Zdzisław S. Pietras
Legnica 1241
Wydawnictwo MON, W-wa 1969
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski
Panowie świata
Oełun-Eke, małżonka wodza plemienia Merkitów nad Selengą, była
nadzwyczaj piękna i dzielna. Sława jej urody niosła się po całej
Wyżynie Mongolskiej. Wokół postaci pięknej księżny kapłani
szamanizmu stworzyli legendę. Twierdzili, że ten, który z niej się
narodzi, będzie bohaterem. Serce Jesugej baatura, wodza związku
koczowniczych plemion mongolskich, zapałało do niej gorącą
miłością. Oełun-Eke absorbowała wszystkie myśli wodza, wyrosła
ponad wszelkie jego pragnienia, porwał więc niewiastę w czasie
łowów i wprowadził do swojej jurty.
Upłynął pewien czas. Branka, już jako najstarsza spośród małżonek
swojego nowego pana, powiła dziecię. Ojciec niemowlęcia przebywał
właśnie na wojnie z Tatarami. Kiedy wrócił, przypomniał sobie
dawne wróżby i, ujrzawszy płeć męską niemowlęcia, uszczęśliwiony,
dał mu na imię Temuczin, czyli Wysłannik Nieba. Imię to nosili
dotąd tatarscy wodzowie.
Czyżby nadanie synowi imienia czczonego przez dzisiejszych jeszcze
wrogów miało zapowiadać dzień jutrzejszy, w którym spokrewnione,
choć wrogie sobie plemiona zjednoczą się na zgubę reszty świata?
Na razie jednak nic nie zapowiadało takiej przyszłości. Mongołowie
pozostawali Mongołami, Tatarzy Tatarami, dopiero w pół wieku
później obie te nazwy staną się synonimami, albowiem zarówno słowo
Tatar, jak i słowo Mongoł z jednakową grozą wymawiać będą
najeżdżane przez nich ludy.
Dzieciństwo syna Oełun-Eke przypadło na czasy krwawe. Koczownicze
plemiona mongolskie i tatarskie, zamieszkujące na północ od
pustyni Gobi, politycznie uzależnione od Chin, prowadziły z sobą
zażarte walki, wydzierały sobie pastwiska i wodopoje, porywały
stada. Zamęt trwał wielki, a serca skośnookich wojowników,
zahartowane w ciągłym obcowaniu z surowym, stepowo-pustynnym
klimatem, tęskniły za jednością. Stopniowo zmieniała się struktura
społeczna ludów koczowniczych. Ustrój wspólnoty pierwotnej
obumierał, a jego miejsce zajmował swoisty feudalizm; oparty na
własności stad i przywłaszczanych sobie pastwisk. Wyrastająca i
krzepnąca arystokracja, bogacący się właściciele stad i
niewolników, potrzebowali silnej władzy aby tym łatwiej uzależnić
od siebie drobnych posiadaczy bydła i trzód, pastuchów,
wyrobników. Oni to, otaczający się "prywatnymi" drużynami
zbrojnych wojowników, podsycali tę wiarę w jedność, w nadejście
czasów, które wskrzeszą dawną, legendarną wielkość państwa
stepowego (słowo "mongoł" miało ponoć oznaczać "przywrócenie
przeszłości").
Temuczin rósł szybko, nabywał zręczności w jeździe konnej, w
strzelaniu z łuku, uczył się tropić dzikiego zwierza. W owych
czasach każde mongolskie pacholę po złamanym źdźble słomy
potrafiło rozpoznać kierunek i czas przejścia zwierzyny, z
nieprawdopodobnie dużej odległości odróżniało swoich od obcych.
Temuczin przewyższał rówieśników siłą charakteru i zdolnościami
umysłu.
Nagle nastąpiła katastrofa: młodzieniec stracił ojca. Wódz związku
mongolskiego wielu miał wrogów osobistych, którzy po jego śmierci
rozgrabili majątek osieroconej rodziny. Temuczin popadł w biedę.
Pozostała mu jedynie matka, wciąż przekonana o niezwykłym
posłannictwie syna, parę sztuk bydła i kilku przyjaciół. Odtąd w
życiu przyszłego "bohatera" nastąpiły niezwykłe wprost tarapaty,
walki i fantastyczne przygody. Z czasem odnoszone przez Temuczina
zwycięstwa zaczną górować nad klęskami, a sława "Wysłannika Nieba"
ogarnie całą Wyżynę Mongolską, dotrze do najdalszych plemion,
zjedna synowi Oełun-Eke niezliczone zastępy gorących zwolenników.
Będzie to sława wodza-zwycięzcy, niezrównanego stratega i taktyka.
Rok 1206 zastanie Temuczina na czele zjednoczonego państwa
mongolsko-tatarskiego. Czy więc dawne przepowiednie już się
spełniły? Bynajmniej. Najważniejsze i najcięższe dni teraz dopiero
miały nastąpić. "Wysłannik Nieba", otrzymawszy z ust najwyższego
kapłana oficjalne potwierdzenie swojej nadziemskiej misji,
przybrał tytuł Czingiz-chana, zrzucił zwierzchnictwo chińskie i
powiódł Mongołów na podbój świata, zdobył prawie całą Azję aż po
Kaukaz.
Jak się to stało? Co prymitywne ludy stepowe popchnęło do
ogromnych i strasznych zarazem podbojów? Jeszcze przed
zjednoczeniem Mongołowie mieli jakieś proste wierzenia religijne,
czcili siły przyrody i "Nieba", po swojemu wyobrażali sobie Boga
Wszechmocnego. Wyrosła na tym gruncie ideologia służyła wzajemnemu
zbliżaniu odległych plemion, lecz potem, w miarę sukcesów,
rozwinęła się dalej w swoiste posłannictwo, którego motoryczną
siłą stała się chęć zdobycia łupów.
Wojownicy mongolscy, poczuwszy swą jedność i moc, uznali nagle, że
są ludem szczególnym, wybranym i przeznaczonym do panowania nad
światem. Czingiz-chan jeszcze w roku 1206 na wielkim kurułtaju,
czyli wiecu starszyzny mongolskiej, oświadczył, że panuje siłą
wiecznego "Nieba" i że to "Niebo" zleciło mu podbić wszelkie
oporne ludy. Mongołowie uwierzyli. Tym chętniej, że ich wódz i
władca konsekwentnie realizował swoje przyrzeczenie. "Ja pragnę i
zabiegam - powiedział kiedyś - aby moi strzelcy i strażnicy...
oraz ich małżonki, narzeczone i córki... ustami swymi dotykali
wyszukanego jadła dzięki mojej łaskawości, odziani byli od stóp do
głów w szaty przetykane złotem, dosiadali dobrze ujeżdżone, rącze
rumaki, posiadali czystą i smaczną wodę, trzody swoje paśli na
dobrych pastwiskach, poruszali się w państwie po szlakach wolnych
od przeszkód i niebezpieczeństw".
Plan podboju świata podobał się arystokracji, która z wojen
czerpała bogactwa, imponował zwykłym wojownikom, którym
przyświecała nadzieja zdobycia sławy i łupów. Naród "panów świata"
kroczył za swoim wodzem, mordował, palił, grabił, podporządkowywał
sobie całe połacie ziemi. Odkąd Mongołowie ruszyli poza granice
swoich pastwisk, ludne miasta istniały tylko po to, aby je
zburzyć, pola, aby je zamienić w stepy dostarczające paszy.
Najeźdźcy z całą bezwzględnością narzucali swą wolę podbitym
ludom. Jarłyki mongolskie, czyli zbiory dekretów, opracowane dla
zdobytych miast Chorezmu, głosiły:
"Niech będzie wiadome emirom, możnowładcom i poddanym, że cały
świat od wschodu do zachodu słońca Wszechmocny oddał nam. Kto się
nam podda, ocali siebie, żony, dzieci i bliskich. Kto zaś
sprzeciwiać się nam będzie, zginie wraz ze swymi żonami, dziećmi,
rodzicami i bliskimi".
Kobiety, dzieci i starców spośród stawiających opór narodów
wycinano w pień. Okrucieństwo na wojnie stało się bowiem najwyższą
cnotą i zasługiwało na sławę. Natomiast rzemieślnicy i młodzi,
silni mężczyźni bywali oszczędzani. Pierwszych potrzebowano do
pracy, drugich do wojska. Jeńcy, wcielani po przeszkoleniu do
armii najezdniczej, musieli uczestniczyć w dalszych podbojach,
mordach i grabieżach. I wszystko to znajdowało charakterystyczne
wytłumaczenie w ustach wodza, który takimi oto słowy przemówił do
mieszkańców podbitej Buchary:
"Powiadam wam, bójcie się mnie, bom jest karą zesłaną przez Boga
na was. Gdybyście nie popełnili wielkich grzechów, Wszehmocny Bóg
nie zesłałby mnie na głowy wasze."
Jakkolwiek motywy swoiście pojętej religii przewijają się w
działalności militarnej najeźdźców, to przecież nie o religijne
cele toczył się bój. Po prostu, twórcy imperium mongolskiego
dobrze rozumieli siłę tkwiącą w wierzeniach ludów azjatyckich i
bez skrupułów wykorzystywali ją dla swoich celów. Stworzona przez
nich ideologia, cementowała rozległe państwo, pobudzała
fanatycznych wojowników do krwawych podbojów.
*
Setki tysięcy ludzi licząca armia mongolska, w miarę posuwania się
naprzód, powiększana o brańców, zorganizowana była w system
dziesiętny. Specjalne oddziały zapewniały transport broni, sprzętu
i wyżywienia, łączność, budowę dróg, przepraw, mostów -
Zdyscyplinowanie żołnierza mongolskiego było absolutne, nie
spotykane w innych armiach ówczesnego świata. Cały juz
(dziesiątek), om (setka), hezar (tysiąc) czy tumen (oddział
złożony z 10 000 wojowników) wspólnie odpowiadał za wykonanie
zadania. Najmniejszy objaw nieposłuszeństwa, opieszałości czy
tchórzostwa na wojnie karano śmiercią. Wojownicy walczyli w
zwartych szykach, ściśle współdziałając z sobą, indywidualne
zasługi prawie się nie liczyły; bardzo rzadko ktoś otrzymywał
chwalebny przydomek, taki jak "Tygrys" czy "Strzała". Było to
bardzo wysokie wyróżnienie. Żołd pochodził z łupów. Nierzadko
głównym celem wyprawy było po prostu grabież obozu pokonanego
wroga czy zdobytego miasta.
Dziesiętnicy i setnicy mongolscy przyzwyczajeni byli do
rozkazywania. Wodzami hezarów lub tumenów tworzonych ze zwartych
plemion mianowano książąt pochodzących z odległych krańców
państwa. Tumennik oprócz dyplomu nominacyjnego w kieszeni na
piersi nosił mały prostokąt ze złotej blachy, hezarnik - ze
srebrnej, setnicy zaś i dziesiętnicy odznaczeni byli płytkami
miedzianymi. Ponadto każdy z wodzów trzymał w ręku buńczuk; im
więcej zwisało zeń chwostów, tym wyższa była ranga dowódcy.
Mongołowie mieli przewożoną na koniach piechotę, jednakże trzon
ich armii stanowiła jazda. Dzieliła się na ciężką i lekką.
Jeździec ciężkozbrojny, tak zwany miecznik, okryty był
czteroczęściowym pancerzem wykonanym ze skóry bawolej prażonej w
ogniu i pokrytej warstwą chińskiej laki nadającej skórze twardość
i chroniącej ją przed wilgocią. Taki pancerz, niekiedy dodatkowo
pokryty jeszcze łuską stalową, doskonale chronił ciało przed
ciosem, osłabiał siłę cięcia, ponadto zabezpieczał jeźdźca od
zimna. Był przy tym lekki, znacznie lżejszy niż stalowe kolczugi,
używane w Europie. Głowę miecznika ochraniał hełm skórzany z
wystającym nadkarczkiem. Broń zaczepną stanowiły: szabla, lanca,
arkan i czekan lub maczuga. Szable były przeważnie długie na 115
cm, ciężkie, obosieczne, lekko zakrzywione, z rękojeścią
sporządzoną z drewna, kości lub rogu. Można nią było kłuć albo
rąbać. Lanca miała około 3 m długości, była drewniana, zaopatrzona
w podwójny grot niby widły; u grotu zwisała pętla, którą zarzucano
wrogowi na szyję. Szeroki czekan-topór, na krótkiej rękojeści lub
okuta żelazem maczuga służyły do kruszenia pancerzy.
Jeździec lekkozbrojny, tak zwany łucznik, nie nosił zbroi, ale za
to dysponował aż dwoma łukami. Krótki, rogowy łuk turkiestański
używany był do walki konnej, a długi na 115 cm łuk chiński,
wykonany ze sklejonych warstw wiązu i bambusa - do strzelania z
ziemi. Istniały trzy rodzaje strzał, które przewożono w trzech
kołczanach. Długimi przebijano pancerze, krótkimi strzelano do
koni, średnie miały bardziej uniwersalne zastosowanie. Jeździec
lekkiej jazdy posiadał także szablę, arkan i krótką włócznię do
rzucania.
Letnie umundurowanie Mongoła składało się z wojłokowej czapki,
bluzy zapinanej z boku lub sznurowanej, spodni i skórzanych butów.
Bielizna była jedwabna. Zimą jeździec wdziewał na nią podwójny
kożuch barani, który zakrywał także uda; nogi od przemoczenia
chroniły wojłokowe skarpety. Brzuch ściągnięty był pasem, często
nabijanym srebrem.
Wyposażenie jeźdźców przewożono w siodłach drewnianych, nakrytych
wojłokiem. Przednie juczki skórzane kryły zapasową zmianę
bielizny, porcję prosa czy mąki, żelazną rację surowego mięsa
suszonego bądź wędzonego, pokrojonego w drobne plasterki, ser z
kwaśnego mleka, a ponadto: igłę, nici, szydło, dratwę, zapasową
cięciwę, wosk i pilnik. Z tyłu siodła przytraczano pojemny wór
skórzany, zwany jarłakiem. W worze przewożono części umundurowania
na zmianę, sznury, sitko, sierp, kociołek miedziany oraz siano dla
konia. Jarłak służył także jako pływak przy przeprawie przez
głęboką rzekę. Zimą można było doń wleźć na noc i spać nie
obawiając się zaziębienia.
Wożona w juczkach żywność przeznaczona była "na czarną godzinę". W
czasie pochodów Mongołów żywiły kuchnie polowe, natomiast w toku
działań wojennych zaopatrywali się z grabieży. Był to lud twardy,
a kilka dni głodu nie pozbawiało go jeszcze zdolności do walki.
Wojownik mongolski w najgorszym razie zadowalał się połową litra
krwi upuszczonej z żył własnego konia. Mongołowie wychowani na
dzikim stepie, w warunkach ciągłego zmieniania koczowisk,
potrafili poruszać się po bezdrożach i orientować się doskonale w
terenie. Nie na darmo stara chorągiew mongolska biała, obramowana
ogonami jaków, miała na środku wizerunek sokoła.
Konie mongolskie godne były swoich posiadaczy. Ujeżdżane dopiero
po ukończeniu szóstego roku życia, przechodziły twardą szkołę
służby wojskowej. Na rozkaz potrafiły pędzić jak szalone lub też
stać czy leżeć bez ruchu. Oduczono je rżeć, gryźć i kopać. Były
wytrwałe, długi galop znosiły bez zmęczenia. W razie potrzeby same
potrafiły spod śniegu wygrzebać pokarm, a spod piasku - wodę.
W pochodzie przez świat starszyzna mongolska uczyła się czytać i
pisać, podnosiła walory bojowe swej armii. Szczególnie wiele
nauczono się w Chinach, gdzie wysoko stała sztuka oblegania miast
i gdzie znano już nawet gazy bojowe. Przy wydatnej pomocy uczonych
chińskich otoczenie Czingiz-chana zdołało stworzyć doskonałą
organizację rozległego państwa i zapewnić jego sprawną
administrację.
Czingiz-chan podzielił państwo na cztery wielkie prowincje -
ułusy, w których władzę sprawowali członkowie jego rodziny. W
ułusach obowiązywał ład i porządek. Podbite ludy, z chwilą
poddania się pod mongolskie panowanie, korzystały z pewnej ochrony
prawnej. Jednakże ani doskonała organizacja państwa, ani ogłada
klas rządzących nie złagodziły dzikości i okrucieństwa dalszych
podbojów. Przeciwnie, okrucieństwo na wojnie wciąż uchodziło za
największą cnotę, a sam Czingiz-chan chwalił się tą cechą swojego
charakteru. Obrońców twierdz wzywano do dobrowolnego poddania się,
a potem, rozbrojonych, wycinano w pień bez skrupułów. Palenie
zdobytych miast i grodów rzezie "niepotrzebnych" kobiet, dzieci,
starców - to najczęściej stosowane metody umacniania się na
zdobytym terenie. Okrucieństwo i zaciętość w prowadzeniu działań
wojennych aż do całkowitego zniszczenia przeciwnika jednały
najeźdźcom ponurą sławę, która docierała do odległych krain
wcześniej niż oni sami i w zarodku paraliżowała wszelką myśl o
zbrojnym oporze.
Na początku lat dwudziestych XIII wieku zapłonęła Ruś. Mongołowie
pod wodzą Dżebei Subudeja siali wokół spustoszenie, brali łup
bogaty. Skłóceni z sobą książęta ruscy, sprzymierzeni z Połowcami,
nie zdołali wybrać naczelnego wodza i opracować skutecznego planu
obrony. Najeźdźcy dotarli do Dniepru. Dopiero tutaj stawiono im
czoło. Na pół żywiołowe przeciwuderzenie doraźnie zjednoczonych
wojsk ruskich, owianych wolą obrony ojczyzny, załamało się jednak
nad rzeką Kałką.
Był to rok 1223. Najeźdźcy triumfowali, ale nie na długo. Bułgarzy
nadwołżańscy, nie biorący dotąd udziału w walkach, znienacka
zaatakowali zwycięzców i rozbili ich w perzynę. Wojownicy
mongolscy, zdziesiątkowani, wycofali się do stepów nad Syr-Darią,
gdzie stanęli przed obliczem Czingiz-chana. Naczelny wódz i władca
nie mógł na razie planować bardziej skutecznej wyprawy. W roku
1226 musiał bowiem rozpocząć nowe walki z państwem Tangutów, w
którym rządząca dynastia Hsi-Hsia usiłowała zrzucić mongolskie
jarzmo. W roku 1227 Czingiz-chan zmarł niespodziewanie w stolicy
swego państwa, Karakorum.
Przez dwa lata olbrzymie imperium stepowe pozostawało bez władcy,
aż wreszcie w roku 1229 miejsce Czingiz-chana zajął jego trzeci
syn, Ogedej. Dopiero on podjął niezrealizowaną myśl ojca i wysłał
nowe wojska do Europy, gdzie dalej kwitło życie osiadłe i istniały
ogromne bogactwa.
Decyzja zapadła na wielkim kurułtaju w roku 1235, a już jesienią
następnego roku zaczęto działania wojenne. Wodzem Mongołów był
teraz Batu, pierwszy chan ułusu Dżuczi (późniejszej Złotej Ordy),
graniczącego wówczas z państwami wschodnich Słowian. Wroga armia w
sile około 150 tysięcy ludzi ciągnęła za sobą około 300 tysięcy
członków rodzin wojowników, siała wokół pożogę i śmierć. Ruś,
wciąż rozbita na małe księstwa, i tym razem nie potrafiła
skutecznie się obronić, a cała reszta Europy nawet nie myślała, by
jej pomóc. Obszar między Morzem Śródziemnym i Północnym żył
wielkim sporem cesarza Fryderyka II z papieżem Grzegorzem IX, we
Francji król Ludwik IX gwałtownie walczył ze swoimi lennikami.
Polska, Czechy i Węgry, żyjąc na marginesie wielkich wydarzeń
europejskich, myślały o sobie:
Mongołowie-Tatarzy wydawali się bardzo dalecy. Zapewne słyszano o
nich już dawniej, po bitwie nad Kałką, lecz nie przejmowano się
nimi. Trudno było uwierzyć w realność zagrożenia ze strony ludu,
oddalonego o całe miesiące czy lata konnej podróży.
Tajemnice państwa Mongołów długo były niedostępne Europie. Kupcy
docierający nawet do Indii bądź nie wiedzieli o zamysłach
najeźdźców, bądź sami byli na ich żołdzie, jak na przykład
Wenecjanie. Mongołowie lubili posługiwać się tymi wędrującymi po
świecie ludźmi, a i Wenecjanie sami chętnie dostarczali chanom
informacji o klimacie, topografii, gospodarce i stosunkach
politycznych na ziemiach i w państwach Europy. Upadek miast i
handlu europejskiego mógł jedynie utwierdzić panowanie chciwego
bogactw władcę miasta na palach.
Dokładne rozpoznanie szpiegowskie krajów, które zamierzano
najechać, było żelazną regułą mongolskiej strategii wojennej.
Przeprowadzano je długo, starannie i skrycie. Dopiero kiedy w
głowach wodzów powstał dokładny i wszechstronny obraz przyszłego
teatru wojny, uderzano gwałtownie i zazwyczaj skutecznie.
Najazd mongolsko-tatarski rozwijał się błyskawicznie. W roku 1239
najeźdźcy odpoczęli między Donem i Wołgą, a potem ruszyli dalej,
by jesienią 1240 roku dotrzeć do zachodnich granic Rusi. Dziesięć
tygodni i cztery dni trwało oblężenie Kijowa, wreszcie 19
listopada napastnicy wywalili Wrota Lackie i wpadli do miasta. Bój
i walki uliczne trwały jeszcze do początku grudnia, w końcu jednak
ostatni bastion broniący dostępu do Europy został zdobyty. Ludność
stolicy Rusi podzieliła los wielu miast i grodów opanowanych przez
najeźdźców.
Po podbiciu Rusi Mongołowie nie wycofali się w głąb Azji, lecz
założyli na terenie Europy wschodniej i zachodniej Syberii
państwo, zwane Złotą Ordą. Większość ludności w tym państwie
mówiła językiem tiurkskim, a nie mongolskim, całość zaś zaczęto
określać nazwą Tatarów. My też na dalszych stronach tej książki
będziemy ich nazywać Tatarami. Księstwa ruskie nie weszły
bezpośrednio w skład nowo utworzonego państwa, lecz pozostawały w
lennej zależności od niego aż do XV w., kiedy zdołały zrzucić z
siebie jarzmo tatarskie.
Już wcześniej, w miarę pochodu Mongołów przez państwa ruskie,
Polska, Węgry i Czechy coraz lepiej zapewne poznawały grozę
niebezpieczeństwa. Książę Henryk II, zwany potem Pobożnym, król
węgierski Bela IV i Wacław I czeski, wszyscy trzej władcy, nieraz
zapewne wymienili poselstwa, a może nawet zjechali się gdzieś na
narady.
Tymczasem któregoś dnia, zapewne jeszcze latem 1240 roku, na zamku
królewskim w Budzie pojawili się posłowie "króla królów"
Batu-chana. Przewodził im pewien templariusz angielski, zatem
Europejczyk w służbie u obcych. Posłowie z wyszukaną wschodnią
grzecznością zażądali natychmiastowej kapitulacji Węgier. Bela IV
winien uznać moc Batu-chana i złożyć mu hołd lenny i okup, w
przeciwnym bowiem razie onże, Batu, będzie zmuszony obrócić jego
kraj w pogorzelisko i zapełnić Pusztę mnogością swojego wojska.
Bela odpowiedział po rycersku. Nie po to jest królem, by znosić
nad sobą czyjeś panowanie. Dość ma rycerstwa, aby się bronić.
Jeśli chan sądzi, że może go zawojować, niech spróbuje.
I tak wojna została wypowiedziana.
Jeszcze w trakcie walk o Kijów Mongołowie czynili przygotowania do
dalszego marszu. Specjalne oddziały szkoliły świeżo wcielonych do
armii Rusinów, Połowców i Wołochów. Z Turkiestanu sprowadzano
olbrzymie transporty broni, a z księstw: czernihowskiego,
siewierskiego i perejasławskiego - konie dla nowych wojowników.
Zakładano magazyny żywności i furażu oraz organizowano łączność,
która w rozległym państwie Ogedeja, dysponującym armią działającą
na wielkich przestrzeniach - doprowadzona była do wielkiej
doskonałości.
Na głównych szlakach komunikacyjnych co 300 li (150 km) budowano
stacje, a co 100 li placówki. I jedne, i drugie zaopatrywano w
konie, żywność, furaż. Specjalne oddziały złożone z oficerów
łącznikowych kwaterowały w stacjach. Łącznik dosiadał konia,
ciasno poowijany taśmami jedwabiu, które chroniły jego mięśnie
przed nadmiernym "wytrzęsieniem" w czasie szybkiej jazdy.
Zbliżając się do placówki grał na rogu. Na ten znak koniuchowie
biegiem podstawiali świeżego wierzchowca, na którego grzbiet
przenoszono łącznika na rękach. Na stacjach natomiast nowy dyżurny
łącznik szybko przejmował rozkaz, meldunek czy inną jakąś
przesyłkę i pędem ruszał w dalszą drogę. W ten sposób w ciągu doby
można było przesyłać pocztę na odległość 600 li.
Nie wiemy dokładnie, kiedy Polska poznała rozmiary grożącego jej i
sąsiadom niebezpieczeństwa. Kraj nasz mozolnie dźwigał się z
osłabienia spowodowanego rozbiciem dzielnicowym i bliski był nowej
jedności. Książę Henryk II, książę Śląska, Krakowa i Wielkopolski
odziedziczył po ojcu spory szmat ziem od Nysy Łużyckiej i Odry na
zachodzie aż po San. Książęta poznańscy: Bolko i Przemko, opolscy
Mieszko i Władysław oraz Bolesław Wstydliwy z Sandomierza, wszyscy
na ogół młodzi, do lat sprawnych dochodzący, uznawali zwierzchność
swojego potężnego sąsiada, jedynie Mazowsze pozostawało na uboczu.
Książę Konrad Mazowiecki synowi Bolesławowi oddał w zarząd
Mazowsze, Kazimierzowi Kujawy, sam zaś dożywotnio dzierżąc ziemię
łęczycką i sieradzką, głęboko ukrywał swoje niedawne animozje z
okresu walk o Kraków. Pobożny próbował przełamać separatyzm i
niechęć północnych książąt i w 1239 roku swoją córkę Konstancję
wydał za Kazimierza, lecz nic nie wskazuje na to, by ów akt
głębsze wywarł skutki. Książęta mazowieccy bliżej zdawali się żyć
z Zakonem Rycerzy Dobrzyńskich, Krzyżakami i Rusią niż z własnymi
krewniakami.
Książę Henryk, żonaty z Anną, siostrą króla Wacława I czeskiego, i
przez Bolesława Wstydliwego zaprzyjaźniony z Belą IV, królem
Węgrów, na razie odkładał podporządkowanie sobie Mazowsza. Miał
bardziej nie cierpiące zwłoki zadanie. Ojciec przekazał mu
naczelne miejsce w Polsce i coś więcej: koronacyjne zamysły.
Henryk od dziecka żył w atmosferze ustawicznego pięcia się w górę,
ku koronie Bolesława Szczodrego, w krakowskim skarbcu leżącej.
Młodzieniec, potem już dojrzały mąż, potrafił podglądać tajemnice
ojcowskich sukcesów, a patrzał krytycznie. Myśl o koronacji
porywała go wielce, rozumiał konieczność utrzymania w swych rękach
jak największych połaci kraju, lecz przyjaźni ojca z cesarzem
niemieckim nie pochwalał.
Zaledwie objął rządy, zaraz konflikt Brodatego z duchowieństwem
zażegnał, a potem, w ślad za Bolesławem Śmiałym, którego koroną
swe czoło ozdobić zamierzał, związał się ściśle z papieżem przeciw
cesarzowi. Przyjęcie koronacji za przyczyną Kościoła rokowało
większą wolność polityczną niż zdawanie się na łaskę Fryderyka II,
który z tytułu swojej godności cesarskiej rościł sobie prawo do
panowania nad całym chrześcijańskim światem. Walka z Fryderykiem
bardzo absorbowała polskiego księcia. Pobożny często się zjeżdżał
z wewnętrzną opozycją niemiecką. Uradzono nawet, że niemieccy
panowie nowego cesarza sobie wybiorą. Wybory miały odbyć się w
Lubuszy, a więc na polskiej ziemi, natomiast kontrkandydatem był
Duńczyk Abel. Poskromienie Fryderyka II i przysłużenie się
Kościołowi miało ułatwić drogę do koronacji w gnieźnieńskiej
katedrze. Jednakże utrzymanie wpływów w Polsce i obrona królestwa
przed tradycyjną niechęcią władców cesarstwa niemieckiego wymagały
siły. Już Henryk Brodaty zaczął odtwarzać dawną drużynę książęcą,
stanowiącą armię regularną kraju, natomiast jego syn gwałtownie
wzmógł wysiłki w tym kierunku. Czy wpłynęła na to także obawa
przed najazdami mongolsko-tatarskimi?
Jan Długosz, nasz pierwszy historyk, czerpał z tradycji i jakichś
zaginionych źródeł pisanych polskich i obcych, wiele szczegółów o
najeździe przekazał potomnym, lecz chwila dotarcia pierwszych
wieści o Tatarach była mu nie znana: Uczeni sięgają do jego
Dziejów Polski, porównują tekst księgi z zapisami kronik i
kalendarzy, przetrząsają źródła ościenne, nawet dalekowschodnie,
trudno im jednak określić dzień ogólnonarodowej mobilizacji. Wiemy
dziś więcej niż wiedział Długosz; znacznie więcej, niż o Tatarach
wiedzieli: Henryk Pobożny, Bela IV czy Wacław I i mimo to nie
możemy pisać historii tych lat tak ważnych dla przygotowywania
obrony przed najeźdźcami. Domyślamy się jedynie, że nie były one
zbyt odległe od dnia, kiedy pierwsze zagony krępych wojowników
stepowych na małych konikach wzięły jasyr.
Dopiero przy końcu 1241 roku Europa zamarła z przerażenia, dopiero
po spustoszeniu Polski, Moraw i Węgier zdała sobie sprawę z
rozmiarów zagrożenia. A było ono śmiertelne.
Jesienią 1240 roku przez lasy pogranicza, wąskimi ścieżkami wśród
bagien, którędy bezpiecznie i skrycie przejść można było, pomykali
w stronę Polski uciekinierzy z Rusi. Niezbyt wielu ich było
zapewne. Oddziały mongolsko-tatarskie działały sprawnie, otaczały
ofiarę dokoła, potem uderzały i niszczyły doszczętnie. Dość jednak
było owych "bieżeńców", by posiać niepokój wśród "Lachów". W
oczach mieli lęk, bełkotali niezrozumiale o wielkim mnóstwie
przysadzistych postaci, które, zda się, z wszystkich stron
nadbiegały, jakby rodził je las lub szare kamienie w polu
jaśniejące. Grododzierżcy wiele zapewne musieli wykazać
cierpliwości, aby z chaotycznej gadaniny jakiś składny obraz w
umysłach sobie wytworzyć. Obraz był to straszny: wszędzie krew,
jęki konających, krzyki kobiet, płacz dzieci i wokół krwawe łuny.
Zbiegowie, nie wierząc w swoje ocalenie, rzucali urywane zdania,
żegnali się prawosławnie, szeroko, zamaszyście, miotali nagłe
spojrzenia w bok, jakby tuż tuż, w ciemnym kącie świetlicy okrutna
twarz najeźdźcy lada chwila wynurzyć się miała.
Książęta polscy, a zwłaszcza naczelny wódz Henryk II, skrzętnie
zbierali wieści. Co znaczyły słowa o mnogości wroga? Jaka była
faktyczna jego siła? Uciekinierzy nie znali zapewne danych
odpowiadających prawdzie, co najwyżej ogrom ich przerażenia mógł
jakąś stanowić miarę. W każdym razie zbliżanie się Tatarów do
Włodzimierza na pewno zdradzało prawdziwe ich zamiary. Henryk,
Bela czy Wacław raczej jeszcze niewiele wiedzieli o kulturze,
ideologii i taktyce walki znienacka ukazujących się watah, lecz
musieli już chyba orientować się w ich strategii, którą
charakteryzował rozmach i działanie na odległych, oddzielonych od
siebie frontach. Zagrożenie Węgier od razu stało się zagrożeniem
Polski i Czech, zwłaszcza jednak Polski.
Zaczęło się w Sandomierskiem
Zima 1240-1241 zapowiadała się spokojnie. Kiedy mróz wyostrzył
powietrze i świat znieruchomiał pod śniegową pierzyną, ucichły
jakoś wieści o Tatarach. Ruscy zbiegowie, tak liczni jesienią,
poznikali gdzieś; sioła oraczy, skupione nad jarami, wróciły do
półsennego bytowania. Krótkie dni grudniowe schodziły na lada
jakim gadaniu o przędziwie i motkach, na niemrawej krzątaninie
wokół chudoby. Z wolna zapominano o okrutnych rzeziach i pożogach,
których echa z włodzimierskiego księstwa aż pod Sandomierz się
niosły.
Również rycerstwo ze spokojem oddawało się zimowej gnuśności. Ten
i ów co najwyżej o łowach przy pierwszym śniegu myślał. Dworki
sędziwe, niewiele od chłopskich chałup wyższe, choć rozleglejsze i
na szczytach wzgórz wśród sadów zbudowane, uspokajały się zgodnym
sąsiadów potakiwaniem. Nie będzie Poganin w śniegach się nurzał,
nie będzie. Bo mu to pilno? Nie lepiej to wojować przy wiosennym
słonku, kiedy i łąka zielona, dla popasu zdatna, i drogi suchsze?
Zresztą owi z piekła rodem zbóje dość chyba mają całorocznego
uganiania się w polu. Toć od Donu aż po Bug doszli. Wielmoże na
licznych włościach, uboższe rycerstwo, a nawet prości włodycy
wsiowi, wszyscy dobrze wiedzieli, że w Europie ważniejsze kampanie
wojenne odbywano latem.
Szeroki świat z wież sandomierskiego, książęcego grodu widoczny,
zdawał się głębokim spokojem oddychać. Grubachny wąż Wisły,
podpływającej od wschodu, szarzał w dole sfałdowaną skorupką
świeżego lodu; za nim puszcza, cały horyzont przesłaniająca,
połyskiwała kiściami zimnego srebra na jodłowych łapach. Czerwone
jesienią zwały Gór Pieprzowych na północy bielały i iskrzyły teraz
w promieniach chłodnego słońca. Wzgórza, jary i równiny od strony
Opatowa leżały ciche, tu i ówdzie dymami wiosek zasnuwając niebo.
Gród sandomierski stał na wyniosłym brzegu ponad szeroko rozlaną
Wisłą i liczył sobie lat kilkaset. Okolica żyzna, zaludniona od
prawieków, stąd i starość grodu. Już Chrobry dbał o Sandomierz, a
sto lat po nim inny Bolesław, Krzywousty, stolicę dla syna Henryka
tutaj założył. Podgrodzie, wałem opasane, ciągnęło się wzdłuż
stromego brzegu ku północy i od dawna było przeludnione, toteż
goście, chętnie do Sandomierza przybywający, osiedlali się na
wzgórzu sąsiednim, za jarem głębokim, gdzie ojcowie dominikanie
romański kościół św. Jakuba świeżo wznieśli. Tam leżało miasto
nowe, uliczki wiły się wąskie, chaty stały gęsto, wokół św. Jakuba
skupione niby stado piskląt przytulone do kwoki. Kościołów
Sandomierz miał kilka, także na podgrodziu stojących, jak na
prawdziwą stolicę bogatego księstwa przystało.
W Sandomierzu ludzie częściej mówili o nadciągającej wojnie.
Wprawdzie nie spodziewano się jej przed wiosną lub nawet latem,
ale przygotowania do obrony trwały. Kasztelan Jakub stale
umocnienia obronne sprawdzał i mimo mrozu pędził ludzi do prac
przy naprawie zepsutych blanków i machin. Sędziwy Pakosław,
wojewoda sandomierski, całe dni spędzał nad szkoleniem świeżo do
drużyny książęcej zaciągniętych młodzieńców. Książę nie żałował
srebra na zaciąg, a kiedy gotowych denarów zabrakło, pożyczył
kruszcu u księżny małżonki, Kingi, dobrze przez ojca, króla Belę
IV, wyposażonej. Książę Bolesław młody był jeszcze, w boju
niedoświadczony i raczej spokojnego usposobienia. Sam niewiele
wskórałby w tak ciężkiej chwili, lecz na szczęście wojewoda
Pakosław już niejednego wroga w boju usiekł i znał się na rzeczy.
On też księcia wyręczał we wszystkim, osobiście słał pełnomocników
do odległych kasztelanii, aby każdego, kto zechce, do drużyny
książęcej ściągali, nie zważając, jakiego by był rodu.
Podobne przygotowania do wojny, tylko że na większą skalę,
czyniono w całej Polsce. Książę Henryk Pobożny, niedawno jeszcze
opiekun księcia Bolesława, a teraz jego przyjaciel, a przy tym
władca znacznie potężniejszy, kazał ściągać do siebie mężczyzn z
różnych stron Polski, aby tylko jak najwięcej wojów zgromadzić, do
boju przygotować i wyposażyć. Rycerstwo, na znak wici pod wojenne
sztandary ściągające, potrafiło walczyć dzielnie, lecz
wyszkoleniem i dyscypliną nigdy nie mogło dorównać drużynie
"zawodowej".
Wraz z całą Polską do odparcia najazdu szykowało się także
Mazowsze. Tamtejsi książęta jednak skłonni byli raczej bronić się
samodzielnie, bez współdziałania z Henrykiem, o koronie
królewskiej myślącym. Ten stan rzeczy mocno zapewne niepokoił
księcia "Polski, Krakowa i Śląska". Domyślamy się, że póki czas,
zabiegał o koordynację wysiłków, jeśli już nie o podporządkowanie
sobie rycerstwa północnych księstw. Skuteczność tych zabiegów
dopiero przyszłość miała wykazać.
Przygotowania obronne polegały także na szeregu prac
organizacyjnych: Trzeba było ustalić znaki wiciowe i wyznaczyć
miejsca zgromadzenia rycerstwa z różnych kasztelanii. Rycerstwo
ówczesne szło na wojnę pod wodzą kasztelanów lub wojskich, czyli
ziemiami, musiało zatem gdzieś łączyć się w większe jednostki, a
więc w hufce, którym przewodzili wojewodowie lub książęta. Nade
wszystko jednak należało obmyślić jakiś plan obrony. Późniejsze
działania wojenne wykażą, że plan taki istniał naprawdę i był w
miarę możności realizowany, a nawet korygowany i udoskonalany.
Kiedy jednak powstał, nie wiadomo. W dużej mierze był wynikiem
kształtującej się sytuacji, ale już przed najazdem musiały istnieć
jego zarysy. Jest rzeczą naturalną, że świadomość zagrożenia
natychmiast budzi myśli o sposobie pokonania wroga.
Być może jeszcze przed Godami w jakimś dogodnym punkcie rozległego
władztwa Henryka odbył się wiec starszyzny dla omówienia
najpilniejszych spraw zwołany. Zjechali się tam zapewne książęta:
Bolesław z Sandomierza, Mieszko z Opola, Władysław z Kalisza, może
przybyli także synowie Laskonogiego z Gniezna czy Poznania. W
otoczeniu księcia Pobożnego widzimy później margrabiego Bolesława
z Moraw, który bardziej z Polską niż z Czechami trzymał, zatem i
on chyba wziął udział w naradzie.
Ustalenie znaków wiciowych nie nastręczało trudności, także o
rejony koncentracji nie trzeba było się spierać. Rycerstwo
krakowskie miało przybyć do wsi Kalina pod Miechowem, o czym
wyraźnie wspomina Długosz. Książęta Mieszko i Władysław naznaczyli
punkty zborne w swoich zamkach, Sandomierzanie zaś prawdopodobnie
mieli się zebrać w Opatowie, gdyż ten gród centralne w księstwie
miał położenie. Bardziej problematyczne były "plany strategiczne",
jak byśmy to dzisiaj nazwali. Z przebiegu pierwszej fazy działań
tatarskich zdaje się wynikać wniosek, że pierwotnie zdecydowano
się walną bitwę stoczyć gdzieś między Wisłą i Odrą, może w rejonie
Kalisza lub Łęczycy. W owym czasie książę Henryk żywił pewnie
jeszcze nadzieję na porozumienie z Mazowszem i Krzyżakami; w
Kaliszu najłatwiej byłoby zgromadzić siły zbrojne ze wschodu i
zachodu, z południa i północy. Pod warunkiem, oczywiście, że
Tatarzy nie zaskoczą i że ich marsz będzie w miarę możności
hamowany i opóźniany. Zadania powstrzymywania tatarskiego pochodu
otrzymali wojewodowie: sandomierski i krakowski. Książę Bolesław z
Sandomierza ze względu na młodociany wiek został zwolniony z
obowiązku osobistego udziału w walkach.
Polski plan wojenny, opracowany z grubsza i w pośpiechu, nie
przewidział dość ważnej rzeczy, mianowicie momentu inwazji.
Wszystko świadczy o tym, że oczekiwano jej dopiero wiosną lub
latem 1241 roku. Tymczasem stało się inaczej. Gdyby Polska była
głównym celem wyprawy tatarskiej, może istotnie wojna rozgorzałaby
tu później, lecz najeźdźcy zamierzali głównie pokonać Węgry,
operacja zaś w Polsce była przez nich traktowana jako pomocnicza,
osłonowa i jako taka musiała być zgrana z kampanią na południe od
Karpat. W zasadniczy sposób zmieniło to przewidziany przez Polaków
bieg wydarzeń.
Przygotowania wojenne wróg zakończył na początku zimy 1240-1241.
Wojska tatarskie, liczące około 120 tysięcy żołnierzy, podzielone
na cztery wielkie armie, skoncentrowano w rejonie Włodzimierza,
Przemyśla, Halicza i Chocimia. Każda z armii liczyła 3 tumeny,
czyli 30 tysięcy ludzi. Naczelnym wodzem był Subudej, który
sprawował władzę z ramienia Batu, wnuka Czingiz-chana. Armią
północną, skoncentrowaną we Włodzimierzu, dowodził Bajdar, syn
Dżegataja, chana turkiestańskiego. Jemu też bezpośrednio podlegał
jeden z tumenów, podczas gdy wodzami dwóch następnych byli rodzeni
bracia Batu: Kajdu i Ordu. Sam Batu, który żywo interesował się
wojną, miał swoją kwaterę prawdopodobnie w pobliżu armii
"przemyskiej".
U podnóża Karpat odbył się wielki kurułtaj, narada wojenna
Tatarów. Ponieważ Węgrzy mieli do dyspozycji około 120 tysięcy
rycerstwa i piechoty, zadanie najeźdźców nie było łatwe. Podczas
narady dał się poznać Subudej. On to właśnie zaproponował plan
działań, który potem został przyjęty i zadecydował o losach całej
kampanii polsko-węgierskiej. Plan Subudeja przewidywał odcięcie
Węgier od Polski i od Cesarstwa, otoczenie ich od południa i
zduszenie w środku. Ustalono, że armia "włodzimierska", rozbiwszy
wojska polskie, wkroczy na Węgry przez Przełęcz Kłodzką i Morawy;
armia "przemyska", nie wdając się w walki na ziemiach polskich,
skieruje się do Przełęczy Jabłonkowskiej; armia "halicka" pójdzie
przez Przełęcz Użocką, "chocimska" zaś szerokim, wygiętym na
południe łukiem odetnie Węgry od Bałkanów. Wszystko było starannie
obmyślone i zgrane w czasie i przestrzeni, każdy odcinek miał
swoją wartość. Na przykład, klęska Tatarów w Polsce mogłaby
osłabić ich siłę uderzeniową na terenie Węgier.
Armia "włodzimierska" rozpoczęła działania zaczepne już w styczniu
1241 roku. Bajdar zadecydował na wstępie rozpoznać bojem stan
gotowości obronnej Polaków i ich północnych sąsiadów. Kiedy lód na
rzekach ułatwił ich forsowanie, wysłał silny, może z trzech
hezarów złożony oddział konnicy w kierunku Brześcia nad Bugiem, a
potem na Mielnik, Drohiczyn, Brańsk i Bielsk. Oddział
niespodziewanym atakiem spustoszył ziemie Jaćwingów, pobił ich
wojska i oprócz łupów wielu mężczyzn wziął do niewoli, aby ich
potem wcielić do pomocniczych formacji wojskowych.
Drugi oddział jazdy tatarskiej, prawdopodobnie w równej
poprzedniemu sile, ruszył do Polski szlakiem wołyńskim i zatoczył
wielki łuk przez Chełm, Lublin, Kraśnik, Zawichost, po czym wrócił
do Włodzimierza. Napotykane po drodze miasta zostały zdobyte,
spalone i ograbione, ludność wycięta lub wzięta do niewoli.
Jedynie Chełm i Kraśnik zdołały się obronić. Tatarom nie udało się
zdobyć tych dobrze widać obwałowanych grodów. W dodatku pod
Kraśnikiem spotkała ich klęska. Od Długosza wiemy, że rycerz
imieniem Krystyn (czyżby kasztelan kraśnicki?) w udanej wycieczce
rozbił pozostawiony pod grodem dla blokady jakiś oddział tatarski.
Mimo tego epizodu wynik walk był dla Tatarów pomyślny. Bajdar
dowiedział się, że Jaćwierz, rozbita i sterroryzowana, nie
przedstawia żadnej groźby i że Polska nie jest gotowa do wojny.
Brak tam skoncentrowanych sił zbrojnych, a drogi stoją otworem. Z
drugiej zaś strony najazd tatarski był dla Polaków sygnałem
alarmowym.
Przyprószone śniegiem chałupy oraczy, rozległe dworki wielmoży
ożyły. Szlaki handlowe, w szalonym pędzie przemierzone przez
Tatarów, zaroiły się nowymi uciekinierami, tym razem już polskimi.
Wieść o najeździe niosła się od wioski do wioski, budziła popłoch,
ale i gniew. Wojna, jeszcze niedawno daleka, uderzyła w ludzi
jakby obuchem. Z Sandomierza polecieli gońcy do Krakowa, a może i
do Wrocławia. W Krakowie zapewne rezydował książę Polski i zarazem
naczelny wódz armii. Niedługo potem na wszystkich drogach pojawili
się pędzący co sił wysłańcy do grodów, żądający rozesłania wici.
W tamtych czasach podobnie jak za panowania Bolesława Chrobrego
obowiązek obrony kraju spoczywał na całym społeczeństwie. Wielmoże
wystawiali drużyny konne lub piesze, ubożsi rycerze jechali na
wojnę w towarzystwie co najmniej dwóch zbrojnych pachołków. Oracze
mieli obowiązek stróżowania w grodach (stróża), ścigania
mniejszych oddziałów nieprzyjaciela (pogoń), dostarczania środków
transportu konnego (przewód, podwoda), budowania przepraw,
ścinania drzew w lesie (przesieka). Mieszczanie zrównani byli
często z chłopami, choć głównie ich obowiązkiem była obrona
własnego miasta i grodu. Czasem z załóg nie zagrożonych grodów
formowano oddziały piesze, które w bitwach strzegły skrzydeł albo
tworzyły oddziały łuczników. Tutaj jednak, w Sandomierskiem, nie
formowano piechoty. O Tatarach wiedziano, że walczą konno, szybko
przenosząc się z miejsca na miejsce, kto by zatem zdążył za nimi
na nogach. Niemniej cała ludność została zaalarmowana. Chłopi
objęci obowiązkiem stróżowania zabierali rodziny i ciągnęli do
grodów, w ślad za nimi zdążali także pozostali, aby schować się
gdzieś w grodzie lub w lesie.
Plan obrony księstwa sandomierskiego, jak się zdaje, polegał na
silnym obsadzeniu grodów i na walce jazdy w polu. Jazda polska
była w zasadzie ciężkozbrojna "Ciężka" nie znaczyło jednak to
samo, co kilkaset lat później, kiedy grube blachy zwiększały wagę
rycerza i krępowały mu ruchy. Najczęstszą zbroją była koszula z
siatki stalowej, wdziewana zimą na ciepły kożuch, czasem z
wierzchu okryta suknią bądź płaszczem. Na głowie rycerza tkwił
okrągły hełm, niby garnek zasłaniający twarz, z otworami dla oczu.
Za pasem miecz lub topór, w ręku tarcza okrągła, owalna lub
trójkątna... Niektórzy mieli łuki albo kusze, wszyscy - włócznie.
Pan wioski zajmował w szyku miejsce pomiędzy dwoma rękodajnymi.
Czasem byli to jego synowie, częściej jednak przyuczeni do walki
chłopi, uzbrojeni podobnie do pana lub nieco lżej, za to
wyposażeni w łuki i kusze. Cała trójka stanowiła jedną kopię,
czyli podstawowy element szyku bojowego. Niekiedy w otoczeniu
wielmoży widać było rycerzy służebnych, którzy zajmowali miejsca
pachołków i stanowili odrębną warstwę społeczną.
Trudno sobie wyobrazić, jak na ziemiach księstwa sandomierskiego
przebiegała mobilizacja w owym 1241 roku. Długosz wspomina o
wielkiej ofiarności rycerstwa, czyli panów feudalnych i ich
chłopów, pachołków, których zew wici wyrwał z domów w mróz. Najazd
zaskoczył ludność, przeraził, lecz także obudził w niej wolę
walki. Skoro wróg, nie spotykany dotąd, wielki jakiś i straszny,
szukał krwi, zatem powinien ją znaleźć. Ciszę krótkich,
styczniowych dni zburzył tętent koni, śnieg chrupał pod podeszwami
skórzni, nieskalaną biel dróg znaczyły świeże ślady.
Postacie na koniach trójkami, szóstkami, dziewiątkami sunęły w
stronę grodów kasztelańskich, wyprzedzały ciągnących pieszo. Będą
się bić, skoro tak trzeba. O wiele przyjemniej byłoby wylegiwać
się w domu za piecem, lecz to byłoby głupie. Bezpieczniej może
ukryć się gdzieś w ostępie leśnym, śmigłe nogi konia szybko
zaniosłyby człeka w głąb puszczy, na kraj świata nawet, ale to
byłoby hańbą. Nadszedł czas zły, okrutny. Nikt go nie pragnął,
lecz też nikt nie będzie odeń uciekał. Jedyne wyjście to zebrać
się razem i bić wroga aż do skutku. Bo to pozwolą mu na bezkarne
łupienie kraju? Na grabież? Niedoczekanie jego!
Owiane mgłami marznących oddechów, opatulone w kożuchy postacie
niestrudzenie sunęły naprzód. W grodach kasztelańskich kilka dni
zwłoki, pełne gorączkowych rozmów oczekiwanie na zapóźnionych, na
tych, co najdalej mają. Spanie w kleciach dla załóg, często wśród
zgliszcz poprzedniego najazdu, w domach wielmoży, w zajazdach
mieszczańskich. Dymy ognisk palonych dla rozgrzewki, pieczone na
rożnie barany, kęsy wieprzowiny, dziczyzna upolowana pośpiesznie,
garnce kaszy, gorąca polewka, trochę miodu, wina. I dalej. Dalej w
kierunku Opatowa, gdzie wszystkie chorągwie ziemskie mają się
zebrać.
Sandomierz opustoszał z konnego rycerstwa. Książę Bolesław, jak
było ustalone, zabrał swój dwór z częścią drużyny przybocznej oraz
młodą, kilkunastoletnią małżonkę Kingę i pośpiesznie odjechał do
Krakowa. Kasztelan Jakub na czele większej części najemnej drużyny
księcia udał się do Opatowa, a wojewoda Pakosław dawno już był w
tym grodzie, gdzie na chorągwie ziemskie czekał. Długosz nie
podaje, kto przejął dowództwo nad grodem, podgrodziem i nowym
miastem na wzgórzu świętego Jakuba rozsiadłym.
Po wyjściu rycerstwa uliczki nie opustoszały jednak. Przybywała do
Sandomierza ludność okolicznych wsi, ściągnęli mnisi z
Koprzywnicy. Wszędzie panował zgiełk. Jak w tej sytuacji radził
sobie nie znany z imienia, przypuszczalnie świeżo mianowany
dowódca obrony? Robił, co mógł, to pewne, jednakże chyba nie
bardzo dobrze szła mu praca. Organizował szyki, dziesiątki i setki
wojów, przydzielał mieszczanom odcinki wałów i palisad do obrony,
ale brak wojewody.
Czas szybko leciał, był już luty, a nawet jego połowa. Ludzie,
zmęczeni gorączką dnia, twardym snem zasypiali w nocy. Nad
Sandomierzem świtało. Biały dzień zimowy niemrawo schodził na
ziemię. Załoga grodu spała jeszcze, cisza panowała wśród wąskich
uliczek wokół św. Jakuba. Na wałach przytupywali z zimna
stróżujący woje. Oczy spod oszronionych brwi jakby z musu
spoglądały w dal. Jeszcze chwila, dwie, nadejdzie zmiana dzienna,
będzie można zjeść coś ciepłego, wyciągnąć się w legowisku.
Ranek był spokojny; tylko śnieg chrzęścił pod stopami. Gdzieś w
pobliżu stajen zbudziły się wróble, cała ich czereda biła się o
okruchy dawno zmarzniętego, starego nawozu. Szeroka na milę tafla
skutej lodem Wisły nieskazitelnie bielała śniegiem. Dalej, na
horyzoncie czerniała nieruchoma puszcza. Nie było właściwie po co
patrzeć w tamtą stronę, lecz wzrok nawykły do obowiązku raz po raz
kierował się tam. Jeszcze jedno niczego nie oczekujące spojrzenie
- źrenice nieruchomieją, brwi ściągają się w skupieniu. Sen? Mara?
Majaki nieprzespanej nocy?
Z początku wyglądało to niby szeroka ława łań szarych w poświacie
poranka, lecz zaraz potem wprawne oko rozpoznało kształty jeźdźców
pędzących na przełaj. Gardło dobyło krzyku, płuca głęboko
wciągnęły powietrze i znów krzyk, larum wielkie. Wstawajcie
ludzie, obudźcie się! Gorze! Gorze!
Bajdar nie byłby sobą, gdyby pozwolił Polakom na osiągnięcie
pełnej gotowości obronnej. Niebawem uderzył ponownie. Tym razem
liczniejszy niż poprzednio oddział lekkiej kawalerii ruszył
zapewne prosto w kierunku Sandomierza. Tatarzy potrafili pędzić po
50-60 km na dobę, wyprzedzać wieści o sobie. Małe, wytrwałe,
specjalnie dobrane koniki stepowe pożerały przestrzeń, a ludzie na
ich grzbietach, żądni krwi i grabieży, odziani w kożuchy, bez
krępujących ruchy zbroi, dorównywali hartem wierzchowcom.
Zdążające w kierunku Opatowa rycerstwo było na razie jeszcze
rozproszone, nie miał kto stawić czoła najeźdźcom. A oni pędzili
jak burza. Drobne oddziałki polskie, przypadkowo spotkane, ginęły
w nierównej walce. Wróg nie znał litości. Bezwzględne niszczenie
sił żywych najechanego kraju było główną zasadą
mongolsko-tatarskiej doktryny wojennej.
Skraj Puszczy Sandomierskiej osiągnęli wieczorem. Noc przyniosła
odpoczynek po szybkim marszu, dała czas na naradę w celu
zorganizowania napaści. Teraz, rankiem 13 lutego, uderzyli z
impetem, aby nie pozwolić na uszykowanie się do walki, zaskoczyć
obrońców. Oni nigdy nie nacierali bez należytego przygotowania
ataku. Już wcześniej każdy "om" musiał wiedzieć, co czynić,
którędy zbliżyć się do grodu i miasta. Nie darmo Tatarzy mieli
swój wywiad, także topograficzny.
Mrowie zdyscyplinowanego, karnego żołnierza przebiegło pokrytą
lodem rzekę, jeźdźcy w biegu zeskakiwali z koni. Część
skośnookich, ta z góry wyznaczona, zbierała konie, większość zaś
biegiem otaczała gród, podgrodzie i miasto. Drabiny, jeszcze w
lesie przygotowane, nieśli po dwóch lub trzech, były bowiem
ciężkie, długie. Dowódcy, którzy na nocnej naradzie szczegółowo
omówili plan działań, bezbłędnie wiedli swoje oddziały na
wyznaczone odcinki. Szybko, chyłkiem i w milczeniu niezliczone
postacie tłamsiły śnieg, zapełniały wąwóz odcinający gród od
miasta, podchodziły zewsząd. Zaspani Sandomierzanie wybiegli na
wały byle jak odziani. Milczenie wroga, niewidocznego za
stromiznami wałów, łudziło nadzieją, że alarm przedwczesny, że nic
groźnego jeszcze nie nastąpi. Tymczasem wódz napastników czekał
tylko, aż wszystkie "omy" przyjmą postawę szturmową. Kiedy
zameldowano mu o tym, zagrały piszczałki; jakiś obcy ryk, nigdy
tutaj nie słyszany, przeniknął serca obrońców.
Opis szturmu nie zachował się po nasze czasy, znamy jednak jego
skutki. Cisza pękła złowieszczo. Pierwsze, różowe promienie
wschodzącego słońca rozświetliły twarze napastników. Ich mnogość
ćmiła oczy, impet ataku oszołamiał. Drobne, krępe, lecz mocno
zbudowane postacie, kudłate od kożuchów, pięły się w górę, jakby
je kto wystrzelał z katapulty. W grodzie zamęt, krzyk, trwoga. Co
mężniejsi próbują siec mieczem lub toporem, żgać włócznią, lecz
trud to daremny. Napastnicy zdawali się szybsi od błysku miecza,
przenikali blanki, zapełniali uliczki.
Sandomierz bronił się dźwiękiem bijących na trwogę dzwonów,
ramionami najdzielniejszych wojów. Dzwony kołatały doniośle,
walczący krzyczeli, lecz ponad wszelkie głosy niósł się ryk
oszalałych z niezrozumiałej wściekłości napastników, wołania
konających w bólu, spazmatyczny szloch kobiet, dzieci. To nie była
walka, lecz rzeź, która spadła znienacka niby bicz ślepego bóstwa
karzącego bez winy, dla jakiegoś kaprysu. Wrzawa ogłuszała,
przewalała się przez wały, szalała ponad okolicą.
Razem z grodem i podgrodziem zaatakowano miasto na wzgórzu św.
Jakuba. I tu, i tam te same żywioły obejmowały panowanie. Bój
musiał być niedługi. Dzwony milkły jeden po drugim, donośny dźwięk
konał w nierównym biciu serc. Zamierało kwilenie dzieci, cichły
okrzyki trwogi. Najeźdźcy ryczeli jeszcze przez chwilę, lecz z
wolna ich wściekłość przechodziła w chichoty, w złe rechotanie nad
trupami poległych. Sandomierz nie wytrzymał pierwszego uderzenia.
Promienie słoneczne poranka poczerwieniały w kałużach krzepnącej
krwi. Tatarzy swoim zwyczajem wycięli wszystkich z wyjątkiem
najzdrowszych mężczyzn potrzebnych do pomocniczych oddziałów
wojskowych. Miasto zostało doszczętnie ograbione, potem spalone.
Najeźdźcy, syci gwałtu, obciążeni jeńcami i załadowanymi na
chłopskie wozy łupami, posuwali się teraz nieco wolniej. Ich droga
wiodła w kierunku Staszowa, Wiślicy i Skalbmierza. Tam zawrócili,
by starym, dobrze z wywiadu znanym szlakiem na Połaniec, Tursko,
Koprzywnicę wrócić do Sandomierza i dalej na wschód. Szli wolno,
lecz czynione na boki wypady wciąż zaskakiwały ludność, która nie
nadążała uciekać w lasy. Miasta dostarczały nowych łupów. Oporu
zbrojnego nie było. Rycerstwo sandomierskie wciąż jeszcze
znajdowało się w stadium mobilizacji.
Nowy atak tatarski, szybko po poprzednim przeprowadzony, nie
pozwolił wojewodzie Pakosławowi na czas skoncentrować sił w
Opatowie. Wojewoda krakowski Włodzimierz był w nieco lepszej
sytuacji. Ziemia krakowska, nie objęta pierwszym napadem,
spokojniej przeżywała mobilizację. Dwa lub trzy dni po
sandomierskich rozesłane wici bez większych przeszkód gromadziły
rycerstwo w Kalinie pod Miechowem. Jeszcze wprawdzie nie zdążyli
tam wszyscy, jednakże część zebrała się już, kiedy Tatarzy
zawrócili spod Skalbmierza. Wojewoda zdołał ubezpieczyć się na
postoju i rozesłać podjazdy zwiadowcze. One też doniosły niebawem
o ruchach nieprzyjaciela. Wiadomość o najeźdźcy, o jego liczbie i
"bagażu" wzburzyła umysły. Według Długosza rycerzy była na razie
garstka, ale "gotowych umrzeć lub zwyciężyć".
Wojewoda Włodzimierz nie potrzebował więc nikogo zachęcać. Mają
patrzeć bezczynnie, jak Poganin z łupem uchodzi? Ledwo podjazdy
dokładnie rozpoznały kierunek marszu wroga, rozpoczął się pościg.
Dawny trakt handlowy z Krakowa do Sandomierza wiódł nieco bliżej
Wisły, niż obecna, nowo wytyczona droga.
Kilka mil za Połańcem skręcał w prawo, szczytami łagodnych wzgórz
zbliżał się do Wisły na 2-3 km, mijał po drodze Tursko Małe, a
potem Tursko Wielkie. W lewo od traktu, daleko w głąb kraju,
ciągnęły się lasy, jeszcze dziś rozległe i bujne. Ślad owej
pradrogi, szeroka na trzy wozy konne wstęga, wyraźnie dziś
widnieje w Tursku Wielkim. Rośnie na niej trawa, po bokach gęsto
stoją wierzby; dawno nie używana, nikomu niepotrzebna droga
wychodzi z lasu, opada nieco w dół. Przy pierwszych domach wioski
pokryto ją brukiem, kamienistą przecznicą połączono z wioską
Stróżki, przez którą obecna szosa biegnie.
Tursko Wielkie rozsiadło się przy starym trakcie oraz przy
bocznych, w lewo i w prawo odchodzących dróżkach. Najdłuższa i
chyba najstarsza część wsi leży przy drodze wiodącej na południe,
w stronę Wisły i błonia stanowiącego pastwisko. Okolica jest lekko
pofałdowana, dopiero za wsią teren staje się płaski, podmokły,
urozmaicony jedynie kępami olszyny. U skraju błonia tryska silne
źródło, dziś ujęte cembrowiną. Betonowy drąg sterczy nad ziemią
siedemdziesiąt centymetrów, woda podchodzi pod górną krawędź,
przelewa się wierzchem i daje początek bagnistemu strumieniowi.
Jak starzy ludzie powiadają, krynica nigdy nie zamarza i nie
wysycha, latem czy zimą daje doskonałą wodę do picia. Długosz
nadmienia, że Tatarzy zatrzymali się w Tursku na wypoczynek i na
popas. Źródło, blisko traktu bijące, obfite i zdrowe, musiało
dobrze być znane kupcom i wszelkim wędrowcom. Przy nim chyba
skośnoocy stanęli na biwak, aby ugasić pragnienie i napoić konie.
Trop w trop idące za Tatarami rycerstwo krakowskie po odciśniętych
w śniegu śladach poznało, gdzie szukać wroga. Polacy szli cicho,
ukryci w lesie. Doliną, za niewielkim tutaj wzgórkiem, podeszli na
skraj błonia, błyskawicznie rozwinęli się w linię. Napastnicy,
zwykle chytrzy i przezorni, tym razem pozwolili się zaskoczyć.
- Bij, zabij!
Wojewoda Włodzimierz pędził co koń wyskoczy, a w lewo i prawo od
niego chrzęściły kopyta wierzchowców rycerzy i ich pachołków.
Tatarzy, grupami rozpełznięci po błoniu, znieruchomieli na chwilę,
lecz wnet zagrały piszczałki dowódców, wojownicy skoczyli do koni.
Niektórzy próbowali stawić czoło napaści, lecz na nic się zdał ich
opór. Rozgniewane rycerstwo siekło na lewo i na prawo, przeszło po
pośpiesznie sformowanych szykach niby wichura. Tatarzy lecieli z
siodeł, ginęli, wreszcie rzucili się do ucieczki. Polacy poszli w
pogoń.
Na placu pozostał cały tabor zapełniony łupem i jeńcy. Część
rycerstwa rzuciła się przecinać brańcom więzy, inni zaczęli
plądrować wozy. Uwolnieni z pęt ani chwili nie marnowali: ruszyli
w las, rozpierzchli się we wszystkie strony unosząc z sobą cenną,
niespodzianie odzyskaną wolność.
Trzon hufca krakowskiego, z wojewodą Włodzimierzem na czele, w
dalszym ciągu ścigał wroga. Tatarzy zmykali na północ, dopadli
głównego traktu i pognali nim dalej. Pędzili na lekkich,
wytrwałych koniach, ich "pancerze" były ze skóry, łatwo im byłoby
oderwać się od naszych. Nie czynili jednak tego. Był to bowiem
manewr dobrze znany każdemu tatarskiemu wojownikowi w chwili
niespodziewanej napaści. Zawsze tak postępowali: zostawiali tabory
i łupy, umykali w nadziei, że przynajmniej część sił wroga rzuci
się na skarby złożone w wozach. Udawało im się to zwykle i teraz
także odniosło skutek. Ścigający byli znacznie mniej liczni niż na
początku bitwy, w dodatku ich konie, niejednakowo wytrwałe w
biegu, wydłużały się długim wężem. A Tatarzy wciąż znajdowali się
tuż przed czołówką polskiego hufca, kusili swoim widokiem, mamili
zachętą do dalszego pościgu. W pewnej chwili chaszcze po lewej
stronie drogi zaszeleściły, zagrały piszczałki i w środek
polskiego hufca wbił się klin tatarskiej zasadzki. Długa kolumna w
jednej chwili została rozbita na dwie części.
Polacy dopiero teraz zdali sobie sprawę, że pozwolili wywieść się
w pole. Sytuacja stała się niebezpieczna. Na szczęście wojewoda
Włodzimierz w porę zorientował się, co mu grozi, zawrócił, uderzył
ponownie na tych, co zagradzali mu drogę odwrotu. Zapał wojenny
nie opadł jeszcze w sercach, przeciwnie, sukces uskrzydlił
Polaków. Przebili się.
Długosz podaje, że bitwa była ciężka, lecz wymienia tylko jednego
poległego w niej Polaka. Był to "młodzieniec zacny i znakomity,
Michał Przedwojowic", który zginął "wraz z innymi rycerzami
dzielnie i po bohatersku walcząc". Natomiast straty tatarskie
musiały być znacznie większe.
Bitwa pod Turskiem tak była ciężka dla najeźdźców, że odbiła się
echem aż w dalekich Chinach, gdzie odnotowano ją jako bardzo
krwawą, stoczoną pod "Tuli-sseko". Ogólny bilans był więc dla
Polaków pomyślny. W pierwszej chwili starcia, na błoniu, Tatarzy
ponieśli ciężkie straty w ludziach, odebrano im łupy, uwolniono
jeńców. Korzyści ze zdobycia Sandomierza i ograbienia sporego
szmatu ziemi poszły na marne. Późniejsze niepowodzenie można było
sobie wytłumaczyć brakiem dyscypliny i nierozważnością pościgu. W
każdym razie ten niewielki hufiec polskich sił zbrojnych pokrzepił
się na duchu. To nie prawda, że Tatarzy są nie do pokonania. Można
ich bić jak każdego innego wroga, trzeba tylko atakować śmiało i
razem się trzymać. Żal po stracie towarzyszy z wolna ustępował w
sercach krzepiącej nadziei na ostateczne zwycięstwo.
Oddział zwiadowczy Tatarów odzyskał prawdopodobnie część swojego
taboru wraz z końmi, które nie zdołały oddalić się zbytnio, i mógł
ruszać w dalszą drogę. Dotychczas posuwał się w kierunku
Sandomierza, by później iść do Włodzimierza w celu odprowadzenia
jeńców i łupów, teraz jednak nie miał już po co tam wracać.
Prawdopodobnie wódz zwiadu, jako odpowiedź na swój meldunek o
stratach, otrzymał nowy rozkaz od Bajdara. Tatarzy zmienili
kierunek, ruszyli na północ i na kilka dni zapadli w puszczy
Strzemech, leżącej poniżej Zawichostu, w okolicach Stromca i
Sieciechowa. To tutaj zapewne, w czasie kilkudniowego
odpoczynku, nawiązano łączność z naczelnym wodzem, po czym ruszono
na północny zachód, by rozpoznać okolice między Wisłą i Bzurą.
Ten nowy manewr rozpoznawczy miał wielkie znaczenie dla
późniejszych działań wojennych. Tatarscy zwiadowcy zapuścili się
daleko i od nowych brańców zebrali zagadkowe wiadomości. Oto ni
mniej, ni więcej, książę Henryk Pobożny koncentruje swoje wojska
między środkową Wisłą i Odrą. Nie na Śląsku, gdzieś w rejonie
Wrocławia czy Legnicy, lecz tutaj, w pobliżu Mazowsza. Wszystko
zatem wskazuje na to, że przy końcu lutego 1241 roku istniał
jeszcze jakiś plan wspólnego z Konradem działania. Zebrane
informacje musiały być bardzo ważne i pewne, skoro Bajdar w
oparciu o nie ustalił ostateczny plan wojny w Polsce.
Jak wiadomo, armia tatarska, skoncentrowana w rejonie
Włodzimierza, składała się z trzech tumenów, po dziesięć tysięcy
osób każdy. Wódz armii, Bajdar, zgodnie ze zwyczajem, dowodził
tumenem pierwszym, wodzami pozostałych byli natomiast: Ordu. i
Kajdu, bracia Batu. Ustalono, że zaatakują główne siły polskie z
trzech kierunków. Ordu zatoczy szeroki łuk od północy, odetnie
kraj od ewentualnej pomocy Krzyżaków i sterroryzuje północną część
Mazowsza. Kajdu ruszy wprost na północny zachód, splądruje
Mazowsze południowe i zwiąże wojska polskie od czoła. Bajdar
podjął się najcięższego zadania odcięcia Polski od Czech i
przemarszu przez silnie umocniony grodami pas ziem księstwa
krakowskiego.
Plan był pomyślany dobrze, zgodnie z mongolsko-tatarską strategią
atakowania z różnych stron w celu możliwie szybkiego otoczenia
wojsk najechanego kraju. Jego konsekwentna realizacja mogła
przynieść łatwy sukces, pod warunkiem jednak, że przeciwnik
pozwoli się otoczyć i że będzie przeciwdziałał słabo. Tymczasem
ani książę Henryk, ani jego rycerstwo nie miało zamiaru skazywać
się na rzeź. Przeciwnie, wola zwycięstwa kierowała wszelkimi
poczynaniami Polaków.
Najdłuższa droga marszu leżała przed Ordu, a zatem on pierwszy
wyruszył z Włodzimierza. Kilka dni później, na początku marca,
odbył się wymarsz tumenów Kajdu i Bajdara. Wojna miała rozgorzeć
na dobre.
Pod Chmielnikiem i Tarczkiem
Rycerstwo sandomierskie, sterroryzowane rozpoznawczymi wypadami
łupieskimi Tatarów, długo zbierało się, wszakże na początku marca
okrzepło już i zdolne było do walki. Wojewoda Pakosław i kasztelan
Jakub powiedli je na południowy zachód. Chodziło o połączenie się
z Krakowianami, aby w większej liczbie będąc, łatwiej planować i
przeprowadzać działania obronne w celu opóźnienia tatarskiego
pochodu. Z drugiej strony krakowski hufiec wojewody Włodzimierza
także pragnął połączyć się z sandomierskim. Od Długosza wiemy, że
obydwa hufce, połączone już, stanęły w Chmielniku.
Wojewodowie Pakosław Stary i Włodzimierz oraz ich pomocnicy -
doradcy, kasztelanowie Jakub i Klemens dobrze obrali to miejsce.
Spodziewano się, że Bajdar pociągnie prosto na Kraków przez
Koprzywnicę, Tursko, Połaniec, Wiślicę, będzie zatem można
zaatakować go z boku lub z tyłu. Duch bojowy w obydwóch hufcach
panował dobry, rycerze i ich dobrze uzbrojeni pachołkowie,
pokrzepieni, zwycięstwem pod Turskiem, pragnęli dalszych walk.
Sława o niezwyciężoności wojsk najezdniczych zdawała się być
przesadzona, Tatarzy jawili się jako ludzie zwykli, nie żadne
diabły, można było zadawać im rany i śmierć.
W niedzielę 17 marca obóz rycerstwa polskiego został poderwany
wiadomościami dostarczanymi przez podjazdy. Bajdar wyśledził
miejsce sandomiersko-krakowskiej koncentracji i ciągnął od strony
Szydłowa. Starszyzna rycerska zebrała się na krótką naradę.
Należało ocenić położenie, porównać siły własne z siłami
nieprzyjaciela i powziąć decyzję.
Stosunek sił polskich i tatarskich w roku 1241 nie jest do końca
wyjaśniony przez naukę. W czasach Henryka Pobożnego Polska była
krajem znacznie bardziej zaludnionym niż, na przykład, za Mieszka
czy Chrobrego, z różnych jednak względów niezdolna była wystawić
sił równych wojskom Bolesława Chrobrego. Panowanie "taktyki
rycerskiej" i związane z tym podniesienie roli jazdy przy
równoczesnym zaniedbaniu piechoty, daleko zaawansowany ustrój
feudalny i obawa panów przed uzbrajaniem chłopów, wysoki koszt
rynsztunku rycerskiego - wszystko to ograniczało liczbę wojsk
polskich. W dodatku na ziemiach księstwa sandomierskiego
mobilizacja napotkała trudności, rycerstwo poniosło straty już w
drodze do punktów zbornych.
Jak wynika z często stosowanych, lecz w dużej mierze na hipotezach
opartych, wyliczeń, pod Chmielnikiem mogło się zebrać około 5
tysięcy jazdy, na ogół ciężkozbrojnej. Najwyżej jedną trzecią
ogólnej liczby stanowić mogli panowie feudalni, reszta zaś to
głównie chłopi-pachołkowie. Z taką siłą należało przeciwstawić się
10-tysięcznemu tumenowi Bajdara, tumenowi zgranemu, doświadczonemu
w od lat prowadzonych wojnach. Był to tumen liniowy, zgodnie zatem
z obowiązującymi tu zwyczajami składał się zapewne z 4 hezarów
(tysięcy) ciężkozbrojnych mieczników i 6 hezarów łuczników. Czasem
w skład takich tumenów wchodziła także piechota (około 500 osób na
tumen), lecz, jak się zdaje, w Polsce Tatarzy nie używali
piechoty, a jej funkcję pełniła spieszana w razie potrzeby jazda.
Wojewodowie polscy zdawali sobie sprawę z liczebnej przewagi
wroga. Jego mnogość i bitność, stale przez źródła podkreślana,
szeroko była znana w świecie. Wieść zła, przerażająca, daleko
niosła się od Włodzimierza i Sandomierza. Ale od czego męstwo i
gorące pragnienie powstrzymania najazdu, ratowania pozostawionych
w domach rodzin? Długosz twierdzi, że Polacy wciąż krzepili się
pamięcią poprzedniej bitwy "u Turska" i "jakkolwiek mnogą przeciw
sobie widzieli ćmę barbarzyńców, osądzili, że można ich...
zwyciężyć, a gdyby się to nie udało, lepiej... chwalebną śmiercią
w boju polec, niż sromotnie ukrywać się w domu lub w zamku, kiedy
wróg Ojczyznę pustoszył." Tak więc narada zakończyła się
jednomyślną decyzją wyjścia w pole na spotkanie nieprzyjaciela.
Jedynie bowiem w polu można było w pełni wykorzystać walory
ciężkozbrojnej jazdy "rycerskiej".
Konfrontacja zbrojna nastąpiła w poniedziałek, 18 marca. I tę
wiadomość zawdzięczamy Długoszowi, skrupulatnemu historykowi
wydarzeń. Wierna była w narodzie pamięć boju, skoro w dwa wieki
później żyjący dziejopis mógł tak dokładnie określić datę, a
ponadto w głównych zarysach opisać przebieg i miejsce walki.
Dzisiejsza droga biegnąca z Chmielnika do Szydłowa w przybliżeniu
biegnie szlakiem starego traktu. Pełno na niej ostrych,
niebezpiecznych wiraży, wzniesień. Strome wzgórza, w najbliższej
okolicy Chmielnika leżące, łagodnieją dalej. Za wsią Glinka pola
zaledwie falują i łagodnie opadają w stronę rzeczki Rodnia.
Rzeczka, w głębokim wąwozie zanurzona, płynie zakosami z północy,
a dopiero minąwszy szosę, skręca na południowy wschód, by szeroką
doliną zmierzać ku Wiśle. Niegdyś dolina musiała być bardzo
bagnista, bo jeszcze dziś wiele tam stawów i moczarów. W połowie
marca 1241 roku, kiedy przedwiośnie trwało w pełni i z pól znikały
śniegi, Tatarzy musieli trzymać się traktu, by nie utknąć w
topieli.
Polacy, przez własny zwiad poinformowani o ruchach nieprzyjaciela,
ustawili się do boju na wysokości wsi Glinka, frontem w kierunku
wschodnim. Tatarzy przebyli płytką, choć szeroko zapewne rozlaną
rzeczkę i zajęli pozycje nieco powyżej dzisiejszych zabudowań
wioski o dziwnej nazwie Skadla. Staranne ustawianie się do boju
było typowe dla "taktyki rycerskiej". Tatarzy mieli własną sztukę
wojenną, działali często znienacka, wykorzystywali moment
zaskoczenia, lecz tutaj, w Europie, bardzo szybko dostosowali się
do panujących obyczajów. Między Skadlą i Glinką zatem rzecz odbyła
się "po rycersku". W trakcie walki podjazdów i harców urządzanych
na przedpolu Polacy i Tatarzy zajmowali postawę zaczepną. Żadna ze
stron nie zaczęła działań, dopóki przeciwnik nie rozwinął swoich
szyków. Rzecz dziwna i szokująca na pierwszy rzut oka. Bez
większego trudu możemy sobie wyobrazić, jak walczyłby z Tatarami,
na przykład, Bolesław Chrobry. Ten potrafiłby "zażyć" najeźdźców!
Rozpuszczone po kraju legiony atakowałyby wroga zewsząd,
napadałyby nań znienacka, biłyby go, gdzie się da, a najczęściej,
gdzie najsłabszy i gdzie najmniej spodziewa się walki. Gdzieś w
jednym miejscu czekałyby tymczasem główne siły, ukryte starannie i
gotowe uderzyć w decydującym momencie. Lecz teraz była epoka już
nieco inna. Ciężkie rycerstwo nie potrafiło hasać po polach i
lasach, konie musiały mieć twardy grunt pod kopytami. Staranne i
spokojne ustawianie się do walki w obliczu nieprzyjaciela
pozwalało ujrzeć naprzeciw siebie wroga w całej jego "krasie",
rozpoznać jego słabe i mocne strony, zaplanować bitwę. Jeżeli przy
tym teren był dobrze obrany, wystarczająco twardy, reszta zależała
od umiejętnego i zdecydowanego przeprowadzenia ataków.
Pod Chmielnikiem teren obrany był dobrze. Rycerstwo polskie stało
wyżej niż jazda tatarska, to miało znaczenie dla szybkości i
impetu szarży. Północne skrzydło wojsk polskich tworzył hufiec
krakowski, na południowym stali Sandomierzanie. Długosz stwierdza,
że szczupłość hufców uniemożliwiła stworzenie odwodu. Rzecz wydaje
się dyskusyjna, niemniej jednak fakt pozostaje faktem. Polacy
zdecydowali się walczyć wszyscy równocześnie, rozwinięci na
szerokim, dwu-trzykilometrowym froncie, w płytkim na dwóch -
trzech jeźdźców szyku. W tej sytuacji rola wodza stawała się
zupełnie nikła. Nic też dziwnego, że według słów dziejopisa obaj
wojewodowie "bardziej prostych rycerzy niż wodzów pełnili
powinność." Takie rozwiązanie było, jak się zdaje, typowe dla
ówczesnego okresu, kiedy zręczność w szrankach czy w boju, męstwo
osobiste i odwaga najwyżej były notowane w świecie.
Inaczej wyglądało to u Tatarów. Bajdar, dostosowując się do
taktyki rycerskiej, nie ukochał miejscowych obyczajów do tego
stopnia, by walczyć osobiście. Przeciwnie, doskonale pojmował, ile
zależy od umiejętnego dowodzenia. Ponadto, dysponując większymi
siłami, z łatwością podzielił swoje wojska na trzy, ogólnie
stosowane przez Tatarów rzuty. Najdalej do przodu wysunął lżej
zbrojnych łuczników "harcujących" z Polakami. O kilka strzałów z
łuku za nimi utworzył główną linię obrony, złożoną w połowie z
ciężkozbrojnych mieczników, a w połowie z łuczników. W dolinie
rzeczki, prawdopodobnie za swoim prawym skrzydłem, ukrył silny
odwód ciężkozbrojny, który zamierzał pchnąć do walki w chwili
najbardziej odpowiedniej. Sam odpowiednio do swojej roli wodza i
reżysera wydarzeń, zajął stanowisko gdzieś na wzgórzu, chyba nawet
po przeciwnej stronie rzeki. Stamtąd widział wszystko i był
widziany. Każdy hezarnik tatarski miał święty i niczym nie
wzruszony obowiązek obserwować swojego wodza naczelnego i pilnie
uważać, jakie daje znaki buńczukiem lub barwnymi chorągiewkami. A
że nie mógł tego czynić sam, gdyż musiał z kolei obserwować
działania własnego hezaru i przekazywać mu odpowiednie rozkazy, do
dyspozycji miał specjalną grupę ludzi zaufanych. Rzecz jasna, że
naczelny wódz również dysponował swoją świtą - na wypadek, gdyby
sygnały lub znaki były niewidoczne. W ogóle łączność u Tatarów
była szeroko rozbudowana na każdym szczeblu.
W pewnej chwili rozpoczął się bój. Stroną atakującą byli Polacy.
Pierwszy szereg rycerstwa pochylił włócznie, ruszył naprzód,
pociągnął za sobą dalsze, głównie z pachołków złożone. Jadący w
lukach pierwszego szeregu pachołkowie lekko napięli łuki,
wycelowali kusze, mocniej ujęli miecze czy topory. Początkowo ława
polskiego rycerstwa jechała stępa, leniwie unosiła się i opadała
na fali wzgórz. Możemy sobie wyobrazić taką szarżę. Kopyta koni
głucho uderzają w zamarzniętą, tylko z wierzchu mokrą ziemię,
szeleszczą zeschłe, ubiegłoroczne chwasty. Rytm biegu staje się
coraz szybszy: Wrogie szeregi Tatarów rosną we mgle poranka, widać
pojedyncze postacie, przygarbione za łbami koni, skulone
diabelsko, najeżone widlastymi włóczniami. Drobne półkola
trzymanych w pogotowiu łuków zaokrąglają się. Jedziesz, rycerzu,
naprzeciw nim, ogarnia cię niepokój, w głowie kołacze się myśl o
porzuconym domu, o dzieciach, żonie. Lecz niedługo wszystko to
oddala się od ciebie, staje się tęsknie dalekie i boleśnie
bliskie. Wiesz, że może już nigdy nie zaznasz szczęścia, lecz ani
myślisz zawrócić. Ogarnia cię gniew. Gdybyś pozwolił wrogowi
zatriumfować nad sobą, łatwo znalazłby drogę do drzwi twojego
dworu lub wieśniaczej chaty. Serce ogarnia słodkie uczucie
braterstwa. Twoi sąsiedzi w szeregu na pewno te same żywią
strapienia, a jednak ni kroku nie zostają w tyle. Ich konie wraz z
twoim przechodzą w cwał. Nie jesteś sam, jest was tysiące. Jeśli
będziecie trzymać się razem, nie pozwolicie wrogowi wedrzeć się w
szereg, wygasicie te żółte twarze, które zaczynają już błyskać
skośnymi oczyma.
- Bij, zabij!
Nie wiesz, kto zawołał pierwszy, może któryś z wojewodów, może
nawet ty sam, ale wrzeszczą wszyscy. Galop. Konie bojowe strzygą
uszami, daleko wyrzucają nogi. Unosisz się w strzemionach, mocno
dzierżysz włócznię. Lewa ręka, trzymająca wodze, instynktownie
osłania cię tarczą. Przez niewielkie otworki w zakrywającym twarz
hełmie widzisz rój strzał zrywający się znad tatarskich szyków,
słyszysz dźwięk cięciw za sobą. Ciebie chroni tarcza i zbroja,
lecz ogarnia cię troska o konia. Rumak nakryty jest kropierzem,
wszakże niezupełnie szczelnie. Co będzie, jeśli zostanie ranny?
Wiesz, że teraz tamci będą strzelać z zawziętą szybkością i wam
nie pozostaje nic, jak tylko czym prędzej zewrzeć się z wrogiem.
Zza twoich pleców także tryskają strzały. Widzisz niknące w dali
punkciki, niektóre godzą w cel, kilka koni tatarskich staje dęba,
rzuca się w bok. Doznajesz ulgi, że sam nie poniosłeś szwanku, ale
już nie ma czasu na rozmyślania. Lekka jazda tatarska skoczyła wam
na spotkanie, aby zrównoważyć po części siłę waszego rozpędu.
Teraz wszystko zależeć będzie od zręcznego manewrowania włócznią,
a potem, gdy ta pęknie, mieczem. Tego jednak już się nie boisz. W
dziesiątkach gier rycerskich nauczyłeś się dobrze władać bronią.
Uderzenie ciężkiej jazdy polskiej w lżejszą, wysuniętą do przodu
jazdę tatarską było jak cios maczugą. Ta i owa kopia polska,
podbita w górę rozwidloną włócznią przeciwnika, strzeliła ostrzem
w górę, lecz to nie zawsze ratowało wroga. Rozpęd, siła fizyczna
rycerza strącały na ziemię, a tam, pod kopytami koni, inna
włócznia polska lub miecz w ręku pachołka łatwo znajdowały cel.
Długa linia walki zawirowała od tysięcy pojedynków. Dudniły
pchnięcia grotów wyłapywane na tarcze, zgrzytało drewno
ocierających się o siebie drzewców, dźwięczała stal, raz po raz
któryś z koni stawał dęba. Może lepsze wyszkolenie w szermierce
Polaków, może ich święta wola obrony ojczyzny sprawiła, dość że
Tatarzy raz po raz lecieli na ziemię z przebitymi bokami lub
piersiami, podczas gdy Polaków jakby nie ubywało. Teraz już z
łuków nie strzelano, walczono na włócznie; krzywe, tatarskie
szable krzyżowały się z mieczami. Coraz więcej tatarskich koni bez
jeźdźców uciekało do tyłu, coraz więcej tatarskich wojowników, po
stracie koni, usiłowało walczyć pieszo.
Pierwsza linia bojowa Tatarów cofa się coraz szybciej. Wodzowie
juzów, omów i hezarów niecierpliwie oglądają się do tyłu, w stronę
wyższych dowódców, Polacy sieją wokół spustoszenie. Bajdar,
naczelny wódz tumenu, spokojnie śledzi przebieg walki, może tylko
czoło marszczy, lecz tego nie dojrzysz.
Przed frontem polskiego szeregu uczyniło się ciaśniej. To już
druga linia bojowa Tatarów, składająca się w części z jazdy
ciężkiej. Lepsze uzbrojenie, ale przede wszystkim wypoczęte
mięśnie. Rozgrzani walką rycerze i ich pachołkowie nie zadrżą
jednak. Ręce, przywykłe do miecza, nie osłabną prędko. Zakotłowało
się. Ciężkozbrojni Polacy zwarli się z Tatarami. Świeże siły
najeźdźców biją się skuteczniej. Padają gęsto również Polacy. Lecz
nikt z Krakowian czy Sandomierzan nie dostrzega tego. Odkryte
szyje tatarskie, nie opancerzone ramiona kuszą. Można je ranić,
tylko większej trzeba zażyć sztuki.
Polacy, dobrze wyszkoleni w szermierce, wnet dostosowali się do
nowego przeciwnika. Bitwa trwała kilka godzin. Środek frontu,
gdzie walczyły najlepsze chorągwie polskie, zbliżył się do Rodni.
Tatarzy, przyciśnięci do szerokiego wiosennego nurtu rzeki,
rozpaczliwie rzucili się naprzód. Przez chwilę zwarte w boju
szeregi cofały się z wolna, lecz po chwili stanęły w miejscu.
Polacy ponowili atak. Przecież nie pozwolą się zwyciężyć! Niech
giną najeźdźcy. Toć ledwie już dyszą! Dobić ich, dobić! Cały front
polski raz po raz napierał z furią. Sypały się skry ze
skrzyżowanych szabel i mieczy, rąbały topory, kłuły ostatnie, nie
strzaskane dotąd włócznie. Jeszcze chwila, a żaden Tatar nie
wyjdzie stąd cało.
Bajdar, obserwujący przebieg wydarzeń, jakby ożył nagle. Widzi co
prawda pagórki zasłane trupami swoich wojowników, lecz wie, że
jeszcze nie przegrał tej bitwy. Jego buńczuk czyni w powietrzu
umówiony znak jeden, drugi, trzeci. Wodzowie śmiertelnie
wyczerpanych hezarów pojmują myśl wodza, grają piszczałki, trąbki,
za plecami walczących omów biegają gońcy. Odwrót! Ucieczka!
Nacierający Polacy ujrzeli przed sobą zady końskie, skulone,
osłonięte tarczami plecy. Bij w nie! Łucznicy zdzierają z pleców
łuki, kusznicy nerwowo mozolą się z cięciwami, zakładają bełty.
Wypuszczone pociski niewiele uczyniły szkody. Zachlupotała woda.
Małe koniki tatarskie brodzą w rzece po brzuchy, prychają. Już są
na drugim brzegu, pędzą w górę. Ścigać ich, ścigać! Rozpaleni
żarem bitwy Polacy rzucają się za wrogiem, bulgocze woda, tryska
piana. I oni szczęśliwie osiągnęli drugi brzeg. Cały polski front
ściga nieprzyjaciela, lecz Tatarzy są coraz dalej i dalej.
Trzymane nad głowami miecze nie mają w kogo godzić.
Bajdar ze swoim sztabem i pozostającymi w odwodzie hezarami
zawczasu wycofał się daleko na wschód. Z miejsca, w którym stał,
dobrze było widać nadciągający polski pościg. Rozciągnięte w biegu
chorągwie poodrywały się od siebie. Zmęczone konie, wyczerpane
wielogodzinnym tańcem bitewnym, słabły coraz bardziej. Bajdar znów
uczynił znak buńczukiem, oficerowie łącznikowi zerwali się do
biegu. Wszystko było z góry omówione i przewidziane. Nagle zza
wzgórza po lewej stronie traktu Chmielnik - Szydłów, niby żądło
olbrzymiego owada, wytrysnęła długa kolumna tatarskiego odwodu.
Miecznicy, nie biorący dotąd udziału w walce, czują, że oczy wodza
teraz tylko na nich spoczywają. Kolumna zatacza półkole i niby
sztych krzywej szabli wbija się w środek nadbiegającego frontu,
rozbija go na dwie części, gna dalej, zatacza łuk w stronę
północy. W tym samym czasie pośród umykających hezarów wzbija się
zgiełk trąb i piszczałek, jeźdźcy zawracają, rozpoczynają
niespodziewany atak czołowy.
Wszystko stało się tak nagle, że Polacy ani spostrzegli, kiedy
zostali rozbici na dwie części. Krakowski odcinek frontu, w
mgnieniu oka zaatakowany od południa, zagrożony w dodatku
obejściem od zachodu, począł zmieniać front, wygiął się niby
półksiężyc, zwrócony brzuchem w kierunku południowo-wschodnim.
Tatarów wciąż przybywało. Tutaj, na tym małym odcinku, od razu
zyskali zdecydowaną przewagę. Po dwóch, po trzech rzucają się na
pojedynczych, zagubionych w rozgardiaszu rycerzy, ci lecą na
ziemię niby lalki zrzucane dla zabawy. Jeszcze chwila, a śmierć
obfite zbierze żniwo. Nie dać się jej! Ratuj się, kto może!
Uciekać! Tylko bez paniki! Roztropnie!
Dowodzenie jazdą w takiej sytuacji to trudne zadanie. Zwłaszcza
kiedy jazda jest mało zgrana, nie przywykła do słuchania komend i
rozkazów i w przeciwieństwie do "zawodowego" tatarskiego wojska,
nie zna żadnych znaków i sygnałów. Rycerze i ich pachołkowie
instynktownie zbijali się w gromadę i stosownie do sytuacji to
nacierali do przodu i odpierali ataki nieprzyjaciela, to znów
umykali do tyłu. I tak w koło. Od północy hen daleko przesłaniała
horyzont puszcza pokrywająca przedni masyw Gór Świętokrzyskich,
tam należało przebić się szczęśliwie. Nie było to jednak łatwe.
Wprawne oczy tatarskich dowódców łatwo znajdowały najsłabsze
ogniwa cofającej się linii bojowej i tam słano karnych,
przyuczonych do posłuchu Wojowników.
Zwarte, uporządkowane półkole rycerstwa zaczęło pękać na
skrzydłach, rwać się w drobne strzępy. W małych grupach bitwa
zamieniała się w rzeź. Jedyny ratunek leżał w ucieczce z pola
walki. Niewielkie szyki polskie raz po raz próbowały oderwać się
od nieprzyjaciela, wyrąbać się z okrążenia i na własną rękę szukać
schronienia w dalekim lesie. Niestety, nie wszystkim udawały się
rajdy po polach, wielu przegrywało wyścigi z Tatarami i dla nich
nie było już ratunku. Zimne ostrza szabli wdzierały się w głąb
gorących, rozdygotanych ciał, ale trzon hufca trzymał się
dzielnie. Rycerstwo, ciasno skupione wokół obydwóch wojewodów i
kasztelanów, otoczone niemal dookoła, wyrąbywało sobie drogę do
lasu. "Byle tam się dostać -myślał każdy z uporem. - Byle tam!"
Wreszcie udało się. Zanurzyli się w zbawczy cień gąszczu
puszczańskiego, wierzchowce jęły przedzierać się przez chaszcze,
kluczyć między wykrotami. Nie sposób było utrzymać się w siodłach.
Ale to nic! Wszak można trochę biec pieszo z ręką u końskiego
pyska. Najważniejsze, że Tatarzy zostali z tyłu. Boją się wchodzić
w las, gdzie lada chwila może dosięgnąć ich strzała wypuszczona z
zasadzki.
W pewnej chwili ktoś odnalazł leśną dróżkę, skupili się na niej.
Dróżka zawiodła ich do szerokiego traktu prowadzącego na północ.
Trakt zdawał się pusty, bezpieczny, ruszyli po nim w dalszą drogę.
Tymczasem daleko na południu bój trwał dalej. Sandomierzanie,
odcięci od wycofującego się hufca krakowskiego, błyskawicznie
zmienili front. Pozbawieni dowódców, działali pod wpływem wydarzeń
i zdrowego rozsądku. Prawe ich skrzydło dotykało topniejących
bagien rozlewiska Rodni i było dobrze zabezpieczone od tej strony.
Lewe, odrzucone do tyłu w czasie szarży tatarskiego odwodu, także
wyginało się ku rzece, wreszcie oparło się o grzęzawiska. W ten
sposób powstał olbrzymi łuk, który szybko zaczął się kurczyć.
Walczący Polacy samorzutnie zbijali się w gromadę, by utworzyć
ciasny mur. Tatarzy atakowali bez przerwy, lecz słabo. Działające
tutaj hezary też były wyczerpane walką, cały zaś odwód Bajdara
zajęty był próbami likwidacji hufca krakowskiego.
Półkole, wciąż mając za plecami moczary, powoli przesuwało się w
górę rzeki, aż dotarło do suchych okolic, w miejscu poprzedniego
forsowania. Odpierając ataki czołowe nieprzyjaciela zaczęto
przeprawiać się na drugi brzeg. Najpierw przebyły wodę skrzydła,
potem środek frontu. Tatarzy zbyt byli osłabieni, aby szarżować w
pogoni. Zresztą zrobiło się już prawie ciemno. Do zmroku wzdłuż
Rodni patrolowały szyki polskich i tatarskich łuczników, którzy
ostrzeliwali się wzajemnie bez większych rezultatów. Noc położyła
kres walce. Polacy skorzystali z ciemności, oderwali się od
nieprzyjaciela i pośpiesznie, sobie tylko znanymi drogami, zaczęli
wycofywać się w stronę Krakowa.
Podczas gdy Sandomierzanie zmierzali na południe, Krakowianie
wciąż kierowali się na północ. Jechali pośród jodłowych gęstwin,
droga opadała coraz niżej, by potem coraz wyżej piąć się w górę.
Nocą osiągnęli odwieczną puszczą pokryte hełmy gór, mijali polany
zasłane skalnymi okruchami. Konie dyszały, ludzie milczeli, czując
przenikliwy ziąb. W wygłodzonych żołądkach burczało niemal
boleśnie. Wyobraźnia podsuwała obraz niewielkiego gródka wśród
biskupich włości.
Zwał się ów gródek Tarczek i był stolicą biskupiej kasztelanii.
Tam odpoczną, nabiorą sił, potem znowu wyruszą w pole. Może uda
się dotrzeć na Mazowsze i tamtędy przejść do Wielkopolski, gdzie
książę Henryk zbiera swoje główne siły? Lepiej chwalebną śmiercią
w boju polec, niż ukrywać się w zamku... Myślami wracali do dawno
minionego dnia, każdą chwilę rozpamiętywali z osobna. "...Można
ich było zwyciężyć..." Tak blisko byli zwycięstwa! Jeszcze czuli
jego przedsmak, nie mogąc uwierzyć w to, co stało się potem.
Tatarzy nie są nie do pokonania! - utwierdzali się z uporem.
Trzeba tylko wiedzieć, jak z nimi walczyć. Nie wolno pozwolić
wywieść się w pole. Teraz już będą ostrożni i chytrzy jak lisy.
Niech tylko wypoczną i połączą się z resztą rycerstwa!
Nad ranem minęli małą wioskę biskupią, skręcili na wschód. To już
blisko. Wojewoda Włodzimierz znał wszystkie drogi w księstwie, nie
obawiał się, że zbłądzi. Dzisiaj owa wioska nazywa się Bodzentyn,
jest większa od Tarczka, ba, nawet ma miejski charakter, lecz
wtedy było odwrotnie. Tarczek stanowił główne osiedle w okolicy.
Ocalały z zawieruchy dziejowej romański, kamienny kościółek to
jedyna pamiątka z lat dawnej świetności.
Droga z Bodzentyna do Tarczka biegnie doliną Psarki. Wokoło
ciemnieją wąskie kotlinki, rwie się widnokrąg. Lasów tu mało, ale
wtedy z pewnością gęsto czerniały na stromiznach, porastały ciasne
wąwozy. Tuż po świtaniu, kiedy pierwsze promienie słońca błysnęły
na szczytach, jeźdźcy musieli być bardzo zmęczeni. Bitwa i
całonocna wędrówka upamiętniły się ołowiem ciążącym w mięśniach.
Wszelkie myślenie ustało, głowy sennie kiwały się w rytm końskich
stąpań.
Nagle okoliczne pola ożyły, od strony dalekiej Łysej Góry runęły
szeregi skulonych w siodłach, drobnych postaci. Inny oddział
tatarski pędem nadjechał od czoła. Rycerze, zbudzeni wrzaskiem,
odruchowo poprawili się w siodłach, dobyli mieczy.
- Bij, zabij - westchnęły tylko wargi.
Chorągiew polska w mgnieniu oka znalazła się w okrążeniu, nie było
czasu na formowanie szyku bojowego. Rycerze, jak jechali drogą,
dwójkami, trójkami, pojedynczo, stanęli do walki. Przecież nie
pozwolą wziąć się do niewoli! Rozgorzał bój krótki, na śmierć i
życie. Nim strażnicy na wałach tarczkowskiego grodu poznali, co
się stało, już było po wszystkim. Zdobyte pod Chmielnikiem
doświadczenie nie na wiele mogło się przydać.
W jaki sposób Tatarzy w obcym terenie potrafili wytropić, a potem
otoczyć podstępnie ten niewielki poczet rycerstwa, na zawsze
pozostanie tajemnicą ich wywiadu, sprytu i wytrwałości.
Klęska Polaków była dotkliwa. Jak podaje Długosz, w dniach 18 i 19
marca 1241 roku zginęli obaj wojewodowie i kasztelanowie oraz
"Krystyn Sułkowic z Niedźwiedzia, Wojciech ze Stępocic, Mikołaj
Witowic, Żemeta z Grabina, Sulisław, młodzieńcy i rycerze dzielni
wraz z wielu innymi, którzy po bohatersku walczyli, a których
męstwo i wytrwałość wszyscy Polacy wspominać i wysławiać winni".
*
Hufiec sandomierski tymczasem nieprzerwanie śpieszył na południe.
Następnego dnia osiągnął prawdopodobnie Wiślicę. Miasto było
spalone w czasie drugiego wypadu rozpoznawczego Tatarów, lecz
drewnianoziemne wały grodu, oblane wodami Nidy, stały nietknięte,
gotowe udzielić schronienia. Wśród ostrej woni popiołów i zgliszcz
zatrzymano się na pierwszy dłuższy odpoczynek, niezbędny ludziom i
koniom.
W ciągu dnia ściągały do Wiślicy ocalałe z pogromu strzępy
chorągwi wchodzących w skład hufca nie żyjącego już wojewody
Włodzimierza. Rycerze ci na własną rękę przebili się z okrążenia
pod Chmielnikiem i teraz bocznymi drogami zmierzali w stronę
Krakowa. Każde przybycie nowych twarzy budziło radość, sypały się
gorączkowe pytania o losy dalszych towarzyszy broni. Domyślamy się
jednak, że nikt nie mógł nic pewnego powiedzieć. Straszna prawda
pozostawała na razie w tajemnicy, choć w miarę upływu czasu
zaczynano się jej chyba domyślać.
W podnieconych rozmowach czuło się zapał wojenny. Rycerze i
pachołkowie poili konie, wyszukiwali dla nich paszę, gotowali
strawę dla siebie, a równocześnie, pałając gniewem, uparcie o
dalszych walkach myśleli. Pod Chmielnikiem bliscy byli zwycięstwa,
jedynie chytrość tatarska zadała im klęskę. Mieli stare i nowe
porachunki z wrogiem. O starych świadczyło choćby to miasto
spalone i prawie bezludne, świeże zbyt wyraźnie tkwiły w pamięci,
by móc o nich zapomnieć.
Rozbitków wciąż przybywało, a nawet docierali tu także ci, którzy
dotąd z różnych względów nie brali udziału w wojnie. Hufiec
krakowsko-sandomierski na nowo rósł w siłę. Po odpoczynku ruszył w
dalszą drogę. Jechano nocą, przy blasku gwiazd i miesiąca, bez
obawy zbłądzenia, gdyż wielu dobrze znało te strony. Teraz, kiedy
wróg pozostał daleko, zwolniono nawet tempo. Małe podjazdy,
złożone z lżej zbrojnych rycerzy i pachołków, rozjeżdżały się w
bok od traktu, penetrowały okolice. Ich zadanie polegało na
rozpoznaniu, czy droga bezpieczna i na ostrzeganiu ludności
wiejskiej. W ten sposób od wioski do wioski niosła się wieść o
klęsce.
Okrzyk "Pogany idą!" budził oraczy ze snu, przenikał ściany dworów
i dworków. Osamotnione białogłowy i dzieci wybiegały przed progi,
żeby wywiedzieć się czegoś o swoich najbliższych. Padały pytania
pełne lęku, na które trudno było dać miłą sercu odpowiedź. Czas
nastał srogi, wyzbyty ze złudzeń. Ludność, nie pokrzepiona
wieściami, pośpiesznie pakowała co najcenniejsze, zabierała
żywność, chroniła się w leśne pustkowie. Każde życie ludzkie było
na wagę złota, każdy uratowany korzec ziarna liczył się podwójnie.
Skoro już wydawano tę część kraju na pastwę przemarszu wroga, to
niech przynajmniej część dóbr zostanie uratowana.
Trudno powiedzieć, kto teraz, po śmierci obydwóch wojewodów i
kasztelanów, objął dowództwo nad rycerstwem. Brat Włodzimierza,
rycerz Sulisław, najwięcej jednak miał danych ku temu. Wywodził
się z jakiegoś znaczniejszego rodu, jego też ujrzymy później, pod
Legnicą, na czele hufca małopolskiego. Może zatem już teraz
dobrowolnie podporządkowano się jego rozkazom.
W miarę posuwania się naprzód hufiec Sulisława rósł w siłę.
Dołączali doń synowie i krewniacy poległych nad Rodnią i pod
Tarczkiem, dotarli spóźnieni rycerze i pachołkowie z południowych
regionów księstwa krakowskiego. Pierwsi, często młodzi jeszcze i
niedoświadczeni, rwali się do boju, by pomścić ojców i braci. Nie
mieli obowiązku stawać zbrojnie, skoro już starsi członkowie
rodzin uczynili to za nich, lecz nikt na to nie zważał w owym
czasie, kiedy, jak stwierdza Długosz, ukrywanie się gdzieś
uchodziło za hańbę.
Mieszkańcy gór na południe od Krakowa piętrzących się kopułami
lasów i hal, nie zdążyli przybyć wcześniej. Nim dotarły do nich
wici, nim zdołali zebrać się, sporo upłynęło wody w Dunajcu,
Popradzie czy Skawie. A potem wiele musieli przebyć dróg dzikich i
mało uczęszczanych. W Krakowie powiedziano im, że rycerstwo
stanęło murem pod Chmielnikiem, więc tam właśnie zmierzali. Nie
zdążyli w porę, lecz nikt ich za to nie winił. To oni raczej
unosili się gniewem na własny los. Twarde serca góralskie kipiały
bezsilną złością, dzikie oczy ciskały iskry, a kościste prawice
mocno zaciskały się na jelcach mieczów, na drzewcach toporów czy
włóczni.
W drodze do Legnicy
Hufiec małopolski, wykrwawiony i utrudzony wielce, lecz jakby
odrodzony na nowo, szczęśliwie przybył do Krakowa. Miasto
ewakuowano, książę Bolesław Wstydliwy, który się tu schronił,
odesłał rodzinę do silnie obwarowanego zamku pienińskiego, a sam
na czele swoich rycerzy ruszył w stronę Śląska.
Długosz podaje, że pewna część mieszczan zamknęła się w kościele
świętego Andrzeja. Przekaz to zagadkowy, tym bardziej że źródła
całkowicie milczą o Wawelu. Czyżby gród na skałach pojawił się
dopiero później? To niemożliwe. Z badań archeologicznych wiemy, że
zamek obronny stał tam od wieków i był mocno warowny, jako że
miejsce z natury idealnie nadawało się do obrony. Gdyby
interpretować przekaz Długosza po prostu, należałoby sądzić, że
załoga Wawelu zniszczyła wały, mury i wieże, a potem wyruszyła w
pole i dlatego właśnie garstka szaleńców nie miała innego wyboru,
jak zamknąć się w pierwszym napotkanym kościółku.
Tak jednak chyba nie było. Mając do dyspozycji gród, przede
wszystkim o umocnieniu się w nim musiano pomyśleć. Krakowski
kanonik nie wspomina o tym, bo dla niego to rzecz zrozumiała, że
silna forteca musiała twardo się trzymać, natomiast sprawa
kościoła to ciekawostka, rzecz warta przekazu. Toć kościół to
miejsce święte, Tatarzy zaś - poganie okrutni i dzicy.
Wszakże ów kościół (wtedy chyba jeszcze pod wezwaniem św.
Idziego), który do dziś stoi w pobliżu drogi na Wawel, nie był
taką sobie zwyczajną świątynią. Jego architektura, romańska,
masywna, świadczy po pierwsze, że był to budynek obronny, a po
drugie, że pełnił rolę kaplicy zamkowej. Kaplic nie budowano z
dala od zamków, przeciwnie, wchodziły one w ich obręb. Czyżby więc
tutaj w jakimś okresie mieściła się siedziba książęca i stało coś
w rodzaju grodu silnie obwarowanego? To nie wykluczone, a nawet
dość prawdopodobne. Szczegółowe badania architektoniczne, poparte
przekazami źródeł pisanych, wykazują, że to, co Długosz nazywa
kościołem, było ni mniej ni więcej, tylko kompleksem budowli, może
romańskich, więc kamiennych. Dokoła jaśniały wody Wisły, która
wówczas wieloma odnogami płynęła przez Kraków, ciemniał wał
drewniano-ziemny lub może raczej piętrzył się mur z kamienia. A
miejsce zwało się Okół, co również ma swoją wymowę. O walorach
militarnych twierdzy świadczy m.in. fakt, że Henryk Brodaty w
czasie walk o Kraków w roku 1235 potrzebował całych miesięcy
oblężenia, by wedrzeć się do jej środka.
Na wawelskim wzgórzu stał zamek stary, surowy, może w części
mieszkalnej zniszczony w czasie powstania wielmożów i buntu w roku
1079, połączonego z obcym najazdem, a więc nieprzytulny dla dworów
książęcych, także z niewiast złożonych. Dopiero Bolesław Wstydliwy
w drugiej połowie XIII wieku zbudował nowy, wspaniały zamek na
całym wzgórzu wawelskim i dopiero on prawdopodobnie przeniósł tam
swoją siedzibę. Z biegiem lat zamek na Okole, wchłonięty przez
miasto, zmienił swój charakter. Opływające go odnogi Wisły
zasypano, wały czy mury, niepotrzebne teraz, rozebrano, w
budynkach zaś, jeśli jeszcze stały, zamieszkali, być może,
duchowni. W czasach Długosza nikt nie pamiętał, jak niegdyś
wyglądało to ważne ogniwo w systemie obronnym stolicy Władysława
Hermana i Bolesława Krzywoustego.
Tatarzy, którzy dotarli pod Kraków 22 marca 1241 roku, zastali dwa
silnie bronione zamki: dolny i górny. Opuszczone przez ludność
domostwa pozbawione były wszelkich przedmiotów wartościowych.
Przypuszczano trafnie, że mieszczanie ukryli swoje skarby w zamku
dolnym, wobec czego bezzwłocznie przypuszczono doń szturmy. O
atakach na "kościół" Długosz pisze krótko, że były bezkuteczne.
Czyż mogły nie przynieść powodzenia szturmy jednego budynku?
Przecież Tatarzy dymami z ognisk palonych u wejścia wykurzyliby
śmiałków. Stali w Krakowie dni kilka, więc dość mieli czasu, nawet
gdyby im dodatkowo wypadło budować prowizoryczne tarany do
kruszenia drzwi. Ci, którzy wprost z marszu zdobyli nie byle jak
umocniony Sandomierz, nie odeszliby od głucho zatrzaśniętych
podwoi świątyni.
Tutaj sprawa była poważna. Zamek księcia Władysława Hermana
przewyższał warownością gród sandomierski. A i załoga, przez
Sandomierzan na czas zawiadomiona o niebezpieczeństwie, dobrze
przygotowała się do obrony.
Tatarzy czasu wiele nie mieli, to prawda, jednak drabiny zdążyli
chyba przygotować. Ich szturmy zatem to nie kołatanie gołymi
pięściami do drzwi, lecz ciągła wspinaczka w górę, chmury strzał
ognistych lecące na wały i dachy. Obrona zaś nie polegała na
wyrzucaniu kamieni przez uchylone okna, lecz ukryci za blankami
woje kłuli włócznią, siekli toporem lub mieczem, lali wrzątek na
głowy, ciskali w dół głazy. Prawdziwy bój o twierdzę, jakich wiele
w naszej historii.
Dwa dni po pierwszych, ścigających Sandomierzan oddziałach
tatarskich, przybył do Krakowa Bajdar na czele hezarów, które
brały udział w bitwie pod Tarczkiem. Liczba najeźdźców wzrosła
niepomiernie, lecz na losy zamku to nie wpłynęło. Długie
systematyczne oblężenie mogło być niebezpieczne, Bajdar jednak
musiał zająć się innymi sprawami. Nawiązał łączność z armią
sąsiednią, idącą od Przemyśla w stronę Przełęczy Jabłonkowskiej,
prawdopodobnie od siebie przekazał meldunki Batu-chanowi, który
przebywał gdzieś na ziemiach polskich, odebrał wieści od Kajdu. O
szturmach Wawelu nic nie wiemy, prawdopodobnie Tatarzy z góry
uznali je za bezcelowe. Tym bardziej że sytuacja militarna w
Polsce wymagała skupienia uwagi, gdyż zaczęły następować zmiany.
Pamiętamy o lutowych doniesieniach tatarskiego zwiadu, według
których ks. Henryk Pobożny zbierał swoje rycerstwo na pograniczu
wielkopolsko-mazowieckim, gdzieś między środkową Wisłą i Odrą.
Stosownie do rozpoznania Bajdar wyznaczył marszruty swoich
tumenów. Wiemy także, że walna bitwa polskiego rycerstwa z
najeźdźcą odbyła się pod Legnicą, a więc daleko na południe od
tamtego rejonu koncentracji. Jak tu pogodzić te dwa, sprzeczne z
sobą fakty? Czy w planach obronnych "sztabu" księcia Henryka nie
nastąpiła jakaś zmiana?
O ile koncentracja wojska w centrum Polski świadczyła o zamiarach
współdziałania z Mazowszem, o tyle przemieszczenie wojsk na
południe musiało być skutkiem tego, że rachuby na pomoc Konrada
Mazowieckiego zawiodły. Zbliżała się wiosna, wzbierały rzeki,
rozłożone wśród mokradeł grody mazowieckie dawały wystarczającą
gwarancję bezpieczeństwa. Dodajmy do tego świeżą pamięć
śląsko-mazowieckich, krwawych i przewlekłych walk o Kraków, a
uzyskamy pewność, że w tej sytuacji prowadzone, być może,
pertraktacje zostały zerwane i Henrykowi nie pozostało nic innego,
jak śpieszyć w stronę Czech.
Król Wacław I, mając dość czasu na rozesłanie wici, zebrał potężną
armię i ruszył z nią na północ, w kierunku granic królestwa. Ruchy
wojsk czeskich dobrze musiały być znane Polakom, którzy w tych
gorących dniach zapewnili sobie łączność przy pomocy koni
rozstawnych. Nie wykluczone nawet, że między spokrewnionymi z sobą
władcami doszło do uzgodnienia wspólnego działania. Połączenie
armii polskiej i czeskiej obydwu stronom musiałoby wyjść na dobre.
Zbieżne kierunki marszów Henryka i Wacława zdają się być wymowne.
Prawdopodobnie Kajdu pierwszy odkrył zmianę w planie wojennym
Henryka Pobożnego. Jego szpice nigdzie nie napotkały spodziewanych
wojsk polskich, natomiast jeńcy spośród ludności cywilnej w pełni
potwierdzili, że dawne doniesienia zwiadu są obecnie nieaktualne.
Trzeba było czym prędzej zawiadomić naczelnego wodza oraz
północnego sąsiada, Ordu, z którym łączność zapewniały wysyłane w
głąb Mazowsza zagony. Trzeci tumen tatarski wędrował łukiem daleko
wygiętym na północ. Teraz, wobec zmiany w strategii Polaków, łuk
ten jeszcze bardziej miał się wydłużyć, trzeba zatem było, aby
Ordu zdecydowanie przyśpieszył pochód.
Że tak istotnie się stało, świadczą małe straty Krzyżaków, przez
których ziemie Tatarzy przelecieli cwałem, i brak większych sił
krzyżackich w bitwie pod Legnicą. Wielki mistrz krzyżacki,
landgraf Konrad z Turyngii pozamykał swoich rycerzy zakonnych w
twierdzach, z których po przejściu wroga nie wiedział, gdzie się
ruszyć. Może nawet byłby poszedł na pomoc Polakom, lecz był
zdezorientowany i od naszych wojsk odcięty. Jego rycerstwo tylko
jedną samodzielną bitwę stoczyło z najeźdźcą, w Toruniu o
przeprawę przez Wisłę. Dowodził tam niejaki Poppo z Osterny, który
potem wycofał się na południe aż pod Legnicę, gdzie ponownie
wystąpił zbrojnie, mylnie jednak przez Długosza "awansowany" na
wielkiego mistrza.
Bajdar prawdopodobnie w Krakowie dowiedział się o zmianach. Teraz
i on musiał skorygować swój plan. Natychmiast powstrzymał ataki na
zamek św. Andrzeja i pośpiesznie ruszył na zachód. Wiadomość o
translokacji sił Henryka Pobożnego od razu musiała mu zdradzić
zamiar połączenia się dwóch słowiańskich władców. Temu połączeniu
przede wszystkim chciał przeszkodzić. W Krakowie pozostał tylko
niewielki oddział mający blokować grody i pilnować przeprawy przez
Wisłę, kędy ciągnęła na Węgry armia "przemyska". Polscy obrońcy
odetchnęli po kilku dniach zaciekłych bojów. Można było opatrzyć
rannych, pogrzebać zmarłych. Odparcie szturmów tatarskich krzepiło
wiarę we własne siły, pozostała jednak troska i niepewność o
dalsze losy wojny.
Spotkanie wojsk polskich i czeskich miało nastąpić zapewne gdzieś
w Polsce, może w okolicach Wrocławia, a więc w punkcie centralnym
względem miejsc postoju obu armii w domniemanym momencie zawarcia
porozumienia. Niestety, Czesi obciążeni taborami, posuwali się tak
wolno, że do spotkania nie doszło. Ale o tym później.
Kajdu, nie zamierzając zdobywać grodów, lecz paląc i łupiąc wsie,
szedł trop w trop za armią Pobożnego i odcinał ją od
północno-wschodnich sąsiadów. Osiągnął Wrocław krótko przed
pierwszym kwietnia. Bajdar i tym bardziej Ordu mieli tam dotrzeć
znacznie później. Przed Ordu rozpościerała się daleka droga,
Bajdar zaś był dość skutecznie powstrzymywany. Najpierw Chmielnik
i Tarczek, potem wiele zniszczonych mostów, zaciekle bronione
przeprawy.
Wycofujący się wraz z księciem Bolesławem Wstydliwym rycerze spod
Chmielnika, podnieceni widokiem łun nad palonymi przez Tatarów
wioskami, raz po raz zawracali na wschód, znosili podjazdy wroga i
znów uchodzili na zachód, aby połączyć się z księciem Henrykiem.
Wraz z rycerstwem stawiała opór także ludność wiejska. Pamiętamy o
obowiązku "pogoni" i "przesieki". "Pogoń" w tej chwili nie miała
racji bytu, lecz "przesieka" - tak! Oracze, ulokowawszy żony i
dzieci w niedostępnych kryjówkach, wybiegali na leśne trakty.
"Przesieka! Przesieka!" - niosły się podawane z osady do osady
rozkazy.
Czasem zamiast "Przesieka" wołano "Zator" lub "Zawada", zwłaszcza
na pograniczu śląsko-małopolskim, lecz wszystkie te słowa znaczyły
jedno.
Siekiera, topór i piła w twardych, chłopskich rękach ostro
wdzierały się w pnie wiekowych sosen, świerków, brzóz, grabów, a
nawet dębów. Olbrzymie drzewa chwiały się coraz bardziej, a potem
z trzaskiem gałęzi kładły się w poprzek drogi i gmatwaniną konarów
tarasowały przejście.
Gdzie indziej, zamiast siekierą, pracowano łopatą. Droga z Krakowa
na Śląsk przez Zator, Oświęcim, Mikołów, Rybnik i Racibórz często
wówczas wśród mokradeł wiodła. Pełno tu było grobli spiętrzających
wody rozlewisk i stawów, ochraniających trakt przed zalewem. Te
groble rozkopywano pośpiesznie. Spodem zamarznięta jeszcze ziemia
nie ustępowała łatwo, ale pracowano wytrwale. Jak głosi jedna ze
starych legend, w okolicach grodu Jedłownik, w miejscu, gdzie
kilkadziesiąt lat później książę Władysław z Opola lokował miasto
swoim imieniem nazwane, woda zalała cały szmat łąk, dzięki czemu
mieszkańcy okolicznych wiosek uratowali swe życie.
Drugim zaś takim wybawieniem był ponoć tabun książęcych ogierów.
Rozjuszone zwierzęta, puszczone w wąski przesmyk między wodami,
wdarły się pośród tatarskie klacze i taki wywołały popłoch, że te
poniosły jeźdźców daleko. A że czas naglił i wracać było już za
późno, więc na strachu skończyło się wszystko...
To, oczywiście, tylko legenda, trochę zabawna dykteryjka, niemniej
rozpaczliwa, wszelkich sposobów chwytająca się obrona, widoczna
była na każdym kroku. Za "zatorami", "zawadami" czy "przesiekami",
jak tam zwały się owe zielone przeszkody w puszczach granicznych,
za rozlewiskami uwolnionej z upustów wody, ustawiali się polscy
łucznicy. Ukryci w gąszczu, czyhali na wroga. Gdy tylko ukazał się
jego szyk zwiadowczy, strzały bzykały pośpiesznie, kąsały
znienacka, raziły, kogo się dało.
Zaskoczeni Tatarzy zeskakiwali z koni. Opancerzeni i dobrze
osłonięci tarczami ruszali odwalać przeszkody, zasypywać wyrwy w
groblach. Ich praca była składna, zgrana. Łucznicy polscy musieli
pośpiesznie dosiadać koni i gnać za następną przeszkodę.
Na drodze z Rybnika do Raciborza największą przeszkodę naturalną
stanowiła Odra. Bliźniacza siostra Wisły jest tutaj dość wąska
dzisiaj, jednakże płynie obszerną doliną, zatem na wiosnę musiała
rozlewać się szeroko i niejedną powódź spowodować. W miejscu,
gdzie wysokie, malownicze, lasami pokryte wzgórza stromo schodzą
ku rzece, stał zapewne most pierwotny - oczko w głowie mieszkańców
bliższych i dalszych wiosek. Jego budowa i utrzymanie, ochrona
przed wzbierającymi wodami wiele wysiłku kosztowały. Stanowił
najkrótsze połączenie ze wschodnią częścią księstwa, tędy
śpieszyli zapewne kupcy do Krakowa i dalej jeszcze, w stronę
Kijowa czy Carogrodu. Teraz wygodne i solidne mościsko stało się
niebezpieczne, mogło jedynie wrogowi się przydać. Ci, którzy dotąd
nad jego dobrym stanem czuwali, teraz przybiegli z wściekłością, z
pasją rzucili się na jego drewnianą konstrukcję.
Leciały do wody grube dyle i tramy przęseł, pluskała obudowa
przyczółków. Spieniona Odra porywała w dal ciskane jej na pożarcie
belki, cmokała w zdumieniu nad poczynaniami ludzi, którzy jakby
nagle chcieli odwrócić z dawna ustalony porządek rzeczy. Spojenia
bez gwoździ poddawały się im łatwo, oporny zwykle budulec tym
razem ani myślał stawiać oporu. Serca ludzi ściskał żal z powodu
unicestwiania dzieła, które kosztowało tyle miesięcy pracy, nie
krępowało to jednak ruchów rąk, które uparły się dokonać
pożytecznego zniszczenia.
Kiedy tak wytrwale krzątano się nad szczątkami mostu, książę
Mieszko szykował tymczasem zasadzkę. źródła nie pozwalają na
ścisłe odtworzenie tej akcji zbrojnej, lecz wynik starcia, dobrze
znany literaturze naukowej, pobudza wyobraźnię.
Świt. U skraju lasu czają się szeregi rycerstwa z włóczniami w
dłoni. Gdzieś daleko, może o pół mili na wschód płynie niewidoczna
Odra. Ukryty na drzewie pachołek nie spuszcza oczu z nurtów rzeki.
Przeciwległy brzeg roi się od dziwacznych, budzących grozę
postaci. To Tatarzy ścinają drzewa, budują tratwy. Wkrótce
pierwszy prostokąt z powiązanych pni kołysze się już na fali.
Tratew przybywa. Tkwiący na nich wojownicy odpychają się
żerdziami, płyną w stronę zachodniego brzegu. Unoszące się na
wodzie prostokąty, ustawione rzędem i spięte linami, tworzą most.
Jeszcze ostatnie zaciskanie więzów i most gotowy. Dudnią kopyta
koni. Niezliczeni jeźdźcy wysypują się z zarośli, zeskakują z
siodeł, a potem ostrożnie, by nie rozkołysać chwiejnej powierzchni
okrąglaków, przechodzą na drugi brzeg, trzymając konie za uzdy.
Czas nadszedł.
Pachołek ześlizguje się z drzewa, dopada konia, pędzi w stronę
ukrytego rycerstwa. Za chwilę może być już za późno. Zdążył.
Rycerstwo wypada z ukrycia i szeroką ławą atakuje omy, które
zdążyły się już przeprawić. Ukazali się na widnokręgu niby zamieć,
pędzą co sił w koniach. Wśród Tatarów zamieszanie, piszczałki
wzywają do formowania szyków, lecz wszystko na próżno. Za śmierć
kobiet i dzieci! Za łuny wsi i spalony Kraków! Za miasta i
grody!...
Długosz zanotuje potem, że Mieszko rozbił przeprawiające się przez
Odrę podjazdy tatarskie. Domyślamy się, że nikt z napadniętych nie
uratował życia. Lecz most pozostał. Prawdopodobnie Tatarzy w
innych miejscach także zbudowali przeprawy. Podjazdy donoszą o
sforsowaniu Odry w wielu punktach, zatem znów trzeba wycofywać się
na zachód, do Legnicy, gdzie stoją główne siły polskie. Dopiero
tam rozegra się decydujący bój.
Z łunami pożarów w oczach, z bezsilnym pragnieniem zemsty za
najazd i za wszelkie zbrodnie, ciągnęli rycerze na zachód. Książę
Władysław na czele własnych chorągwi, jeszcze raz zawróci, jeszcze
raz rozbije tatarskie szpice, a dopiero potem dotrze do księcia
Henryka. Dojdzie tam także szczęśliwie cały hufiec księcia
Mieszka. Jedynie młodociany Bolesław Wstydliwy zboczy z trasy i
schroni się gdzieś w bezpiecznym miejscu.
Bitwy staczane w czasie odwrotu nie zdołały powstrzymać wroga, ale
też nie to było ich celem. Chodziło tylko o to, by uszczknąć
trochę sił tatarskich, utrudnić pochód wroga. Niemniej Bajdar, co
należy odnotować, przestrzeń 250 km, dzielącą Kraków od Wrocławia,
pokonał w ciągu tygodnia i już pierwszego kwietnia spotkał się z
czekającym nań Kajdu.
Miasto było spalone przez samych obrońców, tylko kamienne mury
świątyń, okopcone i czarne od dymu, sterczały nad pogorzeliskiem.
Wrocławianie cały swój majątek przenieśli do grodu na Ostrowiu i
tam zamieszkali, gotowi bronić się aż do odparcia ostatniego
szturmu. Gród wrocławski, dookoła otoczony wodą szeroko rozlanej
Odry, zabezpieczony potężnymi, wówczas dobrze jeszcze utrzymanymi
wałami, był nie do zdobycia. Ducha bojowego wśród mieszkańców
krzepił Czesław, herbu Odrowąż, ówczesny przeor wrocławskich
dominikanów.
Oblężenie Ostrowia Tumskiego trwało do 7 kwietnia, to jest do
czasu przybycia zdyszanych hezarów dowodzonych przez Ordu. W
zasadzie Tatarzy na niego tylko czekali, aby wystąpić w pole
przeciw skoncentrowanym w rejonie Legnicy wojskom polskim.
Dziewięć dni dzielących pojawienie się pierwszych oddziałów
tatarskich pod Wrocławiem od bitwy na Dobrym Polu, to czas pełen
napięcia w obozie polskim. Książę Henryk już chyba około
pierwszego kwietnia zakończył mobilizację i koncentrację, był
gotów do walki jeszcze przed przybyciem na Śląsk tumenów Kajdu i
Bajdara. Gdyby zatem pragnął opuścić kraj i połączyć się z
Czechami na ich terytorium, mógłby łatwo zorganizować przemarsz.
On jednak pozostał na miejscu. Wspólna, polsko-czeska rozprawa z
najeźdźcą zagrażającym obydwu krajom miała się odbyć na Śląsku.
Tymczasem dni mijały, a król czeski nie nadciągał, aż wreszcie
stało się jasne, że wcale nie przybędzie. Powolny marsz Wacława
już na kilka dni przed pełną koncentracją tatarską pod Wrocławiem
musiał uświadomić Polakom, że czekanie nic nie da. W tej sytuacji
były trzy możliwości: wyjść królowi naprzeciw lub wycofać się
gdzieś na zachód, do Łużyc czy Milska, tam wezwać pomocy i
wspólnie z Niemcami rozbić Tatarów - albo też zdecydować się na
walkę w otwartym polu, stoczoną wyłącznie siłami własnymi. W
umysłach starszyzny państwowej i księcia Henryka zwyciężył jednak
wariant trzeci. Wojsko nie chciało opuścić kraju i wydać go na
pastwę wroga.
Na Dobrym Polu
Tragedię bitwy pod Legnicą przeżywamy od dziecka, sercem i umysłem
łączymy się z jej bohaterami, wiemy, czym dla Polski stał się
wynik morderczego starcia. Jeszcze raz powróćmy wspomnieniem do
tamtego dnia sprzed siedmiu wieków - odważnie, wnikliwie, jak
tylko pozwala na to stan wiedzy historycznej, nie mamy bowiem
czego się wstydzić. Przeciwnie, nasze siły zbrojne zrobiły
wszystko, co mogły i zrobiły z najwyższym poświęceniem.
Odpowiednio wybrano miejsce i czas walki, starannie rozmieszczono
hufce, zorganizowano dowodzenie i zaplecze, a potem walczono do
ostatniego tchu.
Dziś trudno ustalić, w jaki sposób starszyzna księcia Henryka
zdołała tak zgrać ruchy wojsk swoich z ruchami nieprzyjaciela, aby
o świcie 9 kwietnia 1241 roku obie armie spotkały się na Dobrym
Polu. Długosz podaje, że owo pole zwało się Dobre ze względu na
urodzajność gleby, ale ono i ze względów militarnych przedstawiało
korzystne dla Polaków walory. Narzucony Tatarom plac leżał między
urwistym Potokiem Księginickim na północnym wschodzie i bagnistą
rzeczką Biała Struga, miał 3-4 km szerokości i ciągnął się z
północnego zachodu na południowy wschód. W tym czasie, a więc w
siedem tygodni po Tursku Wielkim i w trzy tygodnie po Chmielniku
Polacy na tyle orientowali się już w taktyce wroga, że musieli
liczyć się z jego wielkim zamiłowaniem do manewru. Tutaj strumień
i rzeczka broniły skrzydeł, uniemożliwiały okrążenie czy obejście.
A jednak starszyzna księcia Henryka potrafiła tak jakoś ruszyć
swoje wojska, że w pełnej gotowości bojowej tam właśnie stanęły
naprzeciw nieprzyjaciela. Znalazł się wtedy czas i na mszę,
wówczas nieodzowną w takich wypadkach, i na ostatni przegląd wojsk
wyruszających w pole, co zawsze jest konieczne.
Nabożeństwo zostało odprawione w legnickim kościele Marii Panny 8
kwietnia i po nim nastąpił przegląd, który dodajmy od razu, omal
nie zakończył się tragicznie. Kiedy książę Henryk wychodził z
kościoła, obok jego głowy runął z wysoka jakiś wielki kamień. Na
szczęście obeszło się bez tragedii, tylko później, po wiekach,
Długosz przypisał wypadkowi znaczenie złej wróżby. Ale nikt nie
upadł na duchu. Rycerstwo pragnęło walczyć i zwyciężać, pokonać
nienawistnego wroga. Naczelny wódz, uniknąwszy śmierci, objeżdżał
w towarzystwie starszyzny ustawione za miastem hufce. Na czele
stał zapewne kilkutysięczny, największy z wszystkich, hufiec
dowodzony przez wojewodę głogowskiego, Klemensa. W skład tego
oddziału wchodziła osobista drużyna przyboczna księcia Henryka
oraz najlepsze chorągwie śląskie, wielkopolskie, krakowskie i
sandomierskie. Dalej witały wodza hufce: opolski księcia Mieszka;
krakowsko-sandomierski świeżo mianowanego wojewody Sulisława,
brata wojewody Włodzimierza, który zginął pod Tarczkiem; dwa hufce
międzynarodowe: większy dowodzony przez margrabiego morawskiego
Bolka, zwanego Szepiotką, a złożony z Morawian, Polaków i niewielu
różnojęzycznych rycerzy krzyżowych, oraz mniejszy, w skład którego
wchodzili templariusze, joannici i garstka Krzyżaków, czyli
rycerze zakonów osiadłych w Polsce i mających wobec niej
zobowiązania lenne. Tym ostatnim dowodził ów Poppo, który wycofał
się spod Torunia. Na samym końcu ustawiono piechotę w sile około
dwóch tysięcy ludzi, utworzoną z wiejskiej i miejskiej ludności
Śląska, tudzież z górników złotoryjskich, a więc w przeważającej
mierze z Polaków. Łącznie, jak się oblicza, książę Henryk miał do
dyspozycji około 10 tysięcy ludzi, w tym około 8 tysięcy
rodowitych Polaków.
Wojsko konne uzbrojone było wspaniale: stalowe kolczugi, hełmy
osłaniające twarze, mocne tarcze, miecze, rzadziej topory, długie
włócznie używane w pierwszej chwili starcia. Każdy hufiec miał do
dyspozycji jedną lub dwie mniejsze chorągwie łuczników. Piechota
wyglądała bardziej ubogo. Byli to woje "nadzy", czyli bez
pancerzy, uzbrojeni we włócznie lub topory, osłonięci tarczami.
Większość miała na plecach łuki, u boków zaś kołczany ze
strzałami.
Rycerstwo wystąpiło zapewne w szyku bojowym, a więc trójkami,
czyli było ustawione w kopie: pan feudalny w środku, dwaj dobrze
uzbrojeni pachołkowie lub rycerze służebni po bokach. W piechocie
natomiast obowiązywał system dziesiętny, - czyli tworzyła ona
bloki "dziesiątek" i "setek".
"Służba tyłów" ówczesnej armii polskiej, także zapewne zlustrowana
przed bitwą, składała się z tabunów zapasowych koni bojowych wraz
z koniowodnymi, z czeladzi gotującej strawę oraz z wozów do
przewożenia żywności i broni potrzebnej dla uzupełnień.
Cała armia polska przybyła na Dobre Pole prawdopodobnie nocą i
nocą też hufce zajęły z góry wyznaczone stanowiska. Miały bronić
kraju i równocześnie walczyć za całą zachodnią Europę. Pokonanie
Polski i Węgier mogło Tatarom otworzyć drogę w głąb kontynentu aż
do jego krańców.
Dziś nikt nie jest w stanie ściśle wyznaczyć w terenie podstawy
wyjściowej polskich szarż. Przeprowadzone w okolicy badania
archeologiczne, mimo najnowocześniejszych środków i metod, nie
wykryły żadnych śladów. W oparciu o przekaz Długosza
historycy-kartografowie rysują na mapach znaki taktyczne hufców na
południowy wschód od wsi Gniewomierz, pośród łagodnych wzgórz,
które wówczas musiały być nieco wyższe i bardziej strome, gdyż
korozja gleby i niwelacyjne działanie wód działają bez przerwy.
Cały plac bitwy pod względem archeologicznym wygląda "dziewiczo".
Ziemia nie nosi już śladów krwi, bo ta zwietrzała, kości rozsypały
się w proch, a wypadłe z martwych rąk miecze, ostrza włóczni,
stalowe kolczugi, hełmy, szyszaki, groty strzał i strzemiona zbyt
były cenne, aby zwycięzcy pozostawili je na miejscu. Lecz to nie
ma znaczenia. Wiemy na pewno, że walka została stoczona gdzieś
tutaj, może na południowy wschód od wzgórza 168.
Henryk Pobożny na tym właśnie wzgórzu o świcie 9 kwietnia 1241
roku zajął stanowisko dowodzenia. Nauczone doświadczeniem
rycerstwo wiedziało już teraz, że u naczelnego wodza więcej znaczy
głowa niż ramię, choćby najlepiej w świecie mieczem władało, toteż
nikt się nie dziwił, że książę pozostaje daleko za pierwszą linią
bojową. W tyle, poza plecami naczelnego wodza, trzymając konie za
uzdy, stało rycerstwo hufca wojewody głogowskiego oraz kilka
chorągwi łuczników konnych. To odwód naczelnego wodza.
Pozostawianie pewnych sił w rezerwie również zdaje się być
wynikiem ostatnich doświadczeń. Gdyby pod Chmielnikiem nie
walczono wszystkimi siłami na raz i gdyby ktoś z Polaków stał tam
w tyle, jak Bajdar za swoimi, może inaczej skończył by się bój i
może rycerstwo uniknęłoby rzezi pod Tarczkiem.
Dalej, za odwodem stojącym na wzgórzu, w bezpiecznej odległości
rozlokowano zaplecze: tabuny koni, kuchnie, tabory.
Przed księciem w dali rysowała się główna linia bojowa hufców
polskich i sprzymierzonych. Od prawego, dotykającego rzeczki
skrzydła, ciągnęły się w lewo zmasowane hufce margrabiego Bolka,
wojewody Sulisława, księcia Mieszka opolsko-raciborskiego oraz
Poppona. Piechota, podzielona na dwa oddziały, rozmieszczona była
po skrzydłach, nad rzeką i strumieniem. Jej zadanie polegało na
osłabianiu hufców z boku i na niedopuszczaniu do ich ostrzelania
przez przeciwnika stojącego za wodą. Front ciągnął się na
przestrzeni około 3 kilometrów, znaczną jego część książę mógł
objąć wzrokiem, lecz mimo to miał zapewne także do dyspozycji
pewną ilość zaufanych rycerzy-łączników i obserwatorów, którzy w
każdej chwili mogli zawiadomić go o sytuacji lub przewieźć jego
rozkaz.
W mglistym świetle poranka daleko na południowym wschodzie widać
było wysuwające się zza wzgórz oddziały tatarskie. Wrogowie
nadciągali pośpiesznie, prosto z marszu szli na stanowiska bojowe.
Było jeszcze za wcześnie na atak. Książę czekał, aż ustanie ich
ruch, niech się ukażą w całej mnogości, aby było widać, gdzie
wpierw uderzyć.
Po stronie nieprzyjaciela wznosiły się trzy pagórki: dwa niższe po
bokach, wyższy w środku. Główna linia bojowa Tatarów zajęła
zbocza, do przodu zaś podjechały oddziały lekkiej kawalerii. Na
jaśniejącym w brzasku dnia wzgórzu środkowym stał poczet
dowodzenia Bajdara, lecz samego wodza trudno było rozpoznać.
Henryk domyślał się, że stoi on w ledwie widniejącej grupie
konnych wojowników, wiedział, że musi on tam być, bo stamtąd
najłatwiej mu dowodzić. Daleko za wzgórzem, osłonięty dwoma małymi
stawami, pozostał silny oddział tatarskiego odwodu, lecz tego już
książę polski się nie domyślał.
Przeniósł wzrok bliżej, w dolinę. Cztery hufce rycerstwa polskiego
i sojuszniczych posiłków obcych zajęły całą przestrzeń od bagien
Białej Strugi po urwiska Księginickiego Potoku. Wojsko spędziło
noc na stanowiskach, spało byle jak. Przed świtem czeladź
przywiozła obfity posiłek: pieczone na rożnie mięsa, pożywne
rosoły w glinianych garach. Jedli wszyscy łapczywie, choć bez
apetytu. Myśli o bitwie zaprzątały umysły, pobudzały do rozmów.
Oby jak najprędzej skoczyć naprzód, dobrać się do skóry
nienawistnego wroga. Pierwsze promienie wschodzącego słońca
zastały wszystkich gotowych do boju. Rycerstwo, dosiadłszy koni,
stało ciasno skupione, luki pomiędzy hufcami były niewielkie.
Kiedy uderzą, mysz nie prześliźnie się tędy. Byle ręce nie omdlały
z wysiłku, to wytłuką tę całą ćmę tatarską, która, dwukrotnie
liczniejsza, dyszała żądzą mordu i krwi, pozostając na razie w
bezpiecznej odległości.
Henryk zaplanował uderzyć od czoła całą ławą czterech hufców,
zmieść lekką kawalerię z pierwszej linii tatarskiej, zgnębić tych
z linii głównej. Tam, gdzie szczęście mniej dopisze, rzuci na
pomoc odwód i tak, we frontalnym ataku, rozbije i pokona tę armię
krwiożerczą. Już miał wydać rozkaz do ataku, gdy nagle nastąpiło
coś nieprzewidzianego. Lewe skrzydło tatarskie zafalowało, dwa
tysiące konnych postaci rzuciło się naprzód. Dobiegł zaraz stamtąd
wrzask wielki. Sadzący na czele wojownicy trzymali w rękach łuki.
Po chwili trysnął snop strzał. Polska piechota odpowiedziała tym
samym. Zaatakowany gwałtownie hufiec margrabiego Bolka osłonił się
tarczami, a potem nagle, bez rozkazu, rzucił się naprzód. Prawda,
był to jedyny sposób, by nie dać przeciwnikowi czasu na dalsze
strzelanie, lecz sposób drogo mogący kosztować. Konni rycerze i
woje rwali naprzód z wysuniętymi do przodu włóczniami, piechota za
nimi.
Tatarzy przyjęli uderzenie. Zakotłowało się. Wrzaski polskie,
morawskie, niemieckie, francuskie i tatarskie zmieszały się z
sobą. Tatarzy nie wytrzymali jednak, wielu z nich poleciało na
ziemię, jak szyszki. Margrabia, podniecony sukcesem, nacierał
dalej, gnał przed sobą resztki niedawnych napastników.
Pozostałe hufce polskie, zagrzane widokiem walki, zaczęły
samorzutnie podrywać się naprzód. Czyżby tak łatwe miało być
zwycięstwo? Nie do wiary! Pierwszy ze zdumionego zapatrzenia
ocknął się hufiec Sulisława, potem księcia Mieszka, wreszcie
Poppona. Nie wytrzymały nerwy, długo tłumiona wola pobicia wroga
zwyciężyła wszystko. Front polski nacierał schodami, zmiatał
lżejszą jazdę tatarską, którą Bajdar ustawił w pierwszej linii,
lecz poszczególne hufce traciły z sobą kontakt.
Książę Henryk, zrazu zdumiony, wnet poczuł niepokój, a potem
gniew. Co ten Bolko wyprawia? Gdzie się tak pcha samotnie? Trzeba
wyrównać front, przy trzymać Sulisława, popędzić Poppona!
Polecieli gońcy z rozkazami do wodzów, lecz to nie koniec kłopotu.
Hufiec morawski daleko był w przedzie, na jego miejscu ziała
pustka. Prawe skrzydło wojsk polskich było całe odsłonięte.
Dojrzało to wytrawne oko Bajdara, dojrzał także wódz polski. Duży
oddział jazdy tatarskiej, stojący dotąd daleko w tyle, pośrodku
głównej linii bojowej, zerwał się i ruszył ukosem, by przeciąć
Morawianom drogę odwrotu i z boku zaatakować hufiec Sulisława.
- Łucznicy! - krzyknął książę Henryk.
Zerwali się gońcy, na śmigłych koniach skoczyli, tym razem do
tyłu. Opancerzone chorągwie łuczników i kuszników, stojące w
odwodzie, ruszyły naprzód z kopyta.
Hufiec morawski dotarł już do głównej linii bojowej wroga i
jeszcze szedł naprzód, nacierał, strącał z koni, siekł, rąbał,
kłuł. Ciasno zrobiło się przed nim, lecz nikt nie zważał na opór
nieprzyjaciół. Byle jak najwięcej wrogów pobić. Margrabia, zajęty
walką, znalazł wreszcie czas, aby rozejrzeć się wokół, omieść
wzrokiem okolicę, zobaczyć, co czynią hufce polskie. Dopiero teraz
spostrzegł swoje położenie. Wrzask i tumult słyszany zewsząd
dowodził, że wpadł w zasadzkę. A tyle razy mu mówiono: nie wierz
pochopnie w tatarskie ucieczki! Linia bojowa polskich hufców
daleko pozostała w tyle, a bliżej z wszystkich stron nacierali
Tatarzy.
- Do tyłu! - zaczął wołać. - Do tyłu. Przebijać się z powrotem!
Ale teraz nawet niepotrzebne były rozkazy. Rycerstwo samo
widziało, że nie ma już sensu dalej się pchać, przeciwnie, należy
wracać, przebijać się z powrotem, zajmować poprzednie miejsce w
ogólnym froncie. Było już jednak za późno. Tatarzy nacierali
zewsząd, szyli strzałami z bezpiecznej odległości, brali odwet za
porażkę z pierwszych chwil starcia.
Łucznicy i kusznicy polskiego odwodu z furią natarli na lekkie omy
tatarskie, odcinające Morawian. Celnie wypuszczane strzały
strącały z koni, raniły wierzchowce. Tatarzy zaczęli pierzchać
do tyłu, pierścień otaczający Morawian był coraz cieńszy, ale mimo
to walka toczyła się tam krwawa. Ciężej zbrojni rycerze radzili
sobie nie najgorzej, lecz "naga" piechota ginęła niby chwasty pod
kosą, lżej zbrojni pachołkowie także odnosili rany, często
śmiertelne. Pokaleczone konie rżały przeraźliwie, mężne zawołania
rycerskie raz po raz mieszały się z pełnymi bólu i bezsilnego
gniewu krzykami konających, a wszystko tonęło w nieustannym,
ogłuszającym wyciu Tatarów.
Nie wiadomo, jak skończyłoby się wszystko, gdyby nie chorągwie
polskich łuczników. Opancerzone wraz z końmi parły naprzód i
tryskały chmurami strzał, aż zmiotły wszystkich łuczników i
mieczników tatarskich, którzy podchodzili pod hufiec Sulisława.
Pierścień opasujący Morawian był już bardzo cienki. Polski odwód w
obawie, by nie razić sprzymierzeńców, przestał strzelać w ich
stronę, lecz tamci już nie potrzebowali tej pomocy. Widząc, jak
blisko jest wybawienie, natarli z furią i przebili się w końcu.
Jeszcze chwila, jeszcze dwie, a resztki hufca morawskiego,
całkowicie pozbawione piechoty i dużej części lżej zbrojnych
pachołków, zajęły poprzednie miejsce w szyku. Wszakże na karkach
wycofującego się rycerstwa siedzieli wojownicy tatarscy. Należało
ich teraz przepędzić. Łucznicy księcia Henryka przeniknęli przez
rzadkie szeregi morawskie, wybiegli na przedpole, popuścili koniom
wodze i pognali jak wicher. Tatarski pościg nie spodziewał się
tego. Nim jednak zawrócił, nim spostrzegł, co zaszło, dziesiątki
ciał tatarskich leżały obok poległych Morawian, Polaków, jakiegoś
Niemca i Francuza. Roje strzał zrywały się znad głów rumaków,
siały śmierć. Po chwili przedpole było puste, łucznicy pancerni
zatrzymali konie, zawrócili i spokojnie poczęli podjeżdżać do
Morawian, którzy tylko im zawdzięczali życie. Za chwilę wymienią
puste kołczany na nowe, pełne, przyniesione przez czeladź, i znów
będą mogli stanąć do walki.
Książę Henryk odetchnął. Niepotrzebne były straty tak wielkie,
jakie poniósł hufiec margrabiego, lecz i Tatarów wielu zginęło,
może nawet więcej niż tamtych. Najważniejsze wszakże, że luka na
prawym skrzydle znów była zapełniona. Wprawdzie hufiec Bolka
liczył obecnie o połowę mniej włóczni i mieczy, lecz jednak
wprowadzeni do walki łucznicy uzupełnili jego siłę. Naczelny wódz
jeszcze był zły z powodu tamtej niepotrzebnej szarży, lecz powoli
gniew mijał, myśli kierowały się ku przyszłości. Nie wolno
dopuścić do podobnej sytuacji, lecz atakować równo, całym frontem.
I to natychmiast, zanim Tatarzy nowe wywołają zamieszanie.
Padł rozkaz, łącznicy po raz któryś z kolei skoczyli w stronę
hufców, rozbiegli się po polu w poszukiwaniu wojewodów. Cały front
polski był już wyrównany, stanowił prostą linię, ciągnącą się z
północnego wschodu na południowy zachód. Rycerstwo jakby od
niechcenia walczyło z lekką kawalerią tatarską z pierwszej linii.
Kazano im stać w miejscu, więc stali, dreptali w koło, niby
turniejowym zwyczajem krzyżowali włócznie z Tatarami. Tamci
próbowali odskakiwać, pociągać za sobą pojedynczych rycerzy lub
drobne chorągwie, lecz teraz, po doświadczeniu morawskim, nikt nie
kwapił się do samotnych rajdów w głąb nieprzyjacielskich pozycji.
Nagle zagrały rogi trębaczy polskich, głośne beczenie, niby ryk
ranionego tura, poniosło się nad głowami ludzi i koni. Tysiące
ostróg uderzyły w boki rumaków, nogi pachołków silniej objęły
brzuchy wierzchowców, szeregi polskie ruszyły naprzód. Zrazu hufce
szły stępa, spychały uwijających się przed nimi łuczników
tatarskich, tamci zmykali do tyłu, zawracali, wypuszczali roje
strzał i znów uchodzili. Potem front nabierał rozpędu. Kilka
hezarów tatarskich, stojących dotąd daleko w tyle, skoczyło na
spotkanie, lecz było to tak, jakby ktoś gołymi rękami próbował
powstrzymać walącą się ścianę. Mocno trzymane w rękach włócznie od
dawna wyćwiczonym sposobem zataczały koła ostrzami, zwodziły
przeciwnika, uderzały celnie. Odziani w zbroje Polacy mogli
wreszcie pokazać swój kunszt.
Kolejna szarża tatarska załamała się znowu. Silny hufiec
opolsko-kaliski księcia Mieszka, rozwinięty w długą linię, skoczył
w pościg. W prawo od niego walczące rycerstwo krakowskie i
sandomierskie dzielnie dotrzymało mu kroku, resztki hufca Bolka
Morawskiego zaciekle nacierały na samym skraju. Jedynie rycerze
zakonni Poppona pozostali w tyle. Niewielki ich hufiec dwoił się i
troił, roztańczony w setkach pojedynków, lecz nie mógł uzyskać
powodzenia. Bajdar wiedział, co czyni, na miejsce rannych i
zabitych raz po raz dosyłał tam nowych wojowników, a nawet
systematycznie zwiększał ich liczbę.
Książę Henryk nie orientował się w sytuacji na lewym skrzydle,
wzrok jego nie sięgał tak daleko, natomiast obserwatorzy nie
zdążyli na czas z meldunkami, gwałtowne bowiem przyśpieszenie
tempa natarcia hufców Mieszka, Sulisława i Bolka zaskoczyło
wszystkich z wyjątkiem Bajdara.
I to cofnięcie tatarskiej linii bojowej było celowe, jakby z góry
zaplanowane. Opolanie, zajęci pościgiem, ani spostrzegli w
ferworze walki, czym grozi odsłonięcie lewego skrzydła. Parli
naprzód, pewni, że wróg już kona, że lada chwila zakonnicy dołączą
do nich i będzie po wszystkim.
Tymczasem stało się inaczej. Bajdar bacznie obserwował tę, wybraną
przez siebie, część pola walki. W pewnym momencie jego buńczuk
zatoczył w powietrzu złowrogie koło. Stojący w tyle oddział
złożony z kilku hezarów lekkiej jazdy poderwał się do biegu,
zatoczył koło, rozwinął się w locie, wpadł na Opolan z boku.
Rycerstwo zatrzymało się w miejscu, potem cofnęło konie,
pośpiesznie zaczęło ustawiać się frontem do nacierających.
Jednakże tylko sam koniec lewego skrzydła hufca zdołał przyjąć
uderzenie na ostrza swoich włóczni, osłonić się tarczami przed
chmarami świszczących strzał. Reszta, wciąż skierowana naprzód,
dopiero po krzykach i nagłym ukośnym świstaniu strzał poznała, co
się stało.
Sam wódz hufca, walczący w środku swoich szeregów, nie od razu
dowiedział się, co się stało o kilka stai od niego. Wreszcie
posłyszał tumult, spojrzał w tamtą stronę i oniemiał. Jeszcze
chwila, a zostanie otoczony. Przejście od zachłystywania się
powodzeniem do paniki klęski było gwałtowne. Już nieraz słyszał o
tym, że Tatarzy potrafią okrążać i wycinać w pień.
"Biegajcie, biegajcie!" - dotarło doń przez zasłaniające uszy
ścianki hełmu. Wołanie, zrazu dalekie, wciąż potężniało. Skąd mógł
wiedzieć, że to Rusini w służbie u Tatarów celowo usiłują
spowodować panikę? Może sądził, że to rozkaz księcia wzywa go do
cofnięcia się w tył? Dziś nie ustalimy dokładnie nastrojów, które
gwałtownie zapanowały na tym odcinku.
Długosz, który opisuje bitwę ze zwykłą sobie skrupulatnością,
zdaje się zwalać wszystko na podstęp nie przebierającego w
środkach wroga. Zapewne tak było. Z drugiej jednak strony wydaje
się, że gdyby książę bodaj przez chwilę jeszcze wytrzymał, gdyby
uległ panice odrobinę później, uniknąłby klęski. Niestety,
prawdopodobnie przechodziło to jego możliwości. Sytuacja stała się
niezwykle ciężka, trudna do opanowania. Książę był przekonany, że
zbliża się nieuchronna klęska, że jedynie posłuchanie owego
dalekiego zrazu, lecz ciągle potężniejszego wołania, to najlepsze,
co jeszcze można zrobić.
"Biegajcie, biegajcie!" oznaczało "Uciekajcie! Ratujcie się
ucieczką!" I posłuchał książę tego głosu. Zawrócił konia, począł
umykać na tyły spokojnie nacierających Krakowian i Sandomierzan.
To wzmogło panikę hufca.
Tymczasem naczelny wódz, zawiadomiony już o zmianie położenia
Opolan, kończył szykować do boju swój odwód. Rycerze pośpiesznie
dosiadali koni, pachołkowie poprawiali popręgi u siodeł, zakładano
hełmy, ustawiono się w linię bojową. Książę zdecydował powieść ten
hufiec osobiście. Przynaglając wszystkich do pośpiechu, stanął na
czele w otoczeniu swych najbliższych i najlepszych rycerzy. Nie
wiemy, w jaki sposób zachęcał ich do walki, jak brzmiały jego
rozkazy. Prawdopodobnie zachęty były niepotrzebne, rozkazy zaś
krótkie.
Hufiec odwodowy, wypoczęty i spragniony walki, ruszył naprzód z
kopyta. Dobre pół mili pokonali w ciągu kilku pacierzy. Jeszcze
jeden niewielki wzgórek i już widać tę część frontu. Resztki hufca
opolskiego, osaczone przez drobne postacie tatarskich wojowników,
opędzają się niby przed sforami psów, pomykają na południe i
wschód, zdają się wokół siebie niczego nie widzieć, tylko wrogów.
Na ten widok pędzącego pośrodku swojego hufca księcia Henryka
ogarnęły prawdopodobnie niewesołe myśli. Nie można to było
zawczasu donosić o przebiegu walki? Trzeba było tak głupio ścigać
nieprzyjaciela? Musiał gniewać się na nieprzytomnego Mieszka,
pewnie odgrażał się w duchu i przysięgał sobie, że po bitwie
dobrze natrze mu uszu. Z wolna jednak ów gniew koncentrował się na
ćmie tatarskiej, już wykorzystującej powstałą lukę, już
przelewającej się na tyły walczących dzielnie Krakowian. Mrowiło
się to, uwijało w polu, jakby naprawdę odniosło zwycięstwo.
Odwód naczelnego wodza składał się ze specjalnie dobranego,
najlepszego rycerstwa spod Lublina, Sandomierza, Krakowa, Opola,
Wrocławia, Głogowa, Kalisza i Poznania. Wielu z nich miało już za
sobą śmiertelne walki lub potyczki, niejeden z rycerzy, zanim tu
doszedł, przez wiele dni musiał skradać się przez najechane przez
wroga okolice, w małych grupach kluczyć lasami, by połączyć się z
resztą braci. Obok nich atakowała drużyna przyboczna księcia, ten
najbardziej karny żołnierz. Wszyscy pragnęli jednego: rozbić
wroga, pomścić hańbę Opolan.
Kwiat rycerstwa polskiego i woje z jednakowym uderzyli impetem.
Tatarzy, zaatakowani z tej, z kolei dla nich niespodzianej, strony
legli wycięci w pień, tylko nieliczni zdołali ujść cało. A hufiec
dalej nacierał. Szeroko rozwinięty, liczny, parł naprzód, zrównał
się z nie objętymi paniką rycerzami krakowskimi, lewym skrzydłem
zawadził o hezary, które dotąd powstrzymywały marsz zakonników.
Powstał tu zamęt, lecz tym razem nieprzyjemny dla wroga.
Napadnięte z boku szeregi tatarskie nie zdołały zmienić frontu,
wojownicy, osaczeni przez przeważającą liczbę Polaków, ginęli w
jednej chwili lub próbowali uciekać, tym razem naprawdę bez
podstępnych planów. Ci, którzy walczyli na prawym swym skrzydle,
wpadali do strumienia, spychani przez swoich sąsiadów na piechotę,
zapadali się w nim, tracili tonące w grzęzawiskach konie, chyłkiem
mknęli w tył.
Rycerze zakonni Poppona, widząc co się dzieje, natarli mocniej.
Jeszcze niedawno byli świadkami klęski Opolan i jedynie karność,
oraz pamięć składanej niegdyś przysięgi kazały im walczyć dalej.
Teraz nowy duch powiał nad szeregami zakonnej braci. Zadecydowali
pokazać, co potrafią. Podobnie jak Polacy nacierający z boku,
kłuli włóczniami, strącali z siodeł, dobijali wroga na ziemi i
szli naprzód. Nie było siły, która mogłaby ich powstrzymać.
Pas pól między strumieniem i rzeką zwężał się w kierunku polskiego
natarcia, zaczęło robić się ciasno. Rycerze zakonni spostrzegli
nagle, że Tatarzy zniknęli zupełnie. Poppo rozejrzał się wokół
zdumiony, gdyż takiego obrotu sprawy nie spodziewał się wcale.
Dyszał ciężko, serce waliło mocno w jego piersi. Był strudzony
wielce, jak cały jego hufiec, który przez wiele, bardzo wiele
pacierzy walczył z przeważającym wrogiem. Z ulgą powstrzymał
konia, zaczął krzyczeć do swoich, by zatrzymali się, a potem
skupili wokół niego. Nadeszła chwila wypoczynku, trzeba ją zatem
wykorzystać, gdyż nie wiadomo jeszcze, co przyszłość przyniesie.
Sytuacja była uratowana. Książę Henryk zdał więc dowództwo
wojewodzie Klemensowi, sam zaś ze swoją świtą przyboczną wycofał
się do tyłu, by na nowo ogarnąć wzrokiem całe pole bitwy,
wywiedzieć się, jak przebiega walka na dalekim, południowym
skrzydle. Ostrze jego włóczni zbroczone było krwią, więc oddał
pachołkowi, aby ją wyczyścił.
W pewnej chwili książę spostrzegł, że stoi na wyniosłym, panującym
nad okolicą wzgórzu. Ziemia była tutaj stratowana przez konie,
zbroczona krwią, usiana ciałami poległych. Toć to wzgórze Bajdara!
- uświadomił sobie. To tutaj stał wódz armii tatarskiej, stąd
kierował walką. Gdzie on teraz? Naprzeciw prawego skrzydła wojsk
polskich łagodnie wznosiło się wzgórze nieco niższe, to tam pewnie
przeniósł się Bajdar. Henryk chciał odszukać wzrokiem
charakterystyczne skupisko konnych postaci, lecz wnet dał temu
spokój. Ciekawsza była bitwa.
Front polski po wściekłej szarży odwodu wyrównał się znowu. Hufce
walczyły w linii prostej, skrzydła frontu ciasno przylegały do
rozlewisk strumienia i rzeki. Natarcie nie słabło. Odległość
między skrajami skrzydeł jeszcze zmalała trochę, lecz to tylko na
dobre wychodziło Polakom, ułatwiało im utrzymać wystarczającą
głębokość szyków. Wszystko szło dobrze, trzeba było pomyśleć o
szybkim stworzeniu nowego odwodu.
Wypchnięci z walki rycerze zakonni stali na uboczu zbici w kupę,
żywo wymieniali różnojęzyczne uwagi, dzielili się najświeższymi
wrażeniami. Kazał zawezwać ich do siebie. Nadjechali tedy
pośpiesznie, rozpromienieni, pełni uznania dla Polaków, którzy tak
wspaniale wyręczali ich w bitwie. Henryk rozkazał im, by
pozsiadali z koni, dali wierzchowcom wypocząć, lecz aby w każdej
chwili gotowi byli na nowo skoczyć do przodu. Rad był zakonnikom,
ale naraz jego twarz spoważniała. Hufiec Poppona liczył zaledwie
połowę swojego dawnego składu, reszta albo poległa, albo,
odniósłszy ciężkie rany, została odesłana do tyłu. Mały był zatem
ten odwód, więcej rycerstwa należałoby mieć przy sobie. I wtedy
przypomnieli się księciu Opolanie.
- Gdzie Mieszko? - zaczął wypytywać gorączkowo, lecz nikt nie mógł
powiedzieć nic pewnego. Rycerze zakonni widzieli kątem oka, jak
hufiec opolski tonął w ćmie wroga, domyślali się, że legł cały.
Dopiero jednak pachołkowie i czeladź, kręcąca się na zapleczu
walczącego rycerstwa, opowiedziała z przejęciem, że jego miłość
książę Mieszko poleciał na zachód, na czele resztek swoich rycerzy
przemknął między wzgórzami i rzeczką, a potem pewnikiem do Legnicy
się schronił. Synowie chłopów i ludzi służebnych jeszcze teraz nie
mogli przyjść do siebie po tym widoku. Już oczy ich się śmiały,
już głosy drżały radością, że wszystko skończyło się dobrze, ale w
sercach czuli jeszcze cień tamtego przerażenia. A dyć, myśleli, że
to koniec, że potop wroga lada moment zaleje świat, ogarnie całe
Dobre Pole i zatopi przede wszystkim ich, bezbronnych, do walki
nie przyuczonych.
Książę Henryk nie chciał wierzyć w tak haniebny postępek swojego
druha i jego rycerzy.
- Umknęli?! - dopytywał się ze zgrozą w oczach. - Wszyscy umknęli?
- Nie wszyscy - odpowiedziano mu. Wielu Opolan, zwłaszcza ci,
którzy na prawym skrzydle walczyli, pozawracało na widok
atakującego odwodu lub nawet wcale panice nie uległo. Kilka kopii
to nawet z daleka się wróciło i ponownie bić się przybieżało. Lecz
samego księcia nie było nigdzie.
Naczelny wódz odprawił czeladź, a potem warknął przez zaciśnięte
zęby:
- Niechno który skoczy do Legnicy! Książę Mieszko ma ponownie się
stawić ze swoimi, bo mu...
Chciał pewnie dodać, że mu głowę urwie po bitwie, lecz umilkł,
gdyż nie przystało tak grubiańsko wyrażać się o mężu równym sobie.
Zatopił się w oglądaniu bitwy, to powoli uspokajało mu nerwy,
pochłaniać zaczęło bez reszty. Czegoś takiego nigdy nie przeżywał.
Bój trwał zawzięty, nieustępliwy. Całe pole przed księciem i za
jego plecami, kędy jeno przeszedł śmiertelny wir, zasłane było
ciałami poległych. Przeważały jednak tatarskie. Niektóre jeszcze
drgały, czasem usiłowały powstać, lecz znów padały na ziemię.
Czeladź z taborów i kuchni, tudzież ciurowie obozowi uwijali się
pośród leżących, szukali swoich, aby ich zabrać do tyłu. Tu i
ówdzie widać było postacie uginające się pod bezwładnymi
ciężarami, z wysiłkiem sunące zboczem, znikające za grzbietem
wzgórza. W trakcie tej krzątaniny niejeden Tatar otrzymał
dodatkowy cios laską lub drągiem. Wśród żywych i martwych biegały
konie bez jeźdźców. Dzikie, nie rozumiejące polskich rozkazów
koniki tatarskie i te, które dobrze rozumiały swojskie zawołania.
Koniowodni bez trudu łapali te ostatnie, uspokajali
pieszczotliwymi klepnięciami w szyję, a potem podprowadzali aż pod
samą linię walki, gdzie na nowo mogły się przydać.
Tuż na zapleczu walczących hufców kręcili się także ciurowie
obozowi z naręczami pełnych strzał kołczanów. Niezdarnie osłonięci
wielkimi na trzy czwarte chłopa tarczami, to pomykali do przodu,
to uciekali do tyłu, plątali się pomiędzy konnym rycerstwem,
wyszukiwali łuczników i kuszników, którym wyczerpały się zapasy
pocisków. Starszy obozowych ciurów dobrze musiał się natrapić, by
zaopatrzenie walczących nie ustało ani na chwilę. Nie znamy jego
imienia, bo wtedy służba ta uchodziła za podlejszą, lecz wielkie
przecież miała znaczenie.
W powietrzu unosił się wrzask, trzaski drzewców, jakieś głuche
uderzenia. Ucho księcia powoli przywykało do tego, był to bowiem
zwyczajny zgiełk bitwy. Dobrej, na szczęście, bitwy, coraz
lepszej. Ze wzgórza wyraźnie widać było niezliczone pląsy
śmiertelnych pojedynków. Dwa duże hufce polskie i nieliczny
wsparty przez łuczników hufiec margrabiego Bolka małymi, bo małymi
krokami, lecz stale posuwały się naprzód, dając tym widomy dowód
powodzenia. Za plecami spracowanych rycerzy i ich pachołków
przybywało ciał. Naczelny wódz patrzał uważnie, bo nie chciał sam
siebie oszukiwać, nic jednak nie wskazywało na pomyłkę. Wśród
drgających ciał coraz więcej leżało burych postaci najeźdźców. Od
tego widoku szedł powiew zwycięstwa.
Jak długo jednak trzeba będzie jeszcze walczy ć? Książę spojrzał w
górę, na fioletowe niebo kwietniowe. Jasna kula słońca dawno
minęła południowy szczyt sklepienia. - Już tak późno? - zdumiał
się, lecz wnet pamięć podsunęła mu wszystko, co przeżył od świtu,
i wydało mu się, że całe wieki spędził już na owym Dobrym Polu.
Nagle oczom obserwatorów ukazały się w dali świeże szeregi
Tatarów. Pędzili co koń wyskoczy, zasłaniali niemal cały horyzont.
Widlaste włócznie groźnie pochylały się do przodu, zza pleców
jadących w przedzie tryskały roje strzał. Henryk zrozumiał, że
Bajdar rusza swoje odwody. Nie mogąc znaleźć sposobu na
oskrzydlenie, próbuje przełamać atak Polaków od czoła. Przeciągłe
wycia nadjeżdżających urwały się nagle, zaginęły w trzasku
starcia. Szeregi polskie przystaneły, liczne łby koni polskich i
tatarskich uniosły się w górę, zatrzepotały w powietrzu kopyta,
strzeliły w niebo podbijane włócznie i kopie. Front zawirował
tysiącem nowych pojedynków. Niestrudzone ręce Polaków kłuły
włóczniami, cięły mieczem, rąbały. Z daleka trudno było poznać,
kto bierze górę w tej walce, boć i Tatarzy dobrze władać bronią
umieli. Zwarcie było ostre, lecz krótkie. Po chwili atak tatarski
załamał się, szarżujące przed chwilą szeregi zaczęły umykać do
tyłu, wyprzedzone przez luzem biegające konie, z których grzbietów
pospadali napastnicy. Książę odetchnął. Hufce polskie zyskały
możność wyrównania szeregów, wypoczynku. Lecz spokój trwał
niedługo. Nowa, wściekła szarża tatarska uderzyła w cały front,
powstał nowy tumult. Błyski mieczy, krzywe zygzaki szabel,
dudnienie tarcz jakby kto walił młotami w puste pnie drzew.
Dźwięczała stal uderzająca o stal, głucho łoskotały rozbijane
pancerze ze skóry laką pokrytej.
I ten atak został odparty, lecz Bajdar dalej nie ustępował. Odtąd
tak już miało być. Coraz to nowe szeregi tatarskie na horyzoncie,
nowe fale bijące w polskie hufce, a potem odwrót, próba
wciągnięcia Polaków w głąb. - Jak długo to potrwa? - książę zaczął
obliczać na zimno. Wiedział, że Bajdar przywiódł 25 lub nawet 30
tysięcy wojowników, że nie podda się ni cofnie z pola. Każdy Polak
musiałby dwóch lub trzech Tatarów trupem położyć, lecz czy to było
możliwe? Kilka tysięcy rycerzy i pachołków ubyło już pośród
walczących.
Zatem co? - Słodki przedsmak zwycięstwa rozpływał się w ustach,
pozostawiając gorycz twardej rzeczywistości. Wszakże wola
pokonania wroga istniała w dalszym ciągu. Książę czuł ją w sobie,
wyczuwał w swoim otoczeniu, biła z postawy tych tam w oddali,
którzy ni kroku wstecz się nie cofnęli. Jeszcze raz spojrzał w
niebo. Leć, słonko, leć, schowaj się za lasem. Niech mrok nocy
rozdzieli walczących, niech strudzeni pracą odpoczną krzynę.
Ratunek leżał w nocy, lecz do zmroku nikomu nie zabraknie sił.
Natłuką jeszcze trochę Tatarów, z rana zaś, skoro świt, wypoczęci
i na nowo uszykowani, znów zajmą stanowiska. I niech tamci
spróbują uderzyć! W ciągu nocy będzie można wiele uczynić.
Ściągnie się Opolan z Legnicy, uzbroi nowych pachołków, ba,
chłopów na koń się posadzi.
Książę gwałtownie odwrócił się, jego świta także spojrzała w
stronę Legnicy. Dlaczego wciąż nie widać Mieszka? Henryk
przysłonił oczy dłonią, gdyż z boku raziło go słońce, lecz usłany
trupami plac leżał martwy. Najmniejszy szyk jeźdźców nie ożywiał
horyzontu.
A bój trwał z niesłabnącą zaciekłością. Szczupłość miejsca nie
pozwalała Bajdarowi wprowadzić do walki wszystkich sił,
unieruchamiała znaczną część jego odwodu. Polacy znów zaczęli
posuwać się naprzód, spychać wroga do tyłu. Każdy z nich miał już
co najmniej jednego "swojego" Poganina, którego pozbawił życia
albo też w inny sposób wyeliminował z walki. Wytrwałości nie
brakowało nikomu, ale tylko czas mógł przynieść ostateczne
zwycięstwo, mógł pozwolić rozgromić nie pokonanego dotąd wroga.
W tej fazie bitwy Bajdar prawdopodobnie stał na wzgórzu 178, tuż
za lewym skrzydłem swych wojsk. Musiał zły być okrutnie. Bój
przeciągał się ponad miarę, Polacy łatwi do pokonania nie byli.
Już pod Turskiem i Chmielnikiem dali przykład nie spotykanego
męstwa, ich szarże były zajadłe. Czyżby tatarska sława
niepokonanych miała się skończyć?
- Co z wiatrem! - Bajdar coraz to zwilżał palec śliną, unosił go w
górę, badał kierunek tchnienia powietrza. Lecz wiało wciąż słabo,
ledwie, ledwie i to w dodatku od strony Polaków. Kiedyż wreszcie
się to zmieni? Starszyzna ze świty naczelnego wodza, wszyscy
łącznicy śledzili kierunek powiewów. Gdzie szamani? Niech czarują,
niech modlą się o zmianę pomyślną! Jeśli w tej bitwie nie
przydadzą się na nic, stracą swoje głowy.
Bajdar był coraz bardziej zniecierpliwiony. Wciąż nowe hezary słał
do walki, szeregi wojowników odskakiwały zdziesiątkowane i znów na
jego rozkaz musiały zawracać, szarżować. Jeśli wiatr się nie
zmieni, najlepsze swoje oddziały wygubi.
*
Książę Henryk tymczasem z rosnącą nadzieją spoglądał w niebo. Już
niedługo dobra noc pozwoli wypocząć. Walczący rycerze i
pachołkowie wcale nie czuli zmęczenia, napięte nerwy potęgowały
ich siły. Książę wiedział już, że wytrzymają do zmierzchu, a
jutro, po odpoczynku, znów nie braknie im męstwa.
W pewnej chwili pomiędzy małym hufcem Bolesława Szepiotki i
wielkim wojewody Sulisława buchnął dym czarny, miejscami żółtawy.
Zrazu wyglądało to, jakby kopa mokrego siana zajęła się od pioruna
i tlała bez ognia. Wszakże dym potężniał, gęsty bił w górę, a
potem niósł się w poprzek pola ku środkowi frontu, przesłaniał
prawe skrzydło krakowsko-sandomierskie, pełznął po ziemi, ogarniał
coraz większą przestrzeń. Na prawym skrzydle Sulisławowego hufca
migały ponad kłębami dymu postacie jeźdźców, głowy bez tułowi,
tułowia bez nóg i koni. Zadymka pochłonęła już pół hufca, miała
połknąć resztę, gdy rycerze i pachołkowie znów poczęli się
ukazywać, lecz znacznie bliżej. Po dwóch, po trzech wypadali zza
dymnej zasłony, co chwila nowi jeźdźcy ukazywali się na tle
niskiej chmury. Pędzili to tu, to tam jakby zaczadzeni, zrywali z
głów hełmy, przecierali oczy, chwiali się w siodłach.
- Co to tam? - Spojrzał w tamtą stronę książę, patrzyli wszyscy
rycerze z jego otoczenia, wytrzeszczali także oczy zakonnicy
Poppona. Jakże to? Na litym ugorze kopy siana sterczące, w dodatku
teraz, na wiosnę, kiedy kończą się zapasy do zagród i dworów
zwiezione? Książę pobladły, drżący, tkwił w siodle bez ruchu, nie
wiedział, co czynić. Strach wielki jeżył włosy książęcej świcie.
- Czary! - wrzasnął nagle któryś z zakonników. - Ani chybi, czary!
Toć to z diabłem sprawa!
Reszta skupionych przy wodzu braci zakonnych jęła się żegnać
pośpiesznie, w ślad za nimi czyniło znaki krzyża na piersiach
rycerstwo i sam książę. Nikt nie wątpił w czary, wszak w jaki
sposób wytłumaczyć pożar na pustym błoniu?
Nieprzytomnych, zaczadzonych, pozbawionych tchu rycerzy i
pachołków coraz więcej miotało się w dali. Jedynie hufiec
margrabiego, nie objęty dymem, walczył dalej zajadle, choć też
chyba z duszą na ramieniu. Nagle za kłębami dymu rozległ się
zgiełk trąb i piszczałek, przeraźliwe wycie wstrząsnęło
powietrzem, jakby na trwogę. Nie ogarnięte dymem morawskie
rycerstwo krzyżowe margrabiego zniknęło w tłumie Tatarów. Henryk
ujrzał tam wielki buńczuk samego Bajdara, rozwiany na wietrze. Tuż
za nim trzepotała chorągiew nestoriańska św. Andrzeja z krzyżem,
powiewały liczne znaki bitewne. Niewątpliwie sam Bajdar runął na
czele ciężkiej jazdy, by wreszcie rozstrzygnąć losy bitwy. Hufiec
Bolka, odcięty dymem od Krakowian i Sandomierzan, samotnie przyjął
uderzenie, które przeszło po nim jak woda wezbranej rzeki
przelewającej się ponad niską groblą.
Poppo z Osterny, wódz pozostającego w odwodzie hufca zakonnego,
niemniej niż inni przekonany był o czarach. Wierzył w nie równie
niewzruszenie jak w Chrystusa. Wszakże przekonany był przy tym, że
moc Boga przewyższa siły czarta, któremu służyli poganie i za
którego sprawą czynili czary i dlatego nie uląkł się dymów. Ledwie
książę skinął w jego stronę i wyciągniętym mieczem wskazał
kłębowisko pośrodku Bolkowego hufca, od razu krzyknął na swoich,
by dosiadali koni. Rycerzy zakonnych nie trzeba było zachęcać.
Migiem wskakiwali na siodła; wdziewali hełmy, ujmowali włócznie,
miecze, topory, co tam jeszcze kto miał przy sobie.
Po chwili cały hufiec ostro ruszył z kopyta. Wiatr rozwiewał białe
płaszcze, lecieli jak stado jastrzębi w stronę upatrzonej
zwierzyny. Zwyciężą lub zginą, lecz nie pozwolą na tryumf wrogów.
Niosła ich moc jakaś wielka, której siłę czuli w piersiach, a
która rodziła się z największego zwycięstwa, jakiego człowiek
dokonuje nad sobą, kiedy przezwycięża strach i lęk.
Henryk widział, jak runęli w ciżbę tatarską wybiegającą z luki po
Morawianach i krzyżowcach, na moment białe płaszcze przesłoniły
wszystko. Szarża tatarska, wstrzymana gwałtownie, zaczęła się
nawet cofać, lecz trwało to krótko. Wnet front zatrzymał się, a
potem powoli jakby sunął w głąb pola po stronie Polaków. Zgiełk
niósł się stamtąd wrzaskliwy, jęczący zawodzącymi głosami
szamanów, wezwaniami do obcego Boga czy też do mocy jakichś
piekielnych. Bój ciężki i krwawy ostatecznie przekonywał
patrzących, że żadne ciemne siły nie wystąpiły tu w pole, że
wszystko działo się zwyczajnie, po prostu. Należało zatem, także
zwyczajnie i po prostu, ratować sytuację, zapobiegać klęsce.
Książę poderwał więc konia i na czele swojej świty ruszył w stronę
pola walki.
Tymczasem z kłębów dymu dalej wyskakiwały konne postacie
słaniające się w siodłach. Miotani atakami kaszlu, nieprzytomni
pędzili na oślep przez łąkę, rozbiegali się ani mogąc, ani chcąc
walczyć dalej. Duszący dym przesłaniał świat. Czary! Istne czary!
Samo piekło rozwarło swoje bramy, buchało siarką i zgnilizną.
Jego miłość Henryk II, książę "Polski, Śląska i Krakowa", jak sam
siebie tytułował w dokumentach, jeszcze nie wierzył w klęskę,
jeszcze widział przed sobą drogę do zwycięstwa, co prawda ciężką i
trudną, ale prostą. Jedna z legend głosi, że w pewnym momencie
zaczął krzyczeć rozpaczliwie:
- Zabieraj, zabieraj!
W śląskiej gwarze okrzyk miał pono znaczyć "atakuj, atakuj!", lecz
w gwarze krakowskiej - coś wręcz przeciwnego, niby zachętę do
ucieczki: "zabieraj się stąd", czy coś w tym rodzaju. Dziś trudno
ustalić, jak to naprawdę było, ale na pewno zapanował chaos.
Książę nie chciał cofać się przedwcześnie, to wiemy na pewno.
Przybiegłszy na zagrożony odcinek, mógł widzieć, że smugi dymu
opadają z wolna, stają się cieńsze i bardziej przejrzyste i że za
nimi perli się już zwyczajne, czyste powietrze. Jedynie gwałtowne
natarcie mogło ocalić walczących i poprawić sytuację. I to
natarcie natychmiastowe, dopóki jeszcze walczyli rycerze zakonni,
dopóki nie wybito jeszcze w pień resztek hufca margrabiego.
Pojęła księcia jego drużyna przyboczna, rozbiegła się w koło,
zaczęto gromadzić rycerzy, zwoływać ich, póki jeszcze czas póki
nie atakują Tatarzy! Zrozumiał to także wojewoda Sulisław, który
przytomnie wycofał się z dymu zawczasu, jakby czuł, że przez jego
gąszcz Tatarzy też nie będą się pchali. Wojewoda z garstką swoich
najbliższych towarzyszy miotał się na wszystkie strony, krzyczał,
przyzywał do siebie.
- Zabieraj, zabieraj! - wołał książę, a za nim powtarzali okrzyk
jego śląscy dostojnicy. Lecz daremne były wysiłki. Czy to
naprawdę, jak głosi legenda, Krakowianie i Sandomierzanie opacznie
pojmowali rozkazy, czy też ów dym do cna ich otumanił, dość, że
miast skupiać się, rycerstwo jeszcze bardziej rozpierzchało się w
różne świata strony.
Bój zakonników dogorywał tymczasem. Białe płaszcze znikały jeden
po drugim, wsiąkały w bury tłum wojowników. Tylko tu i ówdzie
skrzydlate postacie miotały się jeszcze wyraźnie, lecz już coraz
częściej uskakiwały w tył. Wróg miał tutaj druzgocącą przewagę i
był zdecydowany wykorzystać ją do końca.
Wtem nowe, nie wiadomo skąd przybyłe hezary, runęły przez
opadające dymy wprost w kierunku Sulisława i księcia, którym małą
chorągiew udało się zebrać. Inne gnały na zachód, wzdłuż rzeczki,
w ślad za umykającymi tamtędy, słaniającymi się w siodłach
niedobitkami.
- Do tyłu, wasza Miłość! Do Legnicy!ktoś zaczął namawiać księcia.
- Za dwa pacierze będzie za późno!
Lecz książę nie słuchał. Ogarnął spojrzeniem pole rozbrykane końmi
ponoszącymi jeźdźców bezładnie i warknął:
- Do Klemensa!
Już zawracał konia, już pędził na północ, gdzie jego hufiec
odwodowy, nie tknięty dymami, walczył po dawnemu. Skoczyli więc za
nim, a on gnał jak szalony, żeby zdążyć, zanim panika i tam
dotrze. "Trzeba zmienić front, myślał, skrzydłami oprzeć się o
strumień. Noc już blisko. Noc..."
Zdążyli w ostatniej chwili.
Hufiec wojewody Klemensa niewiele wiedział o tym, co się działo na
odległym, południowym skrzydle. Widziano stąd dymy, podchodzące
blisko, słyszano okrzyki zgrozy, ale prawdy nikt nie odgadywał.
Lewe skrzydło krakowsko-sandomierskie, styk z hufcem odwodowym
zapewniające, też paniką objęte nie było. Widok towarzyszy, którzy
w dali wyskakiwali z kłębów dymu, był raczej zabawny niż groźny,
nic złego nie wróżący. Aż wreszcie i u nich zaczęły dziać się
rzeczy niepojęte.
Kolejny atak tatarski został odparty, ale sunął już następny.
Szyki tatarskie inaczej jednak teraz wyglądały. Wielu wojowników
trzymało uniesione wysoko w górę ni to chorągwie jakieś, ni to
proporczyki bojowe, których drzewce kończyły się kuliście, jakby
kto dynie ponasadzał na czubki. Dynie dymiły. Coraz bardziej.
Dziwni chorążowie, opancerzeni od stóp do głów, nadjeżdżali pędem,
potrząsali drzewcami, ciskali je pod kopyta polskich koni i znów
umykali do tyłu. Naprzeciw nim wybiegały polskie strzały, ścigały
ich potem, lecz żadna szkody uczynić im nie mogła.
Wojewoda Klemens nie doceniał grozy położenia, śmieszne kadzidła
wydały mu się zrazu dziecinną igraszką: Na szczęście jednak do
zadymianego, prawego skrzydła zbliżał się już wojewoda Sulisław.
Ten wiedział, co znaczą dymy. Wiatr (pomyślny wiatr, tak długo
oczekiwany przez Bajdara) poniesie je w sam środek hufca, struje
wszystkich.
- Do tyłu! - zaczął wołać. - Do tyłu!
Wojewoda Klemens posłyszał to wołanie nie cierpiące sprzeciwu,
spojrzał w tę stronę i dopiero teraz zdał sobie sprawę z
położenia. Niewielka chorągiew wojewody Sulisława i poczet księcia
Henryka pędziły przed siebie. Po drodze dołączały do nich ocalałe
szyki krakowskie i sandomierskie, które walczyły dotąd. W dali zaś
sadził cały chyba tumen Tatarów z groźnie wysuniętymi, nie
skalanymi jeszcze krwią włóczniami.
- Do tyłu! - rozkazał i sam pierwszy cofnął konia.
Dym dochodził już do niego, miał jakiś dziwny zapach, drapał w
gardle. Rycerstwo ruszyło za Henrykiem, ale bez przesadnego
pośpiechu, spokojnie. Obecność księcia zapobiegała panice.
Jednakże on sam nie był już tak bardzo pewien swojej poprzedniej
decyzji.
- Przebić się i do Legnicy!
Nie wiemy, kto w otoczeniu księcia pierwszy tę myśl podjął, lecz
Henryk w końcu musiał uznać jej słuszność. Wyjścia innego nie
było. Tatarzy przedarłszy się na prawym skrzydle, objechali plac
boju dookoła, ich pierścień był już zamknięty aż po horyzont, a
wewnątrz niego uwijały się mniejsze watahy wroga. Grupki rycerstwa
polskiego, wciąż nieprzytomne z zatrucia, krztusząc się i łapiąc w
płuca świeże powietrze, miotały się tam i z powrotem, na oślep,
gdzie popadło. Oddziały tatarskie, zdrowe i szatańsko przytomne,
łatwo dawały sobie z nimi radę. To nie była już bitwa, lecz chaos
drobnych potyczek, rzeź. Należało więc skupić przy sobie hufiec
wojewody głogowskiego i resztki hufca Sulisława, po czym przeć na
zachód. Może przynajmniej część sił zostanie uratowana. Gorzka to
była prawda.
Wojewoda Klemens i wojewoda Sulisław pośpiesznie zaczęli objeżdżać
szyki rycerstwa, tłumaczyć, co trzeba. Będą przebijać się na
zachód, do grodu. Kto się przebije, życie swoje ocali. Aby jednak
rzecz udała się całkiem, trzeba kupą. Kupą! - powtarzano z
naciskiem.
Rycerstwo wzięło księcia w środek, rozpoczęło kłus w stronę
Legnicy. Lecieli jak burza. Konie dobywały resztek sił, mdlejące
ręce, jakby nową falą mocy oblane, mocno trzymały miecze lub
rzadkie już teraz włócznie.
Kamienne wieże legnickich kościołów widniały w dali osnute mgłą i
dymami. Gdyby wytężyć słuch, na pewno doleciałby stamtąd dźwięk
bijących bez przerwy dzwonów, lecz nic nie dało się słyszeć, tylko
pełne triumfu wycia Tatarów i rozpaczliwe, gniewne krzyki Polaków.
Mniejsze oddziały tatarskie ustępowały im drogi, większe ginęły od
miecza, rozpruwano je, przecinano. Wola ratowania księcia i
własnego życia zwyciężała przewagę taktyczną wroga. Wreszcie
przebili się. Teraz droga była wolna.
Książę zapewne czuł się bezpieczny, gdy nagle spostrzegł, że koń
jego kuleje. Raniony strzałą w którejś z ostatnich potyczek, przez
czas jakiś biegł nie czując bólu, lecz teraz, kiedy największe
napięcie minęło, począł się chwiać i zataczać. Pędzący hufiec
zwolnił, wreszcie stanął. Trzeba coś poradzić. Radę znalazł rycerz
Jan Iwanowic, którego imię wdzięczna historia zapisała na wieki.
On to, wziąwszy dla bezpieczeństwa kilkudziesięciu jeźdźców,
skoczył ku koniowodnym.
Tabuny koni stały niedaleko. Krzyki z pola walki dolatywały do
uszu pilnującej je czeladzi, lecz ta nie pojmowała jeszcze, co się
tam działo: Tabun skubał skąpą, wiosenną trawkę lub zaspokajał
głód, rzuconym pomiędzy półkoszki wozów sianem. Wtargnięcie do
obozu sporego pocztu rycerzy powitano ze zdumieniem.
- Konia! Konia! - krzyczeli rycerze, więc koniuchowie skoczyli po
najdzielniejszego rumaka. Przybyli zeskakiwali z siodeł
pośpiesznie, choć trochę niezdarnie, puszczali swoje wierzchowce
luzem, bez pytania brali nowe i gramolili się na przygotowane
rzędy. Rycerz Jan uczynił tak samo, po czym wodze luzaka okręcił
sobie wokoło przegubu lewej dłoni i tyle było go widać. Wraz ze
swoim pocztem znikł za niewielkim laskiem tak samo nagle, jak
pojawił się tutaj...
Tymczasem jak wicher gradową burzę zwiastujący wpadł do obozu
liczny oddział tatarski. Tylko ci, co przy samych koniach stali
zdołali na czas dosiąść wierzchowców i ocalić życie, reszta zaś w
jednej chwili podzieliła los towarzyszy, którzy na Dobrym Polu się
bili.
*
Tatarzy, rozbici przez przedzierające się wojsko otrząsnęli się,
zebrali i nadlecieli jak ćmy. Bajdar z daleka dostrzegł stojący
wśród pól hufiec, domyślił się, kto może kryć się pośród
rycerstwa, podesłał swoim pomoc.
Rycerz Jan Iwanowic wracał co koń wyskoczy. Widział w dali mrowie
tatarskie na nowo otaczające księcia, kąsające zewsząd jego
rycerzy. Mógł zawrócić, zmienić kierunek, lecz niestrudzenie
popędzał konia naprzód. Jego towarzysze, zaopatrzeni w obozie w
nowe włócznie, pochylali ostrza. Skośnoocy, otaczający hufiec
wojewody Klemensa, zaatakowani gwałtownie, polecieli na ziemię.
Tutaj, na tym maleńkim odcinku, Polacy zyskali przewagę. Tatarzy
wzięci z dwóch stron, nie wytrzymali długo, droga stała się wolna.
Teraz tylko czym prędzej podać luzaka księciu i gnać dalej do
Legnicy. Udało się. Książę, dosiadłszy świeżego konia, dał rozkaz
ruszenia naprzód.
Ale Tatarzy nie rezygnowali. Wciąż dosyłane przez Bajdara omy na
lekkich, niezwykle szybkich koniach, ponownie otoczyły hufiec.
Ciasno skupione rycerstwo raz po raz obsypywane było strzałami.
Chmury pierzastych pocisków nadlatywały z różnych stron, raziły
ludzi. Konie zatrzymywały się w galopie i, boleśnie ranione,
stawały dęba, zrzucały jeźdźców. Hufiec wydłużał się w biegu,
niespodziewane, wściekłe szarże z boków rozrywały go na mniejsze
oddziały, otaczały rozbitków, wycinały w pień. Od czoła zrobiło
się tłoczno. Cały hezar lekkiej jazdy tatarskiej wyprzedził
Polaków, skoczył im na spotkanie. Ustał bieg w stronę zbawczego
grodu, śmiertelny bój rozgorzał pośrodku pola.
Według relacji Długosza w tej ostatniej fazie walki tuż obok
księcia znajdowali się: Sulisław, wojewoda krakowski, Klemens
wojewoda głogowski, rycerze Konrad Konradowic, Stefan Lis z
Wierzbna i jego syn Andrzej, Tomasz Piotrkowic, Klemens z
Pełcznicy, syn Andrzeja, Piotr zwany Koza. Sami wielmoże, ludzie
znaczący wielce, bo zresztą imion mniej "godnych" rycerzy nie
upamiętniały dawne kroniki. Margrabia Bolko Szepiotka i Poppo z
Osterny nie żyli już od kilku godzin; polegli na swoich
stanowiskach tuż po użyciu przez Tatarów trujących dymów. W
otoczeniu księcia znajdował się także ów Jan Iwanowic, rycerz
przewyższający innych zręcznością, siłą i odwagą.
Bitwa znowu stała się krwawa, chaotyczna. Walczono wszędzie,
szczęk oręża rozlegał się dokoła. "Byle się przebić!" - myślano
jeszcze z uporem. - Byle się przebić i - do Legnicy! Co koń
wyskoczy! Książę Henryk był dobrym szermierzem. Już przedtem, w
regularnej bitwie, wiele pojedynków stoczył zwycięsko, a teraz
uwijał się nie gorzej od innych. Jego miecz; długi, ciężki, raz po
raz zwodził krzywą, tatarską szablę, ciął z mocą. Jeśli już nie
zdołał zdzielić jeźdźca, raził karki koni. Oszalałe z bólu
wierzchowce ponosiły lub zrzucały wojowników z kulbak. Coraz
więcej Tatarów walczyło z ziemi, lecz nie przestawali być groźni.
Spieszonych jeźdźców trzeba było strzec się, jak ognia. Potrafili
z daleka szyć strzałami, podbiegać znienacka, kłuć z dołu, żgać w
brzuchy koni, strącać z siodeł, dobijać na ziemi.
Szyki wokoło księcia Henryka zrzedniały, ubywało polskich rycerzy,
natomiast Tatarzy wciąż liczni, uwijali się wokoło. Henryk raz po
raz widział kątem oka, jak jego sąsiad słania się, potem pada, a
na jego miejsce nie zawsze zjawia się ktoś nowy.
Byle się przebić!
Przed księciem zamajaczyła nowa twarz przeciwnika, oczy groźnie
spozierały spod opuszczonej na czoło czapy, pierś okrywała tarcza.
Krzywa szabla w ręku Tatara była niby żmija jadowita. Henryk
natarł odważnie, spróbował wytrącić Tatarowi broń z ręki, lecz
dłoń tamtego była silna.
Wreszcie nadeszła chwila stosowna, książę uniósł prawicę, by z
całej siły ciąć w odsłonięte na moment ramię i - poczuł, że ostre
widły innego jakiegoś wroga ubodły go pod pachę, pchnęły z wielką
siłą. Stracił równowagę, zachwiał się i poleciał na ziemię.
Gruchnęło, wstrząs przebiegł po ciele, w oczach zamigotały drobne
światełka. Spróbował zerwać się na równe nogi, lecz liczne ręce
przycisnęły go do zdeptanej końmi murawy, czyjeś dłonie zerwały mu
z głowy hełm, odsłoniły szyję. Coś błysnęło, zimna stal zdawała
się zaledwie musnąć gardło... Ogłuszający ryk bitwy szybko
zamierał i oddalał się gdzieś w dal nieskończoną.
Bój wygasał. Wszyscy wymienieni wyżej wojewodowie i rycerze
zginęli wraz z księciem, tylko Jan Iwanowic wraz z garstką rycerzy
zdołał w końcu przebić się i dotrzeć do Legnicy. Może to właśnie
on opowiedział, co się stało i jak zginął książę Henryk II
Pobożny, naczelny wódz wojsk polskich. Był jednym z nielicznych
świadków klęski.
Gdy umilkł bój
Mieszczanie legniccy obserwowali bitwę z wieży kościelnej, może
któryś z nich wyjechał konno w pobliże placu boju, aby widzieć
wszystko. Miasto przeżywało zmienne koleje zmagań, z ust do ust
podawano sobie najświeższe wieści. Były okrzyki radości i chwile
pełnego grozy napięcia. Przybycie księcia Mieszka wraz z częścią
hufca opolskiego musiało upewnić legniczan, że klęska jest
nieuchronna.
Przejęta, rozgorączkowana ludność rzuciła się pakować dobytek.
Pęczniały worki i kosze plecione z wikliny, zapełniały się
skrzynie drewniane, zdobne malowidłami i rzeźbą, z pokolenia w
pokolenie przekazywane córkom na odzież i bieliznę. Terkotały koła
wozów, dudnił zwodzony most grodowy, przerzucony nad fosą.
Mieszkańcy chronili się w grodzie i tam przenosili cały swój
dobytek, żywy i martwy inwentarz. Zła sława najeźdźcy szeroko już
była znana w Polsce. Zdawano sobie zatem sprawę, że jedynie
zdecydowana obrona za wałami może przynieść ocalenie i do niej
też, wzorem Krakowa i Wrocławia, szykowano się pośpiesznie.
Kiedy opuszczone chaty czerniały pustką na oścież otwartych drzwi,
zaczęto wygarniać ogień z pieców i palenisk, podmiatać zarzewie
bliżej ścian, niech zatlą się domy, niech ogień pochłonie miasto
całe, by wróg nie znalazł przytulnego kąta, dachu nad głową.
Pożary wybuchały w różnych dzielnicach, dymy biły w niebo, a ponad
trzaski płonącego drewna suchych tramów niósł się dźwięk dzwonów.
*
Ostatnie kobiety, otoczone dzieciarnią, przebiegły po moście,
mężczyźni stanęli na wałach, ujęli topory, przyczaili się za
blankami. Nad ogniskami rozwieszano kociołki z wodą, ustawiano
kadzie pełne smoły. Załoga zbrojna, przebywająca stale w grodzie,
wytaczała machiny miotające, rozdawała bezbronnym włócznie, haki,
miecze.
Wkrótce gród gotowy był do walki, ale Tatarów jeszcze nie widać.
Znojny bój wciąż trwał gdzieś w oddali. W bramie, tuż za
opuszczonym jeszcze mostem, daremnie czekali uzbrojeni po zęby
woje. Otrzymali rozkaz przepuścić swoich, gdyby tacy zapragnęli
schronić się w grodzie, lecz odeprzeć ścigającego wroga. Końce
łańcuchów do podnoszenia mostu zwisały nieruchomo, tuż obok rąk
gotowych w każdej chwili schwytać je i ciągnąć z całej siły. Nikt
nie przybywał od strony Dobrego Pola.
Szczyt najwyższej wieży grodu zatłoczony był ciekawymi. Bystre
oczy spoglądały w dal, wypatrywały uciekinierów. Czyżby wszyscy
polegli? Niemożliwe. Gdzieś daleko majaczyły środkiem zasłonięte
przez wzgórze szeregi walczących. Niósł się stamtąd ledwie
dosłyszalny szczęk i hałas, jakby na odległym jarmarku odbywały
się popisy kowali. Co ten książę Mieszko? Gadał, że już, już... że
lada chwila... A tu nic!
Z początku ludzi ogarniało zapewne zdziwienie, lecz potem, kiedy
bój na Dobrym Polu przeciągał się, zaczęli chyba rozmaicie
tłumaczyć sobie Mieszkowe przybycie. Padały uwagi, docinki, zrazu
niewinne, potem pełne szyderstwa, drwiny, gniewu. Bo jakże? Tam
wciąż walczą mozolnie, a ci tutaj, niby zające strachem
podszyte...!
Wreszcie na horyzoncie pojawiła się mała grupka konnych, którzy
pędzili co koń wyskoczy. Wjechali na drogę do miasta, śpieszyli,
choć nikt ich nie ścigał. Byli to łącznicy księcia Henryka.
Zadudniły kopyta koni po moście, wpadli do grodu i na oczach
zdumionych legniczan zniknęli w zaułku książęcego zamku. Więc to
tak? - Pełne domysłu mruknięcia towarzyszyły rodzącym się uczuciom
wstydu za tych, co przedwcześnie opuścili pole.
Nie wiemy, czy książę Mieszko zdecydował się wracać. Źródła
odnotowały jedynie ucieczkę władcy Raciborza, nie wspominając
potem o jego ponownym przybyciu na pole walki. Mógł książę
wyruszyć, lecz nie zdążyć dotrzeć na miejsce, mógł też z uporem
godnym lepszej sprawy tkwić w grodzie. Trudno snuć tu domysły.
Czujność obrońców zelżała nieco, wszakże nie na długo. Ludzie z
wież dostrzegli nagle kurzawę w dali, dziwne jakieś zamieszanie.
Tuman koni i ludzi, niby trąbą powietrzną miotany, przybliżał się
wartko. Znów zawrzało w grodzie, podniecone głosy wymieniać
zaczęły uwagi. Śmiertelny taniec na widno kręgu trwał czas jakiś,
a potem kilka konnych postaci oderwało się stamtąd. To rycerz Jan
Iwanowic i jego najbliżsi druhowie, którzy zdołali wymienić konie.
Pędzą jak szaleni, ćma wrogów jakby nie dostrzegła ich wcale,
zajęta pozostałymi na pobojowisku, pośród których leżały zwłoki
księcia.
Zadudnił na krótko most zwodzony, a potem podgrodzie ucichło.
Pogorzelisko spalonego grodu leżało martwe. Oczy stróżujących w
bramie daremnie wypatrywały nowych uciekinierów. Trzeba było
podnieść przęsło, zamknąć nim wjazd za wały.
Tatarzy na razie nie podjeżdżali. Widać było, jak uwijają się po
Dobrym Polu. Ktoś liczył zapewne skrwawione strzępy ciał i na tej
podstawie sporządzał meldunek o rozmiarach zwycięstwa, ktoś inny
zbierał łupy. Całkowite otoczenie wojsk polskich przypieczętowało
ich klęskę, ale Bajdar chodził zatroskany. Jeszcze nigdy i nigdzie
nie poniósł tak wielkich strat jak tutaj. Co będzie, jeśli jutro
zwali się nań olbrzymia armia króla Wacława? Rozkazał czym prędzej
kończyć grabież pobojowiska, dobić rannych i ubezpieczyć się na
nocnym popasie, daleko rozesłać oddziały zwiadowcze.
Niewielki oddział tatarski przybył do Legnicy zapewne dopiero o
zmierzchu. W słabym świetle zamierającego dnia wojownicy ze swoimi
widlastymi włóczniami podjechali pędem, w bezpiecznej odległości
wstrzymali konie, krzyczeli.
Według Długosza, jeden z jeźdźców niósł na włóczni głowę poległego
księcia Henryka. Widok to musiał być bolesny. Patrzący z wałów
woje, rycerze i mieszczanie czuli bezsilny gniew, żal. Wódz
Tatarów, pełen pychy z powodu zadanej Polakom klęski, zażądał
wydania zamku na łup. Jego słowa tłumaczył zapewne ktoś, kto znał
język tatarski. Leciały ponad zgliszczami podgrodzia, ponad fosą i
wałem, okrutne, złe i chełpliwe, lecz trafiały w skałę. Nie wiemy,
kto w tym czasie dowodził Legnicą, chyba jednak nie książę
Mieszko, który prawdopodobnie cały swój autorytet stracił. Może
kierował wszystkim któryś ze starszych synów poległego wodza?
źródła wspominają tylko o nieugiętej postawie grodzian. Na
wszelkie wezwania Tatarów legniczanie odpowiedzieli strzałami i
gniewnymi okrzykami.
Daremnie wróg potrząsał głową naczelnego wodza, daremnie wzywał do
kapitulacji. Oddział tatarski, zbyt był słaby, aby próbować
szturmu, pokręcił się trochę wokoło, pomyszkował wśród zgliszcz i
odjechał w mroki nocy. Bajdar nie miał czasu na obleganie grodu,
musiał się bowiem liczyć z armią czeską, rozpoznać siły niemieckie
na Łużycach i w Milsku, a potem śpieszyć na Węgry. Wracający z
niczym hezar tatarski wrzucił niepotrzebną głowę księcia do stawu
obok wsi Koświca.
Legniczanie odetchnęli. Następnego dnia z wież grodu rozpościerał
się widok na pustą okolicę. Wysłane daleko podjazdy nigdzie nie
napotkały wroga. Jeszcze może jeden lub dwa dni wzmożonej
czujności, a potem można już otworzyć bramę grodu.
Kto żyw, pędził na pobojowisko. Dobre Pole usłane było ciałami
poległych. Tatarzy sprzątnęli swoich, pozostali tylko Polacy i
sprzymierzeni. Drżącymi rękami kopano rzędy mogił, znoszono na
wieczny spoczynek rycerzy i ich pachołków. Nie było między nimi
różnicy.
Tylko w wyjątkowych wypadkach, kiedy wyraźnie rozpoznano zwłoki,
odsyłano je w rodzinne strony poległego. Ciało księcia Henryka bez
głowy rozpoznano po znakach szczególnych i ze czcią wielką
przewieziono do Wrocławia.
Śmierć naczelnego wodza na polu bitwy nie zdarza się często. Sława
bohatera wnet miała obiec całą Europę, wzbudzić podziw, a
jednocześnie i lęk przed najeźdźcą. Na razie jednak w jednym z
wrocławskich kościołów odbył się pogrzeb uroczysty. Tłumy
mieszczan i chłopów towarzyszyły najbliższej rodzinie poległego.
Były łzy żalu, ból bezsilnego gniewu, długie modły nad kryptą, w
której złożono zwłoki. Czy jednak zdawano sobie w pełni sprawę,
kim dla Polski był ten, którego żegnano?
Henryk Pobożny w owym czasie był jedynym władcą, wokół którego
rozbita na dzielnice Polska mogła zjednoczyć się na nowo. Jego
śmierć miała pogrążyć kraj w odmęt jeszcze większego niż dotąd
partykularyzmu, rozpocząć okres niebywałych walk bratobójczych.
Kruche, bo na woli jednego człowieka oparte podstawy jedności
rozpadły się na lat kilkadziesiąt.
Niecała jednak rodzina poległego wodza brała udział w
uroczystościach żałobnych. Niewielu było tam także rycerzy. Starsi
synowie Pobożnego: Mieszko i Henryk zebrali jakieś siły zbrojne i
dalej poszli walczyć. Nie wiemy, czy brali udział w bitwie na
Dobrym Polu, lecz potem widziano ich u boku króla Wacława I,
chcieli bowiem pomścić śmierć ojca. Lecz daremne były ich zamiary.
Król Wacław I nie kwapił się do zbrojnego starcia. Tak długo
kluczył ze swoją wciąż wzrastającą w siłę armią, aż ostatecznie
uniknął spotkania z wrogiem. Tatarzy pół królestwa obrócili mu w
popiół, a on nie zdołał ich dopaść.
Tymczasem w spustoszonej przez najeźdźców Polsce zaczynało wracać
życie. Z lasów Śląska, z kryjówek na bagnach, z pieczar i ostępów
górskich wracali do swoich siedzib oracze i rzemieślnicy. Spalone
domostwa, zniszczone warsztaty wymagały odbudowy. Ludzie, ocaleni
z rzezi, ostro zabierali się do pracy. Za trzy, cztery lata nie
będzie już śladu zniszczeń, kraj zakwitnie na nowo, gwar wypełni
miasta, ożywią się kupieckie szlaki.
Będzie to już jednak nowa epoka w dziejach feudalnej Polski.
Ludzie zaczną liczyć czas na nowo, będą mówić, że coś stało się
przed albo po najeździe Tatarów. Brak silnej władzy centralnej, w
dużej mierze stworzonej przez Brodatego i Pobożnego, ośmieli
wielmożów duchownych i świeckich, a nawet przejściowo wprowadzi
chaos i bezprawie. Wszakże na gruzach dawnego ładu zacznie się
rodzić coś nowego, poczucie ponaddzielnicowej jedności. Obawa
przed dalszymi najazdami Tatarów ożywi działalność obronną
książąt, będzie rodzić się wspólnota losu i celu, jedna z podwalin
późniejszej, pełniejszej świadomości narodowej Polaków, czyli
plemion osiadłych między Bobrem i Odrą na zachodzie a Bugiem i
Sanem na wschodzie.
Straty Polski, poniesione w roku 1241, oblicza się rozmaicie.
Prawdopodobna wydaje się liczba około 22 tysięcy poległych lub
wziętych w jasyr, w tym około 5-6 tysięcy przypada na klasę
feudałów, reszta zaś głównie na ludność wiejską. Mogło to stanowić
około 3 procent ogólnego zaludnienia Małopolski, Śląska i
Wielkopolski. Tatarzy nękani walkami trudny mieli pochód, wciąż
musieli opędzać się zbrojnym hufcom polskim. W dodatku ścigał ich
czas, nagliła konieczność dotarcia na Węgry w ustalonej porze.
Ludność, tylko w pierwszej chwili zaskoczona, potem coraz
skuteczniej chroniła się w leśne ostępy, zamykała w grodach i w
zamkach.
Najazd tatarski przeszedł przez Polskę jak tajfun i jak tajfun
najwięcej szkód uczynił w dobrach materialnych. Kraj, na
szczęście, nie został wyludniony zupełnie. Jeśli można mówić o
katastrofie, to tylko w politycznym tego słowa znaczeniu, przy
czym i tu zasięg katastrofy ogranicza się do spraw wewnętrznych,
do podcięcia korzeni odradzającej się władzy centralnej,
zamierzającej objąć wszystkie ziemie Piastów. W stosunkach Polski
z sąsiadami nie nastąpiły zmiany. Królestwo Polskie, wprawdzie
rozbite na drobne dzielnice i skazane na długoletnie jeszcze
oczekiwanie koronacji, pozostało niezależne.
Początek pokojowej odbudowy w Polsce zbiegł się w czasie z
okrutnymi rzeziami na Węgrzech. Tam wojna trwała przez cały rok
1241, aż do wiosny 1242 roku. Jej zakończenie było nieoczekiwane.
Tatarzy opanowali część królestwa Beli IV, która leżała na lewym
brzegu Dunaju. Prawobrzeżne ziemie tymczasem zdążyły okrzepnąć.
Subudej zażądał od chagana Ogedeja wsparcia w postaci 5 tumenów
jazdy, lecz oto, zamiast wojska, przysłano mu buńczuk żałobny i
wezwanie do powrotu. Ogedej zmarł bowiem, natomiast wdowa,
pełniąca funkcję regentki, potrzebowała wojska u siebie, gdyż w
olbrzymim państwie spodziewano się rozruchów. W ten sposób zwykła,
naturalna śmierć władcy imperium przerwała działania wojenne.
Tatarzy, straciwszy w bojach jedną trzecią swojej armii,
pośpiesznie, ale składnie zaczęli opuszczać ziemie węgierskie, bez
żadnych korzyści politycznych. Nawet jeńców, wziętych w
niezliczonych ilościach, uprowadzić z sobą nie zdołali z powodu
braku żywności i środków transportu. Jeńców tych jednak, swoim
zwyczajem, wycięli do nogi.
Wojna, zaczęta w Sandomierskiem na początku 1241 roku, nie
przyniosła barbarzyńcom korzyści. Zarówno Węgry, jak Polska
zachowały niezależność, choć ciężkie poniosły straty.
Inaczej było na wcześniej podbitej Rusi. Tam z biegiem lat
utrwalało się zwierzchnictwo tatarskie na wzorach zależności
lennej oparte. To już jednak były dzieje związane ściśle ze Złotą
Ordą.
Warto tu wspomnieć, że w czasie walk z Tatarami zrodziło się
polsko-węgierskie braterstwo broni. Ilekroć napadnięta została
Polska, Węgrzy bezzwłocznie spieszyli nam z pomocą i odwrotnie.
Wspólne zagrożenie przez tego samego wroga i poczucie konieczności
wzajemnego pomagania sobie mocnymi nićmi wieczystej przyjaźni
połączyły oba narody. Tragiczna dla Polaków bitwa pod Legnicą w
1241 roku była pierwszą z wielkich bitew o wspólną sprawę.