Catherine Coulter
Wyścigi kotów
Tor wyścigowy McCaulty Okolice Eastbourne, Anglia
Jasne sobotnie popołudnie, kwiecień 1823
- Panie Raleigh, proszę zabrać Małego Toma z drogi. Panu Korkowi! Do diabła, zaraz go stratuje! Mały Tom został w ostatniej chwili gwałtownie usunięty z toru. Jeszcze chwila, a Pan Korek brutalnie powaliłby go na ziemię. Pan Raleigh żywił co do Małego Toma wielkie nadzieje, ale kot nie był jeszcze gotowy na taki poziom rywalizacji. Mały Tom, czarny jak sam diabeł, z małymi białymi łapkami, miał, ostatecznie, zaledwie rok i nie zdążył jeszcze przejść dobrego przeszkolenia.
Kiedy jednak zawodnicy śmignęli obok jak strzały, pan Raleigh ustawił Małego Toma z powrotem na tor, poklepawszy go uprzednio po zadku i wymruczawszy coś do małego kociego uszka. Ten pomruk najwyraźniej obiecywał posiekaną kurzą wątróbkę. Mały Tom rzucił się do przodu, już czując ów smak w pyszczku.
Meggie Sherbrooke spojrzała na tor, złożyła dłonie wokół ust i znów krzyknęła:
- Do diabła, Panie Korku! Biegnij! Nie pozwól, żeby Blinker II cię dogonił! Dasz radę! Biegnij!
Wielebny Tysen Sherbrooke starał się przymykać oko na sporadycznie wymykające się z ust córki ulubione diabelskie przekleństwo Sherbrooków,' gdyż w istocie bardzo pasowało do wyścigów. Sam zaś zawołał:
- Biegnij, Panie Korku! Kleopatra, dasz radę, dalej, mała!
Pan Korek, który wreszcie przestał rosnąć pół roku temu, był dużym pręgowanym kocurem z rudymi pasami na grzbiecie i łebku oraz z białym brzuchem i łapami, silnym jak Clancy, byk wystawowy pana Harbora. Biegł tylko na zapach pstrąga, trzykilogramowego i ha szczęście zawsze martwego, pieczonego z odrobiną soku z cytryny. Max Sherbrooke stał na linii mety i wymachiwał rybą w tę i z powrotem jak metronomem, próbując skupić na niej uwagę Pana Korka. Poza sezonem Pan Korek często spędzał poranki pod stołem w jadalni, spod którego wystawał tylko jego rudy, cętkowany ogon falując leniwie, informując wszem wobec, że jego właściciel jest gotowy na przyjęcie smacznego plasterka chrupkiego bekonu lub, ewentualnie, miseczki mleka, a może nawet obu tych rzeczy naraz, jeśli ofiarodawca odrobinę się postara.
Duży i silny, z muskularnymi łapami - czysta siła i poezja w ruchu - z podziwem mawiała lady Dauntry o Panu Korku. Była organizatorką ceremonii od czternastu lat, nigdy nie odwoływała wyścigów, bez względu na pogodę. Lady Dountry narzekała na korupcję na torze wyścigowym i nawet teraz, w 1823 roku, chodziły pogłoski o pojedynczych próbach ustawiania gonitw, dlatego w kocich stajniach prowadzono nad wszystkim surowy nadzór. Mary Rose, Szkotka, żona Tysena już od ośmiu lat, wydała z siebie bardzo głośny, acz uroczy okrzyk:
- Dalej, Kleo, moja piękna, dalej! - Następnie nabrała głęboko powietrza w płuca i wrzasnęła: - Dogonisz ją, Alec! Biegnij, mały!
Siedmioletni Alec Sherbrooke tak naprawdę próbował dogonić Leo, którego czcił niemal jak bożyszcze. W większych stajniach wyścigowych mówiono, że bardzo prawdopodobne, iż Alec Sherbrooke należy do rzadkiej grupy ludzi - zaklinaczy kotów. Jeśli to faktycznie prawda, był zaiste nadzwyczajny. Mówiono, że Kleo zaczyna biec susami za każdym razem, gdy Alec znajduje się w pobliżu i to właśnie dzięki niemu kotka tak szybko opanowała tę nową technikę. Wszystkim zapierało dech z zachwytu - zaklinacz kotów. Jeśli Alec Sherbrooke posiadał tak wyjątkowy dar, czekała go wielka sława w świecie wyścigów. Jako że Alec był jeszcze za mały, żeby móc dotrzymać kroku Kleo, jej trenerem na torze był Leo, jego starszy brat przyrodni. Meggie po cichu zastanawiała się, czy Kleopatra biegła, ponieważ Leo biegł obok, czy może motywowało ją to, co siedmioletni Alec szeptał jej do ucha przed każdym wyścigiem.
Dla wszystkich zwolenników filigranowych biegaczy ruch Kleopatry, ochrzczonej kilka miesięcy wcześniej Cleą Mią przez pewnego przyjezdnego włoskiego kuratora, stanowił istną ucztę dla oka. Była urodzoną skoczką. Mary Rose z zapartym tchem obserwowała, jak biegnie, robi sześć szybkich kroków, nabiera rozpędu i niczym tancerka unosi przednie łapy, wyciąga tylne i szybuje do przodu, rozciągając w powietrzu cętkowany grzbiet, by po chwili wylądować tuż przed Blinkerem II.
Ze wszystkich stron rozległy się wiwaty. Lady Dountry oznajmiła, że Kleopatra to gracja w ruchu, i wszyscy wokół przyznali jej rację.
Na początku wyścigu Kleo z zadowoleniem biegła dobrych sześć długości za prowadzącym, sunęła obok Leo, a w ślad za nimi dreptał, próbujący dotrzymać im kroku Alec. Leo w kółko powtarzał pod nosem jej imię, lecz na tyle głośno, żeby mogła je usłyszeć. Biegł z nią krok w krok, co nie należało do zadań łatwych, gdy zaczynała poruszała się skokami. Jednak Leo był młody i silny, i uwielbiał patrzeć, jak Kleopatra wyciąga się, skacze i ląduje prawie metr przed pozostałymi uczestnikami wyścigu. Bracia Harker, ze stajni wyścigowej Mountvale, uznali tę technikę za wyjątkową i olśniewającą. Mówili o Alecu, kiwali głowami i zastanawiali się, jak zmieni świat wyścigów kotów dzięki swojemu darowi. Zaklinacz kotów, a to dopiero!
Blinker II wysunął koci łeb do przodu i znów wyszedł na prowadzenie. Biegł z całych sił, pozostając na środku toru, słuchał krzyków zachęty ze strony swojego pana, krzyków, które dla Blinkera oznaczały świeże, ciepłe mleko prosto od Trudy, krowy pana Grimsby. Nie zboczył z ustalonego toru nawet o milimetr, gdy inny kot dosłownie skoczył mu na grzbiet. Pan Grimsby nie przetrenował go do tego wyścigu, za radą braci Harker, udzieloną mu z pół roku temu, by nie przekraczał dziesięciu okrążeń dziennie. Blinker II był cały szary, miał jasnozielone oczy i zawsze mruczał w biegu.
Meggie dostała już chrypy, ale to nie miało znaczenia. Darła się co sił w płucach:
- Dalej, Panie Korku! Ruszaj się! Możesz przegonić Blinkera II! Spójrz na tego pysznego pstrąga, którym Leo do ciebie macha. Poczuj tylko tę smakowitą woń!
Pan Korek rozpędził się już nie na żarty, jego łapy ledwie dotykały suchego, piaszczystego toru, przypominając tylko długą złocistą smugę. Jego zielone oczy utkwione były w rybie lekko kołyszącej się w prawej dłoni Maksa, który stał, teraz już w pełni widoczny, tuż za linią mety.
Kleopatra dała potężnego susa i wylądowała nieco ponad metr przed Leo. Dysząc ciężko, chłopak próbował dotrzymać jej kroku, gdyż kiedy traciła go z zasięgu swojego prawego oka, najzwyczajniej w świecie zatrzymywała się i czekała na niego. A może czekała na nich dwóch, Leo i Aleca? Nikt nie wiedział tego na pewno. Była to jedyna wada tej metody treningu. Leo Sherbrooke, siedemnastoletni młodzieniec, szkolił koty wyścigowe z takim zapałem, jak nikt w stajni wyścigowej pastora. Już o świcie można było zobaczyć Leo i Aleca biegnących przez pola w stronę kanału La Manche.
Zupełnie biała kotka Horacego Blummera, Candace, pruła do przodu niczym pocisk i kiedy zbliżała się do innego zawodnika, z właściwą sobie złośliwością syczała i prychała zajadle, pokazując kły. Jeśli przeciwnik szybko nie usunął się na bok, Candace dotkliwie kąsała go w zad. Dziś kotka biegła dość dobrze, prychając na każdym kroku. Uosobienie złośliwości, tak pan Blummer z dumą wypowiadał się o Candace. Nie trzeba było uciekać się do przekupstwa, żeby w wyścigu dała z siebie wszystko.
Pan Korek zatrzymał się dosłownie na ułamek sekundy, żeby jej odprychnąć, a potem, z ogonem sztywno zawieszonym w powietrzu, śmignął obok, wyprzedzając ją.
Horacy pana Goodgame'a, teraz już dziesięcioletni, stary, ale jary, jak mawiał żartem pan Goodgame, był długi, chudy i przypominał białoszarą cętkowaną strzałę, przecinającą tor wyścigowy. Pan Goodgame przyczepił Horacemu flagę do grubego białego ogona i teraz powiewała ona na wietrze w szalonym tańcu. Przedstawiała dwa koty stojące na tylnych łapach i trzymające skrzyżowane miecze. Napis pod spodem głosił: Leve et relius, co w tłumaczeniu oznaczało: Powstań i lśnij, piękna sentencja, bezsprzecznie, lecz nie do końca rozumiana przez miejscowych.
Zawodnicy pokonali już niemal trzy czwarte dystansu. Jedynie trzy koty zostały wywabione z wyścigu przez chuliganów, którzy pohukiwali niczym sowy, by wypłoszyć zwierzęta z toru, albo wrzeszczeli niczym handlarze portowi, wymachując dorodną rybą lub surowymi udkami kurczaka. Pomocnicy trenerów z okolicznych stajni wyścigowych próbowali siłą usuwać chuliganów z toru.
- Panie Korku, dostaniesz ode mnie trzy plastry bekonu, jeśli wyprzedzisz Starego Lummleya! Stary Lummley był mistrzem. Znał się na rzeczy i wystarczył mu tylko widok swojej pani, pani Poe, stojącej na linii mety z ramionami skrzyżowanymi na obfitym biuście i powtarzającej w kółko tę samą śpiewkę, żeby biec prosto i szybko. Ostatnimi czasy zauważono u niego objawy artretyzmu i eksperci przewidywali, że wkrótce go to spowolni.
Czteroletni Rory Sherbrooke uwielbiał Kleopatrę, choć kotka kuliła ogon i uciekała przed nim za każdym razem, gdy podchodził na tyle blisko, by móc ją złapać. Rory siedział teraz u ojca na barana, wymachiwał gwałtownie rączkami i wrzeszczał z całych sił, niemal przyprawiając rodziciela o głuchotę. Meggie poklepała Rory'ego po nóżce, a potem dostrzegła, że Pan Korek pozostaje w tyle za Kleopatrą, która właśnie wykonała kolejny skok i wylądowała tuż przed nim. W tłumie wzdłuż toru rozległo się zawodzenie i wiwaty.
Doping stawał się coraz gorętszy. Na torze pozostało pięć kotów, prujących przed siebie ile sił w łapach, wszystkie w świetnej formie, wszystkie mające za cel wygraną. Cztery z nich biegły w kupie - Kleopatra, Blinker II, Stary Lummley i Pan Korek. Poruszały się szybko, coraz szybciej. Candace, tuż za nimi, pędziła z pochylonym łbem, nie oglądając się na boki i próbując dogonić grupę.
Lecz wtedy na torze pojawił się Mały Tom. Odbił się z impetem i poszybował ponad kotami, które biegły przed nim. Jego sposób skakania przypominał susy Kleopatry, zawierał jednak dodatkowy pełen gracji obrót tuż przed lądowaniem. Tłum wstrzymał oddech, gdy mały kotek przeskoczył ponad Horacym, ledwie muskając flagę dumnie powiewającą na grubym ogonie. Po chwili, pechowym zrządzeniem losu, Mały Tom wylądował na grzbiecie Blinkera II, który obrócił się gwałtownie i ugryzł Małego Toma w ucho, a następnie oba koty, miaucząc żałośnie i prychając, wypadły z toru wprost pod nogi osiemdziesięcioletniej przygłuchej pani Blanchard i zaplątały się w jej liczne spódnice, podczas gdy starsza pani okładała je parasolem.
Prawdziwy chaos zapanował jednak dopiero wtedy, gdy Pan Korek, w ostatnim przypływie energii, poszybował nad linią mety, pokonując Kleopatrę o trzy długości wąsów. Stary Lummley i Candace wpadły na siebie w zaciętej walce o trzecie miejsce. Blinker II wbiegł z powrotem na tor, a kiedy zdał sobie sprawę, że przegrał, zadarł dumnie łeb i ze sztywno uniesionym ogonem skierował się spokojnym krokiem do mety.
Jego śladem podążył Horacy, ciągnąc za sobą flagę po brudnym piachu. Dziś nie będzie lśnił. Co zaś do Małego Toma, był wyczerpany. Leżał na boku na krawędzi toru i wylizywał łapy.
Kiedy lady Dountry, głosem niosącym się aż do samego Eastbourne, ogłosiła Pana Korka zwycięzcą, Max uniósł go, przewiesił sobie przez ramię i przeniósł uroczyście do kręgu zwycięzców. U jego boku szedł dumnie Alec. Zanim Max dotarł na miejsce, zdążył już dostać zadyszki, gdyż Pan Korek nie zaliczał się do wagi piórkowej. Na widok Meggie Pan Korek automatycznie otworzył pyszczek i wydał z siebie potężne MIAU. W odpowiedzi Meggie wyciągnęła z kieszeni owinięty w nieskazitelnie czystą serwetkę plaster bekonu i podała go zwierzęciu, dodając, jaki to wspaniały z niego kot i jak wspaniale się ściga.
Pan Korek skonsumował bekon, polizał dłoń Meggie i z powrotem zwiesił łeb na ramieniu Maksa. Wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z siebie.
Kleopatra wiedziała, że przegrała. Nie była z tego powodu szczęśliwa. Niestety, prawdziwy sportowy duch należał do elementów, których trenerzy w żaden sposób nie potrafili nauczyć swoich podopiecznych, tak więc gdy Leo podszedł z nią zbyt blisko Pana Korka, kotka wyciągnęła łapę i pacnęła go nią po łbie. Pan Korek otworzył jedno oko, wydał z siebie krótkie syknięcie i znów zapadł w drzemkę, niewzruszony jej złymi manierami.
- Następnym razem, Kleo - powiedział Leo, głaszcząc ją po lśniącym grzbiecie. - Zobaczysz, następnym razem pokonasz tego rudego giganta.
Musisz tylko poćwiczyć start, wzmocnić tylne łapy. Wpadliśmy już z Alekiem na pomysł, jak to zrobić. Alec musnął ją nosem w pyszczek i delikatnie dotknął palcami łebka. Następnie szepnął jej coś do małego uszka. Patrząc na scenę z boku, można by było przysiąc, że zwierzę go słucha. Chłopiec pocałował Kleo w łepek. Kotka natychmiast przestała się dąsać i głośno zamruczała. Pan Grimsby zauważył to i pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Zaklinacz kotów - powiedział do żony, na której twarzy malował się nieukrywany podziw.
- Tak, Alec to obiecujący zaklinacz kotów. Tego popołudnia miał odbyć się jeszcze jeden wyścig, wyłącznie dla trzylatków, gdyż w tym wieku koty były najbardziej agresywne, najbardziej nieokiełznane. Zwykle wyścigi takie kończyły się ogólną szarpaniną, kępki futra latały nad torem pełnym miauczących, kłębiących się zwierząt. Często żaden kot nie docierał nawet do linii mety i dziś nie miało być inaczej.
- Kociaków nie zmienisz, choćbyś chciał - pokiwał głową Ozzie Harker, znosząc z toru Monroe, szaloną trzyletnią, pręgowaną kotkę z krwawiącym uchem.
Maggie poklepała najpierw Pana Korka, a potem Kleo i obcałowywała im pyszczki tak długo, aż zaczęły się od niej odsuwać, zastanawiając się, gdzie jest jedzenie.
- Wspaniały dzień - stwierdziła Meggie i objęła ojca. - Mogę się założyć, że teraz, kiedy Alec skupi całą uwagę na Kleo, Kleo zacznie pokonywać Pana Korka.
- Ten chłopiec jest zdumiewający, prawda? Meggie wyraźnie słyszała w głosie ojca ogromną miłość do syna.
- Zarówno on, jak i Rory są zdumiewający. Wykonaliście z Mary Rose kawał dobrej roboty - Meggie wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - I tik jak obiecałam, nauczyłam ich wszystkiego, co powinni wiedzieć.
Tysen nie mógł powstrzymać śmiechu na wspomnienie tego kazania dawno temu, które zakończyło się nie tylko ogólnym wybuchem radości, ale i całkowitą akceptacją.
- Szkoda, że nie ma tu Zuzanny i Rohana Carringtonów - dodała Meggie po chwili. - Cieszę się, że wysłali braci Harkerów, by wybadali konkurencję. Wyścigi wydają się ciekawsze, gdy stajnie Mountvale wystawiają swoje koty.
- Będą tu w maju - odparł Tysen. - Rohan napisał mi, że teraz są w Paryżu. Podziwiają kwitnące ogrody. Znasz Rohana i jego ogrody - powróci z dziesiątkami nowych projektów.
- To był dobry dzień - powiedział Max, wciąż z Panem Korkiem na ramieniu, choć teraz już nie dyszał tak bardzo ze zmęczenia.
- Tak - przytaknął mu ojciec. - To prawda.
- Tato, mogę ponieść Pana Korka?
Tysen uniósł głowę, spojrzał na czteroletniego synka, Rory'ego, przekalkulował w myślach dodatkowy ciężar Pana Korka na swoich barkach i westchnął zrezygnowany.
- Podaj mu go, Max.
Posiadłość miejska Sherbrooke'ów
Putnam Place, Londyn Tydzień później
Posiadłość miejska Sherbrooke'ów na rogu Putnam Place była dwupiętrową rezydencją w stylu georgiańskim, wybudowaną w połowie poprzedniego stulecia przez hrabiego Northcliffe, który posiadał znacznie więcej pieniędzy niż dobrego smaku, lub też bon gout, jak zwykł wykrzykiwać, gdy korzystał z przyjemności domu publicznego madame Orly. Był to też ten sam hrabia, który wypełnił ogrody Northcliffe greckimi posągami przedstawiającymi kopulujące pary. Dzieci, dorośli z rodziny Sherbrooke'ów, a także ich goście, służba oraz przejezdni handlarze przez ostatnie sześćdziesiąt pięć lat godzinami wpatrywali się w nagich mężczyzn i kobiety z marmuru, wijących się w ekstazie od ziemskich przyjemności. Meggie żałowała, że nie mogła poznać hrabiego. Ani Leo, ani Max nie wygadali się ojcu pastorowi, że ich kuzyni, synowie wuja Douglasa, szybko pokazali im posągi w ukrytej części ogrodów Northcliffe, i że wszyscy czterej czynili wulgarne uwagi i przypatrywali się ze śmiechem rzeźbom, studiując w nieskończoność każdy detal. Żaden nie był na tyle głupi.
Pokój Meggie, przyjemny i przestronny, utrzymany w tonacji brzoskwiniowokremowej, znajdował się w tym samym holu co sypialnia ciotki Alex, przylegająca do sypialni wuja Douglasa. Meggie sypiała w tym pokoju, odkąd skończyła osiem lat.
Nagle rozległo się delikatne pukanie do drzwi. - Proszę - zawołała Meggie w odpowiedzi.
W drzwiach ukazała się ciotka Alex, z rozwianym włosem, szczęśliwa jak wiosenne słońce, gdyż właśnie powróciła z porannej przejażdżki konnej z wujem Douglasem w Hyde Parku. Z pewnością galopowali ku uciesze serc, gdyż o tej porze nie było na nogach jeszcze nikogo, kto mógłby ich zobaczyć i wypomnieć tak nieprzyzwoite zachowanie. Miała na sobie ciemnozielony strój do jazdy konnej, który wuj Douglas podarował jej na urodziny. Bujne, rude włosy wydostały się spod stylowego kapelusza i spadały teraz skołtunione na ramiona.
Była zarumieniona i wprost promieniała szczęściem i energią.
- Tak się cieszę, że znów jestem w Londynie - powiedziała, ściągając brązowe rękawiczki z delikatnych dłoni. - Zawsze tak jest, kiedy tu wracamy po dłuższej nieobecności. Wszystko wydaje się znów świeże i nowe. To twój pierwszy sezon, Meggie, i tak się cieszę, że Tysen przekazał cię pod naszą opiekę. Będziemy się świetnie bawić. Przyszłam ci powiedzieć, że dziś rano Douglas zabiera cię do madame Jordan.
- Kim jest madame Jordan?
- To moja krawcowa. Od czasu, kiedy jestem mężatką. - Alex przerwała na moment i uśmiechnęła się szeroko na wspomnienie dawnych dni. - Hmm, o tak, z pomocą ich dwojga będziesz wyglądała jak księżniczka. Słuchaj wszystkiego, co mówi wuj. Ma wyśmienity gust.
Obaj jej wujowie mieli wyśmienity gust, kiedy chodziło o damskie stroje. Meggie powtarzano to od dzieciństwa. Prawdopodobnie jej własny ojciec również nie był go pozbawiony, jako że wszyscy mężczyźni z rodziny Sherbrooke'ów posiadali nadzwyczajne szczęście oraz klasę, jednak jako pastor zwykle nie pozwalał swemu gustowi ujawnić się w całej krasie.
Meggie oraz jej macocha, Mary Rose, w domu pełnym mężczyzn już dawno się zmobilizowały i same zadbały o własne zakupy, znajdując w tym niebywałą przyjemność. Ponieważ czterej mężczyźni w domu pastora, włącznie z Alekiem i Rorym, nie byli w ciemię bici, wiedzieli, że należy natychmiast wyrazić podziw dla zakupionej kreacji. Im bardziej wyszukany komplement, tym lepiej ich traktowano. Ojciec, najmniej ze wszystkich w ciemię bity, w żaden sposób nie potępiał takiego zachowania synów.
- No dobrze, Douglas chciałby wyjść, gdy tylko się przebierze. Dziś po południu ma spotkanie w Biurze Spraw Zagranicznych. Mam nadzieję, że nie chodzi znowu o jakieś stanowisko dyplomatyczne. Ostatnio padło na Rzym. Uff, do dziś pamiętam te potworne upały. A że spędzaliśmy mnóstwo czasu z kardynałami i biskupami, musiałam być zakryta po samą szyję!
- Ja rozważyłabym Paryż - stwierdziła Meggie.
- Odrzucił tę możliwość dwa lata temu - odparła. W rzeczy samej, lord Northcliffe odrzucił już kilka stanowisk dyplomatycznych i choć był często wzywany przez króla Jerzego IV, szczególnie w sprawach związanych z Francuzami, których Douglas rozumiał bardzo dobrze, ostatecznie zwykle kręcił nosem.
Godzinę później Meggie omawiała już zawiłości mody z wujem i madame Jordan w jej eleganckim sklepie w sercu Regent Street, pod numerem 14, po wschodniej stronie.
Nie padało.
- Prawdziwy cud - rzuciła Meggie w stronę wuja, gdyż lało przez całą jej drogę do Londynu, podobnie jak przez cały poprzedni dzień, od świtu do zmierzchu.
Kwiecień rozsiewał, wspaniałe wiosenne upierzenie. Kwiaty zaczynały kwitnąć, a drzewa robiły się zielone. Meggie wciąż nie mogła się nawdychać tego świeżego, ożywczego powietrza.
Tego ranka w sklepie znajdowały się jedynie trzy damy wraz ze służkami, gdyż było jeszcze dość wcześnie. Madame Jordan dostrzegła kątem oka wuja Meggie i natychmiast do niego podbiegła, nadstawiając policzek do pocałowania, a wuj to uczynił. Po filiżance herbaty i wymianie najświeższych plotek madame Jordan zwróciła się do wuja Douglasa, uznając Meggie za zbyteczną w całym procesie, co zresztą nie mijało się z prawdą:
- Już sobie wyobrażam młodą damę, która zaufa wspaniałemu gustowi Waszej Lordowskiej Mości. Razem zrobimy z niej prawdziwą piękność. Hmm, zgrabna talia, to dobrze, odkąd damy znów mogą pokazywać wcięcie. I ma dość duży biust. Tak, ładna cera, i te włosy, ten sam głęboki kolor, co u pana Rydera Sherbrooke'a i u lady Sinjun, lśniące wszystkimi odcieniami jasnego brązu i blondu. I niebieskie oczy. Sprawię, że zabłysną. A teraz proszę pozwolić, że zabiorę ją do miary. Czas wziąć się do roboty.
Meggie w samej halce i pończochach, stała na niewielkim podeście, poddając się biernie. Z jej ramion zwisały wielkie połacie materiałów, od najcieńszych jedwabi, po najbardziej połyskujące i bogate satyny, a wszystko to pod czujnym okiem wuja Douglasa czyniącego komentarze, drapiącego się po brodzie i wyglądającego przy tym jak dowódca na czele armii, w której każdy żołnierz jest gotowy ślepo wykonywać jego rozkazy.
Kiedy Meggie dostrzegła suknię balową wybraną dla niej na jutrzejszy wieczór, serce szybciej zabiło jej w piersi z podekscytowania i radości. Była to wspaniała kreacja z białej satyny przykrytej tiulem. Od talii ku dołowi spódnicy biegły dwa pasy kunsztownego haftu, sugerujące rozcięcie materiału.
- Dzięki Bogu, do twarzy ci w bieli, Meggie - rzekł wuj, kiwając głową i lustrując ją od stóp do głów. Rękawy były krótkie i obcisłe, a dekolt kwadratowy. Suknia miała też dwa rzędy bardzo wąskich falban, jeden na brzegu spódnicy, drugi na wysokości kolan.
- Nie przedobrzyliśmy - stwierdził Douglas - i nareszcie talia jest tam, gdzie powinna być. Masz zgrabną, wąską talię, Meggie, a twój biust jest wyjątkowo przyjemny do oglądania - ach, może nie powinienem tego mówić w twojej obecności, ale to prawda, jak powiedziała madame. Tak, teraz to będzie twój styl. Koniec ze szkolnymi sukniami, moja droga. Jesteś teraz młodą damą i masz swój pierwszy sezon na salonach.
Madame Jordan westchnęła.
- Czy wasza lordowska mość pamięta, kiedy po raz pierwszy przyprowadził do mnie swoją młodą oblubienicę? Jakiż miała okropny gust, wciąż zresztą ma, ale znała siłę swego imponującego biustu.
- Kobiety zawsze rozumieją siłę swego biustu - burknął Douglas. - Co do mojej żony, wciąż nosi suknie wycięte aż po kolana, i wcale nie podoba mi się to bardziej niż dawniej. Mężczyźni pożerają ją wzrokiem, Nicolette. Tak bogato jest obdarzona przez naturę.
Madame Jordan roześmiała się i szturchnęła go w bok.
- Ach, zazdrosny mąż, czyż to nie urocze, moja droga? Meggie przeniosła wzrok z Nicolette na wuja, po raz pierwszy wkraczając na nieznane grunty.
- Tak, proszę pani, teraz, kiedy o tym pomyślę, to faktycznie dość urocze.
W tym momencie do pomieszczenia wniesiono szafirowy strój do jazdy konnej i Meggie prawie zapłakała ze szczęścia i zachwytu na jego widok.
- Och, wujku Douglasie, to jest zbyt wspaniałe... - wyszeptała, przesuwając delikatnie palcem po materiale, który pomocnice madame same podsunęły jej pod dłonie.
- Wrócimy tu jutro, Meggie, żeby zamówić dla ciebie więcej kreacji i wprowadzić ostatnie poprawki do sukni balowej. To dopiero początek, jutro wieczorem na balu u Ranleighów będziesz wyglądała jak księżniczka - oznajmił i zwrócił się do madame: - Bal, na którym nastąpi jej oficjalny debiut towarzyski, odbędzie się za dwa tygodnie. Chcę, żeby miała przygotowaną na ten wieczór wyjątkową kreację.
- Znajdę ją dla niej - odparła madame pocieszająco i jeśli Meggie się nie myliła - a nie myliła się, gdyż wielokrotnie widziała ten sam wyraz oczu Mary Rose - w pięknych, czarnych oczach madame pojawił się błysk czystej żądzy, gdy obserwowała wuja wychodzącego ze sklepu.
- E... ona... naprawdę cię ceni, wujku Douglasie. Wuj uniósł ciemną brew.
- Masz osiemnaście lat, Meggie, córko pastora. Cóż ty możesz wiedzieć o sprawach damsko - męskich? Zaśmiała się.
- Mieszkam z ojcem i Mary Rose. Ci dwoje śmieją się i ściskają, i całują się ukradkiem, kiedy myślą, że są sami. A w wikariacie to przecież niemożliwe. Co więcej, dwa tygodnie temu przyszedł do mojej sypialni wystraszony Rory, bo usłyszał jęki mamy. Nie jestem głupia, wujku Douglasie.
- Twój ojciec jest bardzo szczęśliwym człowiekiem - odparł wuj Douglas na to wyznanie. Po chwili jednak zaśmiał się i dodał: - Ach, chciałbym usłyszeć pewnego dnia, jak poradziłaś sobie z problemem małego Rory'ego. A teraz, Meggie, muszę ci coś powiedzieć. Masz się dobrze bawić w Londynie. Nie przyjechałaś polować na męża. Nie ma potrzeby, by na siłę wiązać cię z jakimś mało inteligentnym dżentelmenem. To pomysł twojej babki, nie nasz. Twój ojciec całkowicie się ze mną zgadza. Poza tym pochodzisz z zamożnej rodziny, więc z pewnością pojawią się absztyfikanci śliniący się na samą myśl o ożenku. Musisz uważać na każdego mężczyznę, który przekroczy granicę. Rozumiesz?
- O tak. Ciocia Alex wyznała mi, że została wepchnięta w twoje ramiona, gdyż jej papa desperacko potrzebował pieniędzy, ale jako że ja nie jestem w takiej sytuacji, mogę tańczyć, uśmiechać się i flirtować z kimkolwiek zechcę. Papa powtarzał, mi wielokrotnie, że mam tańczyć walca, zobaczyć, jak to wszystko wygląda, i zachować skromność. Mary Rose chce, żebym zobaczyła wszystkie sztuki w teatrze. Kiedy o tym teraz myślę, wujku Douglasie, wydaje mi się, że papa nie chce, żebym wyszła za mąż i opuszczała wikariat przed trzydziestką.
- To możliwe - powiedział Douglas i uśmiechnął się na myśl, że sam też nie chciałby, aby jakiś mężczyzna zbliżał się do jego córki, gdyby, oczywiście, mieli córkę z Alex.
- Babka Lydia powiedziała, że muszę uważać, bo zostanę starą panną, jak o mały włos ciotka Sinjun. Twierdzi, że osiemnaście lat to najlepszy wiek na zamążpójście. Douglas się roześmiał.
- Poczciwa mama, przynajmniej ona nigdy się nie zmieni. Masz się dobrze bawić, Meggie, o to w tym wszystkim chodzi.
- Tak się cieszę, że moja talia jest w końcu widoczna tam, gdzie faktycznie się znajduje - stwierdziła Alex wieczorem w dzień balu u Ranleighów, gładząc delikatny jedwab różowej sukni.
- Z drugiej jednak strony - rzekł Douglas, spoglądając na żonę - zawsze do twarzy ci było w stylu empire, bo podkreślał twoje obfite piersi.
Meggie nie była szczególnie zaskoczona. To typowe zachowanie jej ciotek i wujów. Dostrzegła, jak palce wuja zbliżają się do ramienia ciotki, zawisają na chwilę w powietrzu, lecz po chwili bezwładnie z powrotem opadają.
Po usadzeniu swoich dwóch dam w powozie Northcliffe'ów, Douglas uderzył odzianą w rękawiczkę pięścią o dach.
- Będziesz traktowana dziś wyjątkowo dobrze - rzekł do Meggie, gdy pojazd ruszył z miejsca, ponieważ, jeśli mam być szczery, nikt nie odważyłby się obrazić członka mojej rodziny. Poza tym zarówno Alex, jak i ja jesteśmy raczej lubiani w towarzystwie, podobnie jak twój wuj Ryder i ciotka Sophie. Po prostu bądź sobą, a jeśli się nie zorientujesz, jak w danej sytuacji się zachować, zapytaj Alex albo mnie.
- Mimo wszystko trochę mnie to przeraża - odparła Meggie. - Podejrzewam, że tutejsze bale zdecydowanie różnią się od naszych w Glenclose on - Rowan.
- Ludzie wszędzie są tacy sami - powiedziała Alex. - Tylko tutaj mają okazalsze kreacje i biżuterię.
- Niektórzy ludzie to głupcy - stwierdził Douglas.
- A niektórzy nie - dodała Alex. - Jak w domu.
- Jednakże, jak już ci mówiłem, jeśli jakiś mężczyzna zrobi coś, co wprawi cię w zakłopotanie, musisz mu powiedzieć, żeby sobie natychmiast poszedł. Potem pokażesz mi tego jegomościa i ja już mu przemówię do rozsądku.
- Tak, Douglas jest w tym naprawdę dobry, choć od dłuższego czasu nie miał okazji przećwiczyć tej zdolności.
Douglas westchnął i skrzyżował ramiona na piersi. - Tylko pomyśl, Alex. Za kilka lat nasi chłopcy rozproszą się po Londynie. Wyobrażasz sobie te wszystkie kłopoty, które są jeszcze przed nami? Alex jęknęła.
Meggie roześmiała się głośno. Pomyślała o ich bliźniakach, Jamesie i Jasonie - najpiękniejszych chłopcach, jakich w życiu widziała. Przewróciła oczami na myśl o tych dwóch wkraczających do sali balowej oraz o tłumie panien rozdziawiających buzie na ich widok i mdlejących z zachwytu.
Lord i lady Ranleigh powitali gości u podnóża ogromnych schodów, które prowadziły ku ich dumie i chwale - sali balowej, zajmującej całe pierwsze piętro.
- Pierwsze dziecko Sherbrooków wkracza na salony - powiedziała lady Ranleigh i uśmiechnęła się do Meggie - Masz szczęście, że pochodzisz z takiej rodziny, moja droga. Wiele osób pragnie cię poznać. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić.
- O tak, łaskawa pani - odparła Meggie - ciocia Alex mówi, że wytańczę dziś dziury w pantofelkach. Przez cały wieczór Meggie nie przestawała się uśmiechać i żartować, a wszyscy byli dla niej szalenie uprzejmi i mili. Podchodzili do niej młodzi dżentelmeni, aby ją poznać, zajmowali ją rozmową bądź prosili do tańca. Tuż przed północą, kiedy wreszcie podano do stołu, Meggie dostrzegła wysokiego mężczyznę, który wydał jej się dziwnie znajomy. Zadarła głowę, przyglądając się mu uważnie.
Z pewnością skądś go znała, tylko skąd? Ten specyficzny kształt głowy... Gdzieś już go widziała. Jednak sparaliżowało ją nie tylko dziwne wrażenie, że go zna. Ten człowiek wstrząsnął nią aż po czubki palców u nóg, które, musiała przyznać, bolały ją okrutnie po przetańczeniu wszystkich tańców. Rozpoznała ten wstrząs w najgłębszym zakamarku duszy. Nie zapomniała go. Tkwił w niej cały czas, uśpiony od wielu lat.
Odnalazła ciotkę Alex, ani przez chwilę nie przestając spoglądać w stronę zagadkowego jegomościa. Serce waliło jej jak oszalałe. Dlaczego się nie odwróci? To musi być on, po prostu musi.
- Dobrze się bawisz, kochanie? Meggie zmusiła się do oderwania od niego wzroku.
- O tak. Właśnie skończyłam tańczyć z wicehrabią Glover. Mówi płynnie po hiszpańsku i chce powiększyć liczbę posiadłości dziedzicznych ojca.
- Hm... to interesujący młodzieniec. Z tego co wiem, w zeszłym roku stracił żonę. Zmarła przy porodzie. Meggie przytaknęła, ale tak naprawdę nie interesował jej przebieg rozmowy. Wpatrywała się w tajemniczego mężczyznę.
- Kim jest ten dżentelmen, ciociu Alex? Ten, który rozmawia z trzema panami pod tym wielkim żyrandolem. W tym momencie zza ciotki wyłonił się wuj Douglas.
- Który, Meggie?
- Tamten - odparła i obserwowała, jak wuj spogląda we wskazanym kierunku. W tym momencie mężczyzna wreszcie się odwrócił.
- Och - powiedział Douglas powoli - a to dopiero miła niespodzianka. Nie wiedziałem, że jest w mieście. Meggie nie mogła oderwać od niego wzroku.
Nic dziwnego, że wydał jej się znajomy i wzburzył całą jej osobą. To Jeremy Stanton - Greville, młodszy brat ciotki Sophie. Zadurzyła się w nim jako trzynastolatka. Jeremy był wtedy szalonym młodzieńcem w wieku lat dwudziestu czterech. Pokochała go ślepo czystym, młodzieńczym sercem.
- Dziwię się, że go nie poznajesz, Meggie - powiedział Douglas. - To Jeremy Stanton - Greville. Jeden z twoich licznych kuzynów.
- Och, tak naprawdę nie jest moim kuzynem, wujku Douglasie - rzekła i była tak zadowolona z tego faktu, że niemal wykrzyczała go z ulgą i zachwytem. Wreszcie znów pojawił się w jej życiu i wreszcie była dla niego wystarczająco dorosła. - Jest moim przyszywanym kuzynem.
Meggie spojrzała ponownie na Jeremy'ego, praktycznie pożerając go wzrokiem. Była tak podekscytowana, że musiała naprawdę się skupić, by nie zacząć się jąkać i nie zrobić z siebie pośmiewiska.
- Wygląda trochę inaczej. Oczywiście, widziałam go bardzo dawno temu. Wielkie nieba, nie przypominam sobie, żeby był tak wysoki i elegancki. Czy to jego śmiech? O tak, jestem pewna, że to on się śmieje. Ma wspaniały śmiech, głęboki i melodyjny, czy nie mam racji? I... - Meggie w ostatniej chwili cofnęła się znad krawędzi przepaści i przełknęła głośno ślinę, gdyż ciotka wpatrywała się w nią z przerażająco wyraźnym zrozumieniem.
- Hm - stwierdził wuj Douglas, skupiając całą uwagę na Meggie.
Widział w niej uroczą dziewczynkę, łaskawego tyrana dla swoich braci, władczynię wszystkich kuzynów płci przeciwnej. Jednak teraz nie była już małą dziewczynką. Jeremy Stanton - Greville? Dzieliła ich ogromna różnica wieku - za duża, zdaniem Douglasa. Cóż, Jeremy nie miał jeszcze żony. Douglas zostałby powiadomiony, gdyby było inaczej.
- Dobrze więc - powiedział powoli. - Może zawołam Jeremy'ego i usiądziemy razem do wieczerzy? Odnowimy dawną znajomość.
- To dobry pomysł - odparła ciotka Alex spokojnym głosem. - Zawsze miło jest powspominać dawne czasy, prawda, Meggie? Nie widzieliśmy Jeremy'ego od co najmniej pięciu lat. Wygląda na to, że wyrósł na przystojnego mężczyznę.
- Tak - przytaknęła Meggie, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu. - Czy dobrze wyglądam, ciociu Alex? Wszystko w porządku z moją suknią? A moje włosy? Czy nos nie świeci mi się za bardzo?
- Wyglądasz doskonale.
To by było na tyle, jeśli chodzi o niezobowiązujące flirtowanie i bawienie się, a nie polowanie na męża, pomyślała Alex, widząc odbicie serca bratanicy w jej pięknych oczach Sherbrooke'ów, gdy wpatrywała się w Jeremy'ego Stanton - Greville'a, który właśnie rozmawiał z Douglasem. Niemal dorównywał Douglasowi wzrostem, był dobrze zbudowanym, barczystym mężczyzną o ciemnobrązowych włosach i równie ciemnych oczach. Uśmiechnął się, skinął potakująco głową i skierował się wraz z Douglasem w ich stronę. Alex dostrzegła, że lekko kuleje, i przypomniała sobie o jego wrodzonym zniekształceniu stopy. To jednak nie ujmowało mu niczego, jeśli wierzyć jego szwagrowi, Ryderowi, który widział, że chłopak potrafi walczyć jak bestia, a na koniu przypomina centaura. Był prawdziwym postrachem podczas ich szkolnych lat w Eton. Meggie patrzyła na zbliżającego się Jeremy'ego i żołądek podchodził jej do gardła. Czuła się jak ostatnia idiotka. Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Pragnęła jedynie rzucić mu się na szyję i błagać, by się z nią ożenił.
Cóż, może nie tak od razu. Zbyt duży pośpiech byłby niewskazany. Może jutro, albo nawet pojutrze. Odchrząknęła. Musiała coś powiedzieć, jakoś go oczarować, wykazać się inteligencją i dowcipem, jeśli w ogóle zdoła zebrać myśli. O Boże, co teraz będzie?
O trzeciej nad ranem Meggie wgramoliła się pod grube koce na swoim łóżku i odwróciła na plecy.
Uśmiechnęła się, niezbyt mądrze, ale to nie miało znaczenia. Niemal fruwała ze szczęścia i podekscytowania. Świat wirował dookoła, a ona pragnęła wykrzyczeć do cherubinków zdobiących sufit jej sypialni, jak bardzo jest szczęśliwa.
Kto by pomyślał, to dopiero jej pierwszy tydzień w Londynie, a już spotkała przyszłego męża.
Jeremy Stanton - Greville. Meggie Stanton - Greville. Lady Stanton - Greville. To brzmiało jak najsłodsza melodia dla uszu. Idealnie.
Jakim cudownym był mężczyzną! Pomyśleć tylko, jej przyszywany kuzyn, którego znała prawie całe życie, przybywa do Londynu dokładnie w tym samym czasie co ona. To z pewnością znak, że został przysłany z jakiegoś powodu, a dokładniej, żeby zobaczyć dorosłą Meggie Sherbrooke oczami dojrzałego mężczyzny i paść do jej stóp. Ostatni raz widział ją jako głośną, apodyktyczną trzynastolatkę, okładającą braci i kuzynów, kiedy tylko na to zasługiwali, czyli dość często. Niezbyt zachęcające wspomnienia. Ona zaś, jeśli by się nad tym głębiej zastanowić, pamiętała Jeremy'ego jako młodzieńca w ciągłym ruchu, wiecznie na końskim grzbiecie, pędzącego gdzieś z rozwianym włosem, szczerzącego białe zęby w uśmiechu. I jako nieprzeciętnego zarozumialca. To jednak nie miało znaczenia. Pokochała go wtedy, dawno temu.
Przyjechał do nich wraz z ciocią Sophie. Wystarczyło jedno szybkie spojrzenie i już było po Meggie. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Potem wyjechał i długo go nie widziała. Całe pięć lat. Poza tym była młoda, miała tyle rzeczy na głowie, i szybko o nim zapomniała. O nim i o wrażeniu, jakie na niej zrobił. Teraz jednak znów się pojawił i wszystko powróciło - piorunujące, intensywne, godząc ją prosto w serce. Na samą myśl o tym mężczyźnie krew nie tylko szybciej płynęła jej w żyłach, ale wręcz paliła ją od środka.
Wszystko wydawało się zbyt cudowne.
Najwyraźniej zdusiła w sobie wspomnienie o nim, lecz nie zapomniała go całkowicie. Uśmiechnęła się do siebie w ciemności.
I tak oto pojawił się dzisiejszej nocy i nagle wszystko nabrało innych barw, nowego znaczenia. Kiedy dotknął jej dłoni i w uśmiechu odsłonił urocze białe zęby, miała ochotę rzucić mu się w ramiona. I co potem? Ach, pocałunki, pocałunki, pocałunki... Oczywiście, do niczego takiego nie doszło, jednak sam taniec spowodował w niej przypływ nowych fal szczęścia.
Po wymianie kilku grzeczności Jeremy zapytał wuja Douglasa, czy nie mógłby wpaść z wizytą - dziś, za nie więcej niż osiem godzin.
Tego wieczoru musiał udać się na jeszcze jedno przyjęcie, wielka szkoda, ale cóż mógł' poradzić? Przed odejściem chwycił dłoń Meggie, znów uśmiechnął się do niej z góry - z racji imponującego wzrostu - potem zaś oznajmił, że wyrosła na prawdziwą piękność, i ucałował ją w policzek. - Wystarczy jedno spojrzenie, a młodzi dżentelmeni padną przed tobą na kolana - powiedział.
- Kiedyś kazałam padać na kolana Maksowi, Leo i Alecowi w rzędzie, żeby Rory mógł po nich chodzić - odparła i pomyślała: chcę tylko ciebie klęczącego przede mną. Jeremy wybuchnął śmiechem.
- Rory opanował tę sztukę do tego stopnia - ciągnęła Meggie - że wręcz błagał chłopców, by się dla niego ustawili, tylko trochę dalej od siebie, żeby mógł skakać z jednych pleców na drugie. No i, oczywiście, ustawiali się też w rzędzie, żeby Kleopatra, jeden z naszych kotów wyścigowych, mogła ćwiczyć technikę, skacząc z jednych pleców na drugie.
- Zupełnie zapomniałem o wyścigach kotów. Nie wiedziałem, że jesteś w to tak zaangażowana.
- O tak. Jestem oficjalną trenerką Pana Korka. To obecny mistrz, przynajmniej do następnego spotkania. Zobaczymy. Kleopatra skacze coraz lepiej i dalej z każdym wyścigiem. Nie pamiętam, lubisz wyścigi kotów? Potrząsnął przecząco głową.
- Nie bardzo. Uwielbiam konie. Musisz przyznać, że wyścigi kotów wyglądają dość śmiesznie w porównaniu z końmi. Zupełnie się z tym nie zgadzała i jego słowa były dla niej jak policzek... ale bardzo delikatny.
- Szkoda - rzekła jedynie. - Ale jestem pewna, że zmienisz zdanie. - Nie mogła się doczekać, by o to zadbać. Ona będzie wystawiała w wyścigach swoje koty, a on konie. Jakże wspaniałą stanowiliby parę!
- To musi być imponujący widok - stwierdził Jeremy. - Zarówno skaczący kot, jak i skaczący Rory. Ile on właściwie ma teraz lat?
* * *
Kiedy zasnęła, jakieś pięć minut później, przyśniło jej się, że Kleo pokonuje Pana Korka w wyścigu, który trwa zaledwie trzy sekundy. Kleo napięła tylne łapy, zrobiła dwa długie, potężne susy i wylądowała za linią mety.
Kolejny znak, pomyślała Meggie, gdy się obudziła o dziewiątej rano, natychmiast przytomna i tak podekscytowana, że aż zrobiło jej się niedobrze. Był to rodzaj ekscytacji i strachu, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu. Jeśli nudności miały być ceną, którą przyjdzie jej zapłacić za miłość, zrobi to z radością. Tak, zwycięstwo Kleo we śnie to znak. Dwa skoki, dwa pełne gracji wysokie skoki i Meggie go zdobędzie.
* * *
Jeremy Stanton - Greville, baron Greville, z majątku o urokliwej nazwie Smocza Paszcza położonego w Fowey, przybył do posiadłości miejskiej. Sherbrooke'ów dokładnie o jedenastej rano.
Darby, mężczyzna zaledwie pięćdziesięcioletni, przejął obowiązki kamerdynera pół roku temu i wciąż jeszcze nie mógł się nacieszyć nową rolą. Służba wreszcie uznała powagę jego zajęcia. Zdawał sobie sprawę, że budzi strach i podziw. Miał miarowy krok, bardziej przypominający sunięcie w powietrzu niż chód, dostojną postawę i zawsze idealnie uprasowane czarne spodnie i białą koszulę.
Poznał Jeremy'ego Stanton - Greville'a jako dziewięcioletniego chłopaka, który przybył po raz pierwszy do Londynu z Jamajki jako szwagier Rydera Sherbrooke' a.
Jakim przystojnym stał się mężczyzną! Darby pamiętał go jako beztroskiego młodzieńca, szalonego i nieokiełznanego, świeżego członka Four - Horse Club, zrzeszającego podobnych jemu, kochających prędkość młodzieńców, którzy ubrani w barwy klubu ścigali się na złamanie karku.
Po raz pierwszy, odkąd został kamerdynerem, Darby się uśmiechnął, odsłaniając szczeliny między zębami.
- Darby, prawda?
- Zgadza się, wasza lordowska mość.
- Wielkie nieba, widzę, że teraz ty zarządzasz tu tym wszystkim. Moje gratulacje. - Jeremy uścisnął dłoń Darbiego, który, czerwony jak burak, niemal nie zemdlał z zachwytu.
- Ach, minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu.
Nie widziałem waszej lordowskiej mości od - kiedy to było - września 1815, tak, na pewno, bo świętowano wtedy hucznie koniec epoki Napoleona. Jak się wasza lordowska mość miewa? Jeremy się uśmiechnął.
- Wszystko w porządku, Darby, podróżowałem trochę na Jamajkę, na moje tamtejsze plantacje, a potem do Baltimore.
- Byłeś w Baltimore? Cóż skłoniło cię do wyjazdu właśnie tam? Jeremy odwrócił się na dźwięk głosu Meggie Sherbrooke. Odwrócił się i uśmiechnął do niej.
- Witaj, Meggie. Tak, właśnie mówiłem Darbiernu, że spędziłem kilka lat na Jamajce, w Camille Hol, na moich plantacjach trzciny cukrowej. Potem udałem się do Baltimore i zatrzymałem u Jamesa Wyndhama i jego rodziny. Mają słynną stadninę i konie wyścigowe. Zdobyłem tam ogromną wiedzę.
- Z pewnością wiedziałeś ogromnie dużo, zanim się tam udałeś. W końcu wychowywał cię mój wuj Rydel. Dotknął dłoni, którą do niego wyciągnęła.
- Dasz wiarę? Nauczyłem się jeszcze więcej na temat wyścigów i hodowli koni. Oprócz udziału w wyścigach chciałbym założyć własną stadninę u siebie w Fowey. Musiałem się przedtem wszystkiego dobrze nauczyć u ekspertów.
Poczuwszy jego dłoń na swojej skórze, Meggie niemal się zakrztusiła. Zaparło jej dech. Jeszcze nigdy w swoim osiemnastoletnim życiu nie czuła niczego szczególnego, kiedy dotykał jej jakiś chłopiec bądź mężczyzna. Co prawda w większości była dotykana jedynie przez kuzynów bądź krewnych i, Bóg jej świadkiem, nie odczuwała przy tym żadnej przyjemności. Jeremy też należał do rodziny, ale nie całkiem. Nie płynęła w nich ta sama krew. Nie przypominała sobie, żeby jej dotykał, kiedy miała trzynaście lat, nie licząc może podania ręki, kiedy przybył po raz pierwszy, i potem, kiedy wyjeżdżał. Pamiętała jedynie, że często stała tylko z boku jak zaklęta i wpatrywała się w swoje bożyszcze, gotowa czcić go z dowolnej odległości.
- Jestem pewna, że w wyścigach konnych w grę wchodzą większe pieniądze niż w przypadku wyścigów kotów - powiedziała.
Spojrzała w dół na jego rękę, ściskającą jej dłoń. Nie chciała go puścić. Zamilkł i przyglądał się jej teraz ze zdumieniem.
- Och - wymamrotała i z ociąganiem uwolniła jego dłoń z uścisku. Przekręcił głowę na bok.
- Czy jest tu twój ojciec?
Potrząsnęła przecząco głową i zrobiła krok w przód, przysuwając się do niego. Czyżby postradała rozum? Jej umysł chyba po prostu się wyłączył. Samo patrzenie na niego, słuchanie jego głosu, przyglądanie się ruchom jego dłoni, kiedy się odzywał, przyprawiało ją o pomieszanie zmysłów.
- Nie, ojciec i Mary Rose nie mogli jeszcze opuścić Glenclose - on - Rowan. Może za dwa tygodnie uda im się przyjechać do Londynu i zobaczyć mnie w tych wszystkich nowych strojach. Wuj Douglas i ciocia Alex są w salonie. Usłyszałam, że rozmawiasz z Darbym i przyszłam, by cię do nich zaprowadzić. Kiepska wymówka, pomyślała, gdy dostrzegła Darbiego puszczającego do niej oczko; miała głęboką nadzieję, że będzie trzymał język za zębami. Darby podchodził do swoich obowiązków bardzo poważnie, a tu nagle zjawia się ona i wchodzi mu w paradę. A zresztą, co ją to obchodzi. Znów chwyciła Jeremy'ego za rękę i pociągnęła go za sobą. - Tędy.
- Wyrosłaś, Meggie - odezwał się zza jej pleców pięknym, delikatnym głosem. - Wyrosłaś na piękną kobietę. To spowodowało, że natychmiast się zatrzymała, odwróciła i spojrzała na niego.
- Dziękuję. A ty wyrosłeś na wysokiego i przystojnego mężczyznę. Choć pamiętam cię już jako wysokiego i przystojnego. Miałeś chyba dwadzieścia trzy albo cztery lata, kiedy cię ostatni raz widziałam.
- Tak, chyba coś koło tego.
Miał ciemnobrązowe oczy. Skrzyły się do niej figlarnie, jakby myślał, że mu schlebia - tak jak kuzynka zwykła schlebiać kuzynowi. A niech tam, do diabła z tym.
- Jeremy, cieszę się, że tu jesteś.
To chyba przeznaczenie, chciała dodać, jednak nie przeszło jej to przez gardło.
W tym momencie na korytarzu pojawił się wuj Douglas, poklepał Jeremy'ego po ramieniu i poprowadził ku ciotce Alex. Meggie stała jeszcze przez moment nieruchomo, dopóki nie usłyszała za sobą głośnego chrząknięcia Darbiego.
- Czy coś się stało, panienko Meggie? Odwróciła się powoli i spojrzała na kamerdynera.
- Tak, Darby, stało się. I muszę się zastanowić, co z tym zrobić.
- Jest naprawdę atrakcyjnym mężczyzną, prawda? Meggie przytaknęła. Jest więcej niż tylko atrakcyjny, pomyślała. Był więcej niż tylko atrakcyjny, już kiedy miałam trzynaście lat. Teraz zjawił się tu dla mnie. Dzięki Ci, Boże.
- Meggie, poleć Darbiernu, żeby podał nam herbatę i ciasto, dobrze? - zawołał wuj Douglas z głębi salonu.
- Już się robi, panienko Meggie - powiedział Darby, ukłonił się jej delikatnie i zagłębił w podziemia ogromnej posiadłości.
Pierwsza rzecz, jaką usłyszała Meggie, wchodząc do pokoju, była wypowiedź ciotki Alex, pochłoniętej rozmową z Jeremym.
- Wiedziałeś, że Meggie świetnie jeździ konno? Wiedziałeś, prawda? Ach, tu jesteś, kochanie. Chodź, usiądź koło mnie i posłuchaj, co Jeremy porabiał przez te lata.
- Kiedy widziałem cię ostatni raz, Meggie - rzekł Jeremy - miałaś trzynaście lat, nosiłaś na rękach małego Aleca i uczyłaś go nazw wszystkich kwiatów. Pamiętam, jak zapytałem cię o jakiś różowy kwiatek, a ty nie mogłaś sobie przypomnieć. Alec najwyraźniej też nie pamiętał. O ile się nie mylę, beknął w odpowiedzi. Meggie uśmiechnęła się szeroko.
- Obiecałam ojcu i Mary Rose, że jeśli będzie miała dzieci, nauczę je wszystkiego, co powinny wiedzieć o świecie. Jednak nazwy kwiatów mnie przerosły. To dla mnie zresztą wciąż czarna magia. Dla mnie róża to róża, a cała reszta to „inne kwiaty”. Alec ma już siedem lat, dasz wiarę? A Rory cztery.
- Z radością znów ujrzę twoją rodzinę.
- Jak długo będziesz w Londynie, Jeremy? - zapytał wuj Douglas.
- Cóż, wuju, tak się składa, że przybyłem do Londynu w konkretnym celu. Potem wrócę do domu, do Fowey. Meggie wyprostowała się i bezskutecznie próbowała powstrzymać słowa, które same cisnęły się jej na usta.
- No, dalej, Jeremy, wyduś to z siebie. Jesteś tu z powodu mojego debiutu towarzyskiego, przyznaj się. Przyjechałeś, bo musiałeś, przyciągnęła cię tu jakaś nieznana siła, a teraz, kiedy mnie zobaczyłeś, zrozumiałeś, co to było. Wyglądał na skonsternowanego, ale to trwało tylko ułamek sekundy.
- Nie tylko z powodu twojego debiutu, Meggie. - Urwał na chwilę, spojrzał na wuja i ciotkę i ponownie otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy od drzwi dobiegł ich głos Darbiego:
- Wasza lordowska mość, kucharka przysyła swoje słynne cytrynowe ciastka. Podobno to ulubiony przysmak lorda Stanton - Greville'a.
- W rzeczy samej - potwierdził Jeremy. Rozmowa stała się nagle zdawkowa, Alex nalała wszystkim herbatę i wręczyła talerzyki z ciasteczkami.
- Są przepyszne - stwierdził Jeremy. - Jak się miewa Oliver w Kildrummy, Meggie? Nie otrzymałem od niego żadnego listu od ponad pół roku.
- Och, jest aż nazbyt szczęśliwy - odparła Meggie ze śmiechem. - Żebyście tylko widzieli, jak skacze przez te pułapki na owce, które jeszcze nie zostały zasypane. Pamiętasz, Jeremy? Mówię o tych ogromnych rowach w ziemi, w które zawsze wpadały te głupie zwierzaki. W każdym razie przez te lata zasypał ich całkiem sporo. O tak, Oliver jest bardzo szczęśliwy. To sama przyjemność stać i patrzeć, jak wesoło pogwizduje, kiedy liczy owce, krowy i kozy lub kiedy kieruje naprawami w Kildrummy i w gospodarstwie, lub jak śmieje się szeroko, kiedy wita się ze wszystkimi w wiosce. - Przerwała na chwilę, dając słuchaczom czas na wyśmianie się, a potem dodała: - I wiecie co? Ostatnio oznajmił, w zeszłym miesiącu dokładnie, że jest gotowy się ożenić.
- Dobry Boże - wydukał Jeremy, krztusząc się ciastkiem cytrynowym. - Oliver żonaty? Myślałem, że jest szczęśliwy w kawalerskim stanie.
- O ile się nie mylę, ma trzydzieści lat - stwierdził Douglas. - Ja się ożeniłem, kiedy miałem dwadzieścia osiem. Oliver spóźnia się z terminem, sam mu to powiedziałem. Dojrzał już do małżeństwa.
- Och - odparł Jeremy i uśmiechnął się głupkowato. - Ja też dojrzałem. Może i mnie jest to pisane. - To miła myśl - powiedziała Meggie i miała ochotę wręcz rzucić się na niego.
- Douglas nie był szczególnie dojrzały - stwierdziła Alex i wzniosła w jego stronę toast filiżanką herbaty.
- Na samo wspomnienie o tym mam ochotę na brandy. Jeremy, napijesz się ze mną?
- Nie, dziękuję, wujku Douglasie. Muszę już iść.
Bardzo chciałem was zobaczyć, upewnić się, że wszystko u was w porządku, i widzę, że tak jest w istocie. No i, oczywiście, porozmawiać z małą Meggie, która już zupełnie dorosła.
Wstał, objął Alex na pożegnanie, uścisnął rękę Douglasowi i podszedł do Meggie. Miała ochotę go pocałować. Miała ochotę powalić go na ziemię i całować do nieprzytomności. Chciała sprawić, żeby jęczał, jak robili to ojciec z Mary Rose, kiedy myśleli, że są sami. Jeremy wziął ją za rękę i ociągał się trochę z wypuszczeniem jej - cholerne braterskie ociąganie, nic więcej.
- Życzę ci wszystkiego najlepszego podczas pierwszego sezonu, moja droga.
W tym momencie Meggie zrozumiała, że to, co czuł Jeremy, nawet w znikomym stopniu nie przypominało jej uczuć do niego. Cóż, nie powinno jej to dziwić, w końcu ostatni raz widział ją, kiedy miała trzynaście lat. Aż wzdrygnęła się na samo wspomnienie. On był już wtedy dorosłym mężczyzną. I zobaczył ją po raz pierwszy od wielu lat dopiero piętnaście godzin temu. Musiała mu dać więcej czasu, umożliwić mu odkrycie wspomnień, a to oznaczało stworzenie okazji, żeby się zakochał. Uśmiechnęła się niewinnie.
- Wuj Douglas i ciocia Alex nie zrywają się już tak wcześnie jak kiedyś - skłamała - a ja uwielbiam jeździć konno o poranku, zanim jeszcze wszyscy wstaną. Chciałabym udać się z tobą na przejażdżkę jutro rano, Jeremy. Mógłbyś być tu o siódmej? Czy to za wcześnie?
- Z chęcią ci potowarzyszę - odparł Jeremy bez chwili wahania. - Z przyjemnością poobserwuję wyjątkową amazonkę w akcji. Do zobaczenia rano, Meggie.
Uścisnął jej dłoń i po chwili już go nie było. Słyszała jeszcze tylko, jak mówi coś do Darbiego. Potem rozległo się trzaśnięcie drzwi frontowych.
- Był tu tylko przez piętnaście minut - powiedziała i opuściła salon, mrucząc coś pod nosem.
- Nie podoba mi się to, Alex - rzekł Douglas, upiwszy łyk brandy. - Wcale mi się to nie podoba. Jest dla niej za stary. Właściwie, nie sądzę, żeby ją nawet zauważył; wiesz, co mam na myśli.
- Ciekawe - dodała Alex, kiwając głową - co chciał nam powiedzieć, zanim zjawił się Darby.
- Nie wiem i może nie chcę wiedzieć. Mam nadzieję, że nie ma to nic wspólnego z jego nową stadniną. Słyszałem, że prowadzi rozmowy z Marcusem Wyndhamem. No, Marcus to człowiek, z którym z chęcią bym się napił. - Ciemna brew Douglasa uniosła się nagle. - Od kiedy to staliśmy się za starzy na poranne przejażdżki? No dobrze, może dziś nie jeździliśmy. Ale przecież położyliśmy się do łóżka około trzeciej w nocy.
Alex wstała i podeszła do męża. Miała na sobie uroczą suknię z różowego jedwabiu z, jak zauważył, przesadnie wyciętym dekoltem, odsłaniającym zdecydowanie za dużo jej wspaniałego biustu. Dotknęła palcami rękawa jego marynarki, a w Jej oczach pojawił się tajemniczy błysk.
- A potem byłeś zdecydowany, by okazać mi nadmiar uczuć, Douglasie.
Douglas spojrzał na jej ledwie zasłonięte piersi, jęknął i nalał sobie kolejny kieliszek brandy. Wciąż czuł mrowienie w palcach na wspomnienie jej miękkiego ciała. Było takie cudowne.
Meggie wdziała ciemnoniebieski strój do konnej jazdy z obszytym kunsztowną koronką gorsetem, dopasowanym w talii wąskim paskiem z materiału. Spódnice były dość obszerne i wyglądały całkiem elegancko rozłożone wokół niej, zakrywając ją prawie po czubki czarnych butów, gdy siedziała na grzbiecie Eleanor w oczekiwaniu na Jeremy'ego Stanton - Greville'a. Stanton - Greville. Zawsze jej się wydawało, że podwójne nazwisko brzmi dość absurdalnie, jednak zdała sobie sprawę, iż jeśli wszystko potoczy się po jej myśli, to, o ironio, ona sama będzie miała dwa nazwiska. Wzdrygnęła się, jednocześnie przestraszona i podekscytowana tą myślą.
Meggie Stanton - Greville. Tak, to brzmiało po prostu idealnie. Odetchnęła głęboko, lecz znów zebrało jej się na mdłości. Chciała poślubić Jeremy' ego Stanton - Greville'a, choć znała go jako mężczyznę mniej niż jeden dzień. To prawdziwe szaleństwo.
Nie, nieprawda. Przecież nie był jej zupełnie obcy. Wiedziała, że należy do niej od tamtego dnia, kiedy miała trzynaście lat. Po prostu zapomniała o nim na pięć lat. On pewnie też o niej zapomniał.
Teraz, kiedy tak o tym intensywniej pomyślała, stwierdziła, że posiadanie podwójnego nazwiska stało się z dnia na dzień czymś wyróżniającym.
Pragnęła nosić dwa nazwiska.
* * *
Była dokładnie siódma trzydzieści rano, ponury, zimny poranek z ogromnymi szarymi chmurami deszczowymi wiszącymi nisko nad głową. Meggie te szare chmury wydawały się urocze, a poranek idealny, niosący więcej nadziei niż dzień wczorajszy, więcej rozkoszy niż jeszcze zaledwie przed godziną. Będzie padało, ale dopiero za kilka godzin. Tak przynajmniej powiedział jej główny stajenny, stary Hamish. Miał sześćdziesiąt lat, był powykręcany jak stary dąb i bardzo mądry w kwestii pogody. Oczywiście, Meggie już zadba o to, żeby jeszcze przed ulewą Jeremy znalazł się w jakimś ustronnym, romantycznym miejscu, zapewniającym schronienie przed deszczem. Potrzebowała jedynie dwóch godzin. Może nawet mniej. Była w pełni zaangażowana i skupiona. Musiała tylko naprowadzić Jeremy'ego na odpowiedni tok myślenia prowadzący bezpośrednio ku niej. Musiała pomóc mu zrozumieć, dlaczego naprawdę znalazł się w Londynie. W oddali rozległ się grzmot.
Ach, niech sobie pada, nieważne. Co jednak będzie z jej strojem, z jej pięknym nowym kapeluszem? Nie, liczy się tylko Jeremy i to, jak zareaguje, kiedy otworzy przed nim swoje serce. Nie, nie może działać pochopnie. Pewnie byłby zaskoczony, a może nawet poczułby do niej niechęć, gdyby mu wyznała, że pokochała go jako trzynastolatka. Nie, musi się wstrzymać i poczekać na odpowiedni moment - moment, w którym spojrzy na nią i będzie wiedział, iż to właśnie Meggie jest mu przeznaczona.
Uniosła głowę i dostrzegła zbliżające się sylwetki dwóch jeźdźców.
Odwróciła się i zacisnęła usta. Do licha ciężkiego, nie chciała żadnych innych osób w pobliżu. Pragnęła jedynie Jeremy'ego, pragnęła go sam na sam.
Dwa konie wciąż zmierzały w jej kierunku. Meggie przyjrzała się uważnie. Rozpoznała mężczyznę i kobietę. Mężczyzną, który wyglądał na swoim imponującym wierzchowcu jak cholerny centaur, był nikt inny, jak tylko Jeremy Stanton - Greville. Co zaś do kobiety, niech to szlag, była młoda. Jechała bardzo blisko Jeremy'ego.
Meggie wyraźnie słyszała gwałtowne bicie swego serca. Zamarła, dalej czekając na grzbiecie Eleanor.
Jeremy pomachał do niej. Już po chwili on i towarzysząca mu kobieta zatrzymali się nie więcej niż metr przed chrapami klaczy.
- Meggie - odezwał się Jeremy, podjeżdżając nieco bliżej, i wyciągnął rękę, by chwycić na chwilę jej dłoń. - Cieszę się, że jesteś. Nie byłem pewny, czy przyjedziesz. Jest dość zimno i brzydko.
- Tak - odparła Meggie. - Wiem. Chciałam cię zobaczyć.
Mówiąc to, nie patrzyła jednak na niego. Wpatrywała się w najpiękniejszą młodą damę, jaką kiedykolwiek w życiu widziała. Jej lśniące czarne włosy spływały lokami wokół twarzy, a z tyłu upięte były w elegancki koczek. Ten ogrom czarnych włosów, grubszych, niż zasługiwała na to jakakolwiek kobieta, z trudem przysłaniał stylowy kapelusik z piórem, które delikatnie muskało biały policzek amazonki. Ach, i ta jej cudowna, śnieżnobiała cera. Ta kobieta była zbyt piękna na śmiertelniczkę. Meggie nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że ma na imię Helena.
Bogini uśmiechnęła się, a miała cudowny uśmiech, sięgający prześlicznych niebieskich oczu.
- Charlotte - powiedział Jeremy - chciałbym ci przedstawić jedną z moich ulubionych kuzynek, Meggie Sherbrooke. Meggie, to Charlotte Beresford, moja narzeczona.
Narzeczona. W tym momencie cały świat runął w gruzy. Słyszała kiedyś zwrot coup de foudre - rażony piorunem, na określenie zakochania się od pierwszego wejrzenia. To był jednak inny rodzaj pioruna. Ten coup de foudre uderzył ją prosto w serce, rozbijając je na miliony kawałków.
- Bardzo mi miło - powiedziała Meggie nieswoim głosem, gdyż prawdziwa Meggie leżała między kopytami Eleanor, śmiertelnie ranna. Oba jej wcielenia pragnęły, żeby w tym właśnie momencie rozstąpiło się niebo i każda gruba chmura wycisnęła z siebie tyle deszczu, by Meggie mogła się w nim utopić.
- Mnie również, panno Sherbrooke - odparła młoda dama. Uśmiechnęła się szeroko do Jeremy' ego i delikatnie poklepała go bacikiem po rękawie. - Mówiłam już Jeremy'emu, że pochodzi z tak słynnej rodziny. Praktycznie wszyscy znają jego wuja Douglasa. Z tego co wiem, pani ojciec jest pastorem i baronem Barthwick z Kildrummy. Zgadza się, panno Sherbrooke?
- Tak - rzekła Meggie, nienawidząc Charlotte Beresford, od jej uroczych jasnoszarych butów, które idealnie pasowały do sukni, aż po ten jej cholerny kapelusik.
- Słyszałam też, że pański drugi wuj, Ryder Sherbrooke, szwagier Jeremy'ego, zasiada nawet w Izbie Gmin. To takie niezwykłe jak na młodszego syna, nie sądzi pani?
- Wcale nie takie niezwykłe - odparła Meggie. Jeremy, który wyglądał, jakby nie bardzo rozumiał, co się dzieje, natychmiast się wtrącił:
- Szwagier nienawidzi znęcania się nad dziećmi. Walczy ze wszystkich sił nad wprowadzeniem zakazu pracy dla nieletnich.
- Chętnie go poznam - rzekła Charlotte. - Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy, ale muszę powiedzieć, że całkowicie się z tym zgadzam. Łzy same napływają do oczu na myśl o tych biednych dzieciach, zmuszanych do ciężkiej pracy przy krosnach. - Skinęła głową w stronę Jeremy' ego, ale zwróciła się do Meggie. - Jeremy zabiera mnie w przyszłym tygodniu do Chadwyck House na spotkanie z jego siostrą i szwagrem. No i do Brandon House, żebym poznała wszystkie najdroższe dzieci.
Meggie pragnęła, żeby Charlotte zamknęła swoje urocze różowe usteczka, zwłaszcza że wszystko, co się z nich wydobywało, było nad wyraz uprzejme i pełne słodyczy. Przeklęta kobieta.
To ona, Meggie, jest przeznaczona Jeremy'emu.
- Meggie - odezwał się Jeremy, stając swoim wałachem u boku Eleanor i pokazał Charlotte gestem głowy, by stanęła po jej drugiej stronie. - Może wreszcie udamy się na przejażdżkę? Dziś wieczorem możemy porozmawiać o tym, jak szalonym i krnąbrnym byłaś dzieckiem. - Zamilkł i poklepał ją po dłoni. - Tak bardzo chciałem, żebyś poznała Charlotte.
- To bardzo miło z twojej strony, Jeremy - odparła Meggie, chłodna i zdystansowana, nie ta, która leżała w potłuczonych kawałkach na ziemi.
Kiedy kilka minut później zaczęło padać, nawet nie mrugnęła, uśmiechnęła się tylko - najpierw do Jeremy'ego, a potem do Charlotte, i powiedziała: - Jest zbyt brzydka pogoda, żeby jeździć. Do widzenia.
- Do wieczora! - zawołał za nią Jeremy.
Nie obejrzała się. Gdy w końcu przekroczyła próg posiadłości miejskiej Sherbrooke'ów, jej piękny strój był cały mokry, a kapelusz zniszczony. Darby rzucił jej jedno spojrzenie i zawołał:
- Panienko!
Kiedy Alex wyłoniła się z biblioteki i zobaczyła Meggie ociekającą wodą w przepięknym, wyłożonym marmurem holu, wiedziała, że stało się coś bardzo złego. A jako że nie była głupia, pojęła od razu, iż ma to jakiś związek z Jeremym Stanton - Grevillem.
* * *
Meggie nie chciała widzieć ani Jeremy'ego, ani Charlotte nigdy więcej i to już do końca życia. Nie, tylko Charlotte.
Kochała go tak długo. Nieważne, że nie myślała o nim zbyt wiele przez ostatnie lata. Uczucie drzemało uśpione, czekając, aż Meggie dorośnie, by odrodzić się z całą mocą, kiedy będzie gotowa do zamążpójścia. I oto nadeszła ta chwila, a los zesłał Jeremy' ego do Londynu jakby specjalnie dla niej.
Tylko że on na nią nie czekał.
W tym momencie postanowiła sobie, że już nigdy nie spojrzy na żadnego mężczyznę z głębszym zainteresowaniem. Zostanie czołową trenerką kotów. Będzie najlepsza w swojej branży. Poświęci życie zwierzętom, rodzicom i braciom. Zawahała się, jednak tylko na chwilę. Nie będzie tak źle. Może kiedy lady Daumtry odejdzie na emeryturę, to ona stanie na podium toru wyścigowego McCaulty i zawoła „Wypuścić koty!”.
Do kolacji ubrała się przepięknie. Wiedziała, że nie mogłaby wyglądać lepiej niż w tym właśnie momencie.
Spojrzała w lustro i uśmiechnęła się do siebie.
- W bladym różu prezentuje się panienka zachwycająco - odezwała się zza pleców Timma, służąca ciotki Alex.
- Dziękuję, Timmo.
- Ach, i fryzura jest wprost idealna! Dobrze się spisałam, czesząc panienkę, nie ma co! - Pstryknęła palcami.
Meggie starała się uśmiechnąć i wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu, lecz okazało się to zbyt trudne.
- Dziękuję, Timmo.
Na dole przy schodach zastała Darbiego, jakby czekał specjalnie na nią, co zresztą nie mijało się z prawdą i pozwoliła mu poprowadzić się do salonu.
Jeremy Stanton - Greville i panna Charlotte Beresford już tam byli. Wuj Douglas, bez jej wiedzy, zaprosił go na kolację. Na jej widok Jeremy natychmiast wstał.
- Nie masz już trzynastu lat, Meggie - rzekł, podchodząc do niej. Ucałował jej rękę, objął ją, a potem cofnął się o krok. - Wyglądasz przepięknie.
- Dziękuję, Jeremy.
Dostrzegła jednak, że nie potrafi utrzymać wzroku na jej twarzy dłużej niż przez ułamek sekundy, no, może przez dwa. Już po chwili bowiem jego spojrzenie powróciło do Charlotte. Wyglądała jak księżniczka, siedząc spokojnie w pięknej sukni, i choć jej dekolt nie mógł się równać dekoltowi ciotki Alex, odsłonięte krągłości młodego, białego ciała z pewnością przyprawiłyby każdego mężczyznę o szaleństwo. Zwróciła się do Charlotte:
- Dobry wieczór, panno Beresford. Charlotte zaśmiała się wdzięcznie.
- Dość tych formalności. Niedługo będziemy rodziną. Mów mi Charlotte. Meggie nie mogła odpowiedzieć:
- Nie, ty żałosna lafiryndo z ogromnymi piersiami, mam jedynie ochotę przebić ci serce. Uśmiechnęła się więc tylko i skinęła głową.
- Nie, niezupełnie będziemy rodziną. Jeremy nie jest moim kuzynem z krwi - powiedziała, po czym przeniosła całą uwagę na ciotkę i wuja.
Meggie nie pamiętała zbyt wiele z tego wieczoru, gdy następnego dnia rano jechała na swej klaczy u boku wuja i ciotki. Była na wpół przytomna. Pochyliła nisko głowę nad lśniącą szyją kasztanki i pozwoliła wiatrowi gwałtownie targać jej włosy. Chciała wracać do domu, ale wiedziała, że nie może. To by zmartwiło ojca i Mary Rose, nie mówiąc już o wuju Douglasie i ciotce Alex, którzy czerpali taką radość z przygotowań do jej debiutu. Zadali sobie tyle trudu, pomagając jej, dbając, by się wyśmienicie bawiła podczas swojego pierwszego sezonu w Londynie.
Lecz najgorsze było to, że gdyby wyjechała, z pewnością domyśliliby się przyczyny i prawdopodobnie nigdy by tego Meggie nie zapomnieli. Tak więc pozostanie i będzie się cieszyć przyjęciami. Do diabła, będzie się delektować każdą chwilą przez następne dwa miesiące.
Przygryzła wargę, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Już nigdy nie zapłacze przez żadnego mężczyznę.
Nie podejrzewała, by ciotka i wuj zdawali sobie sprawę z jej uczuć do Jeremy'ego, i dziękowała Bogu, że o niczym im nie wspomniała. Meggie musiała być radosna, roześmiana i powtarzać, jak dobrze się bawi.
Zaś w głębi duszy chciało jej się wyć do spowijających niebo szarych chmur, wiszących tuż nad jej głową.
Meggie Sherbrooke została okrzyknięta osobliwością sezonu 1823. Cieszyła się największym zainteresowaniem pośród rzeszy debiutantek i wychwalano ją do tego stopnia, że popularność z łatwością mogłaby uderzyć jej do głowy i zmienić ją w przemądrzałą pannicę. Adoratorzy ustawiali się za nią sznurem - takie niedorzeczne słowa usłyszała pewnego dnia Meggie z ust lady Ranleigh na temat dżentelmenów, którzy nie dawali jej spokoju, i pewnie by się nawet zaśmiała, gdyby choć trochę ją to obchodziło.
Czterech młodzieńców poprosiło wuja Douglasa o rękę Meggie, wszyscy - godni uwagi dżentelmeni, i o każdym z nich wuj poważnie rozmawiał z bratanicą. Gdyby któryś ją zainteresował odesłałby go z wizytą do Tysena, Meggie jednak tylko kręciła głową, gdy jej o nich opowiadał.
- Syn lorda Marchama, Lancelot, jest wyjątkowym młodym człowiekiem, Meggie i wygląda na całkowicie tobą oczarowanego. To naprawdę nie jego wina, że nosi tak pechowe imię.
- Nie, dziękuję, wujku Douglasie - odparła tylko i podobnych słów użyła w odniesieniu do pozostałych kandydatów.
Douglas pisał do Tysena i Mary Rose co najmniej raz w tygodniu. Jego pierwsze listy opisywały sukcesy Meggie, kolejne zaś zdradzały całkowity brak zainteresowania Meggie adoratorami, którzy wychwalali jej urocze niebieskie oczy Sherbrooke'ów, piękne włosy Sherbrooke'ów i nieco roztargnione spojrzenie. Wielebny Tysen i Mary Rose przybyli do Londynu w ostatnim tygodniu maja, oboje poważnie zmartwieni. Meggie uścisnęła ojca i poczuła jego dłoń, delikatnie głaszczącą ją po plecach. Podziałało to na nią tak kojąco, że wyszeptała mu do ucha:
- Proszę, papo, chcę wracać do domu. Rozluźnił uścisk, lecz nie wypuszczał jej z objęć. - Spotkałaś mężczyznę, który nie odwzajemnił twoich uczuć.
Bardzo mi przykro z tego powodu. - To było wszystko, co powiedział, nie dodał nic więcej i Meggie zastanawiała się, skąd mógł wiedzieć. Miała nadzieję, że nigdy się nie dowie, o jakiego mężczyznę chodzi.
- Być może - odparła. - Papo, chcę do domu.
- Dobrze, kochanie. Pozwól tylko, że pokażę Mary Rose kilka miejsc w Londynie, daj nam tydzień - wiesz, jak uwielbia teatr - a potem wrócimy do domu.
* * *
Drugiego czerwca Sherbrooke'owie powrócili do Glenclose - on - Rowan.
W październiku każdy Sherbrooke w Anglii zjawił się w Eagle's Chase, w Somerset, wiejskiej posiadłości Beresfordów, na ceremonii zaślubin Charlotte Beresford i Jeremy'ego Stanton - Greville'a.
Wesele zorganizowano z wielką pompą. Wzięły w nim udział wszystkie dzieci wuja Rydera i, ku ogólnemu rozbawieniu, wszystkie bez wyjątku zaczęły bić głośno brawo, gdy pastor pozwolił Jeremy'emu pocałować pannę młodą.
Marzec 1824 Glenclose - on - Rowan
Meggie Sherbrooke wyszła z kościoła w ślad za swoją macochą, Mary Rose Sherbrooke. Po jej lewej stronie szedł Alec, a po prawej, trzymając ją za rękę, maszerował Rory. Przyciągnęła go do siebie, żeby mogli zająć miejsce w szeregu żegnającym wiernych. Mała rączka Rory' ego była sucha, a twarz promieniała radością i zdrowiem. Miał tylko trochę lepkie dłonie.
Nastały ciężkie czasy dla miasta. W ostatnim tygodniu zmarło na febrę troje dzieci i wszystkie trzy pogrzeby odbyły się w tym samym czasie, trzy dni temu. Tysen spędził mnóstwo czasu z rodzicami w żałobie. Dziś, w niedzielny poranek, w oczach wszystkich malowało się przerażenie. Przyszli do kościoła, gdyż potrzebowali pocieszenia. Kazanie ojca było jednocześnie wzruszające i praktyczne, dało każdemu rodzicowi poczucie spokoju i opanowania, które tak bardzo były im potrzebne. Mówił głębokim, przekonującym głosem:
- Wiem, że wszyscy boicie się, że choroba zaatakuje wasze dzieci. Wiem, bo patrzę na moich własnych chłopców i modlę się żarliwie, by Bóg ich oszczędził. Zrozumiałem jednak, że nie jestem w całej tej sytuacji bezradny, że Bóg dał mi rozum oraz wystarczającą ilość zdrowego rozsądku i determinacji, by stawić temu czoło. Oczywiście, podobnie jak wy wszyscy, chcę chronić moje dzieci najlepiej jak potrafię. Rozmawiałem z doktorem Dreyfusem. Uważa, że powinniśmy być czujni, że febra może uderzyć ponownie. Chce, żebyśmy przez najbliższy tydzień nie wypuszczali dzieci z domu, trzymali je w cieple i spokoju. Najprawdopodobniej będą się strasznie nudzić i wręcz najdzie was ochota, żeby je udusić, ale musicie wytrzymać. - Uśmiechnął się, gdy wierni odpowiedzieli mu cichym śmiechem. - Módlmy się do Boga, by to wystarczyło. Bóg dał nam siłę, hart ducha, umiejętność radzenia sobie z chorobą, a kiedy trzeba i ze śmiercią. Nikt z nas nie jest w tej walce sam. Poczynając od dzisiejszego popołudnia, doktor Dreyfus odwiedzi każdą rodzinę i zbada każde dziecko. Przetrwamy to razem jako wspólnota, jako miasto.
Jego kończąca nabożeństwo modlitwa chwyciła Meggie za serce, dodała otuchy i nadziei. Wychodząc z kościoła, wierni zwracali się przyciszonymi głosami do pastora, który stał z rodziną przy głównych drzwiach i podawał wszystkim dłoń na pożegnanie oraz głaskał po główce każde dziecko. Od kilku dni w wikariacie przebywał Leo. Przyjechał z Oksfordu odwiedzić rodzinę po dwóch miesiącach nieobecności. Wciąż miał bzika na punkcie koni i pragnął dołączyć do kuzyna, Jeremy'ego Stanton - Greville'a, w jego stadninie w Fowey, by nauczyć się wszystkiego w tej branży, co, jak pisał sam Jeremy w liście, stawiało ich w dość niecodziennej sytuacji, jako że on sam również jeszcze się uczył. Leo powiedział im także, że żona Jeremy'ego, Charlotte, spodziewa się dziecka.
Meggie nie skomentowała tej wiadomości. Nie wyraziła też opinii na temat planów brata, który zresztą i tak nie pytał jej o zdanie.
Jeśli zaś chodzi o Maksa Sherbrooke'a, studenta łaciny, który wreszcie przewyższył macochę w znajomości języka, oznajmił, że planuje pójść w ślady ojca i wdziać sutannę. Sam Tysen przyznał, iż ojciec znacznie różnił się od syna, dzięki Bogu. Max samą swoją obecnością przywoływał uśmiech na usta każdego, podobnie jak wuj Ryder, a śmiech to wspaniała rzecz. Tysen odkrył go dopiero po poznaniu Mary Rose. Teraz cieszyła go świadomość, że syn sprowadzi radość i wesołość do swojej przyszłej wspólnoty. Meggie uniosła głowę na dźwięk nieznanego głosu, męskiego głosu, którego nigdy wcześniej nie słyszała i zobaczyła, że, w rzeczy samej, stał przed nią zupełnie obcy mężczyzna. Był młody, miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, wysoki, wyższy od jej ojca, a może nawet i od wuja Douglasa, i mroczny jak bandyta w bezksiężycową noc - ciemnowłosy, z ciemnymi oczami i o śniadej cerze. Musiał ostatnio spędzić dużo czasu na morzu.
Był nawet wyższy od Jeremy'ego, którego żona spodziewała się dziecka. Nie, nie, musi odpędzić od siebie te bolesne myśli.
Rory pociągnął ją za spódnicę. Spojrzała w dół i ujrzała, że pozostałości długiego cukierka, którego Mary Rose mu dała, żeby zająć go czymś podczas kazania, malec trzyma w lewej, a nie w prawej dłoni, jak zawsze polecała mu matka. Teraz lewa rączka chłopca była równie lepka jak prawa, podobnie spódnica jej pięknej, nowej sukni.
- Och nie, Rory, tylko popatrz na moją suknię. Jak mogłeś?
Rory potrząsnął główką, a w jego wielkich oczach zaczęły zbierać się łzy. Wyszeptał, że nie wie, jak mógł to zrobić. Zaczął gorączkowo oblizywać palce, powtarzając między każdym liźnięciem: - Przepraszam, Meggie.
Następnie złapał spódnicę, przytknął ją sobie do ust i począł ssać lepki materiał.
Meggie nie mogła się powstrzymać. Cały gniew nagle wyparował. Wybuchła śmiechem i wzięła Rory'ego na ręce.
- Kochanie, jak mogłabym się kiedykolwiek na ciebie gniewać? Jesteś taki uroczy.
- Zastanawiam się - powiedział nieznajomy mężczyzna - czy moja matka kiedykolwiek trzymała mnie w ten sposób i mówiła, że jestem kochany i uroczy. Jakoś sobie nie przypominam.
Meggie spojrzała na niego, nie przestając się śmiać.
- Nie jestem jego matką, co, jak sądzę, ustrzeże go przed laniem, gdyż ja nie potrafię oprzeć się jego wdziękom.
- Lordzie Lancasterze - rzekł Tysen swobodnie - to moja córka, Meggie, i najmłodszy syn, Rory.
Cukierek zwykle ucisza go podczas nabożeństwa, czasem jednak zapomina, jak się z nim obchodzić, i oto rezultat. Meggie, moja droga, przedstawiam ci lorda Lancastera. Niedawno powrócił do Anglii, żeby przejąć obowiązki po ojcu i zająć się majątkiem.
- Och - odparła Meggie - lord Lancaster. Jak to dziwnie brzmi. Ojciec Jego Lordowskiej Mości był już dość wiekowy i na dodatek przygłuchy pod koniec życia. Bardzo mi przykro z powodu śmierci ojca, wasza lordowska mość - zamilkła na chwilę i mocniej przytuliła Rory'ego. - Jednakże - dodała po chwili - umarł jakieś siedem miesięcy temu, gdy pana tu nie było.
- Zgadza się.
Nie dodał nic więcej, nie tłumaczył się, pomyślała Meggie, ponieważ to nie jej sprawa. Bardzo zgrabnie pokazał, gdzie jest jej miejsce. Mimo wszystko jednak wydawało się to dziwne. Nigdy nie słyszała, by sam lord Lancaster choć słowem wspominał, że ma syna, choć służba czasem wspominała o istnieniu dziedzica. O ile jej wiadomo, nowy lord Lancaster nigdy nawet nie mieszkał z ojcem w Bowden Close. Szkoda, że w niektórych rodzinach dzieją się takie rzeczy.
- Witamy w domu, wasza lordowska mość - dodała, ukłoniła się i ruszyła z Rorym do wikariatu. Obok niej szła matka Rory'ego, wycierając lepkie ręce syna chusteczką zamoczoną w studni, która znajdowała się na skraju cmentarza. Kiedy stary lord Lancaster w końcu wyzionął ducha - atak serca, jak stwierdził doktor Dreyfus, Meggie w pewnym sensie opłakiwała jego odejście. Znała go przecież całe swoje życie. Dlaczegóż, zastanawiała się, syn nigdy nie odwiedził ojca?
Po chwili znów skupiła całą uwagę na Rorym, którego mama bawiła się w chowanego, co raz to skrywając się za jego czystymi już rączkami. Jakieś dwadzieścia metrów dalej obejrzała się przypadkiem za siebie i dostrzegła, że lord Lancaster wciąż stoi nieruchomo z ramionami skrzyżowanymi na piersi i intensywnie się w nią wpatruje.
Był wysoki, pomyślała znowu, i ciemniejszy niż bezksiężycowa noc. Coś w tej jego mroczności wzbudzało w niej dziwny niepokój. Sprawiał wrażenie, jakby widział ich wszystkich bardzo wyraźnie, sam jednak pozostając w ukryciu, chowając się w cieniu. Zaczynała ulegać jego urokowi - niezbyt obiecujące jak na damę, która z pewnością pozostanie miejscową starą panną.
Meggie po raz kolejny zobaczyła Thomasa Malcombe'a, lorda Lancastera, w piątkowy wieczór, kiedy to Strapthorpe'owie urządzili u siebie małe muzyczne soiree - jak uparła się z francuska nazywać ten rodzaj przyjęć pani Sturbridge, ku ogromnemu niezadowoleniu i irytacji małżonka.
Pani Strapthorpe, teraz znacznie bardziej wygadana, od kiedy jej córka Glenda wyszła za mąż i opuściła dom, natychmiast odciągnęła Mary Rose i Meggie na stronę i powiedziała w pośpiechu, pusząc się z dumy i zadowolenia:
- Pani Bittley powiedziała mi, że on nie przyjmuje zaproszeń, twierdzi, że jest samotnikiem, i możliwe, że teraz się wstydzi, iż ani razu nie odwiedził ukochanego ojca przez dwadzieścia lat. Niektórzy ludzie z okolicy pamiętają małego chłopca i lady Lancaster, ale oboje bardzo szybko zniknęli. Słyszałam plotki, że hrabia rozwiódł się z żoną. Co o tym myślicie? Ale teraz ten wspaniały młodzieniec - hrabia - jest tu, na moje zaproszenie, bo i tak też powiedziałam panu Strapthorpe'owi, napisałam do niego bardzo elegancki liścik, a on przyjął moje zaproszenie za pośrednictwem równie eleganckiego bileciku - ach, mówię wam, jakie ma zgrabne pismo - no i lord Lancaster zjawi się tu dziś, możecie to sobie wyobrazić? Tak, dorwałam go. Jest taki przystojny i najwyraźniej dumny. Nie, nie zrozumcie mnie źle, wcale nie jest sztywny, po prostu zna własną wartość i oczekuje od innych, by też ją znali. Tak, będzie tu dziś, i myślę, że to za sprawą mojego eleganckiego zaproszenia i mojego wspaniałego pomysłu, by urządzić muzyczne soiree. Dżentelmen jego pokroju niechybnie musi ulec pokusie tak eleganckiej propozycji. Tak, ten wieczór jest wręcz stworzony do zaspokojenia jego gustów. Sprowadziłam sopranistkę z samego Bath - ostatnio występowała w imponującej posiadłości miejskiej lorda Lavera na Royal Crescent. Wyciąga wysokie C z zadziwiającą regularnością i energią. Taka szkoda, że Glenda wyszła już za mąż, i to tylko za wicehrabiego, tym większa szkoda, ale nie chciała czekać, zwłaszcza że nasz drogi pastor Sherbrooke został pożarty przez drogą Mary Rose, a więc stało się. Oczywiście, nie mogła też czekać na lorda Lancastera, gdyż jest praktycznie jego rówieśniczką, a dama niezamężna w tak zaawansowanym wieku głosiłaby światu, że istnieją jakieś poważne problemy albo z portfelem jej ojca, albo z jej twarzą.
Wyrzuciwszy z siebie cały ten potok słów, pani Strapthorpe złapała wreszcie oddech, otrzepała satynową spódnicę i pomaszerowała w stronę misy z ponczem, by chronić ją przed mężem, który był gruby, miał trzy podbródki i uwielbiał porządnie się napić, a potem zasnąć, chrapiąc głośno w fotelu.
- To takie drażniące dla gości - zwykła mawiać pani Strapthorpe.
- Ta kobieta zawsze mnie fascynowała - powiedziała Meggie, podążając wzrokiem za ich gospodynią. Zaśmiała się pod nosem. - Z jej wypowiedzi można by sklecić cały rozdział książki, Mary Rose, a ani na chwilę nie straciła wątku. Pamiętasz, jak zaraz po waszym ślubie papa przyprowadził cię tu z wizytą? Mary Rose wzdrygnęła się.
- Glenda - ciągnęła Meggie - kazała mu zaprowadzić się do oranżerii - okropnie dusznej i cuchnącej - i zażądała wyjaśnień, dlaczego poślubił ciebie, a nie ją.
- Właściwie to chciałam zatańczyć na jej weselu - powiedziała Mary Rose, uśmiechając się na to wspomnienie. - Cieszyło mnie, że wreszcie nie będzie już rzucać tych pożądliwych spojrzeń twojemu ojcu. Wiesz, że ma teraz trójkę dzieci?
- Takie rzeczy się zdarzają - odparła Meggie z szerokim uśmiechem. - W końcu ty i papa daliście mi Aleca i Rory'ego.
Przypomniała sobie, że wkrótce Jeremy też zostanie ojcem. Jednak nie ojcem jej dziecka. Nie, nie miała zamiaru o tym teraz myśleć.
- Och, zaczyna się muzyczne soiree. A tam jest twój biedny papa, w szponach dziedzica Bittleya, którego żona nie zdołała go zwabić na swoje wytworne przyjęcie w zeszłym tygodniu.
- I to mu się chwali. Ostatnio pani Bittley - ten stary babsztyl - dzięki Bogu, nieco się do ciebie przekonała.
- Tak, teraz przeważnie jest dla mnie miła, w przeciwieństwie do mojej własnej ukochanej teściowej, twojej poczciwej babki, która wciąż uparcie powtarza Tysenowi, że poślubił dzikuskę z gorszącymi włosami. A potem patrzy na Aleca, który też jest rudy.
Mary Rose, wciąż uśmiechając się szeroko, podeszła do męża i dotknęła delikatnie jego rękawa. Tysen odwrócił się natychmiast i wziął ją za rękę.
Meggie zajęła miejsce obok macochy, przy przejściu. Nienawidziła momentów, w których śpiewaczka nadymała się jak balon, by wydać z siebie wysokie C. Jeśli zachodziła taka potrzeba, jeśli wysokie dźwięki stawały się dla niej nie do zniesienia, najzwyczajniej w świecie wymykała się do ogrodów. Tak też było i tym razem. Przy szóstym wysokim C niemal pękły jej bębenki, a od wibracji chwycił ją skurcz w stopach. Znała posiadłość Strapethorpe'ów jak własną kieszeń. Udała się głównym korytarzem do oranżerii, dumy i chluby pana Strapthorpe'a, jedynego pomieszczenia, którego wszyscy unikali ze względu na panującą w środku duchotę i dławiący zapach kwitnących kwiatów. Przypuszczała, że ogród musi być teraz pełen uciekinierów. Była ogromnie zaskoczona, gdy usłyszała za plecami głos:
- Podejrzewam, że szuka tu pani schronienia? Meggie odwróciła się tak szybko, że niemal potknęła się o własną suknię. Dla podtrzymania równowagi chwyciła łodygę krzewu różanego i jęknęła z bólu, gdy cierń przebił jej opuszkę palca.
- Wasza lordowska mość świetnie to ujął. Ojej, ukłułam się.
- Mnie również wypłoszył ten sopran. Przepraszam, że panią przestraszyłem. Proszę pokazać, co sobie pani zrobiła.
Lord Lancaster wyciągnął z kieszeni białą chusteczkę, ale nie wręczył jej Meggie. Zamiast tego chwycił dłoń dziewczyny, dostrzegł zbierającą się grubą czerwoną kroplę, uniósł jej palec do ust i wyssał krew z ranki.
Meggie nawet nie drgnęła.
Czy on naprawdę właśnie wyssał krew z jej palca? A potem go polizał? Jakże dziwne uczucie. Bardzo dziwne.
Uniosła głowę i spojrzała na niego, wciąż milcząc, podczas gdy on owinął jej palec chusteczką i ucisnął rankę kciukiem. Meggie była bardzo wysoka jak na kobietę, a mimo to musiała zadrzeć głowę, i to dość znacznie. Czy rzeczywiście był tak przystojny, jak twierdziła pani Strapthorpe? Może mogłaby go za takiego uznać, ale sęk w tym, że to nie Jeremy.
- Czytałam, że wampiry wysysają krew - powiedziała, delikatnie marszcząc czoło. - Kiedy wybija północ, wampir zatapia kły w szyi ofiary. Brzmi to dość dramatycznie. Usłyszała intrygujący, głęboki śmiech, którego mroczny ton idealnie pasował do całej jego postaci.
- Tak, ja również czytałem opowieści o wampirach. Jednak jako że poznała mnie pani w kościele w środku dnia, może być pani pewna, że nim nie jestem. - Wyszczerzył do niej zęby w charakterystycznym uśmiechu.
- Widzi pani, nie mam też żadnych kłów. No dobrze, to powinno wystarczyć. Przepraszam, że panią wystraszyłem, panno Sherbrooke. Cudowne białe zęby, zupełnie jak Jeremy'ego. Dość, musi wreszcie przestać o nim myśleć. Potrząsnęła głową i rzekła:
- Nic mi nie będzie. Nawet udało mi się przetrzymać koncert, dopóki to ostatnie wysokie C niemal nie zwaliło mnie z fotela.
- Podobno tak imponujące płuca są teraz w modzie.
- Gdzie? Zaśmiał się znowu, a potem zamilkł, jakby sam zdziwiony swoją reakcją.
- A wie pani, że nie jestem pewny? Przez ostatnie pięć lat prawie nie przebywałem w Anglii. Chyba zdawało mi się, że głupcy z Londynu uwielbiają takie występy.
- Spędziłam w Londynie tylko jeden sezon, wasza lordowska mość. O ile zdążyłam się zorientować, było tam naprawdę niewielu entuzjastów włoskich sopranów. Większość osób, które widziałam na wieczorkach tego typu, była na tyle miła, żeby wytrzymać do końca w stoickim spokoju. Och, a pani Strapthorpe była święcie przekonana, iż to właśnie za sprawą jej muzycznego soiree zjawił się pan tu dzisiaj; soiree i eleganckiego zaproszenia, które panu wysłała. Jest z siebie bardzo zadowolona.
- Dobry Boże. Choć właściwie chciałem się tu dziś zjawić.
- Lecz nie z powodu zawodzącego sopranu?
- Nie, nie przyszedłem z powodu muzyki. Meggie uniosła brew.
- Nazywam się Thomas Malcombe.
Brew Meggie wciąż pozostawała uniesiona. Roześmiał się. Nie mógł się powstrzymać. Sprawiała wrażenie zupełnie nim niezainteresowanej. Bez zarozumiałości musiał przyznać, że jest pierwszą kobietą nieczułą na jego wdzięki, odkąd osiągnął wiek męski. Było to dość przerażające odkrycie, ta jego własna podświadoma zarozumiałość, i nagle zachciało mu się śmiać z samego siebie.
- No dobrze. Przyszedłem, ponieważ chciałem poznać sąsiadów, ludzi, którzy znali mojego ojca.
- Jestem Meggie Sherbrooke - powiedziała w końcu i znów uniosła lewą brew. - Nie mówi pan prawdy. Proszę wybaczyć mi impertynencję, ale ośmielę się rzec, że nic pana nie obchodzą mieszkańcy Glenclose - on - Rowan.
- Meggie, to bardzo ładne imię. Myli się pani.
- To zdrobnienie od Margaret. Nikt jednak nie mówi do mnie Margaret, i dzięki Bogu. To imię dobre dla matki przełożonej. Wolałabym coś bardziej egzotycznego. Maigret, na przykład. Ale niestety. Nie, naprawdę nie uważam, żebym się myliła. Jeśli jednak tak jest, wtedy obraziłam pana i proszę o wybaczenie.
- Dobrze, a więc zawsze tylko Meggie. Przyjmuję przeprosiny, gdyż mi się należą. Słyszałem, Meggie, że trenujesz koty wyścigowe.
- Tak. - Dostrzegła szklankę stojącą obok orchidei, której liście nagle zaczęły drżeć, prawdopodobnie za sprawą kolejnego wysokiego C. - Właściwie to mój młodszy brat Alec jest zaklinaczem kotów.
- Nigdy nie słyszałem o kimś takim, jak zaklinacz kotów.
- To bardzo rzadkie zjawisko i wszyscy są zgodni, że Alec ma wielki dar. Oczywiście, jeszcze się okaże, czy z czasem utraci go, czy rozwinie. Jednak już kiedy był maleńki, koty lgnęły do niego, zadowolone, że mogą po prostu siedzieć przy nim i słuchać, jak do nich mówi, co zresztą robił bez przerwy. Obecnie pomaga mojemu bratu Leo w trenowaniu naszego cętkowanego kota, Kleopatry. Doskonalą jej skoki. Alec twierdzi, że kotka nie ma jeszcze właściwej motywacji. Jako zaklinacz kotów ustali, czego jej potrzeba, i zapewni jej to, w miarę możliwości.
- Chciałbym zobaczyć go w akcji. Ile ma lat?
- Siedem.
- Wyścigi kotów to wspaniała rzecz i właściwie całkiem nieznana poza granicami Anglii. Słyszałem, że pewni francuscy entuzjaści tego. sportu zorganizowali tam kilka wyścigów, lecz Francuzi byli najwyraźniej zbyt emocjonalni, zbyt niepohamowani i koty nigdy nie załapały, czego się właściwie od nich oczekuje.
Meggie roześmiała się i wzruszyła ramionami, jakby chcąc powiedzieć: „A czego oczekiwałeś?”. Uśmiechnął się znowu.
- Na torze McCaulty - powiedziała - wszystkie koty porzuciłyby swoich właścicieli, gdyby Alec je nagle zawołał. Musi bardzo uważać, żeby niechcący ich nie zwabić.
- Kiedy odbywają się wyścigi? Teraz jest pewnie na to stanowczo za zimno?
- Zaczynają się w kwietniu i ciągną aż do końca października.
- I ty jesteś trenerką.
- O tak, już od dłuższego czasu. W pewnym sensie można mnie nazwać szefem.
- Ach, a więc to ty podejmujesz ostateczne decyzje, decydujesz, które techniki są najbardziej skuteczne? Trenerka - królowa.
- Podoba mi się to określenie. Powiem braciom, że mój nowy tytuł to królowa. Mogą opuścić słowo „trenerka”. Zażądam, by zwracali się tak do mnie, albo pożałują. - Wyglądał na bardzo zainteresowanego, więc dodała: - Właściwie to spędziłam całe jedno lato w stajniach wyścigowych loda Mountvale'a, gdzie szkolili mnie bracia Harker. To oni opracowali technikę latającego pióra.
- Słyszałem o braciach Harker. Podobno mają wyjątkową intuicję przy wyborze najlepszych biegaczy. Na czym polega technika latającego pióra?
- Skręcone pióra przywiązuje się do metrowego patyka. Trzeba nim machać w stronę przeciwną do wskazówek zegara - zawsze w przeciwną, w odległości nie dalszej niż dwa metry. Najwyraźniej ma to działanie hipnotyzujące. Boże, nie chciałam wyjawić panu techniki latającego pióra. To jeszcze wciąż tajemnica. Rozważam jej zastosowanie, jeśli znajdę odpowiedniego kandydata. Och, proszę posłuchać, nic nie słyszę. To dobry znak. Jej liście - dodała, wskazując na orchideę - nie drżą już od wibracji głosu śpiewaczki.
Zaśmiał się. Po prostu nie mógł się powstrzymać. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek śmiał się tyle z kimkolwiek. Życie zawsze było dla niego dość ciężkie.
Meggie zaś miała wrażenie, że śmiał się tylko wtedy, kiedy zaplanował, i z pewnością był to śmiech zimny i wykalkulowany. Przyglądała mu się uważnie, gdy powiedział:
- Postawiłem tę szklankę obok orchidei, żeby wiedzieć, kiedy można bezpiecznie wrócić do salonu. Zobaczmy, czy twój palec pani, przestał już krwawić. Rozwinął chusteczkę i uniósł jej dłoń, by przyjrzeć się bliżej ranie.
- Tak, przestał.
- Dziękuję, wasza lordowska mość - rzekła Meggie. - Z pewnością jeszcze wielu rzeczy nie wiem o świecie, jednak do tej pory nikt nigdy nie wysysał ze mnie krwi. Ani nie lizał mi palca.
Poczuł nagłe szarpnięcie w środku. To pożądanie, które ogarnęło go z całą gwałtownością. Przyjrzał się jej uważnie i pojął, że nie rozumiała prowokującej obietnicy, kryjącej się w jej szczerych słowach; nie zdawała sobie sprawy, że obiecywały, przynajmniej z pozoru, bardzo przyjemne kobiece umiejętności. Nie, to szczera dziewczyna, córka pastora, która dopiero skończyła dziewiętnaście lat.
- Nie? - powiedział w końcu powoli. - A więc przyczyniłem się do twojej edukacji.
- Ojciec będzie się zastanawiał, gdzie jestem - rzekła nagle i odwróciła się do wyjścia. - Z przyjemnością dzieliłam z panem schronienie, wasza lordowska mość. Czy miała zamiar już go opuścić? Kolejny cios dla jego męskości.
- Meggie, proszę, zaczekaj chwilę. Czy wybierzesz się ze mną na przejażdżkę jutro rano? To zwróciło jej uwagę, ale nie zawahała się ani na chwilę.
- Dziękuję za zaproszenie - odpowiedziała uprzejmie - ale nie, nie mam ochoty wybrać się z panem na przejażdżkę jutro rano.
Wyglądał, jakby właśnie otrzymał policzek, jakby po prostu nie wierzył, że miała czelność mu odmówić. Wyglądał na najzwyczajniej w świecie speszonego. Miała ochotę się uśmiechnąć na widok jego urażonej męskiej dumy, nie zrobiła tego jednak. Chciała po prostu odejść. Zrozumiała nagle, że nie powinna była pozostawać tu z nim sam na sam. Źle ją odczytał. Nie chciała żadnego zainteresowania z jego strony, nie chciała zainteresowanie ze strony żadnego mężczyzny. Gdyby działo się to w Londynie, nigdy nie pozostałaby z nim tu sama, ale to był jej dom. Straciła czujność i popełniła błąd.
Dostrzegł, że nagle cofa się przed nim. Nie rozumiał dlaczego. Jeszcze przed chwilą była taka ufna, taka naturalna. Teraz jednak się zmieniła. Pomimo braku entuzjazmu z jej strony nie odpuszczał.
- Słyszałem od mojego zarządcy, staruszka, którego palce same się ruszają, gdy pogoda ma się popsuć, że jutrzejszy ranek będzie wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku. Idealny na poranną przejażdżkę.
- Pan Hengis jest znany w okolicy z przepowiadania pogody. Nie wiedziałam jednak nic o ruszających się palcach. Mam nadzieję, że poranek będzie piękny i spędzi go pan przyjemnie. Ja jednak dziękuję, wasza lordowska mość. Muszę już iść.
- Domyślam się, że dobrze się bawiłaś podczas pierwszego sezonu w Londynie zeszłej wiosny. Masz zamiar powrócić do miasta w kwietniu?
- Nie - odrzekła, nawet nie spoglądając w jego stronę.
Wyczuwała spływającą z niego falami frustrację, ale miała nieodparte wrażenie, że to nie wszystko. Dlaczego tak bardzo chciał z nią być? To nie miało sensu.
- Do widzenia, wasza lordowska mość.
- Mam na imię Thomas. Mogłaby przysiąc, że usłyszała „a niech Clę szlag” wypowiedziane pod nosem.
- Tak, wiem - powiedziała i opuściła pełną odurzających woni, duszną oranżerię Strapthorpe'ów. Stał nieruchomo, wpatrując się w tył jej głowy, gdy pośpiesznie wychodziła ze zbyt ciepłego pomieszczenia. Wspaniałe włosy, pomyślał, mieniące się wszystkimi odcieniami blondu i brązu, takie same jak włosy pastora, jej ojca. Jej błękitne oczy mają też taki sam odcień.
Westchnął i opuścił oranżerię kilka minut po niej. Właściwie to zaczęło mu się już robić niedobrze od obezwładniającej mieszanki kwiatowych zapachów. W dużym holu wejściowym spotkał kilku gości.
Meggie Sherbrooke nie było wśród nich. A niech ją diabli. Nie wyglądał przecież ani nie zachowywał się jak troll. Co jest z nią nie tak? Był dla wszystkich uprzejmy i czarujący. Może nie jeździła konno. Tak, może o to chodzi.
Pewnie była zbyt skrępowana, by się do tego przyznać. Nieważne. Miała dziewiętnaście lat. Jak na kobietę już dawno powinna była wyjść za mąż, przynajmniej rok temu. Co zaś dotyczy jego osoby, był bogaty, młody, zdrowy, a teraz nawet odziedziczył tytuł. Czegóż więcej mogłaby pragnąć niewiasta? Była córką pastora, na litość boską. I trenowała koty wyścigowe.
Meggie bawiła się z Rorym, opowiadając mu historie o słynnych zwycięskich kotach z ubiegłych lat. Najsłynniejszym kotem wyścigowym tego stulecia był Gil ze stajni Mountvale, który dożył wyjątkowo sędziwego wieku i zdechł ze starości zaledwie kilka lat temu.
- Kiedy Gil startował w wyścigach, nikt nie miał przy nim specjalnych szans - mówiła, wręczając Rory'emu małego kotka wyrzeźbionego w drewnie, pomalowanego w barwy charakterystyczne dla maści Gila, na czarno, szaro i biało.
- Widzisz, jak wysoko ma ogon? Koty wyścigowe zawsze chodzą z wysoko uniesionymi ogonami. Podobno to znaczy, że znają swoją wartość, są bardzo dumne i zadowolone ze świata oraz z miejsca, jakie w nim zajmują.
- Meggie?
- Tak, kochanie?
- Źle się czuję.
Meggie zaparło na moment dech. ze strachu.
Odruchowo położyła mu dłoń na czole. Był rozpalony. Gorączka. Jakimś cudem dostał gorączki. Przecież uważali, nie wypuszczali Aleca i Rory'ego na dwór, zabawiali ich w nieskończoność, tak bardzo się o nich troszczyli. A mimo to zachorował.
Wzięła go na ręce, a nie należało to do zadań łatwych, gdyż Rory był dość duży jak na swój wiek. - Chodźmy do mamy.
Nawet nie próbował się wyrwać, jak to zwykle miał w zwyczaju jako wyjątkowo niezależny młodzieniec.
Przeciwnie, opadł bezsilnie, wspierając policzek o jej ramię. To Meggie wystarczyło, by się naprawdę przerazić.
Modliła się żarliwie, gdy szła pospiesznie z pokoju dziecięcego do salonu. Ojciec i Mary Rose siedzieli tam wraz wikariuszem, panem Samuelem Pritchertem.
- Mary Rose - szepnęła, stając w drzwiach. Mary Rose uniosła głowę. Uśmiech na jej twarzy zamarł nagle, gdyż wiedziała od razu, że z jej synem dzieje się coś bardzo złego.
- Och, nie. Nie Rory. O nie - powiedziała tępo. Tysen natychmiast podszedł do Meggie i wziął od niej chłopca.
- Co się dzieje, chłopcze? Czujesz się nieswojo? - Tysen dotknął jego policzków, czoła i poczuł nagły skurcz strachu. - No dobrze - powiedział, zachowując całkowity spokój i opanowanie. - Oddam cię teraz mamie i zaraz wracam. Odpoczywaj sobie.
- Dobrze, papo. Źle się czuję.
- Wiem. Ale ani się obejrzysz, a znowu będziesz ciągnął Meggie za włosy. - Przycisnął syna mocno do piersi i położył mu dłoń na policzku. Potem dotknął policzka Mary Rose, znacznie zimniejszego niż synowski. - Wszystko będzie dobrze. Pójdę po doktora Dreyfusa. Wrócę najszybciej, jak się da. Tysen jeszcze nigdy w życiu nie przemieszczał się z taką prędkością. Nawet nie zauważył, że Meggie biegła u jego boku. Tak bardzo był zamknięty w sobie, tak przerażony, że miał ochotę kląć głośno i bez końca, żeby zapanować jakoś nad potwornym strachem.
- Wszystko będzie dobrze, papo. Zobaczysz - wysapała Meggie, biegnąc teraz z całych sił, a wszyscy schodzili im z drogi.
Dotarli zziajani do domu doktora Dreyfusa w niecałe siedem minut.
Doktor Dreyfus, jak poinformowała ich pani Midderd, doglądał właśnie syna Clayów. Nie, nie gorączka, w tym tygodniu nie było żadnego przypadku, dzięki Bogu, i dzięki panu, pastorze, za wszystkie pańskie modlitwy. Nie, chłopak Clayów złamał nogę, niezwykle ciężki przypadek.
- Jak długo już go nie ma, pani Midderd?
- Co najmniej trzy godziny, pastorze. Czy coś się stało?
- Chodzi o mojego syna, Rory'ego. Ma gorączkę. Pani Midderd, była katoliczka, która przeszła na anglikanizm, poślubiając pana Midderda jakieś trzydzieści lat temu, przeżegnała się pospiesznie. - Poślę go do was, gdy tylko się zjawi, pastorze.
Powróciwszy do wikariatu, Tysen i Meggie stanęli przy łóżku chłopca i przyglądali się, jak Mary Rose obmywa jego maleńką rozpaloną twarzyczkę wilgotną szmatką. Chłopiec ściskał kurczowo matczyną dłoń i szeptał raz po raz, że bolą go kości.
Minęła prawie godzina, zanim doktor Dreyfus wszedł do małej sypialni Rory'ego; najdłuższa godzina w życiu Tysena. Meggie nie ruszyła się ani na chwilę z pokoju. Cały czas trzymała go za rączkę i przemawiała do niego cichutko. Co zaś do Tysena, jakiś czas temu odesłał Aleca z Leo do Northcliffe Rool. Dlaczego nie wysłał ich obu? Nie, jako pastor nie mógł tak sobie po prostu odesłać własnych dzieci w bezpieczne miejsce, podczas gdy nikt inny nie miał takiej możliwości. Przez swoje idiotyczne poczucie moralności mógł teraz stracić własnego syna. Prawdziwy z niego głupiec.
Doktor Dreyfus przyłożył dużą dłoń do czoła Rory'ego, a potem usiadł przy chłopcu i przyłożył ucho do jego piersi. Kiedy podniósł wzrok, dostrzegł na twarzy pastora strach. Pokiwał powoli głową.
- Mam dla niego trochę laudanum. To powinno go uspokoić. Jednak gorączka będzie rosła, pastorze, więc musimy ją zbijać najlepiej, jak się da. - Wstał i wziął Mary Rose i Tysena za ręce. - Proszę mnie posłuchać. Wyliże się z tego. Córeczka Dixona przeżyła, a więc Rory też może. No dobrze, wszystko po kolei. Damy mu teraz laudanum, a potem zaczniemy przecierać go zimną szmatką.
Był prawie świt. Meggie czuwała przy Rorym, przejąwszy dyżur po ojcu godzinę wcześniej. Mary Rose spała na rozkładanym łóżku, które Tysen przyniósł do pokoju chłopca. Wyglądała na wystraszoną nawet podczas snu. Leżała sztywno i co jakiś czas zaciskała nerwowo pięści.
W krótkim życiu Rory'ego zdarzały się już inne choroby, jednak żadna tak przerażająca jak ta. Meggie dotknęła policzków chłopca. Chyba nie były już takie gorące w dotyku. Po chwili małym ciałkiem Rory'ego wstrząsnęły dreszcze, zaczął rzucać się i ściągać z siebie okrycie.
- Nie, nie, kochanie, nie rób tego. Szczękały mu zęby.
- Boże, na pewno ci teraz zimno, prawda? Spokojnie, kochanie, jestem tutaj, zaopiekuję się tobą. Meggie zdjęła z siebie miękki, ciepły szlafrok z aksamitu i owinęła w niego braciszka. Następnie położyła się obok chłopca na maleńkim łóżku i przytuliła z całej siły. Cały czas przemawiała do niego uspokajająco, gładząc go dłońmi po pleckach. Wtem Rory zesztywniał, jęknął i zastygł w bezruchu. O Boże.
Meggie prawie wrzasnęła z przerażenia, gdy nagle poczuła, że chłopiec rzuca się gwałtownie, wciąga głośno powietrze i znów zaczyna oddychać, choć płytko i nieregularnie. Zapłakała, przyciskając go mocno do serca. Tak bardzo się bała. Głaskała go po plecach i powtarzała bez przerwy:
- Rory, trzymaj się, wiem, że potrafisz. Oddychaj, kochanie, oddychaj. Walczył, głośno łapiąc powietrze.
- Meggie, co się dzieje? Meggie sama nie wiedziała, jak jej się to udało, ale opanowała się i wyszeptała:
- Mary Rose, idź po papę. Jest źle, bardzo źle. Idź, szybko. Poślij kogoś po doktora Dreyfusa. Mary Rose zagryzła pięść i wybiegła z pokoju. Po chwili powróciła z Tysenem, który położył się na łóżku i delikatnie wziął syna w ramiona.
- Po prostu nagle przestaje oddychać, papo. A kiedy myślisz, że to już koniec, udaje mu się nabrać jeszcze trochę powietrza. Przecież on długo tak nie wytrzyma.
Tysen nawet nie podniósł wzroku. Trzymał ukochanego synka przy piersi i próbował siłą woli zmusić go do oddychania. Potem wstał i zaniósł chłopca na bujany fotel, który zrobił własnoręcznie dla Mary Rose zaraz po narodzinach Aleca. Meggie i Mary Rose usiadły na łóżku i przyglądały się, jak ojciec - pastor tuli swoje dziecko. Tysen głaskał dłonią pierś syna, uciskał ją i puszczał, próbując pomóc mu w oddychaniu. Wiedział, że powinien posłać po doktora Dreyfusa. Wiedział też, że nie może zrobić dla Rory'ego już nic więcej. Chłopiec albo przeżyje, albo nie. Tysen przemawiał do niego, zachęcał go i się modlił; on, pastor, zawierał porozumienie z Bogiem. Jeśliby tylko mógł, bez wahania zaprzedałby duszę diabłu, gdyby ten zaproponował mu wymianę. Mary Rose wzięła Meggie za rękę.
- On nie może umrzeć, Meggie, nie może.
Meggie skinęła tylko głową, nie będąc w stanie wypowiedzieć słowa. Nie chciała płakać, wiedziała, że nic tym nie osiągnie. Siedziały tak razem, dopóki nie wzeszło słońce, dopóki pierwsze jasnoróżowe promienie nie przedarły się przez kremowe zasłony, by skąpać pokój w nikłym świetle poranka.
W drzwiach ukazał się Samuel Pritchert, by poinformować ich, że doktor Dreyfus miał wypadek; jego powóz przewrócił się i teraz doktor leży w łóżku z obolałymi plecami. Nie może się ruszać. Powiedział, że tak czy inaczej nie mógłby zrobić nic więcej.
Kilka minut później Meggie usłyszała krzątającą się na dole panią Priddle. Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi frontowych. Pani Priddle pojawiła się w drzwiach sypialni Rory'ego; z trudem łapała powietrze.
- Proszę mi wybaczyć, panienko Meggie, przyszedł lord Lancaster. Twierdzi, że to bardzo ważne. Thomas Malcombe? Czegóż, na litość boską, mógł chcieć ten człowiek tak wcześnie rano? Nie miała ochoty wysłuchiwać jego kolejnych zaproszeń na przejażdżkę.
Skinęła głową w stronę ojca i Mary Rose i po cichu opuściła pokój. Po drodze poszła jeszcze do sypialni, by się ubrać. Włożyła starą suknię, spraną, niemal całkiem przetartą na łokciach. Potem pospieszyła po schodach na dół. Nie potrzebowała świecy, zrobiło się już prawie całkiem widno. Stał w głównym holu, odziany w strój do konnej jazdy i wysokie buty. Meggie nie czuła nawet odrobiny chrześcijańskiej życzliwości.
- Czego pan chce?
Ledwo dostrzegalnie skinął głową. Dostrzegła wtedy, że trzyma w dłoni niewielkie zawiniątko. Stanął u podnóża schodów i wcisnął jej tajemniczy pakunek do ręki.
- Rozmawiałem z doktorem Dreyfusem. Powiedział, żeby to zanieść Rory'emu, że nie zaszkodzi. To lekarstwo, jedno z wielu, które mój wspólnik przysłał mi z Genui, z Włoch. To na gorączkę. Czy Rory czuje się lepiej?
- Nie, nie sądzę, żeby z tego wyszedł - odparła Meggie beznamiętnie, gdyż wbrew wszelkim nadziejom tak właśnie czuła w głębi serca. - Co to jest? - spytała, zdzierając papier. W środku znalazła długą, cienką buteleczkę wypełnioną aż po korek ciemnobrązowym płynem. „
- To korzeń leczniczy. Nazywa się maringo. Rośnie nad rzeką na płaskowyżu lawowym na zachodnich zboczach Etny na Sycylii. Może Rory'emu pomóc. Mój człowiek pisze w liście, że ten korzeń jest skuteczny w walce z wysoką gorączką. Proszę, Meggie, podaj to chłopcu jak najszybciej. Wystarczy bardzo niewielka ilość. Potem kolejna porcja co godzinę, dopóki mu się nie polepszy.
Tysen i Mary Rose myśleli, że lekarstwo jest od doktora Dreyfusa. Meggie nie wyprowadziła ich z błędu. Otworzyła usteczka Rory'ego, wlała mu do gardła odrobinę ciemnej substancji i delikatnie rozmasowała palcami szyję chłopca. Wciągnął ze świstem powietrze i kaszlnął, mimo że szczękały mu zęby, a ciałkiem wstrząsały zabójcze dreszcze. Oddychał.
Nikt nie odezwał się nawet słowem. Patrzyli w milczeniu, jak chłopiec walczy o każdy oddech. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Rory dostał drgawek.
Tysen trzymał synka mocno, podczas gdy Meggie próbowała powstrzymać go przed połknięciem lub przygryzieniem języka. Minęła cała wieczność, zanim drgawki ustały. Rory zamarł zupełnie. Mary Rose zerwała się na nogi.
- O Boże, nie! Tysen, on nie może umrzeć, nie może!
- Nie, poczekaj, poczekaj. Meggie modliła się tak żarliwie, jak nigdy. Nie słyszała jego oddechu, nie słyszała, żeby robił cokolwiek.
Umierał. Boże, nie, nie ten uroczy mały chłopiec. Patrzyła, jak ojciec uciska pierś, masuje ją i szepcze nieprzerwanie:
- Oddychaj, Rory, oddychaj.
Meggie uniosła wzrok i dostrzegła stojącego w drzwiach lorda Lancastera. Nie odzywał się. Stał tylko w milczeniu, obserwując rozgrywającą się przed nim scenę, z bladą twarzą i przymkniętymi oczami.
- Dzięki Bogu - odezwał się nagle Tysen z niewysłowioną ulgą w głosie i łzami w oczach. - Oddycha. - Przyciągnął do siebie Mary Rose i trzymał ją i Rory'ego w objęciach.
- Bogu niech będą dzięki, nasz synek znów oddycha. Posadził sobie Mary Rose na kolana, ona zaś trzymała na swoich Rory'ego. Jej białe ręce drżały, kiedy głaskała nimi synka po plecach, miarowymi, okrężnymi ruchami, a Tysen wciąż rozmasowywał mu pierś. W końcu Mary Rose oparła głowę na szyi męża. Pocałował jej włosy, lecz jego ramiona wciąż pozostawały zaciśnięte wokół niej i chłopca. Meggie wiedziała, że nie zapomni tej chwili do końca życia. Rory oddychał, już nie płytko i gwałtownie, ale miarowo i głęboko. Jego oddech z każdą chwilą był coraz bardziej regularny. Policzki nabrały rumieńców, tym razem jednak nie przez gorączkę. Ściągnęła z łóżka koc i owinęła nim całą trójkę.
- Jeszcze jeden, Meggie. Wprawdzie nie ma teraz dreszczy, ale chcę, żebyśmy się wszyscy spocili.
- Jest teraz zupełnie bezwładny, żadnych konwulsji ani drgawek - wyszeptała Mary Rose, a jej głos pełen był nadziei. - Och, Tysenie, myślisz, że on...
- Nie wiem, kochanie, trzymajmy go i siebie nawzajem. Rozcierajmy go i masujmy. To na pewno nie zaszkodzi. To lekarstwo, Meggie - kiedy zobaczysz doktora Dreyfusa, powiedz mu, że zadziałało. Powiedz mu, że wiedziałem, ii: wymyśli coś jeszcze.
- To nie jest lekarstwo od doktora Dreyfusa, papo, tylko od lorda Lancastera. Tysen zamilkł na moment, naprawdę zdezorientowany.
- Podziękuj mu od nas - rzekł po chwili - i powiedz, że lekarstwo zadziałało błyskawicznie. Przekaż mu, że jesteśmy bardzo wdzięczni.
- Dobrze, przekażę - odparła, nie wspominając, że Thomas Malcombe cały czas stoi w drzwiach i ich obserwuje.
Okryła ich od góry do dołu wszystkimi kocami, które znalazła w pokoju. Delikatnie położyła dłoń na policzku Rory'ego. Mogłaby przysiąc, że był chłodniejszy.
- Papo, myślę, że teraz naprawdę zasnął, a jego oddech jest spokojny i regularny. Ojciec uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu uśmiechem i pochyliła się, by ucałować go w policzek.
- Przyniosę wam trochę herbaty. Ach, dobrze, Mary Rose też wreszcie zasnęła.
Jej macocha wyglądała niczym bolesna Madonna z chorym synkiem przytulonym do piersi. Imponujące rude loki kłębiły się jej nad głową, łaskocząc męża w brodę i spowijając jej bladą twarz.
- Modliłem się, dopóki nie zabrakło mi słów - szepnął Tysen. - I póki nie pozostał w mojej głowie żaden błagalny krzyk, Meggie. Myślę, że Bóg wysłuchał mnie i zesłał nam lorda Lancastera z tym lekarstwem.
- Możliwe - odparła Meggie. - Ja też myślę, że lord Lancaster poczuł ogromną potrzebę, by się tu zjawić. Czy to właśnie Bóg nim pokierował? To pocieszająca myśl.
- No dobrze, chcę, żebyś zaniosła lekarstwo do doktora Dreyfusa. Powiedz mu, że najwyraźniej pomogło Rory'emu. Jeśli zachoruje jakieś inne dziecko, wtedy możemy sprawdzić, czy...
- Dobrze, papo. Zapytam lorda Lancastera, czy ma więcej tej substancji. Za jakieś dwadzieścia minut musimy podać Rory'emu kolejną porcję. To powinno wystarczyć, jeśli mu się nie pogorszy. Meggie uśmiechnęła się, wyprostowała i skierowała do drzwi, w których stał Thomas Malcombe i przyglądał się, jak idzie w jego stronę. Stara suknia owijała się jej wokół nagich kostek, a wspaniałe włosy splecione były w opadający na plecy warkocz, z którego wysunęły się niesforne kosmyki i wiły się teraz wokół twarzy. Dała mu znak głową; wycofał się po cichu na korytarz. Czekał na nią przy schodach, a jego twarz pogrążona była w mroku, gdyż poranne słońce skryło się chwilowo za chmurami. Mocno uścisnęła mu dłoń w obu rękach.
- Dziękuję, wasza lordowska mość. Czy to Bóg sprawił, że poczuł pan nagłą potrzebę zjawienia się u nas?
- Być może - odparł Thomas powoli, spoglądając na swoją dużą, ciemną dłoń spoczywającą między dwiema mniejszymi, lecz wcale nie delikatnymi, białymi rączkami.
Dłonie Meggie Sherbrooke miały swój udział w wychowaniu jej braci, trenowały koty wyścigowe i jako należące do córki pastora wykonywały nieskończoną ilość przeróżnych prac. On sam zaś zaczął się zastanawiać, dlaczego przybył tu tak szybko? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział jedynie, że musi to uczynić. Czy to Bóg nim pokierował?
- Paczka z lekarstwami - dodał rzeczowo - dotarła do mnie tuż przed świtem wraz z innymi artykułami. Mężczyzna, który mi ją dostarczył, powiedział, że miał dziwne przeczucie, iż będę tego potrzebował, więc się nie zatrzymywał, tylko natychmiast wyruszył z Eastbourne. Słyszałem, że mały Rory ciężko zachorował, więc od razu to przyniosłem. Myślę, że to posłańcem powodował Bóg.
- Czy ma pan więcej tego lekarstwa?
- O tak. Moi ludzie zaniosą je zaraz do doktora Dreyfusa. Może je trzymać na wypadek, gdyby zachorowało jeszcze jakieś dziecko.
- Wielkie nieba. Niech pan tylko na mnie spojrzy. Nawet nie jestem ubrana. Ach, pani Priddle, proszę zaprowadzić Jego Lordowską Mość do salonu i podać mu śniadanie. Ja zaraz zejdę.
Dwadzieścia minut później Meggie weszła do salonu. Lord Lancaster stał przy płonącym kominku, sącząc herbatę z filiżanki.
- Jesteśmy pańskimi dłużnikami - powiedziała bez wahania, wyciągając ku niemu ręce.
Uniósł ciemną brew. Chciał ją zapewnić, że nic nie jest mu winna, że każdy przyzwoity człowiek na jego miejscu przyniósłby to lekarstwo do wikariatu bez ociągania, ale chciał, by była jego dłużniczką. Nie cała jej rodzina. Tylko ona. Pozwolił jej znów chwycić się za dłonie i powiedział głębokim głosem:
- Jesteś wyczerpana, Meggie. Chcę, żebyś dziś odpoczęła. A jutro, jeśli nie będzie padać, wybierzesz się ze mną na przejażdżkę?
- Tak, wasza lordowska mość - odparła. - Wybiorę się.
Nie mogli udać się na przejażdżkę jeszcze przez dwa kolejne dni. Lało tak bardzo, że w okolicy zaczęto mówić, iż to niebo szlocha. Poranek trzeciego dnia był chłodny i pochmurny. Jednakże pan Hengis stwierdził stanowczo, że nie będzie więcej padać, więc nikt się tym szczególnie nie przejmował. Słońce w końcu wyjrzy zza tych szarych chmur i wszystko będzie dobrze.
Dla Meggie był to piękny dzień. Uwielbiała jeździć konno, czuć silny wiatr znad kanału chłoszczący ją po twarzy, wichrzący włosy, zdzierający jeźdźcom kapelusze z głów wprost pod kopyta jej klaczy. Uwielbiała też mężczyznę jadącego, który Uratował życie jej braciszkowi.
Meggie dosiadała dziś Bohaterki, uroczej gniadej klaczy, której imię, jak poinformowała Thomasa Malcombe'a, zostało dawno temu zmienione. Wcześniej nazywała się Petunia.
- Dlaczego? - spytał.
Meggie nie mogła się powstrzymać od śmiechu. - Widzi pan, tak się składa, że Petunia jest pierwszym koniem, na którym moi trzej bracia i ja uczyliśmy się jeździć. Bohatersko przetrwała czwórkę dzieci. Kiedy Rory podrośnie, też będzie się na niej uczył.
Wciąż jest szczęśliwa i sprawna, więc stwierdziliśmy, że Bohaterka to odpowiedniejsze imię.
- To wyjątkowy koń - przyznał, unosząc czarną brew. - I bardzo wytrzymały. Rory też będzie na niej jeździł? To biedne stworzenie zasłużyło już chyba na emeryturę. Czy nie wymagacie zbyt wiele od jednego boskiego stworzenia?
- Bohaterka jest stworzona dla dzieci, więc proszę nie marnować na nią swojego współczucia - odparła Meggie ze śmiechem i pochyliła się, by poklepać lśniącą szyję klaczy.
Bohaterka odwróciła łeb w jej stronę i zarżała cichutko. Meggie sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej marchewkę. Klacz złapała przysmak i schrupała go, ani na chwilę nie zwalniając kroku.
- Ma prawie dwanaście lat. O ile pamiętam, mój kuzyn Jeremy chciał, żeby miała źrebaka, ale jest już za stara.
Usłyszał delikatną zmianę w jej głosie. Smutek, a może raczej tęsknotę, nie był do końca pewny.
- Jeremy? - zapytał ostrożnie. - Jaki to kuzyn? Meggie wzruszyła ramionami, wyprostowała się i spojrzała na klon rosnący po lewej stronie. Sprawiała wrażenie całkowicie obojętnej.
- Och, Jeremy - rzekła słabym głosem, co tylko zdenerwowało go jeszcze bardziej. - Jeremy tak naprawdę to mój przyszywany kuzyn. Nie łączą nas więzy krwi. Jest szwagrem mojego wuja Rydera Sherbrooke' a. Była najwyraźniej zmieszana. Postanowił na razie pominąć ten temat.
- Słyszałem wiele opowieści na temat twojego wuja. Czy to prawda, że spłodził więcej bękartów niż szejkowie z Arabii?
Meggie wyciągnęła rękę i trzepnęła go w ramię.
- To kara za słuchanie plotek, wasza lordowska mość. Choć, jak sam pan dobrze wie, istnieje wiele okrutnych opowieści na jego temat, podobnie jak na temat mojego drugiego wuja. Jednakże ta o bękartach to bzdura. Wuj Ryder to jeden z najbardziej moralnych ludzi, jakich znam.
- Wybacz - powiedział Thomas - to twój wuj. Nie powinienem był tego mówić tak dosadnie. Tyle że, jak sama powiedziałaś, istnieje zdecydowanie dużo okrutnych opowieści na jego temat. Czyli mówisz, że nie ma domu dla swoich bękartów?
Meggie zrozumiała swój błąd. Poklepała Bohaterkę po grzbiecie, podała jej kolejną marchewkę i rzekła:
- Nie słyszałam tej historii już od dawna. Naprawdę wasza lordowska mość nie wie nic o moim wuju Ryderze?
- Mam na imię Thomas, i zdawało mi się, że wiem.
- Najwyraźniej pan nie wie. Wuj od najmłodszych lat ratował wszystkie dzieci w potrzebie: te, które znajdował w ciemnych uliczkach, te na służbie u okrutnych panów, te bite i głodzone przez rodziców. Wszystkie one nazywają się jego Najdroższymi Dziećmi. Kiedy byłam po raz ostatni w Brandon House w Cotswalds, mieszkało ich tam co najmniej piętnaścioro. To bardzo blisko Chadwyck House, gdzie mieszka wuj z ciocią Sophie i Graysonem, jednym z moich nieznośnych kuzynów. Choć Grayson jest teraz w Oksfordzie. Tę całą historię z bękartami zaczął jeden z politycznych rywali wuja. A jako że ludzie są, jacy są, chcieli w nią uwierzyć, dopóki nie zdali sobie sprawy z jej bezsensowności. Kto przy zdrowych zmysłach umieściłby swoje nieślubne dzieci w ogromnym domu sąsiadującym z posiadłością, w której mieszka jego własna rodzina? To wymagałoby nie lada tupetu, nie sądzi pan?
- W istocie. Najdroższe Dzieci?
- Tak. Tak nazwała je moja ciotka Sinjun, kiedy odkryła jego sekret wiele lat temu. Miała chyba wtedy piętnaście lat.
- Jeśli to wszystko prawda, czemu nikt o tym nie wie? Meggie się uśmiechnęła.
- Ponieważ wuj Ryder jest wyjątkowo powściągliwy w mówieniu o tym, co robi. Uważa to za swoją prywatną sprawę. Bardzo się irytuje, kiedy ktoś próbuje go wychwalać za jego dobre uczynki. Twierdzi, że przygarnia do siebie dzieci, ponieważ sprawiają mu ogromną przyjemność „i nikogo, do licha ciężkiego, nie powinno to obchodzić”. To był cytat.
- Kim był ten rywal polityczny? Ten, który rozpowiedział, że trzyma swoje bękarty pod nosem własnej żony?
- Niejaki pan Redfern, sprawujący wysoki urząd. Puścił tę niedorzeczną plotkę, bo wiedział, że przegra, jeśli tego nie zrobi. Moralność nie należała do jego cnót, a przy wuju Ryderze wyglądał na szczególnie zepsutego. Swego czasu było sporo hałasu w związku z tą całą sprawą. - Meggie przerwała na chwilę, poczuwszy na czubku nosa kroplę deszczu. - Ojej. Pan Hengis chyba się pokłócił z bogami pogody. Jego palce musiały się ruszać nieprawidłowo. Pada. Znowu. Jeśli to będzie dłużej trwało, niedługo zarośniemy pleśnią.
- Tak - przytaknął i uniósł twarz.
Od małego uwielbiał deszcz. Nawet teraz, pomimo spadających z nieba ogromnych ścian wody, które przez ostatnie dwa dni zdołały już przelać ziemię na wskroś.
- Nie - dodał po chwili, marszcząc brwi. - Nie pada. Podobno pan Hengis nigdy się nie myli. To musiała być zabłąkana kropla, nic więcej.
- Kolejna zabłąkana kropla właśnie uderzyła mnie w brodę.
- Nie zadzieraj, pani, podbródka. Zaśmiała się.
- No dobrze, ale widzi pan, nie chcę zniszczyć mojego pięknego kapelusza. Ale wracając do licznych bękartów wuja Rydera. Właściwie to ma jedno dziecko, Jenny. Jej matka zmarła przy porodzie. Bardzo się kochają. Jenny jest żoną Olivera, wzięli ślub zeszłej zimy. Oliver zarządza majątkiem mojego ojca, zamkiem Kildrummy w Szkocji. Jeśli dobrze pamiętam, Oliver był pierwszym dzieckiem, które uratował wuj. Jeśli pozostanie pan w Glenclose - on - Rowan, z pewnością ich pan pozna. Oliver zwykle przyjeżdża z wizytą jesienią. Mam nadzieję, że tej jesieni przyjedzie razem z Jenny.
- Thomas. Tak mam na imię.
- Tak, wiem, ale chodzi o to, że jestem niezamężną młodą panną. Sam doskonale pan wie, że nie powinnam mówić do pana po imieniu, a już tym bardziej nie powinnam jeździć z panem sam na sam wiejskimi ścieżkami. - Uniosła głowę, by nabrać trochę deszczu do ust. - Będę musiała powiedzieć panu Hengisowi, żeby zrezygnował ze swoich paluszków ziemniaczanych, w ramach rekompensaty za swój błąd. Chodźmy do stodoły Martinsów. Stoi tuż za tym wzniesieniem. Nie jest imponująca, ale przynajmniej da nam schronienie przed deszczem. Jeśli dobrze się ustawimy. Nie czekając na odpowiedź, Meggie uderzyła Bohaterkę piętami w boki i zawołała:
- Dostaniesz jeszcze jedną marchewkę, jeśli zabierzesz mnie do środka, nim te wszystkie zbłąkane krople całkowicie zniszczą pióra w moim kapeluszu.
Zdawało jej się, że usłyszała za plecami śmiech Thomasa Malcombe'a, nie odwróciła się jednak. Uśmiechnęła się tylko, pochyliła głowę i przywarła do szyi klaczy. Miał bardzo miły śmiech. Kiedy dotarli do stodoły, Thomas zdał sobie sprawę, że kimkolwiek byli Martinsowie, właściciele owej stodoły, musieli opuścić tę ziemię wiele lat temu, zapewne jeszcze na długo przed jego, Thomasa, urodzeniem. Była to opuszczona, niewielka, całkowicie rozpadająca się konstrukcja, z wiszącymi luźno deskami i częściowo zawalonym dachem - miał nadzieję, że wystarczy miejsca dla całej czwórki. Deszcz zaczął przybierać na sile.
Patrzył, jak Meggie zsiada, przekłada wodze przez łeb konia i prowadzi go do stodoły. Rzucił jeszcze jedno nieufne spojrzenie na konstrukcję, mając nadzieję, że się na nich nie zawali.
- Spróbuję cię uratować, Pen, jeśli coś się stanie - powiedział do swojego dużego, czarnego wałacha. Pen zarżał. Był mądry. Nie chciał wejść do stodoły. Thomas nie mógł mieć mu tego za złe. Dobre trzy minuty zajęło mu przekonanie konia, że ten cholerny dach na niego nie runie. Sam w tym czasie zdążył porządnie zmoknąć.
Kiedy Thomas w końcu znalazł się w środku, zobaczył Meggie Sherbrooke stojącą z klaczą w jedynym suchym kącie. Zdjął płaszcz, otrząsnął się jak zmokły pies i przeczesał dłonią mokre włosy. Z trudem, lecz wystarczyło suchego miejsca dla nich wszystkich.
- Co to są paluszki ziemniaczane?
- Och, to specjalność pani Bartholomew. Kucharki Waszej Lordowskiej Mości.
- A, tak. Ja nazywam ją Morganą.
- Morganą? Jak siostra króla Artura. Czemu pan ją tak nazywa? Z tego, co wiem, pani Bartholomew ma na imię Agnes.
- Nazywam ją tak, ponieważ to czarownica, która próbuje mnie otruć. Jestem o tym przekonany. Ale wracając do tych paluszków ziemniaczanych, za którymi tak przepada pan Hengis. Jeśli go ich pozbawię, czy będzie to dla niego wystarczająca kara za złą prognozę?
- O tak, ręczę za to. Dosłownie skamle, kiedy poczuje, że pani Bartholomew piecze paluszki. Dlaczego kucharka chce pana otruć?
- Wydawało mi się, że chce otruć mojego ojca, ale skoro on już nie żyje, pozostaję tylko ja. Meggie, która do tej pory rozcierała sobie ramiona, próbując się ogrzać, zatrzęsła się ze śmiechu.
- Ma pan rację. Pani Bartholomew faktycznie nie przepadała za pańskim ojcem. Skąd pan wiedział?
- Usłyszałem ją pewnego ranka w kuchni, kiedy chciałem dolać sobie herbaty, a nie mogłem nigdzie znaleźć Torrenta, co zresztą zdarza się nad wyraz często. Służącej z dołu, Tansie, też nie było. O ile mi wiadomo, zadurzyła się w Tobinie, synu rzeźnika. Kiedy wszedłem do kuchni, Morgana ciskała naczyniami i mamrotała pod nosem coś o przeklętych diabelskich sztuczkach i inwazji demonów na ziemię. Wypowiedziała naprawdę imponującą litanię.
- Prędzej powiedziałabym, że była zdenerwowana. Czy mówiła coś jeszcze? Skąd pan wie, że chodziło jej o pańskiego ojca?
- Cóż, parę razy padło z jej ust wyrażenie „stary lord L.” - tak właśnie go nazywa, ukwiecone epitetami w stylu: „nędzna kanalia”, „stary szubrawiec”, „skąpy dziad, który zasługuje na poćwiartowanie”. Wspomniała też coś o podłym losie dla niegodziwców.
- Hmm, ciekawe, o co jej chodziło. Pański ojciec nie należał do rozrzutnych, to prawda, był z tego zresztą znany, płacił jednak lokalnym handlarzom w ciągu sześciu miesięcy od zakupu. Jeśli zaś chodzi o kamerdynera Waszej Lordowskiej Mości, Torrenta, to po prostu już się starzeje i ucina sobie drzemki co najmniej kilka razy dziennie. W alkowie tuż pod schodami, w specjalnym fotelu z trzema poduszkami. Tansie natomiast, jak tylko uda jej się znaleźć trochę czasu, szyje narzuty, piękne narzuty ze skrawków materiałów. Jest bardzo utalentowana. Powinien pan dopilnować, żeby otworzyła własny sklep. Kiedy tylko może, chowa się w małym pokoiku na ostatnim piętrze i szyje. O ile mi wiadomo, Tobin nie ma u niej żadnych szans. Thomas wpatrywał się w nią osłupiały.
- Czy wiesz wszystko o wszystkich lokalnych mieszkańcach?
- Oczywiście. Urodziłam się tu i wychowałam. Choć przez ostatnie kilka lat jeździmy na lato do Szkocji, do zamku Kildrummy. Wszyscy uwielbiamy to miejsce. Wygląda na dzikie i nieurodzajne, ale po przejściu zaledwie kilku kroków oczom ukazują się pola białych wrzosów, potem purpurowych, ach, tyle przeróżnych barw, a wszystkie tak wspaniałe, że ma się ochotę płakać ze wzruszenia. Wasza lordowska mość był kiedyś w Szkocji?
- Mów do mnie Thomas. Tak, byłem w Szkocji wiele razy. Jeździłem do Glasgow w interesach i dalej na północ, do Iverness, gdzie odwiedzałem znajomych i polowałem.
Meggie pochyliła się i podniosła trochę starego siana, które prawdopodobnie leżało tam od co najmniej dwudziestu lat. Zaczęła pocierać nim grzbiet Bohaterki. Thomas zrobił to samo z Pen. Nagle Bohaterka odwróciła łeb i próbowała ugryźć Meggie w ramię. Meggie odskoczyła w ostatniej chwili, potknęła się o brzeg spódnicy i z głośnym śmiechem upadła na pupę.
- Och, teraz już rozumiem. Słoma jest zbyt twarda i drażni jej skórę. Ostrożnie, Thomasie, Pen też może się to nie podobać.
Pen zarżał głośno, nie ruszył się jednak. Meggie uśmiechnęła się od ucha do ucha i otrzepała spódnice z kurzu i suchej trawy.
- Bohaterka próbuje gryźć jedynie dorosłych, nigdy dzieci.
Thomas pochylił się i chwycił ją za rękę. Pociągnął zbyt mocno i oboje wiedzieli, że zrobił to celowo. Meggie zderzyła się z nim całym ciałem. Nigdy wcześniej nie przywierała w ten sposób do żadnego mężczyzny. Zakręciło jej się w głowie.
Jeszcze za wcześnie, pomyślał, ale po prostu nie mógł się oprzeć. I pocałował ją. A właściwie tylko delikatnie dotknął ustami jej ust. Nawet nie drgnęła. Dobrą chwilę zajęło mu zrozumienie, że to jej pierwszy pocałunek.
Dobrze. A więc nie było żadnego Jeremy'ego. Musiał odnieść mylne wrażenie, co przyniosło mu nieskrywaną ulgę.
Właśnie przeżyła swój pierwszy pocałunek i to on go złożył na jej ustach. Wpatrywała się w niego, nawet nie mrugając. Po chwili dotknęła palcami warg, a potem zmarszczyła brwi i cofnęła się o krok.
- Dziwne uczucie - powiedziała, otrzepując mokre spódnice. - Oczywiście nie powinien był pan tego robić, ale trudno. Jestem teraz tylko trochę przemoczona. Wciąż pada.
Patrzyła jak przeczesuje ręką mokre włosy, ładne i grube, może nawet trochę zbyt obfite jak na powszechne gusta.
- Meggie, masz rację, nie powinienem był tego robić, ale to przecież tylko pocałunek, a nie żadna napaść czy poważna próba uwiedzenia. Przepraszam, że tak bezczelnie wykorzystałem sytuację. - Jego głos stał się teraz głębszy i delikatniejszy. Nie mógł powstrzymać tej odrobiny męskiej dumy. - To był twój pierwszy pocałunek. Przeżyłaś ze mną swój pierwszy pocałunek.
- Ha! - żachnęła się Meggie. - Ha, ha, myli się pan. Byłam całowana już wiele razy.
- Thomas - powiedział. - Mam na imię Thomas.
- Tak, wiem. Otóż proszę sobie wyobrazić, że całowałam się z tak wieloma chłopcami, że z trudem wszystkich pamiętam.
- I to wszystko podczas twojego sezonu w Londynie w zeszłym roku?
- Cóż, nie. Jeśli mam być szczera, a chyba powinnam być szczera, skoro mam ojca pastora, dla którego to całe mówienie prawdy jest sprawą dość ważną, wszyscy ci chłopcy byli moimi kuzynami. Widzi pan, kiedy miałam trzynaście lat, poprosiłam ich, żeby mnie pocałowali. Ale tylko tych w moim wieku i młodszych.
- Jeremy jest starszy?
- Tak, jest dużo starszy - odparła.
Nie, tylko nie Jeremy, nie Jeremy. Pragnęła tego wtedy bardziej niż czegokolwiek innego, ale wiedziała, że gdyby ją pocałował, prawdopodobnie osunęłaby się prosto w kałużę u jego stóp, a ojciec byłby zbulwersowany. Zresztą Jeremy z pewnością również by się oburzył na taką prośbę.
- Starsi kuzyni uznali to całe wydarzenie za świetny powód do śmiechu, ale zignorowałam ich całkowicie. O ile sobie przypominała, Jeremy boki zrywał. Dlaczego Thomas zapytał właśnie o niego?
- Co zrobiłaś?
- Ustawiłam wszystkich kuzynów w szeregu. Ten, którego wywołałam, występował naprzód i całował mnie w usta.
Wpatrywał się w nią w osłupieniu. Zadziwiała go jej prostolinijność. Musiała też mieć naprawdę niezwykły tupet. Żeby ustawić kuzynów w szeregu?
- Chciałaś po prostu poeksperymentować?
- W pewnym sensie. Widzi pan, Max i Leo, moi bracia, kategorycznie odmówili całowania. Oznajmili, że będą oceniać, który kuzyn całuje najlepiej. Jednak kiedy teraz o tym myślę, to chyba ja powinnam być sędzią, a nie dwaj chłopcy, którzy jeszcze nie mieli o niczym pojęcia.
Meggie wróciła myślami do tamtego wspaniałego dnia, do szeregu kuzynów, zdenerwowanych, wystraszonych, świadomych, że chodzi o ich reputację, a mimo to chętnych.
- Hmm, wybrali Graysona, syna wuja Rydera. Twierdzili, że Grayson miał najlepszy styl. Wydaje mi się jednak, że wybrali go niezależnie od konkursu. Chodzi o to, że Grayson opowiada niesamowite historie - o duchach, przygodowe, naprawdę przerażające, dziwaczne opowieści. No i na dzień przed konkursem, gdzieś koło północy, opowiedział im historię o duchach, od której jeżyły się włosy na głowie. Mówiła coś o jakimś staruszku. Żona zepchnęła go do studni i pozostawiła na pewną śmierć, ale potem ścigał ją jego duch i robił wiele makabrycznych rzeczy. Max i Leo byli przerażeni, ale przeszczęśliwi i nie mogli się doczekać kolejnej opowieści. Tak więc nawet się nie zastanawiali nad wyborem. Ogłosili zwycięzcę, zanim jeszcze biedny James skończył.
- Niesamowite - powiedział powoli.
Próbował przypomnieć sobie choć jeden wieczór ze swojego dzieciństwa, który byłby choć częściowo tak wspaniały jak ten właśnie opisany. Bezskutecznie. Potem przypomniał sobie, jak Nathan uczył go skakać na główkę z urwiska do oceanu. Thomas miał wtedy dziesięć lat. Potem Nathan wyjechał, wstąpił do armii i zginął w Hiszpanii wiele lat temu. Odpędził od siebie te przykre wspomnienia. - Kim jest James? - zapytał.
- To najstarszy syn mojego wuja Douglasa. James i Jason są bliźniakami. Jest między nimi zaledwie pół godziny różnicy. Kiedyś James zostanie hrabią Northcliffe. Wiedział pan, że to praktycznie najpiękniejsi mężczyźni na świecie?
- Nie, nie wiedziałem. A wtedy jeszcze nie byli? Nie byłaś zadurzona w którymś z nich, kiedy byłaś młodsza?
- O nie. Obaj mają okropne nawyki. Zawsze starałam się uczynić ich lepszymi. Teraz to do ich żon będzie należało zajęcie się ich manierami, oczywiście, jeśli się kiedyś ożenią. Wuj Douglas zawsze narzekał na ich charakter. Są przecież tacy piękni. Trzeba jednak przyznać, że na nieszczęście dla pozostałych mężczyzn, dziś już nie są aż tak niewychowani.
Pozostały im jedynie typowe męskie złe nawyki, których po prostu nie da się wykorzenić. Jednak w głębi serc nie są wcale zepsuci.
- Wcale?
- Nie bardziej niż każdy inny mężczyzna w ich wieku. Przeklinają, ciągle się przechwalają, kradną ojcu brandy, ścigają się po nocach na złamanie karku, zakładają się, kto najdalej splunie, i inne takie. Nie grają na pieniądze, ani nie uwodzą miejscowych panien. Nikt nie chce też ich wydalić z Oksfordu.
Thomas szczerze w to wątpił. Byli młodymi mężczyznami, a tym właśnie zajmują się młodzi mężczyźni, zepsuci czy nie. Może jednak faktycznie okres najgorszych wybryków mieli już za sobą.
- Mogę znów cię pocałować? - A po co?
- Chcę sprawdzić, czy ocenisz mnie wyżej niż swoich kuzynów.
- Ale to było dawno temu, byliśmy wtedy dziećmi...
Pocałował ją. Tym razem nie tylko musnął jej wargi. Pocałunek był bardziej stanowczy i znacznie cieplejszy. Oparł dłonie na jej ramionach i przysunął ją powoli do siebie. Potem otworzył usta.
On naprawdę otworzył usta, pomyślała zbulwersowana Meggie. Jakby zamierzał coś powiedzieć albo coś zjeść, albo wydobyć z siebie jakiś wysoki dźwięk podobny do tego mediolańskiego sopranu. Czuła jego język naciskający delikatnie na jej wargi, ale ich nie rozwarła. Zdziwiona uniosła na niego wzrok. Miał otwarte oczy. Kiedy dostrzegł szok w jej spojrzeniu, odsunął się. Nie odskoczyła, ani go nie spoliczkowała.
- To było bardzo dziwne - odezwała się w końcu. - Wasza lordowska mość mieszkał tak długo poza granicami kraju, że najwyraźniej zapomniał o angielskich zwyczajach. Jestem bowiem pewna, iż to nie może być jeden z nich. Otworzył pan usta i dotknął językiem mojej dolnej wargi, a potem górnej, a potem jeszcze mnie pan liznął. Z pewnością w Anglii takich rzeczy się nie robi. Może tylko w jakichś odległych krajach, gdzie pozwala się na takie nieprzyzwoitości. Musiał się uśmiechnąć.
- Właściwie, Meggie, przysięgam ci, że to zupełnie powszechna rzecz. Dostrzegł, iż nie była do końca gotowa w to uwierzyć.
- A więc to powszechne tam, gdzie mieszkał pan przez te wszystkie lata? Czy ktoś tam tego pana nauczył? W miejscu, w którym pan dorastał.
- O tak, ale nauka wcale nie jest potrzebna. Cóż, może niektórym młodzieńcom przydałoby się trochę wskazówek. Bardziej potrzebna jest jednak praktyka, bardzo dużo praktyki, choć z natury rzeczy jest ona nieunikniona i wpisana w cały proces.
- Jaki proces?
- Proces uprawiania miłości. Całowanie to tylko wstęp. - Och.
- Tak. Robi się to wszędzie. Nawet w Chinach. - Delikatnie gładził dłońmi jej ramiona. Jej aksamitny strój do jazdy konnej wciąż jeszcze był trochę wilgotny. - Meggie, musisz o czymś wiedzieć. W końcu jesteś już kobietą.
- Co takiego?
- To robi się nawet tutaj, w Anglii.
- Jest pan tego pewny? To z językiem?
- O tak.
- Naprawdę i w Chinach, i w Anglii?
- O tak.
Wtedy pojęła: więc Jeremy musi to robić Charlotte. Otwiera usta, kiedy ją całuje. Czy ona też otwiera buzię? Nie, nie myśl już o tym!
- Czy wydało ci się to obrzydliwe?
Meggie zastanowiła się nad tym przez chwilę. Zmarszczyła czoło i zagryzła wargę. Miał ochotę dotknąć palcem jej ust i pieścić je językiem.
- Obrzydliwe nie. Jedynie bardzo dziwne. Boże, ciekawe, czy ojciec i Mary Rose też to robią. Wyglądała na szczerze przerażoną, gdy wypowiedziała te słowa, jakby była gotowa oddać wszystko, żeby je cofnąć, żeby cofnąć sam fakt, iż w ogóle o czymś takim pomyślała. Z trudem powstrzymał się od śmiechu.
- Jeszcze nie postradałem rozumu na tyle, by komentować małżeńskie zwyczaje pastora i jego małżonki.
- Ma pan rację. Ja również nie powinnam - westchnęła Meggie. - Czy to nie srebrzy się blade słońce?
- W istocie. I zobacz, już nie pada.
Nie wiedziała, czy ma czuć z tego powodu zadowolenie, czy rozczarowanie. Był to iście kuriozalny poranek..
- Ciekawe, czy Max i Leo uznali pana teraz za zwycięzcę konkursu.
- Nawet w to nie wątpię - odparł.
Zaśmiała się, ale nie pełnym i radosnym śmiechem. Był on raczej piskliwy i ostrożny, ponieważ wciąż nie przestawała myśleć o jego ustach na swoich, o uczuciu, jakie wzbudziło w niej zetknięcie z jego ciałem i jego wielkie dłonie pieszczące jej ramiona. Wszystko to przerażało ją i fascynowało zarazem. Spojrzał na jej uniesioną twarz i pomyślał: cóż, nauczyłem cię czegoś, co cię niepokoi, ale też ciekawi. To dobry początek.
- Widzisz, żeby mieć pewność, iż wybiorą mnie na zwycięzcę - mówił dalej swobodnie - opowiedziałbym im historię o pokrytych łuską, ziejących ogniem smokach i bezmyślnych rycerzach, którzy nie mieli nic lepszego do roboty i tropili ich jaskinie.
- Obawiam się, że Max i Leo nie dają się już przekupić ciekawymi opowieściami. Właściwie to nie wiem, co by teraz mogło wpłynąć na ich decyzje. To już młodzi mężczyźni i tak naprawdę przestałam się orientować. Cały problem leży w męskim rozumie - jest taki tajemniczy i nieprzewidywalny. Jakby jeden wielki chaos w głowie. - Westchnęła. - Naprawdę starałam się wychować ich jak najlepiej. Max chce zostać pastorem, jak papa, więc nie może być tak bardzo zły, prawda?
- Na pewno nie. Więc mówisz mi, że wychowywałaś swoich braci?
- Tak. Przynajmniej do zaślubin ojca z Mary Rose. Byłam wtedy dziesięcioletnią dziewczynką znacznie większą i silniejszą niż oni. Mogłam ich lać, kiedy tylko na to zasługiwali, czyli dość często, zważywszy, że byli chłopcami i nie mieli za grosz rozumu. Tak, wymagali twardej ręki, dyscypliny i czujnego oka. Leo był wtedy prawdziwym psotnikiem. Nigdy nie zapomnę, jak wyciął cały pas materiału z tyłu mojej sukni. Wrzuciłam Leo w krzaki za ten numer.
Zaśmiał się. Zdał sobie sprawę, że od bardzo dawna nie śmiał się tak szczerze, jak w jej obecności. Wyprowadzili konie ze stodoły. Pen zarżał, zachwycony, że wyszedł w jednym kawałku spod tej strasznej budowli. Z liści ściekała woda, ziemia była miękka i wilgotna. Thomas złożył ręce, by podsadzić Meggie, a ona tymczasem wygładzała spódnice wokół nóg.
- Słyszałem od doktora Dreyfusa - powiedział - że Rory będzie znów biegał i psocił najpóźniej pod koniec tygodnia.
- To prawda. Proszę mi pozwolić sobie podziękować po raz kolejny, wasza lordowska mość.
- Możesz mi podziękować, nazywając mnie Thomasem.
- No... Thomasie, jeśli w ten sposób stawiasz sprawę, to zgoda. Thomas to ładne imię, przyjemne w brzmieniu. Będę go używać. Skoro mnie pocałowałeś, na dodatek używając przy tym języka, to chyba znam cię już wystarczająco dobrze.
- Tak, myślę, że tak, nareszcie. Doktor Dreyfus chce też zbadać wszystkie lekarstwa, które przysłał mi mój wspólnik z Włoch. Poprosił o przysłanie więcej korzenia maringo, żeby sprawdzić, czy można go hodować w Anglii. Jest bardzo podekscytowany całą sprawą.
Meggie tak naprawdę nie słuchała. Thomas Malcombe to nie kuzyn. Znała go tak krótko, a on otworzył. usta, kiedy pocałował ją za drugim razem. To nie Jeremy.
Udało jej się zebrać myśli i powrócić na ziemię - W mieście mieliśmy jeszcze jeden przypadek gorączki i doktor Dreyfus od razu zastosował twój lek. Mała Melissa ożywiła się niemal natychmiast. - Tak, wszyscy mieszkańcy mi o tym mówili.
- Wszyscy mieszkańcy wychwalają cię pod niebiosa. Mężczyźni wznoszą za ciebie toasty w karczmach, kobiety zaś nie szczędzą ci pochwał, od których z pewnością piekłyby cię uszy. Szybko stajesz się lokalnym bohaterem.
- Podoba mi się to - powiedział i położył delikatnie ręce na jej dłoniach. - Chciałbym zobaczyć kanał La Manche.
Meggie uniosła twarz ku blademu słońcu. - Ja również - odparła.
Zastanawiała się, czy nie powinna go znowu pocałować. Czy kobieta również powinna otwierać usta? Albo dotykać językiem jego warg?
Zadrżała. To dla niej zupełnie nowy grunt, bardzo niepewny. Czy chce po nim stąpać? Wyobraziła sobie całującego ją Jeremy'ego, choć wiedziała, że przyprawi ją to o mdłości. Poczuła nagłe ukłucie bólu.
- Może mogłabyś być nieco bardziej konkretna - zaciekawił się Thomas - i opowiedzieć mi, co dokładnie panie mówią o mnie i mojej... wspaniałości. Chciałbym, żeby zaczęły mnie piec uszy. Nigdy jeszcze nie doświadczyłem tego uczucia.
- Nie jestem pewna, czy to taki dobry pomysł - odparła Meggie. - To uwielbienie mogłoby ci za bardzo uderzyć do głowy. To rzekłszy, ruszyła z kopyta.
- To chyba najdłuższy skok Kleo do tej pory - stwierdziła Meggie, jeszcze raz spoglądając na miarkę - Tak, zgadza się. Ponad sto centymetrów. Świetnie, maleńka.
- To dzięki tej nowej metodzie treningu, Meggie - powiedział Alec, nucąc pod nosem. Zaczął głaskać czule kotkę po grzbiecie, od głowy po sam ogon. Kleo mruknęła i wygięła grzbiet w łuk. Głaszcze ją tak, jak Thomas Malcombe głaskał mnie. Przynajmniej miałam na tyle rozumu, żeby nie mruczeć ani wić się pod jego dotykiem.
Ojej, lepiej skoncentrować się na treningu. Owinęła obie wokół dłoni długą jasnożółtą wstęgę. Kleo postrzępiła dobre pół metra materiału, zanurzając w niego pazury, drąc wstęgę wzdłuż na pięć wąskich wstążeczek.
- Może pokonać Pana Korka w sobotę - powiedział Alec.
- Pracowałam z Panem Korkiem i wiem, że jest bardziej wytrzymały. Jak wiesz, jest bardzo podatny na zapachy. Ostatnio wypróbowałam na nim nowy - makrelę.
Posiekałam rybę, dodałam odrobinę czosnku i ususzyłam. Potem zawinęłam wszystko w siateczkę. Biegł jak opętany, próbując zbliżyć się na tyle blisko, by porządnie zaciągnąć się zapachem. Musimy zastąpić tym woń pstrąga.
- Meggie, jestem pewny, że pobijesz braci Harker kreatywnością w metodach szkolenia. Wystawiają trzy koty w tym wyścigu.
- Nigdy nie lekceważ ich pomysłowości, Alec.
Słyszałam, że Jamie, główny trener w stajniach Mountvale, wymyślił nowy limeryk dla Czarnej Rakiety. Jest tak skuteczny, że Jamie musi jedynie stać na linii mety i wyśpiewywać go co sił w płucach, a Czarna Rakieta biegnie do niego szybko niczym pocisk.
- Czarna Rakieta ma złośliwe spojrzenie - stwierdził Alec w zamyśleniu. - Myślę, że Pan Korek powinien utrzeć jej nosa. Muszę się nad tym zastanowić.
Thomas Malcombe przysłuchiwał się rodzeństwu rozmawiającemu o Czarnej Rakiecie i jej zaletach. Podobało mu się to imię. Brzmiało dość groźnie. Kątem oka widział Pana Korka, jego umięśnione, złotobiałe, długie ciało wyciągnięte na słońcu, tylko odrobinę przysłonięte cieniem krzewu różanego pani Sherbrooke. Nigdy nie miał kota, nawet kiedy był małym chłopcem. W okolicy kręciły się jedynie dzikie koty, świetni łowcy myszy.
- Lordzie Lancasterze, jak dobrze pana znowu widzieć. Czy lubi pan cienko krojoną szynkę? To specjalność naszej kucharki. Proszę się do nas przyłączyć i zjeść z nami lunch. Na dźwięk kobiecego głosu odwrócił się i dostrzegł wyłaniającą się zza rogu domu panią Sherbrooke.
- Dzień dobry, pani Sherbrooke. Przyszedłem tylko, żeby zobaczyć, czy Rory nabrał już sił i skacze z kotami wyścigowymi. Nie chciałbym się narzucać. Mary Rose wzięła go za rękę.
- Wasza lordowska mość, uratował pan życie mojemu synowi. Pragnę, żeby pan się narzucał, dopóki nie będzie pan miał nas wszystkich dosyć. I proszę do mnie mówić Mary Rose. Meggie usłyszała tę rozmowę i podeszła do nich, potakując energicznie głową.
- Witaj, Thomasie. Bardzo się cieszę, że przyszedłeś. Kiedy ostatnio widziałam Rory'ego, wspinał się na treliaż oddzielający hortensje Mary Rose od żonkili, ten, po którym pną się czerwone róże. Mary Rose niemal dostała palpitacji.
- O nie, Meggie, powiedz, że to zmyśliłaś! Boże, nie wolno mu tego robić. Ten treliaż jest bardzo niestabilny. Przysięgam, że od dziś przestanę dziękować Bogu w nieskończoność. Dość tego, przestanę się wreszcie nad tym chłopcem litować i złoję mu tyłek. No, może złoję, jeśli wlazł wyżej niż pół metra. Wasza lordowska mość, zobaczymy się w jadalni nie dalej niż za pięć minut. Rory! Złaź z tej kraty! - zawołała Mary Rose i uniósłszy spódnicę do kolan, popędziła na ogród. Meggie uśmiechnęła się za nią szeroko.
- To dobry znak. Ostatnio ciągle na niego chuchała, jakby się bała, że znowu przestanie oddychać.
- Chuchała? To wcale nie brzmi tak źle - rzekł Thomas.
Meggie wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Chuchanie w tym wypadku znaczy tyle, że ciągle go pieści, całuje, ściska, wpycha mu jedzenie, zadręcza go po prostu. A muszę dodać, że to bardzo niezależny chłopiec.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że zmyśliłaś tę całą historię z treliażem, żeby sprowadzić matkę na ziemię?
- Nie nazwałabym tego od razu kłamstwem - odparła Meggie. - Rory naprawdę spoglądał tęsknie na tę kratę. Zmieniając temat, cieszę się, że nas odwiedziłeś. Plastry szynki sporządzone przez naszą kucharkę są tak cienkie, że niemal można przez nie patrzeć. Nikt nie wie, jak jej się to udaje, i wszyscy zawsze próbują ją podejrzeć, kiedy kroi. Chodźmy. Nie martw się, nie będzie chciała cię otruć. Jedyna osoba, na którą złorzeczy pod nosem, to pan Samuel Pritchert, wikariusz ojca.
- Ten ponury mężczyzna, który nie uśmiecha się nawet po zjedzeniu tarty z jabłkami? - Ten sam.
- Nie wygląda zbyt przyjaźnie.
- To prawda. Ale czy wiesz, że wystarczy tylko, by na kogoś spojrzał, i ten ktoś od razu mówi Samuelowi o wszystkim, co go dręczy? Ojciec uważa, że to niesamowity dar.
- Nie wierzę ci.
Zaśmiała się tylko, wzięła go za rękę i pociągnęła w stronę wejścia. Usłyszeli Mary Rose krzyczącą na Rory'ego, który, najwyraźniej, wspiął się jednak na treliaż, gdyż właśnie mówiła mu, że spierze go na kwaśne jabłko, kiedy tylko ściągnie go na ziemię. Wielkie nieba, musiał wspiąć się co najmniej na pół metra i zasługiwał na porządne lanie.
- To właśnie - stwierdziła Meggie - zmusza do zastanowienia nad prawdziwą naturą kłamstwa, czyż nie?
* * *
Wizyta Jeremy'ego, który przybył do nich w następną środę, była niezapowiedziana, i dzięki Bogu, gdyż Meggie byłaby jednym wielkim kłębkiem nerwów. Teraz jednak odczuła na jego widok jedynie niewypowiedzialny ból i tęsknotę za czymś, co nigdy nie nastąpi.
Jeremy Stanton - Greville był szczęśliwy. Niewypowiedzianie, nieziemsko szczęśliwy. Wzdychał z zachwytu, uśmiechał się głupkowato, z całej jego postaci emanowało zadowolenie. Pocierał ręce, tak dumny z siebie, tak zadowolony z życia, tak obojętny, tak ślepy na jedyną osobę, która z radością rzuciłaby wszystko, co posiada, do jego stóp, niczym faworyt królowej Elżbiety, sir William Raleigh. Dlatego też samo patrzenie na niego ze świadomością, że nigdy nie będzie jej, sprawiało, iż miała ochotę ukryć się pod schodami i szlochać. No ale, oczywiście, nie mogła tego zrobić. Zachowywała więc stoicki spokój i opanowanie.
Znosiła cierpienie z godnością, a kiedy padł jakiś żart, udało jej się nawet zdobyć na wykrzywienie ust w coś na kształt uśmiechu.
Jednak już po godzinie Meggie miała coraz mniejszą ochotę na szloch na jego widok. Właściwie coraz mniej pragnęła, żeby patrzył na nią, i tylko na nią, z żalem i niewypowiedzialnym pożądaniem w pięknych oczach. Coraz mniej pragnęła, by zdał sobie sprawę ze swojego fatalnego błędu, który rozdzielił ich na wieki.
Nie, po godzinie Meggie była gotowa zdzielić go po łbie. Zaczęła nerwowo uderzać palcami o podłokietnik fotela, gdy w nieskończoność opowiadał o swojej najdroższej Charlotte, swojej pięknej, wytwornej Charlotte, tak słodkiej, tak mądrej, będącej uosobieniem doskonałości, wzorem kobiecych cnót. Potem przeszedł do opowieści o swoim ogierze w Fowey. Po jakimś czasie ogier i Charlotte zyskali te same cechy.
Jeremy ani na chwilę nie przestawał mówić albo o Charlotte, albo o koniu, nawet po kolacji, kiedy dorośli wreszcie mogli napić się herbaty w salonie.
Jego niekończąca się paplanina stała się dziewiątym kręgiem piekieł. Oczywiście, wciąż był piękny, i wciąż wzdychała z bólem na jego widok, jednak wszystko ma swoje granice. By powstrzymać się przed niepotrzebnym komentarzem i zagłuszyć jego przechwałki na temat tego, kim to on nie był i czego w życiu nie osiągnął, Meggie zasiadła do fortepianu i zaczęła energicznie grać. On jednak nie przestawał mówić.
Ojciec wyglądał na dość znudzonego i, na jej oko, nieobecnego myślami. Domyślała się, że prawdopodobnie właśnie układa kolejne niedzielne kazanie, nie przestając jednocześnie być wzorowym gospodarzem.
Mary Rose wciąż klepała Jeremy'ego po dłoni, jakby chciała pogratulować mu tych wszystkich darów losu albo może powstrzymać się przed uderzeniem go, by wreszcie się zamknął.
Palce Meggie zagrały ostatnie arpeggio Scarlattiego, wybiły ostatni akord, choć być może zbyt forte, gdyż uderzyła w strunę nieco za mocno. Odczekała chwilę, żeby sprawdzić, czy rozmowa przypadkiem zeszła już z idealnej Charlotte lub idealnego ogiera.
Nie zeszła.
- Co słychać U wuja Rydera i cioci Sophie? - zapytała w końcu, wstając od fortepianu. Jeremy, który właśnie rozwodził się nad każdym detalem związanym z ulepszaniem cech swojego ogiera - w zaledwie trzy miesiące, niewiarygodne, prawda? - oraz nad planami, jakie miał w stosunku do Leo, spojrzał na nią zaskoczony.
- Słucham? Och, mają się świetnie, Meggie - uśmiechnął się szeroko i Meggie poczuła nagłe ukłucie w sercu. A niech to szlag.
- Tak, Ryder mówił mi - ciągnął Jeremy - że młodzi Sherbrooke'owie nieźle sobie poczynają w Oksfordzie. Podobno za każdym razem, kiedy dostaje list od Greysona, otwiera go z ogromną niechęcią, w obawie przed najgorszym. - Jego uśmiech stał się nagle nieco głupkowaty. - Wiem, że uwielbiasz jeździć konno, Meggie. Czy mówiłem ci, jak Charlotte kocha klacz, którą jej kupiłem? To piękna gniadoszka z białą strzałką na łbie i białymi pęcinami. Jest równie wspaniałą klaczą, co Charlotte kobietą. Mam zamiar ją, oczywiście, poddać reprodukcji. Nazywa się Dydona. Czy nie sądzisz, że to imię świetnie do niej pasuje?
- Nie sądzę - odparła Meggie. - Żeby uciec przed mężem, Dydona weszła na zapalony stos pogrzebowy, potem ugodziła się sztyletem prosto w serce. Przerwał na chwilę, marszcząc czoło.
- Myślałem, iż założyła Kartaginę, i uznałem, że to coś, co świetnie pasuje zarówno do klaczy, jak i do Charlotte. W końcu niedługo one same założą dynastię.
- To prawda, założyła Kartaginę, a potem przebiła się sztyletem.
- Hm... - powiedział Jeremy. - Teraz, kiedy tak o tym myślę, nie jestem pewny, czy powinienem pozwalać Charlotte tyle jeździć. W końcu nosi w sobie moje dziecko.
- To też jej dziecko - stwierdziła Meggie, unosząc głos o oktawę. - To ona wykonuje całą robotę.
- Cóż, to prawda, ale ciągle powtarza mi, że nosi to dziecko dla mnie, i że to na pewno będzie chłopiec, bo tego właśnie chcę - rzekł i wyszczerzył do niej zęby w kretyńskim, pełnym samozadowolenia uśmiechu. Zebrało jej się na wymioty. Serce nie ściskało się jej już z bólu i żalu.
- Dla mnie byłoby tylko ważne - powiedziała Meggie, stukając nerwowo palcami o wspaniałą obudowę fortepianu z drewna wiśniowego - żeby moje dziecko było zdrowe i przeżyło pierwszy rok na tej ziemi. Nieważne, czy to chłopiec, czy dziewczynka - dodała. - Może Charlotte sama powinna zdecydować, kiedy ma przestać jeździć na tej pięknej klaczy, którą dla niej kupiłeś, i której imienniczka przebiła sobie serce sztyletem.
Jeremy obdarzył ją czymś, co jeszcze cztery godziny temu nazwałaby najbardziej uwodzicielskim uśmiechem w całym chrześcijańskim świecie. Teraz jednak wyglądał na wyniosły i pełen samozadowolenia.
- Meggie - rzekł spokojnym, protekcjonalnym tonem. - Charlotte to moja żona, więc właściwe i normalne jest, iż oczekuje ode mnie, bym nią pokierował, bym wskazał, co jest dla niej najlepsze.
- Będziesz zaiste wspaniałym ojcem, Jeremy - rzuciła Meggie z uśmiechem równie sztucznym, jak noga pana McCardle'a. - Wystarczy tylko spojrzeć na praktykę i doświadczenie, jakie zyskujesz po poślubieniu Charlotte. Choć, wiesz, naprawdę nie widzę nic sensownego w traktowaniu własnej żony jak dziecka bądź jakiegoś przygłupa.
- Jak przygłupa? Jak dziecka? To nonsens, Meggie. Och, rozumiem, to taki żart. By powstrzymać zalewające ją fale mdłości, Meggie postanowiła zagrać kolejny utwór. Kątem oka zauważyła, jak Mary Rose przekręca na bok głowę, pozwalając burzy rudych loków opaść do połowy ramienia, i przypatruje się jej z uwagą, zastanawiając się pewnie, czemu Meggie zapomniała nagle o dobrych manierach.
Meggie skończyła grać w odpowiednim momencie, by usłyszeć, jak Jeremy zwraca się do ojca, całkowicie ignorując ją i Mary Rose.
- Skoro wyraziłeś swoją zgodę, wuju Tysenie, Leo przyjedzie do mnie pod koniec trymestru w Oksfordzie. Ma prawdziwy dryg do koni. Bardzo dobrze się porozumiemy. Pisze mi o swoich nowych pomysłach. Twierdzi, że wnikliwie studiuje hodowlę - dodał na koniec z pobłażliwym uśmiechem.
- Leo wie więcej o koniach niż ty - żachnęła się Meggie.
- Nie przesadzaj - wtrącił Tysen swobodnie. - Leo wie całkiem sporo, ale nie ma jeszcze za sobą lat doświadczeń Jeremy'ego.
- Czy Charlotte też uważa, że Leo się nadaje? Jeremy uśmiechnął się i odchylił wygodnie na kanapie.
- Moja najdroższa Charlotte nie ma pojęcia, co Leo będzie robił, gdyż jest kobietą i nie może do końca zrozumieć potrzeb i wymagań, które musi spełniać ktoś chcący założyć stadninę i odnieść sukces w hodowli koni.
Kolejna fala mdłości. Jak on może być tak ograniczony? Wprost nie mogła uwierzyć w ten stek bzdur wypływający z jego ust. Dlaczego wuj Ryder nie oduczył go tego siłą? Z pewnością, gdyby posłuchał tego monologu przez cztery godziny, zrozumiałby, że jeden porządny cios załatwiłby sprawę. Meggie przytaknęła, uśmiechając się nadzwyczaj słodko.
- O tak, to prawda. Sama często się zastanawiam, jak Bóg mógł się tak pomylić i w ogóle stworzyć kobietę. Przecież kobieta jest taka bezużyteczna. Stracił tylko niepotrzebnie czas.
- Ale Charlotte jest w ciąży - powiedział Jeremy, spoglądając na nią zdezorientowany.
- Z pewnością Bóg mógł znaleźć łatwiejszy sposób na zsyłanie mężczyznom małych chłopców, niż od razu zmuszać ich do obcowania z kobietami, nie sądzisz? - ciągnęła Meggie. - Pomyśl tylko, Charlotte nie ma nawet wystarczająco rozumu, żeby pojąć, jak rozmnażają się konie. Musisz ją nawet informować, że już nie powinna jeździć. I powita Leo w swoim domu, nie wiedząc nawet, co będzie robił.
- Meggie - odezwał się ojciec, który po tonie głosu córki poznał, że posunęła się za daleko. - Jeremy wcale nie miał tego na myśli. Musiałaś go źle zrozumieć.
Oczywiście, ojciec na pewno zastanawiał się, czemu zachowywała się tak, jakby miała ochotę trzepnąć Jeremy'ego porządnie w głowę. Wielkie nieba, powinna już przyhamować z tą złośliwością. Nie chciała, żeby ojciec i Mary Rose kiedykolwiek się dowiedzieli o jej uczuciach do Jeremy'ego. To było zbyt upokarzające. Jednak jakiś wewnętrzny głos kazał jej zignorować słowa ojca.
- Wydaje mi się, że powiedział, iż Charlotte jest głupia, w przeciwieństwie do niego i Leo, gdyż oni są mężczyznami i znają się na wszystkim. - Spojrzała Jeremy'emu prosto w oczy. - Kiedy poznałam Charlotte, nawet przez myśl mi nie przeszło, że jest głupia. Gdybym tylko miała okazję, zapytałabym ją, co sądzi na temat trenowania kotów wyścigowych.
Jeremy wyglądał jak opanowany, rozsądny mężczyzna, który nagle musi sobie radzić z ekscentryczną kuzynką.
- Meggie, zagrałaś cudowną piosenkę - powiedział spokojnie. - Może zagrasz nam jeszcze jedną.
- To była sonata Scarlattiego, a nie żadna piosenka. Ten utwór nie ma słów. O Boże, jaka ze mnie idiotka, przecież ty, jako mężczyzna, wiesz o tym doskonale, prawda? - Scarlatti był mężczyzną, do cholery!
- Ale czy nie sądzisz, że może drogi Scarlatti miał dużo czasu na komponowanie, gdyż nie musiał rodzić dzieci, prać ubrań, szorować podłóg albo dogadzać w nieskończoność wszystkim mężczyznom wokół siebie?
- Hm... - odezwała się Mary Rose, wstając. - Przepraszam, od jakiegoś czasu bardzo boli mnie głowa. Meggie, czy mogłabyś zrobić mi okłady na czoło z wody różanej? Robisz to tak dobrze. Chodź ze mną. Mary Rose wyciągnęła rękę w stronę pasierbicy. Meggie nie miała wyboru.
- A czy nie powinnaś - rzekła, podchodząc do niej - zapytać papy, jak to się powinno robić? Albo czy na pewno robienie okładów to jedno z tych najprostszych zadań - jak rodzenie dzieci - których jesteśmy w ogóle w stanie się nauczyć?
- Meggie, zaraz pęknie mi głowa.
- Dobranoc Mary Rose, Meggie - powiedział Tysen. - Och, najdroższa córko, mam nadzieję, że przeprosisz Jeremy'ego, zanim nas uprzejmie pożegnasz.
- Najmocniej przepraszam, Jeremy. Na pewno możesz mi wybaczyć. Jestem przecież zbyt głupia, żeby zrozumieć swoją impertynencję. Mary Rose wyciągnęła ją siłą z salonu, nie zatrzymując się nawet, by zamknąć za sobą drzwi.
- Choć Meggie była dla ciebie niemiła, chłopcze - powiedział Tysen do Jeremy'ego - twoja opinia na temat płci pięknej wzburzyłaby niejedną kobietę. Chyba powinieneś to rozważyć. Jednakże Jeremy uśmiechnął się tylko.
- Czy sądzisz, wuju - powiedział prawie szeptem, gdyż Meggie znana była z podsłuchiwania - że za bardzo ją sprowokowałem?
- Zachowywałeś się jak ostatni osioł, żeby straciła nad sobą kontrolę, i udało ci się. Dobra robota.
- Z początku nie, ale potem była tak zbulwersowana, tak na mnie wściekła, że nie mogłem się powstrzymać.
Nagle Meggie pojawiła się w drzwiach. Jeremy dostrzegł ją kątem oka.
- Nie rozumiem, wuju - ciągnął więc. - Jestem mężczyzną, a Charlotte kobietą. Każde ma swoją rolę do spełnienia, swoje obowiązki. Czy Meggie źle się czuje? Może coś nie tak z jej głową?
Nie wyłożywszy nawet sprawy, z którą powróciła do salonu, Meggie odwróciła się na pięcie, zaklęła pod nosem, jednak nie wystarczająco cicho, by nie usłyszeli tego dwaj panowie, a potem pobiegła na piętro. Tysen pokiwał tylko głową.
- Powiedz mi lepiej coś więcej na temat tego ogiera krwi arabskiej, którego zamierzasz kupić w Hiszpanii.
- Meggie szybko dorasta - powiedział Jeremy.
- Nie, dorosła już dawno. Ma jasno wyrobione poglądy na wiele spraw.
- Zawsze tak było. Drażnienie jej, dopóki para nie zacznie buchać jej z uszu, to sama radość. - Uśmiechnął się od ucha do ucha. - No dobrze, a jeśli chodzi o tego araba, to jest bardziej złośliwy niż kogut wyrzucony z kurnika. Jest też szybki jak lis, Któremu w zeszłym tygodniu udało się przedrzeć przez ogrodzenie i zagryźć jednego z naszych najlepszych seterów. Popełnił jednak duży błąd - zaśmiał się Jeremy.
Tysen uniósł brew.
- Próbował ugryźć Charlotte, która zdzieliła go obcasem prosto w nos.
Było jeszcze za wcześnie. Thomas wiedział, że ją rozśmiesza, a te dwa pocałunki może nawet wzbudziły w niej coś więcej niż zainteresowanie. Nie mógł tego jednak wiedzieć na pewno. Do diabła. Zmusił się do zejścia na ziemię i skupienia myśli na swoim obecnym zajęciu, czyli pisaniu listu do zarządcy.
Nie wiedział, co skłoniło go do uniesienia wzroku, zrobił to jednak i jego oczom ukazała się ona. Wchodziła właśnie dziarskim krokiem do jego ogrodów. Wstał powoli od biurka i otworzył przeszklone drzwi na taras.
Była czerwona na twarzy, z trudem łapała oddech, a jej piersi unosiły się i opadały gwałtownie. Zaiste, bardzo przyjemny widok.
Co, do diaska, się stało? Otworzył drzwi na oścież.
- Panno Sherbrooke - powiedział oficjalnie i ukłonił się nieznacznie w jej stronę. - Zapraszam w moje skromne progi. Nie sądziłem, że ta mała furtka na tyłach ogrodu jeszcze się otwiera.
- Sforsowałam ją - odparła Meggie. - Dzień dobry, Thomasie. Nie pada. Czy pozwoliłeś w końcu panu Hengisowi na trochę paluszków ziemniaczanych?
- Nie. Morgana bardzo się oburzyła, kiedy się o wszystkim dowiedziała. Powiedziała, że pan Hengis, Bendżi, to nędzny tchórz, przez którego pomyłkę ty, słodka i kochana dziewczynka, przemokłaś do suchej nitki. Mogłaś się nabawić zapalenia płuc.
Uśmiechnęła się. Widział, że już trochę ochłonęła.
- Wejdź i usiądź - zaprosił.
Uczyniła to, nie mówiąc nic więcej. Spoczęła w skórzanym fotelu, stojącym naprzeciwko mahoniowego biurka.
Przysiadł na krawędzi stołu i zaczął machać nogą, obserwując ją przez moment z przyjemnością.
Wyglądała na dość zdenerwowaną.
- No dobrze, powiedz mi, co się stało, zanim wykipisz ze wściekłości.
- Nic, do cholery. Niemal się roześmiał.
- Jako córka pastora nie powinnaś kłamać, Meggie. I chyba nie powinnaś też kląć. Na pewno za takie przewinienia czeka cię surowa kara. Może język ci zgnije i odpadnie, albo coś w tym stylu.
- A co ty masz do tego? Co cię obchodzi mój język? - Gdy tylko wypowiedziała te słowa, przed oczami stanął jej pamiętny pocałunek w stodole Martinsów. - Nieważne, ani się waż coś powiedzieć. Cała ta sprawa z językiem była bardzo nie na miejscu. Jestem taka wściekła, Thomasie, że z chęcią bym coś kopnęła.
- Ten rozpadający się, stary podnóżek jest do twojej dyspozycji.
Meggie zerwała się na nogi i kopnęła podnóżek z całej siły - tak mocno, że omal nie przewróciła się do tyłu. Odwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się.
- Dziękuję.
- Człowiek nigdy nie powinien dopuścić, by kumulował się w nim gniew. To zatrzymuje wszelkie procesy w organizmie i często prowadzi do bardzo złych nawyków, na przykład do przeklinania.
- Do licha ciężkiego, przecież to jakiś stek bzdur.
- Ależ skąd. Kiedyś znałem pewnego jegomościa, który cały czas się o coś martwił. Martwił się nawet, gdy odkrył, że jego zegarek późni się o kilka minut, i że obraził kilka osób/bo spóźnił się na spotkanie. Nigdy nie mówił zbyt wiele, chodził tylko z nachmurzonym czołem i sercem pełnym niepokoju. W końcu pewnego dnia, kiedy martwił się o to, czy jego ukochany wieprz znajdzie błoto do tarzania, skoro ostatnio w ogóle nie pada, po prostu padł martwy. Wszystkie procesy w jego ciele się zatrzymały. A więc morał z tej opowieści jest taki, że kiedy coś cię gryzie, musisz wyrzucić to z siebie i coś kopnąć. No dobrze, napijesz się trochę brandy?
- Brandy? Wielkie nieba! Nie miałam tego trunku w ustach od czasu, gdy wykradliśmy z Leo i Maksem butelkę papie, skryliśmy się za jednym z wielkich nagrobków na cmentarzu i opróżniliśmy ją do dna. Wszyscy strasznie potem chorowaliśmy przez kilka dni. Pamiętam, że papa nie ukarał nas za to. Powiedział tylko, że teraz wiemy z pierwszej ręki, jak smakuje głupota. Thomas się zaśmiał.
- Niewielka ilość głupoty nie czyni.
- Kto to powiedział?
- Pewien mądry człowiek dawno temu.
- Nie wierzę ci, ale dobrze. Spróbuję trochę brandy, pierwszy raz jako dorosła. Napełnił dwa kieliszki, swój nieco bardziej. Podał jej trunek i wzniósł toast:
- Za zgubę tej okropnej osoby, która doprowadziła cię do kopania podnóżków.
Zakrztusiła się, wypluwając odrobinę płynu wprost na jego białą koszulę. Odstawiła kieliszek i wpatrywała się w ciemniejącą plamę na nieskazitelnie białym materiale.
- Och nie, nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam! To straszne. To taka piękna koszula, a ja ją zniszczyłam. Naplułam na ciebie. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Przepraszam, Thomasie. Odstawił swój kieliszek i chwycił jej dłonie.
- Nic się nie stało. To tylko koszula. I proszę cię, nie próbuj jej ssać, jak mały Rory twoją spódnicę przed kościołem.
Wyglądała tak, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem i śmiechem jednocześnie.
Niewiele myśląc, pochylił się i ją pocałował. Poczuł smak brandy i jej własną słodką woń, tę samą, która tak obezwładniła jego zmysły, kiedy całował ją ostatnim razem. Woń, której nigdy wcześniej nie wyczuwał u żadnej kobiety.
Dotknął językiem jej warg, zachęcając, by je rozchyliła. Zrobiła to, ale tylko odrobinę. Kiedy wsunął jej język do ust, szarpnęła się gwałtownie, odskoczyła, cofnęła się o trzy kroki, potknęła o podnóżek, ofiarę jej wcześniejszej wściekłości, i wylądowała na pośladkach nie na miękkim, pięknym dywanie, ale wprost na dębowej podłodze.
- Meggie, nic ci nie jest?
- Chyba obiłam sobie wnętrzności - stwierdziła. - Ale przeżyję.
- Twoja pupa jest twarda, więc wnętrzności powinny być bezpieczne.
Pokręciła głową, uniosła się na kolana i pozostała przez chwilę w tej pozycji, wpatrując się intensywnie w róg gabinetu.
- Dlaczego ode mnie odskoczyłaś?
- Tym razem otworzyłam usta, a ty wepchnąłeś mi język. To bardzo dziwne... hm... Bardzo osobiste, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
- Jeśli nie będziesz się ruszać i dasz sobie szansę na posmakowanie, może nawet ci się spodoba. Meggie, dlaczego tak patrzysz w tamten kąt?
- Tam jest zdechła mysz.
Parsknął szczerym, płynącym z głębi serca śmiechem, już nie pierwszy raz, odkąd tu przyjechał i poznał tę kobietę.
- To znaczy, że Tansie znów musiała szyć narzutę, zamiast dokładnie sprzątać - stwierdził. - Powiem o wszystkim Morganie, to jej też zabroni jeść paluszki ziemniaczane albo wyśle ją do lasu na surowe grzyby. Meggie się roześmiała. Nie mogła się powstrzymać. - Chciałabym, żebyś wreszcie przestał.
- Przestał co? Sprawiać, żebyś zapomniała o swojej złości i o bólu pośladków?
- Tak. - Westchnęła i wstała. Patrzył, jak rozciera pupę, wpatrując się w jeden z guzików przy jego koszuli.
- Brandy już całkiem wsiąkło w materiał. Tak mi przykro. Jeśli ktoś to zobaczy, uzna cię za pijaka. Będę musiała stanąć w twojej obronie, ale niestety, jest też koszula jako niemy świadek, więc nikt mi nie uwierzy. A więc może zaniosę ją do pani Priddle? Potrafi usunąć każdą plamę.
- Jeśli tyle to dla ciebie znaczy, a ja ocalę przy tym swoją reputację... - powiedział i zaczął rozpinać guziki. Meggie złapała go za ręce.
- Co ty robisz?! Co jest z tobą nie tak?! Nie możesz rozebrać się w gabinecie, a już zwłaszcza przy mnie. Do cholery, mój ojciec jest pastorem!
Zgiął się wpół ze śmiechu. Wiedział, że było na to jeszcze za wcześnie, ale nie potrafił powstrzymać słów cisnących mu się na usta:
- Meggie, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Meggie spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Chciał się z nią ożenić? To chyba najdziwniejszy dzień w jej życiu - kopanie podnóżka, upadek na pośladki i oświadczyny. I wtedy Meggie pomyślała o Jeremym, o tym, jak miała ochotę zepchnąć go z jego cennego araba, a może nawet z jakiegoś klifu. Jeremy dał jej bardzo ważną lekcję. Męska ignorancja może okazać się dla kobiety zgubna.
- Przepraszam cię, Thomasie - powiedziała. - zanim w ogóle to rozważę, muszę wprzódy zadać ci kilka pytań.
- Pytań? Och, rozumiem. Nie, Meggie, nie biję kobiet. Nigdy nie podniósłbym na ciebie ręki.
- Jeremy też by tego nie zrobił. Oczywiście wiedział, kim jest Jeremy, i na dźwięk tego imienia poczuł na całym ciele zimny dreszcz.
- To twój prawie kuzyn?
- Tak, właśnie przyjechał z wizytą. Wczoraj wieczorem miałam ochotę zdzielić go w twarz.
- Ach, więc to on doprowadził cię do tak niebezpiecznej kumulacji gniewu? To on sprawił, że skopałaś mój podnóżek?
- Tak, on. To też mężczyzna. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co wypływało z jego ust, Thomasie, a ożenił się dopiero jakieś pół roku temu.
Wiem, że mój ojciec jest zupełnie inny, ale nie wiem, jaki ty jesteś, więc muszę cię zapytać. Bo widzisz, gdybym za ciebie wyszła, a ty zamieniłbyś się w Jeremy'ego, musiałabym cię zastrzelić. A córce pastora nie wolno robić takich rzeczy.
- Rozumiem doskonale. Pytaj.
- Czy uważasz, że kobiety są głupie?
- Nie głupsze od mężczyzn.
- Osobiście jestem zdania, że jesteśmy znacznie mniej głupie niż mężczyźni. Doszłam do tego wniosku dość bezstronnie, po próbie wychowania Maksa i Leo. No dobrze, a więc uznajesz równość płci w tym względzie. A czy uważasz, że mąż ma prawo mówić swojej ciężarnej żonie, kiedy może, a kiedy nie może jeździć konno?
Wpatrywał się w nią w osłupieniu. Jej głos był tak poważny i tak mocny. Przypomniał sobie wtedy jej poczerwieniałą aż po samo czoło, wzburzoną gniewem twarz.
- Gdybym miał żonę, która byłaby w ciąży - powiedział powoli - wtedy zaufałbym jej, wierząc, że nie zrobi niczego, co mogłoby zagrozić jej samej lub dziecku. Nie chciałbym głupiej żony. Nie chciałbym żony, której trzeba objaśniać coś tak osobistego.
- Świetnie, idealnie - stwierdziła Meggie. - Wiedziałam, że nie jesteś idiotą. Dalej. Czy uważasz, że Bóg niepotrzebnie stworzył kobietę, z którą musicie mieć do czynienia, jeśli pragniecie potomka? Czy może wolałbyś, żeby Bóg wymyślił jakiś inny sposób na zsyłanie mężczyznom małych chłopców?
- Nie mów mi, że Jeremy dał do zrozumienia coś tak niedorzecznego? Pewnie się przesłyszałaś.
- To było bardzo długie pytanie, a ty odpowiedziałeś bardzo krótko. Czy chciałbyś coś dodać?
- Nie, Meggie, nie chciałbym. Czy przeszedłem twój test?
Dotknęła dłonią do brody, zmarszczyła czoło, spojrzała na podnóżek, przez który upadła na ziemię i głęboko westchnęła.
- Jeśli mam być szczera, to właściwie nie jestem pewna, czy Jeremy naprawdę tak uważa. To ja oskarżyłam go o takie myślenie. Czy uważasz, że mężowie mają prawo do wydawania rozkazów swoim żonom?
- Nigdy nie byłem żonaty, Meggie - odparł. - Czy wydawałbym ci kiedykolwiek rozkazy? Tak, gdybyś była w niebezpieczeństwie, a ja chciałbym cię chronić.
- Wtedy można - powiedziała, ponownie wbijając wzrok w zdechłą mysz. - Też wydawałabym ci polecenia, gdybym uważała, że jesteś w niebezpieczeństwie. Poza tym, jesteś ode mnie większy. Gdybyśmy kiedyś znaleźli się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie, twój rozmiar na pewno okazałby się pomocny.
- Mam nadzieję.
- Znam się na koniach, Thomasie. Nie wiem za dużo o prowadzeniu stadniny, ale wiem, że jestem wystarczająco inteligentna, żeby się tego nauczyć. Gdybyś miał stadninę, czy uznałbyś mnie za zbyt głupią, żeby być użyteczną, opierając to jedynie na fakcie, iż jestem kobietą?
- Ty, czołowa trenerka kotów wyścigowych, nieużyteczna? Przecież to nonsens, Meggie. Nikt by nie powiedział czegoś takiego, nawet największy idiota. - On uważa, że kobiety są za głupie, żeby wiedzieć różne rzeczy.
- Kretyn - oznajmił Thomas. - Mężczyzna, który powiedział coś takiego, to kretyn. Niech zgadnę, Jeremy? Czy chcesz, żebym dał mu w pysk albo zrzucił z jakiegoś klifu wprost do kanału La Manche? Potrząsnęła smutno głową.
- Nie, jeślibyś to zrobił, spadłby pewnie na plażę i woda wcale by go nie zabrała. Szybko znaleźliby jego ciało i powiesiliby cię - westchnęła. - W każdym razie, jeśli ja nie mogę dać mu w pysk, to nie w porządku by było, gdybyś ty to zrobił. Lubisz kobiety, Thomasie?
- Bezgranicznie.
- Czy naprawdę chcesz się ze mną ożenić?
- Tak.
- Dlaczego? Przecież znasz mnie nie więcej niż miesiąc.
- To dziwne. Wydaje mi się, jakbyśmy się znali całe życie. - Urwał, spojrzał w podłogę, a potem przez okno. W końcu powiedział zaskoczony: - Chodzi o to, Meggie, że sprawiasz, iż się śmieję. Podeszła do niego, objęła go ramionami i odchyliła głowę.
- Nie mogłabym wymyślić lepszego powodu. Dobrze, wyjdę za ciebie. Z ulgi niemal zatrząsł się jak liść. Zacisnął powoli ręce wokół jej pleców. Nie pocałował jej. Obejmował ją tylko. Będzie się musiał przyzwyczaić do roli męża.
- Thomasie?
- Tak, Meggie?
- Gdyby Bóg okazał się łaskawy i zaszłabym w ciążę, czy oczekiwałbyś, że obdarzę cię chłopcem? Dzieci, pomyślał. Zawsze zakładał, że dzieci stanowią po prostu nieodłączny element życia małżeńskiego, jednak do tej pory nigdy nie myślał o nich jak o części własnego świata, jak o naturalnym skutku kochania się z Meggie.
- Prawdopodobnie mógłbym oczekiwać, czego tylko bym chciał. Nie sądzę, byśmy byli w stanie przewidzieć takie rzeczy.
Przycisnął ją bliżej do siebie, zamknął oczy i próbował nie myśleć o niczym poza tą chwilą, o niczym poza nimi samymi, stojącymi w objęciach w tym małym pokoju, z leżącą w kącie zdechłą myszą.
- Może faktycznie otworzę Tansie sklep z narzutami - wyszeptał jej do ucha.
Zaśmiała się, ugryzła go delikatnie w obojczyk i mruknęła cicho, poczuwszy smak lepkiego trunku na jego koszuli.
* * *
Jeremy Stanton - Greville wyjechał następnego ranka o dziewiątej nad ranem z niewielkim poczuciem winy, gdyż Meggie najwyraźniej wciąż żywiła do niego urazę. Chciał ją objąć, dać kuksańca w bok, powiedzieć, że niedługo sama się dowie, że mężczyźni dają się prowadzić jak psy. Nie, to nie wyglądałoby za dobrze. Cóż, może któregoś dnia wyzna jej, że tylko żartował. Tak bardzo się stawiała, była gotowa wręcz rzucić mu się do gardła za ten jego potok obelg pod adresem kobiet.
To prawda, obraził i znieważył ją oraz całą płeć piękną. Jednak nie kiedy mówił o tym, że dobro żony powinno być odpowiedzialnością męża. Jak Meggie sama wyjdzie za mąż, dowie się, iż to jedno z głównych zadań mężczyzny. To i seks. Uśmiechnął się bezmyślnie i zaczął pogwizdywać.
Jakieś siedem minut później do drzwi frontowych zapukał Thomas Malcombe, siódmy hrabia Lancaster.
Mary Rose, która w obawie, że Meggie posunie się za daleko i w końcu wepchnie Jeremy' ego do kominka, była bezgranicznie rada, iż młodzieniec wreszcie opuścił jej dom, mocno zdziwiła się na widok Thomasa Malcombe, stojącego w drzwiach w eleganckim stroju jeździeckim. Była tak szczęśliwa, że to nie Jeremy wraca z jakiegoś powodu, że niemal rzuciła mu się na szyję. W prawej dłoni trzymał bacik, a w lewej kapelusz. Fryzurę miał jednak nienaganną i podejrzewała, że w ogóle dziś tego kapelusza nie zakładał. Był, jak spostrzegła, bardzo przystojnym mężczyzną.
Podała mu rękę.
- Dzień dobry, Thomasie. Cóż za wspaniała niespodzianka. Meggie pojechała w odwiedziny do pani Beach, która cierpi na astmę i ostatniej nocy miała dość poważny atak.
- Bardzo mi przykro z powodu pani Beach. Przyszedłem jednak zobaczyć się z pastorem, Mary Rose.
- Och, a mogę zapytać o cel wizyty? Widzisz, Tysen jest teraz okropnie zajęty, a przynajmniej stara się być zajęty. Za każdym razem bowiem, kiedy spogląda na Rory'ego, musi wziąć go na ręce i podrzucić do góry, tylko po to, żeby usłyszeć, jak się śmieje i piszczy z radości. Dlatego ma poważne zaległości w pisaniu kazania.
- Nie zamierzam go na długo odciągać ani od Rory'ego, ani od kazania. Chcę tylko poprosić o rękę jego córki. Mary Rose nawet się nie zawahała. Na jej twarzy natychmiast pojawił się szeroki uśmiech.
- Tak się cieszę, Thomasie, naprawdę. Bardzo się cieszę. Meggie była ostatnimi czasy taka nieszczęśliwa. Ty pewnie tego nie zauważyłeś, jednak my z jej ojcem znamy ją bardzo dobrze i ogromnie się o nią martwiliśmy. Wtedy pojawiłeś się ty i zacząłeś zabiegać o jej względy, no i proszę, jak to się skończyło. Ojej, zarówno Rory, jak i Tysen bardzo się ucieszą na twój widok. Tędy, Thomasie.
- Mam nadzieję, że pastor się zgodzi. To dobry człowiek. Myślę, że byłabyś wspaniałą teściową.
- Oj, to przerażająca myśl - odparła Mary Rose. - Postaram się nie być złośliwą tyranką, jak moja własna teściowa, która, mogę się założyć, przeżyje nawet swoje wnuki. Tysenie! Pozwól tu na chwilę, Thomas Malcombe chciałby z tobą pomówić.
* * *
Kiedy Tysen zawołał ją do gabinetu po rozmowie z Thomasem, Mary Rose rzekła od progu:
- Zaraz podadzą nam szampana. Jak wspaniale, że Meggie będzie mieszkała tak blisko. Zawsze obawiałam się dnia, kiedy wyjdzie za mąż, przeprowadzi się gdzieś bardzo daleko i prawie wcale nie będziemy jej widywali.
- Cóż - odparł Thomas. - Nie będziemy tu mieszkać przez cały czas. Mam też inne domy. Gdy jakiś czas później Meggie, zaintrygowana hałasem, weszła do gabinetu ojca, natychmiast zrozumiała, że Thomas uczynił już, co do niego należało.
- No i? - powiedziała od progu, wymachując słomianym czepkiem, który zwisał jej z dłoni na dwóch kolorowych wstążkach. - Czy ojciec pozwoli na sfinalizowanie sprawy, Thomasie?
- O tak - odparła za niego Mary Rose i podbiegła do pasierbicy, by wziąć ją w ramiona. Szampan smakował wyśmienicie. Rory, który przez cały ten czas nawet na chwilę nie opuścił gabinetu, i którego tak naprawdę nie obchodziło, że zyska niedługo swojego pierwszego szwagra, otrzymał pozwolenie na spróbowanie odrobiny trunku.
Tysen pił, uśmiechał się, mówił same właściwe rzeczy, w głębi duszy martwił się jednak. Martwił się, gdyż nie wiedział właściwie niczego o Thomasie Malcombe. Martwił się, że Meggie miała zamiar wyjść za pierwszego godnego zainteresowania mężczyznę, który jej się oświadczył, choć wciąż kochała Jeremy'ego Stanton - Greville'a. Już dawno się tego domyślił; lecz nigdy tego nie wyjawił i nie zamierzał wyjawić Mary Rose.
Co zaś do Thomasa Malcombe'a, Tysen postanowił dowiedzieć się o nim wszystkiego co do joty, zanim pozwoli ukochanej córce stanąć przed ołtarzem. Jednak Meggie uśmiechała się, a właściwie szczerzyła jak głupia. Zawsze miała świetną intuicję. Do tej pory jej ufał, jednak w tym wypadku w grę wchodziło całe jej życie. Nie będzie litości, jeśli Thomas okaże się hazardzistą albo kobieciarzem. No a co z jej miłością do Jeremy'ego? Czy wbił ostatni gwóźdź do trumny jej uczuć podczas ostatniej wizyty? Czy już nic do niego nie czuła? Czy jej zachowanie właśnie tego dowodziło? Dałby wiele, żeby poznać prawdę.
Kiedy myślał o tym wszystkim jakiś czas później, uznał, iż byłby bardzo zaskoczony, gdyby rzeczywiście znalazł jakiś szkielet ukryty głęboko w szafie lorda Lancastera. To był wspaniały młody człowiek.
Mimo to postanowił go sprawdzić.
Kiedy Tysen wreszcie zdołał odciągnąć córkę od reszty rodziny, szczególnie od Aleca, który chciał koniecznie pokazać jej nową technikę treningu kotów z użyciem wiadra, poprowadził ją przez ogród do bramy, a potem ścieżką na cmentarz, gdzie z wyboru spędzali czas naprawdę nieliczni. Potrzebował prywatności. Otworzył bardzo starą bramę z kutego żelaza i pchnął ją powoli, a potem zrobił przejście dla Meggie, która wkroczyła na dróżkę prowadzącą w głąb cmentarza.
Powietrze było tu inne, nieruchome i ciche jak palce głaszczące koci grzbiet. Meggie zatrzymała się i odetchnęła głęboko.
- Przychodzisz tu, kiedy chcesz o czymś pomyśleć, papo - rzuciła przez ramię. - Odkąd pamiętam, siadywałeś na tej właśnie ławce. Kiedyś zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo podziwiałeś sir Vincenta D'Egle'a, średniowiecznego wojownika, który prawdopodobnie nie należał do zbyt pobożnych. Już sobie go wyobrażam w bitwie, wrzeszczącego, wymachującego mieczem, a w końcu przecinanego na pół i kończącego żywot o wiele za wcześnie.
- Przecinanego na pół? Właściwie to mi też taka śmierć wydaje się całkiem prawdopodobna. Jednak niezależnie od tego, jak zginął, jest w tym grobie coś, co mnie przyciąga - powiedział z uśmiechem i chwycił ją za rękę. - Nie wiem czemu, ale kiedy tu siadam i słyszę pana Petersa bijącego w kościelne dzwony, spływa na mnie błogi spokój. Wciąż przynosisz kwiaty na jego grób. Przytaknęła skinieniem głowy.
- Wkrótce zacznie padać. Czujesz, jak ciężkie stało się nagle powietrze? Jak owija się wokół głowy? Uważam, że w Anglii pada zdecydowanie za dużo. Wszyscy mają już powyżej uszu wilgotnej, ponurej aury...
- Meggie, muszę z tobą pomówić.
- Wiem, papo. Jesteś dla mnie bardzo miły. Kiedy się tak zachowujesz, wiem, że gryzie cię coś, o czym boisz mi się powiedzieć. Śmiało, zniosę wszystko. Czy Leo zrobił coś strasznego w Oksfordzie? Będę musiała tam pojechać i naprawić parę rzeczy? Spróbować przemówić mu do rozsądku?
- Mam szczerą nadzieję, że nie. Chodzi o coś innego, Meggie. Przyjrzała mu się bacznie.
- Chodzi o mnie, prawda? O mnie i o Thomasa.
- Och, Meggie, moja słodka dziewczynko, usiądźmy tu na ławce przy sir Vincencie. Tak, chodzi o Thomasa. Jestem twoim ojcem i znasz mnie na wylot. Wiesz, że chcę dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. Nie odezwała się. Wpatrywała się tylko w ojca i czekała na grom z nieba. W tym momencie zrozumiał, że nie jest jeszcze gotowa na cios. Był skłonny chwilę poczekać.
- Słyszałam, jak Mary Rose czytała Rory'emu bajkę o lisie Renardzie - powiedziała Meggie, wykorzystując tę chwilę milczenia i ścisnęła mocniej ojcowską dłoń. Na jej twarzy pojawił się sztuczny uśmiech, a w głosie nieco wymuszony entuzjazm.
- To jego ulubiona - powiedział Tysen, przebiegając palcami po gładkim, szarym kamieniu.
- Ale Mary Rose musi mu ją czytać po łacinie. Pastor pokręcił głową, sprawiając wrażenie zaskoczonego.
- Jakie to wszystko dziwne. Żyjemy we współczesnym świecie, a mimo to moi dwaj synowie i żona mówią po łacinie. Łacina. To wprost nie mieści się w głowie. No dobrze, kochanie...
- Chciałam już wyjść - dodała Meggie szybko ale wtedy zaczęła mu czytać o kogucie Chanticle'erze. Mary Rose potrafi nawet piać po łacinie.
- Rory ma tylko cztery latka, Meggie. Dobrze, że nie, mówi jeszcze, ile ma lat po łacinie. Meggie roześmiała się.
- Niedługo będzie to robił. Daj mu jeszcze kilka lat. Wiesz przecież, że Mary Rose jest bardzo mądra. Pewnie zaczęła uczyć się łaciny w wieku Rory'ego.
Tysen przyjrzał się uważniej córce. Było w niej tyle z Sherbrooke'ów - jasnokasztanowe włosy, mieniące się wszystkimi odcieniami brązu, oczy błękitne niczym letnie niebo... Jednym słowem, wyglądała jak on. Miała jedynie nieco delikatniejsze rysy. Tylko jej podbródek wskazywał może na większy upór. Co zaś do charakteru, to jeśli widziała, że coś należy zrobić, robiła to bez szemrania, bez wymówek i bez ociągania. Miała jasno wyrobione zdanie na różne tematy. Często nawet zbyt jasno. Nie uznawała kompromisów. Przypomniał sobie, jak będąc trzyletnim brzdącem, zobaczyła starą panią McGilly, która próbowała sobie poradzić na High Street ze stertą paczek, i natychmiast chciała jej pomóc. Nie była jednak wystarczająco silna, przyciągnęła więc dwóch mężczyzn z pobliskiej tawerny, by dźwigali pakunki. Jeden z nich był już nieźle podchmielony i wszystko leciało mu z rąk. Meggie bardzo go za to złajała.
Uśmiechnął się na to odległe wspomnienie. Tak, jego Meggie znała tylko jeden kierunek - naprzód. Pod tym względem przypominała swoją ciotkę Sinjun. Wiedział, że teraz też chce zrobić mądry krok naprzód wraz z Thomasem Malcombe, lordem Lancasterem.
- Wiedziałeś, że Alec chce zostać pruskim Gebhardem Leberechtem von Blucherem, kiedy dorośnie? - mówiła tymczasem Meggie. - Nie potrafi nawet wypowiedzieć jego całego imienia. A co dopiero je przeliterować. Wiecznie każe mi grać Napoleona. Goni mnie po całym cmentarzu aż do dzwonnicy. Kiedy mnie tam znajduje, oznajmia, że nie ześle mnie z powrotem na Elbę. Wyśle mnie w jakieś odległe miejsce, w którym będę gnić jak pies. Po wieczne czasy. Używa dokładnie tego zwrotu: po wieczne czasy. Tysen poczuł, jak coś ściska go za serce, i pozwolił uczuciu zawładnąć nim przez chwilę, rozkoszując się słodyczą wspomnień o Meggie jako małej dziewczynce z noskiem wetkniętym we wszystkie miejscowe sprawy, uchem przystawionym do każdych drzwi, własną opinią na temat każdego niedzielnego kazania. Ta mała dziewczynka uwielbiała go już od momentu, w którym opuściła łono matki i uśmiechnęła się do niego.
- Mnie i Mary Rose też zawsze gania, jednak mnie oszczędził jeszcze przed gniciem po wieczne czasy. - Chwycił dłoń córki swoimi rękami o pięknych długich palcach. - Meggie, masz jedynie dziewiętnaście lat. Spędziłaś w Londynie tylko jeden sezon. Całe życie mieszkałaś w Glenclose - in - Rowan.
- Co roku pomieszkuję też w Szkocji, papo.
- Tak, to prawda. Meggie utkwiła wzrok w twarzy ojca i objęła jego dłoń rękami.
- No dobrze, jestem gotowa na wszystko, co chcesz mi powiedzieć. No dalej, wyduś to z siebie, papo. Co się stało? Czego dowiedziałeś się o Thomasie?
- Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała - zaczął Tysen powoli. - Lubię Thomasa. To on uratował życie Rory'emu, jestem tego pewny. To czarujący młody człowiek. Sprawia wrażenie inteligentnego, błyskotliwego, odpowiedzialnego. Z tego, co słyszałem od wspólnika twojego wuja Douglasa w Londynie, nie dokuczała mu bieda, nawet zanim ojciec pozostawił mu swój majątek. Thomas prowadzi interesy głównie we Włoszech, gdzie szybko rozbudował swoją flotę handlową. Nie znalazłem o nim niczego niepokojącego. Chciał nawet zapłacić za ciebie posag. Oczywiście, odmówiłem. Nie pójdziesz do męża z pustymi rękami. Może nie można cię nazwać wielką dziedziczką, jak twoją ciotkę Sinjun, ale twój posag jest całkiem zadowalający. Lord Lancaster z pewnością jednak nie należy do łowców majątków.
- Kim więc jest lord Lancaster?
- Meggie, posag posagiem, ale znasz lorda Lancastera jedynie dwa miesiące, a może nawet krócej. Znałem jego ojca. Nie wzbudzał we mnie szczególnej sympatii. Był bardzo tajemniczy, Meggie, dość skąpy i nie mówił o nikim za dobrze. Nie zaufałbym łatwo takiemu człowiekowi. Pewnie o tym nie wiesz, ale stary hrabia rozwiódł się z żoną i wyrzucił ją i syna z Bowden Close. Żadne z nich nigdy nie wróciło. Słyszałem jakieś plotki o drugiej żonie, może nawet drugim dziecku, nie wiem jednak, czy to prawda.
- Żadna z tych rzeczy nie rzuca cienia na dobre imię Thomasa. - Nie.
- Thomas mi wyznał, że jego rodzice się pokłócili, po czym matka zabrała Thomasa i odeszła. Nic nie wspomniał o rozwodzie. Nie naciskałam. Niechętnie o tym mówi. Podejrzewam, że bardzo go to zraniło.
- Pytałem go o to. Opowiedział mi mniej więcej to samo, jednak głosem tak obojętnym, że aż mnie to uderzyło.
- Biedny Thomas. W końcu opowiedział mi o okropnych kłótniach między rodzicami. Po odejściu widział się z ojcem jeszcze kilka razy, ale nigdy tutaj, nigdy w Bowden Close. To wszystko jest takie smutne. Myślę, że z czasem zaczął go nienawidzić. Ojciec nigdy nie odwiedzał go w szkole, gdzie spędził większość młodzieńczych lat. Widzieli się tylko w Londynie, w jednym z klubów ojca. Wiem, że Thomas nie ufa ludziom łatwo, co wcale mnie nie dziwi. Wiem, że rodzice bardzo go skrzywdzili. Oczywiście nie fizycznie, ale psychicznie. Z pewnością Thomas do niczego się nie przyzna. U daje tylko, że nic go to nie obeszło. Może kiedy pobędziemy już trochę małżeństwem, bardziej mi zaufa i podzieli się ze mną swoimi troskami, wyzna stare sekrety, które zraniły jego duszę.
Przeżywa wszystko bardzo głęboko, wiem to na pewno. Nie widziałeś jego twarzy, kiedy myślał, że Rory umrze. Te rzeczy wymagają czasu, papo. Wiem, że Thomas Malcombe to człowiek z zasadami. Chce się ze mną ożenić, gdyż go rozśmieszam. Tak powiedział. Nie mogłabym wymyślić lepszego powodu. Tysen uniósł brew.
- Właściwie to mógłby ci powiedzieć, że cię kocha. - Jakoś - powiedziała Meggie, spoglądając na piękną, starą wieżę kościelną jakby w nadziei, że pan Peters zabije w dzwon w tym właśnie momencie - nie wyobrażam sobie go wyznającego mi miłość. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Właściwie to sama też tego nie zrobiłam - urwała, spuszczając wzrok na swoje splecione dłonie i Tysen nie miał wątpliwości, że Jeremy wciąż jest obecny w jej myślach, a może nawet w sercu.
- Tak, Thomas teraz często się śmieje - ciągnęła Meggie - a uśmiech niemal nie schodzi mu z twarzy. Nigdy nie zapomnę, kiedy zaśmiał się przy mnie po raz pierwszy. Jego śmiech wydał mi się jakiś taki zardzewiały, jakby Thomas sam się sobie dziwił, że podobny dźwięk może wypłynąć z jego ust. Poczyniłam z nim pod tym względem ogromne postępy, papo.
- Meggie, mam nadzieję, że nie wychodzisz za niego jedynie z mylnie pojmowanego uczucia wdzięczności?
- Za uratowanie Rory'ego? Nie, papo, choć rzeczywiście, to przez moją ogromną wdzięczność zaczęłam spędzać z nim więcej czasu. W innych okolicznościach pewnie by do tego nie doszło. I szczerze go polubiłam. To człowiek prawy i szlachetny, jestem o tym przekonana.
- Nie będziesz tu mieszkać, Meggie. Thomas dał to do zrozumienia. Powiedział, że ma dwa inne domy, oba za granicą.
- Jeden jest w Genui, we Włoszech. Mieszkał we Włoszech, tam dorobił się fortuny. Powrócił do Anglii tylko po to, żeby przejąć majątek ojca. Czy możesz sobie wyobrazić żeglugę do Włoch, papo? Z radością wybiorę się w podróż, zobaczę nowe miejsca, dowiem się, jak gdzie indziej ludzie patrzą na świat, co robią. Ciekawe, gdzie znajduje się jego druga posiadłość.
Przynajmniej Thomas Malcombe nie powiedział czego innego córce, a czego innego jemu. Nie istniały żadne nieścisłości, które mogłyby wskazywać na kłamstwo. Jednak nie to było problemem. Tysen pocałował córkę w czoło, wstał, skrzyżował ramiona na piersi, przyjmując pozę ojca, autorytetu moralnego.
- Meggie, bardzo mi przykro, ale muszę być szczery. Nie chciałem, żebyś się o tym dowiedziała, jednak teraz nie ma wyboru. Musisz wiedzieć. Nie mogę nazwać Thomasa Malcombe'a prawym człowiekiem, dlatego też nie mogę zaufać jego słowu w ważnych sprawach, a zwłaszcza w sprawie twojej przyszłości.
- Ocalił życie twojemu synowi.
- Za to będę mu dłużny do końca życia. Jednak nie jestem mu dłużny mojej córki. Meggie czuła, że zaraz usłyszy coś złego. Zebrała się w sobie.
- Jestem gotowa, papo. Powiedz mi.
- Jak wiesz, Melissa Winters wyjechała w zeszły czwartek z dłuższą wizytą do babki do Bury St. Edmonds. Nie znasz jednak powodu jej wyjazdu. Nie chciałem ci o tym mówić, nie chciałem mówić o tym nikomu, i to musi pozostać tajemnicą. Proszę, byś nikomu jej nie wyjawiła, nawet Mary Rose. Najwyraźniej Thomas Malcombe przed przyjazdem tutaj zahaczył też o Londyn. Tam poznał Melissę. Mieszkała wtedy u ciotki, chodziła na różne przyjęcia i wieczorki, było to dla niej coś w rodzaju nieoficjalnego debiutu. Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Meggie - on ją uwiódł. Melissa zaszła w ciążę. Wiemy o tym tylko my dwoje i rodzice Melissy. No i lord Lancaster, oczywiście.
- Thomas nie mówił mi nic o tym, że był w Londynie, zanim tu przyjechał - wydukała Meggie.
- Był. Zapytałem go o to. W końcu chce się z tobą ożenić, moim obowiązkiem było wypytanie go o wszystko, zdobycie o nim jak najwięcej informacji. Oczywiście, pan Winters dowiedział się o waszych zaręczynach. Odszukał mnie. Powiedział mi o wszystkim w zaufaniu dziś rano. Widać było, że wyznaje mi to bardzo niechętnie, jednak darzy cię ogromną sympatią i nie chce, żebyś cierpiała.
- Nie wierzę ci. - Dostrzegł ogień w jej oczach, gdy wypowiadała te zgubne słowa, których pragnąłby nie usłyszeć nigdy. - Melissa kłamie. Pragnęła go. Thomas musiał ją odrzucić i oto jej zemsta. Przepraszam, ale Thomas jest niewinny. Papo, sam powiedz, gdyby Melissa naprawdę była z nim w ciąży, czy nie ożeniłby się z nią?
- Nie jesteś naiwna, Meggie. Sama dobrze wiesz, że niskie urodzenie Melissy nie pozwala jej na poślubienie mężczyzny pokroju lorda Lancastera. Nie posiada też posagu, który mógłby to niskie pochodzenie wyrównać. Choć jej matka to córka barona, ojciec jest zwykłym kupcem. Jednym słowem, nic nie mogłoby skłonić Thomasa Malcombe' a do wiązania się na zawsze z rodziną Wintersów. Pokręciła gwałtownie głową.
- Jestem przekonana, że Thomas nie zachowałby się niehonorowo, papo. Naprawdę, jest dobry, uczciwy.
- Thomas Malcombe zapłacił rodzicom Melissy, żeby zajęli się dzieckiem. Jej ojciec, choć bardzo niechętnie, wyznał mi to. Nie mam powodu, żeby nie wierzyć panu Wintersowi, Meggie. Ból, z jakim mówił mi to wszystko, był ewidentny. Próbował na wszystkie sposoby przekonać Thomasa Malcombe'a do poślubienia jego córki, jednak bezskutecznie.
Widział, jak córka blednie, a wyraz buntu pomału znika z jej twarzy. Czuł się strasznie, ale prawda przynajmniej wyszła na jaw.
- O Boże - szepnęła Meggie. - O Boże.
- Myślę - powiedział ojciec, dotykając delikatnie palcami jej spódnicy - że teraz nadszedł odpowiedni moment, by sobie trochę zakląć.
Meggie tylko potrząsnęła głową, zdjęła czepek i przeczesała dłonią włosy, które w porannym słońcu lśniły złotem. Pokochała Jeremy'ego i myślała, że jej serce już nigdy nie przyjdzie do siebie po tym, jak je zdeptał. Wtedy, na szczęście, przejrzała na oczy i zobaczyła Jeremy'ego jako bezmyślnego, zadufanego w sobie, wywyższającego się nad kobiecy ród gbura; który z pewnością uczyni życie Charlotte piekłem, na co pewnie całkowicie zasługiwała. No, chyba że z natury była popychadłem. Wtedy dobrali się wprost idealnie.
W tym samym czasie w jej życiu pojawił się Thomas i wkrótce dostrzegła w nim mężczyznę, którym mogłaby się zachwycić, mężczyznę, który zachwycił się nią, który nie umniejszał jej znaczenia, który żartował z nią i czynił szczęśliwą. Wypalająca ją od środka przez ponad rok melancholia znikła jak ręką odjął. Przez ostatni tydzień wręcz nie posiadała się z radości. Sześć pełnych dni bez jednej czarnej chmury. I oto jest. Meggie była przeklęta.
- Chcielibyśmy z Mary Rose, żebyś udała się z dłuższą wizytą do ciotki Sinjun i wuja Collina do Szkocji. Spojrzała na ojca wzrokiem pełnym goryczy.
- Czy wszyscy nie pomyślą, że jestem w ciąży? Na widok jej cierpienia krajało mu się serce. Wiedział, że po nim przyjdzie gniew. Pragnął z całej duszy, żeby nie musiało tak być.
- Niestety, Meggie, istnieją na tym świecie mężczyźni bez wartości. Tak strasznie mi przykro, że musiałaś spotkać jednego z nich.
Meggie czuła się tak, jakby dostała obuchem w głowę. U słyszane słowa wysysały z niej wszystkie emocje, pozostawiając jedynie kłujący ból. Uniosła się powoli i otrzepała spódnice.
- Wiesz, że muszę pomówić z Thomasem, papo. Muszę usłyszeć to od niego.
- Tak, Meggie. Wiem, że musisz.
- Kiedy go usłyszę, poznam prawdę.
- Mam taką nadzieję. Meggie się odwróciła. Wtedy Tysena ogarnął nagły niepokój i zawołał za nią.
- Nie spotykaj się z nim sam na sam w ustronnym miejscu, Meggie. Wolałbym, żebyś nie szła do Bowden Close sama, ale wiem, iż czujesz, że musisz. Bądź więc ostrożna. Obiecaj mi to.
- Obiecuję - powiedziała Meggie.
Nie miała zamiaru wyjawić mu, że już wcześniej odwiedzała sama Thomasa w jego domu. Odeszła ze spuszczoną głową, pogrążona głęboko w myślach, nieświadoma, że ojciec obserwuje ją z bólem na twarzy. Tysen wstał z ławki, spojrzał na grób sir Vincenta i zaczął się zastanawiać, co sir Vincent D'Bgle, średniowieczny wojownik, zrobiłby Thomasowi Malcombe'owi, gdyby Meggie była jego córką. Pewnie odrąbałby mu głowę.
Podążając do Bowden Close, Meggie mogła myśleć jedynie o tym, jak, bardzo się pomyliła. Thomas spłodził dziecko. Zapewniał ją, iż będzie się nią opiekował, podczas gdy kilka miesięcy temu znalazł się w sytuacji intymnej z inną kobietą i spłodził potomka. Meggie wiedziała, że dziecko to rezultat intymności, rezultat pieszczot i całowania. Nagle zatrzymała się w pół kroku. Dotknęła opuszkami palców płatków róży, która pięła się po żelaznym ogrodzeniu okalającym cmentarz.
Musi istnieć jakieś wytłumaczenie całej sytuacji, które zmazałoby jego winę. Pragnęła tego wytłumaczenia - jasnego, szczerego, bez ogródek, niepozostawiającego żadnych pytań i wątpliwości.
Bowden Close
Twarz Thomasa rozświetlał uśmiech, nawet zanim Meggie wślizgnęła się do jego biblioteki. Naprawdę nie wypadało, żeby wchodziła przez tę starą ogrodową furtkę, jednak wkrótce mieli się pobrać. Niedługo nie będzie musiał się martwić, że córką pastora łamie ogólne zasady przyzwoitości. To już nie będzie miało znaczenia. Myśl ta sprawiła mu ogromną przyjemność.
Miała zmierzwione włosy, zupełnie jakby się czymś martwiła i nerwowo je szarpała. Policzki były zarumienione, a oczy - tak ekspresyjne, jasne i żywe, niczym zwierciadło, w którym odbijały się jej emocje.
Boże, coś było nie tak. Poczuł nagły ucisk w żołądku.
W jednej chwili wstał zza biurka i już był przy niej. Złapał ją za ramiona.
- Co, do diabła, się stało? Co jest? Czy ktoś cię skrzywdził? - zawołał nerwowo, niemal nią potrząsając. Uniosła wzrok.
- Ojciec powiedział mi o Melissie Winters - rzekła bez zbędnych wstępów. Opuścił ręce, a jego głos stał się nagle zimniejszy niż lutowe wody kanału La Manche.
- Twój ojciec, moja droga, nie powinien się mieszać.
Meggie uderzyła go z całej siły w brzuch. Miał ułamek sekundy na napięcie mięśni, zanim jej pięść wylądowała na nim z impetem, i wyrzucił ze świstem powietrze z płuc. Dobrze, że cios nie zwalił go z nóg. Złapał ją za nadgarstek, nim zdążyła uderzyć ponownie.
- To bolało - powiedział. Meggie próbowała się wyrwać, jednak trzymał ją mocno.
- I bardzo dobrze. Puść mnie, a zrobię to jeszcze raz - wysapała. Chwycił drugi nadgarstek i potrząsnął nią.
- Do cholery, Meggie, co się z tobą dzieje?
- Thomasie Malcombe, nie waż się udawać, że nudzi cię to wszystko, że nic cię to nie obchodzi, że nie masz pojęcia, o czym mówię i dlaczego jestem wściekła. Opuść tę uniesioną brew. Posłuchaj mnie. Mój ojciec jest pastorem. Ma obowiązek się mieszać, zwłaszcza że chcesz mnie poślubić i zostać jego zięciem. Chce mnie chronić.
- No dobrze, teraz to moja kolej, żeby być wściekłym. Nie, nie próbuj mi się wyrywać. Zamierzam cię jeszcze trochę potrzymać. Masz jeszcze za dużo ognia w oczach. Twój cholerny ojciec nie powinien był kalać tym twoich uszu. To nie ma nic wspólnego z tobą, Meggie. Zupełnie nic. Melissa to pomyłka, bardzo zła, przyznaję, ale twój ojciec niepotrzebnie ci o tym mówił.
- Ta pomyłka, jak to bezdusznie nazwałeś, drogo Melissę kosztowała. Teraz pojawi się dziecko, które będzie musiało żyć z konsekwencjami tej pomyłki.
Puścił ją, podszedł do kredensu i nalał sobie brandy. Widziała najpierw jego obojętność, potem wybuch gniewu, teraz zaś znów był opanowanym dżentelmenem. Patrzyła, jak opróżnia kieliszek jednym haustem i odwraca się w jej stronę.
- Przykro mi - powiedział spokojnie - ale stało się i nie mogłem temu zapobiec. Gdybym wiedział wcześniej, naprawdę zapobiegłbym temu, ale nie wiedziałem.
Całe jego piękno, cały jego urok, zniknęły w jednej chwili. Jeremy to idiota, ale Thomas nawet się do niego nie umywał. Był zdradziecki i podstępny. Meggie wprost kipiała ze wściekłości: na siebie - za swoją głupotę, i na niego - za jego obojętność oraz całkowity brak wyrzutów sumienia. Jej gniew, jej furia szybko zagłuszyły ból spowodowany zdradą.
- Nie mogłeś temu zapobiec? Gdybyś wiedział co? Czyś ty oszalał?
- Nie, jestem zupełnie świadomy. Może usiądziesz, Meggie? Drżała mu ręka. Nie podobało mu się to. Wskazał jej fotel, a sam powrócił szybko za biurko.
- Nie chcę siadać - odparła, podeszła do biurka, oparła dłonie na blacie i przechyliła się w jego stronę. - Chcę, żebyś mi powiedział, dlaczego nie mogłeś zapobiec temu wszystkiemu. Chyba nie zrzucisz całej winy na Melissę? To ona cię uwiodła? Ona, kobieta światowa, zmusiła cię do bycia z nią blisko? Do diabła, Thomasie, nie próbuj mi tego wciskać!
On również nie usiadł, również oparł dłonie na blacie i pochylił się, zbliżając twarz do jej twarzy na odległość nie większą niż kilkanaście centymetrów.
- Nie, nie będę. Nie znasz mnie zbyt długo, Meggie, ale myślałem, że zdążyłaś już nabrać do mnie zaufania. Pewnie ojciec powiedział ci, że płacę za wychowanie dziecka Melissy.
- Tak.
- Ale, jak już ci mówiłem, nie miałem na to wpływu. Nie wiedziałem, co zrobił William, zanim było już zdecydowanie za późno. Do diabła, nie wiedziałem nawet, że był w Londynie. Meggie odsunęła się i wyprostowała jak struna.
- William? Kim, do licha, jest William?
- To mój młodszy brat. A właściwie brat przyrodni. Studiuje w Oksfordzie. Jednak cztery miesiące temu był w Londynie, jak mówiłem, bez mojej wiedzy. Wraz z kilkoma kolegami postanowili poeksperymentować z grzechem, innymi słowy - burdele i jaskinie hazardu. Udał się też, niestety, na jedno przyjęcie. Poznał tam Melissę, no i wiadomo, jak to się skończyło. - Spojrzał na Meggie, marszcząc czoło. Potem wyjrzał przez okno na ogród, a grymas na jego twarzy pogłębił się. - Myślałaś, że to ja uwiodłem Melissę Winters.
- Tak. Tak powiedział mi ojciec.
- Nie zrobiłem tego. To jeszcze dziecko, głupia gęś.
- Jesteśmy w tym samym wieku.
- Tylko w latach, Meggie, tylko w latach. William nie powiedział mi o niczym, dopóki ojciec Melissy nie zjawił się w Bowden Close i nie nawyzywał mnie od cholernych donżuanów. Oczywiście, wtedy domyśliłem się, co musiało się stać, William. To był William, jego przyrodni brat, o którego istnieniu nawet nie wiedziała. To nie Thomas.
Nad głową Meggie znów zaświeciło słońce. Wytłumaczenie było jasne i szczere, bez jednej szarej chmurki, mogącej rzucić cień na jej szczęście. Poczuła tak niewysłowioną ulgę, tak głęboką radość, że miała ochotę krzyczeć.
- Ile lat ma William?
- Dwadzieścia jeden. To znacznie mniej dla mężczyzny niż dla kobiety. Opierając się na własnym doświadczeniu, mogę stwierdzić, że młodość sprzyja głupocie. Nigdy nie robiłaś nic głupiego, Meggie?
- Robiłam - odparła bez wahania - ale nigdy nie wyszukiwałam żadnych chłopców, by ich uwieść. Ach, ta jej ujmująca naturalność. Obezwładniała go, czy chciał tego, czy nie.
- Oczywiście, że nie - powiedział.
- Dlaczego pozwoliłeś państwu Winters uwierzyć, że to ty jesteś winny? Wzruszył ramionami.
- Najwyraźniej Melissa bała się wyznać rodzicom prawdę, więc powiedziała im, że to ja. Jestem teraz głową tej rodziny i ciąży na mnie odpowiedzialność za Williama. William doskonale o tym wie. Popełnił błąd. Zająłem się tym. Mam nadzieję, że zarówno on, jak i Melissa czegoś się dzięki tej całej historii nauczyli.
- Mój ojciec zawsze powtarza, że każdy powinien odpowiadać za własne błędy.
- Być może, ale stało się i już nie da się tego odwrócić. Przyznaję jednak, że teraz trzymam Williama znacznie krócej.
- Powinien był się z nią ożenić.
- Odmówił. Uświadomiłem mu jednak, że jeśli dziecko przeżyje, to on będzie jego ojcem. Zagroziłem odcięciem go od pieniędzy, jeśli go nie uzna. Uznał je natychmiast.
- Cóż, to zawsze coś. Przepraszam, Thomasie, ale nie będę przepadała za Williamem.
- Pewnie nie. Mam nadzieję, że z upływem czasu trochę zmądrzeje. - Urwał na chwilę, a potem odezwał się surowym tonem, przypominającym nieco ton jej ojca, gdy miał do czynienia z występkiem. - Zawiodłem się na tobie za twój brak zaufania.
- Nie udawaj teraz szlachetnego, Thomasie. Za takie dowody mogliby cię powiesić. Nie przeprosiła. Uderzyła go w twarz nagą prawdą.
- No dobrze, rozumiem - rzekł. - Czy chcesz, żebym teraz poszedł i uspokoił twojego ojca? Meggie uśmiechnęła się do niego szeroko.
- O tak! Och, Thomasie, czy będziemy mieszkać we Włoszech?
- Być może, Meggie - powiedział, cedząc słowa. - Chciałabyś tego?
- Ogromnie.
Obiegła biurko, wspięła się na palce, pocałowała go w koszulę, potem przyglądała mu się przez chwilę z uwagą i w końcu pocałowała go w usta swoimi zaciśniętymi w kreskę wargami. To jednak nie miało znaczenia. Patrzył za nią, jak wybiega do ogrodu, ze spódnicami szeleszczącymi na wietrze i czepkiem w dłoni, zwisającym na wstążeczkach niemal do samej ziemi. Wiedział, że zaczepi nim o krzew różany, i tak się stało. To jednak znowu nie miało żadnego znaczenia.
Glenclose - on - Rowan Kwiecień 1824
Na ślub Thomasa Malcombe'a, hrabiego Lancaster, z Margaret Beatrice Lidią Sherbrooke, zatwardziałą starą panną, przybyło czterysta osób, a kolejne sto kręciło się przed kościołem, próbując wybadać, co się dzieje w środku. Mężczyźni, którym udało się wykręcić od uczestnictwa, siedzieli w gospodzie, popijając piwo i wysłuchując rad pana Mortimera Fulsome'a na temat pożycia małżeńskiego, których nikt właściwie nie brał poważnie, zważywszy że pan Flusome pochował cztery żony, przy czym z każdą był nie więcej niż dwa lata. Poza tym sam miał już osiemdziesiąt lat i jego głos z trudem przebijał się przez gromkie toasty. Tysen poprowadził córkę do ołtarza, gdzie czekali lord Lancaster wraz z biskupem Arlingtonem z Brighton, spoglądającym na nich z błyskiem w oku. Biskup znał Tysena praktycznie od urodzenia, podobnie jak Meggie. Był zupełnie łysy i światło wdzierające się do środka przez kościelne witraże upstrzyło jego głowę plamkami koloru.
- Wygląda jak Bóg odziany w tęczę - wymamrotała Meggie półgębkiem.
- Jest prawie ślepy - poinformował Tysen córkę, gdy szli do ołtarza, mijając ludzi, których znała od urodzenia. - Stań jak najbliżej niego. Powiedz Thomasowi, żeby zrobił to samo. I nie gap się na jego głowę Był piątek, wspaniały kwietniowy poranek, powietrze rześkie od deszczu, który posłusznie przestał padać o północy. Na intensywnie błękitnym niebie gdzieniegdzie rozciągały się białe chmury.
Na ślubie obecny był każdy Sherbrooke, włącznie z hrabią Ashburnham, który przyjechał z rodziną aż ze Szkocji. No i, oczywiście, zjawili się też Oliver i Jenny z Kildrummy.
Ze strony Thomasa Malcombe'a nie było nikogo, jednak nawet jeśli ktoś zrobił na ten temat jakąś uwagę, nie dotarła do uszu Meggie. Ona sama uważała, że to nawet lepiej. Gdyby pokazał się William, pewnie by go czymś zdzieliła. Jeśli zaś chodzi o matkę Thomasa, powiedział, że jest chora, i na tym stanęło. Był taki samotny, pomyślała tego ranka, gdy wszystkie ciotki pomagały jej ubrać się do ślubu. Na szczęście teraz się to zmieni.
Wikariat był wypełniony po brzegi. Gdyby ktoś przystawił drabiny do krokwi, pomyślał Thomas, pewnie też zwisaliby z niej ludzie. Wszystkich kuzynów płci męskiej ulokowano u niego w Bowden Close. Sherbrooke'owie byli bardzo popularną rodziną. Gdy przyglądał się swej przyszłej żonie idącej ku niemu, stwierdził, że nigdy nie widział piękniejszej kobiety. Uśmiechnął się, gdy przypadkiem na niego spojrzała. Meggie nie spoglądała więcej na biskupa Arlingtona. Wpatrywała się w mężczyznę, który za nie więcej niż piętnaście minut miał zostać jej mężem.
Muzyka organowa rozbrzmiewała tak głośno, że aż drżały szyby w oknach. W nieruchomym powietrzu unosiła się woń kwiatów. Wiele z nich pochodziło ze szklarni w Northcliffe Rool i zostało przywiezionych do Glenclose - on - Rowan przez wuja Douglasa i ciotkę Alex. Tak wielu ludzi i wszyscy przybyli, by życzyć jej szczęścia. Minęła rodzinę Wintersów i poczuła nagłe ukłucie niepokoju. Na ich twarzach nie dostrzegła uśmiechu. Choć ojciec zapewnił ją, iż uwierzyli, że to William Malcombe jest ojcem dziecka Melissy, jakoś nie mogli zmusić się do polubienia Thomasa. Wszyscy jej kuzyni zasiedli w jednym rzędzie.
Grayson, była tego pewna, starał się zapamiętać wszystko dokładnie, by później ułożyć porywającą opowieść, prawdopodobnie o tym, że goście to tak naprawdę demony z jakiejś jamy piekielnej, które otworzyły tę czeluść dość niedawno, specjalnie na ślub Meggie. Leo i Max mieli zmartwione miny, lecz doskonale rozumiała dlaczego. Wszystko wyglądało inaczej, kiedy już dorośli. Ślub Meggie uświadomił im, jak wiele lat dzieli ich już od dzieciństwa. Żałowała, iż nie może się zatrzymać na chwilę i ich uściskać, dodać im otuchy. Chciała im powiedzieć, że bycie dorosłym oznacza zmiany, coś, czego należy pragnąć, a nie obawiać się.
Wśród chłopców byli też James i Jason - jeszcze piękniejsi niż ona sama. Obaj próbowali wyglądać tak groźnie i dystyngowanie jak ich ojciec, który, siedząc w rzędzie przed nimi, wyglądał na hrabiego potężnego w każdym calu. Meggie uśmiechnęła się do niego i hrabia odwzajemnił uśmiech. Szkoda, że bliźniacy tego nie widzieli, może by się wtedy trochę rozluźnili. Ciotka Alex pomachała do niej dyskretnie odzianą w rękawiczkę dłonią.
Po jej lewej stronie zasiadali ciocia Sophie i woj Ryder. Wraz z dziesięciorgiem Najdroższych Dzieci zajmowali cały rząd, w wielkim ścisku. We wspaniałych Sherbrooke'owskich oczach wuja Rydera wciąż tliła się figlarna iskra i wciąż były tak zniewalająco niebieskie, że kobiety przystawały na ulicy, wpatrując się w niego i szczerząc zęby jak głupie. Takie zachowanie ciotka Sophie zwykle ignorowała, bądź po prostu dawała nieświadomemu niczego mężowi kuksańca w bok, by przestał być tak cholernie pociągający dla płci przeciwnej. Jeśli zaś; chodzi o samą ciotkę Sophie, była twarda jak skała i zawsze spokojna bez względu na okoliczności, bez względu na ból.
Dostrzegła też swoją matkę chrzestną, ciotkę Sinjun, siedzącą przy wuju Colinie, Fletcherze i Dahling. Dahling była już młodą mężatką, zaślubioną pewnemu szkockiemu baronowi z Highlands niedaleko doliny Glen Coe. Filip, jak poinformował wuj Colin, przebywał teraz w odległej Grecji z Marynarką Królewską. Podobno był kartografem (większość kuzynów musiała sprawdzić to słowo w słowniku). Fletcher zaś miał dwanaście lat i potrafił komunikować się z końmi tak, jak Alec z kotami. Przypomniała sobie, jak dawno temu zmienił imię konia jej ojca. Mówił do koni, a one mówiły do niego. Ciekawe, co będzie robił, kiedy dorośnie, zastanawiała się Meggie. Poczuła nagłe ukłucie w sercu, gdy pomyślała o swojej małej siostrzyczce Jocelyn, która umarła, kiedy była jeszcze maleńka. Całe szczęście, Rory' emu udało się przeżyć.
Na ślub przybył też Jeremy wraz Charlotte, będącej już w całkiem zaawansowanej ciąży. Charlotte uśmiechała się, wyglądała przepięknie i kwitnąco, od Jeremy'ego natomiast, jak zawsze zaborczego w stosunku do ukochanej żony, biła niewysłowiona duma. Meggie powitała ich wyjątkowo ciepło. Zanim ich minęła, Jeremy zdążył jeszcze powiedzieć: - Muszę potem z tobą pomówić, Meggie. Skinęła potakująco głową, choć wcale nie miała zamiaru wysłuchiwać jego pouczeń. Powie jej pewnie, że powinna naśladować drogą Charlotte, idealną, posłuszną żonę. Mary Rose zasiadała w pierwszym rzędzie między Alekiem i Rorym. Próbowała zmusić Rory'ego do umiarkowanego spokoju, jako że skakał i rzucał się na wszystkie strony, chcąc, jak przypuszczała Meggie, iść do ołtarza obok niej. Dzień wcześniej widziała go, jak ćwiczył elegancki chód. Dostrzegła kątem oka, że ojciec próbuje uspokoić syna surowym spojrzeniem. Szybko pojął jednak, iż to niemożliwe. Byłoby to jak besztanie małego wyścigowego kotka. Tysen uśmiechnął się więc do syna, a wtedy Rory' emu udało się wyrwać matce i pognać co sił w nogach ku niemu i Meggie. Tłum zebranych wybuchł śmiechem. Tysen pochylił się i wziął na ręce syna, który natychmiast próbował wspiąć 'się po nim do Meggie. Meggie dotknęła twarzyczki chłopca przyodzianymi w białe rękawiczki dłońmi i pocałowała go.
- Rory, oddasz mnie mężowi razem z papą? - spytała.
- Rory natychmiast rozpromienił się i odpowiedział jej na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy zebrani.
- O tak, Meggie, pozwól mi, proszę! Meggie, czy to naprawdę ty pod tym białym workiem? Meggie uniosła rąbek swego pięknego welonu i mrugnęła do Rory'ego.
Cały kościół zanosił się śmiechem, aż w końcu biskup Arlington uniósł ręce i uspokoił zebranych. Rory stał dumnie przy Tysenie, dopóki biskup nie zapytał, kto oddaje Meggie, na co obaj odpowiedzieli: - Ja.
Znów śmiech. Meggie uniosła wzrok i dostrzegła, że jej przyszły małżonek też się uśmiecha, co przyniosło jej nieukrywaną ulgę, gdyż był wyraźnie blady. Pewnie bał się tak samo jak ona.
Biskup Arlington miał tak donośny głos, że słyszeli go pewnie nawet mężczyźni w gospodzie. Mówił o oczekiwaniach wobec Meggie jako przyszłej żony, błogosławionych i uznanych przez Boga. Meggie tylko przewróciła oczami. Rzuciła szybkie spojrzenie Thomasowi, lecz dostrzegłszy, że wygląda dość groźnie, nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku. Cała uroczystość trwała nie więcej niż kwadrans.
Teraz ona, Meggie Sherbrooke, była hrabiną, a Thomas, za pozwoleniem biskupa Arlingtona, uniósł jej welon, pocałował ją, uśmiechnął się z wyraźną ulgą i wyszeptał jej do ucha:
- Jesteś teraz moja, Meggie. Moja.
- A ty mój, Thomasie. Na zawsze.
Dostrzegła w jego oczach coś dziwnego, gdy na nią spojrzał. Coś dziwnego, niewyraźnego i tajemniczego. Pocałował ją znowu, zaledwie szybkie muśnięcie warg, gdyż wiele par oczu przypatrywało się im zbyt uważnie. Potem odwrócili się do zebranych, oboje z uśmiechami tak szerokimi, iż niektórzy zaczęli się obawiać, że pękną im szczęki.
- To takie ekscytujące - powiedziała Meggie półgębkiem. - Myślisz, że będziesz pił szampana z mojego pantofelka?
Dopiero około szóstej wieczorem Mary Rose zapinała maleńkie guziczki na plecach sukni podróżnej Meggie.
- Czy Thomas powiedział ci już, gdzie spędzicie noc?
- Nie, odmówił mówienia mi czegokolwiek.
Nie dał mi nawet maleńkiej wskazówki. Prosiłam go, kusiłam, obiecywałam niestworzone rzeczy, żeby tylko dał mi choć jakąś wskazówkę, ale odmówił. Powiedziałam nawet, że włożę mu język do ust, ale nie pisnął nawet słówkiem. Och, wybacz mi, Mary Rose, nie chciałam cię zawstydzić. Tylko że ta cała sprawa z językiem... Chyba nawet mi się to podoba. Och, mam nadzieję, że popłyniemy do Calais, a potem udamy się do Paryża. Tak bardzo chciałabym znów pojechać do Paryża, Mary Rose. Pamiętasz, jak byliśmy tam ostatnim razem? Miałam wtedy trzynaście lat. Spacerowaliśmy po Ogrodach Luksemburskich, zwiedzaliśmy Wersal i katedrę Notre Dame. Było tak cudownie i...
- Tak - przerwała jej Mary Rose ze śmiechem - pamiętam to doskonale. - Westchnęła. - Cóż, wolałabym mieć twojego ojca tylko dla siebie, ale jakoś udało mi się wytrzymać ze wścibską pasierbicą. Meggie nie zaśmiała się z jej żartu. Mary Rose wzięła jej twarz w dłonie i pocałowała ją.
- Pokochałam cię od chwili, gdy uratowałaś mnie i przemyciłaś do swojej sypialni w Kildrummy. Pokochałam cię nawet bardziej, gdy usłyszałam, jak próbujesz przekonać ojca, że jesteś niewinna niczym strzyżona owca, że niczego przed nim nie ukrywasz. I uwielbiałam te wszystkie wymówki, które Tysen musiał wymyślić, żeby trzymać cię w nocy z daleka. od naszej sypialni. Wyrosłaś na wspaniałą kobietę. Chcę, żebyś była szczęśliwa z Thomasem. Chcę też dostać od ciebie list, ale dam ci na jego napisanie tydzień - powiedziała i ucałowała ją znowu. Meggie objęła ją z całych sił.
- O Boże - westchnęła Mary Rose. - Teraz będziesz miała własną sypialnię z własnym mężem. Czas płynie tak szybko, Meggie, tak szybko. Rozkoszuj się każdą chwilą. Bądź szczęśliwa, kochanie.
- Wiedziałam, że będę cię uwielbiać już zawsze - odparła Meggie - kiedy zobaczyłam papę, jak niesie cię na plecach z powrotem do zamku. Za wszelką cenę próbowałam zataszczyć twoją walizkę z powrotem do środka, ale była taka ciężka przez te żelazne świeczniki. Mary Rose roześmiała się.
- One nie były żelazne, Meggie!
- Wiem, ale były bardzo ciężkie, a ja miałam tylko dziesięć lat. Będę za wami tęskniła, Mary Rose. O Boże, a co z Alekiem i Rorym? Czy poradzisz sobie z nimi sama? Czy...
- Wszystko będzie dobrze. Będą za tobą Ogromnie tęsknili i wypytywali mnie codziennie, kiedy nas odwiedzisz. Nie martw się, kochanie. Jesteś teraz mężatką, a to coś zupełnie innego. E... Meggie, czy chciałabyś mnie o coś zapytać?
- O co? Czy któryś z chłopców zrobił dziś coś, co sprawiło ci kłopot?
- Nie, dziś nie. Kiedy będą się zachowywać jak małe potworki, zamknę ich w garderobie pod schodami. Meggie... - urwała na moment. - Czy chciałabyś dowiedzieć się ode mnie czegoś związanego ze sprawami małżeńskimi? Obiecałam twojemu ojcu, że... cię zapytam.
- Ojej, Mary Rose, ty jesteś zakłopotana! - zaśmiała się Meggie i objęła macochę. - Wiesz, myślę, że to nawet ekscytujące, kiedy się wszystkiego nie wie: Thomas świetnie całuje. Domyślam się, że całkiem nieźle wychodzi mu też to całe uprawianie miłości.
- Tak. Z pewnością mu wychodzi.
- Nie wyobrażam sobie - powiedziała Meggie nagle wystraszona - rozmowy na te tematy z papą. Ale może ty mogłabyś mi powiedzieć. Czy wkładanie sobie języka do buzi - to normalna rzecz? Czy wy z papą też to robicie?
- ... Cóż, właściwie to, jeśli naprawdę cię to interesuje, a domyślam się, że tak, biorąc pod uwagę twój dociekliwy umysł, cóż, chyba musiałabym odpowiedzieć twierdząco. To normalna rzecz. To rzekłszy, Mary Rose uśmiechnęła się, zarumieniła, spojrzała na sufit, potem na drzwi, poklepała Meggie po plecach i chwyciła jej płaszcz podróżny ze wspaniałego bordowego aksamitu, prezent ślubny od Thomasa.
Thomas czekał już na nią u podnóża schodów. Nie uśmiechał się. Najwyraźniej chciał jak najszybciej wyjechać. Zobaczyła stojących za nimi bliskich. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, w tym jej liczni psotni kuzyni. Tyle ukochanych twarzy.
Uścisnęła ojca i wszystkim wydawało się, że wcale nie chciała go puścić. Tysen dostrzegł, że Thomas wygląda na całkowicie obojętnego, poznał go już jednak na tyle, by się domyślić, że młodzieniec jest najzwyczajniej w świecie zniecierpliwiony, ponieważ pragnie swojej świeżo poślubionej małżonki. Pragnie jej dla siebie i do tego Tysen po prostu będzie musiał się przyzwyczaić. Zobaczył też, że Thomas spojrzał kilka razy w stronę Jeremy'ego, znów z całkowicie kamienną twarzą. Zastanowił się nad tym, nie mógł jednak zrobić nic więcej. Pocałował Meggie raz, potem jeszcze dwa razy, poklepał ją po ramieniu i umieścił jej dłoń w dłoni męża.
- Bądź szczęśliwa, najdroższa - powiedział. Meggie spuściła wzrok i zobaczyła Rory'ego, ciągnącego ją za spódnicę. Uniosła go wysoko i cmoknęła głośno w nosek.
- Przywitaj się ze swoim nowym szwagrem, Rory. Rory przypatrywał się Thomasowi przez dłuższą chwilę i w końcu rzekł:
- To ty uratowałeś mi życie dzięki temu lekarstwu z wulkanu.
- Tak, to chyba ja - odparł Thomas.
- Dasz Meggie wszystko, czego zechce? - ciągnął Rory.
- Dam - powiedział Thomas i ukłonił się.
Rory poklepał go po ramieniu. Meggie jeszcze raz ucałowała chłopca i przekazała go ojcu. Bolały ją żebra od zbyt wielu uścisków. 'Thomas położył jej dłoń na plecach i pomógł wsiąść do powozu. Wyjrzała przez okno, machając i uśmiechając się do wszystkich tak szeroko, że wkrótce zaczęła się obawiać o swoją szczękę.
Już po minucie Glenclose - on - Rowan zniknęło jej z pola widzenia, gdyż Thomas zmusił ją do odwrócenia głowy, przyciągnął do siebie i pocałował. Wypuścił ją, zanim zdążyła się skupić na całowaniu i zastanowić, co powinna zrobić.
- Nie otworzyłeś buzi - powiedziała, wpatrując się w jego usta, z palcem przyciśniętym do dolnej wargi. - Nie dałeś mi czasu, żeby cokolwiek zrobić. Może chciałam otworzyć trochę usta.
- Nigdy staram się nie zaczynać czegoś, czego nie będę mógł skończyć.
- Domyślam się, że mówisz o uprawianiu miłości.
Nie uśmiechnął się do niej. Rozwiązał jej kokardkę pod brodą i zdjął z głowy modny czepek. Położył go ostrożnie na przeciwległym siedzeniu. - Masz wspaniałe włosy, Meggie.
- Dziękuję. Ty również, Thomasie, takie ciemne jak pradawne grzechy, niemal tak czarne jak twoje oczy. Przynajmniej wyglądają na czarne w tym przyćmionym świetle. Bardzo się od siebie różnimy, Thomasie, i bardzo mi się to podoba. Będę codziennie dziękowała Bogu, że stworzył cię właśnie takim. A teraz powiesz mi wreszcie, dokąd jedziemy w naszą podróż poślubną?
- Nie, jeszcze nie. No dobrze, mała podpowiedź. Zabieram cię do jednego z moich domów. Niemal zaparło jej dech z wrażenia.
- Płyniemy do Włoch?
- Nie, nie tym razem. Zobaczysz. Nie zadręczaj się już tym. Niedługo się ściemni. Dzisiejszą noc spędzimy w Exeter.
- Jedziemy na zachód.
- Tak. Dała mu delikatnego kuksańca w brzuch.
- Jestem twoją żoną, mój panie. Nie powinieneś mieć przede mną tajemnic. Tak się nie godzi. Nie odpowiedział. Odchyliła się na siedzeniu, podczas gdy Thomas zasunął okno, by uchronić ich przed wieczornym chłodem.
- Czy jedziemy do Kornwalii?
- Tak, ale to nie jest cel naszej podróży.
- Widziałam, że rozmawiałeś z wujem Ryderem. Czy już nie masz do niego uprzedzeń?
- Uważam go za człowieka godnego szacunku. Nauczyłem się, że nie powinno się słuchać plotek. - Dobrze powiedziane - stwierdziła Meggie i wzięła go za rękę. - Jesteś teraz moim mężem, Thomasie. Czy to nie cudowne?
- Pragnąłem cię - powiedział po prostu. - I teraz jesteś moja.
- Mówisz tak, jakbym była jakąś nagrodą, którą udało ci się wygrać.
- Tak. W pewnym sensie żona jest nagrodą.
- Bzdura. To zabrzmiało też tak, jakbym była jakąś rzeczą. Nie bardzo podoba mi się takie traktowanie.
- Jesteś majątkiem ruchomym, choć to słowo może nie brzmi najlepiej. Majątek ruchomy jest rzeczą, którą się posiada. Podobnie jak żona. Roześmiała się pięknym, pełnym śmiechem i coś go ścisnęło w środku na ten dźwięk.
- Zupełnie jakbym słyszała Jeremy'ego - tego okropnego, wywyższającego się Jeremy'ego. Błagam cię, Thomasie, nigdy nie traktuj mnie tak, jakbym miała pusto pod czaszką. Rzucił jej spojrzenie zbyt poważne jak na jej gust.
- Nigdy tak nie uważałem - powiedział.
- To dobrze. Przykro mi, że William nie mógł przyjechać. Obiecałam sobie, że postaram się być dla niego miła, choć prawdopodobnie miałabym ochotę natrzeć mu uszu.
- Poprosiłem go, żeby nie przyjeżdżał. To byłoby bardzo niezręczne, zwłaszcza że na ślub przyszli też Wintersowie. Nie chciałem, żeby coś popsuło ten dzień.
- Cieszę się, że ojciec powiedział im prawdę.
- To chyba było konieczne. Inaczej pan Winters mógłby mnie zastrzelić podczas ceremonii.
- Pan Winters świetnie strzela.
- A więc twój ojciec uratował mi życie. Meggie się zaśmiała.
- Czy szybko poznam Williama? Twoi rodzice nie mieszkali razem, jak William był poczęty, prawda? Jest młodszy od ciebie o pięć lat?
- Tylko cztery. Ma dwadzieścia jeden. Kiedy się urodził ojciec też odesłał jego matkę.
- Co za straszna rzecz, Thomasie. Tak bardzo mi przykro. Wzruszył ramionami bez słowa.
- Czy William przyjedzie do tego domu, do którego my jedziemy?
- Zobaczymy - odparł Thomas, skrzyżował ramiona na piersi i uśmiechnął się do niej. - Wyglądasz przepięknie, Meggie. Zwróciłem już na to uwagę, kiedy szłaś do ołtarza. To znaczy, kiedy nie zwracałem uwagi Rory'emu. Roześmiała się.
- Ach, straszny urwis z tego Rory'ego, prawda?
- Tak. Bardzo się cieszę, że przeżył tę gorączkę.
- Nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby było inaczej. Dość już o tym. Rory wyzdrowiał i znów mówi po łacinie. A wracając do tematu - to ty jesteś piękny w tym związku, Thomasie. Nie mogę się nawet z tobą równać. Rozśmieszyło go to. Musnął delikatnie palcem jej policzek.
- Mężczyzna jest jedynie masywną istotą, Meggie, której rozmiar pozwala zarówno na budowanie, jak i na grzmocenie przeciwnika.
- A ja jestem bardzo głodna - zmieniła temat Meggie. - O ile pamiętam, pani Priddle spakowała nam koszyk z prowiantem. Masz ochotę na odrobinę szampana? A może na kawałek tortu weselnego? Albo na jedną z babeczek, które upiekła specjalnie dla wuja Colina? Jest w końcu szkockim hrabią, pamiętasz?
- Tak, odrobina szampana dobrze mi zrobi. - Uniósł ciemną brew. - Czy powinienem teraz wypić go z twojego pantofelka?
- Nie - odparła, patrząc mu prosto w oczy. - Chciałabym, żebyś wysączył go prosto z mych ust. Thomas odmówił otworzenia szampana.
* * *
Zarezerwował najlepszy pokój w gospodzie Pod Podchmieloną Mniszką, ze wspaniałym widokiem na wody kanału La Manche. Dotarli na miejsce już po zmroku, jednak dziś była pełnia i księżycowa poświata odbijała się od fal, sprawiając, że lśniły niczym szafir na serdecznym palcu Meggie. Z przeciwnej strony rozciągało się miasto, milczące i nieruchome.
- Jak tu pięknie - westchnęła do męża przez ramię, odsłaniając koronkową firankę i spoglądając na spokojną wodę. Delikatne fale zwijały i rozwijały się na piasku niczym wachlarz jakiejś flirciarki.
- Tak - zgodził się Thomas.
Odwróciła się, gdyż wciąż jeszcze stał przy zamkniętych drzwiach z ramionami skrzyżowanymi na piersi i przyglądał się jej z uwagą.
- Mary Rose zapytała mnie, czy mam jakieś pytania dotyczące spraw małżeńskich. Jeśli jej słowa go zaskoczyły, nie dał tego po sobie poznać.
- Czy odpowiedziała ci na wszystko, co chciałaś wiedzieć? - bąknął.
- Och, nie. Powiedziałam jej, że skoro tak dobrze całujesz, to na pewno znasz się też na uprawianiu miłości. Zapytałam ją za to o język. Najpierw trochę kręciła, ale w końcu wyznała, że to normalna rzecz.
- W końcu to twoja matka, więc mogę sobie wyobrazić, iż czuła się nieco skrępowana, mówiąc o tak intymnych rzeczach.
- Wiesz, że zawsze się z ojcem dotykają i całują, kiedy myślą, że dzieci nie ma w pobliżu? Naprawdę chciał zachować powagę, ale uśmiech sam cisnął mu się na usta.
- Może - powiedziała Meggie, niewiele myśląc - jeśli Bóg będzie dla nas łaskawy, my też będziemy musieli uważać, kiedy się całujemy, żeby nie zawstydzić naszych dzieci.
- Jeszcze zdecydowanie za wcześnie, żeby myśleć o takich rzeczach, Meggie. Jesteś teraz moja. Bez względu na to, co się stanie, należysz całkowicie i nieodwołalnie do mnie. Przekręciła głowę i przyjrzała się mu uważnie.
- Powtarzasz to już któryś raz, Thomasie. - Może nie powinna była tego robić, jednak Meggie nigdy nie należała do osób, które myślą dwa razy. Chwyciła jego dużą dłoń między swoje. - Posłuchaj mnie. Jestem twoją żoną. Nie jestem jak twój ojciec. Nie zostawię cię. Nie jestem też chodnikiem, po którym można deptać, więc z pewnością czekają nas kłótnie i krzyki, od których cały dom nieraz zatrzęsie się w posadach. Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, oboje jesteśmy uparci i mamy własne zdanie. Jednak bez względu na to, jak bardzo będziemy się na siebie wydzierać, nie opuszczę cię w gniewie. Nigdy. Boże, nawet mój ojciec pastor i Mary Rose czasem na siebie krzyczą, ale to nic wielkiego, Thomasie. Naprawdę. Będziemy razem i mam nadzieję, że los ześle nam więcej radości niż łez.
- To było bardzo elokwentne - powiedział chłodno i z rezerwą.
- Naprawdę?
- I naiwne.
- W mojej rodzinie to prawda. Wzruszył jedynie ramionami, oparł się plecami o drzwi i ponownie skrzyżował ramiona.
- Moi rodzice nie powinni cię obchodzić. Nie potrzebuję zapewnień z twojej strony, by uspokoić mój chory umysł. Najwyraźniej wydaje ci się, że mam jakąś psychiczną traumę z powodu bólu, który dawno temu zadali mi rodzice. Otóż nie. Powiedziałem ci o matce i ojcu, gdyż widziałem, że naprawdę musisz to wiedzieć. Botem twój ojciec zażądał ode mnie tej informacji, choć nie miał prawa się wtrącać.
- A właśnie, że miał. To mój ojciec. Jego obowiązkiem jest chronienie mnie.
- Twój ojciec chciał odmówić mi twojej ręki.
- Oczywiście. Ponieważ uważał cię za rozpustnika. Ale okazało się, że zawinił William. Jestem pewna, iż ojcu bardzo ulżyło, kiedy poznał prawdę. Chce, żebym była szczęśliwa. Thomas nie odpowiedział. Wyglądał, jakby nie miał pewności, co ma teraz zrobić, jakby był czymś podenerwowany, niezdecydowany i wydał się Meggie nagle niezwykle pociągający. Podskoczyła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i przycisnęła policzek do jego ramienia.
- Pocałuj mnie, Thomasie. To jest coś, co bardzo lubię.
Uniosła wzrok, wspięła się na palce, jednak on zawahał się przez chwilę, dotknął jej twarzy, delikatnej i zarumienionej z podniecenia. W końcu to była jej noc poślubna. Nigdy nie zrobiła niczego, żeby mnie skrzywdzić - pomyślał.
Była jego żoną. Powoli oplótł ją ramionami i przycisnął mocno do siebie. Nie pocałował jej, jedynie trzymał. Spojrzał jej w oczy.
- Jesteś dziewicą, Meggie. Podniosła wzrok i obdarzyła go delikatnym i nerwowym uśmiechem, o czym doskonale wiedział.
- Cóż, tak. Powinnam nią być.
- Wiele kobiet nie zachowuje czystości dla męża - powiedział poważnym tonem.
- Nigdy o tym nie myślałam. Jesteś tego pewny? Nie, nie odpowiadaj. Co inni mają wspólnego z nami? Och, Thomasie, pocałuj mnie. Gładził delikatnie jej ramiona.
- Podoba ci się twój nowy płaszcz?
- Jest wspaniały. A czy tobie podoba się to onyksowe pióro, które ci dałam?
- Tak.
- Mary Rose stwierdziła, że jest bardzo męskie.
- Bo jest.
- Jest twarde i mocne, jak powinien być prawdziwy mężczyzna. - Tak.
- Thomasie, czy jesteś pewny, że wiesz, co robić? Albo nie, naprawdę, nie musisz nic mówić. Nawet podoba mi się myśl, że to nowy grunt dla nas obojga. Na pewno jakoś rozgryziemy, co i jak.
- Myślisz, że waham się, gdyż brak mi doświadczenia? Że to dla mnie też pierwszy raz?
- To nic, Thomasie. - Chwyciła w dłonie jego twarz i pocałowała go, naiwnie i po dziewczęcemu. Rozbawiło go to. Do cholery, znów chciało mu się śmiać. Nawet polubił to uczucie, to żywe, zakradające się niespodziewanie ciepło zalewające jego ciało aż po czubki palców. Nigdy wcześniej nie doświadczał czegoś takiego.
- Przyznam, że jestem zdenerwowana. Tak, troszkę zdenerwowana, ale jesteśmy teraz małżeństwem, należysz do mnie i chciałabym dowiedzieć się, na czym polegają te małżeńskie sprawy. Ojej, czy to nie brzmi strasznie rozwiąźle?
- Mężczyzna nie należy do kobiety - powiedział powoli. Uśmiech zniknął mu z twarzy, a głos stał się nagle dziwnie odległy. - Mężczyzna należy tylko i wyłącznie do siebie.
Meggie zamarła. Co się stało? Czy jakaś kobieta skrzywdziła go w przeszłości? Wydawał się za młody, by mieć za sobą takie przykre doświadczenia.
- Thomasie, ile ty właściwie masz lat?
- Dwadzieścia pięć. W grudniu skończę dwadzieścia sześć. Urodziłem się dzień po Bożym Narodzeniu. Myślę, że matka nigdy mi nie wybaczyła, że zepsułem jej święta.
Żartował sobie z tego. Cóż, nieważne. Jeśli to jakaś kobieta zraniła go i uczyniła cynicznym, kiedyś jej o tym opowie, a ona go uleczy.
- Sprawię, że będziesz chciał być mój - powiedziała, a całe rozpierające ją uczucie zabrzmiało dźwięcznie w jej głosie. Pocałowała go znowu.
Tym razem odwzajemnił pocałunek, intensywnie, zmuszając ją do rozchylenia warg. Zrobiła to i poczuła jego język, liżący jej dolną wargę, a potem wślizgujący się do środka. Ten pocałunek był inny, dziki i natarczywy. Uniósł na chwilę głowę i dotknął nagle dłonią jej piersi.
- Meggie, to nie jest mój pierwszy raz.
Oszołomiona tym pocałunkiem - tym niespodziewanym atakiem, który zaskoczył ją i sprawił, że pragnęła więcej - choć jeszcze przed chwilą nie była pewna, teraz nie mogła się już doczekać tego, co nastąpi. Odetchnęła głęboko. Cóż, najwyraźniej tak właśnie robiło się te rzeczy.
- Nie szkodzi, że to nie twój pierwszy raz. Nie jestem głupia, Thomasie. Chłopcy chyba muszą jakoś zdobyć doświadczenie, tego się od nich oczekuje. Inaczej koledzy często nie uważają ich za prawdziwych mężczyzn. Widziałam też, że mężczyźni nie potrafią się kontrolować, kiedy mają do czynienia ze słabszą płcią. Stają przed dziewczyną i zaczynają się jąkać, drżą im ręce, mówią jakieś głupie rzeczy. Tylko spójrz, co zrobił William.
- Mężczyźni potrafią się kontrolować. To kwestia silnej woli i charakteru.
- Wiem, że ty nigdy nie wykorzystałbyś kobiety, gdyż masz wspaniały charakter. Czy posiadasz też silną wolę, jeśli chodzi o sprawy cielesne, Thomasie?
- Tak, ale to nie ma znaczenia. Muszę skonsumować nasze małżeństwo, żeby w ogóle było małżeństwem.
- Dobry pomysł.
Dostrzegła na sobie jego surowy wzrok. Patrzył na nią, jakby nie był czegoś pewny, jakby się wahał z jakiegoś powodu i po prostu nie mogła się powstrzymać. Pocałowała go znowu. Zacisnęła dłoń na jego koszuli i całowała każdą część jego ciała, której tylko mogła dosięgnąć.
- Odbiorę ci cnotę - wyszeptał do jej ust. - Sprawię, że będziesz krwawiła, i dopiero wtedy będziemy sobie naprawdę zaślubieni. Wtedy nie będzie już powrotu, Meggie. Będziesz moja. Przerwała pocałunki.
- Nie wiem, dlaczego tak cię to gryzie, Thomasie. Nie chcę nigdzie wracać. Ale poczekaj, nie podoba mi się to całe krwawienie. Jakie krwawienie? Co to znaczy?
- O Boże, Meggie, powinnaś była poprosić swoją matkę, żeby ci to wytłumaczyła. Czy naprawdę niczego nie wiesz?
- Wiem o językach, choć wciąż jeszcze trudno mi nimi mówić. Mówić językami. Próbował się na to uśmiechnąć, nie potrafił jednak.
- Ale nie wiesz, co będziemy robić?
- No... Nie jakoś bardzo dokładnie.
- A w ogólnym zarysie?
- Chyba musisz mi zdjąć ubranie. Kiedy byłam mała, pływałam z kuzynami w jeziorze. Rozebrali się i widziałam, że różnią się ode mnie. Nie wiem jednak, jak miałoby to pomóc w zrobieniu dziecka.
- Cóż, ja tylko zapytałem.
- Żartujesz sobie ze mnie, Thomasie? A może śmiejesz się ze mnie? Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, jakby się nad tym poważnie zastanawiał.
- Nie, nie żartowałbym z tego - odpowiedział bardziej sobie niż jej. - No dobrze. Musimy to zrobić. Musimy. Sprawiał wrażenie, jakby wręcz był na nią zły, tak to odebrała Meggie. Nie powiedział nic więcej. Wziął ją na ręce i zaniósł na duże łoże z baldachimem.
- Będę twoją pokojówką - oznajmił i usiadł na krawędzi łóżka.
Zauważył, że jej suknia zapina się na plecach, więc znów postawił Meggie na nogi. Dostrzegł bladość na jej twarzy. Jego kwitnąca młoda żona wyglądała, jakby była u kresu wytrzymałości. Pocałował ją gwałtownie i szybko. Nie próbował rozchylać jej warg językiem, ponieważ bał się, że może go ze zdenerwowania ugryźć. Potem odwrócił ją do siebie plecami i zaczął rozpinać długi rząd guzików. Spojrzała na niego przez ramię.
- Thomasie, mogłabym się napić trochę wody?
- Nie, Meggie. Nic nie mów. Nie martw się niczym. Pozwól, że ja się będę martwił. Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.
- Świetnie sobie radzisz z tymi guzikami, muszę przyznać. Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Tak, niektórzy mężczyźni mają to we krwi. Inni muszą ćwiczyć latami, żeby nabrać w tym wprawy. Cicho już.
- Thomasie, czy to będzie przyjemne? Pomimo krwi?
Słysząc drżenie w jej głosie, zatrzymał się, zaledwie trzy guziki przed końcem. Spojrzał na jej plecy, na delikatną batystową halkę, koronkowe ramiączka, wszystko takie kobiece, takie mu obce. Ta delikatna istota należała teraz do niego. Do nikogo innego.
Do niego. Meggie nie miała w sobie nic szorstkiego, nic twardego. Wiedział o tym, lecz chciał zapomnieć.
Musi być silny, nie może dopuścić, żeby się dowiedziała. Nie może. Mężczyzna musi mieć swoją dumę. - Postaram się, żeby było przyjemne.
- No dobrze, to ja się postaram za bardzo tym nie martwić.
Powoli obrócił ją twarzą do siebie. Zsunął z niej suknię do wysokości talii. Dotknął delikatnie palcami jej brody, szyi, ramion. Miała niesamowicie delikatną skórę.
- Meggie?
- Niezupełnie tego się spodziewałam, Thomasie.
- A czego się spodziewałaś? Wzruszyła ramionami. Była wyraźnie zawstydzona.
- No dalej, powiedz mi.
- Może małej kolacji przy kominku, choć z drugiej strony jest całkiem ciepło, więc może ogień to nie najlepszy pomysł. Tylko byśmy się spocili. No dobrze, ale moglibyśmy postawić stół przy oknie. Moglibyśmy rozmawiać ściszonymi głosami, może nawet patrzeć, jak księżyc odbija się od fal, a potem podzielić się uczuciami, jakie ten widok wzbudza w naszych duszach.
- Jak dla mnie to trochę zbyt sentymentalne.
- Tak właśnie pomyślałam. No dobrze, to może chociaż trochę szampana. Nie chciałeś napić się w powozie. Obawiałeś się, że zrobi ci się niedobrze? A może przestraszyłeś się, że naprawdę każę ci pić z mych ust? Uśmiechnął się do niej. Była taka młoda, pomyślał, za młoda. Nie zasługiwała na takie traktowanie. Pochylił się i przycisnął czoło do jej czoła.
- Przebierz się w koszulkę nocną, a ja zejdę na dół i zamówię coś do jedzenia oraz szampana od pani Miggs. Chyba jest bardzo zadowolona, że wybrałem jej gospodę na naszą noc poślubną.
- Ona może tak, ale za to pan Miggs jedynie mruknął coś do mnie na powitanie, a potem już tylko wpatrywał się w czubki własnych butów.
- To pani Miggs zajmuje się gośćmi. Czy potrzebujesz pokojówki do pomocy?
- Nie. Sama sięgnę do reszty guzików. Dziękuję, Thomasie.
* * *
Pół godziny później siedzieli już naprzeciwko siebie przy małym stole przy oknie. Meggie ubrana była w przepiękny brzoskwiniowy jedwabny peniuar, który ciotka Sinjun przywiozła dla niej z Edynburga. Tomas jednak wciąż miał na sobie eleganckie spodnie i marynarkę oraz idealnie wypolerowane buty. Jego krawat wyglądał równie nienagannie, jak dziś rano w kościele. Minęło tak niewiele godzin, a jej życie zmieniło się nieodwołalnie. Ciekawe, czy Thomas ma podobne odczucia. Na pewno. Przecież mężczyźni nie mogli aż tak różnić się od kobiet.
- To takie dziwne - powiedziała, skubiąc kawałek chleba. - Siedzę w bieliźnie nocnej naprzeciw mężczyzny, który nie jest ani moim ojcem, ani bratem, ani nawet kuzynem.
- Oj, Meggie, nie próbuj mi wmówić, że w domu wkładałaś do spania tak rozkoszną bieliznę.
- Cóż, masz rację, ale mimo wszystko... Ty ciągle jesteś ubrany, Thomasie, a ja nie. Uśmiechnął się tylko i uniósł kieliszek.
- Za naszą noc poślubną - powiedział.
Meggie wahała się przez moment, ale w końcu uniosła powoli swojego szampana i delikatnie stuknęła szkłem o szkło. Dał jej już zdecydowanie za dużo czasu.
- Jak myślisz, co stanie się po kolacji? - zapytał.
- Jako że nie wiem o niczym konkretnym poza całowaniem, przyznaję, że mam mały mętlik w głowie. No dobrze, naprawdę spory mętlik. Może nawet chaos. Teraz wiem tylko, że jestem szczęśliwa, bo się uśmiechasz. A może tyle już ci wystarczy i nie potrzeba brnąć dalej?
- Czeka nas coś więcej niż tylko uśmiech, Meggie.
- Co na przykład?
- Jesteś strasznie ciekawska.
- Sprawa dotyczy mnie bardzo osobiście, nie widzę w tym nic dziwnego.
- Nastąpi wielka przyjemność. Mam nadzieję, że dla nas obojga.
- Odczuwałam już przyjemność, kiedy mnie całowałeś.
- Inna, silniejsza przyjemność. Sprawiała wrażenie bardzo sceptycznej.
Nie wstał od stołu, dopóki nie opróżniła swojego kieliszka do połowy. Potem odchylił się na krześle i splótł dłonie na brzuchu.
- Może położysz się do łóżka, Meggie? A ja w tym czasie zgaszę świece.
- Naprawdę tego chcesz?
- Czego?
- Zgasić świece.
- Ach, czyżbym dostrzegał zainteresowanie moją osobą?
- Cóż, jeśli mam być szczera, to tak. Ciężko mi o tym myśleć, ale skoro Mary Rose i ojciec są małżeństwem i śpią w tym samym łożu, na pewno widzą się bez ubrania. To trudne do wyobrażenia dla córki.
- Dla syna również. Czy to znaczy, że chcesz zobaczyć mnie nago? Przytaknęła nieśmiało.
- Trochę myślałam o tym, co ma się stać. I co bym chciała, żeby się stało. Chciałabym dodać cię do mojej fantazji. Chciałabym, żebyś był moim głównym bohaterem. - Uśmiechnęła się nerwowo. Nie odpowiedział.
- No dobrze, zmuszasz mnie do bezceremonialności, Thomasie. Chcę, żebyś się rozebrał.
- A czy ty też się dla mnie rozbierzesz? Podniosła się z krzesła i podeszła do łóżka. Przystanęła na chwilę i odwróciła głowę, próbując uśmiechnąć się kusząco niczym syrena, choć nie całkiem jej się to udało.
- Cóż, to moja fantazja, nie twoja - powiedziała przez ramię. - Jednak, żeby być sprawiedliwą, później się nad tym zastanowię. Znacznie później. To ty wiesz, co się stanie. Pozwól mi więc przynajmniej zdecydować, jak to zaczniemy.
Wdrapała się na łóżko tak, że tylko stopy sterczały jej nad podłogą.
On również wstał i podszedł do łóżka, zatrzymując się zaledwie metr od niej. Stał przez chwilę bez ruchu, a potem ściągnął swoją piękną płowożółtą marynarkę.
- Nazywasz mnie pięknym, Meggie, ale zaraz udowodnię ci, że się mylisz. Jestem dużym, włochatym facetem.
- Ponieważ chodzi o ciebie, myślę, że spodoba mi się duże i włochate. Pokaż mi.
Przyglądała się, jak jej mąż po kolei zdejmuje każdą sztukę ubrania, a potem odkłada starannie na krzesło; przyglądała mu się tak intensywnie, że gdy wyprostował się, nagi, był już twardy niczym dębowe deski pod jego stopami, a to z pewnością wystraszyłoby niejedną dziewicę.
Wpatrywała się w niego. Stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Miał ochotę zapytać ją, czy uważała go za równie pięknego jak Jeremy, ale nie zrobił tego.
- Pomyliłam się - szepnęła, nie spuszczając wzroku z jego męskości.
Drżał i wbrew własnej woli twardniał coraz bardziej, ale to było nieuniknione, skoro wpatrywała się w niego takim wzrokiem, zupełnie jakby chciała... Nie, nie będzie o tym myślał, nie będzie myślał o niej klęczącej przed nim, o jej ustach na nim. Na litość boską, była przecież córką pastora. Nie przypominał sobie jednak, żeby jakaś kobieta kiedykolwiek patrzyła na niego w ten sposób. Ale kiedy się nad tym głębiej zastanowił, nie przypominał sobie też, żeby kiedykolwiek rozbierał się przed kobietą, by przyczynić się do jej edukacji. Odchrząknął.
- Co do czego?
- Nie jesteś piękny, Thomasie.
- Widzisz, mówiłem ci, że jestem tylko wielkim, włochatym stworem, i że...
- Jesteś wspaniały. Nie wiedziałam, jak naprawdę wyglądają mężczyźni. Ale teraz już wiem, jestem co do tego przekonana, że żaden mężczyzna nie może się z tobą równać. Bez chwili zastanowienia wyciągnęła rękę i go dotknęła.
Zamknął oczy. Był tak napięty, że nie mógł oddychać. Pragnął skoczyć, rzucić się na nią, nie ruszył się jednak. Poczuł delikatne muśnięcie jej palców. Dotknęły go i pozostały tam przez chwilę, roztaczając na nim swoje ciepło. Miał ochotę krzyczeć z rozkoszy. Potem przesunęła dłoń wzdłuż linii czarnych włosów, coraz niżej i niżej, bawiąc się ciemnymi lokami, nie zatrzymując się ani na chwilę, aż w końcu dotknęła go, tak delikatnie, jakby nie wiedziała, czego się spodziewać. Nie przestała jednak. Kiedy objęła go palcami i poczuł na sobie ciepło jej dłoni, wypuścił głośno powietrze i niemal ugięły się pod nim kolana. W zasadzie nie chciał, żeby to się kiedykolwiek skończyło. O tak, może jej usta są równie sprawne co ręka, o Boże, to wszystko za wiele, po prostu za wiele.
Był w stanie wytrzymać - mężczyzna potrafi znosić takie rozkoszne tortury w nieskończoność, a może nawet dłużej, a jednak wiedział, że oczywiście nie wytrzyma, i choć wiele go to kosztowało, zacisnął zęby i wyszeptał z wyraźnym bólem:
- Meggie, proszę, zabierz rękę. Wycofaj się tam, gdzie jest bezpiecznie. Dłużej tego nie zniosę.
- Nie chcę, Thomasie. Jesteś taki inny w dotyku ode mnie. Twój brzuch jest taki twardy i owłosiony. Czuję się bardzo dziwnie, kiedy cię dotykam. To dało mu trochę czasu na nabranie tchu.
- Naprawdę?
- Tak, więc pozwól mi dalej... - Wzmocniła uścisk i zaczęła przesuwać dłoń delikatnie w górę i w dół. Niemal stracił nad sobą panowanie. Nie mógł dopuścić do rozlania nasienia na jej ręce, nie był aż takim idiotą. Jęknął z bólu, ze szczerej rozpaczy i zmusił się do uwolnienia spod jej palącego dotyku. Odetchnął głęboko. Wiedział, że niewiele brakowało. Nie mógł już dłużej czekać, musiał w nią wejść i to natychmiast. Przygniótł ją swoim ciałem, niemal pozbawiając tchu. Leżał teraz na niej przyciśnięty do zaciśniętych ud, świadomy, że jest sztywna i tak nieznośnie, cudownie miękka. Próbował się uśmiechnąć. Widział jej zdenerwowanie. Nagle jego samokontrola gdzieś zniknęła, przepadła daleko na drugim krańcu świata.
- O Boże. Próbowała się podnieść, słysząc ból w jego głosie, ale mocno ją przyciskał.
- Thomasie, co się dzieje?
- W ciąż masz na sobie koszulkę, Meggie. To niedopuszczalne.
- Może mogłabym ją jeszcze trochę ponosić? Bała się, słyszał to wyraźnie, ale to nie miało znaczenia. Dyszał ciężko, a w jego żyłach pulsowała żądza.
- Niedobrze ze mną. Daj mi chwilę oddechu, ja też dam ci chwilę, a potem będziemy kontynuować. Jednak już ułamek sekundy później poczuł gwałtownie narastające pożądanie, obezwładniające, liżące go od środka gorące języki żądzy. Uniósł się, wsunął dłoń między jej uda i ukląkł między nimi.
- Usiądź.
- Ale... Podciągnął ją do góry, uniósł jej biodra i zsunął z niej koszulkę.
- Ojej - jęknęła Meggie, ale on już ją całował, nie patrzył na nią, tylko całował - szyję, piersi, każde żebro, schodząc coraz niżej, najpierw do brzucha, a potem między nogi - nie, musiała się pomylić - czy naprawdę dotknął jej tam ustami? Jęknął, a potem jego oddech stał się ostrzejszy. Wpatrywała się w niego wielkimi oczami, a on tymczasem wsunął w nią palec. Do środka. Nic takiego nigdy nawet nie przyszło jej do głowy. I to wcale nie było przyjemne. Bolało. Próbowała go odepchnąć, ale nie potrafiła.
- Meggie, Meggie, leż spokojnie, rozluźnij się, zaufaj mi.
- Nie, nie! - krzyknęła, próbując gorączkowo wydostać się spod niego, uciec. - Już za późno na jakiekolwiek zaufanie. To wcale nie będzie przyjemne, to będzie okropne. To tylko twój palec, Thomasie. Trzymałam cię w dłoni. Jesteś znacznie większy niż którykolwiek z twoich palców, a właśnie to zamierzasz zrobić, prawda? Zamierzasz wcisnąć go we mnie?
- Tak - zdołał wydusić. To było okropne? To, co jej robił, było okropne? Wsunął palec trochę głębiej i zatrzymał się. O Boże, pożądał jej tak bardzo, pragnął aż do bólu, a ona twierdziła, że jego cholerny palec jest okropny? Chciał jej natychmiast, i, do licha ciężkiego, nie miał zamiaru czekać. Po prostu nie mógł. Położył się na niej i ostrożnie wsunął do środka. Była sztywniejsza niż kłoda. Zacisnęła mocno pięści na pościeli. Cóż... Do diabła z tym. Wsunął się jeszcze odrobinę i poczuł jej błonę dziewiczą.
- Meggie.
Spojrzał na nią, naprawdę na nią spojrzał pomimo obezwładniającej go żądzy. Spojrzał prosto w jej jasne oczy. Wydawały się takie niewinne, szczere, bez żadnych mrocznych cieni, mogących skrywać się gdzieś na dnie, ale wiedział, że to kłamstwo, kłamstwo, które powaliło go na kolana zaledwie kilka godzin temu. Jednak teraz nie było już powrotu. Nienawidził jej w tym momencie za tę jej całą dobroć, za to jej cholerne poczucie honoru, za jej zdradę. Nienawidził mężczyzny, którego najwyraźniej wciąż jeszcze uwielbiała. Nie powinna była go prowokować, nie powinna była sprawiać, że zapragnął jej tak szybko i tak łatwo, że zapragnął się z nią ożenić. A teraz zdradzała go w swoim sercu, choć to była jej noc poślubna. Czy myślała o nim, nawet kiedy w nią wszedł? Zobaczył twarz Jeremy'ego, usłyszał głos Meggie. To wszystko zmieszało się z jego pożądaniem. I pchnął.
Krzyknęła, szamocząc się pod nim, próbując zrzucić go z siebie, bezskutecznie jednak. Zatrzymał się na chwilę, lecz po chwili pchnął po raz kolejny.
- Thomasie, nie!
Zmusiła go do życia w kłamstwie. Spojrzał jej w oczy i wykrzykując swój ból, swój gniew, swoją żądzę, przedarł się przez błonę.
Meggie zabrakło już powietrza w płucach, żeby ponownie krzyknąć lub zakląć, ani nie miała dość chęci, by się poruszyć. To było bardzo proste, naprawdę. Wiedziała, że ją zabił. Jej ciało nie mogło dalej funkcjonować po tym, co zrobił. Zrozumiała, że została okrutnie okłamana. Na pewno żaden mężczyzna nie traktowałby tak kobiety, którą kocha. Na pewno nie. Z drugiej jednak strony Thomas nigdy nie powiedział, że ją kocha.
Przerwał nagle i znów spojrzał w dół, prosto w jej oczy, jakby walczył sam ze sobą o coś, czego nie potrafiła zrozumieć.
- Nie, nie mogę tego zrobić. Nie, kiedy tak czujesz. Po prostu nie mogę - wymamrotał, jęknął głośno i wyszedł z niej. Padł na kolana, zesztywniał i doszedł. Klęczał tak przez chwilę nieruchomo, milczący, ze spuszczoną głową.
Meggie wszystko w środku bolało, krwawiła, była ego pewna. Najpierw ją zranił, a potem wyszedł, odrzucił ją.
Krzyczała jednak nie z bólu, który tak naprawdę wcale nie był już taki straszny. Krzyczała co sił w płucach z oburzenia, ze złości, bo naprawdę była podekscytowana, naprawdę cieszyła się na to całe uprawianie miłości, a on, tylko proszę, co zrobił - zranił ją, a potem odrzucił. Czy tak powinien zachowywać się mężczyzna?
Oddychał ciężko. Nie chciał w niej zostać. A teraz krwawiła. Powinna była zażądać dokładniejszych informacji na temat tego całego krwawienia, zanim w ogóle pozwoliła mu rozpiąć te wszystkie piękne, bezpieczne guziczki swojej sukni. Ale nie, zaufała mu, jak idiotka, a teraz on klęczał między jej nogami, dysząc, jakby zaraz miał umrzeć. Wyglądał, jakby jakiś kataklizm przyszedł przez całe jego ciało. Wtedy uniósł głowę i dostrzegła, że miał zaciśniętą szczękę, szkliste oczy i cały drżał. Jego nasienie było wszędzie - na nim, na prześcieradle, na jej brzuchu. Doznała wstrząsu. Nie rozumiała, co się stało, i tak naprawdę nie chciała rozumieć. Jedno wiedziała jednak na pewno - Thomas był kłamcą. To oczywiste, że wcale nie znał się na uprawianiu miłości.
Naprawdę poważnie ją zranił. Nienawidziła go za to, co jej zrobił, i miała ochotę wyrzucić go przez okno. I co miał na myśli, mówiąc, że nie może tego zrobić? Zrobić czego? Zostać w niej do końca? O czym on mówił? Nie obchodziło jej to już ani trochę. Wtedy opanował drżenie i zawisł nad nią w milczeniu, z zamkniętymi oczami, już nie dysząc tak ciężko jak wcześniej.
- Nie powinieneś był robić tego, co zrobiłeś - powiedziała mu prosto w twarz mocnym, donośnym głosem. - To było okropne. Skrzywdziłeś mnie, a potem tak po prostu się wycofałeś. Zabiję cię za to.
Thomas nie potrafił trzeźwo myśleć, nie potrafił przyjść do siebie. Zdołał z niej wyjść, naprawdę jakimś cudem zmusił swoje ciało do posłuszeństwa i teraz tego żałował.
Nagle Meggie podniosła się i ugryzła go z całej siły w ramię. Miała nadzieję, że do krwi.
To sprowadziło go na ziemię. Zdołał się wyprostować. Spojrzał na nią zdumiony.
- Boże - powiedział głosem pełnym niedowierzania. - U gryzłaś mnie.
- Tak. Skrzywdziłeś mnie. - To prawda.
Naprawdę go ugryzła. W tej chwili nic go nie obchodziły ani jej uczucia, ani ten cholerny Jeremy. Chciał ją ukarać za to, co mu zrobiła. Nagle rzucił się na nią i wszedł w nią znowu.
- Nawet nie waż się krzywdzić mnie bardziej, ty draniu! - wrzasnęła.
Czuł jej mięśnie zaciskające się wokół niego. Był w niej głęboko i to doprowadzało go do obłędu. Piętrzący się w nim gniew, pragnienie ukarania, zemszczenia się na niej za to, co zrobiła i czego nie zrobiła, poddało się jego własnemu pożądaniu, jego własnej dzikiej żądzy, silniejszej niż wszystko inne. Pchnął jeszcze raz.
- O Boże - wysapał, a serce waliło mu tak, jakby miało zaraz wyrwać się z piersi. - Nie chcę tego. Do diabła! To mnie zabije.
- Pewnie niestety nie, idioto. Zejdź ze mnie! Niech cię szlag!
Pochylił się, przycisnął ją swoim ciałem, pocałował i wbił się w nią jeszcze głębiej. Po niecałej minucie było już po wszystkim. Dyszał ciężko, płakał niemal - tak cudownie czuło się jego ciało. Odczuwał jedynie głęboką fizyczną satysfakcję oraz potrzebę snu, zapomnienia o wszystkim, co właśnie zrobił. Do diabła z nią i do diabła z nim. Teraz przynajmniej już nikt mu jej nie odbierze. Do diabła z jej honorem. Był dla niej szorstki i niedelikatny. Żałował, że ją skrzywdził, ale w końcu będzie musiała się nauczyć, że cokolwiek by zrobił, nie będzie miała na ten temat nic do powiedzenia.
Przypomniał sobie tę rozmowę między ojcem i córką, która zmieniła jego życie. Podsłuchał ich w ogrodzie zaledwie trzy godziny po tym, jak została jego żoną. Żoną, którą chciał wciągnąć w zarośla i pocałować wariacko. Tak się jednak nie stało. Kiedy zobaczył jej ojca, chciał podejść i zapytać, czy nie widział Meggie. Po chwili jednak sam usłyszał jej głos, zacinający się z bólu.
- Naprawdę nie chciałam, żeby ze mną rozmawiał, papo, ale Jeremy uznał, że skoro wyszłam za Thomasa, może się teraz zrehabilitować, bo najwyraźniej już go nie kocham, a nie chce, żebym uważała go za idiotę. Papo, Jeremy jest taki szlachetny. Nigdy nie powinnam była uwierzyć w ten jego ohydny podstęp. Zrobił to, żebym się w nim odkochała, och, Boże, to takie szlachetne, a ja go nienawidziłam, pogardzałam nim. Ojciec przytulił ją i szepnął:
- Wszystko będzie dobrze, kochanie. Masz dobrego męża. Z czasem go pokochasz. Zobaczysz. Meggie zapłakała w ojcowskie ramię, a przyszłość Thomasa Malcombe'a, taka, na jaką czekał, rozpadła się w tym momencie na kawałki u jego stóp.
* * *
Świeca niemal się już wypaliła, gdy Thomas sturlał się z żony na bok. Meggie zerwała się natychmiast i już uniosła pięść, by wymierzyć mu zasłużony cios, gdy nagle usłyszała... chrapanie. Po prostu nie mogła w to uwierzyć. Miała ochotę zabić go za to, co zrobił, przekląć go po tysiąckroć. Spojrzała na niego i machnęła pięścią. Zatrzymała ją na centymetr przed jego nosem.
- A niech to wszyscy diabli!
Wstała. Wszystko ją bolało, ale to jeszcze nic w porównaniu z bólem wewnątrz niej, i robił to jej własny mąż. Ach, wciąż jeszcze kipiała złością, miała ochotę go zabić. Czuła się mokra i lepka, drżały jej nogi. Z trudem się na nich utrzymywała. Zaufała mu. Ale z niej idiotka.
Czy tak właśnie wygląda każda noc poślubna?
Najpierw mężczyzna opuszcza kobiece ciało, a za drugim razem nie? Czy to jakiś dziwny rytuał? Czy ojciec też robił to Mary Rose? Szybko odpędziła od siebie tę wizję. A Jeremy? Czy on też robił to uroczej Charlotte podczas ich nocy poślubnej? Meggie zawsze zżerała zazdrość na myśl o Jeremym całującym Charlotte, a nie ją, jeśli jednak to całowanie miało prowadzić do takiego upokorzenia, to jej zazdrość była niedorzeczna.
Podeszła do niewielkiego stoliczka, na którym stała misa z czystą wodą, i obmyła się. Skrzywiła się z bólu i zobaczyła, że woda jest czerwona od krwi. Zrobił jej to za pierwszym razem, tuż przed tym, jak z niej wyskoczył.
Potem skierowała się prosto do stołu z resztkami kolacji i chwyciła butelkę szampana. Dzięki Bogu, nie była pusta.
Szampan - tego właśnie potrzebowała. Nieważne, że ciepły i bez gazu, ważne, że był. Opróżniła butelkę kilkoma haustami. Potem spojrzała przez okno na kanał La Manche, na zapierający dech w piersiach księżyc, który oblał swoim blaskiem delikatne morskie fale.
Blask księżyca, a to ci dopiero. Stała tu, podziwiając piękno przyrody, a tymczasem ten mężczyzna, jej mąż, leżał i chrapał, nagi, rozwalony na plecach. Mąż nie powinien robić czegoś takiego swojej żonie. Jakoś nie mogła uwierzyć, by Jeremy robił to Charlotte, i że było to typowe zachowanie każdego mężczyzny. No dobrze, ale jeśli mężczyźni wcale tacy nie są, to dlaczego Thomas jej to zrobił? Bo jej nie kochał i nie dbał o jej uczucia? To nie trzymało się kupy. Przecież śmiał się z nią, uratował życie Rory'emu, chciał się z nią ożenić. Meggie wpatrywała się w migoczącą wodę i zastanawiała się, co ma teraz zrobić. Przechyliła jeszcze raz butelkę szampana, ale w środku nic już nie było. Ciekawe, co powiedziałaby gospodyni, gdyby zamówiła jeszcze jedną. A zresztą, nic jej to nie obchodziło. Dostrzegła na łóżku szlafrok Thomasa, niemal całkiem przetarty na łokciach. Niewiele myśląc, zarzuciła go sobie na ramiona i przewiązała mocno w pasie. Opuściła pokój i zeszła boso do baru. Nie było w nim nikogo oprócz pani Miggs, która przecierała stoły mokrą szmatą, podśpiewując wesoło pod nosem. Miała na sobie poplamiony fartuch, a włosy wysunęły się jej z ciasno upiętego koka.
- Dobry wieczór, pani Miggs.
- Ojej - odparła pani Miggs, spoglądając na nią ze zdziwieniem i przycisnęła mokrą szmatę do piersi. - Lady Lancaster? Wielkie nieba, toż to prawie północ. Co się stało?
- Chciałabym prosić o jeszcze jedną butelkę szampana.
Pani Miggs była tak zaskoczona, że szmata niemal wypadła jej z rąk. Potem przyjrzała się dokładniej stojącej przed nią potarganej, bosej dziewczynie, odzianej w męski szlafrok, który ciągnął się za nią po podłodze. Wyglądała bardzo blado w nikłym blasku świec.
- Jest bardzo późno, łaskawa pani - zaczęła powoli. - Nie widzę nigdzie pani męża. Najwyraźniej jest pani sama. Dzięki Bogu, parę minut temu odesłałam wszystkich mężczyzn do domu.
- Ja też się cieszę. Nie weszłabym do baru, gdyby byli tu jacyś mężczyźni. Mężczyźni to dranie. Czy mogę dostać jeszcze jedną butelkę szampana? - Dlaczego? Meggie utkwiła wzrok w swoich bosych stopach i powiedziała bez wahania:
- To moja noc poślubna i wcale nie czuję się najlepiej. Po opróżnieniu pierwszej butelki poważnie się zastanawiałam, czy nie zdzielić nią mojego świeżo poślubionego męża. Wypiłam całego szampana na górze, chwyciłam butelkę za szyjkę, sprawdziłam jej ciężar, ale potem stwierdziłam, że może zamiast go zabić tak od razu, lepiej napiję się więcej szampana. I dokładniej przemyślę zbrodnię. Jak pani uważa?
- A co na to pani mąż?
- Ten idiota śpi rozwalony na środku łóżka i chrapie wniebogłosy.
- Proszę poczekać, zaraz przyniosę szampana. Już po chwili gospodyni powróciła z zaplecza z bardzo zimną butelką trunku. Meggie nie zdawała sobie sprawy, że chwieje się lekko na nogach, ale pani Miggs - owszem. Ta dziewczyna była ewidentnie wstrząśnięta do głębi. Najwyraźniej jej mąż nie zachował się jak należy. Jej bladość poważnie ją zaniepokoiła.
- Proszę sobie usiąść na tej ławie, o tutaj - powiedziała. - Proszę sobie spocząć, a ja otworzę butelkę. Potem postawiła na stole dwa kieliszki.
- No dobrze, pomówmy o tym pani świeżym małżeństwie. Ach, a może powinnyśmy wznieść za nie toast? Meggie burknęła coś pod nosem, siadając na drewnianej ławie, ale bez wahania wzięła kieliszek od pani Miggs.
- Nie chcę pić za moje małżeństwo. Nie ma za co pić. I proszę zwracać się do mnie po imieniu. Jestem Meggie, a to moja noc poślubna. To było straszne. Zupełnie nie tego oczekiwałam. Oszukał mnie. Pani Miggs, korpulentna od urodzenia pięciorga dzieci i własnej wyśmienitej kuchni, spojrzała na mą ze zrozumieniem.
- Noc poślubna może być dla kobiety nieprzyjemna.
- Za pierwszym razem wyszedł ze mnie przed końcem, a potem, drugi raz - o Boże, to było zaledwie jakąś minutę później - zamienił się w dzikie zwierzę. Nie spodziewałam się tego. Całowanie było nawet przyjemne, ale to nie trwało długo. Całował mnie już przed ślubem i naprawdę mi się podobało. Włożył mi język do buzi. Na początku czułam się dziwnie, ale wiedziałam, że mogłabym się do tego przyzwyczaić.
- Całowanie z reguły jest przyjemne.
- Ach, ale cała reszta... Miałam duże oczekiwania, naprawdę mu zaufałam, a on co? Lepiej nawet, żeby pani nie wiedziała, pani Miggs. Meggie uniosła kieliszek i stuknęła nim o kieliszek gospodyni.
- Za butelkę szampana i za godzinę duchów, która wybije za niecałe cztery minuty.
- Tak jest - odparła pani Miggs.
- Czy wszyscy mężczyźni są tacy, jak ten chrapiący gbur na górze? - zapytała Meggie, przyglądając się bąbelkom w swoim kieliszku. - Najpierw wzbudzają w tobie zainteresowanie tym wszystkim, a potem robią, co im się podoba? Porzucają cię, a potem tylko wiszą nad tobą, trzęsą się i jęczą?
- Nie wiem, co ma pani na myśli, mówiąc o porzucaniu, łaskawa pani... Meggie.
- Wyszedł ze mnie, zanim cokolwiek zrobił. Pani Miggs zmarszczyła brwi.
- Mężczyźni robią tak, kiedy nie chcą, żeby kobieta zaszła w ciążę. Meggie nawet o tym nie pomyślała. Potrząsnęła jednak głową.
- To nie mogło o to chodzić, pani Miggs. Jesteśmy małżeństwem. Po co miałby robić coś takiego w swoją noc poślubną? To nie ma sensu. Zwłaszcza, że za drugim razem już to zrobił, to znaczy, został we mnie do końca. Za drugim razem też mi się nie podobało. Wcale. Zachowywał się tak, jakby coś w niego wstąpiło, jakby był kimś zupełnie innym, nie Thomasem. Pani Miggs upiła łyk trunku.
- Mężczyźni to bardzo niecierpliwa rasa. Często są zbyt brutalni, a może coś po prostu zmienia się w ich myśleniu. Najzwyczajniej w świecie nie mogą się powstrzymać. W końcu to bardzo słaby ród, prawda? Meggie nie mogła nic na ten temat powiedzieć. Coś zmieniło się w jego myśleniu? W myśleniu o niej? O ich małżeństwie? Nagle przestało go obchodzić, czy spodoba się jej to całe uprawianie miłości?
- A jak to było z pani nocą poślubną, pani Miggs? Pani Miggs nalała im jeszcze po kieliszku. Wzniosły kolejny toast i wypiły.
- Cóż... Niech się zastanowię, czy jeszcze pamiętam. To było wiele, wiele lat temu. Hm, mój pan Miggs był wtedy potężnym chłopem, zawsze pełnym ognia i zawsze podchmielonym - odkąd sięgam pamięcią, miał słabość do piwa - już jako młodzik. Pobraliśmy się i wszyscy sąsiedzi, i rodzina zrobili nam wspaniałe przyjęcie, a potem pan Miggs posadził mnie na wóz i wyruszyliśmy do mojej ciotki do Fowey. Mieliśmy tam spędzić kilka dni. Och, ale pan Miggs nie mógł wytrzymać, aż dojedziemy do Fowey i wejdziemy do łóżka. O nie...
Meggie słuchała jak zahipnotyzowana z pustym kieliszkiem przy ustach. Pani Miggs napełniła go, a potem wlała trochę sobie. Wyglądała na zamyśloną.
- Och, proszę mi powiedzieć, co się stało, pani Miggs.
- Pan Miggs zatrzymał wóz, poklepał dużą klacz po zadzie, a potem przerzucił mnie przez ramię i zaniósł na pobliską polanę.
- Och, to brzmi tak romantycznie.
- Był środek lutego. - Och.
- Ano. Było tak zimno, że nie wiem, jak w ogóle pan Miggs zdołał stanąć na baczność, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Nie wiedziała, ale i tak pokiwała głową ze zrozumieniem. Napiła się szampana. Pani Miggs poszła w jej ślady.
- Tak jest, zaciągnął mnie na pole, potem zrzucił z siebie płaszcz i położył mnie na nim. Oczywiście, płaszcz był za krótki i właściwie cała dolna część mojego ciała znajdowała się na gołej ziemi. Po minucie było już po wszystkim, a ja tylko leżałam na plecach, wpatrywałam się w szare niebo i miałam ochotę skopać mu tyłek. A ten sukinsyn leżał sobie rozanielony, szczęśliwy, może nawet pogwizdywał, już nie pamiętam. Nie odezwałam się do niego słowem. Wstałam, wróciłam do wozu i zostawiłam go tam sapiącego i szczerzącego się jak idiota, zadowolonego z siebie. Wrzasnęłam, jaka to z niego samolubna świnia, i odjechałam.
Meggie była pod ogromnym wrażeniem. Zaczęła bić głośno brawo, odstawiwszy uprzednio ostrożnie kieliszek na blat. Westchnęła.
- Może był brutalny, ale przynajmniej zrobił wszystko do końca, prawda? Za pierwszym razem? - Ano zrobił, zrobił.
- Niestety ja nie mogę zostawić mojego męża. Nie wyobrażam sobie, żeby nasz stangret zechciał zostawić tu swojego pana.
Podróżujemy powozem zaprzęgniętym w dwa konie, a ja niestety nie mam pojęcia, jak kierować parą koni. Pani Miggs tylko pokiwała głową.
- Masz, napij się jeszcze trochę szampana.
- I co było potem, pani Miggs?
- Pan Miggs musiał mnie gonić. Próbował w biegu wciągnąć spodnie na tyłek, utykał przy tym i wyglądał jak idiota, aż w końcu zwolniłam trochę konia, żeby mógł wspiąć się na wóz. Kochany chłopina już nigdy więcej czegoś takiego nie próbował.
- W Fowey było już lepiej?
- O tak, zdecydowanie. Pan Miggs dostał swoją nauczkę.
- A więc mówi pani, że powinnam przemówić Thomasowi do rozsądku?
- Ano! I musisz zapytać, dlaczego się tak zachował. Może to jakaś tradycja w jego rodzinie, choć nigdy o czymś takim nie słyszałam. Jednak z mężczyznami to nigdy nie wiadomo. Trudno stwierdzić, co ma dla nich największą wartość.
- Zapytam go, ale wie pani, wolałabym zrobić coś takiego jak pani, pani Miggs. Postawiła pani na działanie i wyszło to pani na dobre. Od razu dała pani panu Miggsowi do wiwatu. Nie pozwoliła mu pani obrócić się na bok i chrapać.
- Nie sądzę, by mógł zasnąć w szczerym polu na takim ziąbie.
- Nieważne, to tylko szczegół. Za panią, pani Miggs - powiedziała Meggie i obie kobiety wychyliły po porządnym łyku szampana. - Jak powinnam ukarać mojego świeżo poślubionego małżonka? Muszę mu pokazać, że to, co zrobił, jest naganne. Ale najpierw, oczywiście, wyciągnę z niego wyjaśnienia. - Wsparła brodę na dłoniach i zamyśliła się głęboko. - A może rozsądniej byłoby zdzielić go po głowie butelką szampana? Tylko że mogłabym go w ten sposób zabić, a naprawdę nie chcę skończyć na szubienicy. Poza tym, mój ojciec jest pastorem i to nie wyglądałoby najlepiej w oczach jego biskupa i wspólnoty. Ach, biskup Arlington udzielił mi nawet ślubu. Na pewno byłby roztrzęsiony.
- Biskup, powiadasz? Ojej, to dopiero coś. Nie, nie ryzykuj możliwości pozbawienia go życia, kochana. Nie oblewaj go też zimną wodą, to zniszczyłoby moje porządne łóżko. Meggie zgodziła się i opróżniła swój kieliszek do dna. Potem spojrzała na panią Miggs.
- Teraz to wszystko nie wydaje mi się już takie złe - powiedziała, beknęła i uśmiechnęła się jednocześnie. - Właściwie to chętnie bym zatańczyła. - Wypij jeszcze jeden kieliszek, a potem wracaj na górę do tego swojego chłopa.
- Ale co mogę zrobić, oprócz zadawania mu pytań?
- Hm. Daj mi się nad tym zastanowić, Meggie. Wyjeżdżacie jutro rano?
- Tak sądzę. On nic mi nie powie, gbur jeden. Będzie tylko wlepiał we mnie te swoje oczy. Wie pani, ma naprawdę ładne oczy, takie ciemne i tajemnicze. Ale jak się śmieje, to się zmieniają. Stają się pogodne, błyszczące, tańczą w nich wtedy takie ogniki. Nie podejrzewam, żeby moczył sobie palec, a potem zwilżał nim rzęsy. Wiele dziewcząt tak robi, by wydawały się grubsze i dłuższe. Czy wspomniała mu pani, że ma piękne oczy, kiedy przyjechaliśmy? Nie? Cóż, może to pani zrobić jutro rano. Och, a może mogłabym wrócić do domu dyliżansem pocztowym? Ciekawe, czy by za mną pobiegł, wciągając spodnie. Jakoś nie wyobrażam sobie Thomasa biegnącego za czymkolwiek, a już zwłaszcza ze spuszczonymi spodniami.
- Nie, Meggie, zapomnij o dyliżansach pocztowych. Nie są dla ciebie.
Meggie była zmuszona przyznać jej rację. Teraz czuła się jednak znacznie lepiej. Nie pragnęła już nawet gorączkowo śmierci Thomasa.
- Mogę zagrać na skrzypkach, pani Miggs. Jeśli ma pani tu skrzypce, zagram coś dla pani i będziemy mogły obie zatańczyć.
- Niestety, nie mam skrzypiec. Dobrze grasz?
- Nie, ale zawsze to jakaś muzyka. Jeszcze w zeszłym roku wydawało mi się, że kocham mojego przyszywanego kuzyna Jeremy'ego. Właściwie jeszcze trzy miesiące temu mogłabym przysiąc, że będę go kochać do grobowej deski, ale potem z jego ust wypłynęły takie ohydne opinie... Zobaczyłam jego prawdziwe oblicze i to nie był piękny widok.
- Kuzyni potrafią zajść za skórę, to prawda.
- A potem podszedł do mnie zaraz po ślubie. Nie chciałam z nim rozmawiać, ale on nalegał. Wyznał, że to wszystko był podstęp, przedstawienie, które odegrał specjalnie dla mnie. Potem przeprosił i powiedział, że nie chce, bym źle o nim myślała, i że tak naprawdę wcale nie jest świnią. Okazał się taki szlachetny, pani Miggs, i w tamtym momencie po prostu myślałam, że tego nie zniosę. Kiedyś tak bardzo go kochałam, potem zaczęłam nim pogardzać, kochając jednocześnie, aż w końcu on mówi mi, że przez cały ten czas był szlachetny. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa, pani Miggs.
- Wiem, ale z czasem wszystko się zmieni. Nauczysz się, jak sobie radzić, Meggie. Smagnięcie biczem, odrobina miodu, a padnie z wywieszonym jęzorem do twych stóp, gotowy nawet wyrzucić z domu twoją teściową. Proszę, to ostatni kieliszek, kochana. Potem musisz wracać do łóżka. Ledwo wymawiasz słowa, a to oczywisty znak, że jutro rano obudzisz się, pragnąc zapaść się pod ziemię. Poślij do mnie rano tego twojego mężulka, a zaraz dam mu dla ciebie coś, co postawi cię na nogi.
- Teraz, kiedy czuję się już całkiem dobrze, ona mówi mi, że jutro znów będę się czuła fatalnie.
- Taką cenę płaci się za picie, moja droga.
Pani Miggs nie miała racji. Meggie obudziła się pełna energii - żadnego bólu głowy, żadnych skurczów żołądka, żadnych mętnych myśli. Czuła się silna i zdrowa, nie licząc niewielkiego bólu między nogami i lekkiej wesołości. Właściwie to mogłaby jeszcze trochę potańczyć. Czy naprawdę zaproponowała wczoraj pani Miggs, że zagra dla niej na skrzypcach?
O rety.
Jasna cholera. Zapomniała, że jest mężatką. Ma męża, męża, który zachował się zeszłej nocy bardzo osobliwie.
Meggie odwróciła się powoli, spodziewając się zobaczyć Thomasa leżącego przy niej na plecach i chrapiącego, ale nie było go tam, zniknął. Musiał wstać już całkiem dawno temu, bo jego poduszka nie była nawet ciepła.
Spojrzała na mały zegar kominkowy. Pokazywał zaledwie siódmą rano. Faktycznie, wyszedł bardzo wcześnie.
Kiedy wróciła na górę, sporo po północy, jej mąż leżał na brzuchu z szeroko rozpostartymi ramionami, zajmując ponad połowę łóżka. Pojedyncze prześcieradło zakrywało go jedynie od pasa w dół. Widziała go już z przodu, a teraz mogła przyjrzeć mu się z tyłu.
Nie zastanawiając się zbyt długo, Meggie uniosła wyżej świecę. Miał gładką skórę, nie tak owłosioną jak z przodu; był potężnym, wspaniale zbudowanym mężczyzną - to musiała mu przyznać, jednak poza tym nie przedstawiał sobą żadnej wartości. Przez chwilę, nie, przez jedno mgnienie oka chciała ściągnąć prześcieradło, lecz szybko przywołała się do porządku. W końcu zgasiła świecę, zwinęła się w kulkę na brzegu łóżka i wkrótce w jej niejasnym umyśle zatarły się wszystkie obrazy, nie licząc jednej wizji. W wizji tej Meggie pływała w morzu, tylko że tak naprawdę nie była mokra ani nawet nie pływała, ale dryfowała zanurzona w wodzie, która kołysała nią i sprawiała, że czuła się dobrze. Szybko zasnęła i spała głębokim, spokojnym snem, niezmąconym ani jednym koszmarem.
Usiadła, gdy zobaczyła, że drzwi pomału się otwierają. Po chwili ujrzała, swojego męża, stojącego jedną obutą nogą w pokoju i spoglądającego w stronę łóżka, w jej stronę. Ten człowiek przed chwilą otworzył drzwi do jej sypialni, nie zadawszy sobie nawet trudu, żeby zapukać, a teraz najzwyczajniej w świecie bezczelnie się w nią wpatrywał. Ta cała instytucja małżeństwa to coś wprost niewiarygodnego. Jakąż władzę dawała mężczyźnie nad kobietą nawet w najbardziej intymnych sferach ich życia. Właściwie to ona też miała nad nim trochę władzy, kiedy wczoraj rozebrał się przed nią. Teraz, kiedy o tym pomyślała, zrobiło jej się gorąco, paliła ją twarz.
- Meggie - odezwał się, nie ruszając się z progu. Mądrze z jego strony, pomyślała, że nie podchodzi bliżej.
- Czy mam spakować twój szlafrok do mojej walizki? - zapytała.
- Co?
- Czy mam...?
- Czy mogę zapytać dlaczego?
- Nie mogłam zejść na dół po więcej szampana ubrana w koszulkę nocną, która, jak śmiem dodać, nie zdążyła się wczoraj znaleźć w bezpiecznym miejscu i, niestety, jest cała splamiona moją krwią oraz twoją wydzieliną. Przez chwilę sprawiał wrażenie speszonego jej bezpośredniością.
- Rozumiem. Wiesz, niewiasta nie powinna mówić tak otwarcie o intymnych sprawach, a szczególnie o swojej dziewiczej krwi i nasieniu męża. Mógłby przysiąc, że jej wargi układają się w bezgłośne słowo „idiota”.
- Po co zeszłaś na dół po więcej szampana?
- Nie widziałeś dziś rano pani Miggs? Potrząsnął głową.
- Skończyłam szampana, którego zamówiłeś na górę do mojej wymarzonej kolacji, mającej być częścią fantazji stworzonej przez głupi dziewczęcy umysł. Ta fantazja zamieniła się w coś zgoła innego, nieprawdaż?
- Nie chcę wracać do tego tematu. A co do koszulki, to kiedy obudziłem się dziś rano, przeprałem ją i powiesiłem na oparciu krzesła. Niedługo powinna być już całkiem sucha.
- Dziękuję. Pozbyłeś się dowodów - bardzo mądrze.
- Szampan, który został na stole, to dla ciebie za mało?
Meggie zaczęła machać nogami zwisającymi z krawędzi łóżka. Jej stopy znajdowały się dobre piętnaście centymetrów nad podłogą.
- Dziwne - powiedziała swobodnie. - Zwracasz się do mnie takim sztywnym i pełnym dezaprobaty tonem, jak ojciec, który poważnie zawiódł się na dziecku. To przecież jakiś absurd po tym, co zrobiłeś. Znów dałby sobie rękę uciąć, że jej usta wypowiedziały bezgłośnie słowo „idiota”. Zorientował się też, że była bliska wymówienia tego na głos, i wiedział, że nie wolno jej na to pozwolić. Może i sobie zasłużył, ale to nie ona o tym decydowała.
- Nie jesteś moim dzieckiem - powiedział szybko. - Jednakże jesteś moją żoną i jestem za ciebie odpowiedzialny. To bardzo nierozsądne z twojej strony, żeby tyle pić.
- Jesteś - rzekła dobitnie - bufonem. Zastanowił się, czy bufon jest gorszy, czy lepszy od idioty.
- Nie powinnaś obrażać męża - odparł, zdając sobie sprawę, jak żałośnie to zabrzmiało.
Tak naprawdę miał ochotę nawrzeszczeć na nią, przekląć ją, zażądać odpowiedzi, dlaczego za niego wyszła, skoro kochała tego swojego przeklętego przyszywanego kuzyna Jeremy'ego Stanton - Greville'a, który był już żonaty, a jego żona spodziewała się dziecka. Lecz zabawne właśnie to było głównym powodem, dla którego Meggie przyjęła jego oświadczyny. Nie mogła mieć Jeremy'ego, więc czemu nie związać się z mężczyzną, który najwyraźniej jej pragnął? Nie nawrzeszczał na nią jednak, nie przeklął jej. Nie odezwał się nawet słowem. Jeśli mężczyzna nie ma własnej dumy, nie ma niczego. Meggie zanuciła pod nosem radosną, żywą piosnkę o chłopaku i dziewczynie, i o polu pełnym fiołków.
- Nie - powiedział powoli - teraz, kiedy usłyszałem twoją piosenkę i zobaczyłem ten ogień w twoich oczach, widzę, że jeden szampan ci nie wystarczył. Zeszłaś na dół po więcej?
- Zgadza się. Wypiłyśmy butelkę na spółkę z panią Miggs.
Pragnęła, żeby wyszedł, a może nawet, żeby pożyczył jej powóz i pozwolił Tomowi McCulverowi odwieźć ją z powrotem do Glenclose - on - Rowan. Zrozumiała, że znowu poddaje się melancholii, uczuciu, które znała tak doskonale od czasu pamiętnej przejażdżki z Jeremym po parku, kiedy to zjawił się przed nią ze swoją idealną Charlotte. Potem podupadła na duchu nawet bardziej, gdy Jeremy wyznał jej, iż jego oburzające zachowanie to tylko gra pozorów dla jej własnego dobra, by ulżyć jej w bólu. Do diabła z nim, do diabła z jej ojcem, który cały czas wiedział o jej cierpieniu i nie pisnął nawet słówkiem! No a Charlotte, oczywiście, naprawdę była boginią, niech ją wezmą wszyscy diabli.
Czy Thomas naprawdę tak różnił się od Jeremy'ego? Czy to on był tak naprawdę prawdziwym draniem, podczas gdy Jeremy tylko udawał? Czy skrył swoje prawdziwe oblicze do czasu, aż stanęli na ślubnym kobiercu? Zachmurzyła się jeszcze bardziej.
Jednakże, gdy odezwał się z oburzeniem w głosie: - Czy mogę wiedzieć, ilu mężczyzn znajdowało się w barze i widziało cię pijącą szampana, odzianą jedynie w mój szlafrok? - Meggie natychmiast się ożywiła.
- Niech się zastanowię - powiedziała tonem poważniejszym niż ton jej ojca pastora, rozmawiającego z nieskruszonym grzesznikiem i postukała w zadumie palcami po brodzie. - Och, myślę, że nie więcej niż dziesięciu... O ile dobrze pamiętam. - Stukała, stukała i stukała zamyślona. - Wiesz, było bardzo późno. Z pewnością większość mężczyzn już dawno wróciła do domu, poobłapiała brutalnie żony, rozwaliła się na brzuchu, zajmując z ukontentowaniem większość łóżka, i chrapała, aż drżały ściany.
- Gdyby leżeli na brzuchu, toby chrapali w materac. - Uniósł dłoń, przeczuwając, że z jej ust zaraz wydobędzie się jakaś mądra riposta. - Nie musisz mi mówić - to była tylko przenośnia. No dobrze, powiedziałaś, że zeszłaś na dół ubrana tylko w ten cholerny szlafrok, na bosaka, i piłaś szampana, podczas gdy dziesięciu cholernych mężczyzn wlepiało w ciebie swoje cholerne gały?
- Ach, po twoim potoku przekleństw - nie bardzo urozmaiconych, no ale, tak czy inaczej, przekleństw - wnioskuję, że jesteś gotowy jeszcze czymś we mnie rzucić. Nie zapominaj, że była tam ze mną pani Miggs. Uśmiechała się do niego szyderczo, robiła z niego idiotę i całkiem nieźle jej to wychodziło. Nie mógł na to pozwolić. Musiał trochę spuścić z tonu. - Kłamiesz - westchnął - I nie wychodzi ci to najlepiej, Meggie. A więc w barze nie było mężczyzn?
- Jeśli chcesz być pewny, że cię nie okłamuję, będziesz musiał zapytać pani Miggs.
- To nie będzie konieczne. Nie umiesz kłamać. Przestań ze mnie drwić. Żona nie powinna być niegrzeczna w stosunku do męża.
- Cóż, skoro tak, to czy mąż powinien robić ze swoją świeżo poślubioną żoną, co mu się tylko podoba? Chciał wykrzyczeć jej w twarz imię tego przeklętego Jeremy'ego, nie zrobił tego jednak.
- Nie chcę o tym mówić - rzekł tylko.
- Rozumiem. Powiedziałeś, że żona nie powinna być niegrzeczna w stosunku do męża. Może mógłbyś przygotować mi listę tych wszystkich przykrych rzeczy, których żona nie powinna robić, żeby nie drażnić męża? Myślisz, że pomogłoby ci to w nauczeniu mnie porządku?
- To nie jest długa lista.
- Lista dla gęsi. A co powiesz na listę dla gąsiora? Tak, lista to bardzo dobry pomysł, sporządzę ją dla ciebie natychmiast. Potem się nimi wymienimy. Wiem już na pewno, co znajdzie się na pierwszym miejscu mojej. Wystarczająca ilość szacunku dla żony, by jej nie molestować.
Molestował ją. Nie zaczęło się to wczoraj w ten sposób, ale tak się skończyło. Ale czyżby nie pamiętała już, co zrobiła, co wyjęczała ojcu w ramię? Do diabła.
- Molestowanie to jakiś absurd. Byłem jedynie trochę nadgorliwy, to wszystko. Pewnie nieco przesadziłem, straciłem kontrolę. Co zaś się tyczy drugiego razu - może to za dużo, może nie powinno do niego dojść, ale stało się. Już po wszystkim. Szybko o tym zapomnisz. - Uniósł dłoń. - Nie, nic nie mów. Wygląda na to, że jesteś dobra w zapominaniu rzeczy, więc to też pewnie zapomnisz.
- O czym niby zapomniałam? No dalej, powiedz mi. Och, nie możesz? Bo prawda jest taka, że mam niezawodną pamięć. Nigdy o niczym nie zapominam. Musisz się uczepić czegoś innego, Thomasie.
- Przestań już się mądrzyć, Meggie. Posłuchaj mnie, byłem gwałtowny, ale naprawdę tego nie chciałem. To wszystko po prostu mnie przerosło i już. Przerosło mnie.
- Jaki, na litość boską, miałeś powód, by molestować swoją żonę w noc poślubną?
- Powiedziałem ci, nie chcę więcej na ten temat rozmawiać. Nie chciałem cię skrzywdzić. Przepraszam. A teraz zapomnij już o tym.
- Zapomnieć? Tak po prostu? Dobrze. - Meggie pstryknęła palcami. - Właściwie to chciałabym zadać ci jedno pytanie, Thomasie.
Pytanie? Nie chciał żadnych pytań, nie mógł jednak zakryć jej ust dłonią i zmusić do milczenia. Kiwnął niechętnie głową.
Meggie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz po chwili je zamknęła. Nie, teraz nie jest na to odpowiedni moment. Powiedziała mu już, co czuła. To wystarczy.
- Zastanawiałam się - rzekła - czy wszyscy mężczyźni tracą w ten sposób kontrolę podczas pierwszej nocy. W końcu muszą trzymać swoje popędy na wodzy tak długo, że pewnie kiedy wreszcie dostają prawo, by, że tak powiem, otworzyć drzwi, nie mogą się powstrzymać i po prostu przedzierają się przez nie, może nawet bez naciskania na klamkę.
- To nie ma sensu. Westchnęła.
- Oczywiście, że ma. Tylko nie chcesz widzieć siebie w tym świetle.
- Nie życzę sobie więcej rozmów na ten temat. Ponownie pstryknęła palcami.
- Dziwne - stwierdziła po chwili. - Pani Miggs powiedziała mi, że przez tego szampana będę się czuła fatalnie dziś rano, ale się pomyliła. Czy mógłbyś wyjść, mój panie? Chciałabym się wykąpać i ubrać. Ojej, - powinnam była się grzecznie zapytać o twoje plany, które siłą rzeczy muszą być również moimi, skoro jestem tylko dodatkiem do ciebie. Czy chcesz, żebyśmy wyjechali stąd już dziś rano?
- Tak, kiedy tylko będziesz gotowa.
- Ach, a może masz na dziś jakieś plany, które mnie nie dotyczą?
- To nasza podróż poślubna. Przestań wreszcie z tym niedorzecznym gniewem. Żona nie powinna gniewać się na męża.
- Czy to jest na liście?
- Między innymi.
- Wyjdź, mój panie.
- Ile szampana wypiłaś?
- Wystarczająco, żeby chcieć grać na skrzypcach i może trochę potańczyć z panią Miggs. Wystarczająco, żeby zapomnieć, że chciałam cię zabić. W każdym razie nawet po pijaku zdałam sobie sprawę, że by mnie za to powiesili i mój kochany ojciec byłby niepocieszony. Hm. Skoro nie mogę zapytać o to ojca, może następnym razem, kiedy zobaczę Jeremy'ego, wybadam, jak to naprawdę jest z tym mężowskim przedzieraniem się przez drzwi w noc poślubną. Zbladł, a potem spąsowiał ze wściekłości aż po samo czoło.
- Masz więcej o nim nie mówić, zrozumiano? No i ja chyba bym był bardziej niepocieszony od twojego ojca, gdybyś mnie zabiła.
- Nie, ty byłbyś martwy i niczego byś nie czuł.
Nie miała pojęcia, że podsłuchał ją wtedy w ogrodzie, skąd więc mogła wiedzieć, dlaczego był tak piekielnie wściekły? Może to nawet lepiej.
- Naprawdę dobrze się teraz czujesz?
- Jestem gotowa stawić czoło całemu światu. Jestem bardziej niż gotowa stawić czoło tobie, mój panie. - Jestem twoim mężem. Mam na imię Thomas. Żona nie stawia czoła mężowi, jeśli masz przez to na myśli wszczynanie z nim kłótni.
W tym momencie zrozumiała, że odkąd pojawił się w drzwiach, właściwie nie robią nic innego.
- Tak naprawdę to myślałam o przywaleniu ci w nos.
Nie odpowiedział. Bardzo mądrze z jego strony, pomyślała. Widocznie odezwał się w nim instynkt samozachowawczy. Przyglądała mu się przez chwilę, owinęła się ciaśniej jego szlafrokiem i powiedziała:
- Czuję ból między nogami. Czy dla mężczyzny to pewnego rodzaju osiągnięcie? Coś, czego się od niego oczekuje podczas nocy poślubnej?
- Nie będziesz dziś jeździła konno, więc do wieczora ci przejdzie. To nic takiego. Nie ma w tym żadnego osiągnięcia. Zeszłej nocy stało się, co się stało. Nie mów o tym więcej.
- A więc jesteś ekspertem? Robiłeś to już wiele razy, a przynajmniej tyle, by wiedzieć, że mój ból jest zwykłą błahostką? I pewnie twój wspaniały popis zeszłej nocy tobie samemu nie przysporzył zbyt wiele cierpienia? Potrząsnął głową, ale kłamał, oczywiście. Kiedy przerwał jej błonę, pragnął jednocześnie krzyczeć na nią z wściekłej rozpaczy oraz wyć z rozkoszy, która rozsadzała jego ciało od środka.
- Rozumiem. A więc nie zdawałeś sobie sprawy, co robisz? Ani za pierwszym, ani za drugim razem? Nie skrzywdziłeś mnie naumyślnie?
- Zamilcz, Meggie. Przecież już jest po wszystkim. Spojrzała na sufit.
- Chyba Bóg mnie zawodzi.
- Czasem Bóg wybacza pewne czyny, jeśli są uzasadnione.
- Cokolwiek to znaczy. Może byłbyś łaskawy mówić nieco jaśniej.
- Nie życzę sobie więcej rozmawiać na ten temat.
- Tak, tak, nie poruszaj tematów, które mąż mógłby uznać za drażliwe. Muszę się załatwić. Wyjdź. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, nie odezwał się jednak. Odwrócił się tylko i cicho zamknął za sobą drzwi.
- Thomasie. Obejrzał się na dźwięk swojego imienia. Wystawiła głowę z pokoju.
- Proszę. - Rzuciła mu jego szlafrok.
Zamknęła drzwi, oparła się na nich, zakrywając dłońmi nagie piersi, i westchnęła. Zobaczyła, że faktycznie udało mu się sprać większość krwi z koszulki. Złożyła ją ostrożnie i wetknęła do swojej walizki. Planowała dość często na nią spoglądać, by nie zapomnieć, że oczekiwania zwykle bardzo różnią się od rzeczywistości.
Godzinę później była już na dole. Miała na sobie swój czepek podróżny, zawiązany na wstążeczki przy lewym uchu, oraz bladozieloną muślinową suknię dzienną, świeżo uprasowaną przez Annę, jedną z córek pani Miggs. Przy porannej garderobie pomagała jej sama pani Miggs, rozwodząc się przy tym na okrągło, jaką to Meggie ma mocną głowę, bo przecież dałaby sobie rękę uciąć, że o tej porze Meggie będzie jeszcze leżała, jęcząc w pościeli, zakryta po sam czubek głowy.
Meggie zapewniła panią Miggs, że czuje się znakomicie. I w rzeczy samej, wyglądała młodo, świeżo i bardzo niewinnie. Uśmiechnęła się do pani Miggs na do widzenia, a gospodyni przytuliła ją do obfitej piersi.
- Nie zabij go - szepnęła jej do ucha. - Zawisłabyś za to i byłabym z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. A gdybym była nieszczęśliwa, to pan Miggs też byłby nieszczęśliwy, bo sama bym się o to postarała. Oczywiście, nie bylibyśmy tak nieszczęśliwi, jak twoja rodzina, ale mimo wszystko lekki smutek wisiałby w powietrzu.
- Nie, nie zabiję go; choć odmówił odpowiedzi.
Mam co do niego inne plany - oznajmiła Meggie i uścisnęła panią Miggs ponownie. Kątem oka dostrzegła, jak ciemna brew męża unosi się na widok tej zażyłości między jego żoną i właścicielką gospody. Po chwili podszedł do Meggie i pomógł jej wejść do powozu.
Cypel St. Agnes Kornwalia
Na północnym wybrzeżu Kornwalii istnienie wiosny stawało się coraz bardziej wątpliwe. Im dalej podróżowali na północny zachód, tym było zimniej i wietrzniej. Wiatr szamotał gwałtownie gałęziami drzew, które zawodziły i szeleściły w ciemności. Słone powietrze znad Morza Irlandzkiego intensywnie pachniało wodorostami.
Thomas zarządził postój dopiero o ósmej trzydzieści wieczorem. Przez cały dzień jechał jakieś piętnaście metrów przed powozem, pozostawiając ją samej sobie. Była tak znudzona, a szybko również zdesperowana, by się załatwić, że w końcu otworzyła drzwi powozu, wychyliła się najdalej jak tylko mogła i wrzasnęła do Tima McCulvera co sił w płucach:
- Zatrzymaj ten cholerny powóz, bo wyskoczę! Powóz zatrzymał się w ułamku sekundy.
- Dziękuję - powiedziała Meggie grzecznie, zeszła na ziemię i udała się w pobliskie zarośla. Kiedy wyłoniła się z nich kilka minut później, jej świeżo poślubiony mąż przypatrywał się jej uważnie z grzbietu swojego wierzchowca.
- Czy wszystko w porządku?
- Masz na myśli, czy byłam ostrożna i nie przyczepił mi się do ciała żaden trujący bluszcz? - Nie, ale czy na to też uważałaś?
Skinęła głową w milczeniu, odwróciła wzrok i wspięła się z powrotem do powozu. Jeśli nie chciał zachowywać się jak czuły kochanek, ani błagać jej na kolanach o wybaczenie, to ona też będzie grała swoją rolę, kompletnie go ignorując. Dokładnie dwie godziny później Tim McCulver zatrzymał konie i otworzył drzwi powozu.
- Jego Lordowska Mość kazał mi zapytać, czy życzy sobie pani postoju, by udać się na łono natury. - Tak - odparła Meggie. - Dziękuję.
Nie zatrzymali się na kolację. Niemal zapadł już zmrok. Meggie była tak znudzona, że dłużej nie mogła tego znieść. Niewiele myśląc, przecisnęła się przez okienko powozu. Tim McCulver dostrzegł ją dopiero, kiedy wspięła się na dach, przeczołgała nad niewielką barierką i osunęła na siedzenie obok niego. Był tak przerażony, że wypuścił lejce i wydał z siebie cichy okrzyk.
- Wszystko w porządku, Tim. Wielkie nieba, lejce. Poczekaj, zaraz je wezmę.
Zanim Meggie zdołała po nie sięgnąć, Tim pisnął, rzucił się gwałtownie do przodu, lądując niemal między końmi, i z trudem pochwycił lejce czubkiem palca. Kiedy Meggie wciągnęła go z powrotem na siedzenie, jęknął.
- Wszystko w porządku?
- Tak nie przystoi, milady, tak po prostu nie przystoi. Odpowiadam za panią, i Jego Lordowska Mość wyrwie mi uszy z głowy. Dobry Boże, wysłuchaj mnie, Twój pokorny sługa potrzebuje Twojej łaski.
- Jego Lordowska Mość nie zrobi niczego podobnego. Jeśli już ma coś wyrwać, niech spróbuje z moimi uszami.
Zaśmiała się, czując wiatr szarpiący ją za czepek. Dopiero kiedy dojechali do St. Agnes, niewielkiej wioski położonej półtora kilometra w głąb lądu od Morza Irlandzkiego, Thomas podjechał do powozu i zobaczył swoją żonę siedzącą na koźle obok Tima McCulvera - stangreta, który woził jeszcze jego matkę, gdy Thomas był chłopcem.
Nie wiedział, co powiedzieć. Dostrzegł męczarnie stangreta i szeroki uśmiech na twarzy swojej żony - nie słodki i pełen ufności, lecz wyzywający, jakby mający go sprowokować do zrobienia jej sceny. Postanowił trzymać język za zębami. Później, powiedział sobie, później się z nią rozprawi. Wyobraził sobie ją przeciskającą się przez okno powozu i zbladł.
Nad nimi świecił księżyc, jednak w większości przykrywały go czarne, rozdęte chmury.
- Będzie padało jeszcze przed północą, wasza lordowska mość - oznajmił Tim. - Cieszę się, że deszcz nie złapał nas w drodze.
- Mam tylko nadzieję, że do jutra się przejaśni.
- Dlaczego? - zapytała Meggie, wciskając potargane wiatrem włosy z powrotem pod czepek.
- Pod cóż statkiem jest znacznie mniej przyjemna przy złej pogodzie. Kobiety zwykle jęczą, narzekają i wylewają swoje wnętrzności za burtę.
- Cóż za optymistyczna wizja - stwierdziła Meggie i zeszła z kozła, nie czekając na niczyją pomoc. I niemal runęła na ziemię, gdyż spódnica zaczepiła się o hamulec. Odmówiła szybką modlitwę dziękczynną, że jednak nie upadła. Widziała już oczami wyobraźni, jak Thomas stoi nad nią z szeroko rozstawionymi nogami, dłońmi wspartymi na biodrach i uśmiecha się szyderczo.
- Jakże szczęśliwi muszą być mężczyźni, że nie cierpią na chorobę morską. Myślisz, że ma to jakiś związek z naturalną wyższością rodu męskiego? Czy może z delikatnością kobiety, z jej wrodzoną słabością?
- Do cholery, niektórzy mężczyźni też chorują.
- Hmm, ciekawe dlaczego mi się do tego przyznajesz?
- Bo Tim jest jednym z nich, więc prędzej czy później byś to odkryła, a potem mi wytknęła z typowym dla ciebie sarkazmem. - Cóż za wspaniały przykład logicznego myślenia. Boże, jak tu zimno - stwierdziła, otrzepując spódnice.
- Tak, trochę - odparł Thomas, wydał Timowi odpowiednie polecenia i wręczył wodze od Pena chłopcu stajennemu, który wpatrywał się w ogromnego, czarnego. konia z przerażeniem.
- Nic ci nie zrobi. Tylko obchodź się z nim delikatnie i pewnie. Tim, idź z chłopcem i dopilnuj, by o wszystko zadbano.
- Pen to bardzo duży koń - powiedziała, a potem westchnęła. - Będę tęskniła za Bohaterką, ale Rory i Alec jej potrzebują.
Po raz pierwszy, odkąd tu przyjechali, Meggie spojrzała w stronę gospody, która skrywała się za kilkoma dębami. Nie widziała zbyt wiele, jedynie kołyszącą się na wietrze drewnianą tabliczkę z napisem Stryczek Kata, zawieszoną pod latarnią, a nad drzwiami wejściowymi.
Meggie przeniosła wzrok z gospody na Thomasa.
- To bardzo dziwne. Nie widzieliśmy tu żywej duszy, nie licząc tego chłopca stajennego. To miejsce wygląda na całkowicie opuszczone. Pali się tylko ta latarnia nad drzwiami i, zobacz, jedna świeca w tamtym oknie.
- To faktycznie nietypowe - stwierdził Thomas i usłyszała niepokój w jego głosie. - Zwykle gospoda Bernarda jest pełna ludzi. Czemu ten chłopiec stajenny nic nie powiedział? Ciekawe, co się stało. Zostań tu, Meggie.
Dostrzegła, że wyciągnął spod poł płaszcza pistolet. Uniosła brew. Na dziedzińcu przed gospodą nie było nikogo.
Co tu się dzieje?
Na niebie kłębiły się czarne chmury, skutecznie zatrzymując nikłe promienie księżyca. Utkwiła wzrok w tej jednej samotnej świecy w oknie.
Wiedziała, że dzieje się coś złego, gdy dostrzegła Thomasa biegnącego w stronę gospody, z pistoletem zaciśniętym mocno w prawej dłoni. Dogoniła go w kilka sekund. - Nie podoba mi się to. Zatrzymał się w pół kroku i odwrócił się.
- Nie chcę, żebyś za mną szła, Meggie. Wracaj w bezpieczne miejsce.
- Bezpieczne miejsce ze stajennym? Skąd wiesz, że można mu ufać? A tak właściwie, to gdzie on jest? Chyba nie myślisz, że skrzywdził Tima, prawda? - Nie pleć bzdur. Ale masz rację, jeśli coś jest nie tak, on z pewnością musi o tym wiedzieć. Dlaczego nic nie powiedział? Zostań tu. Wybadam sytuację. Zrób, co mówię. - Nie - odparła stanowczo i wyrównała z nim krok. - To bardzo ważny punkt na mojej „liście żony”: Pilnuj, żeby mężowi nie stała się krzywda Uniósł brew, ale nic nie powiedział. Próbował tylko ją wyprzedzić, kiedy wreszcie dotarli do drzwi gospody, ostrożnie je pchnął. Otworzyły się do środka, skrzypiąc przy tym potwornie, od czego Meggie zjeżyły się włosy na głowie.
- Nie podoba mi się to wcale a wcale - szepnęła mu w ramię.
- Mnie też nie. Do diabła, przynajmniej schowaj się za mną.
- Boję się.
- Ja też. Bądź cicho.
Thomas wszedł do niewielkiego prywatnego pokoiku, w którego oknie płonęła pojedyncza świeca. Wyglądała jak sygnał, ale od kogo i dla kogo?
W pomieszczeniu nie było żywego ducha. Thomas wziął świecę i zobaczył, że jest już prawie całkiem wypalona. Jak dawno postawiono ją w tym miejscu? Przed godziną? A może wcześniej? Meggie przysunęła się bliżej męża, uniosła na palcach i wyszeptała mu do ucha:
- Czy na północnym wybrzeżu Kornwalii istnieje przemyt? Między Kornwalią a Irlandią? Potrząsnął głową i przyłożył palec do ust. Przeszukał dokładnie pokój. Nie znalazłszy niczego, spojrzał na żonę.
- Chcę, żebyś tu została, Meggie. Muszę sprawdzić resztę gospody. Meggie podeszła do kominka i wzięła pogrzebacz - duży, pokryty sadzą pręt.
- Nie - zaoponowała. - Chodźmy. Stryczek Kata. Nie podoba mi się ta nazwa. Kto jest właścicielem?
- Bernard Leach.
Nie powiedział nic więcej, dopóki nie znaleźli się po drugiej stronie korytarza i nie weszli przez otwarte drzwi do baru. Panowała tu całkowita ciemność, a w powietrzu unosiła się intensywna woń piwa.
- Mów przyciszonym głosem. Bernard to Kornwalijczyk, którego znam całe moje życie. Potrzebujemy światła, nic nie widzę, do cholery. Poczekaj tu. Pójdę po świecę.
Po chwili już był z powrotem z płonącą świecą, która od dołu oświetlała mu twarz. W jej migotliwym blasku wyglądał jak sam diabeł.
- Nigdy bym za ciebie nie wyszła, gdybyś był taki czarny i trzymał w ręku świecę. Wyglądasz przerażająco, Thomasie.
- No to ty ją trzymaj - powiedział, a potem zaśmiał się cicho na widok jej bladej twarzy. - A ty wyglądasz jak sukub, kobiecy demon.
- To niedobrze - odparła, drżąc na całym ciele. Uniosła świecę, by wydobyć z mroku wszystkie ciemne zakamarki.
- Jeśli będę miała dziecko, to ono też będzie demonem albo wiedźmą. Czy wiesz, że podobno Merlin zrodził się z inkuba? To męski odpowiednik sukuba.
- Nie, nie wiedziałem.
- Gdzie się wszyscy podziali? Może był jakiś wypadek w wiosce?
- Możliwe. St Agnes leży niecały kilometr na zachód. Dziad Bernarda wybudował tę gospodę w lesie, bo cenił sobie prywatność.
Przeszli - cały parter, lądując w końcu w małej, ciasnej kuchni. Tu znaleźli Bernarda Leacha.
Leżał nieprzytomny, a z jego głowy skapywała krew, wprost na kupkę rozsypanej na podłodze mąki. Thomas ukucnął przy nim i przyłożył mu rękę do szyi, próbując wyczuć puls.
- Bernardzie, obudź się. Do diabła, człowieku, dalej, wstawaj! Starszy mężczyzna, o włosach przyprószonych siwizną i rzadkich niczym wystrzępiona miotła, w białym fartuchu obwiązanym wokół pasa, jęknął, a potem powoli otworzył oczy.
- O Boże, czy to ty, Thomas?
- Ano ja, ty stary capie. Ale mnie wystraszyłeś. Gdzie są wszyscy? Co tu się, u licha, stało? Bernard złapał Thomasa za koszulę.
- Och, wielkie nieba, Thomasie. Słyszałeś o Grakerach?
- Coś obiło mi się o uszy, ale teraz nie wiem dokładnie. Kim są Grakerzy?
- Nie Grakerzy, a Grakery, Thomasie. To nie ludzie. Nie są z tego świata. Przychodzą i niszczą wszystko na swojej drodze, a potem odchodzą.
- No dobrze, czym więc są Grakery? I gdzie one są?
- Są podobne do waszych angielskich chochlików, mieszkają pod głazami i w jaskiniach i wychodzą jedynie nocą. Ale nie są jak chochliki, są złe, atakują, jeśli nie są z ciebie zadowolone.
- Chcesz mi wmówić, że jakiś zły chochlik wpadł do twojej gospody, poczuł do ciebie niechęć i walnął cię w łeb?
- To nie takie proste - odparł Bernard, zbierając siły, żeby usiąść. Jęknął i delikatnie pomasował się po głowie.
- Proszę pozwolić, że przyniosę panu trochę wody - powiedziała Meggie. - Jak się pan czuje?
- Czyżbym słyszał jakąś dziewczynę? Nie powinna tu być, Thomasie. Bóg jeden wie, co Grakery zostawiły po sobie na górze. Wystraszyły wszystkich gości, ale mam bardzo złe przeczucie, że zrobiły coś, czego ta niewiasta nie będzie chciała oglądać. Powiadam ci, są na mnie bardzo złe. Zabiłem jednego z nich. Przez przypadek, przysięgam, ale one mi nie wierzą. Przyszły się zemścić. Thomas potrząsnął głową.
- Po kolei. Wziął od Meggie mokrą szmatę, dał jej sygnał, by zbliżyła nieco świecę i przyjrzał się ranie.
- Nie wygląda tak źle. Tylko jeden cios. Najpierw zajmę się tobą, Bernardzie, a potem pójdę na górę i zobaczę, czy ktoś tam jest. Gdzie jest Marie?
- Marie?
- Twoja żona, Bernardzie.
- O, mój Boże, źle ze mną, chłopcze. Marie... nie wiem. Po prostu nie wiem. A jeśli Grakery coś jej zrobiły?
- Pójdę przeszukać resztę gospody. Zostań tu i odpocznij.
- Kim jest ta dziewczyna?
- To moja żona.
- Ach, twoja żona. Piękna mała. Tylko spójrz na jej włosy, jakby nie mogły się zdecydować, jakiego chcą być koloru.
- Dość tego, Bernardzie. Czy nie za bardzo boli cię teraz głowa na... flirty? No dobrze, pomogę ci usiąść tam, na tym krześle. Odpoczniesz sobie, a ja tymczasem sprawdzę, co tu się dzieje. Masz latarnię? Zapaliwszy latarnię, Thomas zwrócił się do żony.
- Meggie, zostań tu z Bernardem, żeby... go chronić.
- Nie, to nie on jest moim mężem. Poza tym już nie krwawi. Panie Leach, proszę się nie ruszać. Pójdziemy z Thomasem poszukać pańskiej żony. Proszę się nie martwić. Chodźmy, Thomasie. Może ją przywiązać, przeszło mu przez myśl. W końcu jednak wzruszył tylko ramionami, uniósł wysoko latarnię i wyszedł z kuchni, z Meggie depczącą mu po piętach.
Pół godziny później, po przeszukaniu wszystkich sypialni na piętrze, skierowali się na poddasze, gdzie znajdowały się pokoje służby. Po służących nie było jednak śladu.
W najdalszym pokoju znaleźli Marie Leach. Wisiała na grubej linie obwiązanej wokół szyi i przyczepionej do wysokiej belki na suficie. Niewiele myśląc, Meggie podbiegła do kobiety i uniosła ją, żeby zmniejszyć ucisk liny wokół szyi.
- Szybko, Thomasie, szybko. Dłużej nie dam rady.
- Przykro mi, Meggie. Już za późno. Ona nie żyje.
Trzymała martwą kobietę. Przełknęła głośno ślinę, a potem powoli puściła ciało i cofnęła się o krok. Nie chciała patrzeć, nie chciała pogodzić się z faktem, że widzi zwłoki. Zmusiła się jednak. Nie będzie mdlała, nie będzie jęczała, nie będzie bezużyteczna. Może nawet zachwiała się lekko, ale zdołała zebrać myśli i odezwać się w miarę mocnym głosem:
- Powiedz mi, co mam robić.
- Proszę, podnieś ją jeszcze raz. Muszę zdjąć jej ten sznur. Thomas zdołał rozplątać linę owiniętą wokół szyi kobiety.
- Węzeł nie był za dobrze zawiązany - powiedział i położył ciało Marie na wąskim składanym łóżku, jedynym, które znajdowało się w tym małym pokoiku. Zamarł na moment, potem dotknął delikatnie policzka zmarłej i zakrył ją prześcieradłem. Milczał.
- Dobrze ją znałeś, prawda?
- Tak, to właśnie żona Bernarda, Marie. Znam ją od dziecka. To nie powinno było się wydarzyć, Meggie. Teraz już nic nie możemy dla niej zrobić. Chodźmy na dół. Trzeba powiedzieć Bernardowi, a potem sprowadzić sędziego pokoju.
Była prawie północ, kiedy gospodyni poprowadziła Thomasa i Meggie do świeżo przewietrzonej sypialni w posiadłości dziedzica Billingsa przy Morgan Cove, nieco na południe od cypla St Agnes, około pięciu kilometrów od Stryczka Kata. Po wyjściu gospodyni Thomas zwrócił się do Meggie.
- Idź spać. Ja muszę pomówić jeszcze o tym wszystkim z panem Billingsem.
Skinęła głową bez słowa. Nic nie mówiła, ale przez cały ten czas cierpiała w środku i krzyczała z rozpaczy, pozwalając jej drążyć w swej duszy głębiej niż łzy.
A teraz była wyczerpana. Pięć minut później leżała już na plecach pod cudowną puchową kołdrą. Thomas, zanim zszedł do biblioteki pana Billingsa, zajrzał jeszcze do sypialni, żeby sprawdzić, jak się czuje żona. Uniósł wysoko świecę i przyjrzał się jej uważnie. Już spała, z włosami rozrzuconymi nad głową, na nieskazitelnie białej poduszce. Wyglądała młodo i niewinnie, ale wiedział, że to tylko złudzenia. Teraz nie była już niewinna - widziała i dotykała wisielca. Wcale mu się to nie podobało. Odwrócił się na pięcie i zszedł na dół.
* * *
Meggie obudziła się następnego ranka. Znowu sama. Ani śladu Thomasa. Zastanawiała się, czy w ogóle przyszedł do łóżka. Potem przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru.
Zamknęła oczy i próbowała nie myśleć o Marie Leach. Rozejrzała się po sypialni. Wcale jej się tu nie podobało. Pomieszczenie było ciemne, z masywnymi meblami w hiszpańskim stylu - tak przynajmniej podejrzewała, wnioskując po uderzającym podobieństwie wystroju do posiadłości seniora Alvareza, którego odwiedziła podczas swojego sezonu w Londynie zeszłej wiosny.
Spojrzała w stronę okna, lecz zamiast ciężkich zasłon zobaczyła wiszącą Marie Leach i była to naprawdę przerażająca wizja.
Thomas zapukał cicho, a potem delikatnie otworzył drzwi i zobaczył żonę siedzącą na brzegu łóżka, z twarzą zakrytą dłońmi i głośno szlochającą, i zgiętą niemal wpół.
Podszedł do łóżka, wziął ją na ręce i zaniósł do wielkiego fotela przy kominku. Usiadł w nim i posadził ją. sobie na kolanach. Poczuła, że znów jest z mężczyzną, którego pamiętała sprzed ślubu, mężczyzną, którego towarzystwo sprawiało jej ogromną przyjemność i który nigdy nie zawahał się jej pocieszyć, śmiać się z nią; najzwyczajniej w świecie docenić tego, kim była i co sobą reprezentowała.
- Dziękuję - powiedziała.
- Nie ma za co. Już ranek. Służąca czeka w korytarzu, by pomóc ci się ubrać. Spędzimy dzień tutaj. Ta cała sprawa z Bernardem i jego żoną to wielka zagadka i pan Billings nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać.
- A ty?
- Ja tak. Chciałbym dłużej porozmawiać z Bernardem. Poproszę miejscowego lekarza, żeby przyjrzał się pani Leach. - Ale po co? Czy nie umarła przez uduszenie?
- Być może nie.
- A ja pomówię ze stajennym. Trudne zadanie, pomyślał Thomas i odchrząknął.
- To nie będzie możliwe - powiedział.
- Dlaczego? - Zerwała się z jego kolan i teraz stała przed nim z nachmurzonym czołem, dłońmi wspartymi na biodrach, w tej uroczej białej koszuli okrywającej ją od szyi po czubki palców u nóg. - Przepytam go nie gorzej od ciebie. Tim może pójść ze mną, jeśli to robi różnicę.
- Chłopak stajenny zniknął. Teraz Tim dogląda Pena i koni zaprzęgowych. Stangret powiedział mi, że chłopak musiał uciec, kiedy on spał. Pewnie bał się, że wina zostanie zrzucona na niego. - Och.
- Przepraszam, że studzę twój zapał.
- Zaskoczyłeś mnie, nie ukrywam. Czy myślisz, że chłopak wiedział, co się stało, gdy prowadził nasze konie do stajni?
- Jeśli tak było, to oznacza, że musiał mieć z tym coś wspólnego. Zapytam Bernarda o jego rodzinę.
- Więc ja pójdę z nimi porozmawiać, dowiem się, gdzie jest.
- Zobaczymy. A teraz czekam na ciebie na dole przy śniadaniu.
Życie jest nieprzewidywalne, myślała Meggie, podczas gdy służąca Tossa pomagała jej się wykąpać, uczesać i ubrać. Tossa zdradziła, że jej dziedzic Billings jest obcesowy i nie ma za grosz rozumu, ale mimo wszystko to dobry człowiek. Kiedy Meggie zeszła na dół niemal godzinę później, wyglądała i czuła się jak dama, i było to przyjemne uczucie. Gdy wchodziła do salonu, usłyszała głos pana Billingsa.
- Powiadam Waszej Lordowskiej Mości, wiem wszystko o Grakerach, są złe. Bez dwóch zdań. Nie wiedziałem, że Bernard zabił jednego z nich. Jak mu się to udało? Niełatwo jest zobaczyć Grakera. Właściwie to nigdy nie słyszałem, żeby ktoś kiedyś jakiegoś złapał.
- Dowiem się - rzekł Thomas. - Bernard powiedział mi, że to niechcący.
- Ach, może wasza lordowska mość życzy sobie więcej jajek?
- Dziękuję. To moja żona, lady Lancaster. Doceniamy pańską gościnność. - Thomas wstał z krzesła i po chwili dziedzic Billings poszedł w jego ślady. Potem ukłonił się przed Meggie i uśmiechnął szeroko.
- Dzień dobry - przywitała się Meggie, zajmując krzesło naprzeciwko męża, które kamerdyner wysunął dla niej drżącymi rękami. Był trupio blady.
- Elroy jest strapiony - powiedział rzeczowo pan Billings, dostrzegłszy niepokój na twarzy hrabiny. - Uważa śmierć, zwłaszcza brutalną i nagłą, za coś bardzo niepokojącego i niedobrego. Przynieś pani trochę jajek i grzanki, Elroy. Staraj się już nie myśleć o pani Leach, i błagam cię, nie upuść tacy nigdzie w pobliżu pani hrabiny.
- Źle się stało, proszę pana, bardzo źle - odparł Elroy, a jego ręce drżały teraz nawet bardziej. - To straszniejsze, niż mógłbym sobie kiedykolwiek wyobrazić. To rzekłszy, wyszedł po jedzenie.
- Jesteście świeżo po ślubie - powiedział pan Billings, pogryzając śledzia. - To straszne, co się stało. No cóż, dobrze, że przynajmniej wasza pierwsza noc upłynęła dość spokojnie, prawda? Dziedzic Billings łypał pożądliwie, na szczęście głównie na jedzenie, ale Thomas i tak miał ochotę go kopnąć. Kiedy do Meggie dotarło, co powiedział, wlepiła wzrok w swoją jajecznicę.
- Ha! - rzekła. Spędziła dobrą minutę na smarowaniu masłem grzanki i nakładaniu na nią agrestowego dżemu.
- Miałem zabrać żonę do domu dziś rano, ale zważywszy na okoliczności, pozostaniemy tu co najmniej jeden dzień.
- Zaiste, bardzo bym był wdzięczny za pomoc w rozwikłaniu tej potwornej zagadki, wasza lordowska. mość. Pierwszy raz mam do czynienia z czymś takim. Thomas skinął głową, wypił ostatni łyk kawy, złożył serwetkę i położył ją obok talerza.
- Meggie, nie wiem, ile to potrwa - oznajmił wstając. - Będziesz musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie.
- Miała ochotę go zastrzelić, ale uśmiechnęła się tylko, cisnęła serwetkę na stół i również się podniosła.
- Postanowiłam ci towarzyszyć, Thomasie.
Spojrzenie, które mu rzuciła, wyzywało go, by nakazał jej zostać, niczym cholernemu psu. Zwróciła się do gospodarza.
- Bardzo dziękuję za pańską gościnność, szanowny panie. Czy życzy sobie pan towarzyszyć mi i mojemu mężowi w naszym śledztwie? Trzeba porozmawiać z wieloma osobami, które mogłyby coś wiedzieć na temat wczorajszych wydarzeń w gospodzie. Dziedzic Billings prychnął kawą wprost na czyściutki krawat.
- Cóż, jeśli o to chodzi, to nie jestem już taki młody, łaskawa pani, i kogo miałbym...
- Jeśli to dla pana nie za duży trud, prosiłbym, żeby pomówił pan ze swoją służbą - powiedział Thomas głosem tak gładkim, jak masło rozsmarowane na jego grzance. - Dziś wieczorem porównamy wszystko, czego się dowiedzieliśmy. Meggie, bierz płaszcz i czepek.
* * *
O ósmej wieczorem dziedzic Billings nie wiedział niczego więcej niż przy śniadaniu. Cały dzień spędził na polowaniu, oznajmił lordowi i lady Lancaster, nie wyglądając przy tym na ani trochę skruszonego, a po powrocie był tak zmęczony, że po prostu musiał się zdrzemnąć przed kolacją. Poprosił Edoya, żeby przepytał służbę, ale kamerdyner był jeszcze w zbyt dużym szoku. A zresztą, cóż mogliby wiedzieć jego służący?
Wszystko - cisnęło się Meggie na usta, ale rozsądnie zachowała milczenie.
Jeśli chodzi o Thomasa i Meggie, dowiedzieli się dwóch rzeczy: po pierwsze, miejscowy lekarz poinformował ich, że Marie Leach przed powieszeniem straciła przytomność od uderzenia w głowę, a po drugie, Bernard Leach spakował manatki, opuścił Stryczek Kata bez słowa i nikt nie wie dokąd się udał.
Niczego więcej nie wiedzieli. Po stajennym też nie pozostał nawet ślad.
- Czy Bernard uciekł, bo zabił swoją żonę, czy może za bardzo się bał, żeby zostać? To świetne pytanie, jedyne, które Thomas usłyszał tego wieczoru od dziedzica Billingsa. Pytanie bez odpowiedzi.
Było już późno, kiedy Thomas wreszcie wszedł do sypialni. Meggie siedziała na dużym, ciężkim łóżku z trzema poduszkami podłożonymi pod plecy, a na małym stoliczku obok niej paliła się świeca. Czytała. Uniosła głowę, gdy wszedł do pokoju, i przyglądała się, jak cicho zamyka za sobą drzwi i stawia swoją świecę na toaletce.
- Witaj, mój panie - powiedziała. - Czego sobie życzysz?
- Co czytasz?
- Johna Locke'a. Niezbyt porywająca lektura. - To prawda.
- Czego sobie życzysz? - powtórzyła.
- Ciebie - odparł. - Chcę ciebie, Meggie. Zdejmij koszulkę.
- Myślę, że musisz się wyrażać nieco jaśniej, mój panie.
- Mam na imię Thomas - powiedział z naciskiem. Tym razem jego głos był zimny i daleki. - Powiedziałem, że chcę ciebie. Jaśniej już nie można.
- Czy znów chcesz mnie molestować?
Jego dłonie zamarły na guziku przy spodniach. To dobre pytanie. Wykorzystał ją jak zwykły drań, ale tak naprawdę to nie była jego wina. Gdyby tylko nie powiedziała tego wszystkiego, gdyby nie podkreśliła tak dobitnie, że go nie kocha. Tak naprawdę był tego świadomy od początku, lecz mimo wszystko czasem okłamywał sam siebie, wmawiał sobie, że jest inaczej. Wiedział, że Meggie go nie kochała, ale miał nadzieję, że to nie będzie miało znaczenia, że prędzej czy później obdarzy go uczuciem.
Do diabła z tym.
Rozebrał się, świadomy, że żona przygląda mu się z uwagą. To chyba dobry znak?
Potem podszedł nagi do łóżka i usiadł przy niej.
Spojrzał w jej piękne błękitne oczy Sherbrooke'ów, żywe jak letnie niebo.
- Dziś cię nie skrzywdzę - powiedział. - Spodoba ci się. Pokażę ci rozkosz, Meggie. To ja będę twoim nauczycielem i kochankiem, a nie ten łajdak Jeremy. Nauczysz się kochać moje dłonie i usta i wreszcie przestaniesz o nim marzyć. - Naprawdę trudno mi uwierzyć, że to w ogóle może być przyjemne.
- Wywołam na twojej twarzy szeroki uśmiech satysfakcji, sprawię, że zakręci ci się w głowie. W końcu pozwolę ci nawet pójść spać. Pocałuj mnie, Meggie.
- Dobrze.
Kiedy jego język był w jej ustach, kiedy rozluźniła się trochę, zainteresowała się tym, co robi, zrzucił poduszki na podłogę i usiadł przy niej.
- Jesteś piękna - wyszeptał jej do ust. - Jesteś moja, Meggie. Nigdy o tym nie zapominaj. Tylko moja. Spojrzała na niego przenikliwie.
- Oczywiście, że jestem twoja, Thomasie. A ty jesteś mój. Mam szczerą nadzieję, że ty też o tym nie zapomnisz.
Jej słowa rozgrzały jego serce, jednak tylko na chwilę. Może Meggie go nie kocha, ale będzie wierna. Oczywiście, chciał jej wierności, ale chciał też, żeby go pokochała. Do diabła, chciał wszystkiego. Kiedy jej koszulka leżała na podłodze, a on całował każdy zakamarek ciała Meggie, wiedział już, że będzie mu ciężko zachować kontrolę. Nie pozwoli jednak na powtórkę z ich nocy poślubnej. Serce waliło mu w piersi jak młotem, rozgrzana krew pulsowała w żyłach, a narastająca żądza doprowadzała go do szału. Pocałował ją w brzuch, czując napięte mięśnie, i wiedział, że jest podniecona. Choć była obojętna jak głaz, zaczynało jej się to podobać.
Sprawi, że go pokocha, że będzie pragnęła go ponad innych mężczyzn, ponad tego przeklętego Jeremy'ego, będzie szeptać przez sen jego imię, jej dusza podda się mu całkowicie. Uśmiechnął się i wsunął głowę między jej nogi. Pragnął jej. Uniósł ją delikatnie i ofiarował jej swoje usta.
Naprawdę jej tam dotykał, ustami, zębami, językiem. Po chwili uniosła głowę zawstydzona, żeby krzyknąć na niego, ale z jej ust wydobył się tylko niezrozumiały pomruk. Chciała odskoczyć, pchnęła jego barki, szarpała go za włosy, ale on tylko uniósł delikatnie usta i spojrzał w jej błękitne oczy.
- Leż spokojnie, Meggie - powiedział i poczuła jego gorący oddech na swoim ciele. - Zamknij oczy i pozwól sobie cieszyć się tym, co ci robię. To normalna rzecz, tak jak... języki. Rozluźnij się. Jestem twoim mężem. To sprawia mi ogromną przyjemność. Nie odmawiaj mi przyjemności, Meggie.
- Ależ skąd, Boże, nie, ale, Thomasie..
- Cicho - polecił i chuchnął w nią gorącym powietrzem. Żar jego oddechu sprawił, że uniosła się i krzyknęła.
Zanurzył w niej palec i krzyknęła ponownie, tym razem jednak wiedział, że zastrzeliłaby go, gdyby przestał. Boże, była jego.
- No dalej, Meggie - powiedział, pieszcząc ją w środku. - Uwolnij się. Dalej, chodź do mnie... Meggie nie rozumiała, co się z nią dzieje, ale pewnie rozpadłaby się na kawałki, gdyby ktoś lub coś spróbowało go powstrzymać. Czymkolwiek to było. Jej ciało drżało, pojękiwała, była tak rozgorączkowana, tak owładnięta uczuciami, które narastały i narastały, aż w końcu... Zacisnęła pięści na jego włosach, naprężyła się i krzyknęła na cały głos.
Pieścił ją, dopóki nie poczuł, że każdy napięty mięsień się rozluźnia, że każda gorączkowa potrzeba uwolnienia się, płynąca gdzieś z głębi jej ciała, wreszcie cichnie, pozostawiając ją całkowicie bezwładną, całkowicie jego. Wydał z siebie okrzyk satysfakcji i wszedł w nią ostro, coraz głębiej i głębiej. Uniosła biodra, co o mały włos nie przeniosło go w inny wymiar. Nie, nie opuści jej tak szybko, to nie w porządku wobec ich obojga. Skąd wzięła energię, żeby chcieć jeszcze więcej? Kiedy spojrzał w dół i zobaczył siebie samego zanurzającego się w niej, zadrżał jak liść na silnym wietrze.
Owinęła się wokół niego swoimi długimi nogami i jęknęła, a on próbował, naprawdę próbował zwolnić, wysunąć się z niej na trochę i odzyskać kontrolę nad swoim ciałem, ale nie mógł, nie mógł zrobić nic poza zanurzeniem się jeszcze głębiej, i zrobił to, dotykając jej łona. Boże, w tym momencie był częścią jej samej. Zacisnął zęby, desperacko starając się zatrzymać w miejscu, nie ruszać się nawet o milimetr, jednak bez powodzenia. Doszedł dokładnie w momencie, gdy ugryzła, a potem polizała go w ramię. Krzyknął głośniej niż ona i opadł na nią bezwładnie.
Meggie, przygniecionej ogromnym, spoconym męskim ciałem, wcale to nie przeszkadzało. A więc to jest rozkosz. Znów ugryzła go w ramię, polizała je i uśmiechnęła się szeroko. Była zdumiona. Przedwczoraj chciała śpiewać, tańczyć, pić szampana, ale to nic w porównaniu z tym, co czuła w obecnej chwili. Teraz pragnęła zawirować w szybkim walcu, skakać w rytm dzikiej cygańskiej muzyki. Przepełniały ją energia, siła i to wszystko dzięki niemu, dzięki Thomasowi.
- Dziękuję - wyszeptała mu do ucha i objęła go mocno. Oddychał ciężko z twarzą skrytą w jej szyi.
- Byłam całkiem niezła, prawda? - powiedziała i przygryzła tym razem jego ucho. - Tylko popatrz na siebie, mój panie, opadłeś jak kłoda, dyszysz, jakbyś dostał ataku apopleksji i to wszystko dlatego, że jestem sobą i to ja ci to zrobiłam.
- Chyba zaraz umrę - wydusił z siebie w końcu, próbując bezskutecznie wesprzeć się na łokciu. Opadł na nią ponownie.
- Może powinnam zacząć dawać lekcje? Nie sądzisz?
- Meggie, czy ty w ogóle nie jesteś zmęczona? Czy twoje członki nie są słabe i bezsilne, a umysł nie pragnie snu?
- Mam ochotę tańczyć, Thomasie. Zatańcz ze mną walca. A potem możemy to zrobić jeszcze raz? Jęknął i z trudem uniósł się na łokciach. Wciąż jeszcze w niej był i kiedy się ruszył, poczuł, że znów twardnieje. To niesamowite. Wcale nie chciał tańczyć walca, o nie.
- Meggie, chyba jeszcze nie skończyliśmy. Czy możemy zatańczyć trochę później? Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Muszę być naprawdę niesamowita - powiedziała i uniosła biodra. Czuła go teraz, równie twardego, jak przed niespełna kilkoma minutami. To było wspaniałe UCZUCIE.
- Dobrze. Później potańczymy. Zrób coś, Thomasie, proszę.
Zrobił. Uśmiechając się szeroko, całował jej usta, piersi, biodra, a nawet zagłębienie kolana. Całował ją, dopóki nie jęknęła w jego usta. Jesteś moja, nie jego, moja - pomyślał wtedy. Nie potrzebował wiele czasu, by dojść ponownie. Zadrżał, odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie długi, głośny jęk. Potem, kiedy jego wzrok znów spoczął na jej twarzy, zobaczył, że nie była nieprzytomna z rozkoszy, jak powinna. Niewiele myśląc, wysunął się z niej, zszedł do niej ustami i po chwili znów zabrał ją ku szczytom. Nie wydała z siebie żadnego krzyku ani jęku, falowała tylko i trzęsła się niczym kukiełka, a potem odetchnęła głęboko i wyciągnęła ku niemu ręce. Przed zaśnięciem Thomas przytulił ją mocno do siebie. Czuł jej oddech na swoim ciele i poznał natychmiast, kiedy zasnęła.
Jestem w tym naprawdę dobry, pomyślał. Może nawet lepszy niż moja oblubienica.
Uśmiechnął się, świadomy, że tym razem Jeremy nie wtargnął między nich i zamknął oczy. Sen zmorzył go niemal natychmiast.
U południowo - zachodnich wybrzeży Irlandii pomiędzy Cork i Kinsale
Meggie stwierdziła, że uwielbia Morze Celtyckie. Tego ranka wyglądało jak kanał La Manche w bardzo brzydki, szary dzień. Wiatr chłostał gwałtownie taflę wody, która uderzała o burtę, kołysząc statkiem. Dziś morze było tak wzburzone i dzikie, jak mroźne Morze Północne, bijące o skały niedaleko jej rodzinnego zamku Kildrummy w Szkocji.
Nagle, przez grubą warstwę chmur, przebił się srebrzysty promień słońca i dotknął wzburzonych fal tuż przed ich statkiem. Co zaś do samego statku - o nazwie „Kelpie” - ciskało nim na wszystkie strony. To unosił się na fali, to opadał gwałtownie w głęboką morską dolinę. Przypominało to krojenie chleba - szybkie i głębokie. Potem następowała krótka cisza, jakby statek nabierał oddechu, by już po chwili znów wzbić się do góry na spiętrzonej fali.
Meggie nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego. To było wspaniałe, ekscytujące, niesamowite. Chłonęła każdy moment. Mogłaby się nawet posunąć dalej i powiedzieć, że uwielbiała to tak samo, jak rozkosz, w której pławiła się zeszłej nocy. Po niej jednak nadszedł nieunikniony poranek i choć zaiste cudownie by było wylegiwać się w nieskończoność z błogim uśmiechem na ustach i tylko czasem wyciągać ręce ku mężowi, zaczynając wszystko od początku, nie mogła tego zrobić, ponieważ męża tu nie było. Już dawno wstał, mimo że zegar pokazywał dopiero szóstą rano, a za oknem hulał wiatr, który zachęcał do pozostania w łóżku, sączenia gorącej czekolady i całowania. Cóż za przyjemna perspektywa. Nierealna jednak.
Thomas podszedł do niej od tyłu i spojrzał na kłębiące się nad nimi burzowe chmury. Ostry wiatr targał jego włosami; owijał mu je wokół twarzy.
- Niedługo przybijemy do Cork - oznajmił. Przytrzymała ręką czepek. Odwróciła się i spojrzała na męża. Jego oczy łzawiły od słonego wiatru, który smagał po policzkach. Wyglądał cudownie, ale znów był zmieniony. Niczym nie przypominał już tego jęczącego i całującego ją bez opamiętania Thomasa z zeszłej nocy. Co jest nie tak z mężczyznami? Czy wszyscy są właśnie tacy? Skrajnie nieprzewidywalni, niemający pojęcia, jak przyjemnie by było po prostu się uśmiechnąć i pocałować.
- Mam nadzieję, że złapie nas sztorm, zanim dotrzemy do portu. Uwielbiam sztormy.
- W przeciwieństwie do koni. Zupełnie nie podoba im się to podrzucanie. Dodaj do tego jeszcze deszcz, a będą uderzać i wierzgać kopytami, aż w końcu wpadną do morza.
- Jaka szkoda, że nie mają palców. Mogłyby się wtedy czegoś trzymać.
Uśmiechnął się. Przypomniał sobie, jak bardzo nie chciał zostawiać jej samej w łóżku dziś rano. Była taka ciepła i tak słodko się uśmiechała. Otworzyła na chwilę oczy i zobaczyła tylko jego, nie miał co do tego żadnych wątpliwości; uśmiechnęła się tylko do niego. Musiał ją jednak opuścić. Czekało go jeszcze mnóstwo roboty.
- Pendragon znajduje się jedynie dwie godziny na południe od Cork - powiedział - nad samym morzem, na krańcu niewielkie go cypla. Zbudowano go cztery wieki temu jako punkt obserwacyjny do wypatrywania wroga. Został spalony przez Cromwella, gdyż Kavanaghowie nie chcieli się poddać. Potem odbudował go Karol II.
- Kavanaghowie?
- Mój stryjeczny dziad, Rodney Malcombe, młodszy brat mojego dziada, kupił Pendragon, kiedy Kavanaghowie zostali zdradzeni przez Francuzów, pod koniec zeszłego stulecia.
- Napoleon ich zdradził? Thomas skinął głową.
- Chodziło o zwrócenie się przeciwko sąsiadom. Podobno Kavanaghowie, choć nie zabijali rodzin sąsiadów, bez namysłu zarzynali całe bydło. Francuzi poczynili im pewne obietnice, których potem nie dotrzymali. Kavanaghowie wzięli pieniądze, które mój wuj zapłacił im za Pendragon, i wyjechali do kolonii, do miasta o nazwie Boston, o ile się nie mylę. Pendragon to wspaniała, stara budowla. Oczy błyszczały jej z Podniecenia. Jakby wykorzystując tę chwilę nieuwagi, wiatr zerwał jej z głowy czepek.
Thomas złapał go w ostatniej chwili i ponownie umieścił na jej splątanych włosach. Poklepał ją delikatnie po policzku, pochylił się i pocałował.
- Jaka szkoda, że nie mogłem zostać z tobą dziś rano - powiedział i znów ją pocałował. Odsunął się, żeby zawiązać jej czepek pod brodą.
- Lordowi Lancasterowi nie przystoi kochać się ze swoją żoną na pokładzie miotanego falami statku.
- Dlaczego?
- Zamilcz, Meggie - powiedział, pogłaskał ją po brodzie i się uśmiechnął. Odchrząknął. - Mamy swój własny mały port, w którym miejscowi rybacy cumują łodzie. Mamy też niewielką wioskę, Pendragon, z kilkoma niewielkimi sklepikami, zaopatrującymi tę niecałą setkę okolicznych mieszkańców. Po większe zapasy jeździmy z reguły do Kinsale, miejscowości znajdującej się tylko trochę na południe od nas.
- Pendragon - westchnęła - to taka smocza nazwa. Ma coś w sobie. Emanuje z niej smak przygody, mrocznych sekretów i tajemniczych podziemnych przejść, o których nikt nie wie. Pendragon - powtórzyła. - A wiesz, posiadłość mojego kuzyna Jeremy'ego w Fowey nazywa się Smocza Paszcza. Czy to również nie wspaniała nazwa? Tak bardzo chciałam... Cóż, teraz to głupie, prawda? Ale tak bardzo chciałam pojechać do Smoczej Paszczy. Dom stoi praktycznie na skraju urwiska, tuż nad bardzo ostrymi skałami. Stąd ta nazwa.
Gdyby jakimś cudem Jeremy pojawił się przed nimi, Thomas bez chwili wahania wyrzuciłby go za burtę. Myślała o zamieszkaniu w jego domu. Ogarnęła go taka wściekłość, że chętnie zerwałby falujące na wietrze żagle i podarł na strzępy. Jako że nie mógł jednak tego zrobić, powiedział tylko:
- Pendragon to bardzo stary zamek. Teraz jest po prostu piękny. Teraz po prostu trwa. Meggie zmarszczyła czoło.
- Co się stało, Thomasie? Twój głos jest ostry jak głos mojej babki Lidii, która jednym spojrzeniem potrafi przeciąć kawał szynki. Mieszka w Northcliffe Hool z wujem Douglasem i ciocią Alex. Nie mogła przybyć na nasz ślub z powodu choroby. Jednak sądząc po liście, który do mnie napisała, jest bardzo zadowolona, że poślubiłam hrabiego, który na dodatek jest Anglikiem, a nie Szkotem, jak mój wuj Colin. Ale gdybyś tylko jej dał pięć minut, zaraz znalazłaby coś znaczącego, czego brakuje w twoim charakterze. Tak więc, mój panie, opuść ten swój elegancki nos i nie patrz na mnie z góry, jak Ona. Nie zapominaj, że zeszłej nocy dałam ci wyjątkową rozkosz, jeśli traktować twoje jęki i krzyki jako miarę przyjemności, a są nią, wiem to z własnego doświadczenia. - Obdarzyła go uśmiechem tak kuszącym, że miał ochotę skoczyć na nią i wziąć ją tu, zaraz, na pokładzie. - Najpierw sprawiasz wrażenie - kontynuowała - jakbyś chciał trochę powspominać, może nawet uśmiechnąć się, a tu nagle, proszę, stoisz z ustami zaciśniętymi w wąską linię i nie mam pojęcia dlaczego.
No dobrze. Zapomni na moment o Jeremym i jego idiotycznym domu w Fowey. Smocza Paszcza - cóż za głupia nazwa, tak wyszukana, że aż zbiera się na wymioty. Nie chciał, żeby odkryła jego niemal obsesyjną zazdrość.
Spojrzał na nią i dostrzegł, że wiatr okrasił jej policzki intensywną czerwienią. Dostrzegł również, że była z siebie bardzo zadowolona. Teraz, kiedy tak o tym pomyślał, rzeczywiście pchnęła go ku szczytom rozkoszy i z radością wzniósłby się tam jeszcze wiele razy, aż w końcu pewnie by nawet nie zauważył, gdyby dach domu Billingsa zawalił się mu na plecy.
Wziął ją za rękę i spojrzał w dal, na odległy brzeg, wsłuchując się w świst wiatru oraz w biednego Tima McCulvera wymiotującego za burtę, dzięki Bogu, z wiatrem.
- Tak - powiedziała Meggie po chwili. - Pendragon to romantyczna nazwa, jej brzmienie po prostu spływa ci z języka i przyprawia o dreszcze. Niestety, nie da się tego powiedzieć o naszym rodzinnym zamku Kildrummy. Brzmi tak rzeczowo, przyziemnie i pragmatycznie. Opowiedz mi coś więcej o twoim zamku.
- Zdecydowanie wolę go od Bowden Close. Sama go zresztą zobaczysz dziś po południu.
- Skąd wzięła się ta nazwa, Pendragon? Czy to po jakimś prastarym irlandzkim wojowniku?
- Nie. To mój stryjeczny wuj zmienił nazwę zamku z Belleek na Pendragon. Uther Pendragon nie był Irlanczykiem, ale Celtem albo Anglem, ojcem króla Artura. Z tego, co wiem, wujowi marzyło się, że w tej okolicy odnajdzie grób Artura. Parę lat temu doszły do mnie słuchy, że North Nightingale, lord Chilton, znalazł miecz króla Artura, Excalibur, kiedy ściana urwiska zawaliła się do prastarej jaskini. To prawdopodobnie bzdura, ale chciałbym się z nim kiedyś spotkać i o to zapytać. Wuj zawsze powiadał, że Tintagal to tylko kupa kamieni, że Artur na pewno popłynął do Irlandii, do Pendragonu, i tu spędził resztę życia. Nie wiem jednak, czy to prawda.
- Och tak, teraz sobie przypominam. Pendragon - uśmiechnęła się do niego szeroko. - Jakie to piękne słowo. Przyglądał jej się uważnie.
- Czy chcesz przez większość czasu mieszkać w Pendragonie? - zapytała po chwili.
- Jeszcze nie zdecydowałem. Bowden Close też jest teraz moją własnością. Tuż obok mieszka twoja rodzina. Z pewnością będziemy tam jeździć dość często.
- To dobrze. Będę tęsknić za domem.
- Tak, wiem. Jak powiedziałem, nie chcę pozostawiać Bowden Close jedynie w rękach zarządcy. - Mój wuj Douglas mawia, że człowiek jest głupcem, jeśli nie akceptuje tego, kim jest.
- Zgadzam się z tym.
- Mój ojciec też. Dlatego pojechał do zamku Kildrummy, kiedy go odziedziczył. Nie mogliśmy jednak tam mieszkać. Ale bardzo się nam poszczęściło. Obecnie zamkiem Kildrummy zarządza wuj Oliver. Właściwie teraz to tak samo jego dom, jak i nasz. Wiesz, że Oliver to jedno z pierwszych dzieci przygarniętych przez wuja Rydera?
- Tak, twój wuj Ryder znalazł go, kiedy chłopak próbował wyczołgać się z jakiegoś ślepego zaułka, żeby błagać o jedzenie. Miał złamaną nogę i nie mógł chodzić.
- Wuj zajął się nim, a kiedy Oliver skończył osiemnaście lat, poszedł do Oksfordu. Miał zostać zarządcą wuja Douglasa, ale jak tylko zobaczył zamek Kildrummy, od razu się zakochał. Oliver jest bardzo mądry. Ożenił się z córką wuja, Jenny. Poznałeś Jenny i Olivera na naszym ślubie. Są tacy szczęśliwi. - Meggie pociągnęła męża za rękaw. - No dobrze, mój panie, kiedy wreszcie podziękujesz mi za zeszłą noc? Kiedy zaczniesz śpiewać peany na moją cześć? Kiedy przyznasz się, że nigdy nie miałeś do czynienia z tak wspaniałą kobietą jak ja? Boże, Thomasie, padłeś wczoraj, jakbyś dostał obuchem.
- Nie podoba mi się twoja wypowiedź. Sama wiesz, że nie masz jeszcze o niczym pojęcia - rzekł. - Mam jednak wobec ciebie duże oczekiwania. A teraz porozmawiajmy lepiej o przyjemności, którą ja ci dałem. Gdybyś tylko widziała swój wyraz twarzy, kiedy cię pocałowałem.
- Cóż, uwielbiam się z tobą całować. Sprawiasz, że odczuwam przyjemne mrowienie ust.
- Nie mówię o ustach Meggie.
Zaśmiał się, kiedy spąsowiała jeszcze bardziej, tym razem już nie od morskiej bryzy. Nie mógł się powstrzymać. Uśmiechnął się na widok niesfornych kosmyków, które wiatr wyciągnął jej spod czepka i chłostał ją nimi po twarzy.
- Czy zastrzeliłabyś mnie, gdybym cię nie zadowolił? Zacisnęła usta i wiedział doskonale, że poważnie się nad tym zastanawia.
- Cóż, to całkiem możliwe - stwierdziła w końcu. - Zależy, czego byś ode mnie zażądał. Nasza noc poślubna była naprawdę pamiętna, ale nie powiem, żeby było to wspomnienie, które będę pielęgnować jako staruszka. Tak, może bym cię zastrzeliła. Była taka sympatyczna, tak cholernie otwarta i prostolinijna.
Spojrzał na morze, na piętrzącą się falę i widział, że zaraz uderzy w burtę. Odczekał chwilę, objął Meggie ramionami, by się nie ruszała i poczuł w ustach słony smak mgły wodnej.
- Moja matka mieszka w Pendragonie - wyznał po chwili.
- Mogłam się tego domyślić - odparła powoli.
- Choć nie powiedziałeś mi, gdzie mieszka. Pamiętam, że zapytałam, czy twoja matka może przyjechać na nasz ślub, a ty tylko pokręciłeś głową i burknąłeś coś, że jest chora.
- To prawda. Chorowała, tak jak twoja babka.
Z zasady nie lubi opuszczać Pendragonu. Kiedy miałem pięć lat, zabrała mnie do domu mojego wuja, właśnie tam. Tam się wychowałem.
- Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam - odrzekła. Thomas nie powiedział nic więcej.
Godzinę później zawinęli do Cork. Woda w porcie była znacznie spokojniejsza, gdyż długie, zakrzywione molo osłabiało siłę fal.
Teściowa, zastanawiała się Meggie. Nigdy nie myślała o niej realnie, aż do teraz. Pozna ją już za kilka godzin. Wtedy stanęła jej przed oczami babka Lidia i Meggie spędziła dobre pięć minut, żarliwie się modląc.
Zamek Pendragon
- A więc to ty jesteś żoną mojego syna.
- Tak, proszę pani. - Meggie uśmiechnęła się i zbliżyła o krok do starszej kobiety, która wyglądem przypominała Thomasa, od ciemnych włosów i oczu, aż po oliwkową karnację. Po raz pierwszy stała przed swoją teściową, kimś, kto był teraz częścią jej życia bardziej niż właśni rodzice.
Nawet jeśli matka Thomasa nie zjawiła się na ich ślubie z powodu choroby, to teraz, zdaniem Meggie, wyglądała na zdrowszą od najlepszego nawet kota wyścigowego.
Trzeba zrobić dobre wrażenie od początku. Meggie obdarzyła teściową szerokim uśmiechem, pełnym szacunku i życzliwości, oraz złożyła przed nią głęboki ukłon, na jaki zasługiwała jedynie księżna.
- Z listu od syna - powiedziała kobieta, obrzucając ją od góry do dołu szybkim spojrzeniem - wynikało, że wyglądasz znacznie lepiej. Nie prezentujesz się dobrze. Jesteś mokra. Wyglądasz wręcz niechlujnie. Pióro na twoim czepku całe ocieka wodą.
- Matko, jak widzisz, oboje z Meggie jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Tuż przed wpłynięciem do portu nasz statek dopadła wysoka fala. Nawet Pen nie uniknął zamoczenia i zapewniam cię, że nie był z tego powodu szczęśliwy. Zabiorę Meggie do naszej sypialni, żeby się przebrała.
- Syn pisał, że masz oczy typowe dla swojej rodziny.
- Tak, milady - przytaknęła Meggie. - To oczy Sherbrooke' ów.
- Błękitne jak letnie niebo - dodał Thomas i Meggie, niesamowicie uszczęśliwiona tą wyjątkową męską uwagą, spojrzała na chwilę na męża i uśmiechnęła się do niego czarująco.
- Dziękuję - powiedziała.
- Nie jestem milady - rzekła matka Thomasa ostrym głosem. - Nie, odkąd lord Lancaster rozwiódł się ze mną. Ale skoro on już nie żyje, a mój syn został nowym hrabią, to chyba mogę ponownie przywłaszczyć sobie tytuł hrabiny i nazywać się hrabiną wdową?
- Nie widzę w tym nic złego - odparła Meggie i, wprost nie mogąc się powstrzymać, dodała - Czy Thomas naprawdę napisał pani o moich oczach?
- Tak. O oczach i o innych rzeczach, jak na przykład o wysokości twojego posagu, który jest dość zadowalający. Dobry posag gwarantuje pannie młodej dobre przyjęcie. Chyba wspomniał też jeszcze o jakichś rzeczach, które nie są aż tak zadowalające, nie pamiętam już.
Thomas wywrócił oczami. To jego matka, znał ją doskonale i wolałby teraz, żeby... cóż; nieważne. I tak jej nie zmieni.
- Jednakże dość już o tym - rzekła po chwili ciszy. - Wracając do poprzedniego tematu, możesz w dalszym ciągu zwracać się do mnie „milady”.
- Przykro mi, milady, z powodu choroby, która uniemożliwiła pani przyjazd na nasz ślub.
- To jakaś bzdura. Ja nigdy nie choruję. Odkąd skończył dziesięć lat, Thomas wiedział, że kłamstwo, zwłaszcza dotyczące ważnych spraw, ma krótkie nogi i sprawca zawsze wychodzi na tym najgorzej.
- To w takim razie dlaczego pani nie przyjechała?
- Meggie, zostawmy ten temat - uciszył ją Thomas, ściskając jej dłoń. O, grząski grunt - pomyślała i skinęła posłusznie głową.
- Już prawie czas na herbatę - stwierdziła hrabina, wyciągnęła monokl i umieściła go sobie w prawym oku. Był to dość przerażający widok.
- Przyprowadź ją szybko z powrotem, Thomasie. Meggie pomyślała, że jej teściowa mogłaby nie traktować jej jak powietrza. Niezbyt dobrze zapowiadający się początek znajomości.
- Myślę, że oboje szybko będziemy gotowi napić się herbaty - powiedział Thomas i odwrócił się do Meggie.
- Tak, milady - rzekła. - Z chęcią zejdę na herbatę.
Meggie nie powiedziała już nic więcej i pozwoliła mężowi wyprowadzić się z dużego, zimnego, posępnego salonu z nie najnowszymi meblami i grubymi, ciężkimi kotarami, które szczelnie zasłaniały wszystkie okna. Co za okropny pokój.
- Moja matka jest trochę ekscentryczna - powiedział Thomas.
- Może powinna poznać moją babkę - odparła Meggie, ani na chwilę nie tracąc optymizmu. - Za tydzień będę pewnie w stanie ci powiedzieć, kto wygrałby ten pojedynek. Spodziewałam się, że skoro uznała mój posag za zadowalający, będę traktowana nieco lepiej.
- Może to niezupełnie jej słabe zdrowie powstrzymało ją przed przyjazdem na nasz ślub. Ku jego zaskoczeniu i uldze Meggie zachichotała. - Próbowałeś oszczędzić mi przykrości, a więc wymyśliłeś niewinne kłamstewko - westchnęła. - Dobrze zrobiłeś, ale zostałeś przyłapany. Mnie też zawsze się to przytrafia. Pewnie nie powiesz, co to za niezadowalające rzeczy, o których napisałeś w liście do matki?
- Napisałem tylko, że jesteś pięknym kwiatem gotowym do zerwania.
- To przyprawia mnie o mdłości.
- Podejrzewałem, że ci się spodoba. Prawda jest taka, że nie chciała przyjechać, bo to najbardziej przekorna kobieta w Anglii. Mógłbym żenić się z samą księżniczką, a ona i tak kręciłaby nosem.
- Nie szkodzi. Przekora jest ciekawa.
- Mam nadzieję, że przez ten tydzień nie zmienisz zdania.
Thomas skinął głową w kierunku suchego staruszka, na którego twarzy malowało się niewyobrażalne cierpienie. Szedł powoli w ich stronę, zgięty wpół, wydając z siebie raz po raz cichy jęk.
- Wasza lordowska mość - odezwał się staruszek, kładąc szczególny nacisk na słowo „lordowska”. - Ach, toż to istna rozkosz dla uszu.
- Barnacle - rzekł Thomas - zajmij się naszym bagażem.
- Tak jest, wasza lordowska mość. Będzie to jednak okrutna walka, jak sam doskonale pan wie, bo nieraz masował mi pan plecy przez te wszystkie lata. - Wiem, Barnacle. Chodziło mi o to, żebyś poszedł po Ennisa i dopilnował, by chłopak zaniósł bagaże we właściwe miejsce. - Dziękuję, wasza lordowska mość, za większą precyzyjność. Czyżby to była nowa lady Lancaster? - Zgadza się. To ja - odezwała się Meggie.
- Jest jaśnie pani bardzo ładna, i te włosy, jakby nie mogły się zdecydować, jakiego chcą być koloru. Wcale nie jest pani taka duża, a przynajmniej nie wyrosła pani tak, jak nasz jaśnie pan. Może któregoś dnia zechce pani pochodzić mi po plecach, kiedy znów mi się tam wszystko napnie?
- Z wielką przyjemnością pochodzę ci po plecach, Barnacle.
Staruszek skinął głową, odwrócił się i zawołał: - Ennis! Rusz te kościste pośladki i mocne plecy chodź tutaj, chłopcze!
Meggie mogłaby przysiąc, że kąciki ust Thomasa uniosły się na moment, ale nic nie powiedział. Barnacle poczłapał z powrotem w stronę drzwi frontowych.
- Barnacle wygląda, jakby umierał z bólu, Thomasie. Czy bardzo z nim źle?
- Nie bardzo.
- Ale wygląda, jakby zaraz miał skonać w męczarniach. Słyszałam nawet, jak jęczał. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego.
- Niewiele ludzi widziało. Wyznam ci, że podejrzałem kiedyś, jak ćwiczy swoją cierpiętniczą minę przed lustrem. Prawie mnie przyłapał, bo się zaśmiałem. Nie mogłem się powstrzymać. Miałem wtedy jakieś czternaście lat. Nie twierdzę, że plecy w ogóle mu nie dokuczają, ale w znacznym stopniu to zwykła szopka. Jęczał tak podobno, jeszcze zanim się urodziłem. Ten stary diabeł przeżyje nas wszystkich, nawet z plecami wygiętymi w podkowę.
- Czy chodziłeś mu kiedyś po plecach?
- Kiedy byłem mały. Teraz twoja kolej. Będzie jęczał i stękał, i będzie mu to sprawiać ogromną przyjemność, choć ani przez chwilę nie przestanie narzekać.
- To niezwykły kamerdyner, Thomasie. Ach, ciekawa jestem, co powiesz, kiedy poznasz Hollisa, kamerdynera mojego wuja Douglasa. Jest bardziej dystyngowany od samego króla.
- Phi, to wcale nie takie trudne. Uśmiechnęła się.
- Barnacle. To bardzo niezwykłe imię - powiedziała.
- Nawet jeszcze nie liznęłaś wszystkich niezwykłości w Pendragonie.
- Thomasie, dlaczego twoja matka nie chciała przyjechać na ślub? Poza wrodzona przekorą? - Nie chciała, żebym się żenił.
- Ze mną?
- Nie, w ogóle. Uważa, że jestem za młody, ale z czasem cię pokocha, Meggie. Jak mogłaby cię nie pokochać?
- Może nie podoba jej się, że mój ojciec jest pastorem? Albo że jestem za nisko urodzona dla jej syna, hrabiego?
- Nie - odparł jej syn z dużą dawką cynizmu w głosie. - Po prostu nie chce przekazywać nikomu steru nad posiadłością.
- Ach, wiesz... przecież nie muszę...
- Meggie, jesteś moją żoną, hrabiną Lancaster, panią na zamku Pendragon. Pendragon to teraz twoja odpowiedzialność. Nie zapominaj, co twój wuj powiedział o odpowiedzialności.
- Nie - odparła. - Nie zapomnę.
Odwróciła się i rozejrzała po holu. Wcale nie wyglądał tak okropnie. Był równie zimny i posępny jak salon, ale dało się w nim zauważyć pewną majestatyczność, wznosił się bowiem aż na dwa piętra, po sam poczerniały, belkowany dach, z którego zwisał ogromny żyrandol. Meggie miała nadzieję, że przytrzymująca go lina jest naprawdę mocna, i zastanowiła się, kiedy ostatni raz był czyszczony i sprawdzany. Prawdopodobnie od czasu odbudowania zamku po pożarze - ani razu. Spojrzała w dół, gdyż jej pantofelki stuknęły o marmurową posadzkę. Te biało - czarne płytki były przecudowne. Przydałoby się im jedynie porządne szorowanie. No, może trzy szorowania. Brudowi jednak nie udało się do końca stłumić ich piękna. Wzdłuż jednej ze ścian ustawiono w szeregu zbroje rycerskie, a nad nimi w prostej linii zawieszono co najmniej piętnaście kinkietów. Zarówno kinkiety, jak i zbroje wyglądały na nieczyszczone od co najmniej kilkudziesięciu lat. Wydawało się, że nic nie umyka wzrokowi Thomasa.
- Te zbroje - powiedział, wskazując niedbale na ścianę - są flamandzkie i pochodzą głównie z piętnastego wieku. Wuj kupił je od pewnego wicehrabiego z Surrey, który stracił cały majątek, i kazał je tu przewieźć. - Potem wskazał na ogromne dębowe schody, na których zmieściłby się zapewne batalion maszerujących jeden przy drugim żołnierzy. - Ten dom jest bardzo stary. Odkąd Kavanaghowie wybudowali go w czternastym wieku; był wielokrotnie rozbudowywany, potem zniszczony i odbudowany, aż w końcu przybrał obecny kształt. Mój stryjeczny wuj, a potem wuj nie dodali za dużo od siebie. Zobaczysz, że jest dość nieszczelny. Teraz, kiedy otrzymałem dostęp do niespodziewanych funduszy, skończę wszelkie konieczne naprawy.
- Czy dlatego ożeniłeś się ze mną, Thomasie? Potrzebowałeś mojego posagu?
- Tak, dokładnie dlatego.
- Dobrze. Mam nadzieję, że wystarczy ci go na wszystko, co planujesz zrobić.
- Zadziwiasz mnie, Meggie - powiedział. - Ty i twój tok rozumowania. Nie, nie ożeniłem się z tobą dla cholernego posagu. Nigdy tak nie myśl.
- Nigdy tak nie myślałam. W skazał bardzo stare portrety wzdłuż schodów. Meggie podążyła wzrokiem za jego ręką.
- Czy to twoi przodkowie, czy Kavanaghowie? - zapytała zaciekawiona.
- Mój wuj twierdził, że to Malcombowie. Obrazy są bardzo stare, ale tak naprawdę nikogo nie obchodzi, kogo przedstawiają. W sypialni państwa domu wisi kilka posępnych portretów Malcombów. Kilku łotrzyków, jedna totalna kanalia, jeden kobieciarz i jeden wybitny członek Izby Lordów.
- Teraz ty jesteś hrabią. Zrobisz coś wybitnego, Thomasie, po prostu to czuję. Jest w tobie mocno zakorzenione poczucie obowiązku, masz sprawny umysł i przesadnie się nie rozpieszczasz. Wyglądał na zdumionego.
- Naprawdę tak uważasz? - zapytał powoli, zatrzymując się na schodach i spoglądając na żonę. Uważasz, że mój umysł jest lepszy od umysłu tego cholernego Jeremy'ego? A moje poczucie obowiązku?
- dodał w myślach.
- O tak, z całą pewnością. Jestem twoją żoną i powinnam znać wszystkie twoje dobre i złe strony. A twój wuj to, oczywiście, młodszy brat twojego ojca?
- Tak. Dorobił się majątku na handlu. To coś, o czym moja matka nie lubi mówić. Ale umiał korzystać z rozumu. Ja akurat się z nim zgadzam. Nie widzę nic złego w zarabianiu pieniędzy na własną rękę. Wręcz przeciwnie. W moim przypadku to była konieczność, bo nie mieliśmy ich za wiele. Meggie spojrzała na poręcz przy schodach, która zdecydowanie wymagała wypolerowania.
- Właściwie to ja nigdy nie musiałam myśleć pieniądzach lub o ich braku. Mój wuj hrabia zarządza wieloma majątkami i jest bardzo zamożny, ale to wszystko pochodzi z dawnych rodzinnych bogactw, sam rozumiesz. Wuj Douglas potrafi świetnie wszystkiego dopilnować. Dzięki właściwej administracji udało mu się nawet powiększyć fundusze. Tak przynajmniej twierdzi jego zarządca.
- Skąd ty, kobieta, mogłabyś o tym cokolwiek wiedzieć?
- Zdaje się, że mówiłam ci już, iż swego czasu byłam bardzo wścibska. Takie gumowe ucho - odparła Meggie szczerze. - Ojciec nawet czasami przychodził do mnie, jeśli coś podejrzewał, i szukał u mnie potwierdzenia. Szkoda tylko, że nie podsłuchiwałam, kiedy Jeremy i ojciec... Ech, teraz to i tak nieważne. Thomas zapragnął nagle, by Jeremy zjawił się przed nimi na schodach. Wziąłby go za fraki, cisnął o podłogę i podeptał. Chciał usłyszeć, jak szczęka tego łajdaka pęka pod jego pięścią.
- Skąd wzięła się u ciebie ta skłonność do podsłuchiwania? - zapytał tylko.
- Odziedziczyłam ją po mojej ciotce Sinjun - odparła, nie podejrzewając nawet, jak bardzo go zdenerwowała. - Obawiam się, że to nawyk, który zostaje na całe życie, mój panie.
- Zachowam to dla siebie. Będę też uważał na słowa, kiedy pozornie nie będzie cię w pobliżu.
- Bardzo mądrze. Wracając do tematu, wuj Ryder odziedziczył po moim stryjecznym wuju Brandonie ogromną sumę pieniędzy i plantację na Jamajce. Co zaś do mojego ojca, dzięki wujowi Douglasowi, który zawsze zajmował się jego finansami, on również jest bogaty. Potem w naszym życiu pojawił się zamek Kildrummy i jeszcze większe bogactwo. Ale nie żeby jakoś to demonstrował albo mówił na ten temat. - Meggie przyjrzała się uważnie mężowi. - Jeśli faktycznie ożeniłeś się ze mną dla pieniędzy, to cóż, myślę, że zrobiłeś na tym całkiem niezły interes.
- Dziękuję. Zgadzam się. Otrzymałem znacznie więcej, niż się spodziewałem. - Ile?
Znów przystanął i spojrzał na nią.
- Nie powinno się rozmawiać na ten temat z damą, sama doskonale o tym wiesz.
- Nie, wcale nie wiem. Zostałam kupiona. Chyba mam prawo poznać swoją cenę?
- Nie zostałaś kupiona.
- Ojciec zapłacił za mnie, a więc zostałam kupiona. No dalej. Wyduś to z siebie. Ile, Thomasie?
- Do diabła, dziesięć tysięcy funtów. - Miał ochotę zdzielić się po pysku, za to, że to powiedział. - Myślisz, że jesteś tyle warta? Westchnęła.
- Przez całe moje życie ani razu nie zaznałam głodu ani prawdziwej biedy. Jeśli zobaczyłam zwój tkaniny, który mi się podobał, po prostu go zamawiałam. Ojciec wydał tyle pieniędzy na mój sezon w Londynie, a ja nigdy nawet o tym nie pomyślałam. - Westchnęła znowu. - Nawet nie znalazłam sobie męża. Po Jeremym... Jej głos opadł niczym kamień z urwiska.
- Co miałaś na myśli, mówiąc „po Jeremym”? - zapytał ostrożnie, nie mogąc się powstrzymać.
- Zapomnij o Jeremym. To tylko przyszywany kuzyn, nikt więcej. Prawda jest taka, że jestem żałosna, Thomasie, i do dziś nie zdawałam sobie z tego sprawy. Właściwie nie zasługuję, żeby być gdziekolwiek blisko pieniędzy. Myślę, że kupiłeś kota w worku.
- Nie - zaprotestował. - Wziąłem kobietę z Sherbrooke'ów z pięknymi błękitnymi oczami, które przekaże naszym dzieciom.
- Postaram się. Przykro mi, Thomasie. Thomas zatrzymał się i spojrzał na nią zdumiony.
- Dlaczego ci przykro?
- Bardzo mi przykro, jeśli byłeś biedny po tym, jak twój ojciec rozwiódł się z matką.
- Nie zaznałem głodu ani nędzy, Meggie. Wuj przez ostatnie dwadzieścia lat swojego życia prządł dość cienko, ale z radością przygarnął mnie i matkę. Był dobrym, hojnym człowiekiem. Zdradzę ci coś jednak. To bardzo przykre, że istnieją ludzie, którzy od ciebie zależą, i musisz kombinować, spiskować i handlować z różnymi nieprzyjemnymi typami, żeby zdobyć pieniądze na zaspokojenie ich potrzeb. Tak właśnie kiedyś wyglądała moja sytuacja. Wszystko zmieniło się jednak dwa lata temu, gdy mój pierwszy statek powrócił do Genui z Chin. - Wziął ją pod rękę i ruszyli dalej. Schody skrzypiały im pod stopami. Przybity był do nich wytarty turecki dywan. Wyglądał na bardzo stary.
- Ciekawe, ile stóp deptało już po nim - zastanawiała się na głos. To zwróciło jego uwagę.
- Sam się nad tym zastanawiałem. Kiedy miałem jakieś trzynaście lat, stwierdziłem, że musiały tu stacjonować co najmniej dwie armie, co w stopach dawałoby co najmniej pięć tysięcy.
- To by się zgadzało. Dwie armie?
- Cromwell był tu dwa razy. Za pierwszym razem poniósł porażkę. Dopiero za drugim mu się udało.
- Och, nie mówiłam ci jeszcze, że moja ciotka Sinjun była dziedziczką. Właściwie była jedną z najbogatszych dziedziczek w całej Anglii. Wyszła za biednego szkockiego hrabiego, którego zamek przypominał rozpadającą się ruinę. Ocaliła go. Czy myślisz, że w jakimś sensie ja też trochę cię ratuję? Czy mógłbyś mnie uznać za jeden z twoich wpływających do portu statków pełnych wspaniałych dóbr?
- Jesteś więcej niż jednym statkiem, Meggie. Kiedy myślę o tych wszystkich dobrach, które masz do zaoferowania... - Obdarzył ją iście szelmowskim uśmiechem.
- To zabrzmiało bardzo interesująco. No dobrze, ale wracając do twoich dóbr... Pocałował ją szybko i namiętnie, a potem się wyprostował.
- Mój ojciec również był całkiem zamożny, Meggie. Oboje uczyniliście mnie bogatym. Przyszłe pokolenia będą błogosławiły twój posag.
Pod koniec bardzo długiego, ciemnego i wyjątkowo szerokiego korytarza, wyściełanego kolejnym wytartym tureckim dywanem ułożonym na skrzypiących dębowych deskach, znajdowała się sypialnia państwa domu. Właściwie było to kilka apartamentów, poinformował ją Thomas zza pleców. Pomieszczenia okazały się tak posępne, że aż przełknęła głośno ślinę i zagryzła wargi, żeby powstrzymać jęk zawodu. Nie powinna się dziwić po obejrzeniu tamtego salonu. A mimo to spodziewała się czegoś innego. Duży pokój wypełniały stare, masywne meble, w oknach wisiały podarte zasłony, a całe kilometry gołych dębowych desek podłogowych prowadziły ku gigantycznemu łożu, ustawionemu na niemal metrowej wysokości podeście. Tu było nawet posępniej niż w salonie. Skrzyżowała ramiona na piersi i zwróciła się do męża:
- To bezsprzecznie bardzo duży pokój, Thomasie. Ma imponującą powierzchnię.
- Tam znajduje się garderoba z bardzo przyjemną miedzianą wanną, a za nią kolejna sypialnia, która będzie twoja, jak sądzę.
Garderoba była ciasna, ciemna i śmierdziała kamforą• Druga sypialnia przerosła jej wszelkie oczekiwania. Kiedy otworzyła drzwi, musiała zmrużyć oczy z powodu oślepiającego światła, które zalewało wnętrze. Gdzie podziała się burza? Mogłaby przysiąc, że wciąż hula po okolicy, sądząc po mroku panującym we wszystkich pozostałych komnatach. Ten pokój lśnił jednak bielą, czystą, nieskazitelną bielą, i sprawiał, że miało się ochotę rozpostrzeć ramiona i wirować w tańcu. Zrobiła kilka kroków i stanęła na środku przewiewnej komnaty, na grubym, białym dywanie, który przykrywał niemal całą podłogę.
- Ojej - westchnęła.
- Nie spodziewałaś się tego. To tak zwana biała komnata. Bardzo oryginalna nazwa, jak widzisz.
- Bardzo mi się podoba, Thomasie. Tylko że... - urwała na chwilę, nie wiedząc, jak ubrać myśli w słowa.
- No wyduś to z siebie.
- Ojciec i Mary Rose dzielą sypialnię. Podobnie moi wujowie i ich żony. Widziałam nawet, jak wujek Colin niesie ciotkę Sinjun do swojej sypialni. Zawsze sądziłam, że tak jest właśnie przyjęte. Nie sądzisz, że my też powinniśmy?
- Chcesz dzielić ze mną sypialnię? - zapytał i wiedział, że to głupie czuć w tym momencie nagły przypływ nadziei.
- Oczywiście. Jak miałabym nad tobą pracować, jeśli nie miałabym cię obok?
- Istotnie, byłoby to praktycznie niemożliwe. Czy uważasz, że powinienem się zmienić?
- O tak, ale naprawdę wierzę, że w dziesięć lat zrobię z ciebie idealnego mężczyznę.
- Tylko w dziesięć?
- Jestem z natury optymistką. Podszedł bliżej i dotknął jej twarzy.
- Tak, wiedziałem o tym, odkąd cię poznałem. Meggie wspięła się na palce i spojrzała wprost na jego usta.
- Chcesz, żebym cię pocałował?
- Tak - odparła, muskając go w brodę. - Jeśli musisz mnie o to pytać, to obawiam się, że będziesz potrzebował dodatkowego szkolenia. Dziesięć lat może nie wystarczyć, Thomasie. Pocałował ją. Jej usta były tak ciepłe i miękkie, jak cała reszta jej osoby - zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, włącznie z jej wiernym sercem. Uniósł głowę, nie przestając głaskać jej po policzku.
- Twoja twarz jest bardzo ekspresyjna, Meggie. Nie podoba ci się moja sypialnia, prawda?
- Można by w niej parę rzeczy poprawić.
- Zupełnie jak we mnie.
- Nie, myślę, że z tobą pójdzie o wiele łatwiej. Proponuję, żebyśmy korzystali z tej uroczej białej komnaty, dopóki nie uczynię tej większej nieco bardziej przyjazną człowiekowi.
- Nigdy nie słyszałem, żeby małżeństwo dzieliło komnatę. No chyba że z musu - powiedział, delikatnie muskając jej brodę. - A już zdecydowanie trudno mi wyobrazić sobie rodziców śpiących w jednym łóżku. Cóż, niektórzy małżonkowie dzielą łoże, by... uprawiać miłość, ale nie przez całą noc. Czy jesteś przekonana, że wszyscy twoi krewni śpią w jednej sypialni z żonami?
- Całkowicie.
- Będę musiał o tym poważnie pomyśleć, Meggie - powiedział powoli.
- Ja chyba nie chrapię - oznajmiła Meggie - za to ty owszem, no, przynajmniej pierwszej nocy chrapałeś. Jednakże ta pierwsza noc zdecydowanie cię nadwyrężyła, więc nie chcę zbyt pochopnie wyciągać wniosków.
- Faktycznie, być może to właśnie chrapanie jest jednym z powodów, dla których małżonkowie nie śpią razem przez całą noc.
- O ile wiem, Mary Rose po prostu przewraca ojca na bok, kiedy ten chrapie. Podsłuchałam, jak kiedyś o tym do niego mówiła.
- Zastanowię się nad tym, Meggie.
Cóż, pomyślała, Thomas nigdy nie wspomniał o miłości, lecz mimo wszystko dwie osoby, które nie tylko są małżeństwem, ale też lubią swoje towarzystwo, a przecież w przypadku jej i Thomasa tak właśnie było - jeśli nie liczyć fatalnej nocy poślubnej - powinny zdecydowanie chcieć spać w jednym łóżku. Przyjrzała się mu wnikliwie.
- Zrób to - powiedziała tylko i podeszła do ogromnej, pomalowanej na biało szafy.
Kiedy ją otworzyła, jej oczom ukazał się rząd sukien. Na dnie zaś ustawiono wiele par najróżniejszych butów. Powoli. wyciągnęła jedną z kreacji. Miała podwyższony stan i wyglądała na dość starą. Trzymając suknię w dłoni, Meggie zwróciła się do męża z pytającym wyrazem twarzy.
- O ile mi wiadomo, te suknie należały do żony wuja, ciotki Sary. Zmarła w tysiąc osiemset dziesiątym. Zimą. Zawsze było jej zimno, bez względu na porę roku. Wuj pomalował ten pokój na biało i wybił w nim więcej okien, żeby podczas jasnego dnia, takiego jak dziś, czuła na twarzy słońce. To miało ją ogrzać.
- Kiedy zmarł twój wuj?
- Dwa lata temu. Mieszkałem wtedy we Włoszech, w Genui, gdzie rozwijałem moje interesy. Dobrze, że przynajmniej umarł ze świadomością, iż zarabiam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby móc odnowić Pendragon i zadbać o wszystkich jego mieszkańców.
- A potem, pół roku temu, zmarł twój ojciec. Też byłeś wtedy we Włoszech?
- Tak. Moim wspólnikiem jest hrabia Clare, człowiek naprawdę godny szacunku. Ma synów mniej więcej w twoim wieku i trochę młodszych.
- Ilu?
- Sześciu. Meggie otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Sześciu chłopaków? Boże, Thomasie, jego biedna żona.
- Lady Rayna wcale się nimi nie przejmuje. Hrabia prowadzi też interesy ze swoim szwagrem, Kamalem, który jest pół Europejczykiem i pół Muzułmaninem. Swojego czasu mieszkał nad Zatoką Orańską. Był tam prawowitym królem, miał piękny pałac, własny harem i wszyscy byli mu posłuszni. Poślubił Arabellę Welles, siostrę hrabiego. Arabella to jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widziałem.
- Czy ma sześć córek?
- Nie, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy przyjeżdżają do Anglii raz do roku, wczesną jesienią. Poznasz ich.
- A czy pojedziemy do Włoch?
Chciała tego, widział to w jej oczach, słyszał w jej głosie. Było to coś, czego, w przeciwieństwie do niego, Jeremy nie mógł jej ofiarować.
- Nie widzę przeszkód - odparł. - Wczesną jesienią jest tam naprawdę pięknie. No dobrze, na razie każę Ennisowi postawić moje bagaże w głównej sypialni. Ten pokój zostawiam tobie. Widzę, że cię satysfakcjonuje.
- Satysfakcjonuje mnie - powiedziała Meggie nienagannym głosem - bo nie jest ciemny i posępny, w przeciwieństwie do tamtego drugiego, który naprawdę powinieneś pozwolić mi doprowadzić do porządku, zanim zdecydujesz się w nim zamieszkać choćby na jeden dzień.
- Pomyślę o tym - odparł ponownie i odszedł pospiesznie, pozostawiając ją zapatrzoną w puste drzwi garderoby.
Nie miał najmniej szych wątpliwości, że gdyby wyszeptała którejś nocy przez sen imię Jeremy'ego, a on byłby przy tym, świat zawaliłby mu się na głowę.
Pół godziny później Meggie sama odnalazła drogę do ogromnych, dębowych schodów. Przystanęła przy nich na moment, podziwiając wspaniale rzeźbione wykończenie słupka przy poręczy. Chciała też podziwiać otynkowany sufit, lecz był strasznie brudny' i wymagał natychmiastowego odmalowania. Zeszła do salonu. Przystanęła jednak, gdy usłyszała podniesione głosy. Najgłośniejszy z nich należał do jej świeżo poznanej teściowej. Prawdopodobnie, chodziło o nią, skoro była jedyną nowością w całym domostwie. Meggie przećwiczyła uśmiech. Jednakże sprawić, by ten uśmiech odbijał się też w oczach, to już znacznie trudniejsza sprawa.
Kiedy weszła do salonu, jej oczom ukazali się nie tylko mąż i teściowa, ale również jeszcze jedna kobieta w trudnym do oszacowania wieku, siedząca na wyblakłej brokatowej kanapie naprzeciwko matki Thomasa. Była równie pulchna, jak teściowa koścista. Jej włosy, swojego czasu prawdopodobnie złotawe, przyblakły, a w grubych, wysoko upiętych warkoczach wiły się srebrne nitki. Stanowiła przeciwieństwo matki Thomasa, której szerokie białe pasma we włosach przeplatały się z czarnymi. Miała bardzo jasną cerę, niczym świeży śnieg, błękitne oczy i głębokie dołeczki w policzkach. Była całkiem ładna i... głośna.
- Na litość boską, Madeleine, przecież to bzdura! Chyba nie mówisz poważnie? A więc jej teściowa miała na imię Madeleine? Bardzo ładnie.
- Oczywiście, że mówię poważnie, Libby, a więc możesz zamknąć jadaczkę. Powiadam ci, on jest... Ach, a oto i moja synowa, ze swoimi błękitnymi oczami, ładnymi oczami, jeśli brać pod uwagę wysokość jej posagu. Jednak zdecydowanie za dużo się uśmiecha. Meggie poczuła się nagle jak śmieć. Za dużo się uśmiecham?
Natychmiast starła, uśmiech z ust i przeszła na środek salonu, krokiem sztywniejszym niż żołnierski na defiladzie. Spojrzała na męża, potem na teściową, a w końcu na pulchną Libby.
- Dzień dobry - powiedziała, a potem zwróciła się w stronę Thomasa i skinęła głową. - Wasza lordowska mość.
- Z chęcią napiłbym się herbaty, Meggie - powiedział Thomas. - Z odrobiną cytryny. Matko? Czy chcesz, by Meggie tobie również nalała? Ciociu Libby? Ciociu Libby? Madeleine nastroszyła się jak paw, inaczej nie dało się tego nazwać.
- Chcesz, żeby ona nalewała, Thomasie? Jestem twoją matką. Byłam pierwszą osobą która kiedykolwiek wlewała herbatę do twojego dziecięcego gardła.
- Meggie jest teraz hrabiną Lancaster, matko i panią w zamku Pendragon. Teraz do jej obowiązków należy wlewanie herbaty zarówno do twojego, jak i do mojego gardła. Oprzyj się spokojnie na poduszkach i pozwól się obsłużyć.
- Już się tak nie uśmiecha i nie popisuje tymi swoimi białymi zębami, więc niech ci będzie. - Skinęła do Meggie iście po królewsku. - Z cukrem i mlekiem poproszę.
Meggie przytaknęła ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy, wyglądając równie poważnie jak Mary Rose, kiedy próbowała przebić Maksa w znajomości łacińskich aforyzmów.
- A pani? - zwróciła się do Libby. - Czy życzy sobie pani herbaty?
- Zdecydowanie nie. Życzę sobie cherry, o czym Madeleine doskonale wie. Thomasie, przynieś mi cherry. Sama wleję je sobie do gardła, dziękuję. Thomas, z miną wyrażającą stoicką cierpliwość, podszedł do kredensu i nalał ciotce Libby porządną porcję trunku. Meggie rozlała herbatę do filiżanek i podała je wszystkim.
- Jest za mało słodka - oznajmiła Madeleine, ledwie dotknąwszy ustami filiżanki.
Meggie dodała kolejną łyżeczkę cukru i przyglądała się, jak teściowa intensywnie miesza płyn. Robiła to tak długo, że herbata z pewnością dawno zdążyła ostygnąć.
To wcale nie było obiecujące. Meggie sączyła własną herbatę i spoglądała na męża, który stał przy kominku, oparłszy plecy o ścianę. Postawił swoją filiżankę i skrzyżował ręce na piersi. Wtedy do salonu przykuśtykał Barnacle z miną cierpiętnika.
- Ennis zaniósł pańskie bagaże do apartamentów, wasza lordowska mość - wysapał. - Oczywiście, jak można się było spodziewać, nie zrobił tego dobrze pomimo moich dokładnych instrukcji. Łaskawa pani, za godzinę będę gotowy poddać się pani zabiegom.
- Jej? Czemu, Barnacle? - zapytała Libby, wychyliła resztkę cherry i wyciągnęła rękę z pustym kieliszkiem w stronę Thomasa.
- Jaśnie pani, zaślubiona naszemu nowemu lordowi - odparł Barnacle, wykrzywiając twarz jeszcze bardziej - będzie chodziła mi po plecach, jako że zarówno pani, jak i druga pani hrabina wdowa są za ciężkie i z pewnością złamałyby mnie na pół.
Nikt nie powiedział nawet słowa. Meggie jedyna patrzyła, jak Barnacle opuszcza chwiejnym krokiem komnatę. Starsze panie znów się o coś kłóciły, tym razem jednak ściszonymi głosami, i Meggie nie mogła niczego usłyszeć. To bez dwóch zdań najdziwniejsze domostwo, jakie Meggie kiedykolwiek odwiedzała. Nie, nie odwiedzała. Przecież tu mieszkała. A niech to diabli.
Przypomniała sobie Glendę Strapthorpe, która naprawdę zadała sobie wiele trudu, by usidlić jej ojca, i wiedziała, że musi to jeszcze poważnie przemyśleć, zanim wyda jakąkolwiek ostateczną opinię. Być może każde domostwo było na swój sposób dziwne. Pomyślała o babce Lidii i westchnęła.
Kilka minut później w otwartych drzwiach salonu znów pojawił się Barnacle.
- Przyszedł lord Kipper, wasza lordowska mość - powiedział ogromnie poważnym głosem. - Jako że jest pan teraz hrabią, a on jedynie baronem, nie jest godny, by przyjmować go w salonie, no, chyba że wasza lordowska mość wyraźnie sobie tego życzy.
- Masz rację. To tylko baron. Jak myślisz, co powinniśmy z nim zrobić?
- Zamknąć go w jednej z komnat z sześcioma służkami i sprawdzić, czy wyjdzie z tego żywy.
- Hmm. Bardzo pomysłowe, ale pomyśl tylko o służkach, Barnacle. Przyprowadź go tu. Będziemy udawać, że jest godny przebywania w mojej obecności.
Madeleine i Libby śmiały się, jeszcze zanim Barnacle zdążył opuścić salon. Doskonale zdając sobie z tego sprawę, Barnacle zgarbił się i skulił jeszcze bardziej. Kiedy zarówno on, jak i jego plecy zniknęły wreszcie wszystkim z widoku, Thomas, ignorując pozostałe panie, zwrócił się do żony.
- Lord Kipper to stary przemytnik pasowany na rycerza przez króla Jerzego w tysiąc osiemset dziewiątym roku, kiedy to przypadkowo zatopił francuski okręt. Naprawdę był przekonany, że to statek angielskich żołnierzy, gotowych wysłać go do Newgate.
- Zmyślasz - powiedziała Meggie.
- Młoda damo, mój syn nigdy niczego nie zmyśla - oburzyła się Madeleine. - Lord Kipper to bardzo odważny człowiek, w przeciwieństwie do tego starego łotra lorda Lancastera, który, dzięki Bogu, wącha już kwiatki od spodu. Gdybym była a jego pogrzebie, na pewno nie przywdziałabym żałobnych szat ani nie rzuciła róży na jego trumnę. Prędzej splunęłabym na nią.
- To ojciec Meggie, pastor Glenclose - on - Rowan, odprawiał nabożeństwo żałobne. Coś czuję, że nie doceniłby twojego gestu, matko.
- Wasza lordowska mość. Szanowne panie. Meggie uniosła wzrok i ujrzała wchodzącego do salonu mężczyznę. Był wzrostu Thomasa i dwa razy od niego starszy. Meggie prawdopodobnie nie widziała nikogo piękniejszego w całym swoim życiu. Wyglądał jak upadły anioł, o jasnej karnacji i równie jasnych włosach, z jego twarzy jednak biła ogromna siła. Intensywny błękit oczu robił piorunujące wrażenie. Wyobraziła sobie, że synowie wuja Douglasa, James i Jason, będą pewnie równie piękni w jego wieku, a takie porównanie mówiło naprawdę wiele, gdyż jej kuzyni słynęli z niezwykłej urody.
Męskie piękno lorda Kippera było wprost nie z tej ziemi. Spojrzał na nią i uśmiechnął się, a jego ciepły biały uśmiech przyprawił ją o drżenie. Sześć służek zamkniętych z nim w jednej sypialni? Hm...
- Jestem Meggie Sherbrooke...
- Teraz już Malcombe. To moja żona, Niles.
- A on to już hrabia, a nie jakiś tam parszywy baron - poinformował Barnacle zza wciąż otwartych drzwi salonu. Lord Kipper wybuchnął śmiechem.
- Zawsze byłem za duży, żeby chodzić Barnaclowi po plecach. Najwyraźniej nigdy mi tego nie wybaczył. W tym momencie Meggie wiedziała już, że był tak samo ekstrawagancki i czarujący, jak obaj jej wujowie. Ciekawe, co wuj Ryder powiedziałby na sześć służek w zamkniętej komnacie.
Podczas gdy lord Kipper przemierzał ogromny dystans ponurego salonu, Meggie dostrzegła, że nieznacznie kuleje. Po chwili był już przy niej, obdarzył ją kolejnym ciepłym uśmiechem, jakże powalającym, ujął jej dłoń i powoli uniósł do swych ust, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
- Meggie. Cóż za urocze imię, moja droga.
- Tylko nie próbuj uwodzić mi żony, Niles - rzekł Thomas, a przez rozbawienie w jego głosie przebijała się ledwie dostrzegalna groźna nuta. - Puść w tej chwili jej rękę!
Lord Kipper nie puścił jej ręki, o nie. Odsunął ją bardzo delikatnie, tak że niemal dotykała jej piersi, i dopiero wówczas ją uwolnił. Uśmiechnął się, a Meggie była tak zszokowana, tak zahipnotyzowana tym, co zrobił, że wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
- Ale z ciebie prowokator - stwierdziła Libby głosem, z którego emanowało nie tylko bogactwo wiedzy, ale i odrobina kokieterii.
- Czy jest pan żonaty? - zapytała Meggie, biorąc się w garść, co przejawiało się cofnięciem o trzy kroki.
- O nie, moja droga. Cóż, miałem Nell. Dała mi potomka, lecz wkrótce potem odeszła z tego świata, szybko, bez zbędnego zamieszania. Niestety mój syn zmarł jako sześciolatek. Przyznaję, przez jakiś czas chciałem mieć spadkobiercę, ale już mi przeszło. Postanowiłem, że nie chcę kolejnej żony. To zdecydowanie za bardzo ogranicza. Jako że jestem Anglikiem i mam pieniądze, cóż, raz na jakiś czas z chęcią biorę sobie kochankę. Mój siostrzeniec będzie moim spadkobiercą, to dobry chłopak. Jest teraz w Oksfordzie, więc nie ma za bardzo okazji, żeby samemu wieszać oko na mych kobietach. Meggie zdawała sobie sprawę, że lord Kipper intensywnie wpatruje się w jej biust.
- Mówi pan o swojej kochance w kulturalnym towarzystwie? - powiedziała zmieszana do granic.
- Ach, to towarzystwo wcale nie jest kulturalne - odparł lord Kipper. - Proszę tylko zapytać swojego męża, jednego z największych niegodziwców, z jakimi miałem ostatnio do czynienia.
Uśmiechnął się szeroko do Thomasa, który tymczasem odsunął się o krok od kominka, zagroził lordowi Kipperowi, że go zabije, a potem znów oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona na piersi.
- Thomas nie jest niegodziwcem - stwierdziła Meggie. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Widzi pan, nie znamy się zbyt długo.
- Tak - odparł lord Kipper. - Widzę.
- Niles nigdy się nie zmieni - powiedział Thomas do żony. - Już jako mały chłopiec był prawdziwym postrachem, robił więcej szumu, niż cały rocznik w Oksfordzie i stwierdził, że nawet mu się to podoba. Meggie, ja nie jestem niegodziwy. To on jest w tym mistrzem i choć zawsze chciał mieć ucznia, który poszedłby w jego ślady, ja nim nie jestem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Niles będzie postrachem do końca swoich dni.
- Wielkie nieba - odezwała się Libby. - Thomasie, droczysz się ze swoją małżonką. Moja droga, zobaczysz jeszcze, że jednak ma w sobie trochę niegodziwości. No dobrze, a wracając do tematu, Niles, kim jest twoja ostatnia kochanka?
- Cóż - odparł lord Kipper - właśnie odesłałem pewną młodą damę, która w zeszłym tygodniu powróciła do domu w St. Ives. - Spuścił na chwilę wzrok, całkowicie rozkojarzony. Czyżby wciąż o niej myślał?
- Ach tak, Melinda. Chyba będę za nią tęsknił, zwłaszcza że dni stają się coraz dłuższe, na dworze jest tyle słońca i... Cóż, może w obecności twojej żony, Thomasie, towarzystwo jest teraz faktycznie zbyt kulturalne, by zagłębiać się w szczegóły. Meggie wyglądała na jawnie rozczarowaną. Mąż uśmiechnął się do niej szeroko.
- A więc czemu ją odesłałeś? - zapytała Madeleine.
- Niestety, siostrzeniec złożył mi niespodziewaną wizytę i niemal stracił resztki rozumu, kiedy ją zobaczył. Odmówił powrotu do Anglii, czytał biednej Melindzie poezję miłosną pod jej oknem, nie zważając nawet na deszcz. Bałem się, że dostanie zapalenia płuc, cóż więc mi pozostawało?
- Odesłać chłopaka - stwierdził Thomas - a nie Melindę.
- Jaka szkoda, że nie przyszło mi to do głowy wcześniej. Co się stało, już się nie odstanie. Teraz więc jestem na etapie rozglądania się, że tak powiem... - Urwał na chwilę i pogłaskał się po brodzie. - Myślałem teraz o starszej, bardziej doświadczonej kobiecie. Może rozważysz to, Libby?
- Czy będę musiała zgubić trochę ciała?
- Stwierdziłem, że trochę strategicznego tłuszczyku u kobiety wcale nie jest tak odstręczające, jak kiedyś mi się wydawało. Jak mężczyzna mógłby nie lubić tak uroczej obfitości? Nie, najdroższa Libby, możesz w dalszym ciągu jeść, ile ci się podoba. Wrócę jutro i omówimy szczegóły. Libby skinęła głową, uśmiechnęła się uroczo i nawet zanuciła coś pod nosem.
Choć wujowie Meggie byli bez wątpienia ekscentryczni, zawsze starali się trzymać ręce z dala od żon, a przy obscenicznych komentarzach, kiedy któreś z dzieci znajdowało się w pobliżu, zniżali przynajmniej głos do szeptu. Jako że należała do kolejnego pokolenia podsłuchiwaczy po ciotce Sinjun, przez te wszystkie lata udało jej się usłyszeć całkiem sporo. Nic jednak nie mogło równać się z tym. Rzuciła mężowi zdumione spojrzenie. Wyglądał na dość rozbawionego, a może nawet z jego ciemnych oczu przebijała szczypta ironii. Miała ochotę natychmiast udać się do stajni, dosiąść najwytrwalszego konia i jak najszybciej pomknąć z powrotem do Cork. Może uda jej się złapać jakiś statek płynący do Anglii.
- Niles, pamiętasz Bernarda Leacha, prawda? - Thomas zmienił nagle temat. - Tego, który prowadzi z żoną gospodę pod St. Agnes?
- Ach, tak. Lubi sobie wypić. Pamiętam, jak raz chciał mnie oszukać. Jakieś dziesięć lat temu. Skopałem. go wtedy porządnie, a jego żona go przytrzymywała, przeklinając tak głośno, że pewnie słychać ją było aż w Szkocji. Marie to dobra kobieta. Czemu pytasz?
- Marie została zamordowana - powieszona, a Bernard zaginął. Zanim zniknął, zdążył mi jeszcze powiedzieć, że to wszystko uczyniły Grakery.
- Marie nie żyje? Ktoś ją zabił? To straszne. - Niles westchnął głęboko i wszyscy zebrani wiedzieli, że bardzo się tym przejął. - Ach, jak dobrze się ze sobą bawiliśmy za każdym razem, kiedy udawało mi się przemknąć ukradkiem do gospody, zwykle tuż pod nosem Bernarda. loco chodzi z tymi Grakerami? Kornwalijskie chochliki? Przecież one nie skrzywdziłyby nawet muchy. Zawsze, kiedy jestem w Anglii, mógłbym przysiąc, że słyszę ich śpiew zza cisów. Bernard kłamie. To on ją zabił. Sukinsyn. Lord Kipper spał z żoną pana Leacha?
- Najwyraźniej Grakery mogą być też złe - powiedziała Meggie, świadoma, że może w tym momencie zostać uznana za obłąkaną. Niles wzruszył ramionami.
- To tylko opowieść. A więc mówisz, że Bernard zniknął? Zastanówmy się, Thomasie, dokąd mógłby pójść?
- Nie mam pojęcia. Nie dołączyłem do jego poszukiwań, gdyż musiałem wrócić do domu, do Pendragonu. Trzymaj się z daleka od mojej żony, Niles, albo połamię ci nogę, i to wcale nie tę kulawą. Niles, lord Kipper, westchnął i wzniósł do Meggie toast filiżanką herbaty, którą mu wręczyła.
- Będę tęsknił za Marie. Wspaniała kobieta, choć z wiekiem jej język stawał się coraz ostrzejszy. Mam nadzieję, że złapią starego Bernarda i ukręcą mu kark.
* * *
Alvy Shanahan, piętnastoletnia służąca Meggie, była drobna, zawadiacka, miała włosy równie ciemne jak Thomas, i najcudowniejszy irlandzki śpiewny akcent, jaki w życiu słyszała.
A słyszała go dużo, gdyż Alvy nawet przez chwilę nie przestawała trajkotać. Od momentu wręczenia Meggie halki, aż do wpięcia ostatniej spinki we włosy, Alvy mówiła, mówiła, mówiła. A mówiła tylko o jednej osobie - Thomasie Malcombe, jaki jest przystojny i, ach, jaki wysoki i męski, i jakie ma urocze czarne włosy, a te jego umięśnione przedramiona, całe brązowe od słońca, porośnięte włosami, no i nie zapominajmy o tych wspaniałych oczach, które przyprawiają o zawrót głowy.
Meggie nie chciała, by pokojówka podkochiwała się w jej mężu.
Tuż po dziewiątej wieczorem Thomas wprowadził ją do białej komnaty i odesłał Alvy, ignorując jej spojrzenie pełne ślepego uwielbienia.
- Postanowiłem spać z tobą, Meggie.
- Dobrze. Będę mogła zacząć pracować nad tobą natychmiast. Zaśmiał się, rozpinając długi rząd guzików wzdłuż jej pleców.
- Kucharka, pani Mullins, przybyła do zamku Pendragon razem z moją matką. Dlatego jadłaś dziś angielskie potrawy. Kolejna rzecz wymagająca udoskonalenia. - Smakowała ci ta wołowina, Thomasie?
- Nie, ale to nieważne. Była w naszym domu, odkąd pamiętam. Kiedy dopada mnie prawdziwy głód, jadę w odwiedziny do przyjaciela do Kinsale i wpraszam się na kolację. Jednakże przy śniadaniu czeka cię miła niespodzianka.
- Może dam jej kilka przepisów, które trochę poprawią jej kuchnię?
- Nie bądź tylko zbyt natarczywa, Meggie. Powoli. O to jedno cię proszę. Zsunął rękawy jej sukni do łokci, więżąc jej ręce wzdłuż ciała, a potem odwrócił ją do siebie.
- Podoba mi się ciemnoniebieski odcień twojej sukni na tle całej tej bieli. Plama koloru na śniegu. Uniósł jej głowę i pocałował ją.
- Ojej - wydusiła, kiedy w końcu oderwał od niej usta. - Ojej. To było takie przyjemne, Thomasie. Może nie miałam racji. Może jesteś niego dziwy, ale tylko w tym najlepszym sensie.
Był bardzo ukontentowany swoją niegodziwością, kiedy mniej więcej kwadrans później doprowadził ją do orgazmu. Jej ciało wiło się i drżało z niewysłowionej wprost rozkoszy. Leżała na pięknym, białym łożu z białą narzutą i białymi prześcieradłami, a on wciąż jeszcze był w niej. Uwielbiała go czuć, uwielbiała słuchać jego głosu, gdy szeptał jej do ucha słowa pełne czułości i namiętności, z których wielu nie rozumiała, gdyż była przecież córką pastora, lecz wiele rozumiała, gdyż była jednocześnie bratanicą swoich wujów.
- Och, Thomasie - wyszeptała mężowi w ramię, a potem delikatnie ugryzła go i polizała jego słone ciało.
- Och, nie rób tak - przestrzegł, ale było już za późno.
Wydał z siebie niski, ostry jęk, który idealnie ilustrował stan jego umysłu i ciała, gdy wlewał w nią swoje nasienie.
- To również było bardzo przyjemne, Thomasie. Bardzo.
Ogromne niedopowiedzenie. Jak ona mogła tworzyć po tym wszystkim tak spójne zdania? Po jakimś czasie Thomas zdołał przewrócić się na bok i zdmuchnąć rząd świec w brudnym, srebrnym świeczniku. Kiedy zapanowała ciemność, a ona leżała na plecach, wpatrując się w biały sufit, którego teraz i tak nie było widać, powiedziała:
- Lubię dzieci. Pamiętam, jak się cieszyłam, kiedy Mary Rose urodziła Aleca i...
- Idź spać, Meggie.
- Te dziesięć lat... Może uda mi się zakończyć w dziewięć.
- Jakie dziesięć lat? O czym ty mówisz?
- W ciągu których zrobię z ciebie idealnego mężczyznę. Zaśmiał się. Poczuł jej ciepły oddech na swoim ciele. Zasnął na długo przed nią. Nie chrapał.
* * *
Następnego ranka, kiedy Meggie zeszła do niewielkiego rodzinnego saloniku, o którym poinformowała ją Alvy pomiędzy pieśniami pochwalnymi na temat hrabiego, usłyszała jakiś męski głos. Nie należał do Thomasa.
- Nie chodziła pani po moich plecach, milady. Proszę się przyznać - zapomniała pani.
- Bardzo przepraszam, Barnacle. Po śniadaniu spotkamy się w kuchni. Tam pochodzę panu po plecach. Skinął głową, zasalutował i pokuśtykał z powrotem ku drzwiom frontowym.
Powinna była go zapytać, kto jest w salonie. Weszła do ciemnego, małego pokoju. Cóż to było za posępne pomieszczenie. Grobowy nastrój pogłębiały jeszcze grube kotary, które zasłaniały całkowicie dwa okna, z widokiem na... Nie miała pojęcia na co. W środku dostrzegła nieznajomego młodzieńca, z wyglądu przypominającego ciotkę Libby. Dostrzegłszy ją, wstał powoli z krzesła.
- Jesteś nową żoną Thomasa.
Przytaknęła, podeszła do kotar, rozsunęła je i związała z boków złotymi sznurami. Salon zalała nagle powódź światła, czyniąc go jeszcze okropniejszym. No ale teraz przynajmniej mieli widok z okna.
Spojrzała na przystojnego, jasnowłosego mężczyznę. Miał świeżą cerę, był wysoki i choć nie dorównywał wzrostem Thomasowi, niewiele mu do niego brakowało. Uśmiechał się do niej szeroko.
- Tak, jestem Meggie Malcombe. A kim ty jesteś?
- Nazywam się William Malcombe. Jestem przyrodnim bratem Thomasa. Był, dotarło do Meggie, gdy spojrzała na przeciwległy kraniec stołu, synem ciotki Libby. Był też młodzieńcem, który zrobił dziecko Melissie Winters i pozwolił Thomasowi wziąć na siebie winę i odpowiedzialność. Co tu się, u licha, dzieje?
- Mój William przyjechał zeszłej nocy - oznajmiła ciotka Libby i poklepała go po ramieniu. - Usiądź, kochanie, i pozwól, że podam ci trochę bekonu. Ledwie muśnięty ogniem, dokładnie tak jak lubisz. Ojej, spójrz tylko na to światło. Nie wiedziałam, że dziś w ogóle jest jakieś słońce. Czy wyglądam w nim na starą i pomarszczoną?
- Nie, matko, wyglądasz pięknie - odparł William i ponownie usiadł obok niej. - Jak zawsze. - Cóż za słodki chłopak z ciebie, Williamie.
- Jesteś jedyną osobą, która mi to mówi, matko.
Meggie jakoś nietrudno było w to uwierzyć. Dostrzegła, że Madeleine pałaszowała śniadanie, nie zwracając na nic uwagi, i zajęła puste krzesło obok, jak mniemała, pustego krzesła Thomasa.
- Czy komuś przeszkadza, że rozsunęłam zasłony? - zapytała.
- Z pewnością próbujesz nam pokazać, że jesteś tu kimś ważnym - odparła Madeleine z ustami pełnymi jajecznicy.
- Nie, proszę pani. W żadnym razie. Tylko chciałabym widzieć, kto siedzi dziś przy śniadaniowym stole i co mam na talerzu. Pojawiła się kucharka z tacami pełnymi jedzenia.
- Och, nowa hrabina. Przyrządziłam dla pani wyśmienite śniadanie, nie sądzi pani?
To rzekłszy, sięgnęła po talerz Meggie, nałożyła na niego górę jajecznicy i obłożyła ją czterema bułeczkami orzechowymi, cały czas nucąc pod nosem piosenkę:
Hej - ho! Wspaniały dzień na bułeczki orzechowe! Hej - ho! Hej - ho! Oto bułeczki orzechowe! Hej - ho! Hej - ho! Hej - ho! BUŁECZKI ORZECHOWE!
Zupełnie nowe doświadczenie dla Sherbrooke'a, pomyślała Meggie, próbując zachować powagę. Uśmiechnęła się i skinęła głową w stronę pani Mullins.
- To było wspaniałe. Dziękuję. Czy mogę prosić o filiżankę herbaty?
Kucharka wykonała polecenie, ani na chwilę nie przestając śpiewać. Przeciwnie, teraz już wszystkie bułeczki orzechowe wyśpiewywała dużymi literami. W końcu, wydawszy z siebie ostatnie hej - ho, zniknęła za drzwiami.
Najwyraźniej nikogo oprócz niej cała ta sytuacja nie zdziwiła. Kolejne zwykłe śniadanie w zamku Pendragon. Meggie jadła. Jajecznica była wyśmienita, podobnie jak bułeczki. A więc kucharka przyrządzała cudowne śniadanie, zupełnie jak obiecał Thomas, dlaczego więc kolacja była tak okropna? Jeszcze dziś napisze do Mary Rose z prośbą o jakieś przepisy. Zaraz, a może kucharka potrzebowała też jakiejś piosenki do dań kolacyjnych? Hmm. Meggie nigdy wcześniej nie próbowała pisać piosenek, ale czemu by nie spróbować?
- Jesteś bardzo ładną dziewczyną - stwierdził William Malcombe.
- Dziękuję, Williamie. A ty jesteś bardzo przystojnym młodzieńcem. Bardzo przypominasz matkę. Czy naprawdę jesteś tak słodki, jak mówi?
- Wspaniały komplement - zachwyciła się Libby. - Słyszałaś to, Madeleine?
- Słyszałam. Gdzie jest Thomas, młoda damo? Czy aż tak go wczoraj wymęczyłaś?
- Matko, przepraszam za spóźnienie - rzekł Thomas donośnym głosem, wchodząc do salonu. - Chciałem sprawdzić, jak się ma Pen po tym wczorajszym przemoknięciu. Wszystko z nim w porządku. Meggie, jak widzę, poznałaś już Williama. Przyjechał do nas z Oksfordu. Niespodziewana wizyta.
- Tak, poznałam Williama. Nie powiedziała nic więcej, pozwalając kucharce nałożyć Thomasowi jajecznicę i bułeczki.
- Jakie masz plany na dziś, Thomasie? - zapytała Madeleine po chwili ogólnego milczenia.
- Zamierzam pokazać Meggie okolicę. Czy życzysz sobie przedstawić ją pani Black? - Thomas zwrócił się do żony. - To nasza gospodyni.
- I pewnie była nią tu, jeszcze zanim się urodziłeś?
- Zgadza się - odparł swobodnie, nadgryzając bułkę.
- Będę potrzebowała konia.
- Wybrałem dla ciebie Aisling. To po gaelicku znaczy „marzenie”. To gniadoszka z jedną białą skarpetą. Kiedy ma dobry dzień, jest w stanie prześcignąć nawet Pena.
- Przygotuj się, mój panie, na gorzki smak porażki. Zaśmiał się.
- Po Bohaterce nie mogłem ci przecież dać Jakiejś starej szkapy, prawda? Jako że Meggie obiecała najpierw pochodzić Barnacle'owi po plecach i musiała dotrzymać słowa, dopiero dwie godziny później dołączyła do męża w stajniach, gdzie poznała swoją nową klacz i dała jej dwie marchewki.
- Poznałam panią Black w kuchni - powiedziała, kiedy jechali już krętą drogą, a nad ich głowami świeciło słońce. - Jest bardzo miła. I niemal całkiem ślepa, Thomasie.
- Tak.
- Nie widzi kurzu.
- Prawdopodobnie niewiele.
- A więc czemu twoja matka nie dopilnowała, by regularnie sprzątano, woskowano meble i zmieniano zasłony, skoro pani Black jest ślepa?
- Nigdy jej o to nie pytałem. Jednakże ty tego dopilnujesz. Wreszcie będę miał czysty dom. Meggie była tak zszokowana, że niemal spadła z konia, gdy klacz podeszła za blisko dębowej gałęzi.
- Ostrożnie, Meggie.
- Och, przepraszam, Aisling. Boże, a więc ty też zauważyłeś, że w zamku panuje jeden wielki bałagan?
- To pani Black jest prawie ślepa, nie ja. Miałem nadzieję, że to zauważysz i zechcesz doprowadzić wszystko do porządku. Sam zrobiłem dość sporo w domach naszych dzierżawców i pomieszczeniach gospodarczych. Możesz poprosić Paddiego, mojego zarządcę, o co chcesz, a wszystkim się zajmie. Będzie tu dziś po południu. Proszę cię tylko o odrobinę dyplomacji przy matce i służbie. Ludzie zwykle negatywnie reagują na zmiany. Meggie skinęła głową.
- Może twoja matka uważała, że nie ma wystarczająco dużo pieniędzy i dlatego nic nie robiła? Thomas uniósł brew.
- To miło z twojej strony, że ją usprawiedliwiasz, Meggie. Ale, jak doskonale wiesz, sprzątanie nie wymaga dużych nakładów finansowych. Po prostu nic jej to nie obchodzi. Zawsze nienawidziła tego zamku. Jej dom był w Bowden Close. Może teraz, kiedy posiadłość należy do mnie, będzie się chciała tam przeprowadzić. Spędza całe dnie na pisaniu dzienników. Spisuje wszystkie swoje żale i zgryzoty nie tylko po angielsku, ale i po francusku.
- Czytałeś?
- Nie. To by było naruszeniem jej prywatności.
Mama mówi o nich dość otwarcie, czyta je na głos przy herbacie. Mimo że cię nie lubi, i tak będzie widziała w tobie świeże uszy i będzie chciała ci wieczorami czytać. Jeśli zechcesz przed tym uciec, mrugnij do mnie po prostu albo dyskretnie wywróć oczami. Rozumiesz? Meggie potwierdziła skinieniem głowy.
- Dlaczego ona mnie nie lubi?
- Naprawdę uważa, że jestem za młody na ożenek. Obawia się, iż odziedziczyłem po ojcu kilka gorszych cech. Wczoraj wieczorem wyznała mi, że miała nadzieję, iż spędzę więcej czasu we Włoszech. Mógłbym sobie tam znaleźć jakąś kochankę, nie trzeba mi było od razu się żenić, żeby zaspokoić moje męskie żądze. Jestem za młody, powiada, zbyt podatny na zranienie przez kobietę bez serca. Przejdzie jej, nie martw się.
Łatwo ci powiedzieć, pomyślała Meggie. Dotarli do krańca cypla i Meggie zaparło dech z wrażenia, gdy spojrzała w dal, na Morze Irlandzkie i piękną poszarpaną linię brzegową, wystrzępioną do wewnątrz lub wybijającą się długimi językami w morze. Wzdłuż wybrzeża ciągnął się pas rowkowanych, nagich skał. Zeskoczyła z końskiego grzbietu, otrzepała spódnice i podeszła do brzegu. Woda migotała w porannym słońcu. Był właśnie odpływ, fale delikatnie omiatały brudny piasek i cofały się, pochłaniane przez morze. Poczuła na sobie wzrok Thomasa. Odwróciła się powoli, wiedząc, że jest blisko, czując to dziwne przyciąganie, to samo, którego zaznała, kiedy po raz pierwszy go zobaczyła, pomimo że jej umysł przepełniał wtedy jedynie Jeremy, mieszkający w Smoczej Paszczy ze swoją brzemienną żoną. Nie, nie będzie więcej o nich myślała.
- Thomasie - szepnęła.
Natychmiast przemierzył dzielący ich dystans i przyciągnął ją do siebie. Delikatna bryza morska łaskotała ich twarze i oblepiała jej spódnice po nogach. Objął ją.
- Jesteś tak cholernie niewinna.
- Cóż, nie zaprzeczę. Czego się spodziewałeś, biorąc pod uwagę, że mam ojca pastora? Pocałował ją w czubek nosa i obrócił tak, że opierała się teraz o niego plecami. Uwielbiała czuć jego siłę, jego ciepło.
- Czy mogę ci ufać, Thomasie? - spytała, czując wokół siebie jego ramiona.
Przycisnął ją mocniej do siebie. Położył na moment brodę na czubku jej brody i odpowiedział bez wahania: - Tak.
- Ty też możesz mi ufać, Thomasie - powiedziała głosem wyraźnym i spokojnym.
- Meggie... Odwróciła się i delikatnie dotknęła palcami najpierw jego brody, potem ust.
- Już dobrze. Złożyłam przysięgę przed Bogiem. Ty również. Ja dotrzymuję danego słowa, Thomasie. Jesteś moim mężem i będę z tobą aż do śmierci. Nigdy cię nie opuszczę. Już dawno się dzięki mnie nie śmiałeś. Popracuję nad tym. Masz przepiękny uśmiech. Lubię na niego patrzeć.
- Przepiękny uśmiech? Nie opuści go, miał zapewnioną jej wierność. To mu jednak nie wystarczało, do cholery.
- O tak.
Odwrócił głowę, ale zanim to zrobił, zdążyła jeszcze dostrzec dziwny błysk w jego oczach, coś, czego nie potrafiła zrozumieć.
I gdzieś głębi duszy wiedziała, że tak naprawdę wcale go nie zna.
Odsunęła się i odwróciła wzrok w stronę zamku, imponującej konstrukcji z szarych kamieni. Była to duża, masywna budowla, która z pewnością wystraszyłaby niejednego przeciwnika. Nawet Cromwell nie dał jej rady za pierwszym razem. Tak, Pendragon dominował nad wszystkim wokół, włączając naturę. Przypominał groźną, ciemną chmurę na pogodnym niebie. Krył w sobie tajemnice, a przy odrobinie szczęścia może nawet tajemne przejścia. Zadrżała, ale jej twarz zdobił uśmiech.
* * *
Meggie leżała w pościeli, lecz nie mogła zasnąć. Thomas kochał się z nią, a po wszystkim powiedział:
- Dziś będę spał we własnym łóżku. Dobranoc. Potem pocałował ją po raz ostatni w usta i zostawił samą.
Przez odsłonięte okna wdzierał się do sypialni księżycowy blask. Był piękny i jednocześnie przerażający. Rzucał dziwne cienie na białe ściany.
Dlaczego nagle zmienił zdanie? Kochał się z nią i ten fizyczny akt sprawił, że poczuła nie tylko wszechogarniającą rozkosz, ale również inne uczucie, płynące gdzieś z głębi duszy, tak wspaniałe, że niemal zapłakała ze szczęścia. Myślała, że czuł podobnie. Najwyraźniej się myliła. Zadrżała pod grubą kołdrą. Zaczynało się robić zimno, nadciągała burza, i to burza z błyskawicami, potężnymi grzmotami i potokami deszczu. Jednak księżyc wciąż był taki jasny. Poczuła zbierające się w oczach łzy i przełknęła głośno. Chciała czuć go przy sobie. Co się stało?
- Niech cię szlag, Thomasie - przeklęła, a potem zmusiła się do snu.
Napisała dziś do ojca i Mary Rose. Opowiedziała im o zamku Pendragon, o wspaniałych widokach na morze, poprosiła o parę przepisów, a Aleca i Rory'ego o napisanie dla niej piosenki kulinarnej, która wychwalałaby, na przykład, kawał wołowiny przyrządzony po francusku. Specjalnie dobierała słowa, by sprawiać wrażenie szczęśliwej. Nie była jednak szczęśliwa. Nie do końca.
Teściowa czytała jej swoje dzienniki, zapiski z jesieni 1808 roku, przez dwie godziny bez przerwy. Niestety, tekst był po francusku i rozumiała może jedno na pięć słów. W końcu wywróciła oczami w stronę męża, a wtedy on wstał i wziął ją za rękę.
- Meggie jest bardzo zmęczona, matko. Opuścili salon, pozostawiając Williama, jego matkę oraz Madeleine, która wciąż trzymała otwarty dziennik na kolanach. Za drzwiami spotkali Barnacle'a.
- Pamiętam, jak czytała dokładnie te same strony już pięć lat temu. Tysiąc osiemset ósmy, prawda?
- Zgadza się - odparła Meggie. - Masz świetną pamięć, Barnacle. Czy mówisz po francusku?
- Oczywiście. Przy moim bólu pleców czasem lepiej kląć w obcym języku - rzekł, a jego usta wykrzywił tak potworny grymas, że Meggie automatycznie zbliżyła się o krok.
- Jutro znów pochodzę ci po plecach, jeśli sobie życzysz, Barnacle. Czy dzisiaj to ci coś pomogło? - Troszkę, milady, ale tylko odrobinkę.
* * *
Meggie zasnęła. Nie wiedziała, co ją obudziło, ale było to coś takiego, czego jeszcze nie słyszała w tym dziwnym domu., Mysz przemykająca po drewnianej podłodze? Ćma uwięziona w szybie? Odgłosy. nadchodzącego grzmotu, który nie jest jeszcze gotowy, by uderzyć z całą mocą? Nagle ogarnął ją paniczny strach.
Leżała nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami, próbując coś usłyszeć i przyzwyczaić wzrok do ciemności. Czekała w napięciu na kolejny odgłos. Księżyc nie osrebrzał już komnaty. Teraz niebo spowijały chmury, gęste, nadęte, czarne jak smoła. W sypialni panowała całkowita ciemność. Nadeszła burza i zimny wiatr wdzierał się gwałtownie do środka przez uchylone okno. Lada chwila lunie. Ale z niej głuptas. Zaczęła się ubierać, by wstać i zamknąć okno, kiedy niepokojący dźwięk rozległ się znowu. Wcale nie przypominał tupotu mysich łapek. Dochodził z bliska, z bardzo bliska. Wprawdzie niczego nie widziała, ale to nie miało znaczenia. Przesunęła się na brzeg łóżka, bliżej szafy, lecz kiedy chciała wstać, zaplątała się w kołdrę. Zachwiała się, próbując się uwolnić spod materiału, gdy nagle czarne niebo rozświetliła błyskawica, jedna, potem kolejna, i zahuczał potężny grzmot, od którego cały Pendragon zatrząsł się w posadach. Nagle tuż za sobą usłyszała głośny pojedynczy oddech. I coś jeszcze, coś... Odwróciła się z głośnym krzykiem.
Zobaczyła czarny cień, czyjąś postać i poczuła silny cios w głowę. Osunęła się na kołdrę, a z kołdrą na podłogę.
- Meggie!
Zdawało jej się, że gdzieś z oddali dochodzi do niej męski głos, ale wcale nie była o tym przekonana. Tak naprawdę nic jej to nie obchodziło. Czuła się bezpiecznie. Było jej ciepło i nie musiała się niczego obawiać.
- Meggie! Do diabła, obudź się! Co się stało, do cholery? Obudź się!
Mężczyzna klepał ją po twarzy, i wcale nie były to lekkie klepnięcia, co tak ją zdenerwowało, że poderwała się z podłogi.
- Jeśli uderzysz mnie jeszcze raz, to ci oddam!
- No, nareszcie - odparł Thomas. - Wszystko w porządku?
- Muszę się zastanowić.
- Jezu, Meggie, usłyszałem twój krzyk i pomyślałem, że pewnie przestraszył cię grzmot albo błyskawica. Przepraszam, że klepałem cię tak mocno, ale bałem się, że się nie obudzisz. Przytulił ją. Poczuła pod policzkiem przyspieszone bicie jego serca.
- Naprawdę usłyszałeś mój krzyk? Nie sądziłam, że udało mi się wydobyć coś z gardła, zanim ten ktoś uderzył mnie czymś ciężkim w głowę. Powietrze stanęło mu w gardle i kaszlnął. Kaszlał tak długo, dopóki Meggie nie zebrała się w sobie i nie klepnęła go po plecach.
- Co powiedziałaś? - wydukał wreszcie skrzekliwym głosem. - O Boże, ty krwawisz. Wpatrywał się w jej krew na swoich palcach.
W jednej chwili zerwał się na równe nogi, podniósł ją delikatnie i ułożył na łóżku, niczym do pochówku. Nie zdziwiłaby się, gdyby zaraz złożył jej dłonie na piersi. Nie zrobił tego jednak.
- Nie ruszaj się.
To rzekłszy, zapalił świeczkę i przeszukał każdy kąt białej komnaty. Zamknął okno, by powstrzymać deszcz, który zaczął wdzierać się do środka. Potężna błyskawica wypełniła na moment pokój światłem. W dalszym ciągu nie widział niczego niepokojącego. Zaciągnął zasłony, odgradzając ich od spadających z nieba tafli wody. Następnie otworzył drzwi sypialni i wyszedł na korytarz. Wrócił po kilku minutach. - Nikogo. Postawił świeczkę na stoliku obok łóżka.
- Czy to boli? Meggie przygryzła dolną wargę i jęknęła.
- Przepraszam, tylko troszkę, nie bardzo...
- Już dobrze. Cicho. Zaraz ci oczyszczę ranę. Nie ruszaj się.
Nie ruszała się. Zaczęła odczuwać pulsujący ból i nagłe zawroty głowy. Kosmaty ognik świecy kołysał się lekko, a białe ściany chybotały się na wszystkie strony.
- Ojej - powiedziała i uniosła dłoń na wysokość twarzy.
- Meggie, co ty wyprawiasz?
- Sprawdzam, czy mogę policzyć palce.
- Cholera - mruknął i okrył ją kocami. - Ktokolwiek cię uderzył, całkowicie cię ogłuszył, a to może być niebezpieczne. No dobrze, a teraz policz moje palce.
- Chyba widzę trzy. Zdajesz sobie sprawę, Thomasie, że te wszystkie palce, którymi teraz przede mną machasz, dotykały mnie w bardzo intymnych miejscach?
- Cóż, chyba masz rację.
- A już zwłaszcza ten środkowy - jest dość długi - pamiętam, jak jeszcze kilka godzin temu...
- Tak, tak, Meggie, pamiętam wszystko, co robił ten palec. A teraz powiedz mi, czy cię coś boli? Skinęła głową i ten niewielki ruch niemal pozbawił ją przytomności. Jakimś cudem udało jej się zastygnąć w bezruchu, dopóki ból nie zelżał.
- Nie powinieneś był mnie zostawiać - powiedziała. - Całowałam cię po twarzy, a ty tak po prostu powiedziałeś, że chcesz spać w swoim własnym łóżku. Dlaczego to zrobiłeś, Thomasie?
- Chcesz znać prawdę? Nie krzyw się już tak, bo jeszcze ci tak zostanie. Leż spokojnie i zrelaksuj się. Zostawiłem cię, ponieważ od dzieciństwa boję się burzy. Nie chciałem, żebyś zobaczyła, jak twój silny mąż kuli się ze strachu za każdym razem, gdy niebo przetnie błyskawica, a grom zagrzmi niczym armata.
- To wcale nie takie straszne. Cokolwiek stało się w dzieciństwie, sprawię, że o tym zapomnisz. Przytulę cię mocno. Możesz się kulić, ile chcesz.
- I poklepiesz mnie po plecach?
- Oczywiście. Mogę ci nawet śpiewać na dobranoc. Tylko nie zostawiaj mnie już więcej, Thomasie. - Nie zostawię. Teraz, kiedy znasz już moją słabość, nie mam powodu, żeby się ukrywać - powiedział i wstał. - Pójdę po lekarza.
- Czy będę musiała chodzić mu po plecach?
- Doktorowi Pritchartowi? Ależ skąd, z jego plecami jest wszystko w porządku.
- Czy będę musiała zgubić trochę ciała?
Przez chwilę Thomas nie bardzo wiedział, o czym ona mówi, ale wtedy przypomniał sobie rozmowę ciotki Libby z lordem Kipperem.
- Właściwie to przydałoby ci się go trochę nabrać. Tylko nie za dużo! Zawsze wolałem chude dziewczyny. Meggie, zwykle po takim ciosie człowiek nie pamięta, jak do niego doszło. Pamiętasz może coś jeszcze, oprócz tego, co mi już powiedziałaś?
- Powiem ci, jeśli nie pójdziesz po lekarza.
- Ale to może być coś poważnego.
- Co on może zrobić? Przecież nie rozłupie mi głowy i nie zajrzy do środka. A nawet, gdyby to zrobił, to czy by wiedział, na co patrzy?
- Pewnie nie. No dobrze, na razie nigdzie nie pójdę, zostanę tu z tobą. Pamiętasz coś jeszcze?
- O tak - odparła Meggie. - Pamiętam wszystko. Musiała przerywać co chwila i zamykać oczy w reakcji na nagłe nawroty bólu.
- Nagle niebo rozdarła błyskawica i zadudnił grzmot - powiedziała w końcu. - Słyszałam wyraźnie, jak wciąga powietrze, musiał się porządnie przestraszyć. Kiedy się odwróciłam, uderzył mnie.
- Jesteś pewna, że to był mężczyzna?
- Nie. Ale nie był mały. Ubrany na czarno, całkiem na czarno, nawet głowę miał zakrytą czymś czarnym. Tylko, proszę cię, nie proś dziedzica Billingsa o pomoc w złapaniu złoczyńcy. Uśmiechnął się.
- Dobrze, nie zrobię tego. Właściwie to ja jestem miejscowym sędzią pokoju.
- Sprawiłam, że się uśmiechnąłeś - powiedziała, dotykając delikatnie palcami jego ust - i to wcale nie było specjalnie.
- Meggie, chcę, żebyś nie zasypiała jeszcze przez jakiś czas. Rany głowy są nieprzewidywalne.
- Jestem naprawdę zmęczona.
- Wiem, ale wytrzymaj. - Wziął ją za rękę. - Pomogę ci nie spać. Posłuchaj. Opowiem ci o moim pierwszym statku, finansowanym głównie przez hrabiego Clare, który popłynął aż do Indii. Według planu miał wrócić w pierwszym tygodniu listopada. Nie wrócił. Mówię ci, codziennie o świcie siedziałem w porcie w Genui i wpatrywałem się w horyzont tak intensywnie, że niemal dostałem zeza. Jednak „Gwiazda Genui” nie nadpływała. Przychodziłem tam też każdego wieczoru i czekałem aż do ciemnej nocy, kiedy to nie mogłem już widzieć wody w ciemności. Adam Welles, hrabia Clare, znalazł mnie pewnej nocy na moim prywatnym wzgórzu z widokiem na Morze Sródziemne, pijącego brandy. Byłem tak pijany, tak zrozpaczony, że miałem ochotę zejść na nabrzeże i bić się z każdym, kto się nawinie. Bardzo głupi pomysł, bo w porcie kręci się więcej gotowych do zaczepki łotrów; niż mogłabyś to sobie wyobrazić. No więc, Adam stanął nade mną, wziął się pod boki i powiedział: „No dobrze, ty młody głupcze, dość już tego. Jeśli ten cholerny statek zatonął, po prostu zbierzesz pieniądze i sfinansujesz następny. Wstawaj albo oberwiesz ode mnie po głowie tak, że się nie podniesiesz”
- I co się stało?
- Wstałem i rzuciłem się na niego.
- Uderzyłeś go?
- Przynajmniej się starałem. Miałem ochotę go zabić, a przynajmniej okaleczyć. To była naprawdę dobra walka, dopóki nie uderzył mnie w brzuch, i przez chwilę myślałem, że wyzionę ducha.
- I co było dalej?
- „Gwiazda Genui” wpłynęła do portu następnego wtorku rano. O ile sobie przypominam, pocałowałem jej kadłub. Podobno gdzieś w okolicach Gibraltaru dopadł ich potężny sztorm, ale udało im się przetrwać. Natychmiast sfinansowałem kolejny statek. W ciągu ostatnich trzech lat straciłem tylko jeden. Teraz trzy moje statki są w drodze, ale na szczęście mam w Genui świetnych, zaufanych ludzi, którzy wszystkiego dopilnują.
- A co powiedział hrabia Clare na temat tego statku, który straciliście?
- Przyniósł mi skrzynkę brandy i powiedział, że jeśli tylko zobaczy, że przez następne pół roku ruszyłem z tego choćby jedną butelkę, znów uderzy mnie w brzuch.
Meggie się zaśmiała. Nie mogła się powstrzymać, choć czuła się tak, jakby miała w głowie wielką grzechotkę.
- Odczekałeś pół toku?
- Właściwie to cała skrzynka jest jeszcze nietknięta. Stoi i przypomina mi o tamtej nocy.
- Och, Thomasie, to wspaniała opowieść.
Spodoba się naszym dzieciom. Czy kiedy wracałeś z Włoch do Anglii, do Glenclose - on - Rowan, płynąłeś na jednym ze swoich statków?
- Tak. Ten statek teraz jeszcze stoi w porcie. Stwierdziliśmy, że można wysłać trochę angielskich produktów do Indii Zachodnich. Jesteśmy teraz w trakcie nabywania produktów i remontowania statku.
- Jak się nazywa twój statek? - ” Nadzieja „.
- Nie mogę się doczekać, żeby ją zobaczyć. Jak długo będzie jeszcze w Anglii?
- Tydzień. W Portsmouth.
- Jestem z ciebie taka dumna. Nie mógł powstrzymać rumieńca.
- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Och, Thomasie, proszę, znajdź osobę, która mnie ogłuszyła. - Znajdę - odparł, podając jej trochę laudanum w szklance wody.
- Dlaczego William tu jest?
- Pytałem go o to samo - odparł Thomas. - Powiedział, że słyszał, iż się ożeniłem, i chciał cię poznać.
- Niby po co chce mnie poznawać? Może, żeby mnie uwieść? - Meggie...
- To drań, Thomasie.
- Jest młody, Meggie, bardzo młody.
- Podobnie jak ty i ja, a przecież żadne z nas nie zrobiłoby czegoś tak haniebnego, tak niehonorowego jak on. No pomyśl tylko, pozwolił ci wziąć na siebie całą winę za zrobienie dziecka Melissie Winters. I pewnie od początku tego od ciebie oczekiwał, Obawiam się, że trudno mi będzie kiedykolwiek go zaakceptować, Thomasie. Sprawiał wrażenie nieco skonsternowanego.
- Naprawdę uważasz, że jestem honorowy? - zapytał.
- Ależ oczywiście. Nie wyszłabym za ciebie, gdybym uważała inaczej. Czy kiedykolwiek pozwoliłbyś komuś wziąć na siebie odpowiedzialność za twoje własne czyny?
- Nie, nie sądzę, bym mógł kiedykolwiek zrobić coś takiego - odparł.
- William nie wie, że ja wiem, co ci zrobił? I co zrobił Melissie Winters? Thomas przecząco pokręcił głową.
- Kto mnie uderzył? Westchnął.
- Nie wiem. Wszyscy twierdzą, że już dawno spali, kiedy nadeszła burza. Wszyscy twierdzą też, że obudzili się, kiedy nagle zabłysło i zagrzmiało, a z nieba lunęły strumienie deszczu. Był taki gwałtowny, że zbił nawet kilka szyb w oknach. Nikt niczego nie słyszał czego się spodziewałaś, Meggie?
- Dlaczego ktoś chciałby zrobić mi krzywdę, Thomasie?
A więc wreszcie zostało to wypowiedziane, jasno i wyraźnie, bez niedomówień, ciężkie i przerażające, mrożąc powietrze między nimi.
Thomas wstał z łóżka i zaczął chodzić nerwowo po białej komnacie. Odwrócił głowę i spojrzał na żonę, która właśnie usiadła w pościeli i podciągnęła białą kołdrę do pasa. Miała na sobie koszulę wykończoną śliczną koronką i bandaż na głowie. Wszystko było białe. I znajdowała się pośrodku śnieżnobiałego pokoju. Potrząsnął głową.
- Wyglądasz jak dziewica, która trochę przesadziła z wizerunkiem. Zaśmiała się i dotknęła głowy, gdyż śmiech sprawił jej ból.
- Czy wspominałam, że cieszy mnie, iż nie jestem już dziewicą, Thomasie? Właściwie to... - urwała, a on zadrżał na całym cielę.
- Nie patrz tak na mnie, Meggie. Nie chcę cię skrzywdzić.
- Och, chodzi ci o moją głowę.
- Tak. - Był twardy niczym rygiel, a mimo to uśmiechnął się szeroko. Po prostu nie mógł się powstrzymać. - Tak, chodziło mi o twoją głowę.
Im więcej dni mijało, tym więcej o niej myślał i tym bardziej jej pragnął. Wytrącało go to z równowagi. Zwłaszcza teraz. To pożądanie, które czuł na samą myśl o jej imieniu, na samo wyobrażenie jej pięknych włosów, mieszało się teraz z potworną świadomością, że ktoś wdarł się w nocy do tej białej komnaty i uderzył ją w głowę. A on nie miał pojęcia kto to był.
- To ktoś z zewnątrz - powiedział, pragnąc, by to stwierdzenie było prawdziwe, chcąc uczynić je prawdziwym przez samo wypowiedzenie tych słów. - Ktoś, kto za mną nie przepada, kto szuka zemsty, ktoś kto mieszkał tu i zna Pendragon, wie, jak się dostać do zamku i z niego wydostać.
- Czy masz jakieś podejrzenia?
- Długo się nad tym zastanawiałem, ale naprawdę nikt nie przychodzi mi do głowy. To jednak jeszcze nic nie znaczy. Każdy stary zamek ma jakieś swoje cienie, pewnego rodzaju tajemnice skrywane z dawien dawna, ale... - Wzdrygnął się, a w jego oczach zapłonął dziki ogień. - Nie pozwolę, by coś ci się stało, Meggie. Przysięgam!
- Gdybyś ze mną wczoraj spał, może to ty byłbyś teraz ranny, może ten ktoś myślał, że śpimy razem. Może to po ciebie przyszedł. O Boże, nie chcę, żeby coś ci się stało... No dobrze, powiem to. Postanowiłam, że chcę, byś dalej spał w swojej sypialni, a ja zamknę drzwi między naszymi pokojami. W ten sposób nikt cię nie dopadnie. Usłyszawszy to, poczuł, jak ogarnia go niewysłowione ciepło.
- Nie bądź głupia, Meggie - powiedział jednak rzeczowo. - To ty oberwałaś po głowie, nie ja. To była twoja sypialnia, nie moja. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że ten ktoś wiedział, iż byłaś tam sama. Nie, Meggie, będziemy spać razem, ale pozamykamy dokładnie wszystkie drzwi. Rozważam nawet, czy nie spać na tobie dla lepszej ochrony. - Och!
- Przepraszam, zapomnij, że to powiedziałem. Teraz nie czas na takie rzeczy.
- Może - powiedziała Meggie, obejmując ramionami kolana - jednak w tym miejscu istnieją jakieś tajemne przejścia. lak sądzisz?
Thomas przeczesał dłonią włosy. Mogłaby przysiąc, że przez chwilę wyglądał na zalęknionego.
- Nie, nie - odparł w końcu. - Kiedyś krążyły jakieś plotki o przejściach, mój wuj czasem coś o nich przebąkiwał, ale nigdy żadnego nie widziałem.
- Twoja matka nie jest mną szczególnie oczarowana. Dostałeś mój posag, więc może myśli, że nie jestem już potrzebna. No i jest jeszcze William. Może dowiedział się, że wiem, co zrobił Melissie, może...
- Moja matka jest ekscentryczna, nie zaprzeczam, ale o ile wiem, nie próbowała zabić mojego ojca, a nienawidziła go najbardziej na świecie. Co zaś się tyczy Williama, nie sądzę, żeby cokolwiek go obeszło, gdyby nawet całe Cork i Kinsale dowiedziało się, że jest lubieżnikiem. Dlaczego więc miałby się przejmować, czy ty o tym wiesz? Meggie westchnęła.
- Chciałabym móc wstać. Nudzi mi się, a głowa boli mnie już tylko trochę. Poza tym, ktoś mógłby po prostu otworzyć drzwi do komnaty, wejść do środka i mnie zastrzelić. Jestem tu zupełnie bezbronna pośród tej całej dziewiczej bieli.
Krew zawrzała mu w żyłach. Boże, jakże on jej pragnął. Natychmiast. Wcale nie chciał jej zostawiać. Najwyraźniej pomału tracił nad sobą kontrolę. Ona jednak niczego nie podejrzewała. To było niesamowite.
- Nikt tu nie wejdzie i cię nie zastrzeli, i biel nie ma tu nic do rzeczy - powiedział, a potem dodał, nie mogąc się powstrzymać: - Boże, wyglądasz tak apetycznie.
Spodobało jej się to stwierdzenie i obdarzyła go czymś, co miało wyglądać na bardzo ciepły uśmiech, obiecujący różne nieprzyzwoitości. Nie drgnął mu nawet jeden mięsień.
Był szlachetny, to mu się chwali. Ona sama zaś, prawdę powiedziawszy, wcale nie czuła się teraz tak pewnie. Zdała sobie sprawę, że jest przerażona, nie miała jednak zamiaru wypowiedzieć tego na głos.
- Wstaję. Przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał zaprotestować. W końcu pokręcił tylko głową, do siebie, nie do niej.
- Przyślę do ciebie Alvy. To rzekłszy, zniknął.
Do wyjścia zmusiło go poczucie winy, była o tym przekonana. Nie chciał jej skrzywdzić, bał się o jej głowę.
Tak, pożądał jej, a teraz, kiedy Meggie wiedziała już, na czym to pożądanie polega, pragnęła w duchu, żeby wrócił. Co tam głowa, to ona będzie się nią martwić po wszystkim, nie on. Uśmiechnęła się i zsunęła nogi z nieskazitelnie białego łóżka. Tak, pragnął jej, nie mogła się mylić, jego wzrok stał się szklisty, kiedy na nią spoglądał.
Te ich wszystkie sprawy małżeńskie były przyjemne i dobre, jednak kiedy już wszystko zostało powiedziane i zrobione, kiedy wreszcie poznała nowe wyzwania i mogła zacząć stawiać im czoło, wtedy właśnie pojawił się ktoś, kto włamał się do jej sypialni i uderzył ją w głowę.
Zaczęła chodzić z kąta w kąt.
lego matka, pomyślała. To ona musi być strażniczką sekretów zamku. Madeleine, która jej nie lubiła i nawet nie próbowała tego ukryć. Madeleine, która pisała dzienniki po francusku i po angielsku. Dlaczego by nie zmierzyć się z lwicą w jej własnej jaskini?
Czy teściowa była szalona?
Łatwo popadała w histerię, zupełnie jak Maude Freeberry, której lamenty rozchodziły się po całym Glenclose - on - Rowan, kiedy jej mąż wracał do domu pijany.
Cóż, nawet jeśli Madeleine nie była szalona, z pewnością była nieprzyjemna, i może, ale tylko może...
- Dlaczego ciotka Libby mieszka w Pendragonie? - powiedziała Meggie w głąb pustego białego pokoju, ściągając z siebie dziewiczo białą koszulę.
* * *
Dwie godziny później, po krótkim spacerze po plecach Barnacle'a, podczas którego każdemu jej krokowi towarzyszyły jęk i wzdychanie, Meggie znalazła Madeleine w jej sypialni, piszącą coś w dzienniku. Ciekawe, czy jest dziś we francuskim, czy w angielskim humorze, zastanowiła się.
- Jaśnie pani - zaczęła Meggie od progu, a potem weszła dalej do komnaty. Pokój ten niczym nie przypominał pozostałych pomieszczeń zamku. Swoją elegancją dorównywał najlepszym salonom w Londynie. Był duży, jasny, umeblowany w stylu egipskim, trochę już niemodnym, ale wciąż interesującym, z kanapą o łapach sfinksa i poręczami foteli w kształcie ptasich szponów. Teściowa siedziała przy pięknym, zabytkowym biureczku, tak ustawionym, by wykorzystać jak najwięcej naturalnego światła, które przenikało do pokoju przez nieskazitelnie czyste okna. Madeleine zagryzała właśnie czubek pióra.
- Och? To ty? Cóż, wejdź, nie ociągaj się. W ogóle nie wyglądasz na chorą. Thomas powiedział, że ktoś uderzył cię w głowę. Jakoś nie widać tego po tobie. Ośmielę się rzec, iż prawdziwa dama w podobnych okolicznościach leżałaby w łóżku, blada niczym śmierć.
- Przepraszam. Gdybym podejrzewała, że potrzebuje pani jakiegoś dowodu, nie zdejmowałabym bandaża.
- Lubisz się mądrzyć, prawda? To niedobrze. Pani Black powiedziała mi, że zatrudniłaś sześć kobiet z Kinsale do sprzątania. O co tu chodzi?
- Powiedziałabym pani o tym sama, ale zeszłej nocy ktoś mnie uderzył w głowę i przez jakiś czas byłam trochę skołowana. Teraz już mi lepiej.
- Wydaję mi się, że jesteś osobą, która chce być zawsze w centrum zainteresowania. Kiedy nie poświęca się jej uwagi, na jaką, swoim zdaniem, zasługuje, urządza scenę. Meggie wyprostowała się jak struna.
- Ciekawe, dlaczego o tym nie pomyślałam.
- Możesz czasem robić wrażenie ma moim synu, moja panno, ale na pewno nie robisz wrażenia na mnie. - Właściwie to jestem panią, nie panną. Do tego hrabiną. I jeśli się nad tym zastanowić, to jestem nawet „jaśnie panią”. A jeśli zastanowić się głębiej, to stoję w hierarchii wyżej od pani. Co pani na to?
- Nic.
Meggie westchnęła.
- Zapytała pani, o co w tym wszystkim chodzi - powiedziała, spoglądając teściowej prosto w oczy. - A więc, to bardzo proste. Chciałabym, żeby Pendragon był czysty. Chcę, żeby zamek przesiąkł aż do fundamentów tą czystością, zapachem cytrynowego wosku i mydła. Chcę, by Pendragon błyszczał tak, jak błyszczy pani komnata. Chcę, by wszystkie okna lśniły, tak jak pani okna. Chcę powyrzucać te wszystkie brudne, stare, przeżarte przez mole i powycierane zasłony i pozwolić słońcu opromienić każdy pokój. Chcę, by ten stary żyrandol w holu zalśnił wreszcie. Nie chcę już kłębów kurzu, które unoszą się z każdym krokiem postawionym na dywanie.
- Chcesz zbyt wiele. To jakiś absurd.
- Dlaczego, jeśli mogę zapytać, pani pokój jest taki uroczy i czysty, a całą resztę oblepia kurz z zeszłego stulecia?
Nie traktowała matki Thomasa ze szczególnym szacunkiem, ale, do diabła, to było zdecydowanie za wiele. Odrobina sarkazmu smakowała wyśmienicie. Ta kobieta najwyraźniej i tak jej nienawidziła, bez względu na to, czy się dąsała, czy śmiała. To nie miało sensu.
- Chcę, by Pendragon pozostał taki, jaki jest - oznajmiła Madeleine, celując w synową czarnym piórem jak sztyletem. - Bądź cicho i siedź w swoim pokoju. Owiń sobie z powrotem bandaż wokół głowy, połóż się do łóżka i zostań w nim. Tydzień powinien wystarczyć.
- Pendragon to piękny, stary zamek - powiedziała Meggie. - Zasługuje na troskę. Teraz ja tu jestem gospodynią. To miejsce znów będzie piękne, tak jak pani pokój.
- Nie masz co się starać, i tak nic to nie da.
- Najwyraźniej pani coś to staranie jednak dało, przynajmniej w tej komnacie. Proszę mi powiedzieć, co tu się dzieje?
Madeleine spojrzała w dal nieobecnym wzrokiem, utkwionym pewnie gdzieś w przeszłości, i najwyraźniej nie były to miłe wspomnienia.
- Lubię dwie strony medalu - odezwała się w końcu. - Jedną jasną, drugą ciemną. Jest to na przemian satysfakcjonujące i tajemnicze.
- A może ma pani na myśli głowę Janusa? Czarne włosy Madeleine przeplatane grubymi, białymi pasmami lśniły dziś wyjątkowym blaskiem.
Wyglądała przepięknie. To po niej Thomas odziedziczył urodę. Może tylko jego rysy były nieco bardziej eleganckie, surowsze, kunsztowniej zarysowane. Nie miał też takiej dzikości w oczach jak matka, nie licząc może momentów, kiedy ją całował.
- Nie - odparła Madeline, kręcąc głową. - Głowa Janusa miała dwie twarze, dobrą i złą. Natomiast jeśli mówimy o świetle i ciemności, dobro i zło jest zarówno w jednym, jak i w drugim. Nie sądzisz?
- Nic nie jest takie proste, proszę pani.
- Ależ oczywiście, że jest. Nie, nie życzę sobie zła w Pendragonie, ale zło przybiera różne kształty i formy, prawda? Życzę sobie natomiast światła i ciemności, i udało mi się to osiągnąć. Zostaw wszystko tak, jak jest. Meggie westchnęła i opadła na krzesło.
- Nie, nie pozostawię wszystkiego tak, jak jest - oznajmiła. - Teraz to ja odpowiadam za to miejsce i nie pozwolę, by dalej gniło. Jeśli nie zamierza mi pani w tym pomóc, błagam, by chociaż pani nie przeszkadzała. Nie chcę, żeby Thomas miał na pieńku z matką.
- Z tobą będzie miał na pieńku, nie ze mną.
- Te kobiety - rzekła Meggie, wyglądając przez lśniące czystością okna na zarośnięty ogród, który najwyraźniej dawno nie zaznał ręki ogrodnika - dobrze pracują. Niedługo zjawią się mężczyźni, żeby przewiesić żyrandol. Wszystkie zasłony zostaną wymienione, podobnie jak większość mebli. Pendragon znów będzie wyglądał jak trzysta lat temu, zaraz po odbudowaniu. A może nawet lepiej. Tak właśnie się stanie.
- Wystarczy, że poproszę panią Black, by odesłała ich z powrotem do wioski - Madeleine pstryknęła palcami - a tak właśnie się stanie. Tylko spróbuj, chciała powiedzieć Meggie, ale zamiast tego westchnęła głęboko.
- Pani Black jest bardzo zadowolona - rzekła z całą życzliwością i spokojem, na jakie tylko było ją stać - że ktoś wziął się do sprzątania zamku. To jej dokładne słowa. Może i jest prawie ślepa, ale wydaje mi się, że już dawno zwęszyła zaniedbanie, wyczuła je pod dotykiem wyczulonych palców. Udzieliła nawet wszystkim sprzątającym własnych wskazówek. Wszystkie prace wykonywane są pod jej czujnym okiem.
- Ktoś powinien cię powstrzymać.
- Zeszłej nocy właśnie ktoś próbował - odparła. - Czy jest pani pewna, że to nie pani?
- Jestem pewna. Spałam i miałam piękne sny. Właściwie to lord Kipper był bohaterem jednego z nich. Meggie nie miała zamiaru drążyć tego tematu, przynajmniej nie teraz.
- Pani syn chciał się ze mną ożenić - rzekła. - Nie wiedział, że mój posag jest tak imponujący, dopóki nie poszedł porozmawiać z moim ojcem i prosić go o moją rękę.
- Mężczyźni, w tym również mój syn, zawsze potrafią zwęszyć te rzeczy. I to właśnie zrobił - ożenił się z tobą, żeby położyć łapę na twoich pieniążkach. No i zdobył je. Co chcesz teraz powiedzieć, moja panno - pani? Chcesz oskarżyć mojego syna, że uderzył cię w głowę w środku nocy, by się ciebie pozbyć, skoro ma już pieniądze?
- O nie. Tego jednego akurat jestem pewna. Thomas jest równie szlachetny, jak mój ojciec i moi wujowie. W innym wypadku nigdy bym za niego nie wyszła. Nie, proszę pani. Pani syn będzie mnie chronił. Zależy mu na mnie. Zdałam sobie sprawę, że dzieje się tu wiele rzeczy, których nie rozumiem - mówiła dalej. - Może po śnie z lordem Kipperem przyśniło się pani, że wali mnie pani w głowę? Może przyśniło się pani, że to właśnie pani próbowała mnie powstrzymać?
- Nie chcę twojej śmierci, mała idiotko, ani we śnie, ani na jawie. Po lordzie Kipperze nie śniłam już o niczym. Jesteś wyjątkowo głupia, Meggie Sherbrooke. - Nazywam się Meggie Malcombe. Ładnie brzmi, prawda? Meggie Malcombe.
- Nie, to brzmi idiotycznie.
- Załóżmy jednak, że faktycznie przyśniło się pani, że mnie pani uderzyła. Proszę mi powiedzieć, dlaczego chciałaby mnie pani skrzywdzić? Żeby nauczyć mnie rozumu?
- Gdybym to naprawdę ja cię uderzyła, zrobiłabym to porządnie. Nie mam pojęcia, kto cię ogłuszył. Pewnie to pani Black. Mówiłam ci, że chce, by wszystko zostało tu po staremu. Tak, to na pewno ona pragnie cię powstrzymać.
Co chciała powiedzieć przez to, że zrobiłaby to porządnie? Madeleine uderzyłaby ją na tyle mocno, by zabić?
- Odejdź. I nie mieszaj się w nie swoje sprawy.
- Nie chcę umierać.
- A więc trzymaj się z daleka od rzeczy, które cię nie dotyczą. Czy jesteś już brzemienna? Meggie niemal spadła z krzesła.
- Nie mam pojęcia. Dopiero co się pobraliśmy.
- Znałaś mojego syna co najmniej trzy miesiące przed ślubem - stwierdziła teściowa. To ją zszokowało.
- Thomas to dżentelmen. Nigdy by mnie nie uwiódł przed ślubem.
- Cóż, mój syn jest teraz lordem Lancaster i potrzebuje spadkobiercy, który odziedziczyłby po nim tytuł. Jeśli go nie będzie miał, tytuł przejdzie na Williama. Tego bym nie zniosła. Udowodnij, że jesteś coś warta i nie dopuść do takiej sytuacji.
- William... - zaczęła Meggie niepewnie. - Libby to jego matka. Nie rozumiem tego, proszę pani. Czy lord Lancaster rozwiódł się też z drugą żoną?
- Tak, to istny łajdak. Był przerażająco chory na umyśle. Desperacko szukał żony, która byłaby lojalna. Byłam mu wierna jak pies, ale on tego nie widział. Choroba przeżarła go od środka i wmawiał sobie, że go zdradzam. Potem ożenił się z Libby i historia się powtórzyła. Chyba się nam poszczęściło, że bydlak nie wziął sobie trzeciej żony, bo teraz wszystkie trzy siedziałybyśmy tutaj i popijały herbatkę.
- Nigdy nie słyszałam o takiej chorobie.
- Ktoś mi powiedział, że jego matka zdradziła ojca i dlatego nikt nie był do końca pewny, czy był jego prawdziwym synem. Ja bym znalazła siłę, żeby jakoś sobie z tym poradzić. On najwidoczniej nie znalazł. Nawet nie możesz sobie wyobrazić tych tysięcy funtów, które wydał, głównie na łapówki, żeby zalegalizować te dwa rozwody. Wszyscy lordowie śmiali się za jego plecami, jednocześnie wpychając monety do kieszeni. Widziałaś Williama. Choć nawet dość lubię Libby, jej syn jest naprawdę godny pożałowania. Byłby z niego marny lord Lancaster i jeszcze gorszy pan Pendragonu.
- Tak, widziałam Williama. Muszę przyznać, że zszokował mnie widok dwóch żon mieszkających razem. Obu byłych żon.
- No tak, oczywiście. A czemu nie? Ten nędznik porzucił nas z dziećmi na wychowaniu i prawie bez pieniędzy. Gdybyś tylko widziała, jak się wściekł, kiedy jego młodszy brat, Edward, przygarnął mnie i Thomasa. Oczywiście, Libby też tu przyszła, kiedy wyrzucił ją z małym Williamem.
- A teraz Libby będzie miała romans z lordem Kipperem? Madeleine się uśmiechnęła.
- Libby jest jedyną kobietą w okolicy, z którą jeszcze nie miał romansu. Tak przynajmniej mi się wydaje. Ale z Nilsem nigdy nic nie wiadomo. Czy to nie przepiękny mężczyzna? Z pewnością sama byś chciała zostać jego kochanką, ale nie jesteś głupia. Poczekasz, dopóki nie dasz mojemu synowi dziedzica.
Meggie westchnęła tylko.
- Proszę pani, podobnie jak pani, będę wierna Thomasowi jak pies. A co do lorda Kippera, to jest starszy nawet od mojego ojca. Może zrobię mu na drutach parę skarpet pod choinkę, ale nic poza tym.
- Ha - odparła Madeleine - jesteś młoda. Wszystko widzisz, ale tak naprawdę jeszcze niczego nie rozumiesz.
- To wszystko wydaje mi się bardzo dziwne.
- Pilnuj własnego nosa i przestań już o tym myśleć. Po co w ogóle wypytywałaś mnie o Libby i Nilsa? Wiem, że chcesz lorda Kippera dla siebie. - Za kilka lat będę mogła mówić do niego „dziadku”.
- O co ci właściwie chodzi? To wspaniały mężczyzna.
- Istotnie, jest piękny. Co do tego muszę przyznać pani rację. Ja jednak zdecydowanie wolę pani syna.
- Ach, idź już lepiej i odeślij te wszystkie kobiety do wioski. Mam nadzieję, że wkrótce zajdziesz w ciążę. Dopilnuj tego. Może wtedy wreszcie poczujesz się na tyle źle, że zostawisz cały kurz w spokoju. Meggie podniosła się powoli i otrzepała spódnicę.
- Co do ciąży, proszę pani, to oboje z Thomasem chcemy mieć dziecko. Ale czy na pewno Thomas tego chciał? Nigdy nie rozmawiali o dzieciach.
- W cale by mnie nie zdziwiło, gdybyś mu odmówiła.
Meggie zaczęła boleć głowa. Stała przez chwilę w korytarzu przed sypialnią Madeleine, opierając się o ścianę. Niechcący dotknęła barkiem ramy obrazu. Zamknęła oczy. Jak długo jestem mężatką? Cztery dni? I już mam ranę na głowie. Małżeństwo na pewno nie powinno się tak zaczynać. Przypomniała sobie opowieści o próbach, przez jakie przechodziła ciotka Sinjun, kiedy po raz pierwszy pojechała z wujem Colinem do Szkocji. Wydawały jej się tak romantyczne i tak pełne przygód. Swojego czasu Meggie żyła tymi historiami całe noce i dnie. Teraz jednak zdała sobie sprawę z własnej głupoty. Nie było w tym niczego romantycznego. Jedynie strach, paraliżujący strach spowodowany każdym dźwiękiem i każdym cieniem, który przesuwał się jej przed oczami.
Meggie zeszła na dół do biura, niewielkiego pokoju na tyłach domu z tarasem prowadzącym na mały, zaniedbany ogród, na którego widok Mary Rose z pewnością dostałaby palpitacji. Chciała znaleźć zarządcę, Paddiego. Miała dużo rzeczy do zrobienia.
Paddie wszedł dokładnie w momencie, kiedy już miała się poddać. Był niższy od niej, okrągły niczym kula armatnia, miał na głowie burzę rudych pukli i intensywnie niebieskie oczy, ciemniejsze niż jej własne.
- Milady - rzekł i ukłonił się na powitanie.
- Wreszcie mam zaszczyt panią poznać. Czy to naprawdę pani? Cóż za radość, córka pastora, bratanica księcia...
- Właściwie to hrabiego. Jest hrabią, jak Thomas.
- Ach tak, bratanica hrabiego. Ach, Jego Lordowska Mość - to brzmi wspaniale, nie sądzi pani? Zasługuje na ten tytuł i na pieniądze. Thomas Malcombe to dobry człowiek, choć cokolwiek za młody, by dzierżyć taką władzę.
- Tak, to dobry człowiek - zgodziła się Meggie. - Nie sądzę, żeby wiek miał tu coś do rzeczy.
- Cóż, teraz to twój mąż, pani, prawda? Za chwilę mam się tu spotkać z Jego Lordowską Mością. Musimy omówić kolejne naprawy.
- Chciałabym, by jeszcze raz zawieszono ten stary żyrandol, Paddy, zanim spadnie i zmiażdży komuś głowę. Trzeba też wymienić schody. I potrzebuję całego zastępu ogrodników, i to nie takich, którzy kiedy zobaczą zielsko, po prostu je przydepczą, ale prawdziwych ekspertów w tej materii.
- Wie pani, sam zawsze omijam ten żyrandol szerokim łukiem - wyznał Paddy, kręcąc głową. - Zajmę się tym, milady, proszę się nie martwić. A jeśli chodzi o ogrodników, znajdę najlepszych ludzi w okolicy. Pani Black aż śpiewa z radości, tak jest zadowolona z tych kobiet, które sprowadziliśmy ze wsi. Ach, oto i nowy hrabia.
- Paddy, muszę pomówić z żoną w cztery oczy. Zostaw nas, proszę, na pół godziny. Gdy tylko drzwi zamknęły się za Paddym, Thomas zaczął bez zbędnych wstępów:
- Matka złapała mnie w korytarzu, a dokładniej tuż pod portretem mojego prapradziadka Mortimera, który wyjechał do Walii zaraz po tym, jak jego starszy brat odziedziczył tytuł. Był z tego powodu tak wściekły, że zszedł do kopalni węgla, gdzie zawalił się na niego strop.
- To twoja matka. Wydaje mi się, że ma prawo łapać cię, gdzie jej się tylko żywnie podoba.
- No więc zrobiła to. I kazała mi powiedzieć, czy wystarczająco się staram, by cię zapłodnić. Na twarzy Meggie pojawił się frywolny uśmiech. Córka pastora z pewnością nie powinna się tak uśmiechać.
- A więc, Thomasie? Starasz się? - Cholera jasna - powiedział i złapał ją w objęcia.
Jej dłonie zaczęły rozpinać guziki jego spodni, zanim zdążył się odsunąć. Oparł czoło o jej głowę. Oddychał głośno, próbując zachować panowanie nad sobą.
- O Boże - wyszeptał, pochylił się, żeby ją pocałować, lecz po chwili przeklął pod nosem i cofnął się o cztery kroki.
- Niby po co odesłałeś Paddiego, jeśli nie po to, by mnie całować i całować, aż w końcu rzucę się na ciebie i powalę na ziemię?
Nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Odesłałem Paddiego, ponieważ chciałem się dowiedzieć, o czym rozmawiałaś z moją matką. Miała czerwone oczy, Meggie, była tak na ciebie wściekła, że aż jej bulgotało w gardle.
- Ach, a więc jest zdenerwowana?
- Tak. Brzmi to, jakbyś była z siebie dumna.
- Nie martw się, Thomasie. Nauczymy się ze sobą porozumiewać. A powiedziała ci dokładnie, na co jest taka zła?
- Powiedziała tylko, że przyda ci się trochę dyscypliny i powinienem dać ci w skórę, bo najwyraźniej jeszcze nie przywołałem cię do porządku.
- Cóż - odparła Meggie, uśmiechając się promiennie - może przywołasz mnie do porządku na przejażdżce konnej?
- A co z twoją głową, Meggie? Nie powinnaś jeździć co najmniej do jutra. Powinnaś położyć się i odpoczywać. Miał rację.
- Zgoda. Cholera jasna.
Jej długie włosy, przewiązane z tyłu kawałkiem czarnej aksamitnej wstążki, spływały gęstymi lokami do połowy pleców. Doskonale zdawał sobie sprawę, że była rozkojarzona, ponieważ go pragnęła, i pewnie miała ochotę uderzyć za to, że się od niej odsunął. Może go nie kochała, ale z pewnością pożądała, a to wspaniały początek. Jeszcze ją zdobędzie. Nie wyobrażał sobie, co by było, gdyby się tak nie stało. Był jednak optymistą. I musiał się tego trzymać.
- Pójdę dać Aisling trochę marchewek i pozwiedzam okolicę - usłyszał jej lekko nadąsany głos. - Chciałabym posadzić więcej drzew. Muszę sprawdzić, co tu dobrze rośnie.
- Meggie...
Kiedy się odwróciła, z uniesionymi pytająco brwiami, przyjrzał się jej dokładnie, a potem pokręcił głową. A niech się trochę pogotuje.
- Proszę, uważaj i nie odchodź za daleko od zamku.
Nie wspomniał jej słowem, że pośle za nią jednego z młodszych stajennych, żeby z bezpiecznego dystansu śledził jej każdy krok.
- Ach, ten, kto zaatakował mnie wczoraj, może czaić się gdzieś w krzakach i zrobić to znowu?
- Nie. Mam wszystkich na oku. Po prostu nie chcę, żebyś przedobrzyła - skłamał.
Właściwie to znał dokładne miejsce przebywania wszystkich mieszkańców zamku, włącznie z panią Black i Barnaclem, który obecnie leżał na plecach na podłodze kuchennej z rozłożonymi na boki ramionami i stękał. A pani Black tylko przez niego przestępowała, nie zwracając najmniejszej uwagi na jego biadolenie. Meggie wyszła z biura.
* * *
Lord Kipper znalazł ją pośrodku labiryntu, który opadł w ruinę co najmniej ćwierć wieku temu. Oglądała otaczające ją cisowe krzewy i zastanawiała się, jak polepszyć ich wygląd, kiedy usłyszała za sobą głos.
- Ach, piękna panna młoda. Uniosła brew, wiedząc, że powiedział tak celowo.
- Dziękuję, lordzie.
- Chciałem zobaczyć cię wcześniej, ale, niestety, nie miałem okazji.
- Mój ojciec dawno odciągnąłby pana na bok i wypytał o pańskie zamiary wobec mnie, gdyż jest pan starszy nawet od niego.
- Kiedy sprawa dotyczy kobiety i mężczyzny, lata nie mają znaczenia.
- Nie chciałabym zostać wdową w wieku dwudziestu jeden lat, po mężu, który zmarł ze starości. - Ile masz teraz lat?
- Dziewiętnaście. To by dało nam dwa lata błogiego szczęścia, zanim byś nie wykitował. Wpatrywał się w nią, jakby była przedziwnym okazem ptaka, który właśnie spadł z nieba, a on nie wiedziałby, co zrobić: zastrzelić go czy pogłaskać po piórkach. Potem odrzucił głowę do tyłu i śmiał się do rozpuku. Teraz, kiedy się śmiał, wyglądał więcej niż pięknie, wyglądał olśniewająco, otoczony rozrośniętym cisem i opromieniony z góry delikatnym słonecznym blaskiem.
- Rozumiem, że Libby nie jest pewna, czy mówi pan poważnie na temat swojego podziwu dla niej. Wciąż uśmiechał się szeroko.
- Zgadza się. Ale czas pokaże, prawda? Zobaczymy.
- Pan z pewnością zobaczy. Czego pan chce? Zapuścił się pan dość daleko zarówno od zamku, jak i od własnego domu.
- Słyszałem, że ktoś uderzył cię w głowę. Naprawdę nic zupełnie nie widziałaś?
- Słyszałam czyjś świszczący oddech, kiedy walnął piorun i błysnęło. W świetle błyskawicy dojrzałam cień czyjejś postaci. Była ubrana na czarno. A czemu pan pyta? Czy to pan był w mojej komnacie, lordzie?
Ta uwaga sprawiła, że uniósł swoje idealnie zarysowane brwi wysoko do góry.
- Ja? Nie, moja droga, o ile sobie przypominam, to spałem w ramionach bardzo miłej damy z Cork. - Cóż, sama zapytałam.
- Istotnie. Jesteś zupełnie inna, niż można by się było spodziewać po córce pastora. - Jego oczy zaszły niepokojącym cieniem. - Thomas nie zasługuje na to, żeby zostać wdowcem w tak młodym wieku. Meggie nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Zaiste, nie zasługuje. Naprawdę był pan postrachem?
- O, tak - odparł, rozglądając się. - Wciąż jeszcze mogę nim być, całe szczęście. - Przez chwilę błądził wzrokiem dokoła, a w końcu wskazał coś palcem. - Kiedyś była to urocza stara ławeczka. Teraz jest nieźle zapuszczona, prawda?
- Ach, faktycznie, to ławeczka. Okropnie brudna.
- To nie problem - odparł lord Kipper, wyciągnął z kieszeni czystą chusteczkę i wytarł siedzenie. - Proszę, siadaj. Meggie usiadła.
- Boli cię głowa? - spytał.
- Tylko trochę. Czy wie pan, co dzieje się w zamku Pendragon?
- Mów mi Niles. Nie, nie wiem.
- Ktoś próbował mnie zabić. Jestem tu dopiero dwa dni. To przecież zbyt krótko, żeby ktoś mnie aż tak znienawidził, by chcieć od razu roztrzaskać mi głowę. Zastanawiałam się nad tym. Ktoś wiedział, że przyjeżdżam. Najwyraźniej nienawidzi mnie już za samo to, że jestem Meggie Sherbrooke. Czy to w ogóle trzyma się kupy?
- Chcesz powiedzieć - powiedział lord Kipper, spoglądając głęboko w jej niebieskie oczy - że ktoś cię nienawidził, zanim cię poznał?
- Albo może moją rodzinę. Albo ten ktoś zakładał, że będzie ze mną Thomas. Ale go nie było. Bardzo się niepokoję, że tu może chodzić o Thomasa, nie o mnie.
- Słyszałem też, że Madeline chce, byś natychmiast zaszła w ciążę. Najlepiej od jutra. Przebąkiwała nawet coś o wsypaniu ci jakiegoś afrodyzjaku do herbaty. A potem poprosiła, bym ci doradził, jak pobudzić Thomasa, jeśli się zmęczy po jednym czy dwóch razach. Meggie była tak zszokowana, że niemal spadła z ławki.
- Ja... Proszę pana, pan nie może tak do mnie mówić. Afrodyzjak? Na pewno pan zmyśla. Chce pan, żebym się zrobiła czerwona i zaczęła się jąkać.
- Ależ skąd. Wiesz, matka Thomasa zawsze ze wszystkiego mi się zwierzała, prosiła o rady, nawet w sprawach, które nic mnie nie obchodziły. Ta nasza Madeleine jest bardzo uparta.
- Czy ona też była pana kochanką?
- Ależ oczywiście.
Meggie uniosła się powoli. Pulsowało jej w głowie. Dostała lekkich zawrotów. Poranne słońce zniknęło za tumanem jasnoszarych chmur. Zanosiło się na deszcz.
- Meggie, wesprzyj się na mnie. - Lord Kipper natychmiast był przy niej. - Widzę, że źle się czujesz. Jego ramiona już ją obejmowały, przyciągały do siebie. Odskoczyła, padła na kolana i zwymiotowała. Miała pusty żołądek, więc jej ciałem wstrząsały jedynie drgawki. Pragnęła tylko przewrócić się na bok i leżeć tak aż do południa, a może nawet przez cały dzień. Myśl o macosze, wrzucającej afrodyzjak do jej herbaty, wywołała tylko kolejny atak drgawek. Zdawała sobie sprawę, że lord Kipper przytrzymywał jej włosy.
- Przepraszam, ale nie mam kolejnej czystej chusteczki - powiedział. - Pozwól, że zaprowadzę cię do zamku.
Kiedy dotarła do wyjścia z labiryntu, tak zakręciło jej się w głowie, że nie była w stanie ustać na nogach. Drżała na całym ciele i szczękały jej zęby. Usłyszała jeszcze, jak wypowiadał jej imię, a potem była już tylko pustka.
Thomas rozmawiał właśnie z Williamem, kiedy dostrzegł zbliżającego się lorda Kippera z Meggie w ramionach. Natychmiast rzucił się w jego stronę.
- Mówię ci, Thomasie... Już po chwili Thomas trzymał żonę w ramionach.
- Zwymiotowała, a potem upadła - poinformował go lord Kipper. - Połóż ją do łóżka, chłopcze. Zaraz pójdę po doktora Pritcharta.
Kiedy Meggie otworzyła oczy, zobaczyła twarz swojego męża nie dalej niż pięć centymetrów od swojej. Wyglądał na bardzo zmartwionego. Nie, to było coś więcej. Dostrzegła w jego oczach gniew. Uniosła dłoń do jego policzka.
- Thomasie - powiedziała głosem mdłym niczym chudy kleik. - Wszystko ze mną w porządku. Wziął ją za rękę i mocno ścisnął.
- Odpoczywaj, Meggie. Nic nie mów. Do diabła, co się stało?
- Zrobiło mi się tak niedobrze, że niemal wytrzęsło ze mnie wszystkie wnętrzności. Potem lord Kipper pomagał mi iść, ale upadłam. Przepraszam, Thomasie.
- Wkrótce będzie tu doktor Pritchart. Trzymaj się.
- Thomasie, nie chcę umierać. Serce zaczęło mu walić młotem. Nie podobało mu się to wszystko. To było ponad jego siły.
- Nie umrzesz, Meggie, przysięgam.
Zamknęła oczy, czując nagłą falę bólu. Mąż trzymał ją za rękę i mówił jakieś bzdury, dopóki nie zjawił się lekarz.
- Proszę wyjść, wasza lordowska mość - powiedział i Thomas niechętnie opuścił białą komnatę. Usłyszał jakieś głosy dobiegające z salonu. Kiedy zbliżył się do otwartych drzwi, dostrzegł matkę. - Cóż za słabowita smarkula. Jedno lekkie uderzenie w głowę, a ta już histeryzuje.
- Zastanawiam się, czy przypadkiem nie próbowała flirtować z Nilsem - powiedziała ciotka Libby. - Czy szła za nim do labiryntu? Ten głupi chłopak stajenny nie chciał nic powiedzieć, ale lord Kipper widział, że obserwuje młodą hrabinę.
- Przestańcie natychmiast! - zawołał Thomas, wchodząc do komnaty. - Dość tego. Zamilknijcie obie. Matko, uważam, że to ty uderzyłaś Meggie. Teraz musisz mi tylko wyjaśnić dlaczego. Madeleine, blada jak ściana, pomału wstała. Oczy zaszły jej mgłą.
- Nie, Thomasie, nie uderzyłam jej.
- Czy ona umrze?
- Nie, Williamie - odparł, odwracając się na chwilę do przyrodniego brata, który właśnie wszedł do pokoju. - Nie umrze. Po chwili do ciemnej komnaty przyczłapał Barnade.
- Wasza lordowska mość, doktor Pritchart prosi pana na górę. Och, mam nadzieję, że pani się z tego wyliże. Dopiero co ją znalazłem. Jest idealnego rozmiaru, w sam raz do chodzenia mi po plecach. Thomas, choć naprawdę kochał staruszka, w tym momencie miał ochotę go zastrzelić. W kilka sekund był z powrotem w białej komnacie. Meggie siedziała na łóżku, wsparłszy plecy na poduszce, i uśmiechała się do niego. Niemal krzyknął z ulgi.
Doktor Pritchart, widząc, że Jego Lordowska Mość gotowy jest jeszcze rzucić się na swoją młodą żonę, stanął mu na drodze i powiedział:
- Kazałem jej pozostać w łóżku przez cały dzień. Jutro zobaczymy, co z jej głową. Meggie podskoczyła, gdy za oknem uderzył kolejny piorun. Deszcz mocno walił o szyby.
- Już dobrze się czuję, Thomasie. Nie masz się o co bać. Bał się jednak. Po odprowadzeniu lekarza do wyjścia usiadł przy niej i wziął ją w ramiona.
Przycisnął twarz do jej włosów. Pocałował ją w skroń i szepnął do ucha:
- Wystraszyłaś swojego niegodziwego męża nie na żarty. Chyba stanę się teraz bardziej święty od twojego ojca. Będzie pod takim wrażeniem, że aż mnie poprosi, bym wygłosił kazanie w jego kościele. Delikatnie odwróciła głowę i pocałowała go w szyję.
- Chciałabym zobaczyć cię za kazalnicą ojca. Tylko, proszę, nie trać całej swojej niegodziwości, Thomasie. Podoba mi się. Ja też tego już dłużej nie wytrzymam. Nie zostawiaj mnie, proszę. Zamknął oczy, pocałował ją w głowę, a potem w czubek nosa. Czuł miękkość jej ciała pod muślinową suknią.
- Pozwól, że przebiorę cię w koszulę nocną.
Meggie przyglądała się, jak Panna Kitka biegnie do końca długiej kuchni, potem zatrzymuje się nagle, zawraca i biegnie z powrotem.
- To wspaniałe - zawołała Meggie do pani Black pełna podziwu. - To było naprawdę niesamowite.
- Ten przeklęty kot zachowuje się tak, odkąd najmłodszy syn Midlanda, Davey, zabrał dużego kocura, McGuffiego, ze sobą na morze - powiedziała pani Black, mrużąc oczy, by lepiej widzieć śmigającą po kuchni Pannę Kitkę. Meggie zauważyła jednak, że niestety niewiele to jej pomogło. - Kotka biegała potem wszędzie w poszukiwaniu chłopaka, ale bezskutecznie. A teraz chyba po prostu weszło jej to w nawyk.
- A więc zaczęła tak wspaniale biegać, żeby znaleźć Davey!? Hmm. Może właśnie wynalazła pani nową technikę. Pani Black, czy prosiła pani doktora Pritcharta o okulary? - zapytała.
- Tak, milady. Doktor Pritchart próbował wszystkiego. Mówi, że zaćma to jak welon na oczach. Ze będzie się pogrubiać, aż w końcu przestanę widzieć nawet cienie. Nazywa tę chorobę białymi oczami.
- Bardzo mi przykro.
- Szkoda tylko, że nie mogę zobaczyć, jak Panna Kitka gania między dzbankami z mąką i cukrem. Nieraz niemal się o nią potknęłam. Wprowadza pani tyle zmian i wszystkie są tak ekscytujące. Wie pani, że potrafię wyczuć nosem, jak czysty jest teraz Pendragon? To naprawdę wspaniała rzecz. No ale wracając do kota, czemu jest pani tak zainteresowana Panną Kitką i tym, jak biega?
- Czy słyszała pani kiedyś o wyścigach kotów?
- Wyścigi kotów? Cóż za wariacki pomysł - odezwała się kucharka, która właśnie w tym momencie weszła do kuchni.
- Skądże znowu, pani Mullins - odparła Meggie, a jako że żadna z pań nie słyszała o czymś takim, przez następne dziesięć minut opowiadała im w skrócie historię wyścigów kotów, która rozpoczęła się w Mountvale już w zeszłym stuleciu dzięki braciom Harker. Zorganizowali oni pierwszy wyścig i są uznawani za najlepszych trenerów od co najmniej dwudziestu lat. - Tor wyścigowy McCaulty to najsłynniejsze miejsce wyścigów kotów - ciągnęła. - Zawody trwają od kwietnia do października. Obecnym czempionem jest Pan Korek. Pochodzi z naszej hodowli, z wikariatu, i to ja go szkoliłam.
- Naprawdę szkoliła pani kota? - zapytał Barnacle, wchodząc powolnym krokiem do kuchni. Uniósł brwi tak wysoko, że przypominał trochę demona. Oczywiście, demona w męczarniach.
- Tak. I myślę, że Panna Kitka może się świetnie do tego nadawać. Co państwo o tym sądzą? Kot wyścigowy w Pendragonie.
- O tak, to by było coś. - Pani Black uśmiechnęła się promiennie.
- To wariacki pomysł, doprawdy - mruknęła kucharka.
- Nic nie może się równać z widokiem tych lśniących kocich ciał, przelatujących z niesamowitą prędkością - rozmarzyła się Meggie. - Na ten widok krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach.
- Meggie. - Odwróciła się i zobaczyła wchodzącego do kuchni Thomasa. Pod pachą miał jakąś paczkę. - Tu jesteś - powiedział.
Wcale nie wyglądał na zdziwionego. Przez ostatni tydzień, odkąd wypuścił ją z łóżka, biegała po całym zamku i nadzorowała wszystkich i wszystko, co zresztą ogromnie go cieszyło.
- Och, wasza lordowska mość - powiedział Barnade i wykonał coś na kształt półukłonu, któremu towarzyszył cichy jęk i cierpiętniczy grymas twarzy. - Pani Black, to Jego Lordowska Mość. Pani Black, natychmiast podenerwowana, że pan domu zjawił się właśnie w kuchni, dygnęła nisko, strącając przy tym ze stołu filiżankę.
- Nic się nie stało - zawołała Meggie, łapiąc naczynie, zanim zdążyło uderzyć o podłogę, i zwróciła się do męża: - Panna Kitka ma zadatki na kota wyścigowego. Co o tym sądzisz?
Thomas spojrzał na dużą, cętkowaną kotkę, która właśnie siedziała w plamie słońca w samym rogu kuchni i zajmowała się higieną osobistą.
- Przecież jest ogromna.
- Myślę, że to mięśnie. Właśnie widziałam, jak biega. Jest niesamowita, Thomasie. Poza tym, dzięki intensywnemu treningowi zgubi trochę ciała.
- Wyścigi kotów w Pendragonie. Daj mi się nad tym zastanowić, Meggie - rzekł i wręczył jej paczkę. - To od twojej rodziny.
- Coś takiego - zawołała Meggie, przycisnęła pakunek do piersi i niemal wybiegła z kuchni.
- Chciałbym zobaczyć, co jest w środku! - wrzasnął za nią Barnacle. Zaśmiała się tylko i popędziła co sił w nogach do białej komnaty, a Thomas za nią.
- Wyjąłem ją z drewnianej skrzynki, w której została przysłana - poinformował Thomas, stojąc przy ścianie i obserwując jej poczynania z ramionami skrzyżowanymi na piersi. - Dobrze się czujesz, Meggie?
- Wszystko w porządku - odparła, nie podnosząc głowy znad otwieranego pakunku. - Naprawdę, głowa już mnie zupełnie nie boli. O Boże, ojciec musiał wysłać mi to od razu po moim wyjeździe. Cóż to może być? Ale jak on to wysłał? Przecież nie wiedział, dokąd jedziemy, prawda?
- Cóż, wiedział. Oczywiście, że mu powiedziałem. Nie chciałem, żeby on i Mary Rose się martwili. - A mnie nie chciałeś powiedzieć.
- Tak nakazuje tradycja.
Oderwała ostatni kawałek papieru i uniosła pięknie rzeźbionego drewnianego kota. Kropka w kropkę przypominał Pana Korka. Był nawet tego samego rozmiaru. Na dole rzeźbionej figurki umieszczono plakietkę z imionami Pana Korka, jego ojca i matki oraz z datami jego wszystkich zwycięskich wyścigów wyrytymi w drewnie. Meggie przytuliła rzeźbę, a potem wybuchnęła płaczem.
- Meggie! Co się dzieje? To figurka Pana Korka. Bardzo ładna. Po co od razu płakać? O co chodzi?
- Tak bardzo za nim tęsknię. I za Kleopatrą.
Za wszystkim kotami, Thomasie. Potrafią tak cudownie biegać i skakać, miauczeć wniebogłosy albo po prostu usiąść i bez słów dać ci do zrozumienia, że nie mają zamiaru nawet machnąć łapą, bez względu na twoje usilne starania.
- Myślę - powiedział powoli, przyglądając się żonie tańczącej po całej komnacie z drewnianym kotem przyciśniętym do piersi - że może powinniśmy zapoczątkować nową tradycję kocich wyścigów. Czy to twój ojciec wyrzeźbił tę piękną figurkę?
- Nie. Jeremy.
- Rozumiem - odrzekł, choć miał ochotę zawyć.
Czy ten przeklęty drań nie mógł zostawić jej raz na zawsze w spokoju?
Po tym, jak Thomas zszedł na dół na spotkanie z Paddym, Meggie zabrała się dziarsko za odkurzanie Pana Korka, nucąc pod nosem. Nagle zamarła. Co najmniej przez godzinę nie myślała o człowieku, który uderzył ją w głowę. Samo wspomnienie tego faktu sprowadziło nagłą falę bólu.
Podeszła powoli do okna i popatrzyła na wiosnę za szybą. Był pochmurny, chłodny dzień, ale przynajmniej już nie padało. Chwyciła list od ojca i jeszcze raz przebiegła po nim wzrokiem.
Najdroższa córko, Jeremy przysłał mi ten prezent ślubny dla ciebie, gdyż nie wiedział, gdzie będziesz. Załączam jego list.
Nie chciała czytać listu od Jeremy'ego, naprawdę nie chciała, ale teraz, kiedy Thomas wyszedł, a ona została sama, powoli. rozłożyła pojedynczą kartkę.
Najdroższa przyszywana kuzynko Meggie, życzę Tobie i Twojemu mężowi wszystkiego najlepszego. Czekamy z Charlotte na Waszą wizytę. Mam nadzieję, że spodoba Ci się moja wersja Pana Korka. Wyrzeźbienie go zajęło mi trochę czasu, dlatego spóźniłem się z prezentem.
List podpisany był zwykłym Jeremy. Adres zapisał na oddzielnej karteczce. Jeremy i Charlotte. Podeszła do kominka i stała tam przez chwilę, wpatrując się w trzy kawałki drewna i poupychane wokół nich strzępy papieru. Podarła list i wrzuciła do środka. Potem rozpaliła w kominku i patrzyła na płomienie. Usłyszała za sobą krzątającą się Alvy, ale nie ruszyła się z miejsca.
- Doktor Pritchart czeka na panią, milady. Zmarszczyła czoło, z początku nie rozumiejąc, po co miałby przychodzić do Pendragonu. Ach, jej głowa.
- Zaraz przyjdę do salonu. Proszę, powiadom Barnacle'a.
Dziesięć minut później Meggie, z Thomasem u boku, powitała doktora Pritcharta, który popijał właśnie herbatę i intensywnie drapał się za uchem.
- Ma pan wysypkę na uchu, doktorze - powiedziała Meggie, podchodząc do niego. - Czy wszystko w porządku? Przerwał, uniósł wzrok i przyglądał się jej przez dłuższy czas bez słowa.
- Ujdzie - powiedział w końcu, odstawił filiżankę na spodek i ukłonił się lekko. Potem zwrócił się do Thomasa: - Jeśli się jej pogorszy, proszę natychmiast po mnie posłać. Do widzenia państwu. Wysypka dopada mnie dwa razy do roku, raz właśnie o tej porze, w kwietniu. To nic takiego - rzekł i już go nie było.
- Cóż - stwierdziła Meggie - ciekawe, ile sobie policzy za tę wizytę.
- Uważa, że już z tobą dobrze. To mi wystarczy. Istotnie, miał tę wysypkę dwa razy do roku, odkąd pamiętam. Pocałował ją. Meggie ochoczo odwzajemniła pocałunek.
- To jest znacznie milsze od tych potworności, które robiłeś mi podczas nocy poślubnej - wymamrotała. Potem odsunęła się i spojrzała mu w oczy. - Wiem, że nie chcesz o tym mówić.
- Nie - szepnął jej do ucha i pogłaskał delikatnie po policzku.
Kiedy jego dłonie znalazły się na jej biodrach, od strony drzwi rozległo się głośne chrząknięcie. Thomas uniósł głowę.
- Cholera. Odwrócił się i ujrzał w drzwiach swoją matkę. Nie wyglądała na zadowoloną.
- Tak, matko?
- Lord Kipper postanowił zabrać Libby na przejażdżkę swoją dwukółką. Powiedział, że ma jej do pokazania pewne urocze miejsce i że na pewno jej się to spodoba, zwłaszcza że już nie pada. Wyznał jej, jak bardzo ją podziwia. Uświadomiłam jej, że kłamie i że nie podobają mu się tak pulchne kobiety jak ona. Zabierze ją w jakieś ustronne miejsce i zrobi to z nią na kocu tylko dlatego, że obecnie nie ma do dyspozycji nikogo innego, nikogo szczuplejszego. Powiedziałam, że jest dla niego tylko szybką okazją, przecież nie może tego nie widzieć. Ona natomiast, w podziękowaniu, wyzwała mnie od najgorszych i wybiegła z zamku. To niewybaczalne. Myślę o wyrzuceniu jej stąd. Niech idzie mieszkać gdzie indziej. Thomas przez chwilę wpatrywał się w matkę w osłupieniu, a potem się roześmiał. Meggie, oczarowana sprawozdaniem, zapytała:
- Jak panią nazwała?
- Miała czelność nazwać mnie kostyczną, starą dziwką. Możecie to sobie wyobrazić?
- Szczerze mówiąc, to nie - odparła Meggie.
- Wyobraźcie sobie tylko, ja dziwką? Nigdy nie spałam z żadnym mężczyzną oprócz twojego ojca i lorda Kippera, ale która nie poszłaby z nim do łóżka, gdyby miała okazję? Był piękny dwadzieścia lat temu i jest piękny po dziś dzień, a jaki utalentowany. Mogę się założyć, że ta twoja żoneczka zaciągnęłaby go do swojej sypialni, gdyby tylko skinął na nią palcem.
- Nilsowi życie zbyt miłe, żeby tego próbować, matko.
- Zastrzeliłbyś go, gdyby twoja żona cię z nim zdradziła?
- Bez chwili wahania.
- A jaka, jeśli mogę zapytać, byłaby kara dla niej?
- Jako że to nigdy się nie stanie, nie ma potrzeby się nad tym zastanawiać, prawda?
- Widziałam, jak ona na niego patrzy, Thomasie. Zupełnie jak Panna Kitka na tego okonia, którego kucharka przyrządziła na kolację.
Thomas uśmiechnął się tylko, ale dostrzegła w jego oczach coś mrocznego, coś, czego nie potrafiła odczytać. Zmarszczyła brwi.
- Nie podejrzewałam, że Libby może znać takie słowo jak „kostyczny” - powiedział Thomas.
- Ja też nie - odparła matka. - „Kostyczny” Przyszłam to właśnie sprawdzić w tym słowniku, który leży na twoim biurku. Mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam i pisze się tak samo, jak się mówi. Cóż za pożytek ze słownika, powiadam, jeśli od początku nie wiesz, jak się dany wyraz pisze? Odsuńcie się.
Thomas wziął Meggie za rękę i wyprowadził z pokoju. Byli już kilkanaście kroków od drzwi, gdy usłyszeli wrzask Madeleine.
- Szybciej, uciekajmy - ponaglił Thomas.
- Dziękuję, Thomasie. Odwrócił się do niej i uśmiechnął.
- Za co? Za wyciągnięcie cię z pokoju, zanim sprawdziła, co znaczy „kostyczny”?
- Za powiedzenie matce, że nigdy bym cię nie zdradziła.
- Tak - powiedział powoli, odwracając wzrok w stronę okna z widokiem na Morze Irlandzkie. - Tak właśnie powiedziałem, prawda?
* * *
Tej nocy nadciągnęła burza, deszcz uderzał z impetem o szyby, za oknem panowała całkowita ciemność.
- O Boże, Meggie - wyszeptał, czując napięcie w każdym mięśniu swojego ciała i największym wysiłkiem woli zdołał wyjść z niej, zanim było za późno. - Thomasie, co się stało?
- Nie byłaś ze mną - wysapał i dotknął ustami jej ust.
Kiedy krzyknęła pod sufit, wszedł w nią znowu, ostro i głęboko. Głębiej i ostrzej, niż powinien, ale nie mógł się powstrzymać.
Jakiś czas później Thomas leżał już spokojnie na plecach, czując ciepły oddech żony na swojej nagiej piersi. Nagle poczuł, że rzuca się gwałtownie i objął ją mocniej ramieniem.
- Meggie - szepnął jej do ucha, całując delikatnie. - To tylko zły sen. Obudź się. Jęknęła cicho, przytulając się do niego mocniej.
Jej gorący, szybki oddech palił mu skórę. Działo się coś złego. Wciągnęła ze świstem powietrze i zaczęła drżeć. Thomas potrząsnął nią, by ją obudzić, lecz jęknęła: „Jeremy, nie, nie. Do diabła, nie. Jeremy”. Nie trząsł nią więcej. Nie robił nic przez dłuższy czas, pozwalając jej miotać się i jęczeć gardłowo. Kiedy w końcu znów się uspokoiła, kiedy już od pięciu minut nie wypowiadała ponownie jego imienia, uwolnił się z jej uścisku i zsunął z łóżka. stanął nad nią. Nie widział jej dobrze w ciemności. Ściana deszczu skutecznie zatrzymywała wszelkie światło nocy. Ale wtedy znów to powiedziała. W głowie wciąż odbijał mu się echem jej głos, powtarzający znienawidzone imię: Jeremy, Jeremy.
Żałował, że nie ma łajdaka tu i teraz. Wydusiłby z niego całe życie, nie zawahałby się ani na chwilę. Wypowiedziała jego imię, niech ją szlag. A potem powtórzyła je jeszcze wiele razy. Zupełnie jak wtedy, gdy mówiła o Jeremym ojcu, zaledwie dwie godziny po swoim ślubie.
Było tak, jak powiedział matce - Meggie nigdy by go nie zdradziła. Nie miał, co do tego wątpliwości. Nigdy nie poszłaby z innym mężczyzną i nie złamałaby małżeńskiej przysięgi.
Niestety, nie miał też najmniej szych wątpliwości co do tego, że już to zrobiła - zdradziła go w umyśle i w sercu, a zdrada serca wydawała mu się znacznie gorsza niż zdrada fizyczna.
Poślubiła go, choć go nie kochała. Wybaczył jej, wiedząc, że go lubi, być może nawet podziwia, i wiedząc, że sprawi, iż go pokocha i zapragnie tak, jak on pragnął jej od momentu, kiedy ją ujrzał po raz pierwszy. Bezsprzecznie lubiła z nim się kochać. Pozwolił sobie wpaść w samouwielbienie, poczuł się pewniej, zdołał niemal wymazać z umysłu przykre wizje przeszłości. Aż do dziś. Śniła o tym sukinsynu. To było ponad jego siły.
Nie zostawił jej, choć bardzo tego chciał. Nie mógł. Gdzieś za oknem krążył jakiś szaleniec, który chciał jej śmierci. Nie mógł zostawić jej samej.
Pragnął tego jednak. Pragnął pogrążyć się w rozpaczy, pławić się w niej w samotności. Nie chciał słyszeć tuż obok jej oddechu, czuć jej ciała, wiedział bowiem, że zaraz zrobi się twardy. Ona zaś pewnie znów będzie śniła o tym łajdaku.
Wtedy ogarnęło go coś dziwnego, coś bezwzględnego i złego i natychmiast to rozpoznał. To była obezwładniająca wściekłość, taka sama, jaką czuł podczas ich nocy poślubnej.
Nie pozwoli tej wściekłości znów przejąć kontroli nad swoim ciałem. Wiedział, że potrafi nad sobą panować. Nie skrzywdzi jej brutalnie jak tamtej nocy. Pragnął jednak ją ukarać, zranić w ten sam sposób, w jaki ona zraniła jego. Wziął z łóżka koc, postawił fotel przy oknie i spojrzał na blady świt przebijający się przez deszcz.
Pendragon
Dwa tygodnie później
William klęczał, próbując poklepać Pannę Kitkę po łebku. Kotka prychnęła i próbowała go ugryźć. - No już dobrze, grzeczna kicia - powiedział i ponownie wyciągnął rękę.
Meggie spojrzała na niego z pogardą.
- To kot wyścigowy, a nie jakieś leniwe stworzenie, które tylko by siedziało na kolanach i podjadało łakocie, Williamie. Uważaj, bo jeszcze ci odgryzie kawałek palca. Co ty tu w ogóle robisz? Jestem zajęta.
Podniósł się i otrzepał dłonie o jasnobrązowe spodnie.
- Nie lubisz mnie, Meggie.
- Nie - odparła wprost, nawet na niego nie spojrzawszy.
Szczotkowała właśnie kotkę, w nagrodę za wspaniały skok. Tym razem uniosła się w powietrze na ponad dwie sekundy i pokonała niewiarygodny dystans ponad stu dwudziestu centymetrów.
- Czemu? Co ja ci takiego zrobiłem?
- Dlaczego nie wracasz do Oksfordu, Williamie? - odparła. - Może porządna dawka nauki trochę by ci pomogła.
- Cóż, nie mogę wrócić. Widzisz, nie powiedziałem Thomasowi całej prawdy. Odesłano mnie, ale tylko na ten trymestr. Wrócę do szkoły. To kwestia czasu.
- Dlaczego cię odesłano?
Zaczerwienił się, spuścił wzrok i próbował pogłaskać Oskara DeGrasse, jednego z kocurów łownych lorda Kippera, długiego, szczupłego, krótkowłosego i czarnego niczym bezksiężycowa noc, z nadgryzionym lewym uchem. Oskar nadstawił grzbiet i zamruczał. Meggie nie żywiła co do niego zbytnich nadziei.
Prawdziwe koty wyścigowe miały we krwi porządną dawkę arogancji oraz poczucie własnej wartości, wyrażające się złośliwym prychaniem. Biada jakiemukolwiek kotu, który próbowałby podważyć ich wielkość. Były twarde i lekceważące. Oskar natomiast upominał się o pieszczoty. To nie był dobry znak. Kiedy zapytała lorda Kippera, czemu akurat DeGrasse, wyznał jej wprost, że tak nazywała się jego dawna kochanka, istna kocica. Uwielbiała łowić ofiary i pożerać je. Kiedy Meggie zapytała, co ma na myśli, zaśmiał się tylko i delikatnie dotknął palcem jej ust.
- Zawoalowana aluzja do czegoś, o czym sama już powinnaś wiedzieć.
Odskoczyła. Był niebezpiecznym mężczyzną. To głupota z jej strony przebywać z nim sam na sam. Niestety, był on równocześnie jednym z jej wiernych strażników i zawsze trzymał się blisko, kiedy przychodził z wizytą. Zbyt blisko, jak na jej gust.
Meggie westchnęła. Chciała, żeby William już sobie poszedł. Wolała Thomasa. Pragnęła jego uśmiechu, jego pocałunków. Chciała, by jej wyznał, czemu tak nagle się od niej odsunął.
Zastanawiała się, gdzie może teraz być. W ciągu dnia zawsze towarzyszył jej William. Oczywiście, Thomas spał z nią co noc w jednym łóżku.
Nie dotknął jej od dwóch tygodni. Tylko raz próbowała zainicjować fizyczne zbliżenie, ale odepchnął ją i powiedział: „Jestem zmęczony, Meggie. Poza tym, nie mam ochoty. Idź spać”.
To było gorsze niż policzek. Miała ochotę krzyczeć, może nawet wykrzyczeć mu całą złość prosto w twarz, ale w końcu wyszeptała tylko:
- Co się dzieje, Thomasie? Nie rozumiem.
- Nie chcę o tym mówić - padła jego ulubiona odpowiedź. - Idź spać.
Od tamtej pory nawet go nie dotknęła. Wkrótce stał się dla niej zwykłym nieznajomym, który przebywa z nią w nocy, by ją chronić. Przynajmniej nie chciał jej śmierci. Ale dlaczego nie chciał jej też jako żony? A teraz William kręcił się wokół niej i wiedziała, że to Thomas podesłał go jako kolejnego strażnika.
- Dlaczego cię odesłano, Williamie? - powtórzyła, jednocześnie myśląc o Ezrze, dużym, szybkim, szarym kocie z białym pyszczkiem, z Horton Manor.
Żona dziedzica z Horton mówiła, że mknie szybciej i pewniej niż strzała. Jedyne talenty Ezry, jakie dostrzegła Meggie, kiedy Thomas zabrał ją tam z wizytą, to tarzanie się po podłodze z dziećmi gospodarza. Stwierdziła wtedy, że musi zorganizować po prostu jakieś zawody, żeby sprawdzić, ilu okolicznych mieszkańców jest zainteresowanych wyścigami.
William wciąż drapał Oskara, który leżał teraz brzuchem do góry z wszystkimi czterema łapami sterczącymi w powietrzu.
- Co za wstyd - zmarszczyła się Meggie, patrząc na kota. - Ten kot nie ma za grosz poczucia własnej wartości. A więc, dlaczego cię odesłano? William odchrząknął zmieszany, kiedy zobaczył jej uniesioną brew.
- E... Zrobiłem dziecko jednej z okolicznych dziewcząt... Chyba, bo tak naprawdę to nigdy nie wiadomo, i jej ojciec chciał mnie zabić.
- I nic w tym dziwnego, jak dla mnie. Czy była ładniejsza od Melissy Winters?
Williamowi opadła szczęka. Próbował coś powiedzieć, ale w końcu jego usta zatrzasnęły się szybciej niż muszla małża.
- Jesteś godny pogardy, Williamie - powiedziała Meggie, tak wściekła na swojego szwagra, że gdyby nie groził za to stryczek, z radością wysłałaby go na tamten świat. - Powinni cię byli udusić zaraz po urodzeniu. To oszczędziłoby wielu osobom problemów, szczególnie kobietom.
- Ale to nie była moja wina - bronił się William.
Meggie potrafiła rozpoznać, kiedy ktoś się nad sobą użala. W końcu posiadanie czterech braci czegoś ją nauczyło. Ogarnęła ją taka wściekłość, że zerwała się na równe nogi z pięściami przygotowanymi do ciosu. Chciała się z nim bić, trzasnąć go z całej siły w szczękę.
- Dziewczyny związują cię, Williamie i same zdzierają z siebie ubranie?
Wyglądał na zszokowanego, że ona, córka pastora, może wyrażać się tak obcesowo. W końcu wzruszył ramionami i powiedział:
- Cóż, nie, tylko że to takie dziewczyny, które idą do łóżka ze wszystkimi, ale to mnie zawsze muszą na tym złapać. To nie moja wina. Ale ty nie lubiłaś mnie od samego początku, nawet zanim mnie poznałaś, Meggie. Dlaczego?
- Melissa Winters, idioto. Wiem, jak zrzuciłeś za to winę na Thomasa. Jesteś pożałowania godnym, pozbawionym honoru kretynem, Williamie. - Ale to Thomas zrobił jej dziecko - powiedział William. - Ja byłem wtedy w Glasgow u ciotki Augusty.
Meggie nie wytrzymała. Zdzieliła go pięścią prosto w szczękę. William zatoczył się do tyłu, a jego ręce młócące powietrze niemal pozbawiły życia biednego Oskara DeGrasse. Oskar miauknął żałośnie, podskoczył gwałtownie najpierw pionowo do góry, a potem do tyłu - wyczyn, którego Meggie nie mogła nie podziwiać. Williamowi zaś nie udało się złapać równowagi i runął plecami na ziemię. Nie ruszał się, wpatrywał się w nią tylko tępo, próbując złapać oddech.
- Thomas jest honorowy - wycedziła przez mocno zaciśnięte zęby. - Jeszcze raz powiesz coś takiego, a znów powalę cię na ziemię i skopię ci wszystkie żebra. William zakwilił pod nosem i nawet się nie poruszył.
- Dziękuję.
Meggie odwróciła się na pięcie i zobaczyła swojego męża, stojącego w drzwiach do tej dużej, prawie nieumeblowanej komnaty. Skrzyżował ręce na piersi w jednej ze swoich ulubionych pozycji. Ironiczność jego „dziękuję” uderzyła ją boleśnie: Zadarła wysoko podbródek.
- Można o tobie powiedzieć wiele, ale na pewno nie, że brak ci honoru.
- To prawda - odparł. Podszedł do Williama i wyciągnął do niego rękę.
- Och, na litość boską - powiedziała. - Williamie, bądź mężczyzną. Przecież on cię nie zabije. Jest pod tym względem bardziej cywilizowany ode mnie.
- On nie, ale ty możesz.
- To prawda. Idź sobie. Próbuję wyszkolić te koty. William otrzepał się, spojrzał niepewnie na brata i po chwili już go nie było.
- Stanęłaś w mojej obronie - stwierdził Thomas.
- A czego się spodziewałeś? Myślałeś, że powiem twojemu tępemu przyrodniemu bratu, że ignorujesz swoją dopiero co poślubioną żonę, że traktujesz ją tak, jakby sama jej obecność śmiertelnie cię nudziła, a więc może o tobie mówić, co mu się żywnie podoba?
- Nie, to nie w twoim stylu.
- Czy istnieje możliwość, że to jakiś inny mężczyzna jest ojcem dziecka Melissy? - Nie.
- William powiedział, że był wtedy w Glasgow u ciotki Augusty.
- Bo był. Odesłałem go tam po tym, jak sprałem go niemal do nieprzytomności.
- Bardzo dobrze. - Meggie wytarła dłonie o spódnicę i zerknęła na Oskara, który spał teraz w rogu zwinięty w kłębek. - Nie bardzo przypomina czempiona, prawda?
- Niles twierdzi, że jest szybki.
- Czy widziałeś ten jego skok do tyłu?
- Nie zwróciłem uwagi.
- Co się z tobą dzieje, Thomasie?
- Przyszedłem zabrać cię na herbatę, Meggie. Moja matka, Libby i lord Kipper czekają w salonie. Kucharka podała już herbatę i ciasto. Tylko ciebie brakuje.
- I Williama.
- Z pewnością Barnacle go sprowadzi.
- Rozumiem. No dobrze - powiedziała Meggie, a potem zerknęła w stronę drzwi i dostrzegła wykrzywiającego się do nich Barnacle'a, na którego twarzy malowało się potworne cierpienie. Spojrzała na niego i uniosła brew.
- Miałeś odszukać Williama.
- Odszukam go, odszukam, bez obaw. Ale to jest ważniejsze. Trzeba robić wszystko we właściwej kolejności, a Jego Lordowska Mość, to znaczy nasz pan hrabia, milady, stoi na pierwszym miejscu w hierarchii. Polecił mi powiedzieć pani, że życzy sobie jak najszybciej widzieć panią w biurze. Widzę właśnie, że mówił już to pani osobiście, a teraz ja też to pani powtarzam, ale to nie szkodzi. Powiedzieć dwa razy jest lepiej, niż ryzykować możliwość niepowiedzenia wcale.
- To bardzo mądre, co mówisz, Barnacle - rzekł Thomas.
Barnacle uśmiechnął się do niego promiennie, zanim zdążył przypomnieć sobie o potwornym grymasie, który już po chwili wykrzywił mu twarz. Meggie odpowiedziała staruszkowi uśmiechem i delikatnym klepnięciem po plecach.
- Tak, powiedział mi osobiście, Barnacle, a teraz ty również. Jestem pewna, że teraz to już na pewno nie zapomnę. Dziękuję. - Kiedy Barnacle pokuśtykał w swoją stronę, jęcząc przy każdym sztywnym kroku.
Meggie znów zwróciła się do męża: - Mówiłeś o herbacie w salonie. Barnacle powiedział, że chciałeś mnie widzieć w biurze. O co tu chodzi, Thomasie?
- Chciałem cię tylko poinformować, że nadeszła kolejna paczka od twojej rodziny. - Urwał na chwilę, przyjrzał się wnikliwie swoim paznokciom i powiedział swobodnie: - Może to kolejny prezent od tego twojego przyszywanego kuzyna.
- Od Jeremy'ego? Kolejny prezent? Szczerze wątpię.
Zamilkła nagle. Wyczuła coś dziwnego w jego głosie, kiedy to powiedział, coś, czego do końca nie potrafiła zdefiniować.
- Najpierw herbata czy paczka, mój panie?
- To zależy, jak bardzo jesteś podekscytowana otrzymaniem kolejnej paczki od twojego przyszywanego Jeremy'ego.
Tym razem prawda uderzyła ją prosto w twarz.
Jeremy, był zazdrosny o Jeremy'ego. Czyżby coś wiedział? Nie, na pewno ani ojciec, ani Mary Rose niczego by mu nie powiedzieli. Wielkie nieba, przecież sama Mary Rose nie wiedziała. Pokręciła głową. On nie może wiedzieć, po prostu nie może. A więc co tu się dzieje?
- Nazywa się Jeremy Stanton - Greville - odparła. - Poznałeś go na naszym ślubie. Jest o pięć lat starszy od ciebie, żonaty, a jego żona spodziewa się dziecka. Ten prezent może być równie dobrze od niego, jak i od któregokolwiek z moich pozostałych kuzynów, ciotek bądź wujów.
- Rozumiem - powiedział, a ona miała ochotę przyłożyć mu za ten jego sarkastyczny ton.
- Muszę teraz iść, doprowadzić się do porządku przed pokazaniem się twojej kochanej matce. Paczkę sprawdzę potem.
- Tylko bądź ostrożna, Meggie. Masz pięć minut, nie więcej. Bo kogoś po ciebie poślę.
- Wątpię, żeby ktoś próbował mnie ogłuszyć w drodze do sypialni.
- Pięć minut.
Przytaknęła skinieniem głowy i wyszła z pokoju.
Jakim cudem jej mąż może być zazdrosny o Jeremy'ego? To nie trzymało się kupy. A jednak jego głos zmienił się, kiedy wspomniał to imię. Westchnęła. Choć zastanawiała się nad tym wielokrotnie, nie wiedziała, nie miała zielonego pojęcia, co mogło tak go od niej odsunąć. Jedyne, co teraz przychodziło jej do głowy, to ta drewniana figurka Pana Korka, którą przysłał jej Jeremy. Czy właśnie to tak go zdenerwowało? Ale to przecież jakiś absurd. Była tak pogrążona w myślach, że niemal wpadła na korytarzu na swoją teściową.
- Uważaj jak chodzisz, moja panno!
- Co? Och, bardzo przepraszam, proszę pani, niemal zwaliłam panią z nóg. Oczywiście, inna sprawa, gdybym zrobiła to specjalnie, ale, naprawdę, to nie było moją intencją.
- Zdecydowanie za bardzo się wymądrzasz. Popatrz tylko w górę na ten okropny żyrandol i na ten prosty sznur, na którym się trzyma. Moi przodkowie przewróciliby się w grobie.
- Pani przodkowie nie mają nic wspólnego z tym miejscem. Zamek należał do Kavanaghów, pamięta pani?
- Nikczemny ród, ci Kavanaghowie - odparła Madeleine, wpatrując się w sznur. - Tak nikczemny, że nie zasługuje, by mieć tu przodków. Nieważne. No dobrze, a co do ciebie, moja panno...
- Jestem milady.
- Ha - obruszyła się teściowa. - Mogę powiedzieć, że mój ukochany syn już ma cię dosyć. Trzyma się z daleka od ciebie, innymi słowy, unika cię po prostu, wszyscy to zauważyli. Nie zajęło mu to dużo czasu, prawda? Najwyraźniej jesteś wyjątkowo nudna, już go nie pociągasz, i ogromnie żałuje tego ślubu z tobą. Cóż, przynajmniej ma z tego pokaźny posag. Czy jesteś już w ciąży?
- Proszę zapytać swojego syna - odparła Meggie i niemal nie zwaliła teściowej z nóg, tym razem specjalnie. Zdołała jednak się pohamować i nabrała głęboko powietrza przesiąkniętego cudowną wonią wosku cytrynowego, który pokrywał teraz każdy mebel i zbroję w zamku. W żadnym rogu nie było już ani jednej pajęczyny. Wszystko lśniło czystością. Choć pani Black nie mogła zajrzeć do żadnego kąta i zobaczyć tej czystości na własne oczy, twierdziła, że zawsze doskonale słyszała, jak pająki przędą wszędzie swoje sieci, a teraz wreszcie wszystko ucichło. Po tym przypadkowym spotkaniu z macochą Meggie udała się lekkim krokiem w stronę swojej sypialni. Szła wyprostowana, z uśmiechem na ustach, dopóki znów nie pomyślała o Thomasie i nie zdała sobie sprawy, że Madeleine ma rację. Znudziła go. Męczyła go jej obecność. Ale dlaczego? Co się stało? Przecież to nie może mieć nic wspólnego z Jeremym.
Nie jestem nudna - pomyślała, wyciągnęła ledwie zakwitłą różę z jednego z wypolerowanych na błysk wazonów i zgniotła ją w dłoni. - Trenuję najlepsze koty wyścigowe. Jak mogłabym być nudna?
- Udowodnię ci, że trenuję koty wyścigowe lepiej od ciebie! - usłyszała za sobą głos teściowej. Meggie nawet nie przystanęła. Na ułamek sekundy jednak na jej twarzy zagościł uśmiech. A więc Madeleine nigdy się nie poddaje.
* * *
W paczce z domu znalazła obraz przedstawiający jej rodzinę. Nie zdawała sobie sprawy, że płacze, dopóki nie usłyszała zimnego głosu Thomasa.
- To całkiem niezły obraz. Uważam jednak, że włosy Mary Rose nie są aż tak rude, jak w interpretacji malarza. Poza tym Max ma ostrzejszą brodę. Co zaś do Leo, wygląda tak, jakby miał zaraz przeskoczyć przez ogrodzenie i pognać na pola. Ogólnie malowidło jest świetne. Przestań już beczeć. Meggie pociągnęła nosem, postawiła obraz na stole, opierając go o ścianę, a potem odeszła kilka kroków i zaczęła mu się przyglądać.
- Jest wspaniały. Ojciec wiedział, że będę okropnie tęsknić za domem. To najlepszy ojciec na świecie. Thomas nie skomentował tego.
- Może zniesiemy go na dół i pokażemy wszystkim? Szkoda, że nie ma na nim twojego wuja hrabiego. Matka z pewnością doceniłaby cię bardziej, gdyby jej przypomnieć o twoich wysoko postawionych krewnych. Zapomniałem jej powiedzieć, że twoja ciotka jest córką księcia. Hmm. Może jeszcze możesz ją wykorzystać.
- Twoja matka wciąż mówi do mnie „moja panno”. Już dwa razy zwróciłam jej uwagę, i wcale nie tak znowu złośliwie. Ale ona chyba nigdy nie przestanie.
- Pewnie nie - zgodził się Thomas. - Chodźmy. Zaniósł obraz do salonu, ustawił na gzymsie kominka i cofnął się.
- Ojej, Meggie, twój ojciec jest świetnie zbudowany - powiedziała Libby. - Czy naprawdę ma we włosach takie srebrne pasma po bokach?
- Chyba tak.
- Ona jest za młoda, żeby być twoją matką - stwierdził lord Kipper, utkwiwszy wzrok w Mary Rose. - Wspaniała figura. To bardzo ciekawe, jak delikatnie pochyla się w stronę twojego ojca. Można to wyczuć, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że siedzi prosto.
- Jej nie uwiedziesz - stwierdziła Madeleine.
- Czy chciałabyś się o to założyć, moja droga? - uśmiechnął się do niej lord Kipper.
- Mary Rose to macocha Meggie. Jest Szkotką - poinformował Thomas, odwrócił wzrok od obrazu i spojrzał na żonę. - Czy byłabyś tak uprzejma i nalała nam wszystkim herbaty?
Tak też zrobiła. Znała już preferencje każdego z zebranych, więc obsłużyła wszystkich jak należy. Kucharka przyrządziła dziś dla niej naprawdę wyśmienite babeczki. Poza tym, poza przepysznymi śniadaniami, kucharka robiła teraz całkiem znośne obiady. Śpiewała jednak wyłącznie, kiedy serwowała bułeczki orzechowe co rano na śniadanie. Kolacja natomiast wciąż pozostawiała wiele do życzenia. Meggie wiedziała, że kucharka potrzebuje piosenki i ogarnęło ją poczucie winy, że w ogóle o tym nie pomyślała.
- Wkrótce Mary Rose przyśle mi trochę więcej przepisów - powiedziała bardziej do siebie niż do Thomasa.
- Kucharka i tak wszystko spartaczy - oznajmił William, wchodząc do salonu. - Wystarczy dać jej kawałek wołowiny, a skutecznie zamieni go w podeszwę. To rzekłszy, spojrzał na Meggie nieufnie. Meggie zmarszczyła czoło i zaczęła przekładać babeczki na talerzu.
- Och, przestań już robić minę zbitego psa, Williamie. Chcesz trochę herbaty?
Skinął potakująco głową, szybko przekradł się na drugi koniec salonu i skrył za oparcie bardzo starego fotela, który Meggie planowała wymienić, jak tylko...
Zmarszczyła czoło i spojrzała w filiżankę. Musiała pojechać do Dublina do sklepu meblowego Gibbsa. Ciekawe, jak na to zareaguje jej trzytygodniowy mąż, kiedy go o to poprosi.
- Niech zgadnę, to twój ojciec. Pastor.
- Zgadza się. Narobiłeś sporo bałaganu, Williamie, i to właśnie on po tobie posprzątał. Razem z twoim bratem.
- O co tu chodzi? - zapytała Libby. - Co zrobiłeś tym razem, kochanie?
- Matko, nie zrobiłem nic złego, odkąd jestem w domu. Lordzie Kipperze, obiecał mi pan pokazać swojego nowego psa myśliwskiego. Bardzo chciałbym go zobaczyć.
- Zważywszy na fakt, że twoja matka odkupiła go ode mnie na twoje urodziny, wkrótce go zobaczysz. - Nowego psa myśliwskiego, matko?
Kiedy Libby potwierdziła jego słowa skinieniem głowy, William entuzjastycznie rzucił się matce w objęcia, prawie wbijając ją w kanapę.
- Dobry z ciebie chłopak, Williamie - powiedziała, całując go w policzek. - Zawsze taki byłeś. Meggie tak długo wstrzymywała powietrze, by niczego nie powiedzieć, że niemal zsiniała z braku tlenu.
* * *
Tego samego dnia, tuż przed północą, kiedy Thomas wreszcie wszedł po cichu do białej komnaty, Meggie wymamrotała gdzieś spod kołdry:
- Thomasie, musimy jechać do Dublina po meble. Podskoczył przestraszony. Ku jej radości, po trzykrotnym przemierzeniu pokoju skinął głową.
- No dobrze. W Dublinie pewnie i tak będziesz bezpieczniejsza niż tutaj. Zrób listę zakupów i wyjedziemy, kiedy będziesz gotowa.
- Może położysz się obok mnie i przedyskutujemy sprawę, leżąc?
- Przyjrzał się żonie podejrzliwie. Siedziała teraz i zauważył, że dziś nie miała na sobie jednej ze swych prostych białych koszul. Ubrana była w coś, co wyglądało znacznie mniej niewinnie, miało kolor dojrzałej brzoskwini i tak idealnie przylegało do ciała, że dokładnie widział kształt jej piersi. Stwardniał boleśnie. Zanim dotarł do łóżka, był już twardszy niż cybuch fajki lorda Kippera. Zatrzymał się nagle. - Nie.
- Co nie?
- Pragnę cię, Meggie. Sama możesz to dostrzec. Nie jestem w stanie tego przed tobą ukryć.
- Jestem twoją żoną. Ja też cię pragnę. Proszę, Thomasie, jeśli nie chcesz mi powiedzieć, co cię dręczy, czy nie możesz przynajmniej przyjść tu i kochać się ze mną? Czuł, jak jego ciałem wstrząsają dreszcze. Zaczęły się od palców u stóp i pomału pięły się ku górze.
- Próbujesz mnie uwieść - powiedział powoli, teraz drżąc już po kolana.
- Cóż, zgadza się - uśmiechnęła się do niego.
- Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, to pozwól mi przynajmniej cieszyć się tobą w inny sposób. Rozpuściła włosy i gęste pukle opadły jej teraz na plecy i prawe ramię, owijając się delikatnie wokół piersi. Przełknął głośno ślinę.
- Jeśli mężczyzna nie ma własnej dumy, nie ma niczego.
- Dumy? O czym ty w ogóle mówisz?
- Mówię o Jeremym, tym twoim cholernym przyszywanym kuzynie! - prawie wykrzyczał jej to w twarz, gdyż jątrzyło się w nim tak długo, tak długo zżerało go od środka, że musiał wreszcie wszystko z siebie wyrzucić.
- Jakbyś nie wiedziała, że to o niego chodzi! Zdradziłaś mnie w sercu, Meggie. Wyszłaś za mnie, choć to jego kochałaś. I wciąż kochasz tego łajdaka, choć jest żonaty i spodziewają się dziecka. Wyszłaś za mnie, bo nie mogłaś mieć jego, więc było ci wszystko jedno. Wiedziałem, że mnie nie kochasz, ale myślałem, że uda mi się to zmienić. Jakże się pomyliłem. Byłem zwykłym głupcem, który gotowy był ofiarować ci cały świat. Czy zawahałaś się choć przez chwilę? Czy miałaś choć niewielkie poczucie winy, kiedy zgodziłaś się zostać moją żoną? Zresztą nawet jeśli tak było, i tak niewiele to zmienia, Meggie. Naprawdę niewiele.
- Kochałam go od trzynastego roku życia - wyznała Meggie tępym, słabym głosem.
- Dlaczego za mnie wyszłaś, do jasnej cholery, skoro kochałaś innego?
- Bardzo cię lubiłam, Thomasie. Podobałeś mi się, rozśmieszałeś mnie, a co więcej, ja też cię rozśmieszałam. Miałam do ciebie ogromny szacunek. Podziwiałam cię i wiedziałam, że jesteś człowiekiem honoru. Chciałam za ciebie wyjść.
- Kochałaś innego mężczyznę. Przytaknęła.
- Ty też mnie nie kochałeś.
- Skąd wiesz? - Przeciął powietrze dłonią.
- Zresztą to nieważne. Ja przynajmniej nie nosiłem w sercu innej kobiety, Meggie. Może brzmi to banalnie, ale tak się chyba mówi, prawda? Nie kierowały mną fałszywe pobudki, kiedy się z tobą żeniłem. Zaschło jej w ustach.
- Mogę się zapytać, skąd wiesz o Jeremym?
- Ależ proszę bardzo, powiem ci. Byliśmy dopiero z godzinę po ślubie, kiedy przypadkiem usłyszałem twoją rozmowę z ojcem o tym, jaki to Jeremy jest szlachetny, jak go podziwiasz, jak kochałabyś go do końca życia, gdyby tylko nie poznał Charlotte, Meggie zacisnęła powieki, przypominając sobie każde słowo.
- Tak dokładnie to zapamiętałeś. Przepraszam, Thomasie. Widzisz, ojciec bardzo się o mnie martwił. I o ciebie też. Nie chciał, żeby któreś z nas było rozczarowane. Kiedy zapytał, przyznałam, że wiem, iż Jeremy udawał, grał tylko, by pomóc mi zapomnieć o uczuciach do niego. Powiedział mi wtedy, że skoro właśnie wyszłam za mąż, nie jest to już takie istotne, a nie chce, żebym w dalszym ciągu go nie lubiła. Thomas miał ochotę zawyć do księżyca, który świecił jasno dzisiejszej nocy. Nawet jedna chmurka nie przysłaniała irlandzkiego nieba. Była wspaniała wiosenna noc, powietrze, ożywcze i delikatne, przepełniała woń świeżych kwiatów. Teraz, kiedy się przyznała, czuł się zdradzony nawet bardziej.
- A niech cię szlag. Wyszłaś za mnie, choć wciąż go kochałaś.
- Cóż, to prawda.
- A więc jak to było? On już miał żonę i cię nie chciał?
- Nie, ale był zaręczony. Dowiedziałam się o tym, kiedy było już za późno.
- Rozumiem. Ale gdyby Jeremy stanął teraz w tych drzwiach i powiedział, że cię pragnie, poszłabyś z nim? - Nie.
- Bo jesteś cholerną córką pastora.
- Bo nie łamię obietnic. Przeczesał dłonią włosy.
- A więc jestem skazany na żonę, która kocha innego mężczyznę - powiedział w końcu, czując wstręt do słów wypływających z jego ust. Były brutalne i okropne, brzmiały jak gwoździe wbijane w wieko trumny.
- Posłuchaj mnie, Thomasie. Mam do ciebie wielki szacunek. Uwielbiam, kiedy mnie całujesz i się ze mną kochasz. Dałeś mi ogromną przyjemność, tak jak ja, mam nadzieję, dałam tobie. Jeremy nie jest już częścią mojego życia. Ty nią jesteś. Jestem twoją żoną i będę cię chronić i szanować aż do śmierci.
- To po prostu pięknie - rzekł Thomas i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Poły szlafroka owijały mu się wokół kostek. - Wprost, cholera, cudownie. Szlachetna żona, która już mnie zdradziła. Niech to szlag - wycedził i ponownie przeczesał dłonią włosy.
- To dlatego byłeś taki brutalny podczas naszej pierwszej nocy, prawda? - zapytała nagle. - Myślałeś o Jeremym i chciałeś mnie ukarać.
- Nie jestem z tego dumny, ale tak, to prawda. Słyszałem, jak o nim mówiłaś, i nie mogłem tego znieść. Skrzywdziłem cię.
Znów zrobił kilka nerwowych kroków. Doskonale czuła gniew, który od niego promieniował. Dopiero wtedy zrozumiała w pełni, co mu zrobiła.
- Tak mi przykro, Thomasie.
- No tak, oczywiście, że ci przykro, bo jesteś tak cholernie szlachetna i doskonale zdajesz sobie sprawę, że zrobiłaś coś bardzo złego.
- Tak, Thomasie, ale teraz jesteś moim mężem. Na zawsze.
- Czy to nie wspaniale?
- Czemu znów się ode mnie odsunąłeś? Dwa tygodnie temu?
- Śniłaś o nim. Powiedziałaś przez sen jego imię - Uderzył pięścią o ścianę. - Do diabła, Meggie, po tym jak dałem ci niewyobrażalną rozkosz, ty śniłaś o tym skurczybyku! Miałem ochotę skręcić mu kark. Wciąż mam.
- A co chcesz zrobić mnie?
- Nie wiem. Myślałem o tym, ale nie wiem. Nie chcę więcej robić ci krzywdy. Nie w łóżku.
- Nie przypominam sobie, żebym śniła o Jeremym. Właściwie to, jeśli mam być szczera, Thomasie, wcale już o nim tak często nie myślę. Ty jesteś moim mężem. Pendragon to mój dom. Chcę być twoją żoną, w każdym sensie. Nie podoba mi się, że mi nie ufasz, że mnie obwiniasz, że już mnie nie chcesz.
- Och, Bóg jeden wie, jak bardzo cię pragnę, Meggie. Jestem młodym mężczyzną, młodzi mężczyźni są jurniejsi od kozłów, a od małego mówiono mi, że kozioł zgwałci wszystko, co macha ogonem lub obgryza buty.
- To ordynarne - powiedziała Meggie i zaśmiała się. Śmiech jednak szybko stanął jej w gardle. Spojrzała mu głęboko w oczy.
- Czy myślisz, że moglibyśmy zacząć od nowa, Thomasie?
- Zacząć od nowa? Zacząć od nowa co? Tę parodię małżeństwa?
Tonęła wręcz w ogromnym poczuciu winy, wiedziała bowiem, że zrobiła coś niedopuszczalnego. Wysilała umysł, szukała argumentów, robiła wszystko, żeby zrozumiał, jak okropnie jej przykro, teraz jednak zaczął w niej tlić się gniew, który znalazł ujście w słowach:
- To nie żadna parodia małżeństwa! Jestem twoją żoną, do cholery! Do diabła, Thomasie, nie pozwoliłabym żadnemu mężczyźnie zrobić tego, co ty mi robisz, a już na pewno nie pozwoliłabym mu słyszeć moich jęków rozkoszy, gdyby to była parodia małżeństwa! Jestem twoją żoną. Słyszysz? Zestarzeję się u twojego boku. Pogódź się z tym!
Oddychała ciężko, gdyż gniew pozbawił ją tchu.
Wtedy zdała sobie sprawę, iż przygląda się jej piersiom, unoszącym się gwałtownie pod kuszącą satyną. Ona, córka pastora, wyprostowała się jak struna, wypięła pierś do przodu i powiedziała:
- A więc co zamierzasz mi zrobić, Thomasie? Thomas opuścił nagle białą komnatę, trzaskając za sobą drzwiami.
To wszystko nie wyglądało dobrze. Wiedziała, że go okropnie skrzywdziła. Ale przecież nie mogła kontrolować swoich snów. Próbowała wielokrotnie, lecz nie była w stanie przypomnieć sobie, żeby' w ogóle śniła o Jeremym. To musiało być po tym, jak dostała rzeźbionego w drewnie Pana Korka. Wtedy sobie przypomniała.
Zeskoczyła z łóżka i pobiegła do jego ogromnej i bardzo ponurej sypialni, którą kazała wysprzątać, ale poza tym nie poświęciła jej zbyt wiele uwagi, jako że Thomas spędzał w niej mało czasu. Teraz jej mąż wyglądał przez jedno z wąskich okien z widokiem na morze.
- Thomasie, pamiętam już. Odwrócił się powoli.
- Podążasz za mną nawet do mojej własnej sypialni, gdzie powinienem mieć trochę prywatności.
- Spuść z tonu, ośle. Przypomniałam sobie sen o Jeremym.
- Miałaś wystarczająco dużo czasu, żeby coś wymyślić, Meggie.
Meggie rzuciła się do niego i złapała go za klapy szlafroka. U niosła się na palcach i wymamrotała mu prosto w twarz:
- Niczego nie wymyśliłam! Posłuchaj mnie. Śniłam o nim zaraz po tym, jak wysłał mi Pana Korka. Oczywiście, był wtedy w mojej głowie, ale nie tak, jak myślisz. Śniłam o wyścigach kotów. - Ha.
- Zamknij się wreszcie. Śniło mi się, że Pan Korek biegł w wyścigu. Już dawno wyprzedził wszystkie koty. Potem nagle zaczął się zmieniać - zrobił się czarny, jego oczy stały się nagle intensywnie pomarańczowe, a on sam był strasznie gruby. Brzuch niemal ciągnął mu się po ziemi. Wręcz nie mogłam w to uwierzyć. I wtedy Jeremy powiedział, że będzie musiał wyrzeźbić go jeszcze raz, zupełnie od nowa, i że zajmie mu to więcej czasu, niż miał, ale musi to zrobić, żeby pozostać wiernym prawdziwemu Panu Korkowi. Błagałam go, żeby tego nie robił. Chciałam z powrotem mojego starego Pana Korka, a nie tego nowego kociego potwora.
- Czy naprawdę myślisz, że w to uwierzę, Meggie? - wyszeptał. Odsunęła się od niego o dobre dwa kroki.
- Czy kiedykolwiek cię okłamałam? - zapytała powoli.
- Kłamałaś przez przemilczenie faktów.
- O tak, to wielki grzech, prawda? Czy będziesz to przeżuwał, dopóki nie zdrętwieje ci szczęka? Nie, nie odpowiadaj, to było pytanie retoryczne. Czy kiedykolwiek cię okłamałam, Thomasie? Milczał. Otworzyła usta, ale uniósł rękę.
- Nie, nic nie mów. Myślę. Spędzaliśmy ze sobą sporo czasu przed ślubem. Próbuję sobie przypomnieć, czy mnie okłamałaś.
Teraz to Meggie zaczęła chodzić nerwowo po dużym, ponurym pokoju. Wypełniały go czarne cienie i każdy krok odsyłał ją coraz głębiej w przygnębiający mrok. Nienawidziła mroku, wiedziała doskonale, jak to jest, kiedy owładnie ludzką duszą. Thomas znów wyjrzał przez okno na piękny księżyc i wodę lśniącą w jego poświacie.
Noce, takie jak dzisiejsza, miały w sobie magię. - Nie - odezwał się w końcu. - Nie pamiętam, żebyś mnie kiedykolwiek okłamała.
- Cóż, bardzo dobrze. - Tylko tyle przyszło jej do głowy. Zaskoczył ją. Spodziewała się, że jednak coś wymyśli. W końcu była tylko człowiekiem. - A więc czy nie możemy zacząć od początku?
- Meggie - odparł, pozostając na swoim miejscu a było to wyjątkowo daleko od niej. - A gdybym ja kochał inną kobietę i nie mógł jej mieć, a potem ożeniłbym się z tobą, nawet ci o niej nie wspomniawszy? Meggie zastygła w bezruchu.
- O Boże - wyszeptała.
- A więc sama widzisz, prawda?
- U dusiłabym cię, gdybym się dowiedziała. W deptałabym cię w błoto. Nigdy nie pomyślałam o odwrotnej sytuacji. Odczuł satysfakcję, ale nie miał zamiaru dać tego po sobie poznać.
- To, co zrobiłem, było wystarczająco okropne. Zmusiłem cię do zbliżenia podczas nocy poślubnej.
- Nie. Gorsze było to, co zrobiłeś później. Zostawiłeś mnie samą i nawet słowem nie zdradziłeś dlaczego. To potworne, Thomasie. Proszę, nie rób tego nigdy więcej. Jeśli zechcesz mnie podeptać, pozwolę ci na to. Znów wyszła z cienia. Blask księżycowy delikatnie oświetlił jej ciało.
- Jeśli stąd wyjdę, znów znajdę się w białej komnacie, w twojej sypialni.
- Proszę, nie zostawiaj mnie - powiedziała tylko i podeszła do niego. Nie dotknęła go. Zatrzymała się i uniosła wzrok. - Thomasie, dlaczego się ze mną ożeniłeś?
- Bo cię kocham, głuptasie, i wierzyłem, że ty też mnie kochasz.
- Ale nigdy nie powiedziałeś mi, że mnie kochasz. - Nie.
- Dlaczego?
- Ponieważ - odparł bardzo powoli - było w tobie coś takiego, co pozwoliło mi zrozumieć, jak jesteś młoda, jak niewinna, nietknięta. Nie byłaś na to jeszcze gotowa.
- Taka młoda i niewinna, a mimo to wierzyłeś, że jestem zdolna do miłości? A nie jedynie zauroczenia?
- Czasem naprawdę nie podoba mi się bystrość, z jaką działa twój umysł.
- W Pendragonie dzieje się wiele niepokojących rzeczy. Ktoś mnie tu nie chce na tyle, że jest gotowy mnie zabić. No i jeszcze ty, Thomasie. Nie wiesz, czy chcesz mnie udusić, czy pocałować, czy po prostu wyjść z pokoju.
- Jeśli dajesz mi taki wybór, wolałbym cię pocałować.
Dotknął jej piersi. Zamknął oczy i zaczął delikatnie pieścić ją dłońmi. Poczuł, jak się przysuwa, napiera na jego ręce w milczącym błaganiu. Otworzył oczy i uśmiechnął się do niej.
- Chyba pragniesz mnie tak samo, jak ja pragnę ciebie.
- Bardziej - powiedziała Meggie. - Nauczyłeś mnie wszystkiego, Thomasie, i byłeś świetnym nauczycielem.
- Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. - Proszę, otwórz się dla mnie - wyszeptała i usłuchał jej. Cały jego żar, cała siła i pasja, cały ten potworny ból, który mu zadała - wszystko to wyrażało się w tym jednym pocałunku, w jego uścisku, tak mocnym, że zaczęła obawiać się o swoje żebra. Było jej jednak wszystko jedno.
Dzieliło ich zaledwie kilka metrów od ogromnego, starego łoża. Kiedy położył ją na francuskim dywanie, tak wytartym, że czuła ukłucia zimna na nagich łopatkach, powstrzymał się na chwilę i spojrzał jej w oczy.
- Chcę wejść w ciebie szybko i ostro, Meggie - usłyszała jego niski, gardłowy głos. Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. Miauknęła tylko niczym kot wyścigowy, tak bardzo była podniecona, tak bardzo pożądała jego męskości. Sama do końca nie potrafiła zrozumieć uczucia, które nią owładnęło. Objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie.
* * *
- Czy dasz mi jeszcze jedną szansę, Thomasie? - zapytała już po wszystkim, wyczerpana i szczęśliwa.
- Masz świetne wyczucie czasu - powiedział i już po chwili spał, rozciągnięty nago na dywanie, z szerokim uśmiechem na ustach.
Umysł Meggie zaczął funkcjonować normalnie dopiero wtedy, gdy dotarło do niej, że drży z zimna. Uniosła się na łokciu i spojrzała w dół, na surową twarz męża.
- Thomasie, jak ja cię teraz zaciągnę do łóżka? Burknął, otworzył powoli ciemne oczy i popatrzył na jej zacienioną twarz.
- Jeśli naprawdę się skupię, chyba będę w stanie się ruszyć.
- Co zrobię - powiedziała, delikatnie pieszcząc jego ramię, obsypując jego twarz delikatnymi, słodkimi pocałunkami - kiedy będziesz już staruszkiem i znów wylądujemy na dywanie?
- Zawiniesz mnie po prostu w dywan i pozostawisz samemu sobie. Zaśmiała się, a on wziął ją w ramiona i skierował się do białej komnaty.
- A czy pozwolisz mi całować twój brzuch tak, jak ty całujesz mój? - wyszeptała mu w szyję. Wypuścił ze świstem powietrze i rzucił się pędem do jej sypialni. Meggie niemal uderzyła głową o ścianę, gdy przebiegł zbyt blisko framugi. Śmiał się długo, aż w końcu jej włosy opadły mu na brzuch i poczuł na sobie ciepło jej ust. Nie ma na świecie nic lepszego niż to, pomyślał i poddał się biernie tym doznaniom. Wielkie nieba, te jej usta...
Jego ostatnią świadomą myślą tej nocy, zanim zapadł w głęboki, błogi sen, było to, że jego żona, córka pastora, jeszcze go pokocha. Następnego ranka Thomas się jednak nie uśmiechał.
- Ty cholerny idioto, jesteś w domu dopiero dwa tygodnie, a już to zrobiłeś?
William nie czuł się zbyt dobrze, a oto stał przed nim śmiertelnie poważny przyrodni brat, a jego głos był równie mroczny, jak jego własny stan ducha. Każde słowo, zimniejsze niż mroźny zimowy irlandzki poranek, huczało Williamowi w uszach niczym głośne staccato. Miał ochotę zapaść się pod belki podłogi, zasłonić szczelnie uszy i mieć pewność, że jego głowie nie grozi eksplozja.
- Był tu przed chwilą Teddy McGraff. Był czerwony jak burak i aż kipiał z wściekłości. Bałem się, że dostanie apopleksji, albo że wedrze się siłą do twojej sypialni i gołymi rękami skręci ci kark.
- Było mu pozwolić - odparł William. - Chcę umrzeć.
- Do diabła, jesteś mężczyzną, wstań i staw temu czoło.
Thomas ściągnął brata z łóżka i zaprowadził siłą do toaletki, gdzie stał dzban z wodą. Thomas wylał Williamowi zimną wodę na głowę - chłopak wrzasnął i ugiął się pod jej naporem - i zawołał jego służącego.
- Daj do wiwatu temu pijusowi, Dickie. Kiedy wlejesz już w niego wystarczająco dużo kawy, sprowadź go do mnie do gabinetu. I nie spuszczaj z niego oka ani na chwilę, bo jeszcze wykorzysta okazję i schowa się gdzieś. To rzekłszy, wyszedł z komnaty. Za plecami usłyszał jeszcze głos Dickiego.
- Proszę wstać, paniczu Williamie. Zrobił pan coś bardzo niedobrego i powinien pan się z tym zmierzyć jak mężczyzna.
William jęknął w odpowiedzi.
Thomas pokręcił głową, zastanawiając się, jak rozwiąże sprawę tym razem, kiedy niemal zderzył się z Meggie, która podążała korytarzem, nucąc pod nosem. Złapał ją za ramię, by powstrzymać przed upadkiem. Uniosła na niego wzrok i zarumieniła się - był to ten rodzaj rumieńca, który intrygował go i wzbudzał dziwny niepokój - potem uśmiechnęła się do niego szeroko i już dokładnie wiedział, o czym myśli. Widział to oczami wyobraźni: klęczała nad nim, pieszcząc go ustami, a jej włosy delikatnie łaskotały go po brzuchu. Boże. Dłużej tego nie wytrzyma. Zadrżał.
- Dzień dobry. - Pocałował ją namiętnie, a potem wyprostował się i odsunął o dwa kroki. Kiedy chciała objąć go za szyję, powiedział: - Nie, Meggie, nie mogę, niestety, przynajmniej przez najbliższe kilka godzin. William znów zrobił jakiejś dziewczynie dziecko. Jej ojciec przyszedł tu dziś rano, w pełni przygotowany, by odesłać go do Australii. W małej łódce bez wiosła. Może zresztą nawet bez łódki.
- Dość tego, Thomasie. Miarka się przebrała. Zabiję tego łajdaka. Zdążył ją złapać, zanim mu uciekła. Oddychała ciężko.
- Nie, kochanie, nie możesz tego zrobić.
- Oczywiście, że mogę. Poczekaj, a zobaczysz.
- Chodziło mi o to, że to ja jestem tu sędzią pokoju. Jako świadek zbrodni, musiałbym osobiście odesłać cię do więzienia w Dublinie.
- Ale jak William mógł zrobić dziecko następnej dziewczynie? Przecież jest tu tylko kilka tygodni. - Okazuje się, że drań już wcześniej przyjeżdżał do domu.
- Tego naprawdę za wiele, Thomasie. Puść mnie. Idę po broń. Postrzelę go w stopy i każę mu wynosić się stąd na czworakach. Nie musisz być tego świadkiem i aresztować mnie.
- Nie, Meggie, trzymaj się z daleka od Williama. Jeśli mogłabyś być tak uprzejma, proszę, idź po ciotkę Libby i poproś ją do salonu. Czas, by poznała całą prawdę o swoim synu, o tym, co zrobił i co najwyraźniej robił przy każdej okazji, odkąd dojrzał na tyle, by domyślić się, jak to działa.
- Ciotka Libby nie wie o żadnej dziewczynie? Nie wie, jaki on jest?
Potrząsnął głową.
- Szczerze w to wątpię. William sam nigdy by jej nie powiedział, mogę dać sobie za to rękę uciąć, a ja też milczałem. Chciałem jej oszczędzić przykrości. Ale tak dalej być nie może. Musi się dowiedzieć. Jeśli ma nad nim jakąś kontrolę lub potrafi na niego wpłynąć, teraz jest czas, by to wykorzystała.
- Pójdę po nią, Thomasie.
Przynajmniej, pomyślała Meggie, spoglądając za mężem, który podążył w głąb korytarza ze spuszczoną głową, prawdopodobnie rozmyślając nad odpowiednią karą dla Williama - nie myśli teraz o Jeremym. Odnalazła ciotkę Libby w jej sypialni. Wybierała skrupulatnie najlepsze smakołyki z półmiska pełnego słodyczy i wkładała je sobie do ust, nucąc przy tym wesoło. Potem zamykała oczy i delektowała się smakiem. Meggie dostrzegła też, że ciotka pisze coś z przejęciem. Na jej widok szybko schowała świstek papieru pod książkami - obie, jak dostrzegła Meggie, były autorstwa lorda Byrona. O co tu chodziło? Meggie nienawidziła tego pokoju. Był ciemny i ponury, podobnie jak cała reszta Pendragon, nie licząc, oczywiście, sypialni Madeleine.
- Jesteś pewna, ciociu Libby - rzekła, rozejrzawszy się dookoła - że nie chcesz, bym uczyniła twój pokój nieco radośniejszym? Może wpadałoby tu więcej światła, gdybyśmy usunęły te stare zasłony. Wybieramy się niedługo z Thomasem do Dublina. Odwiedzimy kilka sklepów z meblami. Mogłabyś z nami pojechać, jeśli zechcesz. Libby potrząsnęła tylko głową. Uśmiech ani na chwilę nie schodził jej z twarzy.
- Czyż to nie piękny poranek, Meggie? Może masz ochotę na coś słodkiego? Te migdały w cukrze są przepyszne. Niles powiedział, że nie mają w sobie praktycznie żadnej masy, więc mogę jeść, ile zechcę, bez obawy o tuszę. A jeśli chodzi o światło w tym pokoju, to broń Boże. Kobieta, kiedy osiągnie już określony wiek, wygląda znacznie korzystniej w półmroku. To upiorne światło słoneczne odsłania wszystkie niedoskonałości. Czy nie mam racji?
- Tak - zgodziła się Meggie, przypatrując się Libby. Wiedziała, że ciotka była z lordem Kipperem.
Rozpoznała ten rozmarzony uśmiech, to samozadowolenie na twarzy, tę iskrę w oku, która pochodziła gdzieś z wnętrza i sprawiała, że miało się ochotę śpiewać, uśmiechać, złożyć ręce na kolanach i nie robić nic poza cieszeniem się słodkim strumieniem życia. Widziała to wszystko doskonale na swojej własnej twarzy, kiedy spojrzała w lustro tego ranka. Pewnie gdyby William nie był taką kanalią, ten uśmiech wciąż gościłby na jej ustach.
- Dziękuję, ale nie przepadam za migdałami, ciociu Libby - odparła. Libby przestała nucić. Wstała i otrzepała spódnicę.
- Co się stało, Meggie? - Chodzi o Williama.
- O Boże, czy mojemu kochanemu chłopcu coś się stało? Ktoś zrobił mu krzywdę? Och, Meggie, nie trzymaj mnie w niepewności, wyduś to z siebie.
- Nie, twój kochany chłopiec jest cały i zdrowy. Jednakże, zrobił coś bardzo, bardzo złego.
- A nie po prostu coś złego? To niemożliwe. On jest taki rozkoszny. Toż to prawie chodzący ideał. No dobrze, co się stało?
- Zejdź ze mną do salonu, a Thomas sam ci o tym powie.
- Thomas jest mężczyzną. Będzie surowy i na pewno nie pojednawczy. Ty mi powiedz.
- William zrobił dziecko jednej z okolicznych panien. Jej ojciec zjawił się tu dziś w gniewie. Chciał Williama zabić. Thomas powiedział jej ojcu, że się wszystkim zajmie i tak też zamierza zrobić.
- Ach tak. - Libby wyraźnie odetchnęła z ulgą i usiadła z powrotem w fotelu. - Thomas może dać ojcu trochę pieniędzy, powiedzieć, że chłopcy są chłopcami i że wszystko będzie dobrze. Naprawdę mnie wystraszyłaś, Meggie. To nieładnie z twojej strony. Powiedz pani Black, żeby przysłała mi trochę herbaty. Dziękuję.
- Ale, ciociu...
- Odejdź, Meggie. Meggie posłuchała.
* * *
Thomas chodził nerwowo po gabinecie. Wyglądał na udręczonego, jakby rozmawiał sam ze sobą.
- Ciotki Libby nic nie obchodzi - oznajmiła od progu. - Nie uważa, żeby to było coś poważnego. Powiedziała, że należy dać temu ojcu trochę pieniędzy i to powinno załatwić sprawę. Thomas wywrócił oczami, najwyraźniej umęczony całą sytuacją.
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - westchnął. Przeczesał włosy palcami.
- Może powinieneś kazać go wykastrować? Jak konia - powiedziała Meggie po chwili zastanowienia.
- To świetna myśl. Tylko kto miałby to zrobić?
- Ojciec dziewczyny - odparła bez chwili zastanowienia.
- Zamierzam kazać Williamowi ożenić się z tą dziewczyną, jeśli, oczywiście, ona i jej rodzice go zechcą. Zapłacę za jej posąg. Powiem też Williamowi, że jeśli się nie zmieni i nie będzie przyzwoitym mężem, każę mu wstąpić do Królewskiej Marynarki Wojennej. Co o tym myślisz? I odetnę go od wszystkich pieniędzy. To na pewno będzie dla niego największą zachętą, by trzymał swoje męskie organy w domu przy żonie.
- William nie ma żadnych pieniędzy? Od matki?
- Nie. Ojciec wyrzucił ją z domu zaraz po urodzeniu Williama i nie dał dosłownie nic. To ja zapłaciłem za Oksford i prywatnych nauczycieli.
- Wspaniały pomysł, Thomasie. To powinno utrzymać go w ryzach. - Wspięła się na palce, pocałowała go w usta i przesunęła palcami po jego czarnych jak smoła brwiach. - Gdybym to ja była ojcem tej dziewczyny, nie wiem, czy chciałabym Williama za zięcia.
- Myślę, że Teddy MacGraff będzie całkiem zadowolony. Będzie czuł, że William jest całkowicie zdany na jego łaskę. Słusznie zresztą. Zastanowiła się nad tym przez chwilę.
- Czy Teddy MacGraff jest duży i silny? - Bardzo.
- To trzeba tak zrobić. Mogę to ogłosić dziś wieczorem.
- Możemy nawet oznajmić ciotce Libby, iż wkrótce zostanie babcią. Na pewno dostanie piany na ustach, że będzie miała wnuka przed Madeleine - zaśmiał się.
- Wielkie nieba, dlaczego?
- Jest bardzo próżna, podobnie jak moja matka. Tylko że jest młodsza od niej o dwa lata. Tak, matka będzie wprost wniebowzięta.
Na kolacji zjawił się lord Kipper, jak co wieczór, odkąd między nim i Libby zawiązał się romans. Po posiłku, któremu wciąż jeszcze wiele brakowało do doskonałości, Thomas wstał i zadzwonił widelcem w kieliszek, by zwrócić uwagę zebranych.
- Williamie - rzekł do brata - wyglądasz teraz znacznie lepiej niż rano. Na pogodny głos brata William uniósł pełne nadziei oczy.
- Tak, już mi lepiej, Thomasie.
- Wkrótce będzie ci zupełnie lekko na duszy. Bo będziesz żonaty. Ożenisz się z Jenny MacGraff w przyszłą niedzielę. Oczywiście, będziecie z Jenny mieszkali w Pendragonie. Zapłacę za jej posag. Libby zerwała się na równe nogi z zadziwiającą lekkością, niemal przewracając w pośpiechu krzesło.
- Chyba nie mówisz poważnie, Thomasie? To jakiś absurd. Ta głupia dziewczyna zaszła w ciążę. Co z tego? Takie rzeczy zdarzają się cały czas. Daj Teddiemu MacGraffowi parę funtów, a odejdzie uszczęśliwiony...
- Thomasie, Libby ma rację - rzekła Madeleine. - To nie jest najlepszy sposób na rozwiązanie tego problemu. MacGraffowie są nikim! Boże, Teddy MacGraff to zwykły kupiec! Och, zaraz, zaraz, dacie wiarę? Libby, zostaniesz babcią! Cóż za straszna rzecz, straszna!
- Nie, nie zostanę żadną cholerną babcią! Nie uznaję tego dziecka za dziecko Williama. Zresztą uważam, że tak naprawdę to nie on jest ojcem. To ona go zwabiła, uwiodła go. William to jeszcze chłopiec, niezdolny do spłodzenia potomka.
Thomas nie mógł powstrzymać śmiechu. Spojrzał na bladego jak ściana Williama, który zaciskał kurczowo palce wokół kieliszka z winem i wpatrywał się w trunek szklistymi oczami.
- Niestety, będziesz musiała zostać babcią, ciociu Libby. I, niestety, William jest ojcem. Ślub odbędzie się w przyszłą niedzielę tu, w zamku, albo... Proszę, słuchaj mnie, Williamie. Słuchasz? William uniósł wzrok znad wina, które miało wspaniałą, intensywnie czerwoną barwę.
- Słucham, Thomasie.
- Ożenisz się z Jenny MacGraff. Będziesz dla niej dobrym mężem i dobrym ojcem dla swojego dziecka - no, przynajmniej lepszym niż nasz własny ojciec dla nas - albo nigdy więcej nie będziesz mile widziany w Pendragonie. Odetnę cię też od wszelkich pieniędzy. Wybór należy do ciebie. To ty decydujesz. Jaka jest twoja odpowiedź?
Wzrok Williama przewędrował z matki z powrotem na kieliszek. Wziął widelec, pobawił się nim przez chwilę, a potem całkiem opadł z sił. Spojrzał błagalnie na Thomasa.
- Może to nie moje dziecko, Thomasie. Może Jenny spała z wieloma mężczyznami i...
- Nie bądź głupi, Williamie. Była dziewicą. A może próbujesz mi wmówić, że to nieprawda?
- Może dziewczyna ma wiele błon dziewiczych? Może umie rozwinąć w sobie następną, żeby w ten sposób wabić młodych mężczyzn?
- Jaka jest twoja decyzja, Williamie? - powtórzył Thomas cierpliwie, nieustępliwym tonem. Już przed kolacją Thomas zdradził Meggie, że dziewczyna ochoczo zgodziła się wyjść za Williama, choć nie miał pojęcia, dlaczego jakakolwiek kobieta mogłaby chcieć takiego łajdaka. Jej ojciec zaś tylko zatarł ręce.
- Już ja zadbam o to, żeby chłopak się pilnował - powiedział Teddy i Thomas natychmiast mu uwierzył. Potem wyszczerzył do Thomasa zęby w okrutnym uśmiechu i uścisnął mu dłoń, by przypieczętować umowę.
- Małżeństwo - mruknął William pod nosem.
- Wybieram małżeństwo.
- I obiecujesz, że dołożysz wszelkich starań, by być dobrym mężem i ojcem?
- Obiecuję.
- Dobrze. Nilesie, czy zaszczycisz nas swoją obecnością na ślubie Williama? Lord Kipper uśmiechnął się i wzniósł kieliszek.
- To będzie bardzo ładna ceremonia - powiedział. - Za Williama i... jak jej na imię?
- Jenny MacGraff.
- Za Williama i Jenny. Wypili wszyscy, oprócz Libby i Williama, którzy tylko jęknęli w swoje kieliszki.
* * *
- A więc zrobione - powiedział Thomas, kiedy kilka godzin później wreszcie był sam na sam z żoną w białej komnacie, za szczelnie zamkniętymi i zaryglowanymi drzwiami. - To był bardzo długi dzień. Teraz, w końcu, mogę skoncentrować się na tobie. Myślałem o tym od samego rana.
- Tak, zrobione. Muszę ci wyznać, Thomasie, że pani Black jest tym zachwycona. Twoja matka cały wieczór chichotała pod nosem, że Libby będzie miała synową niskiego pochodzenia i jako pierwsza zostanie babcią. Naprawdę? Od samego rana, Thomasie?
- Pamiętasz, jak wpadłem na ciebie, kiedy tańczyłaś w korytarzu? A więc myślę o tym dokładnie od tamtego momentu. Wystarczyło mi na ciebie spojrzeć i od razu wiedziałem, co ci chodziło po głowie. Twoje oczy mówią mi wszystko, Meggie. Wszystko. Chodź tu.
- A co powiesz na to, żeby z okazji ślubu zorganizować wyścig kotów? - szepnęła mężowi do ucha. Z Meggie, pomyślał Thomas, jego życiu nie grozi nuda. Pocałował ją w skroń. Ciekawe, co przyniesie im przyszłość. Więcej rozkoszy, właśnie tego pragnął. Znacznie więcej.
- Czy chciałabyś pojechać do Włoch, Meggie?
- Pragnę tego ponad wszystko.
- Już niedługo pojedziemy - odparł. - Już niedługo. Tak się tylko zastanawiałem, co nam przyniesie przyszłość.
- Wiele wspaniałych rzeczy, mam nadzieję - odparła i pocałowała go w brodę. - Wiesz, Thomasie, kiedy tak cię biorę ustami, a ty...
Stwardniał natychmiast, choć jeszcze przed sekundą mógłby przysiąc, że przez najbliższe dwanaście godzin to niemożliwe. Kiedy jęczała do jego ust, teraz to on miał ochotę śpiewać z rozkoszy, jaką dawał mu ten odgłos.
Meggie szła, pogwizdując, ścieżynką prowadzącą nad urwisko i od czasu do czasu rzucała Brutusowi patyk do aportowania, co robił z wielkim entuzjazmem.
- Jaka szkoda - powiedziała, drapiąc go za uchem - że nie ma wyścigów psów. Ale to po prostu niemożliwe. Wyobrażasz sobie siebie w wyścigu? Siedziałbyś pewnie tylko i machał ogonem, co? Albo biegał za kijkiem. Twój umysł nie jest stworzony do ścigania się.
To rzekłszy, ponownie rzuciła patyk. Brutus był jednym z psów Thomasa, tryskającym energią terierem, który, prawdę mówiąc, wyglądał bardziej na Świętą Klarę niż na Brutusa. Jeden z patyków upadł za blisko urwiska. Brutus zatrzymał się nagle, położył się na łapach i zaskomlał cichutko. Najwyraźniej nie miał zamiaru zrobić ani kroku dalej.
- Co się stało? Och, rozumiem, boisz się, że grunt jest niestabilny i spadniesz? Masz rację. Zdecydowanie za mocno rzucam. Pozwól, że sama wezmę ten patyk, Brutusie, i rzucę ci go w inną stronę. Pochyliła się, żeby podnieść kijek, kiedy usłyszała tuż obok siebie świst. Odwróciła się i wtedy rozległ się kolejny. Tym razem jednak coś brutalnie wbiło jej się w ramię. Impet uderzenia zepchnął ją z urwiska. Krzyknęła, uderzyła płasko plecami o taflę wody i poszła na dno jak kamień. Uderzyła o dno, lecz, dzięki Bogu, nie za mocno. Fale zalały jej głowę, skały i piasek podarły ubranie i podrapały skórę. Opiła się wody, zaczęła się krztusić.
To właśnie to krztuszenie przywróciło jej świadomość. Tafla wody znajdowała się tuż nad jej głową i choć ubrania ciągnęły ją do dołu, ostatkiem sił dała radę dopłynąć do brzegu. Dławiła się i krztusiła słoną morską wodą, próbując odzyskać oddech i ignorować plecy, które tak bardzo ją piekły od zderzenia z morską taflą, że miała wrażenie, jakby przygniotła je ogromna kanapa. Wyczołgała się z wody i opadła twarzą na piasek. Zwymiotowała. Drżała tak bardzo, iż z trudem łapała oddech. Potem dostrzegła krew kapiącą na mokry piasek.
Wpatrywała się w tę krew, z początku nie rozumiejąc.
Nie widziała własnej krwi od czasu, gdy podrapał ją Mały Tom. Zmieszana z wodą miała dziwnie rozmyty kolor. Zdążyła już zabarwić gorset jej błękitnej muślinowej sukni na bladoróżowo i wciąż wyciekała z niej obficie, sącząc się coraz niżej. Przełknęła głośno ślinę, uświadamiając sobie nagle, że ten dziwny świst to świst kuli, która wbiła się w jej ciało i zepchnęła ją z urwiska wprost do morza. Dzięki Bogu za przypływ, inaczej już byłoby po niej. Nawet nie chciała o tym myśleć.
Próbowała się wyprostować, wspiąć się na kolana i wstać, ale jej ramię przeszył potworny ból. Jęknęła i upadła.
Muszę się ruszyć. Ktoś próbował mnie zabić i może spróbować jeszcze raz. Muszę stąd uciec. Usłyszała ujadanie Brutusa, dochodzące z góry, z krawędzi klifu.
Musiała wstać. Musiała wrócić do zamku. Nie mogła tu zostać. Gdzie była osoba, która powinna jej dziś pilnować?
O Boże, oprawca mógł zaraz zejść z klifu i znów strzelić. Tym razem celnie. Nie miałaby żadnych szans.
Nie może... Nie, nie zrobi tego Thomasowi. Wstawaj, wstawaj.
Sapała, obezwładniona pulsującym bólem, ale jakimś cudem zdołała powoli wspiąć się na kolana. Uniosła głowę. Ktoś tam był, czuła jego obecność. Potem usłyszała coraz głośniejsze warczenie Brutusa.
Dostrzegła na górze jakiś ruch, a potem czarny cień przysłonił jasne poranne słońce. Zobaczyła rękę unoszącą broń, broń wycelowaną w dół, prosto w nią.
Doczołgała się do najbliższych głazów i skryła się za nimi. Odłamek skały oderwał się od klifu.
To kobieta czy mężczyzna? Nie widziała.
Leżała tylko, próbując kontrolować ból i słuchając przeraźliwego ujadania Brutusa. Nagle pies zaskomlał i zamilkł.
Ten, kto w nią celował, ogłuszył Brutusa. Cisza.
Gdzie jest oprawca? Czy schodzi właśnie na dół? Musiała się ruszyć, coś zrobić; ale nie miała dokąd pójść.
Wokół rozciągały się kilometry plaży ze skałami i wodorostami schnącymi na kawałkach wyrzuconego na brzeg drewna. Mogła się jakoś uzbroić. Tak, to jest myśl. Rozejrzała się. Dostrzegła kamień. Nie, ten był za mały. A tamtego nie podniosłaby nawet zdrowym ramieniem.
W końcu znalazła odpowiedni. Był przyjemny w dotyku i ciężki. Przyciągnęła go do siebie, a potem zdołała znów wspiąć się na kolana. Przywarła do skały i powoli, ostrożnie, wysunęła głowę; spojrzała w stronę ścieżki prowadzącej z klifu.
Nie zobaczyła niczego niepokojącego. Nikt nie schodził.
Nie słyszała Brutusa.
U tkwiła wzrok w ścieżce. Oderwała ze spódnicy gruby pas mokrego materiału i owinęła go sobie wokół ramienia najmocniej jak mogła. Nie wyszło jej to za dobrze, jako że miała do dyspozycji tylko jedną rękę, ale starała się.
Czas płynął. Przeklęła pod nosem, próbowała zanucić piosenkę, cokolwiek, co pozwoliłoby jej zachować czujność, ale nie było to takie proste. Ból stawał się nieznośny. Poczuła łzy spływające po policzkach. Nie potrafiła ich powstrzymać. Ich słony smak mieszał się ze smakiem słonej wody.
Minęło więcej czasu.
Gdzie jest Brutus? Miała nadzieję, że nic mu się nie stało.
Wtem usłyszała męski głos, krzyczący jej imię. Niemal straciła przytomność ze strachu, dopóki nie zdała sobie sprawy, że to Thomas. Próbowała odkrzyknąć, ale z jej ust wydobył się jedynie słaby szept. Nieważne.
Wiedziała już, że do niej przyjdzie. Uśmiechnęła się i opadła bezwładnie, przyciskając policzek do mokrego piasku.
Zobaczyła nad sobą jego cień, poczuła jego ręce na swoim ciele i otworzyła oczy.
- Czy z Brutusem wszystko w porządku?
- Tak. Ktoś go ogłuszył, ale nic mu nie będzie. A ty...
Usłyszała, jak wypowiada jej imię, gdzieś daleko, gdzieś bardzo daleko, a potem pogrążyła się w niebycie. Z dala od bólu, z dala od strachu. Teraz wszystko będzie dobrze. Thomas był przy niej. Thomas zaś niemal oszalał ze strachu. Była nieprzytomna. Uniósł jej zabrudzoną krwią dłoń. Delikatnie zacisnął mocniej materiał wokół ramienia.
Miał nadzieję, że się nie obudzi i nie poczuje bólu. Uniósł ją w ramionach i ruszył wąską ścieżką na szczyt klifu. Miał zamiar zabić Williama.
* * *
- Będzie żyła, ale to poważna rana, wasza lordowska mość.
Thomas z trudem zachowywał spokój. Meggie wciąż była nieprzytomna i tak blada, i zimna, że wyglądała na martwą. Przykrył ją jeszcze jednym kocem. Co kilka minut kładł jej rękę na piersi i sprawdzał, czy bije jej serce. Spojrzał przekrwionymi oczami na doktora Pritcharta.
- Przysięga pan, że będzie żyła? Doktor przetarł dłonią czoło.
- Tak myślę. Kula przeszła na wylot, co dobrze wróży. Mniejsze prawdopodobieństwo infekcji, która prawie na pewno by ją zabiła. No dobrze, a teraz muszę założyć jej szwy. Na ramieniu i na plecach.
Meggie jęknęła i otworzyła oczy.
- Co się dzieje? Och, do diabła, boli, Thomasie, okropnie boli.
- Wiem, kochanie, bądź dzielna.
- Proszę dać jej trochę brandy, to powinno pomóc. A potem proszę ją przytrzymać. Kiedy doktor Pritchart skończył zakładać szwy, Thomas wpatrywał się w jej białe ciało, czerwoną krew i czerń szwów - wszystko zmieszane w jedno, myślał, że pęknie mu serce.
Miała zamknięte oczy. Nie pisnęła nawet słówkiem, gdy lekarz robił swoje. Nie wydała z siebie żadnego odgłosu, ale ściskała jego dłonie tak mocno, że sam ledwie wytrzymał z bólu. Chciał, żeby znów straciła przytomność, ale pozostawała świadoma.
- Nic mi nie będzie, Thomasie - powiedziała po wszystkim. - Przestań się zamartwiać. Słyszałam, jak w kółko powtarzałeś, że zabijesz Williama. Dlaczego? Czy znów zrobił jakiejś dziewczynie dziecko?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Ale miał pilnować cię na każdym kroku. Bał się, że coś mu zrobisz, jeśli się za bardzo zbliży, dlatego miał zachowywać dystans i obserwować cię z daleka. Nie zastanowiło cię, że go nie ma?
- Cóż, nie bardzo. Widziałam Jema, stajennego, jak idzie tuż za mną, i myślałam; że to on miał pilnować, by nikt się do mnie nie zbliżał.
- Tak, Jem też miał kręcić się wokół ciebie. Ale nagle strasznie rozbolał go brzuch i wrócił do stajni. Jednak Williamowi też poleciłem wyraźnie, by miał cię na oku.
- Nie było go tam? Thomas potrząsnął. głową, przyłożył sobie jej dłoń do ust i pocałował palce.
- Może to on strzelał?
- Może, ale po co miałby to robić? Wie, że za nim nie przepadasz, lecz na co zdałaby mu się twoja śmierć? To nie trzyma się kupy, Meggie. No dobrze, a teraz napij się jeszcze trochę laudanum. Doktor Pritchart mówi, że parę kropli odeśle cię do bardzo przyjemnej krainy, gdzie nie ma nawet odrobiny bólu.
- O tak, tego mi potrzeba - powiedziała i wypiła wodę z cukrem zakrapianą odrobiną laudanum.
* * *
- Czy dziewczyna będzie żyła?
- Tak - odparł Thomas, podszedł do kredensu i nalał sobie trochę brandy. - Ona ma na imię Meggie, nie „dziewczyna”, matko, i jest twoją synową. Mów o niej z szacunkiem.
- Powinieneś usłyszeć, jak nazywa ją Libby.
- A jak ją nazywa?
- Mała niewdzięcznica. Thomas uniósł brew.
- A czemuż to ciotka Libby miałaby ją tak nazywać?
- Uważa, że to pod wpływem Meggie zmuszasz Williama do poślubienia tej bezwartościowej dziewczyny. A wszystko przez to, że jest córką pastora i ma bardzo surowe zasady moralne, zbyt surowe. Libby twierdzi też, że prawdopodobnie Meggie ostro potępia jej romans z lordem Kipperem, a nie ma do tego prawa.
- Uświadomię ciotkę Libby, że się myli - odparł Thomas. - Oczywiście, ty sama na pewno już jej powiedziałaś, że nie ma racji, i że jestem nawet bardziej konserwatywny pod tym względem od mojej żony.
- Nie, nie powiedziałam. Nie życzę sobie, żebyś był konserwatywny. Trochę niegodziwości by ci nie zaszkodziło, Thomasie.
- William już dał popis niegodziwości za nas dwóch.
- To tylko młodzieńcza niepoprawność.
- William jest już mężczyzną - rzekł Thomas, a potem tylko wzruszył ramionami. Nie po raz pierwszy matka starała się stanąć mu na drodze. - Barnacle poinformował mnie, że był tu dziś lord Kipper i pytał o Meggie.
- Lord Kipper uważa, że William nie powinien się żenić, dopóki twoja urocza żona nie dojdzie do siebie. Boi się, że może umrzeć, a wtedy biedny William będzie musiał jednocześnie uczestniczyć w pogrzebie i w swoim własnym weselu, które, sam musisz przyznać, będzie jak jego drugi pogrzeb. Thomas westchnął. W Pendragonie było jeszcze tyle do zrobienia, ale wszystko nagle straciło znaczenie. Ważna była jedynie Meggie. Kto próbował ją zastrzelić? Miał bardzo złe przeczucia. Bał się ponownego ataku. Zostawił matkę samą, udał się do gabinetu i napisał do ojca Meggie. Pastor miał prawo wiedzieć, że jego córka jest w niebezpieczeństwie. Był to najtrudniejszy list, który musiał napisać w całym swoim życiu.
* * *
- Otwórz usta, Meggie.
Meggie usłuchała, ale nie otworzyła oczu. Poczuła smak zupy kartoflanej. Była przepyszna. Jadła zachłannie, dopóki nie rozległ się głos Thomasa:
- Koniec, nie ma więcej. Opróżniłaś całą miskę. Jestem z ciebie dumny. Jak twoje ramię? - Lepiej niż wczoraj.
- Dobrze. Nie wdała się infekcja. Nie masz gorączki. Masz w sobie wiele determinacji i chęci do życia - to słowa doktora Pritcharta. Jest pod wrażeniem twojej siły. Twierdzi, że podczas rodzenia pewnie nawet nie mrugniesz.
W ostatnim zdaniu brzmiała nieukrywana duma i Meggie się uśmiechnęła. Kiedy jednak spojrzała na męża, zmarszczyła czoło.
- Schudłeś, Thomasie. Powinieneś zjeść trochę tej zupy.
- Teraz, kiedy wiem, że nie wybierasz się do nieba przed czasem, znów będę w stanie coś przełknąć. Przebiegł delikatnie palcami po jej policzkach, brwiach, założył jej włosy za uszy, a potem pochylił się i pocałował ją w czubek głowy.
- Śmiertelnie mnie wystraszyłaś.
- Tego się właśnie obawiałam. Wiedziałam, że nie mogę umrzeć, bo to by cię załamało. Wszystko tak silnie przeżywasz. Jego czarna brew uniosła się co najmniej na dwa centymetry. Wszystko silnie przeżywał?
- Co masz na myśli? - zapytał ostrożnie.
- Chodzi mi o to, że jeśli stałoby mi się coś strasznego, nie pogodziłbyś się z tym. Czułbyś się winny i to poczucie winy zżarłoby cię od środka.
- Miałbym do tego podstawy. Ale tu chodzi o coś więcej, Meggie. Mam nadzieję, że teraz wreszcie rozumiesz, jak jesteś dla mnie ważna.
- O tak, pewnie równie ważna, jak ty dla mnie.
Ziewnęła, a w tym czasie jej słowa przedarły się przez nieruchome powietrze i dotarły do jego uszu. Zamarł. Chciał zapytać, co ma na myśli, nie zrobił tego jednak. Dziękował Bogu, że przeżyła.
- To musiała być zupa obiadowa. Nie miał pojęcia, o czym mówiła. Przez chwilę obawiał się nawet, że zaczęła majaczyć.
- Coś nie tak z zupą pani Mullins?
- Wręcz przeciwnie, była przepyszna. A skoro wciąż nie wychodzą jej kolacje, ta zupa musiała być obiadowa. Jestem bardzo wdzięczna. Podziękuj jej ode mnie, Thomasie.
- Słyszałem, jak śpiewała w kuchni.
- A więc stało się. Pani Mullins wymyśliła odę do ziemniaka.
Dwa dni później Meggie siedziała w łóżku z uśmiechem na ustach. Wspaniały uśmiech, pomyślał Thomas, wchodząc do sypialni z tacą, na której leżały słynne orzechowe bułeczki kucharki i roztaczały wspaniałą cynamonową woń.
Meggie pociekła ślinka. Zaczęła nawet podśpiewywać pod nosem piosenkę kucharki. Przyciągnęła tacę do piersi i natychmiast wzięła jedną z bułeczek do ust.
- Ślub odbędzie się zgodnie z planem - powiedział Thomas, podczas gdy ona jadła. - Stwierdziłem, że nie możemy marnować więcej czasu. Zniosę cię na dół. Co ty na to?
- Zgadzam się. Przyciągnij tu tego żałosnego Williama za fraki i sprowadź go wreszcie na uczciwą drogę. Ja zrobiłabym to już dzisiaj. Roześmiał się.
- Najdroższa, gdybym tylko mógł, natychmiast posłałbym po pastora, ale podobno wyjechał z wizytą do chorego wuja do Cork. Ślub będzie w niedzielę, jak planowaliśmy. A dziś zaprosiłem do nas na podwieczorek Jenny MacGraff. Na pewno chcesz ją poznać, skoro zostanie twoją szwagierką. Mam wrażenie, że ją polubisz, Meggie. To ładna, uczciwa i bezpośrednia dziewczyna o miłym uśmiechu i dobrym sercu. W wątpliwość podaję jedynie jej gust i zdrowy rozsądek, biorąc pod uwagę fakt, że uległa Williamowi. Niech go szlag. Gdyby tylko przejrzał na oczy, zrozumiałby, że jest szczęściarzem. Meggie ziewnęła i wzięła kolejny kęs bułeczki. - Z wielką chęcią ją poznam. Czy powiesz matce i ciotce Libby, żeby były dla niej miłe?
- Nie omieszkam pogrozić im trochę, by zachowywały się przyzwoicie.
- William przyszedł mnie odwiedzić - powiedziała Meggie, połykając ostatni kęs bułeczki i sięgając po kolejną. - Miał bardzo skruszoną minę. Wyznał, że musiał zająć się prezentem ślubnym dla Jenny i był przekonany, iż Jem się mną dobrze zaopiekuje. To dlatego mnie wtedy nie pilnował.
- Tak - rzekł Thomas. - Mnie powiedział to samo.
- Nie wierzysz mu? Thomas wstał i zaczął w typowy dla siebie sposób chodzić nerwowo po pokoju.
- Nie wiem. To on mógł strzelać, jak sama mówiłaś, no ale po co miałby to robić?
- Wasza lordowska mość.
W drzwiach stanął Barnacle. Na jego twarzy nie było śladu cierpienia. Stał wyprostowany, z wysoko uniesioną głową. Thomas natychmiast był przy nim.
- Boże, stało się coś strasznego. Wyduś to z siebie, Barnacle. Zniosę wszystko.
- Bardzo mi przykro, wasza lordowska mość, ale przyszedł Teddy MacGraff. Jego córka zaginęła. Thomas wpatrywał się tępo w kamerdynera.
- Jenny zaginęła?
- Tyle powiedział mi pan MacGraff. Jego córka po prostu zaginęła. Ta zagadka zachwieje równowagą nas wszystkich. Pani Black znów pogrążyła się w milczeniu, a już tak dawno tego nie robiła. Wszyscy czują, że dzieje się tu coś bardzo złego. Jenny jest przez wszystkich bardzo lubiana, wasza lordowska mość. Thomas skinął lekko głową.
- Dziękuję, Barnacle. Powiedz Teddiemu, że zaraz zejdę na dół i natychmiast rozpoczniemy poszukiwania.
- Tak jest. - Barnacle odwrócił się do Meggie, dostrzegł bladość na jej twarzy i powiedział: - Widzę, że zjadła pani trochę bułeczek orzechowych. Bardzo dobrze. Musi pani zadbać o to, żeby utrzymać właściwą wagę, bo inaczej chodzenie po plecach nie będzie tak efektywne. - Wyślę ją, żeby chodziła ci po plecach, jak będzie przy nadziei. Wtedy posłuchamy, jak krzyczysz.
- O tak, wasza lordowska mość, bez wątpienia. Zejdę do Tedda MacGraffa i poczekam z nim. Thomas skinął głową, a potem zwrócił się do żony: - Zostań w łóżku, Meggie. Nie chcę, żebyś spała, chcę żebyś zastanowiła się nad tym wszystkim. Pójdę poszukać Williama.
William stał pod ścianą w głębi salonu, oddalony o co najmniej sześć metrów od swojego przyszłego teścia.
Teddy MacGraff wrzeszczał.
- Gdzie ona jest, ty przebrzydły gadzie?
- Nie wiem, proszę pana, przysięgam na grób ojca.
- Tego starego drania? Z tego, co o nim słyszałem, stary lord był niezłym łajdakiem. Wyrzucił twoją matkę na ulicę, a wcześniej zrobił to samo z matką Jego Lordowskiej Mości. Tak, było z niego niezłe ziółko, a teraz ty jesteś jego pomiotem. Na twoim miejscu przeklinałbym jego cholerny grób, a nie na niego przysięgał. Teddy miał ochotę splunąć, ale wiedział, że nie może, nie w salonie zamku Pendragon. Był przerażony, przerażony nawet bardziej niż w dniu, kiedy jego żona tyle się namęczyła, żeby wydać jego kochaną Jenny na świat. Przy drugim porodzie już jej się nie udało. Niech licho weźmie jego żądzę. A teraz Jenny, jego chluba i radość, przepadła bez śladu. Gdzie? Ktoś ją uprowadził. Nie miał co do tego wątpliwości. William zrobił niewielki kroczek do tyłu.
- A może, proszę pana, nie chciała za mnie wyjść. Może uciekła do Dublina.
- Nie wydaje mi się, Williamie - odparł Thomas od progu. - Kiedy zdał pan sobie sprawę, że Jenny nie ma, panie MacGraff?
- Zawsze przygotowuje mi obiad dokładnie w południe. Codziennie przestępuję próg naszego domu, kiedy zegar miejski wybija dwunastą, a tam czeka już na mnie moja droga Jenny i prowadzi mnie do stołu. Dziś jej nie zastałem. Nie było też jedzenia.
- Rozmawiał pan ze wszystkimi sąsiadami?
- Oczywiście, wasza lordowska mość. Nie miała powodu, żeby odejść. Wczoraj cały wieczór pogwizdywała szczęśliwa i rozmarzona, już nie mogła się doczekać, kiedy wyjdzie za tego skurczybyka. - Teddy zrobił gwałtowny krok w stronę Williama.
- Nic jej nie zrobiłem, panie MacGraff. Przysięgam panu.
- Gdzie byłeś zeszłej nocy, Williamie? - zapytał Thomas spokojnie. William wbił wzrok w swoje buty.
- Byłem z lordem Kipperem. Obawiam się, że byłem trochę pijany.
- Czy lord Kipper potwierdzi, że to prawda?
- To jest prawda, Thomasie. Nie skrzywdziłbym Jenny. Naprawdę. Lubię ją.
- Czy wszystkie jej ubrania pozostały na miejscu, Teddy?
- Pani Ezra powiedziała, że tak. Kazałem jej sprawdzić pokój Jenny i podobno wszystko jest na swoim miejscu. Włącznie z błyskotkami - pamiątkami po jej kochanej matce.
- Natychmiast zorganizujemy poszukiwania - powiedział Thomas. - William, ty je poprowadzisz.
- A co pan ma zamiar zrobić, wasza lordowska mość?
- Ja pomówię z lordem Kipperem.
* * *
Godzinę później Thomas stał już w salonie lorda Kippera, eleganckim, dziewiętnastowiecznym wnętrzu, utrzymanym w barwach złota i oślepiającej bieli. Lord Kipper prezentował się idealnie w tym przepięknym domu.
- William mówił prawdę, Thomasie. Był ze mną.
Próbowałem... pogodzić go z losem. Zapewniłem go, że wcale nie jest taki zły. Może przy żonie trochę by się uspokoił. Tak mu powiedziałem.
- Czy się upił?
- Troszeczkę. Nie lubię, jak młodzi mężczyźni piją za dużo. Wiesz o tym przecież, Thomasie.
- Nie, nie wiem.
- No, ale tak właśnie jest. William wyszedł ode mnie dobrze po północy. Wrócił do mnie dziś rano, koło dziesiątej. Miałem dla niego prezent. Prezent ślubny.
- Cóż takiego?
- Wspaniały półmisek na owoce, który należał kiedyś do mojej matki. Chciałem, żeby był ozdobą jego stołu. Ach tak, teraz zdaję sobie sprawę, że to będzie właściwie twój stół, no ale tak czy inaczej, to uroczy prezent, który jego młoda żona z pewnością doceni.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony, Nilesie. Lord Kipper skinął tylko głową w odpowiedzi.
- Jak myślisz, Thomasie, gdzie podziała się ta dziewczyna? - Nie wiem.
- Thomasie, jeśli jeszcze nie jesteś do końca przekonany, to mój kamerdyner, Trupper, widział tu wczoraj Williama. Wprowadził go do salonu. Moja służba nie kłamie, Thomasie. Trupper walczył pod Waterloo. Nie uznaje kłamstwa pod żadną postacią. Thomas wiedział, że to prawda. Skinął głową.
- Gdzie jest półmisek?
- William zabrał go ze sobą do Pendragonu. Był dobrze owinięty, gdyż chłopak przyjechał konno. Thomas przypomniał sobie, że widział jakiś pakunek stojący tuż przy drzwiach wejściowych, kiedy opuszczał zamek. Cóż. Cholera jasna.
* * *
Thomas powrócił do Pendragonu. Teddy MacGraff poinformował go, że Jenny jeszcze się nie znalazła. Poszukiwania, pod kierownictwem Williama, wciąż trwały.
Thomas zajrzał do żony. Zastał ją pogrążoną w głębokiej zadumie. Obserwował ją przez chwilę spod drzwi, wdzięczny, że nic jej nie będzie, tak dozgonnie wdzięczny każdej istniejącej wyższej mocy, że jego żona nie zginęła, iż miał ochotę wykrzyczeć tę swoją wdzięczność pod niebiosa.
- Meggie - powiedział, przełykając głośno ślinę. Spojrzała na niego z niepokojem.
- Dowiedziałeś się czegoś? Potrząsnął głową.
- Czy mógłbyś tu podejść na chwilę i mnie przytulić? - szepnęła.
Trzymał ją w objęciach, dopóki nie odsunęła się delikatnie od jego piersi. Oparł ją wtedy plecami o poduszkę. Powiedział jej wszystko, co usłyszał od lorda Kippera.
- A więc William nie mógł mieć nic wspólnego z jej zniknięciem.
- Na to wygląda.
- A więc kto, Thomasie? Któż mógł ją porwać?
* * *
Dwa dni później Meggie leżała na niegdyś złotej kanapie, która teraz świeciła zszarzałą żółcią w promieniach jasnego, dziennego słońca, wdzierającego się do salonu, kiedy w drzwiach pojawili się nagle jej ojciec i Mary Rose.
Tysen poczuł nagły przypływ miłości i ulgi na widok uśmiechu córki. Żyła, wszystko będzie dobrze. Musiał ją zobaczyć, by naprawdę uwierzyć, że wyzdrowieje. Przytulił ją ostrożnie, a potem trochę mocniej.
- O Boże, tyle się o ciebie modliłem, Meggie. - Pocałował ją w czoło, potem w nos. - Teraz już wszystko będzie dobrze. Wracasz do domu z Mary Rose i ze mną.
- Tak się cieszę, że was widzę. - Meggie uniosła głowę znad szyi ojca i uśmiechnęła się do Mary Rose. - Czy chłopcy mają się dobrze?
- O tak, już nie mogą się doczekać, żeby cię zobaczyć. Błagali nas, żebyśmy wzięli ich ze sobą, ale nie chciałam ryzykować.
- Wyglądasz przepięknie, Mary Rose.
- Dziękuję, Meggie, ale to tylko pozory. Ostatnimi czasy byłam jednym wielkim kłębkiem nerwów, a strach ściskał mi żołądek. Dzięki Bogu, wyglądasz znacznie lepiej, niż się spodziewałam.
- Meggie.
Meggie uniosła powoli głowę na dźwięk tego głosu. W drzwiach stał Jeremy, a za nim Thomas. Twarz jej męża nie wyrażała zupełnie niczego, lecz w jego ciemnych oczach malowała się dziwna stanowczość.
- Jeremy.
- Wszyscy jesteśmy radzi, że nic ci nie jest.
- Ja również - rzekła, wziąwszy się w garść. - Co ty tu robisz?
Wcale się nie ucieszyła na jego widok. Co dziwne, kiedy go zobaczyła, serce ani nie zabiło jej mocniej, ani też nie ścisnęło się z bólu i rozpaczy, że nie może go mieć. Chciała, żeby zniknął jej z oczu. To niesamowite. Delektowała się brakiem uczuć do mężczyzny, którego przysięgała kochać do grobowej deski.
- Napisałem im, co się stało - powiedział Thomas.
- Thomas chce, żebyśmy zabrali cię z powrotem do wikariatu - rzekł Tysen.
- Och, nie - żachnęła się Meggie, odsuwając się od ojca. - Thomas chce mnie tutaj. Boi się tylko, że trzecia próba zamachu na moje życie będzie udana. Nigdzie się stąd nie ruszę. Thomas nie odezwał się słowem. Podszedł tylko do kredensu z trunkami.
- A więc jedź ze mną do Fowey - zaproponował Jeremy i Thomas zesztywniał. - Mam w stadninie kilka kotów, wszystkie ostre i złośliwe. Możesz szkolić je do wyścigów. A jeśli to cię znudzi, mam kilka koni, którym dobrze by zrobiła twoja delikatna ręka.
- Nie, dziękuję, Jeremy. Pendragon to mój dom. Nie zostawię domu. Powiedz mi lepiej, jak się czuje Charlotte.
- Jest już w bardzo zaawansowanej ciąży - powiedział; biła od niego duma. - Cały czas powtarza mi, że jest gruba i okropna, a ja tylko się śmieję i ją całuję. Meggie zwróciła się do męża, który teraz przypominał bardziej posąg niż żywego człowieka.
- Thomasie - powiedziała - czy ty też będziesz się śmiał i mnie całował, kiedy będę narzekała, że jestem gruba? Butelka brandy niemal wyślizgnęła mu się z rąk.
- Tak - odparł powoli - będę. Myślę, że byłabyś bezpieczniejsza w wikariacie, Meggie. Albo w Fowey.
- Możliwe. Mimo to nigdzie się nie wybieram. Jeśli już zapomniałeś, nie czuję się jeszcze na tyle dobrze, żeby wstać i tańczyć, więc domyślam się, że podróż też byłaby na razie ponad moje siły. Jest lojalna aż do bólu, pomyślał Thomas i nalał panom brandy. Przyjrzał się Jeremy'emu Stanton - Greville'owi i dostrzegł w nim całkiem przystojnego mężczyznę, którego w innych okolicznościach pewnie by polubił. Teraz jednak z rozkoszą przebiłby mu brzuch sztyletem, przeklął go i przeklął Meggie, która starała się, jak mogła pokazać, że już tego drania nie kocha. Hmm, prawda była taka, że nie zachowywała się tak, jakby jej sercu groziło rozerwanie na strzępy. Wcale.
Kiedy Jeremy podszedł do niego po swoje brandy, Thomas dostrzegł, że mężczyzna kuleje. Pewnie zauważył to już przy wcześniejszych okazjach, lecz jakoś nie zarejestrował tego faktu. Teraz zaczął się zastanawiać dlaczego, i miał szczerą nadzieję, że nie z powodu, który każda niewiasta uznałaby za szalenie romantyczny.
- Meggie, kochanie - powiedział Tysen, głaszcząc ją po głowie - wszyscy uważamy, że powinnaś wrócić do domu. Tylko na trochę, dopóki ta cała sprawa nie zostanie rozwiązana.
Meggie spojrzała na ukochaną twarz ojca, potem na Mary Rose, która niemal zwichnęła sobie wszystkie palce, tak mocno zaciskała dłonie ze zgryzoty, i uśmiechnęła się do nich.
- Kocham was za to, że tu przyjechaliście. Nic mi nie będzie. Thomas dopilnuje, żeby nic mi się nie stało. Spojrzała na męża, który stał sztywno, trzymając w każdej z dłoni po kieliszku brandy. Jeden dla jej ojca, drugi dla siebie, domyśliła się.
- Prawda, Thomasie? Thomas pokręcił głową.
- Myślę, że powinnaś wrócić do Glenclose - on - Rowan, Meggie. W przyszłym tygodniu będziesz już mogła podróżować. Jeśli sobie życzysz, możesz zatrzymać się w Bowden Close. Służba bardzo dobrze się tam tobą zajmie.
Wtedy Meggie spojrzała na Jeremy'ego. Zdawała sobie sprawę, że Thomas spiął się jeszcze bardziej. Uśmiechnęła się do kuzyna.
- Powiedz mi coś, Jeremy, tylko nie kłam. Czy Charlotte by cię zostawiła?
- Gdybym jej kazał, zrobiłaby to - odparł Jeremy. Zabrzmiało to wyjątkowo arogancko i nieładnie. W odpowiedzi Meggie uśmiechnęła się promiennie.
- Daj spokój, Jeremy. Twoje podstępy już na mnie nie działają. Chcę prawdy... Jeremy poddał się i odparł bez wahania:
- Stałaby u mojego boku i walczyła aż do śmierci.
- Bardzo dobrze - powiedziała Meggie. - Wiesz, prawdę mówiąc, nienawidziłam jej. Najpierw miałam ochotę dać jej porządny wycisk, a potem porwać i wysłać na statku do jakichś bardzo odległych krajów. Jednak teraz wcale nie wydaje mi się taka zła. Ośmielę się powiedzieć, że pewnie nawet bardzo ją polubię, zwłaszcza jeśli faktycznie jest taka bojowa, jak mówisz. Kiedy oboje odwiedzicie nas w Pendragonie, napijemy się herbaty i opowiem jej o wyścigach kotów, które chcemy tu zorganizować, jak tylko cała ta okropna sprawa się wyjaśni.
- Może - wyraził przypuszczenie Thomas, nawet na chwilę nie spuszczając oczu z żony - sami wystawicie w wyścigu kilka kotów.
- Nigdy nie wiadomo - odparł Jeremy, potrząsnął głową, patrząc na Meggie, i się zaśmiał.
- Nigdzie nie jadę, papo. Jednak bardzo bym chciała, żebyście wy zostali tu trochę. Co może mi się stać, jeśli będę otoczona rodziną? Już nie mogę się doczekać, kiedy poznacie moją teściową, nie wspominając o Williamie i ciotce Libby. Jest jeszcze taka sprawa, że Jenny zaginęła. Ostatnio dzieją się same złe rzeczy. To rzekłszy, Meggie ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
* * *
Zapadł zmrok, lecz po Jenny MacGraff wciąż nie było ani śladu. Poszukiwania przerwano na noc. W tym czasie Thomas wysłał Paddiego, żeby przesłuchał wszystkich mieszkańców wioski. Przecież ktoś musiał coś widzieć. Jenny nie mogła po prostu się rozpłynąć.
Wielebny Tysen Sherbrooke, baron Barthwaite z Kildrummy w Szkocji, spojrzał na matkę Thomasa, delikatnie przechyliwszy głowę.
- Bardzo przepraszam, ale chyba źle usłyszałem - powiedział.
- Powiedziałam, wasza lordowska mość, że pańska córka... Cóż, może będzie najlepiej, jeśli pańska urocza córka wróci z panem do Anglii, nie sądzi pan? Tu nie jest bezpieczna, prawda? Zdecydowanie będzie dla niej lepiej, jak opuści Pendragon.
W porównaniu do tego, co matka powiedziała za pierwszym razem, była to z jej strony prawdziwa ugoda, pomyślał Thomas, spoglądając na ojca Meggie z podziwem. Może pastor Sherbrooke uczyni z Madeleine dyplomatkę. Już sama myśl o tym przyprawiła go o ból głowy.
- Najwyraźniej nie - odparła Mary Rose, gotowa uderzyć starą wiedźmę prosto w nos, mimo że Tysenowi udało się w ostatniej chwili zmienić ton starszej pani. - Jednak jestem przekonana, że powitała ją pani serdecznie i sprawiła, iż poczuła się tu jak w domu.
- Powitałabym ją nawet serdeczniej, gdyby wreszcie miała dziecko.
- Byłby to doprawdy nie lada wyczyn - powiedział Thomas, wstając. - No dobrze, matko, naprawdę nie uważam, że powinnaś zawstydzać ojca Meggie w ten sposób. Musisz się nauczyć taktu. Do tego czasu pij sobie lepiej herbatkę, a potem zagraj spokojnie w wista w parze z Jeremym Stanton - Grevillem. Wiem, że nasi goście to wyśmienici gracze. Zawsze mówiłaś, że przydałoby ci się trochę zdrowej rywalizacji. Oto nadarza się okazja. Wasza lordowska mość - zwrócił się do Tysena - dziękuję za wizytę. A teraz życzę wszystkim spokojnej nocy. Pójdę sprawdzić, jak się ma Meggie.
Thomas ukłonił się gościom i ruszył na górę, pogwizdując pod nosem. Kiedy wszedł do białej komnaty, zobaczył Meggie na łóżku. Leżała na plecach z zamkniętymi oczami i włosami rozrzuconymi na poduszce, przykryta satynowym prześcieradłem po samą brodę.
Usiadł cicho na krześle obok niej, założył nogę na nogę i zaczął stukać palcami o kolano, przypatrując się w zadumie jej twarzy.
- Przestań. Myślał, że spała, dźwięk jej głosu przestraszył go.
- Skąd wiesz, co robię?
- Obserwujesz mnie.
- Obserwowanie cię sprawia mi ogromną przyjemność, Meggie. - Zamilkł na moment, ani na chwilę nie przestając poruszać długimi palcami, a po chwili powiedział w zamyśleniu: - Kiedy przyjechałem do Glenclose - on - Rowan, żeby przejąć obowiązki po ojcu i przyzwyczaić się do mojego nowego tytułu, żeniaczka była ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem. Jednak kiedy cię zobaczyłem, wszystko nagle stało się takie oczywiste. Serce zabiło jej mocniej w piersi. Nie odezwała się słowem.
- Kiedy cię ujrzałem po raz pierwszy - ciągnął - próbowałaś odlepić lepkie rączki braciszka od sukni. Domyśliłem się, że w czasie mszy pewnie dałaś mu cukierka, żeby siedział cicho.
- Pamiętam. To była nowa suknia. Biedny Rory, był taki przerażony, że mnie zdenerwował. O Boże, potem nawet próbował zlizać cały cukier z sukienki.
- Tak, a ty wzięłaś go na ręce i śmiałaś się, i śmiałaś, a ja poczułem nagle, że wreszcie zaświeciło nade mną słońce.
Serce Meggie przepełniła słodycz tak wielka, że miała ochotę płakać. Chciała wyskoczyć z łóżka i powiedzieć mu, że jest wspaniałym człowiekiem, że nigdy go nie opuści, że jest jego już na zawsze. Ale to oznaczało powiedzenie mu prosto w te jego piękne oczy, że go kocha. Nie mogła kłamać, nie w tak ważnej sprawie jak ta. Pragnęła go, pragnęła, by był z nią szczęśliwy. Wiedziała, że jest równie szlachetnym mężczyzną, jak jej ojciec i wujowie. Doprowadzał ją do szału - bez wątpliwości. Jednak pamiętała doskonale to radosne, pełne lęku podekscytowanie na widok Jeremy'ego wtedy w Londynie po tak długim czasie rozłąki, ten łomot serca, niemal ból, kiedy się do niej uśmiechał. Nie, do Thomasa nigdy nie czuła czegoś podobnego. Nie czuła tego do nikogo oprócz Jeremy'ego.
Z drugiej jednak strony dziś, kiedy Jeremy wszedł do salonu, nie zauważyła u siebie ani przyśpieszonego bicia serca, ani zawrotów głowy, ani też tego całkowicie niekontrolowanego podekscytowania. Nie czuła niczego.
- Dziękuję, że przypomniałeś mi tę cudowną chwilę - powiedziała do męża. - Dziękuję ci też za napisanie listu do ojca i za to, że powiedziałeś mi, że zaświeciło nad tobą słońce.
- Nie ma za co, we wszystkich trzech wypadkach. Nie chcę tego, ale naprawdę uważam, że powinnaś z nimi wrócić, Meggie. Właściwie przyszedłem cię do tego namówić.
- Dobrze więc. Nie jestem głupia. Nie chcę, by znów do mnie strzelano. Następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia. Zgadzam się. Zrobię, jak sobie wszyscy życzą.
- Nie wierzę ci - powiedział. - Nigdy nie zgodziłabyś się mnie zostawić. Zaśmiała się.
- Czas najwyższy, żebyś w to wreszcie uwierzył. Masz zupełną rację. Ale nie rozumiesz? Bardzo łatwo mi się zgodzić. Zanim będę się czuła dobrze na tyle, by móc podróżować, cała sprawa już dawno zostanie wyjaśniona.
- To kolejna z twoich niesamowitych cech. Jesteś niepoprawną optymistką.
- Nie. Posłuchaj mnie, Thomasie. Osoba, która stoi za tym wszystkim, musi się robić jest dość nerwowa - do tej pory nic jej nie wyszło. Żyję, a teraz pojawiły się jeszcze trzy nowe osoby, żeby mnie pilnować. Mam przeczucie, że coś się stanie, i to bardzo niedługo, gdyż ten ktoś po prostu nie wytrzyma, jeśli nie spróbuje dokończyć dzieła. A teraz chodź już do łóżka, Thomasie, jeśli, oczywiście, przysięgniesz mi, że w salonie nie popełniono właśnie morderstwa. Teraz już nic mnie nie zdziwi.
- Właściwie to całkiem możliwe. To zależy, jak wielkiego ducha rywalizacji mają twoi rodzice podczas gry w wista.
- Twoja matka gra w parze z Jeremym?
- Tak.
- To na pewno wygrają. Moi rodzice nie mają najmniej szych szans. Widzisz, kiedy papa gra z Mary Rose, zwykle cały czas się śmieją, porównują karty, szepczą, dają sobie tajne znaki. Poważnych graczy doprowadza to do szału.
- Nie podoba mi się to. Moja matka śmiertelnie poważnie podchodzi tylko do dwóch rzeczy - swoich dzienników i wista. A Jeremy?
- Jeremy jest świetny. Mam nadzieję, że Charlotte potrafi grać.
Brzmiało to tak, jakby Jeremy był nagle dla niej zwykłym znajomym, no, może dalekim krewnym. - Czy to nie wspaniale, że nas to zupełnie nie dotyczy? - powiedział lekko i swobodnie.
- Istotnie, wspaniale - uśmiechnęła się do niego. Thomas spojrzał na nią po raz ostatni, wstał i rozebrał się. Podszedł nagi do łóżka, lecz tak naprawdę jego myśli zaprzątały teraz poszukiwania Jenny MacGraff. Zastanawiał się, od jakiego miejsca powinni zacząć jutro o świcie i jak wywabić zabójcę z ukrycia, żeby wreszcie skończyć z tym szaleństwem. Obdarzyła go uśmiechem, któremu nie ufał nawet przez chwilę.
- Jesteś ranna, Meggie. Zapomnij o wszystkich pożądliwych myślach. Żeby ci było łatwiej, przypomnij sobie, że twój ojciec, który, tak się składa, jest pastorem, siedzi na dole w naszym salonie. Do cholery, co z tego, że jej ojciec siedzi w salonie?
- Masz rację - powiedziała. - Wiem, że mogę na ciebie liczyć i w razie czego mnie przytrzymasz, prawda? O tak, z całą pewnością ją przytrzyma, cholera Jasna.
Kiedy przytuliła się do jego boku, poczuł na sobie jej ciepły oddech. Nie, jej oddech był teraz naprawdę gorący. Dotknęła dłonią jego brzucha i powoli zaczęła wędrować nią coraz niżej. O Boże.
- Meggie, naprawdę nie chcesz tego robić.
- Cicho, mój panie - powiedziała, a on niemal krzyknął na dźwięk jej cudownych słów. Musiał być szlachetny, musiał ją powstrzymać. - Jesteś jeszcze zbyt słaba, nie... - wydusił z siebie z ogromnym bólem.
- To tylko moja dłoń, Thomasie. Nic sobie nie zrobię.
- No dobrze.
- Zawsze myślałam o tym, jak by to było cię wykorzystać. Jak powiedziała, tak zrobiła.
Przed zaśnięciem myśli Thomasa znów zaczęły krążyć wokół mordercy. Po raz pierwszy zaczął poważnie podejrzewać swoją matkę. Kiedy chciała, potrafiła być zdeterminowana i okrutna, sam przekonał się o tym wiele razy przez te wszystkie lata. Jej umysł pracował nieco inaczej niż umysły innych ludzi. Posuwała się do skrajności, zarówno w słowach, jak i w czynach. Jednak dlaczego miałaby nienawidzić Meggie aż tak, by chcieć jej śmierci? I gdyby rzeczywiście miała jakiś powód, komu mogłaby zlecić to okrutne zadanie? Odpowiedź jakoś nie przychodziła.
* * *
Wieczorem następnego dnia po Jenny MacGraff wciąż nie było śladu. Nikt jednak nie dawał wiary przypuszczeniu, że mogłaby uciec do Dublina. Wszyscy byli przekonani, że dziewczyna nie żyje, że ktoś ją zabił.
Wkrótce stało się jasne, że w oczach wszystkich głównym podejrzanym był William Malcombe. Twierdzono, iż to on wywabił Jenny z domu i pozbawił ją życia.
Meggie była jeszcze bardzo słaba, więc Thomas zniósł ją na rękach do salonu, w którym jego matka nalała wszystkim herbaty.
Stanowili zaiste milczące zgromadzenie. Co kilka minut ciszę przecinał głos Madeleine:
- Miałam wczoraj beznadziejne karty. Pan, pastorze, nie powinien był wygrać.
- Całkowicie się z panią zgadzam - przytaknął grzecznie Tysen już po raz trzeci, uśmiechając się do gospodyni najuprzejmiej jak potrafił.
Mary Rose, ze swoimi pięknymi rudymi puklami falującymi lekko na głowie, przemierzała nerwowo komnatę. Co jakiś czas przystawała i spoglądała na pasierbicę, która, prawdę mówiąc, wciąż była jeszcze trochę blada; dokuczały jej bóle w ramieniu, lecz uparcie odmawiała picia laudanum. Mary Rose wyglądała na niemal - zrozpaczoną. Thomas doskonale znał to uczucie. Poza tym wreszcie chyba wpadł na jakiś pomysł. Mary Rose odwróciła się w stronę lorda Kippera, gdy pojawił się w drzwiach salonu.
- Barnacle najwyraźniej postanowił zejść na chwilę z posterunku przy drzwiach wejściowych, dlatego pozwoliłem sobie przybyć - oznajmił od progu.
- Witaj, Niles - powitał go Thomas. - Przyszedłeś w sam raz na herbatę.
Lord Kipper już otworzył usta, z pewnością żeby powiedzieć coś zabawnego, gdy nagle zamarł w bezruchu. Wpatrywał się oniemiały w Mary Rose, stojącą teraz plecami do okna. Popołudniowe słońce opromieniało ją swoim blaskiem, w którym jej włosy płonęły niczym ogień.
- Boże, ale z pani piękność - powiedział powoli i ruszył w jej kierunku. - Kim pani jest? Gdzie była pani przez całe moje życie? Ja... Nagle Tysen stanął między nim a żoną.
- Przepraszam pana bardzo, to moja żona. Jestem lordem Barthwaite, ojcem Meggie. Lord Kipper zatrzymał się pośrodku salonu z wyrazem rozczarowania na twarzy.
- Ach, pańska żona, rozumiem.
Meggie, która nigdy wcześniej nie słyszała, żeby ojciec przedstawiał się swoim szkockim tytułem, teraz wpatrywała się w niego oniemiała. Oto właśnie jej ojciec stawał do walki z innym mężczyzną, który ewidentnie wkroczył na jego teren. W jego głosie brzmiała wyraźnie typowa dla Sherbrooke'ów arogancja. Ojciec był gotowy rozerwać lorda Kippera na kawałki. To było zaiste niesamowite zjawisko. Wtedy do akcji wkroczyła Mary Rose. Wyciągnęła dłoń.
- Jestem lady Barthwaite. A pan, jak się nazywa?
- Przedstawiam państwu lorda Kippera - powiedział Thomas. - Niles, przyszywanego kuzyna Meggie poznasz trochę później. Teraz ogląda w stajniach moje konie.
Dopiero wtedy lord Kipper zauważył Libby siedzącą w milczeniu jakieś cztery metry od niego. Wcale nie wyglądała na szczęśliwą. Właściwie to wyglądała tak, jakby miała go zaraz zastrzelić. Lord Kipper był mężczyzną o ogromnym doświadczeniu, co szczególnie przydawało się w takich rzadkich sytuacjach jak ta, kiedy strzelał jakąś niewybaczalną gafę. Nie zatrzymał się nawet na chwilę, nie wyglądał na ani trochę zakłopotanego. Podszedł z gracją do Libby, wziął jej rękę, popieścił w dłoni jej palce.
- On jest niesamowity - powiedziała Meggie do wszystkich.
- Oczywiście - odparła Madeleine. - A czego się spodziewałaś? Kiedy wreszcie wszyscy sączyli herbatę, Thomas odchrząknął głośno i rzekł:
- Matko, jak myślisz, dlaczego ktoś mógłby chcieć śmierci Meggie? Odgłos nagłej ciszy był ogłuszający. Wszyscy zamarli i wpatrywali się tępo w Thomasa. Thomas nie spuszczał wzroku z matki. Madeleine odstawiła powoli filiżankę na spodek.
- Mam na ten temat pewną teorię - powiedziała w końcu, a z jej oczu biły zadziwiający chłód i surowość. - Prawdopodobnie jak każdy z nas. Myślę, że to musi być sprawka jakiegoś mężczyzny. Jest zazdrosny, ponieważ wybrała Thomasa, i wściekły, że nie chce cię opuścić, synu. Pragnie jej śmierci. Popadł w obłęd. Zapytaj ją, synu, kim jest ten mężczyzna.
- Meggie, kim jest ten mężczyzna? - zapytał Thomas.
- Nie widziałam go tu, Thomasie. Gdyby mnie śledził, na pewno bym go widziała. Pozą tym, czy nieznajomy nie wyróżniałby się w Pen dragonie niczym głaz ze Stonehenge? Nie, to nie może być on.
- Ona ze mnie kpi. Nie pozwolę na to.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała Meggie. - Ma pani rację. To nieładnie z mojej strony. Nie ma jednak żadnego mężczyzny.
- Hmm. A co z tym Jeremym Stanton - Grevillem, który gra świetnie w wista, ale, podobnie jak ja, też miał wczoraj beznadziejne karty?
- Nie, proszę pani. To nie Jeremy. On jest bardzo zakochany w swojej żonie. Thomas odczuł przyjemny spokój.
- Ciociu Libby - rzekł - a ty jak myślisz? Dlaczego ktoś próbuje zabić Meggie?
- To Madeleine - odparła Libby złośliwym tonem. - Choć jest w tym względzie dość rozdarta. Nie chce następczyni w Pendragonie, a już na pewno nie w osobie tej szczebiotki Meggie, która nie tylko ciągle się śmieje, ale jest młoda i piękna. A z drugiej strony chce, byś miał spadkobiercę. Jest między młotem a kowadłem. Może Meggie jeszcze żyje właśnie dlatego, że Madeleine nie wie do końca, czego chce?
- Ty wiedźmo! - obruszyła się Madeleine, zrywając się na równe nogi. - Ty zdradliwa krowo! Wynoś się z Pendragonu, i to natychmiast, i zabieraj swojego syna - zabójcę ze sobą! Najpierw nazywasz mnie kostyczną dziwką, a teraz jeszcze to?! Wynocha! Wynocha, mówię!
- Właściwie - powiedziała Libby - nazwałam cię kostyczną, starą dziwką.
- Szczerze mówiąc - zwrócił się Thomas do żony - nie spodziewałem się, że rozmowa przybierze taki obrót. Tysen Sherbrooke uniósł piękną dłoń i powiedział swoim fascynującym głosem pastora, który natychmiast zwrócił uwagę zebranych:
- Myślę, że to bardzo pomocne, Thomasie. Chętnie posłucham, co inni mają na ten temat do powiedzenia. Lordzie Kipperze, dlaczego pana zdaniem ktoś chce zabić moją córkę?
Lord Kipper podszedł do kominka. Wyglądał idealnie w swoim stroju jeździeckim i wysokich, czarnych butach, które lśniły tak, że mógł się w nich przejrzeć. Wyglądał spokojnie niczym morze o świcie, a jego piękno zapierało dech.
- Uważam, że jest to raczej ktoś, kto gardzi Thomasem, ktoś, kto źle mu życzy, ktoś, kto wie, że jeśli go zabije, zostanie odkryty, dlatego próbuje zabić jego żonę, a potem zrzuci całą winę na Thomasa. To wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. Może ten człowiek szuka zemsty. Choć Thomas jest bardzo młody, zdążył już narobić sobie wrogów. To nieuniknione. Kiedy prowadzi się interesy, trzeba być bezwzględnym, by odnieść sukces.
- Czy przychodzi ci do głowy ktoś, kto mógłby ci źle życzyć, Thomasie? - zapytał Tysen. - Ktoś? kto skrzywdziłby prędzej moją córkę niż ciebie? Żeby cię ukarać albo się zemścić?
- Nie - odparł Thomas.
Tysen zwrócił się do Williama, który stał przy przeciwległej ścianie nieruchomo niczym mebel, najwyraźniej pragnąc pozostać niezauważonym.
- A co ty o tym sądzisz, Williamie?
- Nie wiem, proszę pana: Ale wydaje mi się, że to musi mieć coś wspólnego ze zniknięciem Jenny. Nie uważa pan?
- To wydaje się prawdopodobne - odparł Tysen w zadumie. - Wszystko zadziwiająco zbiega się w czasie.
- Może ten ktoś - ciągnął William teraz już pewniej, a jego twarz wyrażała jawny niepokój - nie chciał, żeby Thomas się ożenił, ale skoro tak się stało, to próbuje teraz pozbyć się Meggie. Najwyraźniej nie chce, żebym ja też się żenił, a więc porwał Jenny. Tylko kto mógłby chcieć, żebyśmy obaj z Thomasem nie mieli żon?
- To - wtrącił Thomas, spoglądając na brata z szacunkiem - jest bardzo dobre pytanie.
- Zgadzam się z Williamem - powiedziała Meggie, co doprowadziło do szału zarówno Madeleine, jak i Libby. - Ktoś chce mieć w domu dwóch nieżonatych mężczyzn. Tylko po co?
- Może to dwie matki? - wyraził przypuszczenie William i automatycznie cofnął się o trzy kroki od swojej. Jak można się było spodziewać, głosy nagle się podniosły, w powietrzu zakipiała złość, filiżanka trzasnęła z hukiem o podłogę.
- Dość tego - po raz kolejny rozległ się przyjemny, lecz nieugięty głos Tysena. - Thomas dał nam wiele do myślenia. Proponuję, żebyśmy właśnie to zrobili. - Urwał na chwilę i rzucił przelotne spojrzenie zięciowi. - Jedna z osób w tym salonie jest w to głęboko zamieszania. Zastanawiam się tylko która. Ze wszystkich stron rozległy się niezrozumiałe pomruki.
Tej nocy ramię Meggie wyjątkowo dawało o sobie znać. Doktor Pritchart zapowiadał, że to nic dziwnego, ale Thomas i tak porządnie się zmartwił. Nie dał tego jednak po sobie poznać. Wlał tylko tynkturę z laudanum do wody z cukrem, wręczył szklankę żonie i czekał, aż wypije do dna.
Trzymał ją w ramionach, dopóki nie zasnęła. Było już bardzo późno, ciemne chmury przysłaniały księżyc w nowiu, który rzucał blade światło przez odsłonięte okno, kiedy nagle kawałek tkaniny zatkał mu usta. Chwilę zajęło mu zrozumienie, że to nie sen. Zerwał się natychmiast, gotowy do walki, jednak coś twardego uderzyło go w głowę i osunął się na pościel.
Teraz gałgan znów zatykał mu nos i usta. Do pewnego stopnia Thomas był świadomy, że obrzydliwie słodki zapach dostaje się do jego płuc, przekrada do żołądka, i że to właśnie ten zapach bardziej niż cios odsyła go daleko, daleko w zapomnienie.
* * *
Meggie czuła się ciężka, jakby ważyła więcej niż głaz z plaży, na którym siedzi cały zastęp żołnierzy.
Zdawało się jej, że nie jest zdolna do żadnego ruchu. A chciała się ruszyć. Z trudem uniosła rękę, jęknęła i pomału rozchyliła powieki.
Kręciło jej się w głowie, czuła gorycz w ustach.
Z początku wydawało się jej, że budzi się we własnym łóżku. Szybko zrozumiała jednak, że jest inaczej.
Nie chciała otwierać oczu, w końcu jednak to zrobiła i ujrzała nad sobą twarz mężczyzny. Nie rozpoznała go od razu. Po dłuższej chwili zastanowienia powiedziała:
- Ostatni raz, kiedy pana widziałam, leżał pan na kuchennej podłodze z zakrwawioną głową i fartuchem całym upapranym w mące.
- Sprytna z pani bestia, milady. Ano, Grakery nieźle mnie urządziły, prawda?
- Jest pan Bernardem Leach ze Stryczka Kata w St. Agnes.
- Świetna pamięć. Pamiętam, że pomyślałem, jaka musisz być czysta i niewinna, skoro wyszłaś za mąż dopiero dzień wcześniej.
- Mieliśmy zatrzymać się w pańskiej gospodzie. Ale była porzucona. Zobaczyliśmy tylko jedną świecę w oknie. W środku nie było nikogo oprócz pana. Leżał. pan nieprzytomny. Potem powtarzał pan w kółko, że to wszystko sprawka Grakerów. Potem następnego dnia przepadł pan jak kamień w wodę, a razem z panem chłopiec stajenny. Zostaliśmy z Thomasem u dziedzica Billingsa, ale niczego się nie dowiedzieliśmy. Co pan tu robi? Gdzie jesteśmy?
- Ano, to Grakery cię tu sprowadziły - rzekł Bernard, a potem zaśmiał się gardłowo i chrapliwie, lecz jego śmiech szybko przerodził się w kaszel, okropny wilgotny kaszel, od którego Meggie poczuła skurcz w brzuchu. - Te Grakery, niewdzięczne chochliki, całe ich mnóstwo. Czy nie podróżują za dużo? - zaśmiał się, ale znów szybko przeszkodził mu w tym kaszel.
Wyglądał na chudszego niż ostatnio, jego szare włosy były bardziej siwe, a na dodatek tak brudne i tłuste, że przylegały płasko do skóry. Dziś nie miał na sobie dużego fartucha, ale proste ubranie z samodziału, które wisiało jak worek na jego kościstym ciele. Przetarł ręką usta, próbując złapać oddech, i Meggie dostrzegła krew na jego dłoni.
- Jest pan chory, panie Leach - powiedziała.
- Ano, to całkiem możliwe, ale przynajmniej nie jestem martwy, tak jak ty będziesz już niedługo, moja mała damo. Nie spodziewałem się przypływu, a jednak... Uderzenie o wodę powinno było złamać ci kręgosłup. Do licha, ta kula powinna była cię ogłuszyć, a jednak zachowałaś przytomność, prawda? Masz zdecydowanie za dużo szczęścia. Zabawne, że nigdy nie brałem pod uwagę przypływu. Mój błąd, przyznaję. Ano, powinienem był przestrzelić ci serce, ale nie trafiłem. Nic nie poszło zgodnie z planem. Ostatnio nic mi się nie u daje. To daje do myślenia.
- Mój mąż znał pana całe swoje życie. Dlaczego chce pan go skrzywdzić, zabijając mnie? - Widzisz, to jest tak...
- Milcz, Bernardzie.
Meggie spojrzała przez prawe ramię. Bernarda Leacha i dostrzegła stojącego w drzwiach lorda Kippera z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Miał na sobie strój jeździecki, a w dłoni płonęła mu pojedyncza zapalona świeca.
- E... obudziła się, milordzie.
- Tak, widzę. Możesz odejść i stanąć na straży, Bernardzie. Och, a przy okazji, zabiłeś Thomasa?
Bernard Leach mruknął coś pod nosem, nie patrząc w jego stronę.
- Zrobiłeś to, Bernardzie? Zabiłeś go, kiedy spał? Kiedy to było takie łatwe, kiedy był taki bezbronny, zdany na twoją łaskę?
Bernard Leach rzucił lordowi Kipperowi przelotne spojrzenie, a potem znów spuścił wzrok. Kiwał głową na boki.
- Och, mój panie, nie mogłem tego zrobić. Znałem małego Thomasa całe życie. To dobry chłopak, wspaniały mężczyzna. Tylko ją, mój panie, tylko ją. Przyniosłem ją panu. Ale nie Thomasa. Nigdy nie zabiję Thomasa. Nie potrafiłbym. Lord Kipper westchnął głęboko.
- Pomówimy o tym później, Bernardzie. Idź już.
Thomas żył. Meggie odczuła taką ulgę, taką wdzięczność do Bernarda, że była gotowa oddać mu wszystko, co posiadała. Bo odmówił zabicia Thomasa, choć otrzymał taki rozkaz.
Bernard Leach skinął posłusznie głową i opuścił pomieszczenie. Był to niewielki pokój, niewykończony, o ścianach i suficie z nagich belek. Na pierwszy rzut oka przypominało to jakiś wiejski dom, dawno porzucony, sądząc po brudzie zalegającym w kątach. Był świt i przez zapuszczone szyby sączyło się do środka blade, szare światło.
- Gdzie jesteśmy?
- Właściwie to jesteśmy w składzie tuż za moimi stajniami. Nie, nie sądzę, żeby ktoś przyszedł ci na ratunek. Nikt tu nigdy nie zagląda, a już szczególnie nie mężczyźni szukający Jenny MacGraff. Po cóż mieliby tu przychodzić? Przecież jestem lordem Kipperem.
- Dlaczego chcesz zabić mnie i Thomasa? Lord Kipper wzruszył ramionami.
- Wczoraj, kiedy Thomas i twój ojciec zaczęli zadawać nam wszystkim pytania, zrozumiałem, że wszystko się wali. Ktoś, raczej prędzej niż później, zda sobie sprawę, że to ja.
- Ktoś?
- Tak, Libby, oczywiście. Choć znów ze sobą sypiamy, wiedziałem, że nie mogę jej do końca zaufać, jeśli domyśli się co robię. Czasami można u niej zaobserwować dziwne poczucie honoru. Ujawnia się wprawdzie przy rzadkich okazjach, ale nie mogłem ryzykować.
- Nie rozumem. Dlaczego to właśnie Libby domyśli się prawdy? Uśmiechnął się tylko.
- To była bardzo długa noc. Noc, która trzymała mnie w napięciu. Naprawdę nie przywykłem do tego. Jednak teraz noc dobiegła końca i wkrótce wszystko skończy się szczęśliwie.
Meggie usłyszała jakiś hałas. Przypominał cichy jęk, bardziej szept nawet, kogoś u kresu sił, poruszającego się nieznacznie. Próbowała usiąść, ale poczuła piekący ból w ramieniu i opadła na podłogę. Ponownie zakręciło jej się w głowie i przez chwilę miała nawet wrażenie, że unosi się w powietrzu. Kiedy świat wreszcie przestał wirować jej przed oczami, kiedy poprawiła się jej ostrość widzenia, lord Kipper nie był już nagle idealnie piękny. Na jego twarzy malowało się szaleństwo, a w oczach dostrzegła złowieszczy błysk. Lord Kipper - człowiek odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia, które ostatnio dotknęły Pendragon. Przynajmniej nie była to żadna z matek, dzięki Bogu. Zwilżyła zaschnięte wargi.
- Kto to?
- Jenny MacGraff. Dzięki Bogu, to jedyne, o czym mogła teraz myśleć, dzięki Bogu. Jenny wciąż żyła.
- Dlaczego ją porwałeś? Dlaczego tu jest? Odkryłeś, że Jenny wie o wszystkim?
Lord Kipper zaśmiał się. Zdmuchnął świeczkę, gdyż do pomieszczenia przedostawało się przez brudne okna już wystarczająco dużo światła dziennego.
- Jenny MacGraff jest niezdolna do odkrycia czegokolwiek. To prosta córka kupca. Niczego nie wie, jest nikim. Zwykłym zerem. Cóż, choć muszę przyznać, że jest dość ładna i zadbana, a proste wychowanie nie do końca przytępiło jej umysł, co mnie, nie ukrywam, zaskakuje. Nie, niczego się nie dowiedziała. Chciałem po prostu zabić was obie razem, kiedy te głupie poszukiwania wreszcie dobiegną końca. Planuję was nawet razem pogrzebać. Myślę, że to bardzo na miejscu.
Nie, nie pozwoli, żeby te słowa ją obezwładniły, nie pozwoli sobie na panikę. Jednak nie mogła powstrzymać paraliżującego strachu, który pojawił się gdzieś głęboko w środku, przejmował kontrolę nad jej ciałem i ciągle narastał. Thomas wiedział, że jej nie ma. Domyśli się wszystkiego i uratuje ją. Musi tylko pozostać przy życiu. Musi użyć rozumu. To jej jedyna szansa. Musi spróbować.
Odetchnęła głęboko i powiedziała:
- Nie rozumiem, lordzie Kipperze. Dlaczego akurat my dwie? Czy William miał rację? Czy z jakiegoś powodu nie chce pan, żeby żaden z Malcombe'ów był żonaty?
- William był bliski prawdy. Właściwie to za bliski, co mnie zaskoczyło i pewnie w jakimś sensie zaniepokoiło. Tak, to tylko kwestia czasu, zanim prawda wyjdzie na jaw. Teraz jednak twój czas dobiega końca, moja droga. Podobnie jak czas Jenny MacGraff.
* * *
Thomas miał ochotę zabić mężczyznę, który gwałtownymi ruchami niemal wytrząsał z niego mózg. Nie miał wątpliwości, że to mężczyzna. Sukinsyn miał wielkie dłonie i dużo siły. Wymiociny zbierały mu się w gardle, dławiąc go i wywołując ostry kaszel. Żołądek palił go od środka. No i jeszcze ten przeklęty głos, który niemal znów nie doprowadził go do utraty przytomności - za głośny, zdecydowanie za głośny!
- Thomasie, do cholery, obudź się! Ktoś cię ogłuszył. Och, błagam, Thomasie, otwórz oczy! W końcu poddał się i ogromnym wysiłkiem woli zmusił do rozchylenia powiek. Ujrzał nad sobą twarz Williama.
- Przestań mną trząść, bo cię zabiję.
- Muszę tobą trząść. Obudź się. Musisz się obudzić, natychmiast. Świadomość pomału powróciła.
- Coś nie tak? - zachrypiał niewyraźnie. Co się, do diabła, stało?
- To z tobą jest coś nie tak, do cholery! Masz krew na skroni. Na podłodze leży gałgan, który pachnie czymś podejrzanie słodkim - pewnie to jakiś narkotyk. Thomasie, zbieraj się do kupy. Meggie zniknęła. Chcesz, żebym poszedł po pastora Sherbrooke' a?
- Tak. Nie. Poczekaj. Pomóż mi usiąść. O Boże, Meggie! Zniknęła? Jak to mogło się stać?
- Nie wiem. Stało się. Tak jak mówię, nie ma jej. Głowa mu pękała, ale jakie to miało teraz znaczenie? Teraz liczyła się tylko Meggie. Zniknęła? Ktoś wdarł się do białej komnaty, ogłuszył go i porwał jego żonę? Ależ oczywiście, to przez wczorajszą rozmowę przy herbacie. Oprawca wystraszył się i postanowił działać natychmiast.
- Do diabła, która godzina?
- Przed chwilą wzeszło słońce. Obudziłem się i jakoś nie mogłem zasnąć. Ciągle rozmyślałem o tym wszystkim i chciałem sprawdzić, czy nie śpisz, żeby z tobą o tym porozmawiać. Boże, Thomasie, wchodzę i widzę cię nieprzytomnego, a po Meggie nie ma ani śladu! Co teraz zrobimy?
- Ubiorę się. Idź po ojca Meggie. Szybko! William wyleciał z pokoju niczym błyskawica, trzaskając za sobą drzwiami. Thomas zdołał wygrzebać się z łóżka. Stał tak przez chwilę, lecz kiedy zdał sobie sprawę, że ma głowę i twarz brudną od własnej krwi, podszedł do miski i ostrożnie obmył ranę zimną wodą. Dobrze, że krew już zakrzepła. Przynajmniej nie będzie spływać mu na twarz.
Zamknął na moment powieki i przed oczami stanęła mu uśmiechnięta twarz Meggie. O Boże, ktoś porwał ją z łóżka, sprzed jego nosa. To wszystko jego wina. Nie był wystarczająco czujny, nie przedsięwziął żadnych środków ostrożności, mimo że doskonale zdawał sobie sprawę, iż wetknął kij w mrowisko. Może już nie żyła, może ktoś znów do niej strzelił i zepchnął z klifu. Nie, nie, do cholery. Musi wziąć się w garść. Meggie żyje. Dlaczego oprawca nie zabił ani nie porwał również jego? Może myślał, że zostawia go martwego w łóżku. Dzięki Bogu, coś podkusiło Williama, żeby przyjść.
Kilka minut później drzwi otworzyły się z hukiem i do sypialni wbiegł Tysen Sherbrooke, a za nim Mary Rose z Williamem. Thomas właśnie skończył zapinać spodnie. Usiadł i zaczął wciągać buty.
- Ogłuszono mnie, kiedy spałem - powiedział, teraz już zimnym i opanowanym tonem. - Ktoś porwał Meggie. Wczoraj podczas podwieczorku padło coś, co było na tyle bliskie prawdy, że oprawca był zmuszony działać. Podejrzewam, kto to może być i dlaczego to robi. Myślę, że William też to wie. Chodźmy po moją matkę i ciotkę Libby.
- Nie, Thomasie, nie wiem, naprawdę.
- Myślę, że w głębi duszy, Williamie, coś podejrzewasz. To po prostu zbyt bolesne, żeby jawnie to przyznać. Wkrótce wszystko się wyjaśni. - Wziął brata za rękę. - Wszystko będzie dobrze. Bez względu na to, jaka będzie prawda, nie zostawię cię samego. Zaufaj mi.
William, blady niczym śmierć, skinął powoli głową. Tysen zbudził Jeremy'ego, pomógł Mary Rose zapiąć suknię, a potem zaprowadził ich do salonu. Zastali tam wszystkich domowników, łącznie z Barnaclem, kucharką i panią Black, stojącymi w szeregu jak zastęp żołnierzy czekający na rozkazy.
- Ciociu Libby - powiedział Thomas bez zbędnych wstępów - kto jest ojcem Williama?
- Jego ojcem był lord Lancaster, Thomasie. To Malcombe, tak jak ty. Szkoda tylko, że jest od ciebie trochę młodszy. To on mógłby zostać hrabią, gdyby nie ty i Madeleine. To było bardzo niegrzeczne pytanie. Przeproś natychmiast.
- Matko, już za późno - powiedział William cicho i położył jej rękę na ramieniu. Był gotowy stawić temu czoło. Musiał być gotowy. - Proszę, czas, żebym poznał prawdę - odezwał się słabym głosem - jeśli nie chcesz tego zrobić dla wszystkich, zrób to chociaż dla mnie.
- Mój drogi chłopcze, Thomas kłamie. Twoim ojcem jest hrabia Lancaster.
- Ciociu Libby - powiedział Thomas cierpliwie.
- Wiesz doskonale, że ani William, ani ja pod żadnym względem nie przypominamy hrabiego Lancastera. Obaj jesteśmy bardziej podobni do matek, jeśli już. Wybór należy do ciebie. Kto jest ojcem Williama, ciociu Libby? Powiedz nam. Zostało naprawdę niewiele czasu. Meggie zniknęła i musimy ją znaleźć, zanim będzie za późno. Libby potrząsnęła uparcie głową.
- Proszę pani - odezwał się Tysen, wstając z krzesła. - Moja córka znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Albo zaraz powie nam pani prawdę, albo zrobię coś, czego pewnie będę później żałował.
- To lord Kipper, prawda? - szepnął William, a w jego głosie strach mieszał się z bólem.
Libby zbladła nagle i zamarła, utkwiwszy wzrok w splecionych dłoniach.
- Lord Kipper - powtórzył Tysen powoli.
- Tak, Williamie - rzekł Thomas. - Myślę, że to on jest twoim ojcem, a to by wiele wyjaśniało, prawda?
- Ale William nie jest tak piękny jak lord Kipper - stwierdziła Madeleine. - Cóż za okropność. Cóż za niesprawiedliwość.
- Ale, Thomasie - odezwał się William, ignorując ciotkę - byłem z nim tego wieczoru, kiedy porwano Jenny. Przysięgam ci. Dlatego miałem wrażenie, że muszę się mylić. Widzisz, zacząłem się zastanawiać, dlaczego poświęcał mi tak wiele uwagi, dlaczego zawsze tak wnikliwie wypytywał o moje plany na przyszłość, o moje poglądy na różne tematy. Zachowywał się jak... jak jakiś krewny, który ma prawo mnie pouczać, kierować mną.
- Jak ojciec - dorzucił Thomas.
- Tak, i ta myśl wystraszyła mnie nie na żarty. Dlatego przyszedłem do ciebie do sypialni dzisiaj rano. Wiedziałem, że to nie może czekać. Chciałem, żebyś powiedział mi, że to jakaś niedorzeczność. Naprawdę na to liczyłem.
- Tak - powiedział Thomas. - Wiem, że lord Kipper był z tobą tamtego wieczoru. A to znaczy, że zatrudnił kogoś do pomocy.
- Nie chciałam w to wierzyć, nie chciałam - szepnęła Libby. - Zmusiłam się, żeby o tym nie myśleć. Kiedy zniknęła Jenny MacGraff, ulżyło mi, cieszyłam się, że jej nie ma, że nie zhańbi twojego nazwiska małżeństwem z tobą. Uciekła do Dublina - powtarzałam sobie. Modliłam się, żeby to była prawda. Okłamywałam samą siebie. No i tylko spójrz, jak to się kończyło. Przepraszam cię. - Podniosła wzrok na syna i zacisnęła w rękach jego dłoń. - Tak bardzo cię przepraszam. William kręcił głową, nie spoglądając na matkę.
- Bernard Leach jest u Nilesa już od jakiegoś czasu - powiedziała Limy.
- Ale przecież lord Kipper miał romans z Marie Leach - powiedział Thomas zdezorientowany. - Sam się do tego przyznał. Przy wszystkich nazwał Bernarda sukinsynen. Uznałem za oczywiste, że lord Kipper czuje do tego człowieka jedynie pogardę. Po co Bernard miałby przebywać u niego w posiadłości? Libby wzruszyła ramionami.
- Widziałam Bernarda przez przypadek przy stajniach, kiedy któregoś ranka wychodziłam od lorda Kippera. Nie mam pojęcia, co tam robił.
- Był narzędziem lorda Kippera - stwierdził Thomas. - No dobrze. Wiemy już wystarczająco dużo. Williamie, pastorze, Jeremy, jesteście gotowi?
Thomas przyjdzie, a z nim ojciec. A może nawet i Jeremy. Musiała utrzymać się przy życiu, po prostu musiała. Przypomniała sobie, jak obiecała Thomasowi, że nigdy go nie opuści. Nie miała zamiaru złamać tej obietnicy.
Lord Kipper zamilkł. Stał nad Jenny MacGraff i przypatrywał się jej w zamyśleniu. Wyglądał przerażająco.
Widziała, jak unosi nogę i kopie ją swym lśniącym butem w żebra.
Meggie zobaczyła krew i uniosła się na łokciach.
Ból w ramieniu przestał nagle mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Ty diabelskie nasienie! Nie rób tego więcej. Niech cię szlag, nędzny tchórzu! Lord Kipper zignorował jej krzyk. Wsłuchiwał się w jęk Jenny.
- Jest zbyt pospolita - powiedział z lekceważeniem, zarówno w głosie, jak i na twarzy. - Nie mogłem pozwolić, żeby wyszła za mojego Williama. To byłaby czysta profanacja.
Meggie dostrzegła kątem oka, że Jenny leży na boku na nagiej podłodze, zwinięta w kłębek. Była drobna, miała jasne włosy i białą skórę. Młodziutka i niezwykle piękna. Miała na sobie prostą muślinową suknię, teraz podwiniętą po kolana, wełniane pończochy i jeden czarny pantofelek. Drugi spadł jej z nogi i leżał kilka metrów dalej.
- Nie - lord Kipper kontynuował monolog.
- Nie mogłem pozwolić jej wyjść za Williama. To rzekłszy, zwrócił się do Meggie.
- Nie rozumiesz jeszcze? Córka kupca nie mogła zostać przyszłą hrabiną Lancaster. Nawet głupiec uznałby to za niewybredny żart. Thomas zmusił mnie do szybkiego działania, kiedy wyznaczył datę ślubu na niedzielę. Musiałem coś zrobić. A więc zrobiłem. A potem wczoraj, na tym cholernym podwieczorku, twój mąż urządził sobie... William był tak blisko. I widziałem, jak wszyscy nagle zastanawiają się nad jego słowami. Domyśliłem się, że niedługo logika doprowadzi ich do mnie, i nie mogłem do tego dopuścić, dopóki nie skończyłem wszystkiego naprawiać.
- Chcesz zabić troje niewinnych ludzi, bo wymyśliłeś sobie, że William ma zostać następnym lordem Lancasterem? - zapytała Meggie ostrożnie. - Na litość boską, co cię to może obchodzić, kto jest hrabią? To nie ma z tobą nic wspólnego.
- Cóż za naiwne pytanie, Meggie. Czy jeszcze nie zorientowałaś się, że jestem ojcem Williama? Meggie nie odzywała się przez dobrą minutę, a potem pokiwała głową.
- A więc musisz być z niego bardzo dumny, że zrobił Jenny dziecko. W Glenclose - on - Rowan też jedna dziewczyna jest przez niego w ciąży. Jest taki jak ty, prawda? Jaki ojciec, taki syn. Czy nienawidzisz wszystkich kobiet, z którymi miałeś do czynienia?
- Nie pleć bzdur. Kobiety to kobiety. Istnieją po to, by je wykorzystywać, by się nimi cieszyć. Wszystkie jesteście głupimi stworzeniami. No, przynajmniej zdecydowana większość. Jeśli zaś chodzi o mojego syna, to faktycznie lubi spać z kobietami i jest w tym podobny do mnie, jak zresztą do wszystkich mężczyzn. Niektórzy z nas są w tym mistrzami, lecz znaczna większość nie. William, niestety, należy do tej drugiej grupy. Nie ma ani mojego uroku, ani mojego sprytu, ale jeszcze go wszystkiego nauczę. Na pewno się poprawi, kiedy się dowie, że jestem jego ojcem, i kiedy zrozumie, jak się dla niego poświęcam. Tak, kiedy William dowie się, że ten stary hrabia Lancaster, tak szalony, tak opętany myślą, że nie może zaufać żadnej kobiecie, że dziecko, które powiła, należy do innego mężczyzny, tak naprawdę nie jest jego ojcem, będzie mi dziękował, będzie błogosławił swój los, że zesłał mu mnie za rodziciela. Ciekawe, prawda? Stary lord sam wykopał pod sobą dół. Podobno jego ojciec był taki sam.
- Najwyraźniej stary hrabia miał rację, że nie ufał Libby, prawda?
- Nie powinien był jej niszczyć, nigdy nie dała mu do tego powodu. Nasz krótki romans był bardzo dyskretny. Jego owocem okazał się William. Nie, Tytus Malcombe był szalonym, głupim starcem. Zdołałem przekonać Libby, żeby przyjechała z Williamem do Pendragonu po tym, jak ich wyrzucił. Czuwałem nad nimi przez te wszystkie lata. Myślę, że William odczuje taką ulgę, iż to nie lord Lancaster jest jego ojcem, że rzuci mi się na szyję. - Lord Kipper uśmiechnął się do siebie na tę myśl i na ułamek sekundy w jego oczach zapłonęło dziwne ciepło. - Sprowadzę go tu. Zamieszka ze mną na jakiś czas, a ja zadbam o jego dalszą edukację.
- Lord Lancaster był ojcem Thomasa, prawda? Lord Kipper wzruszył ramionami. Jego oczy znów straciły jakikolwiek wyraz.
- Wiem, że raz Madeleine przyprawiła mu rogi. Nie wiem, który z nich jest prawdziwym ojcem Thomasa - stary hrabia czy kochanek. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodzi. Tak, William nauczy się wszystkiego ode mnie, od swojego prawdziwego ojca. Wciąż jest jeszcze bardzo młody. Nie zawiedzie mnie.
- A jeśli się nie nauczy? Czy jego też zabijesz? - drążyła Meggie.
- Zamknij się, głupia dziewko. Uważasz mnie za jakiegoś potwora, a ja chcę tylko, żeby mój syn miał wszystko, na co zasługuje. Planowałem to już od bardzo dawna. Kiedy zostanie lordem Lancasterem, ożenię się z Libby i adoptuję Williama, żeby po mojej śmierci mógł odziedziczyć też moje tytuły ziemie. Nikt nigdy nie dowie się, że pochodzi z nieprawego łoża. To będzie nasza tajemnica rodzinna.
- Ciekawa jestem, czy William też pozbawiony jest wszelkiej ludzkiej przyzwoitości, jak jego ojciec. Stanął przed nią, uniósł pięść, lecz nagle się zatrzymał. Wzruszył ramionami.
- Nie ma znaczenia, co myślisz i co mówisz. Robię tylko, co muszę. Ni mniej, ni więcej. Właściwie, jak się okazało, to wcale nie tak źle, że Thomas się w tobie zakochał - ach, to czysta głupota, prawda? Miłość. Przecież coś takiego w ogóle nie istnieje w tym naszym ograniczonym świecie. No dobrze, ale odbiegam od tematu. Ważne jest to, że dałaś Thomasowi wspaniały posag, a to oznacza więcej pieniędzy dla Williama i jego przyszłych spadkobierców.
- Mogę się założyć, że Thomas już dawno się domyślił, że to ty stoisz za tym wszystkim, i już rozpoczął poszukiwania.
- Nie, mylisz się. Jeszcze nie. Ale pewnie już niedługo. Będę opłakiwał twoją stratę, możesz być pewna. Ale teraz muszę działać szybko. Bardzo mi przykro, że musisz zginąć, ale na dłuższą metę wcale nie jesteś taka ważna. Widział, jak kręci w przerażeniu głową, blada, jakby już była martwa. Taka szkoda. Ale nie ma wyboru.
- Posłuchaj mnie - powiedział. - Nie mogę dopuścić, żebyś urodziła dziecko, a Bóg jeden wie, że to byłoby nieuniknione, sądząc po żądzy, jaką pałacie do siebie nawzajem. I kto by pomyślał, że jesteś córką pastora. Tak, dziecko za bardzo skomplikowałoby sprawy. Musisz zginąć, Meggie, a wraz z tobą ta pospolita Jenny. Co zaś do Thomasa, to, cóż, najwyraźniej sam będę musiał się tym zająć, skoro Bernardowi brakuje charakteru. Może pozbędę się go jakoś zręcznie. Wypadek w dwukółce albo coś w tym stylu. Zobaczymy. Kiedy przychodzi co do czego, Bernard okazuje się zwykłym tchórzem.
- Co tak naprawdę stało się Marie?
- Ach, zapomniałem, że byliście z Thomasem świadkami naszego małego dramatu. To ja musiałem powiesić Marie po tym, Jak ten głupi Bernard zabił ją, kiedy obrzuciła go zbyt wieloma przekleństwami. Nie żeby na to nie zasługiwał, leniwy drań. Udusił ją, a potem nie wystarczyło mu odwagi, żeby ją powiesić. Jęczał i jęczał przez cały czas. Kiedy zobaczyłem powóz zajeżdżający pod gospodę, mocno uderzyłem go w głowę i zostawiłem w kuchni na podłodze. I kto wszedł do środka? Thomas i jego nowa małżonka. Czy to nie niesamowity zbieg okoliczności? Nawet mnie to rozbawiło.
- I postanowiłeś zwalić całą winę na Grakery.
- To był pomysł Bernarda. Powiedziałem mu, że nikt nie jest na tyle głupi, żeby uwierzyć w takie bzdury, ale on nalegał, twierdził uparcie, że według legend Grakery wieszały swoich wrogów. Następnego dnia najwyraźniej zżerały go okropne wyrzuty sumienia, upił się prawie do nieprzytomności i wszystko wygadał. Na szczęście, tylko temu nieszczęsnemu stajennemu z St. Agnes. Wiedział, że musi uciekać, więc zrobił to. Przyszedł tutaj. Pozbędę się Bernarda, kiedy będzie już po wszystkim.
- A co się stało ze stajennym? Lord Kipper wzruszył ramionami.
- Bernard udusił go i zakopał za stajnią. Tak przynajmniej mi powiedział. No dobrze, dość tego, Meggie. Czas pożegnać się z tym życiem. Twój ojciec jest pastorem, sługą Bożym. Domyślam się, że wychował cię w wierze. Wierzysz w Boga, Meggie? Wierzysz w cudowne życie pozagrobowe dla wszystkich, którzy są tego godni?
- Tak.
- A więc niech będzie to dla ciebie pociechą. Tym razem strzelę celnie i szybko będzie po wszystkim.
- Nie wierzę ci. To ty zabiłeś Marie, prawda? A nie biedny Bernard.
- Nie. To on ją zabił. W końcu nie wytrzymał jej ubliżań. Ale wiem, co robisz. Próbujesz odwrócić moją uwagę. Nędzna próba. To koniec, Meggie.
Meggie wpatrywała się w tę potworną czarną broń, którą właśnie podnosił w dłoni. Nie potrafiła odwrócić od niej wzroku. Nie chciała umierać, nie chciała. Z całej siły rzuciła się do przodu i wyciągnęła ręce, by chwycić za pistolet. U dało jej się złapać przedramię lorda Kippera i wygiąć je do góry. Pociągnął za spust. Małym pomieszczeniem wstrząsnął potworny huk. To oderwał się kawałek ściany.
Jednym ciosem powalił ją z powrotem na starą pryczę. Przeklinał, bił ją po twarzy, a Meggie jęczała i kuliła się pod gradem ciosów ledwie przytomna; okropny ból ramienia niemal doprowadzał ją do obłędu. Dyszała ciężko, przestraszona. Przez zamglone bólem oczy zobaczyła, że lord Kipper wychodzi na zewnątrz. Czyżby uciekał? Nie, szedł po broń Bernarda.
Próbowała się podnieść, ale nie mogła. Była zbyt słaba. Leżała więc tylko bezradnie. Zbierało jej się na płacz, bo poniosła klęskę, bo jedyne, co udało jej się osiągnąć, to odwlec w czasie nieuniknione. Zbyt szybko, o wiele za szybko znów pojawił się w drzwiach. W dłoniach nie trzymał jednak broni, ale gruby sznur. Owijał go sobie wokół ręki, ciągnął, sprawdzał wytrzymałość. Nie chciała zostać uduszona, ale najwidoczniej taki miał być jej los. Zbliżał się do niej coraz bardziej.
- Bernard zawsze nosi ze sobą ten sznur. Zabił nim Marie. To właśnie lubi robić - dusić kobiety. Oparł się kolanem o starą pryczę, na której leżała, i pochylił się nad nią.
- Zaraz będzie po wszystkim - powiedział i uniósł jej głowę.
Próbowała z nim walczyć, wyrwać się jego silnym rękom. Poczuła zaciskające się wokół szyi węzły, zawiązane jeden przy drugim na całej długości sznura. Była taka słaba, ale mimo to musiała spróbować. Starała się desperacko poluzować wrzynającą się w szyję pętlę, odciągała jego ręce, ale to nie zatrzymało go nawet na moment. Nie miała już siły, była wyczerpana. Jego ręce coraz mocniej zaciskały sznur, którego drapiące węzły niemal przebijały jej skórę.
Z gardła lorda Kippera zaczęły wydobywać się różne ohydne dźwięki, potworne charczenie i bulgotanie. Zakręciło jej się w głowie. Ból w szyi narastał.
Nie mogła umrzeć, po prostu nie mogła, ale nie pozostawało jej już nic więcej. Była bezradna. Wtem poczuła, że węzły nie wrzynają się już tak mocno, a ucisk wokół szyi słabnie. Otworzyła oczy i spojrzała na swojego oprawcę. Na jego twarzy malowały się zdumienie i szok. Wypuścił głośno powietrze z płuc i osunął się na podłogę.
Nad jego bezwładnym ciałem stała Jenny MacGraff, dzierżąc w dłoni jego nie naładowaną broń. Jęknął i obie nagle zamarły. Po chwili Jenny uklękła przy nim spokojnie i z całej siły uderzyła go w skroń. Potem wstała i spojrzała na Meggie, która gorączkowo próbowała zrzucić sznur z szyi.
- Wygrałyśmy. Co za potworny mężczyzna. Czy dobrze się pani czuje, milady?
- Tak, dziękuję. - Głos Meggie przypominał teraz skrzek. Każde wypowiadane słowo sprawiało jej ból. - Ale nie ciesz się zawczasu, Jenny. Jest jeszcze Bernard. Szybko, Jenny, on jest na zewnątrz. Jenny kiwnęła porozumiewawczo głową i zakradła się pod drzwi. Kiedy je uchyliła, zobaczyła, że Bernard znika gdzieś na horyzoncie. Odwróciła się.
- Znów uciekł - powiedziała, a potem podeszła do leżącego na podłodze lorda. Uniosła nogę i kopnęła go mocno w żebra.
- Czy on nie żyje? - zapytała Meggie. Jenny potrząsnęła głową.
- Nie, ale powinien nie żyć. Za drugim razem uderzyłam go naprawdę mocno.
- Nie kończ tego, Jenny. Niech zawiśnie - wyszeptała Meggie. Okropne pieczenie w gardle powstrzymało ją przed wymówieniem tego na cały głos. - Tak, niech zawiśnie - to rzekłszy, wyciągnęła dłoń. - Tak się cieszę, że będziesz moją nową siostrą. Dziękuję, Jenny. Jestem Meggie. Chciałam powitać cię w Pendragonie przy herbacie, ale zanim zdążyłam to zrobić, porwał cię ten łajdak.
- Jak się czujesz, Meggie? Twój głos brzmi już trochę lepiej, dzięki Bogu.
- Tak, już mi lepiej. Chodź, usiądź przy mnie. Thomas zjawi się tu niebawem.
Kiedy Thomas, Tysen i Jeremy wpadli do składu jakieś pół godziny później, zobaczyli Jenny siedzącą na wąskiej brudnej pryczy, trzymającą Meggie za rękę. Lord Kipper leżał nieprzytomny na podłodze, jego nadgarstki związane były grubym sznurem, tym samym, którym próbował udusić Meggie, a kostki nóg - strzępami materiału, które oddarły mu od koszuli.
Thomas podszedł do pryczy i stanął w milczeniu nad żoną, dopóki Jenny nie odsunęła się na bok. Twarz Meggie rozpromienił uśmiech.
- Jenny nas uratowała - powiedziała już nieco mniej zachrypnięty głosem. - Uderzyła go w głowę, kiedy mnie dusił.
Dusił ją. O Boże. Thomas nie mógł powstrzymać drżenia. Stał tylko nieruchomo, obezwładniony ulgą i wdzięcznością do Jenny MacGraff. Miał ochotę wykrzyczeć swoje szczęście pod niebiosa. Meggie uśmiechnęła się, kiedy jej ojciec odsunął Thomasa z drogi, usiadł przy niej na pryczy i przytulił do piersi.
- Moje najdroższe słoneczko, ty żyjesz. Było tak blisko, Meggie, tak blisko. Twój głos... pewnie minie trochę czasu, zanim całkiem dojdziesz do siebie. Dobrze się czujesz?
- O tak - odparła Meggie. - Teraz już wszystko jest dobrze.
Spojrzała na męża, który wpatrywał się w nią intensywnie, a w jego oczach płonęło pragnienie, niewysłowione pragnienie.
- Pozwól mi zobaczyć męża, papo.
Tysen uśmiechnął się, przytulił ją po raz ostatni i stanął przy Williamie, który przyciskał mocno do swojego boku Jenny. Był też z nimi Jeremy - uśmiechał się do niej ciepło, kiwał głową, a na jego twarzy malowały się ogromna wdzięczność i ulga.
- Thomasie - powiedziała, a wszystko, co w tym momencie czuła, odbijało się w jej słowach, promieniało na jej twarzy. - Proszę, przytul mnie.
Kiedy poczuła wokół siebie jego ramiona, kiedy przycisnęła głowę do jego piersi, poczuła drżenie jego ciała, zaczęła wdychać jego słodką woń, wiedziała już, że wszystko będzie dobrze. W tym momencie poczuła się zupełnie nową osobą. Życie było teraz inne, ponieważ ona była inna. Nagle zobaczyła wszystko w zupełnie nowym świetle. Teraz nie miała już żadnych wątpliwości, co jest dla niej najważniejsze. Jej mąż. Thomas. Spojrzała ponownie na Jeremy'ego i zobaczyła mężczyznę, którego będzie lubić i podziwiać do końca życia. Jej dzieci będą się pewnie bawiły z jego dziećmi, z dziećmi jej przyszywanego kuzyna, który troszczył się o nią na tyle, by przyjechać z ojcem i Mary Rose do Pendragonu. Był teraz dla niej Jeremym. Był dokładnie tym, kim powinien być.
Poczuła, że Thomas odsuwa ją delikatnie od siebie i uśmiechnęła się do niego. W jego ciemnych oczach dostrzegła nieskończoną miłość, paniczny strach przed utratą najdroższej osoby. Thomas należał do niej. Pragnęła go całą duszą i sercem.
- Mojemu gardłu nic nie będzie - powiedziała, marząc, by jej głos nie przypominał już skrzekotu ropuchy. - Bardzo mi przykro, że tak się o mnie martwiłeś. Przycisnął czoło do jej czoła.
- Nic nie mów. Mówienie pewnie sprawia ci ból. Nie chcę, byś więcej cierpiała.
- Wierz mi, wcale mnie nie boli mówienie o moich uczuciach. Nigdy nie ucieszyłam się jeszcze tak bardzo na czyjś widok jak dziś. Kiedy wpadłeś do środka przez te drzwi, zrozumiałam, że moje życie już nigdy nie będzie takie samo. Koniec z wątpliwościami, koniec z podejrzeniami. Nigdy więcej nie będziesz zastanawiał się nad tym, co myśli lub czuje twoja żona. Zobaczyłam cię, Thomasie, naprawdę cię zobaczyłam. Zrozumiałam, że cię kocham. Całym moim sercem. Kocham cię bardziej niż kogokolwiek na całym świecie. Przycisnął Meggie tak mocno, że aż sprawił jej ból, ale Meggie to nie przeszkadzało. Zamknęła oczy, pocałowała go w szyję i poczuła mocne, miarowe bicie jego serca przy swoim. Kątem oka spojrzała na Williama, który wciąż obejmował Jenny, szeptał jej coś w skroń, całował jej włosy. To zmusiło Meggie do zastanowienia, że może William nie jest do. końca zły, że może jednak ma w sobie coś dobrego, coś godnego zachowania. Jedno za to wiedziała na pewno - nikt nigdy nie dowie się, że stary lord Lancaster nie był jego prawdziwym ojcem.
Był koniec lipca, piękny, letni poranek. Na obrzeżach Kinsale, na skraju ziemi należącej do Pendragonu, znajdował się świeżo przygotowany tor wyścigowy. Dziś miały odbyć się na nim pierwsze zawody. Hrabina wdowa Lancaster, Madeleine Malcombe, była gospodynią uroczystości. Podobnie jak lady Dauntry ze słynnego toru wyścigowego McCaulty, stała na podeście otoczona przez co najmniej stuosobowy tłum. Koty szarpały się, prychały, próbując uwolnić się z rąk swoich trenerów.
- KOTY GOTOWE! - zawołała na całe gardło, by słychać ją było nawet w Cork.
Panna Kitka ze stajni Pendragon, która do tej pory miauczała wniebogłosy, próbując wyrwać się z uścisku Thomasa, jej drugiego trenera, jedynego na tyle silnego, by móc utrzymać ją w miarę spokojnie, zesztywniała nagle niczym lufa armaty, napinając każdy mięsień. Była gotowa do wyścigu.
- KOTY DO BIEGU!
W zawodach brało udział dwanaście nowych zwierząt. Niektóre wyglądały na zdezorientowane, niektóre na podekscytowane i gotowe na wszystko, niektóre były wyraźnie znudzone, inne liczyły na przysmaki z rąk swoich trenerów, a jeszcze inne najchętniej zażyłyby po prostu kąpieli słonecznej lub rozłożyły się w przyjemnym cieniu pod jakimś krzakiem.
Nikt z uczestników, żaden z widzów, żaden z trenerów, a już szczególnie nie Meggie, nie miał pojęcia, czego się spodziewać.
- WYPUŚCIĆ KOTY! - wrzasnęła Madeleine, złożywszy dłonie do ust. Wystartowały. No, przynajmniej pięć wystartowało, Panna Kitka wśród nich - dzięki Bogu, bo inaczej wiarygodność Meggie zostałaby podana w poważną wątpliwość. Biegła tuż za kotką wystawianą przez osobiste stajnie treningowe Jenny Malcombe - Jubilatką, syczącą czarną bestią o świecących złowieszczo zielonych ślepiach, która pędziła prosto i szybko niczym strzała.
Meggie przeżyła moment nagłej zazdrości. Jenny nie powinna zasmakować sukcesu tak szybko, to nie byłoby w porządku wobec niej, nie po tym, ile pracy i poświęcenia kosztowały ją przygotowania.
- Biegnij, Panno Kitko! - wrzasnęła. - Dorwij Jubilatkę, zatrzymaj ją, dziabnij ją w kark! Biegnij! W tłumie, który do tej chwili nie bardzo wiedział, co robić, teraz zaczął skandować pieśni i słowa zachęty. Każdy dopingował swojego faworyta.
Hałas stał się ogłuszający. To było dobre i złe jednocześnie. Jubilatka i Panna Kitka jeszcze przyspieszyły tempa na ten niespodziewany doping, gdyż Meggie wyjawiła Jenny, że muszą przyzwyczaić zwierzęta do krzyków publiczności. Tak też robiły i w rezultacie wszyscy chłopcy stajenni chodzili przez dwa miesiące zachrypnięci.
Dwa z kotów, cętkowane siostry, niemal trzyletnie i bardzo szybkie, zatrzymały się nagle, usiadły na tylnych łapach, wpatrywały się przez moment w tych wszystkich idiotycznie skaczących i wrzeszczących ludzi, a w końcu zaczęły wylizywać się nawzajem, choć ich uszy wciąż stały wysoko, wyłapując wszystkie dźwięki. Meggie wiedziała, że to ich sposób na radzenie sobie z niespodziewanym chaosem. Rzeźnik, chudy, wygłodniały, czarno - biały kocur ze stajni Witcherly, wypiął nagle grzbiet, zjeżył się, a wyglądało to zaiste imponująco, gdyż był kotem długowłosym, a potem padł na bok, prawdopodobnie straciwszy przytomność z podekscytowania.
Nagle, jakby znikąd, pojawił się Brutus, pies Thomasa. Wpadł na tor tuż za Panną Kitką i Jubilatką. Zarówno Jenny, jak i Meggie zamarły z przerażenia za linią mety, obserwując w osłupieniu, jak Brutus dogania Pannę Kitkę, łapie ją za ogon i wyrzuca dobre dwa metry za tor.
Nikomu najwyraźniej nie przyszedł do głowy taki mały szczegół, że w pobliżu toru wyścigowego nie powinien znajdować się żaden pies.
Thomas zawołał Brutusa, ale pies wcale nie miał zamiaru przerywać tak świetnej zabawy. Thomas pokręcił tylko głową, spojrzał na zszkowaną twarz małżonki, wydał z siebie jedno „Ups...” i pobiegł za Brutusem.
Tymczasem Jubilatka trzeźwo oceniła sytuację, dostrzegła obok siebie psi cień i wiedząc, że czasu zostało niewiele, podkurczyła tylne łapy i skoczyła wysoko. Wylądowała co najmniej dwa metry za torem na plecach małego Liama MacBilla. Brutus został brutalnie zatrzymany przez matkę Liama, która zdzieliła go po łbie. Jubilatka odczepiła pazury od pleców chłopca, wbiegła z powrotem na tor, a potem zatrzymała się zdezorientowana, dopóki nie usłyszała głosu Jenny:
- Do mnie, Jubilatko, dasz radę, biegnij! Biegnij, mała!
Co zaś do Panny Kitki, ona również powróciła już na tor i wymachując zamaszyście ogonem - dzięki Bogu nienaruszonym - pognała prosto w stronę Meggie, która najwyraźniej wydawała się jej pośród tego chaosu jedyną wybawicielką przed psem szczekającym gdzieś z tyłu.
Meggie z niechęcią musiała przyznać, że powinna rozważyć psa jako nową technikę treningu. Pies goniący kota. To z pewnością dodawało motywacji. Panna Kitka jeszcze nigdy nie biegła tak szybko, jak podczas tej ucieczki.
Brutus pędził za kotką z wywieszonym ozorem, trzęsąc teraz łbem na boki, prawdopodobnie wciąż jeszcze w szoku po razie, jaki otrzymał od matki Liama. Tuż za nim biegł Thomas.
Metr przed metą Panna Kitka odbiła się mocno, poszybowała wysoko w powietrzu i wylądowała prosto w ramionach Meggie, niemal ścinając ją z nóg. Brutus zaszczekał głośno i zanim Thomas zdążył go powstrzymać, poszedł w ślady kotki i skoczył z impetem na Meggie.
Cała trójka runęła na ziemię ze śmiechem i skowytem, pogrążając się w chaosie unoszących się w powietrzu rąk i nóg, łap i kłaków futra.
Brutus polizał Meggie po twarzy, zaszczekał i znów ją polizał, a potem utkwił ślepia w Pannie Kitce i zaszczekał jeszcze głośniej, próbując dosięgnąć jej zębami.
- Zwyciężyła Panna Kitka! - wrzasnęła Madeleine, złożywszy dłonie do ust, by ją lepiej słyszano. Thomas z trudem odciągnął od śmiejącej się Meggie rozentuzjazmowanego Brutusa, wydobył jej spod pachy Pannę Kitkę i pomógł podnieść się Meggie na nogi, uśmiechając się na widok jej świecącej, wylizanej przez psa twarzy.
Meggie przebiegła wzrokiem po głośnym tłumie sąsiadów i mieszkańców okolicznych wiosek. Zewsząd rozlegały się wrzaski i okrzyki. Niektórzy ze śmiechu trzymali się za brzuchy. Przytuliła się do Thomasa. Uśmiechała się prawie od ucha do ucha.
- Nasz pierwszy wyścig kotów. I ktoś naprawdę w nim zwyciężył. Czy to nie cudownie, Thomasie? Wygrała nasza Panna Kitka. Naprawdę wygrała. Pokonała Jubilatkę, a muszę ci powiedzieć, że ten kot poważnie mnie niepokoił.
Nie mógł się powstrzymać. Uniósł żonę i zakręcił nią wokół siebie w powietrzu. Nagle Meggie miauknęła głośniej niż jakikolwiek kot wyścigowy. Panna Kitka właśnie wspinała się jej po spódnicy. I to szybko.
- Nie istnieje żadna przeszkoda - stwierdził Thomas, stawiając Meggie z Panną Kitką na ziemię - której nie byłby w stanie pokonać kot wyścigowy.
- Nagrodą dla zwycięzcy wyścigu na czterysta metrów jest wyjątkowa obroża wykonana własnoręcznie przez drugą hrabinę wdowę Lancaster.
Libby ukłoniła się nisko i podeszła statecznym krokiem do Meggie, która zdążyła już w miarę dojść do siebie i trzymała na ręku Pannę Kitkę, teraz znacznie spokojniejszą.
U jej boku stała Jenny z jawnie niezadowoloną Jubilatką, prychającą raz po raz w stronę Panny Kitki. To całkiem normalne zachowanie, uspokoiła Meggie Jenny, ani na chwilę nie przestając jednak szczerzyć się jak głupia. William poklepał swoją młodą żonę po głowie ze współczuciem w ten sam sposób, w jaki zwykł klepać z przyjemnością jej rosnący brzuch.
- Łatwo ci mówić, bo to ty wygrałaś - powiedziała Jenny do Meggie. - Ten cholerny pies wystraszył Jubilatkę nie na żarty.
Brutus, mocno trzymany przez Thomasa, siedział na tylnych łapach i wachlował ogonem po ziemi, wzniecając tumany kurzu. Thomas zaś przyglądał się z uwagą, jak żona zapina zwycięską kocią obrożę na szyi Panny Kitki. Wszyte w nią były niewielkie szmaragdy, zielone niczym irlandzkie wzgórze po letnim deszczu.
To był piękny dzień na południowo - zachodnim wybrzeżu Irlandii. Dziś, po raz pierwszy w historii, odbył się tu wyścig kotów. Po raz pierwszy, lecz z pewnością nie po raz ostatni.
I na szczęście, naprawdę ktoś w nim zwyciężył.