Magia Avalonu
(fragment)
Laurel stała przed domem, obiegając wzrokiem linię drzew, i czuła wielki uścisk w
gardle. On tam gdzieś był i ją obserwował. To nic, że go nie widziała.
Nie chodziło wcale o to, że Laurel nie miała ochoty go zobaczyć. Wręcz przeciwnie, niekiedy
miała wrażenie, że pragnie tego zbyt mocno. Kontakty z Tamanim były jak kąpiel w
szalejącym nurcie rzeki – jeden krok za daleko i prąd porywa cię tak, że już się nie uratujesz.
Wybrała Dawida i nadal uważała, że to właściwa decyzja, ale wcale nie było jej teraz łatwiej.
Do tego trzęsły jej się ręce.
Obiecała Tamaniemu, że przyjedzie, kiedy zrobi prawo jazdy. Nie podała, co prawda,
konkretnej daty, ale wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nastąpi to w maju. Był koniec
czerwca i Tamani z pewnością wiedział, że go unikała. Na pewno się tu pojawi – wyjdzie jej
na spotkanie – a ona nie była pewna, czy powinno ją to radować, czy raczej przerażać.
Mieszanka uczuć przyprawiała ją o zawrót głowy – nigdy wcześniej się tak nie czuła i chyba
wolałaby już nigdy nie doświadczać takich splątanych emocji.
Zacisnęła palce na maleńkim pierścionku, który Tamani podarował jej rok wcześniej, a który
cały czas nosiła na łańcuszku. Przez ostatnie sześć miesięcy starała się nie myśleć o chłopaku.
„Starałam się – przyznała w duchu – ale niezupełnie mi się to udało”. Zmusiła się, by puścić
pierścionek, po czym zwiesiła ręce wzdłuż ciała, z nadzieją, że będą wyglądać naturalnie i
dodawać jej pewności siebie. W końcu ruszyła w stronę lasu.
Kiedy tylko znalazła się w cieniu drzew, z góry zeskoczyło coś zielono-czarnego i objęło ją w
pasie. Krzyknęła – najpierw ze strachu, chwilę później z radości.
– Tęskniłaś? – zapytał Tamani z tym samym urzekającym uśmiechem, który tak ją oczarował,
kiedy spotkała go po raz pierwszy.
Natychmiast poczuła, jakby nie było tych ostatnich sześciu miesięcy. Sam widok Tamaniego,
jego bliskość rozpraszała wszystkie obawy i niepokoje, ale też osłabiała postanowienia.
Objęła go ramionami i przytuliła najmocniej, jak potrafiła. Pragnęła, by ta chwila trwała
wiecznie.
– Rozumiem, że to odpowiedź twierdząca – zaśmiał się Tamani.
Laurel zmusiła się, by wyswobodzić się z jego objęć, i zrobiła krok do tyłu. Miała poczucie,
jakby próbowała odwrócić bieg rzeki. Po kilku sekundach udało jej się jednak odzyskać nad
sobą kontrolę i stała tylko w milczeniu, chłonąc go wzrokiem. Te dobrze jej znane dłuższe
czarne włosy, piękny uśmiech, te hipnotyzujące zielone oczy… Nagle poczuła dziwne
zakłopotanie, więc zaczęła wpatrywać się w swoje buty, zawstydzona nieco entuzjazmem, z
jakim go przywitała, i niepewna, co ma teraz powiedzieć.
– Spodziewałem się ciebie wcześniej – odezwał się w końcu Tamani.
Teraz, kiedy znajdowała się w towarzystwie chłopaka, nie mogła uwierzyć, że bała się tego
spotkania. A jednak dobrze pamiętała każdy nerwowy skurcz żołądka, kiedy tylko pomyślała,
że miałaby się z nim zobaczyć.
– Przepraszam – powiedziała.
– Dlaczego nie przyjechałaś?
– Bałam się – odparła szczerze.
– Mnie? – uśmiechnął się.
– Coś w tym rodzaju.
– Ale dlaczego?
Laurel wzięła głęboki oddech – Tamani zasługiwał na prawdę.
– Czuję się z tobą zbyt dobrze. Nie ufam samej sobie.
– Chyba mogę to uznać za komplement? – zaśmiał się w odpowiedzi.
Laurel przewróciła oczami. Jej długa nieobecność najwyraźniej nie osłabiła jego
buńczuczności.
– Co słychać?
– Dobrze. Wszystko dobrze – wymamrotała.
Tamani się zawahał.
– A co u twoich przyjaciół?
– Moich przyjaciół? Może jaśniej? – zapytała i nieświadomie dotknęła srebrnej bransoletki,
którą nosiła na ręce. Wzrok Tamaniego podążył za ruchem jej palców.
– Jak tam Dawid? – zapytał w końcu, kopiąc coś leżącego na ziemi.
– Świetnie.
– Czy wy jesteście…? – niedokończone pytanie zawisło w powietrzu.
– Czy jesteśmy parą?
– Właśnie – powiedział Tamani i ponownie spojrzał na bransoletkę. Jego pogodną twarz
zachmurzyła nagle frustracja, a w oczach pojawiła się wyraźna wrogość. Po chwili jednak
znowu się uśmiechnął.
Bransoletkę dostała od Dawida tuż przed ostatnim Bożym Narodzeniem, kiedy oficjalnie
zaczęli ze sobą chodzić. Pośród delikatnej srebrnej plecionej gałązki widniały maleńkie
kwiatki z kryształowymi środkami. Dawid nic specjalnie nie mówił, ale podejrzewała, że
prezent miał stanowić przeciwwagę dla wróżkowego pierścionka, który cały czas nosiła na
szyi. Nie zdobyła się na to, by schować maleńki pierścionek, i zgodnie z daną obietnicą za
każdym razem, gdy o nim myślała, wspominała też Tamaniego. Cały czas coś do niego czuła.
Głównie rozdarcie i mieszane uczucia, ale i tak każde wspomnienie chłopaka przyprawiało ją
o wyrzuty sumienia.
Dawid był idealnym chłopakiem, lepszego nie mogłaby sobie wymarzyć. Tyle że nie był tym,
kim nie mógł być. Ale przecież Tamani też nigdy nie będzie taki jak Dawid.
– Tak – odpowiedziała w końcu.
Tamani milczał.
– Ja go potrzebuję, Tam – powiedziała łagodnym, ale nieprzepraszającym tonem. Nie mogła –
i nie chciała – przepraszać za to, że wybrała Dawida. – Mówiłam ci już, jak to wygląda.
– Jasne – powiedział i pogłaskał ją po rękach. – Ale jego tu teraz nie ma.
– Wiesz, że tak nie mogę – powiedziała z trudem, ledwie słyszalnym głosem.
– Mam się z tym tak po prostu pogodzić? – westchnął Tamani.
– Jeżeli nie chcesz, żebym była samotna.
Tamani objął ją po przyjacielsku ramieniem.
– Tego bym nigdy dla ciebie nie chciał.
Laurel przytuliła go do siebie.
– Za co to? – zapytał.
– Za to, że jesteś.
– Żadnym czułościom nie odmówię – powiedział. Jego głos brzmiał zwyczajnie, żartobliwie,
ale przycisnął ją do siebie także drugim ramieniem, jakby z rozpaczą. Zanim pomyślała, żeby
się oswobodzić, sam ją puścił, po czym wskazał ręką na ścieżkę.
– Chodź – powiedział. – Tędy.
Poczuła suchość w ustach. A więc w końcu nadeszła ta chwila.
Włożyła dłoń do kieszeni i po raz chyba setny dotknęła wytłaczanej kartki, którą któregoś
majowego poranka znalazła na swojej poduszce. Była zapieczętowana woskiem i obwiązana
srebrzystą wstążką. Wiadomość, choć krótka – zaledwie cztery linijki – zmieniła wszystko:
„Ze względu na dramatycznie niewłaściwy poziom twojej bieżącej edukacji zostałaś
powołana do Akademii Avalońskiej.
Uprzejmie prosimy o stawiennictwo przy bramie rano w pierwszy dzień lata. Wymagany
pobyt wynosi osiem tygodni”.
„Dramatycznie niewłaściwy poziom”. Mamie się to niezbyt spodobało. Ale mamie nie
podobało się ostatnio nic, co wiązało się z wróżkami. Wieść o tym, że Laurel jest wróżką,
rodzice przyjęli zadziwiająco spokojnie, ale w końcu zawsze wiedzieli, że ich adoptowana
córka jest nieco inna niż wszystkie dzieci. Ich początkowa reakcja na to, że Laurel jest
podrzutkiem pozostawionym pod ich opieką przez wróżki, by mogła w przyszłości
odziedziczyć ziemię niezwykle ważną dla wróżkowego świata, była zaskakująco łagodna.
Tata nie zmienił swojego nastawienia, ale mama w ciągu ostatnich paru miesięcy wydawała
się coraz bardziej przerażona tym, że Laurel nie jest człowiekiem. Przestała w ogóle poruszać
ten temat, nie chciała nawet o niczym słyszeć, a sytuacja zrobiła się naprawdę patowa, kiedy
w zeszłym miesiącu Laurel otrzymała zaproszenie – czy raczej wezwanie – do Akademii.
Dziewczyna musiała się nieźle wykłócać o pozwolenie, nawet tata włączył się ze swoimi
argumentami, ale ostatecznie mama się zgodziła. Wyglądało na to, że boi się, iż po powrocie
jej córka będzie miała jeszcze mniej ludzkich cech niż wcześniej.
Laurel cieszyła się w duchu, że nie powiedziała rodzicom nic o trollach. Nie miała
wątpliwości, że wtedy na pewno nie stałaby teraz z Tamanim w lesie.
– Gotowa? – zapytał chłopak, wyczuwając jej wahanie.
„Gotowa?”. Laurel wiedziała, że jeszcze nigdy nie była aż tak bardzo gotowa… a może wręcz
przeciwnie?
Ruszyła za nim w milczeniu, a promienie słońca przeświecające między koronami drzew
rzucały cienie na ich ścieżkę. Zresztą trudno było nazwać to ścieżką, ale Laurel i tak
wiedziała, dokąd prowadzi. Wiedziała, że wkrótce dojdą do niewielkiego, sękatego drzewa o
zupełnie zwyczajnym wyglądzie, ale jedynego w swoim rodzaju. Chociaż mieszkała tu
dwanaście lat, do tej pory tylko raz miała okazję je oglądać – wtedy, gdy przyprowadziła tu
Tamaniego po starciu z trollami, rannego i na wpółprzytomnego. Była wtedy świadkiem
transformacji drzewa i udało jej się ledwie zerknąć, co się za nim kryje. Teraz będzie mogła
przejść przez bramę.
Dzisiaj zobaczy Avalon na własne oczy.
Kiedy weszli głębiej w las, za ich plecami pojawiły się inne wróżki i Laurel musiała się
powstrzymywać, aby się nie odwrócić i nie zacząć na nie gapić. Była pewna, że nigdy nie
przyzwyczai się do tych pięknych, milczących strażników, którzy nigdy się do niej nie
odzywali i rzadko kiedy patrzyli jej w oczy. A jednak zawsze byli dookoła, nawet jeśli ich nie
widziała. Teraz zdawała sobie już z tego sprawę. Przez chwilę zastanawiała się, ilu z nich
obserwowało ją od dziecka, ale szybko wyzbyła się tej strasznej myśli. Co innego rodzice
przyglądający się jej dziecięcym psotom, a co innego bezimienni wartownicy. Z trudem
przełknęła ślinę i skupiła się na drodze, próbując zająć myśli czymś innym.
Wkrótce znaleźli się na miejscu, wychodząc z gęstych zarośli, chroniących stare drzewo o
pokręconych konarach. Wartownicy utworzyli półkole, po czym na ostry znak dany przez
Shara – głównego strażnika – Tamani puścił rękę Laurel i stanął obok nich. Laurel, która
znalazła się w środku grupy kilkunastu wartowników, chwyciła mocno za paski swojego
plecaka. Zaczęła szybciej oddychać, patrząc, jak wartownicy jeden po drugim opierają swoje
dłonie na korze drzewa w miejscu, w którym pękaty pień rozdwajał się na dwa grube konary.
Drzewo zaczęło wibrować, a jego gałęzie omiotło światło.
Laurel postanowiła, że teraz na pewno będzie miała otwarte oczy, by nie uronić nic z
przeobrażenia. Ale chociaż patrzyła na jaskrawą poświatę przez zmrużone powieki, nagły
blask zmusił ją do zamknięciu oczu na ułamek sekundy. Kiedy je z powrotem otworzyła,
drzewo przeobraziło się już w wysoką, złotą bramę, której łuk oplatały pnącza o fioletowych
kwiatach. Dwa masywne słupy łączyły ją z ziemią, poza tym stała samotnie na tle lasu
rozświetlonego słońcem. Laurel wypuściła powietrze, które – z czego zupełnie nie zdawała
sobie sprawy – wcześniej powstrzymała, po czym znów wstrzymała oddech, gdyż brama się
otworzyła.
Ze środka wypłynęła masa ciepłego powietrza i nawet oddalona od bramy Laurel wyraźnie
poczuła aromatyczny zapach życia, jaki znała z ogrodu, w którym przez lata pomagała
mamie. Ten był jednak silniejszy – czysty aromat perfum zamkniętych we flakoniku letniego
słońca. Poczuła, że jej stopy ruszają bezwiednie, i już dochodziła do bramy, kiedy coś
pociągnęło ją za rękę. Z trudem odwróciła wzrok od wejścia do magicznej krainy i ze
zdumieniem przekonała się, że to Tamani wystąpił z szeregu i oplótł delikatnie jej palce
swoimi. Dotknięcie, jakie poczuła na drugiej dłoni, sprawiło, że znowu spojrzała na bramę.
To Jamison, starzec będący wróżką zimową, którego poznała zeszłej jesieni, podniósł jej rękę
i umieścił na swoim ramieniu niczym dżentelmen w filmie kostiumowym. Uśmiechnął się do
Tamaniego serdecznie, ale wymownie.
– Dziękuję, Tamani, że przyprowadziłeś nam Laurel. Teraz ja ją przejmuję.
Tamani nie od razu ją puścił.
– Odwiedzę cię w przyszłym tygodniu – powiedział cicho, ale nie szeptem.
Kilka sekund stali we troje, jakby zastygli w czasie, a potem Jamison przechylił głowę i skinął
na Tamaniego. Tamani odpowiedział podobnym skinieniem i wrócił na swoje miejsce pośród
wartowników.
Laurel czuła na sobie jego spojrzenie, ale jej twarz sama odwracała się w stronę jaskrawej
poświaty bijącej od złotej bramy. Magia Avalonu przyciągała ją tak mocno, że przewyższała
nawet żal, jaki czuła, zmuszona pożegnać się z Tamanim tak szybko, ledwie zdążyli się
zobaczyć. Na szczęście obiecał, że do niej przyjdzie.
Jamison zrobił krok pod złoty łuk i skinął na Laurel, puszczając jej rękę.
– Witaj z powrotem, Laurel – powiedział cicho.
Laurel ruszyła ze ściśniętym gardłem i przeszła przez próg, wkraczając po raz pierwszy do
królestwa Avalonu. „Przecież nie po raz pierwszy – poprawiła się w duchu. – Przecież stąd
właśnie pochodzę”.
Przez chwilę widziała tylko liście olbrzymiego dębu i ciemną, sypką ziemię pod stopami,
porośniętą szmaragdowym pluszem trawy. Jamison poprowadził ją pod baldachimem
utworzonym przez gałęzie drzewa i nagle słońce oświetliło jej twarz, ogrzewając policzki i
zmuszając ją do zmrużenia oczu.
Znajdowali się w czymś, co wyglądało jak otoczony murem park. Pośród bujnej roślinności
prześwitywała czerń żyznej ziemi, a kamienny mur był tak wysoki, że Laurel nigdy nie
widziała czegoś podobnego. Zbudowanie takiej masywnej ściany bez betonu musiało zabrać
dziesiątki lat. Tu i ówdzie rosło drzewo, po którego pniu pełzły długie, liściaste pnącza i
owijały się wokół gałęzi. Widać było kwiaty, ale wszystkie ich kielichy były szczelnie
pozamykane w ochronie przed upałem.
Laurel odwróciła się, by popatrzeć na bramę. Pomiędzy złotymi słupkami zamkniętego
wejścia widniała tylko ciemność. Brama stała na środku parku i nie łączyła się z niczym –
stanowiła samotną konstrukcję, otoczoną mniej więcej dwudziestoma strażniczkami płci
pięknej. Laurel przechyliła głowę: co za widok! Zrobiła krok do przodu, ale drogę zagrodziły
jej szerokie włócznie o ostrzach błyszczących, jakby wykonano je z kryształu.
– Wszystko w porządku – usłyszała za plecami głos Jamisona. – Pozwólcie jej popatrzeć.
Włócznie rozstąpiły się, a Laurel podeszła bliżej, myśląc, że wzrok płata jej jakiegoś figla.
Ale nie, tuż obok bramy, pod kątem prostym stała kolejna brama. Szła dalej, aż obeszła cztery
bramy, połączone wspólnymi słupami, tak że tworzyły idealny czworokąt otaczający
ciemność pośrodku – dziwaczną o tyle, że mimo czerni Laurel widziała doskonale przez słupy
wartowniczki stojące po drugiej stronie.
– Nie rozumiem – powiedziała, podchodząc do Jamisona.
– Twoja brama nie jest jedyna – odparł z uśmiechem.
Przypomniała sobie, że zeszłej jesieni Tamani coś wspominał o czterech bramach – wtedy,
gdy przyjechała do niego poobijana i posiniaczona po tym, jak trolle próbowały ją utopić w
rzece Chetco.
– Cztery bramy – powiedziała cicho, odpychając nieprzyjemne wspomnienie topieli.
– Prowadzące na cztery strony świata. Jeden krok i jesteś albo w domu, albo w górach Japonii
bądź też na szkockich wyżynach lub u ujścia Nilu w Egipcie.
– Niesamowite – odparła, patrząc na bramę, czy raczej bramy. – Tysiące kilometrów w
jednym kroku.
– A przy tym to najcenniejsze miejsce w całym Avalonie. Sprytne, prawda? To król Oberon
zbudował bramy kosztem własnego życia, ale dopiero królowa Izyda zaledwie kilkaset lat
temu zamaskowała wejścia po drugiej stronie.
– Ta bogini egipska? – wyszeptała Laurel.
– Nie, jej imienniczka – odparł Jamison z uśmiechem. – Chociaż chcielibyśmy, żeby było
inaczej, to jednak nie wszystkie ważne postaci w historii ludzkości były wróżkami. Chodź,
Laurel. Jeśli zabawimy zbyt długo, moja Wróżka-Stróżka będzie się niepokoić.
– Jaka wróżka?
Spojrzał na nią, najpierw pytająco, a potem nagle się zasępił.
– Wróżka-Stróżka – powtórzył. – W naszym języku zwana Am fear-faire. To moje
strażniczki, zawsze mam co najmniej dwie.
– Dlaczego?
– Ponieważ jestem wróżką zimową – odparł Jamison, idąc powoli ścieżką. Wydawał się
ważyć każde wypowiadane słowo. – Mamy dary najrzadsze wśród wszystkich wróżek, więc
jesteśmy uprzywilejowane. Tylko my możemy otwierać bramy, dlatego mamy ochronę. A
samo królestwo Avalonu znajduje się pod naszą władzą, więc nigdy nie możemy być
narażone na działanie wrogów. Wielka władza…
– Wiąże się z wielką odpowiedzialnością – dokończyła Laurel.
– Kto cię tego nauczył? – Jamison odwrócił się do niej z uśmiechem.
Laurel zamilkła, zmieszana.
– Eee… Spider-Man – wyjąkała nieśmiało.
– Widocznie niektóre prawdy są uniwersalne – zaśmiał się, a jego głos odbił się echem od
kamiennych murów. – Zimowe wróżki bardzo często cytują to zdanie – wyjaśnił,
poważniejąc. – Brytyjski król Artur wypowiedział je po tym, jak trolle dokonały strasznej
zemsty na zamku Camelot. Zawsze uważał, że zniszczenia były jego winą, że mógł im
zapobiec.
– A mógł? – zapytała Laurel.
Jamison skinął na dwóch strażników, którzy pilnowali potężnych drewnianych drzwi w
murze.
– Chyba nie – odparł. – Ale tak czy inaczej, warto o tym pamiętać.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie i wszystko, czym Laurel jeszcze przed chwilą zaprzątała
sobie głowę, się rozmyło. Weszła razem z Jamisonem przez drzwi i znalazła się na zboczu
wzniesienia.
W którąkolwiek stronę spojrzała, stoki aż kipiały od bujnej zieleni. Czarne ścieżki biegły
pośród gęstwiny drzew, pomiędzy nimi rozpościerały się kwieciste łąki i tęczowe kępy
czegoś, czego Laurel nie potrafiła zidentyfikować. Wyglądało to jak ogromne balony we
wszystkich możliwych kolorach, umieszczone na ziemi i błyszczące niczym bańki mydlane.
W oddali, u stóp zbocza, widać było pierścień dachów niewielkich domków, a poruszające się
wokół nich jaskrawe punkciki musiały być wróżkami.
– Są ich… tysiące – Laurel wypowiedziała na głos swoją myśl.
– Oczywiście – w głosie Jamisona słychać było rozbawienie. – Tu mieszka prawie cały
gatunek. Obecnie jest nas ponad osiemdziesiąt tysięcy – powiedział, po czym zamilkł na
chwilę. – Zapewne wydaje ci się, że to niewiele.
– Nie – odparła szybko. – To znaczy, wiem, że ludzi jest więcej, ale… nigdy nie
wyobrażałam sobie tylu wróżek w jednym miejscu.
Czuła się dziwnie: z jednej strony zupełnie normalnie, ale z drugiej – jakby zupełnie nic nie
znaczyła. Oczywiście, wcześniej spotykała już inne wróżki: Jamisona, Tamaniego, Shara,
czasem dostrzegła gdzieś jakiegoś wartownika, ale świadomość, że są ich tysiące,
przytłaczała ją.
Jamison dotknął jej pleców.
– Będzie jeszcze czas na zwiedzanie – powiedział cicho. – Teraz muszę zaprowadzić cię do
Akademii.
Ruszyła w ślad za nim ścieżką biegnącą wzdłuż kamiennego muru. Kiedy minęli zakręt,
Laurel spojrzała w górę łagodnego zbocza i oddech uwiązł jej w krtani. Jakieś czterysta
metrów dalej na tle niebieskiego nieba wznosiła się potężna wieża wyrastająca z rozłożystego
budynku, który wyglądał, jakby został przeniesiony prosto z książki Dziwne losy Jane Eyre.
Gmach przypominał nie tyle zamek, ile wielką bibliotekę zbudowaną z szarego,
kwadratowego kamienia i pokrytą spadzistymi dachami. Na każdej ścianie widniały ogromne
okna, a pomiędzy dachówkami błyszczały świetliki, niczym fragmenty kryształów. Każdą
powierzchnię obrastały bluszcze i pnącza, spośród gęstego listowia wyglądały kwiaty,
wszędzie aż się roiło od niezliczonych gatunków roślin.
Słowa Jamisona odpowiedziały na pytanie, którego Laurel w swoim zachwycie nie była w
stanie zadać.
– Oto Akademia Avalonu.
2
W drodze do Akademii Laurel dojrzała pomiędzy drzewami jakiś inny budynek. Na szczycie
wysokiego wzgórza, nieco wyższego od wieży Akademii, widać było zniszczony zamek.
Dziewczyna zmrużyła oczy; nie, „zniszczony” to jednak niezbyt adekwatne słowo. Zamek
wyraźnie się rozpadał i tylko zielone pnącza oplatały biały marmur, jakby spinając mury i
trzymając je razem. Ponad budynkiem rozpościerał się baldachim gałęzi potężnego drzewa,
rzucając cień na połowę gmachu.
– Co to jest? – zapytała Laurel, kiedy ujrzała zamek po raz drugi.
– To Pałac Zimowy. Moje mieszkanie.
– Jest bezpieczny? – zapytała z powątpiewaniem.
– Oczywiście, że nie – odparł. – To jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w całym
Avalonie. Ale ja tam jestem bezpieczny, a także pozostali mieszkańcy.
– Nie rozpadnie się? – zapytała, przyglądając się narożnikowi wyglądającemu jak gorset
spięty miedzianozieloną tasiemką.
– Ależ nie. My, wróżki zimowe, utrzymujemy nasz pałac od ponad trzech tysięcy lat.
Korzenie tej sekwoi rosną razem z zamkiem i tworzą całość z oryginalnym marmurem, z
którego zamek zbudowano. Drzewo nigdy nie pozwoli na to, by zamek się rozpadł.
– A nie możecie po prostu zbudować nowego?
Jamison zamilkł na chwilę i Laurel zaczęła się martwić, że obraziła go tym pytaniem. Ale
kiedy odezwał się ponownie, nie wyglądał na urażonego.
– Ten zamek to nie tylko dom – powiedział. – On chroni wiele rzeczy. Nie możemy
ryzykować ich przenoszenia tylko ze względu na wygodę albo zaspokojenie próżności i
postawienie jakiejś fikuśnej budowli. Od tego jest Akademia – dodał z uśmiechem, pokazując
ręką szary kamienny budynek.
Laurel ujrzała teraz zamek z zupełnie innej strony: zamiast bezładnej plątaniny zieleni, jaką
widziała jeszcze przed chwilą, teraz dostrzegała porządek i organizację w pnączach
spinających mury. Staranne klamry w narożnikach, sieć korzeni oplatających dużą połać
ściany – rzeczywiście, drzewo stało się częścią zamku. Albo – w zależności od tego, jak na to
patrzeć – zamek stał się częścią drzewa. Cała budowla spoczywała spokojnie w objęciach
rozłożystych korzeni sekwoi.
Za kolejnym zakrętem Laurel ujrzała coś, co początkowo wydawało jej się żelaznym
parkanem, ale bliższe spojrzenie ujawniło, że jest to żywy twór. Gałęzie gięły się i okręcały
wokół siebie, tworząc skomplikowane zawijasy, przypominające jakieś niezwykle fikuśne
drzewko bonsai. Wejścia strzegło dwóch strażników: mężczyzna i kobieta, ubrani w specjalne
jaskrawoniebieskie zbroje z błyszczącymi hełmami na głowach. Oboje ukłonili się nisko
Jamisonowi i otworzyli bramę.
– Chodź – powiedział Jamison, widząc, że Laurel zawahała się przy wejściu. – Czekają na
ciebie.
Wokół Akademii panowała krzątanina. Kilkanaście wróżek pracowało w ogrodzie. Niektóre
miały na sobie delikatne, powłóczyste szaty albo jedwabne spodnie i trzymały w rękach
książki. Inne, ubrane w ręcznie tkaną bawełnę, przekopywały ziemię albo obcinały
żywopłoty. Jeszcze inne zrywały kwiaty, przeszukując gęste krzewy w poszukiwaniu
idealnych okazów. Kiedy przechodzili obok nich, wróżki odrywały się od pracy i kłaniały
nisko, a przynajmniej pochylały głowy z szacunkiem.
– Czy one… – Laurel czuła się bardzo głupio, zadając to pytanie. – Czy one mnie się
kłaniają?
– Całkiem możliwe – odparł Jamison. – Ale podejrzewam, że przede wszystkim jednak mnie.
Niedbały ton głosu Jamisona zaskoczył dziewczynę: najwyraźniej był przyzwyczajony do
tego, że wszyscy traktują go z uniżeniem. Nawet się nie zatrzymywał przy kłaniających się
wróżkach.
– Czy ja też powinnam była się ukłonić, kiedy podszedł pan do bramy? – zapytała niepewnym
głosem.
– Ależ nie – odparł szybko. – Jesteś wróżką jesienną, więc kłaniasz się tylko królowej. W
zupełności wystarczy, jeśli tylko skiniesz lekko głową.
Laurel szła w milczeniu zupełnie zdezorientowana. Przyglądała się mijanym wróżkom, tylko
nieliczne ograniczyły się do skinienia głową. Wróżki odwzajemniały jej spojrzenie, ale nie
była pewna, jak powinna interpretować ich miny. Niektóre wydawały się zaciekawione, inne
patrzyły na nią z niechęcią; wyrazów twarzy niektórych nie potrafiła rozszyfrować. Opuściła
wstydliwie głowę i przyspieszyła, by dotrzymać kroku Jamisonowi.
Kiedy doszli do imponujących drzwi wejściowych, portierzy otworzyli je, a Jamison
wprowadził ją do przestronnego hallu z sufitem w postaci szklanej kopuły. Promienie słońca
prześwitywały przez szyby i pozwalały żyć setkom roślin w doniczkach ozdabiających
pomieszczenie. Panował tu mniejszy ruch niż w ogrodzie, ale i tak kilka wróżek siedziało na
kanapach i przy małych biurkach z książkami w dłoniach.
Starsza wróżka – „ale nie tak wiekowa jak Jamison”, pomyślała Laurel, chociaż z wróżkami
nigdy nie wiadomo – podeszła do nich i pochyliła głowę.
– Miło mi cię widzieć, Jamisonie – powiedziała i uśmiechnęła się do Laurel. – A to, jak
rozumiem, jest Laurel. Ależ się zmieniłaś!
Dziewczyna zdumiała się tym stwierdzeniem, ale przypomniała sobie, że przecież zanim
znalazła się u swoich rodziców, przez siedem lat mieszkała w Avalonie. To, że ona nikogo nie
pamiętała, nie znaczy, że jej też nikt nie rozpoznawał. Było jej dziwnie niezręcznie ze
świadomością, że wiele mijanych wróżek pamiętało przeszłość, której ona nigdy nie będzie
pamiętać.
– Jestem Aurora – przywitała się starsza wróżka. – Uczę nowicjuszy, którzy są zarówno
przed, jak i w tyle za tobą – zaśmiała się, jakby był to tylko przez nią rozumiany dowcip. –
Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju. Trochę go odświeżyliśmy – wymieniliśmy to, z
czego wyrosłaś, ale reszta czekała bez zmian na twój powrót.
– Mam tu pokój? – zapytała Laurel, zanim zdołała się powstrzymać.
– Oczywiście. – Aurora nawet się nie obejrzała. – To twój dom.
„Dom?”. Laurel rozejrzała się po surowym hallu, obiegła wzrokiem wymyślne poręcze
wzdłuż krętych schodów, błyszczące okna i świetliki. Czy to naprawdę był kiedyś jej dom?
Wyglądał zupełnie obco – i czuła się w nim obco. Obróciła się do tyłu, gdzie szedł Jamison,
ale nie zauważyła, żeby się rozglądał dookoła. Jego Zimowy Pałac był zapewne jeszcze
bardziej olśniewający.
Kiedy znaleźli się na trzecim piętrze, stanęli przed korytarzem pełnym ciemnowiśniowych
drzwi. Na każdych widniało imię, namalowane połyskliwą, pełną zawijasów czcionką. Mara,
Katia, Fawn, Sierra, Sari. Aurora przystanęła przed drzwiami, na których wyraźnie było
napisane: Laurel.
Laurel poczuła ucisk w gardle, a kiedy Aurora chwyciła za klamkę, by otworzyć drzwi, czas
wydawał się stanąć w miejscu. Wreszcie drzwi otworzyły się bezszelestnie ponad miękkim,
kremowym dywanem i ukazał się pokój z jedną ścianą przeszkloną od góry do dołu. Z
pozostałych ścian, od sufitu aż do podłogi, zwieszała się jasnozielona satynowa tkanina.
Ponad połową pomieszczenia widniał świetlik, oświetlający ogromne łoże pokryte jedwabną
narzutą i otoczone zasłonkami tak cienkimi, że szeleściły w delikatnym powiewie ciągnącym
od drzwi. Całości dopełniało skromne, ale solidne umeblowanie: biurko, toaletka i szafa.
Laurel weszła do środka i rozejrzała się powoli po pokoju, szukając czegoś znajomego, co
sprawiłoby, że poczułaby się jak u siebie w domu.
Chociaż był to jeden z najpiękniejszych pokoi, jakie widziała, nic w nim nie wyglądało
znajomo. Żadnego wspomnienia, żadnego znajomego przedmiotu. Poczuła rozczarowanie, ale
kiedy zwróciła się do Jamisona i Aurory, próbowała je ukryć.
– Bardzo dziękuję – powiedziała z nadzieją, że jej uśmiech nie wyglądał na wymuszony. Czy
to miało jakieś znaczenie, że nic z tego nie pamiętała? Była tu teraz i to było najważniejsze.
– Zostawię cię, żebyś mogła się rozpakować i odświeżyć – powiedziała Aurora, po czym
obiegła wzrokiem top i dżinsowe spodenki Laurel. – W Akademii możesz nosić, co ci się
podoba, ale jednak ubrania, jakie znajdziesz w szafie, powinny być wygodniejsze. Te…
pantalony… które masz na sobie – ta tkanina wygląda na okropnie niewygodną.
To mówiąc, Aurora wyprostowała się, z tyłu bowiem rozległ się stłumiony śmiech Jamisona.
– Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, tu jest dzwonek – wskazała wróżka. – Nasz
personel jest na twoje usługi. Przez najbliższą godzinę masz czas wolny, a potem przyślę
nauczyciela, żebyś mogła rozpocząć lekcje.
– Już dzisiaj? – zapytała Laurel nieco głośniej, niż zamierzała.
Wzrok Aurory spoczął na Jamisonie.
– Jamison oraz sama królowa poinstruowali nas, żebyśmy maksymalnie wykorzystali czas,
jaki spędzisz w Akademii. Niestety, nie jest on zbyt długi.
Laurel skinęła głową, czując podekscytowanie i jednocześnie zdenerwowanie.
– Dobrze – odparła. – Będę gotowa.
– W takim razie zostawiam cię samą. – Aurora odwróciła się i spojrzała na Jamisona. Ten
jednak skinął jej dłonią.
– Zostanę jeszcze przez chwilę, zanim wrócę do pałacu.
– Oczywiście – odparła, po czym skinęła głową i wyszła.
Jamison stał w progu i mierzył wzrokiem pokój. Kiedy odgłos kroków Aurory ucichł w
oddali, odezwał się ponownie.
– Nie byłem tu od czasu, kiedy trzynaście lat temu odprowadzałem cię do świata ludzi –
powiedział i spojrzał na Laurel. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko tempu pracy,
jakie od razu ci narzucamy. Mamy tak mało czasu.
– Nie – pokręciła głową. – Tylko… mam tyle pytań.
– Większość z nich będzie musiała poczekać – odparł Jamison z uśmiechem, który złagodził
nieco jego słowa. – Czas, jaki spędzisz w Akademii, jest zbyt cenny, aby tracić go na
rozmowy o zwyczajach panujących w Avalonie. Będziesz miała mnóstwo lat, żeby to
wszystko poznać.
Laurel pokiwała głową, chociaż nie była pewna, czy się z tym zgadza.
– A zresztą – dodał Jamison z chytrym błyskiem w oku – twój przyjaciel Tamani z pewnością
z ochotą odpowie na każde twoje pytanie.
– Kiedy znowu pana zobaczę? – zapytała, gdyż Jamison odwrócił się, żeby wyjść z pokoju.
– Przyjdę po ciebie za osiem tygodni. Będziemy mieć wtedy czas, żeby porozmawiać –
obiecał, po czym pożegnał się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi i zostawiając Laurel z
poczuciem wielkiego osamotnienia.
Dziewczyna stanęła na środku pokoju i zaczęła obracać się wkoło, próbując objąć całość
wzrokiem. Nie pamiętała tego miejsca, ale czerpała pewną otuchę z faktu, że jej gust aż tak
bardzo się nie zmienił. Zielony był zawsze jej ulubionym kolorem i przedkładała prostotę nad
zdobienia i skomplikowane wzornictwo. Baldachim był może nieco dziecinny, ale przecież
wybrała go bardzo dawno temu. Otworzyła szuflady i znalazła kartki sztywnego papieru,
kubeczki z farbami, pióra i zeszyt podpisany jej imieniem. Dopiero po kilku sekundach
zorientowała się, że podpis wygląda znajomo, bo wyszedł spod jej własnej dziecięcej ręki.
Drżącymi dłońmi otworzyła zeszyt na pierwszej stronie. Widniała tam lista łacińskich słów –
zapewne nazw roślin. Przekartkowała zeszyt do końca i przekonała się, że dalej zawiera mniej
więcej to samo. Nie rozpoznawała nawet słów we własnym języku i ogromnie ją frustrowała
świadomość, że w wieku siedmiu lat miała większą wiedzę niż teraz, w wieku lat szesnastu.
„Albo dwudziestu – poprawiła się w myślach – czy też ile mam obecnie lat”. Starała się nie
myśleć za bardzo o swoim wieku, gdyż przypominało jej to tylko, że straciła pamięć o
siedmiu latach życia w królestwie wróżek. Czuła się szesnastolatką i jeśli o nią chodziło, tyle
właśnie miała lat. Odłożyła zeszyt i wstała, żeby zajrzeć do szafy.
W środku wisiało kilka letnich sukienek, parę spódnic do kostki uszytych z lekkiego,
zwiewnego materiału. W szufladach poukładano bluzki w stylu rustykalnym oraz dopasowane
topy z krótkim rękawem. Laurel potarła materiał o policzek, napawając się jego
aksamitnością. Przymierzyła kilka ubrań, po czym zdecydowała się na jasnoróżową sukienkę
i rozpoczęła dalszą eksplorację pokoju. Nie zaszła jednak daleko, gdyż widok z okna sprawił,
że oniemiała. Ujrzała największy ogród kwiatów, jaki kiedykolwiek widziała: rzędy
kwitnących roślin każdej możliwej barwy rozciągały się w dole, tworząc kaskadę kolorów
niemalże tak wielką, jak cały ogród przed wejściem do Akademii. Oparła palce na szybie,
próbując objąć wzrokiem cały kwiecisty dywan. Pomyślała, że szkoda, iż pokój z tak
przepięknym widokiem stał pusty przez ostatnie trzynaście lat.
Pukanie do drzwi przestraszyło ją nieco, ale podbiegła szybko, by je otworzyć, poprawiając
po drodze sukienkę i fryzurę.
– Domyślam się, że to ty jesteś Laurel – powiedział wysoki mężczyzna o głębokim,
aksamitnym głosie. – Nie zmieniłaś się aż tak bardzo.
Zaskoczona Laurel wpatrywała się w przybysza w milczeniu. Miała przecież zdjęcia z
dzieciństwa – zmieniła się nie do poznania!
Mężczyzna miał na sobie lniane rozszerzane spodnie i ciemnozieloną koszulę z jedwabiu,
otwartą na piersiach w sposób absolutnie niezmysłowy. Laurel przypomniała sobie swoje
upodobanie do noszenia bluzek bez rękawów, by wystawić fotosyntetyczną skórę na słońce, i
uznała, że to podobna zasada. Przybysz wyglądał bardzo oficjalnie, ale z oficjalnością jego
wyglądu kolidował brak butów i skarpetek.
– Nazywam się Yeardley i jestem profesorem uczącym podstaw. Mogę wejść? – zapytał,
skłaniając głowę.
– Och, oczywiście – zaczerwieniła się i otworzyła szerzej drzwi.
Profesor Yeardley wmaszerował do środka, a tuż za nim wkroczyła jakaś wróżka.
– Tutaj – powiedział, wskazując na biurko Laurel. Wróżka położyła na blacie stertę książek,
ukłoniła się nisko obojgu, po czym wycofała się do drzwi, obróciła i ruszyła korytarzem.
Laurel odwróciła się do profesora, który cały czas na nią patrzył.
– Wiem, że Jamison chciałby, żebyś od razu zaczęła naukę, ale szczerze mówiąc, nie mogę
nawet wprowadzić podstaw, jeśli nie będzie na czym oprzeć naszej wiedzy.
Laurel otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zrozumiała, że to wszystko ją przerasta, i z
powrotem je zamknęła.
– Przyniosłem ci tu najbardziej podstawowe i niezbędne informacje, bez których nie możemy
rozpocząć nauki. Sugeruję, żebyś zaczęła od razu.
Wzrok Laurel spoczął na stosie książek.
– To wszystko? – zapytała.
– Nie. To dopiero połowa. Kiedy skończysz, dostarczę ci drugą część lektur. Uwierz mi, to
najmniejsza ilość z możliwych – powiedział nauczyciel i spojrzał na kartkę, którą wyjął z
przewieszonej przez ramię torby. – Jedna z naszych akolitek – to poziom, na którym byłabyś
teraz w bardziej sprzyjających okolicznościach – wyjaśnił, podnosząc wzrok – zgodziła się
zostać twoją opiekunką. Będzie dostępna przez cały dzień, a ponieważ wyjaśnianie podstaw
nie sprawi jej kłopotu, możesz śmiało ją wykorzystywać. Mamy nadzieję, że wystarczą ci nie
więcej niż dwa tygodnie na nadrobienie tego wszystkiego, co zapomniałaś od czasu
opuszczenia Avalonu.
Laurel stała z zaciśniętymi pięściami, niczego nie pragnąc bardziej, jak rozpłynięcia się w
powietrzu.
– Ma na imię Katia – ciągnął Yeardley, nie zważając zupełnie na jej reakcję. – Przypuszczam,
że wkrótce ci się przedstawi. Nie pozwól, by jej towarzyska natura przeszkodziła ci w nauce.
Laurel kiwnęła sztywno głową, nie spuszczając wzroku ze stosu książek.
– W takim razie zostawiam cię z lekturami – powiedział profesor i obrócił się na gołej pięcie.
– Kiedy wszystko przeczytasz, będziemy mogli zacząć lekcje – dodał i zatrzymał się w progu.
– Twoja służba może mnie wezwać, kiedy już skończysz, ale nie wcześniej – dopóki nie
przeczytasz wszystkiego dokładnie, nauka nie będzie miała sensu – to mówiąc, wyszedł bez
pożegnania i zamknął za sobą drzwi. Głośny stukot wypełnił cichy pokoik Laurel.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech i spojrzała na grzbiety starych woluminów. Podstawy
zielarstwa, Geneza eliksirów, Leksykon roślin obronnych, Anatomia trolla. Ten ostatni tytuł
wywołał grymas na jej twarzy.
Zawsze lubiła czytać, ale tych książek nie można było nazwać lekką lekturą do poduszki.
Przeniosła wzrok ze sterty tomów na widok za oknem i zauważyła, że słońce zaczęło już
swoją wędrówkę w dół nieba na zachodzie.
Westchnęła. Nie tak wyobrażała sobie ten dzień.