Pietras [Legnica 1241 ] (1)


Zdzisław S. Pietras

Legnica 1241

Wydawnictwo MON, W-wa 1969

Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski

Panowie świata

Oełun-Eke, małżonka wodza plemienia Merkitów nad Selengą, była

nadzwyczaj piękna i dzielna. Sława jej urody niosła się po całej

Wyżynie Mongolskiej. Wokół postaci pięknej księżny kapłani

szamanizmu stworzyli legendę. Twierdzili, że ten, który z niej się

narodzi, będzie bohaterem. Serce Jesugej baatura, wodza związku

koczowniczych plemion mongolskich, zapałało do niej gorącą

miłością. Oełun-Eke absorbowała wszystkie myśli wodza, wyrosła

ponad wszelkie jego pragnienia, porwał więc niewiastę w czasie

łowów i wprowadził do swojej jurty.

Upłynął pewien czas. Branka, już jako najstarsza spośród małżonek

swojego nowego pana, powiła dziecię. Ojciec niemowlęcia przebywał

właśnie na wojnie z Tatarami. Kiedy wrócił, przypomniał sobie

dawne wróżby i, ujrzawszy płeć męską niemowlęcia, uszczęśliwiony,

dał mu na imię Temuczin, czyli Wysłannik Nieba. Imię to nosili

dotąd tatarscy wodzowie.

Czyżby nadanie synowi imienia czczonego przez dzisiejszych jeszcze

wrogów miało zapowiadać dzień jutrzejszy, w którym spokrewnione,

choć wrogie sobie plemiona zjednoczą się na zgubę reszty świata?

Na razie jednak nic nie zapowiadało takiej przyszłości. Mongołowie

pozostawali Mongołami, Tatarzy Tatarami, dopiero w pół wieku

później obie te nazwy staną się synonimami, albowiem zarówno słowo

Tatar, jak i słowo Mongoł z jednakową grozą wymawiać będą

najeżdżane przez nich ludy.

Dzieciństwo syna Oełun-Eke przypadło na czasy krwawe. Koczownicze

plemiona mongolskie i tatarskie, zamieszkujące na północ od

pustyni Gobi, politycznie uzależnione od Chin, prowadziły z sobą

zażarte walki, wydzierały sobie pastwiska i wodopoje, porywały

stada. Zamęt trwał wielki, a serca skośnookich wojowników,

zahartowane w ciągłym obcowaniu z surowym, stepowo-pustynnym

klimatem, tęskniły za jednością. Stopniowo zmieniała się struktura

społeczna ludów koczowniczych. Ustrój wspólnoty pierwotnej

obumierał, a jego miejsce zajmował swoisty feudalizm; oparty na

własności stad i przywłaszczanych sobie pastwisk. Wyrastająca i

krzepnąca arystokracja, bogacący się właściciele stad i

niewolników, potrzebowali silnej władzy aby tym łatwiej uzależnić

od siebie drobnych posiadaczy bydła i trzód, pastuchów,

wyrobników. Oni to, otaczający się "prywatnymi" drużynami

zbrojnych wojowników, podsycali tę wiarę w jedność, w nadejście

czasów, które wskrzeszą dawną, legendarną wielkość państwa

stepowego (słowo "mongoł" miało ponoć oznaczać "przywrócenie

przeszłości").

Temuczin rósł szybko, nabywał zręczności w jeździe konnej, w

strzelaniu z łuku, uczył się tropić dzikiego zwierza. W owych

czasach każde mongolskie pacholę po złamanym źdźble słomy

potrafiło rozpoznać kierunek i czas przejścia zwierzyny, z

nieprawdopodobnie dużej odległości odróżniało swoich od obcych.

Temuczin przewyższał rówieśników siłą charakteru i zdolnościami

umysłu.

Nagle nastąpiła katastrofa: młodzieniec stracił ojca. Wódz związku

mongolskiego wielu miał wrogów osobistych, którzy po jego śmierci

rozgrabili majątek osieroconej rodziny. Temuczin popadł w biedę.

Pozostała mu jedynie matka, wciąż przekonana o niezwykłym

posłannictwie syna, parę sztuk bydła i kilku przyjaciół. Odtąd w

życiu przyszłego "bohatera" nastąpiły niezwykłe wprost tarapaty,

walki i fantastyczne przygody. Z czasem odnoszone przez Temuczina

zwycięstwa zaczną górować nad klęskami, a sława "Wysłannika Nieba"

ogarnie całą Wyżynę Mongolską, dotrze do najdalszych plemion,

zjedna synowi Oełun-Eke niezliczone zastępy gorących zwolenników.

Będzie to sława wodza-zwycięzcy, niezrównanego stratega i taktyka.

Rok 1206 zastanie Temuczina na czele zjednoczonego państwa

mongolsko-tatarskiego. Czy więc dawne przepowiednie już się

spełniły? Bynajmniej. Najważniejsze i najcięższe dni teraz dopiero

miały nastąpić. "Wysłannik Nieba", otrzymawszy z ust najwyższego

kapłana oficjalne potwierdzenie swojej nadziemskiej misji,

przybrał tytuł Czingiz-chana, zrzucił zwierzchnictwo chińskie i

powiódł Mongołów na podbój świata, zdobył prawie całą Azję aż po

Kaukaz.

Jak się to stało? Co prymitywne ludy stepowe popchnęło do

ogromnych i strasznych zarazem podbojów? Jeszcze przed

zjednoczeniem Mongołowie mieli jakieś proste wierzenia religijne,

czcili siły przyrody i "Nieba", po swojemu wyobrażali sobie Boga

Wszechmocnego. Wyrosła na tym gruncie ideologia służyła wzajemnemu

zbliżaniu odległych plemion, lecz potem, w miarę sukcesów,

rozwinęła się dalej w swoiste posłannictwo, którego motoryczną

siłą stała się chęć zdobycia łupów.

Wojownicy mongolscy, poczuwszy swą jedność i moc, uznali nagle, że

są ludem szczególnym, wybranym i przeznaczonym do panowania nad

światem. Czingiz-chan jeszcze w roku 1206 na wielkim kurułtaju,

czyli wiecu starszyzny mongolskiej, oświadczył, że panuje siłą

wiecznego "Nieba" i że to "Niebo" zleciło mu podbić wszelkie

oporne ludy. Mongołowie uwierzyli. Tym chętniej, że ich wódz i

władca konsekwentnie realizował swoje przyrzeczenie. "Ja pragnę i

zabiegam - powiedział kiedyś - aby moi strzelcy i strażnicy...

oraz ich małżonki, narzeczone i córki... ustami swymi dotykali

wyszukanego jadła dzięki mojej łaskawości, odziani byli od stóp do

głów w szaty przetykane złotem, dosiadali dobrze ujeżdżone, rącze

rumaki, posiadali czystą i smaczną wodę, trzody swoje paśli na

dobrych pastwiskach, poruszali się w państwie po szlakach wolnych

od przeszkód i niebezpieczeństw".

Plan podboju świata podobał się arystokracji, która z wojen

czerpała bogactwa, imponował zwykłym wojownikom, którym

przyświecała nadzieja zdobycia sławy i łupów. Naród "panów świata"

kroczył za swoim wodzem, mordował, palił, grabił, podporządkowywał

sobie całe połacie ziemi. Odkąd Mongołowie ruszyli poza granice

swoich pastwisk, ludne miasta istniały tylko po to, aby je

zburzyć, pola, aby je zamienić w stepy dostarczające paszy.

Najeźdźcy z całą bezwzględnością narzucali swą wolę podbitym

ludom. Jarłyki mongolskie, czyli zbiory dekretów, opracowane dla

zdobytych miast Chorezmu, głosiły:

"Niech będzie wiadome emirom, możnowładcom i poddanym, że cały

świat od wschodu do zachodu słońca Wszechmocny oddał nam. Kto się

nam podda, ocali siebie, żony, dzieci i bliskich. Kto zaś

sprzeciwiać się nam będzie, zginie wraz ze swymi żonami, dziećmi,

rodzicami i bliskimi".

Kobiety, dzieci i starców spośród stawiających opór narodów

wycinano w pień. Okrucieństwo na wojnie stało się bowiem najwyższą

cnotą i zasługiwało na sławę. Natomiast rzemieślnicy i młodzi,

silni mężczyźni bywali oszczędzani. Pierwszych potrzebowano do

pracy, drugich do wojska. Jeńcy, wcielani po przeszkoleniu do

armii najezdniczej, musieli uczestniczyć w dalszych podbojach,

mordach i grabieżach. I wszystko to znajdowało charakterystyczne

wytłumaczenie w ustach wodza, który takimi oto słowy przemówił do

mieszkańców podbitej Buchary:

"Powiadam wam, bójcie się mnie, bom jest karą zesłaną przez Boga

na was. Gdybyście nie popełnili wielkich grzechów, Wszehmocny Bóg

nie zesłałby mnie na głowy wasze."

Jakkolwiek motywy swoiście pojętej religii przewijają się w

działalności militarnej najeźdźców, to przecież nie o religijne

cele toczył się bój. Po prostu, twórcy imperium mongolskiego

dobrze rozumieli siłę tkwiącą w wierzeniach ludów azjatyckich i

bez skrupułów wykorzystywali ją dla swoich celów. Stworzona przez

nich ideologia, cementowała rozległe państwo, pobudzała

fanatycznych wojowników do krwawych podbojów.

*

Setki tysięcy ludzi licząca armia mongolska, w miarę posuwania się

naprzód, powiększana o brańców, zorganizowana była w system

dziesiętny. Specjalne oddziały zapewniały transport broni, sprzętu

i wyżywienia, łączność, budowę dróg, przepraw, mostów -

Zdyscyplinowanie żołnierza mongolskiego było absolutne, nie

spotykane w innych armiach ówczesnego świata. Cały juz

(dziesiątek), om (setka), hezar (tysiąc) czy tumen (oddział

złożony z 10 000 wojowników) wspólnie odpowiadał za wykonanie

zadania. Najmniejszy objaw nieposłuszeństwa, opieszałości czy

tchórzostwa na wojnie karano śmiercią. Wojownicy walczyli w

zwartych szykach, ściśle współdziałając z sobą, indywidualne

zasługi prawie się nie liczyły; bardzo rzadko ktoś otrzymywał

chwalebny przydomek, taki jak "Tygrys" czy "Strzała". Było to

bardzo wysokie wyróżnienie. Żołd pochodził z łupów. Nierzadko

głównym celem wyprawy było po prostu grabież obozu pokonanego

wroga czy zdobytego miasta.

Dziesiętnicy i setnicy mongolscy przyzwyczajeni byli do

rozkazywania. Wodzami hezarów lub tumenów tworzonych ze zwartych

plemion mianowano książąt pochodzących z odległych krańców

państwa. Tumennik oprócz dyplomu nominacyjnego w kieszeni na

piersi nosił mały prostokąt ze złotej blachy, hezarnik - ze

srebrnej, setnicy zaś i dziesiętnicy odznaczeni byli płytkami

miedzianymi. Ponadto każdy z wodzów trzymał w ręku buńczuk; im

więcej zwisało zeń chwostów, tym wyższa była ranga dowódcy.

Mongołowie mieli przewożoną na koniach piechotę, jednakże trzon

ich armii stanowiła jazda. Dzieliła się na ciężką i lekką.

Jeździec ciężkozbrojny, tak zwany miecznik, okryty był

czteroczęściowym pancerzem wykonanym ze skóry bawolej prażonej w

ogniu i pokrytej warstwą chińskiej laki nadającej skórze twardość

i chroniącej ją przed wilgocią. Taki pancerz, niekiedy dodatkowo

pokryty jeszcze łuską stalową, doskonale chronił ciało przed

ciosem, osłabiał siłę cięcia, ponadto zabezpieczał jeźdźca od

zimna. Był przy tym lekki, znacznie lżejszy niż stalowe kolczugi,

używane w Europie. Głowę miecznika ochraniał hełm skórzany z

wystającym nadkarczkiem. Broń zaczepną stanowiły: szabla, lanca,

arkan i czekan lub maczuga. Szable były przeważnie długie na 115

cm, ciężkie, obosieczne, lekko zakrzywione, z rękojeścią

sporządzoną z drewna, kości lub rogu. Można nią było kłuć albo

rąbać. Lanca miała około 3 m długości, była drewniana, zaopatrzona

w podwójny grot niby widły; u grotu zwisała pętla, którą zarzucano

wrogowi na szyję. Szeroki czekan-topór, na krótkiej rękojeści lub

okuta żelazem maczuga służyły do kruszenia pancerzy.

Jeździec lekkozbrojny, tak zwany łucznik, nie nosił zbroi, ale za

to dysponował aż dwoma łukami. Krótki, rogowy łuk turkiestański

używany był do walki konnej, a długi na 115 cm łuk chiński,

wykonany ze sklejonych warstw wiązu i bambusa - do strzelania z

ziemi. Istniały trzy rodzaje strzał, które przewożono w trzech

kołczanach. Długimi przebijano pancerze, krótkimi strzelano do

koni, średnie miały bardziej uniwersalne zastosowanie. Jeździec

lekkiej jazdy posiadał także szablę, arkan i krótką włócznię do

rzucania.

Letnie umundurowanie Mongoła składało się z wojłokowej czapki,

bluzy zapinanej z boku lub sznurowanej, spodni i skórzanych butów.

Bielizna była jedwabna. Zimą jeździec wdziewał na nią podwójny

kożuch barani, który zakrywał także uda; nogi od przemoczenia

chroniły wojłokowe skarpety. Brzuch ściągnięty był pasem, często

nabijanym srebrem.

Wyposażenie jeźdźców przewożono w siodłach drewnianych, nakrytych

wojłokiem. Przednie juczki skórzane kryły zapasową zmianę

bielizny, porcję prosa czy mąki, żelazną rację surowego mięsa

suszonego bądź wędzonego, pokrojonego w drobne plasterki, ser z

kwaśnego mleka, a ponadto: igłę, nici, szydło, dratwę, zapasową

cięciwę, wosk i pilnik. Z tyłu siodła przytraczano pojemny wór

skórzany, zwany jarłakiem. W worze przewożono części umundurowania

na zmianę, sznury, sitko, sierp, kociołek miedziany oraz siano dla

konia. Jarłak służył także jako pływak przy przeprawie przez

głęboką rzekę. Zimą można było doń wleźć na noc i spać nie

obawiając się zaziębienia.

Wożona w juczkach żywność przeznaczona była "na czarną godzinę". W

czasie pochodów Mongołów żywiły kuchnie polowe, natomiast w toku

działań wojennych zaopatrywali się z grabieży. Był to lud twardy,

a kilka dni głodu nie pozbawiało go jeszcze zdolności do walki.

Wojownik mongolski w najgorszym razie zadowalał się połową litra

krwi upuszczonej z żył własnego konia. Mongołowie wychowani na

dzikim stepie, w warunkach ciągłego zmieniania koczowisk,

potrafili poruszać się po bezdrożach i orientować się doskonale w

terenie. Nie na darmo stara chorągiew mongolska biała, obramowana

ogonami jaków, miała na środku wizerunek sokoła.

Konie mongolskie godne były swoich posiadaczy. Ujeżdżane dopiero

po ukończeniu szóstego roku życia, przechodziły twardą szkołę

służby wojskowej. Na rozkaz potrafiły pędzić jak szalone lub też

stać czy leżeć bez ruchu. Oduczono je rżeć, gryźć i kopać. Były

wytrwałe, długi galop znosiły bez zmęczenia. W razie potrzeby same

potrafiły spod śniegu wygrzebać pokarm, a spod piasku - wodę.

W pochodzie przez świat starszyzna mongolska uczyła się czytać i

pisać, podnosiła walory bojowe swej armii. Szczególnie wiele

nauczono się w Chinach, gdzie wysoko stała sztuka oblegania miast

i gdzie znano już nawet gazy bojowe. Przy wydatnej pomocy uczonych

chińskich otoczenie Czingiz-chana zdołało stworzyć doskonałą

organizację rozległego państwa i zapewnić jego sprawną

administrację.

Czingiz-chan podzielił państwo na cztery wielkie prowincje -

ułusy, w których władzę sprawowali członkowie jego rodziny. W

ułusach obowiązywał ład i porządek. Podbite ludy, z chwilą

poddania się pod mongolskie panowanie, korzystały z pewnej ochrony

prawnej. Jednakże ani doskonała organizacja państwa, ani ogłada

klas rządzących nie złagodziły dzikości i okrucieństwa dalszych

podbojów. Przeciwnie, okrucieństwo na wojnie wciąż uchodziło za

największą cnotę, a sam Czingiz-chan chwalił się tą cechą swojego

charakteru. Obrońców twierdz wzywano do dobrowolnego poddania się,

a potem, rozbrojonych, wycinano w pień bez skrupułów. Palenie

zdobytych miast i grodów rzezie "niepotrzebnych" kobiet, dzieci,

starców - to najczęściej stosowane metody umacniania się na

zdobytym terenie. Okrucieństwo i zaciętość w prowadzeniu działań

wojennych aż do całkowitego zniszczenia przeciwnika jednały

najeźdźcom ponurą sławę, która docierała do odległych krain

wcześniej niż oni sami i w zarodku paraliżowała wszelką myśl o

zbrojnym oporze.

Na początku lat dwudziestych XIII wieku zapłonęła Ruś. Mongołowie

pod wodzą Dżebei Subudeja siali wokół spustoszenie, brali łup

bogaty. Skłóceni z sobą książęta ruscy, sprzymierzeni z Połowcami,

nie zdołali wybrać naczelnego wodza i opracować skutecznego planu

obrony. Najeźdźcy dotarli do Dniepru. Dopiero tutaj stawiono im

czoło. Na pół żywiołowe przeciwuderzenie doraźnie zjednoczonych

wojsk ruskich, owianych wolą obrony ojczyzny, załamało się jednak

nad rzeką Kałką.

Był to rok 1223. Najeźdźcy triumfowali, ale nie na długo. Bułgarzy

nadwołżańscy, nie biorący dotąd udziału w walkach, znienacka

zaatakowali zwycięzców i rozbili ich w perzynę. Wojownicy

mongolscy, zdziesiątkowani, wycofali się do stepów nad Syr-Darią,

gdzie stanęli przed obliczem Czingiz-chana. Naczelny wódz i władca

nie mógł na razie planować bardziej skutecznej wyprawy. W roku

1226 musiał bowiem rozpocząć nowe walki z państwem Tangutów, w

którym rządząca dynastia Hsi-Hsia usiłowała zrzucić mongolskie

jarzmo. W roku 1227 Czingiz-chan zmarł niespodziewanie w stolicy

swego państwa, Karakorum.

Przez dwa lata olbrzymie imperium stepowe pozostawało bez władcy,

aż wreszcie w roku 1229 miejsce Czingiz-chana zajął jego trzeci

syn, Ogedej. Dopiero on podjął niezrealizowaną myśl ojca i wysłał

nowe wojska do Europy, gdzie dalej kwitło życie osiadłe i istniały

ogromne bogactwa.

Decyzja zapadła na wielkim kurułtaju w roku 1235, a już jesienią

następnego roku zaczęto działania wojenne. Wodzem Mongołów był

teraz Batu, pierwszy chan ułusu Dżuczi (późniejszej Złotej Ordy),

graniczącego wówczas z państwami wschodnich Słowian. Wroga armia w

sile około 150 tysięcy ludzi ciągnęła za sobą około 300 tysięcy

członków rodzin wojowników, siała wokół pożogę i śmierć. Ruś,

wciąż rozbita na małe księstwa, i tym razem nie potrafiła

skutecznie się obronić, a cała reszta Europy nawet nie myślała, by

jej pomóc. Obszar między Morzem Śródziemnym i Północnym żył

wielkim sporem cesarza Fryderyka II z papieżem Grzegorzem IX, we

Francji król Ludwik IX gwałtownie walczył ze swoimi lennikami.

Polska, Czechy i Węgry, żyjąc na marginesie wielkich wydarzeń

europejskich, myślały o sobie:

Mongołowie-Tatarzy wydawali się bardzo dalecy. Zapewne słyszano o

nich już dawniej, po bitwie nad Kałką, lecz nie przejmowano się

nimi. Trudno było uwierzyć w realność zagrożenia ze strony ludu,

oddalonego o całe miesiące czy lata konnej podróży.

Tajemnice państwa Mongołów długo były niedostępne Europie. Kupcy

docierający nawet do Indii bądź nie wiedzieli o zamysłach

najeźdźców, bądź sami byli na ich żołdzie, jak na przykład

Wenecjanie. Mongołowie lubili posługiwać się tymi wędrującymi po

świecie ludźmi, a i Wenecjanie sami chętnie dostarczali chanom

informacji o klimacie, topografii, gospodarce i stosunkach

politycznych na ziemiach i w państwach Europy. Upadek miast i

handlu europejskiego mógł jedynie utwierdzić panowanie chciwego

bogactw władcę miasta na palach.

Dokładne rozpoznanie szpiegowskie krajów, które zamierzano

najechać, było żelazną regułą mongolskiej strategii wojennej.

Przeprowadzano je długo, starannie i skrycie. Dopiero kiedy w

głowach wodzów powstał dokładny i wszechstronny obraz przyszłego

teatru wojny, uderzano gwałtownie i zazwyczaj skutecznie.

Najazd mongolsko-tatarski rozwijał się błyskawicznie. W roku 1239

najeźdźcy odpoczęli między Donem i Wołgą, a potem ruszyli dalej,

by jesienią 1240 roku dotrzeć do zachodnich granic Rusi. Dziesięć

tygodni i cztery dni trwało oblężenie Kijowa, wreszcie 19

listopada napastnicy wywalili Wrota Lackie i wpadli do miasta. Bój

i walki uliczne trwały jeszcze do początku grudnia, w końcu jednak

ostatni bastion broniący dostępu do Europy został zdobyty. Ludność

stolicy Rusi podzieliła los wielu miast i grodów opanowanych przez

najeźdźców.

Po podbiciu Rusi Mongołowie nie wycofali się w głąb Azji, lecz

założyli na terenie Europy wschodniej i zachodniej Syberii

państwo, zwane Złotą Ordą. Większość ludności w tym państwie

mówiła językiem tiurkskim, a nie mongolskim, całość zaś zaczęto

określać nazwą Tatarów. My też na dalszych stronach tej książki

będziemy ich nazywać Tatarami. Księstwa ruskie nie weszły

bezpośrednio w skład nowo utworzonego państwa, lecz pozostawały w

lennej zależności od niego aż do XV w., kiedy zdołały zrzucić z

siebie jarzmo tatarskie.

Już wcześniej, w miarę pochodu Mongołów przez państwa ruskie,

Polska, Węgry i Czechy coraz lepiej zapewne poznawały grozę

niebezpieczeństwa. Książę Henryk II, zwany potem Pobożnym, król

węgierski Bela IV i Wacław I czeski, wszyscy trzej władcy, nieraz

zapewne wymienili poselstwa, a może nawet zjechali się gdzieś na

narady.

Tymczasem któregoś dnia, zapewne jeszcze latem 1240 roku, na zamku

królewskim w Budzie pojawili się posłowie "króla królów"

Batu-chana. Przewodził im pewien templariusz angielski, zatem

Europejczyk w służbie u obcych. Posłowie z wyszukaną wschodnią

grzecznością zażądali natychmiastowej kapitulacji Węgier. Bela IV

winien uznać moc Batu-chana i złożyć mu hołd lenny i okup, w

przeciwnym bowiem razie onże, Batu, będzie zmuszony obrócić jego

kraj w pogorzelisko i zapełnić Pusztę mnogością swojego wojska.

Bela odpowiedział po rycersku. Nie po to jest królem, by znosić

nad sobą czyjeś panowanie. Dość ma rycerstwa, aby się bronić.

Jeśli chan sądzi, że może go zawojować, niech spróbuje.

I tak wojna została wypowiedziana.

Jeszcze w trakcie walk o Kijów Mongołowie czynili przygotowania do

dalszego marszu. Specjalne oddziały szkoliły świeżo wcielonych do

armii Rusinów, Połowców i Wołochów. Z Turkiestanu sprowadzano

olbrzymie transporty broni, a z księstw: czernihowskiego,

siewierskiego i perejasławskiego - konie dla nowych wojowników.

Zakładano magazyny żywności i furażu oraz organizowano łączność,

która w rozległym państwie Ogedeja, dysponującym armią działającą

na wielkich przestrzeniach - doprowadzona była do wielkiej

doskonałości.

Na głównych szlakach komunikacyjnych co 300 li (150 km) budowano

stacje, a co 100 li placówki. I jedne, i drugie zaopatrywano w

konie, żywność, furaż. Specjalne oddziały złożone z oficerów

łącznikowych kwaterowały w stacjach. Łącznik dosiadał konia,

ciasno poowijany taśmami jedwabiu, które chroniły jego mięśnie

przed nadmiernym "wytrzęsieniem" w czasie szybkiej jazdy.

Zbliżając się do placówki grał na rogu. Na ten znak koniuchowie

biegiem podstawiali świeżego wierzchowca, na którego grzbiet

przenoszono łącznika na rękach. Na stacjach natomiast nowy dyżurny

łącznik szybko przejmował rozkaz, meldunek czy inną jakąś

przesyłkę i pędem ruszał w dalszą drogę. W ten sposób w ciągu doby

można było przesyłać pocztę na odległość 600 li.

Nie wiemy dokładnie, kiedy Polska poznała rozmiary grożącego jej i

sąsiadom niebezpieczeństwa. Kraj nasz mozolnie dźwigał się z

osłabienia spowodowanego rozbiciem dzielnicowym i bliski był nowej

jedności. Książę Henryk II, książę Śląska, Krakowa i Wielkopolski

odziedziczył po ojcu spory szmat ziem od Nysy Łużyckiej i Odry na

zachodzie aż po San. Książęta poznańscy: Bolko i Przemko, opolscy

Mieszko i Władysław oraz Bolesław Wstydliwy z Sandomierza, wszyscy

na ogół młodzi, do lat sprawnych dochodzący, uznawali zwierzchność

swojego potężnego sąsiada, jedynie Mazowsze pozostawało na uboczu.

Książę Konrad Mazowiecki synowi Bolesławowi oddał w zarząd

Mazowsze, Kazimierzowi Kujawy, sam zaś dożywotnio dzierżąc ziemię

łęczycką i sieradzką, głęboko ukrywał swoje niedawne animozje z

okresu walk o Kraków. Pobożny próbował przełamać separatyzm i

niechęć północnych książąt i w 1239 roku swoją córkę Konstancję

wydał za Kazimierza, lecz nic nie wskazuje na to, by ów akt

głębsze wywarł skutki. Książęta mazowieccy bliżej zdawali się żyć

z Zakonem Rycerzy Dobrzyńskich, Krzyżakami i Rusią niż z własnymi

krewniakami.

Książę Henryk, żonaty z Anną, siostrą króla Wacława I czeskiego, i

przez Bolesława Wstydliwego zaprzyjaźniony z Belą IV, królem

Węgrów, na razie odkładał podporządkowanie sobie Mazowsza. Miał

bardziej nie cierpiące zwłoki zadanie. Ojciec przekazał mu

naczelne miejsce w Polsce i coś więcej: koronacyjne zamysły.

Henryk od dziecka żył w atmosferze ustawicznego pięcia się w górę,

ku koronie Bolesława Szczodrego, w krakowskim skarbcu leżącej.

Młodzieniec, potem już dojrzały mąż, potrafił podglądać tajemnice

ojcowskich sukcesów, a patrzał krytycznie. Myśl o koronacji

porywała go wielce, rozumiał konieczność utrzymania w swych rękach

jak największych połaci kraju, lecz przyjaźni ojca z cesarzem

niemieckim nie pochwalał.

Zaledwie objął rządy, zaraz konflikt Brodatego z duchowieństwem

zażegnał, a potem, w ślad za Bolesławem Śmiałym, którego koroną

swe czoło ozdobić zamierzał, związał się ściśle z papieżem przeciw

cesarzowi. Przyjęcie koronacji za przyczyną Kościoła rokowało

większą wolność polityczną niż zdawanie się na łaskę Fryderyka II,

który z tytułu swojej godności cesarskiej rościł sobie prawo do

panowania nad całym chrześcijańskim światem. Walka z Fryderykiem

bardzo absorbowała polskiego księcia. Pobożny często się zjeżdżał

z wewnętrzną opozycją niemiecką. Uradzono nawet, że niemieccy

panowie nowego cesarza sobie wybiorą. Wybory miały odbyć się w

Lubuszy, a więc na polskiej ziemi, natomiast kontrkandydatem był

Duńczyk Abel. Poskromienie Fryderyka II i przysłużenie się

Kościołowi miało ułatwić drogę do koronacji w gnieźnieńskiej

katedrze. Jednakże utrzymanie wpływów w Polsce i obrona królestwa

przed tradycyjną niechęcią władców cesarstwa niemieckiego wymagały

siły. Już Henryk Brodaty zaczął odtwarzać dawną drużynę książęcą,

stanowiącą armię regularną kraju, natomiast jego syn gwałtownie

wzmógł wysiłki w tym kierunku. Czy wpłynęła na to także obawa

przed najazdami mongolsko-tatarskimi?

Jan Długosz, nasz pierwszy historyk, czerpał z tradycji i jakichś

zaginionych źródeł pisanych polskich i obcych, wiele szczegółów o

najeździe przekazał potomnym, lecz chwila dotarcia pierwszych

wieści o Tatarach była mu nie znana: Uczeni sięgają do jego

Dziejów Polski, porównują tekst księgi z zapisami kronik i

kalendarzy, przetrząsają źródła ościenne, nawet dalekowschodnie,

trudno im jednak określić dzień ogólnonarodowej mobilizacji. Wiemy

dziś więcej niż wiedział Długosz; znacznie więcej, niż o Tatarach

wiedzieli: Henryk Pobożny, Bela IV czy Wacław I i mimo to nie

możemy pisać historii tych lat tak ważnych dla przygotowywania

obrony przed najeźdźcami. Domyślamy się jedynie, że nie były one

zbyt odległe od dnia, kiedy pierwsze zagony krępych wojowników

stepowych na małych konikach wzięły jasyr.

Dopiero przy końcu 1241 roku Europa zamarła z przerażenia, dopiero

po spustoszeniu Polski, Moraw i Węgier zdała sobie sprawę z

rozmiarów zagrożenia. A było ono śmiertelne.

Jesienią 1240 roku przez lasy pogranicza, wąskimi ścieżkami wśród

bagien, którędy bezpiecznie i skrycie przejść można było, pomykali

w stronę Polski uciekinierzy z Rusi. Niezbyt wielu ich było

zapewne. Oddziały mongolsko-tatarskie działały sprawnie, otaczały

ofiarę dokoła, potem uderzały i niszczyły doszczętnie. Dość jednak

było owych "bieżeńców", by posiać niepokój wśród "Lachów". W

oczach mieli lęk, bełkotali niezrozumiale o wielkim mnóstwie

przysadzistych postaci, które, zda się, z wszystkich stron

nadbiegały, jakby rodził je las lub szare kamienie w polu

jaśniejące. Grododzierżcy wiele zapewne musieli wykazać

cierpliwości, aby z chaotycznej gadaniny jakiś składny obraz w

umysłach sobie wytworzyć. Obraz był to straszny: wszędzie krew,

jęki konających, krzyki kobiet, płacz dzieci i wokół krwawe łuny.

Zbiegowie, nie wierząc w swoje ocalenie, rzucali urywane zdania,

żegnali się prawosławnie, szeroko, zamaszyście, miotali nagłe

spojrzenia w bok, jakby tuż tuż, w ciemnym kącie świetlicy okrutna

twarz najeźdźcy lada chwila wynurzyć się miała.

Książęta polscy, a zwłaszcza naczelny wódz Henryk II, skrzętnie

zbierali wieści. Co znaczyły słowa o mnogości wroga? Jaka była

faktyczna jego siła? Uciekinierzy nie znali zapewne danych

odpowiadających prawdzie, co najwyżej ogrom ich przerażenia mógł

jakąś stanowić miarę. W każdym razie zbliżanie się Tatarów do

Włodzimierza na pewno zdradzało prawdziwe ich zamiary. Henryk,

Bela czy Wacław raczej jeszcze niewiele wiedzieli o kulturze,

ideologii i taktyce walki znienacka ukazujących się watah, lecz

musieli już chyba orientować się w ich strategii, którą

charakteryzował rozmach i działanie na odległych, oddzielonych od

siebie frontach. Zagrożenie Węgier od razu stało się zagrożeniem

Polski i Czech, zwłaszcza jednak Polski.

Zaczęło się w Sandomierskiem

Zima 1240-1241 zapowiadała się spokojnie. Kiedy mróz wyostrzył

powietrze i świat znieruchomiał pod śniegową pierzyną, ucichły

jakoś wieści o Tatarach. Ruscy zbiegowie, tak liczni jesienią,

poznikali gdzieś; sioła oraczy, skupione nad jarami, wróciły do

półsennego bytowania. Krótkie dni grudniowe schodziły na lada

jakim gadaniu o przędziwie i motkach, na niemrawej krzątaninie

wokół chudoby. Z wolna zapominano o okrutnych rzeziach i pożogach,

których echa z włodzimierskiego księstwa aż pod Sandomierz się

niosły.

Również rycerstwo ze spokojem oddawało się zimowej gnuśności. Ten

i ów co najwyżej o łowach przy pierwszym śniegu myślał. Dworki

sędziwe, niewiele od chłopskich chałup wyższe, choć rozleglejsze i

na szczytach wzgórz wśród sadów zbudowane, uspokajały się zgodnym

sąsiadów potakiwaniem. Nie będzie Poganin w śniegach się nurzał,

nie będzie. Bo mu to pilno? Nie lepiej to wojować przy wiosennym

słonku, kiedy i łąka zielona, dla popasu zdatna, i drogi suchsze?

Zresztą owi z piekła rodem zbóje dość chyba mają całorocznego

uganiania się w polu. Toć od Donu aż po Bug doszli. Wielmoże na

licznych włościach, uboższe rycerstwo, a nawet prości włodycy

wsiowi, wszyscy dobrze wiedzieli, że w Europie ważniejsze kampanie

wojenne odbywano latem.

Szeroki świat z wież sandomierskiego, książęcego grodu widoczny,

zdawał się głębokim spokojem oddychać. Grubachny wąż Wisły,

podpływającej od wschodu, szarzał w dole sfałdowaną skorupką

świeżego lodu; za nim puszcza, cały horyzont przesłaniająca,

połyskiwała kiściami zimnego srebra na jodłowych łapach. Czerwone

jesienią zwały Gór Pieprzowych na północy bielały i iskrzyły teraz

w promieniach chłodnego słońca. Wzgórza, jary i równiny od strony

Opatowa leżały ciche, tu i ówdzie dymami wiosek zasnuwając niebo.

Gród sandomierski stał na wyniosłym brzegu ponad szeroko rozlaną

Wisłą i liczył sobie lat kilkaset. Okolica żyzna, zaludniona od

prawieków, stąd i starość grodu. Już Chrobry dbał o Sandomierz, a

sto lat po nim inny Bolesław, Krzywousty, stolicę dla syna Henryka

tutaj założył. Podgrodzie, wałem opasane, ciągnęło się wzdłuż

stromego brzegu ku północy i od dawna było przeludnione, toteż

goście, chętnie do Sandomierza przybywający, osiedlali się na

wzgórzu sąsiednim, za jarem głębokim, gdzie ojcowie dominikanie

romański kościół św. Jakuba świeżo wznieśli. Tam leżało miasto

nowe, uliczki wiły się wąskie, chaty stały gęsto, wokół św. Jakuba

skupione niby stado piskląt przytulone do kwoki. Kościołów

Sandomierz miał kilka, także na podgrodziu stojących, jak na

prawdziwą stolicę bogatego księstwa przystało.

W Sandomierzu ludzie częściej mówili o nadciągającej wojnie.

Wprawdzie nie spodziewano się jej przed wiosną lub nawet latem,

ale przygotowania do obrony trwały. Kasztelan Jakub stale

umocnienia obronne sprawdzał i mimo mrozu pędził ludzi do prac

przy naprawie zepsutych blanków i machin. Sędziwy Pakosław,

wojewoda sandomierski, całe dni spędzał nad szkoleniem świeżo do

drużyny książęcej zaciągniętych młodzieńców. Książę nie żałował

srebra na zaciąg, a kiedy gotowych denarów zabrakło, pożyczył

kruszcu u księżny małżonki, Kingi, dobrze przez ojca, króla Belę

IV, wyposażonej. Książę Bolesław młody był jeszcze, w boju

niedoświadczony i raczej spokojnego usposobienia. Sam niewiele

wskórałby w tak ciężkiej chwili, lecz na szczęście wojewoda

Pakosław już niejednego wroga w boju usiekł i znał się na rzeczy.

On też księcia wyręczał we wszystkim, osobiście słał pełnomocników

do odległych kasztelanii, aby każdego, kto zechce, do drużyny

książęcej ściągali, nie zważając, jakiego by był rodu.

Podobne przygotowania do wojny, tylko że na większą skalę,

czyniono w całej Polsce. Książę Henryk Pobożny, niedawno jeszcze

opiekun księcia Bolesława, a teraz jego przyjaciel, a przy tym

władca znacznie potężniejszy, kazał ściągać do siebie mężczyzn z

różnych stron Polski, aby tylko jak najwięcej wojów zgromadzić, do

boju przygotować i wyposażyć. Rycerstwo, na znak wici pod wojenne

sztandary ściągające, potrafiło walczyć dzielnie, lecz

wyszkoleniem i dyscypliną nigdy nie mogło dorównać drużynie

"zawodowej".

Wraz z całą Polską do odparcia najazdu szykowało się także

Mazowsze. Tamtejsi książęta jednak skłonni byli raczej bronić się

samodzielnie, bez współdziałania z Henrykiem, o koronie

królewskiej myślącym. Ten stan rzeczy mocno zapewne niepokoił

księcia "Polski, Krakowa i Śląska". Domyślamy się, że póki czas,

zabiegał o koordynację wysiłków, jeśli już nie o podporządkowanie

sobie rycerstwa północnych księstw. Skuteczność tych zabiegów

dopiero przyszłość miała wykazać.

Przygotowania obronne polegały także na szeregu prac

organizacyjnych: Trzeba było ustalić znaki wiciowe i wyznaczyć

miejsca zgromadzenia rycerstwa z różnych kasztelanii. Rycerstwo

ówczesne szło na wojnę pod wodzą kasztelanów lub wojskich, czyli

ziemiami, musiało zatem gdzieś łączyć się w większe jednostki, a

więc w hufce, którym przewodzili wojewodowie lub książęta. Nade

wszystko jednak należało obmyślić jakiś plan obrony. Późniejsze

działania wojenne wykażą, że plan taki istniał naprawdę i był w

miarę możności realizowany, a nawet korygowany i udoskonalany.

Kiedy jednak powstał, nie wiadomo. W dużej mierze był wynikiem

kształtującej się sytuacji, ale już przed najazdem musiały istnieć

jego zarysy. Jest rzeczą naturalną, że świadomość zagrożenia

natychmiast budzi myśli o sposobie pokonania wroga.

Być może jeszcze przed Godami w jakimś dogodnym punkcie rozległego

władztwa Henryka odbył się wiec starszyzny dla omówienia

najpilniejszych spraw zwołany. Zjechali się tam zapewne książęta:

Bolesław z Sandomierza, Mieszko z Opola, Władysław z Kalisza, może

przybyli także synowie Laskonogiego z Gniezna czy Poznania. W

otoczeniu księcia Pobożnego widzimy później margrabiego Bolesława

z Moraw, który bardziej z Polską niż z Czechami trzymał, zatem i

on chyba wziął udział w naradzie.

Ustalenie znaków wiciowych nie nastręczało trudności, także o

rejony koncentracji nie trzeba było się spierać. Rycerstwo

krakowskie miało przybyć do wsi Kalina pod Miechowem, o czym

wyraźnie wspomina Długosz. Książęta Mieszko i Władysław naznaczyli

punkty zborne w swoich zamkach, Sandomierzanie zaś prawdopodobnie

mieli się zebrać w Opatowie, gdyż ten gród centralne w księstwie

miał położenie. Bardziej problematyczne były "plany strategiczne",

jak byśmy to dzisiaj nazwali. Z przebiegu pierwszej fazy działań

tatarskich zdaje się wynikać wniosek, że pierwotnie zdecydowano

się walną bitwę stoczyć gdzieś między Wisłą i Odrą, może w rejonie

Kalisza lub Łęczycy. W owym czasie książę Henryk żywił pewnie

jeszcze nadzieję na porozumienie z Mazowszem i Krzyżakami; w

Kaliszu najłatwiej byłoby zgromadzić siły zbrojne ze wschodu i

zachodu, z południa i północy. Pod warunkiem, oczywiście, że

Tatarzy nie zaskoczą i że ich marsz będzie w miarę możności

hamowany i opóźniany. Zadania powstrzymywania tatarskiego pochodu

otrzymali wojewodowie: sandomierski i krakowski. Książę Bolesław z

Sandomierza ze względu na młodociany wiek został zwolniony z

obowiązku osobistego udziału w walkach.

Polski plan wojenny, opracowany z grubsza i w pośpiechu, nie

przewidział dość ważnej rzeczy, mianowicie momentu inwazji.

Wszystko świadczy o tym, że oczekiwano jej dopiero wiosną lub

latem 1241 roku. Tymczasem stało się inaczej. Gdyby Polska była

głównym celem wyprawy tatarskiej, może istotnie wojna rozgorzałaby

tu później, lecz najeźdźcy zamierzali głównie pokonać Węgry,

operacja zaś w Polsce była przez nich traktowana jako pomocnicza,

osłonowa i jako taka musiała być zgrana z kampanią na południe od

Karpat. W zasadniczy sposób zmieniło to przewidziany przez Polaków

bieg wydarzeń.

Przygotowania wojenne wróg zakończył na początku zimy 1240-1241.

Wojska tatarskie, liczące około 120 tysięcy żołnierzy, podzielone

na cztery wielkie armie, skoncentrowano w rejonie Włodzimierza,

Przemyśla, Halicza i Chocimia. Każda z armii liczyła 3 tumeny,

czyli 30 tysięcy ludzi. Naczelnym wodzem był Subudej, który

sprawował władzę z ramienia Batu, wnuka Czingiz-chana. Armią

północną, skoncentrowaną we Włodzimierzu, dowodził Bajdar, syn

Dżegataja, chana turkiestańskiego. Jemu też bezpośrednio podlegał

jeden z tumenów, podczas gdy wodzami dwóch następnych byli rodzeni

bracia Batu: Kajdu i Ordu. Sam Batu, który żywo interesował się

wojną, miał swoją kwaterę prawdopodobnie w pobliżu armii

"przemyskiej".

U podnóża Karpat odbył się wielki kurułtaj, narada wojenna

Tatarów. Ponieważ Węgrzy mieli do dyspozycji około 120 tysięcy

rycerstwa i piechoty, zadanie najeźdźców nie było łatwe. Podczas

narady dał się poznać Subudej. On to właśnie zaproponował plan

działań, który potem został przyjęty i zadecydował o losach całej

kampanii polsko-węgierskiej. Plan Subudeja przewidywał odcięcie

Węgier od Polski i od Cesarstwa, otoczenie ich od południa i

zduszenie w środku. Ustalono, że armia "włodzimierska", rozbiwszy

wojska polskie, wkroczy na Węgry przez Przełęcz Kłodzką i Morawy;

armia "przemyska", nie wdając się w walki na ziemiach polskich,

skieruje się do Przełęczy Jabłonkowskiej; armia "halicka" pójdzie

przez Przełęcz Użocką, "chocimska" zaś szerokim, wygiętym na

południe łukiem odetnie Węgry od Bałkanów. Wszystko było starannie

obmyślone i zgrane w czasie i przestrzeni, każdy odcinek miał

swoją wartość. Na przykład, klęska Tatarów w Polsce mogłaby

osłabić ich siłę uderzeniową na terenie Węgier.

Armia "włodzimierska" rozpoczęła działania zaczepne już w styczniu

1241 roku. Bajdar zadecydował na wstępie rozpoznać bojem stan

gotowości obronnej Polaków i ich północnych sąsiadów. Kiedy lód na

rzekach ułatwił ich forsowanie, wysłał silny, może z trzech

hezarów złożony oddział konnicy w kierunku Brześcia nad Bugiem, a

potem na Mielnik, Drohiczyn, Brańsk i Bielsk. Oddział

niespodziewanym atakiem spustoszył ziemie Jaćwingów, pobił ich

wojska i oprócz łupów wielu mężczyzn wziął do niewoli, aby ich

potem wcielić do pomocniczych formacji wojskowych.

Drugi oddział jazdy tatarskiej, prawdopodobnie w równej

poprzedniemu sile, ruszył do Polski szlakiem wołyńskim i zatoczył

wielki łuk przez Chełm, Lublin, Kraśnik, Zawichost, po czym wrócił

do Włodzimierza. Napotykane po drodze miasta zostały zdobyte,

spalone i ograbione, ludność wycięta lub wzięta do niewoli.

Jedynie Chełm i Kraśnik zdołały się obronić. Tatarom nie udało się

zdobyć tych dobrze widać obwałowanych grodów. W dodatku pod

Kraśnikiem spotkała ich klęska. Od Długosza wiemy, że rycerz

imieniem Krystyn (czyżby kasztelan kraśnicki?) w udanej wycieczce

rozbił pozostawiony pod grodem dla blokady jakiś oddział tatarski.

Mimo tego epizodu wynik walk był dla Tatarów pomyślny. Bajdar

dowiedział się, że Jaćwierz, rozbita i sterroryzowana, nie

przedstawia żadnej groźby i że Polska nie jest gotowa do wojny.

Brak tam skoncentrowanych sił zbrojnych, a drogi stoją otworem. Z

drugiej zaś strony najazd tatarski był dla Polaków sygnałem

alarmowym.

Przyprószone śniegiem chałupy oraczy, rozległe dworki wielmoży

ożyły. Szlaki handlowe, w szalonym pędzie przemierzone przez

Tatarów, zaroiły się nowymi uciekinierami, tym razem już polskimi.

Wieść o najeździe niosła się od wioski do wioski, budziła popłoch,

ale i gniew. Wojna, jeszcze niedawno daleka, uderzyła w ludzi

jakby obuchem. Z Sandomierza polecieli gońcy do Krakowa, a może i

do Wrocławia. W Krakowie zapewne rezydował książę Polski i zarazem

naczelny wódz armii. Niedługo potem na wszystkich drogach pojawili

się pędzący co sił wysłańcy do grodów, żądający rozesłania wici.

W tamtych czasach podobnie jak za panowania Bolesława Chrobrego

obowiązek obrony kraju spoczywał na całym społeczeństwie. Wielmoże

wystawiali drużyny konne lub piesze, ubożsi rycerze jechali na

wojnę w towarzystwie co najmniej dwóch zbrojnych pachołków. Oracze

mieli obowiązek stróżowania w grodach (stróża), ścigania

mniejszych oddziałów nieprzyjaciela (pogoń), dostarczania środków

transportu konnego (przewód, podwoda), budowania przepraw,

ścinania drzew w lesie (przesieka). Mieszczanie zrównani byli

często z chłopami, choć głównie ich obowiązkiem była obrona

własnego miasta i grodu. Czasem z załóg nie zagrożonych grodów

formowano oddziały piesze, które w bitwach strzegły skrzydeł albo

tworzyły oddziały łuczników. Tutaj jednak, w Sandomierskiem, nie

formowano piechoty. O Tatarach wiedziano, że walczą konno, szybko

przenosząc się z miejsca na miejsce, kto by zatem zdążył za nimi

na nogach. Niemniej cała ludność została zaalarmowana. Chłopi

objęci obowiązkiem stróżowania zabierali rodziny i ciągnęli do

grodów, w ślad za nimi zdążali także pozostali, aby schować się

gdzieś w grodzie lub w lesie.

Plan obrony księstwa sandomierskiego, jak się zdaje, polegał na

silnym obsadzeniu grodów i na walce jazdy w polu. Jazda polska

była w zasadzie ciężkozbrojna "Ciężka" nie znaczyło jednak to

samo, co kilkaset lat później, kiedy grube blachy zwiększały wagę

rycerza i krępowały mu ruchy. Najczęstszą zbroją była koszula z

siatki stalowej, wdziewana zimą na ciepły kożuch, czasem z

wierzchu okryta suknią bądź płaszczem. Na głowie rycerza tkwił

okrągły hełm, niby garnek zasłaniający twarz, z otworami dla oczu.

Za pasem miecz lub topór, w ręku tarcza okrągła, owalna lub

trójkątna... Niektórzy mieli łuki albo kusze, wszyscy - włócznie.

Pan wioski zajmował w szyku miejsce pomiędzy dwoma rękodajnymi.

Czasem byli to jego synowie, częściej jednak przyuczeni do walki

chłopi, uzbrojeni podobnie do pana lub nieco lżej, za to

wyposażeni w łuki i kusze. Cała trójka stanowiła jedną kopię,

czyli podstawowy element szyku bojowego. Niekiedy w otoczeniu

wielmoży widać było rycerzy służebnych, którzy zajmowali miejsca

pachołków i stanowili odrębną warstwę społeczną.

Trudno sobie wyobrazić, jak na ziemiach księstwa sandomierskiego

przebiegała mobilizacja w owym 1241 roku. Długosz wspomina o

wielkiej ofiarności rycerstwa, czyli panów feudalnych i ich

chłopów, pachołków, których zew wici wyrwał z domów w mróz. Najazd

zaskoczył ludność, przeraził, lecz także obudził w niej wolę

walki. Skoro wróg, nie spotykany dotąd, wielki jakiś i straszny,

szukał krwi, zatem powinien ją znaleźć. Ciszę krótkich,

styczniowych dni zburzył tętent koni, śnieg chrupał pod podeszwami

skórzni, nieskalaną biel dróg znaczyły świeże ślady.

Postacie na koniach trójkami, szóstkami, dziewiątkami sunęły w

stronę grodów kasztelańskich, wyprzedzały ciągnących pieszo. Będą

się bić, skoro tak trzeba. O wiele przyjemniej byłoby wylegiwać

się w domu za piecem, lecz to byłoby głupie. Bezpieczniej może

ukryć się gdzieś w ostępie leśnym, śmigłe nogi konia szybko

zaniosłyby człeka w głąb puszczy, na kraj świata nawet, ale to

byłoby hańbą. Nadszedł czas zły, okrutny. Nikt go nie pragnął,

lecz też nikt nie będzie odeń uciekał. Jedyne wyjście to zebrać

się razem i bić wroga aż do skutku. Bo to pozwolą mu na bezkarne

łupienie kraju? Na grabież? Niedoczekanie jego!

Owiane mgłami marznących oddechów, opatulone w kożuchy postacie

niestrudzenie sunęły naprzód. W grodach kasztelańskich kilka dni

zwłoki, pełne gorączkowych rozmów oczekiwanie na zapóźnionych, na

tych, co najdalej mają. Spanie w kleciach dla załóg, często wśród

zgliszcz poprzedniego najazdu, w domach wielmoży, w zajazdach

mieszczańskich. Dymy ognisk palonych dla rozgrzewki, pieczone na

rożnie barany, kęsy wieprzowiny, dziczyzna upolowana pośpiesznie,

garnce kaszy, gorąca polewka, trochę miodu, wina. I dalej. Dalej w

kierunku Opatowa, gdzie wszystkie chorągwie ziemskie mają się

zebrać.

Sandomierz opustoszał z konnego rycerstwa. Książę Bolesław, jak

było ustalone, zabrał swój dwór z częścią drużyny przybocznej oraz

młodą, kilkunastoletnią małżonkę Kingę i pośpiesznie odjechał do

Krakowa. Kasztelan Jakub na czele większej części najemnej drużyny

księcia udał się do Opatowa, a wojewoda Pakosław dawno już był w

tym grodzie, gdzie na chorągwie ziemskie czekał. Długosz nie

podaje, kto przejął dowództwo nad grodem, podgrodziem i nowym

miastem na wzgórzu świętego Jakuba rozsiadłym.

Po wyjściu rycerstwa uliczki nie opustoszały jednak. Przybywała do

Sandomierza ludność okolicznych wsi, ściągnęli mnisi z

Koprzywnicy. Wszędzie panował zgiełk. Jak w tej sytuacji radził

sobie nie znany z imienia, przypuszczalnie świeżo mianowany

dowódca obrony? Robił, co mógł, to pewne, jednakże chyba nie

bardzo dobrze szła mu praca. Organizował szyki, dziesiątki i setki

wojów, przydzielał mieszczanom odcinki wałów i palisad do obrony,

ale brak wojewody.

Czas szybko leciał, był już luty, a nawet jego połowa. Ludzie,

zmęczeni gorączką dnia, twardym snem zasypiali w nocy. Nad

Sandomierzem świtało. Biały dzień zimowy niemrawo schodził na

ziemię. Załoga grodu spała jeszcze, cisza panowała wśród wąskich

uliczek wokół św. Jakuba. Na wałach przytupywali z zimna

stróżujący woje. Oczy spod oszronionych brwi jakby z musu

spoglądały w dal. Jeszcze chwila, dwie, nadejdzie zmiana dzienna,

będzie można zjeść coś ciepłego, wyciągnąć się w legowisku.

Ranek był spokojny; tylko śnieg chrzęścił pod stopami. Gdzieś w

pobliżu stajen zbudziły się wróble, cała ich czereda biła się o

okruchy dawno zmarzniętego, starego nawozu. Szeroka na milę tafla

skutej lodem Wisły nieskazitelnie bielała śniegiem. Dalej, na

horyzoncie czerniała nieruchoma puszcza. Nie było właściwie po co

patrzeć w tamtą stronę, lecz wzrok nawykły do obowiązku raz po raz

kierował się tam. Jeszcze jedno niczego nie oczekujące spojrzenie

- źrenice nieruchomieją, brwi ściągają się w skupieniu. Sen? Mara?

Majaki nieprzespanej nocy?

Z początku wyglądało to niby szeroka ława łań szarych w poświacie

poranka, lecz zaraz potem wprawne oko rozpoznało kształty jeźdźców

pędzących na przełaj. Gardło dobyło krzyku, płuca głęboko

wciągnęły powietrze i znów krzyk, larum wielkie. Wstawajcie

ludzie, obudźcie się! Gorze! Gorze!

Bajdar nie byłby sobą, gdyby pozwolił Polakom na osiągnięcie

pełnej gotowości obronnej. Niebawem uderzył ponownie. Tym razem

liczniejszy niż poprzednio oddział lekkiej kawalerii ruszył

zapewne prosto w kierunku Sandomierza. Tatarzy potrafili pędzić po

50-60 km na dobę, wyprzedzać wieści o sobie. Małe, wytrwałe,

specjalnie dobrane koniki stepowe pożerały przestrzeń, a ludzie na

ich grzbietach, żądni krwi i grabieży, odziani w kożuchy, bez

krępujących ruchy zbroi, dorównywali hartem wierzchowcom.

Zdążające w kierunku Opatowa rycerstwo było na razie jeszcze

rozproszone, nie miał kto stawić czoła najeźdźcom. A oni pędzili

jak burza. Drobne oddziałki polskie, przypadkowo spotkane, ginęły

w nierównej walce. Wróg nie znał litości. Bezwzględne niszczenie

sił żywych najechanego kraju było główną zasadą

mongolsko-tatarskiej doktryny wojennej.

Skraj Puszczy Sandomierskiej osiągnęli wieczorem. Noc przyniosła

odpoczynek po szybkim marszu, dała czas na naradę w celu

zorganizowania napaści. Teraz, rankiem 13 lutego, uderzyli z

impetem, aby nie pozwolić na uszykowanie się do walki, zaskoczyć

obrońców. Oni nigdy nie nacierali bez należytego przygotowania

ataku. Już wcześniej każdy "om" musiał wiedzieć, co czynić,

którędy zbliżyć się do grodu i miasta. Nie darmo Tatarzy mieli

swój wywiad, także topograficzny.

Mrowie zdyscyplinowanego, karnego żołnierza przebiegło pokrytą

lodem rzekę, jeźdźcy w biegu zeskakiwali z koni. Część

skośnookich, ta z góry wyznaczona, zbierała konie, większość zaś

biegiem otaczała gród, podgrodzie i miasto. Drabiny, jeszcze w

lesie przygotowane, nieśli po dwóch lub trzech, były bowiem

ciężkie, długie. Dowódcy, którzy na nocnej naradzie szczegółowo

omówili plan działań, bezbłędnie wiedli swoje oddziały na

wyznaczone odcinki. Szybko, chyłkiem i w milczeniu niezliczone

postacie tłamsiły śnieg, zapełniały wąwóz odcinający gród od

miasta, podchodziły zewsząd. Zaspani Sandomierzanie wybiegli na

wały byle jak odziani. Milczenie wroga, niewidocznego za

stromiznami wałów, łudziło nadzieją, że alarm przedwczesny, że nic

groźnego jeszcze nie nastąpi. Tymczasem wódz napastników czekał

tylko, aż wszystkie "omy" przyjmą postawę szturmową. Kiedy

zameldowano mu o tym, zagrały piszczałki; jakiś obcy ryk, nigdy

tutaj nie słyszany, przeniknął serca obrońców.

Opis szturmu nie zachował się po nasze czasy, znamy jednak jego

skutki. Cisza pękła złowieszczo. Pierwsze, różowe promienie

wschodzącego słońca rozświetliły twarze napastników. Ich mnogość

ćmiła oczy, impet ataku oszołamiał. Drobne, krępe, lecz mocno

zbudowane postacie, kudłate od kożuchów, pięły się w górę, jakby

je kto wystrzelał z katapulty. W grodzie zamęt, krzyk, trwoga. Co

mężniejsi próbują siec mieczem lub toporem, żgać włócznią, lecz

trud to daremny. Napastnicy zdawali się szybsi od błysku miecza,

przenikali blanki, zapełniali uliczki.

Sandomierz bronił się dźwiękiem bijących na trwogę dzwonów,

ramionami najdzielniejszych wojów. Dzwony kołatały doniośle,

walczący krzyczeli, lecz ponad wszelkie głosy niósł się ryk

oszalałych z niezrozumiałej wściekłości napastników, wołania

konających w bólu, spazmatyczny szloch kobiet, dzieci. To nie była

walka, lecz rzeź, która spadła znienacka niby bicz ślepego bóstwa

karzącego bez winy, dla jakiegoś kaprysu. Wrzawa ogłuszała,

przewalała się przez wały, szalała ponad okolicą.

Razem z grodem i podgrodziem zaatakowano miasto na wzgórzu św.

Jakuba. I tu, i tam te same żywioły obejmowały panowanie. Bój

musiał być niedługi. Dzwony milkły jeden po drugim, donośny dźwięk

konał w nierównym biciu serc. Zamierało kwilenie dzieci, cichły

okrzyki trwogi. Najeźdźcy ryczeli jeszcze przez chwilę, lecz z

wolna ich wściekłość przechodziła w chichoty, w złe rechotanie nad

trupami poległych. Sandomierz nie wytrzymał pierwszego uderzenia.

Promienie słoneczne poranka poczerwieniały w kałużach krzepnącej

krwi. Tatarzy swoim zwyczajem wycięli wszystkich z wyjątkiem

najzdrowszych mężczyzn potrzebnych do pomocniczych oddziałów

wojskowych. Miasto zostało doszczętnie ograbione, potem spalone.

Najeźdźcy, syci gwałtu, obciążeni jeńcami i załadowanymi na

chłopskie wozy łupami, posuwali się teraz nieco wolniej. Ich droga

wiodła w kierunku Staszowa, Wiślicy i Skalbmierza. Tam zawrócili,

by starym, dobrze z wywiadu znanym szlakiem na Połaniec, Tursko,

Koprzywnicę wrócić do Sandomierza i dalej na wschód. Szli wolno,

lecz czynione na boki wypady wciąż zaskakiwały ludność, która nie

nadążała uciekać w lasy. Miasta dostarczały nowych łupów. Oporu

zbrojnego nie było. Rycerstwo sandomierskie wciąż jeszcze

znajdowało się w stadium mobilizacji.

Nowy atak tatarski, szybko po poprzednim przeprowadzony, nie

pozwolił wojewodzie Pakosławowi na czas skoncentrować sił w

Opatowie. Wojewoda krakowski Włodzimierz był w nieco lepszej

sytuacji. Ziemia krakowska, nie objęta pierwszym napadem,

spokojniej przeżywała mobilizację. Dwa lub trzy dni po

sandomierskich rozesłane wici bez większych przeszkód gromadziły

rycerstwo w Kalinie pod Miechowem. Jeszcze wprawdzie nie zdążyli

tam wszyscy, jednakże część zebrała się już, kiedy Tatarzy

zawrócili spod Skalbmierza. Wojewoda zdołał ubezpieczyć się na

postoju i rozesłać podjazdy zwiadowcze. One też doniosły niebawem

o ruchach nieprzyjaciela. Wiadomość o najeźdźcy, o jego liczbie i

"bagażu" wzburzyła umysły. Według Długosza rycerzy była na razie

garstka, ale "gotowych umrzeć lub zwyciężyć".

Wojewoda Włodzimierz nie potrzebował więc nikogo zachęcać. Mają

patrzeć bezczynnie, jak Poganin z łupem uchodzi? Ledwo podjazdy

dokładnie rozpoznały kierunek marszu wroga, rozpoczął się pościg.

Dawny trakt handlowy z Krakowa do Sandomierza wiódł nieco bliżej

Wisły, niż obecna, nowo wytyczona droga.

Kilka mil za Połańcem skręcał w prawo, szczytami łagodnych wzgórz

zbliżał się do Wisły na 2-3 km, mijał po drodze Tursko Małe, a

potem Tursko Wielkie. W lewo od traktu, daleko w głąb kraju,

ciągnęły się lasy, jeszcze dziś rozległe i bujne. Ślad owej

pradrogi, szeroka na trzy wozy konne wstęga, wyraźnie dziś

widnieje w Tursku Wielkim. Rośnie na niej trawa, po bokach gęsto

stoją wierzby; dawno nie używana, nikomu niepotrzebna droga

wychodzi z lasu, opada nieco w dół. Przy pierwszych domach wioski

pokryto ją brukiem, kamienistą przecznicą połączono z wioską

Stróżki, przez którą obecna szosa biegnie.

Tursko Wielkie rozsiadło się przy starym trakcie oraz przy

bocznych, w lewo i w prawo odchodzących dróżkach. Najdłuższa i

chyba najstarsza część wsi leży przy drodze wiodącej na południe,

w stronę Wisły i błonia stanowiącego pastwisko. Okolica jest lekko

pofałdowana, dopiero za wsią teren staje się płaski, podmokły,

urozmaicony jedynie kępami olszyny. U skraju błonia tryska silne

źródło, dziś ujęte cembrowiną. Betonowy drąg sterczy nad ziemią

siedemdziesiąt centymetrów, woda podchodzi pod górną krawędź,

przelewa się wierzchem i daje początek bagnistemu strumieniowi.

Jak starzy ludzie powiadają, krynica nigdy nie zamarza i nie

wysycha, latem czy zimą daje doskonałą wodę do picia. Długosz

nadmienia, że Tatarzy zatrzymali się w Tursku na wypoczynek i na

popas. Źródło, blisko traktu bijące, obfite i zdrowe, musiało

dobrze być znane kupcom i wszelkim wędrowcom. Przy nim chyba

skośnoocy stanęli na biwak, aby ugasić pragnienie i napoić konie.

Trop w trop idące za Tatarami rycerstwo krakowskie po odciśniętych

w śniegu śladach poznało, gdzie szukać wroga. Polacy szli cicho,

ukryci w lesie. Doliną, za niewielkim tutaj wzgórkiem, podeszli na

skraj błonia, błyskawicznie rozwinęli się w linię. Napastnicy,

zwykle chytrzy i przezorni, tym razem pozwolili się zaskoczyć.

- Bij, zabij!

Wojewoda Włodzimierz pędził co koń wyskoczy, a w lewo i prawo od

niego chrzęściły kopyta wierzchowców rycerzy i ich pachołków.

Tatarzy, grupami rozpełznięci po błoniu, znieruchomieli na chwilę,

lecz wnet zagrały piszczałki dowódców, wojownicy skoczyli do koni.

Niektórzy próbowali stawić czoło napaści, lecz na nic się zdał ich

opór. Rozgniewane rycerstwo siekło na lewo i na prawo, przeszło po

pośpiesznie sformowanych szykach niby wichura. Tatarzy lecieli z

siodeł, ginęli, wreszcie rzucili się do ucieczki. Polacy poszli w

pogoń.

Na placu pozostał cały tabor zapełniony łupem i jeńcy. Część

rycerstwa rzuciła się przecinać brańcom więzy, inni zaczęli

plądrować wozy. Uwolnieni z pęt ani chwili nie marnowali: ruszyli

w las, rozpierzchli się we wszystkie strony unosząc z sobą cenną,

niespodzianie odzyskaną wolność.

Trzon hufca krakowskiego, z wojewodą Włodzimierzem na czele, w

dalszym ciągu ścigał wroga. Tatarzy zmykali na północ, dopadli

głównego traktu i pognali nim dalej. Pędzili na lekkich,

wytrwałych koniach, ich "pancerze" były ze skóry, łatwo im byłoby

oderwać się od naszych. Nie czynili jednak tego. Był to bowiem

manewr dobrze znany każdemu tatarskiemu wojownikowi w chwili

niespodziewanej napaści. Zawsze tak postępowali: zostawiali tabory

i łupy, umykali w nadziei, że przynajmniej część sił wroga rzuci

się na skarby złożone w wozach. Udawało im się to zwykle i teraz

także odniosło skutek. Ścigający byli znacznie mniej liczni niż na

początku bitwy, w dodatku ich konie, niejednakowo wytrwałe w

biegu, wydłużały się długim wężem. A Tatarzy wciąż znajdowali się

tuż przed czołówką polskiego hufca, kusili swoim widokiem, mamili

zachętą do dalszego pościgu. W pewnej chwili chaszcze po lewej

stronie drogi zaszeleściły, zagrały piszczałki i w środek

polskiego hufca wbił się klin tatarskiej zasadzki. Długa kolumna w

jednej chwili została rozbita na dwie części.

Polacy dopiero teraz zdali sobie sprawę, że pozwolili wywieść się

w pole. Sytuacja stała się niebezpieczna. Na szczęście wojewoda

Włodzimierz w porę zorientował się, co mu grozi, zawrócił, uderzył

ponownie na tych, co zagradzali mu drogę odwrotu. Zapał wojenny

nie opadł jeszcze w sercach, przeciwnie, sukces uskrzydlił

Polaków. Przebili się.

Długosz podaje, że bitwa była ciężka, lecz wymienia tylko jednego

poległego w niej Polaka. Był to "młodzieniec zacny i znakomity,

Michał Przedwojowic", który zginął "wraz z innymi rycerzami

dzielnie i po bohatersku walcząc". Natomiast straty tatarskie

musiały być znacznie większe.

Bitwa pod Turskiem tak była ciężka dla najeźdźców, że odbiła się

echem aż w dalekich Chinach, gdzie odnotowano ją jako bardzo

krwawą, stoczoną pod "Tuli-sseko". Ogólny bilans był więc dla

Polaków pomyślny. W pierwszej chwili starcia, na błoniu, Tatarzy

ponieśli ciężkie straty w ludziach, odebrano im łupy, uwolniono

jeńców. Korzyści ze zdobycia Sandomierza i ograbienia sporego

szmatu ziemi poszły na marne. Późniejsze niepowodzenie można było

sobie wytłumaczyć brakiem dyscypliny i nierozważnością pościgu. W

każdym razie ten niewielki hufiec polskich sił zbrojnych pokrzepił

się na duchu. To nie prawda, że Tatarzy są nie do pokonania. Można

ich bić jak każdego innego wroga, trzeba tylko atakować śmiało i

razem się trzymać. Żal po stracie towarzyszy z wolna ustępował w

sercach krzepiącej nadziei na ostateczne zwycięstwo.

Oddział zwiadowczy Tatarów odzyskał prawdopodobnie część swojego

taboru wraz z końmi, które nie zdołały oddalić się zbytnio, i mógł

ruszać w dalszą drogę. Dotychczas posuwał się w kierunku

Sandomierza, by później iść do Włodzimierza w celu odprowadzenia

jeńców i łupów, teraz jednak nie miał już po co tam wracać.

Prawdopodobnie wódz zwiadu, jako odpowiedź na swój meldunek o

stratach, otrzymał nowy rozkaz od Bajdara. Tatarzy zmienili

kierunek, ruszyli na północ i na kilka dni zapadli w puszczy

Strzemech, leżącej poniżej Zawichostu, w okolicach Stromca i

Sieciechowa. To tutaj zapewne, w czasie kilkudniowego

odpoczynku, nawiązano łączność z naczelnym wodzem, po czym ruszono

na północny zachód, by rozpoznać okolice między Wisłą i Bzurą.

Ten nowy manewr rozpoznawczy miał wielkie znaczenie dla

późniejszych działań wojennych. Tatarscy zwiadowcy zapuścili się

daleko i od nowych brańców zebrali zagadkowe wiadomości. Oto ni

mniej, ni więcej, książę Henryk Pobożny koncentruje swoje wojska

między środkową Wisłą i Odrą. Nie na Śląsku, gdzieś w rejonie

Wrocławia czy Legnicy, lecz tutaj, w pobliżu Mazowsza. Wszystko

zatem wskazuje na to, że przy końcu lutego 1241 roku istniał

jeszcze jakiś plan wspólnego z Konradem działania. Zebrane

informacje musiały być bardzo ważne i pewne, skoro Bajdar w

oparciu o nie ustalił ostateczny plan wojny w Polsce.

Jak wiadomo, armia tatarska, skoncentrowana w rejonie

Włodzimierza, składała się z trzech tumenów, po dziesięć tysięcy

osób każdy. Wódz armii, Bajdar, zgodnie ze zwyczajem, dowodził

tumenem pierwszym, wodzami pozostałych byli natomiast: Ordu. i

Kajdu, bracia Batu. Ustalono, że zaatakują główne siły polskie z

trzech kierunków. Ordu zatoczy szeroki łuk od północy, odetnie

kraj od ewentualnej pomocy Krzyżaków i sterroryzuje północną część

Mazowsza. Kajdu ruszy wprost na północny zachód, splądruje

Mazowsze południowe i zwiąże wojska polskie od czoła. Bajdar

podjął się najcięższego zadania odcięcia Polski od Czech i

przemarszu przez silnie umocniony grodami pas ziem księstwa

krakowskiego.

Plan był pomyślany dobrze, zgodnie z mongolsko-tatarską strategią

atakowania z różnych stron w celu możliwie szybkiego otoczenia

wojsk najechanego kraju. Jego konsekwentna realizacja mogła

przynieść łatwy sukces, pod warunkiem jednak, że przeciwnik

pozwoli się otoczyć i że będzie przeciwdziałał słabo. Tymczasem

ani książę Henryk, ani jego rycerstwo nie miało zamiaru skazywać

się na rzeź. Przeciwnie, wola zwycięstwa kierowała wszelkimi

poczynaniami Polaków.

Najdłuższa droga marszu leżała przed Ordu, a zatem on pierwszy

wyruszył z Włodzimierza. Kilka dni później, na początku marca,

odbył się wymarsz tumenów Kajdu i Bajdara. Wojna miała rozgorzeć

na dobre.

Pod Chmielnikiem i Tarczkiem

Rycerstwo sandomierskie, sterroryzowane rozpoznawczymi wypadami

łupieskimi Tatarów, długo zbierało się, wszakże na początku marca

okrzepło już i zdolne było do walki. Wojewoda Pakosław i kasztelan

Jakub powiedli je na południowy zachód. Chodziło o połączenie się

z Krakowianami, aby w większej liczbie będąc, łatwiej planować i

przeprowadzać działania obronne w celu opóźnienia tatarskiego

pochodu. Z drugiej strony krakowski hufiec wojewody Włodzimierza

także pragnął połączyć się z sandomierskim. Od Długosza wiemy, że

obydwa hufce, połączone już, stanęły w Chmielniku.

Wojewodowie Pakosław Stary i Włodzimierz oraz ich pomocnicy -

doradcy, kasztelanowie Jakub i Klemens dobrze obrali to miejsce.

Spodziewano się, że Bajdar pociągnie prosto na Kraków przez

Koprzywnicę, Tursko, Połaniec, Wiślicę, będzie zatem można

zaatakować go z boku lub z tyłu. Duch bojowy w obydwóch hufcach

panował dobry, rycerze i ich dobrze uzbrojeni pachołkowie,

pokrzepieni, zwycięstwem pod Turskiem, pragnęli dalszych walk.

Sława o niezwyciężoności wojsk najezdniczych zdawała się być

przesadzona, Tatarzy jawili się jako ludzie zwykli, nie żadne

diabły, można było zadawać im rany i śmierć.

W niedzielę 17 marca obóz rycerstwa polskiego został poderwany

wiadomościami dostarczanymi przez podjazdy. Bajdar wyśledził

miejsce sandomiersko-krakowskiej koncentracji i ciągnął od strony

Szydłowa. Starszyzna rycerska zebrała się na krótką naradę.

Należało ocenić położenie, porównać siły własne z siłami

nieprzyjaciela i powziąć decyzję.

Stosunek sił polskich i tatarskich w roku 1241 nie jest do końca

wyjaśniony przez naukę. W czasach Henryka Pobożnego Polska była

krajem znacznie bardziej zaludnionym niż, na przykład, za Mieszka

czy Chrobrego, z różnych jednak względów niezdolna była wystawić

sił równych wojskom Bolesława Chrobrego. Panowanie "taktyki

rycerskiej" i związane z tym podniesienie roli jazdy przy

równoczesnym zaniedbaniu piechoty, daleko zaawansowany ustrój

feudalny i obawa panów przed uzbrajaniem chłopów, wysoki koszt

rynsztunku rycerskiego - wszystko to ograniczało liczbę wojsk

polskich. W dodatku na ziemiach księstwa sandomierskiego

mobilizacja napotkała trudności, rycerstwo poniosło straty już w

drodze do punktów zbornych.

Jak wynika z często stosowanych, lecz w dużej mierze na hipotezach

opartych, wyliczeń, pod Chmielnikiem mogło się zebrać około 5

tysięcy jazdy, na ogół ciężkozbrojnej. Najwyżej jedną trzecią

ogólnej liczby stanowić mogli panowie feudalni, reszta zaś to

głównie chłopi-pachołkowie. Z taką siłą należało przeciwstawić się

10-tysięcznemu tumenowi Bajdara, tumenowi zgranemu, doświadczonemu

w od lat prowadzonych wojnach. Był to tumen liniowy, zgodnie zatem

z obowiązującymi tu zwyczajami składał się zapewne z 4 hezarów

(tysięcy) ciężkozbrojnych mieczników i 6 hezarów łuczników. Czasem

w skład takich tumenów wchodziła także piechota (około 500 osób na

tumen), lecz, jak się zdaje, w Polsce Tatarzy nie używali

piechoty, a jej funkcję pełniła spieszana w razie potrzeby jazda.

Wojewodowie polscy zdawali sobie sprawę z liczebnej przewagi

wroga. Jego mnogość i bitność, stale przez źródła podkreślana,

szeroko była znana w świecie. Wieść zła, przerażająca, daleko

niosła się od Włodzimierza i Sandomierza. Ale od czego męstwo i

gorące pragnienie powstrzymania najazdu, ratowania pozostawionych

w domach rodzin? Długosz twierdzi, że Polacy wciąż krzepili się

pamięcią poprzedniej bitwy "u Turska" i "jakkolwiek mnogą przeciw

sobie widzieli ćmę barbarzyńców, osądzili, że można ich...

zwyciężyć, a gdyby się to nie udało, lepiej... chwalebną śmiercią

w boju polec, niż sromotnie ukrywać się w domu lub w zamku, kiedy

wróg Ojczyznę pustoszył." Tak więc narada zakończyła się

jednomyślną decyzją wyjścia w pole na spotkanie nieprzyjaciela.

Jedynie bowiem w polu można było w pełni wykorzystać walory

ciężkozbrojnej jazdy "rycerskiej".

Konfrontacja zbrojna nastąpiła w poniedziałek, 18 marca. I tę

wiadomość zawdzięczamy Długoszowi, skrupulatnemu historykowi

wydarzeń. Wierna była w narodzie pamięć boju, skoro w dwa wieki

później żyjący dziejopis mógł tak dokładnie określić datę, a

ponadto w głównych zarysach opisać przebieg i miejsce walki.

Dzisiejsza droga biegnąca z Chmielnika do Szydłowa w przybliżeniu

biegnie szlakiem starego traktu. Pełno na niej ostrych,

niebezpiecznych wiraży, wzniesień. Strome wzgórza, w najbliższej

okolicy Chmielnika leżące, łagodnieją dalej. Za wsią Glinka pola

zaledwie falują i łagodnie opadają w stronę rzeczki Rodnia.

Rzeczka, w głębokim wąwozie zanurzona, płynie zakosami z północy,

a dopiero minąwszy szosę, skręca na południowy wschód, by szeroką

doliną zmierzać ku Wiśle. Niegdyś dolina musiała być bardzo

bagnista, bo jeszcze dziś wiele tam stawów i moczarów. W połowie

marca 1241 roku, kiedy przedwiośnie trwało w pełni i z pól znikały

śniegi, Tatarzy musieli trzymać się traktu, by nie utknąć w

topieli.

Polacy, przez własny zwiad poinformowani o ruchach nieprzyjaciela,

ustawili się do boju na wysokości wsi Glinka, frontem w kierunku

wschodnim. Tatarzy przebyli płytką, choć szeroko zapewne rozlaną

rzeczkę i zajęli pozycje nieco powyżej dzisiejszych zabudowań

wioski o dziwnej nazwie Skadla. Staranne ustawianie się do boju

było typowe dla "taktyki rycerskiej". Tatarzy mieli własną sztukę

wojenną, działali często znienacka, wykorzystywali moment

zaskoczenia, lecz tutaj, w Europie, bardzo szybko dostosowali się

do panujących obyczajów. Między Skadlą i Glinką zatem rzecz odbyła

się "po rycersku". W trakcie walki podjazdów i harców urządzanych

na przedpolu Polacy i Tatarzy zajmowali postawę zaczepną. Żadna ze

stron nie zaczęła działań, dopóki przeciwnik nie rozwinął swoich

szyków. Rzecz dziwna i szokująca na pierwszy rzut oka. Bez

większego trudu możemy sobie wyobrazić, jak walczyłby z Tatarami,

na przykład, Bolesław Chrobry. Ten potrafiłby "zażyć" najeźdźców!

Rozpuszczone po kraju legiony atakowałyby wroga zewsząd,

napadałyby nań znienacka, biłyby go, gdzie się da, a najczęściej,

gdzie najsłabszy i gdzie najmniej spodziewa się walki. Gdzieś w

jednym miejscu czekałyby tymczasem główne siły, ukryte starannie i

gotowe uderzyć w decydującym momencie. Lecz teraz była epoka już

nieco inna. Ciężkie rycerstwo nie potrafiło hasać po polach i

lasach, konie musiały mieć twardy grunt pod kopytami. Staranne i

spokojne ustawianie się do walki w obliczu nieprzyjaciela

pozwalało ujrzeć naprzeciw siebie wroga w całej jego "krasie",

rozpoznać jego słabe i mocne strony, zaplanować bitwę. Jeżeli przy

tym teren był dobrze obrany, wystarczająco twardy, reszta zależała

od umiejętnego i zdecydowanego przeprowadzenia ataków.

Pod Chmielnikiem teren obrany był dobrze. Rycerstwo polskie stało

wyżej niż jazda tatarska, to miało znaczenie dla szybkości i

impetu szarży. Północne skrzydło wojsk polskich tworzył hufiec

krakowski, na południowym stali Sandomierzanie. Długosz stwierdza,

że szczupłość hufców uniemożliwiła stworzenie odwodu. Rzecz wydaje

się dyskusyjna, niemniej jednak fakt pozostaje faktem. Polacy

zdecydowali się walczyć wszyscy równocześnie, rozwinięci na

szerokim, dwu-trzykilometrowym froncie, w płytkim na dwóch -

trzech jeźdźców szyku. W tej sytuacji rola wodza stawała się

zupełnie nikła. Nic też dziwnego, że według słów dziejopisa obaj

wojewodowie "bardziej prostych rycerzy niż wodzów pełnili

powinność." Takie rozwiązanie było, jak się zdaje, typowe dla

ówczesnego okresu, kiedy zręczność w szrankach czy w boju, męstwo

osobiste i odwaga najwyżej były notowane w świecie.

Inaczej wyglądało to u Tatarów. Bajdar, dostosowując się do

taktyki rycerskiej, nie ukochał miejscowych obyczajów do tego

stopnia, by walczyć osobiście. Przeciwnie, doskonale pojmował, ile

zależy od umiejętnego dowodzenia. Ponadto, dysponując większymi

siłami, z łatwością podzielił swoje wojska na trzy, ogólnie

stosowane przez Tatarów rzuty. Najdalej do przodu wysunął lżej

zbrojnych łuczników "harcujących" z Polakami. O kilka strzałów z

łuku za nimi utworzył główną linię obrony, złożoną w połowie z

ciężkozbrojnych mieczników, a w połowie z łuczników. W dolinie

rzeczki, prawdopodobnie za swoim prawym skrzydłem, ukrył silny

odwód ciężkozbrojny, który zamierzał pchnąć do walki w chwili

najbardziej odpowiedniej. Sam odpowiednio do swojej roli wodza i

reżysera wydarzeń, zajął stanowisko gdzieś na wzgórzu, chyba nawet

po przeciwnej stronie rzeki. Stamtąd widział wszystko i był

widziany. Każdy hezarnik tatarski miał święty i niczym nie

wzruszony obowiązek obserwować swojego wodza naczelnego i pilnie

uważać, jakie daje znaki buńczukiem lub barwnymi chorągiewkami. A

że nie mógł tego czynić sam, gdyż musiał z kolei obserwować

działania własnego hezaru i przekazywać mu odpowiednie rozkazy, do

dyspozycji miał specjalną grupę ludzi zaufanych. Rzecz jasna, że

naczelny wódz również dysponował swoją świtą - na wypadek, gdyby

sygnały lub znaki były niewidoczne. W ogóle łączność u Tatarów

była szeroko rozbudowana na każdym szczeblu.

W pewnej chwili rozpoczął się bój. Stroną atakującą byli Polacy.

Pierwszy szereg rycerstwa pochylił włócznie, ruszył naprzód,

pociągnął za sobą dalsze, głównie z pachołków złożone. Jadący w

lukach pierwszego szeregu pachołkowie lekko napięli łuki,

wycelowali kusze, mocniej ujęli miecze czy topory. Początkowo ława

polskiego rycerstwa jechała stępa, leniwie unosiła się i opadała

na fali wzgórz. Możemy sobie wyobrazić taką szarżę. Kopyta koni

głucho uderzają w zamarzniętą, tylko z wierzchu mokrą ziemię,

szeleszczą zeschłe, ubiegłoroczne chwasty. Rytm biegu staje się

coraz szybszy: Wrogie szeregi Tatarów rosną we mgle poranka, widać

pojedyncze postacie, przygarbione za łbami koni, skulone

diabelsko, najeżone widlastymi włóczniami. Drobne półkola

trzymanych w pogotowiu łuków zaokrąglają się. Jedziesz, rycerzu,

naprzeciw nim, ogarnia cię niepokój, w głowie kołacze się myśl o

porzuconym domu, o dzieciach, żonie. Lecz niedługo wszystko to

oddala się od ciebie, staje się tęsknie dalekie i boleśnie

bliskie. Wiesz, że może już nigdy nie zaznasz szczęścia, lecz ani

myślisz zawrócić. Ogarnia cię gniew. Gdybyś pozwolił wrogowi

zatriumfować nad sobą, łatwo znalazłby drogę do drzwi twojego

dworu lub wieśniaczej chaty. Serce ogarnia słodkie uczucie

braterstwa. Twoi sąsiedzi w szeregu na pewno te same żywią

strapienia, a jednak ni kroku nie zostają w tyle. Ich konie wraz z

twoim przechodzą w cwał. Nie jesteś sam, jest was tysiące. Jeśli

będziecie trzymać się razem, nie pozwolicie wrogowi wedrzeć się w

szereg, wygasicie te żółte twarze, które zaczynają już błyskać

skośnymi oczyma.

- Bij, zabij!

Nie wiesz, kto zawołał pierwszy, może któryś z wojewodów, może

nawet ty sam, ale wrzeszczą wszyscy. Galop. Konie bojowe strzygą

uszami, daleko wyrzucają nogi. Unosisz się w strzemionach, mocno

dzierżysz włócznię. Lewa ręka, trzymająca wodze, instynktownie

osłania cię tarczą. Przez niewielkie otworki w zakrywającym twarz

hełmie widzisz rój strzał zrywający się znad tatarskich szyków,

słyszysz dźwięk cięciw za sobą. Ciebie chroni tarcza i zbroja,

lecz ogarnia cię troska o konia. Rumak nakryty jest kropierzem,

wszakże niezupełnie szczelnie. Co będzie, jeśli zostanie ranny?

Wiesz, że teraz tamci będą strzelać z zawziętą szybkością i wam

nie pozostaje nic, jak tylko czym prędzej zewrzeć się z wrogiem.

Zza twoich pleców także tryskają strzały. Widzisz niknące w dali

punkciki, niektóre godzą w cel, kilka koni tatarskich staje dęba,

rzuca się w bok. Doznajesz ulgi, że sam nie poniosłeś szwanku, ale

już nie ma czasu na rozmyślania. Lekka jazda tatarska skoczyła wam

na spotkanie, aby zrównoważyć po części siłę waszego rozpędu.

Teraz wszystko zależeć będzie od zręcznego manewrowania włócznią,

a potem, gdy ta pęknie, mieczem. Tego jednak już się nie boisz. W

dziesiątkach gier rycerskich nauczyłeś się dobrze władać bronią.

Uderzenie ciężkiej jazdy polskiej w lżejszą, wysuniętą do przodu

jazdę tatarską było jak cios maczugą. Ta i owa kopia polska,

podbita w górę rozwidloną włócznią przeciwnika, strzeliła ostrzem

w górę, lecz to nie zawsze ratowało wroga. Rozpęd, siła fizyczna

rycerza strącały na ziemię, a tam, pod kopytami koni, inna

włócznia polska lub miecz w ręku pachołka łatwo znajdowały cel.

Długa linia walki zawirowała od tysięcy pojedynków. Dudniły

pchnięcia grotów wyłapywane na tarcze, zgrzytało drewno

ocierających się o siebie drzewców, dźwięczała stal, raz po raz

któryś z koni stawał dęba. Może lepsze wyszkolenie w szermierce

Polaków, może ich święta wola obrony ojczyzny sprawiła, dość że

Tatarzy raz po raz lecieli na ziemię z przebitymi bokami lub

piersiami, podczas gdy Polaków jakby nie ubywało. Teraz już z

łuków nie strzelano, walczono na włócznie; krzywe, tatarskie

szable krzyżowały się z mieczami. Coraz więcej tatarskich koni bez

jeźdźców uciekało do tyłu, coraz więcej tatarskich wojowników, po

stracie koni, usiłowało walczyć pieszo.

Pierwsza linia bojowa Tatarów cofa się coraz szybciej. Wodzowie

juzów, omów i hezarów niecierpliwie oglądają się do tyłu, w stronę

wyższych dowódców, Polacy sieją wokół spustoszenie. Bajdar,

naczelny wódz tumenu, spokojnie śledzi przebieg walki, może tylko

czoło marszczy, lecz tego nie dojrzysz.

Przed frontem polskiego szeregu uczyniło się ciaśniej. To już

druga linia bojowa Tatarów, składająca się w części z jazdy

ciężkiej. Lepsze uzbrojenie, ale przede wszystkim wypoczęte

mięśnie. Rozgrzani walką rycerze i ich pachołkowie nie zadrżą

jednak. Ręce, przywykłe do miecza, nie osłabną prędko. Zakotłowało

się. Ciężkozbrojni Polacy zwarli się z Tatarami. Świeże siły

najeźdźców biją się skuteczniej. Padają gęsto również Polacy. Lecz

nikt z Krakowian czy Sandomierzan nie dostrzega tego. Odkryte

szyje tatarskie, nie opancerzone ramiona kuszą. Można je ranić,

tylko większej trzeba zażyć sztuki.

Polacy, dobrze wyszkoleni w szermierce, wnet dostosowali się do

nowego przeciwnika. Bitwa trwała kilka godzin. Środek frontu,

gdzie walczyły najlepsze chorągwie polskie, zbliżył się do Rodni.

Tatarzy, przyciśnięci do szerokiego wiosennego nurtu rzeki,

rozpaczliwie rzucili się naprzód. Przez chwilę zwarte w boju

szeregi cofały się z wolna, lecz po chwili stanęły w miejscu.

Polacy ponowili atak. Przecież nie pozwolą się zwyciężyć! Niech

giną najeźdźcy. Toć ledwie już dyszą! Dobić ich, dobić! Cały front

polski raz po raz napierał z furią. Sypały się skry ze

skrzyżowanych szabel i mieczy, rąbały topory, kłuły ostatnie, nie

strzaskane dotąd włócznie. Jeszcze chwila, a żaden Tatar nie

wyjdzie stąd cało.

Bajdar, obserwujący przebieg wydarzeń, jakby ożył nagle. Widzi co

prawda pagórki zasłane trupami swoich wojowników, lecz wie, że

jeszcze nie przegrał tej bitwy. Jego buńczuk czyni w powietrzu

umówiony znak jeden, drugi, trzeci. Wodzowie śmiertelnie

wyczerpanych hezarów pojmują myśl wodza, grają piszczałki, trąbki,

za plecami walczących omów biegają gońcy. Odwrót! Ucieczka!

Nacierający Polacy ujrzeli przed sobą zady końskie, skulone,

osłonięte tarczami plecy. Bij w nie! Łucznicy zdzierają z pleców

łuki, kusznicy nerwowo mozolą się z cięciwami, zakładają bełty.

Wypuszczone pociski niewiele uczyniły szkody. Zachlupotała woda.

Małe koniki tatarskie brodzą w rzece po brzuchy, prychają. Już są

na drugim brzegu, pędzą w górę. Ścigać ich, ścigać! Rozpaleni

żarem bitwy Polacy rzucają się za wrogiem, bulgocze woda, tryska

piana. I oni szczęśliwie osiągnęli drugi brzeg. Cały polski front

ściga nieprzyjaciela, lecz Tatarzy są coraz dalej i dalej.

Trzymane nad głowami miecze nie mają w kogo godzić.

Bajdar ze swoim sztabem i pozostającymi w odwodzie hezarami

zawczasu wycofał się daleko na wschód. Z miejsca, w którym stał,

dobrze było widać nadciągający polski pościg. Rozciągnięte w biegu

chorągwie poodrywały się od siebie. Zmęczone konie, wyczerpane

wielogodzinnym tańcem bitewnym, słabły coraz bardziej. Bajdar znów

uczynił znak buńczukiem, oficerowie łącznikowi zerwali się do

biegu. Wszystko było z góry omówione i przewidziane. Nagle zza

wzgórza po lewej stronie traktu Chmielnik - Szydłów, niby żądło

olbrzymiego owada, wytrysnęła długa kolumna tatarskiego odwodu.

Miecznicy, nie biorący dotąd udziału w walce, czują, że oczy wodza

teraz tylko na nich spoczywają. Kolumna zatacza półkole i niby

sztych krzywej szabli wbija się w środek nadbiegającego frontu,

rozbija go na dwie części, gna dalej, zatacza łuk w stronę

północy. W tym samym czasie pośród umykających hezarów wzbija się

zgiełk trąb i piszczałek, jeźdźcy zawracają, rozpoczynają

niespodziewany atak czołowy.

Wszystko stało się tak nagle, że Polacy ani spostrzegli, kiedy

zostali rozbici na dwie części. Krakowski odcinek frontu, w

mgnieniu oka zaatakowany od południa, zagrożony w dodatku

obejściem od zachodu, począł zmieniać front, wygiął się niby

półksiężyc, zwrócony brzuchem w kierunku południowo-wschodnim.

Tatarów wciąż przybywało. Tutaj, na tym małym odcinku, od razu

zyskali zdecydowaną przewagę. Po dwóch, po trzech rzucają się na

pojedynczych, zagubionych w rozgardiaszu rycerzy, ci lecą na

ziemię niby lalki zrzucane dla zabawy. Jeszcze chwila, a śmierć

obfite zbierze żniwo. Nie dać się jej! Ratuj się, kto może!

Uciekać! Tylko bez paniki! Roztropnie!

Dowodzenie jazdą w takiej sytuacji to trudne zadanie. Zwłaszcza

kiedy jazda jest mało zgrana, nie przywykła do słuchania komend i

rozkazów i w przeciwieństwie do "zawodowego" tatarskiego wojska,

nie zna żadnych znaków i sygnałów. Rycerze i ich pachołkowie

instynktownie zbijali się w gromadę i stosownie do sytuacji to

nacierali do przodu i odpierali ataki nieprzyjaciela, to znów

umykali do tyłu. I tak w koło. Od północy hen daleko przesłaniała

horyzont puszcza pokrywająca przedni masyw Gór Świętokrzyskich,

tam należało przebić się szczęśliwie. Nie było to jednak łatwe.

Wprawne oczy tatarskich dowódców łatwo znajdowały najsłabsze

ogniwa cofającej się linii bojowej i tam słano karnych,

przyuczonych do posłuchu Wojowników.

Zwarte, uporządkowane półkole rycerstwa zaczęło pękać na

skrzydłach, rwać się w drobne strzępy. W małych grupach bitwa

zamieniała się w rzeź. Jedyny ratunek leżał w ucieczce z pola

walki. Niewielkie szyki polskie raz po raz próbowały oderwać się

od nieprzyjaciela, wyrąbać się z okrążenia i na własną rękę szukać

schronienia w dalekim lesie. Niestety, nie wszystkim udawały się

rajdy po polach, wielu przegrywało wyścigi z Tatarami i dla nich

nie było już ratunku. Zimne ostrza szabli wdzierały się w głąb

gorących, rozdygotanych ciał, ale trzon hufca trzymał się

dzielnie. Rycerstwo, ciasno skupione wokół obydwóch wojewodów i

kasztelanów, otoczone niemal dookoła, wyrąbywało sobie drogę do

lasu. "Byle tam się dostać -myślał każdy z uporem. - Byle tam!"

Wreszcie udało się. Zanurzyli się w zbawczy cień gąszczu

puszczańskiego, wierzchowce jęły przedzierać się przez chaszcze,

kluczyć między wykrotami. Nie sposób było utrzymać się w siodłach.

Ale to nic! Wszak można trochę biec pieszo z ręką u końskiego

pyska. Najważniejsze, że Tatarzy zostali z tyłu. Boją się wchodzić

w las, gdzie lada chwila może dosięgnąć ich strzała wypuszczona z

zasadzki.

W pewnej chwili ktoś odnalazł leśną dróżkę, skupili się na niej.

Dróżka zawiodła ich do szerokiego traktu prowadzącego na północ.

Trakt zdawał się pusty, bezpieczny, ruszyli po nim w dalszą drogę.

Tymczasem daleko na południu bój trwał dalej. Sandomierzanie,

odcięci od wycofującego się hufca krakowskiego, błyskawicznie

zmienili front. Pozbawieni dowódców, działali pod wpływem wydarzeń

i zdrowego rozsądku. Prawe ich skrzydło dotykało topniejących

bagien rozlewiska Rodni i było dobrze zabezpieczone od tej strony.

Lewe, odrzucone do tyłu w czasie szarży tatarskiego odwodu, także

wyginało się ku rzece, wreszcie oparło się o grzęzawiska. W ten

sposób powstał olbrzymi łuk, który szybko zaczął się kurczyć.

Walczący Polacy samorzutnie zbijali się w gromadę, by utworzyć

ciasny mur. Tatarzy atakowali bez przerwy, lecz słabo. Działające

tutaj hezary też były wyczerpane walką, cały zaś odwód Bajdara

zajęty był próbami likwidacji hufca krakowskiego.

Półkole, wciąż mając za plecami moczary, powoli przesuwało się w

górę rzeki, aż dotarło do suchych okolic, w miejscu poprzedniego

forsowania. Odpierając ataki czołowe nieprzyjaciela zaczęto

przeprawiać się na drugi brzeg. Najpierw przebyły wodę skrzydła,

potem środek frontu. Tatarzy zbyt byli osłabieni, aby szarżować w

pogoni. Zresztą zrobiło się już prawie ciemno. Do zmroku wzdłuż

Rodni patrolowały szyki polskich i tatarskich łuczników, którzy

ostrzeliwali się wzajemnie bez większych rezultatów. Noc położyła

kres walce. Polacy skorzystali z ciemności, oderwali się od

nieprzyjaciela i pośpiesznie, sobie tylko znanymi drogami, zaczęli

wycofywać się w stronę Krakowa.

Podczas gdy Sandomierzanie zmierzali na południe, Krakowianie

wciąż kierowali się na północ. Jechali pośród jodłowych gęstwin,

droga opadała coraz niżej, by potem coraz wyżej piąć się w górę.

Nocą osiągnęli odwieczną puszczą pokryte hełmy gór, mijali polany

zasłane skalnymi okruchami. Konie dyszały, ludzie milczeli, czując

przenikliwy ziąb. W wygłodzonych żołądkach burczało niemal

boleśnie. Wyobraźnia podsuwała obraz niewielkiego gródka wśród

biskupich włości.

Zwał się ów gródek Tarczek i był stolicą biskupiej kasztelanii.

Tam odpoczną, nabiorą sił, potem znowu wyruszą w pole. Może uda

się dotrzeć na Mazowsze i tamtędy przejść do Wielkopolski, gdzie

książę Henryk zbiera swoje główne siły? Lepiej chwalebną śmiercią

w boju polec, niż ukrywać się w zamku... Myślami wracali do dawno

minionego dnia, każdą chwilę rozpamiętywali z osobna. "...Można

ich było zwyciężyć..." Tak blisko byli zwycięstwa! Jeszcze czuli

jego przedsmak, nie mogąc uwierzyć w to, co stało się potem.

Tatarzy nie są nie do pokonania! - utwierdzali się z uporem.

Trzeba tylko wiedzieć, jak z nimi walczyć. Nie wolno pozwolić

wywieść się w pole. Teraz już będą ostrożni i chytrzy jak lisy.

Niech tylko wypoczną i połączą się z resztą rycerstwa!

Nad ranem minęli małą wioskę biskupią, skręcili na wschód. To już

blisko. Wojewoda Włodzimierz znał wszystkie drogi w księstwie, nie

obawiał się, że zbłądzi. Dzisiaj owa wioska nazywa się Bodzentyn,

jest większa od Tarczka, ba, nawet ma miejski charakter, lecz

wtedy było odwrotnie. Tarczek stanowił główne osiedle w okolicy.

Ocalały z zawieruchy dziejowej romański, kamienny kościółek to

jedyna pamiątka z lat dawnej świetności.

Droga z Bodzentyna do Tarczka biegnie doliną Psarki. Wokoło

ciemnieją wąskie kotlinki, rwie się widnokrąg. Lasów tu mało, ale

wtedy z pewnością gęsto czerniały na stromiznach, porastały ciasne

wąwozy. Tuż po świtaniu, kiedy pierwsze promienie słońca błysnęły

na szczytach, jeźdźcy musieli być bardzo zmęczeni. Bitwa i

całonocna wędrówka upamiętniły się ołowiem ciążącym w mięśniach.

Wszelkie myślenie ustało, głowy sennie kiwały się w rytm końskich

stąpań.

Nagle okoliczne pola ożyły, od strony dalekiej Łysej Góry runęły

szeregi skulonych w siodłach, drobnych postaci. Inny oddział

tatarski pędem nadjechał od czoła. Rycerze, zbudzeni wrzaskiem,

odruchowo poprawili się w siodłach, dobyli mieczy.

- Bij, zabij - westchnęły tylko wargi.

Chorągiew polska w mgnieniu oka znalazła się w okrążeniu, nie było

czasu na formowanie szyku bojowego. Rycerze, jak jechali drogą,

dwójkami, trójkami, pojedynczo, stanęli do walki. Przecież nie

pozwolą wziąć się do niewoli! Rozgorzał bój krótki, na śmierć i

życie. Nim strażnicy na wałach tarczkowskiego grodu poznali, co

się stało, już było po wszystkim. Zdobyte pod Chmielnikiem

doświadczenie nie na wiele mogło się przydać.

W jaki sposób Tatarzy w obcym terenie potrafili wytropić, a potem

otoczyć podstępnie ten niewielki poczet rycerstwa, na zawsze

pozostanie tajemnicą ich wywiadu, sprytu i wytrwałości.

Klęska Polaków była dotkliwa. Jak podaje Długosz, w dniach 18 i 19

marca 1241 roku zginęli obaj wojewodowie i kasztelanowie oraz

"Krystyn Sułkowic z Niedźwiedzia, Wojciech ze Stępocic, Mikołaj

Witowic, Żemeta z Grabina, Sulisław, młodzieńcy i rycerze dzielni

wraz z wielu innymi, którzy po bohatersku walczyli, a których

męstwo i wytrwałość wszyscy Polacy wspominać i wysławiać winni".

*

Hufiec sandomierski tymczasem nieprzerwanie śpieszył na południe.

Następnego dnia osiągnął prawdopodobnie Wiślicę. Miasto było

spalone w czasie drugiego wypadu rozpoznawczego Tatarów, lecz

drewnianoziemne wały grodu, oblane wodami Nidy, stały nietknięte,

gotowe udzielić schronienia. Wśród ostrej woni popiołów i zgliszcz

zatrzymano się na pierwszy dłuższy odpoczynek, niezbędny ludziom i

koniom.

W ciągu dnia ściągały do Wiślicy ocalałe z pogromu strzępy

chorągwi wchodzących w skład hufca nie żyjącego już wojewody

Włodzimierza. Rycerze ci na własną rękę przebili się z okrążenia

pod Chmielnikiem i teraz bocznymi drogami zmierzali w stronę

Krakowa. Każde przybycie nowych twarzy budziło radość, sypały się

gorączkowe pytania o losy dalszych towarzyszy broni. Domyślamy się

jednak, że nikt nie mógł nic pewnego powiedzieć. Straszna prawda

pozostawała na razie w tajemnicy, choć w miarę upływu czasu

zaczynano się jej chyba domyślać.

W podnieconych rozmowach czuło się zapał wojenny. Rycerze i

pachołkowie poili konie, wyszukiwali dla nich paszę, gotowali

strawę dla siebie, a równocześnie, pałając gniewem, uparcie o

dalszych walkach myśleli. Pod Chmielnikiem bliscy byli zwycięstwa,

jedynie chytrość tatarska zadała im klęskę. Mieli stare i nowe

porachunki z wrogiem. O starych świadczyło choćby to miasto

spalone i prawie bezludne, świeże zbyt wyraźnie tkwiły w pamięci,

by móc o nich zapomnieć.

Rozbitków wciąż przybywało, a nawet docierali tu także ci, którzy

dotąd z różnych względów nie brali udziału w wojnie. Hufiec

krakowsko-sandomierski na nowo rósł w siłę. Po odpoczynku ruszył w

dalszą drogę. Jechano nocą, przy blasku gwiazd i miesiąca, bez

obawy zbłądzenia, gdyż wielu dobrze znało te strony. Teraz, kiedy

wróg pozostał daleko, zwolniono nawet tempo. Małe podjazdy,

złożone z lżej zbrojnych rycerzy i pachołków, rozjeżdżały się w

bok od traktu, penetrowały okolice. Ich zadanie polegało na

rozpoznaniu, czy droga bezpieczna i na ostrzeganiu ludności

wiejskiej. W ten sposób od wioski do wioski niosła się wieść o

klęsce.

Okrzyk "Pogany idą!" budził oraczy ze snu, przenikał ściany dworów

i dworków. Osamotnione białogłowy i dzieci wybiegały przed progi,

żeby wywiedzieć się czegoś o swoich najbliższych. Padały pytania

pełne lęku, na które trudno było dać miłą sercu odpowiedź. Czas

nastał srogi, wyzbyty ze złudzeń. Ludność, nie pokrzepiona

wieściami, pośpiesznie pakowała co najcenniejsze, zabierała

żywność, chroniła się w leśne pustkowie. Każde życie ludzkie było

na wagę złota, każdy uratowany korzec ziarna liczył się podwójnie.

Skoro już wydawano tę część kraju na pastwę przemarszu wroga, to

niech przynajmniej część dóbr zostanie uratowana.

Trudno powiedzieć, kto teraz, po śmierci obydwóch wojewodów i

kasztelanów, objął dowództwo nad rycerstwem. Brat Włodzimierza,

rycerz Sulisław, najwięcej jednak miał danych ku temu. Wywodził

się z jakiegoś znaczniejszego rodu, jego też ujrzymy później, pod

Legnicą, na czele hufca małopolskiego. Może zatem już teraz

dobrowolnie podporządkowano się jego rozkazom.

W miarę posuwania się naprzód hufiec Sulisława rósł w siłę.

Dołączali doń synowie i krewniacy poległych nad Rodnią i pod

Tarczkiem, dotarli spóźnieni rycerze i pachołkowie z południowych

regionów księstwa krakowskiego. Pierwsi, często młodzi jeszcze i

niedoświadczeni, rwali się do boju, by pomścić ojców i braci. Nie

mieli obowiązku stawać zbrojnie, skoro już starsi członkowie

rodzin uczynili to za nich, lecz nikt na to nie zważał w owym

czasie, kiedy, jak stwierdza Długosz, ukrywanie się gdzieś

uchodziło za hańbę.

Mieszkańcy gór na południe od Krakowa piętrzących się kopułami

lasów i hal, nie zdążyli przybyć wcześniej. Nim dotarły do nich

wici, nim zdołali zebrać się, sporo upłynęło wody w Dunajcu,

Popradzie czy Skawie. A potem wiele musieli przebyć dróg dzikich i

mało uczęszczanych. W Krakowie powiedziano im, że rycerstwo

stanęło murem pod Chmielnikiem, więc tam właśnie zmierzali. Nie

zdążyli w porę, lecz nikt ich za to nie winił. To oni raczej

unosili się gniewem na własny los. Twarde serca góralskie kipiały

bezsilną złością, dzikie oczy ciskały iskry, a kościste prawice

mocno zaciskały się na jelcach mieczów, na drzewcach toporów czy

włóczni.

W drodze do Legnicy

Hufiec małopolski, wykrwawiony i utrudzony wielce, lecz jakby

odrodzony na nowo, szczęśliwie przybył do Krakowa. Miasto

ewakuowano, książę Bolesław Wstydliwy, który się tu schronił,

odesłał rodzinę do silnie obwarowanego zamku pienińskiego, a sam

na czele swoich rycerzy ruszył w stronę Śląska.

Długosz podaje, że pewna część mieszczan zamknęła się w kościele

świętego Andrzeja. Przekaz to zagadkowy, tym bardziej że źródła

całkowicie milczą o Wawelu. Czyżby gród na skałach pojawił się

dopiero później? To niemożliwe. Z badań archeologicznych wiemy, że

zamek obronny stał tam od wieków i był mocno warowny, jako że

miejsce z natury idealnie nadawało się do obrony. Gdyby

interpretować przekaz Długosza po prostu, należałoby sądzić, że

załoga Wawelu zniszczyła wały, mury i wieże, a potem wyruszyła w

pole i dlatego właśnie garstka szaleńców nie miała innego wyboru,

jak zamknąć się w pierwszym napotkanym kościółku.

Tak jednak chyba nie było. Mając do dyspozycji gród, przede

wszystkim o umocnieniu się w nim musiano pomyśleć. Krakowski

kanonik nie wspomina o tym, bo dla niego to rzecz zrozumiała, że

silna forteca musiała twardo się trzymać, natomiast sprawa

kościoła to ciekawostka, rzecz warta przekazu. Toć kościół to

miejsce święte, Tatarzy zaś - poganie okrutni i dzicy.

Wszakże ów kościół (wtedy chyba jeszcze pod wezwaniem św.

Idziego), który do dziś stoi w pobliżu drogi na Wawel, nie był

taką sobie zwyczajną świątynią. Jego architektura, romańska,

masywna, świadczy po pierwsze, że był to budynek obronny, a po

drugie, że pełnił rolę kaplicy zamkowej. Kaplic nie budowano z

dala od zamków, przeciwnie, wchodziły one w ich obręb. Czyżby więc

tutaj w jakimś okresie mieściła się siedziba książęca i stało coś

w rodzaju grodu silnie obwarowanego? To nie wykluczone, a nawet

dość prawdopodobne. Szczegółowe badania architektoniczne, poparte

przekazami źródeł pisanych, wykazują, że to, co Długosz nazywa

kościołem, było ni mniej ni więcej, tylko kompleksem budowli, może

romańskich, więc kamiennych. Dokoła jaśniały wody Wisły, która

wówczas wieloma odnogami płynęła przez Kraków, ciemniał wał

drewniano-ziemny lub może raczej piętrzył się mur z kamienia. A

miejsce zwało się Okół, co również ma swoją wymowę. O walorach

militarnych twierdzy świadczy m.in. fakt, że Henryk Brodaty w

czasie walk o Kraków w roku 1235 potrzebował całych miesięcy

oblężenia, by wedrzeć się do jej środka.

Na wawelskim wzgórzu stał zamek stary, surowy, może w części

mieszkalnej zniszczony w czasie powstania wielmożów i buntu w roku

1079, połączonego z obcym najazdem, a więc nieprzytulny dla dworów

książęcych, także z niewiast złożonych. Dopiero Bolesław Wstydliwy

w drugiej połowie XIII wieku zbudował nowy, wspaniały zamek na

całym wzgórzu wawelskim i dopiero on prawdopodobnie przeniósł tam

swoją siedzibę. Z biegiem lat zamek na Okole, wchłonięty przez

miasto, zmienił swój charakter. Opływające go odnogi Wisły

zasypano, wały czy mury, niepotrzebne teraz, rozebrano, w

budynkach zaś, jeśli jeszcze stały, zamieszkali, być może,

duchowni. W czasach Długosza nikt nie pamiętał, jak niegdyś

wyglądało to ważne ogniwo w systemie obronnym stolicy Władysława

Hermana i Bolesława Krzywoustego.

Tatarzy, którzy dotarli pod Kraków 22 marca 1241 roku, zastali dwa

silnie bronione zamki: dolny i górny. Opuszczone przez ludność

domostwa pozbawione były wszelkich przedmiotów wartościowych.

Przypuszczano trafnie, że mieszczanie ukryli swoje skarby w zamku

dolnym, wobec czego bezzwłocznie przypuszczono doń szturmy. O

atakach na "kościół" Długosz pisze krótko, że były bezkuteczne.

Czyż mogły nie przynieść powodzenia szturmy jednego budynku?

Przecież Tatarzy dymami z ognisk palonych u wejścia wykurzyliby

śmiałków. Stali w Krakowie dni kilka, więc dość mieli czasu, nawet

gdyby im dodatkowo wypadło budować prowizoryczne tarany do

kruszenia drzwi. Ci, którzy wprost z marszu zdobyli nie byle jak

umocniony Sandomierz, nie odeszliby od głucho zatrzaśniętych

podwoi świątyni.

Tutaj sprawa była poważna. Zamek księcia Władysława Hermana

przewyższał warownością gród sandomierski. A i załoga, przez

Sandomierzan na czas zawiadomiona o niebezpieczeństwie, dobrze

przygotowała się do obrony.

Tatarzy czasu wiele nie mieli, to prawda, jednak drabiny zdążyli

chyba przygotować. Ich szturmy zatem to nie kołatanie gołymi

pięściami do drzwi, lecz ciągła wspinaczka w górę, chmury strzał

ognistych lecące na wały i dachy. Obrona zaś nie polegała na

wyrzucaniu kamieni przez uchylone okna, lecz ukryci za blankami

woje kłuli włócznią, siekli toporem lub mieczem, lali wrzątek na

głowy, ciskali w dół głazy. Prawdziwy bój o twierdzę, jakich wiele

w naszej historii.

Dwa dni po pierwszych, ścigających Sandomierzan oddziałach

tatarskich, przybył do Krakowa Bajdar na czele hezarów, które

brały udział w bitwie pod Tarczkiem. Liczba najeźdźców wzrosła

niepomiernie, lecz na losy zamku to nie wpłynęło. Długie

systematyczne oblężenie mogło być niebezpieczne, Bajdar jednak

musiał zająć się innymi sprawami. Nawiązał łączność z armią

sąsiednią, idącą od Przemyśla w stronę Przełęczy Jabłonkowskiej,

prawdopodobnie od siebie przekazał meldunki Batu-chanowi, który

przebywał gdzieś na ziemiach polskich, odebrał wieści od Kajdu. O

szturmach Wawelu nic nie wiemy, prawdopodobnie Tatarzy z góry

uznali je za bezcelowe. Tym bardziej że sytuacja militarna w

Polsce wymagała skupienia uwagi, gdyż zaczęły następować zmiany.

Pamiętamy o lutowych doniesieniach tatarskiego zwiadu, według

których ks. Henryk Pobożny zbierał swoje rycerstwo na pograniczu

wielkopolsko-mazowieckim, gdzieś między środkową Wisłą i Odrą.

Stosownie do rozpoznania Bajdar wyznaczył marszruty swoich

tumenów. Wiemy także, że walna bitwa polskiego rycerstwa z

najeźdźcą odbyła się pod Legnicą, a więc daleko na południe od

tamtego rejonu koncentracji. Jak tu pogodzić te dwa, sprzeczne z

sobą fakty? Czy w planach obronnych "sztabu" księcia Henryka nie

nastąpiła jakaś zmiana?

O ile koncentracja wojska w centrum Polski świadczyła o zamiarach

współdziałania z Mazowszem, o tyle przemieszczenie wojsk na

południe musiało być skutkiem tego, że rachuby na pomoc Konrada

Mazowieckiego zawiodły. Zbliżała się wiosna, wzbierały rzeki,

rozłożone wśród mokradeł grody mazowieckie dawały wystarczającą

gwarancję bezpieczeństwa. Dodajmy do tego świeżą pamięć

śląsko-mazowieckich, krwawych i przewlekłych walk o Kraków, a

uzyskamy pewność, że w tej sytuacji prowadzone, być może,

pertraktacje zostały zerwane i Henrykowi nie pozostało nic innego,

jak śpieszyć w stronę Czech.

Król Wacław I, mając dość czasu na rozesłanie wici, zebrał potężną

armię i ruszył z nią na północ, w kierunku granic królestwa. Ruchy

wojsk czeskich dobrze musiały być znane Polakom, którzy w tych

gorących dniach zapewnili sobie łączność przy pomocy koni

rozstawnych. Nie wykluczone nawet, że między spokrewnionymi z sobą

władcami doszło do uzgodnienia wspólnego działania. Połączenie

armii polskiej i czeskiej obydwu stronom musiałoby wyjść na dobre.

Zbieżne kierunki marszów Henryka i Wacława zdają się być wymowne.

Prawdopodobnie Kajdu pierwszy odkrył zmianę w planie wojennym

Henryka Pobożnego. Jego szpice nigdzie nie napotkały spodziewanych

wojsk polskich, natomiast jeńcy spośród ludności cywilnej w pełni

potwierdzili, że dawne doniesienia zwiadu są obecnie nieaktualne.

Trzeba było czym prędzej zawiadomić naczelnego wodza oraz

północnego sąsiada, Ordu, z którym łączność zapewniały wysyłane w

głąb Mazowsza zagony. Trzeci tumen tatarski wędrował łukiem daleko

wygiętym na północ. Teraz, wobec zmiany w strategii Polaków, łuk

ten jeszcze bardziej miał się wydłużyć, trzeba zatem było, aby

Ordu zdecydowanie przyśpieszył pochód.

Że tak istotnie się stało, świadczą małe straty Krzyżaków, przez

których ziemie Tatarzy przelecieli cwałem, i brak większych sił

krzyżackich w bitwie pod Legnicą. Wielki mistrz krzyżacki,

landgraf Konrad z Turyngii pozamykał swoich rycerzy zakonnych w

twierdzach, z których po przejściu wroga nie wiedział, gdzie się

ruszyć. Może nawet byłby poszedł na pomoc Polakom, lecz był

zdezorientowany i od naszych wojsk odcięty. Jego rycerstwo tylko

jedną samodzielną bitwę stoczyło z najeźdźcą, w Toruniu o

przeprawę przez Wisłę. Dowodził tam niejaki Poppo z Osterny, który

potem wycofał się na południe aż pod Legnicę, gdzie ponownie

wystąpił zbrojnie, mylnie jednak przez Długosza "awansowany" na

wielkiego mistrza.

Bajdar prawdopodobnie w Krakowie dowiedział się o zmianach. Teraz

i on musiał skorygować swój plan. Natychmiast powstrzymał ataki na

zamek św. Andrzeja i pośpiesznie ruszył na zachód. Wiadomość o

translokacji sił Henryka Pobożnego od razu musiała mu zdradzić

zamiar połączenia się dwóch słowiańskich władców. Temu połączeniu

przede wszystkim chciał przeszkodzić. W Krakowie pozostał tylko

niewielki oddział mający blokować grody i pilnować przeprawy przez

Wisłę, kędy ciągnęła na Węgry armia "przemyska". Polscy obrońcy

odetchnęli po kilku dniach zaciekłych bojów. Można było opatrzyć

rannych, pogrzebać zmarłych. Odparcie szturmów tatarskich krzepiło

wiarę we własne siły, pozostała jednak troska i niepewność o

dalsze losy wojny.

Spotkanie wojsk polskich i czeskich miało nastąpić zapewne gdzieś

w Polsce, może w okolicach Wrocławia, a więc w punkcie centralnym

względem miejsc postoju obu armii w domniemanym momencie zawarcia

porozumienia. Niestety, Czesi obciążeni taborami, posuwali się tak

wolno, że do spotkania nie doszło. Ale o tym później.

Kajdu, nie zamierzając zdobywać grodów, lecz paląc i łupiąc wsie,

szedł trop w trop za armią Pobożnego i odcinał ją od

północno-wschodnich sąsiadów. Osiągnął Wrocław krótko przed

pierwszym kwietnia. Bajdar i tym bardziej Ordu mieli tam dotrzeć

znacznie później. Przed Ordu rozpościerała się daleka droga,

Bajdar zaś był dość skutecznie powstrzymywany. Najpierw Chmielnik

i Tarczek, potem wiele zniszczonych mostów, zaciekle bronione

przeprawy.

Wycofujący się wraz z księciem Bolesławem Wstydliwym rycerze spod

Chmielnika, podnieceni widokiem łun nad palonymi przez Tatarów

wioskami, raz po raz zawracali na wschód, znosili podjazdy wroga i

znów uchodzili na zachód, aby połączyć się z księciem Henrykiem.

Wraz z rycerstwem stawiała opór także ludność wiejska. Pamiętamy o

obowiązku "pogoni" i "przesieki". "Pogoń" w tej chwili nie miała

racji bytu, lecz "przesieka" - tak! Oracze, ulokowawszy żony i

dzieci w niedostępnych kryjówkach, wybiegali na leśne trakty.

"Przesieka! Przesieka!" - niosły się podawane z osady do osady

rozkazy.

Czasem zamiast "Przesieka" wołano "Zator" lub "Zawada", zwłaszcza

na pograniczu śląsko-małopolskim, lecz wszystkie te słowa znaczyły

jedno.

Siekiera, topór i piła w twardych, chłopskich rękach ostro

wdzierały się w pnie wiekowych sosen, świerków, brzóz, grabów, a

nawet dębów. Olbrzymie drzewa chwiały się coraz bardziej, a potem

z trzaskiem gałęzi kładły się w poprzek drogi i gmatwaniną konarów

tarasowały przejście.

Gdzie indziej, zamiast siekierą, pracowano łopatą. Droga z Krakowa

na Śląsk przez Zator, Oświęcim, Mikołów, Rybnik i Racibórz często

wówczas wśród mokradeł wiodła. Pełno tu było grobli spiętrzających

wody rozlewisk i stawów, ochraniających trakt przed zalewem. Te

groble rozkopywano pośpiesznie. Spodem zamarznięta jeszcze ziemia

nie ustępowała łatwo, ale pracowano wytrwale. Jak głosi jedna ze

starych legend, w okolicach grodu Jedłownik, w miejscu, gdzie

kilkadziesiąt lat później książę Władysław z Opola lokował miasto

swoim imieniem nazwane, woda zalała cały szmat łąk, dzięki czemu

mieszkańcy okolicznych wiosek uratowali swe życie.

Drugim zaś takim wybawieniem był ponoć tabun książęcych ogierów.

Rozjuszone zwierzęta, puszczone w wąski przesmyk między wodami,

wdarły się pośród tatarskie klacze i taki wywołały popłoch, że te

poniosły jeźdźców daleko. A że czas naglił i wracać było już za

późno, więc na strachu skończyło się wszystko...

To, oczywiście, tylko legenda, trochę zabawna dykteryjka, niemniej

rozpaczliwa, wszelkich sposobów chwytająca się obrona, widoczna

była na każdym kroku. Za "zatorami", "zawadami" czy "przesiekami",

jak tam zwały się owe zielone przeszkody w puszczach granicznych,

za rozlewiskami uwolnionej z upustów wody, ustawiali się polscy

łucznicy. Ukryci w gąszczu, czyhali na wroga. Gdy tylko ukazał się

jego szyk zwiadowczy, strzały bzykały pośpiesznie, kąsały

znienacka, raziły, kogo się dało.

Zaskoczeni Tatarzy zeskakiwali z koni. Opancerzeni i dobrze

osłonięci tarczami ruszali odwalać przeszkody, zasypywać wyrwy w

groblach. Ich praca była składna, zgrana. Łucznicy polscy musieli

pośpiesznie dosiadać koni i gnać za następną przeszkodę.

Na drodze z Rybnika do Raciborza największą przeszkodę naturalną

stanowiła Odra. Bliźniacza siostra Wisły jest tutaj dość wąska

dzisiaj, jednakże płynie obszerną doliną, zatem na wiosnę musiała

rozlewać się szeroko i niejedną powódź spowodować. W miejscu,

gdzie wysokie, malownicze, lasami pokryte wzgórza stromo schodzą

ku rzece, stał zapewne most pierwotny - oczko w głowie mieszkańców

bliższych i dalszych wiosek. Jego budowa i utrzymanie, ochrona

przed wzbierającymi wodami wiele wysiłku kosztowały. Stanowił

najkrótsze połączenie ze wschodnią częścią księstwa, tędy

śpieszyli zapewne kupcy do Krakowa i dalej jeszcze, w stronę

Kijowa czy Carogrodu. Teraz wygodne i solidne mościsko stało się

niebezpieczne, mogło jedynie wrogowi się przydać. Ci, którzy dotąd

nad jego dobrym stanem czuwali, teraz przybiegli z wściekłością, z

pasją rzucili się na jego drewnianą konstrukcję.

Leciały do wody grube dyle i tramy przęseł, pluskała obudowa

przyczółków. Spieniona Odra porywała w dal ciskane jej na pożarcie

belki, cmokała w zdumieniu nad poczynaniami ludzi, którzy jakby

nagle chcieli odwrócić z dawna ustalony porządek rzeczy. Spojenia

bez gwoździ poddawały się im łatwo, oporny zwykle budulec tym

razem ani myślał stawiać oporu. Serca ludzi ściskał żal z powodu

unicestwiania dzieła, które kosztowało tyle miesięcy pracy, nie

krępowało to jednak ruchów rąk, które uparły się dokonać

pożytecznego zniszczenia.

Kiedy tak wytrwale krzątano się nad szczątkami mostu, książę

Mieszko szykował tymczasem zasadzkę. źródła nie pozwalają na

ścisłe odtworzenie tej akcji zbrojnej, lecz wynik starcia, dobrze

znany literaturze naukowej, pobudza wyobraźnię.

Świt. U skraju lasu czają się szeregi rycerstwa z włóczniami w

dłoni. Gdzieś daleko, może o pół mili na wschód płynie niewidoczna

Odra. Ukryty na drzewie pachołek nie spuszcza oczu z nurtów rzeki.

Przeciwległy brzeg roi się od dziwacznych, budzących grozę

postaci. To Tatarzy ścinają drzewa, budują tratwy. Wkrótce

pierwszy prostokąt z powiązanych pni kołysze się już na fali.

Tratew przybywa. Tkwiący na nich wojownicy odpychają się

żerdziami, płyną w stronę zachodniego brzegu. Unoszące się na

wodzie prostokąty, ustawione rzędem i spięte linami, tworzą most.

Jeszcze ostatnie zaciskanie więzów i most gotowy. Dudnią kopyta

koni. Niezliczeni jeźdźcy wysypują się z zarośli, zeskakują z

siodeł, a potem ostrożnie, by nie rozkołysać chwiejnej powierzchni

okrąglaków, przechodzą na drugi brzeg, trzymając konie za uzdy.

Czas nadszedł.

Pachołek ześlizguje się z drzewa, dopada konia, pędzi w stronę

ukrytego rycerstwa. Za chwilę może być już za późno. Zdążył.

Rycerstwo wypada z ukrycia i szeroką ławą atakuje omy, które

zdążyły się już przeprawić. Ukazali się na widnokręgu niby zamieć,

pędzą co sił w koniach. Wśród Tatarów zamieszanie, piszczałki

wzywają do formowania szyków, lecz wszystko na próżno. Za śmierć

kobiet i dzieci! Za łuny wsi i spalony Kraków! Za miasta i

grody!...

Długosz zanotuje potem, że Mieszko rozbił przeprawiające się przez

Odrę podjazdy tatarskie. Domyślamy się, że nikt z napadniętych nie

uratował życia. Lecz most pozostał. Prawdopodobnie Tatarzy w

innych miejscach także zbudowali przeprawy. Podjazdy donoszą o

sforsowaniu Odry w wielu punktach, zatem znów trzeba wycofywać się

na zachód, do Legnicy, gdzie stoją główne siły polskie. Dopiero

tam rozegra się decydujący bój.

Z łunami pożarów w oczach, z bezsilnym pragnieniem zemsty za

najazd i za wszelkie zbrodnie, ciągnęli rycerze na zachód. Książę

Władysław na czele własnych chorągwi, jeszcze raz zawróci, jeszcze

raz rozbije tatarskie szpice, a dopiero potem dotrze do księcia

Henryka. Dojdzie tam także szczęśliwie cały hufiec księcia

Mieszka. Jedynie młodociany Bolesław Wstydliwy zboczy z trasy i

schroni się gdzieś w bezpiecznym miejscu.

Bitwy staczane w czasie odwrotu nie zdołały powstrzymać wroga, ale

też nie to było ich celem. Chodziło tylko o to, by uszczknąć

trochę sił tatarskich, utrudnić pochód wroga. Niemniej Bajdar, co

należy odnotować, przestrzeń 250 km, dzielącą Kraków od Wrocławia,

pokonał w ciągu tygodnia i już pierwszego kwietnia spotkał się z

czekającym nań Kajdu.

Miasto było spalone przez samych obrońców, tylko kamienne mury

świątyń, okopcone i czarne od dymu, sterczały nad pogorzeliskiem.

Wrocławianie cały swój majątek przenieśli do grodu na Ostrowiu i

tam zamieszkali, gotowi bronić się aż do odparcia ostatniego

szturmu. Gród wrocławski, dookoła otoczony wodą szeroko rozlanej

Odry, zabezpieczony potężnymi, wówczas dobrze jeszcze utrzymanymi

wałami, był nie do zdobycia. Ducha bojowego wśród mieszkańców

krzepił Czesław, herbu Odrowąż, ówczesny przeor wrocławskich

dominikanów.

Oblężenie Ostrowia Tumskiego trwało do 7 kwietnia, to jest do

czasu przybycia zdyszanych hezarów dowodzonych przez Ordu. W

zasadzie Tatarzy na niego tylko czekali, aby wystąpić w pole

przeciw skoncentrowanym w rejonie Legnicy wojskom polskim.

Dziewięć dni dzielących pojawienie się pierwszych oddziałów

tatarskich pod Wrocławiem od bitwy na Dobrym Polu, to czas pełen

napięcia w obozie polskim. Książę Henryk już chyba około

pierwszego kwietnia zakończył mobilizację i koncentrację, był

gotów do walki jeszcze przed przybyciem na Śląsk tumenów Kajdu i

Bajdara. Gdyby zatem pragnął opuścić kraj i połączyć się z

Czechami na ich terytorium, mógłby łatwo zorganizować przemarsz.

On jednak pozostał na miejscu. Wspólna, polsko-czeska rozprawa z

najeźdźcą zagrażającym obydwu krajom miała się odbyć na Śląsku.

Tymczasem dni mijały, a król czeski nie nadciągał, aż wreszcie

stało się jasne, że wcale nie przybędzie. Powolny marsz Wacława

już na kilka dni przed pełną koncentracją tatarską pod Wrocławiem

musiał uświadomić Polakom, że czekanie nic nie da. W tej sytuacji

były trzy możliwości: wyjść królowi naprzeciw lub wycofać się

gdzieś na zachód, do Łużyc czy Milska, tam wezwać pomocy i

wspólnie z Niemcami rozbić Tatarów - albo też zdecydować się na

walkę w otwartym polu, stoczoną wyłącznie siłami własnymi. W

umysłach starszyzny państwowej i księcia Henryka zwyciężył jednak

wariant trzeci. Wojsko nie chciało opuścić kraju i wydać go na

pastwę wroga.

Na Dobrym Polu

Tragedię bitwy pod Legnicą przeżywamy od dziecka, sercem i umysłem

łączymy się z jej bohaterami, wiemy, czym dla Polski stał się

wynik morderczego starcia. Jeszcze raz powróćmy wspomnieniem do

tamtego dnia sprzed siedmiu wieków - odważnie, wnikliwie, jak

tylko pozwala na to stan wiedzy historycznej, nie mamy bowiem

czego się wstydzić. Przeciwnie, nasze siły zbrojne zrobiły

wszystko, co mogły i zrobiły z najwyższym poświęceniem.

Odpowiednio wybrano miejsce i czas walki, starannie rozmieszczono

hufce, zorganizowano dowodzenie i zaplecze, a potem walczono do

ostatniego tchu.

Dziś trudno ustalić, w jaki sposób starszyzna księcia Henryka

zdołała tak zgrać ruchy wojsk swoich z ruchami nieprzyjaciela, aby

o świcie 9 kwietnia 1241 roku obie armie spotkały się na Dobrym

Polu. Długosz podaje, że owo pole zwało się Dobre ze względu na

urodzajność gleby, ale ono i ze względów militarnych przedstawiało

korzystne dla Polaków walory. Narzucony Tatarom plac leżał między

urwistym Potokiem Księginickim na północnym wschodzie i bagnistą

rzeczką Biała Struga, miał 3-4 km szerokości i ciągnął się z

północnego zachodu na południowy wschód. W tym czasie, a więc w

siedem tygodni po Tursku Wielkim i w trzy tygodnie po Chmielniku

Polacy na tyle orientowali się już w taktyce wroga, że musieli

liczyć się z jego wielkim zamiłowaniem do manewru. Tutaj strumień

i rzeczka broniły skrzydeł, uniemożliwiały okrążenie czy obejście.

A jednak starszyzna księcia Henryka potrafiła tak jakoś ruszyć

swoje wojska, że w pełnej gotowości bojowej tam właśnie stanęły

naprzeciw nieprzyjaciela. Znalazł się wtedy czas i na mszę,

wówczas nieodzowną w takich wypadkach, i na ostatni przegląd wojsk

wyruszających w pole, co zawsze jest konieczne.

Nabożeństwo zostało odprawione w legnickim kościele Marii Panny 8

kwietnia i po nim nastąpił przegląd, który dodajmy od razu, omal

nie zakończył się tragicznie. Kiedy książę Henryk wychodził z

kościoła, obok jego głowy runął z wysoka jakiś wielki kamień. Na

szczęście obeszło się bez tragedii, tylko później, po wiekach,

Długosz przypisał wypadkowi znaczenie złej wróżby. Ale nikt nie

upadł na duchu. Rycerstwo pragnęło walczyć i zwyciężać, pokonać

nienawistnego wroga. Naczelny wódz, uniknąwszy śmierci, objeżdżał

w towarzystwie starszyzny ustawione za miastem hufce. Na czele

stał zapewne kilkutysięczny, największy z wszystkich, hufiec

dowodzony przez wojewodę głogowskiego, Klemensa. W skład tego

oddziału wchodziła osobista drużyna przyboczna księcia Henryka

oraz najlepsze chorągwie śląskie, wielkopolskie, krakowskie i

sandomierskie. Dalej witały wodza hufce: opolski księcia Mieszka;

krakowsko-sandomierski świeżo mianowanego wojewody Sulisława,

brata wojewody Włodzimierza, który zginął pod Tarczkiem; dwa hufce

międzynarodowe: większy dowodzony przez margrabiego morawskiego

Bolka, zwanego Szepiotką, a złożony z Morawian, Polaków i niewielu

różnojęzycznych rycerzy krzyżowych, oraz mniejszy, w skład którego

wchodzili templariusze, joannici i garstka Krzyżaków, czyli

rycerze zakonów osiadłych w Polsce i mających wobec niej

zobowiązania lenne. Tym ostatnim dowodził ów Poppo, który wycofał

się spod Torunia. Na samym końcu ustawiono piechotę w sile około

dwóch tysięcy ludzi, utworzoną z wiejskiej i miejskiej ludności

Śląska, tudzież z górników złotoryjskich, a więc w przeważającej

mierze z Polaków. Łącznie, jak się oblicza, książę Henryk miał do

dyspozycji około 10 tysięcy ludzi, w tym około 8 tysięcy

rodowitych Polaków.

Wojsko konne uzbrojone było wspaniale: stalowe kolczugi, hełmy

osłaniające twarze, mocne tarcze, miecze, rzadziej topory, długie

włócznie używane w pierwszej chwili starcia. Każdy hufiec miał do

dyspozycji jedną lub dwie mniejsze chorągwie łuczników. Piechota

wyglądała bardziej ubogo. Byli to woje "nadzy", czyli bez

pancerzy, uzbrojeni we włócznie lub topory, osłonięci tarczami.

Większość miała na plecach łuki, u boków zaś kołczany ze

strzałami.

Rycerstwo wystąpiło zapewne w szyku bojowym, a więc trójkami,

czyli było ustawione w kopie: pan feudalny w środku, dwaj dobrze

uzbrojeni pachołkowie lub rycerze służebni po bokach. W piechocie

natomiast obowiązywał system dziesiętny, - czyli tworzyła ona

bloki "dziesiątek" i "setek".

"Służba tyłów" ówczesnej armii polskiej, także zapewne zlustrowana

przed bitwą, składała się z tabunów zapasowych koni bojowych wraz

z koniowodnymi, z czeladzi gotującej strawę oraz z wozów do

przewożenia żywności i broni potrzebnej dla uzupełnień.

Cała armia polska przybyła na Dobre Pole prawdopodobnie nocą i

nocą też hufce zajęły z góry wyznaczone stanowiska. Miały bronić

kraju i równocześnie walczyć za całą zachodnią Europę. Pokonanie

Polski i Węgier mogło Tatarom otworzyć drogę w głąb kontynentu aż

do jego krańców.

Dziś nikt nie jest w stanie ściśle wyznaczyć w terenie podstawy

wyjściowej polskich szarż. Przeprowadzone w okolicy badania

archeologiczne, mimo najnowocześniejszych środków i metod, nie

wykryły żadnych śladów. W oparciu o przekaz Długosza

historycy-kartografowie rysują na mapach znaki taktyczne hufców na

południowy wschód od wsi Gniewomierz, pośród łagodnych wzgórz,

które wówczas musiały być nieco wyższe i bardziej strome, gdyż

korozja gleby i niwelacyjne działanie wód działają bez przerwy.

Cały plac bitwy pod względem archeologicznym wygląda "dziewiczo".

Ziemia nie nosi już śladów krwi, bo ta zwietrzała, kości rozsypały

się w proch, a wypadłe z martwych rąk miecze, ostrza włóczni,

stalowe kolczugi, hełmy, szyszaki, groty strzał i strzemiona zbyt

były cenne, aby zwycięzcy pozostawili je na miejscu. Lecz to nie

ma znaczenia. Wiemy na pewno, że walka została stoczona gdzieś

tutaj, może na południowy wschód od wzgórza 168.

Henryk Pobożny na tym właśnie wzgórzu o świcie 9 kwietnia 1241

roku zajął stanowisko dowodzenia. Nauczone doświadczeniem

rycerstwo wiedziało już teraz, że u naczelnego wodza więcej znaczy

głowa niż ramię, choćby najlepiej w świecie mieczem władało, toteż

nikt się nie dziwił, że książę pozostaje daleko za pierwszą linią

bojową. W tyle, poza plecami naczelnego wodza, trzymając konie za

uzdy, stało rycerstwo hufca wojewody głogowskiego oraz kilka

chorągwi łuczników konnych. To odwód naczelnego wodza.

Pozostawianie pewnych sił w rezerwie również zdaje się być

wynikiem ostatnich doświadczeń. Gdyby pod Chmielnikiem nie

walczono wszystkimi siłami na raz i gdyby ktoś z Polaków stał tam

w tyle, jak Bajdar za swoimi, może inaczej skończył by się bój i

może rycerstwo uniknęłoby rzezi pod Tarczkiem.

Dalej, za odwodem stojącym na wzgórzu, w bezpiecznej odległości

rozlokowano zaplecze: tabuny koni, kuchnie, tabory.

Przed księciem w dali rysowała się główna linia bojowa hufców

polskich i sprzymierzonych. Od prawego, dotykającego rzeczki

skrzydła, ciągnęły się w lewo zmasowane hufce margrabiego Bolka,

wojewody Sulisława, księcia Mieszka opolsko-raciborskiego oraz

Poppona. Piechota, podzielona na dwa oddziały, rozmieszczona była

po skrzydłach, nad rzeką i strumieniem. Jej zadanie polegało na

osłabianiu hufców z boku i na niedopuszczaniu do ich ostrzelania

przez przeciwnika stojącego za wodą. Front ciągnął się na

przestrzeni około 3 kilometrów, znaczną jego część książę mógł

objąć wzrokiem, lecz mimo to miał zapewne także do dyspozycji

pewną ilość zaufanych rycerzy-łączników i obserwatorów, którzy w

każdej chwili mogli zawiadomić go o sytuacji lub przewieźć jego

rozkaz.

W mglistym świetle poranka daleko na południowym wschodzie widać

było wysuwające się zza wzgórz oddziały tatarskie. Wrogowie

nadciągali pośpiesznie, prosto z marszu szli na stanowiska bojowe.

Było jeszcze za wcześnie na atak. Książę czekał, aż ustanie ich

ruch, niech się ukażą w całej mnogości, aby było widać, gdzie

wpierw uderzyć.

Po stronie nieprzyjaciela wznosiły się trzy pagórki: dwa niższe po

bokach, wyższy w środku. Główna linia bojowa Tatarów zajęła

zbocza, do przodu zaś podjechały oddziały lekkiej kawalerii. Na

jaśniejącym w brzasku dnia wzgórzu środkowym stał poczet

dowodzenia Bajdara, lecz samego wodza trudno było rozpoznać.

Henryk domyślał się, że stoi on w ledwie widniejącej grupie

konnych wojowników, wiedział, że musi on tam być, bo stamtąd

najłatwiej mu dowodzić. Daleko za wzgórzem, osłonięty dwoma małymi

stawami, pozostał silny oddział tatarskiego odwodu, lecz tego już

książę polski się nie domyślał.

Przeniósł wzrok bliżej, w dolinę. Cztery hufce rycerstwa polskiego

i sojuszniczych posiłków obcych zajęły całą przestrzeń od bagien

Białej Strugi po urwiska Księginickiego Potoku. Wojsko spędziło

noc na stanowiskach, spało byle jak. Przed świtem czeladź

przywiozła obfity posiłek: pieczone na rożnie mięsa, pożywne

rosoły w glinianych garach. Jedli wszyscy łapczywie, choć bez

apetytu. Myśli o bitwie zaprzątały umysły, pobudzały do rozmów.

Oby jak najprędzej skoczyć naprzód, dobrać się do skóry

nienawistnego wroga. Pierwsze promienie wschodzącego słońca

zastały wszystkich gotowych do boju. Rycerstwo, dosiadłszy koni,

stało ciasno skupione, luki pomiędzy hufcami były niewielkie.

Kiedy uderzą, mysz nie prześliźnie się tędy. Byle ręce nie omdlały

z wysiłku, to wytłuką tę całą ćmę tatarską, która, dwukrotnie

liczniejsza, dyszała żądzą mordu i krwi, pozostając na razie w

bezpiecznej odległości.

Henryk zaplanował uderzyć od czoła całą ławą czterech hufców,

zmieść lekką kawalerię z pierwszej linii tatarskiej, zgnębić tych

z linii głównej. Tam, gdzie szczęście mniej dopisze, rzuci na

pomoc odwód i tak, we frontalnym ataku, rozbije i pokona tę armię

krwiożerczą. Już miał wydać rozkaz do ataku, gdy nagle nastąpiło

coś nieprzewidzianego. Lewe skrzydło tatarskie zafalowało, dwa

tysiące konnych postaci rzuciło się naprzód. Dobiegł zaraz stamtąd

wrzask wielki. Sadzący na czele wojownicy trzymali w rękach łuki.

Po chwili trysnął snop strzał. Polska piechota odpowiedziała tym

samym. Zaatakowany gwałtownie hufiec margrabiego Bolka osłonił się

tarczami, a potem nagle, bez rozkazu, rzucił się naprzód. Prawda,

był to jedyny sposób, by nie dać przeciwnikowi czasu na dalsze

strzelanie, lecz sposób drogo mogący kosztować. Konni rycerze i

woje rwali naprzód z wysuniętymi do przodu włóczniami, piechota za

nimi.

Tatarzy przyjęli uderzenie. Zakotłowało się. Wrzaski polskie,

morawskie, niemieckie, francuskie i tatarskie zmieszały się z

sobą. Tatarzy nie wytrzymali jednak, wielu z nich poleciało na

ziemię, jak szyszki. Margrabia, podniecony sukcesem, nacierał

dalej, gnał przed sobą resztki niedawnych napastników.

Pozostałe hufce polskie, zagrzane widokiem walki, zaczęły

samorzutnie podrywać się naprzód. Czyżby tak łatwe miało być

zwycięstwo? Nie do wiary! Pierwszy ze zdumionego zapatrzenia

ocknął się hufiec Sulisława, potem księcia Mieszka, wreszcie

Poppona. Nie wytrzymały nerwy, długo tłumiona wola pobicia wroga

zwyciężyła wszystko. Front polski nacierał schodami, zmiatał

lżejszą jazdę tatarską, którą Bajdar ustawił w pierwszej linii,

lecz poszczególne hufce traciły z sobą kontakt.

Książę Henryk, zrazu zdumiony, wnet poczuł niepokój, a potem

gniew. Co ten Bolko wyprawia? Gdzie się tak pcha samotnie? Trzeba

wyrównać front, przy trzymać Sulisława, popędzić Poppona!

Polecieli gońcy z rozkazami do wodzów, lecz to nie koniec kłopotu.

Hufiec morawski daleko był w przedzie, na jego miejscu ziała

pustka. Prawe skrzydło wojsk polskich było całe odsłonięte.

Dojrzało to wytrawne oko Bajdara, dojrzał także wódz polski. Duży

oddział jazdy tatarskiej, stojący dotąd daleko w tyle, pośrodku

głównej linii bojowej, zerwał się i ruszył ukosem, by przeciąć

Morawianom drogę odwrotu i z boku zaatakować hufiec Sulisława.

- Łucznicy! - krzyknął książę Henryk.

Zerwali się gońcy, na śmigłych koniach skoczyli, tym razem do

tyłu. Opancerzone chorągwie łuczników i kuszników, stojące w

odwodzie, ruszyły naprzód z kopyta.

Hufiec morawski dotarł już do głównej linii bojowej wroga i

jeszcze szedł naprzód, nacierał, strącał z koni, siekł, rąbał,

kłuł. Ciasno zrobiło się przed nim, lecz nikt nie zważał na opór

nieprzyjaciół. Byle jak najwięcej wrogów pobić. Margrabia, zajęty

walką, znalazł wreszcie czas, aby rozejrzeć się wokół, omieść

wzrokiem okolicę, zobaczyć, co czynią hufce polskie. Dopiero teraz

spostrzegł swoje położenie. Wrzask i tumult słyszany zewsząd

dowodził, że wpadł w zasadzkę. A tyle razy mu mówiono: nie wierz

pochopnie w tatarskie ucieczki! Linia bojowa polskich hufców

daleko pozostała w tyle, a bliżej z wszystkich stron nacierali

Tatarzy.

- Do tyłu! - zaczął wołać. - Do tyłu. Przebijać się z powrotem!

Ale teraz nawet niepotrzebne były rozkazy. Rycerstwo samo

widziało, że nie ma już sensu dalej się pchać, przeciwnie, należy

wracać, przebijać się z powrotem, zajmować poprzednie miejsce w

ogólnym froncie. Było już jednak za późno. Tatarzy nacierali

zewsząd, szyli strzałami z bezpiecznej odległości, brali odwet za

porażkę z pierwszych chwil starcia.

Łucznicy i kusznicy polskiego odwodu z furią natarli na lekkie omy

tatarskie, odcinające Morawian. Celnie wypuszczane strzały

strącały z koni, raniły wierzchowce. Tatarzy zaczęli pierzchać

do tyłu, pierścień otaczający Morawian był coraz cieńszy, ale mimo

to walka toczyła się tam krwawa. Ciężej zbrojni rycerze radzili

sobie nie najgorzej, lecz "naga" piechota ginęła niby chwasty pod

kosą, lżej zbrojni pachołkowie także odnosili rany, często

śmiertelne. Pokaleczone konie rżały przeraźliwie, mężne zawołania

rycerskie raz po raz mieszały się z pełnymi bólu i bezsilnego

gniewu krzykami konających, a wszystko tonęło w nieustannym,

ogłuszającym wyciu Tatarów.

Nie wiadomo, jak skończyłoby się wszystko, gdyby nie chorągwie

polskich łuczników. Opancerzone wraz z końmi parły naprzód i

tryskały chmurami strzał, aż zmiotły wszystkich łuczników i

mieczników tatarskich, którzy podchodzili pod hufiec Sulisława.

Pierścień opasujący Morawian był już bardzo cienki. Polski odwód w

obawie, by nie razić sprzymierzeńców, przestał strzelać w ich

stronę, lecz tamci już nie potrzebowali tej pomocy. Widząc, jak

blisko jest wybawienie, natarli z furią i przebili się w końcu.

Jeszcze chwila, jeszcze dwie, a resztki hufca morawskiego,

całkowicie pozbawione piechoty i dużej części lżej zbrojnych

pachołków, zajęły poprzednie miejsce w szyku. Wszakże na karkach

wycofującego się rycerstwa siedzieli wojownicy tatarscy. Należało

ich teraz przepędzić. Łucznicy księcia Henryka przeniknęli przez

rzadkie szeregi morawskie, wybiegli na przedpole, popuścili koniom

wodze i pognali jak wicher. Tatarski pościg nie spodziewał się

tego. Nim jednak zawrócił, nim spostrzegł, co zaszło, dziesiątki

ciał tatarskich leżały obok poległych Morawian, Polaków, jakiegoś

Niemca i Francuza. Roje strzał zrywały się znad głów rumaków,

siały śmierć. Po chwili przedpole było puste, łucznicy pancerni

zatrzymali konie, zawrócili i spokojnie poczęli podjeżdżać do

Morawian, którzy tylko im zawdzięczali życie. Za chwilę wymienią

puste kołczany na nowe, pełne, przyniesione przez czeladź, i znów

będą mogli stanąć do walki.

Książę Henryk odetchnął. Niepotrzebne były straty tak wielkie,

jakie poniósł hufiec margrabiego, lecz i Tatarów wielu zginęło,

może nawet więcej niż tamtych. Najważniejsze wszakże, że luka na

prawym skrzydle znów była zapełniona. Wprawdzie hufiec Bolka

liczył obecnie o połowę mniej włóczni i mieczy, lecz jednak

wprowadzeni do walki łucznicy uzupełnili jego siłę. Naczelny wódz

jeszcze był zły z powodu tamtej niepotrzebnej szarży, lecz powoli

gniew mijał, myśli kierowały się ku przyszłości. Nie wolno

dopuścić do podobnej sytuacji, lecz atakować równo, całym frontem.

I to natychmiast, zanim Tatarzy nowe wywołają zamieszanie.

Padł rozkaz, łącznicy po raz któryś z kolei skoczyli w stronę

hufców, rozbiegli się po polu w poszukiwaniu wojewodów. Cały front

polski był już wyrównany, stanowił prostą linię, ciągnącą się z

północnego wschodu na południowy zachód. Rycerstwo jakby od

niechcenia walczyło z lekką kawalerią tatarską z pierwszej linii.

Kazano im stać w miejscu, więc stali, dreptali w koło, niby

turniejowym zwyczajem krzyżowali włócznie z Tatarami. Tamci

próbowali odskakiwać, pociągać za sobą pojedynczych rycerzy lub

drobne chorągwie, lecz teraz, po doświadczeniu morawskim, nikt nie

kwapił się do samotnych rajdów w głąb nieprzyjacielskich pozycji.

Nagle zagrały rogi trębaczy polskich, głośne beczenie, niby ryk

ranionego tura, poniosło się nad głowami ludzi i koni. Tysiące

ostróg uderzyły w boki rumaków, nogi pachołków silniej objęły

brzuchy wierzchowców, szeregi polskie ruszyły naprzód. Zrazu hufce

szły stępa, spychały uwijających się przed nimi łuczników

tatarskich, tamci zmykali do tyłu, zawracali, wypuszczali roje

strzał i znów uchodzili. Potem front nabierał rozpędu. Kilka

hezarów tatarskich, stojących dotąd daleko w tyle, skoczyło na

spotkanie, lecz było to tak, jakby ktoś gołymi rękami próbował

powstrzymać walącą się ścianę. Mocno trzymane w rękach włócznie od

dawna wyćwiczonym sposobem zataczały koła ostrzami, zwodziły

przeciwnika, uderzały celnie. Odziani w zbroje Polacy mogli

wreszcie pokazać swój kunszt.

Kolejna szarża tatarska załamała się znowu. Silny hufiec

opolsko-kaliski księcia Mieszka, rozwinięty w długą linię, skoczył

w pościg. W prawo od niego walczące rycerstwo krakowskie i

sandomierskie dzielnie dotrzymało mu kroku, resztki hufca Bolka

Morawskiego zaciekle nacierały na samym skraju. Jedynie rycerze

zakonni Poppona pozostali w tyle. Niewielki ich hufiec dwoił się i

troił, roztańczony w setkach pojedynków, lecz nie mógł uzyskać

powodzenia. Bajdar wiedział, co czyni, na miejsce rannych i

zabitych raz po raz dosyłał tam nowych wojowników, a nawet

systematycznie zwiększał ich liczbę.

Książę Henryk nie orientował się w sytuacji na lewym skrzydle,

wzrok jego nie sięgał tak daleko, natomiast obserwatorzy nie

zdążyli na czas z meldunkami, gwałtowne bowiem przyśpieszenie

tempa natarcia hufców Mieszka, Sulisława i Bolka zaskoczyło

wszystkich z wyjątkiem Bajdara.

I to cofnięcie tatarskiej linii bojowej było celowe, jakby z góry

zaplanowane. Opolanie, zajęci pościgiem, ani spostrzegli w

ferworze walki, czym grozi odsłonięcie lewego skrzydła. Parli

naprzód, pewni, że wróg już kona, że lada chwila zakonnicy dołączą

do nich i będzie po wszystkim.

Tymczasem stało się inaczej. Bajdar bacznie obserwował tę, wybraną

przez siebie, część pola walki. W pewnym momencie jego buńczuk

zatoczył w powietrzu złowrogie koło. Stojący w tyle oddział

złożony z kilku hezarów lekkiej jazdy poderwał się do biegu,

zatoczył koło, rozwinął się w locie, wpadł na Opolan z boku.

Rycerstwo zatrzymało się w miejscu, potem cofnęło konie,

pośpiesznie zaczęło ustawiać się frontem do nacierających.

Jednakże tylko sam koniec lewego skrzydła hufca zdołał przyjąć

uderzenie na ostrza swoich włóczni, osłonić się tarczami przed

chmarami świszczących strzał. Reszta, wciąż skierowana naprzód,

dopiero po krzykach i nagłym ukośnym świstaniu strzał poznała, co

się stało.

Sam wódz hufca, walczący w środku swoich szeregów, nie od razu

dowiedział się, co się stało o kilka stai od niego. Wreszcie

posłyszał tumult, spojrzał w tamtą stronę i oniemiał. Jeszcze

chwila, a zostanie otoczony. Przejście od zachłystywania się

powodzeniem do paniki klęski było gwałtowne. Już nieraz słyszał o

tym, że Tatarzy potrafią okrążać i wycinać w pień.

"Biegajcie, biegajcie!" - dotarło doń przez zasłaniające uszy

ścianki hełmu. Wołanie, zrazu dalekie, wciąż potężniało. Skąd mógł

wiedzieć, że to Rusini w służbie u Tatarów celowo usiłują

spowodować panikę? Może sądził, że to rozkaz księcia wzywa go do

cofnięcia się w tył? Dziś nie ustalimy dokładnie nastrojów, które

gwałtownie zapanowały na tym odcinku.

Długosz, który opisuje bitwę ze zwykłą sobie skrupulatnością,

zdaje się zwalać wszystko na podstęp nie przebierającego w

środkach wroga. Zapewne tak było. Z drugiej jednak strony wydaje

się, że gdyby książę bodaj przez chwilę jeszcze wytrzymał, gdyby

uległ panice odrobinę później, uniknąłby klęski. Niestety,

prawdopodobnie przechodziło to jego możliwości. Sytuacja stała się

niezwykle ciężka, trudna do opanowania. Książę był przekonany, że

zbliża się nieuchronna klęska, że jedynie posłuchanie owego

dalekiego zrazu, lecz ciągle potężniejszego wołania, to najlepsze,

co jeszcze można zrobić.

"Biegajcie, biegajcie!" oznaczało "Uciekajcie! Ratujcie się

ucieczką!" I posłuchał książę tego głosu. Zawrócił konia, począł

umykać na tyły spokojnie nacierających Krakowian i Sandomierzan.

To wzmogło panikę hufca.

Tymczasem naczelny wódz, zawiadomiony już o zmianie położenia

Opolan, kończył szykować do boju swój odwód. Rycerze pośpiesznie

dosiadali koni, pachołkowie poprawiali popręgi u siodeł, zakładano

hełmy, ustawiono się w linię bojową. Książę zdecydował powieść ten

hufiec osobiście. Przynaglając wszystkich do pośpiechu, stanął na

czele w otoczeniu swych najbliższych i najlepszych rycerzy. Nie

wiemy, w jaki sposób zachęcał ich do walki, jak brzmiały jego

rozkazy. Prawdopodobnie zachęty były niepotrzebne, rozkazy zaś

krótkie.

Hufiec odwodowy, wypoczęty i spragniony walki, ruszył naprzód z

kopyta. Dobre pół mili pokonali w ciągu kilku pacierzy. Jeszcze

jeden niewielki wzgórek i już widać tę część frontu. Resztki hufca

opolskiego, osaczone przez drobne postacie tatarskich wojowników,

opędzają się niby przed sforami psów, pomykają na południe i

wschód, zdają się wokół siebie niczego nie widzieć, tylko wrogów.

Na ten widok pędzącego pośrodku swojego hufca księcia Henryka

ogarnęły prawdopodobnie niewesołe myśli. Nie można to było

zawczasu donosić o przebiegu walki? Trzeba było tak głupio ścigać

nieprzyjaciela? Musiał gniewać się na nieprzytomnego Mieszka,

pewnie odgrażał się w duchu i przysięgał sobie, że po bitwie

dobrze natrze mu uszu. Z wolna jednak ów gniew koncentrował się na

ćmie tatarskiej, już wykorzystującej powstałą lukę, już

przelewającej się na tyły walczących dzielnie Krakowian. Mrowiło

się to, uwijało w polu, jakby naprawdę odniosło zwycięstwo.

Odwód naczelnego wodza składał się ze specjalnie dobranego,

najlepszego rycerstwa spod Lublina, Sandomierza, Krakowa, Opola,

Wrocławia, Głogowa, Kalisza i Poznania. Wielu z nich miało już za

sobą śmiertelne walki lub potyczki, niejeden z rycerzy, zanim tu

doszedł, przez wiele dni musiał skradać się przez najechane przez

wroga okolice, w małych grupach kluczyć lasami, by połączyć się z

resztą braci. Obok nich atakowała drużyna przyboczna księcia, ten

najbardziej karny żołnierz. Wszyscy pragnęli jednego: rozbić

wroga, pomścić hańbę Opolan.

Kwiat rycerstwa polskiego i woje z jednakowym uderzyli impetem.

Tatarzy, zaatakowani z tej, z kolei dla nich niespodzianej, strony

legli wycięci w pień, tylko nieliczni zdołali ujść cało. A hufiec

dalej nacierał. Szeroko rozwinięty, liczny, parł naprzód, zrównał

się z nie objętymi paniką rycerzami krakowskimi, lewym skrzydłem

zawadził o hezary, które dotąd powstrzymywały marsz zakonników.

Powstał tu zamęt, lecz tym razem nieprzyjemny dla wroga.

Napadnięte z boku szeregi tatarskie nie zdołały zmienić frontu,

wojownicy, osaczeni przez przeważającą liczbę Polaków, ginęli w

jednej chwili lub próbowali uciekać, tym razem naprawdę bez

podstępnych planów. Ci, którzy walczyli na prawym swym skrzydle,

wpadali do strumienia, spychani przez swoich sąsiadów na piechotę,

zapadali się w nim, tracili tonące w grzęzawiskach konie, chyłkiem

mknęli w tył.

Rycerze zakonni Poppona, widząc co się dzieje, natarli mocniej.

Jeszcze niedawno byli świadkami klęski Opolan i jedynie karność,

oraz pamięć składanej niegdyś przysięgi kazały im walczyć dalej.

Teraz nowy duch powiał nad szeregami zakonnej braci. Zadecydowali

pokazać, co potrafią. Podobnie jak Polacy nacierający z boku,

kłuli włóczniami, strącali z siodeł, dobijali wroga na ziemi i

szli naprzód. Nie było siły, która mogłaby ich powstrzymać.

Pas pól między strumieniem i rzeką zwężał się w kierunku polskiego

natarcia, zaczęło robić się ciasno. Rycerze zakonni spostrzegli

nagle, że Tatarzy zniknęli zupełnie. Poppo rozejrzał się wokół

zdumiony, gdyż takiego obrotu sprawy nie spodziewał się wcale.

Dyszał ciężko, serce waliło mocno w jego piersi. Był strudzony

wielce, jak cały jego hufiec, który przez wiele, bardzo wiele

pacierzy walczył z przeważającym wrogiem. Z ulgą powstrzymał

konia, zaczął krzyczeć do swoich, by zatrzymali się, a potem

skupili wokół niego. Nadeszła chwila wypoczynku, trzeba ją zatem

wykorzystać, gdyż nie wiadomo jeszcze, co przyszłość przyniesie.

Sytuacja była uratowana. Książę Henryk zdał więc dowództwo

wojewodzie Klemensowi, sam zaś ze swoją świtą przyboczną wycofał

się do tyłu, by na nowo ogarnąć wzrokiem całe pole bitwy,

wywiedzieć się, jak przebiega walka na dalekim, południowym

skrzydle. Ostrze jego włóczni zbroczone było krwią, więc oddał

pachołkowi, aby ją wyczyścił.

W pewnej chwili książę spostrzegł, że stoi na wyniosłym, panującym

nad okolicą wzgórzu. Ziemia była tutaj stratowana przez konie,

zbroczona krwią, usiana ciałami poległych. Toć to wzgórze Bajdara!

- uświadomił sobie. To tutaj stał wódz armii tatarskiej, stąd

kierował walką. Gdzie on teraz? Naprzeciw prawego skrzydła wojsk

polskich łagodnie wznosiło się wzgórze nieco niższe, to tam pewnie

przeniósł się Bajdar. Henryk chciał odszukać wzrokiem

charakterystyczne skupisko konnych postaci, lecz wnet dał temu

spokój. Ciekawsza była bitwa.

Front polski po wściekłej szarży odwodu wyrównał się znowu. Hufce

walczyły w linii prostej, skrzydła frontu ciasno przylegały do

rozlewisk strumienia i rzeki. Natarcie nie słabło. Odległość

między skrajami skrzydeł jeszcze zmalała trochę, lecz to tylko na

dobre wychodziło Polakom, ułatwiało im utrzymać wystarczającą

głębokość szyków. Wszystko szło dobrze, trzeba było pomyśleć o

szybkim stworzeniu nowego odwodu.

Wypchnięci z walki rycerze zakonni stali na uboczu zbici w kupę,

żywo wymieniali różnojęzyczne uwagi, dzielili się najświeższymi

wrażeniami. Kazał zawezwać ich do siebie. Nadjechali tedy

pośpiesznie, rozpromienieni, pełni uznania dla Polaków, którzy tak

wspaniale wyręczali ich w bitwie. Henryk rozkazał im, by

pozsiadali z koni, dali wierzchowcom wypocząć, lecz aby w każdej

chwili gotowi byli na nowo skoczyć do przodu. Rad był zakonnikom,

ale naraz jego twarz spoważniała. Hufiec Poppona liczył zaledwie

połowę swojego dawnego składu, reszta albo poległa, albo,

odniósłszy ciężkie rany, została odesłana do tyłu. Mały był zatem

ten odwód, więcej rycerstwa należałoby mieć przy sobie. I wtedy

przypomnieli się księciu Opolanie.

- Gdzie Mieszko? - zaczął wypytywać gorączkowo, lecz nikt nie mógł

powiedzieć nic pewnego. Rycerze zakonni widzieli kątem oka, jak

hufiec opolski tonął w ćmie wroga, domyślali się, że legł cały.

Dopiero jednak pachołkowie i czeladź, kręcąca się na zapleczu

walczącego rycerstwa, opowiedziała z przejęciem, że jego miłość

książę Mieszko poleciał na zachód, na czele resztek swoich rycerzy

przemknął między wzgórzami i rzeczką, a potem pewnikiem do Legnicy

się schronił. Synowie chłopów i ludzi służebnych jeszcze teraz nie

mogli przyjść do siebie po tym widoku. Już oczy ich się śmiały,

już głosy drżały radością, że wszystko skończyło się dobrze, ale w

sercach czuli jeszcze cień tamtego przerażenia. A dyć, myśleli, że

to koniec, że potop wroga lada moment zaleje świat, ogarnie całe

Dobre Pole i zatopi przede wszystkim ich, bezbronnych, do walki

nie przyuczonych.

Książę Henryk nie chciał wierzyć w tak haniebny postępek swojego

druha i jego rycerzy.

- Umknęli?! - dopytywał się ze zgrozą w oczach. - Wszyscy umknęli?

- Nie wszyscy - odpowiedziano mu. Wielu Opolan, zwłaszcza ci,

którzy na prawym skrzydle walczyli, pozawracało na widok

atakującego odwodu lub nawet wcale panice nie uległo. Kilka kopii

to nawet z daleka się wróciło i ponownie bić się przybieżało. Lecz

samego księcia nie było nigdzie.

Naczelny wódz odprawił czeladź, a potem warknął przez zaciśnięte

zęby:

- Niechno który skoczy do Legnicy! Książę Mieszko ma ponownie się

stawić ze swoimi, bo mu...

Chciał pewnie dodać, że mu głowę urwie po bitwie, lecz umilkł,

gdyż nie przystało tak grubiańsko wyrażać się o mężu równym sobie.

Zatopił się w oglądaniu bitwy, to powoli uspokajało mu nerwy,

pochłaniać zaczęło bez reszty. Czegoś takiego nigdy nie przeżywał.

Bój trwał zawzięty, nieustępliwy. Całe pole przed księciem i za

jego plecami, kędy jeno przeszedł śmiertelny wir, zasłane było

ciałami poległych. Przeważały jednak tatarskie. Niektóre jeszcze

drgały, czasem usiłowały powstać, lecz znów padały na ziemię.

Czeladź z taborów i kuchni, tudzież ciurowie obozowi uwijali się

pośród leżących, szukali swoich, aby ich zabrać do tyłu. Tu i

ówdzie widać było postacie uginające się pod bezwładnymi

ciężarami, z wysiłkiem sunące zboczem, znikające za grzbietem

wzgórza. W trakcie tej krzątaniny niejeden Tatar otrzymał

dodatkowy cios laską lub drągiem. Wśród żywych i martwych biegały

konie bez jeźdźców. Dzikie, nie rozumiejące polskich rozkazów

koniki tatarskie i te, które dobrze rozumiały swojskie zawołania.

Koniowodni bez trudu łapali te ostatnie, uspokajali

pieszczotliwymi klepnięciami w szyję, a potem podprowadzali aż pod

samą linię walki, gdzie na nowo mogły się przydać.

Tuż na zapleczu walczących hufców kręcili się także ciurowie

obozowi z naręczami pełnych strzał kołczanów. Niezdarnie osłonięci

wielkimi na trzy czwarte chłopa tarczami, to pomykali do przodu,

to uciekali do tyłu, plątali się pomiędzy konnym rycerstwem,

wyszukiwali łuczników i kuszników, którym wyczerpały się zapasy

pocisków. Starszy obozowych ciurów dobrze musiał się natrapić, by

zaopatrzenie walczących nie ustało ani na chwilę. Nie znamy jego

imienia, bo wtedy służba ta uchodziła za podlejszą, lecz wielkie

przecież miała znaczenie.

W powietrzu unosił się wrzask, trzaski drzewców, jakieś głuche

uderzenia. Ucho księcia powoli przywykało do tego, był to bowiem

zwyczajny zgiełk bitwy. Dobrej, na szczęście, bitwy, coraz

lepszej. Ze wzgórza wyraźnie widać było niezliczone pląsy

śmiertelnych pojedynków. Dwa duże hufce polskie i nieliczny

wsparty przez łuczników hufiec margrabiego Bolka małymi, bo małymi

krokami, lecz stale posuwały się naprzód, dając tym widomy dowód

powodzenia. Za plecami spracowanych rycerzy i ich pachołków

przybywało ciał. Naczelny wódz patrzał uważnie, bo nie chciał sam

siebie oszukiwać, nic jednak nie wskazywało na pomyłkę. Wśród

drgających ciał coraz więcej leżało burych postaci najeźdźców. Od

tego widoku szedł powiew zwycięstwa.

Jak długo jednak trzeba będzie jeszcze walczy ć? Książę spojrzał w

górę, na fioletowe niebo kwietniowe. Jasna kula słońca dawno

minęła południowy szczyt sklepienia. - Już tak późno? - zdumiał

się, lecz wnet pamięć podsunęła mu wszystko, co przeżył od świtu,

i wydało mu się, że całe wieki spędził już na owym Dobrym Polu.

Nagle oczom obserwatorów ukazały się w dali świeże szeregi

Tatarów. Pędzili co koń wyskoczy, zasłaniali niemal cały horyzont.

Widlaste włócznie groźnie pochylały się do przodu, zza pleców

jadących w przedzie tryskały roje strzał. Henryk zrozumiał, że

Bajdar rusza swoje odwody. Nie mogąc znaleźć sposobu na

oskrzydlenie, próbuje przełamać atak Polaków od czoła. Przeciągłe

wycia nadjeżdżających urwały się nagle, zaginęły w trzasku

starcia. Szeregi polskie przystaneły, liczne łby koni polskich i

tatarskich uniosły się w górę, zatrzepotały w powietrzu kopyta,

strzeliły w niebo podbijane włócznie i kopie. Front zawirował

tysiącem nowych pojedynków. Niestrudzone ręce Polaków kłuły

włóczniami, cięły mieczem, rąbały. Z daleka trudno było poznać,

kto bierze górę w tej walce, boć i Tatarzy dobrze władać bronią

umieli. Zwarcie było ostre, lecz krótkie. Po chwili atak tatarski

załamał się, szarżujące przed chwilą szeregi zaczęły umykać do

tyłu, wyprzedzone przez luzem biegające konie, z których grzbietów

pospadali napastnicy. Książę odetchnął. Hufce polskie zyskały

możność wyrównania szeregów, wypoczynku. Lecz spokój trwał

niedługo. Nowa, wściekła szarża tatarska uderzyła w cały front,

powstał nowy tumult. Błyski mieczy, krzywe zygzaki szabel,

dudnienie tarcz jakby kto walił młotami w puste pnie drzew.

Dźwięczała stal uderzająca o stal, głucho łoskotały rozbijane

pancerze ze skóry laką pokrytej.

I ten atak został odparty, lecz Bajdar dalej nie ustępował. Odtąd

tak już miało być. Coraz to nowe szeregi tatarskie na horyzoncie,

nowe fale bijące w polskie hufce, a potem odwrót, próba

wciągnięcia Polaków w głąb. - Jak długo to potrwa? - książę zaczął

obliczać na zimno. Wiedział, że Bajdar przywiódł 25 lub nawet 30

tysięcy wojowników, że nie podda się ni cofnie z pola. Każdy Polak

musiałby dwóch lub trzech Tatarów trupem położyć, lecz czy to było

możliwe? Kilka tysięcy rycerzy i pachołków ubyło już pośród

walczących.

Zatem co? - Słodki przedsmak zwycięstwa rozpływał się w ustach,

pozostawiając gorycz twardej rzeczywistości. Wszakże wola

pokonania wroga istniała w dalszym ciągu. Książę czuł ją w sobie,

wyczuwał w swoim otoczeniu, biła z postawy tych tam w oddali,

którzy ni kroku wstecz się nie cofnęli. Jeszcze raz spojrzał w

niebo. Leć, słonko, leć, schowaj się za lasem. Niech mrok nocy

rozdzieli walczących, niech strudzeni pracą odpoczną krzynę.

Ratunek leżał w nocy, lecz do zmroku nikomu nie zabraknie sił.

Natłuką jeszcze trochę Tatarów, z rana zaś, skoro świt, wypoczęci

i na nowo uszykowani, znów zajmą stanowiska. I niech tamci

spróbują uderzyć! W ciągu nocy będzie można wiele uczynić.

Ściągnie się Opolan z Legnicy, uzbroi nowych pachołków, ba,

chłopów na koń się posadzi.

Książę gwałtownie odwrócił się, jego świta także spojrzała w

stronę Legnicy. Dlaczego wciąż nie widać Mieszka? Henryk

przysłonił oczy dłonią, gdyż z boku raziło go słońce, lecz usłany

trupami plac leżał martwy. Najmniejszy szyk jeźdźców nie ożywiał

horyzontu.

A bój trwał z niesłabnącą zaciekłością. Szczupłość miejsca nie

pozwalała Bajdarowi wprowadzić do walki wszystkich sił,

unieruchamiała znaczną część jego odwodu. Polacy znów zaczęli

posuwać się naprzód, spychać wroga do tyłu. Każdy z nich miał już

co najmniej jednego "swojego" Poganina, którego pozbawił życia

albo też w inny sposób wyeliminował z walki. Wytrwałości nie

brakowało nikomu, ale tylko czas mógł przynieść ostateczne

zwycięstwo, mógł pozwolić rozgromić nie pokonanego dotąd wroga.

W tej fazie bitwy Bajdar prawdopodobnie stał na wzgórzu 178, tuż

za lewym skrzydłem swych wojsk. Musiał zły być okrutnie. Bój

przeciągał się ponad miarę, Polacy łatwi do pokonania nie byli.

Już pod Turskiem i Chmielnikiem dali przykład nie spotykanego

męstwa, ich szarże były zajadłe. Czyżby tatarska sława

niepokonanych miała się skończyć?

- Co z wiatrem! - Bajdar coraz to zwilżał palec śliną, unosił go w

górę, badał kierunek tchnienia powietrza. Lecz wiało wciąż słabo,

ledwie, ledwie i to w dodatku od strony Polaków. Kiedyż wreszcie

się to zmieni? Starszyzna ze świty naczelnego wodza, wszyscy

łącznicy śledzili kierunek powiewów. Gdzie szamani? Niech czarują,

niech modlą się o zmianę pomyślną! Jeśli w tej bitwie nie

przydadzą się na nic, stracą swoje głowy.

Bajdar był coraz bardziej zniecierpliwiony. Wciąż nowe hezary słał

do walki, szeregi wojowników odskakiwały zdziesiątkowane i znów na

jego rozkaz musiały zawracać, szarżować. Jeśli wiatr się nie

zmieni, najlepsze swoje oddziały wygubi.

*

Książę Henryk tymczasem z rosnącą nadzieją spoglądał w niebo. Już

niedługo dobra noc pozwoli wypocząć. Walczący rycerze i

pachołkowie wcale nie czuli zmęczenia, napięte nerwy potęgowały

ich siły. Książę wiedział już, że wytrzymają do zmierzchu, a

jutro, po odpoczynku, znów nie braknie im męstwa.

W pewnej chwili pomiędzy małym hufcem Bolesława Szepiotki i

wielkim wojewody Sulisława buchnął dym czarny, miejscami żółtawy.

Zrazu wyglądało to, jakby kopa mokrego siana zajęła się od pioruna

i tlała bez ognia. Wszakże dym potężniał, gęsty bił w górę, a

potem niósł się w poprzek pola ku środkowi frontu, przesłaniał

prawe skrzydło krakowsko-sandomierskie, pełznął po ziemi, ogarniał

coraz większą przestrzeń. Na prawym skrzydle Sulisławowego hufca

migały ponad kłębami dymu postacie jeźdźców, głowy bez tułowi,

tułowia bez nóg i koni. Zadymka pochłonęła już pół hufca, miała

połknąć resztę, gdy rycerze i pachołkowie znów poczęli się

ukazywać, lecz znacznie bliżej. Po dwóch, po trzech wypadali zza

dymnej zasłony, co chwila nowi jeźdźcy ukazywali się na tle

niskiej chmury. Pędzili to tu, to tam jakby zaczadzeni, zrywali z

głów hełmy, przecierali oczy, chwiali się w siodłach.

- Co to tam? - Spojrzał w tamtą stronę książę, patrzyli wszyscy

rycerze z jego otoczenia, wytrzeszczali także oczy zakonnicy

Poppona. Jakże to? Na litym ugorze kopy siana sterczące, w dodatku

teraz, na wiosnę, kiedy kończą się zapasy do zagród i dworów

zwiezione? Książę pobladły, drżący, tkwił w siodle bez ruchu, nie

wiedział, co czynić. Strach wielki jeżył włosy książęcej świcie.

- Czary! - wrzasnął nagle któryś z zakonników. - Ani chybi, czary!

Toć to z diabłem sprawa!

Reszta skupionych przy wodzu braci zakonnych jęła się żegnać

pośpiesznie, w ślad za nimi czyniło znaki krzyża na piersiach

rycerstwo i sam książę. Nikt nie wątpił w czary, wszak w jaki

sposób wytłumaczyć pożar na pustym błoniu?

Nieprzytomnych, zaczadzonych, pozbawionych tchu rycerzy i

pachołków coraz więcej miotało się w dali. Jedynie hufiec

margrabiego, nie objęty dymem, walczył dalej zajadle, choć też

chyba z duszą na ramieniu. Nagle za kłębami dymu rozległ się

zgiełk trąb i piszczałek, przeraźliwe wycie wstrząsnęło

powietrzem, jakby na trwogę. Nie ogarnięte dymem morawskie

rycerstwo krzyżowe margrabiego zniknęło w tłumie Tatarów. Henryk

ujrzał tam wielki buńczuk samego Bajdara, rozwiany na wietrze. Tuż

za nim trzepotała chorągiew nestoriańska św. Andrzeja z krzyżem,

powiewały liczne znaki bitewne. Niewątpliwie sam Bajdar runął na

czele ciężkiej jazdy, by wreszcie rozstrzygnąć losy bitwy. Hufiec

Bolka, odcięty dymem od Krakowian i Sandomierzan, samotnie przyjął

uderzenie, które przeszło po nim jak woda wezbranej rzeki

przelewającej się ponad niską groblą.

Poppo z Osterny, wódz pozostającego w odwodzie hufca zakonnego,

niemniej niż inni przekonany był o czarach. Wierzył w nie równie

niewzruszenie jak w Chrystusa. Wszakże przekonany był przy tym, że

moc Boga przewyższa siły czarta, któremu służyli poganie i za

którego sprawą czynili czary i dlatego nie uląkł się dymów. Ledwie

książę skinął w jego stronę i wyciągniętym mieczem wskazał

kłębowisko pośrodku Bolkowego hufca, od razu krzyknął na swoich,

by dosiadali koni. Rycerzy zakonnych nie trzeba było zachęcać.

Migiem wskakiwali na siodła; wdziewali hełmy, ujmowali włócznie,

miecze, topory, co tam jeszcze kto miał przy sobie.

Po chwili cały hufiec ostro ruszył z kopyta. Wiatr rozwiewał białe

płaszcze, lecieli jak stado jastrzębi w stronę upatrzonej

zwierzyny. Zwyciężą lub zginą, lecz nie pozwolą na tryumf wrogów.

Niosła ich moc jakaś wielka, której siłę czuli w piersiach, a

która rodziła się z największego zwycięstwa, jakiego człowiek

dokonuje nad sobą, kiedy przezwycięża strach i lęk.

Henryk widział, jak runęli w ciżbę tatarską wybiegającą z luki po

Morawianach i krzyżowcach, na moment białe płaszcze przesłoniły

wszystko. Szarża tatarska, wstrzymana gwałtownie, zaczęła się

nawet cofać, lecz trwało to krótko. Wnet front zatrzymał się, a

potem powoli jakby sunął w głąb pola po stronie Polaków. Zgiełk

niósł się stamtąd wrzaskliwy, jęczący zawodzącymi głosami

szamanów, wezwaniami do obcego Boga czy też do mocy jakichś

piekielnych. Bój ciężki i krwawy ostatecznie przekonywał

patrzących, że żadne ciemne siły nie wystąpiły tu w pole, że

wszystko działo się zwyczajnie, po prostu. Należało zatem, także

zwyczajnie i po prostu, ratować sytuację, zapobiegać klęsce.

Książę poderwał więc konia i na czele swojej świty ruszył w stronę

pola walki.

Tymczasem z kłębów dymu dalej wyskakiwały konne postacie

słaniające się w siodłach. Miotani atakami kaszlu, nieprzytomni

pędzili na oślep przez łąkę, rozbiegali się ani mogąc, ani chcąc

walczyć dalej. Duszący dym przesłaniał świat. Czary! Istne czary!

Samo piekło rozwarło swoje bramy, buchało siarką i zgnilizną.

Jego miłość Henryk II, książę "Polski, Śląska i Krakowa", jak sam

siebie tytułował w dokumentach, jeszcze nie wierzył w klęskę,

jeszcze widział przed sobą drogę do zwycięstwa, co prawda ciężką i

trudną, ale prostą. Jedna z legend głosi, że w pewnym momencie

zaczął krzyczeć rozpaczliwie:

- Zabieraj, zabieraj!

W śląskiej gwarze okrzyk miał pono znaczyć "atakuj, atakuj!", lecz

w gwarze krakowskiej - coś wręcz przeciwnego, niby zachętę do

ucieczki: "zabieraj się stąd", czy coś w tym rodzaju. Dziś trudno

ustalić, jak to naprawdę było, ale na pewno zapanował chaos.

Książę nie chciał cofać się przedwcześnie, to wiemy na pewno.

Przybiegłszy na zagrożony odcinek, mógł widzieć, że smugi dymu

opadają z wolna, stają się cieńsze i bardziej przejrzyste i że za

nimi perli się już zwyczajne, czyste powietrze. Jedynie gwałtowne

natarcie mogło ocalić walczących i poprawić sytuację. I to

natarcie natychmiastowe, dopóki jeszcze walczyli rycerze zakonni,

dopóki nie wybito jeszcze w pień resztek hufca margrabiego.

Pojęła księcia jego drużyna przyboczna, rozbiegła się w koło,

zaczęto gromadzić rycerzy, zwoływać ich, póki jeszcze czas póki

nie atakują Tatarzy! Zrozumiał to także wojewoda Sulisław, który

przytomnie wycofał się z dymu zawczasu, jakby czuł, że przez jego

gąszcz Tatarzy też nie będą się pchali. Wojewoda z garstką swoich

najbliższych towarzyszy miotał się na wszystkie strony, krzyczał,

przyzywał do siebie.

- Zabieraj, zabieraj! - wołał książę, a za nim powtarzali okrzyk

jego śląscy dostojnicy. Lecz daremne były wysiłki. Czy to

naprawdę, jak głosi legenda, Krakowianie i Sandomierzanie opacznie

pojmowali rozkazy, czy też ów dym do cna ich otumanił, dość, że

miast skupiać się, rycerstwo jeszcze bardziej rozpierzchało się w

różne świata strony.

Bój zakonników dogorywał tymczasem. Białe płaszcze znikały jeden

po drugim, wsiąkały w bury tłum wojowników. Tylko tu i ówdzie

skrzydlate postacie miotały się jeszcze wyraźnie, lecz już coraz

częściej uskakiwały w tył. Wróg miał tutaj druzgocącą przewagę i

był zdecydowany wykorzystać ją do końca.

Wtem nowe, nie wiadomo skąd przybyłe hezary, runęły przez

opadające dymy wprost w kierunku Sulisława i księcia, którym małą

chorągiew udało się zebrać. Inne gnały na zachód, wzdłuż rzeczki,

w ślad za umykającymi tamtędy, słaniającymi się w siodłach

niedobitkami.

- Do tyłu, wasza Miłość! Do Legnicy!ktoś zaczął namawiać księcia.

- Za dwa pacierze będzie za późno!

Lecz książę nie słuchał. Ogarnął spojrzeniem pole rozbrykane końmi

ponoszącymi jeźdźców bezładnie i warknął:

- Do Klemensa!

Już zawracał konia, już pędził na północ, gdzie jego hufiec

odwodowy, nie tknięty dymami, walczył po dawnemu. Skoczyli więc za

nim, a on gnał jak szalony, żeby zdążyć, zanim panika i tam

dotrze. "Trzeba zmienić front, myślał, skrzydłami oprzeć się o

strumień. Noc już blisko. Noc..."

Zdążyli w ostatniej chwili.

Hufiec wojewody Klemensa niewiele wiedział o tym, co się działo na

odległym, południowym skrzydle. Widziano stąd dymy, podchodzące

blisko, słyszano okrzyki zgrozy, ale prawdy nikt nie odgadywał.

Lewe skrzydło krakowsko-sandomierskie, styk z hufcem odwodowym

zapewniające, też paniką objęte nie było. Widok towarzyszy, którzy

w dali wyskakiwali z kłębów dymu, był raczej zabawny niż groźny,

nic złego nie wróżący. Aż wreszcie i u nich zaczęły dziać się

rzeczy niepojęte.

Kolejny atak tatarski został odparty, ale sunął już następny.

Szyki tatarskie inaczej jednak teraz wyglądały. Wielu wojowników

trzymało uniesione wysoko w górę ni to chorągwie jakieś, ni to

proporczyki bojowe, których drzewce kończyły się kuliście, jakby

kto dynie ponasadzał na czubki. Dynie dymiły. Coraz bardziej.

Dziwni chorążowie, opancerzeni od stóp do głów, nadjeżdżali pędem,

potrząsali drzewcami, ciskali je pod kopyta polskich koni i znów

umykali do tyłu. Naprzeciw nim wybiegały polskie strzały, ścigały

ich potem, lecz żadna szkody uczynić im nie mogła.

Wojewoda Klemens nie doceniał grozy położenia, śmieszne kadzidła

wydały mu się zrazu dziecinną igraszką: Na szczęście jednak do

zadymianego, prawego skrzydła zbliżał się już wojewoda Sulisław.

Ten wiedział, co znaczą dymy. Wiatr (pomyślny wiatr, tak długo

oczekiwany przez Bajdara) poniesie je w sam środek hufca, struje

wszystkich.

- Do tyłu! - zaczął wołać. - Do tyłu!

Wojewoda Klemens posłyszał to wołanie nie cierpiące sprzeciwu,

spojrzał w tę stronę i dopiero teraz zdał sobie sprawę z

położenia. Niewielka chorągiew wojewody Sulisława i poczet księcia

Henryka pędziły przed siebie. Po drodze dołączały do nich ocalałe

szyki krakowskie i sandomierskie, które walczyły dotąd. W dali zaś

sadził cały chyba tumen Tatarów z groźnie wysuniętymi, nie

skalanymi jeszcze krwią włóczniami.

- Do tyłu! - rozkazał i sam pierwszy cofnął konia.

Dym dochodził już do niego, miał jakiś dziwny zapach, drapał w

gardle. Rycerstwo ruszyło za Henrykiem, ale bez przesadnego

pośpiechu, spokojnie. Obecność księcia zapobiegała panice.

Jednakże on sam nie był już tak bardzo pewien swojej poprzedniej

decyzji.

- Przebić się i do Legnicy!

Nie wiemy, kto w otoczeniu księcia pierwszy tę myśl podjął, lecz

Henryk w końcu musiał uznać jej słuszność. Wyjścia innego nie

było. Tatarzy przedarłszy się na prawym skrzydle, objechali plac

boju dookoła, ich pierścień był już zamknięty aż po horyzont, a

wewnątrz niego uwijały się mniejsze watahy wroga. Grupki rycerstwa

polskiego, wciąż nieprzytomne z zatrucia, krztusząc się i łapiąc w

płuca świeże powietrze, miotały się tam i z powrotem, na oślep,

gdzie popadło. Oddziały tatarskie, zdrowe i szatańsko przytomne,

łatwo dawały sobie z nimi radę. To nie była już bitwa, lecz chaos

drobnych potyczek, rzeź. Należało więc skupić przy sobie hufiec

wojewody głogowskiego i resztki hufca Sulisława, po czym przeć na

zachód. Może przynajmniej część sił zostanie uratowana. Gorzka to

była prawda.

Wojewoda Klemens i wojewoda Sulisław pośpiesznie zaczęli objeżdżać

szyki rycerstwa, tłumaczyć, co trzeba. Będą przebijać się na

zachód, do grodu. Kto się przebije, życie swoje ocali. Aby jednak

rzecz udała się całkiem, trzeba kupą. Kupą! - powtarzano z

naciskiem.

Rycerstwo wzięło księcia w środek, rozpoczęło kłus w stronę

Legnicy. Lecieli jak burza. Konie dobywały resztek sił, mdlejące

ręce, jakby nową falą mocy oblane, mocno trzymały miecze lub

rzadkie już teraz włócznie.

Kamienne wieże legnickich kościołów widniały w dali osnute mgłą i

dymami. Gdyby wytężyć słuch, na pewno doleciałby stamtąd dźwięk

bijących bez przerwy dzwonów, lecz nic nie dało się słyszeć, tylko

pełne triumfu wycia Tatarów i rozpaczliwe, gniewne krzyki Polaków.

Mniejsze oddziały tatarskie ustępowały im drogi, większe ginęły od

miecza, rozpruwano je, przecinano. Wola ratowania księcia i

własnego życia zwyciężała przewagę taktyczną wroga. Wreszcie

przebili się. Teraz droga była wolna.

Książę zapewne czuł się bezpieczny, gdy nagle spostrzegł, że koń

jego kuleje. Raniony strzałą w którejś z ostatnich potyczek, przez

czas jakiś biegł nie czując bólu, lecz teraz, kiedy największe

napięcie minęło, począł się chwiać i zataczać. Pędzący hufiec

zwolnił, wreszcie stanął. Trzeba coś poradzić. Radę znalazł rycerz

Jan Iwanowic, którego imię wdzięczna historia zapisała na wieki.

On to, wziąwszy dla bezpieczeństwa kilkudziesięciu jeźdźców,

skoczył ku koniowodnym.

Tabuny koni stały niedaleko. Krzyki z pola walki dolatywały do

uszu pilnującej je czeladzi, lecz ta nie pojmowała jeszcze, co się

tam działo: Tabun skubał skąpą, wiosenną trawkę lub zaspokajał

głód, rzuconym pomiędzy półkoszki wozów sianem. Wtargnięcie do

obozu sporego pocztu rycerzy powitano ze zdumieniem.

- Konia! Konia! - krzyczeli rycerze, więc koniuchowie skoczyli po

najdzielniejszego rumaka. Przybyli zeskakiwali z siodeł

pośpiesznie, choć trochę niezdarnie, puszczali swoje wierzchowce

luzem, bez pytania brali nowe i gramolili się na przygotowane

rzędy. Rycerz Jan uczynił tak samo, po czym wodze luzaka okręcił

sobie wokoło przegubu lewej dłoni i tyle było go widać. Wraz ze

swoim pocztem znikł za niewielkim laskiem tak samo nagle, jak

pojawił się tutaj...

Tymczasem jak wicher gradową burzę zwiastujący wpadł do obozu

liczny oddział tatarski. Tylko ci, co przy samych koniach stali

zdołali na czas dosiąść wierzchowców i ocalić życie, reszta zaś w

jednej chwili podzieliła los towarzyszy, którzy na Dobrym Polu się

bili.

*

Tatarzy, rozbici przez przedzierające się wojsko otrząsnęli się,

zebrali i nadlecieli jak ćmy. Bajdar z daleka dostrzegł stojący

wśród pól hufiec, domyślił się, kto może kryć się pośród

rycerstwa, podesłał swoim pomoc.

Rycerz Jan Iwanowic wracał co koń wyskoczy. Widział w dali mrowie

tatarskie na nowo otaczające księcia, kąsające zewsząd jego

rycerzy. Mógł zawrócić, zmienić kierunek, lecz niestrudzenie

popędzał konia naprzód. Jego towarzysze, zaopatrzeni w obozie w

nowe włócznie, pochylali ostrza. Skośnoocy, otaczający hufiec

wojewody Klemensa, zaatakowani gwałtownie, polecieli na ziemię.

Tutaj, na tym maleńkim odcinku, Polacy zyskali przewagę. Tatarzy

wzięci z dwóch stron, nie wytrzymali długo, droga stała się wolna.

Teraz tylko czym prędzej podać luzaka księciu i gnać dalej do

Legnicy. Udało się. Książę, dosiadłszy świeżego konia, dał rozkaz

ruszenia naprzód.

Ale Tatarzy nie rezygnowali. Wciąż dosyłane przez Bajdara omy na

lekkich, niezwykle szybkich koniach, ponownie otoczyły hufiec.

Ciasno skupione rycerstwo raz po raz obsypywane było strzałami.

Chmury pierzastych pocisków nadlatywały z różnych stron, raziły

ludzi. Konie zatrzymywały się w galopie i, boleśnie ranione,

stawały dęba, zrzucały jeźdźców. Hufiec wydłużał się w biegu,

niespodziewane, wściekłe szarże z boków rozrywały go na mniejsze

oddziały, otaczały rozbitków, wycinały w pień. Od czoła zrobiło

się tłoczno. Cały hezar lekkiej jazdy tatarskiej wyprzedził

Polaków, skoczył im na spotkanie. Ustał bieg w stronę zbawczego

grodu, śmiertelny bój rozgorzał pośrodku pola.

Według relacji Długosza w tej ostatniej fazie walki tuż obok

księcia znajdowali się: Sulisław, wojewoda krakowski, Klemens

wojewoda głogowski, rycerze Konrad Konradowic, Stefan Lis z

Wierzbna i jego syn Andrzej, Tomasz Piotrkowic, Klemens z

Pełcznicy, syn Andrzeja, Piotr zwany Koza. Sami wielmoże, ludzie

znaczący wielce, bo zresztą imion mniej "godnych" rycerzy nie

upamiętniały dawne kroniki. Margrabia Bolko Szepiotka i Poppo z

Osterny nie żyli już od kilku godzin; polegli na swoich

stanowiskach tuż po użyciu przez Tatarów trujących dymów. W

otoczeniu księcia znajdował się także ów Jan Iwanowic, rycerz

przewyższający innych zręcznością, siłą i odwagą.

Bitwa znowu stała się krwawa, chaotyczna. Walczono wszędzie,

szczęk oręża rozlegał się dokoła. "Byle się przebić!" - myślano

jeszcze z uporem. - Byle się przebić i - do Legnicy! Co koń

wyskoczy! Książę Henryk był dobrym szermierzem. Już przedtem, w

regularnej bitwie, wiele pojedynków stoczył zwycięsko, a teraz

uwijał się nie gorzej od innych. Jego miecz; długi, ciężki, raz po

raz zwodził krzywą, tatarską szablę, ciął z mocą. Jeśli już nie

zdołał zdzielić jeźdźca, raził karki koni. Oszalałe z bólu

wierzchowce ponosiły lub zrzucały wojowników z kulbak. Coraz

więcej Tatarów walczyło z ziemi, lecz nie przestawali być groźni.

Spieszonych jeźdźców trzeba było strzec się, jak ognia. Potrafili

z daleka szyć strzałami, podbiegać znienacka, kłuć z dołu, żgać w

brzuchy koni, strącać z siodeł, dobijać na ziemi.

Szyki wokoło księcia Henryka zrzedniały, ubywało polskich rycerzy,

natomiast Tatarzy wciąż liczni, uwijali się wokoło. Henryk raz po

raz widział kątem oka, jak jego sąsiad słania się, potem pada, a

na jego miejsce nie zawsze zjawia się ktoś nowy.

Byle się przebić!

Przed księciem zamajaczyła nowa twarz przeciwnika, oczy groźnie

spozierały spod opuszczonej na czoło czapy, pierś okrywała tarcza.

Krzywa szabla w ręku Tatara była niby żmija jadowita. Henryk

natarł odważnie, spróbował wytrącić Tatarowi broń z ręki, lecz

dłoń tamtego była silna.

Wreszcie nadeszła chwila stosowna, książę uniósł prawicę, by z

całej siły ciąć w odsłonięte na moment ramię i - poczuł, że ostre

widły innego jakiegoś wroga ubodły go pod pachę, pchnęły z wielką

siłą. Stracił równowagę, zachwiał się i poleciał na ziemię.

Gruchnęło, wstrząs przebiegł po ciele, w oczach zamigotały drobne

światełka. Spróbował zerwać się na równe nogi, lecz liczne ręce

przycisnęły go do zdeptanej końmi murawy, czyjeś dłonie zerwały mu

z głowy hełm, odsłoniły szyję. Coś błysnęło, zimna stal zdawała

się zaledwie musnąć gardło... Ogłuszający ryk bitwy szybko

zamierał i oddalał się gdzieś w dal nieskończoną.

Bój wygasał. Wszyscy wymienieni wyżej wojewodowie i rycerze

zginęli wraz z księciem, tylko Jan Iwanowic wraz z garstką rycerzy

zdołał w końcu przebić się i dotrzeć do Legnicy. Może to właśnie

on opowiedział, co się stało i jak zginął książę Henryk II

Pobożny, naczelny wódz wojsk polskich. Był jednym z nielicznych

świadków klęski.

Gdy umilkł bój

Mieszczanie legniccy obserwowali bitwę z wieży kościelnej, może

któryś z nich wyjechał konno w pobliże placu boju, aby widzieć

wszystko. Miasto przeżywało zmienne koleje zmagań, z ust do ust

podawano sobie najświeższe wieści. Były okrzyki radości i chwile

pełnego grozy napięcia. Przybycie księcia Mieszka wraz z częścią

hufca opolskiego musiało upewnić legniczan, że klęska jest

nieuchronna.

Przejęta, rozgorączkowana ludność rzuciła się pakować dobytek.

Pęczniały worki i kosze plecione z wikliny, zapełniały się

skrzynie drewniane, zdobne malowidłami i rzeźbą, z pokolenia w

pokolenie przekazywane córkom na odzież i bieliznę. Terkotały koła

wozów, dudnił zwodzony most grodowy, przerzucony nad fosą.

Mieszkańcy chronili się w grodzie i tam przenosili cały swój

dobytek, żywy i martwy inwentarz. Zła sława najeźdźcy szeroko już

była znana w Polsce. Zdawano sobie zatem sprawę, że jedynie

zdecydowana obrona za wałami może przynieść ocalenie i do niej

też, wzorem Krakowa i Wrocławia, szykowano się pośpiesznie.

Kiedy opuszczone chaty czerniały pustką na oścież otwartych drzwi,

zaczęto wygarniać ogień z pieców i palenisk, podmiatać zarzewie

bliżej ścian, niech zatlą się domy, niech ogień pochłonie miasto

całe, by wróg nie znalazł przytulnego kąta, dachu nad głową.

Pożary wybuchały w różnych dzielnicach, dymy biły w niebo, a ponad

trzaski płonącego drewna suchych tramów niósł się dźwięk dzwonów.

*

Ostatnie kobiety, otoczone dzieciarnią, przebiegły po moście,

mężczyźni stanęli na wałach, ujęli topory, przyczaili się za

blankami. Nad ogniskami rozwieszano kociołki z wodą, ustawiano

kadzie pełne smoły. Załoga zbrojna, przebywająca stale w grodzie,

wytaczała machiny miotające, rozdawała bezbronnym włócznie, haki,

miecze.

Wkrótce gród gotowy był do walki, ale Tatarów jeszcze nie widać.

Znojny bój wciąż trwał gdzieś w oddali. W bramie, tuż za

opuszczonym jeszcze mostem, daremnie czekali uzbrojeni po zęby

woje. Otrzymali rozkaz przepuścić swoich, gdyby tacy zapragnęli

schronić się w grodzie, lecz odeprzeć ścigającego wroga. Końce

łańcuchów do podnoszenia mostu zwisały nieruchomo, tuż obok rąk

gotowych w każdej chwili schwytać je i ciągnąć z całej siły. Nikt

nie przybywał od strony Dobrego Pola.

Szczyt najwyższej wieży grodu zatłoczony był ciekawymi. Bystre

oczy spoglądały w dal, wypatrywały uciekinierów. Czyżby wszyscy

polegli? Niemożliwe. Gdzieś daleko majaczyły środkiem zasłonięte

przez wzgórze szeregi walczących. Niósł się stamtąd ledwie

dosłyszalny szczęk i hałas, jakby na odległym jarmarku odbywały

się popisy kowali. Co ten książę Mieszko? Gadał, że już, już... że

lada chwila... A tu nic!

Z początku ludzi ogarniało zapewne zdziwienie, lecz potem, kiedy

bój na Dobrym Polu przeciągał się, zaczęli chyba rozmaicie

tłumaczyć sobie Mieszkowe przybycie. Padały uwagi, docinki, zrazu

niewinne, potem pełne szyderstwa, drwiny, gniewu. Bo jakże? Tam

wciąż walczą mozolnie, a ci tutaj, niby zające strachem

podszyte...!

Wreszcie na horyzoncie pojawiła się mała grupka konnych, którzy

pędzili co koń wyskoczy. Wjechali na drogę do miasta, śpieszyli,

choć nikt ich nie ścigał. Byli to łącznicy księcia Henryka.

Zadudniły kopyta koni po moście, wpadli do grodu i na oczach

zdumionych legniczan zniknęli w zaułku książęcego zamku. Więc to

tak? - Pełne domysłu mruknięcia towarzyszyły rodzącym się uczuciom

wstydu za tych, co przedwcześnie opuścili pole.

Nie wiemy, czy książę Mieszko zdecydował się wracać. Źródła

odnotowały jedynie ucieczkę władcy Raciborza, nie wspominając

potem o jego ponownym przybyciu na pole walki. Mógł książę

wyruszyć, lecz nie zdążyć dotrzeć na miejsce, mógł też z uporem

godnym lepszej sprawy tkwić w grodzie. Trudno snuć tu domysły.

Czujność obrońców zelżała nieco, wszakże nie na długo. Ludzie z

wież dostrzegli nagle kurzawę w dali, dziwne jakieś zamieszanie.

Tuman koni i ludzi, niby trąbą powietrzną miotany, przybliżał się

wartko. Znów zawrzało w grodzie, podniecone głosy wymieniać

zaczęły uwagi. Śmiertelny taniec na widno kręgu trwał czas jakiś,

a potem kilka konnych postaci oderwało się stamtąd. To rycerz Jan

Iwanowic i jego najbliżsi druhowie, którzy zdołali wymienić konie.

Pędzą jak szaleni, ćma wrogów jakby nie dostrzegła ich wcale,

zajęta pozostałymi na pobojowisku, pośród których leżały zwłoki

księcia.

Zadudnił na krótko most zwodzony, a potem podgrodzie ucichło.

Pogorzelisko spalonego grodu leżało martwe. Oczy stróżujących w

bramie daremnie wypatrywały nowych uciekinierów. Trzeba było

podnieść przęsło, zamknąć nim wjazd za wały.

Tatarzy na razie nie podjeżdżali. Widać było, jak uwijają się po

Dobrym Polu. Ktoś liczył zapewne skrwawione strzępy ciał i na tej

podstawie sporządzał meldunek o rozmiarach zwycięstwa, ktoś inny

zbierał łupy. Całkowite otoczenie wojsk polskich przypieczętowało

ich klęskę, ale Bajdar chodził zatroskany. Jeszcze nigdy i nigdzie

nie poniósł tak wielkich strat jak tutaj. Co będzie, jeśli jutro

zwali się nań olbrzymia armia króla Wacława? Rozkazał czym prędzej

kończyć grabież pobojowiska, dobić rannych i ubezpieczyć się na

nocnym popasie, daleko rozesłać oddziały zwiadowcze.

Niewielki oddział tatarski przybył do Legnicy zapewne dopiero o

zmierzchu. W słabym świetle zamierającego dnia wojownicy ze swoimi

widlastymi włóczniami podjechali pędem, w bezpiecznej odległości

wstrzymali konie, krzyczeli.

Według Długosza, jeden z jeźdźców niósł na włóczni głowę poległego

księcia Henryka. Widok to musiał być bolesny. Patrzący z wałów

woje, rycerze i mieszczanie czuli bezsilny gniew, żal. Wódz

Tatarów, pełen pychy z powodu zadanej Polakom klęski, zażądał

wydania zamku na łup. Jego słowa tłumaczył zapewne ktoś, kto znał

język tatarski. Leciały ponad zgliszczami podgrodzia, ponad fosą i

wałem, okrutne, złe i chełpliwe, lecz trafiały w skałę. Nie wiemy,

kto w tym czasie dowodził Legnicą, chyba jednak nie książę

Mieszko, który prawdopodobnie cały swój autorytet stracił. Może

kierował wszystkim któryś ze starszych synów poległego wodza?

źródła wspominają tylko o nieugiętej postawie grodzian. Na

wszelkie wezwania Tatarów legniczanie odpowiedzieli strzałami i

gniewnymi okrzykami.

Daremnie wróg potrząsał głową naczelnego wodza, daremnie wzywał do

kapitulacji. Oddział tatarski, zbyt był słaby, aby próbować

szturmu, pokręcił się trochę wokoło, pomyszkował wśród zgliszcz i

odjechał w mroki nocy. Bajdar nie miał czasu na obleganie grodu,

musiał się bowiem liczyć z armią czeską, rozpoznać siły niemieckie

na Łużycach i w Milsku, a potem śpieszyć na Węgry. Wracający z

niczym hezar tatarski wrzucił niepotrzebną głowę księcia do stawu

obok wsi Koświca.

Legniczanie odetchnęli. Następnego dnia z wież grodu rozpościerał

się widok na pustą okolicę. Wysłane daleko podjazdy nigdzie nie

napotkały wroga. Jeszcze może jeden lub dwa dni wzmożonej

czujności, a potem można już otworzyć bramę grodu.

Kto żyw, pędził na pobojowisko. Dobre Pole usłane było ciałami

poległych. Tatarzy sprzątnęli swoich, pozostali tylko Polacy i

sprzymierzeni. Drżącymi rękami kopano rzędy mogił, znoszono na

wieczny spoczynek rycerzy i ich pachołków. Nie było między nimi

różnicy.

Tylko w wyjątkowych wypadkach, kiedy wyraźnie rozpoznano zwłoki,

odsyłano je w rodzinne strony poległego. Ciało księcia Henryka bez

głowy rozpoznano po znakach szczególnych i ze czcią wielką

przewieziono do Wrocławia.

Śmierć naczelnego wodza na polu bitwy nie zdarza się często. Sława

bohatera wnet miała obiec całą Europę, wzbudzić podziw, a

jednocześnie i lęk przed najeźdźcą. Na razie jednak w jednym z

wrocławskich kościołów odbył się pogrzeb uroczysty. Tłumy

mieszczan i chłopów towarzyszyły najbliższej rodzinie poległego.

Były łzy żalu, ból bezsilnego gniewu, długie modły nad kryptą, w

której złożono zwłoki. Czy jednak zdawano sobie w pełni sprawę,

kim dla Polski był ten, którego żegnano?

Henryk Pobożny w owym czasie był jedynym władcą, wokół którego

rozbita na dzielnice Polska mogła zjednoczyć się na nowo. Jego

śmierć miała pogrążyć kraj w odmęt jeszcze większego niż dotąd

partykularyzmu, rozpocząć okres niebywałych walk bratobójczych.

Kruche, bo na woli jednego człowieka oparte podstawy jedności

rozpadły się na lat kilkadziesiąt.

Niecała jednak rodzina poległego wodza brała udział w

uroczystościach żałobnych. Niewielu było tam także rycerzy. Starsi

synowie Pobożnego: Mieszko i Henryk zebrali jakieś siły zbrojne i

dalej poszli walczyć. Nie wiemy, czy brali udział w bitwie na

Dobrym Polu, lecz potem widziano ich u boku króla Wacława I,

chcieli bowiem pomścić śmierć ojca. Lecz daremne były ich zamiary.

Król Wacław I nie kwapił się do zbrojnego starcia. Tak długo

kluczył ze swoją wciąż wzrastającą w siłę armią, aż ostatecznie

uniknął spotkania z wrogiem. Tatarzy pół królestwa obrócili mu w

popiół, a on nie zdołał ich dopaść.

Tymczasem w spustoszonej przez najeźdźców Polsce zaczynało wracać

życie. Z lasów Śląska, z kryjówek na bagnach, z pieczar i ostępów

górskich wracali do swoich siedzib oracze i rzemieślnicy. Spalone

domostwa, zniszczone warsztaty wymagały odbudowy. Ludzie, ocaleni

z rzezi, ostro zabierali się do pracy. Za trzy, cztery lata nie

będzie już śladu zniszczeń, kraj zakwitnie na nowo, gwar wypełni

miasta, ożywią się kupieckie szlaki.

Będzie to już jednak nowa epoka w dziejach feudalnej Polski.

Ludzie zaczną liczyć czas na nowo, będą mówić, że coś stało się

przed albo po najeździe Tatarów. Brak silnej władzy centralnej, w

dużej mierze stworzonej przez Brodatego i Pobożnego, ośmieli

wielmożów duchownych i świeckich, a nawet przejściowo wprowadzi

chaos i bezprawie. Wszakże na gruzach dawnego ładu zacznie się

rodzić coś nowego, poczucie ponaddzielnicowej jedności. Obawa

przed dalszymi najazdami Tatarów ożywi działalność obronną

książąt, będzie rodzić się wspólnota losu i celu, jedna z podwalin

późniejszej, pełniejszej świadomości narodowej Polaków, czyli

plemion osiadłych między Bobrem i Odrą na zachodzie a Bugiem i

Sanem na wschodzie.

Straty Polski, poniesione w roku 1241, oblicza się rozmaicie.

Prawdopodobna wydaje się liczba około 22 tysięcy poległych lub

wziętych w jasyr, w tym około 5-6 tysięcy przypada na klasę

feudałów, reszta zaś głównie na ludność wiejską. Mogło to stanowić

około 3 procent ogólnego zaludnienia Małopolski, Śląska i

Wielkopolski. Tatarzy nękani walkami trudny mieli pochód, wciąż

musieli opędzać się zbrojnym hufcom polskim. W dodatku ścigał ich

czas, nagliła konieczność dotarcia na Węgry w ustalonej porze.

Ludność, tylko w pierwszej chwili zaskoczona, potem coraz

skuteczniej chroniła się w leśne ostępy, zamykała w grodach i w

zamkach.

Najazd tatarski przeszedł przez Polskę jak tajfun i jak tajfun

najwięcej szkód uczynił w dobrach materialnych. Kraj, na

szczęście, nie został wyludniony zupełnie. Jeśli można mówić o

katastrofie, to tylko w politycznym tego słowa znaczeniu, przy

czym i tu zasięg katastrofy ogranicza się do spraw wewnętrznych,

do podcięcia korzeni odradzającej się władzy centralnej,

zamierzającej objąć wszystkie ziemie Piastów. W stosunkach Polski

z sąsiadami nie nastąpiły zmiany. Królestwo Polskie, wprawdzie

rozbite na drobne dzielnice i skazane na długoletnie jeszcze

oczekiwanie koronacji, pozostało niezależne.

Początek pokojowej odbudowy w Polsce zbiegł się w czasie z

okrutnymi rzeziami na Węgrzech. Tam wojna trwała przez cały rok

1241, aż do wiosny 1242 roku. Jej zakończenie było nieoczekiwane.

Tatarzy opanowali część królestwa Beli IV, która leżała na lewym

brzegu Dunaju. Prawobrzeżne ziemie tymczasem zdążyły okrzepnąć.

Subudej zażądał od chagana Ogedeja wsparcia w postaci 5 tumenów

jazdy, lecz oto, zamiast wojska, przysłano mu buńczuk żałobny i

wezwanie do powrotu. Ogedej zmarł bowiem, natomiast wdowa,

pełniąca funkcję regentki, potrzebowała wojska u siebie, gdyż w

olbrzymim państwie spodziewano się rozruchów. W ten sposób zwykła,

naturalna śmierć władcy imperium przerwała działania wojenne.

Tatarzy, straciwszy w bojach jedną trzecią swojej armii,

pośpiesznie, ale składnie zaczęli opuszczać ziemie węgierskie, bez

żadnych korzyści politycznych. Nawet jeńców, wziętych w

niezliczonych ilościach, uprowadzić z sobą nie zdołali z powodu

braku żywności i środków transportu. Jeńców tych jednak, swoim

zwyczajem, wycięli do nogi.

Wojna, zaczęta w Sandomierskiem na początku 1241 roku, nie

przyniosła barbarzyńcom korzyści. Zarówno Węgry, jak Polska

zachowały niezależność, choć ciężkie poniosły straty.

Inaczej było na wcześniej podbitej Rusi. Tam z biegiem lat

utrwalało się zwierzchnictwo tatarskie na wzorach zależności

lennej oparte. To już jednak były dzieje związane ściśle ze Złotą

Ordą.

Warto tu wspomnieć, że w czasie walk z Tatarami zrodziło się

polsko-węgierskie braterstwo broni. Ilekroć napadnięta została

Polska, Węgrzy bezzwłocznie spieszyli nam z pomocą i odwrotnie.

Wspólne zagrożenie przez tego samego wroga i poczucie konieczności

wzajemnego pomagania sobie mocnymi nićmi wieczystej przyjaźni

połączyły oba narody. Tragiczna dla Polaków bitwa pod Legnicą w

1241 roku była pierwszą z wielkich bitew o wspólną sprawę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pietras Zdzislaw S Legnica 1241
Pietras Legnica41
Bitwa pod Legnicą 1241
cwiczenia nr 5 Pan Pietrasinski Nieznany
IFL4BI PIETRAS (2)
Sudety-ściąga + piętra roślinności, Szkoła
DYPLOMACJA by me pietraś, Międzynarodowe Stosunki Polityczne
Pietras M Miedzynarodowe sto str 17 43(1) id 358009
Socjologia-notatki A.kub+ä--w, STUDIA PWSZ Legnica Informatyka, Socjologia PWSZ Legnica informatyka
Wykła V -Legnica, PEDAGOGIKA, Surdopedagogika dr W.Troszczyńska - Nakonieczny
pietras
Sudety-ściąga + piętra roślinności, Szkoła
festiwal piosenki w legnicy LAV64OGMZIAW2KTDWNAZ5A7NOHCX6NUAS2TDSXI
Instalacje budowlane Projekt Kanaliza Rzut Piętra
Instalacje budowlane Projekt Woda Rzut Piętra
1 pietrasiński, opracowanie
piętra lasu

więcej podobnych podstron