John Morressy
Kedrigern pokazuje, co potrafi
Przełożył: Lech Jęczmyk
Rok wydania oryginalnego 1991
Rok wydania polskiego 1997
Opowieść o trzech czarownikach
4
5
Świat to miejsce niebezpieczne i niepewne także dla czarowników i każdy z nich do-
świadczył na własnej skórze, że im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub posie-
dzeniami cechu czarownicy nie obnoszą się ze swoim statusem zawodowym. Spotykając
się w miejscach publicznych nawet się nie witają, tylko odwracają oczy i w milczeniu
idą swoją drogą.
To oznacza samotność, nic więc dziwnego, że Hithernils, skarbnik Cechu
Czarowników, znalazłszy się w sprzyjających okolicznościach w towarzystwie kolegi,
skorzystał z okazji. Normalnie Hithernils trzymał się w cieniu jak mało kto, ale teraz
odczuwał boleśnie ciężar samotności i potrzebę porozmawiania z kimś, kto potrafi zro-
zumieć i ocenić to, co ma do powiedzenia. Prawdę mówiąc palił się, żeby porozmawiać
o urokach: wracał właśnie do domu po wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na
zamówienie pewnego szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po
serii porażek w ubiegłych latach tym bardziej miał ochotę pochwalić się sukcesem.
Hithernils nie znał osobiście czarownika, który był jedynym prócz niego gościem
w zajeździe. Nieznajomy, mimo że nosił elegancką siwą brodę, był młody jak na czarow-
nika, gdzieś tuż po dwusetce. Miał inteligentny wyraz twarzy, śmiały sposób bycia i do-
brze skrojone szaty. Hithernils chciał go właśnie przywołać, kiedy ten sam podszedł do
jego stołu i skłonił się głęboko.
— Moje uszanowanie, mistrzu. Nieczęsto zdarza się spotkać wybitnego przedstawi-
ciela starszyzny naszego Cechu w takich okolicznościach. Pozwól, mistrzu, że złożę wy-
razy szacunku — powiedział nieznajomy ściszonym głosem.
— Cóż, dziękuję ci, dobry człowieku, dziękuję bardzo. Właśnie miałem zamiar... czy
zechcesz się przysiąść?
— Będzie to dla mnie niezasłużony zaszczyt, mistrzu — odpowiedział nieznajomy
z ukłonem.
— Bynajmniej, drogi chłopcze. Jak powiedziałeś, zbyt rzadko ma się okazję do swo-
bodnej rozmowy na tematy zawodowe. Czasami człowiekowi dokucza samotność.
— Takie już nasze powołanie — powiedział nieznajomy i usadowiwszy się naprze-
4
5
ciwko Hithernilsa dodał: — Bardziej samotne dla niektórych z nas niż dla innych.
— A tak... samotność. Barbarzyńcy, nerwowi dowódcy armii, alchemicy... Człowiek
czasami czuje się jak jakiś... wyrzutek.
— Wyrzutek — powtórzył nieznajomy i zamilkł, jakby rozważał to słowo. — Dobrze
powiedziane, mistrzu. Bardzo trafne określenie. I jeszcze jeden powód, żeby uczcić
nasze spotkanie. Pozwolisz, mistrzu, że zamówię dzban najlepszego wina, jakie ma nasz
gospodarz.
— Hm, no, nie wiem doprawdy, to będzie...
— To będzie dla mnie zaszczyt i przyjemność. Przekonasz się, mistrzu, że nawet jak
na twój wykwintny gust jest to całkiem przyjemne winko, niewinne, nawet dziewicze za
pierwszym łykiem, ale z drugim dnem, sugerującym światową mądrość i może odro-
binę swawolności.
Hithernils wykonał nonszalancki w jego mniemaniu gest i spróbował przybrać minę
konesera wina, którym nie był. Chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji postanowił zmie-
nić temat.
— A jak poznałeś, przyjacielu, że jestem starszym Cechu Czarowników?
— Wyczułem w zwykły sposób, że jesteś, mistrzu, czarownikiem. Rzut oka na twój
medalion powiedział mi, że jesteś członkiem Cechu. Natomiast twoja postawa, osobo-
wość, twoja aura, jeśli wolno mi użyć tego słowa, przekonała mnie, że zajmujesz w nim
odpowiedzialną pozycję.
— Jesteś bardzo spostrzegawczy — powiedział Hithernils chowając zdradliwy meda-
lion. — Rzeczywiście, jestem skarbnikiem Cechu.
— Mistrz Hithernils! Wiele o tobie słyszałem — zawołał nieznajomy tonem pełnym
szacunku.
— Naprawdę? Miło to słyszeć. A ty, mój dobry człowieku? Dotąd nie znam twojego
imienia.
Spuściwszy wzrok nieznajomy uchylił się przed tym pytaniem.
— Moje imię nie ma żadnego znaczenia, za to Cech Czarowników jest dla mnie źró-
dłem nieustającej fascynacji — powiedział podnosząc na Hithernilsa płonące zachwy-
tem oczy. — I, przyznaję, od dawna przedmiotem ambicji.
— Czy jesteś członkiem Cechu?
— Przyjęcie do niego byłoby uwieńczeniem mojego życia. Jak dotychczas, mogę
tylko uczyć się, pracować i mieć nadzieję, że pewnego dnia, kiedy dowiodę, że zasługuję
na ten zaszczyt... ale, powiedz mistrzu, jakie to uczucie, kiedy się do Cechu należy?
Pochlebstwo uczyniło Hithernilsa rozmownym, wino zaś sprawiło, że stał się wręcz
gadatliwy. Kiedy wieczór dobiegł do zamroczonego końca i Hithernils niepewnie pod-
niósł się na nogi, był zachrypnięty od wielogodzinnego, prawie nieprzerwanego mo-
nologu, podczas którego przechwalał się umiejętnością rzucania uroków, bez umiaru
6
7
wymieniał nazwiska i robił aluzje do wymagających najwyższych kwalifikacji magicz-
nych przedsięwzięć o mrożącym krew w żyłach stopniu zagrożenia. Wszystko to było
dość nieszkodliwe, choć nieco poniżej godności. Gorzej, że odkrył przed zafascynowa-
nym znajomym również tajemnice Cechu nie znane większości jego członków, a na-
wet rzeczy, których żaden za nich, łącznie z Hithernilsem w przytomniejszym stanie,
nie chciałby zdradzić nikomu z zewnątrz. I chociaż nie był pewien, co opowiadał i jak
szczegółowo, ale tego wieczoru zasnął z niepokojącym uczuciem, że powiedział dużo
więcej niż należało.
Rano obudził się w stanie fizycznego i psychicznego rozkładu. Czuł się tak, jakby
w jego głowie odbywała sabat gromada wyjątkowo nieokrzesanych czarownic. Smak
w ustach sugerował, że ich rodziny spędziły tam noc i odeszły nie sprzątnąwszy po
sobie. Jego żołądek wydawał improwizowane burknięcia i gulgoty. Wspomnienie
własnej niedyskretnej gadaniny dodawało do innych dolegliwości poczucie wstydu.
Zapowiadał się ciężki dzień.
Kiedy wreszcie z największą ostrożnością dotarł do głównej izby zajazdu, czekała go
tam dobra wiadomość. Jego wczorajszy znajomy wyjechał o świcie, nie musiał więc sta-
wiać mu czoła. Hithernils otrzymał też swój rachunek. Poza innymi wydatkami obej-
mował on również cenę dwóch dzbanów najlepszego wina. Kiedy otworzył usta, żeby
zaprotestować przeciwko tej pozycji, karczmarz wskazał dolną część rachunku. Tam,
choć chwiejną, ale niewątpliwie jego ręką widniała autoryzacja. A pod nią własnoręczny
podpis.
Zapłacił bez słowa i postanowił nigdy nikomu nie wspominać o tym przykrym incy-
dencie. Postanowienia dotrzymał.
Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem Grizziscus był w do-
skonałym humorze. Niebo zasnuwały chmury, dął wiatr i siąpił zimny deszcz, który czy-
nił gościniec śliskim, ale w sercu Grizziscusa świeciło słońce i śpiewały ptaki. Nareszcie
świat był piękny i wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze piękniejszy.
Przez pięć długich lat, odkąd odmówiono mu członkostwa w Cechu Czarowników,
Grizziscus szukał powodu tej odmowy. Aż do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale
teraz już wiedział. I nie tylko znał imię swojego prześladowcy, ale na dodatek dowie-
dział się tego w sposób, który musiał wprawiać w zakłopotanie innego członka Cechu
i to przedstawiciela starszyzny. Jest coraz lepiej, myślał, jadąc w chłodnym deszczu i nu-
cąc wesoło.
Przybył do domu na trzeci dzień, przemoczony od stóp do głów, zabłocony od pasa
w dół, kaszląc i pociągając nosem. W drzwiach czekał na niego wierny sługa z suchą
szatą na ręku, z pantoflami w jednej dłoni i naczyniem parującego napoju w drugiej.
Grizziscus zdjął buty, zrzucił płaszcz, który spadł z mokrym plaśnięciem na kamienną
posadzkę i uwolnił się od reszty przemoczonej odzieży. Otulony w puszysty szlafrok
6
7
ujął w obie dłonie czarę z piwną polewką, napełnił nozdrza zapachem napoju, a potem
pociągnął solidny łyk.
— Dowiedziałem się tego, czego chciałem, Martin. To przez Belsheera — powiedział
po pierwszym łyku.
— Brawo, mistrzu.
— Ten głupi, bełkotliwy staruch zorganizował kampanię, żeby mnie nie dopuścić do
Cechu. Naopowiadał im, że właściwie to jestem alchemikiem i nastawił ich przeciwko
mnie.
— Okropne, mistrzu. Gdybyś zechciał usiąść wytrę ci stopy.
— Zapomniałem, że mam stopy, tak mi zdrętwiały — powiedział czarownik siadając
na ławie i wyciągając mokre, sine nogi. — Czy uwierzysz, że nie dostałem ani jednego
głosu? Wszyscy wrzucili czarne gałki.
— To szokująca wiadomość, mistrzu. Skandaliczne zachowanie jak na inteligentnych
czarowników — mówił Martin wkładając mistrzowi pantofle.
— A najgorsze jest to, że nigdy w życiu nie widziałem na oczy tego Belsheera ani on
mnie. — Grizziscus dopił polewkę i odstawił pustą czarę na podłogę. Potem otarł usta,
zaniósł się powolnym, gardłowym śmiechem i dodał: — Ale wkrótce to zmienię.
Martin zamarł z drugim pantoflem w dłoni.
— Konfrontacja, mistrzu? Czy to rozsądne, ryzykować otwarte starcie?
— Mój pantofel, Martinie — powiedział czarownik wskazując odnośny przedmiot.
— Nie będzie żadnej konfrontacji, żadnego pojedynku na czary. Mam coś innego w pla-
nie dla... nazywajmy go w przyszłości Be. Po prostu Be.
Rozgrzany i osuszony Grizziscus udał się prosto do swojej pracowni, żeby poszukać
czegoś odpowiedniego w swoich księgach z zaklęciami. Nie śpieszył się — poświęciw-
szy tyle czasu, żeby poznać przyczynę swojego upokorzenia, gotów był poczekać jeszcze
trochę, żeby znaleźć odpowiednią formę odpłaty.
Jak powiedział Martinowi, miał pewne plany co do Belsheera, ale jak na razie tylko
bardzo ogólne. Belsheer miał być zaklęty w stworzenie małe i groteskowe. Pozostało do
ustalenia, jak bardzo to coś ma być małe i groteskowe.
Pierwszym krokiem było odnalezienie Belsheera i to w sposób dyskretny. Lato pra-
wie już dobiegało końca, kiedy wreszcie Grizziscus ustalił miejsce pobytu Belsheera:
przebywał on w zamku pewnego pomniejszego królika, na którego rzuciła urok wiedź-
ma, a ten z głupoty wynajął do odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna,
tylko pogorszył sprawę i do naprawienia szkód wezwano Belsheera. Po wykonaniu za-
dania wracał wczesną jesienią do domu szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi, który
tam właśnie postanowił zacząć swą zemstę.
Droga była pusta, słońce przygrzewało, końskie kopyta wybijały równy uspokajający
rytm na ubitej powierzchni. Belsheer drzemiąc jechał ostatnim długim prostym odcin-
8
9
kiem drogi przed rozwidleniem, z którego już blisko było do doliny w górach i domu.
Czuł się doskonale. Wiele czasu upłynęło, od kiedy ostatnio wzywano go do nagłego
przypadku, a jeszcze więcej, odkąd odczynił tak wielopiętrowe i wielostronne zaklęcie,
ale na szczęście wszystko poszło jak z płatka. Pamięć nadal mu dopisywała, jego czary
działały, wciąż mógł trafić tam, gdzie chciał bez przewodnika i dawał sobie radę na dro-
dze. Jak na człowieka w wieku pięciuset lat trzymał się doskonale. Byli czarownicy o po-
łowę od niego młodsi, którzy nie potrafiliby pomóc królowi... jak mu tam, a nawet nie
wiedzieliby od czego zacząć.
Nie da się ukryć, doświadczenie robi swoje. Kłopot jedynie z tym, że trzeba aż tyle
czasu, żeby je zgromadzić, a kiedy już się je ma, człowiek jest tak sztywny, obolały i ma
tak krótką pamięć, że pragnie jedynie siedzieć w fotelu przy ogniu i przeglądać książki
z obrazkami.
Pomyślał o swoim fotelu, kominku i domu. Myśl była tak przyjemna, że pogrążył się
w marzeniach, a potem zapadł w drzemkę. Ocknął się leżąc na plecach, nie mogąc zła-
pać oddechu i mając nad sobą zaniepokojoną twarz jakiegoś nieznajomego.
— Czcigodny mistrzu, czy nic ci nie jest? Nic sobie nie złamałeś? Nie zwichnąłeś?
— pytał nieznajomy klęczący przy jego boku.
Belsheer ostrożnie obmacał sobie żebra, potem ramiona i uda. Pokręcił głową.
Poruszał stopami. Nic nie bolało go bardziej niż zwykle.
— Chyba spadłem z konia — powiedział w zamyśleniu.
— Okropny upadek, mistrzu. Bałem się najgorszego.
— Tylko mnie ogłuszyło, nic poza tym — powiedział Belsheer i uniósł głowę.
Nieznajomy natychmiast podsunął pod nią ramię.
— Ostrożnie, mistrzu. Pozwól, że pomogę ci się podnieść — powiedział.
Wśród stęknięć i jęków Belsheer stanął na nogi. Potarł dolną część pleców, potem
ramię i wydał długie westchnienie ulgi.
— Mogło być gorzej — stwierdził. Potem rozejrzał się zdziwiony i spytał nieznajo-
mego. — Czy my podróżowaliśmy razem? Nie przypominam sobie. Ale jestem pewien,
że ktoś był ze mną.
— Tylko twój koń, mistrzu.
— A, tak. Mój koń. Tak jest — powiedział Belsheer, po czym nagle podniósł ręce i za-
wołał: — Gdzie jest mój koń?!
— Widocznie gdzieś odszedł. Zaczekaj tutaj, łaskawy mistrzu, a ja go sprowadzę
— zaproponował nieznajomy prowadząc Belsheera na trawiasty stok przy drodze, po
czym wsiadł na własnego konia i odjechał krótkim galopem. Po chwili wrócił z drugim
wierzchowcem, którego uwiązał do drzewa. — Myślę, że powinieneś, mistrzu, chwilę
odpocząć. Jeżeli nie pogardzisz, podzielę się z tobą moim chlebem i wodą.
— To bardzo uprzejme z twojej strony, młody człowieku. — Nieznajomy miał
8
9
wprawdzie siwą brodę, ale dla Belsheera wszyscy byli młodzi. Choć obdarty i okryty
kurzem, zdradzał dobre wychowanie. Zapewne jakiś zbiedniały szlachcic. — Co cię tu
sprowadza? — spytał Belsheer.
— Jestem bezdomnym włóczęgą.
— Młody człowiek z takimi manierami? To niesprawiedliwe.
— Jestem banitą, mistrzu. Stanąłem przed sądem lepszych ode mnie i zostałem
uznany za niegodnego.
— Doprawdy? A któż to są ci „lepsi”? I kto im dał prawo krzywdzić przyzwoitego
młodego człowieka?
Wyraźnie zraniony tym wybuchem gniewu Belsheera nieznajomy uniósł ręce, żeby
go powstrzymać.
— Niestety, dobry mistrzu, mieli do tego wszelkie prawo, gdyż są wielkimi i potęż-
nymi czarownikami. Ty sam należysz do ich grona.
— Ja? Jakiego grona? O czym ty mówisz?
— Czyż nie jesteś mądrym i czcigodnym Belsheerem, mistrzem sztuk tajemnych
i jednym z założycieli Cechu Czarowników?
Wciąż nieco ogłuszony po upadku, Belsheer zachował jednak instynktowną ostroż-
ność.
— A jeżeli jestem, to co? — spytał.
— Nie zaprzeczaj swojej godności, mistrzu. Wszyscy słyszeli o Cechu Czarowników,
a słyszeć o Cechu Czarowników to znaczy słyszeć o wielkości i mądrości Belsheera, mi-
strza mistrzów.
— Myślę, że masz rację — powiedział Belsheer po chwili namysłu. — Ale kim ty je-
steś? Nie znam cię. Jak mogłem zdyskredytować kogoś, kogo nie znam?
— Nazywam się Grizziscus — powiedział nieznajomy spuszczając głowę i przymy-
kając oczy.
Belsheer drgnął lekko na dźwięk tego imienia. W jego pamięci mogły się pojawiać
od czasu do czasu drobne luki, ale unię Grizziscusa odezwało się w niej bardzo żywo.
Ukrywszy jedną dłoń za plecami pośpiesznie otoczył się zaklęciem ochronnym.
— Chyba pamiętam to imię. Czy byłeś aplikantem? — spytał.
— Byłem. Nie otrzymałem ani jednego głosu — przyznał głucho Grizziscus.
— Ani jednego, tak? — spytał Belsheer po dłuższym milczeniu.
— Ani jednego. Ale była to mądra i sprawiedliwa decyzja — powiedział Grizziscus
unosząc głowę i spoglądając Belsheerowi prosto w oczy.
— Doprawdy?
— Tak! Byłem pusty, powierzchowny, zabłąkany, głupi. Używałem swoich mocy
w sposób nieodpowiedzialny. Gdyby mnie przyjęto, mógłbym przynieść Cechowi
wstyd. Lepiej, żebym się błąkał po drogach i bezdrożach, odtrącony przez wszystkich
10
11
banita, żebrzący o kawałek chleba, niż żeby choćby najmniejszy cień padł na dobre imię
Cechu — powiedział Grizziscus z uczuciem.
Sytuacja stawała się w najwyższym stopniu niezręczna. Belsheer nie pamiętał wszyst-
kich szczegółów, ale wiedział, że odegrał decydującą rolę w odrzuceniu kandydatury
tego młodzieńca i to nie z najważniejszych powodów. A teraz Grizziscus opiekuje się
nim, wyraża troskę o dobre imię Cechu i przyjmuje całą sprawę z bohaterskim stoicy-
zmem.
— Znosisz to bardzo dobrze — zauważył Belsheer.
— Ja jestem niczym. Cech jest wszystkim.
Belsheer chrząknął pomyślawszy o Cechu i porównawszy jego zachowanie ze
szlachetnym przykładem tego młodzieńca. Przypomniał sobie gniewną rezygnację
Kedrigerna, poniżającą aferę Quintrindusa, bezsensowne nudne posiedzenia, oburza-
jący bałagan w finansach, kalumnie, plotki, stałe wzajemne podgryzanie się i poczuł się
jak insekt.
— Wszystko mogło być inaczej — mówił Grizziscus w zamyśleniu. — Gdybym
miał przewodnika, nauczyciela, kogoś ze starszyzny, kto wskazałby mi właściwą drogę
i powstrzymał młodzieńczą zapalczywość, to na pewno nie zboczyłbym z właściwej
ścieżki.
— Tak, to wielka szkoda — zgodził się Belsheer kiwając głową.
— Nie jest jeszcze za późno — powiedział Grizziscus podkreślając każde słowo
i wpatrując się intensywnie w Belsheera.
— Nie, chyba nie. Na naukę nigdy nie jest za późno. Człowiek uczy się całe życie.
— Ale nie bez kierownictwa mądrego czarownika. Powiedzmy, kogoś ze starszyzny
cechowej — powiedział Grizziscus powoli i wyraźnie, tym razem nieco głośniej.
— To by na pewno nie zaszkodziło — zgodził się Belsheer.
— To by wszystko zmieniło. Nauczyłbym się stosować swoją moc właściwie, zamiast
wykorzystywać ją dla teleportacji na użytek drobnych tyranów. Niestety jednak, pozba-
wiony kierownictwa narobiłem wiele szkód i teraz muszę płacić.
Belsheer spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem.
— Dokonujesz więc przemieszczeń przestrzennych? — spytał.
— Mam wrodzony talent do tej formy czarów.
Belsheer zaczął sobie przypominać szczegóły. Grizziscus teleportował pojedynczych
osobników, wioski, średnich rozmiarów zamek, a raz, jeżeli wierzyć słuchom — całą
armię do odległych zakątków świata na zlecenie różnych nieprzyjemnych lokalnych
królików z dzikiej i bezprawnej północy. Jego umiejętności zawodowe były najwyższej
próby, ale etyka pozostawiała wiele do życzenia. Mówiono, że porzucił klienta w po-
łowie zaklęcia, kiedy ofiara wykrzyczała ofertę podwójnego honorarium z wypłatą od
ręki. Takie zachowanie podważało autorytet całego zawodu. Nie wolno go było tolero-
10
11
wać, a tym bardziej nagradzać. Dlatego Belsheer użył całej swojej elokwencji przeciwko
kandydaturze Grizziscusa, doprowadzając do jej odrzucenia, a w konsekwencji do nie-
sławy kandydata.
Teraz jednak zaczął podejrzewać, że historie o wybrykach Grizziscusa mogły być
przesadzone lub nawet wyssane z palca. Młodzieniec niewątpliwie miał charakter.
W kontakcie osobistym robił jak najlepsze wrażenie. Nie żywił urazy. Przyjął karę jak
na czarownika przystało. Urazy wybaczał i zapominał. Całował różdżkę. Może zasłu-
giwał na drugą szansę. Mądry stary czarownik mógł wskazać mu właściwą drogę i na-
uczyć go zachowania godnego członka Cechu. W zamian Grizziscus mógłby nauczyć
dobrego starszego czarownika szczegółów technik teleportacyjnych, gałęzi magii, której
Belsheer nigdy do końca nie zgłębił.
Belsheer wyprostował się i spojrzał w oczy młodszemu czarownikowi, a potem po-
klepał go po ramieniu kościstą dłonią.
— Młody człowieku, myślę, że będę mógł ci pomóc — powiedział głębokim, uroczy-
stym głosem.
* * *
Grizziscus okazał się chętnym i pojętnym uczniem, bardzo pomocnym w pracow-
ni. Po dwóch miesiącach nauki u Belsheera znalazł nieocenionego człowieka imieniem
Martin, który służył obu czarownikom jako pomocnik do wszystkiego. Belsheer, który
zawsze miał trudności ze znalezieniem i utrzymaniem służby był zadowolony i pełen
uznania. Z upływem miesięcy gołym okiem widać było poprawę charakteru u Grizzi-
scusa. Wykonywał drobne, pożyteczne zaklęcia dla miejscowych wieśniaków nie żąda-
jąc w zamian żadnej zapłaty. Idąc za przykładem swojego nauczyciela zawsze wymie-
niał pełne tytuły starszyzny cechowej, takie jak „Uważny i Skrupulatny Sekretarz” czy
„Wielce Czcigodny i Potężny Cechmistrz”. On z kolei nauczył Belsheera sztuki prze-
mieszczeń przestrzennych i pokazał mu, jak przenieść armię polnych myszy do spichle-
rza złego i skąpego lokalnego feudała.
Był nie tylko grzeczny, szczodry i pełen szacunku, ale również troszczył się o swojego
mistrza. Pilnował, żeby starszy czarownik wysypiał się należycie i z pomocą Martina
nakłonił go do zdrowego odżywiania się. Nalegał nawet, żeby Belsheer wyjechał na wa-
kacje do Doliny Słuchaczy Niewidzialnych Mędrców.
Słuchacze był to spokojny ludek, który spędzał życie na słuchaniu pouczających i po-
cieszających głosów z innego świata. Ponieważ nigdy nie było wiadomo, skąd taki głos
może się rozlec, słuchano wszystkiego, co było pod ręką: starych butów, stogów siana,
głazów, drzew, misek z owsianką i wszystkiego innego. Przez lata nie dotarł do nich
żaden głos, ale teraz mówiono, że Słuchacz imieniem Versel coś usłyszał. Przesłania,
jakie odbierał, były niezrozumiałe, ale po latach kompletnej ciszy Słuchacze byli i tak
12
13
szczęśliwi.
— Powinieneś ich odwiedzić, dobry mistrzu — powiedział Grizziscus, kiedy dotarła
do nich ta wiadomość. — Może dzięki twojej mądrości Słuchacze rozszyfrują swoje ko-
munikaty.
— Możliwe — powiedział Belsheer bez widocznego entuzjazmu. — Ale w tej dolinie
musi być strasznie nudno. Wszyscy tylko siedzą i czegoś słuchają.
— Tego ci właśnie trzeba, mistrzu. Cichego, spokojnego zakątka po wszystkich tru-
dach związanych z moją edukacją.
Belsheer pomyślał nad tym i twarz mu się rozjaśniła.
— Mogłoby być przyjemnie spędzić kilka tygodni wygrzewając się w słońcu i słu-
chając bochenka chleba.
— To najzdrowsza rzecz, jaką możesz zrobić.
— Mogę nawet usłyszeć jakiś głos. Niewątpliwie, jeżeli coś lub ktoś usiłuje nawiązać
kontakt, to byłoby zadowolone mogąc porozmawiać z czarownikiem.
— Bez wątpienia. Mój drogi mistrzu, ty naprawdę musisz się tam udać.
I udał się, wyruszywszy wczesnym rankiem w dwa dni później. Gdy tylko zniknął im
z oczu, Grizziscus z tryumfalnym uśmiechem zatarł dłonie.
— Idealnie. Absolutnie idealnie — powiedział. — Teraz zajmę się biblioteką Belsheera
i poszukam odpowiedniego zaklęcia, żeby się na nim należycie zemścić, kiedy wróci.
— Twoja cierpliwość może służyć za wzór, mistrzu.
— Dziękuję, Martin. Cierpliwość jest niezbędną cnotą mściciela. Podobnie jak po-
mysłowość.
— Twoja pomysłowość, mistrzu, rzuca na kolana.
— Dziękuję ci, Martin. Jestem również zwolennikiem czystej gry. Postanowiłem, że
kiedy zaczaruję tego starego złośliwego intryganta, podrzucę mu trop umożliwiający
wyzwolenie.
— Nieprawdopobna łaskawość, mistrzu. I niecodzienny pomysł, jeżeli mogę zauwa-
żyć.
— Zdecydowanie możesz. A teraz muszę przystąpić do pracy. Zawęziłem swoje
opcje, ale nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji. Pod żadnym pozorem proszę mi nie
przeszkadzać.
W trzy dni później Grizziscus wyłoni się z pracowni wymęczony i z czerwonymi
oczami, ale z uśmiechem na twarzy. Rzucił się na jedzenie i picie, spał jak kamień przez
całą dobę, a potem zabrał się za mniej wyczerpujące zajęcia, którym poświęcał się przez
prawie cztery tygodnie. Pod koniec tego okresu przyszła wiadomość, po odczytaniu
której Grizziscus rozmyślał przez cały dzień, po czym poinformował Martina, że na-
stępnego dnia z rana wyruszają, żeby spotkać powracającego Belsheera w drodze.
— To ostrożność — wyjaśnił. — Belsheer jest starym intrygantem, ale nie głupcem.
12
13
Prawie na pewno zabezpieczył się przed możliwością rzucenia na niego uroku w tym
domu. Nawet jeżeli tego nie zrobił, uważałbym za nierozsądne atakować go tutaj, wśród
jego ksiąg i w znajomym otoczeniu. Nie, najpierw go izoluję i dopiero wtedy uderzę. Ten
list daje mi znakomitą okazję.
— Czy masz jakieś szczególne życzenia, mistrzu?
— Przygotuj mój najlepszy płaszcz i buty. Sam też ubierz się elegancko. Musimy być
w strojach godnych tego wydarzenia.
* * *
Belsheer podróżował metodycznie, trzymając się ustalonej trasy. Grizziscus i Martin
spotkali go na drodze o kilka godzin jazdy od karczmy Frunskera i Grizziscus pozdro-
wił go radośnie.
— Co ty tu robisz? Kto pilnuje domu? — zapytał Belsheer.
— Zabezpieczyłem dom i gospodarstwo ochronnym zaklęciem, łaskawy mistrzu
— odparł Grizziscus. — Śpieszyłem przynieść ci dobrą nowinę.
— Jaką dobrą nowinę?
— Twój przyjaciel i towarzysz cechowy Tristaver żeni się!
Belsheera zatkało.
— Tristaver się żeni?
— Z piękną królową, którą uwolnił od paskudnego uroku. Sam ślub odbył się bez
rozgłosu, ale teraz szczęśliwa para pragnie przyjąć wszystkich swoich drogich przyja-
ciół. Zaproszenie przyszło trzy dni temu i natychmiast wyruszyliśmy, żeby cię, mistrzu,
odszukać — powiedział Grizziscus wydobywając z zanadrza autentyczne zaproszenie.
Belsheer przeczytał je z zaskoczeniem i przyjemnością.
— To ci stary obwieś! Myślałem, że nigdy się nie ustatkuje. Trudno go było zastać
w domu, stale gdzieś latał. Najczęściej w postaci sokoła.
— Czyżby mistrz Tristaver potrafił zmieniać swą postać?
— Wiem, że potrafi zmieniać się w ptaka. Nigdy nie widziałem go w żadnej innej po-
staci. Twierdzi, że jak człowiek raz był ptakiem, to już nie chce być niczym innym. Jest
też dobry w zaklęciach miłosnych.
— Rzadkie połączenie specjalności — zauważył Grizziscus.
— Zaklęcia miłosne zapewniają mu dostatnie życie. Nudne czary, ale jest na nie stały
zbyt. Ciekawe, czy w ten sposób zdobył też swoją królową.
— Posłaniec powiedział tylko, że są bardzo szczęśliwi.
Belsheer skinął głową.
— Tak, to wygląda na czary. Brat Tristaver to porządny facet i w ogóle, ale to nie jest
ktoś, o kim marzyłaby piękna królowa. — W zamyśleniu pogładził brodę i po chwili
dodał: — Z drugiej strony mamy przypadek brata Kedrigerna. Ożenił się z królową...
14
15
czy z księżniczką. W każdym razie koronowana głowa. Podobno jest też bardzo piękna.
Może królowe mają dość małżeństw z królami.
— Może tak właśnie jest.
— Tak. Również dziwny zbieg okoliczności. Jedno z przysłów Słuchaczy mówi „Król,
królowa i maselnica to wesołe błoto i słońce”.
Grizziscus spojrzał na niego skonfundowany.
— Co to znaczy, mistrzu?
— Na razie nikt nie wie, ale pracują nad tym.
Przed wieczorem przybyli do karczmy Frunskera, względnie czystej i znanej z do-
brego jedzenia. Jedli obficie i w doskonałym nastroju.
Piwo Frunskera niektórzy uważali za najlepsze w okolicy. Czarownicy spróbowali go
przy kolacji i ocenili pozytywnie, zażądali więc później po dzbanie na głowę. Martin
wziął karczmarza na stronę i wciągnął go w długą rozmowę, zostawiając dwóch czarow-
ników sam na sam. Belsheer łatwo uległ namowom Grizziscusa i zamówił drugi, a po-
tem trzeci dzban. Kiedy wreszcie podtrzymywany przez swego ucznia wspinał się po
schodach, był już w stanie sennej dobroduszności. Raczył swojego towarzysza całko-
wicie niezrozumiałymi przysłowiami Słuchaczy, a na koniec z wielkim westchnieniem
zwalił się na łóżko.
W tym momencie dołączył do nich Martin, który na pytające spojrzenie Grizziscusa
odpowiedział skinieniem głowy. Na znak swojego pana Martin stanął w drzwiach za-
gradzając przejście.
— Posłuchaj mnie, Belsheer — odezwał się Grizziscus głębokim, złowróżbnym gło-
sem.
— Jutro — wymamrotał Belsheer.
— Dzisiaj, stary intrygancie. Wysłuchaj mnie i poznaj cenę, jaką zapłacisz za moją
hańbę!
Belsheer usiadł mrugając i ziewnął.
— O czym ty mówisz? Wypiłeś za dużo piwa, mój chłopcze.
— Zaznałem zbyt wiele obelg, hańby i poniżeń, więcej niż czarownik może znieść
i dlatego... — Grizziscus uniósł rękę i wskazując zdumionego starca czarownika zainto-
nował:
Za hańbę, jaką sprowadziłeś na mnie.
Zemsta niechybnie na ciebie spadnie.
Ty, czyje imię na Be się zaczyna,
Posłuchaj tego, który cię zaklina:
Be, jak biedronka!
14
15
W zupełnej ciszy w izbie błysnęło i na łóżku, gdzie przed chwilą siedział Belsheer,
pojawiła się biedronka rozmiarów dojrzałej, dorodnej brzoskwini.
Martin nie mógł z siebie wydobyć słowa. Grizziscus roześmiał się i klasnął w dłonie,
biedronka drgnęła, zrobiła kilka kroków i przewróciła się na bok.
— Ostrożnie, mistrzu! — zawołał Martin. — To może ugryźć!
— Nie ma obawy. Biorąc pod uwagę ilość piwa, jakie wypił Belsheer, ta biedronka bę-
dzie spać do południa. Czy rozmawiałeś z karczmarzem?
— Uprzedziłem go, że możemy wyruszyć w nocy i zapłaciłem mu za wszystko. Nie
pokaże się tu do jutra.
— Dobrze. Każ przygotować konie. Wyjeżdżamy natychmiast. — Grizziscus przyj-
rzał się biedronce i ze smutkiem pokręcił głową. — Chciałem zostać godzinę lub dwie
i nacieszyć swoje oczy tym widokiem, ale ta biedronka śpi jak kamień.
W drodze powrotnej do domu i przez kilka następnych dni Grizziscus był zachwy-
cony. Nieustannie wspominał swoją zemstę nad Belsheerem i za każdym razem Martin
należycie wychwalał jego cierpliwość, poświęcenie i zręczność wykonania czaru. Po ty-
godniu Grizziscus przeszedł w stan spokojnego zadowolenia, w którym nie wspominał
o swojej udanej zemście częściej niż dwa razy dziennie. W jakiś miesiąc po przemianie
swego nauczyciela zaczął jednak popadać w zamyślenie i jego nastrój stawał się z dnia
na dzień coraz bardziej ponury. Pewnego ranka w środku lata wyszedł ze swojej pra-
cowni zdecydowanym krokiem i przyzwał Martina.
— Jutro wyruszamy do doliny Aniar. Przygotuj wszystko, co trzeba — powiedział.
— Tak jest, mistrzu. Czy długo tam zabawimy?
Grizziscus zastanowił się przez chwilę.
— Możliwe. Muszę znaleźć pewien szczególny kwiat rosnący tylko w tej dolinie.
Stanowi on antidotum na urok, który rzuciłem na Belsheera.
Martin uniósł lekko brwi.
— Czyżby miał zostać oduroczony, mistrzu?
Grizziscus uśmiechnął się mściwie i pokręcił głową.
— Absolutnie nie.
Grizziscus przemyślał sprawę i postanowił zmienić swój pierwotny plan. Nie były to
przemyślenia z tych, które wiążą się z wyrzutami sumienia, pokutą lub przebaczeniem.
Wprost przeciwnie. Zemściwszy się na Belsheerze i stwierdziwszy, że jest to przyjemne,
Grizziscus postanowił przedłużać swoją zemstę w nieskończoność. Żałował jedynie, że
uległ dziecięcej pokusie dania przeciwnikowi szansy.
W karczmie Frunskera celowo kilkakrotnie wspomniał przy służbie, że celem jego
podróży jest dolina Aniar. Nie była to prawda. Była to wskazówka co do możliwości
uwolnienia się od uroku.
W pewnym lesie w dolinie Aniar, i nigdzie więcej na świecie, rośnie pohukujący błę-
16
17
kitny siedmiosił, pasożytnicze ziele, którego kwiaty zawierają nektar odwracający zaklę-
cia człowieka w owady i kolibry. Gdyby Belsheer okazał się wystarczająco bystry, żeby
pochwycić wskazówkę, mógłby się uwolnić od uroku. Szansa była niewielka, ale zawsze
była i teraz Grizziscus żałował, że zostawił staremu czarownikowi nawet tak nikłą moż-
liwość wyzwolenia się od zemsty. Dlatego postanowił pojechać do doliny, zniszczyć tam
wszystkie okazy pohukującego błękitnego siedmiosiła i kontynuować swój plan.
Grizziscus w cichości ducha wypowiedział wojnę Cechowi Czarowników. Zachęcony
łatwością, z jaką wprowadził w pole Hithernilsa, a potem Belsheera, postanowił teraz
podjąć kroki przeciwko pozostałym członkom. Wszyscy głosowali przeciwko niemu
i dlatego wszyscy zasługiwali na karę. Uwierzył, że może pokonać każdego z nich: py-
szałka Tristavera, asekuranta Axpada, opryskliwego Conhoona, nawet Kedrigerna
i dziekana sztuk tajemnych, wspaniałego Krillicana oraz całą resztę. W swojej własnej
ocenie Grizziscus wszystkich ich przerósł i zdeklasował. Mógł teraz udowodnić światu,
że potrafi ich przeczekać, przechytrzyć i przeczarować.
Trzymał swój wielki plan w tajemnicy, póki nie przybyli do doliny Aniar, gdzie
Martin rozbił namioty i rozpalił ogień, żeby przygotować kolację. Wtedy dopiero wyło-
żył mu wszystko, delektując się każdym słowem.
Martin słuchał w milczeniu co jakiś czas unosząc brew.
— Ambitny plan — zauważył na zakończenie.
— Dla zwykłego czarownika byłoby to zadanie ambitne, ale ja już dowiodłem, że
mogę się z nimi równać — powiedział Grizziscus.
— To prawda, mistrzu. Ale jednak... sam przeciwko wszystkim...
— Najwyższy czas, żeby ktoś im dał nauczkę. A kto zrobi to lepiej niż ja?
— Rzeczywiście, mistrzu.
Grizziscus zachichotał.
— Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć ich miny, kiedy... — umilkł, pogładził brodę
i zapatrzył się w ogień. — To wymaga pewnego namysłu. Jeżeli pozamieniam ich w gzy
albo robaki, nie będę mógł zobaczyć ich min, a to połowa przyjemności. Zabrakło mi
tego u Belsheera — powiedział z żalem w głosie. Tego wieczoru do późna siedział sa-
motnie pogrążony w zadumie.
Następnego ranka o świcie Grizziscus i Martin byli na skraju lasu pokrywającego
skierowany na wschód stok doliny. Tutaj i tylko tutaj można było znaleźć pohukujący
błękitny siedmiosił. Ziele było niewielkie i trudne do wypatrzenia, ale o świcie jego
otwierające się kwiaty wydawały ciche pohukiwania, dzięki czemu można je było odna-
leźć. Dwaj mężczyźni zeszli z wierzchowców i usiedli oparci o pień starego dębu rosną-
cego na skraju polany w oczekiwaniu pierwszych promieni słońca i charakterystycz-
nych odgłosów.
16
17
* * *
W tej chwili, bez najmniejszego ostrzeżenia, kiedy Grizziscus przecierał oczy, a Mar-
tin był w połowie ziewnięcia, na polanie pojawił się spowity w oleisty czarny dym i roz-
taczający odrażającą woń jakiś ohydny stwór.
Martin tylko raz rzucił na niego okiem, wciągnął powietrze i odczołgał się na drugą
stronę pnia, gdzie cicho i obficie zwrócił poranny posiłek. Grizziscus zerwał się na
równe nogi.
— Co to ma znaczyć? Gdzie ja jestem? Kto śmiał? — zaryczała potworna zjawa ni-
skim, lepkim głosem.
— Jestem Grizziscus, najpotężniejszy z czarowników, a to jest dolina Aniar. A kto ty
jesteś?
— Jestem Wielką Pełzającą Ohydą z Moodymount i moja wściekłość jest bezgranicz-
na! Muszę się zemścić!
— Podoba mi się twoje podejście do sprawy — powiedział Grizziscus. — Opowiedz
mi coś więcej.
W boku potwora ukazało się wielkie okrągłe oko, które zimno przyjrzało się czarow-
nikowi.
— Dlaczego? — spytała Ohyda.
— Bo jestem specjalistą od zemsty. Może będę miał jakieś sugestie.
Potwór wydał jakiś mokry, kleisty odgłos i otworzył troje dodatkowych oczu, w tym
jedno na szypułce. Oczy wpatrywały się przez chwilę w Grizziscusa, a potem znikły
w cielsku Ohydy.
— Podczas walki z pewnym rycerzem i jego towarzyszami, spadł na mnie nagle
zdradziecki urok — powiedziała Wielka Pełzająca Ohyda.
— Założę się, że nie po raz pierwszy.
— Nie, nie po raz pierwszy, ale to nie twój interes. Poza tym to chamska uwaga. — Głos
potwora był niski i kleisty, ale coś w jego brzmieniu podpowiadało Grizziscusowi, że
rozmawia z istotą płci żeńskiej.
— Czy jesteś samicą? — spytał.
— Rozmawiamy o moich kłopotach, nie o mojej płci.
— Jak sobie życzysz — odpowiedział Grizziscus z dwornym gestem.
— Trwała właśnie żwawa i pobudzająca apetyt potyczka, która zgodnie z moimi pla-
nami powinna trwać do chwili aż poczuję prawdziwy głód. Moi przeciwnicy składali
się na rozkosznie zrównoważone menu: karzeł na przekąskę, krzepki rycerz jako danie
główne, piękna księżniczka na deser i paru innych na przegryzkę. Właśnie miałem wy-
puścić czarny, cuchnący obłok, żeby ich zmylić i przerazić, kiedy zostałem zdradziecko
przeniesiony w inną przestrzeń.
— Zaklęcie teleportacyjne? Czy widziałeś, kto to zrobił? Ohydny stwór utoczył nieco
18
podejrzanej cieczy z jednego boku i wydał odrażający odgłos.
— Gdyby to nie było tak absurdalne, powiedziałbym, że zrobiła to biedronka.
Ostatnia rzecz, jaką pamiętam...
Grizziscus zatoczył się, wpadł na pień dębu i wyrzucił w górę ramiona, a potem za-
piał głosem pełnym wściekłości i zawodu:
— To był Belsheer! Ta biedronka to był Belsheer.
— Nie kpij ze mnie. Nie ma czegoś takiego jak biedronka rzucająca uroki.
— Otóż jest coś takiego, ty głupi potworze, i to moje dzieło. Ta biedronka to zaklęty
przeze mnie czarownik, który używa moich własnych zaklęć.
— To ty go zakląłeś?
— Ja.
— I to dzięki twojemu zaklęciu znalazłem się w tym świecie?
— Tak. Wszystkiego, co wie na temat zaklęć teleportacyjnych, nauczył się ode mnie.
— Zatem ty zapłacisz za moje kłopoty — zahuczał odrażający stwór wypuszczając
dwie długie kleiste macki, które szybko oplotły czarownika zasłaniając mu usta i krę-
pując ramiona, co uczyniło go całkowicie bezradnym. W boku potwora otworzyła się
paszcza, do której czarownik został natychmiast wtłoczony. Otwór zatrzasnął się i znikł,
a Wielka Pełzająca Ohyda znieruchomiała.
Martin był świadkiem całego spotkania i miał dosyć. Kiedy ostatnie oko potwora
zamknęło się i znikło, Martin zaczął się wycofywać trzymając się jak najbliżej ziemi.
Dopiero kiedy dotarł do gęstej kępy brzóz, odważył się podnieść do postawy skulonej.
Potwora nie było już widać ani czuć. Martin pośpieszył do koni, doprowadził je cicha-
czem do końca doliny, tam wsiadł na jednego z nich i odgalopował nie zatrzymując się
aż do zachodu słońca.
Martin należał do ludzi przewidujących i Grizziscus polegał na nim w kwestiach
praktycznych. W podróży to on zawsze dzierżył kiesę, a podczas tej wyprawy kiesa była
szczególnie ciężka, gdyż Grizziscus planował bankiet z okazji zniszczenia ostatniego
pohukującego błękitnego siedmiosiła. Martin miał przy sobie złoto, które mogło mu
starczyć na długi czas. Miał również torbę podróżną swojego mistrza z zestawem pod-
ręczników. Przy ich pomocy mógłby posługiwać się pewną ilością prostych zaklęć.
Im dłużej o tym myślał, tym mniej mu się ten pomysł podobał. Życie czarowni-
ka, nawet pomniejszego i bardzo bezpretensjonalnego czarownika, który pragnie tylko
zarobić na życie, było zbyt ryzykowne. Co tu dużo mówić, było wręcz niebezpieczne.
Martin doszedł do wniosku, że to nie jest dla niego. Wolał coś pewniejszego.
Kiedy tak leżał patrząc w gwiazdy przypomniała mu się długa rozmowa, jaką odbył
z Frunskerem. Karczmarz kilkakrotnie wspominał o chęci sprzedania gospody, wymie-
niał nawet cenę. Martin sięgnął za pazuchę i pomacał kiesę. Była przyjemnie pulchna,
a ta pulchność oznaczała złoto.
18
Życie karczmarza, to jest coś dla mnie, pomyślał. Raz na jakiś czas małe zaklęcie, żeby
przepłoszyć pchły, szczury i myszy. Oto cała magia potrzebna karczmarzowi. Westchnął
z zadowoleniem, odwrócił się na bok i zapadł w sen z uśmiechem na twarzy.
21
Moggropple po tamtej stronie lustra
21
Na dworze wesoło śpiewały ptaki. Poranek był słoneczny, śniadanie przepyszne.
Księżniczka wyglądała uroczo, czary wychodziły.
Kedrigern skończył trzecią bułeczkę i spojrzał na świat łaskawym okiem z wysoko-
ści pełnego żołądka. Na talerzu została ostatnia bułeczka. Pod wpływem nagłego im-
pulsu Kedrigern zgarnął z obrusa okruchy, wysypał je na talerz obok bułeczki i wstał ze
słowami:
— Moja droga, jeżeli nie chcesz tej bułeczki...
— Nie mogę już, Keduś. Zjedz ty — powiedziała Księżniczka.
— Ja też się najadłem. Pomyślałem, że wyjdę na dwór i pokarmię ptaki.
— Świetny pomysł — powiedziała Księżniczka. — Pójdę z tobą.
Ptaki kręciły się po podwórku pochłonięte swoimi ptasimi sprawami podskakując,
ćwierkając, dziobiąc, zerkając na boki. Kiedy pierwsze okruchy posypały się na ziemię,
ptaki przezornie wzbiły się w powietrze, ale wkrótce wróciły i zabrały się do jedzenia.
— Ptaki to piękne stworzenia — zauważył czarownik,
— Bardzo. I tak wdzięcznie latają — dodała Księżniczka.
— Tobie też znakomicie to wychodzi, moja droga.
Księżniczka skromnie spuściła wzrok.
— Dziękuję.
W chwili, gdy Kedrigern rzucił ostatnią garść okruchów, z cichym ale wyraź-
nym szczękiem wylądował nowy ptak, rozpraszając resztę stadka. Przybysz podsko-
czył w stronę czarownika, złożył skrzydła i skłonił się. Było to zachowanie dość nieco-
dzienne jak na ptaka i Kedrigern przyjrzał mu się z uwagą.
Ptak był wielkości sroki, ale nie była to sroka. Korpus miał ze złota, skrzydła ze złota
i srebra, ogon ze srebra i elektronu. Jego oczy byty szmaragdami, czubek głowy, końce
skrzydeł i ogon miał wysadzane szmaragdami i rubinami, dziób miał z perły, nogi
zdobione niello. Małe stworzenie połyskiwało jak szkatułka z biżuterią w świetle po-
chodni.
— Czy stoję w obliczu mistrza Kedrigerna, sławnego czarnoksiężnika z Góry Cichego
22
23
Grzmotu? — spytał ptak wysokim i cichym, ale bardzo wyraźnym głosem.
— Tak jest, mój dobry ptaku. Co mogę dla ciebie zrobić? — odparł Kedrigern.
Ptak szczęknął kilkakrotnie raz po raz, przekrzywił głowę, podskoczył bliżej i wyre-
cytował:
— Wiadomość dla mistrza Kedrigerna od jego starego druha Apontheya. „Wszedłem
w posiadanie magicznego kryształu o niezwykłych własnościach. Nie moja specjal-
ność. Byłbym wdzięczny za twoją ekspertyzę. Przybywaj, jeśli możesz. Pozdrowienia,
Aponthey”.
— Czy to wszystko? — spytał czarownik.
Ptak wykonał pełny obrót głową, potrząsnął ogonem i powiedział:
— To wszystko. Na odgłos ćwierknięcia będę gotów do przyjęcia twojej odpowiedzi,
panie. Możesz się nie śpieszyć. Jestem urządzeniem mechanicznym i mogę czekać przez
czas nieograniczony.
— Dobrze wychowane stworzonko — zauważyła Księżniczka.
— ponthey zawsze był skrupulantem — powiedział Kedrigern.
— Kto to jest Aponthey? Nigdy o nim nie wspominałeś.
— To zdolny młody człowiek, bardzo utalentowany. Jest wynalazcą, zegarmistrzem...
geniuszem mechanicznym. Pracował przy słynnym Żelaznym Człowieku z Rottingen.
— Słyszałam o nim, ale nigdy go nie widziałam.
— Teraz to pewnie tylko kupa zardzewiałego szmelcu. Ale nie z winy Apontheya.
Jego dziełem był mechanizm wewnętrzny. Korpus robili miejscowi partacze i spaprali
robotę. Zresztą Aponthey zawsze był najlepszy w mniejszych rzeczach, takich jak ten
ptak.
— Jest wspaniały — powiedziała Księżniczka schylając się, żeby lepiej obejrzeć mały
automat, który właśnie wyćwierkał swoją gotowość do pracy. — I jak bogato zdobiony!
Co najmniej siedemnaście kamieni.
— Aponthey zrobił bardzo podobnego dla cesarza Bizancjum, istne cacko z kutego
złota i emalii. Dwóch greckich złotników przywłaszczyło sobie całą sławę, ale to była
robota Apontheya. Majstersztyk, z tego co słyszałem. Siadał na złotej gałęzi i śpiewał
o tym co minęło, co przemija i co nadejdzie. Dwór przepadał za nim, ale cesarz twier-
dził, że nie daje mu spać.
— Niełatwo jest zadowolić cesarza.
— Aponthey zabrał ptaka i zastąpił go tuzinem mechanicznych biedronek. Latały
w szyku wykonując ewolucje, wszystko po cichu. Cesarz był zadowolony.
— Brawo dla Apontheya. A jak zamierzasz odpowiedzieć na jego prośbę?
— Sam nie wiem, wprawdzie nie mam teraz żadnej pilnej pracy, ale wymagałoby to...
— tu przerwał i skrzywił się, aż wreszcie wydusił znienawidzone słowo — ... podróży.
— Czy daleko jest do pracowni Apontheya?
22
23
— Wszędzie jest daleko, moja droga. Podróż to jest kurz, brud, upał i niewygody, a na
końcu czeka rozczarowanie i dwa razy gorsza droga powrotna.
— Można by pomyśleć, że nie masz ochoty tam jechać — powiedziała Księżniczka.
— Właściwie to nawet mam ochotę. Zapowiada się to wcale interesująco. Nie mia-
łem do czynienia z magicznymi kryształami od czasu naszych przepraw z kryształami
Caracodissy. Pamiętasz, jak sądzę.
— Pamiętam, pamiętam — potwierdziła Księżniczka ponuro.
— Zdradziecka rzecz, te magiczne kryształy, ale mogą być użyteczne. Dobre źródło
informacji.
— Bezpieczniej polegać na plotkach i słuchach — powiedziała Księżniczka.
— Teraz wygląda, że to ty nie masz ochoty jechać.
— Ależ wprost przeciwnie. Jest doskonała pora do podróży. Możemy to uznać za
małe wakacje.
— Uhum.
— Po drodze będziesz mógł zbierać różne zioła. Zrobię świetne kanapki na drogę. Na
pewno miło ci będzie zobaczyć się z Apontheyem, prawda?
— Tak — przyznał niechętnie Kedrigern.
— I jak to jest daleko, tak naprawdę?
— Około trzech dni drogi w każdą stronę.
— Ależ to żadna odległość! Powiedz ptakowi, że jedziemy.
Kedrigern wzruszył z rezygnacją ramionami.
— Dobrze, moja droga. Skoro sobie tego życzysz.
— Ty też i oboje dobrze o tym wiemy.
Zwracając się do ptaka Kedrigern wyciągnął rękę i powiedział:
— Ptaku, jestem gotów do odpowiedzi.
Mały automat rozwinął skrzydła, gładko wzbił się w powietrze i usiadł na lewej dłoni
czarownika.
— Proszę mówić prostego do mojego dzioba i nie zbliżać się za bardzo — powie-
dział.
Kedrigern uniósł ramię aż ptak znalazł się równo z jego ustami na odległość przed-
ramienia.
— Czy tak będzie dobrze? — spytał.
— Znakomicie. Proszę nadawać.
Kedrigern zajrzał w otwarty dziób i nagle poczuł się bardzo głupio, stojąc tak na
swoim podwórku i gadając do mechanicznego ptaka. Zaraz jednak się opanował, od-
chrząknął i głosem lekko tylko nienaturalnym powiedział:
— Jak się masz, Aponthey? Słyszysz mnie? Tu Kedrigern. Mam nadzieję, że jesteś
zdrów. My tu mamy piękny poranek.
24
25
— Kryształ — szepnęła Księżniczka z ponaglającym gestem.
— A tak, kryształ. Co do tego twojego kryształu, Aponthey. Przybywamy, żeby go
obejrzeć. To znaczy moja żona i ja. Wyruszamy jutro i za trzy dni powinniśmy być na
miejscu. Nie zabawimy długo.
— Keduś, nie możemy wpaść jak po ogień. A jeżeli to jakaś poważna sprawa?
— No dobrze. Nie zabawimy długo, chyba że to jakaś poważna sprawa. Do widzenia,
Aponthey. Do zobaczenia za kilka dni.
Kedrigern skończył, ptak zatrzasnął dziób, z dziarskim „Dziękuję” wzbił się z dłoni
czarownika, po czym zatoczył jeden krąg i skierował się na północny zachód.
— No i co teraz? — spytał Kedrigern.
— Pakujemy się — powiedziała Księżniczka i wziąwszy go za rękę poprowadziła do
domu.
* * *
Rezydencja Apontheya okazała się być oddalona o niecałe trzy dni przyjemnej
jazdy. Drogi były suche i puste. Nie było ani zbyt gorąco, ani zbyt chłodno. Co noc
Księżniczka i Kedrigern rozbijali obóz na łąkach pełnych kwiatów i spali pod gwiaz-
dami, kołysani do snu powiewem niosącym słodkie zapachy lata. Rankiem uzupełniali
swoje proste śniadanie świeżymi jagodami. Podróż była tak idylliczna, że Kedrigern nie
znajdował powodów do zrzędzenia i musiał się zadowalać przepowiedniami nieunik-
nionego deszczu, chłodu i bandyckich napadów w drodze powrotnej. Chcąc poprawić
mu humor Księżniczka zagadnęła go o ich gospodarza.
— W jakim domu mieszka Aponthey?
— Nic nadzwyczajnego. Jest to właściwie jedna wielka pracownia. Może wydać ci się
nieco zagracona, ale na pewno będzie interesująca. Zegary wszelkich rodzajów, kształ-
tów i rozmiarów, z figurami, które wywijają rękami, wierzgają nogami, przewracają
oczami i wyczyniają łamańce... rzeczy, które tykają, dzwonią, szczękają i brzdąkają...
straszny hałas co godzina, kiedy wszystkie te zegary robią swoje na raz.
— Musimy poprosić o jakiś cichy pokój.
— Aponthey pewnie takiego nie ma. Raczej trzeba będzie na noc zatykać czymś
uszy.
— A jaki jest on sam?
— Żywe srebro. Tryska energią. Ruchliwy jak pchła, zawsze robi tuzin rzeczy na raz
i planuje następne dwa tuziny.
— Może być dość męczący.
— Większość jego energii pochłania praca. Mimo to potrafi być bardzo interesują-
cym kompanem. Tak, moja droga — powiedział czarownik uśmiechając się nostalgicz-
nie i kręcąc głową — jestem pewien, że ci się spodoba. Naprawdę czarujący młodzie-
24
25
niec.
— Jak daleko jeszcze do jego domu? Powiedziałeś trzy dni i jesteśmy już trzeci dzień
w drodze.
— Powinniśmy lada chwila być na miejscu. Musimy tylko przejechać przez ten las.
Dom Apontheya stoi pośrodku wielkiej polany. Zawsze lubił mieć wokół siebie dużo
wolnej przestrzeni, żeby móc... poczekaj chwilę.
— Czy coś się nie zgadza? — spytała Księżniczka.
Kedrigern wskazał czarny kamienny słup dwukrotnie wyższy od człowieka. Z jednej
strony był wypolerowany i z tej strony na wysokości głowy miał wykute stylizowane
A nad dziwnym wielobocznym symbolem.
— To nie powinno stać tutaj, pośrodku lasu. To jest znak graniczny jego polany
— powiedział czarownik.
— Czy jesteś pewien? — spytała Księżniczka.
— Jak najbardziej. Sam narysowałem ten znak kamieniarzowi. To ostrzeżenie dla de-
monów. Przy mnie ustawiano ten słup.
— Może ktoś go przeniósł.
Jedyną odpowiedzią Kedrigerna było pełne zadumy mruknięcie. Potem wyciągnął
spod koszuli medalion i podniósł go do oka, żeby spojrzeć przez Otwór Prawdziwego
Widzenia.
— Jest i dom — oświadczył. — Też go ktoś przeniósł, bo stoi wśród drzew. Nie po-
doba mi się to.
Droga była wąska i zarośnięta. Powoli przejechali wśród zarośli do drzwi, przed któ-
rymi Kedrigern wstrzymał konia.
— To tutaj — powiedział. — Aponthey dokonał pewnych przeróbek, ale to jest na
pewno jego dom. Tylko skąd, u licha, on się znalazł tutaj, pośrodku lasu? Zsiądę i zapu-
kam... o, jest jakiś służący. Zapytamy tego starca.
Z domu wyszedł powłócząc nogami stary człowiek. Stał przez chwilę mrugając i pa-
trząc szklanym wzrokiem przed siebie, aż po chwili dostrzegł parę jeźdźców. Przyglądał
im się bez słowa.
— Dobry dzień, starcze. Czy Aponthey jest w domu? — spytał Kedrigern z przyja-
znym gestem.
— On tego nie — zagadkowo odpowiedział staruch.
— Czego nie?
— Kto?
— Aponthey.
— Czego chcesz od Apontheya?
— To Aponthey chce czegoś ode mnie. Jestem Kedrigern, czarownik, a to jest moja
żona Księżniczka. Aponthey mnie zaprosił.
26
27
— Kedrigern? Ty jesteś Kedrigern? Czarownik? — spytał stary człowiek wyso-
kim, drżącym głosem. Zaczął poklepywać różne części swojej osoby aż wreszcie wy-
ciągnął parę grubych szkieł i niezgrabnie założył je na nos upuszczając przy tym laskę.
Uzbrojony w okulary podszedł, żeby obejrzeć uważnie swoich gości i w końcu zapiał
radośnie — Kedrigern! Kopa lat! Nic się nie zmieniłeś, ty stary łotrze!
— Aponthey? — spytał czarownik ostrożnie. Starzec wybuchnął skrzekliwym śmie-
chem.
— Nie poznałeś mnie, co? Nigdy nie miałeś pamięci do twarzy. Zaklęcia, to jedyne
co pamiętasz.
— No cóż, dawno się nie widzieliśmy.
— Prawie sześćdziesiąt lat — powiedział stary człowiek z satysfakcją. Założę się, że
nie pamiętasz naszej ostatniej...
— Ależ pamiętam, pamiętam! To było w mojej wieży. Ty, Fraigus i paru innych przy-
szliście złożyć mi życzenia z okazji sto dziesiątej rocznicy urodzin. Przeciągnęło się to
ładnych parę dni.
— Teraz nie urządza się już takich przyjęć — zauważył Aponthey. — Zresztą może to
i lepiej. — Przyjrzał się Księżniczce i spytał: — A to kto?
— Aponthey, przedstawiam ci moją żonę. — Na słowa Kedrigerna Księżniczka zrzu-
ciła z ramion podróżną pelerynę i rozprostowała swoje tęczowe skrzydełka, a następnie
wolno uniosła się z siodła i wylądowała na ziemi u boku męża.
— Ona lata — powiedział Aponthey ściszonym głosem. — Ma małe skrzydełka i la-
ta! Piękna robota. Kto ją zrobił?
— Nikt jej nie zrobił. Jest prawdziwa i jest moją żoną.
— Jest prawdziwa?
— Miło mi cię poznać, Aponthey. Tyle o tobie słyszałam — powiedziała przemile
Księżniczka wyciągając dłoń.
— Jesteś prawdziwa i latasz — powtórzył cicho wstrząśnięty Aponthey.
— To są magiczne skrzydełka, ale stałe. Bardzo mocne i bardzo użyteczne — powie-
działa Księżniczka z uśmiechem i zatrzepotała skrzydełkami.
— Skąd je masz?
— To długa historia.
— Opowiesz mi ją więc przy obiedzie... — zgodził się Aponthey. — A ty, Kedrigern,
też będziesz miał co opowiadać. Cieszę się, że cię widzę, stary zbóju. Cieszę się, że wpa-
dłeś. Co cię tu sprowadza?
— Sam mnie zaprosiłeś. W związku z jakimś kryształem.
— W związku z kryształem?
— Kryształ o niezwykłych własnościach — pomagał Kedrigern.
— A, ten kryształ! Przypomnij mi, żebym ci go pokazał przed odjazdem. Ciekawa
26
27
sztuka. Miałem posłać po znajomego czarownika i prosić go, żeby... — Aponthey umilkł
i zamyślił się przez chwilę. — Zrobiłem to. I dlatego tu jesteś.
— Tak jest. Posłałeś ptaka z wiadomością.
— Małego złoto-srebrnego ptaka z perłowym dziobem?
— Właśnie tego.
— Nazywa się Skibreen. Wierny posłaniec, ale za grosz nie ma poczucia kierunku.
Pokaże się tu pewnie za miesiąc lub dwa. Gdzie jest moja laska? Miałem laskę — powie-
dział Aponthey niespokojnie.
Kedrigern podniósł laskę i podał ją Apontheyowi. Ten wziął ją i przyjrzał się jej po-
dejrzliwie.
— Wejdźcie do środka — powiedział i wszedł pierwszy do domu.
— Zdolny młody człowiek Aponthey — mruknęła Księżniczka pod nosem uśmie-
chając się niewinnie. — Istne żywe srebro.
— Upłynęło zaledwie sześćdziesiąt lat, moja droga. Nawet nie całe sześćdziesiąt. Stale
zapominam, jaki to długi czas dla ludzi, którzy nie są czarownikami.
— To jest długi czas nawet dla drzew. Wystarczy, żeby wyrósł las.
— Wiem, wiem. Ale przecież w końcu trafiliśmy, prawda?
— Chcę ci tylko uświadomić sytuację. Twojego przyjaciela zawodzi pamięć i bę-
dziesz musiał zadawać mu bardzo precyzyjne pytania, jeżeli masz zamiar pomóc mu
w sprawie tego kryształu.
— Apontheya nie zawodzi pamięć. On zawsze był roztargniony. Ale zawsze słynął
z dobrej kuchni, nawet w tamtych czasach. Sądzę, że możemy liczyć na znakomity obiad
— powiedział Kedrigern biorąc Księżniczkę pod rękę.
* * *
I nie zawiedli się. Jedzenie było znakomite, przygotowanie mistrzowskie, podanie
bezbłędne. Trzy urocze młode damy, całe z bladego złota i kości słoniowej, ze szmarag-
dowymi oczami i koralowymi ustami, w sukniach ze srebra zdobionego emaliowanymi
drobnymi kwiatkami, przynosiły z kuchni danie za daniem, stawiały je na kredensie
i wdzięcznie dygały przed gośćmi. Trzej brązowi lokaje z berylowymi oczami w barw-
nych czarno-czerwono-zielonych liberiach podawali do stołu poruszając się prawie
bezszelestnie, z ledwie słyszalnym tykaniem wewnętrznych mechanizmów.
Kiedy zabrano półmisek, Kedrigern wydał ciche westchnienie człowieka usatysfak-
cjonowanego.
— Prawdziwa uczta, Aponthey — powiedział. — Taki posiłek to powód do dumy.
Gratulacje dla kucharza.
— Wezwę go, żebyś mógł mu pogratulować osobiście. Stary Collindor jest łasy na
pochwały, a ja ostatnio rzadko miewam gości — Aponthey uniósł mały, kryształowy
28
29
dzwonek stojący przy jego ręce i potrząsnął nim, ale dzwonek nie wydał dźwięku.
Do pokoju na bezgłośnych rolkach wjechał stwór wyglądający jak dwa miedziane
kotły połączone wielką sprężyną. Z górnego kotła wyrastało osiem ramion. Dwa z nich
trzymały trzepaczki do piany, jedno chochlę, dwa inne widelce i jedno ścierkę. Unosząc
dwa pozostałe ramiona stwór odezwał się niskim, dudniącym głosem:
— Wzywałeś mnie, mistrzu?
— Tak, wzywałem. Moi goście chcą ci pogratulować — powiedział Aponthey wska-
zując Księżniczkę i Kedrigerna.
— Pieczeń była idealna — stwierdził Kedrigern.
— A jarzyny najlepsze, jakie jadłam w życiu — dodała Księżniczka.
— Chleb był przepyszny.
— Deser był dziełem sztuki.
— Jesteście zbyt uprzejmi — zadudnił Collindor gestykulując dwiema wolnymi koń-
czynami i powściągliwie falując pozostałymi. — Wszystko to zasługa mojego mistrza.
— Aponthey z zadowoloną miną pociągnął łyk wina. — Ale sos do deseru wymyśliłem
sam.
— Wystarczy, Collindor. Wracaj do kuchni — rozkazał Aponthey.
— Jak mistrz rozkaże — odpowiedział stwór, wyjeżdżając bezgłośnie z pokoju.
— Ty go zrobiłeś, mistrzu? — spytała Księżniczka.
— Musiałem. Swego czasu miałem tu dużo klientów i wszyscy spodziewali się przy-
zwoitego posiłku. Collindor potrafi w ciągu godziny przygotować kolację na dwanaście
osób. Utrzymuje też nienaganny porządek w kuchni.
— Cóż za cudowny wynalazek!
Aponthey zmarszczył czoło.
— Collindor ma również swoje wady, Księżniczko. Po roku jego służby przytyłem
sześćdziesiąt jeden funtów. Musiałem go przeprogramować, żeby ograniczył bardziej
zawiesiste sosy, a jak już zacząłem, postanowiłem zrezygnować z powierzchowności na
rzecz funkcjonalności. Jest najlepszym kucharzem, jakiego miałem w życiu i bardzo mi
pomaga w domu. Nakręca wszystkich innych i sam siebie. Wielka to dla mnie ulga.
— Idealny sługa — powiedziała Księżniczka z podziwem.
— Nie całkiem. Niestety lubi eksperymentować z nowymi przepisami.
— Wszyscy dobrzy kucharze eksperymentują.
— Ale nie dodają mrówek, żwiru, sprężyn i kleju do duszonych fig — powiedział
Aponthey z gniewem.
— Z reguły nie. Służbę należy instruować bardzo precyzyjnie — wtrącił Kedrigern.
— My mamy młodego trolla do wszystkiego. Azor jest silny, sumienny i można na nim
polegać, ale wymaga przemyślanych instrukcji. Pamiętam, jak kiedyś zaproponowałem,
żeby zrobił na kolację coś oryginalnego i...
28
29
— Keduś, proszę. Nie po jedzeniu — przerwała mu Księżniczka z wyrazem obrzy-
dzenia.
— Przepraszam, moja droga.
— Dość już rozmów o służbie — powiedział Aponthey. — Co to za kryształ, o któ-
rym wspomniałeś? Przyznaję, że mnie to zaciekawiło.
— Ależ to twój kryształ. Prosiłeś mnie, żebym przyjechał go obejrzeć — odparł
Kedrigern.
Aponthey był autentycznie zaskoczony.
— Naprawdę? W takim razie musi być gdzieś tutaj. Może w... nie, nie tam. W starym...
nie. — Zmarszczył czoło, mrucząc coś pod nosem i wreszcie powiedział. — Zadzwonię
na Collindora. On będzie wiedział — tu podniósł kryształowy dzwonek, potrząsnął nim
i jego twarz nagle się rozjaśniła. — To jest to, Kedrigern! To ten kryształowy dzwonek!
Masz. Weź go i spróbuj zadzwonić.
Kedrigern ująwszy rączkę dzwonka kciukiem i dwoma palcami lekko nim potrzą-
snął. Dzwonek nie wydał żadnego dźwięku. Kedrigern wymienił spojrzenia z Księż-
niczką, która wzruszyła ramionami. Kedrigern ponownie potrząsnął dzwonkiem, tym
razem mocniej. Nadal żadnego dźwięku. Chwyciwszy rączkę całą garścią czarownik
machnął dzwonkiem trzykrotnie z całej siły. Nic.
— Nie rozumiem. Dzwonek ma serce, które uderza o ścianki. Czy jest zaczarowany?
Aponthey schował głowę w ramiona i odwrócił dłonie w geście symbolizującym
pełną bezradność.
— Nie mam o tych sprawach pojęcia. Pewnie dlatego cię zaprosiłem. Zaprosiłem cię,
prawda?
— Zdecydowanie tak. Wspomniałeś o „niezwykłych własnościach”. Co miałeś na
myśli?
Na twarzy Apontheya znów odmalowało się zdziwienie.
— No, on nie dzwoni — powiedział po chwili. — To jest niezwykłe jak na dzwonek.
Dzwonki zwykle dzwonią.
— A gdzie jest Collindor? — spytała Księżniczka. — Kiedy Aponthey dzwonił na
niego poprzednio, przyszedł, a teraz nie.
— To dlatego, że ja o nim myślałem, kiedy dzwoniłem, a Kedrigern nie. Na tym po-
lega działanie tego dzwonka. To jest chyba jeszcze jedna jego niezwykła cecha.
— Chyba tak. — Kedrigern podniósł kryształowy dzwonek tak, żeby światło świec
przechodziło przez jego krawędzie. Potem wyjął swój medalion, przyjrzał się dzwon-
kowi przez Otwór Prawdziwego Widzenia i wykrzyknął — Aha!
— Co to ma znaczyć? — spytał Aponthey ostrożnie.
— Coś uwięzło w tym dzwonku — powiedział Kedrigern nie odrywając oczu od
przedmiotu rozmowy.
30
31
— I to wszystko? Powiem Collindorowi, żeby go umył. Aponthey roześmiał się z za-
żenowaniem. — Myślałem, że to coś magicznego, a to, okazuje się, były jakieś okruchy.
Cóż, wzrok już nie ten...
— To nie okruchy. Masz tu uwięzionego ducha.
— Naprawdę? To jakiś mały duch.
— U duchów rozmiary to sprawa drugorzędna — powiedział Kedrigern z zadumą
obracając kryształowy dzwonek w dłoniach. Potem postawił go przed sobą na stole i nie
spuszczając z niego oka powiedział. — Czy moglibyście zachować absolutne milczenie
i nie ruszać się? Chciałbym zamienić parę słów z tym duchem.
Księżniczka i Aponthey zgodnie skinęli głowami. Kedrigern wyciągnął nitkę ze swo-
jej koszuli, zawiązał jeden koniec wokół rączki dzwonka i zawiesił go na łyżce, którą
oparł na dwóch pustych kielichach. Dzwonek wisiał teraz w powietrzu. Kedrigern wy-
powiedział zdanie w jakimś niezrozumiałym języku i dzwonek zaczął drgać w zupełnej
ciszy, żeby powoli znieruchomieć. Rój małych świetlistych punktów przebiegł po nim
z góry w dół i zastygł w złotej połyskującej obręczy wokół jego obwodu.
— Duchu dzwonka — przemówił Kedrigern cichym, uroczystym głosem — czy
mnie słyszysz i rozumiesz? Zadzwoń raz na tak i dwa razy na nie.
W pokoju rozległ się jeden suchy dźwięk. Kedrigern mrugnął w stronę Księżniczki,
zanim przeszedł do następnego pytania.
— Czy jesteś uwięziony w dzwonku?
Dzyń.
— Czy jesteś więźniem od wielu, wielu wieków?
Dzyń, dzyń, zdecydowanie.
— Nie? A więc niedawne uwięzienie. Krócej niż sto lat?
Dzyń.
— Mniej niż dwadzieścia lat?
Dzyń.
— Mniej niż pięć?
Energiczne dyndnięcie, od którego zadrżała łyżka.
— To bardzo świeże zaklęcie. Ciekawe, że nie słyszałem... chyba że... Duchu dzwon-
ka, czy zaklęcie jest dziełem kogoś, kogo znasz?
Dzyń, dzyń.
— Chyba rozumiem. Czy to była pułapka zastawiona na pierwszego, który się nawi-
nie?
Głośny dzwonek.
— Czy chcesz być uwolniony?
Bardzo głośny dzwonek.
— Dobrze. Słuchaj teraz uważnie. Jeżeli mam cię uwolnić, muszę uzyskać pewne in-
30
31
formacje, a ten system porozumiewania się jest bardzo czasochłonny.
Dzyń.
— Cieszę się, że jesteśmy co do tego zgodni. Dowiem się, czego się da, od Apontheya,
a potem spróbuję wynaleźć szybszy sposób dochodzenia do prawdy. Wrócę, jak tylko
wpadnę na jakiś trop. Czy jest ci wygodnie?
Dzyń, dzyń.
— Przepraszam. Postawię cię na stole. Czy tak będzie lepiej?
Dzyń.
Kedrigern odwiązał nitkę i postawił kryształowy dzwonek na stole w bezpiecznej
odległości od krawędzi. Blask na obwodzie dzwonka rozsypał się w plamki złocistego
światła, które zawirowały i z wolna popłynęły ku górze, gdzie gasły. Księżniczka obser-
wowała te ruchome drobiny światła ze zmarszczonym czołem.
— Zadaj temu czemuś jeszcze jedno pytanie — poprosiła.
— Jeżeli sobie tego życzysz, moja droga — Kedrigern wziął dzwonek i ponownie
związał go na nitce. — O co chcesz spytać?
— Spytaj go, czy był kiedyś w krysztale Caracodissy.
— Moja droga, czy naprawdę sądzisz...?
— Poznałabym te świetliki na końcu świata. Ten nędzny duszek zmuszał mnie do
mówienia do tyłu, na boki i do góry nogami, wszystko tylko nie normalnie. I jeżeli teraz
myśli, że będę stać bezczynnie i patrzeć, jak go uwalniasz, to czeka go wielka niespo-
dzianka. Proszę, spytaj go — powiedziała Księżniczka i w jej głosie słyszało się stal.
— I co ty, duchu, na to? Czy mieszkałeś kiedykolwiek w krysztale Caracodissy?
— spytał Kedrigern.
Przez chwilę złote świetliki spływały, żeby utworzyć błyszczący krąg wokół otworu
dzwonka, potem rozległo się niechętne ciche dzyń.
— I czy zmuszałeś tę damę do mówienia na różne trudne i ośmieszające sposoby?
Jedno dzyń, jeszcze cichsze niż poprzednio.
— No tak. To zmienia postać rzeczy, prawda?
Tym razem dzyń było ledwie słyszalne.
— Nie chcę być okrutna, Keduś, ale on ze mnie drwił. Najpierw zmusił mnie do mó-
wienia w idiotyczny sposób, a potem się śmiał, kiedy go uwolniłam! — powiedziała
Księżniczka z oczami pałającymi gniewem.
— Ale pozwolił ci mówić, moja droga.
— Tylko na krótko i w idiotyczny sposób.
— Poza tym wcale nie chciałaś go uwolnić. Po prostu rozbiłaś kryształ na kawałki
i duch uciekł.
— No i szczęśliwej drogi — powiedziała Księżniczka lodowatym głosem.
— Może on wcale nie śmiał się z ciebie. Może dał upust radości po uwolnieniu się
32
33
z więzienia. — Po tych słowach dzwonek dał jeden potwierdzający głos i Kedrigern za-
kończył: — Widzisz, moja droga? To nie było wcale szyderstwo.
— Ale śmiał się.
— A ty byś się nie śmiała w podobnej sytuacji?
— Jako Księżniczka wzięłabym pod uwagę uczucia innych i powstrzymałabym się
od objawów radości, póki nie oddaliłabym się od osób, które zmusiłam do mówienia od
tyłu — powiedziała Księżniczka z wyższością.
Kedrigern ujął jej dłonie w swoje.
— Nie każdy, moja droga, korzystał z przywileju dobrego wychowania. Młody, żądny
przygód duch puszczony samopas w świat, a potem uwięziony w krysztale nie ma wiel-
kich szans na zdobycie ogłady towarzyskiej.
— To trzeba go ogładzić.
— Może ostatnie cierpienia czegoś go nauczyły. Gdybym tylko mógł z nim normal-
nie porozmawiać... Zobaczmy, czego się uda dowiedzieć od Apontheya. Może ten duch
szczerze żałuje tego co zrobił...
— Żałuje, że się dał znów złapać i tyle. To duch bardzo podrzędnej klasy.
— Tym bardziej zasługuje na pobłażanie, moja droga. — Księżniczka zareagowała
cichym, ale wcale nie pobłażliwym sapnięciem a Kedrigern zwrócił się do Apontheya.
— Czy możesz nam powiedzieć coś więcej na temat tego dzwonka? Czy ma jakieś
inne niezwykłe właściwości, które sobie przypominasz? — Kiedy Aponthey odpo-
wiedział tylko gestem bezradności i zdziwionym wyrazem twarzy, czarownik spytał:
— Zacznijmy od tego jak ten dzwonek znalazł się w twoim posiadaniu? Może to ma
jakiś związek...
— Niezwykłe własności! O to mi chodziło! Mam ich pełną stodołę i ten dzwonek był
w jednej z komódek, wziąłem go więc, żeby przywołać nim Collindora.
— Stodoła pełna niezwykłych własności? — upewnił się Kedrigern.
— Stare meble Pemmeny’ego: komody i szafy, kredensy i łoża, stoły, krzesła, lustra
i...
Kiedy Aponthey wspomniał o lustrach dzwonek rozdzwonił się jak oszalały i dzwo-
nił, póki Kedrigern nie kazał mu zamilknąć.
— Czy nie ma tam przypadkiem pięciu identycznych luster?
— Może i są, nigdy nie sprawdzałem. Stary Pemmeny skupował używane meble po
całym królestwie. Pozwalałem mu korzystać z mojej stodoły, w zamian za co ja mogłem
korzystać z mebli. Lustra nigdy nie były mi potrzebne.
— Chciałbym obejrzeć te niezwykłe własności.
— To kupa starych gratów, Kedrigern. Nic, co mogłoby zainteresować czarnoksięż-
nika.
— Może i tak, ale mimo to chciałbym je obejrzeć.
32
33
— Jak sobie życzysz. Możemy na nie rzucić okiem po obiedzie.
— Właśnie skończyliśmy obiad.
— Aha. W takim razie chodźmy spojrzeć na te meble. Lustra, powiadasz.
I znów kryształowy dzwonek rozdzwonił się entuzjastycznie i Kedrigern jeszcze raz
zwrócił się do niego z pytaniem.
— Powiedz mi prawdę, duchu. Czy szukałeś luster Moggropple?
Dzyń.
— Czy w trakcie tych poszukiwań zostałeś uwięziony w tym dzwonku?
Dzyń.
— Czy miałeś zamiar uwolnić Moggropple z tych luster?
Dzyń.
— Czy wiesz, jak to zrobić?
W odpowiedzi usłyszał dwa głuche, smutne dzwonki.
— Może uda mi się coś zrobić dla was obojga — powiedział Kedrigern, a potem
zwrócił się do Księżniczki. — Chyba teraz, moja droga, nie będziesz miała nic przeciw
temu, że pomogę temu duchowi. Wpadł w pułapkę w czasie wykonywania misji miło-
sierdzia.
— No dobrze, już dobrze — powiedziała Księżniczka.
— Co to wszystko znaczy, Kedrigern? Kto to jest Moggropple? Czy chcesz powie-
dzieć, że mam w stodole stos magicznych luster? Co to ma wspólnego z tym dzwon-
kiem? — dopytywał się całkowicie zagubiony Aponthey.
Kedrigern uspokoił go. Po drodze do stodoły opowiedział przyjacielowi historię
nieszczęsnej Moggropple wspomagany cichymi uwagami natury ironicznej ze strony
Księżniczki.
Wszystko zaczęło się od magicznego przedmiotu zwanego kryształem Caracodissy,
sześcianu nieznanego pochodzenia, który był prawdziwą skarbnicą pożytecznych za-
klęć i kontrzaklęć. Żeby uzyskać dostęp do określonego zaklęcia (lub kontrzaklęcia),
należało wywołać ducha kryształu, który następnie powodował, że potrzebne zaklęcie
(lub kontrzaklęcie) pojawiało się na wszystkich sześciu ścianach, choć wzywający wi-
dział tylko jedną. Rzecz w tym, że na każdej ściance zaklęcie (lub kontrzaklęcie) wystę-
powało w nieco odmiennej wersji, a tylko jedna była właściwa. Wygłoszenie niewłaści-
wej dawało nieoczekiwane, a zwykle niepożądane rezultaty.
Przez stulecia ludzie godzili się na szansę jak jeden do sześciu, ale sprytna i pomy-
słowa czarodziejka imieniem Moggropple wymyśliła sposób na obejście tego ograni-
czenia. Ustawiła sześcian na szklanej tafli i otoczyła go z pięciu stron lustrami, a sama
obserwowała szóstą ściankę od dołu. Kiedy ukazało się wywołane przez nią zaklęcie,
wyrecytowała najszybciej jak mogła wszystkie sześć wersji, jedną po drugiej.
Czy to w pośpiechu coś przekręciła, czy też duchowi kryształu, samemu kryształowi
34
35
lub twórcy kryształu nie spodobał się jej pomysł, nikt nie umie powiedzieć. Dość, że
Moggropple została uwięziona w lustrach. W pięciu postaciach. I nikt nie miał pojęcia
nie tylko, jak ją uwolnić, ale nawet która Moggropple jest prawdziwa.
— Po raz pierwszy usłyszałem o niej, kiedy studiowałem u Fraigusa z Murk. Zawsze
chciałem zobaczyć te lustra — zakończył Kedrigern.
— A co się stało z kryształem? — spytał Aponthey.
— Rozbiłam go w drobny mak — powiedziała mściwie Księżniczka. — W ten spo-
sób duch wydostał się na wolność. Niedługo się nią cieszył, półgłówek.
— Widocznie ma wielką słabość do kryształów — powiedział Kedrigern.
Stodoła Apontheya była bardzo duża i zastawiona bez żadnego ładu i składu wielką
ilością gratów. Pełniła kiedyś rolę warsztatu, ale popadała w zapomnienie w miarę jak
Aponthey stawał się coraz bardziej krótkowzroczny i przechodził od mechanicznych
figur naturalnej wielkości do coraz mniejszych cacek w rodzaju maszerującej w nogę
kolumny dziewięćdziesięciu sześciu mrówek, nad którą obecnie pracował. Dla podre-
perowania budżetu wynajął stodołę na magazyn, nie troszcząc się o to, co tam przecho-
wywano i jak. W rezultacie musieli przeszło godzinę przeciskać się między kanciastymi
i zakurzonymi przedmiotami, zanim zawołał:
— Jest! Jest komódka, w której był dzwonek!
— Zatem lustra muszą być gdzieś w pobliżu. Szukajcie pięciu luster — powiedział
Kedrigern, unosząc latarnię.
— Tutaj, tutaj! — zawołała w kilka chwil później Księżniczka. — Pięć luster w rzę-
dzie!
Obaj mężczyźni dołączyli do niej i postawili swoje latarnie oświetlając mroczny za-
kątek stodoły, w którym równym rzędem stało obok siebie pięć luster. Na pierwszy rzut
oka były identyczne: nieco wyższe i szersze niż rosły mężczyzna, stały na wymyślnie
rzeźbionych i pozłacanych postumentach. Kedrigern przyjrzał im się uważniej i stwier-
dził, że czymś jednak się różnią: każde lustro miało rzymską cyfrę, od I do V, wyrzeź-
bioną w złoconym medalionie wieńczącym postument. Lustra były okryte ciężkimi ka-
pami, zapewne dla ochrony szkła, ale niewykluczone, że i dla ochrony osób, które mo-
głyby tu zajrzeć. Wszystkie były skierowane w tę samą stronę.
— Czy zaglądałaś do nich, moja droga? — spytał Kedrigern.
— Uniosłam tylko na chwilę róg kapy, żeby sprawdzić czy to lustro.
— To dobrze. Nie jestem pewien, co tam możemy zobaczyć i wolę nie ryzykować.
— Lustra potrafią być zdradzieckie — zauważył nie bez lęku Aponthey.
— Te należą do najbardziej zdradzieckich. Czy Pemmeny mówił ci, dlaczego ustawił
je w rzędzie?
— Nie, ale mówił mi, żeby ich nie ruszać. Pod żadnym pozorem.
Kedrigern skinął głową.
34
35
— Zatem nie będziemy ich ruszać. Możliwe, że kiedy są zwrócone ku sobie, zacho-
dzi jakaś reakcja.
— Co do mnie, to w ogóle zostawiłbym je w spokoju. Niech sobie stoją. Lustrom nie
można wierzyć — powiedział Aponthey.
— To prawda. Ale kiedy pomyślę o Moggropple uwięzionej przez tyle lat po tam-
tej stronie lustra... i o tym biednym, niemądrym duchu, który próbując ją uwolnić, sam
stracił wolność... Musimy zrobić co w naszej mocy.
— Chyba masz rację — zgodziła się Księżniczka bez widocznego entuzjazmu.
— Jesteście oboje szaleni. Ty, Kedrigern, zawsze miałeś zbyt dobre serce — zrzędził
Aponthey.
— To nie jest dobroć, to zawodowa solidarność.
— Na to samo wychodzi. Ja nie chcę się do tego mieszać. Nie chcę mieć do czynie-
nia z bandą lustrzanych czarownic. Ja nie jestem czarownikiem. Jestem uczciwym rze-
mieślnikiem na emeryturze, który marzy o spokojnej starości. Chcę pracować nad swo-
imi mechanicznymi mrówkami.
— To może zaczekasz na nas w domu? — zaproponował Kedrigern.
— I mam wszystko przegapić? Nie, usiądę tutaj, przy tym kredensie, skąd będę mógł
łatwo uciec, jeżeli sprawy przybiorą zły obrót. Możesz zaczynać swoje magiczne sztucz-
ki, nie będę się wtrącał — powiedział Aponthey zmierzając ciężko w stronę krzesła sto-
jącego przy wybranej przez niego drodze odwrotu.
— Ja siądę obok Apontheya, żeby się tak nie bał — szepnęła Księżniczka.
Kedrigern oblizał wargi, które nagle okazały się bardzo suche. Podwinął rękawy ko-
szuli, przyjrzał się po kolei wszystkim lustrom i ostrożnie ściągnął zasłonę z lustra I.
Zobaczył w nim swoje własne odbicie, dużą wiśniową szafę za sobą i nic więcej. To
samo zrobił z lustrami od II do V i w żadnym z nich nie dostrzegł nic, co mogłoby
przypominać czarownicę.
— Nie ma w nich nic magicznego. Zwykłe lustra, ale i tak mi się nie podobają
— mruknął Aponthey.
Kedrigern wyciągnął swój medalion i spojrzał na każde lustro przez Otwór
Prawdziwego Widzenia. W każdym zobaczył jakieś falujące niewyraźne kształty, ale
były one tak ulotne, że mógł to być efekt optyczny patrzenia przez otwór, co zawsze
wymagało natężenia wzroku. Kedrigern wpuścił medalion za koszulę i założywszy ręce
przyglądał się lustrom w zadumie.
Po chwili odchrząknąwszy powiedział głośno i wyraźnie:
— Moggropple, czy jesteś tam? Uwolnię cię, jeżeli potrafię, ale wpierw muszę wie-
dzieć, że tam jesteś. Ukaż się, Moggropple!
Ledwo skończył te słowa, kiedy we wszystkich lustrach rozjarzył się lekki, stopniowo
nasilający się poblask, a wokół niego zaczął się formować kształt. Wkrótce we wszyst-
36
37
kich lustrach widniała postać siwowłosej kobiety w ciemnobłękitnej szacie. Była to
piękna kobieta o smutnych, ciemnych oczach, wytwornych długich palcach i szlachet-
nych rysach. Wyglądała na osobę około dwustupięćdziesiątki.
— Niech przemówi ta z was, która jest prawdziwą Moggropple! — rozkazał czarow-
nik.
W jednej chwili jak na komendę z luster wyrwał się szum głosów, wypełniając sto-
dołę pięciokrotnym echem wołającym:
— To ja! Nie słuchaj tamtych, to wszystko zwidy, tylko ja jestem prawdziwa! One nie
są prawdziwe, ja jestem prawdziwa, tylko ja, ja, słuchaj tylko mnie, na tamte nie zwracaj
uwagi, to są fałszywe twory, ja jestem Moggropple, ja, ja! Tamte nie, ja! Uwolnij mnie!
To ja jestem prawdziwa, w tym lustrze, w tym, nie w tamtych! Ja! Ja! — wszystko to na-
kładało się na siebie i przeplatało w kontrapunktowej dysharmonii. Kedrigern słyszał
gniewny głos, podniesiony głos, ponaglający głos, gniewny rozkazujący głos, podnie-
siony ponaglający głos — wszystkie podobne, ale i nieco odmienne. Cofnął się pod ich
naporem, zaraz jednak doskoczył do luster i szybkimi ruchami narzucił na nie zasłony
wzbijając przy tym tumany kurzu, ale przywracając ciszę.
— No cóż, teraz wiemy, że ona tam jest — powiedział otrzepując kurz z rąk i z koszu-
li. — Pozostaje tylko stwierdzić, która z nich jest prawdziwą Moggropple i dowiedzieć
się, jak ją wyciągnąć. — Kiedy Księżniczka i Aponthey nic nie odpowiedzieli, tylko spoj-
rzeli na niego jakby majaczył, dodał jeszcze: — Czy są jakieś propozycje?
— Młotkiem je — warknął Aponthey.
— Na to nie mogę się zgodzić. To zbyt niebezpieczne.
— I bardzo okrutne — powiedziała Księżniczka posyłając Apontheyowi karcące
spojrzenie.
— Co w tym okrutnego? To by je wyciągnęło z luster w mgnieniu oka.
— Nie mamy wcale takiej pewności. Tu chodzi o czary, Aponthey, a czary to śliska
sprawa. Dla dobra nas wszystkich muszę działać bardzo metodycznie.
— Porozmawiaj z każdą z osobna — zaproponowała Księżniczka.
— Świetny pomysł. — Kedrigern odwrócił się ku lustrom, zawahał i z powrotem
zwrócił do Księżniczki. — Czy jako kobieta i osoba, która sama przeżyła uciążliwe za-
klęcie, możesz zaproponować linię przesłuchania?
— Ty jesteś tu mistrzem czarów, Keduś — odparła Księżniczka z szacunkiem.
Przyjąwszy jej słowa lekkim uśmiechem i skinieniem głowy Kedrigern ponownie
zwrócił się do luster. Odrzucił zasłonę z pierwszego i stanął oko w oko z Moggropple,
która z założonymi na piersi rękami mierzyła go wściekłym spojrzeniem.
— No, wyciągnij mnie stąd — syknęła.
— Musisz mi wpierw powiedzieć jak — odparł.
Westchnęła przesadnie, demonstrując cierpliwość dochodzącą do kresu, wzniosła
36
37
oczy ku niebu i mruknęła „Czarownicy!” Po chwili opanowała się i powiedziała:
— To bardzo proste. Ustaw mnie tak, żeby padł na mnie pierwszy promień wscho-
dzącego słońca. Pozostałe lustra ustaw w pięciokąt z jednym bokiem wolnym i to cała
filozofia.
— Czy te pozostałe mają być zwrócone do środka, czy na zewnątrz?
— Oczywiście, do środka. Czy ty nic nie wiesz?
— Dziękuję ci. Wrócę jeszcze do ciebie — powiedział Kedrigern zarzucając zasłonę
na lustro, zanim ukryta w nim postać zdążyła zaprotestować.
— To wydaje się całkiem łatwe — zauważył Aponthey.
— Tak, pod warunkiem, że rozmawiałem z prawdziwą Moggropple. W przeciwnym
razie może to być przepis na wypuszczenie w świat lustrzanych postaci.
— A co w tym złego? Przecież nie zajęłyby nikomu miejsca. Wypuść je wszystkie,
Kedrigern, żebyśmy mogli wreszcie wyjść z tej stodoły.
— Aponthey, czy nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie się w tym kryje?
Takie obrazy są cieńsze niż listek złota i ostrzejsze niż czarodziejski miecz. Gdyby tak
któraś z nich potrąciła kogoś bokiem, osoba ta zostałaby przecięta na pół. Jedna taka lu-
strzana postać wypuszczona w tłum i wyglądałoby to jak koszenie pszenicy!
— No tak — przyznał Aponthey po dłuższej chwili zadumy — masz rację, bądź
ostrożny. Ale pośpiesz się trochę.
Kedrigern odrzucił zasłonę z lustra oznaczonego cyfrą II i Moggropple natychmiast
powiedziała:
— A, jesteś. Oto co musisz zrobić, drogi przyjacielu, żeby mnie stąd wydostać: ustaw
mnie tak, żebym złapała ostatni promień zachodzącego słońca a pozostałe cztery ustaw
przodem do białej ściany, na której sadzą wypiszesz runy...
— Będziemy w kontakcie — przerwał jej Kedrigern zasłaniając lustro i przechodząc
do numeru III. Tutaj został pouczony, że ma ustawić lustro na południe, a pozostałe
ustawić parami twarzą do siebie. Numer IV otwarcie przyznał, że nie ma pojęcia, jak się
uwolnić, a numer V, ku zadowoleniu Apontheya, kazał ustawić się twarzą do księżyca
w pełni i następnie rozbić wszystkie pięć luster srebrnym młoteczkiem. Kedrigern przy-
krył piąte lustro i odwrócił się do Księżniczki. Wyglądał na czarownika głęboko zdegu-
stowanego.
— Porozmawiałem z każdą z osobna. Są jakieś inne pomysły?
— Myślę, Keduś — odpowiedziała Księżniczka cierpliwie.
— Teraz, kiedy rozbudziliśmy jej nadzieje, naprawdę musimy coś wymyślić, żeby
pomóc nieszczęsnej Moggropple. Pomyśl o niej, uwięzionej w lustrze przez tyle długich
lat. Niezależnie od upokorzenia zawodowego, zgniecenie do dwóch wymiarów musi być
wielce dotkliwe dla kogoś, kto przywykł żyć w trzech.
Księżniczka spojrzała na niego przenikliwie. Jej oczy promieniały natchnieniem.
38
39
Klasnęła w dłonie i z cichym brzęczeniem swoich skrzydełek uniosła się z krzesła
i przysiadła na szczycie wiśniowej szafy.
— Zdaje mi się, że mam — ogłosiła.
— Moja droga, przekazuję sprawę w twoje ręce — skłonił się dwornie Kedrigern.
— Dobrze. Zajmę się wszystkim, ale najpierw musicie ustawić lustra na wprost tej
wąskiej szpary w ścianie. Potem usuńcie się z widoku i pozwólcie mi porozmawiać ze
wszystkimi po kolei.
— Jak rozkażesz. Chodź, Aponthey, pomożesz mi przesuwać lustra.
— Dlaczego? Pemmeny zabronił mi je ruszać — powiedział Aponthey zasłaniając się
rękami.
— A ja ci mówię, że trzeba je przesunąć. Póki nie są zwrócone przodem do siebie, nie
ma żadnego niebezpieczeństwa. Rusz się.
— Te rzeczy są ciężkie — pokręcił głową Aponthey. — Użyj swoich czarów.
— Dobrze wiesz, że czary są bezcenne i nie marnuje się ich na przesuwanie mebli.
Pomóż mi.
Narzekając i mamrocząc Aponthey wstał i przyłączył się do czarownika. Właściwie
należało tylko odwrócić lustra, żeby były skierowane przodem do ściany stodoły za-
miast do jej wnętrza, ale sapanie, stękanie i zduszone okrzyki Apontheya sugerowały, że
chodzi o przenoszenie gór.
* * *
Kiedy praca została wykonana i Aponthey wrócił na swoje miejsce rozcierając sobie
plecy i pojękując, Księżniczka przeleciała przed lustro I. Przypomniawszy mężczyznom,
że mają siedzieć cicho i nie pokazywać się, zrzuciła z lustra zasłonę.
— Kto ty jesteś? Gdzie jest czarownik? Powiedziałam mu, co ma robić, po co więc ta
zwłoka? — naparła Moggropple.
— Zdarzył się straszny wypadek. Drugi koniec stodoły zawalił się i jesteśmy tu uwię-
zieni. Jest tylko ta szczelina w ścianie — podnieconym głosem powiedziała Księżniczka
wskazując za siebie — ale nikt z nas się przez nią nie przeciśnie.
— A ja się przecisnę. Wypuść mnie, dziewczyno.
— Jeszcze nie teraz. Przepraszam — powiedziała Księżniczka narzucając zasło-
nę. Potem przeszła do lustra II gdzie powtórzyła tę samą opowieść i otrzymała pra-
wie identyczną odpowiedź. Dalej przeszła do numeru III i przeskoczyła do V. W obu
przypadkach rozmowa z Moggropple przypominała pierwszą. Wróciwszy do lustra IV
Księżniczka odsłoniła je i powtórzyła bajeczkę o zawaleniu się stodoły.
— Ładne rzeczy. Tego tylko mi brakowało. Kiedy na koniec mam szansę uwolnić się
z lustra, zostaję uwięziona w stodole — powiedziała kwaśno Moggropple. — No cóż,
uwolnij mnie, jeżeli znalazłaś sposób.
38
39
— Ale przecież wcale nie musisz tu być więźniem. Możesz prześlizgnąć się przez tę
szczelinę w ścianie — rzuciła z niewinną miną Księżniczka.
— Nie bądź niemądra, moje dziecko. Skoro tylko wyjdę z tego lustra, będą znów nor-
malną trójwymiarową kobietą. Nie sądzisz chyba, że pozostanę płaska jak cień, prawda?
Bądź rozsądna. To jest dobre, póki się jest w lustrze, ale nie w prawdziwym świecie.
— Ty jesteś prawdziwą Moggropple! — zawołała ucieszona Księżniczka.
— Oczywiście, że tak. O czym ty mówisz, dziewczyno? Czy nie potrafisz odróżnić
kobiety od jej odbicia w lustrze?
— To są bardzo przekonywające odbicia. Ale nieważne. Czy znasz jakiś sposób na
wydostanie się z lustra?
— Żadnego. To stało się tak nagle...
— Tak, słyszałam.
Obie kobiety pogrążyły się na chwilę w zadumie. Wreszcie Moggropple westchnęła
i powiedziała:
— Oczywiście, gdybyś miała kryształ, nie byłoby problemu.
— Jaki kryształ?
— Kryształ Caracodissy. Pewnie o nim słyszałaś.
— Nie ma go już, Moggropple. Został rozbity w drobny mak — powiedziała
Księżniczka zniżając głos dla przekazania tej wiadomości.
Z piersi Moggropple wyrwał się jęk rozczarowania.
— Więc wszystko przepadło! Duch został uwolniony i nigdy go już nie znajdziemy!
— Chwileczkę. Czy, żeby się uwolnić, potrzebny ci jest kryształ Caracodissy, czy
duch, który w nim mieszkał?
— Może mnie uwolnić tylko duch tego kryształu, on i nikt inny. Kryształ jest niczym,
duch jest wszystkim.
Twarz Księżniczki rozjaśniła się uśmiechem.
— Jeżeli potrzebny ci jest duch, to nie ma problemu. Ducha mamy w domu.
— Przecież powiedziałaś, że kryształ został rozbity — zdziwiła się Moggropple.
— To prawda, i duch odleciał. Ale wrócił, żeby cię odszukać i wpadł w inną czarno-
księską pułapkę. Jest teraz uwięziony w kryształowym dzwonku.
— Ryzykował swoją wolność, żeby mi pomóc... Jaki kochany duszek! Zaprzyjaźniliśmy
się wprawdzie przez lata wspólnej pracy, ale nigdy nie spodziewałam się aż takiego od-
dania... takiej lojalności. — Moggropple wdzięcznym ruchem strąciła łzę i drżącym gło-
sem dodała. — To bardzo wzruszające.
Kedrigern był w drodze do domu na pierwszą wzmiankę o duchu. Kiedy Moggropple
odzyskała panowanie nad sobą, Księżniczka powiedziała:
— Kryształ zaraz tu będzie, ale muszę ci coś zdradzić. Zapytany, wyznał, że nie wie
jak cię uwolnić.
40
41
— O, na pewno wie. Nie wie, że wie, ale wie i ja wiem, że on wie — zapewniła ją
Moggropple.
I tak też było. Kiedy Kedrigern wrócił i wręczył dzwonek Księżniczce, mały krysz-
tał jarzył się wędrującymi światełkami. Na widok Moggropple rozdzwonił się radośnie
drżąc niecierpliwie w palcach Księżniczki i ciągnąc ją w stronę lustra, w stronę wycią-
gniętej dłoni Moggropple.
— Chce do mnie przyjść — powiedziała Moggropple.
— Ale jak? Szkło...
— Widocznie pamięta kontrzaklęcie. Zaufajcie mu.
Dzwonek wyrywał się do lustra, a Księżniczka stopniowo zwalniała uchwyt, aż trzy-
mała dzwonek za sam brzeg otworu. Wędrujące światełka zbiegły się wszystkie do rączki
dzwonka. I kiedy ta dotknęła powierzchni lustra, rozproszyły się we wszystkich kierun-
kach, zmieniając lustro w mętną poświatę, podobną powierzchni spokojnego jeziora
przy pełni księżyca. Potem blask przygasł i szkło jakby się roztopiło, znikło, jak sre-
brzysta mgła rozwiana podmuchem porannego wiatru. Z tej mgły wyszła Moggropple
z dzwonkiem w ręku.
— Mówiłam ci, że on wie — stwierdziła spokojnie, po czym wręczyła dzwonek
Kedrigernowi. — Możesz go zatrzymać, jeżeli chcesz. To teraz zwykły, kryształowy
dzwonek.
— A duch? Co się stało z duchem?
Moggropple odgarnęła swoje śnieżnobiałe włosy i odwróciła głowę demonstrując
w lewym uchu połyskujący kryształowy kolczyk. — Będziemy teraz przez jakiś czas ści-
śle współpracować. Oboje mamy za sobą ciężkie chwile i doskonale się rozumiemy.
— Musisz być strasznie głodna — powiedziała Księżniczka biorąc czarownicę pod
ramię. — Chodźmy do domu. Każę Collindorowi, żeby ci przygotował coś do jedzenia
i będziesz nam mogła opowiedzieć o wszystkim, co ci się przydarzyło.
Kiedy obie kobiety odeszły przeciskając się przez labirynt mebli, Kedrigern zbliżył się
do Apontheya, który był niemym świadkiem uwolnienia Moggropple. Czarownik z sze-
rokim uśmiechem potrząsnął dzwonkiem i ten posłusznie zadzwonił.
— Wszystko w porządku. Możesz teraz dzwonić na Collindora, kiedy tylko zechcesz
i dzwonek będzie się zachowywał jak każdy przyzwoity dzwonek.
— A co się stanie z pozostałymi kobietami z luster?
— O, już ich tam nie ma. Po pierwsze, nigdy ich tak naprawdę nie było. Stanowiły od-
bicie Moggropple, a teraz, kiedy ona wyszła z lustra, nie ma czego odbijać.
Aponthey spojrzał na Kedrigerna zaszokowany.
— Coś mi to nie bardzo pachnie — powiedział.
— Mnie też nie. To było paskudne zaklęcie, niezależnie z której strony na to spoj-
rzeć.
40
41
— Ale dokąd te kobiety poszły?
Kedrigern wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. A dokąd idzie twoje odbicie, kiedy odwracasz się od lustra?
— Ja trzymam się od luster z daleka. Nie mam do nich zaufania.
— To nie przejmuj się nimi. Masz tu swój dzwonek i chodźmy dołączyć do pań.
Chętnie zjem jeszcze jedną porcję znakomitego deseru Collindora. Po czarach zawsze
chce mi się jeść.
* * *
Gościnna sypialnia Apontheya była zaskakująco czysta, a łoże nieoczekiwanie wy-
godne jak na rezydencję starego samotnika. Po bogatym w wydarzenia dniu Księżniczka
i Kedrigern z ulgą korzystali z takich komfortów. Zdmuchnęli świecę, powiedzieli sobie
dobranoc i przez chwilę z przyjemnością leżeli w milczeniu.
— Miałaś całkiem długą pogawędkę z Moggropple — rzucił Kedrigern po jakimś
czasie.
— Opowiedziała mi o życiu po tamtej stronie lustra. To było fascynujące.
— Naprawdę? Zdawałoby się, że życie w lustrze musi być okropnie nudne.
W najlepszym razie wtórne.
— O, nie. Wcale nie. Poznała tam różnych interesujących ludzi i przeżyła cudowne
przygody.
— Skoro to było takie przyjemne, to dlaczego tak bardzo chciała się stamtąd wydo-
stać? — spytał Kedrigern po chwili zastanowienia.
— Tęsknota za swoim dawnym życiem, za domem i przyjaciółmi. Widziałeś, jak
szybko się pożegnała, kiedy tylko znalazła swoją miotłę. Aponthey proponował jej
na noc bardzo przyjemny pokoik, ale nie chciała tracić ani minuty. Księżniczka ziew-
nęła i przez jakiś czas milczała, a potem dodała: — Co innego, gdyby była młodsza.
Powiedziała mi, że gdyby była małą dziewczynką, bardzo by ją kusiło, żeby tam za-
mieszkać na stałe. Mogłaby nawet zostać królową.
Kedrigern odpowiedział półsennym mruknięciem.
— To zrobiło na niej naprawdę wielkie wrażenie — ciągnęła Księżniczka. — Chce
nawet napisać o tym książkę.
— Książkę? — ocknął się Kedrigern.
— Tak mi powiedziała.
— O tym, że ktoś utknął w lustrze?
— No, niezupełnie. Mówiła, że trochę pozmienia. Chce to opisać tak, jakby wszystko
przydarzyło się małej dziewczynce.
Kedrigern warknął z irytacją, uniósł się na łokciach i gniewnym wzrokiem wwier-
cił się w ciemność.
— Nigdy nie słyszałem czegoś tak głupiego. Mała dziewczynka włazi do lustra i prze-
żywa tam przygody... Kto będzie czytał takie bzdury?
— Moggropple uważa, że dzieciom to się może podobać.
— Moggropple tak uważa? A co ona wie o świecie? Przez przeszło sto lat siedziała
w lustrze.
— Przynajmniej miała czas na refleksję — zauważyła Księżniczka z tłumionym
śmiechem.
— To nie jest śmieszne — skarcił ją Kedrigern.
Księżniczka nie odpowiedziała. Odwróciła się gwałtownie na bok, tyłem do czarow-
nika, i naciągnęła kołdrę na ramiona.
— To jest poniżej godności — ciągnął Kedrigern po chwili pełnej napięcia ciszy.
— Żeby czarownica dała się tak złapać, to już jest kiepsko, ale żeby jeszcze o tym pisać
książkę, to... naruszenie etyki zawodowej. — Kedrigernowi odechciało się spać. Był obu-
rzony i aż go rozpierało, żeby obszernie uzasadnić powody swego oburzenia.
— Dobranoc — mruknęła Księżniczka i ziewnęła.
Kedrigern opuścił głowę na poduszkę. Leżał wpatrzony w niską powałę, z czołem
zmarszczonym, z rękami założonymi na piersi i czekał, żeby Księżniczka coś powie-
działa. Na próżno.
— Moggropple po tamtej stronie lustra — powiedział złośliwie. — Bzdury, bełkot
i brednie.
Jedyną odpowiedzią ze strony Księżniczki był jej powolny, miarowy oddech.
Kedrigern miał ochotę na zażartą dyskusję, a nie na monolog, zaś teraz nie miał okazji
ani do jednego, ani do drugiego. Leżał przez jakiś czas naburmuszony, aż przypomniał
sobie, że czeka ich trzydniowa podróż, a przecież nie mogą przez trzy dni jechać w mil-
czeniu.
Westchnął, uśmiechnął się i z cichym „dobranoc” ułożył się do snu.
Murphy pokazuje, co potrafi
44
45
Conhoon o Trzech Darach miał żelazne zasady i ściśle ich przestrzegał. Krótko mó-
wiąc, był twardym człowiekiem i twardym czarownikiem.
Mieszkał samotnie w surowym otoczeniu pasującym do jego zasad. Nie dzielił tej sa-
motności nawet z żadnym zwierzęciem: psy były jak na jego gust zbyt nadskakujące,
koty bezużyteczne, a wśród szczurów i myszy cieszył się złą reputacją. Kilka pająków
pilnujących swoich sieci w ciemnych kątach pod sufitem i ze dwie dziesiątki tłustych
czarnych owadów prowadzących wilgotny i nieciekawy żywot pod starymi skrzyniami
to było całe jego towarzystwo. Conhoona to urządzało.
Chociaż był pełnoprawnym członkiem Cechu Czarowników, widywał swoich ce-
chowych kolegów nie częściej niż innych ludzi. Denerwowało go to, co działo się w za-
wodzie i nie chciał denerwować się jeszcze bardziej wysłuchując nadętych usprawiedli-
wień zachowań, które dla niego były nie do usprawiedliwienia.
Czarownicy rzucają na ludzi czary. Tego się ich uczy. Jest to coś słusznego i właściwe-
go. Czarownicy nie odczyniają czarów, nie osłabiają ich, nie zmieniają ich w coś przy-
jemniejszego. Czarować ich szybko, czarować ich tęgo i trzymać ich pod czarem — to,
zdaniem Conhoona, jest zadanie czarownika.
Inni mieli jednak odmienne zdanie i ciągle ich przybywało. Wzrastały również ich
wpływy w Cechu, gdzie coraz więcej członków wolało szukać uznania w oczach pu-
bliczności niż troszczyć się o poziom kwalifikacji. Zawód upadał. Podobnie zresztą, jak
wszystko inne. Conhoon usiłował ich ostrzegać od stu lat z górą, ale nikt go nie słu-
chał.
Niech to odczują na własnej skórze, powiedział sobie Conhoon, Niech sobie odczy-
niają uroki, zdejmują czary, nadskakują wszystkim i zanim się obejrzą, zniknie lęk przed
czarownikami, a zaraz potem i sami czarownicy, i dobrze im tak.
Uradowany tą myślą Conhoon nałożył sobie drugą porcję gęstej owsianki. W połowie
talerza usłyszał z oddali słaby odgłos kopyt końskich. Mruknął coś pod nosem, cała
przyjemność ulotniła się w jednej chwili i ze złością przełknął sporą grudę owsianki.
Odgłos kopyt był coraz głośniejszy. Ktoś nadjeżdżał. Odgłos ucichł i wkrótce Conhoon
44
45
usłyszał człapanie ludzkich kroków po błocie otaczającym jego chatę.
— Szukam czarownika Conhoona — odezwał się niepewny głos.
Zabezpieczywszy się szybkim czarem od nieprzyjaznego najścia czarownik uchylił
okno wychodzące na błotniste uroczyszcze stanowiące jego podwórko.
— Nazywam się Conhoon — powiedział. — A ty?
— Ludzie nazywają mnie Ru Czarny Paznokieć — zabrzmiała odpowiedź.
— Nie pytałem, jak cię nazywają ludzie, tylko jak ty się nazywasz, a to są często dwie
różne sprawy. Spytam więc jeszcze raz: Jak się nazywasz?
— Jestem... — zaczął gość i ucichł. Obejrzał się niepewnie i jego dłoń poszukała rę-
kojeści miecza. Był szczupłym mężczyzną o smagłej twarzy i ciemnych włosach, oczy
miał rozbiegane i podejrzliwe. — Gdzie jesteś? — spytał. — I dlaczego mam ci powie-
dzieć, jak się nazywam?
— Odpowiadaj, ćłamięgo, i nie marnuj czasu czarownika, bo jak spuszczę na ciebie
czary, to...
— Scoggery! Nazywam się Scoggery! — wykrzyknął przestraszony przybysz.
— No, to już lepiej. Więc jaką masz do mnie sprawę, Scoggery? Wyjdź zza tych krza-
ków, jeśli łaska, i stań tak, żebym mógł cię mieć na oku.
Przybysz zrobił kilka kroków.
— Mój pan przysyła mnie, żeby się poradzić w sprawie czaru.
— Chodzi więc o czar? Mam znakomity czar: zaraza na ziemie niemiłego sąsiada,
kołowacizna na jego bydło, pryszczyca na jego córki, ruptury na synów i sporysz na
jego zboże, a wszystko to w ciągu jednej nocy. Przepiękny czar. I niedrogi.
— My już mamy czar. Mój pan chce się od niego uwolnić.
Conhoon otworzył okno na oścież i wystawił głowę na zewnątrz. Poranne słońce za-
lśniło na jego łysinie, a niechlujna siwa broda zatrzęsła się, kiedy pogroził pięścią i ryk-
nął.
— Co się porobiło z tymi ludźmi? Za czasów mojej młodości, połowa mieszkańców
tego kraju chodziła z czarami i jakoś dawali sobie radę. Nie pędzili do najbliższego cza-
rownika z płaczem i narzekaniem, tylko zaciskali zęby i żyli ze swoim czarem, a jeszcze
się cieszyli, że nie spotkało ich nic gorszego. Ale ci dzisiejsi ludzie... — tu przeszedł do
pomruków i innych nieartykułowanych wyrazów odrazy.
— Ale to jest bardzo złośliwy czar — wtrącił Scoggery po chwili ostrożnego milcze-
nia.
— To jest istota każdego czaru, ćłamięgo.
— Ten jest złośliwszy niż inne. To zagraniczny czar.
— Co ty powiesz? — Gniew i pogarda w głosie Conhoona powoli ustępowały miej-
sca zaciekawieniu. — A któż to szwenda się tutaj i rzuca zagraniczne czary na naszą
ludność?
46
47
— To był dżinn.
— Dżinn? Jeden z tych, co wyłażą z mosiężnego arabskiego dzbanka, mają głowę
okręconą szmatą i za luźne portki?
— Ten sam.
Conhoon oparł się na parapecie i zamyślony zagłębił palce lewej dłoni w zmierzwio-
nej brodzie wytrząsając z niej przy okazji resztki owsianki. Przelatujący wróbel złapał
jedną okruszynę i odleciał, w ślad za nim pośpieszyli jego koledzy. Conhoon nie zwra-
cał najmniejszej uwagi na te popisy ptasiej zręczności. Po chwili wyplątał palce z brody
i rzekł:
— Wejdź. Chcę usłyszeć coś więcej o tym dżinnie i jego czarach.
Scoggery wszedł bojaźliwie do izby rozglądając się za jakimiś odrażającymi zwidami
w kątach albo za, pod i między sprzętami. Nie dostrzegł niczego budzącego grozę. Poza
zwykłym bałaganem kawalerskiego mieszkania, były tu jeszcze tylko stosy starodaw-
nych ksiąg. Nie znoszącym sprzeciwu gestem Conhoon wskazał mu miejsce przy stole.
Scoggery spojrzał łakomie na nie dokończoną miskę owsianki.
— Jestem bardzo głodny, mistrzu, a pragnienie sprawia, że w gębie mam smak jak
w łapciu żebraka — powiedział żałosnym głosem.
— Na twoje nieszczęście nie lubię słuchać, jak ktoś gada z pełną gębą. Opowiedz mi
o tym dżinnie i jego czarach, a potem pomyślimy o jedzeniu i piciu.
— Poproszę choć o łyk wody — powiedział Scoggery błagalnie. — Nie miałem
w ustach ani kropli od świtu.
— Za czasów mojej młodości nie pijało się wody, póki nie zakończyło się dziennej
pracy, a i wtedy nie dostawało się więcej, niż można było zaczerpnąć dłonią. Ale ci dzi-
siejsi ludzie... — Conhoon zakończył niskim, pełnym nagany warknięciem i wskazał
stojący przy kominku cebrzyk, z którego wystawała rączka czerpaka.
Scoggery łapczywie wypił jeden czerpak, zrobił głęboki wydech wyrażający satysfak-
cję, a potem nabrał drugi czerpak i ten też wypił powtórnie dając wyraz zadowoleniu.
Wreszcie otarł rękawem usta i usiadł na swoim miejscu.
— Napiłeś się, teraz opowiadaj o dżinnie.
— Już. — Scoggery poprawił się na zydlu i oparłszy łokcie na stole pochylił się przy-
bierając ponury wyraz twarzy. — Moim panem jest Mirmul o Smętnym Obliczu, dzie-
wiąty na liście najbardziej ponurych ludzi w Irlandii, wyprzedzany na niej tylko przez
Szalonego Sweeneya i siedmiu pustelników od studni Traig Dhaa Bhan. Ale czar, o który
chodzi, może sprawić, że przesunie się przed pustelników zagrażając Sweeneyowi, bo
jego jedyna córka, czarnooka Blai, została zmieniona w szczura. I to w okropnego
szczura, strasznie szczurowatego, z długim świdrowatym pyskiem, ogonem jak ka-
wałek brudnego sznurka i chmarą pcheł, które skaczą po jej oślizłej brudnej sierści
— a wszystko za sprawą nochatego dżinna z grubymi paluchami, który powinien na
46
47
parszywych kolanach dziękować mojemu panu za to, że go w swojej łaskawości wyzwo-
lił z cuchnącej mosiężnej butelki, będącej jego więzieniem przez ostatnie trzy tysiące lat.
Ale co tacy jak on mogą wiedzieć o wdzięczności?
— Szczur, powiadasz? Paskudna rzecz, rzucić taki czar na czyjąś córkę — zauważył
Conhoon, a jego twarz stężała w wyrazie dezaprobaty.
— Rzeczywiście okropny czar. A przygnębienie Mirmula jest tak wielkie, że słońce
ma ochotę zajść natychmiast po wschodzie, a mleko kwaśnieje zaraz po wydojeniu.
— W krajach cywilizowanych panuje zwyczaj zaklinania pięknych księżniczek w ro-
puchy, w którym to stanie są przynajmniej pożyteczne, bo łapią muchy. A jaki może być
pożytek ze szczura?
— Diabelska sztuka — potwierdził Scoggery kręcąc głową.
Conhoon podsunął mu pod nos oskarżycielski palec.
— A czy twój pan nie zasłużył sobie na karę za to, że zadał się z dżinnem? Co taki
dżinn może wiedzieć o ropuchach, skoro pochodzi z pustynnych krajów, gdzie można
się żywcem upiec na słońcu? To bardzo zacofana klasa duchów, a poza tym cudzo-
ziemcy.
— Ale to nie jest wina mojego pana, mistrzu. To była sztuczka Fiachy Podróżnika,
który dał mu mosiężną butlę, pięknie wypolerowaną i lśniącą jak złoto elfów w świetle
księżyca, i powiedział, że człowieka, który wyciągnie korek czeka wielka niespodzianka.
Fiacha od dawna żywił urazę do mego pana.
— Wszyscy to wiedzą.
— Ale tego lata Mirmul wybrawszy się na polowanie ze swoimi słynnymi ogarami
osaczył wielkiego wilka z wąwozu mBolćain, który zagryzł trzech braci Fiachy, i teraz
trzyma go w zamku.
— Naprawdę?
— To prawda. Fiacha bardzo się tym zdenerwował i poprzysiągł straszliwą zemstę.
Z czasem jednak jakby mu przeszło i jego słowa stały się jak miód. Mój dobry pan przy-
jął butlę jako dar pokoju i zdradę Fiachy przypłacił utratą córki. Teraz tylko ty, mistrzu,
możesz mu pomóc — powiedział Scoggery składając dłonie w geście błagania i na-
dziei.
— Nie zajmuję się odczynianiem czarów i uroków — stwierdził Conhoon sucho.
— Ze względu na okoliczności jestem gotów zwiększyć rozmiary szczurzycy dziesięcio-
krotnie i zabezpieczyć ją amuletem przeciwko dalszym sztuczkom Fiachy, a wszystko za
cenę, której twój pan zgoła nie odczuje, ale nic więcej nie mogę zrobić.
— Tylko ty możesz tu pomóc, mistrzu — upierał się Scoggery.
— Nic podobnego. Odczynianie czarów i uroków zostawiam innym, którzy aż się do
tego palą.
— Zdjąłeś przecież wielki czar, na skutek którego trzy hrabstwa pustoszyła plaga
48
49
myszy i kretów.
— Zrobiłem to i omal nie przypłaciłem życiem słabości, jaka mnie potem opanowała
— powiedział Conhoon marszcząc się i dotykając szarej szramy na czubku łysej głowy.
— Nigdy więcej.
— Musisz, mistrzu. Tylko ty możesz tu pomóc. Conhoon potrząsnął głową.
— Z sąsiedzkiej przyjaźni dla twego pana i całkowicie gratis dostarczę ci nazwisko
czarownika zajmującego się takimi sprawami. Mieszka wraz z żoną za morzem, ale dam
ci nieomylne wskazówki, które doprowadzą cię do jego drzwi.
— To się na nic nie zda.
— On jest czarownikiem nie gorszym ode mnie, ona zaś piękną i dobrą kobietą
o słodkim głosie. Mają duże doświadczenie w podobnych sprawach i aż zbyt miękkie
serca jak na mój gust — to oni są ludźmi, jakich potrzebujecie.
Scoggery był jednak niewzruszony.
— Najmądrzejszy człowiek w królestwie Mirmula powiedział, że tylko puk może
sobie poradzić z dżinnem i jego czarami, a tylko czarownik Conhoon może sobie po-
radzić z pukiem.
Conhoon zanurzył palce w brodę. Ich ruch na moment powstrzymała bariera wło-
sów zlepionych resztkami jajka, ale czarownik był tak pogrążony w myślach, że nawet
tego nie zauważył. Lekki deszcz okruchów posypał się na stół nie zauważony. Po dłuż-
szej chwili oparł dłonie na stole, podniósł się i mruknął:
— Ollav. Skoro on tak powiedział, to nie ma dyskusji.
— Pomożesz więc mojemu panu! — zakrzyknął radośnie Scoggery.
— Poszukam znajomego puka, a potem zobaczymy. A teraz pewnie chcesz jeść.
Zrzędząc pod nosem w odpowiedzi na skwapliwe potwierdzenie Scoggery’ego
Conhoon wskazał mu osmalony saganek z resztką owsianki. Scoggery rzucił się na je-
dzenie, a tymczasem czarownik zaczął się szykować do podróży. Robił to z mieszanymi
uczuciami. Odczynianie czaru uważał za zdradę swojego powołania, a Mirmul, sądząc
po jego zachowaniu, był prostakiem, który zasłużył na to, co go spotkało. Z drugiej
strony Mirmul nie szczędził pochwał pod adresem irlandzkich czarowników, a to było
zachowanie zasługujące na uznanie, nawet u prostaków. Fiacha też zasługiwał na na-
uczkę za swoje spółki z zagranicznymi duchami. Może uda się czar zdjąć, ale będzie to
wymagało zmierzenia się z czarami innego czarownika, w dodatku dżinna, i skorzysta-
nia z usług puka, rzecz zawsze ryzykowna. Jednym słowem, było to bagno.
Pozostawała też kwestia zapłaty, o czym nie było jeszcze mowy. Na tę myśl Conhoon
odłożył sakwę, do której pakował różne zapasy i odwrócił się do Scoggery’ego.
— Jaka będzie moja zapłata? Czy ollav ustalił cenę? — spytał.
Scoggery, zaskoczony z ustami pełnymi owsianki, spojrzał na czarownika. Mało się
nie udławiwszy przełknął, złapał powietrze i z trudem wyjąkał:
48
49
— Nie. Cenę ustali sam Mirmul, ale mój pan słynie ze szczodrości.
— Szczodrość jest jak księżyc, synu. Raz jest bardzo wielki, a raz znika całkowicie.
Chcę usłyszeć konkretną sumę.
Scoggery zastanowił się przez chwilę.
— Kiedyś dał pewnej wiedźmie dziesięć sztuk złota za uwolnienie od zarazy jego ła-
ciatej krowy.
— Nie mówimy teraz o krowie, tylko o córce i to zaklętej takim czarem, że sam dia-
beł by zapłakał. Dziesięć sztuk złota nie jest żadną ceną za odczynienie takiego zaklę-
cia.
— Ta łaciata krowa była jego ulubienicą. Ale myślę, że za uwolnienie swojej Blai
dałby dwadzieścia.
Conhoon zastygł bez ruchu, zasępiony; potem wrzucił do sakwy piętkę chleba
i mruknął:
— Marnie z nimi obojgiem, jeżeli nie da więcej.
* * *
Wędrowali przez cały dzień, potem przez następny i jeszcze część następnego, aż
wreszcie, kiedy słońce mieli wysoko nad głową, choć niewidoczne z powodu chmur
i mżawki, dotarli do ponurego mokradła, pośrodku którego w gęstej kępie stała nędzna
chałupa puka Murphy’ego. Mieszkał tam z żoną, teściami, starą ciotką i dwoma stwo-
rzeniami, które były ni to jego krewniakami, ni to wyjątkowo pokracznymi i groźnymi
zwierzakami domowymi. Z tego, co wiadomo o pukach, mogły być i jednym, i drugim.
Conhoon i Scoggery wędrowali w milczeniu. Scoggery’ego, człowieka towarzyskiego
i rozmownego, ponura okolica skłaniała do tym większej gadatliwości, ale ilekroć
otworzył usta, Conhoon uciszał go spojrzeniem, gestem albo syknięciem. Tego dnia
nie udało mu się odezwać ani słowem od świtu i aż przebierał nogami z niemożności
ulżenia sobie. Kiedy Conhoon przejechał przez mokradło wąską, zdradziecką ścieżką,
zsiadł i przywiązał wyraźnie zadowolonego wierzchowca do suchego drzewa, Scoggery
trzymał język za zębami, choć aż go skręcało. Kiedy jednak Conhoon zaczął wyciągać
z różnych woreczków i kieszeni przedmioty zdradzające, że zaraz przystąpi do czarów,
Scoggery nie mógł dłużej siedzieć cicho.
— Czy tu mieszka puk? Czy jest w domu? — spytał zdesperowany.
— Jest w pobliżu — odpowiedział Conhoon.
Scoggery oblizał wargi.
— Jak wygląda puk?
— Obraza dla oka, zgrzyt dla ucha, wstręt dla nosa; odrażający w dotyku, denerwu-
jący w ruchu i groteskowy w spoczynku, a zawsze niebezpieczny i złośliwy; oto, jaki jest
puk — wyrecytował czarownik układając na ziemi dziwny wzór z kamieni.
50
51
— Zaiste, okropny stwór — powiedział Scoggery przysuwając się do Conhoona
i spoglądając nerwowo ku ponurej, ociekającej wodą ciemności pobliskiego lasu.
— To prawda. Prosiłbym o ciszę, w czasie kiedy będę pracował nad małym zaklę-
ciem dla naszego wspólnego dobra. I odsuń się trochę, bo nie lubię tłoku.
Scoggery posłuchał natychmiast, cofając się o kilka kroków w stronę bagna. Conhoon
ukląkł, ułożył ostatni kamień, wyprostował się, zamruczał pod nosem i wykonał ruch
ręką. Potem sięgnął do sakwy.
— Co robisz teraz? — spytał Scoggery.
— Pokrzepiam się i tobie radzę zrobić to samo. Możemy tu chwilę poczekać.
— Czy puk jest w drodze? — spytał przestraszony Scoggery.
— Przyjdzie — powiedział Conhoon wyjmując skórkę chleba oraz kawałek bardzo
twardego sera, i sadowiąc się na jednym z głazów.
— Czy można na nim polegać? Jeżeli jest tak złośliwy, jak mówisz, może się w ogóle
nie pokazać.
— Jak ollav dobrze wie, puk Murphy jest mi winien przysługę i swój dług spłaci. Puki
są złośliwe, ale uczciwe.
— Jaką przysługę wyświadczyłeś pukowi?
— Nie twoja sprawa. Siadaj i jedz.
Scoggery usiadł na zwalonym drzewie obok głazu czarownika. Wypił kilka łyków
wody i bez przekonania zabrał się do kromki chleba, ale perspektywa stanięcia twarzą
w twarz z pukiem wyraźnie tłumiła jego apetyt. Po jakimś czasie przysunął się bliżej do
Conhoona i spytał ostrożnym szeptem:
— Jak będzie wyglądał puk, kiedy się zjawi? Czy będzie straszny?
— Jeżeli mu się spodoba, może przyjąć postać tak przerażającą, że padniesz trupem
na sam widok — powiedział Conhoon. Scoggery jęknął i ukrył twarz w dłoniach. — Nie
mogę powiedzieć nic pewnego — ciągnął Conhoon. — Murphy często przybiera postać
dość zażywnego sześćdziesięciolatka, ale puk może też być ptakiem, niemowlęciem, ku-
dłatym kucem, plamą cienia, zmarszczką na wodzie albo czymś jeszcze innym.
— Czy pojawia się z wielkim rykiem, tak że zdążę zasłonić oczy?
— Czasami. Ale może też zmaterializować się bez żadnego ostrzeżenia. Z pukiem
nigdy nic nie wiadomo.
Wiadomość ta nie pocieszyła Scoggery’ego, który zdał sobie sprawę, że puk może
spaść na nich w każdej chwili albo może już jest wśród nich, nie rozpoznany i nie zapo-
wiedziany. Murphy mógł być pniem, na którym siedzi, kałużą przy jego stopach, a na-
wet kromką chleba, którą natychmiast odrzucił. Przysuwając się bliżej do czarownika
i rzucając na wszystkie strony niespokojnie spojrzenia Scoggery spytał:
— Jeżeli może być tyloma rzeczami, to dlaczego nazywa się Murphy? Poznałem ze
stu Murphych i wszyscy byli zwykłymi ludźmi, jak my. Nigdy bym nie pomyślał, że to
50
51
może być nazwisko puka.
Conhoon przeżuł kęs, wypluł skórkę z sera i powiedział:
— Po pierwsze, ja jestem czarownikiem, a nie zwykłym człowiekiem jak ty. Po dru-
gie, nazwisko Murphy to kwestia wygody, pozwalająca mu prowadzić interesy z tymi,
którzy nie są pukami. Gdyby wymienił na głos swoje prawdziwe nazwisko, każdy, kto by
je słyszał, na miejscu ogłuchłby, oniemiał i zwariował.
— Coś takiego! — powiedział Scoggery zduszonym szeptem. Najchętniej znalazłby
się jak najdalej stąd. Żałował, że Mirmul miał córkę, że wdał się w awanturę z Fiachą, że
spytał o radę swojego ollava i wysłał swojego wiernego Ru Czarnego Paznokcia, alias
Scoggery’ego z tą straszną misją. Chciałby, żeby to wszystko już się skończyło. Wolałby,
żeby się w ogóle nie zaczynało.
— Mój zacny Conhoonie — odezwał się za jego plecami ochrypły głos tonem ra-
dosnego powitania. Scoggery odwrócił się i ujrzał zażywnego mężczyznę około sześć-
dziesiątki, stojącego na grząskim gruncie na skraju bagna. Osobnik ten nie zapadał się
wcale, tylko niczym mydlana bańka unosił na powierzchni. Ubrany był w dobrze skro-
jone ubranie z drogiego tweedu, które jednak wymagałoby porządnego wyszczotkowa-
nia. Zachowywał się jowialnie, jego uśmiech budził zaufanie i tylko w powietrzu unosił
się jakiś niepokojący smrodek. Scoggery skokiem przysunął się do boku Conhoona.
— Czyżby to puk zjawił się na pogawędkę? — powiedział czarownik powstając jak
ktoś przyjemnie zdziwiony nieoczekiwanym przybyciem przyjaciela.
— We własnej osobie — rzekł puk z promiennym uśmiechem, zbliżając się o cztery
kroki. Nie zostawił w błocie żadnych śladów, ani on, ani zrobiona z tarniny laska, na
której się opierał.
Scoggery wsunął się za Conhoona, starając się utrzymywać czarownika między sobą
a pukiem. Bezskutecznie. Murphy przyglądał mu się z umiarkowanym zainteresowa-
niem.
— Kim jest ten nieznajomy? — spytał.
— To sługa Mirmula o Smętnym Obliczu, tego, którego córkę zaklęto w szczura
— wyjaśnił Conhoon.
Murphy złożył palce lewej dłoni w ekscentrycznym geście i Scoggery poczuł mro-
wienie w karku i czubkach uszu. Ciszę rozdarł nagły trzask i mrowienie ustało jak ręką
odjął. Murphy potrząsnął dłonią i włożył na chwilę końce palców w usta.
— Silnym czarem chronisz siebie i jego — powiedział z pretensją.
— W tych lasach i bagnach kręci się teraz podejrzane towarzystwo. Za czasów mojej
młodości kobieta mogła bez lęku przejść przez całą Irlandię z dzieckiem przy piersi. Ale
ci dzisiejsi ludzie... — Conhoon potrząsnął smutnie głową.
— To prawda, co mówisz, ale czy nie mógłbyś wyświadczyć staremu znajomemu
przysługi i powiedzieć, co to za czar?
52
53
— A wiesz, że zupełnie zapomniałem — powiedział czarownik z wystudiowanym
żalem.
Murphy wyrozumiale wzruszył nierównymi ramionami.
— To się zdarza z zaklęciami. Powiedz mi, proszę, czy udajesz się w jakieś szczególne
miejsce? I czy mogę ci czymś służyć?
— Prawdę mówiąc udajemy się do zamku Mirmula o Smętnym Obliczu w sprawie
młodej damy zmienionej w szczura.
— I w tej sprawie mnie wezwałeś?
— Czyż mógłbym przechodzić tędy i nie zatrzymać się na pogawędkę z pukiem
Murphym?
— To bardzo miło z twojej strony — powiedział puk, mrugając i uśmiechając się
z aprobatą. — Zmieniona w szczura, powiadasz... kawał dobrej roboty. Coś, czego nawet
puk by się nie powstydził. Czy to twoje dzieło, Conhoon?
— Nie, nie moje. To dzieło dżinna, który wyskoczył z mosiężnej butelki i nawet się nie
przedstawiwszy zmienił całkiem przystojną kobietę w oślizłego, zapchlonego szczura.
— Dżinn — powtórzył puk niskim, złowróżbnym głosem. Przestał się uśmiechać,
a spod kapelusza wypłynęły mu smużki ciemnego dymu.
— Straszny dżinn, proszę pana — wykrzyknął Scoggery wyskakując zza pleców
czarownika i z podnieceniem wymachując rękami — w wielkich spodniach jak stare
worki, z kółkiem w uchu i szmatą okręconą dokoła głowy, bez koszuli na grzbiecie i cały
czas śmiał się odrażająco.
— Dżinn w całej krasie — stwierdził Murphy z powagą. — A może mi powiesz, co
on tu robi wśród przyzwoitych ludzi? Kto go tu zaprosił?
Scoggery powtórzył to, co wcześniej opowiedział Conhoonowi. Murphy słuchał
go cierpliwie. Co jakiś czas bębnił palcami po gałce swojej tarninowej laski, a z no-
sa, ucha lub spod kapelusza wypuszczał kłąb dymu, ale nie odzywał się ani słowem.
Dobroduszny wyraz znikł z jego twarzy i kiedy Scoggery skończył swoją opowieść,
puk wyglądał przerażająco, a z jego ust wypływał ciąg fraz, których ogólny sens nie bu-
dził wątpliwości, choć wypowiadane były w języku nieznanym istotom śmiertelnym.
I chwała Bogu.
— Gdzie jest ten dżinn? — spytał cicho Murphy, kiedy przestał złorzeczyć.
— Tego, niestety, nie wiemy, ale myślę, że ty mógłbyś... — zaczął Conhoon.
— Znajdę go i odbędziemy długą i poważną rozmowę. I jeżeli do wieczora nie znik-
nie z tej wyspy, zacznę go kopać — powiedział puk Murphy stalowym głosem — i będę
kopać od miejsca naszej rozmowy do Doliny Głuchych, i każdym kopniakiem złamię
mu trzy kości, a za każdym razem, kiedy spadnie na kamienie, złamie sobie następne
trzy kości, chyba że spadnie na ul albo gniazdo szerszeni, albo wyląduje na szczycie
drzewa wśród drapieżnych ptaków. A kiedy już przegonię go przez całą długość tej
52
53
ciemnej doliny, będę go kopał dalej na zachód aż do Cruachu i ostatnim kopniakiem
poślę go do jaskini, w której mieszka Ponura Kompania, Airitech ze swoimi dziećmi
i krwiożerczymi, garbatymi, ognistoszponymi kompanami.
— I zaczarowanymi świniami. Nie zapomnij o zaczarowanych świniach — dodał
znacząco Conhoon.
Murphy drgnął, jakby na wspomnienie czegoś nieprzyjemnego.
— Poszczuję go zaczarowanymi świniami — powiedział po pełnym napięcia milcze-
niu — i wiele czasu upłynie, zanim jakiś dżinn pokaże swoją gębę w Irlandii.
Po tych słowach puk odwrócił się i pomknął z wielką szybkością przez bagno nie po-
zostawiając żadnych śladów na jego powierzchni. Potem wpadł w gęste zarośla na dru-
gim brzegu i dwaj mężczyźni wyraźnie słyszeli trzask łamanych gałęzi.
— Czy myślisz, mistrzu, że on znajdzie tego dżinna? — spytał Scoggery ostrożnym
szeptem, podczas gdy odgłosy biegnącego Murphy’ego cichły w oddali.
— Dopadnie go błyskawicznie. Ten puk jest specjalistą od znajdowania tego, czego
szuka.
— Nie chciałbym być na miejscu tego dżinna.
— Ten puk jest również specjalistą od gadania — zapewnił Conhoon. — Nie będzie
żadnych kopniaków. Dżinny nie przepadają za deszczem, mgłą i bagnami, i ten też nie-
wątpliwie tęskni za swoją pustynią i słońcem. Porozmawiają sobie spokojnie, a potem
dżinn wróci na swoje śmieci i wcale nie będę zdziwiony, jeżeli puk pomoże mu w tym
swoimi czarami.
— Czyżby więc puk i dżinn byli przyjaciółmi? Nie odniosłem takiego wrażenia
— powiedział Scoggery.
— Wszystko to są interesy — wyjaśnił Conhoon kiwając ze zrozumieniem głową.
— Puk i dżinn pracują w tej samej branży. Można bez przesady powiedzieć, że puk jest
irlandzkim dżinnem, a dżinn jest arabskim pukiem. I dopóki dżinn jest na swojej pu-
styni, a puk na swoich mokradłach, jeden drugiemu w drogę nie wchodzi. Ale jak tylko
jeden z nich wstąpi na terytorium drugiego i zastosuje niekonwencjonalne czary wobec
jego sąsiadów, awantura wisi w powietrzu. A musisz pamiętać, Scoggery, że nasz kraj
jest mały i gęsto zaludniony elfami, różnego rodzaju krasnoludkami, pukami i innymi
istotami tajemniczej natury znanymi tylko z imienia, a także specjalistami takimi jak ja.
Jeżeli chodzi o czary, na naszej wyspie panuje przeludnienie i cudzoziemców nam tu nie
potrzeba. Zamówień ledwie starcza dla nas, tutejszych.
Scoggery zamyślił się nad słowami Conhoona i wreszcie powiedział:
— Rozumiem, mistrzu, i podziwiam twoją przemyślność w tej kwestii, tylko co
z tego będzie miała nieszczęsna Blai? Jak dżinn ją odczaruje, skoro wyjedzie z kraju?
— To ja ją odczaruję. Ale łatwiej jest zdjąć z kogoś urok i utrzymać go w tym stanie,
jeżeli sprawca czaru jest daleko i nie może zaczarować z powrotem tego, co ktoś odcza-
54
55
rował, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Są jeszcze inne ważkie powody, żeby pozbyć
się dżinna, które wolę zachować dla siebie.
— Więc to ty, mistrzu, uwolnisz od czaru ciemnooką Blai?
— Chyba wyraziłem się jasno? — rzucił niecierpliwie Conhoon. — Na koń, synu,
i prowadź nas do tego nieszczęsnego szczura.
* * *
W swojej długiej i bogatej karierze Conhoon spotkał wiele mężczyzn i kobiet obno-
szących przezwiska skrajnie sprzeczne z ich wyglądem, osiągnięciami i właściwościami
osobistymi. Rory Długosz był zaledwie średniego wzrostu; Marivonn od Dziewięciu
Burych Krów nie rozpoznałaby krowy nawet gdyby znalazła ją u siebie pod łóżkiem,
choć znakomicie radziła sobie ze świniami, a Olwem Słodki Głos śpiewał jak zardze-
wiały zawias. Ale Mirmul o Smętnym Obliczu nadrabiał to za nich wszystkich. Był samą
ponurością owiniętą w suchą, pomarszczoną skórę.
— To bardzo szlachetnie z twojej strony, mistrzu, że odbyłeś tę długą, męczącą po-
dróż, żeby mi osobiście przynieść złą nowinę — zaintonował, kiedy przedstawiono mu
Conhoona.
— Skąd ta pewność, wasza królewska mość, że przynoszę złą nowinę?
— Czyż nie przybyłeś tu jedynie z moim Ru Czarnym Paznokciem? Przecież bez
puka moja nieszczęsna Blai nigdy nie zostanie uwolniona od tego okropnego czaru
— wyjęczał Mirmul i westchnął głęboko.
— Przybyłem ze Scoggerym i powinieneś się, panie, cieszyć, że nie wprowadziłem
puka pod twój dach.
— Nigdy w życiu z niczego się nie cieszyłem, dlaczego więc miałbym się cieszyć
z powodu nieobecności puka?
— Ten puk znajduje wielką przyjemność w złośliwych żartach, zawsze kłopotliwych
a często bolesnych, wasza wysokość. Wpuścić takiego na pokoje, a mógłby przemienić
wszystkich w pchły i oddalić się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku — wyja-
śnił Conhoon.
— Dla mnie to żadna różnica. Smutna jest noc, smutne są krótkie i ponure zimowe
dni, smutny jest odgłos deszczu kapiącego na kołdrę, ale najsmutniejszy jest widok
mojej córki przemienionej w szczura — powiedział Mirmul żałobnym głosem.
— Czas zatem, żeby ją odmienić — obwieścił Conhoon zakładając ręce na piersi
i chłodnym spojrzeniem przebiegł ponurą salę.
— A jak to jest możliwe bez pomocy puka?
— Jest możliwe i to wkrótce, ale najpierw musisz wiedzieć, że oczekuję zapłaty.
Mirmul westchnął i z rezygnacją wzniósł oczy ku niebu.
— Smutny to świat, w którym czarownik nie spełni dobrego uczynku bez zapłaty.
54
55
Dam ci dziesięć sztuk złota.
— Żeby uratować twoją córkę, będę musiał odwalić kawał ciężkiej, wyczerpują-
cej magicznej roboty — powiedział Conhoon z groźnym spojrzeniem. — Dasz mi,
panie, dwadzieścia cztery sztuki złota, albo twoja córka do końca życia będzie gryźć ser
i mieszkać pod podłogą.
— Masz twarde serce, czarowniku. Kiedyś zdjęto urok z mojej łaciatej krowy za pięć
sztuk złota, a była to najlepsza krowa w całej Irlandii.
— Zapłaciłeś wtedy dziesięć sztuk, panie, i za dziesięć sztuk możesz sobie zmienić
swoją córkę w krowę. Ale jeżeli chcesz mieć młodą damę, to cena brzmi dwadzieścia
cztery sztuki.
— Nie będę się targować jak kramarz. Bolesna jest drzazga za paznokciem, bolesny
jest cierń w pięcie, bolesny jest szerszeń w nosie, ale nic tak nie boli, jak córka zmie-
niona w szczura albo nawet w krowę. Dostaniesz swoje dwadzieścia cztery sztuki złota.
Sprowadźcie moją córkę.
Dworzanie wybiegli z komnaty, wśród nich i Scoggery. Conhoon czekał w bezruchu.
Z zewnątrz dobiegły go odgłosy świadczące o wysiłku fizycznym, szczęk metalu, ciężki
skrzyp podeszew, ostrzegawcze krzyki i agresywne szczurze piski. Drzwi rozwarły się
na oścież i do sali weszło czterech mężczyzn ciągnących niską, jaskrawo pomalowaną
platformę na kołach, na której stała żelazna, zdobiona srebrem klatka. W klatce siedział
bardzo duży, paskudny szczur.
— Czy ona stale siedzi w tej klatce? — spytał Conhoon.
— To konieczne ze względów bezpieczeństwa. Mam sforę psów, najlepszych oga-
rów w całej Irlandii i zanim zdołałem zamknąć ją w klatce, trzy z nich mi zagryzła.
— Mirmul zasłonił twarz rękami, odrzucił głowę do tyłu i wyjęczał — Ponury jest od-
głos wiatru wyjącego w nadbrzeżnych jaskiniach, ponure jest zawodzenie...
— Opowiesz nam to później, wasza królewska mość — przerwał mu niecierpli-
wie Conhoon podwijając rękawy i pochylając się, żeby lepiej obejrzeć Blai. Odskoczył
w ostatniej chwili, bo byłaby mu odgryzła nos.
— Twoja córka, panie, została zmieniona w bardzo złośliwego szczura. Czy też może
zachowywała się w ten sposób przed przemianą? — spytał Conhoon.
— Nie, nigdy. Słodki jest miód z plastra, słodkie jest gruchanie turchawki, słodki jest
pachnący koniczyną oddech mojej łaciatej krowy, ale najsłodszy jest charakter ciemno-
okiej, miedzianowłosej Blai, Blai o szczupłych palcach i drobnych stopkach, z głosem
jak srebrny dzwoneczek i gracją pstrąga, opiewanej przez bardów, uwielbianej przez ry-
cerzy, budzącej zazdrość kobiet i podziw mężczyzn swoją dobrocią, łagodnością, szla-
chetnością... — zaczął Mirmul.
Podczas gdy Mirmul mówił, Conhoon uważnie oglądał szczura. Im dłużej mu się
przyglądał, tym jaśniejsze było dla niego, że czeka go praca wymagająca wielkich ilości
56
57
mocy magicznej, praca, po której będzie musiał zbierać siły przez miesiąc. Mirmul za-
wodził swoje. Conhoon rozejrzał się i wszędzie wokół zobaczył porozumiewawcze spoj-
rzenia i grymasy obrzydzenia. Widocznie słodycz Blai była słabiej odczuwana przez
służbę i dworzan Mirmula niż przez samego króla.
— ... hojna jak lato, piękna jak jesień, spokojna jak zima, oczekiwana jak wiosna jest
moja cudna Blai, a ja zaczynam podejrzewać, że nie uzyskam od ciebie żadnej pomo-
cy, czarowniku, bo jeszcze nie ruszyłeś palcem, mimo ceny jaką ci płacę — zakończył
Mirmul.
— Dobry czarownik nigdy się nie śpieszy... — zaczął Conhoon, ale przerwał mu
nagły odgłos pękającej bańki mydlanej towarzyszący pojawieniu się dwóch posta-
ci. Jedną z nich okazał się zażywny, wsparty na lasce z tarniny i miło uśmiechający się
do wszystkich obecnych sześćdziesięciolatek. Drugim z przybyszów był znacznie wyż-
szy mężczyzna o imponującej posturze, nagi do pasa, z ciemną połyskliwa skórą. Jego
okrągła, gładka twarz była całkowicie bezwłosa, poza zawiniętymi do góry brwiami.
Krwiście czerwony turban jeszcze go podwyższał. Potężne ramiona miał założone na
piersi, nad zwałami wielkiego brzucha. Szerokie szarawary w jaskrawe pasy zwężały się
do całkowitego zaniku. Stóp nie miał.
— Puk! — powiedział Conhoon, Mirmul zaś w tym samym czasie jęknął.
— Dżinn!
— Dobry dzień wszystkim — powiedział puk Murphy uchylając kapelusza i wyko-
nując wytworny wywijas laską. Dżinn basowym, huczącym głosem powiedział coś w ję-
zyku złożonym pół na pół z harczących i gładkich sylab, absolutnie niezrozumiałym dla
słuchaczy.
— Możecie powiedzieć temu tam, żeby używał języka ludzi cywilizowanych? — rzu-
cił Mirmul kryjąc się w gromadzie swoich strażników i dworzan.
— Tak właśnie zrobiłem — zahuczał dżinn — i nikt tutaj mnie nie zrozumiał. Dla
waszej jednak wygody, o barbarzyńcy, będę szczekał jak pies językiem tego szarego i po-
nurego kraju.
— Piękne słowa jak na stwora bez stóp — powiedział Conhoon łagodnie, patrząc
w przestrzeń.
— Mój twardy Conhoonie, poruszyłeś sprawę wielce drażliwą dla mojego wujka
— powiedział cicho Murphy konfidencjonalnym tonem, biorąc Conhoona na stronę.
— Więc to twój wujek? Ciekawe, co sądzi o tym, że siostrzeniec kopie go z jednego
końca Irlandii na drugi.
— Nie było żadnego kopania — uśmiechnął się ciepło Murphy. — Moje serce zmię-
kło dla tej biednej istoty, którą zaniosło na drugi koniec świata, gdzie nikt nie ode-
zwie się do niego dobrym słowem. Zaprosiłem go do swojej chaty na mały posiłek
przed długą podróżą. Ujrzał moją ciotkę i zapałał do niej miłością od pierwszego wej-
56
57
rzenia. Była to piękna chwila, mój Conhoonie, i widząc ich zapłakałbyś jak dziecko.
A najpiękniejsze jest to, że zabiera ją do Arabii, a wraz z nią moich kuzynów, do po-
mocy w gospodarstwie.
— Los się do ciebie uśmiechnął.
Twarz puka spochmurniała.
— Może tak, może nie. Mówi, że nie ruszy się bez stóp.
Conhoon kiwnął głową ze zrozumieniem.
— Stopy to dobra rzecz. Gdzie je zapodział?
Murphy rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy, chociaż gwar podnie-
sionych głosów strażników, służby i dworzan czynił to mało prawdopodobnym, i ści-
szonym głosem powiedział:
— W mosiężnej butli. Mirmul ją zakorkował, zanim wujek do końca z niej wylazł.
— Czego oni chcą, czarowniku? Co oni knują? — zawołał nerwowo Mirmul.
— Właśnie chcę się tego dowiedzieć — odpowiedział Conhoon a potem, wskazując
palcem dżinna, powiedział: — Czy taki wielki chłop jak on, nie umie mówić sam za sie-
bie i poprosić o swoje stopy?
— Dla dżinna to bardzo krępujące, dać się tak nabić w butelkę — powiedział Murphy
z zażenowaniem gładząc się po nosie. — Poza tym oni tam mają swoją etykietę, którą
my nie zawracalibyśmy sobie głowy, ale która dla niego nie jest bez znaczenia.
Conhoon poczuł wielką ulgę. Nadzieja, jaką wzbudziło w nim pojawienie się
Murphy’ego z dżinnem, została następnie potwierdzona ich uprzejmym zachowaniem
i teraz wymijającymi odpowiedziami puka. Zadanie stojące przed Conhoonem nagle
okazało się znacznie łatwiejsze, a nagroda większa. Z niewinnym uśmiechem rzucił:
— Czy chcesz mi powiedzieć, że twój wujek porzucając butlę stracił wszelkie prawa
do niej i do tego, co w niej zostawił? Czy tak sprawa wygląda?
— Coś w tym rodzaju — przyznał Murphy. — Tylko proszę cię, ciszej.
— I chętnie byś widział pośrednika, który odzyskałby butlę, żebyś mógł pozbyć się
wuja, ciotki i całej reszty?
— Byłoby to chyba najkorzystniejsze dla wszystkich zainteresowanych — odpowie-
dział Murphy z wymuszonym uśmiechem.
— W ten sposób będziesz mi winien dwie wielkie przysługi — powiedział Conhoon
głosem zimnym i twardym jak stal.
— Jak to dwie? Czyż nie sprowadziłem tu dżinna, który gotów jest zdjąć czar i napeł-
nić ci kieszenie złotem, skoro tylko oddasz mu jego stopy?
— Właśnie miałem zdjąć czar sam i dostałbym złoto od Mirmula, a jego złoto nie
zmieniłoby się w piasek po włożeniu do kieszeni. Nie, jeżeli zrobię to dla ciebie, będziesz
mi winien dwie przysługi.
— Jesteś złodziejem, Conhoon — wysyczał Murphy z nienawiścią.
58
59
— A ty jesteś upartym nieszczęśnikiem, który będzie miał na karku ciotkę i kuzynów
do końca życia, jeżeli nie zdobędę dla ciebie tej butli. Dwie.
Murphy westchnął, skrzywił się i kiwnął głową.
— Niech będą dwie.
— Wyrzućcie go stąd! — krzyknął Mirmul zza pleców swoich strażników. — Dosyć
już tu nabruździł ten brzuchaty, beznogi diabeł z głową okręconą szmatą!
— Ty tępy, barbarzyński psie! Wiedz, że zostałem zdradą ściągnięty do tego ponu-
rego miejsca! — ryknął dżinn.
— To wyciągnij się stąd też zdradą — krzyknął posiwiały w bojach wojownik wygra-
żając pięścią.
— Ucisz swojego wujka, Murphy, zanim ściągnie nam na głowy nowe kłopoty, a ja
porozmawiam z Mirmulem — powiedział Conhoon.
W sali tymczasem zapanowało zamieszanie. Mirmul z twarzą nabiegłą krwią, za-
pominając o swojej zwyczajowej melancholii wpadł w gniew. Jego ollav mamrotał
coś i wymachiwał rękami. Dżinn wyrzucał z siebie przekleństwa zarówno ogólne jak
i szczegółowo adresowane do różnych osób, które wskazywał swoim grubym, szponia-
stym paluchem. Wszyscy strażnicy i rycerze ściskali włócznie i rękojeści mieczy wy-
krzykując przedbitewne przechwałki, a służący biegali tam i siam gadając sami do sie-
bie, wpadając jeden na drugiego i na sprzęty, gubiąc puchary, chlipiąc ze strachu i pod-
niecenia. Conhoon przepchnął się przez tę kotłującą się gromadę do boku Mirmula.
Król spojrzał na niego wściekle.
— Więc tak wygląda twoja robota, czarowniku? Dżinn znów się tu pęta obrażając
mnie i moich wiernych ludzi, a moja córka jest szczurem tak jak była!
— Wszystko idzie jak najlepiej, wasza królewska mość, i będę wdzięczny, jeżeli po-
wstrzymasz się od krytykowania moich metod, dopóki sam nie znajdziesz skuteczniej-
szych. — Niektórzy z królewskich doradców odpowiedzieli pomrukiem na te słowa, ale
czarownik uciszył ich spojrzeniem i mówił dalej. — Zabierz swoich ludzi i wyjdź razem
z nimi z sali, a mnie zostaw resztę.
Ze środka komnaty grzmiał basowy głos:
— Wy nieokrzesane, włochate na gębie, cuchnące dzieci nieczystości, wiedzcie, że za
te obelgi...
Przerwała mu seria uciszających psyknięć i głos Murphy’ego:
— Uspokój się, wujku. Co się będziesz przejmował takimi jak oni.
— Chcesz, żebym zostawił moją salę tronową, tron i córkę na pastwę tej dwójki?
— spytał Mirmul z bólem i gniewem.
— Właśnie tak. I zanim wyjdziesz, chciałbym mieć w ręku tę mosiężną butlę.
— Jest w klatce mojej córki, możesz ją sobie wziąć. — Mirmul odwrócił się do swo-
ich ludzi. — Opuśćcie wszyscy salę. Zostawimy go tutaj z tym dżinnem, jego przyjacie-
58
59
lem i moją nieszczęsną Blai.
Sala szybko opustoszała, jedyna zwłoka nastąpiła za sprawą kilku ostatnich rycerzy,
którzy zatrzymali się w drzwiach, żeby potrząsnąć orężem, dokończyć barwnych opi-
sów planowanej zemsty i przerzucić się z dżinnem kilkoma pożegnalnymi obelgami.
— No, to do roboty — rzucił energicznie Conhoon do dżinna i puka, kiedy rycerze
wreszcie wyszli i zatrzaśnięto za nimi drzwi.
— Butla! Musimy mieć butlę. Gdzie jest butla? — dopominał się zaniepokojony
Murphy.
— Jest w klatce — powiedział Conhoon.
— Aha. To wyjmij ją.
— Sam ją wyjmij. Przecież ta bestia w klatce mało mi nie odgryzła nosa, kiedy się
schyliłem, żeby ją lepiej obejrzeć.
— Rzuciłem na nią wspaniały czar, chyba sam przyznasz, przyjacielu mojego sio-
strzeńca — powiedział z dumą dżinn i uśmiechnął się olśniewająco. — To nie jest kró-
lewna w skórze szczura, proszę was. To jest najprawdziwszy, gwarantowany szczur.
Myśli jak szczur i zachowuje się jak szczur.
— W takim razie ty wyjmij butlę — powiedział Murphy.
— Nie lubię, jak mnie gryzą szczury. Użyj swojej laski — powiedział dżinn.
— Ta paskuda przegryzie mi laskę.
— Okaż wujkowi trochę szacunku i użyj laski, Murphy — powiedział zniecierpli-
wiony Conhoon.
— Nigdy. To bardzo piękna laska.
— To podejdź do klatki od drugiej strony i podrażnij królewnę, a ja tymczasem wy-
ciągnę butlę.
Przystąpili do realizacji tego planu, niezbyt zgrabnie, bo Murphy i jego wujek prze-
wracali się o siebie po każdym wściekłym skoku szczura w ich stronę. W końcu akcja
zakończyła się powodzeniem i butla znalazła się w dłoniach Conhoona.
— Daj mi tę butlę — powiedział dżinn wyciągając szponiaste dłonie.
Conhoon schował ją za siebie.
— Chwileczkę. Musimy wpierw uzgodnić pewne szczegóły.
— Oddaj mi moje stopy!
— Będziesz je miał, chłopcze, ale zanim je założysz, ustalimy parę szczegółów.
Murphy, czy przyznajesz, że za moją dzisiejszą pracę jesteś mi winien dodatkową przy-
sługę?
Puk z ociąganiem przytaknął i wówczas Conhoon zwrócił się do dżinna.
— A ty, czy zgadzasz się zapłacić godziwą cenę za moje usługi w sprawie twoich
stóp?
— Jak najbardziej! Przyjacielu mojego siostrzeńca, dam ci złoto, dużo złota, tyle złota
60
61
ile zdołasz unieść w obu rękach. Rubiny też, jak gołębie jaja. I perły jak melony.
— Znam twoje sztuczki i nie chcę nic z tych rzeczy. A to szczurze zaklęcie... powia-
dasz, że jest dobre?
— Wspaniałe, możesz mi wierzyć — odpowiedział dżinn kiwając głową tak ener-
gicznie, że turban zsunął mu się na jedno oko. — Nauczyłem się go od Sakhr al-Dżinna,
Ojca Demonów, tuż przed jego nieszczęsnym spotkaniem z Salomonem, synem Dawida,
podczas którego został uwięziony w naczyniu podobnym do tego, jakie trzymasz w rę-
ku. Poszczęściło mu się gorzej niż mnie. Znajduje się na dnie Jeziora Tyberiadzkiego,
pogrążony głęboko w mule, zapomniany przez wszystkich poza garstką najwierniej-
szych. Sakhr al-Dżinn był potężnym i przemyślnym demonem, a jego czary mogą do
dzisiaj budzić zazdrość. — Skończywszy poprawił turban.
— Byłoby niepowetowaną stratą, gdyby takie dzieło sztuki poszło w zapomnienie.
Przyjmę ten czar za zapłatę. Zdejmij go z tej biednej królewny, włóż go do butli, jak
tylko wyciągniesz z niej swoje stopy, i nastaw go na pierwszą osobę, która wyjmie korek.
Zachowaj sobie swoje złoto, swoje rubiny i swoje melony. Ja wezmę czar — powiedział
Conhoon.
Szczur rzucił się na kraty piszcząc z wściekłości. Wszyscy trzej zręcznie odskoczyli.
— Mam nadzieję, że cię nie urażę — powiedział Conhoon do dżinna — jeżeli zauwa-
żę, że jesteś diablo zwinny jak na kalekę.
— Jakoś sobie radzę i przyjmuję do wiadomości pochlebny charakter twojej uwagi,
przyjacielu mojego siostrzeńca. Uważam jednak, że osoba mająca zamiar ożenić się i za-
łożyć rodzinę, powinna mieć stopy.
— Sądzę, że w tej sprawie wszyscy jesteśmy zgodni, podobnie jak we wszystkich in-
nych istotnych kwestiach — powiedział Murphy uderzając laską w podłogę. — Czy mo-
żemy przejść do rzeczy?
* * *
Dalej wszystko poszło gładko. Ustawiwszy mosiężną butlę na podłodze, dżinn uniósł
się nad nią. Na jego znak Conhoon wyciągnął korek i z butli wypłynął wijący się obłok
kremowej pary, która połączyła się z nogami dżinna, uzupełniając je parą małych stóp
w jasnożółtych pantoflach z zawiniętymi czubami. Dżinn zrobił kilka próbnych kroków,
potem podskoczył i wyciął hołubca. Rozpromieniony skłonił się przed Conhoonem
i wyciągnął rękę po pustą butlę.
— Znakomicie. Znakomicie — powiedział. — A teraz zamknę tu czar.
Wyciągnął obie ręce, w jednej trzymając otworem do przodu butlę, a drugą wskazu-
jąc szczura, który schronił się w najdalszym kącie klatki. Kilka cichych zdań w niezro-
zumiałym języku i z klatki patrzyła na nich całkiem atrakcyjna, choć nieco zmaltreto-
wana młoda dama, a tymczasem atramentowo czarna smuga dymu bezdźwięcznie wle-
60
61
wała się do butli. Kiedy znalazła się tam cała, dżinn zamknął szyjkę korkiem i docisnął
go dłonią, po czym wytwornym gestem wręczył butlę czarownikowi.
— Jest twoja, przyjacielu mojego siostrzeńca. Ten, kto ją otworzy, zmieni się w szczura
— powiedział.
— Dziękuję ci. To była dobra robota — odpowiedział Conhoon łaskawie. — Zawsze
miło jest zobaczyć...
Dżinn i puk rozpłynęli się w powietrzu z odgłosem pióra spadającego na śnieg.
Conhoon został sam w sali tronowej z mosiężną butlą, klatką i Blai. Blai uniosła się na
kolana, uderzyła się o dach klatki i wydała okrzyk gniewu.
— Jak się panna czuje? — spytał Conhoon.
— Czuję się brudna i parszywa jak stary pies. Co ja tu robię? Co się tu działo? — spy-
tała z gniewem.
— To długa i zawiła historia. Ojciec ją pannie opowie.
— Kim jesteś? I gdzie jest mój ojciec? Wypuście mnie z tej klatki! — krzyknęła, po
każdym zdaniu przechodząc w pisk.
Conhoon nie miał ochoty na dalszą dyskusję z Blai. Podbiegł do drzwi i otworzył
je na oścież wpuszczając Mirmula i jego świtę. Okrzyki zachwytu mile łechtały jego
słuch.
Kiedy skończyły się okrzyki, pocałunki i uściski, kiedy wywleczono z sali klatkę, a Blai
poszła wziąć długą gorącą kąpiel i zmienić szaty, kiedy strażnicy, dworzanie i służba ro-
zeszli się do swoich zajęć, zaś ollav mrucząc coś pod nosem usiadł u stóp tronu po jed-
nej stronie, a Scoggery stanął dumnie po drugiej, Conhoon zbliżył się do króla.
— No cóż, wasza królewska mość, wszystko załatwione poza zapłatą. Twoja córka
jest na powrót damą, a dżinn nie sprawi ci więcej kłopotu. To jest radosna chwila — po-
wiedział.
— To prawda, że odzyskałem moją Blai, ale teraz lękam się, że będę ją miał na gło-
wie do końca życia — rzekł Mirmul z ciężkim westchnieniem. — Bo kto zechce poślu-
bić pannę, która była szczurem? Smutek mnie ogarnia, na myśl o jej przyszłości.
— Blai to kawał pięknej młodej damy, wasza królewska mość i ojciec tak pięknej córy,
otoczony w dodatku sławą człowieka terminowo i bez ociągania spłacającego swoje ho-
norowe długi, nie będzie miał kłopotu ze znalezieniem odpowiedniego zięcia.
Mirmul stęknął.
— Obiecałem dwadzieścia sztuk złota?
— Dwadzieścia cztery.
Mirmul dał znak jednemu z dworzan, który skinął głową i powłócząc nogami wy-
szedł z sali.
— Będziesz miał swoje złoto, czarowniku — powiedział król.
— Pochwała twojej hojności nie zejdzie z moich warg, wasza królewska mość.
62
Mirmul znów stęknął ponuro i po chwili powiedział:
— Dobrze jest odzyskać córkę, dobrze jest pozbyć się dżinna i dobrze jest zyskać
pochwałę czarownika, ale jeszcze lepiej byłoby, gdybym mógł odpłacić temu Fiasze
Podróżnikowi.
— To byłoby rzeczywiście miłe zakończenie sprawy — przyznał Conhoon.
— Byłoby to tylko sprawiedliwe. Człowiek, który zmienia córkę sąsiada w szczura...
Pytam się, co ma robić ojciec w takiej sytuacji?
— To faktycznie potworna prowokacja. Za czasów mojej młodości coś takiego było
nie do pomyślenia. Jeżeli między dwoma mężczyznami wynikała kwestia sporna, pod-
chodzili do tego z umiarem — okładali się pięściami, póki któryś nie zwalił się na zie-
mię i to kończyło sprawę. Żadnych dżinnów. Ale ci dzisiejsi ludzie... — Conhoon po-
trząsnął głową i z dezaprobatą wydął wargi.
Po następnej chwili milczenia Mirmul powiedział:
— W zagrodzie za lasem trzymam wielkiego wilka z wąwozu mBolćain, który ni-
czym trzy zające pożarł trzech braci Fiachy. Raz na trzy dni karmię go resztkami mięsa
z mojego własnego stołu i przemawiam do niego czule, od czego Fiachę zalewa żółć,
a mnie miód kapie na serce. Ale chciałbym czegoś więcej.
— Nie wątpię — powiedział Conhoon.
Mirmul znów popadł w zadumę i po długiej chwili kontynuował:
— W pewnym ustronnym stawie trzymam wielkiego szczupaka z Moy, który po-
żarł ulubionego ogara Fiachy. W dni, kiedy nie odwiedzam wilka, udaję się nad ten
staw i rzucam do wody chleb, żeby sprawić przyjemność szczupakowi, a kiedy wypły-
wa, żeby się pożywić, witam go miłymi słowami. To też jest nieznośnym smrodem dla
nosa Flachy, a miłą perfumą dla mnie. Ale chciałbym czegoś więcej.
Zanim Conhoon znalazł uprzejmą odpowiedź, wrócił dworzanin ze skórzaną sa-
kiewką i przekazał ją Scoggery’emu, który wręczył ją królowi. Mirmul wysypał sobie
jej zawartość na kolana. Następnie odliczył dwadzieścia cztery monety, włożył je do sa-
kiewki, którą podał Scoggery’emu, a ten wręczył ją czarownikowi. Na kolanach Mirmula
została wcale pokaźna kupka złota.
— Dziękuję, wasza królewska mość. Życzę szczęścia tobie i twojej pięknej córce
— powiedział Conhoon chowając sakiewkę głęboko w zanadrze.
— Wykonałeś swoją pracę, czarowniku, i z moim pozwoleniem możesz się oddalić
— powiedział Mirmul. Poruszył się przy tym i złote monety na jego kolanach wydały
miły dla ucha brzęk. Król podparł brodę ręką i westchnął głęboko.
Conhoon cofnął się o trzy kroki, zatrzymał się i zamiast wyjść wrócił przed stopnie
tronu, gdzie cichym głosem zaintonował:
— Przykry jest widok króla, który cierpi, przykry jest widok młodej damy w klat-
ce, przykra jest myśl o świństwie, za które nie można się zrewanżować, ale najbardziej
62
przykra jest świadomość, że ma się w butli znakomity czar, który się marnuje, podczas
gdy zacny i hojny człowiek mógłby zrobić z niego dobry użytek. — Tu Conhoon wycią-
gnął rękę z mosiężną butlą. — Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, wasza królew-
ska mość, chciałbym wiedzieć, ile sztuk złota masz tam na kolanach.
65
Wybór sieroty
65
Ogólnie rzecz biorąc, sierota ma do wyboru żebrać, kraść albo młodo umrzeć. Nie
interesowała mnie żadna z tych dróg. Kiedy Addran znalazł mnie drżącego na dzie-
dzińcu stajennym i zaproponował mi wybór, który rzadko komu się trafia, z radością
zostałem jego uczniem.
Czasami praca była ciężka, ale na ogół dobrze wspominam te lata. Addran dużo mnie
nauczył. Chciałbym nauczyć się więcej i szybciej, ale jemu się nie śpieszy. „Kiedy się
człowiek nauczy za wcześnie, to za szybko zapomina” — mawia, ilekroć się skarżę.
Najgorzej jest, kiedy Addran ma do czynienia z demonami. Przy takich okazjach
muszę stać w pogotowiu, żeby wygłosić odpowiednie zaklęcie, które przepędzi de-
mony i wyciągnie nas z opresji, gdyby coś poszło nie tak. To wielka odpowiedzialność
i, prawdę powiedziawszy, mam wtedy wielkiego stracha. Ale staram się najlepiej, jak
mogę. Dużo zawdzięczam temu staremu człowiekowi, a on polega na mnie.
Na szczęście, niewiele miał tych spraw z demonami i wszystkie poszły dobrze. Moja
pomoc nie była konieczna.
Na ogół Addran bierze, co się tylko nadarzy. Jest wielkim czarownikiem, ale czasy są
chude, nawet dla najlepszych. Wojna, głód i zaraza wszystkim dały się we znaki i tyle
samo ludzi wini za to czarowników, co przychodzi do nich szukać pomocy. Addran
mówi, że nie zawsze tak było i nie zawsze tak będzie, i ja mu wierzę. Ale teraz tak jest.
W pewien spokojny wiosenny poranek przyjęliśmy gościa, którego wizyta miała się
stać punktem zwrotnym w naszym życiu. Wszedłem do pracowni Addrana i zaanon-
sowałem:
— Ma pan klientów, mistrzu.
— Ilu?
— Chyba dwoje. Może troje.
— Nie umiesz zliczyć do trzech?
— Jest stara kobieta, młoda dama i bardzo podejrzanie wyglądający pies. Myślę, że
przyszedł z jedną z nich, ale nie jestem pewien.
Addran stęknął i nic nie powiedział. Przywdział swoją czarną szatę, przeczesał pal-
66
67
cami długie siwe włosy i brodę. Potrafi wyglądać tak staro i mądrze jak sam Merlin i do-
równać swojemu wyglądowi.
— Przyjmijmy klientów, Faragolu — powiedział. Tak mnie nazwał, kiedy mnie przyj-
mował na ucznia. To coś znaczy, ale nigdy mi nie powiedział co.
Stara kobieta okazała się być wieśniaczką, młoda dama kobietą tak piękną, że mu-
siałem powstrzymać jęk podziwu, kiedy zobaczyłem ją z bliska, pies zaś małym bia-
łym kundlem, pokracznym i paskudnym. Miałem wrażenie czegoś niedokończonego.
Trzymał się spódnicy starej kobiety, trząsł się ze strachu i rozglądał przerażonym wzro-
kiem.
— Mój chłopiec, mistrzu! Ratuj mojego biednego chłopca! — zaczęła zawodzić ko-
biecina, gdy tylko pojawił się Addran. Chwyciła psa w ramiona i wyciągnęła je w stronę
czarownika. Pies przewracał oczami i cały dygotał.
— Urok? — spytał Addran.
— Urok, czar czy zaklęcie, ja ich tam nie rozróżniam, mistrzu, wiem tylko, że to ro-
bota tej starej wiedźmy Zalmy. Spotkaliśmy ją na drodze i nie ustąpiliśmy jej tak szyb-
ko, jakby sobie życzyła. Skierowała swój kościsty paluch na mojego biednego Grumma
i coś wymamrotała. Na moich oczach zmienił się w stworzenie za słabe, żeby ustać na
własnych nogach i cały czas się trzęsie, biedne dziecko.
— Może da się coś zrobić — powiedział Addran dając mi znak, żebym zabrał psa do
jego pracowni. — A jakie jest pani życzenie? — zwrócił się do młodej damy.
— Możesz się najpierw zająć synem tej kobiety, czarowniku — powiedziała i cho-
ciaż jej głos był delikatny jak głos oddalonej lutni, nie ulegało wątpliwości, że nie ocze-
kuje sprzeciwu. Wziąłem od kobiety psa mając nadzieję, że mnie nie opaskudzi, zwłasz-
cza ze względu na obecność tej uroczej damy. Ktoś tak piękny musiał być księżniczką.
Raczej nawet królową.
W pracowni Addran umieścił psa na stole. Ten przewrócił się i leżał dygocąc i sko-
wycząc. Addran zmarszczył czoło na ten widok.
— No i co widzisz? — zwrócił się do mnie. Zawsze mnie sprawdzał w ten sposób.
— Zaklęcie transformacyjne. Z tego, co mówiła ta stara kobieta, zaklęcie nie potrwa
dłużej niż miesiąc.
— Skąd wiesz? Chcesz powiedzieć, że Zalma jest stara i słaba, i sądzisz, że nie potrafi
rzucić silnego zaklęcia?
Pokręciłem głową
— Spójrz tylko na to stworzenie, mistrzu. Nie jest należycie uformowane. Wygląda
jak coś, co dziecko narysowało na ścianie. Nie może nawet stać, ma coś nie w porządku
z nogami. Zalma rzuciła to zaklęcie odruchowo, ta kobieta mówi, że wymamrotała
tylko parę słów. Tak się nie robi długotrwałego zaklęcia.
Addran skinął głową i wyglądał na zadowolonego.
66
67
— Co więc trzeba zrobić?
Wskazałem czarną księgę na półce za nim.
— Poszukać w przewodniku odklęć Isba-Shoorrego.
Sięgnął za siebie i zdjął z półki opasłe czarne tomisko.
Mnie, jak na razie, nie wolno było czytać żadnych jego książek. Do tego czasu mia-
łem już niezłe wyobrażenie, co można znaleźć w każdej z nich, ale były nadal przede
mną zamknięte, podobnie jak przed wszystkimi oprócz Addrana. Bez właściwego czaru
jego księgi były tak ściśle zamknięte, że nawet dwa zaprzęgi wołów nie mogłyby roze-
wrzeć okładek.
Otworzył księgę we właściwym miejscu, umieścił ją na stole i położywszy dłonie na
nieszczęsnym psie, odczytał kilka słów i powiedział: — Odnieś go matce.
— Czy nie przywrócisz go do jego postaci? — spytałem. Rzadko zadawałem pyta-
nia, ale tym razem mistrz naprawdę mnie zadziwił. Zaklęcie było proste i nie widzia-
łem żadnego powodu, żeby to nieszczęsne stworzenie i jego matka mieli dalej cierpieć.
Addran patrzył na mnie surowo przez jakąś minutę, a potem jego twarz złagodniała,
prawie się uśmiechnął i powiedział.
— Nie, ty to zrobisz.
— Ale jak? Ja nie znam...
Wtedy dał mi słowo, które miałem wypowiedzieć, oddając psa jego matce.
— To za trafną diagnozę — powiedział.
Z Addranem było tak zawsze. Nigdy nie wiedziałem, kiedy się rozzłości, a kiedy
okaże łaskę.
Wyszliśmy do izby, w której czekała stara kobieta. Spojrzała na Addrana, potem na
mnie.
— On jest nadal psem — powiedziała. — Mój Grumm jest nadal psem.
— Zajmie się tym mój uczeń — powiedział Addran i skinął głową. Postawiłem psa
u stóp kobiety i cofnąłem się o krok. Pies przewrócił się i zaskomlił. Wyciągnąłem rękę,
wypowiedziałem słowo i w jednej chwili na podłodze leżał mamrocząc coś bez związku
przez łzy chudy, lnianowłosy chłopak.
— Mój chłopiec! Mój dobry Grumm.
— Mamo, mamusiu, mamo!
Uścisnęli się, popłakali, uścisnęli się jeszcze trochę i wreszcie stara kobieta zwróciła
się do czarownika.
— Mistrzu Addranie, jak my ci się odwdzięczymy? Co tacy biedacy jak my mogą zro-
bić dla takiego wielkiego czarownika?
Wszyscy tak mówią. Z chwilą, gdy czary zrobią swoje, nawet najbogatsi klienci nagle
ubożeją. Kiedy potrzebują czarów, gotowi są dać za nie wszystko. Kiedy je otrzymają, ich
wartość gwałtownie spada. Tego nauczyłem się bardzo wcześnie.
68
69
— Jeden korzec kasztanów i dwa korce orzechów dostarczone pod moje drzwi
w dzień po sierpniowej pełni — powiedział Addran. — Nic więcej i nic mniej.
Para wieśniaków odeszła błogosławiąc Addrana, sławiąc jego imię, jego dobroć
i jego łaskawość dla biednych ludzi. Kiedy zamknąłem za nimi drzwi, Addran zwrócił
się z ukłonem do drugiej klientki.
— A teraz, pani, jestem na twoje usługi. Jakie jest twoje życzenie?
— Potrzebuję rycerza — powiedziała.
— Pani, ja jestem czarownikiem. Rycerzy należy szukać na dworze.
— Wiem, czarowniku. Ale ja potrzebuję kogoś, kto zdoła stawić czoło i pokonać nie-
zwykłych przeciwników.
Jej głos był jak najsłodsza muzyka. Niewątpliwie mogłaby za pomocą paru słów
i uśmiechu zebrać armię, gdyby zechciała. Addran wskazał gestem, żeby mówiła dalej.
— Jestem Perimane z Białego Lasu. Moje ziemie i zamek zostały zajęte przez zbójec-
kich rycerzy, których niegodziwość przekracza wszelkie opisy. Zamordowali moich ro-
dziców i brata, a naszą służbę zmienili w niewolników, traktując ich z wielką brutalno-
ścią i okrucieństwem. Zrabowali nasz majątek i zbezcześcili naszą kaplicę. Oni... — głos
jej zadrżał, ale zaraz podjęła opowieść. — Dali mi do wyboru poślubić ich herszta albo
zostać ich niewolnicą. Ogłuszyłam opryszka, który stał na straży i uciekłam.
— Jesteś, pani, bardzo dzielna.
— Jestem zdesperowana, czarowniku.
— Ale to wygląda mi na zadanie dla gromady rycerzy.
— Tak by było, gdyby nie jeden szczegół: na czele tych zbójców stoi czarownik
Noramonte, który osłania ich swoimi czarami.
— Znam Noramontego, pani. Zły do szpiku kości człowiek i bardzo silny czarow-
nik.
— Silniejszy od ciebie?
Addran zamilkł, złożył razem czubki palców i myślał. Po chwili przerwał milczenie.
— Powiedziałbym, że jesteśmy sobie równi.
— Czy mi więc pomożesz? Szczodrze cię wynagrodzę.
Chciałem zerwać się na równe nogi i złożyć moje życie u jej stóp, ale byłem uzależ-
niony od Addrana. Na szczęście, nie musiałem się martwić. Addran skłonił się nisko
i powiedział:
— Pani, to będzie dla mnie zaszczyt. Moja zapłata wyniesie sto złotych suwerenów.
— To bardzo wysoka zapłata.
— Zapłacisz, pani, tylko wtedy, jeżeli mi się uda.
Następne dwa dni spędziliśmy na przygotowaniach do podróży. Addran większość
czasu spędzał w pracowni. Ja zajmowałem się końmi i zapasami na drogę. Na trzeci dzień
od przybycia Perimane, wczesnym rankiem Addran rzucił ochronne zaklęcie na dom
68
69
i obejście, i wyruszyliśmy do Białego Lasu. Wieźliśmy jedzenie, elegancki rozkładany
pawilon dla Perimane i namiot dla nas oraz czarne pudło, które Addran własnoręcznie
przytroczył do naszego jucznego konia i którego nie pozwolił mi dotknąć. Domyślałem
się, że pudło zawiera jakiś magiczny sprzęt i nie zadawałem pytań. Wiedziałem, że i tak
nie otrzymam odpowiedzi, póki Addran nie uzna tego za stosowne.
Lady Perimane była dla mnie źródłem nieustannej radości i zadziwienia. Świeża i de-
likatna jak wiosenny kwiat, a jednocześnie twarda jak dąb. Dotrzymywała nam kroku
bez słowa skargi, piła wodę ze złożonych dłoni i jadła nasz czerstwy chleb. W drodze
opowiadała o swoim dzieciństwie i rodzicach. Wieczorem śpiewała i jej głos był wtedy
jeszcze słodszy niż w mowie.
Z każdym dniem byłem coraz bardziej zakochany. Zachowywała się wobec mnie
z wielką uprzejmością, ale wiedziałem, że jakakolwiek nadzieja z mojej strony byłaby
głupotą. Uczeń czarodzieja nie zdobywa ręki wielkiej damy. Może jej służyć, doradzać,
może nawet dla niej umrzeć, ale pozostaną istotami z innych światów. Mimo to ubó-
stwiałem ją.
Przed południem szóstego dnia drogi wjechaliśmy do Białego Lasu i wkrótce ujrzeli-
śmy Mon Defi, zamek lady Perimane. Wznosił się na szczycie wzgórza, ciemny na tle ja-
snego nieba. Widzieliśmy tylko dwa jego boki, ale to bardzo wystarczało, żeby się prze-
konać, co to za wspaniała budowla. Z tymi basztami i wieżyczkami, z blankami na wy-
sokich murach, mógł stawić czoło armii. Cieszyłem się, że jestem w towarzystwie cza-
rownika. Przekroczyliśmy potok na skraju rozległej łąki ciągnącej się do stóp zamku
i zatrzymaliśmy się w cieniu otaczających ją drzew. Z tego miejsca mogliśmy się na wła-
sne oczy przekonać o sposobie postępowania intruzów. Pod murami wznosiły się trzy
szubienice i na każdej z nich wisiało ciało.
— Widzicie ludzi, którzy pozostali lojalni wobec mnie — powiedziała Perimane.
Zacisnąłem zęby i w gniewie potrząsnąłem pięścią, ale był to daremny gest. Nie
będąc ani rycerzem, ani czarownikiem mogłem jedynie pomagać Addranowi w tym, co
on postanowi robić.
Przez kilka minut obserwował zamek bębniąc lekko palcami po wargach, co często
robił, kiedy układał plany. W końcu wskazał równe miejsce na łące.
— Rozbijmy obóz tutaj, gdzie będziemy dobrze widoczni. To powinno wyciągnąć
z zamku kilku strażników.
Pojechałem przodem i wkrótce rozstawiłem pawilon oraz namiot. Addran i Peri-
mane przyłączyli się do mnie. Ona po raz pierwszy, odkąd ją poznałem, wyglądała
na zaniepokojoną. Addran natomiast był tak spokojny, jakbyśmy rozłożyli się na pik-
nik w jego ogrodzie. Obejrzał obóz, wskazał, gdzie należy naciągnąć obluzowaną linkę,
a potem wyjął z rękawa buteleczkę z ciemnym płynem.
— Wracaj nad potok i dokładnie się umyj. Kiedy będziesz suchy, natrzyj się tym od
70
71
czubka głowy do stóp — powiedział wręczając mi buteleczkę. — Pamiętaj, żeby zużyć
wszystko i nie opuścić ani kawałka ciała.
Nie widziałem sensu w kąpaniu się i namaszczaniu, podczas gdy czekała nas kon-
frontacja z bandą opryszków, ale wiedziałem, że nie należy sprzeczać się z Addranem.
Zrobiłem tak, jak mi kazał. Kiedy wróciłem do obozu, o namiot była oparta kopia, przy
wejściu zaś wisiały tarcza i miecz. Nie miałem pojęcia, skąd się tam mogły wziąć.
Addran wprowadził mnie do środka. Perimane pozostała na zewnątrz z zadaniem
zawiadomienia nas, gdyby ktoś wyjechał z zamku.
Czarne pudło leżało otwarte i puste na ziemi. Obok niego na dywaniku błyszczała
w przydymionym świetle namiotu srebrna zbroja tak jasna, że prawie biała.
— Rozbierz się i włóż to na siebie — rozkazał Addran.
— Kiedy nie wiem, jak to się robi.
— Nie musisz. Ona wie. Dalej, włóż to.
Znałem poszczególne części zbroi i wiedziałem, gdzie jest ich miejsce, ale nigdy nie
widziałem ubierającego się rycerza. Nie miałem pojęcia od czego zacząć.
— Czy nie powinienem włożyć czegoś pod spód? — spytałem.
— Pod tę zbroję nie.
Rozebrałem się i wziąłem nagolenniki. Ważyły nie więcej niż garść pierza. Kiedy
przyłożyłem je do nóg, pasowały jak druga skóra. Z pomocą Addrana opancerzyłem się
od stóp do głów, a kiedy skończyłem, czułem się, jakbym miał na sobie strój z powie-
trza i słonecznego blasku.
— To jest zbroja zaczarowana, prawda? — spytałem.
— Oczywiście. Nie obroni cię, jeżeli ty kogoś zaatakujesz, ale jeżeli ktoś zaatakuje cie-
bie, będziesz niezwyciężony.
— Ale nie umiem posługiwać się kopią ani mieczem.
— One też są zaczarowane. Uwierz im.
— A jeżeli wyjdzie Noramonte?
— Nie przejmuj się Noramontem. Kiedy się pokaże, ja się nim zajmę.
— Ale jeżeli on użyje czarów...
— Daję ci zaczarowaną zbroję i zaczarowaną broń — przerwał mi niecierpliwie
Addran. — Czyżbyś nie miał do mnie za grosz zaufania?
— Mam, mam. Ale ja nigdy... Ja nie jestem rycerzem.
— Jesteś dobrym, silnym młodzieńcem, a resztą zajmie się zbroja. Czekaj, aż cię za-
atakują, a potem rób, co ci instynkt podpowie. I nie próbuj robić wszystkiego na raz, bo
tylko się zmęczysz.
Z jego głosu przebijała pewność siebie. Zbroja była wygodna i czułem jak narasta we
mnie poczucie siły. Addran obserwował zmiany na mojej twarzy i uśmiechnął się.
— Włóż to na swojego wierzchowca — powiedział wskazując siodło i derkę — i weź
70
71
swoją broń.
Osłoniłem głowę konia, zarzuciłem na niego derkę i siodło. Na moich oczach
zmienił się w bojowego rumaka mogącego śmiało wystąpić w królewskim turnieju.
Zastanawiałem się czy zbroja w podobny sposób działała na mnie. Odwróciłem i zo-
baczyłem, że Perimane patrzy w moją stronę, wydała mi się mniejsza niż przed paroma
minutami. A sposób, w jaki na mnie spoglądała, sprawił, że poczułem się jeszcze wyż-
szy.
— Zmieniłeś się, jesteś teraz rycerzem — powiedziała. Zanim zdołałem pomyśleć
o stosownej odpowiedzi, wtrącił się Addran.
— Wsiadaj. Mamy gości.
Po zboczu zbliżało się ku nam trzech zbrojnych. Wsiadłem i opuściłem kopię.
— Bądź ostrożny — powiedziała Perimane — to ludzie bez czci i wiary. Rzucą się na
ciebie wszyscy trzej bez ostrzeżenia.
— Tym gorzej dla nich — powiedziałem.
Zdjęła szal i podała mi go. Gdy pochyliłem się w siodle, zawiązała mi go na ramieniu.
Teraz naprawdę byłem jej rycerzem.
* * *
Addran stał przed namiotem z laską w jednej ręce, drugą wznosząc w geście poko-
jowego powitania. Rycerze podjechali i zatrzymali się przed nim. Przyłbice mieli unie-
sione i widziałem wyraźnie ich twarze. Byli silni i dobrze uzbrojeni, ale nie roztaczali
wokół siebie aury czarów, tylko lekki odór zła. Ich dowódca zmierzył nas wzrokiem i na
widok Perimane wyszczerzył zęby, a potem zwrócił się do Addrana.
— Widzę, że odwieźliście ją nam? I pewnie chcecie dołączyć do naszej kompanii?
Addran miał na sobie długą opończę z kapturem, wciąż jeszcze okrytą kurzem na-
szej podróży. Wyglądał jak pielgrzym lub duchowny, nie jak czarownik. Spojrzał na so-
koła krążącego nad naszymi głowami i powiedział:
— Przybyliśmy z panią Perimane, żeby odzyskać jej zamek. Co do was, to macie do
wyboru poddać się lub zginąć.
Rycerze wymienili spojrzenia, roześmiali się i starszy z nich powiedział:
— Gdzie jest twoje wojsko, starcze?
Addran skłonił lekko laskę w moją stronę.
— Jest do waszej dyspozycji — powiedział.
Nie tracili ani chwili. Wszyscy spuścili przyłbice, pochylili kopie i zwrócili konie
w moją stronę. Natarli w szyku odwróconej strzały, dwaj w przedzie, jeden z tyłu.
Spiąłem ostrogami swojego wierzchowca. Zdawało mi się, że jadą bardzo powoli i mia-
łem czas, żeby zastanowić się, co robić. Zrobiłem zwód w jedną stronę, jakbym chciał
uniknąć znalezienia się między prowadzącą dwójką, a potem skręciłem wjeżdżając mię-
72
73
dzy nich. Ich konie, skierowane w ostatniej chwili przeciwko mnie, skrzyżowały się.
W pełnym galopie wziąłem ich kopie na tarczę. Rozjechały się jak nożyce, wysadzając
obu rycerzy z siodła. Trzeciego trafiłem w gardło, tuż pod hełmem, omal nie urywając
mu głowy. Jego koń pognał samotnie przez łąkę.
Jeden z powalonych rycerzy leżał tam, gdzie upadł. Spod jego przyłbicy płynęła krew
tworząc kałużę wokół hełmu. Drugi podniósł się i wyciągnął miecz. Zsiadłem z konia
i czekałem na jego atak. Był silnym mężczyzną i mimo pełnej zbroi poruszał się bardzo
sprawnie. Mimo to był dla mnie jak ktoś próbujący walczyć pod wodą, w zwolnionym
tempie, podczas gdy ja reagowałem i poruszałem się dwukrotnie szybciej niż normal-
nie.
Zaatakował, chybił i zanim odzyskał równowagę, ciąłem go w nasadę szyi. Padł
w fontannie krwi i było po walce.
— Bardzo dobrze, biorąc pod uwagę twój brak doświadczenia — pochwalił Addran.
— To zbroja, prawda? Dzięki niej jestem szybszy.
— Daje pewną przewagę. Pamiętaj tylko, żeby czekać na ich atak i wszystko będzie
dobrze.
Podeszła do mnie Perimane.
— Byłeś wspaniały — powiedziała.
— Wkrótce wykaże się znowu. Kiedy zobaczą, co stało się z tą trójką, zjawią się po-
zostali — powiedział Addran. — A kiedy pozbędziemy się następnej grupy, najprawdo-
podobniej zechce nas zobaczyć sam Noramonte. Ilu ich tam jest, pani?
— Słyszałam, jak mówili o siedemnastu rycerzach, do tego służba i zbrojni pachoł-
kowie.
— Niewielu, jak na zdobycie tak warownego zamku.
— Nie było żadnej walki. Noramonte sprawił, że naszym ludziom broń wypadała
z ręki. Potem była już tylko rzeź.
— Noramonte ma wiele spraw na swoim sumieniu. Myślę pani, że będzie najlepiej,
jeżeli dam ci ochronę. — Addran sięgnął w głąb rękawa i wyciągnął coś, co wyglądało
jak jaskrawobłękitna chustka. Potrząsnął nią aż rozłożyła się w płaszcz, który zarzucił
na ramiona Perimane.
Z zamku wyjechała mała armia. Naliczyłem dwunastu, ale zanim zdążyłem się ode-
zwać, przemówił Addran:
— Szybko się decydują ci bandyci. Jadą tu wszyscy, poza dwoma. — Kiedy oddział
dojechał do połowy łąki, z bramy zamku wyłonili się jeszcze dwaj jeźdźcy w otocze-
niu ośmiu pieszych. Addran tylko się roześmiał. — Pamiętaj, że to oni mają zaatakować.
I oszczędzaj siły — przypomniał.
Miałem poczucie, że mogę ich rozgonić jak stado kur, ale byłem posłuszny słowom
Addrana. Zatrzymali się w nierównej linii przed naszym obozem. Największy z nich
72
73
podjechał wolno i zwrócił się do Addrana. Jego matowoczarna zbroja pochłaniała świa-
tło połyskując czerwonymi ognikami jak rozżarzone węgle albo szalone oczy. Czułem
mrowienie na skórze, co świadczyło o obecności złych mocy.
— Kim jesteś, że napadasz na naszych towarzyszy? — Miał opuszczoną przyłbicę
i jego głos brzmiał jak ryk rwącego potoku w jaskini.
— Jesteśmy obrońcami pani Perimane.
— Nie wystarczą jej starzec i jeden rycerz. — Dowódca oddziału dał znak, po któ-
rym sześciu jeźdźców odłączyło się od reszty i ruszyło w moją stronę. Patrzyłem, jak
zbliżają się powoli, tym razem w nieregularnej linii.
Wpadłem między nich jak błyskawica, wysadzając z siodła dwóch najbliższych. Gdy
znalazłem się już wśród nich odrzuciłem kopię i wydobyłem miecz. Napastnicy uzbro-
jeni byli w miecze albo buzdygany i kosiłem ich jak żniwiarz. Czterech następnych wy-
stąpiło do walki, ale powstrzymali konie na znak dowódcy.
— Zostawcie go mnie — powiedział i ruszył w moją stronę.
Wyciągnąłem rękę i kopia sama wskoczyła mi w dłoń. Spotkaliśmy się w pełnym ga-
lopie roztrzaskując kopie w drzazgi. Impet tego zderzenia wprawił mnie w stan unie-
sienia. Mój przeciwnik znakomicie władał mieczem, ale odparowałem wszystkie jego
ciosy, a kiedy zaczął zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia, natarłem na niego. Czułem
fizycznie obecność czarów, kiedy zadawał nieskutecznie cios za ciosem.
— Na pomoc! — krzyknął wreszcie do swoich ludzi.
Trzej pozostali wydobyli miecze i rzucili się na mnie. Powaliłem ich trzema cięciami
i znów skupiłem całą uwagę na dowódcy. Zebrał siły i walczył zaciekle używając wszyst-
kich czarów, które dostał od swojego pana. Żaden człowiek, choćby najsilniejszy, nie
mógłby mu dotrzymać pola, ale z pomocą Addrana pokonałem go. Kiedy w końcu mój
miecz rozciął jego hełm i czaszkę aż do szczęki, czary go opuściły. Upadł zamieniając się
w stos suchych kości w zardzewiałej zbroi.
W tym czasie przybyli dwaj ostatni rycerze w otoczeniu pieszych żołdaków.
Usłyszałem świst strzał. Ruszyłem koniem na łuczników, którzy porzucili broń i ucie-
kli.
Kiedy wróciłem do obozu, dwaj ostatni rycerze klęczeli przed Addranem, złożywszy
błagalnie ręce. Ich miecze i hełmy leżały tam, gdzie je rzucili.
— Litości, mistrzu. Ratuj nas przed tym diabłem. Będziemy ci wiernie służyć — wy-
jąkał jeden.
— Wy mówicie o litości? — spytała Perimane. — Jaką litość okazaliście moim rodzi-
com i służbie?
— Noramonte trzymał nas w swojej mocy. Nie byliśmy wolni.
— Mogliście mu się sprzeciwić — powiedział Addran.
— Daruj nam życie! — zawołali. — Błagamy.
74
75
— Nie okazuj im litości — powiedziała Perimane.
— Czegoś się dzisiaj nauczyli. I nauczą się czegoś jeszcze. — Addran wskazał ich
po kolei swoją laską. Krzyknęli i prawe ręce obu rycerzy obwisły bezwładnie zmienia-
jąc się w suche, skurczone szpony. — Daruję wam życie. Możecie odejść — powiedział
Addran.
Patrzyliśmy, jak odjeżdżają. Po pieszych żołdakach nie było śladu. Zebrałem porzu-
coną broń i złożyłem ją przy namiocie.
— Co teraz? — spytałem.
— Pozostaje Noramonte. Wkrótce się z nim zmierzę. Tymczasem posilmy się nieco.
Był to bardzo skromny posiłek, kawałek chleba i odrobina wody, ale po walce wy-
dało mi się to prawdziwą ucztą. Ledwo skończyliśmy, Addran wstał i strzepnął okruchy
z płaszcza. Stał chwilę w milczeniu patrząc na Mon Defi.
— Czas jechać do zamku — powiedział. — Noramonte czeka tam na mnie.
Chciałem iść za nim, ale gestem kazał mi siedzieć.
— Zostań tutaj i strzeż pani Perimane. Niektórzy z żołdaków mogą tu jeszcze wró-
cić.
— Będziesz sam przeciwko Noramontemu.
— To mi odpowiada. Nie jedź za mną.
Wsiadł na jednego z bezpańskich koni i pojechał do zamku. Kiedy zniknął za bramą,
Perimane przemówiła:
— Twój mistrz jest zbyt litościwy. On nigdy nie pokona Noramontego.
— Litość nie jest słabością.
Zmierzyła mnie długim, oceniającym spojrzeniem.
— Ty nie byłeś zbyt litościwy wobec tych, z którymi walczyłeś.
— To byli uzbrojeni rycerze, którzy chcieli mnie zabić.
Kiwnęła głową jak osoba dorosła przyjmująca do wiadomości argumenty dziecka,
ale nic nie powiedziała. Rozglądałem się, czy nie widać gdzieś kogoś z rozproszonych
zbrojnych pachołków, ale nie było po nich ani śladu. Pewnie wciąż uciekali.
Wydawało się, że mogę Perimane zostawić na chwilę samą, poszedłem więc do poto-
ku, żeby napełnić wodą flaszę. Przy okazji złapałem trzy tłuste ryby na kolację.
Czułem teraz zbroję, jakby się zrosła z moim ciałem. Była tak lekka, że mógłbym
o niej zapomnieć, gdyby nie moje odbicie w wodzie.
Zastanawiałem się, jakbym się czuł bez niej. Moje dotychczasowe życie wydawało
się podległe i niezbyt godne żalu. Uczeń czarownika ciężko pracuje i nie zaznaje sławy.
Kobieta taka jak Perimane nie zwróciłaby na kogoś takiego uwagi. Teraz byłem zwy-
cięzcą. Patrzyłem w oczy innych mężczyzn i widziałem w nich strach. Nie chciałem już
być nikim gorszym.
Tego wieczoru Perimane mówiła o swoim życiu w Mon Defi, o szczęśliwych dniach
74
75
przed najazdem rabusiów. Spytała o moje dzieciństwo i opowiedziałem jej o nim. Nie
rozmawiałem o tym z nikim oprócz Addrana. Krótka to była opowieść i mało przyjem-
na: zimno, głód, bicie, zawsze strach i potem dobroć Addrana. Dlaczego wybrał aku-
rat mnie na swego ucznia, nie wiedziałem, a i on nie mówił, ale byłem mu niezmiernie
wdzięczny.
— Czy podoba ci się takie życie, jakie on prowadzi? — spytała Perimane.
— To dobre życie.
— To życie bez przyszłości. Świat się zmienia. Mógłbyś być kimś więcej niż czarow-
nikiem.
— A kim mogę być? Wiem tylko to, czego nauczył mnie Addran.
— W pojedynkę pokonałeś całą bandę silnych rycerzy. Mógłbyś zdobyć wielką sławę.
Nie ma dla ciebie granic możliwości.
— Ja nic nie zrobiłem. To zbroja.
— Ale ty ją nosisz — powiedziała, kładąc mi dłoń na ramieniu. Mówiła do mnie nie
jak do sługi swojego sługi, ale jak do kogoś równego sobie i słowa jej budziły niepo-
kój. Odpowiadały im echem myśli, o których wiedziałem, że muszę się ich pozbyć. Ale
pamiętałem poczucie mocy bez wysiłku, nieograniczonej wiary w siebie i władzy nad
wszystkimi, którzy występują przeciw mnie, i wbrew sobie cieszyłem się tym wszyst-
kim.
* * *
Noc przeszła spokojnie. Rano obudziłem się nagle z uczuciem, że dzieje się coś
złego. Z wydobytym mieczem wyszedłem przed namiot. Łąkę spowijała mgła i spokój.
Zawołałem Perimane. Wyszła ze swojego pawilonu otulona w płaszcz.
— Czy coś cię niepokoi, pani? — spytałem.
— Nie, nic. A ty coś słyszałeś?
— Jesteśmy bezpieczni. Addran nas chroni.
Kiedy wymieniłem jego imię, zrozumiałem w czym rzecz.
— Addran potrzebuje pomocy. Musimy jechać do zamku.
— Przecież zabronił ci tam jechać.
— To było, kiedy nie wiedział jeszcze, co go tam spotka.
— Nie wolno ci tam jechać. To zbyt niebezpieczne. Noramonte jest potężny.
— Tym bardziej muszę tam jechać. Ty też, pani. Nie możesz tu zostać sama.
Wsiadłem na konia i podciągnąłem ją na siodło przed sobą. Dojechaliśmy do
bramy i zaraz otoczyła nas cisza — głębsza i bardziej gęsta niż zwykły spokój poranka.
Przejechaliśmy przez pusty podwórzec i dotarliśmy do wielkiej sali, w której znaleźli-
śmy Addrana.
Siedział na jednym końcu długiego stołu bezwładnie pochylony, zamknięty w poły-
76
77
skującej kopule ochronnej. Oddychał z trudem, krew sączyła mu się z uszu i nosa. Nad
nim wznosiło się coś nieopisanie obrzydliwego. Bezkształtny łeb potwora stanowiła
głównie paszcza pełna ostrych zębów, a nad nią kilkoro nieregularnie rozmieszczo-
nych oczu. Potężny, pokryty zmierzwionym włosem tułów podtrzymywały nogi zakoń-
czone szerokimi, poduchowatymi stopami. Liczne, zginające się w dziwnych miejscach
ramiona kończyły się maczugowatymi wyrostkami kostnymi, którymi potwór atakował
ochronną kopułę. Na odgłos naszego przybycia ohyda zwróciła się w stronę moją i Peri-
mane i wściekłość w jej rozlicznych oczach rozpaliła się jeszcze intensywniej.
Addran uniósł głowę. Jego głos odezwał się w moim umyśle słabo i z wysiłkiem.
— Uciekaj stąd czym prędzej. Ratuj siebie i Perimane. — Umilkł dysząc ciężko jak
człowiek skrajnie wyczerpany. — Kiedy skończy ze mną, zajmie się wami.
— To ja go zabiję.
— Nie wiem, czy to coś można w ogóle zabić. To ostatnie wcielenie Noramontego.
Już go prawie miałem, kiedy zmienił się w to coś, co jest silniejsze od wszystkiego,
z czym miałem do czynienia.
Noramonte spojrzał na mnie z wściekłością przez swoje zdeformowane ramię, od-
wrócił się i ponowił atak. Addran krzyknął z bólu. Kopuła rozbłysła małymi błyskawi-
cami, zadrżała, ale nie ustąpiła. Zsiadłem z konia i zacząłem zachodzić potwora od tyłu.
Perimane krzyknęła i Noramonte odwrócił się w kierunku nowego dźwięku. Pochylił
się opierając ciężar potężnej głowy i tułowia na swoich kilku łokciach, a potem, zanim
zdążyłem wydobyć z siebie słowo ostrzeżenia, rzucił się na Perimane.
Dobyłem miecza i skoczyłem, żeby mu przeciąć drogę.
— Nie, Faragol, nie atakuj! — krzyknął Addran, ale nie zwracałem na jego słowa
uwagi. Kiedy zastąpiłem potworowi drogę, zmiótł mnie pękiem maczugowatych ra-
mion. Uderzyłem o kamienną ścianę z impetem, który mnie oszołomił i osunąłem się
na podłogę. Podniosłem się na nogi wydając mimowolny jęk pod wpływem gwałtow-
nego ukłucia bólu w żebrach i stwierdziłem, że nie mam czucia w lewej ręce. Usta wy-
pełniała mi krew. Po drugiej stronie hallu mój koń wspinał się i bił kopytami powstrzy-
mując potwora. Noramonte atakował go łapami, z których wyrosły szpony, ale na razie
bez skutku.
Perimane trzymała się kurczowo łęku. Była chwilowo bezpieczna, ale potwór wciąż
nacierał.
— Faragol. Tutaj. Do mnie — zawołał Addran.
— Perimane. Ona mnie potrzebuje.
— Nie bój się o nią. Tutaj, szybko.
Pokuśtykałem do Addrana. Kiedy do niego doszedłem, Noramonte skoczył na
Perimane. Kopuła ochronna Addrana znikła i pojawiła się wokół Perimane, chwilę
zanim szpony potwora zdążyły ją pochwycić. Noramonte zawył i zwrócił się przeciwko
76
77
nam. Zasłoniłem mistrza przed atakiem potwora. Byłem obolały, szumiało mi w gło-
wie i nie władałem jedną ręką, ale pokładałem nadzieję w zbroi. Noramonte szalał, jego
liczne ramiona młóciły powietrze. Spojrzał na Perimane, potem na Addrana i na mnie,
i wreszcie rzucił się na nas. W momencie jego ataku moje dolegliwości ustąpiły, a siła
i pewność siebie wróciły.
Była to makabryczna walka. Odciąłem potworowi jedno ramię. Na jego miejscu wy-
rosła wiązka kolczastych macek, ramię zaś pełzało po podłodze chwytając mnie szpo-
nami za nogi, póki go nie porąbałem na kawałki. Rozprułem brzuch tej ohydy, a ona
walczyła nadal, ciągnąc ze sobą wnętrzności i brocząc paskudztwem, które płynęło w jej
żyłach. Stwór przyjmował jeden śmiertelny cios za drugim i walczył dalej, aż zrozumia-
łem, że dla czegoś takiego nie ma śmiertelnych ciosów, bo to coś nie żyje tak jak ziem-
skie stworzenia. Potrafiło przetrwać wszystko, co mogłem mu zrobić, i wiedziałem, że
pokona mnie, kiedy będę zbyt wyczerpany, żeby zadać następny cios.
— Głowa. Odetnij głowę — doszedł mnie głos Addrana.
Noramonte górował nade mną o tyle, że jego głowa była poza moim zasięgiem.
Ciąłem po nogach, ale siła czarów Noramonte pozwalała im wytrzymać nawet ciosy
mojego ostrza.
— Zaklęcie — podpowiedział Addran. — Zaklęcie przeciw demonom.
Uniosłem ramiona i wykrzyknąłem zaklęcie odpędzające demony. Stwór wydał
skrzek i zatoczył się do tyłu. Ciąłem i tym razem noga się pod nim ugięła. Ciąłem drugą.
Potwór opadł na kolana i wówczas jednym ciosem odciąłem mu łeb. Zanim dotknął
podłogi, już był uwięziony w połyskliwej kopule, która uwolniła Perimane, żeby spełnić
nowe zadanie. Bezgłowe cielsko upadło do przodu i leżało drgając przez chwilę, zaraz
jednak zaczęło się rozpływać i bulgotać, by w końcu rozwiać się w cuchnącym oparze.
Poczułem na ramieniu dłoń Addrana. W drugiej ręce trzymał kopułę, skurczoną
teraz do rozmiarów orzecha włoskiego, z głową potwora, która wyglądała jak jakiś pa-
skudny owad w bursztynie.
— To, co zostało z Noramontego, jest już w bezpiecznym zamknięciu. Wyślę to tam,
skąd już nigdy nie wróci, żeby szkodzić ludziom. — Podniósł zwitek na wysokość oczu,
wypowiedział kilka słów i rzecz znikła.
— Uratowałeś nas, mistrzu.
— To ty mnie uratowałeś. Teraz muszę odpocząć — powiedział słabnącym głosem
i podniósł rękę do twarzy. Podtrzymałem go, żeby nie upadł.
Z zamku wyszli ludzie Perimane, którzy tam pozostali, bladzi, z podkrążonymi ocza-
mi, śladami tego, jak ich traktowano, i rzucili się do stóp swojej pani. Inni, którzy zdołali
uciec, wrócili, kiedy rozeszła się wieść o jej powrocie. Addran i ja byliśmy traktowani
z czcią jako jej wyzwoliciele, a ja musiałem wiele razy opowiadać historię moich walk
ze złowrogimi rycerzami i z zaczarowanym potworem.
78
* * *
Moja lewa ręka i bok były mocno pokiereszowane, a żebra bolały mnie tak, jakby co
najmniej połowa była połamana, ale nie odważyłem się zdjąć zbroi, dopóki Addran nie
wróci do sił. Banda, która zdobyła zamek, mogła mieć przyjaciół i sojuszników, a bez
pełnej mocy Addrana ja byłem jedyną siłą jaka mogłaby ich powstrzymać. Prawdę mó-
wiąc, zbroja chyba pomagała mi w powrocie do zdrowia. Spało mi się w niej wygodnie.
Słyszałem opowieści o rycerzach sypiających w zbroi i litowałem się nad ludźmi dnie
i noce zakutymi w zimną stal, w koszulach przesyconych potem i krwią, ale tę zbroję
czułem na skórze jak chłodne płótno.
Perimane przydzieliła Addranowi najbardziej zaufanego ze sług i sama też pielęgno-
wała go z oddaniem. Odwiedzałem go codziennie i zwykle zastawałem śpiącego zdro-
wym snem. Jeżeli nie spał, też nie był skłonny do rozmów. Sprawiał wrażenie głęboko
pogrążonego w myślach.
Przez resztę czasu pracowałem nad umocnieniem obronności zamku. Często też
spotykałem się z Perimane. Musiała podejmować wiele decyzji i zwykle zasięgała mojej
rady. Nie wiem, czy dzięki zbroi byłem też mądrzejszy, ale postępowała zgodnie z mo-
imi radami.
Kiedy odwiedziłem Addrana w dziesiątym dniu naszego pobytu w Mon Defi, był
znacznie bardziej rozmowny.
— Może zostaniemy tu dłużej, Faragolu — powiedział. — Ona potrzebuje ochrony
do czasu, aż zbierze swoich zwolenników, a ja potrzebuję długiego wypoczynku.
Noramonte był silniejszy niż się spodziewałem.
— Nie chciałbym spotkać czegoś takiego po raz drugi.
— A co z tobą? Otrzymałeś potężny cios. Pewnie złamałeś parę żeber.
— Też tak myślałem, ale już czuję się dobrze. Zbroja chyba pomaga.
Addran uśmiechnął się i kiwnął głową, jakbym powiedział coś oczywistego.
— A jak ze skarbcem? Czy zostało dość na moją zapłatę?
— Chyba nic nie brakuje. Ludzie Noramontego opróżnili piwnice i spiżarnie i naro-
bili masę szkód, ale skarbca nie ruszali.
— To ulga. Nie cierpię targowania się o należność. Oczyść też całą zdobyczną broń
i wyklep wgięcia w zbrojach. Powinniśmy za nie uzyskać niezłą cenę.
— Kazałem już się tym zająć.
— Dobrze. Bardzo dobrze. — Po chwili dodał: — Będę gotów do podróży za jakiś
miesiąc, ale może ty zechcesz tu zostać dłużej. Dużo dłużej.
— Dlaczego miałbym chcieć tu zostać?
Spojrzał na mnie surowo.
— Nie udawaj przede mną niewiniątka, mój chłopcze. Przyglądałem ci się przez całą
78
drogę tutaj.
— Myślisz, że jestem zakochany w Perimane?
— To piękna kobieta. I chyba skłania się ku tobie.
Potrząsnąłem głową.
— Jest wdzięczna. Ale to ty i zbroja uwolniły zamek. Ja jestem tylko sługą.
— To ty nosisz zbroję.
— Ona powiedziała to samo. Słowo w słowo. Ale nie mogę nosić tej zbroi przez całe
życie, a bez niej jestem zwyczajnym człowiekiem.
— Może to jej wystarczy.
— Ona jest księżniczką. Nie chcę, żeby patrzyła na mnie, kiedy będę tylko Faragolem
i wspominała rycerza.
Addran założył ręce za głowy i przyglądał mi się przez dłuższą chwilę.
— Zdumiewasz mnie. Zdaje się, że wiele przemyślałeś, podczas gdy ja się tu wysy-
piałem.
— To prawda.
— Chcesz zrezygnować z miłości pięknej kobiety?
— Perimane mnie nie kocha — przerwałem mu.
— No, dobrze, jeśli nawet nie kocha, to kiedyś może cię pokochać. A gdyby nie,
to i tak rezygnujesz z szansy na zostanie słynnym rycerzem w służbie pięknej kobie-
ty. Sława, chwała, podboje... wszystko to, czego ludzie pragną. Zamiast tego chcesz być
uczniem czarownika. Wielu ludzi nazwałoby cię głupcem, Faragolu.
— A niech tam. Miałeś jakiś powód, żeby mnie wybrać na swojego ucznia. Myślę, że
jestem stworzony na czarownika i byłbym głupcem, gdybym tego nie wykorzystał.
— Z dużą przyjemnością widzę, że używasz głowy. Czy jesteś pewien?
— Całkowicie.
— Dobrze. W takim razie sięgnij do tej torby i wyjmij księgę zaklęć.
— Czerwoną?
Kiwnął głową. Wyjąłem księgę i podałem mu. Odsunął ją gestem i potrząsnął
głową.
— To dla ciebie, chłopcze. Chcę, żebyś ją zaczął studiować. Jesteś prawie gotów.
Położyłem księgę na stole i wpatrywałem się w znajome symbole.
— Śmiało, śmiało — przynaglił mnie Addran z niecierpliwym gestem.
Odwróciłem okładkę i księga otworzyła się, jakby czekała na dotknięcie mojej ręki.
81
Tato, drogi tato, wracaj do domu
81
Stała skulona na progu, przemoczona do nitki i drżąca w porannym chłodzie. Woda
ściekała z kosmyków jej rudych włosów, chude ramiona pokrywały strzępy starej chu-
sty, nogi miała zabłocone do kolan. Otarła siną dłonią kroplę wody z końca nosa
i uniosła duże, błękitne oczy. Jej widok mógł roztopić najtwardsze serce. Ale nie serce
Conhoona.
Czarownik spojrzał na nią gniewnym wzrokiem. Został oderwany od porannej
owsianki, co nie wprawiło go w dobry humor.
— O co chodzi, dziecko? — spytał opryskliwie. — Czy chcesz jakiś urok? Mów gło-
śno, żebym cię słyszał przez ten szum deszczu.
— Chodzi o mojego tatę, proszę łaskawego pana — powiedziała cichutko.
— Ach tak? A któż jest twoim tatą?
— Finbar O’Farrissey, za pozwoleniem łaskawego pana — odpowiedziało dziecko
dygając mokro i niezgrabnie.
— Jesteś więc dziewczynką O’Farrisseyów? — zapytał Conhoon przekrzywiając
łysą głowę, żeby się jej lepiej przyjrzeć i w zamyśleniu przeczesując palcami niechlujną
brodę. — Wejdź i siadaj przy ogniu.
Skwapliwie skorzystała z zaproszenia, przecisnęła się obok niego, siadła na grubo
ciosanym chwiejnym zydlu i wyciągnęła spierzchnięte dłonie i zabłocone nogi w stronę
ciepła. Odgłos jej zziębniętego, wstrząsanego dreszczem oddechu i widok pary unoszą-
cej się z przemoczonej odzieży zmiękczył nieco Conhoona.
— Daj mi swoją chustę, dziecko, to ją wysuszymy — powiedział podnosząc płaszcz
leżący w kącie na podłodze. — Zawiń się w to. — Kiedy postrzępiona chusta leżała
przed kominkiem, a dziecko owinięte w gruby płaszcz przestało się trząść, Conhoon
powiedział: — Teraz będzie ci ciepło. Powiedz, jak się nazywasz.
— Kate, za pozwoleniem łaskawego pana.
— A ile masz lat?
— Dwanaście. Ale niedługo skończę trzynaście.
Conhoon spojrzał na nią ponuro i potrząsnął głową na myśl o szybkości przemijania
82
83
lat. Finbar O’Farrissey był najmłodszym synem Rory’ego O’Farrisseya najmłodszego
syna Fergusa O’Farrisseya, którego czarownik wspominał ze wzruszeniem i wdzięcz-
nością, jaką nie darzył nikogo innego na tym świecie. Tęgi chłop był z tego Fergusa,
krzepki i bystry, wierny wobec przyjaciół i potrafiący uszanować czarownika. Conhoon
z przyjemnością wspomniał, jak to pomógł Fergusowi zdobyć rękę Eileen z Druim Den,
najpiękniejszej kobiety w całym Meath i przywieźć ją bezpiecznie do przytulnego do-
mostwa w lasach Fidh Cuille, gdzie pieśni niezliczonych ptaków uprzyjemniały dni
i osładzały noce. Minęło niecałe sto lat, i oto Fergus odszedł, Eileen była wspomnie-
niem, Rory zaś starym dziadem siedzącym przy ogniu, przeżuwającym pustkę w ustach
i żyjącym tylko wyblakłymi i gasnącymi obrazami z przeszłości. Trudno jest przyjaź-
nić się z ludźmi, myślał Conhoon. Siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt lat i już po nich.
Bardzo nietrwali.
Głośne i mokre pociągnięcie nosem ze strony gościa wyrwało czarownika z rozmy-
ślań.
— Powiedz nam, Kate — odezwał się — jak tam O’Farrissey?
— Odszedł, łaskawy panie. Dlatego właśnie tu jestem — odpowiedziała dziew-
czynka.
— To smutna wiadomość. Młody człowiek, życie miał przed sobą. Ile was zostało?
— Tylko ja — odpowiedziało dziecko z prostotą.
Conhoon miękł coraz bardziej.
— To musi być straszne, kiedy dziecko w twoim wieku zostaje samo na świecie. Jak
zdołałaś pochować tego biedaka?
— Nie było co chować. Tato nie umarł, tylko odszedł do Elfów.
Conhoon drgnął, a jego krzaczaste brwi podjechały do góry.
— Poważnie?
— Poważnie — Kate uroczyście kiwnęła głową i kontynuowała spokojnym, bezna-
miętnym głosem. — Tamtej nocy był wielki wiatr, a w nim kręciły się Elfy gotowe siać
zamęt. Jak dobrze wiadomo, obecność człowieka przy takich okazjach zapewnia Elfom
powodzenie w tym, co zamierzają, kiedy więc zobaczyły tatę, który wyszedł uspokoić
świnie, porwały go ze sobą jak źdźbło słomy. Ale pan sprowadzi tatę z powrotem — za-
kończyła z przekonaniem.
— Skąd ta pewność?
— Czyż nie obiecał pan uroczyście staremu Fergusowi, że kiedykolwiek jakiś
O’Farrissey znajdzie się w tarapatach na tym świecie albo na innym, poruszy pan niebo
i ziemię, żeby go ratować?
Conhoon zmarszczył czoło i wydał z siebie basowy pomruk wyrażający niezadowo-
lenie. Jego nastrój wrócił do normalnego, to jest kamiennego stanu. Zdaniem Conhoona
praca czarownika nie polegała na wyciąganiu ludzi z opałów. Zrobi się coś takiego raz
82
83
czy dwa i spodziewają się pomocy nieustannie. To jest psucie ludzi.
— Wyraziłem Fergusowi O’Farrisseyowi swoją wdzięczność słowami miłymi sercu,
ale niech mnie diabli, jeżeli wspominałem coś o wtrącaniu się w sprawy Dobrych Ludzi
— powiedział.
— Obietnica jest obietnicą, łaskawy panie, a wielki czarownik, taki jak pan, zapewne
chciałby być znany jako człowiek, który dotrzymuje słowa.
— Ja dotrzymuję słowa — warknął Conhoon.
— A co ja mówiłam wszystkim napotkanym po drodze? Mój tato został porwany
przez Elfy, ale dobry Conhoon sprowadzi go z powrotem. Dawno temu obiecał poma-
gać O’Farrisseyom, a kto jak kto, ale Conhoon dotrzymuje słowa, mówiłam im. Możecie
to opowiadać wszystkim, mówiłam, skoro Conhoon obiecał, to sprowadzi tatę z powro-
tem. — Otuliła się szczelnie płaszczem i uśmiechnęła z rozbrajającą niewinnością i sło-
dyczą.
Conhoon patrzył na nią ponuro. Dwanaście lat, a sprytna jak stara wiedźma, my-
ślał kwaśno. Trudna sprawa, kiedy człowiekowi rzucają do stóp obietnicę złożoną przed
osiemdziesięcioma, a może dziewięćdziesięcioma laty. Jeszcze trudniej, kiedy robi to
dzieciak grzejący się przy twoim ogniu. Najtrudniej, kiedy się wie, że jeżeli, jak przy-
stało na człowieka rozsądnego, spróbujesz się jakoś wykręcić, będziesz przez najbliższe
trzysta lat znany jako Conhoon łgarz, Conhoon, który łamie obietnice i oszukuje dzie-
ci, jednym słowem krętacz.
A najgorsze było to, że sam był sobie winien. Gdyby się zadowolił odpłaceniem przy-
sługą za przysługę, żaden dzieciak nie siedziałby teraz przy jego ogniu, na jego własnym
zydlu, w jego własnym płaszczu i nie rzucałby mu w twarz jego własnych słów, wypo-
wiedzianych w przypływie dobroci tyle lat temu, kiedy jeszcze brakowało mu doświad-
czenia. Dzięki swojej sile i sprytowi Fergus O’Farrissey, wówczas jeszcze młokos, cho-
ciaż wielce obiecujący, niczym młody Cuchulainn, wybawił Conhoona od kompromi-
tacji, a pewnie i od niezłego pobicia przez pewnego zdradzieckiego olbrzyma. Conhoon
z kolei pomógł Fergusowi odnaleźć Eileen, zaopatrzył go w amulet zapewniający jej mi-
łość, pomógł uciec przed trójką jej braci i pokonać dwudziestu dziewięciu królów, któ-
rzy zabiegali o jej względy oraz przeniósł zakochanych szybko i bezpiecznie do domo-
stwa w głębi rozśpiewanego ptasimi głosami lasu Fidh Cuille, gdzie czar chronił ich
przez dziewięć lat przed ludzkim wzrokiem. Był to niewątpliwie dowód wdzięczno-
ści przekraczający najśmielsze oczekiwania. Każdy człowiek honoru uznałby, że dług
wdzięczności został spłacony, hojnie spłacony, a nawet przepłacony przez taką nadprzy-
rodzoną pomoc i nie przyjąłby nic więcej. A jednak kiedy Conhoon składał taką nie-
przemyślaną, szaleńczą obietnicę idącej w pokolenia pomocy O’Farrisseyom, Fergus
nawet nie ruszył palcem, żeby go powstrzymać, zanim słowa zostały wypowiedziane.
Tacy już są ludzie, myślał Conhoon. Nie ma w nich za grosz wdzięczności, nawet wśród
84
85
tych najwdzięczniejszych.
— Czy dzisiaj wyruszymy na poszukiwanie mojego taty, łaskawy panie? — spytała
Kate z nadzieją.
— Nie. Interesy z Dobrymi Ludźmi to sprawa delikatna i potrzebne są długie przy-
gotowania. Powiem ci, kiedy będę gotów — odparł Conhoon surowo. — A teraz nie
chcę cię więcej słyszeć. Skończę owsiankę i poradzę się moich ksiąg, a ty masz mi nie
przeszkadzać.
— Za pozwoleniem łaskawego pana, jeżeli nie dostanę trochę owsianki, to mogę nie-
chcący narobić strasznego kłopotu jęcząc i mdlejąc z głodu — powiedziała Kate wpa-
trzona w szybko stygnącą przed czarownikiem miskę owsianki.
— Skończ to zatem, dziecko. I weź sobie kubek mleka. — Conhoon patrzył jak dziew-
czynka rzuciła się na jedzenie. — Pewnie będziesz też chciała miejsca do spania — po-
wiedział z oskarżeniem w głosie.
— Nie będę sprawiać łaskawemu panu kłopotu. Na końcu ścieżki jest bardzo dobry
krzak. Schronię się tam przed deszczem, aż będzie pan gotów pomóc mojemu tacie
— powiedziała ze spuszczonym wzrokiem.
— Nic podobnego — zawołał oburzony Conhoon. — Czy ja jestem bez serca, żeby
pozwolić dziewczynce O’Farrisseyów spać na deszczu i błocie, kiedy jest wolny wy-
godny kawałek podłogi przed kominkiem?
— Zapracuję na swoje utrzymanie i nie przyjmę jałmużny — powiedziała Kate z du-
mą, obdarzając czarownika spojrzeniem, jakim królowa mogłaby zmierzyć za wiele
sobie pozwalającego świniopasa. — Kiedy pan pogrąży się w swoich księgach, ja poza-
miatam, a po umyciu podłogi i wyczyszczeniu garnków przyrządzę wspaniałą kolację.
Gdzie jest miotła?
Conhoon przez chwilę rozważał pytanie, aż wreszcie wyrzucił ręce w górę.
— Musisz ją sobie sama znaleźć. Ja się takimi rzeczami nie zajmuję.
— To widać. Bardziej przydałaby się tu łopata — mruknęła Kate pod nosem. Dojadła
owsiankę, odstawiła miskę, potem wstała i zwróciła się do czarownika. — A teraz niech
się pan zabiera do swoich książek, żebym mogła przystosować ten dom na użytek przy-
zwoitych ludzi. Dalej, dalej — powiedziała przeganiając czarownika niecierpliwym ge-
stem.
Conhoon przełknął gniewne słowa cisnące mu się na wargi i w milczeniu wycofał się
do swojego gabinetu. Dwanaście lat, a pyskata niczym babka puka. Jeżeli tacy są teraz
O’Farrisseyowie, myślał, to szkoda, że Inni Ludzie nie porwali ich w dzień po tym, jak
stary Fergus załatwił olbrzyma, co zaoszczędziłoby ciężko pracującemu czarownikowi
masę kłopotów. Zresztą po co czekać cały dzień. Szkoda, że nie złapali Fergusa w minutę
po tym, jak powalił olbrzyma na ziemię.
Conhoon spędził cały dzień na wertowaniu ksiąg kojąc pustkę w żołądku kawałkami
84
85
chleba i sera, które w różnych stadiach wyschnięcia znajdowały się zwykle w jego pra-
cowni. Wieczorem jego głód rozszalał się na dobre, a humor miał jeszcze bardziej kwa-
śny niż zwykle. Dziewczynka zapowiedziała z dziecięcą lekkomyślnością wspaniałą ko-
lację i Conhoon dla dobra swojego żołądka miał nadzieję, że to będzie prawda. Umierał
z głodu. Jeżeli jednak posiłek okaże się rzeczywiście dobry, będzie zmuszony potwier-
dzić jej sukces mową dziękczynną, poprosić ją do stołu i traktować ją przyzwoicie, co
odbierze mu apetyt i zepsuje całą przyjemność. Nie miał ochoty odgrywać roli kogoś
czarującego i sam nie znosił takich ludzi, zwłaszcza wśród czarowników. Czarownikowi
nie przystało szczerzyć się jak norka, kłaniać jak lokaj i obsypywać uprzejmościami każ-
dego, kto znajdzie się w zasięgu głosu. Zadaniem czarownika jest rzucanie czarów i uro-
ków, a to nie ma nic wspólnego z uśmieszkami i komplementami.
Z tych ponurych rozmyślań wyrwał go jakiś nieznajomy zapach. Wciągnął powietrze
i usta wypełniły mu się śliną. Rozdzierany między tłumioną złością a rosnącym apety-
tem ruszył do kuchni i w drzwiach wydał okrzyk zdumienia.
Pomieszczenie było czyste. Ani jednego pyłku. Jego szeroko otwartym oczom ujaw-
niły się powierzchnie nie oglądane od dziesięcioleci. Były nie tylko widoczne, ale
lśniły.
— Co ty zrobiłaś, dziecko? — spytał zdławionym głosem.
— Zrobiłam to, co należało. Proszę siadać i jeść kolację, póki gorąca — odpowie-
działa Kate nie patrząc w jego stronę.
Rozglądając się ostrożnie, jak człowiek, który się obudził w nieznajomym otocze-
niu, Conhoon usadowił się za stołem. Zapomniana powierzchnia blatu uwolniona
od pamiątek poprzednich posiłków lśniła nagością. Kate postawiła przed czarowni-
kiem miskę gęstej zupy. Drażniącą powolną smużką unosiła się nad nią wonna para.
Czarownik przymknął oczy i łakomie wciągnął powietrze, w którym pojawił się nowy
zapach. Spojrzał na stół i ujrzał krągły bochen chleba, obok niego zaś miseczkę złoci-
stego masła pokrytego kryształowymi kropelkami zimnej wody.
— Chleb? Upiekłaś chleb? — zapytał słabym głosem.
— A czyż nie musiałam? Co warta jest zupa bez popchnięcia jej kawałkiem chleba?
Conhoon kiwnął głową. Spróbował zupy na koniec łyżki i omal nie rozpłakał się
z rozkoszy. Gotując sam dla siebie nie miał w ustach czegoś tak smakowitego od pół
wieku. Chleb stanowił godne uzupełnienie dania głównego. Ta mała nie ma jeszcze
trzynastu lat, a już jest najlepszą kucharką w Irlandii. Conhoon jadł pośpiesznie i ha-
łaśliwie, a skończywszy podał pustą miskę po dolewkę. Kiedy zjadł i podsunął miskę
po trzecią porcję, Kate przeszyła go morderczym spojrzeniem i zabrała mu miskę wraz
z łyżką. Conhoon naburmuszony wrócił do pracowni.
Spędził większość nocy oraz cztery następne dni ślęcząc nad księgami i szukając naj-
lepszego sposobu na Elfy-porywaczy. Budziły one największy lęk ze wszystkich Elfów,
86
87
gdyż były liczne, potężne i zwykle złośliwe. Kiedy zrywała się wielka wichura, był to nie-
omylny znak, że Elfy-porywacze ruszyły się i nieszczęście zawisło nad głową jakiegoś
nic nie podejrzewającego i najczęściej Bogu ducha winnego śmiertelnika. Rozbawione
mogły się zadowolić kradzieżą zbiorów lub bydła, czy zburzeniem komina, ale bywa-
ło, że porywały dziecko, kradły oszczędności całego życia starych ludzi lub uprowa-
dzały krzyczącą co sił pannę młodą w dniu ślubu przy okazji przyprawiając ją o siwi-
znę. Z jakiegoś powodu — może były przesądne, ale nikt tego nie wiedział na pewno
— zawsze porywały człowieka i zabierały go na tę wyprawę w mniemaniu, że zapewnia
to powodzenie całemu przedsięwzięciu. Czasami przetrzymywały tego człowieka przez
dwa albo trzy stulecia, kiedy indziej wypuszczały go następnego ranka. Z Elfami-pory-
waczami nigdy nic nie wiadomo.
Wszystko to Conhoon wiedział. Nie wiedział natomiast, dokąd Elfy się udają i jak
je odnaleźć, a nie chciał tracić czasu ani siły magicznej na bezpłodne wędrówki po la-
sach i polach. Z każdym dniem daremnych studiów wpadał w coraz czarniejszy nastrój.
Dla odmiany jego chata z dnia na dzień stawała się coraz jaśniejsza, czystsza i wesel-
sza. To tylko skłaniało go do pośpiechu. Jeżeli czym prędzej nie pozbędzie się tej szo-
rującej, zmywającej, wywijającej miotłą, trzaskającej garnkami młodej istoty, dom prze-
stanie się nadawać do zamieszkania. Jak na razie, jego pracownia pozostała ostatnią
ostoją normalności i Conhoon był przekonany, że gdyby nie broniący wstępu czar, Kate
O’Farrissey rzuciłaby się do pracy z miotłą i ścierką, gdy tylko by odwrócił głowę.
Z drugiej strony dzieciak potrafił gotować. Co do tego nie było dwóch zdań. Jej zdol-
ności kucharskie prawie równoważyły szaleńcze zamiłowanie do czystości. Prawie.
Wdychanie aromatów, jakie wypełniały dom, kiedy szykowała kolację, było rozkoszą dla
powonienia, spożywanie zaś jej posiłków dobrodziejstwem dla żołądka, ale życie wśród
takiej czystości stanowiło obrazę dla jego duszy czarownika. Brakowało mu znajomego
widoku brudnej miski, zarośniętego garnka i stosu nierozpoznawalnego śmiecia w ką-
cie. Bez tego nie czuł się u siebie w domu.
Piątego wieczoru od przybycia Kate Conhoon zasiadł do kolacji zamyślony bardziej
niż zwykle. Odświeżył swoją wiedzę na temat Elfów-porywaczy, ale nadal nie miał po-
jęcia o ich obecnym miejscu pobytu ani o ostatecznym celu ich wędrówki. Nic już wię-
cej nie można było wyczytać z ksiąg, następny etap stanowił czar, a nie miał pewności,
który z wielu możliwych sposobów będzie najkorzystniejszy przy najmniejszym wy-
siłku z jego strony.
— Kiedy ruszamy, żeby odnaleźć tatę? — spytała Kate po milczącym posiłku.
— Kiedy będę gotów — odparł Conhoon.
— Nie widać, żeby się pan śpieszył — mruknęła Kate pod nosem, wystarczająco jed-
nak głośno, żeby czarownik usłyszał.
— Niewiele przyjdzie z uganiania się za Dobrymi Ludźmi, jeżeli nie wiem, gdzie ich
86
87
szukać, dziewczyno. Elfy-porywacze chadzają swoimi drogami i robią, co chcą i czło-
wiek nie ma pojęcia, gdzie się pokażą w następnej minucie. Gdybym wiedział, gdzie są,
pognałbym za nimi jak chart.
Kate spojrzała na niego z niewinnym zdziwieniem.
— Czy tylko to pana wstrzymuje? W takim razie może się pan zbierać. Słyszałam,
jak przywódca Elfów mówił, że pójdą grzbietem nad Duradh Faithlenn, potem wzdłuż
Leitir Cro i po całodobowych tańcach na równinie Meanmbragh pójdą napsocić
w oborze O’Rahilly’ego.
— Dlaczego mi tego nie powiedziałaś, dziecko? — zapytał Conhoon.
— Akurat pana interesowało, co ja mam do powiedzenia. Ledwo postawiłam nogę na
progu, a pan już siedział w swoich księgach.
Conhoon zgrzytnął zębami i przeszył ją wzrokiem.
— Znam miejsce O’Rahilly’ego — powiedział po chwili. — Rano wyruszamy.
Kate zerwała się z miejsca.
— Podgrzeję wodę na kąpiel przed...
— Kąpiel? — zawołał Conhoon z przerażeniem.
— Tak, użyłam tego słowa. A po kąpieli uczeszę panu brodę.
Conhoon zerwał się na równe nogi.
— Nie waż się tknąć ani jednego włosa z mojej brody — powiedział zasłaniając ją
dłońmi.
— Upiorę ją, wysuszę i uczeszę. Teraz wygląda jak coś, co można znaleźć w ciemnym
kącie jaskini pustelnika.
Conhoon wydał pogardliwy odgłos i zrobił gest, jakby coś odsuwał.
— Czarownik nie dba o pozory.
— To widać. Ale my, O’Farrisseyowie, mamy swoją dumę i nie chcę, żeby mnie wi-
dziano na drodze z kimś, kto wygląda jakby mu z twarzy zwisało szczurze gniazdo
— powiedziała Kate zadziornie.
— No to idź sobie! Odejdź, dziecko. Chętnie zobaczę twoje oddalające się plecy.
Jestem wykończony tym twoim myciem i szorowaniem!
— Już odchodzę, mimo ciemności nocy. A kiedy ludzie będą mnie pytać, gdzie
jest czarownik Conhoon, który obiecał pomagać O’Farrisseyom w potrzebie, powiem
im, kto złamał przysięgę i siedzi w domu z rękami w brudnej zmierzwionej brodzie.
— Podeszła do drzwi, odwróciła się i z wyższością dodała:
— Myślę zresztą, że niewiele tracę. Jestem tutaj od pięciu dni i nie widziałam ani jed-
nego czaru.
— Czy ty masz dobrze w głowie, dziecko? Czy myślisz, że czarownik siedzi po ca-
łych dniach w kuchni i pokazuje sztuczki? — Przez chwilę mierzyli się gniewnymi spoj-
rzeniami, potem Conhoon mówił dalej. — Siadaj! Znajdę twojego ojca, ale nie pozwolę
88
89
robić nic ze swoją brodą.
— Jak pan sobie życzy. Zagrzeję wody, żeby była gotowa, gdyby się pan rozmyślił
— powiedziała Kate biorąc cebrzyk i kierując się do studni.
Jednak później tego wieczoru, nie mając nic lepszego do roboty, jak wytłumaczył
sobie, a warknął do Kate, Conhoon wykąpał się. Siedząc przed ogniem we wspaniałej
miękkiej szacie, którą Kate uprała jednego z poprzednich dni, zaczął myśleć z mniej-
szą wrogością o jej propozycji umycia brody. Wyłącznie dla wygody, którą zaczynał do-
ceniać jako przyjemny i pożądany element życia, nie zaszkodzi, jeżeli się ją dobrze na-
moczy i pozwoli dziecku rozczesać. Elfy będą zaskoczone widząc go w tak schludnej
postaci i bardzo dobrze. Kiedy się ma do czynienia z tą kompanią, trzeba wykorzystać
każdą przewagę.
Porządkowanie brody Conhoona okazało się czynnością niespodziewanie długo-
trwałą i pracochłonną. Czarownik wydawał głośne okrzyki i skarżył się, kiedy Kate roz-
czesywała kołtuny, ale po skończonej pracy rezultat był satysfakcjonujący. Conhoon po-
głaskał brodę jak człowiek pieszczący swojego ulubionego kota i niechętnie przyznał, że
pomysł nie był taki zły.
— I czy nie wygląda pan teraz dziesięć razy bardziej na czarownika niż z tą kopą
siana przyczepioną do szczęki? — wykrzyknęła Kate. — Wygląda pan absolutnie szla-
chetnie. Dobrzy Ludzie będą pana jedli łyżkami.
— Naprawdę? — spytał Conhoon i w łagodnej zadumie przygładził brodę, by
w końcu oświadczyć: — Jasne, że tak.
Wyruszyli na farmę O’Rahilly’ego wczesnym rankiem. Drogi były suche, pogoda
dobra i Conhoon spodziewał się, że dzięki jego znakomitym wierzchowcom mogą do-
trzeć do miejsca przeznaczenia przed zachodem słońca.
Kate klasnęła w dłonie i wydała okrzyk radości. Po raz pierwszy, odkąd zawitała
w progach czarownika, wyraziła coś innego niż niecierpliwość, dezaprobatę i podejrzli-
wość, co Conhoon odebrał pozytywnie.
— Będę miała tatę jeszcze przed wieczerzą! — zawołała.
— Nie wyciągaj pochopnych wniosków, dziecko. Kiedy ma się do czynienia
z Ludźmi z Zewnątrz, trzeba się liczyć z brutalnością i wszystkimi możliwymi fortelami
— ostrzegł Conhoon.
— Tak, ale pan sobie z nimi poradzi — stwierdziła Kate z dziecięcą pewnością.
Conhoon skinął głową i wydał wieloznaczne stęknięcie, lecz nic nie powiedział.
Z zadowoleniem, oczywiście, przyjmował całkowicie uzasadnione wyobrażenie Kate
O’Farrissey na temat swojej potęgi, jednak zbyt dobrze znał obyczaje Elfów, żeby żywić
złudzenia co do łatwego nad nimi zwycięstwa. Wszyscy czarownicy Irlandii, gdyby kie-
dykolwiek udało się ich połączyć mieliby kłopot z nakłonieniem jednego małego Elfa
do zboczenia o krok z wybranej przez niego drogi. Jedynym pewnym sposobem uzy-
88
89
skania władzy nad Elfami było policzenie ich, ale one miały świadomość niebezpie-
czeństwa i dobrze się przed nim broniły. Nie tylko dzięki swojej wrodzonej ruchliwości
i zwinności, lecz także dzięki przemyślnemu utrzymywaniu się w ciągłym ruchu, wiro-
waniu, gonitwie, podskokom i nieustannym zmianom miejsca, przez co obserwator nie
wiedział, czy widzi ich dwadzieścia czy dwieście. Niezwykle chytre stworzenia.
Conhoon wiedział, że chcąc wygrać musi je przechytrzyć. Pogrążył się w rozmyśla-
niach i nie odezwał się ani słowem aż do postoju. Kiedy w zamyśleniu usiadł na pła-
skim głazie, Kate podała mu pajdę chleba z masłem. Przyjął ją w milczeniu i zaczął po-
woli przeżuwać.
— Po czym poznam Elfa-porywacza, kiedy go zobaczę? — wyrwała się Kate, nie
mogąc dłużej utrzymać ciekawości na wodzy.
— Nie zobaczysz go. Dobrzy Ludzie nie pokazują się zwyczajnemu człowiekowi
— odpowiedział Conhoon z roztargnieniem.
— Zobaczę. Urodziłam się w środku nocy i mam dar widzenia duchów i Elfów.
Conhoon przekrzywił głowę i spojrzał na nią z nowym zainteresowaniem.
— To dlaczego mnie pytasz, dziewczyno, skoro sama możesz je widzieć?
— Widziałam tylko dwóch w tłumie na jarmarku i nie mogłam im się dobrze przyj-
rzeć. Poza tym to były zwykle Elfy, nie porywacze — wyjaśniła Kate.
Conhoon pogładził w zadumie brodę.
— Niektóre Elfy-porywacze są piękne — zaczął. — Piękne jak anioły. Włosy mają
złote, oczy niebieskie, skórę jak mleko, drobne dłonie i stopy, proste nogi, krągłe kolana
i głosy łagodne jak głos harfy potrącanej delikatnym powiewem wiatru. Nie ma nic
piękniejszego niż piękny Elf-porywacz, szkoda tylko, że obyczaje nie odpowiadają ich
urodzie. Nawet te, które nie są tak piękne jak najpiękniejsze, są mile dla oka i trzeba się
dobrze przyjrzeć, żeby dostrzec ich ułomności.
— Jakie to ułomności?
— Łatwo je wymienić. U Elfów płci męskiej jedno ramie jest wyższe na grubość
wąsa szarego kota i jedno oko jest o tyle samo niżej umieszczone, jedna ręka jest dłuż-
sza o odległość między pazurami na nodze pchły i jedna noga jest o tyle samo krótsza.
I nigdy nie jest to taka sama ręka, noga, oko czy ramię tylko codziennie inne.
Kate przez chwilę przetrawiała tę informację.
— A jak jest u Elfów płci żeńskiej? — spytała.
— To też łatwe, U kobiet jedno ramię jest niższe o grubość wąsa szarego kota, jedno
oko jest o tyle samo wyżej umieszczone, jedna ręka jest krótsza o odległość między pa-
zurami na nodze pchły, a jednak noga o tyle samo dłuższa. I u nich też nigdy nie jest to
ta sama ręka, noga, oko czy ramię, tylko każdego dnia inne.
— Jestem zbita z tropu tą informacją — przyznała Kate po dłuższym milczeniu.
— Zbijanie ludzi z tropu leży w naturze Elfów-porywaczy — powiedział Conhoon
90
91
wstając i przeciągając się. — One bardzo nie lubią, kiedy się je rozpoznaje. Dlatego naj-
lepiej nie przyznawaj się, że masz zdolność widzenia ich.
— A co mogą mi zrobić? — spytała Kate zadziornie.
— Mogą ci wydłubać oczy.
Usłyszawszy to Kate umilkła. Ani ona, ani Conhoon nie odzywali się aż do chwili,
kiedy Kate nagle psyknęła ostrzegawczo, wyrywając czarownika z zadumy.
— Tam są — powiedziała.
Conhoon poderwał głowę, rozejrzał się i nie dostrzegł nic poza rozległą zieloną po-
laną okoloną drzewami. Uniósł medalion Cechu Czarowników, który nosił na szyi i spoj-
rzał przez mały Otwór Prawdziwego Widzenia znajdujący się pośrodku. Rzeczywiście,
na polanie były Elfy-porywacze, tańczące, skaczące, wzlatujące, wirujące, stale w ruchu,
znikające za, między i pod sobą jak bańki powietrza pod wodospadem. Były ich dzie-
siątki, może setki, albo pół kopy, a może tysiąc. Nikt nie potrafiłby tego określić, gdy tak
migały przed oczami, nawet kiedy pozornie prawie stały w miejscu.
Conhoon wypuścił z palców medalion i przetarł oko. Elfy znikły. Wypowiedział
słowa widzącego czaru i znów ukazały się jego oczom w całej swej oszałamiającej ob-
fitości.
— Zostań tutaj, i nie daj po sobie poznać, że je widzisz — powiedział do Kate. — Ja
pójdę z nimi porozmawiać.
— Widziałam mojego tatę! — zawołała Kate w podnieceniu. — Był między nimi
i tańczył z jakąś panią.
— Ta banda potrafi zatańczyć człowieka do ogłupienia i zostawić go na stoku wzgó-
rza osłabionego jak wydojona krowa. Jak wyglądał twój tata?
— Wyglądał na szczęśliwego — odpowiedziała Kate z wyraźną troską w głosie.
— Biedak został urzeczony.
— Niewątpliwie. Tata nie miał takiego uśmiechu na twarzy, odkąd nauczył się cho-
dzić.
— O’Farrisseyowie nigdy nie byli znani z pogodnego usposobienia, co dobrze pa-
miętam. Zaczekaj tutaj, a ja porozmawiam z Elfami. Twój tata jeszcze dziś będzie znów
sobą.
Conhoon zsiadł z konia i powierzywszy go opiece Kate, ruszył w stronę roztańczo-
nego tłumu. Elfy zauważyły przybycie mężczyzny i dziecka, nic nie uchodziło ich uwa-
dze, i wiele oczu było zwróconych w jego stronę, kiedy zbliżył się z ręką uniesioną
w przyjaznym geście powitania. Ale nawet zaciekawione Elfy wirowały i przemykały,
równie niepoliczalne jak płatki śniegu w zamieci. Czarownik na próżno szukał wzro-
kiem Finbara O’Farrisseya.
Na spotkanie wyszedł mu jeden z mężczyzn. Był w wieku pośrednim, gdzieś mię-
dzy młodością a starością. Włosy miał kruczoczarne, gęste i lśniące, skórę gładką, ruchy
90
91
żwawe i zręczne, ale jego czarne oczy były jak zwierciadła, w których odbiło się już
wszystko, co jest na tym świecie i na paru innych. Nic ich nie mogło zdziwić. Ubrany
był prosto, ale elegancko w miękkie tabaczkowe spodnie do kolan, aksamitny płaszcz
z błyszczącymi guzikami i pantofle ze sprzączkami. Jego koronkowa koszula lśniła bielą
niby światło księżyca.
— Dzień dobry, wędrowcze — odezwał się z miłym uśmiechem.
— Dzień dobry tobie i całej kompanii — odpowiedział Conhoon z równie miłym
uśmiechem. Zatrzymał się i położył dłoń na brodzie.
— Jaka piękna siwa broda — powiedział Elf.
— Dziękuję, Ty też jesteś przystojnym mężczyzną i twoi przyjaciele też są piękni.
Elf uśmiechnął się jeszcze milej. Zbliżył się o krok i przyjrzał się Conhoonowi z za-
interesowaniem.
— Powiedz mi proszę, jak to się dzieje, że mnie widzisz? — spytał.
— Widzę cię, gdyż jestem czarownikiem. I jeżeli ktoś spróbuje wydłubać mi oczy,
wielkie nieszczęście spadnie na cały klan Elfów — odparł Conhoon.
— Ach, tak — powiedział Elf z powagą i cofnął się o krok. — To dobrze, że nas
uprzedziłeś. Tyle rzeczy się dzieje, wiesz, odrobina maści Elfów w jednym oku, szczypta
popiołu z ogniska Elfów w drugim, a oni podglądają, wtrącają się w nie swoje sprawy
i widzą rzeczy, których nie powinni oglądać. Chodzi mi tylko o nasz spokój. Nie wątpię,
że ktoś taki jak pan rozumie te sprawy.
— Rozumiem — odpowiedział Conhoon. Nie spuszczał swojego rozmówcy z oka,
częściowo z ostrożności, a częściowo dlatego, że nieustanny ruch pozostałych Elfów
przyprawiał go o zawrót głowy.
— Miło to słyszeć. Czy zechcesz zjeść z nami wieczerzę, mój dobry czarowniku?
— Nie przyjechałem tutaj na kolację, tylko po Finbara O’Farrisseya, którego porwa-
liście z jego domu dziesięć nocy temu, kiedy wyszedł dojrzeć swoje świnie.
— A, tego. Znam go — powiedział Elf. — Przystojny mężczyzna ten O’Farrissey.
— Niezależnie od tego, jaki jest, jego córka chce go mieć z powrotem. To brzydko po-
rywać człowieka i zostawiać jego biedną córkę samą na świecie, tym bardziej, że dziecko
nie ma jeszcze trzynastu lat — powiedział Conhoon marszcząc brwi.
— Może i tak, ale ja mam plany w stosunku do tego O’Farrisseya. Ma się żenić z moją
najmłodszą córką.
Conhoon zasępił się.
— Marny los człowieka, który wżeni się w klan Elfów — powiedział.
— Nic podobnego. Czyż kilka wieków temu moja najstarsza córka nie poślubiła
Denghusa Mac Oca i czyż nie żyją szczęśliwie do dzisiaj?
Brwi Conhoon podjechały do góry.
— Twoja córka i Denghus Mac Oc?
92
93
— Jestem Ethal Anbhuail, król Elfów, i Caer, żona Denghusa, jest moją córką. Teraz
zaś wyswatałem swoją najmłodszą i nie życzę sobie, żeby ktoś to zepsuł, nawet jeżeli jest
to czarownik. — W głosie króla Elfów zabrzmiała jakaś nowa, groźna nuta.
— Nawet jeżeli jesteś królem, nie wolno ci podstępem wciągać biednego śmiertel-
nika w związek ze swoją córką.
— Nie ma tu żadnego podstępu. Moja słodka Edain jest najpiękniejszą istotą, jaka
chodzi po ziemi od trzech tysięcy lat. Wystarczy, że mężczyzna raz na nią spojrzy, a już
mdleje z pożądania, nie może jeść ani spać. Gdybym nie był ostrożny, ciągnąłby się za
nami wszędzie ogon niewyspanych, zagłodzonych mężczyzn. Czy teraz rozumiesz, dla-
czego nie chcę, żeby ludzie nas oglądali?
— Rozumiem i uważam, że to bardzo roztropne. Ale skoro twoja córka jest tak pięk-
na, jak mówisz, to dlaczego wybierasz jej na męża zwykłego biednego rolnika, w do-
datku wdowca, na którego czeka w domu dwunastoletnia córka?
Król Elfów podniósł ręce w geście frustracji.
— Czy myślisz, że nie wolałbym króla, bohatera albo półboga jak Denghus? To ona
sama wybrała, czarowniku, nie ja.
— I nie można jej tego wyperswadować?
— Nie. Ale jeżeli to będzie dla dziecka jakimś pocieszeniem, możesz powiedzieć
córce O’Farrisseya, że ojciec będzie wracał do niej co drugi rok.
— Jakiś dziwny rodzaj małżeństwa — zauważył Conhoon podejrzliwie.
— Nie ma w tym nic dziwnego. Moje córki co drugi rok zmieniają się w łabędzie.
Mają to po swojej matce. Ich mężowie nie mają wiele do roboty, podczas gdy ich żony
przebierają łapami w jeziorze. O’Farrissey będzie więc mógł co drugi rok poświęcić się
dziecku. Uważam, że to aż nadto dla każdego przyzwoitego dziecka.
Conhoon gładząc brodę rozważał te informacje.
— Przekażę dziewczynce wszystko co usłyszałem — powiedział wreszcie. — Czekaj
tutaj, póki nie wrócę.
Przeszedł przez polanę do miejsca, gdzie pod drzewami czekała Kate. Zerwała się
i podbiegła do niego wołając: — Mój tato! Gdzie jest mój tato?
Conhoon wprowadził ją z powrotem w cień. Usiedli i wtedy przedstawił jej sytuację.
Kate słuchała z największą uwagą, a kiedy skończył, potrząsnęła głową z powagą męża
stanu rozważającego stylistykę aktu abdykacyjnego.
— Od dawna miałam nadzieję, że znajdzie dobrą, silną kobietę i ożeni się. Praca mnie
zabija. Ale Elfy są bezużyteczne na świńskiej farmie, a już najgorsze są księżniczki Elfów.
Będę miała dwa razy tyle roboty — stwierdziła ponuro.
— Będziesz miała co drugi rok swobodniejszy — wskazał Conhoon.
— Mało prawdopodobne. W latach, kiedy nie będę po niej sprzątać, tata każe mi kar-
mić łabędzie.
92
93
Conhoon kiwnął głową. Miał pewną wiedzę na temat księżniczek Elfów i musiał
przyznać rację Kate.
— Spróbuję porozmawiać z tą kobietą. I z twoim ojcem, ale musisz wiedzieć, że
mogę tylko prosić. Na Elfy nie ma czarów. Jedyny sposób, żeby zdobyć nad nimi wła-
dzę, to policzyć je.
— Niech więc pan wraca do nich i rozmawia najdłużej, jak się da, i niech pan nie
zwraca na mnie uwagi, póki nie machnę nad głową szalem — powiedziała Kate.
— Zrobię tak. I pamiętaj, nie pozwól im się zorientować, że je widzisz.
Kiedy Conhoon wrócił do Elfów, stwierdził, że po obu stronach króla stoją kobieta
i rudowłosy mężczyzna. W mężczyźnie rozpoznał natychmiast Finbara O’Farrisseya.
Kobietą, sądząc z pięknej twarzy i doskonałości kształtów, mogła być tylko Edain, córka
Ethala Anbhuaila. O’Farrissey powitał go serdecznie.
— Conhoonie, mój dzielny Conhoonie, cóż za miła niespodzianka — zawołał z ra-
dością. — Edain, moja droga, poznaj Conhoona o Trzech Darach, starego przyjaciela
O’Farrisseyów, czarownika wielkiej siły i mądrości.
— Myślę, że jest twardym człowiekiem i czarownikiem, który przybył, żeby nas roz-
dzielić, mój najdroższy Finbarze — odezwała się Edain głosem pięknym jak śpiew anio-
łów i smutnym jak jesień.
Finbar objął ramieniem jej wiotką kibić i przyciągnął ją do siebie.
— Conhoon nigdy nie popełniłby takiego okrucieństwa wobec O’Farrisseya. Czyż
nie poprzysiągł pomagać nam, ilekroć będziemy w potrzebie, na tym świecie lub poza
nim?
— On mnie nie lubi. Czuję to — powiedziała.
— Szlachetnie urodzona Edain jest piękniejsza od wszystkich kobiet, mężczyzna zaś,
który spędzi życie mając ją u swego boku, jest zaiste wybrańcem losu — powiedział
Conhoon z niskim ukłonem w stronę królewny. — Ale co będzie z jego córką? Czy
godzi się namawiać ojca, żeby odszedł z tobą, pani, porzucając to biedne, bezbronne
dziecko na pastwę losu?
— Kate jest może biedna, ale nie jest bardziej bezbronna niż przeciętny niedźwiedź
— stwierdził Finbar posępnie.
— Wstydziłbyś się tak mówić, przecież to twoja córka. To jeszcze małe dziecko po-
zbawione matki przez większość życia — zaprotestował Conhoon.
— I ma się lepiej niż przy matce, która wykorzystywała czarną sztukę przeciwko zna-
jomym, sąsiadom, a nawet własnemu mężowi i uczyła jej to dziecko. Kate potrafi o sie-
bie zadbać. Zresztą ma już prawie trzynaście lat.
Edain wzięła Finbara pod rękę.
— Chodźmy stąd, Finbarze. On spróbuje swoimi sztuczkami zmienić bieg twoich
myśli i nastawić cię przeciwko mnie.
94
95
Conhoon wiedział, że jeżeli pozwoli teraz Elfom odejść, może być zmuszony do spę-
dzenia życia na bezowocnych poszukiwaniach. Musiał ich zatrzymać, póki czegoś nie
wymyśli.
— Finbarze, mój chłopcze, czyżbyś zapomniał o moich sławnych czynach w obro-
nie starego Fergusa? Czy mógłbyś odejść nie wysłuchawszy raz jeszcze jak pokonałem
trzech braci-czarowników pięknej Eileen z Druim Den i przechytrzyłem dwudziestu
dziewięciu królów, którzy ubiegali się o jej rękę?
Finbar się zawahał i spojrzał na Edain.
— To piękna historia — powiedział.
— Myślę, że jest w tym jakiś fortel — upierała się Edain.
— Fortel czy nie, jeżeli jest to piękna historia, to chcę ją usłyszeć — przemówił król
Elfów. — Opowiedz nam swoją historię, Conhoonie.
Conhoon nie był mistrzem w sztuce opowieści, ale wiedział, że musi urzec swoich
słuchaczy od pierwszego słowa, postanowił więc zacząć od ucieczki trzech strasznych
braci. Dwudziestoma dziewięcioma królami zajmie się później. Po kolei, jeżeli zajdzie
taka potrzeba.
— Eileen była najpiękniejszą kobietą w całej Irlandii, poza Dobrymi Ludźmi, ale jej
trzej bracia posiadali nadzwyczajne talenty, a dwaj z nich mieli niezwykle dziwaczny
wygląd — zaczął. — Najstarszy nazywał się Szybki Colm. Wyglądał całkiem zwyczajnie
i patrząc na niego trudno było się domyślić, że miał tak wielki dar. Colm potrafił bie-
gać tak szybko, że mógł przebyć rzekę we czasie powodzi nie zamoczywszy podeszew
butów, niosąc przy tym po jednym bracie pod każdą pachą. Dzięki tej szybkości Colm
jako pierwszy z braci dogonił nas w czasie ucieczki.
— Nic dziwnego — zauważył król Elfów.
— Ale go pokonałem.
— Nie chcę tego słuchać — powiedziała Edain wydymając wargi. — Chcę odejść
stąd daleko z moim kochanym Finbarem.
— Bądź cicho, córko, żebym mógł wysłuchać tej opowieści — rzucił król Elfów
gniewnie, po czym zwrócił się do Conhoona: — Opowiedz nam, czarowniku, jak poko-
nałeś Szybkiego Colma.
— Rzuciłem na niego czar, od którego podeszwy jego butów stały się śliskie jak naoli-
wione węgorze. Ledwo skończyłem wypowiadać słowa, zwolnił, a potem stanął w miej-
scu, choć przez cały czas przebierał nogami z taką szybkością, że ich nie było widać.
Woda pod nim zagotowała się i otoczyła go kłębami pary, a on nie posuwał się ani o cal.
W końcu zaczął tonąć i cała jego drużyna musiała go ratować.
— Piękna robota, piękna robota — powiedział Finbar.
— Tak, ale wtedy dopadł nas drugi brat, którego sam widok budził grozę. Nazywał
się Zręczny Sean i miał cztery ręce, każda zakończona dwiema dłońmi, u każdej dłoni
94
95
po dziesięć palców, a w każdym palcu miał siłę dziesięciu ludzi. Pod względem siły
i zręczności nikt nie mógł się z nim mierzyć. Mówiono, że Zręczny Sean potrafiłby sta-
nąć przeciwko tysiącowi ludzi z mieczami w czterech dłoniach, jednocześnie żonglując
dwudziestoma piórami w dwóch dłoniach, a pozostałą parą wtórując sobie do śpiewu
na lutni i harfie.
— Straszny przeciwnik — zauważył król Elfów.
— Ale go pokonałem.
— Nigdy nie zgadniesz, co zrobił — szepnął entuzjastycznie Finbar do Edain.
— Figę mnie to obchodzi — odpowiedziała.
— Będziecie cicho, wy dwoje? — ofuknął ich Ethal Anbhuail. Kiedy cisza została
przywrócona, Conhoon mówił dalej.
— Rzucił się od razu na Fergusa. Jego ręce wirowały, miecze błyszczały w słońcu,
przedstawiał zaiste przerażający widok. Fergus zasłonił swoim ciałem Eileen i uniósł
miecz, gotów do walki i śmierci w obronie swojej miłości...
— Ten kawałek mi się podoba — szepnęła Edain.
— ... ale zanim spadł pierwszy cios, zdążyłem wypowiedzieć słowa czaru i Zręczny
Sean był sztywny jak wiązka drewna zmrożona reumatyzmem. Fergus schował miecz
do pochwy i palnął go pięścią, co wystarczyło. Jednak trzeci brat, Foghan Bystrooki,
zobaczył, dokąd zmierzamy i znalazł się tam przed nami. Przerażający człowiek był
z tego Foghana, miał dwanaście oczu, a w każdym oku dwanaście źrenic, a każda tak
bystra, że w pochmurny poniedziałkowy poranek widział wszystko do czwartku. Nie
było ucieczki przed bystrookim Foghanem i nie było możliwości walki z nim, skoro wi-
dział, gdzie wyląduje każdy cios, zanim człowiek wziął zamach. Piękna Eileen krzyknęła
z przerażenia i Fegus pobladł widząc na naszej drodze Foghana z oszczepem w każdej
ręce. Ale go pokonałem.
Był to najwłaściwszy moment na dramatyczną pauzę. Conhoon założył ręce na piersi,
skinął z namysłem głową i chłodnym okiem powiódł po swoich słuchaczach. Zauważył
też Kate podskakującą i zbierającą kwiaty wśród tłumu Elfów. Poruszała się między
nimi niczym nie zdradzając, że wie o ich obecności na polanie. W pewnej chwili pod-
niosła wzrok, dostrzegła jego spojrzenie i przerwawszy swoje igraszki zdjęła chustkę
i pomachała nią nad głową.
— Mój dzielny Conhoonie. Mój niezłomny Conhoonie, opowiedz nam, jak pokona-
łeś Bystrookiego Foghana — ponaglał król Elfów.
— Opowiem we właściwym czasie, najpierw jednak muszę iść pocieszyć biedne po-
rzucone dziecko — rzekł czarownik patrząc surowo na Finbara.
— Uściśnij ją od taty, Conhoonie. Powiedz jej, że przyjdę do niej za rok o tej samej
porze — powiedział radośnie Finbar.
Conhoon zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Edain uśmiechnęła się zwycięsko
96
97
i pomachała mu na pożegnanie. Czarownik odwrócił się na pięcie i oddalił się mru-
cząc coś pod nosem. Kate wróciła do swojej zabawy oddalając się w cień drzew, z dala
od Elfów.
— Sto sześćdziesiąt dwa — oświadczyła na powitanie.
— O czym ty mówisz, dziecko?
— O Elfach. Policzyłam je i jest ich sto sześćdziesiąt dwa. Teraz może je pan zmusić,
żeby mi oddały tatę.
— Czy to znaczy, że umiesz liczyć Elfy? — spytał Conhoon zduszonym głosem mru-
gając ze zdumienia.
— Mamusia nauczyła mnie tego przed śmiercią. Powiedziała, żebym nikomu o tym
nie mówiła, zwłaszcza tacie.
— Całe szczęście, że jej usłuchałaś.
— Niech pan teraz idzie do nich i przyprowadzi tatę — ponagliła go.
— Porozmawiam z nimi. Ale musisz wiedzieć jedno: mogę zmusić Elfy, żeby wypu-
ściły twojego ojca, ale nie mogę zmusić jego, żeby odszedł, jeżeli tego nie chce.
Kate zamyśliła się.
— To byłoby podobne do niego: zostać u Elfów i wałkonić się po całych dniach, jak
w domu. Tato jest mistrzem, jeżeli chodzi o nicnierobienie.
— Nie ma ludzi bez wad — zauważył Conhoon.
— Mała pociecha dla kogoś, kto musi robić za siebie i za niego — rzuciła ostrym
tonem Kate.
— Idę już — powiedział Conhoon cofając się.
* * *
Gromada Elfów nadal wirowała na polanie z szybkością, która kazała Conhoonowi
raz jeszcze odczuć podziw dla Kate, która je policzyła. Dziecko miało niewątpliwie ta-
lent, szkoda, że musi spędzić życie na ogłupiającej harówce i zmarnować swoje przyro-
dzone uzdolnienia.
Trójka złożona z Edain, Finbara i króla czekała na niego: Edain ze źle skrywaną wro-
gością, Finbar z nonszalancką dobrodusznością i król Elfów z wyraźną niecierpliwo-
ścią.
— Czy opowiesz nam w końcu, co zrobiłeś z Bystrookim Foghanem? — wyrzucił
z siebie.
— Może tak, a może nie. Najpierw porozmawiamy o wypuszczeniu O’Farrisseya,
żeby mógł wrócić do córki — powiedział Conhoon.
— Mówiłem ci, czarowniku, że mam co do niego plany i że zostanie z nami. Nie do-
staniesz go.
— Dostanę i nie przeszkodzicie mi w tym, choć jest was sto sześćdziesiąt dwa.
96
97
— Co to było? Co ty powiedziałeś? — zawołał przestraszony król Elfów.
— Mówię, że zostaliście policzeni. A teraz zabieram Finbara O’Farrisseya do domu
i do córki, a wy możecie się udać gdzie chcecie.
— Zaczekaj chwilę mój miły Conhoonie — powiedział Finbar występując do przodu
i wykonując raptownie uspokajające gesty. — Czyżbyś chciał złamać serce księżniczki
Elfów?
— On chce — powiedziała Edain z goryczą.
— Ależ na pewno nie zrobisz tego. Czy chcesz pozbawić O’Farrisseya jego szczęścia?
Obiecałeś dziadkowi, że będziesz pomagał O’Farrisseyom, a czyż można nazwać po-
mocą wyrwanie mężczyzny z objęć najpiękniejszej istoty w całej Irlandii i rzucenie go
na powrót w świat deszczu, świń, zimna i ciężkiej pracy, gdzie jedyną nagrodą jest obo-
lały grzbiet i pusty żołądek? Musiałbyś być chyba moim wrogiem, żeby wyrządzić mi
podobne okrucieństwo — powiedział Finbar z wyrazem żałości na ogorzałym obliczu
i z błagalną nutą w głosie.
— A co z twoim dzieckiem? — zapytał Conhoon.
— O, widzisz, w tej sprawie możesz pomóc O’Farrisseyom. Możesz wziąć ją do siebie,
żeby ci prowadziła dom. Ona doskonale gotuje, sprząta, pierze i w ogóle robi wszystko,
o co nie powinien się troszczyć wielki czarownik, taki jak ty. Ta mała potrafi pracować
za dwóch.
— Życie ją do tego zmusiło — zauważył Conhoon.
— Zrób to Conhoonie, i będziesz wolny od wszystkich zobowiązań wobec rodziny
O’Farrisseyów. Daję ci moje słowo, a król Elfów jest mi świadkiem.
Ethal Anbhuail postąpił o krok i stanął przy boku Finbara.
— Musisz zrobić to, o co cię prosi Finbar, czarowniku. To jedyny sposób, żebyś do-
trzymał słowa staremu Fergusowi — powiedział.
Conhoon wzniósł oczy ku bezchmurnemu niebu i powoli, w zamyśleniu gładził
brodę.
— A ty, jaką mi proponujesz zachętę, żebym wszystkim poszedł na rękę? — spytał
wreszcie.
— Dobry uczynek jest nagrodą sam w sobie — powiedział Ethal pobożnie spuszcza-
jąc wzrok.
— Piękne słowa w ustach króla Elfów. Miałem na myśli i inne zachęty.
— Dorzucę garnek złota Elfów — powiedział król wykonując szeroki gest.
— Łatwa rzecz, kiedy się wie, że przed zachodem słońca złoto zmieni się w suche li-
ście. Nie, chcę O’Farrisseya.
— Nie pozwól mu zabrać mojego najdroższego Finbara! — krzyknęła Edain.
— Ratuj mnie swoją władzą! — zwrócił się Finbar do króla Elfów.
Ethal Anbhuail uniósł dłoń prosząc o uwagę.
98
— Posłuchaj mnie, czarowniku. Nie jestem całkiem pewien, czy masz moc, żeby nam
odebrać tego człowieka, jeżeli on chce tu zostać. Jednak żeby uniknąć swarów i awantur,
składam ci niezwykle szczodrą ofertę. Zostaw nam O’Farrisseya, a ja dam ci sprzączki
od moich pantofli.
— A na co mi sprzączki?
— To nie są zwykłe sprzączki. Kiedy przyczepisz je do swoich butów, przeniosą cię
błyskawicznie ponad lądem i morzem w miejsce, w którym chcesz być.
— A czy sprowadzą mnie z powrotem?
— Nie, musiałbyś mieć guziki od mojego płaszcza, które też chciałem ci zaoferować.
— A ja dam ci ten przepiękny pierścień — powiedziała Edain zdejmując z palca
złoty pierścień i podając go czarownikowi.
— I możesz wziąć wszystkie moje świnie — dodał Finbar. Conhoon rozważał propo-
zycję przez chwilę, a potem wyciągnął ręce.
— Zgoda — powiedział.
Elfy znikły w mgnieniu oka pozostawiając Conhoona ze złotym pierścieniem, parą
srebrnych sprzączek i oprawnymi w złoto dziewięcioma brylantowymi guzikami na
dłoni. Stał mrugając, zaskoczony gwałtownością tego, co się zdarzyło, potem odwró-
cił się do Kate.
— Co pan chce zrobić z tymi błyskotkami? — spytała. — I gdzie jest mój tato?
— Odszedł z Elfami, dziecko. Tak postanowił i nic na to nie mogę poradzić. Ale na-
brałem ich i dali mi te prezenty.
— Ładne mi prezenty. Niech pan tylko spojrzy — powiedziała Kate podnosząc
z ziemi patyk grubości palca. Wziąwszy pierścień z dłoni Conhoona wsunęła go na
patyk. Prawie natychmiast wokół pierścienia uniósł się dym i patyk stanął w płomie-
niach. Conhoon krzyknął ze zdumienia i przestrachu. — Sprzączki i guziki są tyle samo
warte. Sprzączki przeniosą pana tam, gdzie pan zechce, ale nie sprowadzą pana z po-
wrotem.
— Ale guziki to zrobią — wskazał Conhoon.
— Tak, ale zrobią to w tym samym czasie i człowiek, który z nich skorzysta zostanie
rozerwany na pół. Oszukali pana z tymi prezentami.
— A skąd ty to wszystko wiesz?
Wzruszyła ramionami.
— Widzę różne rzeczy. Mam to po mamie.
Conhoon spojrzał ponuro na przedmioty trzymane w dłoni, a potem wyrzucił je
z gniewnym pomrukiem. Natychmiast rozpłynęły się w powietrzu.
— Twój ojciec podarował mi swoje świnie. One przynajmniej nie znikną — wark-
nął.
— To bardzo hojnie z jego strony. A co stanie się ze mną?
98
— Twój ojciec powiedział, że masz być moją gospodynią.
— Szybko znajduje dla mnie pracę. Ja mam sprzątać, prać, cerować i gotować dla
pana, a on ma tańczyć z Elfami? Lepiej mi będzie samej, nawet bez świń.
— Jesteś w gorącej wodzie kąpana, dziecko. Tak powiedział twój ojciec, ale ja mam
lepszy pomysł. Masz talent i grzechem byłoby go zmarnować. Wezmę cię na uczen-
nicę.
— Co to oznacza? — spytała posyłając mu podejrzliwe spojrzenie spod zmrużonych
powiek.
— To znaczy, że będziesz mi sprzątać, prać, gotować i cerować jak służąca, ale kiedy
skończysz prace domowe, będę cię uczył na czarownicę. Zanim dorośniesz, będziesz do-
równywać największym czarownikom w Irlandii.
Przez chwilę rozważała ofertę, potem wyciągnęła rękę.
— Zgoda — powiedziała i uroczyście podali sobie dłonie. A kiedy ruszyli w stronę
wierzchowców, dodała: — Chciałabym wiedzieć, dlaczego nie pomyślał pan o tym,
kiedy zapukałam do pańskich drzwi? Zaoszczędzilibyśmy sobie całej tej niepotrzebnej
wyprawy. Zresztą, nie ma o czym mówić. Jedziemy po świnie.
101
Wyzwoliciel
101
Unsen schodził w dolinę powoli nie z ostrożności, bo drogę znał dobrze, ale z po-
wodu sztywnych kolan i ogólnie obolałych na starość kości. Przystawał w osłonię-
tych miejscach dla złapania tchu, zatrzymywał się tylko na chwilę i zaraz ruszał dalej.
Wilgotna i zimna górska mgła przenikała nawet jego gruby płaszcz powodując kurcze
mięśni. Ból był mniej dokuczliwy kiedy szedł niż kiedy stał.
Ostatnio Unsen lękał się każdego wezwania Mashossy. Wokół jej jamy unosił się fetor
śmierci i nawet podmuchy zawodzącego wiatru nie mogły go rozproszyć. Pod stopami
chrzęściły odłamki kości, wszędzie wokół walały się szczątki zbroi i broni. Widok le-
gowiska Mashossy stanowił udręczenie dla ludzkich zmysłów, ale znacznie gorszy był
strach, jakiego Unsen doświadczał na widok wielkiej smoczycy. Wiedział, że służył jej
wiernie i w niczym nie uchybił, ale Mashossa mogła dostrzec uchybienie tam, gdzie on
nawet go nie podejrzewał. Albo może ktoś inny jej się naraził, on zaś został wezwany,
żeby ponieść karę za cudze grzechy. Albo Mashossa wybrała ten dzień, żeby go zabić
czy okaleczyć jako ostrzeżenie dla wsi. Nigdy nie wiedział, dlaczego zostaje wezwany.
Właściwie Mashossa nigdy nie była dla niego okrutna, nigdy nie wyrządziła mu krzyw-
dy, ale w jej obecności zawsze odczuwał strach. Potrafił tylko stać przed nią w pokorze
w oczekiwaniu rozkazu i z nadzieją,żezostanie oszczędzony.
Unsen przewodził wioskowej starszyźnie i był dziedzicznym sługą Mashossy. Tytuł
ten niósł ze sobą zaszczyty i przywileje, a zdania Unsena słuchano z szacunkiem, trak-
tując je jako wolę smoczycy. Wiele jednak było chwil, kiedy Unsen oddałby wszystko, co
posiada, zaszczyty, dobrobyt i pozycję związaną z urzędem, żeby być zwykłym starym,
zapomnianym przez świat człowiekiem rozmyślającym w spokoju przy kominku.
Tym razem Mashossa okazała się szczodrobliwa. Właśnie załatwiła się z ostatnim
spośród zbójców, których uwięziła w lecie i wręczyła Unsenowi w darze dla wsi sa-
kiewkę znalezioną przy ich herszcie. Sakiewka zawierała sporo srebra i kilka sztuk złota.
Smoczyca nie żądała niczego w zamian.
Jej słowa jednak brzmiały dziwnie i niezrozumiale. Unsen zawsze miał kłopoty ze
zrozumieniem potwory. Jej mowa składała się z syków, które raniły uszy i ryków od-
102
103
zywających się drżeniem w kościach, pełna była nieznanych słów i fraz, zdań w mar-
twych językach, imion ludzi i nazw miejsc, które żyły już tylko w pamięci smoków. Tym
razem jej mowa była niezrozumiała w nowy sposób, jakby po raz pierwszy próbowała
rzeczywiście się z nim porozumieć. Nie żeby wydać polecenie, ale żeby powiedzieć mu
rzeczy, dla których nie ma słów w językach ludzi ani nawet na wpół pamiętanych obra-
zów w ludzkich umysłach. Rzeczy znane smokom i istotom z ich świata, ale nie do po-
jęcia dla dwunogich mieszkańców ziemi. Ze wszystkich sił starał się pojąć, tyleż ze stra-
chu i poczucia obowiązku, co z autentycznej ciekawości, ale jej przemowa wywoływała
tylko przebłyski intuicji jak odległe robaczki świętojańskie w ciemnym lesie. Myśl, że te
iskierki ognia mogłyby rozbłysnąć dla niego niczym słońca, gdyby tylko potrafił zna-
leźć klucz do ich znaczenia, niepokoiła i drażniła Unsena. Kiedy doszedł do ostatniego
zakrętu drogi, do miejsca, gdzie zbocze gwałtownie opadało ku wsi, przysiadł na chwilę
w zagłębieniu skalnym, osłonięty od wiatru i wilgoci, starając się na próżno poukładać
jakoś to, co usłyszał.
Rozpościerała się przed nim wieś, schludne skupiska budynków przedzielone bru-
kowanymi ulicami. Nie otaczały jej mury ani palisady, nie strzegły wieże strażnicze ani
bramy. Unsen widział różne wsie i wiedział, że jego jest inna. Dzięki Mashossie pozo-
stawała wolna i bezpieczna. Smoczyca broniła ich przed bandami maruderów, rabu-
siami-rycerzami, złodziejami i bandytami, niedźwiedziami, wilkami i królami. Plagi tu
nie docierały, a urodzaje były obfite. Może żądania smoczycy wydawały się twarde, a jej
obecność budziła lęk, ale osłaniała swoich. Ten, kto bał się Mashossy, mógł nie bać się
niczego więcej.
Byli jednak i tacy, którzy narzekali i burzyli się pod jej panowaniem. Młodzi, oczy-
wiście, ale czego innego można się spodziewać po młodych. Nie widzieli tego, co oglą-
dali starsi od nich. Kiedyś, dawno temu, Unsen też miał wątpliwości. Ale najgorsi byli
starzy, ci, którzy znali opowieści o dawnych czasach przed przybyciem Mashossy, głu-
pie i szkodliwe opowieści. Zwodziły i wprowadzały w błąd do tego stopnia, że niektó-
rzy próbowali opuścić smocze królestwo. Dotychczas okazywała wyrozumiałość sta-
rym, ale Unsen był pewien, że znała ich słowa, a nawet ich myśli. Mashossa wiedziała
wszystko.
Unsen wstał potrząsając głową z zakłopotaniem. Może Mashossa miała umiejętność
słyszenia słów i czytania ludzkich myśli na odległość, ale Unsen nie miał takiej władzy
nad słowami i myślami Mashossy. Jeżeli chciała mu coś przekazać, musiała to zrobić
w sposób dostępny dla jego ludzkich zdolności, bo inaczej nigdy jej nie zrozumie.
* * *
Wieś zebrała się tego wieczoru, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia Unsen. Kiedy
powiedział im o darze smoczycy i pokazał sakiewkę, rozległy się okrzyki zadowolenia
102
103
i nawet niechętne słowa podzięki. Kiedy poinformował, że Mashossa nie ma żadnych
żądań, ich ulga była wielka. Mimo, że ludzie rozeszli się już, Unsen pozostał na placu,
nie opuszczał go niepokój. W słowach podziękowania i pochwały wyczuł coś wymu-
szonego i fałszywego. Jeżeli Mashossa wiedziała o ich nieszczerości — a bez wątpienia
potrafiła się tego dowiedzieć, jeżeli chciała — kara mogła być okrutna.
Następnego dnia po pracy Unsen odbył na osobności rozmowę ze swoim wnukiem.
Marnen był zdolnym młodzieńcem, bystrym i dobrze się wysławiającym. Unsen miał
zamiar przekazać mu swój urząd, kiedy przyjdzie czas, ale tego wieczoru Marnen jąkał
się, kręcił i wyraźnie coś ukrywał, aż Unsen spytał go wprost, co się dzieje we wsi.
— Ludzie są niezadowoleni — powiedział Marnen.
— Jaki mają powód do niezadowolenia? Jesteśmy bezpieczni, zbiory zapowiadają się
dobrze... Czy jest coś, o czym należałoby powiedzieć Mashossie?
— To Mashossa jest tym czymś — wyrzucił z siebie gwałtownie Marnen. — Nie
chcemy więcej jej rządów. Mamy dość życia w niewoli!
— Milcz, chłopcze! Karała mnie surowo za mniejsze rzeczy.
— Niech więc ukarze mnie. Gdyby karała wszystkich, którzy jej nienawidzą, nie mia-
łaby nikogo na swoje usługi poza tobą i kilkoma zastrachanymi niewolnikami.
— Dawała nam złoto i srebro. Czy tak się traktuje niewolników?
— Na co komu złoto i srebro, skoro nikomu nie wolno wychodzić ze wsi bez jej po-
zwolenia?
Unsen zmarszczył brwi.
— Podajesz w wątpliwość rzeczy przekraczające twoje wyobrażenie, chłopcze.
Mashossa panuje, my jej słuchamy, żyjemy i dobrze nam się powodzi. Czy chciałbyś to
zmienić?
— Blexter i jego rodzina nie żyją.
— Złamali prawo Mashossy. Zasłużyli na karę.
— Chcieli tylko odejść ze wsi.
— Mashossa tego zabrania — stwierdził po prostu Unsen.
— Ale Mashossa odchodzi, kiedy chce. Nikomu się nie opowiada, nikogo nie prosi
o pozwolenie. Ostatnio odeszła na trzy lata, a poprzednio nie było jej jeszcze dłużej.
Unsen ze złością uderzył kijem o podłogę.
— Mashossa jest naszą władczynią! Ona stanowi prawa, a my ich przestrzegamy.
— Kiedy Marnen tylko zacisnął szczęki i mierzył go gniewnym spojrzeniem, Unsen cią-
gnął dalej spokojniejszym już głosem. — Ona jest mądrzejsza od nas, mądrzejsza niż ja-
kikolwiek człowiek. Oddala się tylko, żeby zwabić do wsi ofiary. Widziałeś, jak się po-
jawiła, kiedy w lecie przyszli bandyci. Trzy lata nieobecności, a kiedy jej potrzebujemy,
spada na naszych wrogów niczym jastrząb na stado kur!
— Spadała i na nas. Przed rodziną Blexterów byli inni.
104
105
— Przeciwstawili się jej i ona ich ukarała, jak przystoi władczyni. Za twojego życia
nie żądała od wsi daniny, a wyłącznie lojalności i posłuszeństwa.
Marnen chwycił go za słowo.
— Ale za czasów twojej młodości żądała daniny z ludzi.
— Kto ci to powiedział?
— Wszyscy to wiedzą. Mashossa pożerała kiedyś naszych ludzi i będzie ich znów po-
żerać, jeżeli zabraknie obcych.
Unsen zamknął oczy powściągając gniew. Sprawy wyglądały gorzej niż sądził. Starzy
deprawowali umysły młodzieży ujawniając rzeczy, które przysięgali utrzymać w tajem-
nicy. Marnen i jego rówieśnicy nie byli w stanie zrozumieć przeszłości. Widzieli nagi
fakt i natychmiast zapalczywie go oceniali.
— Nie słyszę zaprzeczenia, dziadku. Żywiła się nami, a mimo to służysz jej i mówisz
nam, że mamy być wobec niej lojalni.
— To nie było tak, jak myślisz. Działo się to dawno temu i wszystko wyglądało wtedy
inaczej. Cztery posiłki rocznie to wszystko, czego potrzebowała. Brała tylko włóczęgów
i zmarłych.
Marnen roześmiał się szyderczo.
— A jeżeli nikt się nie przybłąkał i nikt nie umarł? Czy Mashossa cierpliwie cze-
kała?
— Ciągnęliśmy uczciwie losy. Wszyscy tak samo ryzykowali, wszyscy korzystali
z dobrodziejstwa jej opieki.
— Co to za opieka, jeżeli domaga się ofiar z ludzi?
— Tak! — krzyknął Unsen. — W najgorszym razie Mashossa brała kilka osób, ale
w zamian zapewniała nam pokój i bezpieczeństwo. Mieliśmy szczęście, że strzegła na-
szej wsi.
Marnen wstał. Przez chwilę patrzył z góry na starego, a potem potrząsnął głową i bez
słowa wyszedł z chaty.
Rozmowa przygnębiła Unsena. Jeżeli Marnen ważył się mówić takie rzeczy otwar-
cie, to znaczy, że nie był osamotniony w swoim nieposłuszeństwie. Mashossa na pewno
nie puści tego płazem.
Nie chcieli rozumieć i bóg z nimi. Nie potrafili ocenić realiów sytuacji, podobnie
jak Unsen nie potrafił zrozumieć wielu wypowiedzi smoczycy. Bez ochrony Mashossy
mieszkańcy wsi byliby narażeni na wszystkie okropności zewnętrznego świata. Samo
jej imię dawało rękojmię bezpieczeństwa. Kiedy banda maruderów ośmielona jej długą
nieobecnością napadła na wieś, Mashossa pojawiła się na niebie jak miecz boży. Nie za-
wiodła swoich poddanych.
Gdyby istniała jakakolwiek szansa bezpiecznego życia bez Mashossy, sprawy miałyby
się inaczej, ale takiej szansy nie było. Unsen pamiętał opowieści ojca o dniach przed
104
105
przybyciem smoczycy, kiedy wieśniacy zbici w gromadę trzęśli się ze strachu na widok
każdego zbrojnego, siali z niewielką nadzieją, że uda im się zebrać plon, a jeżeli zbiera-
li, to z przekonaniem, że zapasy zostaną splądrowane, a wieś spalona przy najmniejszej
próbie oporu. Ojciec opowiadał o morderstwach, gwałtach i grabieżach, o potwornych
okrucieństwach bez innego powodu niż zachcianka bandyty, o życiu bez nadziei i za-
wsze błogosławił dzień przybycia Mashossy. Unsen widział w jego oczach łzy radości,
kiedy ten wspominał odwet smoczycy na najeźdźcach. Jego pokolenie nigdy nie kwe-
stionowało żądań opiekunki. Każde inne rozwiązanie było gorsze.
A teraz starzy zapomnieli o przeszłości i podburzali młodzież, która znała dawne
czasy tylko z opowieści. Unsen lękał się o przyszłość wioski.
* * *
Wkrótce potem Mashossa wezwała go ponownie i trzymała w swojej jamie przez
pełne dziewięć dni, zanim odesłała z powrotem. Wrócił do wioski bez żadnych rozka-
zów i poleceń dla jej mieszkańców. Tym razem jej posłanie było przeznaczone wyłącz-
nie dla niego i w głowie huczało mu od wysiłku długotrwałego skupienia przy słucha-
niu syczącego, charkotliwego głosu smoczycy.
Umysł Unsena wypełniały niewytłumaczalne pojęcia i nieznane obrazy. Zbliżała się
zmiana, to jedno było pewne. Mashossa podlegała zmianie, jej stosunek do wsi miał
ulec zmianie i pewnie nawet sami wieśniacy będą inni. Unsen nie potrafił jednak zro-
zumieć istoty tych zmian. Może Mashossa opowiadała o swojej przemianie w coś nie-
wyobrażalnego albo o swojej zbliżającej się śmierci, albo o zniszczeniu wsi. A może to
cały świat zbliżał się do końca. Unsen nie wiedział, czy cieszyć się, czy drżeć ze strachu.
Umysł Mashossy był tak odmienny, że mimo wysiłków nic więcej nie mógł zrozumieć.
Mógł tylko czekać.
* * *
Na wiosnę do wsi przybył D’Amberlan i Unsen uznał to za znak, że słowa Mashossy
wkrótce się wyjaśnią. W poprzednich latach zjawiali się inni chętni do walki. Ich kości
bielały na szczycie góry. Ale D’Amberlan różnił się od nich. Był młodszy, silniejszy i nie
znał lęku.
Przyszedł do nich wesoły, uśmiechał się do tłumu, który zebrał się na jego powitanie
i często wybuchał głośnym śmiechem z rozpierającej go energii. Jego zbroja błyszczała
jak zimowe słońce na wymiecionym przez wiatr lodzie. Jego myszaty koń miał na sobie
ozdobny czaprak z metalowymi płytami i ozdobami. Kiedy D’Amberlan wydobył z po-
chwy miecz i uniósł go nad głową ogłaszając swoje imię i cel przybycia, młodzież zgo-
towała mu owację, podczas gdy starsi wymieniali ukradkowe spojrzenia. Unsen zoba-
czył swojego wnuka wznoszącego z zapałem okrzyki, zagrzewającego sąsiadów i poczuł
106
107
strach zmieszany z gniewem.
D’Amberlan zapowiedział, że stawi czoło Mashossie następnego dnia. Ludzie jeden
przez drugiego prosili o zaszczyt goszczenia go i głos Marnena należał do najgłośniej-
szych, rycerz jednak wybrał Lahala, jednego z wioskowej starszyzny. Marnen dołączył
do improwizowanego orszaku towarzyszącego wyzwolicielowi.
Kiedy tego wieczoru Unsen rozmawiał z wnukiem, ten nie okazywał najmniejszej
skruchy i nie tłumaczył się ze swojej nielojalności. Był pełen oczekiwania niczym pan
młody, podniecony niczym żołnierz przed bitwą, usta mu się nie zamykały. Unsen nie
przerywał tego potoku słów i dopiero, kiedy wnuk zamilkł z braku tchu, powstrzymał
go spokojnym gestem.
— Czy straciłeś pamięć? Stu, może więcej rycerzy wyzywało Mashossę, a jednak ona
żyje — powiedział.
— Żaden z nich nie był taki jak ten.
— Rzeczywiście, takiego jak on nie było. Nie za mojej pamięci — zgodził się Unsen.
— Ale jest sam. Choć dzielny i wspaniały, ale sam i to tylko człowiek przeciwko smoko-
wi. Nie ma żadnej szansy, a ci, którzy go popierają, narażają się na niebezpieczeństwo.
— Nie sądzę — powiedział Marnen.
— To głupio sądzisz — powiedział starzec z gniewem. — Jeżeli będziesz trzymał
z tym przybyszem i wiwatował na jego cześć, Mashossa cię ukarze.
Marnen potrząsnął głową.
— Nadchodzi zmiana, dziadku. Wiem, miałem sny.
— Jakie sny? Opowiedz.
— Są niejasne i trudne do zrozumienia. Ale zbliża się coś, co wszystko zmieni, to
wiem na pewno. Świat będzie inny.
Unsen ujął oburącz dłoń wnuka.
— Ona powiedziała mi to samo tam, na górze. To jest ostrzeżenie dla ciebie, Marnen.
Ze względu na naszą rodzinę, za naszą wierną służbę, Mashossa daje ci szansę ratunku.
— W moich snach nie ma nic takiego. Są mgliste i niejasne, ale czuję w nich strach.
— Mashossa nie boi się żadnego człowieka.
— Zatem boi się czegoś innego. Może istnieją siły potężniejsze od niej i przeczuwa
ich nadejście.
Ta myśl uciszyła na chwilę obu mężczyzn. Unsen wstał sztywno i wziął swój kij po-
dróżny.
— Muszę iść do Mashossy. Wieś może być w niebezpieczeństwie.
— Myślę, że to Mashossa jest w niebezpieczeństwie. Ostrzeż ją, jeżeli chcesz.
D’Amberlan da sobie z nią radę i tak. Wreszcie pozbędziemy się jej tyranii.
— Czy tego cię uczą starzy?
— To prawda!
106
107
Unsen potrząsnął głową.
— To kłamstwo. Miłe, ale kłamstwo. Jeżeli ten rycerz zwycięży, miejsce potężnego
strażnika zajmie człowiek. Dopiero wtedy poznasz, co to tyrania.
— D’Amberlan nie jest potworem. Przybył, żeby nas uwolnić.
— Może teraz nie jest — powiedział Unsen z chłodną pewnością. — Ale z czasem
będzie. Zwycięstwo czyni ludzi tyranami.
— Lepszy tyran niż potwór.
— Człowiek też może być potworem.
— Dlaczego mówisz z taką pewnością? Skąd możesz wiedzieć takie rzeczy? — spy-
tał Marnen.
— Mashossa pięciokrotnie wysyłała mnie w świat. Poznałem go wystarczająco, by
wiedzieć, że chcecie popełnić coś głupiego i niebezpiecznego. Kiedy Mashossa zabije już
tego człowieka, może ukarać tych, którzy wiwatami zachęcali go do wystąpienia prze-
ciw niej.
— A jeżeli to D’Amberlan pokona smoka?
— Wtedy możecie ściągnąć na siebie inne nieszczęście.
Marnen odszedł bez pożegnania. Starzec zarzucił płaszcz i natychmiast wyruszył
w drogę. Księżyc świecił słabo, ale Unsen nie potrzebował wiele światła na dobrze zna-
nej drodze. Zbliżał się świt, kiedy doszedł na szczyt góry, w pobliże jamy Mashossy,
wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie wie, co ma jej powiedzieć. Nie potrzebowała
jego ostrzeżenia, a nie mógł zrobić nic, żeby jej pomóc. Właściwie nie bardzo wiedział,
po co przyszedł do smoczycy poza tym, że uważał to za swój obowiązek. Teraz był zbity
z tropu, ale wszystkie jego wątpliwości rozwiały się, kiedy usłyszał głos smoczycy.
— Szybko! Szybko do mnie! Nadszedł czas!
— Mashosso, do wioski przybył rycerz! Rano wystąpi przeciwko tobie! — wykrzy-
czał Unsen.
— Rycerze się nie liczą. Moje zadanie dobiegło końca. Twoje się zaczyna. Podejdź
— rozkazała smoczyca.
— Mashosso, ten rycerz jest znakomity.
— Mówię, że to nieważne. Wypełniło się. Muszę wrócić do starego kraju, ale zanim
odejdę, przekażę ci rozkazy. Jesteś sługą Mashossy i pozostaniesz sługą Mashossy.
Weszli do jaskini, kiedy pierwszy odblask zorzy porannej rozjaśnił niebo nad wschod-
nimi wzgórzami. Kiedy słońce stanęło nad horyzontem, nadciągnął D’Amberlan z gro-
madą towarzyszących mu wieśniaków.
Jama Mashossy wychodziła na owalne zagłębienie w zboczu góry. Z przeciwnego
końca do zagłębienia prowadził wąski wąwóz. D’Amberlan wyjechał z wąwozu i zatrzy-
mał wierzchowca o kilka kroków od otworu jamy. Wieśniacy zajęli miejsca na skraju
zagłębienia usłanego kośćmi i rdzewiejącymi szczątkami zbroi. D’Amberlan podniósł
108
109
swój róg i wydobył z niego trzy silne, czyste dźwięki wyzwania. Potem pochylił kopię
i czekał.
Tego dnia nie miał na sobie zbroi tylko prostą kolczugę do kolan i cylindryczny
hełm. Nie miał opończy, w którą mogłyby się wczepić szpony Mashossy ani zbędnych
części uzbrojenia, które mogłyby krępować ruchy. Jego plan walki opierał się na szyb-
kości i ruchliwości.
Pojawienie się smoka było tak gwałtowne, że widzowie cofnęli się o krok, a niektó-
rzy krzyknęli. D’Amberlan uderzył natychmiast, żeby dosięgnąć potwora, zanim wzbije
się w powietrze. Jego kopia była wymierzona w gardło smoczycy, ale w ostatniej chwili
zmieniła kierunek i ugodziła z siłą w nasadę skrzydła. Kiedy smoczyca wyrywała kopię,
D’Amberlan zeskoczył z konia, wydobył miecz i skoczył do ataku na jej przedmą łapę.
Jego pomysł polegał na tym, żeby Mashossę unieruchomić raczej niż próbować zabić
od razu, jak to robili inni. Póki mogła latać i przemieszczać się błyskawicznie po skal-
nym rumowisku, miała nad człowiekiem przewagę. Niezdolna do lotu i okaleczona by-
łaby tylko zaszczutym zwierzęciem.
Mashossa jakby natychmiast odgadła plan rycerza. Cofnęła łapę i jego miecz tra-
fił w stos kości. D’Amberlan odzyskał równowagę i zmusił smoczycę do odwrotu serią
ciosów w pysk. Miecz odskakiwał wprawdzie od rogatego pancerza, ale Mashossa po-
trząsnęła łbem i syknęła gniewnie, odczuwszy siłę ciosów. Uskakiwała z lewa na prawo
z trudem unikając najgroźniejszych cięć i stale cofała się w górę po stoku prowadzącym
do otworu jamy.
Koniec walki był szybki. Mashossa cofnęła się prawie do jamy, a potem, kiedy
D’Amberlan wdrapywał się na nią, rzuciła się na niego. Jej szczęki zatrzasnęły się na
udach rycerza. Potrząsnęła nim w górze jak pies szczurem i uderzyła z całej siły o głaz.
Zawisł na nim bezwładny, bez życia. Jeszcze raz zacisnęła szczęki, potrząsnęła łbem
i tułów rycerza odleciał w fontannie krwi między wyschnięte szczątki poprzedników.
Chrzęst szczęk Mashossy był podwójnie przerażający w ciszy poranka.
Odpowiedział mu donośny i wyraźny okrzyk Marnena ze stoku.
— Mashossa, ty gadzie, pomścimy go! Słyszysz mnie? Pomścimy jego i wszystkich
innych!
Smoczyca zwróciła łeb w jego stronę i otworzyła zakrwawioną paszczę w ostrze-
gawczym ryku. Ludzie stojący z obu stron Marnena wypuścili strzały prosto w jej gar-
dziel, sam Marnen zaś skoczył ze swoim kijem, godząc w jej bok. Kij trzasnął jak za-
pałka. Marnen uchylił się przed skrzydłem i uderzył drugim końcem. Tymczasem po-
zostali wieśniacy zbiegali się ku Mashossie ze wszystkich stron tnąc siekierami, dźga-
jąc nożami i kijami. Marnen podniósł miecz D’Amberlana i choć posługiwał się nim
niezręcznie, zadawał cios za ciosem. Ogon smoczycy powalał wszystkich, którzy zna-
leźli się w jego koszącym zasięgu, ale choć jedni padali, reszta osaczała ją ze wszystkich
108
109
stron. Ktoś ciął ją siekierą tuż za oczami, docierając do mózgu. Łeb smoczycy odskoczył
do tyłu. Wydała przerażający skrzek i zwaliła się na bok. Jej palący oddech zmiótł ciała
powalonych pomiędzy kości napastników. Wtedy inny wieśniak wbił odłamek kija głę-
boko w ranę. Smoczyca jęknęła. Potem wydała ostatni długi syk i znieruchomiała.
Przez chwilę ludzie stali w odrętwieniu. Niemożliwe stało się. Patrzyli na ciało smo-
czycy, potem spojrzeli po sobie i dopiero wtedy poczuli swoje rany. Przez chwilę słychać
było tylko ich ciężkie oddechy, aż wreszcie jeden z nich powiedział ze zdumieniem.
— Ona nie żyje.
— Zabiliśmy Mashossę — powiedział inny. Marnen wdrapał się na grzbiet smoka.
— Potwór nie żyje! — zawołał pokazując zakrwawione ręce. — Nasza wieś jest na-
reszcie wolna.
Ludzie odpowiedzieli okrzykami. Śmiali się i wiwatowali, a ci, którym zostało jeszcze
sił, puścili się w szalone tany radości. Inni, nagle otrzeźwieni, podchodzili do poległych,
jeszcze inni osuwali się wyczerpani na ziemię. Byli jak ludzie dochodzący do siebie po
szaleńczej libacji albo wracający z innego świata, oszołomieni, nie do końca świadomi
wielkiego czynu, którego dokonali, niezdolni zebrać myśli i zająć się sprawami prak-
tycznymi.
Dwaj przedstawiciele starszyzny, którzy weszli na górę, ale nie brali udziału w wal-
ce, teraz chodzili wśród ludzi rozdzielając pochwały, pocieszając rannych, przykrywając
zmarłych. Rozdawali wodę i każdemu mieli coś do powiedzenia. Wszyscy zdrowi ze-
brali się przy wejściu do jaskini, gdzie przemówił do nich Lahal:
— Każdy mieszkaniec wsi powinien tu przyjść i zobaczyć trupa Mashossy. Niech go
dotknie, niech weźmie na pamiątkę łuskę albo ząb, żeby nie było żadnych wątpliwości
co do jej śmierci — mówił i wszyscy mu potakiwali.
— A co z jamą? — spytał ktoś.
— Zawalić.
— Poszukać skarbów!
— W jamie Mashossy nie ma żadnych skarbów — powiedział Marnen stając obok
Lahala. — Unsen znał każdy zakątek jej legowiska i mówił mi, że Mashossa nic tam nie
trzyma.
— Każdy smok gromadzi skarby — krzyknął ktoś wywołując szum aprobaty.
— Mashossa nie potrzebowała skarbów. Wszystko, co zdobyła, oddawała wsi na zakup
żywności w czasie głodu — powiedział Marnen. — Wiem to od Unsena. Pięciokrotnie
wyruszał po żywność dla wsi.
— To prawda — potwierdził jeden z obecnych.
Lahal gestem uciszył wieśniaków.
— Mashossa używała swoich łupów, żeby nas tuczyć, tak jak my tuczymy swoje
bydło — powiedział. — Ale teraz nie musimy się już bać jej głodu.
110
111
— Co zrobimy z Unsenem? — padło pytanie.
— Ukarać go! Wysługiwał się smoczycy — krzyknęli inni.
Tym razem Marnen poprosił gestem o uwagę i poczekał, aż się uciszą.
— Unsen odszedł. Opowiedziałem mu swój sen o wielkiej zmianie i bardzo się prze-
straszył. Chyba wiedział, że Mashossa zginie i uciekł ze strachu o własne życie.
— Poszukajmy go!
— Sprowadźmy go do wsi i ukarzmy!
— Nigdy go nie znajdziemy — przekrzyczał ich Marnen. — Jaskinia Mashossy ma
setkę wyjść. Unsen zna zewnętrzny świat, a my nie. Zostawmy go.
— To zdrajca!
— Unsen musi odpokutować!
— Zostawcie go — powiedział Lahal. — Mamy inne rzeczy na głowie. Unsen nie jest
teraz ważny.
Po śmierci smoczycy Unsen stracił swoje znaczenie. Nigdy zresztą nie budził niena-
wiści, raczej zazdrość. Ci dwaj, którzy wznosili okrzyki przeciwko niemu, nie próbo-
wali podburzać pozostałych i o Unsenie wkrótce zapomniano. W końcu postanowiono
zawalić kamieniami wejście do jaskini i wrócić do wsi, gdzie starsi mieli zorganizować
procesję na szczyt góry i festiwal z okazji wyzwolenia.
Przez następne dwa lata niewiele zmieniło się we wsi. Pogoda była dobra, zbiory ob-
fite i ludzie ze śmiechem wspominali stare przesądy, że obecność smoka zapewniała do-
brobyt. Ale w trzecim roku od śmierci Mashossy przyszła zima długa i sroga, a skąpe
wiosenne deszcze ledwo zwilżyły glebę. Lato, kiedy wreszcie nastało, spadło na nich
żarem, który nie dawał chwili wytchnienia. Gwałtowne ulewy przyszły zbyt późno, żeby
uratować zasiewy, zmyły tylko pylistą glebę, pozostawiając wyjałowione pola.
Tego roku mieszkańcy wsi zmuszeni byli do wypraw w poszukiwaniu żywności,
którą kupowali za złoto i srebro pozostawione im przez Mashossę. Następny rok był
pomyślny, ale w czasie żniw nadciągnęli bandyci. Wymordowali dwie rodziny mieszka-
jące w pewnej odległości od wsi, zabili jednego mężczyznę ze wsi, uprowadzili dwie ko-
biety i dziecko. Zabrali prawie czwartą część zbiorów i drugie tyle zniszczyli.
Wieś żyła tym, co pozostało. Nie odbudowano spalonych gospodarstw. Mieszkańcy
trzymali się razem dla wzajemnego bezpieczeństwa. Wznieśli wieżę strażniczą i rozpo-
częli budowę wałów obronnych, ale kiedy były one jeszcze tylko kopcami ziemi i ka-
mieni, nadciągnęli nowi łupieżcy. Wieśniacy odpędzili ich, zabijając trzech bandytów,
ale w walce zginęło kolejnych dwóch mężczyzn ze wsi, a znaczna część zapasów uległa
zniszczeniu.
Kiedy do wsi przybył mały oddział zbrojnych, noszących te same barwy co
D’Amberlan, ludzie uwierzyli, że los się do nich uśmiechnął i że wreszcie będą bez-
pieczni pod opieką wielkiego lorda Pavache, ojca D’Amberlana. Wieśniacy radośnie
110
111
witali rycerzy. Pokazali im szczątki smoka i skalną niszę, w której pochowali ciało
D’Amberlana. Żarliwie wychwalali człowieka, który oddał za nich życie, pobudzając ich
do walki o wolność od smoczego jarzma.
Dwaj zbrojni pojechali z wieściami do lorda Pavache, reszta pozostała we wsi.
Bandyci nie pojawili się więcej. Nie wszyscy wieśniacy byli zadowoleni z pobytu ryce-
rzy twierdząc, że zachowują się bardziej jak zdobywcy niż obrońcy, ale większość była
wdzięczna za ich obecność. Ludzie w milczeniu przełykali zniewagi i przymykali oko na
występki przybyszów.
Na wiosnę przyszły wieści od lorda Pavache. Wieś została przyjęta pod jego opie-
kę. Kiedy posłaniec obwieścił ludziom, że mają płacić daninę, byli wstrząśnięci. Kiedy
dodał, że lord obciążył ich karą za śmierć syna, wpadli w rozpacz. Suma przekraczała
wielokrotnie majątek wioski. Nie było najmniejszej nadziei na jej spłacenie.
Rycerze zapewnili wieśniaków, że ich dług wobec lorda Pavache może być i niewąt-
pliwie zostanie spłacony. Trzeba pracować dwa razy ciężej i dwa razy dłużej, żyć z pu-
stymi brzuchami i obolałymi grzbietami, ale z zobowiązań się wywiążą. A to, czego nie
oddadzą, spłacą ich dzieci i dzieci ich dzieci. Lord Pavache jest sprawiedliwy i cier-
pliwy.
Następne lata stanowiły dla mieszkańców wsi jedno pasmo udręki. W czasie żniw
połowę ludzi zabierano do pracy dla ich obrońcy, a odsyłano, kiedy trzeba było przystą-
pić do kolejnych prac polowych. Resztę zatrudniano przy budowie fortyfikacji. Nikt nie
był zwolniony od pracy. Dzień za dniem wlokły się w otępieniu, przerywanym uderze-
niem kija, kiedy ktoś przystawał albo upadał.
Aż pewnej nocy Marnen miał sen. Wiedział, że podobny, może ten sam sen nawie-
dził go przed laty, ale był tak otępiały, że pamięć go zawodziła. Sen powracał. Za piątym
razem był jak rozkaz, nie pozostawiający wątpliwości, niby smagnięcie batem. Marnen
obudził się przytomny i rześki. Nie czuł porannej ociężałości, umysł miał jasny jak czło-
wiek uwolniony z hipnozy. Wstał z posłania, ubrał się szybko i zabrawszy tyle wody
i żywności, ile mógł unieść, wymknął się ze wsi.
Przed świtem stanął między zbielałymi kośćmi Mashossy. Nie zatrzymał się, tylko
podszedł prosto do otworu jaskini i zaczął odrzucać blokujące wejście głazy. Sam jeden
burzył to, co zbudowało dwudziestu ludzi i co zarastało mchem i bluszczem przez dwa-
naście lat, ale przed zachodem słońca odrzucił większość zewnętrznej warstwy kamie-
ni. Następnego dnia przebił się do wnętrza jaskini, a na trzeci dzień zrobił otwór wystar-
czająco duży, żeby wejść do środka.
Droga prowadziła w dół w zupełnej ciemności, skoro tylko pierwszy zakręt prze-
słonił światło otworu, ale Marnen szedł bez wahania, pewien każdego kroku. Nie po-
wstrzymywały go nagłe podmuchy chłodu z bocznych korytarzy ani echo jego wła-
snych kroków odbijające się w niewidocznych galeriach. Po pewnym czasie poczuł, że
powietrze nie jest już tak zimne i dostrzegł przed sobą słaby blask.
Siedziała na płaskim głazie nad jeziorkiem kipiącego ognia, który napełniał wielką
jaskinię ciepłem, światłem i lekko siarkowym dymem. Wokół niej leżały szmaragdowe
odłamki skorupy jaja oraz kości i strzępy szmat. Była mała — nie większa od kopki
siana — a jej łuski miały kolor bladego złota.
— Zostałeś wezwany, żeby objąć służbę u Anaxtal — wysyczała cicho, głosem jeszcze
dziecinnym, ale już tonem zdecydowanej komendy.
Marnen był wstrząśnięty emocjami, które się w nim budziły. Po latach rozpaczy,
zmęczenia w każdej kości, umysłowego i duchowego otępienia, odradzały się uczucia.
Radość i gniew, nienawiść i wdzięczność, miłość, przerażenie i potrzeba wolności wal-
czyły w nim, kiedy stał przed obliczem Anaxtal.
Przemówiła ponownie i jej słodki syk napełnił jego umysł pewnością. Upadł na
twarz, przycisnął wargi do jej przedniej łapy i wyrzucił z siebie przez łzy:
— Ratuj nas, Anaxtal! Ratuj nas i wyzwól nas!
SPIS TREŚCI
Opowieść o trzech czarownikach
Moggropple po tamtej stronie lustra