O polskiej rzeczywistości moralnej
Autor: Andrzej Walicki
Wypowiadanie się po raz któryś z rzędu na temat moralnych problemów
współczesnej Polski – problemów bardzo bolesnych, moim zdaniem, od-
różniających Polskę na niekorzyść od krajów ustabilizowanej demokracji
liberalnej – nie było moim pomysłem i nie budziło we mnie entuzjazmu. Po
pierwsze dlatego, że nie lubię się powtarzać, ale także dlatego, że w
ostatnim czasie, po odsunięciu od władzy PiS, dostrzegam pod tym wzglę-
dem zmiany na lepsze i to nie tylko w porównaniu z okresem ofensywy
ideologicznej zwolenników IV RP, ale również w zestawieniu z idealizowa-
ną dziś III RP – zwłaszcza po inauguracji prezydentury Wałęsy i po zwy-
cięstwie postkomunistycznej lewicy w wyborach 1993 roku.
Przyznaję jednak, że słuszna jest podstawowa teza socjotechniki, mówią-
ca, że przebicie się danych poglądów do znaczącego odłamu opinii pu-
blicznej zależne jest od ciągłego ich powtarzania. Ponadto poprawa, o któ-
rej wspomniałem jest względna jedynie i częściowa, a więc warto być mo-
że raz jeszcze wyliczyć sprawy, które przeszkadzały nam cieszyć się nie-
podległością, wzrostem gospodarczym i bezpieczniejszym niż kiedykolwiek
położeniem Polski w zmieniającym się świecie.
I. Konfrontacja (w imię walki o władzę) zamiast narodowego po-
jednania
U źródeł problematyki niniejszej wypowiedzi widzę ten właśnie problem.
Termin „Trzecia Rzeczpospolita” (o czym zwykle zapominamy) pojawił się
po raz pierwszy w inauguracyjnym przemówieniu Lecha Wałęsy: „Staję
przed wami jako pierwszy prezydent Polski wybrany bezpośrednio przez
cały naród. Z tą chwilą zaczyna się uroczyście III Rzeczpospolita Polska”).
Było to jednoznacznym stwierdzeniem, że okres kohabitacji premiera Ma-
zowieckiego z prezydentem Jaruzelskim nie był jeszcze prawdziwym po-
czątkiem niepodległej Polski. Symbolikę aktu inauguracji wzmacniało nie-
zaproszenie na nią ustępującego prezydenta oraz przejęcie insygniów wła-
dzy z rąk emigracyjnego prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. W ten
sposób Polska powróciła symbolicznie do roku 1939, redukując PRL do
„czarnej dziury” w dziejach narodu. Nie był to akt pojednania narodowego,
ale gest triumfalistyczny. Większość Polaków przyjęła to biernie, nie zda-
jąc sobie sprawy, że konsekwencją tej symbolicznej przemowy było uzna-
nie działalności wewnątrzpaństwowych struktur PRL za formę kolaboracji z
nielegalną, okupacyjną w istocie władzę. Można wątpić, czy pogląd taki,
przy należytym wyjaśnieniu jego treści, miałby szansę aprobaty w ogólno-
narodowym referendum. Można też sądzić, że decyzja o tak radykalnym
zerwaniu ciągłości (w sensie moralnym, bo w sensie prawnym było to
niemożliwe) powinna być przedyskutowana i poddana głosowaniu przez
parlament. Niestety, nie miało to miejsca.
W moim przekonaniu, a nie byłem w tym odosobniony, wybrana wówczas
polityka była nie tylko szkodliwa i błędna, ale również sprzeczna z wolą
znacznej większości społeczeństwa. Zbyt łatwo zapomniano, że odrzucało
ją również środowisko paryskiej „Kultury”, czyli najświatlejsza część emi-
gracji: Jerzy Giedroyć podkreślał przecież, że rok 1945 jest „cezurą osta-
tecznie zamykającą świat przedwojenny”, a w idei powrotu do rzeczywi-
stości przedwrześniowej widział (podobnie jak Miłosz) największe niebez-
pieczeństwo dla Polski. Jeszcze dziwniejsza, a przy tym zupełnie obca po-
glądom olbrzymiej większości Polaków, była teza (powszechnie przyjęta
przez polityków obozu postsolidarnościowego na początku lat 90.), że rok
1945 przyniósł Polsce jedynie zmianę okupacji niemieckiej na rosyjską.
Podpisywałem się pod diagnozą Leszka Kołakowskiego (sformułowaną w
roku 1975 na łamach „Kultury”), że ludzie traktujący PRL jako „złagodzony
wariant Generalnej Guberni”, winni byli „zasadniczego brak solidarności z
narodem”. Obywatele Polski Ludowej świadomi byli ogromnych ograniczeń
jej suwerenności, ale mimo to – przynajmniej od roku 1956 – traktowali ją
jako państwo własne, a nie tylko „nienaturalną przerwę między dwoma
realnymi światami – jednym pamiętanym, drugim – wyczekiwanym”. Od-
rzucali pogląd, że wasalny status państwa jest tym samym, co okupacja, i
że skoro nie ma autentycznej niepodległości, to „im gorzej, tym lepiej”).
Czy istniała jednak możliwość zapoczątkowania dziejów III RP pod zna-
kiem narodowego pojednania, a nie poniżania niedawnych przeciwników?
Moim zdaniem tak, choć dobrze rozumiem dlaczego tak się nie stało.
Umiejscowienie PRL w kontekście innych państw „realnego socjalizmu”
uświadamia bowiem, że był to kraj wyjątkowy, najmniej socjalistyczny i
najbardziej swobodny na przestrzeni od Berlina do Chin i Władywostoku.
Współtwórca współczesnej teorii totalitaryzmu, Zbigniew Brzeziński, auto-
rytatywnie stwierdził, że totalitaryzm skończył się w PRL w roku 1956, a
znakomity politolog oksfordzki, Zbigniew Pełczyński, uzupełnił to szczegó-
łową analizą pokazującą, że rok ten zapoczątkował też „polską drogę od
komunizmu”, czyli proces faktycznej dekomunizacji. Trudno, abym nie do-
dał, że takie same poglądy formułowałem w szeregu prac w języku pol-
skim i angielskim od początku lat 80., i podziela je m.in. Bronisław Łagow-
ski i Ludwik Stomma.
Dzięki tym zasadniczym odmiennościom od obowiązującego teoretycznie
ustroju, Polska Ludowa była krajem, którego obywatele korzystali z duże-
go zakresu wolności osobistej, religijnej i kulturalnej, dzięki czemu mogli
„czuć się u siebie”. Mimo nawrotów autorytaryzmu, takich jak w hanieb-
nym roku 1968, władza partyjna łatwo rezygnowała z ideologicznych do-
gmatów na rzecz geopolitycznego realizmu, poszukiwania legitymizacji
narodowej i rozwiązań czysto pragmatycznych. „Reformatorzy” w jej sze-
regach nie mieli wprawdzie atrakcyjnych pomysłów na wybicie się na nie-
podległość, ale dzięki nim jednak przestawała być siłą wyobcowaną, od-
dzieloną od społeczeństwa murem ideologii. To właśnie uczyniło ja zdolną
do bezprecedensowego kompromisu Okrągłego Stołu. Gdyby ówczesna
opozycja zdolna była ocenić to wszystko bezstronnie, musiałaby przyznać,
że do wyjścia Polski z „realnego socjalizmu” przyczyniły się obie strony
Okrągłostołowego kompromisu i że jej własne istnienie było niezamierzo-
nym rezultatem całej ewolucji „realnego socjalizmu” w Polsce.
Polityce zmiany ustroju w klimacie narodowego pojednania przeszkodziło
jednak doświadczenie kilku lat intensywnej walki. Skłonny jestem oceniać
stan wojenny w kategoriach racji podzielonych, w tym zwłaszcza klasycz-
nego konfliktu między racją stanu (zawsze czyjąś) a aspiracjami społecz-
nymi. Sądzę jednak, że koszta społeczne i psychologiczne okazały się du-
żo większe niż oczekiwano: stworzyły bowiem kapitał nienawiści, do dziś
dnia przeszkadzający porozumieniu się Polaków. Ale dostrzegam też, że
jedną z przyczyn tego stanu rzeczy był, tak bardzo idealizowany, pokojo-
wy charakter solidarnościowej rewolucji. Zgodnie z teorią „nowego ewolu-
cjonizmu”, głoszącego „wymuszanie” zmian przez społeczną presję, była
to wielka krucjata moralna, ćwiczenie się w radykalizmie, w demonizowa-
niu przeciwnika i w odrzucaniu dialogu z nim. Normalna wojna może wy-
rabiać nawet szacunek dla drugiej strony, ale wojna moralna, totalny boj-
kot, bezwarunkowa konfrontacja wymagała napięcia nienawiści, pogardy,
umiejętności dyskontowania ustępstw bez odwzajemnienia i kwitowania
.Tak widać być musiało, skoro chodziło o wojnę moralną właśnie, o całko-
witą delegitymizację strony przeciwnej.
Trudno więc dziwić się, że w środowisku kombatantów opozycji pojawiły
się nastroje dalekie od demokratycznego kompromisu. W ludziach dawne-
go ustroju (jeśli nie odżegnali się totalnie od własnej tożsamości) poczęto
widzieć nowe wcielenie starego wroga, z którym nie wolno było „dzielić się
Polską”. Jak stwierdził z ubolewaniem Adam Michnik, po zwycięstwie w
walce o wolność musiał nastąpić czas bezwzględnej walki o władzę.
II. Moralistyka zwycięzców, czyli metoda moralnego dyktatu
Z punktu widzenia drogich mi wartości – i to wartości moralnych właśnie,
takich jak wolność światopoglądowa i autentyczna (a nie instrumentalna
tylko) tolerancja, prawdziwą klęską było posługiwanie się w tej walce nie
zawsze szczerym absolutem moralnym, przeciwstawianym nie tylko ko-
munizmowi, lecz także nihilistycznym rzekomo konsekwencjom liberali-
zmu. W tej perspektywie brak rozliczenia z peerelowskim „komunizmem”
wydawał się moralną katastrofą, ignorowaniem podziału na „ dobro” i „zło”
w sferze publicznej. Nawet człowiek tak światły i zacny jak Jerzy Turowicz
uważał wybór „postkomunisty” na stanowisko prezydenta RP za moralnie
niedopuszczalny, a Jan Rokita wpadł histerię ogłaszając, że tradycyjny Ko-
ściół jest „ostatnim bastionem” przeciwko wrogowi nr 1, czyli „kwa-
śniewszczyźnie”.
Praktycznym zastosowaniem poglądu o niezbędności walki z moralnym
relatywizmem i nihilizmem stały się metody moralnego dyktatu, urzeczy-
wistniane dwoma sposobami:
1) próbami wykluczenia przez ostracyzm i izolację,
2) próbami legislacji moralności, czyli uczynienia moralne słusznych
poglądów prawnie obowiązującymi.
Jako przykład pierwszej z tych metod przypomnę ciekawą skądinąd dys-
kusję w „Znaku” (w której brałem udział) na temat moralności w polityce.
Na pytanie Michnika dlaczego nie zaproszono do dyskusji przedstawicieli
SLD, np. Cimoszewicza czy prof. Reykowskiego, redaktor pisma, Jarosław
Gowin, odpowiedział: „Uczestnictwo postkomunistów w tej dyskusji uwa-
żałbym za naruszenie pewnego tabu, za symboliczne zamazanie granic
dobra i zła, prawdy i fałszu… Ja po prostu konstatuję fakt, że podejmując
takie a nie inne wybory moralne w czasach komunizmu ludzie ówczesnego
obozu władzy obiektywnie postawili się poza wspólnotą moralną”.
Dziś, jak ośmielam się sądzić, stawianie wymienionych wyżej osób „poza
wspólnotą moralną” byłoby chyba nie do pomyślenia. Nie jestem jednak
przesadnie optymistyczny. Słynna propozycja Michnika i Cimoszewicza,
aby ująć w punktach te wydarzenia z najnowszej historii Polski, co do któ-
rych istnieje zgodność interpretacji, a resztę pozostawić historykom, wy-
wołała (również w środowisku „Gazety Wyborczej”) gwałtowne oburzenie i
do dziś dnia nikt nie śmie podjąć jej na nowo – tak silna jest obawa przed
przyznaniem postkomunistom choćby cząstkowej racji. Co więcej: 20.
rocznicę wyborów 4 czerwca 1989 roku uroczyście obchodzono w całym
kraju bez wzmianek o poprzedzających je porozumieniach Okrągłego Sto-
łu, bez udziału przedstawiciela ówczesnego obozu władzy i oczywiście bez
gen. Jaruzelskiego, który osłaniał te wybory i został po nich pierwszym
prezydentem niekomunistycznej Polski. Spędził on ten dzień w sądzie, z
oskarżenia o przestępstwo pospolite. Małoduszność etyczna wciąż święci
więc triumfy i nie zanosi się, aby znikła.
Drastycznym przykładem drugiej z wymienionych metod było żądanie „So-
lidarności”, aby w nowej konstytucji znalazło się potępienie PRL. Prób ta-
kich było jednak więcej, a ostatnio modne stało się uchwalanie przez par-
lament obowiązujących interpretacji historii. Aleksander Małachowski pisał
o tym w roku 1998 w felietonie pod wymownym tytułem „Zagrożenie”:
„Coraz bardziej absurdalne uchwały podejmowane w parlamencie czy to w
sprawie ciągłości prawnej Polski sanacyjnej z obecną, czy to uchwała po-
tępiająca PRL, czy wreszcie jawnie neototalitarny projekt ustawy dekomu-
nizacyjnej stawiają nie tylko opozycję pokomunistyczną, ale wszystkich
przyzwoitych ludzi w trudnej sytuacji moralnej”.
W przekonaniu piszącego te słowa wszelkie próby połączenia moralności z
przymusem – nie tylko z przymusem prawnym, ale również z zorganizo-
waną zbiorową presją społeczną, są w istocie głęboko amoralne. Leon Pe-
trażycki miał rację pisząc o zasadniczej różnicy między prawem a moral-
nością jako dwoma systemami normatywnymi. Prawo, aby być etyczne,
nie może być instrumentem czyjejś moralności, a moralność powinna
wznosić się ponad prawną sprawiedliwość. Mobilizacja zbiorowego nacisku
moralnego niszczy źródła moralności, ponieważ niezgodna jest z wolnością
sumienia i ideałem Caritas. Moralność nie może narzucać swych norm
przez ustawodawstwo, powinna działać za pomocą przykładu, a nie przez
tworzenie atmosfery wymuszonego konformizmu.
W odróżnieniu od moralności, prawo musi sięgać po przymus, ale tylko w
wyraźnie i mocno ograniczonym zakresie. Moralność jest zawsze absolutna
i totalna, pretenduje więc do kontroli nad całokształtem nie tylko zacho-
wań, lecz nawet myśli ludzkich. Stawia też przed ludźmi zadania wymaga-
jące nieustannego wysiłku – nigdy bowiem nie jest się dość moralnym. Ale
dlatego właśnie życie społeczne musi być regulowane przez prawo, które
określa tylko granice indywidualnej wolności, zabezpieczając każdej jed-
nostce wolność sumienia i swobodę wyboru. Podporządkowanie prawa
społecznej moralności owocuje zniewoleniem teokratycznym (w przypadku
moralności religijnej) lub totalitaryzmem (w przypadku moralności świec-
kiej).
Społeczeństwo polskie pozbyło się niechcianego ustroju dzięki olbrzymiej i
wyraźnie ukierunkowanej politycznie mobilizacji moralnej. Miało to jednak
wiele nieprzewidzianych i niepożądanych konsekwencji. Poważnie nadwą-
tliło zdolność do uznawania różnic politycznych za rzecz normalną, nie po-
ciągającą za sobą zrywania przyjaźni i kontaktów towarzyskich. Szczegól-
nie rozpowszechnioną forma etycznego antyliberalizmu stała się w Polsce
szeroka akceptacja poglądu, że tak czy inaczej pojmowana zbiorowość ma
prawo do rozległej normatywnej kontroli nad jednostką, obejmującej w
zasadzie wszystko. Wiele powiedzieć mogą na ten temat obrońcy praw
kobiet i mniejszości seksualnych – zwłaszcza w świetle wyjątkowo upoka-
rzających i bezprecedensowo brutalnych ataków na Alicję Tysiąc. Ale kon-
trola, o której mowa, dotyczy również spraw ściśle politycznych: jej cechą
wyróżniającą jest przecież uprawomocnianie roszczeń grupy rządzącej do
„prześwietlania” całego przebiegu życia obywatelskiego.
Najjaskrawszym przejawem tej kolektywistyczno-despotycznej tendencji
jest oczywiście popularność, którą cieszyła się niedawno idea powszechnej
lustracji, również dziś mająca wielu zwolenników. Liczba pryncypialnych
przeciwników tej idei, takich jak Andrzej Romanowski, Adam Michnik i
Barbara Skarga, była zaskakująco mała, co świadczyło o niewielkim zro-
zumieniu elementarnych praw jednostki. A przecież była to idea jedno-
znacznie totalitarna, przekreślająca prawo do domniemania niewinności
wymagająca od ludzi samooskarżeń i wymownych aktów skruchy, co w
czasach stalinowskich nazywano „rozbrajaniem się przed kolektywem”.
Dominowała w niej myśl, że jednostka nie może się zmienić, jest bowiem
„geneologicznie” uwarunkowana – na wzór niezmiennego „uwarunkowania
przez pochodzenie klasowe” w radzieckim komunizmie.
Ciekawe, że sama myśl o przebaczeniu uznawana była za liberalny permi-
sywizm, a nie za głęboko chrześcijańską wartość. Również hierarchowie
Kościoła głosić poczęli, że warunkiem przebaczenia jest poniesienie kary, a
przynajmniej przyznanie się do winy i wyrażenie skruchy. Gdzie podziała
się więc rdzennie ewangeliczna myśl o przebaczeniu bezwarunkowym i
powszechnym?
Wielki filozof polskiego romantyzmu, August Cieszkowski, wiele pisał na
ten temat w swej głębokiej analizie Modlitwy Pańskiej, zatytułowanej Oj-
cze Nasz. Podsumował te rozważania zdaniem o konieczności „powszech-
nej świata amnestii – wszyscy bowiem zawinili przeciwko wszystkim”. Są-
dzę, że powinniśmy zapamiętać tę myśl – jako antidotum na deficyt wiel-
koduszności, małostkowe frustracje i marzenia o odwecie.
Uzasadnieniem prawa do takich marzeń stała się teoria głosząca, że kul-
tywowanie pamięci – na równi z prawem do wykluczania – jest fundamen-
tem wspólnoty narodowej. Zapomniano oczywiście, że Ernest Renan w
klasycznym tekście „Co to jest naród?” (1882) uznał, że równie istotnym
warunkiem istnienia narodu jest zapominanie, bez którego wiele narodów,
np. francuski, nie mogłoby ukształtować się i przetrwać. Zignorowano kul-
turę starożytnych Greków, powszechnie aprobujących nakaz zapominania
(amnezja) o rzeczach złych w celu zachowania pokoju – tak jakby jedy-
nym wzorem do naśladowania był żydowski zahor, czyli obowiązek pamię-
ci. Nie chciano jednak pamiętać o tym, co niewygodne, np. o tym, że kon-
stytucja francuska 1814 roku zakazywała wszelkiego dochodzenia kto nim
był przed restauracją, a także o tym, że w demokratycznej Hiszpanii, któ-
ra początkowo miała być dla nas modelem, nie wolno było wspominać kto
był po czyjej stronie w wojnie domowej. W ten sposób pamięć narodowa
przekształciła się w nieznośną pamiętliwość, celebrującą doznane krzywdy
i nieprzyjazne uczucia wobec sąsiadów, w połączeniu z poczuciem własnej
moralnej wyższości.
Szkodliwość tych postaw znacznie pogłębia fakt, że głosiciele „polityki hi-
storycznej” i ideologowie z IPN skłonni są przypisywać Polakom jednolitą,
moralnie obowiązującą tożsamość, nie przyjmując do wiadomości, że no-
woczesny naród, w odróżnieniu od plemienia, jest wspólnotą pluralistycz-
ną, wielotożsamościową, połączoną kulturą i wspólną historią, ale miesz-
czącą w sobie różne opcje światopoglądowe i różne warianty historycznej
pamięci. Znaczna część elit postsolidarnościowych chce jednak przywłasz-
czyć sobie prawo do reprezentowania „prawdziwego” narodu (w odróżnie-
niu od Polaków „metrykalnych” jedynie lub „polskojęzycznej ludności”) i
zmonopolizowania narodowej pamięci. Nazwałem to nacjonalizmem inte-
gralnym skierowanym do wewnątrz, dążącym do zdominowania i ideolo-
gicznego podporządkowania własnego społeczeństwa. Jest to zjawisko
ważne i niezmiernie niepokojące, zasługujące na odrębną analizę, której
nie jestem w stanie dokonać w ramach niniejszej wypowiedzi.
III. Liberalizm bez sprawiedliwości
Charakterystyczną cechą polskiego krajobrazu ideologicznego jest także
szczególne połączenie moralistyki antykomunistycznej i narodowej z czy-
sto ekonomicznym liberalizmem, głoszącym bez skrupułów program po-
wrotu do bezwzględnych reguł wolnorynkowej konkurencji oraz drastycz-
nego wzrostu nierówności społecznych, kosztem obniżenia poziomu życia
pracowników najemnych, strukturalnego bezrobocia i zepchnięcia części
ludności do wegetowania poniżej społecznego minimum.
Zwolennicy takiego wariantu rozwoju odpierają się zwykle tezą Hayeka o
konieczności wyeliminowania z ekonomii pustego rzekomo pojęcia „spra-
wiedliwości społecznej”. Hayek jednakże, czego uparcie nie chcą zrozu-
mieć jego polscy entuzjaści, był przedstawicielem „staroliberalizmu”, prze-
ciwstawiającym się ewolucji liberalizmu w skali ogólnoświatowej, uzasad-
niającej przyznanie jednostkom nie tylko tradycyjnych praw „wolnościo-
wych”, lecz również praw ekonomicznych i socjalnych, uznawanych mię-
dzynarodowo i urzeczywistnionych w liberalno-demokratycznych „pań-
stwach dobrobytu”. Przed pojawieniem wolnorynkowego neokonserwaty-
zmu Margaret Thatcher i Ronalda Reagana najbardziej reprezentatywnym
myślicielem liberalnym był John Rawls, dla którego najważniejszą częścią
liberalnej filozofii społecznej była właśnie teoria sprawiedliwości, uzasad-
niająca socjalizację liberalizmu, odrzucaną przez neoliberalnych apologe-
tów samowładztwa rynku.
Mówiąc najkrócej, Rawls zdefiniował sprawiedliwość jako maksymalizację
społecznego minimum. Oznacza to, że nierówność społeczna, będąca re-
zultatem „prymatu wolności”, usprawiedliwiona jest tylko wtedy, gdy w
efekcie daje taki przyrost ogólnych zasobów społecznych, który polepsza
sytuację ludzi najmniej uprzywilejowanych. Nic natomiast nie usprawie-
dliwia takiego wzrostu nierówności, za który płacić muszą najbiedniejsi.
Jak łatwo zauważyć, zasada ta uprawnia redystrybucyjne zadania państwa
i nie daje się pogodzić z absolutyzowaniem praw własnościowych.
Można bronić poglądu, że teoria ta nie uwzględnia sytuacji krajów zmu-
szonych dokonać w krótkim czasie radykalnej transformacji ustrojowej i że
tak właśnie było w Polsce. Zwolennik Rawlsa odpowiedziałby, że są to sy-
tuacje wyjątkowe, wymagające czasowego pogwałcenia sprawiedliwości i
że należy nazywać to po imieniu. Nie mógłby jednak udzielić zgody na
trwałe pogarszanie się losu najgorzej uposażonych, na określenie ich pro-
testów mianem „populistycznych roszczeń” i na świadomą rezygnację z
regulowania gospodarki rynkowej w celu zabezpieczenia każdemu obywa-
telowi społecznego minimum.
Niestety jednak, to właśnie stało się w naszym kraju. Solidarność z neoli-
beralizmem, czyli liberalizmem restauracyjnym, odrzucającym samą ideę
społecznej sprawiedliwości, uznaliśmy za rodzaj narodowej misji, za prze-
jaw dynamizmu naszego regionu, przeciwstawiający nas inercyjnemu
bezwładowi „starej Europy”. Publicyści uważający się za liberałów powrócili
do języka prymitywnej Spencerowskiej apologetyki, wedle której bogac-
two społeczne wytwarzają tylko prywatni pracodawcy, a ludzie pracy na-
jemnej są nieoprawnymi „roszczeniowcami”, źródłem społecznych kłopo-
tów. Powoływanie się na międzynarodowo uznane prawa socjalne uważa
się za „ roszczeniowość” właśnie. Za „roszczeniowców” uważa się ludzi za-
rabiających nędzne grosze i walczących o absolutne minimum życiowe;
popieranie tych ludzi określa się pogardliwie jako „populizm”, a termin
„trybun ludu” używa się jako szyderstwa.
W odpowiedzi na ankietę rozpisaną w roku 1999 przez Stowarzyszenie
Studiów i Inicjatyw Społecznych „Polska przed nowymi problemami”, sko-
mentowałem to następująco: „Za szczególnie oburzający uważam fakt, że
firmują to wszystko ludzie dawnej „S”, którzy reprezentowali w latach PRL
ruch skrajnie egalitarny i „roszczeniowy”, domagający się absolutnych li-
mitów na zarobki i stan posiadania, formułujący postulaty absurdalnego
wręcz powiększenie uprawnień socjalnych (np. trzyletnich aż urlopów ma-
cierzyńskich). Jak można tak dużo mówić o «tożsamości» i dzielić społe-
czeństwo wedle «rodowodów», skoro radykalnie zmieniło się własną toż-
samość, przerzucając się od wulgarnego socjalizmu w wulgarny kapita-
lizm? O tożsamości można mówić w takiej sytuacji pod jednym warun-
kiem: jeśli redukuje się «tożsamość» do lojalności grupowej, nie mającej
nic wspólnego z tożsamością ideową”.
Karol Modzelewski dziwił się łatwości z jaką dokonano tej zdrady własnego
elektoratu i wyrażał wstyd z tego powodu. Aleksander Małachowski propo-
nował „pokorne wyznanie”: „Oszukaliśmy was – prosimy o wybaczenie,
gdyż nie uczyniliśmy tego świadomie”. Nasuwa się także myśl, że w wielu
wypadkach mieliśmy do czynienia ze spełnieniem przewidywań Jana Wa-
cława Machajskiego, że inteligencja czyli „posiadacz kapitału umysłowe-
go”, wykorzysta ruch robotniczy instrumentalnie, jako narzędzie realizacji
własnych interesów. Warto odnotować, że amerykański socjolog węgier-
skiego pochodzenia, Ivan Szelenyi, dowiódł płodności tej myśli w swych
badaniach nad formowaniem się elit rządzących w postkomunistycznych
państwach Europy Środkowej, zwłaszcza na Węgrzech i w Polsce.
W ścisłym związku z powyższym kompleksem zagadnień pozostaje kwe-
stia reprywatyzacji – nie prywatyzacji, którą można pojmować czysto
pragmatycznie, lecz reprywatyzacji, jako restytucji „świętego prawa wła-
sności”. Zwrot w tym kierunku był dogmatyczną arogancją w stosunku do
olbrzymiej większości społeczeństwa polskiego lat powojennych, która w
pełni aprobowała reformy nacjonalizacyjne. Arogancja ta obrażała przy
okazji znaczną część środowisk emigracyjnych, w tym środowisko pary-
skiej „Kultury”, które uznawało potrzebę reform nacjonalizacyjnych i ich
nieodwracalność. Można było i należało naprawić krzywdy wynikłe z prze-
prowadzenia reform w atmosferze braku szacunku dla prawa. Żenujące
było jednak rozpętanie z tego powodu kampanii indoktrynacyjnej, wma-
wiającej społeczeństwu, że bezwarunkowa własność prywatna była zawsze
przez nikogo nie kwestionowanym „fundamentem zachodniej cywilizacji”,
że postulat redystrybucji lub „unarodowienia” własności nigdy nie pojawiał
się w dziejach myśli polskiej i temu podobne ideologiczne nonsensy. Żenu-
jąca była też okoliczność, że Kościół katolicki, wbrew własnej tradycji i
„nauce społecznej”, wykazał w tych sprawach bardo daleko posuniętą kor-
poracyjną interesowność, dochodząc praw właścicielskich sprzed setek lat,
lub występując w roli naturalnego spadkobiercy dóbr kościelnych na zie-
miach poniemieckich.
Jacek Kuroń i Karol Modzelewski, w artykule pt. „Cena reprywatyzacji”)
sprzeciwili się reprywatyzacji wskazując na jej kolosalne koszty – blisko 44
mld z budżetu państwa, co uniemożliwiłoby zabezpieczenie zdrowia i życia
obywateli, realizację powszechnego prawa do edukacji i oczywiście, nie-
zbędną modernizację kraju. Bronisław Łagowski, skupiając się na proble-
mie strat poniesionych w czasie wojny, pisał o nonsensowności żądania
odszkodowań za kataklizmy dziejowe; wskazywał, że „mieszkańcy zburzo-
nej Warszawy mają takie same prawa do odszkodowań jak zabużanie” i
konkludował: „Wszystkie prawne i moralne przesłanki, jakimi rząd solidar-
nościowy kieruje się w sprawie reprywatyzacji, są fałszywe”. Ja z kolei
podkreślałem, że nowoczesny liberalizm nie stoi na stanowisku „nieprze-
dawnionych praw własności” i nie daje żadnego alibi zwolennikom ustawy,
która przywracałaby prywatną własność sprzed wielu lat kosztem najuboż-
szych członków społeczeństwa.
Niewiele można do tego dodać. Ale przypomnienie tej debaty jest wciąż
aktualne, bo sprawa nie została rozstrzygnięta i wciąż zachodzi niebezpie-
czeństwo, że rozstrzygnie się w duchu dogmatów przestarzałej i moralnie
zdyskredytowanej ideologii.
IV. Nacjonalizm antyrosyjski, czyli kultywowanie mitu wroga
O tej ostatniej sprawie napisałem już bardzo wiele, a więc zmuszony będę
powtarzać się. Nie mogę jednak uchylić się od tego, bo sprawa jest zbyt
ważna. A zgadzam się niestety z opinią Michaiła Gorbaczowa, że „jeśli
chodzi o stosunek do Rosji, w Polsce wszystko jest zniekształcone”.
Opinia ta nie uwzględnia oczywiście polskich prac naukowych – bardzo
różnorodnych, dążących do obiektywizmu i często bardzo przychylnych
wobec rosyjskiej kultury. Na poziomie funkcjonowania politycznego jest
jednak inaczej. Od samego początku polskiej niepodległości środki maso-
wego przekazu wbijały Polakom do głowy, że Rosja jest krajem obcym
cywilizacyjnie i organicznie wrogim Polsce i Europie, że różnica między
ZSRR a przedrewolucyjną Rosją jest mało ważna wobec wspólnego mia-
nownika jakim był i jest nadal rosyjski imperializm, że data 17 września
jest w gruncie rzeczy ważniejsza niż 1 września, że największą zbrodnią
popełnioną na Polakach w czasie II wojny światowej był Katyń i że odpo-
wiedzialność za tę zbrodnię ponosi Rosja jako naród, a nie stalinizm, któ-
rego główną ofiarą byli przecież Rosjanie; to właśnie sprawiło, że przy
otwarciu cmentarza katyńskiego nie doszło do spotkania Lecha Wałęsy z
Borysem Jelcynem i Aleksandrem Sołżenicynem, chociaż tak miało być i
być powinno.
Od samego początku świadomie pomniejszano znaczenie Gorbaczowow-
skiej pierestrojki (jakby w obawie, że docenienie jej potencjału osłabi ar-
gumentację na rzecz „ucieczki Polski na Zachód”); od samego początku
podejrzewano o imperializm nawet Jelcyna (mimo że wzywał on autono-
miczne części Federacji Rosyjskiej do „brania tyle suwerenności, ile tylko
udźwigną”), popierano natomiast, z zapałem godnym lepszej sprawy, Jel-
cynowskie reformy ekonomiczne, które przyniosły Rosji (również w opinii
ich amerykańskiego współtwórcy, Jeffreya Sachsa, który przyznał się do
tragicznej omyłki) bezprecedensową klęskę gospodarczą, obniżającą po-
ziom życia ludności prawie o połowę, skracającą o kilka lat średnią życia i
– tym samym – radykalnie podważającą w Rosji autorytet rynkowej de-
mokracji. Do Władimira Putina, który jednak wyciągnął Rosję z zapaści,
odnoszono się wrogo nie tylko dlatego, że wzmocnił w Rosji tradycyjnie
autorytarne („wertykalne”) struktury władzy, ale głównie dlatego, że mu
się powiodło. Obowiązywał bowiem – i obowiązuje nadal – pogląd, że Rosji
nie należy życzyć dobrze, jej sukcesy bowiem są zasadniczo sprzeczne z
interesami Polski, a jej klęski są jej własną winą. Rosjanie bowiem – jak
się argumentuje – nie są ofiarami komunizmu, ponieważ sami go wybrali;
komunizm jako taki jest tworem Rosji właśnie, a nie myśli zachodniej; nie
jest nawet prawdą, że w osobie Sołżenicyna Rosja wyraziła skruchę za
komunizm, w gruncie rzeczy bowiem autor „Archipelagu Gułag” był dla
swych rodaków nazbyt pobłażliwy.
Wynotowałem to polskie credo nie z prasy prawicowo-nacjonalistycznej,
lecz z programowego artykułu Ernesta Skalskiego „Czerwona zaraza,
czarna śmierć” wydrukowanego w „Gazecie Wyborczej”. Niestety, harmo-
nizował on z ogólną linią tego znakomitego skądinąd pisma. Przypomnę,
że z okazji wizyty Putina w Polsce ta sama „Gazeta Wyborcza” opubliko-
wała komentarz Krystyny Kurczab-Redlich, nazywający prezydenta Rosji
„dzisiejszym Stalinem” lub „faszystą”, wierzącym w knut i skutecznie dła-
wiącym nie tylko wolność słowa, lecz nawet wolność myślenia”; że publi-
cyści tej gazety z życzliwą wyrozumiałością odnosili się do czeczeńskich
akcji terrorystycznych i to w dodatku wykonywanych pod kierownictwem
jordańskiego fundamentalisty emira Chattaba, osobiście powiązanego z
Bin Ladenem, który nakazał mu „zniszczenie Rosji”; że na czeczeńską na-
paść na orkiestrę wojskową w Kaspijsku, przechodzącą przez miasto w
otoczeniu dzieci i weteranów wojny z okazji obchodów Dnia Zwycięstwa (w
wyniku tej napaści zginęło 41 osób) „Gazeta zareagowała nie wyrazami
solidarności z ofiarami terroru (jak to uczynił m.in. prezydent G.W. Bush),
lecz artykułem W. Jagielskiego o bohaterskim Chattabie, którego śmierć z
rąk Rosjan dała Czeczenom powód do krwawego odwetu w Kaspijsku. Ar-
tykuł ten, warto dodać, opatrzony był wizerunkiem Chattaba i wyrażał
wielki, graniczący z podziwem szacunek dla jego działalności.
W roku 2005 odbyły się w Moskwie uroczyste obchody 60. rocznicy zwy-
cięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. Chętnie zgodzę się, że Putin nadał
im charakter mocarstwowo-triumfalistyczny, co kontrastowało z polityką
przemilczania straszliwych kosztów zwycięstwa, będących rezultatem sta-
linowskich represji. Nie ulega też wątpliwości, że Putin nie powinien był
reagować na wystąpienia antyrosyjskie w prasie polskiej (wzywające pre-
zydenta Kwaśniewskiego do zbojkotowania obchodów) przemilczeniem
polskiego wkładu w zwycięstwo. Ale oczywiste jest również, że nie doszło
by do tego, gdyby prasa polska akceptowała obchody zwycięstwa – akcen-
tując, że było to również zwycięstwo polskie – a nie prześcigała się w wy-
powiedziach nawołujących do bojkotu tej uroczystości.
W prasie polskiej oceniono Putinowskie obchody zwycięstwa bardzo nega-
tywnie, traktując je jako przejaw rosyjskiej pychy imperialnej i wrogości
wobec Polski, wymagającej zdecydowanego odporu. Zapomniano jednak o
tym, co było 10 lat temu – w okresie, gdy Rosja przeżywała głębokie roz-
czarowanie do wyników zmiany ustrojowej, przeżywając okres upokorze-
nia i nie mogąc nawet marzyć o jakiejkolwiek dumie imperialnej. Otóż
prezydent Wałęsa odmówił wówczas przybycia na uroczystą defiladę w
Moskwie z okazji 50. rocznic zwycięstwa nad Niemcami i oświadczył, że
premier Oleksy będzie tam prezentować wyłącznie siebie i bliskie sobie
siły polityczne oraz że jego decyzja przyjazdu do Moskwy jest w istocie
aktem zdrady politycznej, podobnym do Targowicy i zasługującym na osą-
dzenie przez Trybunał Stanu.
Tym samym Rosja została potraktowana jako formalny wróg Polski – po-
mimo że w uroczystościach moskiewskich wziął udział prezydent USA,
prezydent Francji, a nawet kanclerz zjednoczonych Niemiec. Aby zrozu-
mieć, jak odebrano to w Rosji trzeba zdawać sobie sprawę, że po dyskre-
dytacji komunizmu zwycięstwo w wojnie z Hitlerem stało się dla Rosjan
najważniejszym źródłem dumy narodowej. Okupiono to zwycięstwo ofia-
rami niewiarygodnie wysokimi (oddało życie blisko 27 milionów ludzi), ale
uzyskano w zamian rzecz ogromnie dla Rosjan ważną: poczucie, że ocalili
Europę, że zostało to docenione i że mają być z czego dumni. Olbrzymia
cześć Rosjan pogodziła się z utratą terytorialnych zdobyczy tej wojny,
przyjęła do wiadomości brak efektywnej pomocy Zachodu w okresie eko-
nomicznej zapaści, nie dotrzymanie obietnic danych Gorbaczowowi i dość
powszechny brak entuzjazmu wobec idei „powrotu Rosji do wspólnego eu-
ropejskiego domu”. Ale właśnie dlatego nie można było oczekiwać od Ro-
sjan, że rozbroją się moralnie wyrzekając się pamięci o dniach swojej
chwały.
Zbojkotowanie przez niepodległą Polskę największego święta postkomuni-
stycznej Rosji przesądziło negatywnie sprawę polsko-rosyjskiego pojedna-
nia – w tym również sprawę wspólnego uczczenia ofiar zbrodni katyńskiej.
Rosja zareagowała na to wyniosłym nieco ignorowaniem Polski. Polska na-
tomiast zaangażowała się rodzaj moralnej walki z Rosją, prowadzonej przy
pomocy nieprzyjaznych i zaczepnych gestów symbolicznych, zmierzają-
cych do moralnego upokorzenia Rosjan, nawet za cenę rezygnacji z mate-
rialnych korzyści, które można by mieć w zamian za bardziej pragmatycz-
ną politykę wobec byłego hegemona regionu. W ocenie przyczyn upadku
ZSRR za wyraz naiwności uznano pogląd, że główną z nich był kryzys legi-
tymizacji systemu, a więc czynnik moralno-ideowy; przyjęto natomiast
brutalną diagnozę Zbigniewa Brzezińskiego, dowodzącą, że Rosja jest po
prostu „krajem pokonanym”, który przegrał „zimną wojnę” i zmuszony zo-
stał do kapitulacji. Skoro zaś pokonani z natury rzeczy muszą żywić na-
dzieję na odwet, przeto nie należy ustawać w dyktowaniu im surowych
warunków, aby do końca wykorzystać odniesione zwycięstwo.
Cele polskiej polityki zagranicznej określone zostały (jak to wyraził z apro-
batą Bogdan Cywiński) jako „kopanie i pogłębianie obronnej fosy między
sobą a Rosją”. Co ciekawsze, wykopywano tę fosę nie tylko przy pomocy
normalnych (a więc maskujących swe istotne cele) działań dyplomatycz-
nych, lecz również używając i nadużywając gestów jawnie wrogich, nie
mających żadnego konkretnego celu poza drażnieniem i upokarzaniem
wschodniego sąsiada. Jaki bowiem sens miało zburzenie toruńskiego po-
mnika żołnierzy radzieckich w lipcu 1997 roku, powtarzane parokrotnie
(bo nie było to technicznie łatwe), wbrew protestom z Rosji, Ukrainy i Bia-
łorusi i wbrew poglądom większości mieszkańców miasta? Jaki konkretny
sens miało usunięcie z Krakowa pomnika marszałka Koniewa, który ocalił
Kraków i Częstochowę przed zniszczeniem, zaskakując Niemców niespo-
dziewanym manewrem oskrzydlającym? Czemu służyć miało pokazanie
Putinowi w Oświęcimiu nie dokumentów na temat wyzwolenia obozu przez
Armię Radziecką, ale wystawy na temat zniewolenia narodów ZSRR?
Piszę te słowa w listopadzie 2009 roku, a więc w okresie, gdy rząd Donal-
da Tuska poczynił pewne kroki na rzecz normalizacji stosunków z Rosją, a
premier Rosji, Władimir Putin, wziął udział w polskich obchodach 70. rocz-
nicy wybuchu II wojny światowej, poprzedzając swój przyjazd publikacją
obszernego i pełnego dobrej woli „Listu do Polaków”. Wróciłem właśnie z
Moskwy, z międzynarodowej konferencji pt. „Polska i Rosja: obowiązek
pamięci i prawo do zapomnienia”, zorganizowanej z intencją przyczynienia
się do wzajemnego zrozumienia i pojednania między Rosją a Polską. Jej
obrady sprawiały wrażenie, że w stosunkach między Polską a Rosją
wszystko jest w jak najlepszym porządku, że dzielą nas tylko różne ukie-
runkowania historycznej pamięci, ale że są to różnice, które dziś nie mu-
szą uniemożliwiać wzajemnej życzliwości i współpracy.
Tak się jednak złożyło, że tuż przed wyjazdem do Moskwy wpadły mi w
ręce materiały innej konferencji, zorganizowanej w marcu ub. roku we
Wrocławiu, pod auspicjami Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowa-
ka-Jeziorańskiego i wydane pt. Polska polityka wschodnia. Czytamy w
niej, że polskim interesem narodowym jest, od XIV stulecia bez zmian,
„okcydentalizacja polityczna, gospodarcza i cywilizacyjna Ukrainy, Białoru-
si, Mołdawii i być może również krajów kaukaskich” (ale nie Rosji!), co
stawia nas „w zasadniczej sprzeczności z polityką rosyjską”; że chcemy
być „w centrum Europy” czyli odepchnąć Rosję jak najdalej na wschód,
Rosja zaś, o zgrozo, nie pozwala nam realizować tej polityki, że jest to na-
szą „strategią narodową”, a jeśli nie podoba się Unii Europejskiej, to „po-
winniśmy codziennie powtarzać, że kochamy Rosję najbardziej na świecie,
a jednocześnie robić swoje”. Są to wypowiedzi Jerzego Marka Nowakow-
skiego, dyrektora Centrum Wschodniego Polish Open University. Wtóruje
mu dzielnie poseł Paweł Zalewski, dowodzący, że „własny interes, zdefi-
niowany przez polską historię” sięga Morza Kaspijskiego, zaś udział Pola-
ków w rozwoju Tbilisi jest „częścią naszego dziedzictwa”, i że również na
Zakaukaziu i w Armenii „jesteśmy w stanie odegrać rolę wiarygodnego
promotora przemian demokratycznych” itd.
Inni uczestnicy tej konferencji wypowiadali się mniej zdecydowanie, ale
nie było żadnego głosu przeciw (z wyjątkiem wypowiedzi Rosjanina, prof.
Mikołaja Iwanowa). Zastanawia też brak tradycyjnych argumentów o za-
grożeniu Polski przez rosyjski imperializm. Uczestnicy konferencji nie za-
kwestionowali opinii dyrektora Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodo-
wych, Sławomira Dębskiego, że za cenę uznania status quo mielibyśmy
dobre relacje z Rosją, tak jak Węgry. Rzecz w tym jednak, że to Polska
chce zmiany status quo na swoją korzyść, kosztem Rosji. Wyrażając to
dobitnie, lecz ściśle, to Polska właśnie jest państwem rewizjonistycznym.
Wypowiedź niniejsza nie jest miejscem dla polemiki z tą wizją wschodniej
misji Polski. Uważam ją za dogłębnie nierealistyczną, ale chcę koncentro-
wać się na problemach moralnych. Otóż w stosunku do Rosji w znacznej
części klasy politycznej dzisiejszej Polski dostrzegam coś, co bardzo źle
kojarzy mi się moralnie. Z jednej strony ustawiamy się na pozycji niewin-
nej ofiary rosyjskiego imperializmu, rzeczywistego lub urojonego, przyzna-
jąc sobie prawo do przemawiania do Rosjan tonem moralnej wyższości,
wiedząc, że są na to wrażliwi i licząc, że podkopie to ich wiarę w siebie. Z
drugiej strony, wchodzimy w anachroniczną rolę quasi- imperialnego ry-
wala Rosji, przeceniając w śmieszny czasem sposób swe własne możliwo-
ści, nie licząc się ani z Unią Europejską, której jesteśmy członkiem, ani z
opinią większości własnego społeczeństwa, zupełnie przeważnie obcego
takim ambicjom. Co ciekawe, wolimy „okcydentalizować” Zakaukazie niż
Rosję, co potwierdza podejrzenie, że chodzi nam w istocie nie o szerzenie
na Wschodzie europejskości, lecz o promowanie własnych politycznych
wpływów.
Tym samym marnujemy, niestety, duże możliwości naszego kraju we
wpływaniu na pozytywny rozwój sytuacji w Rosji, w integrowaniu jej z Za-
chodem. Wielu z nas bowiem boi się nie przysłowiowego „barbarzyństwa”
rosyjskiego niedźwiedzia, lecz właśnie europejskiego rozkwitu i odrodzenia
Rosji.
Autor jest jednym z najwybitniejszych historyków, członkiem rze-
czywistym Polskiej Akademii Nauk, Em. profesorem na wielu
uczelniach, w tym Notre Dame University w Stanach Zjednoczo-
nych.