Pietras Zdzislaw S Legnica 1241

Zdzisław S. Pietras



Legnica 1241


Wydawnictwo MON, W-wa 1969



Panowie świata


Oełun-Eke, małżonka wodza plemienia Merkitów nad Selengą, była nadzwyczaj piękna i dzielna. Sława jej urody niosła się po całej Wyżynie Mongolskiej. Wokół postaci pięknej księżny kapłani szamanizmu stworzyli legendę. Twierdzili, że ten, który z niej się narodzi, będzie bohaterem. Serce Jesugej baatura, wodza związku koczowniczych plemion mongolskich, zapałało do niej gorącą miłością. Oełun-Eke absorbowała wszystkie myśli wodza, wyrosła ponad wszelkie jego pragnienia, porwał więc niewiastę w czasie łowów i wprowadził do swojej jurty.

Upłynął pewien czas. Branka, już jako najstarsza spośród małżonek swojego nowego pana, powiła dziecię. Ojciec niemowlęcia przebywał właśnie na wojnie z Tatarami. Kiedy wrócił, przypomniał sobie dawne wróżby i, ujrzawszy płeć męską niemowlęcia, uszczęśliwiony, dał mu na imię Temuczin, czyli Wysłannik Nieba. Imię to nosili dotąd tatarscy wodzowie.

Czyżby nadanie synowi imienia czczonego przez dzisiejszych jeszcze wrogów miało zapowiadać dzień jutrzejszy, w którym spokrewnione, choć wrogie sobie plemiona zjednoczą się na zgubę reszty świata?

Na razie jednak nic nie zapowiadało takiej przyszłości. Mongołowie pozostawali Mongołami, Tatarzy Tatarami, dopiero w pół wieku później obie te nazwy staną się synonimami, albowiem zarówno słowo Tatar, jak i słowo Mongoł z jednakową grozą wymawiać będą najeżdżane przez nich ludy.

Dzieciństwo syna Oełun-Eke przypadło na czasy krwawe. Koczownicze plemiona mongolskie i tatarskie, zamieszkujące na północ od pustyni Gobi, politycznie uzależnione od Chin, prowadziły z sobą zażarte walki, wydzierały sobie pastwiska i wodopoje, porywały stada. Zamęt trwał wielki, a serca skośnookich wojowników, zahartowane w ciągłym obcowaniu z surowym, stepowo-pustynnym klimatem, tęskniły za jednością. Stopniowo zmieniała się struktura społeczna ludów koczowniczych. Ustrój wspólnoty pierwotnej obumierał, a jego miejsce zajmował swoisty feudalizm; oparty na własności stad i przywłaszczanych sobie pastwisk. Wyrastająca i krzepnąca arystokracja, bogacący się właściciele stad i niewolników, potrzebowali silnej władzy aby tym łatwiej uzależnić od siebie drobnych posiadaczy bydła i trzód, pastuchów, wyrobników. Oni to, otaczający się ”prywatnymi” drużynami zbrojnych wojowników, podsycali tę wiarę w jedność, w nadejście czasów, które wskrzeszą dawną, legendarną wielkość państwa stepowego (słowo ”mongoł” miało ponoć oznaczać ”przywrócenie przeszłości”).

Temuczin rósł szybko, nabywał zręczności w jeździe konnej, w strzelaniu z łuku, uczył się tropić dzikiego zwierza. W owych czasach każde mongolskie pacholę po złamanym źdźble słomy potrafiło rozpoznać kierunek i czas przejścia zwierzyny, z nieprawdopodobnie dużej odległości odróżniało swoich od obcych.

Temuczin przewyższał rówieśników siłą charakteru i zdolnościami umysłu.

Nagle nastąpiła katastrofa: młodzieniec stracił ojca. Wódz związku mongolskiego wielu miał wrogów osobistych, którzy po jego śmierci rozgrabili majątek osieroconej rodziny. Temuczin popadł w biedę.

Pozostała mu jedynie matka, wciąż przekonana o niezwykłym posłannictwie syna, parę sztuk bydła i kilku przyjaciół. Odtąd w życiu przyszłego ”bohatera” nastąpiły niezwykłe wprost tarapaty, walki i fantastyczne przygody. Z czasem odnoszone przez Temuczina zwycięstwa zaczną górować nad klęskami, a sława ”Wysłannika Nieba” ogarnie całą Wyżynę Mongolską, dotrze do najdalszych plemion, zjedna synowi Oełun-Eke niezliczone zastępy gorących zwolenników.

Będzie to sława wodza-zwycięzcy, niezrównanego stratega i taktyka.

Rok 1206 zastanie Temuczina na czele zjednoczonego państwa mongolsko-tatarskiego. Czy więc dawne przepowiednie już się spełniły? Bynajmniej. Najważniejsze i najcięższe dni teraz dopiero miały nastąpić.”Wysłannik Nieba”, otrzymawszy z ust najwyższego kapłana oficjalne potwierdzenie swojej nadziemskiej misji, przybrał tytuł Czingiz-chana, zrzucił zwierzchnictwo chińskie i powiódł Mongołów na podbój świata, zdobył prawie całą Azję aż po Kaukaz.

Jak się to stało? Co prymitywne ludy stepowe popchnęło do ogromnych i strasznych zarazem podbojów? Jeszcze przed zjednoczeniem Mongołowie mieli jakieś proste wierzenia religijne, czcili siły przyrody i ”Nieba”, po swojemu wyobrażali sobie Boga Wszechmocnego. Wyrosła na tym gruncie ideologia służyła wzajemnemu zbliżaniu odległych plemion, lecz potem, w miarę sukcesów, rozwinęła się dalej w swoiste posłannictwo, którego motoryczną siłą stała się chęć zdobycia łupów.

Wojownicy mongolscy, poczuwszy swą jedność i moc, uznali nagle, że są ludem szczególnym, wybranym i przeznaczonym do panowania nad światem. Czingiz-chan jeszcze w roku 1206 na wielkim kurułtaju, czyli wiecu starszyzny mongolskiej, oświadczył, że panuje siłą wiecznego ”Nieba” i że to ”Niebo” zleciło mu podbić wszelkie oporne ludy. Mongołowie uwierzyli. Tym chętniej, że ich wódz i władca konsekwentnie realizował swoje przyrzeczenie.”Ja pragnę i zabiegam - powiedział kiedyś - aby moi strzelcy i strażnicy... oraz ich małżonki, narzeczone i córki... ustami swymi dotykali wyszukanego jadła dzięki mojej łaskawości, odziani byli od stóp do głów w szaty przetykane złotem, dosiadali dobrze ujeżdżone, rącze rumaki, posiadali czystą i smaczną wodę, trzody swoje paśli na dobrych pastwiskach, poruszali się w państwie po szlakach wolnych od przeszkód i niebezpieczeństw”.

Plan podboju świata podobał się arystokracji, która z wojen czerpała bogactwa, imponował zwykłym wojownikom, którym przyświecała nadzieja zdobycia sławy i łupów. Naród ”panów świata” kroczył za swoim wodzem, mordował, palił, grabił, podporządkowywał sobie całe połacie ziemi. Odkąd Mongołowie ruszyli poza granice swoich pastwisk, ludne miasta istniały tylko po to, aby je zburzyć, pola, aby je zamienić w stepy dostarczające paszy.

Najeźdźcy z całą bezwzględnością narzucali swą wolę podbitym ludom. Jarłyki mongolskie, czyli zbiory dekretów, opracowane dla zdobytych miast Chorezmu, głosiły: „Niech będzie wiadome emirom, możnowładcom i poddanym, że cały świat od wschodu do zachodu słońca Wszechmocny oddał nam. Kto się nam podda, ocali siebie, żony, dzieci i bliskich. Kto zaś sprzeciwiać się nam będzie, zginie wraz ze swymi żonami, dziećmi, rodzicami i bliskimi”.

Kobiety, dzieci i starców spośród stawiających opór narodów wycinano w pień. Okrucieństwo na wojnie stało się bowiem najwyższą cnotą i zasługiwało na sławę. Natomiast rzemieślnicy i młodzi, silni mężczyźni bywali oszczędzani. Pierwszych potrzebowano do pracy, drugich do wojska. Jeńcy, wcielani po przeszkoleniu do armii najezdniczej, musieli uczestniczyć w dalszych podbojach, mordach i grabieżach. I wszystko to znajdowało charakterystyczne wytłumaczenie w ustach wodza, który takimi oto słowy przemówił do mieszkańców podbitej Buchary: „Powiadam wam, bójcie się mnie, bom jest karą zesłaną przez Boga na was. Gdybyście nie popełnili wielkich grzechów, Wszehmocny Bóg nie zesłałby mnie na głowy wasze.”

Jakkolwiek motywy swoiście pojętej religii przewijają się w działalności militarnej najeźdźców, to przecież nie o religijne cele toczył się bój. Po prostu, twórcy imperium mongolskiego dobrze rozumieli siłę tkwiącą w wierzeniach ludów azjatyckich i bez skrupułów wykorzystywali ją dla swoich celów. Stworzona przez nich ideologia, cementowała rozległe państwo, pobudzała fanatycznych wojowników do krwawych podbojów.

*

Setki tysięcy ludzi licząca armia mongolska, w miarę posuwania się naprzód, powiększana o brańców, zorganizowana była w system dziesiętny. Specjalne oddziały zapewniały transport broni, sprzętu i wyżywienia, łączność, budowę dróg, przepraw, mostów - Zdyscyplinowanie żołnierza mongolskiego było absolutne, nie spotykane w innych armiach ówczesnego świata. Cały juz (dziesiątek), om (setka), hezar (tysiąc) czy tumen (oddział złożony z 10 000 wojowników) wspólnie odpowiadał za wykonanie zadania. Najmniejszy objaw nieposłuszeństwa, opieszałości czy tchórzostwa na wojnie karano śmiercią. Wojownicy walczyli w zwartych szykach, ściśle współdziałając z sobą, indywidualne zasługi prawie się nie liczyły; bardzo rzadko ktoś otrzymywał chwalebny przydomek, taki jak ”Tygrys” czy ”Strzała”. Było to bardzo wysokie wyróżnienie. Żołd pochodził z łupów. Nierzadko głównym celem wyprawy było po prostu grabież obozu pokonanego wroga czy zdobytego miasta.

Dziesiętnicy i setnicy mongolscy przyzwyczajeni byli do rozkazywania. Wodzami hezarów lub tumenów tworzonych ze zwartych plemion mianowano książąt pochodzących z odległych krańców państwa. Tumennik oprócz dyplomu nominacyjnego w kieszeni na piersi nosił mały prostokąt ze złotej blachy, hezarnik - ze srebrnej, setnicy zaś i dziesiętnicy odznaczeni byli płytkami miedzianymi. Ponadto każdy z wodzów trzymał w ręku buńczuk; im więcej zwisało zeń chwostów, tym wyższa była ranga dowódcy.

Mongołowie mieli przewożoną na koniach piechotę, jednakże trzon ich armii stanowiła jazda. Dzieliła się na ciężką i lekką.

Jeździec ciężkozbrojny, tak zwany miecznik, okryty był czteroczęściowym pancerzem wykonanym ze skóry bawolej prażonej w ogniu i pokrytej warstwą chińskiej laki nadającej skórze twardość i chroniącej ją przed wilgocią. Taki pancerz, niekiedy dodatkowo pokryty jeszcze łuską stalową, doskonale chronił ciało przed ciosem, osłabiał siłę cięcia, ponadto zabezpieczał jeźdźca od zimna. Był przy tym lekki, znacznie lżejszy niż stalowe kolczugi, używane w Europie. Głowę miecznika ochraniał hełm skórzany z wystającym nadkarczkiem. Broń zaczepną stanowiły: szabla, lanca, arkan i czekan lub maczuga. Szable były przeważnie długie na 115 cm, ciężkie, obosieczne, lekko zakrzywione, z rękojeścią sporządzoną z drewna, kości lub rogu. Można nią było kłuć albo rąbać. Lanca miała około 3 m długości, była drewniana, zaopatrzona w podwójny grot niby widły; u grotu zwisała pętla, którą zarzucano wrogowi na szyję. Szeroki czekan-topór, na krótkiej rękojeści lub okuta żelazem maczuga służyły do kruszenia pancerzy.

Jeździec lekkozbrojny, tak zwany łucznik, nie nosił zbroi, ale za to dysponował aż dwoma łukami. Krótki, rogowy łuk turkiestański używany był do walki konnej, a długi na 115 cm łuk chiński, wykonany ze sklejonych warstw wiązu i bambusa - do strzelania z ziemi. Istniały trzy rodzaje strzał, które przewożono w trzech kołczanach. Długimi przebijano pancerze, krótkimi strzelano do koni, średnie miały bardziej uniwersalne zastosowanie. Jeździec lekkiej jazdy posiadał także szablę, arkan i krótką włócznię do rzucania.

Letnie umundurowanie Mongoła składało się z wojłokowej czapki, bluzy zapinanej z boku lub sznurowanej, spodni i skórzanych butów.

Bielizna była jedwabna. Zimą jeździec wdziewał na nią podwójny kożuch barani, który zakrywał także uda; nogi od przemoczenia chroniły wojłokowe skarpety. Brzuch ściągnięty był pasem, często nabijanym srebrem.

Wyposażenie jeźdźców przewożono w siodłach drewnianych, nakrytych wojłokiem. Przednie juczki skórzane kryły zapasową zmianę bielizny, porcję prosa czy mąki, żelazną rację surowego mięsa suszonego bądź wędzonego, pokrojonego w drobne plasterki, ser z kwaśnego mleka, a ponadto: igłę, nici, szydło, dratwę, zapasową cięciwę, wosk i pilnik. Z tyłu siodła przytraczano pojemny wór skórzany, zwany jarłakiem. W worze przewożono części umundurowania na zmianę, sznury, sitko, sierp, kociołek miedziany oraz siano dla konia. Jarłak służył także jako pływak przy przeprawie przez głęboką rzekę. Zimą można było doń wleźć na noc i spać nie obawiając się zaziębienia.

Wożona w juczkach żywność przeznaczona była ”na czarną godzinę”. W czasie pochodów Mongołów żywiły kuchnie polowe, natomiast w toku działań wojennych zaopatrywali się z grabieży. Był to lud twardy, a kilka dni głodu nie pozbawiało go jeszcze zdolności do walki.

Wojownik mongolski w najgorszym razie zadowalał się połową litra krwi upuszczonej z żył własnego konia. Mongołowie wychowani na dzikim stepie, w warunkach ciągłego zmieniania koczowisk, potrafili poruszać się po bezdrożach i orientować się doskonale w terenie. Nie na darmo stara chorągiew mongolska biała, obramowana ogonami jaków, miała na środku wizerunek sokoła.

Konie mongolskie godne były swoich posiadaczy. Ujeżdżane dopiero po ukończeniu szóstego roku życia, przechodziły twardą szkołę służby wojskowej. Na rozkaz potrafiły pędzić jak szalone lub też stać czy leżeć bez ruchu. Oduczono je rżeć, gryźć i kopać. Były wytrwałe, długi galop znosiły bez zmęczenia. W razie potrzeby same potrafiły spod śniegu wygrzebać pokarm, a spod piasku - wodę.

W pochodzie przez świat starszyzna mongolska uczyła się czytać i pisać, podnosiła walory bojowe swej armii. Szczególnie wiele nauczono się w Chinach, gdzie wysoko stała sztuka oblegania miast i gdzie znano już nawet gazy bojowe. Przy wydatnej pomocy uczonych chińskich otoczenie Czingiz-chana zdołało stworzyć doskonałą organizację rozległego państwa i zapewnić jego sprawną administrację.

Czingiz-chan podzielił państwo na cztery wielkie prowincje - ułusy, w których władzę sprawowali członkowie jego rodziny. W ułusach obowiązywał ład i porządek. Podbite ludy, z chwilą poddania się pod mongolskie panowanie, korzystały z pewnej ochrony prawnej. Jednakże ani doskonała organizacja państwa, ani ogłada klas rządzących nie złagodziły dzikości i okrucieństwa dalszych podbojów. Przeciwnie, okrucieństwo na wojnie wciąż uchodziło za największą cnotę, a sam Czingiz-chan chwalił się tą cechą swojego charakteru. Obrońców twierdz wzywano do dobrowolnego poddania się, a potem, rozbrojonych, wycinano w pień bez skrupułów. Palenie zdobytych miast i grodów rzezie ”niepotrzebnych” kobiet, dzieci, starców - to najczęściej stosowane metody umacniania się na zdobytym terenie. Okrucieństwo i zaciętość w prowadzeniu działań wojennych aż do całkowitego zniszczenia przeciwnika jednały najeźdźcom ponurą sławę, która docierała do odległych krain wcześniej niż oni sami i w zarodku paraliżowała wszelką myśl o zbrojnym oporze.

Na początku lat dwudziestych XIII wieku zapłonęła Ruś. Mongołowie pod wodzą Dżebei Subudeja siali wokół spustoszenie, brali łup bogaty. Skłóceni z sobą książęta ruscy, sprzymierzeni z Połowcami, nie zdołali wybrać naczelnego wodza i opracować skutecznego planu obrony. Najeźdźcy dotarli do Dniepru. Dopiero tutaj stawiono im czoło. Na pół żywiołowe przeciwuderzenie doraźnie zjednoczonych wojsk ruskich, owianych wolą obrony ojczyzny, załamało się jednak nad rzeką Kałką.

Był to rok 1223. Najeźdźcy triumfowali, ale nie na długo. Bułgarzy nadwołżańscy, nie biorący dotąd udziału w walkach, znienacka zaatakowali zwycięzców i rozbili ich w perzynę. Wojownicy mongolscy, zdziesiątkowani, wycofali się do stepów nad Syr-Darią, gdzie stanęli przed obliczem Czingiz-chana. Naczelny wódz i władca nie mógł na razie planować bardziej skutecznej wyprawy. W roku 1226 musiał bowiem rozpocząć nowe walki z państwem Tangutów, w którym rządząca dynastia Hsi-Hsia usiłowała zrzucić mongolskie jarzmo. W roku 1227 Czingiz-chan zmarł niespodziewanie w stolicy swego państwa, Karakorum.

Przez dwa lata olbrzymie imperium stepowe pozostawało bez władcy, aż wreszcie w roku 1229 miejsce Czingiz-chana zajął jego trzeci syn, Ogedej. Dopiero on podjął niezrealizowaną myśl ojca i wysłał nowe wojska do Europy, gdzie dalej kwitło życie osiadłe i istniały ogromne bogactwa.

Decyzja zapadła na wielkim kurułtaju w roku 1235, a już jesienią następnego roku zaczęto działania wojenne. Wodzem Mongołów był teraz Batu, pierwszy chan ułusu Dżuczi (późniejszej Złotej Ordy), graniczącego wówczas z państwami wschodnich Słowian. Wroga armia w sile około 150 tysięcy ludzi ciągnęła za sobą około 300 tysięcy członków rodzin wojowników, siała wokół pożogę i śmierć. Ruś, wciąż rozbita na małe księstwa, i tym razem nie potrafiła skutecznie się obronić, a cała reszta Europy nawet nie myślała, by jej pomóc. Obszar między Morzem Śródziemnym i Północnym żył wielkim sporem cesarza Fryderyka II z papieżem Grzegorzem IX, we Francji król Ludwik IX gwałtownie walczył ze swoimi lennikami.

Polska, Czechy i Węgry, żyjąc na marginesie wielkich wydarzeń europejskich, myślały o sobie:

Mongołowie-Tatarzy wydawali się bardzo dalecy. Zapewne słyszano o nich już dawniej, po bitwie nad Kałką, lecz nie przejmowano się nimi. Trudno było uwierzyć w realność zagrożenia ze strony ludu, oddalonego o całe miesiące czy lata konnej podróży.

Tajemnice państwa Mongołów długo były niedostępne Europie. Kupcy docierający nawet do Indii bądź nie wiedzieli o zamysłach najeźdźców, bądź sami byli na ich żołdzie, jak na przykład Wenecjanie. Mongołowie lubili posługiwać się tymi wędrującymi po świecie ludźmi, a i Wenecjanie sami chętnie dostarczali chanom informacji o klimacie, topografii, gospodarce i stosunkach politycznych na ziemiach i w państwach Europy. Upadek miast i handlu europejskiego mógł jedynie utwierdzić panowanie chciwego bogactw władcę miasta na palach.

Dokładne rozpoznanie szpiegowskie krajów, które zamierzano najechać, było żelazną regułą mongolskiej strategii wojennej.

Przeprowadzano je długo, starannie i skrycie. Dopiero kiedy w głowach wodzów powstał dokładny i wszechstronny obraz przyszłego teatru wojny, uderzano gwałtownie i zazwyczaj skutecznie.

Najazd mongolsko-tatarski rozwijał się błyskawicznie. W roku 1239 najeźdźcy odpoczęli między Donem i Wołgą, a potem ruszyli dalej, by jesienią 1240 roku dotrzeć do zachodnich granic Rusi. Dziesięć tygodni i cztery dni trwało oblężenie Kijowa, wreszcie 19 listopada napastnicy wywalili Wrota Lackie i wpadli do miasta. Bój i walki uliczne trwały jeszcze do początku grudnia, w końcu jednak ostatni bastion broniący dostępu do Europy został zdobyty. Ludność stolicy Rusi podzieliła los wielu miast i grodów opanowanych przez najeźdźców.

Po podbiciu Rusi Mongołowie nie wycofali się w głąb Azji, lecz założyli na terenie Europy wschodniej i zachodniej Syberii państwo, zwane Złotą Ordą. Większość ludności w tym państwie mówiła językiem tiurkskim, a nie mongolskim, całość zaś zaczęto określać nazwą Tatarów. My też na dalszych stronach tej książki będziemy ich nazywać Tatarami. Księstwa ruskie nie weszły bezpośrednio w skład nowo utworzonego państwa, lecz pozostawały w lennej zależności od niego aż do XV w., kiedy zdołały zrzucić z siebie jarzmo tatarskie.

Już wcześniej, w miarę pochodu Mongołów przez państwa ruskie, Polska, Węgry i Czechy coraz lepiej zapewne poznawały grozę niebezpieczeństwa. Książę Henryk II, zwany potem Pobożnym, król węgierski Bela IV i Wacław I czeski, wszyscy trzej władcy, nieraz zapewne wymienili poselstwa, a może nawet zjechali się gdzieś na narady.

Tymczasem któregoś dnia, zapewne jeszcze latem 1240 roku, na zamku królewskim w Budzie pojawili się posłowie ”króla królów”

Batu-chana. Przewodził im pewien templariusz angielski, zatem Europejczyk w służbie u obcych. Posłowie z wyszukaną wschodnią grzecznością zażądali natychmiastowej kapitulacji Węgier. Bela IV winien uznać moc Batu-chana i złożyć mu hołd lenny i okup, w przeciwnym bowiem razie onże, Batu, będzie zmuszony obrócić jego kraj w pogorzelisko i zapełnić Pusztę mnogością swojego wojska.

Bela odpowiedział po rycersku. Nie po to jest królem, by znosić nad sobą czyjeś panowanie. Dość ma rycerstwa, aby się bronić.

Jeśli chan sądzi, że może go zawojować, niech spróbuje.

I tak wojna została wypowiedziana.

Jeszcze w trakcie walk o Kijów Mongołowie czynili przygotowania do dalszego marszu. Specjalne oddziały szkoliły świeżo wcielonych do armii Rusinów, Połowców i Wołochów. Z Turkiestanu sprowadzano olbrzymie transporty broni, a z księstw: czernihowskiego, siewierskiego i perejasławskiego - konie dla nowych wojowników.

Zakładano magazyny żywności i furażu oraz organizowano łączność, która w rozległym państwie Ogedeja, dysponującym armią działającą na wielkich przestrzeniach - doprowadzona była do wielkiej doskonałości.

Na głównych szlakach komunikacyjnych co 300 li (150 km) budowano stacje, a co 100 li placówki. I jedne, i drugie zaopatrywano w konie, żywność, furaż. Specjalne oddziały złożone z oficerów łącznikowych kwaterowały w stacjach. Łącznik dosiadał konia, ciasno poowijany taśmami jedwabiu, które chroniły jego mięśnie przed nadmiernym ”wytrzęsieniem” w czasie szybkiej jazdy.

Zbliżając się do placówki grał na rogu. Na ten znak koniuchowie biegiem podstawiali świeżego wierzchowca, na którego grzbiet przenoszono łącznika na rękach. Na stacjach natomiast nowy dyżurny łącznik szybko przejmował rozkaz, meldunek czy inną jakąś przesyłkę i pędem ruszał w dalszą drogę. W ten sposób w ciągu doby można było przesyłać pocztę na odległość 600 li.

Nie wiemy dokładnie, kiedy Polska poznała rozmiary grożącego jej i sąsiadom niebezpieczeństwa. Kraj nasz mozolnie dźwigał się z osłabienia spowodowanego rozbiciem dzielnicowym i bliski był nowej jedności. Książę Henryk II, książę Śląska, Krakowa i Wielkopolski odziedziczył po ojcu spory szmat ziem od Nysy Łużyckiej i Odry na zachodzie aż po San. Książęta poznańscy: Bolko i Przemko, opolscy Mieszko i Władysław oraz Bolesław Wstydliwy z Sandomierza, wszyscy na ogół młodzi, do lat sprawnych dochodzący, uznawali zwierzchność swojego potężnego sąsiada, jedynie Mazowsze pozostawało na uboczu.

Książę Konrad Mazowiecki synowi Bolesławowi oddał w zarząd Mazowsze, Kazimierzowi Kujawy, sam zaś dożywotnio dzierżąc ziemię łęczycką i sieradzką, głęboko ukrywał swoje niedawne animozje z okresu walk o Kraków. Pobożny próbował przełamać separatyzm i niechęć północnych książąt i w 1239 roku swoją córkę Konstancję wydał za Kazimierza, lecz nic nie wskazuje na to, by ów akt głębsze wywarł skutki. Książęta mazowieccy bliżej zdawali się żyć z Zakonem Rycerzy Dobrzyńskich, Krzyżakami i Rusią niż z własnymi krewniakami.

Książę Henryk, żonaty z Anną, siostrą króla Wacława I czeskiego, i przez Bolesława Wstydliwego zaprzyjaźniony z Belą IV, królem Węgrów, na razie odkładał podporządkowanie sobie Mazowsza. Miał bardziej nie cierpiące zwłoki zadanie. Ojciec przekazał mu naczelne miejsce w Polsce i coś więcej: koronacyjne zamysły.

Henryk od dziecka żył w atmosferze ustawicznego pięcia się w górę, ku koronie Bolesława Szczodrego, w krakowskim skarbcu leżącej.

Młodzieniec, potem już dojrzały mąż, potrafił podglądać tajemnice ojcowskich sukcesów, a patrzał krytycznie. Myśl o koronacji porywała go wielce, rozumiał konieczność utrzymania w swych rękach jak największych połaci kraju, lecz przyjaźni ojca z cesarzem niemieckim nie pochwalał.

Zaledwie objął rządy, zaraz konflikt Brodatego z duchowieństwem zażegnał, a potem, w ślad za Bolesławem Śmiałym, którego koroną swe czoło ozdobić zamierzał, związał się ściśle z papieżem przeciw cesarzowi. Przyjęcie koronacji za przyczyną Kościoła rokowało większą wolność polityczną niż zdawanie się na łaskę Fryderyka II, który z tytułu swojej godności cesarskiej rościł sobie prawo do panowania nad całym chrześcijańskim światem. Walka z Fryderykiem bardzo absorbowała polskiego księcia. Pobożny często się zjeżdżał z wewnętrzną opozycją niemiecką. Uradzono nawet, że niemieccy panowie nowego cesarza sobie wybiorą. Wybory miały odbyć się w Lubuszy, a więc na polskiej ziemi, natomiast kontrkandydatem był Duńczyk Abel. Poskromienie Fryderyka II i przysłużenie się Kościołowi miało ułatwić drogę do koronacji w gnieźnieńskiej katedrze. Jednakże utrzymanie wpływów w Polsce i obrona królestwa przed tradycyjną niechęcią władców cesarstwa niemieckiego wymagały siły. Już Henryk Brodaty zaczął odtwarzać dawną drużynę książęcą, stanowiącą armię regularną kraju, natomiast jego syn gwałtownie wzmógł wysiłki w tym kierunku. Czy wpłynęła na to także obawa przed najazdami mongolsko-tatarskimi?

Jan Długosz, nasz pierwszy historyk, czerpał z tradycji i jakichś zaginionych źródeł pisanych polskich i obcych, wiele szczegółów o najeździe przekazał potomnym, lecz chwila dotarcia pierwszych wieści o Tatarach była mu nie znana: Uczeni sięgają do jego Dziejów Polski, porównują tekst księgi z zapisami kronik i kalendarzy, przetrząsają źródła ościenne, nawet dalekowschodnie, trudno im jednak określić dzień ogólnonarodowej mobilizacji. Wiemy dziś więcej niż wiedział Długosz; znacznie więcej, niż o Tatarach wiedzieli: Henryk Pobożny, Bela IV czy Wacław I i mimo to nie możemy pisać historii tych lat tak ważnych dla przygotowywania obrony przed najeźdźcami. Domyślamy się jedynie, że nie były one zbyt odległe od dnia, kiedy pierwsze zagony krępych wojowników stepowych na małych konikach wzięły jasyr.

Dopiero przy końcu 1241 roku Europa zamarła z przerażenia, dopiero po spustoszeniu Polski, Moraw i Węgier zdała sobie sprawę z rozmiarów zagrożenia. A było ono śmiertelne.

Jesienią 1240 roku przez lasy pogranicza, wąskimi ścieżkami wśród bagien, którędy bezpiecznie i skrycie przejść można było, pomykali w stronę Polski uciekinierzy z Rusi. Niezbyt wielu ich było zapewne. Oddziały mongolsko-tatarskie działały sprawnie, otaczały ofiarę dokoła, potem uderzały i niszczyły doszczętnie. Dość jednak było owych ”bieżeńców”, by posiać niepokój wśród ”Lachów”. W oczach mieli lęk, bełkotali niezrozumiale o wielkim mnóstwie przysadzistych postaci, które, zda się, z wszystkich stron nadbiegały, jakby rodził je las lub szare kamienie w polu jaśniejące. Grododzierżcy wiele zapewne musieli wykazać cierpliwości, aby z chaotycznej gadaniny jakiś składny obraz w umysłach sobie wytworzyć. Obraz był to straszny: wszędzie krew, jęki konających, krzyki kobiet, płacz dzieci i wokół krwawe łuny.

Zbiegowie, nie wierząc w swoje ocalenie, rzucali urywane zdania, żegnali się prawosławnie, szeroko, zamaszyście, miotali nagłe spojrzenia w bok, jakby tuż tuż, w ciemnym kącie świetlicy okrutna twarz najeźdźcy lada chwila wynurzyć się miała.

Książęta polscy, a zwłaszcza naczelny wódz Henryk II, skrzętnie zbierali wieści. Co znaczyły słowa o mnogości wroga? Jaka była faktyczna jego siła? Uciekinierzy nie znali zapewne danych odpowiadających prawdzie, co najwyżej ogrom ich przerażenia mógł jakąś stanowić miarę. W każdym razie zbliżanie się Tatarów do Włodzimierza na pewno zdradzało prawdziwe ich zamiary. Henryk, Bela czy Wacław raczej jeszcze niewiele wiedzieli o kulturze, ideologii i taktyce walki znienacka ukazujących się watah, lecz musieli już chyba orientować się w ich strategii, którą charakteryzował rozmach i działanie na odległych, oddzielonych od siebie frontach. Zagrożenie Węgier od razu stało się zagrożeniem Polski i Czech, zwłaszcza jednak Polski.


Zaczęło się w Sandomierskiem



Zima 1240-1241 zapowiadała się spokojnie. Kiedy mróz wyostrzył powietrze i świat znieruchomiał pod śniegową pierzyną, ucichły jakoś wieści o Tatarach. Ruscy zbiegowie, tak liczni jesienią, poznikali gdzieś; sioła oraczy, skupione nad jarami, wróciły do półsennego bytowania. Krótkie dni grudniowe schodziły na lada jakim gadaniu o przędziwie i motkach, na niemrawej krzątaninie wokół chudoby. Z wolna zapominano o okrutnych rzeziach i pożogach, których echa z włodzimierskiego księstwa aż pod Sandomierz się niosły.

Również rycerstwo ze spokojem oddawało się zimowej gnuśności. Ten i ów co najwyżej o łowach przy pierwszym śniegu myślał. Dworki sędziwe, niewiele od chłopskich chałup wyższe, choć rozleglejsze i na szczytach wzgórz wśród sadów zbudowane, uspokajały się zgodnym sąsiadów potakiwaniem. Nie będzie Poganin w śniegach się nurzał, nie będzie. Bo mu to pilno? Nie lepiej to wojować przy wiosennym słonku, kiedy i łąka zielona, dla popasu zdatna, i drogi suchsze?

Zresztą owi z piekła rodem zbóje dość chyba mają całorocznego uganiania się w polu. Toć od Donu aż po Bug doszli. Wielmoże na licznych włościach, uboższe rycerstwo, a nawet prości włodycy wsiowi, wszyscy dobrze wiedzieli, że w Europie ważniejsze kampanie wojenne odbywano latem.

Szeroki świat z wież sandomierskiego, książęcego grodu widoczny, zdawał się głębokim spokojem oddychać. Grubachny wąż Wisły, podpływającej od wschodu, szarzał w dole sfałdowaną skorupką świeżego lodu; za nim puszcza, cały horyzont przesłaniająca, połyskiwała kiściami zimnego srebra na jodłowych łapach. Czerwone jesienią zwały Gór Pieprzowych na północy bielały i iskrzyły teraz w promieniach chłodnego słońca. Wzgórza, jary i równiny od strony Opatowa leżały ciche, tu i ówdzie dymami wiosek zasnuwając niebo.

Gród sandomierski stał na wyniosłym brzegu ponad szeroko rozlaną Wisłą i liczył sobie lat kilkaset. Okolica żyzna, zaludniona od prawieków, stąd i starość grodu. Już Chrobry dbał o Sandomierz, a sto lat po nim inny Bolesław, Krzywousty, stolicę dla syna Henryka tutaj założył. Podgrodzie, wałem opasane, ciągnęło się wzdłuż stromego brzegu ku północy i od dawna było przeludnione, toteż goście, chętnie do Sandomierza przybywający, osiedlali się na wzgórzu sąsiednim, za jarem głębokim, gdzie ojcowie dominikanie romański kościół św. Jakuba świeżo wznieśli. Tam leżało miasto nowe, uliczki wiły się wąskie, chaty stały gęsto, wokół św. Jakuba skupione niby stado piskląt przytulone do kwoki. Kościołów Sandomierz miał kilka, także na podgrodziu stojących, jak na prawdziwą stolicę bogatego księstwa przystało.

W Sandomierzu ludzie częściej mówili o nadciągającej wojnie.

Wprawdzie nie spodziewano się jej przed wiosną lub nawet latem, ale przygotowania do obrony trwały. Kasztelan Jakub stale umocnienia obronne sprawdzał i mimo mrozu pędził ludzi do prac przy naprawie zepsutych blanków i machin. Sędziwy Pakosław, wojewoda sandomierski, całe dni spędzał nad szkoleniem świeżo do drużyny książęcej zaciągniętych młodzieńców. Książę nie żałował srebra na zaciąg, a kiedy gotowych denarów zabrakło, pożyczył kruszcu u księżny małżonki, Kingi, dobrze przez ojca, króla Belę IV, wyposażonej. Książę Bolesław młody był jeszcze, w boju niedoświadczony i raczej spokojnego usposobienia. Sam niewiele wskórałby w tak ciężkiej chwili, lecz na szczęście wojewoda Pakosław już niejednego wroga w boju usiekł i znał się na rzeczy.

On też księcia wyręczał we wszystkim, osobiście słał pełnomocników do odległych kasztelanii, aby każdego, kto zechce, do drużyny książęcej ściągali, nie zważając, jakiego by był rodu.

Podobne przygotowania do wojny, tylko że na większą skalę, czyniono w całej Polsce. Książę Henryk Pobożny, niedawno jeszcze opiekun księcia Bolesława, a teraz jego przyjaciel, a przy tym władca znacznie potężniejszy, kazał ściągać do siebie mężczyzn z różnych stron Polski, aby tylko jak najwięcej wojów zgromadzić, do boju przygotować i wyposażyć. Rycerstwo, na znak wici pod wojenne sztandary ściągające, potrafiło walczyć dzielnie, lecz wyszkoleniem i dyscypliną nigdy nie mogło dorównać drużynie „zawodowej”.

Wraz z całą Polską do odparcia najazdu szykowało się także Mazowsze. Tamtejsi książęta jednak skłonni byli raczej bronić się samodzielnie, bez współdziałania z Henrykiem, o koronie królewskiej myślącym. Ten stan rzeczy mocno zapewne niepokoił księcia ”Polski, Krakowa i Śląska”. Domyślamy się, że póki czas, zabiegał o koordynację wysiłków, jeśli już nie o podporządkowanie sobie rycerstwa północnych księstw. Skuteczność tych zabiegów dopiero przyszłość miała wykazać.

Przygotowania obronne polegały także na szeregu prac organizacyjnych: Trzeba było ustalić znaki wiciowe i wyznaczyć miejsca zgromadzenia rycerstwa z różnych kasztelanii. Rycerstwo ówczesne szło na wojnę pod wodzą kasztelanów lub wojskich, czyli ziemiami, musiało zatem gdzieś łączyć się w większe jednostki, a więc w hufce, którym przewodzili wojewodowie lub książęta. Nade wszystko jednak należało obmyślić jakiś plan obrony. Późniejsze działania wojenne wykażą, że plan taki istniał naprawdę i był w miarę możności realizowany, a nawet korygowany i udoskonalany.

Kiedy jednak powstał, nie wiadomo. W dużej mierze był wynikiem kształtującej się sytuacji, ale już przed najazdem musiały istnieć jego zarysy. Jest rzeczą naturalną, że świadomość zagrożenia natychmiast budzi myśli o sposobie pokonania wroga.

Być może jeszcze przed Godami w jakimś dogodnym punkcie rozległego władztwa Henryka odbył się wiec starszyzny dla omówienia najpilniejszych spraw zwołany. Zjechali się tam zapewne książęta:

Bolesław z Sandomierza, Mieszko z Opola, Władysław z Kalisza, może przybyli także synowie Laskonogiego z Gniezna czy Poznania. W otoczeniu księcia Pobożnego widzimy później margrabiego Bolesława z Moraw, który bardziej z Polską niż z Czechami trzymał, zatem i on chyba wziął udział w naradzie.

Ustalenie znaków wiciowych nie nastręczało trudności, także o rejony koncentracji nie trzeba było się spierać. Rycerstwo krakowskie miało przybyć do wsi Kalina pod Miechowem, o czym wyraźnie wspomina Długosz. Książęta Mieszko i Władysław naznaczyli punkty zborne w swoich zamkach, Sandomierzanie zaś prawdopodobnie mieli się zebrać w Opatowie, gdyż ten gród centralne w księstwie miał położenie. Bardziej problematyczne były ”plany strategiczne”, jak byśmy to dzisiaj nazwali. Z przebiegu pierwszej fazy działań tatarskich zdaje się wynikać wniosek, że pierwotnie zdecydowano się walną bitwę stoczyć gdzieś między Wisłą i Odrą, może w rejonie Kalisza lub Łęczycy. W owym czasie książę Henryk żywił pewnie jeszcze nadzieję na porozumienie z Mazowszem i Krzyżakami; w Kaliszu najłatwiej byłoby zgromadzić siły zbrojne ze wschodu i zachodu, z południa i północy. Pod warunkiem, oczywiście, że Tatarzy nie zaskoczą i że ich marsz będzie w miarę możności hamowany i opóźniany. Zadania powstrzymywania tatarskiego pochodu otrzymali wojewodowie: sandomierski i krakowski. Książę Bolesław z Sandomierza ze względu na młodociany wiek został zwolniony z obowiązku osobistego udziału w walkach.

Polski plan wojenny, opracowany z grubsza i w pośpiechu, nie przewidział dość ważnej rzeczy, mianowicie momentu inwazji.

Wszystko świadczy o tym, że oczekiwano jej dopiero wiosną lub latem 1241 roku. Tymczasem stało się inaczej. Gdyby Polska była głównym celem wyprawy tatarskiej, może istotnie wojna rozgorzałaby tu później, lecz najeźdźcy zamierzali głównie pokonać Węgry, operacja zaś w Polsce była przez nich traktowana jako pomocnicza, osłonowa i jako taka musiała być zgrana z kampanią na południe od Karpat. W zasadniczy sposób zmieniło to przewidziany przez Polaków bieg wydarzeń.

Przygotowania wojenne wróg zakończył na początku zimy 1240-1241.

Wojska tatarskie, liczące około 120 tysięcy żołnierzy, podzielone na cztery wielkie armie, skoncentrowano w rejonie Włodzimierza, Przemyśla, Halicza i Chocimia. Każda z armii liczyła 3 tumeny, czyli 30 tysięcy ludzi. Naczelnym wodzem był Subudej, który sprawował władzę z ramienia Batu, wnuka Czingiz-chana. Armią północną, skoncentrowaną we Włodzimierzu, dowodził Bajdar, syn Dżegataja, chana turkiestańskiego. Jemu też bezpośrednio podlegał jeden z tumenów, podczas gdy wodzami dwóch następnych byli rodzeni bracia Batu: Kajdu i Ordu. Sam Batu, który żywo interesował się wojną, miał swoją kwaterę prawdopodobnie w pobliżu armii „przemyskiej”.

U podnóża Karpat odbył się wielki kurułtaj, narada wojenna Tatarów. Ponieważ Węgrzy mieli do dyspozycji około 120 tysięcy rycerstwa i piechoty, zadanie najeźdźców nie było łatwe. Podczas narady dał się poznać Subudej. On to właśnie zaproponował plan działań, który potem został przyjęty i zadecydował o losach całej kampanii polsko-węgierskiej. Plan Subudeja przewidywał odcięcie Węgier od Polski i od Cesarstwa, otoczenie ich od południa i zduszenie w środku. Ustalono, że armia ”włodzimierska”, rozbiwszy wojska polskie, wkroczy na Węgry przez Przełęcz Kłodzką i Morawy; armia ”przemyska”, nie wdając się w walki na ziemiach polskich, skieruje się do Przełęczy Jabłonkowskiej; armia ”halicka” pójdzie przez Przełęcz Użocką,”chocimska” zaś szerokim, wygiętym na południe łukiem odetnie Węgry od Bałkanów. Wszystko było starannie obmyślone i zgrane w czasie i przestrzeni, każdy odcinek miał swoją wartość. Na przykład, klęska Tatarów w Polsce mogłaby osłabić ich siłę uderzeniową na terenie Węgier.

Armia ”włodzimierska” rozpoczęła działania zaczepne już w styczniu 1241 roku. Bajdar zadecydował na wstępie rozpoznać bojem stan gotowości obronnej Polaków i ich północnych sąsiadów. Kiedy lód na rzekach ułatwił ich forsowanie, wysłał silny, może z trzech hezarów złożony oddział konnicy w kierunku Brześcia nad Bugiem, a potem na Mielnik, Drohiczyn, Brańsk i Bielsk. Oddział niespodziewanym atakiem spustoszył ziemie Jaćwingów, pobił ich wojska i oprócz łupów wielu mężczyzn wziął do niewoli, aby ich potem wcielić do pomocniczych formacji wojskowych.

Drugi oddział jazdy tatarskiej, prawdopodobnie w równej poprzedniemu sile, ruszył do Polski szlakiem wołyńskim i zatoczył wielki łuk przez Chełm, Lublin, Kraśnik, Zawichost, po czym wrócił do Włodzimierza. Napotykane po drodze miasta zostały zdobyte, spalone i ograbione, ludność wycięta lub wzięta do niewoli.

Jedynie Chełm i Kraśnik zdołały się obronić. Tatarom nie udało się zdobyć tych dobrze widać obwałowanych grodów. W dodatku pod Kraśnikiem spotkała ich klęska. Od Długosza wiemy, że rycerz imieniem Krystyn (czyżby kasztelan kraśnicki?) w udanej wycieczce rozbił pozostawiony pod grodem dla blokady jakiś oddział tatarski.

Mimo tego epizodu wynik walk był dla Tatarów pomyślny. Bajdar dowiedział się, że Jaćwierz, rozbita i sterroryzowana, nie przedstawia żadnej groźby i że Polska nie jest gotowa do wojny.

Brak tam skoncentrowanych sił zbrojnych, a drogi stoją otworem. Z drugiej zaś strony najazd tatarski był dla Polaków sygnałem alarmowym.

Przyprószone śniegiem chałupy oraczy, rozległe dworki wielmoży ożyły. Szlaki handlowe, w szalonym pędzie przemierzone przez Tatarów, zaroiły się nowymi uciekinierami, tym razem już polskimi.

Wieść o najeździe niosła się od wioski do wioski, budziła popłoch, ale i gniew. Wojna, jeszcze niedawno daleka, uderzyła w ludzi jakby obuchem. Z Sandomierza polecieli gońcy do Krakowa, a może i do Wrocławia. W Krakowie zapewne rezydował książę Polski i zarazem naczelny wódz armii. Niedługo potem na wszystkich drogach pojawili się pędzący co sił wysłańcy do grodów, żądający rozesłania wici.

W tamtych czasach podobnie jak za panowania Bolesława Chrobrego obowiązek obrony kraju spoczywał na całym społeczeństwie. Wielmoże wystawiali drużyny konne lub piesze, ubożsi rycerze jechali na wojnę w towarzystwie co najmniej dwóch zbrojnych pachołków. Oracze mieli obowiązek stróżowania w grodach (stróża), ścigania mniejszych oddziałów nieprzyjaciela (pogoń), dostarczania środków transportu konnego (przewód, podwoda), budowania przepraw, ścinania drzew w lesie (przesieka). Mieszczanie zrównani byli często z chłopami, choć głównie ich obowiązkiem była obrona własnego miasta i grodu. Czasem z załóg nie zagrożonych grodów formowano oddziały piesze, które w bitwach strzegły skrzydeł albo tworzyły oddziały łuczników. Tutaj jednak, w Sandomierskiem, nie formowano piechoty. O Tatarach wiedziano, że walczą konno, szybko przenosząc się z miejsca na miejsce, kto by zatem zdążył za nimi na nogach. Niemniej cała ludność została zaalarmowana. Chłopi objęci obowiązkiem stróżowania zabierali rodziny i ciągnęli do grodów, w ślad za nimi zdążali także pozostali, aby schować się gdzieś w grodzie lub w lesie.

Plan obrony księstwa sandomierskiego, jak się zdaje, polegał na silnym obsadzeniu grodów i na walce jazdy w polu. Jazda polska była w zasadzie ciężkozbrojna ”Ciężka” nie znaczyło jednak to samo, co kilkaset lat później, kiedy grube blachy zwiększały wagę rycerza i krępowały mu ruchy. Najczęstszą zbroją była koszula z siatki stalowej, wdziewana zimą na ciepły kożuch, czasem z wierzchu okryta suknią bądź płaszczem. Na głowie rycerza tkwił okrągły hełm, niby garnek zasłaniający twarz, z otworami dla oczu.

Za pasem miecz lub topór, w ręku tarcza okrągła, owalna lub trójkątna... Niektórzy mieli łuki albo kusze, wszyscy - włócznie.

Pan wioski zajmował w szyku miejsce pomiędzy dwoma rękodajnymi.

Czasem byli to jego synowie, częściej jednak przyuczeni do walki chłopi, uzbrojeni podobnie do pana lub nieco lżej, za to wyposażeni w łuki i kusze. Cała trójka stanowiła jedną kopię, czyli podstawowy element szyku bojowego. Niekiedy w otoczeniu wielmoży widać było rycerzy służebnych, którzy zajmowali miejsca pachołków i stanowili odrębną warstwę społeczną.

Trudno sobie wyobrazić, jak na ziemiach księstwa sandomierskiego przebiegała mobilizacja w owym 1241 roku. Długosz wspomina o wielkiej ofiarności rycerstwa, czyli panów feudalnych i ich chłopów, pachołków, których zew wici wyrwał z domów w mróz. Najazd zaskoczył ludność, przeraził, lecz także obudził w niej wolę walki. Skoro wróg, nie spotykany dotąd, wielki jakiś i straszny, szukał krwi, zatem powinien ją znaleźć. Ciszę krótkich, styczniowych dni zburzył tętent koni, śnieg chrupał pod podeszwami skórzni, nieskalaną biel dróg znaczyły świeże ślady.

Postacie na koniach trójkami, szóstkami, dziewiątkami sunęły w stronę grodów kasztelańskich, wyprzedzały ciągnących pieszo. Będą się bić, skoro tak trzeba. O wiele przyjemniej byłoby wylegiwać się w domu za piecem, lecz to byłoby głupie. Bezpieczniej może ukryć się gdzieś w ostępie leśnym, śmigłe nogi konia szybko zaniosłyby człeka w głąb puszczy, na kraj świata nawet, ale to byłoby hańbą. Nadszedł czas zły, okrutny. Nikt go nie pragnął, lecz też nikt nie będzie odeń uciekał. Jedyne wyjście to zebrać się razem i bić wroga aż do skutku. Bo to pozwolą mu na bezkarne łupienie kraju? Na grabież? Niedoczekanie jego!

Owiane mgłami marznących oddechów, opatulone w kożuchy postacie niestrudzenie sunęły naprzód. W grodach kasztelańskich kilka dni zwłoki, pełne gorączkowych rozmów oczekiwanie na zapóźnionych, na tych, co najdalej mają. Spanie w kleciach dla załóg, często wśród zgliszcz poprzedniego najazdu, w domach wielmoży, w zajazdach mieszczańskich. Dymy ognisk palonych dla rozgrzewki, pieczone na rożnie barany, kęsy wieprzowiny, dziczyzna upolowana pośpiesznie, garnce kaszy, gorąca polewka, trochę miodu, wina. I dalej. Dalej w kierunku Opatowa, gdzie wszystkie chorągwie ziemskie mają się zebrać.

Sandomierz opustoszał z konnego rycerstwa. Książę Bolesław, jak było ustalone, zabrał swój dwór z częścią drużyny przybocznej oraz młodą, kilkunastoletnią małżonkę Kingę i pośpiesznie odjechał do Krakowa. Kasztelan Jakub na czele większej części najemnej drużyny księcia udał się do Opatowa, a wojewoda Pakosław dawno już był w tym grodzie, gdzie na chorągwie ziemskie czekał. Długosz nie podaje, kto przejął dowództwo nad grodem, podgrodziem i nowym miastem na wzgórzu świętego Jakuba rozsiadłym.

Po wyjściu rycerstwa uliczki nie opustoszały jednak. Przybywała do Sandomierza ludność okolicznych wsi, ściągnęli mnisi z Koprzywnicy. Wszędzie panował zgiełk. Jak w tej sytuacji radził sobie nie znany z imienia, przypuszczalnie świeżo mianowany dowódca obrony? Robił, co mógł, to pewne, jednakże chyba nie bardzo dobrze szła mu praca. Organizował szyki, dziesiątki i setki wojów, przydzielał mieszczanom odcinki wałów i palisad do obrony, ale brak wojewody.

Czas szybko leciał, był już luty, a nawet jego połowa. Ludzie, zmęczeni gorączką dnia, twardym snem zasypiali w nocy. Nad Sandomierzem świtało. Biały dzień zimowy niemrawo schodził na ziemię. Załoga grodu spała jeszcze, cisza panowała wśród wąskich uliczek wokół św. Jakuba. Na wałach przytupywali z zimna stróżujący woje. Oczy spod oszronionych brwi jakby z musu spoglądały w dal. Jeszcze chwila, dwie, nadejdzie zmiana dzienna, będzie można zjeść coś ciepłego, wyciągnąć się w legowisku.

Ranek był spokojny; tylko śnieg chrzęścił pod stopami. Gdzieś w pobliżu stajen zbudziły się wróble, cała ich czereda biła się o okruchy dawno zmarzniętego, starego nawozu. Szeroka na milę tafla skutej lodem Wisły nieskazitelnie bielała śniegiem. Dalej, na horyzoncie czerniała nieruchoma puszcza. Nie było właściwie po co patrzeć w tamtą stronę, lecz wzrok nawykły do obowiązku raz po raz kierował się tam. Jeszcze jedno niczego nie oczekujące spojrzenie - źrenice nieruchomieją, brwi ściągają się w skupieniu. Sen? Mara?

Majaki nieprzespanej nocy?

Z początku wyglądało to niby szeroka ława łań szarych w poświacie poranka, lecz zaraz potem wprawne oko rozpoznało kształty jeźdźców pędzących na przełaj. Gardło dobyło krzyku, płuca głęboko wciągnęły powietrze i znów krzyk, larum wielkie. Wstawajcie ludzie, obudźcie się! Gorze! Gorze!

Bajdar nie byłby sobą, gdyby pozwolił Polakom na osiągnięcie pełnej gotowości obronnej. Niebawem uderzył ponownie. Tym razem liczniejszy niż poprzednio oddział lekkiej kawalerii ruszył zapewne prosto w kierunku Sandomierza. Tatarzy potrafili pędzić po 50-60 km na dobę, wyprzedzać wieści o sobie. Małe, wytrwałe, specjalnie dobrane koniki stepowe pożerały przestrzeń, a ludzie na ich grzbietach, żądni krwi i grabieży, odziani w kożuchy, bez krępujących ruchy zbroi, dorównywali hartem wierzchowcom.

Zdążające w kierunku Opatowa rycerstwo było na razie jeszcze rozproszone, nie miał kto stawić czoła najeźdźcom. A oni pędzili jak burza. Drobne oddziałki polskie, przypadkowo spotkane, ginęły w nierównej walce. Wróg nie znał litości. Bezwzględne niszczenie sił żywych najechanego kraju było główną zasadą mongolsko-tatarskiej doktryny wojennej.

Skraj Puszczy Sandomierskiej osiągnęli wieczorem. Noc przyniosła odpoczynek po szybkim marszu, dała czas na naradę w celu zorganizowania napaści. Teraz, rankiem 13 lutego, uderzyli z impetem, aby nie pozwolić na uszykowanie się do walki, zaskoczyć obrońców. Oni nigdy nie nacierali bez należytego przygotowania ataku. Już wcześniej każdy ”om” musiał wiedzieć, co czynić, którędy zbliżyć się do grodu i miasta. Nie darmo Tatarzy mieli swój wywiad, także topograficzny.

Mrowie zdyscyplinowanego, karnego żołnierza przebiegło pokrytą lodem rzekę, jeźdźcy w biegu zeskakiwali z koni. Część skośnookich, ta z góry wyznaczona, zbierała konie, większość zaś biegiem otaczała gród, podgrodzie i miasto. Drabiny, jeszcze w lesie przygotowane, nieśli po dwóch lub trzech, były bowiem ciężkie, długie. Dowódcy, którzy na nocnej naradzie szczegółowo omówili plan działań, bezbłędnie wiedli swoje oddziały na wyznaczone odcinki. Szybko, chyłkiem i w milczeniu niezliczone postacie tłamsiły śnieg, zapełniały wąwóz odcinający gród od miasta, podchodziły zewsząd. Zaspani Sandomierzanie wybiegli na wały byle jak odziani. Milczenie wroga, niewidocznego za stromiznami wałów, łudziło nadzieją, że alarm przedwczesny, że nic groźnego jeszcze nie nastąpi. Tymczasem wódz napastników czekał tylko, aż wszystkie ”omy” przyjmą postawę szturmową. Kiedy zameldowano mu o tym, zagrały piszczałki; jakiś obcy ryk, nigdy tutaj nie słyszany, przeniknął serca obrońców.

Opis szturmu nie zachował się po nasze czasy, znamy jednak jego skutki. Cisza pękła złowieszczo. Pierwsze, różowe promienie wschodzącego słońca rozświetliły twarze napastników. Ich mnogość ćmiła oczy, impet ataku oszołamiał. Drobne, krępe, lecz mocno zbudowane postacie, kudłate od kożuchów, pięły się w górę, jakby je kto wystrzelał z katapulty. W grodzie zamęt, krzyk, trwoga. Co mężniejsi próbują siec mieczem lub toporem, żgać włócznią, lecz trud to daremny. Napastnicy zdawali się szybsi od błysku miecza, przenikali blanki, zapełniali uliczki.

Sandomierz bronił się dźwiękiem bijących na trwogę dzwonów, ramionami najdzielniejszych wojów. Dzwony kołatały doniośle, walczący krzyczeli, lecz ponad wszelkie głosy niósł się ryk oszalałych z niezrozumiałej wściekłości napastników, wołania konających w bólu, spazmatyczny szloch kobiet, dzieci. To nie była walka, lecz rzeź, która spadła znienacka niby bicz ślepego bóstwa karzącego bez winy, dla jakiegoś kaprysu. Wrzawa ogłuszała, przewalała się przez wały, szalała ponad okolicą.

Razem z grodem i podgrodziem zaatakowano miasto na wzgórzu św.

Jakuba. I tu, i tam te same żywioły obejmowały panowanie. Bój musiał być niedługi. Dzwony milkły jeden po drugim, donośny dźwięk konał w nierównym biciu serc. Zamierało kwilenie dzieci, cichły okrzyki trwogi. Najeźdźcy ryczeli jeszcze przez chwilę, lecz z wolna ich wściekłość przechodziła w chichoty, w złe rechotanie nad trupami poległych. Sandomierz nie wytrzymał pierwszego uderzenia.

Promienie słoneczne poranka poczerwieniały w kałużach krzepnącej krwi. Tatarzy swoim zwyczajem wycięli wszystkich z wyjątkiem najzdrowszych mężczyzn potrzebnych do pomocniczych oddziałów wojskowych. Miasto zostało doszczętnie ograbione, potem spalone.

Najeźdźcy, syci gwałtu, obciążeni jeńcami i załadowanymi na chłopskie wozy łupami, posuwali się teraz nieco wolniej. Ich droga wiodła w kierunku Staszowa, Wiślicy i Skalbmierza. Tam zawrócili, by starym, dobrze z wywiadu znanym szlakiem na Połaniec, Tursko, Koprzywnicę wrócić do Sandomierza i dalej na wschód. Szli wolno, lecz czynione na boki wypady wciąż zaskakiwały ludność, która nie nadążała uciekać w lasy. Miasta dostarczały nowych łupów. Oporu zbrojnego nie było. Rycerstwo sandomierskie wciąż jeszcze znajdowało się w stadium mobilizacji.

Nowy atak tatarski, szybko po poprzednim przeprowadzony, nie pozwolił wojewodzie Pakosławowi na czas skoncentrować sił w Opatowie. Wojewoda krakowski Włodzimierz był w nieco lepszej sytuacji. Ziemia krakowska, nie objęta pierwszym napadem, spokojniej przeżywała mobilizację. Dwa lub trzy dni po sandomierskich rozesłane wici bez większych przeszkód gromadziły rycerstwo w Kalinie pod Miechowem. Jeszcze wprawdzie nie zdążyli tam wszyscy, jednakże część zebrała się już, kiedy Tatarzy zawrócili spod Skalbmierza. Wojewoda zdołał ubezpieczyć się na postoju i rozesłać podjazdy zwiadowcze. One też doniosły niebawem o ruchach nieprzyjaciela. Wiadomość o najeźdźcy, o jego liczbie i „bagażu” wzburzyła umysły. Według Długosza rycerzy była na razie garstka, ale ”gotowych umrzeć lub zwyciężyć”.

Wojewoda Włodzimierz nie potrzebował więc nikogo zachęcać. Mają patrzeć bezczynnie, jak Poganin z łupem uchodzi? Ledwo podjazdy dokładnie rozpoznały kierunek marszu wroga, rozpoczął się pościg.

Dawny trakt handlowy z Krakowa do Sandomierza wiódł nieco bliżej Wisły, niż obecna, nowo wytyczona droga.

Kilka mil za Połańcem skręcał w prawo, szczytami łagodnych wzgórz zbliżał się do Wisły na 2-3 km, mijał po drodze Tursko Małe, a potem Tursko Wielkie. W lewo od traktu, daleko w głąb kraju, ciągnęły się lasy, jeszcze dziś rozległe i bujne. Ślad owej pradrogi, szeroka na trzy wozy konne wstęga, wyraźnie dziś widnieje w Tursku Wielkim. Rośnie na niej trawa, po bokach gęsto stoją wierzby; dawno nie używana, nikomu niepotrzebna droga wychodzi z lasu, opada nieco w dół. Przy pierwszych domach wioski pokryto ją brukiem, kamienistą przecznicą połączono z wioską Stróżki, przez którą obecna szosa biegnie.

Tursko Wielkie rozsiadło się przy starym trakcie oraz przy bocznych, w lewo i w prawo odchodzących dróżkach. Najdłuższa i chyba najstarsza część wsi leży przy drodze wiodącej na południe, w stronę Wisły i błonia stanowiącego pastwisko. Okolica jest lekko pofałdowana, dopiero za wsią teren staje się płaski, podmokły, urozmaicony jedynie kępami olszyny. U skraju błonia tryska silne źródło, dziś ujęte cembrowiną. Betonowy drąg sterczy nad ziemią siedemdziesiąt centymetrów, woda podchodzi pod górną krawędź, przelewa się wierzchem i daje początek bagnistemu strumieniowi.

Jak starzy ludzie powiadają, krynica nigdy nie zamarza i nie wysycha, latem czy zimą daje doskonałą wodę do picia. Długosz nadmienia, że Tatarzy zatrzymali się w Tursku na wypoczynek i na popas. Źródło, blisko traktu bijące, obfite i zdrowe, musiało dobrze być znane kupcom i wszelkim wędrowcom. Przy nim chyba skośnoocy stanęli na biwak, aby ugasić pragnienie i napoić konie.

Trop w trop idące za Tatarami rycerstwo krakowskie po odciśniętych w śniegu śladach poznało, gdzie szukać wroga. Polacy szli cicho, ukryci w lesie. Doliną, za niewielkim tutaj wzgórkiem, podeszli na skraj błonia, błyskawicznie rozwinęli się w linię. Napastnicy, zwykle chytrzy i przezorni, tym razem pozwolili się zaskoczyć.

- Bij, zabij!

Wojewoda Włodzimierz pędził co koń wyskoczy, a w lewo i prawo od niego chrzęściły kopyta wierzchowców rycerzy i ich pachołków.

Tatarzy, grupami rozpełznięci po błoniu, znieruchomieli na chwilę, lecz wnet zagrały piszczałki dowódców, wojownicy skoczyli do koni.

Niektórzy próbowali stawić czoło napaści, lecz na nic się zdał ich opór. Rozgniewane rycerstwo siekło na lewo i na prawo, przeszło po pośpiesznie sformowanych szykach niby wichura. Tatarzy lecieli z siodeł, ginęli, wreszcie rzucili się do ucieczki. Polacy poszli w pogoń.

Na placu pozostał cały tabor zapełniony łupem i jeńcy. Część rycerstwa rzuciła się przecinać brańcom więzy, inni zaczęli plądrować wozy. Uwolnieni z pęt ani chwili nie marnowali: ruszyli w las, rozpierzchli się we wszystkie strony unosząc z sobą cenną, niespodzianie odzyskaną wolność.

Trzon hufca krakowskiego, z wojewodą Włodzimierzem na czele, w dalszym ciągu ścigał wroga. Tatarzy zmykali na północ, dopadli głównego traktu i pognali nim dalej. Pędzili na lekkich, wytrwałych koniach, ich ”pancerze” były ze skóry, łatwo im byłoby oderwać się od naszych. Nie czynili jednak tego. Był to bowiem manewr dobrze znany każdemu tatarskiemu wojownikowi w chwili niespodziewanej napaści. Zawsze tak postępowali: zostawiali tabory i łupy, umykali w nadziei, że przynajmniej część sił wroga rzuci się na skarby złożone w wozach. Udawało im się to zwykle i teraz także odniosło skutek. Ścigający byli znacznie mniej liczni niż na początku bitwy, w dodatku ich konie, niejednakowo wytrwałe w biegu, wydłużały się długim wężem. A Tatarzy wciąż znajdowali się tuż przed czołówką polskiego hufca, kusili swoim widokiem, mamili zachętą do dalszego pościgu. W pewnej chwili chaszcze po lewej stronie drogi zaszeleściły, zagrały piszczałki i w środek polskiego hufca wbił się klin tatarskiej zasadzki. Długa kolumna w jednej chwili została rozbita na dwie części.

Polacy dopiero teraz zdali sobie sprawę, że pozwolili wywieść się w pole. Sytuacja stała się niebezpieczna. Na szczęście wojewoda Włodzimierz w porę zorientował się, co mu grozi, zawrócił, uderzył ponownie na tych, co zagradzali mu drogę odwrotu. Zapał wojenny nie opadł jeszcze w sercach, przeciwnie, sukces uskrzydlił Polaków. Przebili się.

Długosz podaje, że bitwa była ciężka, lecz wymienia tylko jednego poległego w niej Polaka. Był to ”młodzieniec zacny i znakomity, Michał Przedwojowic”, który zginął ”wraz z innymi rycerzami dzielnie i po bohatersku walcząc”. Natomiast straty tatarskie musiały być znacznie większe.

Bitwa pod Turskiem tak była ciężka dla najeźdźców, że odbiła się echem aż w dalekich Chinach, gdzie odnotowano ją jako bardzo krwawą, stoczoną pod ”Tuli-sseko”. Ogólny bilans był więc dla Polaków pomyślny. W pierwszej chwili starcia, na błoniu, Tatarzy ponieśli ciężkie straty w ludziach, odebrano im łupy, uwolniono jeńców. Korzyści ze zdobycia Sandomierza i ograbienia sporego szmatu ziemi poszły na marne. Późniejsze niepowodzenie można było sobie wytłumaczyć brakiem dyscypliny i nierozważnością pościgu. W każdym razie ten niewielki hufiec polskich sił zbrojnych pokrzepił się na duchu. To nie prawda, że Tatarzy są nie do pokonania. Można ich bić jak każdego innego wroga, trzeba tylko atakować śmiało i razem się trzymać. Żal po stracie towarzyszy z wolna ustępował w sercach krzepiącej nadziei na ostateczne zwycięstwo.

Oddział zwiadowczy Tatarów odzyskał prawdopodobnie część swojego taboru wraz z końmi, które nie zdołały oddalić się zbytnio, i mógł ruszać w dalszą drogę. Dotychczas posuwał się w kierunku Sandomierza, by później iść do Włodzimierza w celu odprowadzenia jeńców i łupów, teraz jednak nie miał już po co tam wracać.

Prawdopodobnie wódz zwiadu, jako odpowiedź na swój meldunek o stratach, otrzymał nowy rozkaz od Bajdara. Tatarzy zmienili kierunek, ruszyli na północ i na kilka dni zapadli w puszczy Strzemech, leżącej poniżej Zawichostu, w okolicach Stromca i Sieciechowa. To tutaj zapewne, w czasie kilkudniowego odpoczynku, nawiązano łączność z naczelnym wodzem, po czym ruszono na północny zachód, by rozpoznać okolice między Wisłą i Bzurą.

Ten nowy manewr rozpoznawczy miał wielkie znaczenie dla późniejszych działań wojennych. Tatarscy zwiadowcy zapuścili się daleko i od nowych brańców zebrali zagadkowe wiadomości. Oto ni mniej, ni więcej, książę Henryk Pobożny koncentruje swoje wojska między środkową Wisłą i Odrą. Nie na Śląsku, gdzieś w rejonie Wrocławia czy Legnicy, lecz tutaj, w pobliżu Mazowsza. Wszystko zatem wskazuje na to, że przy końcu lutego 1241 roku istniał jeszcze jakiś plan wspólnego z Konradem działania. Zebrane informacje musiały być bardzo ważne i pewne, skoro Bajdar w oparciu o nie ustalił ostateczny plan wojny w Polsce.

Jak wiadomo, armia tatarska, skoncentrowana w rejonie Włodzimierza, składała się z trzech tumenów, po dziesięć tysięcy osób każdy. Wódz armii, Bajdar, zgodnie ze zwyczajem, dowodził tumenem pierwszym, wodzami pozostałych byli natomiast: Ordu i Kajdu, bracia Batu. Ustalono, że zaatakują główne siły polskie z trzech kierunków. Ordu zatoczy szeroki łuk od północy, odetnie kraj od ewentualnej pomocy Krzyżaków i sterroryzuje północną część Mazowsza. Kajdu ruszy wprost na północny zachód, splądruje Mazowsze południowe i zwiąże wojska polskie od czoła. Bajdar podjął się najcięższego zadania odcięcia Polski od Czech i przemarszu przez silnie umocniony grodami pas ziem księstwa krakowskiego.

Plan był pomyślany dobrze, zgodnie z mongolsko-tatarską strategią atakowania z różnych stron w celu możliwie szybkiego otoczenia wojsk najechanego kraju. Jego konsekwentna realizacja mogła przynieść łatwy sukces, pod warunkiem jednak, że przeciwnik pozwoli się otoczyć i że będzie przeciwdziałał słabo. Tymczasem ani książę Henryk, ani jego rycerstwo nie miało zamiaru skazywać się na rzeź. Przeciwnie, wola zwycięstwa kierowała wszelkimi poczynaniami Polaków.

Najdłuższa droga marszu leżała przed Ordu, a zatem on pierwszy wyruszył z Włodzimierza. Kilka dni później, na początku marca, odbył się wymarsz tumenów Kajdu i Bajdara. Wojna miała rozgorzeć na dobre.


Pod Chmielnikiem i Tarczkiem


Rycerstwo sandomierskie, sterroryzowane rozpoznawczymi wypadami łupieskimi Tatarów, długo zbierało się, wszakże na początku marca okrzepło już i zdolne było do walki. Wojewoda Pakosław i kasztelan Jakub powiedli je na południowy zachód. Chodziło o połączenie się z Krakowianami, aby w większej liczbie będąc, łatwiej planować i przeprowadzać działania obronne w celu opóźnienia tatarskiego pochodu. Z drugiej strony krakowski hufiec wojewody Włodzimierza także pragnął połączyć się z sandomierskim. Od Długosza wiemy, że obydwa hufce, połączone już, stanęły w Chmielniku.

Wojewodowie Pakosław Stary i Włodzimierz oraz ich pomocnicy - doradcy, kasztelanowie Jakub i Klemens dobrze obrali to miejsce.

Spodziewano się, że Bajdar pociągnie prosto na Kraków przez Koprzywnicę, Tursko, Połaniec, Wiślicę, będzie zatem można zaatakować go z boku lub z tyłu. Duch bojowy w obydwóch hufcach panował dobry, rycerze i ich dobrze uzbrojeni pachołkowie, pokrzepieni, zwycięstwem pod Turskiem, pragnęli dalszych walk.

Sława o niezwyciężoności wojsk najezdniczych zdawała się być przesadzona, Tatarzy jawili się jako ludzie zwykli, nie żadne diabły, można było zadawać im rany i śmierć.

W niedzielę 17 marca obóz rycerstwa polskiego został poderwany wiadomościami dostarczanymi przez podjazdy. Bajdar wyśledził miejsce sandomiersko-krakowskiej koncentracji i ciągnął od strony Szydłowa. Starszyzna rycerska zebrała się na krótką naradę.

Należało ocenić położenie, porównać siły własne z siłami nieprzyjaciela i powziąć decyzję.

Stosunek sił polskich i tatarskich w roku 1241 nie jest do końca wyjaśniony przez naukę. W czasach Henryka Pobożnego Polska była krajem znacznie bardziej zaludnionym niż, na przykład, za Mieszka czy Chrobrego, z różnych jednak względów niezdolna była wystawić sił równych wojskom Bolesława Chrobrego. Panowanie ”taktyki rycerskiej” i związane z tym podniesienie roli jazdy przy równoczesnym zaniedbaniu piechoty, daleko zaawansowany ustrój feudalny i obawa panów przed uzbrajaniem chłopów, wysoki koszt rynsztunku rycerskiego - wszystko to ograniczało liczbę wojsk polskich. W dodatku na ziemiach księstwa sandomierskiego mobilizacja napotkała trudności, rycerstwo poniosło straty już w drodze do punktów zbornych.

Jak wynika z często stosowanych, lecz w dużej mierze na hipotezach opartych, wyliczeń, pod Chmielnikiem mogło się zebrać około 5 tysięcy jazdy, na ogół ciężkozbrojnej. Najwyżej jedną trzecią ogólnej liczby stanowić mogli panowie feudalni, reszta zaś to głównie chłopi-pachołkowie. Z taką siłą należało przeciwstawić się 10-tysięcznemu tumenowi Bajdara, tumenowi zgranemu, doświadczonemu w od lat prowadzonych wojnach. Był to tumen liniowy, zgodnie zatem z obowiązującymi tu zwyczajami składał się zapewne z 4 hezarów (tysięcy) ciężkozbrojnych mieczników i 6 hezarów łuczników. Czasem w skład takich tumenów wchodziła także piechota (około 500 osób na tumen), lecz, jak się zdaje, w Polsce Tatarzy nie używali piechoty, a jej funkcję pełniła spieszana w razie potrzeby jazda.

Wojewodowie polscy zdawali sobie sprawę z liczebnej przewagi wroga. Jego mnogość i bitność, stale przez źródła podkreślana, szeroko była znana w świecie. Wieść zła, przerażająca, daleko niosła się od Włodzimierza i Sandomierza. Ale od czego męstwo i gorące pragnienie powstrzymania najazdu, ratowania pozostawionych w domach rodzin? Długosz twierdzi, że Polacy wciąż krzepili się pamięcią poprzedniej bitwy ”u Turska” i ”jakkolwiek mnogą przeciw sobie widzieli ćmę barbarzyńców, osądzili, że można ich... zwyciężyć, a gdyby się to nie udało, lepiej... chwalebną śmiercią w boju polec, niż sromotnie ukrywać się w domu lub w zamku, kiedy wróg Ojczyznę pustoszył.” Tak więc narada zakończyła się jednomyślną decyzją wyjścia w pole na spotkanie nieprzyjaciela.

Jedynie bowiem w polu można było w pełni wykorzystać walory ciężkozbrojnej jazdy ”rycerskiej”.

Konfrontacja zbrojna nastąpiła w poniedziałek, 18 marca. I tę wiadomość zawdzięczamy Długoszowi, skrupulatnemu historykowi wydarzeń. Wierna była w narodzie pamięć boju, skoro w dwa wieki później żyjący dziejopis mógł tak dokładnie określić datę, a ponadto w głównych zarysach opisać przebieg i miejsce walki.

Dzisiejsza droga biegnąca z Chmielnika do Szydłowa w przybliżeniu biegnie szlakiem starego traktu. Pełno na niej ostrych, niebezpiecznych wiraży, wzniesień. Strome wzgórza, w najbliższej okolicy Chmielnika leżące, łagodnieją dalej. Za wsią Glinka pola zaledwie falują i łagodnie opadają w stronę rzeczki Rodnia.

Rzeczka, w głębokim wąwozie zanurzona, płynie zakosami z północy, a dopiero minąwszy szosę, skręca na południowy wschód, by szeroką doliną zmierzać ku Wiśle. Niegdyś dolina musiała być bardzo bagnista, bo jeszcze dziś wiele tam stawów i moczarów. W połowie marca 1241 roku, kiedy przedwiośnie trwało w pełni i z pól znikały śniegi, Tatarzy musieli trzymać się traktu, by nie utknąć w topieli.

Polacy, przez własny zwiad poinformowani o ruchach nieprzyjaciela, ustawili się do boju na wysokości wsi Glinka, frontem w kierunku wschodnim. Tatarzy przebyli płytką, choć szeroko zapewne rozlaną rzeczkę i zajęli pozycje nieco powyżej dzisiejszych zabudowań wioski o dziwnej nazwie Skadla. Staranne ustawianie się do boju było typowe dla ”taktyki rycerskiej”. Tatarzy mieli własną sztukę wojenną, działali często znienacka, wykorzystywali moment zaskoczenia, lecz tutaj, w Europie, bardzo szybko dostosowali się do panujących obyczajów. Między Skadlą i Glinką zatem rzecz odbyła się ”po rycersku”. W trakcie walki podjazdów i harców urządzanych na przedpolu Polacy i Tatarzy zajmowali postawę zaczepną. Żadna ze stron nie zaczęła działań, dopóki przeciwnik nie rozwinął swoich szyków. Rzecz dziwna i szokująca na pierwszy rzut oka. Bez większego trudu możemy sobie wyobrazić, jak walczyłby z Tatarami, na przykład, Bolesław Chrobry. Ten potrafiłby ”zażyć” najeźdźców!

Rozpuszczone po kraju legiony atakowałyby wroga zewsząd, napadałyby nań znienacka, biłyby go, gdzie się da, a najczęściej, gdzie najsłabszy i gdzie najmniej spodziewa się walki. Gdzieś w jednym miejscu czekałyby tymczasem główne siły, ukryte starannie i gotowe uderzyć w decydującym momencie. Lecz teraz była epoka już nieco inna. Ciężkie rycerstwo nie potrafiło hasać po polach i lasach, konie musiały mieć twardy grunt pod kopytami. Staranne i spokojne ustawianie się do walki w obliczu nieprzyjaciela pozwalało ujrzeć naprzeciw siebie wroga w całej jego ”krasie”, rozpoznać jego słabe i mocne strony, zaplanować bitwę. Jeżeli przy tym teren był dobrze obrany, wystarczająco twardy, reszta zależała od umiejętnego i zdecydowanego przeprowadzenia ataków.

Pod Chmielnikiem teren obrany był dobrze. Rycerstwo polskie stało wyżej niż jazda tatarska, to miało znaczenie dla szybkości i impetu szarży. Północne skrzydło wojsk polskich tworzył hufiec krakowski, na południowym stali Sandomierzanie. Długosz stwierdza, że szczupłość hufców uniemożliwiła stworzenie odwodu. Rzecz wydaje się dyskusyjna, niemniej jednak fakt pozostaje faktem. Polacy zdecydowali się walczyć wszyscy równocześnie, rozwinięci na szerokim, dwu-trzykilometrowym froncie, w płytkim na dwóch - trzech jeźdźców szyku. W tej sytuacji rola wodza stawała się zupełnie nikła. Nic też dziwnego, że według słów dziejopisa obaj wojewodowie ”bardziej prostych rycerzy niż wodzów pełnili powinność.” Takie rozwiązanie było, jak się zdaje, typowe dla ówczesnego okresu, kiedy zręczność w szrankach czy w boju, męstwo osobiste i odwaga najwyżej były notowane w świecie.

Inaczej wyglądało to u Tatarów. Bajdar, dostosowując się do taktyki rycerskiej, nie ukochał miejscowych obyczajów do tego stopnia, by walczyć osobiście. Przeciwnie, doskonale pojmował, ile zależy od umiejętnego dowodzenia. Ponadto, dysponując większymi siłami, z łatwością podzielił swoje wojska na trzy, ogólnie stosowane przez Tatarów rzuty. Najdalej do przodu wysunął lżej zbrojnych łuczników ”harcujących” z Polakami. O kilka strzałów z łuku za nimi utworzył główną linię obrony, złożoną w połowie z ciężkozbrojnych mieczników, a w połowie z łuczników. W dolinie rzeczki, prawdopodobnie za swoim prawym skrzydłem, ukrył silny odwód ciężkozbrojny, który zamierzał pchnąć do walki w chwili najbardziej odpowiedniej. Sam odpowiednio do swojej roli wodza i reżysera wydarzeń, zajął stanowisko gdzieś na wzgórzu, chyba nawet po przeciwnej stronie rzeki. Stamtąd widział wszystko i był widziany. Każdy hezarnik tatarski miał święty i niczym nie wzruszony obowiązek obserwować swojego wodza naczelnego i pilnie uważać, jakie daje znaki buńczukiem lub barwnymi chorągiewkami. A że nie mógł tego czynić sam, gdyż musiał z kolei obserwować działania własnego hezaru i przekazywać mu odpowiednie rozkazy, do dyspozycji miał specjalną grupę ludzi zaufanych. Rzecz jasna, że naczelny wódz również dysponował swoją świtą - na wypadek, gdyby sygnały lub znaki były niewidoczne. W ogóle łączność u Tatarów była szeroko rozbudowana na każdym szczeblu.

W pewnej chwili rozpoczął się bój. Stroną atakującą byli Polacy.

Pierwszy szereg rycerstwa pochylił włócznie, ruszył naprzód, pociągnął za sobą dalsze, głównie z pachołków złożone. Jadący w lukach pierwszego szeregu pachołkowie lekko napięli łuki, wycelowali kusze, mocniej ujęli miecze czy topory. Początkowo ława polskiego rycerstwa jechała stępa, leniwie unosiła się i opadała na fali wzgórz. Możemy sobie wyobrazić taką szarżę. Kopyta koni głucho uderzają w zamarzniętą, tylko z wierzchu mokrą ziemię, szeleszczą zeschłe, ubiegłoroczne chwasty. Rytm biegu staje się coraz szybszy: Wrogie szeregi Tatarów rosną we mgle poranka, widać pojedyncze postacie, przygarbione za łbami koni, skulone diabelsko, najeżone widlastymi włóczniami. Drobne półkola trzymanych w pogotowiu łuków zaokrąglają się. Jedziesz, rycerzu, naprzeciw nim, ogarnia cię niepokój, w głowie kołacze się myśl o porzuconym domu, o dzieciach, żonie. Lecz niedługo wszystko to oddala się od ciebie, staje się tęsknie dalekie i boleśnie bliskie. Wiesz, że może już nigdy nie zaznasz szczęścia, lecz ani myślisz zawrócić. Ogarnia cię gniew. Gdybyś pozwolił wrogowi zatriumfować nad sobą, łatwo znalazłby drogę do drzwi twojego dworu lub wieśniaczej chaty. Serce ogarnia słodkie uczucie braterstwa. Twoi sąsiedzi w szeregu na pewno te same żywią strapienia, a jednak ni kroku nie zostają w tyle. Ich konie wraz z twoim przechodzą w cwał. Nie jesteś sam, jest was tysiące. Jeśli będziecie trzymać się razem, nie pozwolicie wrogowi wedrzeć się w szereg, wygasicie te żółte twarze, które zaczynają już błyskać skośnymi oczyma.

- Bij, zabij!

Nie wiesz, kto zawołał pierwszy, może któryś z wojewodów, może nawet ty sam, ale wrzeszczą wszyscy. Galop. Konie bojowe strzygą uszami, daleko wyrzucają nogi. Unosisz się w strzemionach, mocno dzierżysz włócznię. Lewa ręka, trzymająca wodze, instynktownie osłania cię tarczą. Przez niewielkie otworki w zakrywającym twarz hełmie widzisz rój strzał zrywający się znad tatarskich szyków, słyszysz dźwięk cięciw za sobą. Ciebie chroni tarcza i zbroja, lecz ogarnia cię troska o konia. Rumak nakryty jest kropierzem, wszakże niezupełnie szczelnie. Co będzie, jeśli zostanie ranny?

Wiesz, że teraz tamci będą strzelać z zawziętą szybkością i wam nie pozostaje nic, jak tylko czym prędzej zewrzeć się z wrogiem.

Zza twoich pleców także tryskają strzały. Widzisz niknące w dali punkciki, niektóre godzą w cel, kilka koni tatarskich staje dęba, rzuca się w bok. Doznajesz ulgi, że sam nie poniosłeś szwanku, ale już nie ma czasu na rozmyślania. Lekka jazda tatarska skoczyła wam na spotkanie, aby zrównoważyć po części siłę waszego rozpędu.

Teraz wszystko zależeć będzie od zręcznego manewrowania włócznią, a potem, gdy ta pęknie, mieczem. Tego jednak już się nie boisz. W dziesiątkach gier rycerskich nauczyłeś się dobrze władać bronią.

Uderzenie ciężkiej jazdy polskiej w lżejszą, wysuniętą do przodu jazdę tatarską było jak cios maczugą. Ta i owa kopia polska, podbita w górę rozwidloną włócznią przeciwnika, strzeliła ostrzem w górę, lecz to nie zawsze ratowało wroga. Rozpęd, siła fizyczna rycerza strącały na ziemię, a tam, pod kopytami koni, inna włócznia polska lub miecz w ręku pachołka łatwo znajdowały cel.

Długa linia walki zawirowała od tysięcy pojedynków. Dudniły pchnięcia grotów wyłapywane na tarcze, zgrzytało drewno ocierających się o siebie drzewców, dźwięczała stal, raz po raz któryś z koni stawał dęba. Może lepsze wyszkolenie w szermierce Polaków, może ich święta wola obrony ojczyzny sprawiła, dość że Tatarzy raz po raz lecieli na ziemię z przebitymi bokami lub piersiami, podczas gdy Polaków jakby nie ubywało. Teraz już z łuków nie strzelano, walczono na włócznie; krzywe, tatarskie szable krzyżowały się z mieczami. Coraz więcej tatarskich koni bez jeźdźców uciekało do tyłu, coraz więcej tatarskich wojowników, po stracie koni, usiłowało walczyć pieszo.

Pierwsza linia bojowa Tatarów cofa się coraz szybciej. Wodzowie juzów, omów i hezarów niecierpliwie oglądają się do tyłu, w stronę wyższych dowódców, Polacy sieją wokół spustoszenie. Bajdar, naczelny wódz tumenu, spokojnie śledzi przebieg walki, może tylko czoło marszczy, lecz tego nie dojrzysz.

Przed frontem polskiego szeregu uczyniło się ciaśniej. To już druga linia bojowa Tatarów, składająca się w części z jazdy ciężkiej. Lepsze uzbrojenie, ale przede wszystkim wypoczęte mięśnie. Rozgrzani walką rycerze i ich pachołkowie nie zadrżą jednak. Ręce, przywykłe do miecza, nie osłabną prędko. Zakotłowało się. Ciężkozbrojni Polacy zwarli się z Tatarami. Świeże siły najeźdźców biją się skuteczniej. Padają gęsto również Polacy. Lecz nikt z Krakowian czy Sandomierzan nie dostrzega tego. Odkryte szyje tatarskie, nie opancerzone ramiona kuszą. Można je ranić, tylko większej trzeba zażyć sztuki.

Polacy, dobrze wyszkoleni w szermierce, wnet dostosowali się do nowego przeciwnika. Bitwa trwała kilka godzin. Środek frontu, gdzie walczyły najlepsze chorągwie polskie, zbliżył się do Rodni.

Tatarzy, przyciśnięci do szerokiego wiosennego nurtu rzeki, rozpaczliwie rzucili się naprzód. Przez chwilę zwarte w boju szeregi cofały się z wolna, lecz po chwili stanęły w miejscu.

Polacy ponowili atak. Przecież nie pozwolą się zwyciężyć! Niech giną najeźdźcy. Toć ledwie już dyszą! Dobić ich, dobić! Cały front polski raz po raz napierał z furią. Sypały się skry ze skrzyżowanych szabel i mieczy, rąbały topory, kłuły ostatnie, nie strzaskane dotąd włócznie. Jeszcze chwila, a żaden Tatar nie wyjdzie stąd cało.

Bajdar, obserwujący przebieg wydarzeń, jakby ożył nagle. Widzi co prawda pagórki zasłane trupami swoich wojowników, lecz wie, że jeszcze nie przegrał tej bitwy. Jego buńczuk czyni w powietrzu umówiony znak jeden, drugi, trzeci. Wodzowie śmiertelnie wyczerpanych hezarów pojmują myśl wodza, grają piszczałki, trąbki, za plecami walczących omów biegają gońcy. Odwrót! Ucieczka!

Nacierający Polacy ujrzeli przed sobą zady końskie, skulone, osłonięte tarczami plecy. Bij w nie! Łucznicy zdzierają z pleców łuki, kusznicy nerwowo mozolą się z cięciwami, zakładają bełty.

Wypuszczone pociski niewiele uczyniły szkody. Zachlupotała woda.

Małe koniki tatarskie brodzą w rzece po brzuchy, prychają. Już są na drugim brzegu, pędzą w górę. Ścigać ich, ścigać! Rozpaleni żarem bitwy Polacy rzucają się za wrogiem, bulgocze woda, tryska piana. I oni szczęśliwie osiągnęli drugi brzeg. Cały polski front ściga nieprzyjaciela, lecz Tatarzy są coraz dalej i dalej.

Trzymane nad głowami miecze nie mają w kogo godzić.

Bajdar ze swoim sztabem i pozostającymi w odwodzie hezarami zawczasu wycofał się daleko na wschód. Z miejsca, w którym stał, dobrze było widać nadciągający polski pościg. Rozciągnięte w biegu chorągwie poodrywały się od siebie. Zmęczone konie, wyczerpane wielogodzinnym tańcem bitewnym, słabły coraz bardziej. Bajdar znów uczynił znak buńczukiem, oficerowie łącznikowi zerwali się do biegu. Wszystko było z góry omówione i przewidziane. Nagle zza wzgórza po lewej stronie traktu Chmielnik - Szydłów, niby żądło olbrzymiego owada, wytrysnęła długa kolumna tatarskiego odwodu.

Miecznicy, nie biorący dotąd udziału w walce, czują, że oczy wodza teraz tylko na nich spoczywają. Kolumna zatacza półkole i niby sztych krzywej szabli wbija się w środek nadbiegającego frontu, rozbija go na dwie części, gna dalej, zatacza łuk w stronę północy. W tym samym czasie pośród umykających hezarów wzbija się zgiełk trąb i piszczałek, jeźdźcy zawracają, rozpoczynają niespodziewany atak czołowy.

Wszystko stało się tak nagle, że Polacy ani spostrzegli, kiedy zostali rozbici na dwie części. Krakowski odcinek frontu, w mgnieniu oka zaatakowany od południa, zagrożony w dodatku obejściem od zachodu, począł zmieniać front, wygiął się niby półksiężyc, zwrócony brzuchem w kierunku południowo-wschodnim.

Tatarów wciąż przybywało. Tutaj, na tym małym odcinku, od razu zyskali zdecydowaną przewagę. Po dwóch, po trzech rzucają się na pojedynczych, zagubionych w rozgardiaszu rycerzy, ci lecą na ziemię niby lalki zrzucane dla zabawy. Jeszcze chwila, a śmierć obfite zbierze żniwo. Nie dać się jej! Ratuj się, kto może!

Uciekać! Tylko bez paniki! Roztropnie!

Dowodzenie jazdą w takiej sytuacji to trudne zadanie. Zwłaszcza kiedy jazda jest mało zgrana, nie przywykła do słuchania komend i rozkazów i w przeciwieństwie do ”zawodowego” tatarskiego wojska, nie zna żadnych znaków i sygnałów. Rycerze i ich pachołkowie instynktownie zbijali się w gromadę i stosownie do sytuacji to nacierali do przodu i odpierali ataki nieprzyjaciela, to znów umykali do tyłu. I tak w koło. Od północy hen daleko przesłaniała horyzont puszcza pokrywająca przedni masyw Gór Świętokrzyskich, tam należało przebić się szczęśliwie. Nie było to jednak łatwe.

Wprawne oczy tatarskich dowódców łatwo znajdowały najsłabsze ogniwa cofającej się linii bojowej i tam słano karnych, przyuczonych do posłuchu Wojowników.

Zwarte, uporządkowane półkole rycerstwa zaczęło pękać na skrzydłach, rwać się w drobne strzępy. W małych grupach bitwa zamieniała się w rzeź. Jedyny ratunek leżał w ucieczce z pola walki. Niewielkie szyki polskie raz po raz próbowały oderwać się od nieprzyjaciela, wyrąbać się z okrążenia i na własną rękę szukać schronienia w dalekim lesie. Niestety, nie wszystkim udawały się rajdy po polach, wielu przegrywało wyścigi z Tatarami i dla nich nie było już ratunku. Zimne ostrza szabli wdzierały się w głąb gorących, rozdygotanych ciał, ale trzon hufca trzymał się dzielnie. Rycerstwo, ciasno skupione wokół obydwóch wojewodów i kasztelanów, otoczone niemal dookoła, wyrąbywało sobie drogę do lasu.”Byle tam się dostać - myślał każdy z uporem. - Byle tam!”

Wreszcie udało się. Zanurzyli się w zbawczy cień gąszczu puszczańskiego, wierzchowce jęły przedzierać się przez chaszcze, kluczyć między wykrotami. Nie sposób było utrzymać się w siodłach.

Ale to nic! Wszak można trochę biec pieszo z ręką u końskiego pyska. Najważniejsze, że Tatarzy zostali z tyłu. Boją się wchodzić w las, gdzie lada chwila może dosięgnąć ich strzała wypuszczona z zasadzki.

W pewnej chwili ktoś odnalazł leśną dróżkę, skupili się na niej.

Dróżka zawiodła ich do szerokiego traktu prowadzącego na północ.

Trakt zdawał się pusty, bezpieczny, ruszyli po nim w dalszą drogę.

Tymczasem daleko na południu bój trwał dalej. Sandomierzanie, odcięci od wycofującego się hufca krakowskiego, błyskawicznie zmienili front. Pozbawieni dowódców, działali pod wpływem wydarzeń i zdrowego rozsądku. Prawe ich skrzydło dotykało topniejących bagien rozlewiska Rodni i było dobrze zabezpieczone od tej strony.

Lewe, odrzucone do tyłu w czasie szarży tatarskiego odwodu, także wyginało się ku rzece, wreszcie oparło się o grzęzawiska. W ten sposób powstał olbrzymi łuk, który szybko zaczął się kurczyć.

Walczący Polacy samorzutnie zbijali się w gromadę, by utworzyć ciasny mur. Tatarzy atakowali bez przerwy, lecz słabo. Działające tutaj hezary też były wyczerpane walką, cały zaś odwód Bajdara zajęty był próbami likwidacji hufca krakowskiego.

Półkole, wciąż mając za plecami moczary, powoli przesuwało się w górę rzeki, aż dotarło do suchych okolic, w miejscu poprzedniego forsowania. Odpierając ataki czołowe nieprzyjaciela zaczęto przeprawiać się na drugi brzeg. Najpierw przebyły wodę skrzydła, potem środek frontu. Tatarzy zbyt byli osłabieni, aby szarżować w pogoni. Zresztą zrobiło się już prawie ciemno. Do zmroku wzdłuż Rodni patrolowały szyki polskich i tatarskich łuczników, którzy ostrzeliwali się wzajemnie bez większych rezultatów. Noc położyła kres walce. Polacy skorzystali z ciemności, oderwali się od nieprzyjaciela i pośpiesznie, sobie tylko znanymi drogami, zaczęli wycofywać się w stronę Krakowa.

Podczas gdy Sandomierzanie zmierzali na południe, Krakowianie wciąż kierowali się na północ. Jechali pośród jodłowych gęstwin, droga opadała coraz niżej, by potem coraz wyżej piąć się w górę.

Nocą osiągnęli odwieczną puszczą pokryte hełmy gór, mijali polany zasłane skalnymi okruchami. Konie dyszały, ludzie milczeli, czując przenikliwy ziąb. W wygłodzonych żołądkach burczało niemal boleśnie. Wyobraźnia podsuwała obraz niewielkiego gródka wśród biskupich włości.

Zwał się ów gródek Tarczek i był stolicą biskupiej kasztelanii.

Tam odpoczną, nabiorą sił, potem znowu wyruszą w pole. Może uda się dotrzeć na Mazowsze i tamtędy przejść do Wielkopolski, gdzie książę Henryk zbiera swoje główne siły? Lepiej chwalebną śmiercią w boju polec, niż ukrywać się w zamku... Myślami wracali do dawno minionego dnia, każdą chwilę rozpamiętywali z osobna.”...Można ich było zwyciężyć...” Tak blisko byli zwycięstwa! Jeszcze czuli jego przedsmak, nie mogąc uwierzyć w to, co stało się potem.

Tatarzy nie są nie do pokonania! - utwierdzali się z uporem.

Trzeba tylko wiedzieć, jak z nimi walczyć. Nie wolno pozwolić wywieść się w pole. Teraz już będą ostrożni i chytrzy jak lisy.

Niech tylko wypoczną i połączą się z resztą rycerstwa!

Nad ranem minęli małą wioskę biskupią, skręcili na wschód. To już blisko. Wojewoda Włodzimierz znał wszystkie drogi w księstwie, nie obawiał się, że zbłądzi. Dzisiaj owa wioska nazywa się Bodzentyn, jest większa od Tarczka, ba, nawet ma miejski charakter, lecz wtedy było odwrotnie. Tarczek stanowił główne osiedle w okolicy.

Ocalały z zawieruchy dziejowej romański, kamienny kościółek to jedyna pamiątka z lat dawnej świetności.

Droga z Bodzentyna do Tarczka biegnie doliną Psarki. Wokoło ciemnieją wąskie kotlinki, rwie się widnokrąg. Lasów tu mało, ale wtedy z pewnością gęsto czerniały na stromiznach, porastały ciasne wąwozy. Tuż po świtaniu, kiedy pierwsze promienie słońca błysnęły na szczytach, jeźdźcy musieli być bardzo zmęczeni. Bitwa i całonocna wędrówka upamiętniły się ołowiem ciążącym w mięśniach.

Wszelkie myślenie ustało, głowy sennie kiwały się w rytm końskich stąpań.

Nagle okoliczne pola ożyły, od strony dalekiej Łysej Góry runęły szeregi skulonych w siodłach, drobnych postaci. Inny oddział tatarski pędem nadjechał od czoła. Rycerze, zbudzeni wrzaskiem, odruchowo poprawili się w siodłach, dobyli mieczy.

- Bij, zabij - westchnęły tylko wargi.

Chorągiew polska w mgnieniu oka znalazła się w okrążeniu, nie było czasu na formowanie szyku bojowego. Rycerze, jak jechali drogą, dwójkami, trójkami, pojedynczo, stanęli do walki. Przecież nie pozwolą wziąć się do niewoli! Rozgorzał bój krótki, na śmierć i życie. Nim strażnicy na wałach tarczkowskiego grodu poznali, co się stało, już było po wszystkim. Zdobyte pod Chmielnikiem doświadczenie nie na wiele mogło się przydać.

W jaki sposób Tatarzy w obcym terenie potrafili wytropić, a potem otoczyć podstępnie ten niewielki poczet rycerstwa, na zawsze pozostanie tajemnicą ich wywiadu, sprytu i wytrwałości.

Klęska Polaków była dotkliwa. Jak podaje Długosz, w dniach 18 i 19 marca 1241 roku zginęli obaj wojewodowie i kasztelanowie oraz „Krystyn Sułkowic z Niedźwiedzia, Wojciech ze Stępocic, Mikołaj Witowic, Żemeta z Grabina, Sulisław, młodzieńcy i rycerze dzielni wraz z wielu innymi, którzy po bohatersku walczyli, a których męstwo i wytrwałość wszyscy Polacy wspominać i wysławiać winni”.

*

Hufiec sandomierski tymczasem nieprzerwanie śpieszył na południe.

Następnego dnia osiągnął prawdopodobnie Wiślicę. Miasto było spalone w czasie drugiego wypadu rozpoznawczego Tatarów, lecz drewnianoziemne wały grodu, oblane wodami Nidy, stały nietknięte, gotowe udzielić schronienia. Wśród ostrej woni popiołów i zgliszcz zatrzymano się na pierwszy dłuższy odpoczynek, niezbędny ludziom i koniom.

W ciągu dnia ściągały do Wiślicy ocalałe z pogromu strzępy chorągwi wchodzących w skład hufca nie żyjącego już wojewody Włodzimierza. Rycerze ci na własną rękę przebili się z okrążenia pod Chmielnikiem i teraz bocznymi drogami zmierzali w stronę Krakowa. Każde przybycie nowych twarzy budziło radość, sypały się gorączkowe pytania o losy dalszych towarzyszy broni. Domyślamy się jednak, że nikt nie mógł nic pewnego powiedzieć. Straszna prawda pozostawała na razie w tajemnicy, choć w miarę upływu czasu zaczynano się jej chyba domyślać.

W podnieconych rozmowach czuło się zapał wojenny. Rycerze i pachołkowie poili konie, wyszukiwali dla nich paszę, gotowali strawę dla siebie, a równocześnie, pałając gniewem, uparcie o dalszych walkach myśleli. Pod Chmielnikiem bliscy byli zwycięstwa, jedynie chytrość tatarska zadała im klęskę. Mieli stare i nowe porachunki z wrogiem. O starych świadczyło choćby to miasto spalone i prawie bezludne, świeże zbyt wyraźnie tkwiły w pamięci, by móc o nich zapomnieć.

Rozbitków wciąż przybywało, a nawet docierali tu także ci, którzy dotąd z różnych względów nie brali udziału w wojnie. Hufiec krakowsko-sandomierski na nowo rósł w siłę. Po odpoczynku ruszył w dalszą drogę. Jechano nocą, przy blasku gwiazd i miesiąca, bez obawy zbłądzenia, gdyż wielu dobrze znało te strony. Teraz, kiedy wróg pozostał daleko, zwolniono nawet tempo. Małe podjazdy, złożone z lżej zbrojnych rycerzy i pachołków, rozjeżdżały się w bok od traktu, penetrowały okolice. Ich zadanie polegało na rozpoznaniu, czy droga bezpieczna i na ostrzeganiu ludności wiejskiej. W ten sposób od wioski do wioski niosła się wieść o klęsce.

Okrzyk ”Pogany idą!” budził oraczy ze snu, przenikał ściany dworów i dworków. Osamotnione białogłowy i dzieci wybiegały przed progi, żeby wywiedzieć się czegoś o swoich najbliższych. Padały pytania pełne lęku, na które trudno było dać miłą sercu odpowiedź. Czas nastał srogi, wyzbyty ze złudzeń. Ludność, nie pokrzepiona wieściami, pośpiesznie pakowała co najcenniejsze, zabierała żywność, chroniła się w leśne pustkowie. Każde życie ludzkie było na wagę złota, każdy uratowany korzec ziarna liczył się podwójnie.

Skoro już wydawano tę część kraju na pastwę przemarszu wroga, to niech przynajmniej część dóbr zostanie uratowana.

Trudno powiedzieć, kto teraz, po śmierci obydwóch wojewodów i kasztelanów, objął dowództwo nad rycerstwem. Brat Włodzimierza, rycerz Sulisław, najwięcej jednak miał danych ku temu. Wywodził się z jakiegoś znaczniejszego rodu, jego też ujrzymy później, pod Legnicą, na czele hufca małopolskiego. Może zatem już teraz dobrowolnie podporządkowano się jego rozkazom.

W miarę posuwania się naprzód hufiec Sulisława rósł w siłę.

Dołączali doń synowie i krewniacy poległych nad Rodnią i pod Tarczkiem, dotarli spóźnieni rycerze i pachołkowie z południowych regionów księstwa krakowskiego. Pierwsi, często młodzi jeszcze i niedoświadczeni, rwali się do boju, by pomścić ojców i braci. Nie mieli obowiązku stawać zbrojnie, skoro już starsi członkowie rodzin uczynili to za nich, lecz nikt na to nie zważał w owym czasie, kiedy, jak stwierdza Długosz, ukrywanie się gdzieś uchodziło za hańbę.

Mieszkańcy gór na południe od Krakowa piętrzących się kopułami lasów i hal, nie zdążyli przybyć wcześniej. Nim dotarły do nich wici, nim zdołali zebrać się, sporo upłynęło wody w Dunajcu, Popradzie czy Skawie. A potem wiele musieli przebyć dróg dzikich i mało uczęszczanych. W Krakowie powiedziano im, że rycerstwo stanęło murem pod Chmielnikiem, więc tam właśnie zmierzali. Nie zdążyli w porę, lecz nikt ich za to nie winił. To oni raczej unosili się gniewem na własny los. Twarde serca góralskie kipiały bezsilną złością, dzikie oczy ciskały iskry, a kościste prawice mocno zaciskały się na jelcach mieczów, na drzewcach toporów czy włóczni.


W drodze do Legnicy


Hufiec małopolski, wykrwawiony i utrudzony wielce, lecz jakby odrodzony na nowo, szczęśliwie przybył do Krakowa. Miasto ewakuowano, książę Bolesław Wstydliwy, który się tu schronił, odesłał rodzinę do silnie obwarowanego zamku pienińskiego, a sam na czele swoich rycerzy ruszył w stronę Śląska.

Długosz podaje, że pewna część mieszczan zamknęła się w kościele świętego Andrzeja. Przekaz to zagadkowy, tym bardziej że źródła całkowicie milczą o Wawelu. Czyżby gród na skałach pojawił się dopiero później? To niemożliwe. Z badań archeologicznych wiemy, że zamek obronny stał tam od wieków i był mocno warowny, jako że miejsce z natury idealnie nadawało się do obrony. Gdyby interpretować przekaz Długosza po prostu, należałoby sądzić, że załoga Wawelu zniszczyła wały, mury i wieże, a potem wyruszyła w pole i dlatego właśnie garstka szaleńców nie miała innego wyboru, jak zamknąć się w pierwszym napotkanym kościółku.

Tak jednak chyba nie było. Mając do dyspozycji gród, przede wszystkim o umocnieniu się w nim musiano pomyśleć. Krakowski kanonik nie wspomina o tym, bo dla niego to rzecz zrozumiała, że silna forteca musiała twardo się trzymać, natomiast sprawa kościoła to ciekawostka, rzecz warta przekazu. Toć kościół to miejsce święte, Tatarzy zaś - poganie okrutni i dzicy.

Wszakże ów kościół (wtedy chyba jeszcze pod wezwaniem św.

Idziego), który do dziś stoi w pobliżu drogi na Wawel, nie był taką sobie zwyczajną świątynią. Jego architektura, romańska, masywna, świadczy po pierwsze, że był to budynek obronny, a po drugie, że pełnił rolę kaplicy zamkowej. Kaplic nie budowano z dala od zamków, przeciwnie, wchodziły one w ich obręb. Czyżby więc tutaj w jakimś okresie mieściła się siedziba książęca i stało coś w rodzaju grodu silnie obwarowanego? To nie wykluczone, a nawet dość prawdopodobne. Szczegółowe badania architektoniczne, poparte przekazami źródeł pisanych, wykazują, że to, co Długosz nazywa kościołem, było ni mniej ni więcej, tylko kompleksem budowli, może romańskich, więc kamiennych. Dokoła jaśniały wody Wisły, która wówczas wieloma odnogami płynęła przez Kraków, ciemniał wał drewniano-ziemny lub może raczej piętrzył się mur z kamienia. A miejsce zwało się Okół, co również ma swoją wymowę. O walorach militarnych twierdzy świadczy m.in. fakt, że Henryk Brodaty w czasie walk o Kraków w roku 1235 potrzebował całych miesięcy oblężenia, by wedrzeć się do jej środka.

Na wawelskim wzgórzu stał zamek stary, surowy, może w części mieszkalnej zniszczony w czasie powstania wielmożów i buntu w roku 1079, połączonego z obcym najazdem, a więc nieprzytulny dla dworów książęcych, także z niewiast złożonych. Dopiero Bolesław Wstydliwy w drugiej połowie XIII wieku zbudował nowy, wspaniały zamek na całym wzgórzu wawelskim i dopiero on prawdopodobnie przeniósł tam swoją siedzibę. Z biegiem lat zamek na Okole, wchłonięty przez miasto, zmienił swój charakter. Opływające go odnogi Wisły zasypano, wały czy mury, niepotrzebne teraz, rozebrano, w budynkach zaś, jeśli jeszcze stały, zamieszkali, być może, duchowni. W czasach Długosza nikt nie pamiętał, jak niegdyś wyglądało to ważne ogniwo w systemie obronnym stolicy Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego.

Tatarzy, którzy dotarli pod Kraków 22 marca 1241 roku, zastali dwa silnie bronione zamki: dolny i górny. Opuszczone przez ludność domostwa pozbawione były wszelkich przedmiotów wartościowych.

Przypuszczano trafnie, że mieszczanie ukryli swoje skarby w zamku dolnym, wobec czego bezzwłocznie przypuszczono doń szturmy. O atakach na ”kościół” Długosz pisze krótko, że były bezkuteczne.

Czyż mogły nie przynieść powodzenia szturmy jednego budynku?

Przecież Tatarzy dymami z ognisk palonych u wejścia wykurzyliby śmiałków. Stali w Krakowie dni kilka, więc dość mieli czasu, nawet gdyby im dodatkowo wypadło budować prowizoryczne tarany do kruszenia drzwi. Ci, którzy wprost z marszu zdobyli nie byle jak umocniony Sandomierz, nie odeszliby od głucho zatrzaśniętych podwoi świątyni.

Tutaj sprawa była poważna. Zamek księcia Władysława Hermana przewyższał warownością gród sandomierski. A i załoga, przez Sandomierzan na czas zawiadomiona o niebezpieczeństwie, dobrze przygotowała się do obrony.

Tatarzy czasu wiele nie mieli, to prawda, jednak drabiny zdążyli chyba przygotować. Ich szturmy zatem to nie kołatanie gołymi pięściami do drzwi, lecz ciągła wspinaczka w górę, chmury strzał ognistych lecące na wały i dachy. Obrona zaś nie polegała na wyrzucaniu kamieni przez uchylone okna, lecz ukryci za blankami woje kłuli włócznią, siekli toporem lub mieczem, lali wrzątek na głowy, ciskali w dół głazy. Prawdziwy bój o twierdzę, jakich wiele w naszej historii.

Dwa dni po pierwszych, ścigających Sandomierzan oddziałach tatarskich, przybył do Krakowa Bajdar na czele hezarów, które brały udział w bitwie pod Tarczkiem. Liczba najeźdźców wzrosła niepomiernie, lecz na losy zamku to nie wpłynęło. Długie systematyczne oblężenie mogło być niebezpieczne, Bajdar jednak musiał zająć się innymi sprawami. Nawiązał łączność z armią sąsiednią, idącą od Przemyśla w stronę Przełęczy Jabłonkowskiej, prawdopodobnie od siebie przekazał meldunki Batu-chanowi, który przebywał gdzieś na ziemiach polskich, odebrał wieści od Kajdu. O szturmach Wawelu nic nie wiemy, prawdopodobnie Tatarzy z góry uznali je za bezcelowe. Tym bardziej że sytuacja militarna w Polsce wymagała skupienia uwagi, gdyż zaczęły następować zmiany.

Pamiętamy o lutowych doniesieniach tatarskiego zwiadu, według których ks. Henryk Pobożny zbierał swoje rycerstwo na pograniczu wielkopolsko-mazowieckim, gdzieś między środkową Wisłą i Odrą.

Stosownie do rozpoznania Bajdar wyznaczył marszruty swoich tumenów. Wiemy także, że walna bitwa polskiego rycerstwa z najeźdźcą odbyła się pod Legnicą, a więc daleko na południe od tamtego rejonu koncentracji. Jak tu pogodzić te dwa, sprzeczne z sobą fakty? Czy w planach obronnych ”sztabu” księcia Henryka nie nastąpiła jakaś zmiana?

O ile koncentracja wojska w centrum Polski świadczyła o zamiarach współdziałania z Mazowszem, o tyle przemieszczenie wojsk na południe musiało być skutkiem tego, że rachuby na pomoc Konrada Mazowieckiego zawiodły. Zbliżała się wiosna, wzbierały rzeki, rozłożone wśród mokradeł grody mazowieckie dawały wystarczającą gwarancję bezpieczeństwa. Dodajmy do tego świeżą pamięć śląsko-mazowieckich, krwawych i przewlekłych walk o Kraków, a uzyskamy pewność, że w tej sytuacji prowadzone, być może, pertraktacje zostały zerwane i Henrykowi nie pozostało nic innego, jak śpieszyć w stronę Czech.

Król Wacław I, mając dość czasu na rozesłanie wici, zebrał potężną armię i ruszył z nią na północ, w kierunku granic królestwa. Ruchy wojsk czeskich dobrze musiały być znane Polakom, którzy w tych gorących dniach zapewnili sobie łączność przy pomocy koni rozstawnych. Nie wykluczone nawet, że między spokrewnionymi z sobą władcami doszło do uzgodnienia wspólnego działania. Połączenie armii polskiej i czeskiej obydwu stronom musiałoby wyjść na dobre.

Zbieżne kierunki marszów Henryka i Wacława zdają się być wymowne.

Prawdopodobnie Kajdu pierwszy odkrył zmianę w planie wojennym Henryka Pobożnego. Jego szpice nigdzie nie napotkały spodziewanych wojsk polskich, natomiast jeńcy spośród ludności cywilnej w pełni potwierdzili, że dawne doniesienia zwiadu są obecnie nieaktualne.

Trzeba było czym prędzej zawiadomić naczelnego wodza oraz północnego sąsiada, Ordu, z którym łączność zapewniały wysyłane w głąb Mazowsza zagony. Trzeci tumen tatarski wędrował łukiem daleko wygiętym na północ. Teraz, wobec zmiany w strategii Polaków, łuk ten jeszcze bardziej miał się wydłużyć, trzeba zatem było, aby Ordu zdecydowanie przyśpieszył pochód.

Że tak istotnie się stało, świadczą małe straty Krzyżaków, przez których ziemie Tatarzy przelecieli cwałem, i brak większych sił krzyżackich w bitwie pod Legnicą. Wielki mistrz krzyżacki, landgraf Konrad z Turyngii pozamykał swoich rycerzy zakonnych w twierdzach, z których po przejściu wroga nie wiedział, gdzie się ruszyć. Może nawet byłby poszedł na pomoc Polakom, lecz był zdezorientowany i od naszych wojsk odcięty. Jego rycerstwo tylko jedną samodzielną bitwę stoczyło z najeźdźcą, w Toruniu o przeprawę przez Wisłę. Dowodził tam niejaki Poppo z Osterny, który potem wycofał się na południe aż pod Legnicę, gdzie ponownie wystąpił zbrojnie, mylnie jednak przez Długosza ”awansowany” na wielkiego mistrza.

Bajdar prawdopodobnie w Krakowie dowiedział się o zmianach. Teraz i on musiał skorygować swój plan. Natychmiast powstrzymał ataki na zamek św. Andrzeja i pośpiesznie ruszył na zachód. Wiadomość o translokacji sił Henryka Pobożnego od razu musiała mu zdradzić zamiar połączenia się dwóch słowiańskich władców. Temu połączeniu przede wszystkim chciał przeszkodzić. W Krakowie pozostał tylko niewielki oddział mający blokować grody i pilnować przeprawy przez Wisłę, kędy ciągnęła na Węgry armia ”przemyska”. Polscy obrońcy odetchnęli po kilku dniach zaciekłych bojów. Można było opatrzyć rannych, pogrzebać zmarłych. Odparcie szturmów tatarskich krzepiło wiarę we własne siły, pozostała jednak troska i niepewność o dalsze losy wojny.

Spotkanie wojsk polskich i czeskich miało nastąpić zapewne gdzieś w Polsce, może w okolicach Wrocławia, a więc w punkcie centralnym względem miejsc postoju obu armii w domniemanym momencie zawarcia porozumienia. Niestety, Czesi obciążeni taborami, posuwali się tak wolno, że do spotkania nie doszło. Ale o tym później.

Kajdu, nie zamierzając zdobywać grodów, lecz paląc i łupiąc wsie, szedł trop w trop za armią Pobożnego i odcinał ją od północno-wschodnich sąsiadów. Osiągnął Wrocław krótko przed pierwszym kwietnia. Bajdar i tym bardziej Ordu mieli tam dotrzeć znacznie później. Przed Ordu rozpościerała się daleka droga, Bajdar zaś był dość skutecznie powstrzymywany. Najpierw Chmielnik i Tarczek, potem wiele zniszczonych mostów, zaciekle bronione przeprawy.

Wycofujący się wraz z księciem Bolesławem Wstydliwym rycerze spod Chmielnika, podnieceni widokiem łun nad palonymi przez Tatarów wioskami, raz po raz zawracali na wschód, znosili podjazdy wroga i znów uchodzili na zachód, aby połączyć się z księciem Henrykiem.

Wraz z rycerstwem stawiała opór także ludność wiejska. Pamiętamy o obowiązku ”pogoni” i ”przesieki”.”Pogoń” w tej chwili nie miała racji bytu, lecz ”przesieka” - tak! Oracze, ulokowawszy żony i dzieci w niedostępnych kryjówkach, wybiegali na leśne trakty.

Przesieka! Przesieka!” - niosły się podawane z osady do osady rozkazy.

Czasem zamiast ”Przesieka” wołano ”Zator” lub ”Zawada”, zwłaszcza na pograniczu śląsko-małopolskim, lecz wszystkie te słowa znaczyły jedno.

Siekiera, topór i piła w twardych, chłopskich rękach ostro wdzierały się w pnie wiekowych sosen, świerków, brzóz, grabów, a nawet dębów. Olbrzymie drzewa chwiały się coraz bardziej, a potem z trzaskiem gałęzi kładły się w poprzek drogi i gmatwaniną konarów tarasowały przejście.

Gdzie indziej, zamiast siekierą, pracowano łopatą. Droga z Krakowa na Śląsk przez Zator, Oświęcim, Mikołów, Rybnik i Racibórz często wówczas wśród mokradeł wiodła. Pełno tu było grobli spiętrzających wody rozlewisk i stawów, ochraniających trakt przed zalewem. Te groble rozkopywano pośpiesznie. Spodem zamarznięta jeszcze ziemia nie ustępowała łatwo, ale pracowano wytrwale. Jak głosi jedna ze starych legend, w okolicach grodu Jedłownik, w miejscu, gdzie kilkadziesiąt lat później książę Władysław z Opola lokował miasto swoim imieniem nazwane, woda zalała cały szmat łąk, dzięki czemu mieszkańcy okolicznych wiosek uratowali swe życie.

Drugim zaś takim wybawieniem był ponoć tabun książęcych ogierów.

Rozjuszone zwierzęta, puszczone w wąski przesmyk między wodami, wdarły się pośród tatarskie klacze i taki wywołały popłoch, że te poniosły jeźdźców daleko. A że czas naglił i wracać było już za późno, więc na strachu skończyło się wszystko...

To, oczywiście, tylko legenda, trochę zabawna dykteryjka, niemniej rozpaczliwa, wszelkich sposobów chwytająca się obrona, widoczna była na każdym kroku. Za ”zatorami”,”zawadami” czy ”przesiekami”, jak tam zwały się owe zielone przeszkody w puszczach granicznych, za rozlewiskami uwolnionej z upustów wody, ustawiali się polscy łucznicy. Ukryci w gąszczu, czyhali na wroga. Gdy tylko ukazał się jego szyk zwiadowczy, strzały bzykały pośpiesznie, kąsały znienacka, raziły, kogo się dało.

Zaskoczeni Tatarzy zeskakiwali z koni. Opancerzeni i dobrze osłonięci tarczami ruszali odwalać przeszkody, zasypywać wyrwy w groblach. Ich praca była składna, zgrana. Łucznicy polscy musieli pośpiesznie dosiadać koni i gnać za następną przeszkodę.

Na drodze z Rybnika do Raciborza największą przeszkodę naturalną stanowiła Odra. Bliźniacza siostra Wisły jest tutaj dość wąska dzisiaj, jednakże płynie obszerną doliną, zatem na wiosnę musiała rozlewać się szeroko i niejedną powódź spowodować. W miejscu, gdzie wysokie, malownicze, lasami pokryte wzgórza stromo schodzą ku rzece, stał zapewne most pierwotny - oczko w głowie mieszkańców bliższych i dalszych wiosek. Jego budowa i utrzymanie, ochrona przed wzbierającymi wodami wiele wysiłku kosztowały. Stanowił najkrótsze połączenie ze wschodnią częścią księstwa, tędy śpieszyli zapewne kupcy do Krakowa i dalej jeszcze, w stronę Kijowa czy Carogrodu. Teraz wygodne i solidne mościsko stało się niebezpieczne, mogło jedynie wrogowi się przydać. Ci, którzy dotąd nad jego dobrym stanem czuwali, teraz przybiegli z wściekłością, z pasją rzucili się na jego drewnianą konstrukcję.

Leciały do wody grube dyle i tramy przęseł, pluskała obudowa przyczółków. Spieniona Odra porywała w dal ciskane jej na pożarcie belki, cmokała w zdumieniu nad poczynaniami ludzi, którzy jakby nagle chcieli odwrócić z dawna ustalony porządek rzeczy. Spojenia bez gwoździ poddawały się im łatwo, oporny zwykle budulec tym razem ani myślał stawiać oporu. Serca ludzi ściskał żal z powodu unicestwiania dzieła, które kosztowało tyle miesięcy pracy, nie krępowało to jednak ruchów rąk, które uparły się dokonać pożytecznego zniszczenia.

Kiedy tak wytrwale krzątano się nad szczątkami mostu, książę Mieszko szykował tymczasem zasadzkę, źródła nie pozwalają na ścisłe odtworzenie tej akcji zbrojnej, lecz wynik starcia, dobrze znany literaturze naukowej, pobudza wyobraźnię.

Świt. U skraju lasu czają się szeregi rycerstwa z włóczniami w dłoni. Gdzieś daleko, może o pół mili na wschód płynie niewidoczna Odra. Ukryty na drzewie pachołek nie spuszcza oczu z nurtów rzeki.

Przeciwległy brzeg roi się od dziwacznych, budzących grozę postaci. To Tatarzy ścinają drzewa, budują tratwy. Wkrótce pierwszy prostokąt z powiązanych pni kołysze się już na fali.

Tratew przybywa. Tkwiący na nich wojownicy odpychają się żerdziami, płyną w stronę zachodniego brzegu. Unoszące się na wodzie prostokąty, ustawione rzędem i spięte linami, tworzą most.

Jeszcze ostatnie zaciskanie więzów i most gotowy. Dudnią kopyta koni. Niezliczeni jeźdźcy wysypują się z zarośli, zeskakują z siodeł, a potem ostrożnie, by nie rozkołysać chwiejnej powierzchni okrąglaków, przechodzą na drugi brzeg, trzymając konie za uzdy.

Czas nadszedł.

Pachołek ześlizguje się z drzewa, dopada konia, pędzi w stronę ukrytego rycerstwa. Za chwilę może być już za późno. Zdążył.

Rycerstwo wypada z ukrycia i szeroką ławą atakuje omy, które zdążyły się już przeprawić. Ukazali się na widnokręgu niby zamieć, pędzą co sił w koniach. Wśród Tatarów zamieszanie, piszczałki wzywają do formowania szyków, lecz wszystko na próżno. Za śmierć kobiet i dzieci! Za łuny wsi i spalony Kraków! Za miasta i grody!...

Długosz zanotuje potem, że Mieszko rozbił przeprawiające się przez Odrę podjazdy tatarskie. Domyślamy się, że nikt z napadniętych nie uratował życia. Lecz most pozostał. Prawdopodobnie Tatarzy w innych miejscach także zbudowali przeprawy. Podjazdy donoszą o sforsowaniu Odry w wielu punktach, zatem znów trzeba wycofywać się na zachód, do Legnicy, gdzie stoją główne siły polskie. Dopiero tam rozegra się decydujący bój.

Z łunami pożarów w oczach, z bezsilnym pragnieniem zemsty za najazd i za wszelkie zbrodnie, ciągnęli rycerze na zachód. Książę Władysław na czele własnych chorągwi, jeszcze raz zawróci, jeszcze raz rozbije tatarskie szpice, a dopiero potem dotrze do księcia Henryka. Dojdzie tam także szczęśliwie cały hufiec księcia Mieszka. Jedynie młodociany Bolesław Wstydliwy zboczy z trasy i schroni się gdzieś w bezpiecznym miejscu.

Bitwy staczane w czasie odwrotu nie zdołały powstrzymać wroga, ale też nie to było ich celem. Chodziło tylko o to, by uszczknąć trochę sił tatarskich, utrudnić pochód wroga. Niemniej Bajdar, co należy odnotować, przestrzeń 250 km, dzielącą Kraków od Wrocławia, pokonał w ciągu tygodnia i już pierwszego kwietnia spotkał się z czekającym nań Kajdu.

Miasto było spalone przez samych obrońców, tylko kamienne mury świątyń, okopcone i czarne od dymu, sterczały nad pogorzeliskiem.

Wrocławianie cały swój majątek przenieśli do grodu na Ostrowiu i tam zamieszkali, gotowi bronić się aż do odparcia ostatniego szturmu. Gród wrocławski, dookoła otoczony wodą szeroko rozlanej Odry, zabezpieczony potężnymi, wówczas dobrze jeszcze utrzymanymi wałami, był nie do zdobycia. Ducha bojowego wśród mieszkańców krzepił Czesław, herbu Odrowąż, ówczesny przeor wrocławskich dominikanów.

Oblężenie Ostrowia Tumskiego trwało do 7 kwietnia, to jest do czasu przybycia zdyszanych hezarów dowodzonych przez Ordu. W zasadzie Tatarzy na niego tylko czekali, aby wystąpić w pole przeciw skoncentrowanym w rejonie Legnicy wojskom polskim.

Dziewięć dni dzielących pojawienie się pierwszych oddziałów tatarskich pod Wrocławiem od bitwy na Dobrym Polu, to czas pełen napięcia w obozie polskim. Książę Henryk już chyba około pierwszego kwietnia zakończył mobilizację i koncentrację, był gotów do walki jeszcze przed przybyciem na Śląsk tumenów Kajdu i Bajdara. Gdyby zatem pragnął opuścić kraj i połączyć się z Czechami na ich terytorium, mógłby łatwo zorganizować przemarsz.

On jednak pozostał na miejscu. Wspólna, polsko-czeska rozprawa z najeźdźcą zagrażającym obydwu krajom miała się odbyć na Śląsku.

Tymczasem dni mijały, a król czeski nie nadciągał, aż wreszcie stało się jasne, że wcale nie przybędzie. Powolny marsz Wacława już na kilka dni przed pełną koncentracją tatarską pod Wrocławiem musiał uświadomić Polakom, że czekanie nic nie da. W tej sytuacji były trzy możliwości: wyjść królowi naprzeciw lub wycofać się gdzieś na zachód, do Łużyc czy Milska, tam wezwać pomocy i wspólnie z Niemcami rozbić Tatarów - albo też zdecydować się na walkę w otwartym polu, stoczoną wyłącznie siłami własnymi. W umysłach starszyzny państwowej i księcia Henryka zwyciężył jednak wariant trzeci. Wojsko nie chciało opuścić kraju i wydać go na pastwę wroga.


Na Dobrym Polu



Tragedię bitwy pod Legnicą przeżywamy od dziecka, sercem i umysłem łączymy się z jej bohaterami, wiemy, czym dla Polski stał się wynik morderczego starcia. Jeszcze raz powróćmy wspomnieniem do tamtego dnia sprzed siedmiu wieków - odważnie, wnikliwie, jak tylko pozwala na to stan wiedzy historycznej, nie mamy bowiem czego się wstydzić. Przeciwnie, nasze siły zbrojne zrobiły wszystko, co mogły i zrobiły z najwyższym poświęceniem.

Odpowiednio wybrano miejsce i czas walki, starannie rozmieszczono hufce, zorganizowano dowodzenie i zaplecze, a potem walczono do ostatniego tchu.

Dziś trudno ustalić, w jaki sposób starszyzna księcia Henryka zdołała tak zgrać ruchy wojsk swoich z ruchami nieprzyjaciela, aby o świcie 9 kwietnia 1241 roku obie armie spotkały się na Dobrym Polu. Długosz podaje, że owo pole zwało się Dobre ze względu na urodzajność gleby, ale ono i ze względów militarnych przedstawiało korzystne dla Polaków walory. Narzucony Tatarom plac leżał między urwistym Potokiem Księginickim na północnym wschodzie i bagnistą rzeczką Biała Struga, miał 3-4 km szerokości i ciągnął się z północnego zachodu na południowy wschód. W tym czasie, a więc w siedem tygodni po Tursku Wielkim i w trzy tygodnie po Chmielniku Polacy na tyle orientowali się już w taktyce wroga, że musieli liczyć się z jego wielkim zamiłowaniem do manewru. Tutaj strumień i rzeczka broniły skrzydeł, uniemożliwiały okrążenie czy obejście.

A jednak starszyzna księcia Henryka potrafiła tak jakoś ruszyć swoje wojska, że w pełnej gotowości bojowej tam właśnie stanęły naprzeciw nieprzyjaciela. Znalazł się wtedy czas i na mszę, wówczas nieodzowną w takich wypadkach, i na ostatni przegląd wojsk wyruszających w pole, co zawsze jest konieczne.

Nabożeństwo zostało odprawione w legnickim kościele Marii Panny 8 kwietnia i po nim nastąpił przegląd, który dodajmy od razu, omal nie zakończył się tragicznie. Kiedy książę Henryk wychodził z kościoła, obok jego głowy runął z wysoka jakiś wielki kamień. Na szczęście obeszło się bez tragedii, tylko później, po wiekach, Długosz przypisał wypadkowi znaczenie złej wróżby. Ale nikt nie upadł na duchu. Rycerstwo pragnęło walczyć i zwyciężać, pokonać nienawistnego wroga. Naczelny wódz, uniknąwszy śmierci, objeżdżał w towarzystwie starszyzny ustawione za miastem hufce. Na czele stał zapewne kilkutysięczny, największy z wszystkich, hufiec dowodzony przez wojewodę głogowskiego, Klemensa. W skład tego oddziału wchodziła osobista drużyna przyboczna księcia Henryka oraz najlepsze chorągwie śląskie, wielkopolskie, krakowskie i sandomierskie. Dalej witały wodza hufce: opolski księcia Mieszka; krakowsko-sandomierski świeżo mianowanego wojewody Sulisława, brata wojewody Włodzimierza, który zginął pod Tarczkiem; dwa hufce międzynarodowe: większy dowodzony przez margrabiego morawskiego Bolka, zwanego Szepiotką, a złożony z Morawian, Polaków i niewielu różnojęzycznych rycerzy krzyżowych, oraz mniejszy, w skład którego wchodzili templariusze, joannici i garstka Krzyżaków, czyli rycerze zakonów osiadłych w Polsce i mających wobec niej zobowiązania lenne. Tym ostatnim dowodził ów Poppo, który wycofał się spod Torunia. Na samym końcu ustawiono piechotę w sile około dwóch tysięcy ludzi, utworzoną z wiejskiej i miejskiej ludności Śląska, tudzież z górników złotoryjskich, a więc w przeważającej mierze z Polaków. Łącznie, jak się oblicza, książę Henryk miał do dyspozycji około 10 tysięcy ludzi, w tym około 8 tysięcy rodowitych Polaków.

Wojsko konne uzbrojone było wspaniale: stalowe kolczugi, hełmy osłaniające twarze, mocne tarcze, miecze, rzadziej topory, długie włócznie używane w pierwszej chwili starcia. Każdy hufiec miał do dyspozycji jedną lub dwie mniejsze chorągwie łuczników. Piechota wyglądała bardziej ubogo. Byli to woje ”nadzy”, czyli bez pancerzy, uzbrojeni we włócznie lub topory, osłonięci tarczami.

Większość miała na plecach łuki, u boków zaś kołczany ze strzałami.

Rycerstwo wystąpiło zapewne w szyku bojowym, a więc trójkami, czyli było ustawione w kopie: pan feudalny w środku, dwaj dobrze uzbrojeni pachołkowie lub rycerze służebni po bokach. W piechocie natomiast obowiązywał system dziesiętny, - czyli tworzyła ona bloki ”dziesiątek” i ”setek”.

Służba tyłów” ówczesnej armii polskiej, także zapewne zlustrowana przed bitwą, składała się z tabunów zapasowych koni bojowych wraz z koniowodnymi, z czeladzi gotującej strawę oraz z wozów do przewożenia żywności i broni potrzebnej dla uzupełnień.

Cała armia polska przybyła na Dobre Pole prawdopodobnie nocą i nocą też hufce zajęły z góry wyznaczone stanowiska. Miały bronić kraju i równocześnie walczyć za całą zachodnią Europę. Pokonanie Polski i Węgier mogło Tatarom otworzyć drogę w głąb kontynentu aż do jego krańców.

Dziś nikt nie jest w stanie ściśle wyznaczyć w terenie podstawy wyjściowej polskich szarż. Przeprowadzone w okolicy badania archeologiczne, mimo najnowocześniejszych środków i metod, nie wykryły żadnych śladów. W oparciu o przekaz Długosza historycy-kartografowie rysują na mapach znaki taktyczne hufców na południowy wschód od wsi Gniewomierz, pośród łagodnych wzgórz, które wówczas musiały być nieco wyższe i bardziej strome, gdyż korozja gleby i niwelacyjne działanie wód działają bez przerwy.

Cały plac bitwy pod względem archeologicznym wygląda ”dziewiczo”.

Ziemia nie nosi już śladów krwi, bo ta zwietrzała, kości rozsypały się w proch, a wypadłe z martwych rąk miecze, ostrza włóczni, stalowe kolczugi, hełmy, szyszaki, groty strzał i strzemiona zbyt były cenne, aby zwycięzcy pozostawili je na miejscu. Lecz to nie ma znaczenia. Wiemy na pewno, że walka została stoczona gdzieś tutaj, może na południowy wschód od wzgórza 168.

Henryk Pobożny na tym właśnie wzgórzu o świcie 9 kwietnia 1241 roku zajął stanowisko dowodzenia. Nauczone doświadczeniem rycerstwo wiedziało już teraz, że u naczelnego wodza więcej znaczy głowa niż ramię, choćby najlepiej w świecie mieczem władało, toteż nikt się nie dziwił, że książę pozostaje daleko za pierwszą linią bojową. W tyle, poza plecami naczelnego wodza, trzymając konie za uzdy, stało rycerstwo hufca wojewody głogowskiego oraz kilka chorągwi łuczników konnych. To odwód naczelnego wodza.

Pozostawianie pewnych sił w rezerwie również zdaje się być wynikiem ostatnich doświadczeń. Gdyby pod Chmielnikiem nie walczono wszystkimi siłami na raz i gdyby ktoś z Polaków stał tam w tyle, jak Bajdar za swoimi, może inaczej skończył by się bój i może rycerstwo uniknęłoby rzezi pod Tarczkiem.

Dalej, za odwodem stojącym na wzgórzu, w bezpiecznej odległości rozlokowano zaplecze: tabuny koni, kuchnie, tabory.

Przed księciem w dali rysowała się główna linia bojowa hufców polskich i sprzymierzonych. Od prawego, dotykającego rzeczki skrzydła, ciągnęły się w lewo zmasowane hufce margrabiego Bolka, wojewody Sulisława, księcia Mieszka opolsko-raciborskiego oraz Poppona. Piechota, podzielona na dwa oddziały, rozmieszczona była po skrzydłach, nad rzeką i strumieniem. Jej zadanie polegało na osłabianiu hufców z boku i na niedopuszczaniu do ich ostrzelania przez przeciwnika stojącego za wodą. Front ciągnął się na przestrzeni około 3 kilometrów, znaczną jego część książę mógł objąć wzrokiem, lecz mimo to miał zapewne także do dyspozycji pewną ilość zaufanych rycerzy-łączników i obserwatorów, którzy w każdej chwili mogli zawiadomić go o sytuacji lub przewieźć jego rozkaz.

W mglistym świetle poranka daleko na południowym wschodzie widać było wysuwające się zza wzgórz oddziały tatarskie. Wrogowie nadciągali pośpiesznie, prosto z marszu szli na stanowiska bojowe.

Było jeszcze za wcześnie na atak. Książę czekał, aż ustanie ich ruch, niech się ukażą w całej mnogości, aby było widać, gdzie wpierw uderzyć.

Po stronie nieprzyjaciela wznosiły się trzy pagórki: dwa niższe po bokach, wyższy w środku. Główna linia bojowa Tatarów zajęła zbocza, do przodu zaś podjechały oddziały lekkiej kawalerii. Na jaśniejącym w brzasku dnia wzgórzu środkowym stał poczet dowodzenia Bajdara, lecz samego wodza trudno było rozpoznać.

Henryk domyślał się, że stoi on w ledwie widniejącej grupie konnych wojowników, wiedział, że musi on tam być, bo stamtąd najłatwiej mu dowodzić. Daleko za wzgórzem, osłonięty dwoma małymi stawami, pozostał silny oddział tatarskiego odwodu, lecz tego już książę polski się nie domyślał.

Przeniósł wzrok bliżej, w dolinę. Cztery hufce rycerstwa polskiego i sojuszniczych posiłków obcych zajęły całą przestrzeń od bagien Białej Strugi po urwiska Księginickiego Potoku. Wojsko spędziło noc na stanowiskach, spało byle jak. Przed świtem czeladź przywiozła obfity posiłek: pieczone na rożnie mięsa, pożywne rosoły w glinianych garach. Jedli wszyscy łapczywie, choć bez apetytu. Myśli o bitwie zaprzątały umysły, pobudzały do rozmów.

Oby jak najprędzej skoczyć naprzód, dobrać się do skóry nienawistnego wroga. Pierwsze promienie wschodzącego słońca zastały wszystkich gotowych do boju. Rycerstwo, dosiadłszy koni, stało ciasno skupione, luki pomiędzy hufcami były niewielkie.

Kiedy uderzą, mysz nie prześliźnie się tędy. Byle ręce nie omdlały z wysiłku, to wytłuką tę całą ćmę tatarską, która, dwukrotnie liczniejsza, dyszała żądzą mordu i krwi, pozostając na razie w bezpiecznej odległości.

Henryk zaplanował uderzyć od czoła całą ławą czterech hufców, zmieść lekką kawalerię z pierwszej linii tatarskiej, zgnębić tych z linii głównej. Tam, gdzie szczęście mniej dopisze, rzuci na pomoc odwód i tak, we frontalnym ataku, rozbije i pokona tę armię krwiożerczą. Już miał wydać rozkaz do ataku, gdy nagle nastąpiło coś nieprzewidzianego. Lewe skrzydło tatarskie zafalowało, dwa tysiące konnych postaci rzuciło się naprzód. Dobiegł zaraz stamtąd wrzask wielki. Sadzący na czele wojownicy trzymali w rękach łuki.

Po chwili trysnął snop strzał. Polska piechota odpowiedziała tym samym. Zaatakowany gwałtownie hufiec margrabiego Bolka osłonił się tarczami, a potem nagle, bez rozkazu, rzucił się naprzód. Prawda, był to jedyny sposób, by nie dać przeciwnikowi czasu na dalsze strzelanie, lecz sposób drogo mogący kosztować. Konni rycerze i woje rwali naprzód z wysuniętymi do przodu włóczniami, piechota za nimi.

Tatarzy przyjęli uderzenie. Zakotłowało się. Wrzaski polskie, morawskie, niemieckie, francuskie i tatarskie zmieszały się z sobą. Tatarzy nie wytrzymali jednak, wielu z nich poleciało na ziemię, jak szyszki. Margrabia, podniecony sukcesem, nacierał dalej, gnał przed sobą resztki niedawnych napastników.

Pozostałe hufce polskie, zagrzane widokiem walki, zaczęły samorzutnie podrywać się naprzód. Czyżby tak łatwe miało być zwycięstwo? Nie do wiary! Pierwszy ze zdumionego zapatrzenia ocknął się hufiec Sulisława, potem księcia Mieszka, wreszcie Poppona. Nie wytrzymały nerwy, długo tłumiona wola pobicia wroga zwyciężyła wszystko. Front polski nacierał schodami, zmiatał lżejszą jazdę tatarską, którą Bajdar ustawił w pierwszej linii, lecz poszczególne hufce traciły z sobą kontakt.

Książę Henryk, zrazu zdumiony, wnet poczuł niepokój, a potem gniew. Co ten Bolko wyprawia? Gdzie się tak pcha samotnie? Trzeba wyrównać front, przy trzymać Sulisława, popędzić Poppona!

Polecieli gońcy z rozkazami do wodzów, lecz to nie koniec kłopotu.

Hufiec morawski daleko był w przedzie, na jego miejscu ziała pustka. Prawe skrzydło wojsk polskich było całe odsłonięte.

Dojrzało to wytrawne oko Bajdara, dojrzał także wódz polski. Duży oddział jazdy tatarskiej, stojący dotąd daleko w tyle, pośrodku głównej linii bojowej, zerwał się i ruszył ukosem, by przeciąć Morawianom drogę odwrotu i z boku zaatakować hufiec Sulisława.

- Łucznicy! - krzyknął książę Henryk.

Zerwali się gońcy, na śmigłych koniach skoczyli, tym razem do tyłu. Opancerzone chorągwie łuczników i kuszników, stojące w odwodzie, ruszyły naprzód z kopyta.

Hufiec morawski dotarł już do głównej linii bojowej wroga i jeszcze szedł naprzód, nacierał, strącał z koni, siekł, rąbał, kłuł. Ciasno zrobiło się przed nim, lecz nikt nie zważał na opór nieprzyjaciół. Byle jak najwięcej wrogów pobić. Margrabia, zajęty walką, znalazł wreszcie czas, aby rozejrzeć się wokół, omieść wzrokiem okolicę, zobaczyć, co czynią hufce polskie. Dopiero teraz spostrzegł swoje położenie. Wrzask i tumult słyszany zewsząd dowodził, że wpadł w zasadzkę. A tyle razy mu mówiono: nie wierz pochopnie w tatarskie ucieczki! Linia bojowa polskich hufców daleko pozostała w tyle, a bliżej z wszystkich stron nacierali Tatarzy.

- Do tyłu! - zaczął wołać. - Do tyłu. Przebijać się z powrotem!

Ale teraz nawet niepotrzebne były rozkazy. Rycerstwo samo widziało, że nie ma już sensu dalej się pchać, przeciwnie, należy wracać, przebijać się z powrotem, zajmować poprzednie miejsce w ogólnym froncie. Było już jednak za późno. Tatarzy nacierali zewsząd, szyli strzałami z bezpiecznej odległości, brali odwet za porażkę z pierwszych chwil starcia.

Łucznicy i kusznicy polskiego odwodu z furią natarli na lekkie omy tatarskie, odcinające Morawian. Celnie wypuszczane strzały strącały z koni, raniły wierzchowce. Tatarzy zaczęli pierzchać do tyłu, pierścień otaczający Morawian był coraz cieńszy, ale mimo to walka toczyła się tam krwawa. Ciężej zbrojni rycerze radzili sobie nie najgorzej, lecz ”naga” piechota ginęła niby chwasty pod kosą, lżej zbrojni pachołkowie także odnosili rany, często śmiertelne. Pokaleczone konie rżały przeraźliwie, mężne zawołania rycerskie raz po raz mieszały się z pełnymi bólu i bezsilnego gniewu krzykami konających, a wszystko tonęło w nieustannym, ogłuszającym wyciu Tatarów.

Nie wiadomo, jak skończyłoby się wszystko, gdyby nie chorągwie polskich łuczników. Opancerzone wraz z końmi parły naprzód i tryskały chmurami strzał, aż zmiotły wszystkich łuczników i mieczników tatarskich, którzy podchodzili pod hufiec Sulisława.

Pierścień opasujący Morawian był już bardzo cienki. Polski odwód w obawie, by nie razić sprzymierzeńców, przestał strzelać w ich stronę, lecz tamci już nie potrzebowali tej pomocy. Widząc, jak blisko jest wybawienie, natarli z furią i przebili się w końcu.

Jeszcze chwila, jeszcze dwie, a resztki hufca morawskiego, całkowicie pozbawione piechoty i dużej części lżej zbrojnych pachołków, zajęły poprzednie miejsce w szyku. Wszakże na karkach wycofującego się rycerstwa siedzieli wojownicy tatarscy. Należało ich teraz przepędzić. Łucznicy księcia Henryka przeniknęli przez rzadkie szeregi morawskie, wybiegli na przedpole, popuścili koniom wodze i pognali jak wicher. Tatarski pościg nie spodziewał się tego. Nim jednak zawrócił, nim spostrzegł, co zaszło, dziesiątki ciał tatarskich leżały obok poległych Morawian, Polaków, jakiegoś Niemca i Francuza. Roje strzał zrywały się znad głów rumaków, siały śmierć. Po chwili przedpole było puste, łucznicy pancerni zatrzymali konie, zawrócili i spokojnie poczęli podjeżdżać do Morawian, którzy tylko im zawdzięczali życie. Za chwilę wymienią puste kołczany na nowe, pełne, przyniesione przez czeladź, i znów będą mogli stanąć do walki.

Książę Henryk odetchnął. Niepotrzebne były straty tak wielkie, jakie poniósł hufiec margrabiego, lecz i Tatarów wielu zginęło, może nawet więcej niż tamtych. Najważniejsze wszakże, że luka na prawym skrzydle znów była zapełniona. Wprawdzie hufiec Bolka liczył obecnie o połowę mniej włóczni i mieczy, lecz jednak wprowadzeni do walki łucznicy uzupełnili jego siłę. Naczelny wódz jeszcze był zły z powodu tamtej niepotrzebnej szarży, lecz powoli gniew mijał, myśli kierowały się ku przyszłości. Nie wolno dopuścić do podobnej sytuacji, lecz atakować równo, całym frontem.

I to natychmiast, zanim Tatarzy nowe wywołają zamieszanie.

Padł rozkaz, łącznicy po raz któryś z kolei skoczyli w stronę hufców, rozbiegli się po polu w poszukiwaniu wojewodów. Cały front polski był już wyrównany, stanowił prostą linię, ciągnącą się z północnego wschodu na południowy zachód. Rycerstwo jakby od niechcenia walczyło z lekką kawalerią tatarską z pierwszej linii.

Kazano im stać w miejscu, więc stali, dreptali w koło, niby turniejowym zwyczajem krzyżowali włócznie z Tatarami. Tamci próbowali odskakiwać, pociągać za sobą pojedynczych rycerzy lub drobne chorągwie, lecz teraz, po doświadczeniu morawskim, nikt nie kwapił się do samotnych rajdów w głąb nieprzyjacielskich pozycji.

Nagle zagrały rogi trębaczy polskich, głośne beczenie, niby ryk ranionego tura, poniosło się nad głowami ludzi i koni. Tysiące ostróg uderzyły w boki rumaków, nogi pachołków silniej objęły brzuchy wierzchowców, szeregi polskie ruszyły naprzód. Zrazu hufce szły stępa, spychały uwijających się przed nimi łuczników tatarskich, tamci zmykali do tyłu, zawracali, wypuszczali roje strzał i znów uchodzili. Potem front nabierał rozpędu. Kilka hezarów tatarskich, stojących dotąd daleko w tyle, skoczyło na spotkanie, lecz było to tak, jakby ktoś gołymi rękami próbował powstrzymać walącą się ścianę. Mocno trzymane w rękach włócznie od dawna wyćwiczonym sposobem zataczały koła ostrzami, zwodziły przeciwnika, uderzały celnie. Odziani w zbroje Polacy mogli wreszcie pokazać swój kunszt.

Kolejna szarża tatarska załamała się znowu. Silny hufiec opolsko-kaliski księcia Mieszka, rozwinięty w długą linię, skoczył w pościg. W prawo od niego walczące rycerstwo krakowskie i sandomierskie dzielnie dotrzymało mu kroku, resztki hufca Bolka Morawskiego zaciekle nacierały na samym skraju. Jedynie rycerze zakonni Poppona pozostali w tyle. Niewielki ich hufiec dwoił się i troił, roztańczony w setkach pojedynków, lecz nie mógł uzyskać powodzenia. Bajdar wiedział, co czyni, na miejsce rannych i zabitych raz po raz dosyłał tam nowych wojowników, a nawet systematycznie zwiększał ich liczbę.

Książę Henryk nie orientował się w sytuacji na lewym skrzydle, wzrok jego nie sięgał tak daleko, natomiast obserwatorzy nie zdążyli na czas z meldunkami, gwałtowne bowiem przyśpieszenie tempa natarcia hufców Mieszka, Sulisława i Bolka zaskoczyło wszystkich z wyjątkiem Bajdara.

I to cofnięcie tatarskiej linii bojowej było celowe, jakby z góry zaplanowane. Opolanie, zajęci pościgiem, ani spostrzegli w ferworze walki, czym grozi odsłonięcie lewego skrzydła. Parli naprzód, pewni, że wróg już kona, że lada chwila zakonnicy dołączą do nich i będzie po wszystkim.

Tymczasem stało się inaczej. Bajdar bacznie obserwował tę, wybraną przez siebie, część pola walki. W pewnym momencie jego buńczuk zatoczył w powietrzu złowrogie koło. Stojący w tyle oddział złożony z kilku hezarów lekkiej jazdy poderwał się do biegu, zatoczył koło, rozwinął się w locie, wpadł na Opolan z boku.

Rycerstwo zatrzymało się w miejscu, potem cofnęło konie, pośpiesznie zaczęło ustawiać się frontem do nacierających.

Jednakże tylko sam koniec lewego skrzydła hufca zdołał przyjąć uderzenie na ostrza swoich włóczni, osłonić się tarczami przed chmarami świszczących strzał. Reszta, wciąż skierowana naprzód, dopiero po krzykach i nagłym ukośnym świstaniu strzał poznała, co się stało.

Sam wódz hufca, walczący w środku swoich szeregów, nie od razu dowiedział się, co się stało o kilka stai od niego. Wreszcie posłyszał tumult, spojrzał w tamtą stronę i oniemiał. Jeszcze chwila, a zostanie otoczony. Przejście od zachłystywania się powodzeniem do paniki klęski było gwałtowne. Już nieraz słyszał o tym, że Tatarzy potrafią okrążać i wycinać w pień.

Biegajcie, biegajcie!” - dotarło doń przez zasłaniające uszy ścianki hełmu. Wołanie, zrazu dalekie, wciąż potężniało. Skąd mógł wiedzieć, że to Rusini w służbie u Tatarów celowo usiłują spowodować panikę? Może sądził, że to rozkaz księcia wzywa go do cofnięcia się w tył? Dziś nie ustalimy dokładnie nastrojów, które gwałtownie zapanowały na tym odcinku.

Długosz, który opisuje bitwę ze zwykłą sobie skrupulatnością, zdaje się zwalać wszystko na podstęp nie przebierającego w środkach wroga. Zapewne tak było. Z drugiej jednak strony wydaje się, że gdyby książę bodaj przez chwilę jeszcze wytrzymał, gdyby uległ panice odrobinę później, uniknąłby klęski. Niestety, prawdopodobnie przechodziło to jego możliwości. Sytuacja stała się niezwykle ciężka, trudna do opanowania. Książę był przekonany, że zbliża się nieuchronna klęska, że jedynie posłuchanie owego dalekiego zrazu, lecz ciągle potężniejszego wołania, to najlepsze, co jeszcze można zrobić.

Biegajcie, biegajcie!” oznaczało ”Uciekajcie! Ratujcie się ucieczką!” I posłuchał książę tego głosu. Zawrócił konia, począł umykać na tyły spokojnie nacierających Krakowian i Sandomierzan.

To wzmogło panikę hufca.

Tymczasem naczelny wódz, zawiadomiony już o zmianie położenia Opolan, kończył szykować do boju swój odwód. Rycerze pośpiesznie dosiadali koni, pachołkowie poprawiali popręgi u siodeł, zakładano hełmy, ustawiono się w linię bojową. Książę zdecydował powieść ten hufiec osobiście. Przynaglając wszystkich do pośpiechu, stanął na czele w otoczeniu swych najbliższych i najlepszych rycerzy. Nie wiemy, w jaki sposób zachęcał ich do walki, jak brzmiały jego rozkazy. Prawdopodobnie zachęty były niepotrzebne, rozkazy zaś krótkie.

Hufiec odwodowy, wypoczęty i spragniony walki, ruszył naprzód z kopyta. Dobre pół mili pokonali w ciągu kilku pacierzy. Jeszcze jeden niewielki wzgórek i już widać tę część frontu. Resztki hufca opolskiego, osaczone przez drobne postacie tatarskich wojowników, opędzają się niby przed sforami psów, pomykają na południe i wschód, zdają się wokół siebie niczego nie widzieć, tylko wrogów.

Na ten widok pędzącego pośrodku swojego hufca księcia Henryka ogarnęły prawdopodobnie niewesołe myśli. Nie można to było zawczasu donosić o przebiegu walki? Trzeba było tak głupio ścigać nieprzyjaciela? Musiał gniewać się na nieprzytomnego Mieszka, pewnie odgrażał się w duchu i przysięgał sobie, że po bitwie dobrze natrze mu uszu. Z wolna jednak ów gniew koncentrował się na ćmie tatarskiej, już wykorzystującej powstałą lukę, już przelewającej się na tyły walczących dzielnie Krakowian. Mrowiło się to, uwijało w polu, jakby naprawdę odniosło zwycięstwo.

Odwód naczelnego wodza składał się ze specjalnie dobranego, najlepszego rycerstwa spod Lublina, Sandomierza, Krakowa, Opola, Wrocławia, Głogowa, Kalisza i Poznania. Wielu z nich miało już za sobą śmiertelne walki lub potyczki, niejeden z rycerzy, zanim tu doszedł, przez wiele dni musiał skradać się przez najechane przez wroga okolice, w małych grupach kluczyć lasami, by połączyć się z resztą braci. Obok nich atakowała drużyna przyboczna księcia, ten najbardziej karny żołnierz. Wszyscy pragnęli jednego: rozbić wroga, pomścić hańbę Opolan.

Kwiat rycerstwa polskiego i woje z jednakowym uderzyli impetem.

Tatarzy, zaatakowani z tej, z kolei dla nich niespodzianej, strony legli wycięci w pień, tylko nieliczni zdołali ujść cało. A hufiec dalej nacierał. Szeroko rozwinięty, liczny, parł naprzód, zrównał się z nie objętymi paniką rycerzami krakowskimi, lewym skrzydłem zawadził o hezary, które dotąd powstrzymywały marsz zakonników.

Powstał tu zamęt, lecz tym razem nieprzyjemny dla wroga.

Napadnięte z boku szeregi tatarskie nie zdołały zmienić frontu, wojownicy, osaczeni przez przeważającą liczbę Polaków, ginęli w jednej chwili lub próbowali uciekać, tym razem naprawdę bez podstępnych planów. Ci, którzy walczyli na prawym swym skrzydle, wpadali do strumienia, spychani przez swoich sąsiadów na piechotę, zapadali się w nim, tracili tonące w grzęzawiskach konie, chyłkiem mknęli w tył.

Rycerze zakonni Poppona, widząc co się dzieje, natarli mocniej.

Jeszcze niedawno byli świadkami klęski Opolan i jedynie karność, oraz pamięć składanej niegdyś przysięgi kazały im walczyć dalej.

Teraz nowy duch powiał nad szeregami zakonnej braci. Zadecydowali pokazać, co potrafią. Podobnie jak Polacy nacierający z boku, kłuli włóczniami, strącali z siodeł, dobijali wroga na ziemi i szli naprzód. Nie było siły, która mogłaby ich powstrzymać.

Pas pól między strumieniem i rzeką zwężał się w kierunku polskiego natarcia, zaczęło robić się ciasno. Rycerze zakonni spostrzegli nagle, że Tatarzy zniknęli zupełnie. Poppo rozejrzał się wokół zdumiony, gdyż takiego obrotu sprawy nie spodziewał się wcale.

Dyszał ciężko, serce waliło mocno w jego piersi. Był strudzony wielce, jak cały jego hufiec, który przez wiele, bardzo wiele pacierzy walczył z przeważającym wrogiem. Z ulgą powstrzymał konia, zaczął krzyczeć do swoich, by zatrzymali się, a potem skupili wokół niego. Nadeszła chwila wypoczynku, trzeba ją zatem wykorzystać, gdyż nie wiadomo jeszcze, co przyszłość przyniesie.

Sytuacja była uratowana. Książę Henryk zdał więc dowództwo wojewodzie Klemensowi, sam zaś ze swoją świtą przyboczną wycofał się do tyłu, by na nowo ogarnąć wzrokiem całe pole bitwy, wywiedzieć się, jak przebiega walka na dalekim, południowym skrzydle. Ostrze jego włóczni zbroczone było krwią, więc oddał pachołkowi, aby ją wyczyścił.

W pewnej chwili książę spostrzegł, że stoi na wyniosłym, panującym nad okolicą wzgórzu. Ziemia była tutaj stratowana przez konie, zbroczona krwią, usiana ciałami poległych. Toć to wzgórze Bajdara! - uświadomił sobie. To tutaj stał wódz armii tatarskiej, stąd kierował walką. Gdzie on teraz? Naprzeciw prawego skrzydła wojsk polskich łagodnie wznosiło się wzgórze nieco niższe, to tam pewnie przeniósł się Bajdar. Henryk chciał odszukać wzrokiem charakterystyczne skupisko konnych postaci, lecz wnet dał temu spokój. Ciekawsza była bitwa.

Front polski po wściekłej szarży odwodu wyrównał się znowu. Hufce walczyły w linii prostej, skrzydła frontu ciasno przylegały do rozlewisk strumienia i rzeki. Natarcie nie słabło. Odległość między skrajami skrzydeł jeszcze zmalała trochę, lecz to tylko na dobre wychodziło Polakom, ułatwiało im utrzymać wystarczającą głębokość szyków. Wszystko szło dobrze, trzeba było pomyśleć o szybkim stworzeniu nowego odwodu.

Wypchnięci z walki rycerze zakonni stali na uboczu zbici w kupę, żywo wymieniali różnojęzyczne uwagi, dzielili się najświeższymi wrażeniami. Kazał zawezwać ich do siebie. Nadjechali tedy pośpiesznie, rozpromienieni, pełni uznania dla Polaków, którzy tak wspaniale wyręczali ich w bitwie. Henryk rozkazał im, by pozsiadali z koni, dali wierzchowcom wypocząć, lecz aby w każdej chwili gotowi byli na nowo skoczyć do przodu. Rad był zakonnikom, ale naraz jego twarz spoważniała. Hufiec Poppona liczył zaledwie połowę swojego dawnego składu, reszta albo poległa, albo, odniósłszy ciężkie rany, została odesłana do tyłu. Mały był zatem ten odwód, więcej rycerstwa należałoby mieć przy sobie. I wtedy przypomnieli się księciu Opolanie.

- Gdzie Mieszko? - zaczął wypytywać gorączkowo, lecz nikt nie mógł powiedzieć nic pewnego. Rycerze zakonni widzieli kątem oka, jak hufiec opolski tonął w ćmie wroga, domyślali się, że legł cały.

Dopiero jednak pachołkowie i czeladź, kręcąca się na zapleczu walczącego rycerstwa, opowiedziała z przejęciem, że jego miłość książę Mieszko poleciał na zachód, na czele resztek swoich rycerzy przemknął między wzgórzami i rzeczką, a potem pewnikiem do Legnicy się schronił. Synowie chłopów i ludzi służebnych jeszcze teraz nie mogli przyjść do siebie po tym widoku. Już oczy ich się śmiały, już głosy drżały radością, że wszystko skończyło się dobrze, ale w sercach czuli jeszcze cień tamtego przerażenia. A dyć, myśleli, że to koniec, że potop wroga lada moment zaleje świat, ogarnie całe Dobre Pole i zatopi przede wszystkim ich, bezbronnych, do walki nie przyuczonych.

Książę Henryk nie chciał wierzyć w tak haniebny postępek swojego druha i jego rycerzy.

- Umknęli?! - dopytywał się ze zgrozą w oczach. - Wszyscy umknęli?

- Nie wszyscy - odpowiedziano mu. Wielu Opolan, zwłaszcza ci, którzy na prawym skrzydle walczyli, pozawracało na widok atakującego odwodu lub nawet wcale panice nie uległo. Kilka kopii to nawet z daleka się wróciło i ponownie bić się przybieżało. Lecz samego księcia nie było nigdzie.

Naczelny wódz odprawił czeladź, a potem warknął przez zaciśnięte zęby:

- Niechno który skoczy do Legnicy! Książę Mieszko ma ponownie się stawić ze swoimi, bo mu...

Chciał pewnie dodać, że mu głowę urwie po bitwie, lecz umilkł, gdyż nie przystało tak grubiańsko wyrażać się o mężu równym sobie.

Zatopił się w oglądaniu bitwy, to powoli uspokajało mu nerwy, pochłaniać zaczęło bez reszty. Czegoś takiego nigdy nie przeżywał.

Bój trwał zawzięty, nieustępliwy. Całe pole przed księciem i za jego plecami, kędy jeno przeszedł śmiertelny wir, zasłane było ciałami poległych. Przeważały jednak tatarskie. Niektóre jeszcze drgały, czasem usiłowały powstać, lecz znów padały na ziemię.

Czeladź z taborów i kuchni, tudzież ciurowie obozowi uwijali się pośród leżących, szukali swoich, aby ich zabrać do tyłu. Tu i ówdzie widać było postacie uginające się pod bezwładnymi ciężarami, z wysiłkiem sunące zboczem, znikające za grzbietem wzgórza. W trakcie tej krzątaniny niejeden Tatar otrzymał dodatkowy cios laską lub drągiem. Wśród żywych i martwych biegały konie bez jeźdźców. Dzikie, nie rozumiejące polskich rozkazów koniki tatarskie i te, które dobrze rozumiały swojskie zawołania.

Koniowodni bez trudu łapali te ostatnie, uspokajali pieszczotliwymi klepnięciami w szyję, a potem podprowadzali aż pod samą linię walki, gdzie na nowo mogły się przydać.

Tuż na zapleczu walczących hufców kręcili się także ciurowie obozowi z naręczami pełnych strzał kołczanów. Niezdarnie osłonięci wielkimi na trzy czwarte chłopa tarczami, to pomykali do przodu, to uciekali do tyłu, plątali się pomiędzy konnym rycerstwem, wyszukiwali łuczników i kuszników, którym wyczerpały się zapasy pocisków. Starszy obozowych ciurów dobrze musiał się natrapić, by zaopatrzenie walczących nie ustało ani na chwilę. Nie znamy jego imienia, bo wtedy służba ta uchodziła za podlejszą, lecz wielkie przecież miała znaczenie.

W powietrzu unosił się wrzask, trzaski drzewców, jakieś głuche uderzenia. Ucho księcia powoli przywykało do tego, był to bowiem zwyczajny zgiełk bitwy. Dobrej, na szczęście, bitwy, coraz lepszej. Ze wzgórza wyraźnie widać było niezliczone pląsy śmiertelnych pojedynków. Dwa duże hufce polskie i nieliczny wsparty przez łuczników hufiec margrabiego Bolka małymi, bo małymi krokami, lecz stale posuwały się naprzód, dając tym widomy dowód powodzenia. Za plecami spracowanych rycerzy i ich pachołków przybywało ciał. Naczelny wódz patrzał uważnie, bo nie chciał sam siebie oszukiwać, nic jednak nie wskazywało na pomyłkę. Wśród drgających ciał coraz więcej leżało burych postaci najeźdźców. Od tego widoku szedł powiew zwycięstwa.

Jak długo jednak trzeba będzie jeszcze walczy ć? Książę spojrzał w górę, na fioletowe niebo kwietniowe. Jasna kula słońca dawno minęła południowy szczyt sklepienia. - Już tak późno? - zdumiał się, lecz wnet pamięć podsunęła mu wszystko, co przeżył od świtu, i wydało mu się, że całe wieki spędził już na owym Dobrym Polu.

Nagle oczom obserwatorów ukazały się w dali świeże szeregi Tatarów. Pędzili co koń wyskoczy, zasłaniali niemal cały horyzont.

Widlaste włócznie groźnie pochylały się do przodu, zza pleców jadących w przedzie tryskały roje strzał. Henryk zrozumiał, że Bajdar rusza swoje odwody. Nie mogąc znaleźć sposobu na oskrzydlenie, próbuje przełamać atak Polaków od czoła. Przeciągłe wycia nadjeżdżających urwały się nagle, zaginęły w trzasku starcia. Szeregi polskie przystaneły, liczne łby koni polskich i tatarskich uniosły się w górę, zatrzepotały w powietrzu kopyta, strzeliły w niebo podbijane włócznie i kopie. Front zawirował tysiącem nowych pojedynków. Niestrudzone ręce Polaków kłuły włóczniami, cięły mieczem, rąbały. Z daleka trudno było poznać, kto bierze górę w tej walce, boć i Tatarzy dobrze władać bronią umieli. Zwarcie było ostre, lecz krótkie. Po chwili atak tatarski załamał się, szarżujące przed chwilą szeregi zaczęły umykać do tyłu, wyprzedzone przez luzem biegające konie, z których grzbietów pospadali napastnicy. Książę odetchnął. Hufce polskie zyskały możność wyrównania szeregów, wypoczynku. Lecz spokój trwał niedługo. Nowa, wściekła szarża tatarska uderzyła w cały front, powstał nowy tumult. Błyski mieczy, krzywe zygzaki szabel, dudnienie tarcz jakby kto walił młotami w puste pnie drzew.

Dźwięczała stal uderzająca o stal, głucho łoskotały rozbijane pancerze ze skóry laką pokrytej.

I ten atak został odparty, lecz Bajdar dalej nie ustępował. Odtąd tak już miało być. Coraz to nowe szeregi tatarskie na horyzoncie, nowe fale bijące w polskie hufce, a potem odwrót, próba wciągnięcia Polaków w głąb. - Jak długo to potrwa? - książę zaczął obliczać na zimno. Wiedział, że Bajdar przywiódł 25 lub nawet 30 tysięcy wojowników, że nie podda się ni cofnie z pola. Każdy Polak musiałby dwóch lub trzech Tatarów trupem położyć, lecz czy to było możliwe? Kilka tysięcy rycerzy i pachołków ubyło już pośród walczących.

Zatem co? - Słodki przedsmak zwycięstwa rozpływał się w ustach, pozostawiając gorycz twardej rzeczywistości. Wszakże wola pokonania wroga istniała w dalszym ciągu. Książę czuł ją w sobie, wyczuwał w swoim otoczeniu, biła z postawy tych tam w oddali, którzy ni kroku wstecz się nie cofnęli. Jeszcze raz spojrzał w niebo. Leć, słonko, leć, schowaj się za lasem. Niech mrok nocy rozdzieli walczących, niech strudzeni pracą odpoczną krzynę.

Ratunek leżał w nocy, lecz do zmroku nikomu nie zabraknie sił.

Natłuką jeszcze trochę Tatarów, z rana zaś, skoro świt, wypoczęci i na nowo uszykowani, znów zajmą stanowiska. I niech tamci spróbują uderzyć! W ciągu nocy będzie można wiele uczynić.

Ściągnie się Opolan z Legnicy, uzbroi nowych pachołków, ba, chłopów na koń się posadzi.

Książę gwałtownie odwrócił się, jego świta także spojrzała w stronę Legnicy. Dlaczego wciąż nie widać Mieszka? Henryk przysłonił oczy dłonią, gdyż z boku raziło go słońce, lecz usłany trupami plac leżał martwy. Najmniejszy szyk jeźdźców nie ożywiał horyzontu.

A bój trwał z niesłabnącą zaciekłością. Szczupłość miejsca nie pozwalała Bajdarowi wprowadzić do walki wszystkich sił, unieruchamiała znaczną część jego odwodu. Polacy znów zaczęli posuwać się naprzód, spychać wroga do tyłu. Każdy z nich miał już co najmniej jednego ”swojego” Poganina, którego pozbawił życia albo też w inny sposób wyeliminował z walki. Wytrwałości nie brakowało nikomu, ale tylko czas mógł przynieść ostateczne zwycięstwo, mógł pozwolić rozgromić nie pokonanego dotąd wroga.

W tej fazie bitwy Bajdar prawdopodobnie stał na wzgórzu 178, tuż za lewym skrzydłem swych wojsk. Musiał zły być okrutnie. Bój przeciągał się ponad miarę, Polacy łatwi do pokonania nie byli.

Już pod Turskiem i Chmielnikiem dali przykład nie spotykanego męstwa, ich szarże były zajadłe. Czyżby tatarska sława niepokonanych miała się skończyć?

- Co z wiatrem! - Bajdar coraz to zwilżał palec śliną, unosił go w górę, badał kierunek tchnienia powietrza. Lecz wiało wciąż słabo, ledwie, ledwie i to w dodatku od strony Polaków. Kiedyż wreszcie się to zmieni? Starszyzna ze świty naczelnego wodza, wszyscy łącznicy śledzili kierunek powiewów. Gdzie szamani? Niech czarują, niech modlą się o zmianę pomyślną! Jeśli w tej bitwie nie przydadzą się na nic, stracą swoje głowy.

Bajdar był coraz bardziej zniecierpliwiony. Wciąż nowe hezary słał do walki, szeregi wojowników odskakiwały zdziesiątkowane i znów na jego rozkaz musiały zawracać, szarżować. Jeśli wiatr się nie zmieni, najlepsze swoje oddziały wygubi.

*


Książę Henryk tymczasem z rosnącą nadzieją spoglądał w niebo. Już niedługo dobra noc pozwoli wypocząć. Walczący rycerze i pachołkowie wcale nie czuli zmęczenia, napięte nerwy potęgowały ich siły. Książę wiedział już, że wytrzymają do zmierzchu, a jutro, po odpoczynku, znów nie braknie im męstwa.

W pewnej chwili pomiędzy małym hufcem Bolesława Szepiotki i wielkim wojewody Sulisława buchnął dym czarny, miejscami żółtawy.

Zrazu wyglądało to, jakby kopa mokrego siana zajęła się od pioruna i tlała bez ognia. Wszakże dym potężniał, gęsty bił w górę, a potem niósł się w poprzek pola ku środkowi frontu, przesłaniał prawe skrzydło krakowsko-sandomierskie, pełznął po ziemi, ogarniał coraz większą przestrzeń. Na prawym skrzydle Sulisławowego hufca migały ponad kłębami dymu postacie jeźdźców, głowy bez tułowi, tułowia bez nóg i koni. Zadymka pochłonęła już pół hufca, miała połknąć resztę, gdy rycerze i pachołkowie znów poczęli się ukazywać, lecz znacznie bliżej. Po dwóch, po trzech wypadali zza dymnej zasłony, co chwila nowi jeźdźcy ukazywali się na tle niskiej chmury. Pędzili to tu, to tam jakby zaczadzeni, zrywali z głów hełmy, przecierali oczy, chwiali się w siodłach.

- Co to tam? - Spojrzał w tamtą stronę książę, patrzyli wszyscy rycerze z jego otoczenia, wytrzeszczali także oczy zakonnicy Poppona. Jakże to? Na litym ugorze kopy siana sterczące, w dodatku teraz, na wiosnę, kiedy kończą się zapasy do zagród i dworów zwiezione? Książę pobladły, drżący, tkwił w siodle bez ruchu, nie wiedział, co czynić. Strach wielki jeżył włosy książęcej świcie.

- Czary! - wrzasnął nagle któryś z zakonników. - Ani chybi, czary!

Toć to z diabłem sprawa!

Reszta skupionych przy wodzu braci zakonnych jęła się żegnać pośpiesznie, w ślad za nimi czyniło znaki krzyża na piersiach rycerstwo i sam książę. Nikt nie wątpił w czary, wszak w jaki sposób wytłumaczyć pożar na pustym błoniu?

Nieprzytomnych, zaczadzonych, pozbawionych tchu rycerzy i pachołków coraz więcej miotało się w dali. Jedynie hufiec margrabiego, nie objęty dymem, walczył dalej zajadle, choć też chyba z duszą na ramieniu. Nagle za kłębami dymu rozległ się zgiełk trąb i piszczałek, przeraźliwe wycie wstrząsnęło powietrzem, jakby na trwogę. Nie ogarnięte dymem morawskie rycerstwo krzyżowe margrabiego zniknęło w tłumie Tatarów. Henryk ujrzał tam wielki buńczuk samego Bajdara, rozwiany na wietrze. Tuż za nim trzepotała chorągiew nestoriańska św. Andrzeja z krzyżem, powiewały liczne znaki bitewne. Niewątpliwie sam Bajdar runął na czele ciężkiej jazdy, by wreszcie rozstrzygnąć losy bitwy. Hufiec Bolka, odcięty dymem od Krakowian i Sandomierzan, samotnie przyjął uderzenie, które przeszło po nim jak woda wezbranej rzeki przelewającej się ponad niską groblą.

Poppo z Osterny, wódz pozostającego w odwodzie hufca zakonnego, niemniej niż inni przekonany był o czarach. Wierzył w nie równie niewzruszenie jak w Chrystusa. Wszakże przekonany był przy tym, że moc Boga przewyższa siły czarta, któremu służyli poganie i za którego sprawą czynili czary i dlatego nie uląkł się dymów. Ledwie książę skinął w jego stronę i wyciągniętym mieczem wskazał kłębowisko pośrodku Bolkowego hufca, od razu krzyknął na swoich, by dosiadali koni. Rycerzy zakonnych nie trzeba było zachęcać.

Migiem wskakiwali na siodła; wdziewali hełmy, ujmowali włócznie, miecze, topory, co tam jeszcze kto miał przy sobie.

Po chwili cały hufiec ostro ruszył z kopyta. Wiatr rozwiewał białe płaszcze, lecieli jak stado jastrzębi w stronę upatrzonej zwierzyny. Zwyciężą lub zginą, lecz nie pozwolą na tryumf wrogów.

Niosła ich moc jakaś wielka, której siłę czuli w piersiach, a która rodziła się z największego zwycięstwa, jakiego człowiek dokonuje nad sobą, kiedy przezwycięża strach i lęk.

Henryk widział, jak runęli w ciżbę tatarską wybiegającą z luki po Morawianach i krzyżowcach, na moment białe płaszcze przesłoniły wszystko. Szarża tatarska, wstrzymana gwałtownie, zaczęła się nawet cofać, lecz trwało to krótko. Wnet front zatrzymał się, a potem powoli jakby sunął w głąb pola po stronie Polaków. Zgiełk niósł się stamtąd wrzaskliwy, jęczący zawodzącymi głosami szamanów, wezwaniami do obcego Boga czy też do mocy jakichś piekielnych. Bój ciężki i krwawy ostatecznie przekonywał patrzących, że żadne ciemne siły nie wystąpiły tu w pole, że wszystko działo się zwyczajnie, po prostu. Należało zatem, także zwyczajnie i po prostu, ratować sytuację, zapobiegać klęsce.

Książę poderwał więc konia i na czele swojej świty ruszył w stronę pola walki.

Tymczasem z kłębów dymu dalej wyskakiwały konne postacie słaniające się w siodłach. Miotani atakami kaszlu, nieprzytomni pędzili na oślep przez łąkę, rozbiegali się ani mogąc, ani chcąc walczyć dalej. Duszący dym przesłaniał świat. Czary! Istne czary!

Samo piekło rozwarło swoje bramy, buchało siarką i zgnilizną.

Jego miłość Henryk II, książę ”Polski, Śląska i Krakowa”, jak sam siebie tytułował w dokumentach, jeszcze nie wierzył w klęskę, jeszcze widział przed sobą drogę do zwycięstwa, co prawda ciężką i trudną, ale prostą. Jedna z legend głosi, że w pewnym momencie zaczął krzyczeć rozpaczliwie:

- Zabieraj, zabieraj!

W śląskiej gwarze okrzyk miał pono znaczyć ”atakuj, atakuj!”, lecz w gwarze krakowskiej - coś wręcz przeciwnego, niby zachętę do ucieczki:”zabieraj się stąd”, czy coś w tym rodzaju. Dziś trudno ustalić, jak to naprawdę było, ale na pewno zapanował chaos.

Książę nie chciał cofać się przedwcześnie, to wiemy na pewno.

Przybiegłszy na zagrożony odcinek, mógł widzieć, że smugi dymu opadają z wolna, stają się cieńsze i bardziej przejrzyste i że za nimi perli się już zwyczajne, czyste powietrze. Jedynie gwałtowne natarcie mogło ocalić walczących i poprawić sytuację. I to natarcie natychmiastowe, dopóki jeszcze walczyli rycerze zakonni, dopóki nie wybito jeszcze w pień resztek hufca margrabiego.

Pojęła księcia jego drużyna przyboczna, rozbiegła się w koło, zaczęto gromadzić rycerzy, zwoływać ich, póki jeszcze czas póki nie atakują Tatarzy! Zrozumiał to także wojewoda Sulisław, który przytomnie wycofał się z dymu zawczasu, jakby czuł, że przez jego gąszcz Tatarzy też nie będą się pchali. Wojewoda z garstką swoich najbliższych towarzyszy miotał się na wszystkie strony, krzyczał, przyzywał do siebie.

- Zabieraj, zabieraj! - wołał książę, a za nim powtarzali okrzyk jego śląscy dostojnicy. Lecz daremne były wysiłki. Czy to naprawdę, jak głosi legenda, Krakowianie i Sandomierzanie opacznie pojmowali rozkazy, czy też ów dym do cna ich otumanił, dość, że miast skupiać się, rycerstwo jeszcze bardziej rozpierzchało się w różne świata strony.

Bój zakonników dogorywał tymczasem. Białe płaszcze znikały jeden po drugim, wsiąkały w bury tłum wojowników. Tylko tu i ówdzie skrzydlate postacie miotały się jeszcze wyraźnie, lecz już coraz częściej uskakiwały w tył. Wróg miał tutaj druzgocącą przewagę i był zdecydowany wykorzystać ją do końca.

Wtem nowe, nie wiadomo skąd przybyłe hezary, runęły przez opadające dymy wprost w kierunku Sulisława i księcia, którym małą chorągiew udało się zebrać. Inne gnały na zachód, wzdłuż rzeczki, w ślad za umykającymi tamtędy, słaniającymi się w siodłach niedobitkami.

- Do tyłu, wasza Miłość! Do Legnicy!ktoś zaczął namawiać księcia.

- Za dwa pacierze będzie za późno!

Lecz książę nie słuchał. Ogarnął spojrzeniem pole rozbrykane końmi ponoszącymi jeźdźców bezładnie i warknął:

- Do Klemensa!

Już zawracał konia, już pędził na północ, gdzie jego hufiec odwodowy, nie tknięty dymami, walczył po dawnemu. Skoczyli więc za nim, a on gnał jak szalony, żeby zdążyć, zanim panika i tam dotrze.”Trzeba zmienić front, myślał, skrzydłami oprzeć się o strumień. Noc już blisko. Noc...”

Zdążyli w ostatniej chwili.

Hufiec wojewody Klemensa niewiele wiedział o tym, co się działo na odległym, południowym skrzydle. Widziano stąd dymy, podchodzące blisko, słyszano okrzyki zgrozy, ale prawdy nikt nie odgadywał.

Lewe skrzydło krakowsko-sandomierskie, styk z hufcem odwodowym zapewniające, też paniką objęte nie było. Widok towarzyszy, którzy w dali wyskakiwali z kłębów dymu, był raczej zabawny niż groźny, nic złego nie wróżący. Aż wreszcie i u nich zaczęły dziać się rzeczy niepojęte.

Kolejny atak tatarski został odparty, ale sunął już następny.

Szyki tatarskie inaczej jednak teraz wyglądały. Wielu wojowników trzymało uniesione wysoko w górę ni to chorągwie jakieś, ni to proporczyki bojowe, których drzewce kończyły się kuliście, jakby kto dynie ponasadzał na czubki. Dynie dymiły. Coraz bardziej.

Dziwni chorążowie, opancerzeni od stóp do głów, nadjeżdżali pędem, potrząsali drzewcami, ciskali je pod kopyta polskich koni i znów umykali do tyłu. Naprzeciw nim wybiegały polskie strzały, ścigały ich potem, lecz żadna szkody uczynić im nie mogła.

Wojewoda Klemens nie doceniał grozy położenia, śmieszne kadzidła wydały mu się zrazu dziecinną igraszką: Na szczęście jednak do zadymianego, prawego skrzydła zbliżał się już wojewoda Sulisław.

Ten wiedział, co znaczą dymy. Wiatr (pomyślny wiatr, tak długo oczekiwany przez Bajdara) poniesie je w sam środek hufca, struje wszystkich.

- Do tyłu! - zaczął wołać. - Do tyłu!

Wojewoda Klemens posłyszał to wołanie nie cierpiące sprzeciwu, spojrzał w tę stronę i dopiero teraz zdał sobie sprawę z położenia. Niewielka chorągiew wojewody Sulisława i poczet księcia Henryka pędziły przed siebie. Po drodze dołączały do nich ocalałe szyki krakowskie i sandomierskie, które walczyły dotąd. W dali zaś sadził cały chyba tumen Tatarów z groźnie wysuniętymi, nie skalanymi jeszcze krwią włóczniami.

- Do tyłu! - rozkazał i sam pierwszy cofnął konia.

Dym dochodził już do niego, miał jakiś dziwny zapach, drapał w gardle. Rycerstwo ruszyło za Henrykiem, ale bez przesadnego pośpiechu, spokojnie. Obecność księcia zapobiegała panice.

Jednakże on sam nie był już tak bardzo pewien swojej poprzedniej decyzji.

- Przebić się i do Legnicy!

Nie wiemy, kto w otoczeniu księcia pierwszy tę myśl podjął, lecz Henryk w końcu musiał uznać jej słuszność. Wyjścia innego nie było. Tatarzy przedarłszy się na prawym skrzydle, objechali plac boju dookoła, ich pierścień był już zamknięty aż po horyzont, a wewnątrz niego uwijały się mniejsze watahy wroga. Grupki rycerstwa polskiego, wciąż nieprzytomne z zatrucia, krztusząc się i łapiąc w płuca świeże powietrze, miotały się tam i z powrotem, na oślep, gdzie popadło. Oddziały tatarskie, zdrowe i szatańsko przytomne, łatwo dawały sobie z nimi radę. To nie była już bitwa, lecz chaos drobnych potyczek, rzeź. Należało więc skupić przy sobie hufiec wojewody głogowskiego i resztki hufca Sulisława, po czym przeć na zachód. Może przynajmniej część sił zostanie uratowana. Gorzka to była prawda.

Wojewoda Klemens i wojewoda Sulisław pośpiesznie zaczęli objeżdżać szyki rycerstwa, tłumaczyć, co trzeba. Będą przebijać się na zachód, do grodu. Kto się przebije, życie swoje ocali. Aby jednak rzecz udała się całkiem, trzeba kupą. Kupą! - powtarzano z naciskiem.

Rycerstwo wzięło księcia w środek, rozpoczęło kłus w stronę Legnicy. Lecieli jak burza. Konie dobywały resztek sił, mdlejące ręce, jakby nową falą mocy oblane, mocno trzymały miecze lub rzadkie już teraz włócznie.

Kamienne wieże legnickich kościołów widniały w dali osnute mgłą i dymami. Gdyby wytężyć słuch, na pewno doleciałby stamtąd dźwięk bijących bez przerwy dzwonów, lecz nic nie dało się słyszeć, tylko pełne triumfu wycia Tatarów i rozpaczliwe, gniewne krzyki Polaków.

Mniejsze oddziały tatarskie ustępowały im drogi, większe ginęły od miecza, rozpruwano je, przecinano. Wola ratowania księcia i własnego życia zwyciężała przewagę taktyczną wroga. Wreszcie przebili się. Teraz droga była wolna.

Książę zapewne czuł się bezpieczny, gdy nagle spostrzegł, że koń jego kuleje. Raniony strzałą w którejś z ostatnich potyczek, przez czas jakiś biegł nie czując bólu, lecz teraz, kiedy największe napięcie minęło, począł się chwiać i zataczać. Pędzący hufiec zwolnił, wreszcie stanął. Trzeba coś poradzić. Radę znalazł rycerz Jan Iwanowic, którego imię wdzięczna historia zapisała na wieki.

On to, wziąwszy dla bezpieczeństwa kilkudziesięciu jeźdźców, skoczył ku koniowodnym.

Tabuny koni stały niedaleko. Krzyki z pola walki dolatywały do uszu pilnującej je czeladzi, lecz ta nie pojmowała jeszcze, co się tam działo: Tabun skubał skąpą, wiosenną trawkę lub zaspokajał głód, rzuconym pomiędzy półkoszki wozów sianem. Wtargnięcie do obozu sporego pocztu rycerzy powitano ze zdumieniem.

- Konia! Konia! - krzyczeli rycerze, więc koniuchowie skoczyli po najdzielniejszego rumaka. Przybyli zeskakiwali z siodeł pośpiesznie, choć trochę niezdarnie, puszczali swoje wierzchowce luzem, bez pytania brali nowe i gramolili się na przygotowane rzędy. Rycerz Jan uczynił tak samo, po czym wodze luzaka okręcił sobie wokoło przegubu lewej dłoni i tyle było go widać. Wraz ze swoim pocztem znikł za niewielkim laskiem tak samo nagle, jak pojawił się tutaj...

Tymczasem jak wicher gradową burzę zwiastujący wpadł do obozu liczny oddział tatarski. Tylko ci, co przy samych koniach stali zdołali na czas dosiąść wierzchowców i ocalić życie, reszta zaś w jednej chwili podzieliła los towarzyszy, którzy na Dobrym Polu się bili.

*

Tatarzy, rozbici przez przedzierające się wojsko otrząsnęli się, zebrali i nadlecieli jak ćmy. Bajdar z daleka dostrzegł stojący wśród pól hufiec, domyślił się, kto może kryć się pośród rycerstwa, podesłał swoim pomoc.

Rycerz Jan Iwanowic wracał co koń wyskoczy. Widział w dali mrowie tatarskie na nowo otaczające księcia, kąsające zewsząd jego rycerzy. Mógł zawrócić, zmienić kierunek, lecz niestrudzenie popędzał konia naprzód. Jego towarzysze, zaopatrzeni w obozie w nowe włócznie, pochylali ostrza. Skośnoocy, otaczający hufiec wojewody Klemensa, zaatakowani gwałtownie, polecieli na ziemię.

Tutaj, na tym maleńkim odcinku, Polacy zyskali przewagę. Tatarzy wzięci z dwóch stron, nie wytrzymali długo, droga stała się wolna.

Teraz tylko czym prędzej podać luzaka księciu i gnać dalej do Legnicy. Udało się. Książę, dosiadłszy świeżego konia, dał rozkaz ruszenia naprzód.

Ale Tatarzy nie rezygnowali. Wciąż dosyłane przez Bajdara omy na lekkich, niezwykle szybkich koniach, ponownie otoczyły hufiec.

Ciasno skupione rycerstwo raz po raz obsypywane było strzałami.

Chmury pierzastych pocisków nadlatywały z różnych stron, raziły ludzi. Konie zatrzymywały się w galopie i, boleśnie ranione, stawały dęba, zrzucały jeźdźców. Hufiec wydłużał się w biegu, niespodziewane, wściekłe szarże z boków rozrywały go na mniejsze oddziały, otaczały rozbitków, wycinały w pień. Od czoła zrobiło się tłoczno. Cały hezar lekkiej jazdy tatarskiej wyprzedził Polaków, skoczył im na spotkanie. Ustał bieg w stronę zbawczego grodu, śmiertelny bój rozgorzał pośrodku pola.

Według relacji Długosza w tej ostatniej fazie walki tuż obok księcia znajdowali się: Sulisław, wojewoda krakowski, Klemens wojewoda głogowski, rycerze Konrad Konradowic, Stefan Lis z Wierzbna i jego syn Andrzej, Tomasz Piotrkowic, Klemens z Pełcznicy, syn Andrzeja, Piotr zwany Koza. Sami wielmoże, ludzie znaczący wielce, bo zresztą imion mniej ”godnych” rycerzy nie upamiętniały dawne kroniki. Margrabia Bolko Szepiotka i Poppo z Osterny nie żyli już od kilku godzin; polegli na swoich stanowiskach tuż po użyciu przez Tatarów trujących dymów. W otoczeniu księcia znajdował się także ów Jan Iwanowic, rycerz przewyższający innych zręcznością, siłą i odwagą.

Bitwa znowu stała się krwawa, chaotyczna. Walczono wszędzie, szczęk oręża rozlegał się dokoła.”Byle się przebić!” - myślano jeszcze z uporem. - Byle się przebić i - do Legnicy! Co koń wyskoczy! Książę Henryk był dobrym szermierzem. Już przedtem, w regularnej bitwie, wiele pojedynków stoczył zwycięsko, a teraz uwijał się nie gorzej od innych. Jego miecz; długi, ciężki, raz po raz zwodził krzywą, tatarską szablę, ciął z mocą. Jeśli już nie zdołał zdzielić jeźdźca, raził karki koni. Oszalałe z bólu wierzchowce ponosiły lub zrzucały wojowników z kulbak. Coraz więcej Tatarów walczyło z ziemi, lecz nie przestawali być groźni.

Spieszonych jeźdźców trzeba było strzec się, jak ognia. Potrafili z daleka szyć strzałami, podbiegać znienacka, kłuć z dołu, żgać w brzuchy koni, strącać z siodeł, dobijać na ziemi.

Szyki wokoło księcia Henryka zrzedniały, ubywało polskich rycerzy, natomiast Tatarzy wciąż liczni, uwijali się wokoło. Henryk raz po raz widział kątem oka, jak jego sąsiad słania się, potem pada, a na jego miejsce nie zawsze zjawia się ktoś nowy.

Byle się przebić!

Przed księciem zamajaczyła nowa twarz przeciwnika, oczy groźnie spozierały spod opuszczonej na czoło czapy, pierś okrywała tarcza.

Krzywa szabla w ręku Tatara była niby żmija jadowita. Henryk natarł odważnie, spróbował wytrącić Tatarowi broń z ręki, lecz dłoń tamtego była silna.

Wreszcie nadeszła chwila stosowna, książę uniósł prawicę, by z całej siły ciąć w odsłonięte na moment ramię i - poczuł, że ostre widły innego jakiegoś wroga ubodły go pod pachę, pchnęły z wielką siłą. Stracił równowagę, zachwiał się i poleciał na ziemię.

Gruchnęło, wstrząs przebiegł po ciele, w oczach zamigotały drobne światełka. Spróbował zerwać się na równe nogi, lecz liczne ręce przycisnęły go do zdeptanej końmi murawy, czyjeś dłonie zerwały mu z głowy hełm, odsłoniły szyję. Coś błysnęło, zimna stal zdawała się zaledwie musnąć gardło... Ogłuszający ryk bitwy szybko zamierał i oddalał się gdzieś w dal nieskończoną.

Bój wygasał. Wszyscy wymienieni wyżej wojewodowie i rycerze zginęli wraz z księciem, tylko Jan Iwanowic wraz z garstką rycerzy zdołał w końcu przebić się i dotrzeć do Legnicy. Może to właśnie on opowiedział, co się stało i jak zginął książę Henryk II Pobożny, naczelny wódz wojsk polskich. Był jednym z nielicznych świadków klęski.


Gdy umilkł bój



Mieszczanie legniccy obserwowali bitwę z wieży kościelnej, może któryś z nich wyjechał konno w pobliże placu boju, aby widzieć wszystko. Miasto przeżywało zmienne koleje zmagań, z ust do ust podawano sobie najświeższe wieści. Były okrzyki radości i chwile pełnego grozy napięcia. Przybycie księcia Mieszka wraz z częścią hufca opolskiego musiało upewnić legniczan, że klęska jest nieuchronna.

Przejęta, rozgorączkowana ludność rzuciła się pakować dobytek.

Pęczniały worki i kosze plecione z wikliny, zapełniały się skrzynie drewniane, zdobne malowidłami i rzeźbą, z pokolenia w pokolenie przekazywane córkom na odzież i bieliznę. Terkotały koła wozów, dudnił zwodzony most grodowy, przerzucony nad fosą.

Mieszkańcy chronili się w grodzie i tam przenosili cały swój dobytek, żywy i martwy inwentarz. Zła sława najeźdźcy szeroko już była znana w Polsce. Zdawano sobie zatem sprawę, że jedynie zdecydowana obrona za wałami może przynieść ocalenie i do niej też, wzorem Krakowa i Wrocławia, szykowano się pośpiesznie.

Kiedy opuszczone chaty czerniały pustką na oścież otwartych drzwi, zaczęto wygarniać ogień z pieców i palenisk, podmiatać zarzewie bliżej ścian, niech zatlą się domy, niech ogień pochłonie miasto całe, by wróg nie znalazł przytulnego kąta, dachu nad głową.

Pożary wybuchały w różnych dzielnicach, dymy biły w niebo, a ponad trzaski płonącego drewna suchych tramów niósł się dźwięk dzwonów.

*

Ostatnie kobiety, otoczone dzieciarnią, przebiegły po moście, mężczyźni stanęli na wałach, ujęli topory, przyczaili się za blankami. Nad ogniskami rozwieszano kociołki z wodą, ustawiano kadzie pełne smoły. Załoga zbrojna, przebywająca stale w grodzie, wytaczała machiny miotające, rozdawała bezbronnym włócznie, haki, miecze.

Wkrótce gród gotowy był do walki, ale Tatarów jeszcze nie widać.

Znojny bój wciąż trwał gdzieś w oddali. W bramie, tuż za opuszczonym jeszcze mostem, daremnie czekali uzbrojeni po zęby woje. Otrzymali rozkaz przepuścić swoich, gdyby tacy zapragnęli schronić się w grodzie, lecz odeprzeć ścigającego wroga. Końce łańcuchów do podnoszenia mostu zwisały nieruchomo, tuż obok rąk gotowych w każdej chwili schwytać je i ciągnąć z całej siły. Nikt nie przybywał od strony Dobrego Pola.

Szczyt najwyższej wieży grodu zatłoczony był ciekawymi. Bystre oczy spoglądały w dal, wypatrywały uciekinierów. Czyżby wszyscy polegli? Niemożliwe. Gdzieś daleko majaczyły środkiem zasłonięte przez wzgórze szeregi walczących. Niósł się stamtąd ledwie dosłyszalny szczęk i hałas, jakby na odległym jarmarku odbywały się popisy kowali. Co ten książę Mieszko? Gadał, że już, już... że lada chwila... A tu nic!

Z początku ludzi ogarniało zapewne zdziwienie, lecz potem, kiedy bój na Dobrym Polu przeciągał się, zaczęli chyba rozmaicie tłumaczyć sobie Mieszkowe przybycie. Padały uwagi, docinki, zrazu niewinne, potem pełne szyderstwa, drwiny, gniewu. Bo jakże? Tam wciąż walczą mozolnie, a ci tutaj, niby zające strachem podszyte...!

Wreszcie na horyzoncie pojawiła się mała grupka konnych, którzy pędzili co koń wyskoczy. Wjechali na drogę do miasta, śpieszyli, choć nikt ich nie ścigał. Byli to łącznicy księcia Henryka.

Zadudniły kopyta koni po moście, wpadli do grodu i na oczach zdumionych legniczan zniknęli w zaułku książęcego zamku. Więc to tak? - Pełne domysłu mruknięcia towarzyszyły rodzącym się uczuciom wstydu za tych, co przedwcześnie opuścili pole.

Nie wiemy, czy książę Mieszko zdecydował się wracać. Źródła odnotowały jedynie ucieczkę władcy Raciborza, nie wspominając potem o jego ponownym przybyciu na pole walki. Mógł książę wyruszyć, lecz nie zdążyć dotrzeć na miejsce, mógł też z uporem godnym lepszej sprawy tkwić w grodzie. Trudno snuć tu domysły.

Czujność obrońców zelżała nieco, wszakże nie na długo. Ludzie z wież dostrzegli nagle kurzawę w dali, dziwne jakieś zamieszanie.

Tuman koni i ludzi, niby trąbą powietrzną miotany, przybliżał się wartko. Znów zawrzało w grodzie, podniecone głosy wymieniać zaczęły uwagi. Śmiertelny taniec na widno kręgu trwał czas jakiś, a potem kilka konnych postaci oderwało się stamtąd. To rycerz Jan Iwanowic i jego najbliżsi druhowie, którzy zdołali wymienić konie.

Pędzą jak szaleni, ćma wrogów jakby nie dostrzegła ich wcale, zajęta pozostałymi na pobojowisku, pośród których leżały zwłoki księcia.

Zadudnił na krótko most zwodzony, a potem podgrodzie ucichło.

Pogorzelisko spalonego grodu leżało martwe. Oczy stróżujących w bramie daremnie wypatrywały nowych uciekinierów. Trzeba było podnieść przęsło, zamknąć nim wjazd za wały.

Tatarzy na razie nie podjeżdżali. Widać było, jak uwijają się po Dobrym Polu. Ktoś liczył zapewne skrwawione strzępy ciał i na tej podstawie sporządzał meldunek o rozmiarach zwycięstwa, ktoś inny zbierał łupy. Całkowite otoczenie wojsk polskich przypieczętowało ich klęskę, ale Bajdar chodził zatroskany. Jeszcze nigdy i nigdzie nie poniósł tak wielkich strat jak tutaj. Co będzie, jeśli jutro zwali się nań olbrzymia armia króla Wacława? Rozkazał czym prędzej kończyć grabież pobojowiska, dobić rannych i ubezpieczyć się na nocnym popasie, daleko rozesłać oddziały zwiadowcze.

Niewielki oddział tatarski przybył do Legnicy zapewne dopiero o zmierzchu. W słabym świetle zamierającego dnia wojownicy ze swoimi widlastymi włóczniami podjechali pędem, w bezpiecznej odległości wstrzymali konie, krzyczeli.

Według Długosza, jeden z jeźdźców niósł na włóczni głowę poległego księcia Henryka. Widok to musiał być bolesny. Patrzący z wałów woje, rycerze i mieszczanie czuli bezsilny gniew, żal. Wódz Tatarów, pełen pychy z powodu zadanej Polakom klęski, zażądał wydania zamku na łup. Jego słowa tłumaczył zapewne ktoś, kto znał język tatarski. Leciały ponad zgliszczami podgrodzia, ponad fosą i wałem, okrutne, złe i chełpliwe, lecz trafiały w skałę. Nie wiemy, kto w tym czasie dowodził Legnicą, chyba jednak nie książę Mieszko, który prawdopodobnie cały swój autorytet stracił. Może kierował wszystkim któryś ze starszych synów poległego wodza? źródła wspominają tylko o nieugiętej postawie grodzian. Na wszelkie wezwania Tatarów legniczanie odpowiedzieli strzałami i gniewnymi okrzykami.

Daremnie wróg potrząsał głową naczelnego wodza, daremnie wzywał do kapitulacji. Oddział tatarski, zbyt był słaby, aby próbować szturmu, pokręcił się trochę wokoło, pomyszkował wśród zgliszcz i odjechał w mroki nocy. Bajdar nie miał czasu na obleganie grodu, musiał się bowiem liczyć z armią czeską, rozpoznać siły niemieckie na Łużycach i w Milsku, a potem śpieszyć na Węgry. Wracający z niczym hezar tatarski wrzucił niepotrzebną głowę księcia do stawu obok wsi Koświca.

Legniczanie odetchnęli. Następnego dnia z wież grodu rozpościerał się widok na pustą okolicę. Wysłane daleko podjazdy nigdzie nie napotkały wroga. Jeszcze może jeden lub dwa dni wzmożonej czujności, a potem można już otworzyć bramę grodu.

Kto żyw, pędził na pobojowisko. Dobre Pole usłane było ciałami poległych. Tatarzy sprzątnęli swoich, pozostali tylko Polacy i sprzymierzeni. Drżącymi rękami kopano rzędy mogił, znoszono na wieczny spoczynek rycerzy i ich pachołków. Nie było między nimi różnicy.

Tylko w wyjątkowych wypadkach, kiedy wyraźnie rozpoznano zwłoki, odsyłano je w rodzinne strony poległego. Ciało księcia Henryka bez głowy rozpoznano po znakach szczególnych i ze czcią wielką przewieziono do Wrocławia.

Śmierć naczelnego wodza na polu bitwy nie zdarza się często. Sława bohatera wnet miała obiec całą Europę, wzbudzić podziw, a jednocześnie i lęk przed najeźdźcą. Na razie jednak w jednym z wrocławskich kościołów odbył się pogrzeb uroczysty. Tłumy mieszczan i chłopów towarzyszyły najbliższej rodzinie poległego.

Były łzy żalu, ból bezsilnego gniewu, długie modły nad kryptą, w której złożono zwłoki. Czy jednak zdawano sobie w pełni sprawę, kim dla Polski był ten, którego żegnano?

Henryk Pobożny w owym czasie był jedynym władcą, wokół którego rozbita na dzielnice Polska mogła zjednoczyć się na nowo. Jego śmierć miała pogrążyć kraj w odmęt jeszcze większego niż dotąd partykularyzmu, rozpocząć okres niebywałych walk bratobójczych.

Kruche, bo na woli jednego człowieka oparte podstawy jedności rozpadły się na lat kilkadziesiąt.

Niecała jednak rodzina poległego wodza brała udział w uroczystościach żałobnych. Niewielu było tam także rycerzy. Starsi synowie Pobożnego: Mieszko i Henryk zebrali jakieś siły zbrojne i dalej poszli walczyć. Nie wiemy, czy brali udział w bitwie na Dobrym Polu, lecz potem widziano ich u boku króla Wacława I, chcieli bowiem pomścić śmierć ojca. Lecz daremne były ich zamiary.

Król Wacław I nie kwapił się do zbrojnego starcia. Tak długo kluczył ze swoją wciąż wzrastającą w siłę armią, aż ostatecznie uniknął spotkania z wrogiem. Tatarzy pół królestwa obrócili mu w popiół, a on nie zdołał ich dopaść.

Tymczasem w spustoszonej przez najeźdźców Polsce zaczynało wracać życie. Z lasów Śląska, z kryjówek na bagnach, z pieczar i ostępów górskich wracali do swoich siedzib oracze i rzemieślnicy. Spalone domostwa, zniszczone warsztaty wymagały odbudowy. Ludzie, ocaleni z rzezi, ostro zabierali się do pracy. Za trzy, cztery lata nie będzie już śladu zniszczeń, kraj zakwitnie na nowo, gwar wypełni miasta, ożywią się kupieckie szlaki.

Będzie to już jednak nowa epoka w dziejach feudalnej Polski.

Ludzie zaczną liczyć czas na nowo, będą mówić, że coś stało się przed albo po najeździe Tatarów. Brak silnej władzy centralnej, w dużej mierze stworzonej przez Brodatego i Pobożnego, ośmieli wielmożów duchownych i świeckich, a nawet przejściowo wprowadzi chaos i bezprawie. Wszakże na gruzach dawnego ładu zacznie się rodzić coś nowego, poczucie ponaddzielnicowej jedności. Obawa przed dalszymi najazdami Tatarów ożywi działalność obronną książąt, będzie rodzić się wspólnota losu i celu, jedna z podwalin późniejszej, pełniejszej świadomości narodowej Polaków, czyli plemion osiadłych między Bobrem i Odrą na zachodzie a Bugiem i Sanem na wschodzie.

Straty Polski, poniesione w roku 1241, oblicza się rozmaicie.

Prawdopodobna wydaje się liczba około 22 tysięcy poległych lub wziętych w jasyr, w tym około 5-6 tysięcy przypada na klasę feudałów, reszta zaś głównie na ludność wiejską. Mogło to stanowić około 3 procent ogólnego zaludnienia Małopolski, Śląska i Wielkopolski. Tatarzy nękani walkami trudny mieli pochód, wciąż musieli opędzać się zbrojnym hufcom polskim. W dodatku ścigał ich czas, nagliła konieczność dotarcia na Węgry w ustalonej porze.

Ludność, tylko w pierwszej chwili zaskoczona, potem coraz skuteczniej chroniła się w leśne ostępy, zamykała w grodach i w zamkach.

Najazd tatarski przeszedł przez Polskę jak tajfun i jak tajfun najwięcej szkód uczynił w dobrach materialnych. Kraj, na szczęście, nie został wyludniony zupełnie. Jeśli można mówić o katastrofie, to tylko w politycznym tego słowa znaczeniu, przy czym i tu zasięg katastrofy ogranicza się do spraw wewnętrznych, do podcięcia korzeni odradzającej się władzy centralnej, zamierzającej objąć wszystkie ziemie Piastów. W stosunkach Polski z sąsiadami nie nastąpiły zmiany. Królestwo Polskie, wprawdzie rozbite na drobne dzielnice i skazane na długoletnie jeszcze oczekiwanie koronacji, pozostało niezależne.

Początek pokojowej odbudowy w Polsce zbiegł się w czasie z okrutnymi rzeziami na Węgrzech. Tam wojna trwała przez cały rok 1241, aż do wiosny 1242 roku. Jej zakończenie było nieoczekiwane.

Tatarzy opanowali część królestwa Beli IV, która leżała na lewym brzegu Dunaju. Prawobrzeżne ziemie tymczasem zdążyły okrzepnąć.

Subudej zażądał od chagana Ogedeja wsparcia w postaci 5 tumenów jazdy, lecz oto, zamiast wojska, przysłano mu buńczuk żałobny i wezwanie do powrotu. Ogedej zmarł bowiem, natomiast wdowa, pełniąca funkcję regentki, potrzebowała wojska u siebie, gdyż w olbrzymim państwie spodziewano się rozruchów. W ten sposób zwykła, naturalna śmierć władcy imperium przerwała działania wojenne.

Tatarzy, straciwszy w bojach jedną trzecią swojej armii, pośpiesznie, ale składnie zaczęli opuszczać ziemie węgierskie, bez żadnych korzyści politycznych. Nawet jeńców, wziętych w niezliczonych ilościach, uprowadzić z sobą nie zdołali z powodu braku żywności i środków transportu. Jeńców tych jednak, swoim zwyczajem, wycięli do nogi.

Wojna, zaczęta w Sandomierskiem na początku 1241 roku, nie przyniosła barbarzyńcom korzyści. Zarówno Węgry, jak Polska zachowały niezależność, choć ciężkie poniosły straty.

Inaczej było na wcześniej podbitej Rusi. Tam z biegiem lat utrwalało się zwierzchnictwo tatarskie na wzorach zależności lennej oparte. To już jednak były dzieje związane ściśle ze Złotą Ordą.

Warto tu wspomnieć, że w czasie walk z Tatarami zrodziło się polsko-węgierskie braterstwo broni. Ilekroć napadnięta została Polska, Węgrzy bezzwłocznie spieszyli nam z pomocą i odwrotnie.

Wspólne zagrożenie przez tego samego wroga i poczucie konieczności wzajemnego pomagania sobie mocnymi nićmi wieczystej przyjaźni połączyły oba narody. Tragiczna dla Polaków bitwa pod Legnicą w 1241 roku była pierwszą z wielkich bitew o wspólną sprawę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pietras [Legnica 1241 ] (1)
Bitwa pod Legnicą 1241
Pietras Zdzislaw Mieszko II
Pietras Zdzisław S Mieszko II
Pietras Legnica41
cwiczenia nr 5 Pan Pietrasinski Nieznany
IFL4BI PIETRAS (2)
1241
Sudety-ściąga + piętra roślinności, Szkoła
DYPLOMACJA by me pietraś, Międzynarodowe Stosunki Polityczne
Pietras M Miedzynarodowe sto str 17 43(1) id 358009
Socjologia-notatki A.kub+ä--w, STUDIA PWSZ Legnica Informatyka, Socjologia PWSZ Legnica informatyka
Wykła V -Legnica, PEDAGOGIKA, Surdopedagogika dr W.Troszczyńska - Nakonieczny
Rozdział 11, Choroby zakaźne i pasożytnicze - Zdzisław Dziubek
pietras
Sudety-ściąga + piętra roślinności, Szkoła
festiwal piosenki w legnicy LAV64OGMZIAW2KTDWNAZ5A7NOHCX6NUAS2TDSXI
Instalacje budowlane Projekt Kanaliza Rzut Piętra

więcej podobnych podstron