Catherine Coulter Cykl Panna młoda (01) Młoda pani Sherbrooke

Catherine Coulter

MŁODA PANI SHERBROOKE

ROZDZIAŁ 1

Northcliffe Hall, niedaleko New Romney w Anglii

Maj 1803r.

- Widziałam ją dziś w nocy! Ducha Dziewicy!

- Sinjun, naprawdę? Przysięgniesz, że widziałaś ducha?

Po dwóch pełnych grozy westchnięciach nastąpiły ner­wowe okrzyki przestrachu i zarazem podniecenia.

Głosy coraz bardziej cichły, oddalając się od drzwi, ale wciąż jeszcze słyszał westchnienia i chichoty.

Douglas Sherbrooke, hrabia Northcliffe, dokładnie za­mknął drzwi i podszedł do biurka. Przeklęty duch! Czy Sherbrooke'owie mają po wieczne czasy znosić te niepraw­dopodobne bajdy o nieszczęsnej młodej lady? Rzucił okiem na starannie ułożone papiery, westchnął, usiadł i popatrzył przed siebie.

Zmarszczył brwi. Ostatnimi czasy często marszczył brwi. Nie dawali mu spokoju, ani na dzień, ani na godzinę. Każ­dego dnia znosił istne gradobicie grzecznych, ale upartych wariacji na wciąż ten sam, nudny temat. Musi wziąć sobie żonę i spłodzić hrabiowskiego dziedzica. Jest coraz starszy, jego męskość słabnie z minuty na minutę, a on tymczasem trwoni bezcenne nasienie, z którego mają się przecież zrodzić przyszli Sherbrooke'owie. Winien w prawowitym związku obdarzać nim swą żonę, a nie rozrzucać po śmiet­nikach świata, przed czym przestrzega Biblia.

Na świętego Michała skończy trzydzieści lat, przypo­minali wujowie i ciotki, kuzyni i podstarzali domownicy, którzy znali go od chwili, gdy drąc się wniebogłosy wyszedł z łona matki. Przyjaciele-prześmiewcy, kiedy już raz uczepili się tego tematu, nie przestawali wygła­szać swoich impertynencji. Marszczył wtedy brwi, tak jak teraz, i mówił, że skończy trzydzieści lat na przy­szłego, nie na tego świętego Michała. W tym roku bę­dzie miał dopiero dwudzieste dziewiąte urodziny, a teraz ma dwadzieścia osiem lat. Na litość boską, przecież do­piero maj, do września daleko. Właściwie to niedawno zaczął dwudziesty ósmy rok, przyzwyczaja się do tego, że już nie ma lat dwudziestu siedmiu. Cóż to znowu za „poważny wiek”!

Hrabia spojrzał na stojący na kominku pozłacany zegar z brązu. Gdzie się podziewa Ryder? Niech go szlag, prze­cież braciszek wie, że spotykają się w pierwszy wtorek każdego kwartału w tym właśnie pokoju w Northcliffe Hall, dokładnie o trzeciej. Fakt, że hrabia zapoczątkował te kwar­talne spotkania dopiero po wystąpieniu z armii przed dzie­więcioma miesiącami, wkrótce po podpisaniu pokoju w Amiens, nie usprawiedliwiał spóźnienia Rydera na trze­cie z kolei spotkanie. Należała mu się nagana, niezależnie od tego, że Leslie Danvers, służący Douglasa, młodzian pilny, acz o irytującej pamięci, przypominał swemu panu o spotkaniu zaledwie godzinę wcześniej.

Hrabia zapomniał o gniewie na widok wpadającego do pokoju Rydera, przewianego wiatrem, pachnącego skórą, koniem i morzem, pełnego życia młodzieńca szczerzącego białe zęby. Prawie się nie spóźnił, było dopiero pięć po trzeciej. Ryder również zbliżał się do „poważnego wieku” - miał już prawie dwadzieścia sześć lat. Powinni się trzymać razem.

- Boże, Douglas, co za piękny dzień! Jeździłem z Dorothy po klifach, co za uczucie! Mówię ci! - Ryder usiadł, skrzyżował obleczone w skórę nogi i błysnął białymi zęba­mi w uśmiechu.

Douglas huśtał nogą.

- Udało ci się utrzymać na koniu?

Ryder uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale w jego oczach czaiło się coś niewyraźnego. Miał wygląd człowieka nasy­conego, wygląd, do jakiego hrabia zaczynał się powoli przyzwyczajać i dlatego westchnął.

Douglas z całej siły powstrzymywał się od uśmiechu. Był przecież hrabią, głową potężnego rodu Sherbrooke'ow. Nawet teraz, pomimo całego sprytu Dorothy, mógł gdzieś rosnąć kolejny Sherbrooke.

Douglas westchnął. - Doskonale, jak się nazywa? - Zapi­sał i podniósł głowę. - Teraz już wszystko?

Ryder spochmurniał i dopił resztę brandy. - Nie, w ze­szłym tygodniu Benny zmarł na zimnicę.

- Nic nie mówiłeś.

Ryder wzruszył ramionami. - Nie miał jeszcze roku, ale był taki mądry. Wiedziałem, że jesteś zajęty. Wybrałeś się w podróż do Londynu, do Ministerstwa Wojny. Pogrzeb był cichy, tak życzyła sobie jego matka.

- To przykre - powtórzył Douglas i zmarszczył brwi.

Ryder nie lubił, kiedy brat marszczył brwi. - Ale jeżeli dziecko ma się urodzić w sierpniu, dlaczego mi nie powie­działeś ostatnim razem?

Odpowiedź była prosta. - Jego matka mi nie powiedzia­ła. Bała się, że nie zechcę już z nią spać. - Przerwał i przez wykuszowe okno patrzył na wschodni trawnik. - Głupia dziewka. Nie domyśliłbym się, chociaż powinienem był się domyślać. Jest już bardzo gruba, może nawet będzie miała bliźniaki. - Odwrócił się od okna i pociągnął z butelki. - Zapomniałem o Nancy.

Douglas odłożył kartkę. - Jakiej Nancy?

O dziwo Ryder się spłonił. - Nie panuję nad sobą. To żadne usprawiedliwienie, ale jak raz już tam wejdę, to nie mogę wyjść. - Patrzył na brata spode łba. - Nie jestem taką cholerną oziębłą rybą jak ty. Ty wyszedłbyś nawet z anioła. Zawsze tak trzeźwo myślisz, nic cię nie wytrąca z równowagi? Nie chcesz czasami po prostu walić i nie myśleć o konsekwencjach?

- Nie.

Ryder westchnął. - No cóż, ja nie jestem aż tak zdyscyp­linowany. Nadal masz tylko dwójkę?

Ryder śmiał się po cichu, kiedy drzwi pokoju otworzyły się. Podniósł głowę i zobaczył nieśmiało wchodzącego naj­młodszego z braci.

- A niech mnie, jeśli to nie Tysen! Wejdź braciszku, prawie kończymy spotkanie. Douglas już powiedział, że ptaszek wierci mi dziury w kieszeni. Właśnie kończy ob­liczenia, ale niewielkie to liczby, zwłaszcza jak człowiek weźmie sobie do serca, że ma iść i rozmnażać się.

- Jakie spotkanie? - zapytał Tysen Sherbrooke, wchodząc do pokoju. - Jakie obliczenia? Co znowu za ptaszek?

Ryder rzucił okiem na Douglasa, a ten wzruszył tylko ramionami i usiadł z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

Ktoś, kto nie znał go tak dobrze jak brat, mógłby pomyśleć, że jest zdenerwowany, a nie rozbawiony.

- Bracie - zwrócił się do niego - Tysen chce zostać pastorem. Musi rozumieć męskie słabości, czyli nie owija­jąc w bawełnę, żądzę. Tysenie, to nasze kwartalne spot­kanie mające na celu ustalenie dokładnej liczby bękartów Sherbrooke'ow.

Tysen gapił się na nich przez chwilę, po czym zwrócił błędny wzrok na Douglasa. - Waszych czego?

- Słyszałeś - powiedział Ryder. - Masz już prawie dwadzieścia jeden lat. Czas, żebyś zaczął przychodzić na nasze spotkania. Co o tym sądzisz, Douglasie? Nie chcemy przecież mieć gdzieś nieznanych bękartów, czyż nie? Po­myśl o naszej reputacji. I jak chłopcze, zapłodniłeś którąś z miejscowych?

Tysen wyglądał jak tknięty apopleksją. - Oczywiście że nie! Nie mógłbym zrobić czegoś tak niecnego! Będę pas­torem, Bożym człowiekiem, pasterzem wiodącym bogoboj­ną trzódkę i...

Ryder wywrócił oczami. - Przestań, proszę! Aż się wierzyć nie chce, że Sherbrooke może coś takie­go mówić i jeszcze w to wierzyć. Rzygać się chce. Co za szkoda, że jesteś taki, na jakiego wyglądasz, ale nie wolno tracić nadziei, zwłaszcza jak się jest optymistą.

- Czy wszyscy optymiści są tacy pożądliwi? - krzyknął na cały pokój Douglas.

Ryder roześmiał się, a Tysen stał oniemiały. Wiedział, że jego bracia to ludzie światowi, że robią rzeczy, o jakich on boi się nawet myśleć, ale cóż to za żarty? Spotkanie w celu policzenia bękartów? Z kroplami potu na czole zaczął się wycofywać w stronę drzwi.

- Uśmiechnij się chociaż - powiedział Douglas. - Pastor też może mieć poczucie humoru.

Ryder zaklął. - Znam tę dziewuchę. Jest głupia, wdzię­czy się, zachowuje jakby była Bóg wie kim i nie ma piersi. Ma za to wodniste oczy, kościste łokcie i dwa imiona. To już przekracza ludzkie pojęcie, dwa imiona! I jej rodzice używają obydwu!

- Będzie doskonałą żoną człowieka Bożego! - Tysen byłby dalej bronił swej bogini, ale przerwał widząc, że Douglas podnosi się z fotela. Impertynencje Rydera poszły w niepamięć wobec wyrazu twarzy najstarszego z braci, niepokojąco podobnego do wyrazu twarzy ich nieżyjącego ojca. Tysen zaczął się wycofywać, powolutku, powolutku, aż poczuł za plecami zamknięte drzwi.

Douglas starał się mówić bardzo łagodnie. - Powiadasz, że w wieku dwudziestu lat zdecydowałeś, że kochasz dzie­wczynę równą ci urodzeniem i majątkiem? Mówimy o ro­dzinie Hardesty z Blaston, tak?

Douglas machnął ręką, żeby go uciszyć. - Rozmawiałeś z Sir Thomasem? - zwrócił się do najmłodszego brata.

- Oczywiście że nie - odpowiedział Tysen.

- Ty jesteś głową rodziny.

- Pamiętaj o tym. Obiecaj mi, że nie będziesz się oświa­dczał tylko dlatego, że się do ciebie uśmiecha czy pokazuje kawałek nogi. Dziewczęta rodzą się i od razu wiedzą, jak usidlić niczego nieświadomych mężczyzn, dlatego musisz uważać. Zgoda?

Tysen pokiwał głową. - Ale nie Melinda Beatrice - do­dał szybko. - Ona jest miła i szczera, ma w sobie słodycz i dobroć, będzie pasterką mojej trzódki, towarzyszką życia. Ona nigdy... - Przerwał widząc, że bracia za chwilę wy­buchną niepohamowanym śmiechem. Zacisnął usta, zmar­szczył brwi i stał sztywno jak kołek - Właściwie nie po to tu przyszedłem. Są tu ciocia Mildred i wuj Albert i pragną z tobą mówić.

Douglas milczał jak grób.

Tysen postanowił nie sprzeczać się z bratem. Był ponad to - on, przyszły pastor, którego myśli i czyny z ducha są, a nie z ciała. Zresztą, o ile pamiętał, nigdy nie udało mu się wygrać z braćmi, dlatego powiedział tylko: - Ta dziew­czyna jest pewnie niebrzydka.

- Wszystkie są śliczne ze spódnicą na głowie - powie­dział na odchodnym Ryder.

Na hiszpańskim stole z ciemnego mahoniu leżała Sinjun. Skrzyżowała ramiona i obojętnie pogwizdywała z cicha. Przestała, kiedy zobaczyła, że Ryder ją widzi, i spytała głosem pozbawionym emocji: - I jak się udało spotkanie?

ROZDZIAŁ 2

Hrabia tym razem nie bez powodu marszczył brwi. De­nerwował się, bo wewnętrzne przeczucie mówiło mu, że coś się wydarzy, coś, co mu się spodoba. Nienawidził ta­kich odczuć, sprawiały, że czuł się bezbronny. Nie mógł ich jednak ignorować. Rząd był w rozsypce, a przeklęty głu­piec Addington ze strachu trząsł się jak galareta - pewnie stąd to drapanie w trzewiach, nic innego jak obawa przed Napoleonem.

Bał się inwazji jak wszyscy Anglicy z południowego wy­brzeża, chociaż wiedział, że jest mało prawdopodobna - Anglia panowała nad Kanałem. Jednak tylko głupiec nie doceniałby geniuszu militarnego Napoleona i jego żelaznej woli zniszczenia wszystkiego, co angielskie.

Zeskoczył z grzbietu Gartha, swego ogiera, i poszedł w stronę klifu. Spienione, białe fale z łoskotem rozbijały się o skały. Wciągnął do płuc słone powietrze, poczuł na twarzy wilgotne, siekące kropelki. Ostre podmuchy wiatru targały mu włosy, sprawiały, że do oczu na­pływały łzy. Dzień był szary i pochmurny. Nawet wytę­żając wzrok nie mógł dostrzec Francji. Przy dobrej pogodzie widział stąd Boulogne i niewyraźną linię wybrzeża w okolicach Calais. Zmrużył oczy i wpatrywał się w szarość. Chmury przepływały jedna za drugą, ale nie przerzedzały się, było ich coraz więcej. Nie odwrócił się, kiedy usłyszał, że ktoś nadjeżdża i zatrzymuje konia tuż przy nim.

- Wiedziałam, że tu jesteś. To twoja świątynia dumania.

Odwrócił się i uśmiechnął do młodszej siostry siedzącej okrakiem na Fanny, swojej klaczce. - Chyba będę musiał porzucić utarte ścieżki. Nie widziałem cię na śniadaniu ani na obiedzie. Kara za jakieś przewinienie?

- Och nie, straciłam poczucie czasu. Czytałam. - Urwa­ła, lekko ześliznęła się z siodła i podeszła do niego - wyso­ka, szczupła dziewczyna o długich nogach i nieokiełzna­nych blond włosach, otaczających jej głowę gęstwiną lo­ków. Rano włosy te z pewnością przytrzymywała wstążka, ale teraz dawno nie było już po niej śladu. Miała mocno niebieskie oczy, tak przejrzyste jak dzień był szary, oczy, z których wyzierało poczucie humoru i żywa inteligencja.

Wszyscy Skerbrooke'owie mieli takie oczy i gęste, jasne włosy, chociaż włosy Sinjun były jeszcze jaśniejsze i roz­świetlone słońcem. Wszyscy poza nim.

Kiedy był dzieckiem, niania staruszka oświadczyła mu radośnie, że ma oczy ciemne jak grzech. Smagły, ogorzały - przypominał pogańskiego Celta, z włosami czarnymi ni­czym wódz zastępów piekieł.

Był jeszcze mały, kiedy podsłuchał, jak ojciec oskarżał matkę o to, że przyprawiła mu rogi. Syn nie przypominał żadnego znanego Sherbrooke'a. Przypominał sobie, że mat­ka gęsto się tłumaczyła ze swojej - jak się wyraziła - po­myłki przy wydawaniu na świat dziedzica. Ryder lubił po­wtarzać, że to przez ten całkiem nie-Sherbrooke'owy wy­gląd wszyscy okazywali mu posłuszeństwo, taki był groźny i wymagający.

Ale kiedy patrzył na siostrę, wcale nie był groźny i wy­magający. Tak jak on, miała na sobie spodnie z koźlęcej skóry, luźną białą koszulę i jasnobrązową kamizelkę. Wie­dział, że gdyby matka zobaczyła ją w takim stroju, rozwrzeszczałaby się jak na widok zjawy. Matka zawsze z ja­kiegoś powodu krzyczała.

Oczy Sinjun pociemniały, kiedy wypaliła niespodziewanie: - Wczoraj wieczorem widziałam Dziewicę.

Uśmiechnęła się. - Twoje greckie sztuki przeczytałam dwa lata temu.

Uderzył się dłonią w czoło. - Powinienem był wiedzieć.

- Najbardziej interesująca wydała mi się Lizystrata, cho­ciaż nie rozumiem, dlaczego żony spodziewały się, że ich mężowie przestaną walczyć tylko dlatego, że im za­ groziły, że...

- Wiem, co zrobiły - przerwał jej, ubawiony i przerażo­ny zarazem. Zmierzył ją wzrokiem, zastanawiając się, czy nie powinien udzielić jej braterskiego napomnienia lub choćby zaprotestować przeciwko niestosownym lekturom.

Zanim jednak zdołał cokolwiek wymyślić, Sinjun zaczęła z namysłem: - Kiedy szłam na górę około północy, zoba­czyłam światło pod drzwiami komnaty hrabiny, obok two­jej. Otworzyłam drzwi najciszej jak umiałam i zobaczyłam ją. Stała obok łoża, cała w bieli, tak jak ją opisują. Była bardzo piękna, z prostymi włosami do pasa, tak jasnymi, że prawie białymi. Odwróciła się, spojrzała na mnie i znikła. Przysięgłabym, że chciała coś przedtem powiedzieć.

Sinjun wzruszyła ramionami. - Nie wiem, czy pokazy­wała się tylko kobietom. Wszyscy hrabiowie, którzy o niej w przeszłości pisali, tak twierdzili, ale kto wie? Z doświad­czenia wiem, że panowie nie są skłonni do przyznania, że istnieją rzeczy niewytłumaczalne. Nie chcą ryzykować, że zostaną uznani za głupców.

- Wiem, ale możesz być pewna, że ja o tym nie napiszę. To wszystko sprawa histeryzujących kobiet.

Wieczne męki Dziewicy skończą się wraz ze mną. Nasi przodkowie z całą pewnością spisywali swoje historie podczas długich zim, żeby rozerwać czymś siebie i do­mowników.

Sinjun tylko potrząsnęła głową i dotknęła rękawa jego płaszcza: - Nie ma sensu się z tobą sprzeczać. Mówiłam ci już? Dwie moje przyjaciółki, Eleonora i Lucy Wiggins, kochają się w tobie. Szepczą, chichoczą i mówią, że jakbyś tylko się do nich uśmiechnął, zemdlałyby.- Po tym dziew­częcym wyznaniu dorzuciła: - Jesteś urodzonym przywód­cą, zarówno tu, jak i w wojsku. A ja naprawdę widziałam Dziewicę.

Umilkła, bo widziała, że myśli Douglasa są zajęte czymś innym.

Myślał o tym, że będzie bronił swego dziedzictwa jak jego przodek, baron Sanderleigh, który ocalił Northcliffe (przed purytańskimi armiami Cromwella i zdołał go prze­konać o poparciu rodu, a potem przekonał o tym samym króla Karola II. Kolejne pokolenia Sherbrooke'ow dopro­wadziły do perfekcji misterną sztukę przebiegłości, dzięki której oni sami i ich ziemie wychodziły nietknięte z dzie­jowych nawałnic. Dawali królom i ministrom kochanki suto obdarzone urodą i mądrością, przodowali w dyploma­cji i służyli w armii. Powiadano, że królowa Anna kochała się w generale z rodu Sherbrooke'ow. Jakkolwiek było, obrastali w bogactwa, a Northcliffe pozostawało bezpieczne.

Potrząsnął głową i odsunął się od krawędzi klifu. Po deszczach ziemia mogła się osunąć. Ostrzegł Sinjun i zno­wu pogrążył się w rozmyślaniach.

Sinjun uśmiechnęła się tylko i wzruszyła ramionami.

Nagle Douglas zrozumiał, że podjął decyzję. Co wię­cej, wiedział już, kogo poślubi. To Ryder podsunął mu ten pomysł podczas spotkania. Dziewczyna, która wpa­dła mu w oko trzy lata temu, piękna i pełna wdzięku lady Melisanda, córka księcia Beresfordu. Pragnęła go, płakała, kiedy odjeżdżał i obrzucała go wyzwiskami za to, co uważała za zdradę. Trzy lata temu nie był wolny, był w armii i chciał ocalić Europę i Anglię przed Na­poleonem.

Teraz chciał ocalić już tylko Northcliffe i ród Sherbrooke'ow.

- Ma na imię Melisanda i dwadzieścia jeden lat - powie­dział głośno - Jest córką Edouarda Chambersa, diuka Beresfordu. Spotkałem ją, kiedy miała osiemnaście lat, ale wtedy nie miałem zamiaru się żenić. Byłem w domu tylko z powodu tego zranionego ramienia. Może już dawno wy­szła za mąż i ma dzieci. Była taka piękna, dziarska i bez­troska. Ma stare, dobre nazwisko, które podupadło dopiero za czasów jej dziada. Trzy lata temu nie miała wielkiego posagu, ale nie dbam o to, wezmę ją w jednej koszuli. Jej brat to kanalia, nawet teraz słynie w Londynie z rozrzutno­ści. To drań i utracjusz, przegrywa każdą gwineę, jaka mu wpadnie do ręki. Zanosi się na to, że będzie ostatnim z rodu Chambersów.

- To szlachetnie z twojej strony, że nie dbasz o posag.

Matka ciągle powtarza, że to jedyna podstawa małżeństwa.

Może twoja Melisanda czekała na ciebie. Ja bym czekała.

Może nikt się z nią nie ożenił, bo nie miała posagu, choć jest córką diuka i w dodatku tak piękną. A może jest już wdową? Może jej mąż był słaby i zmarł? To rozwiązałoby wszystkie problemy.

Douglas uśmiechnął się pod nosem, ale był zadowolony, że może zwierzyć się ze swoich myśli i planów siostrze. Tak, podobała mu się kiedyś Melisanda. Fascynowała go jej beztroska, intrygowały sprytne gierki. Bardzo chciał wziąć ją do łoża, słyszeć jak szepcze mu do ucha, zobaczyć po­dziw w jej oczach.

Douglas pokiwał tylko głową. - Masz rację. Wiesz, że tylko ona nigdy mnie nie naciskała, żebym się ożenił i za­pewnił dziedzica?

- To dlatego, ze nie chce rozstać się z pozycją pani

Northclifee. Wdowi domek Sherbrooke'ow jest uroczy, ale ona nie ma ochoty w nim zamieszkać.

- Czasami mnie przerażasz, młoda damo. - Musnął jej poplątane przez wiatr włosy i ujął pod brodę. - Porządna z ciebie dziewczyna.

Spokojnie przyjęła te ciepłe gesty, a potem powiedziała:

- Zastanawiałam się, dlaczego Dziewica pojawiła się akurat teraz. Pewnie wiedziała, że planujesz małżeństwo. Może jej przybycie to znak, może chce ostrzec ciebie albo Melisandę przed jakimś niebezpieczeństwem?

- Jesteś zła, bo cię przeszekspirowałem?

W przypływie dobrego humoru kuksnęła go w ramię.

- Jesteś bardzo przyziemny. Ale może to się zmieni po ślubie.

Douglas pomyślał o wszechogarniającej namiętności, ja­kiej miał zamiar się oddawać sypiając z Melisanda.

- Niekiedy, moja droga - wykrzywił się do niej - masz także zadziwiająco dużo intuicji.

Hrabia nie marszczył brwi, wracając do Northcliffe Hall. Wszystko się uda, gwiazdy mu sprzyjają jak wielu pokole­niom pierworodnych Sherbrooke'ow. Zawsze tak będzie, szczęście Sherbrooke'ow nigdy go nie zawiodło...

Przerwał, stojąc w wielkim holu obok siostry i kamer­dynera, Hollisa. Lady Lydia, ich matka, rozkazywała, żeby Joan natychmiast zjawiła się na górze, przebrała się i przy­najmniej próbowała wyglądać jak młoda dama, pomimo tego, co kładą jej w głowę starsi bracia, zachęcający głupią dziewczynę nie wiadomo do czego.

Urwała, a Sinjun spytała niewinnie: - Jak Meduza, mamo?

Tak czy siak, dość tego, Douglas nic nie powiedział. Prawdziwe imię siostry led­wo pamiętał i nie miał wątpliwości, że matka będzie musia­ła pogodzić się z przydomkiem córki.

Poszedł do biblioteki napisać list do diuka Beresfordu. Nie miał zamiaru rozgłaszać swoich planów aż do czasu, kiedy diuk je zaaprobuje. Melisanda oczywiście też. Wiedział, że Sinjun go nie wyda, ufał tej małej bardziej niż braciom. Jakby nie było, ona nigdy się nie upijała. Lubił imię Sinjun, ale nie chciał przeciwstawiać się ży­czeniu matki. Nabożnie wyznawała zasady, które przy­prawiały go o mdłości, czasami była skąpa i złośliwa w stosunku do służących, własnych dzieci i sąsiadów.

Bóg obdarzył ją intelektem zmokłej kury, pulchnymi kształtami i różowymi policzkami. Jej twarz okalały mi­sterne pukle przypominające kiełbaski, i miała co naj­mniej dwa nadliczbowe podbródki. Bez ustanku rozpra­wiała o obowiązku i trudach zrodzenia czworga dzieci. Niekiedy tak go denerwowała, że nie był pewien, czy ją kocha. Ojciec przed śmiercią wyznał mu, że ledwo ją znosił.

Czy Sinjun miała rację? Czy matka nie angażowała się w matrymonialną nawałnicę, bo nie chciała jego przyszłej żonie oddać panowania nad domem? Bezskutecznie usiło­wał wyobrazić sobie Melisandę, jak dogląda gospodarstwa w Northcliffe, jak domaga się, żeby matka oddała jej klu­cze. Wzruszył ramionami. To bez znaczenia.

I cóż jest takiego złego w zwykłym przydomku?

ROZDZIAŁ 3

Clayhourn Hall, Wetherby New Harrogate, Anglia

Jego pieniądze są jak zbawienie, że nie wspomnę o przy­zwoitym zapisie.

Alexandra oglądała stwardniały paznokieć na swoim kciuku. - Melisanda powiedziała mi, że trzy lata temu odmówiła Sherbrooke'owi. Błagał ją o rękę, ale ona uwa­żała, że to zbyt niepewna partia. Powiedziała, że wprawdzie jest hrabią, ale to za mało, zwłaszcza że jego ojciec jeszcze wtedy żył, a on sam upierał się, że będzie nadal służył w wojsku. Gdyby zginął, jej nie zostałoby nic, bo po śmierci ojca hrabią zostałby młodszy brat. Stwierdziła, że być ubogą żoną to zupełnie co innego niż być ubogą i piękną córką.

Diuk uniósł brwi do góry. - Melisanda tak powiedziała?

Alexandra pokiwała głową i odwróciła się od ojca. Pode­szła do wielkiego okna, którego zasłon nigdy nie zaciągano, niezależnie od pogody. Diuk lubił rozkoszować się pięk­nym widokiem, pomimo niekończących się narzekań żony. Promienie słońca niszczyły dywan, a pieniędzy na nowy nigdy nie było. Diuk nie zwracał uwagi na to gadanie. Alexandra powiedziała wolno: - A teraz jest hrabią i chce się z nią ożenić.

Przerwał i patrzył na profil córki. Czysta i niewinna, pomyślał, ale w pochylonej głowie, w szarych, jasnych oczach kryła się siła. Miała prosty, cienki nos, wysokie kości policzkowe, a zaokrąglony podbródek sprawiał wra­żenie uległości. Dobrze wiedział, że to tylko wrażenie, ale ona nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest w niej stal, nawet kiedy się z nim kłóciła. Bujne, tycjanowskie włosy nosiła zebrane do tyłu, pokazując maleńkie uszy. Uważał, że są urocze, tak jak i ona cała. Nie miała olśniewającej urody Melisandy, swojej starszej siostry, ale i tak dla niego była śliczna. Pozbawiona próżności, nie okazująca złych humorów, dobra i w dodatku niegłupia. Odpowiedzialne dziecko, które nigdy nie zawiodłoby tatusia i wiedziało, co to jest obowiązek wobec rodziny. Widział, że coś ją zmart­wiło, ale nie wiedział co.

- Tobie pierwszej o tym powiedziałem, bo chciałem, żebyś wyraziła swoją opinię. Twoja matka uważa, że jesteś cicha i w cieniu siostry, ale ja wiem, że tak nie jest. Dlatego chcę usłyszeć twoje zdanie o tym małżeństwie.

Patrzył na nią uważnie. Czyżby lekko zadrżała, słysząc jego słowa? Zmarszczył brwi, myśląc, że pewnie matka znowu porównywała ją do siostry.

Wzruszyła ramionami. - Zastanawiam się, czy Melisanda będzie go teraz chciała. Ma ochotę na kolejny sezon w Londynie. Wiesz, że w przyszłym tygodniu mamy je­chać. Może wolałaby rozejrzeć się trochę za innymi pana­mi. Mówiła mi, że bardzo lubi zaloty. Nazwała Ogelthorpa ropuchą bez kręgosłupa i stwierdziła, że bardzo jej ulżyło, kiedy mamusia namówiła go, żeby się wycofał, zanim się zadeklarował, że tak powiem.

Diuk westchnął. - Tak, co do niego miała rację, ale nie o tym mowa. Alex, wiesz, że na moją decyzję w dużym stopniu rzutują pieniądze. Nasza rodzina już od lat nie pławi się w zbytku, a wydatki na sezon w Londynie - dom, nowe suknie dla twojej siostry i matki - to ba­jońskie sumy. Miałem zamiar wydać te pieniądze, bo nie widziałem innego wyjścia. Ale teraz mogę otrzymać za­pis bez Londynu i bez wydatków. - Diuk zdawał sobie sprawę, że jeżeli Melisanda nie pojedzie, nie pojedzie także Alexandra, a miał to być jej pierwszy londyński sezon. No cóż, koszt... Przeciągnął dłonią po swoich kasztanowatych włosach. Co robić? Mówił dalej, bardziej do siebie niż do córki. - I jeszcze Reginald, mój dzie­dzic, który ma dwadzieścia pięć lat i zna każdą lon­dyńską spelunkę. Gra, jest po uszy zadłużony u swojego krawca i szewca, i traci ostatnie pieniądze na „świecideł­ka”, jak nazywa prezenty dla swoich kochanek. Mój Boże, gdybyś zobaczyła bransoletę z rubinami, którą kupił dla jakiejś tancereczki! - potrząsnął głową. - Alex, jestem w pułapce, i to już od dawna. Dobrze wiesz, że próbowałem wprowadzić oszczędności, ale spróbuj to wytłumaczyć matce! Oświadczyła, że obiad musi się składać z co najmniej trzech dań. To samo Melisanda. Ty rozumiesz w jakiej jesteśmy sytuacji, ale co z tego.

Reginald, ten darmozjad. Alex, prawdę mówiąc nie wierzę, że jego charakter się zmieni.

Ucichł. Teraz przyszło ocalenie, nadzieja. Nie pozwoli Melisandzie tego zmarnować. Nie przechyli swojej ślicznej główki mówiąc, że nie jest zainteresowana. Jeżeli spróbuje mu się przeciwstawić, przekona ją kilka dni odosobnienia o chlebie i wodzie.

- Co o tym myślisz? Nie zależy ci na sezonie, praw­da? Jesteś taka rozsądna, rozumiesz, że nie mamy pie­niędzy...

Alex uśmiechnęła się tylko. - Dobrze, papo. Melisanda jest taka piękna, olśniewająca, wesoła, taka naturalna. Gdy­byśmy pojechały do Londynu, i tak nikt by na mnie nawet nie spojrzał. Nie szkodzi, że nie pojedziemy. Mówię prawdę. Bałam się wyjazdu, tych wszystkich strasznych dam... Jeżeli zmarszczą brwi, to po tobie - tak powiada mama. Są inne rzeczy poza późnymi śniadaniami, rautami i tań­cami do siódmych potów.

Lista „innych rzeczy” nie była długa.

- Parafrazujesz monsieur Woltera?

Alexandra uśmiechnęła się. - Tak, ale to prawda. Po co owijać w bawełnę?

- Ty też jesteś bardzo ładna. Chyba nie chcesz obrazić swoich wspaniałych włosów? Mają taki sam kolor jak moje.

Uśmiechnęła się znowu, a diuk pomyślał, że wszystko się uda. Hrabia Northcliffe właśnie zaproponował, że za jednym zamachem ocali go od nieuniknionej ka­tastrofy finansowej i uwolni od starszej córki. Serce i sakiewkę każdego ojca taka perspektywa napawałaby radością.

- Wierzę, że Melisanda zdecyduje się tym razem na Douglasa Sherbrooke'a - powiedziała Alexandra. - Jak mówiłam, to miły człowiek i zasługuje na to, co chce.

- W palcach mięła rąbek bladożółtej sukni z muślinu i pa­trzyła w dół. - Zasługuje na szczęście. Może Melisanda będzie o niego dbała i uczyni go szczęśliwym.

Diuk skrzywił się i pomyślał, że z tym może być różnie. Pożycie Melisandy z mężczyzną wyobrażał sobie jako serię szczęśliwych wspólnych chwil, aż do chwili, kiedy ów mężczyzna ośmieli się czegoś jej odmówić, a wtedy... Tego wolał sobie nie wyobrażać. To w końcu nie będzie już jego sprawa. Ale za hrabiego Northcliffe na pewno będzie się modlił po zadzierzgnięciu małżeńskiego węzła.

- Przyprowadzę Melisandę, papo.

Diuk patrzył za nią, kiedy wychodziła z biblioteki. Działo się coś dziwnego. Dobrze ją znał, była jego ulu­bienicą, oczkiem w głowie i sercem jego serca. Przy­pomniał sobie jak nagle spoważniała, jak drżały jej ręce. Przyszło mu do głowy, że może... może ona pragnie hrabiego za męża? Odrzucił zaraz tę myśl, potrząsnął głową. Nie, trzy lata temu Alexandra miała zaledwie piętnaście lat i była dziewczynką nieśmiałą aż do bólu, z ciasno splecionymi włosami w kolorze kasztanu, jesz­cze po dziecinnemu pulchną. Była o wiele za młoda, żeby czuć cokolwiek do hrabiego Northcliffe. A jeżeli nawet, to było tylko i wyłącznie dziewczęce zauroczenie, nic więcej.

Zastanawiał się, czy mądrze postępuje, ale wiedział, że nie ma wyboru. Bogowie podsunęli mu w darze ru­maka, więc nie miał zamiaru pozwolić mu uciec do innej stajni, z pewnością mniej na to zasługującej i nie tak potrzebującej. Jeżeli nawet Alexandra czuła coś do księcia, to szkoda, ale nie zmieni, nie ma zamiaru zmie­niać z tego powodu planu. Hrabia chciał Melisandę i bę­dzie ją miał. Diuk usiadł, oczekując na przybycie star­szej córki.

Rozmowa pomiędzy nimi przebiegała dokładnie tak, jak się tego spodziewał.

Słysząc co ojciec ma jej do powiedzenia, Melisanda wpa­dła w furię. Wyglądała niewiarygodnie pięknie, zresztą jak zwykle. Policzki pokrył jej rumieniec, a oczy - ciemno-błękitne jak wody jeziora w Patley Bridge u schyłku lata - rzucały iskry. Gęste, ciemniejsze niż bezgwiezdne niebo włosy lśniły nawet w przyćmionym świetle biblioteki, a lo­ki fruwały wokół twarzy. Wzięła głęboki wdech i prawie wykrzyczała: - To śmieszne! Wyobraża sobie, że po trzech latach wystarczy skinąć palcem, po trzech latach, a ja bez słowa pobiegnę do niego i pozwolę mu robić ze mną, co mu się żywnie podoba!

Diuk rozumiał jej furię. Urażono jej dumę, a Chambersowie słynęli z dumy: głębokiej, szerokiej i trwałej. Wiedział jak postępować z córką, dlatego mówił bardzo powoli, a jego głos przepełniało współczucie i zrozumie­nie. - Przykro mi, że zranił cię przed trzema laty. Nie próbuj zmieniać przeszłości, znam prawdę. Wiem, że jest inna niż te bajki, którymi karmisz swoją łatwowierną siostrę. Ale teraz tamto się nie liczy, choć na pewno pamiętasz, co miało miejsce. Hrabia rozmawiał wtedy ze mną przed wyjazdem i wytłumaczył się, jak wtedy uznałem, należycie. Jak sama widzisz, do ciebie należy ostatnie słowo, ty jedyna mu się podobasz i tylko twojej ręki pragnie.

Melisanda była bez wątpienia najpiękniejszym stworze­niem, jakie kiedykolwiek widział. Nawet teraz zastana­wiał się, jak udało mu się spłodzić takie cudo. Była wyjątkowa i dlatego od urodzenia psuto ją i rozpiesz­czano. A dlaczego by nie? - pytała żona. Czyż nie za­sługuje na karesy i wszystko, czego tylko zapragnie? Była taka piękna, tak absolutnie doskonała, zasługiwała na to. Judith na pewno powie, że Melisanda powinna dostać księcia, co najmniej księcia, a nie jakiegoś tam byle hrabiego, chociaż akurat ten należał do najbogat­szych ludzi w całej Anglii. Ale księcia na ulicy nie znajdziesz, i nawet wliczając stojących nad grobem i młodzieniaszków ledwie pod wąsem, niezbyt ich wielu. Ojciec patrzył na córkę i ważył słowa, które zadowoliły­by jej próżność.

- Ale i tak - powiedziała po chwili milczenia - i tak za wiele oczekuje. Ojcze, ja go nie chcę. Odpisz jego Lordowskiej Aroganckiej Mości, że jest mi wstrętny, tak, właśnie wstrętny i tyle. Jest tak samo odrażający jak ta ropucha Oglethorpe. Nie chcę go, wyjdę za innego. - Przerwała i przycisnęła białe dłonie do policzków. - Mój Boże, a jeże­li on uzna, że trzy lata temu złamał mi serce? Jeżeli przyj­dzie mu do głowy, że to dlatego nie chcę go poślubić?

Może pomyśli, że za nim tęskniłam? Ojcze, to nie do znie­sienia! Nie mogę tego znieść, co robić?

Diuk westchnął po kilkakroć. Ta nieszczęsna duma, pomyślał. Cóż, odziedziczyła po nim dumę wielu pokoleń. Nagle o czymś pomyślał, aż uśmiechnął się do swoich myśli. - Biedaczysko - powiedział z żałością i potrząsnął głową.

Melisanda spojrzała na ojca nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. - Co za biedaczysko?

- Jest bardzo czarny, za czarny. Musi być bardzo owło­siony. Nie lubię takich mężczyzn, ale to hrabia.

Diuk wiedział, że ziarno zostało posiane, podlane i na­wiezione. Może nawet odrobinę za bardzo nawiezione. Teraz musiał czekać, aż jego trud przyniesie owoce. Za­stanawiał się, czy by jej nie postraszyć, ale wiedział, że wtedy na złość odmówi.

Melisanda siedziała zamyślona, co w innej sytuacji bardzo by go zdziwiło. Marszczyła doskonałą brew - zazwyczaj nie pozwalała sobie na to, to ujmowało jej urody. Wyglądała zadziwiająco ludzko. Dzięki Bogu już wkrótce inny mężczyzna będzie się martwił jej nastroja­mi, humorami i scenami, które przyprawiały go o nie­strawność. Ale ten mężczyzna wraz z całym dobro­dziejstwem inwentarza pojmie za żonę jedną z najpięk­niejszych kobiet w całej Anglii.

Diuk zastanawiał się, czy to wystarczy. Lubił hra­biego, uważał, że to porządny młody człowiek. Pewnie teraz, kiedy był zdrowy, uśmiechał się od czasu do czasu. Dostanie nagrodę, która ucieszyłaby serce każ­dego mężczyzny.

A on utrzyma swój statek na powierzchni wody.

ROZDZIAŁ 4

- Jak myślisz, Alex? Powinnam wyjść za Douglasa Sherbrooke'a?

Dlaczego ludzie upierają się, żeby pytać innych o zdanie, zastanawiała się Alexandra, patrząc na siostrę. Dlaczego akurat jej zwierzają swoje najskrytsze zamiary, żądając rad, których i tak nie biorą pod uwagę?

Uniosła do góry brodę i powiedziała: - Sądzę, że Douglas Sherbroke zasługuję na najpiękniejszą kobietę świata.

To zatrzymało na chwilę Melisandę, która chodziła w kó­łko po pokoju niczym młody źrebak, zatopiona w myślach: - Co powiedziałaś?

Alexandra z namysłem popatrzyła na siostrę, po czym powiedziała: - Mam nadzieję, że Douglas Sherbrooke bę­dzie tak uważał.

Melisanda była już prawie przekonana do swojej przy­szłej pozycji hrabiny Northcliffe, kiedy do pokoju wpadła matka, jej wysokość lady Judith, z wypiekami na chudej twarzy i wymachiwała gniewnie rękami.

Alexandra zastanawiała się, dlaczego ojciec powie­dział o małżeńskich planach matce. Pewnie z jakiegoś powodu musiał. Usiadła i obserwowała, jak Melisandę i matkę ogarnia furia. Zawsze tak było, jeżeli którejś z nich nie udawało się dostać tego, czego chciała. Wstała i niezauważona wyszła z brzoskwiniowej sy­pialni siostry.

Wiedziała, że Melisanda zgodzi się wyjść za hrabiego. Wiedziała też, że w dniu ślubu będzie się chciała znaleźć na innym kontynencie, nie widzieć i nie czuć. Będzie musiała się z tym zmierzyć w milczeniu, które było jej jedyną bro­nią. Trzeba będzie się uśmiechać, złożyć młodej parze ży­czenia, a przedtem patrzeć, jak wypowiadają słowa małżeń­skiej przysięgi.

W osiemnastym roku życia Alexandra pojęła, że życie może na jednym talerzu naszykować dania nie do prze­łknięcia.

Northcliffe Hall

Douglas nie wierzył własnym oczom. Patrzył na list diu­ka Beresfordu i na niewielką, naprędce nagryzmoloną kar­teczkę od lorda Avery'ego. Posłaniec czekał na odpowiedź w kuchni, racząc się piwem.

Jeszcze raz wziął do ręki list od diuka -jowialny w tonie, pełen szczęścia i gratulacji. Ślub miał się odbyć w przy­szłym tygodniu w Claybourn Hall, w starym normańskim kościółku w Wetherby. Za siedem dni diuk stanie się jego dumnym teściem i zgarnie parę ładnych groszy do swojej kieszeni.

Wziął list od lorda Avery'ego. Miał jak najszybciej je­chać do Etaples we Francji, przebrany za napoleońskiego żołnierza, i tam czekać na instrukcje niejakiego Georgesa Cadoudala. Miał uratować jakąś Francuzkę przetrzymywa­ną wbrew jej woli przez napoleońskiego generała. I to wszystko, żadnych nazwisk, żadnych szczegółów. Jeżeli te­go nie zrobi, Anglia straci szansę wyeliminowania Napole­ona. Lord Avery liczy na niego, Anglia liczy na niego. W zakończeniu lord napisał jeszcze:

Jeżeli nie uratujesz tej przeklętej dziewuchy, Cadoudal powiada, że nie będzie dalej ciągnął swego planu. Upiera się przy Tobie, nie chce powiedzieć dlaczego. Może Ty wiesz, spotkaliście się kiedyś. Musisz jechać i to zrobić. Los Anglii jest w Twoich rękach”.

Douglas usiadł na krześle i roześmiał się. - Muszę wziąć ślub i muszę jechać do Francji - roześmiał się jeszcze głośniej.

Ma jechać do Francji i ratować kochankę Cadoudala czy być panem młodym w Claybourn Hall?

Przestał się śmiać. Zmarszczył czoło. Czy choć raz życie nie mogłoby być prostsze? Czy musi odpowiadać za losy Anglii? Do diabła z tym.

Pomyślał o przywódcy rojalistycznych szuanów, Georges'ie Cadoudalu. Ostatni raz próbował zniszczyć Napole­ona w grudniu 1800 roku. W wyniku wybuchu w Paryżu zginęły dwadzieścia dwie osoby, a dobrze ponad pięć­dziesiąt zostało rannych, ale ze świty Napoleona nikt nie ucierpiał. Cadodual był niebezpiecznym człowiekiem, namiętnym i z całego serca nienawidzącym Napoleona. Pragnął powrotu Burbonów na tron francuski i poza tym nic się dla niego nie liczyło, ani ludzkie życie, ani pienią­dze. Ale najwidoczniej życie tej dziewczyny cenił wyso­ko, skoro, żeby ją uratować, rzucał na szalę plany związa­ne z Anglią.

Rzeczywiście, znali się. Kilka lat temu Douglas spotkał go w trakcie jednej z misji, zresztą udanej. Ale dlaczego to on miał ratować jego kochankę, pozostanie zagadką do cza­su wyjazdu do Francji, o ile w ogóle tam pojedzie. Rząd angielski popierał plany kolejnego zamachu, którego nie będzie, dopóki kochanka Georges'a pozostaje w niewoli.

Kiedy Hollis, od trzydziestu lat kamerdyner Sherbrooke'ow, mężczyzna o aparycji para Anglii, bezgłośnie wszedł do biblioteki, Douglas z początku go nie zauważył. Wiele lat temu, kiedy był młodym, zapalczywym kogutem, dumnym i przepełnionym poczuciem własnej wartości, któryś z przyjaciół zażartował, że jest bardziej podobny do Hollisa niż do własnego ojca. Douglas rozgniótł go jak robaka.

Hollis dyskretnie chrząknął.

Douglas podniósł na niego wzrok w niemym pytaniu.

Widok kuzyna nie nastrajał zbyt radośnie. Wyglądał pod­le, dokładnie tak jak mówił Hollis. Douglas zamknął za sobą drzwi niewielkiego pokoju na klucz. Bez ceregieli przystąpił do rzeczy.

- No dobrze, Tony. Co się stało?

Tony Parish z trudem oderwał wzrok od niewątpliwie pasjonujących widoków za oknem i spojrzał na kuzyna. Wyprostował się i próbował wydusić choć cień uśmiechu. Nie bardzo mu się to udawało, ale Douglas docenił wysiłek.

- Co się stało? - powtórzył.

- A niech cię, dobrze, skoro tak się upierasz. Już nie jestem zaręczony. Nie mam narzeczonej. Zostałem zdra­dzony i jestem sam. Dlatego przyjechałem.

Czyżby Hollis nigdy się nie mylił? Douglas pytał dalej:

- Teresa Carleton zerwała z tobą?

- Oczywiście że nie. Nie bądź kpem. Ja zerwałem.

Odkryłem, ze sypia z moim przyjacielem. Ha, przyjacie­lem! Przeklęty skurwysyn! Ta kobieta miała mnie po­ślubić, mnie, miała zostać moją żoną! Starannie ją wy­brałem, dbałem jak o najpiękniejszy kwiat, traktowałem z szacunkiem, co najwyżej całowałem i to z zamknięty­mi ustami, wierz mi, a ona przez cały ten czas była kochanką mojego przyjaciela. Tego się nie da opisać, to niewiarygodne.

- Trzeba zacząć od tego, że i tak nie była już dziewicą - zauważył Douglas. - To wdowa. Jak sądzę, ty nie ze­rwałeś z jej powodu ze swoimi dawnymi kochankami, a niektóre z nich z pewnością są przyjaciółkami Teresy.

- To znaczy, że wszystko skończone? Jesteś wolny? Ze­rwałeś na dobre czy chcesz opatrzyć rany?

- Fakt pozostaje faktem. Nie zniosę tego, nie mogę nawet o tym myśleć. Jak kobieta mogła mi zrobić coś takiego?

Kuzynek, pomyślał Douglas, ma o sobie bardzo wysokie mniemanie, jak zresztą większość ludzi. O ile wiedział, nigdy przedtem nie zwiodła go żadna kobieta. To Tony zawsze był tym, który się wycofywał, roześmiany i bez­troski jak Ryder. Aż spotkał Teresę Carleton, młodą wdo­wę, która z bliżej nie znanych powodów oczarowała go tak, że oświadczył się zanim minął tydzień, a potem zagrała z nim w jego własną grę. Musiał czuć się okropnie, nad­szarpnięto jego poczucie własnej godności.

- Nie mogę teraz wrócić do Londynu, Mógłbym ją spot­kać, a wtedy nie ręczę za siebie. Muszę odpocząć na wsi, aż odzyskam równowagę i kontrolę nad własnym umysłem, aż będę mógł się powstrzymać przed spoliczkowaniem tej szmaty. Mogę tu jakiś czas pomieszkać?

Douglasowi zaświtała w głowie pewna myśl, rozwiąza­nie jego problemów.

- Tony, możesz tu mieszkać o końca świata, spijać moją francuską brandy, a nawet spać w moim hrabiowskim łożu.

Możesz robić, na co tylko przyjdzie ci ochota. - Douglas podszedł do kuzyna i wykrzywiony niczym idiota potrząsał jego dłonią. - Tony, możesz uratować mi życie. Niebo sta­nie przed tobą otworem, jeżeli się zgodzisz.

Tony Parish patrzył na kuzyna i uśmiechał się szczerze. - Powiesz mi, czego ode mnie oczekujesz, jak sądzę?- po­wiedział.

- Oczywiście, wybierzmy się na przejażdżkę i wszystko ci opowiem.

Tony nadal się uśmiechał. Słuchał Douglasa z coraz wię­kszym zainteresowaniem. Jego twarz wyrażała kolejno za­ciekawienie, zaskoczenie, a kiedy Douglas skończył swój wywód uśmiechnął się, wzruszył ramionami i stwierdził tylko: - Dlaczego nie?

Claybourn Hall

No właśnie, dlaczego nie, myślał Tony Parish pięć dni później, wpatrując się rozszerzonymi źrenicami w stojące przed nim zjawisko. W życiu nie widział piękniejszej kobiety. Każdy rys jej twarzy podkreślał inny, a wszystkie razem były doskonałe. Żadna z jego byłych czy obecnych kochanek, nawet eks-narzeczona Teresa Carlton, do pięt nie dorastała tej nieskazitelnej piękności. Zawsze sądził, że najpiękniejsze są kobiety jasnowłose, subtelne i pocią­gające. Ale na Boga, nie miał racji. Miała czarne, gęste włosy i niewiarygodnie błękitne, lekko uniesione w kąci­kach oczy, ocienione rzęsami długimi jak wieczna pokuta. Jej skóra była biała, delikatna i gładka, nos cienki, a usta pełne i kuszące. Pocił się, patrząc na doskonale wyrzeź­bione ciało.

Czuł, że łapie go skurcz w brzuchu. Wiedział, że pobladł. Patrzył na nią, nie mogąc oczu oderwać i wi­dział, że leciutko się uśmiecha. Wreszcie odezwała się do niego.

- Wicehrabia Rathmore? To pan jest kuzynem hrabiego Northcliffe, nieprawdaż?

Skinął głową jak oszołomiony matołek i ucałował po­daną mu dłoń. Pomyślał że wie, jak na niego podziałała. Wie, że jest pod wrażeniem i będzie próbowała nim manipulować. Nie szkodzi. Nagle poczuł, że jej palce zginają się lekko w jego dłoni. Czyżby też trochę się spodobał? Okaże się. Wiedział, że musi odzyskać pewność siebie, którą zabrała mu Teresa Carleton. Musi odzyskać mistrzostwo. Jeżeli tylko zechce, to piękne stworzenie będzie jego...

Naraz otrzeźwiał. Miała na imię Melisanda, a on przyje­chał tu poślubić ją w imieniu swego kuzyna, Douglasa Sherbrooke'a.

Etapłes, Francja

Douglas znalazł się w samym centrum przygotowań do napoleońskiej inwazji na Anglię, choć właściwie ca­le wybrzeże, od Boulonge poprzez Dunkierkę aż do Os­tendy, wrzało. Jakby się dobrze zastanowić, to było to najbezpieczniejsze miejsce w całej Francji, zwłaszcza dla angielskiego szpiega. Nie było straży, ludzie przechodzili, patrzyli, rozmawiali, słuchali, a nawet szki­cowali przebieg prac. Douglas z podziwem patrzył na tysiące mężczyzn bez. wytchnienia pracujących w do­kach, na plażach i w portach, budujących statki, które miały zawojować Anglię. Obok robotników widać było żołnierzy, ale o ile mógł stwierdzić, nie mieli zbyt wiele do roboty.

Douglas ubrany był w mundur szeregowca, trzy dni temu lśniący nowością, a teraz już odpowiednio uwalany i wygnieciony. Czekając na przybycie Cadoudala, roz­glądał się tu i tam, i przysłuchiwał w miejscowych tawer­nach żołnierzom ze świeżego poboru i wąsatym oficerom. Mógł tylko czekać. Jego francuski był nieskazitelny, a maniery odpowiednie do noszonego munduru - bratał się z poborowymi, wspólnie narzekali i z pewnej odległości, z szacunkiem przysłuchiwali się rozmowom oficerów. Wszyscy rozprawiali o mającej nastąpić inwazji na Anglię - zaledwie dwa tygodnie wcześniej Napoleon wizytował jednostki wzdłuż wybrzeża, zapewniając ludzi, że już wkrótce przekroczą ten śmierdzący rów i nauczą angiels­kich kupców i bankierów, kto panuje na lądzie i morzu. Piękne słowa, myślał Douglas. Czy ten Napoleon naprawdę sądzi, że angielskie chłopstwo powita go jak wybawcę, o ile w ogóle uda mu się przepłynąć kanał i znaleźć się w Dover?

Po dwóch dniach zaczęło mu się nudzić. Instrukcje od Cadoudala przekazał mu jednonogi żebrak cuchnący ni­czym zgniła kapusta. Przysunął się do niego i wcisnął w kieszeń grubą kopertę, a następnie uciekł, zanim Dou­glas zdążył o cokolwiek go zapytać. List przeczytał dwa razy, starając się zapamiętać bardzo zawiłe polecenia. Przestudiował wszystkie dołączone papiery i dokumenty i aż potrząsnął głową na samą myśl o tym, jakich to skomplikowanych wyczynów żąda od niego Cadoudal. Cóż za arogancja! Georges Cadoudal nie odznaczał się roz­wagą, a często bywał bezczelny, jednocześnie bystry i nieudolny. Ostatnio nie wiodło mu się najlepiej, a porażka goniła porażkę.

Z pewnością całe godziny strawił obmyślając plan rato­wania tej przeklętej dziewczyny, Janinę Daudet. Niestety, to właśnie Georges był mózgiem spisku mającego na celu uprowadzenie Napoleona i osadzenie na tronie hrabiego d'Artois, młodszego brata Ludwika XIV. On też miał w swoim posiadaniu ponad milion franków od angielskiego rządu i właśnie z tych powodów lord Avery tak bardzo chciał spełnić jego żądania. Oczywiście, Cadoudal nie mógł ryzykować i osobiście ratować dziewczyny. Wiedział, że Douglas jest ekspertem od generała Honoriusza Belesaina - to dlatego prosił właśnie o niego i wierzył, że plan się powiedzie. Douglas zastanawiał się, czy Georges wie, że generał cieszy się, oględnie mówiąc, bardzo złą sławą jeśli chodzi o kobiety. A niech to.

Następnego ranka założył bryczesy i czarny płaszcz. W Bolonii stanie się oficjalnym funkcjonariuszem z Paryża, wysłanym osobiście przez Bonapartego dla doglądania przygotowań do inwazji. Modlił się gorąco, żeby papiery dostarczone przez Cadoudala były w porządku. Za te bajoń­skie sumy, jakie dostawał z Anglii, mógł sobie pozwolić na najlepszych fałszerzy. Douglas wolał uniknąć przyłapania i egzekucji.

Dokładnie w samo południe dostojny oficjalny funkcjo­nariusz skierował swe kroki w stronę rezydencji generała Honoriusza Belesaina w Bolonii. Trafił bez trudu, był to bowiem największy dom w mieście, należący do mera. Generał bawił u gościnnego gospodarza od dobrych trzech miesięcy. Dziwnym trafem, od tego też czasu nikt nie wi­dywał mera.

Douglas wiedział o Belesainie prawie wszystko. Nic nie mogło go zaskoczyć. Doskonały taktyk, kompetentny admi­nistrator - choć szczegółami zajmowali się adiutanci - od­znaczał się równą podłością w stosunku do jeńców, jak i swoich żołnierzy. Lubił młodziutkie dziewczyny i uważał się za świetnego żołnierza i kochanka. Douglas wiedział też, że jego udręczona żona skryła się wraz z czwórką dzie­ci w odległym Lyonie. General należał do mężczyzn raczej korpulentnych, ale uważał, że wygląda niczym młody bóg.

Nie panował nad sobą, bardzo szybko i często ze śmiertel­nym skutkiem tracił hamulce, co z przerażeniem odkrywali żołnierze i młode kochanki. Jeśli chodzi o sprawy alkowy, nie odznaczał się galanterią, nawet kiedy był szczególnie dobrze usposobiony. Po miłosnych igraszkach często upijał się do nieprzytomności.

Trzypiętrowy, pomalowany na żółto dom mera był to gmach duży i prostokątny, porośnięty gęstym bluszczem. Stał nieco na uboczu, a po obu stronach długiego podjazdu rosły wielkie dęby, wczesnym latem pokryte bujnym lis­towiem. Mer był zamożnym człowiekiem. A może już nie był. Co najmniej dwunastu ludzi patrolowało teren przed wejściem.

Spojrzał w górę, zastanawiając się, w którym z pokoi na trzecim piętrze jest przetrzymywana Janinę Daudet. Ciekawe, czy generał już ją zgwałcił? Na pewno tak. Niby kto miałby go powstrzymać? Modlił się, żeby nie odgrywał z nią swoich perwersyjnych sztuczek. Czy wie­dział, kim jest Janinę? Cóż, Belesain był najbardziej aroganckim i perwersyjnym przywódcą, o jakim Douglas słyszał.

W dużym holu przywitał go adiutant o nazwisku Grillon. Elegancki w swoim szkarłatnym mundurze, pławił się w poczuciu własnej ważności. Jednak widać było, że cze­goś się obawia. Twarzą w twarz z nieznajomym nie czuł się pewnie, ale kiedy znał zawodników i reguły gry, potrafił rozdawać kuksańce. Douglasowi niepewność Grillona spra­wiała przyjemność. W holu wejściowym naliczył jeszcze czterech żołnierzy.

- Nie zwykłem czekać - Douglas lustrował młodzieńca od stóp do głów. - Proszę mnie natychmiast zaanonsować.

A najlepiej idźmy od razu.

Grillon zawahał się, po czym zrobił zwrot. Generała bo­lała głowa. Głupiec, poprzedniej nocy znowu przeholował i płacił teraz za to. Nie wiedział, kiedy dokładnie miał przy­jechać ten przeklęty biurokrata, ale powinien zdawać sobie sprawę, że z pewnością wtedy, kiedy miał na to najmniejszą ochotę. Generał denerwował się, bo nikt z rządu go o tym nie poinformował. Do diaska z nim.

Stał przy zabałaganionym biurku z oczyma zimnymi jak lód, wyprostowany i ze zmarszczonym czołem. Kiedy Grillon i Douglas weszli, wyprostował się jeszcze ba­rdziej, ale Douglas nie dał się nabrać. Generał się bał. Doskonale, pomyślał Douglas, wchodząc do ob­szernego salonu z miną władcy świata. Lekko skłonił głowę i płynną francuszczyzną zauważył grzecznie: - Przyjemny dziś dzień.

Generał zesztywniał: - Wywiadowcą?

Czyżby do Napoleona jakimś cudem doszły wieści o śmierci dwóch żołnierzy, których kazał w zeszłym tygo­dniu wychłostać? A może usłyszał o pobiciu tej dziewczy­ny? Miała jakichś wyżej postawionych krewnych. Cholera z nią. Wyrywała się, ale przecież wiedział, że go chce, mała suka. Wziął ją może trochę nieoględnie, ale dojdzie do sie­bie i jeszcze będzie go prosiła o więcej. Nie mogła się oprzeć sile jego umysłu i wdzięku, tak samo jak tamta na górze, którą trzymał w maleńkim pokoiku tuż przy swojej sypialni.

Belesain podziwiał Napoleona na polu walki, ale niena­widził jego hipokryzji i burżuazyjnego zadęcia. Musi być ostrożny. Stojący przed nim człowiek był nikim więcej jak tylko biurokratą, zerem z kupką siana w miejscu mózgu. Ale niech go szlag, ma władzę, i dlatego on, Belesain, musi z nim wejść w układ. Jeżeli to się nie uda, trzeba go będzie zabić. Na drogach pełno przecież złodziei i skurwysynów wszelkiej maści.

- Jak najbardziej.

O trzeciej po południu Douglas przechadzał się u boku generała po obozowisku na plaży. Belesain nie znosił tej wymuszonej grzeczności wobec biurokratów, udawanej współpracy z człowiekiem, którego w równym stopniu bał się, co nienawidził. Próbował onieśmielić Douglasa, zigno­rować go zachowując się, jakby wszystko wiedział i pocią­gał za wszystkie sznurki. Douglas tylko się uśmiechał. Kola­cję tego wieczoru jedli razem z najwyższymi rangą oficera­mi Belesaina, w jadalni mera. Zanim skończyli, większość z nich była już pijana. Przed północą trzech odniesiono na kwatery, a zanim minęła pierwsza Douglas czekał na okazję.

Modlił się, żeby nikt nie odkrył w nim angielskiego szpiega. Nie chciał umierać. W Anglii czekała na niego młoda żona, słodka Melisanda. Nie wypuści jej z łoża, aż poczną przyszłego dziedzica Sherbrooke'ow.

Kiedy generał zaprosił go do gry w pikietę, Douglasowi serce mocniej zabiło. - A o co gramy? - wypytywał, strze­pując drobinki kurzu z czarnego płaszcza.

Generał zaproponował franki.

Douglas okazał lekkie zniecierpliwienie tak banalną sta­wką. Tak wykwintny i inteligentny człowiek, za jakiego uważa generała, z pewnością wymyśli coś bardziej intere­sującego... bardziej hm... podniecającego?

General pomyślał chwilę i uśmiechnął się. Był już kom­pletnie pijany. Zatarł ręce, a oczy mu błyszczały, kiedy powiedział: - Tak, zwycięzca naszej małej gry zabawi się z małą łajdaczką, która tu ze mną mieszka. Na imię jej Janinę i potrafi zadowolić mężczyznę.

Douglas przystał na to z wystudiowaną obojętnością.

ROZDZIAŁ 5

Clayboum Hall

Alexandra nie wierzyła własnym oczom. Stała nierucho­mo jak głaz przy włoskim biurku Melisandy, na którym choć raz było coś poza konstelacjami buteleczek z pachnidłami. Miała na sobie szlafrok, a włosy splecione w wa­rkocz przerzuciła przez ramię. Wpatrywała się w niewielką karteczkę i zamykała oczy, próbując znaleźć jakieś wy­jaśnienie...

- Miałaś nadzieję, że to się stanie.

Może tak, może nie. Milczała, patrzyła. I stało się. Melisanda i Anthony Parish, wicehrabia Rathmore, uciekli po­przedniej nocy do Gretna Green*1. Alexandra powoli uniosła świstek papieru, na którym jej siostra niedbale nagryzmo­liła kilka zdań. Słowa mające zmienić ich życie, słowa, w których roiło się od błędów, bo Melisanda nigdy nie zaprzątała sobie głowy nauką. Alexandra była spokojna. Czuła, że to jeszcze nie wszystko, że wydarzy się coś jeszcze. Będzie musiała zanieść ten liścik ojcu. Będzie mu­siała wyznać, iż przeczuwała, co się dzieje pomiędzy tymi dwojgiem.

Czuła do siebie obrzydzenie. Wiedziała, że jest zazdros­na i małostkowa, że nie zasługuje na nic.

Diuk przeczytał list, starannie odłożył go na biurko i pod­szedł do okna. Patrzył w dal, na trawnik i cztery przechadzające się przed domem pawie, trzy gęsi i kozę. Alexandre wydawało się, że minęły wieki, zanim się odwrócił i zamyślony spojrzał na młodszą córkę. Uśmiechnął się do niej, naprawdę się uśmiechnął i - ku jej zdziwieniu - powiedział łagodnie: - Stało się, nic już na to nie po­radzimy. Ostatecznie, nie była to aż taka niespodzianka.

Nie jestem zaskoczony. Tony zostawił mi bardziej obszerny list. Zobaczymy.

- Papo, ja wiedziałam. Wiedziałam, ale chciałam...

Ojciec odchrząknął i pogroził jej palcem. - Ty także zdawałaś sobie sprawę z planów lorda Rathmore, moja droga?

- Nie że pojadą do Gretna Green, ale że odmówią ślu­bu... Papo, nie mogę cię okłamywać. Ale nie wiedziałam, że ty też...

Alexandra wyłamywała sobie palce, a jej rozpacz roz­broiłaby serce każdego kochającego rodzica. Jej wina była coraz większa. Diuk patrzył na nią przez chwilę, a potem powiedział: - Tak, wiedziałem że Tony pragnie Melisandy, a ona jego. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby dwoje ludzi tak szybko przypadło sobie do gustu. Tony to dzielny młodzieniec - inteligentny, dowcipny, obdarzony urodą co szczególnie cenią sobie niewiasty. Cóż więcej, jest prawie tak bogaty jak hrabia Northcliffe i bez wątpienia zaoferuje mi odprawę większą niż proponowana przez jego rywala. W liście zapewnia mnie o tym. Wyobrażam sobie, jak bardzo czuje się winny, z pewnością bardziej niż ty czy ja. Czyż nie zdradził swego kuzyna zabierając jego wybran­kę? Nienawidzi sam siebie za to, co zrobił, ale nie ma odwrotu. Świadomość budzi się po czynach. Ale pomimo tej nieszczęsnej ucieczki wicehrabia jest człowiekiem ho­noru. Wkrótce przywiezie tu Melisandę. Ta mała flirciarka nie chce przyjechać. Wie, że zawiodła matkę i boi się, że oberwie solidną burę, ale mąż zmusi ją do przyjazdu.

- Papo, ja się domyślałam, naprawdę... - Stała czekając na słowa ostrej krytyki.

Diuk podniósł rękę córki do ust. - Żałuję jedynie, że ten nieodpowiedzialny czyn wiąże się z takim zamie­szaniem. Żaden ojciec nie chce, żeby jego dziecko za­chowało się tak niestosownie, zwłaszcza jeśli chodzi o córkę diuka. - Umilkł, a jego twarz wyrażała różne przeciwstawne uczucia. - Tak bardzo pragniesz hrabiego? - zapytał nagle.

Spojrzała na ojca z bólem i strapieniem w oczach.

- Przed chwilą otrzymałem list od twojego brata. Alex, powiem ci prawdę. Nawet odprawa od Tony'ego nie uratuje tej rodziny. Twój brat opuścił Anglię w niesławie. Pisze, że jest w drodze do Ameryki. Zostawił ogromne długi, które doprowadzą mnie do bankructwa. Nawet hojność Tony'ego nie pomoże. Nie wiedziałem, co robić, biłem się z myślami, ale... może jest nadzieja.

Odwrócił się i wyszedł z biblioteki, zostawiając Alexandre, która nie mogła wykrztusić ani słowa.

Za godzinę Tony Parish i młoda wicehrabina mieli przy­być do Claybourn Hall. Melisanda dąsała się, choć podobał jej się iście królewski strój, w którym miała wystąpić. Jej mąż uśmiechał się pod nosem. Tonem nie cierpiącym sprzeciwu poinformował ją, że muszą wrócić do domu i na­prawić swą winę. Prosiła, błagała, wiedziała, że w domu może oberwać po nosie. Posunęła się nawet do płaczu, wsparta na jego ramieniu. Zauważył głośno, że leje piękne krokodyle łzy, czym doprowadził ją do szewskiej pasji. Ro­ześmiał się, a ona z wściekłością rzuciła w niego szczotką, która po prostu odrzucił w jej stronę. Zaszokowana zamilk­ła, a on wyszedł z pokoju, nakazując jej za dziesięć minut zjawić się na dole. Kolejna szczotka uderzyła w drzwi. Zeszła na dół po jedenastu minutach, a on zmarszczył brwi i spojrzał na zegarek. Nic nie powiedział. Posłuchała go. Z czasem przyzwyczai się do posłuszeństwa bez urządzania scen i awantur. I nie będzie się spóźniała.

Pojechali powozem, który Tony wynajął ze stajni w po­bliżu Harrogate i którym uciekali do Gretna Green. To był drugi dzień ich małżeństwa. Za chwilę miał spotkać się z teściem, który niewątpliwie ma ochotę udusić go gołymi rękami.. Ale musiał wrócić, Właśnie tak trzeba było po­stąpić, nie było wyboru. Zresztą napisał diukowi, że wróci omówić sprawę odprawy.

Uśmiechnął się do swojej pięknej żony i nawet nie pró­bował ukryć, jak bardzo jej pragnie. Wystarczyło, że do­tknął jej dłoni, a już chciał ją całą. Chciał jej, kiedy krzy­czała na niego rozpłomieniona złością. Siedziała tak blisko, że nie mógł się powstrzymać.

- Zdejmij pelisę.

Melisanda miotały zmienne uczucia; poczucie winy, za­żenowanie i wściekłość na męża, który nie traktował jej z należytym szacunkiem - przecież rzucił w nią szczotką!

- Nie szkodzi.

Zmarszczyła brwi i rozpięła guziki. Pomógł jej zdjąć i odrzucił pelisę na drugie siedzenie. Leciutko pieścił czubkami palców jej podbródek. Pocałował ją, nie roz­chylając ust.

- Tony!

- Cii. Ściągnij czepek, bo nie mogę cię pocałować z tą bzdurą na głowie. Gniecie twoje piękne włosy. Twoje czar­ne jak przepastna noc włosy. Chcę je czuć w dłoniach.

Polecenie okraszono komplementem, więc Melisanda posłusznie zdjęła czepek i rzuciła na pelisę.

- Dobrze - długie palce Tony'ego ruszyły na podbój rzędu guzików na staniku żony.

Oburzona Melisanda uderzyła go w rękę. - Tony! W śro­dku dnia! W powozie! Przestań, na miły Bóg, tak nie moż­na, nie możesz...

Znowu ją pocałował i posadził sobie na kolanach. Prawą ręką sięgnął śmiało pod spódnicę i sunął coraz wyżej, aż poczuł skrawek nagiego, delikatnego ciała po wewnętrznej stronie ud. Płonęła. Wiedział, że ze wstydu, nie z podniece­nia. Nie szkodzi. Chciał ją wziąć. Właśnie tu i teraz, w po­wozie, siedzącą na jego kolanach, patrzącą mu w twarz. Na samą myśl aż jęknął.

Nie przestawała się szarpać, więc powiedział: - Uspokój się. Jesteś moją żoną. Musisz się nauczyć i zobaczysz jak szybko się nauczysz, posłuszeństwa. Pragnę cię i będę cię miał. Zeszłej nocy oszczędzałem cię, bo byłaś dziewicą, ale już wydobrzałaś. Chcę zobaczyć twoje piersi, poczuć je, dotknąć językiem. Podniesiesz tylko spódnicę i wejdę w ciebie.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Nie była w sta­nie wykrztusić z siebie słowa. Poprzedniej nocy czuła się, prawdę mówiąc, podle z powodu tego, co zrobili. Pokazała temu przeklętemu hrabiemu, że ani on, ani ojciec nie będą wydawać jej rozkazów. Tony był uro­czym galantem, drażnił się z nią i sprawiał, że chciała coraz więcej. Fascynował ją. Był jak żywe srebro. Szyb­ko dostrzegła w nim siłę, męski upór i arogancję, ale nie wątpiła, że da sobie z tym radę. W końcu dawała sobie radę z każdym innym dżentelmenem, który trafił na jej teren łowiecki.

Bardzo delikatnie wprowadził ją w świat erotyki. Przyszło jej do głowy, że chyba jest bardzo doświad­czony, ale nie potrafiła docenić jego kunsztu. Cała pro­cedura wydała jej się wyjątkowo krępująca, a ciemność, o którą się modliła, nie zatrzymała go ani na chwilę. Nie zranił jej zbyt mocno, ale co do przyjemności - szczerze wątpiła, czy w ogóle coś takiego istnieje. Stwierdziła, że lubi wyłącznie komplementy, pocałunki i jego uśmiechy, no i może jeszcze kiedy leciutko pieścił językiem koniu­szek jej ucha.

A teraz chciał wsadzić w nią ten swój męski drąg, kiedy siedziała całkowicie ubrana na jego kolanach. W dodatku w powozie!

- Nie - powiedziała bardzo stanowczo. - Nie zrobię tego!

Tony tylko się uśmiechnął i dalej pchał paluchy w gó­rę, aż dotknął jej kobiecości. Zbladła. Prawą ręką praco­wicie rozpinał guziki stanika sukni. Waliła w niego pięś­ciami, aż powiedział surowo: - Jesteś moją żoną, ile razy mam ci to przypominać? Wiem, że zeszłej nocy niewiele miałaś przyjemności. Byłaś dziewicą i to dlate­go. Krwawiłaś, to dobrze, ale teraz zamierzam ci to wy­nagrodzić. Dam ci przyjemność, a ty masz ją przyjąć. A teraz uspokój się i przestań odgrywać przerażoną dzie­wicę.

Ale ona nadal walczyła, nawet kiedy jeden z jego długich palców wśliznął się w nią. Krzyknęła, a on zdusił ten krzyk pocałunkiem, mając nadzieję, ze powozowy nie usłyszał.

Była zjawiskowo piękna, nawet teraz, kiedy oczy płonęły jej gniewem. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, co ma robić. Próbowała się od niego odsunąć, ale po prostu zadarł jej suknię, halki i koszulę, i położył sobie na kolanach. Oprócz czarnych skórzanych pantofli, sięgających za kola­no pończoch i podwiązek była do pasa naga. Popatrzył na nią i uśmiechnął się.

- Najdroższa żonko, twój ojciec nie śmiałby mówić mnie, twojemu legalnemu małżonkowi, panu i władcy, jak mam cię zadowalać. A to właśnie mam zamiar zrobić, jeżeli tylko zamkniesz śliczną buźkę i pozwolisz mi działać.

Znowu na niego wrzasnęła, żeby w tym momencie zdać sobie sprawę, iż stangret na pewno ją słyszał. Umierała ze wstydu. Czuła się tak upokorzona, że całkiem się uciszy­ła. Zaczął pieścić to intymne miejsce, którego dotykał poprzedniej nocy. Nie protestowała wtedy, bo wciąż wy­dawała się samej sobie taka podła... Zresztą czuła swoją władzę - uciekła przecież do Gretna Green - i nie zdawa­ła sobie sprawy... Nie wiedziała, co on chce zrobić, ale teraz, teraz to co innego. Nie było ciemno jak w kopalni.. Środek dnia, powóz. Patrzył na nią, mówił, dotykał nagie­go ciała. To było nie do zniesienia. Nagle poczuła coś, jakby ukłucie, aż jej biodra odskoczyły w górę, dalej od jego palców.

Patrzyła na niego nie rozumiejąc. Ten przeklęty skurczysyn uśmiechał się do niej jak zadufany w sobie władca, tak zadowolony i odprężony, że nie mogła tego znieść. Odrzuciła głowę do tyłu i krzyknęła ile sił w piersiach.

Powóz gwałtownie zahamował.

Tony nie przestał się uśmiechać. Pomógł jej zejść z ko­lan, przygładzić suknię i czekał aż w oknie pojawi się prze­rażona twarz stangreta. Człeczyna najpierw spojrzał na Melisandę, która natychmiast pojęła, że z pewnością wie, co mąż próbował jej zrobić.

Stangret zaczerwienił się jakby zrozumiał i speszony wlazł z powrotem na kozioł. Powóz ruszył naprzód.

Tony nic nie mówił.

Melisanda próbowała doprowadzić się do porządku. Niezgrabnie jej to szło, wciąż czuła zażenowanie, była wściekła i chciało jej się krzyczeć aż do ochrypnięcia. Ale on siedział jakby nigdy nic, nic nie mówił i znudzony wy­glądał przez okno. Znudzony?

Wsadziła czepek na głowę, nie dbając że ucierpi na tym jej misterna koafiura. Okryła się pelisą i zapięła guziki nie dbając o to, że mylą jej się dziurki.

Popatrzył na nią z uśmiechem. - Mellie...

- Mam nadzieję, że nie - odpowiedział cichutko Tony.

- Ucierpi tylko jego duma. Szybko mu przejdzie, kiedy zobaczy, co muszę robić, żeby utrzymać cię w ryzach.

Z wdzięczności będzie mnie po rękach całował.

Melisanda wpatrywała się w swoją dłoń odzianą w rękawiczkę. - Mówisz, jakbyś mnie nie szanował. Mówisz, jakbym nie była osobą, którą można kochać i adorować, jakbyś wziął mnie tylko dlatego, żeby oszczędzić kuzyna. Myślałam, że mnie chciałeś, że mnie adorowałeś.

- Nie powiem ci. Nie mogę, dopóki się nie przekonam, że moje spostrzeżenia były słuszne - uśmiechnął się do niej. - Za dużo myślałem o tobie, o twoim nagim ciele pode mną, żeby skrupulatnie księgować wszystko, czego się domyślałem. Ale jest nadzieja, że twój ojciec zrewi­dował słuszność moich sądów. Kochanie, czepek masz przekrzywiony. Może byś się trochę ogarnęła, bo dojeż­dżamy do Claybourn.

Na chwilę powstrzymał jej ciekawość, odwołując się do próżności. Patrzył, jak wyciąga niewielkie zwierciadełko. Była tak piękna, że przyprawiała go o dreszcze. Miała piękne ciało, przynajmniej te części, które dzisiaj widział i dotykał. Poprzedniej nocy chciał patrzeć w jej twarz, kiedy kochali się po raz pierwszy, ale była tak zawstydzo­na, że pozwolił zgasić lampę. Wrażenie, jakie na nim wywierała, zadziwiało go. Nigdy przedtem żadna tak na niego nie działała. Wiedział, że jest niemożliwa, zepsuta, próżna i tak arogancka jak on sam, ale to się nie liczyło.

Chciał jej. Pomimo Douglasa, pomimo wszystko, chciał jej i miał ją.

A teraz będzie musiał z nią żyć.

Będzie musiał dawać jej przyjemność. Myśl o oziębłej żonie była nie do zniesienia.

A najgorsze było to, że będzie musiał zapłacić za to Douglasowi.

Niedobrze, skonstatował, kiedy powóz wtaczał się już na długi, wąski podjazd w Claybourn Hall. Jednak trzeba przy­znać, że odkąd poznał Melisandę ani razu nie pomyślał o Teresie, swojej przewrotnej kochance. Patrzył na swoją żonę. Była blada i ściskała dłonie.

Miał nadzieję, ze ojciec na nią nakrzyczy. Wtedy wkro­czy on, Tony, jej obrońca, pan i mąż. A potem dojdą z diu­kiem do porozumienia w innej sprawie.

Boulogne, Francja

Douglas wygrał w pikietę. Nawet nie bardzo musiał oszukiwać. Belesain tak się upił, że pewnie i tak nie zdołał­by odebrać swojej wygranej. Dał Douglasowi klucz i po­wiedział, że ma wyjaśnić tej dziwce w małym pokoiku, by go zadowoliła. Powiedział, że dziewczyna lubi groźby i tro­chę bólu. A potem cholerny zapity głupiec uznał, że będzie mu towarzyszył.

- Ze względu na to - tłumaczył, wdrapując się na trzecie piętro - że mała nie została jeszcze do końca przeszkolona.

Douglas przyglądał się, jak otwiera drzwi i wchodzi do środka.

Nic nie mówiąc, wszedł za nim. Pokój był prawie pusty, poza łóżkiem, toaletką i małym dywanikiem na środku pod­łogi. Na środku pokoju stała kobieta. Czy to właśnie była Janinę Daudet?

Generał skrzywił się i machnął na nią ręką. - Roz­bierz się.

Kobieta zawahała się, a następnie zrobiła, co kazał. Douglas oczekiwał osoby młodszej, sam nie wiedział dla­czego. Nie, nie jest już dziewczynką, pomyślał przyglądając się uważnie, raczej kobietą około dwudziestu pięciu lat. Była przestraszona, ale urocza pomimo bladości, cieni pod oczami i chudości.

Belesain czekał cicho, aż została w samej koszuli. Wtedy podszedł do niej, brutalnie chwycił za podbródek i pocałował, gładząc jednocześnie piersi przez cieniutką tkaninę. Znienacka zdarł z niej koszulę. Roześmiał się i powiedział przez ramię do Douglasa: - Chciałem się przekonać, czy będzie się panu podobała. Ładna, co? Jak dla mnie trochę za chuda, ale cycuszki ma śliczne.

Wyszedł z pokoju. Douglas słyszał, jak idzie korytarzem i schodzi po schodach. Drzwi na drugim piętrze otworzyły się i zamknęły. Odwrócił się w stronę kobiety.

Stała przy łóżku, próbując zakryć się rękoma. Douglas nie mógł wprost uwierzyć, że tak mu się poszczęściło.

- Nazywasz się Janinę Daudet?

Była drobna, o bardzo jasnych, prostych włosach sięgają­cych do pasa. Miała jasnoniebieskie oczy o bardzo jasnych brwiach i oczach. Pomyślał, ze jest śliczna.

- Tak?

Pokiwała głową i odsunęła się krok dalej.

- Nie bój się mnie. Przychodzę w imieniu Georges'a Cadoudala.

Nie mógł się powstrzymać, żeby nie patrzeć na jej nagie ciało. Dawno już nie był z kobietą. Jego ciało reagowało entuzjazmem. - Znasz Georgesa Cadoudala?

Znowu pokiwała głową, najwyraźniej wciąż się go bojąc. Nie dowierzała mu, choć w oczach zalśniła jej nadzieja.

- Ubieraj się, szybko. Zabieram cię do Georges'a. Musi­my się spieszyć.

- Nie mam żadnej sukni.

Douglas rozejrzał się po pokoju. - Włóż płaszcz, cokol­wiek. Pospiesz się.

Popatrzyła na niego. Na jej twarzy malował się podziw i zaufanie. - Tak - powiedziała po prostu.

- Dobrze. Teraz słuchaj. Zrobimy tak.

Patrząc w jej bladą, napiętą twarz, zastanawiał się, dla­czego ludzie, a zwłaszcza kobiety, uważają go za kogoś w rodzaju świętego Jerzego. Nie znosił tego, ale jednocześ­nie bawiło go to. Pomyślał o Cadoudalu i miał nadzieję, że Janinę też będzie o nim pamiętać. Ostatecznie w Anglii czekała na niego żona i nie chciał zawinąć do Dover z roz­kochaną niewiastą w ramionach.

ROZDZIAŁ 6

Northcliffe Hall

pięć dni później

Douglas otworzył drzwi do biblioteki. Na małym stoliku płonęła długa świeca i siedział przy nim jego kuzyn. Wszedł ze zmęczonym uśmiechem na ustach. - Tony! Bo­że, jak dobrze cię widzieć i dobrze być znowu w domu.

- Douglas zatarł ręce. - Cieszę się, że wróciłem. Pewnie wiesz dlaczego.

- Douglasie - Tony podniósł się z krzesła, podszedł do kuzyna i uściskał jego dłoń. - Przypuszczam, że misja za­kończyła się sukcesem?

Douglas uśmiechnął się i dalej zacierał ręce. - O tak, wielkim sukcesem dzięki łasce dobrego Boga i głupocie pewnego generała, któremu się zdawało, że-może mnie przechytrzyć. Elegancki ten szlafrok, ale musisz uważać, bo widać twoje owłosione nogi. - Podszedł do kredensu.

- Napijesz się doskonałej francuskiej brandy? Obieca­łem, że przez następne sto lat możesz pić ile dusza za­pragnie.

- Dziękuję, nie.

Douglas nalał sobie brandy i pociągnął spory łyk. Czuł, jak alkohol rozlewa się po jego ciele.

Douglas pociągnął z kieliszka i usadowił się w dużym bujanym fotelu tuż obok kuzyna. - Co się stało?

Głucha cisza uświadomiła mu, że coś się rzeczywiście stało, coś, co wcale mu się nie spodoba.

- Poślubiłeś Melisandę?

Tony spojrzał na niego. - Tak - odparł. - Poślubiłem ją.

Poślubiłem także jej młodszą siostrę. Douglas aż się zakrztusił. - Co?

Jednak Douglas nie zamierzał się zatrzymać. Słyszał, że Tony idzie za nim i przyspieszył kroku. Pomyłka, to tylko pomyłka, nie, nie pomyłka, złośliwy żart, żart w stylu Ry­dera... nie... jeszcze coś innego. Biegł do sypialni we wschodnim korytarzu, a kuzyn za nim. Pchnął podwójne drzwi, wpadł do środka, szybko zatrzasnął drzwi i prze­kręcił klucz w zamku.

Spojrzał na łoże, podnosząc świecę wysoko do góry. Pościel leżała jak ją zostawił dwa tygodnie temu. Łoże było puste.

Podszedł do podestu i wpatrywał się w to przeklęte puste łoże. Marzył o nim, śnił, że nie będzie puste, że zastanie w nim Melisandę, czekającą na swego męża, stęsknioną, wyciągającą ku niemu ramiona.

Odwrócił się, prawie od zmysłów odchodząc ze wście­kłości. Spojrzał na drzwi do sąsiedniego pokoju i uświa­domił sobie, jakiż z niego głupiec. Oczywiście, czeka na niego w swoim łożu, z pewnością jest w sypialni hrabiny, sąsiadującej z jego sypialnią. Przecież w pe­wnym sensie jest dla niej obcym człowiekiem, nie po­winna spać w jego łożu, przynajmniej jeszcze nie teraz, kiedy jej jeszcze jako swojej małżonki do tego łoża nie przyjął.

Z trzaskiem otworzył drzwi do sąsiedniej komnaty. Była mniejsza, umeblowana delikatnymi, bardzo kobiecymi me­blami. To ten właśnie pokój nawiedzał nie istniejący Duch Dziewicy, produkt urojeń znudzonych czy może zbyt pod­nieconych kobiecych umysłów. Pościel znajdowała się w nieładzie, ale łoże było puste. I wtedy właśnie ją zo­baczył. Dziewczyna w bardzo długiej białej koszuli nocnej stała w cieniu. Nie widział zbyt wyraźnie, ale chyba była bardzo blada i najwyraźniej bardzo zaskoczona. Czyżby się go bała?

A niech to, pomyślał, miała powody żeby się bać. Nie była Melisandą. Przeklęta obca baba w sypialni jego żony. Stoi tu i patrzy na niego jak na intruza, na jakiegoś mordercę czy Bóg wie co jeszcze. Zatrzymał się. - Coś ty za jedna?

Jego glos brzmiał bardzo spokojnie, co za niespodzian­ka! W środku zwijały się w nim kiszki, a na zewnątrz cały się trząsł. Postawił świecę na stoliku nocnym. - Py­tam, coś ty za jedna? Co tu, do diabła, robisz? Gdzie Melisandą?

Dziewczyna postąpiła krok naprzód. Widział, że kuli ra­miona. W migotliwym świetle wydała mu się drobna i nie­wysoka, miała długie rude włosy, gęstymi falami spływają­ce na plecy i ramiona. - Śpię tu.

- Widziałeś mnie już, panie, ale mnie nie pamiętasz.

Miałam wtedy zaledwie piętnaście lat, a ty dostrzegałeś wyłącznie moją siostrę.

- Tak. I poślubiłem twoją siostrę.

Z jego sypialni dochodziło głośne walenie w drzwi. To Tony gorączkowo usiłował wejść do środka. Douglas pod­niósł głowę, słysząc jak krzyczy: - Otwieraj te cholerne drzwi! Alexandra, nic ci nie jest?

Kiedy dziwna dziewczyna poszła otworzyć Tony'emu, Douglas podszedł do drzwi łączących sypialnię hrabiny z korytarzem i wyszedł, zanim Tony zdążył wpaść do poko­ju. Jak szalony biegł do zachodniego skrzydła.

- Douglas, a niech cię! Stój! Co robisz! Stój!

Ale Douglas zatrzymał się dopiero w zielonej sypialni. Tutaj, w łożu pod baldachimem, leżała Melisanda, jego żo­na. Właściwie to w tej chwili akurat siedziała, zaskoczona, przerażona. Mrugała oczami i naciągała kołdrę aż pod bro­dę. - Douglas Sherbrooke?

Douglas, teraz bardzo blady, wpatrywał się w Melisandę. Boże, nie widział nigdy piękniejszej kobiety. Ciemne włosy w nieładzie wokoło bladej twarzy, wie­lkie, przerażająco błękitne oczy, takie głębokie i takie kuszące. Czuł podniecenie. Pomimo wszystko, pomimo że była żoną Tony'ego, pomimo... Potrząsnął głową. Był bardzo zmęczony, ledwo żywy, ale gnał do domu jak uczeń diabła, żeby już zaraz, natychmiast zobaczyć swoją żonę. Pomyślał o Janinę, czy nadałaby się na trzecią żonę. Znowu potrząsnął głową i popatrzył na swoją żonę.

Ale nie miał żony.

Ależ miał. Miał. Alexandra, dziewczyna, którą widział pierwszy raz w życiu, choć ona twierdziła inaczej.

Powoli odwrócił się i spojrzał na kuzyna: - Powiedz, ze to jeden z tych twoich żartów.

Melisanda zaczęła krzyczeć.

W otwartych drzwiach pojawiła się Alexandra ze świecą w wysoko podniesionej dłoni. Ujrzawszy Tony'ego sie­dzącego okrakiem na Douglasie, bez namysłu wsadziła mu z całej siły pięść w szczękę. Dysząc z bólu, Douglas zgiął kolana i uderzył Tony'ego. Tony oddał, tym razem tak mocno, aż głowa Douglasa odskoczyła do tyłu.

Alexandra zawyła. Świecę postawiła na stoliku przy łóż­ku i wskoczyła na plecy Tony'ego, waląc mu pięściami po głowie i rwąc włosy. - Zostaw go, ty brutalu!

Waliła i ciągnęła, aż zaskoczony nagłym atakiem Tony przestał się bronić. Upadli na podłogę. Douglas złapał przeciwnika za poły koszuli i postawił na nogi. Mocno uderzył go w brzuch. Tony zajęczał, zasłonił brzuch rękoma. Do ataku ruszyła Melisanda. Wskoczyła na plecy Douglasa, i owinęła nogi wokół jego pasa. Waliła pięściami w jego głowę i ciągnęła go za włosy. - Zostaw go!

Douglas czuł, że mózg zaczyna mu wibrować. Dzwoniło mu w uszach. Darła go za włosy i wrzeszczała prosto do ucha. Wtedy ta druga, mniejsza żona, rzuciła się na Melisandę, z wściekłością zrzucając mu ją z pleców. Żony upad­ły na ziemię, widać było tylko kotłowaninę długich białych koszul i włosów.

Tony nadal trzymał się za brzuch, próbując zaczerpnąć tchu. Douglas czuł, że chyba wydarła mu wszystkie włosy, głowa go bolała. Mała żona wyrwała się z kotłowaniny, wstała i podeszła do niego. Dyszała i cała drżała.

Stał jak głaz, kiedy jej ręce badały jego ramiona, piersi, barki. Nie poruszył się, nie powiedział ani słowa.

- Nic ci nie jest? Zranił cię? Proszę, powiedz, boli cię coś? - Lekko dotknęła czubkami palców jego szczęki i cof­nęła dłoń. - Wybacz mi, to pewnie boli. Nie, nie jest złama­na, ale uderzył cię bardzo mocno.

Douglas potrząsnął głową, ale nie mógł się poruszyć. Po co niby miałby się poruszać albo coś mówić? Jej ręce dalej wędrowały po jego ciele. Wreszcie, kiedy chciała uklęknąć, żeby zbadać nogi, złapał ją za nadgarstki i mocno przyciąg­nął je do siebie. Potrząsnął dziewczyną, żeby zwróciła na niego uwagę i powiedział bardzo powoli: - Nic mi nie jest. Sprawdź swego drugiego męża.

Popatrzył nad jej głową na Melisandę, która stała przy Tonym z twarzą ukrytą za zasłoną niewiarygodnie miękkich, ciemnych włosów. Delikatne dłonie dotykały jego ciała.

Douglas odsunął się od drugiej żony i wyjrzał za drzwi. Spokojnie powiedział: - Hollis, wejdź proszę.

Hollis zstąpił w chaos ze zwykłą godnością. - Jeżeli jego lordowska mość pozwoli - odezwał się grzecznie - proszę udać się za mną. Pozostali będą się mogli do­prowadzić do porządku. Podam brandy w salonie. Będą się mogli do nas przyłączyć. Proszę za mną. Wszystko będzie dobrze.

Douglas pozwolił mu się wyprowadzić z pokoju. Czuł się jak odrętwiały, chociaż głowa nadal bardzo go bolała. Melisanda miała mocne palce, nie wspominając o głosie. Chciał być kimś innym, nie Douglasem Sherbrooke'em - ten biedaczek był taki żałosny. Głupek, osioł, dureń, który stracił niemal wszystkie włosy, a na dokładkę narzeczoną. Słyszał, jak pyta Hollisa głosem obcego człowieka. - Dlaczego ta dziewczyna rzuciła się na Tony'ego? Dlaczego? Powiedział, że ją poślubił. Czemu mnie ratowała?

- To zupełnie niemożliwe. Już ci mówiłem, że widziałem ją pierwszy raz w życiu. Moją żoną jest Melisanda, ją rozpo­znałem. Zabiję Tony'ego! - przerwał i obejrzał się na Hollisa. - Sądzisz, że jeżeli zostawię tu tę dziewczynę, zabije dla mnie Tony'ego?

W ciszy i przy kawie Douglas bardzo szybko doprowa­dził swój umysł do ładu, ale zbudziła się w nim taka wście­kłość, że aż się zakrztusił. - Będę go musiał zabić!

- Może nie, musi pan go najpierw wysłuchać. Bardzo go pan lubił, kiedyś...

- Tu jesteś, draniu przeklęty!

Douglas zerwał się z krzesła, ale Hollis go powstrzymał.

Usiadł z powrotem.

Nie miał na to ochoty, miał ochotę iść do łóżka i spać dwanaście godzin, zbudzić się i stwierdzić, że wszystko jest jak powinno być. Nie, miał ochotę zabić kuzyna. Zamiast tego jednak jako właściciel sprawnego umysłu i niezrównany taktyk zapytał spokojnie: - Dlaczego mnie zdradziłeś?

Włosy Tony'ego nadal sterczały - rezultat ataku tamtej drugiej. Wciąż miał na sobie koszulę, rozdartą pod prawą pachą i z jednej strony bardziej wyciągniętą. Trzymał się na dystans. - Wysłuchasz mnie i nie będziesz próbował znowu mnie zabić?

- Wysłucham. A co do zabijania, mam nadzieję, że spot­kamy się któregoś poranka.

- Boże, nie mów tak! Niech to szlag, nie chciałem tego, ale się stało!

Hollis odchrząknął: - Mój panie, dość tych mea culpa. Jego lordowska mość chce faktów. Emocje nic tu nie pomogą.

- Zakochałem się w Melisandzie w momencie, kiedy ją I ujrzałem, a ona zakochała się we mnie. Znam wszystkie jej wady, o jakich ty nie masz zielonego pojęcia, ale nie dbam o nie. Rozumiałem ją i wiedziałem, że mogę ją opanować.

Uciekliśmy. Po powrocie do Claybourn Hall postanowiliś­my, ja i diuk, że zaślubię Alexandre dla ciebie. Ona tego chciała, nie wspominając o diuku. Właśnie doszły do niego wieści o jego synu oczajduszy, który pod osłoną nocy uciekł z Anglii, zostawiając ojcu długi do spłacenia. Diuk zgodził się pod wpływem emocji. Odprawa od ciebie w po­łączeniu z tym, co otrzymał ode mnie, ocali jego rodzinę od hańby. Pomimo wszystko miałem wątpliwości, wierz mi, ale tyle przemawiało za tym. Alexandra jest urocza, jest damą, nie jest głupia, a ty nie będziesz musiał jechać do Londynu i szukać od nowa. Masz żonę na miejscu, całkiem odpowiednią, poznacie się i wszystko będzie dobrze. Może to cię gniewa, może uważasz, że próbuję cię ułagodzić, może wszystko, co mówię, brzmi w twoich uszach jak fałsz, ale przysięgam, że gruntownie wszystko przemyśla­łem. Poznałem Alexandre. Przysięgam ci, że jest ciebie warta. To dobra dziewczyna, nie jest arogancka ani próżna.

Jest miła, stała, lojalna...

Boże, o mało nie zawiózł tam Janinę. Na szczęście lord Avery zajął się mieszkaniem dla niej. Douglas spojrzał na Hollisa.

- Więc zostałem tu sam z tym złodziejem żon? - zatarł ręce i uśmiechnął się. - Mogę go zatem zabić bez kazań Tysena i szyderstw Rydera, bez mdlejącej matki i siostry.

Nie, to nie tak było, mam rację? To nie był pomysł Rydera.

Prawda? To ty go nakłoniłeś, chcąc uniknąć kłótni. Dobrze zrobiłeś. Dzięki Bogu, że się ich pozbyłeś. Będę mógł zabić swego przeklętego kuzyna! - wstał.

- Dość, milordzie.

Douglas zatrzymał się i patrzył na drobną kobiecą postać.

Stała w otwartych drzwiach, ta sama dziewczyna, która próbowała go bronić. Ta sama, która jest jego przeklętą żoną. Aż go zatrzęsło na samą myśl. To absurd, nieprawda, nie zamierza przyjąć tego do wiadomości.

Przerwała i zobaczył napięcie w jej twarzy. Niebrzydkiej twarzy, ozdobionej parą świetlistych, szarych i mądrych oczu. Ściągnęła włosy do tyłu i związała je na karku. Miała ładne kości policzkowe, ładne usta, przyjemny łuk brwi i małe uszka. Ale ani trochę go to nie poruszyło. Na chwilę zajęła się szarfą przy swojej bladobłękitnej koszuli, po czym podniosła oczy i zapytała: - Ani trochę mnie nie pamiętasz?

- Nie.

- Zmieniłam się. Wtedy byłam pulchna i jeszcze niższa.

Czasami nawet nosiłam okulary do czytania i miałam za­wsze ciasno, po dziecinnemu splecione warkocze. Nie zwróciłeś na mnie uwagi, ale teraz...

- Naprawdę nie obchodzi mnie, czy byłaś gruba i łysa.

Idź stąd. Wracaj do łóżka. Możesz spać spokojnie, nie przy­jdę do ciebie w nocy. Nie mam w zwyczaju sypiać z nie­znajomymi.

Wyprostowała się jeszcze bardziej i nabrała powietrza do płuc. Rzuciła okiem na Tony'ego, po czym skinęła głową. - Jak sobie życzysz, milordzie. Będę spała w sąsiedniej komnacie, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

- Jeżeli o mnie chodzi, możesz spać na korytarzu! Albo z Tonym. Zdaje się, że ciebie też poślubił.

- Douglasie...

Alexandra odwróciła się i wyszła bez słowa. Z dużego hiszpańskiego stołu w holu wzięła świecę i powoli szła szerokimi schodami w górę. Czego się spodziewała? Że spojrzy na nią i będzie dziękował Tony'emu za wspaniały dar? Że porówna ją z Melisandą i od razu wybierze ją? Że zakocha się w niej bezgranicznie? Że z radosnym hosanna na ustach zapisze część bogactw na cele do­broczynne, pragnąc odwdzięczyć się za to, co wymyślił Tony? A raczej do czego przekonał ją ojciec? Ojciec... Dobrze pamiętała, jak ją błagał, jak z nią pertraktował, grał na jej uczuciach, jak... Potrząsnęła głową. Nie, to jej sprawa, to ona za wszystko odpowiada, nikt inny. Gdyby naprawdę nie chciała, gdyby odmówiła, nikt by jej nie zmusił. Ale on tak bardzo potrzebował pieniędzy i na­prawdę wierzył, że dzięki Douglasowi Sherbrooke i Anthony'emu Parishowi jego marnotrawny syn zacznie wieść uczciwe życie.

Znowu, znowu próbuje znaleźć powody, przekonać samą siebie, że postąpiła słusznie. Ale tak naprawdę nie było żadnych powodów. Douglas został zdradzony przez swoje­go kuzyna, Melisandę i jej ojca. I przez nią. Tliła się w niej iskra nadziei, że reakcja Douglasa, kiedy pozna prawdę, będzie inna. Teraz jednak Douglas wrócił już do domu i rzeczywistość szczerzyła kły. Będzie dobrze, nie wolno ci się poddawać. Głupia litania, pomyślała wchodząc po scho­dach. Głupia, niedojrzała i...

U szczytu schodów czekała Melisandą, przyciskając dło­nie do łona. - I jak? - od razu przeszła do rzeczy. - Znowu zaczęli się bić? Wyciągnęli pistolety? A może szpady? Bę­dą o mnie walczyć?

- Wiedziałaś, że tak będzie. Ostrzegałam cię, ostrzega­łam ojca, ale cię przekonał. Ostrzegałam Tony'ego. Wszy­scy wiedzieliście, że Douglas rozpaczliwie pragnął mnie, nie ciebie. Jak mógłby pragnąć jakiejkolwiek innej kobiety po tym, jak mnie zobaczył? On cię nawet nie pamięta, mam rację?

Alexandra potrząsnęła głową.

Melisandą uśmiechnęła się. - Mówiłam Tony'emu, że on mu nie wybaczy. Mówiłam, ale mi nie wierzył. Mężczyźni nie zawsze przyjmują prawdę, choćby była najszczersza. Myślą, że wszystko można zmienić tak, żeby im pasowało.

- Melisanda przerwała na chwilę, a jej piękne czoło przecięła głęboka zmarszczka. - Zaczynam przypuszczać, że być może popełniłam błąd. Tony nie jest tym męż­czyzną, za jakiego wyszłam. Wydaje mi rozkazy, trak­tuje jak rzecz. Powiedział mi, że nie jest dżentelmenem jak Douglas. Chciał mnie nawet posiąść w powozie, w biały dzień, godzinę drogi od Claybourn. Uwierzyła­byś? Nie mogłam pozwolić na coś tak okropnego. Może Douglas jest bardziej delikatny i czuły. Tak, chyba po­pełniłam błąd. Czy wiesz, że groził mi, że... - Melisanda aż zaniemówiła.

Alexandra z niedowierzaniem patrzyła na siostrę. Żałuje, że wyszła za Tony'ego? Jakże to możliwe? Tony drażnił się z nią, przedrzeźniał, ale Melisandzie chyba się to podobało? Boże, w tym tyglu mieszają się przedziwne składniki.

Alexandra wpatrywała się w siostrę. - Tony pogodzi się z Douglasem. Hollis powiada, że są ze sobą bardzo blisko.

Melisanda wzruszyła ramionami. - Tony'emu należy się za to, co zrobił.

Przypomniała sobie, jak Hollis pokazał jej sypialnię. Wpatrywała się w duże łoże, pierwszy raz zdając sobie sprawę, ze mężowie i żony sypiają niekiedy ze sobą, jeżeli chcą mieć potomstwo. W tym łożu pocznie się dziecko. Nie bardzo wiedziała, w jaki sposób, ale na samą myśl o zdjęciu ubrania przy mężczyźnie mózg jej się kulił. Hollis, niech mu Bóg błogosławi, powiedział spokojnie: - Myślę, że jego lordowska wysokość po­winien mieć trochę czasu, żeby się przyzwyczaić. Naj­pierw musi panią uznać za żonę, a dopiero potem wziąć do łożnicy.

Pokój był bardzo zimny. Zimny i pusty, jeszcze bardziej pusty niż przed powrotem Douglasa.

Zdmuchnęła świecę i wdrapała się na łoże, gwałtownie drżąc w chłodnej pościeli. Zastanawiała się, czy spędzi tu resztę życia. Wyparował gdzieś jej optymizm. Czy Melisanda miała rację? Czy Douglas będzie ją ignorował albo źle traktował?

Nie była nawet żoną z rozsądku, bo przecież drogo za nią zapłacił. A właściwie zapłacił za Melisandę, a dostał ją, w dodatku w jednej koszuli.

Tony długo mówił jej o Douglasie, uspokajał, podnosił na duchu, opowiadał anegdotki. Wiedziała, że zadaje pytania, bo chce ocenić, czy nadaje się na żonę dla kuzyna, którego miał w wielkim poważaniu. Zdała przynajmniej ten egzamin. Chciał, żeby była jego kuzyn­ką, a kiedy mu powiedziała, że jest już szwagierką, w jego oczach pokazały się iskierki, które tak bardzo lubiła Melisanda. - Już nie uciekniesz z mojej rodziny - powiedział. Powtarzał, że Douglas nie kocha Melisandy, że wybrał ją tylko dla jej urody. Rozsądne małżeńst­wo z pięknością. Byłby przerażony, gdyby naprawdę pożył trochę z Melisanda. Ale on, Tony, zna swoją żonę i nie przeszkadza mu to, bo on to on a nie Douglas. Bardzo dziwne.

Skoro Douglas Sherbrooke nie kochał Melisandy, oże­niono go z rozsądku z niepiękną kobietą, której także nie kocha.

Alexandra jeszcze głębiej zakopała się w pościeli. My­ślała o swoim mężu. Nie widziała go od trzech długich lat. Przez dwa ostatnie dni zastanawiała się, czy się zmienił, może przytył albo stracił zęby. Potem go ujrzała i nie mogła się napatrzeć. Pomyślała, że wygląda starzej, cie­mnowłosy mężczyzna o twardych rysach twarzy. Jego oczy były jeszcze ciemniejsze niż włosy, a orli nos nadawał mu wyraz wyższości. Przewrotna natura dodała do tego wszystkiego dołek w brodzie, jakby chcąc podważyć szla­chetny wizerunek. Był piękny, ten jej mąż, o szczupłym i gibkim ciele i surowej twarzy. Piękniejszego mężczyzny nigdy nie widziała.

Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo go kocha, pragnie każdą komórką swego ciała, aż jak szalona rzuciła się z pię­ściami na Tony'ego.

To jego chciała. Wrodzony optymizm brał górę. Będzie dobrze, powtarzała. Nadal czuwała kiedy wiele godzin póź­niej słyszała jak wchodził do swojej sypialni.

A co przyniesie ranek?

ROZDZIAŁ 7

- Co ty tutaj robisz?

Była siódma rano, na pewno za wcześnie, żeby był w imponującej stajni Sherbrooke'ow. Ranek wstał brzydki - mglisty, mokry i pochmurny, jakby dopasował się do jej nastroju. W stajni było ciemnawo, a żaden z sześciu stajennych nie kręcił się w pobliżu. Pachniało sianem, siemieniem lnianym, skórą i końmi. Douglas miał na sobie spodnie z koźlęcej skóry i ciemnobrązową kurtkę. Jego butom przydałoby się czyszczenie. Był nieogolony, wy­glądał na zmęczonego i bardzo poirytowanego. Patrząc z boku, można by sądzić, że jest nieokrzesanym, źle wychowanym gburem. Jednak w jej zachwyconych oczach wyglądał pięknie.

Alexandra odezwała się dopiero po chwili. - Pan McCallum pozwolił mi jeździć na Fanny.

Zmarszczył brwi. - Czy to znaczy, że nie masz własnego konia?

- Nie.

Dwa miesiące temu ojciec sprzedał wiele koni ze swoich stajni, jeszcze zanim doszło do oświadczyn Douglasa i za­nim się okazało, ze jego pieniądze to i tak za mało, żeby uratować Claybourn. Niegdyś słynne stajnie Chambersów świeciły teraz pustkami.

- Masz na sobie strój do konnej jazdy, chociaż nie jest nowy i raczej niemodny. Zakładam, że twój szanowny tatuś-złodziej zaopatrzył cię przynajmniej w ubrania, które ci wystarczą do czasu, aż wydusisz coś ode mnie?

Przynajmniej coś powiedział.

- Nie wiem, nie myślałam o tym.

Parsknął a z jednego z zamkniętych boksów także usły­szała parsknięcie.

- Ha! Niczego nie potrzebuje. Wyglądałaby cudownie odziana tylko w swą białą skórę.

To było jeszcze gorsze.

Nie było łatwo, ale Alexandra wytrzymała. Stała wy­prostowana, z przylepionym do ust miłym uśmiechem, powstrzymując się, żeby na niego nie krzyczeć, nie przy­paść do niego z pięściami ani nie szlochać przed nim na kolanach.

- Mam wziąć Fanny czy inną klacz, a może wcale nie jeździć?

Douglas przegarnął włosy palcami. Patrzył na niewiel­ką kobietkę, którą wszyscy nazywali jego żoną. W nie­wyraźnym świetle wyglądała blado, ale plecy miała wy­prostowane, jakby połknęła kij od szczotki. Włosy scho­wała pod czapką do konnej jazdy, ale jeden luźny lok wysunął się spod niej. Włosy miała ładne, rudobrązowe. Dla niego mogły być nawet niebieskie. To całkiem obca kobieta. Zaklął.

Alexandra nie poruszyła się ani o centymetr.

- Do diaska. Bierz Fanny, a ja ocenię, czy potrafisz jeź­dzić dostatecznie dobrze.

McCallum, ogorzały od słońca pięćdziesięciolatek, silny niczym dwudziestoletni chłopak, szczęśliwy małżonek dwudziestodwuletniej wdowy, stał przed stajnią i wydawał rozkazy pomocnikom, kiedy hrabia i Alexandra wyprowa­dzili konie.

- Dzień dobry, panie hrabio.

Douglas tylko skinął mu głową. On także go zdradził, dając tej przeklętej babie klaczkę Sinjun. Zdradził tak samo jak ten łajdak Tony, który zasługiwał wyłącznie na kulkę, i jego własny kamerdyner, Hollis.

- Jej lordowska wysokość dobrze siedzi na koniu i ma lekką rękę - poinformował McCallum, nieświadomie pod­sycając żar wściekłości tlący się w sercu Douglasa. - Nie trzeba się bać, że Fanny stanie się krzywda.

Douglas żachnął się. I cóż, choćby nawet miała delikat­ność słonia? Jemu nie zależało. Zresztą, na nim też nikomu nie zależało. Nikomu.

Podsadził ją i wsiadł na swojego ogiera. Garth, nie siodłany już całe dwa tygodnie, wpadł w szał radości. Parskał, odrzucał głowę do tyłu, przebierał kopytami jakby tańcząc.

Douglas głośno się roześmiał. Klepał konia po karku, mówił do niego, a potem, nie oglądając się za siebie, puścił się galopem.

Alexandra patrzyła za nim przez chwilę. - Jak myślisz Fanny, chyba nie będziemy łykać za nimi kurzu?

Pomachała McCallumowi i pognała za mężem po długim podjeździe okolonym bukami.

Douglas czekał na nią zaraz za starą kamienną bramą. Patrzył jak jedzie, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę. McCallum miał rację. Jeździła bardzo dobrze. Przynajmniej nie uszkodzi Fanny pyska. Pokiwał do niej i cmoknął na Gartha. Przesadził ogrodzenia po północnej stronie i kątem oka widział, ze Alex z łatwością wzięła tę przeszkodę. Wreszcie osadził konia przy strumyku, który bardzo lubił będąc chłopcem.

Zatrzymała konia i rozejrzała się wokoło. - Prześliczne miejsce. W naszej posiadłości też jest podobny strumyk. Kiedy byłam mała, potrafiłam spędzać tam długie godziny. Łowiłam ryby, pływałam, chociaż zazwyczaj był tak płytki, że mogłam się tylko porządnie pomoczyć. Ale i tak było wspaniale.

Rozmowa na tym się skończyła.

Douglas popatrzył w stronę okręgu Smitherstone.

- Dlaczego to zrobiłaś?

Alex czuła, ze serce zaczyna jej bić, walić mocno, głucho. Dobry Bóg wiedział, że powodów było wiele. Poda mu jeden, może to wystarczy. Tony z pewnością mówił mu o tym w nocy. Powód był bardzo dobry, może najlepszy.

- Mój ojciec bardzo potrzebował pieniędzy, bo mój brat uciekł niedawno do Ameryki i zostawił dużo długów. To, co dał Tony, nie wystarczyłoby i... Nie rozumiesz? Czas naglił, stracilibyśmy swój dom i...

Douglas machnął ręką w powietrzu, a Garth, najwidocz­niej ośmielony gestem pana, ugryzł Fanny w szyję. Klacz zarżała i stanęła dęba. Zaskoczona Alex straciła równowa­gę, krzyknęła i wylądowała na ziemi.

Usiadła, czując się tak, jakby ktoś starł na proch jej wszystkie kości. Bała się poruszyć, spojrzała tylko w górę, na Douglasa., który uspokajał konia. Popatrzył na nią, oczy pociemniały mu z gniewu i szybko zeskoczył z konia. Prze­klęta Fanny jeszcze raz wyrzuciła nogi w powietrze i poga­lopowała w stronę stajni.

Alexandra skinęła głową. Podniosła się na kolana i po­czuła, że kręci jej się w głowie.

Douglas postawił ją na nogi, unosząc pod pachy. Mało waży, pomyślał, ale ma bardzo kobiece kształty. Czuł, że jej kręgosłup jest sztywny jak drut.

Puścił ją. Wyprostowała się. - Nic mi nie jest - powie­działa. Obejrzała się za siebie. - Fanny uciekła.

I to przez mnie, pomyślał. Chciało mu się wyć, bo to znaczyło, że będzie ją musiał wziąć na Gartha, trzymać przed sobą - tak, trzymać - i zawieźć aż do domu. Nie chciał na nią patrzeć, nie chciał z nią przebywać, nie wspo­minając o trzymaniu. W dodatku będzie musiał z nią roz­mawiać, bo to przecież przez niego spadła z konia.

- Gdybyś była aż tak dobrym jeźdźcem, jak się chwali­łaś, bardziej byś uważała.

Morderczy atak nie chybił celu. Zadraśnięto jej wrodzo­ną dumę. Ona słabym jeźdźcem! Była najlepsza, nie tylko dobra. Jeździła konno, jeszcze zanim nauczyła się chodzić.

Jej głos był zimny jak lód. - Nie musiałabym, gdyby twój ogier był trochę lepiej ułożony.

Odwróciła się do niego plecami i ruszyła w kierunku domu.

Patrzył za nią. Powinien przeprosić. Powinien wziąć ją na Gartha . Do licha.

Jej strój do konnej jazdy był cały zakurzony, a pod prawą pachą zauważył dziurę. Spódnica trochę poobrywała się z tyłu i Alex wlokła ją teraz za sobą. Kapelusz walał się na środku drogi, a rozpuszczone włosy spływały na plecy. Kuśtykała.

Zaklął w duchu, wskoczył na Gartha i pośpieszył za nią.

Słyszała, że za nią jedzie, ale szła dalej. W tym momen­cie życzyła mu wszystkiego, co najgorsze. Znienacka po­chylił się w siodle i schwycił ją wpół. Podniósł ją i posadził przed sobą. - Przepraszam, do choroby.

Bardzo romantyczne. Bohater powieści nie zrobiłby tego lepiej.

Bo nie chciałem się z tobą kłócić i nie zsiadłem z ko­nia?... Co za bzdura!

Mogłam iść pieszo - powiedziała łagodnie. - To cał­kiem blisko.

Wyglądasz jak obdartuska, jak dziewka służebna, któ­ra obsłużyła tuzin parobków i oberwała od nich baty.

Nie odpowiedziała. Siedziała tylko wyprostowana jak struna, rozglądając się na boki.

Pewnie będę musiał kupić ci nowy strój do konnej jazdy.

Tak bez naciskania?

W pewnym sensie to moja wina ten twój upadek. Na­prawię szkody. Ale powinnaś bardziej uważać.

Alex była osobą spokojnego usposobienia, cierpliwą, potrafiącą wiele znieść. Wiedziała, że czasem lepiej trzy­mać język za zębami, jeżeli chce się uniknąć przykrych scen. Uśmiechała się i robiła swoje, kiedy matka docinała, a Melisanda nie przestawała kaprysić. Ale teraz... Jak on śmie krytykować jej umiejętności jeździeckie? Nie, tego już za wiele. Odwróciła się i pchnęła go z całej siły. Zde­zorientowany Douglas przechylił się na bok. Może udało­by mu się utrzymać na końskim grzbiecie, gdyby nie to, że Garth, urażony podłym traktowaniem - bo czyż był wo­łem roboczym, żeby nosić dodatkowe ciężary - zatrzymał się gwałtownie. Alex kurczowo trzymała się siodła, a Douglas upadł na plecy. Garth odsunął się od pohań­bionego pana.

Jak przed chwilą Alex, teraz on leżał i bal się poruszyć czując nawet najmniejszą kosteczkę.

Otworzył oczy, nadal nieruchomy, i powiedział: - Obe­rwiesz za to.

Na szczęście pamiętał, żeby zagwizdać.

Garth, Bogu niech będą dzięki, usłyszał go i posłusznie przytruchtał do pana.

Alexandra zgrzytała ze złości zębami. Z wysokości końs­kiego grzbietu patrzyła na utytłanego męża, siedzącego po­środku drogi. - Wydaje mi się - stwierdziła - że jego lordowskiej mości również przydałby się nowy strój do jazdy.

- To dlaczego to zrobiłaś?

Zarówno ona, jak i Garth nie poruszyli się nawet.

Otworzyła usta tylko po to, żeby je zamknąć. Najwidocz­niej Tony nic nie wskórał. Mogła jeszcze raz powiedzieć mu o okropnym położeniu ojca, o możliwości utraty po­siadłości Chambersów, o ucieczce brata i hańbie ojca, który mógłby potem tylko palnąć sobie w łeb. Była jesz­cze inna prawda, ale tego nie mogła, nie chciała mu po­wiedzieć.

- Nic nie mówisz? Nie jestem zaskoczony, zwłaszcza po tych bzdurach, które wczoraj wciskał mi Tony.

Wstał, sprawdził, czy nic mu się nie stało, i podszedł do konia. Poklepał go po pysku.

- Mam uwierzyć, że po­święciłaś się na małżeńskim ołtarzu bo inaczej twój uko­chany ojciec straciłby wszystko? Że ty i twój ojczulek przekonaliście Tony'ego - zdradzieckiego skurwysyna, że oszczędzicie mi trudu poszukiwań odpowiedniej żo­ny w Londynie? Że wszystko zrobiliście dla mojego dobra? Ale wtedy ty, chodząca szlachetność, obruszyłaś się i powiedziałaś, że nie możesz tego zrobić? I on cię zmusił? Tak?

Jak Tony mógł mu powiedzieć coś takiego? Oczywiście, odmówiła, to znaczy na początku odmówiła. Nie mogła wykrztusić ani słowa. Douglas sapał niczym jego koń.

Alexandra wyprostowała się jak mogła najbardziej. - Gdybyś dał mi szansę i nie przekreślał mnie tak od razu, byłabym dobrą żoną.

Popatrzył na dziewczynę w łachmanach siedzącą na grzbiecie Gartha. Była blada, Przemknęła mu przez głowę myśl, że może jednak coś jej się stało.

Tak powiedział? A ty mu uwierzyłaś? Pewnie nie przyszło ci do głowy, że Tony powiedziałby wszystko, żeby usprawiedliwić swój postępek? Ze każda wymówka jest dobra?

Popatrzył na noski sfatygowanych butów. Gdyby biedny Finkle je zobaczył, dostałby palpitacji.

- Nie mów tak o moim ojcu! - zacisnęła pięści.

Douglas nie poruszył się. - W co mam wierzyć?

Alex nagle ogarnęło poczucie winy za to, co mu zrobiła.

- Przykro mi, milordzie, naprawdę, ale może pozwolisz mi pobyć twoją żoną przez jakiś czas? Unieważnić... to znaczy, że odeślesz mnie do domu i małżeństwo prze­stanie istnieć?

- Właśnie. Nasza czasowa unia zostanie rozwiązana.

Nie pamiętała o matce. Miał też dwóch braci i młod­szą siostrę. Hollis wyjaśnił jej, że są w Londynie, z wizytą u przyjaciół. Ale niedługo wrócą. Boże, czy będą nienawidzili jej tak samo jak Douglas? Wzięła głęboki oddech.

Alex tylko patrzyła na niego. Potrząsnęła głową. - Nie, nie myślałam o tym, nikt mnie niczego nie uczył.

Nie odzywał się.

- Naprawdę, milordzie, nic nie wiem o uwodzeniu. Mię­dzy mężami a żonami nie ma uwodzenia. Matka mówiła mi, że młodzi dżentelmeni uwodzą niewinne damy, nisz­cząc ich reputację.

Douglas roześmiał się. Nie mógł się powstrzymać. Alex aż pokraśniała. Rozbawiła go. A może z niej się śmiał?

Alex speszyła się. - Tak - powiedziała zaskoczona. - Na to wygląda i bardzo mnie to dziwi. To do mnie niepodobne.

Douglas zauważył, że rozpięły jej się dwa guziki. Wi­dział kawałek białej skóry, bardzo delikatnej i bardzo białej. Pomyślał o jej dziewictwie i o tym, ze może ją go pozbawić. - Może... - powiedział, gapiąc się na jej piersi. - ...może sama będziesz żądała unieważnienia. Może będziesz chciała wyjechać z Northcliffe co koń wyskoczy.

Ma rację, pomyślała.

Alex milczała.

Patrzył na nią, czekał, ale ona nic nie mówiła. Kij od szczotki wrócił na swoje miejsce. Douglas wzruszył ra­mionami. - Poprowadzę Gartha. Spacer jest jak balsam dla duszy.

Zastanawiała się skąd ta poza błędnego rycerza, ale wo­lała nie pytać. Kiedy tak szedł przed nią, przez dziurę wyrwaną w spodniach widziała kawałek owłosionego uda. Pomyślała, że to ładne i szczelnie zasłoniła się koszulą. Wyprostowała się na siodle i przez całą drogę patrzyła na jego plecy.

Sprawa unieważnienia nadal była dla niej bardzo tajem­nicza. Będzie musiała zapytać o to Tony'ego. Bardzo niewiele wiedziała o małżeństwie, a dziewictwie tylko tyle, że sarna jest dziewicą i że jeżeli znajdzie się ze swoim mężem w łożu, to już nią nie będzie.

Powinna zapytać męża, ale w tym stanie ducha pewnie nie zechciałby odpowiedzieć.

Nagle zatrzymał się na środku drogi i odwrócił w jej stronę. - Jestem zmęczony, Garth też. Zsiądź, odpoczniemy chwilę pod drzewem.

Alex bez słowa zsiadła z konia.

Douglas puścił konia luzem. - Usiądź - wskazał na trawę.

Usiadła.

Usiadł dobre pół metra dalej. Oparł się na potężnym pniu i skrzyżował nogi w kostkach. Westchnął, dłonie splótł na brzuchu i zamknął oczy.

- Cicho bądź. Chcę odpocząć.

Alex patrzyła na Gartha, który spokojnie żuł trawę. Gdy­by uderzyła Douglasa, nie mógłby zagwizdać i koń zaniósł­by ją do stajni. Westchnęła i zamknęła oczy. Robiło się ciepło i słońce świeciło coraz mocniej.

- Pierwszej nocy tutaj miałam bardzo dziwny sen. Spa­łam w sypialni hrabiny i śniło mi się, że w pokoju stoi młoda dama, tuż obok łoża. Wydawało mi się, że chce coś powie­dzieć, ale milczała. Była bardzo smutna i piękna. Kiedy się obudziłam, już jej nie było. Sen, ale wydawał się taki realny.

Douglas otworzył oczy. Patrzył się na nią. - Diabeł, po­wiadasz - mruknął przeciągle.

O co mu chodziło? Przecież to tylko jakiś głupi sen. Pokiwała głową. - Rozumiem.

ROZDZIAŁ 8

- Tak, mój miły Hollisie, to naprawdę ja, jedyny Sherbrooke, którego się tu nie spodziewałeś i nie chciałeś wi­dzieć. Pewnie życzyłbyś sobie, żebym był teraz w Jerycho, ale wróciłem. Matce, Tysenowi i Sinjun powiedziałem, że jadę na wyścigi do Newmarket. Uwierzyli, oczywiście oprócz Sinjun, to takie bystre dziecko, czasami aż za bar­dzo, niech ją czort. Ale ja nie o tym. Muszę zobaczyć żonę Douglasa.

Hollis był w konsternacji. Patrzył na tego młodego świszczypałę, którego znał i kochał od maleńkości, o wiele za młodego, żeby być aż tak cynicznym, tak przystojnego i pełnego życia, że mogło się to źle skoń­czyć dla niego samego. Nie mógł się do niego nie uśmiechnąć.

Melisanda, która przez otwarte drzwi jadalni od razu spo­strzegła dziarskiego młodziana, wyglądającego pięknie a mówiącego jeszcze piękniej, myślała chwilę o swojej so­czystości, nie będąc pewna, czy dobrze zrozumiała intencje młodzieńca, po czym, już przekonana, łabędzim głosem za­wołała: - Witam! Jestem lady Melisanda, a pan?

Ryder odwrócił się w jej stronę i spojrzał na nią. Ku bezbrzeżnemu zdziwieniu Melisandy na jej widok nie za­mienił się w zahipnotyzowany kamień, nie upadł w przeno­śni do jej stóp i nie leżał tam jak nieżywy pies. Zupełnie inaczej niż wszyscy inni panowie w jej towarzystwie. A przecież wyglądała tak, że nawet najbardziej zatwardziali mogliby potracić resztki rozumu. Coś było nie tak? Włosy? Figura? Jedwabna suknia w kolorze lawendy? A może on ma kłopoty z oczami?

Nie, jeśli chodzi o nią, wszystko było w porządku, jak zawsze. Ale on stał sobie po prostu z przechyloną głową i nic. Ani śladu zachwytu, nagłej bladości, ze­sztywnienia kończyn. Może mowę mu odebrało? Może to właśnie była jego reakcja na obecność jej, hm... so­czystej osoby?

Wreszcie uśmiechnął się i powiedział: - Jestem Ryder Sherbrooke, brat Douglasa. Gdzie nowa hrabina i co pani tu robi?

- Dałeś mu w śliczną buzię?

- Przyłożyliśmy parę razy. Jego żona mnie zaatakowała.

- Jestem Melisanda. Zaatakowałam Douglasa.

Ryder doskonale wiedział, że ślicznotka jest skon­sternowana i dobrze się bawił. Tony będzie musiał mieć niezłą krzepę, żeby upilnować próżną żoneczkę. W przeciwnym razie marny jego los. Na szczęście to jego problem. - No Tony, opowiedz mi wszystko. Gdzie Douglas?

- Nie - Melisanda nie przyszła jeszcze do siebie po do­tkliwym szoku, którego przed chwilą doznała. - Muszę iść na górę i sprawdzić, co jest nie tak.

Hollis uśmiechnął się. Wiedział, że za chwilę lustro ujrzy jej zdumione oblicze.

Pięć minut później już się nie uśmiechał. Do holu wszedł jego lordowska mość z żoną, oboje wyglądający tak, jakby ktoś przewlókł ich przez rów.

Polecenie było bardzo jasne i zwięzłe. Chociaż on wcale nie wyglądał lepiej, bez słowa poszła na górę.

- To jej... może odrobinę, ale nic jej nie będzie.

Kiedy się dowiedział o przybyciu brata, Douglas zaklął siarczyście, potem drugi raz, minął Hollisa i wszedł do biblioteki. Przy drzwiach złotego salonu kręciły się trzy dziewki, a dwaj lokaje przechadzali się jak gdyby nigdy nic przy schodach. Hollis, jak to Hollis, grzecznie odesłał wszystkich do ich obowiązków.

- Najpierw była moją szwagierką, a teraz przestała być lojalna. To nieładnie, czuję się zdradzony.

- Zdradzony! A nich cię szlag, ty...

Douglas przerwał. Nie było o czym mówić. Teraz musiał postanowić, czy unieważnić małżeństwo. I Ryder tutaj... Popatrzył na brata z niechęcią. - Po co przyjechałeś? Matka zdrowa? Sinjun? Tysen?

- Dlaczego?

Ryder tylko wzruszył ramionami. - Wszystkie kobiety są mniej więcej takie same. Póki są ciepłe w łożu, co za różnica? Przepraszam cię, Tony. Nie żebym coś miał do twojej żony, ale... postaram się być dla niej dobrym szwagrem, zgoda?

Tony przełknął i to. Lubił Rydera, ale nie rozumiał go. Ten jego cynizm, ta obojętność wobec kobiet w ogóle. A przy tym apetyt satyra. Nieszczególnie lubił kobiety, ale utrzymywał wszystkie swoje bękarty i ich matki. Nigdy żadnej nie winił, jeżeli zaszła w ciążę. Traktował je jak sport, nic więcej, ale był skłonny płacić i przyjmował kon­sekwencje. Ulżyło mu, że przynajmniej nie będzie flirtował z Melisandą. Ale Douglas...

Tony zwrócił się do kuzyna. - Podobno jeździliście z Alexandra konno. Ona doskonale jeździ. Douglas żachnął się.

Tony zmarszczył brwi. - To dziwne. Melisandą ma pięk­ne suknie, jedwabne, hm... kobiece szmatki.

- Masz siniaka pod lewym okiem i koło ucha - wtrącił szybko Ryder. - To wszystkie obrażenia?

Douglas bez słowa nalał sobie brandy, napił się i pokazał na Tony'ego. - Zamierzam zabić drania. Będziesz moim sekundantem, braciszku?

- Masz dziurę w spodniach. Nie, zawsze lubiłem Tony'ego. Douglasie, wydaje mi się, że krewnemu należy się trochę swobody, zwłaszcza tak bliskiemu jak Tony. Więk­szość dzieciństwa spędziliśmy razem, nie pamiętasz? Nigdy przedtem cię nie wrobił. Musisz to przyznać. To tylko jeden raz, jeden jedyny raz nie postąpił tak, jak kuzyn powinien.

Dlatego wybaczenie...

Douglas rzucił szklaneczką w brata, który sprytnie się uchylił. Szklaneczka z hukiem roztrzaskała się o ścianę. Do drzwi biblioteki ktoś zastukał.

- Wejść! - krzyknął Tony.

Hollis wszedł do środka, niosąc ogromną srebrną tacę z herbem Northcliffe - lew z pazurami na tarczy, szlachet­ny i złośliwy zarazem. - Przyniosłem przekąski, milordzie.

- Tak, milordzie.

Douglas zaklął pod nosem, Tony wziął kawał ciasta, a Ryder sięgnął po dżem.

Hollis odsunął się z ulgą. Kiedy jednak usłyszał kroki zbliżające się do biblioteki poczuł, że blednie. To nie była dobra pora na przyjście żon, ale cóż mógł zrobić?

Damy weszły do biblioteki. Lady Melisanda stąpała leciutko, niemal unosząc się w powietrzu. Lady Alexandra tupała jak koń na paradzie, aż gruby dywan Aubusson stłumił odgłos jej kroków. Twarz lady Melisandy otaczały cudne czarne loki. Włosy lady Alexandry miały piękny kolor, ale z koka niedbale zwiniętego na karku wysuwały się kosmyki. Potrzebowała trochę więcej czasu przed lustrem. Suknia lady Melisandy z delikatnego jedwabiu w kolorze brzoskwini miękko układała się na ciele, pod­kreślając kobiece kształty, jak zawoalowane zaproszenie. Lady Alexandra miała na sobie bladoniebieską sukieneczkę wysoko pod szyję.

Widząc je, kiedy tak stały obok siebie, Ryder zrozumiał brata - miał prawo czuć się zdradzony. W ustach miał pełno bułeczki i dżemu truskawkowego. Zadławił się, pró­bując jak najszybciej przełknąć. Alex podeszła do niego jak gdyby nigdy nic i z całej siły grzmotnęła go w plecy. Siła jej uderzenia niemal go przewróciła. Przestał się dła­wić. Jeszcze czerwony na twarzy, spojrzał na młodą damę i wstał. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, potem skinął głową.

Wziął jej dłoń i pocałował nadgarstek. - Jestem Ryder, twój szwagier. A ty pewnie jesteś Alexandra?

Alexandra pokręciła głową. - Nie chciałam tego. .

- Ja też nie jestem nieistotna - zauważyła Melisanda.

Tony roześmiał się. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby cię nieistotną, kochanie.

- A nazwałbyś mnie soczystą?

Tony lekko zmarszczył brwi. - Ja tak, ale nikt inny nie śmiałby.

- Ach... - Melisanda spojrzała na męża w tak prowoku­jący sposób, że pod każdym mężczyzną nogi by się ugięły.

Douglas patrzył w nią jak urzeczony. Ryder zwrócił się do Alexandry, dziwnie łagodnie i miło. - Przyłączysz się do nas?

- Ja też się przyłączę - obwieściła Melisanda. Patrzyła na siostrę poważnie zakłopotana. To bardzo dziwne, my­ślała, zwracając wzrok na Rydera, który uważnie przy­glądał się Alex. Lustra nie kłamią. Może biedaczek był krótkowidzem, jak jej się zdawało na początku. Spojrzała na męża, ujrzała znajomy szyderczy wyraz w jego cie­mnych oczach. Zmarszczyła brwi i popatrzyła z kolei na Douglasa. W oczach odbijały się uczucia jego serca, tak beznadziejnie do niej przywiązanego. To było niczym ba­lsam dla jej duszy.

Uśmiechnęła się do niego słodko i skłoniła śliczną głów­kę. - Proszę o wybaczenie, jeżeli wczoraj w nocy stałam się przyczyną jakiejś niewygody.

Douglas pokręcił głową.

Powieka prawego oka Douglasa zadrgała nerwowo.

Alexandra roześmiała się. - Lepsze to niż Alex. Wolała­bym, żeby moje imię kojarzyło się z miłymi pantoflami, niż brzmiało tak po męsku.

- Jest niemodna, i chyba zresztą nigdy nie była modna.

Zacisnęła usta a jej kręgosłup znowu zesztywniał niczym kij od szczotki. - Jest błękitna, a to bardzo ładny kolor.

- Wyglądasz jak uczennica.

- To może kupisz mi nową? A może od razu cały tuzin?

Wystarczająco się przymilam, milordzie?

Douglas zdał sobie sprawę, że to nie czas i miejsce na okazywanie złego humoru. Opanował się i postanowił, że będzie się kontrolował. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu nie sprawiało mu to żadnej trudności. Ale ta mała pozbawiła go samokontroli. Czuł się nagi jak pozbawiony skorupki ślimak. Zatopił zęby w bułeczce.

Ku zaskoczeniu Douglasa, Alexandra powiedziała tylko:

- Niestety, w przyszłości muszę być ostrożniejsza.

Douglas zastanawiał się, czy czekają tu jakaś przyszłość. Musiał wszystko dobrze przemyśleć. Najlepszym rozwiąza­niem wydawało się unieważnienie, jedyne logiczne wyj­ście. Popatrzył na Alexandre. W jej oczach, które skierowa­ła prosto na niego, była ostrożność, aż się skrzywił. Ostroż­ność i strach. Bała się go? Bez wątpienia po tym, co mu zrobiła. Niech ją, powinna się go bać.

Wstał i skinął głową całemu towarzystwu. - Mam robotę z Danversem. Poczta pewnie już przyszła.

Wyszedł. Zamykając drzwi, słyszał śmiech Rydera.

Poczta nie przyniosła żadnych dobrych wieści.

*

Wczesnym popołudniem padało. Drobny deszczyk szyb­ko przeszedł. Niebo się wypogodziło, a powietrze zrobiło się rześkie. Alexandra znalazła Rydera w rzadko uczęsz­czanym ogrodzie po zachodniej stronie domu. Na wpół le­żał, oparty o pień dębu, niby patrzył w jakiś nieokreślony punkt przed siebie, ale tak naprawdę wygrzewał się w pro­mieniach prześwitującego przez gałęzie słońca niczym za­dowolony kocur.

Znali się dopiero kilka godzin, ale nie wiedzieć czemu ufała mu. - Spytałam Hollisa gdzie jesteś. On zawsze wie takie rzeczy.

- Nie lubisz kobiet?

Był zdziwiony. - Dobry Boże, nie potrafiłbym bez nich żyć. Chyba nie ma w życiu nic lepszego od przyjemności, jaką mężczyzna czerpie z kobiecego ciała. Alex aż dech zaparło ze zdziwienia.

Bardzo powoli wstała, wpatrując się w szwagra w nie­mym podziwie.

- O ile wiem, Douglas od pewnego czasu nie miał kobiety. Prawdopodobnie da się złapać. Zrób to, Alex.

W tym przypadku cierpliwość nie jest zaletą. Nie bądź Penelopą.

Trzęsły jej się ręce. Wsadziła je w fałdy sukni. - Nic nie wiem o uwodzeniu.

Ryder roześmiał się. - Wszystkie kobiety rodzą się z wiedzą o uwodzeniu. Po prostu zdejmij przy nim ubranie. Doskonały początek. Rozumiesz, na czym polega seks i skąd się biorą dzieci, prawda?

W tym momencie ktoś zawołał. To był Douglas.

- Przerwał i patrzył na swoją nową szwagierkę. - Alex, dobra z ciebie dziewczyna. Nie czas teraz na cierpliwość, musisz działać szybko. Jeżeli jesteś mądra, nalegaj, żeby

Tony i Melisanda zostali tu jeszcze przez jakiś czas. Porów­nania bywają pouczające, a mój brat nie jest w ciemię bity. Uwiedź go dziś wieczorem. Nie myśl o tym, po prostu to zrób. Mężczyzna może zmienić zdanie.

- Nie był tego do końca pewien, ale nie chciał jej zniechęcać.

Patrzyła za nim w milczeniu, zastanawiając się nad kiep­skim stanem ogrodów i swojego małżeństwa. Palce aż ją świerzbiły, żeby dotknąć żyznej ziemi. Dlaczego tak je za­niedbano? Krzaki róż prosiły się o odchwaszczenie. Z uśmieszkiem pomyślała, że Douglas także potrzebował odchwaszczenia.

Przy kolacji Douglas oświadczył: - Dostałem list od za­rządcy naszej plantacji na Jamajce. Kłopoty w Kimberły Hall. Ryder wyjeżdża tam jutro rano.

- Ale to dobry człowiek i doskonały zarządca - powie­dział Douglas.

Ryder pomyślał o dzieciach i zmarszczył brwi. Wszystko pozałatwiał na czas swojej nieobecności, ale i tak będzie mu brakowało tych małych diablątek.

Kij od szczotki znowu zesztywniał.

Douglas uniósł dłoń. - Nie, nie powiedziałem, że kupię nową. Nie chcę żadnych uwag o przymilaniu się. To tylko luźna uwaga, że twój kobiecy wygląd jest niezbyt pociągający.

- To prawda, dama powinna starać się dobrze wyglądać. - powiedziała Melisanda.

Douglas spojrzał na nią. Wyglądała tak kobieco i niewy­mownie pięknie, że na chwilę odebrało mu mowę.

- Twój wygląd, Mellie - stwierdził Tony, pieszcząc jej ramię - sprawiłby, że nasz pożądliwy książę Jerzy pośliz­nąłby się na własnej ślinie.

Alexandra wybuchnęła śmiechem. - Chciałabym to zo­baczyć. Tony, zabierzesz Melisandę do Londynu, żeby książę mógł ją zobaczyć i się pośliznąć?

- Masz tam dom, którego nigdy nie widziałam. Wydałabym bal i zaprosiła wszystkie ważne osoby.

- W swoim czasie - powtórzył Tony. - Najpierw musisz zobaczyć Truskawkowe Wzgórze, posiadłość mojej rodzi­ny w Cotswolds.

Głos Rydera szemrał niczym rzeczony strumień letnią porą. - Melisanda z pewnością wolałaby Londyn, ale tylko jeżeli Tony dzieliłby z nią jej radość. Ponieważ jednak on woli Truskawkowe Wzgórze, ona także będzie je wolała. Melisanda rozumie, że obowiązkiem i szczę­ściem żony jest okazywać posłuszeństwo mężowi, sza­nować go w każdym słowie i każdym uczynku. Czyż nie, Alex?

Alex uśmiechnęła się. - Chciałabym zobaczyć tę gałąź, która uderzyła Tony'ego w głowę, tak że omal nie utonął.

- Ja także - piękne oczy Melisandy wyrażały ostroż­ność. - Ale wcześniej wolałabym zobaczyć Londyn, oczy­wiście z mężem.

Douglas upił łyk czerwonego wina. Popatrzył na Rydera znad kryształowego kieliszka.

- Jak mówiłem - ciągnął Ryder. - Truskawkowe Wzgó­rze to wspaniałe miejsce do wychowywania dzieci. Tony wspominał kiedyś, że chciałby mieć przynajmniej ze sześcioro.

Tony, który jako żywo nie wyraził takiego pragnienia, uśmiechnął się, jakby już był kochającym rodzicem. Kątem oka spojrzał na Rydera, a potem na żonę. Oblała się ru­mieńcem i wyglądała na szczerze przerażoną. Odchrząknął i teatralnym szeptem zapytał: - I jak Mellie, po kolacji dalej próbujemy robić dzidziusia?

Melisanda zamknęła mu usta dłonią. Delikatnie ujął jej szczupły nadgarstek w swoje długie palce i odsunął. - Na czym to ja skończyłem?

- Tony, proszę.

Spojrzał na nią badawczo. - Powiedziałaś: proszę?

Skinęła głową.

Patrzył na nią długą chwilę, po czym powiedział: - Jes­tem z ciebie zadowolony, Mellie. Zjedz fasolkę, jest pyszna.

Alexandra spojrzała na męża. Wpatrywał się w Melisandę i Tony'ego ze zmarszczonym czołem. Ryder uśmiechał się nad zupą żółwiową.

Dwie godziny później Alexandra stała w swojej sypialni, wpatrując się w drzwi do pokoju Douglasa. Ryder kazał go uwieść, powiedział, że wszystkie kobiety to potrafią. Za­stanawiała się, czy Douglas ją wyśmieje, jeżeli spróbuje. Ryder kazał jej działać szybko. Mówił, że czas nagli, że nie może czekać jak Penelopa. Bardzo dobrze, zrobi to. Teraz. Póki ma jeszcze odwagę.

Wzięła świecę i podeszła do drzwi. Powoli je otworzyła.

ROZDZIAŁ 9

Powoli weszła do jego sypialni. Spojrzała na łoże i zdręt­wiała. Było puste, nie ruszone. Zobaczyła go i podeszła po cichutku. Ogień w kominku ledwo się tlił, ciemnopomarańczowy żar dawał niewiele światła i jeszcze mniej ciepła. Na stoliku, przy którym stał fotel, płonęły świece.

Douglas siedział w fotelu. Nogi wyciągnął przed siebie i skrzyżował w kostkach. Ciemnoniebieska koszula nocna rozsunęła się na boki, spod niej wystawały nogi - męskie, owłosione, mocne. Miał bose stopy, długie i wąskie, piękne bose stopy. Podbródek oparł na pięści.

Była śmiertelnie przerażona, ale wiedziała, że musi to zrobić. Może cała jej przyszłość z tym człowiekiem zależa­ła od tego, co i jak zrobi w ciągu kilku następnych minut.

Nie odpowiedziała.

Spojrzał na nią. Zamyślił się nad czymś, palcami bez­wiednie głaszcząc podbródek. - Twoja koszula wygląda jak koszula małej dziewczynki. Cala biała i tak wysoko pod szyję.

Alex westchnęła.

- Czego chcesz? Rozumiem. Przyszłaś prosić. Nadal chcesz mnie przekonywać, jaka to jesteś niezastąpiona.

Błagam, tylko nie obiecuj, że będziesz śpiewać wieczorami i przygrywać sobie na fortepianie. Po kiego diabła zaplatasz włosy? Wyglądasz absurdalnie. Nie podoba mi się to.

Alex nie odrywała od niego oczu. Nie pomyślała o war­koczu, powinna go była rozpleść. Warkocz nie wygląda zbyt uwodzicielsko. Melisanda nigdy nie zaplatała włosów. Postawiła świecę na stoliku i zaczęła powoli rozplatać wło­sy. Palcami wygładziła rozluźnione sploty. On siedział i pa­trzył bez słowa.

Kiedy skończyła, włosy spływały luźno aż do pasa.

- Przerzuć trochę przez ramię.

Zrobiła, co kazał.

- Dobrze. Twoje włosy mają ładny kolor i przynajmniej zakrywają trochę tę okropną koszulę. Czego chcesz?

Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Albo zdobę­dzie się na odwagę i mu powie, albo może sobie iść. Nie­cierpliwił się. Patrzył na nią jak na intruza. To było znie­chęcające.

- I? Dalej, mów. Przyjmę wszystko poza przymilaniem się i wdzięczeniem.

Wypaliła prosto z mostu, z brodą w górze, wyprostowana jak struna. - Przyszłam cię uwieść.

- Sprawiedliwość rzadko ma jakiekolwiek znaczenie. Pozostaje faktem, że mężczyźni z naszej sfery nie kwapią się brać za żony kobiet, które przeszły już przez czyjeś ręce. Jeżeli którejś pannie przydarzy się potknięcie, trzyma to w tajemnicy, aż zdoła na dobre usidlić jakiegoś biednego głupca. Sama widzisz, że nikt się nie dowie, co zrobiłem lub czego z tobą nie zrobiłem. Jeżeli zechcę, będę mógł cię brać, jak długo będę miał na to ochotę.

Powiedział jej już, co miał powiedzieć, niczego nie krył, ale bez skutku. Wciąż nie mógł uwierzyć, że ta mała stoi tu przy nim, odziana tylko w swoją dziecinną koszulę, gołe stopy kuli z zimna i wygląda jak uosobieni ofiary. Ale była tu i wyglądała na zdecydowaną. Musiał przyznać, że nie jest tchórzliwa. A jaka? Co jest w stanie zrobić dla swojego ojca?

Do diabła, cholera jasna. Idź spać. Jesteś małą dziewczyn­ką, dziewicą. Nie mam ochoty nic ci pokazywać ani zabie­rać twojego dziewictwa. Jestem zmęczony. Odejdź.

Alex schyliła się, ujęła brzeg koszuli i ściągnęła przez głowę. Rzuciła ją na podłogę. Stanęła przed nim całkiem naga, z rękami przyciśniętymi do boków i głową uniesioną do góry. Patrzyła prosto w oczy swojego męża.

Douglasa zmroziło. Otworzył usta, zamknął je. Wpatry­wał się w żonę. Nie miał pojęcia, że jest tak dobrze zbudo­wana. Jej piersi... dobry Boże, nie przypuszczał, że...

- Nie.

Zamilkł. Patrzył na jej piersi, sterczące i bardzo pełne, tak białe jak brzuch. Nie zmieściłby ich w dłoniach. Palce go świerzbiły, a dłonie zrobiły się gorące.

Nie wiedziała, jaka będzie jego reakcja, ale ta roz­mowa o piersiach, obojętna jak wymiana nic nie zna­czących uwag o pogodzie, była dla niej okropna. Pod­niósł rękę, potem ją opuścił. Wciąż na nią patrzył, a oczy mu jeszcze pociemniały. Zmusiła się, żeby stać bez ruchu.

- Różowy bardzo pasuje do rudego. Przez włosy prze­śwituje twoja różowa brodawka.

Chciała zwinąć się w kłębuszek i uciec stąd. Ale nawet się nie poruszyła. Cała jej przyszłość była w tym pokoju, rozstrzygała się w tej jednej krótkiej chwili. Ten mężczyzna to jej mąż, do którego należy bardziej niż należała do kogo­kolwiek przedtem.

Douglas usiłował zachować zblazowaną pozę. Miał do­świadczenie z kobietami, przebierał w nich i wybierał, zawsze potrafił zachować spokój. Nie na darmo Ryder nazywał go zimną rybą, wszak potrafił się kontrolować. Ale nie teraz. Oprócz najpiękniejszych piersi, jakie kie­dykolwiek widział, piersi niemal za dużych przy szczupłej sylwetce, miała wąską talię, płaski brzuch i miękkie łono. Jej długie nogi były pięknie zaokrąglone, a tuż pod pępkiem miała pieprzyk. Wyglądała przepięknie, wcale nie jak mała dziewczynka. Stała wyprostowana i nawet wysoka, chociaż wiedział, że jest nieduża. Znowu ten kij. Chciał ją poprosić, żeby się odwróciła, żeby mógł zobaczyć jej plecy i pośladki.

Boże! Co robić?

- Podejdź - powiedział, zanim zdążył się nad tym za­stanowić i rozsunął nogi.

Stała między jego nogami, cicha i milcząca, z rękami nadal przyciśniętymi do boków. Nie dotknął jej, patrzył tylko i patrzył, teraz na brzuch. Więcej już nie mogła znieść, nawet ona sama nigdy nie patrzyła na swoje ciało tak, jak teraz ten mężczyzna.

Po kilku minutach, które trwały całą wieczność, Douglas uniósł głowę i spojrzał w jej twarz.

- Zadowoliłaś mnie. Twoje kobiece atrybuty podobają mi się. Czy możesz rozszerzyć nogi, żebym obejrzał resztę? Nie? Nie było tego w planie uwodzenia? Jak daleko się posuniesz, jeżeli nic nie zrobię? - Patrzył teraz na dogasający w kominku ogień. - Nic nie mówisz.

Stoisz już między moimi nogami. Sama nie potrafisz nic wymyślić?

Alex podniosła dłoń i zasłoniła piersi, a drugą zakryła łono. Wiedziała, że to bezsensowny gest, ale nie mogła już tak dłużej stać, naga i otwarta dla niego. Jego brak zainteresowania był oczywisty i tak bolesny, że nie była w stanie go znieść.

- Wiesz - powiedział, kierując na nią wzrok - mogę cię brać, kiedy tylko zechcę i zrobić tak, że nie poczniesz dzie­cka. Wyjdę z ciebie, zanim moje nasienie dostanie się do twojego ciała. Nie jestem chłopcem, jestem mężczyzną i umiem nad sobą panować. Nie patrz tak na mnie! Nie! poczniesz dziecka, jeżeli moje nasienie nie dojdzie do two­jej macicy. Wezmę to, co mi dajesz, a i tak unieważnię małżeństwo. - Machnął ręką. - Jednak dzisiaj, kiedy tak stoisz i zakrywasz się rękami, czuję, że nie jestem zaintere­sowany. Nie jesteś Melisandą, nie jesteś żoną, której prag­nąłem. Odejdź.

Upokorzył ją. Upokorzył jak nikt przed nim. Bolało tak, że prawie nie mogła myśleć. Przegrała, a jego słowa wydar­ły dziurę w jej wnętrzu. Stała tuż przy nim. Nie odchodziła, bo nie dała rady się poruszyć. To koniec, odrzucił ją cał­kowicie. Nie był szczególnie okrutny, po prostu rzeczowy. Jasno wyłożył swoje uczucia. Choć w gruncie rzeczy mu się podobała, nie był zainteresowany, nie chciał nawet jej wziąć i porzucić. Wcale jej nie chciał. Ryder się mylił, źle ocenił uczucia brata. Nic więcej nie mogła zrobić.

Odsunęła się od niego. Czuła jak krew niemal rozrywa jej żyły. Uciekła z sypialni, uciekła od niego.

Wiedział, co zrobił. Wiedział, że ją odtrącił, że kopnął leżącego. Ale niech ją szlag, nie da się przekupić miłością, nie będzie go tym szantażować. Nie pozwoli żadnej ko­biecie niczego sobie narzucać, żadna mu nie odbierze ro­zumu i zdrowego rozsądku, choćby miała nie wiadomo jakie piersi. Ale wyraz jej twarzy. Zaklął i zrzucił koszulę nocną. Wylądowała na krześle, obok jej koszuli. Zaklął raz jeszcze i wlazł do wielkiego łoża, dobrze otulając się kocem. Czuł się podle, ale nie miał zamiaru żałować. Zro­bił, co chciał, i nikt go do niczego nie zmusi, a już na pewno nie osiemnastolatka z najpiękniejszymi cyckami, jakie kiedykolwiek widział.

W środku nocy obudził się zlany potem. Leżał nierucho­mo. Coś słyszał. Czekał, z oczyma utkwionymi w ciem­ność, już całkiem obudzony i czujny. Znowu usłyszał ten dziwny dźwięk, jakby kobieta płakała. Słyszał ją bardzo dobrze. Nie, to nie był płacz, raczej jęk, głęboki, nabrzmia­ły cierpieniem. Jęczała z bólu, był tego pewien, choć sam nie wiedział skąd. Zmarszczył brwi. To bezsens.

To płacze Alexandra, bo pokazał jej, gdzie jest jej miejs­ce. Dąsa się. Plan się nie powiódł, a teraz chce go zmusić do litości. Krokodyle łzy, nic więcej. Jest mężczyzną, nie poruszą go łzy dziewczyny, dla której nie stracił głowy. Ale to nie był płacz... jęk, głęboki, głęboki ból. Zaklął i zrzucił koc.

Nagi podszedł do drzwi prowadzących do sąsiedniej sy­pialni i cichutko je otworzył. To musiała być Alexandra, to na pewno była ona. Nie odezwał się, a drzwi nawet nie skrzypnęły, kiedy je otwierał.

Wszedł do sypialni. Promień księżyca świecił na łoże. Puste? Zaraz, tu jest, stoi po drugiej stronie, wpatruje się w łoże i jęczy tak cicho, bardzo cicho. Przysiągłby, że jej usta się nie poruszają, ale przecież wyraźnie słychać jęk. Płacze tak cicho. Jakim cudem usłyszał ją u siebie? Stała wtulona w swoje własne ramiona. Podniosła głowę i zobaczyła go.

Zamarła w bezruchu. Otworzył usta, ale nic nie powie­dział. I wtedy ona znikła, jak biała mgła rozpłynęła się w nikłym świetle księżyca.

- O nie! - głośno oznajmił Douglas. - Co to, to nie! Do cholery!

Pobiegł na drugą stronę łóżka. Alexandry tam nie było. A niech to szlag, przyśniło mu się to. Czuł się winny i stąd te dziwne wizje.

Gdzie Alexandra? Musiał przyznać, że szybko się scho­wała. Niewiele miejsc musiał przeszukać. Zajrzał do szafy, nawet pod łóżko.

Nie było jej tam. Nigdzie jej nie było. Był środek nocy.

W myślach widział jej twarz, bladość, poniżenie. Jego okrutne, niedobre słowa zraniły ją głęboko. A on rzucił jej w twarz porównanie z siostrą, kiedy stała tak przed nim nieruchoma, cicha i taka samotna. Uciekła od niego, odarta z wszelkiej godności, zraniona. A on jej na to pozwolił.

Do diabła.

Dzięki Bogu nie było jeszcze tak późno, jak mu się zda­wało. Dopiero minęła północ. Ledwo zdążył zamknąć oczy i przespać parę chwil. Szybko się ubrał i po cichu zszedł na dół. Nie zapalał lampy, nie była mu potrzebna, W Northcliffe Hall znał każdy kąt. Ona nie. Było tu wiele kryjówek, ale ona ich nie znała. Nie, na pewno nie chciała tu zostać.

Nie zastanawiał się, skąd to wie. Otworzył masywne drzwi i wyszedł w ciemną, zimną noc. Srebrny księżyc przykryły gęste chmury, zanosiło się na deszcz. Powietrze było ciężkie i wilgotne.

Nie pomyślał, że jest zimno, i teraz marzł. Miał na sobie tylko koszulę, obcisłe bryczesy z koźlej skóry i buty. Wiatr zrywał się coraz mocniejszy, szła burza.

- Alexandra!

Wiatr szumiał w koronach drzew, zaskrzypiała okienni­ca. Pobiegł w stronę stajni. Wyglądały na opuszczone, wszyscy stajenni już dawno spali. Cicho podkradł się pod boks Fanny. Zatrzymał się i zaświecił lampę wiszącą przy drzwiach. Podniósł ją.

Na widok światła Alex upuściła siodło. Nic nie widziała. Świecące prosto w oczy światło lampy zupełnie ją oślepiło.

- Kto to?

Najwyraźniej była przerażona. Dobrze jej tak, zasłużyła na to. Był na nią wściekły, wyciągnęła go z ciepłego łóżka. Co prawda obudził go ten koszmar, ale to i tak przez nią. Musiał jej szukać, denerwował się o nią, ba, niepotrzebnie cierpiał i czuł się winny.

- Kto tam jest?

Opuścił lampę. - Tylko spróbuj się poruszyć, a obiję cię - powiedział, zbliżając się do niej. Garth zarżał, rozpozna­jąc pana. Odpowiedziało mu rżenie Fanny.

- Zdejmij uzdę.

- Odłóż to przeklęte siodło, zanim ci odpadną ręce.

W odpowiedzi Alex przerzuciła siodło przez grzbiet Fan­ny. Klaczka podniosła ogon i wyciągnęła pysk, chcąc capnąć ją za ramię. Na szczęście dziewczyna zdołała w porę uskoczyć.

Oparł się o drzwi do stanowiska Gartha i skrzyżował ramiona na piersiach.

Oto gniew mężczyzny, pomyślała. Mało mu było, że ją upokorzył, teraz jeszcze chciał ją obić. Tłuc do nieprzytom­ności, aż będzie krwawić? Może batem?

- Dlaczego się obudziłeś? Byłam bardzo cicho.

Zmarszczył brwi. - Po prostu się obudziłem. Mam lekki sen. Nie zapominaj, że służyłem w wojsku. - Kłamał, bo zwykle spał jak zabity. Pewnego razu omal przez to nie zginął. Dzięki Bogu, był przy nim wierny Finkle. - Mam lekki sen i słyszałem każdy twój ruch.

Zachodziła w głowę, jak to możliwe. Przecież ona sama ledwie się słyszała. Ale najwyraźniej słyszał ją i śledził aż tutaj. Bóg raczy wiedzieć po co.

Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Zanim zdążył zareagować, złapała oparte o ścianę grabie i pod­biegła do niego, trzymając je oburącz nad głową. W ostat­niej sekundzie opuściła je niżej, i niczym rycerz lancę wepchnęła mu w brzuch. Uderzyła z taką siłą, że zatoczył się i upadł na plecy. Stłukła lampę i stajnia pogrążyła się w ciemnościach.

Wstał. Brzuch bolał go tak, jakby był przedziurawiony na wylot. Fanny parsknęła mu prosto w twarz, niemal go tratując kopytami. Odskoczył w ostatniej chwili. Zobaczył tylko tą przeklętą dziewuchę na oklep, z rozwianymi włosa­mi, jak nisko pochylona nad końskim grzbietem gnała przed siebie, jakby gonił ją sam diabeł.

Zaraz będzie gonił. Douglas nie mógł uwierzyć, że zrobi­ła mu coś takiego. Był wściekły, aż się cały gotował. Wziął głęboki oddech, wyprowadził Gartha z zagrody i szybko go osiodłał.

Miał zamiar ją zabić, jak tylko ją dogoni.

Alexandra pędziła jak szatan. Jeździła doskonale, a dotyk końskiego grzbietu dawał jej poczucie panowania. Nie po­trzebowała siodła, zwłaszcza takiego, na jakim zwykły jeź­dzić damy.

Przytuliła twarz do szyi Fanny i szeptała jej słowa za­chęty, nogami mocno ściskając grzbiet. Klacz przyśpieszy­ła. Czuła jej ciepłą szyję, czuła, że zwierzę daje z siebie wszystko. Alex poddała się rytmowi jej kroków, szybszych od wiatru.

Dopiero po dobrych pięciu minutach zastanowiła się, co ma teraz robić. Furia, poniżenie, pogodzenie z przegraną sprawiły, że działała pod wpływem emocji. Po kolejnej mi­nucie słyszała już za sobą ciężki krok Gartha.

Ogier był szybki, silny i szybki, ale nie brutalny, nie taki jak byłby jego pan, gdyby ją złapał. Ale po co ją ścigał? Męska duma? Oburzenie, że ktoś ośmielił się przeciwsta­wić woli jego lordowskiej mości?

Pokręciła głową. Nie będzie się nad tym zastanawiać, nie będzie roztrząsać jego motywów. Tak, nie chciała tego ro­bić. Nie chciała uciekać całkiem sama, narażona na ataki wszelkich napotkanych po drodze szumowin. Ale nie była głupia. Naprawdę zamierzała jechać nocami, a trzy dni, bo na tyle obliczała drogę do domu, spędzić w ukryciu. Wzięła dziesięć funtów z jego pieniędzy, na pewno wystarczy na jedzenie. Nie, nie była głupia. Zamierzała być bardzo ostrożna. Może to właśnie dlate­go jechał za nią? Mężczyźni nie wierzą, że kobiety są w stanie same czegoś dokonać. Pewnie wyobrażał ją sobie okradzioną, zagubioną, z lęku odchodzącą od zmysłów. Pewnie przyszło mu do głowy, że jego reputa­cja ucierpiałaby, gdyby coś się przytrafiło jego żonie - wciąż była jego żoną. Ach tak, jego zbiegłej żonie. Cóż za cios dla jego dumy, wszyscy dżentelmeni unosili­by brwi z dezaprobatą.

Deszcz spadł niespodziewanie. Grube, zimne krople w jednej chwili schłodziły jej ciało i myśli. Głośno łapała powietrze. Tego nie było w jej planach. Nawet nie przyszło jej do głowy. Może miał rację, może była głupia.

Potrząsnęła głową. Wielki mi deszcz! Nie rozpuści się, nie jest z cukru. Da sobie radę. Jak żyła osiemnaście lat, tak ani dnia nie chorowała. Jeżeli udało jej się zwieść Dougla­sa, wszystko jej się uda.

Był coraz bliżej. Czuła go, słyszała kopyta Gartha. Od­wróciła się i zobaczyła, że jest na zakręcie, tak jak i ona. Nie widział jej - może to ostatnia szansa? Szybko zboczyła z drogi i wjechała w klonowy zagajnik. Ześliznęła się z Fanny i nakryła dłonią jej nozdrza, żeby nie rżała do Gartha. Sama wstrzymała oddech.

Przejechał obok. Jak pięknie wyglądał na szerokim grzbiecie Gartha; taki silny i zdecydowany nawet w stru­gach deszczu. Mogłaby go podziwiać i ufać mu. Po­dziwiałaby go, gdyby tylko nie miała tak wielkiej ochoty go zabić.

Dobrze, wystrychnęła go na dudka. Pod drzewami deszcz nie był już tak gęsty. Poklepała Fanny po szyi. - Będzie dobrze, malutka. Nie jestem głupia, nic ci przy mnie nie grozi. Jestem samodzielna i choć może niewiele w świecie bywałam, wiem co robić. Będziemy bezpieczne. Spodobają ci się stajnie w Claybourn, są prawie puste i żaden głupi ogier nie będzie cię tam dręczył.

Przytrzymując się gęstej grzywy Fanny, wskoczyła na grzbiet. Skierowała się z powrotem na drogę. Musi uważać. Jeżeli Douglas zawrócił, może wpaść wprost na niego. Trzymała się blisko pobocza, tak żeby w razie czego szyb­ko ukryć się między drzewami.

Nie przestawało padać, robiło się coraz zimniej.

Musiała zwolnić, bo Fanny była zmęczona.

Gdyby nie jej czujność, nie zauważyłaby go.

ROZDZIAŁ 10

Wypadł z drzew, wrzeszcząc jak szalony, wielki i straszny na grzbiecie stającego dęba Gartha. Po chwili opanował konia i uśmiechnął się do niej złośliwie. - Mam cię - w jego głosie wściekłość walczyła o lepsze z satysfakcją.

Zatrzymała Fanny i patrzyła na niego, nie schodząc z ko­nia. - Próbowałam - powiedziała cicho. - Naprawdę próbo­wałam, ale nie mogłam dłużej kryć się między drzewami. Robiło się coraz zimniej. Nasłuchiwałam, dlatego jechałam tak wolno. Bałam się, że zawrócisz i wpadnę prosto na ciebie. Ale ty jesteś bardzo sprytny, milordzie. Po prostu zastawiłeś na mnie pułapkę.

Nie odpowiedział, patrzył tylko na nią.

Wysunęła brodę do przodu. - Ja nie wracam.

Douglas zmarszczył brwi. Jego gniew był słuszny, w pe­łni usprawiedliwiony, mimo to ta kobieta robiła z niego potwora. Był mężczyzną, wykształconym, elokwentnym i miał dobrze poukładane w głowie. Jeszcze nigdy żadnej kobiecie nie udało się coś takiego, ale jej i owszem, bez najmniejszego wysiłku. Nie, tego nie wytrzyma, trzeba to przerwać, i to już.

- Nie.

Alexandra wbiła obcasy w tłuste boki Fanny. W tym momencie ziemia aż zadrżała, a ciemne niebo przecięła błyskawica. Piorun uderzył w klon.

Podskoczyła w siodle i omal nie spadła. Była tak za­skoczona i przerażona, że nie wierzyła własnym oczom. Piorun odłamał potężny konar, który zwalił się z trzaskiem wprost pod kopyta Gartha. Oszalały ze strachu ogier zarżał głośno, okręcił się wokół własnej osi i zaplątał w listowie.

Douglasa aż wyrzuciło z siodła. Wylądował na poboczu i nie ruszał się.

Alex wydała przeraźliwy okrzyk i w sekundzie była przy nim. Na klęczkach próbowała osłonić go przed deszczem.

Nadal się nie poruszał. Wreszcie znalazła tętno. Biło. Przykucnęła przy nim.

- Ocknij się, niech cię szlag! Douglas! - Potrząsała nim i uderzała w twarz. - Ocknij się! To nieuczciwe! Przecież nie mogę cię tak zostawić! Wstawaj!

Leżał nieruchomo, nie otwierał oczu. Zobaczyła, że zza lewego ucha sączy mu się krew. Upadając uderzył w kamień.

Nieświadomie kołysała się nad nim, tak przerażona, że wydawało jej się, iż zaraz się zakrztusi. - Nie leż tak! Wstawaj! Douglas!

Musiała coś zrobić, musiała być silna. Douglas jej po­trzebował. Ale co? Konie uciekły, pewnie do stajni w Northcliffe. Byli sami, padało jak sto diabłów... Douglas leżał bez czucia, może umierał.

Co robić?

Własnym ciałem osłoniła jego twarz przed deszczem. Gdyby tylko odzyskał przytomność. A jeżeli nie? Jeżeli będzie tak leżał, aż umrze?

Nie, nie zgadza się na to, nie pozwala! Musi coś zrobić.

Tylko co? Nie da rady go nieść, mogłaby co najwyżej ciągnąć po ziemi, ale dokąd?

Kołysała jego głowę w objęciach, chroniąc go, jak tylko mogła. Zmarzła tak, że już nie czuła własnego ciała ani zimna.

- Boże, czy ta kobieta zamierza mnie zadusić?

Zastygła w niedowierzaniu. To naprawdę jego głos? Zi­rytowany, zniecierpliwiony, ale jego? Spojrzała w dół. Ot­worzył oczy!

Jego twarz otaczała gęsta i mokra zasłona z jej włosów.

Patrzyła na niego bez słowa. Nie umrze! Był zbyt niegodziwy, zbyt nierozsądny, zbyt bezczelny, żeby umrzeć. Uśmiechnęła się i powiedziała: - Konie ucie­kły. Jesteśmy sami, nie wiem jak daleko od domu. Mocno pada. Za lewym uchem masz krew, uderzyłeś się o kamień, bardzo mały, ale jednak kamień. Stąd ta krew. Byłeś nieprzytomny jakąś minutę lub dwie. Jeżeli ci pomogę wstać, przemokniesz do suchej nitki. - Nie wiedziała, co jeszcze ma powiedzieć, patrzyła tylko na niego.

Douglas w milczeniu obmacywał swoje ciało. Tylko gło­wa bolała, ale nie tak znowu strasznie, po prostu czuł po­rządne łupanie.

- Wstawaj - powiedział do siebie.

Usiadł, na chwilę opuścił głowę, potem ją wyprostował i rozejrzał się dokoła. - Widzisz tę wąską ścieżynkę? Jes­teśmy niedaleko zagrody mojego gajowego. Nazywa się Tom O’Malley i ze wszystkich moich ludzi on jeden nie zemdleje, kiedy o dwunastej w nocy zapukamy do jego drzwi w tak pożałowania godnym stanie. Pomóż mi wstać i idziemy.

- Za daleko jesteśmy od domu, żeby wracać pieszo.

Przyszło mu do głowy, że Alexandra przed chwilą nazwała Northcliffe domem. Głupia myśl. Nie powinna tego powiedzieć. To nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie jej dom.

Nie odzywał się, aż stanął na nogach. Poczuł lekki za­wrót głowy, nawet więcej niż lekki. - Muszę się na tobie wesprzeć. Jesteś dość silna, żeby mnie podtrzymać?

- Oczywiście. - Otoczyła go ramieniem w pasie. Przez krople gęsto padającego deszczu popatrzyła w górę. - Jes­tem gotowa. Nie pozwolę ci upaść.

Głowa go bolała, było mu zimno i niedobrze. Spojrzał w dół, na tę drobną kobietkę uginającą się pod jego cięża­rem, próbującą ze wszystkich sił utrzymać go prosto. Nie wytrzymał. Roześmiał się. - Prawdziwy Herkules, nie do wiary. Tędy.

Upadł i pociągnął ją za sobą.

- Mam nadzieję, ze to nie pokrzywy - powiedziała zdyszana, odsuwając podejrzane liście. - Dobrze się czujesz? Przepraszam, że upadliśmy, ale to przez te przeklęte chwasty.

Chciało mu się wymiotować, ale powstrzymał się, choć robiło mu się coraz bardziej niedobrze. Klęczał przez chwi­lę. Wiedział, że musi wstać, że się nie podda, nie zhańbi się. Wstał, cały blady, zaciskając usta. - Nie, to nie była twoja wina. To ja cię pociągnąłem. Boli cię coś?

Domek O'Malleya stał na końcu wąskiej ścieżki, w sa­mym środku niewielkiej polanki. Skromny, drewniany dom człowieka ceniącego sobie prywatność, bardzo zadbany, jak całe podwórze. Niedawno go pomalowano, a po ścianach pięły się róże i kapryfolium. Alexandre wydawał się bardzo duży i ciemny niczym grób.

- Nie chcę, żeby nas zastrzelił - powiedział cicho Douglas i zaczął lekko stukać w drzwi. - Tomie O'Malley! - zastukał mocniej. - To ja, lord Northcliffe, obudź się człowieku!

Alexandra nie wiedziała, kogo się ma spodziewać, ale pewnością nie mężczyzny w średnim wieku, całkowicie branego i nie bardzo zdziwionego obecnością swego pana tak dziwnej porze. Miał bardzo długi i bardzo cienki nos, tory poruszał się, gdy Tom mówił niskim głosem.

- Ano rzeczywiście, to lord. A to pewnie wasza nowa rabina? A juści, Willie stajenny mówił mi o niej, że dobrze siedzi na koniu. Witam panią hrabinę. W te pędy rozniecę ogień, to się ogrzejecie. Najważniejsze to nie siedzieć na mokrym. Podłoga wyschnie, toć to drewno. Zachodźcie, nie stójcie tak na deszczu.

- To Tom O’Malley - wyjaśnił Douglas. - Razem matką przyjechał do Northcliffe jakieś dwadzieścia pięć lat temu.

- Ano, milordzie. Dwadzieścia sześć. Milordzie, macie krew na twarzy. Potłukliście sobie głowę. - Wyręczając Alexandre, prowadził Douglasa do fotela stojącego przed kominkiem. - Rozprostujcie kości, pani hrabino - zwrócił się do Alexandry.

Kapała z niej woda, a stała tuż obok pięknego, ręcznie danego chodniczka z bawełny. Odsunęła się i powiedziała: - Jakie to śliczne.

Zwróciła się do siedzącego przy kominku Douglasa. - Głowa jeszcze cię boli?

Spojrzał na nią. - Dorzuć do ognia, proszę. Zrobiła co kazał, a potem wytarła dłonie w mokrą spód­nicę. Zmierzył ją wzrokiem.

- Musiałem się tylko przekonać, że naprawdę jestem z tobą w środku nocy w domku mojego gajowego. Tego nie ma nawet na liście moich najgorszych koszmarów.

Broda znowu powędrowała do góry, a kij od szczotki w plecach cały zesztywniał. - Nie byłoby cię tutaj, gdybyś nie był taki uparty. I gdybyś lepiej panował nad koniem.

Nieźle, całkiem nieźle. Chciał jej oddać równą miarką, ale czuł się zbyt podle. Powiedział tylko: - Nie zadzieraj ze mną. Siedź cicho i przysuń się do ognia. Nie patrz na mnie, jakbym wydawał ostatnie tchnienie. Głowa nie boli mnie już tak bardzo. O, jest Tom z suchymi ubraniami.

Zniknął w małej sypialni, żeby się przebrać. Kiedy wy­szedł, uśmiechnęła się. Był taki piękny w spodniach domo­wej roboty i białej płóciennej koszuli. Spodnie były bardzo ciasne i ze wstydem musiała w duchu przyznać, że patrzyła na nie nieco dłużej niż przystało damie. Nie zawiązał dob­rze koszuli pod szyją, a ona na moment zapomniała, że jest cała mokra i zmarznięta.

- Twoja kolej. Wyglądasz żałośnie. Nie muszę mówić, ze Tom nie ma sukien. Będziesz moim bliźniakiem, że tak powiem.

Za niespełna dziesięć minut lord i lady Northcliffe sie­dzieli na grubo ciosanej ławce w domku swego gajowego, odziani w jego ubrania, sącząc najlepszą herbatę, jaką kie­dykolwiek pili.

Ich ubrania suszyły się, porozwieszane we wszystkich możliwych miejscach. Po chwili hrabia odezwał się: - Dziękujemy za twoją gościnność. Jeżeli masz dodatkowe koce, jej lordowska mość i ja prześpimy się na piecu.

Tom O’Malley aż zbladł, słysząc te słowa. - O nie, milo­rdzie! Nigdy! Nie proście o taką okropną rzecz. Moja słod­ka matka zeszłaby ze swego niebieskiego domostwa i tak mnie walnęła w nos, aż bym się krwią zalał!

Hrabia się upierał. Alexandra patrzyła na nich i chciało jej się śmiać. Douglas wiedział, że musi ustąpić. Tom błagał.

- Proszę milordzie, nie róbcie mi tego. Moja droga mat­ka patrzy na mnie z nieba i krzyczy mi do ucha.

Douglas ustąpił. Głowa bolała go nie do wytrzymania a Alexandra ledwo trzymała się na nogach. Udali się do sypialni Toma.

Potrząsnął głową. - Chyba nie dałabyś rady - wzruszył ramionami, nie patrząc na nią. - Zresztą, robisz rzeczy, których nie sposób przewidzieć.

- Nie musisz się martwić, że zrobię teraz coś nieoczeki­wanego. Wkrótce się mnie pozbędziesz. Już nigdy tak cię nie zdegustuję.

- Nie byłem zdegustowany.

Prychnęła tak głośno, że aż się roześmiał. - Mam zamiar nie zdejmować koszuli Toma, aż się rozleci.

- Takie poświęcenie chyba nie będzie konieczne.

- Mam nadzieję. - Pokiwała głową, rozglądając się po maleńkim pokoiku. Był czystszy niż jej sypialnia w Claybourn Hall, a skromne umeblowanie utrzymywano w wiel­kim porządku. Jasnoniebieska włóczkowa kołdra była bar­dzo miękka.

Rozpięła pasek i zaczęła rozwijać nogawki spodni. Były zawinięte co najmniej osiem razy i chichotała, zanim skończyła rozwijanie, zapominając na chwilę, gdzie jest i co zrobiła.

Kiedy już leżeli na plecach w bardzo wąskim łóżku To­ma O'Malleya, Alexandra powiedziała: - Tom nie był bar­dzo zdziwiony widząc nas.

- Tom pochodzi z flegmatycznego rodu O'Malleyow.

To dobry człowiek, chociaż łóżko ma kiepskie. Jest równy ze mną, a łóżko jest za krótkie. Dopilnuję, żeby dostał no­we. Przynajmniej tyle mogę dla niego zrobić.

Poruszył się i zaklął, kiedy jego łokieć ugodził ją głowę.

Co robić? To pytanie dręczyło Alexandre, aż zapadła w sen u boku swojego męża.

Douglas obudził się bardzo gorący i bardzo podniecony z twardym, nabrzmiałym członkiem. Przez chwilę nie ba­rdzo wiedział, gdzie jest. Nigdy przedtem nie czuł tak nie­przepartego, ślepego i nie zważającego na nic pożądania. Policzek Alexandry dotykał jego nagiego ramienia, jej noga leżała na jego brzuchu. Płócienna koszula zawinęła się i czuł każdy centymetr jej rozgrzanego ciała. Chciał do­tykać jej piersi, czuć ich miękkość. Widział ją, jak stała przed nim naga, z zaciśniętymi pięściami, a on... no cóż, poniżył ją.

Źle wyszło. Ale cóż miał zrobić? Biorąc, co mu dawała, przyznałby, że się poddał i ją przyjmuje, że jej przeklęty tatuś wygrał, i wszystko tylko dlatego, że rozebrała się do gołego i pozwoliła mu się oglądać? Dawała mu siebie. Za­klął, ale wcale mu to nie pomogło. Czemu nie? Przytulała się do niego prawie naga. Czemuż miałby jej nie pożądać? Był przecież normalnym mężczyzną. Poddał się, nic mego nie było ważne. W ciemnościach, całkiem sami od obcym dachem, o który bębnił deszcz, byli tak daleko od wszystkich spraw ważnych, nie cierpiących włoki i rzeczywistych. Na chwilę można o wszystkim zapomnieć.

Odwrócił się do niej i pieścił jej piersi. Zajęczała. Niski, miękki głos sprawił, że zamarł w bezruchu, ale już za chwilę jego serce biło jak szalone. Chciał w nią wejść, a niech to! Pieścił ją i klął. Szybko rozwiązał koszulę i opuścił ją do pasa. Dlaczego się nie obudziła? Ledwo ją widział w ciemnościach, ale wiedział, że ma wspaniałe piersi. Chciał ją dotykać, smakować, czuć. Nie myślał o konsekwencjach, po prostu opuścił głowę i całował jej piersi. Była słodka, tak gorąca i słodka, że nie mógł tego znieść.

Na chwilę uniósł głowę, a ona znowu zajęczała. Całował jej szyję, a dłońmi pieścił piersi. Chciał jej ust, chciał, żeby jęczała w jego usta, żeby napełniła go pasją, którą w niej wzbudzał. Zbliżając swoje usta do jej ust, czuł jak bardzo jest gorąca. Płonęła pożądaniem, pragnęła go. Znowu zajęczała.

Był jak szalony, napierał na jej uda. Czemu się nie budziła?

- Zdejmę tę idiotyczną koszulę.

Zajęczała, a on spojrzał na nią uważnie. Z całą pewnością jęczała z pożądania.

- Alexandra - powiedział cicho i lekko dotknął dłonią jej policzka. Aż parzył.

Przez chwilę nie chciał w to uwierzyć. Alexandra znowu mknęła i odsunęła się od niego. Dobry Boże, nie jęczała pożądania, nie próbowała go uwieść. Jęczała, bo płonęła w gorączce!

Poczuł się jak zwierzę, podły jak diabeł z samego dna piekieł, a jednocześnie omal nie wybuchnął śmiechem, że tak się dał oszukać. Potrząsnął głową. Nie ma się co śmiać, Alex jest poważnie chora. Pożądanie znikło tak samo nagle, jak się pojawiło. Znowu panował nad sobą. Widział już wielu ludzi trawionych gorączką po bitwach. Wielu umarło. Zbyt wielu. Ale przynajmniej wiedział, co robić. Na dworze nadal lało jak z cebra. Nie sposób ściągnąć tu lekarza. Musiał radzić sobie sam. Wstał i poszedł do pierwszego pokoju.

Tom nie miał żadnych wywarów, ale miał doskonałą her­batkę ziołową matki.

Douglas wrócił do sypialni ze świecą w dłoni i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że poszedł do Toma całkiem na­go. Pokręcił z dezaprobatą głową, odstawił świecę na stolik i szybko wciągnął spodnie. Dotknął jej policzków, potem ramion. Była cała zlana potem. Ściągnął z niej mokrą ko­szulę. Nim minęło kilka chwil, przyszedł Tom z miedniczką zimnej wody i miękkim ręcznikiem.

Douglas ułożył prosto jej nogi i ręce i zaczął metodycz­nie wycierać cale jej ciało ręcznikiem namoczonym w zim­nej wodzie. Kiedy chłodny ręcznik dotykał jej twarzy, pró­bowała ją odwracać, ale przytrzymywał ją, mówiąc: - Nie, Alexandra. Nie ruszaj się, jesteś chora. Nie ruszaj się.

Wiedział, że go nie rozumie, wytarł jej twarz i przytrzy­mał mokry ręcznik na kilka chwil, a ona wtulała się weń.

- Tak, gorąco ci. Obiecuję, że nie przestanę, że będę cię wycierał. Przynajmniej raz mi zaufaj.

Ręcznik powędrował z jej szyi na ramiona. Był bardzo nagrzany, musiała mieć bardzo wysoką temperaturę.

Przewrócił ją na brzuch i wycierał dalej. Starał się na nią nie patrzeć, starał się nie myśleć, jak się czuł, kiedy na nią patrzył, nie dopuszczał do siebie myśli, że jego członek nadal jest twardy, choć ona leży w gorączce i nie jest na niego gotowa, że prawdopodobnie nawet gdyby nie była chora, to i tak by go nie chciała.

- Alexandra - powiedział. - Posłuchaj mnie. Jesteś cho­ra, ale zrobię wszystko, żebyś szybko wyzdrowiała. Słyszysz mnie? Przestań się wygłupiać. Otwórz oczy i spójrz na mnie. Do diabła, otwórz oczy!

Otworzyła. Spojrzała na niego i zapytała. - Boli cię jesz­cze głowa?

- O tak - odpowiedziała i zamknęła oczy.

Douglas nie przestawał, aż do drzwi zapukał Tom z herbatą.

Okrył ją i podniósł na poduszkach. Usiadł przy niej, pod­trzymując ramieniem. - Obudź się. Musisz się napić herbaty. Musisz pić, inaczej gorączka cię rozsadzi. Dalej, otwórz usta.

Otworzyła. Zakrztusiła się herbatą i musiał ją poić po kropelce. Był cierpliwy, kropla po kropli, dopóki w ku­bku nic nie zostało. Zajęczała. Położył ją i znowu zaczął wycierać.

Po godzinie temperatura spadła. Zaczęła trząść się z zimna.

Bez wahania położył się obok niej i mocno przytulił do siebie. Najpierw się odsuwała, ale po chwili wtuliła się z całych sił. Jej twarz sięgała mu akurat pod pachę. Uśmie­chnął się. Wkrótce i on cały spływał potem, ale przysunął się jeszcze bliżej, próbując nakryć ją całą. Na zewnątrz trawiła ją gorączka, ale wewnątrz czuła przenikliwe zimno. To dziwne, myślał przytulając policzek do jej włosów. Do­brze, że chociaż one były suche. Wiedział, że jest teraz od niego zależna. Uświadomił sobie, że głaszcze japo plecach.

A niech to!

Zajęczała, z nosem tuż obok jego serca. Kiedy leżała obok niego, a jej gorący oddech parzył mu skórę, czuł coś dziwnego, coś, czego nie chciał.

Obudził się o brzasku. Dzień wstawał szary i ponury, deszcz nie przestawał padać. Nie może jej zabrać do domu. Pod drzwi Toma nie dało się podjechać powozem, a nie zaryzykuje niesienia jej do drogi. Była zbyt chora.

Wmusił w nią jeszcze trochę herbaty, prosił i groził, aż wypiła cały kubek. Tom wyszedł do pani Peacham po leka­rstwa i ubrania dla nich obojga.

Znowu zaczął ją wycierać. Temperatura na przemian wzrastała i opadała.

Modlił się ze strachu.

Spodziewał się, że pani Peacham przyjdzie razem z To­mem, bo zawsze opiekowała się w chorobie wszystkimi Sherbrooke'ami, ale przyszedł tylko wierny Finkle. Silny i sprawny czterdziestolatek, niewiele wyższy od Alexandry, nie przebierał w słowach.

- Ten idiota doktor leży w łóżku ze złamaną nogą. Po­mogę panu hrabiemu, przyniosłem różne lekarstwa. Jej lordowska mość ani się obejrzy, a będzie skakać jak koza.

Siedział przy niej, na przemian zmuszając do picia her­baty, jedzenia ugotowanego przez Toma kleiku i wycierając ją ręcznikiem. Pod koniec najdłuższego w swoim życiu dnia już wiedział, że Alex przeżyje. Na śmierć zapomniał o bolącej głowie i nawet się zdziwił, kiedy wyczuł palcem guz pod lewym uchem.

Stał przy łóżku i wpatrywał się w nią. Wiedział, że na­stąpiło przesilenie, że wydobrzeje, jeżeli tylko zechce.

- Ani mi się waż poddawać - powiedział. - Tylko spró­buj, a spiorę cię na kwaśne jabłko.

Zajęczała i próbowała odwrócić się na bok. Pomógł jej i dobrze otulił ją kocami.

- Wyjdzie z tego - z progu rzeczowo stwierdził Finkle.

- Ma ikrę jak każdy Sherbrooke.

Douglas zamknął drzwi. Zwrócił się do swego lokaja:

- Nie zniosę impertynencji. Należy do Sherbrooke'ów tylko przejściowo. Weszła do rodziny przez zdradę i oszu­stwo i fakt, że leży chora, nie czyni jej automatycznie moją żoną.

Finkle, lokaj jego lordowskiej mości już od jedenastu lat, odpowiedział: - Milordzie, coś się panu pomieszało. Bę­dzie żyła dzięki woli tego tam, na górze. To pan uratował jej życie, a kiedy uratuje się komuś życie, nie można go tak po prostu wyrzucić jak stary gumiak.

Douglas był pod wrażeniem. - Dobrześ to wymyślił.

Finkle ograniczył się do wymownego spojrzenia. - Milo­rdzie, rozczarowujecie mnie - stwierdził i zostawił swego pana samego.

- Do diabła - podsumował Douglas i wlazł do łóżka.

Jeszcze zanim dotknął Alexandry, wiedział, że jest prze­marznięta do szpiku kości.

To właśnie tej nocy, kiedy tak leżeli wtuleni w siebie, oboje nadzy, przyszło mu do głowy, że może ją zatrzyma.

Na pewno będzie zadowolona, ba, będzie w siódmym nie­bie. Ostatecznie próbowała go przecież uwieść. Młoda da­ma z dobrego domu, o nieskazitelnych manierach, a roze­brała się przed nim. Zatrzymają, w końcu wszystkie kobie­ty są podobne. Jej ojciec będzie Bogu dziękował na kola­nach, wszyscy będą zadowoleni, no, może poza nim sa­mym. Ale co tam, z inną byłoby to samo.

Szkoda, że nie jest taka piękna jak Melisanda.

Ale na całej ziemi nie było młodej damy tak pięknej jak Melisanda.

Nie ma sensu szukać kobiety o równej jej urodzie. Z dru­giej strony, nie będzie musiał mieć baczenia na każdego chłystka, który się do niej zbliży i denerwować się, że z nim flirtuje. Co do Melisandy, musiał przyznać, że nie tylko flirtowała. Ona skandalicznie flirtowała. Pławiła się w de­szczu komplementów, którymi obsypywali ją mężczyźni. Pierwszy raz zastanowił się, co Tony myśli o uczuciach, jakie wzbudzała w każdym przytomnym osobniku płci męs­kiej w wieku od lat dziesięciu do osiemdziesięciu. Może kiedyś go zapyta.

Wątpił w to, nadal chciał go zabić.

Alexandra krzyknęła. Bezwiednie pocałował ją w czoło i przytulił do siebie jeszcze mocniej.

Co robić?

Zastanowi się. Wyobrażał sobie jej radość i ulgę, kiedy usłyszy, że postanowił ją zatrzymać.

Czemuż by nie uczynić jej nieziemsko szczęśliwą?

ROZDZIAŁ 11

Co za uczucie! Żyje, naprawdę żyje.

Wzięła głęboki oddech i ucieszyła się, że nie boli. Czuła się słaba, tak słaba, że kiedy zobaczyła szklankę wody na stoliku przy łóżku, nie miała dość sił, żeby ją podnieść. Bardzo chciało jej się pić.

Udało jej się przewrócić na bok i wyciągnąć rękę po szklankę. Prawie płakała w bezsilnej złości, kiedy drzwi otworzyły się i do sypialni zajrzał Douglas.

- Obudziłaś się. Jak się czujesz?

Patrzyła na wodę. - Pić, proszę - wyszeptała chrypiącym głosem.

Był przy niej. Usiadł przy łóżku, podniósł ją i przytknął szklankę do ust. - Dlaczego mnie nie zawołałaś? Byłem tuż obok.

Zamknęła oczy. Woda smakowała wybornie. Piła mały­mi łyczkami, przełykanie sprawiało jej trudność.

Kiedy opróżniła już prawie pół szklanki, zabrał jej ją od ust. Nie wypuszczał Alexandry z ramion. - Dla­czego mnie nie zawołałaś? Domek Toma nie jest duży, usłyszałbym.

- Nie pomyślałam o tym.

- Dlaczego nie? Ja się tobą zajmowałem i całkiem nieźle mi szło. Pamiętasz, prawda?

- Jaki dziś dzień?

Zmarszczył brwi, ale odpowiedział. - Środa, wczesne popołudnie. Chorowałaś tylko półtora dnia. Przy takim do­brym lekarzu wkrótce całkiem wydobrzejesz.

Po godzinie hrabiowski powóz zajechał pod Northcliffe Hall, zaprzężony w dwa konie, prychające w ciepłym po­południowym słońcu. Hrabia wysiadł ze swoją hrabiną w ramionach.

Omal nie upadł, słysząc gromkie okrzyki powitalne zgromadzonej służby. Patrzył na Hollisa, który uśmie­chał się chytrze jak lis. Niewątpliwie to on ponosił od­powiedzialność za tę wylewność - ciekawe, czy im za­płacił. Powie mu coś, jak tylko położy Alexandre do łóżka.

Nic nie mówiła. Miała zamknięte oczy i była wiotka.

Pochylił się do niej i wyszeptał. - To nic, to normalne, że czujesz się słaba. Za chwilkę już będziesz w łóżku.

- Dlaczego oni tak nas witają?

Bo Holis ich przekupił albo zastraszył.

- Cieszą się, że żyjemy i że wróciliśmy.

Zamilkła. Zauważył stojącą u szczytu schodów Melisandę. Wyglądała tak pięknie, że z wrażenia aż przełknął ślinę. Jej śliczna twarzyczka pobladła. Nerwowo ściskała dłonie, a w przecudnych oczach ledwo tłumiła łzy, ale nie przysu­nęła się do siostry ani na milimetr.

- Dobrze - powiedział Tony, podchodząc do żony. - Finkle mówił nam, że Douglas bardzo troskliwie się tobą zajmował.

Nie odchodził od ciebie ani na chwilę.

Melisanda głośno zawołała: - Ja bym się tobą zajęła, ale Tony się nie zgadzał! Nie chciał, żebym się narażała, ale naprawdę chciałam, Modliłam się za ciebie.

Tony schwycił pukiel pięknych włosów żony, przechyli} ją do siebie niczym bohater romansu i zaczął całować, aż się uciszyła. Wtedy podniósł głowę i wykrzywił się do niej, a potem do Douglasa, który wyglądał tak, jakby był gotowy go zabić.

- Oszczędziłem ci wiele utrapień i nerwów - powie­dział, starając się uspokoić bicie serca. - Pewnego dnia zrozumiesz. Ona nie jest mniszką, odkryłem, ze trzeba nie­ustannie zaspokajać jej zachcianki. A jest ich wiele i bardzo różnych. Wierz mi.

Melisandzie aż dech zaparło i wsadziła obydwie pięści w pierś Tony'ego.

Roześmiał się i jeszcze raz ją pocałował. - Duszko, to był komplement.

- Dobrze sobie z nią radzi. - powiedziała Alexandra, trochę zdziwiona. - To zadziwiające.

Douglas zaklął siarczyście.

Czuł kij od szczotki sztywniejący w jej plecach i od razu pożałował swych słów, ale nie mógł cofnąć tego, co już zostało powiedziane. Zresztą, zasłużyła. Była zawzięta i sztywna, irytowała go i złościła.

Nie odzywała się. Douglas powiedział, że Tess - młoda pokojówka - będzie się nią zajmować. - Poza tym - dodał - pani Peacham bez wątpienia napoi cię i nakarmi swoimi leczniczymi wywarami, potrawami i dobrymi radami, któ­rych będziesz miała po dziurki w nosie. Rób jak chcesz, ale musisz wiedzieć, że chce dobrze.

Odszedł. Alex przespała resztę dnia. Pani Peacham we własnej osobie przyniosła jej na tacy kilka potraw do wybo­ru. - Jego lordowska mość prosił, żebym dopilnowała, żeby pani zjadła - oświadczyła i rozsiadła się w bujanym fotelu przy łóżku Alexandry. Wyglądało na to, że będzie liczyć każdy kęs.

- Gdzie jego lordowska mość?

Przez twarz pani Peacham przemknął wyraz niezado­wolenia, ale zaraz zniknął. - Milady, mężczyźni nie nadają się do niańczenia chorych. Nie bardzo wiedzą, jak się zachować.

Było jej bardzo przykro.

Kiedy zasnęła, znowu przyśnił jej się ten sen. Przy łóżku stała młoda kobieta. Nie poruszała się, patrzyła tylko na nią. Była piękna i przerażona zarazem, jakby bezcieles­na. Chciała coś powiedzieć, ale milczała. Chciała ją przed czymś ostrzec i Alexandra wiedziała o tym, choć nie wiedziała skąd. Kobieta przybliżyła się do niej, pochyliła się tak nisko, że mogłaby dotknąć jej twarzy, a potem nagle rzuciła się do drzwi. Uniosła ręce, jakby o coś prosząc. To wszystko było bardzo dziwne, sen urywał się i wracał, aż wreszcie obudziła się na dobre. Świtało. Sen był tak realny, tak prawdziwy, że aż rozejrzała się po pokoju. Jak można się było spodziewać, był pusty. Po­czuła, że musi się załatwić. Sięgnęła po dzwonek, ale bała się, że może nie zdążyć.

Nocnik stał za parawanem, nie dalej niż cztery metry od niej. Dobrze, że Tess przynajmniej pomogła jej założyć koszulę, nie musiała iść jeszcze po szlafrok, który leżał na krześle. Pomyślała, ze Douglas musiał to wszystko przy niej robić i aż zamknęła oczy ze wstydu. Nie było nikogo, kto by go w tym wyręczył, a ona leżał całkiem bez czucia. Często słyszała, że dżentelmeni ulegają niższym instynk­tom swojej natury - dlatego młode damy musiały mieć się na baczności. Nieostrożna młoda dama właściwie sama była sobie winna, jeżeli z dżentelmena wychodziła dzika bestia. Ona nie była w stanie się pilnować, ale Douglas najwyraźniej był znudzony. Zresztą, przecież już ją raz odrzucił.

Cóż, była wtedy chora i bezradna. Teraz już nie jest.

Wstała i przytrzymała się rzeźbionego słupka podtrzy­mującego baldachim. Dlaczego jest taka słaba?

Udało jej się zrobić krok, potem drugi, potem jeszcze trzy i musiała puścić słupek. Do parawanu zostały jeszcze całe mile.

Westchnęła i puściła słupek. Stała chwiejąc się na no­gach, wreszcie odzyskała równowagę. - Uda mi się - po­wtarzała, uparcie wpatrując się w parawan. - Nie zbłaźnię się tak, nie upadnę na podłogę.

Oparła się o krzesło, a ono - przeklęte - poleciało po wyfroterowanej podłodze i uderzyło prosto w biurko. Stoją­cy na nim kałamarz wyleciał w powietrze, rozpryskując czarny atrament na wspaniały dywan z Aubusson. Dwie książki ze stukiem uderzyły w podłogę. Chciało jej się wyć ze złości i zabijać.

Osoba, która po chwili wyłoniła się zza drzwi, doskonale się do tego nadawała. Był to Douglas, pospiesznie zawiązu­jący pasek szlafroka.

- Co to za zamieszanie? Po co do diabła wyszłaś z łóżka?

Żałowała, ze nie ma pistoletu albo noża. Przynajmniej łuku i strzały. - A jak myślisz? Przechadzam się dla zdro­wia, jak wszyscy o świcie.

- Do diabła, rujnujesz mój dom!

Spojrzała za nim na okropny strumyczek czarnego atramentu, który wsiąkał właśnie w dywan. Uniosła w górę podbródek i oświadczyła: - Tak, rujnuję. Nienawidzę Northcliffe Hall i mam szczery zamiar zniszczyć to miejs­ce, zanim wyjadę. To dopiero początek.

Widząc, że gotowa lada chwila upaść na twarz, Douglas podbiegł do niej i podtrzymał ją. - Po co wyszłaś z łóżka?

Nie mogła uwierzyć, że może być tak nachalny. - Szłam do kuchni po ciepłe mleko.

_ Bzdura! Nie dasz rady przejść nawet połowy swojego pokoju.

- Idź stąd. Nienawidzę cię. Idź sobie i zostaw mnie!

Zmarszczył brwi. Nadal był niezachwianie przekonany

co do swojego planu uczynienia jej nieziemsko szczęśliwą, ale ona najwyraźniej nie była w nastroju, żeby godnie przy­jąć jego hojny dar. Poprzedniego wieczoru nie przychodził do niej, chciał, żeby odpoczęła, żeby nabrała trochę sił, zanim uczyni ją najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. A ona nagle zachowuje się jak jędza, jakby był diabłem wcielonym, jakby wcale się nie cieszyła, że go widzi. Prze­cież jest jej mężem i tak dobrze się nią opiekował.

Nieobliczalna dziewucha.

Podniósł ją, choć próbowała wydrzeć mu się z ramion. - Zamknij buzię i przestań się kręcić. Zaniosę cię do tego nocnika, niech go szlag. Cicho, buźka w ciup.

- Wyjdziesz.

- Dopiero, jak już będziesz z powrotem w łóżku.

Poddała się, bo wątpiła, czy udałoby jej się wrócić do łóżka bez jego pomocy. Trzeba było zadzwonić na Tess. Posadził ją za parawanem. Zdołała się załatwić, choć z wie­lkim trudem. Stał przecież tuż za parawanem i wszystko słyszał. Paraliżowało ją to.

Kiedy wreszcie wyszła, nie czynił żadnych uwag. Wziął ją na ręce i bez słowa zapakował do łóżka.

- Może da się go wyczyścić.

Popatrzył na zniszczony dywan. Piękny wzór był cały zalany atramentem. - Tak, a jeden z ministrów Napoleona rzuci mu tortem w twarz!

- Wszystko jest możliwe.

- Jesteś za młoda, żeby wiedzieć, że głupich nie trzeba siać, bo się rodzą. Idź spać. Jesteś tak pewna siebie, że to denerwujące.

I to by było na tyle w kwestii uczynienia jej szczęśliwą kobietą, pomyślał odmaszerowując do swojej sypialni. Cze­mu zachowywała się aż tak podle? O co jej do diabła cho­dziło? Przecież traktował ją jak na dżentelmena przystało, ba, życie jej uratował, i jak mu się za to odpłaca? Nienawi­dzi go. Kazała mu się wynosić i zniszczyła jeden z ukocha­nych dywanów babci.

Zasnął, czując cierpki smak gniewu na języku.

Był piątek rano. Alexandra wykąpała się i kazała Tess, żeby ją ubrała. Nadal była osłabiona, ale już nie tak bardzo. Czas zbierać się do wyjazdu. Podtrzymywało ją na duchu słuszne postanowienie i modliła się, żeby tak było aż do czasu, kiedy opuści Northcliffe Hall.

Odrzucił ją. Potraktował jakby była nikim, istotą bez­płciową, utrapieniem.

Zniszczyła ukochany dywan jego babci.

Wyśmiał jej trzydzieści funtów. Nie miał pojęcia, z ja­kim trudem je zbierała, oszczędzając każdego pensa.

Nie tylko odtrącił ją, kiedy próbowała tego nieszczęs­nego uwodzenia, ale i opiekował się tylko dlatego, że nie było nikogo innego.

Powtarzała to sobie w myślach jak litanię. Nigdy tego nie zapomni. Gromadziła gniew i wyrzuty, bo było to le­psze niż ból.

Przegrała z kretesem. Nie udało jej się go zdobyć, prze­konać, że będzie mu z nią dobrze, że potrafiłaby go kochać do grobowej deski. Co miał na myśli mówiąc o kieszon­kowym dla niej? Nie ma co się zastanawiać, pewnie tak tylko mówił.

Nadal pragnął Melisandy. Wszyscy wiedzieli, że pożąda żony kuzyna. Nadal mówił o poszatkowaniu Tony'ego, choć jak na razie nic takiego nie zrobił. Alexandra słyszała plotki służących. Jakże oni wszyscy spekulowali, jak się zastanawiali.

Douglas nie pokazywał się u niej od czasu tamtego spo­tkania o świcie. Była z tego zadowolona. Melisanda od­wiedziła ją dwa razy, zawsze trochę blada i zawsze stojąc przynajmniej trzy metry od niej. Podczas drugiej wizyty siostry Alexandra przypomniała sobie pocałunek Tony'ego i powiedziała: - Wygląda na to, że lubisz, kiedy Tony cię całuje.

Ku jej zdziwieniu Melisanda opuściła głowę. - Czasami jest okropny - wymruczała. - Nie zawsze potrafię nad nim panować. Trudno przewidzieć, co zrobi.

Panować! Trafiła kosa na kamień.

- Ale chyba to lubisz.

Melisanda niecierpliwie machnęła dłonią. - Nie powin­nam ci mówić. Tony to szaleniec, chce mną komenderować i robi rzeczy, których nie powinien, ale w taki sposób, że... Ale... - Znowu zamilkła, a Alexandra zastanawiała nad tym, co odbywa się między mężem i żoną. Nie zadawała już więcej pytań.

Melisanda wyszła, a Alexandra zaczęła poważnie roz­ważać to, że Tony jest idealnym mężem dla jej siostry. Zastanawiała się, jak traktowałby ją Douglas, gdyby została jego żoną. Pewnie nigdy nie byłby dla niej niedobry.

Nieważne. Nic tu po niej. Dobrze się czuła, i nie miała zamiaru dopuścić do tego, żeby Douglas odwoził ją do ojca, kiedy zauważy, że już wyzdrowiała. Nie pozwoli, żeby na koniec tak ją upokorzył.

Nie zasługiwała na to. Zasługiwała na pewną karę - prze­cież przyczyniła się do zdrady - ale nie na to, co jej szyko­wał. Sama sobie wymierzy karę, bez jego pomocy. Wyob­rażała sobie twarz ojca, kiedy przyjedzie do Claybourn Hall samotna, wyrzucona, prawie unieważniona. Obraz był żało­sny, ale i tak lepszy od tego z Douglasem mówiącym ojcu, że się nie nadaje, że jej nie chce, że nigdy jej nie chciał. Nie chciała nawet myśleć o tym, co będzie oznaczała dla jej ojca utrata odprawy. Nic nie można już było zrobić. Próbowała.

Poczekała aż Douglas wyjechał z zarządcą majątku, czło­wiekiem o nazwisku Tuffs, po czym zeszła na dół. Zatrzy­mała się słysząc, jak Tony rozmawia z Hollisem.

Jeżeli Alexandra wcześniej sądziła, że par Anglii nie po­winien tak spoufalać się z kamerdynerem, pobyt w Northcliffe Hall nauczył ją czegoś zupełnie innego.

Alexandra zrobiła krok do tyłu. Nie miała ochoty słuchać o machinacjach służby Douglasa. Nie była pewna, czy To­ny nie będzie próbował jej zatrzymać. Albo Hollis, czy pani Peacham. Przygryzła dolną wargę, usiłując wymyślić jakiś plan.

Przyszło jej do głowy, że nikt z. nich nie będzie miał śmiałości jej tknąć. Mogą krzyczeć, mogą robić zamiesza­nie, ale nawet Tony - tak bezczelny i lojalny wobec kuzyna - nie miałby odwagi zamknąć jej na klucz, a tylko w taki sposób mogą ją powstrzymać przed wyjazdem.

Wciąż była hrabiną Northcliffe i mogła robić, co jej się podoba. Tylko Douglas mógłby ją zatrzymać, a on tego nie zrobi. Nie była jednak kompletnie stuknięta i po­czekała, aż Tony wybierze się gdzieś z Melisandą. Słyszała jej podekscytowany głos, kiedy mówiła pani Peacham, że Tony zabiera ją do Rye, pięknego i bardzo starego miasta.

- Tak, Mellie - potwierdził Tony pieszczotliwym gło­sem, całując ją w skroń. - Rye otrzymało prawa miejskie w 1285 roku. No wiesz, Edward I. To urocze miasto, a na spacerze po klifie znowu cię pocałuję.

Tuż po południu lady Alexandra, która wkrótce miała przestać być hrabiną Northcliffe, uzbrojona w jedną waliz­kę i swoje trzydzieści funtów, zdecydowanym krokiem wy­szła frontowymi drzwiami.

Hollis stał w przejściu ze zrezygnowaną miną. Wszystkie jego argumenty spełzły na niczym, nie wywierając naj­mniejszego wpływu na jej lordowską mość.

Pani Peacham mięła czarne spódnice.

Hrabia pojechał na południowy kraniec posiadłości Sherbrooke'ow obejrzeć domy dzierżawców, które bardzo ucierpiały podczas burzy.

Co robić?

Hollis nie poddawał się. - Proszę, milady, musi pani poczekać. Nie wydobrzała pani jeszcze, nie może pani je­chać. Proszę poczekać, aż hrabia wróci.

- Jeżeli natychmiast nie każesz podstawić powozu, pó­jdę pieszo.

Hollis miał ochotę pozwolić jej na to. Za daleko by nie uszła, hrabia szybko by ją złapał. A niech go! Nie był pe­wien, czy ten przeklęty chłopak chciałby ją gonić. Za pier­wszym razem gonił, ale teraz? Czemu się z tym nie pogo­dził? Od powrotu z domku O’Malleya głupio się zachowywał. Hollis nie winił za to hrabiny, to wszystko przez hra­biego. Zasłużył na porządne baty.

Dziesięć minut później Alexandra siedziała już w powo­zie hrabiego, nakazawszy stangretowi wieźć się do domu. Walizka leżała na siedzeniu naprzeciwko - wracała tylko z tym, co przywiozła ze sobą.

Kiedy powóz zatrzymał się nagle i z zewnątrz doszły ją jakieś okrzyki, wysunęła głowę przez okno chcąc zobaczyć, co się stało.

Zobaczyła twarz wpatrującej się w nią starszej kobiety, która wyglądała na kogoś z rodziny Sherbrooke'ow. Kobie­ta patrzyła na nią z rozdziawionymi ustami, zupełnie tak samo, jak przed chwilą Hollis.

Za nią pokazała się twarz młodej, ślicznej dziewczyny, która zawołała radośnie. - To ty jesteś żoną Douglasa? Jak wspaniale, oczywiście, że to ty! Cudownie! Nazywasz się Meli... nie, nie, ty jesteś tą drugą siostrą! Witaj w rodzinie Sherbrooke'ow.

Alexandra uniosła oczy do góry. Szczęście najwyraźniej ją opuściło.

Ta druga kobieta, niewątpliwie tymczasowa teściowa Alexandry, zakaszlała alarmująco głośno i oświadczyła: - Nie pojmuję, dlaczego jeszcze tu jesteś. Nie powinnaś odwiedzać dzierżawców, to nie do ciebie należy. W porów­naniu z siostrą jesteś nikim, tak mi mówiono. W ogóle jesteś nikim. Mój syn nigdy by cię nie wybrał.

Alexandra poczuła się jak szmata, ale odpowiedziała ze stoickim spokojem. - Z pewnością ma pani rację. Pani syn mnie nie chce. Nie wybieram się z wizytą do dzierżawców, wyjeżdżam. Nie, proszę nic nie mówić. Cieszę się, że bę­dzie pani miała przyjemność, widząc, jak odjeżdżam.

Właśnie miała powiedzieć stangretowi, żeby ruszał, kie­dy drzwi powozu otworzyły się i ze środka wyskoczyła młoda dziewczyna.

- Pozwól mi jechać z tobą!

Alexandra zamknęła oczy, zazgrzytała zębami aż szczęki ją zabolały i zaklęła soczyście niczym Douglas.

Druga kobieta wrzasnęła.- Joan, wracaj w tej chwili! Pozwól tej dziewusze odjechać!

Młoda dziewczyna nie zwróciła na nią najmniejszej uwa­gi. Otworzyła drzwi do powozu Alexandry i wpadła do środka. Alex siedziała teraz twarzą w twarz ze swoją tym­czasową szwagierką.

- Dokąd jedziemy? - zapytała Sinjun, uśmiechając się do Alexandry.

ROZDZIAŁ 12

Alexandra wpatrywała się w szwagierkę.

- Wysiądź, proszę. Słyszałaś, co powiedziałam. Nie jadę z wizytą do dzierżawców, ani nigdzie indziej. Opuszczam Northcliffe Hall i nie mam zamiaru już nigdy tu wracać.

Sinjun spojrzała na nią z miną niewinnej zakonnicy. - Ja­dę z tobą, oczywiście. Proszę, nie wyrzucaj mnie. Jestem teraz twoją siostrą i nie jestem zła, naprawdę, i...

- Nie przypuszczam, że jesteś zła. Po prostu opuszczam twego brata, zresztą zgodnie z życzeniem twojej matki i chyba wszystkich tutaj, nawet służących. Nie mogę brać za ciebie odpowiedzialności. Na litość boską, nawet się nie znamy! Zajmij się własnymi sprawami. Wysiądź proszę.

Sinjun cała sprawa wydała się niezwykle interesująca. Więc tak powstaje małżeństwo? To o wiele bardziej wcią­gające niż wszystkie greckie sztuki, które o północy po­chłaniała przy świetle świecy w bibliotece Douglasa. Sytua­cja wydała jej się bliższa sztukom Drydena i Wycherleya z okresu odrodzenia, w których nie rozumiała wszystkich dialogów, ale to, co rozumiała wystarczało, żeby śmiać się do rozpuku. Wiedziała też, iż nie powinna mówić Dougla­sowi, że je czytała. Czuła, że nie byłby tym zachwycony.

- Nie ma wyboru, chyba że każesz mi iść pieszo. Nie, nie każesz. Porozmawiajmy.

Tego już było za wiele. Alexandra potrząsnęła głową, złapała swoją walizkę i wysiadła z powozu. Spojrzała na przerażoną twarz stangreta. - Proszę zabrać ją do domu.

Odwróciła się i ruszyła. Walizka była cięższa niż przypu­szczała. Nie szkodzi. Nie zatrzyma się, da radę.

U jej boku wyrosła ni stąd, ni zowąd Sinjun, pogwizdując pod nosem, jakby wyszły na miłą popołudniową przechadz­kę, by uganiać się za motylkami. Powóz jechał w pewnej odległości za nimi.

- To absurd - powiedziała Alexandra. Prawie krzyczała ze złości. Odwróciła się do Sinjun. - Co tu ze mną robisz?

Nigdy nic ci nie zrobiłam. Nawet cię nie znam.

Sinjun przechyliła głowę i oświadczyła po prostu: - Je­steś moją siostrą. Nigdy nie miałam siostry, tylko trzech braci, i mówię ci, to nie to samo. Douglas pewnie cię rozzłościł. Czasami bywa trochę autokratyczny, nawet su­rowy. Ale ma dobre intencje. Na pewno nie skrzywdziłby stangreta!

Alexandra przerwała jej. Bardzo spokojnie i bez ogródek wyjaśniła. - Posłuchaj. Twój brat mnie nie chce. Chce Melisandę. Kocha ją. Przygnębienie nie ma tu nic do rzeczy. Nie obchodzi go, że ona jest świadoma swojej urody. Chce ją podziwiać przez następne pięćdziesiąt lat. Chętnie zabiłby Tony'ego, jest nieszczęśliwy. Wyjeżdżam, żeby sam nie odwiózł mnie do ojca i nie porzucił na progu Claybourn Hall jak jakąś niechcianą paczkę. Sinjun, nie zrobiłabyś tego samego? Nie chciałabyś uciec od takiego poniżenia?

Nazwała ją Sinjun. Sinjun uśmiechnęła się bez chwili wahania. - Mam dopiero piętnaście lat, dlatego nie do koń­ca rozumiem, co się stało. Ale zgadzam się z tobą. Jesteś pewna, że Douglas tak by cię upokorzył? Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby coś takiego zrobił. Nie jest okrutny.

- Dla ciebie nie byłby.

Sinjun potrząsnęła tylko głową. - W zeszłym roku prze­trzepał mi tyłek brzozową witką. Uważał, że zasłużyłam, a ja miałam inne zdanie. Nawet nie pamiętam, co zrobiłam. Czy to nie okropne? Słuchaj, nie mogę cię zostawić samej. Naprawdę zamierzam z tobą iść. Mogę zwracać się do ciebie Alexandra? A może nawet Alex? To męskie imię. tak jak moje. Masz jakieś pieniądze? Musimy mieć jakieś pieniądze.

Alexandra patrzyła na nią, nie wiedząc, co począć. Zro­zumienie rodziny Sherbrooke'ow przekraczało jej możli­wości. Zdała sobie sprawę, że kiwa głową. Słyszała o falach przypływu, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby sama doświadczyć ich działania, w dodatku nie będąc nad morzem.

- Dobrze, bo matka nigdy nie daje mi ani grosza, chyba że na Boże Narodzenie, a i wtedy muszę się rozliczyć z każdego pensa, nawet z tego, co wydałam na prezent dla niej.

Zawsze mnie krytykuje. W zeszłym roku własnoręcznie uszyłam pół tuzina chusteczek dla Douglasa, a ona powie­działa, że płótno było za drogie a ściegi krzywe i że należa­łoby je wyrzucić. Douglas oczywiście ich nie wyrzucił. Po­wiedział, że mu się podobają i używa ich. Jak tak o tym myślę, to było upokarzające. Może trochę rozumiem.

Chciałabym być traktowana jak rozsądna osoba, nie pokle­pywana po głowie jak mops.

- Tak - powiedziała Alexandra.

Sinjun zatarła dłonie.

- Jestem wyższa niż ty i dużo większa. Pewnie nie będę mogła nosić nic z tego, co masz w walizce. Może coś mi kupimy po drodze. Jak to daleko? Mam nadzieję, że kilka dni drogi. Tęsknię za przygodami. To ci dopiero będzie zabawa! Może nawet spotkamy rozbójników? Jakie to bę­dzie romantyczne, prawda?

Właśnie wtedy Alexandra zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że ta gadatliwa piętnastolatka schwytała ją w pułapkę.

- Uwielbiam spacerować i podziwiać naturę - mówiła dalej Sinjun. - Znam też sporo interesujących historii dla zabicia czasu. Jeżeli cię znudzę, tylko powiedz, a będę cicho.

Alexandra - zakłopotana, oszołomiona i pokonana - była w stanie tylko skinąć głową.

- Douglas mówi mi po prostu, żebym zamknęła buzię, Ryder też. Tysen - zamierza zostać pastorem - ma ochotę powiedzieć to samo, ale boi się, ze spali go ogień piekielny, jeżeli powie, co naprawdę myśli. Ta jego ścieżka cnoty jest bardzo denerwująca, ale Douglas powiada, że musimy być cierpliwi, bo Tysen jest jeszcze młody i nie nabrał rozumu. Tysen wyobraża sobie, że kocha taką jedną. Jak ją widzę, to niedobrze mi się robi - taka jest dobra i zachowuje się stosownie. Ryder wyśmiewa się z Tysena i mówi, że ona jest dwojga imion - Melinda Beatrice - co przyprawia go o mdłości, i że się wdzięczy, i nie ma biustu.

Alexandra poddała się. Popatrzyła na słodką twarzyczkę swojej pełnej entuzjazmu towarzyszki, odwróciła się i po­machała na stangreta.

Nie minęło jeszcze pięć minut a Alexandra zobaczyła chytry uśmieszek na twarzy Sinjun. Patrzyła z niedowierza­niem i mrugała oczyma - nareszcie zrozumiała. Ta mała celowo ją wrobiła. Szczera dziewczyna, ha! Alexandra czu­ła się jak skończony dureń. Dobry Boże, za jakąż to piekiel­ną przyczyną znalazła się w samym środku tej straszliwej rodzinki?

Wrobiona przez piętnastolatkę o wyglądzie niewiniątka. To było takie poniżające, bardziej niż upadek z konia.

*

Douglas stał na najniższym stopniu schodów, z dłońmi na biodrach. Patrzył jak przed dom zajeżdża powóz i za­trzymuje się nie dalej niż dwa metry od niego. Stangret miał zwycięską minę. Uśmiechał się z ulgą. Douglas cie­szył się, że wysłał matkę do holu i kazał jej stamtąd nie wychodzić. Jej pierwsze zetknięcie z synową niezbyt dobrze wróżyło. Westchnął. Tysen opowiadał mu, co zro­biła Sinjun, jak się zachowała i jak powinien ją ukarać, ale Douglas tylko się, uśmiechał, myśląc, że raczej jej podziękuje.

Znał Sinjun. I nie mylił się co do niej. Przyprowadziła z powrotem jego zbłąkaną żonę, i to bardzo szybko. Powinna była urodzić się mężczyzną, byłby z niej zręczny generał.

Kiedy drzwi powozu otworzyły się, ze środka wyskoczy­ła Sinjun. Douglas nawet się nie poruszył. Patrzył za nią. Wreszcie wyłoniła się Alexandra, ze spuszczoną głową i opuszczonymi ramionami. Wyglądała na pokonaną i to jeszcze bardziej go rozgniewało.

Resztką sił trzymała swoją wielką walizkę i to roz­gniewało ją jeszcze bardziej. Nie zdążyła na dobre wy­zdrowieć, a już znowu próbowała mu uciec - i w dodatku z tą walizą!

Nie poruszyła się. Zdawał sobie sprawę, że każdy, naj­lichszy służący Sherbrooke'ow, z zapartym tchem ogląda ten przeklęty melodramat, który będzie pożywką dla plotek na wiele nudnych zimowych wieczorów.

Przysunął się do niej i powiedział bardzo cicho - Jestem wykończony twoją nieroztropnością. Nie myślisz, jesteś nierozważna i nie będę tego tolerował. Wejdziesz ze mną i to zaraz. I na litość boską, przestań zachowywać się tak, jakbym miał cię obić!

Wyprostowała się i weszła za nim do holu.

Stała tam jej teściowa z miną taką, jakby miała zamiar zabić ją wzrokiem. Alexandra cofnęła się, nie chciała tego. Spojrzała na stojącego obok matki młodziana i pomyślała, że to pewnie Tysen, ten zakochany w dziewczynie, co ma dwa imiona, ale nie ma biustu. Sinjun nie było nigdzie widać, ale Alexandra wiedziała, że obserwuje, co się dzieje. Żaden Sherbrooke z pewnością nie przepuściłby takiego widowiska.

Kiedy się zatrzymała, Douglas odwrócił się do niej. - O co teraz chodzi?

Spokojna i łagodna Alexandra rzuciła się w tym momen­cie na męża z pięściami.

Tak go tym zaskoczyła, że pozwolił jej się tłuc. Po chwili przyszedł do siebie i łagodnie, ale stanowczo złapał ją za ręce. -Dość, Alexandre, wystarczy. Musimy porozmawiać.

- Nie! - odpowiedziała.

Douglas święcie wierzył w rozsądek i rozum. Potrafił panować nad emocjami. Był też przyzwyczajony do tego, że to on jest panem domu. Nie żeby był despotą czy nie­okrzesanym dzikusem, ale jego opinia zawsze się liczyła, jego zdanie stawało się prawem. A ta przeklęta kobieta ośmiela się mu przeciwstawiać. To było nie do zniesienia i doprowadzało go do furii. Sam nie wiedział, co ma zrobić.

W armii krnąbrny żołnierz zostałby po prostu wyrzucony z oddziału i wychłostany. Ale co powinien zrobić mąż, kiedy żona okazuje mu nieposłuszeństwo przy wszystkich służących, przy matce, bracie i siostrze? Jeżeli go bije?

Spojrzał na nią jak jeszcze nigdy w życiu. - Proszę, żeby mama się nie wtrącała.

Zatkało ją.

Douglas zignorował to i zwrócił się do żony. - Jeżeli ze mną nie pójdziesz, i to w tej chwili, przerzucę cię przez ramię i zaniosę.

Była to bardzo precyzyjna groźba. Alexandra uznała, że wystarczy już tego cyrku dla służących. Była na to zbyt dumna. Odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku drzwi frontowych, z głową w górze i kijem od szczotki w plecach.

W tym momencie Sinjun wrzasnęła głośno, tak głośno, że wszyscy odwrócili się w jej stronę, łącznie z Alexandra.

Podskakiwała i wrzeszczała co sił.

Alexandra zgarnęła suknię i wbiegła do najbliższego po­koju. Był to złoty salonik. Z hukiem zatrzasnęła drzwi, zatrzymała się na środku pokoju i zrozumiała, ze Sinjun znowu ją nabrała. Nie było żadnego gryzonia. Może zapo­biegła dalszemu upokorzeniu? A może Douglas po prostu pozwoliłby jej odejść? Nie odwróciła się, kiedy drzwi się otworzyły. Nie odwróciła się nawet, słysząc odgłos prze­kręcanego w zamku klucza.

Alexandra powoli podeszła do sofy i usiadła na niej. Ręce złożyła na kolanach i siedziała nieruchomo jak głaz.

- Napijesz się wina? Brandy? Ratafii?

Pokręciła głową.

Stał tuż przed nią, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

- Jak się czujesz?

Tak ją tym zaskoczył, że aż podniosła na niego wzrok.

- Dobrze, dziękuję. Czuję się na tyle dobrze, że mogę wra­cać do Claybourn Hall. Oczywiście bez ciebie.

- Śmiem wątpić.

- A to niby czemu? Co za różnica, jeżeli padnę martwa po drodze?

- Nie odzyskam odprawy od twojego ojca.

Wstała i wyciągnęła do niego dłoń. - Daj mi ten klucz.

Głupia byłam, że zostałam tu tak długo, znosząc twoje im­pertynencje. Myliłam się sądząc, że mnie zaakceptujesz, że zrozumiesz, iż mogę być dla ciebie całkiem dobrą żoną. Myliłam się w tym, co czułam... nieważne. Szybko zaczę­łam cię nienawidzić, prawie tak mocno jak ty mnie. Nie zostanę tu ani minuty dłużej. Daj mi ten klucz.

Douglas przeciągnął palcami po włosach i zaklął. - Nie całkiem o to mi chodziło. Chciałem z tobą porozmawiać, nie walczyć, nie obrażać ciebie albo słuchać, jak ty obra­żasz mnie. Nie nienawidzisz mnie, na pewno nie. Nigdy nie miałem zamiaru odwieźć cię do ojca w hańbie.

Chodził tam i z powrotem. Patrzyła na niego niepewna, nie wiedząc, o co mu chodzi.

Zatrzymał się, pochylił się nad nią i złapał za oparcie fotel, na którym siedziała. - Dobrze, powiem ci, że pod­jąłem decyzję. Jeszcze w domku O’Malleya.

Patrzyła na niego bez cienia zainteresowania.

Wyprostował się i spojrzał na nią z góry. - Postanowiłem cię zatrzymać jako moją żonę. Nie będę anulował małżeństwa, twój ojciec może zatrzymać odpra­wę. Będziesz dla mnie tak samo odpowiednia jak każda inna kobieta. Miałaś rację, będziesz dobrą żoną. Jesteś z do­brej rodziny, dobrze wychowana-przynajmniej tak mogło­by się zdawać. Jeżeli cię zatrzymam, oszczędzę sobie po­dróży do Londynu. Nie będę musiał szukać odpowiedniej kandydatki i zalecać się do znudzenia. Tony miał rację, niech go szlag! Oczywiście, mam pewne zastrzeżenia. Mu­sisz się nauczyć powściągać swój niewyparzony języczek. Myślę, że będę ci mógł pomóc poprawić maniery i zacho­wanie względem mnie. Tak więc, Alexandra, nie musisz wyjeżdżać, nie musisz działać pod wpływem emocji. Jesteś moją żoną - uznaje cię za żonę -jesteś hrabiną Northcliffe. Nachylił się do niej.

Alexandra bardzo powoli uniosła się z fotela. Odstąpił o krok, nadal nachylony, oczekując, aż z łkaniem rzuci mu się na pierś, będzie błogosławiła jego szlachetność, całowa­ła dłonie i przysięgała oddanie i wierność po wieczne czasy. Odwróciła się powoli i równie wolno podniosła intarsjowany stolik, stojący obok fotela. Uniosła go nad głową i rzuciła. Patrzył, nie wierząc własnym oczom. Uskoczył w ostatniej chwili i stolik uderzył go w ramię, nie w głowę. Z ręki wypadł mu klucz i stuknął o podłogę.

Podniosła go i podbiegła do drzwi. Douglas potrząsał głową, zdezorientowany, zmieszany i rozwścieczony. Był szybki, ale nie dość szybki. W mgnieniu oka wyskoczyła z pokoju, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i zamknęła je na klucz. Uwięziła go! Patrzył na drzwi.

Ta przeklęta baba zamknęła go w złotym saloniku. Skąd­inąd piękne, starodawne drzwi były grube i bardzo mocne. Żeby je wyważyć, trzeba było co najmniej pięciu chłopa. Douglas służył swego czasu w wojsku. Był silny, był przebiegły, rzadko przegrywał w boju. Psia krew, nawet mówił płynnie po francusku i hiszpańsku. I mimo to ta kobieta wyprowadziła go w pole. Tego już było za wiele.

Poddał się i zawołał - Otwórz drzwi! Alexandra, otwórz te cholerne drzwi!

Z drugiej strony dochodziło go stukanie i jakieś głosy, ale nikt nie przekręcał klucza w zamku.

- Otwórz!

Usłyszał wreszcie głos Hollisa, który oświadczył. - Mi­lordzie, raczy pan chwilę zaczekać. Jej... hm... lordowska mość wyrzuciła klucz, jak się domyślamy, gdzieś pod scho­dy. Właśnie go szukamy.

Tego już było za wiele. Stał jak głupiec, nie odzywając się, nie mogąc nic zrobić, całkowicie bezradny. Wreszcie drzwi się otworzyły. W holu roiło się od służących, krew­nych i znajomych. Nie wiadomo skąd zjawili się wujaszek Albert i ciocia Mildred. Cały ten tłum przekrzykiwał się i darł wniebogłosy, aż go uszy rozbolały.

Jego siostra siedziała okrakiem na Alexandre na pięknej czarno-białej posadzce z włoskiego marmuru.

Potrząsnął głową. Co się porobiło w szacownym Northcliffe Hall! Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.

- Boże miłościwy! - od drzwi odezwał się znajomy głos. - Co się tu wyprawia? Dlaczego Sinjun siedzi na Alexandre? Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie? Chyba są tu wszyscy żywi Sherbrooke'owie!

Tony i Melisanda dołączyli do tłumu.

ROZDZIAŁ 13

W porównaniu z tym, co nie tak dawno działo się w holu, grupa ludzi siedzących przy stole w jadalni była wyjątkowo spokojna. Hollis - kamerdyner o aparycji biskupa - dzielnie tkwił na posterunku i dyskretnie dyrygował lokajami. Nikt się nie odzywał, wyglądało na to, że interesują ich wyłącznie serwowane właśnie jaja. Douglas siedział u szczytu ma­honiowego stołu, a po jego prawicy spokojna i cicha Alexandra. Hollis nalegał, żeby zajęła to właśnie miejsce. Hra­bina matka siedziała na drugim końcu.

Ależ zamieszanie, pomyślał Douglas i wziął plasterek szynki. Matka usiadła, jeszcze zanim ktokolwiek zdołał wejść do jadalni, przed Alexandra. Douglas zauważył, kie­dy było już za późno. Nic nie powiedział, miał dość scen jak na jedno popołudnie. Wolał nie zastanawiać się nad reakcją matki, kiedy dowie się, że nie jest już panią Northcliffe Hall i krzesło naprzeciwko pana domu do niej nie należy. W tej chwili wydawała się bardzo zadowolona z siebie i trochę go to, prawdę mówiąc, martwiło. Cieszyła się, że synowa wywołała taką awanturę? Nadal wierzyła, że Alexandra opuści Northcliffe Hall? Że nawet jeżeli zosta­nie, nie będzie tu gospodynią?

A Alexandra zdawała się nie pamiętać o swoich obowią­zkach pani domu, niepomna, że hrabina matka zajmuje miejsce, które należy do niej. Co robić?

Spojrzał z dezaprobatą na jej nachyloną głowę. Dawał jej niebo i ziemię, i na dokładkę siebie za męża, a ona rzuciła się na niego jak wściekły pies, cisnęła w niego stolikiem i zamknęła w złotym saloniku. Powinna być wdzięczna, skakać do góry z radości niczym konik polny, dziękować za szczodrobliwość, kajać się i bić w piersi, bo przecież za­chowała się równie niecnie jak Tony i jej ojciec. A ona co? Nie potrafił tego pojąć, zwłaszcza po tym, jak rozebrała się przed nim do naga i gotowa była mu się oddać, żeby tylko nie myślał o unieważnieniu. No, może nie traktował jej aż tak dobrze. Ostatecznie odrzucił ją, i to bardzo stanowczo. Ale z drugiej strony tak troskliwie się nią opiekował, kiedy była chora. Nie, tamto się nie liczyło. Uratował jej życie. Pokręcił głową. To przeszłość, dobra czy zła, ale prze­szłość. Co było, a nie jest... Teraz liczy się tylko to, że postanowił ją zostawić.

Rozbawienie na widok Sinjun siedzącej okrakiem na je­go żonie bardzo szybko mu przeszło. Alexandra była na­prawdę wściekła, cała czerwona na twarzy, ale nie mogła się nawet ruszyć przygnieciona przez silniejszą przeciwni­czkę. Na jej widok wtedy się roześmiał - teraz wydawało mu się, że nie ma w nim już ani grama poczucia humoru.

Rzeczywistość nie wyglądała różowo. Jego żona do­chodziła do siebie po chorobie, ale jadła stanowczo za mało, żeby wyzdrowieć. Kiedy chciał jej powiedzieć, że musi więcej jeść, przypomniał sobie, jak podniosła stolik w złotym saloniku. Niby taka słaba, a miała dość sił, żeby go uderzyć. Spojrzał na Melisandę i westchnął. Była tak piękna, że wszystko przy niej bladło i stawało się nieważne. Z namysłem przeżuwał szynkę, coraz bardziej przygnębiony.

Ciszę przerwała Sinjun, oświadczając wesoło: - Jak to miło! Tylu nas tu razem. Miło cię poznać, Melisando. Jes­teśmy spokrewnione, czy mogę mówić ci po imieniu?

Melisanda uniosła swą piękną twarz, spojrzała z nikłym zainteresowaniem na siedzącą naprzeciw niej energiczną dziewuszkę i odpowiedziała: - Ależ oczywiście.

Ku zdziwieniu Alexandry, jej siostra uśmiechnęła się i rzekła: - O ile wiem, jeszcze nigdy nikt nie powalił Alexandry na podłogę i nie usiadł na niej. Masz tupet.

Ku dalszemu zdziwieniu Alexandry, Sinjun zamknęła buzię, rzuciła przepraszające spojrzenie i spuściła głowę.

Kiedy ciocia Mildred, chuda jak patyk starsza pani o przeszywającym spojrzeniu, odezwała się, Douglas wie­dział, że nastąpił kres błogosławionej ciszy przy stole.

- Nie jestem do takich rzeczy przyzwyczajona.

Przygotował się do zmasowanego ataku i, na miły Bóg, nie rozczarował się.

- Twój wuj i ja przybywamy z wiadomością od markiza

Dacre, który powiadamia o rychłej wizycie w Northcliffe

Hall jego córki, Juliette, istoty pięknej i słodkiej, z ogrom­nym posagiem, i co widzimy?! Tę oto osobę na podłodze i oszalały tłum! Jestem przekonana, że Juliette nigdy w ży­ciu ani chwili nie leżała na podłodze, a zwłaszcza pod kimś.

Douglasie, narobiłeś bałaganu. Dowiadujemy się, że poślu­biłeś przez pełnomocnika j ą. Mówią nam, że Tony poślubił dla siebie j ą, tę którą ty zamierzałeś był poślubić. Dougla­sie, to więcej niż dziwne. I to wszystko, nie mówiąc nam ani słowa. Być może to znak, że robisz się podobny do twego dziada.

Wuj Albert odchrząknął.

Ciocia Mildred rzuciła się na nowy temat jak jastrząb na bezbronne pisklę. - Mój Albercie, być może ostatecznie dobił go ten wypadek podczas polowania, ale już na długo przedtem nie miał dobrze w głowie. Bardzo dziwnie się zachowywał. Miał trzy gadające papugi! I te eksperymenty we wschodnim skrzydle. Dochodziły stamtąd niezwykle przykre zapachy.

Douglas był zafascynowany. Od dzieciństwa słyszeli opo­wieści o swoim ekscentrycznym dziadku. Dopiero po dłuż­szej chwili doszła do niego wiadomość, którą przekazała ciocia Mildred. - Ciocia mówi, że przyjedzie tu córka mar­kiza Dacre?

- Nie inaczej. Twój wuj i ja zaprosiliśmy ją. Ktoś musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Nie zachowywałeś się tak, jak powinieneś. Jednak to, co teraz zrobiłeś, jest nie do naprawienia, nawet przeze mnie. Jesteś żonaty z nią, a nie z tą śliczną dziewczyną, z którą jest żonaty Tony, a w dodatku przyjeżdża Juliette. Doprawdy nie wiem co robić, aleja nie zawiniłam. Będziesz musiał przedsięwziąć kroki i naprawić sytuację.

Dobrze, tylko jak, zastanawiał się Douglas.

Ciocia Mildred zamilkła i ze śmiertelną powagą przy­glądała się cielęcinie na swoim talerzu.

Odezwała się hrabina matka. - Zgadzam się z tobą, moja droga. To wszystko jest wysoce przygnębiające, jednak nie należy za to winić Douglasa. To wina Tony'ego i tej tam dziewczyny. To Tony wziął Melisandę, a Douglasowi zo­stawił tę, tę...

Ręce mu opadły. Nikt się go nie słuchał, nawet siostra smarkula.

Hrabina trochę się uspokoiła. - Lady Melisando, może jeszcze odrobinkę tarty z jabłkami? Jest wyśmienita, to je­den ze specjałów naszego kucharza.

Melisanda pokręciła tylko głową i przyciszonym głosem zapytała męża: - Kim jest ta Juliette?

- Kochanie, Juliette jest drugą pięknością po tobie. Ale po tobie, przysięgam.

- Chciałabym ją poznać. Musi być czarująca.

Boże, pomyślał Douglas, tylko nie to. Dwa klejnoty w jego domu.

Tysen wyglądał tak, jakby miał ochotę przetrzepać jej skórę- Powstrzymał się od tego i oświadczył z powagą ka­mienia nagrobnego: - Wkrótce powrócę do Oksfordu ukoń­czyć studia teologiczne. Juliette z pewnością jest czarująca, ale nie mogę zostać. Przykro mi.

Na tym rozmowa się skończyła.

Douglas spojrzał na Alexandre.

Widział, że się odsunęła, zamknęła i uciekła w głąb siebie. Siedziała na swoim miejscu jak wcześniej, ale iskra w jej oczach zgasła. Była blada, obojętna i przygnę­biona.

Nie mógł tego znieść. Rzucił serwetkę na talerz i wstał z krzesła. - Alexandre, czy mogłabyś towarzyszyć mi do biblioteki?

Szybko się uczył - zamiast po prostu wyjść z jadalni, zakładając, że bez wahania pospieszy za nim, czekał przy jej krześle. Spojrzała na niego i westchnęła. Żadnych scen, pomyślała, zdając sobie sprawę, że wszyscy biesiadnicy, Hollis i lokaje aż wstrzymali oddech, czekając na jej na­stępny wyczyn.

Hrabina matka odezwała się, kiedy Alexandra i Douglas już wychodzili z pokoju. - Biedny Douglas. Cóż on z nią pocznie? Tony, to nieładnie z twojej strony. Jego uwiązałeś przy kimś takim, a ten piękny klejnocik za­trzymałeś dla siebie.

Ku zdziwieniu Douglasa, Melisanda rzekła: - Alexandra jest moją siostrą, proszę pani. Proszę tak o niej nie mówić.

- No cóż - odpowiedziała stara hrabina.

Alexandra nie odezwała się ani słowem. Przeszła u boku Douglasa przez hol wejściowy, patrząc kątem oka na miejs­ce, w którym uległa przewadze Sinjun i została powalona na podłogę.

Czuła się jak wystawiona na widok publiczny, bardzo samotna i zwyciężona. Ulżyło jej, że nie musi już siedzieć z tymi okropnymi ludźmi, ale był przy niej Douglas, a tylko on mógł ją naprawdę zgnieść.

Zaprowadził ją do biblioteki i zamknął drzwi na klucz. Tym razem dał jej klucz. - Żebyś nie musiała się na mnie rzucać - wyjaśnił. - Chociaż raczej nie ma tu mebli, który­mi mogłabyś się posłużyć. Nawet ty nie dasz rady podnieść tego fotela. A co do podnóżka, pozory mylą. Waży więcej od ciebie.

Potrząsnęła głową i szybko odsunęła się od niego. Stanę­ła za sofą.

Chciał, żeby się odezwała, ale milczała. Rzucił klucz na biurko.

Wziął głęboki oddech i oświadczył poważnie: - Alexandra, pora wyjaśnić sobie kilka spraw.

Spojrzała na niego z wyrazem całkowitej obojętności.

Zmarszczył brwi. - Wystawiłaś mnie na pośmiewisko. Nie jestem z tego zadowolony, jednak co się stało, już się nie odstanie. Przyznam nawet, że rzeczywiście ode­grałem niejaką rolę w tym, co się wydarzyło, że w pew­nym sensie część winy spada na mnie. Masz coś do powiedzenia?

- Twoja rodzina zrobiła sobie ze mnie pośmiewisko.

Nie jestem z tego zadowolona, jednak co się stało, już się nie odstanie. Przyznaję, że odegrałeś największą rolę w tym, co się wydarzyło. To wszystko, co mam do po­wiedzenia.

_ W pewnym stopniu masz rację. Zachowali się nieład­nie. Zadbam, żeby to się już nigdy nie powtórzyło. Wróćmy teraz do ciebie i do twojego zachowania.

Wpatrywała się w niego bez słowa.

- Gdybym był tobą, też bym milczał. Przeprosiny za­brzmiałyby podejrzanie, jako że zachowałaś się jak głupia, bezmyślna dziewka, niewarta hrabiowskiego tytułu.

Zamilkł. Jego mowa była słuszna, ale wiedział, że kon­tynuując, niczego nie osiągnie, na pewno nie po tym, co zaszło w jadalni. Zważywszy gwałtowność jej uspo­sobienia, mógł co najwyżej oberwać sofą po głowie. Zmitygował się.

- Ty jesteś inna, twardsza, poważniejsza. Nie może li­czyć, że będziesz cały czas zajęta balami i fatałaszkami.

Nie, ty na pewno chciałabyś osobiście nadzorować gospo­darstwo - przerwał, zaskoczony i poruszony tym, co po­wiedział.

Zauważyła jego zmieszanie. - Uważaj, bo mogę to uznać za komplement, niezależnie od twoich intencji - oświadczyła.

- Nie to miałem na myśli. Melisanda z pewnością po­trafi wykonywać swoje obowiązki.

Mogła mu powiedzieć, że nie wiedziałaby, co zrobić z podartym prześcieradłem. - Melisanda lubi malować ak­warelami. Jest utalentowana. Ja nadaję się do doglądania podartych prześcieradeł, ona zostawia przyziemne sprawy tym, którym Bóg poskąpił szczególnych zdolności.

Nie wiedział, co jej odpowiedzieć.

- Co prawda, potrafię śpiewać. Żadna ze mnie madame Orzinski, ale mówiono mi, że mam ładny głos. No i mam dobrą rękę do kwiatów i wszelkich roślin. Tutejsze ogrody są bardzo zaniedbane.

W jego ciemnych oczach pojawiły się iskierki. - Próbu­jesz mnie przekonać, że będziesz dobrą żoną? Zapominasz o swoich innych zaletach? - uśmiechnął się w duchu, wi­dząc, jak się zmieszała i zbladła.

Zamiast miotać na niego przekleństwa, Alexandra poli­czyła w myśli do dziesięciu. Nie zaatakuje go. Panuje nad sobą, jest spokojnego usposobienia i potrafi to udowodnić.

- Pragnąłeś mówić ze mną. O czym?

Nieźle, pomyślał.

- Nie bardziej niż ty.

Miał rację. Rozsiadła się na sofie. Chyba ją rozbawił.

- Rozumiem. Robisz to, żeby uniknąć skandalu.

- Nie, ale masz rację. Z całą pewnością byłby skandal, i to niemały. Jednak nie to było powodem. Mam na­dzieję, że jak już się trochę uspokoisz, będziemy się dogadywać.

Dawał jej to, czego pragnęła od trzech lat, czego chciała tak bardzo, że posunęła się nawet do próby uwiedzenia go. Rozebrała się i dawała mu siebie, a on ją poniżył i obraził. Teraz była ubrana, miała dziurę pod pachą, a on mówił, że nie chce unieważnienia. Nie całkiem to rozumiała. Z drugiej strony, jaki miała wy­bór? Czyż nie tego właśnie chciała bardziej niż czego­kolwiek innego?

Spojrzała na niego i powiedziała: - Dobrze.

Uśmiechnął się. Coś w środku przestało go uwierać. Nie zdawał sobie sprawy, że był aż tak spięty, że aż tak czekał na jej odpowiedź.

- Co masz zamiar zrobić?

Przechylił głowę. - A o czym myślisz? Masz ochotę na konną przejażdżkę? Sinjun już wróciła, więc będziesz mu­siała spytać, czy pozwoli ci wziąć Fanny. Kupię ci innego wierzchowca. W Branderleigh sprzedają klacze po dobrych rodzicach.

- Tak, sprowadzony dla ciebie, do obejrzenia. Nie znio­sę tego! - wstała i zaczęła chodzić po pokoju. - Mam dość porównań. I ta Juliette... Boże, imię z tragedii Szekspira!

Przyjedzie i twoi krewni będą patrzeć na nią i Melisandę, a potem na mnie. Już widzę ten wyraz niezadowolenia. Nie zniosę tego!

- Dla żadnego z nas nie byłoby to przyjemne. Muszę się zastanowić. Skoro już wiem, że nie będziesz próbowała uciekać, mogę się tym zająć. Dobrze?

Pokiwała głową.

- Tak - słyszał desperację w jej głosie. - Chciałabym.

Spojrzał na nią przeciągle, ale nic nie powiedział.

ROZDZIAŁ 14

Była jedenasta w nocy. Alexandra siedziała na łóżku, oparta na poduszkach. Wpatrywała się w ogień dogasający w kominku. Pokój oświetlało tylko kilka świec.

Przyjdzie dziś do niej?

Mizantrop” Moliera leżał na łóżku, okładką do góry. Właśnie przeczytała: „Kobiety takie jak ja nie są dla takich jak ty” i wciąż powtarzała to sobie w myślach. Biedny Douglas, stracił nie tylko diament pierwszej próby, lecz także diament drugiej próby. Zastanawiała się, jakim klejnotem ona mogłaby zostać. Może topazem, tak, topazem, półszlachetnym, niewiele wartym, ale miłym dla oka. Solidny kamień, na który można liczyć. Wzięła książkę i przewróciła stronę, usiłując coś przeczytać.

Przyjdzie?

Na białą stronę padł cień. Alexandra podniosła wzrok. Przy łóżku stał Douglas, ubrany w błękitną, haftowaną złotą nitką koszulę nocną. Był bosy. Spojrzała w jego ciemne jak noc oczy i zapytała: - Co tu robisz?

Uśmiechnął się do niej i wziął książkę z jej rąk. - A, „Mizantrop”. Niestety po angielsku. Nie czytasz po fran­cusku? Jest o wiele zabawniejsza.

- Być może - odpowiedziała. - Znam tę sztukę dobrze i lubię jeszcze bardziej, nawet po angielsku.

Przerzucił kilka stron i przeczytał: - „Kwitnie dziś oszus­two”... Co ty na to?

O tak, jej oszustwo. Oszustwo Tony'ego. Nigdy im tego nie wybaczy.

- Tak.

Zamyślił się. - Tak naprawdę nie chodzi o wyrafinowaną grę. Po prostu jest taka piękna, że przy niej zapomina się o kartach i strategii gry.

- Przy mnie na pewno nie zapomnisz.

- Może. Alexandra, nalegam. Jako pani w Northcliffe

Hall musisz zajmować się moimi krewnymi i gośćmi.

Popatrzyła na niego i powiedziała: - Jestem mądra, przy­stojna i grzeczna, talię mam wąską, a zęby silne i białe.

Roześmiał się. - Ten fragmencik akurat dobrze pamię­tam. Ale nie musisz mówić o czymś, co wszyscy widzą. Odłożymy Moliera na półkę? Tak? Dobrze. - Odwrócił się do kominka. - Spodziewałaś się mnie dzisiaj?

Wyglądała tak radośnie, jakby jej dom nawiedziła zara­za. - Nie wiem. Bardzo się tym przejmuję.

- Nie. Boję się, ze znowu nie będziesz mnie chciał.

Zamknęła mu usta. Dobry Boże, mogłaby być trochę mniej szczera. Ta jej uczciwość była przerażająca. Musi się nauczyć trzymać czasem język za zębami.

- Jestem twoim mężem. Po raz ostatni powtarzam, że zaakceptowałem to małżeństwo. Żeby było ważne, należy je skonsumować.

Chciała, ale i trochę się bała. Jeśli chodzi o niego, chyba nie bardzo się cieszył. Wyglądał tak, jakby czekała go nud­na, ale konieczna praca.

- Nie jestem pewna, co zrobisz. Nie sposób przewidzieć twoich czynów. Ale chyba tak naprawdę wcale nie masz ochoty tu ze mną być.

Machnął ręką. - Zadowolisz mnie. Od dzisiejszego wie­czoru będziesz mogła przewidzieć moje czyny, jeśli chodzi o spanie z tobą. Rozumiesz, że muszę tu z tobą być? Wiesz, na czym polega konsumowanie małżeństwa, co będziemy robili?

Stał nad nią, wielki i potężny, patrząc z góry i zadając pytania.

Wyciągnął złotą nitkę z rękawa koszuli. - Wszyscy wie­dzą, że Tony jest doskonałym kochankiem.

Zmarszczył brwi. Tak właśnie było, ale jak miał jej to powiedzieć. - Tak przypuszczam.

- A Ryder?

Roześmiał się. - Mój młodszy braciszek jest urodzonym kochankiem. Wystarczy, że pokaże się damom, a już wszystkie mdleją i dostają kociokwiku. Ale za bardzo się zapomina.

- Co to znaczy?

Zapytała, a on odpowiedział. Może trochę zbyt obceso­wo, ale prawdziwie.

- Tak - mówił dalej - trzeba włożyć więcej wysiłku, jeżeli kobieta ma mieć... - Przerwał, potem dodał: - Spra­wia mi satysfakcję patrzeć, jak kobieta ma przyjemność.

Przerwał, bo dostrzegł wyraz bólu w jej oczach. Cóż znowu takiego powiedział? Może to po prostu dziewiczy lęk. Nie rozumiała, ale zrozumie jeszcze tej nocy.

Zamknęła oczy. - Więc zawsze będziesz mnie porów­nywał ze wszystkimi pięknymi kobietami, które znałeś i na które patrzyłeś. Jestem ignorantką i bynajmniej nie diamen­tem, zawsze będę wypadała gorzej od nich. Pewnie nigdy się nie dowiem, o co w ogóle chodzi w tej przyjemności i zawsze już będziesz ze mnie niezadowolony. Będę zawsze przegrywać, a ty będziesz zawsze żałował, że zostałam twoją żoną.

- To wszystko brzmi bardzo trzeźwo.

Tylko wzruszył ramionami. Rzeczywiście niekiedy tak było, ale nie miał zamiaru jej o tym mówić. - To bardzo dziwna rozmowa jak na noc poślubną. A to jest nasza noc poślubna. Zaczynamy?

Miała ładne palce i wąskie, bose stopy, które nie sięgały podłogi. W swojej panieńskiej koszuli nocnej wyglądała na szesnaście lat. Nie splotła włosów i wyglądały pięknie - ciemnorude, gęste pukle sięgały talii. Wyszczotkowała je, czyli czekała na niego. Dobre i to. Odsunął się od niej o krok i zaczął rozpinać pasek.

Rzucił pasek na podłogę i bardzo powoli zsunął koszulę z ramion. Upadła na podłogę. Patrząc jej prosto w oczy, wyprostował się i opuścił ramiona. Stał przed nią nagi.

Nie ruszał się. Chciał, żeby napatrzyła się do woli. Wre­szcie pokiwała głową, jakby podjęła jakąś decyzję. Ulżyło mu. Nie wiedziałby, co robić, gdyby tak dłużej na niego patrzyła.

Otwartą dłonią dotknęła włosów na jego piersi. Czuła, jak głośno uderza jego serce. Bardzo powoli przesunęła dłoń w dół.

Wstrzymał oddech. Członek mu nabrzmiał, ręce same zaciskały się w pięści, ale zmusił się, żeby stać prosto. Chciał, żeby to ona panowała nad sytuacją. I tak wkrótce ją przestraszy. Kiedy jej dłonie dotykały jego brzucha, członek aż go bolał. Modlił się, żeby tam go nie dotknęła.

- Jesteś bardzo duży.

Uśmiechnął się.

Zanim zdążył się odezwać, leciutko dotknęła go czub­kami palców. Jęknął.

Nie wierzył w to, co się działo. Gdzie się podział męż­czyzna, którego Ryder nie tak dawno nazwał zimną rybą, który nawet przy aniele panował nad sobą. Jeszcze nigdy w życiu nie musiał walczyć ze sobą, jeszcze nigdy opano­wanie tyle go nie kosztowało. A ona doprowadzała go do szaleństwa. Pewnie dlatego, że już tak długo nie był z ko­bietą. Czyżby?

Opanował się. Za szybko, o wiele za szybko. Nie poznawał sam siebie - on, zawsze taki spokojny i opano­wany, zachował się jak dzikus. Doskonały kochanek, a strachu jej napędził. Chciał wejść w nią jak najszybciej, nie oglądając się na nic, tu i teraz. Chciał wejść głęboko i mocno, ale przecież powiedział jej, że nie jest świnią. Do diabła, pysznił się, jaki to jest dobry dla kobiety. Musi się opanować, to przecież ona jest dziewicą. On, taki doświadczony, wie jak zabrać się do rzeczy. To całe obłapianie i dyszenie nie jest oznaką wyrafinowania. Wziął głęboki oddech i odsunął się od niej. Podniósł koszulę z podłogi i nałożył ją. O nie, nie zamierza tak szybko wstrzyknąć swojego nasienia.

- Przepraszam - powiedział - Przestraszyłem cię.

Przepraszam.

Roześmiał się sam z siebie. - Nie uwierzysz - mówił, dotykając jej ramion. Po prostu musiał jej dotykać, mu­siał mieć z nią kontakt - Uwierz mi, że jeszcze nigdy, naprawdę nigdy tak się nie spieszyłem. Przeraża mnie to, że mogę stracić panowanie nad sobą. Wcale mi się; to nie podoba, to do mnie niepodobne. Jesteś kobietą, zwyczajną kobietą, jak każda inna. Nie patrz na mnie, jakbym był potworem. Nie myśl sobie, że cię odrzucam, o nie. Wtedy byłem głupcem, dzisiaj chcę ci to wyna­grodzić. Nie chcę cię skrzywdzić, przestraszyć. Boże, jakie ty masz piękne piersi.

Ciężko oddychał, jakby przed chwilą obiegł całe Northcliffe dookoła. Jego członek nadal salutował Alexandre . Dotknęła dłonią jego serca. Biło bardzo mocno. Chciał jej.

A ona zachowała się jak głupia dzierlatka, zmroziła go. - Proszę, przepraszam cię. Nie będę się już zachowywała jak dziewica.

Roześmiał się i zabolało ją to.

- Jesteś dziewicą.

Ale i tak zadziwiała go jej gotowość. Bała się, ale bardzo tego chciała, a on jeszcze bardziej chciał ją nauczyć.

- Zbliż się.

Podeszła do niego. Stała tuż przy nim.

Bez słowa wziął ją na ręce i mocno przycisnął. Na poli­czku czuł jej ciepły oddech. Pocałowała go leciutko i deli­katnie, jak niewinna panienka mogłaby pocałować wujka. Ten dziewiczy pocałunek doprowadził go do szału. Postawił ją na ziemi, schwycił za nadgarstki i wciągnął do swojej sypialni. Kiedy już się tam znaleźli, odwrócił się w jej stronę i schwycił na ręce. Znowu go pocałowała i leciutko ugryzła w ucho.

Ostatnich kilka kroków do łóżka pokonał biegiem. Od­dychał ciężko, wystarczyłoby mu tylko jej dotknąć.

- Posłuchaj mnie - mówił, starając się jej nie dotykać - nie chcę, żebyś mnie teraz dotykała albo całowała.

Nie wiem, co mi się stało, ale nie daję sobie rady.

Rozumiesz?

Przypomniało mu się jak Ryder nazwał go zimną rybą. Zimną! Patrzyła na niego zdziwionymi oczyma wielkimi jak spodki. - Wiem, że nie rozumiesz, ale powiedz, że rozumiesz, dobrze?

Jej plecy wygięły się w łuk, a on oszalał widząc, co się z nią dzieje. Jego dłonie były wszędzie, dotykał jej brzucha, . łona, czuł jej gotowość i czuł żądzę, nie mógł już czekać. Podniósł ją.

Alexandra nie miała czasu na przerażenie. Miał wielki gorący język i myślała tylko, że za chwilę coś się z nią stanie. I stało się, bardzo szybko. Krzyczała, czując ciepło pomiędzy nogami. Wsunął w nią palec, a ona aż podskoczyła, wbiła palce w jego włosy i krzyknęła. Mówił do niej, a ona cofała się i jednocześnie przy­bliżała.

- Tak... tak... to właśnie przyjemność kobiety. Jesteś te­raz moja... Tak.

Dotykał jej, pieścił i za chwilę był już w niej. Chciała mu powiedzieć, żeby przestał, ale był taki wielki i niepohamo­wany, że i tak nic by to nie dało. Nie przestawał jej dotykać, a ona czuła łzy na policzkach.

- Alexandre spójrz na mnie.

Spojrzała w górę i zobaczyła jego ściągniętą, spoconą twarz. Wrzasnęła z bólu, rozrywał ją, bolało coraz bardziej, coraz ostrzej. Nie mógł przestać, dyszał, był głęboko w niej, wchodził coraz głębiej i poruszał się coraz szybciej. Zapomniała o przyjemności, płakała.

Zastygł tak nagle, aż spojrzała na niego i zobaczyła wyraz zdziwienia i satysfakcji na jego twarzy. Jęknął głośno z głębi piersi, jego ciemne dzikie oczy były gdzieś daleko, poczuła jego wilgoć w swoim ciele. Ból zelżał.

Leżał na niej, przygniatając ją do materaca i dysząc cięż­ko. Było już po wszystkim i zastanawiała się, co się stało i co jeszcze może się stać. Po kilku minutach uniósł się na łokciach i popatrzył na nią. Patrzył bardzo długo, ze zmar­szczonym czołem.

Wreszcie odezwał się chrapliwym i rozgniewanym gło­sem. - Boże, nie mogę w to uwierzyć. To nie powinno się stać, nigdy tak nie było. Nie tego oczekiwałem. Niech to szlag.

Wyszedł z niej delikatnie, żeby nie urazić jej bolącego ciała. Przez chwilę stał jeszcze przy łóżku, patrząc na nią.

- Idź spać - powiedział, i ku jej wielkiemu zdumieniu, odwrócił się i poszedł do sypialni hrabiny, z hukiem zamy­kając za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 15

Ktoś krzyczał tak, że aż usiadła na łóżku. Głośny, prze­szywający wrzask dochodził z sypialni hrabiny. Wyskoczy­ła z łóżka Douglasa. Zobaczyła, że jest całkiem naga, więc owinęła się kołdrą i pobiegła do swojej sypialni.

Dora, piętnastoletnia służąca, głupia i chuda jak patyk, stała tam drąc się wniebogłosy i zakrywając twarz rękoma. Przez palce patrzyła się na łóżko.

Siedział w nim nieco zmieszany Douglas, patrząc na swoją nagą pierś, polaną gorącą czekoladą. Prześcieradło okrywało go tylko do brzucha.

Alexandra zatrzymała się i patrzyła.

- Na litość boską, zamknij się głupia!

Dora zamknęła buzię i zaczęła nerwowo wykręcać palce.

Aleksandra weszła do pokoju, a Dora na widok pani, której oczekiwała, a zamiast której zobaczyła nagiego pana, za­wołała: - O, milady! Mój Boże! To jego lordowska mość a ja myślałam, że to pani i leciutko potrząsnęłam ją... jego... za ramię i wtedy on się podniósł całkiem bez ubrania, i tak się przestraszyłam, że rozlałam na niego całą czekoladę i go oparzyłam. O, milady!

Aleksandra spojrzała na Douglasa. Na owłosionej piersi zastygała czekolada, spływając na białą pościel. Był rozczoch­rany i nie ogolony, ale dla niej wyglądał tak pięknie, że nie mogła zrozumieć, dlaczego Dora tak krzyczała. Gdyby ona tak go złapała, położyłaby się przy nim i całowała do utraty tchu.

- Nic się nie stało. Przynieś nam trochę ciepłej wody i ręczniki. Pospiesz się. Jego lordowska mość niezbyt dob­rze się czuje cały w czekoladzie.

Odwróciła się do męża. - Nic ci nie jest? Poparzyła cię? Wyglądał na bardzo poirytowanego. - Do diabła nie, ale przestraszyła mnie ta głupia...

- Ty ją jeszcze bardziej przestraszyłeś.

Udało jej się powstrzymać od śmiechu, dopóki Dora była jeszcze w pokoju. Kiedy wyszła, Alex zaczęła się śmiać do rozpuku, aż łzy poleciały jej po policzkach.

Nie dość, że obudzono go wrzaskiem, oblano gorącą cze­koladą, to jeszcze i wyśmiano. Wstał z łóżka, całkiem nagi. Aleksandra uciszyła się i patrzyła na niego. Wyglądał zupe­łnie inaczej niż wczoraj.

- Kobieto, nie gap się tak na mnie! - powiedział i spojrzał w dół. Oddech uwiązł mu w piersi. Miał krew na członku.

Popatrzył na stojącą przed nim kobietę z długimi, roz­czochranymi włosami, która wpatrywała się w niego nie rozumiejąc, kobietę, którą w nocy wziął, która jeszcze wczoraj była dziewicą, a dziś stała się jego żoną.

- Chodź tu.

Powoli, nie rozumiejąc czego od niej chce, podeszła do niego. Podniósł ją znienacka i położył na łóżku. Zaczął rozwijać kołdrę.

- Przestań! Co robisz! Douglas! - wyrywała mu się, ale nie na wiele się to zdało.

- Rozłóż nogi!

Rzuciła się do tyłu. Złapał ją za kostki i przytrzymał.

- Do diabła, przestań wierzgać!

Patrzyła na niego. - Nie wiem.

- Jak to nie wiesz?

- Czułam pieczenie, ale nie patrzyłam. Było ciemno i ty wyszedłeś.

- Teraz już nie jest ciemno. Nie ruszaj się. - Rozłożył jej nogi - Do diabła. To tobie jest potrzebna woda, którą przy­niesie Dora.

Czuła się tak potwornie upokorzona, że zamknęła tylko oczy i leżała bez słowa. Czuła jego wielkie ciepłe dłonie na udach. Dotykał jej, patrzył na nią w biały dzień. Chciała mieć znowu dziesięć lat i czekać na śniadanie, które przy­niesie jej niania.

Wiedziała, ze stoi teraz przy łóżku.

- Nie ruszaj się. Przyniosę wody i umyję cię.

Usłyszała skrzypnięcie i szybko, nieprawdopodobnie szybko, zagrzebała się w pościeli.

Kiedy drzwi się zamknęły, spojrzał na opatuloną postać w łóżku. Teraz była jego kolej na śmiech. Zagrzebała się jeszcze głębiej. Odezwał się wreszcie, ubawiony. - Mo­żesz już wyjść, Finkle poszedł. Wyobrażasz sobie, jak ja się czułem?

Ruszyła za nim, ciągnąc za sobą tren z kołdry. - Sama się umyję. - Zaparła się w progu.

Zmarszczył brwi. - Już zapomniałaś, co ci zrobiłem ze­szłej nocy? Nie pamiętasz, jak krzyczałaś z rozkoszy? Pat­rzyłem wtedy na ciebie. Teraz to trochę co innego, ale tylko trochę. Uspokój się.

- Nie - opierała się. - W nocy było ciemno. Sądzisz, że ta krew to normalne?

Słyszał lęk w jej głosie i próbował ją uspokoić. - Tak. Powinienem był cię uprzedzić, ale nie zrobiłem tego. -Zmarszczył brwi, przypominając sobie, jak się czuł - roz­bitek, niepewny co się z nim dzieje, obdarty ze wszystkiego, co znał, wystawiony na pastwę dziwnych uczuć, których nienawidził.

- Idź sobie.

Podniósł miskę z wodą i postawił na stoliku obok łóżka.

Próbowała uciec, ale zaplątała się w kołdrę i wpadła prosto w jego ramiona. Rozwinął kołdrę. - Męczy mnie ta zabawa w Cezara i Kleopatrę, choć muszę przyznać, że do twarzy ci w tej kołdrze. Nie wierzgaj i bądź cicho, nie mam zamiaru sto razy ci powtarzać.

Odwróciła od niego głowę i zamknęła oczy, nie patrząc jak zmywa z niej krew i swoje nasienie.

Był bardzo spokojny i panował nad sobą, nawet kiedy jej dotykał. Był tak spokojny i opanowany jak wtedy, kiedy opiekował się nią w chorobie. Znikła dzika żądza i szaleństwo. Koniec. Dzięki Bogu, wszystko wróciło do normy. Kiedy teraz zdecyduje się ją wziąć, zrobi to spokojnie i z namysłem, nie angażując się tak bez reszty. Nie będzie się w tym zatracał. Wytarł ją i odłożył gąbkę. Odwrócił się, chciał jej powiedzieć, że może już wstać i wtedy stało się to znowu. Patrzył na nią i nie mógł oczu oderwać. W jednej chwili stracił cały spokój i opa­nowanie. Żądza wróciła. Nie mógł na nią nie patrzeć, palce aż go bolały, tak bardzo chciał dotknąć jej ciep­łego, różowego ciała. Zaczął drżeć. Nie, nie mógł po­zwolić sobie na to, żeby drżeć widząc nagą kobietę. Nigdy wcześniej mu się to nie przydarzyło. Lekko do­tknął wewnętrznej strony jej ud. Chciał ją pieścić, czuć w dłoniach piersi, całować cieple, miękkie ciało, słyszeć bicie serca.

Było jeszcze gorzej niż w nocy. Żądza, dzika i nie­pohamowana, niepodobna do niczego, co znał wcześniej, zmieniała go w dzikusa, w człowieka, którego nie znał i nie chciał znać, którym gardził. Czuł krew pulsującą w skroniach, tężejące mięśnie, niemal fizyczny ból. Jego członek znowu był twardy i wielki, a on sam czuł tak wielkie pożądanie, że cały drżał. Próbował w sobie znaleźć choć cień rozsądku, ale na próżno. Powalił się na nią.

- Unieś biodra - nakazał, po czym sam uniósł je swoimi wielkimi rękoma. Ciężko dyszał, wydawało mu się, że nie wytrzyma, że wybuchnie. Nie rozumiał, nie potrafił wyjaś­nić, co się z nim dzieje. Wszedł w nią.

Krzyknęła.

Zastygł na chwilę, ale tylko na chwilę. Była mała i bardzo ciepła, czuł, że go przyjmuje, że i w niej musia­ło tlić się pożądanie. Nie opierała się, przyjmowała go, wyczuwał każdy jej ruch. Doświadczenie opuściło go kolejny raz. Został sam, wydany na pastwę własnego pożądania, którego nie rozumiał. Zaczęła szlochać, i to wróciło mu odrobinę rozsądku. Chciał jej ust, chciał czuć jej piersi.

Widział jej błędny wzrok.

Krzyczał z rozkoszy, jak szaleniec, jak nigdy przedtem. Chciał ją całować, gryźć, czuć jej łzy, czuć ciepło jej ust. Ruszał się w niej i nie wierzył, nie wierzył, ale nie mógł przestać.

Kiedy się wreszcie uspokoił, zastygł. Znowu to zrobił. Znowu się zapomniał. Ta kobieta doprowadzała go do sza­leństwa. Wbrew jego woli. Zmarszczył brwi. Pobladła, z rozczochranymi włosami, płakała.

- Przepraszam. - Zszedł z niej. - Przysięgam, że następ­nym razem będzie bardzo powoli, nie będziesz się bała, Przepraszam.

Serce jeszcze waliło mu w piersi, kiedy tak stał i patrzył na nią.

Tym razem przynajmniej poszedł do swojego pokoju, myślała patrząc na zamykające się z hukiem drzwi.

Była cała obolała, piekło ją w środku i ciągnęły mięśnie ud. Straciła dziewictwo. Gdyby nie niesamowita przyjem­ność, jakiej doznała w nocy, przeklinałaby go i wyzywała od świń - zresztą słusznie. Westchnęła i zajrzała pod ko­łdrę. Rzeczywiście, była w opłakanym stanie, co do tego miał rację.

Pociągnęła za sznur dzwonka.

*

Prawie godzinę później wyszła z pokoju. Douglas czekał na nią, opierając się o ścianę pomiędzy dwoma portretami przodków.

- Co tu robisz?

Wykrzywił się do niej i podał ramię. - Pomyślałem, że może ci się coś stać. Mało mnie wzrokiem nie zabiłaś, leżąc w łóżku. Nie mogę ci pozwolić jechać do Londynu i opo­wiadać damom jak się zachowuję. - Wykrzywił się jeszcze bardziej. - I tak by nie uwierzyły. Uznałyby, że jesteś za­zdrośnicą i kłamczucha. Nie patrzyła na niego.

- Możesz być w ciąży - powiedział bardzo cicho.

Podniosła głowę i patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Nie, to niemożliwe! Nie możesz być aż taki skuteczny. To bez sensu, wymyśliłeś to tylko po to, żebym cię słu­chała. Mogę być?

Zmarszczył brwi i cofnął rękę. - Nie chciałem. Kłamiesz, jeśli chodzi o pierwszy raz. Krzyczałaś jak...

- Cicho bądź! A jeżeli to mają być przeprosiny, to wiele im brakuje. Ale przynajmniej nie zwalasz winy na mnie.

Spojrzał na nią. - Gdyby ciebie tu nie było, byłbym taki sam, co mam zrobić?

- Ja chyba powinnam iść po ten nóż.

Douglas uśmiechał się, kiedy zobaczył kuzyna idącego ku nim korytarzem. - Tony, ty zdradziecki skurczybyku. Gdzie żona?

Tony był zaspany, ale na jego ustach błąkał się zadowo­lony uśmieszek. - Śpi słodko. Pewnie śni o swoim mężu.

Uśmiech Douglasa zamienił się w grymas. Alexandre tak to rozzłościło, że z całej siły uderzyła go w brzuch.

Przez chwilę nie mógł zaczerpnąć tchu, ale uśmiechał się mimo to. - To Tony'ego powinnaś atakować, nie mnie, swojego męża, dzięki któremu krzyczałaś w nocy z roz­koszy.

- Aaa... - Tony bacznie obserwował rozgniewaną i za­kłopotaną twarz Alexandry. - Najwyższy czas.

Co za straszny człowiek! Czyż ten Douglas nie ma za grosz wstydu i dyskrecji? - To pewnie też moja wina, milordzie, że mówisz takie rzeczy? Bądź cicho, a ty Tony też.

Alexandra miała wrażenie, że Douglas patrzy nie na Tony'ego, lecz na schody. Myśli pewnie o Melisandzie, drań przeklęty. Nagle zmarszczył brwi i zapytał: - Wuj Albert i ciocia Mildred jeszcze tu są?

Tony ziewnął i podrapał się w łokieć. - Pewnie tak. To twój dom. Ty tu jesteś gospodarzem. Powinieneś wiedzieć, kogo tu trzymasz.

- Ciebie, i jak mi Bóg miły, wcale tego nie chcę.

Nie wydawał się bardzo przejęty mówiąc te słowa.

Tony powiedział tylko: - Kuzynie, sądziłem, że wyba­czysz mi tego ranka. Wziąłeś wreszcie Alex jak przystało na męża, i sądząc po waszym wyglądzie chyba było...

Alexandra spojrzała na swoją pełną werwy szwagiereczkę i westchnęła. - Witaj, Sinjun.

- O nie, na nią o wiele za wcześnie. Wstaje dopiero koło południa. Alexandra, nie masz się czego bać. Jest tam tylko ciotka Mildred, a ona dużo je i dlatego mało mówi. Okropne, prawda? I w dodatku jest taka chuda.

Alexandra westchnęła kolejny raz.

Ciocia Mildred rzeczywiście już urzędowała w jadalni, zajadając dwie bułeczki naraz, jedną z miodem, a drugą z dżemem. Spojrzała na Alexandre spod oka, ale nic nie powiedziała.

Alexandra czuła, że Douglas chwyta ją za łokieć. Spoj­rzała na niego.

- Czas żebyś usiadła na swoim miejscu.

Aż zadrżała. - Nie, to nie jest konieczne i...

- Szkoda że mój kuzyn o tym nie pamiętał, podły drań.

Ciotka Mildred odezwała się do nikogo w szczególności.

- Jest za mała do tego krzesła.

Douglas uśmiechnął się do żony. - Chcesz poduszkę?

- Ciociu, to krzesło jest jak w sam raz dla Alex. Mama była do niego trochę za duża. Alex trzeba będzie dać po­duszkę w dużej jadalni - stwierdziła Sinjun.

Tony przyznał jej rację.

- Czy jej lordowska mość również napiłaby się kawy?

Alex aż podskoczyła. Jej lordowska mość! Spojrzała na poczciwą twarz Hollisa. - Może poproszę herbatę. Nie przepadam za kawą.

Hrabina matka wyglądała jak ucieleśnienie oburzenia.

- Joan, natychmiast się ucisz, bo inaczej resztę życia spę­dzisz w swoim pokoju. Widzę, jak ją podburzasz. A ty zejdź z mojego krzesła!

ROZDZIAŁ 16

W jadalni zaległa cisza.

Alex patrzyła na Douglasa. Siedział zupełnie bez ruchu, w prawej ręce trzymał widelec, zawieszony w tej ciszy niczym kamień. Lekko skinął jej głową - zostawiał to jej, nie zamierzał się w to mieszać. Przełknęła ślinę i zwróciła się do teściowej.

- Nie nazywam się „młoda dama”, tylko Alexandra, a właściwie lady Alexandra. Jestem córką diuka. Może to dziwne, ale w Carlton House byłabym przed panią. Pomimo iż zeszłam o jeden poziom w hierarchii, i tak byłabym pier­wsza. Jednak jest pani moją krewną, w dodatku o wiele starszą i dlatego jestem pani winna szacunek. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego szacunek wiąże się z wiekiem, ale widocznie tak to już musi być. Proszę się do mnie zwracać „Alexandra” lub „łady Northcliffe”.

Hrabina matka nigdy nie dawała łatwo za wygraną, ale widziała, że kręgosłup dziewczyny siedzącej na jej krześle - na jej krześle - najwyraźniej jest z żelaza. Musiała pono­wnie ocenić swoje siły. Jej syn nie odezwał się ani słowem. Nie bronił jej, swojej najdroższej matki. Hrabina wzięła głęboki wdech, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, odezwał się Hollis.

- Milady, kucharka przygotowała specjalnie dla pani ba­bkę orzechową, udekorowaną migdałami i cynamonem.

Jest przepyszna, a ona z zapartym tchem czeka na pani opinię. Proszę usiąść tutaj, milady, z tego okna jest piękny widok na trawnik, można podziwiać pawie. Zawsze uważa­łem, że z tego miejsca jest najpiękniejszy widok.

Hrabina matka jeszcze się wahała. Decyzję przyspieszyła ta jej niewydarzona synowa.

Alexandra klasnęła w dłonie. - Och, tak bym chciała pooglądać pawie! - powiedziała. - Rozwijają ogony? Jak wspaniale! Czy miałaby pani coś przeciwko temu, gdybym usiadła dzisiaj na tamtym miejscu? Mnie też się wydaje, że widok stamtąd jest wspaniały.

Hrabina uniosła głowę, a wraz z nią wszystkie trzy pod­bródki. - Nie, ja będę je dzisiaj oglądać, są zabawne. Hol-lisie, proszę mnie zaprowadzić na miejsce i podać babkę.

Douglas był pod wrażeniem. Spojrzał na Alexandre, ale spuściła głowę. To też zrobiło na nim wielkie wrażenie. Nie wywyższała się, nie pyszniła małym, ale jakże znaczącym zwycięstwem. Z pomocą Hollisa udało jej się nie robić z jadalni pola bitwy.

- Po śniadaniu jedziemy z Alexandra do Branderleigh Farm kupić jej klaczkę. Sinjun, chciałabyś nam towarzy­szyć? - powiedział.

Sinjun miała pełno jedzenia w ustach i tylko pokiwała głową. Z progu wesoło odezwała się Melisanda. - Jak cudo­wnie! Tony, ty też powinieneś kupić mi klacz. Chciałabym białą, bez jednej plamki, z długą, gęstą grzywą.

Wyglądała tak pięknie, że widelec Douglasa na długą chwilę zawisł o dobre trzy centymetry od ust. Miała bladoniebieską suknię, nic nadzwyczajnego, ale nie trzeba było nic więcej. W gęste, czarne loki wplotła błękitną wstążkę. Wyglądała krucho i delikatnie, bardzo prowokująco.

Melisanda była w kropce. - Nie jestem ziemista - od­powiedziała - ale bardzo bym chciała nowe rzeczy.

- Może bułeczkę, kochanie? - zapytała hrabina matka.

Douglas patrzył na Melisandę i marszczył brwi. Sinjun, widząc to, uśmiechnęła się do swego odbicia w filiżance herbaty.

- Musisz pokazać wszystkim swoje akwarele, Mellie - powiedział Tony, patrząc jak jego żona delikatnie roz­rywa bułeczkę. - Namalowała kilka w Northcliffe. Sądzę, drogi kuzynie, że ci się spodobają.

Melisanda odłożyła bułeczkę i uśmiechnęła się do męża. Pochyliła się do niego, a oczy jej zabłysły. - Naprawdę ci się podobają? Naprawdę? Wcale nie tak łatwo tu malować, światło ciągle się zmienia. Mam namalować pawie, które wszyscy mają taką ochotę oglądać?

Melisanda zafrasowała się, a po chwili pięknie uśmiech­nęła do męża. - W takim razie, milordzie, wybierzesz mi klacz, która będzie oryginalna.

- Tak. Musisz mi ufać i wierzyć, że zawsze robię to, co dla ciebie najlepsze.

Powoli pokiwała głową.

Sinjun rzuciła Alexandre przebiegłe spojrzenie.

Hrabina matka odezwała się do cioci Mildred. - Po śnia­daniu pragnę pomówić z tobą o przyjeździe lady Juliette. Nie sądzisz, że powinniśmy wydać dla niej małe soiree!

Należy jakoś ją uhonorować, a skoro Douglas już jej nie poślubi, to...

O Boże, myślała Alexandra patrząc na Douglasa, który wyglądał tak, jakby miał zamiar opluć swoją najdroższą mateczkę. Uprzedziła go, mówiąc głośno: - Ja także chcia­łabym poznać wszystkich sąsiadów. Przyjęcie dla Juliette byłoby bardzo dobrą okazją po temu. Wszyscy moglibyśmy się poznać.

Tony omal nie zakrztusił się kawą.

*

Lady Juliette zjechała niecałą godzinę później, zanim udało im się uciec do Branderleigh Farm.

Sinjun, stojąca za plecami Alexandry, wydała z siebie jęk zawodu. Alexandra też by wydała, ale jako żona i pani domu nie mogła, więc tylko westchnęła z cicha, wypros­towała plecy i wzięła głęboki oddech.

- Znowu ten kij od szczotki - powiedział Douglas i sta­nął obok niej u szczytu schodów przy podjeździe.

- O czym mówisz?

Machnął ręką i patrzył na wysiadającą z karety młodą kobietę w asyście odzianego w żółto-białą liberię lokaja. Inny lokaj troskliwie podstawiał schodki pod delikatne sto­py damy. Za panną z karety wysiadła służąca o kwaśnym licu i wątłym łonie, do którego tuliła wielką skrzynię na biżuterię.

- Lady Juliette, córka markiza Dacre - obwieścił lokaj.

Hrabina matka przesadnie jej nadskakiwała. Wkrótce by­ło już wiadome wszem i wobec, że lady Juliette jest nie tylko niezwykle piękna, ale i niezwykle nadęta własną waż­nością. Wyglądała także na niepomiernie zadowoloną z przyjazdu do Northcliffe Hall, aż do momentu, kiedy zobaczyła Melisandę. Wpatrywała się w to nieoczekiwane i wcale nie miłe zjawisko, a hrabina matka mówiła.

- Droga Juliette, nasz Douglas się ożenił. Wielka nie­spodzianka, ale zrozumiesz, że...

Lady Juliette patrzyła na hrabinę, nic nie rozumiejąc. - Ożenił się? Nie widząc mnie?

- Tak - odparła hrabina.

Lady Juliette chciała natychmiast wyjeżdżać. Czuła się upokorzona. Ten podły hrabia ożenił się nie widząc jej, Juliette, najpiękniejszej młodej damy w trzech hrabstwach. Podeszła bliżej do Melisandy i widziała jeszcze lepiej. Znieruchomiała. W chwili szczerości musiała przyznać sa­ma przed sobą, że ta Melisanda, z którą ożenił się hrabia, jest pewnie jedną z najpiękniejszych kobiet w całej Anglii. Szczerość prowadziła do wrogości i głębokiej nienawiści. Znalazł i poślubił kobietę piękniejszą od niej. Zasługiwał tylko na to, żeby go nadziać na jedną ze szpad jej ojca.

Melisanda przechyliła powabną główkę. - Nie, pobraliś­my się, bo bardzo sobie odpowiadaliśmy.

- Ależ to niemożliwe!

Douglas i Tony jednocześnie zrobili krok naprzód.

- Obawiam się, milady, że zbyt szybko wysnuwa pani wnioski. Melisanda jest moją żoną. Alexandra, siostra Melisandy, jest żoną Douglasa.

Zapadła cisza, potem wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Douglas odezwał się głośno, kładąc kres tej wrzawie.

- Uciszcie się, proszę! Lady Juliette, pozwoli pani, że przedstawię panią Alexandre, mojej żonie.

Lady Juliette poczuła się o wiele lepiej. - Jak uroczo, doprawdy uroczo - powiedziała z uśmiechem. Zdaje mi się, panie hrabio, że za bardzo się pan pospieszył. To z pew­nością rezultat jakichś dawnych ustaleń rodzinnych. Czasa­mi mądrzej jest trochę się zastanowić. Ale mimo wszystko miło odwiedzić Northcliffe.

- Tak - Sinjun odezwała się na tyle głośno, żeby Juliette mogła ją doskonale słyszeć - to prawda, co powiedział Tony. Juliette jest ładna, ale nie umywa się do Melisandy.

Douglas miał ochotę palnąć ją w ucho.

Alexandra wiedziała, że ten gość, niestety, nie przywiózł ze sobą gałązki oliwnej.

Uśmiechnęła się słysząc, co Melisanda powiedziała Tony'emu, kiedy wchodzili do holu. - Czy to nie jest okropne? Ona już mnie nie lubi, a przecież wcale mnie nie zna. Tony, dobrze wiem, że jestem piękna, ale może to nie jest najważniejsze... a nawet jeżeli jest najważniej­sze, to są jeszcze inne rzeczy, na przykład charakter. Nie mam racji?

Tony ucałował żonę, nie krępując się, że wszyscy ich widzą. - Jesteś wspaniała, a twój charakter już niedługo będzie równie wspaniały.

Sinjun spojrzała na nią surowo. - Sama zachowujesz się teraz jak wydra. Nie pleć bzdur. Sądzisz, że możemy zo­stawić Juliette z matką i ciocią Mildred i pojechać do Branderleigh Farm?

- Mam nadzieję.

Niestety, nie udało im się uciec. Przez bite dwie godziny

Alexandra wysłuchiwała opowieści o każdej konkiecie po­czynionej przez Juliette w trakcie sezonu w Londynie. Wre­szcie zwróciła się do Melisandy, która z* zainteresowaniem oglądała palec Tony'ego.

Ku swemu wielkiemu zdziwieniu, Alexandra zobaczyła, że Melisanda ugryzła palec Tony'ego, a potem leciutko musnęła policzkiem jego dłoń. Popatrzyła na Douglasa - stał przy kominku niczym wcielenie dżentelmena dosko­nałego, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Patrzył ko­lejno na Juliette, Alexandre i Melisandę, a jego nieruchoma twarz nie wyrażała niczego. Porównania nie wypadały dob­rze. Trzeba było coś zrobić, a nie siedzieć jak ten głupek.

Wstała, uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń do Juliette.

- Proszę wybaczyć, ale muszę zająć się obiadem. Jeżeli będzie pani czegoś potrzebowała, proszę nie wahać się i mówić. Witamy w Northcliffe.

Wyszła z pokoju wiedząc, że twarz teściowej poczerwie­niała z oburzenia. Skłamała, wcale nie miała zamiaru szukać pani Peacham i doskonale wiedziała, że obiad skłoniłby go jedzenia nawet najbardziej wysuszonego ascetę.

Poszła do ogrodu, w którym stały greckie rzeźby. Ziemia była w opłakanym stanie. Będzie musiała porozmawiać z Douglasem, poprosić go, żeby pozwolił jej pokierować tymi parszywymi leniami ogrodnikami. Zobaczyła przepię­kny krzew różany, niemal duszący się pod zarastającym dookoła zielskiem. Bez wahania uklękła i zaczęła pleć

- Douglas i tak uznał jej suknię za nieapetyczną. Już po chwili uspokoiła się, zapomniała o Juliette, a nawet o teściowej.

Nawet nie zauważyła lekkiego deszczyku, który zrosił ziemię. Kopała, wyrównywała i wyrywała, aż różany krzew był wreszcie wolny. Stał przed nią w pełnej krasie, pyszniąc się czerwonym kwieciem i zielonymi liśćmi.

Przysiadła na piętach i uśmiechała się, zadowolona z siebie.

- Mój Boże.

Odwróciła się, wciąż uśmiechnięta, i zobaczyła Dougla­sa. Stał nad nią z przymrużonymi oczami i dłońmi na biodrach.

- Czyż nie jest piękny? I taki teraz zdrowy i szczęśliwy.

Douglas spojrzał na ten przeklęty krzak. Miała rację. Po­tem popatrzył na swoją umorusaną żonę, z kosmykami mo­krych włosów na czole, i zapomniał o krzaku.

- Chodź. Czas, żebyś zaczęła się przebierać do obiadu.

- Jak mnie znalazłeś? - zapytała, wstając z ziemi i ocie­rając brudne dłonie w suknię, która i bez tego przedstawiała żałosny widok.

- Melisanda powiedziała mi, że ona maluje, a pod two­im okiem wszystko rośnie. Mam całą gromadę ogrodników, nie musisz tak się brudzić.

Spojrzała na niego tak poważnie, aż się uśmiechnął.

- Ci ogrodnicy wykorzystują cię. Tych pięknych ogro­dów już od dawna nikt nie doglądał. To woła o pomstę do nieba.

- Niewiele można zrobić.

Żachnął się. - Za każdym razem kiedy widzę twoją siostrę zastanawiam się, dlaczego ona jest tak pięknie ubra­na, a ty nie.

Obiad w towarzystwie dwóch diamentów błyszczących w jednym pokoju był dla niej prawdziwą próbą. Juliette mówiła o lordzie Melberry, który był nią oczarowany, i spojrzała na Melisandę z wyższością. Melisanda wzruszyła ramionami i powiedziała, że znudził ją niekończącymi się opowieściami o swoich spadkach. Po jakich dziesięciu minutach rozmowa przestała się kleić.

Juliette nie omieszkała nadmienić, że odrzuciła oświad­czyny lorda Downleya, bardzo go w ten sposób raniąc. Melisanda zaśmiała się i powiedziała, że lord Downley oświadcza się każdej kobiecie, która ma powyżej tysiąca funtów posagu. I tak dalej, i tak dalej.

Wreszcie Alexandra mogła wstać, zmuszając wszystkie damy do opuszczenia jadalni. Nie zauważyła wściekłego spojrzenia, jakim obrzuciła ją teściowa. Usiadła przy piani­nie i zaczęła grać francuskie ballady, nie zwracając uwagi na panujący gwar.

- Moi rodzice przepadają za mną - oświadczyła lady Juliette. - Dali mi piękne imię. Lord Blystock powiedział mi kiedyś, iż musieli wiedzieć, że będę taka piękna.

- Zwróciła szare oczy na Alexandre, która zaczęła jakby nieco silniej uderzać w klawisze. Podniosła głos. - Pani rodzice z pewnością oczekiwali czegoś innego. Ma pani męskie imię, nieprawdaż?

Douglas usłyszał jej słowa i nie mógł powstrzymać śmie­chu. Siostra była najlepszą bronią, jaką miał w swoim arsenale. Wcześniej nie podejrzewał jej o tak wspaniałe zdolności. Dobrze, że pozwolił jej zostać dziś wieczór z dorosłymi.

Tony usiadł przy żonie.

Hrabina matka zaproponowała partyjkę wista. Douglas poprosił Alexandre na swoją partnerkę. Grali przeciwko Tony'emu i Juliette.

Douglas był ciekaw, czy jego żona gra tak dobrze, jak twierdziła. Już wkrótce się przekonał. Może nie liczyła najlepiej, ale grała z nerwem i wyobraźnią, a jej strate­gia była bardzo podobna do jego. Był z tego jednocześ­nie zadowolony i trochę zły. Przez chwilę zastanawiał się, jak grałaby Melisanda z workiem na głowie, ale tylko przez chwilę. Wygrywali z Alexandra większość partii. Tony mruczał poczciwie, nawet kiedy Juliette marnowała dobre zagrania albo złościła się mając słabe karty.

Douglas musiał zasłaniać kartami usta, żeby nikt nie za­uważył, jak się krzywił, kiedy Alex wpuszczała Juliette w maliny, a ta głupia nie miała dość inteligencji, żeby trzymać buzię na kłódkę. Ba, piszczała, a raz nawet rzuciła swoje karty na podłogę i podeptała je. - Skąd mogłaś wiedzieć, że mam króla pik? To niemożliwe. Czemu za­grywałaś asem? Po prostu szczęście. A może patrzyłaś w tamto lustro.

Tego już było za wiele. Douglas wstał i oświadczył chło­dno: - Z pewnością jest pani zmęczona, lady Juliette. Takie słowa nie wyszłyby z wypoczętych ust.

Juliette wstrzymała oddech i słowa cisnące się jej na usta - co w żadnym razie nie było łatwe - i pozwoliła wujowi Albertowi wyprowadzić się z salonu.

Melisanda podeszła do męża. Wsparła dłoń na jego ramieniu, a on nieświadomie ją pogłaskał. - Współczuję ci, że musiałeś grać przeciwko Alex. Jest prawdziwym mordercą, ojciec ją nauczył. Reginald próbował nauczyć ją oszukiwać, ale się nie dało. Zawsze strasznie się wtedy rumieni.

Alexandra westchnęła, kiedy szli z Douglasem na górę.

Douglas stanął pośrodku długiego korytarza. - Postawmy sprawy jasno, żebyś nie musiała tak wzdychać. Masz tylko jeden wybór: moje łóżko czy twoje?

Po czym zdecydował za nią, lekko popychając ją do swo­jego pokoju. Zamknął drzwi na klucz i stał tak, patrząc na nią w migotliwym świetle kominka.

- Dzisiaj cię nie przestraszę. Będę delikatny i subtelny, będę panował nad swoją i moją przyjemnością. Jestem człowiekiem światowym, doświadczonym. Będę tak łagod­ny jak ten ogień w kominku. Rozumiesz?

Patrzyła na niego i na ogień.

Nie powiedział już ani słowa więcej, całował ją zachłan­nie. Widok jej nagich piersi doprowadził go do szaleństwa. Dotykał jej i cały drżał, chciał w jednej chwili mieć ją całą, darł ubranie na niej i na sobie.

Kiedy leżała już naga, podniósł się, żeby zdjąć spodnie. Tak bardzo się spieszył, że je podarł. Jego wspaniałe, nagie ciało lśniło w ciemnościach, aż wyszeptała: - Jesteś taki piękny.

Zajęczała i wsunęła palce w jego czuprynę, przytulając go do siebie, przyciągając tak blisko, że czuła na ciele jego oddech. Już nie mogła dłużej, krzyczała.

Douglas czuł jej paznokcie w swoim ramieniu, czuł, jak tężeją jej mięśnie i tonął w jej rozkoszy, coraz głębiej i głę­biej. Nie czekał aż się uciszy, wszedł w nią i wstał.

- Owiń nogi wokół mojego pasa.

Ramionami otoczyła jego szyję, jej usta znalazły jego usta. Nie przestawała go całować, kiedy jęczała, a on tracił resztki panowania nad sobą.

Zaniósł ją na duży dywan przed paleniskiem i obawiając się, że fala rozkoszy może go przewrócić, położył ją na plecach i wszedł w nią tak głęboko jak nigdy dotąd.

Alexandra jeszcze nigdy tak się nie czuła. Dotykała go, pieściła, a w pewnej chwili wyszeptała bez zastanowienia: - Kocham cię, zawsze cię kochałam.

Zamruczał, i przewrócił się na bok, trzymając ją w obję­ciach. Czuła ciepło ognia dogasającego w kominku, czuła siłę jego ramion i ciepło oddechu.

Ale za chwilę oblał ją zimny pot. Zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała, że on nie odpowiedział i że dała mu władzę nad sobą. Czuła jego nasienie na udach i chciała się odsunąć.

- Nie - powiedział cicho. - Nie.

Wziął ją w ramiona i zaniósł do łoża. - Nie - powtórzył, otulając ją kołdrą. - Chcę żeby moje nasienie zostało w tobie.

Położył się obok niej i dobrze okrył. Po chwili już spał, oddychając równo i rytmicznie.

Poddała się, ułożyła głowę na jego piersi i pocałowała małe, męskie brodawki. Przynajmniej tym razem nie próbował od niej uciec. Wiedziała, że nie ma już odwrotu. Zasnęła.

ROZDZIAŁ 17

Zostawił ją stojącą pośrodku pokoju.

- Dziwny człowiek - stwierdziła.

Jeżeli miała nadzieję, że zostawi ją samą ze szwaczką, panią Plack, grubo się myliła. Sinjun ułożyła się na szezlongu, a Douglas usiadł w fotelu, skrzyżował nogi w ko­stkach, złożył ręce na piersi i zakomenderował: - Proszę zaczynać.

Chciała wyprosić ich ze swojego pokoju, ale wiedziała z krótkiego, lecz bardzo przekonującego doświadczenia, że Douglas nie da się odwieść od raz podjętego postano­wienia. Stała sztywno jak głaz, pozwalając pani Plack wziąć miarę. Posłusznie podnosiła ręce, prostowała się, a kiedy próbowała troszkę się skulić, żeby piersi nie ste­rczały jej aż tak bardzo, Douglas powiedział ostro: _ Nie, wyprostuj plecy!

Wyprostowała. Później Douglas przeglądał ryciny z fa­sonami sukien, aż znalazł taką, która mu się spodobała.

- Proszę tylko - powiedział, z namysłem głaszcząc się po szczęce - usunąć tę falbankę na dole, to już za dużo. Tak, łagodne cięcia i podniesiona talia sprawią, że będzie wy­glądała na wyższą niż jest. Aha, i proszę podnieść dekolt przynajmniej o trzy centymetry.

Spojrzała na suknię i aż przełknęła ślinę. Była cudowna.

- O jakim kolorze myślisz?

- Delikatny zielony, a wierzchnia spódnica ciem­nozielona, - Nie chcę wyglądać jak prowincjuszka.

Pani Plack odetchnęła z ulgą. - W takim razie zostawię dekolt jak jest.

- O nie! - zaprotestował Douglas. - Chcę, żeby ją po­dziwiali, a nie gapili się na nią.

Alexandra zrobiła do niego minę, ale nic nie powiedzia­ła. Spojrzała na jego usta i oczy jej pociemniały. Kochała jego usta, ich dotyk na swoich ustach, jego dłonie, kiedy robił się dziki, kiedy stawała się dla niego kimś najdroż­szym na ziemi.

Odgonił muchę łażącą po jego skórzanych spodniach. - Potrzebujesz tego, tak samo jak moja impertynencka sios­tra. - Szedł dalej i mówił cicho, nie patrząc na nią. - Po powrocie do Northcliffe zabiorę cię nad strumień... Stwier­dziłem, że to przez te sypialnie z wielkimi łożami tracę rozum i opanowanie. Tak, to pewnie to miejsce, a nie ty, sprawia, że zamieniam się w człowieka bez wyrafinowania i savoir-faire. .

- Tak, pojedziemy nad ten strumyk i będę sobą. Zde­jmę z ciebie ubranie, położę cię na plecach i będę pieścił twoje piersi i łono, uśmiechał się do ciebie i rozmawiał.

Może omówimy sytuację w Neapolu z punktu widzenia Napoleona i rojalistów. Skupię się na tym, co będę mówił, a nie na twoim ciele. Będę panował nad sobą, a ro­zum będzie kontrolował moje doznania. Kiedy uznam, że mam ochotę na coś więcej, nie będę się spieszył. Zrobię wszystkie te rzeczy, na które dotąd nie miałem czasu. Bę­dziesz krzyczała z rozkoszy, aż ochrypniesz. I będziesz bardzo zadowolona, że jestem dżentelmenem i tak to wszystko wymyśliłem.

Spojrzał na nią. Była zdziwiona, cała czerwona i ledwo wierzyła własnym uszom. Roześmiał się.

- Będziesz mogła krzyczeć tak głośno, jak tylko bę­dziesz miała ochotę. Nikt nie usłyszy, najwyżej kilka ka­czek i ptaszków. Tak, spodoba mi się twój krzyk w środku dnia. Słońce będzie ci świeciło prosto w twarz, a ja będę cię wgniatał w ciepłą ziemię.

Dała mu kuksańca w brzuch, a on roześmiał się jeszcze głośniej. Chciała mu powiedzieć, że mógł sobie być takim dzikusem, jak tylko chciał, ale zawahała się.

- Polubisz mnie jeszcze bardziej, kiedy znowu będę dos­konałym kochankiem - powiedział. Zastanawiała się, czy to w ogóle możliwe.

W Branderleigh Farm znaleźli trzyletnią klacz, której oj­cem był Pander z Foxhall Stud. Była żwawa, miała miękki pysk, długi kark i sierść czarną jak noc, tylko z białą gwiaz­dką na nosie. Próbowała ugryźć Alexandre w ramię, a kiedy ta odskoczyła, pacnęła ją pyskiem w podbródek. To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Podsadził ją, żeby wsiadła do dwukółki, a sam usiadł obok. Cmoknął na konia i ruszyli.

- Wiem, ale jest oryginalna.

Uśmiechnął się. Czuł się wspaniale. Popędził konia.

Chciał jak najszybciej znaleźć się nad strumykiem i udo­wodnić, jakim jest wspaniałym kochankiem. Wymyślał logiczne argumenty za inwazją Napoleona na Neapol i ledwo pamiętał, że siedzi obok niej. Czuł się znowu sobą.

Pomógł jej zsiąść z dwukółki i to wystarczyło - zwykłe dotknięcie jej dłoni. Dotknął jej piersi, zaczął ją całować i przepadło. Porwał jej koszulę na strzępy. Zrobił to tak szybko i tak gwałtownie, że kiedy się od niej oderwał, serce waliło mu jak młotem.

- Nie potrafię, nie mogę tego wytrzymać. Niech to wszyscy diabli, to nie do zniesienia. Przez ciebie znowu kląłem, a obiecywałem sobie, że już nigdy... Nie udało się, Jezu, jestem głupim, śmierdzącym skunksem, nie mam za grosz rozumu.

Jeżeli idzie o Alexandre, wątpiła, czy zdoła stanąć na nogach. Wziął ją szybko, jak zwykle, i wszedł w nią tak głęboko, że krzyczała z rozkoszy. Na twarzy czuła pro­mienie przeświecającego przez dębowe gałęzie słońca, a jej nowa klaczka wtórowała pani rżeniem. Douglas dyszał i mówił jej rzeczy, które - jak się domyślała - były bardzo erotyczne, ale nie wszystkie rozumiała. Chciała go nawet zapytać, co znaczą, żeby potem mówić mu to samo.

- Tak - powiedział - za dużo jak na jednego człowie­ka. - Pochylił się i pocałował ją. Rozchyliła usta i wszys­tko zaczęło się od nowa. - Niech to szlag! - wrzasnął, znowu ją pocałował i pchał, pchał co sił, jego dłonie garnęły się do niej, usta tonęły w jej ustach - aż nie panowała nad sobą, wychodziła mu naprzeciw i płonęła w jego pożądaniu. Nie chciała, żeby był ucywilizowany, nie chciała, żeby robił to inaczej. Chciała, żeby pozostał świnią.

Pomiędzy pocałunkami powiedziała mu, że go kocha. Całowała jego usta, szczęki, ramiona, ręce i brzuch. Do­tknęła jego członka, a on zadrżał.

Wstała i z furią poprawiała na sobie odzienie. Aż drżała ze złości.

- Alexandra! Bądźże rozsądna. Przestań.

Nie przestała. Tak mocno pociągnęła za guzik, aż go oberwała.

Podniósł się na łokciach, nagi, spocony i bardzo od­prężony. Nawet się do niej uśmiechał. - Alexandra, bo­czysz się, bo powiedziałem prawdę? Miłość to bzdurny wymysł poetów, i czemu by nie, skoro da się rymować. Jest jak sen, jak deszcz, który przelatuje ci przez pałce. Nie potrzebujesz wymówek ani usprawiedliwień, mamy prawo cieszyć się sobą. Dobrze nam ze sobą w łóżku, reagujesz na mnie z entuzjazmem, choć ja chyba mam przy tobie ten... hm... kłopot. Nie musisz wyjaśniać tego żądną romantyczną bzdurą.

Była już ubrana, tylko pończochy i buty leżały jeszcze na ziemi. Dłonie położyła na biodrach i powiedziała bardzo powoli i spokojnie: - Wiedziałam, że nie powin­nam była ci tego mówić. Wiedziałam, że nie czujesz do mnie tego samego i bałam się, że dam ci władzę nad sobą. Myliłam się. Tak mało ci na mnie zależy, że w ogóle nie chcesz żadnej władzy. Nie zdawałam sobie sprawy, że będziesz wyśmiewał moje uczucia, że będzie cię bawiło, co czuję. W swoim cynizmie jesteś żałosny. Jeżeli to ci pomoże, usprawiedliwi twoje sądy - dobrze, w tej chwili nie kocham cię. Mam raczej ochotę przyło­żyć ci młotkiem albo kopnąć w zadek. Ale nie, inaczej cię ukarzę.

Schwyciła jego buty i spodnie i pobiegła z nimi do stru­mienia. Zatrzymała się i rzuciła tak mocno i daleko, jak tylko mogła.

Douglas chciał złapać ubranie, ale za późno.

- Niech to diabli!!! - wskoczył do strumienia, usiłując wyciągnąć buty i spodnie. Alexandra odwiązała konie, wskoczyła do dwukółki i po chwili już jej nie było. Na siedzeniu dwukółki uwoziła ze sobą jego koszulę i kurtę.

Słyszała, jak za nią krzyczał, ale tylko pogoniła konie. Nie mógł jej złapać, nie boso, a gwizdanie na konie też nic by nie dało. Uśmiechnęła się. Cyniczny drań. Zemsta była słodka.

Trzy minuty później Douglas minął zagajnik cisowy, gdzie jego biała koszula powiewała jak flaga poddania się. Zastanawiał się, jak tu trafiła. Musiała ją zabrać, niech ją szlag. Był spocony, zgrzany i miał ochotę ją udusić gołymi rękami. Przydusić, aż twarz zrobi jej się fioletowa.

Przeklęta baba. Żądza, poczciwa stara żądza, i to wszyst­ko, a ona - jak każda inna kobieta od początku świata - doszukiwała się czegoś wznioślejszego. Gdyby jej na to pozwolił, pewnie zaczęłaby bredzić o pokrewieństwie dusz i połączeniu serc. Coś okropnego.

Koszula kleiła mu się do spoconych pleców, popołudnio­we słońce mocno przypiekało. Jeszcze ćwierć mili i znalazł kurtę zawieszoną na gałęzi.

Kiedy wreszcie stanął w drzwiach Northcliffe Hall, był gotów zabić.

Hollis powitał go z miną obojętną jak, ostryga.

- A, jego lordowska mość już wrócił ze spaceru na łonie natury. Jej lordowska mość opowiedziała nam, jak sławił pan wdzięczne tulipanowce pochylone nad strumieniem, jak zadzierał pan głowę oglądając topole, nucił i wąchał lilie. Powiedziała, że chciał pan zbliżyć się do ryb i wsko­czył do strumienia i że był pan tak miły i pozwolił jej wrócić do domu ze względu na ból głowy. Milordzie, czy nie jest panu gorąco? Może podać lemoniadę?

Wiedział, że Hollis kłamie. Czemu wszyscy tak ją chro­nili? A co z nim? To on musiał wyciągać buty ze strumie­nia. To on wlókł się trzy mile na piechotę. Lemoniady, dobre sobie!

Miesiąc temu był wolnym człowiekiem.

Dwa tygodnie temu myślał, że jest mężem najpiękniej­szej kobiety w Anglii.

A teraz ugrzązł przy dziewusze, której przedtem na oczy nie widział i która na dodatek go dręczyła. Zamieniła go w dzikusa.

*

We wschodnim ogrodzie Tony siedział oparty niedbale o pień drzewa. Patrzył na szwagierkę, która brudna i spoco­na wyrywała chwasty i mruczała coś sobie pod nosem.

- Według mnie wszystko idzie jak trzeba - zauważył.

Alexandra przerwała wyrywanie i spojrzała na Tony'ego.

- Nic nigdzie nie idzie. On mnie nie lubi.

Alexandra wpatrywała się w niego. - Tony, jesteś prze­rażający.

Uśmiechnął się. - O nie, wcale nie. Kocham twoją siost­rę, ale nie pozwolę, żeby jej było na wierzchu. O, to chyba twój zbłąkany mąż nadchodzi. Mężczyzna normalnie za­trzymałby się choć na chwilę obok tych greckich rzeźb... sama rozumiesz... ale nie on. Wygląda, jakby był gotów cię zabić. Mam go odciągnąć?

- Nie, wyzwałby cię na pojedynek albo zabił na miejscu.

- Potrząsnęła głową. - Musiałabym cię znowu zaatakować.

- W rzeczy samej. A, jesteśmy uratowani. Idzie tu Melisanda ze swoimi akwarelami. Zatrzymała się przy rzeźbach i przysiągłbym, że nie po to, aby je malować. Spotkali się z Douglasem i rozmawiają. Musi się opanować, musi być szarmancki, chociaż ma ochotę cię udusić. Tak, chyba prze­stał zgrzytać zębami. Alex, mam pewien pomysł, pewien bardzo dobry pomysł.

Spojrzała na niego, pojęła, o co chodzi i pokręciła głową.

- O nie, to się nie uda, to...

Douglas i Melisanda wyłonili się zza cisów i ujrzeli Tony'ego na kolanach przed Alexandra, obejmującego ją w ramionach i całującego jej włosy.

Douglas zastygł w bezruchu.

Melisanda cofnęła się jak rażona piorunem, rzuciła ak­warele i przyskoczyła do nich, wrzeszcząc jak upiór. Złapa­ła Tony'ego za włosy i powaliła na ziemię. Niewierny mał­żonek uśmiechał się do niej niewinnie, ale wcale na niego nie patrzyła.

- Ty podia złodziejko mężów! - krzyknęła i runęła na siostrę. - Jak mogłaś! Przecież masz swojego męża, jak śmiesz brać się za mojego! - wczepiła się we włosy Alexandry.

- Przestań! Na litość boską...

Douglas schwycił Melisandę wpół i podniósł do góry.

Odrzucił ją w kierunku Tony'ego, który złapał ją za ręce i przytrzymywał.

Douglas słyszał straszny krzyk za swoimi plecami, ale nie poruszył się nawet. Przykucnął przy żonie. Potrząsała głową, jakby chcąc sprawdzić, czy nadal ją ma. Była brud­na, miała umorusaną twarz i oczy nabiegłe łzami.

- Nic ci nie jest?

Spojrzała na niego i zobaczyła, że on dokładnie wie, co się stało. - Nie. Pewnie był zaskoczony, ale i zadowolony.

- Tak. Chodźmy, wyglądasz okropnie, jeszcze gorzej ode mnie. Nie będę się z tobą kąpał, bo nigdy nie wyszlibyśmy z wanny.

Wstali. Tony namiętnie całował żonę.

Douglas powiedział łagodnie: - Tak, Tony czegoś do­wiódł, prawda? Wcale na to nie liczył. Jest bardzo zadowo­lony z siebie.

Tony kochał się z żoną przy greckich rzeźbach, tak łap­czywie i zachłannie, jak jego kuzyn. Melisanda zapomniała, że może jej pognieść albo poplamić suknię, że ktoś może ich zobaczyć. Straciła rozum, całkowicie się zapomniała i bardzo jej to odpowiadało. Kiedy powiedziała mu, że go kocha i że zabiłaby każdą kobietę, która spróbowałaby go jej zabrać, Tony uśmiechnął się jak matołek i oświadczył z satysfakcją: - Ja też cię kocham i uwielbiam twoją gwał­towność. O tak, sprawiłaś mi dziś wiele przyjemności.

Jeśli zaś chodzi o Douglasa, siedział sobie w miedzianej wannie, z wiernym Finkle'em stojącym obok, i żałował zniszczonych spodni i butów.

ROZDZIAŁ 18

Tysen Sherbrooke stał wyprostowany i dumny jak paw. Z czcią oświadczył:

- Oto panna Melinda Beatrice Hardesty. Moja szwagierka, lady Alexandra.

Więc to jest ta bogobojna i płaska panna, której tak nie znosiła Sinjun. Alex uśmiechnęła się do niej. - Jestem oczarowana, Tysen tyle nam o pani opowiadał. Mam na­dzieję, że miło spędzi pani dzisiejszy wieczór.

Melinda Beatrice, choć doskonale znała swoją wartość, była nieco onieśmielona w obecności hrabiny -jakkolwiek nie starszej od niej samej. Pięknie dygnęła i odezwała się wdzięcznym głosikiem: - Dziękuję pani.

Walczył sam ze sobą, a Alexandra z trudem powstrzymy­wała się od śmiechu. Z dumą rozglądała się po sali, pięknie udekorowanej festonami z niebieskiej, białej i złotej krepy. Wszędzie, na każdym stoliku i w każdym kącie, poustawia­no bukiety kwiatów, które pachniały w ciepłym wieczor­nym powietrzu. Tańczyło co najmniej piętnaście par i co najmniej dwakroć tyle przyglądało się tańczącym. Przybyli wszyscy zaproszeni goście, poza sir Jamesem Evertonem, który zachował się na tyle brzydko, żeby umrzeć z rana. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, a ona pomogła to zorganizować. Jedzenia było w bród. a poncz smakował nawet najbardziej wybrednym matronom. Pierwszy raz czuła się jak pani Northcliffe Hall. Wspaniałe uczucie. Co prawda jej teściowa zżymała się na niektóre polecenia, ale nie oponowała, a przynajmniej nie w jej obecności. Tak, udowodniła, że daje sobie radę z teściową.

Poszukała wzrokiem Melisandy, jaśniejącej niczym księ­żniczka. Tańczyła z jakimś młodym dżentelmenem wyglą­dającym, jakby miał paść u jej stóp i zemdleć z wrażenia.

Douglas skończył wewnętrzną potyczkę i wreszcie odezwał się do niej, trochę zszokowany. - Drażnisz się ze mną?

Uśmiechnęła się do niego. - O czym to mówiliśmy? Tak długo nie odpowiadałeś. A tak, cokolwiek zechcesz, Dou­glasie. Upierasz się, że to, co do ciebie czuję, to żądza. Dobrze, jesteś ode mnie starszy i o wiele bardziej doświad­czony, więc pewnie masz rację. Tak. Wpatrujesz się w mój dekolt i czujesz żądzę. Ja patrzę na twoje usta i pewnie wiesz, że chcę cię pocałować, dotykać cię wszędzie, a zwłaszcza poniżej pasa. Jesteś tam taki gorący i delikatny. To wszystko żądza. Powiedziałeś mi przecież, że mam być rozsądna, a jesteś taki doświadczony. Niech zatem to bę­dzie żądza. - Uśmiechnęła się przebiegle i zapytała: - Za­tańczymy, milordzie?

Miał ochotę dać jej klapsa.

Ciężko oddychał. Widział jej białe dłonie na swoim cie­le, pieszczące go, dotykające piersi, brzucha. Mięśnie mu stężały. - Idę do pokoju karcianego - powiedział, skinął jej głową i wyszedł.

Alexandra uśmiechnęła się. Wypij piwo, którego sam nawarzyłeś - pomyślała. Niech sobie wierzy, że to tylko żądza.

Lady Juliette doskonale się bawiła. Królowała nad swoją małą świtą z dala od Melisandy, śmiejąc się często i głośno, ale Alexandra nie zwracała na to uwagi. Jutro już jej tu nie będzie.

Kiedy Hollis szepnął jej do ucha, że bufet gotowy, zdzi­wiła się, że czas tak szybko upłynął. Tony poprowadził ją do kolacji, a Douglas ujął pod ramię Melisandę. Juliette wsparła się na usłużnym ramieniu dżentelmena z sąsiedz­twa, który po raz pierwszy od wielu lat nie uskarżał się na podagrę.

- Ciebie też, małe ladaco.

Roześmiała się. - Tak, ale chciałabym zobaczyć wyraz jej twarzy.

- Jesteś już w ciąży?

Aż upuściła widelec.

Spojrzała na niego. - Jeżeli w ciągu roku nie wydam na świat dziedzica, to Douglas pewnie wyrzuci mnie na zbity pysk i będzie próbował z inną?

- Brzmi to, jak uwagi o hodowli bydła. Nie, Douglas będzie dzielnie próbował, bez wątpienia. - Tony zajął się kromką chleba. - Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale to prawda. Przez całe moje dorosłe życie nigdy nie widziałem, żeby Douglas stracił głowę. W bitwie zachowywał się jak zimnokrwisty sukinsyn, nigdy nie zbaczając z drogi, za­wsze mając swoje cele przed oczami, pamiętając o najdrob­niejszych szczegółach. Podwładni go czcili, bo wiedzieli, że mogą mu ufać. Nigdy ich nie zawiódł.

Bywał taki wściekły, że inny by wybuchnął. Ale nie on. Nie widziałem go, oczywiście, z kobietami, w łożu, ale jak to mężczyźni, rozmawialiśmy o tym i owym. Kiedyś była to dla niego tylko gra. Lubił, kiedy kobiety traciły przy nim rozsądek, a on nad wszystkim panował, o wszystkim decydował. Zaszokowałaś go po czubki Sherbrooke'owych palców, nie daje sobie z tym rady. Alex, dla mnie to za­bawne. To, co dzisiaj zrobiłaś, to było mistrzowskie po­sunięcie. Szkoda, że nie będę mógł zostać i być świadkiem jego upadku.

Tony roześmiał się i ucałował jej rękę. Widział, że Dou­glas ich obserwuje i marszczy brwi, z żądzą mordu w oczach. W oczach Melisandy była nie tylko żądza mordu, lecz także cierpienie, o ile dobrze zgadywał. Radowało go to niepomiernie. W życiu nie zapomni seksu w ogrodzie. Miał nadzieję, że zrobił jej dziecko, zasłużyła sobie na to.

- Jaka szkoda, że część dramatu rozegra się bez mojego udziału.

Alexandra roześmiała się. - Mów tak dalej, a nie doży­jesz zakończenia.

Wieczorek skończył się o drugiej w nocy. Alexandra by­ła tak podniecona, że nie czuła zmęczenia, ale lawendowe pióro na turbanie teściowej jasno wskazywało drogę do por­tu. Cioteczka Mildred nie przytupywała już w takt muzyki, a wuj Albert pochrapywał z policzkiem wspartym na dłoni. Z pokoju karcianego wyłonił się Douglas, bogatszy o pięć­set funtów, i zajął miejsce u boku żony żegnając odjeż­dżających gości.

- Odniosłaś sukces - powiedział. - Ale i tak nie podoba mi się, jak ci tak piersi wystają.

- Zdaje mi się, że to ty odniosłeś sukces, mój drogi.

W tych czarnych bryczesach wyglądasz zabójczo. Założę się, ze wszystkie panie mówiły tylko o twoim przyrodzeniu.

Bez zmrużenia oka odwróciła się, żeby zamienić kilka słów z sir Hardestym i jego małżonką. Komple­mentując uroczą córkę, kącikiem oka zerkała na Tysena. Ku jej zaskoczeniu sir Thomas Hardesty trochę za długo trzymał jej dłoń w swojej z dziwnym wyrazem twarzy. Douglas stał sztywny jak pogrzebacz, do czasu aż sobie poszli.

Uśmiechnęła się pogodnie. - Dlaczego nie nazywasz mnie Alex?

Nadeszli Melisanda i Tony. Douglas patrzył na stojące obok siebie siostry. Jedna z nich była piękna, tak piękna, że wystarczyło na nią spojrzeć, żeby stracić język w gębie, a druga... dobry Boże, śmiała się, a on cały twardniał i myś­lał tylko o tym, jak leży pod nim, naga. Stojąc tak obok Melisandy, wcale nie wyglądała nieelegancko. Miał ochotę pocałować koniuszek jej błyszczącego nosa.

Nie mógł się doczekać, aż zanurzy ręce w jej staniku i uwolni bujne piersi. Szedł za nią do jej sypialni, zwolnił służącą i zrobił właśnie to. Wziął w dłonie jej piersi, za­mknął oczy i wzdychał z rozkoszy. Nagle poczuł, że dotyka jego łydek, ud, że kieruje się do pachwin. Zastygł, chciało mu się wyć z rozkoszy.

- Ach - szepnęła prosto w jego usta, nie przestając go całować. - Kocham żądzę, a ty?

- Do diabła! - zawołał i zdarł z niej ubranie. Nie protes­towała, całkowicie obojętna na los pięknej balowej sukni, która kosztowała co najmniej sto funtów. Rozbierała go, pieściła i patrzyła, patrzyła na niego.

Jak zawsze nie było czasu, nie było uwertury, za­pomniano o preludium. Był na niej, dyszał ciężko, a je­go potężnym ciałem wstrząsały dreszcze. Wygięła do niego swe ciało, jak zwykle gotowa, niecierpliwa, ot­warta dla niego. Władał nią, chciała krzyczeć z rozkoszy i oddać mu więcej niż miała. Schwyciła jego głowę, przyciągnęła do siebie usta i całowała, lekko gryząc dolną wargę. Dzikie dłonie buszowały po jej ramionach i plecach, otwierała się jeszcze bardziej, chciała go je­szcze głębiej.

Na jedną krótką chwilę odzyskał zmysły, w tej chwili rozkosz przewaliła się przez jej ciało. Scałowywał z jej ust okrzyki i westchnienia, patrzył w zamglone oczy. Ale trwa­ło to krótko, bardzo krótko, i po chwili burza namiętności zawładnęła nim bez reszty. Zanurzał się w niej i nie mógł, nie chciał przestać. Czuł jej dłonie na swoich pośladkach i omal nie wyskoczył ze skóry. - Alexandra! - zawołał i upadł na nią.

Niemal spadali z łóżka. Był bardzo ciężki, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Zastanawiała się, czy zawsze tak bę­dzie - dzika miłość, pośpieszna, namiętna i gwałtowna. Wiedziała, że tego pragnie, że zawsze idzie z nim ręka w rękę, że jest tak samo szalona jak on.

Kiedy mogła już zaczerpnąć tchu, zapytała: - Jak myś­lisz, jestem już w ciąży?

Nie lubił tego uczucia, które wzbudziły w nim jej stówa. Zamruczał coś i powiedział: - Jestem zmęczony, wykoń­czyłaś mnie. Idź spać.

- Jeżeli będziesz bardziej kontrolował swoją żądzę, mo­że będziesz miał więcej energii, żeby ze mną rozmawiać.

- Idź już spać!

Zasnęła z uśmiechem na twarzy. Kiedy obudziła się następnego ranka, Douglasa przy niej nie było. Tęskniła za nim, zawsze budził ją pocałunkami, dotykał, przygotowywał na swoje przyjęcie jeszcze zanim się do końca obudziła. Teraz była sama i wcale jej się to nie podobało.

Zapłodniłem cię już za pierwszym razem.

O nie, nie mógł tego wiedzieć, bo skąd? Odkąd ją wziął, nie miała okresu, ale z nią różnie bywało. Sama nie wiedziała.

Wstała, szybko wykąpała się i ubrała. Tony i Melisanda wyjeżdżali dzisiaj, ciocia Mildred, wuj Albert i Juliette też, dzięki Bogu.

Zbliżała się druga po południu, kiedy wyjechała lady Juliette. Obsztorcowywała służącą, nawet żegnając się z gospodynią i gospodarzem.

Hrabina matka zmarszczyła brwi. - Ta dziewczyna sro­dze mnie rozczarowała, moja droga Mildred. Nie byłabym zadowolona, gdyby Douglas ją poślubił.

- Ta dziewczyna to jędza - oświadczyła ciocia Mildred.

Tony uściskał Alexandre, szepcząc jej do ucha. - Jestem z ciebie dumny. Nie zmieniaj się, rób, co robisz, a wszystko będzie dobrze.

Melisanda spojrzała na siostrę przeciągle i powiedziała: - Nie przeszkadza mi, że jesteś hrabiną, a ja tylko wice-hrabiną, ale ani mi się waż tknąć Tony'ego. Nigdy go nie dostaniesz, lepiej od razu o nim zapomnij.

Alexandra popatrzyła na swoją piękną siostrę i za­chciało jej się śmiać, tak absurdalne było to, co mówiła.

- Obiecuję, że już nigdy nie będę próbowała ci go odbić.

Douglas, który podsłuchał tę rozmowę, z trudem utrzy­mywał powagę. Nieco zbyt aksamitnym głosem zapytał ku­zyna: - Zobaczymy się w Londynie?

- I nie zapominaj o dyscyplinie.

Douglas roześmiał się i dał kuzynowi kuksańca. Mógł się już śmiać, nie czuł goryczy, jak jeszcze tydzień temu. Alexandra poczuła przypływ nadziei. Dobrze, że Melisanda tego nie słyszała. Złamałaby Tony'emu rękę.

Stali na szerokich schodach prowadzących do Northcliffe Hall i patrzyli za odjeżdżającymi powozami. - No cóż - po­wiedziała hrabina matka - znowu zostaliśmy sami. Pewnie będzie nam trochę nudno.

- Nie mnie - Douglas spojrzał na żonę.

Usłyszał jeszcze, jak ciocia Mildred wyjaśnia matce: - Lydio, wszyscy pragniemy dziedzica. Douglas to dobry chłopak, spełnia swoją powinność.

Wbiegli po schodach do jego sypialni. Rzucił ją na łóżko i zrobił to dwa razy, jak zwykle szybko i gwałtownie, ani przez moment nie myśląc o dziedzicu. Kiedy już skończyli, patrzył na nią, oddychał ciężko, a serce waliło mu jak szalone. Nic nie powiedział, ubrał się szybko i poszedł pojeździć konno.

Alexandra dobre piętnaście minut leżała, patrząc w sufit, bez ruchu. Wreszcie wstała, żeby się trochę ogarnąć. Umyła się i ubrała, cały czas myśląc, jaki był zaskoczony, kiedy mu powiedziała w momencie rozkoszy.

- Ach, tak bardzo cię pożądam.

Burknął na nią.

Nie przyszedł do niej tej nocy. Podejrzewała, że siedzi w bibliotece i myśli o żądzy, a przynajmniej miała taką nadzieję. Zasnęła w swojej sypialni. W środku nocy nagle obudziła się w ciężkiej, gęstej ciemności. Leżała nierucho­mo. Nic nie widziała, ale czuła, że nie jest sama.

I wtedy ją zobaczyła. Młoda kobieta, którą widziała już wcześniej, cała w bieli, nierzeczywista, jakby przejrzysta, z rozpuszczonymi długimi włosami. Były tak jasne, niemal białe wokół pięknej, delikatnej twarzy. Wyglądała na bar­dzo smutną i wyciągała dłonie do Alexandry.

- Kim jesteś?

Boże, czy to jej głos, taki cienki i przerażony?

Postać nie poruszyła się. Stała nie dalej niż metr od łoża, a jej ciało lśniło jakby w rzeczywistości nie stała, lecz uno­siła się nad podłogą, wyciągając ręce ku Alexandre.

- Czego chcesz? Dlaczego przyszłaś?

Żadnej reakcji.

- Wiem, że nazywają cię Duchem Dziewicy, bo twój mąż został zabity, zanim zostałaś jego żoną. Ale ja nie jestem dziewicą. Mój mąż nie umarł. Dlaczego przyszłaś?

Postać wydała z siebie cichy, głęboki dźwięk, a Alexandra omal nie spadła z łóżka ze strachu.

Nagle wszystko stało się tak jasne, jakby postać przemó­wiła. Wiedziała już dlaczego przyszła. - Chcesz mnie ostrzec, tak?

Postać lekko się poruszyła, a wraz z nią zatańczyły cienie i światła.

- Boisz się, że coś mi się stanie?

Znowu się poruszyła i Alexandra już nie wiedziała, czy to duch, czy może ona sama... traciła rozum, próbowała odgadnąć intencje ducha. Oszalała.

- Co tu się, do diabła, dzieje? Alexandra, z kim rozmawiasz?

Postać zadrżała, wydała z siebie ostatni płomyk światła i znikła.

W drzwiach pojawił się Douglas, całkiem nagi.

- Nic się nie stało, zabawiałam się z kochankiem. Prze­straszyłeś go.

Nie zdawała sobie sprawy, że głos jej drży, ale Douglas szybko się zorientował. Podszedł, popatrzył na nią przez chwilę i położył się przy niej. Mocno przytulił ją do siebie. Czuł, że cała drży i tulił ją. - Już dobrze, to tylko koszmar, nic więcej, tylko koszmar.

- Widziałeś ją, nie kłam! Kiedy? W jakich okolicznościach?

Ucałował jej skroń i przytulił jeszcze mocniej, aż jej usta dotykały jego ramienia. Kiedy znowu się odezwała, ciepły oddech pieścił jego skórę.

- Kiedy ją widziałeś?

Pocałował ją jeszcze raz, ale myślami był przy tej nocy, kiedy próbowała uciec, kiedy usłyszał płacz i wszedł do jej sypialni i zobaczył... tego przeklętego ducha. Po­trząsnął głową.

- Nie, nie - powiedział.

Nagle zdrętwiał. - Mój Boże, zdajesz sobie sprawę, że się na ciebie nie rzucam? Rozmawiamy, nie przewracam cię na plecy. Leżymy tu co najmniej od trzech minut, nago i...

Odwróciła twarz i poczuł na ustach jej ciepły oddech. Pocałował ją. - A niech to - powiedział i zsunął dłonie na jej pośladki. Czuł swój nabrzmiały członek, obejmował ją i całował. Udało mu się jeszcze ściągnąć z niej koszulę.

Oddychał ciężko i szybko, kiedy poczuł, że już długo nie wytrzyma, podniósł jej nogę i wszedł w nią. Dyszała z roz­koszy, pieścił jej kobiecość, całował piersi.

- Douglas - jęknęła. Krzyczała z rozkoszy.

Położył ją na plecach i wszedł jeszcze głębiej. Jęczał, nie mógł przestać.

Położył ją na sobie i okrył kocami.

- Jesteś zabawna jak wrzód na zadku.

Roześmiała się i pocałowała go za uchem.

Jeszcze długo wpatrywał się w ciemność, gładząc jej plecy i biodra. Zasnął wreszcie, czując na szyi jej ciepły oddech, jej piersi na swojej piersi i bicie jej serca na swoim sercu.

Miejską siedzibą Sherbrooke'ow było okazałe, trzypięt­rowe gmaszysko na rogu Putnam Place. Przed sześć­dziesięciu laty wzniósł go dumny hrabia Northcliffe, mający więcej pieniędzy niż dobrego gustu. Niektórym jednak podobały się greckie kolumny i wnętrza pełne nisz na rzeźby, w większości wypełnione teraz książkami i kwiatami, jako że rzeźby już dawno zesłano na wygnanie na strych. Douglas wyjaśnił Alexandre, że to ten sam hrabia, który kazał poustawiać greckie rzeźby w ogrodach w Northcliffe.

Pokiwała głową, lekko dotykając pięknego hiszpańs­kiego stołu.

- Wkrótce się przyzwyczaisz. Jeżeli chodzi o dom, pani Goodgame wszystko ci pokaże. Burgess, nasz tutejszy ka­merdyner, jest taki sam jak Hollis, możesz mu zaufać. Zo­staniemy w Londynie dwa tygodnie, dość czasu, żeby wziąć miarę i porobić zakupy. Chcesz trochę odpocząć czy od razu jedziemy do madame Jordan?

Madame Jordan była prawdziwą Francuzką, urodzoną i wychowaną w Rennes. Miała sześć panien sklepowych, piękny zakład na Picaddiły i słabość do hrabiego Northcliffe. Alexandra stała sobie w kąciku - ot, nie zauważony członek świty Douglasa - i grzecznie słuchała, co mają zamiar z nią zrobić. Zmierzono ją i kiedy miała już wrzas­nąć, że nie jest niewidzialna i że ma dobry gust, madame rozszerzyła palce na jej biuście i wybuchła salwą francuskiego. A, pomyślała Alexandra, patrząc na rozwścieczone oblicze męża, chce, żebym miała modne cycki.

Pokiwała głową, nie przerywając pracy. - Znam też nie­miecki, włoski i trochę rosyjski. Mam kochanka, rosyjskie­go księcia. Jest tak samo dziki i zazdrosny jak pani mąż, uwielbiam go.

Alexandra czuła się wspaniale.

Zanim skończyło się to popołudnie, była tak zmęczona, że ledwo trzymała się na nogach. Została dumną posiadaczką sześciu nowych sukien, dwóch strojów do konnej jazdy, koszul nocnych, halek. Boże, lista była coraz dłuższa. Po wizycie u madame Jordan Douglasowi wrócił dobry humor. Kupił żonie czepki, buty, pończochy i torebki, nie zapom­niał nawet o parasolce.

Tryskał energią, kiedy wreszcie wsiedli do powozu. Rzu­cił stos pudeł na siedzenie. Alexandra była tak zmęczona, że nie dbała, czy są w Londynie, czy gdziekolwiek indziej. Oparła głowę o jego ramię, a on mocno przycisnął ją do siebie i pocałował w czoło.

- To był długi dzień. Jestem z ciebie dumny. Dobrze się spisałaś... no, w większości. Co do tych dekoltów, nie jes­tem zadowolony.

Alexandra nie miała zamiaru wracać do tego tematu. Przygryzła dolną wargę, a po chwili wybuchnęła. - Wiesz wszystko o strojach, jesteś bardzo zaprzyjaźniony z mada­me Jordan. Dla wielu kobiet kupowałeś ubrania?

ROZDZIAŁ 19

Popatrzył na nią uważnie, po czym wzruszył ramionami.

- Żonie nic do tego, co robi jej mąż, ale powiem ci. Tak, to doceniają wszystkie kobiety. Jako uroczy dziewiętnastola­tek zdałem sobie sprawę, że powinienem zdobyć pewną wiedzę w kwestii mody i zdobyłem. Jeżeli mężczyzna chce mieć wokół siebie kobiety, musi się pogodzić z ich za­chciankami.

Bardzo dziwne, pomyślała, ale mogła przecież przewi­dzieć, że mężczyźni wszystko widzą inaczej. Westchnęła.

- Bardzo tego chcę, ale nie dajesz mi szansy. Zanim zdążę cokolwiek zrobić, już jest po wszystkim. To ty mnie wyna­gradzasz, a przecież nigdy niczego ci nie kupuję.

Oho, pomyślała. Sprowokowała go, a zemsta była brutal­na. - Jeżeli powiesz, że nie to miałeś na myśli, będę cicho i nawet nie wspomnę o łańcuszkach.

- Nic nie powiem. O tej porze roku niewiele osób z to­warzystwa bawi w Londynie, ale to, co jest, i tak wystarczy.

Dziś wieczór jest bal u Ranleaghów, to będzie twój debiut.

Założysz suknię, którą miałaś na sobie w Northcliffe. Pani Goodgame pomoże ci się ubrać.

Tego wieczoru, kilka minut po jedenastej, pod imponują­cą rezydencją Ranleaghów przy Carlisle Street Alexandra twarzą w twarz zetknęła się z kobietą, która najwidoczniej znała Douglasa i wciąż go pragnęła.

Podsłuchiwała - i wcale się tego nie wstydziła. Prawdę mówiąc, nie miała czego, bo mówili po francusku i nie rozumiała ani słowa. Była wściekła.

Kobieta była jak na jej gust o wiele za ładna, wiotka, bardzo kobieca, o dużych oczach. Miała jakieś dwadzieścia pięć lat. Widziała, że białą dłonią dotyka rękawa Douglasa. Stała bardzo blisko, nachylała się do niego, musiał czuć jej oddech na swoim policzku, jak jej, Alexandry, kiedy go całowała. Miała niski, wibrujący głos. Douglas klepał jej dłoń i mówił bardzo spokojnie, z nienagannym francuskim akcentem.

Dlaczego ojciec upierał się, żeby się uczyła włoskie­go? Cóż za bezużyteczny język! Kobieta wyglądała tak poważnie i tak interesowała się Douglasem. Kim była? Czy kupował jej ubrania? Czy mu się odwdzięczała?

Douglas odwrócił się nagle, ledwo zdążyła schować się za zasłoną, która tworzyła coś w rodzaju maleńkiej alkowy. Jakaś para całowała się w niej bez pamięci. - Przepraszam! - wykrzyknęła Alexandra i uciekła.

Choć tego wieczora poznała pewnie z pięćdziesiąt osób, nikogo nie zapamiętała. Czuła się trochę opuszczona. Do­strzegła lady Ranleagh, ale dobrotliwa dama żywo konwer­sowała z dżentelmenem wyglądającym na kogoś bardzo ważnego i nieco pijanego.

Nie miała wyboru, stanęła przy parkiecie i obserwowała tańczące menueta pary. Poruszali się wspaniale, wszyscy tacy piękni, bogaci i wykwintni. Poczuła się jak natręt, prowincjuszka w za małym dekolcie. Spodziewała się, że lada chwila ktoś wytknie ją palcem i zawoła: - Ona do nas nie należy! Wyrzucić ją!

- Czy wolno mi mniemać, że napotkałem zagubioną owieczkę, poszukującą dobrego pasterza?

Interesujący wstęp, pomyślała, odwracając się w stro­nę szarmanckiego dżentelmena. Był wysoki, dobrze zbudowany i nienagannie odziany. Miał bardzo jasne włosy i pewnie nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale wyraz cynizmu i smutnej mądrości malujący się w intensywnie niebieskich oczach nadawał mu wygląd zna­cznie starszego. Musiała przyznać, że był bardzo przy­stojny i świetnie wyglądał w wieczorowym stroju, tylko te oczy... Czyżby proponował, że zostanie jej dobrym pasterzem?

Pokiwała głową. - To była miłość od pierwszego wej­rzenia. Wybierają się do Londynu.

Wzruszył ramionami, bacznie się jej przypatrując. - Co innego mnie dziwi, a mianowicie pani. Poślubiła pani Douglasa Sherbrooke'a. Wygląda pani na ciepłą, wesołą osobę, a on jest człowiekiem zimnym, ostrym i prawdę mówiąc surowym.

- Mój mąż zimny? Czy mówimy o tym samym człowie­ku? Zimny? To zabawne - roześmiała się.

- Beecham, co za niespodzianka. - Douglas zgrabnie wsunął się pomiędzy Alexandre i mężczyznę, z którym roz­mawiała. Zmarszczyła brwi.

- Zdawało mi się, że Heatherington.

Douglas był wściekły na młodziana, cukrowanego draba.

Niecny pies miał czelność flirtować z jego żoną. - To lord Beecham - powiedział.

- Heatherington to nazwisko rodowe - wyjaśnił mło­dzieniec, posyłając jej zabójcze spojrzenie. - Northcliffe, gratuluję. Jest urocza, zupełnie inna od swojej siostry, ory­ginalna. O, widzę że będzie kadryl, obiecałem go pannie Danvers, która uważa się za istotę taktowną i dyskretną.

Z pewnością nie poświęciłbyś jej swego czasu.

- Nie, nie poświęciłbym - odrzekł Douglas.

Heatherington wykrzywił twarz w czymś na kształt uśmiechu. - Ja chyba też nie powinienem.

- Nie odwracaj kota ogonem! Co to za jedna?

Patrzył na nią, zaskoczony i zadowolony, aż oczy mu pociemniały. - Dobry Boże! Jesteś zazdrosna.

Była i czuła się bardzo upokorzona, kiedy ją na tym przyłapał. - Gdybym tu kogoś znała, odeszłabym i prowa­dziła grzeczną rozmowę. Ale nie znam i gdybym odeszła, nie byłoby to zbyt dobre.

Tańczył z nią, potem poprowadził na kolację i przed­stawił młodym damom, żywiąc nadzieję, ze jej się spodoba­ją. Cały czas miał oczy szeroko otwarte, rozglądając się za Georges'em Cadoudalem. Do cholery, ten maniak był ostat­nim człowiekiem, z którym chciałby walczyć.

Czemu, do diabła, nie siedział we Francji, gdzie było jego miejsce? Może tam był, może Janinę po prostu his­teryzowała. To właśnie z nią rozmawiał, z Janinę Daudet, którą uratował we Francji.

Westchnęła. - Masz rację, oczywiście. Jeżeli jednak zmieniłbyś trochę swoje słowa, wynagrodziłabym ci to po powrocie do domu... Pod warunkiem, że ty nie wynagro­dzisz mnie pierwszy, jak to się zwykle dzieje. Nie dajesz mi szansy.

- Może dam za pięćdziesiąt lat.

W uszach Alexandry zabrzmiało to jak najcudniejsza muzyka. Uśmiechnęła się do niego promiennie. Douglas przemyślał swoje słowa i miał ochotę kopnąć się w tyłek. Zaklął, wypił za dużo brandy i rozpromienił się. Tak, może alkohol trochę go spowolni. W powozie czuł się lekko zamroczony, idąc na górę pogwizdywał. Może bran­dy zadziała.

Nie zadziałała, ale warto było spróbować. Kiedy wresz­cie z niej wyszedł i położył się na plecach, założył ręce nad głową i skoncentrował się na swoim oddechu. - Zabijesz mnie - powiedział na koniec. - Mężczyzna nie może się tak eksploatować. To niezdrowe i nienaturalne.

- A co ze mną?

Położył dłoń na jej sercu, biło jak szalone. Uśmiechnął się. - Pochowają nas obok siebie w rodzinnym grobowcu.

Kiedy milczenie trwało już za długo, zapytał. - Nie mia­łaś okresu od ślubu, tak?

Skinęła głową.

Lekko dotknął jej brzucha. - Jesteś bardzo płaska. - Roz­łożył palce, tak że sięgały aż do spojenia łonowego - Jesteś drobna, ale mam nadzieję, że nie zbyt drobna, żeby donosić moje dziecko. Ale to prawda, że duży ze mnie chłop. Moja matka nawet teraz narzeka, że przy porodzie omal jej nie zabiłem, taki byłem wielki. Nie, chyba jesteś za drobna. Sprowadzę lekarza, żeby cię zbadał.

Roześmiał się, rozłożył rękę na jej brzuchu i pogłaskał ją. Miał ciepłą, dużą dłoń, lekko pieścił ją palcami. Wstrzyma­ła oddech.

Przestał, ale wciąż czuła ciepło jego ciała.

Musisz się przyzwyczaić, że będę cię dotykał, gdzie chcę i kiedy chcę. Alexandra, nie zrozum mnie źle. Jestem zimny, można tak to widzieć, ale to znaczy, że jestem męż­czyzną, który nie ulega sentymentom i pozorom, żyje zgod­nie z nakazami rozumu i logiki, a nie... - Przerwał, nie mógł oderwać od niej swoich dłoni, klął i całował, wszedł w nią jak zwykle szybko i bez pamięci. Czuła rozkosz, zatapiała się w przyjemności, tonęła w nim i chciała jeszcze więcej. Trzymała go mocno, tuliła i wychodziła mu naprze­ciw, chciała go bardziej niż można to sobie wyobrazić, a jej uczucia były głębsze niż jego ruchy w jej ciele. Nie pamię­tała, jak było wcześniej, kiedy jego w niej nie było. Nie szeptała, jęczała tylko cichutko i ugryzła go w ramię. A Douglas przyjął jej rozkosz, i dał jej swoją. Trzymał ją w ramionach i tak zasnęli.

*

Alexandra weszła do salonu zobaczyć się z mężczyzną w średnim wieku, który stał przy jednym z okien, kołysząc się na obcasach i popatrując na zegarek. Kiedy ją ujrzał, szybko schował zegarek do kieszonki kamizelki i lekko skłonił głowę.

Zapytała, nie kryjąc zdziwienia. - Nasz kamerdyner powiedział mi, że jakiś dżentelmen czeka w salonie. Nie znam wielu panów w Londynie, dlatego wydało mi się to dziwne. Przez chwilę myślałam, że to może lord Beecham, ale to nie byłoby w jego stylu. Kim pan jest, sir?

- Ja? - patrzył na nią bez mrugnięcia okiem. - Ja? Jego lordowska mość z pewnością poinformował panią o mojej wizycie. Na pewno wie pani, kim jestem.

Jej zdumienie i niewiedza nie były udawane. Uśmiech­nęła się. - Nie, Burgess powiedział mi tylko, że czeka na mnie jakiś dżentelmen. Może jest pan dramatopisarzem al­bo aktorem szukającym patrona? Może księdzem? Jeżeli tak, bardzo mi przykro, ale jego lordowska mość...

- Nie! Jestem doktor John Mortimer, lekarz, jeden z naj­lepszych w Londynie! Jego lordowska mość poprosił mnie, żebym do pani przyszedł z wizytą. Jak pani wiadomo, ma pani zrodzić jego dziedzica, a jego lordowska mość żywi obawy, że jest pani zbyt drobna, aby poród zakończył się pomyślnie. Poprosił mnie, żebym się co do tego upewnił.

Patrzyła na niego, nie wierząc własnym uszom. Douglas, niech piekło pochłonie jego czarne oczy, wyszedł z rana i do tamtej pory nie wrócił. Więc umówił się z tym człowiekiem... Cóż. może i lepiej, że jeszcze go nie ma, nie będzie musiała się z nim kłócić przy obcym.

- Panie doktorze - powiedziała, nie przestając się uśmiechać. - Obawiam się, że przyszedł pan na próżno. Mój mąż przesadnie się martwi. Zresztą, skoro już jestem w ciąży, to i tak nic się nie da zrobić, nawet jeżeli jestem zbyt drobna, czyż nie?

Doktor Mortimer, człowiek, który doskonale znał swoją wartość, mężczyzna niezwyczajny dam wyrażających się bez ogródek i traktujących jego szacowną osobę w taki sposób, pozbierał się w sobie i uśmiechnął. Jest zakłopo­tana, to wszystko, tak, z pewnością chodzi tylko o to. Uspokajającym głosem powiedział: - Szanowna pani, damy, niezależnie od tego, jakie jest ich zdanie, nie posiadają zdolności rozróżniania, co jest, a co nie jest dla nich właściwe. Dlatego mają mężów. Przyszedłem panią zbadać, zgodnie z życzeniem pani męża. Po badaniu powiem mu, co jest dla pani najlepsze teraz, kiedy nosi pani jego dziedzica. To doprawdy chwalebne, że on tak troszczy się o pani zdrowie. Jako lekarz wezmę wszystkie czynniki pod uwagę i zalecę pani właściwe postępowanie w trakcie tych miesięcy, które nas dzielą od przyjścia na świat dziecka. Proszę teraz...

Alexandra nadal nie mogła uwierzyć, że do jej salonu wtargnął jakiś zarozumiały, irytujący jegomość, lekarz czy nie lekarz, i traktował ją jak niedorozwiniętą. Ale tak naprawdę nie jego miała ochotę prać po pysku, tylko Douglasa.

Uśmiechnęła się z całą słodyczą, na jaką mogła się zdo­być. - Może napije się pan herbaty?

Uśmiechnął się w odpowiedzi, pokazując całe zęby. - Dziękuję pani, nie. - Zamachał rękoma w geście mają­cym wyrażać skromność. - Rozumie pani, nie zawsze jestem panem mojego czasu. Za godzinę muszę być u la­dy Abercrombie. Jest kuzynką królowej, a ja jestem oso­bistym lekarzem królowej, jak zapewne pani wiadomo. Nie było mi łatwo wykroić trochę czasu, żeby tu przyjść tak od razu, ale bardzo dobrze znam lorda Northcliffe. To cóż, przejdźmy do pani sypialni. Jeżeli życzy sobie pani, żeby pokojówka była obecna podczas badania, nie ma przeszkód.

- Sir, nigdzie nie pójdziemy. Przykro mi, że trudził się pan na darmo. Jak już powiedziałam, mój mąż za bardzo się przejmuje. - Mówiąc to, z całej siły pociągnęła za sznur dzwonka. Serce waliło jej z całej siły i czuła, że się czerwieni. Nie była nawet tak bardzo zła na tego me­dyka od siedmiu boleści, był jaki był. Ale Douglas, to całkiem co innego.

- Doprawdy, proszę pani...

Uniosła dłoń przerywając mu w pół słowa. - Nie, proszę nie przepraszać. Proszę spieszyć do kuzynki królowej, lady Abercrombie. Z pewnością nie może się pana doczekać, a jej serce bije tak szybko, że może to zaszkodzić zdrowiu.

Burgess znalazł się między młotem a kowadłem. Hrabia powiedział mu o spodziewanej wizycie lekarza. Wiedział też, że hrabina nie została powiadomiona, i bardzo go to gryzło. Choć znał ją niedługo, zdążył się zorientować, że nie będzie zadowolona. A teraz oto jej lordowska mość wyrzucała dobrego doktora za drzwi. Burgess znał swoje obowiązki, wiedział też, co dla niego dobre. Wyprostował się i rzekł z godnością.

- Panie doktorze, pozwoli pan za mną.

- Do widzenia panu. Miło, że pan do mnie zajrzał.

Mortimer wolałby, żeby go obraziła. Nie bardzo rozu­miał, jak młoda dama, hrabina czy nie hrabina, zdołała tak go wymanewrować, że dał się bez słowa wyprowadzić ka­merdynerowi, który wyglądał bardziej jak stajenny - łysy. okrągły, wystarczyłoby tylko przepasać go fartuchem. Był bardzo niski, nie spodziewał się tak niskiego kamerdynera u, było nie było, hrabiego. Przez chwilę stał na progu, zde­zorientowany.

Douglas spieszył się jak tylko mógł. Chciał być w do­mu, kiedy przyjdzie lekarz. Wyobrażał sobie, że Alexandra nie będzie zadowolona na jego widok, ale zależało mu na usłyszeniu kompetentnej opinii innego mężczyz­ny. Nie liczyło się, czy rzeczywiście jest w ciąży. Jeżeli jeszcze nie, wkrótce na pewno będzie. Musiał pozbyć się obaw. Chciał, żeby rozwiał je mężczyzna, który się na tym znał, który wiedział co i jak. Mortimera polecił mu lekarz, który się nim opiekował jeszcze przed wstąpie­niem do armii.

Zobaczył lekarza stojącego na progu domu, z głupkowatą miną wpatrującego się w zamknięte drzwi. Wzdrygnął się. Boże, coś jest nie tak. Jest za mała, tak jak przypuszczał. Jest w ciąży z jego dzieckiem i umrze, to on ją zabije. Ochrypłym głosem zapytał: - Panie doktorze, czy mojej żonie coś grozi?

- Milordzie! Pańska żona? Częstowała mnie herbatą. Pańskiej żonie nic nie jest. Spodziewałem się czegoś in­nego. Jest inna niż damy, które widywałem, pewnie to dla­tego, że jest taka młoda. Przepraszam, ale muszę już iść. A pańska żona... tak... żona. Życzę dużo szczęścia, z pew­nością będzie potrzebne.

Mówił tak dalej, schodząc ze schodów, aż zniknął w swoim powozie.

Douglas stał z ręką na klamce, patrząc za lekarzem. Wyglądał dziwnie, jakby się spieszył. Rano był zupełnie inny. Chyba powiedziałby mu, gdyby z Alexandra było coś nie tak?

Znalazł ją w salonie, stała przy oknie i patrzyła na piękny park i ulicę.

Obejrzała się przez ramię, słysząc jego kroki, ale nic nie powiedziała. Odwróciła się do okna.

- Na schodach spotkałem doktora Mortimera.

Nie odpowiedziała.

- Wyglądał trochę dziwnie. Powiedział, że nic ci nie jest, o ile dobrze go zrozumiałem. Przyszedł bardzo wcześnie.

Nie reagowała. Kij od szczotki sztywniał w jej plecach.

Pogłaskał ją po włosach. - Przepraszam jeżeli nie potrak­tował cię jak powinien. Nie spodobał ci się? Był niedelikat­ny? Zawstydził cię bardziej niż powinien?

Odwróciła do niego twarz, ale myślami błądziła gdzieś daleko. - Powiedziałam ci nie dalej jak wczoraj, że nie będzie mnie dotykał żaden mężczyzna...

- Poza mną.

Tylko patrzyła. - Nie rozumiesz, co zrobiłeś?

Zaczerwienił się i krzyknął na nią. - Niech cię, jesteś moją żoną. Nie rozumiesz, że jeżeli cię zapłodniłem, to możesz umrzeć? Nie chcę cię zabić!

To już jakiś początek, bardzo dobry początek, myślała idąc na górę.

Jednak już za pół godziny miała ochotę go wykopać. Dobry początek obrócił się w niwecz.

ROZDZIAŁ 20

Zmarszczyła brwi. Jechali wolniutko Rotten Row. Dou­glas uznał, że nie mają czasu na labirynt w Richmond. Na szczęście słynna aleja była prawie pusta. Wczesnym popołudniem sławni i bogaci mieli co innego do roboty, Alexandra mogła więc w spokoju rozkoszować się lekkim wietrzykiem.

- Douglasie - powiedziała najbardziej rozsądnym to­nem, na jaki było ją stać. - Złościsz się, bo nie przyjęłam dziś tego przeklętego doktora. Nie zamierzam go przyjąć i o ile nie chcesz urządzać dantejskich scen, nie będziesz mnie do tego zmuszał. Powiedz mi, co się stało? Jestem twoją żoną, proszę, powiedz.

Nie odezwał się, a ona oczyma wyobraźni widziała już wszystko, co najgorsze.

- Chodzi o inwazję? Boże, czy to ministerstwo chce, żebyś wrócił do wojska? Nie pojedziesz, powiedz, że nie! Proszę, Douglasie, dobrze się zastanów. Tyle spraw w Northcliffe Hall wymaga twojej obecności.

Nie sądzę...

Zastanawiał się, jakim cudem zdołała to od niego wy­dusić.

Patrzył na nią. Przecież nie wiedziała, nie mogła... na pewno zgadywała. Głupiec z niego. Nie chciał jej przestra­szyć, nie chciał, żeby się martwiła, a już na pewno nie, żeby w jakiś sposób wplątała się w to wszystko. Wepchnął pięty w boki Prince'a i ruszył galopem.

Alexandra żałowała, że nie ma przy sobie kamienia. Chę­tnie cisnęłaby nim w ten głupi łeb. Denerwowała się. Jak się dowiedzieć, kto to taki ten Cadoudal i co go łączy z Douglasem? Przypomniała sobie liścik, który przyniósł mu któregoś dnia Finkle. Musi gdzieś jeszcze być. Postano­wiła go odnaleźć. Powiedział, że jego rodzina jest teraz także jej rodziną. Doskonale. Jest jego żoną i czas najwyż­szy, żeby zrozumiał, co to znaczy mieć żonę. Koniec z de­cyzjami na własną rękę. Żona jest od tego, żeby mu pomóc.

Znalazła liścik. Finkle troskliwie umieścił go na masyw­nym biurku w bibliotece, obok pozostałej korespondencji jego lordowskiej mości. Zmarszczyła czoło, liścik był od lorda Avery'ego. Niedbałym, rozlazłym charakterem pisma informował, że Georges Cadoudal nie przebywa w Paryżu, tam gdzie powinien, lecz w Anglii. Lord Avery martwił się i chciał się natychmiast widzieć z Douglasem.

Starannie złożyła list i odłożyła tam skąd wzięła. W tym momencie Douglas wszedł znienacka do pokoju. Zaczer­wieniła się po cebulki włosów i szybko odsunęła od biurka.

- Dzień dobry, milordzie! - zawołała niefrasobliwie.

Zmarszczył czoło i zablokował wyjście. - Co tu robisz?

Podbródek poszedł w górę. - Czy nie jest to mój dom, tak samo jak twój? Czy może mam nie wchodzić do nie­których pokoi? Jeżeli tak, musisz mi powiedzieć. Oczywiś­cie będę posłuszna.

Popatrzył na biurko, nie przestając marszczyć brwi. - Ni­gdy ci się nie udało wyprowadzić mnie w pole. I nigdy nie byłaś mi posłuszna. Co tak cię zainteresowało na moim biurku?

Zrobił krok w jej kierunku, a ona próbowała umknąć bokiem. Złapał ją za nadgarstki. Poczuła, że kciukiem lekko pieści jej dłoń i wiedziała, że jeżeli nie przestanie, to za chwilę wylądują na dywanie, a w najlepszym razie na sofie.

Douglasowi chyba przyszło do głowy to samo. Puścił jej ręce. - Nie ruszaj się - rozkazał - albo dopilnuję, żebyś poniosła karę za wściubianie nosa w nie swoje sprawy.

Zastanawiała się, co by zrobił, gdyby mu uciekła. Po­stanowiła zaryzykować - groźba była tak mało precyzyjna. Po chwili już jej nie było.

Nie gonił jej, przecież i tak daleko by nie uciekła. Przejrzał listy leżące na biurku. Zaklął na widok liściku od lorda Avery'ego. Przeklęty Finkle, czy musi być aż takim pedantem? No trudno, i tak wiele się nie dowie­działa. Jednak denerwował się. Postępowania Cadoudala nie dało się przewidzieć. Z doświadczenia wiedział, że kiedy raz wbił sobie coś do głowy, nie ustąpił, aż dopiął swego. Wielka zaleta i jeszcze większa wada. Jak na przykład teraz.

Zaklął szpetnie. Co robić?

Jeszcze tego samego wieczora podjął decyzję. Zabrał Aleksandrę na małe soiree do domu lady i sir Marchpane'ów, przemiłych starszych państwa, którzy przepadali za Douglasem, bo opiekował się ich wnukiem służącym w ar­mii. Bardzo serdecznie powitali jego i Aleksandrę.

Aleksandra miała się na baczności, choć Douglas nie wspominał o zemście czy karze. Wyglądało na to, że głowę ma zaprzątniętą czymś innym. Nie zwrócił nawet uwagi na jej nową, śmiało wydekoltowaną suknię. Skinął tylko głową i to wszystko. Obserwowała go spod oka. Prawdę mówiąc, wolałaby nigdzie nie iść i spędzić wieczór w domu, razem z nim. Może powinna go przeprosić za swoją niewczesną ciekawość. Dotknęła jego rękawa. Popatrzył na nią bez sło­wa, z nieobecnym wyrazem twarzy.

Jego spojrzenie było jeszcze bardziej odległe. - Przyjmu­ję przeprosiny, choć takie to i przeprosiny. Co do tej drugiej sprawy, nie dajesz mi zapomnieć ani na chwilę. Nie opusz­czasz mnie ani na sekundę. Nie mogę nawet iść ulżyć sobie, żebyś zaraz nie pytała gdzie byłem i co robiłem. O, jest Teddy Summerton. Dobrze tańczy. Zajmie się tobą. Nie kłóć się, zrobisz, co ci każę. Rozumiesz?

- Rozumiem.

Następny taniec posłusznie przetańczyła z Teddym Summertonem, miłym młodzieńcem o bladej cerze i wielkich uszach, który wyrażał się o jej mężu z nabożnym uwiel­bieniem. Kiedy taniec się skończył, nigdzie nie było widać Douglasa.

Zastanawiała się, czy może znowu konferuje z tą fran­cuską ladacznicą. Wolno przechadzała się po sali balowej. Niektórzy z obecnych pamiętali ją i skłaniali głowy, od­kłamała się z uśmiechem. Gdzie on jest?

Wieczór był ciepły, w powietrzu czuło się deszcz. Wy­szła na balkon i wychyliła się przez balustradkę, usiłując wypatrzyć coś w ogrodzie. Rozjaśniały go rozwieszone tu i ówdzie lampiony, ale i tak pełno było miejsc ciemnych i niebezpiecznych. Poczuła dziwny lęk.

- Douglas? - zawołała cichutko.

Nie uzyskała odpowiedzi. Zdawało jej się, że z krzaków po lewej doszedł ją jakiś odgłos, ale nie była pewna. Znowu zawołała, potem zeszła do ogrodu po kamiennych schodkach. Zawołała go jeszcze raz i ucichła. Szybko przeszła wąską, kamienistą alejką. Nic. Nagle usłyszała głęboki, mę­ski głos, który brzmiał jak syk, ale nic nie rozumiała. Niech to szlag, znowu ten francuski. Chciało jej się krzyczeć z wściekłości, ale usłyszała Douglasa. Mówił coś po fran­cusku. Wyczuwała, że jest zły i zdenerwowany.

Doszły ją odgłosy bójki. Nie czekała, biegła w stronę krzaków. Dwóch mężczyzn rzuciło się na Douglasa. Z po­dziwem patrzyła, jak okręcił się dookoła własnej osi i jed­nego z nich grzmotnął pięścią w brzuch, a drugiego łokciem w krtań. Trwało to ułamki sekund, nawet nie zdążyła się poruszyć. Jeden z mężczyzn, rozcierając bolącą krtań, krzy­knął coś do Douglasa i po chwili on i jego towarzysz znikli w ciemnościach.

Douglas stał bez ruchu, masując lewą dłoń i wpatrując się w ciemności. Podbiegła do niego, dotykała ramion, bar­ków, twarzy. - Nic ci nie jest? Byłeś taki wspaniały, tak szybko się poruszałeś. Nie wierzyłam własnym oczom. Wcale nie potrzebowałeś mojej pomocy. Nic ci się nie sta­ło? Możesz mówić? Powiedz coś, proszę. - Mówiąc to, nie przestawała go dotykać, głaskać. Stał nieporuszony.

Wreszcie podniósł ręce, ujął jej dłonie i pochylił się nad nią. - Do diabła, co ty tu robisz?

Nie odsunęła się ani o milimetr. - Szukałam cię, nigdzie cię nie było. Myślałam, że może jestem ci potrzebna.

Potrząsnął nią, nic nie mówiąc, po czym powlókł za sobą do domu. Bał się o nią, bo na odchodnym Cadoudal wy­krzyczał mu groźbę wobec niej. Jak Douglas zniszczył Jani­nę Daudet, tak on zniszczy jego młodą żonę.

Nie odzywał się w powozie, aż go zapytała. - Nigdy nie widziałam, żeby ktoś się tak bił. Tony'ego tak nie uderzyłeś.

- Chciałem mu skórę wygarbować, nie zabić.

- Gdzie się tego nauczyłeś?

Odwrócił się i patrzył na nią w stłumionym świetle po­wozu. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Byłem w Portugalii i poznałem kilku członków bandy grasującej w Oporto. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś bił się lepiej od nich. Nauczyli mnie, a ja zdołałem przeżyć.

- Ach tak. Kim byli ci dwaj?

Wziął jej lewą dłoń w swoją rękę i przytrzymał. - Po­słuchaj, nigdzie się beze mnie nie ruszysz, rozumiesz? Nie patrz tak na mnie, zaufaj mi. Powiedz, że rozumiesz.

Postanowiła poczekać. Znała go dość dobrze, żeby wie­dzieć, że jak już raz zakręcił kurek z informacjami, nic nie zmusi go do zmiany decyzji. Był najbardziej upartym czło­wiekiem, jakiego kiedykolwiek poznała. Wyciągnęła się na siedzeniu, oparła głowę o wezgłowie, zamknęła oczy i za­częła chrapać.

Wydawało jej się, że słyszy jego zduszony śmiech, ale nie była pewna. Miała plan, nic wielkiego, ale na początek dobre i to.

Następnego dnia Douglas wrócił do domu tuż po je­denastej rano. Spotkanie z lordem Avery było krótkie i ba­rdzo rzeczowe. Tak, Georges Cadoudal jest w Londynie, nie w Paryżu, gdzie powinien siedzieć z sakwą nabitą angielskim groszem. Najwidoczniej jest żądny krwi, krwi Douglasa.

Westchnął, oddał Burgessowi laseczkę i zapytał: - Gdzie jej lordowska mość?

Burgess starał się być dzielny. - Jest z pewną osobą, milordzie.

Pomyślał o Cadoudalu i zbladł. Ale nie, nie miałby śmia­łości przyjść tutaj. Niech ją czort, próbowała go śledzić, przekupując jakiegoś Francuza z ulicy?

Douglas, nadal bardzo zaintrygowany, pośpieszył do po­koju porannego w tylnej części domu, którego okna wy­chodziły na ogród. Nieczęsto tam zaglądał, choć pokój był bardzo miły. Sinjun powiadała, że to pokój dla dam i on powinien trzymać się od niego z daleka. Nie pukał, otwo­rzył po cichu drzwi. Odziany w czerń młodzian o długiej twarzy siedział naprzeciwko Aleksandry. Milczał, a ona wolno mówiła. - Je vais a Paris demain. Je vais prendre mon mań avec moi.

Młodzian był wyraźnie zadowolony i dał temu wyraz.

- Excellent, madamel Et maintenant...

Z progu wtrącił się Douglas. - Alexandre, nie wybie­ram się z tobą jutro do Paryża. I nie ma w tym nic doskonałego.

Spłoniła się po same koniuszki włosów, westchnęła kilka razy i zwróciła się do siedzącego naprzeciwko Francuza.

- Je crois que cest ici mon mań.

- Tylko myślisz, że jestem twoim mężem? - Douglas skinął głową Francuzowi, który zerwał się na równe nogi i patrzył się na niego nerwowo, bawiąc się łańcuszkiem od zegarka. Łańcuszkiem!

- Co on tutaj robi?

Ona też wstała i podbiegła do niego, uśmiechnięta.

- Och, to miły dżentelmen, którego spotkałam... tak, u Gunthersów i zapytałam, czy nie mógłby tu przyjść, żebyśmy mogli trochę... no wiesz, pokonwersować.

Przechyliła głowę. - Mówisz o tylu rzeczach, a ja wcale nie jestem pewna...

- Do cholery, kobieto, co to za jegomość i co tutaj robi?

Podbródek powędrował w górę. - Bardzo dobrze. To monsiuer Lessage, uczy mnie francuskiego.

- Co?

- Słyszałeś. Może wyjdziesz i pozwolisz nam dokoń­czyć lekcję.

Douglas zaklął po francusku z takim mistrzostwem, że młody Francuz pokazał całe uzębienie w uśmiechu. Powie­dział coś bardzo szybko do Douglasa, a Douglas odpowie­dział mu coś jeszcze szybciej. Potem zaczęli rozmawiać między sobą w tym przeklętym języku, a ona znowu nie rozumiała. Czuła się jak parias.

- Douglasie - powiedziała bardzo grubym głosem.

- Pan Lessage jest moim nauczycielem. Przeszkodziłeś nam w lekcji. Sil vous plait. Wyjdź proszę.

Douglas powiedział coś i monsieur wykrzywił twarz w uśmiechu.

- Monsieur przeprasza, ale czeka na niego uczennica, w innej części Londynu. Bardzo się spieszy. - Douglas uścisnął rękę Francuza i wręczył mu pieniądze.

Miała ochotę go uderzyć. Ze też nie może go skląć płyn­ną francuszczyzną, którą posługiwał się bez żadnego wysił­ku. Jedno przekleństwo, tylko jedno francuskie słowo. Ręce zaciskały jej się w pięści. Czekała, aż zamkną się drzwi za nauczycielem, potem odwróciła się na pięcie.

- Merde!

Uśmiechnął się do niej. - Lepiej? Nie odpowiedziała, więc mówił dalej.

- Dlaczego chciałaś się uczyć francuskiego?

- Że kochasz Melisandę?

Odwrócił się i spojrzał na nią, na tę swoją żonę. W jej oczach zobaczył ból. Nie przyszedł do niej w nocy. Chciał, jak zawsze chciał, ale musiał jej pokazać, że nie może go mieć na każde życzenie, że to on o tym decyduje. Okazał jej w ten sposób swoje niezadowolenie. Zrobił, co zrobił, ale teraz prag­nął jej tak. że nie mógł się opanować. Jej suknia nie była aż tak znowu kusząca, zwykła muślinowa szmatka, a on ledwo się powstrzymywał, żeby nie rozedrzeć koronki przy dekolcie, zobaczyć obnażone piersi, wziąć je w dłonie i pieścić miękką skórę, przytulić twarz i poczuć bicie jej serca.

Westchnął i odsunął się od niej, bo czuł, że zaraz zrobi się twardy. Wystarczyło, że pomyślał ojej piersiach. Niech to szlag, wcale mu się to nie podobało.

Ku swemu zdziwieniu powiedział: - Nie, nie kocham Melisandy. Nigdy jej nie kochałem, choć jej pożądałem. Była dla mnie marzeniem, snem, nie kobietą z krwi i kości. Piękny duch, dzięki któremu moje samotne noce stawały się nieco mniej samotne. Nie, nie kocham jej. Tony miał rację, przeklęty skurczysyn.

Popatrzył na nią, zamyślony. - Nie życzę sobie, żebyś wychodziła z domu, rozumiesz? Zajmij się przygotowania­mi do wyjazdu, jutro rano. Czy to ci wystarczy?

Wstała, zaciskając dłonie. Nie zrezygnuje, pomyślała, on nigdy nie rezygnuje. Zmusiła się, żeby się do niego uśmie­chnąć, kiwnęła głową i wyszła z pokoju.

Szerokimi schodami poszła na górę, nie odwracając się nawet na wołanie pani Goodgame. Weszła do swojej sypia­lni i zamknęła drzwi na klucz. Długo stała na środku poko­ju, potem upadła na kolana, stuliła ramiona i rozpłakała się.

Nie słyszała, że otwierają się drzwi łączące ich sypialnie, Douglas otwierał właśnie usta, żeby wydać jej jakieś pole­cenie, ale zrezygnował. Patrzył na nią i czuł coś dziwnego, jakby ucisk w dole brzucha. Na litość boską, przecież tak naprawdę wcale jej nie skrzyczał, więc skąd taka żałość. Nie mógł tego znieść. Podszedł do niej, podniósł ją z kolan i zaniósł na łoże. Położył się na niej i całował. Chciał scałować jej łzy, sprawić, by o nich zapomniała, żeby pamiętała tylko o przyjemności, jaką jej dawał. Zdarł z niej suknię, odrzucił pończochy i pantofle.

Rozpiął bryczesy i wszedł w nią, a ona była miękka i chętna, jak zawsze otwarta dla niego. Zdumiało go to, przecież ją zranił, ale jej ciało, ona - była dla niego.

- Alexandre - wyszeptał w jej usta i był w niej.

Otworzyła oczy i miała szeroko otwarte, nawet kiedy wchodził jeszcze głębiej.

Krzyczała.

Potem jęczała lekko. Pozwalał narastać rozkoszy i prze­stawał. Tym razem to on ją kontrolował, mogła tylko jęczeć i rzucać się na łożu. Wreszcie w nią wszedł ostatni raz i krzyczał jej imię.

Kiedy było już po wszystkim, kiedy mogli już mówić, powiedział, opierając się na łokciach. - Nie płacz, nie lubię płaczu. Nie masz powodu. Czy do ciebie nie przyszedłem? Nie dałem ci rozkoszy?

- Tak - odpowiedziała - tak.

Nadal był w niej. Zbliżała się pora lunchu. Absurd, śro­dek dnia, a on znowu robi się twardy. Zmusił się, żeby z niej wyjść.

Usiadła i naciągnęła na siebie suknię. Miała w sobie wil­goć jego i swoją, fala rozkoszy jeszcze kołysała się w jej ciele. Patrzyła na swoje bose stopy, nie sięgające ziemi.

- Dobrze, zrobię jak sobie życzysz. Nie będę się wtrąca­ła, a jeżeli popadniesz w tarapaty, powiem: przykro mi, ale nic nie mogę zrobić. Tego chcesz?

Zmarszczył brwi. Wcale nie tego, ale tak jej powiedział.

- Chcę, żebyś doprowadziła się do ładu. Jestem głodny, pora na lunch.

Wyszedł do swojej sypialni i zamknął za sobą drzwi. Siedziała na łóżku, patrząc za nim.

- Merde - powiedziała.

ROZDZIAŁ 21

Douglas obudził się nagle. Nie wiedział, co go zbudziło, ale w jednej chwili śnił mu się atak Francuzów na okopy w pobliżu Peny, a już za moment szybko oddychając wpat­rywał się w ciemność. Wyciągnął rękę i szukał obok siebie Alexandry.

Dotknął jej posłania, przeciągnął dłonią po poduszce i kocach. Nie było jej tam, znikła. Poczuł paniczny, dławią­cy strach. Boże wszechmogący, Cadoudal ją zabrał.

Nie, to absurd. Nie mógłby wśliznąć się do domu i do sypialni, nie mógł jej ot tak sobie wziąć, nie budząc go. Nie, to niemożliwe.

W pośpiechu wiązał pasek ciemnogranatowego szlafro­ka, zbiegając po schodach. Jego bose stopy bezszelestnie stąpały po grubym dywanie. Gdzież ona może być?

Zajrzał do salonów, do pokoju śniadaniowego, do jada­lni. Zatrzymał się w szerokim holu wejściowym i szybko poszedł do biblioteki. Spod zamkniętych drzwi wychodziła smuga światła.

Cichutko nacisnął klamkę i zajrzał do środka.

Alexandra siedziała za jego biurkiem, przy lewym łokciu miała świecę, a przed sobą otwartą książkę. Z całych sił skupiała się nad czymś, marszcząc czoło.

Właśnie miał wejść do środka i spytać, co tu do diabła porabia, kiedy usłyszał, że dość głośno mówi do siebie.

- Więc to właśnie znaczy merde. Całkiem, całkiem, nie­złe przekleństwo, Douglas miał rację. Z pewnością może po tym ulżyć. - Kilka razy powtórzyła to słowo, po czym dodała głośno - Oczywiście, na dłuższą metę to nic dob­rego. No dalej, malutka, bierz się za to.

Z trudem powstrzymywał śmiech, duszący go w gardle.

Zaczęła głośno powtarzać słabym, ale dającym się zro­zumieć francuskim: - Nie pójdę. Je ne vais pas. On nie pójdzie. Je ne va pas. Oni nie pójdą. lis ne vont pas. Patrzył. Ki diabeł?

Usiłowała sama nauczyć się francuskiego. Wszystko dla­tego, że chciała mu pomóc, jeżeli tylko mogła.

Stał, patrząc na żonę, i tylko potrząsał głową, nie wierząc własnym oczom. Zaczęło go wypełniać coś dziwnego, coś słodkiego, czego nigdy jeszcze nie czuł w całym swoim życiu. To było cudowne, nowe i potężne. Nie spodziewał się tego, bo nie zdawał sobie sprawy, że to coś istnieje. Tyle lat nie czuł i nie wiedział... nie wiedział, jak bardzo mu tego brakowało.

Nie odrywał od niej oczu. Siedziała tam w swojej białej koszuli nocnej, z kołnierzykiem pod brodą, z rudymi włosa­mi zaplecionymi w ciasny warkocz, który przerzuciła sobie przez ramię. Powtarzała francuskie słowa, pomagając sobie przy tym rękami. Jej twarz oświecał migotliwy płomień świecy, odbijając się w oczach, rzucając nieuchwytne cienie na policzki i włosy. Powtarzała bez końca te same zwroty.

Rozumiał jej francuski - jeżeli się bardzo starał.

- Pomagałam mu. Je l'aide. A to co? - Ucichła, potem łagodnie powiedziała: - Kocham go. Je I'aime.

Kocham Douglasa. J'aime Douglas. Kocham mojego męża.

J'aime mon mari.

Stał, pozwalając swoim uczuciom rosnąć, owładnąć nim. Uśmiechnął się, ciepło, serdecznie, z głębi duszy. Był nie­wiarygodnie szczęśliwy, akceptował ją, godził się z tym, kim była dla niego i co będzie zawsze do niej czuł.

Cichutko zamknął drzwi i poszedł do sypialni. Leżał w łóżku i czekał, rozpamiętując świeżość swoich uczuć.

Kiedy godzinę później położyła się obok niego, udawał, że śpi. Przez dziesięć minut. Potem odwrócił się do niej, wziął w ramiona i zaczął całować.

Alexandra była nieco zaskoczona, ale jak zawsze entuz­jastycznie oddawała mu pocałunki. Ale tym razem nie było pośpiechu, nie było szaleństwa. Kiedy w nią wszedł, był czuły i dobry - stało się coś, czego nigdy dotąd nie udało mu się dokonać. Całował ją. i pieścił. Czuł, że należy do niej. Westchnęła z przyjemności. Teraz już na zawsze byli ze sobą związani.

Kiedy zasnęła, pochylił się nad nią, lekko pocałował skroń i wyszeptał prosto w uśpiony policzek: - Je t'aime aussi.

Siedem godzin później, przy śniadaniu, tak walnął pięś­cią w stół, że jego talerz aż podskoczył, a plasterek bekonu spadł na biały obrus.

- Alexandra, powiedziałem nie. Jeżeli nawet Sinjun pro­siła, żebyś jej kupiła książkę w Hookams, trudno. Nie mam czasu, żeby tam z tobą jechać, a beze mnie nigdzie nie pójdziesz. Zrozumiano?

Milczała.

Udał, że nie słyszy i wyszedł. Alexandra wpatrywała się w swoją jajecznicę i zastanawiała się, dlaczego niektórzy unoszą się tak głupio w środku nocy i wierzą, że przetrwa to dłużej niż namiętność mężczyzny.

Resztę poranka spędziła bardzo pracowicie, choć prawdę mówiąc pani Goodgame nie miała z niej wielkiego pożytku. Pani była rozkojarzona i roztargniona, i nie bardzo inte­resowało ją, czy jej suknie zostaną starannie opakowane bibułką, czy też niedbale wrzucone do kufra.

Douglas nie wrócił na lunch. Alexandra nie wiedziała, co ze sobą począć, tak się o niego bała. Dlaczegóż to ona nie mogła wymóc na nim obietnicy, że nigdzie się bez niej nie ruszy? Usiłowała pouczyć się francuskiego, ale była tak rozdrażniona, że większość czasu spędziła szukając no­wych przekleństw.

- Milady, to nerwy - oświadczyła wreszcie pani Goodgame bardzo poważnym tonem. - Może przejechałaby się pani trochę powozem? Ja się wszystkim zajmę.

Więc Douglas nie powiedział służbie, że jest więźniem we własnym domu. Od razu humor jej się poprawił. Poje­dzie kupić tę przeklętą książkę dla Sinjun. Do diabła z Dou­glasem. Jednak na wszelki wypadek postanowiła wziąć ze sobą jego pistolet. Natknęła się na niego wczoraj wieczo­rem, ucząc się francuskiego w bibliotece. Wsunęła go do torebki. Nie miała pojęcia, czy był nabity, a od samego widoku dostawała gęsiej skórki. Modliła się, żeby osoba, wobec której go użyje - o ile w ogóle będzie musiała - była co najmniej tak przerażona jak ona. Poprosiła jednego z lo­kajów, żeby jej towarzyszył, siedząc przy stangrecie. Cze­góż więcej mógłby żądać Douglas? Miała dwóch uzbrojo­nych strażników i pistolet.

Burgess wiedział, ze jej lordowska mość ma zostać w do­mu, ale kiedy wychodziła z Jamesem u boku, nie było go akurat przy drzwiach.

Powóz toczył się po Picaddily, minął Hyde Park i skręcił w St. Edward Street. Stangret został na koźle, a ona z Ja­mesem wkroczyła do Hookams. Ogromne, sięgające do sufitu półki były pełne najróżniejszych książek. W wąskich przejściach między regałami unosił się kurz, ale księgarnię uznawano za miejsce, w którym należy bywać i dlatego tłoczyło się tu wiele modnych pań i panów. Przy wejściu stali lokaje i pokojówki odbierający od państwa opakowane w zgrabne paczuszki książki. Alexandra zostawiła tam Ja­mesa zagapionego na jakąś ładniutką pannę służącą, a sama poszła za sprzedawcą rozglądając się za powieścią dla Sinjun. A, tu jest, na trzeciej półce. Właśnie sięgała po „Ta­jemniczego hrabiego”, kiedy jakiś męski głos zasyczał w jej prawe ucho.

- A, mała gołąbeczka wyfrunęła z gniazdka.

To nie Heatherington, pomyślała. Nie, on zaczynał od owieczki i pasterza. Westchnęła i odpowiedziała, nawet nie patrząc w stronę natręta: - Nie podoba mi się ten wstęp, sir. Brak mu oryginalności, wdzięku i dowcipu. Powinien pan wziąć sobie nauczyciela. Całkiem nieźle panu wycho­dzi ten francuski akcent, ale wcale nie pasuje do pańskiej bezbłędnej angielszczyzny. Nie przekręca pan słów, wie pan o tym?

Alexandra widziała, że on nie żartuje, widziała jego twarde, zdecydowane oczy. - Je ne vais pas! - krzyknęła ile sił w piersiach i walnęła go „Tajemniczym hrabią” w twarz z nadzieją, że przynajmniej złamie mu ten długi nos. Kiedy podniósł ręce, żeby ją uderzyć, zaczęła drzeć się jak oszalała.

- Merde! Merde! Je vais a Paris demain avec mon mań!

Aidez-moi!

Uderzył ją pięścią w głowę, klnąc jak szewc. Obsługa księgarni porozdziawiała usta ze zdziwienia.

Alexandra potrząsnęła głową. Uderzenie było tak mocne, że miała mroczki przed oczami.

Tym razem był to Heatherington, ten, przy którym da­mom spódnice opadały. Uśmiechał się do niej, nie sardoni­cznym uśmieszkiem kpa i bawidamka, ale prawdziwie, szczerze i ciepło.

- O tak, słyszałem pani porażającą francuszczyznę. Kim jest ten biedak, który miał czelność panią zaczepić?

- Znikł - powiedziała Alexandra, dumna jak paw. -

Przestraszył się mojego francuskiego.

Popatrzył na nią, a potem się roześmiał. Bardzo dziwny był to śmiech, bo Heatherington już dawno się nie śmiał; śmiech nie pasował do jego pieczołowicie pielęgnowanego wizerunku. Roześmiał się jeszcze głośniej i potrząsnął gło­wą. - Merde - powiedział i wyszedł z księgarni.

Alexandra patrzyła za nim przez chwilę, po czym za­płaciła za książkę, nie zwracając uwagi na szepczące i wpatrujące się w nią damy i dżentelmenów. James szedł tuż obok niej aż do samego powozu. Za dwadzieścia minut podjeżdżali pod miejską rezydencję Sherbrooke'ow. U szczytu schodów zatrzymała się i odwróciła do postępu­jącego krok w krok za nią Jamesa.

- Jamesie, proszę, nie chcę, żeby jego lordowska mość dowiedział się o tym, hm... spotkaniu. Dobrze? To nic, naprawdę nic, a ten mężczyzna na pewno z kimś mnie pomylił.

James nie był do końca przekonany, czy pani ma rację. Denerwował się, i słusznie, bo pierwszą osobą, na jaką natknęli się w drzwiach, był pan, który wyglądał, jakby miał kogoś zabić. Uściślając, rozglądał się kogo by tu zabić.

James nigdy przedtem nie słyszał ryczącego mężczyzny, ale teraz usłyszał. Jego lordowska mość wyprostował się na całą imponującą wysokość i krzyczał na żonę najgłośniej jak tylko umiał.

- Gdzieś ty, do cholery, poszła? Jak śmiesz mi się sprze­ciwiać! Mój Boże, Alexandra, za daleko się posunęłaś! Do diabła, za daleko!

James wycofał się, trafiając wprost w objęcia Burgessa, który z twarzą jak zwykle kamienną spieszył otworzyć drzwi. - Milady, witam w domu. A, widzę, że cały czas byli z panią John i James. Jego lordowska mość nieco się dener­wował, choć...

- Do stu katów, Burgess! Cicho bądź! Ona nie potrzebu­je ani twojej obrony, ani wtrącania się!

Złapał ją za ramię i zawlókł do salonu. Obcasem za­trzasnął drzwi. - Niech go kaczki podepczą, zdrajcę prze­klętego! Próbuje cię bronić! - potrząsał nią, wbijając palce w jej ramię.

Nie odzywała się, patrzyła tylko na niego. Szok wywoła­ny niespodziewanym spotkaniem Cadoudala minął, choć musiała przyznać, że była wtedy bardziej spokojna niż te­raz, oko w oko z rozwścieczonym Douglasem.

- Douglas, uspokój się, proszę, i przestań kląć. Nic się nie stało, doprawdy...

Znowu ją potrząsnął. - Teraz do nieposłuszeństwa do­dajesz jeszcze kłamstwo! Jak śmiesz! Jak śmiesz mnie okłamywać!

Nie, pomyślała, niemożliwe, żeby wiedział o wszystkim, co się wydarzyło w księgarni.

Ręce mu opadły. Była taka dumna z siebie, całkowicie przekonana o swojej racji, a jednocześnie naiwna i niewin­na jak małe dziecko. Przy Cadoudalu nie miała więcej szans niż bezbronne kurczątko. Wziął od niej pistolet, szty­wniejąc na samą myśl o broni wycelowanej w jej stronę. Wyszedł z pokoju, nie mówiąc już ani słowa.

Alexandra spojrzała na zamknięte drzwi.

- Bardzo stara się opanować - powiedziała w powietrze.

Kolację jadł poza domem i nie przyszedł do niej tej nocy.

*

Wyjechali z Londynu o wpół do dziewiątej następnego ranka. Nad miastem nisko zawisła gęsta, wiosenna mgła. Wydostali się z niej dopiero na drodze wiodącej na południe.

Douglas siedział obok żony. Milczał. Niech ją szlag, czy­tała powieść Sinjun. „Tajemniczy hrabia”, cóż za bzdura. Przypomniał sobie, jak Sinjun powiedziała mu o jego grec­kich sztukach. W tej książce roiło się pewnie od romanso­wych heroin, które raczej wzdychały niż zrzucały szmatki.

- Czemu czytasz takie bzdury? - zapytał poirytowany.

Alexandra podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego.

- Bardzo miło z twojej strony.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie słyszy w jej głosie ironii, ale nie. Westchnął.

Popatrzyła na jego surowy profil. - Tak, rozumiem - po­wiedziała, po czym znów wzięła się za czytanie.

Douglas prawie godzinę dumał w milczeniu, aż wreszcie przez okno zakrzyknął do stangreta, żeby się zatrzymał.

Okolica była bardzo odludna, żadnych siedzib ludzkich, pasących się krów, nic, tylko krzaki, drzewa i chaszcze. Podniosła głowę, zaniepokojona.

- Pomyślałem sobie tylko, że może chciałabyś trochę rozprostować kości, może pójść na stronę.

Nie musiała iść na stronę, ale pomyślała, że może Dou­glas ma taką potrzebę i dlatego się zatrzymali.

Pomógł jej wysiąść z powozu, przytrzymał ją przez chwilę, po czym postawił na ziemi. - Idź do tamtego zagaj­nika, ale nie marudź długo. Jakby coś się stało, krzycz, niekoniecznie po francusku.

Uśmiechnęła się do niego bez słowa i pomachała dłonią, chowając się w zagajniku. Drzewa rosły gęsto, słońce z tru­dem przedzierało się przez bujne listowie. Szybko zrobiła, co miała zrobić, i już miała iść z powrotem, kiedy znienac­ka zatkała jej usta wielka dłoń i ktoś pociągnął ją za sobą.

- Tym razem mam cię - powiedział męski głos. Poznała, że należał do Georgesa Cadoudala. - Już mi nie uciekniesz.

Nie miała przy sobie pistoletu Douglasa. Nie było też Jamesa ani Johna. Gdyby tylko udało jej się uwolnić choć na jedną krótką chwilę.

Ugryzła go w rękę i uścisk na sekundę zelżał. Uderzył ją w skroń, zanim zdążyła otworzyć usta. Upadła na ziemię niczym kamień.

Douglas spacerował w jedną i drugą stronę. Nie było jej już dobre dziesięć minut. Zachorowała? Zaklął, po czym skierował się prosto do zagajnika, wołając ją. - Alexandra! Wychodź już! Alexandra?

Cisza.

- Aidez-moi! Je veux a Paris demain avec ma femme!

- Krzyczał, że jutro wyjeżdża z żoną do Paryża, ale czuł, że mięśnie napinają mu się pod skórą. W ustach mu zaschło ze strachu.

Cisza, głęboka, nieprzerwana cisza.

Wbiegł do zagajnika. Znikła. Zobaczył ślady dwóch osób, ale nie było walki. Zabrał ją i albo zabił, albo straciła przytomność. Nie, gdyby ją zabił, zostawiłby ją tutaj. Szukał dalej. Szybko znalazł ślady końskich kopyt - te wychodzące z zagajnika były wyraźniejsze, podkowy głębiej zapadały się w ziemię, koń najwyraźniej niósł dwie osoby.

Nie miał konia, tylko powóz. Nie mógł jechać za nimi. Dopiero za godzinę dojechali do Terkton nad Byne, gdzie mógł dostać konia nadającego się do jazdy.

Bał się, a jednocześnie był wściekły. Za pół godziny dotarł do zagajnika i ruszył po ich śladach. Modlił się, żeby nie padało, ale szare, gęsto ścielące się chmury nie zapo­wiadały nic dobrego. Cadoudal kierował się na południe, w stronę Eastbourne, prosto na wybrzeże. Miał zamiar za­brać ją do Francji? Krew zastygła mu w żyłach.

Za dwie godziny rozpadało się na dobre. Klął, ale nie na wiele się to zdało. Deszcz bardzo szybko rozmył ślady, jednak przeczucie podpowiadało Douglasowi, że Georges, doskonały strateg, nie będzie miał z Alexandra łatwego życia. Nie będzie mdlała, nie będzie wzdychała, ale zrobi co w jej mocy, żeby od niego uciec. Tego właśnie się obawiał. Cadoudalowi nikt nie śmiał się sprzeciwiać, był nieprzewidywalny, mógł być podły. Douglas parł naprzód, do Eastbourne.

Wjeżdżając do miasta - przemoczony do nitki i trzęsący się z zimna - wiedział, że sam nie da rady znaleźć Cadoudala. Potrzebował pomocy - ludzi, którzy przeszukaliby gospody, doki i odpływające okręty.

Był bardzo zmęczony, zupełnie bez sił, ale zdołał jeszcze wstąpić do trzech oberż. Nikt nie widział w nich człowieka odpowiadającego opisowi Cadoudala, a może on opłacił milczenie. Pokonany, wsiadł na konia i pojechał piętnaście mil do Northcliffe Hall.

Hollis spojrzał tylko na pana i nie zwlekając wezwał wiernego Finkle'a. Już po chwili Douglas znalazł się w swojej sypialni, odziany w suchą koszulę. Hollis uznał, że może go teraz odwiedzić rodzina, i sam przyszedł jak pierwszy. - John powiedział nam, co się stało - powiedział. - Wydałem rozporządzenia i mamy już trzydziestu ludzi czekających na pana rozkazy. Proszę tylko powiedzieć im, co mają robić.

Douglas miał ochotę rzucić się swojemu kamerdynerowi w ramiona. Opanował się jednak. - Porwał ją Georges Cadoudal - powiedział. - Boję się, że już wsiedli na statek do Francji. Jechałem za nimi do samego Eastbourne, ale za­częło padać. Nie powiodło mi się w gospodach.

Hollis poklepał go po ramieniu, jakby znowu był dzie­sięcioletnim chłopczyną. - Proszę się nie martwić, milor­dzie. Opisze mi pan tego Cadoudala, a ja przekażę to ludziom. Wyruszą, nim minie godzina. Pan musi teraz odpocząć.

Chciał oponować, ale był tak zmęczony, że tylko poki­wał głową.

- Przyniosę coś do jedzenia i szklaneczkę brandy. Od razu lepiej się pan poczuje.

Za pół godziny w stronę Eastbourne wyruszyło dwudzie­stu dwóch mężczyzn. Tak skutecznym generałem był Hol-lis. - Posłałem także po lorda Rathmore. Wkrótce powinien przybyć - powiedział. - Nigdy pana nie zawiódł.

Douglas zamruczał coś i łyknął trochę brandy. Najadł się do syta, a ogień i brandy rozgrzewały jego zmarz­nięte ciało. Ułożył się w fotelu i przymknął oczy. Prze­spał godzinę.

Obudził się bardzo wypoczęty. Przy fotelu stała Sinjun. Przez chwilę zupełnie nie pamiętał, co się stało. - Cześć smyku! - zawołał. - Gdzie jest Alexandra?

Prawda uderzyła go pięścią między oczy. Zbladł.

Pojechał z Northcliffe do Eastbourne. Dzięki Bogu prze­stało padać, a drogę oświetlał księżyc. W oberży Pod Toną­cą Kaczką spotkał MacCalluma, swego głównego stajen­nego.

- Jego lordowskiej mości przyda się kieliszeczek czegoś mocniejszego. Proszę usiąść. Powiem, czegośmy się dowie­dzieli. Ta oberża to nasz sztab, co trzydzieści minut przyby­wają ludzie i mówią, co się dzieje. Proszę sobie łyknąć i usiąść tu przy mnie.

O drugiej w nocy pięciu mężczyzn przyniosło wiado­mość, że Cadoudal i jej lordowska mość wsiedli na statek do Calais. Niestety, nie można jechać za nimi ze względu na sztorm i silny wiatr. Mogli tylko czekać.

Douglas kazał MacCallumowi odesłać ludzi do domu. Do Northcliffe wrócił o czwartej nad ranem.

Poszedł do sypialni Alexandry, położył się na jej łóżku i wpatrywał się w sufit. Był wyczerpany, ale nie spał. Przy­pominał sobie każde złe słowo, które jej powiedział. Pamię­tał ból i urazę w jej oczach, kiedy mówił o Melisandzie i o tym, że ona z pewnością byłaby posłuszna mężowi.

Czuł ból przenikający całe ciało, czuł pustkę, która kie­dyś była jego codziennością. Ale teraz, teraz zrozumiał, że nie może bez niej żyć.

Słyszał jak mówi po francusku, widział ją przy biurku, taką młodą, wypowiadającą obce słowa z namaszczeniem i przedziwnym akcentem. Uśmiechnął się pomimo bólu.

Znajdzie ją. Musi ją znaleźć, nie wyobrażał sobie bez niej życia.

*

Następnego dnia burza zamieniła się w sztorm. Nie dało się wyjść z domu, deszcz bębnił o parapety, a pioruny wali­ły w ziemię. Wiatr przyginał gałęzie drzew prawie do samej ziemi. Modlił się, żeby bezpiecznie dopłynęli i sam się z tego śmiał.

Lady Lydia zwietrzyła pismo nosem - niewczesne uwa­gi, że należałoby tę poronioną żonę zostawić własnemu losowi, zatrzymała dla siebie. Nie była głupia. Sinjun stara­ła się zająć czymś brata.

Nie było dobrze. Douglas szalał tak samo jak sztorm za oknami. Nawet Hollis się nie odzywał. Musieli czekać i milczeć.

Tej nocy spał w pokoju Alexandry. Zasnął głęboko, bo Hollis dosypał mu laudanum do wina. Śnił o Alexandre, byli w stajni, a ona śmiała się, klepała po pysku swoją klacz i mówiła mu, że go kocha, kocha, kocha...

Obudził się nagle. Przy łóżku stała Alexandra i mówiła do niego.

ROZDZIAŁ 22

Zamrugał. W sypialni nie było już tak ciemno jak wtedy, kiedy kładł się spać, ale nie to go zdziwiło. Stała obok łóżka, widział ją bardzo wyraźnie, uśmiechała się do niego i mówiła: - Nic jej nie jest - ale tak naprawdę nie odezwała się, choć w myślach bardzo wyraźnie słyszał te słowa.

To nie była Alexandra. Wyciągnął rękę, a ona zrobiła krok do tyłu, dotknął rękawa jej sukni, ale było to tylko powietrze.

Czuł przerażenie, duszący strach przed nieznanym, du­chami, goblinami i potworami czającymi się w mroku, któ­re nocami przychodzą straszyć małych chłopców.

- Nie - powiedział. - Nie jesteś prawdziwa. Jestem cho­ry z przerażenia i mój umysł wymyślił sobie ciebie, żebym się jeszcze bardziej dręczył. To wszystko, wszystko!

Miała długie, proste włosy, tak jasne, że prawie białe. Suknia lekko poruszała się wokół niej, ale powietrze było gęste i ciężkie. Oczywiście, że ją pamiętał, widział ją już tej nocy, kiedy Alexandra próbowała uciec. Gdyby umysł nie podsunął mu wtedy tego wizerunku, udałoby jej się.

Nagle wewnętrzne oko Douglasa zobaczyło Alexandre. Leżała na wąskim łóżku, w małym pokoiku. Miała na sobie podartą, wygniecioną suknię, włosy w nieładzie. Była bla­da, ale nie widział w niej strachu. Nadgarstki i kostki zwią­zano jej sznurkiem. Nie spała, niemal widział, jak myśli, jak knuje szaleńcze plany ucieczki. Aż się uśmiechnął - ma tupet. Bardzo wyraźnie, tak samo wyraźnie jak Alexandre, zobaczył miejsce, w którym była - Staples, maleńka wios­ka we Francji.

Cadoudal miał poczucie ironii.

Powiedział głośno, niskim, nieco niewyraźnym głosem.

- To niemożliwe, nie jesteś prawdziwa. Ale jak...

- Burza skończy się jutro rano - usłyszał jeszcze i ode­szła. Powoli, uśmiechając się do niego, lekko kiwając mu głową, bardziej płynąc w powietrzu niż stąpając po ziemi.

Po chwili już jej nie było.

Nie przyjmował tego do wiadomości. Wyskoczył z łóżka i pobiegł za nią. Nic. Zapalił świecę stojącą na stoliku przy łóżku i uniósł ją do góry. Pokój był pusty. Oddychał szyb­ko, serce mu waliło ze strachu. - Ty przeklęte nic, wracaj! Wracaj, duchu! Tchórz!

Nie odpowiedział mu żaden dźwięk, tylko jego serce wa­lące w ciemnościach, deszcz dobijający się do okien i gałę­zie wyginane wiatrem.

Jeszcze długo stał na środku pokoju, nagi, rozedrgany, i myślał o tym, co się wydarzyło. Bolała go głowa.

O brzasku deszcz zamienił się w deszczyk, a o siódmej rano chmury przerzedziły się i wyjrzało słońce.

Zszedł na dół, ubrany do wyjścia. W pokoju śniadanio­wym zastał Tony'ego Parrisha przy kawie, jajecznicy na bekonie i bułeczkach.

Podniósł głowę znad talerza i uśmiechnął się do niego.

- Siadaj i jedz. Potem wyruszymy. Znajdziemy ją, nie martw się.

- Wiem - odpowiedział Douglas i usiadł przy stole.

Tony zaczekał, aż kuzyn sobie nałoży, i zapytał: - Co chcesz przez to powiedzieć?

Powiedzieć mu prawdę? O nie, nie prawdę, choć cieka­we, jaką miałby minę. Uśmiechnął się i powiedział tylko:

- Georges Cadoudal zabrał ją do Etaples we Francji. Ruszamy za kilka minut. Przy odrobinie szczęścia dotrzemy do Francji za osiem godzin, wynajmiemy konie i rano będzie­my już w Etaples.

Powiedział prawdę, nie miał powodu kłamać, choć ani słowem nie wspomniał o milionie gwinei od rządu angiels­kiego na pokonanie Napoleona, o planach Cadoudala roz­niecenia powstania w Paryżu i przywrócenia na tron hrabie­go d'Artois, brata Ludwika XVI. Opowiedział o Janinę Daudet i że powiedziała swojemu kochankowi, Cadoudalowi, iż to Douglas jest ojcem jej nienarodzonego dziecka. Zbyt się bała przyznać, że zapłodnił ją generał Belesain albo jeden z mężczyzn, którym generał ją „wypożyczał”. Potem nie mogła już tego cofnąć. Nie wiedziała, że Georges będzie szukał zemsty, aż było za późno.

- Ta kobieta jest chora! - krzyknął Tony. - Dlaczego tak ci się przysłużyła? Dobry Boże, przecież ją uratowałeś!

Douglas powoli przełknął kęs bekonu. - To bardzo pros­te z jej punktu widzenia. Nie chciałem jej.

- Nic nie rozumiem. O czym ty, do diabła, mówisz?

Ale Douglas wstał z krzesła i powiedział tylko: - Po­wiem ci po drodze do Eastbourne.

Powietrze było rześkie i chłodne, lekka bryza wiała im w twarz. Gartha rozsadzała energia, aż jego pan musiał ściągać cugle. Wzięli ze sobą pistolety i noże, włożyli wy­sokie buty, spodnie z koźlęcej skórki i peleryny.

- Myślała, że jej nie chcę, bo Belesain zrobił z niej swo­ją prywatną dziwkę. Oczywiście, myliła się - odezwał się wreszcie Douglas. - A jeżeli chodzi o generała, to pewnie ją wykorzystywał do tych celów. Skoro ofiarował mi ją dla rozrywki, to nie ma powodu przypuszczać, że nie robił tego już wcześniej. Tak czy siak, poczuła się urażona i zła, bo nie chciałem z nią spać i dlatego tak mnie urządziła, kiedy stwierdziła, że jest w ciąży.

Tony pokręcił głową, zaklął i zmarszczył brwi, zastana­wiając się głośno. - Ciekaw jestem, dlaczego Cadoudal posłał ci wiadomość. Jeżeli chciał się zemścić, powinien wziąć Alexandre i nic nie mówić. Chce pieniędzy?

- Nie. Chce czegoś innego.

Przyjechali do Eastbourne na czas. Douglas wynajął ma­ły jednożaglowiec, nadgryziony zębem czasu, ale zaprawio­ny w bojach. Kapitan przeklinał na czym świat stoi, a zało­ga nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, zajęta robotą. Wyruszyli w niespełna dwie godziny, ze sprzyjającą falą.

Do Calais przybili siedem i pół godziny później.

Walczyła i szarpała się, kiedy trzymała ją przed sobą na koniu. Uderzył ją w głowę pistoletem, żeby byłą cicho. Uderzył tak mocno, że kiedy wreszcie doszła do siebie, czuła jak w głowie jej łomoce i chciało jej się wymiotować. Leżała przywiązana do drzewa, miała związane ręce. Po­stanowiła opanować odruchy swojego ciała. Jest silna, da sobie radę. Ledwo miała czas zastanowić się, co się z nią dzieje, a był już przy niej i wlewał jej do gardła jakiś płyn. Pamiętała, że zanim straciła przytomność, pa­chniało morzem.

Kiedy już się na dobre obudziła, zrozumiała, że ją czymś odurzył. Ale kiedy? Dokąd ją przywiózł? Nie miała pojęcia, gdzie jest. Leżała w jakimś małym domku związana, brud­na i głodna. Bardzo chciało jej się pić. Ale co to za miejsce?

Była sama. Żadnych straży, chyba że na zewnątrz. Myśli jej się mieszały. Zamknęła oczy, żeby odzyskać jasność umysłu.

- Obudziłaś się. Miałem nadzieję, że cię nie zabiłem. Nigdy nie wiem, czy nie przesadzam z laudanum. Ale - do­dał szybko - we wszystkim poza tym jestem bardzo dobry.

Otworzyła oczy. Stał przy łóżku i patrzył na nią. Jakim cudem tak cicho wszedł? Wyglądał na zmęczonego, ze skó­rą napiętą na policzkach, i oczami na wpół przysłoniętymi ciężko opadającymi powiekami. Długim, czarnym włosom przydałoby się mydło i woda, a jego ubranie - choć porząd­ne - było wygniecione i utytłane ziemią. Dziwne, ale nie bała się, choć minę miał niezachęcającą. Przynajmniej Douglas był bezpieczny.

- Ja też się cieszę, że mnie nie zabiłeś. Nie słyszałam cię, chodzisz jak kot.

Wzruszył ramionami. - Tak, mam liczne talenty, a zem­sta jest jednym z tych, które traktuję bardzo poważnie. Uczyniłem z niej sztukę. Jestem geniuszem. Szkoda, że nigdy nie poznasz mego imienia - w dodatku jestem dys­kretny. Niczego nie zostawiam przypadkowi, nie zosta­wiam za sobą śladów. Twój mąż cię tu nie znajdzie, porzuć płonne nadzieje.

Nadal nie było w niej strachu, choć leżała związana na łóżku. - Monsieur, powiem panu prawdę. Chcę tylko tego, żeby mój mąż był bezpieczny. Tylko on się dla mnie liczy.

Roześmiał się, a jego oczy poczerniały jak oczy samego króla ciemności. - Jakież to wzruszające! Romantyczne dziecko z ciebie. Twoje dziecinne oddanie z pewnością po­doba się jego lordowskiej mości. Jesteś niebrzydka i na tyle młoda, że możesz dawać mu przyjemność. To minie, praw­dopodobnie nim nadejdzie jesień. Mężczyźni tacy jak on nie są nigdy zadowoleni, nie cieszy ich nawet mała dziewi­ca z uwielbieniem w oczach.

Alexandra zmarszczyła czoło. Uważał, że wielbi swego męża tylko dlatego, że go kochała? Miała ochotę go poin­formować, że nie jest aż tak głupia, ale zamiast tego powie­działa: - Myślisz o Janinę.

- O nie, Douglas nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Jest dżentelmenem, człowiekiem honoru. Mylisz się, ta Janinę cię okłamała. Nie wiem czemu, bo nie znam francuskiego i nie rozumiałam, co mówiła do Douglasa. Pytałam go, ale powiedział, że to nie mój interes.

Georges Cadoudal miał zamiar gwałcić tę małą, aż zaj­dzie w ciążę, i wtedy odesłać ją Douglasowi. Nie wątpił w swoją męskość, był pewien, że nie potrwa to długo. Od­płaci pięknym za nadobne i wróci do planu porwania Napo­leona. Ale ona była zupełnie inna niż się spodziewał. Po­trząsnął głową na wspomnienie, jak się zachowała w tej przeklętej księgarni, jak wydzierała się niczym przekupka marną francuszczyzną. Uderzyła go nawet w nos tą swoją książką. Nosa mu nie złamała, ale upokorzyła go, o bólu nie ma nawet co wspominać. Zamyślił się. Dlaczego nie pła­cze? Dlaczego nie błaga, żeby się ulitował?

Zrobił, co kazała, nawet się nad tym nie zastanawiając. Rozwiązał jej dłonie. Zaczęła rozcierać nadgarstki, a on podał jej kubek z wodą. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, co robi, ale było już za późno, żeby wyrywać jej kubek z rąk. To dowód, że na chwilę przestał nad sobą panować i opamiętał się dopiero po fakcie. Szybko wypiła wodę, dużymi łykami, potem obtarła usta wierzchem dłoni. Przy­mknęła oczy.

Popatrzył na nią i mimo woli zapytał: - Chcesz jeszcze?

Kiedy została sama, strach, nagi i brzydki, pokazał swe podłe oblicze. Boże, co zrobiła? Rozmawiała z nim niczym z księdzem dobrodziejem, ufnie i szczerze. Jakaż ona głu­pia! A on pewnie tymczasem obmyśla dla niej tortury, chce, żeby zapłaciła za domniemane krzywdy, które Douglas wy­rządził tej małej kłamliwej dziwce. Dlaczego Janinę okła­mała swojego kochanka? Przecież Douglas ją ocalił. Chcia­ła wzbudzić zazdrość? Posunęła się za daleko.

Położyła się na plecach i zamknęła oczy, żałując, że Dou­glas szczerze z nią nie porozmawiał, tak żeby mogła wyko­rzystać prawdę przeciwko Cadoudalowi. Po chwili przyszło jej do głowy, że wychodząc nie zawiązał jej rąk. Nie mogła w to uwierzyć, podniosła dłonie i patrzyła na nie.

Poczuła w sobie nową energię, rozwiązała sznurek krępujący jej stopy. Wstała, ale natychmiast upadła na łóżko. Kilka minut masowała kostki, próbowała wstać i na nowo upadała.

Kiedy wreszcie udało jej się zrobić kilka kroków, cichut­ko podeszła do drzwi. Spróbowała je otworzyć, choć wie­działa, że są zamknięte. Wróciła do pojedynczego okna. Było wąskie, pewnie zbyt wąskie, żeby zdołała przepchnąć ramiona i biodra.

Musiała spróbować.

*

Douglas i Tony jechali z Calais w kierunku Etaples. Dzień był ciepły, świeciło słońce. Był to dzień targowy, dlatego drogi pełne były furmanek i bryczek. Wieśniacy poganiali objuczone osiołki, a i sami dźwigali na ramionach owoce swej pracy. W Etaples także będzie targ, może to i dobrze - w razie gdyby musieli uciekać. W dni targowe wszędzie jest dużo zamieszania, kręcą się żołnierze, cieśle, robotnicy portowi i szkutnicy. Cadoudal oszalał, przywożąc ją tutaj. To było nie tylko niebezpieczne, ale przede wszyst­kim głupio zuchwałe - właśnie tego można się po nim spodziewać. Szydził ze wszystkiego, śmiał się diabłu prosto w twarz i ciągnął go za ogon.

- Czy Cadoudal dał ci dokładne instrukcje? Zachowu­jesz się tak, jakbyś dobrze wiedział dokąd masz jechać - zapytał Tony.

- Owszem - Douglas nie patrzył na kuzyna - dobrze wiem, dokąd mam jechać.

- Naprawdę nie rozumiem. Czego on od ciebie chce?

Douglas tylko potrząsnął głową. Nie mógł przestać myśleć o tym cholernym duchu. A przecież to tylko sen. Skoncentro­wał się na jednej myśli. Tak bardzo chciał wiedzieć, dokąd zabrał ją Cadoudal, że znalazł rozwiązanie. Zupełnie sam - choć z niewyjaśnionych przyczyn jego mózg podsunął mu tę zjawę, będącą czymś w rodzaju potwierdzenia jego wniosków.

Tak, wszystko się zgadzało. Kiedy już wiedział, że Cadoudal zabrał ją do Francji, wszystko pasowało - oprócz tego bzdurnego ducha, tej jakiejś dziewicy.

Nawet dom, w którym ją przetrzymywał, wiejski domek babci Janinę. Douglas widział już miejsce; doskonałe dla celów Cadoudala. Tak, wszystko pasowało.

Dlaczego, do diabła, tego ducha obchodził los Alexandry?

Przestał o tym myśleć; trzeba było działać, obmyślić plan, obrać strategię. Doszło do niego, że Tony zadał jesz­cze jedno pytanie, na które nie potrafił odpowiedzieć, na które nie chciał odpowiadać.

Za godzinę byli w Etaples, a za następne dziesięć minut dojeżdżali do domku.

*

Alexandre udało się tak skręcić, że wydostała ramiona z brudnego okna. Gorzej było z biodrami, ale wreszcie przeszły. Upadła w błoto, prosto na twarz. Leżała tak przez chwilę, ciężko oddychając, potem podniosła głowę i roze­jrzała się dokoła.

Tuż przed nią rozciągał się niewielki ogródek, zarośnięty chwastami, pod którymi ginęło kilka cherlawych marche­wek. Była na tyłach domu. Zobaczyła rozwalającą się staj­nię z kilkoma starymi dachówkami smętnie zwisającymi z dachu. Z dala dochodziło ją gdakanie kur, a jakieś trzy metry od niej koza obojętnie skubała coś, co wyglądało jak stary but.

Nie słyszała żadnych ludzi.

Ile miała czasu, zanim wróci Cadoudal?

To ją zelektryzowało. Trzymając się jak najbliżej ziemi, pobiegła w stronę rosnącej w odległości jakichś dziesięciu metrów kępy drzew. Dopadła jej dysząc ciężko, czując ucisk w boku. Schowała się za drzewo i spojrzała w stronę domku. Nic, tylko koza żująca but.

Gdzie jest? Spojrzała na gorące, południowe słońce i ze­brała myśli. Chciała kierować się na północ, w stronę Kana­łu, ale gdzie jest teraz? Z pewnością niedaleko morza, nie była przecież nieprzytomna aż tak długo. A może?

Po pięciu minutach dobiegła do końca kępy drzew. Dalej nie było już nic, co mogłoby ją ukryć, żadnych zarośli, krzewów, nic, tylko łąka porośniętą niską trawą.

Nie mogła tu zostać. Teraz albo nigdy. Wstała i zaczęła biec na północ.

Słońce mocno przypiekało, ona nie miała nic na głowie. Wkrótce spływała potem. Była bardzo głodna. Oddychała głośno, coraz głośniej, aż czuła piekący ból w piersiach. Była tak zmęczona, że chyba nie mogła bardziej, ale zmu­szała się do biegu. Musiała iść naprzód, pomimo kolki, która przyginała ją do ziemi.

Kiedy usłyszała za sobą tętent kopyt, chciało jej się krzy­czeć z wściekłości. Nie przestawała biec.

Głośno zawołał: - Ty perfidna babo!

Po chwili złapał ją wpół i przerzucił przez koński grzbiet.

Odwróciła się i uderzyła go w twarz. Walnęła mocno, ale odchylił się do tyłu i następny cios chybił celu. Przytrzymał ją rękami. - Niech cię szlag, przestań wierzgać!

Czuła, jak wielka gula narasta w jej gardle. Czuła smak przegranej, smak strachu. Robiło jej się niedo­brze... Nie chciała, próbowała się powstrzymać, ale nie dała rady. Zwymiotowała na siodło, na jego spodnie, na konia.

Ogier oszalał, rzucał się we wszystkie strony, wyrwał Cadoudalowi cugle z rąk. Oboje spadli na ziemię. Alexandra natychmiast się podniosła, skuliła ramiona. Cała drżała. Wreszcie jej przeszło, uspokoiła się i siedziała bez ruchu, z opuszczoną głową, usiłując opanować oddech.

Wreszcie podniosła głowę i zobaczyła stojącego obok Cadoudala.

- Przepraszam, próbowałam się powstrzymać, ale nie mogłam. Koniowi nic się nie stało?

Patrzył na nią bez słowa, zastanawiając się, czy nie roz­waliła sobie głowy podczas upadku. Potrząsnął nią, jakby chcąc się upewnić, że jest cała. Koń skubał trawę kilka metrów dalej, jakby nigdy nic.

- Koń chyba cały.

Znowu poczuła ból w brzuchu, zajęczała. Z trudem łapała powietrze w płuca. - Dobrze, że nie dałeś mi nic do jedzenia. Byłoby o wiele gorzej.

Oczy Alexandry zwęziły się do małych szpareczek. - A ty wyglądasz jakbyś dwa dni przesiedział w butelce brandy. Ha! Ty mi mówisz, że okropnie wyglądam!

Roześmiał się. - Chodź. Zabieram cię do domku.

Nie miała wyboru, musiała za nim iść. Kiedy podeszli do konia, zwierzę popatrzyło na nią z naganą w oku.

- Dobrze.

Po chwili byli już z powrotem w domku. Alexandra czuła się tak, jakby przebiegła co najmniej sto mil. Kłucie w boku ustąpiło. Drogę, która zabrała jej tyle czasu, konno prze­mierzyli w kilka minut. Co za niesprawiedliwość! Zsiadł pierwszy i pomógł jej zsiąść.

- Wejdź do środka, napij się wody i usiądź sobie.

Pożałujesz, jeżeli spróbujesz wyściubić za drzwi choć czubek nosa.

Gdyby to Douglas powiedział jej coś takiego, nie przeję­łaby się ani trochę. Jednak Cadoudal był nieodgadniony. Okrutny, bezlitosny i zdecydowany na wszystko. Może za­mierzał ją zabić. Ale dal jej przecież wody - to nie bardzo trzymało się kupy.

Weszła do domku, napiła się wody i usiadła na jakimś ledwo zipiącym ze starości krześle.

Kiedy wszedł do środka, kopniakiem zamykając za sobą drzwi, spojrzała na niego. Oczyścił spodnie i nie bił już od niego wstrętny fetor.

- To co zamierzasz zrobić?

Spojrzał na nią.

- Zażądasz okupu? O nie! - jej blada twarz pobladła jeszcze bardziej. Wiedział, co przyszło jej do głowy: że pośle hrabiemu Northcliffe żądanie okupu, a kiedy hrabia się tu zjawi, zabije go. Nigdy jeszcze nie widział takiego bólu w oczach, ale nie miał zamiaru się przejmować. Wię­cej śmierci widział w życiu niż ta słodka kwoczka mogłaby zobaczyć w dwunastu wcieleniach. On sam zabił więcej ludzi niż cały angielski regiment.

Zaczęła mówić. - Nie, Douglas nie przyjedzie po mnie, na pewno nie. Przysięgam. Kocha moją siostrę Melisandę, nie mnie. Musiał mnie zatrzymać, bo jego kuzyn ożenił go ze mną, ale to była okropna pomyłka. Douglas chce się mnie pozbyć, naprawdę. Proszę, monsieur, proszę.

Zamruczał coś pod nosem, potem poszedł do małej ku­chni w przeciwległym kącie pomieszczenia. - Nie ruszaj się - rzucił przez ramię.

Nie poruszyła się. Siedziała patrząc na drzwi, na niego w maleńkiej niszy, na grubą powłokę kurzu po­krywającą wszystkie sprzęty. - Gdzie jesteśmy? - za­wołała.

Nie była pewna, ale bardzo łatwo udało jej się to potwier­dzić. Pamiętała zapach morza i kołysanie statku.

Za kilka minut wszedł do pokoju, niosąc dwa talerze. Na jednym było trochę grubo pokrojonego chleba, na drugim mocno naczosnkowane mięso. Aż ją odrzuciło.

- Zjedz trochę chleba - powiedział tylko. - Żołądek ci się uspokoi.

Żuła chleb starając się nie patrzeć, jak pochłania obrzyd­liwe mięso.

Zostało kilka kawałeczków masła, ale nie miała odwagi posmarować nimi chleba. Georges jadł zachłannie.

Kiedy nie mogła już dłużej tego znieść, zapytała. - Co zamierzasz ze mną zrobić?

Uniósł głowę znad talerza i popatrzył na nią.

- Po pierwsze rozebrać i wykąpać. Potem cię zgwałcę tak jak twój mąż zgwałcił Janinę. Zatrzymam cię tu, aż zajdziesz w ciążę. Wtedy odeślę do Douglasa.

Mężczyźni są nieobliczalni.

- Ale - powiedziała, przekrzywiając głowę - to przecież nie ma sensu.

Rzucona przez niego łyżka uderzyła o ścianę. Podniósł się z krzesła i nachylił do niej, opierając dłonie o stół.

- Skończ z tym głupim gadaniem! Nie podoba mi się to, denerwujesz mnie. Rozumiesz?

- Nie! To wszystko jest strasznie głupie, dżentelmen tak nie postępuje. Zmuszać mnie? Trzymać w zamknięciu i po­niżyć w taki sposób? Nie, to nie jest rozsądne. Zresztą, Douglas twierdzi, ze dziecka nie robi się ot tak, od razu.

Będziesz mnie tu trzymał pięć lat?

Aż zaryczał ze złości. - Błagaj, żebym tego nie robił, do cholery! Patrzyła na niego.

- Co, uciszyłaś się?

Nadal się nie odzywała.

- Przyniosę ci wodę do kąpieli. Chcę, żebyś słodko pa­chniała, kiedy cię będę brał.

Nie mogła mu na to pozwolić. Wiedziała, że mu na to nie pozwoli. Tylko jak miała go powstrzymać? Był silniejszy, zagrzewała go chęć zemsty, i był mężczyzną, a zdążyła już się nauczyć, że kiedy mężczyzna raz sobie coś postanowi, niełatwo go od tego odwieść. Nie odstraszała go nawet wizja pięciu lat spędzonych w jej towarzystwie.

Co robić?

Główna ulica Etaples roiła się od straganów i ludzi sprze­dających wszystko co się dało, od ziemniaków po jagody. Tony i Douglas zsiedli z koni i prowadzili je, trzymając przy uzdach.

Douglas zaklął. Mogli przejechać opłotkami Etaples, ale pomyślał, że byłoby dobrze trochę się rozejrzeć na wypa­dek, gdyby im przyszło się tu ukryć. Jak mógł zapomnieć, że w dzień targowy będzie takie zamieszanie?

Stracili dwadzieścia minut, Tony żuł jabłko, a Douglas pogryzał marchewkę.

- Musimy jeść - zauważył Tony.

Douglas znowu zaklął.

- To już niedaleko. Douglasie, jesteś pewien, że ona tam będzie?

- Będzie.

Zeskoczył z siodła i kupił więcej jabłek od jakiegoś wieś­niaka. Rzucił jedno Tony'emu. - Najedz się do syta, kuzynie. Pojechali dalej.

*

- Zdejmuj ubranie albo je z ciebie zedrę!

Wierzyła mu, ale nie wyobrażała sobie, że mogłaby się tak po prostu przy nim rozebrać. Nie był Douglasem. Nikt nie był Douglasem.

Wanna z wodą stała tuż za nią. Unosiła się z niej para, bo nagrzał wodę. Trwało to dobre pół godziny, ale nic nie udało jej się przez ten czas wymyślić.

Westchnął, naprawdę westchnął. Miał nieszczególną mi­nę. Nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Po chwili rzucił się na nią. Walczyła, gryzła i kopała, ale był silniej­szy i już po chwili stała naga. Cała drżała, a strzępy ubrań leżały na podłodze.

- Właź - wziął ją pod pachy i wsadził do wody. Dał jej do ręki gąbkę i mydło. - Umyj się, tylko porządnie.

Wyglądało na to, że kompletnie się nią nie interesuje. Ulżyło jej. Nic nie mówiła, patrzyła tylko na niego. Matka przestrzegała ją kiedyś, że mężczyźni dostają szału, jak tyl­ko zobaczą nagą kobietę. Z Douglasem tak w istocie było, ale dopiero po kilku razach. Może to trochę trwa, zanim mężczyzna się do niej przyzwyczai i opętają go zwierzęce żądze? Modliła się, żeby w przypadku Georges'a trwało to bardzo długo. Co najmniej dziesięć lat.

- Umyj głowę. Twoje włosy wyglądają strasznie. Nie lubię rudych kobiet.

Popatrzył na nią tym zamyślonym wzrokiem. W jego spojrzeniu były same pytania, żadnych odpowiedzi. Wresz­cie wyszedł, klnąc siarczyście.

Wykąpała się.

Była taka wycieńczona, że zasnęła. Obudziła się nagle, słysząc głos Cadoudala.

- Niech cię szlag, Zasnęłaś? To nie jest normalne, na Boga. Powinnaś coś wymyślać, krzyczeć, łkać. Skończy­łaś?

Pokręciła głową i jeszcze głębiej zanurzyła się w wodę.

Zmarszczył brwi niczym na niegrzeczne dziecko. Złapał mokrą szmatę, namydlił ją porządnie i zaczął energicznie myć jej twarz.

Próbowała krzyczeć, ale tylko nałykała się mydła. Nagle poczuła na piersiach jego ręce i zmartwiała.

ROZDZIAŁ 23

- Proszę, proszę! - powiedział, patrząc na jej piersi.

Kręcił głową, nawet kiedy próbowała odsunąć się od jego rąk, ale wydawało jej się, że zmusza się do patrzenia na nią.

- Jesteś nieźle wyposażona. To zadziwiające, nie zauważy­łem wcześniej tych twoich piersi. Szkoda, ale taki jestem zmęczony, za dużo myślę o planach na przyszłość, a ty zachowywałaś się okropnie, ale... - Jeszcze raz pokręcił głową i zmarszczył brwi.

Wziął się w garść. Wstał i rzucił jej gąbkę. - Kończ mycie i nie zasypiaj, bo źle się to dla ciebie skończy.

Skończyła tak szybko, jak tylko mogła. Był w drugim pokoju, ale chyba ją obserwował, bo natychmiast zjawił się przy niej z cienkim ręcznikiem w ręku. Szybko się w niego zawinęła.

- Wolałabym, żeby ci się nie udało.

Wzruszył ramionami; gest, który znaczył wszystko i nic.

Doskonale wiedziała, co znaczył.

Zdołała porządnie owinąć się ręcznikiem. Potem wzięła drugi ręcznik, wyglądający jak szmata, i wytarła włosy.

- Chodź do drugiego pokoju, rozpaliłem w kominku.

Niby lato, ale nie jest ciepło. Muszę trochę ogrzać ten pokój i moje serce. Muszę spróbować, przyrzekłem to sobie.

Weszła do drugiego pokoju, wpatrzona w drzwi wejściowe.

Odwróciła się do niego. Patrzył na nią, ale nie zrobił żadnego ruchu. Otworzył usta, zamknął je, powiedział coś po francusku i wbił palce w swoją czuprynę. - No dobrze - powiedział na koniec po angielsku - niech cię szlag.

Dlaczego ty? Douglas powinien zapłacić, przeklęty drań, ale nie mogę...

Chciała bronić męża, otworzyła usta, ale wyszedł z nich tylko okrzyk bólu. Złapała się za brzuch. Ból narastał, coś twardniało w niej tak, że musiała przytrzymać się krzesła. Zelżał, usiłowała zaczerpnąć tchu, ale po chwili wrócił.

- Co ci jest? Nie możesz chorować, nie lubię tego.

Twarz jej pobladła, a usta wykręcał ból.

- Nie powinnaś mieć już skurczy, to śmieszne! Nie jes­teś koniem! Jadłaś tylko ten chleb, który ci dałem. Przestań, słyszysz? Powiedziałem ci, że tego nie lubię.

Skurcz puścił. Poczuła ciepłą i lepką ciecz między noga­mi. Spojrzała na siebie i zobaczyła, że krwawi. Podniosła głowę i spojrzała na niego. - Co mi jest? Co się dzieje? - krzyknęła głośno i upadła na kolana. Na twarzy czuła gorące łzy, na nogach krew. Ból narastał.

Przekręciła się na plecy i podciągnęła nogi do góry. Le­żała tak, trzymając się za brzuch. Próbowała opanować ból, ale nie mogła nic zrobić, tylko leżeć.

Georges ukląkł przy niej. Rozwinął ręcznik i zobaczył krew na jej udach, czerwone strużki na białym ręczniku. Przełknął ślinę, nie wiedział co robić.

W tym momencie drzwi małego domku otworzyły się szeroko. Wpadł przez nie Douglas z pistoletem w ręku.

- Zostaw ją, draniu! Zabiję cię, brudny skurczybyku!

Tony szedł tuż za Douglasem. Zobaczył białe ciało

Alexandry i pochylonego nad nią Cadoudala. Drań, już ją zgwałcił? Wszędzie było dużo krwi, o wiele za dużo. Bił ją?

Georges odwrócił się i na widok Douglasa wyraźnie mu ulżyło. Nie miał jednak czasu, żeby cokolwiek powiedzieć, bo Douglas przyskoczył do niego, odciągnął od Alexandry i grzmotnął pięścią w szczękę. Cadoudal wrzasnął. Douglas uderzył jeszcze raz, tym razem w żebra. Georges nie od­dawał ciosów, próbował się tylko osłaniać.

- Douglas, poczekaj!

Zanim dotarło do niego, co krzyczy do niego Tony, zadał jeszcze jeden cios.

- Douglas, przestań! Alexandra, ona jest ranna!

Pięść Douglasa zatrzymała się tuż przed nosem Georges'a. Spojrzał na żonę. Leżała na plecach, z trudem łapała powietrze a wkoło pełno było krwi.

Alexandra zajęczała i próbowała unieść nogi.

- Popatrz na nią. Nie zgwałciłem jej. Przysięgam, że i tak bym jej nie zgwałcił. Do cholery, ona traci dziecko!

Douglas w jednej chwili ogarnął sytuację. Ukląkł przy żonie i zaczął wydawać rozkazy. - Georges, grzej wodę i przynieś czyste szmaty, szybko! Tony, przynieś materac z tamtego pokoju. Położymy ją tu, przy ogniu.

Obydwaj wzięli się do roboty, choć Georges wahał się przez chwilę. Byli wdzięczni, że ktoś powiedział im, co mają robić.

Douglas był przy niej. Jęczała, rzucała głową z bólu. Kiedy skurcze mijały, ciężko, wielkimi haustami łapała po­wietrze. Miała zamknięte oczy.

- Alexandra - powiedział, ujmując jej twarz w dłonie

- Alexandra.

Otworzyła oczy i spojrzała na niego. O dziwo, uśmiech­nęła się. - Wiedziałam, że przyjedziesz. Pomóż mi. Proszę. Tak boli, tak bardzo boli.

- Pomogę ci, kochanie moje. - Wziął ją w ramiona i ostrożnie położył na materacu. - Słuchaj, co ci powiem. Tracisz dziecko. Nie jesteś długo w ciąży, więc to nie powinno długo trwać, obiecuję. Tylko się nie poddawaj. Przyłożę teraz te szmaty, żeby zatamować krwawienie. Nie walcz z bólem. Tak, trzymaj mnie za rękę, możesz mnie ściskać tak mocno, jak tylko chcesz.

Dobrze.

Ścisnęła go tak mocno, że poczuł jej ból.

Modlił się, żeby to się już skończyło. Niewiele wiedział o poronieniach, dżentelmeni nie poruszali takich tematów.

Jej ciało zesztywniało nagle, wygięło się w łuk. Krzyk­nęła. Poczuł wypływającą z niej gorącą krew, która wsiąka­ła w szmaty i spływała na jego dłoń.

Spojrzała na niego, jakby nie wiedząc, co się dzieje. Jej głowa przechyliła się do tyłu. Straciła przytomność.

Douglas tamował krwawienie.

- Gorąca woda - powiedział Cadoudal. - Boże, Dou­glas, nic jej nie jest?

- Nic jej nie będzie. Jeżeli coś jej się stanie, uduszę cię.

Georges popatrzył na niego spod oka. - Mówiła, że za nią nie przyjedziesz, że kochasz jej siostrę i że wcale cię nie obejdzie, co z nią zrobię.

- Czasami bardzo się myli. - Nie spuszczał oczu z jej twarzy.

Uśmiechnął się tylko.

Tony przyniósł koc i okrył ją. Położył dłoń na jej czole. Było zimne.

Georges Cadoudal odwrócił się. Ku zdziwieniu Douglasa wyglądał, jakby skręcał go ból.

- Ja to na nią sprowadziłem - wyznał, jakby spowiadał się księdzu.

Douglas popatrzył na niego, zaciskając usta. - Powiedz, co się stało.

- Rozumiem, że będziesz musiał próbować - Georges wzruszył ramionami. Lewe oko tak mu napuchło po celnym ciosie Douglasa, że wyglądało jak maleńka szparka.

Tony nic nie powiedział. Georges przysunął się do brud­nego okna frontowego. Przez dobrą chwilę milczeli. Potem Georges zaczął strasznie kląć. Tony i Douglas spojrzeli na niego. Cadoudal otworzył drzwi wejściowe.

Stała tam Janinę Daudet, zakurzona i rozczochrana. Była sama, w dłoni trzymała pistolet.

Schwyciła Georges'a i potrząsała nim, cały czas krzy­cząc po francusku. - Powiedz, że jej nie zabiłeś, powiedz mi... - Przerwała, widząc Douglasa. - Douglas? Ty tutaj? - zapytała zdumiona.

- Nie - spokojnie powiedział Douglas. - Poroniła.

Tony widział, jak się tym przejęła. Patrzył, jak Georges przytulił ją do siebie, chcąc ją pocieszyć. Delikatnie wyjął pistolet z jej ręki i wsunął sobie do kieszeni.

- To moja wina, moja wina! - powtarzała.

- Janinę, co ty tu robisz?

Uniosła głowę. - Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, co zrobił Georges, musiałam przyjechać, musiałam to prze­rwać. Wiedziałam, że muszę powiedzieć mu prawdę.

- Jaka jest ta prawda, cherie?

Janinę odsunęła się od niego, wbijając wzrok w swoje zakurzone buty do konnej jazdy. - Zgwałcił mnie... nie, nie Douglas... generał. Wiele razy. Zmuszał mnie, żebym robi­ła te poniżające rzeczy jemu i innym mężczyznom, którym mnie dawał. Często sam na to patrzył i zawsze, za każdym razem groził, że zabije moją babcię, jeżeli nie będę mu posłuszna. To dziecko, które noszę, nie będzie znało swego ojca, ponieważ ja sama go nie znam. Boże! Zapanowała cisza, słychać było tylko jej łkanie.

- Owszem! - zgodził się Douglas.

Pełne napięcia milczenie przerwał Tony. - To wszystko jest dość interesujące, ale czy ten łajdak nie zabawia się nawet teraz? Nie dotrzemy do tych wszystkich mężczyzn, nie znamy ich i nie poznamy, ale ten drań powinien dostać lekcję, na jaką sobie zasłużył, lekcję, jakiej nigdy nie zapo­mni. To on powinien zapłacić za te wszystkie nieszczęścia. Georges nieczęsto się uśmiechał. Był bezlitosny w dąże­niu do postawionych sobie celów. Nie mógł sobie pozwolić na miękkość i łagodność. Dobry humor opuścił go wiele lat temu, kiedy na jego oczach Robespierre zamordował jego ojca. matkę i dwie siostry. Był człowiekiem oddanym jed­nej idei, tacy ludzie nigdy się nie uśmiechają.

Teraz uśmiechnął się szeroko. - Jezu - powiedział. - Jak mam go zabić? Wiecie, są różne metody. O, przeróżne. Mam z czego wybierać. Mam to zrobić powoli? Żeby krzy­czał, prosił i błagał o ostatnie chwile swego nędznego ży­cia? Mam posłużyć się garotą?

Zatarł ręce, oczy mu rozbłysły, a myśli pełne były pla­nów i strategii.

- Zapominasz, że jest pilnie strzeżony, otacza go więcej żołnierzy niż mógłbym zliczyć. Mieszka w fortecy, jego ludzie wszędzie za nim chodzą. Zna z widzenia mnie, cie­bie i Janinę - powiedział Douglas.

Dumali w milczeniu.

Alexandra jęknęła i otworzyła oczy. Zobaczyła Dougla­sa, który uśmiechał się do niej łagodnie. Czuła uścisk jego ręki na swojej. - Douglasie, będę żyła?

Pochylił się nad nią i leciutko pocałował w usta. Bardzo cicho powiedział: - O tak. Bardzo mi brakowało twego impertynenckiego języczka, twoich potyczek z francuskim. A najbardziej twojego uścisku.

Płakała. Nie chciała, ale łzy same płynęły jej po poli­czkach. Wycierał je palcami. - Cii, kochanie, cicho. Nie chcę, żebyś się rozchorowała. Cicho. Dobrze ci, ciepło?

Pokiwała głową, przełykając łzy.

Nie mógł znieść bólu w jej oczach, bólu po stracie, która -jak wierzyła - dla niego była nie do naprawienia. Przekona ją, że jest inaczej, kiedyś mu uwierzy. Zaczął coś mówić, ale zobaczył, że przestała płakać. Zmrużyła oczy. Zadzi­wiająco szybka była ta zmiana od płaczu do podejrzliwości.

Patrzyła na niego podejrzliwie.

- Mówisz jej, że jesteś moją żoną, że mnie kochasz i że należę do ciebie.

- Powtórz to.

Powtórzył.

Alexandra otworzyła usta i wykrzyczała te słowa Janinę. Zapadła cisza, tylko Georges powiedział z namysłem:

- Wolałem twoją wersję merde. Hookams zamarła w świę­tym oburzeniu!

Douglas uśmiechnął się; jeszcze niedawno nie sądził, że kiedykolwiek będzie to możliwe. Alexandra nadal zaciskała usta, patrząc na Janinę Daudet. - Douglasie, powiedz jej, powiedz, że jeżeli jeszcze raz powie o tobie jakieś kłamst­wo, szczerze tego pożałuje.

Douglas nie wahał się ani chwili. Powiedział coś Janinę po francusku. Kobieta spojrzała na niego, potem na Alexandre i powoli pokiwała głową.

Georges rozcierał bolącą szczękę. - Bogu dzięki, że jej nie złamałeś - powiedział do Douglasa.

Była pierwsza nad ranem, ciemna, bezksiężycowa noc. Gęste chmury zawisły nad ziemią, zakrywając nieliczne gwia­zdy. Niebo sprzyjało trzem skradającym się mężczyznom.

W uroczym domu mera w Etaples panowała komplet­na ciemność. Czterech strażników patrolowało wejście. Byli znudzeni i zmęczeni, rozmawiali starając się nie zasnąć.

Mężczyźni przyczaili się nie dalej niż piętnaście metrów od strażników. Douglas powiedział po cichu: - Tony, bie­rzesz tego po prawej. Ty, Georges, tego w rogu.

Georges'owi wcale się to nie podobało. To on zawsze przewodził, komenderował innymi. Jednak był coś winien Douglasowi, zresztą cenił jego umiejętności. Powstrzymał się. Z drugiej strony wcale nie było mu łatwo mówić - Dou­glas zadał mu nielichy cios w szczękę. Wciąż nie mógł do końca otworzyć prawego oka.

Poczekali, aż strażnicy będą w największym rozprosze­niu, i rzucili się na nich, wyłaniając znienacka z ciemności jak złowróżbne cienie.

Douglas zamierzał zająć się dwoma pozostałymi, kiedy będą obok siebie. Nie mógł się doczekać. Uśmiechał się w ciemnościach. Piekło go zaschnięte na twarzy błoto, ale nie zwracał na to uwagi. Akurat tej nocy byli tylko trzema cieniami w ciemności. Patrzył, jak Tony podchodzi do stra­żnika i powala go na ziemię, przyciskając mu dłoń do gard­ła. Georges wykręcił drugiemu ramię do tyłu i wygiął mu plecy. Nie zabił go, ale Douglas wiedział, że ma ochotę. Poczuł ulgę, że Georges dotrzymał umowy.

Przygotował się. Strażnicy podeszli bliżej. Jeden z nich zawołał. - Hej tam, gdzie jest Jacques?

- Pewnie poszedł sobie ulżyć. Za dużo wypił tego ta­niego wina.

Stali obok siebie. Douglas był cichy i szybki. Zanim go zobaczyli, już przy nich był. - Dobry wieczór panom - po­wiedział nieskazitelną francuszczyzną i wykrzywił się do

nich. Prawym łokciem uderzył w brzuch jednego z nich. lewą pięść wsadził drugiemu w grdykę. Okręcił się na pięcie i zadał jeszcze cios stopą w podbródek pierw­szego i ręką w splot słoneczny drugiego. Obaj ciężko zwalili się na ziemię. Szybko wciągnął ich w krzaki i wyprostował się. Cichutko gwizdnął na Georges'a i Tony'ego.

- Dobra robota - wyszeptał Tony. - Uszczypnij mnie, jakbym cię kiedyś za bardzo zdenerwował.

Douglas chrząknął. Szybko związali strażników i zakne­blowali im usta. Później poprowadził ich do salonu, w któ­rym generał Belesain grał z nim kiedyś w karty. Okno było zamknięte, musiał je ostrożnie rozbić.

Tony podsadził go do góry i Douglas już za chwilę wśliz­nął się do środka. Za nim weszli Georges i Tony.

Po cichu ruszyli na górę szerokimi frontowymi scho­dami. Ich skulone postacie rzucały na ściany fantastyczne cienie.

Przed sypialnią generała był jeszcze jeden strażnik. Spał oparty o ścianę, z pistoletem na kolanach. Douglas uderzył go w skroń kolbą swego pistoletu. Bezwładne ciało osunęło się na podłogę.

- Teraz - powiedział Douglas. Cichutko nacisnął klam­kę. Drzwi nie zaskrzypiały. Powoli, bardzo powoli je ot­worzył. Cisza. Wszedł do środka.

Spojrzał na łóżko, ale nie dostrzegł w nim śpiącego gene­rała. Zrobił jeszcze jeden krok i zastygł.

- A, mam cię - rzekł generał, przykładając mu pistolet do pleców. - Coś ty za jeden, co? Włamanie do tego domu?

Głupek z ciebie. Widzisz, ptaszku, usłyszałem cię, bo cier­pię na bezsenność. Wszystko słyszę.

Douglas się nie ruszał. Nie słyszał Tony'ego i Georges'a, chociaż byli na korytarzu, nie dalej niż metr stąd.

Płomień świecy zamigotał i na chwilę przygasł, kiedy Belesain przysunął ją Douglasowi do twarzy. - Ty? - po­wiedział zszokowany. - Nie wierzę, to przecież bez sensu. Dlaczego?

Douglas nic nie powiedział.

Georges przytrzymał rękę Douglasa. - Teraz moja kolej- powiedział i zadał mu potężny cios w szczękę. Generał upadł, lądując na dłoniach i kolanach. Jęczał cicho.

Skrzywdziłeś moją Janinę. Nie tylko więziłeś ją, ale gwał­ciłeś i dawałeś innym mężczyznom.

- Cadoudal - powiedział Belesain, podnosząc na niego wzrok. - Boże, to ty!

- Tak.

Tony patrzył obojętnie na bladą twarz generała, która ze strachu przed Georges'em zrobiła się bielsza niż jego koszula nocna. - Georges, to twoja decyzja. Co chcesz z nim zrobić?

Douglas zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że Georges nie zapomni swojej obietnicy, że nie zabije tego człowieka. Ale nie liczył na to. Na twarzy Georges'a malowała się taka furia i ból, które niełatwo dawały się uśmierzyć.

- Twoja Janinę? - odezwał się generał. - Mówię ci, ona nie była twoja. Nie musiałem jej zmuszać. Obiecałem jej względy, klejnoty, pieniądze i inne rzeczy, a ona sama do mnie przyszła, sama chciała tych wszystkich mężczyzn, którzy bywali w jej pokoju. Wszyscy jej płacili, a ona... -

Georges uderzył go w żebra, aż Belesain złapał się za bok.

- To nie było zbyt mądre, generale - stwierdził Douglas.

- A nawet bardzo głupie. Georges, kończmy z tym.

Tony zobaczył uśmiech Cadoudala. Przerażający uśmiech.

- Wiesz co robią ze świniami?

Generał nie poruszył się.

- Nie - powiedział Douglas - ale pewnie niedługo się dowiem.

Generał wrzasnął i próbował uciec na kolanach.

- Stój, stary, bo ci kulę przyładuję!

Zatrzymał się. Ciężko dyszał, bał się. Głupi był, obra­żając Janinę.

- Wiem, że jesteś zagorzałym rojalistą - zaczął.

- Wiem, że chcesz zabić Napoleona albo usunąć go z kraju.

Mogę ci pomóc. Mam informacje, mogę...

Georges przerwał mu. - O nie, nie masz. Nie masz nic dla mnie, generale. Znam cię, jesteś tłustym biurokratą, który nie ma talentu, ale niestety ma pewną władzę. Jesteś jak choroba, pasożyt. Tak, nienawidzę Napoleona, to praw­da. Ale prawdą jest także to, że nienawidzę głupców takich jak ty, dla których torturowanie i wykrwawianie innych to przyjemność. Dosyć. Moi przyjaciele i ja nie mamy zamia­ru dłużej tu zostawać.

Razem zaciągnęli go na dół i wyprowadzili z uroczego domu mera.

Przed piątą byli już w domku. Zastali Alexandre siedzącą na krześle, owiniętą w koc, z kubkiem bardzo mocnej kawy w ręku. Na podłodze obok niej leżała Janinę, wściekła, z dobrze związanymi rękami i nogami. Klęła jak szewc i na widok Georges'a zaczęła głośno coś do niego wołać. Wszy­scy trzej stanęli jak wryci.

Nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Rozumiem.

Janinę wydzierała się po francusku.

- Zachowuje się tak, odkąd ją związałam, ale nie mówię po francusku, więc wcale mi to nie przeszkadza. Nie mam pojęcia, co ona mówi. Wyklina mnie?

Uśmiechnął się do niej. - Zaczęła pewnie od ciebie. Te­raz obraża twoje wnuki.

Alexandra znowu napiła się kawy.

- Dobrze - powiedziała wreszcie. - Nie chcę jej wgnieść w ziemię, to znaczy chcę, ale teraz nie dałabym rady.

Musi jednak wiedzieć, że nie ścierpię mówienia takich rzeczy o moim mężu. Już nigdy nie skrzywdzi Douglasa, przenigdy.

Douglas odwrócił się i powiedział coś bardzo szybko po francusku. Obaj z Tonym roześmiali się.

- Nie jestem pewna - zmarszczyła brwi, a w jej głosie zabrzmiała obawa. - W tej chwili nie czuję się jeszcze zbyt mocna. Ile czasu zajęłoby mi nauczenie się tego przeklętego języka?

Przerwała, oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki. - O mamusiu - powiedziała jeszcze i zemdlała.

Kubek z kawą upadł na podłogę, a Janinę przestała kląć. Tony i Douglas rzucili się do Alexandry.

- Za trzy miesiące będzie gadała jak z nut - powiedział Tony, wyczuwając równo bijący puls.- Douglas, przestań się trząść, wydobrzeje. To tylko z podniecenia.

ROZDZIAŁ 24

Dokładnie o szóstej rano trzej mężczyźni i Janinę Daudet przybyli na potężny plac stoczni, który już za chwilę miał się zaroić od robotników, żołnierzy, marynarzy, kucharzy, prostytutek i handlarzy wszelkich możliwych dóbr. Ukryli się i czekali.

Nie wyszli z kryjówki, kiedy zaczęła się wrzawa, spowo­dowana napadem na kwaterę generała Belesaina. Strażni­ków związano, a generał znikł.

Ludzie rozmawiali o zajściu, przechodząc przez szeroką bramę. Później zapadła kompletna cisza.

Początkowo było nie więcej niż pięćdziesiąt osób, po chwili zrobiło się ich sto pięćdziesiąt i ciągle przybywali nowi. Stali i patrzyli w milczeniu. Później zaczęli chicho­tać, a potem przez tłum przeszedł potężny śmiech. Przy­chodziło coraz więcej ludzi, śmiali się coraz głośniej. Coraz głośniejsze były też przekleństwa i groźby generała, który wykrzykiwał, że będzie obcinał ręce i nogi, wyrywał języki i chłostał wszystkich, którzy mają czelność się śmiać. Wca­le się tym nie przejęli.

Georges patrzył to na Tony'ego, to na Douglasa. Nie musieli już ukrywać swojej wesołości, tak jak wszyscy śmiali się do rozpuku i klepali po plecach. Janinę aż uścis­nęła Tony'ego.

Generał Belesain stał na wysokiej na półtora metra dre­wnianej kracie, dobrze przywiązany do palika. Ramiona miał tak mocno wykręcone do tyłu, że tłusty brzuch ster­czał mu obscenicznie. Był całkiem nagi. Do głowy miał przywiązane świńskie uszy. które Georges ukradł ze skle­pu miejscowego rzeźnika, u nosa zwisał mu przywiązany wokół twarzy świński ryj. Reszta - różowa i tłusta - nie wymagała korekt.

Żołnierze generała próbowali przedostać się przez tłum, żeby go uwolnić, ale się dawali rady. Ludzie nie przestawa­li się śmiać.

Douglas dał im znak do odejścia.

- Śmiejesz się - powiedziała zaskoczona Janinę do Georges'a. - Nie do wiary. Przecież ty nigdy się nie śmiejesz.

Natychmiast otrzeźwiał. - Nie chciałem, nie powi­nienem był.

- Człowiek powinien się śmiać - stwierdził Tony - To przywraca poczucie rzeczywistości. Widzisz, jak absurdal­ne bywa niekiedy życie.

Douglas nic nie powiedział. Chciał tylko zobaczyć swoją żonę. Bardzo chciała iść z nimi, ale nie pozwolił jej na to. Była jeszcze zbyt słaba. Sprzeczała się, ale nie ustąpił. Ża­łował, że jej tu nie przyniósł. Ubawiłaby się setnie.

Teraz musi ich stąd wydostać i zabrać do Anglii, do domu.

Trzy dni później Douglas wchodził do Northcliffe Hall, niosąc Alexandre na rękach. Za nim postępował Tony.

Zamieszanie było równie duże, jak w dniu „obnażenia” generała Belesaina, tyle że wszyscy się cieszyli. Douglas spojrzał na Melisandę schodzącą szerokimi schodami. Wy­glądała nieziemsko pięknie, tak pięknie, jakby nie była ko­bietą z krwi i kości, ale on po prostu uśmiechnął się do niej. Wzrokiem szukała Tony'ego, a kiedy już go znalazła, podkasała spódnice, podbiegła do niego i rzuciła mu się w ra­miona. Krzyczała jak szalona. - Niech cię! Jesteś bezpiecz­ny! Tak się martwiłam, tak... - Już nic nie powiedziała, bo Tony zaczął ją całować.

Douglas nadal się uśmiechał.

Popatrzył na swoją żonę i zobaczył łzy w jej oczach. Przestraszył się. - Źle się czujesz? Co się stało? Boli cię? Pokręciła głową i otarła oczy wierzchem dłoni.

- To nie ma nic do rzeczy.

Douglas drażnił się z nią. - Zastanawiam się, jak by to było po francusku. Słuchaj uważnie, Alex...

- Nazwałeś mnie Alex!

- Miłość?

Pocałował ją. Usłyszał czyjś śmiech i powoli podniósł głowę. To była Sinjun, szczerząca do niego zęby. Za nią stała matka z ustami w ciup.

Służący zaczęli wiwatować. Hollis stał dumny, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Alexandra poczuła ulgę. Może wszystko będzie dobrze, może nawet z teściową się ułoży. Może Douglas naprawdę ją kocha. Może.

Zaniósł ją do sypialni, pocałował i ostrożnie położył na łóżku. Przysiadł na brzegu i odwinął ją z koca.

- Matka bez wątpienia sądzi, że jesteś kobietą niemoral­ną, że spaliłaś ubranie, żeby mnie uwieść. Powiem jej, że od dawna jestem całkowicie przekupiony i że nie mogę bez ciebie żyć. Nic już nie musiałaś robić.

Patrzyła na niego. Siedziała bez ruchu, nogami nie sięgając podłogi, odziana w za długą, workowatą suknię Janinę.

Zwilżyła usta. - Kochasz mnie? Tak troszeczkę?

- Może.

Uśmiechając się pod nosem, poszedł do jej sypialni, przyniósł stamtąd koszulę nocną i powiedział: - Chodź, przebierzesz się. Musisz teraz odpocząć.

Na widok jej piersi przełknął ślinę i szybko włożył jej koszulę przez głowę. - Chodź. - Położył ją i dobrze okrył. Usiadł potem przy niej i zaczął rozkładać włosy na poduszce.

- Nasze małżeństwo nie było jak dotąd łatwe - mówił

z namysłem. - Może mogłabyś działać trochę mniej poryw­czo? Może najpierw powinnaś się trochę zastanowić, zanim ode mnie uciekniesz i się rozchorujesz, albo dasz się porwać i wywieźć do obcego kraju? Albo będziesz pró­bowała mnie ratować, podczas gdy to ty jesteś w nie­bezpieczeństwie?

Patrzyła na niego bez słowa, a on dalej rozkładał jej włosy.

- Nie wiem - powiedziała wreszcie. - Jesteś dla mnie bardzo ważny.

Podobało mu się to. Pochylił się i pocałował koniuszek jej nosa. - Postanowiłem, że jeżeli przytrzymam cię w łóż­ku przez jakieś trzy godziny dziennie, oczywiście nie licząc nocy, może będziesz za bardzo zajęta koncentrowaniem się na mnie albo dochodzeniem do siebie po seksie, żeby przy­sparzać mi siwych włosów.

Roześmiała się.

Pocałował ją. Miało to być tylko delikatne muśnięcie warg, ale otoczyła go ramionami i rozchyliła usta.

- Przyjechałeś po mnie - powiedziała. - Martwiłeś się o mnie.

Upłynęły dwa tygodnie. Późnym południem Douglas wszedł do jej sypialni. Alexandra podniosła głowę znad robótki i uśmiechnęła się do niego. Boże, tak bardzo go kochała. - Co tam masz? - zapytała, próbując nie wyglądać na bardzo zadziwioną.

Zmarszczył brwi. - Musiałem wiedzieć - mówił bardziej do siebie niż do niej. - Po prostu musiałem wiedzieć, więc poszedłem do sypialni Sinjun. - Pokazał jej to, co znalazł ukryte na dnie szafy siostry.

Alexandre zatkało. - Peruka! Boże, to wygląda jak włosy Dziewicy! I ta suknia! Douglasie, czy to znaczy, nie, na pewno nie...

- Nie wierzysz, że Sinjun była naszym duchem? Naj­wyraźniej tak. Tak, na pewno była. Oto dowód.

Alexandra z całej siły próbowała sobie przypomnieć, kie­dy pierwszy raz widziała ducha. Tak, Sinjun była wtedy w Londynie. Nie myliła się. Już miała to powiedzieć Dou­glasowi, ale zobaczyła, że wpatruje się w okno i blednie na twarzy. Nic nie powiedziała.

Wreszcie odwrócił się do niej i powiedział zdecydowa­nym głosem. - To cały czas była Sinjun. Moja siostrzyczka bawiła się w ducha. Chciała troszkę namieszać, zabawić się naszym kosztem.

Alexandra kręciła głową. Otwierała usta, chcąc coś po­wiedzieć, ale Douglas ją uprzedził.

Pocałował ją i powiedział, patrząc na perukę i suknię: - Postanowiłem nie mówić o tym Sinjun. Nie mam ochoty wysłuchiwać jej zaprzeczeń i protestów. Chcę, żeby wszys­tko przeszło. Nie sprzeczaj się ze mną, już zdecydowałem. Rozumiesz?

1* Gretna Green - wieś w Szkocji, przy granicy z Anglią, do której uciekali narzeczeni, by się pobrać bez zgody rodziców.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Catherine Coulter Cykl Panna młoda (07) Bliźniacy
Coulter Catherine 01 Młoda pani Sherbrooke
Coulter Catherine Młoda pani Sherbrooke (tom 1)
Coulter Catherine Młoda pani Sherbrooke
Coulter Catherine Panna młoda 01 Młoda pani na Sherbrooke
Coulter Catherine Panna młoda 07 Bliźniacy
Coulter Catherine Panna młoda z piekła rodem
Coulter Catherine Panna młoda 07 Bliźniacy
Coulter Catherine Panna młoda 08 Bliźniacy
Coulter Catherine Panna Młoda 05 Zaloty
Coulter Catherine Panna młoda z piekła rodem
Coulter Catherine Panna Młoda 06 Rudzielec
Coulter Catherine Panna Młoda 03 Posażna panna młoda
Panna młoda 07 Pendragon Coulter Catherine
Coulter Catherine Panna mloda 03 Posazna panna mloda
Coulter Catherine Panna młoda 04 Niesforny Jack
Coulter Catherine Panna młoda 09 Wyścigi
Coulter Catherine Panna Młoda 02 Panna młoda z piekła rodem
Coulter Catherine Panna młoda 08 Bliźniacy

więcej podobnych podstron