MAGIA PARZY
PRZEŁOŻYŁA
LUBLIN 2010
Rozdział 1
Telefon zadzwonił w środku nocy. W miasto właśnie uderzyła fala magii, więc teoretycznie nie powinien działać, ale działał. Zadzwonił drugi, trzeci raz, jakby oburzony, że go ignoruję, i dzwonił tak, dopóki nie sięgnęłam po słuchawkę.
- Taaak? - spytałam, ziewając.
- Mamy nowy dzień, Kate - usłyszałam miły głos, co mogło sugerować, że po drugiej stronie kabla znajduje się szarmancki, kulturalny, przystojny mężczyzna, czyli ktoś, kim na pewno nie był Jim. A przynajmniej nie w swojej ludzkiej postaci.
Przetarłam oczy starając się dojrzeć wskazówki zegara wiszącego na ścianie.
- Jest druga w nocy, Jim - oznajmiłam. - Jakbyś nie wiedział, to niektórzy ludzie śpią o tej porze.
- Mam zlecenie.
Słowa Jima sprawiły, że natychmiast usiadłam na łóżku, całkiem rozbudzona. To była dobra wiadomość - potrzebowałam pieniędzy.
- Forsą dzielimy się po połowie - stwierdziłam tonem, który wyraźnie sugerował, że nie dopuszczam innej możliwości.
- Dostaniesz jedną trzecią - negocjował Jim.
- Połowę - powtórzyłam spokojnie.
- Trzydzieści pięć procent - głos Jima przestał być łagodny i miły.
- Połowę - nie ustępowałam.
Po drugiej stronie zapadło milczenie. Widać mój były partner z Gildii mocno się nad czymś głowił, aż w końcu usłyszałam:
- No dobra, czterdzieści.
Gdy odłożyłam słuchawkę, w sypialni zrobiło się cicho. Nie zasunęłam zasłon, więc przez metalowe kraty chroniące okno od zewnątrz wpadało do pokoju rozproszone światło księżyca. Księżycowa poświata działała jak katalizator i kraty błyszczały niebieskawą patyną w miejscach, gdzie srebro wchodziło w reakcję z zaklęciami ochronnymi. Za tymi kratami spało miasto niczym wielka, ociężała, legendarna bestia; było ciemne i zadziwiająco spokojne. Kiedy magia odpłynie, co oczywiście prędzej czy później nastąpi, bestia obudzi się eksplozją elektrycznych świateł i przy akompaniamencie wystrzałów z broni palnej.
Co prawda moje zaklęcia ochronne nie zatrzymywały kul z pistoletu, ale doskonale chroniły sypialnię przed magią, a to mi w zupełności wystarczało.
Ponownie rozległ się dźwięk telefonu. Pozwoliłam, by zadzwonił po raz drugi, zanim podniosłam słuchawkę.
- Wygrałaś - powiedział Jim. Z jego gardła wydobywał się dźwięk przypominający ciche warczenie. - Dostaniesz połowę.
- Gdzie jesteś? - spytałam.
- Na parkingu tuż pod twoim oknem, Kate.
Dzwonił z telefonu w budce, który również nie powinien działać. Sięgnęłam po ubranie przyszykowane obok łóżka właśnie na takie okazje, jak dzisiejsza.
- Co to za robota? - spytałam jeszcze.
- Jakiś szajbnięty podpalacz.
* * *
Czterdzieści pięć minut później schodziłam w dół krętymi korytarzami podziemnego garażu, który wskazał Jim. Ponieważ nie działało żadne oświetlenie, bez pomocy latarki widziałam na odległość mniej więcej pięciu centymetrów. Oczywiście do momentu, kiedy z ciemnych czeluści nie wyłoniła się ognista kula pędząca wprost na mnie. Była ogromna i mieniła się na przemian jaskrawą żółcią i czerwienią. Uskoczyłam za betonowy słup, czując, jak ręce, w których trzymałam nóż do rzucania, wilgotnieją od potu. Owionęła mnie fala gorąca. Przez chwilę nie mogłam nawet oddychać, a potem ściana ognia przetoczyła się obok i eksplodowała iskrami na przeciwległej ścianie.
W tej samej chwili usłyszałam, jak gdzieś z głębi garażu dobiega piskliwy rechot. Wychyliłam się ostrożnie, oparta o słup i zerknęłam w kierunku, z którego dochodził śmiech. Nie zobaczyłam nic prócz ciemności. Dlaczego, do cholery, uderzenie techniki nie może nigdy następować wtedy, kiedy najbardziej go potrzeba?
Dokładnie naprzeciwko mnie, za następnym rzędem betonowych słupów podpierających strop, Jim podniósł rękę i kilka razy dotknął palcami kciuka, jakby pokazywał otwierający się i zamykający dziób. Negocjacje. Chciał, żebym skupiła na sobie uwagę szaleńca, który właśnie zamienił czterech ludzi w smażone steki? Dobra. Mogę to zrobić.
- W porządku, Jeremy! - krzyknęłam w ciemność. - Daj mi salamandrę, a w zamian ja nie odetnę ci głowy!
Kątem oka widziałam, jak Jim zasłania usta i zaczyna się trząść. Prawdopodobnie śmiał się z tego, co powiedziałam, ale nie mogłam być pewna. W przeciwieństwie do niego, nie miałam zdolności widzenia w ciemnościach jak kot.
Rechot Jerem’ego stawał się coraz bardziej donośny i histeryczny.
- Głupia suka! - zawołał i nie miałam żadnych wątpliwości, że chodzi mu o mnie.
Jim wyszedł ostrożnie zza słupa i wtopił się w ciemność, podążając w kierunku, z którego dochodził głos. Co prawda widział w obecnych warunkach znacznie lepiej niż ja, ale nawet on nie potrafił przeniknąć wzrokiem ciemności tak absolutnych. Tym razem musiał wytropić „zwierzynę” po dźwiękach, które wydawała, co oznaczało, że przez cały czas musiałam rozmawiać z Jeremym. Sytuacja stawała się dość paradoksalna, bowiem w czasie, kiedy Jim skradał się w stronę Jeremy’ego, Jeremy podkradał się do mnie.
W zasadzie nie było się czym przejmować - przecież to tylko niebezpieczny piroman uzbrojony w salamandrę w kuli z magicznego szkła, który zamierzał puścić całą Atlantę z dymem. W tej sytuacji najważniejszą rzeczą było odebranie mu kuli, bo gdyby celowo czy przypadkiem została rozbita, z pewnością zyskałabym większą sławę niż krowa niejakiej pani O’Leary*.
- Do licha, Jeremy, powinieneś popracować nad zasobem słów - kontynuowałam wymianę zdań. - Zdzira, franca, stara torba, kurwa, szmata, dziwka, a to tylko kilka z tysiąca innych, których mógłbyś użyć. Popatrz sam, tyle wspaniałych określeń, a ciebie stać co najwyżej na „sukę”. Wiesz co, Jeremy, daj mi lepiej tę salamandrę, zanim zrobisz sobie krzywdę.
- Mogę ci co najwyżej dać obciągnąć druta... dziwko! - syknął Jeremy.
Po mojej lewej rozbłysła nagle iskra. Dostrzegłam pulsujący punkt, który oświetlał pokryty łuskami pysk salamandry i ręce Jeremy’ego. Jeremy uderzył w szklaną kulę pięścią. Szkło pękło i z wnętrza wydobyła się kolejna iskra. W powietrze wystrzelił niewielki ładunek energii, który eksplodował światłem.
Zdążyłam umknąć za słup dokładnie w chwili, kiedy uderzył w niego ogień. Języki płomieni liznęły mnie z obu stron. W nozdrza wdarł się ostry fetor siarki.
- Chybiłeś o jakiś kilometr, Jeremy! - zadrwiłam. - Strzelasz panu Bogu w okno, i ta salamandra także.
- Zamknij się i zdychaj! - wrzasnął rozwścieczony Jeremy.
Pomyślałam, że Jim podszedł już wystarczająco blisko. Wychyliłam się zza słupa.
- No już, chodź do mnie, ty nieudaczniku z gównem zamiast mózgu. Czy ty w ogóle potrafisz zrobić coś dobrze?
Nagle zobaczyłam płomienie. Uskoczyłam w bok i przetoczyłam się po podłodze. Tuż nad moją głową przemknęła fala ognia, wyjąc jak rozwścieczone zwierzę. Rękojeść noża sparzyła mi palce. Powietrze w płucach stało się niewyobrażalnie gorące, a oczy zaczęły łzawić. Przycisnęłam twarz do pokrytego kurzem betonu, modląc się w duchu, by nie zrobiło się jeszcze goręcej. Widocznie ktoś wysłuchał moich błagań, bo nagle wszystko zamarło. Niech to szlag, zaklęłam pod nosem. Skoczyłam na równe nogi i ruszyłam w kierunku Jeremy’ego.
Salamandra w kuli rozbłysła jaskrawym światłem. W jej blasku zobaczyłam drwiący uśmiech Jeremy’ego, który raptem zniknął, gdy na gardle mężczyzny zacisnęły się ciemne dłonie Jima. Podpalacz znieruchomiał i zwiotczał w uścisku mojego partnera jak bezwładna szmaciana lalka, a kula ze szkła wysunęła mu się z dłoni...
Skoczyłam jak szalona i złapałam ją jakieś dziesięć centymetrów nad podłogą. W tej samej chwili znalazłam się twarzą w twarz z salamandrą. Rubinowo-czerwone oczy patrzyły na mnie z zaciekawieniem. Potem stworzenie rozchyliło czarne wargi, a z jego pyszczka wysunął się długi, przypominający włókno pajęczej sieci język, który dotknął kuli w miejscu, gdzie na szkle widoczne było odbicie mojego nosa. To było jak coś w rodzaju pocałunku. Hej, ja też cię kocham!
Podniosłam się ostrożnie na kolana, a następnie na nogi. Wyraźnie czułam obecność salamandry w moim umyśle; była jak kociak spragniony pieszczot, który natarczywie wygina grzbiet, domagając się głaskania. Zamajaczyła przede mną wizja płomieni i gorącego powietrza. Spalmy coś razem, usłyszałam szept. Natychmiast zamknęłam salamandrze dostęp do mojego umysłu. Raczej nie, moja droga, wyszeptałam bezgłośnie.
Jim rozluźnił uścisk, w którym trzymał Jeremy’ego, i ciało mężczyzny osunęło się na beton jak ciężki, mokry koc. Zastygłe białka oczu gapiące się nieruchomo w sufit z martwej maski twarzy świadczyły, że śmierć zupełnie go zaskoczyła. Nie było nawet po co sprawdzać pulsu. Cholera. I po premii.
- Mówiłeś, że za żywego dostaniemy więcej - wymruczałam do Jima. Oczywiście za trupa również mieliśmy zgarnąć sporą sumę, ale w tej sytuacji mogliśmy pomachać na do widzenia jakiejś jednej trzeciej nagrody. Byłam zła na mojego partnera.
- To nie ja - wyjaśnił Jim, odwracając ciało Jeremy’ego, by pokazać mi jego plecy. Dokładnie spomiędzy łopatek wystawał stalowy pocisk zakończony trzema czarnymi piórami. Zanim w pełni do mnie dotarło, na co właśnie patrzę, uskoczyłam na podłogę za filar, starając się chronić salamandrę. Nie wiem jakim sposobem, ale Jim już tam był.
Zaczęliśmy wpatrywać się w mrok. Nic, tylko ciemność i cisza.
Ktoś zastrzelił naszą ofiarę z kuszy. Z równą łatwością mógłby zastrzelić również nas - staliśmy przy ciele Jeremy’ego jakieś cztery sekundy, a to przecież wystarczająco dużo czasu na oddanie dwóch strzałów. Dotknęłam ramienia Jima, a potem swojego nosa. Skinął głową na znak, że zrozumiał. Przy takim smrodzie siarki prawdopodobnie nie byłby w stanie nic poczuć, nawet gdyby skunks opryskał mu twarz. Leżałam nieruchomo i starałam się oddychać w miarę bezgłośnie. Najlepszym i jedynym rozwiązaniem było teraz nasłuchiwanie.
Minuty przeciągały się w nieskończoność. W końcu Jim podniósł się i przykucnął, a następnie skinął głową w lewo. Miałam niewyraźne przeczucie, że drzwi znajdują się raczej na prawo, ale w absolutnych ciemnościach, skrywających przyczajonego kusznika, wolałam raczej zaufać zmysłom Jima niż własnej intuicji.
Jim przerzucił sobie zwłoki Jeremy’ego przez ramię i mocno pochyleni ruszyliśmy truchtem przed siebie, Jim pierwszy, a ja, na wpół ślepa, w pewnej odległości za nim. Mijaliśmy betonowe słupy, jeden, drugi, trzeci, czwarty... I w tym właśnie momencie nastąpiło uderzenie techniki. Dosłownie zanim zdążyłam opuścić uniesioną w biegu nogę, magia odpłynęła ze świata, pozwalając, by sponiewierana technologia przebudziła się do życia. Jarzeniówki na suficie zamrugały, po czym, bucząc i brzęcząc, zalały garaż słabym sztucznym światłem. Jakieś trzy metry przed nami zamajaczył czarny prostokąt wyjścia. Jim zanurkował do środka. Ja nie byłam dość blisko, więc uskoczyłam w lewo, za jeden ze słupów. Salamandra w kuli przestała błyszczeć i zapadła w coś w rodzaju drzemki. Wyglądała teraz jak nieszkodliwa jaszczurka. A zatem nie mogłam liczyć na broń o dużym zasięgu.
Odłożyłam kulę na podłogę i wysunęłam Zabójcę z futerału. Salamandra okazała się jednak przereklamowana.
- Już go tu nie ma - powiedział stojący w wyjściu Jim. Wskazał coś za mną.
Obróciłam się. W oddali zobaczyłam zburzoną betonową ścianę, za którą znajdował się wąski tunel prowadzący prawdopodobnie na górę, do ulicy. Jim miał rację, jeśli kusznik rzeczywiście chciał nas pozabijać, miał na to aż nadto czasu.
- A więc zastrzelił z ukrycia nasz cel, a potem uciekł? - spytałam zdziwiona.
- Wygląda na to, że właśnie tak było - stwierdził w zamyśleniu Jim.
- Nie kapuję. - Wzruszyłam ramionami.
Jim potrząsnął głową, jakby usiłował pozbyć się jakichś myśli.
- Nad tobą ciąży cholerne fatum - rzucił.
- Przypominam ci, że to było twoje zlecenie, nie moje.
W chwili, gdy to powiedziałam, znad drzwi poleciał na podłogę snop iskier - zielony napis WYJŚCIE właśnie „powrócił do życia”. Jim gapił się na niego przez chwilę, a rysy jego twarzy zaczęły nabierać wyraźnie kocich cech, gdy wstręt i poczucie nieuchronności zlały się w jedno. Jeszcze raz potrząsnął głową.
- Zaklepuję strzałę z jego pleców! - zawołałam.
- Na zdrowie.
Odezwał się pager Jima. Sprawdził go i w tym samym momencie skrzywił się w dobrze mi znany sposób.
- O nie, nie możesz tego zrobić - zaprotestowałam, dokładnie wiedząc, co ten grymas wróży. - Nie poniosę go sama!
- Sprawy Gromady - rzucił, ruszając w kierunku wyjścia.
- Jim! - spróbowałam raz jeszcze, powstrzymując się przed rzuceniem w niego czymś ciężkim. Zasadniczo dość skutecznie wyszukiwał dla nas zlecenia, a w dodatku należał do Rady Gromady. Zresztą nie chodzi o to, że uważałam Jima za złego przyjaciela. Po prostu był zmiennokształtnym i na skali od jednego do dziesięciu Gromada niezmiennie dostawała jedenaście punktów, a wszyscy pozostali - jeden. Interesy Gromady miały pierwszeństwo zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.
Gapiłam się bezmyślnie na ciało Jeremy’ego, leżące na podłodze bezwładnie jak worek ziemniaków. Miałam przed sobą jakieś siedemdziesiąt pięć kilo martwej wagi. Nie było takiej opcji, żeby nieść jednocześnie zwłoki i salamandrę. Nie brałam też pod uwagę pozostawienia salamandry bez opieki. Magia mogła uderzyć ponownie w każdej chwili i moja mała, niewinna jaszczurka znów przeistoczyłaby się w ognistą bestię. No i oczywiście nasz tajemniczy kusznik mógł wciąż tu krążyć, pomimo zapewnień Jima. Musiałam wydostać się z garażu, i to niewątpliwie jak najszybciej.
Niestety to naprawdę nie było takie proste. Miałam przed sobą Jeremy’ego i salamandrę, każde warte ze cztery kawałki. Ostatnio nie pracowałam zbyt często dla Gildii, a już na pewno nie zdarzały mi się zlecenia o tej wartości. Nawet po podzieleniu całej sumy na pół otrzymałabym kwotę, dzięki której spłaciłabym raty kredytu hipotecznego za kolejne dwa miesiące. Właśnie dlatego myśl, że miałabym zostawić te cztery patole na podłodze garażu, sprawiała, że czułam niemal psychiczny ból.
Jeszcze raz spojrzałam na Jeremy’ego, a potem na salamandrę i zaczęłam powtarzać w myślach: Wybór, musisz dokonać wyboru.
* * *
Urzędnik Gildii Najemników odpowiedzialny za wypłacanie honorariów, niewysoki, zadbany mężczyzna, gapił się ze zdziwieniem na głowę Jeremy’ego leżącą na blacie.
- A gdzie reszta? - spytał po chwili.
- Miałam drobny problem logistyczny - wyjaśniłam zdawkowo, nie wdając się w szczegóły. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- To Jim nagrał tę robotę, a potem cię zostawił, nieprawdaż? A więc będzie jeden czek do wypłaty?
- Dwa - poprawiłam go ze spokojem.
Jim mógł być dupkiem, ale jeśli chodzi o kwestię podziału forsy za zlecenia, nie śmiałabym sobie z nim pogrywać. Dostanie ode mnie czek upoważniający do odbioru połowy nagrody.
- Kate, robisz z siebie popychadło... - stwierdził urzędnik.
Wychyliłam się przez ladę i, posyłając mu najlepszy z moich uśmiechów, wycedziłam słodko:
- A może chcesz mnie popchnąć i sprawdzić, czy się przewrócę?
- Nie, dziękuję - wycofał się szybko i klepnął dłonią w stos formularzy, który położył na kontuarze. - Wypełnij.
Jakieś dwa centymetry druczków - wyglądało na to, że spędzę nad nimi ładną godzinę. Gildia kierowała się dość luźnymi zasadami (była organizacją najemników, których interesowały zyski i niewiele więcej), ale każdy zgon musiała zgłaszać policji, co wymagało wprowadzenia pewnej dozy biurokracji. W konsekwencji i tak niewiele znaczące życie Jeremy’ego zostało sprowadzone do ceny za jego głowę i mnóstwa starannie wyrysowanych, czystych rubryk na papierze.
Spojrzałam zaczepnie na formularz leżący na samym wierzchu.
- Nie muszę wypełniać R20.
- Masz rację - zgodził się urzędnik bez słowa sprzeciwu. - Pracujesz teraz dla Zakonu. - Odliczył z góry osiem kartek i wręczył mi resztę stosu. - Ten jest dla ciebie. Specjalne traktowanie VIP-ów.
- Jasne - mruknęłam i zgarnęłam papiery.
- Hej, Kate - usłyszałam w tej samej chwili. - Czy mogę ci zadać jedno pytanie?
Nie powiem, żebym była zachwycona dodatkowym zainteresowaniem. Chciałam szybko wypełnić te cholerne formularze, wrócić do domu i się zdrzemnąć, więc sama nie wiem, czemu wyrwało mi się:
- No dobra, wal.
Urzędnik przeszedł pod ladą. Gildia Najemników zajmowała obecnie dawny budynek Hotelu Sheraton na rogu Buckhead i w poprzednim życiu kontuar służył jako bar. Facet wyciągnął skądś ciemnobrązową butelkę i postawił ją obok wypolerowanych szklanek.
- Raczej nie zamierzam pić twojego tajemniczego eliksiru miłości - zażartowałam.
Zarechotał.
- To Hennessy. Dobra rzecz. Zapłacę za informacje.
- Dziękuję, ale nie piję - odmówiłam. Przynajmniej na razie nie, choć obiecywałam sobie, że nigdy więcej. Co prawda nadal trzymałam w gabinecie butelkę sangrii, ale na naprawdę wyjątkowe i awaryjne okazje. Mocny trunek zupełnie nie wchodził w grę. - Jakie masz pytanie?
- Jak to jest pracować dla Zakonu? - wypalił urzędnik.
- Myślisz o wstąpieniu?
- Nie, nie! - uśmiechnął się. - Jestem tu szczęśliwy. Ale mam siostrzeńca, który chce zostać rycerzem Zakonu.
- Ile ma lat?
- Szesnaście.
Doskonałe. Zakon lubił młodych kandydatów. Łatwiej zrobić im pranie mózgu. Przyciągnęłam sobie krzesło.
- Dasz mi szklankę wody? - poprosiłam.
Kiedy urzędnik przyniósł wodę, zaczęłam ją popijać małymi łyczkami.
- Zasadniczo Zakon robi dokładnie to samo, co my: likwiduje niebezpieczne zagrożenia magiczne - zaczęłam. - Załóżmy, że po przejściu fali magii widzisz na drzewie w swoim ogrodzie harpię. Co robisz? Najpierw powinieneś zadzwonić na policję.
- Jeśli jesteś głupi i naiwny - wszedł mi w słowo urzędnik, uśmiechając się drwiąco. Wzruszyłam ramionami.
- Policja informuje cię, że są teraz bardzo zajęci łapaniem olbrzymiego robaka, który próbuje połknąć budynek sądu federalnego, pouczają cię, że powinieneś trzymać się z daleka od harpii i obiecują, że przyjadą, kiedy tylko będą mogli. Jak zwykle. Co zatem robisz? Dzwonisz do Gildii. Po co czekać na policję, skoro za trzysta zielonych para najemników upora się z harpią bez zbędnego zamieszania, a po wszystkim twoje dziecko dostanie nawet od nich śliczne pióro z ogona harpii do ozdoby kapelusza? Zgadza się?
- Zgadza.
- A teraz wyobraź sobie, że nie masz trzystu zielonych na zbyciu. Albo twoja sprawa ma kod dwanaście - zbyt duży kłopot, by Gildia zechciała się nim zainteresować. Harpia nadal siedzi na drzewie w ogródku, a ty chcesz się jej pozbyć. Co robisz? Dzwonisz do Zakonu, bo słyszałeś, że oni aż tyle nie biorą. Przedstawiciel Zakonu zaprasza cię do siedziby, gdzie rozmawia z tobą uprzejmy rycerz. Tak naprawdę na podstawie tej rozmowy szacuje twój dochód, a potem przekazuje ci dobrą wiadomość: usunięcie harpii będzie cię kosztowało pięćdziesiąt zielonych, ponieważ to wszystko, na co cię stać. Kis - met.
Urzędnik przyjrzał mi się uważnie, po czym spytał bez owijania w bawełnę:
- Gdzie jest haczyk?
- Już mówię. Dają ci kawałek papieru do podpisania, na którym znajduje się twoja prośba o pomoc skierowana do Zakonu. Na tej umowie, dużymi literami, wypisane jest, że zgadzasz się na wszelkie działania Zakonu mające na celu usunięcie zagrożenia dla ludzkości, które mogą powstać w związku z przedstawionym przez ciebie przypadkiem.
Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy nie mógł wybrać sobie lepszej nazwy. Zwykle „pomagał”, używając mieczy lub broni palnej. Problem polegał na tym, że czasami klient otrzymywał więcej „pomocy”, niż sobie życzył.
- Powiedzmy, że podpisałeś prośbę o pomoc - ciągnęłam. - Rycerze przychodzą i obserwują harpię. W tym samym czasie zauważasz, że za każdym razem, kiedy pojawia się ten przeklęty stwór, znika twoja zniedołężniała ciocia. Zaczynasz obserwować starszą panią i nabierasz pewności, że uderzenie magii obdarzyło ją mocą zmieniania się w harpię. Mówisz rycerzom, że chcesz odwołać całą sprawę - kochasz ciocię i to, że posiedzi sobie na drzewie, z pewnością nie stanowi dla nikogo żadnego zagrożenia. Rycerze słuchają, a potem odpowiadają, że pięć procent harpii przenosi na pazurach zarazki śmiertelnych chorób, w związku z czym zmuszeni są uznać twoją ciocię-harpię za zagrożenie dla ludzkości. Robisz się zły, zaczynasz na nich wrzeszczeć, potem wzywasz policję, ale oczywiście policja informuje cię, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem i oni nic nie mogą zrobić, a poza tym Zakon jest jednym z państwowych organów egzekwowania prawa. Obiecujesz więc, że zamkniesz ciocię i będziesz trzymał ją pod kluczem. Próbujesz przekupić rycerzy. Przyprowadzasz dzieci i usiłujesz przekonać przedstawicieli zakonu, że bardzo kochają starszą panią i że są do niej bardzo przywiązane. Płaczesz. Błagasz. Ale i tak wszystko na nic. Wyrok już zapadł.
Wypiłam resztę wody.
- I na tym właśnie polega praca dla Zakonu.
Urzędnik nalał sobie setkę i wypił ją jednym haustem.
- Czy to naprawdę się zdarzyło? - spytał z niedowierzaniem.
- Owszem.
- Zabili tę starszą panią?
- Tak jest.
- Jezu!
- Jeśli twój siostrzeniec jest w stanie robić takie rzeczy, to możesz mu spokojnie powiedzieć, żeby zgłosił się do Akademii. Osiągnął wymagany wiek. Co prawda będzie mu dość ciężko pod względem fizycznym, no i dojdzie mu sporo nauki, ale jeżeli tylko się postara, to sobie poradzi.
- Skąd możesz to wiedzieć?
Uderzyłam z rozmachem w stos formularzy.
- Z doświadczenia. Kiedy byłam dzieckiem, zapisał mnie tam mój opiekun. Rycerz-wróżbita.
- Nie żartuj! - mój rozmówca wydawał się zupełnie zaskoczony. - Jak długo tam wytrzymałaś?
- Dwa lata. Radziłam sobie ze wszystkim całkiem dobrze. Niestety mieli problemy z moim mentalnym uwarunkowaniem. Mam wrodzony wstręt do autorytetów i władzy. - Uznałam rozmowę za zakończoną. Podniosłam formularze i ruszyłam do jednego ze stolików w drugiej części pomieszczenia.
Prawda była taka, że nie radziłam sobie całkiem dobrze. Radziłam sobie wspaniale, co potwierdzały wyniki testów. Otrzymałam stopień czeladnika-wybrańca. Kłopot w tym, że nienawidziłam tego wszystkiego. Zakon wymagał całkowitego poświęcenia się służbie, a ja miałam własne priorytety. Chciałam zabić człowieka dysponującego największą mocą na świecie, a to zadanie wymagało zaangażowania, więc tak naprawdę niewiele pozostawało mi czasu i ochoty na cokolwiek innego. Rzuciłam służbę dla Zakonu i zaczęłam pracować dla Gildii Najemników, wbijając tym samym Gregowi nóż w samo serce.
Greg był naprawdę wspaniałym opiekunem, wręcz fanatycznym w swej determinacji, by mnie ochraniać. Zakon stanowił miejsce, w którym, według niego, byłam najbezpieczniejsza. Gdyby bowiem ten, którego szukałam, dowiedział się o moim istnieniu, z całą pewnością próbowałby mnie zabić i ani Greg, ani ja nie mielibyśmy wystarczającej mocy, by go powstrzymać. W każdym razie jeszcze nie wtedy. Gdybym została w Zakonie, każdy z rycerzy broniłby mnie do ostatnich sił. Uznałam jednak, że zapewnienie sobie w ten sposób bezpieczeństwa wymaga z mojej strony zbyt wielkiego poświęcenia. Nienawidziłam tej roboty, więc pewnego dnia zdecydowałam, że nasze drogi - moja i Zakonu - muszą się rozejść. Odeszłam i nie żałowałam tego kroku.
A potem Greg został zamordowany. Żeby odnaleźć zabójcę, wróciłam do Zakonu i zostałam manipulowana w ich śledztwo. Znalazłam mordercę i zabiłam go. Cała ta sprawa była makabryczna i do dziś mam dreszcze, kiedy ją wspominam. Przeszła do historii jako przypadek Maniaka z Czerwonego Punktu. Podczas wspomnianej sprawy wyszło również na jaw, że Zakon bardzo chciałby mnie z powrotem. Nie silili się zresztą na subtelności, by mnie o tym poinformować.
Zaproponowali mi pracę w charakterze pośrednika pomiędzy Zakonem a Gildią Najemników, obiecali biuro po Gregu, jego akta, możliwość załatwiania spraw mniejszej wagi oraz stałe dochody. Zgodziłam się. Po części dlatego, że czułam się winna - unikałam kontaktów z Gregiem po rzuceniu Akademii. Po części dlatego, że miałam w tym interes - ciążyły na mnie dwie hipoteki, jedna na dom mojego ojca w pobliżu Savannah, druga na apartament Grega tu w Atlancie. Gdybym musiała zrezygnować z któregoś z tych miejsc, czułabym się, jakby ktoś wyrwał mi kawałek ciała. Gildia płaciła dobrze, ale zlecenia obejmowały niewielki teren w pobliżu Savannah, w związku z czym naprawdę poważna i dobrze płatna robota zdarzała się może raz na pół roku. No cóż, pokusa dużych pieniędzy okazała się zbyt silna, bym mogła odmówić.
Wiedziałam, że mój związek z Zakonem nie będzie trwać wiecznie, ale jak na razie okazywał się korzystny dla obu stron. Jeszcze mi się nie zdarzyło zalegać ze spłatą kredytu, a gdy tylko wypełnię te formularze, będę ustawiona na kolejny miesiąc lub nawet dwa.
Po wpisaniu numeru identyfikacyjnego w wymaganych rubrykach na dziesięciu kolejnych formularzach, musiałam jeszcze odpowiedzieć na pytania kwestionariusza kontrolnego (zaznacz „tak” lub „nie”). Tak, działałam w samoobronie. Nie, nie sądzę, by siła, której użyłam wobec osoby podejrzanej, była niewspółmierna do zagrożenia, które ta osoba stwarzała. Tak, uznałam, że osoba podejrzana może być bardzo niebezpieczna zarówno dla mnie, jak i dla innych osób. Kiedy dotarłam do pytania: „Jakie były w twojej ocenie zamiary osoby podejrzanej”, wpisałam: „Zamierzała puścić z dymem całe miasto wskutek kompletnego szaleństwa”.
Kiedy w końcu wyszłam z budynku Gildii Najemników, zamykając za sobą ciężkie, wzmocnione stalą drzwi, niebo przybierało ten charakterystyczny szary odcień zapowiadający wschód słońca. Przynajmniej miałam strzałę z pleców Jeremy’ego, no i stałam się bogatsza o trzysta zielonych, bo na resztę pieniędzy musiałam niestety zaczekać do momentu, aż policja uzna zabicie podpalacza za bezwzględną konieczność. Zdawałam sobie sprawę, że niekoniecznie nastąpi to szybko i musiałam przeznaczyć całą zaliczkę na rachunki. Ale póki co rozkoszowałam się szelestem czterech pięćdziesięciodolarówek i pięciu dwudziestodolarówek spoczywających w mojej kieszeni. I właśnie to było Wielką Tajemnicą Wszechświata - bo niby wciąż miałam te pieniądze, a jednocześnie już ich wcale nie miałam.
* * *
Dwie godziny później z mętnym, zaspanym wzrokiem wchodziłam do budynku Oddziału Zakonu w Atlancie. Byłam uzbrojona w ogromny kubek kawy oraz tajemniczy bełt z kuszy owinięty w brązową, papierową torbę, którą sprytnie schowałam w rękawie po wewnętrznej stronie przedramienia. Jak zwykle przywitała mnie feeria barw: szary dywan ciągnący się przez długi korytarz, szare ściany i szaro świecące żarówki. Po prostu euforia!
Kiedy tylko weszłam do budynku, nastąpiło uderzenie magii. Elektryczne światła zgasły, a w ich miejsce łagodny niebieskawy blask roztoczyły owalne latarnie, których działanie polegało na tym, że zgromadzone wewnątrz powietrze wchodziło w reakcję z magią.
Trzecia fala magii w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Magia w ogóle szalała przez ostatnie kilka dni. To napływała, to się znów wycofywała, jakby nie mogła się zdecydować.
Z wnęki sekretariatu znajdującego się tuż przy drzwiach biura Mistrza Zakonu dochodził cichy klekot wiekowej maszyny do pisania, rozlegający się echem w pustym korytarzu. Dzień dobry, Maxine, pozdrowiłam sekretarkę w myślach.
- Dzień dobry, Kate - odpowiedział głos Maxine w mojej głowie. - Ciężka noc?
- Można tak powiedzieć - stwierdziłam już normalnym głosem.
Otworzyłam drzwi prowadzące do mojego biura. Oddział Zakonu w Atlancie czynił niemałe starania, żeby ludziom z zewnątrz prezentować się tak niepozornie i skromnie, jak to tylko możliwe, ale moje biuro było małe nawet jak na ich ogólne normy. Na przestrzeni niewiele większej od sześcianu o wymiarach metr na metr ledwie mieściło się biurko, dwa krzesła, rząd szafek na akta i półki na książki. Ściany biura (cóż za zaskoczenie!) pokrywała szara farba, tyle że w nieco innym odcieniu.
Zatrzymałam się w drzwiach w pół kroku. Odziedziczyłam to biuro po Gregu. Niebawem upłyną cztery miesiące od jego śmierci.
Powinnam była się z tym pogodzić, ale czasami, tak jak dziś rano, po prostu... trudno mi było zrobić kolejny krok i wejść do środka. Pamięć podpowiadała mi, że kiedy wejdę do biura, jak zwykle zastanę w nim Grega. Będzie stał z książką w ręce i spojrzy na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu, jednak bez cienia wrogości, jak zawsze gotowy wyciągnąć mnie z każdej opresji i z każdych kłopotów, w jakie sama się wpakowałam. Ale pamięć okrutnie mnie zwodziła. Greg nie żył. Najpierw przeżyłam śmierć matki, potem ojca, a w końcu Grega. Każdy, na kim mi zależało, ginął okrutną śmiercią, umierał w bólu i cierpieniu. Gdybym chciała wyrazić swój żal i znalazła choć chwilę, by oddać się rozpaczy, musiałabym wyć jak wilki z Gromady podczas pełni księżyca.
Zamknęłam oczy, próbując oczyścić pamięć ze wspomnień o biurze i Gregu. Niestety, obraz Grega stał się przez to jeszcze bardziej wyraźny i żywy.
Nie pozostawało mi nic innego, jak obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i ruszyć korytarzem do zbrojowni. Tak, przyznaję się, jestem tchórzem. Możecie mnie za to skazać.
Andrea siedziała na ławce i czyściła rewolwer. Była raczej niska, dobrze zbudowana i miała ten rodzaj sympatycznej twarzy, dzięki której ludzie czuli się przy niej, jakby rozmawiali przez telefon zaufania i koniecznie chcieli opowiedzieć jej historię swojego życia. Ponadto Andrea znała od A do Z Statut Zakonu i mogła wyrecytować wszystkie mało zrozumiałe rozporządzenia ot tak, prosto z głowy. Jej krótkofalówka zawsze działała, magiczny skaner był zawsze na chodzie, a jeśli ktoś przyniósł Andrei zepsute urządzenie, mógł mieć stuprocentową pewność, że otrzyma je następnego dnia w pełni sprawne i na dodatek wyczyszczone.
Kiedy weszłam do zbrojowni, dziewczyna uniosła głowę i przesłała mi dłonią pozdrowienie. Poruszyłam lekko ramionami, chcąc poczuć na plecach dodający otuchy ciężar Zabójcy, miecza, który odpoczywał teraz w zawieszonym między barkami futerale. Doskonale rozumiałam, co znaczy uzależnienie od broni. Po przygodach, które mnie ostatnio spotykały i które sprawiły, że wylądowałam w tej branży, bardzo niechętnie rozstawałam się z Zabójcą. Już po pięciu minutach bez miecza zaczynałam się robić mocno poirytowana.
Andrea zauważyła, że się jej przyglądam.
- Potrzebujesz czegoś? - spytała życzliwie.
- Owszem. Mam do zidentyfikowania pocisk z kuszy.
Wyciągnęła rękę i skinęła palcami.
- Dawaj go tu.
Podałam jej moją zdobycz. Wyciągnęła bełt z papierowej torby i aż zagwizdała z uznaniem na jego widok.
- Ładny - stwierdziła.
Miał krwistoczerwony kolor, na oko jakieś pół metra długości i był zakończony trzema czarnymi piórami. Tuż przed piórami na promieniu widniały czarne linie o długości jakichś siedmiu centymetrów. W sumie takich linii było dziewięć.
- Węglowy promień - stwierdziła Andrea i dodała: - Nie do zgięcia. Bardzo wytrzymała i droga rzecz. Wygląda jak 2216, bełt zaprojektowany do polowań na średnią zwierzynę, na przykład jelenie, niektóre niedźwiedzie...
- I człowieka - weszłam jej w słowo.
- Owszem - zgodziła się Andrea. - Odpowiednia siła uderzenia, dobra trajektoria lotu bez znaczących strat prędkości. Tak, może służyć do zabijania ludzi - powtórzyła. - Spójrz na grot - niewielki, trzy ostrza o wadze około stu gram. Podobny do wielu grotów z serii „Osa”. Niektórzy ludzie wolą groty otwierające się w sposób mechaniczny ale przy dobrej kuszy i tym grocie przyspieszenie jest tak nagłe, że ostrza otwierają się w locie i trafiają precyzyjnie tam, gdzie chcesz. Jeśli miałabym wybierać grot, wybrałabym właśnie taki. - Andrea zakończyła wywód i pokręciła bełtem, pozwalając, by światło padające z okna zatańczyło na ostrzach grotu. - Ręcznie ostrzone - zauważyła z podziwem. - Skąd je masz?
Nie miałam powodu, by cokolwiek przed nią ukrywać. Kiedy skończyłam opowiadać, zmarszczyła brwi.
- Fakt, że nie słyszałaś strzału, świadczy prawdopodobnie o tym, że to kusza wygięta. Kusze bloczkowe wydają charakterystyczny brzdęk przy wypuszczaniu bełtu. Mogę nim strzelić? - Andrea wskazała ruchem głowy papierową sylwetkę człowieka przymocowaną do przeciwległej ściany, którą pokrywało kilka warstw tablic korkowych.
- Jasne.
Włożyła rękawiczki, by ograniczyć wpływ pozostałości magii do minimum, po czym wyciągnęła zza ławki małą kuszę, załadowała bełt, naciągnęła cięciwę i wystrzeliła tak szybko, że nie mogło być mowy o celowaniu. Bełt ze świstem przeciął powietrze i wbił się w środek czoła papierowej sylwetki. Sokole oko, przebiegło mi przez myśl. No cóż, nie było o czym mówić, ja sama nie trafiłabym w krowę z dziesięciu metrów. I to z pistoletu.
Magiczne latarnie najpierw zamigotały, a potem ich światło przybladło i zgasło. W ich miejsce rozbłysły przykurzone elektryczne lampy, dające jasne, żółte światło. Fala magii odpłynęła i świat znowu przeszedł metamorfozę - z magicznego stał się techniczny. Spojrzałyśmy na siebie. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jak długo będzie trwała kolejna zmiana: magia przychodziła i odchodziła wedle własnego widzimisię. Z reguły jednak fale rzadko utrzymywały się krócej niż godzinę, a ostatnia trwała zaledwie piętnaście minut, może mniej.
- Tylko mi się wydaje, czy przesunięcia magii są ostatnio częstsze niż zwykle? - spytałam, chcąc potwierdzić swoje obawy.
- Niestety, nie wydaje ci się. - Na twarzy Andrei pojawił się wyraz zmartwienia. - Czy chcesz, żebym zeskanowała to pod kątem obecności magii? - Wskazała bełt.
- Jeśli to nie będzie dla ciebie zbyt duży problem... - Magia charakteryzowała się dość kłopotliwą skłonnością do rozpraszania się wraz z upływem czasu. Im szybciej poddawało się dowód skanowaniu, tym większe były szanse uzyskania na wydruku wykresu mocy.
- Problem? - Andrea odwróciła się do mnie. - Już od dwóch miesięcy nie miałam z czymś takim do czynienia. To mnie zabija. Czuję, jak mój mózg pokrywa się pajęczyną. - Mówiąc to, przytknęła palec do dolnej powieki i pociągnęła ją w dół. - Sama zobacz.
Roześmiałam się. Andrea pracowała wcześniej w zachodnim oddziale Zakonu, ale wpadła w jakieś kłopoty w związku ze sprawą bandy loupów napadających na hodowle bydła. Loupy, obłąkane umysłowo istoty zmiennokształtne żywiące się ludzkim mięsem, które przegrały wewnętrzną walkę ze swoim człowieczeństwem, zabijały, gwałciły, rabowały... Krótko mówiąc, popełniały jedno okrucieństwo za drugim, póki ktoś nie położył kresu ich nędznej egzystencji.
Na nieszczęście wirus wywołujący chorobę był niezwykle agresywny, a sama choroba bardzo zaraźliwa. Pech chciał, że zaraziła się również partnerka Andrei. Skończyła z dwunastoma kulami w mózgu, strzelała zaś sama Andrea. Nawet zmiennokształtni mieli ograniczenia, jeśli chodzi o regenerację ciała, a Andrea była snajperem. Po wszystkim Zakon przeniósł ją do Atlanty, chociaż w jej krwi nie było śladu wirusa Lycos i nie istniało żadne niebezpieczeństwo, że nagle pokryje się sierścią i wyrosną jej szpony. Mistrz Zakonu, Ted, widocznie wolał mieć ją na oku.
Andrea podniosła szklaną osłonę skanera magii i położyła bełt na ceramicznym podajniku, po czym przykryła go sześcianem skanującym i pociągnęła za dźwignię. Sześcian zajął właściwe miejsce i m-skaner rozpoczął pracę.
- Andrea?
- Tak?
- Zdaje mi się, że technika ma teraz przewagę - powiedziałam i poczułam się dość głupio. Andrea skrzywiła się.
- Chryste! Najprawdopodobniej nic z tego nie wyjdzie. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Czasami można uzyskać choćby jakieś magiczne odbicia nawet podczas uderzenia techniki - powiedziała tak, jakby sama siebie chciała przekonać.
Wpatrywałyśmy się w sześcian, doskonałe zdając sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Musiałybyśmy skanować coś naprawdę mocno nasyconego magią, by podczas dominacji techniki uzyskać konkretny wynik. Działanie m-skanera polegało na analizowaniu śladów magii, które pozostawiał na przedmiocie jego właściciel. Po zakończeniu skanowania otrzymywało się wydruk określonego koloru. Każdy z kolorów określał, od kogo pochodziła magia, i tak: niebieski wydruk oznaczał człowieka, zielony - zmiennokształtnego, purpurowy - wampira. Ton i żywość kolorów wskazywały na różne typy magii, więc prawidłowe odczytywanie wydruku m-skanera często stanowiło sztukę samą w sobie. Ślady magii na bełcie, prawdopodobnie trzymanym przez strzelca bardzo krótko, były z pewnością słabe. Znałam tylko jednego człowieka w tym mieście, który miał na tyle szybki skaner, by je odczytać, i to w dodatku podczas przesilenia techniki. Ten człowiek nazywał się Saiman. Problem polegał jednak na tym, że skorzystanie z jego usług kosztowałoby mnie fortunę, którą nie dysponowałam.
Zapiszczała drukarka skanera. Andrea wyciągnęła wydruk i odwróciła się do mnie. Jej twarz pobladła. Kartkę przecinał szeroki, srebrzysto-niebieski pas, co oznaczało: człowiek-bóstwo. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Każdego, kto czerpał moc bezpośrednio od bóstwa lub z wiary w jakieś bóstwo, m-skaner zidentyfikowałby jako człowieka-bóstwo. Problem polegał na tym, że na wydruku nie powinno być niczego. To, co się stało, nie miało prawa się zdarzyć.
- Co to znaczy? - Nie mogłam uwierzyć. - Jak to możliwe, że pozostałości magii są aż tak silne? Andrea potrząsnęła głową, jakby próbowała się obudzić.
- Ostatnio przypływy magii były naprawdę dziwne... - zdołała tylko wykrztusić.
Obie wiedziałyśmy, co oznaczają błyskawiczne uderzenia fal. Wybuch. Wybuch był mi teraz równie potrzebny, jak dziura w moście.
Masz interesanta, rozległ się w mojej głowie głos Maxine. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zabrać m-skan i wrócić do biura.
Rozdział 2
Usiadłam za biurkiem. Zbliżał się wybuch.
Jeśli normalne przesunięcie, określano jako falę magii, to wybuch był czymś w rodzaju tsunami. Zaczynał się jako seria niegroźnych wahnięć, szybko odchodzących i powracających fal. Podczas tych krótkich uderzeń magia nigdy zupełnie nie znikała. Powracała coraz silniejsza i silniejsza, by w końcu zatopić nas w ogromnym przypływie.
Według teorii magia i technika zwykle koegzystowały w równowadze. Jak wahadło w zegarze dziadka, które zaledwie się porusza - jeżeli w ogóle. Nastąpił jednak Wiek Człowieka i ludzkość wkroczyła na drogę postępu. Zaczęto rozwijać magię, przesuwając wahadło coraz dalej i dalej, aż w końcu osiągnęło punkt krytyczny i ruszyło w drugą stronę, w kierunku techniki. I tym razem, jak poprzednio, człowiek przesadził. Doprowadził do przesycenia świata techniką, w związku z czym wahadło znów osiągnęło maksymalne wychylenie i zmieniło kierunek na przeciwny, tym razem ruszając w stronę magii. Poprzednie przesunięcie odbyło się gdzieś w początkach epoki żelaza. Obecne rozpoczęło się trzydzieści lat temu od pojedynczego wybuchu, a z każdym kolejnym coraz większa część naszego świata poddawała się działaniu magii.
Podczas wybuchów zdarzały się naprawdę niesamowite rzeczy. Choć magia utrzymywała się przez ostatnie dwa, trzy dni, to były one po prostu zabójcze. Przez chwilę żałowałam, że nie jestem zwykłym najemnikiem. Mogłabym wtedy pójść do domu i zaczekać, aż to całe szaleństwo się skończy.
Kiedy tak rozmyślałam, w drzwiach biura stanęła kobieta - szczupła, elegancka i wiotka w ten charakterystyczny dla wysokich ludzi sposób. Nie była zwyczajnie atrakcyjna, była po prostu cudowna. Miała piękne, skośne oczy, idealną cerę, pełne usta i proste kruczoczarne włosy, które spływały lśniącymi kaskadami na ramiona. Nosiła czarną, obcisłą sukienkę, a na widok jej butów po prostu opadła mi szczęka.
Jakby tego wszystkiego było mało, dałabym głowę, że znam tę piękność, tyle że za żadne skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć skąd.
- Kate Daniels? - spytała kobieta.
- Tak?
- Myong Williams - przedstawiła się, wyciągając dłoń. Potrząsnęłam nią niezgrabnie i wskazałam kobiecie krzesło.
- Proszę usiąść.
Usiadła po drugiej stronie biurka, szeleszcząc sukienką. Natychmiast założyła nogę na nogę.
- W czym mogę pomóc?
Zawahała się, nieświadomie poruszając nogami, by lepiej je wyeksponować.
- Przyszłam prosić panią o przysługę - powiedziała w końcu.
- Jakiej natury?
- Osobistej.
Wypowiedziawszy to słowo, zamilkła. Przez chwilę panowała kłopotliwa cisza.
Wtedy w mojej głowie otworzyła się jakaś szufladka i nareszcie przypomniałam sobie, skąd ją znam.
- Pamiętam, gdzie cię widziałam - zaczęłam. - Z Curranem. Jesteś dla niego... - cholera, no właśnie, kim? Kochanką, panią serca, króliczkiem? - ...ważną osobą. - Dobry Boże, jaki interes może mieć do mnie konkubina Władcy Bestii?
- Już nie jesteśmy razem - przerwała mój potok myśli Myong.
Nie była już z Curranem. To dobrze. Świetnie. Co ja mówię, fantastycznie! Im większy dystans dzielił mnie od Władcy Bestii, tym lepiej. Pracowaliśmy razem przy sprawie Maniaka z Czerwonego Punktu i o mało się nie pozabijaliśmy.
Myong poprawiła się na krześle. Obciągnęła sukienkę i przymrużyła perfekcyjnie pomalowane oczy.
- Ty i Max... - zaczęła.
Kiedy wymówiła to imię, odczułam lekki niepokój, choć sądziłam, że tamta sprawa należy już do przeszłości. Spotkaliśmy się z Maxem podczas dochodzenia w sprawie śmierci Grega. Max był przystojny, inteligentny, czasami nawet uprzejmy i bardzo mną zainteresowany. Natomiast ja chciałam... No właśnie, sama, do cholery, nie jestem pewna, czego chciałam. Bliskości? Seksu? Żeby ktoś czekał na mnie w domu? Nasz związek nie skończył się zbyt dobrze. Raczej bardzo źle. Cóż, prawdopodobnie Max mnie znienawidził.
- Max i ja również nie jesteśmy już razem - uspokoiłam ją.
Myong przytaknęła.
- Wiem o tym. Zaręczyliśmy się.
- Kto? - nie zrozumiałam w pierwszej chwili.
- Ja i Max Grzebyk - wyjaśniła spokojnie. - Jesteśmy zaręczeni i mamy zamiar się pobrać.
Świat przez chwilę wirował i w końcu stanął na głowie.
- Pozwól, że sobie to poukładam - poprosiłam. - A więc ty i mój... - określenie „były facet” nie wydawało się właściwe, bo formalnie rzecz ujmując, nigdy nie byliśmy parą. „Ty i facet, który mógł zostać moim chłopakiem” brzmiało co najmniej głupio. - Ty i Max jesteście razem?
- Tak.
„Niezręcznie” byłoby chyba zbyt łagodnym słowem na określenie tego, jak się właśnie poczułam. Nie, nie chodziło o zazdrość - po prostu rozmowa z Myong wprawiała mnie w zakłopotanie, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Przywołałam na twarz wymuszony uśmiech i odchylając się na krześle, powiedziałam:
- W takim razie gratuluję. Ale czego chcesz ode mnie? To znaczy - poprawiłam się - co ja mam z tym wspólnego? Myong wyglądała na skrępowaną.
- Zgodnie z tradycją i prawem muszę uzyskać pozwolenie Currana.
- Chodzi ci o to, że Curran musi wyrazić zgodę na twoje małżeństwo z Grzebykiem? - spytałam nieco zdziwiona. - Mimo że nie jesteście już razem?
- Tak - przyznała dziewczyna. - Należę do Gromady, a takie jest jej prawo.
No tak, ostatnie zdanie wyjaśniało wszystko. Curran rządził Gromadą żelazną ręką. Każdy zmiennokształtny na Południowym Wschodzie nazywał go Władcą. Chyba że był loupem - wówczas raczej nie miał szansy zwrócić się do niego w jakikolwiek sposób. Wątpię, by w jego obecności zdążył się odezwać, bo Władca Bestii natychmiast rozerwałby go na strzępy. Przyjrzałam się uważnie kobiecie.
- Lis? - spytałam, mając na myśli zwierzę, w które się zmienia. Myong westchnęła smutnie.
- Wszyscy tak uważają. No cóż, zmieniam się tylko w norkę.
Spróbowałam wyobrazić sobie „norkołaka”, ale nie dałam rady. Najwidoczniej Grzebyk potrafił.
- Nadal nie powiedziałaś mi, dlaczego tu przyszłaś - wróciłam do meritum sprawy.
- Prosiłam już Currana... - wyznała cicho Myong.
- I odmówił?
- Nie. On po prostu nic nie powiedział. Jego milczenie trwa już dwa miesiące. - Pochyliła się i złożyła ręce. - Mój alfa odmówił, gdy go poprosiłam, by spytał za mnie Currana. Miałam nadzieję, że ty mi nie odmówisz i wstawisz się za mną u mojego Pana.
- JA?! - Musiałam wyglądać głupio z całkowitym zaskoczeniem malującym się na twarzy.
- Wiem, że masz na niego pewien wpływ - ciągnęła Myong z przekonaniem. - Uratowałaś mu przecież życie.
A zatem moja piękność chciała, żebym poprosiła jej byłego kochanka - niebezpiecznego zmiennokształtnego, który wzbudzał we mnie cholerne przerażenie - o zgodę na ślub z „facetem, który mógł zostać moim chłopakiem”? Wolne żarty!
- Sądzę, że przeceniasz moje możliwości.
- Proszę.
Myong przygryzła wargę. Palcami lewej ręki chwyciła prawą dłoń i zaczęła ją lekko wykręcać. Dostrzegłam niewielkie, postrzępione szramy na nadgarstku. Jest leworęczna, przemknęło mi przez myśl. Podcinała sobie żyły, prawdopodobnie srebrnym ostrzem - dramatyczne, ale zupełnie bezsensowne posunięcie. Rana musiałaby mieć ponad sześć, siedem centymetrów głębokości, żeby zmiennokształtny się wykrwawił. Dziewczyna patrzyła na mnie, najwyraźniej nieświadoma tego, co zrobiła ze swoimi dłońmi.
- Max mówił, że zrozumiesz - wyszeptała w końcu.
Do diabła! Twierdził, że zrozumiem, ale sam nie przyszedł!
Spojrzałam na Myong. Wyglądała, jakby za chwilę miała stracić równowagę; jakby grunt uciekł jej spod nóg, choć jeszcze nie upadła. Dokładnie taki sam wyraz twarzy widziałam u niej już wcześniej, trzy miesiące temu. Zdarzyło się to dokładnie po tym, jak Maniak z Czerwonego Punktu zadzwonił do Twierdzy Gromady. Curran i ja w końcu odkryliśmy jego tożsamość, a on nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Trzymał słuchawkę przy ustach uprowadzonej kobiety, więc Curran słyszał dokładnie każdy jęk, krzyk, łkanie... Stał się niemym świadkiem niewyobrażalnego cierpienia dziewczyny, której ciało było rozrywane na części aż do momentu, gdy umarła z bólu. Ta kobieta była jedną z kochanek Currana. Uczestniczyłam w tym zdarzeniu, słyszałam wszystko równie dobrze jak Curran. Kiedy umarła, chciałam szybko wrócić do swojego pokoju, żeby nie rozpłakać się przy wszystkich. Właśnie wtedy zobaczyłam Myong. Stała w otwartych drzwiach, obejmowała się ramionami, a na twarzy miała ten sam wyraz kompletnej bezradności, który ujrzałam przed chwilą.
Razem ze wspomnieniami powróciły uczucia: że jestem zbyt głupia, by zobaczyć to, co mam pod nosem, że jestem przestraszona, prześladowana i samotna, że ukrywam się w oblężonym mieście, popełniając jeden błąd za drugim, podczas gdy wokół giną ludzie. To wspomnienie ścisnęło mnie za gardło. Mój puls przyśpieszył. Przypomniałam sobie, że to ja byłam powodem tych wszystkich okrutnych zbrodni. I kiedy spadałam jak kamień na dno, Grzebyk wyciągnął do mnie rękę, a ja nieomal nie pociągnęłam go ze sobą. Zasłużył na to, by być szczęśliwym. Beze mnie.
- Zapytam go - powiedziałam zdecydowanym tonem.
Myong przez chwilę zachowywała się tak, jakby nie zrozumiała tych dwóch krótkich słów, a potem wyszeptała:
- Dziękuję.
- Nie wiem, czy przekonam Currana - zastrzegłam, nie chcąc robić dziewczynie nadziei. - Twój Pan i ja mamy dziwną skłonność do działania sobie na nerwy. - I za każdym razem, kiedy się spotykamy, dodałam w myślach, coś się wali, psuje lub łamie. Na przykład mój dach, mój młot, moje żebra...
Na szczęście Myong nie była telepatką i nie usłyszała ostatniej części zdania, więc zawołała tylko głosem pełnym radości:
- Wiem, że ci się uda! Tak bardzo ci dziękuję! Jesteśmy ci tak wdzięczni!
- Ktoś nadchodzi - rozległ się w moim umyśle głos Maxine.
W drzwiach stanęła dobrze mi znana, koścista postać. Mężczyzna miał około metra siedemdziesiąt pięć wzrostu, nosił wytarte dżinsy i jasną koszulkę. Na inne cechy charakterystyczne składały się: bardzo krótko przycięte brązowe włosy, pozbawiona zarostu twarz o gładkiej cerze oraz aksamitnie brązowe oczy obramowane zadziwiająco długimi rzęsami. Gdyby nie szczęka, która, robiąc się coraz bardziej kwadratowa, zapowiadała męską twarz, można by z powodzeniem nazwać tego chłopaka „ślicznotką”. Z drugiej strony (co należało zaliczyć na plus), gdyby przyszło mu przedzierać się przez pokój pełen walczących o niego nastolatek, kilka jego przelotnych spojrzeń wystarczyłoby, żeby wszystkie bez wyjątku padły zemdlone.
Urocza powierzchowność i uwodzicielskie spojrzenie mogły się jednak w tym przypadku okazać cholernie mylące. Derek był zabójcą. Przez osiemnaście lat na tym padole naoglądał się więcej cierpienia i okrucieństw niż niektórzy ludzie przez całe życie, co uczyniło go nieufnym, powściągliwym i zawziętym. Nie widziałam go od wydarzeń w Czerwonym Punkcie, kiedy to, z powodu mojej niewyparzonej gęby, musiał złożyć przysięgę krwi, która nakazywała mu ochraniać mnie nawet za cenę własnego życia. Po tamtych dramatycznych dniach Curran zwolnił go z przysięgi, ale zobowiązanie przypieczętowane czyjąś krwią nigdy tak po prostu nie znikało, jego moc była w zasadzie wieczna. Podczas tamtego incydentu pierwszy i ostatni raz ośmieliłam się zakpić z hierarchii obowiązującej w Gromadzie.
- Cześć, Kate - pozdrowił mnie chłopak, a potem odwrócił się do mojej rozmówczyni. - Myong? Co ty tutaj robisz?
Na dźwięk jego głosu Myong najpierw podskoczyła, a potem skuliła się na krześle. Zgarbiła ramiona, jakby spodziewała się ciosu, opuściła głowę i podciągnęła kolana. Gapiła się w podłogę, jakby nie śmiała podnieść wzroku. Byłam prawie pewna, że w swojej zwierzęcej formie zsikałaby się teraz ze strachu.
Aha, powiedziałam do siebie, chyba już wiem, która z tych dwóch osób stoi wyżej w hierarchii.
- Nie musisz mu odpowiadać - powiedziałam szybko. - Informacje przekazywane reprezentantowi Zakonu są poufne, chyba że wezwie cię Sąd i nakaże ci ich ujawnienie.
Myong nadal się nie poruszała, wpatrzona w podłogę. Miałam tego dość.
- Możesz odejść - poleciłam jej.
Po tych słowach po prostu wyleciała z biura. Sekundę później usłyszałam, jak zatrzaskują się za nią drzwi prowadzące na główny korytarz. Poszłabym o zakład, że zbiega już po schodach do wyjścia i miałam tylko nadzieję, że nie połamie sobie nóg w tych swoich zabójczych szpilkach. Jej kości potrzebowałyby całych dwóch tygodni, by się zrosnąć i całkowicie zregenerować.
- Mogę wejść? - spytał Derek. Wskazałam jedno z krzeseł.
- Dlaczego Myong tak się ciebie wystraszyła?
Wzruszył ramionami, siadając.
- Mogę tylko zgadywać.
- Więc zrób to, proszę.
- Teraz pracuję dla Currana. Prawdopodobnie boi się, że ją zakapuję, ponieważ domyślam się, dlaczego tu przyszła.
- A zrobisz to?
Znowu wzruszył ramionami.
- Dopóki nie planuje niczego, co mogłoby działać na szkodę Gromady, to nie mój interes. Swoją drogą, przyjście tutaj nie było jej pomysłem. Należy do osób, którymi trzeba kierować, sama nic nie zrobi.
- O?
Przytaknął skinieniem głowy, a potem dodał:
- To ten dupek kazał jej tu przyjść. Zawsze mówiłem, że jest pozbawioną moralności kanalią.
- Twoja opinia zostanie wzięta pod uwagę - powiedziałam z przekąsem. Dzięki ci, śliczny chłopcze, za takie podsumowanie „faceta, który mógł zostać moim chłopakiem”. Co ja bym zrobiła bez takiego znawcy moralności, jak mój nastoletni wilkołak?
- Dlaczego nie przyszedł osobiście? - kontynuował Derek. - Dlaczego się tu nie pojawił i nie powiedział otwarcie: „Hej, wiem, że się między nami nie ułożyło, ale potrzebuję twojej pomocy”? Ale nie, ucierpiałoby na tym jego ego. Woli wysłać obecną narzeczoną, by błagała byłą dziewczynę, by ta z kolei pomogła mu załatwić pozwolenie na jego własny ślub. Jak trzeba być słabym, żeby się posunąć do czegoś takiego?
Bardzo słabym, pomyślałam, ale głośno powiedziałam:
- Ani słowa więcej.
Derek wyprostował się na krześle. Jego oczy na moment przybrały żółty odcień. To nie było normalne.
Wyciągnęłam Zabójcę z futerału i przesunęłam palcami wzdłuż ostrza. Czułam, jak nieprzezroczysty, niemal biały metal szczypie mnie słabymi magicznymi iskierkami. Kolejny wpływ magii - zmiennokształtni mieli problemy z kontrolowaniem emocji podczas wybuchów. Świetnie, po prostu świetnie. Może dotyczy to też Currana i w słodkim zapomnieniu bez najmniejszego sprzeciwu zgodzi się na ślub Myong? Aha! Marzenia!
- Dobrze wyglądasz - powiedziałam.
- Dzięki - rzucił Derek.
- Do tej pory nigdy mnie nie odwiedzałeś. Masz jakiś problem?
- Nie - zaprzeczył zdecydowanie, a potem ściszonym głosem spytał: - Czy w tym pokoju można bezpiecznie rozmawiać?
- Jesteś w Oddziale Zakonu. Znasz bezpieczniejsze miejsce? Derek podszedł do drzwi i ostrożnie je zamknął.
- Przyszedłem tu, żeby złożyć petycję od Gromady.
Nie chcę pracować z Curranem, nie chcę pracować z Curranem, nie chcę pracować z Curranem, tłukło mi się po głowie.
- Przepraszam, ale nie wiem, czy dobrze usłyszałam. Czyżby Gromada potrzebowała mojej pomocy?
- Tak - potwierdził Derek, a w jego oczach zabłysło rozbawienie. - Ktoś nas zerżnął, a nawet nie dostaliśmy buzi.
- O, to bardzo nieładnie z jego strony. A kim jest ten nietaktowny ktoś?
- Nie jesteśmy pewni. Ale masz na biurku jego bełt.
Co?! Aż się pochyliłam w stronę chłopaka.
- Mów dalej.
- Powiedzmy, że dziś rano jeden z naszych zespołów został zaskoczony przez człowieka, który używał tych specyficznych bełtów. Ten człowiek skradł również własność Gromady, a my chcemy ją odzyskać.
- Rozumiem. Ale dlaczego zwracacie się z tym do mnie? - Według moich ostatnich danych Gromada wolała sama rozwiązywać swoje problemy. Do diabła, na zewnątrz mało kto wiedział, że w ogóle miała jakiekolwiek problemy!
- Ponieważ dysponujesz kontaktami i dojściami, którymi my nie dysponujemy. - Derek pozwolił sobie na lekki uśmiech. - A także dlatego, że gdybyśmy sami zaczęli wywracać miasto na drugą stronę, szukając tej osoby, pewni ludzie zaczęliby się zastanawiać, dlaczego to robimy, a wtedy dość delikatna i wstydliwa sprawa kradzieży wyszłaby na jaw. Nie chcemy prać brudów publicznie. Zakon zawsze pomagał nam bez zbytniego rozgłosu.
Świetnie. A więc przegrałam tę bitwę. Greg był jedynym reprezentantem Zakonu, który zasłużył sobie na zaufanie Gromady. Teraz, kiedy mój opiekun nie żył, a ja zyskałam miano przyjaciela Gromady, to zaufanie oczywiście przeszło na mnie. Wiedziałam też, że Zakon chce mieć oko na Gromadę. Coś mi podpowiadało, że rycerze mogliby potraktować prośbę Dereka jako świetny pretekst, by się przyjrzeć zmiennokształtnym.
- Co zabrał kusznik? - spytałam.
Derek zawahał się.
- Posłuchaj - zaczęłam zdecydowanym tonem. - Nie będę nikogo szukać ani na niego polować, dopóki nie dowiem się, co mam odzyskać. A więc co ukradł?
- Ten człowiek zaskoczył zespół obserwacyjno-kontrolny i zabrał mapy.
Zagwizdałabym z wrażenia, gdyby nie fakt, że mój ojciec Rosjanin pewnie wstałby z grobu i spuścił mi łomot za gwizdanie w miejscu publicznym. Mapy Gromady - legendarna jakość, nienaganna aktualność. Były na nich wyraźnie oznaczone nie tylko nowe okolice i strefy wpływów, ale też każda najwęższa ścieżka i każde interesujące miejsce. Poszłabym o zakład, że tysiące facetów oddałoby lewe jajo za szansę zrobienia fotokopii tego cholernego majstersztyku.
- Ten złodziej musi mieć jaja ze stali... - mruknęłam do siebie.
- Wyglądał na faceta.
- Coś więcej?
- Bardzo szybki.
- To wszystko? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Bardzo dobry strzelec.
Westchnęłam.
- A do kogo strzelał?
- Do Jima.
O cholera.
- Wszystko z nim w porządku?
- Strzelił do niego cztery razy w czasie krótszym niż dwie sekundy. Oczywiście Jim nie jest szczęśliwy z tego powodu. Ma swoje czułe punkty. Ale generalnie wszystko z nim w porządku.
Mój mózg zaczął intensywnie pracować, aż w końcu udało mi się poskładać rozsypane części układanki.
- Po tym, jak kusznik zastrzelił nasz cel, Jim miał telefon od zespołu obserwacyjno-kontrolnego. Kusznik śledził Jima, wyprzedził go, obezwładnił członków zespołu i ukradł mapy.
Na twarzy Dereka pojawił się uśmiech, jaki miewają ludzie po ugryzieniu cytryny. Cholerny sztukmistrz, dobrze kombinował z tym śledzeniem mojego byłego partnera.
- Tak z ciekawości - spytałam jeszcze - ile osób liczył wasz zespół?
- Cztery.
Czyli pięć z Jimem.
- I pozwoliliście mu odejść z tymi mapami? - Jakoś nie mogłam w to uwierzyć.
- On po prostu zniknął.
- Rozumiem, że zmysł węchu nie należy do tych, których najczęściej używacie - zauważyłam złośliwie.
- Nie, Kate, nie rozumiesz. On naprawdę zniknął. W jednej chwili tam był, a potem przepadł jak kamień w wodę.
Podkusiło mnie, żeby dopiec Derekowi raz jeszcze: - Albo jak kamfora. Rozwiał się jak dym.
- Właśnie tak.
- Więc chcesz, żebym wytropiła nadnaturalnie szybkiego snajpera, który może rozpłynąć się w powietrzu, odzyskała wasze mapy i na dodatek zrobiła to w taki sposób, by nikt się nie dowiedział, co i dlaczego robię?
- Dokładnie - stwierdził z rozbrajającym uśmiechem Derek. Westchnęłam.
- Załatwmy robotę papierkową.
RRozdzia Rozdział trzeci ozdział trzeci
Rozdział 3
Kiedy nie wiesz, jaki powinien być twój następcy krok, najlepiej wrócić do początku. Nie dysponowałam żadnym nazwiskiem, żadnym opisem i nie miałam nawet pomysłu, od jakiego miejsca zacząć poszukiwania tajemniczego snajpera, postanowiłam więc, że najlepiej będzie wrócić do garażu, w którym Jeremiemu o mało co nie udało się mnie usmażyć. Ponieważ jednak magia ostatnio wariowała, nie zamierzałam ryzykować jazdy samochodem. Wybrałam konia jako środek lokomocji i ruszyłam prosto do stajni Zakonu, które znajdowały się przy następnej przecznicy.
Wkrótce zorientowałam się, że nie byłam jedyną osobą, która dostrzegała szaleństwa magii. Stajnie okazały się niemal puste, a koni, które zwykle wybierałam, oczywiście nie było. Nie mając innego wyjścia, wyjechałam na ulicę na czerwonej mulicy. Miała na imię Ninny i wzrost nie był jej najmocniejszą stroną, ale kiedy poradziła sobie z ruchem ulicznym w śródmieściu bez jednego szarpnięcia, zaczęłam doceniać mądrość hodowców mułów.
Najkrótsza trasa do garażu prowadziła wzdłuż drogi międzystanowej numer 85, czyli dokładnie przez samo centrum miasta. W dawnych, szczęśliwszych czasach widoki po obu stronach autostrady musiały być imponujące. Dziś zarówno centrum, jak i okolice leżały w gruzach, niemal zmiecione z powierzchni ziemi przez fale magii. Poskręcane stalowe szkielety potężnych niegdyś drapaczy chmur wystawały z rumowiska jak zbielałe, skamieniałe kości. Tu i tam jakiś samotny, na wpół zniszczony rozbitek usiłował utrzymywać pionową postawę, choć większość jego górnych pięter była kompletnie zniszczona. Roztrzaskane szkło z setek okien błyskało wśród kawałków betonu.
Miasto nie starało się, a może nawet nie było w stanie uprzątnąć całego tego gruzu, więc wzrastało wokół niego. Wzdłuż dwunastopasmowej autostrady jak grzyby po deszczu pojawiały się wciąż nowe, małe, prowizoryczne sklepiki i stragany, na których można było kupić dosłownie wszystko, począwszy od podrabianych jajek potworów, poprzez miniaturowe palmtopy aż po precyzyjną broń palną. Co prawda palmtopy rzadko działały, nawet kiedy technika była w pełnym przypływie, ale za to z fałszywych jaj od czasu do czasu wylęgał się prawdziwy potwór.
Konie, muły, wielbłądy, dziwaczne pojazdy - wszystko to starało się jakoś poruszać po zatłoczonej ulicy, tworząc ogromny, wielobarwny korowód, a ja znajdowałam się w jego środku. Jechałam tak, nasiąkając smrodem przeróżnych zwierząt, krztusząc się spalinami i mężnie znosząc szturm ulicznych sprzedawców, którzy przekrzykiwali jeden drugiego ochrypłymi głosami.
- ...balsam do picia, balsam do picia, wyleczy każdy artretyzm...
- ...jest najlepsza. Pierwsze dwie gratis...
- ...oczyszczacz wody. Zaoszczędź setki dolarów rocznie...
- ...świeża wołowina...
Wołowina? Po tym haśle aż przystanęłam.
Dwadzieścia minut później ja i moja mulica zostawiłyśmy hałas autostrady za drewnianymi ekranami i ruszyłyśmy w dół do miejsca, gdzie plątanina ulic zyskała zupełnie adekwatne miano Labiryntu.
Granicząc z jednej strony z parkiem Lakewood i Południowym Cmentarzem z drugiej, Labirynt ciągnął się aż do Alei McDonougha. Kilkadziesiąt lat temu dzielnica ta została włączona do projektu Odnowy Miasta. Miała zostać przebudowana tak, by pomieścić kilka rozległych kompleksów apartamentów i jakieś dwa czy trzy nowe biurowce.
Niestety, w kolejnych latach po Przesunięciu, kiedy pierwsza fala magii uderzyła w świat, plany ulegały zmianie. Labirynt powstawał jako dzielnica dużo biedniejsza niż zakładano i dużo bardziej rozczłonkowana, a jej głównymi mieszkańcami stali się przedstawiciele tak zwanego elementu. Z nieznanych nikomu powodów magia miała dość wybiórczy apetyt. Niektóre budynki w wyniku jej żarłoczności zmieniały się w gruz, inne pozostawały niemal nietknięte. W dzisiejszych czasach przejście przez tę dzielnicę przypominało wędrówkę przez obszar zbombardowany w czasie wojny - jedne budynki były niemal zrównane z ziemią, inne, stojące tuż obok, nie miały na sobie żadnych śladów zniszczenia, jakby wyszły z nalotu bez szwanku.
Garaż, w którym Jeremy pożegnał się z życiem, znajdował się pomiędzy bankiem a opuszczonym kościołem katolickim. Miał sześć poziomów, trzy nadziemne i trzy podziemne, ale dziś, cały pokryty sadzą i pozbawiony dachu, sterczał nad miastem jak osmalone pudełko po zapałkach. Zsiadłam z Ninny i przywiązałam ją do metalowej belki wystającej ze ściany. W sumie nie musiałam się o nią martwić, nikt o zdrowych zmysłach raczej nie odważyłby się ukraść muła, który miał na zadzie znak Zakonu. Zakon kierował się złośliwym zwyczajem „stemplowania” swojej własności w sposób magiczny, a ludzie ulicy cenili sobie prywatność. Chyba nie było dla nich nic bardziej nieprzyjemnego i kłopotliwego niż wizyta rycerzy Zakonu, którzy mocno rozdrażnieni domagali się zwrotu rzeczy i wcale nie byli przy tym delikatni ani uprzejmi.
W garażu powietrze pachniało sproszkowaną kredą. Był to dobrze mi znany zapach betonu, który pod wpływem działania magii zamieniał się w suchy pył. Zaczęłam schodzić na podziemną kondygnację. Magia poczyniła na wyższych poziomach takie spustoszenia, że na dół docierała odrobina światła, zmieniając ciemność w lekki półmrok. Jedyne, co było trudne do zniesienia, to uderzający w nozdrza smród siarki wciąż wiszący w powietrzu.
Znalazłam na ścianie dużą czarną plamę i cofałam się aż do momentu, gdy natrafiłam na bezgłowe ciało Jeremy’ego. Ekipa Medyczna widocznie miała tego ranka dużo trupów do uprzątnięcia, bo w normalnych okolicznościach ciało zostałoby już zwiezione do kostnicy.
Szłam wzdłuż ściany, aż w końcu natrafiłam na szczelinę, którą widzieliśmy ostatniej nocy. Wetknęłam w nią głowę: ciemno i wąsko, pachniało wilgotną gliną. Bardzo możliwe, że to właśnie tędy uciekł nasz kusznik.
Wyciągnęłam miecz i ruszyłam w głąb tunelu.
* * *
Łażenie po podziemiach nigdy nie figurowało na liście rzeczy, które lubię robić dla przyjemności. Przebywanie w ciemnościach kilka metrów pod poziomem ulicy sprawiało, że czas jakoś się wydłużał. Na przykład teraz wydawało mi się, że idę już chyba z godzinę. Na głowę sypał mi się pył z kruszącego się stropu, ściany obcierały mi ramiona, a znajomy snajper pewnie czekał po drugiej stronie tunelu, ustawiony ku jego wylotowi, z olbrzymią paszczą pełną ropuszych wymiocin. Tylko raz w życiu wpadłam prosto na taką gigantyczną ropuchę, a do tej pory dręczyły mnie nocne koszmary.
Tunel zaczął skręcać. Przecisnęłam się przez zakręt i zobaczyłam światło. Nareszcie! Przystanęłam i zaczęłam nasłuchiwać. Nie doszedł mnie żaden metaliczny dźwięk, który mógłby oznaczać odbezpieczenie kuszy. Nie usłyszałam nic. Kompletna cisza.
Zbliżyłam się do światła i zamarłam. Przede mną rozpościerała się ogromna czeluść. Była szeroka co najmniej na kilometr i miała około ćwierć kilometra głębokości. Innymi słowy, zaledwie kilka metrów od moich stóp znajdował się skraj przepaści, która ciągnęła się na odległość jakichś dwóch kilometrów, a następnie skręcała w lewo. Trudno było nawet przypuszczać, co znajduje się za zakrętem i gdzie naprawdę kończy się ta monstrualna czeluść. Na całej jej długości dno przykrywały stosy metalowych gratów, piętrzące się wysoko po stromych ścianach. Tu i tam z grubej warstwy śmieci wystawały kolce. Ostre i lśniące, zakrzywiały się pionowo w górę niczym pazury jakiegoś ogromnego, pogrzebanego pod śmieciami niedźwiedzia. Długość tych pazurów trzykrotnie przekraczała mój wzrost. Ponad tą miniaturową kopią Wielkiego Kanionu latały dwa duże, podobne do bocianów ptaki, które zataczały kręgi, jakby unosiły się na niewidocznych prądach powietrznych.
Gdzie ja, do cholery, byłam?
Poniżej, na samym dnie rumowiska, stała wielka metalowa konstrukcja. Z miejsca, w którym się znajdowałam, wyglądała, jakby jakiś olbrzym ścisnął zębami metalowy hangar, by sprawdzić, czy ze środka nie wyjdzie bokami krem. Pomyślałam, że gdybym potrzebowała teraz kryjówki, ten hangar nadałby się znakomicie.
Jeden z ptaków obniżył lot i poszybował w moim kierunku. Z pomarańczowych skrzydeł wyleciała nagle jasna iskra, po czym uderzyła w ziemię i wbiła się w nią z ciężkim, metalicznym brzękiem. Zeszłam po splocie kilku zardzewiałych rur do miejsca, w którym upadła. Znalazłam ją. To było pióro. Perfekcyjnie ukształtowane pióro o czerwonej stosinie i szmaragdowo zabarwionej, ostro zakończonej chorągiewce. Gdy pstryknęłam w nie palcami, zadźwięczało metalicznie. O cholera. Lity metal - ukształtowany jak nóż i ostry jak skalpel! Miałam przed sobą pióro stymfalijskiego ptaka.
Wyciągnęłam nóż z futerału przy pasie i podważyłam pióro, chcąc wydostać je z podłoża na tyle ostrożnie, by się nie skaleczyć. Coś podobnego, ptak wprost z greckich mitów! No ale przynajmniej nie była to harpia. Wetknęłam nóż w zapasową pętlę przy pasie, natomiast pióro wsunęłam do futerału noża i zaczęłam schodzić w dół zbocza.
Mitologiczne stworzenia, kiedy już się pojawiały, występowały zwykle w gromadach. Jeśli na przykład człowiek spotkał w lesie słowiańskiego Borutę, mógł być niemal pewny, że w najbliższym stawie mieszka utopiec. A skoro w powietrzu fruwały ptaki z greckich mitów, mogłam się spodziewać, że za chwilę z jakiegoś ciemnego zakamarka wyskoczy na mnie inne mitologiczne stworzenie. Przy czym, jeśli wziąć pod uwagę prześladującego mnie pecha, nie będzie to przystojny grecki heros poszukujący miłości na całe życie (albo chociaż kilka godzin), ale raczej coś paskudnego w rodzaju Cerbera czy najmłodszej z trzech Gorgon - Meduzy. Przyjrzałam się podejrzliwie hangarowi. Zgodnie z tym, co właśnie kołatało mi się po głowie, pewnie był wypełniony ludźmi mającymi węże zamiast włosów.
W połowie drogi na dół świat zalała kolejna fala magii. Powiew wiatru przyniósł cierpki, gorzki fetor. W pewnej odległości ode mnie coś głucho zadudniło, jak pałeczka dobosza uderzająca w bęben z otępiającą regularnością: Kto tam, kto tam, kto tam...
Pięć minut później, spocona jak mops i pokryta plamami rdzy, dotarłam do hangaru. Zza jego ścian dolatywały ciche, łagodne głosiki. Co prawda nie mogłam zrozumieć słów, ale byłam na sto procent pewna, że ktoś jest w środku.
Przyłożyłam ucho do ściany.
- Co z moją mamą? - rozedrgany głosik należał prawdopodobnie do młodej dziewczyny.
- Musieliśmy się rozdzielić - odpowiedział nieco głębszy, prawie męski głos. Cholera, chyba go już gdzieś słyszałam!
- Obiecałeś - powiedziała, tym razem z wyrzutem, dziewczyna.
- Magia sięga szczytu, rozumiesz? Musieliśmy się rozdzielić.
Po krótkiej chwili nasłuchiwania doszłam do wniosku, że głosy należą do naprawdę bardzo młodych osób. Najprawdopodobniej chłopca i dziewczynki rozmawiających o sytuacji na zewnątrz.
Jedyne prowadzące do hangaru drzwi wisiały krzywo na powyginanych zawiasach. Z pewnością narobiłabym hałasu, próbując je ostrożnie otworzyć. Kopnęłam w nie i zdecydowanie wkroczyłam do środka.
Hangar był pusty, jeśli nie liczyć ogromnej ilości rupieci, które zalegały na ziemi w sporych stertach. Światło słońca wpadało do środka przez dziury w dachu, dzięki czemu mogłam się zorientować, że w pomieszczeniu nie ma podłogi, a pognieciona metalowa konstrukcja spoczywa na warstwie nagromadzonego i udeptanego pyłu. W samym środku tego brudu znajdował się doskonale regularny krąg z białych kamieni, które słabo migotały, jakby chciały się ukryć przed wzrokiem nieproszonego gościa.
Zaklęcie związane ze środowiskiem. Dobre, a nawet zbyt dobre jak na mój gust.
- Czy ktoś jest w domu?! - zawołałam w przestrzeń.
Zza stosu rupieci wyszło dziecko, wymachując trzymanym za ogon martwym szczurem. Chłopiec był mały, chudy i brudny. Obszarpane ubranie, które wyglądało jakby łatano je wielokrotnie w tych samych miejscach, wisiało na nim jak worek po kartoflach. Brązowe włosy sterczały śmiesznie w różnych kierunkach, przywodząc na myśl igły na wystraszonym jeżu.
Podniósł prawą rękę, by namacać palcami sznur, na którym dyndało mnóstwo kości, piór i paciorków. Miał wąskie ramiona i patykowate ręce, a mimo to, kiedy tak się na mnie gapił, wyraźnie dostrzegałam w jego oczach wyzwanie. Dopiero wtedy, niemal natychmiast, przypomniałam sobie, skąd znam to spojrzenie.
- Czerwony - powiedziałam do chłopca. - To fantastycznie, że cię tu spotykam. W oczach dziecka pojawił się błysk. Rozpoznał mnie i opuścił rękę.
- W porzo! - zawołał. - Znam ją.
Ponad śmieciami pojawiła się brudna głowa. Niezwykle chuda dziewczynka zaczęła się wdrapywać na szczyt usypiska. Miała może dwanaście, trzynaście lat i spojrzenie, które zupełnie nie pasowało do drobnego ciała, ale za to wiele mówiło o jej niedożywieniu. Pociągłą twarz okalały splątane, brudne włosy, sprawiając, że cienie wokół oczu wydawały się jeszcze głębsze. Wyglądała, jakby już dawno skaził ją sceptycyzm dorosłych, ale jednocześnie nie zdążyła nim jeszcze zupełnie przesiąknąć. Życie mocno ją doświadczyło, więc najpierw kąsała każdą wyciągniętą w jej stronę rękę, a dopiero potem patrzyła, czy ta ręka nie podawała jedzenia. Widziałam wyraźnie, jak dziewczynka zaciska dłoń na rękojeści noża, a jej oczy mówiły, że jest skłonna go użyć, jeśli tylko zostanie do tego zmuszona.
- Kim jesteś? - spytała, patrząc na mnie.
- Najemnikiem - odpowiedział za mnie Czerwony.
Sięgnął pod koszulkę i wyciągnął plik papierów przewiązanych sznurkiem. Przez chwilę brudnymi palcami szukał czegoś, a potem położył mi na dłoni nieduży prostokąt. Spojrzałam - moja wizytówka z brązowym odciskiem kciuka. Odcisk był mój, krew, którym został zrobiony, należała do Dereka, ślicznego wilkołaka.
Ta wizytówka miała swoją historię. Kiedyś razem z Derekiem próbowaliśmy się dostać do domu po ciężkiej walce, która nie zakończyła się dla nas zbyt pomyślnie. Derek odniósł bardzo poważne rany nóg i potrzebował czasu, by wirus Lyc-V, który posiadali w organizmach zmiennokształtni, zasklepił je i wyleczył. Kiedy spotkaliśmy Czerwonego, próbowałam właśnie wtaszczyć krwawiącego, nieprzytomnego towarzysza na konia - oczywiście z marnym skutkiem. Czerwony i jego niewielka banda „dzieci szamana” pomogli mi. Dałam mu wtedy wizytówkę i przyrzekłam pomóc, kiedy będzie w potrzebie.
- Powiedziałaś, że mi pomożesz - przypomniał. - Jesteś mi to winna.
Wiedziałam, że to nie najlepszy moment na spełnianie takich obietnic, ale tak to już bywa. Bardzo rzadko mamy szansę wybrać odpowiedni moment na spłacanie długu. A skoro tak, mogłam tylko powiedzieć:
- To prawda.
- Ochraniaj Julie - polecił mi, a potem zwrócił się do dziewczyny: - Bądź jej cieniem. Wszystko będzie dobrze. Po tych słowach zerwał się i wybiegł na zewnątrz. Ruszyłam za nim i zobaczyłam, jak wspina się po zboczu ze zwinnością wilka.
Rozdział 4
- Gnojek! - wrzasnęła za nim dziewczyna, a następnie skierowała całą złość na mnie: - Nienawidzę cię!
- Wiesz może, dlaczego tak szybko stąd wybiegł? - spytałam spokojnie.
- Nie! - wrzasnęła dziewczynka i usiadła po turecku na stosie rupieci. Na jej twarzy malował się wyraz skrajnej rozpaczy.
No cóż, pomyślałam, trzeba zacząć z innej strony.
- Jeśli dobrze zrozumiałam, masz na imię Julie.
- Jesteś naprawdę bystra - zadrwiła dziewczyna. - Sama to wymyśliłaś?
Westchnęłam. Przynajmniej nie mówi do mnie językiem ulicy
- Nie myśl sobie, że skoro mój przyjaciel ci ufa, to ja również. Nie licz na to, że będę cię słuchać. Jak zamierzasz mnie chronić? Nie masz nawet pistoletu!
- Nie potrzebuję pistoletu - wyjaśniłam spokojnie. W tej samej chwili moje spojrzenie przyciągnął metaliczny błysk w stercie rupieci. Podeszłam bliżej. - Czy możesz mi podpowiedzieć, przed czym mam cię ochraniać?
Dziewczyna wypowiedziała tylko jedno słowo:
- NIE!
Spojrzałam uważnie w szparę w stercie. W jednej z desek tkwił mocno bełt z kuszy. Bełt z krwistoczerwonym promieniem. Co prawda brakowało mu końcówki, ale mogłam się założyć, że znajdowały się na niej trzy czarne pióra. Kusznik tu był i zostawił wizytówkę.
- Co robisz? - spytała dziewczyna.
- Poluję.
- Polujesz? - zdziwiła się. - Na co?
Podeszłam do kręgu z kamieni, przykucnęłam i sięgnęłam po ten, który leżał najbliżej. Moje palce po prostu przeszły przez kamień. Ktokolwiek umieścił tu ten krąg, chciał zapewnić sobie ochronę przed kłopotami. Problem polegał na tym, że niektóre z kręgów tego rodzaju nie tylko coś maskowały - bardzo często coś też w sobie zawierały, a krąg ochronny, który miałam przed sobą, mógł zawierać coś naprawdę paskudnego.
- Gdzie my jesteśmy? - rzuciłam do Julie.
Dziewczyna spojrzała na mnie dziwnie, a potem usłyszałam:
- Co z tobą? Jesteś niedorozwinięta?
Przyglądałam się jej przez chwilę, a potem wyjaśniłam:
- Przeszłam przez tunel od strony Labiryntu. Nie wiem, gdzie się znajdujemy i co jest w tej okolicy.
- To Szczelina Plastra Miodu. Znana kiedyś jako Park Południowy. Teraz ten teren przyciąga do siebie metal. Zbiera żelazo, skąd tylko może - z Blair Village, Wzgórz Gilberta, Plunket Town... Wszystko wciąga, żelazo z fabryk, samochody z fabryki Forda, z komisu-złomowiska Joshui, wszystko... Prawo Szczeliny rządzi wszystkim wokół nas. Nie czujesz smrodu?
Plaster Miodu, powtórzyłam w myślach. Ze wszystkich dziur świata musiałam trafić akurat do Plastra Miodu.
- Co tu robisz? - spytałam dziewczynę. Zadarła nos i zrobiła obrażoną minę.
- Nie muszę ci nic mówić.
- Jak sobie życzysz - mruknęłam, po czym wyciągnęłam Zabójcę z futerału.
- Łaaaaa... - wyrwało się z ust dziewczyny na widok miecza.
Podczołgała się w moją stroną i ułożyła na brzuchu, by lepiej widzieć.
Położyłam dłoń na ostrzu. Poczułam szczypanie magii, które przenikało skórę jak tysiące ostrych igiełek. Nakarmiłam miecz własną magią, a następnie przyłożyłam jego czubek do jednego z kamieni kręgu i pchnęłam. Już w odległości pięciu centymetrów od kamienia poczułam, jak jego moc chwyta końcówkę broni.
Znad ostrza uniosły się półprzezroczyste języki oparów, a po chwili magiczna stal zaczęła się pocić. Przesłałam do Zabójcy trochę więcej mocy. Miecz przesunął się o kolejny centymetr w stronę kamienia i ponownie zatrzymał.
W tym samym momencie odezwała się Julie:
- Szukam mojej mamy. Nie wraca do domu od piątku - wyjaśniła, a po krótkiej przerwie dodała: - Jest czarownicą. Należy do sabatu.
Pomyślałam, że to pewnie jakieś nieprofesjonalne zgromadzenie. Córki zawodowych wiedźm były znacznie lepiej ubrane, a ich szkielety pokrywało dużo więcej ciała. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że mama Julie to członkini amatorskiego sabatu. No cóż, kobiety z biednych dzielnic często dawały się zwodzić wizjom mocy i lepszego życia.
- A jak nazywa się to zgromadzenie?
- Siostry Kruka.
O tak, to zdecydowanie musiał być amatorski sabat. Żadna profesjonalna czarownica nie nadałaby zgromadzeniu tak ogólnej nazwy. W mitologii było pełno kruków. Ludzie, którzy posługiwali się magią, zwykle precyzyjnie określali w nazwie, o jaką moc chodzi, bo inaczej mogło dojść do przeróżnych nieporozumień. Im ściślej się określiłeś, tym lepiej.
- Spotykały się tutaj - ochoczo opowiadała Julie.
- Dokładnie tutaj? - spytałam, jednocześnie wysyłając do miecza jeszcze odrobinę mocy. Nie pomogło, nie przesunął się ani o milimetr.
- Tak - potwierdziła dziewczynka.
- Czy pytałaś inne wiedźmy, gdzie mogła pójść twoja mama?
- Och, jasne, że bym to zrobiła, tylko że żadna z nich nie wróciła do domu.
Aż znieruchomiałam.
- Żadna?
- Dokładnie.
To nie brzmiało zbyt dobrze. Całe zgromadzenie nie mogło ot tak rozpłynąć się w powietrzu.
- Zamierzam przerwać zaklęcie kręgu. Jeżeli ze środka wypełznie coś paskudnego, uciekaj, ile sił w nogach - poleciłam. - Nie mów nic do tego czegoś ani się temu nie przyglądaj. Po prostu uciekaj. Zrozumiałaś mnie?
- Jasne... - Ton głosu dziewczynki wskazywał, że nie ma zamiaru robić niczego, o co ją poproszę i że musiałaby zwariować, by słuchać poleceń idiotki, która w Szczelinie Plastra Miodu nie ma ze sobą nawet pistoletu.
Zaparłam się stopami o podłoże i z pomocą całego ciężaru ciała pchnęłam rękojeść. Ostrze zadrgało od naprężenia. Jakbym próbowała przepchnąć kij bejsbolowy przez ścianę z gumy. Gdybym jednak przesłała do miecza jeszcze więcej mocy, byłabym zbyt słaba, by obronić się przed ewentualnym atakiem.
Pot zrosił mi czoło. Pieprzyć to!
Przesłałam do ostrza dużą dawkę mocy. Szepcząc słodko, Zabójca przeciął niewidoczną zaporę. Stal uderzyła w kamień z głośnym szczękiem i biały kawałek skały przesunął się o kilka centymetrów.
Wewnątrz kręgu dało się wyczuć drżenie. Nagle kamienie odzyskały materialność i potoczyły się do moich stóp. W powietrzu nad rozerwanym kręgiem pojawiło się jaskrawe, falujące światło. Srebrzysta zorza szalała, podobnie jak siły uwięzione w kręgu. Wybuchła jasność i popłynęła w dół jak potok nieskazitelnej bieli. Zaklęcie ochronne eksplodowało. Uderzenie magii przetoczyło się po hangarze, wciągając mnie w oszałamiający wir. Czułam, jak zaczynają szczękać mi zęby, trzęsły mi się kolana. Chwyciłam rękojeść Zabójcy, usiłując powstrzymać miecz przed wyślizgnięciem się z drżących palców. Julie krzyknęła.
Boże, przemknęło mi przez myśl, tyle mocy...
Z ostrza Zabójcy skapywały lepkie krople, które wyparowywały w połowie drogi do ziemi. Też to czułam, w budynku unosił się specyficzny smród - magia nieumarłego. Było jej na tyle dużo, że nawet komuś bez specjalnie wyczulonych zmysłów zebrałoby się na wymioty. Obróciłam się do kręgu. W miejscu, które przed chwilą otaczały kamienie, teraz ziała wielka, ciemna dziura. Przechyliłam się przez jej krawędź i spojrzałam w czarną czeluść. Natychmiast skrzywiłam się z odrazą. Z otworu bił w nozdrza odór wilgotnej ziemi i rozkładających się ciał.
Głęboko.
Tak głęboko, że nie byłam nawet w stanie dojrzeć dna.
Ściany szybu były gładkie, poprzetykane gdzieniegdzie równo ściętymi fragmentami korzeni. Chwyciłam jeden z kamieni i przejechałam kciukiem po jego gładkiej powierzchni. Był zaokrąglony i blady jak kamień z dna koryta rzeki.
Nie dostrzegłam na nim żadnych znaków, symboli czy słów zaklęcia. Miałam przed sobą zwykły krąg z białych kamieni, który już nie ukrywał bezdennej dziury w ziemi. Chyba wiedziałam, co się stało. Siostry Kruka wypuściły coś na świat, coś ciemnego i złego, i to coś wzięło je sobie na własność.
Julie z trudem łapała oddech. Wokół dziury ukazała się korona ciemnych plam. Na tej położonej najbliżej z cichym bzyczeniem usiadła mucha. Zwróciłam uwagę, że plama znajdowała się dokładnie naprzeciwko innej, takiej samej. To była krew. Trudno powiedzieć, ile - większość wsiąkła w ziemię. Kiedy przyglądałam się kręgowi z krwi, zauważyłam trzy znaki - każdy z nich był dość mały i przypominał kwadratowy ślad odciśnięty w brudzie. Połączyłam te znaki w wyobraźni i otrzymałam trójkąt równoboczny z dziurą pośrodku. Co to było? Wyglądało, jakby na każdym z wierzchołków trójkąta zgromadziła się grupa ludzi, by coś przyzwać. A jeśli tak, to gdzie podziali się ci ludzie?
Kiedy zadawałam sobie to pytanie, sterta rupieci za dziurą zatrzęsła się, jakby chciała pochłonąć siedzącą na górze dziewczynkę. Po chwili nastąpił słaby magiczny wstrząs i nieco poniżej Julie zmaterializował się szkielet przybity do połamanych desek czterema bełtami.
- Jaki dziwaczny... - stwierdziła dziewczynka.
Co ty nie powiesz! Po pierwsze, szkielet miał za dużo żeber, ale tylko pięć par łączyło się z mostkiem. Po drugie, na pożółkłych kościach nie było ani śladu pozostałości tkanek. Gdybym nie wiedziała, gdzie znalazłam szkielet, musiałabym dojść do wniosku, że rok lub dwa leżał na otwartej przestrzeni. Podeszłam bliżej, by przyjrzeć się kościom rąk. Miały stosunkowo płytkie i mało wklęsłe panewki. Nie byłam ekspertem w tej dziedzinie, ale przypuszczałam, że dzięki nim łokcie wyginały się również do tyłu. Z kolei biodra były skonstruowane w taki sposób, że prawdopodobnie potrafiłabym je złamać jednym kopnięciem.
- Czy twoja mama kiedykolwiek mówiła o czymś takim? - spytałam Julie.
- Nie - zaprzeczyła zdecydowanie dziewczyna.
Oczywiście bełty, którymi przytwierdzono szkielet do deski, były czerwone i zakończone czarnymi piórami. Pierwszy przechodził przez lewy oczodół, dwa przez żebra po lewej stronie, dokładnie w miejscu, gdzie powinno być serce (oczywiście jeśli nasz szkielet był kiedyś człowiekiem), a ostatni, czwarty, tkwił... między nogami. Doskonała precyzja, przeszło mi przez myśl. Nasz kusznik widocznie znał tę uniwersalną zasadę: jeśli chcesz być pewien, że człekokształtny stwór nie ruszy się z miejsca, przybij go do podłoża za jaja.
Wyciągnęłam ze stosu śmieci drewnianą skrzynię, ustawiłam ją naprzeciwko szkieletu i wspięłam się na nią, by mieć lepszy widok. W odcinku szyjnym łączyło się ze sobą mniej kręgów niż zazwyczaj, co z pewnością zapewniało większą elastyczność szyi, ale jednocześnie sprawiało, że była bardziej krucha. W kości szczęki nie znalazłam siekaczy ani kłów. Zamiast typowego dla człowieka uzębienia, nasz okaz miał trzy rodzaje zębów: długie, stożkowate i krótkie, przeznaczone do przebijania, szarpania i przytrzymywania w ustach.
Kiedy dokonywałam tych epokowych odkryć, skrzynia zatrzeszczała i załamała się pode mną z głośnym hukiem. Spadłam z niej z wdziękiem worka z ziemniakami, usiłując niezdarnie chwycić się szkieletu. Niestety, palce przeszły przez kość i zamknęły się na bełcie. W konsekwencji wylądowałam na tyłku w stosie drewnianych odłamków, z bełtem w garści i białym proszkiem na palcach.
Dziura, którą zrobiłam po lewej stronie szkieletu między trzecim a czwartym żebrem, przez chwilę pozostawała niezmieniona. Potem zaczęła rosnąć, obejmować coraz większą część kości, aż w końcu cały szkielet implodował i zamienił się w biały pył. Patrzyłam, jak przez chwilę w powietrzu unosi się wzniecony z pyłu zarys szkieletu, jakby szydząc ze mnie, by po chwili rozwiać się i opaść na podłogę. Cholera! Właśnie przepadł mój dowód. No świetnie, Kate, po prostu świetnie.
- Wiedziałaś, że tak się stanie? - spytała Julie.
- Nie - warknęłam.
Nagle usłyszałam za plecami entuzjastyczne oklaski. Skoczyłam na nogi i zobaczyłam mężczyznę beztrosko opartego o ścianę. Miał na sobie skórzaną kurtkę, która wyglądała, jakby pełniła funkcję zbroi, a zza jego lewego ramienia wystawał koniec kuszy.
Witam, panie Kuszniku.
- Niezła kondycja - powiedział nieznajomy, nie przestając klaskać. - I piękne lądowanie!
- Julie! - zawołałam, starając się, by w moim głosie nie było słychać paniki. - Połóż się na ziemi.
- O nie! Nie masz się czym martwić. Nigdy nie zraniłbym takiego dziewczątka... No, chyba że bym musiał. I gdybym był naprawdę głodny, a w pobliżu nie byłoby nic innego do jedzenia. Ale nawet wtedy porządnie bym się zastanowił. Jest taka chuda, że pewnie przez następne trzy dni wydłubywałbym kości spomiędzy zębów. Za dużo zachodu.
Nie mogłam się zorientować, czy mówi poważnie, czy żartuje.
- Chcesz czegoś?
- Przyszedłem sprawdzić, kto się bawi moimi bełtami - zaczął Kusznik. - I co znajduję? Mysz. - Spojrzał wymownie na Julie, a potem mrugnął do mnie i dokończył: - I kobietę.
Słowo „kobietę” wypowiedział w taki sam sposób, jak ja mówiłam: „mniam, mniam, czekolada”, kiedy po przebudzeniu z burczącym brzuchem wędrowałam do lodówki i na jednej z prawie pustych półek znajdowałam tabliczkę Hersheya. Energicznie poruszyłam mieczem i przesunęłam się tak, by mieć bezdenną dziurę po prawej stronie. Nie mogłam pozwolić, by mnie tam zrzucił. Wspięcie się na górę zabrałoby mi całe wieki.
Mężczyzna zaczął się zbliżać. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt parę, a może nawet metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był szeroki w ramionach, a długość jego nóg podkreślały czarne, dopasowane spodnie. Czarne, nieco potargane włosy opadały na ramiona. Wyglądały tak, jakby sam obciął je za pomocą noża, a potem przewiązał wokół głowy opaskę czy skórzany rzemień, żeby nie opadały na oczy i nie latały na wszystkie strony. Przyjrzałam się jego twarzy. Cholera, przystojny gnojek. Oczy jak dwa czarne płomienie. Takie, jakie pojawiały się w kobiecych snach tuż nad ranem i przysparzały niemało problemów w tak zwanym sypialnianym życiu małżeńskim.
Posłał mi szeroki, dziki uśmiech.
- Podobam ci się, co, gołąbku?
- Ani trochę - odparłam, starając się, by zabrzmiało to przekonująco. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy nie uprawiałam seksu, nic więc dziwnego, że odezwała się we mnie burza hormonów.
Gdyby się tylko ogolił, uczesał i zgasił ten błysk szaleństwa w oczach, musiałby się opędzać tą kuszą od kobiet. A na razie wyglądał na kogoś, kto włóczy się nocą ciemnymi ulicami i zagląda do miejsc, gdzie czają się złe i dzikie istoty, które uciekają w popłochu, gdy tylko wyczują jego obecność. Każda kobieta przy zdrowych zmysłach powinna na jego widok sięgnąć po nóż i na wszelki wypadek przejść na drugą stronę ulicy.
- Nie martw się, nie zrobię ci krzywdy - zapewnił, krążąc wokół mnie.
- Nie martwię się - odparłam spokojnie i również zaczęłam krążyć.
- A powinnaś.
- Najpierw mówisz, że nie powinnam, teraz, że powinnam. Zdecyduj się - rzuciłam z drwiną w głosie. Dostrzegłam, że po jego kurtce spływa kropla wody. Sądząc po promieniach słońca, które wpadały przez dziury w dachu, niebo było bezchmurne. W powietrzu nie czułam ani śladu wilgoci. Przypuszczenie Dereka musiało być słuszne, Kusznik skądś się teleportował. Zaczęłam szybko myśleć, jak go powstrzymać przed zniknięciem. Rozłożył ręce. Nie podobał mi się sposób, w jaki się poruszał. Światło migotało na jego stopach.
- A cóż to za śliczne sznurowadło masz na głowie? - zakpiłam.
- Chodzi ci o to? - Pstryknął palcem w jeden z końców rzemienia.
- Ta. Dzwonił Rambo, chce swoją bandanę z powrotem.
- Ten Rambo to jakiś twój przyjaciel? - Trudno było powiedzieć, czy żartował, czy pytał poważnie.
- Kim jest Rambo? - wtrąciła się Julie. Ona na pewno nie żartowała.
Boże, dlaczego za każdym razem, gdy człowiekowi przyjdzie do głowy jakaś błyskotliwa uwaga, nikt jej nie rozumie? Jeśli chodzi o Rambo, to co prawda nigdy nie udało mi się obejrzeć całego filmu - zawsze musiały mi w tym przeszkodzić uderzenia magii - ale przeczytałam książkę. Może teraz, po wybuchu magii, technika zagości w świecie co najmniej na kilka tygodni. Odgrzebię wtedy płytę z Rambo i nareszcie obejrzę ten cholerny film od początku do końca.
Kusznik zrobił krok w moją stronę. Uniosłam Zabójcę.
- Nie zbliżaj się! - ostrzegłam.
Zrobił kolejny mały krok.
- Przepraszam, noga mi się poślizgnęła - rzucił z czarującym uśmiechem. Kolejny krok. - Cholera, po prostu nie potrafię utrzymać tych pieprzonych nóg pod kontrolą!
- Następny krok będzie twoim ostatnim.
Zakołysał się w przód.
- Ojojoj! - pokręcił głową z udawanym zakłopotaniem. - Ale nie zrobiłem kolejnego, prawda?
Julie prychnęła.
Kusznik wyciągnął ręce w geście pojednania, ale z jego głosu nie znikła drwina:
- Powinnaś się troszkę rozluźnić, gołąbeczko. Tak jak ta Myszka za tobą. Wierzysz mi, Myszko, prawda?
- Nic a nic.
- Och, jaki jestem biedny! Nikt mnie nie lubi.
Widziałam, jak zaczerpnął oddechu, zanim zaczął mówić i zdałam sobie sprawę, co zamierza. Zdradziły go oczy. Uderzył na mnie, ale chybił. Za to czubek Zabójcy wylądował na jego plecach.
- Rusz się, a rozetnę ci wątrobę na pół - wycedziłam przez zęby.
Kusznik spokojnie odwrócił się do mnie twarzą, a miecz zadzwonił o metal. Miał pod kurtką kolczugę. Cholera! Poczułam potężny uścisk na dłoni, w której trzymałam Zabójcę, nie mogłam wykonać nią żadnego ruchu. Napastnik odwrócił się, zamachnął i wymierzył cios sztywnymi palcami prawej dłoni wprost pod mój mostek. Odskoczyłam, by zamortyzować siłę uderzenia, ale i tak zabolało jak diabli.
Chwyciłam Kusznika za prawy nadgarstek i pociągnęłam. Przez krótką chwilę cały ciężar ciała opierał na lewej nodze. Wykorzystałam ten moment i kopnęłam w nią z całej siły. Upadł na podłogę, a ja razem z nim. Jego dłoń zacisnęła się na ręce, w której trzymałam miecz. Uderzyłam o ziemię, wypuszczając Zabójcę. Dzięki temu moja dłoń stała się węższa i swobodnie wysunęłam ją spomiędzy zaciśniętych palców napastnika. Przetoczyłam się na bok.
Pół oddechu później oboje staliśmy naprzeciw siebie.
- Piękny miecz - powiedział z uznaniem Kusznik, obracając Zabójcę w taki sposób, by na ostrze padały promienie słońca. Światło tańczyło na klindze, a odbity blask wsiąkał w czerń kolczugi widocznej teraz pod kurtką mężczyzny. - Dlaczego mi go oddałaś?
- Nie potrzebuję go.
- Masz coś równie dobrego?
Sięgnęłam za pas i wyciągnęłam sztylet.
- Ty mi powiedz.
Mimowolnie uniósł rękę, by sprawdzić stan kolczugi. Wtedy kopnęłam, celując prosto w gardło. Chwycił moją stopę i rzucił mnie na podłogę. Chwilę później jego kolano przyciskało mi szyję do ziemi. No cóż, zastawił pułapkę, a ja w nią wdepnęłam. Nacisk na szyję stawał się coraz silniejszy. Już prawie nie mogłam oddychać.
- Kopiesz jak muł - wychrypiał Kusznik i jeszcze mocniej nacisnął kolanem. Nie mogłam zaczerpnąć powietrza. Na szczęście przytrzymywał mi tylko prawą rękę, lewa była wolna. Wygięłam dłoń, wysuwając ze skórzanej opaski na nadgarstek srebrną igłę. - Mogę tak o wiele dłu... - zaczął, ale nie zdążył dokończyć.
Wprawnym ruchem wbiłam mu igłę w udo. Czułam, jak przez jego mięsień przebiega nagły skurcz. Krzyknął z bólu i upadł na ziemię. Natychmiast skoczyłam na równe nogi i kopnęłam go w twarz. To było naprawdę solidne i celne kopnięcie. Przetoczył się na plecy, a z jego nosa buchnęła krew. Padłam obok niego i natychmiast wsunęłam jedną nogę pod jego rękę. Przycisnęłam ją drugą nogą, a potem zaczęłam wyginać rękę w tył w klasycznej dźwigni. Warknął. Jedyne, co musiałam robić, to trzymać jego ramię nogami i odginać je. W ten sposób obie ręce miałam wolne.
Rozpięłam kurtkę Kusznika w poszukiwaniu mapy.
- Nie ten zamek. Spróbuj w spodniach - zasugerował, łapiąc oddech.
Zapomnij, powiedziałam do siebie w myślach. Sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam plastikowy woreczek... mapy.
- Kradzież to przestępstwo, mój drogi, nie wiedziałeś o tym? Dziękuję za zwrot własności Gromady. Twoja współpraca zostanie wzięta pod uwagę przy wymierzaniu kary.
Kusznik słuchał, patrząc mi prosto w twarz, a potem uśmiechnął się i... zniknął.
Podniosłam się z klęczek i przykucnęłam, zamierzając wstać. W tej samej chwili zatrzymał mnie strzał z kuszy. Czerwony bełt wbił się w brudne klepisko dokładnie pomiędzy moimi nogami. Zaczęłam się podnosić bardzo wolno.
Kusznik stał kilka metrów dalej z wymierzoną we mnie, załadowaną bronią. Ręcznie zaostrzony grot był skierowany prosto w moją głowę, dokładnie pomiędzy oczy. Dobrze wiedziałam, że nie jestem w stanie uskoczyć przed strzałem z odległości kilku metrów. Taki cud nie zdarzyłby się, nawet gdyby to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu.
- Trzymaj ręce tak, żebym je widział.
Podniosłam ręce, w prawej nadal trzymając mapy.
- Oszukujesz! - Dobiegł mnie zza pleców wzburzony głos Julie. - Zostaw ją w spokoju!
Przyjrzałam się mężczyźnie. Nos nie wyglądał na rozbity, nie zauważyłam też śladów krwi. Świetnie, pomyślałam. Nie tylko potrafi się teleportować, ale ma też zdolności regeneracyjne. Jeśli na dodatek pluje ogniem, to po prostu mamy przechlapane.
Trzymając kuszę nieruchomo, sięgnął wolną ręką do uda i wyciągnął igłę. Skrzywił się.
- To boli - powiedział z wyrzutem w głosie.
- Zasłużyłeś sobie! - wrzasnęła Julie.
- Wiedziałaś, że to ma i nie powiedziałaś mi? - spytał, spoglądając na dziewczynę. Brwi Julie uniosły się w charakterystycznym dla nastolatków wyrazie lekceważenia.
- Bosz... - prychnęła z pogardą.
- Lepiej, żebym nie musiał do ciebie podchodzić - w głosie Kusznika pobrzmiewało coś tak zimnego i złowrogiego, że dziewczyna natychmiast zniknęła za stosem rupieci.
- Zostaw dziecko w spokoju - rzuciłam z naciskiem.
- A co? Jesteś zazdrosna? Chcesz mieć wszystko dla siebie? - Mówiąc to, skinął kuszą w prawo. - Odwróć się. Obróciłam się do niego plecami, oczekując, że za chwilę poczuję, jak stalowy grot wbija mi się między łopatki.
- Bardzo dobrze - usłyszałam. - A teraz odwróć się do mnie. Wykonałam polecenie i zobaczyłam, jak marszczy brwi.
- Nie mogę zdecydować, jak wolę cię oglądać, czy lepiej wyglądasz z tyłu, czy z przodu...
Zawrzało we mnie. To ja gotuję się na śmierć, a ten dupek...
- A co powiesz na widok mojego miecza z bliska? - warknęłam.
- Hej, to moja kwestia! - Pożądliwe spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, jaka aluzja kryła się za tymi słowami.
- Dobra, jeszcze raz się odwróć. - Posłuchałam. - Tak, dobra dziewczynka.
Usłyszałam, że do mnie podchodzi. Dobrze, dobrze, podejdź bliżej. Jestem zupełnie bezbronna z tymi rękami w górze i w ogóle.
- Tylko żadnych numerów - ostrzegł mnie, wypowiadając słowa niemal do mojego ucha. - Bo następnym razem nie będę taki miły i przyszpilę małą do tej sterty śmieci.
Zacisnęłam zęby, starając się nie ruszać.
- Złamałaś zaklęcie kręgu. I teraz mam kłopot, bo te dziwki są dość twarde i wcale niełatwo coś z nich wydusić. Będę musiał zacząć wszystko od początku. W zasadzie powinienem przestrzelić ci szyję. - Palce Kusznika musnęły mój kark, sprawiając, że po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz. - Ale jestem miłym facetem i zamiast cię zabijać, dam ci dobrą radę: zabieraj stąd dzieciaka i wracaj do domu. Pozwolę ci nawet zabrać mapy i zwrócić je futrzakom, skoro tak zaciekle o nie walczyłaś. W zamian zrobisz tylko jedno - więcej nie wejdziesz mi w drogę. To nie jest twoja walka i nie zawracaj sobie nią głowy.
- Ale jaka walka? Kim ty jesteś?
- Bran. Ten heros.
- Podobno skromność jest cnotą...
- Podobnie jak cierpliwość - odgryzł się Kusznik. - A jeżeli będziesz cierpliwa i trochę ci się poszczęści, może zostaniesz moją dziewczyną na ostatnią noc w tym mieście.
Powiedziawszy to, zacisnął dłoń na moim pośladku. Obróciłam się, zamierzając przywalić mu w gębę. Hangar był pusty, w powietrzu unosiła się tylko cienka smuga mgły, aż w końcu i ona rozpłynęła się i znikła. Zwalczyłam pragnienie, by w coś kopnąć.
- Odszedł - stwierdziła Julie. - Zrobił „puf” i rozpłynął się.
- Taaak, rozpłynął się.
- Lubi cię - oceniła fachowo. - Złapał cię za tyłek.
- Następnym razem, kiedy go zobaczę, odetnę mu tę łapę - warknęłam przez zęby. - Zobaczymy, czy mu odrośnie.
Spojrzałam w miejsce, gdzie wisiał szkielet. Strzały, którymi był przebity, znikły co do jednej. Jak, do cholery, zdołał to zrobić?
No to klops, wszystkie cenne dowody przepadły. Nie miałam nawet szansy, by za pomocą m-skanera sprawdzić, jakiego rodzaju magią posługiwał się Kusznik. Ogólnie rzecz biorąc, nie poszło mi zbyt dobrze. Nie miałam żadnej wskazówki ani pomysłu, o co w tym wszystkim chodzi i choć rozmawiałam z człowiekiem, który mógł mi wszystko wyjaśnić, nie dowiedziałam się absolutnie nic. No, może nie do końca. Na pewno dowiedziałam się, że mam zgrabny tyłeczek, a wysoka samoocena to w sumie coś pozytywnego. Gdyby nie ona, musiałabym przywalić głową w pierwszą lepszą twardą powierzchnię.
- Czy teraz odejdziesz? - spytała za stosu rupieci Julie, a ja wyczułam wyraźnie, że w jej głosie czai się jednocześnie strach i nadzieja, że zaprzeczę.
Do cholery, nie odejdę. Cokolwiek stało za zniknięciem kilku kobiet, bezdenną dziurą w ziemi obramowaną plamami krwi i szkieletem czegoś, co tylko przypominało człowieka, na pewno nie było niczym miłym. A do tego dochodził pan Obłapiacz, któremu zależało, bym trzymała się tak daleko od tych spraw, jak to tylko możliwe. Ciekawe czemu?
- Chcesz znaleźć mamę? - spytałam Julie.
- Pewnie - odpowiedziała rezolutnie mała.
- Chcesz, żebym ci w tym pomogła?
- Jasne.
- Wiesz, kto był przywódczynią zgromadzenia czarownic?
- Esmeralda.
Esmeralda?! Ludzie!
- A wiesz może, gdzie ona mieszka?
- W Plastrze Miodu.
No super, robiło się coraz ciekawiej.
- W takim razie wstawaj. Złożymy jej wizytę.
Rozdział 5
Wdrapywałyśmy się na Mount Everest wszystkich gór złomu. Ja szłam przodem, a Julie podążała za mną. Wkrótce oddech małej zmienił się w ciężkie sapanie. Była zdecydowanie niedożywiona. Powiedziałabym nawet, że niewiele silniejsza od komara. Gdyby ktoś większy się z nią zderzył, bez wątpienia by upadła. Mimo to nie skarżyła się i dopiero gdzieś w połowie drogi zapytała:
- Daleko jeszcze?
- Wspinaj się - rzuciłam, by jej nie zniechęcać.
- Chcę tylko wiedzieć, jak daleko jeszcze.
- Tylko nie każ mi zawracać samochodu, panienko!
- Co to niby miało znaczyć?
Julie mamrotała coś jeszcze pod nosem pomiędzy jednym a drugim sapnięciem, ale nie przestawała piąć się w górę. Zbliżałyśmy się do skraju przepaści. Rytmiczne „bum, bum, bum” stawało się coraz głośniejsze. To musiał być jakiś sygnał dźwiękowy. Wspięłam się na wąski występ i wyciągnęłam dłoń do Julie.
- Dawaj.
Bez sprzeciwu podała mi patykowatą rękę. Chwyciłam ją za nadgarstek i podniosłam, przeciągając nad resztkami zniszczonej lodówki, na występ znajdujący się tuż obok mnie. Prawie nic nie ważyła.
- Zrobimy sobie małą przerwę - zarządziłam.
- Mogę iść dalej - zapewniła, jakby chciała zaprzeczyć swojej słabości.
- No pewnie, że możesz, ale Plaster Miodu nie jest miłym ani przyjaznym miejscem. Prawdopodobnie ktoś już wie, że tu jesteśmy i założę się, że mieszkańcy zdążyli przygotować dla nas serdeczny komitet powitalny.
- O kurczę! Przygotowują dla nas przyjęcie? - Julie aż usiadła z wrażenia. Święta naiwności dziecka. Usiadłam obok niej.
- Nie jesteś stąd, prawda?
Pokręciła głową.
- Jestem z ulicy Białej.
Ulica Biała zaczerpnęła nazwę od pewnego niecodziennego wydarzenia - spadł tam śnieg, który nie topniał przez następne trzy i pół roku. A kiedy na ulicy utrzymuje się prawie dziesięciocentymetrowa warstwa śniegu pomimo niemal pięćdziesięciostopniowego upału, można mieć pewność, że to wynik działania jakiejś potężnej magii. Działania kogoś, kto ma dość mocy, by sobie pozwolić na taką zabawę.
- Ile masz lat? - spytałam.
- Trzynaście - odparła Julie. - Jestem tylko dwa lata młodsza od Czerwonego. No cóż, biorąc pod uwagę wygląd, dawałam jej najwyżej jedenaście.
- A twoja mama? Ile ma lat? Jak wygląda?
- Ma trzydzieści pięć lat i wygląda zupełnie tak jak ja, tylko jest wyższa. Zresztą, mam w domu jej zdjęcie.
- No dobrze. A co wiesz o zgromadzeniu? Kogo czci? Jakie odprawia rytuały? Julie wzruszyła ramionami.
Miałyśmy teraz przed sobą szczelinę najeżoną kolcami i zardzewiałym żelazem. Nad urwiskiem rozciągał się cienki pas mgły. Grozę wzmagały dochodzące z oddali i odbijające się echem od ścian wąwozu odgłosy warczenia, były jednak zbyt odległe, by mogły stanowić dla nas zagrożenie. Ptaki stymfalijskie odpowiadały na warczenie głośnym skrzekiem.
- Wiesz, że te ptaki są z metalu? - spytała Julie. Przytaknęłam.
- Są greckie - wyjaśniłam. - Słyszałaś o Herkulesie?
- Tak. Był najsilniejszym człowiekiem.
- Za młodu musiał wykonać dwanaście prac... - zaczęłam.
- Dlaczego?
- Hera, żona jego ojca, Zeusa, sprawiła, że na pewien czas oszalał. Zabił swoją żonę, udusił dzieci i musiał za to odpokutować, zaciągając się na służbę u króla Eurysteusza. Eurysteusz bardzo chciał go zabić, więc wymyślał dla Herkulesa coraz to trudniejsze i trudniejsze zadania. I właśnie jednym z tych zadań było pozbycie się ptaków stymfalijskich. Musiał je wypędzić znad pewnego jeziora w Arkadii. Potrafiły wypuszczać swoje pióra jak strzały, a ich dzioby były z żelaza i mogły przebić najmocniejszą zbroję.
Julie spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
- Jak je pokonał?
- Bogowie ofiarowali mu cudowne grzechotki, które wydawały przeraźliwy dźwięk. Herkules włożył na siebie skórę lwa, by ich nie słyszeć i grzechotał, aż wystraszone ptaki odleciały.
- Kurczę, dlaczego w tych wszystkich opowieściach bogowie zawsze ratują twój tyłek z opresji?
Wstałam.
- Tak to jest, jak się ma za ojca króla bogów. A teraz chodź, musimy iść dalej w górę. Twój tata pewnie nie jest żadnym bogiem?
- Mój tata nie żyje - powiedziała Julie. Od razu przeszła mi ochota na żarty.
- Przepraszam, nie wiedziałam. Rozumiem cię, mój tata też nie żyje. Ale teraz musimy się wspinać. No dalej, mój koniku polny, dasz radę!
Julie podniosła się i ruszyła w górę.
- Jesteś taka dziwna! - podsumowała.
Nawet nie wiesz, jak bardzo.
* * *
Jakieś pięć metrów od krawędzi szczeliny poczułam bliskość Plastra Miodu. Ponad nami wirowała i płynęła magia, wrząc w chaotycznym szale, a jej intensywność była wystarczająco duża, by parzyć. Wyczuła mnie i rozlała się po krawędzi, wysyłając w moją stronę cienkie prądy zachowujące się jak niewidoczne lassa. Prądy liznęły mnie leciutko i cofnęły się. Tak jest. Żadnego dotykania.
Magia czekała, czaiła się niczym świadomy byt. Na szczycie, tam, gdzie wrzała, stworzyłabym cholernie silny rezonans, a to nigdy nie było dobre. Magia Plastra Miodu nie mogła wyrządzić mi krzywdy, co nie zmieniało jednak faktu, że mnie nie lubiła, więc nie miałam żadnych wątpliwości, że nie przestanie próbować. Innymi słowy, im szybciej się stąd wydostaniemy, tym lepiej.
Wspięłam się na coś, co kiedyś było kaloryferem, a teraz przypominało poskręcaną, zgniecioną aluminiową puszkę i podciągnęłam się do krawędzi. Rozejrzałam się - wokół stało mnóstwo przyczep. Były dziwnie powyginane i pomarszczone, jakby w wyniku silnego uderzenia poprzyklejały się jedna do drugiej. Niektóre scaliły się w coś w rodzaju gniazd, czasem wysokich aż na trzy przyczepy, kilka innych połączyło się symetrycznie, przez co wyglądały jak dwie komórki w procesie mitozy. Jeszcze inne stały na dachach innych przyczep w taki sposób, że zgodnie z prawami fizyki stabilność ich konstrukcji była bardzo wątpliwa, a mimo to jakoś się trzymały. Pomiędzy przyczepami wisiał długi sznur, a na nim łopotały na wietrze świeżo wyprane ubrania.
Wciągnęłam Julie na górę. Skrzywiła się, kiedy poczuła na ciele uderzenie tutejszej magii. Prąd owinął się wokół dziewczyny i... zamarł. Ciekawe, czy to zbieg okoliczności, przebiegło mi przez myśl. Czy stałoby się tak samo, gdyby Julie nie pojawiła się na górze? A jeśli nie? No cóż, ciekawe dziecko.
- Byłaś tu już kiedyś? - spytałam. Pokręciła głową.
- Nie tak daleko.
- Idź dokładnie za mną. I trzymaj się z dala od ścian. Zwłaszcza kiedy zobaczysz, że robią się rozmazane. Zaczęłyśmy się przedzierać przez labirynt przyczep. Dawno temu Plaster Miodu był ruchliwą dzielnicą zamieszkaną głównie przez emerytów. Nazywano ją Szlakiem Szczęśliwych czy jakoś tak. Mieściła się w pobliżu trasy na Brązowe Pola Golfowe przy drodze Jonesborn. Pierwszą falę magii zniosła całkiem dobrze, ale kiedy upadł projekt budowy niedrogich mieszkań na wschodzie, powoli, lecz systematycznie zaczęli napływać tu bezdomni i zbiegowie. Rozbijali namioty na przystrzyżonych i wypielęgnowanych trawnikach, kąpali się w basenie na rynku i przygotowywali posiłki na ogrodowych grillach. Policja początkowo ścigała dzikich lokatorów, ale kiedy w miejsce jednych ciągle pojawiali się następni, dała za wygraną.
W końcu, pewnej nocy, magia uderzyła z taką mocą, że murowane domy uległy zniekształceniu. Niektóre napęczniały jak bańki ze szkła, inne się poskręcały, a jeszcze inne przesunęły i połączyły ze sobą lub nawet weszły jedne w drugie. Większość domów podzieliła się jednak na części, a ponadto wyrosły im przybudówki. I kiedy po uderzeniu magii opadł kurz, okazało się, że co piąty mieszkaniec dzielnicy po prostu wsiąknął w ścianę, zniknął lub raczej przeniknął gdzieś do „zewnętrza”. W zasadzie nikt nie potrafił nawet w przybliżeniu wyjaśnić, czym jest owo „zewnętrze”, ponieważ w normalnym świecie nigdy niczego takiego nie było. Emeryci wkrótce opuścili dzielnicę, ale uchodźcy i bezdomni nie mieli dokąd pójść. Przenieśli się do przyczep i zostali tu, gdzie mieszkali, mimo że niemal w każdej chwili mogli zniknąć, bo z każdym kolejnym pływem magii Plaster Miodu coraz bardziej się skręcał i coraz więcej miał styczności z „zewnętrzem”. W zasadzie było to dość ciekawe miejsce do życia, o ile oczywiście ktoś lubi ryzyko.
- Jak się dowiemy, gdzie mieszka Esmeralda? - wysapała Julie. - Wiem tylko, że to gdzieś w Plastrze Miodu, ale nie mam pojęcia, gdzie dokładnie.
- Słyszysz ten odgłos? - W oddali wciąż rozbrzmiewało bębnienie. - Plaster Miodu nieustannie się zmienia, jego mieszkańcy muszą mieć coś w rodzaju sygnałów nawigacyjnych. Najprawdopodobniej przy wejściu do dzielnicy znajduje się ktoś, kto go strzeże. Pójdziemy właśnie tam i spytamy grzecznie, gdzie mieszka Esmeralda.
- A dlaczego sądzisz, że nam powiedzą?
- Ponieważ im za to zapłacę.
- O!
A jeśli nie zechcą współpracować, wyciągnę identyfikator Zakonu, a potem miecz i sprawię, że bardzo trudno będzie mnie zignorować.
Nie podobał mi się pomysł wędrowania po Plastrze Miodu z małą dziewczynką, ale biorąc pod uwagę okolicę, była tu dużo bezpieczniejsza ze mną niż beze mnie. Bardziej zastanawiało mnie, skąd się tu w ogóle wzięła...
- W jaki sposób dostałaś się do Szczeliny? - spytałam.
- Przyszłyśmy z Labiryntu. Przebiegał tamtędy szlak. - Blask w oczach dziewczynki nagle przygasł. - Ale teraz prawdopodobnie już bym go nie znalazła, więc jeśli odeślesz mnie z powrotem, będę po prostu błądzić i chodzić w kółko bez jedzenia i wody.
Dlaczego akurat mnie to spotyka?
Ulica nieznacznie skręciła, prowadząc do szerokiej, otwartej bramy z metalowej siatki. Dokładnie naprzeciwko nas, na przewróconym, usmarowanym jakimś tłuszczem bębnie, siedział mężczyzna w wyblakłych dżinsach i skórzanej kamizelce narzuconej na gołe ciało. Z jego ust wystawał smętnie niedopałek papierosa. Po lewej stronie stała wojskowa ciężarówka zaparkowana tyłem do bramy. Pomimo plam rdzy i licznych wgnieceń w karoserii, jej opony i brezent pokrywający pakę wyglądały na całkiem dobrze zachowane. Pod brezentem prawdopodobnie krył się jakiś ciężki sprzęt, karabin Gatlinga albo mała maszyna oblężnicza.
Po drugiej stronie znajdował się duży, kanciasty zbiornik. Jego szyby pokrywały szmaragdowozielone glony, przez które zgromadzona w środku brudna woda była prawie niewidoczna. Z basenu wystawała długa metalowa rura, która znikała gdzieś pod powykręcaną i pogniecioną resztką przyczepy.
Mężczyzna na bębnie wymierzył do mnie z kuszy, która kształtem przypominała klasyczny arbalet. Koniec strzały błyszczał tym szczególnym, niebiesko - szarym odcieniem stali, a nie jaśniejszym, bladym odcieniem aluminium typowym dla tańszych grotów. Siła naciągu tej zabaweczki wynosiła pewnie około stu kilogramów, co znaczyło, że facet trafiłby mnie z jakichś siedemdziesięciu metrów i wyraźnie chciał, żebym o tym pamiętała.
„Bum, bum”, odezwał się znowu bęben.
Taka kusza to przyzwoita broń, przebiegło mi przez myśl, tyle że bardzo wolno się ją przeładowuje.
Przez długą chwilę mężczyzna uważnie mi się przyglądał, aż w końcu postanowił otworzyć usta.
- Chcesz czegoś? - spytał. Pet przyklejony do dolnej wargi poruszył się, ale nie spadł.
- Jestem agentem Zakonu. Badam sprawę zniknięcia wiedźm należących do zgromadzenia o nazwie Siostry Kruka. Powiedziano mi, że przywódczyni tego zgromadzenia mieszka w Plastrze Miodu.
- A kim jest ona? - znów zapytał mężczyzna, wskazując stojącą za mną Julie.
- Córką jednej z wiedźm należących do zgromadzenia, na czele którego stała Esmeralda. Jej mama zaginęła. Może wiesz coś o tej sprawie?
- Nie - uciął mężczyzna, rozwiewając moje nadzieje. - Masz identyfikator?
Sięgnęłam do skórzanego woreczka, który nosiłam zawieszony na szyi, i wyjęłam identyfikator Zakonu. Mężczyzna przywołał mnie gestem. Zbliżyłam się i podałam mu identyfikator. Obrócił go w palcach. Mały prostokącik ze srebra, znajdujący się w dolnym prawym rogu zamigotał, kiedy padł na niego zbłąkany promyk słońca.
- Czy to prawdziwe srebro? - spytał mężczyzna, a przyklejony do wargi niedopałek znów nakreślił w powietrzu jakiś skomplikowany symbol.
- Tak - potwierdziłam. Srebro wchłaniało zaklęcia stosunkowo łatwo. Dużo łatwiej niż większość metali. Mężczyzna zerknął na mnie i potarł identyfikator w miejscu, gdzie pod plastikiem znajdowała się warstwa srebra.
- Ile to jest warte?
Tu cię mam!, pomyślałam, a głośno powiedziałam:
- Zadałeś niewłaściwe pytanie.
- Czyżby? - Uśmiechnął się w wyjątkowo obleśny sposób.
- Powinieneś był zapytać, czy twoje życie jest warte choćby czwartej części tego zaczarowanego srebra. Rzucił na identyfikator nieco zaniepokojone spojrzenie, ale dla podtrzymania fasonu stwierdził niedbale:
- Gadka szmatka.
W odpowiedzi pstryknęłam palcami tuż przed jego twarzą. Wystraszony, szarpnął głową w tył tak szybko, że od wargi odkleił mu się pet i musiałam podać mu zgubę.
- Palenie zabija.
Wziął ode mnie papierosa i wetknął go w usta, a potem oddał mi identyfikator.
- Nazywam się Custer.
- Kate Daniels - zrewanżowałam się.
W tej samej chwili brezent na pace ciężarówki uniósł się i naszym oczom ukazała się wychudzona Latynoska stojąca obok czarnej machiny oblężniczej. Machina przypominała balistę i choć nie miała imponujących rozmiarów, była z pewnością precyzyjna i raziła z zadziwiającą siłą. Z niezbyt wielkiej odległości wypuszczony z niej pocisk prawdopodobnie bez problemu przebijał drzwi samochodu. Latynoska rzuciła mi surowe spojrzenie. Miała wyraz oczu charakterystyczny dla ludzi, których życie poddaje najcięższym próbom, niszcząc w nich wszelką delikatność.
Wytrzymałam jej spojrzenie, choć przypominało to grę w „kto pierwszy spuści wzrok”.
- Zapłacę za informacje - powiedziałam.
- Stówa - wymieniła kwotę kobieta. Podałam Custerowi dwie pięćdziesiątki. No cóż, żegnaj rachunku za telefon.
- Przyczepa numer dwadzieścia trzy - rzuciła krótko. - Żółta. W lewo, a potem, kiedy ścieżka się rozwidli, w prawo.
- Jeżeli będę musiała coś stamtąd zabrać, napiszę wam pokwitowanie - uprzedziłam.
- To sprawa między tobą a nią. Nie potrzeba nam żadnego gówna od Zakonu.
Wyciągnęłam jeszcze dwudziestkę.
- Wiesz cokolwiek o Esmeraldzie? - spytałam. Przytaknęła.
- Żądna władzy. Lubiła straszyć ludzi. Słyszałam, że próbowała dostać się do jednego ze starszych zgromadzeń, ale nie grała zbyt uczciwie i coś knuła, więc ją wykopali. Od tego czasu wciąż się odgrażała, „że nam wszystkim jeszcze pokaże”. Ostatnie, co o niej słyszałam, to że założyła własne zgromadzenie. Nie wiem, jak to zrobiła, nie była zbyt lubiana.
Gdy Latynoska skończyła mówić, wyciągnęła z mojej dłoni dwudziestkę i zniknęła na ciężarówce, zaciągając za sobą brezent.
Custer rzucił mi zwój drutu telefonicznego.
- Użyj tego. Rzeczy zmieniają się wokół niej. Przysłali nam tu nawet jakichś palantów z Uniwersytetu w Georgii, którzy mieli zbadać tę „osobliwość”. Weszli do jej domu, ale nigdy z niego nie wyszli. - Oczy mężczyzny zalśniły - Czasami słyszymy, jak wołają ze ścian. Szukają drogi powrotnej z zewnętrza.
- Czy ktoś ich szukał?
- Zadałaś niewłaściwe pytanie. - Na twarzy Custera pojawił się zagadkowy uśmieszek, a papieros przyklejony do wargi wykonał piruet. - Pytanie, które powinnaś zadać brzmi: „jak wyglądali, kiedy ich znaleźliśmy”.
O ludzie! Odrzuciłam mu drut.
- Nie, dzięki, nie chcę tego. Usłyszałabym ten przeklęty hałas nawet zza grobu. Co wydaje ten odgłos?
Custer uderzył ręką w szklany zbiornik. W mętnej wodzie zamajaczył jakiś ciemny kształt. Coś uderzyło w przeciwległą ścianę z głuchym odgłosem, a potem zobaczyłam za szybą ogromną głowę, szeroką jak talerz obiadowy. Płaskim, czarnym i obślizgłym jak ropucha nosem stwór wytarł dziurę w glonach. Głowa była na tyle duża, że widziałam nawet małe czarne oczy, które gapiły się tępym i jakby niewidzącym wzrokiem w jakiś punkt obok mnie.
Głowę dziwoląga niemal na pół przecinały nienaturalnie białe usta. Stworzenie raz jeszcze poskrobało szybę nosem, po czym okręciło się z nieprawdopodobną szybkością. Zdążyłam tylko rzucić przelotne spojrzenie na uzbrojone w pazury łapy. Po ułamku sekundy mignął mi długi umięśniony ogon i stwór przepadł w mętnej wodzie. Ta krótka chwila wystarczyła jednak, bym rozpoznała stwora. Japońska salamandra, tyle że bardzo duża, co najmniej wielkości Julie.
- Łomotacz - wyjaśnił Custer i pomachał mi na pożegnanie.
Rozdział 6
Kręta ścieżka prowadziła w głąb Plastra Miodu przez labirynt poskręcanych przyczep. Przechodząc obok nich, wyraźnie czułam obecność ludzi obserwujących nas zza szyb. Oczywiście nikt nie wyszedł na zewnątrz, by nas pozdrowić. Nikt nie chciał wiedzieć, po co tu przyszłam. Miałam przeczucie, że gdybym się zatrzymała i spytała o drogę, nikt by mi nie odpowiedział. Gdyby za to ktoś zechciał strzelić do mnie z ukrycia zza jednego z tych zniekształconych okien, niewiele mogłabym na to poradzić. Julie też to czuła. Szła w milczeniu dokładnie po moich śladach, rzucając nieufne spojrzenia mijanym przyczepom.
Ścieżka prowadziła w kierunku wysokiego usypiska gruzu i śmieci i otaczała je z obu stron.
Usypisko było naprawdę monstrualne. Tworzące je metalowe odpady i śmieci sięgały w górę na ponad dziesięć metrów. Szczyt zwężał się do jakichś dwóch metrów obwodu, jakby ktoś przewiązał go ciasno sznurkiem, i przechodził w niemal kwadratową platformę. Kiedy przystanęłam, by przyjrzeć się z bliska tej dziwnej konstrukcji, tuż obok moich stóp przebiegły dwa futerkowe zwierzątka wielkości kota, z długimi ogonami przypominającymi ogony szynszyli i podłużnymi, ryjkowatymi pyskami. Dziwolągi pobiegły w górę usypiska i zniknęły w nim, włażąc zapewne do jakiejś niewidocznej z dołu dziury.
Ruszyłam dalej. Myślami wciąż powracałam do dziury w hangarze, gdzie zbierały się Siostry Kruka. Było w niej coś niepokojącego. Normalnie nie przejmowałabym się bezdenną dziurą, zwłaszcza że zbliżał się wybuch magii. Ta dziura nie była jednak zwyczajna. Coś z niej wypełzło na świat, i to coś z pewnością nie było przyjazne.
Siostry Kruka złamały pierwszą i podstawową zasadę czarownictwa: nie baw się magią. Albo rób to dobrze, albo wcale, i pamiętaj, że zanim spróbujesz rzucić urok, musisz być przygotowany na jego konsekwencje.
Gdyby były czcicielkami Bogini, wcielenia natury - czegoś w rodzaju amalgamatu życzliwych kobiecych bóstw popularnych w wielu kultach - nie groziłoby im żadne (czy raczej prawie żadne) niebezpieczeństwo. Bogini, tak jak chrześcijański Bóg, była opiekuńcza i dobroduszna. Ale siostry czciły uosobienie kruka, który wiązał się z czymś mrocznym i bardzo specyficznym. A jak powszechnie wiadomo, im konkretniejszy obiekt kultu, tym bardziej rygorystycznych zasad trzeba przestrzegać. Różnica taka, jak między mówieniem dziecku: „Nie rób niczego złego, kiedy mnie nie będzie”, a: „Jeśli dotkniesz tego wazonu, masz szlaban na trzy dni”.
Wiedziałam, że dopóki nie zidentyfikuję tego konkretnego kruka, będę się poruszać po omacku. Niestety niemal wszystkie ludy, od Wikingów po Apaczów, czciły jakąś postać kruka. Kruki stwarzały bądź połykały świat, dostarczały wiadomości od pewnych bogów, przepowiadały przyszłość, psociły i oszukiwały albo, jeśli były to kruki chińskie, mieszkały na słońcu i miały trzy nogi. Nic, co do tej pory widziałam, nie wskazywało, do którego z mitów nawiązywało zgromadzenie Sióstr. Nawet Bran na nic mnie nie naprowadził - nie miał charakterystycznego akcentu, nie nosił żadnych znaków na ubiorze. Zero poszlak.
A ja potrzebowałam naprawdę dobrej wskazówki. Tajemnicza notatka stanowiła szczyt marzeń i nawet nie liczyłam, że coś takiego znajdę. Samo bóstwo mogłoby być też na tyle uprzejme, żeby zmaterializować się gdzieś w pobliżu i wszystko wyjaśnić. Do diabła, zadowoliłabym się irytującą starszą panią z talentem do rozwiązywania zagadek.
Przystanęłam, czekając, aż jakiś znak spadnie mi z nieba i wyląduje u moich stóp. Niestety Wszechświat nie zechciał być tak miły i odmówił współpracy.
Przyczepa numer dwadzieścia trzy stała w odległości jakichś dwudziestu metrów od gigantycznego usypiska śmieci i była pierwszą z trzech w rzędzie. Jej kolor, określony przez Latynoskę jako „żółty”, przypominał raczej mętny mocz. Zresztą w powietrzu wisiał smród uryny, choć trudno było powiedzieć, czy dochodzi z przyczepy czy też ze stosów śmieci otaczających osiedle.
Wokół przyczepy Esmeraldy biegł rząd brązowych i czarnych run. Kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że te brązowe są chropowate i pokryte jakąś łuszczącą się substancją. Krew, przebiegło mi przez głowę. Ciekawe, jakie biedne bezpańskie zwierzę musiało umrzeć, żeby Esmeralda mogła zapewnić sobie ten śliczny wystrój ogródka.
Do drzwi wejściowych prowadził przerdzewiały metalowy ganek, który wyglądał, jakby w poprzednim życiu służył jako krata kanału ściekowego. Kiedy na niego nastąpiłam, ugiął się, ale mężnie zniósł ciężar i jakoś dotarłam do drzwi.
- Poczekaj! - W głosie Julie usłyszałam niepokój. - A co z tym? - wskazała runy.
- A co ma być?
- Czy one nie są magiczne? Mama mówiła, że Esmeralda rzuciła na nie zaklęcia, które odetną ci palce jak ostre szkło, kiedy spróbujesz przejść na drugą stronę.
Widziałam, że mała wierzy w to, co mówi i naprawdę jest nieco przestraszona. Westchnęłam.
- Nie ma się czego bać, to tylko fragment ballady z ostatniej strony starożytnego nordyckiego dokumentu prawnego, nazywanego Codex Runicus. Bardzo znanego. Ten fragment brzmi: „Zeszłej nocy śniłem o jedwabiu i pięknym futrze”. Zaufaj mi, gdyby tej przyczepy strzegło jakiekolwiek zaklęcie, Plaster Miodu już dawno by je pożarł.
Sprawdziłam zamek w drzwiach. Nic szczególnego, ale nigdy nie byłam dobra w posługiwaniu się wytrychami.
Nagle usłyszałam kroki. Ktoś szedł w naszą stronę. Trzy pary kroków i coś jeszcze. Coś, co zostało naznaczone przez niestabilną magię Plastra Miodu. Julie również to wyczuła i wbiegła na ganek, by znaleźć się jak najbliżej mnie.
Odwróciłam się powoli. W naszą stronę maszerowało trzech mężczyzn - pierwszy krępy i szeroki w ramionach, pozostali dość szczupli, żeby nie powiedzieć chudzi. Wyższy ze szczupłych miał owinięty wokół ręki długi łańcuch, którego koniec niknął gdzieś między dwoma przyczepami. Co i rusz szarpał za łańcuch, omijając magiczne wiry. Wszyscy trzej starali się patrzeć na mnie z odpowiednią groźbą w oczach.
Lokalna ekipa rabusiów, jak miło. Oczywiście nie obowiązywały ich żadne reguły. Teraz było trzech na jednego, plus oczywiście to coś, co znajdowało się na drugim końcu łańcucha. Dobrze widzieli, że mam pieniądze, dokąd szłam i dla kogo pracuję, bo w innym wypadku nie przysyłaliby aż trzech, żeby zastraszyć jedną kobietę.
Piękne dzięki, Custer. Zapamiętam ci to.
- Larry, Moe i Curly*? - strzeliłam.
- Zamknij się, suko! - warknął szczupły.
- Zaraz, zaraz - wszedł mu w słowo krępy. - Bądźmy kulturalni. Jestem Bryce. Ten obok mnie to Mory, a kolega z łańcuchem to Jeremiasz. Przyszliśmy tu, ponieważ z pewnością chcesz uiścić opłatę za przebywanie w tym miejscu. Gdyby tak nie było, mogłoby się zrobić nieprzyjemnie, a przecież nikt z nas tego nie chce, prawda?
- Zabierajcie się stąd - powiedziałam. - Już zapłaciłam za informacje.
- Hmm, z mojego punktu widzenia zapłaciłaś za mało. Dałaś tylko dwie pięćdziesiątki, a należy się jeszcze opłata za wejście w wysokości następnej stówy, no i jeszcze coś za fatygę, bo, widzisz, musieliśmy tu za tobą przyjść. - Mówiąc to, Bryce położył dłoń na rękojeści policyjnej pałki zatkniętej za pas. - Proszę cię, nie utrudniaj nam pracy. Przecież masz ze sobą małą dziewczynkę i na pewno nie chcesz, żeby stała się jej krzywda.
Julie schowała się za moimi plecami.
Bryce wykrzywił twarz w uśmiechu, który przypominał grymas pitbulla przed walką.
- No dobra - ciągnął - my tu gadu-gadu, a rachunek rośnie. Nasz czas jest cenny, powinnaś to wziąć pod uwagę.
Łańcuch trzymany przez Jeremiasza naprężył się i zadrgał. Zza przyczepy, za którą znajdował się jego drugi koniec, doleciał nas metaliczny szmer. Mężczyzna odchylił się nieco i pociągnął. Odpowiedziało mu ochrypłe warczenie. Coś szarpnęło łańcuchem z taką siłą, że stopy Jeremiasza przesunęły się po ziemi.
Spojrzałam w oczy Bryce’a. Sądząc po ich wyrazie, nie zamierzali odejść, dopóki nie poleje się krew. Postanowiłam jednak, że jeszcze raz spróbuję przemówić im do rozsądku.
- Uważacie, że jesteście twardymi facetami - zaczęłam, schodząc z ganku na ziemię. - Potrafię to uszanować. Tyle że ja robię w tym gównie dla zarobku i mam za sobą lata praktyki. Dlatego możecie być pewni, że nie dostaniecie ode mnie żadnych pieniędzy.
- To - warknął mężczyzna i stąpnął ciężko na wypadek, gdybym nie zrozumiała - jest nasza pieprzona trawa. Szczekaj dalej tym suczym pyskiem, a wsadzę ci do niego coś, co ci go zatka.
Kątem oka dostrzegłam, jak naprężony łańcuch poluzowuje się. Metalowe ogniwa przesuwały się coraz niżej przy ziemi, podczas gdy coś dużego szło w naszą stronę. Zza przyczepy wysunął się najpierw uzbrojony w pazury koniec łapy, z całą pewnością większy niż moja głowa, a za nią wręcz groteskowo umięśniona reszta kończyny. Po chwili zobaczyłam drugą łapę, a potem całego psa. Szerokość jego barków musiała wynosić dobry metr. Pod skórą szerokiej i beczkowatej klatki piersiowej odznaczała się ogromna masa mięśniowa, podobnie umięśnione były przednie łapy i łopatki. W konsekwencji przednia część ciała psa była tak rozrośnięta, że jego biodra wydawały się nieproporcjonalnie wąskie. Całości dopełniała kwadratowa głowa osadzona tak mocno, jakby pies w ogóle nie miał szyi.
Zwierzę ruszyło na nas z cichym metalicznym podzwanianiem, przypominającym przesypywanie się monet w kieszeni. Z jego podbródka wystawały długie, niebiesko-szare kolce. Rząd takich samych kolców ciągnął się również wzdłuż kręgosłupa aż po długi ogon, tworząc coś w rodzaju grzebienia.
Pies zatrzymał się i wlepił we mnie intensywne spojrzenie akwamarynowych oczu. Płaski pysk zmarszczył się w wyrazie wściekłości. Wargi zadrgały i zwierzę otworzyło paszczę, ukazując komplet zębów - długich, nierównych, ostrych i błyszczących. Naprężyło mięśnie, rozstawiło szeroko nogi i wypięło pierś. Kolce na grzbiecie stanęły na sztorc z metalicznym odgłosem. W końcu całe ciało zwierzęcia pokryło się stalowymi igłami, jakby w jednej chwili porosło cierniami.
Nic tak nie psuje zabawy jak przerośnięty metalowy jeż.
Bryce i Mory odskoczyli na boki, robiąc miejsce Jeremiaszowi i jego pupilowi. Mory był poza zasięgiem, ale od Bryce’a dzieliło mnie zaledwie półtora metra. Plan „trzech muszkieterów” miał jeden słaby punkt - pies znajdował się dziesięć metrów ode mnie, a ponadto wciąż był na łańcuchu, który z pewnością by go spowolnił.
Zwierzę szarpnęło głową i zaryczało (szczekaniem nie dało się tego nazwać).
- Pieniądze, brudna dziwko! - zażądał Jeremiasz.
- Nie - odpowiedziałam spokojnie.
Jeremiasz odwinął łańcuch z przegubu ręki. Ogniwa uderzyły głucho o ziemię. Pies zaatakował.
Zerwałam się, wyciągając Zabójcę z futerału. Uderzyłam Bryce’a rękojeścią w krtań i wykonując hak prawą nogą, podcięłam jego lewą. Przewrócił się. Zanim uderzył o ziemię, obróciłam się i zacisnęłam palce na żelaznym piórze, wyszarpując je z futerału na nóż. Zabrało mi to chwilę, bo nie mogłam sobie pozwolić, by się zranić - nie w obecności magii Plastra Miodu wirującej wokół nas - zdążyłam jednak dopaść psa w pół skoku. Wbiłam mu pióro w płonące wściekłością oko, a potem odwróciłam się i kopnęłam Jeremiasza w brzuch. Chciał się na mnie rzucić, ale zręcznym manewrem przemknęłam za jego plecy i przyłożyłam mu ostrze Zabójcy do gardła.
W tym momencie wszystko zamarło.
Pies wydał z siebie długi skowyt pełen zdziwienia i padł z tym samym metalicznym brzęczeniem, kojarzącym się z przesypywaniem monet. Bryce wił się na ziemi, drapiąc paznokciami brudną darń i próbując złapać oddech. Mory gapił się na mnie z rozdziawioną gębą, a przerażony Jeremiasz z trudem przełykał ślinę, starając się nie skaleczyć o ostrze Zabójcy łaskoczące go tuż pod jabłkiem Adama. Na ganku przyczepy stała sparaliżowana Julie z twarzą przypominającą zastygłą maskę.
- Co, do cholery... - odezwał się w końcu oszołomiony Mory. - Co tu się stało?
- Co się stało? Wasza trójka bez żadnego powodu zmusiła mnie do zabicia psa - wycedziłam przez zęby.
Dostrzegłam, jak kropla potu zwisająca na kosmyku ciemnych włosów Jeremiasza robi się coraz większa i w końcu spływa po nieogolonej szyi. Wystarczyło przesunąć Zabójcę o dwa milimetry pod odpowiednim kątem i ostrze zatopiłoby się w gardle. Byłam wściekła jak diabli i cholerną satysfakcję sprawiało mi udawanie, że wkładam maksymalny wysiłek w utrzymanie Zabójcy w ręce w taki sposób, by nawet nie drgnął.
- Zapłaciłam za wejście - powiedziałam - a wy, chciwe dupki, chcieliście okraść mnie po raz drugi. Groziliście dziecku, chociaż nic wam nie zrobiło. Co, do cholery, jest z wami nie tak? Jesteście jeszcze ludźmi, czy to miejsce wyssało z was całe poczucie przyzwoitości? - Mój głos stał się niższy i ochrypły. Wiedziałam, że tylko marnuję zapas powietrza w płucach, przemawiając do tych idiotów.
Bryce złapał w końcu oddech i zaczął coś mamrotać.
- Zabiłaś mojego psa! - zawodził Jeremiasz piskliwym głosem. - Zabiłaś moje maleństwo! Jezu Chryste, zabiłaś mojego psa!
Uznałam rzecz za zakończoną. Zdjęłam ostrze z gardła Jeremiasza i wsunęłam je do pochwy. Mężczyzna osunął się na brudną ziemię i zakrył oczy. Podeszłam do niego, przeskakując nad martwym zwierzęciem. Pies leżał na połyskującej stercie metalu.
Wielkie łapy już zdrętwiały, z oczodołu sączyła się szkarłatna krew. Co za marnotrawstwo. Bryce uklęknął, a potem stanął niepewnie na drżących nogach. Wyciągnęłam z kieszeni kawałek gazy, ponownie wyjęłam Zabójcę z futerału i przetarłam ostrze.
- Zamierzam włamać się do przyczepy, bo chcę odnaleźć matkę tej dziewczynki i Esmeraldę, czy jak jej tam naprawdę na imię - poinformowałam moich napastników, trzymając broń na widoku. - Kiedy będę to robić, możecie przyprowadzić kolegów. To już od was zależy, ilu potrzebujecie, żeby mnie pokonać. A kiedy przyjdziecie tu całą gromadą, dokończycie robotę. Cały czas tu będę. Ale tym razem zabiję człowieka, a nie psa i zapewniam was, że sprawi mi to wielką frajdę. Prawdę powiedziawszy, zrobicie mi przysługę, przychodząc tutaj.
Wszyscy trzej cofnęli się o krok. Spojrzałam na Julie.
- Chodź za mną - powiedziałam łagodnie.
Przebiegła obok mnie i stanęła pod drzwiami przyczepy. Weszłam po metalowych schodkach i kopnęłam w zamek. Plastikowa framuga pękła z głośnym trzaskiem i drzwi wleciały do środka. Przyczepa stała otworem.
Julie czmychnęła do jej wnętrza, a ja podążyłam za nią, przestępując przez próg mrocznego domu czarownicy.
Rozdział 7
W przyczepie śmierdziało gnijącymi cytrynami i starymi skarpetkami. Julie zatkała nos.
- Boże, co za smród... - wymamrotała.
- Ekstrakt waleriany. - Wskazałam ciemną plamę na ścianie. Poniżej, na podłodze, leżały kawałki szkła. Wyglądało to, jakby Esmeralda rzuciła flakonikiem o ścianę. - Nasza czarownica miała chyba problemy ze snem.
Przyczepa tonęła w mroku i była tak wąska, że jej wnętrze mogło przyprawiać o klaustrofobię. W oknach wisiały krwistoczerwone, podarte zasłony. Julie podniosła packę na muchy z kontuaru, który oddzielał aneks kuchenny od przestrzeni mieszkalnej, i użyła jej do rozsunięcia zasłon. Inteligentne dziecko, pomyślałam. Któż, do cholery, mógł wiedzieć, co było na tych zasłonach?
W promieniach popołudniowego słońca wnętrze przyczepy wyglądało jeszcze bardziej przygnębiająco. Większość miejsca wydzielonego na kuchnię zajmowała poobijana lodówka. Otworzyłam ją. Wiele lat temu kupiłam pewien wiecznie zimny okrągły przedmiot, który sprzedawca nazywał lodowym chochlikiem w jajku. Oczywiście nigdy nie widziałam takiego chochlika, chociaż krążyły pogłoski o ich kolonii w Kanadzie. Wspomniane jajko kosztowało niezłą sumkę, ale kiedy powiesiłam je w niedużym woreczku w rogu lodówki, okazało się, że całkiem nieźle spełnia swoje zadanie. Bez zarzutu utrzymywało niską temperaturę podczas dominacji magii. Esmeralda używała tańszego sposobu: kawałków zaczarowanego lodu sprzedawanego za niewielkie pieniądze przez Wydział Wody i Ścieków. Taki lód topił się rzekomo dwadzieścia razy wolniej niż normalny, ale problem polegał na tym, że jednak w końcu się topił. Dokładnie coś takiego stało się w lodówce Esmeraldy, i to z całą pewnością już jakiś czas temu. Obecnie po leżących na środkowej półce smętnych zwłokach czarnego kurczaka z obciętą głową spływała stęchła woda. Kiedy pochyliłam się niżej, w nozdrza uderzył mnie osłabiający fetor rozkładu.
Krztusząc się, zakryłam twarz ręką. Zamknęłam drzwi lodówki, czując, że jeśli tego nie zrobię, za chwilę zwymiotuję. Odcinanie głowy kurczakowi w sytuacji, gdy czciło się innego ptaka, wymagało niemałej odwagi. Chyba że Esmeralda lubiła chwytać kilka srok za ogon i na boku parała się innymi rodzajami magii.
W aneksie kuchennym nie znalazłam żadnych wskazówek, które pozwoliłyby mi rozwiązać zagadkę kruka, więc skierowałam się do drugiej części przyczepy. Po lewej znajdowała się mała i schludna sypialnia: zasłane łóżko, żadnych porozrzucanych w pośpiechu rzeczy na podłodze. Równie czysto wyglądała łazienka. W końcu weszłam do czegoś, co teoretycznie powinno być ostatnim pokojem.
Magia Plastra Miodu poczyniła tu spore spustoszenie. Przede wszystkim powiększyła pomieszczenie, unosząc sufit i rozsuwając ściany. Brudne linoleum pokrywające podłogę kończyło się w przedpokoju. Pod nogami miałam udeptaną ziemię, która łagodnie opadała w stronę środka pokoju, gdzie stał żelazny kocioł. Krzywizna podłogi i wygięcie sufitu sprawiały, że pomieszczenie wydawało się niemal kuliste.
Za kotłem, przy przeciwległej ścianie, stała wiklinowa skrzynia, a obok niej betonowy stół do przyrządzania posiłków na wolnym powietrzu, jeden z takich, na jakich jarmarczni przekupnie rozkładają wątpliwej jakości towary. Stół był poplamiony krwią.
Tuż za mną Julie przestępowała z nogi na nogę.
Nad kotłem, niczym wielki, naprężony węzeł, unosiła się magia. Nie wyczułam jednak żadnych magicznych barier. Przesunęłam się o krok po brudnym klepisku. Pokój zamigotał nieznacznie, ale pozostał tym, czym był.
Podeszłam do kotła i uniosłam jego pokrywę. W nos uderzył mnie odrażający smród przypalonego tłuszczu i zjełczałego rosołu.
- Uch! - Julie zrobiła krok w tył, potykając się.
Oczy zaszły mi łzami. Żołądek wierzgnął, a jego zawartość podeszła do gardła. Przełknąwszy kwaśną ślinę, złapałam za uchwyt żelaznej chochli wystającej z kotła i zamieszałam przyprawiającą o mdłości ciecz. Zobaczyłam tylko kości kurczaka, których wciąż trzymały się kawałki gnijącego mięsa. Żadnych ludzkich szczątków. Dzięki ci, Boże, choćby i za tę niewielką przychylność.
Magia nagle się wycofała, szybko jak błyskawica przecinająca niebo na dwie części.
Nakryłam kocioł i podeszłam do stołu-ołtarza. Na plamach krwi leżało tylko kilka czarnych piór. Znalazłam też długi, zakrzywiony nóż, ostry jak brzytwa. Rękojeść pokrywały czarne runy wypalone rozgrzanym drutem. Kawałki układanki zaczynały tworzyć w moim umyśle całość. Teraz już wiedziałam, dlaczego w lodówce leżą zwłoki bezgłowego kurczaka.
Julie w końcu odważyła się wejść do pomieszczenia.
- Czy to ludzka krew? - zapytała ze strachem w oczach.
- Kurczaka.
- Czyli co, odprawiała rytuał voodoo, czy coś w tym rodzaju?
- Voodoo to nie jedyna religia, w której używa się kurczaków. Europa ma bardzo długą tradycję wróżenia z wnętrzności ptaków.
Po wzroku Julie od razu się zorientowałam, że dziewczynka nie ma bladego pojęcia, o czym mówię.
- Urywasz kurczakowi głowę - zaczęłam wyjaśniać - rozcinasz go na pół i próbujesz przepowiedzieć przyszłość na podstawie tego, jak układają się jego wnętrzności. Ale można też inaczej, tak jak w tym przypadku. - Pomagając sobie nożem, podniosłam leżący pod ołtarzem zakrwawiony kawałek sznura. - Nie zabijasz kurczaka przed wróżeniem.
- To jest chore! - skrzywiła się dziewczyna. - Jacy ludzie postępują w ten sposób?
- Druidzi.
Julie zamrugała nerwowo.
- Ale przecież druidzi są dobrzy.
- Druidzi współczesnych Zakonów są dobrzy. Ale na początku wcale tak nie było. Zastanów się, czy widziałaś kiedyś druida-kobietę?
Pokręciła głową.
- Wszyscy są facetami.
- Jak więc myślisz, dlaczego Esmeralda odprawiała rytuał druidów?
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała dziewczyna, wpatrując się we mnie pytającym wzrokiem.
- Ja też nie.
Intuicja podpowiadała mi, że Esmeralda zrobiła to, ponieważ ktoś jej tak poradził. To dziwne przeczucie, które pojawiło się już nad bezdennym dołem i sprawiło, że przez całe moje ciało przebiegły ciarki, powróciło teraz ze zdwojoną siłą. Niestety, im bardziej się w tę sprawę zagłębiałam, tym mniej mi się to wszystko podobało.
Przykucnęłam przed wiklinowym koszem i otworzyłam go. Jak można się było spodziewać, w środku znalazłam więcej makabrycznych kurzych szczątków oraz jakieś książki: Słownik Celtyckiej Mitologii MacKillopa, Mity i Legendy Starożytnej Irlandii McCleana, Przebudzenie Celta autorstwa Czarodzieja Sumara i Mabinogion. Trzy książki z celtyckimi rytuałami i jedna o Królu Arturze.
Podałam Przebudzenie Celta Julie. Ze wszystkich czterech książek była z pewnością najprzystępniejsza, a ponadto miała ładne obrazki. Sama wzięłam Mity i Legendy w nadziei, że Esmeralda podkreśliła ważne fragmenty tekstu. Otworzyłam książkę na spisie treści i przeszłam do strony, którą wskazywały krwawe odciski palców widoczne przy literach „M”. Najwyraźniej Esmeralda nie umyła rąk po rytuale. Czyżby chciała czuć się namaszczona? Zaczęłam przyglądać się słowom obok odcisków: Mongan, Mongfind, Morc, Morrigan... Do cholery! Otworzyłam książkę na rozdziałach rozpoczynających się od litery „M”. Proszę, niech to tylko nie będzie Morrigan, proszę, tylko nie Morrigan... Duży krwawy odcisk widniał na dwóch stronach poświęconych Morrigan.
Dlaczego to zawsze mnie przytrafiają się takie rzeczy?
Zapragnęłam rzucić tą pieprzoną książką o ścianę. Cholerna Esmeralda, nie mogła wybrać innej bogini na obiekt kultu?!
- Bestoloch... - wyrwało mi się.
- Co to znaczy? - spytała natychmiast Julie.
- Po rosyjsku to znaczy „matoł” - wyjaśniłam w miarę spokojnie, choć wciąż się we mnie gotowało. - Wiesz co, wygląda na to, że zgromadzenie twojej mamy modliło się do Morrigan, a to nie jest zbyt miła bogini.
Julie podsunęła mi książkę, którą jej dałam, otwartą na jednej ze stron.
- Co mu się stało?
Na obrazku gigantyczny mężczyzna wymachiwał olbrzymim mieczem. Jego ciało składało się z masy przeogromnych mięśni, a monstrualny biceps spokojnie mógł ukryć za sobą głowę. Kolana i stopy skręcone były w tył, ogromne ręce niemal dotykały ziemi. Na rysunku miał otwarte usta, a lewe oko wisiało wyłupione pod oczodołem. Z głowy rozchodziła się promieniście poświata, wyrysowana piórem w postaci krótkich kreseczek.
- To Cuchulainn - wyjaśniłam. - Największy bohater starożytnej Irlandii. Kiedy w czasie bitwy ogarniała go prawdziwa wściekłość, wpadał w szał i zmieniał się w to coś, co widzisz na obrazku. Ten stan nazywany jest dziś spazmem zniekształcającym.
- A dlaczego jego głowa świeci? - dociekała Julie.
- Podczas spazmu jego ciało stało się bardzo gorące i po bitwie towarzysze musieli polewać go wodą, żeby się ochłodził. Jedna z historii o Cuchulainnie mówi, że gdy po bitwie sam wskoczył do kotła napełnionego wodą, kocioł pękł...
Zaniemówiłam, wpatrzona w kocioł stojący na środku pomieszczenia. Julie pociągnęła mnie za rękaw.
- Co jest?
- Poczekaj chwilkę - poprosiłam. Podeszłam do kotła i zacisnęłam ręce na żelaznych uchwytach.
- Za ciężki - stwierdziła Julie.
Odchrząknęłam, uniosłam go nieco w górę i przesunęłam na bok. Pokrywa poruszyła się nieznacznie i z wnętrza kotła chlupnęło trochę zjełczałego rosołu. Dzięki Bogu, nie na mnie.
Pod spodem znajdowała się stosunkowo wąska dziura. Być może przeszedłby przez nią pies wielkości beagle’a. Jej krawędzie były gładkie, a kształt idealnie okrągły, jakby ktoś wyciął ją nożem. Spojrzałam w głąb i zobaczyłam ciemność. Ta ciemność pachniała glebą i rozkładem.
Déjà vu.
Julie podniosła grudkę ziemi, by rzucić nią w czeluść. Złapałam ją za rękę.
- Ale ja chcę wiedzieć, jak tam jest głęboko! - krzyknęła, usiłując wyrwać rękę.
- Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć.
Wysypała ziemię, ale w jej oczach dostrzegłam niechęć. Oczywiście moje notowania znacząco spadły przez ten incydent.
Trzy znaki układały się wokół dziury w trójkąt równoboczny - ślady po trzech nogach kotła. Dokładnie tak samo, jak w miejscu spotkań zgromadzenia, tyle że dziury w Szczelinie nie przykrywał żaden kocioł, a w porównaniu z tą była po prostu ogromna.
Rozdział 8
Bryce i spółka nie zdecydowali się na rewanż, więc opuściłyśmy Plaster Miodu bez przeszkód, zabierając ze sobą książki Esmeraldy. Custer postąpił bardzo rozsądnie i nie pokazał nam się więcej na oczy. Mało tego, podczas naszej drogi powrotnej z przyczepy numer dwadzieścia trzy do bramy nie widziałyśmy żywego ducha.
Zabrało nam dobrą godzinę, by z Plastra Miodu dotrzeć do tego miejsca w Labiryncie, gdzie zostawiłam mojego wierzchowca. Okazało się, że Ninny czeka na mnie cierpliwie dokładnie tam, gdzie ją przywiązałam. Wsadziłam Julie na mulicę. Co prawda od ulicy Białej dzielił nas zaledwie kwadrans drogi, ale mała była zmęczona.
- Dokąd jedziemy? - spytała, sadowiąc się na Ninny.
- Do domu. Jaki dokładnie jest twój adres?
Julie zacisnęła wargi i zaczęła wpatrywać się w siodło.
- Julie? - powiedziałam łagodnie.
- Tam nikogo nie ma - stwierdziła dziewczyna, nie podnosząc oczu. - Mamy tam nie ma, a ona jest wszystkim, co miałam.
O ludzie! Czy mogę zostawić sierotę, głodne, zmęczone i brudne dziecko samo na ulicy, gdy na dodatek zbliża się noc? Zastanówmy się...
- Posłuchaj, pojedziemy sprawdzić, czy twoja mama czasem nie wróciła. A jeśli nie, możesz nocować dzisiaj u mnie.
Oczywiście mamy nie zastałyśmy. Dom był nieduży, można by nawet rzec - malutki, i mieścił się na rogu jednej z bocznych ulic Białej. Sprawiał wrażenie starego, ale w środku panował porządek, może z wyjątkiem kuchni, gdzie w zlewie zalegała sterta talerzy. Dawniej musiały tu być dwie sypialnie, ale ktoś, czyli najprawdopodobniej mama Julie, postawiła drewnianą ściankę działową, która wydzielała część salonu na maleńki trzeci pokój. W tym właśnie pokoiku znajdowała się stara maszyna do szycia, dwie szafki na akta i stół. Na stole leżała do połowy gotowa sukienka. Była jasnoniebieska, a jej rozmiar wskazywał, że miała należeć do Julie. Dotknęłam delikatnie materiału i pomyślałam, że bez względu na to, jakie błędy popełniła matka Julie i jak było ich dużo, z całą pewnością bardzo kochała córkę.
Julie przyniosła z sypialni fotografię matki. Widniała na niej zmęczona życiem kobieta o długich blond włosach. Patrzyła na mnie ze zdjęcia brązowymi oczami dokładnie w taki sam sposób, jak jej córka. Była blada. Wyglądała na chorowitą i wyczerpaną, i co najmniej o dziesięć lat starszą, niż mówiła Julie.
Poprosiłam dziewczynę, by pomogła mi z naczyniami. Pod talerzami znalazłam butelkę Wild Irish Rose z białą etykietką. Poczułam zapach alkoholu. Przypomniałam sobie, że Wild Irish Rose słynie z tego, że wprowadza pijącego w stan dzikiej wściekłości.
- Czy twoja mama kiedykolwiek krzyczała na ciebie albo cię uderzyła, kiedy piła? - zapytałam poważnie. Julie spojrzała na mnie z oburzeniem w oczach.
- Moja mama jest miła i dobra!
Wyrzuciłam butelkę.
Dwie godziny później odprowadziłyśmy Ninny do stajni Zakonu. Po kilku godzinach dominacji magia po raz kolejny wznowiła atak na Atlantę serią krótkich wybuchów. Popołudnie przechodziło w wieczór. Byłam zmęczona i głodna. Zmierzałyśmy na północ przez plątaninę ulic do małego apartamentu, który kiedyś należał do Grega i który stał się moim domem, kiedy przebywałam w mieście.
* * *
Wąską klatką schodową weszłam na trzecie piętro, ciągnąc za sobą Julie. Trwał przypływ magii, więc zaklęcie ochronne chwyciło moją dłoń, gdy tylko dotknęłam klamki. Drzwi otworzyły się z niebieskim błyskiem. Zaprosiłam Julie do środka, a następnie zamknęłam i zaryglowałam za nami. Dopiero wtedy z ulgą ściągnęłam buty. Julie przeszła obok mnie, kręcąc głową.
- Ładnie tu - stwierdziła szczerze. - I są kraty w oknach - dodała po chwili.
- Zatrzymują złych facetów na zewnątrz - wyjaśniłam. W tej samej chwili poczułam, jak dopada mnie znużenie. Byłam cholernie zmęczona. I brudna. - Zdejmij buty.
Julie usłuchała. Zaczęłam przeszukiwać szafę i wróciłam z pokoju z pudłem starych ubrań, które Greg trzymał od czasu, gdy mieszkałam u niego po śmierci mojego ojca. W wieku piętnastu lat byłam co prawda dużo większa niż trzynastoletnia Julie, ale musiałam dać jej coś czystego.
W końcu wybrałam spodnie dresowe i T-shirt.
- Weź prysznic - poleciłam.
- Ja się nie kąpię! - zdecydowanie zaoponowała dziewczyna.
- A jesz? Bo jeśli tak, to układ wygląda następująco: nie ma prysznica, nie ma jedzenia.
Mała wydęła wargi w grymasie dezaprobaty.
- To jest szantaż, wiesz?
Skrzyżowałam ręce na piersiach.
- Mój dom, moje zasady. Jeśli ci się nie podobają, drzwi są tam.
- Świetnie! - rzuciła ze złością i skierowała się do drzwi.
Bardzo dobrze, pomyślałam, ale zacisnęłam zęby, by przypadkiem nie powtórzyć tego głośno, po czym weszłam do kuchni. Umyłam ręce nad zlewem i zaczęłam szperać w lodówce w poszukiwaniu czegoś pożywnego. Jedyną rzeczą, jaką znalazłam, była duża miska potrawki z krewetek i czerwonych ziemniaków. Jeśli chodzi o mnie, zjadłabym to na zimno, kukurydza i krewetki są dobre w każdej postaci. Byłam wystarczająco głodna, by zjeść nawet zimne ziemniaki i kiełbasę. Jednak Julie mogła woleć to wszystko na ciepło, i pewnie raczej z masłem.
Zagrzać czy nie zagrzać? Oto jest pytanie!
Szum wody wskazywał, że ktoś zrezygnował z opuszczenia domu i właśnie wszedł pod prysznic. Czyli mała postanowiła zatrzymać się na jakiś czas w okolicy. Postawiłam duży garnek z wodą na gazie. Robiąc to, dziękowałam w duszy, że choć magia potrafiła wyprawiać przeróżne cuda praktycznie z każdą rzeczą, to na szczęście nie dotyczyło to kuchenek na gaz ani samego gazu. Na wszelki wypadek trzymałam jednak na lodówce mały piecyk piknikowy oraz niezbędną do jego działania butelkę nafty.
Kończyłam obierać krewetki, gdy do kuchni weszło bardzo szczupłe, przypominające aniołka dziecko. Dziewczynka miała jedwabiste włosy o barwie karmelu, a z jej pociągłej twarzy patrzyły na mnie duże brązowe oczy. Trwało dobrą minutę, nim rozpoznałam w tym elfie dawną Julie. Prawie złożyłam się wpół ze śmiechu.
- No co? - Elfiątko przybrało tak bojową pozę, jakby zaraz miało zrobić w tył zwrot i wymaszerować przez drzwi wyjściowe.
- Nic, nic. Po prostu jesteś bardzo czysta.
Julie nie odpowiedziała i tylko podciągnęła zdecydowanym ruchem spodnie dresowe, zanim zdążyły zsunąć się jej z pupy.
- Jestem głodna. Miałyśmy umowę - przypomniała.
- Przypilnuj wody. Kiedy zacznie wrzeć, wrzuć do niej wszystko, co tu widzisz, oprócz krewetek. I nie jedz ich na zimo, są lepsze na ciepło. Nie pozwól wodzie wykipieć i przykręć gaz, kiedy będę brała prysznic.
Zgarnęłam ubrania i podreptałam do łazienki. Po długim, ciężkim dniu nie ma nic lepszego od gorącego prysznica. No dobra, gorący prysznic jest na drugim miejscu zaraz po gorącym seksie, choć moje wspomnienia dotyczące tej dziedziny ludzkiej egzystencji stawały się coraz bardziej zamazane.
Zmycie całego brudu z włosów zabrało mi dłuższą chwilę i kiedy wreszcie pojawiłam się w kuchni, zawartość garnka od dawna się gotowała. Nabiłam na widelec jedną z kolb kukurydzy. Buchała z niej gorąca para. Aha, kukurydza ma dość. Wrzuciłam do garnka krewetki i pozwoliłam im pogotować się przez piętnaście sekund, czy coś koło tego, a potem wyłączyłam gaz i wylałam całą zawartość na sito.
Magia znów odpłynęła. Boże, to jak zabawa włącznikiem do światła - ciemno, jasno, ciemno, jasno... Mogłaby się wreszcie zdecydować.
- Jadłaś kiedyś potrawkę z krewetek i ziemniaków? - Odwróciłam się do Julie.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
Postawiłam na środku stołu cedzak, a obok niego solniczkę i masło na talerzyku.
- Krewetki, kiełbasa, kolby kukurydzy i ziemniaki - wyliczyłam składniki dania. - Spróbuj. Kiełbasa jest z indyka i jelenia. Wiem, gdzie ją robiono i mogę cię zapewnić, że nie ma w niej ani psa, ani szczura.
Julie chwyciła kawałek kiełbasy. Spróbowała i po chwili rzuciła się na posiłek jak wygłodniały wilk.
- Dobre! - oznajmiła z uznaniem i ustami pełnymi jedzenia.
Zdążyłam zjeść zaledwie jedną kolbę kukurydzy, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzałam przez judasz. Czerwony.
Otworzyłam. Chłopak popatrzył na mnie, zwężając oczy w szparki.
- Jedzenie? - spytał z nadzieją w głosie.
Aha! Świetnie! Kate Daniels, zabójcza wojowniczka i zbawczyni głodnych sierot w jednym.
- Wchodź - zaprosiłam go gestem do środka. - I umyj ręce - dodałam.
W tej samej chwili z kuchni wypadła Julie i rzuciła się Czerwonemu na szyję. Chłopak trochę się speszył, ale objął ją jedną ręką w talii. Twarz Julie miała rozmarzony wyraz. Pomyślałam, że zaginięcie matki było dla dziewczynki bolesnym doświadczeniem, ale utrata Czerwonego po prostu by ją przygniotła.
- Tęskniłam za tobą! - powiedziała miękko.
- Tak - przyznał chłopak z niewzruszoną miną. - Ja też.
Dwadzieścia minut później miałam w kuchni dwoje najedzonych dzieci i pusty cedzak. Oznaczało to, że jutro znowu będę musiała coś ugotować. O rany!
- Porozmawiajmy - powiedziałam, przytwierdzając chłopaka wzrokiem do krzesła. Robiłam to całkiem nieźle, kiedy zachodziła taka potrzeba i zastanawiało mnie, dlaczego większość rozmówców nie mdleje ani nie pada na podłogę pod wpływem mojego spojrzenia. Na szczęście Czerwony był młody i przywykł do tego, że obcy się nad nim znęcają, więc zachował się tak, jak sobie życzyłam, czyli zamarł na krześle. W zasadzie nie chciałam onieśmielać ani zastraszać ulicznego urwisa, ale miałam przeczucie, że ucieknie, kiedy tylko nadarzy się ku temu sposobność, jeżeli będę dla niego zbyt miła.
- Powiedz mi, co wiesz o zgromadzeniu - poleciłam stanowczym głosem.
- Nic.
- Zabrałeś Julie do miejsca, w którym odbywały się ich zebrania. Jak się dowiedziałeś, gdzie ono jest?
- Nic nie mówiłam, przysięgam. - Po tych słowach Julie odrobinę zbladła.
Czerwony nie patrzył mi w oczy.
- Sam znalazłem to miejsce - powiedział po chwili. - Poszedłem do domu Julie i zabrałem parę włosów ze szczotki jej mamy. Rzuciłem zaklęcie, rozlałem trochę krwi i pozwoliłem, by pokazała mi miejsce zebrań.
A więc mama Julie żyła, kiedy chłopak rzucał zaklęcie. Szamańskie zaklęcia były związane z życiem i pokazywały tylko żywe osoby. Do zlokalizowania martwego ciała potrzebny był o wiele bardziej skomplikowany rytuał i pewien rodzaj mocy, którą Czerwony prawdopodobnie nie dysponował. A w każdym razie jeszcze nie teraz.
- Poszedłeś tam najpierw sam. - To było przypuszczenie, ale jego oczy mówiły, że mam rację. - Co tam zobaczyłeś?
Chłopak wykręcił palce. Obrócił się nieznacznie w prawo, jakby chciał ukryć przede mną drugą stronę twarzy.
- Pokaż mi szyję - zażądałam.
Przełknął ślinę.
- Już! - krzyknęłam.
Podziałało, Czerwony odwrócił się. Na jego szyi widniały trzy głębokie cięcia biegnące od ucha aż do kołnierzyka znoszonego ubrania. Pod opuchniętymi brzegami ran zbierała się żółta ropa.
Niedobrze. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam czoła chłopaka. Szarpnął głową.
- Siedź spokojnie, wariacie! - usadziłam go.
Był rozpalony. Sięgnęłam do lodówki i ze środkowej półki wyciągnęłam Rmd3. Oczy Czerwonego zerkały to na mnie, to na słoik z brązowawym mazidłem.
- Co to jest? - spytała Julie.
- Rmd3. Lepiej znane jako Remedium.
- To jakieś świństwo Rodu, ja tego nie potrzebuję. - Czerwony przesunął się na krześle.
Przyjrzałam się dokładnie jego twarzy i zobaczyłam jedynie młodzieńczy upór. Nie miał żadnych inteligentnych argumentów, którymi mógłby uzasadnić swoje zdanie. Obróciłam się do Julie.
- To ziołowy lek na infekcję, którą złapał na szyi. Najlepsza mieszanka, południowopacyficzna. Leczy martwicę, na którą można zachorować po zranieniu przez nieumarłego oraz wszystkie inne paskudne rodzaje zakażeń.
Postawiłam słoik na stole. Korzeń kava, olejek z igieł sosnowych i pół tuzina innych, równie skutecznych ziół. Lek dość drogi, ale wart swojej ceny.
- Nie potrzebuję tego - powtórzył chłopak.
- Szamani, którzy przewracają się na środku ulicy z gorączki, nie żyją raczej aż tak długo, by dorosnąć.
Podziałało.
- Weź to lekarstwo - poprosiła Julie i podsunęła słoik chłopakowi.
Czerwony patrzył na szklane naczynie w taki sposób, jakby było wężem skradającym się, by go ukąsić w szyję. Kiedy maść dotknęła rany, skrzywił się.
- Co zrobiło te zadrapania?
- Jakieś stworzenia. Dziwny rodzaj życia, coś z nim było nie w porządku. I o wielkiej mocy.
Słowo „moc” wypowiedział z ogromnym szacunkiem, jakby mieściły się w nim tęsknota i pożądanie zarazem. Wypowiedział je jak alkoholik, który po długim okresie abstynencji zamawia w końcu ulubioną truciznę i po zapachu rozpoznaje nazwę trunku.
- Żądza władzy jest bardzo niebezpieczna - zauważyłam.
Czerwony wyszczerzył zęby w grymasie drwiny. W jego oczach zatańczyła dzikość.
- Mówisz tak, bo sama masz moc. Ludzie, którzy mają moc i władzę, nigdy nie chcą, by ktoś inny je posiadał.
Julie pociągnęła chłopca za rękaw.
- Ale przecież ty masz moc! Jesteś szamanem.
Odwrócił się do niej energicznie.
- No i co z tego! Chłopaki z gangów nic sobie z tego nie robią. Nadal mnie leją i kradną mi jedzenie. Co z tego, że mogę sprawić, żeby dzień później sikali krwią? Następnym razem po prostu mnie zabiją i rozwiążą ten problem. Ja chcę prawdziwej mocy. Siły. Dopiero wtedy nikt się nie odważy ze mną zadzierać.
- Mogę dać ci wszystko, co mam... - wyszeptała Julie.
- Jeszcze nie teraz. Pozwól, by to stało się silniejsze.
Co się działo pomiędzy tą dwójką? Sposób, w jaki na siebie patrzyli sprawił, że po skórze przebiegły mi ciarki.
- Opowiedz mi o tych wyjątkowych stworzeniach - poprosiłam.
- Były bardzo szybkie i miały długie włosy. Te włosy chwytają człowieka, jakby były żywe - wyjaśnił chłopak, a po chwili namysłu dodał: - Ale boją się kusznika.
- Powiedz mi jeszcze o kotle.
Czerwony podskoczył, jakby ktoś poraził go prądem. Zerwał się z krzesła i wybiegł przez drzwi. Po chwili krótszej niż ułamek sekundy to samo zrobiła Julie i potrącając mnie, ruszyła w kierunku schodów. Zwalczyłam chęć, by ich zatrzymać.
To były tylko dzieci.
Życie tak bardzo je doświadczyło, że w końcu stały się dzikie i nieufne. Nie miały się gdzie schronić, ufały tylko sobie nawzajem. Zachowałabym się jak ostatnia świnia, gdybym poszła teraz na dół i zagroziła Czerwonemu, że użyję siły, by wydobyć z niego prawdę, jeśli nie powie mi wszystkiego po dobroci. Istnieją pewne granice. Rozumiałam to powiedzenie na swój własny sposób.
Wróciłam do kuchni i zjadłam kawałek kiełbasy. Przez okno widziałam ulicę, a na niej Czerwonego i Julie. Stali blisko siebie, ciemny brunet i blondynka. Jeśli się dobrze orientowałam, właśnie nastąpiło uderzenie techniki. W pokoju gościnnym zapaliły się lampy, zalewając mieszkanie odprężającą poświatą. Na ulicy zaświeciły się samotne, ocalałe latarnie. Rozproszony mleczny blask spływający ze szczytów słupów oświetlił parę dzieciaków. Przesunęli się w lewo, poza zasięg światła. Oto oblicze nowego świata, uliczny szaman i jego dziewczyna. Wygłodzeni, zdziczali i... magiczni.
Wciąż ze sobą rozmawiali, kiedy kończyłam posiłek i popijałam wodą. W końcu Czerwony wyjął coś z kieszeni i zawiesił na szyi Julie. Prawdopodobnie talizman.
Dziewczyna przytuliła się do chłopca. Wprost zawisła mu na szyi, a on stał sztywno, jakby nie czuł uścisku, jakby nie wiedział, jak zareagować. Przeszło mi przez myśl, że pewnie nie chciał publicznie okazywać słabości, bo czymże innym było dzielenie się uczuciami? Kiedy o tym pomyślałam, poczułam, jak narasta we mnie strach. Boże, dlaczego obserwowanie tej dwójki wzbudzało we mnie tak przykre uczucia?
Czyżby przypominali mi to, co było między mną a Maxem Grzebykiem?
Gdyby Greg żył, nie zaszczyciłabym Maxa nawet drugim spojrzeniem. Śmierć Grega uderzyła we mnie mocniej, niż sądziłam. Czułam się samotna, przestraszona i spragniona czułości kochającego mężczyzny, który czekałby na mnie w domu. Potrzebowałam kogoś, kto by się mną zaopiekował. Wtedy właśnie pojawił się Max. Pojawił się w złym miejscu i w złym czasie. Związek z nim od początku był skazany na niepowodzenie, ponieważ opierał się na smutku, a nie na miłości, a w przeciwieństwie do miłości, smutek w końcu przemijał. Teraz, gdy patrzyłam na to wszystko z perspektywy czasu, mogłam szczerze powiedzieć, że nie jestem zazdrosna o Myong i że nie tęsknię za Maxem. Nie brakowało mi go. Nawet jeśli wspominałam jego imię, to nie czułam żalu - raczej ogarniało mnie jakieś nieokreślone, nieprzyjemne uczucie. Nie, nie poczucie winy, tylko coś w rodzaju zakłopotania czy wstydu.
Chciałabym zebrać te wszystkie wspomnienia, włożyć je do pudełka, a pudełko rzucić z molo w odmęty oceanu. Byłabym najszczęśliwszym z ludzi, gdybym nigdy więcej nie musiała spotykać Maxa Grzebyka. Niestety, przyrzekłam zająć się pozwoleniem na ślub. Jak, do cholery, mogłam dać się wmieszać w tę całą sprawę?!
Ponieważ jednak mleko już się rozlało, podniosłam słuchawkę telefonu, poczekałam na sygnał, a następnie wybrałam numer, który dał mi Derek.
- Biuro Południowo-Wschodnie - zabrzmiał w słuchawce kobiecy głos.
A niech mnie! Albo wybrałam zły numer, albo mój wilczy przyjaciel przeskoczył o kilka szczebli w hierarchii.
- Czy mogę prosić Dereka? - spytałam, sama nie wierząc w to, co mówię.
Usłyszałam jakieś pstryknięcie i po chwili słuchawka przemówiła głosem młodego wilkołaka: - Tak?
- Masz sekretarkę? - nie mogłam się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. Derek roześmiał się.
- Nie, to tylko Mila. Odbiera telefony i powiadamia kogo trzeba... jeśli trzeba. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Mam waszą zgubę.
- Niesamowite! - wykrzyknął Derek, ale po chwili opanował się i kontynuował już dużo spokojniejszym tonem: - Kiedy mogę ją odebrać?
- Podrzucę wam jutro.
- Walczyłaś z nim? - W jego głosie dało się wyczuć podniecenie. Aha! Czyli pod maską zrównoważonego wiłka-urzędnika krył się dawny, nieokrzesany Derek.
- Coś w tym rodzaju - odparłam enigmatycznie. - Miałeś rację, on naprawdę znika, a ponadto regeneruje się, kiedy jest ranny.
Do mieszkania weszła Julie. Na szyi miała cygański naszyjnik z monet i małych metalowych wisiorków. Zatrzymała się w korytarzu, badając grunt, a stwierdziwszy, że nie zamierzam wszczynać awantury, usiadła na krześle w kuchni i zerknęła do miski. Okazało się, że został tylko jeden ziemniak. Wzięła go do ręki.
- Chciałabym cię prosić o przysługę - powiedziałam do słuchawki, podsuwając dziewczynie sól i masło.
- Wszystko, co tylko będę w stanie zrobić - uprzejmie odpowiedział Derek.
Julie obserwowała mnie ukradkiem, starając się prawdopodobnie wyczytać z mojej miny, czy w powietrzu wiszą jakieś kłopoty.
- Muszę się zobaczyć z jego futrzastą Wysokością. - Nie mogłam uwierzyć, że to mówię.
- Nie mogę uwierzyć, że to mówisz! Po tym, jak mnie opie... jak na mnie nawrzeszczałaś, kiedy zapraszałem cię na Wiosenne Spotkanie! Doskonale pamiętam każde twoje słowo: „nigdy więcej nie chcę widzieć tego aroganckiego dupka”. I jeszcze: „po moim trupie”!
- Wiosenne Spotkanie nie było obowiązkowe - rzuciłam krótko.
Po zlikwidowaniu Maniaka z Czerwonego Punktu przyznano mi status przyjaciela Gromady, który najwyraźniej związany był z takimi zaszczytami, jak zaproszenia na przeróżne uroczystości. Do diabła, gdybym nieco dawniej przekroczyła granice ich terytorium, z pewnością nie wahaliby się długo, zanim poszatkowaliby mnie na sushi.
- Chodzi ci o Myong? - próbował zgadywać Derek z nutą dezaprobaty w głosie.
- Derek, tak czy nie? - powiedziałam zdecydowanie, nie chcąc się wdawać w polemikę na temat mojej decyzji.
- Tak, oczywiście że tak. Dam ci znać, kiedy i gdzie.
Wymieniliśmy pożegnalne uprzejmości i odłożyłam słuchawkę.
- Kto to był? - spytała Julie.
- Mój nastoletni pomocnik, wilkołak. Zobaczymy się z nim jutro.
- Znasz ludzi z Gromady? - W oczach dziewczynki zalśniło podekscytowanie.
- Tak - ucięłam krótko. - Zapasową szczoteczkę do zębów znajdziesz w toaletce, natomiast...
- Co to toaletka? - weszła mi w słowo Julie.
- Mały kibelek. Jak również szafka w łazience ze zlewem i szufladkami. I właśnie z jednej z nich weźmiesz sobie szczoteczkę do zębów.
Julie skrzywiła się.
- Naprawdę muszę?
- Zgadnij.
Rozdział 9
Położyłam Julie do łóżka i dałam jej mój koc. Sama rozwinęłam na podłodze stary wojskowy śpiwór. Magia znów zdominowała technikę i gdy przyciemniłam magiczne latarnie, jedynym światłem w mieszkaniu było to wpadające przez okna. Srebrzysty blask księżyca w nowiu mieszał się ze słabą poświatą okiennych krat wzmocnionych zaklęciem ochronnym.
Gdzieś w oddali zawył wilk. Takiego wycia nie dało się pomylić z zawodzeniem bezdomnego psa. Wilczy zew sprawiał, że po kręgosłupie przechodziły człowiekowi ciarki. Pomyślałam o Curranie. Przerażało mnie, że odczuwałam coś w rodzaju podniecenia na myśl o jutrzejszym spotkaniu.
Co się ze mną dzieje, do cholery? To chyba hormony. Problem czysto biologiczny. Pewnie.
- Mogę spać na podłodze - zaoferowała Julie sennym głosem, wyrywając mnie z zamyślenia. Potrząsnęłam głową.
- Dzięki, nie trzeba. Przywykłam do tego. Kiedy byłam dzieckiem, tata kazał mi spać na podłodze. Bał się, że będę mieć problemy ze skrzywieniem kręgosłupa, tak jak moja mama.
Rozsunęłam śpiwór i rozłożyłam go na podłodze tak płasko, jak to tylko możliwe. Co prawda zaklęcia ochronne i kraty zamieniały moje mieszkanie w małą twierdzę, ale nigdy nie wiadomo, czego się można spodziewać. Ktoś na przykład mógł się tu przeteleportować i naszpikować mnie tuzinem strzał, nim zdążyłabym wyciągnąć nogi ze śpiwora.
- Czy ona jest miła?
- Kto?
- Twoja mama.
Znieruchomiałam z pledem w rękach. Zabolało, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce.
- Nie wiem. Umarła, kiedy byłam bardzo mała. Mój tata ją kochał, więc musiała być miła.
- A więc twoja mama i twój tata już nie żyją? Nie masz żadnej rodziny? - W oczach małej malowało się zdziwienie i współczucie.
- Tak.
- To tak jak ja - wyszeptała cichutko.
Biedne dziecko. Usiadłam na brzegu łóżka.
- Wiem, że moja mama nie żyje, ponieważ tato widział jej śmierć - zaczęłam - i wiem, że mój tata nie żyje, ponieważ byłam na pogrzebie i widziałam, jak trumnę z jego ciałem zakopywano na wzgórzu za domem. Często odwiedzam ten grób. Ale o twojej mamie tak naprawdę nic nie wiemy. Nigdzie nie widziałam jej ciała. A ty widziałaś?
Julie pokręciła głową i wtuliła głowę w poduszkę.
- No widzisz. I tak musisz myśleć. Nie ma ciała, więc nie ma dowodu, że nie żyje. Może została przeniesiona do innej części miasta przez tego idiotę Brana i teraz wraca do domu? A może już tam jest. Po prostu musimy szukać dalej.
Julie pociągnęła nosem. W jej oczach zaszkliły się łzy. Co ja mam teraz zrobić?
Przyciągnęłam dziewczynkę razem z kocem, poduszką i wszystkim innym. Byłyśmy teraz bardzo blisko. Znów pociągnęła nosem.
- Ci z Rodu pewnie zmienili ją w wampira.
Pogłaskałam ją po włosach.
- Nie, Julie. Nekromanci Rodu nie porywają tak po prostu kobiet z ulicy, by je przemieniać w wampiry. To nielegalne. Gdyby zaczęli to robić, policja i wojsko wytępiliby ich bez mrugnięcia okiem. Muszą się rozliczać z wampirów, a na dodatek nie każdy może nim zostać. Nadają się tylko określeni ludzie. Nie martw się, twoja mama nie jest wampirem.
- A jeśli jest? - upierała się Julie.
Wtedy wtargnę do Kasyna i będą musieli za to zapłacić, powiedziałam w myślach.
- Nie jest. Jutro zadzwonię do siedziby Rodu i sprawdzę to.
- A jeśli cię okłamią? - nie ustępowała.
Boże, ta mała ma jakąś obsesję na punkcie wampirów!
- Posłuchaj - spróbowałam jeszcze raz. - Musisz pamiętać, że wampiry są bezmyślne jak karaluchy. Wampiry to tylko narzędzie w rękach Pana Umarłych. Jeżeli widzisz krwiopijcę, który nie rozpruwa każdego napotkanego człowieka na strzępy, to znaczy, że w jego umyśle siedzi konkretna jednostka ludzka. Ktoś, kto ma rodzinę, prawdopodobnie dzieci, słodkie małe bobaski Pana Umarłych.
Julie otarła łzę i spróbowała się uśmiechnąć.
- Ród ma mnóstwo wampirów - dodałam. - Nie musi nikogo porywać. Lista kandydatów jest wystarczająco długa.
- Dlaczego ludzie chcą zostać wampirami?
- Dla pieniędzy - odparłam krótko. - Powiedzmy, że jesteś nieuleczalnie chora. Wampiryzm powstaje poprzez infekcję bakteryjną, która przekształca ciało ofiary w tak dużym stopniu, że większość nieuleczalnych chorób staje się nieistotna dla organizmu. Innymi słowy, to bez znaczenia, że masz raka okrężnicy - twoja okrężnica i tak skurczy się do średnicy sznurka już w miesiąc po tym, jak staniesz się nieumarłą. A więc starasz się zostać wampirem. Jeśli przejdziesz testy, dostaniesz umowę, która zobowiązuje Ród do zakażenia cię wirusem Vampirus Immortuus. Tak naprawdę pozwalasz, by nekromanci z Rodu cię zabili i rozporządzali po śmierci twoim ciałem. W zamian Ród płaci twoim spadkobiercom honorarium. Wielu biednych uważa, że to dobry sposób, by zostawić rodzinie choć trochę pieniędzy, skoro i tak wiedzą, że niebawem odejdą z tego świata. Po tygodniu papierkowa robota jest załatwiona i pozostaje tylko poinformować o tym Stanową Komisję Nieumarłych. Uczynienie z człowieka wampira wbrew jego woli jest nielegalne i uwierz mi, że żaden członek Rodu nie ryzykowałby więzieniem z powodu jednego wampira.
Przerwałam, widząc, że Julie przytłaczają moje wyjaśnienia.
- Posłuchaj, dlaczego po prostu nie opowiesz mi o mamie? To naprawdę pomogłoby mi ją odnaleźć.
Ścisnęła poduszkę.
- Jest miła. Czasami czyta mi książki. Kiedy pije, robi się zmęczona i wtedy zostawiam ją samą, wychodzę z domu czy coś. Ale ona nie jest alkoholiczką, nie, po prostu tęskni za tatą. Pije tylko w weekendy, kiedy nie musi iść do pracy.
- A gdzie pracuje?
- W cechu cieśli. Przedtem pracowała jako kucharka, ale tamto miejsce zamknęli. Teraz jest czeladnikiem. Kiedyś powiedziała, że jak już zostanie cieślą, to nareszcie zarobi prawdziwe pieniądze. To samo mówiła o sabacie... - Julie zawiesiła głos. - A teraz odeszła. Zawsze martwiła się o pieniądze. Już od bardzo dawna jesteśmy biedne... Odkąd umarł tata.
Dziewczynka nakreśliła palcem kółko na poduszce - krąg życia. Zrobiła coś, co robią szamani, kiedy wspominają zmarłych. Najwyraźniej Czerwony ją tego nauczył.
- Kiedyś tata zabierał nas na wybrzeże - ciągnęła. - Do Hilton Head. Tam jest pięknie. Chodziliśmy się kąpać, a woda była naprawdę ciepła. Mój tata też był cieślą. Spadł na niego kawałek estakady. Po prostu go zmiażdżył. Nie było co zbierać.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chyba tylko tyle, że tak bywa, że czasami życie nieustannie daje ci w zęby i nie ma żadnego znaczenia, ile razy podniosłeś się po poprzednich ciosach. Powiedziałam jednak co innego.
- Czas leczy rany i sprawia, że ból staje się coraz słabszy. Takie rzeczy zawsze bolą, ale w końcu będzie lepiej.
- Ludzie tak mówią. - Julie nie patrzyła na mnie. - Muszę mieć pecha czy coś.
Jedna z najgorszych rzeczy, jaka może spotkać dziecko, to strata rodziców. Kiedy umarł ojciec, mój świat został nagle rozdarty wpół i powstała w nim wyrwa, której nie dało się niczym zapełnić. Jakby umarł bóg. Część mnie nie chciała w to uwierzyć. Pragnęłam, żeby wrócił, pragnęłam tak rozpaczliwie, jak tylko można sobie wyobrazić. Oddałabym wszystko za choćby jeden dzień z tatą. Oszalałam z rozpaczy do tego stopnia, że ani Greg, ani jakakolwiek inna istota na świecie nie była w stanie zrobić nic, bym poczuła się lepiej. Dopiero później dotarło do mnie, że ojciec naprawdę odszedł. Że już nie wróci, że muszę z tym żyć i że żadna ilość magii nie sprowadzi go z powrotem. I właśnie wtedy, gdy sądziłam, że ból nieco zelżał, zdradził mnie mój umysł - tato powracał w snach, raz za razem, bez przerwy. Czasami te sny były tak realne, że dopiero po przebudzeniu docierała do mnie prawda - on nie żyje. To było jak cios prosto w żołądek. A czasami wiedziałam, że to tylko sen i budziłam się z płaczem.
Ciągle miałam jednak Grega. Grega, który poświęcił swoje życie, by się upewnić, że będzie mi dobrze. Zaopiekował się mną. Nie musiałam mieszkać na ulicy, nie musiałam martwić się o pieniądze.
Julie i jej matka nie miały tego luksusu. Wykwalifikowani cieśle zarabiali dobrze, ponieważ wyroby stolarskie i drewniane konstrukcje były odporne na działanie magii. Śmierć ojca Julie wywróciła życie rodziny do góry nogami. Od tego czasu ich status tylko się obniżał, coraz bardziej i bardziej. Taki proces nie może się dobrze skończyć, bo wszystko, co nieustannie spada, w końcu sięga dna. Przytuliłam do siebie Julie. Matka musiała ją bardzo kochać, bo to właśnie dla niej podniosła się, gdy już osiągnęła dno i zaczęła się wspinać. Na swój sposób walczyła, chcąc się dostać do Gildii Cieśli, bo nie było to wcale łatwe, biorąc pod uwagę konkurencję. Została czeladnikiem, a to naprawdę wymagało sporego wysiłku i samozaparcia. Nie każdy uczeń mógł zostać czeladnikiem. Robiła wszystko, co tylko była w stanie, by jej dziecko nie wylądowało na ulicy.
- Nie powiedziałaś mi, jak twoja mama ma na imię.
Poczułam nagle, że kobieta, której nigdy w życiu nie widziałam, stała się dla mnie bardzo ważna.
- Jessica - odparła dziewczynka. - Nazywała się Jessica Olsen.
Trzymaj się, Jessico. Znajdę cię. I bądź spokojna, zaopiekuję się twoją córką. Obiecuję, że nic się jej nie stanie...
Kiedy szeptałam w myślach te słowa, Julie przysunęła się jeszcze bliżej. Siedziałyśmy razem w milczeniu, okryte płaszczem ciepłej nocy.
- Opowiedz mi coś jeszcze o zgromadzeniu - poprosiłam. - Czy twoja mama długo do niego należała?
- Niezbyt. Kilka miesięcy. Mówiła, że one czczą wielką boginię i modlą się do niej i że wkrótce wszystkie kobiety ze zgromadzenia będą bogate.
Westchnęłam głośno. No cóż, kiedy w końcu odnajdziemy Esmeraldę, będę musiała odbyć z nią długą i mało przyjemną rozmowę.
- Ludzie nie stają się bogaci dzięki modlitwie do bogini - powiedziałam z przekonaniem. - A już na pewno nie do Morrigan.
- A jaką ona jest boginią?
- To bogini celtycka, a dokładnie staroirlandzka. Znam kilka wersji podań o Morrigan, więc opowiem ci, co wydaje mi się najbliższe prawdy. Morrigan ma trzy wcielenia. Zmienia się w zależności od tego, co chce zrobić. Jakbyś oglądała ją z różnych stron. Nazywa się to boskimi aspektami. Czasami jest boginią urodzaju i pomyślności, i wtedy nazywa się Annan. Domyślam się, że właśnie do tego aspektu modliła się twoja mama. Annan to także przewodniczka zmarłych w ich drodze do miejsca odpoczynku w Zaświatach. To takie miejsce, w którym według celtyckich wierzeń żyją umarli. Drugi aspekt Morrigan to Macha. Macha jest opiekunką królestwa, rządzących i jeźdźców. Trzeci aspekt to Badb, wielki bojowy kruk.
Urwałam, bo przyszło mi do głowy, że w obecnej sytuacji opowiadanie dziewczynce o piciu krwi poległych i czerpaniu satysfakcji z oglądania rzezi nie jest najlepszym pomysłem.
- Zapomniałam, jak się nazywa ta pierwsza - w głosie Julie słychać było coraz większą senność. Świetnie. Potrzebowała snu, ja zresztą też.
- To naprawdę nie ma znaczenia. One wszystkie trzy są tą samą Morrigan.
- A z kim ona walczyła?
- Z Fomorianami. Istnieje pewna prawidłowość dotycząca wszystkich bogów, o której warto pamiętać: oni zawsze znajdą sobie kogoś, z kim trzeba walczyć. Na przykład greccy bogowie walczyli z Tytanami, bogowie Wikingów z lodowymi gigantami, a bogowie irlandzcy z Fomorianami, morskimi demonami. Morrigan skopała im tyłki, a przynajmniej większości i w ten sposób Fomorianie zostali zapędzeni do morza.
No cóż, moja wiedza na temat wierzeń Celtów wymagała odświeżenia przy najbliższej okazji. Nikt chyba nie znał mitologii wszystkich istniejących i starożytnych ludów w najdrobniejszych szczegółach, było tego zdecydowanie za dużo. Sztuka polegała nie na tym, by wszystko wiedzieć, ale na tym, by mieć jako takie rozeznanie i orientować się, gdzie szukać reszty.
- Ale dlaczego nie można stać się dzięki niej bogatym? - spytała Julie, ziewając.
- Ponieważ Morrigan nie spełnia życzeń. Ona zawiera coś w rodzaju umowy, dokonuje transakcji, co oznacza, że za swoją przysługę zawsze chce coś w zamian. - A tylko głupiec robi interesy z bóstwem, dodałam w myślach.
Julie zamknęła oczy. Dobrze. Śpij.
- Kate? - A jednak jeszcze nie spała.
- Tak?
- Jak umarła twoja mama? Otworzyłam usta, by zbyć ją jakimś kłamstwem. Odpowiedzi nasuwały się niemal odruchowo; byłam przyzwyczajona do ukrywania prawdy o mocy mojej krwi, zdolnościach magicznych i pochodzeniu. Tym razem jednak z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu kłamstwo nie przechodziło mi przez gardło. Chciałam powiedzieć Julie całą prawdę lub przynajmniej jej część. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam i teraz słowa same cisnęły się na usta.
Jak miałoby mi to zaszkodzić? Przecież Julie była tylko dzieckiem. Opowiem jej coś, co można by uznać za odrobinę pokręconą bajkę na dobranoc. Do rana pewnie o wszystkim zapomni.
- Miałam zaledwie parę tygodni. Moja mama i tato uciekali. Ścigał ich pewien potężny człowiek, który był bardzo zły. Mama zdawała sobie sprawę, że jest słabsza niż tata i że go spowalnia.
Głos nieco mi drżał. Nie sądziłam, że to będzie takie trudne.
- Mama przekazała mnie ojcu i kazała mu uciekać. Sama postanowiła spowolnić złego człowieka, jak to tylko możliwe. Tata nie chciał się zgodzić, ale w końcu zrozumiał, że to jedyny sposób, by mnie ocalić. Zły mężczyzna dopadł mamę, zaczęli walczyć. Mama wybiła mu oko, ale on miał ogromną moc i nie dała rady go zabić. Tak właśnie zginęła.
Owinęłam Julie kocem.
- To smutna historia - powiedziała cicho dziewczynka.
- Tak, smutna - przyznałam. Ale jeszcze się nie skończyła, dodałam w myślach.
Poklepała pled, który wciąż trzymałam na kolanach.
- Sama go zrobiłaś?
- Tak.
- Milutki. Czy mogę go wziąć?
Podałam jej go. Zrzuciła koc i wtuliła się w puszystą wełnę jak mała myszka w norkę.
- Mięciutki - powiedziała i zasnęła.
* * *
Obudził mnie rozlegający się w mieszkaniu głos, czysty jak brzmienie kryształowego dzwonka, słodki jak miód i miękki jak aksamit:
- Dziewczynka... Chcę dziewczynkę. Otworzyłam oczy. Trwał magiczny przypływ, kraty za oknami żarzyły się delikatnym niebieskim światłem. Zobaczyłam, jak Julie wymyka się na korytarz.
Wyglądała jak jakiś upiorny kształt, przesuwający się bezszelestnie przez zatopione w mroku nocy mieszkanie.
- Dziewczynka... - Głos dochodził z zewnątrz.
Namacałam rękojeść Zabójcy, chwyciłam ją i podążyłam za Julie.
- Potrzebuję dziewczynki... Dziewczynka... Chcę dziewczynki...
Za kuchennym oknem, w odległości jakichś dwóch czy trzech centymetrów od szyby i zaklęcia ochronnego, unosił się blady cień. Przyjrzałam mu się uważniej. To była kobieta o delikatnej, niemal elfiej urodzie i kształtach ciała, które bez wątpienia mogły złamać niejedno serce. Spoglądała do wnętrza domu lawendowymi oczami. Jej skóra miała delikatny, srebrzysty połysk, a z głowy wyrastały nieprawdopodobnie gęste i długie włosy, które kręciły się jak macki.
- Dzieeewczynka... - zaintonowała istota, wyciągając ręce w stronę okna. - Potrzebuję... Gdzie jest, gdzie jest?
Hej, jakimż to pieprzonym rodzajem potwora jesteś?
Na kuchennym stole, przykrytym częściowo zmarszczoną zasłoną, siedziała Julie. Manipulowała przy klamce okna i próbowała wydedukować, w jaki sposób działa mechanizm otwierający żelazne kraty.
Odłożyłam Zabójcę i złapałam ją w pasie. Chwyciła się kurczowo krat i nie pozwalała ściągnąć ze stołu.
Stworzenie zaczęło syczeć. Rozwarło szczęki z gadzią elastycznością, tyle że do gadzich cech nijak nie pasował rząd ostrych zębów w czarnych ustach. Pukle włosów dziwnej kobiety sięgnęły w stronę Julie. Zaklęcia ochronne zareagowały na to pulsowaniem wściekłej czerwieni. Stworzenie jęknęło z bólu i szarpnęło się w tył.
Jeszcze raz spróbowałam pociągnąć Julie i zabrać ją jak najdalej od okna.
- Julie, idziemy! - rzuciłam stanowczo.
Dziewczynka coś zawarczała i spróbowała uwolnić się z moich objęć. Zaparłam się i pociągnęłam jeszcze mocniej, tym razem wkładając w to całą siłę i ciężar. Palce Julie ześlizgnęły się z krat. O mało nie upadłam na podłogę, ale utrzymałam małą. Zaczęła wierzgać i szarpać się jak złapany za skórę kociak. Zaciągnęłam ją do łazienki, wrzuciłam do wanny i mocnym trzaśnięciem zamknęłam drzwi. Julie wyła, rzucała się i lamentowała. Drapała mnie paznokciami po rękach. Chwyciłam ją od tyłu za szyję i zgięłam jej głowę, a potem odkręciłam zimną wodę. Wyrywała się, plując i gryząc. Włożyłam jej głowę pod kran i mocno przytrzymałam.
W końcu przestała się szarpać. Łkała tylko, pozwalając swobodnie przytrzymywać sobie głowę pod wodą.
Przykręciłam kran i zmniejszyłam strumień. Julie zaczerpnęła długi, ale drżący oddech. Zaszlochała. Napięcie mięśni stopniowo słabło, aż w końcu powiedziała, z trudem łapiąc powietrze:
- W porządku... Ze mną już w porządku.
Wyciągnęłam małą z wanny i okryłam jej głowę ręcznikiem. Dygotała, obejmując się ramionami.
Otworzyłam drzwi i wyjrzałam na zewnątrz. Potwór o lawendowych oczach wciąż lewitował za oknem i wpatrywał się w drzwi. Zobaczył mnie i zasyczał.
- Dziewczynka... Chodź do mnie... Chcę dziewczynkę...
Julie cofnęła się w głąb łazienki, wciskając się w wąską szparę pomiędzy ubikacją a wanną. Z kryjówki wystawały jej tylko nogi.
- Ona była w mojej głowie - wyznała drżącym głosem. - I teraz chce tam wrócić.
- Postaraj się jej to uniemożliwić, zamknij umysł. Za moimi zaklęciami ochronnymi jesteśmy bezpieczne.
- A jeśli magia się cofnie? - Julie zadała rozsądne pytanie, a ja widziałam, jak jej oczy stopniowo napełniają się panicznym strachem.
- Wtedy po prostu utnę jej głowę.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić, pomyślałam. Ta kreatura może mnie złapać włosami jak lassem, a włosy trudno obciąć, jeśli nie są mocno naprężone.
- Dziewczynka? - rozległ się znowu szept.
- Zamknij się, do cholery! - zawołałam, jakby to miało w czymś pomóc.
Dlaczego Julie? Dlaczego teraz? Czy to coś za oknem było jej matką, zmienioną przez magię zgromadzenia?
- Julie, czy to coś wygląda jak twoja mama?
Dziewczynka pokręciła głową, a potem objęła kolana rękami i zaczęła się kołysać na boki jak dzieci z chorobą sierocą. Ponieważ nadal siedziała w kąciku między wanną i ubikacją, nie miała zbyt dużo miejsca.
- Szarość. Błotnista, oślizgła, zmienna, paskudna purpurowa szarość - wyrzuciła z siebie Julie.
- Co? - spytałam zdziwiona, nie pojmując ani słowa.
- Szary jak szkielet. Paskudny...
- Julie, ale co jest szare?
Spojrzała na mnie nawiedzonymi oczami.
- Jej magia. Jej magia jest szara - wyszeptała dziewczynka.
O Boże!
- A jaki kolor ma magia wilkołaka?
- Zielony - odpowiedziała bez chwili namysłu.
Niesamowite. Miałam przed sobą żywy m-skaner, który widział aurę magii. To, co potrafiła Julie, było bardzo rzadko spotykaną i cenną umiejętnością. Pięknie, była ze mną przez cały czas, a ja nie skorzystałam z jej talentu! Z drugiej strony, skąd mogłam o nim wiedzieć? Wiedziałam na sto procent, że w małej jest coś magicznego, ale nie pomyślałam, żeby ją o to zapytać.
- To coś jest szare i purpurowe? Powiedziałaś purpurowe? Jak magia wampirów?
- Nie, to jest słabsze. To taka blada purpura.
Purpurowy - kolor magii nieumarłych. Jeśli to stworzenie było w jakiś sposób nieumarłe, to nie miało własnej świadomości. Ktoś musiał je kontrolować w taki sam sposób, w jaki Pan Umarłych kierował wampirami.
- Julie, musisz wyjść z łazienki. Nie mogę cię chronić, jeśli będziesz tu siedziała przytulona do sedesu. Wstawaj.
- Ona tu wejdzie. Ona mnie zabije. Nie chcę umierać! - histeryzowała dziewczynka.
- Umrzesz, jeśli tu zostaniesz. - Wyciągnęłam rękę, by jej pomóc. - No dalej, wstawaj! Zaszlochała, ale nawet nie drgnęła.
- Julie, pokaż tej suce, na co cię stać!
Podziałało. Zagryzła wargi i ujęła moją dłoń. Podciągnęłam ją w górę.
- Boję się - powiedziała, stojąc już na nogach.
- Więc użyj swojego strachu. On sprawi, że to stworzenie nie będzie mogło cię dosięgnąć. Co się stało w Plastrze Miodu? Dlaczego nie pochwyciła cię jego magia?
Udzielenie odpowiedzi zabrało małej kilka sekund.
- Pomieszałam magie. Zrobiłam tak, żeby to coś myślało, że jestem tym samym, co ono.
- W takim razie teraz zmieszaj się ze mną. - To była pierwsza rozsądna rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Potwór nie skieruje ataku na umysł Julie, jeśli nie będzie go wyczuwać.
Mała potrząsnęła głową.
- Nie potrafię. - W jej oczach pojawił się wyraz bezradności. - Już próbowałam. Twoja magia jest zbyt dziwna.
Cholera! Kolejna pieprzona konsekwencja mojego pochodzenia. Jakby nie wystarczało, że muszę palić zakrwawione bandaże, by nikt mnie nie zidentyfikował, to teraz jeszcze okazuje się, że nie potrafię ochronić dziecka! Co zrobić, żeby Julie mogła zmieszać nasze magie? Nic! W zbiorach Grega znajdowało się mnóstwo artefaktów związanych z czarami, ale żaden nie był wystarczająco potężny, by ukryć to dziecko. Zabójca! To jest to!
- Zostań tu! - krzyknęłam do Julie. Wpadłam do kuchni, porwałam miecz ze stołu i pędem wróciłam do łazienki. Na widok Zabójcy twarz Julie przybrała wyraz rozczarowania. Szybko wetknęłam jej broń w dłonie.
- Zmieszaj się!
Oczy dziewczynki zabłyszczały. Iskierka nadziei. Poczułam, jak do ostrza Zabójcy napływa magia. Oddech Julie stał się nierówny i ciężki. Po chwili w polu magii zaszła ledwie dostrzegalna zmiana. Julie wzięła głęboki oddech.
- Już dobrze - powiedziała cicho. - W porządku. Stworzenie za oknem zaskrzeczało ze złości.
Przytuliłam Julie. Ściskała miecz obiema rękami i zagryzała usta z wyrazem zaciętości na twarzy.
Wszystkie jej myśli były skoncentrowane na ostrzu. Pchnęłam ją lekko w stronę drzwi.
- Idziemy.
Wyszłyśmy z łazienki. Lawendowe oczy stworzenia wpatrywały się w Julie. Kobieta wysunęła język i polizała kraty rozjarzone szkarłatną mocą. Sparzyła się i szybko cofnęła.
Podniosłam słuchawkę telefonu. Brak sygnału. Boże, dlaczego zawsze mnie to spotyka?
- Dzieeewczynka. Chcę dziewczynkę, potrzebuję jej... - rozległ się znowu szept. Spojrzałam uważnie na Julie.
- Wszystko w porządku? Przytaknęła.
W tym samym momencie poczułam, że magia odpływa. Wyjęłam Zabójcę z rąk Julie i znów podniosłam słuchawkę. Cisza. Pieprzony złom!
Włosy stworzenia za oknem opadły wzdłuż ciała. Kobieta chwyciła się krat, by uniknąć upadku. Tak jest! Uduś się techniką, cholero! Teraz nam gówno zrobisz. Na nic te mackowate włosy!
Stworzenie zaparło się nogami o fasadę budynku i z całych sił pociągnęło za kraty. Zatrzeszczały i nieco się wygięły.
Julie wbiegła do sypialni. To nie była najlepsza pora na zabawę w chowanego. Pierwsza zasada każdego ochroniarza brzmiała: „Przez cały czas miej na oku tego, kogo chronisz”.
Stworzenie pociągnęło kraty jeszcze mocniej. Tym razem ustąpiły i rozwarły się.
Wpadłam do kuchni. W pierwszej kolejności postanowiłam rozprawić się z nową okienną ozdobą, a dopiero potem wyciągnąć Julie spod łóżka.
Po chwili okazało się, że nie muszę tego robić. Dziewczyna sama wróciła do kuchni, trzymając sztylet. Jej palce drżały, kiedy podniosła broń, obierając cel. Stanęła za mną i zagryzła wargi.
Nie dostaną jej. Nie dzisiaj. Nigdy nie dostaną.
Bum!
Coś uderzyło w drzwi. Julie podskoczyła.
- Nie bój się, drzwi są mocne. Wytrzymają.
A w każdym razie kilka minut, pomyślałam, ale wolałam nie powtarzać tego na głos. Weszłam do kuchni i odsunęłam krzesło, robiąc sobie więcej miejsca do ewentualnej walki.
Stworzenie za oknem wysunęło język i poruszyło nim, jakby próbując powietrze, tak jak robią to węże. Potem włożyło głowę w otwór między wygiętymi kratami.
Bum! - rozległo się ponownie.
Wskoczyłam na stół i odrąbałam poczwarze głowę katowskim cięciem.
Łeb uderzył o stół i potoczył się na podłogę, a ciało zamarło między kratami. Z szyi leniwymi strużkami sączył się gęsty czerwonawy śluz. W powietrzu rozszedł się oleisty smród zgniłej ryby i nieświeżej morskiej wody.
Chwyciłam głowę za włosy, podniosłam ją i wbiłam szpic Zabójcy w lewy policzek. Tkanka wokół ostrza zwiotczała, topiąc się pod wpływem magii miecza. Fakt, że ostrze zachowywało się w taki sam sposób wobec ciał wampirów, był oczywisty, ale to, co stało się teraz, stanowiło dla mnie nowość. A więc magia Zabójcy działa i na naszą długowłosą, stwierdziłam, obserwując smużki dymu. Julie nie myliła się - mieliśmy do czynienia ze stworzeniem nieumarłym, choć nie nieumarłym do tego stopnia, co wampir. Może to było nieumarłe tylko częściowo, o ile coś takiego w ogóle ma sens.
Bum! - dobiegło znów od drzwi frontowych.
Tym razem nie wytrzymały i wyleciały z futryny. Na dywan w korytarzu posypały się kawałki drewna. Odrzuciłam głowę na podłogę i popchnęłam Julie na lewo, by ukryła się za ścianą.
Do mieszkania weszła siostra bliźniaczka poczwary, którą przed chwilą skróciłam o głowę, na wpół skryta w burzy czarnych, sięgających aż do kostek włosów.
Fala magii ponownie napłynęła, wypierając technikę. Zaklęcia ochronne drzwi rozbłysły i zamknęły dostęp do mieszkania, ale monstrum od dwóch sekund było w środku. Życie jest niesprawiedliwe.
Po czarnych włosach spłynął srebrzysty ogień. Lśniące pasma zadrgały i uniosły się...
Zacisnęłam dłoń na rękojeści miecza.
Zwoje włosów chwyciły drzwi łazienki. Stopniowo się rozdzielały, ukazując pod spodem ciało kobiety, które błyszczało lekką poświatą. Delikatny i słaby blask, migoczący na całej skórze, miał w sobie coś ulotnego i hipnotyzującego zarazem; był jak błędne ogniki wiodące na bagna albo przelotne mignięcie syreny w morskiej fali. Kobieta wyciągnęła przed siebie ręce. Srebrny ogień spływający w dół do kostek rozciągnął się w upiorną pajęczynę przypominającą kształtem rybi ogon.
- Dziewczynka... - popłynął znów głos. - Gdzie dziewczynka?
- Nie ma tu żadnej dziewczynki! - wrzasnęłam. - Precz z mojego domu, pomylona suko!
Stworzenie pochyliło się i wykonało rękami ruch, jakby chciało mnie objąć. Oczy rozbłysły zimnym ogniem o barwie ametystu. Coś cienkiego, elastycznego... Policzyłam od dziesięciu do jednego. Pomogło. Już wiedziałam, że to ze szkieletu jej siostry wyciągnęłam bełty Brana.
Na blacie stołu, na którym cały czas stałam, pojawiły się brudne strugi jakiegoś płynu. Zaryzykowałam spojrzenie na znajdujące się za mną ciało. W miejscu, gdzie powinno leżeć, została tylko niewielka kałuża. Boże, nigdy czegoś takiego nie widziałam! Znałam możliwości Zabójcy i wiedziałam, że potrafi zmieniać ciała wampirów w kleistą substancję, ale nigdy tak szybko.
Tymczasem siostra bliźniaczka poczwary wyciągnęła ręce. Z jej kłykci zaczęły wyrastać zakrzywione pazury, z których spływał czerwony śluz. Takimi pazurami można było zrobić naprawdę głębokie rany, na przykład takie, jakie miał na szyi Czerwony. Z drugiej strony, rany chłopca musiały powstać w wyniku draśnięcia, bo sądząc po długości pazurów, ta ślicznotka mogłaby rozpruć mi serce jednym ciosem. No tak, włosami chwytała ofiarę, pazurami rozcinała ją na kawałeczki, a rzędami ostrych zębów kończyła robotę. Była kompletnym i perfekcyjnym narzędziem do zabijania.
Posunęła się naprzód, powoli, jakby miała mnóstwo czasu. W zasadzie miała. Byłam osaczona, nie mogłam uciec na zewnątrz, bo skok przez okno z trzeciego piętra raczej nie wchodził w grę. Cofnęłam się o krok i niechcący uderzyłam łokciem w ścianę obok lodówki.
Włosy stworzenia wystrzeliły w moją stronę jak bicze i chwyciły mnie za udo. Przecięłam je, a potem uderzyłam z rozmachem w pojemnik z naftą stojący na lodówce. Nafta chlusnęła na kobietę.
Poczwara zasyczała. Odrzuciłam miecz i złożyłam dłonie. Włosy ścisnęły mnie i pociągnęły przez kuchnię, bliżej i bliżej pazurów. Nie zauważyła, że w dłoniach schowałam zapałki. Spostrzegła je dopiero wtedy, kiedy trzasnęła draska, a w powietrzu rozszedł się zapach siarki. Buchnął płomień. Włosy szarpnęły się w panice, oplatając mnie miażdżącym zwojem. Mogłam zrobić tylko jedno - upuściłam zapałkę.
Włosy natychmiast zajęły się jasnopomarańczowym ogniem. Wyszarpnęłam się. Byłam wolna.
Patrzyłam, jak poczwara miota się w płomieniach, słuchałam jej krzyków. Potem z wnętrza słupa ognia doszedł mnie cichy syk, przypominający topienie skwarków. Potwór potknął się i wpadł na drzwi łazienki, wyłamując je z zawiasów, a potem rzucił się przez korytarz wprost na lustro. Uderzał w nie raz za razem, rozbijając szkło na coraz mniejsze i mniejsze kawałki, aż w ramie nie zostało ani jednego, najdrobniejszego odłamka.
Podniosłam Zabójcę. Stój przez chwilę spokojnie, powiedziałam w myślach do trawionego ogniem stworzenia. Zaserwuję ci lek na wszystkie twoje bolączki.
Nad płomieniami powstała chmura dymu. Pokój wypełnił się obrzydliwym smrodem smażonego tłuszczu. Krztusząc się, zatkałam ręką nos i usta. Burza włosów stwora spłonęła na popiół, a jego szare płatki wirowały wokół mnie pod wpływem przeciągu i opadały na dywan. Poczwarą wstrząsały drgawki, pragnienie, by wydostać się na zewnątrz wydawało się silniejsze niż konwulsje.
Julie wypadła z kuchni ze sztyletem w ręce i wskoczyła w płomienie, zatapiając ostrze w brzuchu intruza. Potwór nie był już tego świadomy, wstrząsnęła nim tylko fala spazmów. Wyraz jego oczu mówił, że ucieka z niego ostatnie tchnienie życia.
Chwyciłam Julie i przyciągnęłam ją do siebie.
- Wystarczy.
Odwróciła się. Ciężko oddychała, z trudem łapiąc powietrze drżącymi ustami.
Potwór ostatni raz rzucił się na ścianę. Kręgosłup złamał się z trzaskiem jak sucha gałązka. Pokrywające ciało łuski wybrzuszyły się i wypłynął spod nich szary płyn. Powstająca w ten sposób kałuża robiła się coraz większa, a potem momentalnie zaczęła się kurczyć, jakby wysychała w błyskawicznym tempie. Złapałam za uchwyt szuflady i niemal wyrwałam ją z szafki. Gorączkowo szukałam fiolki na specjalne próbki. W końcu znalazłam. Zaczerpnęłam do niej nieco płynu z kałuży i zakorkowałam. Niestety w wypełnionym do około jednej trzeciej wysokości szklanym naczyńku dostrzegłam płatki popiołu. Prawdopodobnie zanieczyściły próbkę o wiele bardziej, niż gdybym dolała do niej wodę z miejskiego kanału ściekowego. To zdecydowanie nie był mój dzień.
Położyłam dowód na stole obok miecza i odwróciłam się do Julie.
- Pozwól mi obejrzeć swoje dłonie - poprosiłam. - Co wtedy myślałaś?
Doskonale wiedziałam, co myślała, zatapiając sztylet w brzuchu stworzenia: „Ty albo ja”. To coś ją terroryzowało, ale ona nie uciekła, nie ukryła się. Podjęła świadomą decyzję, by walczyć.
Godne podziwu, jeśli oczywiście pominąć drobny fakt, że w jej przypadku miało to tyle samo sensu, co próba powstrzymania tresowanego do walki dobermana za pomocą packi na muchy.
Palce Julie zaczerwieniły się w miejscach, gdzie liznął je ogień. Prawdopodobnie oparzenia nie były zbyt poważne. Mogło być gorzej.
- W lodówce jest pudełeczko z maścią. Nałóż jej trochę na dłonie... - zaczęłam, ale nie dokończyłam.
Magia wokół nas zdawała się drgać, odchodziła na moment, by po chwili powrócić. Spojrzałam w stronę zniszczonych drzwi, by sprawdzić, czy ktoś nie zamierza wejść do środka. Przeczucie mnie nie myliło - tuż poza zasięgiem zaklęć ochronnych stała wysoka, choć lekko przygarbiona postać. Miała na sobie znoszony biały habit. Założony na głowę kaptur, skrywający twarz, sięgał niemal do połowy klatki piersiowej. Jak zwłoki owinięte białym lnianym płótnem przygotowane do pochówku, przemknęło mi przez głowę.
Spod kaptura dobiegł mnie męski głos: zimny, zgrzytliwy i suchy jak dźwięk wydawany przez morskie muszle zgniatane pod stopami.
- Oddaj mi dziecko, człowieku.
Coś podobnego! Czyli do tej pory zabijałam jedynie marionetki, a teraz zaszczycił mnie sam lalkarz. To naprawdę powinno mi schlebiać. Bezgłośnie pokazałam Julie, by wróciła za ścianę, schodząc tym samym z linii wzroku mężczyzny.
- A co dajesz w zamian za dziecko? - Postanowiłam podroczyć się z tajemniczym gościem.
- Daruję ci życie.
- Dajesz słowo?
Spostrzegłam, że moje pytanie zbiło go z tropu, ale tylko na chwilę.
- Oddaj mi dziecko - powtórzył.
- Darujesz mi życie, hura! Ale wiesz co, to nie jest zbyt kusząca oferta. Czy nie powinieneś obiecać mi bogactwa i gromadki przystojnych mężczyzn?
- Daj mi dziewczynkę - rozkazał szeleszczącym głosem. - Jesteś nikim, człowieku. Nie stanowisz dla mnie żadnego zagrożenia. Moje trzciny ogryzą ci ciało do samych kości.
O! A więc ślicznotki miały nazwę. Wyszczerzyłam zęby.
- Skoro tak, to po co marnować czas na gadanie? Zdejmij pieluszkę z głowy i zaczynajmy.
Nieznajomy cofnął się i wyrzucił w górę ręce. Pod szatą pojawiło się wybrzuszenie, które biegło wokół klatki piersiowej w stronę ramion. Habit mężczyzny zmarszczył widmowy wiatr. Szata rozsunęła się, a w jej wnętrzu dostrzegłam odrażającą twarz: wąski uzębiony pysk o barwie przejrzałego siniaka, dwa ogromne, okrągłe ślepia, martwe, zimne i obce jak oczy kałamarnicy, a ponad nimi, pośrodku czoła, miękką, jasnozieloną wypustkę pulsującą jak coś w rodzaju karykaturalnego serca. Z tej wypustki wyciekały dwie strużki szarej posoki i spłynęły pomiędzy parą okrutnych oczu.
Plątanina czegoś zielonego wystrzeliła z rękawów habitu i przekształciła się w macki, które przymocowały się do ściany nad drzwiami i uniosły Kapturnika nad podłogę. Zawisnął jak pająk w sieci. Wypustka pulsowała coraz szybciej. Szept mężczyzny napełnił pomieszczenie. Było w nim tyle mocy, że odczułam niemal fizyczny ból na skórze.
- Przybądźcie...
Magia natarła kanonadą wystrzałów. Zaklęcia ochronne drzwi rozerwały się z równą łatwością, jak targa się chusteczki higieniczne. Fala uderzeniowa szarpnęła mną i wyleciała przez okno. Gdyby magia o tej sile była materialna, roztrzaskałaby ściany w gruz. Mój umysł, oszołomiony tą potęgą, wpadł w osłupienie i zabrało mi trochę czasu, by sobie uświadomić, że teraz ani drzwi, ani okno nie są już chronione.
Coś chwyciło mnie w pasie i szarpnęło z przerażającą mocą. Uderzyłam ciałem w powyginane kraty okna. Poczułam w plecach ognisty ból, który po chwili rozszedł się w głąb ciała. Krzyknęłam.
Pasmo czarnych włosów owinęło się wokół mojego ramienia. Julie zamarła, szeroko rozwarte oczy wyrażały czysty strach. Włosy ciągnęły mocniej i mocniej, ściskając jednocześnie moją klatkę piersiową i uniemożliwiając oddychanie. Czułam, jak płuca miażdży coś, co ma siłę stalowej obręczy. Pomyślałam, że za chwilę zemdleję, a oni dorwą Julie.
- Zaaaaabiiiiijj - wychrypiał Kapturnik.
Poczułam, jak w moim ramieniu zatapiają się zęby, by niemal natychmiast puścić. Usłyszałam jęk. To był okrzyk bólu trzciny, którą sparzyła moja krew.
Teraz wiedziałam na pewno, że była nieumarłą, kierowaną przez kogoś w taki sam sposób, jak robi się to z wampirami. Sięgnęłam do jej umysłu i napotkałam ścianę utworzoną przez Kapturnika. Nie do sforsowania.
Poczułam silniejszy uścisk włosów. Nie miałam wyboru.
Ból w plecach był nie do zniesienia. Z ogromnym wysiłkiem wypowiedziałam jedno, jedyne słowo:
- Amehe! - Bądź posłuszny.
Słowo mocy uwolniło się ze mnie jak krzyk agonii, jak gdyby ktoś wyrywał mi wnętrzności. Ochronna ściana osłaniająca umysł trzciny roztrzaskała się. Kapturnik zawył ze swej sieci macek.
Czarna czeluść, będąca umysłem kobiety-potwora, otworzyła się przede mną. Ujęłam go w pięść i ścisnęłam. Pętla włosów niepozwalająca mi oddychać poluzowała się. Co prawda włosy nadal trzymały, ale miażdżący nacisk osłabł, a po chwili ustąpił zupełnie.
Patrzyłam teraz na świat zarówno swoimi oczami, jak i oczami trzciny. Przez tę dziwną, podwójną wizję dostrzegłam Julie zwiniętą na podłodze w pozycji embrionalnej. Kapturnik wpatrywał się we mnie. Wyczuwałam jego oczekiwanie ukryte gdzieś w głębi umysłu. Przepełniała go nienawiść nie tylko do tego, CZYM byłam, ale również do tego, DLACZEGO byłam. Czułam, jak gotuje się w nim z trudem powstrzymywana wściekłość - przerażająca i potworna w swej sile wściekłość istoty, która pragnie zagłady ludzkiego gatunku. Z każdą sekundą wzbierał we mnie coraz silniejszy wstręt do tego dziwoląga, ksenofobiczna odpowiedź na jego nienawiść, tak silna, że aż zagrażająca poczuciu zdrowego rozsądku.
Zmusiłam trzcinę, by rozwinęła włosy. Stworzenie uwolniło mnie, choć robiło to bardzo powoli i niepewnie. Nawet po wypowiedzeniu słowa mocy nie byłam w stanie zbyt długo kontrolować jej umysłu. Zdawałam sobie z tego sprawę, wiedziałam, że nawet najmniejsze potknięcie zostanie natychmiast wykorzystane przez Kapturnika do odzyskania kontroli.
Zrobiłam krok i wciągnęłam trzcinę przez kraty i okno do kuchni.
Patrz, skurwysynu, szepnęłam bezgłośnie.
Podporządkowując się niewypowiadanemu rozkazowi, trzcina uderzyła głową w ścianę.
Łups. Odpadł tynk, obnażając gołe cegły.
Łups. Na cegłach została czerwona plama.
Łups. Czaszka trzciny roztrzaskała się jak skorupka upuszczonego na podłogę jajka.
Nie dostaniesz mojego dzieciaka, słyszysz?
Trzcina cofnęła się, by wykonać ostatnie uderzenie. Z jej głowy spływał strugami czerwono-szary śluz. Czułam, że z umysłu stworzenia znikła już obecność Kapturnika. Chwilę później wypowiedziałam ostatni rozkaz i również się wycofałam, w obawie, by na moment przed zgonem jej umierająca świadomość nie pociągnęła mnie za sobą.
Uderz.
Na ścianę chlapnął ohydny, śmierdzący płyn.
Plecy zapiekły mnie tak, jakby ktoś wlał wprost do rany roztopione, wrzące szkło. Pokój zawirował mi przed oczami. Zacisnęłam zęby i podniosłam miecz.
Kapturnik nadal wisiał w drzwiach. Przestrzeń dzieląca mnie od niego była czysta. Żadnych magicznych ścian, które by nas rozdzielały.
Uśmiechnęłam się wolno, pokazując zęby.
- No już - wycedziłam przez ten uśmiech. - Masz trzy kroki w dół i jeden w przód. Chodź, pokaż, co potrafisz!
Macki tworzące sieć skurczyły się i ścieśniły, czyniąc ją bardziej zwartą i szczelną. Wychyliłam się lekko w przód, stając na palcach, gotowa do ataku.
Macki odczepiły się od ściany i schowały w rękawach szaty. A po chwili Kapturnika już nie było - uciekał tak szybko, jakby porwał go podmuch silnego wiatru.
Spojrzałam w dół i zobaczyłam nogi Julie znikające pod stołem.
Rozdział 10
Schyliłam się i wsunęłam głowę pod stół. Świat wokół zawirował. Przed oczami latały mi purpurowe kółka, uniemożliwiając wyraźne widzenie, a od strony pleców pulsował okropny, palący ból. Nie jest dobrze.
- Julie, musimy stąd iść - powiedziałam łagodnie.
Dziewczynka odsunęła się ode mnie jak najdalej, uderzając plecami w ścianę. W jej oczach widziałam jedynie przerażenie.
- Jesteś taka jak oni. Jak ci z Rodu - pisnęła cicho.
- Nie. Jestem zupełnie inna. - Jestem dokładnie taka sama. Tak podobna, że gdybyś to tylko wiedziała, uciekłabyś stąd z wrzaskiem. - Julie, musimy iść. Nie możemy tu zostać. Tych stworzeń może być na zewnątrz więcej, a zaklęcia ochronne drzwi i okien zostały zniszczone. Musimy koniecznie stąd uciekać.
Pokręciła głową.
Ból rozchodzący się od kręgosłupa przecinał mnie niemal na pół, wyciskając łzy z oczu. Nie pamiętam, by kiedykolwiek aż tak coś mnie bolało. Spróbowałam nadać głosowi jeszcze łagodniejszy ton.
- Julie, to nadal ja. Przysięgam, zrobię wszystko, żebyś była bezpieczna. Ale teraz musimy uciekać, zanim ten mężczyzna wróci z większą liczbą stworów. Chodź, kochanie. Wstań już i chodźmy. Proszę cię.
Dziewczynka przełknęła głośno ślinę i podała mi rękę. Pomogłam jej wydostać się spod stołu.
- Bardzo dobrze. Chodź.
- Co to była za magia? - zapytała, mając oczywiście na myśli mnie.
- Zakazana. Nie mów nigdy nikomu, że jej użyłam, bo jeśli to zrobisz, będę miała naprawdę poważne kłopoty.
Słowa mocy ujarzmiały magię, rozkazywały jej. Były pierwotnymi słowami. Nie wystarczało, że człowiek je znał - trzeba je było posiąść na własność, a to się wiązało z wieloma zagrożeniami. Ktoś, kto chciał ich używać, musiał je pokonać lub zginąć. Żadnej trzeciej możliwości.
Najpotężniejsi magowie posiadali dwa, góra trzy takie słowa. Ja miałam ich sześć i nie zamierzałam wyjaśniać dlaczego. Stanowiły moją ostatnią broń w chwilach, gdy wszystko inne zawodziło. - Twoje plecy... - zaczęła Julie, dostrzegając, co się z nimi stało.
- Wiem.
Istniało tylko jedno miejsce, które zapewniało silniejszą ochronę niż moje mieszkanie: Zakon. Pod budynkiem Zakonu znajdował się Skarbiec. Jego zaklęcia ochronne były nieprzenikalne, a do rozerwania opancerzonych drzwi należałoby przeprowadzić zmasowany ostrzał z kilku haubic.
Podniosłam słuchawkę telefonu. Nadal nie działał. Nie miałam co liczyć, że pojawi się ktoś z Zakonu i nas stąd zabierze.
Od budynku Zakonu dzieliło nas piętnaście minut biegiem. Z dzieckiem może dwadzieścia. Bułka z masłem, potrafię to zrobić. Musiałam tylko stłumić ból, chociaż odrobinę. Wszystko będzie w porządku.
W łazience trzymałam zestaw regeneracyjny. Zrobiłam krok w stronę drzwi. Uderzyła mnie fala gorąca, biegnąca od kręgosłupa i eksplodująca w okolicach podstawy szyi. Czułam, jak ból rozrywa mi kości, skręca ścięgna i przenika aż do kolan. Osunęłam się ciężko. Ostatkiem sił wbiłam miecz w parkiet i trzymając się kurczowo rękojeści, wstałam, próbując zachować pion. Nie mogłam upaść. Musiałam chronić dziecko.
Obraz przed oczami stawał się coraz bardziej rozmyty, świat wirował. Ściany pochyliły się nade mną jak fale, które za chwilę miały mnie pochłonąć. Poczułam krew. Julie chwyciła mnie za ramię i zaszlochała.
- Musisz wstać! - krzyczała przerażonym głosem. - Chodź! Musimy iść! Sama mówiłaś! Nie umieraj! Proszę, nie umieraj!
- Wszystko będzie dobrze - wyszeptałam. - Wszystko będzie dobrze.
Magia ponownie opuściła świat. Zdominowała ją technika, a wraz z nią pojawiła się nowa fala bólu, jeszcze silniejszego, nie do zniesienia... Muszę zabezpieczyć drzwi. To była moja ostatnia myśl, a zarazem ostatnia i jedyna rzecz, którą mogłam zrobić.
* * *
Wędrowałam przez mgłę. Świadomość odpływała i przypływała, utrzymując mnie w stanie otępienia, kiedy nagle poczułam, że ktoś się zbliża. Wymierzyłam instynktownie cios, ale chybiłam.
- No jasne, czegóż innego mogłem się spodziewać. To jedyne, co potrafisz: ładować się w pieprzone kłopoty i wciągać w nie mnie - brzmiał dobrze mi znany głos Currana.
Po raz kolejny ocalona przez Władcę Bestii. O ironio!
- Czy ona wyzdrowieje? - zapytała Julie.
- O tak. - Poczułam, jak Curran dźwiga mnie z podłogi. - Wszystko będzie dobrze. A teraz chodź ze mną. Już jesteś bezpieczna.
* * *
Łóżko było nieprawdopodobnie wygodne. Leżałam błogo wtulona w zadziwiająco miękką pościel i odpoczywałam. Ból zelżał. Co prawda czułam, że nadal czai się w niewielkiej części pleców i w każdej chwili gotów jest przypuścić kolejny atak, ale łagodzące ciepło było naprawdę skuteczne. Nie miałam wątpliwości, że zajął się mną profesjonalista doskonale znający tajniki medycyny magicznej. Żyłam. Ten banalny i prosty fakt sprawiał, że byłam niewiarygodnie szczęśliwa. Kiedy wtulałam się głębiej w poduszkę, dostrzegłam tuż obok biało-srebrny błysk. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam ostrza Zabójcy. Życie jest piękne.
- Obudź się, Śpiąca Królewno - powiedział ktoś znajomym głosem.
Rozpoznałam go bezbłędnie - Doolittle. Samozwańczy lekarz Gromady, specjalista od wszystkiego - od kataru, przez trąd, po trepanację czaszki. Siedział na krześle w pobliżu lampki do czytania, trzymając na kolanach jakąś wiekową, wygniecioną książkę. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam: ciągle ta sama niebiesko-czarna skóra, te same siwo-szare włosy i ten sam ciepły uśmiech. Połatał mnie dwa razy podczas śledztwa w sprawie Maniaka z Czerwonego Punktu i musiałam uczciwie przyznać, że nie było chyba lepszego medmaga w całej Atlancie. Przytuliłam się do poduszki.
- Znowu się spotykamy, doktorze - zauważyłam niezbyt odkrywczo.
- W rzeczy samej. Znowu.
- Była ze mną dziewczynka... - urwałam w pół zdania, obawiając się zadać pytanie.
- Jest na dole. - Dzięki Bogu. - Derek ją zabawia. I zaryzykowałbym stwierdzenie, że bardzo odpowiada jej jego towarzystwo.
No jasne. Derek, czyli ogromne brązowe oczy i zniewalający uśmiech. Biedny Czerwony, chyba nie ma już szans.
- Co ze mną nie w porządku? - zapytałam, nie chcąc obrażać doktorka wypytywaniem o to, co zrobił z zakrwawionymi ciuchami. Wiedziałam, że je spalił.
- Zostałaś otruta - wyjaśnił ku mojemu zaskoczeniu Doolittle. - No cóż, za każdym razem, kiedy się spotykamy, sprawdzasz moje umiejętności w innej dziedzinie.
- Bardzo przepraszam - wyrwało mi się. - Dziękuję za ocalenie.
Potrząsnął głową.
- Ja tego nie zrobiłem. Ocalił cię wybuch magii. Podczas takiego wybuchu wszystkie zaklęcia działają głębiej, mocniej i skuteczniej, łącznie z tym, którego użył twój skromny medmag.
Przez kręgosłup przebiegły mi zimne ciarki.
- Naprawdę było tak blisko?
Ku memu przerażeniu Doolittle skinął głową.
Niemal umarłam. W sumie nie było w tym nic nowego, już wiele razy znajdowałam się w stanie niemalże agonalnym, ale nigdy przedtem nie odpowiadałam za życie dziecka, które zostało powierzone mojej opiece.
Pięknie, Kate, może po prostu zaczniesz częściej odwracać się plecami do okna? Kretynka!
Postanowiłam, że kiedy tylko będę w stanie chodzić, znajdę bezpieczne miejsce dla Julie. Wizja pazurów trzcin zagłębiających się w jej ciele była nie do zniesienia. To po prostu nie wchodziło w grę.
- Gdzie jestem? - spytałam, choć chyba się domyśliłam.
- W południowo-wschodnim skrzydle biur Gromady. Najpierw chcieliśmy umieścić cię w Twierdzy, ale potem doszliśmy do wniosku, że tego nie zrobimy.
Właściwie powtarzaliśmy rozmowę, która odbyła się dziesięć tygodni temu, niemal słowo w słowo może oprócz tego, że wtedy znalazłam się w Gromadzie po tym, jak zawalił się na mnie drapacz chmur wraz z kilkoma setkami wampirów.
- Jak się tu znalazłam? - Uśmiechnęłam się mimowolnie, bo odpowiedź na to pytanie pewnie też znałam.
- Przyniósł cię Jego Wysokość. - Doktor odwzajemnił uśmiech, powtarzając te same słowa co przed dziesięcioma tygodniami.
- Czy tym razem też jest spalony na frytkę, czy może dla odmiany przecięty na pół? - zażartowałam, mając nadzieję, że żadna z opcji nie jest prawdziwa.
- Ani jedno, ani drugie - odpowiedział Curran.
Za każdym razem, gdy tak pojawiał się znienacka, podskakiwałam jak oparzona. Teraz też bym podskoczyła, gdyby nie fakt, że leżałam w łóżku. Curran wszedł do pokoju, a za nim pojawiła się młoda kobieta z tacą, na której stały cztery miski.
- Jakkolwiek też był nieźle wkurzony, kiedy wyrwany z drzemki musiał biec ratować głupka, który zawsze gryzie więcej, niż jest w stanie przeżuć.
Doolittle wstał pośpiesznie, skłonił się lekko Curranowi i wyszedł. Curran wskazał stolik w nogach łóżka. Kobieta postawiła na nim tacę i również opuściła pokój, zamykając za sobą drzwi. W ten oto sposób zostaliśmy sam na sam - Władca Bestii i ja.
Wspaniale. W zasadzie sama chciałam się z nim spotkać, ale jeśli już musiałabym to zrobić, to lepiej, żebym była wówczas w szczytowej formie. Powód? Curran był złośliwym, rozpustnym sukinsynem, który lubił upokarzać mnie przy każdej nadarzającej się okazji i sprawiało mu to ogromną radość. Niestety, zamiast mierzyć się z nim jak równy z równym, leżałam bezradna w łóżku, w budynku znajdującym się na terytorium Gromady. I to po tym, jak ten pacan osobiście mnie uratował. Najchętniej po prostu przykryłabym się kocem i udała, że śpię. Może wtedy wyszedłby bez słowa.
Zapomnij, mruknęłam do siebie. Zerknęłam na Currana - przyglądał mi się uważnie od dłuższej chwili.
- Wyglądasz jak gówno w trawie - powiedział W końcu.
- Dzięki! Staram się jak mogę.
W przeciwieństwie do mnie, on wyglądał bardzo dobrze. Był ode mnie wyższy o jakieś pięć centymetrów, szeroki w ramionach, a rozbudowane mięśnie odznaczały się pod koszulką. Poruszał się z wdziękiem charakterystycznym dla osób bardzo silnych i z natury szybkich. Emanował władczością i siłą. Patrząc na niego, nie miało się wątpliwości, że jest zdolny do użycia przemocy i lepiej go nie prowokować, bo gdy tłumiona agresja wybuchnie, skutki mogą być opłakane. Kiedy widziałam go ostatnim razem, miał włosy obcięte tak krótko, że nie dałoby się za nie złapać podczas walki. Teraz były o wiele dłuższe i zaczynały układać się w fale. Swoją drogą nie miałam pojęcia, że Curran ma kręcone włosy.
Podniósł z tacy jedną z misek. Patrzył w nią przez chwilę z takim wyrazem twarzy, jakby rozważał jakąś sprawę wielkiej wagi, po czym ruszył w moją stronę i podsunął mi ją pod nos. Unoszący się aromat był po prostu boski. W jednej chwili poczułam, jak bardzo jestem głodna. Usiadłam, chwyciłam naczynie obiema rękami i w tej samej chwili je puściłam, trzepiąc poparzonymi palcami. Brzegi miski miały temperaturę płynnej lawy.
- Idiotka - słusznie skwitował Curran, stawiając posiłek na kocu. Wręczył mi łyżkę. Bywają w życiu takie chwile, kiedy nie ma nic lepszego od gorącego rosołu.
- Dzięki - powiedziałam głośno, a w myślach dodałam: za zupę i za ocalenie tyłka... kolejny raz.
- Nie ma za co.
- Znalazłeś mapy? Były na...
- Kredensie - dokończył Curran, dając mi do zrozumienia, że znalazł.
Wziął krzesło, na którym siedział Doolittle, ustawił w nogach łóżka i usiadł. Gdybym sięgnęła w jego kierunku stopą, bez problemu dotknęłabym go palcami. Stanowczo zbyt blisko, bym mogła czuć się swobodnie. Na wszelki wypadek przysunęłam Zabójcę nieco bliżej.
Curran obserwował, jak jem. Kiedy siedział w ten sposób, rozluźniony i spokojny, wydawał się prawie zwyczajnym facetem, nieco starszym ode mnie i na swój sposób przystojnym. Ale to złudne wrażenie pryskało, gdy ktoś spojrzał mu w oczy. Te oczy zawsze go zdradzały - oczy samca alfy, oczy zabójcy i obrońcy, dla którego życie członków Gromady znaczyło wszystko, a życie obcego - nic. Teraz Curran tylko mnie obserwował, a w jego oczach nie było srogości ani gniewu, ale dobrze wiedziałam, jak błyskawicznie może się w nich pojawić złowroga złota barwa. Byłam już świadkiem przemiany i wolałam nie oglądać drugi raz tego, co się wówczas działo.
Curran rządził ponad pięcioma setkami zmienno - kształtnych. Pół tysiąca istot, które stanowiły skrzyżowanie człowieka i zwierzęcia, każda jak seryjny zabójca czekający na okazję. Wilki, hieny, szczury, koty, niedźwiedzie... Jednoczyły ich dwie rzeczy: pragnienie, by pozostać człowiekiem i lojalność wobec Gromady. A Gromadą był właśnie Curran. Zmiennokształtni całowali ziemię, po której stąpał.
- Więc to jest ten sekret - powiedział Władca Bestii.
Zastygłam z łyżką uniesioną do ust. A więc to tak. Wszystko jasne. Odkrył, czym jestem i teraz bawił się ze mną.
- Wszystko z tobą w porządku? - spytał. Nie zauważyłam, by troska w głosie była udawana. - Zbladłaś tak nagle.
Czekałam, aż skończy tę farsę i rozedrze mnie na kawałki. Oczywiście, jeśli będę miała szczęście, bo może zrobić coś gorszego.
- Jaki sekret? - próbowałam udawać głupią, ale bez większej nadziei, że się wywinę.
- Tajemny sposób, który sprawił, że wreszcie się zamknęłaś - powiedział poważnie, ale uśmiechnął się. - Następnym razem, kiedy będziesz pyskować, muszę cię bić tak długo, aż będziesz półżywa, a następnie dam ci rosół. - Uniósł ręce jak ksiądz przy ołtarzu. - I wtedy zapanuje błogosławiona cisza.
Wróciłam do swojej zupy. Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne.
- A co, miałaś na myśli jakiś inny sekret?
- Nie wiem - wymamrotałam niewyraźnie, przełykając rosół. - Skąd niby taki zwykły najemnik jak ja miałby znać myśli Władcy Bestii?
- Nie jesteś zwykłym najemnikiem.
No proszę, dobrze chociaż, że nadal traktował mnie tak, jakbym stała na nogach o własnych siłach, gotowa w każdej chwili się bronić, a nie jak ofiarę schwytaną w pułapkę łóżka, zajadającą rosół. A mówiąc o rosole... Odstawiłam na bok pustą miskę i spojrzałam tęsknie na tacę. Zdecydowanie chciałam więcej. Najwyraźniej maglek przyśpieszył tempo metabolizmu i dlatego wciąż byłam głodna.
Curran podał mi kolejną miskę. Wyciągnęłam rękę. Jego palce dotknęły moich i nie cofnęły się. Spojrzałam mu w oczy i dostrzegłam złote iskierki tańczące na szarych tęczówkach. W rozchylonych wargach błysnęły zęby.
Chwyciłam mocniej miskę i odsunęłam się jak najdalej. Na ustach Currana pojawił się znaczący uśmieszek. Widocznie wydałam mu się zabawna. No cóż, nie tego oczekiwałam jako reprezentant Zakonu, ale co zrobić.
- Dlaczego mnie uratowałeś? - spytałam znad zupy.
Wzruszył ramionami.
- Odebrałem telefon. Po drugiej stronie jakieś rozhisteryzowane dziecko krzyczało, że umierasz, że zostało samo i że są tam nieumarli. Pomyślałem, że to może być interesujące zakończenie nudnego wieczoru. No wiesz, rozrywka.
Gówno prawda! Poszedł tam z powodu Julie. Wśród zmiennokształtnych utrzymywała się wysoka umieralność dzieci. Bardzo cierpieli z tego powodu, bo połowa niemowląt rodziła się martwa, a następną ćwierć zabijano, gdy w okresie dojrzewania stawały się loupami. Jak wszyscy zmiennokształtni, Curran bardzo cenił dzieci i równie mocno nienawidził wampirów. Ruszając mi z odsieczą, pomyślał prawdopodobnie, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu: ocali Julie i zaszkodzi Rodowi. Zastanawiała mnie tylko jedna rzecz i postanowiłam ją zgłębić.
- Jak Julie wpadła na pomysł, żeby tu zadzwonić i skąd wzięła numer? - Zmarszczyłam brwi.
- Domyślam się, że po prostu nacisnęła klawisz ponownego wybierania numeru. - Fakt, nie wpadłam na to. - Bystre dziecko. A teraz kolej na mnie. Powiesz mi, w co się wpakowałaś.
To nie było pytanie, ale tak je potraktowałam.
- Nie.
- Nie? - W głosie Currana słychać było zaskoczenie.
- Nie.
Złożył ręce na piersi, co sprawiło, że bicepsy napęczniały jak balony. Dokładnie pamiętałam te stalowo twarde mięśnie, miałam okazję przyjrzeć im się kiedyś z bliska. Curran złapał mnie wtedy za gardło i uniósł nad podłogę.
- Wiesz, co mi się w tobie podoba? - spytał z rozbawieniem. - To, że nie masz kompletnie wyczucia chwili. Siedzisz na moim łóżku, na moim terenie, z ledwością utrzymujesz łyżkę w ręce i ośmielasz się mówić „nie”. Podejrzewam, że złapałabyś Śmierć za bokobrody, gdybyś tylko mogła ich dosięgnąć.
Prawdę powiedziawszy, moja Śmierć nie była wcale tak daleko. Przeciwnie, siedziała blisko i wystarczyłoby wyciągnąć nogę spod koca, żeby kopnąć ją w podbródek.
- Zapytam cię jeszcze raz i lepiej, żebyś mi odpowiedziała. Co tam robiłaś?
Wiedziałam, że i tak przegram tę bitwę. Julie nie miała szans w rozmowie z Derekiem. Z pewnością wypaplała mu już wszystko, co wiedziała, a Derek zaraz zrelacjonuje to Curranowi. Ale, do cholery, nie byłabym sobą, gdybym pozwoliła Curranowi się zastraszyć i bez walki ulec naciskom.
- Jak widzę, fakt, że odzyskałam dokumenty Gromady, nie został doceniony. W nagrodę za moje poświęcenie przynosi się mnie tutaj wbrew mojej woli, przesłuchuje i grozi krzywdą cielesną. Jestem pewna, że Zakon bardzo się ucieszy, kiedy otrzyma wiadomość, że Gromada porwała jego przedstawiciela.
Curran pokręcił głową, udając zatroskanie.
- Ciekawe, kto mu o tym donieszie??
Ups... Bardzo dobre pytanie. W zasadzie Curran mógł mnie zabić i nikt nigdy nie znalazłby mojego ciała. Zakon pewnie nie wysilałby się nawet za bardzo przy prowadzeniu śledztwa w tej sprawie, bo przecież mógł zwalić wszystko na niewyjaśnione zdarzenia związane z wybuchami magii.
- Zastanawiam się, co by było, gdybym teraz kopnęła cię w dupę i uciekła - powiedziałam i wbrew wszelkim zasadom dobrego wychowania, dopiłam resztę rosołu z miski. Prawdopodobnie nie powinnam była tego mówić.
- Chyba w twoich snach - parsknął Curran.
- Nigdy nie dałeś mi okazji na rewanż. Mogłabym wygrać. - Tego chyba też nie powinnam mówić. - Gdzie tu jest łazienka? - spytałam po chwili jakby nigdy nic.
Curran wskazał dwie pary drzwi po swojej lewej.
Wyplątałam się z prześcieradeł i koców. Naprawdę musiałam skorzystać z toalety. Pytanie brzmiało, czy moje nogi są tego samego zdania i czy zechcą współpracować. Usłyszałam śmiech Currana.
- Co cię tak śmieszy?
- Masz majtki z kokardką - wykrztusił rozbawiony.
Spojrzałam w dół. Miałam na sobie krótki top - nie mój - i moje niebieskie majtki z wąskim paskiem koronki na górze i malutką białą kokardką. Boże, dlaczego nie sprawdziłam, w co jestem ubrana, zanim ściągnęłam z siebie koc?
- A co jest złego w kokardce?
- Nic - odpowiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. - Po prostu oczekiwałem, że nosisz w tym miejscu raczej drut kolczasty albo jakiś stalowy łańcuch.
Przemądrzały dupek!
- Potrafię sobie zapewnić wystarczające bezpieczeństwo, by móc nosić takie właśnie majtki... z kokardkami. A poza tym są wygodne i miękkie.
- Bez wątpienia - wymruczał lubieżnie.
Przełknęłam ślinę. No dobra, miałam dwie opcje: zawlec się z powrotem do łóżka i przykryć kocem albo pójść do tej cholernej łazienki. Ponieważ jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że sikam w pościel, pozostała mi opcja druga.
- Nie spodziewam się, że na czas mojej wyprawy do łazienki zapewnisz mi odrobinę prywatności? - spytałam na wszelki wypadek.
- Nie ma mowy - odparł Curran.
Spróbowałam odczepić się od łóżka. Wszystko było pod kontrolą do momentu, gdy przeniosłam ciężar całego ciała na nogi. Wtedy, zupełnie niespodziewanie, pokój postanowił się przechylić. Curran skoczył i złapał mnie, zanim upadłam. Obejmował ramieniem moje plecy, a dotyk sprawiał, że po skórze przebiegały mi dreszcze. O nie!
- Potrzebujesz pomocy, specjalistko od kopania męskich tyłków?
- Obejdzie się. - Odepchnęłam go delikatnie. Trzymał mnie jeszcze przez chwilę, chcąc pokazać, że mógłby mnie zatrzymać wbrew mojej woli z dziecięcą łatwością, a potem puścił. Zacisnęłam zęby. Ciesz się, póki czas. Wrócę tu o własnych siłach i wtedy nie będzie ci do śmiechu.
Zrobiłam parę kroków, utrzymując pionową postawę i skierowałam się w stronę najbliższych drzwi.
- To jest schowek - usłyszałam za plecami.
O Boże, dlaczego to zawsze przydarza się mnie?
Wzięłam małą poprawkę na kurs i w końcu dotarłam do upragnionych drzwi. Otworzyłam je, weszłam do środka i głęboko odetchnęłam. Curran był jednak zbyt blisko i czułam się skrępowana.
- Wszystko w porządku? - zawołał. - A może potrzebujesz, żebym przyszedł i potrzymał cię za rękę? Albo za coś innego?
Zamknęłam drzwi na klucz, a zaraz potem usłyszałam jego śmiech. Gnojek!
Znalazłam biały szlafrok, co pozwoliło mi wyłonić się z łazienki, zachowując chociaż strzępy godności. Curran uniósł brwi na widok mojego okrycia, ale nie powiedział ani słowa.
Dowlokłam się do łóżka, wpełzłam pod kołdrę i ścisnęłam dłonią rękojeść Zabójcy. Kiedy byłam w łazience, ktoś zabrał miski z zupą. Została tylko ta, w której miałam resztkę rosołu. Za oknem było ciemno.
- Która godzina?
- Wczesny ranek. Byłaś nieprzytomna około sześciu godzin. - Powiedziawszy to, Curran zmroził mnie twardym, surowym spojrzeniem. - Czego chcesz?
Zamrugałam niewinnie oczami.
- Słucham?
Nie rzucił się na mnie, jak się tego spodziewałam, ale zaczął mówić. Mówił wolno, starannie wypowiadając słowa, jakbym za nim nie nadążała albo miała kłopoty ze słuchem.
- Czego chcesz za mapy?
Czego? Chciałam go walnąć z całych sił w szczękę, ale oczywiście tego nie mogłam powiedzieć głośno.
- Jeden z członków Gromady przyszedł prosić mnie o pomoc. Jeżeli ci powiem, po co, dasz słowo, że nie ukarzesz osób zamieszanych w tę sprawę?
- Nie mogę ci nic obiecać, bo nie wiem, o co chodzi. Ale powinnaś wyjawić mi wszystko, bo, po pierwsze, rozbudziłaś moją ciekawość, a po drugie bardzo nie lubię dowiadywać się czegoś ostatni.
- A potem wpadniesz w cholerny szał?
- Robię się coraz bardziej zmęczony tym twoim kłapaniem.
Zauważyłam, jak pod skórą Currana przesuwają się kości. Nos się rozszerzył, szczęka powiększyła, a górna warga uniosła, odsłaniając ogromne zęby. Patrzyłam teraz na twarz z koszmarnego snu, na potworne połączenie człowieka i lwa, jeśli oczywiście coś, co w zwierzęcej formie waży ponad dwieście pięćdziesiąt kilogramów, można nazwać lwem. Tylko oczy pozostały takie same. Nie zmienił niczego prócz twarzy, cała reszta - ciało, ręce, nogi, nawet włosy i skóra - były ludzkie. Zmiennokształtni potrafili przybierać trzy formy: zwierzęcia, człowieka i pół człowieka, pół zwierzęcia. Nigdy jednak wybiórczo - nie potrafili na przykład zmienić samej ręki czy głowy. Dla wielu z nich wielkim osiągnięciem było przybranie formy przejściowej przy jednoczesnym zachowaniu zdolności normalnego mówienia. Wyjątek od tych reguł stanowił właśnie Curran. Tylko on potrafił zmienić formę jednej z części ciała, nie zmieniając pozostałych.
Zwykle nie miałam problemów z patrzeniem na twarz Currana w formie przejściowej. Była nawet proporcjonalna - wielu zmiennokształtnych cierpiało na syndrom przerośniętej szczęki, która nie pasowała do reszty. Przywykłam jednak, iż w przejściowej formie twarz Currana pokrywa się szarą sierścią i gdy teraz zamiast futra widziałam rozciągniętą ludzką skórę, zebrało mi się na wymioty.
Władca Bestii zauważył moje heroiczne wysiłki, by nie puścić pawia.
- Co tym razem?
Zamachałam ręką przy swojej twarzy.
- Sierść.
- Co masz na myśli?
- Na twarzy - wydusiłam. - Nie masz sierści.
Curran dotknął podbródka. W tej samej chwili wszystkie ślady jego zwierzęcości po prostu znikły. Siedział przede mną kompletny i najprawdziwszy człowiek.
Ludzki Curran pomasował szczękę.
Podczas wybuchu magii zwierzęca forma, będąca częścią natury zmienno-kształtnego, stawała się silniejsza. Pewnie dlatego w rozdrażnieniu zapomniał o sierści.
- Techniczne utrudnienia? – spytałam i natychmiast tego pożałowałam. Wytykanie utraty kontroli komuś, kto miał na tym punkcie bzika, nie było dobrym pomysłem.
- Nie powinnaś mnie prowokować - ostrzegł Curran niskim głosem. Zaczął na mnie patrzeć łakomym wzrokiem. - Nie możesz być przecież pewna, co zrobię, skoro nie potrafię się w pełni kontrolować.
Oj oj, chyba potrzebuję pomocy.
- Drżę na samą myśl.
- Zwykle właśnie tak działam na kobiety.
Paskudny zarozumialec.
- A drżą przed, czy raczej po tym, jak się zsikają ze strachu i odkryją przed tobą futerko?
Curran pochylił się w moją stronę.
- Wychodzę. Masz ostatnią szansę.
Odpuściłam.
- Myong do mnie przyszła.
- A, więc o to chodzi.
Widziałam, jak napinają się i drgają mięśnie jego szczęki, ale nic więcej nie powiedział. Siedzieliśmy w złowróżbnej ciszy kilka minut. W końcu stwierdziłam, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej.
- Myong... - zaczęłam łagodnie.
- Wiesz, kogo chce poślubić?
Jasne, że wiedziałam - gościa, który mógł zostać moim chłopakiem i któremu swego czasu zarzuciłam porwanie, zadawanie tortur seksualnych oraz kanibalizm.
- Tak - odpowiedziałam.
- I nie masz z tym problemu?
- Nie, nie mam.
- Bzdury! - parsknął.
- Być może nie czuję się z tym aż tak dobrze, jakbym sobie tego życzyła. Ale nie zamierzam stawać im na drodze.
No dobrze, wizyta Myong nie należała do przyjemnych. Niby nie powinnam się przejmować, że Grzebyk uważa ją za lepszą partnerkę, a mimo wszystko trochę mnie to uwierało. Myong była bez wątpienia ładniejsza, bardziej elegancka i wytworna, ale jednocześnie taka... jak umierający łabędź. Typ kobiety, która, poproszona o herbatę, wróci z kuchni z krzykiem, że woda się gotuje i będzie oczekiwać, że zajmiesz się tym nagłym wypadkiem, podczas gdy ona grzecznie zaczeka u twego boku.
- Sądzę, że do tej pory wykazywałem się dużą wyrozumiałością - powiedział Curran.
- Nie rozumiem?
- Oboje nadal oddychają, zgadza się?
Może Curran naprawdę ją kochał i zabolała go ta strata, ale bardziej prawdopodobne wydawało się, że przemawiała przez niego duma samca alfy. W końcu piękna kobieta zostawiła go dla zwykłego człowieka, mięczaka, którym szczerze gardził każdy zmiennokształtny. Chciałam coś zrobić, żeby to wszystko było łatwiejsze i dla Currana, i dla mnie, ale jedynym sposobem wydawało się zaakceptowanie związku Myong i Grzebyka.
- Proszę, pozwól im na ślub.
Curran podniósł się z krzesła.
- Pomówimy o tym później.
- Curran...
- Co?
- Poczujesz się lepiej, odbierając im szczęście?
- A dlaczego sądzisz, że oni w ogóle mnie obchodzą? - Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zmienił zdanie i wyszedł.
Poczułam się samotna, siedząc na łóżku w pustym pokoju. Ostatni raz czułam się tak, kiedy dowiedziałam się o śmierci Grega. Rozwiązałam szlafrok i położyłam się. Wyprawa do łazienki, a potem długa, trudna i pełna napięcia rozmowa bardzo mnie wyczerpały. Chciałam, żeby Curran pozwolił im się pobrać, ale w tej sprawie zrobiłam już wszystko, co mogłam.
Coś się poruszyło za oknem. Podniosłam głowę. Nic, tylko widok nieba prawie niezauważalnie rozjaśnionego blaskiem nadchodzącego świtu. Pokój znajdował się na drugim lub trzecim piętrze. Za oknem nie było drzew. Położyłam głowę na poduszce. Wspaniale, jeszcze mi tylko halucynacje potrzebne.
Puk, puk, puk.
Trzcina? Nie, to nie mogła być trzcina - tamte nie pukały. Wyślizgnęłam się z łóżka i podeszłam do okna. Żadnych krat, żadnych systemów alarmowych. Domyśliłam się, że ktoś, kto tak jak zmiennokształtni potrafi wyczuć kroplę krwi w pięciu litrach wody, nie musi się martwić o alarm. Poza tym chyba tylko kompletny szaleniec ryzykowałby włamanie do budynku pełnego bestii. Obróciłam się.
Puk, puk, puk.
Dobra, super. Niech ci będzie. Okno było wyposażone w klasyczną, wielką metalową klamkę. Musiałabym użyć obu rąk, by ją przekręcić. Położyłam Zabójcę na parapecie.
Za szybą w mroku poranka widać było pustą ulicę. Pociągnęłam za klamkę i przesunęłam część okna w górę. Pod nim znajdował się mały występ, motyw dekoracyjny utworzony z rzędu cegieł.
Nagle po mojej prawej stronie na murku pojawił się Bran. Szybkim ruchem położył dłonie na moich, przyciskając je tym samym do parapetu.
- Cześć, gołąbeczko - powiedział z uśmiechem. - Co my tu mamy? Aha, co prawda nie możesz użyć ślicznego noża, ale zostały ci jeszcze ręce. I co zamierzasz teraz zrobić?
Odchyliłam głowę, a potem z całej siły walnęłam go czołem w nos.
- Och! - krzyknął, tracąc równowagę. Puścił mnie i zamachał w powietrzu rękami. Niemal w ostatniej chwili chwyciłam go za kurtkę, ratując przed upadkiem. Pod palcami wyczułam znajomy kształt plastikowej paczki. Niewiarygodne.
Wciągnęłam go do pokoju i wyszarpnęłam paczkę z mapami zza skórzanego pasa spodni. Ratowanie Brana kosztowało mnie tyle wysiłku, że ugięły się pode mną kolana. Starając się utrzymać równowagę, wycharczałam:
- Znowu ukradłeś mapy? Czy ty koniecznie chcesz umrzeć?
Bran wytarł krew z nosa.
- Ja pierdolę, po prostu nie wierzę! Rozbiła mi nos dwa razy tego samego dnia! Zapłacisz mi za to! - Pochylił się i ruszył w moją stronę.
Ułamek sekundy później zatrzymał się, kiedy czubek Zabójcy dotknął jego piersi. Może i byłam słaba, ale nadal potrafiłam błyskawicznie reagować.
- Kim ty jesteś, co tu robisz, kim jest pieprzony Kapturnik i dlaczego chce dostać w swoje łapy Julie? I gdzie jest jej matka?!
- Jeszcze jakieś pytania? - burknął Bran z bezczelnym wyrazem twarzy, pocierając wierzchem dłoni wargę.
- Nie. Tak. Dlaczego kocioł jest taki ważny, gdzie się podział, co ma z tym wspólnego Morrigan, gdzie za każdym razem znikasz i dlaczego kradniesz Gromadzie mapy? Dobra, teraz to już wszystko.
Bran naparł lekko ciałem na Zabójcę.
- O, widzę, że pragniesz mnie ze względu na intelekt. A kto to jest ten Kapturnik?
- Taki w białej szacie, z mackami. - Nie wierzyłam, że nie wie, o czym mówię.
Nagle w oczach Brana pojawił się błysk.
- Mam pomysł! Wiesz, co zrobimy? Położysz mapy na łóżku, policzymy do trzech i na trzy każde z nas spróbuje je zabrać. Jeśli wygrasz, powiem ci, kim jest ten w białym. Jeśli przegrasz, ja wygram ciebie.
- Mnie? - Wybałuszyłam oczy ze zdziwienia. Mrugnął do mnie.
- Swoją drogą, śliczna kokardka.
Spojrzałam w dół. No jasne, rozchylił mi się szlafrok. Już cały świat wiedział, że mam kokardkę na majtkach.
Poprawiłam szlafrok.
- A co, chciałbyś mnie na zawsze?
Rzucił mi przepraszające spojrzenie.
- Nie obraź się, ale nie jesteś aż tak pociągająca. W morzu są jeszcze inne rybki. Myślę, że z tobą wystarczy jedna noc. - Punkt dla niego. Trzeba mieć talent, żeby schlebić kobiecie i obrazić ją tą samą propozycją.
- Nie znikniesz we mgle, żeby podwędzić mapy z łóżka?
- W żadnym razie!
- Przysięgnij na imię Morrigan, że je zwrócisz, jeśli wygram.
To był podstęp. Chciałam sprawdzić, czy zareaguje zgodnie z moimi przypuszczeniami. Okazało się, że mam rację - wahał się. Dla niego to imię miało swą wagę, co oznaczało, że Morrigan jest prawdopodobnie jego bóstwem opiekuńczym.
- Przysięgam na Morrighan, że będę przestrzegał umowy. - Imię bogini wymówił inaczej niż ja i prawdopodobnie była to właściwa wymowa.
Rzuciłam Zabójcę na łóżko, nie spuszczając z niego oka i położyłam mapy na pościeli.
- Cofnijmy się.
Razem odmierzyliśmy trzy kroki, on w stronę środka pokoju, ja w stronę ściany.
- Na trzy - powiedział. - Jeden... - Pochylił się jak rasowy biegacz. - Dwa...
Rzucił się w kierunku map. Chwyciłam krzesło i uderzyłam go w plecy. Przewrócił się. Ponowiłam cios, by mieć pewność, że zostanie tam, gdzie jest, a następnie przeskoczyłam nad nim i zgarnęłam mapy.
- Wygrałam! - krzyknęłam. Cholera, gdyby tylko pokój był tak uprzejmy i przestał wirować...
Bran jęczał i wyrzucał z siebie potok epitetów pod moim adresem.
- Twój problem polega na tym, że mnie nie doceniłeś, bo uznałeś, że jestem tylko kobietą. - Szturchnęłam go stopą. - Imię Kapturnika?
- Bolgor Pasterz z Fomoire. - Po tych słowach mgła wokół Brana zawirowała, a on sam... zniknął.
Ugięły się pode mną nogi i opadłam ciężko na łóżko. Fomoire? Fomorianie, dawni wrogowie Morrigan. Nagle zrozumiałam, skąd brał się rybi smród - to oczywiste, że morski demon śmierdział jak ryba. Zmarszczyłam brwi. Bran służył Morrigan, a Morrigan i Fomorianie nienawidzili się wzajemnie. Tak, to naprawdę miało sens. Ale co Pasterz chce od Julie?
Drzwi nagle otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł Derek w towarzystwie dwóch zmienno - kształtnych kobiet.
Złapałam mapy i zamachałam nimi.
- Tutaj! Już drugi raz tego samego dnia odzyskuję je dla was. Jesteście moimi dłużnikami.
Derek wyrwał mi mapy z rąk i powąchał je, podczas gdy obie kobiety sprawdzały okno.
- Odszedł - stwierdziła młodsza. Mięśnie na twarzy Dereka zadrżały.
- Znajdę go - wycedził przez zęby. - Nikt nie będzie tego robił bezkarnie dwa razy.
- Co się dzieje? - Curran wkroczył do pokoju.
Derek zbladł. Już chciałam mu życzyć powodzenia podczas prób wyjaśnienia, kto tym razem zawinił.
Nagle Bran wpadł w sam środek pokoju w wirze mgły, rozchylił mój szlafrok i szarpnął, zsuwając go z ramion, a potem mnie pocałował. Uderzyliśmy się zębami. Chciałam go kopnąć kolanem, ale był na to przygotowany i zablokował cios. Kiedy zrozumiał, że nie wciśnie mi języka do ust, wycofał się.
- I tak cię dostanę! - zawołał i zniknął.
Władca Bestii rzucił się za nim, ale pochwycił w dłonie tylko opary mgły.
Otarłam z obrzydzeniem usta.
- Zrobił ci krzywdę? - spytał Curran.
Gdyby moje oczy ciskały pioruny, w odpowiedzi na to pytanie zmieniłabym go w kupkę popiołu.
- Zależy, co rozumiesz przez słowo „krzywda”. A swoją drogą, co to za pokaz? Curran aż zawarczał ze złości.
- Imponujące. Szkoda, że on cię teraz nie słyszy. Poprawiłam szlafrok (znowu!), wgramoliłam się do łóżka i przykryłam kocem.
Jak na jedną noc, wystarczy niezręcznych sytuacji.
Rozdział 11
Obudziłam się, bo poczułam, że ktoś mi się przygląda. Otworzyłam oczy i zobaczyłam twarz Julie jakiś centymetr od mojej. Patrzyłyśmy tak na siebie przez dobrą minutę.
- Nie zamierzasz chyba umrzeć? - spytała bardzo cicho i łagodnie.
- Na pewno nie w tej chwili. - Oczywiście mówienie takich rzeczy zwykle skutkowało natychmiastowym kopnięciem w kalendarz. Przygotowałam się na uderzenie zbłąkanego meteorytu, który roztrzaska mi czaszkę.
- To dobrze - powiedziała dziewczynka głosem, który sugerował wszystko, ale na pewno nie radość.
Weszła na łóżko i zwinęła się pod ścianą, obejmując kolana.
- Bałam się. Boję się, kiedy mama wychodzi do pracy. - Podparła głowę rękami. - I kiedy Czerwony mnie zostawia.
- Życie nie jest proste.
- Wiem - przyznała Julie. - I nic nie można na to poradzić.
Naprawdę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Dzieci zwykle nie rozumieją śmierci. Wydaje im się, że są nieśmiertelne i bezpieczne. Julie pojmowała cały wymiar śmierci tak jak dorosły i nie potrafiła się z tym uporać. A ja nie wiedziałam, jak jej pomóc.
- Julie, powiedziałaś Czerwonemu coś, o co chciałabym cię zapytać. - Oczywiście jeżeli uda mi się zrobić to we właściwy sposób, co wcale nie będzie łatwe. - Powiedziałaś, że możesz mu dać to, co masz. Co miałaś na myśli?
Mała wzruszyła ramionami.
- Seks. Czerwony zna rytuał, który sprawi, że przekażę mu swoją moc, uprawiając z nim seks.
Gapiłam się na nią, nie potrafiąc wykrztusić słowa. Po prostu oniemiałam. To, co powiedziała...
To wszystko było tak niewłaściwe, że mój umysł na chwilę się wyłączył.
- Nie potrzebuję tego - ciągnęła Julie. - To nie jest jakaś wielka rzecz. Widzę kolory magii, no i co z tego? Kiedy przekażę mu moc, będzie silniejszy i ochroni nas oboje. Chciałam to zrobić już teraz, ale on każe mi czekać. Mówi, że jeśli to zrobimy, kiedy będę całkiem dojrzała, to przekażę mu więcej mocy.
Spojrzałam Julie w oczy.
- Ufasz mi?
Wydawała się zaskoczona tym pytaniem.
- Tak.
Wzięłam głęboki oddech.
- Nie ma takiego zaklęcia, które przenosi moc od jednego człowieka do drugiego.
- Ale...
- Pozwól mi skończyć. - Usiadłam. Starałam się, by mój głos brzmiał spokojnie. - Istnieje zaklęcie, które pozwala naśladować czyjąś moc przez krótką chwilę. I tak, masz rację, jest ono związane z seksem. Tak, można to zrobić w taki sposób, by druga osoba sądziła, że straciła swoją moc, ale to nieprawda. Twoja moc jest tobą. Jest w twojej krwi, w kościach, w każdej komórce ciała. To dlatego ludzie palą bandaże - magia pozostaje we krwi, nawet jeżeli krew jest już oddzielona od ciała.
I to właśnie dlatego musiałabym zabić każdego, kto położyłby łapy na opatrunkach zbroczonych moją krwią.
Julie otworzyła usta. Chciała coś powiedzieć, ale ją uciszyłam. Musiałam dokończyć.
- Pozwól, że opowiem ci o zaklęciu Czerwonego. Nazywa się je „lustrzanym odbiciem”. Wiesz, na czym polega seks?
Julie spojrzała na mnie spode łba. Przez dobrą chwilę zmagała się z wyborem, co zrobić - udowodnić mi, że pieprzę od rzeczy czy pochwalić się wiedzą o sprawach intymnych. Ostatecznie wygrała chęć zaimponowania starszej kobiecie.
- Wiem. Mężczyzna wkłada...
- Penisa - podpowiedziałam.
- Penisa do środka kobiety.
- A co się dzieje na końcu?
- Orgazm.
- A co się dzieje podczas orgazmu mężczyzny? - Kate Daniels, czołowy seksuolog kraju. Boże, niech mnie ktoś zabije!
- Eee...
- Następuje wytrysk spermy i męskie plemniki wpływają do ciała kobiety.
- I w ten sposób zachodzi się w ciążę - dodała Julie ze zrozumieniem.
- Pamiętasz, że krew zawiera w sobie magię? - Skinęła głową. - No właśnie, otóż sperma również ją zawiera. Sperma to męskie nasienie mające ogromny potencjał. Mnóstwo magii. Ten sposób lustrzanego odbicia działa mniej więcej tak: czarownica uprawia seks z mężczyzną. Jego nasienie przenika do jej ciała i może pozostać tam żywe nawet pięć dni. Tak długo, jak nasienie żyje, kobieta może go używać do naśladowania mocy mężczyzny. Oczywiście ta moc nie będzie tak silna, jak u samego mężczyzny, ale jeśli wiedźma zrobi wszystko prawidłowo, może się nią posługiwać. Przede wszystkim w trakcie współżycia musi rzucić zaklęcie, które otumani zmysły mężczyzny i sprawi, że będzie się czuł bardzo zmęczony. Co prawda może on próbować wówczas używać magii, ale nie poczuje własnej mocy. Potem zaklęcie przestaje działać i wszystko wraca do normy.
Dwa razy w życiu spotkałam się z lustrzanym odbiciem i w obu przypadkach ofiary zabiły odpowiedzialne za to wiedźmy. To było paskudne zaklęcie, używane prawie zawsze z niecnych pobudek.
- Czy teraz rozumiesz, dlaczego to zaklęcie działa tylko wtedy, kiedy rzuci je kobieta? Kobiece płyny ustrojowe nie wnikają do męskiego ciała w takiej ilości, by zaklęcie mogło działać w drugą stronę.
Patrzyłam, jak mała przetrawia informacje. Wolałabym skończyć tę rozmowę.
- Ktoś, prawdopodobnie jakaś wiedźma, powiedziała Czerwonemu o tym zaklęciu. Julie, ono jest bardzo niebezpieczne. Wiele rzeczy może pójść niezgodnie z planem. Czerwony wie wystarczająco dużo o magii, by zdawać sobie sprawę z ryzyka. Gdyby się dobrze zastanowił, sam doszedłby do wniosku, że to działa tylko w jedną stronę. Ale on tak bardzo pragnie mocy, że nawet się nad tym nie zastanawia. Po prostu korzysta z okazji.
Dziewczynka zrozumiała aluzję dokładnie tak, jak chciałam.
- Czerwony mnie kocha! - krzyknęła.
- Czerwony kocha przede wszystkim moc i władzę. Co z niego za facet, skoro zamierza okraść cię z mocy? Wykorzystać w taki sposób? Seks jest... - szukałam odpowiednich słów - ...czymś intymnym. Wiąże się z miłością, a przynajmniej, do cholery, powinno tak być. Powinnaś się kochać, by dać sobie i mężczyźnie szczęście.
Julie zamrugała. W jej oczach zaszkliły się łzy.
- Jeśli oddam mu swoją moc, uczynię go szczęśliwym, a wtedy i ja będę szczęśliwa!
Dobrze że Czerwony był teraz gdzieś daleko, bo skręciłabym mu ten patykowaty kark.
- Posłuchaj - nie dawałam za wygraną. - Jesteś wyjątkowa. Jedna na dziesięć tysięcy. Ty i twoja mama zawsze martwiłyście się o pieniądze, prawda? Julie, po niewielkim przeszkoleniu jesteś w stanie za trzy, cztery swoje porady zarobić więcej, niż ja przez parę lat. Ludzie będą ci przywozić pieniądze załadowanymi po dach ciężarówkami. Będą płacić za twoją naukę tylko po to, by usłyszeć, jaki kolor ma jakaś magia. Ale nawet, gdybyś potrafiła co najwyżej wprawiać w ruch dźwięczącego bąka za pomocą pstryknięcia palcami, i tak mówiłabym ci to samo. Nie powinnaś przestawać być tym, kim jesteś, tylko dlatego, by kogoś uszczęśliwić.
- To ja będę decydować, co mnie uszczęśliwia! - Julie zeskoczyła z łóżka i tupnęła.
- Jeżeli to ci się wydaje złe, to prawdopodobnie takie jest.
Wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami. Świetnie, jak zwykle poradziłam sobie z całą sprawą z wrodzoną delikatnością, finezją i idealnym wyczuciem chwili. Brawo, Kate. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko wstać z łóżka i pójść się ubrać.
* * *
Młody zmiennokształtny nie miał zbyt wiele czasu, by odnaleźć siebie i zdecydować, kim chce być. Kiedy wchodził w okres dojrzałości płciowej, wybierał jedną z dwóch dróg: stać się loupem albo podążać za Kodeksem.
Droga loupa oznaczała całkowite wyzbycie się kontroli i ślepe podporządkowanie potrzebom ciała z całym jego piekłem hormonów. Loupy żywiły się ludzkim mięsem. Czerpały satysfakcję z zadawania bólu i sadystycznych perwersji, wymyślając dla swych ofiar wyszukane i okrutne tortury. Staczały się aż do czasu, gdy kres ich żałosnej egzystencji przynosił strzał z pistoletu, cięcie miecza czy szczęki innego zmiennokształtnego. Albo do czasu, gdy wirus Lycos nie wypalił ich do samego końca. Loupy umierały młodo, a widok ich zwłok nie należał do przyjemnych.
Droga Kodeksu oznaczała poddanie się całkowitej kontroli. Wolni Ludzie Kodeksu chcieli pozostać ludźmi i przebywali nadzwyczaj długą drogę, by nauczyć się utrzymywać swoje zwierzę na krótkiej smyczy. Kodeks oznaczał ścisłe umysłowe uwarunkowanie, dyscyplinę, odpowiedzialność, hierarchię i posłuszeństwo. Swoją drogą, wszystkie te rzeczy mnie osobiście doprowadzały do szaleństwa.
Osoby ulepione z gliny Kodeksu nabywały podobnych cech. Wiedziały dokładnie, jakich granic nie wolno im przekraczać. Unikały palenia, silnych zapachów, alkoholu i przypraw, bo wszystko to przytępiało zmysły. Starały się nigdy z niczym nie przesadzać.
Zasada umiaru nie dotyczyła tylko jedzenia. Zmiennokształtni jedli jak świnie. Musiałam jednak uczciwie przyznać, że pod tym względem byłam do nich podobna. Należałam do osób żarłocznych, a poza tym nigdy nie wiedziałam, kiedy będę miała okazję zjeść coś następnym razem.
Teraz siedziałam sama w kuchni. Dla wszystkich ludzi wstających o przyzwoitej godzinie już dawno minęła pora śniadania. Kiedy brałam do ust pierwszy kęs, do kuchni wszedł Derek i usiadł naprzeciwko mnie. Trzymał blaszaną puszkę po kawie i masywny przecinak. Wyciągnął duży żelazny gwóźdź i kawałek drutu, po czym wyciął z puszki pięciocentymetrowy pas blachy. Obserwowałam, jak wygina gwóźdź w delikatny zygzak. Potem zrolował blachę z taką łatwością, jakby bawił się plasteliną. Nadział ją na gwóźdź.
Fajnie być wilkołakiem.
- Macie tu gdzieś egzemplarz almanachu? - spytałam w końcu.
Derek wstał i przyniósł mi Almanach Zwierząt i Stworzeń.
- Dzięki.
Zaczęłam go kartkować, zajadając bekon. Nie było Bolgora Pasterza. Ani żadnej wzmianki o trzcinach. Przebiegłam wzrokiem wstęp dotyczący Morrigan. Nie znalazłam ani słowa o Kuszniku.
Nic dziwnego zresztą, gdyby coś tam było, dawno bym sobie przypomniała - przecież przeczytałam tę książkę od przysłowiowej deski do deski, i to kilka razy. Almanach rzadko rzetelnie opisywał wszystkie szczegóły, ale z pewnością mógł stanowić coś w rodzaju ogólnego przewodnika po cudownym świecie magicznych dziwolągów.
Zaraz po tym, jak zaczęłam pochłaniać jedzenie z drugiego talerza, w kuchni pojawiła się Julie. Z ponurą miną usiadła z boku.
Derek nabił na gwóźdź kolejne kawałki blachy i okręcił je drutem. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
- Derek - zaczęłam niewinnie - co byś pomyślał, gdyby jakiś chłopak chciał pozbawić dziewczynę mocy, uprawiając z nią seks?
- Nie myślałbym specjalnie, tylko coś bym mu złamał. Na przykład nogę. Albo może rękę? - Zacisnął mocno drut. - Raczej bym go nie zabił, chyba że by się stawiał.
- A jeśli dziewczyna sama chce w ten sposób przekazać chłopakowi moc?
- Pomyślałbym, że to dość głupie z jej strony. - Wzruszył ramionami. - Czy to w ogóle jest możliwe?
- Nie.
- No to dziewczyna ma szczęście. Może jeszcze zmądrzeje i znajdzie sobie innego chłopaka. - Derek dokończył pracę i wręczył Julie metalową różę. - Proszę, to dla ciebie - powiedział, uśmiechając się. - Kate, jeżeli już skończyłaś, to Curran chce się z tobą widzieć. Ćwiczy na dachu.
Ruszyłam za Derekiem i schodami weszłam na trzecie piętro, skąd mała, składana drabinka prowadziła ku kwadratowemu skrawkowi nieba. Wspięłam się i wygramoliłam na płaski dach. Rozejrzałam się. Byłam w siłowni. Curran leżał na masywnej ławie do ćwiczeń, ponad którą stała stalowa rama. Ćwiczył ze sztangą, na przemian unosząc ją i opuszczając powolnym, kontrolowanym ruchem. Zwróciłam uwagę, że nie oszukiwał tak jak ci, którzy pozwalali sztandze odbijać się od piersi.
Podeszłam bliżej. Gryf sztangi był grubszy niż mój przegub, pewnie robiony na zamówienie. Spróbowałam policzyć talerze treningowe. Zwykły gryf ważył jakieś dwadzieścia kilo, typowe talerze też coś koło tego. Tyle że w tym przypadku żaden z elementów nie wyglądał na „typowy”.
Stałam z boku i obserwowałam, jak sztanga unosi się i opada. Curran miał na sobie stary, podarty podkoszulek, dzięki czemu widziałam, jak jego mięśnie naprężają się pod tkaniną.
- Ile wyciskasz?
- Siedemset.
Dobra, to może stanę sobie trochę z boku, poza twoim zasięgiem. Mam nadzieję, że nie pamiętasz o tej obietnicy skopania ci tyłka?
Curran uśmiechnął się.
- Chcesz mnie asekurować?
- Raczej nie. Ale może w zamian powykrzykuję werbalne zachęty? - Wzięłam głęboki oddech i zaryczałam: - Bez bólu nie ma sukcesu! Ból to tylko słabość opuszczająca ciało! No dalej! Pchaj! Pchaj! Pomyśl, że ta sztanga to twoja dziwka!
Nie wytrzymał. Sztanga opadła niebezpiecznie blisko klatki piersiowej, kiedy Curran zaczął się trząść ze śmiechu. Doskoczyłam do niego przestraszona i chwyciłam za drążek. Jak na ironię znalazłam się w cholernie niekorzystnej sytuacji, z głową Władcy Bestii bardzo blisko moich ud, a raczej tam, gdzie uda się kończą. W tej chwili miałam to jednak gdzieś. Jak wytłumaczyłabym Gromadzie, że ubóstwianą Jego Wysokość zmiażdżyła sztanga?
Spróbowałam ją nieco unieść. Marzenia! Nie było opcji, żebym zdołała ją poruszyć bez pomocy Currana.
Nagle poczułam, jak sztanga zaczyna się unosić.
- Curran, przestań się wygłupiać i podnieś to cholerstwo!
Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że patrzy mi prosto w oczy z wyraźnym rozbawieniem. Przeniosłam wzrok na usta - ten bałwan się śmiał! Ja byłam przerażona, a on się śmiał. Najwyraźniej moje sapanie i nadymanie policzków rozbawiły go do łez.
Bez większego wysiłku podniósł sztangę i umieścił ją w widełkach stojaka.
Przeszłam do szybkiego odwrotu, robiąc kilka kroków w tył. Curran usiadł, ściągnął koszulkę i zaczął się wycierać. Robił to powoli, jakby chciał mi pokazać, jak idealnie jest zbudowany. A przynajmniej takie odniosłam wrażenie.
Odwróciłam się, by podziwiać krajobraz. Gdyby zobaczył, jak cieknie mi ślinka na jego widok, byłabym spalona. A zresztą to zupełnie do mnie nie pasowało. No dobra, gdyby jeszcze raz napiął te mięśnie, zemdlałabym albo skoczyła z dachu.
Zdecydowanie powinnam się położyć, bo inaczej hormony mogą odnieść sukces w starciu z rozsądkiem, umiejętnie omijając go bocznymi drogami.
Curran wstał i podszedł do mnie. W dole zniszczone miasto zmagało się z kolejnym wybuchem magii. W oddali widać było ruiny wieżowców chylące się ku upadkowi. Pomiędzy zgliszczami a miejscem, w którym staliśmy, rozciągała się plątanina ulic poprzetykanych pasami zieleni tam, gdzie natura zdążyła już przejąć na własność obrócone w gruzy budynki.
Wróciłam myślami do Currana. Może to tylko moja wyobraźnia. Może wycierał pot ot tak, bez żadnych podtekstów i wcale nie miał zamiaru robić na mnie wrażenia. Chyba znowu się przeceniłam.
- Co zamierzasz zrobić z dzieckiem? - zapytał.
- Zabiorę je do Zakonu. Pod budynkiem znajduje się Skarbiec. Dostępu do niego strzegą grube na pół metra stalowe drzwi oraz zaklęcia ochronne, których nie potrafi przełamać nawet główny mag Wojskowych Oddziałów Obrony przed Nadprzyrodzonymi. W chwili obecnej to z pewnością najbezpieczniejsze miejsce w mieście.
Zakon musiał oczywiście mieć jeszcze inne kryjówki, ale nie stałam na tyle wysoko w hierarchii, by znać ich lokalizację czy funkcję. W zasadzie nie powinnam nawet wiedzieć o Skarbcu, ale Ted wątpił, że mógłby go przede mną ukryć. Gdyby tak uważał, byłby naprawdę bardzo naiwny - cóż, nie należałam do osób zdyscyplinowanych. Jeśli w tym samym budynku znajdowałam się ja oraz drzwi z tabliczką „WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH”, to prędzej czy później musiałam sprawdzić, co się za nimi kryje.
- Możesz zostawić małą tutaj - zaproponował Curran. - Zaopiekujemy się nią.
- Dzięki za propozycję. Wierz mi, że szczerze ją doceniam, ale nie zapominaj, że ktoś na nią poluje. W Skarbcu będzie naprawdę bezpieczna, a poza tym nie chcę być odpowiedzialna za czyjąś śmierć.
Curran westchnął.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że właśnie mnie obraziłaś?
- W jaki sposób? - zdziwiłam się.
- Sugerując, że nie potrafię ochronić ani jej, ani swoich ludzi.
Spojrzałam na niego, marszcząc brwi.
- Nic takiego nie miałam na myśli.
- Przeproś mnie, a puszczę to w niepamięć.
Zacisnęłam dłonie na znajdującej się przede mną żelaznej poręczy. Złapanie sztangi i walnięcie nią w łeb Władcę Bestii nie byłoby zbyt dyplomatycznym posunięciem.
- Przepraszam, Wasza Wysokość. - A niech to, byłam uprzejma! Prawie padłam z wrażenia.
- Przeprosiny przyjęte.
- Czy mogę zrobić coś jeszcze? - Wasza Arogancjo?
- Nie. - Curran podniósł ogromne hantle, by ćwiczyć bicepsy.
Odwróciłam się do wyjścia, ale raptem stanęłam w pół kroku. Curran miał teraz dobry humor, wydawał się zrelaksowany. Nie krzyczał. Nie będzie lepszej chwili, by wrócić do tamtej sprawy.
- Myong...
Z jego gardła wydobyło się ostrzegawcze warknięcie.
- Mówiłem ci: później.
Z technicznego punktu widzenia było już później.
- Sądzę, że ona bardzo go kocha.
Znowu zawarczał.
- Zapominasz się! Przestań!
- Ona jest naprawdę bardzo bierną osobą i strasznie się ciebie boi. Wykazała się sporą odwagą, przychodząc do mnie.
Curran odrzucił hantle. Poleciały daleko i uderzyły w dach z głuchym hukiem, zostawiając na jego powierzchni wyraźne wgłębienia. Ruszył w moją stronę wielkimi krokami. Jego oczy płonęły.
- Jeśli pozwolę jej odejść, ktoś będzie musiał ją zastąpić. Zgłaszasz się na ochotnika?
Wyglądał tak, jakby w ogóle nie brał pod uwagę odmowy, więc wyciągnęłam szybko Zabójcę z futerału i odsunęłam się od krawędzi dachu.
- Żeby zostać twoją dziewczyną numer dwadzieścia trzy, którą wkrótce porzucisz dla dziewczyny numer dwadzieścia cztery z nieco większymi cyckami? Nie sądzę.
Curran nadal zbliżał się do mnie.
- Ach tak?
- Tak! - krzyknęłam ze złością. - Uzależniasz od siebie te śliczne dziewczyny, a potem wyrzucasz jak śmieci. I co się nagle dzieje? Tym razem to nie ty odchodzisz, ale kobieta cię zostawia, a twoje rozbuchane ego nie potrafi się z tym uporać. A ja się łudziłam, że porozmawiamy jak rozsądni, dorośli ludzie! Gdybyśmy byli ostatnią parą na tej planecie, znalazłabym sobie pływającą wyspę, żeby uciec od ciebie jak najdalej. - Wygłaszając tę tyradę, dotarłam już prawie do włazu, za którym znajdowała się drabinka prowadząca na dół.
Curran zatrzymał się i skrzyżował ręce na piersi.
- Jeszcze zobaczymy - rzucił.
- Niczego nie zobaczysz. Dzięki za ratunek i jedzenie, ale teraz zabieram dziecko i odchodzę. - Wślizgnęłam się w dziurę w dachu, zbiegłam po drabince i ruszyłam korytarzem. Nie pobiegł za mną.
W połowie drogi na pierwsze piętro coś do mnie dotarło: właśnie oznajmiłam samcowi alfa wszystkich zmiennokształtnych, że prędzej piekło zamarznie, niż wskoczę mu do łóżka. A to oznaczało, że nie tylko zerwałam współpracę z Gromadą, ale rzuciłam Curranowi wyzwanie. Znowu. Przystanęłam i kilka razy uderzyłam głową w ścianę.
Następnym razem trzymaj gębę na kłódkę, idiotko!
U podstawy schodów pojawił się Derek.
- Poszło aż tak dobrze? - zapytał wesoło.
- Nie znęcaj się nade mną.
- Rozumiem, że odchodzisz.
Spojrzałam na niego.
- Masz coś przeciwko temu, żebym ci się trochę ponarzucał? - spytał.
- Ale dlaczego?
- Bo chcę złapać złodzieja. - Twarz Dereka przybrała ponury wyraz. - A on ma do ciebie słabość.
Zastanówmy się: wilkołak, który jest ode mnie szybszy, potrafi zrobić różę z metalu za pomocą samych palców, który w razie kłopotów może złapać Julie i zabrać ją z prędkością rakiety w bezpieczne miejsce i który nie da się złapać dziwacznym stworom z rybimi zębami...
- Jasne. Byłoby fajnie, gdybyś pomógł.
Rozdział 12
Jakimś cudem telefon w korytarzu prowadzącym do biur zmiennokształtnych działał. Co prawda bardzo chciałam wyrwać się z tego piekła, ale nie zamierzałam ryzykować podróży na piechotę. Już po pierwszym sygnale usłyszałam w słuchawce głos Maxine.
- Oddział Zakonu w Atlancie. W czym mogę pomóc?
- Maxine, to ja. Dasz mi Teda?
- Przykro mi, ale go nie ma.
- Nie ma? - powtórzyłam zdziwiona. Ted nigdy nie wychodził.
- A gdzie jest?
- Załatwia pewną sprawę.
Cholera.
- A może jest Mauro?
- Również go nie ma. Zresztą nie ma większości rycerzy.
Co, do jasnej...
- Jest tam ktoś w ogóle?
- Andrea.
A mogę z nią rozmawiać?
Usłyszałam trzaskanie w słuchawce, a po chwili głos Andrei:
- Cześć, Kate.
Siemasz, Andrea! Wiem, że zostałaś kiedyś zaatakowana przez loupa, ale czy możesz tu przyjechać i zabrać mnie oraz mojego nastoletniego wilkołaka z terenu zmiennokształtnych? Byłabym świnią, gdybym powiedziała to w taki sposób. Wzięłam głęboki oddech. Miałam tylko nadzieję, że Andrea nie cierpi na zaburzenia pourazowe.
- Słuchaj, Andrea - zaczęłam - naprawdę bardzo żałuję, że właśnie ciebie muszę o to prosić, ale nie mam wyboru. Muszę przetransportować do Zakonu małą dziewczynkę. Zamierzam ukryć ją w Skarbcu. Potrzebuję trzech koni.
- Nie ma problemu - odpowiedziała szybko Andrea. - Gdzie jesteś?
- W południowo-wschodnim biurze Gromady. - Czułam się zażenowana, wypowiadając te słowa. - Spotkam się z tobą na rogu Gryfa i Alei Atlantyckiej. I... będzie ze mną jeden zmiennokształtny.
Nie udało mi się jej zbić z tropu.
- Trzymaj się. Zaraz tam będę - obiecała i odłożyła słuchawkę.
Natychmiast zabrałam Julie uzbrojoną w mój nóż i szybko wyszłyśmy z biura. Derek podążył za nami.
- Dokąd idziemy? - spytała Julie, gdy maszerowałyśmy w kierunku skrzyżowania Gryfa i Alei Atlantyckiej.
- Do Zakonu.
Wokół nas miasto otrząsało się z resztek magii po nocnym uderzeniu. Co prawda fala techniki napłynęła wcześnie rano, ale przez całą noc szalała magia, to atakując, to znów się cofając.
- Co będziemy robić w Zakonie? - dopytywała Julie.
- Budynek Zakonu jest bardzo dobrze strzeżony. Zamierzam cię tam zostawić pod opieką Andrei. To bardzo miła pani - dodałam.
- Nie! Zostanę z tobą!
Rzuciłam jej surowe spojrzenie.
- Julie, w tej kwestii nie obowiązuje demokracja.
- Nie! - upierała się dziewczynka.
Szłyśmy dalej.
- Muszę opuścić budynek Zakonu, by poszukać twojej mamy. Przecież chcesz, żebym ją znalazła, prawda?
- Chcę iść z tobą.
Na skrzyżowaniu Gryfa i Alei Atlantyckiej tłum zablokował ruch, gromadząc się wokół dźwigu. Jakaś chuda, ciemnowłosa dziewczynka z kocią gracją złodzieja kieszonkowego poruszała się po okręgu utworzonym przez ostatni rząd gapiów. Ruszyła w naszą stronę. Julie wyciągnęła nóż i rzuciła małej złodziejce srogie spojrzenie. Dziewczynka natychmiast się odwróciła i zmieniła kurs.
Dźwig jęknął, liny się naprężyły i nad tłum wzniósł się najpierw ogromny rybi ogon, a tuż za nim wężowate ciało pokryte turkusowymi łuskami, z których każda była większa od mojej głowy. Łuski błyszczały wilgocią. Coś w tym stworzeniu wyglądało znajomo, ale kompletnie nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie widziałam rybę o wielkości trzypiętrowego budynku. Mimo to byłam niemal pewna, że gdzieś się z nią spotkałam...
- Co to jest? - wyrwało mi się.
W tej samej chwili odwrócił się do mnie łysiejący mężczyzna w średnim wieku z odznaką woźnicy na skórzanej kurtce.
- Rzeźba sprzed targu rybnego.
- Rzeźba z brązu stojąca przed targiem rybnym? - nie mogłam uwierzyć.
- BYŁA z brązu.
- Jak się tu dostała z Buckhead?
- Przypłynęła rzeką - odezwała się kobieta po lewej. - Widziałam ją z okna.
- Ale przecież ziemia jest sucha! - słusznie zauważył woźnica.
- Mówię wam, że widziałam rzekę - upierała się kobieta. - Można ją było zobaczyć bardzo wyraźnie przez fale magii. Wyglądała jak dzieło duchów. Nigdy przedtem nie widziałam czegoś podobnego.
Woźnica splunął na bruk.
- Taaa, zanim skończą się wybuchy, zdążymy zobaczyć o wiele gorsze rzeczy.
Miałam dość tej rozmowy. Odeszłyśmy na bok i obserwowałyśmy rzeźbę, czekając.
- Nie możesz mnie zostawić - oznajmiła Julie. Biorąc pod uwagę naszą wcześniejszą rozmowę, sądziłam raczej, że Julie skorzysta z szansy, by dać drapaka, a tu proszę!
- Przypomnij sobie, jak zaatakowały nas trzciny
Dziewczynka zbladła.
- One gdzieś tam są, potrzebują cię do czegoś i tak łatwo się nie poddadzą. Postaw się na miejscu swojej mamy. Czy pozwoliłabyś córce łazić z jakąś dziwaczną kobietą, która zamierza polować na trzciny, czy wolałabyś, żeby twoje dziecko było bezpieczne?
Julie posmutniała.
- Nie jesteś moją mamą. Nie możesz mi mówić, co mam robić - stwierdziła w końcu, ale ton jej głosu wskazywał, że nie ma więcej argumentów.
- Jestem kimś, kto teraz zastępuje twoją mamę.
- Jesteś raczej jak szalona ciocia, do której dzwoni się tylko wtedy, gdy trzeba zapłacić kaucję w pace - poprawił mnie Derek.
Pogroziłam mu palcem. W odpowiedzi łobuz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Julie, dopóki nie znajdę twojej mamy, jestem odpowiedzialna za twoje bezpieczeństwo. Mama cię kocha i jest dobrą osobą. Zasługuje na to, bym jej poszukała, i na to, by po powrocie zastać cię całą i zdrową. Gdybym ją znalazła, a w międzyczasie coś by ci się stało, to bym sobie tego nigdy nie wybaczyła. - Ale jeśli nawet nie zdołam odnaleźć twojej mamy, to i tak wiem, że zależy jej przede wszystkim na twoim bezpieczeństwie, dokończyłam w myślach.
Rozejrzałam się. Na drugim końcu skrzyżowania właśnie pojawiła się Andrea na gniadym wałachu. Prowadziła za sobą trzy konie.
* * *
Zwykle całą drogę do siedziby Zakonu pokonywałam galopem, ale dziś ruch był zbyt duży na takie popisy. Miasto przeczuwało, że wkrótce magia uderzy ze wzmożoną siłą, więc dopóki technika górowała, ludzie cieszyli się nią i korzystali z niej w każdy możliwy sposób. Musieliśmy zatem zadowolić się wolnym kłusem.
Pierwsza jechała Andrea, za nią Julie trzymająca lejce zbielałymi piąstkami, a Derek i ja zabezpieczaliśmy tyły. Fakt, że wybrałam taką kolejność, nie był przypadkowy. Chodziło o to, by Andrea i Derek znajdowali się jak najdalej od siebie. Kiedy twój partner staje się loupem i próbuje zrobić sobie z twojego żołądka szwedzki stół, gdy jeszcze żyjesz, naprawdę łatwo nabrać niechęci do zmiennokształtnych. Po co kusić los?
Derek zrównał się ze mną.
- Właściwie jest teraz bardzo cierpliwy - powiedział.
- Kto? - spytałam zaskoczona.
- Curran - odparł takim tonem, jakby był zdziwiony, że się nie domyśliłam.
Westchnęłam.
- Jest cierpliwy dopóty, dopóki wszyscy grają według jego zasad.
- Nieprawda - ostro sprzeciwił się Derek. - Nigdy nie widziałaś go w normalnych okolicznościach, gdy nie jest pod presją.
- No cóż, odnoszę wrażenie, że ktoś, kto jest Władcą Bestii, zawsze znajduje się pod presją. - Znowu westchnęłam. - Nie chciałam go irytować.
To była raczej kwestia złego wyczucia czasu. Ratował mnie, wzrósł mu poziom adrenaliny, a to z kolei sprawiło, że stał się bardziej agresywny. To był naprawdę niewłaściwy moment, by rozmawiać o ślubie. Tyle. - Plus fakt, że w obecności Currana nie potrafiłam kontrolować własnego ozora. Zalazł mi za skórę i już.
- Wiesz co, jeśli chcesz, spróbuję załagodzić sytuację przy najbliższej okazji - zaproponował Derek.
Ha! Jasne, tylko że sprawa wygląda beznadziejnie. Po tym, co się zdarzyło, pewnie stałam się dla Gromady persona non grata - i to do końca życia.
Odetchnęłam swobodniej, dopiero kiedy zsiedliśmy z koni na parkingu przed budynkiem Zakonu.
Otworzyłam drzwi i pokazałam Julie gestem, by weszła do środka.
- Drugie piętro - poinstruowałam ją. - Moje biuro jest pierwsze po lewej. Powinno być otwarte.
Nic nie mówiąc, znikła w budynku.
Odprowadziwszy konie do stajni, opowiedziałam Andrei o problemie z zaginioną mamą, trzcinach i Kapturniku zwanym Bolgorem Pasterzem. Derek stał na czatach przy drzwiach wejściowych do budynku Zakonu, ale jestem pewna, że słyszał każde słowo. Wilki słyszały lepiej niż ludzie, a słuch Dereka był dodatkowo wyczulony.
- Fomorianie - powtórzyła za mną Andrea. - Ale w jakim celu przybyli do naszego świata?
- Pytania są trzy: co tu robią, dlaczego chcą akurat Julie i co stało się z jej mamą. Andrea pokręciła głową.
- Nie mam pojęcia. Zresztą to nie jest moja działka. Ja potrafię strzelać, naprawiać różne gadżety i znam się na teorii rezonansu. Ale jeśli spytasz mnie o coś z dziedziny folkloru, bardzo się rozczarujesz. - Zaśmiała się i dodała: - Ale pod moją opieką mała będzie bezpieczna.
- Przepraszam, że zrzucam to na twoje barki.
Andrea spojrzała na Dereka.
- Chciałabym, żebyście przestali obchodzić się ze mną jak z jajkiem. Chcę wreszcie zacząć działać, więc zrobię chociaż to. Poza tym i tak powinnam zostać na miejscu, bo według standardowych procedur podczas wybuchu w budynku musi przebywać co najmniej jeden rycerz. Będę zatem działać, ochraniając twoją dziewczynkę.
Zawahałam się. Jeśli ktokolwiek mógł mi w tej sytuacji pomóc, to właśnie Andrea. Była chodzącym ideałem rycerza Zakonu i znała wszystkie zarządzenia, jakie kiedykolwiek zostały spisane. I w tym właśnie tkwił pewien szkopuł.
- O co chodzi? - spytała, jakby dostrzegła moje wahanie.
- Czy powinnam napisać podanie o zapewnienie Julie azylu?
Zmarszczyła brwi.
- Martwisz się klauzulą „Niebezpieczny dla ludzkości”.
- Tak - przyznałam.
Dobrą stroną podania o azyl było to, że wszyscy rycerze strzegliby Julie przed każdą formą zagrożenia tak długo, jak długo pozostawałaby pod ich opieką.
Kłopot w tym, że przez jego podpisanie Julie niejako przyznawała, że „podpada” pod klauzulę „Niebezpieczny dla ludzkości”, co w praktyce oznaczało zdanie się na łaskę Zakonu. A skoro sama uznawała się za bezpośrednie zagrożenie dla ludzkości, zgodnie z prawem rycerze Zakonu powinni ją uśmiercić. Co prawda Zakon nie miał w zwyczaju pozbywać się małych dziewczynek, zdawałam sobie jednak sprawę, że w mniemaniu Teda dobro ogółu jest znacznie ważniejsze od życia jednostki. Nie miałam pojęcia, dlaczego trzciny i Pasterz polują na Julie. Wiedziałam tylko, że Fomorianie uznali ją za dziecko, którego przeznaczeniem jest zniszczyć świat. Działy się dziwne rzeczy, a ja nie chciałam znaleźć Julie z podciętym gardłem. Oczywiście rycerze zabiliby ją w sposób miłosierny i szybki, ale wydawało mi się to słabym pocieszeniem.
Ponure rozważania przerwało mi spojrzenie Andrei. Dziewczyna uśmiechała się.
- Dobra wiadomość jest taka, że nie musisz niczego pisać. Julie to sierota, jej krewni są nieznani. Zgodnie z zarządzeniem siedemnastym, przejmujesz nad nią tymczasową opiekę, bo z prawnego punktu widzenia nie może sama podpisać umowy. Wypełnij Kwestionariusz 240-M, a formalnie dla Zakonu będzie się znajdować pod twoją opieką. Podczas wybuchu magii wszystkie rodziny personelu Zakonu mogą szukać schronienia w najbliższym Oddziale bez konieczności podpisywania klauzuli. Dopóki Julie sama kogoś nie zaatakuje, rycerze nie będą mieli prawa jej zneutralizować.
- Nie wiem, czy Julie to podpisze. Ona nadal myśli, że jej matka żyje. Zresztą ja też. - A przynajmniej miałam taką nadzieję. - To mogłoby wszystko jeszcze bardziej skomplikować.
- Julie nie musi się nigdzie podpisywać. Oprócz twoich zeznań wystarczą zeznania jeszcze jednego rycerza, który potwierdzi, że działasz w najlepszym interesie dziecka. - Andrea uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Na całe szczęście znasz takiego rycerza.
- Dziękuję. - To był naprawdę piękny gest.
- Nie ma za co. To dla mnie rodzaj rozrywki, nie chcę tu zwariować z nudów. Jeśli magia znów uderzy, ukryjemy się w Skarbcu, a jeśli trzciny pokażą się podczas przypływu techniki, użyję ich głów jako celu do ćwiczeń.
Nagle z rozmachem otworzyły się drzwi wejściowe. Wypadła z nich Julie, biegnąc wprost na Dereka, a dokładniej wprost w jego ramiona. Chwycił małą i podniósł w górę.
- Co się dzieje?! - krzyknął. - Mów!
Z wielkim wysiłkiem wydusiła z siebie jedno słowo:
- Wampir!
* * *
Czekał na mnie na górze, siedząc na moim biurku. Bezwłosa, wychudzona postać jak z sennych koszmarów, plątanina stalowo twardych mięśni w ludzkiej skórze. Wampir był nagi, ohydny i martwy od około trzydziestu czy czterdziestu lat. Skórę miał posmarowaną dużą ilością fioletowego filtru słonecznego, który z jakiegoś powodu nie wsiąkł, ale wysechł i teraz stwór wyglądał, jakby miał na sobie olbrzymi bąbel fioletowej gumy.
- Żartujesz sobie ze mnie - powiedziałam.
Wampir poruszył ustami i wydobył z siebie głos Ghasteka.
- Miło cię widzieć, jak zawsze.
Tak, to musiał być Ghastek. Zastanawiałam się, czy to sam Nataraja, przywódca Rodu w Atlancie, wyznaczył Ghasteka do utrzymywania ze mną kontaktów, czy też Ghastek podjął się tego strasznego zadania na własne życzenie.
Do biura weszła Andrea. Nawet nie zdążyłam spostrzec, jak to się stało, że w obu jej dłoniach pojawiły się pistolety wymierzone prosto w głowę wampira.
- Piękna broń - pochwalił Ghastek.
- SIG-Sauer P226. Rusz się tylko, a stracisz wzrok.
- Naprawdę sądzisz, że masz lepszy refleks niż wampir? - Głos Ghasteka nie brzmiał zaczepnie. Wampir nie chciał prowokować Andrei, był po prostu ciekawy.
Na ustach dziewczyny pojawił się uśmieszek.
- Naprawdę chcesz to sprawdzić?
- Może zdmuchnąć mu głowę, zanim zdążysz mrugnąć. Uwierz mi, wiem, co mówię, od oceniania szybkości zależy mój zarobek i życie.
Zanotowałam w pamięci, żeby nigdy nie walczyć z Andreą uczciwie. Wysłałaby mnie do piekła w ułamku sekundy. Byłam szybka, ale nie aż tak, by pokonać jej pistolety Poza tym wyjęcie miecza z futerału trwało o wiele dłużej, niż wyszarpnięcie pistoletu z kabury
- Szczęśliwie dla nas wszystkich, nie musimy walczyć. - Posłałam Andrei uśmiech. Dziewczyna skinęła w odpowiedzi głową. Pistolety znikły.
- Będę w holu na dole.
- Dziękuję.
Wyszła z biura, a ja usiadłam na krześle.
- Złaź z biurka - rozkazałam.
Wampir pozostał tam, gdzie był.
- Ghastek, albo ty go ruszysz, albo ja to zrobię. Nie muszę znosić nieuprzejmości w moim własnym biurze.
Wampir zsunął się z biurka i stanął za nim.
- Nie chciałem, żebyś potraktowała to jak zniewagę - powiedział głos Ghasteka.
- No dobra, nie potraktuję tego w ten sposób. A teraz mów, czego ode mnie chcesz.
- Jak się czujesz? Jakieś złamane kości? Otwarte rany?
- Nie - odparłam, nieco zdziwiona jego troską. - Skąd to nagłe zainteresowanie moim samopoczuciem?
- Nie miałaś zawrotów głowy? - ciągnął Ghastek. - Albo uczucia drobnych ukłuć w klatce piersiowej i wzdłuż szyi? To coś podobnego do przyspieszonego krążenia krwi w zdrętwiałej kończynie, tylko reakcja, którą mam na myśli, zachodzi od środka.
Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego opisujesz mi początkowe stadium kolonizacji organizmu przez patogen Immortuus?
Wampir podszedł bliżej.
- Może być tylko jeden powód.
- Nie zmieniam się w wampira - mocno zaakcentowałam każdy z wyrazów. To było fizycznie niemożliwe. Moja krew niszczyła, a właściwie pożerała bakterie na śniadanie i po chwili prosiła o następną porcję. Nie mogłam stać się ani wampirem, ani zmiennokształtnym.
Wampir Ghasteka zrobił kolejny, ostrożny krok w moją stronę.
- Czy mogę zobaczyć twoje tęczówki, proszę?
- Mówię ci, że nie jestem zarażona. Nie zostałam ugryziona.
- Przekonaj mnie.
Pochyliłam się. Wampir uniósł się na wszystkich czterech kończynach i zbliżył głowę do mojej. Gapiliśmy się na siebie - trup i ja, a dzieliła nas przestrzeń zaledwie kilku centymetrów. Mogliśmy się niemal dotknąć. Patrzyłam w oczy wampira, kiedyś niebieskie, a teraz czerwone od naczyń włoskowatych rozszerzonych przez krew pełną patogenu wampiryzmu. W głębi tych oczu czaił się głód, potworny głód, który nigdy nie mógł zostać zaspokojony. Gdyby Ghastek stracił kontrolę chociaż na ułamek sekundy, potwór rozerwałby mnie na strzępy, ogarnięty żądzą zasmakowania świeżej, gorącej krwi.
W zasadzie mógłby spróbować. Rozgniotłabym ten odrażający umysł jak komara. Z pewnością poprawiłoby mi to humor na cały dzień.
Z chęcią zabiłabym wszystkie wampiry. Następnie podążałabym w górę łańcucha pokarmowego Rodu aż do Rolanda, ich legendarnego przywódcy. Miałam z nim kilka spraw do omówienia. Niestety, nasza konwersacja musiała jeszcze zaczekać, dopóki moja moc nie urośnie, dopóki nie stanie się wystarczająco potężna. Teraz mógłby powalić mnie twarzą do ziemi za pomocą jednego zmarszczenia brwi.
Wampir opadł na podłogę.
- Zadowolony?
- Tak - odpowiedział Ghastek w sposób, który dał mi do myślenia.
- Twoje „tak” brzmiało, jakbyś był rozczarowany. Czyżby podobał ci się pomysł kierowania mną jako nieumarłą?
Twarz wampira wykrzywiła się, naśladując grymas Ghasteka siedzącego w opancerzonym pokoju w czeluściach Kasyna.
- Kate, to było w złym guście. Choć z drugiej strony, byłabyś wspaniałym okazem. Jesteś w doskonałej kondycji i masz świetne proporcje. Właśnie dziś rano przebrnąłem przez stos podań i połowa kandydatów okazała się niedożywiona, a część pozostałych nieproporcjonalnie zbudowana.
Ghastek w całej swej okazałości. Kliniczny przypadek. Nieuleczalny.
Westchnęłam głęboko. Czy istniała choćby minimalna szansa, że w końcu przejdzie do sedna porannej wizyty? Nie miałam czasu do stracenia - musiałam wyjść, by rozpocząć poszukiwania matki Julie.
- Mój plan zajęć na dzisiejsze przedpołudnie jest dość napięty - postanowiłam być uprzejma. - Byłabym wdzięczna, gdybyśmy przeszli do interesów.
Ghastek najwyraźniej docenił moje poświęcenie, bo zaczął mówić konkretnie.
- Wczoraj w nocy nasz patrol natknął się na niezwykłego nieumarłego. Chwytne włosy, pazury, bardzo niespotykane oznaczenie magii kierującej stworzeniem.
Pazury, świetnie. Odtworzyłam walkę w pamięci. Pazury wychodziły z dłoni tylko wtedy, gdy trzcina szykowała się do ataku. Dwie wtargnęły do mojego mieszkania w ciągu kilku minut, ale trzecia pojawiła się znacznie później. Atak został odwleczony. Poczułam, jak coś mnie szturchnęło.
- To jak szybko ten cudaczny nieumarły rozprawił się z waszym patrolem?
Nawet jeśli Ghastek był zaskoczony pytaniem, to nie dał tego poznać po swoim wampirze. - Jakieś dziesięć sekund.
- To trochę straszne, nie sądzisz?
- To był młody wampir - usiłował się tłumaczyć. - Dopiero go dostaliśmy.
Jasne, usprawiedliwienia i wymówki.
- Widzę, że się nie dowiem, dlaczego ta sprawa dotyczy mnie.
- Poszliśmy po śladzie mocy, a ten zaprowadził nas do twojego mieszkania. Które znajdowało się w ruinie, co zresztą było widać przez okno. Tak swoją drogą, powinnaś sprawić sobie nowe drzwi. Zgaduję, że stare zostały zniszczone?
- I to w bardzo radykalny sposób - przyznałam.
Wampir zamilkł na chwilę. Chyba domyśliłam się, o co chodzi.
- Ród chciałby otrzymać próbkę tego czegoś.
Jasne, częstuj się. Ghastek był bez wątpienia najpotężniejszym Panem Umarłych w mieście. Miał najlepszych czeladników i najsprawniejsze wampiry. Wyraz jego twarzy w chwili, kiedy sobie uświadomi, że poświęcił kilku dobrze wyszkolonych krwiopijców do schwytania trzciny tylko po to, by zobaczyć, jak ta zmienia się w brudny ściek, wydawał się bezcenny. Uśmiechnęłam się do tych myśli.
- W twoim uśmiechu jest coś niepokojącego - zauważył Ghastek, obserwując mnie oczami wampira.
Nie przestawałam się uśmiechać.
- Nic na to nie poradzę.
- Od kiedy dowiedzieliśmy się, że to wydarzenie miało miejsce w twoim mieszkaniu, chcemy prosić cię o pomoc. Co wiesz, Kate?
- Bardzo mało - uprzedziłam.
- Mimo wszystko podziel się ze mną tą wiedzą.
Nekromantom z Rodu naprawdę zależało, by dostać w swoje ręce trzcinę. Może kierowanie starymi dobrymi wampirami przestało im już wystarczać?
- A co ja z tego będę miała?
- Wynagrodzenie.
Dzień, w którym przyjęłabym pieniądze od Rodu, byłby jednocześnie dniem, w którym odrzuciłabym człowieczeństwo.
- Nie jestem zainteresowana. Jakieś inne oferty?
Wampir gapił się na mnie. Jego usta zwisały luźno, jakby Ghastek rozważał różne możliwości. Wzięłam kilka formularzy z biurka, włożyłam je w usta wampira, kładąc skraj kartek na jego zębach i pociągnęłam papier za drugą krawędź.
- Co ty robisz? - spytał oburzony Ghastek.
- Zepsuł mi się dziurkacz.
- Zero szacunku dla nieumarłych.
Westchnęłam, przyglądając się poszarpanym dziurom w formularzach.
- Nikt nie jest doskonały. Na przykład ja nie znoszę wampirów - stwierdziłam beztroskim tonem. - Wymyśliłeś coś sensownego, czy mogę wrócić do swoich zajęć?
- Będę ci winny przysługę - usłyszałam w odpowiedzi. - Teraz lub w przyszłości. Spełnię twoją prośbę. Wykonam zadanie, pod warunkiem, że nie będziesz ode mnie wymagać, bym działał na szkodę swoją lub moich ludzi.
Rozważyłam tę propozycję. Wydawała się naprawdę ciekawa. W rękach doświadczonego Pana Umarłych wampir stawał się potężną bronią, a Ghastek był nie tylko doświadczony - był również utalentowany. Przysługa, którą zaproponował jako zapłatę, mogła się okazać przydatna. A nawet, gdyby w końcu dorwał trzcinę w swoje chciwe łapy, to z pewnością zechciałby w miarę szybko ją sobie podporządkować. Chwila, w której wyrządziłby jej zbyt poważne rany, oznaczałaby przemianę stworzenia w brudną kałużę. Jakie mogły być ujemne strony tej umowy?
- Maxine?
- Tak, kochanie? - rozbrzmiało mi w myślach.
- Ghastek obiecuje przysługę w zamian za udzielenie mu pomocy. Czy mamy możliwość, by sporządzić wersję pisemną tego porozumienia?
- Tak
- Jesteś gotów podpisać zobowiązanie? - zwróciłam się do Ghasteka.
- Oczywiście.
Wampir wydobył z siebie serię zduszonych skrzypnięć, co, jak się domyśliłam, miało imitować śmiech Ghasteka.
* * *
Do biura przywędrował Derek i oparł się o ścianę z rękami założonymi na piersi.
- Twój partner nadal żyje - rzucił Ghastek znad studiowanej przez wampira umowy. - To nadzwyczajne.
- Jest twardy.
Fakt, że podpis Ghasteka wyglądał dokładnie tak, jakby złożył go osobiście, był najlepszym świadectwem jego umiejętności kontrolowania wampirów. Musiałam z podziwem przyznać, że imponował mi swoją kompetencją. Nadal przyprawiał mnie o gęsią skórkę.
- Zamieniam się w słuch - powiedział, kiedy tylko podpisane dokumenty trafiły na biurko Maxine.
- Dwa dni temu amatorski sabat czarownic zniknął nagle z miejsca spotkań na dnie Szczeliny w Plastrze Miodu. Poszłam w to miejsce w związku z zupełnie inną sprawą i odkryłam głęboki dół z ogromnymi pozostałościami magii nekromanckiej. Mnóstwo krwi i żadnych ciał.
- Mów dalej.
- Znalazłam tam córkę jednej z czarownic.
- Dziecko, które kilka minut temu wbiegło do twojego biura - domyślił się Ghastek. - Nie miałem zamiaru jej przerazić.
- Wiem - uspokoiłam go. Nie zamierzałam mu wyjaśniać, że Julie miała fobię na punkcie wampirów i że odkąd magia była w odpływie, nie potrafiła wyczuć oznak mocy wampirycznej. - Dziewczynka poprosiła mnie o pomoc, więc postanowiłam objąć ją ochroną Zakonu. - Więc żadnych głupich pomysłów, dodałam w myślach. - Zabrałam ją do swojego mieszkania, a w nocy zostałyśmy zaatakowane.
- Ilu ich tam było?
- Trzech napastników, nie licząc kierującego.
Po moich słowach wampir zesztywniał.
- Był tam nawigator tych stworzeń? - W głosie Ghasteka pojawiła się nutka niezdrowego podniecenia.
- Owszem.
- Człowiek?
- Niezupełnie. - Opowiedziałam mu o Bolgorze Pasterzu, skupiając się na trzcinach, mackach i szczegółach dotyczących włosów, pazurów i pokrywającej je toksycznej substancji. Wyjaśniłam, jaki jest punkt widzenia na te sprawy demona morskiego, chociaż nie powiedziałam, w jaki sposób zdobyłam te informacje. Streściłam zwięźle, w jaki sposób umierają te stwory i nie omieszkałam dodać, że na końcu zmieniają się w brudną maź. Przemilczałam zdarzenia związane z przejęciem kontroli nad trzciną, streszczając wszystko w jednym zdaniu:
- Zostałam dźgnięta nożem w plecy, po czym zabiłam trzcinę i zadzwoniłam do partnera, który zabrał mnie stamtąd i zaniósł do medmaga.
Co było zresztą z grubsza zgodne z prawdą. Najważniejsze, by nikt nie dowiedział się o tym, iż potrafię kierować nieumarłymi. Utrzymanie tego w tajemnicy było konieczne dla mojego bezpieczeństwa i dobrze, że wszystko potoczyło się w taki sposób.
Wampir znieruchomiał jak posąg, kiedy Ghastek rozmyślał. Dotychczas przedstawiciele Rodu uważali się za monopolistów w dziedzinie nekromancji. Podejrzenie, że po mieście biega obcy nawigator - nawet jeśli był to demon - wyraźnie drażniło Ghasteka.
- Zainteresował mnie przydomek „Pasterz”. Może wskazywać na jego zdolności do nawigacji.
Popukałam paznokciami w blat biurka.
- Zdecydowanie odradzam ściganie trzcin - powiedziałam. - Kiedy są śmiertelnie ranne, natychmiast zmieniają się w kleistą substancję.
- To rzeczywiście pewna niedogodność, ale wolę potwierdzić ten fakt osobiście. Czy są powody przypuszczać, że Pasterz wróci po dziewczynę? - Pewnie zastanawiał się, czy trzciny nie były przypadkiem Siostrami Kruka, które powróciły do życia jako nieumarłe. W sumie też zadawałam sobie to pytanie.
- Dziewczynka jest w Skarbcu. Jeśli spróbuje po nią wrócić, będzie miał pecha.
- Co planujesz?
- Zamierzam udać się do eksperta, który pomoże mi uporządkować ten cały bałagan. Rozumiem, że Fomorianie pragną unicestwić Morrigan, ale nie wiem, w jaki sposób dostali się do miasta, co chcą zrobić z dzieckiem i dlaczego obrali za cel to szczególne zgromadzenie. Wiem, że czciło Morrigan, ale główna wiedźma odprawiała w swej przyczepie rytuały ofiarne druidów. Te dwie rzeczy wzajemnie się wykluczają.
- Dlaczego nie pójdziesz do Zakonu Druidów? - zapytał stojący z tyłu Derek.
Ghastek przesunął wampira o kilkanaście centymetrów i przemówił jego ustami:
- Druidzi poświęcili wiele lat, by udowodnić społeczeństwu, że odcięli się od swojego dziedzictwa. W chwili, gdy padłyby słowa „składanie ofiar”, zakończyliby rozmowę. No cóż, przekleństwo złego PR. Niezależny ekspert będzie w tym przypadku najlepszy.
Podniosłam się z krzesła.
- A więc im szybciej się z nim zobaczę, tym lepiej. Jak zwykłeś mawiać: było mi bardzo miło.
- Idę z tobą.
Przepraszam, chyba się przesłyszałam...
Wampir rozłożył ręce. Ogromne żółte szpony o imponujących rozmiarach wydłużyły się o kilka centymetrów.
- Biorąc pod uwagę wartość mojej oferty, dostałem od ciebie bardzo niewiele, prawie nic. Oboje podpisaliśmy umowę, Kate. Pamiętasz? Chodzi o „pełne ujawnienie każdej informacji związanej ze stworzeniami wymienionymi w umowie”.
Boże, jak to się dzieje, że zawsze pakuję się w takie kabały?
Derek odepchnął się od ściany i stanął prosto, zaciskając szczękę. Szybko weszłam pomiędzy niego a wampira.
- Nie ma sprawy - powiedziałam. - Możesz iść z nami. Ale nie ma żadnej gwarancji, że spotkamy więcej trzcin.
- Jestem przekonany, że się na nie natkniemy - stwierdził żywo Ghastek. - Wizyta w twoim mieszkaniu kosztowała Pasterza utratę trzech nieumarłych. Osobiście nie znam żadnego Pana Umarłych, który nie zechciałby wyrównać rachunków.
Zanim wyszliśmy, wygoniłam wilka i wampira z biura i przebrałam się. Lata praktyki w zawodzie nauczyły mnie zostawiać ubrania na zmianę w różnych miejscach, a w biurze mogłam się nie tylko przebrać, ale i przezbroić. Ubranie treningowe nieźle się nadawało do takich robót, lecz po zabawach ze szponiastymi trzcinami doszłam do wniosku, że potrzebuję czegoś grubszego. Włożyłam luźne brązowe spodnie i białą koszulkę. Była zrobiona z szybko schnącej mikrofibry, która wchłaniała pot, zapewniając skórze suchość i przyjemny chłód nawet w upalne lato. Wojskowe Oddziały Obrony przed Nadprzyrodzonymi nosiły takie koszulki pod kamizelkami. Ja dodałam do niej skórzany kaftan zawiązywany na rzemienie na tyle mocno, by stanowił zabezpieczenie, ale nie krępował ruchów i uzupełniłam strój butami do walki z czarnymi skórzanymi noskami i czarną nylonową siatką po bokach. Były tak lekkie, że z powodzeniem mogłabym grać w nich w tenisa.
Obróciłam się i wymierzyłam kopniaka cieniowi na ścianie. Poprawiłam lewy szew, by kaftan lepiej przylegał do ciała i wsunęłam futerał Zabójcy do pierścieni biegnących wzdłuż jego pleców.
Następnie wzięłam z półki mojego „psa przewodnika”, czyli Kronikę Rzemiosła, znalazłam zaklęcie lustrzanego odbicia, włożyłam ołówek pomiędzy właściwe kartki i długimi betonowymi schodami zeszłam do Skarbca. W ukrytych za grubymi na pół metra stalowymi drzwiami pięciu pomieszczeniach zgromadzono niemal wszystko, co Zakon uznał za warte trzymania pod kluczem, począwszy od broni i książek po przedmioty mniejszej mocy. W pierwszym pokoju znajdował się zlew, lodówka, śpiwory, a nawet niewielka łazienka.
Właśnie w tym pokoju siedziała Andrea. Ładowała broń i układała ją rzędami na stole. Julie zamarła, kiedy weszłam do środka. Przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło, bo sądziłam, iż mamy już za sobą etap „obcości”. Spróbowałam posłać jej najlepszy z moich uśmiechów.
- Rozgościłaś się już? - spytałam wesoło.
- Andrea ma dużo roboty, a tu jest pizza. - Głos małej sugerował, że czuła się marnie. Które dziecko nie cieszy się z pizzy? Relacje pomiędzy Julie i mną nie były dziś najlepsze.
- Przykro mi, że jesteś na mnie zła. Przyniosłam ci książkę do czytania. - Położyłam Kronikę Rzemiosła na stole.
Julie nie odezwała się ani słowem.
Pieprzyć to!
Przedarłam się przez martwą ciszę, która zawisła pomiędzy nami i mocno przytuliłam dziewczynkę.
- Niedługo wrócę, dobrze? Zostań tutaj. Andrea jest bardzo fajna, będziesz z nią bezpieczna. - Mała wyglądała, jakby miała się rozpłakać. - Kto wie, może przyprowadzę twoją mamę. - Pewnie pójdę do piekła za składanie takich obietnic. Prościutko do piekła, bez żadnych objazdów.
- Naprawdę tak myślisz? - W oczach Julie widziałam, jak bardzo dziewczynka pragnie usłyszeć „tak”.
- Mam nadzieję. Zobacz, to mój miecz i pas. - Dotknęłam pasa wyposażonego w pół tuzina sakiewek z ziołami i srebrnymi igłami.
- Pas Batmana! - krzyknęła wesoło Julie.
- Tak jest, Barbaro. Opiekuj się jaskinią, kiedy mnie nie będzie.
Julie zdjęła z szyi swój talizman - cygański naszyjnik z monet.
- Trzymaj. Nie daję ci go, pożyczam tylko na pewien czas. Przynieś go z powrotem, dobrze?
- Dobrze. - Wsunęłam talizman do kieszeni pod skórzaną marynarką. Andrea i ja kiwnęłyśmy do siebie głowami. Mogłam spokojnie wyjść.
Rozdział 13
Poruszaliśmy się szybkim tempem ulicą Buckhead. Na świecie istniało tylko kilka rzeczy, które wyglądały dziwaczniej niż wampir przemieszczający się po ziemi. Krwiopijca nie był już stworzeniem dwunożnym, ale jednocześnie wykonywał zbyt chaotyczne ruchy jako istota czworonożna, by osiągnąć w biegu odpowiednią prędkość. Poruszał się susami w dość nierównym rytmie, raz skacząc, raz biegnąc, czasami przypadając zbyt nisko do ziemi, a czasami wyskakując zbyt wysoko. Na plus należało zaliczyć fakt, że jego galop był zupełnie bezgłośny - nie zdradzało go drapanie pazurów po asfalcie czy zmęczony oddech, po prostu nic. Wampir był dzieckiem nocy, ukrywającym się przed światem zdradzieckim i śmiercionośnym skrytobójcą. Tutaj, nagi i bezwstydny w świetle wczesnego popołudnia na tle majestatycznych rezydencji skąpanych w soczystej zieleni, wyglądał groteskowo i sztucznie, jak koszmar senny przywołany do życia.
Starałam się skupić na obserwowaniu nieumarłego, ale ani na chwilę nie pomogło mi to przestać myśleć o Julie. Miała taki zrezygnowany wyraz twarzy... Jeśli jednak w ogóle mogłam coś zrobić w jej sprawie, to musiałam się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, a do tego potrzebowałam Saimana. Liczyłam, że powie mi wystarczająco dużo, bym mogła uporządkować bałagan. Wówczas mogłabym wrócić i wybadać Julie. Bo przecież dziewczynka miała zapewnioną opiekę. Była w Skarbcu. Nic nie powinno pójść niezgodnie z planem.
Zawsze coś może pójść niezgodnie z planem.
Dopóki sama nie opuści Skarbca, nic jej nie grozi. Co mogłoby ją do tego zmusić? Chyba tylko pożar. Czy tam na dole było coś łatwopalnego?
Przestań, upomniałam się w myślach, bo za chwilę popadniesz w obłęd.
Wampir już po raz czwarty przebiegł tuż przed nami przez ulicę. Co prawda konie Zakonu były przeszkolone do pracy z każdym rodzajem stworzeń, ale bez względu na długość treningu pozostawały końmi i nie lubiły nieumarłych. Niby nie reagowały agresywnie, ale tańczyły w miejscu i rzucały się, co nie sprzyjało płynnej jeździe.
- Sądzę, że ten dupek robi to celowo - cicho zawarczał Derek.
- Masz rację - zgodziłam się. - Nienawidzi koni. Ma na nie alergię.
Wampir sadził susy wzdłuż prawej strony ulicy, kierując się na słup telefoniczny. Ze zwinnością gekona wspiął się na wysokość około czterech metrów, sprawdził, gdzie jesteśmy, po czym swobodnie zeskoczył na ulicę, by kontynuować dziwaczny galop. W normalnych warunkach zanim nekromanci Rodu wypuściliby wampira na zewnątrz w pełnym świetle dnia, najpierw postaraliby się, żeby spadł śnieg. W słońcu skóra tych stworzeń w ciągu minuty pokrywała się bąblami - chyba że uprzednio natarło się ją warstwą fioletowego filtru słonecznego. Zastanawiałam się, co sprawiło, że mimo wszystko Ghastek zdecydował się na takie ryzyko.
- Ghastek? Co się dzieje w Kasynie podczas wybuchu magii?
Zanim odpowiedział, upłynęło kilka sekund.
- Zamknęliśmy je. Kasyno uziemiło wszystkie wampiry. Cały personel został ściągnięty na miejsce i postawiony w stan gotowości. Okiennice Kasyna są spuszczone, a wszelkie inne drogi łączące je z otoczeniem odpowiednio zabezpieczone. W tej chwili komunikacja ze światem zewnętrznym ogranicza się wyłącznie do tak zwanych sytuacji wyjątkowych, a poza tym jest niemożliwa.
Jeżeli wybuchy czyniły magię silniejszą, to także wampiry doświadczały przypływów mocy. Ilu nekromantów było potrzeba, by utrzymać nad nimi kontrolę? Chyba nie chciałam tego wiedzieć. Nie sądziłam też, bym chciała znaleźć się gdzieś w okolicy, kiedy krwiopijcy uwięzieni w stajniach zaczną zrywać z trzaskiem stalowe łańcuchy.
Ghastek zrównał się z moim koniem. Klacz z odrazą szarpnęła głową.
- Daleko jeszcze? - spytał zirytowany Derek.
- Cierpliwość jest cnotą - pouczył go Ghastek.
- Robienie wilkowi wykładów na temat cierpliwości nie jest zbyt mądre - odpłacił mu Derek. Po raz pierwszy zniżył się do tego, by przemówić wprost do Ghasteka, unikając mojego pośrednictwa. Jego twarz zdradzała jednak wyraźnie, że czuł się tym zniesmaczony.
- Jeśli z jakiegoś niezrozumiałego powodu zostanę kiedykolwiek zmuszony, by prowadzić rozmowy ze zwierzęciem, to z pewnością wezmę to pod uwagę - zrewanżował się Ghastek.
- Hej, skończyliście już? - próbowałam interweniować.
- Raz na zawsze - parsknął Ghastek.
- Nie ma czego kończyć - stwierdził Derek, wzruszając ramionami.
Westchnęłam głośno.
- Czy nasza sprzeczka cię denerwuje? - spytał głosem Ghasteka wampir, podskakując na tyle wysoko, by spojrzeć mi w twarz. Zatrzymał się sekundę na tej wysokości.
- Nie, ale cholernie denerwuje mnie skłonność do pakowania się w takie sytuacje. To chyba jakiś specjalny talent - podsumowałam i zwróciłam się do Dereka: - Nasz ekspert mieszka w Iglicy Zwycięzców. Jesteśmy prawie na miejscu.
- To tu, gdzie dawnej był Szczyt Lenoxa? - upewnił się chłopak.
- Owszem.
- Nieźle mu się powodzi.
- To prawda - potwierdziłam i pomyślałam, że będę musiała wyczyścić do zera konto bankowe, by zapłacić Saimanowi za informacje.
Magia nie lubiła drapaczy chmur. W ogóle nie lubiła niczego nowego i technicznie skomplikowanego czy złożonego, ale szczególnie nienawidziła wysokich budynków. Od czasu Przesunięcia wieżowce Atlanty chwiały się, kruszyły i zwalały na ziemię jak kolosy na glinianych nogach.
Na tle tej postrzępionej linii horyzontu Iglica Zwycięzców wznosiła się jak samotnie sterczący palec. Siedemnastopiętrowy budynek górował nad Buckhead dzięki grubym portfelom mieszkańców i skomplikowanemu zaklęciu, które nie powinno w ogóle działać. A działało wprost rewelacyjnie: drapacz chmur, otulony mgłą, cały czas majaczył ponad innymi zniszczonymi wieżowcami, ukazując się na przemian jako konstrukcja z cegły i szkła i jako wysoka granitowa skała. Było to możliwe dzięki złożonej sieci zaklęć, która pracowała bez wytchnienia, by podtrzymać iluzję. To dlatego koszt utrzymania apartamentu w Iglicy Zwycięzców był po prostu astronomiczny.
Znów uderzyła magia. Moje serce podskoczyło w piersi. Derek zacisnął zęby. Na jego twarzy pojawił się wyraz napięcia, mięśnie przedramion naprężyły się, a w oczach pojawił żółty odcień.
Włosy zjeżyły mi się na rękach. Zmroził mnie przejmujący chłód bijący z tych oczu. Jeszcze chwila i chłopak cały pokryje się futrem.
- Derek, wszystko w porządku? - spytałam łagodnie. Jego usta zadrżały. Oczy zgasły i stały się na powrót ciepłobrązowe.
- Tak - odpowiedział po chwili. - Wzięło mnie przez zaskoczenie.
Wampir nie przerywał śmiesznego galopu, jak gdyby nic się nie stało.
- Ghastek, z tobą też wszystko okej?
Wampir posłał Derekowi uśmiech.
- Nigdy nie czułem się lepiej. W przeciwieństwie do członków Gromady, członkowie Rodu nie pozwalają sobie na utratę kontroli.
Oczy Dereka znów zabłysły złotem.
- Kiedy stracę kontrolę, dowiesz się o tym pierwszy - rzucił tonem, który zabrzmiał jak groźba.
- Drżę na samą myśl.
Gdy skręciliśmy za róg, przywitała nas granitowa grań otoczona przystrzyżonymi krzewami. Wznosząca się przed nami skała była bardzo stroma - sięgała nieba, a na jej wierzchołku zalegały zwały śniegu. Z zaśnieżonego szczytu poderwało się do lotu stado ptaków. Na czarnych grzbietach i skrzydłach odbijały się promienie słońca, sprawiając, że pióra zdawały się błyszczeć.
- Nieźle! - wyrwało się Derekowi. - Sądziłem, że coś, co ma tylko przypominać skałę, nie jest nią w rzeczywistości.
- Nasz owłosiony towarzysz znowu zapomina o nasilających się wybuchach magii - zakpił Ghastek.
- Jeżeli natychmiast nie przestaniecie, odeślę was do domu.
Wybuch zmienił Iglicę Zwycięzców w najprawdziwszą skałę, a przecież nie osiągnął jeszcze pełnej mocy. Innymi słowy właśnie oglądaliśmy próbkę tego, co wkrótce miało nadejść.
Zsiedliśmy z koni, przywiązaliśmy je do barierki i po betonowych schodach weszliśmy tam, gdzie powinno być wejście do budynku. Ale nie było. W jego miejscu znajdowała się lita skała bez najmniejszej szczeliny.
Magia odpłynęła.
- Okno! - zawołał Ghastek.
Trzy piętra nad ziemią błyszczała tafla szyby odbijająca promienie słońca.
Krwiopijca wygiął się jak kot i skoczył na ścianę. Wspinał się po gładkiej powierzchni, bez najmniejszego trudu znajdując punkty oparcia. Robił to z łatwością i swobodą muchy chodzącej po szybie. Nagle zatrzymał się, odwrócił do góry nogami i wyciągnął w moją stronę rękę.
- Sama będę się wspinać. Dziękuję.
- To będzie trwało wieki...
- Tym lepiej dla mnie.
Upłynęło sporo czasu, odkąd uprawiałam wspinaczkę skalną. Poradziłam sobie jednak i dotarłam do okna, gdzie od dobrej minuty czekali na mnie Derek i wampir. Ghastek przesunął krwiopijcę na bok, robiąc mi miejsce.
- Opóźniasz nas. To nieefektywne.
- Zwolnij mnie z pracy - warknęłam.
Derek zapukał w okno. Żadnej odpowiedzi. Walnął pięścią w szybę. Rozbiła się, odłamki posypały się do mieszkania. Jedno po drugim wśliznęliśmy się do środka. Oczywiście nikt nawet nie wspomniał, że niewiele miało to wspólnego z legalnym wejściem do cudzego mieszkania.
Dotarliśmy na piętnaste piętro i dopiero tu zrobiłam przerwę, którą przeznaczyłam na odnalezienie właściwych drzwi.
- A tak w ogóle, to jakim facetem jest ten ekspert? - spytał Derek.
- Bardzo inteligentnym, zamkniętym w sobie, można nawet powiedzieć, że dość mrocznym. Saiman znajduje przyjemność w uczonych dyskusjach. Jest jak Ghastek - z pociągiem seksualnym, dodałam w myślach - choć oczywiście nie potrafi kontrolować wampirów. Wyżywa się za pomocą książek i późnonocnych debat na temat zalet mongolskiego folkloru.
- Cudownie! - podsumował Derek, przewracając oczami. Skinęłam na wampira.
- Z was dwóch, jako pierwszego zaatakuje pewnie wampira.
Magiczna fala zalała nas ponownie. Tym razem Derek był na to przygotowany - na jego twarzy nie zaobserwowałam żadnych zmian. Natomiast wampir Ghasteka, dla odmiany, zatrzymał się w skoku nad podłogą.
Wydobyłam Zabójcę z futerału. Derek cofnął się, robiąc sobie miejsce. Jeśli wampir oszaleje, możemy mieć cholerne kłopoty.
- Ghastek?
- Chwileczkę - głos dobywający się z wampira był nieco stłumiony.
- Straciłeś nad nim kontrolę?
- Co?
Wampir opadł na podłogę i spojrzał na mnie przekrwionymi oczami.
- Co cię skłoniło do takiego wniosku? - spytał zdziwiony.
- Twój wampir zastygł na chwilę nad ziemią.
- Jeśli chcesz wiedzieć, mój uczeń właśnie przyniósł mi kawę i poparzyłem sobie nią język. Derek skrzywił się lub, ściślej mówiąc, na jego twarzy odmalowała się odraza.
- Możemy już wejść? - ponaglił nas Ghastek.
Wsunęłam Zabójcę do cyfrowego zamka. Jak wiele innych rzeczy w Iglicy, był magiczny, ale zamaskowany tak, by wyglądał na elektroniczny.
- Czy powinniśmy jeszcze o czymś wiedzieć?
- Po prostu nie gap się, jeśli zdecyduje się zrobić to, co zwykle. - Wspomnienia sprawiły, że byłam dość wyczulona w tej kwestii.
- Ale co?
- On zmienia kształt. Z tego, co wiem, może przybierać tylko ludzkie formy, ale za to bez żadnych ograniczeń.
- Czy jest niebezpieczny? - spytał Derek.
Wyczułam, do czego zmierza. Tak działała przysięga krwi. Postanowiłam go uspokoić.
- Poznaliśmy się przez Gildię, kiedy byłam najemnikiem, a w zasadzie ochroniarzem. Uratowałam mu życie i dlatego zawsze daje mi zniżkę na swoje usługi. A tak prawdę mówiąc, to dogadza mi, próbując w ten sposób dobrać się do moich majtek. Nieszkodliwy gość.
Położyłam dłoń na Zabójcy, przesyłając do niego odrobinę mocy, a potem pchnęłam drzwi opuszkami palców. Otworzyły się bez najmniejszego oporu.
Za drzwiami znajdował się apartament Saimana: supernowoczesne połączenie stali i pluszowych poduszek zlane w monochromatyczną, niemal sterylną całość.
- Saiman? - zawołałam, wchodząc na biały dywanik.
Żadnej odpowiedzi. Uderzył we mnie podmuch zimnego powietrza. Ogromne okno sięgające od podłogi do sufitu było otwarte. Ktoś odsunął jedną połowę. Za oknem znajdował się szeroki na półtora metra występ, na którym zalegała warstwa śniegu. Wychyliłam głowę na zewnątrz. Występ prowadził na dach. Odciśnięte w śniegu ślady stóp wskazywały drogę.
* * *
- Wygląda na to, że urządził sobie spacer po śniegu. I to na bosaka - powiedziałam, wsuwając głowę z powrotem do mieszkania.
- Idę pierwszy! - krzyknął Derek.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, dał nura przez otwarte okno i znalazł się na występie. A niech to! Ruszyłam za nim. Po mnie wyszedł wampir i od razu wspiął się na ścianę. Widocznie chodzenie po występach było poniżej jego godności.
Wiatr dął mi w twarz. Trochę się ślizgałam, więc spróbowałam przylgnąć do ściany. Przykucnęłam i strzepnęłam ręką śnieg. Występ był oblodzony. Brawo, Kate, mruknęłam do siebie, twoja inteligencja jest wprost zdumiewająca!
W dole rozpościerało się miasto, z tej wysokości wyglądało całkiem schludnie. Kłopot w tym, że dzieliła mnie od niego ogromna przepaść. Przełknęłam ślinę. Potrafiłam robić wiele rzeczy, ale jednego byłam pewna - nie umiałam latać. Tuż po śmierci mojego ojca - a miałam wtedy piętnaście lat - Greg zabrał mnie do domu byłej żony w Smoky Mountains. Był to ostatni raz, kiedy znajdowałam się na takiej wysokości. Poza tym siedzenie na krawędzi górskiego klifu znacznie się różniło od chodzenia po występie wieżowca. Gdyby porównać te dwa przypadki, to łażenie po szerokim na półtora metra oblodzonym występie ma się do siedzenia na krawędzi góry tak, jak chodzenie po linie bez zabezpieczenia do oglądania tego samego numeru w telewizji.
Uderzył we mnie kolejny podmuch. Zazgrzytałam zębami i odepchnęłam się od ściany. Trzeba iść. Jedna noga za drugą. Nie myśl o upadku. I nie patrz w dół... Ludzie, jak tu WYSOKO!
Ziemia przyzywała. Niemal chciałam skoczyć. Jak, do cholery, ludzie mogą mieszkać na takiej wysokości?
Potrafię to zrobić. Muszę tylko posuwać się dalej.
Gdzieś w górze rozległ się kobiecy śmiech, a po nim niskie, ostrzegawcze warczenie. No to przerąbane. Derek już tam jest. Oderwałam wzrok od przepaści dzielącej mnie od ziemi i zaczęłam się wspinać po występie.
Przeszłam jakąś połowę szerokości budynku. Nie mogłam stąd dostrzec zbyt wiele, ponieważ większą część roztaczającego się przede mną widoku przesłaniała malownicza lodowa góra. Powiew wiatru znów przyniósł odgłos śmiechu. Tam na górze coś się działo. Co opętało Saimana, że łaził boso po śniegu? I dlaczego w ogóle leży tu śnieg? Przecież, do cholery, mamy czerwiec!
Pokonałam ostatnie kilka metrów dzielących mnie od szczytu. Wyczułam pod śniegiem solidną powierzchnię dachu. Ruszyłam skrajem góry i zobaczyłam Dereka. Stał sztywno z szeroko rozłożonymi rękami, marszcząc górną wargę. Z jego gardła dochodził warkot. Robił, co mógł, by nie dotknąć blondynki opierającej dłonie na jego ramionach.
Blondynka była naga. Niewysoka, z długimi, sięgającymi pośladków włosami i nieprzyzwoicie bujnymi kształtami: krągłymi pośladkami, jędrnymi udami i dużymi, ciężkimi piersiami ze sterczącymi sutkami. Piersi były tak duże, że chyba tylko cudem nie zginała się pod ich ciężarem - a talię miała wąską. Jej skóra błyszczała, jakby od wewnątrz rozświetlały ją promienie słońca. Stała naga, bezwstydna i złota. Uosobienie seksu na tle białego śniegu.
Patrząc ogromnymi oczami na Dereka, zamruczała:
- Zabaw się ze mną, szczeniaczku!
Tęczówki młodego wilka stały się zupełnie żółte.
Tuż obok niego, na lodowej krawędzi przycupnął wampir Ghasteka. Nie wykazywał najmniejszej chęci, by wybawić mojego partnera z kłopotliwej sytuacji.
Ubiłam trochę zmarzniętego śniegu i rzuciłam w blondynkę. Śnieżka trafiła ją w czubek głowy, rozsypując się w puch.
- Saiman! Odsuń się od niego! - krzyknęłam. Blondynka obejrzała się.
- Kate...
Odwróciła się w moją stronę z nadzwyczajną płynnością. Kobieca powierzchowność roztopiła się jak wosk i uformowała w muskularną klatkę piersiową. Blondyna ruszyła z gracją po śniegu, a po drodze jej ciało rozrastało się, skręcało, formowało i twardniało. Wszystko działo się tak szybko, że trudno było za tym nadążyć - w każdym razie do mnie podszedł już mężczyzna. Objął mnie w talii i przyciągnął.
Był wysoki, proporcjonalnie zbudowany i umięśniony jak rzymski posąg. Skórę rozświetlała od wewnątrz ta sama złota poświata, która emanowała z ciała blondynki. Włosy o barwie głębokiej czerwieni, poprzetykane złotymi pasmami, sięgały aż do pasa. Były zupełnie proste. Miał kanciastą, męską twarz, a szeroki uśmiech i tak ostre kąciki, jakby mogły ranić do krwi. Pochylił się, dzięki czemu zobaczyłam z bliska oczy. Pomarańczowe. Ten jaskrawy, wspaniały pomarańcz z żyłkami jasnej zieleni przypominał strukturą kryształ lodu powstający na oknie w czasie mrozu.
Saiman nie wyglądał jak człowiek.
- Kate - powtórzył, przyciągając mnie jeszcze bliżej.
Był ode mnie wyższy co najmniej o piętnaście centymetrów. Wokół wirowały płatki śniegu.
Jego oddech pachniał miodem.
- Tak się cieszę, że przyszłaś mnie odwiedzić - powiedział głosem przepełnionym wdzięcznością. - Tak strasznie się nudziłem.
To jest to, przebiegło mi przez myśl. Wybuch doprowadził go do obłędu.
Spróbowałam się wyrwać, ale trzymał zbyt mocno. Nigdy bym się nie spodziewała, że ma aż tyle siły w rękach. Pomyślałam, że nie powinnam się szarpać, bo skłonię tym Dereka do interwencji. Kobieta mocująca się z nagim mężczyzną, prawdopodobnie cięższym od niej o jakieś dziesięć kilogramów, zawsze wzbudza w facetach rycerskie odruchy i nie potrzeba do tego przysięgi krwi.
- Derek! - zawołałam. - Proszę cię, zejdź na dół i zaczekaj na mnie przy oknie. Chłopak nie zareagował.
- Zazdrosny? - zaśmiał się Saiman. Szarpałam się wystarczająco długo, by uwolnić się od wzroku Saimana i nareszcie spojrzeć Derekowi w oczy.
- Proszę, zrób to.
Powoli, jakby budził się ze snu, chłopak odwrócił się i zszedł z dachu.
- A co z wampirem?
- Nie przejmujcie się mną - powiedział Ghastek. - Traktujcie mnie jak muchę na ścianie.
Gnojek.
Saiman dotknął moich włosów. Poczułam, jak rozplata warkocz. Po krótkiej chwili rozpuszczone włosy spłynęły mi na ramiona.
- Co się z tobą stało? - spytałam. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Głęboka magia. Śpiewa w moich kościach. Ty tego nie czujesz?
Czułam. Pulsowała we mnie jak dzikie wino od czasu, gdy uderzyła fala magii. Moc wirowała i wiła się w moim ciele, chcąc wydostać się na zewnątrz, ale trzymałam ją pod kontrolą tak długo, że nie mogłam sobie pozwolić na spuszczenie jej ze smyczy, zwłaszcza teraz.
- Potrafisz tańczyć? - spytał Saiman.
- Tak.
- Więc zatańcz ze mną, Kate!
Zaczęliśmy się kręcić i wirować, nasze stopy wzbijały w powietrze puszysty śnieg. Zapamiętaliśmy się w tańcu. Śnieżynki nie opadały, ale goniły nas niczym rozświetlony całun. To był dziki taniec, pierwotny i energiczny, i wszystko, co mogłam zrobić, to podążać za krokami Saimana.
- Potrzebuję pewnych informacji! - krzyknęłam w strategicznym momencie. Saiman objął mnie w talii, podniósł, jakbym nic nie ważyła i obrócił dookoła.
- Pytaj.
- To zbyt trudne podczas tak szybkiego tańca.
Postawił mnie na śniegu i przyciągnął bliżej, a potem przyjęliśmy postawę do tańca klasycznego - jedną dłoń położył mi na plecach, drugą splótł z moją.
- W takim razie będziemy tańczyć wolno. Obejmij mnie.
Nie!, zawołałam w myślach, a głośno powiedziałam:
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
Poruszaliśmy się po śniegu z lekkością i gracją.
- Coś mnie ściga - powiedziałam nie do końca zgodnie z prawdą, ale rozważając zaistniałe okoliczności, zwięzłość była jedynym sposobem na porozumienie. - Nazywają to coś trzcinami. To nieumarłe. Ich włosy mogą oplatać człowieka i trzymać jak lasso.
- Nie wiem, kim są - stwierdził Saiman.
- Kieruje nimi wysoka istota w habicie, jak mnich. Ten dziwny stwór ma macki. Nazywa się Bolgor Pasterz. Dowiedziałam się, że jest Fomorianinem.
- Jego również nie znam.
Do diabła z tobą, człowieku!
- Czego może chcieć morski demon w naszym świecie?
- Tego, czego pragniemy wszyscy: życia. - Saiman pochylił się i musnął ustami mój policzek. Jego oczy jakby mnie wciągały i wiedziałam, że jeżeli będę patrzeć w nie zbyt długo, zapomnę, po co tu przyszłam.
- Ten Pasterz poluje na młodą dziewczynę. Czy mógłbyś się dowiedzieć, dlaczego?
- Mógłbym, ale teraz jest tu zbyt dużo magii. Nie mogę się skoncentrować. Wolę tańczyć. To jest magiczny czas, Kate! Czas bogów.
Przebiegło mi przez myśl, że powinnam wspomnieć o pieniądzach. Ale przecież Saiman zawsze dawał mi rabat, i to z dwóch powodów: po pierwsze uratowałam mu tyłek, a po drugie uważał, że jestem zabawna. Pieniądze nie interesowały go zbytnio w normalnym czasie, a co dopiero teraz, gdy oddalił się tak bardzo od realnego świata.
- Z tym, co powiedziałam, w jakiś sposób wiąże się Morrigan... I kocioł - przypomniałam sobie.
Twarz Saimana zbliżyła się do mojej.
- Celtowie lubią kotły. Mają Kocioł Obfitości, Kocioł Wiedzy, Kocioł Ponownych Narodzin - wymieniał cicho, a jego oddech ogrzewał mój policzek. Ręce też miał ciepłe, choć zgodnie z prawami fizyki już dawno powinien zmarznąć.
- Kocioł Ponownych Narodzin?
- Brama do Innego Świata.
Spróbował przechylić mnie w tył, jak w tangu, ale oparłam się, więc sprytnie zmienił przechył na obrót.
- Powiedz mi o tym coś więcej - poprosiłam.
- Powinnaś spytać wiedźm. One wiedzą. Ale spytasz później. Kiedy osłabnie głęboka magia - instruował mnie krótkimi, prostymi zdaniami.
- Ale dlaczego?
- Bo jeśli odejdziesz, znowu będę się nudził - odparł szczerze.
Ty draniu!, przygadałam mu bezgłośnie.
- Powiedz mi coś więcej o wiedźmach. Które zgromadzenie powinnam pytać?
- Wszystkie.
Położył moją dłoń na swoim barku. Pociągnęłam, ale on już zdołał chwycić mnie za ramiona i mocno przytulić. Poczułam, jak nabrzmiewa jego olbrzymi penis. Świetnie, po prostu świetnie. Udając, że niczego nie zauważyłam, kontynuowałam: - Jak mam spytać wszystkie zgromadzenia? W mieście są ich tysiące.
- To proste. - Owionął mnie miodowy oddech. - Spytaj Wyrocznię.
- Wiedźmy mają wyrocznię? - Zwolniliśmy tempo tańca i tylko szuraliśmy o dach stopami. Ja w tył, zmierzając ku krawędzi dachu.
- W Stuletnim Parku. Są trzy. Przemawiają w imieniu wszystkich zgromadzeń. Podobno mają problem, którego nie potrafią rozwiązać.
- A zatem najlepiej będzie, jeżeli pójdę do nich od razu.
Saiman potrząsnął głową.
- Ale jeśli to zrobisz, znowu będę zupełnie sam.
- Muszę już iść.
- Nigdy nie zostajesz - stwierdził ze skargą w głosie, po czym odwrócił głowę i pocałował moje palce. - Zostań ze mną. Będzie zabawnie.
Zauważyłam piętrzący się wokół nas lód. Jeśli ten proces miał postępować w takim tempie, po kilku minutach zostalibyśmy zamknięci w lodowej skorupie jak w igloo.
- Dlaczego lód się podnosi? - spytałam Saimana.
- Jest zazdrosny. O wampira! - Zaśmiał się, odrzuciwszy głowę, jakby to, co się działo, było najzabawniejszą rzeczą na świecie.
Uderzyłam go w głowę i zeskoczyłam z dachu.
Wylądowałam w przysiadzie na występie i natychmiast się poślizgnęłam. Walnęłam plecami w lód i zaczęłam zjeżdżać w dół wąską ścieżką. Wbiłam pięty w śnieg, próbując chwycić się ściany, ale dłonie nie znalazły punktu oparcia i również ślizgały się po lodowej powierzchni. Pędziłam w dół i czułam się kompletnie bezradna. Żadnych szans, by powstrzymać upadek.
Zobaczyłam koniec występu kilka metrów ode mnie.
Wyszarpnęłam nóż z futerału i uderzyłam ostrzem w występ. Pęd poniósł mnie kawałek dalej, ale poczułam szarpnięcie. Zatrzymałam się. Zawisłam nogami nad krawędzią. Ostrożnie zgięłam ręce i wsunęłam się z powrotem na występ, z całych sił starając się nie myśleć o bezdennej czeluści pod stopami.
Ktoś schwycił mnie za ramię. Derek. Podciągnął w górę, a następnie ułożył z troską na dywanie w mieszkaniu Saimana.
- Ładny mi ekspert - burknął.
- Tak - zgodziłam się. - Przychodzę tu ostatni raz.
Na szczęście mój mózg w końcu zrozumiał, że nie spadnie z piętnastego piętra i nie rozpłaszczy się na ziemi jak naleśnik. Mogłam stanąć na nogach.
- Jestem twoją dłużniczką.
Derek wzruszył ramionami.
- I tak byłaś. Teraz tylko trochę powiększyłaś dług.
Wampir dogonił nas, kiedy odwiązywaliśmy konie.
- Bardzo dobrze tańczysz - skomplementował mnie Ghastek.
- Ani słowa więcej. Ani jednego cholernego słowa więcej.
Rozdział 14
A więc ten Saiman coś do ciebie czuje? - spytał Derek.
- Obecnie Saiman czuje coś do wszystkich, włącznie z tobą, co sama widziałam. Jest upojony magią. I znudzony. - Jechałam w górę ulicą Marietty, kierując się na gęsty las zajmujący dwadzieścia jeden akrów całej powierzchni Stuletniego Parku. Naprawdę nie miałam ochoty ciągnąć tej rozmowy.
Przypływ magii wycofywał się, ale można było z całą pewnością stwierdzić, że powróci w przeciągu minuty - fale zaczną napływać jedna po drugiej, coraz krótsze i bardziej intensywne.
- Odniosłem wrażenie, że jesteś jego ulubioną zabaweczką - zauważył Ghastek.
Dupek.
- Niczego nie rozumiesz. Nie miało znaczenia, kto pojawi się na dachu. On po prostu zmieniałby kształt tak długo, aż nie znalazłby idealnie pasującego do danej osoby.
- Pasującego na więcej sposobów niż ten jeden - dodał Ghastek, a jego wampir znów przebiegł drogę koniom.
- Dziękuję za komentarz. Zauważyłam, że nie kiwnąłeś nawet palcem, by mi pomóc.
- Bo mi się wydawało, że panujesz nad sytuacją - usprawiedliwił się Ghastek i na wszelki wypadek przyśpieszył. Wampir odbiegł na odległość, która uniemożliwiała rozmowę. Jasne, pomyślałam, uciekaj, gdy dochodzi do konfrontacji. Moja ulubiona strategia.
- Posłuchaj - powiedział Derek - chodzi mi tylko o to, że byłbym bardziej pomocny, gdybym znał wszystkie istotne informacje, zanim tu w ogóle przyszliśmy.
- Ale ja sama nie znałam wszystkich istotnych informacji. Gdybym wiedziała, że Saiman będzie tańczył w śniegu na dachu wieżowca, wcale bym tam nie poszła.
- Nie mogę ci pomagać ani cię chronić... - zaczął Derek.
Odwróciłam się w siodle.
- Nie prosiłam cię, żebyś mnie chronił. Nie prosiłam, żebyś ze mną jechał. Jeżeli się okaże, że jesteś idealną imitacją Currana, następnym razem mocno się zastanowię, zanim ci pozwolę do mnie dołączyć.
Derek zacisnął usta i nie odezwał się już słowem.
Tymczasem wampir skręcił w lewo, biegnąc susami w kierunku Centennial Drive.
To, co powiedziałam, nie było miłe. Zatrzymałam konia. Derek zrobił to samo.
- Przepraszam. Nie chciałam cię urazić.
- Kogo miałbym naśladować, Kate, jeśli nie Currana? - spytał łagodnie.
Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie.
- Chyba nie zamierzasz robić mi wykładów na temat bycia sobą? Czyli kim, Kate? Dzieckiem loupa i mordercy, które nie potrafiło uchronić sióstr przed zgwałceniem i pożarciem przez własnego ojca? Dlaczego miałbym chcieć taki być?
Odwróciłam się, pragnąc, by ktoś ściągnął mi z barków te wszystkie zarzuty.
- Przepraszam cię, Derek - powiedziałam jeszcze raz. - Myliłam się.
Chłopak siedział nieruchomo dobrą minutę, kiwając głową. Wampir zatrzymał się.
- Nie powinienem narzekać - odezwał się w końcu Derek. - Ale czasami taki jestem.
- W porządku. - Pogoniłam konia.
Wiedziałam, dlaczego czasami taki był. Derek starannie składał ubrania. Miał dokładnie ogoloną twarz, krótko przycięte włosy i czyste paznokcie. Mogłam się założyć, że w jego pokoju żadna rzecz nie leży na niewłaściwym miejscu. Kiedy jako dziecko żyjesz w chaosie, w dorosłym życiu starasz się narzucić porządek całemu światu. Niestety świat odmawia współpracy i nie chce się podporządkować, więc musisz poprzestać na próbach kontrolowania samego siebie, swojego środowiska i przyjaciół.
- Po prostu martwię się o wiele rzeczy - powiedziałam.
- O Julie?
- Tak.
Żałowałam, że nie mogę zadzwonić do Skarbca i sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku, ale nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym znaleźć sprawną linię telefoniczną. Prawdopodobnie w związku z wybuchami magii telefon i tak by nie działał. Andrea obiecała, że z nią zostanie. Bez względu na to, czy była teraz czynnym rycerzem, czy nie, i tak potrafiła strzelić wiewiórce w oko z drugiej strony ulicy.
- To dla ciebie trudne - zauważył Derek. - To znaczy trudno ci polegać na innych ludziach, prawda?
Przez chwilę zastanawiałam się, czy on również ma zdolności telepatyczne.
- Czemu tak sądzisz?
- Kiedy powiedziałaś, że martwisz się o Julie, twoja twarz wyglądała, jakbyś miała atak hemoroidów. Albo nawet gorzej.
- Derek, nie możesz mówić takich rzeczy kobiecie. Jeśli będziesz to robił, spędzisz resztę życia samotnie.
- Nie zmieniaj tematu. Andrea jest fajna. I ładnie pachnie. Wszystko będzie dobrze. Widocznie zakładał, że wącham ludzi, by określić ich kompetencje, pomyślałam.
- Skąd wiesz, że będzie dobrze?
Wzruszył tylko ramionami.
- Po prostu musisz jej zaufać, nie masz innego wyjścia.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że dwoje ludzi, których kochałam i podziwiałam, przez cały okres dojrzewania usiłowało mi wpoić, że mogę polegać wyłącznie na sobie. Martwiłam się o Julie. I o jej mamę. Kiedy zostałam współpracownikiem Zakonu, postawiłam sobie za punkt honoru dowiedzieć się czegoś o pracy dochodzeniowej. Przesiadywałam w biurze rycerza, który, jako były detektyw Biura Śledczego w Georgii, wiedział o niej niemal wszystko. Właśnie w tym czasie otrzymałam kilka cennych porad i wiedziałam, że pierwsza doba każdego śledztwa jest decydująca. Im więcej czasu upłynie od zbrodni, tym mniej wyraźne stają się ślady. W przypadku zaginionej osoby oznaczało to, że szanse na odnalezienie jej żywej zmniejszały się z każdą godziną.
Pierwsze dwadzieścia cztery godziny mieliśmy już za sobą. Drugie machały do mnie z ekspresu „Znowu-Dałaś-Ciała”, który właśnie mnie mijał. Żadna ze zwykłych procedur nie miała w tej sprawie zastosowania: wywiad wśród sąsiadów, przesłuchiwanie świadków, poszukiwanie motywów ewentualnego porywacza... Wszyscy świadkowie zniknęli razem z ofiarą.
Nie miałam pojęcia, gdzie się podziała matka Julie. Pragnęłam tylko, by się okazało, że wróciła bezpiecznie do domu. Zostawiłam jej liścik na stole w kuchni, w którym wyjaśniłam, że Julie jest bezpieczna i prosiłam o kontakt z Zakonem. Dopóki jednak się tam nie pojawi, wszystko, co mogłam zrobić, to trzymać się jedynego śladu - kotła Morrigan - jak tonący liny, z nadzieją, że na drugim końcu nie ma tygrysa ludojada.
Skręciliśmy w Centennial Drive. Po lewej pięła się wysoka ściana zieleni zasłaniająca widok. Przed Przesunięciem w parku było dużo wolnej przestrzeni, a ścieżki spacerowe rozdzielały ogromne trawniki i drzewa posadzone w ściśle określonych miejscach. Można było stanąć w punkcie obserwacyjnym na Belwederze i zobaczyć cały rozkład parku, od placu zabaw aż po Fontannę Pierścieni.
Dzisiaj park należał do miejscowych sabatów. Wiedźmy posadziły szybko rosnące drzewa i niebawem ściana gęstej, splątanej, nieprzeniknionej zieleni ukryła ich tajemnice przed wścibskimi oczami.
Fakt, że tak wiele sabatów połączyło się, by kupić park, zawsze wprawiał mnie w zdumienie. Jeżeli ktoś kierował wampirami, należał do Rodu, a jeśli nie należał, członkowie Rodu szybko przedstawiali mu bardzo przekonujący finansowy argument, by do nich dołączył. Jeżeli był najemnikiem, zaciągał się do Gildii, ponieważ chciał mieć pięćdziesięcioprocentową zniżkę na usługi dentystyczne, trzydziestoprocentową na leczenie i dojście do prawników cechu. Jeżeli jednak był wiedźmą, należał do sabatu, który zwykle liczył nie więcej niż trzynaście członkiń. Wiedźmy nie stworzyły żadnej zewnętrznej hierarchii rządzącej poszczególnymi sabatami. Zawsze się zastanawiałam, co tak różne zgromadzenia mają ze sobą wspólnego. Teraz już wiedziałam: Wyrocznię.
Jak to dobrze, że Saiman był otumaniony przez magię! Bóg jeden wie, ile kosztowałaby mnie ta informacja w normalnych okolicznościach. Choć oczywiście w normalnych okolicznościach cały ten bałagan w ogóle by się nie zdarzył.
Okolica zapewniała parkowi nieco luzu, ale niezbyt dużo. Po drugiej stronie ulicy ruiny zostały uprzątnięte i wyrósł tam nowy drewniany budynek, noszący dumną nazwę „YardBird”. Pod szyldem z nazwą ktoś napisał czerwonymi literami: „Smażony kurczak! Skrzydełka!”, a nieco niżej: „Żadnych szczurów!”.
Powietrze pachniało smażonym kurczakiem. Natychmiast pociekła mi ślinka. Dobrą stroną kurczaka jest to, że niezwykle trudno uformować psie mięso w skrzydełka. Mniam! Dzięki kuracji doktora Doolittle nadal miałam metabolizm kolibra. Zapach smażonego kurczaka po prostu mnie przywoływał. Dopiero gdy skończymy z wiedźmami, powiedziałam sobie. Kiedy już wyjdziemy z Parku Stulecia, to choćby nie wiem co, dostanę tego kurczaka.
Cieśle wznoszący nową konstrukcję również wpadli na ten pomysł. Siedzieli na zewnątrz przy niedużych, drewnianych stołach, chrupiąc skrzydełka i obserwując, jak popołudniowe słońce przypieka miasto. Drugą stroną ulicy, pozbawioną ożywczego cienia ściany zieleni, płynęli w obu kierunkach robotnicy i rzemieślnicy, z pewnością odczuwając przez znoszone buty gorąco płyt chodnikowych. Obwoźni handlarze ochrypłymi głosami zachwalali towary. Na skrzyżowaniu przed nami jakiś sprzedawca fetyszy, niski mężczyzna w średnim wieku, tańczył wokół wózka, potrząsając kolorowymi tasiemkami i sznurkowymi talizmanami.
Znak przy skrzyżowaniu informował, że dotarliśmy do Alei Andrzeja Młodszego, która przecinała południową część parku i prawdopodobnie biegła prosto przez Plac Stuletni. Tyle że Aleja Andrzeja w niczym nie przypominała alei. Zieleń rosła tu dziko, buntując się przeciwko wszelkim zabiegom pielęgnacyjnym. Nad ścieżkami wisiały gałęzie drzew, sięgając aż do chodników. Różane zarośla pieniły się ciernistą plątaniną, zmieszane z mirtem i wiecznie zielonymi krzewami w tak zwarty gąszcz, że nie było mowy, by przejść przez tę gęstwinę bez niezliczonych zadrapań. Potrzebowałabym piły łańcuchowej, by się tędy przedostać, nawet maczeta nic by tu nie poradziła. Zresztą nie miałam żadnej maczety na podorędziu.
Na razie wynik rozgrywki przedstawiał się następująco: wiedźmy - jeden, Kate i spółka - zero.
- Wygląda na to, że ktoś świsnął nam aleję - stwierdziłam.
- Nie wiedziałaś? Wystarczyło zapytać. - Wampir posłał mi coś na kształt uśmiechu, który był tak okropny, że każda normalna osoba trafiłaby na jego widok do psychoterapeuty.
Ale Ghastek miał rację. Kasyno stało na działce niegdysiejszego Centrum Światowego Kongresu. Gdyby nie drzewa wysokie na piętnaście metrów, na tle nieba odznaczałyby się srebrne minarety. Nekromanci Rodu i wiedźmy byli praktycznie sąsiadami. Psiakrew, dzieliła ich tak niewielka odległość, że mogli chodzić do siebie po cukier.
- Tam w górze jest wejście. - Wampir wskazał na północ, w stronę ulicy Piekarzy. W tej samej chwili słońce wyjrzało zza niewielkiej chmurki, zalewając świat złocistym światłem i sprawiając, że purpurowa skóra wampira zdawała się płonąć.
- Coś z tym wszystkim jest nie tak... - wymamrotałam.
Derek odpowiedział mi cichym warczeniem.
Powlokłam się wzdłuż ściany zieleni. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, ćwierkały ptaki. Zieleń stawała się coraz głębsza. Ukryta w niej wąska ścieżka, która skręcała w lewo, wyglądała jak ciemny tunel prowadzący do serca lasu.
Derek uniósł głowę i zwyczajem zmiennokształtnych głęboko wciągnął powietrze.
- Woda.
Wysiliłam pamięć, by przypomnieć sobie rozkład parku. Ulica Piekarzy nie była zbyt daleko.
- To muszą być Wodne Ogrody - stwierdziłam.
Tunel stał przed nami otworem niczym szeroko rozwarte usta. Wampir Ghasteka przesunął się w jego kierunku. Derek i ja zsiedliśmy z koni i przywiązaliśmy je do poskręcanego rododendrona. Spojrzałam w głąb tunelu. Teraz albo nigdy.
- Masz jakiś pomysł, jak przez to przejść? - spytałam wampira.
- Najmniejszego - odpowiedział Ghastek.
Westchnęłam i ruszyłam ścieżką.
Rozdział 15
Po pierwszych pięciu metrach uderzyła magia. Fala wstrząsnęła mną jak podmuch po wystrzale dubeltówki. Powietrze uciekło mi z płuc i uformowało się w przerażający krzyk. Czułam, jak serce ściska się w twardą pięść. Pochyliłam się i złapałam za klatkę piersiową. Ból opuścił mnie w gwałtownym przypływie mocy, która rozeszła się przez tętnice, żyły, mniejsze naczynia krwionośne i włoskowate, aż całe ciało wypełniło się magią. Radosne podniecenie niemal uniosło mnie w powietrze, jakbym miała na plecach skrzydła i wzbijała się do lotu.
Wokół nas, w głębi zieleni, otwierały się kwiaty, błyszczące, białe i jasnopurpurowe gwiazdy. Szeleściły gałęzie, z których spływały na ziemię wijące się pędy. Powietrze wypełniała kompozycja zapachów: słodkich i miodowych, przypominających woń róż.
Derek szedł przez zielony mrok cicho, ostrożnie i miękko, jakby stąpał na palcach. Z jego ludzkiej twarzy spoglądały na mnie wilcze oczy, co sprawiało, że zmagałam się z mimowolnym drżeniem.
Wampir skradał się bokiem ścieżki, niemal wtulony w zarośla. Trząsł się, a opuszczona głowa niemal dotykała klatki piersiowej.
Nagle krwiopijca podniósł łeb. Oczy zapłonęły mu jasną czerwienią. Otworzył usta, ale nie opuścił ich żaden dźwięk. Pokazał kły - dwa pożółkłe zęby, którymi zadawał śmierć. Uniosłam miecz i ostrzegłam go bezgłośnie: mam tylko jeden ząb, ale jest o wiele dłuższy niż twoje i zapewniam cię, że szybko zamieni to żylaste ciało w cuchnącą ropę.
- Nie ma powodu do niepokoju - powiedział Ghastek. - Jest zupełnie łagodny.
Wampir zszedł ze ścieżki i wyginając plecy w łuk, otarł się o moje nogi. Każdy najmniejszy nerw mojego ciała wzdrygnął się z odrazą.
- Jeśli zrobisz to jeszcze raz, zabiję go.
- Zawsze byłem ciekawy, skąd się bierze twoja niechęć do nieumarłych. Dlaczego aż tak cię denerwują?
- Wampiry to chodzące trupy. Już samo to sprawia, że na ich widok żyjącym zbiera się na wymioty, a poza tym nie mają rozumu i pozostawione własnym instynktom będą zabijać tak długo, aż wytłuką wszystko, co żyje. Mogą się też zjadać nawzajem - wyliczałam kolejne argumenty. - I co tu ma być do lubienia, Ghastek?
Najważniejszy z tych argumentów był taki, że stworzył je Roland. Wyszły spod jego ręki.
- Użyteczność wampirów zdecydowanie przeważa te wszystkie drobne wady.
- W takim razie niech idzie pierwszy. Skorzystamy trochę z jego użyteczności - wycelowałam mieczem w odległą ciemność.
Podopieczny Pana Umarłych wysforował się przed nas. Szliśmy gęsiego, najpierw wampir, potem człowiek, w którym budziło się zwierzę i w końcu ja, tylna straż. Gałęzie drzew wisiały tak nisko, że musiałam iść niemal na klęczkach. Uchylałam się przed pnączami zahaczającymi o warkocze. W końcu wyszliśmy na otwartą przestrzeń.
Pnie wysokich sosen były tu proste i gładkie jak maszty ogromnego, podziemnego statku. Ich splątane, rozłożyste gałęzie przesiewały światło, zmieniając ostre promienie słońca w przyjemny zielony półmrok. Ziemię pokrywał gruby, powstający z pewnością przez kilkadziesiąt jesieni gąbczasty kobierzec igieł, który uginał się delikatnie pod naciskiem stóp. Powietrze pachniało wilgocią. Z lewej strony dochodził delikatny szmer sztucznych wodospadów.
Wampir wskoczył na najbliższą sosnę i usadowił się jakieś cztery metry nad ziemią. Jego ciało przybrało pozycję niemal prostopadłą do pnia drzewa.
- Na godzinie drugiej - wyszeptał Derek.
Za drzewami rozpościerała się słoneczna polana, na której w równych rzędach rosły zioła.
Pomiędzy nami i polaną stała kobieta.
Była dość przysadzista, solidnej budowy, może nawet gruba, ale ciało miała jędrne. Nosiła prostą, czarną sukienkę, której brzeg dotykał ziemi. Skóra tłustych ramion przypominała kolorem wyschniętą słomę. Oblicze kobiety zasłaniała okrągła, żelazna maska, przypominająca twarz z grubymi puklami włosów, które otaczały ją promieniami jak korona. Gdy jednak przyjrzałam się jej uważniej, stwierdziłam, że to nie promienie słońca, te bowiem nie mają wiele wspólnego z łuskami i kłami.
To była maska Meduzy - jednej z sióstr Gorgon. A więc mój żart o Meduzie, który wypowiedziałam w Plastrze Miodu, właśnie się urzeczywistnił. Do licha, ja i moja niewyparzona gęba. Następnym razem zamiast meduz powinnam sobie wyobrazić hurtownię pełną puszystych króliczków.
- Jestem przedstawicielem Zakonu - przedstawiłam się. - Prowadzę śledztwo w sprawie zniknięcia Sióstr Kruka. To mój partner - skinęłam na Dereka. - A to mój drugi partner - skinęłam na wampira. - Chcę prosić o rozmowę z Wyrocznią.
Kobieta nie odezwała się ani słowem. Sekundy mijały jedna za drugą jak opadające sosnowe igły. W starożytnej Grecji Meduza potrafiła zmienić człowieka w kamień za pomocą spojrzenia. Po mojej lewej rosła duża sosna. Pomyślałam, że schowam się właśnie za nią, jeżeli ta kobieta nagle zdejmie maskę. Perseusz, który odciął Meduzie głowę, miał tarczę, w której odbiła się jej postać. Ja nie miałam nic. W ostrzu Zabójcy nic by się nie odbiło, więc wolałam nie ryzykować.
Kobieta nagle się odwróciła i ruszyła w kierunku polany. Podążyłam za nią.
* * *
Ścieżka z polnych kamieni skręcała łagodnymi łukami w prawo i w lewo. Czarna sukienka przewodniczki ciągnęła się po ziemi. Maska wysunęła się i zakryła tylną część głowy jak jakiś dziwaczny kask motocyklisty, w związku z czym jedyne, co widziałam, to wąski pasek ciemnej skóry szyi.
Rozległy ogród ciągnął się po obu stronach drogi. Kwiaty i zioła rosły w rzędach, a całość otaczał gęsty, wiecznie zielony żywopłot. Bazylia, mięta, wspaniałe czerwone maki, żółte chabry, niskie krzewinki koniczyny, białe parasole czarnego bzu... Dzięki temu ogrodowi wiedźmy nie musiały chodzić do lasów na poszukiwania potrzebnych ziół. Większość sabatów używała tych samych do swoich rytuałów. Fakt, że rosły dokładnie w miejscu zgromadzeń, był zarówno niezwykle dogodny, jak i przemyślany.
Pamięć podpowiadała mi, że gdzieś w pobliżu powinna być duża trawiasta polana, ale za ziołowym polem znajdowały się tylko drzewa, ogromne derenie i dęby porośnięte miejscami hiszpańskim mchem. Drzewa wyglądały na zdecydowanie zbyt stare, by mogły wyrosnąć w sposób naturalny. Nie mogłam sobie przypomnieć, skąd wiedziałam, że przedtem w tym miejscu były trawniki, ale dałabym sobie za to uciąć głowę. I fontanny. Ogromne ilości wody tryskające strumieniami z ziemi.
I jakaś kobieta... Bardzo wysoka kobieta, która ciągle się śmiała. Jej twarz wyglądała w mojej pamięci jak zamazana plama.
Derek zmarszczył nos.
- Zwierzę - powiedział. - Dziwne.
- Jakiego rodzaju?
- Nie jestem pewien.
Drzewa przed nami rozstąpiły się, odsłaniając pagórek pośrodku szerokiej polany. Większa część tego kurhanu wystawała właściwie spomiędzy ziół jak kapelusz kolosalnego grzyba. Pnącza kudzu i trawy okrywały go zielonym całunem, ale na samym szczycie przez warstwę zieleni prześwitywał gładki, ciemnoszary, połyskujący marmur, który mienił się odcieniami malachitu i plamami złota.
Pomyślałam, że gdybym to ja miała w ogrodzie tak piękną marmurową kopułę, to nie pozwoliłabym jej zarosnąć.
Odtwórczyni roli Meduzy okrążyła wzgórze i zatrzymała się. Zrobiliśmy to samo. Ghastek wysłał wampira na szczyt pagórka, a ten usiadł wśród pnączy jak jakiś wychudzony upiór.
Derek kichnął.
- Na zdrowie - powiedziałam odruchowo.
Kichnął ponownie, po czym wyciągnął menażkę zza pasa i przemył nozdrza.
Przewodniczka czekała, a my razem z nią. Lekki wietrzyk musnął gałęzie drzew. Śpiewały ptaki. Słońce, rozbawione naszą obecnością w tym miejscu, starało się, jak mogło, by zrobić z nas grillowane mięsko.
Wampir odbił się nagle od kopuły i wylądował jakieś trzy metry za nami. Derek warknął i znowu kichnął.
Ziemią wstrząsnęło dziwne dudnienie. Cofnęłam się.
Płaty darni spadały z pagórka, który trząsł się i rósł, coraz wyższy i wyższy. Spod pnączy kudzu wyłoniła się ogromna, brązowa głowa, której skóra układała się w pomarszczone fałdy. Z tej głowy gapiło się na mnie dwoje czarnych oczu, błyszczących jak ogromne kawałki antracytu.
Żółw.
Póki co nie wyczuwałam ani śladu magii. Żadnego zapachu palonych ziół, który wskazywałby na iluzję. To był autentyczny, żywy żółw.
Zakrzywione szczęki rozwarły się. Żółw otworzył ogromną paszczę i tuż przed nami ukazało się czarne wnętrze jego gardzieli. Przygotowałam się na uderzenie śmierdzącego oddechu, ale nic takiego nie nastąpiło. Zapach wydobywający się z gardzieli był zupełnie neutralny. Matka wszystkich żółwi oparła podbródek na trawie i zamarła w tej pozycji.
Dobra, teraz już wszystko rozumiałam.
Nasza przewodniczka skinęła na żółwia.
- Tam? - spytałam. Potaknęła.
- Chcesz, żebyśmy weszli do jego gardła? - upewniłam się. Znów kiwnęła głową.
- Czy on jest żywy? Kolejne kiwnięcie.
- O nie! - zaprotestował Derek i kichnął po raz kolejny.
- Muszę stwierdzić, że to będzie niecodzienne doświadczenie. - W głosie Ghasteka słychać było podekscytowanie. No pewnie, łatwo cieszyć się jak dziecko z takich wypraw, kiedy nie grozi ci, że zostaniesz połknięty - bo przecież Ghasteka fizycznie z nami nie było.
Spojrzałam na wampira.
- Jak szybko byłbyś w stanie rozpruć mu bok, gdyby się okazało, że chce nas zjeść?
- Skorupa jest dość gruba. Musielibyśmy wyjść przez szyję. Jeśli jednak cofnie głowę do skorupy, będziemy musieli przebić się przez ogromną warstwę mięsa.
- Innymi słowy, jeśli nas połknie, mamy przesrane.
- Dość prostackie określenie, ale w tym przypadku precyzyjne - zgodził się Ghastek. Zwróciłam się do przewodniczki:
- Zamierzasz iść z nami? Pokręciła głową.
Świetny plan. Weź kilku łatwowiernych intruzów, pochodź z nimi w kółko, a potem nakarm nimi gigantycznego żółwia. Żółw jest najedzony, intruzów masz z głowy, wszyscy są zadowoleni.
- Derek, co czujesz?
Derek zrobił krok w przód, odetchnął głęboko przez nos i złożył się wpół w ataku kichania. Mój wilkołak miał alergię na żółwie! Boże, dlaczego zawsze mnie przytrafiają się takie niedorzeczności?
- Wyczułeś zapach kwasu? Czy to zwierzęcy oddech?
Pokręcił głową.
- Nie. Tylko woda. I kwiaty.
Skierowałam ostrze miecza w stronę przewodniczki.
- Jeżeli to coś nas połknie, zabiję stwora - zagroziłam. - A potem cię znajdę.
Kobieta znowu kiwnęła głową. Nie zrobiła nawet kroku w tył ani nie uciekła w popłochu. Prawdopodobnie nie byłam wystarczająco straszna. Może powinnam zainwestować w rogi albo kły?
- Dobra, idę - rzuciłam zdecydowanym tonem. - I będzie mi miło, jeśli wy dwaj zostaniecie na zewnątrz. - Mówiąc to, pochyliłam się i weszłam do paszczy żółwia.
Rozdział 16
Język uginał się elastycznie pod moimi stopami.
Przypominało to chodzenie po nasiąkniętej gąbce. Przede mną, w głębokiej czerni, widoczny był wylot gardła. Pochyliłam się niżej, by lepiej widzieć jego sklepienie i ruszyłam w dalszą drogę.
Gdzieś z tyłu usłyszałam kichnięcie.
- Mimo wszystko zdecydowałeś się iść?
Odpowiedziało mi kichnięcie i stwierdzenie:
- Nie mógłbym tego przegapić.
Gardło opadało łagodnie, a na jego dnie zalegał mętny płyn. Długie pasma czegoś, co wyglądało jak algi, zwisało ze sklepienia, wydzielając jeszcze więcej cieczy. Miałam nadzieję, że to nie kwas. Zapach nie różnił się niczym od zapachu zwykłej wody w stawie rybnym. Wyciągnęłam nóż do rzucania, sięgnęłam w dół i zanurzyłam jego czubek w kałuży. Nie odbarwił się. Dotknęłam mokrego ostrza. Palec pozostał cały, skóra nie topiła się. Bardzo dobrze.
Zrobiłam krok, poślizgnęłam się i wylądowałam na tyłku. No nie, dlaczego zawsze pada na mnie?! Obok mnie prześliznął się wampir, rzucając mi wymowne spojrzenie.
- Jak zawsze obraz subtelnego wdzięku - zakpił.
- Zamknij się! - warknęłam.
Buty miałam pełne śliny z gardła żółwia. Wampir pokonał jeszcze krótki odcinek i zniknął pod wodą. Gdy wstawałam, jego głowa pojawiła się ponownie.
- Trochę głęboko - ostrzegł.
Ha! Dobrze ci tak.
Woda sięgała mi do pasa. Brnęłam przez mrok tunelu, a cichy odgłos chlapania płynącego przede mną wampira stanowił jedyną wskazówkę, w którym kierunku się poruszać. Derek zatrzymał się i zaczął kichać.
Tunel skręcał. Przeszłam przez niego, rozchlapując wodę i przystanęłam.
Stałam w płytkiej sadzawce, pośród gęstej pokrywy utworzonej przez liście lilii. Ich kremowe kwiaty unosiły się na wodzie.
Przed sobą miałam ogromną kopułę. Wysoko w górze, na samym jej szczycie, żółwi pancerz stawał się przezroczysty i słabe, jasne światło przenikało przez cienkie prążki w skorupie. Jej ściany stawały się stopniowo coraz ciemniejsze. Przezroczyste na szczycie, przechodziły w zieleń tym głębszą, im więcej traw i kudzu porastało je od zewnątrz. W końcu przybierały barwę bardzo ciemnej, przechodzącej niemal w czerń zieleni. W każdej ze ścian znajdowały się prostokątne wnęki z ornamentami wytrawionymi na złotych płytach. Obok każdego z motywów dekoracyjnych znajdowało się również imię. Aranżacja tego wnętrza była tak uderzająco znajoma, a jednocześnie tak niespodziewana, że mój mózg potrzebował dobrej chwili, by rozpoznać, czym jest pomieszczenie.
Stałam w krypcie.
Jakiś cichy szmer kazał mi się odwrócić. Sadzawka kończyła się kilka stóp przede mną i przechodziła w podłogę z żółwiej kości tuż przed wznoszącym się w kręgu światła prostokątnym podium. Na nim czekały trzy kobiety.
Ta z prawej zajęłaby centralne miejsce na portrecie pięciopokoleniowej rodziny - była zniszczona, wychudzona i krucha. Jeśli chodzi o wiek, to siedemdziesiątkę musiała skończyć już jakiś czas temu. Cienkie włosy okalały jej głowę niczym nimb z delikatnej bawełny. Czarny jedwab sukni podkreślał jej wiek, ale oczy, drapieżnie inteligentne, patrzyły na mnie wzrokiem ostrym jak nóż. Siedziała sztywno, jakby połknęła kij, na wielkim, masywnym krześle, które bardziej przypominało tron. Wyglądała jak podstarzały drapieżny ptak, sędziwy wiekiem, ale wciąż gotowy do ataku na widok najmniejszego śladu krwi.
Dziewczyna obok niej była tylko trochę starsza od Julie. Półleżała na małej kanapie w stylu romańskim. Czarny jedwab sukni spływał z niej w fałdach i falbanach, których było tak wiele, jakby dziewczyna miała utonąć w ich falach. W kontraście z czernią jedwabiu ziemista cera wydawała się niemal przezroczysta. Dziewczyna odpoczywała, opierając głowę na zgiętej ręce. Miała wystające kości policzkowe, a jej szyja była niewiele grubsza od mojego nadgarstka. Za to spływające na ramiona w dwóch warkoczach blond włosy były lśniące i grube.
Ostatnia kobieta siedziała w fotelu na biegunach, dziergając jakąś niezidentyfikowaną część garderoby z brązowawej przędzy. Wyglądała, jakby wessała w siebie ciało, którego brakowało pozostałym dwóm. Pulchna, zdrowa, z gęstymi, brązowymi, splecionymi włosami, wpatrywała się w robótkę ręczną z wszystkowiedzącym półuśmiechem na twarzy.
Panna, matka i babka. Klasyka. Trzy wiedźmy z Makbeta.
Podniosłam wzrok i spojrzałam na ścianę ponad kobietami. Znajdował się na niej duży fresk, na którym wysoka kobieta unosiła się nad podium. Była narysowana w prostym, ale wyrazistym stylu, jakby rękami artystycznie uzdolnionego dziecka. Z ciała wyrastały trzy ręce: pierwsza trzymała nóż, druga pochodnię, a trzecia kielich, wokół którego owijał się wąż. Po jej lewej stronie siedziały czarny kot i ropucha, po prawej leżały klucz i miotła.
Przed postacią kobiety narysowany był ogromny kocioł stojący na przecięciu trzech dróg. Wszystkie ściany zdobiły wizerunki biegnących w obu kierunkach czarnych psów myśliwskich, zwróconych pyskami w stronę kotła.
A zatem Wyrocznia czciła Hekate, Królową Nocy, Matkę wszystkich Czarownic. Chociaż znano ją pod greckim imieniem, w rzeczywistości była dużo starsza. Jej kult rozciągał się na tysiąclecia, a korzenie sięgały urodzajnej gleby Turcji i Azji. Grecy mieli do niej zbyt dużo szacunku, by zignorować starożytne pochodzenie i uwodzicielską moc. Uczynili z niej jedyną z pokolenia Tytanów, której Zeus zezwolił zasiąść w Panteonie, podobno po części dlatego, że się w niej zakochał. Była boginią wyboru, zwycięstwa i klęski, wiedzy magicznej i medycznej, strażniczką granicy przebiegającej między tym, co duchowe i doczesne oraz świadkiem wszelkich zbrodni dotyczących kobiet i dzieci.
Gdyby Wyrocznia jej nie doceniała, świadczyłoby to o skrajnej głupocie.
Czułam za sobą obecność Dereka. Wampir wyszedł z sadzawki i przykucnął na brzegu. Ukłoniłam się.
Starowina otworzyła usta.
- Zbliżcie się - powiedziała.
Powoli przeszłam przez wodę. Stopami namacałam kamienne stopnie, po których dostałam się na podest.
- Bliżej - poleciła starsza kobieta.
Zrobiłam kolejny krok i wyczułam granicę zaklęcia, które czekało w tym miejscu. Postawiłam stopę z powrotem na podeście. Derek również się zatrzymał, ale nieświadomy niczego wampir minął mnie i ruszył do przodu.
Starowina wyciągnęła rękę w naszą stronę. Jej palce były sztywne jak szpony. Spod kamieni wysunęły się kredowe linie - wyglądało to tak, jakby zostały stamtąd wydmuchnięte przez zbłąkany wiatr. Poczułam, że zostałam zamknięta w okręgu-symbolu.
Przede mną w identyczną pułapkę wpadł wampir. Usłyszałam za plecami warczenie Dereka. Nie musiałam nawet patrzeć w jego stronę, by wiedzieć z całą pewnością, że podzielił nasz los.
Starowina uśmiechnęła się.
Zbadałam zaklęcie. Mocne, ale łamliwe. Zadałam sobie pytanie, czy powinnam zostać w kręgu ze względu na szacunek, czy też raczej go przerwać. Uprzejmość wymagała, bym została. Złamanie zaklęcia prawdopodobnie rozdrażniłoby wiedźmy, ale czy ktoś umawiał się ze mną, że będzie mnie unieruchamiał z jakiegokolwiek powodu?
- Wypuść mnie! - rozległ się głos Ghasteka. - Przyszedłem tu w dobrej wierze.
Starowina skinęła ręką w prawo. Okrąg przesunął się, wlokąc wampira ze sobą i uderzył nim w ścianę z ciężkim, głuchym łomotem. Oczy kobiety zajaśniały pełną arogancji satysfakcją. A może tylko mi się tak zdawało?
- To jest zniewaga! - krzyknął Ghastek, a jego wampir natychmiast skoczył na nogi.
- Milcz, odrażający stworze! - rozkazała starowinka.
Okrąg pomknął w lewo. Ghastek próbował biec, przewidując kierunek przesunięcia, ale kredowe koło wciąż go przewracało i przeciągało po kamieniach. Ta zabawa sprawiała staruszce zdecydowanie zbyt dużo radości. Kobieta nic nie intonowała, więc musiało to być zaklęcie pradawne. Gdybym rozpoznała choćby typ magii, miałabym szansę wpaść na pomysł, jak ją zneutralizować, ale zamknięta wewnątrz kręgu, nie byłam w stanie wyczuć rzeczy, które znajdowały się poza nim.
Derek usiadł po turecku, jakby zamierzał obserwować rozwój sytuacji.
Sięgnęłam do paska, wyciągnęłam korek z plastikowej tubki i posypałam zaklęcie szczyptą proszku. Zmielone na pył piołun, olcha i jarzębina oraz wiórki żelaza opadły na podłogę w jasnym obłoku, wirując. Opiłki metalu błysnęły, gdy padło na nie światło. Kreda na linii okręgu pociemniała. Przekroczyłam ją i ukłoniłam się.
Starowina obnażyła zęby i wyciągnęła w moją stronę ręce, ściskając powietrze sękatymi dłońmi.
Fala kredy przesunęła się po kamieniach, chcąc mnie schwycić. Tym razem był to potrójny pierścień, oparty o siłę ziemi. Żelazo i drzewo nie mogły w tym przypadku nic zdziałać. Poszła na całość.
- Przerwij to zaklęcie, dlaczego miałabyś tego nie zrobić! - zawołała kobieta, po czym opadła triumfalnie na tron i rozparła się wygodnie.
Zgromadziwszy tyle magii, ile tylko zdołałam, przesłałam ją do ostrza i uderzyłam w krąg. Zabójca spocił się. Metal zasyczał, wypuszczając smużki dymu. Magia ścisnęła ostrze.
Pierwsza linia symboli rozpadła się.
Pot zrosił mi czoło.
Druga linia zadrżała. Ręce drżały mi od siły nacisku. Pochyliłam się, przesyłając do miecza jeszcze więcej mocy.
Drugi okrąg został złamany, ale ja niemal upadłam.
Starowinka wstała. Nagłym ruchem wyciągnęła przed siebie ręce. Przy moich stopach znów pokazała się kreda. Kolejne trzy pierścienie. Cholera.
Mogłam użyć słowa mocy, by się uwolnić, ale wówczas Ghastek zorientowałby się, że je posiadam. Kredowy okrąg nie stępił mu przecież słuchu, tylko magiczne zmysły.
Stanęłam plecami do wampira, by nie widział, co robię i przekłułam sobie palec wskazujący. Na skórze pokazała się nabrzmiała kropelka krwi. Przykucnęłam i wyrysowałam nią linię przez wszystkie cztery okręgi. Zaklęcia pękły z dźwiękiem, który przypominał trzaskanie szkła.
Starowina cofnęła się.
Wyszłam poza kręgi i znów się ukłoniłam, pozostając na miejscu. Kątem oka dostrzegłam, jak staruszka po chwili niezdecydowania unosi rękę. Na jej twarzy ujrzałam niechęć. Nie była pewna, czy potrafi mnie zatrzymać.
Uwięziła mnie trzy razy i trzy razy się uwolniłam. Trójka była cyfrą poświęconą czarownicom, czymś w rodzaju sacrum. Naprawdę nie chciałam ujawniać przed Ghastekiem, że mam więcej mocy.
Starowinka zgięła palec.
- Mario, proszę... - odezwała się wiedźma-córka. Choć jej głos był słaby i wątły, poniósł się echem pod kopułą.
Stara opuściła rękę z wyrazem szyderstwa w oczach.
- Oszczędzę cię, ponieważ ona o to prosi - wyjaśniła, by po chwili dodać pełnym kpiny tonem: - Na razie.
Wyprostowałam się i schowałam Zabójcę.
- Znam cię - powiedziała wiedźma-matka. Choć patrzyła na mnie, jej dłonie nieprzerwanie dziergały robótkę, czemu towarzyszyło ciche klikanie.
- Dziecko Kruka. Pa ruskij ty gawarisz?
- Tak, mówię po rosyjsku - odpowiedziałam w tymże języku. Wiedźma mlasnęła językiem.
- Twój akcent świadczy, że nie posługujesz się nim na co dzień, prawda?
- Nie mam nikogo, z kim mogłabym poćwiczyć.
- A czyja to wina?
Na to pytanie nie było dobrej odpowiedzi, więc wróciłam do angielskiego.
- Przyszłam po informacje.
- Pytaj - odezwała się panna.
Czułam, że właśnie otrzymałam jedyną szansę, więc nie zamierzałam zwlekać.
- Dwa dni temu zniknął nieformalny sabat czarownic, noszący nazwę Sióstr Kruka. Jedna z członkiń, Jessica Olsen, ma dwunastoletnią córkę o imieniu Julie. Julie nie ma innej rodziny. Matka jest dla niej całym światem.
Żadna z wiedźm nie odezwała się, więc ciągnęłam dalej.
- Wiem, że w tę sprawę zamieszana jest Morrigan. Wiem, że w miejscu zgromadzeń Sióstr znajduje się bezdenny dół, a drugi taki sam, choć mniejszy, w przyczepie Esmeraldy. Wiem, że Esmeralda pragnęła mocy i władzy i że odprawiała pradawne obrzędy druidów, ale nie wiem, dlaczego. Po mieście biegają Fomorianie kierowani przez Bolgora Pasterza. Z jakiegoś powodu chcą dostać Julie. Ona jest tylko dzieckiem, a chociaż jej matka należała do nieprofesjonalnego zgromadzenia, to przecież była jednak wiedźmą, tak jak wy. Proszę, pomóżcie mi zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Pomóżcie mi poskładać te wszystkie fakty w jakąś sensowną całość.
Powiedziałam to niemal jednym tchem i teraz z trudem łapałam oddech. Istniały tylko dwie możliwości - albo zgodzą się na układ, albo każą mi się wynosić. Jeżeli w imieniu zgromadzeń odmówią współpracy, będzie to odmowa nieodwołalna.
Wiedźma-matka zacisnęła wargi.
- Morrigan! - parsknęła z lekceważeniem, jakby opowiadała o sąsiedzie, który źle umył jej okna.
- Zawsze ma ze sobą ogara.
Zmarszczyłam brwi.
- Psa?
- Nie. Człowieka. Łajdaka. Złodzieja i rozbójnika.
Z trudem powstrzymałam odruch pstryknięcia palcami, gdy zrozumiałam, o kogo chodzi.
- Wysoki, ciemny, nosi kuszę - wyliczałam z zapałem. - Znika we mgle i nie potrafi utrzymać rąk przy sobie.
Matka skinęła głową, posyłając mi uśmiech.
- Tak.
- Widziałam go.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i znacząco wypowiedziała jedno słowo:
- Rozumiem.
Kiedy chcesz zaimponować komuś swoim intelektem, stwierdzaj rzeczy oczywiste. Genialnie. Byłam po prostu genialna.
- W zamian za odpowiedzi na pytania, poprosimy cię o przysługę... - wyszeptała wiedźma-córka. Odniosłam wrażenie, jakby stała tuż przy moim uchu, zamiast leżeć na kanapie pięć metrów ode mnie. Niemal czułam jej oddech na policzku.
Starowinka rozparła się w fotelu. Uniosła ręce i rozłożyła je szeroko. Wokół niej, jak ciemne skrzydła, zapłonęła magia.
Podłoga zadrżała. Pomiędzy mną a Derekiem powstało długie, głębokie pęknięcie, a w powietrzu rozeszła się fala piżmowego zapachu. Ze szczeliny zaczęła się wydostawać różowa ciecz, która popłynęła w stronę Dereka i wampira.
Derek rozerwał na sobie ubranie. Wygiął plecy w łuk tak mocno, że pękła skóra wzdłuż jego piersi. Przez krótki moment widziałam obnażone kości, które przesuwały się i rozpływały jak gorący wosk. Zaraz potem pokryły je mięśnie i skóra, z której natychmiast wyrosła wilcza sierść. Wewnątrz kręgu stał wilkołak mierzący prawie dwa metry. Miał zakończone pazurami łapy, wystarczająco duże, by objąć moją głowę i szczęki, którymi z powodzeniem rozłupałby ludzką czaszkę jak skorupkę jaja. Pół człowiek, pół zwierzę, stał tam niczym nocny koszmar w bojowej formie zmiennokształtnych.
Nie pamiętałam, żebym sięgała po Zabójcę, a mimo to znalazł się w mojej dłoni.
- Nie wyrządzimy im żadnej krzywdy - zapewnił mnie słabiutki głosik córki.
W kierunku okręgu Dereka popłynęła czerwona fala. Wilkołak uniósł górną część zdeformowanej szczęki. Obnażył kły i kłapnął nimi w powietrzu. Z jego pyska wyrwał się długi, niesamowity skowyt, który brzmiał jak przepełniona bólem skarga, pieśń łowów, pogoni za łupem i smaku świeżej, gorącej krwi. Ten pełen grozy skowyt niemal fizycznie wstrząsnął moim sercem. Mocniej zacisnęłam dłoń na rękojeści miecza.
- Jeżeli go zranisz, zginiesz! - krzyknęłam. Żadna pieprzona starowinka nie byłaby w stanie mnie powstrzymać.
- Nie doznają krzywdy - obiecała panna.
Strumień czerwieni wznosił się, aż sięgnął sufitu, zamykając krąg i Dereka wewnątrz kolumny płynnej masy. Cholera, imponujące... Po chwili taka sama kolumna otoczyła wampira. - Teraz nas nie słyszą ani nie widzą - wyjaśniła panna.
- Co to za przysługa? - przeszłam do rzeczy.
- Chodzi o ogara... - Córka przesunęła się pod fałdami tkaniny.
- Przynieś nam jego krew - dokończyła starowina.
- ...a odpowiemy... - dodała matka.
- ...na wszystkie twoje pytania - dokończyła córka, kiwając dla potwierdzenia głową.
Chór wiedźm. Cudownie.
- Dlaczego potrzebujecie tej krwi?
- To nie ma znaczenia - rzuciła zniecierpliwionym głosem stara.
- Dla mnie ma znaczenie.
- Więc nie dowiesz się niczego!
Szlag. Ukłoniłam się.
- Dziękuję, że zechciałyście się ze mną zobaczyć. Uwolnijcie moich towarzyszy, a natychmiast odejdę.
- Dlaczego chcesz wiedzieć?
- Ponieważ nie przyniosę krwi kogoś, kto posługuje się tak potężną magią, jeśli nie będę wiedziała, do czego ma zostać użyta. - Wedle mojej wiedzy, równie dobrze mogły za jej pomocą rzucić urok na Kusznika, jak i sprowadzić plagę na miasto. Wiedziałam, że mnie nie okłamią. We współczesnym świecie magii i techniki najważniejsza była reputacja.
- Czy to twoje ostatnie słowo? - spytała matka.
Nie wyglądało to zbyt dobrze. Zwłaszcza jeśli chodzi o sprawę Julie i jej matki. Ale niektórych rzeczy po prostu nie można przeskoczyć, bez względu na to, jak bardzo się starasz.
- Tak - powiedziałam z ciężkim sercem.
- Więc odejdź - warknęła starowina. Odwróciłam się.
- Zaczekaj. - Głos córki przyciągnął mnie swą magią. Spojrzałam jej w oczy. Stara wiedźma również patrzyła na pannę z wyrazem przerażenia w oczach.
- Nie! - powiedziała stanowczo.
- Tak. Nie ma innego sposobu.
Wstała z tapczanu i zerwała z głowy włosy. Była łysa. Fałdy tkaniny zsunęły się z jej ciała. Stanęła przede mną naga, miała na sobie tylko majtki.
Wysiłek, z jakim to wszystko zrobiła, bardzo ją zmęczył. Przez chwilę myślałam, że upadnie.
Na jej żebrach można by grać jak na ksylofonie. W ogóle nie miała piersi, a wystające, nieproporcjonalne kolana wydawały się zbyt wielkie w stosunku do patykowatych nóg. Lewe biodro szpeciły dziwne wyrostki, które zamieniały skórę w groteskowe, wybrzuszone fałdy.
Uniosła podbródek. Głos dziewczyny wypełnił kopułę, atakując uszy i przenikając do mózgu. Przepełniała go magia.
- Jesteśmy Wyrocznią. Służymy zgromadzeniom. Polegają na nas dzięki naszej mocy, mądrości i zdolności przepowiadania. Stoimy na straży pokoju i utrzymujemy go. Zapewniamy bezpieczeństwo. Chronimy granice. Spójrz na ściany - zobaczysz tam nasze ciała, pogrzebane i zabezpieczone w łonie żółwia. Kiedy tylko zmieniamy się w proch, odradzamy się na nowo w młodych ciałach, i kiedy jedna z nas Trzech umiera, rodzi się dziecko, które zajmuje jej miejsce.
Czułam, jak wzrok dziewczyny przebija mnie na wylot. Jej oczy promieniały. Ponad nią unosiła się trójręka Hekate, czarna postać na szarej ścianie.
- Jesteśmy nożem, wiedzą i pochodnią, która przegna ciemność.
Zrozumiałam. Starowina była nożem, czyli walką, wiedza należała do matki, a pochodnia stała naprzeciw mnie. Pochodnia, która przegna ciemność... To właśnie ona miała dar przepowiadania.
- Przewidziałam, że ktoś nadejdzie. Nie wiedziałam, kto to będzie, ale wiedziałam, że przyjdzie - powiedziała panna, potwierdzając moje przypuszczenia. Wzięła głęboki oddech. - Umieram. Moje ciało pełne jest nowotworów i nic, ani magia, ani medycyna, nie może mi pomóc. Nie boję się umrzeć. Kiedy to się stanie, w ciągu trzech lat narodzi się kolejna wiedźma wyrocznia, która zajmie moje miejsce. Ale musi upłynąć kilka lat, zanim rozkwitnie jej moc. Ja jestem na to zbyt chora, a Maria zbyt stara.
A więc przez kilka najbliższych lat Wyroczni będzie brakować jednej wiedźmy. Taki stan mógł się utrzymywać nawet przez dziesięć lat, aż do objawienia się następczyni. Spojrzałam na matkę, by potwierdzić obawy. Zasłoniła dłonią usta i przyglądała się pannie. Na jej twarzy malował się niewymowny smutek.
- Nie będziemy działać przeciw naturze. Nie możemy odwrócić wieku Marii. Ale jest sposób, bym ja została uleczona. - Dziewczyna zachwiała się lekko. - Istnieje płynny lek. Moja ostatnia szansa. Krew ogara uzdrawia wszystko. Chcesz ocalić młodą dziewczynę. To twoja szansa, by uratować choć jedną. Ocal mnie. Przynieś mi krew, a powiem ci wszystko, co będziesz chciała wiedzieć.
Dziewczyna opadła wycieńczona na tapczan. Matka wstała i okryła jej kruche ciało. Czarny jedwab wydawał mi się wcześniej elegancki i wykwintny, a teraz przybrał w moich oczach przerażający kształt pogrzebowego całunu.
- Jak dużo trzeba krwi? - spytałam.
Matka wyprostowała się, sięgnęła do rękawa szaty i wyjęła plastikową fiolkę.
- Tyle. Naciśnij tutaj i przesuń w górę. Wysunie się igła. Kiedy tylko nabierzesz krwi, igła się cofnie. Zatkaj starannie fiolkę i przynieś ją z całą zawartością. - Westchnęła ciężko, po czym dodała: - Musisz się z nim spotkać we mgle. W krainie Morrigan. To tam jego krew ma największą moc. I jeszcze jedna rzecz: nie możesz mu jej zabrać siłą, kupić jej ani wymienić za przysługę. Musi ci ją ofiarować dobrowolnie, bo inaczej straci swoją magię.
O Boże, jak, do wszystkich świętych, mam go do tego skłonić?! Podeszłam do podestu i wzięłam fiolkę od wiedźmy-matki.
- Jak się dostanę do mgieł? - zapytałam z nadzieją, że znają odpowiedź. Matka sięgnęła po robótkę.
- Pokrzywa i włosy ogara, razem splecione. Znasz rytuał wywołania, nieprawdaż?
- Tak - przyznałam, zastanawiając się, jak zdobyć włosy Kusznika.
- Lepiej już idź. Sienna musi odpocząć.
Gdy się odwróciłam, ujrzałam, jak czerwone kolumny znikają, uwalniając wampira i potwora, który jeszcze niedawno był moim pomocnikiem. Zaklęte okręgi zadrżały i znikły. Derek ruszył w moją stronę. Jego oczy płonęły żółtym ogniem.
Rozdział 17
- To oburzające! - syknął wampir.
- A co ty byś zrobił na moim miejscu?
Strząsnęłam gałązki z włosów i ruszyłam ulicą do baru z kurczakami. Zwykle nie jadam nic smażonego, ale dzisiejszy dzień był wyjątkowy. Tańczyłam na śniegu, pełzałam w żółwiej ślinie, zostałam zamknięta w magicznym okręgu, więc, do cholery, zasłużyłam chyba na smażone skrzydełka.
Wampir szedł za mną. Stali klienci smażalni gapili się na niego z jawną podejrzliwością, ale zostali tam, gdzie byli. Specjalność Atlanty. Chodzący nieumarły, normalna rzecz.
Potem zobaczyli Dereka. Krzesła zaszurały, gdy kilka osób odsunęło się w popłochu, robiąc nam przejście.
- Derek, chcesz kurczaka? - rzuciłam od niechcenia.
Nieślubny potomek bestii doktora Moreau i psa Baskerville’ów skinął głową.
- Hej! - Jakiś krępy robotnik siedzący przy najbliższym stoliku wycelował we mnie skrzydełkiem. - Hej, co do cholery? Nie mogę jeść, kiedy coś takiego tu stoi!
Rzuciłam mu twarde spojrzenie.
- W takim razie twoja porcja nie będzie ci już potrzebna?
Zamknął się.
Pchnęłam dwudziestodolarowy banknot po ladzie, a chwilę później zgarnęłam resztę i kubeł smażonych skrzydełek. Miałam już szczerze dość tego, że jestem spłukana i głodna. Nareszcie, przynajmniej przez chwilę, poczuję się szczęśliwa i najedzona. Odwiązałam konie stojące u wylotu tunelu. Stwierdziłam, że możemy jeść podczas jazdy.
Włożyłam garść skrzydełek w łapę Dereka. Wsadził jedno z nich do ust i po chwili wypluł ogryzione do czysta kości.
Wampir rzucił mi pełne wyrzutu spojrzenie.
- Ani słowa protestu, Kate! Ani jednego słowa! Po prostu sobie tam stałaś. Miałem pewne oczekiwania w związku z naszą współpracą.
Z trudem zdusiłam w sobie pragnienie, by mu odpyskować. Należało potraktować to profesjonalnie, jako różnicę poglądów.
- Ghastek, popraw mnie, jeśli się mylę, ale umowa, którą oboje podpisaliśmy, mówi, że mam ujawniać wszystkie informacje związane z trzcinami, co już zrobiłam.
- Kate... - usiłował wtrącić się Ghastek.
- Pozwól mi skończyć.
Na twarzy wampira pojawił się wyraz zakłopotania. Ludzie! Chyba powinnam być uprzejma znacznie częściej.
- Proszę - wydusił Ghastek.
Magia opadła. Stało się to tak nagle, że moje serce mocniej uderzyło. Załapałam oddech i kontynuowałam:
- Uznałeś, że nie jestem wystarczająco konkretna i spytałeś, czy możesz iść ze mną, za jedyny powód podając chęć zdobycia dodatkowych informacji na temat trzcin. To ty wybrałeś, w jaki sposób mamy interpretować umowę, choć wcale nie jest tak zapisana. Oboje wiemy, że, formalnie rzecz ujmując, nie masz żadnych podstaw, by rościć sobie jakiekolwiek pretensje.
- Pozwolę sobie mieć inne zdanie... - zaczął Ghastek.
- Zgodziłam się na twoją obecność - przerwałam mu - ponieważ uznałam, że była to z twojej strony prośba, a nie dlatego, że zobowiązuje mnie do tego umowa. W związku z czym nie mam obowiązku ci pomagać. Co więcej, zauważ, proszę, że żaden punkt kontraktu nie mówi o tym, że ty, czy jakikolwiek inny reprezentant Rodu, wchodzicie w skład ekipy prowadzącej dochodzenie w sprawie zniknięcia Jessiki Olsen. Wręcz przeciwnie, dotychczas robiłeś wszystko, by spowolnić to dochodzenie, bo przecież twoje zachowanie podczas spotkania z wiedźmami można uznać niemal za sabotaż. Jako przedstawiciel Zakonu mam obowiązek cię poinformować, że dalsze próby utrudniania Zakonowi działania nie będą tolerowane. Powiem też, że skoro reprezentuję Najemników Gildii, a ty domagasz się ochrony przed wiedźmami, możemy tę kwestię rozwiązać inaczej. Jestem pewna, że dojdziemy do sensownego porozumienia w sprawie zatrudnienia mnie w charakterze ochroniarza. Co prawda nie lubię tej pracy, ale ponieważ jesteś moim starym znajomym, zrobię wyjątek.
Wampir gapił się na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie doznał wstrząsu mózgu.
- Kim ty jesteś? - spytał w końcu ostrożnie Ghastek. - I co zrobiłaś z Kate?
- Moja praca polega na rozstrzyganiu kwestii spornych pomiędzy Zakonem a Gildią. Mam mnóstwo wolnego czasu i spędzam go, czytając Statut Zakonu oraz Instrukcje Gildii. Wolałbyś, żebym wróciła do normalnego trybu rozmowy?
- Tak sądzę... - stwierdził niepewnie Ghastek, nadal nie mogąc wyjść z szoku.
- Nie doceniłeś wiedźm, zlekceważyłeś je i dostałeś za swoje. Ale nie przychodź wypłakiwać mi się na ramieniu.
Podniosłam do ust skrzydełko. Jedzenie. Nareszcie.
Derek wydał z siebie niski, gardłowy pomruk, coś w rodzaju ostrzeżenia o nadchodzącym zagrożeniu.
Obróciłam się. Stał sztywno na szeroko rozstawionych nogach, wpatrzony w ścianę zieleni otaczającą Stuletni Park. Zjeżyła mu się sierść na karku, a czarne wargi uniosły, odsłaniając ogromne kły. Z paszczy wilkołaka znów wydobył się warkot.
Dostałam gęsiej skórki.
Postawiłam kubełek ze skrzydełkami na krawężniku i sięgnęłam po Zabójcę. Wyczułam pod palcami znajomą fakturę rękojeści. To było jak uścisk dłoni starego, dobrego przyjaciela.
Wampir skradał się nisko przy ziemi.
Obserwowałam drzewa. Od ogromnych korzeni aż po wierzchołki stały teraz w jaskrawym, złoto-pomarańczowym blasku zachodzącego słońca. Zwarta masa zieleni wydawała się nieprzenikniona.
Pierwsza trzcina pojawiła się między gałęziami. Prześwitująca skóra zabarwiła się na czerwono, a włosy wyglądały jak ogromne czarne skrzydła, gotowe zadusić każdego, kto stanie jej na drodze.
Dzisiaj żadnego duszenia, pomyślałam. Mamy uderzenie techniki.
Za pierwszą maszkarą podążała jej bliźniaczka. A potem nagle zjawiły się kolejne, jedna po drugiej - piąta, szósta, następne... Boże, iloma sztukami potrafił kierować ten Pasterz jednocześnie?
Wciąż znajdowały się w powietrzu, gdy zaatakowałam. Pierwsza trzcina z szeroko rozpostartymi rękami płynęła w moim kierunku, jakby wcale nie musiała dotykać ziemi. Jej nogi zwisały swobodnie.
- Jest moja! - zawołał Ghastek.
Wampir uderzył trzcinę barkiem, chcąc ją wytrącić z kursu, a potem skoczył maszkarze na plecy. Wbił sierpowate kły w bladą szyję, pociągnął i jednym szarpnięciem oderwał głowę.
- One są toksyczne! - wrzasnęłam, by ostrzec Dereka i ruszyłam na drugą z trzcin.
Chciała mnie unieruchomić, ale miałam wystarczające pole manewru. Wykonałam unik, uchylając się przed splątaną masą czarnych włosów i uderzyłam ukośnie w dół, gdzie spodziewałam się dosięgnąć ciała. Zabójca bezbłędnie trafił w cel. To było podręcznikowe cięcie - przeciągnęłam całą długością ostrza przez ranę. Głowa trzciny odskoczyła, a już po chwili zwisała groteskowo na boku, połączona z szyją wąskim pasem skóry i mięsa. Stworzenie padło na ziemię.
Po mojej lewej Derek zaatakował od tyłu trzecią trzcinę. Ogromną łapą z pazurami rozszarpał jej skórę na plecach i z brutalną siłą wyrwał kawałek kręgosłupa.
Wampir skokiem pokonał przestrzeń dzielącą go od kolejnej trzciny i jednym ciosem ściął jej głowę.
Nie przestawałam biec. Na spotkanie wyszła mi kolejna maszkara. Znowu uderzyłam mieczem, niemal pod identycznym kątem jak poprzednio, tym razem jednak zaczynając od lewej strony. Trzcina uskoczyła, ale odwróciłam ostrze i tym razem cięłam z boku. Zabójca rozpruł ciało na dwie części. Szara krew trysnęła w górę jak obłok mgły. Stworzenie przewróciło się, ale już po chwili napadła na mnie kolejna trzcina. Pazury rozpruły grubą skórę kamizelki. Widok zasłoniła mi ściana włosów. Zaatakowałam ciałem i trafiłam w szczękę. Prosto w twarz. Uderzył mnie smród rybich wnętrzności.
Trzcina sądziła, że będę się wyrywać, ale miałam inny plan. Zaskoczenie kosztowało ją bardzo cenne pół sekundy. Zaplątana jak w kokon w jej włosy, przytuliłam się do niej jak do kochanka i dźgnęłam mieczem prosto w górę - w miękkie ciało podbródka. Zakołysała się w tył. Po lewej Derek uniósł zakrwawiony pysk znad rozszarpanych pleców piątej trzciny.
- Nie gryź! - zawołałam. Kretyn. Po prostu wzorcowy wilk - nie będzie szczęśliwy, póki nie rozmaże sobie tego toksycznego gówna po wszystkich zębach.
Tymczasem wampir wypatrzył przy drzewach ostatnią trzcinę.
- Nie mogę nie zauważyć, że te jakoś nie chcą się rozpływać. Maszkara syknęła. Z jej kłykci wysunęły się pazury.
- Topią się jak ta wiedźma z zachodu tylko wtedy, gdy działa magia - wyjaśniłam. Wampir zbliżył się do trzciny.
- Skoro tak twierdzisz... Dlaczego jeszcze jej nie zabił?
Przez ciało krwiopijcy przebiegł dreszcz. Przylgnął do ziemi. Trzcina zasyczała jeszcze raz i zesztywniała jak sparaliżowana. Długie nogi poruszyły się konwulsyjnie. Nie! On nie może tego zrobić!
- Oszalałeś! - krzyknęłam.
- Jesteśmy zaledwie kilometr od Kasyna. A zatem dokładnie w zasięgu moich wpływów. - Głos Ghasteka brzmiał tak, jakby dochodził z dna beczki. Wampir i trzcina połączyli się w tandem.
- Nie możesz kierować obojgiem jednocześnie - starałam się przemówić mu do rozsądku.
- Zobaczymy.
O nie, niczego nie zobaczymy. Ruszyłam w stronę trzciny z uniesionym mieczem. Stworzenie zachwiało się na nogach i uderzyło na wampira. Na klatce piersiowej krwiopijcy napęczniały szkarłatne linie i od razu się zamknęły.
- Cieszę się, że postanowiłaś dołączyć do zabawy - skomentował Ghastek.
- Hej, widzieliście palantów? - usłyszałam za plecami.
Obróciłam się na pięcie. Ludzie, którzy zniknęli, gdy tylko wyczuli, że zbliżają się kłopoty, wrócili i dobrze się bawili, oglądając nasz spektakl.
- Wynosić się! - wrzasnęłam.
W ogóle nie zwrócili na mnie uwagi. Niczego nieświadome dupki.
Usta trzciny rozwarły się i doleciał z nich suchy i trzeszczący głos Kapturnika. Przypominał szelest zeschniętych liści pod stopami.
- Poddaj się, człowieku.
- Bolgor Pasterz, jak przypuszczam - powiedział wampir.
Ciało trzciny przeszedł dreszcz. Maszkara padła na kolana, drżały jej ramiona.
- Nie możesz nas zatrzymać - wychrypiał Pasterz. - Brama do Innego Świata jest szeroko otwarta. Wielki Kruk wiedzie orszak. Spójrz w ciemność, człowieku, a zobaczysz, że twoja śmierć już po ciebie jedzie.
- Piękna przemowa. Niemal szekspirowska. - Wampir Ghasteka zakołysał się, a trzcina powtórzyła jego ruch jak odbicie w lustrze.
Zalała nas magia. Leżące na ulicy ciała trzcin natychmiast zamieniły się w kałuże i spłynęły do kanałów.
Czarna masa włosów stworzenia walczącego z wampirem ożywiła się. Ich grube sznury oplotły krwiopijcę i ścisnęły za gardło. Nieumarły nie wykonał żadnego ruchu, by się bronić. Stałam tuż obok nich.
Jedna z kałuż skurczyła się, wyparowując w rekordowym tempie, ale zanim zupełnie znikła, zauważyłam, że jej powierzchnia drży. Ziemia zawibrowała mi pod stopami.
Z prawej strony dochodził dość głośny, głuchy odgłos. Jakiś rachityczny drewniany wózek, wyjeżdżający z północnej strony skrzyżowania, zakołysał się i przewrócił na bok, roztrzaskując na kawałki. Zza wraku wynurzyła się nieforemna postać - wysoka na dwa i pół metra, zielona, poruszała się ociężale na słupowatych nogach, a na głowie nosiła hełm z rogami. Całości dopełniała co najmniej pięćdziesięciokilogramowa kolczuga okrywająca tors stworzenia. Na widok jego ramion zalałby się łzami nawet André Gigant, legenda wrestlingu. Na dodatek spod kolczugi wystawał długi, mięsisty ogon, który trząsł się, kiedy monstrum usiłowało biec.
- Uklęknijcie przed Ugadem, Wielkim Młotem Kruka! - wysyczał triumfalnie Pasterz.
Ugad Młot, a któż to taki?
- Masz manię wielkości - stwierdziłam spokojnie. - To coś wygląda raczej jak potwór z Ulicy Sezamkowej.
Stąpając ciężko, stwór ruszył w naszą stronę. Gapie rozproszyli się na boki jak wystraszone myszy. Zaskoczony nagłą ciszą sprzedawca fetyszy gapił się na monstrum z rozdziawioną gębą. Zaczął grzebać nerwowo wśród talizmanów, wybrał jeden - okręg wykonany ze wstążek - i potrząsnął nim przed potworem. Ugad nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Prawą nogą zahaczył o wózek z talizmanami, wywracając go. Kolorowe wisiorki i amulety rozsypały się po chodniku.
Potwór przyśpieszył. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że wcale nie ma na głowie hełmu. To były jego własne rogi, wyrastające z czaszki pokrytej plątaniną tatuaży.
Usłyszałam za sobą syk wampira. Spojrzałam w tym kierunku. Trzcina wycofała się, a krwiopijca siedział sam. Rubinowoczerwone oczy wpatrywały się we mnie. Przepełniała je żądza, poczucie wolności, świadomość braku nadzoru i niepohamowany głód. Zrozumiałam, że wampirem nikt nie kieruje.
- Ghastek! - krzyknęłam.
Żadnej odpowiedzi. Ghastek stracił kontrolę.
Krwiopijca naprężył się jak ściśnięta sprężyna, a potem skoczył. Wyciągnął pazury tak, by zabić...
Z lecącym na mnie wampirem zderzyło się kudłate ciało. Derek przewalił krwiopijcę na ziemię. Wampir zatopił kły w jego ramieniu.
Zaatakował mnie Ugad.
Uskoczyłam w lewo i wymierzyłam mieczem cios od tyłu, w ścięgno kolanowe. Takie cięcie powinno powalić potwora na ziemię, ale on tylko się obrócił. Zobaczyłam, jak bierze zamach ogromnym ogonem - od mięsistej podstawy aż po koniec przecinał ze świstem powietrze. Uskoczyłam w bok i cięłam przez ogon. Potwór zaryczał i zaszedł mnie od tyłu. Widziałam, że się zbliża, ale złapana w pułapkę pomiędzy ogonem i ręką, nie miałam się gdzie ruszyć.
Uderzenie ścięło mnie z nóg. Przeleciałam w powietrzu kilka metrów i zaryłam plecami o asfalt. Zdrętwiały mi ramiona.
Skoczyłam na nogi i schyliłam się dosłownie na sekundę przed tym, jak nad głową przeleciał mi ogon. Ogromna stopa uniosła się i spadła na asfalt w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżała moja głowa. Ugad zaryczał z frustracją, na szyi napęczniała gęsta sieć żył. Tyle świetnych miejsc do zadania cięcia. Gdybym tylko mogła jakoś zmniejszyć dystans, dosięgnąć nieco wyżej...
Kolejne ciężkie stąpnięcie. Odskoczyłam w tył.
Ugad zamachnął się. Nawet nie drgnęłam, postanowiłam za wszelką cenę zbliżyć się do celu. Dłoń wielkości szufli złapała mnie za ramię. Poczułam, jak odrywam się od ziemi. Potwór unosił mnie w kierunku świńskich oczu. Zgniatane kości zajęczały w proteście.
Znalazłam się przed twarzą Ugada. Matowe oczy osadzone pod czołem poznaczonym siecią tatuaży zapaliły się z sadystyczną radością. Tatuaże...
Postrzępione linie zdobiące skórę potwora nagle nabrały sensu, układając się w słowo mocy. U podstawy mojej czaszki eksplodował ból, który pogrążył świat w ognistym błysku. Opcje były dwie - musiałam wypowiedzieć to słowo, by uczynić je własnym, albo pozwolić, by ono usmażyło mi mózg.
Strach ścisnął mi gardło, głos odmówił posłuszeństwa. Ból uderzał i rozprzestrzeniał się po ciele, jakby w każdą komórkę wbijało się tysiące maleńkich igieł. W końcu stał się tak silny, że musiałam przed nim uciec i wykrzyczałam: Osanda!
Bolało tak bardzo... Umieram.
Nic z tego. Po chwili przeżyłam twarde zderzenie z rzeczywistością. Pod potworem ugięły się kolana, uklęknął ciężko na asfalcie. Przez porozrywane mięśnie dostrzegłam białe strzępy połamanych kości. Wydobywające się z ust Ugada jęki przepełnione były oszołomieniem i bólem.
Klękaj. To słowo miało na celu powalić przeciwnika na kolana. Miałam nadzieję, że było równoznaczne z „gryź piach i zdychaj”.
Ugad potrząsał mną resztkami sił. W porównaniu z bólem, jaki mnie wypełnił, gdy przyswajałam słowo mocy, stalowy uścisk palców potwora wydawał się niemal słaby.
Do diabła z porównaniami, teraz trzeba go zabić, porównywać będę później.
Przełożyłam Zabójcę do lewej ręki i wymierzyłam cios przez grubą szyję, rozcinając żyły. Pod podbródkiem Ugada, niczym drugie usta, otworzyła się rana, która trysnęła czerwoną i szarą krwią. Paszcza stworzenia rozwarła się w ostatnim, bezgłośnym krzyku. Ugad rozluźnił chwyt, puszczając mnie i zaraz potem padł na twarz. Zmienił się w tłustą ciecz w tej samej chwili, w której dotknął ziemi. Ochlapał mnie jej strumień. Wargi zapiekły od kontaktu z obcą magią.
Splunęłam, próbując zetrzeć z siebie kleistą substancję, żebym mogła otworzyć oczy. Poczułam na wargach ostry smak mojej magii. Krwawił mi nos. Cholera. Zaczęłam szukać gazy. Gdybym nie zatamowała krwawienia, musiałabym podpalić całą okolicę, by zatrzeć ślady. Wyszarpnęłam coś po omacku z kieszeni i wytarłam twarz.
Krwiopijca leżał zmasakrowany na ziemi. Jego klatka piersiowa przypominała jedną wielką masę połamanych kości. Ślad naznaczony fragmentami wilgotnej, sflaczałej tkanki, która za życia wampira była jego sercem, prowadził do leżącego nieruchomo Dereka.
Nad rozciągniętym twarzą do ziemi wilkołakiem unosiła się trzcina. Włosami oplotła mu gardło. Dzieliło mnie od niego co najmniej dziesięć metrów. Nie zdążyłabym nic zrobić.
Z ust potwora wydobył się szept Pasterza:
- Poddaj się albo to coś umrze.
Odłożyłam gazę i przesunęłam ręką w górę uda, sięgając po sztylet do rzucania tkwiący za pasem.
- Niech więc umiera! - zasyczał Pasterz.
Cisnęłam. Ostrze wbiło się w głowę trzciny, oko pękło jak dojrzałe winogrono. Siła uderzenia zachwiała nią w tył. Zaczęłam rzucać w stworzenie zębami rekina, raz za razem. Krótkie stożkowe ostrza wbiły się w jej gardło i policzki. Zakołysała się, wpatrzona we mnie dziurą oczodołu i zaraz potem przemieniła w ciecz.
Podbiegłam do Dereka. Wsunęłam ręce w plątaninę włosów trzciny i gorączkowo zaczęłam je rozplątywać, póki nie oswobodziłam twarzy chłopaka. Przyłożyłam głowę do jego piersi. Usłyszałam bicie serca. Silne, regularne bicie.
Całą głowę chłopaka pokrywała rozmazana krew wampira. Nie dało się stwierdzić, czy był ranny.
- Derek! Derek! - Boże, kimkolwiek jesteś, zrobię wszystko, tylko nie pozwól mu umrzeć!
Powieki Dereka zadrgały, usta zaczerpnęły powietrza. Powoli podniósł się i usiadł.
- Gdzie cię boli? - spytałam i od razu uderzyłam się dłonią w czoło. Tylko najbardziej utalentowani zmiennokształtni potrafili mówić w formie pośredniej, a Derek do nich nie należał.
- Wszszziiieee - słowo było zniekształcone, ale rozpoznałam je.
- Wszędzie? Przytaknął.
- Wwwprzoodku.
- Wszystko z tobą w porządku? Znowu skinął głową.
Aż chciałam krzyknąć z ulgi, bo do tej pory czułam w piersi ciężar, jakby wypełniał ją ołów.
- Potrafisz mówić w formie pośredniej - zauważyłam z uznaniem w głosie.
- Taaakk. Strram siiie ccwwiszyyc.
- Starasz się ćwiczyć. To dobrze. - Zaśmiałam się. - Radzisz sobie całkiem nieźle.
Młody wilkołak wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pomiędzy zakrzywionymi kłami dostrzegałam ociekające śliną, zakrwawione strzępy wampirzego mięsa. Ten widok sprawił, że o mało co nie zwróciłam ostatniego posiłku.
- No dobra. Chodź, mój piękny chłopcze, zmywajmy się, zanim to miejsce zaroi się od nieumarłych Rodu. Jeśli teraz tego nie zrobimy, raczej nigdy się stąd nie wydostaniemy.
Pozbierałam zakrwawione kawałki gazy. Chwyciłam konie za uzdy i ruszyliśmy ulicą w dół dokładnie w momencie, gdy pierwsza smuga nekromanckiej magii oznajmiła przybycie oddziału wampirzych zwiadowców.
Rozdział 18
Derek wolał pozostać w zwierzęcej postaci, przez co koń odmówił współpracy i nie zechciał nieść go na grzbiecie. Cóż, trudno winić za to zwierzę. Gdybym była koniem, też bym nie chciała, żeby dosiadał mnie ktoś, kto pachnie krwią nieumarłego i wilka. Niestety poruszaliśmy się przez to wolniej.
Trzy przecznice dalej zarekwirowałam rozklekotaną dorożkę od starszej kobiety. Chociaż „zarekwirowałam” brzmiało w tym przypadku nieco zbyt szumnie - po prostu machnęłam jej przed twarzą identyfikatorem i obiecałam dużo więcej pieniędzy, niż miałam do dyspozycji. Ponieważ zaś niosłam miecz, a włosy i twarz zdobiły mi śliczne brązowe ślady zaschniętej krwi, kobieta bardzo rozsądnie zdecydowała, że zbyt długie targi czy wręcz sprzeciw nie leżą w jej interesie. Pozwoliła mi wziąć powozik, bylebym tylko nie zrobiła jej krzywdy.
Obiecałam, że Zakon uiści rachunek za użyczenie środka transportu, a następnie zapakowałam do środka Dereka, przywiązałam konie i wskoczywszy na siedzenie, ruszyłam do Zakonu.
Po pięciu minutach wilkołak zasnął. Jego skóra zaczęła się rozstępować i w miejscu, gdzie leżał Derek w pośredniej postaci, już po chwili znalazł się ogromny szary wilk. Utrzymanie kształtu na wpół ludzkiej bestii wymagało ogromnej koncentracji. Pozostawione samo sobie, ciało zmiennokształtnego przybierało pośpiesznie formę w pełni ludzką lub zwierzęcą. I na tym właśnie polegał problem. Zmiennkształtni byli fanatycznie lojalni wobec Gromady, a za każdym razem, gdy zmieniali kształt, potrzebowali drzemki albo dobrego obiadu.
Z drugiej strony gdybym to ja musiała walczyć z wiekowym, ogarniętym szaleństwem wampirem, pewnie też chciałabym się później zdrzemnąć. Derek zabił wampira. Zrobił to zupełnie sam, bez niczyjej pomocy, bez sięgania po magię, używając wyłącznie zębów, pazurów i ogromnej determinacji. Zdumiewające i wprost niesamowite osiągnięcie. Najwyraźniej wiozłam kolejnego wilka alfę. Mogłam mieć tylko nadzieję, że będzie o mnie pamiętał, kiedy stanie na czele naprawdę dużych oddziałów.
Słońce zaszło, a magia znów ustąpiła, dało się to wyraźnie odczuć. Po chwili nie pozostał po niej nawet najmniejszy ślad, choć miasto dobrze wiedziało, że tu była, panosząc się jak głodny drapieżnik gotowy do ataku.
Czułam się, jakby młot rozłupywał mi głowę, a żebra bolały przy każdym oddechu, ale nie wydawały się złamane. Dzięki ci, wszechświecie, za tę drobną uprzejmość.
Mój mózg zaczynał się rozkręcać, najpierw wolno, jak zardzewiały młyn wodny, a potem trochę szybciej, próbując uporządkować bezsensowne słowa wyrecytowane przez Pasterza. Coś o Wielkim Kruku prowadzącym orszak. Orszak trzcin z pewnością mógł narobić wiele szkód. Nie chciało mi się zastanawiać nad konsekwencjami takiej możliwości.
A więc orszak trzcin z Wielkim Krukiem na czele. Kruk mógłby oznaczać Morrigan, gdyby nie fakt, że Bran naszpikował bełtami trzcinę przy bezdennym dole jak jeżozwierza, a przecież służył Morrigan. Tylko człowiek, który obawiał się, że obrazi własną patronkę, tak jak Bran opierałby się przed złożeniem przysięgi na jej imię.
Czyli Morrigan i Bran po jednej stronie barykady, a Fomorianie i Wielki Kruk po drugiej. Do tej pory poruszałam się w obrębie mitologii celtyckiej, ale nie mogłam sobie przypomnieć żadnego Wielkiego Kruka oprócz właśnie Morrigan. Esmeralda miała w przyczepie wszystkie potrzebne książki... Może któraś z nich wspominała o Wielkim Kruku.
Doszłam do wniosku, że zboczenie z drogi i zahaczenie o mieszkanie zabrałoby nam góra piętnaście minut. Oddech Dereka był równy, chłopak nie krwawił i nie wydawał się cierpieć. Bardzo chciałam sprawdzić, co z Julie, ale kwadrans nie robił w tym przypadku zbyt wielkiej różnicy.
Dlaczego Fomorianie w ogóle mnie zaatakowali? To było pytanie za milion. Najpierw napadli na Czerwonego, który przypadkiem się na nich natknął, a przynajmniej tak twierdził. Potem zaatakowali Julie. A teraz mnie. Dlaczego? Co ich skłoniło, by zaryzykowali konfrontację z wampirem i wilkołakiem, nie wspominając o tym, że ja sama potrafiłam zmieniać trzciny w cuchnące kałuże? Zemsta? Pasterz nie uderzył na mnie jak ktoś nieobliczany, kim kieruje ślepa żądza zemsty. Nie, chodziło o coś innego. To przypominało raczej chłodną kalkulację i strategiczną zagrywkę.
Odtworzyłam w pamięci wydarzenia w kolejności chronologicznej, próbując znaleźć między nimi związek. Najpierw Czerwony został zaatakowany przez trzciny, które rozcięły mu szyję. Potem on i Julie poszli szukać matki dziewczyny w miejscu zgromadzeń Sióstr. Stamtąd zabrałam Julie do domu. Czerwony poszedł za nami i dał Julie naszyjnik. Następnie trzciny zaatakowały Julie, a kiedy zostawiłam ją w Skarbcu - mnie.
Ten ostatni kawałek układanki nie miał sensu. Mogłam zrozumieć, że napadły na mnie i Julie w apartamencie. Tam przewaga sił zdecydowanie była po stronie Pasterza. Ale drugi atak, kiedy miałam ze sobą wilkołaka i wampira? To wyglądało raczej na akt desperacji.
I jak w ogóle trzciny mnie znalazły? Z pewnością nie wytropiły mnie po zapachu. Powietrze w Atlancie było zbyt zanieczyszczone, by ktokolwiek mógł wyczuć wyraźny trop. Nie mogły mnie również śledzić. Żeby to zrobić, musiałyby trzymać się dość blisko, a wówczas Derek z pewnością by je wyczuł.
Czerwony powiedział, że włosy trzcin chwytają jak lasso. Jednocześnie włosy stawały się żywe tylko podczas magicznego przypływu. Kiedy trzciny zaatakowały w mieszkaniu, magia była w przypływie, ale ostatni atak nastąpił, gdy właśnie opuściła świat. Wyglądało na to, że jakiś niewidoczny magiczny ślad pozostał na Czerwonym i na Julie, a w końcu na mnie, zaś trzciny podążały za nim jak myśliwskie psy.
Czerwony, Julie, ja. Czy to się układało w jakiś wzór? Co nas wszystkich łączy? Chłopak został skażony i nosił w sobie ślad obcej magii. Julie dotknęła Czerwonego, potem ja ją i w ten sposób przeniosłam ślady na siebie. Tylko że żadna magiczna pozostałość nie byłaby w stanie przetrwać uderzenia technologii, a obecnie magia pojawiała się i odchodziła tak niespodziewanie, jakby ogarnęło ją szaleństwo.
Zaraz, zaraz... Może mój tok rozumowania jest zupełnie błędny. Może trzciny tropiły coś konkretnego. Coś, co wydzielało określony rodzaj mocy. Coś, co działało tylko podczas magicznego przypływu, coś w rodzaju Łomotacza z Plastra Miodu. Coś, co przemieściło się z Czerwonego na Julie, a potem z Julie na mnie. Ale co?
Talizman, olśniło mnie. Czerwony dał go Julie, a ona przekazała go mnie.
Ściągnęłam naszyjnik i zaczęłam uważnie go badać, od czasu do czasu rozglądając się po ulicy. Zwykły sznurek, czy raczej brudne sznurowadło, na nim jakieś dwa tuziny monet... Zobaczmy: pół-dolarówka z Kennedym, ćwierćdolarówka, moneta o wartości dwudziestu peso, brzoskwiniowa ćwierć - dolarówka z Georgii (nieźle, rzadkość), żeton z karuzeli w centrum handlowym z wizerunkiem konia, chińska moneta z kwadratowym otworem pośrodku (skąd on to wziął?), miniaturowa płyta CD o rozmiarze dolarówki z napisem Axe Grinderlll (może z gry wideo?), chropowaty dysk z dziurką pośrodku do przewleczenia sznurka, moneta Republiki Filipin (Filipiny?), mały trójkątny talizman z egipskimi hieroglifami i zawieszką na górnym wierzchołku, jakaś okrągła moneta, zbyt zniszczona, by ją zidentyfikować, kwadratowy wisiorek z brązu pokryty runami, niklowana moneta z Jeffersonem...
Któraś z tych zawieszek była wyjątkowa, ale która? Z pewnością jedna z tych, które wyglądały na najstarsze. Oczywiście przy moim szczęściu mogło się okazać, że Pasterz to szalony numizmatyk, chorobliwie pragnący dorwać w swoje łapska pięćdziesięciocentówkę z Kennedym. Może dałoby się nawet zastawić pułapkę dzięki tej garści drobnych. Halo, Pasterzu, spójrz, mam dolara z Susan B. Anthony! Przecież wiem, jak bardzo pragniesz tej monety!
Odłożyłam naszyjnik. Mogłam wpatrywać się w talizman przez całą noc, próbując ustalić, która z monet działa na trzciny jak magnes albo po prostu spytać Julie, „Nadzwyczajny Ludzki M-Skaner”, która wydaje się zaczarowana. Jeśli oczywiście miałam rację co do natury tego przedmiotu.
Jeżeli zaś miałam rację, to Czerwony dał Julie talizman nie po to, by ją chronić. Wręcz przeciwnie - oddał go, ponieważ wiedział, że w ten sposób uczyni z Julie cel. Bez względu na to, czy był dzieckiem, czy nie, i tak postąpił podle.
W każdym razie gdy dotarłam pod moje mieszkanie, byłam wystarczająco wkurzona, by przetrzepać mu skórę. Czerwony stanowił poważny problem. Julie darzyła go bezwarunkowym uczuciem, dzięki czemu mógł ją wykorzystać w dowolny sposób. Przywiązałam wodze do jednej z metalowych barierek przeznaczonych dokładnie do tego celu. Z chłopakiem było coś nie w porządku. W zasadzie rozumiałam dlaczego: żył na ulicy, samotny, głodny, narażony na agresję silniejszych, pozostawiony samemu sobie. Ale znałam przecież dzieci ulicy, które wyrosły na przyzwoitych ludzi, kierujących się w życiu zasadami moralnymi. Niestety, wszystko wskazywało, że kodeks moralny Czerwonego składał się z jednego punktu: „robić to, co najlepsze dla mnie”.
Wbiegłam po schodach na trzecie piętro tylko po to, by się przekonać, że drzwi na korytarz są zamknięte. Nie miałam klucza.
Zeszłam na pierwsze piętro i załomotałam w drzwi dozorcy.
- Panie Patel?
Patel był najmilszym dozorcą, jakiego znałam. Niestety przy okazji był też dozorcą najpowolniejszym na świecie. Brązowy jak orzech włoski, z zaspanymi, na wpół przymkniętymi oczami, poruszał się z niesłychaną powagą, zbyt dostojny, by choć odrobinę przyśpieszyć. Każda próba nakłonienia go do bardziej energicznego działania powodowała, że zwalniał jeszcze bardziej, osiągając oszałamiającą prędkość schłodzonej melasy. Odnalezienie kółka z kluczem zabrało mu dobre pięć minut, po których wyniosłym krokiem udał się na schody. Zanim otworzył drzwi i położył na mojej dłoni właściwy klucz, zaczęłam przebierać nogami, by dać upust zżerającej mnie frustracji.
Wpadłam do mieszkania, chwyciłam książki Esmeraldy i wybiegłam, zatrzaskując za sobą drzwi. Następnie ruszyłam schodami w dół, mijając po drodze zdezorientowanego pana Patela.
* * *
Właz do Skarbca był uchylony.
Samotna żarówka oświetlała jego okrągłą powierzchnię, przez co ze szczytu schodów przypominał ogromną metalową monetę.
Powinien być szczelnie zamknięty, przebiegło mi przez myśl.
Schodziłam po pogrążonych w mroku schodach cicho i ostrożnie, stopień po stopniu, dzierżąc miecz w dłoni. Doleciał mnie zapach wilczego jadu, którego używano, by zmylić tropiącego zmiennokształtnego. Ktoś wiedział, że przyjdę tu z Derekiem. O ile, rzecz jasna, atak był wymierzony we mnie.
Tymczasem Derek spał smacznie na półpiętrze. Zamierzałam co prawda zanieść go do biura, ale byłam zbyt zmęczona, by zataszczyć tam najedzonego wilkołaka. W wilczej formie ważył chyba z osiemdziesiąt kilo, więc musiałam poddać się w połowie drogi.
Tuż przede mną dostrzegłam na stopniu krople krwi. Kolejne błyszczały w świetle dwa stopnie niżej. Wyczułam zapach prochu z pistoletu. Andrea musiała oddać strzał i chybić, bo inaczej zastałabym tu martwe ciało, a nie tylko krew. Tyle że Andrea nigdy nie pudłowała.
Zeszłam po schodach najciszej, jak się dało i stanęłam plecami do ściany. Ze Skarbca dochodził ochrypły oddech, przypominający ścinanie drzew za pomocą stępionej piły.
Wychyliłam się i spojrzałam przez uchylony właz.
Wśród strzępów ubrania na podłodze ujrzałam ciało. Zdeformowane i zmaltretowane, wyglądało niczym groteskowa sterta niepasujących do siebie członków, jak patchwork z surowej, czerwono-brązowej wołowiny. Kolejny ochrypły oddech odbił się echem od ścian. W zasięgu wzroku nie było Julie.
Kiedy tak stałam, ciało obróciło głowę. Ukazała mi się kępa blond włosów i jedno błękitne oko. Drugie ukryte było pod fałdą ciała.
Andrea.
Jednym susem pokonałam dzielący nas dystans. Ciemne plamy na kończynach nie były brudem - dziewczynę porastała sierść. Brązowe włosy, a pod nimi cętki na skórze.
Klatka piersiowa Andrei była zniekształcona, zbyt płaska. Skóra na brzuchu kończyła się nagle, nie rozerwana czy przecięta, tylko po prostu... jakby za krótka, by pokryć cały brzuch. W dziurze poniżej świeciły jelita. Lewa noga zmieniła się już w łapę, podczas gdy prawa rozciągnęła się i stała zbyt długa, a ponadto wykrzywiła do tyłu. Wystające szczęki dziewczyny były do siebie niedopasowane, wargi zbyt krótkie. Zęby przedziurawiły policzki.
Dobry Boże. W końcu dopadł ją Lyc-V.
Lewe oko Andrei patrzyło na mnie niewinnie błękitną tęczówką. Z gardła dziewczyny wyrwał się długi, bulgoczący dźwięk. Wołała o pomoc.
To było ponad moje siły. Nigdy dotąd nie widziałam zmiennokształtnego, który utknął pomiędzy dwiema formami.
Musiałam znaleźć kogoś, kto potrafiłby jej pomóc.
Doolittle. No tak, ale on wrócił do Twierdzy Gromady. Dotarcie do niego zabrałoby mi kilka godzin. Skóra Andrei przybrała ziemistą barwę, co oznaczało, że ciało znajduje się na granicy odwodnienia. Andrea może nie mieć kilku godzin.
Zaraz, zaraz. Doolittle pozostawał lojalny wobec Currana. Przestałby się nią zajmować po minucie. Gromada poddałaby ją próbie, czy nie jest loupem, a następnie przekazałby ją w ręce Currana. Nie można być lojalnym wobec Gromady i Zakonu jednocześnie. Inna sprawa, że gdyby jej nowa natura wyszła na jaw, zostałaby z zakonu usunięta. Tymczasem dla Andrei Zakon był całym sensem istnienia, nie potrafiła bez niego oddychać ani żyć. Wykluczenie z Zakonu oznaczałoby dla niej śmierć.
Ale jeśli nic nie zrobię, umrze na pewno.
Doolittle był nieosiągalny. Pozostawał mi Derek. Tylko do kogo mogłabym ją zabrać?
Przez ciało Andrei przebiegł dreszcz. Lewa, ludzka dotąd noga zaczęła się rozciągać. Kości wydłużały się tak wolno, że dziewczyna musiała strasznie cierpieć. Jęczała, a ból w jej głosie ścisnął mnie za serce. W ciele Andrei zachodziły kolejne zmiany. Żołądek skurczył się, pośladki naprężyły, a w końcu całe ciało ogarnęły tak silne konwulsje, że bezwładnie padła z powrotem na podłogę.
Poczułam nagle ostry smród. Znałam skądś ten zapach... Hiena.
Wszyscy zmiennokształtni mieszkali w Twierdzy, ale każdy z gatunków miał własne miejsce spotkań, tak jak każdy miał własną parę alf. Hieny nie były tak liczne jak wilki czy szczury, lecz mimo to zdołały utworzyć własną grupę. Spotkałam niegdyś ich przywódczynię - starszą kobietę, którą nazywano Ciocią B. Prawdę powiedziawszy, wolałabym walczyć z całą sforą wilków, niż zasłużyć na gniew tej kobiety. Jej twarz przypominała słodką bułeczkę o cukierkowym uśmiechu, byłam jednak przekonana, że uśmiechałaby się z taką samą słodyczą, bawiąc się za pomocą pazurów i zębów moją wątrobą. Hieny i lwy nie darzyły się sympatią, a Curran doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Co prawda te specyficzne drapieżniki cały czas formalnie znajdowały się pod jego zwierzchnictwem, posiadały jednak wystarczającą autonomię, by samodzielnie rozwiązywać wewnętrzne problemy.
Musiałam zabrać Andreę do Cioci B. Niewątpliwie była przerażającą suką, ale mimo wszystko więcej przemawiało za nią niż za Curranem.
Pochyliłam się nad cierpiącą przyjaciółką.
- Zamierzam zabrać cię do sfory hien - powiedziałam. Niebieskie oko dziewczyny rozszerzyło się z przerażenia. Ciałem wstrząsnął dreszcz.
- Nie. Nie... można - wyjęczała cicho.
- Proszę, nie sprzeciwiaj się. Nie mamy wyboru.
Wsunęłam ręce pod jej ciało. Poczułam, jak robią się mokre. W moje nozdrza uderzył ostry zapach moczu. Prawdopodobnie ważyła około sześćdziesięciu kilogramów. Zacisnęłam zęby i podniosłam ją. Objęła mnie zdeformowanymi ramionami.
Boże, jaka była ciężka.
Ruszyłam w stronę wyjścia.
W dzieciństwie ojciec urządzał mi wyczerpujące biegowe maratony z wyładowanym plecakiem. Wtedy jedyną rzeczą, która nie pozwalała mi się poddać, była świadomość, że ten nieznośny ból pleców kiedyś się skończy. To samo powtarzałam sobie teraz, pokonując wolno kolejne schody. Ból jest dobry. Ból kiedyś odejdzie. Każda chwila opóźnienia sprawia, że Andrea jest coraz bliżej śmierci.
Załadowałam ją do dorożki.
- Julie? - wyszeptałam.
- Chłopiec. Szaman. Zabrał dziewczynkę. - Głos Andrei coraz bardziej przypominał bulgotanie.
Niech cię szlag, Czerwony. Przynajmniej teraz, bez naszyjnika, trzciny nie powinny jej odnaleźć.
- Zaczekaj tu na mnie! - poleciłam dziewczynie. - Nie waż mi się umierać!
Wróciłam do budynku, przeskakując po dwa schody. Derek nadal spał beztrosko. Potrząsnęłam nim.
- Obudź się!
Zerwał się, niechcący zahaczając kłami o moją rękę. Natychmiast skoczył na nogi, skomląc z zakłopotaniem.
- Nic się nie stało. Potrzebuję twojej pomocy.
Ruszył za mną w dół schodów i zamarł w połowie drogi. Zjeżyła mu się sierść na karku, plecy zgarbiły, a z pyska wydobył głuchy warkot.
- Derek, proszę. Wiem, że ten zapach jest ohydny, ale potrzebuję twojego nosa. Teraz. Błagam. Namówiłam go, by zszedł na dół. Omiótł wzrokiem dorożkę i spojrzał na mnie.
- Czy potrafisz wyczuć zapach Julie? - spytałam z nadzieją w głosie.
Przyłożył nos do ziemi i natychmiast szarpnął głową w tył, jakby został uderzony. Cofnął się, okrążył powóz, a potem zatoczył jeszcze szersze koło. Znowu powąchał ziemię, znowu się cofnął i w końcu zaskomlał żałośnie.
Zbyt dużo wilczego jadu. Czerwony bardzo dokładnie zamaskował swój zapach.
Z dorożki doszedł nas cichy jęk. Tym razem Julie musiała poczekać, bo czas Andrei szybko się kończył. Poza tym to ja miałam na sobie naszyjnik. Jeśli się nie myliłam, trzciny będą ścigać mnie, a nie Julie.
No i bardzo dobrze. Chętnie się z nimi spotkam. Narobiły mi tyle pieprzonych kłopotów, że po prostu powitam je z otwartymi ramionami.
- Zmiana planów. Zaprowadź mnie do hien. Nie mamy zbyt wiele czasu. Proszę, pospiesz się.
Derek pognał ulicą, a ja wskoczyłam na siedzenie dorożkarza. Ruszyłyśmy. Tak wolno, że musiałam się powstrzymywać przed zgrzytaniem zębami, ale jednak ruszyłyśmy.
W Atlancie wszystko było nie tak. Czułam, jak przez moje kości przepływa magia, kiedy z trudem przedostawałam się przez zasypane gruzem ulice z prędkością, na jaką mógł sobie pozwolić koń. Na nocnym niebie działy się dziwne rzeczy, jakieś ciemne kształty przesłaniały gwiazdy, przesuwając się w absolutnej ciszy. Dwa razy musieliśmy się zatrzymać - pierwszy raz, by uniknąć spotkania z patrolem wampirów (czterech krwiopijców diamentowej formacji), drugi raz, by przepuścić widmowego, półprzezroczystego niedźwiedzia. Co ciekawe, jego głowę zwieńczały rogi. Spojrzał na nasz pojazd zasmuconymi oczami, a przez jego grzbiet przetoczyła się fala płomieni. W końcu odszedł wolno w dół ulicy.
Równoległe do ulicy płynęła widmowa rzeka. Atramentowa woda wydawała się gęsta jak smoła. Próbowałam się trzymać jak najdalej od niej. Stworzenia, które zwykłe zawodziły nocą, dziś były zupełnie cicho. Słuchałam. Czekałam. Gdyby jakimś cudem tętno miasta mogło zostać nagrane i odtworzone od tyłu, pojedyncza fraza z pewnością rozbrzmiałaby tak: „Wybuch nadchodzi, wybuch nadchodzi, wybuch nadchodzi...”.
Konwulsje Andrei powtarzały się coraz częściej. Teraz następowały mniej więcej co kwadrans. Wiedziałam, że chwycił ją jeden ze skurczów, ponieważ wydała z siebie zdławiony okrzyk bólu. Przez ciało przebiegł mi dreszcz przerażenia.
W końcu zostawiliśmy miasto za sobą, zmierzając w dół znajomą szosą, która biegła wzdłuż obróconych w ruinę przemysłowych dzielnic i porośniętej dziką roślinnością autostrady. Noc stawała się coraz głębsza, a na tle ciemnego nieba widoczne były tylko nikłe światła gwiazd, docierające do ziemi z nieprawdopodobnej odległości. Wszystkie kolory wydawały się stłumione; cień był bardziej cienisty niż zwykle, drzewa, tak żywotne i radosne w świetle dnia, zmieniły się w sękate monstra, czające się w ciemnościach na swą zdobycz. Tak właśnie wyglądała droga do Twierdzy - fortecy, w której Gromada zbierała się w czasie kryzysu.
Minęliśmy opuszczoną, nieoświetloną stację paliw. Widziałam powyrywane drzwi i wybite okna. Jakieś małe, wychudzone stworzenia czołgały się wzdłuż parapetu, a potem podpełzły pod drzwi. Obrzydliwie żółte, jak gazik z zainfekowanej rany, gapiły się na nas błyszczącymi oczami i wyciągały pazurzaste łapy, jakby usiłowały nas dosięgnąć pomimo dużego dystansu.
Derek biegł w dół szosy leniwym krokiem, który pozwalał wilkom przemierzać ogromne odległości bez większego wysiłku. Dotarliśmy do linii drzew. Po obu stronach drogi rosły ogromne dęby, których rozłożyste gałęzie splatały się ze sobą, tworząc coś w rodzaju baldachimu. Derek zatrzymał się, uniósł głowę ku rozgwieżdżonemu niebu i zawył. Skowyt popłynął przez noc, tęskny, przerażający, przepełniony smutkiem i przejmujący do kości. Oznajmiał nasze przybycie. Derek czekał długą chwilę, nadstawiając uszu, i nagle puścił się pędem przez zarośniętą drogę pod baldachimem drzew. Podążyłam za nim.
Dorożka skrzypiała, tętent końskich kopyt brzmiał równo i miarowo.
Gdzieś w czerni nocy rozbrzmiał dziwny, niesamowity odgłos - wysoki, niepokojący dźwięk przypominający szarpanie naprężonej struny. Z krzaków po obu stronach wynurzyły się gibkie, ciemne postaci. Biegły wyprostowane, ale szare sylwetki były zbyt wysokie i zbyt szybkie, by mogły być ludzkie.
Jedna z postaci skoczyła na dorożkę i usiadła tuż obok mnie. Czerwone oczy błyszczały w ciemności jak dwa błędne ogniki. Hienołak w pośredniej formie stanowił dość przerażający widok.
- Cześć, ślicznotko - z monstrualnych ust wydobyło się niewyraźne pozdrowienie.
Tuż przed nami trzy hieny - dwie w zwierzęcej postaci i jedna w ludzkiej - okrążyły Dereka, wyjąc i śmiejąc się z szaleńczą radością.
Hienołak rzucił się na mnie. Odchyliłam się i chwyciłam go za nadgarstek. Drugą ręką ścisnęłam go za gardło, hamując przepływ krwi w arterii.
- Nie mam ochoty na zabawę! Zabierz mnie do Cioci B. - rzuciłam ze złością prosto w okrągłe ucho.
Przytulił wygiętą rękę do mojego ramienia.
- Mmm, tak słodko sprawiasz mi ból. Proszę, rób tak jeszcze.
Pieprzone hieny!
Z przodu Derek oganiał się od jednej z samic.
- Ktoś powinien nauczyć cię pokory - mówiła kobieta, odwijając z przedramienia bicz. - No chodź, pozwól mi się popieścić, mały wilku.
Szlag! Gwałtownie wykręciłam hienołakowi rękę, wciskając mu łeb na dno powozu - nos w nos z Andreą. Z ust dziewczyny wyrwał się słaby jęk, a jej oddech musnął twarz mężczyzny.
- Ona umiera - wycedziłam przez zęby. Hienołak wyrwał się z mojego uścisku i wrzasnął:
- Z drogi!
Jego towarzyszka oparła pięści na biodrach.
- Chyba się zapominasz...
- Ona potrzebuje Matki, i to już! - zawarczał, a wtedy kobieta cofnęła się odruchowo. Spojrzał na mnie błyszczącymi oczami. - Jedź!
Przejechałam między hienami, a one stanęły szeregiem za dorożką, blokując drogę Derekowi.
- Wilk nie przejdzie. Takie jest prawo. - Ton głosu hieny wskazywał, że negocjacje nie wchodzą w grę.
- Nie może mu się nic stać - ostrzegłam, starając się brzmieć cholernie poważnie.
- Nic mu się nie stanie.
Hieny ruszyły za powozem. Rozdrażnione ich zapachem konie przyśpieszyły. Klekocząc i skrzypiąc, pojazd jechał coraz szybciej, podskakując na każdym wyboju. Drzewa rozstąpiły się, odsłaniając duży dom w stylu rancza. Pociągnęłam za wodze i omal nie straciłam rąk. Konie nie były w stanie się zatrzymać, zwolniły dopiero po okrążeniu domu. Siedzący obok mnie hienołak zeskoczył na trawę, podniósł Andreę i pobiegł z nią na ganek.
Zapaliło się światło, w otwartych drzwiach ukazała się Ciocia B. Była korpulentną kobietą w średnim wieku, z siwiejącymi włosami zwijającymi się w pukle. Wyglądała jak ktoś, kto powinien zajmować się wypiekiem ciasteczek, a nie zarządzać gromadą dewiantów ze skłonnościami do histerycznego śmiechu i perwersyjnego seksu.
Rzuciła tylko okiem na Andreę i skinieniem głowy wskazała drzwi.
- Do środka - zarządziła. - Ty również!
Wbiegłam do domu za hienołakiem. Samica w ludzkiej postaci podążyła za nami. Przynajmniej wydawało mi się, że to samica. Ciocia B. rzuciła jeszcze spojrzenie w ciemność nocy i zamknęła drzwi.
Mężczyzna pobiegł korytarzem do dużej łazienki. W środku, na marmurowym podeście, znajdowała się ogromna, wypełniona wodą wanna, w której swobodnie zmieściłoby się sześć do ośmiu osób. Hienołak przebiegł między porozrzucanymi na podłodze sztucznymi członkami, gadżetami seksualnymi i owocami, po czym wskoczył do wanny. Trzymał Andreę nad powierzchnią wody.
Ciocia B. zrzuciła z marmurowego podestu skórzane i metalowe zabawki, po czym usiadła na jego krawędzi.
- Kto jeszcze wie? - zapytała.
- Był z nią wilk - odparła kobieta-hiena.
- Kto? - Ciocia spojrzała na mnie.
- Derek.
Skinęła głową.
- Dobrze. Chłopak popędzi prosto do Currana, z nim jakoś się dogadamy. Całe szczęście, że nie ma teraz Niedźwiedzia. Tak długo, jak nikt ze starszych strażników tego nie odkryje, będzie dobrze.
Z czego, do cholery, była taka zadowolona? Curran zachowywał się równie rozsądnie, co szalony słoń.
Ciocia pochyliła się nad Andreą.
- Głupie, głupie dziecko... - mówiła trochę do niej, a trochę do siebie - Czy ty wiesz, kim jesteś? Andrea kiwnęła głową. Wysiłek wstrząsnął jej zniekształconym ciałem.
- Teraz powinno pójść łatwiej. Rozbierz ją. Kobieta-hiena wskoczyła do wanny i ściągnęła z Andrei strzępy tkaniny, które wciąż przywierały do ciała. Poczułam, jak skręca mi się żołądek. W gardle pojawił się kwaśny smak.
- Jeśli chcesz rzygać, to lepiej wyjdź. - Ciocia B. skinęła na Andreę. - Przekieruję cię w naturalną formę. Twoja twarz robi się szara. Wiesz, co to znaczy, więc skoncentruj się, jeśli chcesz przeżyć. Najpierw pierś. Wyobraź sobie dwa skrzydła wyrastające z twoich pleców Wielkie skrzydła. Rozłóż je, dziecko. Rozłóż szeroko.
Kości przesunęły się w dół, a ramiona obniżyły, rozciągając klatkę piersiową... Wybiegłam przed dom.
Rozdział 19
Usiadłam na ganku. Trzasnęły drzwi i kobieta-hiena przysiadła obok mnie. A może wcale nie „ona”, tylko „on”. W przypadku hien nie dało się tego jednoznacznie określić - w pewnym sensie były dziwacznie androginiczne. Na wolności samice hien dominowały. Hierarchia wyglądała następująco: samice, szczenięta i dopiero na samym końcu samce. Biorąc pod uwagę fakt, że cętkowane samice były większe od samców i mogły się poszczycić wystarczająco dużą łechtaczką, by rywalizować z każdym penisem pod względem wielkości w czasie wzwodu, taka hierarchia naprawdę miała sens.
Ta, która usiadła obok mnie, nie była zbyt wysoka i miała niebieskie włosy, które sterczały na jej głowie w idealnym pionie. Zauważyła, że przyglądam się jej fryzurze.
- Podoba ci się? Powiem ci, kto to robi. Oczywiście na tobie nie będzie wyglądać tak dobrze, jak na mnie. - Puściła do mnie oko.
- Na pewno nie. A więc ile kosztuje zainstalowanie na głowie gazowego palnika?
Zarechotała i podała mi kanapkę.
- Jesteś w porządku. Trzymaj, przyniosłam ci żarcie.
Powąchałam.
- Co w niej jest? Jelita? Zmielone tygrysie jądra?
- Salami - uspokoiła mnie. - Zjedz, jest smaczna, a ty chyba jej potrzebujesz.
Nie sądziłam, że cokolwiek przejdzie mi przez gardło, ale kiedy tylko poczułam w ustach pierwszy kęs, wiedziałam, że nie powstrzymam się przed następnymi.
- Jak ona się czuje? - spytałam między jednym kęsem a drugim.
- Nie martw się, będzie dobrze. - Kobieta uniosła brwi i pokiwała znacząco głową. - Jest twardą boudą.
- Buddą? - powtórzyłam zdziwiona.
- Bouda. Hienołak. Chociaż, technicznie rzecz biorąc, ta dziewczyna jest... - urwała w pół zdania. - Technicznie rzecz biorąc, nie do mnie należy wyjaśnianie takich rzeczy. Nazywaj nas boudami. Tak brzmi właściwa nazwa. - Pociągnęła nosem. - Czuję towarzystwo. Bardzo lubię gości na obiedzie.
Od strony drzew nadchodził znajomy mężczyzna. Miał około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i skórę o barwie kawy. Wyglądał, jakby chciał komuś przyłożyć. Okrywał go niemal w całości długi, czarny płaszcz, ale widoczny przez rozpięte poły fragment torsu, opięty przez czarny podkoszulek, zdradzał silne umięśnienie. Zuchwałość i beztroska, z jaką się poruszał, nie pozostawiały wątpliwości, że jest bardzo zarozumiały. I miał do tego podstawy. Kiedy w biały dzień szedł ruchliwą ulicą, odnosiło się wrażenie, że tłum rozstępuje się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.
Zatrzymał się kilka metrów od ganku.
- Cholera, niech mnie ktoś uszczypnie! Szef Wywiadu we własnej osobie zawitał w nasze skromne progi. - Bouda uśmiechnęła się, ale ten grymas nie miał nic wspólnego z życzliwością.
- Cześć, Jim - rzuciłam.
Nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem.
- Człowiek chce wiedzieć, co się dzieje - zaczął. - I chce ją mieć w Twierdzy. Natychmiast.
- Dlaczego używasz w stosunku do siebie trzeciej osoby? - parsknęła kpiąco bouda. Jim pochylił się, zadzierając podbródek.
- To Curran chce informacji. Nie zmuszaj mnie, żebym wszedł do twojego domu nieproszony. Oczy boudy zabłysły szkarłatem. Wydała z siebie histeryczny rechot i uniosła głowę, pokazując zęby. Na jej twarzy pojawił się wyraz głodu.
- No to rusz się, kocie! Złam prawo. Wypróbuj szczęki na córce Kuri, jeśli cię na to stać. Będę się zanosić śmiechem, miażdżąc na papkę twoje kości.
Cmoknęła i oblizała wargi, a Jim zawarczał gardłowo. Zza domu wyłoniły się dwie hieny. Jak rekiny zatoczyły krąg wokół intruza, mlaskając i powarkując. Wstałam i skinęłam głową w stronę Jima.
- Daj mi minutę - poprosiłam. - Zrób mi tę przysługę.
Jego twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Powoli, ostrożnie zrobił dwa kroki w tył. Czekał.
Weszłam do łazienki. Andrea siedziała na marmurowym podeście, ledwie widoczna zza postaci kobiety-hieny i Cioci B. Samiec-bouda przebierał palcami w gąszczu blond włosów na głowie Andrei, jakby czegoś szukał.
- Muszę iść... - zaczęłam.
Boudy rozstąpiły się, odsłaniając Andreę. Porastała ją krótka sierść, pod którą dało się dostrzec czarne cętki na skórze. Nigdy dotąd nie widziałam tak proporcjonalnego ciała zmiennokształtnego w pośredniej formie, jeśli nie liczyć Currana. Jedyny problem stanowiły ręce - sięgały zbyt nisko, niemal dotykały kolan dziewczyny. Zajęło mi dobrą chwilę, nim sobie uświadomiłam, że Andrea ma piersi. Zwyczajne ludzkie piersi. Tymczasem większość zmiennokształtnych samic w pośredniej formie zamiast piersi miała rzędy drobnych sutków.
Andrea patrzyła na mnie. Czoło i błękitne oczy były ludzkie, ale ciemny pysk i szczęki należały do hieny. Obie postaci łagodnie w siebie przechodziły i choć ogólny efekt sprawiał odrażające wrażenie, to jakimś dziwnym sposobem wszystko zdawało się do siebie pasować.
- Znalazłem - oznajmił samiec, zaczepiwszy pazurem o jakiś przedmiot we włosach Andrei.
Ciocia B. napięła skórę na jej głowie.
- Zrób to.
Samiec wyrwał z czaszki dziewczyny jakiś mały, ciemny przedmiot. Z rany pociekło kilka kropel krwi. Dziewczyna jęknęła. Ciocia B. mrugnęła na znak przyzwolenia - samiec pochylił się i delikatnie polizał Andreę po szyi.
- Rafael chyba się zakochał - skomentowała ze śmiechem jego towarzyszka. Andrea przyłożyła mokry ręcznik do głowy i spojrzała na mnie.
- Kate? Wybierasz się gdzieś?
Słowa zabrzmiały czysto i wyraźnie, jej głos nie zmienił się ani na jotę.
- Curran chce ze mną rozmawiać. Przysłał tu Jima i najlepiej będzie, jeśli tam pójdę.
Andrea wzięła głęboki wdech.
- Należę do rodzaju zwierzoludzi.
Biorąc pod uwagę, jak to powiedziała, musiało chodzić o coś niezwykle ważnego, ale tak naprawdę niewiele do mnie dotarło. Musiałam mieć to wypisane na twarzy, bo Ciocia B. złożyła ręce na brzuchu i spytała:
- Pamiętasz Corwina?
- Kotoczłowieka. Zginął, ochraniając Dereka. - Lyc-V był bardzo podstępnym, ale zarazem sprawiedliwym wirusem. Atakował zarówno ludzi, jak i zwierzęta, przejmując od ofiar fragmenty DNA. Czasami wprowadzał ludzki kod genetyczny do organizmu zwierzęcia. Bardzo rzadko wynikiem takiej infekcji był zwierzoczłowiek, czyli zwierzę, które mogło zmienić kształt na ludzki. Większość szybko umierała, ale niektóre, tak jak Corwin, uczyły się mówić i stawały świadomymi istotami w ich własnym, specyficznym pojęciu.
Ciocia B. skinęła głową.
- Corwin był naprawdę dobrą osobą. Przychodził tu wiele razy.
- Lubił się zabawić - dodała bouda.
- O tak, lubił. Chociaż, jak to się mówi, strzelał ślepakami. - Po tych słowach Ciocia spojrzała na mnie wymownie.
- Cóż, nic dziwnego, zwierzoludzie są bezpłodni - powiedziałam tylko po to, by coś powiedzieć.
Twarz Cioci B. stężała.
- Nie zawsze.
- Że co?... - wydusiłam z siebie, bo tylko na tyle było mnie stać.
- Czasami, naprawdę bardzo, bardzo rzadko, potrafią zapłodnić kobietę.
- Och... - wyrwało mi się równie elokwentnie. Andrea westchnęła.
- A czasami niektóre z tych dzieci przeżywają.
- Zrobił cię jakiś hienoczłowiek? - wypaliłam bez namysłu. Wszyscy skrzywili się w reakcji na mój nietakt.
- Tak - odparła spokojnie Andrea. - Należę do zwierzoludzi. Mój ojciec urodził się hieną. Tak, teraz wszystko nabierało sensu. Nie mogła zarazić się wirusem Lyc-V podczas ataku, ponieważ już się z nim urodziła.
- Czy Ted o tym wie?
- Mógł się domyślać. Ale nie miał żadnych dowodów.
Wzruszyłam ramionami.
- Ja mu o tym nie powiem, jeżeli ty sama tego nie zrobisz. Co się stało z Julie?
- I tylko tyle? - weszła mi w słowo bouda. - Nie przeszkadza ci, że ta dziewczyna jest dzieckiem zwierzęcia?
- Nie. A powinno? Wróćmy do ważniejszej kwestii - co się stało z Julie?
Boudy spojrzały wymownie na Ciocię B., a Ciocia B. na mnie.
- Według Kodeksu zmiennokształtni są ludźmi. Rodzimy się ludźmi i umieramy ludźmi. To nasza naturalna i dominująca forma. Musimy ją ochraniać i stawiać ponad formą zwierzęcą, ponieważ taka jest naturalna kolej rzeczy - wyjaśniła.
- A zwierzoludzie rodzą się w zwierzęcej postaci - cicho powiedziała Andrea. - W związku z tym to zwierzę jest ich naturalną formą, choć jako mieszańcy w miarę, jak dorastają, tracą zdolność do przemiany w formę zwierzęcą. Dlatego właśnie są kalekami od narodzin. Czymś nienaturalnym. Ja jestem kaleką.
No nie, chyba zaraz zacznę wrzeszczeć!
- Andrea, przede wszystkim jesteś moją przyjaciółką, a przyjaciół nie mam zbyt wielu. Nie ma dla mnie znaczenia, kim się urodziłaś, jak wyglądasz ani co inni myślą na twój temat. Kiedy potrzebowałam pomocy, pomogłaś mi i tylko to się liczy. Dlatego teraz proszę cię: powiedz, co się stało z dzieckiem.
Andrea zmarszczyła nos. Z jej ust wyrwał się nerwowy chichot, ale zaraz się uspokoiła.
- Do Skarbca przyszedł bezdomny chłopiec - powiedziała.
- Czerwony?
- Tak. Julie twierdziła, że to jej chłopak. Był cały zakrwawiony i upadł za drzwiami. Julie wpadła w histerię. Otworzyłam, a on czymś we mnie rzucił, jakimś proszkiem. - Andrea skrzywiła się, obnażając białe zęby. - Noszę w czaszce talizman z zaklęciem, który ma zapobiegać mojej przemianie w czasie wybuchów. Zwykle nie mam z tym problemów, ale tym razem magia uderzyła zbyt mocno. Cokolwiek zrobił... - Uniosła ręce. - Zakłóciło działanie zaklęcia. Zaczęłam się przemieniać, ale nie mogłam skończyć. A chłopak chwycił Julie i wyciągnął ją na zewnątrz.
Czerwony coraz bardziej mnie wkurzał.
- Z twojego miecza unosi się dym - zauważyła bouda.
- Czasami mu się to zdarza - rzuciłam bezbarwnym głosem. A to mały dupek! Co on, do diabła, planował? I gdzie w ogóle go szukać? W mieście było pełno zakamarków, w których mogła się ukryć dwójka ulicznych dzieciaków. Miałam jedną szansę na milion, że znajdę Julie i Czerwonego, zanim zrobią to trzciny.
Ciocia B. pochyliła się w moją stronę.
- Zgodnie z tradycją zwierzoludzie są zabijani zaraz po urodzeniu. Jeżeli którykolwiek ze starszych zmiennokształtnych odkryje, że ona tu jest, będziemy mieć liczne towarzystwo.
Samiec-bouda oblizał wargi.
- Może być zabawnie.
Ciocia B. uderzyła go otwartą dłonią w tył głowy.
- Au!
- Czy to kot Currana czeka na zewnątrz? - spytała.
- Tak jest - potwierdziłam.
- Do tej pory na pewno wyczuł zapach Andrei, a teraz pójdzie o tym donieść. Musisz porozmawiać z Curranem. I lepiej go nie okłamuj.
- Dzięki za wskazówkę. Na pewno z niej skorzystam - obiecałam i wyszłam z domu.
Rozdział 20
Włosy Currana sięgały teraz ramion. Długie, złote, idealnie pofalowane, okalały jego twarz niczym lwia grzywa. Siedział w jednym z pokoi Twierdzy Gromady, czytając jakąś sfatygowaną książkę, na którą padał stożek światła z małej elektrycznej lampki. Nie podniósł nawet głowy, kiedy Jim wprowadził mnie do pokoju i zamknął drzwi. Tylko ja i Władca Bestii. I noc wpadająca do pokoju przez szeroko otwarte okno. Przez całą drogę Jim nie odezwał się ani słowem. Stąpałam po kruchym lodzie.
- O co chodzi z tymi włosami? - spytałam, by jakoś zacząć rozmowę. Curran oderwał wzrok od książki i skrzywił się.
- Rosną podczas każdego wybuchu. Nic na to nie poradzę. Przez chwilę gapiliśmy się na siebie.
- Czekam na uszczypliwe uwagi - rzucił, przerywając ciszę.
Poczułam, jak ogarnia mnie znużenie. Kiedy otworzyłam usta, mój głos był ociężały, pozbawiony życia i zwyczajowej zaczepności.
- Przywiozłam do domu hien chorego zwierzoczłowieka. To moja przyjaciółka. Jeśli zamierzasz ją zabić, będziesz musiał najpierw zmierzyć się ze mną.
Curran zacisnął powieki i potarł dłońmi twarz. Siedział na krześle, nic nie mówiąc, jakby próbował się uporać się z przygnębieniem wywołanym moimi słowami.
- Dlaczego ja? - powiedział w końcu. - Czy ta twoja misja polega na spieprzeniu mi życia?
- Wierz mi, robię, co mogę, by cię unikać.
- Widzę, że dajesz radę - parsknął.
- Naprawdę nie chcę ci sprawiać kłopotów.
- Ty nie sprawiasz kłopotów. Wampir biegający samopas sprawia kłopoty. Ty powodujesz katastrofy.
Tak jest, poużywaj sobie, dlaczego miałbyś tego nie robić?
- Posłuchaj, obiecuję, że kiedy uporam się z tym burdelem, zrobię absolutnie wszystko, co w mojej mocy, żeby nie wchodzić ci w drogę. A teraz odpowiedz mi na pytanie: czy zamierzasz zamordować moją przyjaciółkę?
Westchnął głęboko.
- Nie. Nigdy nie zabiłem żadnego zwierzoczłowieka i nie zamierzam zrobić tego teraz. To stary, elitarny obyczaj. Zacząłem go wykorzeniać, kiedy znalazł się wśród nas Corwin, ale powstało wiele sprzeciwów i uporanie się z nimi bez urażania uczuć okazało się męczące i czasochłonne. Przypuszczam, że jeśli twoja przyjaciółka zechce dołączyć do Gromady, będę musiał poruszyć tę kwestię na nowo.
Wiszący na moich plecach futerał miecza uniemożliwiał mi wykonywanie gwałtownych ruchów, a tymczasem ciało wyraźnie potrzebowało się zgiąć, bez różnicy, czy w przód, czy w tył. Widocznie nawet kości były zmęczone. Zdjęłam skórzaną kurtkę, odpięłam miecz i odłożyłam go na bok.
- Ona chce to ukryć. Jest członkiem Zakonu. - Akurat to powinno być dla Currana zrozumiałe, pomyślałam. - Zamierzam jej pomóc, by nigdy nie wyszło na jaw, kim jest. Ale dopiero gdy znajdę Julie.
- Straciłaś dziewczynkę? - spytał Curran z wyrzutem w oczach.
- Tak.
- Jak?
Odchyliłam się i rozciągnęłam.
- Jej chłopak, szaman, uprowadził ją z miejsca, gdzie pilnowała jej moja przyjaciółka. Zrobił coś, co spowodowało, że zaczęła się przemieniać, ale nie mogła zakończyć tego procesu - zawiesiłam głos.
- Mów dalej.
- Znalazłam ją, załadowałam do dorożki i zawiozłam do hien.
Curran rzucił mi zdziwione spojrzenie.
- Zabrałaś ją z Zakonu podczas ataku magii?
- Tak. Droga była w porządku, z wyjątkiem jakichś niesamowitości na stacji paliw.
Przez chwilę zastanawiał się nad czymś intensywnie.
- Jak dawno wydarzyło się to wszystko? - zapytał.
- Jakąś godzinę temu.
- Derek nie mógł podjąć tropu Julie? - W jego głosie dało się słyszeć delikatny ton dezaprobaty.
Pokręciłam energicznie głową.
- Szaman użył takiej ilości wilczego jadu, że nawet ja czułam smród tego świństwa. Znajdę ją. Tylko chwilowo nie wiem jak.
- Jeśli jest coś, co mogę zrobić, pomogę. Tylko się nie podniecaj. Nie robię tego dla ciebie, ale dla dziecka. Gdyby nie ona i wybuchy magii, wyrzuciłbym twój durny tyłek przez okno.
- A co niby mają z tym wspólnego wybuchy? - zdziwiłam się.
- Nie chcę, by ktoś zaczął podejrzewać, że straciłem kontrolę nad moim terenem. Kiedy już wyrzucę cię przez to okno, wszyscy mają myśleć, że było to działanie rozmyślne i zamierzone.
Cholera, był naprawdę wkurzony.
Nagle cała oprawa naszego spotkania zaczęła nabierać sensu: pokój na uboczu, przyćmione światło, książka... Magia obudziła zwierzę drzemiące w Curranie. Trzymanie go w ryzach z pewnością kosztowało go wiele sił. Kiedy zbliżał się wybuch magii, Curran był jak beczka prochu z krótkim lontem. Musiałam uważać, by go przypadkiem nie podpalić. W zasadzie nikt poza ludźmi Gromady - i Andreą - nie wiedział, gdzie teraz jestem. Władca Bestii mógł mnie bezkarnie zabić i nikt nigdy nie odnalazłby mojego ciała.
Siedzieliśmy w ciszy przez dłuższą chwilę. Magia stawała się coraz silniejsza, napełniając mnie, przyprawiając o zawroty głowy. Kolejne krótkie fale. Mogły odpłynąć, nim minie kolejna minuta, a wtedy znów czułabym się wyczerpana.
Gryzły mnie wyrzuty sumienia. Curran potrafił nad sobą panować w mojej obecności, ale ja w jego najwyraźniej nie.
- Curran, tam na dachu... Chodzi o to, że czasami nie panuję nad nerwami.
Pochylił się z nagłym ożywieniem.
- Czyżbym wyczuwał przeprosiny? - Teatralnie wciągnął powietrze nosem.
- Tak. Powiedziałam rzeczy, których nie powinnam była mówić. Żałuję, że tak się stało.
- Czy to znaczy, że kajasz się u mych stóp?
- Nie - rzuciłam zdecydowanie. - Nadal sądzę, że miałam rację. Po prostu żałuję, że nie ujęłam myśli w łagodniejsze słowa.
Spojrzałam na niego i zobaczyłam lwa. Nie, nie zmienił kształtu, twarz wciąż była w pełni ludzka, ale dostrzegłam coś niepokojąco lwiego w sposobie, w jaki siedział - tak na mnie skoncentrowany, jakby miał się na mnie rzucić. Obserwował mnie w całkowitym bezruchu, nie drgnął mu żaden mięsień. Ogarnęło mnie jakieś pierwotne pragnienie, by nie ruszać się z miejsca, które zmroziło wszystkie moje kończyny. Po prostu siedziałam, niezdolna, by się odwrócić, uwolnić od jego wzroku.
Usta Currana wolno, jakby leniwie, przybrały kształt lubieżnego uśmiechu.
- Nie tylko prześpisz się ze mną - stwierdził pewnym głosem. - Zanim to zrobimy, będziesz jeszcze o to prosić.
Nie spuszczałam z niego wzroku, ale poczułam, jak budzi się we mnie sprzeciw i oburzenie.
Tymczasem jego uśmiech stawał się coraz szerszy.
- I nie tylko powiesz „proszę” przed - powiesz też „dziękuję” po.
Zaśmiałam się nerwowo.
- Chyba oszalałeś. Rzuciło ci się na mózg od utleniania włosów.
- Przestraszona? - rzucił bezczelnie.
Przerażona.
- Z twojego powodu? Wolne żarty. Jeśli wyrosną ci pazury, sięgnę po miecz, ale walczyłam już z tobą, kiedy byłeś w ludzkiej formie. - Użyłam całej siły woli, by kolejne zdanie zabrzmiało lekceważąco: - Nie zrobiłeś na mnie większego wrażenia.
Po moich słowach jednym skokiem pokonał dzielący nas dystans. W ostatniej chwili zdążyłam podnieść się z krzesła, ale zaraz potem stalowe palce zacisnęły się na moim nadgarstku. Lewą ręką objął mnie w talii. Mimo że się opierałam, przyciągnął mnie do siebie z dziecinną łatwością i chwycił, jakbyśmy mieli tańczyć tango.
- Curran! Puść...
Zobaczyłam, jak ustawił biodra, ale nie mogłam nic zrobić. Pociągnął mnie w przód i przerzucił klasycznie przez biodro. Perfekcyjny, podręcznikowy rzut. Przeleciałam w powietrzu, przytrzymywana przez niego i wylądowałam na plecach. W jednym gwałtownym oddechu uciekło mi całe powietrze z płuc. Och...
- Jeszcze nie zrobiłem na tobie wrażenia? - spytał z szerokim uśmiechem.
Bawił się. On się bawił. To nie była prawdziwa walka. Mógł przecież uderzyć mną o podłogę wystarczająco mocno, by złamać mi kark. Zamiast tego trzymał mnie do końca, chcąc się upewnić, że odpowiednio wyląduję.
Pochylił się lekko i rozbawionym głosem powiedział:
- Zły najemnik obalony za pomocą podręcznikowego rzutu przez biodro. Na twoim miejscu bym się zarumienił.
Dyszałam ciężko, usiłując napełnić płuca powietrzem.
- Mógłbym cię teraz zabić bez większego wysiłku. Szczerze mówiąc, twoje położenie wprawia mnie w zakłopotanie. Mogłabyś przynajmniej użyć magii czy czegoś w tym rodzaju.
Jak sobie życzysz. Złapałam w końcu oddech i wypowiedziałam nowe słowo mocy:
- Osanda. - Klękaj, Wasza Wysokość!
Curran chrząknął jak człowiek, który próbuje podnieść ogromny ciężar spoczywający na ramionach. Jego twarz zadrżała z wysiłku. Ha, a więc nie był jedyną osobą, której moc wzrosła przez wybuch.
Podniosłam się bez pośpiechu, obserwując jego reakcję. Mięśnie nóg nabrzmiały mu tak bardzo, jakby za chwilę miały rozsadzić nogawki spodni. Ale nie uklęknął. Nawet nie zamierzał opaść na kolana. Uderzyłam w niego słowem mocy w samym środku cholernego wybuchu magii i nic to nie dało. Kiedy się z nim upora, prawdopodobnie mnie zabije.
W mojej głowie włączyły się wszystkie możliwe alarmy. Instynkt samozachowawczy wrzasnął: Uciekaj, idiotko! Zamiast to zrobić, podeszłam do Currana i wyszeptałam mu do ucha:
- Nadal nie jestem pod wrażeniem.
Jego brwi zbiegły się, gdy wykrzywił twarz w pełnym zdziwienia grymasie. Naprężył się jeszcze bardziej, aż mięśnie klatki piersiowej zadrżały z wysiłku, a potem, wydając z siebie gardłowe westchnienie, wyprostował się.
Pośpiesznie odskoczyłam w tylną część pokoju, chwytając po drodze Zabójcę. Bardzo chciałam uderzyć z rozmachem w Currana, aż swędziały mnie palce. Ale reguły gry były jasne: żadnych pazurów i mieczy. Moment, w którym uniosłabym broń do ciosu, oznaczałby, że daję mu powód, by mnie zabił.
Curran uniósł ręce.
- Kontynuujemy? - spytał spokojnie.
- Z największą przyjemnością.
Ruszył w moim kierunku. Czekałam, napinając mięśnie nóg, gotowa w każdej chwili uskoczyć w bok. Był silniejszy niż para wołów i zamierzał walczyć ze mną wręcz. Wiedziałam, że jeśli pozwolę mu się chwycić, będzie po zabawie. Gdyby wszystko inne zawiodło, mogłam jeszcze spróbować ucieczki przez okno. Skok z dwunastu metrów i tak wydawał się niewielką ceną za ocalenie skóry.
Curran rzucił się na mnie z wyciągniętymi rękami. Uchyliłam się i kopnęłam go w kolano. To było mocne, solidne kopnięcie, sama to poczułam. Zwykłemu człowiekowi złamałoby nogę.
- Sprytnie - pochwalił mnie Curran, a potem złapał za ramiona i bez najmniejszego wysiłku rzucił przez pokój. Przez chwilę leciałam w powietrzu, a gdy tylko upadłam, przeturlałam się i skoczyłam na nogi. Na górze powitała mnie rozbawiona twarz Currana.
- Zabawa z tobą sprawia mi sporo frajdy. Robisz za dobrą mysz.
- Mysz?
- Zawsze miałem sentyment do pluszowych myszy. Czasami są wypełnione kocimiętką. To bardzo miła premia.
- Ja nie jestem wypełniona kocimiętką - wycedziłam.
- Sprawdźmy to.
Napiął bicepsy i ruszył w moją stronę. Houston, mamy problem! Sądząc po blasku w jego oczach, nawet kopnięcie w twarz nie byłoby w stanie go zatrzymać.
- Mogę cię pokonać jednym słowem! - ostrzegłam.
Złapał mnie w niedźwiedzi uścisk, dzięki czemu mogłam się na własnej skórze przekonać, co czuje orzech, zanim dziadek do orzechów rozkruszy go na kawałeczki.
- Więc je wypowiedz.
- Ślub.
Cała wesołość znikła z jego oczu. Puścił mnie jakby nigdy nic, kończąc naszą grę.
- Ty nigdy nie odpuszczasz, co? - spytał zirytowany.
- Nie.
Magia znów odpłynęła. Przez plecy przebiegł mi tępy ból - musiałam uderzyć w podłogę mocniej, niż sądziłam. Po chwili poczułam też ból w ramionach. Dzięki ci za uścisk śmierci, Wasza Wysokość. Oparłam się ciężko o ścianę.
- Dlaczego jesteś taką cholerną zwolenniczką ich ślubu?
Otarłam czoło, jakbym próbowała wraz z potem pozbyć się zmęczenia.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Tak. Chodzi o poczucie winy, chęć odwetu, miłość?
Przełknęłam ślinę.
- Żyję samotnie - wyjaśniłam spokojnie.
- I co w związku z tym?
- Ty masz Gromadę. Otaczają cię ludzie, którzy gotowi są zginąć, byle tylko znaleźć się w twojej społeczności. Ja nie mam nikogo. Moi rodzice nie żyją, cała moja rodzina odeszła. Nie mam przyjaciół. Może z wyjątkiem Jima, ale łączą nas raczej wyłącznie relacje zawodowe. Nie mam kochanka. Nie mogę mieć kota, psa czy papugi, bo nie bywam w domu na tyle często, żebym mogła je ustrzec przed śmiercią głodową. Kiedy po akcji wracam do domu zakrwawiona, brudna i wyczerpana, nikogo tam nie ma. Nikt nie zapala dla mnie światła. Nikt mnie nie przytula i nie mówi: „Hej, cieszę się, że to zrobiłaś i że nic ci nie jest. Martwiłem się o ciebie”. Nikt się nie troszczy o to, czy jestem żywa, czy martwa. Nikt nie zrobi mi kawy, nikt nie pocałuje na dobranoc i nikt nie poda lekarstwa, kiedy jestem chora. Jestem zupełnie sama.
Wzruszyłam ramionami, starając się nadać głosowi nonszalancki ton.
- W zasadzie lubię być sama. Ale kiedy spoglądam w przyszłość, widzę siebie bez rodziny, męża, dzieci. Bez odrobiny ciepła. Widzę też, jak robię się coraz starsza, jak pokrywa mnie coraz więcej blizn. Za piętnaście lat będę robić to samo: ukrywać się pokrwawiona w tym samym miejscu i lizać rany, zawsze sama, w ciemnym domu. Ja nie mogę tego mieć, ale Grzebyk i Myong mają to w zasięgu ręki. Nie chcę stać im na drodze.
Spojrzałam na Currana i ujrzałam w jego oczach... Zrozumienie? Sympatię? Trudno powiedzieć. Trwało to krótką chwilę, bo zaraz potem przywdział zwyczajową maskę i znów miałam przed sobą nieprzeniknione oblicze samca alfy.
Odwróciłam wzrok. Nie powiedziałam Curranowi wszystkiego. Opuściłam tę część, która wyjaśniała, dlaczego wspólne życie ze mną oznaczało ściągnięcie na siebie zagrożenia. Powód był prosty - moja krew. Ktoś, kto uprawiał ze mną seks, pobierał ode mnie cząstki magii. Związek ze zwykłym człowiekiem czynił ze mnie egoistkę - nie mogłabym go ochronić, gdybym została odnaleziona. Do diabła, nie potrafiłabym ochronić samej siebie!
Z kolei związanie się z osobą obdarzoną mocą oznaczałoby, że jestem idiotką. Gdyby tylko ktoś taki odkrył, kim jestem, sam mógłby chcieć mnie zabić lub wykorzystać do własnych celów. Pamiętam dokładnie, kiedy to sobie uświadomiłam. Chłopak miał na imię Derin i był czarodziejem. Ja skończyłam siedemnaście lat i bardzo chciałam wskoczyć komuś do łóżka, a jego łóżko wyglądało naprawdę nieźle. Dziś, patrząc na tamto zdarzenie, musiałam przyznać, że nie wszystko było tak, jak się tego spodziewałam, ale mogłam trafić znacznie gorzej.
Wówczas Greg zrobił to, co powinien zrobić każdy dobry opiekun: usiadł ze mną i bardzo delikatnie wytłumaczył, dlaczego już nigdy nie mogę spotkać się z Derinem. Jedna noc spędzona w innym mieście połączona z „sesją terapeutyczną” zrobiła swoje. Ukrywaj pochodzenie. Strzeż krwi. Zaczekaj, aż będziesz wystarczająco silna. Nie ufaj nikomu. Wiedziałam to wszystko już wcześniej, ale nie potrafiłam zrozumieć, z jakimi konsekwencjami wiązało się zlekceważenie tych zaleceń. Mój opiekun mi to objaśnił. Znienawidziłam go za to do tego stopnia, że zgodziłam się wstąpić do Akademii Zakonu, by być jak najdalej od niego.
Magia znów zaatakowała, silna i upajająca. Włosy Currana urosły o kolejne dwa centymetry.
Zdawałam sobie sprawę, co mnie do niego przyciągało: gdybyśmy walczyli - gdybyśmy walczyli na serio - nie miałabym pewności, że go pokonam. Nie, co ja gadam, z pewnością bym przegrała. Zabiłby mnie bez mrugnięcia okiem. Przerażał mnie, ale, jak na ironię, im bardziej byłam przerażona, tym bardziej stawałam się zuchwała i gadatliwa.
- Twoja kolej - rzuciłam.
- Na co?
- Twoja kolej. Ja ci powiedziałam, dlaczego chcę, żeby Grzebyk i Myong byli razem. Teraz ty mi powiedz, dlaczego chcesz ich rozdzielić. - Zazdrość, duma, miłość - każdy powód jest równie dobry dla takiego egocentryka jak ty, stwierdziłam w myślach. Wybierz sobie odpowiedni.
Curran westchnął.
- Ona jest słaba, a on to samolubny dupek. Wykorzysta ją. Myong popełnia błąd.
Tego się nie spodziewałam.
- Ale to będzie jej błąd, ma do niego prawo.
- Wiem - stwierdził spokojnie. - Daję jej czas, by zrozumiała, że go popełnia.
Potrząsnęłam głową.
- Curran, ona błagała byłą dziewczynę swojego narzeczonego, by wstawiła się za jej ślubem! Jeżeli potrafi znieść takie upokorzenie, to znaczy, że zrobi dla miłości wszystko. Nie wygląda na kogoś, kto dobrze sobie radzi z problemami. Jeśli nadal będziesz opóźniał ich ślub, możesz doprowadzić co najwyżej do tego, że znów spróbuje popełnić samobójstwo.
- Widziałaś blizny? - spytał nieco zdziwiony.
Kiwnęłam głową.
- Ludzie muszą sami dokonywać wyborów, nieważne, jak są one złe. Inaczej nie będą czuli się wolni.
Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi.
- Wejść! - zawołał Curran.
Jakiś młody mężczyzna wetknął głowę przez drzwi.
- To coś się przebudziło - poinformował. Curran wstał.
- Chcę ci coś pokazać - machnął na mnie ręką. Dzięki Bogu, jego słowa nie zabrzmiały dwuznacznie.
Szliśmy korytarzem za młodym zmiennokształtnym, kiedy Curran spytał łagodnie: - Jak tam twoje ramiona? Trochę bolą?
- Nie - skłamałam. - A twoje kolano?
Kilka kroków dalej zdecydowałam się rozwiać swoje wątpliwości:
- Żartowałeś, kiedy mówiłeś o tym całym proszeniu i dziękowaniu, prawda?
- Byłem śmiertelnie poważny. - W jego oczach zatańczyły iskierki, a potem dodał: - Dziecinko. Nie.
Roześmiał się.
- Powinnaś zobaczyć teraz swój wyraz twarzy.
- Nie nazywaj mnie tak - warknęłam ostrzegawczo.
- A co, wolisz „najdroższa”? Albo może „laseczka”. - Mrugnął do mnie. Zazgrzytałam zębami.
Ruszyliśmy spiralnymi schodami w dół na wewnętrzne podwórze Twierdzy. Jej projektanci chyba nie do końca mogli się zdecydować, czy budują średniowieczny zamek, czy więzienie dwudziestego pierwszego wieku. Główna wieża, wystająca wysoko ponad inne zabudowania, była kwadratowa i do tego stopnia funkcjonalna, że aż prymitywna. Jim opowiadał mi kiedyś, że została zbudowana praktycznie wyłącznie dzięki sile roboczej przy minimalnym zastosowaniu udogodnień technologicznych i że w związku z tym jej budowa zabrała prawie dziesięć lat. Osobiście przypuszczałam, że trwało to znacznie dłużej. Na temat Twierdzy krążyło zresztą tyle plotek, że trudno było powiedzieć, które są prawdziwe.
Wieżę otaczała lita, kamienna ściana, stanowiąca część naturalnego otoczenia Twierdzy. Nigdy wcześniej nie widziałam wewnętrznego podwórza. Było obszerne i raczej puste. Pod odległą ścianą znajdowały się jakieś urządzenia do ćwiczeń oraz spory hangar, który prawdopodobnie służył jako magazyn. Po prawej grupa zmiennokształtnych stała przy wysokim basenie. Kiedy ostatnim razem widziałam taki basen, wypełniała go ciemnozielona ciecz z uzdrawiającymi substancjami, przygotowana przez doktora Doolittle’a, a w niej pływał nagi Curran.
W tym basenie woda była czysta. W środku znajdowała się klatka na loupy, wykonana z prętów grubości mojego nadgarstka wzmocnionych srebrem. Wewnątrz poruszyło się coś ciemnego. Zmiennokształtni również się przesunęli, najpierw w tył, a potem w przód. Niestety wśród nich były trzy monstrualne postaci w zwierzęcej formie, mierzące ponad dwa metry i ich kudłate głowy zasłaniały mi widok.
- Co to jest? - spytałam Currana, zmierzając w stronę klatki.
- Zaraz zobaczysz. - Spojrzał na mnie wesoło, jak kot, który właśnie dobrał się do śmietanki i jest przekonany, że ujdzie mu to płazem.
Kiedy przemierzaliśmy podwórze, jakiś ciemny kształt mignął nam na tle rozgwieżdżonego nieba. Ciemny zarys długiego, ogromnego ciała unoszonego przez wielkie skrzydła przeleciał nad nami bez najmniejszego dźwięku i zniknął za linią drzew.
To nie mogło się zdarzyć. Nawet podczas tak intensywnego ataku magii jak dziś, prawdopodobieństwo istnienia podobnego dziwoląga było zbyt małe, by w ogóle brać je pod uwagę.
Zmiennokształtni rozstąpili się przed Curranem, odsłaniając klatkę, a w niej dobrze mi znaną błyszczącą postać. Trzcina.
- Ale jak udało ci się...
Curran wzruszył ramionami.
- Przyszła tu po śladach, które zostawiłaś, opuszczając Twierdzę. Posprzeczaliśmy się odrobinę i w konsekwencji wyrwałem jej ręce. Nie umarła od razu, więc wsadziliśmy ją do klatki na loupy i umieściliśmy tutaj.
Trzcina pływała w wodzie. Miała szeroko otwarte oczy, a na jej szyi zauważyłam delikatne nacięcia - stworzenie posiadało skrzela. Obie ręce miała doskonale sprawne. A więc cechowały ją również zdolności regeneracyjne.
Włosy trzciny chwyciły za pręty i natychmiast się cofnęły.
- Nie lubi srebra. - Z tłumu zmiennokształtnych, jak królik z kapelusza, wynurzył się nagle Jim.
Curran skinął głową.
- Klatka na loupy to był dobry pomysł - w jego głosie dało się słyszeć pochwałę. - Sam nigdy bym na to nie wpadł. Świetnie się spisałeś.
Pomyślałam, że następnym razem, kiedy dostanę jakieś dobrze płatne zlecenie od Gildii, zainwestuję w kraty w oknach mieszkania i postaram się, żeby były zrobione z takiego samego stopu. Obecne przypuszczalnie zawierały domieszkę srebra, ale widocznie niewystarczającą, by powstrzymać trzcinę.
Wyciągnęłam naszyjnik Czerwonego z kieszeni kurtki. Trzcina zbliżyła się do krat, a jej lawendowe oczy skupiły się na przedmiocie.
- Chcesz tego, prawda? - Przesunęłam naszyjnik w lewą stronę. Trzcina podążyła za tym ruchem.
Odwiązałam jeden z węzłów sznurka, zsunęłam z niego pierwszą monetę i rzuciłam na rosnącą tuż obok trawę. Na trzcinie nie zrobiło to żadnego wrażenia, nadal wpatrywała się w naszyjnik. Zsunęłam drugą monetę i rzuciłam ją niedaleko pierwszej. Żadnej reakcji.
- Jedna z nich jest specjalna? - domyślił się Curran.
- Tak. Ale nie wiem, która.
Trzecia moneta. Czwarta.
- Hej, koledzy! - zawołał ktoś za naszymi plecami.
Nie mogłam nie rozpoznać tego głosu. Odwróciłam się. Na szczycie jednego z murów, dobre dwadzieścia metrów od nas, stał Bran. Machał w naszym kierunku kuszą.
- Co za miłe przyjęcie, a ja nie zostałem zaproszony!
- Bierzcie się za niego - szepnął Curran.
Dwóch zmiennokształtnych w zwierzęcych formach odłączyło się od grupy i ruszyło na mur.
- A więc to ty tu rządzisz, tak? Myślałem, że jesteś wyższy! - zakpił Bran.
- Jestem wystarczająco wysoki, by skręcić ci kark! - odkrzyknął Curran. Jego twarz przybrała tę cholernie specyficzną formę: stała się płaska i równie wyrazista co granitowa płyta. - Zejdź z tej ściany na dół, to będziemy mogli porozmawiać!
- Chyba podziękuję! - Wzrok Brana padł na naszyjnik, a po chwili przeniósł się na otaczających mnie zmiennokształtnych. Wiedziałam, że pragnie naszyjnika, ale okoliczności nie były sprzyjające i raczej nie miał szans mi go odebrać.
Wzruszył ramionami i nagle zobaczył trzcinę w zbiorniku.
- A to co? Pozwólcie, że pomogę wam zrobić z tym porządek.
Uniósł kuszę i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, z tyłu głowy stworzenia wystawały dwa bełty. Przeszły na wylot, precyzyjnie przez oboje oczu. Trzcina zmieniła się w ciecz.
Drzwi prowadzące do wieży otworzyły się z trzaskiem i grupa zmiennokształtnych ruszyła biegiem przez podwórze.
- On ma nasze dokumenty! - ktoś krzyknął.
- Czas się zbierać! - Bran pomachał do nas paczką z dokumentami. - Dzięki za mapy! Wokół jego postaci zawirowała mgła i już go nie było. Curran ryknął z wściekłością.
Rozdział dwudziesty Pierwszy
Rozdział 21
Kiedy tuż obok ciebie ryczy lew, myślisz najpierw, że grzmi. Ten pierwszy dźwięk jest tak głęboki i przerażający, że wydaje się niemożliwe, by wydało go żywe stworzenie. Rozsadza ci żyły i sprawia, że zastygasz w miejscu. Wszelka rozwaga i rozsądek umykają i okazuje się, kim jesteś naprawdę - bezradnym, żałosnym stworzeniem bez pazurów, bez zębów i bez głosu.
Gdy huk zamiera, sądzisz, że już po wszystkim, ale ryk rozlega się ponownie, jak jakiś okropny napad kaszlu, najpierw jeden, potem drugi i kolejne następujące po sobie coraz szybciej, aż w końcu staje się ciągły, nieprzerwany, ogłuszający. Zmagasz się z pragnieniem, by mocno zacisnąć powieki. Odwracasz głowę z wysiłkiem, który pozbawia cię resztek samokontroli.
Widzisz przed sobą dwumetrowego potwora. To coś ma lwią głowę, lwie podgardle i jest pokryte szarym futrem. Przez łapy grube jak pnie drzewa przebiegają ciemne pasy, które wyglądają jak ślady po uderzeniach biczem. Pazury tego stwora mogłyby cię wypatroszyć jednym szarpnięciem, a jego oczy wpatrują się w ciebie przepełnione złotym ogniem.
Kiedy ryczy, trzęsie się ziemia. Czujesz ostry fetor moczu mniejszych potworów, kulących się ze strachu, i przyciskasz mocno ręce do uszu, ale nadal słyszysz ten ryk.
W końcu ryczenie ustało. Dzięki Bogu. Przez moment chciałam zwrócić Curranowi uwagę, że Bran i tak go nie słyszał, a jeśli nawet, to prawdopodobnie nie zemdlał ze strachu, ale jakoś nie wydawało mi się, żeby to był odpowiedni moment na tak błyskotliwe spostrzeżenia. Twarz lwa zadrgała i przybrała znajomy chimeryczny kształt - pół lwa, pół człowieka, pośredniej formy Currana. Głos potoczył się przez podwórze:
- Przeszukać Twierdzę! Dowiedzcie się, jak się tu dostał i co jeszcze zabrał!
Zmiennokształtni znikli z rekordową szybkością, wszyscy z wyjątkiem Jima.
Musiałam się dostać do Brana. Czas uciekał. Nadchodził kulminacyjny wybuch, a ja chciałam znaleźć Julie i jej matkę, zanim magia uderzy z pełną siłą. Nie było jednak mowy, żebym mogła wejść we mgłę z naszyjnikiem. Ogar Morrigan go chciał. Nie mogłam też odejść bez talizmanu, bo pragnęli go Fomorianie. Po niego tu przybyli.
Co robić?
Jim patrzył na Currana.
- Mamy przynętę - skinął na mnie. - On ją lubi. Może przyjść ją odwiedzić.
Gnojek. Wrabiał mnie tak za każdym razem. Dlaczego, do cholery, zawsze mnie to zaskakiwało? Spojrzałam na Currana. Rozważał to, co powiedział Jim; mogłam niemal usłyszeć, jak pod grzywą pracują tryby jego mózgu.
- Nie rób tego - poprosiłam. - Muszę znaleźć Julie. Nie mogę tu zostać i czekać, aż ten idiota wyłoni się nagle nie wiadomo skąd.
Jim chwycił mnie za ramię.
- Zabierz tę rękę, albo ją stracisz - warknęłam, nie odwracając nawet głowy, by na niego spojrzeć. - Znasz mnie. Wiesz, że to zrobię.
- Nie potrzebujemy niczyjej pomocy - odezwał się Curran.
Jim cofnął rękę.
Wzięłam głęboki oddech. Zobaczyłam nagle rozwiązanie problemu, choć było to rozwiązanie, które mógł wymyślić tylko tak zdesperowany głupiec jak ja - równie genialne, co szalone. Wyciągnęłam rękę z naszyjnikiem.
- Kusznik chce tego. Widziałam, jak patrzył na talizman. Powierzę go Gromadzie do czasu, kiedy będę znów go potrzebowała. - Włożyłam naszyjnik na szponiastą łapę Currana. - Wierzę, że u ciebie będzie bezpieczny. Nie wiem dlaczego, ale jest bardzo ważny. Zarówno Kusznik, jak i trzciny będą go szukać. Nie mogę stracić talizmanu. Obiecujesz, że będziesz go strzegł?
Był to z mojej strony wyraz całkowitego zaufania. Wszyscy wiedzieli, że Bran trzy razy przechytrzył Gromadę, przechodząc bezkarnie przez ich ochronę. Fakt, że zaufałam Curranowi i powierzyłam mu naszyjnik, znaczył dla niego więcej niż jakikolwiek rewanż. To była sprawa między nami. Zgoda oznaczałaby, że jest gotów zginąć, by chronić talizman.
Rzucił mi głębokie spojrzenie złotych oczu.
- Masz moje słowo.
- To wszystko, czego potrzebuję.
Byłam wolna. Mogłam teraz zrobić to, co musiałam - zająć się Branem, zakładając oczywiście, że go znajdę, no i że żadna trzcina nie pokona Currana.
- Jadę do domu hien sprawdzić, co z moją przyjaciółką, a potem ruszam na poszukiwania Julie.
- Przydzielę ci eskortę, która odprowadzi cię na granicę terytorium hienołaków - zaproponował Curran.
- Dam sobie radę sama.
Pokręcił głową.
- Nie sprzeczaj się ze mną właśnie teraz.
Dwie minuty później jechałam konno do domu Cioci B. w towarzystwie czterech wilkołaków o posępnych twarzach. Opuścili mnie niemal niezauważalnie przed linią graniczną terytorium hien. Jak wyjaśnił mi uprzejmie jeden z nich, każdy klan zmiennokształtnych należący do Gromady oczekiwał we własnej siedzibie prywatności, której nie mogli bezpodstawnie zakłócać członkowie innych klanów.
Na ganku czekała na mnie ta sama bouda, która obiecywała, że będzie się śmiać, miażdżąc Jimowi kości. Obserwowała, jak zsiadam z konia i wyjmuję ze stojącej przed domem dorożki książki Esmeraldy.
- Jesteś z powrotem - zagadnęła. - Zerknęłam na twoje pisklątko, kiedy cię nie było. Jest namiętna. Nie wiesz przypadkiem, czy lubi dziewczyny?
- Naprawdę nie mam pojęcia.
- A może wiesz, co ją kręci? Słodycze, muzyka? Co lubi?
- Pistolety.
- Pistolety? - powtórzyła zdziwiona bouda.
- Tak.
Zmarszczyła brwi.
- Nie wiem nic o pistoletach. Trzeba będzie trochę nad tym popracować. Kiepsko. Nie jestem pewna, czy mam na to ochotę.
To, co powiedziała, sprawiło, że znów zaczęłam myśleć o Curranie.
- Faceci są tępymi głupkami - stwierdziłam.
Przytaknęła kiwnięciem głowy.
- Ale kobiety nie są wcale lepsze. Większość z nich to skamlące dziwki. - Urwała na chwilę i zaraz dodała: - Faceci mogą być zabawni. Polecam ci Rafaela. To najlepszy facet, jakiego mamy, więc szczęści mu się znacznie częściej niż pozostałym. Choć myślę, że akurat teraz całe jego zainteresowanie skupione jest na twoim pisklęciu.
Znalazłam Andreę i Ciocię B. w kuchni przy małym stoliku. Piły herbatę. Widok Andrei podnoszącej filiżankę do hieniego pyska bardzo mnie rozbawił. Zacisnęłam mocno usta, starając się nie wybuchnąć śmiechem. To chyba nerwy.
Nie wytrzymałabym, gdyby jeszcze poprosiła o biszkopty.
Andrea zobaczyła mnie i natychmiast zesztywniała.
- Jak poszło? - spytała nieco drżącym głosem.
- Z czym?
Ciocia B. westchnęła.
- Ona chce wiedzieć, czy Curran przyjdzie ją zabić.
- Och, nie. W ogóle nie zamierza cię mordować. Wierz mi, teraz jesteś najmniejszym z jego problemów.
Andrea odetchnęła z ulgą.
- Proszę, powiedzcie mi, że jest kawa - jęknęłam błagalnym tonem.
Ciocia B. skrzywiła się.
- Oni już są nadpobudliwi. Gdybym jeszcze pozwoliła im pić kawę, chodziliby po ścianach. Mamy ziołową herbatę.
Położyłam książkę na stole.
- Wyglądasz jak ktoś, komu przydałoby się trochę snu - stwierdziła rzeczowo Andrea, stawiając przede mną parującą filiżankę.
Muszę odszukać dziecko, znaleźć jej mamę, przekonać socjopatę, żeby dał mi trochę swojej krwi dla dobra ludzkości i rozprawić się z zakapturzonym okrutnikiem przebranym za mnicha oraz jego wściekłymi syrenami. Potrzebowałam kawy.
Do kuchni wszedł samiec-bouda ubrany w czarne skórzane spodnie i kamizelkę odsłaniającą umięśniony tors. Nie był klasycznie przystojny, właściwie wprost przeciwnie: nos był zbyt długi, a twarz za wąska, ale intensywnie niebieskie oczy i czarne, perfekcyjnie ułożone włosy sprawiały, że miał w sobie „to coś”. Ponadto doskonale wiedział, jak wykorzystać swoje atuty. Typ gościa, na widok którego kobieta instynktownie czuła, że będzie dobry w łóżku - kiedy na ciebie patrzył, od razu zaczynałaś myśleć o seksie.
Spojrzał na Andreę z jakąś dziwną tęsknotą w oczach, a potem przeniósł uwagę na mnie i wyciągnął rękę.
- Przepraszam za naszą... kłótnię w wozie. Tylko żartowałem. Jestem Rafael.
- Facet, który lubi, żeby zadawać mu ból. - Potrząsnęłam jego dłonią, a on odwrócił ją i zamiast odwzajemnić uścisk, ucałował palce, rzucając mi namiętne spojrzenie.
Zabrałam dłoń.
- To mnie obudziło.
Obdarzył mnie uśmiechem jak z obrazka.
- Długi post?
Z jakiegoś powodu czułam, że chcę odpowiedzieć na to pytanie.
- Dwa lata. I gdybyś mógł zdjąć z buzi ten uśmiech, byłabym ci wdzięczna. Miękną mi kolana.
Rafael zrobił krok w tył. Na jego twarzy pojawił się ten wyraz niedowierzania, jaki widziałam u Doolittle’a, kiedy zapewniałam go, że dobrze się czuję.
- Dwa lata? To zdecydowanie zbyt długo. Jeśli chcesz, możemy się tym zająć. Po dwóch latach to będzie jak zwykła terapia.
- Dzięki, ale nie skorzystam. Curran już proponował mi pomoc w rozwiązaniu tego problemu, a ponieważ odmówiłam, nie chciałabym spowodować, by doszło między wami do nieporozumień.
Rafael wycofał się z uniesionymi rękami i strategicznie zajął pozycję za Andreą.
- Bez urazy - powiedział.
- Nie ma o czym mówić.
- Czy z Curranem to coś poważnego? - zapytała nagle Ciocia B. Pewnie chciała wiedzieć, czy powinna się ze mną obchodzić jak z jajkiem. Na szczęście dla mnie, musiałam ją rozczarować.
- Nie, on tylko usiłuje być dupkiem. Widocznie za każdym razem, kiedy nazywa mnie „dziecinką”, wyglądam, jakby ktoś wetknął mi w tyłek rozgrzany do czerwoności pogrzebacz. To sprawia mu wiele radości. - Upiłam łyka herbaty.
Ciocia B. rzuciła mi dziwne spojrzenie.
- No wiesz... - zamieszała w filiżance. - Najszybszy sposób, by sobie zapewnić jego poparcie, to wskoczyć mu do łóżka. I powiedz mu, że go kochasz. Najlepiej jeszcze w łóżku - zakończyła z pełną powagą.
Parsknęłam śmiechem, aż herbata niemal wyciekła mi nosem.
- Spieprzałby, jakby się za nim paliło - wydusiłam.
Rafael położył dłonie na ramionach Andrei.
- Ciągle są trochę napięte. - Zaczął delikatnie masować mięśnie dziewczyny.
- Zrobisz to? - Ciocia B. przyglądała mi się znad brzegu filiżanki.
- Nie, nie dopóki żyję - powiedziałam i od razu sprostowałam: - Nie, zaczekaj, cofam to. Powinnam była powiedzieć „do diabła, nigdy”.
- Czy on zaprosił cię na kolację, moja droga? Jakieś prezenty, kwiaty, coś w tym stylu? - drążyła ciotka.
Musiałam odstawić filiżankę na stół, bo ze śmiechu za bardzo trzęsła mi się ręka.
- Curran? On raczej nie jest Panem Całuśnym. Dostałam od niego miskę zupy, ale raczej nigdzie nas to nie zaprowadziło.
- Nakarmił cię? - Rafael przestał masować ramiona Andrei.
- Jak to się stało? - Ciocia B. wlepiła we mnie wzrok. - Opowiedz ze szczegółami, to bardzo ważne.
- Właściwie to mnie nie nakarmił. Byłam ranna, a on podał mi miskę rosołu. Tak prawdę powiedziawszy to dwie albo trzy miski. A potem nazwał mnie idiotką.
- Przyjęłaś od niego tę zupę? - niemal weszła mi w słowo ciotka.
- Tak. Umierałam z głodu. Dlaczego tak na mnie patrzycie?
- Do diabła! - Andrea odstawiła filiżankę na stół, rozlewając herbatę. - Władca Bestii nakarmił cię zupą. Zastanów się nad tym przez chwilę!
Rafael zakasłał. Ciocia B. odchyliła się.
- Czy w pokoju był wtedy ktoś jeszcze? - spytała konspiracyjnym tonem.
- Nie. Wygonił wszystkich za drzwi - odpowiedziałam, coraz bardziej zirytowana rozmową. Rafael pokiwał głową.
- Przynajmniej nie ogłosił tego publicznie.
- Może tego nigdy nie zrobić - stwierdziła Andrea. - Naraziłby się Zakonowi.
Ciocia B. zachowała poważną twarz.
- To nie może opuścić tego pokoju. Słyszysz mnie, Rafael? Żadnych plotek, żadnych rozmów w łóżku, ani słowa. Nie chcemy problemów z Curranem.
- Jeżeli natychmiast mi tego nie wyjaśnicie, to kogoś uduszę! - wrzasnęłam. Choć z drugiej strony, Rafaelowi mogłoby się to nawet podobać...
- Jedzenie ma specjalne znaczenie - powiedziała Ciocia B.
Przytaknęłam na znak, że o tym wiem i wyrecytowałam:
- Jedzenie wskazuje hierarchię. Nikt nie je przed alfą, dopóki nie dostanie pozwolenia, a żaden alfa nie je w obecności Currana, dopóki on nie weźmie pierwszego kęsa.
- Jest jeszcze coś. Zwierzęta wyrażają przez jedzenie miłość. Kiedy twój kot cię kocha, zostawia ci na ganku upolowaną mysz, ponieważ uważa, że jesteś nędznym łowcą, a on chce się o ciebie troszczyć. Kiedy zmiennokształtny lubi dziewczynę, przyniesie jej jedzenie, a jeśli ona odwzajemnia to uczucie, może na przykład przygotować mu lunch. Kiedy Curran chce pokazać, że jest zainteresowany kobietą, podaje jej obiad.
- Publicznie, czyli kiedy inni widzą - dodał Rafael - zmiennokształtni ojcowie dają pierwsze kawałki dania żonom i dzieciom. To znak, że gdyby ktoś zechciał wyzwać jego żonę albo dziecko, najpierw będzie miał do czynienia z samcem.
- Jeżeli zbierzesz do kupy wszystkie dziewczyny Currana, otrzymasz niezły harem - stwierdziła Ciocia B. - Ale nigdy nie widziałam, żeby wręczał którejkolwiek z nich jedzenie. Jest bardzo zamkniętym mężczyzną, szanującym swoją prywatność, więc mógł to zrobić w jakiejś intymnej sytuacji, ale gdyby tak było, w końcu i tak wyszłoby to na jaw. Takie rzeczy raczej trudno zachować w tajemnicy w społeczności Gromady. Teraz rozumiesz? To znak, że jest tobą bardzo poważnie zainteresowany, moja droga.
- Ale ja nie wiedziałam, co to oznacza! - zawołałam, nieco przerażona.
Ciocia B. zmarszczyła brwi.
- To bez znaczenia. Musisz teraz bardzo uważać. Kiedy Curran czegoś chce, nic go od tego nie odwiedzie. Dąży do celu tak długo, aż go osiągnie, wszystko jedno, w jaki sposób. To upór jest tym, co czyni z niego alfę.
- Straszysz mnie - powiedziałam, mając cichą nadzieję, że przesadza.
- Strach może być w tym przypadku zbyt mocnym słowem, ale na twoim miejscu byłabym poważnie zaniepokojona.
Zapragnęłam znaleźć się w domu i sięgnąć po butelkę Sangrii. To, co się stało, zdecydowanie kwalifikowało się do kategorii „sytuacja wyjątkowa”.
Jakby czytając w moich myślach, Ciocia B podniosła się, wzięła małą butelkę z szafki i nalała mi kieliszek. Wypiłam jednym haustem, pozwalając, by tequila spłynęła po gardle jak płynny ogień.
- Lepiej się czujesz? - spytała Ciocia z troską.
- Pomogło.
Curran sprawił, że sięgnęłam po kielicha. Cóż, przynajmniej nie zaczęłam myśleć o samobójstwie.
* * *
Przysunęłam do siebie podniszczony egzemplarz Mitów i Legend i otworzyłam go na alfabetycznym spisie treści. Na początek najlepszy wydawał się chyba „Bran”. Potrzebowałam dobrego rozeznania w sytuacji. Niestety mózg uparcie odtwarzał obraz Currana podającego mi zupę. Rafael zmarszczył nos.
- Twoje książki pachną jak kurczak - zauważył błyskotliwie.
- Nie są moje.
- Jeśli zamierzasz szukać Julie, pomogę ci. - Andrea strąciła ręce Rafaela z ramion. - To ja ponoszę odpowiedzialność za jej uprowadzenie.
Pokręciłam szybko głową.
- Nie, to ja jestem za nią odpowiedzialna. Na razie nic nie mogę zrobić dla Julie. Ale mogę odszukać kusznika Morrigan. - Wyjaśniłam im pokrótce sprawę sabatu, książek Esmeraldy i trzcin, oraz fakt, że muszę zdobyć krew Brana, choć nie powiedziałam, po co. - Kiedy zaatakowały nas trzciny, Pasterz wspomniał o Wielkim Kruku. Zobaczmy...
Przebiegłam palcem w dół indeksu. Żadnego kruka. Mnóstwo o Fomorianach, ale nic o Pasterzu Bolgorze. Co jeszcze? Coś musi ich wszystkich łączyć. Sprawdźmy, co już mam: ogar Morrigan, kusza, zgromadzenie, zaginiony kocioł...
Znalazłam notatkę o kotle: Kocioł Obfitości, patrz Dagda*. Dagda był przez krótki czas podstawowym wcieleniem Morrigan. Kocioł Ponownych Narodzin, patrz Branwen*. Przeszłam do właściwej strony.
„Dam ci kocioł”, czytałam, „który ma taką moc, że jeżeli jeden z twoich ludzi zostanie dzisiaj zabity, a umieścisz go w tym kotle, jutro będzie tak żywy i zdrowy, jak w swych najlepszych chwilach, z jednym wyjątkiem, że nie odzyska mowy”.
- Znalazłaś coś? - spytał Rafael.
- Jeszcze nie.
Ten fragment wydawał się interesujący. Trzciny były częściowo nieumarłymi... Może w jakiś sposób pochodziły z Kotła Ponownych Narodzin? Wróciłam do indeksu. Kocioł Mądrości, patrz Narodziny Taliesina*. Ktoś, kto miał chociaż bladozielone pojęcie o mitologii celtyckiej, musiał słyszeć o Taliesinie, największym bardzie starożytnej Irlandii, druidzie, który objął spuściznę po Merlinie. Znałam ten mit jak nikt inny, ale odnalezienie właściwej strony to zupełnie inna para kaloszy. Bla, bla, bla, bogini Ceridwen*, bla, bla...
O cholera... Gdyby to była kobra, jej uderzenie powaliłoby mnie z nóg.
- Co? - Andrea zaniepokoiła się na widok mojej miny.
Obróciłam książkę i pokazałam jej ilustrację.
- Narodziny Taliesina. Bogini Ceridwen miała niewiarygodnie szpetnego syna, przygotowała więc napój mądrości w ogromnym kotle. Służący, młody chłopak, mieszał ten napój i odruchowo go spróbował, nie zdając sobie sprawy, że kradnie w ten sposób dar mądrości. Kiedy Ceridwen dowiedziała się o tym, zaczęła go ścigać. Zmienił się w ziarno pszenicy, by się przed nią ukryć, ale Ceridwen przybrała postać kurczaka i go połknęła. Tak narodził się Taliesin, największy poeta, bard i druid tamtych czasów.
Andrea zmarszczyła brwi.
- Dobra, rozumiem, że chłopak narodził się przez kocioł, ale co z tego?
- Imię brzydkiego syna Bogini brzmi Morfran: w walijskim marw, czyli „wielki”, i bran, czyli „Kruk”. Wielki Kruk.
- To jest ten facet? Facet odpowiedzialny za Fomorian?
- Tak to wygląda. Co więcej, on jest krukiem, tak jak Morrigan. Bardzo podobne imiona plus bardzo niewykwalifikowane wiedźmy równa się...
- Katastrofa - dokończył Rafael.
Siostry Kruka. To była naprawdę straszna nazwa dla sabatu. Andrea potrząsnęła głową.
- Te idiotki na pewno nie były aż tak nieświadome - stwierdziła. - Mogły pomylić zaklęcie, zgoda, ale skierować przypadkiem modlitwę do błędnego bóstwa? Morfran i Morrigan nie są nawet tej samej płci!
- Może zaczęły modlić się do Morrigan, a potem na tyle im się wszystko pomieszało, że otworzyły drogę Morfranowi? Może Morfran zawarł jakąś umowę z Esmeraldą? Ona chciała wiedzy, a on właśnie to jej zaoferował. Taliesin, przyrodni brat Morfrana, był druidem króla Artura po Merlinie. To by oznaczało, że Morfran prawdopodobnie także był druidem. Kto jeszcze mógł podejrzewać Esmeraldę o odprawianie druidzkich rytuałów?
Andrea pochyliła się.
- W porządku, ale w jakim celu? Dlaczego pojawiły się te wszystkie problemy?
- Nie wiem - przyznałam uczciwie i spytałam znienacka: - Gdybyś była bóstwem, czego byś pragnęła?
- Życia - podpowiedział Rafael.
- Słucham? - Nie do końca rozumiałam, o co mu chodzi.
- Chciałbym po prostu żyć. Wszyscy ci bogowie patrzą na nas z góry, odkąd tylko istnieją, ale nie są częścią naszej rzeczywistości. Nigdy nie zaznają tego, co człowiek.
- To nie działa w ten sposób - weszła mu w słowo Andrea. - Teoria, która powstała po Przesunięciu, głosi, że prawdziwe bóstwa nie mogą się pojawiać w naszym świecie.
- Przecież ciągle słyszy się jakieś doniesienia o bóstwach - zaoponował Rafael, wracając do masowania ramion Andrei.
Andrea potrząsnęła głową.
- W rzeczywistości to nie są prawdziwe bóstwa. To twory magów, ukształtowane na wzór ludzkich wyobrażeń bogów. W zasadzie to magia wmodelowana w konkretny kształt. Te formy nie mają jaźni i poczucia własnego istnienia.
Z trudnością akceptowałam fakt, że bóstwa rzeczywiście istnieją. Doskonale znałam teorię: magia miała możliwość tworzenia myśli i materii. Wiara była zarówno wolą, jak i myślą, a modlitwa to mechanizm ich połączenia, katalizator magii, określany częściej jako „zaklęcie wyrażające wolę zaklinającego”. W praktyce oznaczało to, że jeśli wielu ludzi ma określone wyobrażenie bóstwa i będzie się żarliwie modlić, magia może poczuć się zobowiązana i powołać to bóstwo do istnienia. Bóg chrześcijański czy neowikkańska bogini prawdopodobnie nigdy nie uzyskaliby realnej formy, ponieważ wierzenia ich wyznawców były zbyt zróżnicowane, a moc tych bóstw zbyt mglista, by ją ogarnąć. Ale ktoś, kogo cechowały tak ściśle określony wygląd i moc, jak Thor czy Pan, teoretycznie mógł zostać powołany do życia.
Trzymałam się słowa „teoretycznie”, bo stanowiło ono coś w rodzaju tarczy pomiędzy mną, Morrigan i Morfranem. Niewiele jest bardziej przerażających rzeczy niż myśl, że twój bóg został powołany do życia. Przestaje istnieć sfera prywatna, intymna, nie ma dystansu pomiędzy bóstwem a czcicielami. Nie ma tajemnic, nie ma kłamstw. Pozostaje tylko trwanie w wierze bądź wyrzeczenie się jej, grzechy popełnione lub zamierzone i czyste emocje. Miłość, strach, szacunek. Ilu z nas jest gotowych poddać swe życie osądowi? I co by się stało, gdybyśmy tego zapragnęli?
Głos Andrei przeniknął moje myśli.
- Po pierwsze większość ludzi wyobraża sobie, że ich bóstwo żyje w cudownym miejscu, na Olimpie, w Niebie... Mam tu na myśli, że niewielu wiernych potrafiłoby wyobrazić sobie Zeusa spacerującego ulicami współczesnego miasta z piorunem pod pachą. Ponadto samo bóstwo musiałoby zapragnąć, by pojawić się na Ziemi. I już ten fakt stanowi dość poważną przeszkodę. Po drugie, istnienie bóstw jest tak uzależnione od wiary ich wyznawców, jak samochody od paliwa. Kiedy znika motyw cudowności, strumień wiary zostaje odcięty. Nie ma paliwa, nie ma mocy. Kto wie, co stałoby się w takim przypadku z bogiem. Mógłby popaść w stan hibernacji, umrzeć albo w ogóle przestać istnieć...
W głowie rozbrzmiały mi słowa Saimana: „to jest magiczny czas, czas bogów”.
- Magia jest po prostu niewystarczająco silna, a przesunięcia zbyt częste, by bóstwo mogło się zmaterializować...
- Chyba że ona to robi podczas wybuchu - przerwałam Andrei.
Dziewczyna otworzyła usta i natychmiast je zamknęła z kłapnięciem.
- Podczas wybuchu, kiedy magia znajduje się przez kilka godzin w szczytowej mocy, bóstwo mogłoby się tu pojawić, a następnie zniknąć, wracając do sekretnego miejsca ukrycia, zanim uderzy technika - powiedziałam spokojnie.
Ciocia B. odłożyła filiżankę na stół.
- Jeśli tak, to nic dobrego z tego nie wyniknie - zauważyła filozoficznie. - Bogowie nie powinni wtrącać się w nasze sprawy. Dobrze czy źle, potrafimy załatwiać je sami.
Spojrzałam na Andreę.
- Kilka minut temu powiedziałaś coś naprawdę ważnego o chłopcu, który odrodził się przez kocioł. W pewnym sensie przejawienie się bóstwa jest również jego ponownymi narodzinami. A jeśli kocioł to dla Morrigan sposób, by się dostać do naszego świata? Kocioł zniknął z miejsca zgromadzeń Sióstr Kruka. Widziałam na ziemi ślady jego nóg, był ogromny. Nie sądzę, by mógł podnieść go nawet Curran. Kto robiłby sobie aż taki kłopot i zabierał stamtąd tak ogromny kocioł, gdyby nie był naprawdę ważny?
Andrea westchnęła.
- To ma sens - przyznała. - Tak sądzę.
- Niestety z tą teorią wiąże się jeden duży problem. Nie mam żadnej wskazówki, jak wpasować w nią Pasterza i Czerwonego z naszyjnikiem. Wszyscy chcą mieć ten naszyjnik, ale nikt nie chce mi powiedzieć, dlaczego.
- Gdzie jest teraz? - spytała ciocia B.
- Dałam go Curranowi. Przyrzekł mi, że się nim zaopiekuje. Zamierzam pogadać z kusznikiem Morrigan. Andrea, czy mogłabyś zaopiekować się moimi rzeczami, kiedy będę odprawiała taniec przeniesienia?
Dziewczyna wstała energicznie, aż krzesło zapiszczało o podłogę.
- Nawet nie musisz pytać.
- Dlaczego po prostu nie spytasz kusznika? - odezwał się jeszcze Rafael, nawiązując do moich rozważań.
Uśmiechnęłam się.
- Ponieważ to złodziej i kłamca. Wiedźma Wyrocznia jest neutralna - od niej dowiem się prawdy.
* * *
Za domem boud znajdowała się duża polana. Na samym jej środku rósł stary dąb. Był ogromny, gałęzie rozpościerały się tak szeroko, że miejscami niemal dotykały ziemi. W świetle księżyca drzewo rzucało głęboki cień. Doskonale.
- To nie jest skomplikowane - powiedziałam, zmierzając w stronę dębu z dużą plastikową miską i dzbanem pełnym wody. - Zamierzam wykonać pewien cudaczny taniec. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinnam zniknąć.
- Co masz na myśli, mówiąc „zniknąć”? - zapytała podążająca za mną Andrea, za którą z kolei dreptał Rafael.
- Wejście w mgłę. Wywoływanie jest bardzo starym zaklęciem. Wiedźmy używają go do odnajdywania zwierzęcych demonów. Zwykle robi się to w lasach. Wiedźma tańczy i jej magia przywołuje najlepiej pasujące do niej zwierzę. Istnieje wiele odmian tego zaklęcia. Niektóre polegają na przywoływaniu mężczyzny, chociaż wedle mojego doświadczenia nic dobrego z tego nie wynika. Inne z kolei mogą być stosowane w odniesieniu do konkretnej osoby, tyle że nie działają, kiedy chodzi o jakąś normalną istotę. Gdyby było inaczej, znalazłabym się dokładnie tam, gdzie przebywa w tej chwili Julie. Na szczęście Bran jest tak nasycony magią, że powinien przyciągnąć mnie do siebie.
Rozpięłam skórzaną kurtkę i położyłam ją pod dębem. Następnie ściągnęłam futerał z Zabójcą i wręczyłam go Andrei. Buty i skarpetki podzieliły los kurtki. Formalnie rzecz biorąc, rytuał był najskuteczniejszy, kiedy tańczyło się nago, ale jakoś nie miałam ochoty paradować na golasa przed uzbrojonym ogarem Morrigan. Z pewnością niezdrowo by się podniecił, widząc mnie w stroju Ewy.
Palcami stóp dotykałam chłodnej, miękkiej trawy. Wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, jak się wykonuje rytuał wywołania. Ktoś mnie tego nauczył bardzo dawno temu, tak dawno, że nie mogłam sobie przypomnieć, kto ani kiedy, ale na pewno obserwowałam kilka razy, jak się to robi. Tyle że nigdy nie próbowałam sama.
Andrea usiadła na trawie, Rafael tuż obok niej.
Nalałam wody do miski, odpięłam pas i wsypałam do niej proszek z kilku przegródek: paproć i jesion, by uzyskać jasnowidzenie, oraz odrobinę piołunu, by ograniczyć do minimum interferencję ciekawskich mocy. Potem jeszcze kawałek dębu, by skierować przywołanie na mężczyznę. Niedokładnie rozkruszyłam dąb, przez co zamiast proszku po powierzchni wody pływały kawałki liści.
Nie miałam ze sobą drewienka, ale kilka tygodni temu natrafiłam na bardzo dobrą partię jesionu europejskiego i natychmiast zbezcześciłam go przez odkrojenie z pniaka małych kawałków, które schowałam do przegródek pasa. Jesion europejski był jednym z najlepszych środków do wzmacniania i zachowywania czarów. Wrzuciłam jeden kawałek do wody i wyszeptałam zaklęcie.
Drewienko zadrżało. Trzęsło się jak spławik na wodzie, kiedy ryba skubie przynętę, i obracało w miejscu, najpierw wolno, a potem coraz szybciej i szybciej.
- Po co to? - spytała Andrea.
- Łączy zioła z magią. - Wyciągnęłam nóż do rzucania i podałam go dziewczynie. - Jeśli coś pójdzie nie tak, wrzuć nóż do miski. Tylko proszę, nie próbuj jej opróżniać ani wyławiać drewna.
- A skąd będę wiedziała, że coś idzie źle?
- Zacznę wrzeszczeć.
Zdjęłam pasek chroniący nadgarstek, który nosiłam na lewej ręce. Chowałam w nim srebrne igły, drugi nóż do rzucania, trzy zęby rekina, ekwipunek regeneracyjny...
- Dużo masz jeszcze tego sprzętu? - Rafael aż uniósł brwi. Wzruszyłam ramionami.
- To już chyba wszystko.
Weszłam w cień dębu. Teraz byłam tylko w koszulce i spodniach, żadnego pasa, żadnego miecza, żadnego noża. Nie miałam przy sobie nic prócz pojemnika na krew i wydzierganego skrawka z włosów i pokrzywy. Wyobraziłam sobie duży okrąg w cieniu dębu i wrzuciłam robótkę w sam środek.
Następnie stanęłam na jego granicy i zaczęłam tańczyć.
Krok po kroku poruszałam się po obwodzie, wyginając ciało w tańcu. Zataczałam drugie koło, gdy raptem ze skrawka materiału wyłoniła się linia magii i chwyciła mnie mocno. Spłynęła od czubka głowy aż po stopy, rozdzielając się na drobne promienie w miejscach, gdzie skóra dotykała ziemi. Czułam, jakbym stawała się drzewem. To coś mnie prowadziło i przyciągało.
Jak przez mgłę widziałam boudy wyłaniające się z cienia. Lgnęły do mnie jak ćmy do światła; obserwowały błyszczącymi, czerwonymi oczami, kołysząc się delikatnie w takt bezgłośnej muzyki. Wtedy ją usłyszałam - prostą, dobiegającą gdzieś z oddali melodię. Z każdą sekundą stawała się coraz wyraźniejsza i silniejsza, chwytająca za serce, straszliwa i dzika, czysta, ale niedoskonała, dysharmoniczna. Pochwyciła mnie i wdarła się w jakiś sposób do piersi, napełniając serce tym, co mój ojciec, Rosjanin, nazywał „toską”, czyli tęsknotą tak wielką, że aż sprawiającą fizyczny ból. Melodia spowodowała, że ugięły się pode mną kolana. Pozbawiła mnie wszelkich innych uczuć, pozostawiając tylko melancholię; przepełniła ogromną tęsknotą - nie byłam pewna, za czym, ale tęskniłam tak bardzo, że nie potrafiłam zaczerpnąć kolejnego oddechu.
Tańczyłam, tańczyłam i tańczyłam. Zauroczone boudy gdzieś znikły. Wokół mnie wirowała mgła, w mroku nieopodal przebiegł ciemny pies. Stopniowo mgła zaczęła się przerzedzać. Poprzez biel zobaczyłam przywołującą mnie, delikatną żółtą poświatę.
Pod stopami czułam wilgotną trawę i kamienie. Słyszałam cichy plusk wody i trzask płonącego w ognisku drzewa. W moją stronę popłynęła smuga ostrego, słonego dymu.
Zrobiłam kilka kroków i zatrzymałam się na brzegu jeziora. Gładka, czarna tafla lśniła w świetle księżyca jak powierzchnia monety zanurzonej w smole. W kamiennym kręgu przy brzegu płonęło niewielkie ognisko. Nad płomieniami piekło się na ruszcie jakieś małe zwierzę, może królik.
Odwróciłam się. Za sobą miałam las, ciemny i postrzępiony. Mgła odpłynęła w stronę drzew, jakby zasysana pomiędzy ich pnie i gałęzie.
Atak nastąpił tak niespodziewanie, że zareagowałam wyłącznie dzięki instynktowi. Bran wypadł na mnie z prawej strony. Uskoczyłam w bok, by zamortyzować impet uderzenia i podstawiłam mu nogę. Ćwiczyłam ten manewr tyle razy, że wykonałam go nieświadomie i tylko patrzyłam, jak Bran przelatuje obok mnie i ląduje z pluskiem w jeziorze.
Obrócił się w wodzie i wyszczerzył do mnie zęby. Cholera, przystojny gnojek. Dotarło do mnie, że jest półnagi. Klatę piersiową zdobiły skomplikowane wzory niebieskich tatuaży. Jeśli bóstwo funduje sobie taki tors, to z pewnością po to, by kusić kobiety.
- O, tym razem bez miecza - zauważył. Wzruszyłam ramionami.
- Ale za to ty nie możesz zniknąć.
- Nie ma takiej potrzeby.
Wyskoczył z jeziora, rozchlapując wodę spływającą z czarnych włosów i ruszył w moją stronę.
Uchyliłam się przed jego rękami i kopnęłam go w kolano, po czym odskoczyłam w tył. Odwzajemnił się szybkim kopniakiem, który musnął moje włosy tuż przy policzku. Zatoczyłam krąg i uderzyłam go łokciem w bok.
Wymierzył mi szybki cios. Przyjęłam go na ramię. Zabolało. Natychmiast zamachnęłam się, próbując podciąć mu nogi. Podskoczył, unikając haka, i błyskawicznie się cofnął. Wyglądał jak wielki, baraszkujący szczeniak. Podbiec, uszczypnąć na żarty zębami i pozwolić się pacnąć.
- To tak się traktuje kochanka? - zawołał rozbawionym głosem.
- Nie przyszłam tu po to, żeby się z tobą przespać.
- Więc po co zadałaś sobie tyle trudu?
- Potrzebuję trochę twojej krwi, żeby uratować dziewczynkę. Napiął mięśnie prawej ręki, by wyeksponować nabrzmiałe żyły.
- Trochę tej krwi?
- Tak.
Mrugnął do mnie.
- Jestem pewien, że jakoś się dogadamy.
- To nie może być wymiana. Musisz mi podarować tę krew z własnej woli, inaczej nie zadziała.
- Rozgrzej mnie dziś w nocy, to może rano okażę się wspaniałomyślny. Pokręciłam głową.
- Żadnych transakcji.
Spojrzał w niebo.
- Naprawdę nie przyszłaś tutaj, żeby się ze mną przespać?
- Naprawdę.
Rozmyślał nad tym przez chwilę.
- Rozważasz gwałt? - zapytałam z drwiną w głosie. - Aż tak zdesperowany?
Odrzucił włosy opadające mu na oczy.
- Nigdy nie zgwałciłem kobiety. Nie muszę. One same stoją do mnie w kolejce.
- O! Dobrze wiedzieć, że jesteś dżentelmenem.
- Dlaczego miałbym ci dawać swoją krew? Jaki mam w tym interes?
- Żaden - odparłam uczciwie. - Może oprócz świadomości, że zrobiłeś dobry uczynek. Mówiłeś mi, że jesteś bohaterem. Więc zrób coś bohaterskiego.
Podszedł do ogniska i usiadł.
- Myślisz o mnie w kategoriach chrześcijańskich bohaterów, gołąbeczko. A ja nie jestem chrześcijaninem.
Chłodny wiatr zmarszczył powierzchnię jeziora. Objęłam się ramionami. Chciałam spytać o Julie i o wiele innych rzeczy, ale informacjom od niego nie można było ufać. Pozostawało zatem zdobyć krew i wynosić się stąd.
- Tak z ciekawości - zagadnęłam w końcu - co jest we mnie takiego, że przypominam ci gołąbeczkę?
- Założę się, że gruchasz w łóżku. - W jego czarnych oczach odbijał się blask ognia. - Chodź, usiądź przy mnie.
- Tylko bez dwuznacznych propozycji.
- Niczego nie obiecuję.
Jaki miałam wybór? Usiadłam obok niego, w cieple ognia.
Bran położył się na plecach. Był umięśniony jak żołnierz kompanii reprezentacyjnej, i to na dodatek żołnierz przywykły do biegania: szczupły i gibki. I pachniał... pachniał jak mężczyzna, jak czasem pachną młodzi, wysportowani chłopcy - potem, szatnią i słońcem.
Gdzieś daleko zahukała sowa, jej głos rozszedł się ponad czarną powierzchnią wody.
- Co to za miejsce?
- Samotnia Morrigan. Jej dom.
- Ona tu jest?
Przytaknął.
- Ale nie przygląda nam się w tej chwili. Śpi.
- Czy Morrigan schodzi kiedykolwiek na dół, na Ziemię? - Pomyślałam, że może przynajmniej tego się dowiem, ale Bran postanowił zmienić temat.
- Dlaczego nie chcesz się ze mną przespać? Obawiasz się swojego chłopaka, tego Rambo?
- Rambo to postać fikcyjna. Nie jest prawdziwy. A ty nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Otoczył mnie ramieniem.
- Pocałuj mnie, a obiecuję, że porozmawiamy.
Zdjęłam z siebie jego rękę.
- Nie sądzę. To byłoby jak taniec na krawędzi przepaści.
Zaczął gładzić moje ręce.
- Ach, więc jednak mnie pragniesz?
- Może troszeczkę - powiedziałam w końcu. Uśmiechnął się. - Ale i tak się z tobą nie prześpię.
- Dlaczego nie?
Przypomniałam sobie Saimana tańczącego na śniegu.
- Mam przyjaciela, który zmienia kształt. Wyobraża sobie jakieś ciało i potrafi się w nie przetransformować. On też zapraszał mnie do łóżka.
Bran zmarszczył brwi.
- Czy może zmienić się w dziewczynę? - spytał zaciekawiony.
- Tak.
- Z przyjemnością bym na to popatrzył.
No tak, faceci zawsze będą facetami, nawet jeśli mieszkają we mgle.
Bran usiadł, zdjął mięso znad ognia i wetknął rożen w ziemię. Błysnęła stal noża i już po chwili otrzymałam lekko przypaloną nogę.
- Trzymaj - powiedział. - W zasadzie mogę cię nakarmić, skoro opowiadasz mi takie historie. Proszę, nie odmawiaj, nie bądź niegościnna.
- Dziękuję. - Ugryzłam mięso i zaczęłam je przeżuwać. Znajomy smak. Królik.
- A więc co z tobą? Oszczędzasz się dla małżonka?
Parsknęłam śmiechem.
- Niestety, na to już za późno.
- Dlaczego więc nie chciałaś się zabawić ze swoim przyjacielem? Coś mi się wydaje, że naprawdę bardzo się stara. Od jak dawna próbuje cię na to namówić?
- Od około roku. Tyle że on po prostu zamienia ciała, jakby miał je na wyposażeniu. Niestety, bez względu na to, jakie na siebie włoży, i tak wiem, że to on.
- Nie lubisz go aż tak bardzo, prawda?
Wzruszyłam ramionami.
- Nic takiego dla mnie nie zrobił. Co prawda kiedyś przyszedł do mnie z czymś, co mogło się skończyć nawet zabawnie, ale to wciąż był on. Jakoś zawsze pamiętałam, że nie jest mną zainteresowany. - Urwałam na chwilę, rozważając, jak wytłumaczyć to jaśniej. - Gdyby naprawdę mnie podniecał, pewnie nie byłby ze mną szczęśliwy, a gdybym znalazła się na krawędzi samobójstwa, raczej by go to nie obeszło. Równie dobrze mogłabym spać z dmuchaną lalką. Był mną zainteresowany wyłącznie z jednego powodu - za pierwszym razem mu odmówiłam.
- No cóż, wszyscy mężczyźni są z tego powodu zainteresowani.
- To prawda, ale z Saimanem skończyłoby się wyłącznie na moim ciele. Natomiast normalni mężczyźni po takich doświadczeniach pragną trwałego związku.
Bran pokręcił energicznie głową.
- O nie! To kobiety tego pragną. Mężczyźni szukają tylko przygód w łóżku... To rodzaj sportu.
Uśmiechnęłam się.
- Jeśli rzeczywiście tak jest, to dlaczego poprosiłeś, żebym usiadła obok ciebie?
- Liczyłem, że jeszcze cię przekonam - odparł niezbyt przekonująco.
- Nie przekonasz.
- To ty tak twierdzisz.
- Kiedy ostatni raz jadłeś z kimś obiad, tak jak teraz ze mną?
Wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam.
- A więc przeważnie jesz sam? Zupełnie sam?
- A co cię to obchodzi? - W głosie Brana nagle pojawiła się odrobina wrogości.
- Nic - uspokoiłam go. - Po prostu byłam ciekawa.
Szturchnął zwęglone polano długim patykiem.
Skończyłam jeść mięso i położyłam się na plecach, wyciągając stopy w stronę ognia. To był naprawdę długi dzień. Zgubiłam Julie i nadal nie miałam bladego pojęcia, gdzie przepadła jej mama. Przynajmniej Andrea nie umarła.
Nagle uzmysłowiłam sobie, że Bran uważnie mi się przygląda. Nasze spojrzenia się spotkały. Pochylił się, by mnie pocałować, ale zdążyłam położyć dłoń na jego ustach.
- Nie chcę cię traktować z byka po raz trzeci - powiedziałam z prośbą w głosie. - Zaufaj mi, jeśli zmienię zdanie, będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie.
Bran podniósł z ziemi niedużą gałązkę. Łamał ją na małe kawałki i ciskał w ogień.
- Nie rozumiem - odezwał się w końcu. - Byłem w tym naprawdę dobry. To znaczy z kobietami. Teraz... To ty chcesz być stroną dominującą.
Zmarszczyłam brwi.
- Nie sądzę, żebym była aż tak dominująca.
- Ależ tak - skwapliwie podchwycił Bran. - Dzisiaj większość kobiet jest właśnie taka. Kiedyś, gdy kobieta siadała obok ciebie, a ty ją nakarmiłeś, było wiadomo, że się z tobą prześpi. Inaczej po co w ogóle robić sobie tyle zachodu? Ale współczesne kobiety są bezwstydne. Bezczelne. Będą siedziały przy tobie w opiętych ciuchach, ale za żadne skarby się z tobą nie prześpią. One wszystkie chcą rozmawiać. A o czym tu w ogóle rozmawiać?
Usiadłam i objęłam kolana ramionami.
- Bran, ja nic dla ciebie nie znaczę, prawda? To tak jak z moim przyjacielem, który nic nie znaczy dla mnie.
- Dlaczego tak myślisz?
- Bo to czuję. A ty czujesz to samo. Zamierzasz dobrać się do moich spodni, ponieważ jestem kobietą, a poza tym nie masz zielonego pojęcia, co dalej ze mną robić. Powiedz, nie myślisz właśnie w ten sposób? Że jestem tylko ciałem?
Westchnął i spojrzał na mnie. Patrzył tak naprawdę długo.
- Powiedzmy. Nie zrozum mnie źle, jesteś piękna i w ogóle. Nie odmówiłbym, gdybyś rozłożyła przede mną nogi, ale spałem z lepszymi.
Skinęłam głową.
- Tak myślałam.
- Co mnie zdradziło?
- Pocałunek.
Wyprostował się.
- Całuję jak szalony!
- To był pocałunek sfrustrowanego mężczyzny ze zranioną dumą. Nie było w nim ognia. - Podałam mu kolejną gałązkę. - Po prostu ze mną rozmawiaj. Udawaj, że jestem wędrowcem, który zatrzymał się przy twoim ognisku. Założę się, że nieczęsto przyjmujesz gości. Cały czas pozostajesz we mgle?
- Wychodzę podczas wybuchów, żeby się rozerwać. - Zatoczył ręką szeroki łuk, wskazując jezioro i las. - Wędkuję, poluję. Zabawa nigdy się nie kończy. To dobre życie.
- Czyli nie możesz przejść do realnego świata, dopóki nie nastąpi wybuch? - upewniłam się.
- Tak jest.
- Ale wybuchy pojawiają się mniej więcej co siedem lat. W międzyczasie jesteś tutaj zupełnie sam, bez żadnego towarzystwa?
Bran zagwizdał. Z ciemności wybiegł jakiś kudłaty kształt i przywarował do jego stóp. Wielki czarny pies.
- Jest ze mną Corni.
Pies obrócił się na grzbiet i wystawił brzuch do drapania. Bran nie odmówił mu pieszczoty.
- Kiedy robię się znudzony, śpię. Czasami przez lata - dodał po chwili - dopóki ona mnie nie obudzi.
Podsunęłam Corniemu ogryzioną kość. Wziął ją bardzo delikatnie i ułożył się przy moich nogach, by ją ogryźć. Myślałam, że to JA jestem samotna, ale ja przynajmniej mogłam od czasu do czasu wyjść z domu i porozmawiać z ludźmi.
- Żyjesz już długi czas, a mówisz zupełnie poprawnie, bez żadnego akcentu.
- Dar Mowy - rzucił krótko Bran. - Jeden z trzech darów, które od niej otrzymałem. Dar Mowy oznacza, że mówię w każdym języku, w jakim chcę. Dar Zdrowia sprawia, że moje rany goją się bardzo szybko, a Dar Celności, że zawsze trafiam w to, na co patrzę. Jest i Czwarty Dar, mój własny. Urodziłem się z nim.
- Co to takiego?
- Przyznaj, że to był najlepszy pocałunek w twoim życiu, a ci powiem.
- Przepraszam, ale pamiętam parę lepszych. - A przynajmniej jeden, dodałam w myślach.
- W takim razie po co tracę z tobą czas? - rzucił z irytacją.
Potrząsnęłam głową. On nie był prawdziwą osobą. Był tylko cieniem bez wspomnień, bez więzi - nic poza popędem płciowym, celnością i dzikimi oczyma.
- Skąd pochodzisz? - zapytałam, by przerwać kłopotliwe milczenie. Wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam.
- Dobra, inaczej - z jakich czasów pochodzisz? Jak długo już tu mieszkasz?
- Nie pamiętam - powtórzył jak echo.
Postanowiłam zapytać o coś, co powinien pamiętać każdy. - Jak miała na imię twoja matka?
- Nie pamiętam.
Spojrzałam w gwiazdy. Ta misja od samego początku skazana była na niepowodzenie. Kogo ja chciałam oszukać?
- Blathin - powiedział nagle. - Miała na imię Blathin.
Złapał mnie za rękę i pociągnął w górę.
- Chodź! Chcę ci coś pokazać. Pobiegliśmy wzdłuż brzegu jeziora w kierunku drzew. Przed nami wyrosła drewniana chatka ukryta wśród zieleni, połączona z jeziorem długim pomostem. Bran wciągnął mnie do środka.
Na kominku płonął ogień. Po prawej stronie stało proste łóżko, po lewej rząd skrzyń. Na ścianach wisiały rzeźby: drzewa, runy i wojownicy. Wojowników było dużo, bardzo dużo, a wszyscy przedstawieni w scenach walki. Powyginane szałem bitewnym ciała wyrzeźbione były z najmniejszymi detalami. Pod nimi, na stole, leżał zwój z wizerunkiem mężczyzny ubranego w długi habit. Siedział na skale. Nieopodal niego, w morskich falach, pluskały się syreny. Pasterz...
Bran chwycił mnie za rękę i pociągnął w kierunku skrzyni, a potem jednym energicznym ruchem uniósł wieko. Zawartość przykryta była białą tkaniną. Zerwał ją i odrzucił. Skrzynię wypełniały ludzkie głowy.
- O Boże! - wyrwało mi się.
Sięgnął po jedną ze zmumifikowanych głów, chwycił ją za pukiel włosów i szybkim ruchem podstawił mi ją pod nos.
- Wszystkie są moje - wyszeptał dzikim głosem.
Do tej pory wydawało mi się, że przysłowie o trupach chowanych po szafach to tylko przenośnia...
Bran otworzył kolejną skrzynię. Moim oczom ukazał się hełm z okresu pierwszej wojny światowej, a obok czarny motocyklowy kask pomalowany we wzór płomieni. Ile on tak naprawdę miał lat?
Trzecia skrzynia kryła w swoim wnętrzu broń białą. Jatagan, katanę, szablę oficera Korpusu Piechoty Morskiej z wygrawerowanym mottem: „Zawsze wierni”.
- To jeszcze nic! - zawołał podniecony Bran. Odrzucił zmumifikowaną głowę do skrzyni, chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę tylnych drzwi. Otworzył je kopniakiem i wyszedł na ganek.
Za domem wznosiła się góra czaszek. Wyższa ode mnie. W błyszczących kościach tkwiły niezliczone włócznie.
- Spójrz! - Bran triumfalnie zatoczył ręką łuk. - Większość z nich to moja zasługa. Nikt nie ma ich aż tak dużo! Mój ojciec chyba by padł, gdyby to zobaczył.
Bez żartów...
- Jestem wielkim wojownikiem. Bohaterem. Każda z tych czaszek pochodzi z walki, którą wygrałem. - Na obliczu Brana malowała się duma. - Ty też jesteś wojownikiem. Rozumiesz to, prawda?
Tak wiele istnień... Spojrzałam na górujący nade mną stos czaszek.
- Ile ty masz lat?
Bran przeskoczył przez balustradę ganku, wziął jedną z czaszek ze stosu i położył ją przede mną.
- Moja pierwsza.
Czaszka miała na sobie rzymski hełm.
Usiadłam. Zobaczyłam zdecydowanie zbyt dużo na raz, by to udźwignąć. Bran usiadł obok mnie. Patrzyliśmy na czaszki, aż w końcu zwiesił głowę. Dotknęłam jego ramienia.
- Co się dzieje? - spytałam zaniepokojona.
- Nikt nigdy się nie dowie. Nikt, bo tylko ty to wszystko widziałaś. Nikt nie będzie wiedział, czego dokonałem. Kiedy w końcu umrę, Morrigan będzie jedyną osobą, która zapamięta mnie i to wszystko - wyrzucił z siebie prawie jednym tchem.
- Ona chyba nie jest sentymentalną osobą? - domyśliłam się.
Potrząsnął głową.
- Umowa, którą zawarliśmy, była głupia. Uratowałem jej ptaka, a ona powiedziała, że mogę sobie wybrać nagrodę.
- O co poprosiłeś?
- Niektórzy poprosiliby o długie życie czy silnych synów. Ja miałem inną prośbę - chciałem zostać bohaterem, by często mieć okazję do walki i nigdy nie narzekać na brak trunków ani kobiet.
W niesamowitej ciszy czaszki wpatrywały się w nas pustymi oczodołami.
- Gdybyś poprosił o silnych synów, pewnie namówiłaby ich, by w końcu cię zabili. Nie mogłeś wygrać.
- Niewielka pociecha...
- No tak - zgodziłam się, bo nie wiedziałam, co jeszcze powiedzieć. Dotknęłam rzymskiego hełmu. Pod palcami wyczułam lodowato zimny metal.
- Na świecie nie było magii, kiedy to się stało - stwierdziłam.
- Umierała. Pozostała tylko niewielka strużka. Spałem, kiedy skonała zupełnie, a gdy się obudziłem i wypadłem z mgły, świat stał w płomieniach.
Pierwszy wybuch... Tak wielu ludzi zginęło w ciągu tego tygodnia.
- Ta mała dziewczynka, nazwałeś ją Myszką... Staram się ją chronić i odnaleźć jej matkę. Wiedźmy mówią, że mi pomogą, ale ich Wyrocznia potrzebuje twojej krwi, by uzdrowić jedną z nich. Twój dar to jedyny sposób, by przeżyła, a jej życie znaczy bardzo dużo dla wielu ludzi.
Bran zabrał ode mnie czaszkę i przybliżył ją do twarzy, jakby chciał z nią rozmawiać.
- Co mi zależy? - zapytał.
- Wiedźma Wyrocznia żyje przez wieki, jej członkinie odradzają się wciąż na nowo. Gdybyś dał wiedźmom swoją krew, zgromadzenia czciłyby twoją pamięć. Zawsze. Trwałbyś w ich wspomnieniach. Byłbyś bohaterem i zdobyłbyś sławę.
Bran odwrócił się do mnie. Głębia jego oczu wydawała się bezdenna.
- To, o co proszę, nic nie kosztuje, ale może znaczyć bardzo wiele - powiedziałam.
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział 22
Mgła zniknęła. Upadliśmy na kamienną podłogę w Kopule Wyroczni. Teleportacja była zdecydowanie przereklamowana. Oczywiście dzięki niej człowiek dostawał się błyskawicznie do miejsca przeznaczenia, ale zwisanie w stanie nieważkości we mgle przyprawiło mnie o nieznośny ból głowy. Na domiar złego musiałam kurczowo ściskać Brana, by się teleportować, a tymczasem on miał duży problem z trzymaniem rąk przy sobie.
Kopułę oświetlały pochodnie i magiczne latarnie. Nie spodziewałam się, że ktoś tu w ogóle będzie, ale pomimo późnej pory trzy wiedźmy Wyroczni czekały na podium, czujne i przebudzone. Nawet nie mrugnęły, kiedy zmaterializowaliśmy się w środku pomieszczenia. Najwidoczniej byliśmy oczekiwani.
Po lewej stronie Wyroczni stała czwórka innych wiedźm - dwie chyba w moim wieku i dwie starsze. Niektóre miały na ciele tatuaże, które przypominały wzory z klatki piersiowej Brana. Czyżby były to wiedźmy ze zgromadzenia Morrigan?
Bran pochylił się i kichnął.
- Nienawidzę tego pieprzonego żółwia - prychnął. Uniósł głowę i uśmiechnął się do stojących na stronie kobiet. - Drogie panie - pozdrowił je szarmancko.
Wyraz zaskoczenia na twarzach dwóch młodszych wiedźm w mgnieniu oka ustąpił miejsca zalotności.
Zbliżyłam się do podestu i wręczyłam jeszcze ciepłą fiolkę krwi wiedźmie-matce.
- Ogar oddaje swoją krew w dobrej wierze - powiedziałam. - Nie oczekuje niczego w zamian, ale ma nadzieję, że pamięć o jego darze przetrwa.
Trzy kobiety tworzące Wyrocznię wstały jednocześnie i pochyliły głowy w ukłonie.
- Widzisz? - Bran wskazał je kciukiem. - Tak właśnie kobiety powinny traktować mężczyzn. Kiedy zobaczymy się następnym razem, masz robić dokładnie to samo.
- Prędzej piekło zamarznie.
Wiedźmy usiadły.
- Miałyśmy umowę - przypomniałam. Starowina spojrzała na mnie złowrogo.
- Umowa z kimś takim jak ty nic nie znaczy - wycedziła.
- Co prawda to tylko przeczucie, ale myślę, że mnie nie lubisz - odwzajemniłam się. Zauważyłam, że jej palce zaciskają się na podłokietniku krzesła.
- Mario... - wyszeptała wiedźma-córka. - Przemoc nie jest konieczna. Wyrocznia nigdy nie łamie danego słowa.
- Więc może robić ze mnie głupca - obruszyła się stara.
Dziewczyna wskazała cztery wiedźmy stojące na uboczu.
- One przemawiają w imieniu seniorki zgromadzenia Morrigan. Są tu w charakterze świadków. Pytaj! Co chcesz wiedzieć? Postaram się wszystko wyjaśnić.
- Oto, co podejrzewam - zaczęłam. - Esmeralda pragnęła władzy, więc utworzyła zgromadzenie, ale brakowało jej wykształcenia i praktyki. Zgromadzenie zaczęło czcić Morrigan, ale, czy to przez przypadek, czy też celowo, Esmeralda pozwoliła, by Morirgan wniknął do ich obrządków i zawładnął nimi.
Siedem wiedźm wpatrywało się we mnie uważnie. Atmosfera w kopule stawała się coraz bardziej napięta. Postanowiłam brnąć dalej.
- Podejrzewam, że Morrigan potrafi przechodzić do naszej rzeczywistości podczas wybuchu, kiedy magia jest najpotężniejsza. Robi to za pomocą kotła. Morfran również chciał żyć tu, na ziemi, więc albo nauczył Esmeraldę, jak zrobić kopię kotła, albo umożliwił jej kradzież kotła znajdującego się w posiadaniu legalnego zgromadzenia Morrigan.
Kiedy wypowiedziałam te słowa, zorientowałam się, że albo trafiłam w sedno, albo cztery przedstawicielki zgromadzenia Morrigan dostały jednocześnie poważnego ataku zaparcia, ponieważ ich twarze nagle stały się czerwone i napięte.
- Sądzę, że Morfran jest w zmowie z Fomorianami, ale nie wiem dlaczego - ciągnęłam. - Muszę wiedzieć, co wydarzyło się po odprawieniu rytuału, co stało się z matką Jułie i jakie znaczenie ma naszyjnik małego szamana o imieniu Czerwony.
- Gdzie jest teraz naszyjnik? - spytał nagle Bran, jakby się przebudził.
- Nie powiem ci.
Rozłożył ręce.
- Dlaczego nie? Przecież teraz jestem dobrym facetem!
- Tego akurat nie mogę być pewna. To kwestia zaufania. Dopóki ktoś nie wyjaśni mi całego tego bałaganu, nikt nie dostanie naszyjnika - powiedziałam stanowczym głosem.
- Ja wyjaśnię. - Wiedźma-matka odchyliła się na fotelu. Fresk nad jej głową zaczął się zmieniać - czarne linie stawały się coraz bardziej rozmyte. Zarys postaci Hekate bladł, podczas gdy wizerunek stojącego przed nią kotła nabierał ostrości.
- Dwa pokolenia wstecz, na początku Przesunięcia Morrigan powierzyła kocioł magicznemu zgromadzeniu - zaczęła wiedźma.
- No to się pięknie o niego zatroszczyły! - zakpił Bran. Wiedźma-matka spiorunowała go wzrokiem.
- Cisza!
- Nie wiedziałyśmy... - odezwała się nagle jedna z wiedźm Morrigan. - A bogini nie rozmawiała z nami od czasu ostatniego wybuchu.
Wiedźma-matka gestem dłoni nakazała jej milczenie.
- A zatem - kontynuowała opowieść - kocioł jest wrotami Morrigan do naszego świata. Jego magia działa tylko podczas wybuchu. Morfran bardzo go pragnął, bo także chciał doświadczyć życia. Zawarł porozumienie z wrogami Morrigan, Fomorianami, morskimi demonami, które kiedyś najechały Irlandię. W zamian za pomoc, miał wypuścić ich przez kocioł do Innego Świata. Fomorianie nie są bogami. Potrzebują tylko odrobiny magii, by tu istnieć. To właśnie oni mieli zostać pierwszymi czcicielami Morfrana w naszym świecie.
- Zabiłam dziesięciu z nich - wtrąciłam się. - Jak wielu tu dotarło?
- Nie zabiłaś - stwierdził Bran. - Nie umierają, dopóki ich ciał nie przebije mój bełt. Tak długo, jak kocioł jest zasilany magią wybuchu, mogą bez przeszkód powracać do życia. A im bliżej kotła się znajdują, tym trudniej pozbawić ich sił czy okaleczyć.
Świetnie. Wprost fantastycznie!
- Nie mogłeś powiedzieć mi tego wcześniej? Na przykład jakieś dwa dni temu?! - krzyknęłam, niemal trzęsąc się ze złości.
- To kwestia zaufania - odparł, naśladując mój głos. Miałam ochotę go walnąć.
- No dobrze, ale jak Fomorianie zdobyli kocioł? Wiedźma-matka westchnęła, składając ręce na kolanach.
- Przez wieki kotła strzegły ogary Morrigan i tylko one miały nad nim władzę.
Psy na ścianach podniosły pyski i bezgłośnie zawyły.
- Zgromadzenie Morrigan sądziło, że kocioł jest bezpieczny, ponieważ nikt prócz ogara nie ruszyłby go z siedziby zgromadzenia. Ale nie wiedziały, że przed laty jeden z psów zszedł z drogi cnoty.
Wizerunek psa po lewej stronie rozciągnął się i zmienił w postać człowieka.
- Zostawił Morrigan dla kobiety, a warunki umowy zmusiły boginię, by pozwoliła żyć zarówno jemu, jak i jego potomstwu.
W mojej głowie elementy układanki zaczęły łączyć się w całość.
- Czerwony. Gnojek jest potomkiem tego psa.
Wiedźma przytaknęła.
- To znaczy, że może przenieść kocioł. To on go ukradł? - Sama nie wierzyłam, że to możliwe.
Z twarzy czterech wiedźm Morrigan można było wyczytać, że wolałyby znajdować się w tej chwili gdziekolwiek indziej, byle nie tu.
- Widziałam ślady nóg kotła. Jest ogromny. Czerwony mógłby go objąć co najwyżej tyle - dotknęłam palcem wskazującym kciuka. - Jak więc, u licha, go przeniósł? I jak mogłyście nie zauważyć, że ktoś wynosi tak gigantyczną rzecz? - To po prostu nie mieściło mi się w głowie.
- Stał tam praktycznie od zawsze, więc nawet nie przyszło nam do głowy, że mógłby nagle zniknąć. Dopiero po pewnym czasie zorientowałyśmy się, że został zabrany - wyjaśniła jedna z wiedźm.
- Można go zmniejszyć - odezwał się Bran. - Będzie na tyle mały, że bez problemu włożysz go do kieszeni.
- Albo naniżesz na sznurek naszyjnika. Cholera! Nie, czekaj, powiedziałeś, że kocioł utrzymuje Fomorian przy życiu, a więc już go mają. Co zatem jest na naszyjniku?
Bran wzruszył ramionami.
- Pokrywa. Chłopak ukradł kocioł z miejsca zgromadzenia, ale zepsuł całą imprezę właśnie wtedy, kiedy kończył rytuał i z kotła wypełzał pierwszy Fomorianin. Podczas gdy ja byłem zajęty zgrywaniem bohatera, walcząc z tym stworzeniem, mały zwiał z pokrywą.
- Jakie zadanie spełnia pokrywa? - spytałam szybko.
- Sprawuje władzę nad kotłem.
Walczyłam z chęcią, by siłą wyrwać Branowi z gardła całą tę historię.
- W jaki sposób?
- Kiedy przekręcisz pokrywę w jednym kierunku, otrzymasz Kocioł Obfitości. Kiedy w przeciwnym, staje się bramą do świata umarłych. Na całe szczęście po pierwszej partii Fomorian, którzy wyleźli z kotła, przekręciłem pokrywę, zmieniając go tym samym w Kocioł Obfitości. Co prawda nadal utrzymuje ich przy życiu, ale dopóki nie zdobędą pokrywy, nie otworzą ponownie bramy i nie sprowadzą tu Morfrana.
- Co się stanie, jeśli zamiast Morrigan w naszym świecie pojawi się Morfran?
Bran skrzywił się.
- Kobieto - zaczął lekceważącym tonem - umowa jest prosta. Morfran otrzymuje możliwość życia na ziemi, Fomorianie dostają życie i wolność. Jeśli zatem Morfran naprawdę pojawi się w tym świecie, wypuści hordę morskich demonów na miasto. Fomorianie pragną zemsty na ludziach. Pomyśl przez chwilę, co się może stać.
Spojrzałam na Wyrocznię.
- Czy on mówi prawdę? - spytałam, choć nie liczyłam, że wiedźmy zaprzeczą. Najmłodsza przytaknęła.
- Tak, mówi prawdę.
- W takim razie ostatnia rzecz. - Zaczerpnęłam oddechu. - Dlaczego ciągle kradniesz mapy? Bran westchnął.
- Kocioł musi zostać umieszczony na skrzyżowaniu trzech dróg. Skoro mają go Fomorianie, to nie skurczył się, a zatem musieli go przemieścić w sposób fizyczny. Jest tylko kilka miejsc, w których krzyżują się trzy drogi. Kocioł Obfitości nie emanuje magią tak mocno, jak Kocioł Ponownych Narodzin. Trudno wyczuć, gdzie jest. Zakryłem mgłą każde skrzyżowanie ulic w pobliżu Dziury, by go znaleźć.
To miało sens.
- Dobra - skapitulowałam. - Pokrywę ma Gromada.
Bran uśmiechnął się łobuzersko.
- Odzyskanie zguby nie powinno być zbyt trudne.
Wokół jego stóp zawirowały cienkie języki mgły, które po chwili rozproszyły się w powietrzu. Bran stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdował się do tej pory.
- Ciągle tu jesteś - zauważyłam kpiącym tonem.
- Wiem o tym! - wrzasnął i zakołysał się. Mgła znów się zagęściła i po chwili znikła. A potem kolejny i kolejny raz. - Coś jest nie tak... - wymamrotał do siebie. - Ty! - Wycelował palec w najmłodszą z wiedźm Wyroczni. - Znajdź Pasterza!
Twarz wiedźmy-córki rozjaśniła się w nieśmiałym uśmiechu, który podkreślił kruchość dziewczyny. W pierwszej chwili myślałam, że śmieje się z absurdalności polecenia, ale jej oczy stały się szkliste - przyglądała się czemuś, co było daleko od nas, na horyzoncie, który tylko ona mogła zobaczyć. Zdałam sobie sprawę, że używanie daru napełnia ją radością. Pochyliła się, skoncentrowana, uśmiechnęła szerzej i wreszcie się roześmiała. Melodia jej głosu napełniła kopułę, tryskając energią i słodyczą.
- Znalazłam go.
Kopuła zatrzęsła się. Buchnęła para, ściana naprzeciw zaczęła blaknąć, przybierając odcień poranka o świcie. Pod szarym niebem unosiła się mgła, po - przebijana stalowymi kolcami sterczącymi z wysypiska stalowych odpadów. Ptak stymfalijski usadowił się na iglicy kolejowych szyn, zgniecionych i poskręcanych tak, jakby jakiś olbrzym próbował związać je w żeglarski węzeł. Szczelina Plastra Miodu.
Mgła rozstąpiła się i ujrzałam Bolgora Pasterza siedzącego na stosie zardzewiałych beczek. Lekki wietrzyk poruszał połami jego habitu. Za nim zamajaczyła wysoka i bardzo nieforemna postać trzymająca krzyż. Poznałam ją. W pełni zregenerowany Ugad. Jak miło, znów będę mogła go zabić.
Przez mgłę kroczyła jeszcze jedna postać. Stalowe śmieci pod jej stopami chrzęściły i zgrzytały, jakby protestując, że miażdży je swym ciężarem. W końcu z mgły wyłonił się szary potwór. Wysoki, barczysty, zbudowany z mięśni i pokryty szarym futrem poprzecinanym ciemniejszymi pasami.
Curran.
Co on, do cholery, robi?
- Ty pierwszy - usłyszałam głos Currana. Miał wystarczająco duże szczęki, by zamknąć je swobodnie wokół mojej czaszki, zęby dłuższe niż moje palce, a mimo to mówił z perfekcyjną dykcją.
Stojący za Kapturnikiem Ugad wyciągnął przed siebie krzyż i postawił go na ziemi z ciężkim, głuchym huknięciem. Na krzyżu rozciągnięte było szczupłe ciało. Dziewczyna miała związane nogi i rozpostarte na ramionach krzyża ręce. Julie. O Boże.
Złapałam Brana za koszulę i przyciągnęłam do siebie.
- Zabierz mnie tam natychmiast! - zażądałam.
- Nie potrafię! - odwarknął.
Moje serce chciało wyrwać się z piersi. Zabójca dymił. Julie miała zamknięte oczy, a jej ciało było tak blade, że równie dobrze mogła już nie żyć. Oddałabym prawą dłoń, by się tam znaleźć. Curran uniósł łapę, pokazując talizman z monetami zwisającymi spomiędzy pazurów.
Bran zawył ze złości.
- Co on robi?! - wrzasnął z rozpaczą w głosie. - Stój, ty sukinsynu! Nie!!!
- Dziecko za naszyjnik, tak jak uzgodniliśmy - powiedział Curran. Szept Pasterza sprawił, że zjeżyły mi się wszystkie włosy na karku.
- Nie powinieneś był przychodzić tu sam, bestio.
Spod metalowych odpadów wystrzeliły nagle trzciny. Stłoczyły się przy Curranie, wchodząc jedna na drugą. Po chwili krótszej niż mrugnięcie oka Władcę Bestii przykrywała piramida wijących się ciał.
Zacisnęłam pięści, przekonana, że zaraz się z nimi rozprawi. Walcz, Curran! Już za moment ciała trzcin zaczną fruwać w powietrzu, bo Curran rozsadzi od wewnątrz tę makabryczną konstrukcję. Już za moment... Szyja mi zesztywniała, jakby ktoś zaciskał na niej garotę. Trzciny zaskrzeczały.
- Nie, nie, nie! Niech cię cholera, ty sukinsynu, zrób coś! - Bran wymierzył z kuszy w wizję. Bełt przeleciał przez obraz i roztrzaskał się o ścianę.
Nagle znikąd wyłonił się jaguar i skoczył na Pasterza. Nie zdradził się niczym przed atakiem - żadnym najmniejszym warknięciem, zupełnie niczym. Błysnęły ogromne kły i głowa Pasterza opadła na klatkę piersiową, odcięta od szyi. Jim zamarł na chwilę, delektując się śmiercią, a potem pognał za Ugadem.
Z mgły wyskoczyły cztery kolejne bestie, łapiąc i kąsając nogi Ugada. Wilk warknął.
Ogromne łapy natarły na trzciny i rozrzuciły je na boki. Pojawił się Curran. Na jego futrze widoczne były krwawe ślady ran. Teraz zrozumiałam: Curran przejrzał podstęp i postanowił skupić na sobie zmasowany atak, by dać czas pozostałym zmiennokształtnym na odbicie Julie.
Trzciny znów zaczęły się gramolić w stronę Currana. Chwycił jedną z nich, rozerwał na dwie części i rzucił postrzępione szczątki na ziemię. Stworzenie zmieniło się w płyn. Śluzowata kałuża natychmiast zaczęła wić się w górę ruchem korkociągu i w końcu przybrała na powrót kształt trzciny. Maszkara była cała.
- Dlaczego ona nie umiera? - spytałam z rozpaczą w głosie.
- Kocioł jest zbyt blisko - wycedził Bran przez zęby.
Zmiennokształtni nie mogli wygrać. Jedyne, co im pozostało, to wycofać się. Curran natarł na kolejną trzcinę, miażdżąc jej głowę jak skorupkę jajka. Ta również zmieniła się w płyn i w przeciągu kilku sekund uformowała na nowo.
- Przestań je zabijać, tępaku! Okaleczaj! Okaleczaj, synu dziwki! - ryczał Bran.
Jakieś dziesięć metrów dalej Ugad obracał się, stąpając ciężko. Wymierzał zmiennokształtnym ciosy ogromną pięścią. Bestie uganiały się przy jego nogach, usiłując skierować potwora na metalowe kolce. Ugad wciąż się obracał. Wymachiwał kolczastym ogonem jak pałką, uderzając w kudłate ciała. Jeden ze zmiennokształtnych przeleciał w powietrzu kilka metrów i odbił się od karoserii wraku samochodu. Osunął się na ziemię, ogłuszony.
Ugad skoczył. To było jak koszmarny sen - patrzyłam, jak ogromna stopa spada ciężko na leżące na ziemi zwierzę. Usłyszałam chrzęst łamanych kości, trysnęła krew. Potwór obrócił się, pozostawiając na ziemi nagie, połamane zwłoki. Zobaczyłam burzę naelektryzowanych niebieskich włosów przebłyskujących pasmami jasnej czerwieni. Nie mogłam nic zrobić, nie mogłam tego zatrzymać. Mogłam tylko bezsilnie przyglądać się rzezi.
Jaguar wskoczył Ugadowi na głowę. Olbrzym odrzucił krzyż, by okładać pięściami nowego wroga. Krzyż obrócił się podstawą ku ziemi i zachwiał, a Julie zawisła na nim miękko jak szmaciana lalka, jakby była zgnieciona. Drobny kształt o piaskowym kolorze skoczył i pochwycił krzyż zaledwie kilka centymetrów od wyszczerbionego żelaza. Andrea ściągnęła Julie z krzyża.
Powalił ją bicz z zielonych macek, który rozciął skórę na udzie hieny. Przez ranę przeświecał żywy mięsień, czerwony i wilgotny. Pasterz zasyczał. Znowu był cały, chude ciało spowijała jaskrawa szata. Andrea, biegnij! Macki uderzyły jeszcze raz. Krzyknęła z bólu. Przeszedł mnie dreszcz. Andrea, nie przestawaj biec!
Jeden krok.
Drugi.
Upadła.
Wczepiała się rękami w ziemię, ciągnąc ze sobą Julie i usiłując się wycofać.
Macki dosięgały jej raz za razem. Zwinęła się w kłębek, by osłonić Julie własnym ciałem.
Wilki przestały nacierać na Ugada i rzuciły się w stronę Pasterza. Zielone wstęgi macek młóciły powietrze, sprawiając, że raz po raz rozbrzmiewał echem skowyt bólu.
Ugad okładał pięściami swoją głowę, próbując strącić jaguara, ale ciągle uderzał we własne rogi. Ogromny kot wczepił pazury w łeb potwora. Masywne czoło zalała wodnista krew. Jim zatopił pazury jeszcze głębiej, sięgając do oczu. Ugad zaatakował z szaleńczym pośpiechem. Miażdżąc stopami żelazo, ruszył prosto na las metalowych kolców.
Jim skoczył.
Ogromne ciało potwora nabiło się na kolec.
Jim wylądował niezgrabnie, poślizgnął się i zaczął zsuwać po tafli pofałdowanego metalu. Zostawiał za sobą długą, czerwoną smugę. Usiłował się podnieść, ale łapy nie znajdowały punktu oparcia.
Z zabarwionych szkarłatem pleców Ugada wystawał metal. Monstrum szarpnęło się i wyciągnęło kolec. Obróciło się, jakby nieświadome dziury w piersi, uniosło nogę ponad skuloną postacią Andrei i kopnęło. Dziewczyna przeleciała kilka metrów, odrzucona siłą uderzenia i upadła pomiędzy metalowe śmieci. Ugad podniósł Julie z dziwnym, kretyńskim wyrazem satysfakcji na ohydnej twarzy i... zorientował się, że patrzy wprost na Currana.
Stopniowo, walcząc o każdy centymetr pola bitwy, krwawiąc z wielu ran, Władca Bestii posuwał się naprzód. W końcu wepchnął pazurzastą łapę w dziurę w tułowiu Ugada i wyrwał z niej czerwoną bryłę.
Po prawej Pasterz rozpostarł ręce. Habit rozdarł się, odsłaniając chude, niezgrabne ciało. Wokół ramion wirowały macki, strzelając w stronę metalowych kolców. Pochwyciły je, pociągnęły i Pasterz przeleciał obok wilków, a zaraz potem chwycił Currana za plecy. W tej samej chwili trzciny rzuciły się na ręce Władcy Bestii, odsłaniając naszyjnik owinięty wokół przedramienia. Zimne oczy Pasterza zapłonęły ogniem pożądania. Rozchylił usta i wbił zęby w ramię Currana.
Curran krzyknął, a ja razem z nim.
- Idiota! - Bran uderzył się w czoło otwartą dłonią.
Macki smagnęły, w ramieniu Currana powstała krwawa dziura. Pasterz wycofał się w kierunku hangaru. Trzy trzciny podążyły za nim, przejmując Julie z rąk Ugada, a reszta stworzeń przytrzymywała stopy Currana, by nie mógł się ruszyć. Olbrzym popatrzył głupio na Władcę Bestii, obrócił się i pobiegł do hangaru, zostawiając na ziemi ślady krwi.
Wilki zaatakowały trzciny. Curran otrząsnął się jak pies wychodzący z wody.
Ugad uderzył w cienką ścianę metalu. Przez dziurę ziejącą w ciele rzuciłam przelotne spojrzenie na stos rupieci.
- Nie! - wrzasnął Bran. Zamilkł, ale usta wciąż trzymał otwarte w niemej rozpaczy.
Ugad uderzył w usypisko, rozrzucając śmieci na boki. Spod warstwy złomu wyłonił się metalowy kocioł wyższy ode mnie. Bran klął, kłapiąc szczękami jak rozwścieczony pies.
Magia uderzyła potężnym, dławiącym przypływem. Pod wiedźmami ugięły się kolana. Wizja zamigotała, a kopuła zaczęła drżeć.
- Wybuch... - powiedziała najmłodsza Wyrocznia. - Nadchodzi...
Magia wdarła się w moje ciało. Czułam, jak ją wchłaniam, coraz więcej, więcej i więcej. Tym razem przypływ był ciągły, bez żadnych przerw. Tylko moc, płynąca przeze mnie czysta moc.
Pasterz zawisnął nad kotłem. Zgiął się wpół, a z jego ust trysnął jakiś skrzący się płyn. Iskry uderzyły w kocioł i rozpostarły nad nim w formie ogromnej pokrywy.
Curran zbliżał się do kotła. Oblepiały go szczątki porozrywanych trzcin.
Ugad przekręcił wieko i odchylił się, napinając potężne mięśnie ramion. Z gardłowym okrzykiem oderwał pokrywę od kotła.
Niczym burzowa chmura obdarzona świadomością, nad kotłem zawisła plama ciemności. Wewnątrz pojawiła się jeszcze głębsza ciemność, która przybrała humanoidalny kształt, ogromny i zniekształcony. Z mroku wyłoniły się dwie ręce, jakby w geście pozdrowienia i owacji. O brzeg kotła oparły się stopy w czarnych butach. Grube ramiona wynurzyły się z ciemnej plamy, zmierzając do światła. Nabrzmiałe mięśnie poprzecinane były połyskującymi pasmami szram i pokryte brodawkami. Ciemność cofała się jak posłuszne zwierzę, odsłaniając klatkę piersiową pokrytą czarnymi łuskami i bladą twarz.
Nos monstrum wystawał, zbyt długi i zbyt płaski, jak czaszka konia albo ogromny dziób powleczony cienką warstwą ciała, zwężający się w ostry, rogowaty szpic. Pod nosem znajdowała się szczęka uzbrojona w dwa rzędy zbyt dużych zębów. Jeden z siekaczy wystawał jak kieł dzika, za krótki jednak, by dotknąć lewego policzka. Oczy stwora, małe i wyblakłe, niemal białe, były osadzone głęboko pod gęstymi brwiami przypominającymi brwi Neandertalczyków. Pomiędzy oczami znajdowała się chrząstka wystająca pod skórą w formie cienkiego, ostrego grzbietu, który znikał pod fałdami mięsistego czoła.
Jakby końska i ludzka czaszka połączyły się w makabryczną całość. Ludzka twarz rozciągnęła się na zwierzęcej podstawie tylko na tyle, by mięso i skóra pokryły kości. To nie mógł być człowiek.
Ciemność znajdująca się za potworem pełzła za nim, przybierając kształt długich czarnych włosów i tysięcy kruczych piór, płynących za mężczyzną jak płaszcz.
Morfran.
Uniósł rękę i wymówił jakieś słowo.
Z koniuszków jego palców wyłonił się szary bąbel, który zaczął nabrzmiewać, pochłonął rękę Morfrana, potem głowę i stopy... Instynktownie czułam, że nie chcę, by bąbel dotknął Currana. Władca Bestii zawahał się.
- Biegnij, Curran! - krzyknęłam, chociaż dobrze wiedziałam, że mnie nie słyszy.
Bąbel pochłonął kocioł.
Ścisnęło mnie za serce.
- Biegnij! - zawołałam jeszcze raz.
Curran odwrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki, porywając z ziemi ciało Jima.
- Andrea! - wrzasnęłam, ale dziewczyna nie mogła mnie usłyszeć.
Bąbel schował w swym wnętrzu Pasterza i wizja znikła.
Rozdział 23
Trzy godziny później jechaliśmy z Branem do Twierdzy Gromady. Wiedźmy pożyczyły nam konie i teraz galopowaliśmy najszybciej, jak się dało. W Branie po prostu wrzało. Przeklinał mnie za to, że pozwoliłam Pasterzowi odejść i że nie dałam mu, Branowi, pokrywy w odpowiednim czasie. Przeklinał Currana za jej utratę. Przeklinał Morrigan, że ukarała go za niepowodzenie, uniemożliwiając mu użycie mgły. Przeklinał cały ród Fomorian, sięgając po coraz mocniejsze słowa, aż do momentu, gdy wszystkie przekleństwa straciły jakikolwiek sens. Nie odzywałam się ani słowem.
Brama Twierdzy otworzyła się, gdy tylko nadjechaliśmy. Na wewnętrznym podwórzu czekała grupa zmiennokształtnych. Szukałam wśród nich znajomej twarzy.
Proszę. Proszę, bądź tutaj.
Wtedy go zobaczyłam. Włosy opadały na plecy w postaci grzywy. Zauważyłam to od razu, ponieważ teraz nie miały już koloru blond - były szare jak jego futro w zwierzęcej formie.
Bran zeskoczył z konia i ruszył przez podwórze wielkimi krokami. Gniew wykrzywiał jego twarz.
- Ty! Ty skurwysynu!
O cholera.
- Curran - zawołałam szybko - nie zabijaj go! To ogar Morrigan. Potrzebujemy go, by przenieść kocioł.
Zeskoczyłam z konia i pognałam za Branem.
Zmiennokształtni rozstąpili się, robiąc miejsce Curranowi. Na ręce miał biały bandaż.
Bran popchnął Currana, ale Władca Bestii nawet nie drgnął.
- Dałeś mu to! - wrzeszczał Bran. - I to za co?! Za chude dziecko z ulicy! Nikogo nie obchodzi, czy ono żyje! Zabiłeś setki ludzi w zamian za jej życie! Dlaczego?!
Oczy Currana zrobiły się złote.
- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć - stwierdził krótko, po czym odepchnął Brana. Ten zatoczył się kilka kroków w tył. Złapałam go.
- Nie rób tego - ostrzegłam. - Nie wyjdziesz z tego cało.
Bran wyrwał się i skoczył w stronę Currana. Władca Bestii warknął, chwycił mężczyznę i rzucił nim przez podwórze.
Ogar Morrigan skoczył na równe nogi. Z jego gardła wyrwał się nieludzki, przerażający ryk, który ogłuszył mnie falą napierającego na bębenki ciśnienia.
Ciało Brana zmieniało kształt. Mięśnie przybrały nieludzkie proporcje, żyły napięły się jak sznury, ścięgna napęczniały. Bran stał się wyższy, jakby wyciągnął się w górę, a jego kolana i łokcie dosłownie zatonęły w masie potężnych muskułów. Ciało skręciło się w tył z taką elastycznością, jakby było pozbawione kości, rozdęło się, stało płynne i zaczęło przelewać, by ostatecznie przybrać formę asymetryczną. Przez tors mężczyzny przeszedł wstrząs, jakby pod skórą zderzyły się dwa małe samochody. Lewe oko wybrzuszyło się, a prawe zapadło w głąb ciała, skóra twarzy przesunęła w tył, obnażając zęby i ogromne, mięsiste usta. Z krzywych warg zwisała ślina. Widoczne oko obróciło się dookoła.
Bojowy spazm. No jasne. Czwarty Dar, z którym się urodził. Był zniekształconym wojownikiem, takim jak Cuchulainn. Wolałam tego nie oglądać.
- Zabawmy się, człowieczku!!! - ryknął do Currana.
Władca Bestii obrócił się i wymierzył cios w zniekształcony brzuch Brana. Ten chwycił go za nadgarstek i rzucił nim tak lekko, jakby był kociakiem. Curran obrócił się w powietrzu i odbił od ściany. Zaczął skok jako człowiek, ale na Brana spadł już w postaci sennego koszmaru, pół człowieka, pół lwa.
Podciął Branowi nogi. Zawarczał, złote oczy zapłonęły wściekłością. Ogromna, prehistoryczna paszcza rozwarła się i długie na siedem centymetrów zęby niemal odgryzły Branowi nos. Władca Bestii był naprawdę wkurzony.
Bran odbił się od Currana obiema ogromnymi nogami i wyskoczył w górę.
- No chodź, księżniczko! Pokaż mi, co tam masz! - zadrwił.
Curran dopadł do niego. Bran machnął ręką, ale chybił i dosięgnął go cios łapy z ostrymi jak brzytwa pazurami, które rozcięły skórę na żebrach z taką łatwością, jak kroi się gruszkę. Rany krwawiły przez chwilę, ale zaraz potem zasklepiły się.
Zmiennokształtni rozproszyli się. Bran chwycił klatkę na loupy, w której wcześniej uwięziona była trzcina, i uderzył nią Currana. Król Gromady złapał ją. Rana na ręce znów zaczęła krwawić, spadł z niej bandaż. Ogromne mięśnie na plecach Currana naprężyły się. Wyrwał klatkę z rąk przeciwnika i odrzucił ją na bok.
- Drugi nadal górą! - zawarczał, a jego oczy zalało złoto.
Walczyli, zadając ciosy, kopiąc i zwierając się w brutalnych zapasach. Branowi udało się wymierzyć kopniaka, który rzucił Currana przez podwórze. Władca Bestii odwzajemnił się, podrywając Brana z ziemi i ciskając nim w drewnianą szopę stojącą przy murze. Deski połamały się z trzaskiem i Bran przeleciał przez ścianę w chmurze drzazg i odłamków. Curran wskoczył za nim do szopy. Po chwili wyłamał się kolejny fragment ściany. Najpierw na ziemi wylądowały deski, a potem przez wyrwany otwór wypadło pokiereszowane ciało Brana. Krwawił z niezliczonych miejsc, ale zdawał się tego nie zauważać.
- To wszystko, na co cię stać?! - warknął Bran. Nie doczekał się odpowiedzi, więc wetknął głowę do szopy. - Gdzie je...
Nie dokończył. Potężny cios po raz drugi wysłał go na przeciwległą stronę dziedzińca. Kiedy przelatywał obok, musiałam uskoczyć, żeby uchronić się przed zmiażdżeniem. Uderzył w klatkę głową i odbił się od niej.
W dziurze szopy ukazał się Curran. Pół człowiek, pół lew. Wokół głowy nastroszyła się szara grzywa, oczy płonęły, z ogromnych zębów kapała ślina. Wyglądał demonicznie. Powietrzem wstrząsnął ryk.
Bran podniósł się i zaatakował. Curran zablokował cios i przesunął się w tył. A potem znów się zwarli, napinając mięśnie i szczerząc zęby.
Obróciłam się. W zasadzie bez większego wysiłku mogłabym teraz zabić jednego z nich - tak się zapamiętali w swoim szale. Nie istniała na Ziemi inna siła, która byłaby w stanie ich rozdzielić.
Wyglądało na to, że będą się okładać, dopóki nie stracą resztek sił. Przy czym obaj sprawiali wrażenie równie odpornych na wszelkie rany.
Jeżeli Jim i Andrea przeżyli, powinni być na oddziale medycznym.
* * *
Jeśli zdarzy ci się zabłądzić, idź naprzód z czystej ciekawości, co będzie dalej. To było dobre motto, które doprowadziło mnie pod drzwi oddziału medycznego po dziesięciu minutach wysilania pamięci i kluczenia po labiryntach korytarzy i schodów Twierdzy. Na szczęście właściwy pokój odnalazłam już po minucie.
W środku nie paliło się żadne światło oprócz małej magicznej latarni roztaczającej błękitną poświatę, sprawiającą, że blask nocy był tu jeszcze głębszy niż zazwyczaj. Delikatny blask łagodnie zarysowywał kształt znajomej, choć dziwnej postaci uwięzionej w pośredniej formie między hieną a człowiekiem.
Stanęłam w drzwiach, nie potrafiąc wejść dalej.
- Czuję cię, wiesz o tym - powiedziała Andrea. - Mam twój miecz.
Podniosła schowanego w futerale Zabójcę rękojeścią w górę. Podeszłam, usiadłam na brzegu łóżka i wzięłam miecz.
- Nie usłyszę nawet dziękuję? - spytała Andrea, ale w jej głosie nie było pretensji.
- Dziękuję. Jak się czujesz?
- Straciłam Julie. Trzymałam ją tymi rękami i pozwoliłam ją sobie odebrać.
- Widziałam to. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś.
- Widziałaś? - zdziwiła się.
- Jak?
- Wiedźmy stworzyły dla mnie i Brana wizję. Obserwowaliśmy waszą walkę. Andrea westchnęła.
- Gdybym tylko miała swoją broń... nigdy by się to nie zdarzyło. Jezu, jak można było tak to wszystko spieprzyć?
- Zamierzasz się tym zadręczać?
Westchnęła.
- Martwisz się o mnie. Dlaczego? Jestem zwierzoczłowiekiem. Szybko wyzdrowieję. Wybuch wkrótce osiągnie punkt kulminacyjny, a doktor dokłada do tego własną magię. Jutro wszystko będzie ze mną w porządku.
- A co z Jimem?
- Który to Jim? - rzeczowo spytała Andrea.
- Jaguar.
- Ma poważne uszkodzenia mięśni. Wszystkie ścięgna rozerwane na strzępy. Leży w następnym pokoju.
Poczułam się jak szmata. Jeśli zostanę tu przez chwilę dłużej, zacznę krzyczeć.
Andrea spojrzała na mnie spod kołdry.
- To był dobry plan. Curran miał zapewnić im... rozrywkę, skupić na sobie uwagę, żebyśmy mogli przejąć dziewczynkę. Nie wzięliśmy pod uwagę, że te suki nie umierają, dlatego ponieśliśmy klęskę.
- Próbowaliście - powiedziałam, a w myślach dodałam: to i tak więcej niż zrobiłam ja.
- Kate - wyrwał mnie z rozważań głos Andrei. - Wiem, o czym myślisz. Myślisz, że gdyby Julie pozostała pod twoją opieką, nie odeszłaby z Czerwonym i teraz nie mielibyśmy na głowie całego tego bałaganu.
- Co? Nie, wcale nie.
- Chcę tylko, byś wiedziała, że kiedy zdjęłam ją z krzyża, wołała jego imię. Ani ty, ani ja nie jesteśmy w stanie nic zrobić, by zerwać łączącą ich więź.
- Andrea, ja cię nie obwiniam. Nie obwiniam nikogo. - Z wyjątkiem samej siebie. - Poszłaś tam i spróbowałaś dokonać rzeczy niemożliwej, wiedząc, jak nikłe są twoje szanse i prawie ci się udało, podczas gdy ja przekomarzałam się we mgle z Branem.
Podniosłam się.
Zamierzam zobaczyć się z Jimem, a potem wyślę kogoś do Zakonu. Telefony nadal niedziałają.
Andrea uniosła głowę z poduszki i wybałuszyła oczy.
- Dlaczego?
- Bran twierdzi, że szary bąbel Morfrana to rodzaj starożytnego zaklęcia ochronnego druidów. Morfran kupuje sobie czas i wykorzystuje działanie kotła, napełniając bąbel morskimi demonami. A kiedy to coś eksploduje, szarańcza rozleje się najpierw po Plastrze Miodu, a potem w Labiryncie. Będziemy potrzebowali rycerzy i oddziałów wojskowych.
Twarz Andrei przybrała zatroskany wyraz.
- Nie pomogą nam, Kate. Wszyscy są w terenie. Nawet Maxine.
- Ale gdzie oni, do cholery, poszli?
- Sytuacja wyjątkowa. Wszyscy rycerze i Wojskowe Oddziały Obrony przed Nadprzyrodzonymi zostali skierowani, by przeciwstawić się zagrożeniu.
- Andrea - zaczęłam z irytacją w głosie - w niespełna dwanaście godzin Atlanta będzie pełna demonów. A te demony będą zabijać, rosnąć w siłę i wypuszczać na świat kolejne demony. Jaka sytuacja wyjątkowa jest ważniejsza?!
Andrea zawahała się.
- Nie przypuszczam, by wolno mi było to ujawnić. Jest pewien człowiek. Ma na imię Roland...
Niemal zatoczyłam się na ścianę.
- A cóż on takiego robi, że sytuacja jest wyjątkowa? Buduje kolejną wieżę? Runie jak wszystkie poprzednie. A może odrosło mu oko i zdecydował się na bitwę, by to uczcić? Andrea zbliżyła do mnie pysk.
- Kate? Skąd o tym wiesz?
O cholera.
- Nawet ja nie mam wystarczająco wysokiej rangi, by otrzymać dostęp do wiadomości na temat oka i wież. Powiedziano mi o Rolandzie tylko dlatego, że miałam zostać w budynku Zakonu sama. Ty nie jesteś nawet rycerzem. Skąd wiesz to wszystko?
Cholera, i co teraz? Jedyne wyjście to ją zabić. Nie, chwileczkę, nie mogę jej zabić. Jest moją przyjaciółką.
- Zamierzasz iść do Teda po wybuchu i powiedzieć mu, że jesteś zwierzoczłowiekiem? - spytałam, znając odpowiedź.
Andrea skrzywiła się.
- Nie. Wyrzuciłby mnie. Zakon jest wszystkim, co mam.
Pokiwałam głową.
- W takim razie ty masz swój sekret, a ja swój. Nie powiedziałam niczego na temat Rolanda, a ty niczego nie słyszałaś. - Wyciągnęłam rękę do Andrei. - Umowa?
Wahała się, lecz tylko przez moment. Objęła palcami moją dłoń i ścisnęła delikatnie, choć i tak poczułam jej siłę.
- A ja nie jestem zwierzoczłowiekiem. Umowa.
Znalazłam Jima w następnym pokoju. Siedział na łóżku, wsparty na poduszce, i za pomocą ostrzałki z kamienia ostrzył krótki, masywny nóż.
- Cholera, jesteś mi coś winna. - Warknął, pokazując zęby. - Ta twoja kumpela to zwierzoczłowiek, a ty mi nic nie powiedziałaś. Przez ciebie wyglądało to tak, jakbym się nie znał na swojej robocie. Sprawiłaś, że wyszedłem na głupca!
Podeszłam do łóżka i usiadłam na jego brzegu.
- Zabieraj ten pieprzony tyłek z mojego łóżka!
Westchnęłam.
- Jak tam nogi?
- Doktorek mówi, że pojutrze będę chodził. - Wycelował we mnie nożem. - Nie zmieniaj pieprzonego tematu!
Uleczenie takich obrażeń przy zwykłym natężeniu magii trwałoby co najmniej dwa tygodnie.
- Pamiętasz, jak kazałeś szpiegowi zadekować się nad moim mieszkaniem, żeby śledzić mnie i Grzebyka? - Szpiega, który słyszał wszystko, co zaszło między mną a „facetem, który prawie został moim chłopakiem”.
- No i co z tego? - spytał obojętnym tonem Jim.
- Jesteśmy kwita.
Potrząsnął głową i westchnął, zniechęcony.
- Jeszcze tu jesteś? - spytał kilka sekund później.
- Zostanę tu, dopóki nie porozmawiamy. - Wstałam z łóżka. - Jim... Dlaczego tam poszedłeś?
Rzucił mi twarde spojrzenie.
- Obiecał dziewczynce, że będzie bezpieczna. Dla alfy słowo jest święte, a Gromada wspiera alfę. Tak to działa.
Wrócił do ostrzenia, dając mi do zrozumienia, że rozmowa się skończyła.
* * *
Musiałam znaleźć jakiś zlew, żeby obmyć twarz. Małe pomieszczenie po lewej wyglądało obiecująco. Weszłam do środka. To nie była łazienka. Nie było tu również żadnych mebli - tylko zwykłe przejście na kwadratowy balkon połączony z klatką schodową.
Ledwie zamknęłam za sobą drzwi, a ponownie otworzyły się z hukiem. W wejściu ukazał się Curran. Znowu był człowiekiem, ale tylko z kształtu. Twarz miał mokrą od potu. Tak kurczowo zacisnął palce na framudze, jakby wciąż wieńczyły je pazury. Żółte oczy pałały dziką żądzą. Warczał, a jego twarz zmarszczyła się, kiedy wreszcie puścił drzwi i przeszedł obok mnie. Dosłownie wypadł na balkon, oparł się obiema rękami o kamienną balustradę i zapatrzył na coś poniżej.
No cóż, niech będzie i tak.
Podeszłam do Currana i oparłam się o balustradę. Schody prowadziły do gzymsu łączącego główną część Twierdzy ze zbudowaną do połowy wieżą. Pomyślałam, że gdy nareszcie zakończą budowę tego miejsca, będą musieli je przemianować. Określenie „Twierdza” z pewnością nie wystarczy. Dużo odpowiedniejsza wydawała się nazwa typu „Bastion Ostatecznego Potwierdzenia Wyższości Zmiennokształtnych”. Przyda się też tablica pamiątkowa, żeby każdy twardogłowy zdołał pojąć przesłanie: Gromada do Świata na Zewnątrz: nie lubimy was. Trzymajcie się od nas z daleka!
A Curran mógłby sobie spacerować dumnie wzdłuż murów i rozmyślać.
- Kto wygrał? - Wiedziałam, że chętnie odpowie na to pytanie.
- Ja - rzucił krótko.
- Jak?
- Wrzuciłem go do fosy. Nie lubi wody - stwierdził, a po krótkiej chwili dodał: - Skurczył się.
W dole poranny wietrzyk poruszał gałęziami drzew.
- Co, teraz twoja kolej? Chcesz mi powiedzieć, jakim jestem idiotą? - Złość w jego głosie sprawiła, że po plecach przebiegł mi dreszcz.
- Poczekaj - spróbowałam rozładować sytuację. - Niech się upewnię, że wokół nie ma żadnej fosy...
Zacisnął palce na balustradzie. Gdyby nadal miał pazury, na powierzchni kamienia pozostałyby białe ślady zadrapań.
- Powierzyłaś mi tę przeklętą rzecz, a ja ją straciłem. Nie mam naszyjnika, nie mam dziecka, dwóch moich ludzi nie żyje, trzech leży na oddziale medycznym. Szczelinę Plastra Miodu objęło zaklęcie ochronne, a wywiadowcy donoszą, że jest pełna potworów. To mógł być imponujący występ. A zatem ruszajmy. Spróbujmy! - W jego głosie było mnóstwo żalu do samego siebie.
- Wymieniłabym naszyjnik na Julie bez mrugnięcia okiem - powiedziałam szybko.
Spojrzał na mnie. Chwilę później stałam przyparta do ściany. Zbliżył zęby do mojej tętnicy szyjnej. Wdychał mój zapach, oczy nadal zalewało mu płynne złoto, a głos zabrzmiał jak grzmot:
- Nawet gdybym wiedział to, co wiem teraz, zrobiłbym to jeszcze raz.
- Ja też bym to zrobiła. A teraz puść.
Uwolnił mnie i zrobił krok w tył.
- Jeżeli nie można ocalić dziecka, to jaki to wszystko ma sens? - powiedziałam, a mój ton nie pozostawiał cienia wątpliwości, że tak właśnie myślę. - Julie zasługuje na ocalenie, nie chcę kupować własnego bezpieczeństwa za jej krew. Prędzej sama zginę.
Oparłam się o ścianę.
- Powinnam była szybciej poskładać do kupy te wszystkie elementy. A jeszcze lepiej, gdybym zostawiła małą z tobą - wyliczałam kolejne zarzuty pod swoim adresem. - Wtedy ten gówniarz Czerwony nie miałby szans, by uprowadzić ją z Twierdzy. Wkurza mnie, że wszystko robię o dzień za późno.
Nasze spojrzenia się spotkały. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, jednocząc się we wspólnej niedoli. Nareszcie on rozumiał mnie, a ja rozumiałam jego.
- Tworzymy świetną parę - podsumował w końcu Curran.
- O tak - zgodziłam się.
Zerknęłam na dziedziniec i zobaczyłam niewielką postać wyłaniającą się z ruin fosy. Wskazałam ją ruchem głowy.
- On również ma przekichane i zaciska zęby ze złości. Bran teleportował się w setki miejsc jak głupiec, szukając kotła. Tymczasem kocioł był po prostu pod stosem śmieci w pierwszym miejscu, jakie powinien był przeszukać. Wszyscy zostaliśmy przechytrzeni przez gościa z mackami i jego gromadkę nieumarłych syren.
Curran wzruszył ogromnymi ramionami.
- To nigdy nie jest proste. Chciałbym, żeby chociaż raz można było to zrobić łatwo i przyjemnie, ale nie. Nie ma dobrych decyzji. Wybieram to, z czym mogę potem żyć.
Wiedzieliśmy oboje, że winił się za każdą z porażek i strat, jakie odnieśli jego ludzie. Słońce uniosło się ponad wierzchołki drzew i zalało świat złocistym blaskiem. Nas jednak chronił przed nim chłodny cień schodów.
Curran odepchnął się od kamiennej balustrady.
- Biorę to na siebie - powiedział zdecydowanie. - Ten szary bąbel w Szczelinie ma wkrótce wybuchnąć?
- Po piętnastu godzinach od momentu, w którym się pojawił. Oczywiście jeżeli można polegać na tym, co mówi Bran.
- Czyli około dziewiętnastej. A złodziej...
- Bran.
- Musiałbym użyć wielu niecenzuralnych słów, żeby wyrazić, ile znaczy dla mnie jego imię. Mówiłaś, że potrafi zmniejszyć kocioł. Co to da?
- Ile wiesz na temat całej sprawy?
- Wiem wszystko, co powiedziałaś Andrei.
Skinęłam głową.
- Kocioł należy do Morrigan. Morfran, czyli ten brzydal, ukradł go, by móc się przez niego odrodzić. Stworzenie z mackami, trzciny i olbrzym służą Morfranowi. To pierwsza partia Fomorian, morskich demonów, które właśnie wychodzą z kotła. Zamknięcie kotła uniemożliwi demonom odradzanie się. Te, które polegną w walce, pozostaną martwe. Morrigan znów odzyska prawo własności kotła, co będzie oznaczało koniec Morfrana i jego radosnych zastępów.
Curran zastanowił się nad tym, co powiedziałam, po czym przedstawił plan:
- Mieszkańcy przesuną przyczepy tak, by uniemożliwiły demonom wspięcie się po ścianach do Plastra Miodu. Demonom pozostaje jedna droga: na południowy zachód, wzdłuż dna Szczeliny Gromada zablokuje Szczelinę. Przyjmiemy na siebie atak. Jim mówi, że jest tam tunel prowadzący do Labiryntu.
- Wiem o tym.
- Ten pieprzony ogar Morrigan może przejść przez tunel do Szczeliny z niewielką grupą moich ludzi, kiedy demony będą skoncentrowane na nas. Dzięki temu zajdziemy Fomorian od tyłu. Przy odrobinie szczęścia demony nawet go nie zauważą. Czy on może się powstrzymać przed zmianą w tego syczącego potwora, zanim dotrze do kotła?
- Nie wiem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - Widzę, że nie jesteś zachwycony jego bojowym spazmem?
Skrzywił się.
- Odrażające. Całkowita utrata kontroli. Nie ma w tym żadnego piękna ani symetrii. Oko zwisało mu jak jakiś glut. Nie, nie jestem zachwycony.
- Postaram się... potrzymać go pod przykrywką, póki nie dostaniemy się do kotła - zażartowałam, ale Curran nie był w nastroju, by to zauważyć.
- Nie - powiedział krótko.
- Co znaczy „nie”?
- Nigdzie z nim nie pójdziesz.
Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Przepraszam bardzo, a kto tak zdecydował?
Curran przybrał wyraz twarzy pod tytułem „Ja-jestem-alfą-i-ja-tu-rządzę”.
- Ja tak zdecydowałem.
- Nie masz prawa mówić mi, co mam robić. Nie podlegam ci.
- Ależ podlegasz. Walka może odbyć się bez ciebie, ale beze mnie i Gromady nie. Stoję na czele liczniejszych sił i dlatego to ja jestem odpowiedzialny za wynik starcia. Ty i twoja jednoosobowa armia możecie uznać moje zwierzchnictwo albo iść na spacer - zakończył wywód.
- Chyba nie myślisz, że to zrobię?
- Tak właśnie myślę. Chcę cię mieć stale na oku.
- Dlaczego? - zdziwiłam się.
Warga Currana zadrgała, co oznaczało, że zaraz usłyszę warczenie. Władca Bestii już po chwili jednak wymógł na sobie spokój i jego twarz stała się odprężona.
- Ponieważ tego właśnie chcę - powiedział łagodnym tonem przepełnionym cierpliwością, jakiego zwykłe używa się w stosunku do rozbrykanych dzieci i niezdyscyplinowanych, chorych umysłowo pacjentów. Naprawdę miałam cholerną ochotę mu przyłożyć.
- A tak z ciekawości, jak zamierzasz mnie powstrzymać?
- Zwiążę cię jak wieprza na ubój, zaknebluję i każę trzem zmiennokształtnym siedzieć na tobie przez całą walkę.
Zamierzałam mu powiedzieć, że pewnie by tego nie zrobił, ale wyraz jego oczu kazał mi sądzić, że nawet by się nie zawahał. No cóż, nie będzie po mojemu. Nie tym razem. Ale to dobry moment na zastosowanie nowej strategii.
- Okej, będę grzeczna, ale pod jednym warunkiem - chcę mieć piętnaście sekund przed walką. Tylko ja pomiędzy szeregami Fomorian i twoimi ludźmi.
- Dlaczego?
Ponieważ chcę zrobić coś, co sprawi, że mój ojciec i Greg przewrócą się w grobach. Nie miałam nic do stracenia. I tak wszyscy mogliśmy zginąć.
Nic nie odpowiedziałam i tylko patrzyłam na Currana. Albo mi zaufasz, albo nie.
- Dostaniesz te piętnaście sekund.
Rozdział 24
Gromada miała za nic ostrą broń. Prawdę powiedziawszy, wcale jej nie potrzebowali. Przeszukałam cały arsenał, niemal sztuka po sztuce i nie znalazłam nic odpowiedniego. Potrzebowałam drugiego miecza, a Curran pozwolił mi pożyczyć sobie wszystkie, które zechcę.
Nieco lepiej przedstawiała się sytuacja ze zbrojami. Znalazłam niezłą skórzaną przeszywanicę nabijaną stalowymi ćwiekami w strategicznych miejscach. Była czarna i pasowała na mnie, a co najważniejsze, dało się regulować jej rozmiar - wystarczyło ściągnąć odpowiednie rzemienie, by dopasować ją do sylwetki. No cóż, ktoś będzie musiał mi pomóc przy zakładaniu i zdejmowaniu tego ustrojstwa. Jeszcze nigdy nie brałam udziału w prawdziwej bitwie, ale przeżyłam trochę poważnych bijatyk i zdarzało mi się walczyć w ulicznych zamieszkach. Z doświadczenia wiedziałam, że zatracę się w walce i zrzucę zbroję, by zapewnić sobie maksymalną swobodę ruchów, nawet nie zdając sobie spawy, że to robię. Potrzebowałam zbroi, którą trudno ściągnąć. Żaden zapinany na rzepy wynalazek nie wchodził w grę.
Już miałam wyjść z arsenału, kiedy nareszcie zauważyłam broń, o jaką mi chodziło - miecz jednosieczny, długi na jakieś pięćdziesiąt centymetrów, nieco szerszy, a jednak uderzająco podobny do Zabójcy. Doskonale wyważony, zwężający się ku końcowi, wykonany ręcznie z jednego kawałka giętkiej stali z prostą drewnianą rękojeścią. Był całkiem zwyczajny, bez upiększeń, ale funkcjonalny. Nie wyglądał jak replika średniowiecznego miecza, lecz jak nowoczesna, skuteczna broń. Po prostu doskonały.
Zamachnęłam się kilka razy, żeby przyzwyczaić się do jego wagi.
- Dwa miecze? - usłyszałam za sobą. Bran stał w drzwiach.
Jego ubranie porozrywało się podczas spazmu, więc przyciął i połączył resztki koszuli i spodni. Zrobił z nich kilt, eksponując najpotężniejszą klatkę piersiową świata. Szkoda, że kilt przypomniał mi o zabójcy Grega.
- Potrafisz się posługiwać dwoma mieczami? - spytał z niedowierzaniem.
Wyciągnęłam Zabójcę z futerału na plecach i zrobiłam wypad na Brana, wycinając w powietrzu klasyczną ósemkę. Zablokowałam jego przedramię ułożonym na płask ostrzem krótszego miecza, kiedy próbował odparować cios.
- Fantastycznie. Chybiłaś.
- Chcesz czegoś?
- Myślałem, że skoro oboje możemy jutro zginąć, fajnie byłoby w ramach przyjaźni pobaraszkować na sianie.
- Ja mogę umrzeć - sprostowałam. - Ty zostaniesz uzdrowiony. Pokręcił głową.
- Nie jestem nieśmiertelny, gołąbeczko. Jeśli w krótkim czasie odniosę dość poważne obrażenia, kopnę w kalendarz jak każdy z was.
Schowałam Zabójcę i przeszłam obok niego na korytarz. Kilt opadł na podłogę.
- Cholera, co chwilę to naprawiam! - Zanim zdążył podnieść niesforną część garderoby, machnęłam krótkim mieczem i przecięłam ją w trzech miejscach.
Na korytarzu prawie zderzyłam się z Curranem, któremu towarzyszyła grupa zmiennokształtnych. Bran szedł za mną w całej swej nagiej okazałości.
- Hej! - krzyczał. - Czy to oznacza, że nici z seksu?!
Twarz Currana zbladła. Minęłam go, nie zatrzymując się. Bran przecisnął się między zmiennokształtnymi.
- Z drogi! Nie widzicie, że próbuję rozmawiać z kobietą?!
Zrobiłam błąd, oglądając się właśnie w momencie, kiedy Curran wyciągnął ręce, jakby chciał chwycić przebiegającego obok ogara Morrigan za szyję. Wysiłkiem woli, który z pewnością musiał go kosztować rok życia, zacisnął pięści i opuścił ręce.
Zachichotałam w duchu i ruszyłam dalej. Wszechświat udowodnił, że Curran się mylił - istniała na świecie osoba, która utrudniała mu życie bardziej niż ja.
Bran dopadł mnie na schodach.
- Dokąd się tak spieszysz?
- Na balkon - odparłam krótko. - Potrzebuję świeżego powietrza. - I może krótkiej drzemki, dodałam w myślach. Choć w sumie nie byłam już senna. Krążyła we mnie magia, spragniona, by wypuścić ją na zewnątrz. Czy to stan, jaki zapanuje, kiedy technika ostatecznie przegra? Nie byłam pewna, czy potrafiłabym wykorzystać tak wielką ilość surowej mocy. Musiałam na siebie uważać. Czułam się, jakbym ujeżdżała dzikiego konia w pełnym galopie i nie panowała nad wodzami.
Bran kroczył obok mnie, zupełnie nie przejmując się brakiem garderoby. Weszłam do pierwszego pokoju, który zobaczyłam. Wyciągnęłam spodnie dresowe z szuflady - niemal każdy pokój w Twierdzy miał taką szufladę od czasu, gdy zmiennokształtni odkryli dogodność posiadania w zasięgu ręki odzieży na zmianę. Wręczyłam spodnie Branowi.
- Rozumiem, nie możesz się powstrzymać, kiedy mnie takim widzisz - stwierdził tonem przepełnionym autentyczną próżnością, wkładając spodnie.
- Tak, właśnie o to chodzi - wymruczałam z drwiną w głosie, której Bran chyba nie zauważył. Zwędziłam jeszcze zapasowy koc i poduszkę, po czym wyszłam z pokoju.
Bran podreptał za mną na balkon, gdzie zrobiłam sobie prowizoryczne łóżko w schowanej za drzwiami wnęce. Wskoczyłam pod koc. Kamienna balustrada chroniła mnie przed słońcem, ale widziałam wszystko wyraźnie: niebo zalane blaskiem, muskane smugami pierzastych chmur; jasną zieleń drzew szeleszczących liśćmi na wietrze; kamienne mury, niezmiennie gładkie i ciepłe w dotyku. Wyczuwałam w powietrzu słodką, miodową woń kwiatów zmieszaną ze słabym zapachem wilków niesionym przez wiatr. Upajałam się tymi wrażeniami, wchłaniałam je.
Bran usiadł na balustradzie.
- Chude uliczne dziecko. Wyrzutek społeczny. A ty ruszasz z jej powodu na wojnę.
- Wojny wybuchały z głupszych powodów.
Wpatrywał się we mnie.
- Nie rozumiem tego - wyznał szczerze.
Boże, jak wytłumaczyć, na czym polega człowieczeństwo, komuś, kto nie ma żadnego punktu odniesienia?
- To tak, jak z dobrem i złem. Sam musisz określić, czym dla ciebie są te pojęcia. Dla mnie zło jest próbą osiągnięcia korzyści bez oglądania się na środki, czyli realizowaniem zasady „po trupach do celu”.
Bran potrząsnął głową.
- Lepiej uczynić mniejsze zło, by zapobiec większemu.
- A jak ocenisz, czym jest mniejsze zło? Powiedzmy, że poświęcasz życie dziecka w zamian za bezpieczeństwo wielu ludzi. Ale przecież to dziecko jest wszystkim dla jego rodziców. Podejmując taką decyzję, niszczysz im życie. Nie ma większego zła, które mógłbyś im wyrządzić. Dlaczego więc miałoby to być mniejsze zło?
- Ponieważ nie musiałoby umierać więcej głupców takich jak ty.
- Nas, głupców, nikt nie zmusza do tej walki. Mamy wolną wolę. Walczę, by ocalić Julie i zabić tak dużo tych gnojków, jak tylko zdołam. Przyszli do mojego domu, próbowali mnie zabić, a potem ukrzyżowali dziecko. Chcę ich ukarać. Chcę, by kara była tak surowa i dotkliwa, żeby inne męty, które zechciałyby zająć ich miejsce, spociły się na samą myśl o walce ze mną.
Zabójca zaczął dymić w futerale, wyczuwając mój gniew. W normalnych okolicznościach musiałabym go nakarmić, bo w przeciwnym razie ostrze stałoby się cienkie i kruche, ale przy magii płynącej z taką siłą moc miecza powinna przetrwać bitwę i jeszcze długi czas po niej.
Wskazałam podwórze.
- Zmiennokształtni walczą, by sprzeciwić się zagrożeniu i pomścić śmierć braci z Gromady. Walczą, by chronić dzieci, ponieważ bez nich Gromada nie ma przyszłości. A ty? O co walczysz?
Bran przesunął ręką po włosach.
- Ja nie mam żadnej przyszłości. Walczę, bo taką mam umowę z Morrigan. Bez mgły zestarzeję się i umrę.
- A czy starzenie się jest złem? - nie poddawałam się. - Nie chcesz poznać, czym jest życie? Prawdziwe życie?
- Gdybym pragnął prawdziwego życia - powiedział Bran drwiącym tonem - nie prosiłbym o to, by być bohaterem. Kiedy będę umierał, chcę być silny. Chcę umrzeć z mieczem w dłoni, a ten miecz ma wystawać z ciał moich wrogów. Tylko w ten sposób powinien umierać mężczyzna.
Westchnęłam.
- Mój ojciec był Panem Wojny, służył człowiekowi o niezwykłej mocy. Ten człowiek nadał mu imię „Voron”, co znaczy Kruk, ponieważ podążała za nim śmierć. Vorona nikt nigdy nie pokonał w walce na miecze. Gdyby pozostał na stanowisku i poprowadził armię, którą sam stworzył i wyszkolił, świat wyglądałby teraz zupełnie inaczej.
- Zmierzasz do czegoś? - wszedł mi w słowo Bran.
- Zostawił to wszystko dla mnie. - Dla dziecka, w którego żyłach nie płynęła jego krew.
- A zatem twój ojciec był głupcem i teraz już wiem, dlaczego ty nim jesteś.
Zamknęłam oczy.
- Nie rozumiesz. Pozwól mi spać.
Usłyszałam, jak Bran przeskakuje przez balustradę i ląduje tuż obok mnie. Po chwili szturchnął mnie palcem w ramię.
- Staram się zrozumieć - usprawiedliwił się.
Otworzyłam oczy. Wyjaśnianie zasad kodeksu moralnego naprawdę nie było moją mocną stroną.
- Wyobraź sobie, że ścigają cię wilki - spróbowałam jeszcze raz. - Uciekasz przez las, w zasięgu wzroku nie ma żadnych osad i nagle widzisz na drodze porzucone niemowlę. Ratujesz dziecko, czy zostawiasz je na pastwę wilków?
Spojrzałam w ciemne oczy Brana i zobaczyłam w nich wahanie.
- Zostawiam małego gnojka - oświadczył chyba trochę zbyt zdecydowanym tonem. - Spowolniłby pościg wilków.
- Zawahałeś się.
Uniósł ręce w obronnym geście. Pokręciłam głową.
- Widziałam to, miałeś wątpliwości. Rozważałeś przez sekundę, jak byś postąpił. Ta sama siła, która stanowi przyczynę tych wątpliwości, każe nam walczyć. A teraz zostaw mnie.
Zwinęłam się pod kocem i zamknęłam oczy. Wiatr delikatnie pieścił mi twarz, sprawiając, że zapadłam w spokojny sen.
* * *
Kilka godzin później obudził mnie Derek. Spojrzałam w niebo. Słońce wzeszło wysoko - z pewnością było już po południu.
Nie chciałam umierać.
Twarz Dereka wyglądała ponuro.
- Jim ma coś dla ciebie na dole.
Zaprowadził mnie na pierwsze piętro, otworzył drzwi i przytrzymał je, bym mogła wejść do środka. W małym pokoju Jim siedział na krześle. Sprawdzał ostrość noża na kciuku. Przed nim, na podłodze, kulił się Czerwony. Był brudny. Lewe oko spuchło we wspaniałą bulwę z wąską szparką. Pomiędzy ścianą a chłopakiem rozciągał się długi łańcuch przytwierdzony do uchwytu metalowej obroży, która zaciskała się na jego szyi. Niech cię Bóg ma w opiece, kiedy narazisz się Gromadzie, pomyślałam - oni nie potrzebują oddziału K-9, żeby cię wytropić.
Założyłam ręce na piersi i wbiłam wzrok w chłopaka. Miał zaledwie piętnaście lat. To oczywiście nie usprawiedliwiało zdrady, ale uniemożliwiało mi zrobienie wszystkich tych rzeczy, które niewątpliwie zrobiłabym w innych okolicznościach.
Czerwony zerknął na mnie zdrowym okiem.
- Zamierzasz mnie zbić, no to już, nie krępuj się - rzucił wyzywającym tonem.
Odepchnęłam się od ściany. W pierwszej reakcji na mój ruch uchylił się i osłonił głowę.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi o naszyjniku? - spytałam spokojnym głosem.
- Bo byś go ukradła - odburknął. - On był mój. To moja władza! Moja szansa!
- Wiesz, co się stało z Julie?
- Wie - odpowiedział za niego Jim.
- Czujesz się za to wszystko odpowiedzialny?
Czerwony odwrócił się energicznie.
Czego niby ode mnie oczekujesz, do cholery? Powinienem być teraz miły, rozpłakać się i opowiadać, jak bardzo mi przykro? Opiekowałem się Julie. Troszczyłem się o nią przez dwa lata. Ma wobec mnie dług, rozumiesz? Tamci złapali mnie pazurami za gardło. O tutaj! - Ścisnął szyję brudnymi palcami. - Powiedzieli, że albo dam im dziewczynę, albo zginę! Więc dałem. Czy któryś z was, dupki, zachowałby się inaczej? Nie! A ty stoisz tylko i patrzysz tym swoim wzrokiem! Wiesz co? Pieprzę cię!
Splunął na podłogę.
- Jeżeli ci na niej w ogóle nie zależało, to dlaczego prosiłeś mnie, żebym ją chroniła? - spytałam, bo to wszystko nie trzymało się kupy.
- Bo jest moją inwestycją, ty głupia dziwko! - krzyknął Czerwony z wściekłością.
Już nie był człowiekiem, był tylko i wyłącznie kłębem nienawiści. Mogliśmy go bić i głodzić, ale żadna kara nie pomogłaby mu zrozumieć, że wyrządził drugiej osobie krzywdę. Był stracony.
- Co zamierzasz z nim zrobić? - spytałam Jima.
Wzruszył ramionami.
- Dam mu broń i wyślę go do walki. Będzie mógł pokazać, jaki jest twardy - ostatnie słowa zabrzmiały jak drwina.
- Może zaatakować nas od tyłu.
- Moi ludzie go przypilnują. Znaleźliśmy go już raz, znajdziemy znowu. A jeśli dźgnie kogoś nożem w plecy, żywcem obedrę go ze skóry. Kawałek po kawałeczku. - Mówiąc to, Jim uśmiechnął się do Czerwonego. Większość ludzi oglądała uśmiech na twarzy Jima tylko raz - dokładnie na chwilę przed śmiercią. Jim osiągnął zamierzony skutek: Czerwony skulił się i zbladł tak bardzo, że zobaczyłam to wyraźnie nawet przez warstwę brudu pokrywającego jego skórę.
- Masz jakieś obiekcje? - spytał Jim.
- Rób, jak uważasz - odparłam.
* * *
Na podwórku rzęziły dwa ogromne autobusy. W silnikach krążyła nasycona magią woda. Problem z pojazdami zasilanymi magicznym paliwem polegał na tym, że były wolne - osiągały maksymalnie pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów na godzinę - a robiły przy tym hałas, który obudziłby umarłego i skłonił go do zadzwonienia na policję. Wybierałam się na pole bitwy autobusem. Wszechświat ma naprawdę specyficzne poczucie humoru.
Zauważyłam znajomą, smukłą postać - Myong, a tuż obok niej Grzebyka. Dobrze wyglądali razem: takie same ciemne oczy, takie same ubrania - nienagannie co do najmniejszego zagięcia. On wciąż był bardzo przystojnym mężczyzną o kasztanowych włosach i ciepłym spojrzeniu. Przyglądałam mu się i niczego nie czułam. Zakłopotanie i wstyd gdzieś znikły. Byłam wolna.
- Curran pozwolił im odejść. Zwolnił Myong z jej zobowiązań wobec Gromady. Nie musi walczyć, jest usprawiedliwiona - powiedział Derek, marszcząc górną wargę. - Na miejscu Currana kazałbym jej walczyć. A dopiero potem, jeśli dobrze by się spisała, pozwolił odejść.
Grzebyk przytrzymał drzwi wąskiej, szarej limuzyny, by Myong mogła wsiąść.
- Otóż to - zauważył złośliwie Derek. - Są wolni, szczęśliwa para uzyskała dyspensę od zemsty i ratowania świata. To ci nie przeszkadza?
Uśmiechnęłam się.
- Derek, musisz się nauczyć, że w życiu trzeba pozwolić niektórym rzeczom odejść.
Okrążyliśmy autobus i natychmiast uderzyła mnie fala wampirzej magii. Na przednich siedzeniach usadowiło się ośmiu krwiopijców wyglądających jak posągi. Obok Jeepa stał Curran i prowadził dość ożywioną dyskusję z dziewiątym. Wampir zauważył mnie.
- Kate - odezwał się głosem Ghasteka. - Twoja umiejętność przeżycia w każdych warunkach nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
- Co ty tu robisz? - spytałam zdziwiona. - To znaczy, co robisz tutaj, zamiast siedzieć bezpiecznie w piwnicach Kasyna?
- To proste, moja droga - przyszedłem po to, by wyrównać rachunki. Jak również dlatego, że Ród chce kontrolować wszystkie wampiry w czasie wybuchu, kiedy pozbawione nadzoru mogą wyrządzać nieograniczone szkody. Ale najważniejszy powód to zemsta na Pasterzu. I coś ci powiem - uważam, że to świetny powód.
Spojrzałam na Currana i nagle zdałam sobie sprawę, że wiem dokładnie, kto będzie towarzyszył Branowi w drodze przez tunel.
Rozdział 25
Szczelinę wypełniał bąbel. Solidny, choć przezroczysty, masą przylegających do ścian włosów zdradzał makabryczną zawartość. W środku można było dostrzec twarze potworów, pomarszczone pyski z wielkimi, zaciśniętymi wargami. Fomorianie stali ramię w ramię, upakowani jak sardynki w puszce.
Przyjechaliśmy autobusem do Plastra Miodu i ruszyliśmy po śladach na dno czeluści. Curran wziął stu zmiennokształtnych, samych ochotników. Ich zadanie polegało na blokowaniu Szczeliny, by dać Branowi czas na zamknięcie kotła. Jeśli setka nie dałaby rady, oznaczałoby to, że żadna ilość zmiennokształtnych tego nie dokona. Curran nie chciał skazywać większej liczby ludzi na okaleczenia lub śmierć. Mimo to, gdybym ja decydowała, wzięłabym ich więcej. Niestety, nikt nie pytał mnie o zdanie.
Ślady zaprowadziły nas na sam skraj Szczeliny Plastra Miodu. Zobaczyłam pękate przyczepy przyciągnięte do siebie tak, by utworzyły zwarty szereg otaczający brzeg Szczeliny w miejscu, gdzie stykała się z Plastrem. Za przyczepami czekali mieszkańcy, uzbrojeni w pałki, topory i ostrą broń. Doliczyłam się w tłumie czterech treserów, przytrzymujących stalowe „pociechy” na łańcuchach grubości ramienia, oraz dwóch balist. Byłoby miło, gdyby jakieś demony wspięły się na górę śmieci z wystającymi metalowymi kolcami - szybko by tego pożałowały.
Zmiennokształtni uprzątnęli podłoże na tyle, by uczynić Szczelinę użyteczną. Wszystkie ostre kawałki złomu skierowano w stronę bąbla, co powinno spowolnić marsz Fomorian.
Zeszliśmy na dół. Gromada uformowała szereg sto metrów od bąbla. Zmiennokształtni stali w pewnej odległości od siebie, zapewniając w ten sposób wystarczająco dużo miejsca do walki każdemu z wojowników. Tuż obok mnie przeszła grupa kobiet prowadzona przez znajomą wiedźmę: przywódczynię zgromadzenia Morrigan. Ubrane w skóry z łańcuchami, niosły łuki i miecze, a ich twarze pomalowane były na niebiesko. Z wyrazem ponurej determinacji na obliczach przedarły się do Currana, a potem rozmawiały z nim kilka minut. Ostatecznie wspięły się na ściany Szczeliny i zajęły pozycje pośród odpadów otaczających pole bitwy.
Moja kolej. Podeszłam do Currana.
- Piętnaście sekund - przypomniałam mu.
Jego oczy zabłysły.
- Pamiętam - powiedział i dodał nieco łagodniejszym tonem: - Postaraj się nie zginąć, dziecinko.
- Przeżyję. Choćby tylko po to, by spróbować cię zabić.
- W takim razie do zobaczenia rano.
Odsunęłam się na bok. Co najmniej połowa zgromadzonych usłyszała, jak nazwał mnie dziecinką. Nie myliłam się. Tuż za mną stał Derek z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy.
- Jesteś moją nianią na czas walki? - spytałam zirytowana.
Przytaknął, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Wspaniale.
Z wierzchołka bąbla oderwał się kawał bladej szarości, wyglądający jak zabrudzony lód. Spadał z niesamowitym gwizdem, zmierzając w stronę dna Szczeliny i przebijając się przez stosy zardzewiałych śmieci. Na polu bitwy zapadła cisza. Zmiennokształtni drżeli ze zniecierpliwienia.
Ponad ich głowami rozbrzmiał głos Currana:
- Mamy zadanie do wykonania. Dzisiaj pomścimy nasze krzywdy! Oni przyszli na naszą ziemię, torturowali dziecko. Zabili naszych towarzyszy z Gromady. Nikt bezkarnie nie zadaje ran Gromadzie!
- Nikt! - odpowiedział chór ochrypłych głosów.
Curran wskazał bąbel.
- Oni nie są ludźmi. Na ich kościach nie ma ani skrawka ludzkiego ciała.
Do czego on zmierzał?
- To, co się tutaj wydarzy, tutaj pozostanie. Dzisiaj Kodeks nie obowiązuje. Dzisiaj możecie odrzucić kontrolę!
Zmiennokształtni żyli Kodeksem. Postępowali zgodnie z jego nakazami z fanatyczną wręcz dyscypliną. Bądź posłuszny, wypełniaj obowiązki, bądź za siebie odpowiedzialny Zawsze z tą samą pilnością. Zawsze pod kontrolą. Nigdy nie pozwalając sobie na najmniejsze odstępstwo od zasad. Curran właśnie obiecał im jedyną rzecz, której nigdy nie mogli mieć. Oczy zgromadzonych na polu zmiennokształtnych jedne po drugich zapłonęły bursztynową barwą, która po chwili zmieniła się w krwawą czerwień.
- Pamiętajcie! - przemawiał Curran. - Waszym zadaniem nie jest umrzeć za Gromadę! Waszym zadaniem jest sprawić, by jak najwięcej tych gnojków zginęło! Razem będziemy zabijać!
- Zabijać! - poniósł się okrzyk.
- Zwyciężać!
- Zwyciężać! - zagrzmiało.
- A potem wrócimy do domu!
- Zabić, zwyciężyć, wrócić!!! - skandowali bez przerwy zmiennokształtni, a ich głosy połączyły się w potężny okrzyk huczący jak lawina.
Kolejny fragment szarej kopuły upadł na ziemię. Zmiennokształtni, co do jednego, jak na komendę zerwali z siebie ubrania. Wokół mnie ludzie chwytali broń. Poczułam woń potu i rozgrzanego na słońcu metalu.
Z ogłuszającym grzmotem, który doleciał nas z rozpadającego się lodowego wnętrza, kopuła rozpadła się, wylewając morze Fomorian. Potwory przesunęły się kilka kroków naprzód i zatrzymały w ciszy. Stanowiły bezwładną masę pocętkowaną zielenią, turkusem i pomarańczem, monstrualną jak dawne obrazy piekła.
- Przeobrażenie! - zaryczał Curran.
Wzdłuż szeregów zmiennokształtnych w błyskawicznym tempie wyrastała sierść, jak ogień biegnący po loncie. Zwierzęta i potwory uniosły ręce w bojowym geście. Curran zawarczał. Górował teraz nad oddziałami jako dwuipółmetrowa koszmarna bestia.
Za hordą Fomorian na niewielkim pagórku odpadów stał Morfran. Uniósł ku niebu ogromny obosieczny topór. Fomorianie zawyli.
Odpowiedział im ryk wydobywający się z setki potężnych, pokrytych sierścią gardeł: wilki warczały i wyły, szakale poszczekiwały złowrogo, hieny śmiały się, koty groźnie pomrukiwały, a szczury skrzeczały, wszystkie naraz. I nagle cały ten zgiełk zagłuszył jeden niepowstrzymany, miażdżący potęgą ryk lwa.
Fomorianie zawahali się, stanęli niepewnie.
Morfran ponownie uniósł topór. Widocznie ten jeden gest - wydłubywanie dziury w niebie - był jego odpowiedzią na wszystko.
Pierwszy szereg hordy ruszył, najpierw powoli, jakby z trudem, a potem coraz szybciej i szybciej. Dzieliła nas od nich przestrzeń usiana śmieciami, rozległa jak boisko do rugby. Ziemia trzęsła się od uderzeń setek stóp.
- Stać! - krzyknął Curran.
Za nami rozległ się niski, monotonny kobiecy śpiew. Magia poruszyła się i przesunęła, posłuszna mocy zawartej w głosach. Ziemia zadrżała jak ogromny bęben uderzany od wewnątrz. Przed pierwszym szeregiem Fomorian wyrosły nagle pędy winorośli, które rozpełzły się po gruncie i owinęły wokół stóp demonów, związując je ze sobą. Fomorianie zatrzymali się, próbując pozrywać roślinne pęta.
Wiedźma wrzasnęła. Odpowiedziały jej gardłowe okrzyki. Niebo ożyło rojem lśniących kształtów. To stymfalijskie ptaki krążyły w powietrzu, atakując hordę demonów. Słychać było świst spadających piór i jęki bólu tych, którym ostry jak brzytwa metal wbijał się w ciało. To tu, to tam demony zmieniały się w płyn. Niestety, kocioł przywracał je do życia. Zapamiętałam, co krzyczał Bran, kiedy w żółwiu Wyroczni oglądał walkę. Wołał: „okaleczaj”. Gdybyśmy okaleczyli większość z nich, uczynili niezdolnymi do walki, tylko byśmy na tym skorzystali, bo wysyłając potwory na tamten świat, umożliwialiśmy im odrodzenie. Musieliśmy przyciągnąć czymś ich uwagę, przerzedzić szeregi - tylko w taki sposób mogliśmy zapewnić Branowi bezpieczne przejście.
Demony wyplątały się w końcu z winorośli i ruszyły na nas jak tocząca się masa ciał, zębów i czułek.
Moja kolej. Ruszyłam do przodu. Czułam lekkość w stopach, biegłam coraz szybciej i szybciej, oddalając się od linii zmiennokształtnych.
Odrzuciłam wszelką kontrolę. Zerwałam smycze, łańcuchy - wszystko, co zawsze krępowało mnie poprzez dyscyplinę i strach przed zdemaskowaniem. Pozwoliłam, by to odeszło. Nie musiałam się ukrywać. Przepłynęła przeze mnie magia, gwałtowna, upajająca, uwodzicielska i zmieszała się z żądzą mordu. Zrozumiałam, że właśnie to czuł mój ojciec, kiedy prowadził armię do walki. Zostałam wychowana przez Pana Wojny, który służył Rolandowi. Zerwałam kajdany, więc Fomorianie powinni ugiąć się przede mną na kolana.
Rozbrzmiewała we mnie magia. Pijana jej siłą, nie zamierzałam się wycofać i wypowiedziałam słowo mocy:
- Osandal Na kolana!
Magia wyrwała się ze mnie z siłą tsunami. Ziemia zatrzęsła się, gdy jednocześnie uderzyły w nią setki kolan. Szeregi Fomorian padły na ziemię wśród rozbryzgów krwi i chrzęstu łamanych kości, jak gdyby jakiś olbrzym odcisnął w samym ich środku krwawy ślad stopy. Ból był tak delikatny, że prawie go nie zauważyłam. Ciśnienie magii wewnątrz mnie w końcu opadło.
Stanęłam przed awangardą hordy wijącą się na ziemi z bólu. Dostrzegłam Morfrana po drugiej stronie pola bitwy. Odrażająca twarz ukazała mi się z nadprzyrodzoną klarownością. W jego oczach pojawiło się bezbrzeżne zdumienie. Upajałam się tym szokiem, delektowałam. Wybuchłam śmiechem.
- Przyprowadź tu swoją armię, bożku! - krzyknęłam. - Mój miecz jest głodny!
Wzdrygnął się, jakby ktoś go uderzył. Wiedziałam, że mnie usłyszał. Wyciągnął topór w moją stronę. Wrzasnął i horda ponownie ruszyła do ataku. Kiedy mijały mnie zastępy zmiennokształtnych zmierzające w stronę okaleczonych demonów, nie przestawałam się śmiać, przyprawiona o zawrót głowy wielką ilością magii, którą zbyt szybko zużyłam. Czyjaś ręka szarpnęła mnie za ramię i przed oczami stanął mi Derek.
- Kate! Przerwij to! Kate!
Roześmiałam się tylko i wyciągnęłam z pochew oba miecze. Futerały uderzyły o ziemię. Pobiegłam.
To, co się tu wydarzy, tutaj pozostanie.
Huk, jaki powstał w wyniku natarcia na siebie dwóch armii, przypominał odgłos, jaki mogłyby wydać zderzające się ze sobą ogromne okręty. Pierwszy z demonów zamachnął się niebieskim toporem. Wypatroszyłam go w biegu i zaatakowałam kolejnego.
Ścinałam głowy i zadawałam ciosy, moje ostrza kąsały jak dwa stalowe, wygłodniałe węże. Nie miało dla nich żadnego znaczenia, ile ciał Fomorian pochłoną, żadna liczba ofiar nie była w stanie zaspokoić ich głodu. Nic nie widziałam i nic nie czułam. Wszystko stopiło się w woń i ciepło krwi, upalne gorąco słońca i zapach potu.
Fomorianie nie przestawali się zbliżać, otaczając mnie szczelnym pierścieniem. Zabijałam bez zastanowienia, nie wiedząc, kogo wysyłam na tamten świat, czyli w czeluście kotła odrodzenia. To były tylko kształty, przeszkody na drodze do Morfrana, a ja, jak dobrze zaprogramowana maszyna, usuwałam je z tej drogi bezmyślnie i bezlitośnie. Każdy mój ruch był skuteczny, każde cięcie dosięgało ofiary Ogarnęło mnie niezwykłe uniesienie - nie chciałam, by mój taniec śmierci kiedykolwiek się skończył. To było to, do czego zostałam stworzona. Mogłam tak iść i zabijać przez wieczność.
Ziemia stała się śliska od płynu, w który zamieniali się Fomorianie. Z czasem zaczął wyrastać wokół mnie pierścień trupów: było ich zbyt wiele, nawet jak na Kocioł Ponownych Narodzin. Zabijaliśmy Fomorian szybciej, niż się regenerowali.
Nagle rozstąpili się, umykając przed żarłocznością mieczy. Otworzyła się przede mną wolna przestrzeń. Walczący zmieszali się ze sobą, jedni nacierali, inni się cofali. W końcu znikła linia podziału pomiędzy tymi, którzy atakowali, a obrońcami. Oszaleli zmiennokształtni rozrywali potwory na kawałki, ich oczy płonęły szkarłatem. Wiedźmy zawodziły, wypuszczając zaklęcia i strzały. W powietrzu unosiły się opary krwi. Szczęk szabel i mieczy, przepełnione bólem krzyki rannych, wrzaski zmiennokształtnych i jęki umierających łączyły się w niemożliwą do wytrzymania kakofonię. Jakby tego było mało, bezlitosne słońce paliło nas swym żarem. Jaskrawe, gorące promienie powodowały, że na skórze tworzyły się bąble. Tak, to, co nas otaczało, było piekłem, a ja byłam jego furią.
Uniosłam miecz i z uśmiechem na ustach zabijałam dalej.
* * *
Kiedy następnym razem spojrzałam na słońce, wisiało nad horyzontem, zalewając niebo krwawym szkarłatem. Puszyste obłoki nasiąkły tą czerwienią jak bandaże na otwartej ranie. Walczyliśmy od blisko dwóch godzin.
Na stosie zwłok wylądowała para wampirów.
- Zagrajmy w golfa! - zawołał jeden z nich. - Uwaga, rzucam.
- Dobra, Roger, grajmy
Wampir po lewej złapał towarzysza, obrócił się i rzucił nim tak, jak rzuca się dyskiem. Nieumarły przeleciał dziesięć metrów w powietrzu i wylądował na twarzy olbrzyma z rekinią głową. Pociągnął pazurami i Fomorianin padł na ziemię.
Wampiry. A zatem Branowi się udało.
Przeleciały obok mnie zwłoki. Obróciłam się i zobaczyłam go. Groteskowy, ogromny, kroczył przez pole walki. Dzielił mnie od niego zaledwie metr.
Z lewej pokryty łuskami Fomorianin rzucił harpunem. Pocisk przeciął ze świstem powietrze, uderzył Brana w brzuch i odbił się. Potwór, którym był teraz Bran, chwycił harpun rękami wielkości szufli i pociągnął za łańcuch tak mocno, że Fomorianin stracił grunt pod nogami. Kiedy przelatywał w powietrzu, Bran kopnął go jak piłkę. Kopniak trafił stworzenie w brzuch i posłał wysoko w górę.
Bran wpadł pomiędzy Fomorian. Z każdym jego krokiem ginęło czterech, pięciu naraz. Uciekali jak stado spłoszonych ptaków, a on tylko zamachiwał się ogromnymi rękami, odrywając głowy i depcząc po ciałach jak malec szalejący na polu dmuchawców. Kiedy ich ścigał, miażdżąc kręgosłupy i rozgniatając czaszki, górna część jego ciała zaczęła połyskiwać na czerwono. Po chwili przypominała rozżarzony węgiel.
Co on, u diabła, robił? Chyba nie zamierzał zakończyć spazmu, zanim dostanie się do Morfrana?
Obróciłam się i zobaczyłam tego ohydnego bożka. Był blisko, praktycznie tuż obok. W szale, który mnie ogarnął, nie zastanawiałam się ani chwili - ruszyłam w jego stronę.
Podniósł ręce, poruszył wargami. Wzrokiem odnalazł Brana. Rzucał zaklęcie.
Nie zrobisz tego.
Z wrzaskiem wbiegłam na pagórek.
Zaatakował nagle i brutalnie. Ruszył na mnie i wymierzył mi potężny cios z niemal nadprzyrodzoną szybkością. Uskoczyłam i stworzyłam zaporę, poruszając coraz szybciej rozświetlonym ostrzem Zabójcy i obracając się dookoła.
Skup się na mnie, ty sukinsynu!
Usłyszałam świst topora, jeden, potem drugi. Nie przestawałam tańczyć z mieczem - zbyt szybko, by Morfran wyrządził mi krzywdę, ale zbyt precyzyjnie, by mógł mnie zignorować. Spojrzałam mu w oczy i uważając na jego stopy, zaatakowałam, mierząc w twarz i zmuszając go tym samym do obrony. Sparował uderzenie, odbijając je w bok i zamierzył się na mnie. Zobaczyłam topór zbliżający się wielkim lśniącym łukiem. Zbłąkany promień słońca błysnął na ostrzu. Morfran myślał, że odskoczę, ale ja ruszyłam naprzód, wzdłuż trzonu topora, by zadać pchnięcie prosto w gardło.
Zrobiłam to z kocią zwinnością, a mimo to w jakiś niezrozumiały sposób chybiłam. Szpic Zabójcy zostawił tylko czerwoną linię wzdłuż szyi Morfrana i w tej samej chwili poczułam, jak ciężki but ląduje na moim brzuchu. Świat przepłynął mi przed oczami za przepełnioną bólem, bladą mgłą. Upadłam na ziemię. Morfran w tej samej sekundzie znalazł się nade mną. Ostrze topora uderzyło w ziemię pomiędzy moimi nogami.
Przetoczyłam się i skoczyłam do półprzysiadu, wbijając oba miecze głęboko w jego klatkę piersiową. Nie napotkałam oporu. Morfran spłynął w dół w powodzi piór. Rzuciłam się na nie z mieczem, wywarkując pozbawione sensu przekleństwa. Obcięte pióra opadały pomiędzy moje stopy i natychmiast przybierały kształt Fomorian. Usiłowałam ich gonić, ale wszystko działo się zbyt szybko.
W mgnieniu oka Morfran uformował się na nowo. W jego dłoniach zabłysnął topór. Rzuciłam się do ataku i zobaczyłam, jak za bożkiem wyrosła nagle wysoka postać Brana. Jego głowę otaczała biała poświata. Krwawił z niezliczonych ran pokrywających zniekształcone ciało. Emanujące z niego gorąco wysuszyło krew na skórze w brązowe smugi.
- Moja koooleeej! - Bran rzucił się na Morfrana. Wielki Kruk prześlizgnął się obok góry śmieci. Ogar pognał za nim, wymachując ogromną włócznią, którą musiał zabrać jednemu z demonów.
Topór Morfrana przeciął powietrze z niesamowitym świstem. Uderzenie złamało trzon włóczni Brana na pół, a ostrze topora wbiło mu się w ramię. Trysnęła krew. Bran obrócił się z nadludzką szybkością, wyrwał topór z rąk Morfrana i złamał drzewce.
Ciało Morfrana padło w burzę czarnych piór, które zaczęły się unosić. Wirowały, tworząc kształt odwróconego do góry nogami tornada, a potem połączyły się w postać ogromnego czarnego kruka. Poczuliśmy, jak zalewa nas zimna magia. Była pozbawiona życia, mogła równie dobrze przepływać tu z zewnętrznego świata przez dziurę o kształcie kruka. Poczułam, jak mróz ścina mi krew w żyłach.
Noga kruka chwyciła ogromny kocioł z brązu.
Bran zagarnął metalowe odpady i wyrzucił je w powietrze. Wyszczerbione, ostre odłamki uderzyły w kruka, wbijając się w szyję i grzbiet. Po piórach spłynęła krew, formując się w krople o wielkości pięści, które odczepiały się od ciała i zawisały w powietrzu, roziskrzone w blasku zachodzącego słońca.
Bran rzucił coś drugą ręką. Topór Morfrana rozciął powietrze i wbił się głęboko w ciało przemienionego bożka.
Kruk zaskrzeczał z bólu.
Szpony puściły kocioł, który zaczął opadać jak kropla ciekłego metalu. Przez mój umysł przetoczyła się fala rozpaczliwej wściekłości.
Ziemia wydała z siebie cichy jęk, gdy kocioł w nią uderzył. Ze środka niczym z głodnych ust wypełzł na świat kolejny rój Fomorian.
Rzuciłam się ku nim, ale zanim zdążyłam dotrzeć do Brana, zmiennokształtni już rozrywali intruzów na strzępy. Niestety, nas było zbyt mało, a ich zbyt wielu. Nie mogłam już dostrzec Brana - przykryła go sterta martwych Fomorian.
Nagle kopiec ciał rozpadł się. Zakrwawiony i sponiewierany Bran podniósł ozdobną pokrywę kotła. Nie była zabrudzona. W jego ogromnej dłoni wyglądała jak frisbee. Poczułam, jak napiera na mnie ogromne ciśnienie. Nie mogłam oddychać, pierś nie była w stanie się poruszać, kości trzeszczały. Wokół mnie zmiennokształtni i Fomorianie wrzeszczeli z bólu.
Widziałam, jak Bran z ogromnym wysiłkiem przykrywa kocioł. Wydał z siebie ogłuszający ryk.
Ciśnienie zelżało. Uśmiechnął się i przekręcił pokrywę, a potem ponownie otworzył kocioł i wskoczył we mgłę. Pokrywa znikła razem z nim. O to chodziło, uświadomiłam sobie. Zwrócił pokrywę Morrigan, a ona zwróciła mu mgłę. Tylko że my, my ciągle mieliśmy przed sobą hordę demonów, z którymi musieliśmy zrobić porządek.
- Kate! - ktoś zawył, więc się obróciłam. Jakieś trzydzieści metrów dalej zobaczyłam Dereka, wskazującego zakrwawioną pazurzastą łapą coś, co znajdowało się za mną. Obróciłam się. Moim oczom ukazał się znany już widok drobnej postaci na krzyżu wbitym w ziemię. Julie.
Rzuciłam się przez stos ciał w stronę dziewczynki. Niespodziewanie zauważyłam, że zakrył mnie cień. Spojrzałam w górę w samą porę, by zobaczyć ogromny dziób o barwie wypolerowanego żelaza, który właśnie na mnie spadał. Odgrodzona przez Fomorian, nie miałam dokąd uciec. Opadłam na kolana, gotowa zanurzyć Zabójcę we wnętrznościach Kruka. Kruk zasłonił słońce i zamarł, kiedy ogromna szponiasta łapa ścisnęła jego skrzydła.
Z rykiem, który wstrząsnął Fomorianami, Curran rozprawiał się z bożkiem.
- Biegnij! - wrzasnął do mnie. - Biegnij!
Przedarłam się przez ciała, tnąc, waląc bez opamiętania i kosząc wszystko, co stanęło mi na drodze, skupiona tylko na tym, by dotrzeć do Julie. Z lewej grupa Fomorian rzucała we mnie członkami porozrywanego wampira.
- Zabij dziecko! - syk Pasterza przedarł się przez wrzawę bitwy.
Fomorianie zmienili kierunek ataku.
Od Julie dzieliło mnie dwadzieścia metrów. Zrozumiałam, że nie dostanę się tam przed nimi.
I nagle ujrzałam, jak tuż przed Julie pojawia się mgła, a z niej wychodzi Bran. Powrócił na ziemię w ludzkiej postaci. Przycisnął do siebie krzyż razem z rozciągniętą na nim dziewczynką. Zawirowała mgła i po chwili nie było już ani Brana, ani krzyża, ani Julie. Fomorianie zawyli.
Bran zmaterializował się tuż przede mną, ale jego dłonie były puste. Uśmiechał się tylko szeroko...
W tej samej chwili setki zielonych macek rozerwały mu klatkę piersiową. Tryskająca krew ochlapała mi twarz. Oczy Brana rozwarły się szeroko, usta wydały bezgłośny jęk.
- Bran! - krzyknęłam przerażona.
Zachwiał się i upadł, z ust bluznęła krew. Zobaczyłam Pasterza, który stał za Branem. Syczał i triumfował. Przeskoczyłam nad ciałem i zadałam mu cios prosto w twarz. Rybie oczy patrzyły na mnie przez chwilę z nienawiścią, a potem górna część czaszki zsunęła się i upadła na ziemię. Zadałam kolejny cios i kolejny, aż w końcu ciało morskiego demona rozpadło się na części, które już nigdy więcej nie miały się ze sobą połączyć.
Przez pole bitwy przetoczył się niesamowity ryk. Pomiędzy walczącymi ukazał się Curran, który trzymał ogromną głowę Kruka. Był skąpany we krwi. Rzucając oderwaną głowę wysoko w niebo, krzyknął:
- Zabijcie ich! Zabijcie ich wszystkich! Są śmiertelni!
Zmiennokształtni zaszarżowali na Fomorian. Obróciłam się i upadłam na kolana przy Branie.
Nie. Nie, nie, nie!
Uniosłam mu głowę. Patrzył na mnie czarnymi oczami.
- Uratowałem dziecko - powiedział z wysiłkiem. - Uratowałem dziecko. Dla ciebie.
- Wchodź w mgłę! Wchodź w mgłę, do cholery!
- Za późno - wyszeptał zakrwawionymi ustami. - Już nie można uzdrowić serca. Żegnaj, gołąbeczko.
- Nie umieraj!
Bran uśmiechał się. Gdzieś w środku poczułam ukłucie bólu, które powoli narastało aż do granic wytrzymałości. Bolało. Bolało tak bardzo, że nie mogłam złapać oddechu.
Bran oddychał coraz ciężej. Jego ciało stawało się sztywne. Czułam, jak ucieka z niego życie.
Nie!
Uczepiłam się tej ostatniej iskierki życia. Całą magią, całą mocą, wszystkim, czym byłam, chwyciłam tę maleńką cząsteczkę Brana i nie pozwoliłam jej odejść.
Wokół mnie zawirowała magia. Wessałam w siebie moc, kierując ją do ciała Brana i zatrzymując w środku. Przepłynęła przeze mnie falą bólu i wtopiła się w ciało mężczyzny.
Nie pozwolę mu odejść. On będzie żył. Nie stracę go - Głupia dziewczyno!, rozbrzmiało wewnątrz mojego umysłu. Nie możesz walczyć ze śmiercią!
Tak sądzisz?, odpowiedziałam. To patrz.
Tląca się w Branie iskierka życia zapadała się głębiej. Więcej magii. Więcej... Zawył wiatr - a może to była tylko krew pulsująca w głowie. Nie czułam niczego prócz bólu i Brana.
Sięgnęłam głębiej i pociągnęłam mocniej. Iskierka zatrzymała się. Powieki Brana zadrgały. Otworzył usta, a potem wbił we mnie wzrok. Nie mogłam usłyszeć, co mówi. Jego serce już stanęło i tylko nadludzkim wysiłkiem, w który włożyłam całą siebie, utrzymywałam go przy życiu.
Patrzył na mnie upiornymi oczyma. W końcu usłyszałam szept. Każde słowo było słabe, ale wyraźne:
- Pozwól... mi... odejść.
Zrobiłaś z nim to, co robi się nieumarłym, powiedział głos w mojej głowie.
Poczułam, że ma rację. Nie chciałabym stać się czymś, czego nienawidziłam.
- Pozwól mi odejść, gołąbeczko - wyszeptał jeszcze raz Bran.
Uwolniłam magię, struna bólu pękła. Wchłonęłam w siebie wszystko, czym podtrzymywałam Brana przy życiu. Czułam, jak iskierka jego istnienia rozpływa się w nicość. W moim ciele szalała magia, jak złapane w pułapkę dzikie zwierzę, które usiłuje mnie rozszarpać, by odzyskać wolność.
Trzymałam w ramionach martwego Brana.
Poczułam na policzkach łzy. Spadały na ziemię, zabierając ze sobą uwięzioną we mnie magię. Ziemia wchłonęła je, a w miejscach, gdzie wsiąkały, coś zaczęło się poruszać pod skorupą gleby - coś pełnego życia i magii, ale teraz nie miało to znaczenia. Bran odszedł.
Za moimi plecami skradała się Fomorianka z ostrzem przygotowanym do ciosu.
Podniosłam się, odwróciłam płynnym ruchem i zadałam pchnięcie. Czubek Zabójcy wbił się w klatkę piersiową stworzenia. Przeciął zieloną skórę i gładko wszedł w warstwę napiętych mięśni i ścięgien. Usłyszałam, jak chrupnęły żebra. Zatopiłam miecz głębiej, naciskając mocniej i mocniej, aż znalazłam serce. Twardy, umięśniony narząd opierał się przez chwilę jak zaciśnięta pięść, ale w końcu ostrze przebiło jego ścianę i przedostało się do wypełnionego krwią wnętrza. Szarpnęłam w górę i w bok, rozpruwając serce na części.
Trysnęła na mnie posoka. Czułam jej zapach, jej lepkie ciepło na ręce. Oczy Fomorianki zrobiły się nagle ogromne. W ich kobaltowej głębi ujrzałam przerażenie i strach. Tym razem nie będzie ponownych narodzin. Zabiłam ją na zawsze. Umierała i uświadomienie sobie tego sprawiło, że poczuła potworny, przepełniony bólem strach.
To był jeden z tych momentów, które wydają się trwać całą wieczność. Wiedziałam, że zapamiętam go na zawsze.
Będę pamiętać tę chwilę, bo bez względu na to, ilu Fomorian już zabiłam i ilu jeszcze zabiję, kiedy skończy się ten dzień, nic nie zwróci mi Brana. Nawet na moment.
Wyrwałam miecz z martwego ciała. Ogarnął mnie przytłaczający smutek, który kazał znów ruszyć do ataku. Rzuciłam się z wściekłością przez pole bitwy, zabijając wszystko, co stanęło mi na drodze. Fomorianie uciekali, kiedy widzieli, że się zbliżam, a ja ścigałam ich i pozbawiałam życia, by nie odebrali mi kolejnego przyjaciela.
* * *
Zapadała noc. Fomorianie byli martwi. Zwłoki potworów leżały na ziemi przemieszane z ludzkimi ciałami, tworząc koszmarną mozaikę. Wszystkie ofiary - wiedźmy czy zmiennokształtni - wyglądali tak samo. Tak wiele ciał, tylu zabitych... Jeszcze dziś rano rozmawiali, oddychali, całowali na pożegnanie tych, których kochali. A teraz leżą tu martwi. Odeszli na zawsze, jak mój przyjaciel z mgły.
Usiadłam obok martwego Brana. Miał zamknięte oczy. Poczułam się bardzo zmęczona. Ciało bolało mnie w takich miejscach, z których istnienia nie zdawałam sobie dotąd sprawy.
Ktoś ułożył stos pogrzebowy. Płonął pomarańczowym ogniem na tle zapadającego zmroku. Gęsty, brudny dym wzbijał się w niebo.
To ja wzięłam Brana za rękę i pociągnęłam go z powrotem ku człowieczeństwu, ku wolnej woli i wyborowi. I właśnie to sprawiło, nie, to JA sprawiłam, że zginął. Ogień w jego oczach zgasł na zawsze. Już nigdy do mnie nie mrugnie, nie nazwie gołąbeczką. Nie, nie kochałam go, przecież zaledwie go znałam, ale na boga, jak to bolało! Dlaczego jest tak, że ginie każda osoba, z którą się zetknę? Dlaczego oni wszyscy umierają? Bez względu na to, czego bym nie zrobiła, śmierć pokonywała mnie za każdym razem. Co jest dobrego w magii, jeśli nie potrafi powstrzymać śmierci? Co jest w niej dobrego, jeśli nie wiesz, kiedy się zatrzymać, a wszystko, co możesz zrobić, to zabijać i karać?
Ktoś pociągnął mnie za rękaw.
- Kate? - usłyszałam cienki głosik. - Kate, wszystko z tobą w porządku?
Spojrzałam na osobę, która wypowiedziała te słowa i rozpoznałam jej twarz.
- Kate - powtórzyła z żałością. - Proszę, powiedz coś.
Czułam taką pustkę, że nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu.
- Jesteś prawdziwa? - wydusiłam w końcu przez ściśnięte gardło. Julie przytaknęła. - Jak się tu dostałaś?
- Bran mnie przyniósł - odpowiedziała. - Obudziłam się w jeziorze. Tam wszędzie były ciała i jakaś kobieta. Wyciągnął mnie stamtąd, dał mi nóż i przeniósł mnie tam - wskazała miejsce, gdzie zbieraliśmy przed bitwą oddziały. - Walczyłam - dodała z dumą i pokazała mi zakrwawiony nóż.
- Głupia dziewczyna - skarciłam ją, ale nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny złości i mój głos zabrzmiał słabo. - Tylu ludzi zginęło, by cię ratować, a ty wracasz i biegniesz prosto na rzeź?
- Zobaczyłam trzcinę pożerającą ciało mojej mamy. Musiałam - powiedziała cicho i usiadła obok mnie.
Usłyszałam nieśmiałe pobrzękiwanie łańcuchów, a potem chrzęst metalu pod stopami. Z dymu wyłoniła się wysoka kobieta.
Była naga, jeśli nie liczyć uprzęży ze skórzanych pasów ze srebrnymi hakami. Włosy opadały na ciało w czarnych strąkach. Stała tak, umazana świeżą krwią. Ciemnonoczerwone strumyczki spływały po jej skórze, nadając nowe kształty wytatuowanym na ciele niebieskim runom. Jej obecność w tym miejscu uderzyła we mnie jak cios: zimna, surowa, okrutna i przerażająca jak nocne wycie wilka w odludnej okolicy.
- To ona - wyszeptała Julie. - Pani z jeziora.
Oczy kobiety rozjarzyły się drobnymi iskierkami. Po chwili te błyski eksplodowały, tworząc bursztynową tęczówkę, która nagle stała się wielka jak dom. Wchłaniała w siebie wszystko, obezwładniała... Czarna źrenica patrzyła na mnie bezkresną głębią. Zdałam sobie sprawę, że mogłabym przepaść w niej na zawsze.
A więc tak wygląda oko bogini.
Spojrzała gdzieś w bok. Julie uniosła rękę, by wskazać coś ponad moim ramieniem. Zabrzęczały łańcuchy.
Chodź!
Poznałam ten głos: słyszałam go w swojej głowie.
Ze stosu złomu wyłonił się Czerwony. Wiedziałam, że ukrywał się tam od pewnego czasu. Schował się, kiedy walka była niemal zakończona. Przyszedł za mną i czaił się cierpliwie w stercie śmieci, kiedy siedziałam jak odrętwiała przy Branie. Prawdopodobnie czekał na odpowiednią chwilę, by dźgnąć mnie nożem w plecy.
Julie poderwała się.
- Czerwony!
Chwyciłam ją za ramiona i posadziłam na ziemi.
Pragniesz władzy, stwierdziła bogini.
Czerwony przełknął ślinę i odpowiedział:
- Tak.
Zostań mym sługą, a dam ci całą władzę, jakiej pragniesz.
Chłopak zadrżał.
Czy skorzystasz z okazji?
- Tak!
- Czerwony, a co ze mną? - Julie wyzwoliła się z mojego uścisku. Nie trzymałam jej zresztą zbyt mocno. To była ostatnia szansa małej, by wyleczyć się z uczucia, jakie żywiła do Czerwonego. - Kocham cię! Nie zostawiaj mnie!
Chłopak wyciągnął przed siebie ręce, by nie mogła go objąć.
- Ona ma wszystko, czego pragnę - powiedział okrutnym, beznamiętnym głosem. - Ty nie masz nic.
Przeszedł nad Branem i pobiegł w stronę Morrigan jak pies, którym w istocie był. W ten sposób zatoczyło się pełne koło: od dawnego przodka, który wybrał wolność zamiast służby u Morrigan, przez kolejne, niezliczone pokolenia wolnych ludzi, aż po potomka, który z radością i ochotą włożył jej obrożę.
Zwłoki Brana jeszcze nie ostygły, a Morrigan nie okazała po nim najmniejszego żalu.
Spojrzałam na nią.
- Poznajesz mnie - stwierdziłam.
Zabrzęczały łańcuchy. Nie myliłam się.
- Jeśli się znów spotkamy, zabiję go - ostrzegłam.
- Pieprz się - warknął Czerwony - Jest dla ciebie zbyt potężna. Będzie mnie chronić - w głosie chłopaka słychać było pewność siebie.
- Krew, która płynie w moich żyłach, była stara już wtedy, kiedy ją dopiero powołano do istnienia jako niejasną ideę. Spójrz jej w oczy, jeśli mi nie wierzysz.
Nie spotkamy się już nigdy, przyrzekła Morrigan.
Zawirowała mgła, tworząc niemal litą ścianę. Mleczny obłok pełzł po ziemi, aż objął stopy Morrigan i owinął się wokół Czerwonego, a potem połknął ich w całości.
Uderzyła technika, przeganiając ze świata magię. Julie stała samotna na polu usłanym martwymi ciałami i złomem. Jej twarz była nieruchoma, zdrętwiała od doznanego wstrząsu
Epilog
Rano wiedźmy znalazły ciało Brana w powodzi białych kwiatów. Błyszczały jak małe gwiazdy z czarnymi środkami, tak czarnymi, jak jego oczy. Wyrosły w nocy, a w powietrzu unosił się ich specyficzny zapach. Jeszcze zanim zaszło słońce, zostały ochrzczone Dzwonami Morrigan, zaś powtarzana z ust do ust plotka głosiła, iż bogini była tak przejęta śmiercią najlepszego sługi, że zapłakała i właśnie z tych łez wyrosły kwiaty.
Bzdury. Byłam tam i widziałam, że ta suka nie uroniła ani jednej łzy.
Wiedźmy pochowały Brana w Parku Stulecia i wzniosły kamienny kopiec nad grobem. Powiedziano mi, że będę mile widziana, gdy zechcę go odwiedzić.
Kolejne dwa dni spędziłam z Andreą, przygotowując raport dla Zakonu. Uzupełniałyśmy każdą lukę, wygładzałyśmy każdy szczegół i tuszowałyśmy niewygodne dla nas fakty, by z raportu jasno wynikało, że Andrea jest najzwyklejszym człowiekiem na świecie, a ja najemnikiem, który lubi wymachiwać mieczem.
W dodatku przez kilka następnych tygodni nie nastąpiło już uderzenie magii, więc musiałyśmy się poddać konwencjonalnym zabiegom medycznym. Miałam na ciele pół tuzina ran ciętych, w tym kilka na tyle głębokich, że stanowiły poważniejszy problem. Całość uzupełniały dwa pęknięte żebra. Andrea mogła się pochwalić głębokim rozcięciem na plecach, które w normalnych okolicznościach zagoiłoby się kłopotliwie szybko. Na szczęście teraz, po wybuchu, zregenerowanie takiej rany wymagało czasu. Nieprzyzwyczajona do bólu, garściami łykała środki przeciwbólowe.
Po odejściu Czerwonego Julie zamknęła się w sobie. Prawie nic nie mówiła i przestała jeść. W czwartek, po złożeniu ostatniego sprawozdania wraz z prośbą o urlop, załadowałam Julie do wiekowego subaru i pojechałyśmy na południe, do Savannah, gdzie znajdował się dom mojego ojca. Andrea obiecała, że załatwi wszystkie sprawy z Zakonem, gdy tylko wrócą rycerze.
Droga wydawała się nie mieć końca. Wyszłam z wprawy, jeśli chodzi o prowadzenie, i musiałam zarządzić postój, by odpocząć. Zboczyłyśmy z drogi i pojechałyśmy wzdłuż wybrzeża do małego miasteczka Eulonia, do starej restauracji o zagadkowej nazwie „Punkt Pelikana”. Jej właściciel był mi winny przysługę - gdyby nie to, nie mogłabym sobie pozwolić na wypad do tak drogiego lokalu.
Budynek restauracji stał przy ujściu rzeki, dokładnie w miejscu, gdzie słodka woda znajdowała drogę przez sitowie i muł otaczający wyspę, by dostać się do Oceanu Atlantyckiego. Usiadłyśmy w altanie tuż przy doku i obserwowałyśmy łodzie do połowu krewetek i ryb, które przedzierały się przez labirynt słonych bagien. Potem weszłyśmy do środka, gdzie czekał na nas niewielki stolik przy oknie.
Zabrałam Julie do bufetu z owocami morza. Dziewczyna stanęła twarzą w twarz z taką ilością jedzenia, jakiej chyba nigdy wcześniej nie widziała. Z wrażenia po prostu zaniemówiła. Zapełniłam jej talerz, dla siebie wzięłam kilka odnóży kraba, po czym wróciłyśmy do stolika. Spróbowała smażonych krewetek i wędzonej tilapii.
Kiedy pochłaniałam drugą porcję krabów, Julie zaczęła płakać. Płakała, ale nie przestawała jeść, maczając kawałki mięsa w stopionym maśle, oblizując palce i płacząc coraz bardziej i bardziej.
W drodze powrotnej siedziała w samochodzie z ponurą miną.
- I co teraz ze mną będzie? - zapytała w końcu.
- No cóż, lato już niemal się kończy. Teraz będziesz musiała pójść do szkoły.
- Dlaczego?
- Ponieważ masz dar. Chcę, żebyś się uczyła i poznała innych ludzi. Inne dzieci, innych dorosłych. Nauczysz się, w jaki sposób oni myślą i dzięki temu już nikt więcej cię nie wykorzysta.
- Nie polubią mnie - stwierdziła z przekonaniem dziewczynka.
- Jeszcze nie wiesz, jak pozytywnie możesz się rozczarować.
- Czy to będzie jedna z tych szkół, do których ty chodziłaś?
Przytaknęłam.
- Byłaby ze mnie bardzo zła mama. Przeważnie nie ma mnie w domu, a poza tym nie zaliczam się do osób, które potrafią zajmować się dzieckiem. Ale mogę być twoją zwariowaną ciotką. Jak przyjedziesz do mnie w wakacje, to upiekę nam ogromną gęś.
- A dlaczego nie indyka?
- Nie lubię indyka, jest zbyt suchy.
- A jeśli nie będzie mi się tam podobać? Jeśli znienawidzę to miejsce?
- Wtedy zaczniemy szukać na nowo. Będziemy szukać tak długo, aż znajdziemy ci szkołę, której nie będziesz nienawidzić.
- I zawsze będę mogła pomieszkać u ciebie, kiedy będę tego potrzebować? - upewniała się Julie.
- Zawsze.
* * *
Trzy tygodnie później zostawiłam Julie w Akademii Sztuk Macon Kao. Jej magiczne talenty w połączeniu z moimi skromnymi dochodami z łatwością zapewniły dziewczynce stypendium. To była dobra szkoła - położona w spokojnym miejscu i z przyzwoitym miasteczkiem uniwersyteckim, które przypominało park ogrodzony wysokimi na trzy metry murami. Na wieżach stali strażnicy uzbrojeni zarówno w broń palną, jak i kusze. Spotkałam się z każdym z pracowników wydziału i wszyscy oni wydali się niezdolni do tego, by wyrządzić Julie jakąkolwiek krzywdę. Doradcą szkoły była empatka. Pomyślałam, że powinna pomóc Julie dojść do siebie - nikt nie potrafiłby zrobić tego lepiej niż empata.
Kiedy dotarłam do domu, było już ciemno. Jak zawsze po wybuchu, magia opuściła świat na dłuższą chwilę i musiałam odbyć podróż w Betsi, której silnik zgasł w połowie drogi z powodu bliżej nieokreślonej usterki. Kiedy wreszcie zaparkowałam pod frontowymi drzwiami, po prostu padałam na twarz ze zmęczenia. Wspięłam się po schodach na piętro i ze zdziwieniem dostrzegłam w mroku bukiet czerwonych róż w kryształowym wazonie. Odczytałam słowa na karteczce:
Przepraszam, Saiman.
Wyrzuciłam wazon razem z kwiatami do śmietnika, po czym, gderając pod nosem, sięgnęłam po klucz. Raptem uświadomiłam sobie, że drzwi są lekko uchylone.
Wyciągnęłam Zabójcę z futerału i popchnęłam je koniuszkami palców. Poruszyły się bezgłośnie na dobrze nasmarowanych zawiasach. Przez korytarz widziałam, że w salonie żółtym, łagodnym światłem płoną lampy. Poczułam zapach kawy.
Ktoś włamał się do mojego domu, pozapalał światła i zaparzył kawę?
Na palcach ruszyłam w kierunku salonu, trzymając Zabójcę w pogotowiu.
- Poruszasz się głośno i niezdarnie jak dziecko nosorożca - usłyszałam znajomy głos.
Weszłam do salonu. Na kanapie siedział Curran i czytał moją ulubioną książkę. Jego włosy powróciły do normalnej długości - czyli były krótkie. Miał gładko ogoloną twarz. W niczym nie przypominał ponurej, demonicznej postaci, która miesiąc temu na polu walki potrząsała głową o-mało-co-boga. Sądziłam, że o mnie zapomniał. I naprawdę byłam z tego powodu szczęśliwa.
- Ślub księżniczki? - powiedział, odkładając książkę.
- Co robisz w moim domu? -
Po prostu sobie tu wszedł, czyż nie? Rozgościł się, jakby był u siebie.
- Czy z Julie wszystko poszło dobrze? - nie odpowiedział na moje pytanie.
- Tak. Z początku nie chciała tam zostać, ale szybko znajdzie sobie przyjaciół. No i pracownicy też wydają się całkiem do rzeczy.
Przyglądałam się Curranowi, nie do końca pewna, na czym stoję.
- Dawno chciałem ci to powiedzieć, ale nie dałaś mi szansy. Przykro mi z powodu Brana. Nie lubiłem go, ale umarł dobrą śmiercią.
- Tak, dobrą śmiercią - powtórzyłam. - A mnie przykro z powodu twoich ludzi. Duże straty?
Na twarz Currana padł cień.
- Jedna trzecia.
Wziął ze sobą setkę ludzi. Co najmniej trzydziestu nie wróciło. Ciężar ich śmierci przytłoczył nas oboje.
Curran przełożył książkę z ręki do ręki.
- Posiadasz słowa mocy - stwierdził. Wiedział, czym są słowa mocy. No ślicznie. Wzruszyłam ramionami.
- Uzbierało się parę to tu, to tam. To, co wydarzyło się w Szczelinie, jest sprawą jednorazową. Moja moc nie będzie już tak potężna. - A przynajmniej nie przed następnym wybuchem, dodałam w myślach.
- Jesteś interesującą kobietą... - stwierdził Curran z zagadkowym uśmiechem.
- Twoje zainteresowanie moją osobą zostało odnotowane. - Wskazałam mu drzwi.
Odłożył książkę.
- Jak sobie życzysz.
Podniósł się z kanapy i ruszył do wyjścia. Opuściłam miecz, sądząc, że po prostu mnie minie, ale on nagle zrobił krok w moją stronę i znalazł się niebezpiecznie blisko.
- Witaj w domu - mruknął. - Cieszę się, że to zrobiłaś. W kuchni jest kawa.
Otworzyłam usta ze zdziwienia.
Wciągnął głęboko w nozdrza mój zapach i pochylił się tak blisko mojej twarzy, jakby chciał mnie pocałować...
A ja stałam bez ruchu, jak idiotka.
Uśmiechnął się głupio i zamiast mnie pocałować, wyszeptał mi do ucha:
- Szalona...
I chwilę później był już za drzwiami. Odszedł.
O ludzie!
* Katarzyna O’Leary (1827-1895) - irlandzka imigrantka mieszkająca w Chicago posądzona o spowodowanie wielkiego pożaru Chicago 8 października 1871 r. Według pogłoski trwający dwadzieścia pięć godzin pożar miała spowodować krowa pani O’Leary, która kopnęła pozostawioną w oborze lampę naftową (przyp. tłum.).
* Larry, Moe i Curly - trzej komicy, bohaterowie serii filmów The Three Stooges. Zdobyli sławę w USA w pierwszej połowie XX w. Były to krótkie filmy slapstickowe, których scenariusze opierały się na prostych, „fizycznych” gagach i zwięzłych dialogach.
* Dagda - bóstwo celtyckie, „Dobry bóg”, bóg druidów, rolnictwa, obfitości, płodności (przyp. tłum.).
* Branwen - w mitologii celtyckiej siostra Brana Błogosławionego, córka Lyra (przyp. tłum.).
* Taliesin - w mitologii walijskiej pierwszy człowiek obdarzony darem proroczym (przyp. tłum.).
* Ceridwen - walijska bogini płodności, matka Morfrana i Afagddu, który uchodził za najbrzydszego człowieka na świecie (przyp. tłum.).