumentu, zaśpiewał pełnym głosem:
Wysłuchać chciej
Historii tej
O śmiałku cnym
I bestii złej.
W posępnym borze
co trwogą zmoże,
potwór się czai
w swej ciemnej norze.
Straszydło obłe,
podstępne, podłe.
Poczwarą zwane
przez wszystkich zgodnie.
Strofy ciągnęły się w nieskończoność, aż znużony nimi Kedrigern odpłynął myślami daleko. Wówczas pieśniarz przerwał swój popis, wymownym milczeniem napominając niesfornego słuchacza. Skruszony czarnoksiężnik natychmiast wrócił z obłoków i uśmiechając się przepraszająco, uniósł brwi w oczekiwaniu wznowienia recytacji. Vollian odchrząknął, a z ust jego popłynęły dalsze wersy:
Ten mężny zuch
walczy za dwóch;
zda się, że gada
rozniesie w puch.
Ów rycerz prawy,
Lou dzielny, żwawy
sztyletem ostrym
zadał cios krwawy...
– Lou?! – zakrzyknął Kedrigern. – Co za Lou? Sądziłem, że śpiewasz o Walecznym!
– Śpiewam. Ale niepodobna przecież poradzić sobie z takim imieniem w poezji. Ani się ono chce udatnie rymować, ani intonuje wdzięcznie. Dlatego dla potrzeb tego wiersza nazwałem księcia „Lou". Taka licencja poetycka.
– Rozumiem.
Vollian spochmurniał.
– Nie podoba ci się moja ballada – stwierdził posępnie. – Czuję to przez skórę. Powiedz, mistrzu Kedrigernie, uważasz ją za nic niewartą, prawda?
Czarnoksiężnik zawahał się, rozdarty pomiędzy pokusą zatajenia prawdziwej opinii a niechęcią do drobnego oszustwa. Wreszcie znalazł rozwiązanie. Huknąwszy mocno muzyka w plecy, wykręcił się sianem, mówiąc:
– Przyjmij moją radę, chłopcze. Albo znajdź rym do „Waleczny", albo akompaniuj sobie na lutni tak głośno, jak tylko potrafisz – co rzekłszy, zostawił skonfundowanego grajka starającego się z mozołem rozgryźć dopiero co usłyszaną opinię, a sam pomknął w te pędy do komnaty Księżniczki.
Zastał tam wielkie poruszenie. Damy dworu i pucołowate służące z wypiekami na twarzach biegały zaaferowane, bezładnie przenosząc z miejsca na miejsce poduszki, koce, szaty i najrozmaitsze naczynia: misy, dzbany, wazy, talerze. Przepychały się jedna przez drugą, zabiegały sobie drogę, wpadały na siebie nawzajem i wymachiwały białymi dłońmi, wznosząc przy tym całą litanię chaotycznych okrzyków w rodzaju: „Poruszyła się!", „Coś szepce!", „Wezwijcie Glynfynnyn!", „Sprowadźcie tu chyżo czarnoksiężnika!", „Uwaga! Proszę mnie przepuścić!", „Nie połamcie jej skrzydełek!", „Ojej!", „Wody, prędzej!", „Otwórzcie drzwi!", „Niech ktoś natychmiast zamknie te drzwi!", „Och, przepraszam!", „Gdzie prześcieradła? Potrzebuję prześcieradeł!", „Zobacz, do czego doprowadziłaś!" i tak bez końca.
Kedrigern energicznie przedarł się przez rozgorączkowane stadko w stronę łoża, na którym spoczywała Księżniczka. Kiedy zbliżył się do niej, zatrzepotała powiekami, a potem, ziewnąwszy i przeciągnąwszy się rozkosznie, otworzyła na moment oczy, by je czym prędzej znowu zamknąć i zatopić twarz w poduszkach. Czarnoksiężnik zatrzymał przy sobie jedną z panien służących, rozkazując jej nie ruszać się z miejsca bez wyraźnego polecenia. Do pozostałych zaś zwrócił się w te słowa:
– Proszę, aby wszyscy bezzwłocznie opuścili komnatę. Prędzej, no już, moje panie, nie ma się co ociągać! – komenderował, przeganiając je, niby ptactwo, zamaszystymi ruchami ramion.
Nadworny medyk próbował protestować, lecz nic nie wskórał. Kedrigern odprawił go równie bezceremonialnie jak innych. Kiedy rozgdakany tłumek zniknął za drzwiami, czarnoksiężnik surowo przemówił do przestraszonej służącej:
– Kiedy pani się obudzi i poprosi o cokolwiek, masz natychmiast spełnić jej życzenie. Resztą zajmę się sam. Zrozumiałaś?
Przyzwyczajona do niezadawania pytań, dziewczyna przytaknęła gorliwie, choć minę miała niepewną i oczy okrągłe ze zdziwienia jak dwa spodki. Kedrigern ujął drobną dłoń żony i począł poklepywać ją delikatnie. Księżniczka poruszyła się znowu, zamamrotała coś cicho i niewyraźnie, aż na koniec otworzyła oczy. Przez chwilę patrzyła niewidzącym spojrzeniem na męża. Potem podniosła się na łożu i nieco już przytomniej rozejrzała się dookoła.
– Keddie, to chyba jest mój dom! – zawołała, padając mu w ramiona.
Kiedy obydwoje ochłonęli nieco, Księżniczka, poprawiwszy poduszki, oparła się o nie, sposobiąc do długiego opowiadania.
– Jak pamiętasz, wzbiłam się ponad wierzchołki drzew, by ogarnąć wzrokiem okolicę i sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu nie czai się Poczwara. Kiedy znalazłam się w górze, ujrzałam pałac z lotu ptaka. Od razu go rozpoznałam, ponieważ z tej perspektywy oglądałam go często jako dziecko. Co dzień wspinałam się na pobliskie wzgórze, skąd godzinami obserwowałam pałac, jego mieszkańców, mamę i tatę spacerujących po ogrodzie. Widziałam ich z góry jak na dłoni. Pamiętam, że wówczas wszystko wyglądało zupełnie tak samo. Tak, to bez wątpienia dawna siedziba mojej rodziny.
– Jesteś pewna, moja droga? Zamki bywają tak podobne do siebie, że czasem trudno je odróżnić.
– Och, nie tym razem. Wszystkie wieże i wieżyczki są na właściwych miejscach. Nie ma cienia wątpliwości, Keddie. To tu. Właśnie to odkrycie przyprawiło mnie o takie wzruszenie. Ta komnata też nie jest mi obca.
Choć nie przekonany, Kedrigern pokiwał głową. Rzekomo zidentyfikowane przez żonę wzgórze porastał przecież, sądząc po imponujących pniach, stuletni las. Nie odezwał się jednak, nie chcąc pozbawiać jej złudzeń ani denerwować. Księżniczka przygładziła dłońmi swe lśniące loki, po czym, wziąwszy z nocnego stolika diadem, wsunęła go we włosy. Tak przystrojona, ciągnęła dalej:
– Uważam, że najrozsądniej postąpię, udając się na samotną przechadzkę po pałacu. Jedynie w ten sposób mogę sprawdzić, czy jego wnętrza przywodzą mi coś na pamięć. Mam nadzieję, że Glynfynnyn nie będzie miała nic przeciwko temu. Jak sądzisz? Poznałeś ją już przecież, prawda?
– Owszem. Przeurocza dama. Ubiegłego wieczoru podjęła nas wykwintną kolacją. Ona...
– Ubiegłego wieczoru? Czyżbym spała tak długo?
– Spałaś niecałą dobę. Jak mówiłem, Glynfynnyn ze wszystkich sił stara się okazać nam swą niepomierną wdzięczność z powodu uwolnienia jej od Poczwary. Wkrótce po naszym przyjeździe stało się także jasne, że Waleczny wielce przypadł jej do gustu, a i on świata poza nią nie widzi. Zapewne niedługo ogłoszą wszem wobec datę swojego ślubu.
– Co oznacza, że już dwóch spośród książąt Kallopanii wyswataliśmy szczęśliwie.
– W rzeczy samej. Nie omieszkam przypomnieć o tym Sariaksowi, gdy znajdziemy się na powrót w jego zamku. Poza tym mam jeszcze jedną dobrą wiadomość: Belsheer został przywrócony do ludzkiej postaci. Wszystko poszło gładko, a on sam czuje się wyśmienicie.
– To doskonale!
– Ja również jestem rad. Przez moment bowiem się obawiałem, że straciliśmy go bezpowrotnie, a to za sprawą potężnego zaklęcia, które... uhm, Belsheer trochę lekkomyślnie wypowiedział. W rezultacie nieborak całkiem opadł z sił i wydawało się, że nic już nie wyciągnie go z pszczelego stanu. Szczęśliwym trafem jednak w samą porę dotarłem do księgi „Isbashoori", a w niej znalazłem odpowiednie przeciwzaklęcie. Aaa, zapomniałbym! Przy tej okazji wyciągnąłem też z tarapatów miejscowego czarnoksiężnika.
– Widzę, że nie próżnowałeś. Opowiesz mi o wszystkim ze szczegółami, kiedy odświeżę się trochę i zjem śniadanie. Umieram z głodu.
Kedrigern odetchnął z ulgą. O mały włos nie wymknęło mu się, że Wielka Pełzająca Poczwara została zesłana do odległej krainy, przez co Księżniczka bezpowrotnie utraciła szansę zadania jej kilku ważnych pytań. Cóż za nieostrożność! Obiecał sobie przecież zwlekać z tą wieścią tak długo, jak tylko się da, by nieodpowiednim słowem lub gestem ponownie nie wytrącić ukochanej żony z równowagi.
– Świetny pomysł – odparł, starając się zachować niewzruszony ton. – Dziwne rzeczy układają się parami. Dwóch książąt znalazło narzeczone, dwóch czarnoksiężników uratowało...
Nie skończył, gdyż kątem oka dostrzegł, że Księżniczka utkwiła nieruchome spojrzenie w drzwiach i wyciągnąwszy przed siebie drżącą dłoń, wskazała na wyłaniającą się z nich postać.
– To przecież Abrasia! Moja siostra Abrasia!
Czarnoksiężnik ujrzał wchodzącą do komnaty zakochaną parę: Glynfynnyn i Walecznego. Na widok Księżniczki młoda pani zbladła jak płótno, złapała się za serce, wyszeptała: „O mamo!", po czym osunęła się zemdlona w ramiona zdumionego księcia.
– Teraz z kolei jednocześnie osłabły dwie Księżniczki – niezrażony Kedrigern znalazł wreszcie okazję, by dokończyć swą myśl. – Nazwała cię mamą, moja droga. Czy dobrze słyszałem?
– Nie, nie, skądże znowu! Wzywała naszą mamę. To moja siostra, Keddie. Abrasia. Ta, która... mniejsza o to. Moja siostra, i tyle. W końcu naprawdę znalazłam się we własnym domu!
Waleczny, trzymając w objęciach nieprzytomną Glynfynnyn, zbliżył się do łoża Księżniczki.
– Czy nie zechciałabyś, pani, łaskawie przesunąć się trochę, użyczając odrobinę miejsca mojej biednej ukochanej?
Kiedy już delikatnie ułożył swą lubą na łożu i nakrył ją troskliwie kocem, zaintrygowany zwrócił się do Księżniczki:
– Nie jesteś chyba jej matką, pani, prawda?
– Czyż wyglądam tak staro? – żachnęła się, urażona.
– Oczywiście, że nie. Wziąłbym was raczej za rówieśnice. To dlatego jej okrzyk zupełnie zbił mnie z tropu.
– Twoja wybranka, książę, jest moją siostrą. Tak przynajmniej sądzę – wyjaśniła Księżniczka, pochylając się ku Glynfynnyn, aby jeszcze raz przyjrzeć jej się dokładnie. – Wykapana Abrasia. W każdym razie włosy ma tego samego koloru co ona – oznajmiła z lekkim wahaniem.
– Jesteście uderzająco podobne. Zauważyłem to na pierwszy rzut oka. Całkiem niewykluczone, że łączy was bliskie pokrewieństwo. – Kedrigern pospieszył w sukurs żonie, lecz ton jego głosu nie zdradzał wielkiego przekonania.
Dzięki energicznym staraniom Walecznego, który z poświęceniem rozcierał dłonie i poklepywał czule policzki ukochanej, Glynfynnyn wkrótce przyszła do siebie. Usiadła na łożu i uśmiechając się przepraszająco, rzekła do Księżniczki:
– Proszę cię, pani, o wybaczenie. Ogromnie mi wstyd. Wzięłam cię pomyłkowo za moją matkę. Oczywiście z czasów gdy była młoda.
– To się rozumie samo przez się – zgryźliwie zauważyła Księżniczka, dodając już łagodniej: – Czy w dalszym ciągu mnie nie poznajesz? Abrasio, to ja, twoja siostra! – I otworzyła szeroko ramiona.
– Ale ja noszę imię Glynfynnyn i nie mam rodzeństwa!
– Abrasio, proszę, nie musisz już dłużej się mnie wstydzić. Zaklęcie zostało zdjęte raz na zawsze. Kedrigern uwolnił mnie od złego uroku. Nigdy już nie przemienię się w ropuchę, możesz być pewna! Och, proszę, nie odwracaj się ode mnie! Tylko ty, nikt inny, możesz opowiedzieć o mojej przeszłości – błagała Księżniczka z oczami pełnymi łez.
Glynfynnyn objęła ją i gładziła po głowie, powtarzając:
– Byłabym zachwycona, odzyskując z łaski niebios tak piękną i dzielną siostrę. Ale niestety, Księżniczko, cały szkopuł w tym, że bez wątpienia jestem jedynym dzieckiem moich drogich rodziców. Nie mam siostry. Nigdy jej nie miałam i mieć już nie będę, ponieważ mama i ojciec odumarli mnie dawno temu.
– Niestety, poślubiając mnie, nie zyskasz też przyszywanej siostry w osobie szwagierki – melancholijnie zauważył Waleczny. – Przykro mi, że sprawiam ci ten zawód.
– To niepojęte. Jesteś tak niezwykle podobna do Abrasii – dziwiła się Księżniczka. – No a ten pałac? – dodała, rozglądając się dokoła. – Dlaczego wydaje mi się znajomy, skoro nigdy w nim nie mieszkałam?
Glynfynnyn potrząsnęła głową.
– Przyznaję, że to wielce zagadkowe. Budowę tego pałacu rozpoczęto jeszcze za panowania mego pradziadka, a zakończono za rządów mojego ojca. Urodziłam się tu i tu wychowałam. Nigdy nie opuszczałam pałacu, nawet na krótko, toteż nie mogłabym przeoczyć twojej w nim obecności.
– Na pewno jednak tu przebywałam – upierała się Księżniczka. – Hasałam na dziedzińcu. Pląsałam w wielkim hallu na balu wydanym tego fatalnego dnia z okazji osiemnastych urodzin. Nie dość na tym! o mało nie utonęłam w fosie!
– To niemożliwe, droga Księżniczko! W tej fosie od z górą pięćdziesięciu lat nie ma kropli wody, a ty przecież liczysz sobie nie więcej niż dwadzieścia wiosen! Nie mogłaś wpaść do tej właśnie fosy!
– Ależ tak! Wpadłam! Jeśli nawet stało się tak za twoją przyczyną, Abrasio, wybaczam ci, tylko powiedz prawdę!
– Ja nigdy nie kłamię – z godnością oświadczyła Glynfynnyn. – Właśnie tego pamiętnego dnia, kiedy mój pradziad rozkazał napełnić po raz pierwszy fosę wodą, twierdzę zaatakowała Wielka Pełzająca Poczwara. Przebrzydłe straszydło wychłeptało do ostatka zawartość fosy, a potem dla zabawy, zapuściwszy do królewskiej sypialni długą wypustkę w kształcie przypominającym rurę, wypluło tam całą wodę, kompletnie zatapiając piękny apartament. Pradziadek przemókł do suchej nitki, co wprawiło go w okrutną złość. Natychmiast rozkazał, by odtąd nie napełniano fosy wodą, i tak pozostało do dziś.
Księżniczka w zadziwieniu kręciła kształtną głową.
– Jak to możliwe? Nic nie rozumiem... Przecież pamiętam wszystko tak dokładnie. Tymczasem ty twierdzisz coś zgoła odwrotnego, a ja nie mam najmniejszego powodu, by wątpić w twą szczerość.
Nie znajdując żadnego rozsądnego wyjaśnienia, Glynfynnyn milczała, jej wierny Waleczny zaś bezradnie rozglądał się dookoła. Żaden koncept nie przychodził jednak nikomu do głowy. W komnacie zapanowała niezręczna cisza. Wszyscy poczuli się przytłoczeni zagadką, która zdawała się nie mieć rozwiązania. Nagle Kedrigern ożywił się i klasnąwszy z zadowoleniem w dłonie, rzekł do Glynfynnyn:
– A czy nigdy nie słyszałaś, pani, o bocznej linii rodziny, która mieszka w identycznym zamku jak Ma Cachette?
W oczach Glynfynnyn zabłysła radość, lecz natychmiast zgasła.
– Niestety nie. W każdym razie nie w naszych czasach. W zamierzchłej przeszłości bowiem zamek taki podobno istniał. Opowiadał mi o nim pradziadek. Jego ambicją było, by uczynić z Ma Cachette replikę miejsca, w którym dorastał.
– A gdzie mieści się to cudo? Co się z nim stało?
– Nie mam pojęcia. Dziadek trzymał to w tajemnicy. Zdaje się, że jego rodzinne gniazdo stało się scenerią jakiejś wielkiej tragedii. – Z ust Księżniczki wyrwał się krótki okrzyk. Glynfynnyn po chwili podjęła wątek: – Jedynie staruszek Hoddie mógłby może opowiedzieć nam więcej na ten temat, ale on, biedaczek, niestety...
– Przygotuj się, pani, na nie lada niespodziankę, którą sprawi ci Hoddie – odezwał się Kedrigern. – Staruszek odzyskał właśnie w pełni dawne siły i zdolności umysłowe.
– Doprawdy? Czy twoja w tym zasługa?
Czarnoksiężnik ukłonił się niedbale.
– To nic wielkiego. Zwykła koleżeńska uprzejmość. My, – czarnoksiężnicy, zawsze podajemy sobie pomocną dłoń w nieszczęściu.
– Ocaliłeś mojego drogiego, wiernego sługę! – wykrzyknęła rozpromieniona Glynfynnyn. Potem zaś mocno uścisnęła dłoń Księżniczki, mówiąc: – A więc jest nadzieja, że przeszłość odsłoni nam swe tajemnice. Musimy tylko zawezwać Hoddiego!
Kedrigern skinął na pannę służącą, która dotąd kryła się w kącie, osłupiała z wrażenia, nie pojmując ani krztyny z tego, co działo się wokół.
– Nie słyszysz, co mówi twoja pani? Nie stój jak słup soli! Biegnij co tchu po starego czarnoksiężnika! Znajdziesz go w zachodniej baszcie. Zaszył się tam w swojej dawnej pracowni.
Dziewczyna skwapliwie rzuciła się do drzwi. Pozostała czwórka odetchnęła. Ich serca napełniła nadzieja. Ledwie jednak służąca zniknęła za progiem, do komnaty wpadł struchlały z przerażenia, zadyszany zbrojny, wołając donośnym głosem:
– Pani! Wielka Pełzająca Poczwara! Wróciła! Atakuje Ma Cachette!
Połączenie rodziny
Straszydło oglądane z wysokości murów obronnych Ma Cachette prezentowało się równie odrażająco jak poprzednio. A może nawet i jeszcze paskudniej, gdyż widziana z lotu ptaka falująca, bezkształtna masa robiła wyjątkowo odpychające wrażenie. Pełzła powoli, niczym ślimak, zostawiając za sobą oślizgłą smugę na ziemi. Sunęła majestatycznie, na zmianę to nadymając się, to kurcząc, przelewając się po kamieniach lub przeciskając między drzewami, wybrzuszając czy też dla odmiany wypłaszczając tułów w różnych miejscach, wyrzucając tu i ówdzie mackę lub wypustkę, wysuwając tu i tam jedno, drugie, trzecie czy dziesiąte ślepie na długiej szypułce. To znowu chowała macki i ślepia, pokrywając się w tych miejscach guzami i naroślami o najdziwaczniejszych kształtach. Jej skóra bez przerwy zmieniała wygląd – chwilami gładka i lśniąca, przeistaczała się w mgnieniu oka w szorstką i porowatą, z kolczastej w łuskowatą, z suchej w lepką. Lecz w każdej swej postaci pozostawała nieodmiennie, jednakowo obrzydliwa.
– I to ma być jedyne ogniwo łączące mnie z przeszłością? – Księżniczka wzdrygnęła się ze wstrętem.
Kedrigern westchnął współczująco i ujął jej dłoń.
– Obawiam się, że tak. Czy jej widok budzi w tobie jakiekolwiek wspomnienia?
– Jej widok przyprawia mnie jedynie o mdłości.
– Ciesz się, moja droga, że znajdujemy się tak wysoko i że kierunek wiatru nam sprzyja – podsumował Kedrigern, a zwracając się do Glynfynnyn, zagadnął: – Czy dobrze znasz, pani, wcześniejsze losy potwora?
– Znam je nad wyraz powierzchownie. Wiem tylko, że wiążą się z historią mojej rodziny. Straszydło nadciągnęło w te strony w ślad za pradziadkiem, którego gnębiło regularnie, choć powód dotąd pozostaje dla mnie niejasny. Pradziadek nigdy go nie ujawnił; co więcej, nie uczynili tego również ani mój dziadek, ani ojciec, którzy stali się następnymi obiektami ataków Poczwary. Od śmierci ojca bestia dręczy mnie. Nadal jednak nie znam przyczyny jej zapiekłej złości.
Księżniczka zarzuciła jej ręce na szyję z okrzykiem:
– Kochana Glynfynnyn! A więc jesteśmy spokrewnione! Rodzice napomykali wielokrotnie o udziale Wielkiej Pełzającej Poczwary w tragedii naszej rodziny. Choć nigdy nie wyjawili, na czym polegała rola straszydła w tym nieszczęściu, jedno jest pewne – to mianowicie, że łączą nas więzy krwi.
– Rzeczywiście taki wniosek się nasuwa. Wielka szkoda, że nie ma tu Hoddiego! Tylko on mógłby pomóc nam rozwiązać tę łamigłówkę. Nikt inny nie zna tylu sekretów naszej rodziny – westchnęła Glynfynnyn.
Wtem poderwał ich na nogi huk tak potężny, że aż ziemia zadrżała im pod stopami. Wysunąwszy ciekawie głowy ponad blankami, ujrzeli potwora, który w dwóch grubych mackach zakończonych czymś na kształt misek dźwigał głaz wielkości dobrze wypasionego wołu. Straszydło z wysiłkiem przyciągnęło macki do siebie, po czym wyprostowało je gwałtownie, ciskając głaz. Wielki kamień wystrzelił niczym z katapulty prosto w ścianę zamku. Trzasnął w nią z tak ogromną siłą, że mury ponownie zatrzęsły się w posadach, a uszu oniemiałej gromadki doszedł brzęk osypującego się tynku.
– Po raz pierwszy widzę ją w takiej furii. Dosłownie kipi z wściekłości – zauważyła Glynfynnyn. – Nigdy dotąd nie ciskała głazami.
Waleczny zszedł z blanków, zgrzytając zębami.
– Nie ma rady, muszę ponownie się z nią rozprawić – stwierdził ponuro.
– W żadnym razie! Nie wolno ci tego zrobić, dopóki z nią nie pomówię – zaprotestowała Księżniczka, a Glynfynnyn zagrodziła ukochanemu drogę, stając w przejściu z szeroko rozstawionymi rękami.
– Nie zmierzysz się z nią. Zabraniam ci.
– Zabraniasz mi walczyć z potworem?
– Ten potwór należy do mojej rodziny. Czas więc ustanowić słuszną zasadę, że tylko ja mam prawo decydować, kto może z nim się potykać, kiedy i w jaki sposób.
Rozważywszy w spokoju te słowa, Waleczny w końcu niechętnie przyznał rację swej pięknej narzeczonej.
– Owszem, tkwi w tym pewna logika, niemniej nie przywykłem, by przemawiano do mnie w ten sposób. Przeciwnie, do tej pory zawsze błagano mnie żarliwie, bym zechciał ruszyć do boju. Nie życzysz sobie nawet, abym odciągnął uwagę straszydła od zamku, zanim całkowicie zdemoluje mury?
– Nie możesz go nigdzie stąd ruszać, dopóki z nim nie porozmawiam – obstawała przy swoim Księżniczka.
– Musi z nim pomówić, bo inaczej gdzie znajdziemy odpowiedź na nasze pytania? – przyszła jej w sukurs Glynfynnyn.
– A jeśli ja nie ruszę teraz palcem, czy piękne Ma Cachette przetrwa? – odpowiedział jej pytaniem na pytanie książę. Jakby wywołane jego słowami przyszło kolejne uderzenie, od którego zadygotał cały zamek.
W tej właśnie chwili ich oczom ukazali się Hoddie z Belsheerem, pogrążeni w ożywionej dyspucie. Na widok zgromadzonej czwórki stary czarnoksiężnik zerknął niepewnie na kolegę, po czym zatrzymał się w miejscu i przetarłszy ze zdumieniem oczy, wycelował drżący palec w Księżniczkę, wołając przeraźliwym dyszkantem:
– Na rany Chrystusa! Czy mnie wzrok nie myli? Toż to królowa Tidyanna, cała i zdrowa, i do tego o wiele młodsza niż wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni! Jak to możliwe?
Podnosząc ręce uspokajającym gestem, Glynfynnyn odparta:
– Nie denerwuj się, Hoddie. To wcale nie mama.
– Masz przed sobą moją żonę – wyjaśnił Kedrigern, a do Księżniczki rzekł: – Oto Hoddie, dawny nadworny czarnoksiężnik królestwa Luryndii.
– Jestem zachwycona – dwornie przywitała się Księżniczka, wyciągając dłoń.
Oszołomiony starzec wciąż z niedowierzaniem rozglądał się wkoło.
– Jakie podobieństwo!... – jąkał bezradnie. – Nigdy nie zetknąłem się z czymś takim.
Glynfynnyn podprowadziła Hoddiego ku Księżniczce, mówiąc:
– Ja zareagowałam podobnie. Uległam pierwszemu wrażeniu i aż osłabłam z emocji.
– Niewiarygodne! Wprost niewiarygodne! – mamrotał staruszek. Ucałował dłoń Księżniczki. – Rozumiem już, że nie jesteś, pani, zmarłą królową Tidyanną cudem przywróconą do życia. Ale kim jesteś w takim razie?
– Sama chciałabym to wiedzieć. Przebyłam szmat drogi, aby wyjaśnić tajemnicę swojego pochodzenia. Odkryłam bowiem, że losy Wielkiej Pełzającej Poczwary... – tu przerwały jej odgłosy sypiącego się gruzu. Kiedy umilkły, a wraz z nimi uspokoiły się wstrząsy, Księżniczka kontynuowała: – ... z Posępnej Góry splatają się z tragiczną historią mojej rodziny. Poza tym wiem o swojej rodzinie niewiele. Wszystkie wspomnienia z przeszłości rysują mi się nad wyraz mgliście. Nawet nie pamiętam imion rodziców.
Hoddiego znowu przeszedł dreszcz, lecz tym razem z radości, nie ze strachu. Świadczył o tym niezbicie wyraz jego twarzy, gdy zapytał z nadzieją w głosie:
– Czy utraciłaś pamięć z powodu... z powodu zaklęcia?
Księżniczka jedynie skinęła głową.
– Zaklęcia rzuconego przez wiedźmę bagienną?
– Tak. Zostałam zamieniona w ropuchę!
Hoddie triumfalnie wyrzucił ramiona w górę i szurając nogami, odtańczył nieco pokracznie taniec zwycięstwa, wołając głośno:
– Odnalazłem zaginioną Księżniczkę! A więc linia Koreliana nie zaginęła! Co za szczęśliwy traf!
– Korelian! To przecież imię mojego ojca! – wykrzyknęła Księżniczka, rzucając się na szyję staruszkowi. Potem jeszcze uściskała Glynfynnyn, a na koniec, lejąc łzy radości, zwróciła się do Kedrigerna: – Właśnie sobie przypomniałam! Ojciec Korelian, a matka... Zaraz, zaraz... Matka nazywała się Namansa! Tak, właśnie tak! Czyż to nie piękne imię?
Na dźwięk imienia królowej dobry nastrój Hoddiego prysł jak bańka mydlana.
– Nieszczęsna istota! – rzekł zdławionym głosem. – O, moje biedne dziecko! Drogie, kochane, biedne dziecko...
Księżniczka nie dowiedziała się, czemu zawdzięcza współczucie starego czarnoksiężnika, gdyż słowa jego zagłuszył głośny trzask i towarzyszący mu łoskot osypujących się kamieni. Z dołu pod nimi ozwały się okrzyki przerażenia i wołania o pomoc. Tego było Walecznemu za wiele. Zawołał na swoich towarzyszy. Zaniepokojeni nie na żarty, odwrócili się ku niemu skwapliwie, słuchając uważnie, co też chce im oznajmić.
– Skoro nasza droga Księżniczka zna już swoje pochodzenie, nie ma powodu, by nadal tolerować wybryki tej nieznośnej bestii. Glynfynnyn, mój słodki aniele, błagam, pozwól porachować jej kości!
– Dobrze, ale musisz obiecać, że będziesz bardzo ostrożny. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybyś teraz oberwał srogie cięgi i na ślub przybył cały poharatany.
– Będę uważał jak nigdy, najdroższa. Dobrze przyjrzałem się potworowi. Zauważyłem, że z wielką trudnością obraca się w lewo, toteż mam zamiar...
Hoddie wpadł między nich, wołając:
– Nie! Nie możesz tego uczynić! Pani, nie pozwól, by zaatakował twoją cioteczną prapraprapraprababkę!
– Co? To straszydło moją cioteczną prapraprapraprababką? – zdumiała się Glynfynnyn.
– Może opuściłem jedno lub dwa „pra", ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jesteś, pani, spokrewniona z Poczwarą. To pewne jak słońce na niebie.
– Wobec tego, mój kochany Waleczny, nie mogę dopuścić, byś podniósł na nią miecz. Choć Poczwara napawa wstrętem, zawszeć to rodzina. Miej także na względzie, że wkrótce sam zostaniesz z nią spowinowacony.
Kedrigern chyłkiem wyjrzał za blanki. Poczwara właśnie zawzięcie zmagała się z głazem wielkim jak stodoła, usiłując unieść go z ziemi. Zatrwożony czarnoksiężnik zwrócił się do księżniczki:
– Czy pozwolisz, pani, że tymczasem ja zajmę się twą cioteczną prapraprapraprababką? Na chwilę odwrócę jej uwagę od twierdzy, gdyż w przeciwnym razie wszyscy znajdziemy się w niebezpieczeństwie. Mury gotowe nie wytrzymać kolejnego ataku.
– Tylko proszę jej nie skaleczyć przy tej okazji.
– Nic jej nie grozi. Nie zapominaj, pani, że straszydło jest niezniszczalne. Ale my nie, toteż lepiej będzie, jeśli od razu wezmę się do dzieła – zawyrokował czarnoksiężnik, ponownie rzucając okiem za blanki.
Potwór właśnie wysunął macki, zamierzając rzucić kolejnym ogromnym głazem w i tak mocno już nadwerężoną ścianę twierdzy. Widząc to, Kedrigern bez wahania wyrwał zza paska buteleczkę i kapnąwszy kropelkę zawartego w niej płynu na czubek palca wskazującego, szybko roztarł ją kciukiem. Następnie, mrucząc pod nosem słowa zaklęcia, wyciągnął dłoń w stronę Poczwary. Potwór brał właśnie szeroki zamach, już, już mając wypuścić kamień w stronę twierdzy, gdy wtem, dosłownie w ostatniej sekundzie, czarnoksiężnik strzelił palcami. Głaz upadł nieopodal, a bestia z dzikim rykiem wściekłości i zaskoczenia przekoziołkowała za nim. Trzasnęła w kamień z całej siły, rozpłaszczając się na nim z głośnym mlaśnięciem niczym ciśnięta o stół papka, po czym zsunęła się na ziemię, lądując na grzbiecie i wymachując wściekle wszystkimi mackami i wypustkami. Kedrigern uśmiechnął się do urzeczonych jego popisem widzów.
– Oto ujrzeliście, jak działa zaklęcie poślizgowe. Potwór niespodziewanie stracił oparcie dla odnóży. Teraz zapewne, przygotowując się do następnego rzutu, zachowa większą czujność. Zajmie mu to dłuższą chwilę, dzięki czemu Hoddie zyska doskonałą sposobność, by naświetlić nam kilka szczegółów.
– Och, historia rodziny twojej żony obfituje w tak liczne meandry i powikłania, że najpierw sam powinienem je odkurzyć w swojej pamięci – zafrasował się stary czarnoksiężnik. – W bibliotece bez wątpienia znajdę odpowiednie źródła, ale potrzebuję trochę czasu, by je zgłębić. Jak długo potrwa ta cisza?
Wszyscy jak jeden mąż skierowali spojrzenia na Poczwarę. Potwór właśnie zaczął się nadymać. Jednocześnie wypuścił długą mackę i oplótłszy ją ciasno wokół pnia starego dębu, wyrwał drzewo tak łatwo, jakby zrywał kwiecie. Używając pozostałych odnóży, zwinnie usunął wszystkie korzenie i konary. Z ogołoconego pnia uczynił w ten sposób potężnych rozmiarów pałkę. Ująwszy ją w co najmniej dwadzieścia wypustek, ruszył z ferworem przed siebie. Kedrigern w skupieniu obserwował buńczuczny marsz straszydła, aż wreszcie uznał, że gotów jest udzielić odpowiedzi na dawno przebrzmiałe pytanie kolegi.
– Pozostało ci około dwóch minut – rzekł stanowczo, a zwracając się do pozostałych, cokolwiek stropionych rozwojem wydarzeń towarzyszy, zapytał: – Czy ktoś ma jakiś pomysł?
Pierwszy odezwał się Waleczny:
– Ześlijcie ją znowu! Tylko tym razem tak, aby nie mogła już wrócić! – wykrzyknął bez wahania.
– Potrafisz to uczynić? – czarnoksiężnik zaadresował to pytanie do Belsheera.
– Z pewnością sobie poradzę. Poprzednio, wciąż tkwiąc w maleńkim ciele owada, nie mogłem użyć całej swej mocy. Poza tym nagłe pojawienie się potwora wyprowadziło mnie z równowagi, tak iż z wrażenia zapewne coś poplątałem, wypowiadając słowa zaklęcia. Ale tym razem to zupełnie co innego...
– A czy moglibyście wybrać dla niej godne miejsce wiecznego pobytu? Bardzo was o to proszę! W końcu to przecież moja cioteczna praprapraprababka! – wtrąciła się Glynfynnyn.
– Poszukajcie krainy, gdzie wszystko jest równie odrażające i paskudne jak ona! – dodała Księżniczka. – Przebywając wśród podobnego sobie otoczenia, na pewno nabierze radości życia. Kto wie, może nawet odnajdzie szczęście?
Belsheer wyglądał na zakłopotanego.
– Stawiasz przede mną trudne zadanie, pani. Nie wiem, czy potrafię mu sprostać.
– Wspólnie rzucimy to zaklęcie! – z werwą zakrzyknął Hoddie, który za nic w świecie nie pozostawiłby kolegi w tarapatach. – Wprost nie mogę się doczekać, by po tylu latach gnuśnienia znowu przystąpić do pracy! No, dalej, koledzy, do dzieła! Zaraz pozbędziemy się potwora! Połączonym siłom trzech czarnoksiężników się nie oprze!
– Czterech czarnoksiężników – sprostowała Księżniczka, wyciągając dłoń do starca.
Mocno złapali się za ręce. Kedrigern ujął drugą dłoń Hoddiego. Oboje z Księżniczką uścisnęli prawicę Belsheera. Wolną, lewą dłonią Belsheer szybko uczynił w powietrzu tajemniczy zawijas, po czym wycelował ją w Poczwarę. Potwór znajdował się akurat w odległości około stu kroków od murów twierdzy i zbliżał się do nich szybko, mimo swej pozornej rozlazłości mknąc niczym koń w galopie. Pozostałych troje czarnoksiężników zamknęło oczy w pełnym napięcia skupieniu. Strwożeni Glynfynnyn i Waleczny przypadli do siebie, obejmując się czułym uściskiem. Belsheer czekał cierpliwie, dopóki potwór nie dobiegł do wyschniętej fosy. W chwili gdy Poczwara miała się rzucić na drugi brzeg, czarnoksiężnik wypowiedział słowa zaklęcia.
Z suchym trzaskiem potwór znikł w okamgnieniu jak senne widziadło. W miejscu gdzie stał, powietrze zadrgało tylko spazmatycznie, a potem wszystko umilkło. Zapadła cisza. Po pełnej niemego zadziwienia chwili z dziedzińca dobiegły głośne okrzyki ulgi, zdumienia, niedowierzania i nieśmiałej radości, które wkrótce ustąpiły entuzjastycznym wiwatom i oklaskom.
– Gdziekolwiek jesteś, życzę ci powodzenia, prapraprapraprababciu – wyszeptała wzruszona Glynfynnyn.
– Gdziekolwiek jesteś, nie wracaj pod żadnym pozorem – mruknął Belsheer pod nosem.
– A więc jestem córką brata twojego pradziadka lub, innymi słowy rzecz ujmując, ty jesteś prawnuczką mojego wuja. – Księżniczka, czule objąwszy Glynfynnyn, z powagą rozsupływała skomplikowane koligacje rodzinne.
Zgromadzili się wszyscy w pracowni Hoddiego, naprędce oczyszczonej z kurzu i pajęczyn za sprawą odpowiedniego zaklęcia. Otoczywszy ciasnym wianuszkiem starego czarnoksiężnika, chciwie chłonęli jego słowa.
Staruszek uśmiechnął się dobrotliwie do słuchaczy, po czym, kiwając głową, wrócił do swej opowieści.
– W rzeczy samej, o pani. Z kolei Wielka Pełzająca Poczwara to nikt inny, tylko zamieniona w straszliwego potwora twoja prapraciotka Glurnia. Została w ten sposób ukarana za pastwienie się nad swoją młodszą siostrą.
– Która na wieść o tej hańbie wstąpiła do klasztoru, gdzie wkrótce ze wstydu umarła – dodała Glynfynnyn, ocierając łzy i wzdychając żałośnie: – Jakież to smutne!
– Obie siostry padły ofiarami klątwy rzuconej na ich ojca, Mendeborga, bo wielce rozmiłowany w pewnej zwykłej śmiertelniczce wzgardził względami wiedźmy bagiennej. Rozwścieczona czarownica w odwecie oplotła złym urokiem całą jego rodzinę. Gdy w którymś z pokoleń na świat przychodziły dwie siostry, zawsze starsza gnębić miała młodszą tak długo, dopóki oburzone jej okrucieństwem czarodziejki nie zamieniły jej dla nauczki w odrażającego stwora. Co do młodszej, jej los także nie był godny pozazdroszczenia.
– Och, wiem coś o tym – westchnęła Księżniczka. – Ale mów dalej, Hoddie. Co się stało potem z moją rodziną?
– Jeśli tylko dobrze odczytałem szyfr, przez następne dwa pokolenia w twojej rodzinie nie pojawiła się żadna dziewczynka. Twego dziadka, Księżniczko, opatrzność również obdarzyła dwoma synami – Korelianem, twoim ojcem, oraz dużo młodszym od niego Mendeborgiem, twoim wujem, który przejął to – piękne imię po swoich trzech poprzednikach. Na nieszczęście Korelian i jego piękna królowa Namansa dochowali się dwóch córek, a wówczas dawno zapomniana klątwa znów dała znać o sobie.
– To prawda. Jak tylko sięgnę pamięcią, Abrasia dokuczała mi przy każdej sposobności. Początkowo bez ustanku wyławiałam robaki z mojego talerza albo odnajdowałam gwoździe w pantoflach, natykałam się na kamienie na dnie balii kąpielowej, wybierałam zdechłe myszy z łoża. Z czasem te na pozór niewinne żarty stawały się coraz bardziej okrutne. Wreszcie na koniec siostra posunęła się tak daleko, że zaczęła nastawać na moje życie.
– To straszne! – szepnęła przejęta Glynfynnyn.
– Na szczęście jej zabiegi się nie powiodły. W owych czasach tak często ocierałam się o niebezpieczeństwo, że w końcu nauczyłam się omijać zastawiane na mnie pułapki. Mając lat dziesięć, radziłam sobie doskonale.
– To tylko podsycało jej krwiożercze instynkty – podsumował Hoddie, kościstym palcem stukając w zapełnioną tajemniczym pismem stronę wielkiej księgi, która spoczywała na jego kolanach. – Zresztą upust swej złości dawała od dnia, w którym pojawiłaś się na świecie. Już wtedy, gdy na wszystkie strony świata biegli radośni heroldowie, spraszając miłych gości na twoje chrzciny, Abrasia potajemnie sfałszowała jedno z zaproszeń, nadając mu obraźliwą formę, po czym posłała je Bercie, najbardziej przebiegłej i mściwej ze wszystkich wiedźm bagiennych...
– ... A ta, rozsierdzona, zemściła się za zniewagę, parę lat później zamieniając mnie w ropuchę i więżąc na Smętnym Trzęsawisku...
– ... Gdzie cię odnalazłem i wyzwoliłem z niewoli – dokończył Kedrigern. – Przeszłaś ciężką próbę, moja droga, ale na szczęście to tylko wspomnienie. A teraz znasz już całą prawdę.
– Do tego jeszcze daleko. Nadal nurtuje mnie pytanie, jak brzmi moje imię; nie wiem, jak długo przebywałam na bagnie. Ciągle jeszcze nie mam pojęcia, co stało się z Abrasia ani gdzie właściwie rozegrały się te wszystkie wydarzenia.
Stary czarnoksiężnik przetarł zaczerwienione oczy, skarżąc się żałośnie:
– Ach, pani, wybacz swemu słudze, ale nie umiem w pełni zaspokoić twej ciekawości. Całą historię twojej rodziny spisano wyjątkowo zawiłym szyfrem. Trudno go odczytać, tym bardziej że nadano mu kształt maleńkich, niewyraźnych znaków, a wzrok mam słaby. Co więcej, opowieść przytoczona w tej księdze pomija wiele szczegółów, tak iż czasem trudno powiązać z sobą poszczególne wzmianki. Uzupełniam je sam. Czerpię z własnej wiedzy, którą pozyskałem od Indelii, małżonki Mendeborga Piątego. Królowa, stojąc tuż nad grobem, powierzyła mi w tajemnicy zasłyszaną od swego teścia historię tragicznych dziejów jego starszego brata Koreliana. Ale ku memu rozczarowaniu w trakcie opowiadania wyszło na jaw, iż jej drogi teść cierpiał na zaniki pamięci oraz poważną wadę wymowy, która...
– Hoddie, błagam, przejdź wreszcie do rzeczy i nie dręcz mnie dłużej. Mów, co wiesz.
– Jak sobie życzysz, pani. – Staruszek z trzaskiem zamknął wielką księgę. Przez chwilę siedział w milczeniu, zbierając myśli, po czym przemówił w te słowa: – Korelian i Namansa boleśnie przeżyli utratę młodszej córki. Wraz z nimi całe królestwo, oczywiście z wyjątkiem starszej królewny, pogrążyło się w ciężkiej żałobie. Abrasia tymczasem rozkwitła, ucieszona zwycięstwem nad siostrą. Demonstrowała swą radość, paradując w barwnych strojach, nucąc skoczne pieśni, nocami pląsając wesoło na murach obronnych. Aż wreszcie pewnego dnia, podczas wyjątkowo zajadłej rodzinnej sprzeczki, ujawniła swą rolę w intrydze uknutej przeciwko młodszej siostrze. Biedny Korelian, rozdarty między powinnością ukarania sprawcy niedoli swej młodszej córki a chęcią ocalenia starszej, wiądł i marniał ze zgryzoty, póki miłosierna śmierć nie uwolniła go rychło od nadmiaru trosk. Jego nieszczęsna żona zaś, nie znajdując ujścia dla swej rozpaczy, pogrążyła się w szaleństwie. Ubierała się wyłącznie na zielono i nie porozumiewała się z otoczeniem inaczej, jak rechocąc niczym ropucha. Nieczuła Abrasia rozkazała wtrącić matkę do lochu, a sama przejęła rządy nad królestwem, poczynając sobie tak bezlitośnie, iż wkrótce zła sława jej imienia dosięgła wszystkich ościennych krain. Czy mam kontynuować?
Księżniczka łkała cicho. Kedrigern otoczył ją ramieniem, a wówczas, złożywszy głowę na jego piersi, rozszlochała się na dobre. Pozostali obecni, zdjęci współczuciem, milczeli, nie mając odwagi się odezwać. Ciszę przerwała w końcu sama Księżniczka. Otarła łzy i po raz ostatni pociągnąwszy nosem, uniosła dumnie głowę, rozkazując śmiało:
– Mów dalej, Hoddie. Powinnam poznać całą prawdę.
– Niewiele mam do dodania. Abrasia sprzymierzyła się z władcami barbarzyńskich plemion, hołubiła przy dworze alchemików, wdała się w konszachty z najbardziej nikczemnymi spośród czarnoksiężników. W końcu jednak ją samą dosięgła nieubłagana ręka opatrzności. Zgodnie z wyrokiem klątwy Królowa Czarodziejek, pod naciskiem konwentu dobrych wróżek i złych wiedźm, obróciła Abrasię we wstrętnego potwora i zesłała do zaklętego lasu.
– Dobrze jej tak, tej niegodziwej łotrzycy! – Glynfynnyn nie kryła satysfakcji.
– Nie zapominaj, pani, że to klątwa dyktowała postępowanie Abrasii. Dopóki nie narodziła się młodsza siostrzyczka, Abrasia cieszyła się zasłużoną opinią słodkiego i niewinnego stworzenia. Dopiero zły urok odmienił ją nie do poznania.
Glynfynnyn zbladła. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w czarnoksiężnika bez słowa. Wreszcie po długiej chwili przemówiła rwącym się głosem:
– Czy to znaczy, że gdyby... moi rodzice... Gdybym ja miała młodszą siostrzyczkę...
Słowa uwięzły jej w gardle. Hoddie ponuro skinął głową.
– Z pewnością nie ustępowałabyś Abrasii w jej podłości. Niezależnie od swej woli musiałabyś poddać się klątwie i odgrywać rolę ciemiężycielki niewinnego dziecka. Teraz właśnie popisywałabyś się przed nami swoimi bezeceństwami albo, ukarana przez wróżki, psułabyś nam apetyt, ukazując się w postaci odpychającego straszydła. Nic na to nie mogłabyś poradzić.
Glynfynnyn porwała się z miejsca i obrzuciwszy Walecznego pełnym bólu i tęsknoty spojrzeniem, oznajmiła:
– Wobec tego nie mogę cię poślubić, książę. Wybacz mi, proszę. Nie oddam ręki ani tobie, ani nikomu innemu. Cóż poczęlibyśmy, gdyby los obdarzył nas dwiema córkami?
Hoddie potrząsnął głową.
– Nie obawiaj się, pani. Żywię głębokie przekonanie, że moc klątwy dobiegła już kresu – uspokajał wzburzoną narzeczoną.
– A nawet jeśli Hoddie się myli, my z Kedrigernem bez trudu ułożymy zaklęcie, które zniweczy jej działanie – zapewniła ją solennie Księżniczka. – Nie martw się! Znalezienie odpowiednich słów, gdy się wie, z czym trzeba walczyć, to doprawdy fraszka!
– W mojej rodzinie na świat przychodzą wyłącznie męscy potomkowie – rozstrzygnął Waleczny nie bez dumy. Kompletnie rozbrojona Glynfynnyn z westchnieniem ulgi osunęła się w jego ramiona.
Księżniczka uśmiechnęła się z rozrzewnieniem do czulącej się pary i powróciła do indagowania starego czarnoksiężnika.
– No dobrze, Hoddie – rzekła. – Skoro wyjaśniliśmy już kwestię klątwy, wyjaw mi, proszę, co stało się z moją matką.
– Obawiam się, że doszliśmy do najsmutniejszego rozdziału tej historii. Kiedy przeistoczona w potwora Abrasia rozpłynęła się we mgle, Namansa odzyskała wolność. Opuściwszy więzienie, porwała pochodnię i bez chwili zwłoki podłożyła ogień pod pałac. Wszystko spłonęło doszczętnie; po zamku, niemym świadku rodzinnej tragedii nie ostał się kamień na kamieniu. W płomieniach zginęła także nieszczęsna królowa. Jedynie Mendeborg uszedł cało. W przerażeniu uciekał przed siebie bez wytchnienia, aż dotarł tutaj. Postanowił osiąść w tych stronach. Zbudował tę twierdzę, w której dokonał żywota. Choć spędził tu wiele dni, nigdy nie wracał do bolesnych wspomnień o przeszłości. Ta rana nigdy się w nim nie zabliźniła.
– Mówisz o moim pradziadku – upewniła się Glynfynnyn.
– W istocie, pani. Miałem na myśli Mendeborga, brata Koreliana – potwierdził stary czarnoksiężnik.
– Ale jak brzmi moje imię?! – z rozpaczą zawołała Księżniczka.
Hoddie bezradnie rozłożył ręce.
– Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się tego ustalić, pani. Wielki pożar pochłonął wszystkie rodzinne pamiątki, w tym kroniki, listy, dzienniki, pamiętniki, rysunki drzew genealogicznych i inne cenne źródła. Gdyby nie zapiski Mendeborga Czwartego, tego, który cudem uszedł z pożogi, sekret twojej rodziny uleciałby razem z dymem. Niestety, spisując losy swych bliskich, pradziadek Glynfynnyn użył zawiłego szyfru, do którego nie pozostawił klucza.
– A więc nigdy nie poznam całej prawdy! – lamentowała Księżniczka. – Nie dowiem się, skąd pochodzę. Nie ujrzę swej siostry. Z uporem próbując rozwikłać rodzinne sekrety, w końcu dowiedziałam się jedynie, że jestem starą kobietą – skonkludowała z goryczą.
– W tym, co mówisz, nie ma źdźbła prawdy. Przemawia przez ciebie wyłącznie rozżalenie, moja droga – zaprotestował Kedrigern. – Dobrze wiesz, że skoro parasz się magią, czas liczy się dla ciebie inaczej niż dla zwykłych śmiertelników. Możesz pozwolić sobie na lekceważenie kalendarza, gdyż stuka ci tyle wiosen, na ile wyglądasz i na ile się czujesz.
– Ale wziąwszy pod uwagę daty z opowieści Hoddiego, mam na karku osiemdziesiątkę!
– Patrząc na twe lica, nie dałbym ci osiemnastu. Tak samo wyglądałaś w dniu, kiedy ujrzałem cię na bagnach. Dzięki temu, że przez tak długi czas pozostawałaś pod wpływem magii, możesz nie zmienić się ani trochę nawet przez kilka stuleci. A poza tym, moja droga, tylko dojrzałe niewiasty potrafią być naprawdę fascynujące.
– To prawda – przyznała Księżniczka, cokolwiek udobruchana. – Niemniej trudno się pogodzić ze śladami, którymi upływający czas znaczy nasze oblicza. Zresztą, wiekowa czy nie, i tak nadal niewiele wiem o sobie.
– Jak to? – obruszył się czarnoksiężnik, po czym zaczął odliczać na palcach. – Przecież poznałaś imiona swoich rodziców. Ponad wszelką wątpliwość ustaliłaś imię siostry. Wysłuchałaś opowieści o ponurych losach twoich bliskich. Spotkałaś swoją... – Kedrigern z wahaniem zawiesił głos.
– Ależ proszę, nie wzbraniaj się nazwać rzeczy po imieniu. Spotkałam swoją cioteczną wnuczkę.
– Kochana Księżniczko! Zabraniam ci myśleć o sobie jako o mojej ciotecznej babce – żywo zaprotestowała Glynfynnyn. – Wyglądasz jak moja siostra. Ba! Jak moja młodsza siostra!
– Mając na względzie fatum ciążące na siostrach w naszej rodzinie, wolę już uchodzić za twoją cioteczną babkę.
Kedrigern ujął obie damy pod ręce.
– A może byście tak zostały kuzynkami? Uważam, że tak właśnie powinnyście zwracać się do siebie – podsunął im rozwiązanie.
Wdzięczne za dowcipny koncept, który uwolnił je od dalszych rozterek, objęły się czule. Całkiem rozbrojona Księżniczka przyznała wreszcie:
– Masz rację, Keddie. Nie powinnam narzekać, lecz raczej okazać radość, że cel naszej wyprawy został osiągnięty. Przeniknęłam rodzinną tajemnicę, a jedyną rzeczą, która nadal pozostaje zagadką, jest moje imię. Nie ma też sensu szukać szczątków mego rodzinnego gniazda. Resztki ruin zapewne przykrywa wysoka trawa...
Glynfynnyn przerwała jej, zapewniając gorąco:
– Kiedykolwiek zechcesz zawitać w te progi, będziesz tu mile widzianym gościem. Proszę, droga kuzynko, uważaj Ma Cachette za swój dom. A jeśli kiedykolwiek odnajdziesz swą biedną siostrę, zapewniam cię, że i jej nie odmówimy ciepłego przyjęcia. Oczywiście pod warunkiem...
– Ach, prawda! Abrasia! Jak mogłam o niej tak zapomnieć! Biedactwo tuła się gdzieś po zaklętej kniei! Kedrigernie, musimy natychmiast ustalić położenie tych ostępów i...
– Uspokój się, moja droga. Zapewniam cię, że przystąpię do pracy natychmiast po powrocie do domu i nie spocznę, dopóki nie odnajdę miejsca pobytu twojej siostry. A wówczas ty sama uwolnisz ją od złego czaru, używając swej słynnej różdżki odziedziczonej po wiedźmie bagiennej – oznajmił uroczyście, skłaniając przed żoną głowę.
– W ten sposób sprawiedliwość zatriumfuje – zadumała się Księżniczka. – Zupełnie jak w poezji.
– Ja także pragnę wziąć udział w poszukiwaniach, pani – ofiarował się Hoddie. – Obiecuję skrupulatnie przejrzeć zawartość mojej biblioteki. A nuż w którejś z ksiąg znajdę wzmiankę o niegodziwej księżniczce, która za znęcanie się nad swą młodszą siostrą została zamieniona w potwora i zesłana do zaklętego lasu.
Belsheer nie pozostał w tyle.
– I ja chętnie się przyłączę do poszukiwań. Pomogę Hoddiemu wertować księgi, a jeśli nic w nich nie znajdziemy, pojadę odwiedzić Tristavera. Słynie z tego, że lgną do niego wszystkie krążące po świecie plotki i opowiastki. Może okazać się dla nas bezcenną skarbnicą informacji.
– Och, dziękuję! Jakże się wam odwdzięczę za tyle dobroci? – Księżniczka ze łzami w oczach uściskała obydwu po kolei.
– To nasz obowiązek. W końcu od czego ma się przyjaciół? – stwierdził Belsheer z łobuzerskim błyskiem w oku. – Gdyby nie pomoc przyjaciół, dotąd tkwiłbym w ciele owada.
– A ja przebywałbym od dawna w zaświatach – dodał Hoddie. – Jesteśmy winni ci tę pomoc, pani. To nasz dług honorowy. A zarazem zaszczyt i przyjemność.
Powiódłszy wzrokiem po skupionych twarzach otaczających go przyjaciół, Belsheer uśmiechnął się i rzekł:
– Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Ot co. – Przyjęli jego podsumowanie potakując skwapliwie, a on nie przestawał sypać jak z rękawa kolejnymi sentencjami, których przez ostatnie tygodnie zgromadził dość na każdą okoliczność: – Wszystko ma swój koniec. Co wy na to? Koniec wieńczy dzieło, a może...
– Chyba już wystarczy – mruknął Kedrigern pod nosem.
– Ach, tak. Oczywiście. Wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać – wycofał się natychmiast Belsheer. Zajął się odstawianiem na półki ksiąg, podczas gdy pozostali, z wyjątkiem Hoddiego, z wolna zaczęli opuszczać czarnoksięską pracownię.
Następne dni upłynęły pod znakiem nie kończących się turniejów, festynów i biesiad. Wszyscy mieszkańcy Luryndii, od najskromniejszych wieśniaków po najpotężniejszych możnych, jak jeden mąż świętowali dobrodziejstwa, którymi opatrzność obsypała ich królestwo. Trzeba przyznać, że powodów do radości mieli wystarczająco wiele: wredna Poczwara została wygnana, królewski czarnoksiężnik odzyskał swą dawną moc, a ich ukochana władczyni, księżniczka Glynfynnyn, sposobiła się do poślubienia urodziwego i zarazem nadzwyczaj dzielnego młodego księcia. Co więcej, jako posłuszni poddani fetowali także okoliczności mniej ich dotyczące, a uznane przez dwór za równie istotne: uwolnienie od złego czaru innego, goszczącego w Luryndii czarnoksiężnika oraz przywrócenie na łono rodziny zaginionej kuzynki (czy też ciotki, babki lub może matki chrzestnej – poszczególne przekazy na temat stopnia pokrewieństwa różniły się znacznie między sobą). Oczywiście, wśród biesiadujących pojawili się i tacy, którzy nie uznawali nagłego pojawienia się dawno opłakanej dalekiej krewnej za dostateczny powód do świętowania, ale nawet oni nie odważyli się głośno wyrazić swych wątpliwości. Cieszyli się, uśmiechali i wiwatowali na jej cześć jak gdyby nigdy nic, nie ważąc się krzywą miną popsuć uroczystego nastroju lub za wszelką cenę starając się zrozumieć kaprysy szlachetnie urodzonych.
Radosny nastrój dopisywał zwłaszcza Tergusowi i Bledge'owi. Obydwaj nosili się dumnie, pławiąc się w świeżo zyskanej chwale. Podczas wszystkich uroczystości Tergus paradował w barwach Władcy Posępnej Góry, budząc powszechny podziw zarówno swym nowym tytułem oraz pysznym strojem, jak i wspaniałym symbolem nowej posady – błyszczącym rogiem królewskiego łowcy, który przewiesił sobie przez ramię na bogato zdobionej taśmie. Gdziekolwiek się pojawił, wszędzie u jego boku kroczył Bledge, obecnie Jaśnie Wielmożny Bledge Obrońca. Stosownie do swej nowej godności karzeł nosił się po rycersku. Sakiewki obydwu bohaterów napęczniały mocno, wzbogaciwszy się o tysiąc koron każda, co szczęściarze zawdzięczali pośrednio Walecznemu, a bezpośrednio Kedrigernowi. Dodatkowo, za szczególne zasługi w bitwie z Wielką Pełzającą Poczwarą, karłowi obiecano kolejny tysiąc koron, co jeszcze wzmogło jego dumę i radość.
Po dniach wypełnionych zabawą i przyjemnościami nadeszła pora rozstania. Kedrigern z Księżniczką postanowili, nie ociągając się dłużej, wrócić do wytęsknionych domowych pieleszy na Górze Cichego Gromu. Po drodze mieli zamiar wstąpić do Kallopanii. W dniu wyjazdu Glynfynnyn i Waleczny odprowadzili swych gości aż do bram twierdzy, by tam się z nimi pożegnać. Kiedy obie damy, ściskając się czule, pospiesznie wymieniały między sobą ostatnie familijne sekrety, Kedrigern zwrócił się do Walecznego:
– Tak jak obiecałem, natychmiast po przybyciu do Kallopanii przekażę wszystkie twoje listy oraz rozdam zaproszenia na ślub. Czy oprócz tego masz jeszcze jakieś życzenia?
– Nie, nie mam. A nawet gdybym miał, i tak nie ośmieliłbym się prosić cię o cokolwiek. Wystarczająco dużo dobrego uczyniłeś już dla mnie i dla mojej rodziny – odparł książę uprzejmie, lecz wyraz jego twarzy zdradzał, że myślami błądzi daleko.
Poklepawszy go po ramieniu, czarnoksiężnik zauważył:
– Udała nam się ta wyprawa, nieprawdaż?
– I jak jeszcze! Zdumiewająca ekspedycja, doprawdy zapierająca dech w piersiach. Dotąd nie mogę się nadziwić – mówiąc to, Waleczny potrząsał głową jak człowiek budzący się z głębokiego snu.
– Dla mnie to chleb powszedni. Podróże czarnoksiężnika zawsze są niezwykłe. Jedne narażają mnie na wielkie niebezpieczeństwa, inne nękają licznymi niewygodami, zwłaszcza gdy wędruję samotnie. Ale muszę przyznać, że nigdy mnie nie nużą. Przeciwnie, wszelką nudę odpędza świadomość, że gdzieś w ciemności czai się licho, które prędzej czy później stanie na mojej drodze.
– Poradziłeś sobie ze wszystkim tak zgrabnie i szybko...
– Czasem mi się udaje – skromnie odparł Kedrigern.
Pogrążony w myślach książę zdawał się nie słyszeć odpowiedzi. Ciągnął swój wywód, nie zwracając uwagi, czy ktoś go słucha.
– Wyruszyłem na tę wyprawę z niezłomnym postanowieniem uratowania potwora od zagłady. Nie dość, że dotrzymałem słowa i ocaliłem straszydło, to jeszcze wkrótce pojmę za żonę cioteczną prapraprapraprawnuczkę bestii. Nie koniec na tym. Twój przyjaciel, Kedrigernie, do niedawna buszujący wśród koniczyny jako pszczoła, na powrót przybrawszy ludzką postać, znowu cieszy nas swym miłym towarzystwem!
– A właśnie, Belsheer! Co się z nim dzieje? Sądziłem, że przybiegnie pożegnać się z nami.
– Zajmuje się ulami. To jego nowa pasja, nie sposób go oderwać bodaj na chwilę od pasieki. Wszyscy uważamy, że to skutek uboczny zaklęcia.
Kedrigern pokiwał głową.
– Rzeczywiście, można się było tego spodziewać – przyznał.
Waleczny tymczasem kontynuował wyliczanie niepojętych dziwów, które ostatnio wprawiły go w stan tak silnego oszołomienia, że wciąż nie mógł przyjść do siebie:
– Twoja żona, choć ma osiemdziesiąt lat, wygląda młodziej od swej ciotecznej prawnuczki. Nigdy dotąd nie spotkałem się z podobnymi zjawiskami. Mało tego, dotąd żyłem w przekonaniu, że takie cuda się nie zdarzają. Nawet mój brat Horacy, którego nazywamy Myślicielem, nie wspominał o podobnych przypadkach, a on przecież wie wszystko...
– Zdaje się, że doświadczywszy nowych wrażeń, tym razem ty nauczysz go czegoś.
– O tak, nie omieszkam. Kiedy tylko go spotkam, zawiodę na stronę i rzeknę: „Więcej jest rzeczy na niebie i ziemi, niż się wydaje takim filozofom jak ty, drogi Horacy".
– Mądre słowa. Prawdziwie jak na księcia przystało – pochwalił go czarnoksiężnik.
Wymienili jeszcze ostatnie słowa pożegnań i wsiedli z Księżniczką na konie. Ruszyli do Kallopanii, a potem do domu.
Połączenie rodziny!
Krótki pobyt w Kallopanii dostarczył im nadspodziewanie dużo przyjemności. Sariaks przebywał właśnie za granicami królestwa, a królowa Jussibee poświęciła się bez reszty obowiązkom rodzinnym. Toteż zaszczyt i obowiązek opiekowania się gośćmi przypadł w udziale bratu króla, księciu Roztropnemu, który ponadto piastował urząd najwyższego sędziego Kallopanii. Zgodnie z tradycją uznawaną w męskiej linii rodziny królewskiej, usposobienie księcia w pełni harmonizowało z jego przydomkiem. Uwagi, które czynił w rozmowie, były tyleż błyskotliwe, co głębokie; obcowanie z nim stanowiło prawdziwą rozkosz dla najbardziej nawet wymagającego interlokutora.
Czas upływał błogo, aż wreszcie Kedrigern, obudziwszy się rankiem dwunastego dnia pobytu, ku swemu zdumieniu stwierdził, iż przestał myśleć o powrocie do domu, a Księżniczka nie wspomina już ani słowem o kontynuowaniu poszukiwań Abrasii. Tak, to niechybny znak, że najwyższa pora zakończyć leniwe wakacje i zabrać się do pracy. Przy śniadaniu podzielił się swoim odkryciem z żoną. Jej reakcja zaskoczyła go nie mniej niż poranne refleksje.
– Och, daj spokój! Czas wznowić poszukiwania? Po co? – zauważyła chłodno. – Wszystkie dotychczasowe rewelacje albo rozczarowały mnie głęboko, albo napełniły bólem. Albo jedno i drugie zarazem.
– A co z Abrasią? – dopytywał się zbity z tropu czarnoksiężnik.
– Najprawdopodobniej hasa sobie gdzieś w skórze odpychającego potwora. Chyba że została uśmiercona przez jakiegoś bohaterskiego śmiałka, dzielnego pogromcę straszydeł, co może i lepiej dla niej.
– Nie wydajesz się dziś najlepiej usposobiona.
– A któż zdołałby zachować dobry nastrój, dowiedziawszy się, że wszyscy jego krewni grasują po świecie jako obrzydzenie budzące straszydła lub popadli w obłęd, czy też w najlepszym wypadku zostali wyklęci. Doprawdy, Keddie, szczerze ci zazdroszczę twojej niewiedzy. Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek dojdę do takiego wniosku, ale jednak ponura prawda przerosła moje wyobrażenia. Ty nie masz pojęcia, kim byli twoi rodzice, i dzięki temu możesz spać spokojnie. Mnie tymczasem dręczą okropne koszmary. Mam dość. Pragnę tylko odpoczynku.
– Czy to znaczy, że nie chcesz już nawet dociekać, jakie nosisz imię?
– Uważam, że postąpimy najrozsądniej, odstępując od dalszych poszukiwań. Sądząc po dotychczasowym ich przebiegu, można się spodziewać, że przybiorą podobny obrót. A zatem moje imię okaże się najprawdopodobniej śmieszne, pretensjonalne lub niesmaczne i będę musiała się go wstydzić.
– Nie poznaję cię. Skąd to czarnowidztwo?
– Och, raczej pogodzenie się z losem. Powoli przywykam do myśli, że do końca życia pozostanę Księżniczką i nigdy w towarzystwie nie wspomnę o swojej rodzinie.
– Glynfynnyn to urocza niewiasta. Doprawdy nie masz powodu, by taić łączące was pokrewieństwo.
– Wolisz, bym przedstawiała ją wszem wobec jako swoją cioteczną wnuczkę? O nie, dziękuję bardzo.
Kedrigern pokiwał głową i zamilkł. Smutkiem napełniała go myśl, że wyprawa przyniosła Księżniczce tak nieprzyjemne żniwo. Co gorsza, w żaden sposób nie mógł ulżyć jej cierpieniu. Miał co prawda w zanadrzu rozwiązanie w postaci zaklęcia niepamięci, jednakże jako środek niezwykle drastyczny wchodziłoby ono w grę tylko w ostateczności.
Siedzieli cisi i zadumani nad smętnymi resztkami śniadania, gdy raptem postawiło ich na nogi głośne kołatanie do drzwi oraz dochodzący zza nich tubalny głos posłańca, który wołał: „Wiadomość dla czarnoksiężników! Wiadomość dla Mistrza Kedrigerna Skutecznego i Księżniczki Czarującej!"
– W tym królestwie każdemu przylepią przydomek – mruknął z przekąsem czarnoksiężnik, podążając w stronę drzwi. Otworzył je zamaszyście.
Goniec z uniżonym ukłonem wręczył mu gruby zwój pergaminu opatrzony dwiema pieczęciami. Kedrigern na jednej z nich rozpoznał znak cechu czarnoksiężników, na drugiej zaś – herb Luryndii. Odprawił posłańca i powrócił do żony, która podniosła nań wzrok zdradzający wielkie zaciekawienie.
– Nikt oprócz naszych przyjaciół z Luryndii nie wie, gdzie przebywamy – zauważyła.
– Właśnie stamtąd nadeszły te listy – odparł czarnoksiężnik. – Sądząc po pieczęciach, przysyła je Belsheer wraz z kimś jeszcze.
Poddawszy pakunek dokładnym oględzinom przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że z zewnątrz przesyłka wolna jest od magicznych pułapek. Odetchnąwszy z ulgą, złamał po kolei obie pieczęcie, po czym rozwinął gruby zwój. Ze środka wyślizgnął się kolejny, nieco szczuplejszy pergamin. Czarnoksiężnik podniósł go ostrożnie z podłogi.
– Co to jest? – zaniepokoiła się Księżniczka.
– Nie jestem pewny, ale czuję przez skórę, że ten papier poddano działaniu magii.
Na te słowa Księżniczka aż podskoczyła, po czym na wszelki wypadek cofnęła się o dwa kroki.
– Uważaj, Keddie – napomniała męża.
– Nie obawiaj się, nic nam nie grozi. To tylko zaklęcie ścierające na proch. Jeśli zwoju dotknie niepowołana osoba, pergamin rozsypie się w jej rękach. Na ryzyko narażeni są więc wyłącznie astmatycy – wyjaśnił Kedrigern. Rozciągnął pergamin na stole. Następnie odchrząknął i zaczął czytać na głos, bez – najmniejszych skrupułów opuszczając wszystkie grzecznościowe formułki obficie zdobiące treść listu:
Drogi bracie Kedrigernie!
Przyjmijcie uniżone pokłony i z serca płynące życzenia wszelkich łask dla ciebie i siostry Księżniczki... i tak dalej, i tak dalej. Od waszego wyjazdu życie w Ma Cachette upływa na... i tak dalej, i tak dalej.
Potem ściszył głos i mruczał tylko niewyraźnie pod nosem, przebiegając pospiesznie wzrokiem zawartość listu. Z każdą kolejną linijką czoło chmurzyło mu się coraz bardziej, a głos przybierał coraz bardziej zniecierpliwiony ton. Wreszcie, natknąwszy się na poszukiwany fragment, rozpromienił się w jednej sekundzie. Porwał pergamin ze stołu i zamachawszy nim triumfalnie, ponownie odchrząknął, po czym wrócił do głośnego czytania:
Wraz z bratem Pozgwodbribnym przewertowaliśmy wszystkie księgi w całym zamku oraz mojej pracowni, szukając wskazówek, które pomogłyby ustalić miejsce pobytu Abrasii, starszej siostry drogiej siostry Księżniczki oraz ciotecznej babki najjaśniejszej Glynfynnyn...
– Zgodziłyśmy się tytułować kuzynkami. Czy Belsheer o tym zapomniał? – gniewnie przerwała mu Księżniczka.
– Najwyraźniej pamięć go zawodzi. Odpowiadając na jego list, nie omieszkam zwrócić mu uwagi na to potknięcie.
– Będę ci wdzięczna.
– Postąpię zgodnie z twoim życzeniem – zapewnił ją czarnoksiężnik, wracając do listu. Przez chwilę szukał wzrokiem miejsca, w którym przerwał czytanie, a odnalazłszy je, ciągnął dalej:
... najjaśniejszej Glynfynnyn. Co do samej Abrasii, wiadomo nam jedynie, że za sprawą zaklęcia wróżki przeistoczyła się we wstrętnego potwora, który został skazany na dożywotnie wegetowanie w przeklętym lesie. Wobec tego ograniczyliśmy się wyłącznie do poszukiwania śladów księżniczek, które miały młodsze siostry, a do tego przedzierzgnęły się... i tak dalej, i tak dalej.
– Belsheer nie szczędzi nam szczegółów – wtrąciła Księżniczka zgryźliwie.
– Zawsze słynął z tego, że w listach nie zna umiaru – przyznał Kedrigern, opuszczając pergamin. – Oszczędny w mowie, pisząc, staje się niesłychanie rozrzutny. Wystarczy, że poczuje w ręce pióro, a natychmiast w najbłahszej sprawie spływa mu na papier nieprzebrany potok kwiecistych zwrotów. Pytając o zdrowie, potrafi zapełnić maczkiem bite trzy strony. – Tu czarnoksiężnik przerwał, uśmiechając się do wspomnień. – Przypominam sobie – ciągnął po chwili – że dawno temu, kiedy studiowałem jeszcze wraz z Fraigusem z Mroku, Belsheer wysłał... chociaż może to nie najszczęśliwszy moment, ale...
– W istocie – chłodny ton Księżniczki przywołał go do porządku.
Podniósłszy na powrót list do oczu, pobieżnie przebiegł następne fragmenty zawierające drobiazgowe sprawozdanie z metod pracy kolegi. Prześlizgując się wzrokiem wzdłuż kolejnych linijek, ograniczał się przy tym do niewyraźnego mamrotania pod nosem. Wreszcie, natknąwszy się wzmiankę godną uwagi, wykrzyknął: „Aha!" i podjął głośne czytanie od środka zdania:
... co uznawano za zjawisko powszechne w tamtych stronach w przeciągu dwóch ostatnich stuleci. Podobnie rzecz miała się w sąsiednich, wschodnich i północnowschodnich krainach; tymczasem na południu praktyka taka pozostaje dotąd całkowicie nieznana. Doszukaliśmy się śladów co najmniej trzydziestu jeden nadobnych księżniczek z mocy wróżek zamienionych w złe bestie. Aż czternaście z nich zesłano w przeklęte leśne ostępy, gdzie spędzić miały resztę swych dni. Trzy wylądowały na skalistych wysepkach, wabiąc niczym syreny marynarzy z rozbitych okrętów. Kolejne trzy zaznały jeszcze gorszego losu – trafiły na moczary. Jednej łaskawie pozwolono poruszać się bez żadnych ograniczeń po terytorium pewnej nad wyraz niegościnnej krainy, inną przypisano Posępnej Górze i jej najbliższym okolicom. O pozostałych zaś dziewięciu wszelki słuch zaginął.
Dalsze wytrwałe dochodzenie wykazało, że jeden spośród osadzonych w zaklętych ostępach potworów został zgładzony przez walecznego rycerza, inny cudem wyzwolił się z mocy czarów, kolejne zaś dwa zniknęły bez śladu. Mimo usilnych starań nie udało nam się dowiedzieć niczego na temat straszydeł zesłanych na skaliste wysepki, tajemnicą pozostały również losy dziewięciu zaginionych. Dwie wzmianki o mieszkankach moczarów pojawiły się co prawda w annałach z ubiegłego stulecia, ale nie dość, że okazały się ubogie i niejasne, to jeszcze podawały sprzeczne ze sobą szczegóły. Uznaliśmy je więc za wytwór ludowej wyobraźni ubrany w formę bajkowych opowieści.
Choć pracowaliśmy dzień i noc z wielkim poświęceniem i mozołem, nie zdołaliśmy dowiedzieć się niczego więcej ponad to, co przedstawiłem do tej pory. Toteż postanowiliśmy...
– Zgładzony! – Księżniczka pobladła, składając dłonie w geście rozpaczy. Nagle dotarła do niej bowiem straszliwa wymowa tego słowa. – Czy wiadomo, który to potwór został zgładzony? Czy zdołał wyjawić swe prawdziwe imię, zanim wyzionął ducha?
– Zaraz sprawdzę... Belsheer dorzuca tu jeszcze to i owo.
– Cóż pocznę, gdy okaże się, że ofiarą śmiałka padła Abrasia? Wraz z nią bezpowrotnie utracę ostatnią szansę na poznanie sekretów mojego dzieciństwa! A jeśli to właśnie mojej siostrze udało się wyzwolić z mocy zaklęcia? Może wróciwszy do ludzkiej postaci, w poczuciu winy odeszła gdzieś na kraniec świata, by tam, z dala od miejsca swej hańby, wieść życie pełne niedostatków i wyrzeczeń? – niepokoiła się Księżniczka, załamując ręce.
– Proszę cię, moja droga, uspokój się. Z pewnością zaraz znajdziemy odpowiedzi na wszystkie twoje pytania w dalszej części listu Belsheera – pocieszał czarnoksiężnik żonę.
– Przebiegł wzrokiem resztę pergaminu. Znalazłszy stosowny fragment, odetchnął z ulgą, po czym z szerokim uśmiechem zwrócił się do Księżniczki, mówiąc:
– Nie musisz dłużej się tym kłopotać. Posłuchaj tylko, co pisze nasz przyjaciel.
Wyniki drobiazgowych dociekań przywiodły nas do przekonania, że ani usieczony, ani odczarowany potwór nie miały nic wspólnego z Abrasią. Wielka Pełzająca Poczwara także nie wchodzi w grę. Wykluczając powyższe trzy straszydła, zawężamy wybór do zaledwie dwudziestu ośmiu, z których natychmiast możemy skreślić kolejne siedem jako zupełnie nieprawdopodobne. Dzięki temu praktycznie możemy ograniczyć się do poszukiwania wśród dwudziestu jeden obleśnych bestii. Jednak biorąc pod uwagę ich niebywałe rozproszenie po świecie, a do tego brak klarownych wskazówek niezbędnych do precyzyjnego ustalenia ich miejsc pobytu, uważamy, że najrozsądniej będzie przyjąć nasz wcześniej przedstawiony plan. Wobec tego wybieramy się...
– Jaki plan? – przerwała Księżniczka.
Kedrigern też był zaskoczony.
– Nie mam pojęcia. Musiałem opuścić kawałek tekstu. Zaraz, zaraz... Niech spojrzę. No tak, oczywiście! Jest!
... toteż postanowiliśmy za dziesięć dni wyruszyćz Ma Cachette, aby szukać dobrej rady u brata Tristavera, istnej żywej kroniki wypadków magicznych. Nalegamy, abyście zechcieli tam do nas dołączyć. Dzięki temu, korzystając z podpowiedzi Trisa, będziemy mogli wspólnie ocenić sytuację i ułożyć plan dalszych poszukiwań siostry drogiej siostry Księżniczki.
Kedrigern opuścił list.
– Niezły pomysł. Ze wszystkich swoich podróży Tris zwozi tysiące dykteryjek. Uwielbia plotki i w drodze nasiąka nimi jak gąbka.
– Czy to już wszystko? – Księżniczka wydawała się cokolwiek zawiedziona.
Czarnoksiężnik na powrót uniósł list do oczu. Przebiegł wzrokiem ostatni fragment, kiwając głową przy znanych już sobie akapitach, wreszcie, dobiegłszy zakończenia, odczytał kilka linijek na głos:
Mając nadzieję cieszyć się wkrótce twoim, bracie Kedrigernie towarzystwem oraz towarzystwem drogiej siostry Księżniczki, pozostaję z całym szacunkiem... i tak dalej, i tak dalej... Wasz najbardziej oddany, uniżony... i tak dalej, i tak dalej...
PS W załączeniu mapa. Zanim ją rozwiniecie, zdejmijcie zaklęcie.
Rzuciwszy list na stół, Kedrigern zwrócił się do żony:
– I cóż o tym sądzisz, moja droga?
– Przed nami długie zmagania. Nigdy nie przypuszczałam, że po świecie chodzi tyle zaczarowanych księżniczek. A Tristaver gotów podrzucić nam jeszcze z tuzin następnych. Przez następne sto lat się nie uporamy ze wszystkimi.
Kedrigern wzruszył ramionami.
– Nie mam na razie żadnych innych pilnych zajęć.
– Niemniej czuję, iż postąpiłabym nad wyraz samolubnie, angażując na własny użytek aż trzech czarnoksiężników naraz. Wokół jest tylu nieszczęśników w potrzebie. Bardziej niż ja potrzebują waszej pomocy...
– Chcesz powiedzieć, że ty jej nie potrzebujesz?
– Hm... No cóż. Owszem, przyznaję. Trudno byłoby mi obejść się bez niej w tych poszukiwaniach.
– Dlaczego więc nie możemy raz wykorzystać naszych umiejętności, by pomóc właśnie tobie? Dlaczego mamy być skazani na zajmowanie się obcymi? Nie dość, że na ogół sami ściągają sobie na głowę tarapaty, to jeszcze skąpią nam bodaj uprzejmego: „Bóg zapłać, łaskawy czarnoksiężniku!" na pożegnanie, choć człowiek wypruwał sobie dla nich żyły. Czy Hoddiemu i Belsheerowi nie wolno wesprzeć przyjaciela w biedzie? A ja? Kto mi zabroni użyć magii dla ochrony damy mego serca? – patetycznie zakończył Kedrigern, rozkładając ręce.
– Twa rycerskość, Keddie, nie ma sobie równej.
– Dla ciebie, moja słodka, gotów byłbym ruszyć nawet na koniec świata.
– Kto wie, czy przypadkiem do tego nie dojdzie. Przed nami wielka pogoń. Co najmniej dwadzieścia jeden potworów to nie fraszka. O dwunastu przynajmniej wiadomo, że kryją się w przeklętych ostępach, ale co z resztą? Szukaj wiatru w polu. Ładna perspektywa...
Potrząsając pięścią, Kedrigern odparł buńczucznie:
– Przeciwności dodadzą nam tylko animuszu. Zewrzemy szeregi, natężymy siły. Z radością zmierzymy się z nieznanym, niszcząc napotkane po drodze zło i siejąc dobro. Co ty na to, moja droga?
Zawahawszy się krótko, Księżniczka w końcu uległa perswazjom, mówiąc:
– Popatrzmy na tę mapę. Ale nie zapomnij najpierw odczynić urok.
Czarnoksiężnik posłusznie zdjął zaklęcie, po czym rozłożył mapę na stole. Okazała się duża, bardzo dokładna, pełna barwnych rysunków i szczegółowych opisów wykaligrafowanych z wielkim smakiem i nad podziw czytelnie.
– Krwawy Potok? – wzdrygnęła się Księżniczka, odczytawszy jedną z nazw.
– Tak, wpada do Rzeki Zagłady – potwierdził Kedrigern, wskazując na mapie miejsce ich połączenia.
– Wyspy Odrazy? Zagajniki Histerii? Łąki Zawodzących Zjaw Piekielnych? – powoli odcyfrowywała Księżniczka słabnącym głosem. – A cóż to znowu? Przyjemne sąsiedztwo wybrał sobie ten twój Tristaver, nie ma co.
– Prawdę mówiąc, Tris użył podstępu, nadając takie nazwy, aby zniechęcić gości do zaglądania w tamte strony. Podobno osiedlił się w wyjątkowo uroczym zakątku. Słusznie się więc obawiał, że pięknie brzmiące określenia w rodzaju Wonne Ogrody czy Wzgórza Złocone Słońcem przywabią zbyt wielu chętnych, by je podziwiać. Tris zawsze uchodził za odludka. Nienawidzi tłumu. I mówiąc szczerze, wcale go za to nie ganię.
Księżniczka przyjrzała się mężowi z namysłem, po czym, kiwając głową, stwierdziła:
– Macie z sobą wiele wspólnego.
– Ja z Trisem? Różnimy się w każdym calu! – zaprotestował czarnoksiężnik.
– Obydwaj macie natury samotników.
– To nieprawda. Przecież obydwaj jesteśmy żonaci – uciął Kedrigern tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wzmianka o małżeństwie natchnęła go nową myślą. Rozchmurzywszy się, oznajmił: – Niezależnie od wszystkiego, wręcz powinniśmy odwiedzić Trisa i jego niedawno poślubioną połowicę. Grzeczność tego wymaga.
Spojrzała na niego zdziwiona, po czym zapytała zaczepnie:
– Od kiedy to przejmujesz się konwenansami?
– No cóż, zmieniam się, jak wszyscy. Przede wszystkim jednak nie mogę oprzeć się przeczuciu, że spotkanie z żoną Trisa tobie dostarczy niezapomnianych wzruszeń. Obie wiele przeszłyście, na pewno znajdziecie moc wspólnych tematów. Kto wie, może nawet oblubienica Trisa przypadkiem naprowadzi cię na trop twojej siostry?
– Obyś miał rację – westchnęła Księżniczka. – Tak czy inaczej biednej, zamkniętej na odludziu młodej damie przyda się kontakt z przyjazną duszą tej samej płci i parę siostrzanych porad. Nie ma co dłużej zwlekać. W drogę!
Podróż upłynęła im nad wyraz przyjemnie. Nawet Kedrigern nie znalazł ani jednego powodu do narzekań. Przeciwnie – skrzące się rosą poranki, rozgrzane słońcem senne popołudnia, orzeźwiające wieczory i rozgwieżdżone noce przepełniały jego serce radością; cieszyła oczy sielankowa sceneria, łaskawość pogody wprawiała w błogostan, rozanielały urokliwe pikniki. Toteż w dniu kiedy dotarli z Księżniczką do Krwawego Potoku, był w doskonałym nastroju. Przeprawiwszy się na drugi brzeg, wjechali w ukwieconą Łąkę Zawodzących Zjaw Piekielnych, skąd rozciągał się widok na przycupniętą w oddali siedzibę Tristavera. Natężywszy wzrok, dostrzegli majaczące u jej bram niewyraźne sylwetki czworga osób.
– Belsheer i Hoddie już tam są! – zawyrokował Kedrigern, poganiając konia.
Pomachał dłonią do wyglądających ich niecierpliwie przyjaciół. Cała czwórka ochoczo odpowiedziała mu tym samym. Sprawiali przy tym wrażenie niezwykle podekscytowanych; kręcili się bez przerwy jak frygi, nie mogąc ustać w jednym miejscu. Wreszcie jeden z nich puścił się biegiem na spotkanie podróżnych.
– To niewiasta. Chyba Glynfynnyn – stwierdziła Księżniczka, przyjrzawszy się bliżej nadciągającemu posłańcowi. – Dziwne. Nigdzie w pobliżu nie widzę Walecznego.
– Nie, to raczej żona Trisa. Glynfynnyn nie odważyłaby się... Ale do złudzenia przypomina Glynfynnyn... Tak, to ona. Wszędzie rozpoznałbym te wspaniałe kasztanowe włosy.
– Tak... to ona – jak echo powtórzyła Księżniczka.
Biegnąca kobieta wołała coś do nadjeżdżających, lecz z powodu zbyt dużej odległości słowa zlewały się, tak iż nie sposób było wyłowić ani jednego.
Odwracając się do żony, Kedrigern uśmiechnął się i rzekł:
– Wielce jest nam rada. Przebyła szmat drogi, by znowu cię ujrzeć, moja droga.
– Ale dlaczego krzyczy?
– Po prostu nas wita – wyjaśnił Kedrigern z niezmąconym spokojem.
W tej samej chwili z wiatrem nadpłynęły wyraźne słowa: „Siostro! Och, moja kochana, mała siostrzyczko! Siostro, kochana siostro, nareszcie!" Księżniczka poderwała się gwałtownie w strzemionach, po czym, zatrzepotawszy skrzydełkami, poszybowała wprost w ramiona nadbiegającej niewiasty. Padły sobie w objęcia, na zmianę to ściskając się, to całując. Kiedy Kedrigern podjechał bliżej, dobiegły go ich pełne zachwytu okrzyki: „Abrasia!" i „Moja mała siostrzyczka!" powtarzane bezustannie wśród wesołego śmiechu z nagła przerywanego wybuchami nieopanowanego szlochania. Zsiadłszy z konia, ruszył powoli w stronę obu dam, trochę onieśmielony doniosłością niezwykłego wydarzenia, którego był świadkiem. Kątem oka dostrzegł, iż od strony zabudowań nadciągają ku nim szybko przez łąkę pozostałe trzy postaci.
– Odnalazłam Abrasię! Uwolnioną od złego uroku! – zawołała z przejęciem Księżniczka do męża.
– Z mojej małej siostrzyczki również zdjęto zaklęcie! Pożegnała się z ropuszą skórą! – dodała druga dama, na przemian śmiejąc się i płacząc.
Uściskom i pocałunkom nie było końca, tym bardziej że bez przerwy nadciągali nowi przybysze. Co chwila rozlegał się głośny śmiech, łzy lały się obficie, aż w końcu obie damy, kompletnie wyczerpane emocjami, osunęły się na trawę, nie mogąc złapać tchu ani wykrztusić słowa. Kedrigern usłużnie podsunął im koc, a Belsheer zaofiarował się, że przyniesie z domu trochę łakoci dla pokrzepienia ciał. Hoddie, który niedawno oglądał równie łzawe sceny rodzinnego powitania, głośno oświadczył, że zamierza mu towarzyszyć.
– A więc, moja droga, dobrnęliśmy do finału naszych poszukiwań – orzekł Kedrigern, sadowiąc się obok żony.
– Niezupełnie – odparła Księżniczka, po czym zwróciła się do siostry: – Kochana Abrasio, zdradź w końcu moje imię. Płonę z ciekawości, a ty jesteś jedyną osobą, która je zna.
Z ust Abrasii wyrwał się okrzyk przerażenia; piękne oblicze zasnuł cień.
– Och, siostrzyczko! – zawołała poruszona do głębi. – Wybacz mi krzywdę, którą ci wyrządziłam!
– Nie możesz się za to winić, wszak działałaś pod wpływem zaklęcia. Lecz teraz, proszę, powiedz wreszcie, jak brzmi moje imię.
Szlochając żałośnie, Abrasia rzuciła się Księżniczce na szyję.
– Uczyniłam rzecz straszną! Pozbawiłam cię imienia, moja mała, biedna siostrzyczko! – wyjąkała przez łzy.
– Pozbawiłaś mnie imienia?
– Pochlipując i ocierając oczy, Abrasia jęła tłumaczyć rzecz całą:
– W zamieszaniu, które wywołało niespodziewane pojawienie się na twoich chrzcinach Berty, wiedźmy z bagien, wszyscy potracili głowy do tego stopnia, że w końcu nikt nawet nie pomyślał o nadaniu ci imienia. Później mama z tatą wielokrotnie wracali do tego tematu, ale nigdy nie odważyli się ochrzcić cię w obawie, by ceremonia ta znowu nie zwabiła do naszego pałacu złej czarownicy. Na co dzień zaś zwykli nazywać cię małą księżniczką albo naszą kochaną małą księżniczką i wkrótce pod tym właśnie mianem znano cię już w całym królestwie. To mnie rozsierdziło jeszcze bardziej. Uważałam bowiem, że tytuł ten mnie się należy jako starszej z królewskich córek.
– Miałaś całkowitą słuszność, kochana siostro. Zapewne mocno dotknęła cię ta jawna niesprawiedliwość.
– Nie bardzo. W skrytości ducha nawet cieszyłam się, znajdując prawdziwy powód do złorzeczeń. W owych czasach bowiem lubiłam pławić się w złości – wyznała Abrasia, ocierając łzy. – Miałam wyjątkowo podłą naturę. Doprowadziłam naszą rodzinę do tragedii. Ale o tym wiesz już chyba.
– O tak, słyszałam. Mało tego, ostatnio spotkaliśmy się z cioteczną prababką Glurnią, która teraz straszy ludzi jako Wielka Pełzająca Poczwara z Posępnej Góry.
– Koniecznie musisz mi o wszystkim opowiedzieć, kochana Księżniczko.
– I ty także, kochana Abrasio. Nie mogę się wprost doczekać.
Kiedy obie siostry, zapomniawszy o całym świecie, z werwą oddały się przytaczaniu co smakowitszych incydentów z życia rodzinnego, Kedrigern wraz z Tristaverem dyskretnie oddalili się na przechadzkę wśród łąk. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu obu dam, Kedrigern skomplementował przyjaciela:
– Świetnie wyglądasz, Tris. Najwyraźniej życie w małżeńskim stanie ci służy.
Rzeczywiście, Tristaver zmienił się nie do poznania. Zamiast krzykliwego, pełnego kabalistycznych ozdób stroju, w jakim ongiś gustował, nosił szarą tunikę okrytą czarnym płaszczem. Długa srebrna broda była starannie wypielęgnowana, a zwykle rozwichrzona czupryna – gładko przyczesana. Cała postać czarnoksiężnika promieniała spokojem i radością. Stanowił doskonały obraz człowieka zadowolonego ze swego losu.
– No cóż, Kedrigernie, nie przeczę. Twoja szwagierka to wspaniała niewiasta – przyznał po chwili.
– Gdzie ją spotkałeś? – zainteresował się Kedrigern.
– To długa historia. Pewna nieustraszona panna uparła się odnaleźć Gaj Rozpaczy. Choć nie brakło jej odwagi, bez mojego wsparcia niewiele by wskórała w nierównej walce ze złymi mocami. Cóż było robić? Ruszyłem z nią razem na tę wyprawę. Tymczasem strażniczką magicznego gaju okazała się twoja urocza szwagierka, podówczas znajdująca się pod wpływem zaklęcia o wyjątkowej mocy.
– Zamieniona w odpychające straszydło?
– Obawiam się, że to zbyt łagodne określenie. Czegoś równie obrzydliwego nie widziałem w całym swoim długim życiu i mam nadzieję, że podobny widok zostanie mi oszczędzony w przyszłości.
Kedrigern ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Wiem, co masz na myśli. Niedawno natknąłem się na cioteczną praprababkę naszych żon, na której wciąż ciąży to samo zaklęcie. Potworność.
– To sprawka przeklętych wróżek, które rzucają tego rodzaju zaklęcia. Przebiegłość tych sprytnych damulek nie ma sobie równej. Ponieważ muszą swoje zaklęcia konstruować tak, aby pozostawić ofierze możliwość oswobodzenia się spod jego wpływu, formułują warunki uwolnienia się tak podstępnie, żeby nie można ich było spełnić. W tym przypadku ustanowiły, że Abrasia wyrwie się z mocy czaru, jeśli ktoś pokocha ją jako potwora. Tymczasem trudno było oczekiwać, by jej zmieniona, ohydna powłoka mogła wzbudzić czyjkolwiek afekt.
– Wszystkie wróżki, nawet te o gołębim sercu, lubują się w podobnych sztuczkach.
– Nie koniec na tym. Uprzedziły obrzydliwą bestię, że kiedy wróci do ludzkiej postaci, stanie się miła i słodka niczym aniołek. W ten sprytny sposób zniechęciły ją kompletnie do zabiegania o uwolnienie się od czaru. Żaden bowiem szanujący się potwór nie pragnie podobnej odmiany. Być dobrym? Raczej śmierć!
– Genialne. Pomysł szatański, ale nad wyraz dowcipny. – Kedrigern nie krył uznania. Przez chwilę szedł w pełnym zadumy milczeniu, po czym zwrócił się do kolegi: – Jak z tego wybrnąłeś?
Tristaver uśmiechnął się chytrze.
– Rzuciłem urok miłosny.
– Na potwora???
– Nie, na siebie. Nie znalazłem innego sposobu złamania zaklęcia.
Kedrigern zatrzymał się w pół kroku. Położył dłoń na ramieniu przyjaciela i patrząc mu prosto w oczy, rzekł uroczyście:
– A to dopiero! Wykazałeś nie lada polot. Chylę czoło, staruszku!
Spuszczając skromnie oczy, Tristaver odparł:
– Dziękuję, Kedrigernie. Pochwała z ust innego czarnoksiężnika ma dla mnie szczególną wartość.
– To nie tylko pochwała, drogi przyjacielu. To także wyraz mojej wdzięczności. Dzięki tobie i twojemu niezrównanemu konceptowi ominie mnie długa i żmudna wyprawa, której na dodatek nie wróżyłem wielkich sukcesów.
– Cieszę się więc, że pomogłem bratniej duszy.
Dalej szli w milczeniu, pogrążywszy się w przyjemnych rozmyślaniach. Kiedy dotarli na skraj łąki, obejrzeli się na żony. Księżniczka z Abrasią machały do nich z ożywieniem. Zawrócili ku nim. Po drodze Tristaver zauważył:
– Spodziewam się, że będziemy się często widywać w przyszłości.
– Tak sądzę. Co więcej, zapewne wszyscy razem często będziemy gościć w Kallopanii. Nasze żony nie odmówią sobie przyjemności widywania Glynfynnyn. W końcu ona także należy do rodziny. – Kedrigern zamilkł, a po chwili stwierdził: – Dziwne uczucie. Dotąd byłem sam jak palec, a tu raptem tylu krewnych i powinowatych.
– Tak, rozumiem cię doskonale. Niezwykły splot wydarzeń. Zostałeś moim szwagrem, kolego.
Kedrigern skinął głową.
– A ty moim.
Wyczerpawszy temat, zamilkli i nie odzywali się więcej, dopóki nie wrócili do swych nadobnych połowic, wciąż rezydujących na kocyku wśród traw. Obie damy uśmiechały się tajemniczo, jakby kryjąc w zanadrzu radosną niespodziankę. Wreszcie, spojrzawszy na siebie porozumiewawczo, roześmiały się w głos. Potem skinęły sobie głowami, ponownie się roześmiały, aż w końcu Księżniczka przerwała ten niemy rytuał, oznajmiając z entuzjazmem:
– Mamy cudowny pomysł!
– Wręcz natchniony! – dorzuciła Abrasia.
– Właśnie rozmawiałyśmy o praprababce Glurni...
– Biedactwo, ciągle męczy się w skórze potwora, więc...
– Skoro Hoddie i Belsheer są tu z nami, pomyślałyśmy...
– A do tego jeszcze was dwóch, no i moja uzdolniona siostrzyczka...
– Gdyby tak udało się zjednoczyć tę całą magiczną moc...
– Moglibyśmy spróbować pomóc tej nieboraczce...
– Przywrócić ją...
– Na łono rodziny...
– Czyż to nie byłoby wspaniale? – dokończyły jednym głosem.
Obydwaj czarnoksiężnicy popatrzyli na siebie. Tristaver rozłożył ręce, Kedrigern zaś odparł:
– Podzielam waszą opinię, że wspólnie zdołamy zdziałać coś w tej materii. W końcu przecież całą resztę rodziny uwolniliśmy od czarów. Dlaczego więc jednej staruszce Glurni mielibyśmy odmówić przyjacielskiej usługi?
– Szczegóły omówimy podczas obiadu – podsumował Tristaver.
– Wiedziałam, że mogę na was liczyć – uradowała się Księżniczka. – Razem poradzimy sobie na pewno. A kiedy Glurnia zrzuci dręczące ją zaklęcie, cała rodzina, wolna od czarów, połączy się na nowo! Jak za dawnych, dobrych lat!
– Kedrigern przysiadł u boku żony.
– To mi przywodzi na myśl pewną maksymę, którą wyczytałem w jednej ze starych kronik. Zaraz, zaraz, niech no sobie przypomnę... Już wiem! Brzmiała tak: „Wszystkie zaczarowane rodziny są do siebie podobne. Uwalniając się z mocy czarów, odzyskują indywidualność".
Zapadła pełna zadumy i niemego podziwu cisza. Wreszcie przerwała ją Abrasia.
– To zabrzmiało zupełnie jak wstęp lub zakończenie. Kedrigernie, mój drogi, nie przypominasz sobie przypadkiem, czy maksyma ta otwierała kronikę, czy też ją zamykała? – zapytała.
– Zamykała. Na pewno – odparł Kedrigern stanowczym tonem.
– KONIEC –
Tristaver zmarszczył brwi, w zamyśleniu gładząc swą długą srebrną brodę.
– Takie zdanie zakończeniem? To absurd! – zaoponował.
– Ależ mój kochany mężu, nie ma powodu, by podważać opinię naszego drogiego szwagra – skarciła go Abrasia ze słodkim uśmiechem, którym następnie sprawiedliwie obdarzyła również Kedrigerna.
– To było zakończenie – upierał się Kedrigern. – Nie ma cienia wątpliwości.
– Nie popadaj w dogmatyzm – ofuknęła męża Księżniczka.
– W nic nie popadam. Wiem, co mówię, i tyle.
– A jednak jesteś dogmatyczny.
– Dobrze więc. To nie było zakończenie – poddał się Kedrigern, z irytacją wymachując rękami. – To maksyma wyjęta ze środka. Trzeci akapit w rozdziale CCCCLXTII. A może przypis na stronie 91. Albo cokolwiek innego, jeśli tak wolicie. Byle nie zakończenie. Nic z tych rzeczy. Proszę bardzo.
– KONIEC –
– Daruj sobie ten ton. To gorsze niż dogmatyzm.
Kedrigern westchnął i pokiwał głową.
– Wybacz, moja droga – ze skruchą zwrócił się do żony, ujmując jej dłoń.
– Ale po co trawić czas na spory o zakończenia? Spójrzmy raczej w przyszłość! Przecież właśnie zaczynamy nowy etap w naszym życiu! – trzeźwo skonkludowała Księżniczka.
– Praprababka Glurnia również – dodała Abrasia.
Jej uwaga wywołała śmiech, przywracając dobre nastroje. Towarzystwo wróciło do beztroskiej paplaniny. Wśród ogólnego ożywienia jeden Kedrigern zachował pełne rezerwy milczenie. Owszem, miłe są początki. Nie ma nic rozkoszniejszego, jak wymazawszy z pamięci błędy przeszłości, ruszyć do przodu z podniesionym czołem i wiarą w lepsze jutro. Szkopuł w tym, że każdy początek oznaczał odmianę, której Kedrigern, zadowolony ze swego życia, wcale nie pragnął. Tu z żalem przywołał w pamięci obraz swojego miękkiego fotela przy kominku, znajomych ksiąg w pracowni, niezrównanych pyszności z patelni Ciapka oraz zalanego słońcem dziedzińczyka, gdzie zwykł ucinać sobie krótką drzemkę o każdej porze roku, nawet w zimowe popołudnia. Nie pominął też Gylorela i Anlorel, a nawet wiernej Bestii i cieszącego oczy przychówku w stajni. Na wspomnienie wszystkich tych rozkoszy i wygód domowego zacisza czarnoksiężnik tęsknie wzdychał. Potem myśl jego wybiegła w przyszłość. Oczami wyobraźni ujrzał zastępy swych nowo odzyskanych powinowatych, dopiero co wyzwolonych z mocy złych czarów. Wkrótce przyjdą na świat gromady siostrzenic i siostrzeńców. Wielka rodzina... Wizyty, wspólne spotkania, święta w gronie bliskich, zjazdy i nieustające uroczystości. Podróże, nie kończące się podróże. Potem pojawią się ich własne dzieci. O tak, z całą pewnością. I to liczne, skoro dzięki spowolnionemu procesowi starzenia się będą mieli więcej czasu na płodzenie dzieci niż inne pary... Kedrigern zamyślił się głęboko.
– Jesteś niezwykle cichy – głos żony wyrwał go z zadumy.
– Zastanawiam się nad tym i owym. Czy przyszło ci na przykład do głowy, moja droga, że odtąd wieść będziemy najzupełniej zwyczajne życie?
Spojrzała nań zdziwiona.
– Zwyczajne? – powtórzyła jak echo.
– Tak. Obrośliśmy w krewnych i powinowatych. Mamy teraz rodzinę, zupełnie jak inni, zwyczajni ludzie. Przypominamy ich do złudzenia.
Księżniczka przeszyła męża badawczym spojrzeniem, po czym zapytała z niedowierzaniem:
– Naprawdę tak sądzisz?
– Owszem. A czyż nie mam racji?
– Zwykli ludzie z reguły nie ulegają klątwom gnębiącym ich rodziny przez siedem pokoleń.
– Z reguły nie, przyznaję.
– Ani nie spędzają większej części swojego życia poprzemieniani w ropuchy.
– Raczej nie.
– Albo w budzące odrazę potwory.
– To prawda.
– I nie słyszałam, by parali się sztuką czarnoksięską.
– Och nie, z całą pewnością trzymają się od niej z daleka.
– Wyjaśnij mi więc, proszę, co właściwie miałeś na myśli, twierdząc, że odtąd nasze życie będzie najzupełniej zwyczajne?
Kedrigern zastanawiał się chwilę, po czym wyznał z rozbrajającym uśmiechem:
– Prawdę mówiąc, sam już nie wiem, o co mi chodziło. Zupełnie zbiłaś mnie z tropu.
– Muszę przyznać, iż w jednym przynajmniej masz rację – dodała Księżniczka. – Nasze życie zmieni się niewątpliwie.
Słysząc to, czarnoksiężnik spochmurniał. Po chwili rozjaśnił się na nowo. W końcu zmiana może okazać się na lepsze. Może oznaczać kres podróżowania. Spędzanie długich, błogich chwil w domu sam na sam z Księżniczką. Chwil niczym nie zakłóconych. Wolnych od intruzów, zaczarowanych pszczół, odczarowanych łowców i Bóg jeden wie jakich jeszcze innych natrętów, którzy zwykli zjawiać się w najmniej odpowiednim momencie. Zmiana może oznaczać także tupot dziecięcych nóżek i wesołe, dziecięce głosiki. Małe Księżniczki i mali Kedrigernowie ożywią ciche wnętrza przytulnej czarnoksięskiej siedziby na Górze Cichego Gromu...
Kedrigern uśmiechnął się dobrotliwie.
– O tak – zgodził się. – Nasze życie z pewnością się zmieni. Ale o tym porozmawiamy w domu. Bez świadków.
– KONIEC –