Donimirski Andrzej PRZYBYSZE Z KOSMOSU RZECZYWISTOŚĆ CZY FANTAZJA O NIEKTÓRYCH HIPOTEZACH POCHODZENIA NASZEJ CYWILIZACJI

Donimirski Andrzej

PRZYBYSZE Z KOSMOSU

RZECZYWISTOŚĆ CZY FANTAZJA

O NIEKTÓRYCH HIPOTEZACH POCHODZENIA NASZEJ CYWILIZACJI



Wstęp

Jeżeli wiesz wszystko, to znaczy, że zostałeś źle poinformowany.

(Przysłowie chińskie)

Co w rzeczywistości było przyczyną procesu uczłowie­czenia?

Dlaczego spośród wielu gatunków istot człowiekowa- tych, hominidów, tylko jeden — Homo sapiens — stał się istotą inteligentną?

Co sprawiło, że — niejako nagle — rozwinęły się wy­sokie kultury świata starożytnego, które znamionowa­ła nadzwyczajna wiedza astronomiczna, wysoko rozwinięta sztuka budownictwa, istnienie pisma, liczb i systemów liczenia?

Czyżby w przeszłości odwiedzili Ziemię nieznani przybysze z Kosmosu, wywierając ogromny wpływ na cały późniejszy rozwój ludzkości?

Sprawy pochodzenia człowieka oraz początków cywi­lizacji i kultury stały się ostatnio przedmiotem licznych, bardziej lub mniej prawdopodobnych hipotez. Zabierają głos badacze różnych specjalności i publicyści, filozofo­wie i literaci uprawiający gatunek science fiction. Wiele publikacji opićra się na materiałach dostarczonych przez takie dziedziny nauki jak astronomia, geologia, paleon­tologia, archeologia, inne natomiast stanowią właściwie

tyiKO rezuiiat speKuxacji mysiowycu. wszysiKicn lycn autorów łączy wszakże jedno: pasjonują się poszukiwa­niem śladów, które by mogły w przekonujący sposób udowodnić, że w przeszłości odwiedzili naszą Ziemię nieznani przybysze z Kosmosu i że ta „wizyta” wywarła ogromny wpływ na cały późniejszy rozwój ludzkości. Czy jednak owe poszukiwania i cała tocząca się wokół nich dyskusja mają w ogóle jakikolwiek sens? Czy aby nie są czczą tylko fantazją, poszukiwaniem tematów do dodatków niedzielnych gazet lub czymś podobnym? Odwołajmy się w tej sprawie do nauki.

Astronomowie i astrofizycy amerykańscy, zebrani na sympozjum w Green Bank w roku 1962, doszli do wniosku, że tylko w naszej Galaktyce znajduje się przypuszczalnie ponad 50 milionów wysoko cywili­zowanych światów. Około półtora roku później przypu­szczenie to zostało potwierdzone przez astronomów radzieckich na sympozjum w Erewaniu.* A na między­narodowej konferencji na temat łączności z pozaziemską inteligencją (CETI — Communication with Extrater- restrial Intelligence), która odbyła się we wrześniu 1971 roku w Obserwatorium Astrofizycznym Armeń­skiej Akademii Nauk w Biurakanie, uznano; że: „Wielkie odkrycia dokonane w ciągu ostatnich lat w dziedzinach astronomii, biologii, maszyn matematycznych i radiofi- zyki spowodowały, iż pewne problemy pozaziemskich cywilizacji i ich wykrywanie przestały być czystą

nwogn Obserwato-

* „Nowsze oceny (S. von Hoernej 'Ntnego^wGrB ■ istroi^utyj y.-4kze| i

Łiędzy-

dzie

spekulacją, a stały się podstawą do wykonywania poważnych doświadczeń i obserwacji” (cyt. za O. Woł- czkiem, z posłowia do Wspomnień z przyszłości von Dä- nikena, Warszawa 1974).

W celu skoordynowania programów badawczych CETI w poszczególnych krajach, utworzono międzyna­rodową grupę roboczą, w której skład weszli tak znako­mici uczeni, jak: N. S. Kardaszew, J. S. Szkłowski, G. M. Towmasjan i W. S. Troicki — ze Związku Radziec­kiego, F. Drake, P. Morrison, B. Oliver i C. Sagan — ze Stanów Zjednoczonych oraz R. Peśek z Czechosłowacji. Program CETI stał się również przedmiotem zaintereso­wania Międzynarodowej Akademii Astronautycznej, która powołała do tych spraw specjalny komitet, m.in. z udziałem polskiego uczonego, profesora Mieczysława Subotowicza.

Zajęcie się przez tak poważne gremium problemem CETI nie jest wcale tak bardzo zaskakujące. Weźmy bo­wiem pod uwagę choćby tylko następujący rachunek (według F. Boschkego):

© Nasza Galaktyka, którą nazywamy czasami Drogą Mleczną, zawiera (ostrożnie szacując) ponad 100 mi­liardów gwiazd, czyli słońc, przeciętnie podobnych do naszego. Można przyjąć, że w całym Wszechświecie znajduje się ponad 100 miliardów galaktyk, podob­nych do naszej. Jeżeli zgodzimy się na te wielkości, oznacza to, iż we Wszechświecie istnieje — niewyobra­żalna wprost — liczba 1021 gwiazd-słońc.

Jednakże niektóre inne galaktyki nie są tak duże jak nasza. Pomniejszmy więc podaną wyżej liczbę gwiazd o współczynnik 100.

Z pozostałych 1019 słońc niechby też tylko co setne miało system planetarny. Będzie wtedy we Wszech-

k świecie jeszcze 1017 systemów planetarnych.

Jeżeli teraz przyznamy co setnemu z tych systemów

ściwościami odpowiadałaby naszej Ziemi, to wtedy we Wszechświecie znajdować się powinno 1015 „Ziem”. 5 Duża liczba tych planet będzie jednakże jeszcze bar­dzo młoda, za młoda, ażeby mogło rozwinąć się na nich życie. Przyjmijmy także dalej, że ta lub inna z tych planet podlega takim czy innym (fizycznym lub chemicznym) wpływom, które nie dopuszczają do powstania życia.

5 Wiele spośród tych planet musi też przechodzić bar­dzo długi okres „przygotowawczy” do czasu aż poja­wią się na nich wysoko zorganizowane żywe istoty. Nasza Ziemia przygotowywała się przecież do tego momentu ponad dwa miliardy lat.

Wszystkie te obliczenia, mimo że wykonywane — jak widać — po przyjęciu najgorszych możliwie warun­ków rozwoju, prowadzą jednak do ostatecznego wnio­sku, że we Wszechświecie powinny istnieć miliony planet, które znajdują się w sytuacji bardzo zbliżonej do aktualnego stanu naszej Ziemi. A więc może is­tnieć tam życie podobne do tego, które znamy, mogą tam istnieć inteligentne istoty.

Tyle nauka. Jak widać, prawdopodobieństwo — mate­matyczne — istnienia życia rozumnego we Wszechświe­cie jest stosunkowo duże. A przecież jeszcze bardzo nie­dawno myśl o istnieniu w przestrzeni kosmicznej niezna­nych rozumnych istot wydawała się całkowicie niedorzeczna. Dziś nikt już nie zaryzykuje twierdzenia, że życie rozumne występuje tylko na Ziemi.

Od tych rozważań już tylko jeden krok do przypusz­czenia, że obce istoty rozumne osiągnęły przed tysiąca­mi lat tak wysoki poziom technologii, iż mogły rozpocząć podróże międzygwiezdne oraz wylądować na Ziemi. Podczas jednego z corocznych spotkań Amery­kańskiego Towarzystwa Rakietowego (w roku 1966)

wybitny astrofizyk Carl Sagan sugerował, że nasz zakątek Wszechświata mógł być przez minione setki tysięcy (lub miliony) lat wielokrotnie już penetrowany. Co najmniej jedne z takich „odwiedzin” mogły przy­paść na czasy bliskie historycznym. Niemniej żadnej pewności nie ma...

Radziecki fizyk i matematyk Mates Agrest przedsta­wił hipotezę, według której wiele wydarzeń opisanych w Biblii i różnych innych „świętych księgach” może być opisem pobytu na Ziemi w dalekiej przeszłości przed­stawicieli innych, znacznie wyżej rozwiniętych cywili­zacji, którzy naszym praprzodkom wydawać się musieli „bogami”, „aniołami”, „synami światłości” itd. Od daw­na już bowiem zwracano uwagę na zdumiewające podo­bieństwo licznych mitów i legend, występujących w róż­nych, odległych nieraz częściach świata, wątków religij­nych czy też pewnych zwyczajów, wywodzących się pra­wdopodobnie z zamierzchłej przeszłości. Oczywiście is­tnieją także inne wyjaśnienia tych zjawisk. Zdaniem na przykład zwolenników teorii dyfuzjonizmu istniała zawsze swego rodzaju łączność pomiędzy bardzo nawet odległymi kręgami kulturowymi, ich wpływy przenika­ły się wzajemnie, a elementy nakładały.

Niezależnie jednak od tego — twierdzą zwolennicy „wizyty” — czy różne wysokie kultury w dziejach lu­dzkości rozwijały się całkiem odrębnie, czy też w wa­runkach wzajemnej wymiany, decydujący „skok cywili­zacyjny” w zaraniu ludzkości trudno wytłumaczyć jako zjawisko „naturalne”. Zakładają więc, że wpływ wy­warły tu jakieś inne, wyżej rozwinięte cywilizacje.

Czy więc „bogowie” z innych światów przybyli kie­dyś, by ingerować w rozwój ludzkości? Czy obcy astro­nauci wylądowali na naszej planecie, aby dokonać tu swego rodzaju genetycznych zabiegów? Czy pozostawili jakiekolwiek ślady swej bytności?

hipotez i teorii, dotyczących problemu pochodzenia czło­wieka, a w szczególności początków naszej cywilizacji i kultury. Jeszcze bowiem dziś — mimo ogromnego ro­zwoju archeologii, historii i innych nauk — znajdziemy na naszej planecie wiele budowli czy resztek urządzeń, których pierwotnego przeznacznia nie udało się dotąd zidentyfikować. Wydaje się także prawie pewne, że sta­re kultury dysponowały stosunkowo bardzo zaawanso­wanymi informacjami naukowymi, które z biegiem czasu uległy zapomnieniu lub zaginęły. Myśl więc, że człowiek rozwijał się bardzo powoli i zdobywał swą wiedzę krok za krokiem, nie da się — zdaniem zwolen­ników tych hipotez — pogodzić ze znaleziskami oraz przekazami starożytnych kultur, gdyż „wyłaniały się one nagle, niejako gotowe, wysoko rozwinięte wśród prymitywnych ludów niby samotne monolity w pustyn­nym stepie”.

Stąd właśnie przeróżne teorie i przypuszczenia. Można by je sprowadzić do następujących:

Przed tysiącami lat odwiedziły naszą Ziemię rozumne istoty z Wszechświata.

Istoty te posiadały bardzo wysoko, w stosunku do na­szej, rozwiniętą inteligencję i wiedzę techniczną. Pry­mitywni ludzie, z którymi próbowano nawiązać kon­takt, widzieli więc w nich bogów. Dało to później pod­stawę do wielu mitów i systemów religijnych, które na całej Ziemi wykazują zdumiewające podobieństwo.

Zanim astronauci opuścili naszą planetę, przekazali ówczesnym ludziom niektóre najistotniejsze elementy wiedzy zarówno z dziedziny techniki, jak i nauki

o społeczeństwie, moralności itp. W ten sposób chcie­li oni, z sobie tylko wiadomych powodów przyspieszyć rozwój cywilizacji na Ziemi.

Przewidując przyszłe etapy tego rozwoju, pozostawili,

przypuszczalnie, w pewnycn miejscacn gioDU „pise­mne” informacje w nadziei, że ludzkość odkryje je pewnego dnia, jak również znajdzie klucz do ich od­czytania.

Niektóre z zarysowanych tu hipotez o pochodzeniu człowieka i jego cywilizacji są rzeczywiście bardzo kon­trowersyjne i mogą wzbudzić niejeden gorący sprzeciw. Inne mogą Czytelników po prostu rozczarować. Dlatego odsyłam Ich do szerszych studiów nad tym zagadnie­niem w zakresie paleontologii, archeologii, historii, as­tronomii, astronautyki i innych nauk. Poszukiwanie bowiem rozwiązań zagadek leżących u podstaw naszego pochodzenia jest chyba jednym z najbardziej pasjonu­jących zajęć współczesnego człowieka. A jeżeli nawet mielibyśmy dojść do przekonania, że rozwiązań tych nie znajdziemy, to mimo wszystko nie należy zaniechać poszukiwań. „Człowiek bowiem — mawiają radzieccy kosmonauci — powinien umieć śnić”.

Autor składa w tym miejscu serdeczne podziękowanie tym wszystkim, którzy mu pomagali w zbieraniu mate­riałów do książki, a w szczególności: Janowi Boruchowi z Krakowa, Stanisławowi Brodnickiemu z Belgii, Katarzynie Donimirskiej-Mossakowskiej z Anglii, Arnol­dowi Mostowiczowi z Warszawy oraz Marcie Swider­skiej z Oświęcimia. Szczególnie dziękuję doc. dr. L. Zajdlerowi z Warszawy oraz Andrzejowi Trepce z Wisły za wnikliwe i przychylne recenzje, które stały się dla mnie zachętą do kontynuowania pracy nad drugim wydaniem Przybyszy z Kosmosu.

Nie rozstrzygnięta sprawa rodowodu Homo sapiens

Podobnie jak człowiek nie ma żadnych wspomnień związa­nych z momentem swego urodzenia, tak i cala ludzkość nie pamięta o pierwszych chwilach swego istnienia.

(Oscar K. Maerth)

Mimo olbrzymiego postępu współczesnej wiedzy, geneza gatunku ludzkiego nie jest jeszcze do dziś całkowicie wyjaśniona. Nie mamy bowiem wystarczająco pewnych dowodów naszego pochodzenia. Nie wiemy, co myśleć

0 wydarzeniach, jakie rozegrały się kiedyś, w bardzo za­mierzchłej przeszłości. Jakkolwiek bowiem nie ulega wątpliwości, że nasz praprzodek odłączył się ongiś od człekokształtnej małpy, następnie obrabiał krzemień, a później mozolnie wspinał się po drabinie wiedzy

1 umiejętności, to jednakże nie mamy pewności, kiedy to się stało i dlaczego tak się stało.

W dalszym ciągu dyskusyjne jest zagadnienie, gdzie z geochronologicznego punktu widzenia leży początek rozwoju Hominidae — pisze znany uczony H. Kahlke, w książce Wykopaliska z czterech kontynentów (War­szawa 1972) — tzn. kiedy pojawiła się gałąź na drzewie rodowym Naczelnych, która jako jedyna doszła do gra­nicy «zwierzę — człowiek» i w końcu ją przekroczyła. Wielkie bogactwo form w obrębie rodziny Hominidae w plejstocenie dolnym oraz we wczesnej fazie plejsto­

cenu srocutowego, jaK również znaczne, jaK na owe czasy, rozsiedlenie geograficzne, można przy dzisiejszym stanie wiedzy wytłumaczyć jedynie tym, że rozwój ten przebiegał w długich odcinkach czasu. [...] Formą wyj­ściową w ewolucji człowieka byłaby więc małpa człekokształtna, w proporcjach kończyn podobna do dzisiejszych małp zwierzokształtnych, u których kończyny przednie i tylne są równej długości. [...] Na progu przekształcenia się form zwierzęcych w lu­dzkie natrafiamy z kolei na następujące pytanie: jak możemy stwierdzić, czy w konkretnym wypadku mamy do czynienia z praludzką populacją wielkich Naczelnych, tzn. ze stadem zwierząt, czy też ze szczątkami populacji ludzkiej, czyli grupami praludzi we właściwym tego słowa znaczeniu? Z takiego pytania wynika bezpośrednio następne: kto jest ludzkim przedstawicielem Hominidae, jaką formę określamy mianem człowieka?”

Sięgając w przeszłość w poszukiwaniu przyczyn powstania naszego gatunku, nie wiemy z całą pewnością, jakie procesy biofizyczne spowodowały oddzielenie się praczłowieka od istot przedludzkich i dlaczego nie po­działały one na wszystkie ich gatunki (które przecież żyły w tych samych czasach, warunkach i obszarach), tylko na ten jeden gatunek „wybrany”, by z niego kiedyś powstał człowiek.

Obserwowane wśród świata zwierzęcego prawa ewo­lucji nie wyjaśniają nam tego. U małp człekokształtnych w ramach naturalnej ewolucji w ciągu ostatnich milio­nów lat nie zaznaczył się żaden zasadniczy postęp. Wiemy, że obecnie posiadają one — przypuszczalnie — tę samą pojemność mózgoczaszki (około 400—500 cm8)

i nie ma wśród nich gatunku o specjalnych uzdolnie­niach, bardziej zbliżonych do ludzkich. Poziom ich inte­ligencji jest właśnie taki, jaki wystarcza im do dalszego, niezmiennego w określonych gatunkach życia. Pozo-

tibUiy Ullt: W -6ct&etuzixc: na. tyjui ocmijmi oz,v£.c»~u.»x x\m.vvuju,

na którym znajdowały się przed milionem lat. Zdarzył się tylko jeden wyjątek: pewien gatunek (którego właściwie dotąd dokładnie nie zidentyfikowano) wszedł nagle na drogę „błyskawicznego” rozwoju. Należy rozumieć: błyskawicznego rozwoju mózgu. A co za tym idzie — inteligencji. Tej właśnie inteligencji, która stworzyła całą naszą cywilizację i kulturę, myśl filozo­ficzną i dążenie do podboju Kosmosu.

Człowiek szuka stale nowych rozwiązań, dąży w przy­szłość, lecz równocześnie wiele wysiłku poświęca próbom odtworzenia wydarzeń, jakie rozegrały się kiedyś, w zamierzchłej przeszłości. Buduje drogę do gwiazd i bada swoje pochodzenie. W tym zaś wszystkim po prostu szuka samego siebie...

Współczesna nauka tłumaczy nam, w największym skrócie, pochodzenie człowieka w sposób następujący:

Nasi praprzodkowie stanowili pewien gatunek małp człekokształtnych, który żył w okresie późnego trzecio­rzędu w tropikach Starego Świata, a więc warunkach zbliżonych do tych, w jakich dziś jeszcze żyją właściwe małpy człekokształtne (antropoidy, Pongidae). Zdaniem niektórych uczonych najstarszą znaną formą, która dała początek linii ewolucyjnej istot człowiekowatych, były driopiteki (Dryopithecidae) — rodzina małp kopalnych z miocenu i wczesnego pliocenu, a zwłaszcza ich rodzaj zwany prokonsulem. Szczątki prokonsula, liczące ponad 25 milionów lat, znaleziono w Kenii, w rejonie Jeziora Wiktorii. Są to jednak hipotezy, gdyż materiał kopalny jest niezwykle skromny i dlatego mało miarodajny. Równie hipotetyczny jest materiał z wczesnego pliocenu (sprzed około 14—12 milionów lat). W tym samym rejo­nie Jeziora Wiktorii i w Pakistanie znaleziono szczątki małpy Ramapithecus, która być może była prymity­wnym przedstawicielem rodziny człowiekowatych. Dla

dalszego okresu z górą 8 milionów lat (środkowy i późny pliocen, sprzed około 12—3,5 min lat) brak jakichkolwiek materiałów. Przypuszcza się, że w tej właśnie epoce, na skutek zmian klimatycznych i zaniku wielu lasów (procesy stepowienia), nastąpił decydujący etap procesu uczłowieczenia. Gatunek małp, który dał początek człowiekowatym (Hominidae), rozpoczął całkowicie na­ziemny tryb życia, przyjął postawę pionową i zaczął się poruszać na tylnych kończynach. Wyprostowana postawa uwolniła ręce, co z kolei dało możność pracy, wytwarzania narzędzi, broni itd. I tak oto nasi praprzod­kowie stopniowo się przekształcali, a na skutek konie­czności porozumiewania się w gromadzie wykształcała się mowa i myśl...

Najstarsze narzędzia kamienne, prymitywne pięściaki

i tłuki, znaleziono przy szczątkach kostnych australopi- teków (schyłek pliocenu i wczesny plejstocen, sprzed około 3,5 min—800 tys. lat). Australopiteki zaczęły rów­nież uprawiać myślistwo. Brak natomiast jakichkolwiek śladów używania ognia.

Następna faza ewolucji rodziny człowiekowatych przypada na środkowy plejstocen (sprzed około 800 tvs.# do ok. 250 tys. lat). Była to epoka ludzi kopalnych gatunku Homo erectus. Pojemność mózgoczaszki tego naszego praprzodka wynosiła już 800—1100 cm3. Zacho­wały się ślady ognisk, rozwiniętego życia łowieckiego, liczne prymitywne narzędzia. Homo erectus ustąpił około 250 tys. lat temu miejsca neandertalczykowi, a ten około 40 tys. lat temu człowiekowi rozumnemu

Homo sapiens.*

do 40 tysięcy lat temu, Europę, Azję i Północną Afrykę zamieszkiwali bardzo jeszcze prymitywni ludzie nean- dertalscy, zwani tak ód nazwy doliny w Niemczech Zachodnich, gdzie odkryto ich pierwsze kopalne szcząt­ki. Neandertalczyk nie był jednak — zdaniem większości badaczy — bezpośrednim przodkiem dzisiejszego czło­wieka. Był dość niski, jego średni wzrost wynosił około 1,60 m, ciało miał przysadziste, twarz i czaszkę stosun­kowo dużą, łuki brwiowe wydatne. Człowiek ten wyko­nywał już rozmaite narzędzia, takie jak krzemienne ostrza, skrobaki itd. Polował także na mamuty i inne zwierzęta, posługując się rodzajem drewnianego oszcze­pu. Ci bardzo jeszcze pierwotni ludzie musieli jednak mieć już jakieś przeżycia intelektualne, skoro np. grze­bali swych zmarłych ze specjalnym ceremoniałem. W Teszik-Tasz (ZSRR) znaleziono grób chłopca nean- dertalskiego, którego szkielet otoczony był rytualnym wieńcem rogów kozich.

Człowiek rozumny — Homo sapiens — pojawił się dopiero około 35—40 000 lat temu, i to od razu w kilku wariantach rasowych. Najstarsze z dotąd odnalezionych jego szczątków pochodzą z wyspy Borneo, z Afryki Południowej, Francji, Hiszpanii, Belgii, RFN. Niektórzy uczeni sądzą, że Homo sapiens przywędrował z Azji, jednak nie mogą poprzeć tego argumentami. Nikt dotąd nie wie naprawdę, kiedy i gdzie Homo sapiens najpierw się pojawił. Nikt też nie potrafi przekonująco wyjaśnić, w jaki sposób posiadł zadziwiające zdolności intelektu­alne i rękodzielnicze. Ów pierwszy Homo sapiens wyra­biał już bowiem narzędzia z krzemienia, takie jak noże, ostrza, rylce do rzeźbienia w kości lub w kamieniu itd.

Budowa czaszki i szkieletu, wyprostowana postawa, a przede wszystkim wyższa inteligencja dowodzą, że był on już naszym bezpośrednim przodkiem. Wspaniałe malowidła, odkryte między innymi w jaskiniach Francji (Lascaux) i Hiszpanii (Altamira), świadczą o jego rozbu­dzonym instynkcie artystycznym. Do malowania uży­

wał pyłu ze zmielonych skał, zmieszanego z tłuszczem zwierzęcym. Do tej pory odkryło ponad sto trzydzieści jaskiń, zawierających z górą cztery tysiące rysunków naskalnych, w tym niektóre bardzo stare, o czym na przykład świadczą wyrysowane postacie mamutów — zwierzęcia, które wyginęło już około dwunastu tysięcy lat temu.

Dzisiejsza nauka nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy ów pierwszy człowiek z gatunku sapiens zetknął się z ustępującym mu miejsca tubylczym neandertalczy­kiem, czy mieszał się z nim, a może pogardzał jako „is­totą niższą” lub wręcz skazywał go na zagładę. Faktem jest, że neandertalczycy w tajemniczy sposób zupełnie wyginęli. Czyżby wytępieni przez nowo przybyłych? Ostatnie kopalne ich szczątki pochodzą sprzed zaledwie 40—50 000 lat.

I tak oto zaraz na wstępie natykamy się na pierwszą (i chyba najważniejszą) zagadkę: pochodzenia gatunku iens. Skąd bowiem wzięli się ci nasi bezpośre- :odkowie? Wiadomo o nich tylko tyle, że już co najmniej 40 tys. lat temu zaludniali wszystkie trzy kon- Starego Świata. Pojawili się bardzo już w ro­zwoju swej cywilizacji i kultury zaawansowani, stali znacznie wyżej od neandertalczyków, których wyparli. A więc gatunek „uszlachetniony”? Nowa mutacja?...

Dlaczego i w jaki sposób ów wyższy gatunek ludzki wykształcił się na tej Ziemi, na której ewolucja drogą normalnego, powolnego rozwoju, wytworzyła swój naj­wyższy szczebel w postaci neandertalczyka? I w doda­tku ten nowy gatunek potrzebował na swe powstanie stosunkowo bardzo mało czasu: człowiek neandertalski żył przed około 250 000—40 000 lat, podczas gdy pier­wsi ludzie gatunku sapiens pojawili się niemal w „gotowej” postaci zaledwie około 35 000—40 000 lat temu.

Chyba więc tylko hipoteza o mutacji mogłaby zado­walająco wyjaśnić tak poważną zmianę w normalnym biegu ewolucji. Ale zaistnieniu mutacji towarzyszy zwykle jakiś silny bodziec lub nagła zmiana warunków. Jedni zatem widzą tu jako przyczynę zakończenie ostatniej epoki lodowcowej i gwałtowne zmiany klima­tu, które temu towarzyszyły. Inni stawiają hipotezę, że zmiany mutacyjne nastąpić mogły w wyniku nagłego zwiększenia promieniowania kosmicznego, co z kolei miałoby być skutkiem bliskiego wybuchu gwiazdy supernowej w Kosmosie. Czy to było powodem pojawie­nia się człowieka gatunku sapiens, czy też może zadecy­dowały o tym inne, jak by chcieli niektórzy — pozazie­mskie czynniki?

Spróbujmy zrekapitulować. Jeżeliby czas, jaki upłynął od chwili pojawienia się na Ziemi pierwszych niewąt­pliwych istot człowiekowatych (Australopithecinae)

który to czas szacuje się na około trzy miliony lat — sprowadzić do jednego roku, to w tej skali (według A. Tomasa: We are not the first. Londyn 1971):

pierwsze prymitywne formy ludzi kopalnych gatunku Homo erectus pojawiły się pod koniec września tego •roku,

S neandertalczyk zjawił się około 10 grudnia,

Homo sapiens ukazał się dopiero między 25 a 26 grudnia,

nasza cywilizacja, obejmująca około 5500 lat (licząc od początków starożytnego Sumeru i Egiptu do dnia dzisiejszego), mieści się w tej skali w osiemnastu go­dzinach ostatniego dnia roku, tj. 31 grudnia.

Ponad 11 miesięcy tego „roku ewolucji” zużyte więc

zostało na niesłychanie powolne przechodzenie naszych praprzodków z formy zwierzęcej w ludzką, w którym to czasie wykształciła się ich wyprostowana postawa

i zwiększyła się ogromnie pojemność mózgoczaszki.

Skoro ewolucja potrzebowała dwóch—trzecn rrunonow lat, aby australopiteka przekształcić w neandertalczyka, to w jaki sposób za sprawą tej samej ewolucji ów tak prymitywny neandertalczyk ustąpił miejsca w ciągu zaledwie kilku czy kilkunastu tysięcy lat pierwszemu osobnikowi gatunku sapiens (np. kromaniończykowi), który nie różnił się prawie niczym od dzisiejszego czło­wieka? Oto jedna z nie rozwiązanych do dziś zagadek.

A może — jak chcą niektórzy — ludzkość powstała jako kolejne ogniwo w wielkim łańcuchu tworzenia w Kosmosie, życie inteligentne rozwinęło się na innych planetach, a następnie zostało przeniesione na naszą Ziemię?...

Zagadki początków naszej cywilizacji i kultury

Nic nie zmienia się szybciej niż niezmienna przeszłość (Aleksander Koyrfe, francuski historyk nauki)

Właściwą historią ludzkości przywykliśmy datować od czasów, w których człowiek posiadł umiejętność utrwa­lania swych myśli na piśmie. W najstarszych państwach, Egipcie i Sumerze, historia tak liczona rozpoczyna się mniej więcej około 3000 lat przed naszą erą. Natomiast wszystko co było przedtem zalicza się do bliższej nie znanej, nie określonej w czasie epoki prahistorycznej.

Już jednak w samych tych początkach historii naszej cywilizacji i kultury ludzkość dysponowała olbrzymią stosunkowo wiedzą i techniką. Ona to umożliwiła wznie­sienie tak gigantycznych pomników myśli ludzkiej jak egipskie piramidy.

Piramidy w Egipcie

Należą do najstarszych budowli, jakie do dziś przetrwa­ły. Wzniesione około 2600 lat p.n.e. przykuwały zawsze uwagę świata: „Wszystko boi się Czasu. A Czas boi się piramid”...

Największa z nich, piramida Cheopsa w Giza pod Kairem, ma prawie 150 metrów wysokości, a zwiedza­jący musi pokonać kilometr, aby ją obejść. Można by

w niej zmieścić całą bazylikę watykańską, która jest największą świątynią na świecie. Na budowę piramidy zużyto ponad 2 500 000 bloków kamiennych, z których każdy ważył przeciętnie dwie i pół tony. Dla porówna­nia: na przewóz tych bloków koleją trzeba by dziś aż 600 000 wagonów towarowych. Jak pisze Herodot, setki tysięcy niewolników przez dziesiątki lat budowało te olbrzymie groby związane ze specyficznym w ówcze­snym Egipcie kultem zmarłych, w myśl którego dusza człowieka będzie żyć nadal po śmierci, o ile zwłokom zapewni się troskliwą opiekę, żywność, sprzęty osobiste­go użytku itd.

Wciąż niewiele wiemy o tym, w jaki sposób budowano piramidy. Na ogół uważa się, że wznoszono je za pomocą długiej, pochyłej rampy, po której wciągano olbrzymie bloki kamienne, posuwając je po piasku lub na drewnia­nych rolkach (resztki takich ramp odnaleziono przy pi­ramidach w Dahszur i Medum; rampę przy piramidzie Chcopsa odnalazł egipski uczony, profesor Selim Hassan). Wymagało to niezwykłych umiejętności kon­strukcyjnych starożytnych inżynierów, olbrzymiej pracy, trwającej dziesiątki lat i wykonywanej przez tysiące ludzi, a przede wszystkim znakomitej organizacji robót.

Jak doskonale był zorganizowany ten zbiorowy wysi­łek, skoro — zdaniem współczesnych nam ekspertów — w dwudziestym wieku, dysponując nawet najbardziej nowoczesnym sprzętem technicznym, trudno byłoby się podjąć tego rodzaju budowy. Oznaczałoby to bowiem konieczność zatrudnienia 200—300 tysięcy robotników, wiele milionów metrów sześciennych kamieni trzeba by obciosać, a koszty tej imprezy wyniosłyby setki milio­nów dolarów.

Ale praca włożona w budowę piramid, jakakolwiek by ona nie była, nie jest tak imponująca jak wiedza zawa­rta w ich zaprojektowaniu. Niektórzy badacze doszuku­

ją się bowiem całego szeregu związków między kształ­tem i wymiarami piramid a zjawiskami astronomiczny­mi i prawami matematycznymi. Anglicy Taylor i Smyth obliczyli na przykład, że podwójna wysokość piramidy Cheopsa ma się tak do obwodu jej podstawy jak śred­nica okręgu do jego obwodu. Ci sami angielscy badacze, dzieląc wymiary boku Wielkiej Piramidy przez liczbę dni w roku, otrzymali jednostkę długości, w uderzający sposób powtarzającą się w wymiarach korytarzy i ko­mór, a nazwaną przez nich „łokciem piramidowym” równym 0,635 m. Zadziwiające jest, że ta wartość odpowiada jednej dziesięciomilionowej części promienia kuli ziemskiej; „czyżby — pyta Witold Szolginia w ksią­żce Cuda techniki (Warszawa 1961) — starożytni Egi­pcjanie znali już — na długo przed Pitagorasem, który pierwszy to stwierdził — fakt kulistości ziemi i to znali tak dokładnie, że podobnie jak w okresie Rewolucji Francuskiej wzięto czterdziestomilionową część połud­nika ziemskiego za jednostkę długości (metr), tak oni — przed pięcioma tysiącami lat — przyjęli na tę jednostkę dziesięciomilionową część promienia Ziemi?”

Taylor i Smyth stwierdzili następnie — pisze dalej Szolginia — że wysokość piramidy Cheopsa pomnożona przez okrągły miliard daje w wyniku liczbę odpowiada­jącą odległości między Ziemią a Słońcem!* Czyżby to oznaczało, że budowniczowie Piramidy wykazali dokładniejszą znajomość tej odległości, aniżeli o tysiące lat później żyjący Kopernik? A tymczasem najstarszy znany podręcznik matematyki egipskiej, tzw. Papirus Rhind, pochodzący z połowy drugiego tysiąclecia p.n.e., zawiera bardzo nieporadnie ujęte początki nawet nie ma-

KW

tematyki, ale po prostu zwykłego rachowania. Wydaje się więc wykluczone, aby około tysiąca lat wcześniej po­siadano już w Egipcie tak niewspółmiernie wysoką wie­dzę matematyczną”.

Oczywiście mogą to być przypadki, ale może być i prawda. W rzeczywistości bardziej interesuje nas co innego: skąd wzięła się tak wysoka, ogromna wprost, wiedza wśród społeczeństwa, które nie miało wówczas za sobą właściwie żadnego większego dorobku kultura­lnego i technicznego, pozwalającego zdobyć tak wysokie kwalifikacje. Bo przecież zaledwie na niespełna tysiącle­cie przed tym jak zaczęto wznosić pierwsze piramidy zakończył się okres tzw. prahistoryczny, charakteryzują­cy się pasterskim, myśliwskim lub wędrownym stylem życia. Nie istniał również przed czasem budowy pira­mid jakiś inny ośrodek wystarczająco wysoko rozwinię­tej cywilizacji, z którego starożytni Egipcjanie mogliby przyjąć konkretne doświadczenia.

Ów „skok cywilizacyjny” zdumiewa. Kulturę Starego Państwa cechowała zaawansowana już mechanizacja robót, wysoka wiedza techniczna, sztuka i architektura, znaczna znajomość medycyny, umiejętność sprawnej organizacji prac przy budowie wielkich (stosunkowo) miast. Wszystko to pojawiło się tak nagle, jakby było „importowane” z jakiegoś innego rejonu. A wiemy przecież z historii, że inne wysoko rozwinięte kultury starożytnego Bliskiego Wschodu powstały w tym samym czasie lub nawet później. Czyżby więc te starożytne cywilizacje oparły się na dorobku jakiejś innej, zaginio­nej pracywilizacji, która rozwinęła się na długo przed­tem, a następnie zaginęła prawie bez śladu?

Zdumiewa również nadzwyczaj wysoki poziom cywi­lizacji Sumerów, ludu, który w latach 4000—2000 p.n.e. zamieszkiwał Dolną Mezopotamię. Sumeryjscy kapłani i astronomowie już 3000 lat p.n.e. potrafili obli­

czać okres obiegu Księżyca wokół Ziemi z dokładnością, która została przez nas osiągnięta dopiero w roku 1897. Obliczali także zaćmienia Księżyca z dokładnością do 0,3 sekundy, tj. z dokładnością, jaką osiągamy dopiero dzisiaj. Wydaje się nieprawdopodobne lub niemożliwe dokonanie takich rachunków bez posiadania teleskopów i innych współczesnych przyrządów.

Sumerowie wznosili wspaniałe budowle, nie mniej znane niż piramidy egipskie. Przykładem tego może być słynna Wieża Babel — najwyższa jakoby budowla ów­czesnego świata, która była świątynią ku czci miejsco­wych bogów. Ponieważ jednak jako materiału budowla­nego używano cegieł z nie wypalonej gliny (z uwagi na brak kamienia i drzewa w kraju), budowle te były nie­trwałe i nie zachowały się do dziś. Sumerowie byli tak­że twórcami początków teorii państwa i prawa; istniała już u nich władza królewska, administracja, podstawo­we normy prawne oraz organizacja miasta-państwa, przejęta później przez Greków. Legendy o potopie, arce Noego itp. zostały po raz pierwszy spisane na glinianych tabliczkach właśnie przez starożytnych Sumerów ponad 2000 lat przed naszą erą.

Konkludując — w Sumerze, podobnie jak i w Egipcie, występuje skokowe niemal przejście od wspólnoty pier­wotnej do wspaniałej cywilizacji, charakteryzującej się budową skomplikowanych systemów irygacyjnych, rozkwitem miast i niezwykle wysokim stopniem wiedzy teoretycznej, w szczególności w zakresie matematyki i astronomii. Stare kultury posiadały widać bardzo zaawansowane informacje naukowe, które z biegiem czasu uległy zapomnieniu lub zaginęły. Trudno więc pogodzić myśl, że człowiek rozwijał się bardzo powoli i zdobywał swą wiedzę krok za krokiem, ze znaleziskami i tradycjami tych starych kultur. Dzisiaj dopiero rozpo­czynamy mozolnie odtwarzać fragmenty tej zapomnia-

i#?* *14*1

> liii) l|ii% > * &M|

mliii

LlSŁlUfa

H 1 KI« 1»'

3 44 §»» i

k isiwjfcs

mm fi

nej wiedzy. Napotykamy przy tym wiele budowli, pomników czy urządzeń, których właściwego pochodze­nia i pierwotnego przeznaczenia nierzadko nie potrafimy ustalić.

Megalityczna budowa w Stonehenge

Zagadkowe jest pierwotne przeznaczenie słynnej kon­strukcji megalitycznej w Stonehenge (kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Londynu), najstarszego zaby­tku w Anglii. Przypuszcza się, że budowla powstała w latach 1900—1600 p.n.e.; ma postać koła o średnicy 88 metrów, a składa się z około 30 kamiennych, kancia­stych głazów, liczących ponad cztery metry wysokości

i ponad dwa metry grubości. Wewnątrz wielkiego kręgu znajduje się pięć trylitów, ułożonych podkowiasto. Najwyższy z nich ma prawie dziewięć metrów. Oprócz nich znajdują się we wnętrzu kręgu mniejsze| głazy. Niektóre ważą nawet 50 ton. Stwierdzono, że kamienne bloki pochodzą z kamieniołomów odległych o 250 km. Całość otoczona jest z kolei jeszcze większym kręgiem, składającym się z 56 zagłębień (dziur), wykutych w pod­łożu. Z konstrukcją łączy się jeszcze 343-metrowa droga, która prowadzi w kierunku, skąd wschodzi Słońce w czasie letniego przesilenia (22 czerwca). Przypuszcza się, iż było to miejsce kultowe (swego rodzaju świąty­nia), poświęcone staroceltyckiemu bogu Słońcu. Kim jednak byli jego budowniczowie?

Astronom angielski, Gerald Hawkins, podał maszynie matematycznej informacje o układzie megalitów w Sto­nehenge i o ważniejszych zjawiskach astronomicznych sprzed około trzech i pół tysiąca lat. Okazało się, że istniały między nimi istotne zależności. Można z tego wyciągnąć wniosek, że Stonehenge było precyzyjnym obserwatorium astronomicznym, zbyt precyzyjnym jak

na potrzeby i inteligencję ludzi neolitu, zamieszkujących wówczas Wyspy Brytyjskie.

Stonehenge — pierwsza tego typu budowla megality­czna poddana wszechstronnym badaniom astronomi- czno-archeologicznym — stanowi dowód zaskakującej wręcz wiedzy astronomicznej jego konstruktorów. Hawkins twierdzi, że budowniczowie ci potrafili nie tylko dokładnie wyliczyć okres obiegu Księżyca dookoła Ziemi oraz długość doby księżycowej, ale również mogli oni przewidywać zaćmienie Słońca i Księżyca, zjawiska, które jeszcze setki lat później uważano za niewytłuma­czalne.

W wyniku dalszych poszukiwań odkryto na terenie Anglii ponad 50 innych, mniejszych niż zespół Stone­henge, konstrukcji megalitycznych, o podobnych, tyle że bardziej „wyspecjalizowanych” funkcjach. Te mniej­sze obserwatoria astronomiczne były jeszcze bardziej precyzyjne. Przypuszcza się (Gerald Hawkins i inni), że zespół Stonehenge pełnił wobec nich funkcje niejako „centralnej kartoteki informacji astronomicznych”

i że przy jego budowie zrezygnowano w niektórych przypadkach z dokładności na rzecz architektonicznej elegancji (za „Problemami” 1974, nr 10).

Terasa z Baalbek

Przy drodze ze stolicy Libanu, Bejrutu, do syryjskiego miasta Homs, u podnóży gór Antylibanu na wysokości 1150 metrów nad poziomem morza leżą ruiny Baalbeku (Heliopolis). W pierwszym wieku naszej ery Rzymianie wybudowali tu — na gruzach wcześniejszych budowli — wspaniały kompleks sakralny z świątynią Jowisza, której pozostałości do dziś wzbudzają zachwyt' odwie­dzających to miejsce turystów. Zwłaszcza owych sześć niezwykłej wysokości kolumn — najwyższych bodaj na

tu niszczycielskie wojny i trzęsienia ziemi.

Każda z kolumn składa się z trzech sześcio-siedmio- metrowych części o średnicy ponad dwóch metrów. Spławiano je z Górnego Egiptu do Libanu tratwami, najpierw Nilem, potem morzem, wreszcie przeciągano lądem, drogą liczącą około stu kilometrów, stosując znane tylko starożytnym mistrzom metody transportu. A niełatwa musiała być to praca, skoro każda z części kolumn waży około 45 ton. I wreszcie tu, w Baalbeku, ustawiano je jedną na drugiej, idealnie dopasowując miejsca styku. Kolumnadę wieńczy dwumetrowy fryz

i ciężki gzyms, spoczywające na potężnej belce nośnej. Jakże niezwykłe były umiejętności starożytnych mis­trzów, skoro potrafili wznieść te monumentalne bryły na wysokość z górą dwudziestu metrów. Tyle liczą dziś siedmiopiętrowe domy!

Ale w rzeczywistości największym cudem (i tajemnicą) Baalbeku są nie te pozostałości rzymskie, lecz znacznie od nich starsze, potężne fundamenty świątyni Jowisza

słynna terasa z Baalbek. Tworzy ją — pisze radziecki autor, Włodzimierz Awiński (Kto wybudował świątynią w Baalbek? „Problemy” 1974, nr 8) — dziewięć ogrom­nych monolitów o rozmiarach 9X3X4 metry, ułożonych w trzy rzędy. Bloki dopasowane są do siebie idealnie, z dokładnością rzędu 0,01 mm, tak że w szczelinę między nimi nie wchodzi ostrze żyletki, ani nawet nie wnika kropla wody, lecz stacza się wzdłuż rowka. Dzisiejsi mistrzowie kamieniarscy uzyskują lustrzany połysk powierzchni kamienia, gdy nie przekracza ona dwóch, najwyżej trzech metrów kwadratowych, przy tym wielkość nierówności powierzchni waha się w granicach 0,1—1 mm. Zaś współczesne maszyny wycinają bloki

o rozmiarach 2—3 m3 z dokładnością co najwyżej 6—12 mm. Tylko za pomocą specjalnych obrabiarek

można tę tolerancję doprowadzić do kilku milimetrów...

Równie doskonale jest obrobiony „Kamień Południa”

gigantyczny monolit o rozmiarach 21,5X4,8X4,2 m

i ciężarze około dwóch tysięcy ton, spoczywający od nie­pamiętnych czasów pięćset metrów na południe od kompleksu świątyń baalbeckich. W jakim celu i kto odłączył od podłoża i przetransportował z kamienioło­mów ten bodaj największy obrobiony kamień na świecie? Aby go ruszyć z miejsca, trzeba byłoby jedno­czesnego wysiłku 40 000 ludzi...

Na próżno jednak szukać o terasie z Baalbek czy „Kamieniu Południa” choćby wzmianki w kompendiach starożytnej historii, sztuki, architektury Bliskiego Wschodu. Dlaczego? Dlatego — powiada tenże Włodzi­mierz Awiński — że bez tego wszystkiego jest obecnie jasne i proste: cały kompleks baalbecki — do ostatniego kamienia — jest rzymski, dokładnie wydatowany. Te­rasa wprowadza tylko zamieszanie do zaakceptowanego porządku rzeczy.

A co znajdowało się na słynnej terasie najpierw? Nie wiadomo. Chociaż...

W pewnym starożytnym manuskrypcie arabskim

pisze Awiński — znajduje się informacja, że «gdy w Libanie panował Nemrod, posłał on Gigantów, by zburzyli Baalbek...» Legendarny władca i założyciel Babilonii zamyślił bowiem ulecieć do nieba. I jakoby postanowił dokonać tego właśnie w Baalbek, wznosząc w tym celu wysoką wieżę. Wieża taka musi przecież mieć potężne fundamenty. Jeśli więc nie zostały one tam pozostawione przez poprzednich budowniczych, to pracą musieli się zająć poddani Nemroda. Władca zamierzając dorównać bogom, zbudował też machinę, zaprzężoną w cztery mocarne ptaki. Machina owa wzniosła się w niebo, lecz po długim błądzeniu w Ko­smosie opadła wreszcie na wzgórze Hermon. Tam wła­

śnie pochowano okaleczone ciało hardego monarchy. Czy nie warto by — kończy Włodzimierz Awiński — odszukać w tej legendzie ziarna prawdy?”

Kaim darz i rachuba czasu Majów

Również niektóre dawne cywilizacje Indian osiągnęły niezwykle wysoki stopień rozwoju, nie tylko w zakresie budownictwa i organizacji państwowej, ale szczególnie w dziedzinie astronomii oraz rachuby czasu. Chodzi tu przede wszystkim o Majów — lud, który już około dwóch tysięcy lat temu ’ stworzył wysoko rozwiniętą cywilizację na terenie dzisiejszego południowego Meksy­ku, północnej Gwatemali i Hondurasu.

Kapłani Majów byli autorami — pisze A. Kondratow w Zaginionych cywilizacjach (Warszawa 1973) — najdo­kładniejszego w starożytnym świecie kalendarza. Zadzi­wiająca jest ścisłość, z jaką ustalili czas obiegu niektórych ciał niebieskich. „Według obliczeń współ­czesnych astronomów, wyposażonych w najdokładniej­sze przyrządy pomiarowe, miesiąc księżycowy [synody- czny] równy jest 29,53059 dnia. Kapłani ze starożytnego Copán [miasta Majów, zamieszkałego w około 460 roku n.e.] obliczyli, że jest on równy 29,53020 dnia, a kapłani z Palenque 29,53086 dnia. Odchylenia więc w stosunku do naszej obecnej wiedzy wynoszą zaledwie stutysięczne części dnia Dalej — kapłani Majów ustalili rok słoneczny na 365,242129 dni wobec 365,242198 dni, jakie ustalono na podstawie współczesnych obliczeń. Ile lat — pyta Kondratow — musieli ci antyczni astronomowie ob­serwować ruch ciał niebieskich, aby uzyskać taką fenomenalną dokładność? Zdaniem astronoma polskiego, L. Zajdlera, około dziesięciu tysięcy lat. Oznaczałoby to, że cywilizacja Majów była starsza niż kultura Starego Świata.

Dotychczas nie wiemy, skąd wziął się ten lud i dla­czego około 800—900 roku naszej ery porzucił z dnia na dzień swoje wspaniałe, w wielkim rozkwicie znajdu- jęce się miasta. Dziś świątynie i pałace Starego Państwa Majów porasta dżungla...

Najciekawszy i najbardziej tajemniczy problem stano­wi jednakże kalendarz Majów. Na jego temat napisano już całe tomy. Kalendarz operował cyklami czasu tak ob­liczonymi, że dany cykl zamykał się w okresie 374 tysięcy lat!

Punkt zerowy, od którego Majowie rozpoczynali swoją rachubę czasu, stanowił według współczesnych badaczy dzień 11 sierpnia 3114 roku przed naszą erą — pisze I. Sänger-Bredt w książce pt. Spuren der Vorzeit (Siady przeszłości), wydanej w Wiedniu w roku 1972. — Według innych punkt ten leży o 260 lat wcześniej, a więc przypada na rok 3374 p.n.e. Nikt jednak do dziś nie wie, dlaczego Majowie wybrali ten właśnie punkt ze­rowy w czwartym tysiącleciu przed naszą erą jako po­czątek rachuby czasu. Niektórzy badacze sugerują, iż uważali oni tę datę za moment «stworzenia świata». Taka odpowiedź wymaga jednak znów pytania, dlacze­go świat miałby być stworzony w tym właśnie czasie? Natomiast godne uwagi jest to, że inne starożytne naro­dy, mieszkające w zupełnie różnych stronach Ziemi, da­tują stworzenie świata na zbliżone lata. Na przykład era świata bizantyjskiego miała (z niewiadomych przyczyn) rozpocząć się dnia 1 września 5509 p.n.e. Według pojęć żydowskich świat został stworzony dnia 7 październi­ka 3761 p.n.e. Według kosmologii staroindyjskiej — w dniu 17 lutego 3102 p.n.e. (prawie równocześnie z po­czątkiem rachuby czasu Majów). Włoski uczony z koń­ca XVI wieku Józef Scaliger, który zajmował się antyczną chronologią, za moment początkowy istnienia świata przyjął datę 1 stycznia 4713 p.n.e.

Według dzisiejszych obliczeń początek rachuby czasu Majów mógł nastąpić przypuszczalnie od momentu peł­nego zaćmienia Księżyca, które miało miejsce w dniu 15 lutego 3379 p.n.e. i które wywarło może na ówcze­snych mieszkańcach wielkie wrażenie. Ale podobne wy­darzenia zachodziły zarówno we wcześniejszych jak

i późniejszych latach. Może więc daty przyjęte przez te stare narody oznaczają po prostu, że ich astronomo­wie byli już od tych czasów zdolni rejestrować i przeka­zywać nadzwyczajne wydarzenia?”

O kalendarzu Majów można bez końca. Podporządko­wane mu były na przykład plany poszczególnych budo­wli sakralnych. Świątynie budowano na przykład na takiej zasadzie: dla każdego dnia danego miesiąca jeden stopień schodów, dla każdego miesiąca jedna platforma świątyni, a na samym szczycie, który odpowiadał 365 dniowi znajdował się ołtarz boga.

Kapłani Majów uczyli, że ich bogowie przybyli z gwiazd, utrzymywali z tymi gwiazdami stałą łączność

i powrócili do nich z powrotem. Niestety, większość wia­domości o tej wspaniałej cywilizacji i jej dorobku, a co za tym idzie — i o jej zaginionych w mroku historii po­czątkach, ludzkość bezpowrotnie utraciła, ponieważ po zdobyciu Ameryki Środkowej przez Hiszpanów biskup Diego de Landa w roku 1672 rozkazał publicznie spalić wszystkie rękopisy Majów jako dzieła szatana!...

Płaskowyż Nazca w Peru

Na ślady bodaj największej — dosłownie i w przenośni

zagadki starożytności natknął się w 1942 roku ame­rykański archeolog Paul Kosok, który przeleciał samo­lotem nad płaskowyżem Nazca w Peru. Jest to wyżynny, pozbawiony wody szmat ziemi, zajmujący kilkaset kilo­metrów kwadratowych, znany z reliktów kultury Nazca,

która się w tym rejonie rozwinęła i upadła na długo przed powstaniem państwa Inków. Już od dawna (pier­wsze zapisy pochodzą z połowry XVI wieku) znajdowano tu na ziemi dziwne wgłębienia w postaci jakby rowków

o szerokości około 15 centymetrów i głębokości około 30 centymetrów. Panowało jednak powszechne przekona­nie, że są to resztki dawnego systemu nawadniającego. Siedząc te linie Kosok zauważył, że wiją się one dziwa­cznie i przecinają w najmniej spodziewanych miejscach. Postanowił więc obejrzeć je z powietrza. I wtedy okaza­ło się, że jedne linie (i pasma dochodzące nawet do 20 metrów szerokości) ciągną się na przestrzeni wielu kilo­metrów, inne zaś splatają się w oryginalne figury. Two­rzą w ten sposób około 40 gigantycznych, sięgających nawet dwustu metrów długości, wizerunków zwierząt: jaszczurki, pająka, małpy, orła, kolibra, wizerunków roślin i różnych figur geometrycznych, np. spirali, roz­pościerających się na przestrzeni dziesiątków kilome­trów kwadratowych.

Starożytni artyści, którzy kierowali budową tej nie­zwykłej i nie mającej precedensu „galerii”, wykazali wybitne kwalifikacje jako geometrzy i matematycy. Od­stępy bowiem pomiędzy powtarzającymi się wielokro­tnie pasmami (liniami) są uderzająco dokładne. Nawet dziś niepomiernie trudne byłoby poprowadzenie na zie­mi, bez względu na rzeźbę terenu, z tak wielką dokład­nością dwóch linii równoległych oddalonych od siebie na przykład o kilkaset metrów. Nie mówiąc już o pre­cyzji, jakiej wymagało wykreślenie skomplikowanych figur.

Czas nie zniszczył wyrytych w glebie rysunków. Su­chemu klimatowi peruwiańskiego altiplano zawdzięcza­my, że przetrwały one do dziś niemal nie uszkodzone. Żyjące tu pokolenia mieszkańców tych okolic — In­dian Kiczua — nic nie wiedziały o ich istnienu (a jeżeli

wiedziano, to identyfikowano je z pozostałościami inka- skięgo systemu irygacyjnego). Po to bowiem, by rysun­ki te dojrzeć, trzeba było dopiero wznieść się samolotem na znaczną wysokość. Na znaczną wysokość — twierdzą współcześni specjaliści — trzeba się było wznieść także po to, by pokierować odpowiednio precyzyjnym kreśle­niem tych figur. Czyżby zatem starożytni twórcy „ga­lerii Nazca” dysponowali latającymi maszynami?

Nie mamy pewności, w jakiej epoce zbudowano tę gigantyczną, utrwaloną w ziemi „galerię”. Znaleziono w okolicy skorupy blisko ćwierć miliona naczyń; była to ceramika charakterystyczna dla kultury Nazca 3 i 4. Ich wiek oszacowano na około 2000 lat (100 rok p.n.e. — 100 rok n.e.). Czy jednak możemy mieć pewność, że za­równo tę, mimo wszystko prymitywną, ceramikę, jak

i wymagającą wysokiej wiedzy matematycznej „galerię” gigantycznych figur stworzył ten sam lud Nazca? Jedni, jak choćby angielski astronom, profesor Gerald Haw­kins, twierdzą, że tak. Inni zaś, a wśród nich archeolo­gowie Paul Kosok i Maria Reiche, która prawie 30 lat bada rysunki, nie podzielają tego poglądu. Niektórzy zaś wręcz zakładają, że „rysunki” powstały przed kilko­ma tysiącami lat, w tym samym czasie co pomniki ar­chitektury starożytnego Egiptu czy Sumeru.

Maria Reiche, stojąc na jednym z odległych wzgórz, zauważyła że gdy promienie Słońca wychylają się zza szczytów Andów, część figur ukazuje się w dali, błysz­czy jakiś czas, a potem znika. Dawni budowniczowie musieli więc kiedyś dokładnie obliczyć czas wschodu Słońca, kąt padania światła i głębokość żłobin, które układali w swe gigantyczne rysunki. Byłżeby to zatem gigantyczny kalendarz astronomiczny służący do usta­lania kardynalnych dat — konstrukcja o funkcjach zbli­żonych do „obserwatorium astronomicznego Stonehen­ge”? Tak — odpowiedziała Maria Reiche, opierając się na

swych długoletnich badaniach. Nie — sprzeciwił się Ge- rald Hawkins. Uzyskane przezeń wyniki badań — pro­wadzonych przy zastosowaniu maszyn liczących z Srnit- honian Institution, były jednoznaczne: orientację rysunków z Nazca uznać należy z astronomicznego punktu widzenia za przypadkową. Tyle tylko, że zależ­ności między układem rysunków a położeniem ciał nie­bieskich ustalił Hawkins dla okresu od roku 5000 p.n.e. do roku 1300 n.e. A jeśli powstały one wcześniej?

Tajemnica peruwiańskiej pustyni pozostaje dalej nierozszyfrowana — konkluduje prof. Hawkins w ra­porcie o badaniach astronomiczno-archeologicznych w Nazca. — W ten sposób jeszcze raz zostajemy upo­ważnieni do wkroczenia w sferę domysłów i wyobraźni z której może pewnego dnia wyłoni się właściwe roz­wiązanie.”

Tiahuanaco - najstarsze miasto świata?

Około 320 km w linii powietrznej od wybrzeża Oceanu Spokojnego, w Boliwii, 90 km od jej stolicy La Paz, nie­daleko jeziora Titicaca, znajdują się na wysokości 3825 metrów n.p.m. ruiny Tiahuanaco, najstarszego — jak uważają niektórzy amerykaniści — miasta świata. Jego mroczne początki są niewyczerpanym źródłem licznych, nierzadko bardzo kontrowersyjnych hipotez.

Już sam płaskowyż, na którym znajdują się ruiny — surowa andyjska puna, pozbawiona niemal zupełnie wy­sokiej roślinności — robi wrażenie krajobrazu z obcej planety. Ciśnienie powietrza jest tu znacznie niższe niż na poziomie morza, a więc zawartość tlenu także odpo­wiednio niższa. A więc to na tym płaskowyżu znajdowa­ło się kiedyś wielkie miasto.

Daty powstania Tiahuanaco dotąd nie ustalono. Ame­rykański inżynier i archeolog, Artur Poznansky, który przeprowadził tu przed laty bardzo szczegółowe bada­

nia, twierdzi, że Tiahuanaco zbudowane zostało przed 14 000 lat, a około 10 000 lat temu zniszczył je jakiś bli­żej nie określony kataklizm. Inni cofają datę powstania Tiahuanaco jeszcze dalej w przeszłość, uważając, iż leża­ło ono niegdyś nad jeziorem Titicaca, bowiem w ruinach znaleziono szczątki urządzeń portowych oraz resztki fauny i flory jeziora. Obecnie Tiahuanaco oddalone jest od jeziora ponad 25 km; ruchy tektoniczne, które miały tak znacznie obniżyć lustro wody, wystąpiły, jak się przypuszcza, około 20—25 000 lat temu.

Jedno jest pewne, że kultura Tiahuanaco, istniejąca na długo przed inkaską, wywarła wielki wpływ na wszystkie kultury andyjskie: „Z Tiahuanaco liczne drogi prowadzą w świat, do Tiahuanaco nie prowadzi żadna”. Niewiele jednak pozostało z tej prastarej "kultu­ry...

W Tiahuanaco używano już od pradawnych czasów wyrobów z brązu, który jeszcze tysiące lat później nie był znany w żadnej amerykańskiej kulturze. Stamtąd pochodzą wspaniałe wyroby metalowe, do dziś dnia nie wiadomo jak sporządzane, bowiem ówcześnie nie znano na świecie sposobu topienia, odlewania, posrebrzania, kucia na zimno, rzeźbienia w metalu i innych tego ro­dzaju technik. Większość budowli już w czasach przed- kolumbajskich została zniszczona i rozbita na kawałki, których użyto potem jako materiału budowlanego. Do­pełniły dzieła zniszczenia czasy nowożytne. To, co dziś znajduje się w muzeach i zbiorach prywatnych, stano­wi tylko niewielką część skarbów sztuki, jakimi to mia­sto zapewne mogło się szczycić.

W starożytnym świecie budowano piramidy, które al­bo służyły jako mauzolea grobowe (Egipt), albo jako platformy, na których stawiano świątynie (Meksyk, Pe­ru). Pozostałości piramid i platform świątynnych znaj­dują się i w Tiahuanaco. Tak zwana Acapana przypomi-

na ziemne piramidy Czimuów (Peru) oraz piramidy meksykańskie. Jej wysokość oblicza się na 15 metrów, a podstawę na ponad 3000 metrów kwadratowych. Ta wyniosła konstrukcja posiadała trzy lub cztery platfor­my, a na każdej z nich znajdowała się budowla | szere­giem pomieszczeń. Jeszcze dziś na trzeciej platformie zobaczyć można resztki wielkiej Bramy Księżyca. Inne podobne bramy znajdowały się najprawdopodobniej na pozostałych tarasach. I tu coś bardzo zaskakującego: bramy Tiahuanaco są niezwykle podobne do bram Persepolis — starożytnej stolicy Achemenidów.

W tym owianym legendami mieście znad jeziora Titi­caca niektórzy badacze znajdują szereg analogii z kultu­rą Morza Śródziemnego. „Olbrzymie bloki kamienne świątyń Tiahuanaco — pisze Marcel F. Homet w książce Synowie Słońca. Na tropach przedhistorycznych kultur w Ameryce (Sohne der Sonne..., Olten 1958) — spajane były hakami z metalu; identyczne haki znaleziono do­tychczas tylko w jednym miejscu na świecie, a miano­wicie w starożytnej Asyrii, w pałacu królów w Niniwie. Także posągi bogiń i bogów z Tiahuanaco, łowiących ryby, wyglądają identycznie jak posągi bogów, do któ­rych modlono się w starożytnej Babilonii, w piątym stuleciu przed naszą erą”.

Calasasaya to pozostałości megalitycznej świątyni Słońca, bodaj największej na Ziemi. Tu dla odmiany do­patrywano się podobieństw ze Stonehenge. I rzeczy­wiście: zdaniem astronomów było to obserwatorium ciał niebieskich; konstrukcja została precyzyjnie zorientowa­na na wschód Słońca w czasie zrównania dnia z nocą.

Z niewielkiego odchylenia, jakie to obserwatorium wy­kazuje dzisiaj, Poznansky wywnioskował właśnie, że wzniesiono konstrukcję kilkanaście tysięcy lat temu.

Do największych obrobionych monolitów świata należy słynna Brama Słońca. Składa się z jednego bloku

liczącego cztery metry długości i trzy wysokości. Taje­mniczy relief, pokrywający fryz Bramy to — zdaniem Poznansky’ego — astronomiczny kalendarz, pochodzący z szesnastego tysiąclecia przed naszą erą (!). Autor radziecki, Aleksander Kazancew, zgadza się z Poznan- skym, że płaskorzeźby na Bramie Słońca przedstawiają kalendarz ułożony według astronomicznego roku obiegu planety Wenus dookoła Słońca. Popierają tę hipotezę

i inni autorzy. Stosowanie kalendarza wenusjańskiego (o ile go stosowano) musiało być nader kłopotliwe, wymaga bowiem bardzo skomplikowanych obliczeń, dużo trudniejszych niż stosowany przez starożytnych kalendarz księżycowy. Dlaczego zatem miano by się nim posługiwać? Do Tiahuanaco przybyli kiedyś kosmonau­ci z planety Wenus, którzy sprowadzili na Ziemię swój własny kalendarz — tak twierdzą ci, którzy wierzą, że wiele zagadek naszej przeszłości znajdzie rozwiązanie w wyniku przyjęcia hipotezy o ingerencji z Kosmosu. Kazancew i niektórzy autorzy francuscy uważają także, iż pewne znaki na Bramie Słońca w Tiahuanaco przed­stawiają skafandry kosmiczne oraz silniki rakietowe, działające na zasadzie jonizacji materii.

Robert Charroux, francuski dziennikarz i publicysta, zwraca uwagę w swej książce pt. Fantastyczna przeszłość (tłum. niem. Phantastische Vergangenheit. Monachium 1970) na jeszcze inne hipotezy o przeszłości Tiahuanaco: „Niektórzy spośród badaczy Ameryki Południowej, jak np. prof. Denis Saurat oraz inż. Hans Hörbiger *, przed­stawiają inną teorię. Według niej Księżyc miał kiedyś obniżyć się do bezpośredniej bliskości Ziemi i ssać wody

oceanów w okolicy Ameryki Południowej [!]. Ocean miał wówczas podnieść się w olbrzymi jakby pęcherz wód naokoło Tiahuanaco i zatopić je w swych falach”.

Saurat podpiera swą hipotezę tym, że na całej długości brzegów jeziora Titicaca istnieją stare osady po lustrze wody. Linia tych śladów zaczyna się na północy, mniej więcej sto metrów nad poziomem obecnego jeziora, biegnie potem na południe od niego na wysokość 30 me­trów, coraz to bardziej opadając. „Było więc tam kiedyś morze — uważa Saurat. — Zresztą nadbrzeża portu Tia­huanaco można rozpoznać dziś jeszcze, nie leżą jednak na brzegu jeziora, lecz wyżej, na linii osadów”.

Według najnowszej hipotezy inżyniera amerykańskie­go, F. Blumricha (pracownika organizacji lotów kosmi­cznych NASA), Tiahuanaco było kiedyś bazą—lądowi­skiem statków kosmicznych nieznanych astronautów, którzy zatrzymali się w tym miejscu na naszej planecie celem pobrania materiałów. Następnie odlecieli z powro­tem, pozostawiając po sobie wielkie monolityczne bloki (służące do budowy kosmodromu?). Indianie Ajmara, którzy pojawili się tu znacznie później, wykorzystali te kamienne kolosy do budowy swoich świątyń i w ten sposób budowle Ajmarów przemieszane zostały ze zna­cznie wcześniejszymi fundamentami budowli nieznanych twórców i nieznanego przeznaczenia.

A co mówią stare indiańskie legendy o pełnym tajemnic Tiahuanaco?

Opowiadają o złotym statku przestrzennym, który przybył kiedyś z gwiazd. Znajdowała się w nim kobieta imieniem Orjana, a jej przeznaczeniem było zostać pra- matką Ziemi. Dłonie Orjany przystosowane do pływania miały tylko cztery palce, połączone błonami. Pramatka Orjana urodziła siedemdziesięciaro dzieci ziemskich i wróciła z powrotem do gwiazd...

W algierskiej części Sahary, na skalnym płaskowyżu Tassili-N-Ażżer, znaleziono w różnych miejscach tysiące malowideł naskalnych, które wzbudziły zachwyt histo­ryków sztuki, a zwolennikom hipotezy o „wizycie z Kosmosu” dały do ręki wcale ważki — ich zdaniem — argument potwierdzający te przypuszczenia.

Zaczęło się od przypadkowego odkrycia porucznika Brenansa, który w 1933 roku na czele patrolu mehary- sów (jeźdźców na dromaderach) trafił do wąwozu Ued Dżerat w rejonie Ighargharen. Odkryte przezeń tysiące rysunków ludzi i najprzeróżniejszych zwierząt świadczy­ły o tym, że na tej absolutnej skalnej pustyni, w samym niemal sercu Sahary, kwitło niegdyś bujne życie. Kiedy? Według późniejszych badań, zwłaszcza prowadzonych przez Henri Lhote’a (rok 1956 i później), który rozsła­wił malowidła Tassili na cały świat, było to co najmniej

1

kilka tysięcy lat temu. Wiek niektórych skalnych fres­ków szacuje się nawet na siedem tysięcy lat; pochodziły więc z czasów, gdy Sahara pokryta była lasami i sawanną.

Ale najbardziej zdumiewające wydały się rysunki postaci ludzkich w przedziwnych ubiorach, w okrągłych niby to „hełmach z antenami”. W jednej z grot odkry­tych przez Lhote'a, pod wysoką ścianą skalną w formie półokręgu zobaczyć można wizerunki unoszących się w powietrzu ludzi: kobiety, która ciągnie za sobą męż­czyznę. Można też zobaczyć rysunek kuli składającej się z kilku koncentrycznie ułożonych kręgów. Erich von Däniken interpretuje je następująco: w górnej części tej kuli widać jakby otwory luk, z jego wnętrza wygląda coś, co przypomina telewizyjne anteny. Z pra­wej strony kuli wysunięte są dwie ręce z rozstawionymi palcami Pięć postaci jakby sposobiło się do lotu. Mają na sobie białe „hełmy” w czerwone grochy...

Astronomiczne obserwacje Dogonów

Około dwóch tysięcy kilometrów od Tassili-N-Ażżer, na skalistych zboczach Bandiagary (Mali), mieszkają Dogonowie. Profesor Jean Servier z Uniwersytetu Montpellier we Francji twierdzi, że Dogonowie od dawna znają system Syriusza jako układ trzech gwiazd; jedną z nich nazwali „Gwiazdą Prosa”. „Gwiazda Prosa” ma być najmniejszą, a zarazem najjaśniejszą gwiazdą na niebie. Mówią, że składa się z metalu, który „błyszczy jaśniej niż żelazo”, jest jednak tak ciężki, że najmniej­sza odrobina waży tyle co „480 ładunków oślich”. Dogonowie nazywają ten metal „sagolu”.

Nasze wiadomości w tym zakresie bynajmniej nie są dokładniejsze: satelita Syriusza odkryty został w roku 1862 przez Clarka. Jednak nawet wtedy, gdy

znajduje się wobec Ziemi w najkorzystniejszej fazie, można go ujrzeć jedynie przez bardzo silny teleskop. Przed kilku laty obliczono gęstość tego satelity i wtedy okazało się, że jest ona 50 000 razy większa od gęstości wody. Małe pudełko napełnione tą substancją ważyłoby około jednej tony!

Astronomowie twierdzą dziś, że oprócz gwiazdy głów­nej, tj. Syriusza A, oraz gwiazdy towarzyszącej, tj. Syriusza B, istnieć musi w tym systemie jeszcze trzecia gwiazda (Syriusz C). Są oni jednak dalecy od tego, aby choć w przybliżeniu tak określić tor jej biegu, jak podają to Dogonowie. Prawdopodobnie nie dowiemy się nigdy, czy materia, z której składają się gwiazdy tego systemu, istotnie „błyszczy jaśniej niż żelazo”, jak twierdzą „naukowcy” ze skalnych zboczy afrykań­skiej Bandiagary.

Freski z Decani

W okręgu Kosovo i Metohija (Jugosławia) znajduje się miasteczko Dećani, a w nim klasztor z początków XIV wieku, który stał się ostatnimi czasy niezwykle sławny za sprawą dwu fresków, datowanych na połowę XIV stulecia. Na jednym z nich, przedstawiającym Chrystusa i grupę jego uczniów, nieznany artysta śred­niowieczny namalował także dwa niby to pojazdy kosmiczne, pilotowane przez „aniołów”. Oba pojazdy mają kształty aerodynamiczne; wyraźnie widać na malo­widle strumienie gazów, wydobywających się z dysz. Obserwujące lot inne anioły zasłoniły sobie rękami oczy i uszy, jakby bojąc się blasku i huku towarzyszą­cego zjawisku. Na innym fresku, obrazującym Zmar­twychwstanie, Chrystus znajduje się „jakby w rakiecie, która ma zaraz wystartować”.

Zakonnicy z Dećani interpretują owe pojazdy jako

45

iplpMSl

alegorie Słońca i Księżyca. Nie potrafią tylko wytłuma­czyć, dlaczego wedle tego malowidła oba ciała kosmiczne miałyby się poruszać z zachodu na wschód...

Mapy Piri Reisa

Dawny pałac sułtanów tureckich w Stambule, Topkapi, zamieniony został w roku 1929 na muzeum historyczne. W czasie inwentaryzowania i katalogowania zgromadzo­nych tam eksponatów odnaleziono dwa fragmenty map Piri Reisa, admirała floty tureckiej na Moirzu Czarnym i w Zatoce Perskiej w początkach XVI wieku. Piri Reis zdobył mapy prawdopodobnie w czasie wyprawy na Egipt, zorganizowanej przez sułtana Selima I w roku 1517. Posiadał on podobno 215 odcinków tych map i z tej to przyczyny stał się sławny w ówczesnej Turcji nie tylko jako admirał floty, ale także jako kartograf. Napisał obszerny komentarz do posiadanych map, znany pod tytułem Bahriye, czyli Księga Morza, która jednak nie dochowała się do naszych czasów. Znalezione w roku 1929 w Stambule mapy okazały się częścią tego właśnie zaginionego „atlasu świata”. Piri Reis w swym komenta­rzu miał pisać, że jego atlas obejmuje ponad dwadzie­ścia rodzajów map oraz że z tych map korzystał Krzy­sztof Kolumb.

W latach czterdziestych szereg kopii map rozesłano do wielu muzeów i bibliotek świata. W ten sposób do­tarły one do geografa amerykańskiego H. Mallery’ego, od wielu lat specjalizującego się w kartografii morskiej. Już pobieżne badanie dało rewelacyjne wyniki; na ma­pach zaznaczone były nie znane w roku 1517 części kon­tynentów, a przede wszystkim Antarktyda, która zosta­ła odkryta znacznie później.

Amerykańscy specjaliści nanieśli mapy Piri Reisa na współczesne i wtedy nastąpiła dalsza rewelacja: nie

46

tylko kontury Ameryki i Europy, ale także linia brzego­wa Antarktydy znajdowała się dokładnie w tym miej­scu, gdzie umieszcza się ją współcześnie. Natomiast po­łudniowy cypel kontynentu amerykańskiego — poprzez Ziemię Ognistą i dalej idący wąski pas lądu — połączony był z Antarktydą. Dzisiaj znajduje się tu Cieśnina Dra­kę^, lecz istnieje hipoteza (na podstawie badań dna morskiego), że około jedenastu tysięcy lat temu, to jest pod koniec ostatniego zlodowacenia, istniał pomiędzy Ameryką Południową a Antarktydą pomost lądowy. Na mapach Piri Reisa znajdują się linie brzegowe, wysepki, zatoki oraz szczyty górskie na Antarktydzie, odkryte dopiero w połowie naszego stulecia. Mapy sporządzono więc z taką dokładnością, jaką osiągnięto w wyniku badań szwedzko-brytyjsko-norweskiej wyprawy na Antarktydę w latach 1949—1952.

Mapy Piri Reisa zawierają właściwie jeden tylko po­ważny błąd: wyspa Grenlandia przedstawiona jest na nich jako archipelag trzech dużych wysp. Lecz w trakcie badań związanych z Międzynarodowym Rokiem Geofi­zycznym wysunięto przypuszczenie, iż Grenlandia kilka tysięcy lat temu składała się z trzech dużych wysp. Czy jest tak i dzisiaj? Na to pytanie nie sposób z całą pewno­ścią odpowiedzieć, gdyż ląd pokrywa, jak wiadomo, dwukilomełrowej grubości skorupa lodowa.

W związku | niesłychaną wprost dokładnością, z jaką wykonano mapy Piri Reisa, amerykański badacz Ch. Hapgood twierdzi, że linie brzegowe Antarktydy musia­ły być kartografowane, zanim jej ląd został pokryty lodem. A zatem mapy Piri Reisa sporządzone musiałyby być wiele tysięcy lat temu.

Zagadki wokół Piri Reisa mnożą się. W jaki sposób ten turecki admirał, który nigdy prawdopodobnie nie wypłynął poza Morze Śródziemne, wszedł w posiadanie

map? Kto te mapy opracował? Dlaczego tyle setek lat przechowywane były jako tajne dokumenty? Z ja­kiego okresu pochodzą, tzn. kiedy po raz pierwszy opra­cowane zostały oryginały?

Na cżęść tych pytań próbuje się podać mniej lub bar­dziej przekonywające odpowiedzi. Piri Reis, który po­chodził z Egiptu znalazł prawdopodobnie dostęp do taj­nych archiwów, gdzie przypuszczalnie znajdowały się dokumenty jeszcze z czasów dynastii Ptolemeuszy (od III do I wieku p.n.e.). Eksperci amerykańscy Mallery i Walthers z obserwatorium astronomicznego w West on (Stany Zjednoczone), zbadawszy te mapy wyrazili po­gląd, że — na podstawie analizy ruchu lodowców, postę­pu erozji itp. — przedstawiają one obraz Ziemi sprzed pięciu — dziesięciu tysięcy lat przed naszą erą. Twierdzą także, że ich opracowanie bez posługiwania się w tym celu zdjęciami lotniczymi było chyba niemożliwe. Ten więc kto wykonywał je przed tysiącami lat, musiał unosić się w powietrzu, a także musiał umieć fotogra­fować!

Historyk Georges Ketman twierdzi, że mapy Piri Re- isa są jedną z największych zagadek, jakie stoją przed współczesną nauką. Zastanawianie się nad tym proble­mem prowadzi do przypuszczenia, iż przed tysiącami lat istnieć mogła na Ziemi wysoko rozwinięta cywiliza­cja, która następnie — z nieznanych przyczyn — uległa całkowitej likwidacji. Lub może kiedyś nieznani przy­bysze z Kosmosu skartografowali Ziemię ze swojej stacji orbitalnej (satelity). Następnie używali map podczas po­bytu na Ziemi i pozostawili je naszym dalekim przod­kom jako swego rodzaju prezent. Potem zaś ten święty rekwizyt, pochodzący od „bogów” przetrwał tysiąclecia, troskliwie przechowywany przez kapłanów różnych świątyń, którzy nie wiedzieli nawet, co posiadają. Nastę­pnie mapy dostały się w ręce tureckiego admirała, który

także nde orientował się w doniosłości dokumentu. Lub może właśnie odwrotnie, był wysoce inteligentnym czło­wiekiem, który wiedział, jaki skarb wpadł mu w ręce.

I stąd jego kontakty z Kolumbem.

Figurki japońskie zwane dogu

Na koniec parę jeszcze słów o niezwykłych japońskich statuetkach, które znaleziono w trakcie prac archeolo­gicznych prowadzonych w Japonii, na wyspie Honsiu. Liczą one około pięciu tysięcy lat i zwane są dogu. Naj­większa z nich ma 60 cm wysokości i 12 cm w obwo­dzie. Z pleców figurki spływają rzemienie krzyżujące się na tułowiu i łączące się następnie na biodrach szero­kim pasem. Inne pasy łączą tułów z miejscem na głowie. Można się w nich dopatrzeć przewodów do oddychania lub do komunikacji ze światem zewnętrznym. W dolnej części głowy znajdują się dwa otwory. Ale najbardziej zadziwiają wielkie okulary z podłużnymi soczewkami. Osobliwe figurki nie mają broni ani narzędzi, z wyją­tkiem krótkiej laski trzymanej w lewej ręce. Można są­dzić, że ma się tu do czynienia z miniaturowym lase­rem.

Wokół figurek dogu narósł cały kompleks różnych pytań i zagadek. Między innymi sugerowano, że przed­stawiają one postacie w starych zbrojach. Aleksander Kazancew stawia natomiast hipotezę, że są to istoty wyobrażone w kosmicznych skafandrach, przybysze z innych planet. Żeby poprzeć swoją hipotezę, powołuje się na postać japońskiego boga mądrości Hotikotonusi,

o którym stara legenda głosi, iż przybył na Ziemię, aby ludzkość nauczyć mądrości i zabrać wszelką broń, jaką ludzie posiadali.

Statuetki dogu znajdowano w dużej ilości głównie w prowincji Miyagi (około 300 km na północ od Tokio),

a także w wielu innych miejscach. Japoński ekspert, Isaowashio, tak pisze o domniemanych kosmicznych skafandrach tych figurek: „Rękawice są wzmocnione zamkiem błyskawicznym na przedramieniu, ochronne okulary na oczy mogły być otwierane w wyniku wię­kszego lub mniejszego rozszerzenia szczeliny wizjera, korona na hełmie jest prawdopodobnie anteną. Znaki na ubraniach nie są żadnymi ornamentami, lecz urzą­dzeniami do regulowania ciśnienia”. Figurki dogu zo­stały jakoby szczegółowo zbadane przez ekspertów ame­rykańskich z NASA. Wniosek brzmi: „Nasi specjaliści są przekonani, że ubiór tych figurek jest prawie identy­czny i wyposażeniem obecnych astronautów. Specjalnie dotyczy to okularów kosmicznych, urządzeń do regulo­wania ciśnienia itd.”

Nie wydaje się możliwe, aby ludzie epoki kamiennej, w jakiej znajdowała się Japonia przed około czterema — pięcioma tysiącami lat, mogli stworzyć takie statuetki, nie mając odpowiedniego pierwowzoru. Nikt także nie potrafi powiedzieć, dlaczego ówcześni artyści przyodzia­li swoje figurki w tego rodzaju ubiory. Jedno jest pe­wne: ani okulary słoneczne, ani podobne soczewki nie były znane starożytnym Japończykom.

I tak można jeszcze bardzo długo opisywać różne znaj­dujące się na naszej Ziemi stare ruiny, dziwne rysunki i wszelkiego rodzaju przedmioty niewiadomego pocho­dzenia lub nieznanymi sposobami wykonane. Ot, choćby takie:

W ogrodzie pewnej willi w mieście Esmeraldas, w pół­nocnej części wybrzeża Ekwadoru, znaleziono kilka dzi­wnych statuetek, przedstawiających postacie o lekko orientalnych rysach, ubranych podobnie jak — według opisów historycznych — starożytni kapłani egipscy. Dzięki pracom archeologicznym, jakie przedsięwzięto

zaraz w pobliżu, wydobyto na światło dzienne przedmio­ty o nieocenionej wartości historycznej i artystycznej: berła, topory i inną broń, różnego rodzaju bogato zdobio­ne przedmioty oraz pieczęcie wyryte w gemmie, jakich używa się jeszcze dziś w Chinach. Jednak najbardziej interesującą częścią tego zbioru było małe lusterko

o przekroju zaledwie pięciu centymetrów, w szlifo­wanej) w ciemnozielony kamień, pomniejszające twarz, lecz odbijające ją z największą drobiazgowością. Za po­mocą tzw. kalendarza atomowego ustalono wiek tych przedmiotów na 18 000 lat(!). Nie należą one do żadnej dotąd znanej kultury, mimo że podobne są do sztuki sta- roegipskiej i pramieszkańców Ameryki Środkowej (według P. Kolosimo: Wiele dziwów pomiędzy niebem a Ziemią. Tłum. niem.: Viele Dinge zwischen Himmel und Erde. Wiesbaden 1970).

W roku 1930 inżynier Wilhelm Koenig natrafił w pi­wnicach bagdadzkiego muzeum na zdumiewający ekspo­nat, który pochodził z jednego z grobów, a zakwalifiko­wany został do „niezidentyfikowanych przedmiotów kultu”. Okazała się nim stara, zupełnie nietypowa bate­ria elektryczna, zaopatrzona w elementy miedziane i izolowana asfaltem. Koenig wysłał baterię do zba­dania Uniwersytetowi Pensylwanii w Stanach Zjedno­czonych. Tam nowoczesnymi metodami pomiaru stwier­dzono, że bateria elektryczna z Bagdadu liczy sobie oko­ło dwóch tysięcy lat!

W roku 1960 wybitny historyk nauki, Derek de Solla Price, dokonał ekspertyzy urządzenia znalezionego w amforze greckiej, wydobytej z dna Morza Śródzie­mnego u wybrzeży Antykythery. Znalezisko, liczące około dwóch tysięcy lat, okazało się nad wyraz precy­zyjnym urządzeniem do obliczania pozycji planet Ukła­du Słonecznego (za M. Iłowieckim: Nowy niezbyt wspa­niały świat. Warszawa 1974).

W Andach Peruwiańskich znaleziono ozdoby z platy­ny. Jak je wykonano, skoro ten metal topi się w tempe­raturze 1730°C, którą otrzymano dopiero dzięki zasto­sowaniu osiągnięć współczesnej techniki? W Chinach, w jednym z grobowców w Szu-Szu, natrafiono na pas, którego części wykonane były z aluminium. Ten pier- wastek odkrtyy został przez Oersteda w 1825 roku i nic nie wadomo o tym, by w Chinach znany był wcześniej.

W zbiorach Uniwersytetu Londyńskiego znajduje się w dziale egipskim prastara kość prawej ręki, ampu­towana w sposób najzupełniej fachowy, cięciem wyko­nanym na wysokości dziesięciu centymetrów ponad przegubem, równo i pod kątem prostym (według Dani- kena Wspomnień z przyszłości).

W muzeum w San Juan (Argentyna) znajduje się do­skonale zachowana mumia człowieka, której wiek okre­ślono metodą węgla C-14 na 9000 lat. Pochodzi ona z trzeciej, najniższej warstwy kulturowej wykopalisk w grobie z okolic Cerro Los Morillos w argentyńskiej Prekordylierze (według W. Ostrowskiego, „Kontynenty” 1973, nr 10).

Z braku miejsca trzeba jednak przerwać tę arcycie- kawą listę zagadek z przeszłości naszej cywilizacji, z których każda — jak twierdzą liczni autorzy — może świadczyć, iż przeszłość ta nie wyglądała jednak zupeł­nie tak, jak dotychczas sądziliśmy.

Zaginione lądy Atlantyda i Mu

Pisma nasze mówią. Jak wielką kiedyś państwo nasze złamało po­tęgę [...]. Szła ona z zewnątrz, z Morza Atlantyckiego. Wtedy to morze tam było dostępne dla okrętów. Bo miało wyspę przed wejś­ciem. które wy nazywacie Słupami Heraklesa [...]. Ci. którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście do innych wysp. A z wyspy była droga do całego lądu. leżącego naprzeciw, który ogranicza tamto prawdziwe morze [...]. Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie /podziwu godne mocarstwo pod rządami królów, władające nad całą wyspą i nad wieloma innymi wyspami i częściami lądu stałego. Później przyszły straszne trzęsienia ziemi i potopy i nadszedł jeden dzłeń i jedna noc okropna [...] wyspa Atlantyda tak samo za­nurzyła się pod powierzchnię morza I zniknęła...

(Platona Timaios)

Pełny tekst dialogów Platona Timaios i Kritias, który zawiera opis legendarnej wyspy na Oceanie Atlanty­ckim oraz istniejącej na niej wspaniałej cywilizacji, zni­szczonej przed mniej więcej dziesięcioma tysiącami lat przez jakąś potworną katastrofę, nie przekracza 25 stron druku. Natomiast komentarze do tego tekstu, powstałe w ciągu ponad dwóch tysięcy lat, ocenia się na 25 000 tomów *. Pobieżne nawet rozpatrzenie sprawy Atlanty-

dy jest zatem w ramach tej książki oczywiście niemożli­we. Ograniczymy się zaledwie do kilku wybranych za­gadnień, które mogą wiązać Atlantydę (i konsekwencje jej zatopienia) z hipotezą o wylądowaniu na Ziemi istot z Kosmosu.

Rozpocznijmy od zaprezentowania choćby tylko nie­których nie wyjaśnionych dotąd zagadek z zakresu geografii, paleontologii, biologii, historii, wiążących się

zdaniem atlantologów (tak niektórzy nazywają auto­rów pracujących nad zagadką Atlantydy) — z tą sprawą. Oto dla przykładu:

5 Około półtora tysiąca kilometrów od wschodnich brze­gów Oceanu Atlantyckiego, w pobliżu Azorów, znale­ziono na dnie piasek. Skąd się tam wziął? Piasek bo­wiem, jak wiadomo, może tworzyć się tylko w wa­runkach lądowych.

Dlaczego węgorze z rzek i jezior Europy wyruszają na tarło aż do zachodnich rejonów Oceanu Atlanty­ckiego, tj. do Morza Sargassowego, którego wodorosty nie mają notabene nic wspólnego z gatunkami amery­kańskimi, są natomiast spokrewnione z śródziemno­morskimi?

Czym tłumaczyć to, że starożytni Egipcjanie, ludy Mezopotamii na Bliskim Wschodzie, Toltekowie i Ma­jowie w Ameryce Środkowej oraz Czimuowie w Po­łudniowej, mieli podobne zwyczaje: wznosili piramidy i mumifikowali zwłoki?

Czym należy tłumaczyć niezwykłe podobieństwo sło­wa Atlantyda z azteckim słowem Atl ’woda’ oraz z na­zwą praojczyzny Azteków Aztldn ’miasto na wodzie południowej’? (według M. Wasiliewa: Tajemnice przy­rody. Warszawa 1962).

Dotychczas nikomu nie udało się podać przekonywają­cych odpowiedzi na te i wiele innych pytań. Natomiast zwolennicy hipotezy o istnieniu Atlantydy twierdzą, że

ta właśnie niemożność znalezienia jednoznacznej odpo­wiedzi może być dowodem istnienia zaginionego lądu.

Od czasów, w których powstały dialogi Platona Timaios i Kritias, minęło — okrągło licząc — 2500 lat. Dziś czytającemu te utwory rzuca się w oczy szereg spraw, o których Platon czy też egipscy kapłani ze świą­tyni bogini Neith w Sais, od których pochodzi opowieść

o Atlantydzie (przekazana Solonowi, który z kolei prze­kazał ją Kritiaszowi Starszemu, a ten swemu imienni­kowi, prawnukowi, bohaterowi dialogu), nie mogli wie­dzieć. I tak na przykład:

Platon nie mógł nic wiedzieć o wspólnych cechach niektórych legend, o wspólnocie niektórych motywów architektonicznych Majów i Egipcjan, w ogóle o wszy­stkim, co dotyczy jakiejkolwiek zbieżności kultur Ame­ryki, Afryki i Europy. Lecz pisał, że Atlantydzi posiada­

li kolonie zarówno na „lądzie zachodnim” (w Amery­ce?), jak i w Afryce oraz w Europie. A to właśnie tłu­maczyłoby zarówno cechy wspólne, jak i różnice, gdyż każda „kolonia” przejmowała od stojącej daleko wyżej kultury Atlantydów to, co najbardziej odpowiadało jej duchowi.

Platon nie mógł wiedzieć, jak wyglądała starożytna stolica państwa Azteków — Tenochtitlan, zbudowana znacznie później. Tenochtitlan był położony na środku jeziora, otoczony koncentrycznymi kanałami i połączony z brzegami kilkoma groblami. Nie znał Platon również legendy azteckiej, mówiącej o tym, że Tenochtitlan wzniesiono na podobieństwo starej stolicy, znajdującej się w ich legendarnej praoiczyźnie, Aztlanie. Lecz u Pla­tona opis Cerne — stolicy ■ Atlantydy — bardzo przy­pomina fotografię Tenochtitlanu.

Ani Platon, ani kapłani egipscy nie wiedzieli nic

o tym, że środkową część Oceanu Atlantyckiego przecina podwodny łańcuch górski w kształcie litery S, którego

poszczególne wierzchołki i dziś wznoszą się nad po­wierzchnią wody, tworząc Wyspy Azorskie. Lecz pisał, że na Atlantydzie były góry „przewyższające ilością, wysokością i pięknem wszystko, co dziś można zoba­czyć”.

Platon nie wiedział, że na Azorach są skały magmowe czerwonej, białej i czarnej barwy. Lecz w jego opowie­ści Atlantydzi wznosili swe gmachy z kamienia tych właśnie kolorów. Wspomina też o źródłach gorących i zimnych. Jest to pośrednia oznaka aktywności wulka­nicznej, czego również Platon nie podejrzewał. A tym­czasem takie źródła istnieją na Azorach.

Problem Atlantydy sprowadza się właściwie do rozstrzygnięcia, na jakiej podstawie powstały oba utwory Platona, od których rozpoczął się słynny, dwa i pół tysiąclecia trwający spór. Jedni twierdzą, że były to tylko alegorie, przykłady państwa doskonałego, którego teorię Platon sformułował. Inni natomiast dowodzą, że relacja była prawdziwa i stanowi swoisty przekaz historyczny.

Edward Thomson, amerykański archeolog, wystąpił

z końcem ubiegłego stulecia z hipotezą, że przed wieloma tysiącami lat istniało na Oceanie Atlantyckim pasmo wysp, coś w rodzaju pomostu, przez który jakiś lud dotarł do wybrzeży środkowoamerykańskich. Podsta­wowe elementy tej hipotezy są następujące:

Cywilizacja Atlantydy rozwinęła się na wyspach atlantyckich (m.in. na Wyspach Kanaryjskich i na Azo­rach) około 10 000 lat p.n.e. „Potop”, czyli ogólne pod­niesienie się poziomu mórz po zakończeniu ostatniej epoki lodowcowej, położył kres rozwojowi tej cywiliza­cji, ale nie doprowadził do jej zaniku. Bowiem mieszkańcy wysp atlantyckich przystąpili tymczasem do działalności kolonizacyjnej, ruszyli ku wschodowi (Afryka i basen śródziemnomorski) oraz zachodowi (wybrzeża środkowoamerykańskie). Hipoteza, podbudo­wana dość poważnymi argumentami, wymaga jednak dalszych badań archeologicznych, antropologicznych i oceanograficznych.

Amerykański historyk L. Sprague de Camp, autor znanej w Polsce książki pt. Wielcy i mali twórcy cywili­zacji (Warszawa 1968), pisze w Tajemnicach zaginionych miast w historii świata (książce nie przetłumaczonej dotychczas na język polski), w rozdziale Atlantyda — srebrne miasto na Oceanie: „Przekonanie, że jakiś ląd mógł zatonąć w głębinach morskich, może mieć w rze­czywistości historyczne podłoże. Stwierdzono mianowi­cie, że w roku 426 p.n.e. (to jest na rok przed urodzeniem Platona) jedna z małych, greckich wysepek, nazwana Atalantą, zapadła się w morze na skutek silnego trzęsie­nia ziemi. Z tego wydarzenia wywodzić by się mogła nazwa i wyobrażenie Atlantydy. Jest bowiem możliwe, że Platon połączył sprawę zatopienia wysepki Atalanty z legendą o półbogu Atlasie, jaki rzekomo żył kiedyś w górach północno-zachodniej Afryki, które obecnie na­zywamy górami Atlasu”.

Badania radzieckich oceanologów dowodzą, że dzisiej­sza fauna i flora wód arktycznych ukształtowała się przypuszczalnie około 12 000 lat temu. Jest to równocze­śnie data końca ostatniego zlodowacenia w Europie i Ameryce Północnej. Potwierdzają to liczne badania prowadzone metodą izotopową. Zmiany klimatyczne, jakim podlegała Ziemia w ostatnich epokach geologi­cznych, są przedmiotem szeregu teorii. Oto jedna z nich, wiążąca się z legendarną Atlantydą.

Układ lądów i mórz w trzeciorzędzie ułatwiał ciepłe­mu południowemu prądowi (ówczesnemu Prądowi Zatokowemu) swobodny dostęp do terenów podbieguno­wych i sprzyjał utrzymywaniu się w tych okolicach ciepłego klimatu. Gwałtowne oziębienie w końcu trze­ciorzędu mogło nastąpić na skutek wynurzenia się z Oceanu Atlantyckiego początkowo kilku mniejszych wysp a następnie lądu (lub wielkiej wyspy), który przegrodził ciepłemu prądowi drogę do okolic arkty­cznych. Ląd ten — hipotetyczna Atlantyda — po upły­wie kilkuset tysięcy lat zaczął się znów zanurzać, aż około 12 000 lat temu znikł zupełnie. Po zatopieniu Atlantydy Prąd Zatokowy mógł znów bez przeszkód skierować się na północ i spowodować ocieplenie klima­tu, trwające po dzień dzisiejszy. Hipoteza ta dopuszcza też drugi wariant, według .którego około 12 000 lat temu nastąpiło zderzenie Ziemi ze stosunkowo dużym ciałem kosmicznym (planetoidą lub małą kometą), co spowodo­wało przesunięcie się biegunów i przemieszczenie stref zimna i ciepła.

Czy tak było, czy inaczej, jedno wydaje się pewne: około 12 000 lat temu w sposób „błyskawiczny” zakoń­czyła się ostatnia epoka lodowcowa. Lody cofnęły się na północ. Europa i Ameryka Północna znalazły się znów w klimacie umiarkowanym. W przeciwieństwie do tego w innych rejonach Ziemi, np. na wielkich połaciach

kontynentu azjatyckiego, nastąpiła zmiana klimatu z cie­płego na zimny.

Na całym świecie zebrano już szereg dowodów świadczących o wielkich przemianach, które nastąpiły w związku z nagłym zakończeniem się ostatniej epoki lodowcowej. Oto niektóre:

W roku 1958 radziecki archeolog W.A. Ranow odkrył w pieczarach Pamiru, na wysokości ponad 4000 metrów n.p.m., malowidła naskalne, które stanowią znakomity przykład kunsztu i sztuki malarskiej człowieka pra­historycznego. Rysunki z tzw. jaskini Czachta namalo­wane zostały czerwoną farbą i przedstawiają m.in. niedźwiedzia, dzika i strusia. A więc zwierzęta, z których żadne nie mogło żyć w surowym dziś i zimnym klimacie gór Pamiru. Klucz do rozwiązania tej zagadki znaleziono w niedalekim Markansu, gdzie odkryto przedhistoryczne narzędzia i ślady ognisk. Analiza popiołu dowiodła, że palono tu drzewo brzozowe i cedrowe, które dziś w tych rejonach w ogóle nie występuje. Za pomocą badań izotopowych stwierdzono, iż szczątki te pochodzą sprzed 9500 lat. Silne oziębienie klimatu, jakie wtedy nastąpiło, musiało zostać spowodowane nagłym wznie­sieniem lub obniżeniem poszczególnych rejonów, po­tężnymi wstrząsami, a nawet swego rodzaju „falowa­niem” skorupy ziemskiej.

Nad jeziorem Sewan w górach radzieckiej Armenii znaleziono bardzo starą czaszkę renifera. Do dziś nie wyjaśniono, w. jaki sposób to zwierzę, które żyje tylko w północnych rejonach, mogło przedostać się na połu­dnie od gór Kaukazu. Czy i tutaj miała miejsce jakaś straszliwa katastrofa, która zmieniła góry w doliny i od­wrotnie? Niektórzy naukowcy przyjmują taką teorię. Badana metodą węgla C-14 czaszka renifera wykazała wiek dwunastu tysięcy lat. A więc w przybliżeniu zgo-

59

dny z podawaną wielokrotnie przez tradycję i hipotezy datą zatopienia Atlantydy.

Dno jeziora Michigan w Stanach Zjednoczonych za­wiera pokład torfu, utworzonego ze szczątków drzew (jodła, sosna, dąb). Torf ten poddano analizie laborato­ryjnej i stwierdzono — pisał polski astronom, profesor Michał Kamieński („Urania” 1958, nr 7) — że powstał z drzew rosnących tu przed około 11 500 laty. Miejsce, w którym znajduje się to olbrzymie jezioro, było więc kiedyś porosłe lasem...

Na Bermudach rosły ongiś duże połacie cedrowych lasów, których szczątki znajdują się dziś jeszcze pod wodami Atlantyku. Stwierdzono, że zatopione zostały około jedenastu tysięcy lat temu. Również przed jedena­stu tysiącami lat cofający się lodowiec zniszczył lasy iglaste w stanie Wisconsin w Stanach Zjednoczonych (według A. Tomasa: Les secrets de l’Atlantide).

Przy sondowaniu dna morskiego na południe od Azo­rów, przeprowadzonym w roku 1949 przez Ameryka­ńskie Towarzystwo Geologiczne, wydobyto z dna dużą ilość wapiennych płytek o średnicy około 15 cm, a gru­bości 3,7 cm. W środku każdej z płytek znajdowało się dziwne wyżłobienie, które w przeciwieństwie do gładkiej i jakby wyszlifowanej powierzchni całej płytki, było chropowate i nierówne. Wydaje się, że nie mogły to być zwykłe odłamki skalne z dna morskiego. Według opinii wyrażonej przez Instytut Geologii Uniwersytetu Colu­mbia w Stanach Zjednoczonych „stopień stwardnienia tych wapiennych płytek nasuwa wniosek, że to skamie­nienie nastąpiło około 12 000 lat temu i to nie pod wodą, lecz na powietrzu” (według „Geological Society ot America” 1949, nr 60; 1954, nr 65).

Prace prowadzone przez Instytut Geologii w Lamont (Stany Zjednoczone) doprowadziły badaczy do wniosku, że około 10 000 lat temu musiało nastąpić nagłe ocieple­

nie górnej warstwy wód Atlantyku. Był to wynik jakiejś katastrofalnej zmiany klimatu.

Badania wieku wąwozu, wyżłobionego przez słynny wodospad Niagara, na długości pomiędzy obecnym wo­dospadem a jego śladami w przeszłości (kiedyś znajdował się on w pobliżu jeziora Ontario i stale cofa się w kie­runku jeziora Erie), wskazują, że wąwóz ten musiał zostać wypłukany przez okres 12 500 lat.

Radziecka autorka Katarzyna Hagemeister pisała w roku 1955: „Prąd Zatokowy dopiero około dziesięciu— dwunastu tysięcy lat temu ruszył w kierunku północnego Atlantyku, docierając — jak wiadomo — aż do Murmań­ska. Wyspa Atlantyda musiała być przeszkodą, która sprawiła, że przedtem prąd zakręcał na południe. Obe­cnie Grenlandia pokryta jest lodem grubości ponad ty­siąca sześciuset metrów, podczas gdy w Norwegii, znaj­dującej się na tej samej szerokości geograficznej, rosną rośliny i mieszkają ludzie. Wszystko to zawdzięcza się Prądowi Zatokowemu. Tylko więc zatopienie Atlantydy mogłoby dać przekonywające wyjaśnienie przyczyn zakończenia epoki lodowcowej, i to w tak nagły spo­sób”.

Najciekawsza jest jednak tzw. zagadka syberyjskich mamutów:

Gdy szkielety znalezionych na Syberii mamutów badano metodą węgla C-14 — pisał amerykański uczony Charles Hapgood (Earth's Shifting Crust. Nowy Jork 1958) — analiza wykazała, że zginęły one około dwuna­stu tysięcy lat temu. Tysiące tych zwierząt zaskoczyła nagła śmierć, i to tak błyskawicznie, że wiele odkopa­nych dzisiaj ich ciał znajdowano w pozycji stojącej, z trawą w pysku lub nie strawionym pokarmem w żołądku. Ich skóra, zakonserwowana w lodzie, pokryta była czerwonymi plamami, co świadczy o tym, że śmierć nastąpiła na skutek utonięcia lub uduszenia.

Przed setkami lat ciosy (błędnie zwane kłami) pocho­dzące z wykopalisk mamutów były przedmiotem handlu na Syberii. Oblicza się, że tylko w ostatnich dziesiątkach lat dziewiętnastego wieku znaleziono tam i sprzedano

około dwudziestu tysięcy par ciosów mamucich wyrwa­nych | ciał zwierząt. Jak olbrzymia musiała być zatem liczba tych zwierząt pogrzebanych niegdyś w lodach Syberii. Należy też pamiętać, że tylko ciosy zwierząt szybko zabitych nadają się do wyrobów z kości słonio­wej, albowiem jeżeli siekacze słonia zbyt długo wysta­wione są na działanie powietrza, szybko wysychają, co niekorzystnie wpływa na późniejszą obróbkę. Wszystko to świadczy więc, że zwierzęta te zginęły na skutek jakiejś nagłej, straszliwej katastrofy, która niko­go nie oszczędziła*...

Charles Hapgood, prezentując hipotezę, mającą wyja­śnić zagadkę nagłego wyginięcia mamutów (oraz szeregu innych zwierząt: koni, antylop, wilków, tygrysów itd.), nie bierze pod uwagę teorii przesunięcia się biegunów, lecz próbuje uzasadnić te nagłe zmiany w świecie zwie­rząt wielkimi wybuchami wulkanów oraz ogromnymi opadami śniegu lub deszczu, jakie mogły się zdarzyć w dalekiej przeszłości. „Wyobraźmy sobie — pisze on — wielkie burze śnieżne, w wyniku których ziemia pokryta została dwunastometrową warstwą śniegu, lub padające nieprzerwanie przez 40 dni deszcze, w czasie gdy równo­cześnie popiół wyrzucany przez wybuchające wulkany zaćmił Słońce i oziębił atmosferę. Tego rodzaju śnieżny potop — pisze dalej Hapgood — był tak wielki, że już nie mógł stopnieć i przetrwał do następnej zimy, zmienia-

$T| i i

twiliiliii Sptiif li

/ I

mmmm

4

J&HiESnSi

jąc się w lodowiec. Wydarzenia takie mogły mieć miej­sce około dziesięciu tysięcy lat temu”.

Jeżeli rzeczywistą przyczyną zniknięcia ostatniego zlodowacenia było odwrócenie się biegunów — obojętnie czy wynikłe ze zderzenia się Ziemi z jakimś ciałem kos­micznym, czy też z innych przyczyn — to około dwunas­tu tysięcy lat temu nastąpiło przesunięcie równika i zmiana wszystkich długości i szerokości geograficznych. Tereny leżące uprzednio w klimacie gorącym lub umiar­kowanym znalazły się teraz w strefie polarnej, tereny dawniej podbiegunowe przesunęły się pod działanie kli­matu ciepłego. Jeżeli więc założymy — idąc za pogląda­mi niektórych autorów — że przed tą katastrofą północ­ny biegun Ziemi umiejscowiony był w punkcie około 30° długości zachodniej i 65° szerokości północnej, to większość terenów objętych dziś strefą polarną musiało się znajdować kiedyś w strefie ciepłej. I tak np. Kam­czatka, Cieśnina Beringa, Alaska znajdowały się przed­tem w strefie klimatu ciepłego. Japonia i Korea w stre­fie tropikalnej, a północna Syberia w strefie klimatu umiarkowanego. Czy są na to dowody? Oczywiście prze­konywających nie ma. Niemniej wszystkie badania przeprowadzone metodą węgla C-14 wskazują na nagłe zmiany klimatu, jakie miały miejsce około dwunastu ty­sięcy lat temu.

Dziś jeszcze ogólna powierzchnia lądolodu na Ziemi wynosi około 15 500 000 km2, sama tylko Antarktyda pokryta jest średnio biorąc dwukilometrową warstwą lodu o łącznej kubaturze około 24 000 000 km3. Środek ciężkości olbrzymich, stale powiększających się mas lo­du na obszarach Antarktydy nie pokrywa się z położe­niem bieguna południowego. Dlatego siła odśrodkowa powstająca wskutek obrotu Ziemi przesuwa go ku rów­nikowi. Przypuszczalnie jest to jedna z przyczyn waha­nia osi ziemskiej. Gdyby te wahania zwiększały się,

nastąpiłyby wówczas zmiany stref klimatycznych, a wody powstałe ze stopionych mas lodów zalałyby nie­które obszary Ziemi.

W czasie ostatniego zlodowacenia Ziemia pokryta była czapą lodową, której objętość była mniej więcej trzy­krotnie większe niż obecnie. Jeżeli dzisiaj — jak się obli­cza — stopnienie lodów Antarktydy i Grenlandii spowo­dowałoby podniesienie się powierzchni oceanów średnio

o około 30—70 metrów, to jak wielki „potop” wywołać musiało nagłe stopnienie trzykrotnie większej masy lo­dowców przed dwunastoma tysiącami lat?...

Wydaje się, że pewne światło na problem Atlantydy, a pośrednio i zmiany klimatyczne sprzed około 12 000 lat, mogłaby rzucić analiza przyczyn zniknięcia tego hi­potetycznego lądu. Oto jedna z hipotez zagłady Atlanty­dy, autorstwa Otto Mucka; przytaczamy tę hipotezę na podstawie książki Ludwika Zajdlera Atlantyda (III wyd., Warszawa 1972) oraz pośmiertnie wydanej pracy Mucka Alles über Atlantis (Düsseldorf—Wiedeń 1976).

Muck, człowiek o wszechstronnych zainteresowaniach, a przede wszystkim specjalista w zakresie fizyki, geo­grafii oraz prahistorii, poświęcił wiele lat życia studio­waniu zagadki Atlantydy. Szczegółowa analiza starych tekstów i przekazów oraz niektórych wydarzeń z okresu prahistorii doprowadziły go do wniosku, że wyspa ta, a właściwie mały kontynent, faktycznie istniała i zosta­ła zniszczona około 11 000 lat temu przez wstrząsy sko­rupy ziemskiej i powstałe stąd olbrzymie fale oceanu. Ten największy w dziejach świata „potop” nastąpił zda­niem Mucka w wyniku uderzenia w skorupę ziemską niewielkiej planetoidy, której średnicę szacuje się na mniej więcej dziesięć kilometrów (!). W roku 8498 p.n.e. (różnica między tą datą a datą wynikającą z Timaiosa

wynosi tylko 72 lata!), spaść ona miała do Oceanu Atlantyckiego, nieco na wschód od półwyspu Floryda.

Jak wiadomo — pisze L. Zajdler — pewna część pla- netoid istotnie obiega Słońce po zbliżonych do Ziemi or­bitach, założenie Mucka w niczym więc nie uchybia astronomii. Jeżeli płaszczyzna orbity planetoidy była pod niewielkim kątem nachylona do orbity Ziemi, mu­

siało od czasu do czasu następować zbliżenie tych dwóch ciał do siebie. Naturalnie, pod wpływem ciążenia droga planetoidy ulegała permanentnemu zboczeniu, tym wię­kszemu, im bardziej zbliżała się Ziemi”. I oto w myśl

hipotezy Mucka w krytycznym roku 8498 zawisło nad naszą planetą wielkie niebezpieczeństwo. Cztery ciała niebieskie: Słońce, Wenus, Księżyc i Ziemia znalazły się na linii prostej. To wyjątkowe usytuowanie sprawiło, iż pod wpływem ich sił grawitacyjnych orbita planetoi- dy uległa większemu niż zwykle zakrzywieniu i plane- toida pomknęła prosto w kierunku Ziemi.

Już na wysokości około czterystu kilometrów nad po­wierzchnią Ziemi planetoida wpadła w pierwsze górne warstwy rozrzedzonej atmosfery. Im bardziej zagłębia­ła się w gęstniejącą atmosferę, tym bardziej się nagrze­wała. Świeciła początkowo czerwono, następnie żółto, a wreszcie oślepiająco biało. Równocześnie zaczął się wytwarzać za nią olbrzymi ogon święcącego gazu. Blask Słońca został całkowicie przytłumiony, bowiem plane­toida świeciła ponad dwadzieścia razy jaśniej od Słońca, a temperaturę jej powierzchni szacuje Muck na co naj­mniej 20 000°C. Wreszcie owo ciało niebieskie uderzyło w powierzchnię Ziemi. Nastąpiła staszliwa eksplozja. Planetoida rozleciała się na kawałki i w promieniu wie­lu setek (a może i tysięcy) kilometrów spadł śmierciono­śny „deszcz” olbrzymich rozgrzanych kamieni.

Jego ślady są do dziś widoczne w południowo-wscho­dniej części Ameryki Północnej jako tzw. kratery meteorytowe i jako głębinowe rowy w południowo-za­chodniej części północnego Atlantyku i wschodniej części Morza Karaibskiego.

Pozostałe po wybuchu jądro planetoidy ważyło jeszcze ponad bilion ton. Można sobie wyobrazić, co się stało, gdy tak potworna masa uderzyła w ocean (według wyli­czeń Mucka kilkaset kilometrów na wschód od wybrzeży Florydy): powstała olbrzymia fala oceaniczna, woda spiętrzyła się do wysokości tysięcy metrów.

Cała katastrofa trwała bardzo krótko — nie dłużej jak dwie minuty, licząc od pierwszego rozbłysku meteorytu

I

vyv a

wpadającego w górne warstwy atmosfery aż do uderze­nia jądra w powierzchnię planety. Zarówno błysk, jak i huk były tak straszliwe, że wszędzie na Ziemi je dostrzeżono i słyszano — z wyjątkiem tych ludzi, którzy

znaleźli się w strefie eksplozji. Oni bowiem nie żyli już w momencie, gdy meteor uderzył w powierzchnię morza, zabici śmiertelnym promieniowaniem.

W czasie pomiarów geodezyjnych w USA w stanach Północna i Południowa Karolina — czytamy w Atlan-

tydzie Zajdlara — dokonano licznych zdjęć lotniczych, na których wyraźnie widać szereg okrągłych bądź ja­jowatych lejów [...]. Jest ich ogółem około trzech tysię­cy, z czego przeszło sto o średnicy ponad półtora kilome­tra. Pokrywają one obszar 165 000 km2 łukiem, w które­go środku leży przybrzeżne miasto Charleston [...]. Na podstawie ilości i wielkości tych kraterów szacuje się masę owej planetoidy na 1—2 biliony ton, a objętość na około 600 km3, co odpowiada kuli o średnicy około

10 kilometrów [...]. Łatwo się domyśleć, jakiego po­twornego zniszczenia musiał dokonać spadek tak wiel­kiego obiektu [...]. Ziemia zadrżała w posadach i obróci­ła się o około 30° w kierunku działania siły zewnę­trznej! Ale ponieważ kierunek osi obrotu względem Układu Słonecznego pozostaje w przestrzeni niezmien­ny, miejsca biegunów przypadły w innym punkcie jej powierzchni [...].

Konsekwencją zmiany położenia biegunów była zmiana szerokości geograficznej wszystkich punktów na powierzchni globu, a więc natychmiastowa ogólna zmiana klimatu Również natychmiast ruszyły do ataku fale oceaniczne. Przed katastrofą równik, w którego płaszczyźnie Ziemia ma największą średnicę, przebiegał przez Ocean Atlantycki o 30° bardziej na południe niż dziś [...]. A ponieważ promień ziemski na równiku jest o przeszło 5000 metrów większy niż na szerokości geograficznej 30°, tyle wysokości (mniej więcej) musiała mieć pierwsza fala oceaniczna. Zatopić więc mogła nie tylko Atlantydę, ale wszystkie niżej położone obszary Ameryki i Europy, wedrzeć się musiała przez Cieśninę Gibraltarską do Morza Śródziemnego, docierając — jak to opisuje Platon — do brzegów Hel­lady...”

Włoski pisarz P. Kolosimo dał taką oto próbę rekons­trukcji tej katastrofy, w której zginęły m.in. syberyjs-

UvXA

lUrtNCW mmmM.

\ 9 i f •*, fc&Jk«

\ f y'-jjSyWE )i .

% '%"% ajam nFS t ^

$ im imk mm -■ »'*'U.; ■

i* UH " V* § *. * ■* * j'

5' % j ** ** «i

.• ąj s* a 2P»j>»■§5'*■ ♦;

£iĄ§& % |

mim.—* * ^ż«. Sam «m

kie mamuty (Woher wir kommen. Wiesbaden 1972, 1 163—164):

Północna Syberia dnia 5 czerwca roku 8496 p.n.e* Jest godzina 12,53 (czasu miejscowego). Siedem minut przed zderzeniem planetoidy z Ziemią.

Słońce stoi wysoko na niebie, a na tle naszej gwiazdy, niewidoczne w ostrych jej promieniach, znajdują się: planeta Wenus i Księżyc w nowiu. Drzewa na brzegu dziewiczego lasu rzucają krótkie cienie. Ciemnozielony mech okrywa wysokie pnie jodeł, świerków i modrzewi. Przez wielką polanę, porośniętą soczystą trawą, papro­cią i kwiatami, płynie szemrząca,, cicho niewielka rzeka.

Wtem w zaroślach rozbrzmiewa tupot, na brzegu lasu gałęzie łamią się z trzaskiem, a czubki drzew zaczynają się chwiać. To stado mamutów zbliża się do rzeki.

...Jest godz. 14,47.

Dwa mamuty przystają nagle w połowie drogi. Jakaś niewidzialna siła wstrzymuje ich marsz. Musiało się stać coś niezwykłego!

Chociaż katastrofa miała miejsce już jakiś czas przed­tem, wstrząs, jaki nastąpił po zderzeniu, potrzebował jednakże godziny i 47 minut, aby dotrzeć do kraju Tunguzów...

Nagle ziemię przenika drżenie. Z początku jest to tyl­ko lekka wibracja, prawie niedostrzegalna, lecz później wzmaga się z ogromną siłą. Z lasu dobiega łoskot. Wiel­ki świerk nachyla się nad polaną i pada z trzaskiem po­między mamutami na ziemię. Kilka ptaków zrywa się w popłochu.

Słońce jakby wyskoczyło ze zwykłego o tej porze dnia

miejsca, tańczy po niebie, potem zatrzymuje się, nastę­pnie zbliża powoli do linii horyzontu i wreszcie staje po­nownie. Cienie wielkich zwierząt, drzew i krzewów drgają na polanie, stają się coraz dłuższe. Rzeka poczy­na coraz głośniej szumieć. A słońce już nie grzeje!

W miarę jak wstrząsy słabną, stado mamutów zaczy­na się poruszać. Wielkie zwierzęta 'kręcą się wokół nie­spokojnie, kołyszą swe masywne głowy w tę i tamtą stronę...

Powoli, powoli powraca spokój.

Mijają godziny, w czasie których nic się nie dzieje. Tylko robi się coraz bardziej zimno. Mamuty od pewne­go czasu znów zaczęły się'pożywiać...

Jest godzina 20,53: 7 godzin i 53 minuty po katastro­fie.

Stado znajduje się ciągle jeszcze na polanie. Zwierzę­ta zrywają liście z młodych drzew i piją wodę z rzeki. Wieczorne słońce jest jednak jakoś niezwykle blade...

Nagle z daleką zaczyna dobiegać jakby odgłos burzy. Narasta, zbliża się z ogromną szybkością, już zagłusza szum rzeki i krzyk ptaków, aby w końcu wybuchnąć nie kończącym się grzmotem. Przywódca stada podnosi trąbę, lecz jego głos ginie w niesamowitym łoskocie. Ru­sza więc przed siebie z całych sił, a stado podąża za nim. Ziemia drży pod setkami tytanicznych kopyt, lecz grzmot pochodzący z nieba jest silniejszy. Najpotężniej­sze stworzenia na kuli ziemskiej po raz pierwszy w ży­ciu opanowane potwornym strachem, pędzą na oślep przez las, depcząc drzewa i krzewy!

Nie uciekły. daleko. Przywódca stada pada nagle jak rażony piorunem. Jest już martwy, zanim cielsko ze­tknie się z ziemią. Równocześnie w całej północnej Sy­berii zamiera wszelkie życie. Tysiące mamutów, włocha­

tych nosorożców, tygrysów, lisów, kun, ptaków i gadów ginie w jednej chwili...

Tego dnia, 5 czerwca 8496 p.n.e. o godz. 13*, 10 000 kilometrów od syberyjskich polan — na południowo- -zachodnim obszarze północnego Atlantyku — spadło z nieopisaną siłą ciało niebieskie. Planetoida o prze­kroju około dziesięciu kilometrów była wprawdzie karłem w porównaniu z naszą kulą ziemską, lecz sku­tki tego uderzenia były straszliwe! Przebiła ona sko­rupę ziemską i wywołała największą katastrofę, do jakiej kiedykolwiek doszło na naszej planecie.

Północna Syberia: około 60 godzin po zderzeniu z pla- netoidą.

Ogromne cielska mamutów leżą na polanie pomiędzy drzewami pierwotnego lasu. Burza szarpie ich grubą skó­rę pokrytą futrem. Słońce świeci martwo. Szum rzeki i ryk burzy zmniejsza się. Dwie, trzy sekundy panuje spokój, potem następuje potop. Woda zmieszana ze szla­mem i popiołem spada z nieba i w ciągu kilku minut trupy mamutów pokrywają się lepką ciemnoszarą masą. Wznosi się ona stale, zalewa polanę, tamuje brzeg rzeki i wyrywa z korzeniami gigantyczne pnie. Przez sześć nocy leją się strumienie popiołu i szlamu na ciała mart­wych zwierząt i na zamierającą roślinność.

Wraz z deszczem nadchodzi okrutne zimno. Wskutek siły uderzenia planetoidy północna Syberia zbliżyła się bowiem do bieguna o prawie 3500 kilometrów. Masy wody zamarzły, a z nimi setki tysięcy cielsk mamutów i włochatych nosorożców...

W tym samym czasie znika powierzchnia lodowa, jaka przedtem pokrywała cały prawie kontynent europej-

siei. Stało się to dlatego, że Prąd Zatokowy zaczął wreszcie płynąć wzdłuż północnych wybrzeży Euro­py, których przedtem nie mógł osiągnąć, ponieważ przeszkadzał mu w tym ląd ¡rwany Atlantydą.

...Minęło sporo czasu, zanim zadana naszej planecie rana została otoczona czarną, twardą skorupą. Straszli­wy dzień i straszliwa noc wystarczyły jednak, aby pra­wie w całości unicestwić życie na Ziemi, gdyż masy wód zniszczyły wszystko, a eksplozje magmy zanieczyściły atmosferę i rozprzestrzeniły trujące gazy, niewidoczne, ale zabijające szybko i bezboleśnie”.

Inny wariant teorii zderzenia w Kosmosie stanowi hipoteza profesora Michała Kamieńskiego o spadku na Ziemię części jądra komety Halleya. Kometa ta pojawia się mniej więcej co 77 lat; astronomowie obliczyli okres jej obiegu pomiędzy rokiem 621 p.n.e. a rokiem 1910. Profesor Kamieński opublikował tabelę chronologiczną obejmującą 149 przejść komety Halleya przez perihe- lium (czyli punkt przysłoneczny orbity). Ostatnia pozy­cja tabeli, odpowiadająca najdawniejszemu pojawieniu się komety, nosi datę 9546 roku p.n.e. Czy kawałek tej komety mógł spowodować katastrofę?

Według wyliczenia radzieckiego astronoma Woronco- wa-Wieljaminowa, jądro komety Halleya ma średnicę powyżej 30 kilometrów i składa się z licznych brył; nie­które z nich osiągają średnicę kilometra. Masa komety wynosi około 30 000 000 000 000 ton.

Profesor Kamieński, rozważając przyczynę zatonię­cia Atlantydy, zwrócił uwagę („Urania” 1958, nr 7) na dziwny związek zachodzący między kometą Halleya a rojami gwiazd spadających, Akwarydami I i Orioni- dami, z którymi Ziemia spotyka się corocznie, a które są spokrewnione z kometą Halleya i biegną po jej orbi­cie. Obecnie orbita tej komety przechodzi dość blisko

73

\ \v § BpB

Ziemi [...]. W zamierzchłej przeszłości odległość ta mogła być jeszcze mniejsza. A ponieważ jądro komety jest olbrzymim konglomeratem luźnych brył kamiennych, nie jest wykluczone, że niegdyś, przy zbliżaniu komety do Ziemi, jedna z tych brył, rzędu np. 1 km średnicy, lecąca na spotkanie z Ziemią z szybkością względną 70 km/sek, spadła na Atlantyk, a wywołany tym wstrząs spowodował m.in. zatopienie Atlantydy [...]. Otóż 135 zbliżenie się komety Halleya do Słońca i Ziemi, licząc wstecz od roku 837 p.n.e., miało miejsce — według pro­wizorycznych obliczeń autora — w roku 9546 p.n.e. Data ta jest zadziwiająco zbliżona do daty podanej przez Platona. Ale potrzebne są jeszcze długie i uciążliwe obliczenia, dotąd nie przeprowadzone, aby znaleźć dla tego roku dokładnie wzajemne położenie Ziemi i kome­ty I-I”

Ten sam uczony zestawił niektóre wskaźniki określa­jące datę zatonięcia hipotetycznej Atlantydy:

Katastrofa Posejdonii według Platona 9570 p.n.e.

Masowe wyginięcie mamutów na Syberii około

9050 p.n.e.

Zmiana kierunku Prądu Zatokowego około

9050 p.n.e.

Torf na dnie jeziora Michigan (C—14) 9650 p.n.e.

Przejście komety Halleya w pobliżu

Ziemi 9546 p.n.e.

Dane te, otrzymane w rezultacie badań matematycz­nych i przyrodniczych, wykazują — pisze M. Kamieński

„zastanawiającą zgodność, co zdaje się potwierdzać przypuszczenie, iż mniej więcej przed 11 500 laty Zie­mia uległa wielkiemu wstrząsowi”.

Przytoczone powyżej ustalenia (z braku miejsca tylko niektóre) przemawiać mogą za tym, że obszerny ląd, znajdujący się na Oceanie, gdzieś na zachód od Cieśniny

Gibraltarskiej, zatonął pod koniec epoki lodowcowej, to znaczy już za pamięci człowieka. Na podstawie licz­nych badań stwierdzić zatem można, że:

Ostatnie zlodowacenie zakończyło się około 12 000 lat temu.

Ponieważ nastąpiło to w sposób nagły, mogło być spo­wodowane zmianą sił ciążenia na skutek przelotu w pobliżu Ziemi jakiegoś większego ciała kosmicznego albo (co wydaje się bardziej prawdopodobne) na sku­tek zderzenia się Ziemi z małą planetoidą względnie wielkim meteorytem.

Wydarzenie to miało zasięg ogólnoświatowy, ponie­waż w tym czasie stopniały nagle wszystkie lody obu biegunów i nastąpiło ogólnoświatowe podniesienie wód („potop”).

Sprawa istnienia kiedyś (lub nieistnienia) Atlantydy jest dla wielu autorów o tyle bardzo istotna, że jej wy­jaśnienie rzuciłoby nowe światło na problem, czy jesteś­my pierwszą, czy też może już drugą cywilizacją, jaka rozwinęła się na naszej planecie.

Jeżeli Atlantyda istniała, to — głoszą jej zwolennicy

na tysiąclecia przed nami mogła się była rozwinąć bardzo nawet wysoka cywilizacja. Potem zaś uległa ona zniszczeniu bądź na skutek zmian warunków geologicz­nych (trzęsienia ziemi), bądź też zderzenia Ziemi z ja­kimś ciałem kosmicznym (planetoidą). Gdybyśmy więc byli już drugim „pokoleniem” istot rozumnych na na­szym świecie, dałoby się może wyjaśnić, skąd się wzięła wiedza piramid, wierzenia o „Synach Słońca”, kto zbu­dował terasę w Baalbeku, Tiahuanaco, stanęlibyśmy

o krok od rozwiązania innych zagadek naszej przeszłości. A nawet znacznie więcej: mielibyśmy dowód na poparcie tezy, nieśmiało na razie wysuwanej przez niektórych autorów, że na jednej planecie może powstać i zaniknąć kilka cywilizacji.

75

¡¡¡jjgggl

Problem Atlantydy nie został jednak i chyba długo jeszcze nie zostanie rozstrzygnięty. Niemniej wielu badaczy skłania się coraz bardziej do wniosku, że koniec ostatniej epoki lodowej może się łączyć ze zniknięciem Atlantydy. Istnieją wszakże równie przekonywające argumenty przeciwko istnieniu Atlantydy. Podamy tu z braku miejsca tylko najważniejsze:

Nie istnieje nigdzie na świecie jakikolwiek przedmiot, obrobiony ręką człowieka pochodzącego z Atlantydy.

Brak jakiegokolwiek zapisu na temat Atlantydy zarówno w świątyniach i piramidach Egiptu, jak i wykopaliskach Bliskiego i Środkowego Wschodu.

Przekrój dna Oceanu Atlantyckiego i sondaż jego dna wykazuje w miejscu, gdzie miał istnieć hipotetyczny ląd, głębokość 2000 metrów.

Hipoteza o zderzeniu Ziemi z częścią komety względnie planetoidą jest mało prawdopodobna, gdyż ze względu na olbrzymie odległości kosmiczne, możli­wości tego rodzaju zderzeń są minimalne.

Dużo więcej kontrowersji budzi sprawa drugiego z hipotetycznych lądów — Mu (zwanego też czasem Pa- cyfidą). Istniał on rzekomo kiedyś na terenie dzisiejszego Pacyfiku, pomiędzy Ameryką i Azją, a następnie około

12 000 lat zatopiony został przez fale Oceanu. Kontynent ten miał być — podobnie jak Atlantyda — kolebką ludz­kości, a potomkowie pradawnych jego mieszkańców żyją do dziś na wyspach Oceanu Spokojnego.

Wszystkie lub ściśle mówiąc, większość informacji, jakie posiadamy o tym zaginionym lądzie, pochodzi od Anglika Jamesa Churchwarda, żyjącego w drugiej połowie XIX wieku. Napisał on trzy księżki poświęcone zatopionemu lądowi, zatytułowane (podajemy tytuły w brzmieniu polskim): Zaginiony kontynent Mu, Dzieci

Mu oraz Nieznane symbole Mu. Książki wydano w Anglii pomiędzy pierwszą a drugą wojną światową.

W roku 1868 pułkownik Churchward przebywał w Indiach, gdzie w jednym z tamtejszych buddyjskich klasztorów nadzorował rozdział żywności w czasie klęski głodu. Jako archeolog-amator zainteresował się kilkoma starymi glinianymi tabliczkami, pokrytymi dziwnymi rzeźbami i znakami, które znajdowały się na terenie klasztoru. Jeden z przełożonych zakonu, z którym Churchwardowi udało się zawrzeć bliższą znajomość, zdradził mu, iż są to rzekomo dzieła „Naacalów”, czyli „Wielkich Braci” (rodzaj świętych buddyjskich), i że spisano na nich mądrości pochodzące od zaginionej . cywilizacji, która istniała przed dziesiątkami tysięcy lat na zatopionym dziś kontynencie Mu. Mnich powiedział dalej, że w podziemiach klasztoru znajdują się setki takich glinianych tabliczek, które mędrcy z Mu zapisali kiedyś w pierwszym języku, jakiego używała ludzkość. Przekonany zapałem Anglika, umożliwił Churchwardo­wi dostęp do podziemi, a nawet sam wziął udział w próbach odszyfrowania napisów i znaków na tabli­czkach. Gdy obojgu udało się jakoś odczytać starożytne symbole, okazało się, że tabliczki zawierały opis stwo­rzenia Ziemi i pojawienia się na niej człowieka. Poda­wały także historię istnienia i zatopnienia starożytnego kontynentu Mu.

W pierwszej swej książce (Zaginiony kontynent Mu) Churchward przytacza szczegółowo treść znalezionych przez siebie zapisów. Dalsze badania przekonały go jednak, że podają one jedynie fragmenty dziejów Mu, postanowił więc za wszelką cenę odnaleźć pozostałe tabliczki. Przedsięwziął rozliczne podróże po Indiach, badając jedną świątynię po drugiej, by odszukać dalsze tabliczki. Przewędrował także południowy Pacyfik, Azję Centralną, Australię, Nową Zelandię oraz Tybet.

M

W jednym z klasztorów stolicy Tybetu, Lhassie, natrafił rzekomo na tabliczki, stanowiące dalszy ciąg zbioru znalezionego w Indiach.

Poszukiwania Churchwarda zostały w pewnym mo­mencie — zupełnie dla niego niespodziewanie — uzupeł­nione przez odkrycie badacza amerykańskiego Williama Nivena, który w czasie prac archeologicznych prowadzo­nych w Meksyku odkrył kamienne tabliczki i stare mury pokryte znakami i symbolami podobnymi do tych, jakie Churchward odnalazł w Indiach. (Wiele dziesiątek lat po odkryciach Churchwarda bardzo podobne — tak przynajmniej twierdzą zwolennicy hipotezy Mu — znaki pisma znaleziono na Wyspie Wielkanocnej). Wszystkie te znaleziska pozwoliły Churchwardowi, częściowo razem z Nivenem, na skonstruowanie i opracowanie hipotezy o zaginionym kontynencie Mu i jego wspa­niałej cywilizacji.

Według Churchwarda Mu miało być dużym konty­nentem na Oceanie Spokojnym. Jego centrum położone było nieco na południe od równika. Biorąc za podstawę istniejące jeszcze dziś jego rzekome pozostałości, Churchward obliczył, że kontynent ten miał około dzie­sięciu tysięcy kilometrów długości (ze wschodu na zachód) i około pięciu tysięcy kilometrów szerokości (z północy na południe). Około 12 000 lat temu jakaś wielka katastrofa (trzęsienie ziemi?) zniszczyło Mu, a wody Pacyfiku pokryły ląd. Wyspy: Wielkanocna, Tahiti, Samoa, Cooka, Marshalla, Gilberta, Karoliny, Hawaje i inne, są dziś tylko smutnymi pozostałościami olbrzymiego ongiś kontynentu.

Na Mu panował klimat podzwrotnikowy. Znajdowały się tam wspaniałe lasy i łąki, żyły wielkie zwierzęta, np. mastodont (przodek obecnego słonia). Żyło tam około sześćdziecięciu milionów mieszkańców podzielo­nych na dziesięć plemion, zjednoczonych pod wspólną

władzą. Stąd właśnie, z kontynentu Mu, wywiedli się aryjczycy. Mieli oni — zdaniem Churchwarda — podob­ną budowę ciała co my, cechował ich jednakże wyższy wzrost i ciemniejsza barwa skóry oraz czarne włosy.

Na tabliczkach znalezionych przez Churchwarda w Lhassie zniszczenie Mu opisane miało być następująco (cyt. za P. Kolosimo Terra senza tempo): „Kiedy gwiaz­da Bal uderzyła w Ziemię w tym miejscu, gdzie dziś tyl­ko morze się znajduje, zatrzęsło się siedem wielkich miast i ich złote bramy i ich świątynie... Wybuchł wtedy wielki ogień, a ulice napełniły się dymem. Ludzie drżeli ze strachu, a w świątyniach i pałacu królewskim zgroma­dziły się wielkie tłumy. Król wtedy powiedział: «Czyż wszystkiego tego wam już nie przepowiedziałem?» Mężczyźni i kobiety ubrani w swe najlepsze szaty i ozdobieni najwspanialszą biżuterią błagali go i zakli­nali mówiąc: «Ratuj nas, ratuj Mu». Lecz król odpowie­dział im, że wszyscy oni zostaną zniszczeni razem ze swoimi niewolnikami, dziećmi i całym dobytkiem, a z popiołów powstanie nowa rasa ludzka’’.

Czym była owa „gwiazda Bal”? Czy wielką asteroidą, która również była przyczyną zatopienia Atlantydy? Może chodzi o to samo wydarzenie, bowiem trudno przypuszczać, by w tak krótkich odstępach czasu mogło dojść do dwóch podobnych katastrof kosmicznych? Dziś, po kilkunastu tysiącach lat, nie sposób stwierdzić — nawet w granicach przypuszczeń — jaka przyczyna zmiotła z powierzchni Ziemi kontynent Mu, rzecz jasna

o ile ten hipotetyczny ląd w ogóle istniał.

Są natomiast pewne dowody, na podstawie których zasadnicze jądro hipotezy Churchwarda można by uznać za prawdopodobne. Na przykład przed przybyciem Europejczyków mieszkańcy wielu wysp Pacyfiku nic

o sobie nie wiedzieli. Ponieważ posługiwali się jedynie prymitywnymi łodziami żaglowymi, wydaje się nie­

prawdopodobne, by mogli oni zasiedlić tak wiele tysięcy wysp rozsianych po ogromnym Oceanie. A tymczasem ich języki pochodzą ze wspólnego pnia, mają oni przy tym bardzo podobne zwyczaje, ten sam rodzaj wierzeń.

Radziecka autorka Katarzyna Andrejewa tak pisze w książce pt. Tajemnice zaginionych lądów (Warszawa 1956) o kontynencie przypuszczalnie istniejącym kiedyś na obszarze dzisiejszego Pacyfiku: „Zdaniem niektórych geologów hipoteza o zatopionym lądzie, którego wynie­sioną częścią była Wyspa Wielkanocna, tłumaczy związek obszaru Wyspy Wielkanocnej ze strefami za­nurzeń Morza Koralowego. Wiercenia na wielu wyspach Pacyfiku ujawniły istnienie koralowego podłoża również na dużej głębokości. Jak wiadomo, korale żyją blisko powierzchni wody — na głębokości nie przekraczającej 40 m. A więc było tu niegdyś zupełnie płytko i tylko powolnym obniżaniem dna można wytłumaczyć zjawis­ko wznoszenia przez młode organizmy [koralowców] swoich budowli na obumarłych, starych. Prócz tego wyspy koralowe leżą w strefie płytszej niż otaczające je głębiny [...].

Geograficzne rozmieszczenie roślin i zwierząt w base­nie Oceanu Spokojnego jeszcze bardziej potwierdza hipotezę o istniejącym niegdyś, a następnie zatopionym kontynencie. Jedynie w basenie Oceanu Spokojnego spo­tyka się przedstawicieli niższych gatunków ssaków. Dziobak i kolczatka (współcześni przedstawiciele steko­wców) występują tylko w Australii [i jej rejonie]. Torbacze żyją w Australii i Południowej Ameryce, a oposy — w Północnej Ameryce. W Europie zaś torba­cze znaleziono jedynie w postaci form kopalnych [...].

Również geograficzne rozmieszczenie roślin można wytłumaczyć dawnym połączeniem kontynentów leżą­cych na zachodzie i wschodzie. Flora wysp Polinezji składa się nie tylko z azjatyckich i czysto polinezyjskich

ale również z amerykańskich i australijskich. Rozmaite gatunki cyprysów, paproci, liliowatych wskazują na łączność flory polinezyjskiej z amerykańską [...]. Bar­dzo ciekawa pod tym względem jest flora Wysp Hawaj­skich, na których istnieją obok form północno-i połu­dniowoamerykańskich również formy indonezyjskie, australijskie, czysto polinezyjskie i nawet antarktyczne. Taką osobowość flory Wysp Hawajskich można wytłu­maczyć jedynie przyjmując istnienie dawnych pomos­tów lądowych łączących te^ wyspy z kontynentami [...].

Niektórzy badacze, opierając się na danych biologicz­nych, zoogeograficznych, geologicznych i etnograficz­nych, przypuszczają, że niegdyś rozległy kontynent obejmował na północy południową Japonię i przez Wy­spy Hawajskie rozpościerał się do dolnej Kalifornii; południowy zaś kraniec kontynentu biegł od Tasmanii [...] wprost do Wyspy Wielkanocnej [...] i do Chile.

Jeden z geologów wyraził przypuszczenie, że ten sta­rożytny kontynent — »Pacyfidę« — otaczały głębokie morza. Dlatego rozwijało się na nim dość odosobnione życie organiczne. Otaczające ten kontynent morza były geosynklinami [zapadliskami skorupy ziemskiej], gro­madziły się w nich potężne warstwy osadów. Ostatecz­nie prawdopodobnie w trzeciorzędzie wystąpiły tutaj ruchy górotwórcze. Wszystkie obszary geosynklin zosta­ły zgniecione, a na ich miejscu wyrosły grżbiety górskie. Równocześnie z wypiętrzeniem geosynklin zapadał się dawny ląd — kontynent Pacyfidy. Przez pęknięcia wy­dobywała się na powierzchnię rozżarzona magma. Nad powierzchnią wody pozostały tylko najwyższe szczyty dawnego kontynentu. Katastrofa ta mogła się wydarzyć w okresie czwartorzędowym, kiedy na Ziemi istniał już człowiek”.

Zwolennicy Pacyfidy uważają, że egzystencja zatopio­nego w Oceanie kontynentu może być potwierdzona

także przez niektóre obiekty archeologiczne. Należą do nich na przykład czerwone marmurowe słupy na Ma­rianach, olbrzymie kamienne łuki na wyspach Tonga, monolity z Fidżi i wielka platforma z czerwonego ka­mienia na wyspie Navigator. Cyklopiczne ruiny, jakie pozostały z resztek olbrzymich świątyń, znaleziono tak­że na Karolinach, a na jednej z wysp tego archipelagu — Ponape — znajdują się olbrzymie podziemne pieczary. Materiały, z których zrobiono wszystkie te urządzenia, nie mogłyby w żadnym wypadku znajdować się na dzi­siejszych wyspach Pacyfiku. A więc pozostaje wyjaśnie­nie, że pochodzą one z zatopionych obecnie obszarów.

Lud kontynentu Mu, który zwał się — według Chur- chwarda — Ujgurami, miał rzekomo skolonizować całą kulę ziemską. Jego stolica leżała w Azji, w pustyni Go- bi, gdzie rosyjski archeolog z przełomu XIX i XX w., Kozłow, odkrył na głębokości około 15 metrów pod rui­nami miasta Kara-Kota grób, którego wiek oszacowano wówczas na mniej więcej 18 000 lat. Znajdowały się tam resztki szkieletów jakiejś królowej i króla, którzy — według Churchwarda — ozdobieni byli emblematami świadczącymi o ich przynależności do kontynentu Mu.

Wielkie imperium Ujgurów było największym i naj­ważniejszym krajem kolonialnym należącym do Mu — pisze Churchward w Dziejach Mu. — Wschodnią granicę państwa Ujgurów stanowił Ocean Spokojny, zachodnia granica przebiegała na terenie dzisiejszej europejskiej części Rosji. Północną granicę znacznie trudniej jest określić, lecz prawdopodobnie państwo Ujgurów rozcią­gało się aż do Morza Arktycznego. Granicę południo­wą stanowiły Chiny, Birma, Indie i część Persji [...].

Po zniszczeniu ich imperium przez wielki kataklizm pozostałe przy życiu resztki ludzkości lub ich potomko­wie stworzyli osiedla w Europie. Słowianie, Germanie,

Celtowie, Irlandczycy, Bretończycy, Baskowie — wszys­cy prawdopodobnie są potomkami Ujgurów [...].

W roku 1894 grupa badaczy rosyjskich zwiedziła sta­rożytne ruiny miasta Kara-Kota, położone na pustyni Gobi. Na podstawie bowiem pewnych informacji znale­zionych w Tybecie, przypuszczano, że stolica Ujgurów położona jest pod ruinami Kara-Kota. Przekopano warstwę kamieni, żwiru i piasku grubości 50 stóp i natrafiono prawdopodobnie na ruiny tej stolicy. Wyko­pano wiele archeologicznych pozostałości, ale pracy mu­siano zaniechać z braku środków finansowych [...].

Legendy wszystkich krajów Wschodu mówią — kon­tynuuje Churchward — że centralna Azja była ongiś równinnym, uprawnym krajem, z żyznymi polami, lasa­mi i jeziorami, z miastami i osiedlami [...]. Do dnia dzi­siejszego widać na pustyni Gobi wyschnięte koryta rzek, kanałów oraz jezior i to w tych częściach pustyni, gdzie wody kataklizmu nie zmyły całej ziemi aż do gołej ska­ły”.

Legendy podają różne, niezgodne między sobą daty istnienia państwa Ujgurów. W jednym z tybetańskich klasztorów przechowywane miały być — według Chur- chwarda — stare tabliczki, gdzie podana jest rzekoma data istnienia stolicy Ujgurów sprzed 70 000 lat!

Co sprawiło, że stolica i całe państwo Ujgurów zosta­ło zniszczone? Zdaniem Churchwarda katastrofę przy­niósł „potop”, który zalał całą wschodnią część ich pań­stwa, a potwierdzają to zjawiska geologiczne. Warstwa ziemi, sięgająca od dachów dawnej stolicy do fundamen­tów Kara-Kota, składa się z kamieni, żwiru i piasku. Jest to dzieło wody, tak twierdzą archeolodzy. Potop ten był niewątpliwie przewalającą się na północ falą os­tatniego wielkiego kataklizmu, jaki miał miejsce na Zie­mi.

W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku — pisze

83

v \\ ^ V V\

Churchward w książce Dzieci Mu— przeprowadziłem badania geologiczne od punktu położonego na południe od jeziora Bajkał aż do ujścia Leny i aż do wysp poło­żonych za nim na Morzu Arktycznym. Nasze badania wzdłuż tej trasy wykazały, że parę tysięcy lat temu ogromna, katastrofalna fala wody przewaliła się przez tę okolicę [...]. Wszędzie dowody wykazały, że fala ta musiała przejść z południa na północ i zdawało się, że dolina Leny mogła być głównym szlakiem tej wiel­kiej wody [...]. Geologicznie potop miał przypuszczalnie miejsce wtedy, gdy zakończył na północnej półkuli okres lodowcowy”.

Ile jest prawdy w książkach Churchwarda?

Angielski pułkownik nie przedstawił żadnych dowo­dów, że widziane przez niego w Indiach tabliczki napra­wdę istnieją *. Przypuszczać więc można, że Churchward mógł (nawet w dobrej wierze) mylnie interpretować pismo tabliczek. Niemniej trudno przypuszczać, by wy­myślił całą historię swego odkrycia. Teorie Churchwar­da ogłoszone zostały prawie osiemdziesiąt lat temu, kie­dy jeszcze nie znano żadnych innych hipotez związanych z tymi problemami. Poza tym Churchward zużył cały swój majątek i poświęcił ostatnie lata życia na potwier­dzenie swych przypuszczeń. A tego rodzaju postępowa­nie nie może świadczyć o jego złej woli.

Hipotezy Churchwarda o zaginionym kontynencie na Pacyfiku, jego wysokiej kulturze, skolonizowaniu sąsiednich terenów, a następnie zniszczeniu go przez „potop”, są wręcz łudząco podobne do historii powstania i zagłady Atlantydy. Na przykład sam opis zniszczenia lądu na Atlantyku oraz hipotetyczne daty tego wyda-

* Na niew: ijności) hipo-

. wanej już

rżenia są w przybliżeniu zgodne z opisem i datą katas­trofy, jakiej uległ kontynent Mu. Platon w Timaiosie pisze, że „wskutek olbrzymiego trzęsienia ziemi i poto­pu stało się,'iż w noc jedną i dzień jeden ziemia rozstą­piwszy się, pochłonęła wraz wszystkich [...] wojowni­ków i wyspę Atlantydę w otchłani morskiej pogrzeba­ła”. A oto co mówią na ten temat zapisy Majów z tzw. Codex Troano (według francuskiego tłumaczenia Le Plongeona, cyt. za L. Zajdlerem): „W roku O. Kan w dniu 11. Muluc miesiąca Zac rozpoczęły się straszne trzęsienia ziemi, trwające bez przerwy do dnia 13. Chuen. Kraj bagnistych wzgórz, kraj Mu, padł ich ofia­rą. Dwukrotnie wzniesiony w górę, w ciągu jednej nocy zniknął po nieprzerwanym działaniu podwodnych wul­kanów. Ląd unosił się i opadał wielokrotnie. W końcu ziemia się zapadła i dziesięć państw zostało porozrywa­nych na części i zniszczonych. Zatonęły wraz z ludnoś­cią, liczącą 64 miliony, 8000 lat przed napisaniem tej księgi”.

Można by zatem sądzić — jeżeli oczywiście założyliby­śmy, że istniały oba te kontynenty — iż zarówno Atlan­tyda jak i Mu zniszczone zostały praez ten sam kata­klizm, jeden z największych w dziejach Ziemi, który wy­darzył się około dwunastu tysięcy lat temu i którego skutki do dziś (w pewnym stopniu) jeszcze odczuwamy.

Wskutek straszliwego wstrząsu skorupy ziemskiej powstała olbrzymia fala oceaniczna, która zmiotła pra­wie wszystko z powierzchni Ziemi, a towarzyszące temu trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów pogrążyły w wo­dach oceanów Atlantydę i Mu. Katastrofa spowodowała tak wielkie zniszczenia, że istniejący wówczas ludzie i zwierzęta ulegli prawie całkowitej zagładzie. Ocaleli tylko nieliczni, gdzieś w wysokich górach czy na niedos­tępnych wyżynach.

Dlatego — głoszą zwolennicy Atlantydy — ludzkość,

85

\AA V i > V

której udało się przetrwać ten prawdziwy potop, zupeł­nie zapomniała o istnieniu dawnych swych przodków: „Wy naprzód pamiętacie tylko jeden potop, a przed tym było ich wiele — mówił stary kapłan egipskiej bogini Neith do mędrca Solona (według relacji Platona w Ti- maiosie). — Oprócz tego nie wiecie, że w waszej ziemi mieszkał najpiękniejszy i najlepszy rodzaj ludzi, od któ­rych pochodzisz [...]. Bo zostało wtedy trochę tego na­sienia, ale wy o tym nie wiecie. Dlatego, że ci, co pozo­stali, przez wiele pokoleń ginęli, głosu nie. umiejąc zamykać w litery [...]. Tak, że na nowo od początku ro­dzicie się niejako, jakby młodzi. Nie wiecie nic ani

o tym, co tu było, ani co u was było w czasach zamierz­chłych”.

Dziedzictwo „Synów Słońca"

Zbliżając się do prawdy, oddalamy się od rzeczywistości (Stanisław Jerzy Lec)

Przed 12 000 laty wielki potop zmiótł z powierzchni Ziemi — w myśl hipotez atlantologów — wszystkie istniejące wtedy ośrodki cywilizacji i kultury. Tylko niewielu ludzi zdołało go przeżyć, głównie ci, którzy znajdowali się wtedy w najwyżej położonych rejonach globu: na Wyżynie Irańskiej, w Himalajach, w Górach Skalistych, na Wyżynie Abisyńskiej oraz płaskowyżach Andów. Żyło tam jednak niewielu ludzi i to przeważnie myśliwych, pasterzy, drwali, nie uczestniczących akty­wnie w życiu umysłowym ówczesnego świata. Mieszkań­cy niżej położonych terenów, dolin, wybrzeży, gdzie roz­winęły się ośrodki cywilizacji, prawdopodobnie nie zdążyli się uratować. Jeżeli nawet zdali sobie sprawę | grożącego niebezpieczeństwa, to jednak przy ówcze­snych środkach komunikacji nie mieli po prostu czasu na wydostanie się z zagrożonych okolic.

Potop poprzedzony był „deszczem ognistym” — mówią najstarsze mity i legendy. Przyczyną tego mogły być masowe wybuchy wulkanów, wynikłe z kolei ze zmian w układach grawitacyjnych, spowodowanych bliskim przelotem komety lub wielkiej asteroidy. Według Biblii Noe uratował się w arce, w której

wylądował na górze Ararat (w dzisiejszej Turcji; wysokość 5155 m n.p.m.); inne legendy mówią podobnie: mitologiczny prawodawca indyjski Manu uszedł przed potopem w Himalaje, Bochicha — praojciec Indian kolumbijskich, Czibczów — uciekł w Andy, Coxcox (meksykański odpowiednik Noego) w góry Sierra Mądre. Indianie północnoamerykańscy twierdzą, że ich przod­kowie ratowali się przed potopem ucieczką w Góry Skaliste, a Afrykanie, że w góry Abisynii.

Robert Charroux pisze w swej książce pt. Budowni­czowie świata (Meister der Welt. Düsseldorf 1972): „Około 10 000 lat przed naszą rachubą czasu Ziemia zaludniona była przez mieszkańców Atlantydy [...]. Nastąpiła wtedy wielka katastrofa: «ognisty deszcz i wielki potop» [...]. Prawie wszyscy ludzie zginęli, tylko niektórzy uratowali swe życie — ci, co znajdowali się wśród wysokich gór [...]. Po potopie natomiast ludz­kość bierze swój początek (odradza się) z pięciu urato­wanych «wysp» świata: czerwoni [!] (Atlantydzi)

z Gór Skalistych i Andów, czarni — z Wyżyny Abisyńskiej, żółci — z Himalajów, biali — z płasko­wyżu Iranu’’.

Z punktu widzenia geologicznego nie można podać daty, kiedy hipotetyczna Atlantyda mogła zatonąć. Przypuszczalnie została pokryta płytką warstwą wody około roku 9500 przed naszą erą, a następnie zatonęła do obecnej głębokości. W wyniku jej zapadnięcia powsta­ła, zdaniem Marcela F. Hometa, wielka wyrwa w półno­cnym Atlantyku. Otaczające ją wody spłynęły, żeby zapełnić tę gigantyczną dziurę. Poziom Atlantyku dość znacznie się obniżył. Nie tylko wybrzeża zostały rozszerzone; wszędzie tam, gdzie woda była dotąd płyt­ka, wyłonił się ląd. Najważniejszymi przykładami tych zmian są — pisze Homet — zniknięcie tzw. Morza Ama­zonki, wyschnięcie doliny Missisipi, wyschnięcie doliny

Rzeki Sw. Wawrzyńca, wyłonienie się Florydy i ogólnie rozszerzenie się linii wybrzeża Ameryki Północnej nad Atlantykiem.

Olbrzymie wstrząsy skorupy ziemskiej, wybuchy wulkanów, które wyrzucały w powietrze trujący popiół, przenoszony następnie przez cyklony do najdalszych zakątków Ziemi, spowodowały, że zniszczona została także większa część istot żyjących. W ten sposób zginęły mastodonty, których „cmentarzysko” znajduje się dziś koło stolicy Kolumbii, Bogoty; tak wyginęły mamuty na stepach i w lasach Syberii.

Potop, o którym wspomina Biblia, rzeczywiście się zdarzył — stwierdził niedawno radziecki biolog, Georgij Lindberg. W dziejach świata takich potopów było zresztą więcej; wywoływały je trzęsienia Ziemi, wybuchy wul­kanów, cyklony, topienie się lodów na Antarktydzie i w Arktyce (związane ze zmianami temperatury), a także podnoszenie się dna mórz i oceanów. W ciągu ostatniego miliona lat oceany podniosły swój poziom

0 prawie 500 metrów w stosunku do poprzedniego stanu

1 wielokrotnie zalewały lądy, wyrządzając ogromne ■zniszczenia. Niewykluczone, że hipotetyczna Atlantyda zniknęła z powierzchni Ziemi właśnie w wyniku katastrofy wywołanej nagłą zmianą poziomu oceanów. Zdaniem radzieckiego biologa mogło to nastąpić między ósmym a dziewiątym tysiącleciem przed naszą erą.

Dużo miejsca mitom o potopie poświęca w swych książkach Alain Decaux, francuski popularyzator histo­rii. Przyjmuje ten kataklizm za zupełnie realne zjawisko i uznaje za prawdopodobne, że zagrożona ludność kon­struowała mające ją uratować statki; szczątki jednego z nich być może zachowały się do dzisiaj gdzieś w okoli­cach Araratu. Decaux uzasadnia swe przypuszczenia powołując się na mitologie krajów Bliskiego Wschodu,

UA A V V\

utrwalone w pisanych przekazach biblijnych, sumeryj- skich, chaldejskich i innych.

Resztka ludzkości, która przetrwała katastrofę, znalaz­ła się na wyniszczonej i spustoszonej Ziemi. Pozostały tylko wspomnienia o dawnych wielkich osiągnięciach, które teraz musiały być od nowa wynajdywane lub odkrywane, pozostały wspomnienia o „złotym wieku”,

o czasach pokoju, praworządności i radości życia. Pozostała nadzieja, że kiedyś uda się powrócić do tej wspaniałej epoki.

Starożytni Egipcjanie, Sumerowie, Grecy, Rzymianie byli twórcami cywilizacji i kultury, po których wszystko odziedziczyliśmy. Komu oni z kolei zawdzięczali swoje umiejętności? Odpowiedź może być tylko jedna: Atlan­tydom. Do tego wniosku doszedł Walery Briusow, rosyj­ski historyk starożytności i poeta (zm. 1924). Wiemy wszyscy — pisał — że postęp ludzkości jest wynikiem ewolucji. Jest on jednak możliwy wtedy, gdy jeden cykl względnie etap postępu wynika z poprzedniego. Tak też prawdopodobnie było z informacjami z zakresu nauki i techniki, jakie przekazali późniejszym genera­cjom ci, którzy przeżyli światową katastrofę. Zdaniem Briusowa to dziedzictwo Atlantydy przejawia się w różnych cywilizacjach i kulturach starożytności. Przejście z okresu barbarzyństwa, w którym pogrążyła się ludzkość po katastrofie, do bardzo wysokiego po­ziomu Egipcjan lub Sumerów było właśnie tego owocem. W epoce rozkwitu ludy Bliskiego Wschodu i Egiptu znajdowały się na niskim szczeblu rozwoju. Dopiero po katastrofie ci spośród Atlantydów, którzy zdołali się uratować, zapoczątkowali postęp cywilizacji (stąd mity

o „bogach” — nauczycielach i prawodawcach, przy­bywających zza morza).

Bardzo trudno ustalić granice pomiędzy nowymi osiągnięciami ludzkiej inteligencji i tym, co było dzie­

dzictwem przedhistorycznej wielkiej kultury. Wielu osiągnięć ludzi okresu starożytności nie sposób uważać za ich „własny” dorobek, ponieważ warunki gospodarcze

i techniczne tamtych czasów zdają się wykluczać możli­wości dokonania niektórych odkryć, np. odkryć astrono­micznych, dokonanych bez żadnych teleskopów i innych • urządzeń. A tymczasem Majowie pojawiwszy się w południowym Meksyku znali już pismo, mieli wysoką technikę budownictwa, bardzo zaawansowane informa­cje astronomiczne oraz kalendarz, który był dużo bar­dziej precyzyjny niż ten, jakim posługiwano się gdzie­kolwiek aż do czasów najnowszych. Powstaje więc pyta­nie: jak doszli do tak olbrzymiej wiedzy, której my — Europejczycy — dorobiliśmy się dopiero po 2000 lat.

A Egipt? Czyżby właśnie kultura egipska pochodziła w prostej linii od cywilizacji Atlantydy? Czytamy u Herodota: „Zanim Psametych został królem Egipcjan, uważali się oni za najdawniejszych ze wszystkich ludzi na świecie”. A w drugiej księdze swego słynnego dzieła pisze, że kapłani tebańscy pokazywali mu 341 ogromnych figur, z których każda przedstawiała postać wielkiego kapłana. Wiadomo bowiem, że każdy arcykapłan egipski już za życia kazał stawiać swój posąg. Wynikałoby

1 tego, że historia Egiptu w czasach Herodota obejmo­wała już okres 11 340 lat... Dalej Herodot pisze, że kapłani zapewnili go, iż ich wyliczenia są bardzo ścisłe, ponieważ od wielu generacji wszystko spisywali i że każdy z tych posągów przedstawia rzeczywiście żyjącego kiedyś człowieka. Twierdzili także, iż „przed tymi 341 arcykapłanami żyli wśród ludzi bogowie. Potem zaś żaden bóg w postaci ludzkiej nie pojawił się już nigdy więcej”... Zarówno więc tradycja, jak i historyczne zapisy z uporem powracają do twierdzenia, że cywiliza­cja i kultura starożytnego Egiptu pochodzi od „bogów”.

Dowodem tego, że Egipcjanie przejęli pewne elementy

93

\ XX-L. W V i

niewytłumaczalnej na ich etapie rozwoju wiedzy niejako z drugiej ręki jest zdaniem atlantologów także sprawa balsamowania zwłok. Być może Atlantydzi znali (prze­kazane im — przez kogo? obcych przybyszów z Kosmo­su?) przepisy jakichś technik przedłużenia życia najogólniej rzecz biorąc zbliżone do współczesnych — a raczej przyszłościowych — technik hibernacji. W ska­żonej i niedoskonałej formie przedostało się to do ich spadkobierców jako wykonywanie pewnych praktyk, zapewniających nieśmiertelność. Pochodzenie tych pra­ktyk z Atlantydy tłumaczyłby fakt, że mumifikacji dokonywano po obu stronach Atlantyku (Egipt i cywili­zacje indiańskie).

Starożytne kalendarze

Najstarszy kalendarz, tzw. kalendarz Sothis, dowodzi, że cywilizacja egipska liczy około sześciu tysięcy lat. Kalendarz ptolomejski rozpoczyna swoje datowanie od tzw. heliakalnego wschodu gwiazdy Syriusz na niebie w roku 4241 p.n.e. Heliakalny wschód Syriusza — pierwszy wschód po kilkumiesięcznej niewidoczności gwiazdy, wschód tuż przed wschodem Słońca, mający miejsce w Egipcie w drugiej połowie lipca — był dla Egipcjan wielkim wydarzeniem, bowiem zapowiadał wylew Nilu. Dlatego można mieć pewność, że kalendarz ten sporządzony został przez egipskich astronomów.

Starożytne kalendarze — ileż niezwykłych podo­bieństw one zawierają. Czyżby miały wspólną genezę?

Egipcjanie dzielili czas na wielkie cykle słoneczne — każdy po 1460 lat. Koniec ostatniego cyklu przypadał na rok 139 naszej ery. Wychodząc z tej daty, można wyliczyć do roku 11 542 przed naszą erą osiem słone­cznych cyklów.

Pierwszy rok, od którego liczy się rachuba czasu

w staroperskiej religii Zoroastra, jest rokiem, w którym „rozpoczął się czas”. Oznaczony on jest — według naszego sposobu liczenia — datą 9600 roku p.n.e., a więc bardzo zbliżoną do daty 9560 p.n.e., którą egipscy kapłani podali Solonowi jako datę zato­pienia Atlantydy.

Asyryjski kalendarz księżycowy operował okresami po 1805 lat, z których ostatni kończył się w roku 712 p.n.e. Jeżeli — wychodząc od tej daty — obliczy się sześć cyklów księżycowych wstecz, otrzyma się rok

11 542 p.n.e. Czyżby więc i kalendarz egipski, i asyryj­ski rozpoczynały się od roku 11 542 p.n.e.?

Hinduscy bramini liczą czas od roku 3102 p.n.e., według cykli po 2850 lat. Trzy takie cykle dają w sumie 8550 lat. Jeżeli do tego doliczy się rok 3102 p.n.e., otrzyma się datę 11 652 p.n.e.

Kalendarz Majów mówi, że starożytni mieszkańcy Ameryki Środkowej operowali cyklami po 2760 lat. Początek jednego z takich cyklów przypada na rok 3373 p.n.e. Dodając trzy cykle po 2760 lat (a więc 8280 lat) od daty 3373 p.n.e., otrzymujemy datę 11 653 p.n.e., tj. prawie identyczną z datą z rachuby czasu hinduskich braminów (według A.Tomasa: Les secrets de l'Atlantide. Paris 1969).

Zdumiewające jest zwłaszcza podobieństwo kalenda­rzy Egipcjan i Majów. I u jednych, i u drugich dzielono rok początkowo na 360, potem na 365 dni, przy czym

i nad Nilem, i na Jukatanie ostatnie pięć dni uważano za „feralne”. Niezwykle precyzyjne były to kalendarze, wymagające ogromnej wiedzy astronomicznej. Ale Majowie nie pozostawili żadnych instrumentów, po­zwalających badać niebo, zaś instrumerfty stosowane przez Egipcjan wydają się zbyt prymitywne dla dokony­wania tych skomplikowanych obliczeń. „Wszystko zdaje się wskazywać — pisze w Atlantydzie cytowany już

L. Zajdler — że ani Egipcjanie, ani Majowie w czasach historycznych nie posiadali w zakresie astronomii dosta­tecznej wiedzy dla samodzielnego skonstruowania rachuby czasu, nie mówiąc już o obliczeniu prawdziwej odległości Ziemi od Słońca. Posiadali jedynie «recepty» * przekazane im przez innych «bogów», zapewne.kolonis­tów z Atlantydy. Koloniści ci prawdopodobnie też nie byli astronomami, podobnie jak tysiąc lat później kolo­niści europejscy, którzy wprowadzili w podbitych kra­jach kalendarz «gregoriański» nie rozumiejąc jego zasad. Zresztą i dziś jeszcze wielu z nas nie zdaje sobie sprawy, że nasz «gregoriański» kalendarz jest tylko wynikiem drobnego udoskonalenia kalendarza egipskiego sprzed 6000 lat, a wywodzi się — jeżeli podana tu teoria jest słuszna — wprost z Atlantydy”.

Innym oprócz kalendarzy „dziedzictwem Synów Słoń­ca” zdają się być egipskie zegary słoneczne i wodne. Rzecz bowiem niezwykła — konstruowano je zawsze według zasady słusznej dla 15° szerokości geograficznej. Stosowanie ich w Egipcie, leżącym pomiędzy 25°

i 30° szerokości geograficznej północnej, musiało być nie lada kłopotliwe, gdyż błędy wskazań zegara sięgały nawet godziny. O tak grubej pomyłce astronomów egip­skich nie mogło być nawet mowy. Skąd więc te rozbież­ności? Autor Atlantydy tłumaczy je następująco: „Przy umiejscowieniu bieguna północnego przed 12 000 lat — przed wielką zmianą klimatów — w pobliżu wyspy Akpatok w Cieśninie Hudsona, linia równika przebiega inaczej niż obecnie. Odpowiednio do tego musimy też zmienić wszystkie współrzędne geograficzne. Według sporządzonej na tej zasadzie nowej siatki geograficznej

* Jak „recepta” była nienaruszalna, świadczy uro­czysta w aką musiał składać każdy nowo wstępujący monar^B że aue będzie czynił żadnych prób reformy kalen^^Ł_ .ajdlera).

[...] — kontynuuje Zajdler — równoleżnik 15°, dla które­go słuszny jest egipski kanon zegarów, przebiega w nie­wielkiej odległości zaledwie 75 km na południe od Kar- naku, gdzie odnaleziono najdawniejszy zegar wodny. Jeszcze bliżej — w odległości ckoło 20 km—[...] miała znajdować się najdawniejsza stolica Górnego Egiptu, Nechbet, w czasach «przedhistorycznych», poprzedzają-

i cych datowany już okres władców I dynastii [...]. A je­żeli tak, to można przyjąć, że zasada konstrukcji zega­rów egipskich uwieńczona we wszystkich zegarach pań­stwa faraonów od czasów najdawniejszych aż po okres utraty niepodległości ustalona została nie gdzie indziej, lecz w Egipcie, i to przed powszechną zmianą klimatów, przed przemieszczeniem się biegunów, przed katastrofą Atlantydy”.

Niejedną zagadkę kryją wciąż jeszcze piramidy egip­skie. Nie ma na przykład pełnej zgodności co do dokład­nych dat ich powstania. Ogólnie uważa się, że były one wielkimi grobowcami, a zbudowane zostały za czasów czwartej dynastii, w latach około 2600—2500 p.n.e. Zda­niem atlantol®gów nie można jednak wykluczyć, że fa­raon Chufu (Cheops), którego ogólnie uznano za budo­wniczego pierwszej wielkiej piramidy, już ją zastał

i tylko przebudował dla swoich celów. Według atlantolo- ga Brakhine’a (Atlantis. Stuttgart 1939) jest możliwe, że piramidy zostały zbudowane po ustąpieniu potopu

i są dziełem nieznanych budowniczych.

W roku 1968 ukazał się w czasopiśmie „Urania” arty­kuł profesora Michała Kamieńskiego, zatytułowany Orientacja i dawność wielkiej piramidy Cheopsa w Gi- zeh. Oto co w nim czytamy: „W pięknej i ciekawej książce pt. Nie tylko piramidy prof. K. Michałowski po­rusza (na s. 129) zagadnienie niezupełnie dokładnej orientacji boków Wielkiej Piramidy Cheopsa względem świata. Sprawa ta wymaga wyjaśnienia.

Nie ulega wątpliwości, że piramida Cheopsa nie od ra­zu otrzymała taką postać, jakiej resztki przetrwały do naszych czasów. Wybitny egiptolog Achmed Fakhry, profesor Uniwersytetu w Kairze, podaje, że Wielka Pi­ramida ulegała kilkakrotnej rozbudowie wskutek zmian koncepcji podczas jej wznoszenia. Początkowo zaprojek­towano ją na o wiele mniejszą skalę [...]. Fakt ten nasu­wa niektórym autorom sugestię, że obecną, wspaniałą formę, nadano za czasów IV dynastii piramidzie, której powstanie datuje się nawet na około 12 000 lat p.n.e.”.

Zodiak z Dendery

Dendera to miejscowość w Egipcie, położona na północ od Teb, na lewym brzegu Nilu. W starożytności znajdo­wał się tutaj ośrodek kultu bogini Hathor ze wspaniałą świątynią (I wiek p.n.e. — II wiek n.e.), która docho­wała się do naszych czasów.

Świątynia bogini Hathor zasłynęła reliefami o tema­tyce religijnej i astronomicznej, a zwłaszcza — zdobią­cym strop kaplicy sławnym zodiakiem, który przedsta­wia widok nieba ze stylizowanymi gwiazdozbiorami. W środkowej części zodiaku wyrzeźbiono 12 znaków. Po prawej — licząc od środka — znajdują się Ryby, da­lej Baran i Byk, po lewej natomiast widać Bliźnięta, za nimi Raka i Lwa. Za Bliźniętami znajdują się znaki Panny, Wagi, Skorpiona, Strzelca oraz Koziorożca

i Wodnika. Dookoła umieszczono wyobrażenia świętych kapłanów w postaci węży i innych zwierząt.

Obliczywszy przejścia Słońca przez poszczególne zna­ki zodiaku można dojść do wniosku, że koncepcja tego rysunku powstała nie przed mniej więcej dwoma tysią­cami lat, gdy wznoszono świątynię Hathor, lecz przed... dziesiątkami tysięcy lat. Sytuacja na niebie, której od­powiadają znaki z Dendery miała bowiem miejsce

25 800 lat temu! Czyżby zatem należało wierzyć sło­wom Herodota, który pisze, że historia Egiptu w jego czasach — na podstawie realizacji ówczesnych kapłanów egipskich — liczyła już ponad dwanaście tysięcy lat? To pytanie rodzi zresztą dalsze: czy sami Egipcjanie byli autorami koncepcji zodiaku z Dendery, czy też otrzymali ją w formie swego rodzaju przekazu od innej, jeszcze starszej cywilizacji. Starożytni kapłani egipscy twierdzili zawsze, że ich wiedza pochodzi od bogów

i że kiedyś panowali tam bogowie, ale „od jedenastu tysięcy trzystu czterdziestu lat, żaden bóg nie zjawił się w Egipcie” (Herodot). Jeżeli więc zodiak z Dendery był­by śladem cywilizacji znacznie starszej niż egipska, to można by przypuszczać, że pochodzi z zaginionej At­lantydy...

Rakieta kosmiczna z grobowca w Palenque

Synowie Słońca” mieli także dotrzeć do wielkiego kon­tynentu na zachód od Atlantydy, do Ameryki. Na tere­nie dzisiejszego Meksyku, Gwatemali i Hondurasu po­zostawili po sobie wspaniałą cywilizację Majów. W An­dach Peruwiańskich i Boliwijskich cywilizację, której dziedzicami byli później Inkowie. W systemie religijnym Inków było tak dużo niezwykłych podobieństw z chrys- tianizmem (zwracają na to uwagę np. autorzy Zarysu dziejów religii. Warszawa 1968), że nie mogły one być dziełem li tylko przypadku. Konkwistadorów w najwyż­sze zdumienie wprawiły inkaskie rytuały chrztu wodą, spowiedzi i komunii, wypijania przez kapłana w czasie nabożeństwa kielicha ofiarnego wina ku czci Słońca, hymny i modlitwy poświęcone Wirakoczy — „stwórcy wszechrzeczy”. Nic dziwnego, że misjonarze hiszpańscy sądzili, że albo szatan sobie z nich drwi, parodiując

99



KHkSh



!*»!

iBBh



S5S5PEI

A*'*';:. ‘ * -•

jfelMb.

prawdziwą wiarę chrześcijańską”, albo też jakiś apo­stoli!) pozostawił tam ślady swej pracy misyjnej.

Około ośmiu kilometrów od małego miasteczka Palenque w południowomeksykańskim stanie Chiapas, niedaleko granicy z Gwatemalą, znajduje się jeden z wielu kompleksów ruin z czasów tzw. Starego Pań­stwa Majów (IV—X wiek n.e.). Wyróżnia się wśród nich przede wszystkim piramida schodkowa ze „Świąty­nią Inskrypcji”, zbadana szczegółowo w latach pięćdzie­siątych naszego stulecia przez ekspedycję archeologicz­ną pod kierunkiem prof. Alberto Ruza Lhuilliera z In­stytutu Antropologii w Ciudad Mexico. Wnętrze tej pi- ramidy-świątyni zostało w ciągu stuleci, które minęły od czasu opuszczenia jej przez Majów, całkowicie zasy­pane ziemią i gruzem. Po przezwyciężeniu ogromnych trudności profesor Ruz Lhuillier i jego ekipa weszli do wnętrza piramidy w dniu 15 czerwca 1952 roku.

Z wewnętrznej sali świątyni wiodły w dół kamienne schody, zamaskowane, aby utrudnić dostęp niepowoła­nym. Na głębokości 18 metrów napotkano wielkie kamienne drzwi, a po ich otwarciu Ruz i jego ludzie znaleźli się w podziemnej krypcie, której ściany pokry­wały trudne do zidentyfikowania rysunki przedsta­wiające przypuszczalnie Słońce, Ziemię, Księżyc, Wenus

i różne symboliczne i tajemne znaki. W podłogę krypty wpuszczona była wielka kamienna płyta pokryta nie­zwykłej piękności reliefem. Była tak duża (3,80X2,20 m), znacznie szersza niż prowadzący do krypty, wykuty w kamieniu, korytarz, że nie można było jej wydostać na zewnątrz.

Po podźwignięciu pięciotonowej płyty okazało się, że stanowi ona przykrycie sarkofagu, w którym znajdowały się szczątki człowieka lat około 40—50, wzrostu 1,73 m. Szkielet zmarłego, przypuszczalnie jakiejś wybitnej osobistości, pokryty był wspaniałymi ozdobami. Naj-

większe jednak zainteresowanie budzi sama płyta, a raczej pokrywający ją relief. Zdaniem amerykanistów relief wyobraża najwyższego dostojnika Majów ze staro­żytnego Palenque (halach uinic), tego zapewne, którego szczątki złożono w sarkofagu. Płytę zdobi bogata orna­mentyka (symbole i znaki znane nam skądinąd z ko­deksów) oraz znaki pisarskie, spośród których zaledwie małą część udało się odczytać.

Niektórzy jednak nie zgadzają się z tym poglądem. Na przykład cytowany już Erich von Däniken pisze (Oto mój świat. Warszawa 1976): „Gdy zobaczyłem płytę grobową w Palenque, przyszło mi na myśl, że można na nią spojrzeć nie tylko okiem archeologa, lecz przede wszystkim technika. Nie ma bowiem większego znacze­nia, czy ogląda się ją z jednej, czy drugiej strony, w poprzek czy wzdłuż — za każdym razem rysunek kojarzy się z wyobrażeniem człowieka prowadzącego jakiś pojazd kosmiczny. [...] Pośrodku widnieje postać człowieka łudząco podobnego do kosmonauty, znaj­dującego się w sterowni statku przestrzennego. Ow «pilot» ma na głowie hełm z którego biegną ku plecom podwójne przewody, a przed nosem ma aparat tlenowy do oddychania. Prawą ręką sięga do znajdującego się tuż przed nim wyłącznika aparatury, lewą przesuwa jakąś dźwignię, jakby przyspieszacza silnika. Lewa sto­pa oparta jest na kilkubiégowym pedale Dla mnie jest całkowicie jasne, że Majowie mieli do czynienia | jakimś przybyszem z Kosmosu, a wydarzenie to zrobi­ło na nich tak silne wrażenie, iż cały aparat oraz kosmo­nautę uwidocznili w kamieniu, w sposób dla nich przystępny i zarozumiały. [...] Jeżeli odrzucimy to rozumowanie, wydaje się niemożliwe wyjaśnienie, skąd wzięły się tak skomplikowane wzory wyrzeźbione w ka­mieniu. [...] Archeologia odrzuca przy interpretacji materiału badawczego możliwość wykorzystania wiado-

101

mości | zakresu techniki lcrtów kosmicznych”. W kon­kluzji Dániken stwierdza, że jego hipoteza stanowi jedynie możliwą interpretację reliefu: skąd się wziął

i co przedstawia.

Tyle Dániken. Kamienna płyta grobowca w Palenque stanowi podobną zagadkę jak słynna Brama Słońca w Tiahuanaco w Boliwii. Dotychczas nie rozszyfrowano w pełni znaków, jakie zawiera, coraz więcej zwolenni­ków zyskuje jednak hipoteza, że chodzi tu o wyobrażenie wnętrza statku kosmicznego.

Posłuchajmy jeszcze, co na ten temat pisze Robert Charroux w swej książce pt. Mistrzowie świata (Le livre des maîtres du monde. Paryż 1972): „Postać w cen­trum kamiennej rzeźby — nazwijmy ją umownie pilo­tem — nosi na głowie hełm i spogląda w przednią część aparatu. Obie ręce pilota oparte są na urządzeniach sterowniczych. Przed nosem znajduje się aparat do oddy­

chania, jakich używają dziś lotnicy latający w stratosfe- rze. Całe urządzenie łudząco przypomina statek kosmiczny w czasie lotu. Przed aparatem znajduje się rysunek papugi — symbol Majów, oznaczający latają­cego boga. W tylnej części pojazdów widać dziesięć akumulatorów oraz różne części silnika, skomplikowane urządzenia, system przewodów itd. Może kiedyś znajdo­wało się tu lotnisko statków kosmicznych, na przykład na wielkiej platformie w Monte Alban [...]. Do dziś nie odczytano pisma Majów, nie można zatem odcyfrować znaków uwidocznionych na boku płyty, ale mimo wszystko rzuca się w oczy jeden wniosek: jest to wy­obrażenie astronauty kierującego rakietą lecącą w prze­strzeń kosmiczną”...

Tajemnicze inskrypcje w dżungli Amazonii

Niezwykle interesujące wyniki dały prace badawcze profesora Marcela F. Hometa, prowadzone w Amazonii. Jemu to właśnie zawdzięczamy zebranie i usystematyzo­wanie (w cytowanej już książce Synowie Słońca) wielu sensacyjnych odkryć, których Amazonia dotychczas zazdrośnie strzegła. W tym „zielonym piekle” znalazł on bowiem bardzo wiele różnych dowodów, zdających się świadczyć o powiązaniach tej krainy z kulturą innych — czasem bardzo odległych — krańców świata:

Zobaczyliśmy [w Piedra Pintada] na przykład stare rysunki byków, o których mówi się, że pojawiły się tam dopiero wprowadzone przez Hiszpanów. Znaleźliśmy rysunek człowieka w hełmie z rogami, do złudzenia przypominający dawnych północnogermańskich wojo­wników lub postacie na rzeźbach egipskich, kreteńskich czy mykeńskich z głębokiej starożytności. Znalazłem też bardzo wiele rysunków, na których przedstawiono łodzie zbudowane według modelu i sposobu zupełnie nie

103

VAA. t | V\

znanego dzisiejszym tubylcom dżungli Amazonii. Stwierdziliśmy, że już 4000—5000 lat p.n.e. artyści na węyspie Marajó (przy ujściu Amazonki) produkowali ścięte figurki, przedstawiające czteromasztowe okręty, podobne do złudzenia do okrętów starokreteńskich”.

W pobliżu Taranie, na płaskowyżu rozciągającym się wśród gór Sierra Pacaraima (nad południowo-wschodnią granicą Wenezueli), odkrył Homet jeden z najbardziej zaskakujących pomników kultury amerykańskiej z okre­su prahistorycznego, | mianowicie tzw. Piedra Pintada, czyli „Malowany Kamień”. Według legend tubylców jest to kamień nagrobny Białego Olbrzyma, żyjącego tu przed niezliczonymi wiekami. Oto co pisze ów uczony o swoim niezwyczajnym odkryciu:

Zobaczyłem czaszkę, wygładzoną działaniem wieków. Później znaleźliśmy w tym samym miejscu jeszcze drugą. Natychmiast zorientowałem się, że nie była to w żadnym wypadku czaszka człowieka z rasy mongolo- idalnej. Była to natomiast czaszka tzw. olbrzyma, której szukałem od czasów mego przybycia do Ameryki. Na ślady istnienia tych olbrzymów wpadliśmy dopiero po przebyciu wielu tysięcy kilometrów poprzez nie znane i nie zbadane terytoria [...]. Nie było niestety możliwe dostać się do podziemnych komór Piedra Pintada, gdyż były one zawalone olbrzymimi masami ziemi, których my — posiadając w zasadzie tylko łopaty — nie byliśmy w stanie usunąć. Udało mi się więc tylko przedostać do podziemnego przejścia, które znajdowało się pod skal­nym blokiem.

Piedra Pintada jest wielkim, imponującym monolitem, który stoi zupełnie samotny, widoczny z bardzo daleka, tak że człowiekowi zbliżającemu się do niego wydaje się, iż jest już zupełnie blisko, gdy tymczasem ma przed sobą jeszcze godzinę drogi. Jest to jakby wielki kamienny pomnik, długości 100 metrów i 80 metrów szerokości,

a wysokość jego wynosi ponad 30 metrów. Wyglądem zewnętrznym przypomina wielką elipsoidę, albo lepiej powiedziawszy: wielkie jajo. Przywodzi na myśl mito­logiczne «jajo», z którego stworzony został ongiś świat. Jajo to, według starożytnych legend śródziemnomor­skich, oplecione było przez węża. I co zobaczyliśmy na przedniej stronie kamienia z Piedra Pintada? Właśnie

tego — znanego nam skądinąd — węża! Wymalowany był tak wysoko, że jego twórca musiał chyba w tym celu użyć specjalnych, bardzo wysokich rusztowań... Wąż ten miał około siedmiu metrów długości, a wokół niego moż­na było zauważyć wiele znaków czy liter, do złudzenia przypominających litery czy znaki pisma staroegipskie- go, semickiego względnie hebrajskiego, używanych w starożytności”.

Jest już od dawna naukowo potwierdzone, że przedko- lumbijscy Indianie nie znali wozów (nie potrafili wyko­rzystać koła), nie znali również koni. Tymczasem na roz­licznych prastarych rzeźbach kamiennych i innych zna­kach naskalnych i grobowych znaleziono wyobrażenia koni, wozów i kół, i to często powtarzane. Wizerunki te przedstawiały obrazy zawsze z profilu, wykonane często tą samą techniką, jaką stosowali starożytni Egipcjanie w trzecim tysiącleciu przed naszą erą. Homet znalazł także w niedalekiej okolicy Piedra Pintada dolmeny — wielkie kamienne grobowce z okresu neolitu, które bar­dzo przypominają konstrukcje europejskie lub półno- cnoafrykańskie. Na nich zaś znajdowały się symbole, których używały także ludy semickie i celtyckie, jak również znaki podobne do liter alfabetu greckiego.

Wędrując poprzez Amazonię natknął się Homet rów­nież na „białych” Indian, a nawet udało mu się ich sfotografować. Twierdzi także, iż dawni mieszkańcy Wysp Kanaryjskich — Guanczowie, starożytni Egipcja­nie i południowoamerykańscy Araukanie Mapucze są budową ciała bardzo do siebie podobni. „Bliźniaków” dawnych Araukanów znajduje Homet także w świecie śródziemnomorskim: są nimi — jego zdaniem — północ- noafrykańscy Berberowie oraz hiszpańscy i francuscy Baskowie.

Francisco Lopez de Gómara, jeden z kronikarzy z czasów zdobycia Ameryki przez Hiszpanów, pisze

w swej historii powszechnej Indian (Historia generał de las indias): „Moa-Noa znajduje się na pewnej wyspie nad słonym wielkim jeziorem. Jego mury i dachy są ze złota i odbijają się złotym blaskiem w wodach jeziora. Wszystkie sprzęty w pałacu oraz nakrycia stołowe są ze srebra i złota, a nawet na co dzień używa się naczyń srebrnych. Pośrodku wyspy znajduje się świątynia po­święcona bogu Słońca. Wokół świątyni stoją liczne złote posągi przedstawiające olbrzymów. Są tam również rzeźby drzew i krzewów wykonane ze srebra i złota”.

Tak wyobrażali sobie Hiszpanie słynne Eldorado, rajski kraj z jego niezmierzonymi bogactwami. Nazwę wzięli od złotych posągów, które opisuje kronikarz. El Dorado bowiem oznacza: „pokryty złotem”.

Opowiadanie Gomary brzmi fantastycznie, a jednak od roku 1538, od czasów pierwszego Don Kichota Eldo­rado — Jimeneza de Quesada, aż do najbliższych nam lat, zarówno różni poszukiwacze przygód jak i uczeni szukali mitycznego Złotego Miasta. Na próżno. Prawie wszyscy przypłacili gorączkę złota czy żądzę wiedzy ży­ciem. Wielu z nich zginęło bowiem z głodu, od zatrutych strzał Indian, od śmiertelnych ukąszeń owadów i gadów lub też stali się ofiarami dzikich zwierząt. Czyżby więc była to rzeczywiście tylko legenda? Nie — pisze Homet.

W niezbadanych rejonach Południowej Ameryki znaj­duje się wiele nie znanych jeszcze ruin przedhistory­cznych miast, wspaniałych budowli, pomników staroży­tnych kultur.

Z gwiazd na Ziemię

Najpierw bacz. ze przestrzeń dokoła, z każdej strony Z prawa, z iewa, w dół. w górę, granicy żadnej nie ma...

Przeto niebezpieczeństwo, by w pustce tej na przestrzał... Jeden świat był stworzony i jedno niebo nad nim,

A wszystko, co poza nim. nie miało mocy żadnej...

Jeśli dokoła działa ta sama moc natury,

Która wszędzie gromadzi zarodków cale góry.

Również jak tu na Ziemi, to przyznaj słowem śmiałym,

Że i w odległych niebach są światy zamieszkałe.

Choćby z innymi ludźmi, z inną niż nasza zwierzyną.

Nie ma też wśród wszechrzeczy takiej, co jest jedyną.

Jedna się urodziła i nie ma swych pokrewnych;

Zawsze ją możesz zmieścić, poznać w gatunkach pewnych. Mnogą rodem...

(Lukrecjusz: De Rerum Natura. Tłum. E. Szymański)

Mity z różnych stron naszego globu i starożytne teksty mówią o tym, że w „zamierzchłych czasach” żyli na Ziemi „ludzie, którzy potrafili wzlatywać do nieba”, a także bogowie, którzy „zstąpili na Ziemię”. Każdy, kto tego nie odrzuci, uważając wszystko za czysty wymysł naszych przodków, może wyrobić sobie własny pogląd: czy byli to astronauci pochodzący z innych światów, i ich ingerencji zawdzięcza nasza cywilizacja swe po­czątki, czy też mityczni Atlantydzi, a nasza cywilizacja jest już drugą, która rozwinęła się na tej planecie, na gruzach i śladach pierwszej...

Nie ma co prawda dostatecznych argumentów prze­mawiających za tym, by kiedykolwiek przebywali na

Ziemi przybysze z Kosmosu, mimo to, opierając się na przeróżnych poszlakach, wielu autorów postawiło szereg bardziej lub mniej interesujących hipotez o „kosmicznej wizycie” i związanych z tym wydarzeniach. A z jakich wyszli założeń? Oto niektóre (zresztą poświęciliśmy im nieco miejsca już w poprzednich rozdziałach):

Po pierwsze — gatunek ludzki nie mógł wykształcić się spośród świata zwierzęcego drogą normalnej, powol­nej ewolucji, gdyż przemiana wysoko zorganizowanych małp w człowieka nie była w stanie dokonać się w tak stosunkowo krótkim czasie. Przemiany gatunków nastę­powały bowiem dotychczas, zgodnie z prawami ewolucji, w ciągu setek tysięcy i milionów lat. Tymczasem naj­starsze kopalne szczątki człowieka zaliczonego do gatu­nku sapiens pochodzą sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat. Musiał więc tu podziałać jakiś czynnik, który przyspie­szył normalny proces ewolucji.

Po drugie — nie wydaje się prawdopodobne, by jeden tylko gatunek pośród świata zwierzęcego w ogólności, a spośród małp człekokształtnych w szczególności, przekształcił się w człowieka, podczas gdy wszystkie inne gatunki tych zwierząt pozostały na tym samym (w zasadzie) etapie rozwoju. Jest to niezrozumiałe, gdyż warunki determinujące powstanie człowieka oddziały­wały na wszystkie gatunki tych małp, a nie tylko na ten jeden „wybrany”.

Po trzecie — rozwój naszej cywilizacji i kultury nie ma swego rodzaju „zaplecza” w czasie. Brak śladów (a przynajmniej nie odkryto ich dotąd) jakiegoś okresu przejściowego od czasów jaskiniowych do wysoko już rozwiniętych cywilizacji starożytności, okresu, w którym powoli narastałyby i gromadziły się elementy wiedzy. W rzeczywistości bowiem poszczególne wielkie cywili­zacje starożytności, na przykład sumeryjska i egipska w Starym czy Majów w Nowym Swiecie, powstawały

niemal nagle, reprezentując gotowy już niejako, bardzo wysoki poziom. Były więc dla ówczesnego świata, znaj­dującego się przecież na etapie wspólnoty pierwotnej, tymi właśnie „monolitami w pustynnym stepie”.

Po czwarte — w systemach religijnych, w mitach i legendach, w starych ruinach czy innych pozostało­ściach z zamierzchłej przeszłości — wszędzie tam znaj­dują się ślady, na podstawie których można sądzić, że nasz świat przeżył kiedyś swego rodzaju ingerencję z Kosmosu, która wywarła znaczny wpływ na cały dalszy rozwój ludzkości.

Wychodząc z tych przesłanek zwolennicy „wizyty” sformułowali szereg hipotez, które ogólnie biorąc można by tak scharakteryzować:

Ludzkość pochodzi wprawdzie, zgodnie z teorią Darwina, od zwierząt, nie powstała jednakże drogą normalnej, powolnej ewolucji. Bowiem pewien gatunek małp człekokształtnych (względnie istot bardzo już zbliżonych w rozwoju do dzisiejszego człowieka) został w pewnym momencie poddany swego rodzaju „szczepie­niu”, podobnie jak na dzikiej jabłoni dokonuje się szczepienia mającego na celu uszlachetnienie drzewa i jego owoców. Dokonali tego nieznani kosmonauci, którzy w pradawnych czasach przybyli na naszą planetę. Wylądowali oni na Ziemi i przebywali tu jakiś czas, dokonując szeregu czynności, stymulujących rozwój natury. Głównym zaś efektem ich działalności było „uszlachetnienie” żyjącego wtedy na Ziemi gatunku hominidów. Zrealizowali to poprzez wprowadzenie (sposobem nam dziś jeszcze nie znanym), zasadniczych zmian w ich układzie genetycznym. W ten sposób prze­kazali mieszkańcom Ziemi, żyjącym wówczas w stanie prawie zupełnie dzikim, pewną część własnej inteligen­cji i wiedzy. Na skutek tego normalny bieg ewolucji

skrócony został z milionów do kilkudziesięciu lub nawet kilkunastu tysięcy lat.

Według tej hipotezy pochodzimy więc ciałem od zwierząt, duchem zaś od nieznanych przybyszy z Ko­smosu. Hipoteza ta odpowiada w zasadzie na wszystkie pytania, jakie stoją na drodze do odtworzenia naszej zamierzchłej przeszłości. Wyjaśnia także „skokowy” rozwój cywilizacji — zagadkę, której nikt dotychczas nie umiał przekonywająco wytłumaczyć. Zakłada bowiem, iż główny impuls szybkiego rozwoju człowieka oraz jego. kul tury dali przybysze z Kosmosu, przeka­zując. Ziemianom część swego dorobku, wypracowanego na innych planetach.

Nie był to przypadek. Takie jest — twierdzą niektórzy autorzy hipotezy — ogólne prawo rządzące rozwojem Wszechświata. Każda cywilizacja rodzi się, rozkwita, dochodzi do stanu dojrzałości a następnie przekazuje swe doświadczenia i dorobek innej, znajdującej się dopiero we wstępnej fazie rozwoju. Także my — Ziemia­nie — gdy wiedza nasza osiągnie odpowiedni poziom, przekażemy ją innym istotom w Kosmosie.

Jeżeli jednak założyć, że na naszą planetę przybyli kiedyś, w dalekiej przeszłości, „goście” z Kosmosu, to wyłonią się zaraz dalsze pytania: Kim oni byli? Skąd przybyli? Jaki cel rzeczywiście im przyświecał? Wszyscy piszący na ten temat autorzy (tacy choćby jak Buttlar, Charroux, Daniken, Kolosimo, Schneider, Puccetti) przyjmują za datę tych „odwiedzin” lata 20 000—12 000 przćd naszą erą. Stan naszej cywilizacji i kultury był jednak wtedy tak niski (działo się to przecież — ogólnie biorąc — w epoce kamiennej), że o utrwaleniu jakich­kolwiek informacji za pomocą na przykład pisma nie mogło być mowy. Przybysze wydawali się ówczesnym ludziom „bogami”, „istotami z nieba” itd. Wzbudzali głęboką bojażń, najwyższy szacunek, a wspomnienia

o spotkaniach z nimi pozostały w postaci mitów i legend względnie wierzeń religijnych. Skoro więc nie wiemy (i zapewne nigdy wiedzieć nie będziemy), kim byli, trudniej jeszcze spekulować na temat: Skąd przybyli? Czym się kierowali? Jak wyglądali?

A może było tak (E.v. Däniken: Oto mój świat oraz Zurück zu den Sternen).

Nikt nie wiedział ile już lat obcy astronauci znaj­dowali się w drodze, ile minęło czasu, od . chwili gdy opuścili swą ojczystą planetę, z jaką szybkością pędził ich statek kosmiczny. Nikt także nie wie, skąd przybyli i dokąd potem mieli się udać [...]. Kiedyś, w bardzo dawnej przeszłości, zjawili się w pobliżu naszej planety. Ich statek kosmiczny wszedł w orbitę Ziemi. Rozpoczęto fotografowanie jej powierzchni, opracowywanie map, obserwacje i analizy.

Ta planeta miała atmosferę zawierającą tlen w zna­cznej obfitości. Ogromne oceany zajmowały większą część powierzchni globu. Kontynenty pokryte były na przemian wielkimi lasami, pustyniami i ciągnącymi się w nieskończoność stepami. Ta trzecia planeta pełna była życia! Setki tysięcy najróżnorodniejszych zwierząt żyło tu swobodnie na lądzie i w wodzie. A pewien gatunek podobny był do ludzi, podobny był do obcych. Te czło- wiekowate istoty żyły w hordach, mieszkały w jaski­niach, wędrowały z jednego miejsca do drugiego, poszukując pożywienia, znały nawet niektóre narzędzia i umiały się nimi posługiwać, potrafiły rozniecać ogień. Ale były to istoty pozbawione inteligencji, prymitywne i bezmyślne, wydające zamiast mowy odgłosy podoUne do głosów zwierząt. Przybysze więc nie tylko nie mogli się z nimi porozumieć, lecz przeciwnie — siali wśród nich strach i przerażenie...

Po naradzie postanowiono: w stosunku do tych prymi­

tywnych tubylców należy zastosować «pomoc ewolucyj­ną» ł przyspieszyć ich rozwój...

Schwytano więc najbardziej dorodne wśród nich osobniki i operując zdobyczami Wielkiej Techniki przeprowadzono zmiany mutacyjne w komórkach ich ciał. «Zaszczepionych» trzymano następnie osobno, a ich potomstwo otoczono troskliwą opieką, pozwalając im wychowywać się tylko w specjalnie urządzonych rezer­watach [...]. Dzieci okazały się o wiele inteligentniejsze od swych rodziców. Przebywały w miejscu, które nazwano później «rajem». Tam uczyły się zasad porozu­miewania się, a także wszelkiego rodzaju rzemiosł oraz pracy na roli.

Gdy dorośli, «Wielcy Bogowie» powiedzieli im: «Jesteście teraz najinteligentniejszymi istotami na tej planecie. Możecie więc panować nad światem roślin i zwierząt, które powinny wam służyć i być na wasz pożytek. Tylko jednego nakazu musicie bezwzględnie przestrzegać: nie wolno wam nigdy łączyć się z waszymi dawnymi towarzyszami, z tymi dzikimi istotami, które nie przebywały z wami w raju».

W ten sposób starali się obcy astronauci zabezpieczyć trwałość nowego gatunku, o którym wiedzieli, że tylko wtedy szybko dojdzie do wysokiej inteligencji i wiedzy, jeżeli nie ulegnie wpływom pozostałych, «nie uszla­chetnionych» osobników.

Potem statek obcych astronautów odleciał. Nie wiemy, czy z powrotem na ich ojczystą planetę, czy też dalej, w nie zbadaną jeszcze przestrzeń kosmiczną, w poszuki­waniu nowych zamieszkałych światów [...]. Zniknęli, pochłonął ich ogrom Kosmosu... Nigdy się chyba nie dowiemy, skąd pochodzili i dokąd się udali [...]”.

Tak brzmi jedna wersja, przyznajmy — szokująca, mogąca wzbudzić niejeden gorący sprzeciw. Ale ten sam szwajcarski publicysta dalej ją rozbudowuje:

...A może jednak wrócili?! Po tysiącach lat ziemskich (co dla nich mogło być czasem znacznie krótszym), zapragnęli zobaczyć, jak żyją ich «wychowankowie», jaki szczebel rozwoju tymczasem osiągnęli. Wrócili więc... I co zastali?

[...] Zamiast znaleźć po tysiącleciach Ziemię zaludnio­ną inteligentnym, wysoko technicznie rozwiniętym społeczeństwem, zobaczyli ludzi zdegenerowanych, podatnych na choroby; zmarniałe, podupadłe stworzenia, reprezentujące przerażającą mieszaninę inteligencji i barbarzyństwa!

Trzeba więc było rozpocząć od nowa. Trzeba było ów gatunek — z małymi wyjątkami — całkowicie wytrze­bić [...]. W ludzkiej pamięci dochowały się legendy i mity o zniszczeniu ludzkości przez «potop», zniszczeniu przez «ogień» Sodomy i Gomory, zniszczeniu całych narodów «boskim dymem». Pozostała niewielka tylko grupka tych, co przetrwali. Astronauci przekazali im, te raz już odpowiednio do tego przygotowanym, zasadni­cze zręby swej wiedzy w zakresie pisma, astronomii, matematyki, produkcji narzędzi oraz hodowli roślin, zwierząt i wielu innych dziedzin nauki.

Potem znów odlecieli.

Czy wrócą po raz trzeci, by zbadać efekty swej pra­cy?...”

Czy wszystko to jest tylko bajką (piękną — powiedzą jedni, okrutną — skwitują inni), wymyśloną przez tych, co usiłują w ten sposób podbudować swe hipotezy o ko­smicznym pochodzeniu człowieka i jego cywilizacji? Czyżby w tych hipotezach, które poddają w wątpliwość cały dotychczasowy dorobek naukowy ludzkości kształ­tujący poglądy na naszą przeszłość, nie było ni źdźbła prawdy?

Spośród wypowiedzi poszczególnych autorów, zaj­mujących się tą sprawą, wyłania się myśl: ci obcy

przybysze z innych światów mogli być tak bardzo, tak niesłychanie od nas mądrzejsi. Wyobraźmy sobie bowiem, że nasza cywilizacja będzie rozwijać się jeszcze przez następne tysiące lat. Jaki poziom wtedy osiągnie? Przypomnijmy, jak znacznie posunęliśmy się naprzód w ostatnich — stu zaledwie — latach. A tymczasem przed nami tysiące lat rozwoju. Nie jesteśmy w stanie nawet wyobrazić sobie tak wielkiego postępu! A prze­cież owi przybysze mogli być od nas starsi, mogli być mądrzejsi o doświadczenia dziesiątków tysięcy, milio­nów nawet lat! Byliśmy więc dla nich istotami niesły­chanie prymitywnymi, którym oni po prostu pomogli.

I dlatego wszystko było możliwe...

Większość autorów, którzy w ostatnich latach zabrali na ten temat głos (zarówno w publikacjach książkowych jak i prasowych), jest zgoda, że istnieje prawdo­podobieństwo, iż w przeszłości doszło do tego rodzaju „odwiedzin”. Powołują się na ślady pozostałości w legen­dach, na zagadkowe budowle czy resztki tajemniczych urządzeń, których pierwotnego przeznaczenia do dziś nie możemy się doszukać. Nie są to oczywiście argumenty przekonywające, niezbite, lecz nagromadziło się ich już tak dużo, że nie sposób przejść obok nich obojętnie.

Zabrali na ten temat głos także naukowcy, i to zarów­no na Wschodzie jak i na Zachodzie. Doktor Wiaczesław Zajcew, profesor Akademii Białoruskiej SRR, opierając się na wieloletnich badaniach dokumentów i analizie odkryć archeologicznych, twierdzi, że można przyjąć, iż przed tysiącami lat przybysze z Kosmosu wylądowali na Ziemi i dali swego rodzaju impuls do rozwoju naszej cywilizacji. Zajcew twierdzi dalej, że w miarę badań nad tą hipotezą będziemy musieli gruntownie zrewido­wać dotychczasowe poglądy na pochodzenie naszej cywilizacji i systemów religijnych i dodaje: „Jeżeli rzeczywiście przed tysiącami lat staliśmy się celem

115

i ¿Alf? j Pt w* **4 ^ i p ■-!

» * 4, v| -j Ą> J JpAJljŁ,1

►‘f *

i 'Si*. 13 Oi&is91 ■ Iam 1/. JLJhk 111 % ■ ttJNjnEjMu

h*Ę% ,>§ tli A« •£»

llSiSfilll

* * wfsffi# liiBftt fifflft!

» * » Ml Sąś

r "»• ł. Ai WlU', > . »-•

«wHni

ingerencji z Kosmosu, znajdujemy się obecnie w mo­mencie, w którym «wizyta» tych rozumnych istot powinna się powtórzyć”.

Nieco innego zdania jest amerykański astrofizyk Carl Sagan. Uważa on, że odwiedziny pozaziemskich istot rozumnych na naszej Ziemi właśnie teraz — w okresie nadzwyczaj intensywnego rozwoju techniki i zaintereso­wania Kosmosem — są tak niezmiernie mało prawdopo­dobne, iż praktycznie można uznać je za niemożliwe. Pamiętajmy, że życie na Ziemi datuje się od prawie dwu miliardów lat, podczas gdy właściwa historia cywilizacji i kultury człowieka liczy zaledwie około siedmiu tysięcy lat. Byłby to więc zupełny przypadek, gdyby ci Kosmo­nauci „trafili” właśnie na naszą teraźniejszość, mając do dyspozycji miliony lub setki milionów lat w przeszłości.

Jeżeli nawet uznamy, że ich przybycie w chwili obec­nej jest w zasadzie niemożliwe, to jednak wcale to nie znaczy, iż odrzucamy prawdopodobieństwo ich pobytu (raz lub wiele razy) na naszej planecie w okresie tej właśnie, miliony lat liczącej przeszłości. Mogli też przy­być stosunkowo „niedawno”, w czasach gdy człowiek rozumny już istniał na Ziemi, w czasie zwanym prahi­storycznym, który współczesna nauka rozciąga na dziesiątki tysięcy lat przed naszą erą. Albo było jeszcze inaczej. Przybyli tu przed milionami lat (co dla nich mogło stanowić zupełnie inny okres czasu), stwierdzili, że na Ziemi nie ma istot inteligentnych i nic nie wska­zuje na to, że się kiedyś pojawią. Odlecieli więc z powro­tem, uznając Ziemię za planetę leżącą poza sferą ich zainteresowań.

Nie zapominajmy, że los rzucił nas na bardzo dalekie peryferie Drogi Mlecznej. System Słoneczny znajduje się w odległości około 30 000 lat świetlnych od jej jądra. Jest to jakby „dalekie przedmieście” Galaktyki, z któ­rego w dali widać zaledwie łunę świateł wielkiego mia­

sta. Któż chętnie odwiedza sąsiadów tak daleko miesz­kających. I w dodatku nie mając pewności, czy oni w ogóle tam istnieją? A przecież gwiazdy w niewido­cznym z Ziemi jądrze Galaktyki mogą być tak stłoczone, że dzielą je odległości wyrażone zaledwie ułamkiem lat świetlnych. W tej sytuacji komunikacja pomiędzy pla­netami krążącymi wokół tych gwiazd może nie stanowić żadnego problemu. Niemniej, zarówno olbrzymia skala czasu, jaką mieli do dyspozycji hipotetyczni przybysze, jak i przypuszczalnie wielka ilość zamieszkałych świa­tów (biorąc pod uwagę całą Galaktykę) i niewyobrażal­ny wprost postęp techniczny, który u nich mógł mieć miejsce, skłania wielu autorów do przypuszczeń, iż Zie­mia była już celem ich podróży.

Radziecki popularyzator wiedzy, M. Tkaczow, udo­wadnia w artykule zatytułowanym Na tropie legendy (czasopismo „Smiena” z 29 IX 1960), jak użyteczna mo­że być dla każdego naukowca odrobina fantazji. Zacy­tujmy wyjątek z tego artykułu, którego przesłanki pokrywają się z przytaczanymi tu hipotezami:

Ziemię odwiedziła kiedyś ekspedycja kosmonautów. Ich statek kosmiczny wylądował na kontynencie (wys­pie?) Atlantydzie [...]. Astronauci musieli dysponować olbrzymią wiedzą techniczną, która umożliwiła im skon­struowanie mniejszych statków satelitów, stwarzają­cych wewnątrz warunki konieczne do ich naturalnej egzystencji. Na tych mniejszych statkach odwiedzali pozostałe planety [...]. Według wszelkiego prawdopodo­bieństwa zapoznali oni ówczesnych mieszkańców Atlan­tydy tylko z nielicznymi osiągnięciami swej cywilizacji, to znaczy takimi, z których żadne nie mogłoby być wy­korzystane do podbicia i wzięcia w niewolę innych ludów, gdyż byłoby to sprzeczne z ich humanitarnym nastawieniem. Dlatego umiejętności przekazane Atlan­tydom ograniczały się przypuszczalnie do malarstwa,

117

rzeźby, architektury i matematyki oraz astronomii. Być może nieznani kosmonauci odwiedzili Ziemię kilkakrot­nie, a wspomnienia o tym żyły w podaniach ludowych

0 ukazywaniu się «bogów» [...]. Później Atlantydzi zało­żyli pierwsze państwo w dziejach ludzkości. Przed

11 500 laty ich kontynent pochłonęły fale, a ten pierwszy ośrodek cywilizacji zniknął. Ludzie z czasem zapomnieli o posiadanych ongiś umiejętnościach, tak że tylko od czasu do czas»i pojawiały się gdzieś odosobnione pozostałości starej wiedzy”.

Znany z wielu publikacji popularnonaukowych ra­dziecki fizyk i matematyk, Mates Agrest, podał w jed­nym ze swych artykułów teorię, którą w znacznym skrócie przedstawić można następująco:

W wielu podaniach, mitach i legendach wszystkich w zasadzie ras ludzkich stale przewija się myśl o tym, że kiedyś „bogowie zstąpili z nieba”, by ingerować w rozwój ludzkości. Głoszą to mitologie ludów zupełnie prymitywnych, żyjących do dziś w warunkach wspólno­ty pierwotnej, wątek ten jest również zawarty w wie­rzeniach i systemach religijnych ludów Bliskiego Wschodu, Egipcjan, Rzymian, Greków, Hindusów, Ja­pończyków. Wszędzie tam mówi się o „statkach z nieba’’

1 o „niebiańskich istotach”, o „wozach ognistych, które z nieba przybyły” itd. Te mity i wierzenia Mates Agrest interpretuje w ten sposób, że w dawnej, przedhistorycz­nej epoce (Agrest nie podaje żadnych dat, lecz z hipote­zy jego wynika, że działo się to co najmniej kilka tysięcy lat przed naszą erą) wylądował na naszej planecie statek kosmiczny. Przybysze odznaczali się bardzo wysokim

nawet w porównaniu ze współczesnym — poziomem techniki i wiedzy, uznani więc zostali przez naszych praprzodków za istoty wyższe, tj. za „synów światłości”, za „synów bożych” itd. Chociaż możliwości ich porozu­miewania się z ówczesnymi ludźmi były znikome, to

jednak udało się im przekazać naszym przodkom różne podstawowe wiadomości o otaczającym ich świecie, z których część przetrwała w postaci mitów i legend poprzez tysiąclecia. Kosmonauci przekazali także pod­stawowe informacje z zakresu astronomii, matematyki, fizyki itd. Mogły one zostać „przetworzone” na język architektury, stąd właśnie owe — omawiane już po­przednio — tajemnice budowy piramid. Dalszym dowo­dem pobytu „gości” z Kosmosu miałyby być niektóre obiekty, których pierwotnego przeznaczenia ani sposobu budowy dotychczas nie można wyjaśnić, na przykład konstrukcja, z której ostała się tylko baalbecka terasa, czy też ruiny Tiahuanaco.

Zdaniem Agresta niewątpliwe ślady pobytu gości z Kosmosu zawiera także rejon Morza Martwego. Opiera on swą hipotezę między innymi na fragmentach tzw. rękopisów z Qumran. Z Biblii cytuje ustępy dotyczące zniszczenia Sodomy i Gomory. Biblia bowiem — najle­piej zachowana i znana księga starożytności — zawiera zdaniem Agresta (a także zdaniem wielu innych auto­rów) wiele śladów, które zdają się wykazywać na to, że pewne opisane tam wydarzenia mogą być swego rodzaju relacjami z obserwacji przybycia na Ziemię nieznanych istot z Kosmosu. Oczywiście relacje te, powstałe przed tysiącami lat, dotarły do nas w formie bardzo zniekształ­conej, np. w postaci naiwnych opisów „istot o czterech twarzach”, unoszących się na „kołach ognia” itd.

Zagłada Sodomy i Gomory skutkiem eksplozji atomowej?

Jednym z powszechnie znanych wydarzeń, opisanych w Starym Testamencie, jest historia Sodomy i Gomory. Przekazywana ustnie przez tysiące lat została wielokro­tnie zniekształcona. W zupełnie innym świetle jawi nam

119

\ \ ,V i V VV A

się dzisiaj, gdy jesteśmy bogatsi o tragiczne doświadcze­nie zagłady Hiroszimy i Nagasaki.

Dwóch aniołów, posłów Boga, przybyło do Lota

mówi starożytny przekaz — a on „pochylił się przed nimi w niskim pokłonie, tak nisko, aby nie patrzeć im w twarze”, a następnie zaprosił ich do domu. Tym­czasem mieszkańcy Sodomy podeszli pod dom Lota i zażądali wydania gości. Doszło do rękoczynów, a nawet do tego, że Lot zdecydował się ofiarować otaczającym go ludziom dwie córki w zamian za swych gości. Mimo to tłum nie odstąpił. Dopiero wtedy dwaj „aniołowie” stanęli w obronie Lota, stosując jakieś nieznane, ale skuteczne sposoby walki. Okrutne musiały to być środ­ki rażenia, skoro „męże one, którzy byli u drzwi domu, pozarażali ślepotą, od najmniejszego aż do największego, tak iż się spracowali szukając drzwi [...]” (Biblia Świę­ta... Starego i Nowego Testamentu. Warszawa 1951, Księga I Mojżeszowa, rozdz. XIX, w. 11).

Na drugi dzień przed świtem przybysze wyprowadzili Lota i jego rodzinę z miasta. Zapowiedziano mu, że nie wolno im oglądać się za siebie i jeżeli to tylko możliwe, mają mieć oczy zamknięte i jak najszybciej szukać schronienia w znajdujących się w sąsiedztwie górach. „Skazimy bowiem to miejsce przeto, że się wzmógł krzyk ich przed Panem i posłał nas Pan, abyśmy je skazili” (por. Księga I Mojżeszowa, rozdz. XIX, w. 13).

Jak tylko uciekli, „tedy Pan spuścił jako deszcz na Sodomę i Gomorę siarkę i ogień od Pana z nieba. I wy­wrócił miasta one i wszystkie obywatele miast onych i wszystkie urodzaje miast onych [...]. I spojrzał ku So­domie i Gomorze i ku wszystkiej ziemi onej równiny, a oto wychodził był z onej ziemi jako dym z pieca” (Księga I Mojżeszowa, rozdz. XIX, w. 24—28).

Agrest komentuje tę relację biblijną następująco: nieodparcie nasuwa się tu myśl o eksplozji-nuklearnej,

zaś „aniołowie” to po prostu astronauci. Przybysze z Kosmosu zamierzali zapewne, zanim opuszczą Ziemię, zniszczyć pozostały materiał rozszczepialny. Polecili więc przedtem mieszkańcom okolic nie pozostawać ani w mieście, ani na otwartym terenie, lecz ukryć się w górach lub pod ziemią, a przede wszystkim w żadnym przypadku nie obserwować eksplozji. Zniszczeniu towa­rzyszył słup dymu, a opady radioaktywne zabiły pozo­stałych ludzi i zniszczyły na długo wegetację w okolicy. Słynne „zamienienie się żony Lota w słup soli” jest zaś swego rodzaju metaforą, gdyż na skutek wybuchu atomowego ciało jej nie zamieniło się w sól, lecz po prostu spopieliło się. Ci, którzy przeżyli, jak np. Lot i jego rodzina, przez długi czas ukrywać się musieli w jaskiniach, a potem uciekać jeszcze dalej ze skażonych terenów. Charakterystyczne, że nigdy już okolica ta nie była zamieszkała ani przez ludzi, ani przez zwierzęta.

Tyle relacja biblijna. Nasi przodkowie, którzy nie mieli pojęcia o energii jądrowej, o bombach atomowych, uważali całe to opowiadanie za swego rodzaju „cud boski”. Tymczasem dzisiaj nie brzmi ona wcale fanta­stycznie, lecz odwrotnie: przerażająco realnie. Gdy bowiem nad Hiroszimą czy Nagasaki eksplodowały w 1945 roku bomby atomowe, „wyglądało to tak — pi­sze W. Lawrence w swej Historii bomby atomowej — jakby wyrwano z jakiejś straszliwie rozżarzonej gwia­zdy jej wnętrze, trzykrotnie jeszcze gorętsze niż wnętrze naszego Słońca, i tę rozżarzoną kulę rzucono na Ziemię... Paliło się wszystko, zarówno domy jak i drzewa, a nad miastem podniosła się chmura olbrzymiego dymu. Później można było przechodzić wiele kilometrów przez dosłownie pustynię, gdzie nawet cegły i żelazne części domów zamienione zostały w pył. W centrum miasta rozbite były nawet schrony betonowe, a ich wnętrza całkowicie zniszczone. Ludzie zamieniali się w popiół,

121

a ci, co ocaleli, chorowali przez długie lata na skutek porażenia pyłem radioaktywnym”.

Inne hipotezy o przyczynach zniszczenia Sodomy i Gomory mówią o uderzeniu w to miejsce meteorytu, a Biblia ma przedstawiać to wydarzenie w sposób alego­ryczny.

Istnieje jednakże zupełnie odrębna wersja zniszczenia Sodomy i Gomory, według której miasta te zostały zburzone w wyniku wielkiego trzęsienia ziemi. Tę wersję rozpatrują H. i G. Schreiberowie w książce Zaginione miasta (Katowice 1959). Przede wszystkim zapadła się wówczas nie tylko Sodoma i Gomora, lecz również kilkanaście innych miejscowości, a cała okolica została opuszczona przez przerażonych mieszkańców. Pisze o tym Ptolemeusz, słynny geograf starożytności Strabon, wspomina także Józef Flawiusz w Starożytno­ściach żydowskich.

Według hipotezy Blanckenhorna, Morze Martwe powstało w wyniku głębokiego zapadnięcia się skorupy ziemskiej jeszcze w okresie trzeciorzędu. Dziś leży ono prawie 400 metrów poniżej poziomu morza i stanowi wraz z rzeką Jordan i Jeziorem Tyberiadzkim dno olbrzymiego rowu tektonicznego pomiędzy wzniesienia­mi krain Judei, Samarii i Galilei a wzgórzami Golan, Gilad, Ammon. Blanckenhom przypuszcza, że teren Jordanu i Morza Martwego zapadał się dwukrotnie: raz

przed milionami lat, drugi raz stosunkowo niedawno temu, właśnie w czasie biblijnej katastrofy Sodomy i Gomory. To drugie zapadnięcie — oczywiście o znacz­nie mniejszej skali — polegało na nagłym ruchu ku dołowi tej warstwy skorupy ziemskiej, która tworzyła dno południowej części Morza Martwego. Zapadnięcie się połączone z trzęsieniem ziemi spowodowało, iż obszar szerokości 5—12 km i długości 10—15 km zalała woda. Przy nagłym i katastrofalnym przebiegu trzęsienia

Wfi ♦ ^^ifjMf mjm%A 4Jmi A*

# * f -V (*ŁWrł ^ ^,,'i V 7 4 -■ «'

\|k w

ANł-Ł 4 ?i £VS * ŁAił; “•* sft, #Mf Iw* - 7' ł'S,«ł;

% 4^« %*§►•* % *i

t4" •£*Jkz.

9 tf T »ftjwŁ ir jftygS , 1- f '• ' >i ah £ ?*

^sifi%% wv $**?£* *i~V iJ

%\ł&+ § %»* ,’”■* -S ■*. '• &}& ¿4 Łyl ¿5 j£.-s

isSSlSilifilfftf*?!

* v*1g#t M*9%+ ®iK’«3»iS! :?v iĄ:& -tf m|^5-'|'

*****

R 5;V^’¿■*

lliSl&*^s#3 f m^hi

IfllAI y «#_* j . 'w@ia3

ziemi poszczególne warstwy mogły rzeczywiście stawać pionowo, a nawet odwracać się „do góry dnem”, co by odpowiadało cytowanym już wyżej wersetom z Biblii.

Geologowie przyjmują za prawdopodobne, że kata­strofa wydarzyła się około 1500 lat p.n.e. Było to około 200 lat przed wtargnięciem związku plemion Izraela na terytorium Palestyny. W tym czasie Izraelici byli jeszcze koczownikami i należy raczej wykluczyć, by osiedlali się w miastach (takich jak np. Sodoma czy Gomora). Stąd następujące rozumowanie: Sodoma była miastem kananejczyków, pierwotnych mieszkańców Palestyny, których największymi wrogami byli napierający na nich Izraelici. Nic dziwnego, że kananejscy mieszkańcy Sodomy nie mogli znieść, że w ich mieście osiedlił się Żyd — Lot. Uważali go za wroga i po prostu wypędzili wraz z jego gośćmi. Wygnaniec życzył tym, co go z miasta wyrzucili, okrutnej zagłady. I w chwili, gdy ona rzeczywiście nastąpiła, uważał ją za zemstę Boga za swoje krzywdy. Te właśnie wydarzenia zostały potem metaforycznie ujęte w biblijnym opisie wypędzenia Lota i zagłady Sodomy i Gomory.

Rzecz jasna ta interpretacja starożytnego tekstu w zupełnie innym świetle stawia przyczyny zniszczenia słynnych miast. Tak było czy inaczej, faktem jest, że nigdy już z powrotem ich nie odbudowano. Pozostały jako symbol zła i — jakby rzeczywiście zasłużyły na potępienie — zaginęły w mrokach przeszłości. Dziś na­wet ptaki unikają okolic Morza Martwego, gdyż odstraszają je wyziewy unoszące się ze skalnych zało­mów. Morze jest nazbyt słone, by utrzymały się w nim ryby, a przez większą część roku bezlitosne słońce roz­pala do białości jego pustynne wybrzeża...

123

Ml i \ y V

Pierwszy opis kontaktu z przybyszami z Kosmosu?

Spośród wszystkich zapisów biblijnych najbardziej zainteresowało zwolenników „wizyty z Kosmosu” tzw. proroctwo Ezechiela, mówiące o spotkaniu z jakimiś nieznanymi istotami.

I stało się trzydziestego roku, miesiąca czwartego, piątego dnia tegoż miesiąca, gdym był w pośrodku pojmanych u rzeki Chebar, że otworzyły się niebiosa, i widziałem widzenie Boże [...]. I widziałem, a oto wiatr gwałtowny przychodził od północy i obłok wielki i ogień pałający, a blask był około niego, a pośrodku jego wynikała jakoby niejaka prędka światłość, z pośrod­ku, mówię, onego ognia [...]. Także z pośrodku jego ukazało się podobieństwo czworga zwierząt, których takowy był kształt: podobieństwo człowieka miały [...]. Skrzydła ich spojone były jedno z drugim, a nie obraca­ły się, gdy chodziły, ale każde wprost na swą stronę chodziło [...]” (ten i nast. cytaty: Biblia Święta... Starego i Nowego Testamentu. Warszawa 1951, Proroctwo Ezechielowe, rozdz, w. 1—9). Vt'3a§§H||

Widzeniem Ezechiela” zainteresowało się wielu spo­śród cytowanych tu już autorów. Mówili o nim w swych książkach Charroux, Däniken, Kolosimo i inni, najpo­ważniej jednak inżynier amerykański J.F. Blumrich, kierownik grupy konstrukcyjnej NASA, autor wielu opatentowanych prac z dziedziny rakiet kosmicznych. Blumrich postanowił poddać cały problem analizie z punktu widzenia przede wszystkim technicznego. Re­zultatem jego rozmyślań stała się książka: I rozwarły się niebiosa. Statek kosmiczny proroka Ezechiela i jego po­twierdzenie przez najnowszą technikę (tłum. niem. Da tat sich der Himmel auf... Düsseldorf — Wiedeń 1973). Blumrich szczegółowo rozpatruje prawdopodobieństwo opisania przez Ezechiela lądowania statku kosmicznego,

p«. $ i| w ^ JMIi®'ffyiwf&Ę ■ i\ ł*«% %%*• %>■*•• ”i'tH >■ 1 P*%*

TTiT yWflj^MTlOT. f \ % S*kI

)i tii f • r ^

%ikfeV 'ii .*$ % %% *• /■'

*1>C M Łłał.łlca \ę* !T ._ ‘ | i ftf 4%**%%lis fetM ł|%T i '41#'%i

r»*,* t> lis«iy% i‘Ł’5r'”-*---*,'**3 - *

l f.‘a*Ji.* ^ł¥Mj* # vs If.jN^ ■ i*. m|mKlm|'

« lyBp6> ^ *yS** %'

lwgniiiNt ** *%> «i jH*j* j* ^w8jH|Słełw®l% %mJ5jp ^ ^$¥Ka■ ip+Ś% *% ^ ▼ VMV % fw ikig^iŁjMłii^ii|lw& % %* “♦

*• jr<MK3b v% jw agfiMBwKM yi," ŁSMBł^Kwt jśwfcś fh

S*ł,*3i*‘2W‘*r t‘łj wjglA&S*S^wSBkI# a

131 %» ~%m %Ml j % f : . - ’‘

a ściślej mówiąc — statku-lądownika, będącego łączni­kiem pomiędzy krążącym na orbicie tzw. macierzystym statkiem kosmicznym a Ziemią.

Kim był Ezechiel? Księga proroctw Ezechielowych, stanowiąca część Starego Testamentu, opisuje wydarze­nia z roku 593 p.n.e. Kilka lat wcześniej, w roku 597 p.n.e., Ezechiel wraz z większością arystokracji i rze­mieślników judzkich przesiedlony został przez zwycięs­kiego króla Nabuchodonozora (Nebukadnezara) II z po­konanej Judei do Babilonu. Osiedlono ich nad rzeką Chebar, niedaleko Nippuru, jednego z najstarszych miast Babilonii. Ezechiel był kapłanem judzkim, pocho­dzącym — jalc inni kapłani — z wybitnego rodu. W chwili, gdy działy się opisywane przezeń wydarzenia, liczył około 40—50 lat.

Księga Ezechiela, której ostateczna redakcja pochodzi z pierwszego stulecia naszej ery (a zapewne była wcześ­niej wielokrotnie przerabiana i zmieniana), składa się z czterdziestu ośmiu rozdziałów, z których każdy obej­muje ponad dwadzieścia wersetów. Zaraz w pierwszym rozdziale znajdujemy opis „widzenia”, do którego zresztą „prorok” wraca jeszcze trzykrotnie w dalszych rozdzia­łach. Z pism Ezechiela wynika, że był on człowiekiem dużej wyobraźni i dlatego niełatwo czasem odróżnić, kiedy mówi o wydarzeniach prawdziwych, a kiedy daje się ponieść fantazji. W wielu miejscach jego opisy doty­czą niewątpliwie zjawisk meteorologicznych, np. tęczy czy też refleksów słonecznych, w innych natomiast pisze

0 dziwnych kołach i innych niezwykłych urządzeniach. Ponieważ jednak większość relacji Ezechiela dotyczy właśnie zjawisk naturalnych, nie ma powodu sądzić, aby opisy innych, nieznanych urządzeń mogły być całkowi­cie przez niego wymyślone: „Biegały też one zwierzęta

1 wracały jako prędkie błyskawice [...]. Na wejrzeniu były koła, i robota ich jako barwa kamienia Tarsys

125

JlAA, i ju 1 V

wiailwTłiWr'' JfyS'?*s.1

SSs&S * :Vi

[opalu], a podobieństwo było jednakie onych czterech kół, a były na wejrzeniu i robota ich, jakoby było koło pośrodka koła. Mając iść, na cztery strony swoje chodzi­ły, a nie obracały się, gdy chodziły” (Proroctwo Ezechie- lowe, rozdz. I, w. 14—17).

Ezechiel był dobrym obserwatorem — pisze Blumrich. Szczegółowo opisywał wygląd części metalowych pojaz­du, układ metalowych podpór (nóg), jak również urzą­dzenia chłodnicze reaktora jądrowego, błyszczące ubra­nia ochronne dowódcy statku, śmigła motorów, zauwa­żył nawet, że koła pojazdu „we wszystkie strony mogą iść bez przekręcania się w czasie drogi”. Trudno jednak­że było mu znaleźć odpowiednie słowa, aby przekazać niektóre szczegóły obserwowanego zjawiska, np. szum silników odrzutowych, które określa więc jako „szum wielkiego wodospadu” albo jako odgłosy wielkiego obozu wojskowego.

Niektórzy sądzą, że wszystko to były halucynacje. Niemniej trudno przyjąć za halucynacyjne opisy właśnie tego rodzaju zjawisk, jak np. odgłosy wielkiego hałasu, albo obserwacje takie, że jak „te stworzenia szły, to za nimi posuwały się koła, a jak podnosiły się z ziemi, to koła również podnosiły się z nimi”. Czytając to dzisiaj, mamy proste skojarzenie ze startem helikoptera.

J. F. Blumrich dowodzi, że opis Ezechiela jest fakty­cznym opisem (i to pierwszym w historii!) spotkania człowieka ze statkiem kosmicznym, a właściwie tzw. lą- downikiem, podobnym do tego, jaki zastosowano przy lądowaniu na Księżycu. Właściwy statek kosmiczny znajdował się wówczas na orbicie naszej planety, a nie­liczna tylko załoga wysłana została na Ziemię.

Drobiazgowo analizując tekst Ezechiela, Blumrich rekonstruuje model owego statku. Jest to jakby odwró­cony stożek o lekko wypukłej podstawie, czy też grzyb. Na samym szczycie pojazdu znajdowała się mała kabina

sterownicza. Lądownik mógł osiąść na Ziemi dzięki czterem podporom, w których mieściły się amortyzato- ry-teleskopy, redukujące wstrząsy, oraz śmigła, zmniej­szające prędkość przelotu przez atmosferę.

By nie nudzić Czytelników, opuszczamy tutaj szcze­gółowe wywody Blumricha dotyczące sposobu porusza­nia się statku, konstrukcji kół i amortyzujących telesko­pów, rodzaju używanego paliwa itd. Dodajmy tylko, że zdaniem Blumricha, oglądany przez Ezechiela lądownik ważył około 63 ton, w tym połowę paliwo. Średnica stat­ku wynosiła około 18 metrów, a średnica śmigieł znaj­dujących się na podporach około 11 metrów. Tego rodza­ju konstrukcja zapewniała z jednej strony bezpieczne lądowanie, z drugiej zaś chroniła przed zniszczeniami,

127

AA\.X.X

jakie mogłyby powstać w okolicy lądowiska, gdyby uży­to hamujących silników odrzutowych. (Te ostatnie za­stosowane zostały przez Amerykanów na Księżycu.) W wypadku lądowania na terenach objętych życiem roś­linnym lub zwierzęcym hamujące silniki odrzutowe mo­gły wywołać poważne spustoszenia i szkody. Poza tym hałas i błysk silników ściągnąłby uwagę znajdujących się w pobliżu ludzi, a statek miał spełniać zadanie wyłą­cznie badawcze. Dlatego zresztą wybrano tereny słabo zaludnione, półpustynne, a nie na przykład stolicę ów­czesnego świata — Babilon.

Dalej uwagę Blumricha zwrócił opis spotkań Ezechie­la z pasażerami statku: „I rzekł do mnie: Synu człowie­czy! Stań na nogi twe, a będę mówił z tobą. I wstąpił w mię duch, gdy przemówił do mnie, i słyszałem mó­wiącego do mnie” (Proroctwo Ezechielowe, rozdz. II, w. 1—2). Dowódca statku wysyła swoich współtowarzy­szy celem zbadania okolicy — komentuje Blumrich — sam zaś „rozmawia z Ezechielem”. Sposób prowadzenia rozmowy nie jest opisany. Należy przypuszczać, że po­rozumiewano się na drodze telepatycznej.

Następnie dowódca zaprasza Ezechiela do wnętrza statku i przewozi go na znaczną odległość. Między inny­mi lądują na terenie świątyni jerozolimskiej. Dowódca wysyła swych ludzi celem zbadania świątyni, a sam z Ezechielem ogląda różne — znane prorokowi — miejs­ca kultu i krużganki. Po dość gruntownym (ale bardzo chaotycznie przez Ezechiela opisanym) zwiedzeniu świą­tyni, kosmonauci odwożą Ezechiela z powrotem, do miejsca jego zesłania, tj. w okolice Nippuru.

W konkluzji Blumrich zauważa, że opisane przez Ezechiela pewne szczegóły techniczne w żadnym przy­padku nie mogą być fantazją. Przede wszystkim dlate­go, że wiele z nich zgadza się z dzisiejszym stanem tech­niki. Również to, że w relacjach Ezechiela wielokrotnie

spotykamy się z opisem połączeń między macierzystym statkiem kosmicznym (znajdującym się na orbicie oko- łoziemskiej) a lądownikiem, z którym miał bezpośred­nio do czynienia obserwator, świadczy o realności tego niezwykłego sprawozdania.

Na zakończenie Blumrich zastanawia się, jakim to sposobem tak ważne wydarzenie jak spotkanie z istota­mi spoza Ziemi uszło uwadze innych ludzi. Jest przecież nieprawdopodobne, by opis Ezechiela był jedynym tego rodzaju „sprawozdaniem”. Przypuszcza zatem, że opisów takich było więcej, jednak zaginęły one, ale być może nie bezpowrotnie.

Księga Henocha

Innym przypuszczalnym opisem kontaktów z istotami z Kosmosu, związanym z piśmiennictwem biblijnym, jest tzw. Księga Henocha. W samej Biblii postać Heno­cha jest tylko wspomniana. Według tekstów ksiąg Moj­żeszowych Henoch (lub Enoch, czyli „wtajemniczony”)

syn Jareda i ojciec Matuzalema — był jednym z dzie­sięciu praojców ludzkości (siódmym z kolei) lub inaczej powiedziawszy — jednym z patriarchów, jacy żyli „przed potopem”. Najstarsza tradycja hebrajska przypi­sywała Henochowi wynalezienie pisma, zasad matema­tyki, astronomii i innych gałęzi wiedzy. Cała ta wiedza pochodzić miała z „Księgi Mądrości”, jaką otrzymał „wprost od Boga”. Po długim i pełnym poświęcenia dla ludzkości życiu, został Henoch w wieku 365 lat(!) żyw­cem wzięty do nieba przez „wóz ognisty”.

Przypuszcza się, że Księga Henocha została pierwot­nie napisana prawdopodobnie w języku starohebrajskim lub aramejskim, ale ów oryginał — jak wiele innych — zaginął. Mimo to nawet odpisy tej księgi uchodzą za je­dne z najstarszych tekstów na świecie. Jeden z odpisów

hebrajskich pochodzi z VI wieku p.n.e., lecz za sprawą kopistów jest bardzo nieudolny, zawiera wiele błędów i dowolnych interpretacji niektórych wydarzeń.

Niezmiernie zastanawiające jest to, dlaczego Księga ' Henocha nie została włączona do Starego Testamentu i ma charakter apokryficzny. Wyznawcy judaizmu pier­wotnie uznali ją na równi z innymi świętymi tekstami, potem (przypuszczalnie w III wieku p.n.e.) została ona I z nich wykluczona. Nie uznało jej także chrześcijaństwo.

A tymczasem wczesny kościół koptyjski w Abisynii i (Etiopii) włączył Księgę Henocha do swego kanonu. Dla- | tego też pierwsze wiadomości o pismach Henocha dotar- | ły do Europy dopiero w latach 1772—1773, kiedy an­gielski uczony szkockiego pochodzenia, James Bruce, po powrocie ze swych podróży po Wschodniej Afryce przywiózł jeden egzemplarz tej księgi, który udało mu się po długich staraniach uzyskać od kapłanów etiopskich. Z trzech znanych odpisów dwa znajdują się | w Anglii i jeden we Francji (w Luwrze). Po raz pierwszy księgę wydano we Frankfurcie nad Menem w roku 1855.

Ważne jest także to, że tymczasem odnaleziono — całkiem przypadkowo — niektóre fragmenty Księgi Henocha spisane w języku starogreckim. Po porównaniu oba teksty, koptyjski i grecki, okazały się identyczne, co by świadczyło, że obecnie dysponujemy „prawdzi­wym” tekstem Henocha.

Dlaczego ta starożytna księga, której pełnej autenty­czności dotychczas jednak całkowicie nie stwierdzono, miała znaczenie dla zwolenników hipotezy o „wizycie” z Kosmosu? Ano dlatego, że w pismach Henocha — podo­bnie zresztą jak w ezechielowych' „proroctwach” — znajduje się wiele fragmentów, w których opisywane są spotkania z istotami pochodzenia pozaziemskiego. Na przykład czytamy u Henocha: „Wielcy ludzie, któ­rych twarze jaśniały jak światło słoneczne, a oczy mieli

jak płonące pochodnie, a na ramionach złote skrzydła — zstąpili z nieba na Ziemię, ogień wydobył się z ich ust, a ubrania ich były zrobione niby z piany [z waty?]...” (cyt. według tłumaczenia K. Kohlenberga: Enträtselte Vorzeit. Monachium 1973).

Mimo że kopiści i tłumacze, którzy w minionych ty­siącleciach księgę tę wiele razy przepisywali i tłumaczyli pozmieniali przez swą nieudolność znaczenie poszcze­gólnych wyrazów, a nawet całych zdań (głównie na sku­tek tego, że nie potrafili dobrać czy znaleźć odpowied­nich określeń dla różnych pojęć astronomicznych, fizy­cznych itp.), to jednak nawet w tej formie, w jakiej do­tarła do naszych czasów, Księga Henocha daje dużo do myślenia. Zdaniem Chanroux, Dänikena, Kohlenber­ga, wydaje się bowiem prawie pewne, że w pięciu pier­wszych jej rozdziałach opisane jest przybycie na Ziemię nieznanych istot z Kosmosu.

Bóg opuścił pewnego razu — czytamy u Henocha (według cytowanego tłumaczenia Kohlenberga) — swą siedzibę w niebiosach i udał się na Ziemię w towarzys­twie aniołów. Dwustu aniołów, kierowanych przez sie­demnastu oficerów, wylądowało na jednym z wierzchoł­ków góry Hermon w Syrii. Rozpoczęli oni uczyć ludzi różnych podstawowych rzeczy, jakich ci przedtem nie znali, tj. hodowli zwierząt, rolnictwa, rzemiosła, podstaw matematyki itd.

W dalszych rozdziałach Henoch głosi, że niektórzy z tych aniołów (według Dänikena: członków załogi stat­ku kosmicznego — bo o nim tu przecież mowa), których nazywa „upadłymi aniołami”, wbrew wyraźnemu rozka­zowi Boga (według Dänikena: dowódcy statku kosmi­cznego) „łączyli się z córami ludzi”: „Aniołowie, miesz­kańcy nieba, mówili między sobą: wybierzmy sobie kobiety między córami ludzi, abyśmy mogli zobaczyć tu swych potomków [...]” (cyt. według R. Charroux).

Ten zresztą przekaz potwierdzony jest w Biblii, gdzie w pierwszej księdze Mojżeszowej czytamy: „I stało się, gdy ludzie poczęli rozmnażać się na ziemi, a córki się im zrodziły.' Że widząc synowie Boży córki ludzkie, iż były piękne, brali sobie za żony, ze wszystkich, które sobie upodobali [...]. A byli olbrzymowie na ziemi w one dni, nawet i potem, gdy weszli synowie Boże do córek ludzkich, rodziły im syny”... (Księga 1 Mojżeszowa, rozdz. VI w. 1^4).

Kim byli ci „synowie Boży”? Przypomnijmy sobie his­torię podboju Meksyku przez Corteza czy Peru przez Pizarra: hiszpańscy wojownicy — biali, brodaci, posia­dający broń palną i nie znane wówczas w Ameryce ko­nie — natychmiast uznani zostali przez stosunkowo wy­soko cywilizowanych Azteków czy Inków za „bogów” zesłanych „z nieba”. To zresztą zadecydowało o łatwym podbiciu wielomilionowych, znakomicie jak na owe cza­sy zorganizowanych państw przez garstkę najeźdźców (dosłownie garstkę: Pizarro zgromadził niespełna dwie setki ludzi!).

W kolejnych rozdziałach swej księgi mówi Henoch, jak to aniołowie zabrali go do swego „wozu ognistego” i przewozili po bardzo odległych stronach Ziemi, a na­wet na „inne ciała niebieskie” (planety?). Mamy tu znów do czynienia z daleko idącą analogią do „widze­nia” Ezechiela. Nie jest to zresztą jedyna wzmianka tego rodzaju, zawarta w starożytnych tekstach. Wspo­mniany już radziecki popularyzator wiedzy Mates Ag­rest, badając słynne rękopisy z Qumran nad Morzem Martwym sprzed przeszło dwóch tysięcy lat, natknął się na następujący fragment: „Ludzie przybywali z nieba, a inni ludzie byli z Ziemi do nieba brani [wywożeni]. Ci z nieba pochodzący ludzie, przez długi czas pozosta­wali na Ziemi” (cyt. za J. Amusinem: Rąkopisy znad. Morza Martwego. Warszawa 1963).

Zdaniem Danikena, Henoch opisuje przejazd pomocni­czym statkiem kosmicznym (tzw. lądownikiem) z Ziemi do statku macierzystego krążącego na okołoziemskiej orbicie (a więc znów analogia z opisami Ezechiela). W rozdziale XIV czytamy u Henocha (według tłumacze­nia w cytowanej książce Danikena: Meine Welt in Bildern): „I zabrali mnie do nieba. Wszedłem i zbliżyłem się do muru zbudowanego z kryształowych kamieni, z których wydobywały się płonące języki, co napawało mnie wielkim lękiem. Mimo to wstąpiłem pomiędzy owe płonące języki i zbliżyłem się do domu zbudowanego z kryształu. Zarówno ściany jak i podłoga tego domu zrobione były z czystego kryształu. Jego dach był ni­czym droga z gwiazd i błyskawic [...]. Morze ognia otaczało jego ściany, i jego drzwi paliły się żywym ogniem [...}”.

W rozdziałach 37—71 Henoch przekazuje rady i „te­chniczne wskazania”, jakie otrzymał od „bogów” celem wprowadzenia ich wśród ludzi. Ostatnie rozdziały po­święcone są obliczeniom obiegu Księżyca i Słońca dookoła Ziemi (?!) oraz ruchom gwiazd. Na koniec Henoch przekazuje swe doświadczenia synowi, Matu- zalemowi, między innymi przepowiadając katastrofę powszechnego potopu. Księga kończy się obszernym opisem podróży Henocha do nieba za pomocą „ognistego wozu”.

Jeżeli więc założyć — jak czyni to Daniken i inni autorzy — że większość rozdziałów Księgi Henocha jest po prostu opisem spotkania z przybyłymi z Kosmosu astronautami, wszystko lub prawie wszystko układałoby się w logiczny ciąg. Byłby to bowiem — zniekształcony poprzez rozliczne opisy i tłumaczenia — opis przybycia na Ziemię jakichś obcych istot, być może zmuszonych(?) do opuszczenia swej rodzinnej „Ziemi” i poszukiwania miejsc do osiedlenia się w innym układzie planetarnym.

A owych „dwustu aniołów, jacy zstąpili z nieba na Zie­mię”, mogła to być grupa zwiadowcza, mająca zbadać warunki biochemiczne na naszej planecie, celem wybra­nia właściwego miejsca do osiedlenia.

Niewykluczone — uważają Charroux i Daniken — że właśnie opis tych wydarzeń, tak bardzo rewelacyjnych i niezrozumiałych dla naszych odległych przodków stał się przyczyną wyłączenia Księgi Henocha ze Starego Testamentu. W rezultacie pisma Henocha, przeniesione do sfery apokryfów, czyli ksiąg „nie uwierzytelnionych” przez odnośne władze religijne, zostały zniszczone i zapomniane.

O lotach powietrznych i kosmicznych, o potężnych dziełach dokonanych przez ludzi przed wieloma tysią­cami lat zdają się także mówić starożytne teksty indyj­skie, spisane martwym już językiem — sanskrytem. Dość dokładnych opisów pojazdów latających doszukać się można w słynnym bohaterskim eposie staroindyjskim

Ramajanie. Znaną nam postać nadano eposowi naj­pewniej między IV wiekiem p.n.e. a II wiekiem n.e., wydaje się jednak, że opisywane tam wydarzenia odnoszą się do czasów znacznie starszych.

Ośrodek badań nad sanskrytem w Majsurze (Mysore, Indie) opublikował wyjątki z sanskryckiego manuskry­ptu, traktującego o lotach powietrznych. Autor manu­skryptu, niejaki Maharishi Bharadwaje, pisze o tym, że na Ziemi istniała kiedyś cywilizacja dysponująca machi­nami latającymi, które posiadły zdolność wydostawania się poza sferę przyciągania Ziemi. W starohinduskim manuskrypcie znajduje się także opis sztuki sporządza­nia owych machin „poruszających się niczym ptak — własną siłą — niezależnie od tego, czy się to odbywa na ziemi, na wodzie lub w powietrzu, a zwą się one Vimana”.

Tajemnicze płytki z Bajan-Chara-Uia

W czasopiśmie radzieckim „Sputnik” (rocznik 1968) ukazał się artykuł profesora Wiaczesława Zajcewa, w którym przypomina on opublikowany w Pekinie w 1965 roku komunikat chińskich archeologów (m.in. autorstwa profesora Tsun-Um-Nui), noszący tytuł Statki kosmiczne sprzed 12 000 lat. Szczegóły zagadko­wego odkrycia, które było przedmiotem komunikatu, przedstawiają się w skrócie następująco:

Przed około 30—35 laty archeologowie i speleolodzy, zajmujący się badaniem jaskiń w masywie Bajan-Cha- ra-Uła, w położonej we wschodnim Tybecie prowin­cji Cinghaj, znaleźli 716 płaskich kamiennych krążków czy też płytek, pokrytych całkowicie niezrozumiałymi znakami. Każdy z krążków miał w środku otwór, podo­bnie jak nasze płyty gramofonowe, od którego aż po brzeg biegły podwójną spiralą rowki.

Przez długi czas nie potrafiono odczytać tajemniczych znaków, wreszcie jednak częściowo je jakoby rozszyfro­wano. Wyniki okazały się tak sensacyjne, że pekińska Akademia Prahistorii początkowo zabroniła je publiko­wać. Treść zapisu była bowiem zupełnie nieprawdopo­dobna: przed 12 000 lat (według naszej rachuby czasu) pewna grupa pozaziemskich istot rozumnych została rzucona na „trzecią planetę Systemu Słonecznego”(!). Ich statki kosmiczne nie miały już wystarczającej mocy, by planetę opuścić (awaria? brak materiałów pędnych?). Nie było też żadnych możliwości budowy nowych apa­ratów, więc zniszczono statki w wysokich trudno dostępnych górach.

Góry Bajan-Chara-Uła zamieszkują szczepy, zwane Cham i Dropa, ludzie mali, rachityczni, liczący zaledwie 1,30 m wzrostu, których do dziś definitywnie nie zali­czono do żadnej znanej nam grupy etnicznej. Według

135

fl V V\

¡»pi

chińskich archeologów, na kamiennych płytkach zapi­sana została historia szczepu Chamów. Tekst ten ma brzmieć mniej więcej następująco: „[...] Dropowie przy­byli na swoich statkach kosmicznych [dosłownie: «na pojazdach powietrznych spuścili się z chmur»]. Nasi mężowie, kobiety i dzieci początkowo ze strachu ukry­wali się w pieczarach. Później jednakże zaczęli obserwo­wać znaki dawane im przez Dropów i doszli do wniosku, że nowo przybyli nie mają wobec nich wojowniczych zamiarów, a przybyli w celach pokojowych”. Inne zapi­sy mówią, jakoby Chamowie obserwowali awarię statku kosmicznego, który podczas lądowania rozbił się na kawałki, a później obserwowali bezskuteczne wysiłki Dropów, usiłujących zbudować nowy pojazd.

Czyżbyśmy tu mieli do czynienia z niewybrednym żartem, czy też tylko z mitem? Cała ta historia jest rzeczywiście bardzo tajemnicza i niejasna. Trudno bowiem założyć, by uczeni chińscy pozwolili sobie na mistyfikację, nie licząc się z opinią i autorytetem ich kolegów w innych krajach.

By sprawę ostatecznie wyjaśnić, oczyszczone płytki poddano dokładnym badaniom. W rezultacie stwierdzo­no. że po pierwsze zawierają one bardzo duży procent izotopu kobaltu i innych izotopów promieniotwórczych. Po drugie charakteryzują się pewnymi zjawiskami, które mogą sugerować, że były one kiedyś silnie nała­dowane elektrycznie lub dłuższy czas poddawane działaniom prądu elektrycznego. Wreszcie po trzecie — faktycznie liczą około 12 000 lat.

Stare chińskie legendy mówią o małych, żółtoskórych ludziach, ..którzy przybyli z chmur”, mieli wielkie głowy i słabe tułowia. Byli tępieni przez okoliczną ludność, gdyż wzbudzali wstręt. Te legendy znalazły dziś pewne potwierdzenie. W jednej z pieczar masywu Bajan-Chara-Uła — kontynuuje Zajcew — archeologo-

wie i speleolodzy znaleźli liczące 12 000 lat szczątki istot rachitycznej, słabej budowy, o wielkich głowach. Członkowie chińskiej ekspedycji, którzy te szczątki oglądali, uznali, że jest to „pewien gatunek wymarłych dawno małp”. Ale niedaleko „cmentarzyska” znaleziono rysunki na ścianach wielu jaskiń. Przedstawiają one Słońce, Księżyc i gwiazdy, a pomiędzy niektórymi z tych ciał niebieskich przeprowadzono linie (połącze­nia?); kilka | nich przechodzi tuż w pobliżu Ziemi! Czyżby drogi (trasy), którymi przybyli nieznani astrona­uci przed 12 000 laty?

Profesar Zajcew nie pisze, niestety, jakie były dalsze losy płytek z Bajan-Chara-Uła. Brak zarówno potwie­rdzenia, jak i zaprzeczenia prawdziwości tego niezwy­kłego znaleziska...

Włoski autor P. Kolosimo przypuszcza, że ślady dawnego lądowiska względnie miejsca sygnałowego dla statków kosmicznych znajduje się na płaskowyżu Nazca w Peru. Przypuszczenie to wydaje się jednak bezzasadne. Przybyszom pozaziemskim niepotrzebna było przecież żadne lądowisko, po co im koła, wyobra­żenia zwierząt itd.? Daniken — odrzuciwszy sformuło­wane przez Kosoka i Reiche teorie o „kalendarzu astronomicznym” — tłumaczy to następująco: statek macierzysty znajdował się na orbicie naszej planety, astronauci zaś udawali się na Ziemię w statkach pomoc­niczych (podobnie jak to miało miejsce przy lądowaniu Amerykanów na Księżycu). Lądowały one na płaskowy­żu Nazca, pozostawiając ślady, podobne do śladów nart na śniegu. Starożytny lud indiański, który obserwował te obce, tak ogromnie im imponujące istoty, doszedł do wniosku, że „byli tu bogowie i pozostawili ślady”. Pragnąc powrotu „bogów”, zaczęto ryć nowe ślady, które miały zachęcić tamtych do ponownej wizyty.

\

W ten sposób „uzupełniono” ślady pozostawione przez statek przy lądowaniu i starcie. Ale „bogowie” ciągle nie wracali. Jakie więc błędy popełniono, czym narażono się „boskim istotom”? Wreszcie ktoś — pewnie kapłan — wpadł na pomysł: trzeba pokazać „niebiańskim istotom” symbole ofiar, które na nich czekają. I tak powstały wy­obrażenia ptaka, ryby, małpy itd.

Innym terenem hipotetycznego lądowania zdają się być okolice jeziora Titicaca i miasta Tiahuanaco. Według mniemania radzieckiego autora, Kazancewa, znaki na Bramie Słońca w Tiahuanaco oznaczają kosmonautów w skafandrach kosmicznych oraz ich silniki rakietowe. Podobne wyobrażenia znajdują się również w starożytnej świątyni Majów w Palenque.

Dość nieoczekiwany argument znaleźli zwolennicy „wizyty z Kosmosu” w dżungli amazońskiej — w le­gendzie Indian Kaiapo o wielkim wojowniku imieniem Bep-Kororoti. Sprawa miała się tak (według artykułu opracowango przez T. Miciukiewicza: Skąd przybył Bep- -Kororoti? „Kontynenty” 1973, nr 12):

Do Rio de Janeiro przywieziono z głębi Amazonii młodą parę Indian, aby pokazać im zdobycze naszej cywilizacji. Między innymi zaprowadzono ich na wysta­wę „Apollo-11”. Jakież było zaskoczenie oprowadzają­cych, gdy Indianie zobaczywszy manekina w stroju kosmonauty, zidentyfikowali go z tajemniczym przyby­szem, który w legendarnych czasach zjawił się

w takim właśnie stroju! — i osiadł wśród ich przodków. Bep-Kororoti, bo tak się zwał ów przybysz, nauczył Indian Kaiapo wielu pożytecznych czynności, wziął sobie nawet spośród nich żonę, ale któregoś dnia zatęsknił za swą ojczyzną i postanowił do niej wrócić, zabierając rodzinę. Stał się wtedy bardzo wojowniczy i usiłujących go zatrzymać poraził jakąś tajemniczą bronią, która wszystko w koło — drzewa i kamienie —

dymu

zamieniała w popiół. Wreszcie wśród grzmotów wzniósł się w przestworza i zniknął.

Pamięć o Bepie-Kororoti czczą Indianie Kaiapo tańcami i specjalnym rytuałem. Czarownik przywdziewa wtedy strój, w jaki miał być- odziany ów przybysz: pokrywający cały korpus i kończyny „skafander” z... białej plecionki roślinnej, na głowie pleciony z tego samego materiału, tyle że czarny hełm, w dłoniach zaś owa „piorunująca” laska, którą z dużej odległości mógł razić wroga. W każdym razie podobieństwo stroju Bepa-Kororoti i współczesnego nam kosmonauty — zdumiewające...

Wielką popularność zdobyły hipotezy o przybyszach z Kosmosu sformułowane przez Ericha von Dänikena. Wydał on dotychczas pięć książek (tytuły w brzmieniu polskim): Wspomnienia z przyszłości (1968, tłum. polskie 1974), Z powrotem do gwiazd (1969), Siejba i Kosmos (1971), Oto mój świat (1973, tłum. polskie 1976) oraz Dowody (1977). Wszystkie te książki oparte są na do­świadczeniach z poszukiwań prowadzonych na całym niemal świecie; w tym celu autor przebył już — jak sam pisze — ponad sto tysięcy kilometrów.

Däniken — tak jak wielu innych, cytowanych tu już autorów — zakłada, że główny impuls do rozwoju cywilizacji i kultury dali obcy przybysze z Kosmosu, przekazując nam swój dorobek wypracowany na innych planetach, który z kolei i my, gdy wiedza nasza osiągnie odpowiedni poziom, przekażemy innym społeczeństwom w Kosmosie. Zasadniczą nowością w hipotezie Dänikena jest natomiast sprawa „szczepienia”, jakiego ci nieznani kosmonauci dokonali na naszych odległych przodkach (była już o tym mowa poprzednio).

Autor hipotezy nie podaje szczegółów samej „techniki” tego szczepienia. Pisze tylko (Z powrotem do gwiazd — Zurück zu den Sternen): „Szczepienie takie mogło ozna-

139

dMMMI

t* r*' S % W

SHflS

czać przeprowadzenie sztucznej mutacji, co polegało na dokonaniu zmian w genetycznym kodzie, w komórkach ciał pierwotnych ludzi (małpoludów). W ten sposób przekazano im zasób wiedzy i inteligencji, jakim dyspo­nowali obcy przybysze [...]. Mogli oni w tym celu posłużyć się szpikiem kostnym — co znalazło później swój ślad w legendzie biblijnej o wyjęciu żebra z ciała Adama i stworzeniu zeń Ewy”.

Daniken zastrzega się, że wszystkie te domniemania mają tylko charakter spekulacji, która nie może być, ze zrozumiałych względów, poparta żadnymi konkretnymi argumentami. Dodaje jeszcze, że pewne dowody świa­dczyć mogą o tym, iż miała miejsce nie jedna, lecz dwie „wizyty” i nie jedno, lecz dwa „szczepienia”: „Dokona­nie pierwszych zabiegów miało miejsce (przypuszczalnie) około 40 000—20 000 lat przed naszą erę. Zaszczepiono wtedy tylko niewielką ilość osobników. Kosmonauci zjawili się powtórnie na Ziemi około 7000—3500 lat przed naszą erą. Ponieważ pierwotnie uszlachetniony gatunek uległ tymczasem zwyrodnieniu (prawdopodo­bnie rozpłynięciu się drogą krzyżowań z osobnikami nie uszlachetnionymi), kosmonauci dokonali drugiego szcze­pienia. Siady tego faktu pozostały w legendach i wierze­niach religijnych w postaci opowieści o «grzechu pierworodnym», który w rzeczywistości oznaczał krzyżo­wanie się człowieka z nie uszlachetnionym małpolu­dem”.

Cytowany już Robert Charroux tak z kolei charakte­ryzuje swoją hipotezę o przybyszach z Kosmosu: „Zasadniczym punktem mojej tezy jest przypuszczenie, że pozaziemskie istoty interweniowały wielokrotnie w przebieg rozwoju naszego świata, zmieszały się z ludźmi i w ten sposób przyspieszyły nasz rozwój... Czyż legendy i pisma święte nie zapewniają, że ludzie wywodzą się od «bogów» i «aniołów», a zatem od istot

pochodzących z nieba? Nasze odziedziczone po przodkach wiadomości zawdzięczamy w dużym stopniu doświad­czeniom uzyskanym prawdopodobnie na innych plane­tach. My, mieszkańcy Ziemi, mający tak wysokie mniemanie o naszym poziomie technicznym, nie wynaleźlibyśmy prawdopodobnie wiele więcej niż na­rzędzia kamienne. W naszych bowiem chromosomach mamy zaszczepioną wiedzę istot pozaziemskich i dlatego rozwijamy się w kierunku z góry określonym. Człowiek budował najpierw dolmeny, potem szałasy, następnie domy, świątynie i laboratoria, a w końcu rampy dla od­palenia rakiet. Historia ludzka biegnie więc bez wątpie­nia według z góry zaprogramowanego procesu rozwojo­wego. Przypuszczalnie istnieć musi gdzieś we Wszech- świecie planeta o zbliżonej do naszej cywilizacji i kulturze. Jej mieszkańcy znają naturalnie podróże w przestrzeni, lecz poprzednio odkryli już sztukę dru­karską, budowali gotyckie katedry, wynaleźli maszynę parową, samochód, radio i telewizję, entuzjazmowali się grą w piłkę nożną, znają automaty oraz — bombę ato­mową...

Prawdopodobnie jednak w «świętych tekstach» tej dalekiej planety nie ma nic o «aniołach z nieba», jest chyba niatomiast mowa o «wtajemniczonych», jacy któ­regoś dnia wyprawili się w Kosmos, aby posiać nasienie swej cywilizacji. Chcielibyśmy więc bardzo wiedzieć, czy istnieje jeszcze cywilizacja na tej o biliony(?) kilo­metrów oddalonej planecie, czy też w międzyczasie jej cykl życiowy został zakończony? A jeżeli ci nasi «przod­kowie» jeszcze istnieją, czy wiedzą, że ich cywilizacja i kultura — oddalona o lata świetlne — trwa dalej? Że jest pielęgnowana przez podobnych im ludzi? Trudno bowiem przypuszczać, że ci emisariusze wyruszyli kie­dyś «w nieznane». Bardziej prawdopodobne jest to, że gdzieś w Kosmosie znajdują się istoty, które wiedzą, iż

nasza Ziemia jest ich «kolonią» i że my jesteśmy ich «krewnymi». Prawdopodobnie próbują nawiązać z nami kontakt, lecz czy człowiek w obecnym swym dumnym zaślepieniu gotów jest ich rozpoznać?” (R. Charroux: Le livre du mystérieux inconnu).

Jak widać, Charroux jest nie tylko całkowicie przeko­nany o realności „wizyty” z Kosmosu, lecz idzie jeszcze dalej: usiłuje dociekać, skąd oni przybyli i jaki był cel tych odwiedzin. Sugeruje także bardzo ważną (o ile jest prawdziwa) hipotezę o „prawie przenoszenia cywiliza­cji” z jednej planety na drugą w nieskończonym rozwo­ju dziejowym Wszechświata.

Tu należy przypomnieć, że teoria o możliwości prze­noszenia zarodników życia poprzez Kosmos, z planety na planetę, została sformułowana już dawno temu przez uczonego szwedzkiego Svante Arrheniusa w książce Jak powstałą światy (tłumaczenie polskie ukazało się w roku 1910). Arrhenius liczył jednak przede wszyst­kim na siłę światła jako przypuszczalnego „środka prze­noszenia”. W odniesieniu do naszego Słońca możliwość przenoszenia siłą jego światła większych drobinek, na przykład zarodników życia jest o wiele za mała. Na­tomiast w przypadku cząsteczek kurzu mniejszych od jednego mikrona (0,001 mm) ciśnienie promieni sło­necznych może przewyższać siłę przyciągania i usunąć je (z biegiem czasu) z Systemu Słonecznego.

Hipoteza Arrheniusa zbadana została przez amery­kańskich fizyków Nicholsa i Hulla w warunkach labora­toryjnych. Udało im się przetransportować zarodniki grzyba Lykoperdon za pomocą promienia świetlnego. Był to niewątpliwie eksperyment bardzo interesujący, lecz niewystarczający, aby udowodnić absolutną real­ność postawionej przez Arrheniusa hipotezy. Aby to osiągnąć, trzeba by podjąć próbę ustalenia, czy

w przestrzeni międzyplanetarnej, okalającej Ziemię, znajdują się zarodniki życia.

Jeśli się to potwierdzi, można będzie z tego wycią­gnąć wniosek, że wiele ciał niebieskich emanuje niejako zarodniki życia — mogą one zatem także je przyjmować.

Podobną sugestię o „przenoszeniu cywilizacji” znaj­dziemy także w dziele J. Szkłowskiego Wszechświat — życie — myśl. Mowa tam jednak tylko o przesuwaniu ośrodków życia organicznego w pobliże gasnącej gwiaz­dy centralnej, w ramach jednego, konkretnego układu planetarnego (np. naszego Systemu Słonecznego).

Zamiast podsumowania tego przydługiego rozdziału posłużmy się cytatem z książki radzieckiego autora, Aleksandra Kondratowa, Zaginione cywilizacje (Warsza­wa 1973): „W samej [...] idei możliwości pobytu przyby­szów z Kosmosu na naszej planecie nie ma nic dziwne­go ani niedorzecznego. Idea ta jest w pełni słuszna, czego nie można powiedzieć niestety o argumentach przytoczonych na jej korzyść”...

Czy mamy ,.kosmicznych braci"?

Przestrzeń to czas trwający.

Czas to przestrzeń mknąca.

(Uspieński)

Wydaje się, że rozstrzygnięcia dylematu: czy nasza pla­neta mogła być kiedyś celem „wizyty” z Kosmosu, czy też nie, spodziewać się należy w wyniku analizy usytu­owania Ziemi w przestrzeni kosmicznej, a także możli­wości powstawania życia i istot rozumnych we Wszech- świecie.

Jeżeli zakreślimy w przestrzeni kulę o promieniu stu lat świetlnych od Ziemi, to okaże się, że około 3000 gwiazd spośród 11 000, jakie się w tej kuli znajdują, że ewentualnie mieć planety, z których z kolei przy­najmniej jedna może posiadać warunki sprzyjające powstaniu życia. W kuli o promieniu 12 lat świetlnych od Słońca znajdzie się 26 gwiazd, spośród których inte­resujące są zwłaszcza dwie, z uwagi na warunki biofi- zyczne bardzo zbliżone do naszego Słońca. Są to gwiaz­da Tau Ceti (gwiazdozbiór Wieloryba), odległa o 11,9 lat świetlnych, oraz Epsilon Eridani (gwiazdozbiór Rzeki Erydan), odległa o 10,8 lat świetlnych. Wydaje się także, że planety o warunkach podobnych do panujących na Ziemi może mieć najbliższy nam system słońc Centa­ura. Te hipotetyczne „planety życia” są jednak tak od­

ległe, że dysponując najszybszymi, jakie tylko mogłyby istnieć, środkami komunikacyjnymi — gdyby na przy­kład wyprodukować rakietę poruszającą się z prędko­ścią tak zwaną podświetlną (tj. ponad 250 000 kilomet­rów na sekundę, co jest na razie możliwe tylko teorety­cznie) — osiągnąć można by Układ Centaura po około pięciu latach lotu. Gwiazdy te oddalone są bowiem od nas o 4,2 roku świetlnego.

Ogólnie biorąc, nasza Ziemia jest przeciętną planetą, krążącą wokół przeciętnej gwiazdy-słońca, a Układ Sło­neczny znajduje się w przeciętnej galaktyce (w odległoś­ci około 30 000 lat świetlnych od jej jądra). Można by z tego wnioskować, że zarówno powstawanie życia organicznego, jak i pojawianie się istot rozumnych jest również pewną przeciętną, charakterystyczną dla stru­ktury Wszechświata: wysoko rozwinięte cywilizacje po­winny być zjawiskiem stosunkowo częstym i dookoła nas powinno się znajdować sporo siedlisk „kosmicznych braci”. A tymczasem, niestety, rzeczywistość wcale taka nie jest.

Przyjrzyjmy się przede wszystkim sytuacji, jaka — z dużym prawdopodobieństwem — istnieje w ramach naszego Układu Słonecznego.

Planeta Mars

Według badań amerykańskich sond kosmicznych Mari­ner oraz Viking powierzchnia tej planety usiana jest kraterami, bardzo podobnymi do kraterów księżyco­wych. Szczególnie dokładne zdjęcia, wykonane przez sondy Viking, uwidaczniają jednak na powierzchni „Czerwonej Planety” ślady erozji. Stwierdzono poza tym istnienie w niektórych rejonach równin pozbawio­nych kraterów. Oto niektóre dane fizykochemiczne Marsa (według najnowszych badań): najwyższa tempe-

ratu-ra powierzchni w dzień w okolicach równikowych wynosi +16°C, minimalna w nocy — 160°C. Ciśnienie atmosfery 7 milibarów, to jest zaledwie około 7°/o ziem­skiego. W skład atmosfery wchodzi w 95% dwutlenek węgla; stwierdzono obecność amoniaku i metanu, które na Ziemi miały związek z ewolucją życia. Siła wiatrów wynosi 25—40 km/godz., może jednak wzrastać do 250 km/godz. w przypadku tak zwanych burz piaskowych, które na Marsie występują dość często.

Czerwona Planeta” nie jest podobna do żadnej innej w Systemie Słonecznym, a przebieg jej ewolucji różnił się prawdopodobnie znacznie od ewolucji, jakiej podle­gała Ziemia. Sonda Mariner IX wykryła w dziewięciu przypadkach ślady przypuszczalnego wydzielania pary wodnej z wnętrza planety. Może to być skutek działa­lności wulkanicznej lub spadku meteorytów względnie innych nie znanych nam przyczyn. Przypuszcza się tak­że, że na Marsie mogły kiedyś, przed milionami lat, istnieć morza a nawet oceany. Wnioskuje się to z ry­sunku powierzchni planety, na której widać coś w ro­dzaju zarysów wyschniętych koryt rzek.

Sondy typu Viking, które wylądowały na powierzchni planety w połowie 1976 roku, nie dodały do tego obrazu w zasadzie nic nowego, a w każdym razie nie stwierdziły istnienia na Marsie życia w jakiejkolwiek, nawet naj­prostszej formie. W okolicach lądowania Vikingow nie stwierdzono także śladów wody, a czerwona barwa „mórz” marsjańskich wywołana jest unoszeniem się w atmosferze pyłu zawierającego duży procent związ­ków żelaza.

Wszystko to, razem wziąwszy, prowadzi do wniosku, że możliwość istnienia na Marsie istot rozumnych jest praktycznie biorąc równa zeru.

Planeta Wenus

Wenus jest drugim, najbliższym nam, hipotetycznym siedliskiem życia. Ta planeta — w przeciwieństwie do Marsa — otoczona jest nieprzeniknioną ławicą chmur. Nigdy jeszcze nie udało się za pomocą telesko­pu zaobserwować nawet skrawka jej powierzchni. We­nus jest pod wieloma względami niemal bliźniaczo po­dobna do Ziemi, zarówno pod względem wielkości jak i gęstości oraz siły grawitacji. Różni się tylko niesły­chanie powolnym — a przy tym przeciwnym niż Ziemia

obrotem dookoła osi, który wynosi aż 243,9 doby ziemskiej. Obieg Wenus dokoła Słońca, czyli rok wenus- jański trwa natomiast 225 dni. A więc dzień Wenus jest trochę dłuższy niż rok.

Z pomiarów i badań, przeprowadzonych dzięki ra­dzieckim sondom typu „Wenus”, wynika, że warunki fizykochemiczne na tej planecie są następujące: tempe­ratura powierzchni 475°C (± 20°C), ciśnienie atmosfe­ry 90 atm (±15 atm), powietrze składa się w 93 — 97% z dwutlenku węgla, 0,4°/o tlenu, a 1 —1,6% stanowi pa­ra wodna. Wysoka temperatura jest skutkiem znacznie silniejszego promieniowania słonecznego, ponieważ pla­neta znajduje się o ponad 50 milionów kilometrów bli­żej naszej gwiazdy centralnej niż Ziemia.

Klimat Wenus, skrajnie odmienny od ziemskiego, nie stwarza więc warunków dla rozwoju takich organizmów żywych, jakie występują na Ziemi. Tym samym istnie­nie tam inteligentnych istot jest jeszcze mniej prawdo­podobne niż na Marsie.

Planeta Merkury

Najbliższa Słońcu (odległość niewiele większa od 50 milionów kilometrów) jest planeta Merkury. Rok trwa tam około 88 ziemskich dni. Merkury obraca się tak

i4 v v

wolno, iż jego doba trwa aż 59 dób ziemskich. Z powo­du malej odległości od Słońca i niezwykle wolnego ob­rotu wokół własnej osi, na Merkurym panują nieznośne wprost warunki: na półkuli zwróconej ku Słońcu tem­peratura wynosi około 600°C, natomiast na półkuli odwróconej około — 100°C. Planeta ma szczątkową tylko atmosferę; ciśnienie stanowi tu około 0,3% ciśnienia ziemskiego. Pod względem właściwości fizycznych Merkury podobny jest do Księżyca. Ostatnio opubliko­wane zdjęcia amerykańskiej sondy Mariner X ukazują powierzchnię pustynną, usianą kraterami, przypomina­jącą powierzchnię Księżyca. Stąd możliwość istnienia tam życia organicznego wydaje się całkowicie wyklu­czona.

Planety Jowisz, Saturn, Uran, Neptun, Pluton

Najlepiej znany spośród tak zwanych górnych planet (największych, ale i najbardziej oddalonych od Słońca) jest Jowisz. Informacje o tym olbrzymie, którego objętość jest ponad tysiąckrotnie większa od objętości Ziemi, a przyspieszenie grawitacyjne tak duże, że czło­wiek ważący na Ziemi 75 kg na Jowiszu ważyłby 200 kg, zawdzięczamy amerykańskiej sondzie kosmicznej Pio­nier 10. Po podróży trwającej 21 miesięcy sonda zbliżyła się (początek grudnia 1973) na odległość 131 400 km od Jowisza i przesłała na Ziemię 336 zdjęć.

W przeciwieństwie do planet typu „ziemskiego” (Mars, Ziemia, Wenus, Merkury), które są twardymi kulami, zbudowanymi w znacznej części z krzemianów i żelaza i otoczonymi bardziej lub mniej gęstą atmosferą (dwutlenek węgla, tlen, niekiedy azot), Jowisz — podo­bnie jak Satum, Uran, Neptun — to według przypu­szczeń astronomów wielka kula składająca się głównie z wodoru, helu, metanu i amoniaku (por. opracowanie

K. Szymborskiego: „Pionier 10” i badaniu Jowisza, „Problemy” 1974, nir 3). Nie sposób zatem — przynaj­mniej na razie — odpowiedzieć na pytanie, gdzie istnieje i czy w ogóle istnieje granica między atmosferą a „sko­rupą” Jowisza.

Według obecnych poglądów, istnienie istot, inteligen­tnych w naszym Systemie Słonecznym, wydaje się

poza Ziemią — całkowicie wykluczone. Nie przeszka­dza to różnym autorom snuć przypuszczenia o możliwo­ści istnienia przed milionami lat wysokiej cywilizacji na przykład na Marsie czy Wenus. Cytowany już włoski publicysta P. Kolosimo snuje takie rozważania (Terra senza tempo): „Kilkakrotnie natknąłem się na hipotezy i legendy, jakoby Mars posiadał kiedyś wysoko rozwi­niętą cywilizację. Nasuwa się więc pytanie, dlaczego ona już dziś nie istnieje? Ćzy inteligentne istoty z Marsa zmuszone były szukać nowej przestrzeni życiowej? Czy warunki na ich ojczystej planecie, tracącej coraz więcej tlenu, zmusiły ich do poszukiwania nowych terenów mieszkalnych? Czy też jakaś wielka katastrofa była przyczyną zagłady ich cywilizacji? A wreszcie

czy część mieszkańców Marsa mogła się uratować, lądując na sąsiedniej planecie? Jeżeli przyjmiemy, że cywilizacja na Marsie została w ten czy inny sposób zniszczona, pewna grupa dawnych jego mieszkańców mogła wraz z półinteligentnymi, ówczesnymi tubylcami Ziemi stworzyć podwaliny nowej cywilizacji”...

Inne systemy gwiezdne

Jeśliby wziąć pod uwagę szybkość współczesnego statku kosmicznego, tj. szybkość, z jaką lecieli na Księżyc amerykańscy kosmonauci w wyprawach „Apollo”, to można by wyliczyć, że lot ku najbliższej gwieździe słońcu Alfa w układzie Centaura — trwałby ponad

149

% . v ' •• m

i;k •> ś4MunVr; MUEn KaflBiBS 1 < wpł# * MfeCrar* > ’ fuIlaaH^Ei :

TORHMraH&f

*»w ^ysfStl

r yV.« Ti* #** ««' JtjhS1 fIŁp ST x2f-#

,1L. /%» J V,

*1

«- » ' Ek i H f *• * 4r i

HSdEfi» i %%%'*%••' • ' , * * . t',' .■* *\ ±i*k llfgh

-i S<N wWbitß O'S*

I. » * '

^3}*4V# fen

80 000 lat. Ta gwiazda jest bowiem oddalona od nas

o 48 000 000 000 000 (48 bilionów) kilometrów. Trudno wyobrazić sobie tak ogromną liczbę, posłużmy się więc następującym porównaniem (według R. Puccettiego): Gdyby zmniejszyć rozmiary znanego nam z badań astronomicznych obszaru Kosmosu w skali 1:180 000 000, nasza Ziemia byłaby małym ziarnkiem piasku, krążącym w odległości 90 cm od pestki wiśni, przedstawiającej nasze Słońce. Najdalsze ziarnko piasku, planeta Pluton, byłaby odległa w tej skali o 36 metrów. Natomiast na­stępna pestka wiśni, najbliższa gwiazda: Alfa Centauri (wraz z pewną ilością przypuszczalnie istniejących ziaren piasku — planet), odległa byłaby w tej skali

o około 225 kilometrów. Następna z kolei gwiazda-słońce (gwiazda Barnarda, czyli Strzała) znalazłaby się w odle­głości około 320 km i tak dalej. Najbliższą nam galakty­kę Andromedy należałoby w tym modelu umieścić w odległości 160 milionów kilometrów...

Gdyby odległości poszczególnych planet naszego układu od Słońca podać w jednostkach świetlnych, wówczas Merkury byłby odległy o 3 minuty, Wenus — 6 minut, Ziemia — ponad 8 minut, Mars — 12 minut, Jowisz — 40 minut, Saturn — 1 godzinę i 35 minut, Uran — 3 godziny, Neptun — prawie 6 godzin, zaś naj­dalsza planeta, Pluton — o 7 i pół godziny. Natomiast najbliższy nam układ słoneczny, potrójny układ gwiazd Centaura (Alfa Centauri A i B oraz Proxima Centauri) odległy jest od nas o ponad cztery lata świetlne. Patrząc nań, widzimy go takim, jakim był przed czterema laty. Mógł zniknąć z widoku na przykład przed miesiącem, a jednak byśmy go widzieli jeszcze ponad cztery lata. Dwa potężne słońca, podobne do naszego, oświetlają ewentualne planety. Trzeci składnik, Proxima, jest gwiazdą słabą, typu czerwonego karła. Jakie zmiany pór roku i klimatu mogłyby istnieć na planetach Cen­

taura zależnie od położenia słońc? Jakie warunki życia, nieznane i niemożliwe w naszym Słonecznym Ukła­dzie?...

Drugim spośród najbliższych nam „obcych” słońc jest gwiazda Barnarda. Odległa od nas o ponad 6 lat świe­tlnych i' o dużo mniejszej jasności niż Słońce. Wokół niej krąży prawdopodobnie jedna lub więcej planet. Odkryto je dzięki wpływowi, jaki wywierają na bieg gwiazdy Barnarda. Znów inny świat: olbrzymie słońce, czerwo­nawo świecące, a drugie widzialne tylko w blasku pier­wszego, inny świat planet i na pewno inne formy życia, jeśli się tam ono rozwinęło.

Wspomnieć można jeszcze o podwójnej gwieździe Syriusza. Jedno słońce Syriusza jest znacznie jaśniejsze i większe od naszego i należy do typu gwiazd A, to znaczy ma temperaturę powierzchni wyższą niż Słońce.

Nasza Galaktyka jest układem gwiezdnym o kształcie spłaszczonej soczewki z kulistym wybrzuszeniem w ją­drze; rozciąga się poziomo na przestrzeni ponad 100 000 lat świetlnych, zaś na osi biegunowej na ponad 20 000 lat świetlnych. Z badań H. Shapleya wynika, że w Gala­ktyce znajduje się do 100 miliardów słońc (ostatnio mówi się nawet o 150 miliardach). Masa całego systemu osiąga przypuszczalnie 270 miliardów mas naszego Słońca. Wewnętrzna struktura Galaktyki jest spiralna. Miejsce, w jakim się znajduje nasz System Słoneczny, leży o 30 000 lat świetlnych od jądra, a więc bliżej końca soczewki, lecz przestrzeń pełna tu jest kosmiczne­go pyłu, tak że obserwacja w kierunku jądra jest utrudniona. Leży ono prawdopodobnie gdzieś w gwia­zdozbiorze Strzelca. Droga Mleczna nie jest jakimś wyjątkiem wśród galaktyk rejestrowanych w polu widzenia 100-calowego teleskopu. Ta ogromna gwiezdna masa obraca się powoli wokół swej centralnej osi. Jądro obraca się szybciej, zaś brzegi wolniej, nasz System

Słoneczny odbywa swą podróż wokół jądra Galaktyki w czasie około 200 000 000 lat. Ten czas nazywamy rokiem galaktycznym.

Rozwiązać problem, czy w innych systemach gwie­zdnych istnieje życie, to znaczy znaleźć odpowiedź na trzy podstawowe pytania:

5 Czy życie na Ziemi jest zjawiskiem wyjątkowym, nie posiadającym odpowiednika wśród miliardów innych systemów słonecznych?

3 Czy życie związane jest nierozerwalnie ze znaną nam strukturą białkową i stanowi pewną charakterysty­czną, lecz uniwersalną właściwość materii?

Czy inne światy są zamieszkałe przez istoty rozumne, znajdujące się na różnych szczeblach rozwoju?

Dzisiaj — mimo że żyjemy w wieku podróży kosmi­cznych — nikt nie zna odpowiedzi na żadne z tych py­tań. Nie znaleźliśmy życia na Księżycu, również Mars

i Wenus nie sprawiają wrażenia siedliska istot inteligen­tnych. Mimo to wydaje się pewne, że gdzieś w bezgrani­cznych przestrzeniach Drogi Mlecznej, z jej 100 czy nawet 150 miliardami słońc, znajdują się planety zupeł­nie podobne do naszej Ziemi, na których mogły się wykształcić różne rodzaje życia i świadomości.

Na podstawie analizy widma spektralnego odległych gwiazd nauka ustaliła, iż cała materia Kosmosu jest jednorodna, czyli składa się z tych samych elementów, jakie występują na Ziemi. Nie ma podstaw do mniema­nia, że na innych ciałach niebieskich rządzą inne prawa przyrody. Oznacza to, że życie, które się tam zawiązało, powinno podlegać ewolucji zbliżonej do ziemskiej. Innymi słowy: życie rozumne, którego szukamy w Kosmosie, powinno być najwyższym wytworem materii zorganizowanej, tj. wynikiem podobnych proce­sów biochemicznych, jakie doprowadziły do jej powsta­nia na Ziemi.

Wydaje się także, że życie podobne do znanego nam na Ziemi może rozwinąć się tylko na planetach. I to tylko na tych planetach, na których zaistnieją specjalne warunki do rozwoju tego życia. Aby warunki takie zaistniały, dana planeta musi na przykład krążyć wokół gwiazdy, która od miliardów lat świeci ze stałą intensy­wnością. Dalej — planeta taka znajdować się musi w tak zwanej ekosferze, czyli „strefie zamieszkiwalnej”, to jest w takim rejonie przestrzeni, gdzie ilość promie­niowania słonecznego nie jest ani zbyt silna, ani zbyt słaba.

Trudno mówić jednak o takich „szczegółach”, gdy obecnie problem istnienia układów planetarnych znaj­duje się dopiero w fazie wstępnych badań i obserwacji. Oto co na ten temat pisze Robert Tocąuet w książce pt. Życie na planetach (tłum. z francuskiego, Warszawa 1965):

Aby wykryć niewidoczne ciała o małej masie, towa­rzyszące niezbyt odległym gwiazdom, mierzymy w ciągu kilku lat położenie względem układu gwiazd zwanych «gwiazdami odniesienia». Po uwzględnieniu ruchów głównych, pozostaną ruchy «resztkowe», wtórne, które interpretuje się właśnie jako efekt zakłócenia wywoła­nego przez niewidocznego towarzysza. Jednakże zasto­sowanie tej metody wymaga nadzwyczajnej precyzji

i ostrożnego wnioskowania. Obraz gwiazd na błonie fo­tograficznej ma średnicę od 1" do 3". Skoro zaś całkowi­ta amplituda większości perturbacji nie przekracza 0,1", to zapis orbity perturbacji ma skalę znacznie mniejszą niż zapis obrazów gwiazd [...].

Pierwszy tego rodzaju wynik otrzymał Renyl w 1936 r. Dotyczył on gwiazdy Ross 614, znajdującej się w odległości 13 lat świetlnych od Słońca. Zbadanie 34 fotografii tej gwiazdy wykazało, że gwiazda posiada nie­widoczną towarzyszkę o masie równej 1/2 masy gwiaz­

dy głównej, obiegającą wspólny środek ciężkości w cza­sie około 16,6 lat.

W roku 1943 Strand rozpoznał, że w układzie gwiazdy podwójnej 61 Łabędzia istnieje trzecie niewidoczne cia­ło, którego masa znamiennie mała nie przekraczałaby 16-krotnej masy Jowisza. Okres obiegu wynosiłby 4,9 lat.

Tegoż samego roku Renyl wykazał, że gwiazda BD 2465 posiada towarzysza, krążącego wokół niej w czasie 26,5 lat w średniej odległości 0,54 jednostki astronomicz­nej. Masa jego wynosiłaby 0,032 w stosunku do masy gwiazdy centralnej.

Van de Kamp w 1944 r. zauważył, że ruchowi słynnej gwiazdy «Strzały» Barnarda, najbliższej od nas po Alfa Centauri, której prędkość w przestrzeni wynosi 540 000 km/godz., towarzyszą pewne perturbacje, co pozwala przypuszczać, że gwiazda ta ma niewidocznego towarzy­sza o względnej masie 0,06 i o okresie obrotu wynoszą­cym blisko rok. Tenże autor sygnalizuje także perturba­cje w ruchu gwiazdy Lalande 21185, odległej od nas

o 8 lat świetlnych. Perturbację tę prawdopodobnie po­woduje ciało towarzyszące, które krąży wokół Lalande w średniej odległości 0,132 jednostki astronomicznej, obiegając ją w czasie około 14 lat. Względna masa tego towarzysza powinna wynosić 0,06 [...].

Dodajmy na koniec — pisze dalej Tocquet — że jak się okazało, badania tego typu, nazwane «astrometrycz- nymi» i aktualnie intensywnie rozwijane głównie w ob­serwatoriach Mc Cornicka i Sproula, już teraz prowa­dzą do wielu wniosków. Ale przynajmniej do ‘chwili obecnej, z reguły jest niezwykle trudno wykryć gwiaz­dy towarzyszące o masie mniejszej niż setna część masy Słońca '{...].

W każdym bądź razie szczególnie pouczające jest ba­danie gwiazd z najbliższego sąsiedztwa Słońca. Na 39

gwiazd, wliczając w to Słońce, 7 stanowi układy po­dwójne lub wielokrotne, a przynajmniej cztery z nich mogą posiadać planety. Można więc uważać, że warunki kosmogoniczne, które przywiodły do utworzenia się na­szego Układu Słonecznego, nie są wydarzeniem wyjąt­kowym, ale że wręcz przeciwnie, powtarzały się wiele razy w naszej Galaktyce. Jeśli nawet przyjmiemy, że bezpośrednie otoczenie Słońca charakteryzuje się wyż­szą proporcją układów planetarnych (co jest zresztą bezpodstawne, nie ma bowiem żadnych racji, aby sądzić, że ten właśnie obszar jest szczególnie uprzywilejowany), to i tak planety w Galaktyce liczyłyby się w milionach”.

Wziąwszy to wszystko pod uwagę uczeni doszli do wniosku, że w chwili obecnej istnieć powinny w Drodze Mlecznej miliony w pełni rozwiniętych cywilizacji.* Dzieli je jednak przeciętnie odległość kilkuset lat świet­lnych!

W 1968 roku grupa naukowców z uniwersytetu Berkeley skierowała radioteleskop na środkową część Drogi Mlecznej. Koi wielkiej satysfakcji, odebrali mię­dzy innymi sygnały, jakie mogły dawać tylko cząstecz­ki amoniaku. Po raz pierwszy odkryto więc molekuły

0 ustalonym składzie chemicznym w chmurach gazu, wypełniających ogromne przestrzenie międzygwiezdne. Od tego momentu zidentyfikowano już w odległej prze­strzeni ponad 20 różnych cząsteczek, takich jak na przy­kład tlenek węgla, aldehyd mrówkowy, alkohol etylowy

1 inne. Odkrycie w Kosmosie związków chemicznych,

i których wiele stanowi podstawę życia, wskazuje, że te same związki chemiczne, które doprowadziły do po­wstania życia na Ziemi, rozwijają się w całym Wszech- świecie.

Zespół z ośrodka badawozego w Moffett Field (Stany

Zjednoczone) zidentyfikował w meteorycie-chondrycie węglowym „Murray”, który spadł w stanie Kansas w roku 1950, osiemnaście aminokwasów i dwa związki pirymidynowe. Meteoryt powstał około 4,5 miliarda lat temu i prawdopodobnie pochodzi z pasa planetoid. Sześć znalezionych aminokwasów jest typowych dla żywych organizmów na Ziemi. Pozostałe są podobne, choć nie identyczne z występującymi w ziemskich organizmach. Również oba związki pirymidynowe są zbliżone do tych, które wchodzą w skład naszych białek, lecz nie takie sa­me. Badania meteorytu spadłego w 1969 roku w okoli­cach Murchison w Australii wykazały niezbicie obec­ność 16 rodzajów aminokwasów, w tym 11 nie występu­jących na Ziemi. W roku 1972 uczeni radzieccy A. Wino­gradów i G. Wdowykin odkryli w meteorycie Migei, który spadł na Ukrainie w 1889 roku, złożony związek organiczny — polinukleotyd, który jest prekursorem białka, oraz aminokwasy podobne do tych, które znale­ziono w meteorycie „Murray”. Wszystkie te substancje mają z pewnością pochodzenie niebiologiczne, gdyż są optycznie nieczynne (nie skręcają płaszczyzny polary­zacji światła, podczas gdy substancje tego rodzaju wy­twarzane w żywych organizmach skręcają tę płasz- czyznę w lewo).

Nie można wykluczyć, iż fundamentalne związki po­trzebne do powstania żywych organizmów utworzyły się nie na Ziemi, lecz w przestrzeni międzyplanetarnej,

i stamtąd zostały dostarczone, umożliwiając (w odpo­wiednich warunkach) rozwój życia. Życie więc mogło zostać zapoczątkowane na różnych planetach po spadku na nie meteorytów przenoszących żywe związki. Na przykład astrofizyk amerykański F. Johnson twier­dzi, że analiza widmowa światła gwiazd wskazuje na obecność chlorofilu w pyle kosmicznym. Gdyby ów „kosmiczny” chlorofil osiadając na jakiejś planecie

natrafił tam na pierwotne substancje białkowe, mogłyby wtedy —uważa Johnson — powstać tam wyższe formy życia: rośliny. Lecz jeśliby nawet tak było, życie we Wszechświecie może w ogóle nie przypominać takie­go jak na Ziemi. Z pewnością bowiem kształtują je zu­pełnie inne warunki.

Czy więc życie inteligentne jest tylko rzadkim wyjąt­kiem w Kosmosie — czy też od dawna już znajdujemy się w polu widzenia innych cywilizacji? Pytanie to nig­dy nie było tak aktualne, jak za naszej właśnie genera­cji, która uczyniła już pierwszy krok w przestrzeń mię­dzyplanetarną. Co prawda rozpatrywana w kosmicznej skali czasu nasza technologia podróży przestrzennych znajduje się dopiero na samym progu. Zbyt łatwo za­pominamy, że właściwe początki naszego rozwoju sięga­ją zaledwie kilku tysięcy lat, a decydujące odkrycia praw mechaniki i grawitacji liczą kilkaset lat. Marzenia człowieka o pokonywaniu większych odległości „maszy­nami latającymi” urzeczywistnione zostały dopiero na początku bieżącego stulecia, zaś pierwszy skok w Kos­mos to sprawa ostatnich dwudziestu lat. Tego olbrzy­miego postępu dokonała ludzkość w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat, w jednej stumilionowej części histo­rii Ziemi. A mimo to trudno byłoby nam wyobrazić sobie, jak wysoki poziom osiągnąć mogłaby cywilizacja z innej planety, która przed może milionami lat upra­wiała już międzygwiezdne podróże. Zawodzą tu wszelkie spekulacje, zawodzi nawet fantazja obeznanych z science fiction pisarzy.

Wszyscy są dziś zgodni co do tego, że konwencjonalne, chemiczne rakiety wydają się zbyt nieekonomiczne dla większych podróży przestrzennych. Już przedsięwzięcie Saturn—Apollo wymagało sześciostopniowej kombinacji rakiet, przy czym udział tak zwanego ciężaru użytecz­nego wynosił tylko 1,6 promille. Mówi się o progu tech-

157

giaa

nologicznym dzisiejszych podróży kosmicznych. Dlatego też przyszłość astronautyki stanowi przypuszczalne za­stosowanie innych systemów napędowych, szczególnie nuklearnych lub elektrycznych. Planowane loty zwia­dowcze przez nasz System Słoneczny — być może z przyziemskich stacji orbitalnych — dadzą się w ten sposób przeprowadzić z sensownym nakładem czasu

i energii. Wymienia się rok 1985 jako datę przewidywa­nego la.dowania człowieka na Marsie. Lądowanie na jed­nym z księżyców Jowisza oraz przelot w pobliżu Pluto­na mogą nastąpić chyba dopiero na przełomie naszego stulecia.

Bardziej pesymistycznie natomiast brzmią prognozy nawiązania łączności z cywilizacją z Kosmosu. Szanse istnienia w pobliżu nas, to jest w promieniu 10 lat świetlnych, wysoko zaawansowanych cywilizacji są — zdaniem części uczonych — znikome. Jeżeli — argumen­tują — najbliższa technicznie zaawansowana cywilizac­ja znajduje się w odległości 300 względnie 1000 lat świetlnych od nas, to odległość ta uniemożliwia jakikol­wiek bezpośredni kontakt. Szansa spotkania „kosmicz­nych braci” jest bardzo niewielka, bo na przeszkodzie stoi niewyobrażalna wprost pustka Kosmosu. A jeśli nawet skonstruujemy kiedyś silniki, które będą w stanie pokonać te olbrzymie przestrzenie, nie uda się nam jednakże sforsować jeszcze trudniejszej do przebycia „bariery czasu”. Wyprawa bowiem do najbliższych nawet gwiazd, obejmująca co najmniej kilka lub kilka­naście lat, nie mieści się po prostu w kalkulacji życia ludzkiego. Rozumując w ten sam sposób, inne istoty z Kosmosu też nas nie odwiedzają, z uwagi na tę właś­nie czasochłonność takiej podróży.

I rzeczywiście. Przy założeniu, że cywilizacje takie oddalone są od stu do tysiąca nawet lat świetlnych, pierwszego kontaktu należałoby oczekiwać dopiero

lynn V* i I

i :f3^*: %i

| V 9k m %■''■ *. % f •'■'••■ $$%&

v.;‘ ■•>//■'•-•;' VWMMEjłigJjj

^ fli »n*|lyi^ | ,**$}«

4,1« r r if.1

iTl 3 : /' XX x ¥«dr* JM

w roku mniej więcej 3500. Taką podróż międzygwiezdną można sobie wyobrazić jedynie przy użyciu pojazdu

0 prawie świetlnej prędkości lotu. W związku ze wzglę­dnym przesunięciem czasu pojazdy takie ogromnie zmniejszyłyby czas lotu — przynajmniej w odniesieniu do znajdującej się w nich załogi. Sebastian von Hoemer obliczył oddziaływanie tej tak zwanej dylatacji czasu dla różnych podróży. Statek kosmiczny startowałby z Ziemi ze stałym przyspieszeniem 1 g, tak że załoga odczuwałaby tylko normalny ciężar. W połowie swej drogi statek musiałby rozpocząć hamowanie, aby ogra­niczyć swoją szybkość, z opóźnieniem odpowiadającym znowu 1 g. Rezultaty obrazuje zamieszczona obok tabel­ka (dane według A. Schneider: Besucher aus dem All. Freiburg 1973). Według niej lot do Alfa Centauri

1 powrót trwałby siedem lat, do środka Drogi Mlecznej 30 lat, zaś do najbliższej nam galaktyki Andromedy 52 lata. To względne skrócenie czasu nie powinno jednak stwarzać złudzeń co do tego, iż kosmonauci po swoim powrocie na Ziemię zastaną któregokolwiek ze współ­ziomków.

Wiadomo, że już dzisiaj pracuje się nad metodami hi- I bemacji (obniżania ciepłoty ciała, zamrażania), które 1 .pozwoliłyby w określonej chwili przywrócić kosmo- 1 nautom normalne funkcjonowanie ich organizmów. W ostatnich dwudziestu latach dokonano w mikrobiolo- gii i biochemii oraz naukach medycznych odkryć, które pozwalają powstrzymywać proces starzenia się. Można więc wyobrazić sobie statek kosmiczny, lecący z niewia­rygodną szybkością, w którym proces „ziemskiego” starzenia się kosmonautów zostanie znacznie prze­dłużony, a nawet może zatrzymany. Wydaje się, że rozwiązanie tego problemu to tylko kwestia czasu.

Poważnych trudności przysparza także konieczność zastosowania środków ochronnych przed pyłem kosmi­cznym. Statek, poruszający się prawie z prędkością światła, trafiony zostać może (i to wielokrotnie) przez maleńkie stosunkowo cząstki kosmiczne. Według poglą­dów radzieckich ekspertów, wystarczający wał ochronny utworzyłoby silne, sztuczne pole magnetyczne. Podobnie zresztą rozumuje Holender Stefan Denaerde, autor fantastyczno-naukowej książki pt. Ludzie z planety Jarga (planeta z układu gwiezdnego odległego od nas

o ponad 10 lat świetlnych). „Ludzie” ci stosują wysoko energetyczne pola magnetyczne dla ochrony swoich statków przed promieniowaniem antymaterii. Należy w tym miejscu zauważyć, że szczególnie przydatna dla wytworzenia takich pól jest forma dysku („latającego spodka”).

Pomijając paradoks czasowy, taki lot w przestrzeń jest mało prawdopodobny również ze względów ener­getycznych. Zakładając, że dysponujemy rakietą fotono­wą z przyspieszeniem 1 g, z ciężarem użytecznym 10 ton, z systemem napędowym 10 ton i ciężarem startowym 10 ton, potrzebowalibyśmy moc równą 600X10» MW, aby w ciągu 2—3 lat osiągnąć około 98%

prędkości światła. Jest to tysiąc razy więcej od tego, co dzisiaj produkują wszystkie elektrownie świata. Poza tym tego rodzaju moce napędowe osiągalne mogą być tylko przy całkowitym wypromieniowaniu materii, to jest przy stuprocentowej przemianie masy w energię.

Do dziś nie udało się jeszcze nawet teoretycznie rozpra­cować metody produkcji niezbędnej w tym celu antymaterii.

Uczony radziecki J.S. Szkłowski w cytowanej już książce pt. Wszechświat — życie — myśl pisze między innymi, że według teorii von Hoernera, „tylko wokół jednej z trzech milionów gwiazd istnieją obecnie istoty rozumne. Średnia odległość między cywilizacjami z różnych planet wyniesie [...] nieco ponad 1000 lat świetlnych. Najbardziej prawdopodobny czas trwania «wieku techniki» w cywilizacji, z którą w pierwszej kolejności zostanie nawiązana łączność, wynosi t= 12 000 lat. Ponadto, z prawdopodobieństwem równym 75% można twierdzić, że cywilizacja ta jest «następczynią» dawnej cywilizacji, istniejącej niegdyś na planecie, z którą został nawiązany kontakt. Interesujące jest to, że wyniki wskazują na bardzo małe prawdopodobieńs­two spotkania cywilizacji w tej samej fazie rozwoju, w jakiej się znajduje obecna ziemska cywilizacja. Praw­dopodobieństwo to wynosi tylko 0,5% [...].

Innym, chociaż dość banalnym wnioskiem jest, że cy­wilizacje, które zostaną w jakiś sposób wykryte, mogą okazać się dużo starsze niż nasza, a tym samym znacz­nie bardziej rozwinięte technicznie. Wreszcie, przy war­tości d — 1000 lat świetlnych czas oczekiwania t0 na «odpowiedź z Kosmosu» na «wywołanie kosmiczne» powinien w zasadzie wynosić ponad 2000 lat! Co tu dużo mówić, zajmowanie się takimi «łącznościami» chyba w ogóle nie ma sensu. Ponieważ czas trwania ery tech­nicznej nie jest zbyt długi, w ciągu całego istnienia cy-

fh i 9 i i > dh

AYA ii .1 i

UZBSlfc

wilizacji można będzie przeprowadzić, przypuśćmy, zaledwie około 10 dwustronnych łączności [...]. Wynika stąd, że wymiana informacji w skali międzygwiezdnej jest bardzo trudna”.

Jeżeli człowiek kiedykolwiek odbierze i odczyta syg­nały z innej planety, będzie to miało dla niego nieobli­czalne konsekwencje. Świadomość, że informację nadały nieznane istoty z obcej planety, zmusi nas do zweryfi­kowania niektórych odwiecznych pojęć. Poza tym każda cywilizacja zdolna do wysłania na Ziemię sygnałów bę­dzie z pewnością starsza od naszej. Można więc przypu­szczać, że dawno już rozwiązała ona problemy, które są teraz plagą na Ziemi. Zanieczyszczenie, zagęszczenie ludności i wszechobecny strach przed wojną należy tam już do przeszłości.

We wszystkich dotychczasowych rozważaniach przyj­mowano za oczywiste, że prędkość światła w próżni jest uniwersalną, niezmienną stałą, wynoszącą okrągło bio­rąc 300 000 km/sek. Według teorii względności Einsteina żadne ciało, obojętnie jakiego rodzaju, nie może poru­szać się względem innego ciała z szybkością większą niż prędkość światła. Poza tym Einstein wykazuje, iż masa ciała rośnie wraz z szybkością i staje się nieskończona przy osiągnięciu prędkości światła. Dlatego rakieta pra­cująca na zasadzie reakcji, to jest wyrzucająca cząstki materii lub fotony światła, może się tylko zbliżyć do tej szybkości, ale nigdy nie osiągnie jej w pełni.

J. A. Wheeler lansuje całą nową dziedzinę nauki, geo- metrodynamikę, czyli innymi słowy geometrię krzywej, pustej przestrzeni. Ponieważ czas i przestrzeń są zakrzy­wione, możliwe jest, że składają się one ze „stałej sub­stancji”. Wheeler zapytuje zatem, czy hipotetyczne cząsteczki (nazwane przez niego „geonami”), tworzące tę krzywiznę przestrzeni, istnieją i czy posiadają masę, czy też nie? Jest on przekonany o ich istnieniu. Ponie-

waż zaś na skutek siły przyciągania gwiazd i galaktyk ich tor ulega zakrzywieniu, muszą podlegać prawu gra­witacji. A jeśli ulegają prawu grawitacji, muszą tym samym posiadać pewną stałą masę. Niejasne pojęcie „dziur” w strukturze przestrzeni byłoby w tym przy­padku możliwe. Niezliczone „cząsteczki-geony”, tworzą­ce strukturę czasoprzestrzeni, zachowują się tak jak sta­ła substancja. Można więc w „ścianie” przestrzeni, którą one tworzą, oczekiwać „dziur”, podobnie jak w każdej stałej powierzchni. Po drugiej stronie tej ściany prze­strzennej znajduje się zagadkowy świat „nadprzestrze­ni”, połączony z naszym Wszechświatem poprzez te „dziury”...

W „nadprzestrzeni” nie istnieje ani przestrzeń, ani czas. W tym nie do opisania świecie wszystko dzieje się równocześnie, naraz. Każde poruszenie następuje na­tychmiast, gdyż w „nadprzestrzeni” podróżny pozosta­wił przestrzeń i czas p>oza sobą.

Wheeler twierdzi też, że w „nadprzestrzeni” pytanie, co się dzieje potem, pozbawione jest sensu, ponieważ określenia: „przedtem”, „potem” i „poza tym”, tracą swoje znaczenie. Słowo „czas” w naszym znaczeniu tu nie istnieje. Loty w tej „nadprzestrzeni” umożliwiają pokonanie odległości określanych dziś jako fantastyczne w ciągu kilku bądź kilku dziesiątek ziemskich lat. Prze­de wszystkim jednak nie ma tu niebezpieczeństwa po­wrotu na Ziemię dopiero po upływie setek czy wręcz nawet tysięcy lat. Powrót z prędkości „ponadczasowej” oznacza bowiem ponowne wejście w fazę czasu urucho­mienia przedsięwzięcia. Jedyne więc alternatywne rozwiązanie przedstawiają loty z prędkością „nadświet- Lną” możliwe po opanowaniu techniki antygrawitacyj- nej.

Wszystko to brzmi zupełnie, ale to zupełnie fantasty­cznie. Podróże przez „nadprzestrzeń” z szybkością „nad-

163

i \\\ V\A

świetlną” poprzez „cząsteczki-geony”... Przestaje istnieć czas, przestrzeń, gwiazdy i niebo... Wszystko wywraca się do góry nogami! A więc jest to po prostu bajka, po prostu „super-science-fiction”. Doskonały temat do po­wieści fantastyczno-naukowych. Być może. Ale stare przysłowie chińskie mówi, że „świat jest tak wielki, że nie ma niczego takiego, czego by nie było”.

Porozumienie z pozaziemskimi istotami rozumnymi

Tutaj - powiedziała Królowa do AU - musisz biec tak szybko, jak tylko potrafisz, żeby utrzymać się na tym sa- mym miejscu. Jeżeli chcesz się dostać gdzie indziej, mu­sisz biec jeszcze dwa razy szybciejI

(Carroł: Alicja w krainie czarów)

We wrześniu 1971 roku w Obserwatorium Astrofizycz­nym Armeńskiej Akademii Nauk w Biurakanie (Armeń­ska SRR) odbyła się pierwsza międzynarodowa konfe­rencja pod nazwą CETI. Ów skrót oznacza Porozumie­nie z pozaziemskimi istotami rozumnymi (z angielskie­go: Communication with Extraterrestrial Intelligence). W Biurakanie naukowcy z całego świata dyskutowali nad sposobem nawiązania kontaktu z istniejącymi przy­puszczalnie gdzieś w Kosmosie inteligentnymi istotami. Jest to bardzo złożony, kompleksowy problem, chodzi bowiem nie tylko o opracowanie metod wykrywania cy­wilizacji pozaziemskich, lecz także o sposób nawiązania z nimi łączności oraz o możliwie dokładne przeanalizo­wanie następstw, jakie tego rodzaju kontakty mogą mieć dla rozwoju naszej społeczności. Te tak odmienne aspekty należy więc zespolić w jeden kierunek nauko­wy, a jest to rzecz bardzo trudna. Trzeba bowiem opra­cować definicje szeregu pojęć podstawowych, chociażby takich:

5 Co to jest „cywilizacja” w ogóle?

165

mmmmm

Co to jest „cywilizacja pozaziemska” lub „cywliza- cja kosmiczna”?

Jakie są (ogólnie biorąc) prawidłowości powstawania rozwoju oraz czas życia cywilizacji wysoko rozwinię­tych technicznie?

5 Jakie mogą być typy kontaktów pomiędzy różnymi cywilizacjami?

Jakim językiem należy się porozumiewać, by zrozu­mieć sens danych sygnałów itd.

Ogólnym wnioskiem konferencji CETI, z którym wszyscy się zgodzili, było stwierdzenie naukowej konie­czności poczynienia obecnie jak najdalej idących wysił­ków, celem znalezienia i nawiązania kontaktów z poza­ziemskimi istotami rozumnymi. Komitet organizacyjny CETI opracował więc szereg pytań skierowanych potem do wybitnych naukowców z całego świata. Oto przykła­dy niektórych (ważniejszych) pytań oraz odpowiedzi, jakich udzielili uczeni radzieccy (na podstawie książki J. Buttlara: Reisen in die Ewigkeit. Dusseldorf -— Wie­deń 1973):

Pytanie I. Co Pan rozumie pod pojęciem „cywilizacja pozaziemska”?

F. A. Cziczin: Jest to wspólnota istot wzajemnie na siebie oddziałujących, które podobnymi wspólnotami są zainteresowane.

L. M. Gindilis: Sądzę, że jest to kompleksowy, wyso­ko zorganizowany system, który wobec Wszechświata i wobec siebie samego zdolny jest do działania i abs­trakcyjnego myślenia.

S. A. Kapłan: Jest to każde stadium materii, które zdolne jest do wysyłania informacji poza swój system słoneczny.

W. G. Kurt: Jest to wspólnota istot technicznie wyso­ko wykształconych, które posiadają zdolność odbierania, magazynowania oraz nadawania informacji.

I. A. Nowikow: Uważam, że może być to komplekso­wa organizacja („maszyna” w znaczeniu cybernetycz­nym), która jest świadoma swego istnienia w danym otoczeniu oraz zdolna jest do abstrakcyjnego myślenia.

J. S. Szkłowski: Cywilizacja taka może być w zasa­dzie podobna do naszej ziemskiej. Lecz niekoniecznie muszą to być ludzie tacy jak my. Natomiast pod wzglę­dem technicznego rozwoju oraz „zasobów” posiadanej wiedzy taka cywilizacja znajdować się musi w stadium bardzo zaawansowanym.

Pytanie II. Czy, zdaniem Pana, istnieją we Wszech- świecie inne wysoko zaawansowane cywilizacje?

E. A. Dibaj: Nasza cywilizacja na pewno nie jest je­dyną i sądzę, że istnieje jeszcze wiele innych.

W. L. Gincburg: Nie mam żadnych powodów, by wąt­pić w egzystencję innych cywilizacji, niemniej jednak może się okazać, iż w Drodze Mlecznej nie ma, prócz nas, żadnej innej.

L. M. Gindilis: Uważam tę hipotezę za bardzo praw­dopodobną. Nie sądzę, by nasza cywilizacja była czymś jedynym, byłaby ona bowiem wtedy niesłychanie rzad­kim fenomenem natury.

N. S. Kardaszew. Wierzę, że we Wszechświecie eg­zystuje'bardzo wiele innych cywilizacji.

S. B. Pikel: Ponieważ stwierdzono występowanie wie­lu związków organicznych w chmurach gazu między­gwiezdnego, przypuszczam, że nasza cywilizacja nie jest jedyną w naszej Galaktyce.

J. S. Szkłowski: Uważam, że nasza cywilizacja może być jednak samotną w najbliższej nam okolicy Wszech­świata.

Pytanie III. Czy uważa Pan za możliwe nawiązanie kontaktu z cywilizacjami pozaziemskimi?

W. A. Ambarcumian: Nie widzę żadnej przeszkody, która by uniemożliwiła nam tego rodzaju kontakty.

S. A. Kapłan: Uważani to za całkowicie możliwe, nie widzę tu bowiem poważniejszych fizycznych czy tech­nicznych przeszkód.

N. S. Kardaszew: Wydaje się, że nie powinno być ograniczeń w odbiorze tego rodzaju kontaktów.

N. P. Pietrowicz: Uważam uzyskanie tego rodzaju kontaktów za zupełnie możliwe, ponieważ prawa fizyki są te same dla całego Wszechświata.

J. S. Szkłowski: Sądzę, że nawiązanie kontaktu radio­wego jest możliwe, lecz będzie ono znacznie trudniej­sze i bardziej skomplikowane, niż obecnie sobie to wy­obrażamy.

Pytanie IV. Czy jest możliwe rozszyfrowanie infor­macji przekazanych nam w tego rodzaju sygnałach? W. A. Ambarcumian: Powinno być to możliwe, ucie­kając się do pomocy zasad matematyki i logiki. Nie­mniej uważam, że mogą powstać poważne trudności w interpretacji tego rodzaju sygnałów.

E. A. Dibaj: Sądzę, że nauka może rozwiązać wszel­kiego rodzaju kody informacyjne.

B. N. Panowkin: Uważam, że zrozumienie (to jest roz­szyfrowanie) sygnałów, które nadają inne istoty rozum­ne, okaże się niemożliwe.

S. B. Pikel: Interpretacja tego rodzaju sygnałów bę­dzie na pewno bardzo trudna, ale przypuszczalnie znaj­dziemy drogę do ich rozwiązania.

Pytanie V. Jakie metody trzeba zastosować, by uchwycić sygnały pozaziemskiego pochodzenia — czy wystarczy tu tylko radioastronomia?

W. A. Ambarcumian: Dopóki nie poznamy istoty tych sygnałów, poszukiwania właściwie nie mają wielkiego sensu. Niemniej można tego rodzaju poszukiwania kon­tynuować. Podstawową drogą jest tu ścisła analiza wszelkich sygnałów radioastronomicznych, odbieranych przez nasze anteny. W ten sposób może się zdarzyć,

iż wśród mnóstwa sygnałów pochodzenia naturalnego odnajdziemy sygnały sztuczne.

W. L. Gincburg: Powinno się stworzyć międzynaro­dową organizację obejmującą rozmieszczone na całej Ziemi radioteleskopy. A nawet gdyby tego rodzaju przedsięwzięcie okazało się bezowocne, to urządzenia te będą nadal bardzo przydatne do rozwoju astronomii.

N. T. Pietrowicz1 Rozbudowa i rozszerzenie już ist­niejącej sieci nasłuchów radioastronomicznych i nie­przerwane kontynuowanie tego nasłuchu może dać po­zytywne rezultaty.

Pytanie VI. W jakim kierunku powinny być prowa­dzone poszukiwania cywilizacji pozaziemskich?

N. S. Kardaszew: Powinno się wybudować sieć nasłu­chu i wyłapywania sygnałów o długości fali w zakresie milimetrów, centymetrów i decymetrów. Powinno się także przeprowadzić dokładne studia nad promieniowa­niem radiowym, przynajmniej w odniesieniu do najbliż­szych stu-gwiazd, zbliżonych wielkością i budową do na­szego Słońca.

A. D. Zacharów. Musimy znacznie podnieść nasze umiejętności w tym kierunku, ponieważ przypuszczal­nie nie znajdujemy się jeszcze na takim etapie wiedzy, by uchwycić i zrozumieć sygnały od innych cywilizacji, ani nadawać sygnały, których te cywilizacje od nas oczekują. Musimy przede wszystkim poprawić precyzyj­ność naszych instrumentów.

J. S. Szkłowski: Bardzo ważna wydaje się teoretycz­na analiza całego tego problemu od strony filozoficznej, biologicznej, futurologicznej i innych. Poza tym musimy mieć specjalnie czułe aparaty i opracować szczegółowy program obserwacji. Dalszą trudnością będzie rozszyf­rowanie nadawanych sygnałów.

W. S. Troicki: Poszukując tego rodzaju sygnałów, musimy zbadać promieniowanie radiowe najbliższych

i \v\ - A \ |

nam gwiazd, aż do odległości tysiąca lat świetlnych. Pamiętajmy także, iż trzeba również brać pod uwagę problem długości istnienia wysoko zaawansowanych cywilizacji.

Pytanie VII. Jakie mogą być konsekwencje nawiąza­nia takiego kontaktu?

W. A. Ambarcumian: Uważam, że nie spowoduje to żadnego szoku dla ludzkości. Natomiast na dalszą przyszłość nawiązanie tego rodzaju kontaktu może mieć olbrzymie znaczenie.

W. L. Gincburg: Wydaje mi się, że obawa przed ja­kimikolwiek szkodliwymi wpływami może być zaliczona jedynie do sfery fantazji. Inne konsekwencje zależą od

na przykład — oddalenia danej cywilizacji, to jest od długości drogi, którą sygnały te będą musiały przebyć.

W uchwale biuriakańskiej konferencji podkreślono, że sprawa istnienia pozaziemskich cywilizacji powinna stać się przedmiotem poważnych badań naukowych oraz obserwacji. Ewentualne nawiązanie kontaktu z innymi istotami rozumnymi może bowiem mieć fundamentalne znaczenie dla dalszego rozwoju społeczeństwa ludzkiego, może w zasadniczy sposób wpłynąć na naszą przyszłość. A jeżeli nie stwierdzi się istnienia „kosmicznych braci”, to jednak wysiłek włożony w ich odnalezienie przyczy­nić się powinien w bardzo znacznym stopniu do rozwoju nauki i postępu technicznego. Do prowadzenia tych ba­dań należałoby więc wykorzystać wszystkie istniejące obecnie na Ziemi urządzenia oraz zbudować nowe, wiel­kie stacje naukowo-odbiorcze w zakresie radioastrono­mii. Celem skoordynowania programów tych prac w poszczególnych krajach, konferencja powołała mię­dzynarodową komisję ekspertów, w skład której weszli najpoważniejsi uczeni astronomowie, astrofizycy i pla- netolodzy ze Związku Radzieckiego i Stanów Zjedno­czonych. Programowi CETI poświęcono już dwie mię-

dzyniarodowe sesje astronautyczne: w 1972 roku w Wiedniu i w 1973 w Baku, na których przedstawiono pierwsze projekty systemów anten przeznaczonych do nasłuchu pozaziemskich sygnałów radiowych sztucznego pochodzenia.

Wydaje się oczywiste, że problemy lotów kosmicznych i nawiązania łączności z innymi cywilizacjami przestają być domeną science fiction, a stają się przedmiotem systematycznych badań naukowych. Astrofizyk amery­kański Drakę podał już nawet ogólny wzór, który ma określić, ile wysoko rozwiniętych cywilizacji znajdo­wać się może w naszej Galaktyce. Wzór ten brzmi

N = n^P1^P2^P3^Pi^-:^-

gdzie:

n — całkowita ilość gwiazd w Galaktyce,

Pj — prawdopodobieństwo tego, że dana gwiazda posiada system planetarny,

P2 — prawdopodobieństwo powstania życia w tym układzie planetarnym,

Ps — prawdopodobieństwo wykształcenia się z tego życia istot rozumnych,

Pt — prawdopodobieństwo tego, że te istoty rozumne osiągną wysoki stopień techniki, tj — średni czas trwania tak zwanej ery technolo­gicznej danej cywilizacji,

T — czas istnienia Galaktyki.

Oczywiście — jest to na razie wzór bardzo ogólny, za­wierający wiele niewiadomych. Nie dysponujemy bo­wiem, poza naszym Układem Słonecznym danymi, któ­re można by podstawić do poszczególnych elementów tego wzoru, celem jego rozwiązania. Niemniej bardzo ważne jest to, że ogólna myśl została już sformułowana. Obecnie należy poszukiwać wyjaśnień cząstkowych na

drodze do ostatecznego rozwiązania Wielkiej Całości...

Byłoby także bardzo interesujące zbadać, jaką budo­wę mogłyby mieć organizmy istot żywych zamieszka­łych na innych planetach. Z jednej strony bowiem zna­my drobniutkie mikroorganizmy, czyli jednokomórkow­ce, | drugiej drzewa mamutowe — największe bodaj rośliny i walenie — największe zwierzęta. We wczesnych epokach Ziemia pokryta była olbrzymimi roślinami, na przykład w okresie karbońskim. Wiemy o ogromnych gadach ery mezozoicznej. Dlaczego wyginęły? Czy takie albo jeszcze większe zwierzęta mogłyby się znowu roz­wijać?

Sformułował na ten temat teorię uczony radziecki J. S. Szkłowski. Podczas gdy dotąd uważano, że przy­czyną wymarcia pewnych gatunków były zmiany kli­matyczne, radzieccy badacze szukali powodów gdzie in­dziej. W ciągu ostatniego tysiąca lat zaobserwowano co najmniej pięć wybuchów gwiazd tak zwanych superno­wych. Wiemy także o supernowej z oroku 1054, której pozostałości w postaci Mgławicy Kraba emitują potęż­ne ilości promieni kosmicznych. Czy nasze Słońce, a tym samym i Ziemia, w swej drodze przez przstrzeń kos­miczną mogła dostać się w takie obszary? Miało to bez wątpienia miejsc^, jeżeli jakaś supernowa eksplodowała w pobliżu. Przypuszczalnie mogło się to zdarzyć — li­cząc od czasu powstania Ziemi — około 10 razy. A więc musiały istnieć okresy, w których gęstość promieniowa­nia kosmicznego była dziesięcio- albo nawet stokrotnie większa aniżeli obecnie. Mogło to mieć poważne biolo­giczne i genetyczne skutki. Krótko żyjące, to znaczy szybko rozmnażające się istoty żywe zostały tym mniej dotknięte, natomiast długowieczne zwierzęta musiały ucierpieć katastrofalnie. Wiele przemawia za tym, że to właśnie było przyczyną wielkiego wymierania gadów pod koniec okresu kredowego. Podczas przechodzenia

Ziemi przez obszary silniejszego promieniowania mogły również powstać nowe, bujne formy wegetacji, jak na przykład w okresie karbońskim. Dalsze badania wykażą, czy ta teoria się potwierdzi.

Mogło też być zupełnie inaczej. Formy życia na naszej planecie mogły się wytworzyć z „nasienia”, które przed setkami milionów lat pozostawił tu statek kosmiczny. Życie wzięło początek z mikroskopijnej cząsteczki i rozwijało się bardzo powoli, aż osiągnęło stadium, w którym potomkowie pierwotnych mikrobów, dzisiejsi ludzie, zaczęli pokonywać przestrzenie w statkach kosmicznych, aby przedostać się na Księżyc, na Marsa i Wenus, a następnie zbadać też inne systemy. I „przy okazji” pozostawić tam swoje „nasienie”. Podobnie więc przed milionami lat mogli podróżni z przestworzy odwiedzić naszą Ziemię. Z ich odpadów (może z ich... „śmieci”) mogły powstać formy życia, jakie później rozwinęły się do stadium znanego nam obecnie.

Nie można powiedzieć, by ta hipoteza była szczególnie budująca, pocieszmy się więc, że jest ona mało prawdo­podobna. Przedstawiciele cywilizacji rozwiniętej do tego stopnia, że zdolna byłaby zrealizować podróże między­gwiezdne, nie mogli beztrosko rozproszyć swych odpadów po Ziemi, jak nieodpowiedzialni wycieczkowi­cze, pozostawiający na kempingu resztki nie zjedzonego pokarmu i zużyte opakowania.

Różne poglądy na temat możliwości wysyłania przez hipotetyczne pozaziemskie cywilizacje sond kosmicznych do Systemu Słonecznego, celem zbadania, czy istnieje tu życie, ewentualnie nawiązania z nami kontaktu, pojawiły się w światowej literaturze już dość dawno.

Amerykański badacz Roger Mac Govam pisze w artykule O możliwościach kontaktów z pozaziemskimi istotami rozumnymi („Science and Technology in

173

Space” 1 1968 roku), że uważa za bardzo prawdopodobne, iż automatyczne sondy kosmiczne wielokrotnie trafiały do naszego Układu Słonecznego, celem obserwacji życia na naszych planetach, a zebrane informacje przekazy­wały do innych układów planetarnych, z których je wysłano. Na poparcie tego przypuszczenia Mac Govam przytacza wykrycie występowania w rejonie Ziemi pewnego rodzaju fal elektromagnetycznych, których źródła nie udało się ustalić. Te fale mogłyby być właśnie nośnikami informacji, przesyłanych przez sondy kosmi­czne do ich ojczystych planet.

Przypuszczenia Mac Govaima znalazły nieoczekiwane poparcie w hipotezie młodego szkockiego astronoma Duncana Lunana, ogłoszonej w 1973 roku. Lunan twierdzi, że cywilizacja istniejąca prawdopodobnie na jednej z planet, krążących wokół gwiazdy Epsilon w gwiazdozbiorze Wolarza, już od trzynastu tysięcy lat. usiłuje nawiązać z nami kontakt. W tym celu wysłała ona do naszego Układu Słonecznego sondę kosmiczną, która krąży w przestrzeni wokół Ziemi, przypuszczalnie w odległości trochę dalszej niż Księżyc. Statek ten nadaje specjalne sygnały, które mają na celu zademon­strować nam jego obecność.

Rzeczywiście, już przed prawie 50 laty stwierdzono (Stórmer i Van der Pol) występowanie w niektórych przypadkach niezwykłego zjawiska dwukrotnego odbie­rania jednych i tych samych sygnałów radiowych, wysyłanych z nadajników na Ziemi. Pierwszy z nich powraca z „normalnym” opóźnieniem około 1/7 sekundy i jest odbijany przez ziemską jonosferę. Drugi nato­miast, owe „echo”, wykazuje — na pierwszy rzut oka dość przypadkowe — opóźnienie w granicach od 3 do 3® sekund, nikt jednak nie potrafił przekonywająco wytłu­maczyć tego zjawiska. Nikt też nie potraktował poważnie oświadczenia N. Tesli, że zjawisko może być skutkiem

działalności obcej cywilizacji. Jednak w 1960 roku do hipotezy Tesli nawiązał profesor R. Bracewell z Insty­tutu Radioastronomii uniwersytetu Stanford w Stanach Zjednoczonych. Według Bracewella cywilizacja znacznie bardziej zaawansowana od naszej, a oddalona o ponad 100 lat świetlnych, wysyła ku nam sondy kosmiczne, celem nawiązania kontaktu. Jest więc możliwe, że właśnie tego rodzaju sonda, znajdująca się aktualnie w naszym Układzie, odbiera i „odbija” ziemskie radio- sygnały, które (podobnie jak tak zwane echo radarowe) powracają na Ziemię z opóźnieniem kilku lub kilkunastu sekund. Gdybyśmy umieli rozszyfrować te sygnały, moglibyśmy nawet otrzymać telewizyjny obraz tej hipotetycznej sondy(!)

Lunan poszedł znacznie dalej. Opóźnienia impulsów (otrzymane przez Stórmera i Van der Pola w doświad­czeniu z 11 października 1928 roku) naniósł na prostokąt­ny układ współrzędnych. Uzyskał w ten sposób zarys gwiazdozbioru Wolarza, przy czym jego gwiazda Alfa (Arktur — najjaśniejsza gwiazda w tym gwiazdozbiorze i jedna z najjaśniejszych na niebie) jest przedstawiona w położeniu, jakie zajmowała — zdaniem Lunana — przed trzynastoma tysiącami lat. Wyciągnął z tego wniosek, że sonda przebywa w Układzie Słonecznym już od tak bardzo długiego czasu, jest to więc automat, który zaczął pracować w chwili, gdy Ziemianie wynale­źli radio i zaczęli stosować ten wynalazek.

Z kolei Lunan poddał analizie wyniki eksperymentu przeprowadzonego w 1929 roku. Otrzymane w ten sposób informacje mają brzmieć następująco (cyt. za H. Lustibergiem: Międzygwiezdna sonda w pobliżu Księżyca? „Problemy” 1974, nr 5): „Początek stąd. Nasz dom — gwiazda Epsilon w gwiazdozbiorze Wolarza. Która jest gwiazdą podwójną. Żyjemy na szóstej plane­cie-z siedmiu. Szósta z siedmiu, licząc na zewnątrz od

175

. ; * w\ \ YVf

B

naszego Słońca. Z dwóch naszych Słońc ono jest większe. Nasza szósta planeta ma jeden księżyc, nasza czwarta planeta ma trzy, planety pierwsza i trzecia mają po jednym księżycu. Nasz statek znajduje się na orbicie wokół waszego Księżyca. Czas określa pozycja gwiazdy Arktur”...

Bardzo ryzykowna hipoteza Lunana spotkała się oczywiście z krytyką. Wątpliwości budzi szczególnie możliwość opracowania mapy części nieba tylko na pod­stawie rejestracji echosygnałów, bowiem tak wykon- cypowany opis nieba może dać rezultaty zupełnie przypadkowe. Poza tym — dlaczego rzut gwiazdozbioru Wolarza został przedstawiony w układzie współrzę­dnych, dlaczego zakodowano informacje w opóźnieniach wyrażonych w naszych sekundach, dlaczego coraz rza­dziej daje znać o sobie owa „sonda”? I wreszcie, dlacze­go tego tak skomplikowanego urządzenia nie udało się dotąd odkryć? Samo zaś zjawisko echosygnałów, na których opiera się przypuszczenie Lunana, może być wytłumaczalne jako odbicie impulsów od pasów Van-Allena (pasów promieniowania, otaczających Ziemię

i zatrzymujących znaczną część promieniowania kosmi­cznego).

Szkocki astronom, upierając się przy swojej hipotezie, stawia jednak wniosek, by jednym z zadań w ramach planu badawczego amerykańskiej stacji orbitalnej Skylab, było szczegółowe sfotografowanie nieba we wskazanych przez niego rejonach, gdzie rzekomo ma się znajdować statek-sonda.

Gwiazda-Słońce Epsilon Wolarza znajduje się w odle­głości 104 lat świetlnych od Ziemi. Jest rzeczywiście gwiazdą podwójną, składającą się z dwóch słońc, które okrążają wspólny środek ciężkości. Pierwsze słońce jest mniejsze, niebieskobiałe, drugie zaś większe, żółtoczer- wone, bardzo podobne do naszego. Lunan przypuszcza, że obca cywilizacja, poszukująca z nami kontaktu, za­mieszkuje szóstą z siedmiu planet okrążających to żółte słońce.

Wszelkie próby „wyłapania” sygnałów z Kosmosu, nadawanych za pomocą fal elektromagnetycznych, nie dały dotąd żadnego rezultatu. Nic dziwnego — wymiana informacji za pomocą fal elektromagnetycznych, to jest biegnących z szybkością światła, dokonywać się może w granicach dziesiątek, setek lub tysięcy lat. Decydują

o tym niewyobrażalne wprost odległości kosmiczne. One to powodują, że do mieszkańców układu gwiezdnego, znajdującego się stosunkowo „blisko”, to jest na przy­kład w odległości stu lat świetlnych, sygnał nadany z Ziemi biegłby w jedną stronę sto lat i sto z powrotem. Innymi słowy, tego rodzaju „kosmiczna rozmowa” przebiegałaby na zasadzie: sto lat na pytanie i sto na odpowiedź!

Posłużmy się przykładem: jeżeli hipotetyczna sonda Lunana wysłałaby w 1928 roku informację do swego macierzystego układu planetarnego w gwiazdozbiorze

Wolarza, odległym o 104 lata świetlne, to na pierwszą informację od tamtejszych istot rozumnych (jeżeli oczywiście przyjmiemy za Lunanem, że one istnieją) należałoby oczekiwać najwcześniej w roku 2136. A cóż dopiero mówić o innych układach, znajdujących się w odległości tysięcy lub setek tysięcy lat świetlnych. W takim przypadku na „pytanie” zadane w jednej epoce historycznej „odpowiedź” otrzymano by w innej: na przykład rozwiązanie problemów wysłanych przez Arystotelesa (IV wiek p.n.e.) otrzymałby dopiero Kant (XVIII stulecie naszej ery).

Tymczasem na nowy, niemal fantastyczny sposób komunikacji z pozaziemskimi istotami rozumnymi wpadł George Lawrence z instytutu badawczego w San Berna­rdino w Kalifornii. Odkrył bowiem — jak sam twierdzi zupełnie przypadkowo — tak zwane sygnały biologiczne. Według Buttlara (Reisen in die Ewigkeit) historia ta w największym skrócie, wyglądała następująco:

Od dawna już przeprowadzano na pustyni Mojave, znajdującej się pomiędzy amerykańskimi miastami Los Angeles i Las Vegas doświadczenia nad promieniowa­niem emitowanym przez rośliny. W dniu 29 października 1971 roku nastąpił w tych badaniach nieoczekiwany zwrot: podłączone do przyrządów pomiarowych rośliny zareagowały w tym samym ułamku sekundy na silne zwiększenie promieniowania. Długi czas nie można było dociec przyczyny. Czy rośliny „podrażniło” coś spod powierzchni gruntu? Czy mogły to być strumienie lawy, trzęsienie ziemi lub zmiany magnetyczne? Skonstruowa­no więc nowe przyrządy, rośliny umieszczono w tak zwanych klatkach Faradaya, eliminujących jakiekolwiek wpływy innego promieniowania. Z podobnym rezulta­tem. W danym — zawsze tym samym — czasie notowa­no wzrost promieniowania. Rośliny zdawały się z czymś, czy raczej z kimś, komunikować!

Pewne jest, że rośliny nie mogą myśleć. Natomiast mogą reagować. Zbadano więc wszystkie możliwe zakre­sy fal elektromagnetycznych i stwierdzono, że w mo­mencie występowania omawianych reakcji żadne tego rodzaju impulsy do roślin nie docierały. Poza tym kilka­krotne powtórzenie się zjawiska wykluczało jakikolwiek przypadek. Za pomocą odpowiednich pomiarów stwier­dzono także, że źródło emitujące te impulsy musiało się znajdować w tak wielkiej odległości, że jakikolwiek ziemski ośrodek techniczny nie wchodził w rachubę. Lawrence był tym zupełnie zaskoczony. Poszukiwania błędu w działaniu urządzeń i analizatorów nie dały żad­nych rezultatów. Nadal więc nie wiadomo było, co o tym myśleć. I właśnie dlatego zadecydował przypadek.

Podczas jednej z przerw w badaniach instrumenty, w których znajdowały się badane rośliny, zostały przy­padkowo skierowane na około pół godziny w niebo — w stronę gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy. Dokonano odpowiednich przeliczeń oraz porównań z ma­pami tej części nieba, w którą wycelowano instrumenty. I wtedy nie było już wątpliwości: aparaty działały pra­widłowo. Sygnały — stosunkowo silne — nadchodziły z kierunku gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy. Syg­nały od nieznanych istot z innych światów?...

Być może więc dzięki przypadkowi odkryto, że naj­lepszym sposobem kontaktów z Wszechświatem są po prostu rośliny? Poza tym nie chodzi tu o jakiekolwiek znane nam fale elektromagnetyczne, lecz o zupełnie in­ny rodzaj energii. „Biologiczny kontakt” następuje w sposób niewytłumaczalny, ale być może istniejący oraz dający się zarejestrować.

Wiadomo, że rośliny posiadają własności elektrody­namiczne, wiadomo, że posiadają pewne zdolności do przerabiania testów, że mają zdolności elektromoto­ryczne.

Czy jednak rośliny mogą być, w jakiś sposób, tak zintegrowane i naszymi przyrządami elektronicznymi, by dostarczały potrzebnych danych?

Czy można je tak „wytrenować”, ażeby reagowały na określone przedmioty lub zdarzenia?

Czy można przypuścić, że rośliny posiadają zdol­ność zdalnego dostrzegania niektórych faktów i wy­darzeń?

Czy wszystkie, czy też tylko niektóre rośliny nadają się do przeprowadzenia na nich testów?

,,Od czasu jak Cleve Bacskster, jeden z twórców słyn­nego «detektora kłamstwa» odkrył w lutym 1966 roku tak zwane psychogalwaniczne reakcje roślin — pisze Buttlar — włożono wiele wysiłku w badania nad prob­lemem promieniowania emitowanego przez rośliny. W tak zwanym Ogrodzie Księżycowym, koło miejsco­wości Farmingdale (w stanie New Jersey), gdzie uczeni amerykańscy przeprowadzają badania nad roślinami w zakresie ich przydatności w przestrzeni kosmicznej, cd dawna już stwierdzono, że rośliny przechodzą swego rodzaju «załamania nerwowe», «frustaeje» itd. Podobne zjawiska stwierdził doktor Backster. Podłączył do liści aparat, analizujący działanie rośliny podczas wsysania wody. Ażeby przyspieszyć reakcję, Backster chciał zapa­lić zapałkę. Lecz kiedy tyko o tym zamiarze pomyślał, aparat zanotował odchylenie się krzywej. Roślina musia­ła więc «wyczuć» zamiar, zanim został on zrealizowany!

Backster przyjął za możliwe, iż rośliny reagują na działalność człowieka na zasadzie telepatii. Skonstruo­wał więc nowy przyrząd, za pomocą którego można było wyjmować z chłodnej wody żywe krewetki i natych­miast wrzucać je do wody gorącej. Niesłychanie precy­zyjny zegar, wyregulowany z dokładnością do 1/1000 sekundy rejestrował czas, kiedy krewetki wpadały do gorącej wody. W tym samym ułamku sekundy wszys­

tkie rośliny znajdujące się w sąsiednim pomieszczeniu reagowały dramatycznymi impulsami, powodującymi odchylenia krzywej zapisu w aparacie. Ten niewytłuma­czalny fenomen określa się jako «efekt Backstera». Na fakt, że rośliny w momencie zagrożenia względnie wy­stawienia ich na niebezpieczeństwo uszkodzenia «wpa­dają w przerażenie» natknął się Backster zupełnie przy­padkowo. Laboratoria jego odwiedził pewnego razu nau­kowiec kanadyjski, celem sprawdzenia reakcji galwa- nometru na promieniowanie roślin. Tymczasem rośliny w ogóle nie reagowały, galwanometr wykazał stan ze­rowy. Wtedy Backsterowi przyszło na myśl zapytać swego kolegi, czy jego doświadczenia nie pociągają za sobą uszkodzeń względnie nawet zniszczenia badanych obiektów. Kanadyjczyk odpowiedział mu, że stosuje me­todę polegającą na tym, że rośliny, nad którymi prze­prowadza swe eksperymenty, wypraża najprzód w pie­cu, celem idealnego ich wysuszenia. Po odejściu gościa, rośliny badane przez Backstera potrzebowały aż trzech kwadransów na «otrząśnięcie się z szoku», a następnie zaczęły już normalnie reagować — jak poprzednio — na dalsze próby.

Doświadczenia wykazały też, że pomiędzy roślinami a ich opiekunem wytwarza się jakby stały związek, któ­ry może istnieć nawet w znacznej odległości. Backster stwierdził z całą pewnością, że rośliny reagowały na dawane im w myśli polecenia bez względu na to, gdzie się znajdował. I tak zanotował na przykład, że na pole­cenie wydane telepatycznie z odległości 15 mil... rośliny reagowały natychmiast”.

Źródło energii, które przenosi myśl lub emocje ludz­kie na rośliny, jest dotychczas nie znane. Backster wie­lokrotnie umieszczał rośliny w klatce Faradaya, aby od­izolować je od jakichkolwiek wpływów zewnętrznych, a mimo to żadne tego rodzaju środki ochronno — izola-

181

W\ \ w*,

cyjne nie były w stanie przeciąć kontaktu między czło­wiekiem a rośliną. I dlatego właśnie Backster doszedł do wniosku, że promieniowanie to nie jest natury elek­tromagnetycznej oraz że może się rozchodzić znacznie szybciej niż światło(!). Gdyby zatem „fale biologiczne” rzeczywiście istniały oraz biegły szybciej niż światło, pozaziemskie cywilizacje mogłyby na tych właśnie ro­dzajach fal przesyłać swoje informacje i szukają nawią­zania łączności. Ponieważ ogromne odległości we Wszechświecie uniemożliwiają praktycznie biorąc kon­takty nawet z prędkością światła, ta forma łączności —

o ile istnieje — byłaby najdogodniejsza. Jeśli śdę z tym zgodzimy konkluduje Buttler — wówczas nie będzie dla nas czymś niezrozumiałym ewentualne odkrycie przez Lawrence’a „sygnałów biologicznych” z innych światów, które miało przypuszczalnie miejsce pewnego paździer­nikowego wieczoru 1971 roku. Jednakże o znaczeniu tego odkrycia dla nauki będzie można coś powiedzieć dopiero wtedy, gdy zostanie ono z całą pewnością sprawdzone.

Jest jeszcze jeden kierunek poszukiwań takiej formy łączności, która by mogła przezwyciężyć „barierę czasu”. W ostatnich czasach wzrosło zainteresowanie telepatią jako ewentualnym, najszybszym sposobem przekazywa­nia informacji. Jeżeli porozumiewanie się za pomocą te­lepatii okazałoby się możliwe, odpadłyby wszelkie trudności towarzyszące przesyłaniu informacji na falach elektromagnetycznych: olbrzymie koszty potrzebne do wydatkowania odpowiednio wielkich energii, nie roz­wiązane dotychczas problemy techniczne, a co najważ­niejsze — wszelkie ograniczenia czasowe. Albowiem porozumienie telepatyczne dokonuje się (o ile się w ogó­le dokonuje!) praktycznie pozaczasowo, a więc momen­talnie, natychmiast.

Poza tym przenoszenie myśli, życzeń lub wyobrażeń za pomocą telepatii następuje bez jakiegokolwiek

widocznego (przynajmniej znanego nam obecnie) połą­czenia pomiędzy zainteresowanymi stronami oraz bez względu na odległość, jaka istnieje pomiędzy „nadawcą” i „odbiorcą”. Na koniec — ta forma przesyłania infor­macji przechodzi przez wszelkiego rodzaju przeszkody i zapory bez względu na ich grubość i rodzaj tworzywa, z którego są zrobione.

Nie wiemy obecnie z całą pewnością, czy myśl stano­wi przejaw jakiejś konkretnej energii lub czy też, ina­czej biorąc, potrzebuje ona jakiegoś energicznego nośnika. Wiadomo tylko, że pomiędzy naszymi życzenia­mi a realizowanymi zamierzeniami rozciąga się cały oce­an myśli. Wiadomo, że nasza osobowość, nasze osiągnię­cia, nasz charakter, a nawet uczucia powstają najprzód w myśli, a dopiero później przybierać one mogą realny kształt istnienia.

Już na Międzynarodowym Kongresie Astronautycz- nym, jaki odbył się w Paryżu w 1963 roku, postawiono po raz pierwszy w sposób naukowy problem telepatii jako najszybszej, najtańszej i najbardziej korzystnej metody porozumiewania się, co wzbudziło wielkie zain­teresowanie uczestników. Słynny uczony polskiego po­chodzenia Konstanty Ciołkowski — prekursor radziec­kiej astronautyki — na krótko przed śmiercią (zmarł w 1935 roku) rozpoczął prace nad możliwością zastoso­wania przekazów telepatycznych dla przyszłych lotów kosmicznych. Dla Ciołkowskiego telepatia była realną rzeczywistością, której rozpracowanie uważał za nie­zbędne dla dalszego rozwoju ludzkości. Ciołkowski wierzył, że dopiero po rozwiązaniu problemów lotów kosmicznych oraz problemów wchodzących w zakres parapsychologii staniemy się ludźmi w pełni rozkwitu. Dlatego Związek Radziecki jest dziś bardziej zaawanso­wany niż pozostałe państwa w badaniach nad parapsy­chologią, a zajmuje się nimi wiele zespołów wysoko

kwalifikowanych fachowców i uczonych. Parapsycholo­gia stanowi tam już całą gałąź wiedzy o prawach natury oraz wchodzi w trwałe powiązania z takimi dyscyplina­mi, jak psychologia, biologia, botanika itp.

W Stanach Zjednoczonych prowadzone są badania pod nazwą ESP (z angielskiego: extra sensory perce­ption). Poszukiwania prowadzi m.in. profesor J.B. Rhine Duke-University w Durham. Eksperymenty te, ogólnie biorąc, doprowadziły go do wniosku, że tak zwane pozazmysłowe postrzeganie, jak na przykład jasnowi­dzenie, telepatia itd., zachodzi w rzeczywistości. Prawie u wszystkich ludzi drzemią tego rodzaju uzdolnienia, które drogą odpowiednio długotrwałych (jednakże wyczerpujących) ćwiczeń mogą być poważnie zaawanso­wane.

W Związku Radzieckim udało się ostatnio przetran­sportować odczucia ludzkie za pomocą telepatii — przy zachowaniu warunków kontroli. Prądy mózgowe osób poddawanych próbom były w czasie eksperymentów szczegółowo rejestrowane. I tak, elektroencefalograf zarejestrował znaczne zmiany, kiedy impuls telepaty­czny był „naładowany uczuciowo”. Przeniesienie wię­kszej ilości następujących po sobie emocji o charakterze negatywnym powodowało „aktywne zmęczenie” mózgu. Osoby poddawane tego rodzaju próbom skarżyły się potem przez wiele godzin na ból głowy i nudności. Natomiast przy telepatycznym przenoszeniu emocji pozytywnych zapisy elektroencefalograficzne normali­zowały się w ciągu jednej do trzech minut, a złe samopoczucie fizyczne zanikało. Okazało się również, że w czasie doświadczeń telepatycznych wytwarza się pomiędzy „nadawcą” i „odbiorcą” daleko idąca fizyczna harmonia. Elektroencefalogram wykazywał jednakowe krzywe prądów mózgowych, jednakowo rytmiczne bicie

serca, identyczne zmiany w strukturze stanu nerwowego obu badanych osób.

Prawdopodobnie niektóre ludy pierwotne posiadają zdolności telepatyczne jeszcze dzisiaj. Telepatia jako środek przenoszenia informacji jest swego rodzaju błyskawicznym „telegrafem bez drutu”, podczas gdy człowiek cywilizacji technicznej musi zadowalać się powolnymi stosunkowo telefonami, telegrafem, radiem.

W świecie zwierząt postrzeganie po za zmysłowe stanowi w wielu przypadkach jedyną szansę przetrwania dla danego osobnika. Jak inaczej można by wytłuma­czyć to, że zwierzęta potrafią na kilka dni naprzód przewidzieć pożar buszu i uciec z zagrożonej okolicy? A czym się kierują przysłowiowe szczury, opuszczając zagrożony zatonięciem okręt? Rok w rok miliony ptaków kontynuuje wędrówki przelatując ogromne wprost odległości, by powrócić do swych gniazd, które przed wieloma miesiącami opuściły. Lecz mało kto wie o tym, że jeżeli zdarzy się, iż jakaś poważna katastrofa zniszczy tymczasem ich rodzinne tereny, w jakiś sposób dowia­dują się one o tym, ponieważ nigdy więcej już tam nie przylatują. Słonie, czując nadchodzącą śmierć, wędrują nie znanymi drogami, aby znaleźć się na swoim „cmen­tarzysku" w miejscu, którego nigdy nie widziały i nie znały. Doświadczenia z termitami mówią o tym, że mogą one wykonywać rozkazy swej królowej nawet wtedy, gdy zostaną od niej oddzielone ścianą ołowiową.

Wiele dowodów wskazuje na to, że człowiek posiadał kiedyś zdolności postrzegania pozazmysłowego, które jednak, prawdopodobnie na skutek technicyzacji życia i wpływu otoczenia, uległy degeneracji. Niemniej od czasu do czasu występują one w pojedynczych przy­padkach, świadczących o ich atawistycznym pochodze­niu.

Do tej pory nie wiadomo, na jakich zasadach działa

telepatia. Właściwie wszystko co się o niej wie to to, że istnieje. Przypuszcza się, że promieniowanie telepaty­czne rozchodzi się na dotychczas nie znanych rodzajach fal i że zdolności te drogą intensywnego treningu mogą zostać znacznie wykształcone. Perspektywy, jakie otwie­ra przed nami zastosowanie telepatii, są wprost nie­ograniczone. Dają one między innymi możliwości błyskawicznego porozumiewania się zarówno na Ziemi, jak i w przestrzeniach międzygwiezdnych.

Skoro jest wysoce prawdopodobne, że pozaziemskie cywilizacje istnieją, można również przypuszczać, iż przynajmniej niektóre doprowadziły do perfekcji m.in. telepatię. Może więc od dawna dochodzą do nas informacje z Kosmosu przesyłane na drodze telepaty­cznej, których jednak odczytać nie jesteśmy w stanie.

Latające talerze

Dysponujemy we Francji niewytłumaczalnymi obserwacjami ra­darowymi. a także świadectwami pilotów wojskowych na temat ■ UFO... Nie ulega wątpliwości, że w wypadku tych zjawisk po­wietrznych (ograniczę się do takiego określenia) i wizualnych, które określa się jako UFO, mamy do czynienia z fenomenami, których nie rozumiemy I nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć. Po­wiem więcej: jest niezbitym faktem, że istnieją zjawiska niewytłu­maczalne łub tłumaczone w sposób nieprzekonywający

(Z oświadczenia b. francuskiego ministra obrony Gafleya, z lutego 1974; za „Forum")

Jakby na poparcie hipotez o kosmicznych wizytach, od wielu już lat nadchodzą z różnych stron świata wiado­mości o obserwacjach niezidentyfikowanych obiektów latających (z ang. Unidentified Flying Objects — UFO), najczęściej w kształcie odwróconego spodka czy talerza, które dokonują przeróżnych manewrów na niebie, zbliżają się lub oddalają, potrafią zawisnąć nieruchomo nad Ziemią, to zmów dokonać nagłego zwrotu... W latach 1947—1973 zanotowano na świecie około 40 000 przy­padków pojawienia się UFO (a poczynając od XIX stu­lecia — z górą 50 000). Obserwowano je gołym okiem, przez lornetki, lunety, robiono zdjęcia aparatami foto­graficznymi. Istnieje obecnie około 3500 zdjęć UFO w locie, nigdy jednak nie udało się sfotografować obiek­tów na Ziemi, a tym bardziej ich domniemanych pasażerów.

Zresztą, gwoli ścisłości, dzieje niezidentyfikowanych

187

* \W \ \ V, X

obiektów latających zdają się sięgać w daleką przeszłość. W niektórych przekazach z okresu średniowiecza,- a nawet starożytności, napotkać można wzmianki świadczące o zaobserwowaniu podobnych obiektów przez naszych dalekich przodków. Duże zainteresowanie wywołują na przykład „Roczniki Totmesa III” (XV wiek p.n.e.), znajdujące się w zbiorach Muzeum Watykańskie­go. Jest w nich mowa o tym, że nad Egiptem, na oczach całego ludu, wojska, a nawet samego faraona, niespo­dzianie pojawił się „płonący krąg”, którego średnica wynosiła, według naszego systemu miar, około 45 metrów. Zapis mówi dalej, że w ciągu następnych kilku dni takich „płonących kręgów” pojawiło się znacznie więcej. Świeciły one „jaskrawiej od światła słoneczne­go”. Inne obserwacje z przeszłości mówią o pojawieniu się „ognistych kul”, „ognistych krzyży”, „smoków ziejących ogniem”. Te ostatnie na przykład obserwowa­no nad Chinami już na dwa tysiąclecia przed naszą erą; świadectwa niezwykłych obiektów niebieskich znajdzie­my także w Biblii, w staroindyjskich eposach. Problem UFO nie jest zatem nowy, przeciwnie — liozy sobie już bardzo wiele lat.

Lektura tych starych zapisków nasuwa jednak

słuszne! — przypuszczenie, że mogły to być obser­wacje niewytłumaczalnych przy ówczesnym stanie wiedzy zjawisk atmosferycznych czy astronomicznych, z którymi współczesna nauka uporałaby się bez większych trudności. I rzeczywiście, skrupulatna analiza owych kilkudziesięciu tysięcy obserwacji UFO doprowa­dziła naukowców do wniosku, że w około 95°/o przypad­ków notowanych współcześnie były to następujące zjawiska:

ciała niebieskie widoczne za dnia (zwłaszcza Wenus),

balony-sondy,

satelity lub ich części,

meteoryty,

latawce,

rakiety lub ich fragmenty,

obłoki,

8 klucze wędrownych ptaków,

odbicie świateł lub inne zjawiska świetlne związane ze Słońcem i Księżycem (zwłaszcza tuż po zachodzie Słońca),

zjawiska jonizacji powietrza (m.in. pioruny kuliste),

tajne aparaty latające,

wiązki laserowe.

Mogą to być wreszcie:

złudzenia optyczne,

halucynacje pojedynczych osób lub zbiorowe,

wizje mistyczne fanatyków religijnych.

Pozostaje jednak 5% obserwacji „faktycznych UFO”

obiektów, których współczesna nauka w żaden sposób nie potrafi (przynajmniej na razie) zidentyfikować. Nic zatem dziwnego, że — jak pisze Olgierd Wołczek (Odwie­dziny z Kosmosu. „Wiedza i Technika” Interpress, 1974, nr 42) — „zagadnieniem coraz częściej interesują się poważni naukowcy, którzy godzą się poświęcać mu godziwą uwagę, wbrew protestom mniejszości, uważają­cej rzecz za niegodną spojrzenia, a nawet uwłaczającą dobremu imieniu człowieka wiedzy”.

Mniej lub bardziej systematyczne badania nad prob­lemem UFO prowadzi się w kilku już krajach. W Związ­ku Radzieckim po dłuższym okresie sceptycyzmu powo­łano specjalną komisję, która zajęła się studiami nad tym fenomenem. Na terenie ZSRR obserwacje na wię­kszą skalę datują się mniej więcej od roku 1960.

W Stanach Zjednoczonych, także od mniej więcej 1960 roku, uznawano UFO za mistyfikację. W autorytatyw­nych wypowiedziach i publikacjach na ten temat usiło­wano wykazać, że „latające talerze” realnie nie istnie-

189

A W \ \ \ \. \

ją, są tylko mirażami, złudzeniami optycznymi itd., zaś napływające na ten temat meldunki opisują zjawiska wyłącznie naturalne. Potem jednak stanowisko to uleg­ło zmianie i rozpoczęto systematyczne badania naukowe oraz zbieranie danych w ramach programu „Blue Book” („Niebieska Księga”). W rezultacie zgromadzono 11 108 opisów obserwacji różnego rodzaju obiektów latających, które pojawiły się nad Stanami Zjednoczonymi w latach 1947 — 1969. Po bardzo szczegółowej analizie wyelimi­nowano z tego aż 10 432 obserwacje, które uznano za- obserwacje zjawisk naturalnych (wymienionych wyżej). Pozostało więc 676 naukowo zbadanych i zweryfikowa­nych obserwacji obiektów, których zarówno pochodze­nia jak i natury nie można było w żaden sposób wyjaś­nić. Szczególnie interesujące były wśród nich dokumen­ty fotograficzne; ekspertyza wykluczyła możliwość fał­szerstwa, wadę materiału lub zniekształcenie w czasie obróbki filmu. Natomiast nieżyjący już profesor nauk

o atmosferze z Uniwersytetu Arizony, James Mc Donald, zwrócił uwagę na dziesięć obserwacji UFO, przeprowa­dzonych i szczegółowo udokumentowanych przez wy­kwalifikowanych i wiarygodnych obserwatorów.

Program „Blue Book” został zakończony po opubliko­waniu tzw. Raportu Colorado, 'który opracował zespół pod kierunkiem profesora E. U. Condona, oraz recenzji Raportu, dokonanej przez Narodową Akademię Nauk Stanów Zjednoczonych. Był to jednak krok pochopny. Opinie Raportu Colorado spotkały się z „krytyką szere­gu uczonych — pisze cytowany już Olgierd Wołczek. — W Raporcie stereotypowo, w imię uczciwości naukowej, potraktowano szereg przypadków, których nie sposób wyjaśnić w świetle wiedzy współczesnej. Pokutuje tu przyjmowana od końca XIX wieku zasada, stosowana przede wszystkim w fizyce: to, czego nie da się wtłoczyć w uznany w nauce schemat zjawisk, nie istnieje... W te-

go rodzaju postępowaniu rzetelność doprowadzono jednak do absurdu”. Nic tedy dziwnego, że w środowis­ku naukowym Stanów Zjednoczonych dyskusję nad UFO podjęto ponownie. Przykładem tego może być nie­dawne sympozjum bostońskie na temat UFO oraz po­święcona tej debacie publikacja UFO — dyskusja nau­kowa, której redaktorami są wybitny planetolog Carl Sagan oraz Thornton Page — astrofizyk z Ośrodka Sta­tków Załogowych im. Johnsona w Huston.

We Francji badania nad niezidentyfikowanymi obiek­tami latającymi rozpoczęto mniej więcej od roku 1954. Od tego bowiem czasu zaczęły się ukazywać w prasie francuskiej wiadomości o pojawieniu się UFO na terenie całego niemal kraju. Francuski inżynier, Aimé Michel, wpadł wtedy na pomysł naniesienia na mapę Francji punktów, w których zaobserwowano UFO tego samego dnia i, kolejno, w ciągu następnych dni. Okazało się, że UFO pojawiały się, generalnie biorąc, wzdłuż linii pros­tych; na przykład obserwacje z jednego dnia (14 listopa­da 1954), poczynione na dystansie 130 km, w pięciu przypadkach ułożyły się na mapie wzdłuż linii prostych, przy czym stwierdzono zgodność opisów UFO, obser­wowanych przez świadków zamieszkałych w różnych miejscowościach i nie znających się wzajemnie. Innego zaś dnia obserwacje ułożyły się na limach prostych dłu­gości 460 km. Po przestudiowaniu dokumentacji praso­wej i sporządzeniu map, z naniesionymi na nie punkta­mi oznaczającymi przeloty UFO nad Francją w 1954 roku, Michel doszedł do wniosku, że zdecydowana więk­szość pojawień UFO usytuowana była wyraźnie wzdłuż linii prostych. Linie te były jednak „aktualne” tylko przez 24 godziny. Po upływie około doby dany układ prostych zmieniał się na zupełnie inny układ, „aktual­ny” przez następną dobę. Hipoteza Michela została sprawdzona w Stanach Zjednoczonych i również tam

obserwacje UFO układały się w liniach prostych. Mogła­by ona w jakiejś mierze potwierdzić przypuszczenie, iż UFO są realnymi obiektami, gdyby nie to, że na karto- gramy nanoszono wszystkie zgłoszone obserwacje, a więc takie, które później zidentyfikowano jako zjawis­ka naturalne.

Pod koniec lat sześćdziesiątych prowadził badania sta­tystyczne UFO specjalista od astronautyki, Claude Poher — kierownik wydziału rakiet-9ond Francuskiego Ośrodka Badań Kosmicznych. Poher i współpracujący z nim profesor Hynek, Amerykanin, opracowali metodę kodowania zeznań świadków, uwzględniającą 80 para­metrów, z których każdy ma 64 wartości. Spośród zna­nych 40 000 obserwacji z lat 1947—1970 zakodowano tylko około tysiąca niewątpliwych UFO (zresztą w trak­cie badań wyeliminowano sto kilkadziesiąt dalszych, tak że ostało się 825 przypadków). Oto niektóre wnioski z badań Pohera i Hynka (według „Science et Vie” 1974, nr 4):

a liczba obserwacji jest proporcjonalna do gęstości za­ludnienia danego obszaru;

liczba obserwacji zależy od czystości nieba;

tylko około 10°/o obserwatorów informuje o swych spostrzeżeniach; im wyższa pozycja społeczna obser­watora, tym niechętniej o nich informuje;

około 70°/o obserwacji dokonało przynajmniej dwóch świadków;

czas obserwacji — zwykle kilka minut;

60°/o obserwacji mówi o obiektach ruchomych i szyb­kich, 45°/o o skomplikowanych torach lotu (nagłe ewo­lucje, zmiany toru i zatrzymywanie się w locie); 20°/»

o lądowaniu, 30°/o o startach, czasem z błyskawicz­nym przyspieszeniem;

masa UFO rzędu 10 — 30 ton, średnicy 10 — 30 met-

»Clü31S9l3$s - i#

íwKft łwó*1 ■ ;%

Ote?» ^*®|mm^ii,%' fiñííi

í^llMifÍMÍ » fi» «t i « j» •£*}*>■ *4'* % » v| « A* < % §*-■* % *1 4v %*% » % W wttjk t*Í 4 *¡

,<CiŁ<#%w5>Ufc iłiti ¿ y>**2'

*,y

. y¿jW:£Í ff>M ÜÍft*.'-

KlliHilP^si^ ÉffiÉiñi t*4*$ i % ¡fílrftlBBSÍ

JMMhb.'

rów, w nocy zwykle barwy czerwonej, pomarańczo­wej, za dnia srebrzystej, perłowej;

UFO poruszają się po prostej z prędkością około 2500 do 3000 km/godz.

W Polsce — jak się wydaje — badań nad UFO obec­nie nie prowadzi się, chociaż jeszcze w 1960 roku Pols­kie Towarzystwo Miłośników Astronomii powołało Sek­cję Obserwacji Specjalnych dla rozpatrywania meldun­ków o zjawiskach, „których klasyfikacja jest wątpliwa, a ewentualne opracowanie naukowe utrudnione”. W swoim czasie duże zainteresowanie wzbudziła nie­wielka monografia poświęcona niezidentyfikowanym obiektom latającym, pióra Janusza Thora (Latające ta­lerze. Warszawa 1961), który rozpatruje zagadnienie UFO w ujęciu historycznym, geograficznym i astrono­micznym. J. Thor przytacza szereg obserwacji UFO, przeprowadzonych w różnych krajach (także w Polsce), nie tylko przez osoby prywatne, ale także przez jednos­tki wojskowe, obserwatoria astronomiczne itd. Załącz­nikiem do Latających talerzy jest obszerna lista poja­wień się niezwykłych zjawisk na niebie od roku 1802 do 1929, zestawiona na podstawie książek słynnego kole­kcjonera niezwykłości, Anglika Charlesa Forta (The Books of Charles Fort, 1941).

Pierwsze UFO w Ameryce

Autorem pierwszej oficjalnej relacji o UFO był amery­kański przemysłowiec Arnold Kenneth. W czerwcu 1947 roku przelatywał on swoim samolotem nad masywem górskim Great Rockies Rangę, w północno-zachodnim rejonie Stanów Zjednoczonych, poszukując rozbitków z katastrofy samolotowej, która się tam wydarzyła. Gdy znalazł się w okolicy Mount Rainier, wzbił się na wyso­kość około 3000 metrów, wypatrując wraku rozbitego

samolotu. Wtedy właśnie — mówi oficjalne sprawozda­nie — „zauważył na horyzoncie dziesięć połyskujących w słońcu nieznanych przedmiotów, które przelatywały nad szczytami górskimi w formacji kluczowej. Porusza­ły się z prędkością ocenioną przez Kennetha na półtora tysiąca kilometrów na godzinę, były wielkości dużych samolotów i błyszczały w słońcu jak przedmioty wyko­nane z metalu. Najbardziej jednak charakterystyczną cechą obserwowanych obiektów był ich niezwykły kształt, który w niczym nie przypominał znanych samo­lotów. Miały bowiem kształt zwykłych okrągłych tale­rzy, bez skrzydeł ani kadłuba — wyglądały jak odwró­cone spodki od herbaty”.

Następnej obserwacji znów dokonał pilot, czy raczej

piloci. W styczniu 1947 roku posterunek obserwacyj­ny lotniska w Fort Knox (Kentucky) doniósł o pojawie­niu się tajemniczego obiektu nad lotniskiem. W wyniku alarmu bojowego w pościg udała się eskadra, dowodzo­na przez kapitana T. F. Mantella. Trzy samoloty zbliża­ły się do obiektu; z meldunków płynących na ziemię wynikało, że jest to wielki przedmiot z metalu, w kształ­cie kuli, który chwilami zdaje się być prawie płynny. W drugiej fazie pościgu brał udział sam Mantell. Ostatni jego meldunek brzmiał: „Posuwam się z prędko­ścią ponad 500 km/godz. — obiekt w dalszym ciągu ponad samolotem, wzniosę się na wysokość 7000 metrów i zrezygnuję z pościgu”

W kilka godzin później znaleziono go w rozbitym sa­molocie. Z oficjalnego dochodzenia wynikało, że pilot utracił przytomność na skutek nadmiernej wysokości i to spowodowało katastrofę samolotu (według J. Thora: Latające talerze...).

UFO w Polsce

Pierwsze opublikowane relacje o niezidentyfikowanych obiektach latających w Polsce pochodzą z roku 1958. Niezwykłą sensację wywołało zwłaszcza opublikowane w prasie zdjęcie dr. Stanisława Kowalczewskiego, wykonane w Muszynie w 1958 roku. Oto jego relacja („Urania” 1959, rur 4):

22 grudnia ub. roku, około godz. 15, patrząc przez okno zauważyłem ciekawy odblask jak gdyby zachodzą­cego Słońca, przebijającego się przez chmury. Ponieważ zapomniałem zabrać ze sobą filtr fotograficzny, sądzi­łem, że tak silny odblask barwy pomarańczowożółtej pozwoli lepiej uwidocznić na zdjęciu chmury utrzymują­ce się nad grzbietem górskim. Skłoniło mnie to do sfotografowania pejzażu widocznego z mego okna... Zanim zdążyłem nacisnąć migawkę, zza chmur wysko­czyła błyszcząca pomarańczowożółtym światłem tarcza, którą wziąłem za Słońce.

Po kilku dniach oddałem rolkę do wywołania... Zdziwiłem się, gdy na orbicie w miejscu rzekomej tarczy słonecznej zobaczyłem dziwny, ciemny przedmiot kształtu grubego dysku. Widoczne wyraźnie na zdjęciu cienie drzew oraz cień stojącego przed oknem masztu wskazują bez żadnej wątpliwości, że prawdziwe Słońce znajdowało się w momencie fotografowania pejzażu daleko po prawej stronie. Okazało się więc, że w momen­cie robienia zdjęcia wziąłem za Słońce jakieś inne zjawisko, które klisza wykazała jako ów tajemniczy przedmiot”.

Eksperci, którzy obejrzeli film i odbitki stwierdzili, że na kliszy utrwalone zostało autentyczne zjawisko. Wed­ług jednej z interpretacji (dr J. Pokrzywnicki) był to bolid.

\ VV\ X

Obserwacje profesora Reyne

W wydawanym we Francji miesięczniku „Phénomènes Spacieux” (1968, nr 8) zamieszczono opis pojawienia się UFO nad Argentyną w roku 1964. Obserwacji dokonał profesor Benito Reyne z Uniwersytetu w Buenos Aires oraz jego współpracownicy.

Podczas jasnej i bezchmurnej nocy 15 listopada 1964 roku obserwowaliśmy przez teleskop satelitę Ziemi Echo II, przelatującego od bieguna północnego ku połu­dniowemu. Ukazał się on o godzinie 20,37 niemal na tym samym południku, co nasze obserwatorium [w San Mi­guel koło Buenos Aires]. O godzinie 20,45 pojawił się nagle na zachodzie nieba UFO, lecący prostopadle w kierunku lotu satelity Echo II i na tej samej płasz­czyźnie. W pobliżu satelity obiekt zboczył z drogi, zata­czając półkole (być może dlatego, aby jego pole magne­tyczne nie zmieniło kursu satelity), a następnie konty­nuował swą drogę ku wschodowi nieba, znikając w oko­licy konstelacji Oriona poza linią horyzontu. Czas, jaki zużył na przebycie tej drogi, wynosił trzy minuty. O go­dzinie 20,52, w tym czasie, gdy Echo II znajdował się już w zenicie, z południowego wschodu nieba (w pobliżu gwiazdozbioru Centaura) wyłonił się ponownie UFO, lecąc na spotkanie Echo II. Zbliżywszy się do satelity zatoczył krąg, zbaczając ze swej trasy, po czym skiero­wał się na północny wschód, schodząc do linii nieba w pobliżu konstelacji Andromedy. O godzinie 21,00 uka­zał się po raz trzeci, tym razem w pobliżu gwiazdy Altair, wykazując początkowo kształt cygara, a nastę­pnie kształt dysku. Zbliżając się do satelity Echo II, UFO wykonał analogiczne półkole jak poprzednio, a następnie obrał kurs w kierunku gwiazdy Canopus, znikając ostatecznie pod horyzontem w tym samym cza­sie, co satelita Echo II.

Należy zaznaczyć, że w czasie obserwacji w obserwa­torium znajdowało się kilka osób. Przesuwający się obiekt można więc było obserwować tak z wewnątrz jak i z zewnątrz kopuły. Szczególnie dobrze widoczny był ów obiekt w pobliżu horyzontu. Można było zaobserwo­wać jego górną część promieniującą zielonkawym świat­łem, podobnym do światła lamp rtęciowych. Część środ­kowa wykazywała kolor żółty, brzegi zaś były niebies­kie. Ponieważ prędkość rozwijana przez satelitę Echo II wynosiła 25 000 km/godz., obserwowany przez nas UFO musiał poruszać się z prędkością 100 000 km/godz. lub więcej, co można obliczyć, porównując trasę przezeń przebytą na tej samej wysokości, co ziemski satelita”.

Redakcja miesięcznika „Phénomènes Spacieux” uzu­pełnia to sprawozdanie uwagą, że metody pracy profe­sora Reyna odpowiadają wszelkim wymogom nauko­wym. I konkluduje: zarówno ewolucje jak i wygląd zaobserwowanego obiektu wykluczają możliwość, aby mógł on być zjawiskiem naturalnym. Szybki lot do wy­raźnie określonego celu, a następnie mistrzowskie jego okrążenie mogło być spowodowane wyłącznie czyjąś wolą.

Kontakt z istotami z Kosmosu

Opisane poniżej wydarzenie zacytowane zostało z książ­ki Adolfa Schneidera Besućher aus dem Ali (Przybysze z Kosmosu. Freiburg 1973). Zawiera ona wiele opisów obserwacji UFO, dokonanych w ostatnich latach w róż­nych miejscach naszego globu oraz przez ludzi pełnią­cych najróżniejsze zawody. Na ponad 350 stronach opi­sane są obserwacje poczynione przez pilotów samolotów pasażerskich i wojskowych, marynarzy statków mors­kich, właścicieli gospodarstw wiejskich, inżynierów za­trudnionych w fabrykach, a nawet niektórych astronau-

197

UBimyriiip Ig S w \ \ \ \Jj— i i i i

tów amerykańskich, biorących udział w 'kolejnych wy­prawach Apollo. Jeden z rozdziałów książki Schneidera zawiera opisy kilkunastu bezpośrednich kontaktów | „załogą” UFO. Z tego właśnie rozdziału pochodzi ta opowieść tyleż interesująca, co fantastyczna:

Wydarzenie miało miejsce późnego popołudnia 7 sier­pnia 1965 roku w Wenezueli. Swiadkami-uczestnikami byli dwaj inżynierowie, kierownicy przedsiębiorstwa wyrobów jubilerskich oraz lekarz medycyny. W dniu 7 sierpnia odwiedzili oni stadninę koni swego przyjaciela, która znajdowała się w miejscowości San Pedro, w od­ległości 50 km od stolicy Wenezueli, Caracas. Około go­dziny czwartej po południu omawiali właśnie różne problemy hodowli koni, podziwiając jednocześnie piękno wiejskiego krajobrazu, gdy nagle dostrzegli na niebie oślepiający błysk. Błysk ten szybko zmienił się w jakby kulę świetlną, która następnie stawała się coraz większa, schodząc z góry na dół wprost w kierunku ich trojga. Z początku byli przekonani, że to leci jakiś du­ży śmigłowiec, ale nie dochodził ich żaden odgłos pracy silnika... Gdy obiekt zbliżył się na odległość około stu metrów, widać już było wyraźnie, że jest to potężny dysk. który promieniuje od góry oślepiającym, żółtym światłem, a od dołu ma powierzchnię ciemną. Ciągle nie słychać było absolutnie żadnego dźwięku, a tylko bar­dzo słaby jakby szum. Zdenerwowani ludzie zamierzali uciekać, lecz w końcu lekarz opanował się, zachęcając pozostałych, aby nabrali odwagi i obserwowali to nie­zwykłe zjawisko.

Obiekt wylądował na ziemi około trzydziestu metrów od nich. Wtedy od spodniej jego strony wystrzeliła jak­by szeroka smuga jasnego światła i przerażeni obserwa­torzy ujrzeli wychodzące z pojazdu dwa nieznane stwo­rzenia. Według pierwszego szacunku byli to dwaj osob­nicy, bardzo podobni do ludzi, mający około dwóch

metrów wzrostu, o jasnych, spadających na ramiona włosach, w jednoczęściowych ubraniach (kombinezo­nach) o metalicznym połysku. Przerażeni ludzie, nie mogący ze strachu ruszyć się z miejsca, zobaczyli teraz, że oba te stworzenia kierują się w ich stronę, a następ­nie zatrzymują się w odległości zaledwie kilku metrów. Wtedy usłyszeli słowa: «Nie bójcie się, zachowajcie spokój».

Właściwie nie tyle usłyszeli, bo nie doszedł ich żaden dźwięk, lecz «odczytali» je w sobie, albo lepiej powie­dziawszy: w swych mózgach. Po prostu rozumieli co tamci mówią, mimo że oni nic nie mówili: Pierwsze ich zdanie brzmiało: «Mówimy do was wprost». Wtedy stało się jasne, że przybysze porozumiewali się z nimi za pomocą telepatii.

Teraz rozpoczęła się «rozmowa» w postaci szeregu pytań, jakie stawiał lekarz, i odpowiedzi, jakie słyszeli w swych umysłach ludzie:

Pytanie: Kto wy jesteście, skąd przybywacie? Czego tu poszukujecie?

Odpowiedź: Pochodzimy z konstelacji gwiezdnej, któ­rą wy nazywacie gwiazdozbiorem Oriona. Przybywamy z misją pokojową. Studiujemy bowiem psychikę czło­wieka, by się jej nauczyć. W naszym układzie gwiez­dnym znajduje się siedem zamieszkałych planet.

P: Czy możecie nam powiedzieć, jak są zbudowane i jak pracują wasze latające talerze?

O: (Jakby z irytacją) To nie są żadne latające talerze. To są aparaty antygrawitacyjne. Poruszają się one na zasadzie koncentracji energii słonecznej, w wyniku cze­go produkowane jest silne pole magnetyczne.

P: Czy już przezwyciężyliście siłę przyciągania?

O: Oczywiście tak.

P: Kto kieruje waszymi statkami?

199

litymi

O: Niektóre kierowane są przez «Espacitomeles» a inne przez «Mesanicoteles».

P: Co oznaczają te nazwy?

O: Są to żywe stworzenia oraz roboty.

P: Czy pozostali mieszkańcy waszych planet są tacy sami jak wy? 1 O: Nie. Mają różne postacie. Jedni taką jak my, a inni mają na przykład tylko metr wysokości i wyglądają zu­pełnie inaczej.

P: Czy macie swoje bazy na Ziemi?

O: Jeżeli któraś z naszych planet wysyła ekspedycję w kierunku Ziemi, odbywa się to w statku wielkości mniej więcej połowy Księżyca, który jednak zatrzymu­je się w waszym Układzie, pomiędzy Marsem a Jowi­szem. Stamtąd wysyłane są statki pomocnicze. To wam wyjaśni, dlaczego tak wiele naszych aparatów można zauważyć w okresie, kiedy Mars znajduje się blisko Ziemi.

P: Czy niektórzy z was żyją między ludźmi?

O: Oczywiście, wielu z nas.

P: Czy jest możliwe połączenie się rasy ludzkiej z waszą rasą?

O: Nie, to jest niemożliwe, ale rozważamy ewentual­ność stworzenia całkiem nowej rasy istot inteligentnych.

P: Czy wracając na swoje planety, zabieracie stąd ludzi?

O: Nie, dotychczas tylko zwierzęta. Na jednej z na­szych planet posiadamy wielki jakby «ogród zoologicz­ny», gdzie przechowujemy takie gatunki zwierząt, ja­kich nigdy nie widzieliście.

P: Co jecie, czym się odżywiacie?

O: Sztucznym pożywieniem.

P: Jaka jest wasza opinia o naszych lotach kosmicz­nych?

O: Są one prymitywne.

P: Czy posiadacie jakąś potężną broń?

O: Tak, mamy aparat emitujący promienie, który mógłby jednym uderzeniem zniszczyć obiekt wielkości Księżyca.

P: Czy tę broń zabraliście ze sobą?

O: Nie, powtarzamy jeszcze raz: przybyliśmy tu z misją pokojową. Ale posiadamy broń, która jest dość silna, aby przeszkodzić nawet wybuchowi bomby wodo­rowej.

Tu «rozmowa» zaczęła się rwać i trzej uczestnicy przypominają sobie już tylko pewne urywki zdań, na przykład: «obserwujemy rozwój ewolucyjny na Ziemi prawie od początku»; «oprócz naszego systemu galakty­cznego istnieje Świat Kontrastów»; «dowody naszej obecności znajdują się w szeregu miejscach na waszej planecie»”.

UFO, który okaza! się meteorytem

O tym, jak bardzo powściągliwi muszą być naukowcy zajmujący się badaniem niezidentyfikowanych obiek­tów latających, przekonuje następująca historia, którą przytaczamy za „Science et Vie” z kwietnia 1974 roku (według „Forum” z 9 V 1974).

Na początku roku 1974 wielką sensację wzbudziło zdjęcie UFO wykonane przez członka ekipy naukowej, odbywającej lot samolotem „Concorde” 30 czerwca 1973. Ekipa przelatywała nad Afryką, śledząc zaćmienie Słoń­ca, co pozwoliło na 80-minutową nieprzerwaną obser­wację nieba. Wykonano wtedy szereg zdjęć. Na jednym z nich widać na czarnym niebie świecący punkt wielkoś­ci 0,3 mm. Analiza zdjęcia wykazała, że w rzeczywistoś­ci świecący obiekt miał około dwieście metrów wielko­ści i był oddalony od samolotu o piętnaście kilometrów. 150-krotne powiększenie zdjęcia pozwala dostrzec

201

i \W \ W*

kształt przypominający z grubsza sylwetkę, „talerza”. Zaokrąglona żółta podstawa i czerwony korpus zwień­czony brunatnym cylindrem, a wszystko to otoczone gazową mgiełką.

Zdjęcie ukazało się w licznych gazetach, pismach, wy­wołując falę komentarzy. I oto okazało się, że ten sam „UFO” był przedmiotem zainteresowania jednego z ob­serwatorów, znajdującego się w zupełnie innym miejscu na wschodniej półkuli. Prowadzona przezeń obserwacja nie dopuszczała żadnej wątpliwości: ów tajemniczy obiekt był meteorytem z dobrze znanego roju | Tauri- dae...

Meteoryt, który mógł być UFO

Coraz więcej zwolenników zyskuje z kolei hipoteza, że tak zwany meteoryt tunguski był wielkim UFO (może statkiem-bazą), który uległ awarii i rozbił się w słabo zaludnionych rejonach Syberii. Spójrzmy, jak przedsta­wiają się fakty:

Rankiem, 30 czerwca 1908 roku, mieszkańcy central­nej Syberii znajdujący się w pobliżu rzeki Podkamien- naja Tunguska, widzieli ciągnący się na niebie „ognisty ogon”, który ginął daleko w tajdze. Następnie usłysza­no straszliwą eksplozję. Sejsmografy całego świata za­notowały wyraźny wstrząs, którego epicentrum znajdo­wało się na północny zachód od jeziora Bajkał. Potężną falę sejsmiczną zarejestrowano aż w Waszyngtonie, a fa­la powietrza dwukrotnie obiegała Ziemię dookoła. Jak z tego wynika, siła uderzenia musiała być olbrzymia — podobna do wybuchu wielomegatonowej bomby wodo­rowej!

W jednej tylko wsi leżącej w okolicach rzeki Podka- miennaja Tunguska zabitych zostało ponad 1500 renife­rów. Ludzie ze szczepu Ewenków mówili: „Znajdowa­

liśmy się ponad 80 kilometrów od rzeki Podkamiennaja Tunguska i widzieliśmy ogień. Gorąco stało się tak wiel­kie, że musieliśmy natychmiast położyć się na ziemi". „Bałem się — opowiada jeden ze świadków — że zapali się na mnie koszula”. Pasażerowie kolei transsyberyjs­kiej, znajdujący się ponad 500 kilometrów od miejsca katastrofy, zobaczyli słup ognia, który na podobieństwo fontanny sięgał dziesiątek kilometrów w górę. W ciągu kilku nocy po eksplozji obserwowano dziwne fenomeny świetlne: niebo było przesłonięte jasnymi fosforyzują­cymi chmurami, które roztaczały poświatę nad Berlinem, Kopenhagą i Londynem. Katastrofie towarzyszyły także inne zjawiska: zmiana pola magnetycznego, zanotowana przez obserwatorium w Irkucku, nocna iluminacja nie­ba, zaobserwowana w Europie Zachodniej, zmniejszenie promieniowania słonecznego i to w takim stopniu, jak w przypadku ogromnych wybuchów wulkanicznych, kiedy to cząstki popiołu zostają wyrzucone w górne partie atmosfery. W Kalifornii zjawisko tego rodzaju wystąpiło dopiero w dwa tygodnie po eksplozji.

Dopiero wiosną roku 1928 dotarła na miejsce katastrofy radziecka ekspedycja naukowa. Zobaczono drzewa tajgi powalone w promieniu ponad 70 kilome­trów, nie znaleziono jednakże ani typowego dla takich wydarzeń krateru, ani nawet śladu odłamków meteory­tu. Fala uderzeniowa, wywołana przez eksplozję, zde­wastowała rejon lasu o powierzchni ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych. Ekspedycja stwier­dziła, że drzewa tajgi położone były promieniście do centrum wybuchu, z wyjątkiem tych, które znajdowały się w pozycji prostopadłej w samym centrum eksplozji. Nagłe przyspieszenie porostu drzew, zauważalne w re­jonie katastrofy, mogło być uwarunkowane przez radio­aktywność, którą odznaczał się obiekt kosmiczny. Jeżeli była to kometa, to można założyć, że przed spotkaniem

203

, w\ \ \ mm

z Ziemią przeszła w pobliżu Słońca, ulegając tam gwałtownemu bombardowaniu promieniami kosmiczny­mi, które „nasyciły” ją niejako radioaktywnością.

Jakie są poglądy dzisiejszej nauki na problem katastrofy tunguskiej? Napisano na ten temat wiele tysięcy rozpraw naukowych i artykułów. Z braku miejsca ograniczymy się do podania tylko kilku głównych wersji.

Hipoteza I: Jądro komety. Katastrofa tungnska została spowodowana przez obiekt kosmiczny o masie około miliarda ton, który zderzył się z naszą planetą z pręd­kością 7 km/s. Byłoby to jądro komety, która przeni­knęła przez gęste warstwy atmosfery z prędkością 30 — 40 km/s.

Przyjmując tę hipotezę, jądro uległo rozpadowi na „chmurę” szczątków, zwiększają;? w ten sposób powie­rzchnię tarcia przy kontakcie z atmosferą. Pod wpływem wzrostu gęstości atmosfery ciśnienie powietrza przed „ścianą” masy cząsteczek sięgało 300 atmosfer, powo­dując gwałtowne hamowanie rozpędzonej masy i wy­zwalając kolosalną energię kinetyczną. Składniki stano­wiące zazwyczaj jądro komety (woda, metan, amoniak) uległy wyparowaniu, co pozwalałoby tłumaczyć, dlacze­go żaden fragment kosmicznego obiektu ani krater nie został odkryty na miejscu katastrofy. Nie jest wyklu­czone, iż temperatura osiągnęła 5000 stopni Celsjusza. W tych warunkach wodór i tlen mogły ulec dysocjacji, stwarzając mieszankę gazową, która z kolei mogła spowodować eksplozję i uwolnić olbrzymią wprost energię.

Szereg tych faktów przemawia więc za hipotezą komety. Zjawiska takie jak chmury, nocna iluminacja nieba, mogły być skutkiem odbicia światła słonecznego od rozrzedzonych substancji formujących ogon komety, której jądro zderzyło się z Ziemią, bądź też odbicia

światła od kryształów wody wyrzuconej na wysokość 600 kilometrów w momencie eksplozji.

Hipoteza II: Meteoryt—olbrzym. Wielu uczonych kwestionuje jednak mechaniczne źrodło eksplozji, a znany astronom Urey wyklucza w ogóle kometę. Twierdzi on, że chodzi o meteoryt, zawierający w sobie wolne pierwiastki o niesłychanej energii, które na skutek rozgrzania się podczas przelotu przez atmosferę uległy rekombinacji, wywołując potężną eksplozję egzotermiczną. Hipoteza wolnych pierwiastków pozwoli­łaby wyjaśnić fakt odnotowany przez obserwatorium w Czechosłowacji. Jeden z uczonych tego obserwatorium dostrzegł w dniu 30 czerwca 1908 roku ogromny meteoryt, który znikł po gwałtownej zmianie kierunku lotu nad obszarem Polski.

Według opinii F. Zigela, kierownika Instytutu Aeronautyki w Moskwie, aktualna wiedza o kometach nie pozwala przypuszczać, aby tego rodzaju jądro mogło przedostać się do gęstej warstwy atmosfery. Meteoryt tunguski mógł mieć natomiast strukturę porowatą

i dzięki temu zmagazynować wielki zasób elektryczno­ści. Na skutek tego, podczas wchodzenia do atmosfery mógł eksplodować jak beczka z prochem.

Wobec niezwykłej mocy eksplozji niektórzy specjali­ści porównują zjawiska zaobserwowane w lipcu 1908 roku i później, z eksplozją nuklearną w atmosferze. Zdaniem A.W. Zołotowa średnica meteorytu mogła wynosić od 50 do 70 metrów. W końcowej fazie traje­ktorii meteoryt mógł mieć prędkość od 1 do 2 km/s, a więc niewielką w porównaniu z normalną prędkością meteorytów, co wykluczałoby możliwość eksplozji na skutek wyładowania energii kinetycznej.

Hipoteza III: Bryła antymaterii. Pozostaje zatem hipoteza nuklearna. Dokładna analiza mikrobarogramów, wykonanych po eksplozji, wykazała wszelkie cechy

eksplozji nuklearnej na dużej wysokości, co tłumaczy­łoby brak jakichkolwiek śladów materii kosmicznej. W tym szczególnym przypadku chodziłoby więc o zde­rzenie się Ziemi z tak zwaną antymaterią, choć obecnie w dalszym ciągu trudno jest udowodnić faktyczne istnienie antymaterii we Wszechświecie.

Jak więc widzimy, daleko jeszcze do ustalenia jednolitego poglądu na temat katastrofy tunguskiej. Jaka była masa obiektu, czy to był meteoryt, kometa lub antymateria? Czy przyczyna eksplozji miała charakter mechaniczny, chemiczny, nuklearny lub termonuklearny? Badania zarówno na miejscu kata­strofy jak i w laboratoriach są prowadzone w dalszym ciągu.

W roku 1958 uczeni radzieccy po ponownym zbadaniu tego problemu, oficjalnie stwierdzili, że 30 czerwca 1908 roku w tajdze syberyjskiej nie spadł żaden meteoryt i że eksplozja nie nastąpiła w momencie zetknięcia się z Ziemią, ale już w powietrzu. W latach 1959 i 1962 profesorowie Plechanow i Zigel oświadczyli: „W miejscu uderzenia krater nie jest wcale podobny do krateru meteorytu. Stwierdziliśmy ponadto silną radioaktywność. Wszystko to nasuwa przypuszczenie, że chodziło tu raczej o eksplozję jądrową na pewnej wysokości na zewnątrz atmosfery albo o rozszczepienie bryły antymaterii”.

Profesor L. Bemier, francuski specjalista, który pro­wadził badania nad meteorytem tunguskim, przyłącza się do tej teorii bez zastrzeżeń. „Liczni świadkowie

pisze on — widzieli na niebie dziwne urządzenie, którego kształt określali jako podobny do rury lub walca”. Czy ktokolwiek widział kiedyś cylindryczny meteoryt? A więc...

Hipoteza IV: Statek kosmiczny. Przedstawił tę hipote­zę w lutym 1948 roku w Moskiewskim Towarzystwie

Astronomicznym radziecki autor science fiction, Ale­ksander Kazancew. Jego zdaniem przez tak zwaną katastrofę tunguską należy rozumieć w rzeczywistości awarię, a w następstwie tego eksplozję statku kosmicz­nego, przybyłego do nas z innych światów. Nie wiadomo, kim oni byli, ani w jakim celu zamierzali odwiedzić naszą planetę, ponieważ kosmolot uległ awarii, a oni sami nie żyli już w momencie, gdy nastąpiło zetknięcie z Ziemią. Można przypuszczać, że statek został trafiony przez pędzący z dużą szybkością meteoryt lub nastąpiło uszkodzenie systemu sterowania. Tak czy inaczej

aparat wtargnął z olbrzymią prędkością w ziemską atmosferę; jego pancerz uległ stopieniu na skutek straszliwego gorąca, powstałego w wyniku tarcia o zgę- szczone warstwy powietrza. Uszkodzenie dotarło do silnika atomowego i nastąpiła eksplozja typu bomby atomowej (wodorowej).

Kazancew idzie w swej hipotezie jeszcze dalej, twierdząc — na podstawie pewnych wyliczeń — że statek kosmiczny, rozbity w tajdze syberyjskiej 30 czerwca 1908 roku, znalazł się w pobliżu Ziemi przy­padkiem tylko, właśnie na skutek awarii tych czy innych urządzeń, gdyż celem lotu nieznanych kosmonautów była planeta Wenus(!). Rzekomo bowiem w tym samym dniu-i o tej samej godzinie, w której nastąpiła opisywa­na tu eksplozja, niektórzy astronomowie widzieli jeszcze inny statek (względnie nieznany obiekt kosmiczny), zmierzający w kierunku Wenus.

Hipoteza Kazancewa spotkała się wówczas z bardzo ostrą krytyką, a nawet została po prostu wyśmiana. Od tego czasu minęło jednak wiele lat i dziś niektórzy radzieccy naukowcy, mówiąc na temat meteorytu tunguskiego, przyznają pewne prawdopodobieństwo temu, iż „mieliśmy wtedy do czynienia z jakimś sta­tkiem kosmicznym”...

Wszystko, co dotychczas wiemy na temat UFO,

sprowadza się właściwie do następujących ustaleń:

Mają różne rozmiary i kształty, najczęściej jednak t kształt dysku.

W czasie lotu zmieniają barwę, co jest szczególnie wi­doczne w nocy. Przeważnie są wtedy czerwone, żółte, niebieskie lub fioletowe.

Poruszają się w sposób znacznie odbiegający od zasad poruszania się naszych obiektów latających, mogą bowiem wzbijać się nagle pionowo w górę, zawisać nieruchomo przez dłuższy czas w powietrzu, dokony­wać nagłych i bardzo szybkich zwrotów oraz poruszać się z prędkością dziesiątek tysięcy kilometrów na go­dzinę.

Zaobserwowano UFO-bazy (w kształcie cygara), wchłaniające lub wypuszczające mniejsze rozmiarami UFO (w kształcie dysku).

Zaobserwowano wielokrotnie, że pojawienie się UFO nad daną okolicą powoduje pewne charakterystyczne objawy, których naturalnej przyczyny nigdy nie ustalono, a mianowicie: zatrzymywanie się silników samochodów, nagłe gaśnięcie reflektorów, nagrzewa­nie się urządzeń, zwęglanie materii organicznej itp.

UFO o małych rozmiarach lądują czasem (niezmiernie rzadko) na terenach słabo zaludnionych lub w porze nocnej. Czasem znajduje się ich ślady, niektóre bardzo zastanawiające (np. analiza marchwi rosnącej w kole „pozostawionym” przez UFO wykazała, że ta jarzyna zawierała o wiele więcej wapnia niż marchew rosnąca dookoła).

Z prowadzonych w niektórych krajach badań statysty­cznych wynika, że punkty, w których ukazują się UFO, naniesione na mapę danego kraju ukazują się wzdłuż linii prostych. Z początku wzdłuż jednej, następnie dwóch, potem coraz większej liczby pro-

stych, aż do utworzenia się „centrum” w postaci jakby gwiazdy z rozchodzącymi się promieniami.

Nigdy nie zaobserwowano ani nie słyszano działania jakichkolwiek silników napędzających pojazd.

Sposób poruszania się UFO zdaje się naprowadzać myśl, że nie podlegają one przyciąganiu ziemskiemu lub podlegają mu w bardzo małym stopniu. Wszystkie te cechy niezidentyfikowanych obiektów

nie dadzą się wytłumaczyć z punktu widzenia obecnego stanu naszej techniki. Niektóre bowiem z obserwacji, szczególnie dotyczące lądowań UFO (nielicznych bardzo!) są zupełnie nie do wytłumaczenia, gdybyśmy założyli, że są to urządzenia pochodzenia ziemskiego. Czymże więc są albo czym mogą być owe „latające talerze”? Czy, jak przypuszczają niektórzy, są one utrzymywany­mi dotąd w tajemnicy obiektami wojskowymi? Czy też automatycznymi sondami kosmicznymi, przysłanymi tu z innych planet? Czy też — co wydaje się z jednej stro­ny najmniej prawdopodobne, z drugiej zaś najbardziej logiczne — są one przysłanymi tu z innych planet statkami kosmicznymi o zupełnie nie znanej nam budowie, kierowanymi przez rozumne istoty?

W ciągu wielu setek milionów lat istnienia życia na Ziemi istoty z innej, znacznie bardziej zaawansowanej w rozwoju cywilizacji mogły nas już wielokrotnie od­wiedzać. A szczególnie interesujące dla tych Nieznanych byłoby prześledzenie ostatnich kilku tysiącleci rozwoju ludzkości. Być może więc Ziemia od dawna już jest obserwowana z obcych statków (sond) kosmicznych, a technika i wiedza ich twórców jest tak znacznie wyższa od ziemskiej, że nie mieści się to nawet w naj­śmielszych naszych wyobrażeniach. Coraz bardziej też zaczyna sobie torować drogę hipoteza, iż siłą napędową UFO jest wytwarzane przez nie sztucznie lokalne pole grawitacyjne. Chodziłoby tu o tak zwaną antygrawita-

cję, czyli emitowanie pola sił redukujących (lub poważ' nie zmniejszających) ziemskie przyciąganie. Jakżeby inaczej wytłumaczyć wnioski wynikające z analizy jednego ze zdjęć UFO, według których przyspieszenie liniowe na starcie wynosić by miało 20 000 g!

Cytowany już Aimé Michel zauważa, że przyjęcie hipotezy wytwarzania sztucznych pól grawitacyjnych przez UFO wyjaśniłoby wiele zaobserwowanych ich cech, takich jak gwałtowne przyspieszenie, zdolność manewrowania przy wielkich szybkościach, brak jakie­gokolwiek odgłosu pracy „silnika”, zdolność utrzymy­wania się w pozycji nieruchomej bez względu na wyso­kość itd. Wynalazek sztucznej grawitacji (lub antygra- witacji) byłby także najważniejszym dowodem olbrzy­miego zaawansowania technicznego nieznanej cywilizacji wysyłającej UFO. Na Ziemi bowiem problem ten nie został dotychczas nawet teoretycznie rozwiązany. Gdyby udało się go rozwiązać, wynalazek ów o wiele szczebli przewyższałby nasze dotychczasowe osiągnięcia w dzie­dzinie wytwarzania energi jądrowej czy nawet prób z antymaterią. Obecnie jednak nie dysponujemy jeszcze ścisłą wiedzą w tym zakresie. Profesor W. Iwanowska z Uniwersytetu w Toruniu pisze (Astronomia współcze­sna. Toruń 1973): „Pomimo że prawo ciążenia powsze­chnego jest jednym z najdawniej odkrytych praw przy­rody, istota grawitacji nie jest dotychczas całkowicie jasna [...]. Skoro wokół każdej masy istnieje pole gra­witacyjne, wydaje się rzeczą naturalną, że każda zmiana wielkości lub rozmieszczenia tych mas powinna powo­dować zmiany w polu grawitacyjnym tych mas i zmiany te powinny się rozchodzić ze źródła we wszystkich kie­runkach na zewnątrz. A zatem jesteśmy skłonni polu grawitacyjnemu przypisać własność sprężystości i prze­noszenie się zaburzeń pola grawitacyjnego uważać za rodzaj fal, którym nadajemy nazwę fal grawitacyjnych

[...]. Próby wykrycia fal grawitacyjnych podejmowane są od kilku lat [...]. Jedną z konsekwencji wysyłania fal grawitacyjnych byłaby utrata masy przez ciało emitujące te fale

Jeżeli jednak UFO są realną rzeczywistością, jeżeli są to statki kosmiczne obcych istot rozumnych, to dla­czego nie usiłują one nawiązać z nami kontaktu? Skoro przedsięwzięły tak daleką podróż poprzez bezmiary Kosmosu, skoro celowo się tu znajdują, to czemu nie chcą zrobić tego ostatniego kroku: wejść w bezpośredni kontakt z naszą, ziemską cywilizacją?

Odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna — odpowiadają zwolenicy kosmicznego pochodzenia UFO. Statki pochodzą od cywilizacji znacznie różniącej się od naszej. Rozbieżności te mogą być różnego rodzaju: w po­ziomie techniki, wiedzy, w kierunkach zainteresowań itp. Mogą być one olbrzymie na skutek zupełnie odmien­nej, w stosunku do naszej, drogi ewolucji, jaką te istoty przeszły w ich świecie, lub może nie znają w ogóle spo­sobu porozumiewania się z nami. Albo odwrotnie: są

o tyle od nas starsi, mądrzejsi, że tego kontaktu po pros­tu unikają. Albo jeszcze inaczej: może obowiązuje swego rodzaju kosmiczne prawo nieingerencji? Nie wolno przedstawicielom jednej cywilizacji wtrącać się do dru­giej, nie wolno w żaden sposób ingerować. Każda bowiem społeczność w Kosmosie musi sama wypraco­wywać swą własną drogę, swój własny los...

Czy tak jest, czy inaczej, jeden wniosek, pesymisty­czny niestety, nasuwa się w tym miejscu. Jeżeli nawet zagadkowymi „latającymi talerzami” kierują obce isto­ty rozumne, to chyba dobrze się dzieje, że tego rodzaju kontaktu (na razie) nie ma. Bo cóż moglibyśmy im za­ofiarować, prócz licznych problemów, jakie gnębiły nas w przeszłości i jakie nadal piętrzą się przed nami: wojny, głód, niesprawiedliwość społeczna, wzajemna nieufność...

Między hipotezą a „super-science-fiction"

Gdybyśmy na Ziemi zaczęli jeszcze raz wszystko od początku i zdali się na los. to w takich samych warunkach fizycznych nie powstałoby nic. co by choć w przybliżeniu przypominało istoty łódzkie. Po prostu na naszej drodze ewolucyjnej było za dużo przypadków, aby gdzie­kolwiek indziej mogły rozwinąć się istoty żywe całkiem podobne do ludzkich.

(Carl Sagan)

Jakkolwiek prawdopodobieństwo „bliskiego sąsiedztwa” z innymi cywilizacjami w Kosmosie jest bardzo niewiel­kie, to jednak nie sposób zupełnie wykluczyć, że które­goś dnia mimo wszystko natrafimy na rozumne istoty pozaziemskie. Wydaje się, że można rozpatrywać cztery grupy przyczyn nawiązania bezpośrednich kontaktów pomiędzy różnymi cywilizacjami:

Po pierwsze — istoty pozaziemskie przybywają do naszego Układu Słonecznego bez zasygnalizowania nam swojej obecności i wybierają Ziemię jako najbardziej dla nich odpowiednią planetę. Wielu uważa, że tego rodzaju wydarzenie miało już miejsce i w każdej chwili znowu może się zdarzyć. Taka „wizyta” na pewno nie będzie wynikiem jakiejś prostej ciekawości, o czym pi­sze się w powieściach fantastycznych. Istoty z Kosmosu, przybywające z tak olbrzymiej odległości, mogą znaleźć się tu tylko przypadkowo na skutek konieczności. Do tej decyzji skłonić ich bowiem może na przykład jakaś katastrofa. W tym wypadku należałoby się liczyć na­

wet z walką z nimi, gdyż na pewno nie przybyliby bez­bronni.

Po drugie — my sami, opuściwszy Ziemię, trafiamy z podobnych powodów — nieproszeni i bez zapowiedzi — do obcego systemu planetarnego. Niewykluczone, że

i wówczas doszłoby do walki, a to głównie dlatego, że na nawiązanie przyjaznych stosunków mogłoby po pro­stu nie starczyć czasu.

Po trzecie i po czwarte — podejmujemy między­gwiezdną wyprawę i odwiedzamy społeczeństwo kos­miczne, z którym jednak od dawna utrzymujemy kon­takt. Lub odwrotnie: to społeczeństwo odwiedza nas. Przyczyną takiego przedsięwzięcia może być grożąca społeczeństwu zagłada, na przykład spalenia przez ich gwiazdę centralną lub katastrofalny spadek zawar­tości tlenu w atmosferze planety. I to zmusza je do opu­szczenia „rodzinnych stron” i próby osiedlenia się gdzie indziej.

Niewykluczone zresztą, że pozaziemskie cywilizacje nie są wcale tak odległe. Według jednego z poglądów, na każdą widoczną gwiazdę przypada kilka gwiazd nie­widocznych, bardzo małych, których wielkość dochodzi nawet do wielkości planety Mars. Przypuszcza się, że wiele takich niewidocznych gwiazd znajduje się tak blisko naszego Układu Słonecznego, że ich mieszkańcy mogą wiedzieć o naszym istnieniu, a nawet obserwować życie na naszej planecie. My zaś na razie ich nie widzi­my ani dojrzeć nie potrafimy, lecz może już niedługo stwierdzimy ich obecność za pomocą radioteleskopów albo promieni podczerwonych. Tę prawie fantastyczną hipotezę opublikował H. Brown w czasopiśmie „Science News Letter” (z 26 września 1964 roku).

Galaktyczne masery

Radzieccy astronomowie J. S. Szkłowski i N. S. Karda- szew odebrali w roku 1965 regularne sygnały z prze­strzeni kosmicznej, ze źródła emitującego fale radiowe, nazwanego CTA-102. Podobne sygnały elektromagne­tyczne z Drogi Mlecznej przechwytywali również angiel­scy i amerykańscy uczeni. Domniemanym źródłem tych emisji były obłoki wodorowe, znajdujące się w Galak­tyce. Opierając się na tych obserwacjach, wybitny kos­molog F. Hoyle i fizyk z Instytutu Technologicznego Massachusetts A. Barret sformuowali odważną hipotezę. Barret spostrzegł, że niektóre z tych sygnałów są jakby wzmacniane, potęgowane sztucznie. Skoro zatem źródło tych sygnałów nie mogło być naturalne, gdzież więc jest ono umiejscowione?

Barret i Hoyle twierdzą, że obłok wodorowy znajdu­jący się w bardzo niskiej temperaturze stanowi doskona­ły wzmacniacz fal radiowych. Jakaś pozaziemska cywili­zacja (albo też cywilizacje) odkryła, że bombardując taki obłok wodorowy falami o normalnym natężeniu, można wzmocnić emisję miliard razy. Stopień rozwoju technologicznego tych hipotetycznych istot rozumnych przewyższa więc miarę ziemską tak dalece, że trudno tu o jakiekolwiek porównania.

Hoyle i Barret uważają, że zjawisko to w Galaktyce jest podobne do zjawisk laserowych. Już w roku 1954 Amerykanin Townes stwierdził, że na skutek działania ultrakrótkich fal na niektóre gazy, doprowadzone do temperatury, prawie zera absolutnego, powstaje spotę­gowane w ogromnym stopniu promieniowanie wymu­szone. Na tej zasadzie został kilka lat później zbudowa­ny laser, który emituje wiązkę światła sto tysięcy razy silniejszą od promienia słonecznego. W naturze zjawiska laserowe czy maserowe nie istnieją, nie są one

produktem działania sił przyrody, lecz są sztuczne

są produktem istot rozumnych. Zamiast odkryć maser i laser od razu na początku naszego stulecia — ubolewa Hoyle — co umożliwiłoby wysyłanie i odbiera­nie informacji z głębi Galaktyki, zaczęliśmy od eksplo­atacji krótkich fal radiowych małej mocy. Tamta cywilizacja (czy cywilizacje) z pewnością poszła inną drogą. Nie zaniedbując fal krótkich, osiągnęła wysoki stopień zaawansowania w zastosowaniu maserów. W tej chwili próbuje nawiązać z nami kontakt, lecz my nie możemy jej odpowiedzieć. Jesteśmy zaledwie w stanie wpaść na trop możliwości jej istnienia. Jest to przypuszczalnie federacja planet oddzielonych olbrzy­mimi odległościami lat świetlnych, lecz połączonych łańcuchami telekomunikacji, w których obłoki wodoro­we odgrywają rolę wzmacniaczy maserowych. Być może pewnego dnia wejdziemy w skład tej federacji.

Cywilizacja sztucznych istot rozumnych

Niezmiernie ciekawą hipotezę na temat możliwości istnienia w Kosmosie nie tylko naturalnych, ale również sztucznych istot rozumnych, sugeruje wspomniany już kilkakrotnie uczony radziecki J. Szkłowski. „Mamy podstawy przypuszczać — pisze w swej znanej książce Wszechświat — życie — myśl, że burzliwy rozwój cybernetyki wraz z rozwojem biologii molekularnej

i nauki o wyższych czynnościach nerwowych umożliwią w ostatecznym wyniku utworzenie sztucznych istot ro­zumnych, nie różniących się w zasadzie od naturalnych, będą one jednak znacznie doskonalsze i zdolne do dal­szego samodoskonalenia. Bardzo prawdopodobne, że te istoty będą znacznie bardziej długowieczne w porówna­niu z naturalnymi. Starzenie się organizmów jest pra­wdopodobnie związane ze stopniowym gromadzeniem się

215

m a \w \ H

A

rozmaitych zaburzeń w schemacie «drukującym» DNA komórek. Schemat ten z biegiem czasu jak gdyby się «ścierał». Jest to bardzo prawdopodobne, że «sztuczne» matryce DNA będą «mocniejsze» i «stabilniejsze».

Być może, że z biegiem czasu podział istot rozumnych na «naturalne» i «sztuczne» straci wszelki sens. Zdumie­wające osiągnięcia biologii molekularnej i cybernetyki mogą doprowadzić do zasadniczej zmiany cech biolo­gicznych istot rozumnych poprzez korzystną syntezę organizmów «naturalnych» i «sztucznych» i ich części. Podobnie jak obecnie powszechnie korzysta się ze sztucznych protez (na przykład sztucznych zębów), nie traktując ich jako elementu obcego, w przyszłości istoty rozumne będą w poważnym być może stopniu złożone z elementów sztucznych. Istnieje wreszcie w zasadzie możliwość powstania wysoko zorganizowanych rozum­nych i samodoskonalących się form życia bynajmniej nie człekokształtnych.

Dochodzimy w ten sposób do niezwykle ważnego dla nas wniosku. Powstanie sztucznych istot rozumnych będzie określać początek nowego, odmiennego jakościo­wo od poprzednich, etapu rozwoju materii. Nie można między innymi wykluczyć ewentualności, że cywilizacje sztucznych, wysoko uorganizowanych istot będą niezwy­kle długotrwałe. Można nawet wyobrazić sobie, że poszczególne sztuczne istoty rozumne będą żyć wiele tysięcy lat. Nie będzie więc dla nich istniała trudność charakterystyczna dla międzygwiazdowej łączności radiowej, polegająca na jej zdecydowanej powolności. Może to, oczywiście, znacznie zwiększyć dążenie tych istot do nawiązania i podtrzymywania międzygwiazdo­wej łączności radiowej. Długowieczni kosmonauci zreali­zują ponadto z łatwością loty międzygwiazdowe

I prędkościami bliskimi prędkości światła (co najmniej będą mogli nawiązać bezpośrednie kontakty ze stosun­

kowo bliskimi cywilizacjami z innych planet). Nie można wykluczyć również i tego, że do takich lotów będą «produkowane» wysoko wyspecjalizowane istoty żywe, zdolne zarówno do stosunkowo łatwego znoszenia trudów lotu, jak i do lepszego wykonania postawionych przed nimi zadań. Naturalnie, że przy takim stanie rze­czy przeprowadzenie wyraźnej granicy pomiędzy wy­specjalizowanym automatem a sztuczną żywą istotą ro­zumną będzie niemożliwe. Być może nawet okres ich rozwoju technicznego będzie zawarty w skali kosmogo- niczmej.

Analizując problemy łączności pomiędzy cywilizacja­mi z różnych planet — kontynuuje Szkłowski — należy wziąć pod uwagę, że rozumne życie może — w skali Wszechświata — ulec w procesie swego rozwoju zmia­nom jakościowym. Okoliczności tej nie uwzględnił na przykład von Hoerner, który w swoich teoretyczno-sta- tystycznych obliczeniach wychodzi z założenia, że ziemskie istoty rozumne są zjawiskiem typowym.

W związku z możliwością syntezy żywej materii (niekoniecznie istot rozumnych), powstaje wiele palą­cych zagadnień. Zatrzymajmy się dla przykładu nad jednym z tych zagadnień. Jeśli nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy życiem naturalnym a sztucznym, nie można wykluczać, że życie na pewnych planetach może mieć pochodzenie sztuczne. Tak na przykład warto zastanowić się nad hipotezą o możliwości zawleczenia żywych przetrwalników i mikroorganizmów na pozba­wioną życia planetę przez niedostatecznie sterylny statek kosmiczny z innej planety. Można także wysunąć hipotezę znacznie bardziej radykalną. Życie na nie­których planetach może być wynikiem doświadczenia, przeprowadzonego tam celowo przez wysoko zorgani­zowanych kosmonautów, którzy odwiedzili daną planetę wówczas jeszcze, kiedy życie na niej nie występowało.

217

Można nawet założyć, że podobne «zaszczepienie życia» jest normalną praktyką, dokonywaną «planowo» przez wysoko zorganizowane cywilizacje rozrzucone w prze­strzeniach Wszechświata. Zamiast oczekiwać biernie na «naturalne», samoistne powstanie życia na danej plane­cie — proces być może mało prawdopodobny — wysoko rozwinięte cywilizacje galaktyczne rozsiewają, jak gdy­by planowo, ziarna życia we Wszechświecie [...]. Jeśliby tak było naprawdę, prawdopodobieństwo istnienia w Galaktyce innych zamieszkałych układów planetar­nych może wzrosnąć o wiele rzędów wielkości. Wreszcie, żeby być konsekwentnym, trzeba uwzględnić jeszcze możliwość zaludnienia planet, na których panują odpowiednie warunki, przez sztuczne lub naturalne istoty rozumne”.

Nowa faza stosunków między organizmami żywymi

i środowiskiem zaczyna się wraz z powstaniem istot rozumnych, które aktywnie wpływają na otaczający je świat, zmieniając swe środowisko, przekształcając je w sposób dogodny dla swojej egzystencji, Jeśli zaś na jakiejś z planet warunki życia nie okażą się zadowalają­ce — postarają się o to, by je zmienić. Rozwój energety­ki umożliwi prawdopodobnie w przyszłości takie zamie­rzenia, które obecnie są zupełnie nierealne. Na przykład przebudowanie naszego, a następnie innych układów planetarnych, przesunięcie planet na takie orbity, które będą najbardziej dogodne dla ich mieszkańców.

Najlepsza część ludzkości, wedle wszelkiego prawdo­podobieństwa, nigdy nie zginie, lecz będzie przenosić się od słońca do słońca, w miarę ich stopniowego gaśnię- cia. Za wiele milionów lat będą oni, być może, żyli pod takim słońcem — pisał Konstanty Ciołkowski — które teraz jeszcze nie zapłonęło i istnieje jedynie w stanie początkowym. Życie, rozum i doskonalenie się ludzkości nie mają tedy kresu, jej postęp jest wieczny”...

Miejsce dia science fiction

Uczniowie jednej ze szkół moskiewskich otrzymali niezwykłe zadanie domowe: przeanalizować dzieła Juliusza Veme'a i wybrać z nich wszystkie „wynalazki”, jakie autor tam zaproponował. Wyliczono około stu urządzeń, które Verne umieścił w swych powieściach, przypuszczając, że takie właśnie będą kierunki rozwoju wiedzy i techniki w przyszłości. Po przeanalizowaniu „wynalazków” okazało się, że ponad 70% spośród nich zostało już zrealizowane, a około 20% znajduje się nie­jako w trakcie zastosowywania. Zaledwie więc w około 10% przypadków wizje Verne'a okazały się nierealne. Nierealne — dziś, bowiem wcale to nie oznacza, że i one ’— w tej czy innej formie — nie znajdą zastosowania w przyszłości. A przecież powieści Verne'a powstały prawie sto lat temu.

Jaką zatem wartość mają — dla naszych rozważań — utwory fantastyczno-naukowe? Czy godne są li tylko tego, by je „włożyć między bajki”, bo tak jak dziś, tak i w przyszłości pozostaną wyłącznie fikcją, utworami, które czytać można i trzeba tylko dla zabicia czasu? Wydaje się, że — wręcz przeciwnie — literatura gatun­ku science fiction wnosi pewien wkład do rozważań nad przyszłością ludzkości, nad możliwościami lotów ko­smicznych i ewentualnych kontaktów z innymi cywili­zacjami. Oparte na obecnym stanie naszej wiedzy

i przewidywanych kierunkach jej rozwoju w bliższej

i dalszej (najdalszej) przyszłości, stanowią utwory z gatunku science fiction coś w rodzaju prognozy, która

jak każda prognoza — sprawdzi się tylko w pewnym (może i zupełnie niewielkim) stopniu. I mimo że często­kroć wiele można im zarzucić z punktu widzenia osiągnięć współczesnej nauki (chociaż i to nie zawsze, wystarczy posłużyć się nazwiskami tak znakomitych

219

* \\\ \ \ BN

twórców tego gatunku, jak Stanisław Lem, Ray Bradbury czy Arthur Ciarkę), to jednak zawierają spory ładunek wiedzy.

Rozważania autorów science fiction dotyczą przede wszystkim kierunków poszukiwań kontaktu z innymi cywilizacjami w Kosmosie oraz wyglądu tych istot, sposobu ich myślenia, życia. W poszczególnych utworach znajdujemy olbrzymią różnorodność odpowiedzi na te pytania. Przypuszcza się na przykład, że istoty rozumne mogą mieć wygląd zupełnie niepodobny do naszego, nawet wtedy, gdy planeta, na której one powstały, ma warunki analogiczne do ziemskich.

Thetis zwał się pierwszy statek kosmiczny, który wylądował na tej nieznanej, bezimiennej planecie...

tak rozpoczyna się nie tłumaczona na polski powieść Murray Leinster: Planeta przed przybyciem bogów.

A była to, z wielu względów, godna uwagi planeta.

I tak na przykład otaczająca ją atmosfera .miała skład zupełnie podobny do ziemskiej. Jej powierzchnia składała się między innymi z wielkich oceanów, które w gorącym słońcu tak się nagrzewały, iż woda silnie parowała i wskutek tego znaczne części planety okryte były warstwą chmur. Pomiędzy morzami znajdowały się liczne wyspy, półwyspy oraz kontynenty z urozmaico­nym krajobrazem. Podobnie jak na Ziemi, występowały tu zmiany pór dnia i nocy, padały deszcze i wiał wiatr, a przeciętna wysokość temperatury była dla ludzi całkowicie odpowiednia.

Nie było jednak na tej planecie żadnego życia! Nie żyły tu dzikie zwierzęta ani nie było żadnej roślinności. Nie istniały tu nawet bakterie, które tak są potrzebne dla rozwinięcia się życia. Skądinąd więc planeta nie pr2ypominała Ziemi. Były tu bowiem skały, kamienie i piasek, lecz nie było na przykład ani centymetra kwadratowego gleby, która jest przecież podstawą

wszelkiej wegetacji. Również w oceanach nie znajdowało się nic żyjącego i dlatego na dnie wód brakowało chara­kterystycznego szlamu, składającego się z części gnilnych i drobnych żyjątek. Dla podróżujących poprzez bezkresy Galaktyki było to wielkim zaskoczeniem. Świat tak podobny do Ziemi, w którym jednak nie istniało nic żywego! [...]

Około tysiąca lat później wylądował tu statek Orana. W tych czasach dorobek wiedzy ludzkiej i postęp techniczny bardzo posunęły się naprzód. Znacznie wzrosła także szybkość statków: sto lat świetlnych stało się dla kosmicznych podróżników krótkim stosunkowo okresem. Wiele już razy odkrywcy zapuszczali się w nie zbadaną daleką przestrzeń i przywozili informacje

0 niezliczonych światach, które czekały na skolonizowa­nie. Na większości z tych nowo odkrytych planet brako­wało jednak życia, w kosmicznej przestrzeni istniały całe systemy słoneczne, na których nie znajdowała się nawet jedna żywa komórka. Z tego powodu przedsię­wzięto budowę transportowców zarodników i nasion, których przeznaczeniem było te «sterylne» światy systematycznie badać i następnie powoływać do życia [...].

Statek Orana wylądował więc na planecie bez nazwy

1 bardzo dokładnie rozpoczął jej «zapładnianie». Krążąc przez dłuższy czas nisko nad powierzchnią globu, rozsiewał pył zawierający zarodniki i różne mikroorga­nizmy, które następnie osiadały na skałach i kruchych częściach gruntu. Pył zawierał przede wszystkim zarodniki grzybów i porostów oraz wszystko to, co jest niezbędne, aby z niego mogły się rozwinąć wyższe formy życia. Na koniec Orana «posiała» również plan­kton w oceanach i odleciała z powrotem JV..J.

Przeminęło znów wiele stuleci. Statki kosmiczne ludzi zostały tak udoskonalone, że odległość ponad

221

a w \ HH

tysiąca lat świetlnych oznaczała dla nich krótką podróż. Odkrywcy dotarli do zewnętrznych brzegów Galaktyki i wyprawiali się w podróże kosmiczne w inne Wielkie Światy

Około tysiąca lat po Oranie wylądował na planecie statek Ludret [...], którego zadanie polegało na tym, aby stwierdzić z całą pewnością, jakie konsekwencje wyni­kły z dawnych odwiedzin Orany. Kosmiczni badacze byli bardzo zadowoleni. Planeta okazała się teraz pokry­ta życiem takim jak na Ziemi, grzyby rozrosły się do wielkich rozmiarów, morza były przesyoone najróżniej­szymi żywymi organizmami. Lecz wykształciły się też zupełnie nowe formy. Napotkano tu bowiem jednoko­mórkowce wielkości winnych gron, a drożdże osiągały tak wielkie rozmiary, że można je było zobaczyć gołym okiem. A więc życie na tej planecie nie zachowało form, w jakich je tu przewidziano, zmieniło się i przystosowa­ło do miejscowych warunków. A przecież wszystko to pochodziło od mikroorganizmów, które zośtały kiedyś w postaci pyłu rozsiane przez ziemski statek kosmiczny. Tymczasem zarodniki te były obecnie tylko nazwami w genealogii tego nowego życia, jakie się tu rozwinę­ło”...

Życie pozaziemskie nie musi jednak być oparte na związkach węgla, lecz na przykład na związkach krzemu. Organizmy zbudowane na takiej bazie wydalałyby na przykład zamiast dwutlenku węgla — dwutlenek krze­mu, czyli po prostu piasek. Nie można także wykluczyć, iż znajdują się gdzieś wyższe formy życia, których pod­stawą istnienia jest wodór, a nie tlen. Ta ostatnia możli­wość wchodziłaby w rachubę zwłaszcza w odniesieniu do istot, jakie by żyć mogły na powierzchni wielkich planet, tej wielkości co na przykład Jowisz lub Saturn, ponieważ na 9kutek olbrzymiej grawitacji wodór

znajduje się tam w dużo większej ilości niż na Ziemi (R.N. Bracewell: Life in the Galaxy). Jednakże nic na razie nie wskazuje na to, by gdziekolwiek istniały orga­nizmy żywe oparte na wodorze. Jest także bardzo mało prawdopodobne, by ewolucja stworzyła istoty z tego rodzaju „surowca”. Poza tym planety o wielkości Jowi­sza lub Saturna nie mają przypuszczalnie na swej powierzchni wody. A bez wody rozwinięcie się życia jest niemożliwe. Także nasze dotychczasowe, doświad­czenia potwierdzają, że powiązania atomów węgla mogą powstać tylko w wodzie. Fakt ten napawa otuchą, gdyż wydaje się, że węgiel jest we Wszechświecie bardzo rozpowszechniony. Nie mniej interesujące byłoby po­znanie kierunków, w jakich poszła ewolucja, wykształ­cając żywe organizmy na innych planetach, oczywiście przy założeniu, że na powierzchni tych planet panują warunki analogiczne jak na Ziemi.

Jakie formy życia mogły tam powstać? Trzeba przyjąć wiele możliwości. Jeżeli składają się one z po­wiązań węglowych i miały swój początek w środowisku wodnym, zachodziłyby tylko drobne różnice, zależnie od cech, jakimi charakteryzowałyby się warunki „lokal­ne” poszczególnych planet, które stymulowałyby ten­dencje ewolucyjne. Opierając się na tym, należy sądzić, że istotami inteligentnymi na innych planetach mogą być owady, ptaki, ryby, rośliny. Według innych poglądów, istoty inteligentne w Kosmosie powinny mieć postać zbliżoną do kul. Kule te odżywiałyby się przez pochłanianie przedmiotów ze swego otoczenia. Brzmi to zupełnie nieprawdopodobnie, im bardziej jednak zgłębiamy tajemnice natury, tym bardziej fantastyczne dostrzegamy jej formy.

Inni autorzy zastanawiają się nad tym, jak kształto­wać się mogą drogi rozwoju danej inteligencji, danego społeczeństwa. Przywykliśmy uważać, że rozwój cywili-

I \\\ \ W

zacji musi iść w parze z rozwojem technologii. Ale w ten sposób rozwój przebiegać może tylko u nas. Gdzie indziej mogło być zupełnie inaczej. Pisał o tym J.S. Szkłowski w artykule pt. Problem cywilizacji pozaziem­skich i jego aspekty filozoficzne („Człowiek i Światopo­gląd” 1974, nr 2):

Przecież dla «utrzymywania się przy życiu» gatunku technologiczna era rozwoju cywilizacji nie jest zupełnie konieczna. Wręcz odwrotnie, może ona nawet być nie­bezpieczna. Wymieńmy na przykład jeden z najbardziej ostrych problemów współczesności — problem ochrony otaczającego nas środowiska naturalnego, który mógł powstać tylko przy technologicznej drodze rozwoju spo­łeczeństwa. To, że technologiczna era rozwoju społe­czeństwa nie jest bynajmniej nieuchronna, jest widoczne na przykładzie antycznego społeczeństwa niewolniczego. Nauka tego czasu, na przykład, zbliżyła się poważnie do wynalezienia silnika parowego. Jednakże przyczyny obiektywne, głównie ustrój niewolniczy, udaremniały nastanie ery technologicznej, odsunąwszy ją o półtora tysiąclecia. Drugim dobrym przykładem jest tysiącletnia historia Chin. Można powiedzieć, że w ciągu wieków cywilizacja Chin uważała się za zbyt doskonałą, aby się rozwijać [...].

Należy podkreślić, że nie trzeba uważać społe­czeństwa kroczącego po nietechnologicznej drodze roz­woju za zacofane i prymitywne. Kultura w takim społeczeństwie może osiągnąć najwyższe szczyty. Wspo­mnijmy, na przykład, chińską sztukę epoki T'ang lub sztukę feudalnej Japonii. Obyczaje mogą być wytwornie subtelne, literatura może tworzyć arcydzieła. Rozwoju w tym sensie, jak to obserwujemy w rozwiniętych technologicznie społeczeństwach (wzrost energetyki, nowe, szybko postępujące naprzód środki komunikacji itp.) nie będzie”...

.* viváis, 4$t <5> •£%s. l|i»i *<i <$&**&»&

. «X0m **?

Wielu autorów powieści science fiction idzie w swych przypuszczeniach tą właśnie drogą. Rysują oni obraz społeczeństwa, które nie jest zainteresowane lotami kosmicznymi, rozwojem techniki ani zdobywaniem Kosmosu. Bytują na swoich planetach w sennym szczęściu i spokoju, tworząc arcydzieła kultury, sztuki.

A gdy odwiedzają ich „goście” z Kosmosu, traktują „wizytę” jako smutną konieczność i nie mogą się doczekać, aż dobiegnie ona końca.

Wydaje się, że ewolucja na milionach planet, dźwi­gających na sobie życie rozumne, poszła także w milio­nach kierunków. Nie wolno nam zatem popełnić podstawowego błędu przykładania naszego schematu rozwojowego do rozwoju innych społeczeństw. Nasz przykład — jak można sądzić — nie jest typowy, przy­puszczalnie nawet jest właśnie nietypowy. Wszechświat bowiem zarówno w czasie jak i w przestrzeni mieści w sobie praktycznie nieskończone możliwości. I nawet najbardziej bujna fantazja autorów science fiction może się okazać bardzo skromna lub wręcz niewystarczająca dla przyszłych kosmonautów, którzy wylądują na in­nych planetach i spotkają tam inne życie, życie rozum­ne, prawdziwe lub sztuczne...

Dopóki pytania, zadawane Naturze przez Naukę — pisze Stanisław Lem w Summa technologiae (Kraków 1967) — były bliskie zjawiskom w skali nam równorzę­dnej (mam na myśli wyrobioną w nas, dzięki codziennemu doświadczeniu, umiejętność upodabniania zjawisk badanych do tego, co pojmujemy bezpośrednio zmysłami), dopóty odpowiedzi jej brzmiały dla nas sensownie. Gdy jednak zapytano eksperymentem: «materia, to fala czy cząsteczka?», uważając sformuło­wanie za ścisłą alternatywę, odpowiedź okazała się tyleż nieoczekiwana, co trudna do przyjęcia. Więc, gdy na pytanie: «cywilizacje kosmiczne częste — czy rzad-

a XW \ \ \ >■*

kie?» albo «długowieczne czy efermeryczne» — padają odpowiedzi niezrozumiałe, pełne pozornych sprzeczności, sprzeczności owe wyrażają nie tyle stan rzeczywisty, co naszą nieumiejętność stawiania Naturze pytań właściwych. Bo człowiek stawia Naturze mnóstwo py­tań z «jej punktu widzenia» bezsensownych, pragnąc otrzymać odpowiedź jednoznaczną i mieszczącą się w drogich mu schematach. Jednym słowem, usiłujemy odkryć nie Porządek w ogóle, ale pewien określony po­rządek, mianowicie oszczędny («brzytwa Ockhama»!), jednoznaczny (aby go nie można rozmaicie interpreto­wać), powszechny (aby panował w całym Kosmosie), niezależny od nas (to jest niezawisły od tego, czy i kto go postrzega) i niezmienny (to jest, by prawa Natury sa­me nie zmieniały się z upływem czasu). Ale to wszystko są przecież postulaty badawcze, a nie prawdy objawio­ne. Kosmos nie został stworzony dla nas ani my — dla niego. Jesteśmy ubocznym produktem gwiazdowych przemian i produkty takie Wszechświat wytwarzał i wytwarza w ilości niezliczonej. Bez wątpienia, nasłu­chy, obserwacje trzeba kontynuować,' w nadziei, że spotkamy Rozum, tak podobny do naszego, że poznamy go po jego znakach. Ale to właśnie jest tylko nadzieja — ponieważ Rozum, który kiedyś odkryjemy, może być tak odmienny od naszych pojęć, że nie ze­chcemy nazwać -go Rozumem”...

Super-science-fiction", czyli hipoteza

o wielości wszechświatów

Są jednak utwory, które ze względu na zupełne nie­prawdopodobieństwo (by nie rzec bezsensowność) wizji zaliczylibyśmy do „super-science-fiction”. Tu znalazła­by się na przykład hipoteza autora powieści fantastycz­nych, Frederica Browna, postawiona w nie tłumaczonej

na polski książce Jak powstał Wszechświat. Czołową postacią tej powieści jest niejaki Kait Winton — prze­siedlony na planetę, która jest zupełnie odmienna od tej, | jakiej pochodzi. Tam nieznana istota z Kosmosu tłu­maczy Wintonowi:

Przestrzeń jest wyłącznie właściwością danego wszechświata i obowiązującą w tym tylko wszechświe- cie. W tym rozumieniu nasz Wszechświat jest niczym więcej .jak punktem i to „punktem” bez określonych rozwiązań. Jak istnieć może nieskończona ilość punktów na główce od szpilki, tak istnieć może wiele nieskończo­nych wszechświatów. I ta do nieskończonej potęgi pod­niesiona nieskończoność jest dalej jeszcze nieskończo­na!... Mamy zatem nieskończoną ilość koegzystujących wszechświatów. Mamy na przykład, wszechświat, w któ­rym w danym momencie odgrywa się ściśle ta sama scena, jedynie z tą różnicą, że ty, względnie twój odpo­wiednik, zamiast brązowych butów, jakie nosisz, ma na sobie buty czarne. Istnieje nieskończenie wiele możli­wości tworzenia różnych układów, wskutek czego bę­dziesz w innym wypadku posiadał purpurowe rogi, a znów w innym bliznę na palcu, itd.

Na to Winton: Skoro istnieje nieskończenie wiele wszechświatów, musi zachodzić nieskończenie wiele możliwości i różnych kombinacji — tym samym wszys­tko może być w pewnym sensie prawdą. Można też po­wiedzieć, że w tej sytuacji niemożliwe jest napisanie fantastycznej powieści, ponieważ opowiadane szczegóły, jakkolwiek wydawałyby się zadziwiające, mogą jednak w rzeczywistości mieć miejsce gdzieś w wszechświecie. Czy tak być może?

Tak jest, potwierdza jego partner w dyskusji. Istnieć może na przykład wielość wszechświatów, w których kwiaty stanowią przeważającą formę życia lub w których nigdy nie rozwinęła się żadna forma życia

227

i mmm \ \w mmm

t 33S i

ani się też nie rozwinie. W nieskończenie wielu wszech­światach istnieją takie formy egzystencji, jakich z powo­du braku słów i pojęć nie potrafimy ani opisać, ani przedstawić...

Gwiezdni ludzie" są wśród nas

Ziemia — mała planeta pośród miliardów innych — byłą, w początkach historii ludzkości, celem odwiedzin przed­stawicieli innych cywilizacji... Zdaniem Joachima Pahla (w książce Stemen-Menschen sind unter uns. Mona I chium 1971) owi „bogowie” byli na Ziemi nie raz, lecz więcej razy, powracali w regularnych odstępach czasu i znowu powrócą. Oni to spowodowali nie wyjaśniony do dziś „skok inteligencji”, dzięki któremu z hominidów wykształcił się dzisiejszy Homo sapiens, oni ten rozwój nie tylko obserwują, ale — być może — nadal nań wpływają. Od około 10 000 roku p.n.e., kiedy to pozosta­wili po sobie pierwsze ślady, „gwiezdni ludzie” przyby­wają na Ziemię co około 600—650 lat. Ich wizyty łączą się zawsze z jakimiś bardzo znaczącymi wydarzeniami w historii ludzkości. N

Pahl sformułował swego rodzaju „kalendarz” odwie­dzin z Kosmosu. Za rok zerowy w tym „kalendarzu” — przyjmuje początek rachuby czasu według niezmiernie precyzyjnego kalendarza Majów, czyli rok 3373 p.n.e. Majowie odnosili swą astronomię do bogów. Na podsta­wie obserwTacji ustalili oni, że co 104 lata Słońce, Księ­życ i Wenus znajdują się w tej samej konstelacji — uznali więc liczbę 104 za świętą. Co 52 lata (a więc w po­łowie tego cyklu) obchodzili wielkie święta religijne. Co 624 lata (a więc co 6 cykli harmonii: Słońce, Księżyc, Wenus) przygotowywali się do uroczystego przyjęcia bo­gów.

Wychodząc od tej daty oraz przyjmując koło 600-let-

ni cykl „ingerencji z Kosmosu” — konstruuje Pahl „ka­lendarz”, według którego Ziemia była już przynajmniej ośmiokrotnie „odwiedzana” (przed naszą erą w latach około 3300, 2600, 2000, 1300—1250, 600—590, na przeło­mie er, a potem w latach 600—700, 1200—1300 naszej ery).

Zdaniem Pahla w niektórych okresach historii ludz­kości pojawiło się wiele niezwykłych osobistości, nagro­madziło się tak dużo wydarzeń o ogromnym znaczeniu, że można to wytłumaczyć tylko ingerencją „gwiezd­nych ludzi”... I tak na przykład w roku 660 p.n.e. miał Jimmu Tenno — jako syn Bogini Słońca — założyć pierwsze cesarstwo Japonii. Mniej więcej w tym samym czasie (669—633 p.n.e.). Asurbanipal, król Asyrii miał się spotkać z bogiem Mardukiem. Około 550 roku p.n.e. notujemy w Indiach działalność twórcy buddyzmu, Gautamy Buddy; twórcy religii starożytnej Persji Zoro- astra. (Zaratustry); jednego z twórców matematyki i fi­lozofii Grecji, Pitagorasa; działalność filozofów jońskich itd. Również w tym czasie powstało jedno z pierwszych wielkich państw starożytnego świata — państwo pers­kie Cyrusa Wielkiego; po trzech tysiącleciach istnienia upadł Egipt.

Jednym z przedstawicieli ludzkości, który — zdaniem Pahla — bezpośrednio kontaktował się z przybyszami z Kosmosu, był Mojżesz:

Podobno obydwie tablice kamiennej które Mojżesz przyniósł z góry Horeb, zawierały dziesięcioro przyka­zań — pisze Pahl w swej książce Gwiezdni ludzie są wśród nas — Ale w jakim języku były one spisane?...

I jakie znaki pisarskie były wyryte na tablicach? Praw­dopodobnie egipskie hieroglify, ponieważ innego pisma Izraelici jeszcze nie znali [...] W rzeczywistości wydaje się jednak, że Bóg nie posługiwał się żadną mową (ję­zykiem) w potocznym rozumieniu, tylko międzynarodo-

229

4 \\\ \ OBj \

wyrni znakami, jakimi dzisiaj też «mówią» elektronicy całego świata. Tablice, które Mojżesz przyniósł i złożył w Arce Przymierza, były niczym innym jak wydrukami, gotowymi programami komputerowymi.

Ponieważ według informacji biblijnej tablice wypeł­niały dno i pokrywę arki, należy przyjąć, że miały one wymiary: 125X75X38 cm. Odpowiada to wielkości i wadze średniego kamienia nagrobnego. I dwa takie ciężary miał przywlec 80-letni bądź co bądź człowiek z wysokiej góry do obozu? A potem jeszcze cisnąć ka­mieniem o takim ciężarze o skałę i roztrzaskać go?

Mojżesz nie był tytanem, a tablice nie były z kamie­nia. Chodziło zapewne o niewielkie płyty, takie jakie dziś zazwyczaj wkłada się do komputerów. Są one właśnie tak lekkie i kruche, że rozlatują się w setki kawałków, jeżeli się je potraktuje tak, jak to zrobił Mojżesz. Mu­siało zatem chodzić o prawykonanie wydruku lub pro­gramu sterowniczego, który Mojżesz zniszczył, kiedy po swoim powrocie od Boga zobaczył lud tańczący wokół «złotego cielca». Zrozumiała reakcja, jeżeli się pomyśli, że miał za sobą sześć tygodni twardej pracy instruktażo­wej u przybyszy z Kosmosu, a teraz musiał patrzeć na to, że nie tylko jego wskazania przepadły, ale że słabość Aarona groziła zniszczeniem wszystkiego, co już dotych­czas zdziałał. Był to jeden z krytycznych momentów w czasie długiego marszu, w którym najchętniej zwró­ciłby kosmitom swoje posłannictwo. Teraz musiał wy­prosić u nich drugi, czternastodniowy pobyt, aby usu­nąć skutki swego gniewu

Nasi chemicy, biologowie, zoologowie, eksperymentu­ją już obecnie na zwierzętach celem znalezienia możli­wości sterowania procesami dziedziczenia. Czyni się tak­że pierwsze próby sztucznego wyhodowania zarodka ludzkiego w warunkach laboratoryjnych. Kto wie, czy niedługo nie ziszczą się marzenia Fausta o wyhodowaniu

homunkulusa, o czym tak pięknie pisał Goethe. Próbuje się w sposób eksperymentalny odtworzyć przypuszczal­ny skład atmosfery na Wenus, która to planeta — być może — znajduje się w stanie rozwojowym, przez jaki nasza Ziemia przechodziła przed setkami milionów lat. Planuje się, by ludzkie istoty wylądowały na Marsie i uczyniły powierzchnię tej planety zdatną do zamiesz­kania przez ludzi. A przecież bardzo możliwe — pisze w zakończeniu Pahl — że właśnie nic innego, lecz te sa­me badania i przedsięwzięcia tu na naszej Ziemi reali­zowali kiedyś przybysze z Kosmosu przed tysiącami lat. A następnie, co jakiś czas, w regularnych odstępach, przybywali, by kontrolować wyniki swych przedsię­wzięć. Na pewno cykl ten nie został jeszcze zakończony. Nasza współczesna epoka kryzysów, wojen, anarchii jest chyba okresem wyczekiwania. Jeżeli więc „gwiezdni lu­dzie” będą się trzymali swego „kosmicznego rozkładu jazdy”, to muszą już być w drodze. Być może więc albo my, albo nasze dzieci lub wnuki będą świadkami kolej” nej wizyty...

Kamienie z Ica

Kiedy wszedłem do pierwszego pomieszczenia, dozna­łem szoku — tak rozpoczyna się relacja cytowanego już przy innych okazjach publicysty francuskiego Roberta Charroux w czasopiśmie „L’Evénement”. — Mimo że doktor Cabrera uprzedził mnie i mimo że widziałem w życiu wiele już wykopalisk archeologicznych świad­czących o zaginionych, pradawnych cywilizacjach — to jednak tym razem miałem przed oczyma to, o czym nig­dy nawet nie marzyłem!... Kamienie, setki, tysiące ka­mieni! Czarne, zaokrąglone, we wszystkich kształtach. Widniały na nich rysunM — cienko grawerowane — ukazujące przedhistoryczne zwierzęta, ludzi walczących

z «przedpotopowymi» potworami, mapy zaginionych kontynentów, przeprowadzanie chirurgicznych opera­cji [...]. Była to bez wątpienia historia zaginionej cywi­lizacji, cywilizacji jakichś naszych Wyższych Przodków, na ślad której niedawno dopiero wpadliśmy. Czyżby byli to Atlantydzi? Nie spałem przez trzy noce

W kwietniu 1973 roku Charroux wraz z żoną przeby­wał w Peru celem dokładnego zbadania słynnej „gale­rii” w Nazca. Jeden z miejscowych przewodników prze­kazał mu wtedy zaproszenie do Ica, od pracującego tam lekarza. Po przybyciu na miejsce Charroux usłyszał z ust doktora Cabrera „najbardziej rewelacyjną — jak później mówił — historię, jaka kiedykolwiek została zrelacjonowana”. O parę dziesiątków kilometrów od Ica (miasto około 200 km na południe Limy) znajduje się miejsce, skąd miejscowi od dawna wydobywają stare kamienie, zagrzebane w ziemi na głębokości dwóch metrów. Kiedy się je należycie oczyści, zauważyć można na nich dziwne i bardzo piękne rysunki. Kamienie są różnej wielkości, niektóre tak olbrzymie, że trans­portować je trzeba z miejsca na miejsce, ciągnąc po zie­mi. O tym, że te kamienie istnieją, wiedziano już od wie­lu lat, od czasu do czasu sprzedawano nawet te mniej­sze ciekawym turystom za kilka dolarów.

Doktor Cabrera kolekcjonuje kamienie z Ica już od wielu lat i bada umieszczone na nich rysunki. Bo też on pierwszy bodaj odkrył ich tajemnice. A są to rysunki, których treść wydaje się zupełnie nierealna: na kamie­niach widnieją wizerunki zwierząt, które zniknęły z powierzchni Ziemi przed milionami lat: dinozaurów, brontozaurów i innych. Widać też ludzi polujących na te potwory, atakujących je strzałami lub nożami. Broń ta posiada — bez wątpienia — niektóre części metalowe. Lecz na kamieniach widać coś jeszcze bardziej niezwyk­łego: ludzi badających jakieś przedmioty przy użyciu

lupy lub oglądających niebo przez lunety... Inne jeszcze rysunki doprowadziły Cabrerę — jako lekarza chirur­ga — do najwyższego zdumienia. Odkrył bowiem na wie­lu kamieniach sceny przedstawiające transfuzję krwi, cesarskie cięcie, przeszczepy serca, nerek...

Cabrera usiłował przez dłuższy czas zainteresować kamieniami i widocznymi na nich rysunkami specjalis­tów | całego świata. Bez rezultatu, nikt mu nie wie­rzył; na przykład w 1968 roku Amerykanin, profesor J. Rove, obejrzawszy kilka kamieni, orzekł: „To wszys­tko nieprawda! Zmyślenie i zwyczajne poszukiwanie sensacji”. Charroux wrócił do Ica w marcu 1974 roku w towarzystwie świadków: swego wydawcy Roberta Laffont i współpracownika F. Maziera. Przy ekspertyzie kamieni było jeszcze kilka innych osób. Doszli oni do wniosku, że obfitość kamieni — Cabrera posiada ich około 12 000, w ziemi spoczywa jeszcze około 10 000 — wyklucza możliwość dokonania oszustwa. „Kamienie są więc autentyczne — kontynuuje Charroux — lecz jak wytłumaczyć to, że znalazły się w tym zagubionym zakątku w Andach, oraz — co ważniejsze — jak wytłu­maczyć pokrywające je rewelacyjne rysunki?

Osoby mające do czynienia | niezwykłymi kamienia­mi z Ica sformułowały takie oto dwie hipotezy:

Kamienie mają miliony lat (tak uważa Cabrera), bowiem znajdują się na nich wizerunki wielkich gadów i innych zwierząt, które dawno już zniknęły z powierzchni Ziemi. Oczywiście, automatycznie trzeba by założyć, że również Homo sapiens istnieje od milionów już lat.

© Cywilizacja wyobrażona na kamieniach liczy od 10 do 50 tysięcy lat (tak Uważa Charroux). Kamienie nie mogą być starsze, w przeciwnym razie ich powie­rzchnia musiałaby być już poważnie uszkodzona. Ale w związku z tym nasuwa się pytanie: czyżby paleon-

233

i \ \ \ \ mu

tologia myliła się i w Ameryce Południowej jeszcze kilkadziesiąt tysięcy lat temu żyły zwierzęta przed­potopowe? Czy raczej ludzie tej zaginionej cywilizacji zachowali pamięć o swoich przodkach z „tamtego czasu”? Gdyby jednak tak było, to czy człowiek mógł istnieć już w epoce wielkich gadów?

Znaleźliśmy ślady jakiejś wyższej, zaginionej cywili­zacji — kończy Charroux — która posiadała ogromną wiedzę i która chciała pozostawić po sobie jakieś ślady, bo czuła się — być może — zagrożona nieuchronną katastrofą. Tak bowiem wielkie nagromadzenie kamieni na obszarze zaledwie paru kilometrów kwadratowych świadczy niezbicie o celowej działalności. Pamiętajmy, że mity, podania i wątki religijne mówią, iż około 11—12 iysięcy lat temu nastąpił «potop», całe kontynenty zostały zalane, zwierzęta i ludzie wyginęli. Przedstawi­ciele zagrożonej cywilizacji szukali więc ucieczki w wysokich górach. Tu założono «kamienne laborato­rium», w którym na najbardziej trwałym materiale wygrawerowano sceny, mające charakteryzować ówcze­sną cywilizację, by w przypadku zagłady pozostawić po sobie niezniszczalny ślad. Tak tylko da się wytłumaczyć istnienie kamieni i wyobrażonych na nich rysun­ków

Nać/istoty i teoria względności życia

W roku 1973 ukazała się powieść fantastyczno-naukowa Adama Wiśniewskiego-Snerga pt. Robot. W końcowej części zawiera ona ciekawą teorię o poszczególnych generacjach życia oraz o istnieniu „nadistot” jako orga­nizmów stojących na znacznie wyższym stopniu rozwoju niż ludzie. Hipoteza ta — mówiąc najkrócej — zakłada, że formy życia na Ziemi układają się jakby w kolejne stopnie:

stopień najniższy zerowy — jest to generacja chemi­czna; należą do niej wszystkie związki nieorganiczne (świat minerałów),

stopień pierwszy — to generacja botaniczna; zalicza się tu świat roślin,

stopień drugi — generacja zoologiczna; obejmuje ona świat zwierząt oraz ciała ludzkie,

stopień trzeci — generacja psychologiczna — obej­muje umysły ludzkie.

Pierwsze trzy generacje są w tym sensie oczywiste, że faktyczne ich istnienie może być empirycznie stwierdzone. Wiadomo bowiem, że istnieje świat mine­rałów, roślin, zwierząt i ludzi. Kontrowersje natomiast budzić zaczyna problem generacji psychologicznej, do której należeć mają nasze umysły. Wydaje się jednak

pisze autor tej hipotezy — że już od dawna stwier­dzono, iż pod określeniem człowiek rozumie się w pewnym sensie dwie odrębne istoty, a mianowicie organizm zwierzęcy w postaci ciała oraz drugą istotę

wyższego rzędu — umysł (względnie intelekt), które­go zwierzęta nie posiadają.

Wiśniewski zakłada, że wszystkie te generacje powsta­ły w wyniku działania ewolucji, która rozpoczynając od form najniższych, to jest najprostszych, poprzez ciągłe udoskonalenia zmierza ku formom najwyższym, to jest najbardziej skomplikowanym. Tak więc życie organiczne powstało — jak się dziś zakłada — z materii nieożywionej, świat zwierząt wyłonił się ze świata roślin­nego, a człowiek z kolei ze świata zwierzęcego. Każda z poprzednich generacji była etapem do formowania się następnej, wyższej. Dalej — twierdzi Wiśniewski — generacja wyższa żywi się niejako generacją niższą. Na przykład rośliny są konsumentami materii nieożywio­nej, zwierzęta żywią się roślinami, zaś ludzie jednymi i drugimi. Oczywiście od zasady tej istnieją rozliczne'

235

wyjątki (na przykład zwierzęta drapieżne żywią się innymi zwierzętami), a także istnieją formy przejściowe między generacjami (na przykład wirusy stanowią formę przejściową pomiędzy generacją chemiczną a botanicz­ną). Nie zmienia to jednak ogólnej zasady.

Następnie autor przechodzi do drugiej, jeszcze cieka­wszej, lecz bardzo już ryzykownej części swej hipotezy, a mianowicie twierdzi, że poza wymienionymi —- wi­docznymi dla nas — generacjami, istnieje jeszcze czwarta a nawet i piąta względnie dalsze. Są to genera­cje niewidoczne, dla których Wiśniewski przyjmuje nazwę „nadistoty” (względnie „ponadnadistoty” itd.). Autor zakłada więc realne istnienie nadistot i to jest właśnie rdzeniem jego teorii..

Wiśniewski nie definiuje pojęcia nadistot, wychodząc z założenia, że ich określenie jest niemożliwe, właśnie dlatego, że są w stosunku do nas nadistotami. Poza tym

zdaniem Wiśniewskiego — we wspomnianych już poprzednio generacjach życia obowiązuje zasada: na drabinie bytu żadna istota nie widzi, nie zdaje sobie sprawy z istnienia swej nadistoty. Tak na przykład trawa nawet gdyby umiała myśleć, nie mogłaby stwier­dzić istnienia krowy na łące, krowa zaś z kolei w analo­gicznej sytuacji nie mogłaby stwierdzić istnienia umysłu u człowieka.

Wiśniewski idzie jeszcze dalej i zakłada, że nie tylko dana, niższa, generacja nie jest w stanie stwierdzić istnienia wyższej, ale nawet gdyby usiłowano jej to udowodnić, nigdy by w to nie uwierzyła. Dlatego właśnie „żaden człowiek”, nikt dosłownie z nas nie uwierzy w nadistoty”.

Ze względu na swój charakter teoria Wiśniewskiego zaliczona być musi do czystych tylko spekulacji myślo­wych, niemniej jest bardzo ciekawa, a nawet zaskakują­ca, dzięki próbie udowodnienia, iż łańcuch kolejnych

generacji wykształconych przez ewolucję, nie kończy się na człowieku, lecz ciągnie się dalej. Ten sposób rozumowania jest logicznie zgodny z dotychczas stwier­dzonymi modelami otaczającej nas przyrody. I tak na przykład istnieje nieskończony mikroświat i megaświat: nie znamy bowiem najniższej cegiełki budowy materii, ciągle „schodzimy w dół”, dzieląc materię na coraz niniejsze cząstki; dziś już mówi się, że tej najmniejszej cząstki nigdy nie znajdziemy. Podobnie w megaświecie odkrywa się stale coraz większe organizacje: gwiazdy, galaktyki, megagalaktyki. Nie ma więc biegunów ani w jednym, ani w drugim kierunku. W hipotezie Wiśnie­wskiego również nie zakłada się biegunów ani pojęć tego rodzaju, jak na przykład „człowiek koroną stworze­nia”. Wydaje się to bardzo słuszne, a w każdym razie bardzo logiczne. Tak więc koncepcja Wiśniewskiego, mimo że całkowicie „zawieszona w próżni”, jest ogromnie atrakcyjna.

W dalszych rozdziałach Robota autor przytacza dowo­dy na poparcie swych hipotez. Oczywiście i one mogą być tylko spekulacjami myślowymi Przede wszystkim zajmuje się Wiśniewski próbą udowodnienia, że umysł człowieka jest czymś innym jak jego ciało. Zakłada, że dwie te organizacje są odrębnymi układami energe­tycznymi. „Patrząc na drugiego człowieka — mówi A. Wiśniewski w wywiadzie udzielonym niegdyś tygodni­kowi «Dookoła świata» — dostrzegamy w nim bezpo­średnio jedynie pierwszy układ energetyczny w postaci organizmu fizjologicznego. Drugi układ energetyczny, będący organizmem psychicznym, dostrzegamy tylko u siebie, niejako «od środka» i fakt ten nazywamy świadomością

Wydaje się także oczywiste, że istota niższego rzędu nie widzi istoty wyższego rzędu: „Mamy pewność, że rośliny nie widzą zwierząt. Co do psa na przykład to

IM lO

| całą pewnością nie dostrzega on bezpośrednio swej rzeczywistej nadistoty, którą dla niego jest umysł czło­wieka. Dostrzegać umysł bowiem — to znaczy śledzić jego myśli, a to znów znaczy: wejść do obcej świadomo­ści. Nie potrafi tego dokonać żadne zwierzę”.

Natomiast dana istota, choć nie dostrzega istnienia swej nadistoty, widzieć może efekty działalności tej nadistoty. Na przykład zwierzęta (oraz ewentualnie rośliny), hodowane przez człowieka, dostrzegają efekty działalności swych nadistot (umysłów ludzkich) w posta­ci dostarczania im określonych środków potrzebnych do życia. Rzecz w tym jednak, że rośliny czy zwierzęta nie potrafią absolutnie rozróżnić, czy dane efekty działania (dostarczenie pokarmu) wynikają z działalności ich nadistot (ludzi), czy też są efektem zjawisk naturalnych. Stwierdzenie to zalicza Wiśniewski do jednej z podstaw swej hipotezy.

Wszystko to oczywiście nie jest żadnym dowodem istnienia nadistot oraz nie odpowiada na pytanie, gdzie się one znajdują: na Ziemi czy też w Kosmosie? Nie­mniej przyjęcie hipotezy nadistot rozszerzyłoby w ogro­mnym stopniu nasze pojęoie o ewolucji Wszechświata. „Mówimy i piszemy, że ewolucja przed stworzeniem człowieka popełniała błędy. Ile było tych błędów? Tyle ile prób — z wyjątkiem jednego tylko przypadku: siebie mamy na myśli!...” — ironizuje autor. Mówiąc jednak poważnie — ewolucja nie ma chyba dotyczyć tylko organizmów ściśle fizjologicznych. Prawa jej odnoszą się również do umysłów. W ten sposób właśnie mogły powstać nadistoty. „Chociaż ich materialnych ciał, tak jak własnych umysłów, nie możemy dotknąć palcem

czytamy w Robocie — jesteśmy w sytuacji lepszej niż ci, którzy ich obecności wcale sobie nie uświada­miają. Dowód? A jakie mamy podstawy sądzić, że istnie­je tylko to, co dostrzegamy przy pomocy własnych

238

zmysłów? Przecież na każdym kroku poznania nauko­wego dowiadujemy się jak bardzo zmysły nasze są ograniczone i że przy ich pomocy dostrzegamy tylko znikomy fragment materialnej rzeczywistości”.

Nie sposób tu wyczerpująco przedstawić hipotezy Wiśniewskiego. Stwierdzić tylko można, że jest bardzo ciekawa i mimo że nde ma — przynajmniej teraz — żadnych szans na jej udowodnienie, to jednak stwarza nam ona perspektywę nieskończonego rozwoju w czasie, nieustannego pochodu przez kolejne coraz wyższe stop­nie życia — wizję przyszłości, o jakiej dotychczas nikt nie pomyślał. I to właśnie jest joj największą zaletą. „Detronizując siebie samych w hierarchii bytu — pisze Wiśniewski — wywołujemy we własnych umysłach swego rodzaju szok, jaki jest nam chyba niezbędnie potrzebny dla podważenia panującego powszechnie antropocentryzmu”...

Kontrargumenty

Ci. którzy nie rozumieją niczego, i ci. którzy rozumieją wszystko, drażnią nas w tym samym stopniu.

Aby zaakceptować jakąkolwiek teorię, trzeba dowodów, które by stwierdzały jej prawdziwość. Tymczasem hipotezy o przybyciu na Ziemię przedstawicieli innych cywilizacji nie są poparte żadnymi dowodami. Są pewne przesłanki logiczne, są motywy w mitach, legendach, które można by interpretować jako ślady pobytu przy­byszów z Kosmosu, ale nie jest to nic konkretnego, nic całkowicie pewnego. Hipotezy zakładają, iż owa wizyta pozaziemskich gości miała miejsce w bardzo odległej przeszłości i prymitywna ówczesna ludzkość nie potrafi­ła wydarzenia tego jednoznacznie „zarejestrować”. Musiałyby więc statki kosmiczne, wytworzone przez znacznie wcześniej niż ziemska rozwiniętą cywilizację, przebywać w rejonie Ziemi bardzo długo, by pozostawić tu trwałe ślady, choćby w postaci wraków urządzeń, lądowisk, zapisów itp. Ewentualnie mogliby przybysze pozostawić na orbicie Ziemi satelitę, który przetrwałby do naszych czasów (na przykład mały sztuczny księżyc), a w nim jakiś „list” — posłanie od Nieznanych, które mogłoby zostać odczytane w naszych czasach. Bowiem Oni wiedzieli — gdyż wiedzieć musieli; dysponując tak bardzo rozwiniętą wiedzą i techniką — że kiedyś

(a może — skoro mieli ingerować w rozwój hominidów

w stosunkowo niedługim czasie!), dojdziemy da takie­go poziomu, że „list” odczytamy. Jak dotąd żadnego posłania od pozaziemskich istot rozumnych nie odnale­ziono i wydaje się mało prawdopodobne, że kiedykol­wiek na nie natrafimy...

Tak więc hipoteza o kosmicznym pochodzeniu czło­wieka i jego cywilizacji oparta jest na bardzo wątłych poszlakach, istnieje natomiast wiele poważnych kontrar­gumentów, przemawiających na jej niekorzyść. Dotyczą one szeregu dziedzin, związanych z przeszłością ludzko­ści, historią' rozwoju cywilizacji, położeniem Ziemi w Kosmosie oraz astronomią w ogóle. Oto ważniejsze z nich:

Z zakresu archeologii i historii

Brak jakichkolwiek dowodów rzeczowych w postaci przedmiotów pochodzenia pozaziemskiego (na przy­kład nieznanych stopów, tworzyw sztucznych, wyro­bów rękodzielniczych i innych), które mogłyby niezbicie świadczyć o tym, że na naszej planecie faktycznie przebywali kiedyś nieznani kosmonauci.

9 Brak śladów po hipotetycznych lądowiskach przyby­szy z Kosmosu. Jeżeli w zamierzchłych wiekach doszło rzeczywiście do lądowania statków z przestrze­ni kosmicznej, to wydaje się niemożliwe, by (mimo upływu czasu) nie pozostało po tym żadnego śladu. Zupełnie nic. A przecież lądowania te były — rzekomo — przez naszych przodków obserwowane, miały na tym tle wyrosnąć nawet kulty religijne itd. | Brak zeznań świadków (względnie wiarygodnych potwierdzeń zeznań świadków), którzy by zaobserwo­wali tego rodzaju wydarzenie w określonym czasie i określonym miejscu.

® Brak wszelkiego rodzaju zapisów (znaków pisarskich lub symboli) jiv starożytnych kromkach, napisach,

rzeźbach, rysunkach naskalnych itd., których tematy­ka jednoznacznie świadczyłaby o prawdziwości naszej hipotezy.

Chronologia materiału dowodowego, na którym opierają się zwolennicy hipotezy o „wizycie”, jest nie­zwykle rozległa: od piramid egipskich (około XXV stulecia p.n.e.) po rzeźby na Wyspie Wielkanocnej (datowane przez archeologię na XII — XVIII stulecie naszej ery). Jeśli przyjąć, że powstanie tych reliktów jest w taki czy inny sposób związane | przybyciem „bogów”, to odwiedzin z Kosmosu musiało być wiele, od czasów najdawniejszych po zupełnie nam bliskie, i w takim razie niezrozumiałe jest to, że nie zacho­wały się żadne ślady jednoznacznie przesądzające

o prawdziwości hipotezy. Jest to tym bardziej nie­zrozumiale, że wielu autorów sięga jeszcze dalej w przeszłość, np. datując (wbrew obecnym ustaleniom archeologii) powstanie „wenusjańskiego” Tiahuana- co na kilkanaście tysięcy lat temu, inni zaś widzą we współczesnych nam zjawiskach tzw. niezidentyfiko­wanych obiektów latających sondy czy wręcz statki kosmiczne innych istot rozumnych.

Zwolennicy hipotezy o „wizycie” częstokroć w sposób dowolny, niezgodny z ustaleniami współczesnej nauki, interpretują materiał antropologiczny, archeologiczny czy etnograficzny. Najbardziej charakterystycznym przykładem są wszelkie spekulacje na temat tzw. tajemnicy piramid i terasy baalbeckiej oraz wspólnego rzekomo rodowodu kultur Egiptu i Bliskiego Wschodu oraz Środkowej i Południowej Ameryki. Autorzy hipotezy o ukrytych przez starożytnych Egipcjan w poszczególnych elementach budowy piramidy Cheopsa podstawowych danych geofizycznych, astro­nomicznych, Anglicy Taylor i Smith, a za nimi inni autorzy, nie precyzują, na jakich danych oparli swe

wyliczenia. I tak na przykład nie mówią, jaką wyso­kość piramidy wzięli pod uwagę. Wysokość tę ocenia się dzisiaj na 146—150 metrów; ze względu na brak okładziny, jaką kiedyś piramida była obłożona, nie ma pewności co do jej rzeczywistej wysokości, a to stawia pod wielkim znakiem zapytania całe dalsze rozumo­wanie, stanowiące podstawę hipotez o „tajemnej” wiedzy starożytnych Egipcjan. Nie ma też żadnych dowodów, by słynna terasa, na której obecnie znaj­dują się ruiny świątyń w Baalbeku, zbudowana została przez obcych kosmonautów. Mogła ona nato­miast powstać w sposób znacznie prostszy. Wyrąby­wano skały i wyrównywano terasę za pomocą bloków skalnych odrąbywanych z poboczy. W ten sposób nie zachodziła potrzeba transportowania bloków na wiel­kie odległości. Sam „wyrąb” skał mógł także odby­wać się metodami tradycyjnymi, tj. przy użyciu koł­ków drewnianych, polewanych wodą.

Czasy, w których rozkwitły starożytne kultury Egip­tu i Bliskiego Wschodu (z jednej strony) i cywiliza­cje Środkowej oraz Południowej Ameryki (z drugiej) dzielą tysiąclecia. Historia starożytnego Egiptu nie­podległego zamyka się między XXX a V stuleciem przed naszą erą, podczas gdy kultura Majów rozkwit­ła mniej więcej między V a XII stuleciem naszej ery. Nawet jeżeli przyjmie się, że oba te ogniska cywiliza­cji mają szereg podobieństw, to tak wielka różnica czasowa nie upoważnia do formułowania poglądu, iż wyrosły one z tego samego pnia.

Głównym argumentem, mającym świadczyć o tym, że wiedza naszych przodków pochodzi od przybyszów z Kosmosu (lub od zaginionej cywilizacji Atlantydy), jest rzekomy brak śladów tzw. okresu przejściowego między czasami prahistorycznymi a starożytnością. A tymczasem, nawet jeżeli można mówić o pewnym

skoku cywilizacyjnym w Sumerze i Egipcie, to nie stanowi to dowodu, iż wiedza starożytnych została „przekazana”. Współczesna nauka wciąż dostarcza nowych przykładów ciągłości dziejów człowieka i je­go cywilizacji. I tak: Bliski Wschód już na tysiąclecia przed pojawieniem się Sumerów był areną wielkich przemian kulturowych. Prowadzone tam aktualnie ba­dania przyniosą zapewne wiele informacji, wypełnia­jących te „luki” (np. zupełnie niedawno stwierdzono, źe na miejscu biblijnego Jerycha w Palestynie już 9000 lat temu istniała warownia).

Z zakresu astronomii

Jest niemal pewne, że w naszym Układzie Słonecz­nym brak wysoko zorganizowanego życia. Znajdujące się w ekosferze planety Wenus i Mars nie nadają się na siedliska istot rozumnych, głównie ze względu na bardzo niesprzyjające warunki fizykochemiczne (związane ze składem ich atmosfery, temperaturą, ciśnieniem itd.). Pozostałe zaś planety (Jowisz, Saturn itd.), znajdują sdę zbyt daleko od Słońca, by w ogóle mogło się na nich rozwinąć życie (takiego typu jak na Ziemi).

Odległości pomiędzy poszczególnymi układami gwiez­dnymi są tak ogromne, że pokonanie ich przekracza poziom techniki nie tylko współczesnej, ale i poziom, jaki przypuszczalnie osiągnie ona w ciągu najbliż­szych kilku stuleci. Poza tym Układ Słoneczny poło­żony jest na „peryferiach” naszej Galaktyki, to zna­czy w odległości około 30 000 lat świetlnych od jej jądra, co jeszcze poważniej utrudnia kontakty pomię­dzy ewentualnymi cywilizacjami.

Prawdopodobieństwo równoczesnego rozwinięcia się dwu lub więcej podobnych do siebie cywilizacji, poło­żonych „blisko” siebie (a więc w odległości kilkunastu lub kilkuset lat świetlnych), jest bardzo niewielkie ze

względu na przypuszczalnie zupełnie odmienne wa­runki, w jakich te światy się rodziły i rozwijały.

' Natomiast bardziej odległe cywilizacje (to jest znajdu-

jące się tysiąc lat świetlnych od nas) nie wchodzą —

' ze względu na niemożliwość pokonania tych odleg­łości — w rachubę.

Prawdopodobieństwo kontaktów może również zmniejszać przypuszczalny brak zainteresowania danej Cywilizacji losami innych, z uwagi na różnice roz­woju, ewolucji, sposobu myślenia, filozofii każdej z nich.

Krytyce hipotez o ingerencji pozaziemskich istot rözümnych poświęcona jest ciekawa 'książka publicysty zachodnioniemieckiego, Ernesta Khuona: Czy bogowie byli astronautami? (Waren die Götter Astronauten? Düsseldorf—Wiedeń 1970). Znajdujemy tam między innymi wypowiedzi szesnastu uczonych oraz specjalis­tów różnych narodowości, którzy zabierają głos na te­mat pochodzenia człowieka i jego cywilizacji z punktu widzenia astronomii, astronautyki, fizyki, archeologii, historii, biologii, cybernetyki. Oto niektóre z tych wypo­wiedzi, dające pogląd na stosunek współczesnej nauki do interesujących nas hipotez.

Czy starożytni Egipcjanie wywiedli swą cywilizacją od przybyszów z Kosmosu?

Nie rozwiązana dotąd zagadka pochodzenia cywiliza­cji starożytnego Egiptu jest jednym z najsilniejszych argumentów zwolenników hipotezy o „wizycie”. Jeżeli rozwój tej cywilizacji oparty został na pewnych zasad­niczych informacjach, przekazanych przez przedstawi­cieli innej, pozaziemskiej wiedzy, to fakt ten powinien pozostać w pamięci następnych pokoleń w postaci zapi­sów, symboli lub, co najmniej, tradycji. Tymczasem profesor H. Miiller-Feldmann, historyk, pisze: „Pomię­dzy tak licznymi reliktami zarówno z prahistorii Egip-

cjan, jak i ich liczącego trzy tysiąclecia okresu starożyt­nego nie ma śladów, które świadczyć by mogły o wpły­wie istot pozaziemskich na twórczość ludu znad Nilu. Inaczej bowiem każdy ich genialny wynalazek przypi­sać by trzeba wpływom istot kosmicznych Żadnych wzmianek o wizycie astronautów z innych planet nie znajdujemy również w mitologii egipskiej. I tak na przykład, czy można się dziwić, że w wyobraźni Egip­cjan bóg Słońca podróżował w dzień w barce po niebie, a nocą «podziemnym» Nilem, skoro w Egipcie wszelki ruch komunikacyjny odbywał się (i nadal się odbywa) głównie na Nilu?... Nie powinno też wydawać się dziwne, że sokół towarzyszący z początku różnym wędrownym narodom został przez nich zrównany z bogiem Słońca, a następnie utrwalił się w wyobraźni Egipcjan w postaci uskrzydlonego Słońca, wznoszącego się nad światem”.

Czy hipotetyczni kosmonauci pozostawili na Ziemi ślady swych lądowisk lub innych urządzeń, służących im w czasie pobytu na naszej planecie?

W dyskutowanej hipotezie inteligencję oraz sposób działania (a nawet wygląd zewnętrzny) hipotetycznych przybyszy z Kosmosu upodabnia się niemal całkowicie do naszego, ludzkiego. A to jest przecież nieprawdopo­dobne: „Jeżeli przyjmiemy — pisze E. Stuhlinger, je­den z dyrektorów organizacji lotów kosmicznych NASA w Stanach Zjednoczonych — że pozaziemskie istoty ro­zumne rozwiązały wszystkie problemy lotów między­planetarnych i że ich astronauci istotnie dawno temu przybyli na naszą Ziemię z odległości setek (lub nawet może tysięcy) lat świetlnych, to ich zdolności technicz­ne musiały w olbrzymim stopniu przewyższać nasz dzi­siejszy poziom wiedzy. Mielibyśmy więc wierzyć, że ci podróżnicy potrzebowali do lądowania systemu zagad­kowych znaków, takich jak te na pustyni peruwiańskiej koło Nazca? Czy można przyjąć, że obcy astronauci wy­

pełniali czas swego pobytu rzeźbieniem figur na Wyspie Wielkanocnej lub zajmowali się retortowym hodowa­niem nowego typu człowieka?”

Czy nieznani kosmonauci przekazali pierwotnym lu­dziom swego rodzaju „ładunek” inteligencji poprzez

dokonanie sztucznej mutacji?

Nie możemy w żaden sposób wyjaśnić — pisze pro­fesor W. Gutmann, biolog — co właściwie zdziałali hipo­tetyczni bogowie | przedhistorycznymi ludźmi na Zie­mi [...]. Mogli oni za pomocą nie znanych nam, bardzo skomplikowanych aparatów, dokonać operacji w orga­nach dziedziczenia, powodując w ten sposób sztuczną mutację u pierwotnych ludzi. Nie wiadomo jednak, jak przeprowadzić tego rodzaju przedsięwzięcie [...]. Należa­łoby tu bowiem przezwyciężyć olbrzymie trudności przy wprowadzaniu zmian w chromosomach. A tymczasem współczesna nauka nie dysponuje obecnie nawet teore­tycznymi możliwościami przeprowadzenia tego rodzaju operacji”.

Książkę Khuona Czy bogowie byli astronautami? za­myka wypowiedź jednego z głównych autorów hipotezy

o kosmicznym pochodzeniu człowieka — Ericha von Danikena. Można ją uznać za swego rodzaju syntezę obrony tej hipotezy, wobec rozlicznych na nią ataków:

Zasadnicza moja teza — pisze Daniken — nie brzmi: «Jak powstał człowiek?». Co do powstania i pochodzenia człowieka jesteśmy bowiem zgodni. Natomiast analizo­wane przeze mnie zagadnienie należy sformułować na­stępująco: Jak i wskutek czego człowiek stał się inteli­gentny? Istota, która potrafi produkować prymitywne narzędzia nie jest jeszcze przecież człowiekiem inteli­gentnym. Szereg tak zwanych małpoludów, żyjących już przed setkami tysięcy lat, posługiwało się prymitywny­mi narzędziami. Nawet współczesne małpy człekokształ­tne wykonują pewne ilości narzędzi i użytkują je. Tego

247

I 1 I I

rodzaju więc istoty istniały od bardzo dawna i istnieją do dziś [...]. Natomiast od bardzo niedawna — od kilkuna­stu tysięcy lat bowiem dopiero — istnieje na Ziemi ga­tunek Homo sapiens, malujący freski na-ścianach pod­ziemnych grot, potrafiący myśleć w sposób abstrakcyjny, znający kult zmarłych, konsekwentnie budujący ele­menty swej kutury i cywilizacji [...]. I ten właśnie gatu­nek miałby w prostej linii, w sposób naturalny, pocho­dzić od swych nierozumnych przodków?... Wydaje się, że tu właśnie fakt dokonania kiedyś swego rodzaju sztucznej mutacji wyjaśnia zagadkę”.

Jakkolwiek na jedno z zasadniczych pytań Danikena, dotyczące przyczyny (i sposobu) niezwykle szybkiego rozwinięcia się w człekokształtnej istocie wysokiej inte­ligencji, nie można dotychczas dać zadowalającej odpo­wiedzi — ogół wypowiadających się w książce Khuona uczonych całkowicie odrzuca hipotezę Danikena:

Wyjaśnianie wszystkich nie rozwiązanych jeszcze zagadek działalnością obcych astronautów jest nie do przyjęcia, zarówno z punktu widzenia nauki jak i po prostu logiki — pisze profesor H. Stuhlinger. — Wie­rzyć, że kiedyś przebywali na Ziemi przybysze z innej cywilizacji, nie znaczy jeszcze, że można to uważać za udowodnione!”...

Podobny był ton szeregu wypowiedzi w prasie polskiej w związku z filmem Wspomnienia z przyszłości, a po­tem ukazaniem się książki Danikena pod tym samym tytułem: „[...] faktem jest, że archeologia współczesna zna wiele zjawisk spornych, nie wyjaśnionych do koń­ca — mówił w wywiadzie dla jednego z czasopism profe­sor Kazimierz Michałowski, światowej sławy archeolog.

Otóż ten fakt zachęca wielu ludzi do snucia rozmai­tych często fantastycznych hipotez. Jednakże dla archeo­loga hipotezy te będą przedstawiały wartość tylko wtedy, gdy zostaną poparte rzeczowymi dowodami. Ta­

kich dowodów film [Wspomnienia z przyszłości według Danikena] nie przedstawia”.

Być może wiele spornych problemów i nie odgadndo- nych dotąd zagadek naszej przeszłości da się rozwiązać wprzęgając astronomię w_ służbę chronologii. Profesor Michał Kamieński uważał, że odtworzenie widoku nieba w czasie pewnych ważnych wydarzeń historycznych pozwoli w dużym przybliżeniu ustalić ich daty. Przyto­czmy zatem kilka przykładów tych niezwykle żmud­nych i pracochłonnych, ale jakże ciekawych poszuki­wań profesora Kamieńskiego (według miesięcznika „Urania”).

Wyznaczenie roku narodzin Mojżesza

Józef Flawiusz, jak również rabin Abarbanel, podają w swych dziełach, że Mojżesz urodził się trzy lata po wielkiej koniunkcji planet w konstelacji Ryb. Już Wol- lner obliczył, że taka koniunkcja miała miejsce w roku 1334 przed naszą erą. Autor powtórzył te obliczenia i znalazł, że wieczorem w dniu 2 marca roku 1334 p.n.e. sześć planet z wyjątkiem Jowisza znalazło się w gwiaz­dozbiorze Ryb. Takie koniunkcje planet, a tym bardziej w określonej konstelacji, zachodzą nadzwyczaj rzadko

raz na wiele tysięcy lat. Zgodnie ze wzmiankami Flawiusza i Abarbanela, Mojżesz urodził się w trzy lata później, to jest w roku 1331 przed naszą erą. Pozwala nam to ustalić jeszcze jedną datę: datę wyjścia Żydów z Egiptu. W czasie Exodusu Mojżesz miał podobno 80 lat, a więc było to w roku 1251 przed naszą erą — w doskonałej zresztą zgodzie z rokiem 1251 podanym przez Zenona Kosidowskiego w jego Opowieściach bib­lijnych, datą wydedukowaną na podstawie danych his­torii starożytnej”.

Patriarcha Abraham był współczesnym królowi babi­lońskiemu Hammurabiemu, który panował w latach 1792

1750 p.n.e. (dane według Awdiewa Istorija Driewnie- go Wostoka). Jeżeli przyjmiemy — bona fide — rela­cję kronikarza Eokstormiusa, cytowaną przez Lubieniec- kiego w Historii Komet, że gdy Abraham miał 70 lat

ukazała się kometa w konstelacji Barana pod planetą Mars, a mogło to być pojawienie się komety Haleya w roku 1780 p.ne., to wówczas rok narodzin Abraha­ma przypadłby na 1850 p.n.e. O dziwnej wizji Abraha­ma «pieca kurzącego się i pochodni ognistej» wspomina I Księga Mojżesza Genezis w rozdziale XV, 17. Niewąt­pliwie mowa tu o komecie i właśnie — o komecie Hal­leya. Gdy dalej przyjmiemy, stosownie do notatki w Ko- meteografii Pingrć (tom II, pg. 296), opartej na danych poprzednich kronikarzy, że Sodoma i Gomora były zni­szczone «ogniem niebieskim», gdy Abraham miał 99 lat, to dla tej katastrofy otrzymamy rok 1751 p.n.e.”

Zburzenie Troi

W cytowanym już dziele Lubienieckiego o kometach jest notatka następująca, oparta na kronice Rokkenba- chiusa: «W roku 2770 od stworzenia świata, w sierpniu, Assyryjczycy widzieli straszliwą kometę w konstelacji Bliźniąt. Powstała wówczas długotrwała i nieszczęsna wojna, a to z powodu Heleny, którą Parys, syn króla Priama, porwał Menelausowi, królowi Sparty. Troja została wzięta i zburzona w roku 2783». Najbliższe tej dacie przejście komety Halleya przez peryhelium przy­pada na rok 1163 p.n.e. A ponieważ starożytni kronika­rze nie notowali pojawień małych komet, nie ma wąt­pliwości, że mowa tu o komecie Halleya. Obliczone jej

pozycje na sierpień roku 1163 p.n.e. zgadzają się bardzo dobrze z notatką kronikarską: w dniu 31 sierpnia (sta­rego stylu) roku 1163 p.n.e. kometa znajdowała się do­kładnie pośrodku między gwiazdami Eta i Beta w gwiazdozbiorze Bliźniąt. Ponieważ — jak to wynika z notatki Lubienieckiego — «Troja została wzięta i zbu­rzona w roku 2783», na datę zburzenia Troi otrzymuje­my rok 1150 p.n.e.”

Kometa Halleya w czasach króla Dawida

Według opisów biblijnych (księga II Samuela, rozdział XXIV i Kroniki I, rozdział XXI), Jahwe rozgniewany na Dawida za przeprowadzenie spisu ludności, wysłał Anioła z mieczem ognistym dla zburzenia Jerozolimy. Dla przebłagania Jahwe ślubował Dawid zbudowanie wspaniałej świątyni. Data założenia świątyni w Jerozo­limie jest jedną z fundamentalnych dat historii. Jej ustalenie stało się możliwe dzięki odcyfrowaniu notatki kronikarza sprzed 3000 lat, podanej w Kometografii Pingre. Według obliczeń autora, wizja Dawida miała miejsce około 18 maja 1010 roku przed naszą erą, a więc za rok założenia świątyni Jahwe należy przyjąć rok 1010 przed naszą erą. Budowę jej ukończono dopiero po 16 latach, a więc w roku 994 przed naszą erą, już za cza­sów króla Salomona, syna Dawida”,..

W przytoczonych powyżej obszernych fragmentach prac profesora Kamieńskiego wydarzenia biblijne umie­szczone zostały w czasach już historycznych. W opasach żadnego z nich nie ma jednak wzmianki o „wizycie” z Kosmosu...

A Atlantyda? Czy ten legendarny kontynent jest w stanie oprzeć się dowodom przeciwników? Zamiast jednak przytaczać którykolwiek z licznych, ogólnie zna­

nych kontrargumentów, sięgnijmy do niezwykle cieka­wej hipotezy, postawionej przez popularnego w RFN publicystę i badacza prahistorii Richarda Festera, w książce pt. Okres lodowcowy wyglądał zupełnie inaczej (Die Biszeit war ganz anders). Autor rozpoczyna książkę ciekawym wywodem, którym próbuje dowieść, iż przyjmowana dotychczas przez naukę teza o zaludnie­niu kontynentu amerykańskiego w wyniku przedostania się, w zamierzchłych czasach, wędrowców i myśliwych ze Wschodniej Syberii poprzez Cieśninę Beringa na Alaskę — jest fałszywa. „Przed kilkoma laty — pisze Fester — archeolodzy amerykańscy odkryli prawie nad samą już Cieśniną Magellana, na Ziemi Ognistej [...] grób z okresu epoki kamiennej, którego wiek (po prze­prowadzeniu odpowiednich badań) oszacowano na około 9000 lat. Odkrycie to weszło do nauki pod nazwą «Grób z Palli Aike», od nazwy najbliżej położonej wioski krajowców... Tak bardzo stary grób poszukiwany był na terenie obu Ameryk od dłuższego już czasu i dopiero teraz poszukiwania uwieńczone zostały sukce- sem”. > ; i1-”!-’

Znalezisko to — zdaniem Festera — posiada funda­mentalne znaczenie dla wyjaśnienia problemu zaludnie­nia kontynentu amerykańskiego. Fester rozumuje bowiem następująco: znalezisko z Palli Aike znajduje się w odległości 25 000 km od Alaski. Wiek znaleziska

- jak już powiedziano — około 9000 lat. A więc w ,,optymalnych warunkach” przybysze z Azji musieli­by przewędrować 25 000 km w ciągu około ośmiu tysięcy lat. Wydaje się to mało prawdopodobne, gdyż wędrówka rozpoczęta około 15 000—12 000 lat p.n.e. nie była przecież wędrówką w określonym kierunku i o wytyczonym celu, lecz po prostu bezładnym i przy­padkowym zasiedlaniem zupełnie nowych i nikomu nie znanych terenów. Poza tym — pisze Fester — za­

siedlanie kontynentu odbywało się przypuszczalnie etapami; każda następna fala emigrantów przechodziła stosunkowo szybko przez zajęte już tereny, lecz zatrzy­mywała się raczej na stałe na nowych.

Fester przytacza w swej pracy pewne wyliczenia, z których wynika, że „zdobycie” Ameryki od strony Cieśniny Beringa wydaje się bardzo mało prawdopodo­bne lub wręcz niemożliwe. Dla podbudowania swojej tezy analizuje Fester sytuację w Cieśninie Beringa pod kątem widzenia trudności, jakie musieli pokonać prahistoryczni wędrowcy. Cieśnina ta w swym najwęż­szym miejscu, to jest pomiędzy Półwyspem Czukockim a Półwyspem Sewarda, liczy około osiemdziesięciu kilo­metrów. Poza tym już trzydzieści kilometrów od brzegu Alaski zaczynają się wysokie góry, trudne i dziś do przebycia. Nawet przyjmując, że cieśnina Beringa była w dawnych czasach zamarznięta (na co nie ma żadnych dowodów) trudno przypuścić, by nasi dalecy przodkowie mieli tyle odwagi d chęci, by zapuszczać się w te dalekie, podbiegunowe obszary dla wątpliwego zdobycia nowych terenów. A w ogóle po co mieliby zdobywać te nowe tereny? I dziś jeszcze wschodnia Syberia należy prze­cież do najrzadziej zaludnionych obszarów świata. I stamtąd właśnie miałaby ruszać fala emigracji, która następnie zalała Amerykę? Niezmiernie mało prawdopo­dobne!

W zamian sugeruje Fester istnienie w tym samym mniej więcej czasie (czyli 15 000—12 000 lat przed naszą erą), jak on to nazywa, „białych pomostów” pomiędzy Europą a Północną Ameryką. Jeden z tych „pomostów” miałby się ciągnąć od półwyspu Kola i najdalej na północ wysuniętej części Półwyspu Skan­dynawskiego, poprzez Szpicbergen, północną Grenlandię oraz wyspy północnej Kanady. Drugi „pomost” wiązać miał zachodnią Europę z Wyspami Brytyjskimi, nastę-

253

pnie przez Wyspy Owcze, Islandię, południowy cypel Grenlandii dochodził do półwyspu Labrador i Nowej Funlandii. Tymi to połączeniami lądowymi (lub lodo­wymi, gdyż mówimy przecież o czasach, gdy północna półkula Ziemi w dużych swych połaciach pokryta była lodowcem) przedostawali się na tereny tak zwanego Nowego Świata mieszkańcy środkowej i wschodniej Europy.

Na potwierdzenie swojej hipotezy Fester przytacza szereg argumentów, na przykład:

Wiadomo dziś z dużą pewnością, że najstarsi mieszkańcy Ameryki byli swego rodzaju mieszań­cami ras białej (aryjskiej) i żółtej (mongoloidalnej), a więc — zdaniem Festera — pochodzą oni zarówno z Europy jak i Syberii.

„Białe pomosty”, a szczególnie południowe ich odgałę­zienie, blokowały ciepłemu Prądowi Zatokowemu drogę na północ, na skutek czego zakręcał on gwałto­wnie wzdłuż wybrzeży Francji (Zatoka Biskajska), silnie je ogrzewając. Temu właśnie — zdaniem Feste­ra — zawdzięczać należy rozwinięcie się w tym rejo­nie stosunkowo zaawansowanej kultury, która przeja­wiła się między innymi we wspaniałych rysunkach z grot Altamiry (północna Hiszpania) czy Lascaux (południowa Francja).

Badania dna morskiego północnych rejonów Atlanty­ku oraz Morza Arktycznego wyraźnie świadczą o tym, że na trasie wspomnianych „białych pomostów” leżą płycizny; w niektórych przypadkach głębokość oceanu wynosi zaledwie 200 metrów. Ląd zanurzyć się tu musiał zatem stosunkowo bardzo niedawno.

Nie było więc żadnej Atlantydy. Gorzej — wcale nie musiało jej być! Istniało bowiem na wiele tysięcy lat przed Kolumbem połączenie lądowe pomiędzy Europą i Ameryką, którym przedostawały się zwierzęta, a co

najistotniejsze — ludzie, a z nimi ich cywilizacja i kultu­ra. Jeżeli rozumowanie Festera jest poprawne, stanowi ono jeden z najpoważniejszych kontrargumentów wobec hipotezy o powstaniu na Atlantydzie jednego z pierw­szych ośrodków ludzkiej cywilizacji.*

O potrzebie powściągliwości w ocenie możliwości nawiązania kontaktu z pozaziemskimi istotami rozum­nymi piszą także astronomowie. Między innymi na marginesie odkrycia pulsarów (1967/68) zwrócono uwagę na to, że nie można uznać za przejaw świadomej działalności każdego zaobserwowanego, a przy tym nie­zrozumiałego, tj. nie dającego się wytłumaczyć znanymi prawami fizycznymi, zjawiska astronomicznego tylko dlatego, że jest ono niezrozumiałe.

Potrzebie umiaru i właściwego dystansu do tych spraw poświęcił swój artykuł Na marginesie rozważań nad cywilizacjami pozaziemskimi („Człowiek i Świato­pogląd” 1974, nr 2) zmarły niedawno znakomity polski uczony, profesor Włodzimierz Zonn. Czytamy tam: „Sprawa życia poza Ziemią, zwłaszcza życia rozumne­go, jest zagadnieniem, w którym istotnie uczeni od dawna próbują prześcignąć samych siebie, prześcignąć naukę. Trudno im to brać za złe, nie wolno jednak tego rodzaju wyczynów traktować na równi z nauką, nie wolno im ufać w tym stopniu, w jakim ufamy tym, którzy istotnie tworzyli i tworzą naukę. Tym bardziej, że sprawa ta jest stara, jak starą jest ludzkość. W dzie­jach astronomii raz po raz powtarzają się dociekania

i dyskusje na temat domniemanych mieszkańców innych planet; w dyskusjach tych brali udział nieraz bardzo znani i szanowani astronomowie. Śmiem twierdzić, że dzisiejsze dyskusje nie różnią się zasadniczo od tamtych, nie zbliżają nas do rozwiązania tego arcytrudnego i niezmiernie ważnego problemu. Zawrotny rozwój fizyki i narodziny astronautyki nie odegrały, niestety, roli decydującej w rozwiązaniu problemu. Tu i ówdzie spotkaliśmy się raczej z rozczarowaniem: Księżyc okazał się ciałem idealnie martwym. Rozwiały się wszel­kie iluzje odnośnie do rzekomych mieszkańców Marsa. Wszystkie próby «podsłuchu» radiowego sygna­łów nadawanych przez domniemanych mieszkańców innych planet dotychczas nie dały żadnego wyniku. Jedyny realny zysk, jaki przyniosły czasy ostatnie, to wiara w możliwość odebrania (i nadania) sygnału radio­wego na dużą odległość, przekraczającą znacznie roz­miary Układu Słonecznego. To wszystko. Wiara czyni jednak cuda, i tym należy chyba tłumaczyć nagły wzrost zainteresowania się «braćmi z Kosmosu», obser­wowany dzisiaj...

Znaleźliśmy się w sytuacji człowieka uwięzionego w celi, którą to celę zrzucono gdzieś w Kosmosie. Ów człowiek nie mając najmniejszego pojęcia o tym, gdzie się znajduje, jakie środowisko go otacza, co wokół niego się dzieje, nagle odkrywa w swojej celi telefon. Rzecz jasna, nie może nie myśleć o tym, że ten telefon się odezwie. A jeśli tak, czy to, co posłyszy w telefonie, potrafi zrozumieć? A jeśli tak, w jakim języku ma od­powiedzieć, jeśli z tamtej strony przekazywane myśli nie będą wyrażone słowami, lecz jakoś inaczej (słowa nie są jedynym sposobem przekazywania myśli)? I w końcu, jakie są szanse na to, że telefon w ogóle kiedykolwiek się odezwie?”

Właśnie, czy telefon w celi samotnika kiedykolwiek

się odezwie? I choć profesor Zonn uważa, że bynajmniej nie oznacza to, „iż nie mamy być na tę ewentualność jak najbardziej przygotowani”, nie sposób nie podjąć tej nuty sceptyzmu. Wprawdzie z dużą pewnością może­my założyć, że istnieje wokół innych gwiazd wysoko rozwinięte życie, lecz prawdopodobieństwo, aby żyjące tam inteligentne istoty mogły poprzez czas i przestrzeń nawiązać z nami kontakt, a tym bardziej spotkać się i nami, jest minimalne. Przypuszczalnie Ziemia — choć istnieje w przestworzach wiele zamieszkałych światów

pozostawała dotąd i pozostaje zdana wyłącznie sama na siebie.

Zwróćmy jeszcze uwagę na niezwykle interesujący głos w tej sprawie znanego amerykańskiego autora science fiction, Isaaca Asimova (według „Problemów” 1973, nr 8). Paleontologia mówi, że życie na Ziemi powstało w morzu, prawdopodobnie przed trzema miliardami lat. Czterysta milionów lat temu doszło do „kolonizacji” lądu przez żywe organizmy. „Przypuszczać można — pisze Asimov — że kolonizacja ta dokonała się wśkutek zjawisk pływowych: w trakcie powtarzają­cego się dwa razy dziennie zalewania brzegów wodą organizmy żywe różnych typów wyrzucane były na ląd i stopniowo poczęły wykształcać mechanizmy adaptacyj­ne, które pozwoliłyby im przetrwać czasowy brak wody”...

Dlaczego jednak owa „kolonizacja” lądów dokonała się tak -późno? Odpowiedź na to pytanie wiąże Asimov z hipotezą, według której przed sześciuset milionami lat Księżyc był jedną z planet Układu Słonecznego. Mają za tym przemawiać między innymi następujące fakty: małe planety nie mają satelitów (Merkury, Wenus, Pluton); satelita Ziemi jest względnie „za duży” w po­równaniu z satelitami innych planet (nie tylko w porów­naniu z maleńkimi satelitami Marsa, ale i planet naj-

większych); Księżyc krąży mniej więcej w płaszczyźnie równika słonecznego, a nie ziemskiego (jak by należało tego oczekiwać po satelicie Ziemi); wreszcie — skały księżycowe noszą ślady działania dużo większych tem­peratur, niżby to wynikało z odległości Księżyca od Słońca.

miliony lat mogły upłynąć — kontynuuje Asi­mov — zanim Księżyc wszedł na swą obecną, prawie kołową i stopniowo zwiększającą się orbitę. W okresie tym na skutek względnej bliskości Księżyca, pływy charakteryzowałyby się wielką gwałtownością i być może właśnie wtedy okazy życia morskiego rzucane były na ląd dostatecznie często i z dostateczną energią, by zapewnić powstanie życia lądowego.

Wydaje się, że przechwycenie satelity tak dużego jak Księżyc jest zjawiskiem nader rzadkim 1 o nader niskim stopniu prawdopodobieństwa. Lecz cóż by się stało, gdyby życie lądowe mogło powstać tylko drogą prze­chwycenia takiego satelity, który zapewniłby długi okres gigantycznych zjawisk pływowych? Człowiek znalazłby się w dość osobliwej sytuacji.

Astronomowie podejrzewają, że we Wszechświecie istnieć mogą miliony planet takich jak Ziemia, z wystę­pującymi na nich przejawami życia. Ale w ilu przy­padkach byłoby to życie lądowe? Czyżby — zapytuje na koniec Asimov — w obfitującym w życie Wszech­świecie jedynie ryby mogły znaleźć sobie towarzystwo, my zaś pozostalibyśmy — mimo wszystko samotni?”

Wielka zagadka"'wciąż przed nami, czyli zamiast podsumowania

Podczas Rewolucji Francuskiej prokurator oskarżający Lavoisiera na zwróconą mu uwagę, by go oszczędzii, gdyż jako uczony i che­mik może się jeszcze Francji bardzo przydać, odpowiedział: „Teraz nie będziemy potrzebowali żadnych uczonych. My wiemy już wszystko"... Wielki chemik Maroel Berthelot pisał w roku 1887: ,,Obecnie nie ma już dla nas żadnych tajemnic na śwfecie"... Przewodniczący związku francuskich pisarzy-naukowców oświad­czy! (w roku 1969) w wywiadzie telewizyjnym: ..Moi panowie, wierzycie w jakieś jeszcze ukrywające się w ziemi nie zbadane ta­jemnice tylko dlatego, że jesteście amatorami-hobbystami. A tym­czasem dla poważnie traktującego swój zawód archeologa nie ma już tajemnic"...

Nasza Galaktyka liczy — według najnowszych szacun­ków — około stu pięćdziesięciu miliardów gwiazd. Spośród gwiazd, jakie za pomocą ziemskich teleskopów udało się dotąd zaobserwować, około 42°/o przypada na gwiazdy pojedyncze, 46% na gwiazdy podwójne, 9% na potrójne i 2°/o na wielokrotne. Stwierdzono także, że około jednej czwartej wszystkich tych gwiazd ma masę równą lub większą od naszego Słońca.

Zakłada się, że rząd ilości planet jest zbliżony do rzędu ilości gwiazd. Wokół gwiazd podwójnych i wielo­krotnych planety przypuszczalnie występują rzadziej lub nie występują wcale. Prawdopodobnie także nie ma tam stabilnych ekosfer, czyli sfer wokół danej gwiazdy, gdzie — z uwagi na dogodne warunki fizykochemiczne

mogłoby się rozwinąć i utrzymywać życie. Przypu­szczać natomiast należy, iż wokół gwiazd pojedynczych,

259

podobnych do naszego Słońca mogą istnieć stałe układy planetarne i trwałe ekosfery. Liczbę takich gwiazd w naszej Galaktyce szacuje się na dziesięć miliardów.

Problematyka pozaziemskich cywilizacji oraz łączno­ści | nimi od dawna stanowi temat studiów naukowych, dyskusji. Kamieniem milowym na drodze badania Kosmosu były konferencje naukowe CETI, zorganizo­wane przez Armeńską Akademię Nauk w Biurakanie w latach 1964, 1971, 1974, oraz wysłanie w roku 1975 amerykańskich sond typu Viking dla zbadania powie­rzchni Marsa oraz sond radzieckich typu Wenus.

Dalszy postęp powinna przynieść realizacja programu CETI na najbliższe pięćdziesiąt lat. Radziecki program CETI przewiduje budowę systemu stacji naziemnych i satelitarnych, wyposażonych w systemy anten o śre­dnicy do jednego kilometra(!), których zadaniem będzie prowadzenie wielokierunkowego nasłuchu sygnałów radiowych docierających z różnych rejonów przestrzeni kosmicznej oraz analiza tych sygnałów. Program ma być operatywnie dostosowywany do postępu techniki, astronomii, biologii, fizyki, teorii rozwoju cywilizacji itp.

W Stanach Zjednoczonych R. Forward z uniwersyte­tu w Malibu (Kalifornia) opracował program CETI do roku 2025. Projekt przewiduje między innymi poszuki­wanie systemów planetarnych za pomocą dużych tele­skopów optycznych wysyłanych na orbitę okołoziemską (lub zainstalowanych na powierzchni Księżyca), prace projektowe nad budową sond międzygwiezdnych, a na­stępnie wysyłanie takich automatycznych sond w latach 1995—2000 do gwiazd: Alfa Centauri, Barnarda, Syriu- sza i Lallande 21185. Sygnały tych sond, nadane z wy­mienionych, stosunkowo bliskich układów gwiezdnych, odebralibyśmy na Ziemi po 20—25 latach. Na koniec przewiduje się na rok 2025 start pierwszej wyprawy

załogowego statku międzygwiezdnego. Oto ramowy har­monogram tych badań:

Rok 1975 — wstępne studia lotów międzygwiezdnych;

początek poszukiwań systemów między­planetarnych bliskich gwiazd.

Rok 1980 — studia i projekty konstrukcji automatycz­nych sond międzygwiezdnych i systemów komunikacji międzygwiezdnej.

Rok 1995. — wysłanie sondy do Alfa Centauri.

Rok 2000 — wysłanie sond do gwiazdy Barnarda, Syr- iusza i Lałłande 21185.

Rok 2005 — wstępne studia pilotowanych lotów mię­dzygwiezdnych.

Rok 2015 — pierwsze informacje od sondy wysłanej do Alfa Centauri; początek prac konstruk­cyjnych nad pilotowanym statkiem mię­dzygwiezdnym.

Rok 2020 — powrót pierwszych informacji z sond wy­słanych ku gwieździe Barnarda, do Syriu- sza | Lałłande 21185.

Rok 2025 — start pierwszej pilotowanej wyprawy międzygwiezdnej.

W marcu 1972 roku wystrzelona została w przestrzeń kosmiczną sonda „Pionier-10” — pierwszy twór ręki ludzkiej, który może opuścić nasz Układ Słoneczny. W kwietniu 1973 roku sonda przedostała się przez nie­bezpieczny pas planetoid i w grudniu tegoż roku minęła Jowisza w odległości 100—200 tysięcy kilometrów. Dzię­ki nadanej jej, siłą grawitacji Jowisza, wielkiej prędkoś­ci sonda została odrzucona aż na orbitę planety Saturn, którą osiągnęła w czerwcu 1976 roku, a następnie naby­wając tzw. trzecią prędkość opuści nasz Układ Słonecz­ny i pogrąży się w otchłani Kosmosu. Jeżeli założenia twórców sondy okażą się prawidłowe, to podróżować ona będzie nawet ponad sto milionów lat poprzez Galaktykę

261

UA a an

i przebyć może trzy tysiące lat świetlnych! Podróż tę należy jednak właściwie rozumieć: gdyby sonda skie­rowana była do najbliższej gwiazdy (układu słońc Cen­taura), leciałaby około 80 000 lat. Dopiero wtedy mogła­by się znaleźć w rejonach ewentualnie zamieszkałych przez istoty rozumne.

Zasadnicze zadania sondy to: badanie pól magnetycz­nych, badanie promieniowania korpuskularnego i pola magnetycznego Jowisza, pomiary temperatury | ciepła wydzielanego przez tę planetę, uzyskanie barwnych ob­razów Jowisza itd. Tak więc — w zasadzie — są to za­dania czysto techniczne. Oprócz tego jednak na pokła­dzie sondy umieszczono jeszcze wyjątkową „przesyłkę”: swego rodzaju dokument przeznaczony do ewentualnego odczytania przez pozaziemskie istoty rozumne. Doku­mentem tym jest pozłacana płytka aluminiowa wiel­kości 15X23 cm, na której umieszczono rysunki i ozna­czenia składające się na „list”, jaki nieznanym istotom rozumnym przekazać ma wiadomość o naszym istnieniu. Na płytce znajdują się: rysunek postaci mężczyz-ny i ko­biety, rysunek sondy „Pionier 10”, symboliczne ozna­czenia Słońca i planet naszego Układu itd. Twórcy son­dy liczą się bowiem z ewentualnością, że ta swego ro­dzaju „przesyłka w butelce” zostanie może kiedyś w przestrzeniach kosmicznych odnaleziona przez obce istoty rozumne. A w każdym razie takiej ewentualności nie można wykluczyć.

Czy oznakowania na płytce (patrz rysunek) zostaną zrozumiane? Twórcy „kosmicznego listu” — amerykań­scy naukowcy astrofizyk Carl Sagan i egzobiolog Frank Drakę — są o tym przekonani. Informacje, które chcą przekazać, zaszyfrowane zostały bowiem w postaci sze­regu symboli. Sagan i Drakę zakładają, że każda, odpo­wiednio rozwinięta cywilizacja znać musi np. budowę

atomu wodoru oraz zasadę dwójkowego (binarnego) sys­temu liczenia.

Co więc — w szczegółach — umieszczono na płytce?

Przede wszystkim rzuca się w oczy postać nagiego mężczyzny podnoszącego prawą rękę gestem powitania, a przy nim, niższego wzrostu, postać kobiety. Rysunki te mają przedstawiać im — nieznanym istotom — nasz wygląd i budowę ciała.

Dolna część płytki zawiera informację o tej okolicy Kosmosu, z której wysłano sondę, t j. chodzi o nasz Układ Słoneczny. I tak (jak to widać w dole płytki, od le­wej strony) wyrysowano większe kółko oznaczające Słońce, a następnie ciąg dziewięciu mniejszych kółek

planet: Merkurego, Wenus, Ziemi, Marsa, Jowisza, Saturna itd. Od trzeciego, licząc od Słońca, kółeczka (tj. od Ziemi) pociągnięto krzywą, która omijając czwar­te kółeczko (Marsa) i piąte (Jowisza), zakręca następnie jakby pod kątem prostym w bok od linii planet, tj. w przestrzeń kosmiczną. Kierunek zaznaczony jest strzałką. Maleńki, kopulasty niby—spadochron, którego rysuneczek umieszczono naprzeciw końca strzałki, ozna­czać ma właśnie sondę „Pionier 10”. Rysunek sondy po raz drugi, i to w dużym powiększeniu, umieszczono jako tło postaci mężczyzny i kobiety z prawej strony płytki. W ten sposób twórcy „listu kosmicznego” prze­kazują' informację, że sonda wysłana została z trzeciej planety Układu Słonecznego. Czy będzie to dla kogoś obcego zupełnie zrozumiałe? Sagan i Drakę mają nadzie­ję, że sonda w momencie ewentualnego jej odnalezienia przez nieznane istoty rozumne nie będzie jeszcze tak bardzo zniszczona, by nie można dokładnie odczytać tych rysunków. Po drugie zakładają oni, że tak jak we wszystkich krajach Ziemi, również w innych rejonach Kosmosu strzałka powinna mieć podobne, tj. kierunko­we znaczenie.

263

— v. .w

Przy kółeczkach, którymi oznaczono poszczególne planety, umieszczono symbole w postaci smaków, np. przy planecie Merkury: I — I —, przy Wenus: I — II, przy planecie Ziemia II — I — i tak dalej. Co one ozna­czają? Jeżeli pozaziemskie istoty znają matematykę, to prawdopodobnie odgadną, iż chodzi tu po prostu o dwój­kowy system liczenia. Czy jednak posiadają one tak, a nie inaczej ukierunkowaną wiedzę matematyczną, że znajdą tu klucz do odczytania wszystkich symboli? Można mieć poważne wątpliwości. A czy zrozumieją, co ma oznaczać pozioma kreseczka przecinająca szóste z rzędu kółeczko, tj. planetę Saturn? Chodzi tu oczy­wiście o słynne pierścienie krążące wokół tej planety, ale przecież prawdopodobieństwo rozpowszechnienia tego rodzaju planet w Kosmosie jest znikome. Należy więc przypuszczać, że ta właśnie pozioma kreska spra­wi im prawdopodobnie najwięcej kłopotu...

Wracając do dalszych oznaczeń na płytce: w lewej górnej jej części umieszczono dwa kółka połączone kre- seczką, mające wewnątrz kreseczki pionowe. Będzie to chyba zupełnie łatwe do zrozumienia przez- pozaziem­skich intelektualistów — mówią autorzy tego'„obrazko­wego telegramu” — chodzi tu bowiem o atom wodoru. Przecież wodór nie jest wyjątkowym, lecz przeciwnie — najczęściej spotykanym pierwiastkiem we -Wsżechświe- cie. Na rysunku zmienia on właśnie swoją postać ener­getyczną, co jest przedstawione w ten sposób,’ że-' sym­bole elektronów (pionowe „szpileczki” w : górnej części obu kółek) są różnie zorientowane: w lewym kółku „szpileczka” zwrócona jest główką na dół, w prawym kółku główką do góry. Wtedy właśnie wodór wysyła promieniowanie o długości fali 21 cm. Tę wiertkość przy­jęto tutaj za jednostkę miary; 1 o'r..-. v';

W jaki sposób przypuszczalny znalazca -płytki’będzie mógł sobie wyobrazić wysokość obu przedstawionych

■■■■■

na nich ludzkich postaci? Z prawej strony płytki uwi­doczniony jest pewien rodzaj miarki oznaczony kreska­mi. Po jej odniesieniu do przyjętej tu jednostki miary (21 cm) otrzymamy wysokość kobiety: 168 cm. Jest to przeciętny wzrost mieszkanki Ziemi. Mężczyzna jest około pół głowy wyższy. Czy obcy odbiorcy odcyfrują w tym bardzo obrazowo przedstawionym rysunku mężczyzny i kobiety znaczenie symbolu, jaki im chcemy

przekazać? Jeżli ¡nie są mieszkańcami planety podobnej pod względem warunków biofizycznych do naszej Zie­mi, będzie to dla nich bardzo trudne. Przypuszczalnie w takim razie na ich planecie nie wykształciły się na przykład ssaki. W jaki sposób rozróżnią oni cechy płciowe obu przedstawionych tu istot?

SI V' ■>

Jedno jest pewne: rysunki Sagana i Drake'a stanowić będą dla naszych braci z Kosmosu trudne zadanie. Nawet gdyby nieznane istoty rozumne znajdowały się na zbliżonym do nas szczeblu rozwoju, nawet gdyby były dobrymi matematykami i technikami — rysunek stawiać będzie przed nimi szereg pytań, na które, być może, nie znajdą odpowiedzi (lub znajdą odpowiedź fałszywą). I tak na przykład zastanawiać się będą, dla­czego „lewe stworzenie” ma podniesioną prawą górną kończynę? My oczywiście wiemy: mężczyzna wyraża znany na całej Ziemi gest powitania. Czy jednak tamci dojdą, że jest to sygnał przyjaźni, który przynosi im „Pionier 10”? A nawet jeżeli to zrozumieją, to nadal głowić się będą nad tym, dlaczego kobieta również w podobny sposób ręki nie podnosi...

Na koniec — co oznacza rysunek pokazany w lewej części „listu”. Pozornie wygląda to jak pęknięcie, powstałe w wyniku silnego uderzenia w szklaną szybę. Piętnaście linii rozchodzi się z jednego miejsca we wszystkie strony. Czternaście z nich oznakowanych jest wspomnianym systemem dwójkowym, a jedna nie. Według twórców plakietki rysunek ma stanowić połą­czenie „kosmicznego zegara” z kompasem. Można z tego odczytać zarówno pozycję naszego Słońca jak i czas, w którym wystartowała sonda. Ten bowiem pęk rozcho­dzących się we wszystkie strony „promieni” wskazywać ma na oglądane ze Słońca kierunki znajdujących się w Kosmosie silnych radioźródeł, czyli tzw. pulsarów. Te niezwykłe w astronomii obiekty są prawdopodobnie szybko rotującymi gwiazdami neutronowymi. Bez względu na to jak powstały, wydają się one źródłami promieniowania, charakteryzującego się regularną pul- sacją. Na tej podstawie można je uważać za swego rodzaju kosmiczne zegary. Na rysunku uwzględniono tylko kierunki położenia tych pulsarów, które w roku

wystrzelenia sondy zaobserwowano. Czy pozaziemski znalazca płytki rozszyfruje tę wskazówkę?

Piętnasta linia, która nie ma żadnego znaku w syste­mie binarnym i przebiega od „centralnego punktu sło­necznego” poza postaciami ludzkimi, ma oznaczać odległość Słońca od centrum Galaktyki...

By zrozumieć wszystkie te znaki i symbole, trzeba wysoko wykształconego umysłu. Czy jednak to posłanie trafi w bezmiarach Kosmosu do adresata?

Bardzo niewiele jest szans, by w najbliższej przyszło­ści nauka mogła jednoznacznie potwierdzić lub odrzucić hipotezę o kosmicznej „wizycie” pozaziemskich istot ro­zumnych. Z jednej bowiem strony brak przekonywają­cych dowodów na to, że inteligentne istoty z Kosmosu zainteresowały się kiedyś (o ile w ogóle istnieją — wszak i tu mamy do czynienia tylko z hipotezą) naszą Ziemią

i gościły tutaj, z drugiej zaś — jeśli przyjąć, że nie jeste­śmy jedyną cywilizacją we Wszechświecie, nie ma argumentów wykluczających taką możliwość. Oczywi­ście, brak niewątpliwego dowodu, że jesteśmy jedną z wielu (milionów?) cywilizacji kosmicznych. Ba, dowód taki wcale nie był człowiekowi potrzebny na drodze jego rozwoju. Postępowi nauki i techniki bynajmniej nie przeszkodziło założenie, że tak długo, dopóki nie istnieje niezbity dowód życia poza Ziemią, trzeba przyjmowrać, że go tam nie ma...

Czy warto zatem zaprzątać sobie uwagę tą hipotezą? Wydaje się, że mimo wszystko — tak. Godzi się przede wszystkim zauważyć, że jakkolwiek — wbrew znanemu kanonowi — mnoży ona byty bez potrzeby, to jednak nie jest sprzeczna z prawami przyrody. A poza tym, czyż nie byłoby dowodem najwyższej zarozumiałości od­rzucać możliwość istnienia życia rozumnego na innych planetach we Wszechświecie? Zdaniem wielu uczonych zarówno życie, jak i inteligencja jest normalnym przeja-

267

WV S V \

wem, formą istnienia materii w Kosmosie. „W tym olbrzymim i tak mało przecież znanym jeszcze Wszech- świecie — pisał wybitny astronom amerykański, H. C. Urey — na pewno inne inteligentne istoty bytują na innych planetach. Znaleźć z nimi połączenie, wejść z nimi w kontakt — oto największe przedsięwzięcie, jakie obecnie staje przed nami”...

Wielki uczony radziecki polskiego pochodzenia, Konstanty Ciołkowski, twierdził, że historia nasza jest za krótka, by móc ocenić, jak często zdarzały się w prze­szłości „odwiedziny” z Wszechświata. Amerykański astrofizyk, Carl Sagan, uważa, że odbywały się one w odstępach co około 5500 lat. Dalej idzie jego rodak, egzobiolog Frank Drakę, który przypuszcza, że przyby­sze z Kosmosu pozostawili prawdopodobnie na Ziemi swego rodzaju „list do ludzkości”, „pisany” radioakty­wnymi izotopami. Wiedzieli oni bowiem, że gdy osią­gniemy pewien poziom wiedzy, potrafimy znaleźć ów przekaz z innych światów. Może więc — uważa radziec­ki fizyk i matematyk, Matęs Agrest — czas już rozpo­cząć poszukiwania miejsc, gdzie ewentualnie mogli przebywać kiedyś nieznani przybysze, którzy pozosta­wili nam największy skarb, nie w postaci złota i klejno­tów, lecz zasobu swej wiedzy i doświadczeń. Bo co dla nas stanowić będzie dopiero osiągnięcie dalekiego jutra, mogło już dawno temu zostać wypracowane przez inne cywilizacje.

Wydaje się nam rzeczą całkowicie możliwą, że kiedyś polecimy w Kosmos, że wylądujemy na nie znanych planetach w obcych systemach słonecznych, że może spotkamy tam „coś” lub „kogoś”. A równocześnie wzdry- gamy się na myśl o tym, że ONI — przedstawiciele starszej od nas, może i o miliony lat, cywilizacji — po­siadłszy umiejętności swobodnego poruszania się w nie­skończonej przestrzeni Wszechświata mogli trafić

w czasie jednej ze swych wędrówek i na Ziemię... Czyżby u źródła tego poglądu leżał głęboko tkwiący w świadomości człowieka ery nowożytnej antropocent- ryzm?

Europejczyk epoki średniowiecza był przekonany, że „został stworzony na obraz i podobieństwo boże”, świat zwierząt zaś i roślin po to, „by mu służyły”. Ziemia stanowiła środek Wszechświata, wokół niej krążyło Słońce, gwiazdy i planety. Zadaniem człowieka było zarządzanie tym właśnie światem, który ze wszech miar był mu podległy. Czasy Kopernika uczyniły pierwszy wyłom w tym światopoglądzie. Ziemia okazała się nie centrum Wszechświata, lecz maleńką planetą krążącą wokół zupełnie przeciętnej gwiazdy — Słońca. Galileusz dojrzał księżyce innych planet, a Giordano Bruno pierwszy głosił tezę o wielości zamieszkałych światów. Potem okazało się, że nawet ten nasz mały ziemski świat rządzi się własnymi prawami, prawami przyrody, których naruszenie przez człowieka powoduje skutki fatalne: wymieranie całych gatunków zwierząt czy roślin, erozję gleby itp. Jeszcze później okazało się, że nasze Słońce też nie jest centrum Wszechświata, lecz gwiazdą krążącą w chmurze gwiezdnej, zwanej Galakty­ką, i to nawet nie w pobliżu jej jądra, lecz na bardzo dalekich peryferiach Drogi Mlecznej. Z kolei badania ostatnich kilkudziesięciu lat dowiodły, że Wszechświat składa się z miliardów takich chmur gwiezdnych

galaktyk. Mimo to jeszcze niedawno, w rozprawach astronomicznych napisanych między pierwszą a drugą wojną światową, można było przeczytać, że nasze Słońce wraz z Ziemią znajduje się w „Wielkiej Galaktyce”, inne zaś są znacznie mniejsze, skromniejsze. Współcześ­nie zaś wielu ludziom możliwość istnienia w Kosmosie istot rozumnych, inteligentniejszych, mądrzejszych od nas, wydaje się nie do przyjęcia. Jakże często rozumuje-

269

my jeszcze nadal kategoriami „człowiek koroną stworze­nia”...

Czy dopuszczenie myśli o tym, że obce istoty rozumne mogły (w przeszłości) lub mogą (w przyszłości) „złożyć wizytę” na Ziemi, oznacza akceptację całej faktografii powoływanej przez cytowanych tu autorów? Oczywiście nie. Argumentacja zwolenników wizyty jest nierzadko karkołomna lub zgoła nonsensowna. Wśród „materiału dowodowego” zdarzają się mistyfikacje, niektóre może

i niezamierzone, wynikające ze zbyt dowolnej interpre­tacji faktów albo po prostu niewiedzy. To prawda. Są jednak i takie rejony, których nauka wystarczająco dotąd nie spenetrowała. Nic dziwnego, że wiele pytań, dotyczących przeszłości naszej cywilizacji, nie znajduje dotąd odpowiedzi.

Zdumiewa wiedza starożytnych, matematyczna, astro­nomiczna, z zakresu budownictwa i architektury. Zwłaszcza poziom astronomii, jakże wysoki już w cza­sach neolitu. Jakimże bogactwem informacji musieli dysponować budowniczowie Stonehenge. A jak wyjaśnić to choćby, że kapłani chaldejscy znali „rogi Wenus”, czyli po prostu fazy tej planety, chociaż nie mogą one być widoczne okiem nie uzbrojonym? Znali oni także, na dwa tysiące lat z górą przed Galileuszem, cztery księżyce Jowisza. Ich odkrycie stanowi jedną z najwięk­szych zasług tego uczonego, a dostrzec tych księżyców bez teleskopu nie można. Skąd w średniowieczu wie­dziano o dwóch księżycach Marsa i na jakiej podstawie nasz ziemski Księżyc opisywano jako „pusty, zimny

i szklisty”? Skąd wreszcie uczeni starożytności wiedzie­li o istnieniu planet położonych poza Saturnem, których żadną miarą nie mogli dojrzeć bez użycia teleskopu? A ów zdumiewająco precyzyjny instrument do oblicza­nia pozycji położenia planet Systemu Słonecznego, li­czący sobie z górą dwa tysiące lat, znaleziony w amfo­

rze wydobytej z dna Morza Śródziemnego u wybrzeży Antykythery? O tym odkryciu znakomity uczony, his­toryk nauki Derek de Solla Price, miał powiedzieć, że „wymaga ono rewizji całej naszej archeologii”. Czy wreszcie mapy Piri Reisa, które zupełnie, ale to zupe­łnie nie pasują do naszych wyobrażeń o wiedzy geogra­ficznej tamtych epok.

Wystają poza ramy nakreślone przez współczesną wiedzę o rozwoju techniki takie choćby znaleziska, jak owa niezwykła bateria elektryczna z Bagdadu sprzed około dwóch tysięcy lat, jak ów detal ze zbroi wojowni­ka chińskiego z III- wieku naszej ery, sporządzony ze stopu, na który składało się przede wszystkim alumi­nium (pierwiastek glinu odkryty został przez Oersteda dopiero w roku 1825). Nie mówiąc już o gigantycznej „galerii” z płaskowyżu Nazca i 250-metrowym „świecz­niku Andów” — figurze przypominającej trójząb, którą wyryto nie wiedzieć jakim sposobem (kto? kiedy?) na masywie schodzącym do Pacyfiku w zatoce Pisco w Peru. Na temat każdej z tych zagadek można by na­pisać niejedną powieść fantastyczno-naukową. I to bez obawy, by w najbliższym czasie przypuszczenia tam wyrażone mogły się sprawdzić.

Czy jeżeli pominąć hipotezę o „kosmicznym” pocho­dzeniu wiedzy naszych przodków lub dziedzictwie kulturalnym jakiejś zaginionej cywilizacji możliwe bę­dzie wyjaśnienie tych niezwykłości w naszych dziejach? Należy przypuszczać, że nowe odkrycia naukowe dadzą w końcu taką odpowiedź. Póki jednak jej nie ma, „jes­teśmy upoważnieni — że strawestuję słowa Geralda Hawkinsa o Nazca — do wkroczenia w sferę domysłów, marzeń i wyobraźni, z których być może pewnego dnia wyłoni się właściwe rozwiązanie”.

\AA g V V\

Posłowie

Tym spośród Czytelników, którzy przebrnęli przez wszystkie rozdziały książki, należy się kilka słów wyjaś­nień. Przede wszystkim muszę podkreślić, że nie jestem autorem żadnej przytoczonej tu hipotezy. Reprezentują one wyłącznie swoich autorów. Moja rola ograniczyła się do wybrania najbardziej charakterystycznych po­glądów oraz ich opracowania i uszeregowania w jakimś w miarę logicznym porządku.

Świadom jestem tego, że Czytelnik mógł doznać uczu-

i niedosytu. Ale też trudno się ustrzec nie­dopowiedzeń przy próbie prezentacji tylu sprzecznych

i częstokroć wykluczających się nawzajem hipotez i teo- lotyczą one tak wielu dziedzin wiedzy. Niektóre z niedopowiedzeń mogły znów powstać dlate- : omówienia pewnych zagadnień musiałem świa­towa ć, aby nie rozbudowywać książki po­nad miarę. Ten właśnie powód powstrzymał mnie na przykład od zwrócenia większej uwagi na zagadnienia biologiczne stawiane w szeregu teorii. Z tej samej przy­czyny zrezygnowałem.z bezpośredniej konfrontacji za­łożeń poszczególnych hipotez z ustaleniami współczes­nej nauki już w trakcie omawiania tych hipotez. Bar­dziej atrakcyjna dla Czytelników wydała mi się forma obiektywnej relacji (co dla jednych może być zaletą, dla innych wadą książki). Poglądy współczesnej nauki na te zagadnienia zawiera natomiast rozdział Kontrargumen­

ty, który — choć z pewnością wielu Czytelników nie za­dowolił — stanowi przecież jakąś przeciwwagę dla zbyt ryzykownych teorii.

A skąd się wzięła sama myśl napisania tej książki? Bezpośrednim impulsem był duży rezonans, jaki wywo­łał wśród Czytelników nie wychodzącego już pisma „Do­okoła świata” i „Trybuny Robotniczej” cykl moich arty­kułów na temat teorii o „kosmicznych wizytach”. Teo­rii, które — prezentowane w książkach i publikacjach prasowych — już od dawna cieszą się niesłabnącym po­wodzeniem wśród publiczności na całym niemal świecie. Od czasu do czasu trafiały również do nas, głównie za sprawą prasy. Prawdziwą jednak burzę wywołał naj­pierw film, a potem książka Danikena Wspomnienia z przyszłości. Celowa zatem wydała się publikacja, któ­ra przedstawiając możliwie różnorodne hipotezy na te­mat „kosmicznych wizyt” (i nie tylko) pozwoliłaby Czy­telnikowi wyrobić sobie pogląd na ów temat i argumen­tację jego rzeczników oraz skłoniła do refleksji nad drogami, jakimi dąży współczesny człowiek, pragnąc zgłębić te zagadki swej przeszłości, których nauka nie potrafiła dotąd w dostatecznym stopniu wyjaśnić.

Hipotezy, o których mowa w książce, odzwierciedlają bowiem w jakiejś mierze ducha naszej epoki, tych prze­dziwnych czasów, w których postawiliśmy pierwszy krok w Kosmos, aby uzmysłowić sobie jak w rzeczywis­tości mało wiemy o bezmiarach Wszechświata, a przy tym — co okazało się szczególnie dotkliwe — jak wciąż niewiele wiemy o nas samych, o naszym rodowodzie,

o prawach przyrody, które nami rządzą. Nic zatem dziwnego, że obok pytania: skąd pochodzimy, pojawia się coraz częściej, równie stare jak tamto, ale jak nig­dy dotąd aktualne, pytanie: dokąd dążymy?

Poetycką wizję naszej najbardziej odległej przyszło­ści daje autor słynnej Odysei kosmicznej, Arthur Ciarkę,

w książce Profiles of the Futurę (Londyn 1962). Posłu­chajmy go zatem na koniec:

[...] Ten wielki okres, jaki ma już za sobą nasz Wszechświat, stanowi jedynie małą iskierkę w porówna­niu z czasem, który znajduje się przed nami. Nawet przy obecnym rozrzutnym wydzielaniu energii mogą gwiaz­dy stałe (w rodzaju naszego Słońca) świecić jeszcze przez miliardy lat, zanim — po różnych wewnętrznych zmianach — przejdą do skromniejszych form istnienia w postaci tak zwanych białych karłów. Ale i wtedy bę­dą mogły te do oszczędności zniewolone gwiezdne roz- rzutnice świecić dalej w pokoju przez okresy mierzone już nie na miliardy, lecz na biliony lat. Co prawda pla­nety tych gwiazd, jeżeli zachowałyby swoją obecną od nich odległość, zostałyby ostudzone do najniższych temperatur, nasza Ziemia na przykład do stu, dwustu, a nawet więcej stopni poniżej zera. Lecz w okresie bę­dącym przed nami zaistnieje już chyba możliwość sztu­cznego doprowadzenia planet na bardzo bliską odległość od centralnego słońca. Dla obrony przed zlodowaceniem cisnąć się one będą do źródła ciepła i światła, podobnie jak kiedyś nasi dzicy przodkowie gromadzili się wokół ognisk, które chroniły ich przed zimnem i wrogimi zwierzętami [...]. Jednak ten koniec świata leży jeszcze w tak odległej przyszłości, że dla nas, ludzi, nie może być powodem zniechęcenia lub strachu...

Bowiem Wszechświat znajduje się obecnie w epoce wczesnej bodaj wiosny swego życia, którą oświetlają tak olśniewająco białe gwiazdy, jak na przykład Syriusz czy Wega (a w mniejszym stopniu także nasze Słońce). Dopiero wtedy, gdy — za kilka szybko przemijających miliardów lat — przestaną one świecić swym białym żarem, rozpocznie się dalszy ciąg historii Kosmosu. Tyl­ko ciemno żarzące się gwiazdy będą wtedy jeszcze wi­doczne, wypromieniowując ultraczerwone promienie

cieplne, dla naszych oczu jednak nieuchwytne. Lecz

i one — słabe okruchy świetlne naszego na pewno nie nieśmiertelnego świata — wydadzą się piękne tym ży­wym istotom, które będą wtedy zdolne je obserwować...

W bezkresnych tych wymiarach — pisze dalej Ciarkę

mamy więc dosyć czasu na najprzeróżniejsze bada­nia dla przyswojenia sobie wszelkiej wiedzy i groma­dzenia wszelkich doświadczeń. Co prawda nie staniemy się bogami, lecz — przeciwnie — ze wszystkich bogów, jakich wymyślił rozum ludzki, żaden nie posiadł takiej władzy, do jakiej dojdą nasi potomkowie. A pomimo to będą oni nam zazdrościli — nam, którym dane było wygrzewać się w pierwszych, jasnych promieniach stworzenia. Bowiem my znaliśmy świat, gdy był jesz­cze młody”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
155 Przybysze z kosmosu
Równość w?ukacji rzeczywistość czy utopia
Dyskryminacja kobiet na rynku pracy rzeczywistość czy mit 2012
Bogowie przybyli z kosmosu
Gor Gennadij Przybysz z Kosmosu
Tomek w krainie kangurów scen 5. tomek to postac rzeczywista czy wyidealizowana
155 Przybysze z kosmosu
Andrzej Lubowski Świat 2040 Czy Zachód musi przegrać
Andrzej Walicki O polskiej rzeczywistości moralnej
Andrzej Czcibor Piotrowski Rzeczy nienasycone
Tarnawski Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa – rzeczywistość czy fikcja
Urodynamika – Piechuyaobraz rzeczywisty czy wirtualny
Czechowski Andrzej Przybysze
Andrzej Malinowaski Przedmiot czci czy lekceważenia(1)
Andrzej Gil Rusini w Rzeczypospolitej Wielu Narodów i ich obecność w tradycji Wielkiego Księstwa Lit
Gennadij Gor Przybysz z Kosmosu
Dyskryminacja kobiet na rynku pracy rzeczywistość czy mit 2012
Donimirski Andrzej Niezwykłe kobiety w dziejach

więcej podobnych podstron