Andrzej Lubowski Świat 2040 Czy Zachód musi przegrać

background image
background image

Andrzej Lubowski

Świat 2040: Czy Zachód musi przegrać?

background image

Prolog

Styczniowy wieczór 2025 roku. W Moskwie siarczysty mróz. Plac Czerwony pokryty

świeżym puszystym śniegiem. Otwierają się bramy Kremla. Żołnierze, niczym kukły z Dziadka
do orzechów, prężą się na baczność, prezentują broń i zaprzężone w cztery gniade konie sanie
majestatycznie ruszają ku budynkowi Teatru Wielkiego. W saniach Władimir Władimirowicz
Putin, z oznakami pierwszych zmarszczek, bo na kolejny lifting się nie zdecydował, i jego
opasły rubaszny przyjaciel, Gerard Depardieu. Jadą na premierę Jeziora łabędziego.

Dzień wcześniej agencja Sinhua doniosła, że sukcesem zakończył się próbny rejs

lotniskowca Deng Xiaoping. To już trzeci na wyposażeniu floty chińskiej tego typu okręt, ale
pierwszy o napędzie atomowym i zbudowany od A do Z w rodzimej stoczni. Agencja Sinhua
nie doniosła natomiast, że przebywający w ojczyźnie szef Międzynarodowego Funduszu
Walutowego spotkał się w Pekinie z kierownictwem rządu swego kraju.

Tymczasem Waszyngton szykuje się do inauguracji nowego prezydenta po ośmiu latach

rządów Hillary Clinton. Kilka dni później w Białym Domu wizytę składa ambasador Chin.
Tłumacze są niepotrzebni, bo ambasador jest absolwentem elitarnej szkoły amerykańskiej. Nie
musi przypominać prezydentowi świeżo opublikowanych statystyk: Chiny właśnie wyprzedziły
USA pod względem PKB. Nie musi mu także przypominać - bo prezydent sam mówił o tym
wiele w czasie kampanii wyborczej - że Chiny kontrolują ponad połowę światowej produkcji
metali rzadkich, bez których nie powstanie laser ani bateria jądrowa. Pekin znów nałożył
embargo na ich eksport. Ambasador jest niezwykle uprzejmy, mówi o swym zamiłowaniu do
bejsbolu, przekazuje zaproszenie do Pekinu, po czym bez zbytnich ceregieli daje do
zrozumienia, że wiele problemów Waszyngtonu dałoby się rozwiązać, gdyby Stany
Zjednoczone zlikwidowały bazy swojej marynarki wojennej w rejonie Pacyfiku.

Czy to tylko wytwór nadpobudliwej fantazji, czy możliwy scenariusz? A jeśli to drugie,

to jakie jest prawdopodobieństwo, że się spełni? No dobrze, niekoniecznie Hillary Clinton,
może być Jeb Bush albo Chris Christie.

*
„Przewidywanie jest niezwykle trudne, szczególnie jeśli idzie o przyszłość”, powiedział

Niels Bohr, ojciec fizyki atomowej. Apetyt na to, aby zajrzeć w przyszłość, towarzyszył
człowiekowi od samego początku. Stąd kariera wróżbitów, szamanów, zaklinaczy deszczów.
Stąd sława Nostradamusa. Przewidywanie to jednak zajęcie arcyryzykowne, bo życie roi się, i
zawsze roiło, od niespodzianek, przypadków, zbiegów okoliczności wykraczających poza
naszą wyobraźnię.

Gdy trwały rokowania w sprawie przyszłości Unii Europejskiej, niemieccy negocjatorzy

uważali, że unia monetarna - bez unii fiskalnej - to szaleństwo. A jednak Niemcy zgodziły się
na takie rozwiązanie. Dlaczego?

W tym samym czasie rozpadała się Jugosławia i Ameryka się obawiała, że pospieszne

uznanie niezależności kilku republik doprowadzi do rozlewu krwi.. Sekretarz stanu USA na
spotkaniu w Belgradzie apelował do prezydentów Chorwacji i Słowenii, aby się
powstrzymali od deklaracji niepodległości. Obaj apel zignorowali. Serbia potępiła secesje i
wkrótce doszło do walk armii jugosłowiańskiej, zdominowanej przez Serbów, z oddziałami
słoweńskimi i chorwackimi. Zginęło około dwudziestu tysięcy ludzi.

background image

Zanim doszło do szczytu w Maastricht w grudniu 1991 roku, Wielka Brytania, Francja i

Grecja obiecały Amerykanom, że nie uznają niepodległości Chorwacji i Słowenii. Wszystkie
trzy kraje słowo złamały. Niemcy historycznie sympatyzowali z Chorwatami. Kanclerz Kohl,
wbrew stanowisku swych ekspertów ekonomicznych, zgodził się na unię walutową bez unii
fiskalnej, w zamian za uznanie przez resztę Unii niepodległości Chorwacji i Słowenii. Jak
przewidywali Amerykanie, przypieczętowało to rozpad Jugosławii i doprowadziło ostatecznie
do jatek w Bośni i w Kosowie.

Londyn wytargował wyłączenie Wielkiej Brytanii z ustawodawstwa społecznego Unii,

Francuzi - unię monetarną na warunkach, które im odpowiadały, natomiast Grekom obiecano,
że Unia nie uzna niepodległości Macedonii. Flans-Dietrich Genscher, wicekanclerz i sternik
niemieckiej dyplomacji, doczekał się w chorwackich wsiach i miastach ulic i placów swego
imienia. A Europa płaci dziś za chybioną konstrukcję i słucha połajanek Berlina, który
wiedział, co robi, godząc się ponad dwadzieścia lat temu na ułomną architekturę Unii.


„Nazywam się Al Gore i byłem kiedyś następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych

Ameryki” - to jedyny zabawny moment w dokumentalnym filmie Niewygodna prawda. Gdy Al
Gore, urzędujący wiceprezydent USA, w czasie przedwyborczej debaty, zirytowany
obietnicami swego rywala, stroił miny przed kamerą; nie wszystkim przypadło to do gustu. Do
tego na Florydzie liczenie głosów było bardzo na rękę synowi eksprezydenta. Gdy trafił do
Białego Domu, rozpoczął dwie kosztowne wojny i obciął ostro podatki. Jaka byłaby dziś
Ameryka i jej relacje ze światem, gdyby Bush junior ograniczył się do zarządzania klubem
bejsbolowym?

Możemy tylko spekulować, czy Francja byłaby taka sama, gdyby Dominique Strauss-

Kahn poskromił swe libido i nie napadł nago na pokojówkę w nowojorskim hotelu. Ale nie
poskromił i tym sposobem w Pałacu Elizejskim zameldował się polityk testujący patriotyzm
bogatych Francuzów za pomocą drakońskich podatków.

*
Dwieście lat temu, po tym jak Napoleon uciekł spod Moskwy i zanim dostał cięgi pod

Waterloo, listę największych potęg gospodarczych świata otwierały Chiny i Indie. Chiny
wytwarzały więcej niż cała Europa Zachodnia, Indie — ponad trzykrotnie więcej niż Wielka
Brytania. W sumie na te dwa kraje przypadała połowa światowej produkcji.

Gdy świat wkraczał w XX wiek, królowa Wiktoria zasiadała na tronie imperium, nad

którym nigdy nie zachodziło słońce. Indiami zarządzał gubernator z Londynu. Zrujnowane
Chiny były upokarzane przez europejskich agresorów. Adolf Hitler śnił o karierze malarza, a
Józef Stalin, wówczas Dżugaszwiłi, nie marzył jeszcze nawet o obrabowaniu banku w
Tyflisie, nie mówiąc o bardziej ambitnych planach.

Niewiele lat później nie istniała już ani Monarchia Austro-Węgierska, ani Cesarstwo

Rosyjskie, ani Imperium Osmańskie, Hitler wydał swój manifest — Mein Kampf, a Stalin
krwawą ręką rządził komunistycznym Związkiem Sowieckim. Rewolucja przemysłowa
oznaczała druzgocące zwycięstwo Zachodu, przyniosła nowy porządek, a dwie krwawe wojny
światowe doprowadziły do supremacji Ameryki.

Nie znam nikogo, kto w 1980 roku przewidywał rychły upadek komunizmu. Gdy on

nastąpił, potentaci sprzed dwóch stuleci zaczęli się wspinać po drabince rankingów i powoli
prężyć muskuły. Globalizacja, która zdaniem jednych miała być dobrodziejstwem dla
wszystkich, a zdaniem innych drogą do powszechnych nieszczęść, nie stała się ani jednym, ani

background image

drugim, ale pomogła dawnym potęgom gonić tych, których — zdawać się mogło — już nigdy
nie miały dogonić.

W ostatnich latach zaczęły się mnożyć coraz bardziej śmiałe prognozy. W wypadku

takiego przedsięwzięcia szczególnie zdradliwą pułapką jest ekstrapolacja trendów. Ignoruje
ona bowiem fakt, że jedni mogą popełniać kosztowne błędy, a inni szybciej się na tych błędach
uczyć. Kto jest w stanie przewidzieć suszę, która zniszczy plony w całym kraju lub na
kontynencie i doprowadzi do zamieszek? Albo tsunami? Albo wpływ wyników wyborów na
politykę gospodarczą dużego kraju? Czy przyszli liderzy Chin postawią na reformę emerytur,
czy na rozbudowę armii? Czy Iran zbuduje bombę atomową i jej użyje, czy też zostanie
wcześniej zaatakowany?

Co z przyszłością energii? Dostęp do niej i jej cena zawsze były ważne. Dziś, gdy coraz

więcej jej potrzebują miliardy ludzi, którym nie wystarcza już ryż i dach nad głową, jej
znaczenie tylko rośnie. Od tego, kto ją kontroluje, ile kosztuje, komu jej brakuje, a kto ma jej w
nadmiarze, zależeć będzie w dużej mierze układ sił w nadchodzących dekadach. Eksplozja cen
ropy doprowadziła do największej redystrybucji bogactwa w historii ludzkości. W wypadku
Rosji kontrola kurka zastąpiła dywizje pancerne jako źródło prestiżu i respektu wśród
sąsiadów. Amerykę ropa zmusiła do moralnie wątpliwych i arcykosztownych sojuszy. Czy w
nadchodzących dekadach czeka nas rewolucja energetyczna, czyjej zwiastuny to tylko miraże?

Bardzo szybko, za sprawą nauki, zmienia się definicja tego, co jest możliwe, a co nie

jest. To niezwykle komplikuje budowę makroekonomicznych i politycznych scenariuszy, bo
gdy w przyszłości pojawią się tanie substytuty ropy, gazu, węgla czy miedzi, może to
wywrócić kompletnie relacje sił i międzynarodowe rankingi. To, że się pojawią, nie ulega
dziś wątpliwości. Nie wiadomo tylko, kiedy i kto pierwszy uczyni z nich użytek.

Rejestr niewiadomych jest bardzo długi. Ale też sporo wiemy. Wiemy, że przez trzy

ostatnie dekady wzrost gospodarczy Chin wynosił średnio 10 procent rocznie, co znaczy, że
produkt krajowy brutto podwajał się co siedem lat. Wiemy, że co roku liczba ludności miast
rośnie o sześćdziesiąt pięć milionów — to tak, jakbyśmy rocznie dodawali Ziemi pięć
dodatkowych Londynów.

Co do śmiałych prognoz, to rzecz nie w rankingach, w tym, kto, przed kim i o ile

długości, kto awansuje do następnej rundy Tańca z gwiazdami. Idzie o przyszłość cywilizacji,
model sprawnego państwa, o rywalizację demokracji z totalitaryzmem. Duńczycy czy Szwedzi
nie gryzą paznokci zaintrygowani, kiedy Chiny przegonią Amerykę, bo wynik tej rywalizacji
nie będzie dla nich kompasem - nie wytyczy drogi, którą iść dalej. Lecz jest wiele
społeczeństw — ubogich, zdesperowanych, gdzie zaspokojenie podstawowych potrzeb jest
ważniejsze niż wolność mediów — dla których sukcesy Chin to atrakcyjny model. Potencjał
gospodarczy przekłada się na siłę polityczną. Jeśli Chiny nie staną się demokracją - a na to się
nie zanosi — to rywalizacja dotyczyć będzie nie tylko dostępu do rzadkich metali czy źródeł
ropy i gazu na wodach Pacyfiku, ale przełoży się na walkę idei i wartości, sposobów
organizacji społeczeństw i metod rozstrzygania sporów. Stawka jest więc ogromna, czego nie
wydają się, przynajmniej na co dzień, dostrzegać politycy Zachodu, sparaliżowani dogmatami
i wewnętrznymi animozjami, kroczący z dumnie wypiętą piersią od kryzysu do kryzysu,
wszystkich własnej produkcji. Trudno to określić inaczej niż jako niepohamowane instynkty
samobójcze.

Nie staję do konkurencji o najśmielszą prognozę ani do rywalizacji o miano najlepszego

wróżbity, tym bardziej że na rozstrzygnięcie takiej rywalizacji przyszłoby czekać ponad

background image

ćwierć wieku. Intencją tej książki jest wskazanie pułapek, w jakie wpadli autorzy „śmiałych”
prognoz, nakreślenie kierunku, w jakim potoczą się losy głównych rozgrywających na
światowej scenie, jeśli nie zmienią kursu, jakim podążają, i wreszcie opisanie scenariusza,
który uważam za najbardziej prawdopodobny.

Część I
Trudny żywot wróżbity
Trzy filmy z gatunku SF
Czy pytanie: „Jak będzie wyglądać świat za trzydzieści lat?” wypada skwitować

odpowiedzią typu: „Nie wiem, to zależy, wiele może się zmienić”? Okazuje się
najwyraźniej, że nie wypada.

Dlatego gdy swoją prognozę publikuje i reklamuje wielki bank, następnego dnia rywal

czuje, że nie ma wyboru, że musi wyprodukować swoją, aby ją zaś zauważono, musi się czymś
różnić od tego, co wydumał konkurent. Wyobraźnię trzeba trzymać na luźnych lejcach — zbyt
tradycyjnej opowieści nikt nie dostrzeże, zbyt zwariowaną wyszydzą. Lepiej zadrwić z
rywala. Tak jak to próbował uczynić Citibank: gdy Goldman Sachs wymyślił zgrabny termin
BRIC — Brazylia, Rosja, Indie i Chiny — Citibank w swojej prognozie napisał, że akronim
BRIC jest wart z grubsza tyle, co określenie „Siedmiu Wspaniałych” - zaciemnia obraz i
utrudnia analizę.

Wszystkie prognozy autorstwa renomowanych instytucji lub osób mają wspólne

przesłanie: kończy się dominacja Zachodu. Jednak — poza Chinami — mają własnych
faworytów. Jedni stawiają na Brazylię, inni na Indonezję, jeszcze inni przyszłego
supermocarstwa dopatrują się w Nigerii. Trzeba zaskakiwać. A to Mongolią, a to Egiptem, a
to Bangladeszem. Gdyby w oparciu o najpopularniejsze scenariusze nakręcić filmy, to ich
tytuły mogłyby brzmieć tak:

„BRIC połyka G7” - scenariusz Goldman Sachsa
„Afryka przegania Europę” — scenariusz Citibanku
„Chiny deklasują świat” - scenariusz Roberta Fogla (Nobel z ekonomii w 1993 roku).
Tytuły mniej podniecające niż na przykład Nagi instynkt, ale to w końcu „tylko”

ekonomia.

Gdy z masztu na Kremlu ściągano flagę z sierpem i młotem, mało kto był w stanie

przewidzieć, jak wielkie zawirowania przyniesie globalnej gospodarce koniec
dwubiegunowego świata. Ogromną ironią ostatniego ćwierćwiecza jest fakt, iż triumf
amerykańskich koncepcji wolnego rynku i demokracji, którego manifestacją był upadek
komunizmu, przyczynił się do osłabienia pozycji Stanów Zjednoczonych. W 1955 roku, gdy
podpisywano Układ Warszawski, na USA przypadało 58 procent światowej produkcji
przemysłowej. Gdyby się cofnąć w przeszłość nie tak odległą: choćby do strajku w Stoczni
Gdańskiej w sierpniu 1980 roku i powstania Solidarności, odpowiedź na pytanie, kto się
liczył w światowej gospodarce, byłaby dziecinnie prosta — Ameryka dominowała w sposób
bezdyskusyjny i przygniatający. Jej produkt krajowy brutto był w 1980 roku ponad
dwuipółkrotnie większy niż następnej w rankingu Japonii. Na najsilniejsze gospodarczo kraje
Zachodu, tak zwane G7: USA, Japonię, Niemcy (RFN), Francję, Wielką Brytanię, Włochy i
Kanadę, przypadało przeszło dwie trzecie całego światowego produktu globalnego.

Wprawdzie Chiny, za sprawą reform Deng Xiaopinga - komunisty heretyka, dla którego

nie było ważne, czy kot jest biały, czy czarny dopóty, dopóki łapie myszy — budziły się już z
wielowiekowego letargu, jednak amerykańska gospodarka była czternaście razy większa niż

background image

chińska. Wielka Brytania wytwarzała więcej niż Chiny, Indie i Brazylia razem wzięte.

Produkt krajowy brutto (w mld dolarów) 1980
USA
2788

Japonia
1087

Niemcy (RFN)
826

Francja
691

Wielka Brytania
542

Włochy
470

Kanada
269

Meksyk
227

Hiszpania
224

Chiny
202

Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy
W miarę wiarygodne dane dla ZSRR były wówczas niedostępne.
„BRIC POŁYKA G7” - SCENARIUSZ GOLDMAN SACHSA
Tuż po ataku terrorystycznym na Amerykę w 2001 roku w banku inwestycyjnym Goldman

Sachs powstał raport pod tytułem „Świat potrzebuje lepszych cegieł ekonomii” - na temat
nadciągających przetasowań w gospodarce światowej. Główny ekonomista Goldmana Jim
0’Neill, nawiązując do słowa „cegła” (po angielsku brick), ukuł zgrabny termin BRIC, od
pierwszych liter nazw czterech państw: Brazylii, Rosji, Indii i Chin, przyszłych, w dość
powszechnej ocenie, potęg gospodarczych. W 2000 roku na cztery kraje BRIC przypadało 8
procent światowego PKB, podczas gdy na G7 - blisko 70 procent. Z prognoz Goldmana
wynikało, że jeszcze przed 2050 rokiem BRIC wyprzedzi G7, co wyglądało wówczas na
przepowiednię arcyśmiałą. Rychło się okazało, że zmiany w układzie sił postępują
zdumiewająco szybko, co autorom prognoz dało odwagi.

background image

Pod koniec 2009 roku, już po kryzysie, z którym BRIC i N11 (następna, w opinii

Goldmana, grupa aspirantów do roli potęg gospodarczych przyszłości: Indonezja, Filipiny,
Bangladesz, Egipt, Korea Południowa, Nigeria, Turcja, Wietnam, Iran, Meksyk i Pakistan)
poradzili sobie lepiej niż Ameryka i Europa Zachodnia, Goldman zrewidował swą prognozę.
„Wydaje się możliwe - pisali jego analitycy - że Chiny dogonią USA do 2027 roku”.

W skład elitarnego klubu BRIC weszły dwie liberalne demokracje (Indie i Brazylia) i

dwie postkomunistyczne oligarchie (Rosja i Chiny), dwaj wielcy eksporterzy surowców
(Rosja i Brazylia) i dwaj gigantyczni ich importerzy (Chiny i Indie). Rosja bardzo lubi, gdy się
ją wymienia jednym tchem z pozostałą trójką, tyle że ani Chinom, ani Indiom, ani Brazylii nie
grozi w dającej się przewidzieć przyszłości brak ludzi, podczas gdy Rosja demograficznie się
kurczy. Gdy Chiny, Indie i Brazylia się modernizują, Rosja doi swą ziemię z surowców. Chiny
budują w tydzień więcej dróg niż Rosja w ciągu roku. Ale wszystkie cztery kraje dysponują
bez wątpienia ogromnym potencjałem.

BRIC to prawie trzy miliardy ludzi - ponad 40 procent ludzkości świata - i szybko

rosnąca klasa średnia, która pod koniec obecnej dekady ma być dwukrotnie większa niż klasa
średnia całej G7. To setki milionów ludzi o apetytach podobnych do naszych. Nie tylko na
pełny talerz, ale też na mieszkanie, samochód i wakacje za granicą.

Premier Chin Li Keqiang, gdy kilka lat temu jako wicepremier podróżował po Europie,

napisał w hiszpańskim „El Pals”: Co to byłaby za bonanza dla Madrytu, gdyby każdy Chińczyk
zużywał jedną butelkę oliwy z oliwek rocznie albo wychylał kilka kieliszków hiszpańskiego
wina! Już dziś Chiny są największym na świecie importerem francuskiego bordeaux. W 2008
roku wyprzedziły Stany Zjednoczone pod względem liczby produkowanych aut.

Chiny
Głowni producenci samochodow
2011 (w tysiącach)

18419

USA

8654

Japonia

8399

Niemcy

6311

Korea Południowa
4657

Indie

background image

3936

Brazylia

3406

Meksyk

2680

Hiszpania

2354

Francja

2295

Źródło: International Organization of Motor Vehicles Manufacturers
A to dopiero początek trendu, którego nic nie zdoła powstrzymać: lawinowego wzrostu

zakupów samochodów w krajach, w których jeszcze całkiem niedawno własne auto było
jedynie przedmiotem westchnień i marzeń.

Prognoza liczby aut w krajach BRIC
(w tysiącach)
Rok
Brazylia
Rosja
Indie
Chiny
BRIC
2020
60 105
60 080
62 187
224 857
407 229
2040
147 164
70 019
537 411
474 244
1 228 838
Źródło: Goldman Sachs, „Global Economics Paper” nr 192, 4 grudnia 2009
Gdyby ta prognoza miała się sprawdzić, między rokiem 2020 a 2040 w krajach BRIC

przybędzie 822 miliony aut. Co to oznacza dla zapotrzebowania na paliwo i zanieczyszczenia

background image

środowiska? To choćby wyzwanie będzie potęgowało presję na poszukiwanie alternatywnych
źródeł energii.

A co do kolejności na drabince, to poza rychłym awansem Chin na pozycję lidera

Goldman czarno widzi perspektywy i Japonii, i Niemiec. Przewiduje, że:

— Indie przegonią Japonię w roku 2027,
— Brazylia dokona tego w roku 2034,
— Rosja zaś — w roku 2037.
Rok 2029 ma być nieprzyjemny dla Niemiec. W tym bowiem roku wyprzedzą je zarówno

Brazylia, jak i Rosja.

„AFRYKA PRZEGANIA EUROPĘ” - SCENARIUSZ CITIBANKU
Wyobraźmy sobie, że globus jest miękki niczym dojrzały melon, który aż się prosi, aby go

pokroić. Gdzie wetknąć ostry nóż, aby przekroić globus wzdłuż linii idącej z góry na dół w
taki sposób, aby pod względem wagi ekonomicznej obie części były z grubsza równe? W 1980
roku linia ta przebiegała przez Atlantyk. W miarę upływu czasu to wertykalne cięcie przesuwa
się zdumiewająco szybko na wschód. Dziś, w wyniku szybkiego wzrostu potęg azjatyckich,
znajduje się odrobinę na prawo od linii łączącej Helsinki z Bukaresztem, czyli na wschód od
Bugu. Zdaniem Danny’ego Quaha, profesora ekonomii z London School of Eco-nomics, w
połowie wieku linia ta będzie przecinać globus gdzieś między Indiami a Chinami. W ciągu
siedemdziesięciu lat przesunie się zatem

o 9300 kilometrów na wschód.
Do mnożących się prognoz gospodarczej mapy świata kolejną dołączył w 2011 roku

zespół pięćdziesięciu ekonomistów Citibanku. W ich opinii, stosowane w ostatnich latach
etykietki, takie jak emerging markets, czyli rynki wschodzące, kraje rozwijające się albo
rozwinięte, czy wreszcie akronim BRIC, są niewiele warte, więc w ich miejsce
zaproponowali termin 3G - Global Growth Generators, czyli generatory globalnego wzrostu.

Citibank zbudował prognozę sięgającą 2050 roku, z której wyłania się w sumie

optymistyczny obraz gospodarki światowej. Szczególnie dobrze wypada Afryka, dla której
prognozowane jest najwyższe tempo wzrostu, bo aż 7 procent rocznie. Łączny udział Ameryki
Północnej

i Europy Zachodniej w światowym PKB ma wedle tej prognozy spaść z dzisiejszych 40

procent do 18 w 2050 roku, podczas gdy udział Azji ma wzrosnąć z 27 procent do 49.

Dziesięć największych gospodarek świata (PKB w mld dol.*)
2010
2040
USA
14 612
Chiny
115 671
Chiny
5860
Indie
75 996
Japonia
5465
USA

background image

54 822
Niemcy
3292
Indonezja
20 140
Francja
2602
Brazylia
17 501
Wielka Brytania
2259
Nigeria
17 347
Włochy
2044
Rosja
12 885
Brazylia
1989
Japonia
12 452
Indie
1596
Niemcy
9267
Kanada
1572
Wielka Brytania
9135
* PKB w cenach bieżących
Źródło: Citi lnvestment Research and Analysis
A zatem w 2040 roku, zdaniem Citibanku, gospodarka Chin będzie większa niż całe G7

(USA, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Włochy i Kanada). Chiny mają być
gospodarczo dwukrotnie większe od Ameryki. To się nazywa gruntowne przemeblowanie!

Citibank zidentyfikował 11 krajów o najbardziej obiecujących perspektywach wzrostu.

Kraje 3G to w kolejności alfabetycznej: Bangladesz, Chiny, Egipt, Filipiny, Indie, Indonezja,
Irak, Mongolia, Nigeria, Sri Lanka i Wietnam, czyli lista pokrywa się częściowo, choć nie
całkowicie, z listą Goldmana. Niektóre z nich dysponują ogromnymi zasobami naturalnymi.
Wszystkie z wyjątkiem Chin mają sprzyjającą sytuację demograficzną. Meksyk, Brazylia,
Turcja i Tajlandia - często określane jako potęgi przyszłości - zdaniem autorów raportu mają
wprawdzie wielki potencjał, ale potrzebują poważnych reform: aby trafić na listę 3G, muszą
mocno podnieść stopę oszczędności i inwestycji. Inne kraje, takie jak Iran czy Korea
Północna, mogłyby, jak twierdzą analitycy Citibanku, wejść na ścieżkę szybkiego wzrostu,
gdyby zdołały się wyzwolić z kaftanów bezpieczeństwa narzuconych przez tamtejsze reżimy.

Do grupy 3G miałyby szanse dołączyć niektóre kraje bogate, takie jak Irlandia (gdy się

background image

upora z kryzysem bankowym), Kanada i Australia - dwaj wielcy eksporterzy surowców,
których Azja bardzo potrzebuje — a nawet USA, pod warunkiem dokonania właściwych
reform strukturalnych, dziś mało realnych z powodów politycznych.

Oczywiście rozmiary gospodarki to nie to samo co bogactwo obywateli. Mimo

gigantycznego wzrostu dochód na głowę statystycznego Chińczyka czy Hindusa wedle tej
prognozy jeszcze długo będzie znacznie niższy niż w Ameryce, Japonii czy Europie. I o ile
Citibank widzi dramatyczne przetasowanie na liście globalnych potęg, o tyle zmiany w
czołówce krajów pod względem dochodu na głowę będą mniej widoczne, choć i tu awans
Azji jest niepodważalny.

Nominalny PKB na głowę (w dolarach)
Kraj
2010
Kraj
2040
Norwegia
78 102
Singapur
214 757
Szwajcaria
68 787
Norwegia
202 492
Australia
57 649
Szwajcaria
173 423
Szwecja
48 032
Kanada
166 403
Holandia
47 256
Szwecja
145 793
USA
47 100
Korea Południowa
145 321
Kanada
46 144
Australia
144 941
Singapur
44 801
Holandia

background image

137 728
Austria
43 670
USA
135 144
Belgia
43 123
Wielka Brytania
130 062
PKB w cenach bieżących
Źródło: Citi lnvestment Research and Analysis
Widać to jeszcze bardziej wyraźnie, jeśli liczyć dochód, uwzględniając różnice w sile

nabywczej waluty, czyli stosując tak zwany Purchasing

Power Pańty. Wówczas czołówka w roku 2040 wygląda w raporcie Citi-banku

następująco:

1. Singapur
2. Hongkong
3. Tajwan
4. Korea Południowa
5. USA.
Ekonomiści Citibanku kreślą też dość ponury obraz stopniowej marginalizacji Europy w

gospodarce świata. W 1970 roku na Europę Zachodnią przypadało 28 procent światowej
produkcji dóbr i usług. Dziś przypada 19 procent. W 2030 udział ten ma się skurczyć do 11
procent, a w połowie wieku wynieść ledwie 7 procent - mniej niż Ameryki Łacińskiej i
Afryki. Udział Europy Środkowej i Wschodniej - przez wiele lat wynoszący 4 procent
światowego PKB — skurczyłby się do 3 procent w 2030 i 2 procent w 2050 roku.

Konkluzje Citibanku w największym skrócie wyglądają tak:
Chiny wyprzedzą Stany Zjednoczone pod względem PKB do 2020 roku, a same do

połowy XXI wieku zostaną wyprzedzone przez Indie. W 2040 roku gospodarka Chin będzie
przeszło dwa razy większa od gospodarki USA.

W 2040 roku Indonezja, Brazylia, Nigeria i Rosja będą mieć większe gospodarki niż

Japonia, Niemcy czy Wielka Brytania; PKB Indonezji będzie większy niż Niemiec i Wielkiej
Brytanii (dziś gospodarki nr 4 i nr 6) razem wziętych.

„CHINY DEKLASUJĄ ŚWIAT” - SCENARIUSZ ROBERTA FOGLA
Gdyby scenariusze przyszłości oceniać za ich oryginalność i zuchwałość, palma

pierwszeństwa należy się bezapelacyjnie laureatowi Nagrody Nobla z ekonomii w 1993 roku
Robertowi Foglowi. Prognozę profesora

Fogla, zmarłego w czerwcu 2013 roku dyrektora Center for Population Economics szkoły

biznesu Uniwersytetu w Chicago, opublikowało Narodowe Biuro Badań Ekonomicznych,
zanim zalała ona bardziej popularne czasopisma.

O ile prognozy wielkich banków mówią o zmianie na pozycji lidera światowej

gospodarki, o tyle Robert Fogel przewiduje absolutną dominację Chin nad resztą świata. To
nie jest zwycięstwo na punkty, ale ciężki nokaut. Z jego prognozy wynika, że w 2040 roku
gospodarka Chin będzie większa niż Ameryki, Japonii, Indii i Unii Europejskiej razem
wziętych. Słowem: hegemonia.

background image

PKB krajów i grup krajów oraz ich udział w światowym PKB
w 2040 roku
PKB (w miliardach dolarów)* udział w całości (%
Chiny
123 675
40

USA
41 944
14

Indie
36 528
12

6 krajów Azji Południowej (SE6)**
35 604
12

Unia Europejska (EU15) ***
15 040
5

Japonia
5 292
2

Reszta świata
49 774
16

* PKB w sile nabywczej, w dolarach 2000 roku
" SE6 to Singapur, Malezja, Indonezja, Tajlandia, Południowa. Korea i Tajwan *** EU15

- członkowie Unii przed przyjęciem Cypru, Malty, Słowenii i krajów postkomunistycznych

Choć w oczy rzuca się przede wszystkim zdumiewająca przewaga Chin nad resztą,

profesor Fogel rozpoczyna swe rozważania od zapowiedzi dramatycznego spadku pozycji
Europy. Podkreśla znaczenie demografii — spadku do zera stopy przyrostu naturalnego w
krajach EU 15 i w konsekwencji szybkiego starzenia się społeczeństw. Na to nałożą się
czynniki kulturowe i polityczne.

Świetlaną przyszłość, jaką wróży Chinom, najlepiej obrazują dwie liczby. Po pierwsze,

w 2040 roku produkt globalny Chin ma być wedle tej prognozy niemal trzykrotnie większy niż
produkt całego świata w roku 2000 i trzy razy większy niż PKB Stanów Zjednoczonych. Po
drugie, z kraju na początku wieku wciąż biednego Chiny do 2040 roku mają się przeistoczyć w
kraj ludzi superbogatych - dochód na głowę statystycznego Chińczyka ma wynieść 85 tysięcy
dolarów rocznie, przewyższyć dochód przeciętnego Francuza i być przeszło dwukrotnie

background image

wyższy od średniej dla Unii Europejskiej.

Na pocieszenie Anglosasów profesor Fogel dodaje, że angielski ma szanse przetrwać

jako podstawowy język interesów, choć oczekuje eksplozji liczby zachodnich biznesmenów,
którzy opanowali język mandaryński.

Podstawowym źródłem szalenie optymistycznego widzenia perspektyw gospodarki

chińskiej jest dla Roberta Fogla przekonanie o dramatycznej poprawie jakości pracy w
Chinach w wyniku inwestycji w szkolnictwo. Na tempo wzrostu pozytywny wpływ mają mieć
także zmiany w strukturze gospodarki: spadek znaczenia rolnictwa, gdzie wydajność pracy jest
niska, na rzecz przemysłu i usług. Fogel inaczej niż większość analityków postrzega
potencjalne zagrożenia dla chińskiego wzrostu. Uważa, że wielkie przedsiębiorstwa
państwowe, często nieefektywne i subsydiowane, choć stanowią balast dla gospodarki, z dnia
na dzień nie upadną. Państwo dysponuje środkami, aby je wspierać, ale z czasem ich rola
będzie maleć. Podkreśla, że chiński „federalizm” stopniowo ogranicza kontrolę rządu
centralnego nad decyzjami ekonomicznymi i że w terenie rosną zachęty do prawdziwej
konkurencji. Władze centralne, w jego mniemaniu, są świetnie zorientowane, co się dzieje, co
ludzie myślą, i są w stanie reagować na sygnały z rynku i z badań opinii publicznej. W sumie
sądzi, że kraj jest znacznie bardziej stabilny, niż się powszechnie uważa.

Triumfowi Chin, a także innych krajów Azji Południowo-Wschodniej, z wyjątkiem

Japonii, która w prognozie Fogla doznaje podobnej porażki jak rdzeń Unii Europejskiej,
towarzyszy gwałtowny spadek znaczenia reszty świata. Na tę resztę przypadało w 2000 roku
28 procent światowego PKB. Jej udział w scenariuszu Fogla spada do 16 procent w roku
2040. Rzecz nie w arytmetyce, ale w fundamentalnie innym widzeniu wygranych i przegranych
w zestawieniu z dwiema poprzednimi prognozami. Co się bowiem kryje za określeniem
„reszta świata”? Ta reszta to Afryka, Ameryka Łacińska, Bliski Wschód, Europa Środkowa i
Wschodnia, Rosja i reszta byłych republik ZSRR, kraje Azji Środkowej, Kanada, Australia,
Nowa Zelandia i te kraje azjatyckie rejonu Pacyfiku, które się nie mieszczą w kategorii SE6.
W skład tej reszty wchodzi zatem wiele krajów uznanych przez ekonomistów Goldman Sachsa
i Citibanku za przyszłe potęgi lub aspirantów do tej roli: Brazylia, Nigeria i Rosja z pierwszej
dziesiątki Citibanku, a dalej: Meksyk, Turcja, Filipiny, Iran, Irak, Republika Południowej
Afryki, Bangladesz, Wietnam, Egipt, Pakistan, nie wspominając o surowcowych potęgach
zamożnego świata, czyli Kanadzie i Australii. Wszystkie one płacą za zdumiewający awans
Chin.

W przeciwieństwie do scenariuszy banków, które zajmują się wyłącznie wymiarem

ekonomicznym, Robert Fogel nie ucieka od politycznych implikacji tego gruntownego
przetasowania układu sił w świecie. Jego prognoza nosi nawet tytuł: „Kapitalizm i
demokracja”. Odnotowując zwłaszcza spadek znaczenia Europy Zachodniej, przez całe
stulecia ostoi liberalnej demokracji, pyta wręcz, kto przejmie tę rolę za życia następnej
generacji. Odpowiedź noblisty brzmi: Azja. Liberalna demokracja, powiada, kwitnie w
Indiach, które w jego scenariuszu staną się najludniejszym krajem świata, gospodarczo zaś
mają deptać po piętach Ameryce (wedle Citibanku zdecydowanie wyprzedzą USA) i
doczekają się gospodarki przeszło dwukrotnie większej od Unii Europejskiej. Demokracja,
dodaje, zakorzeniła się w czterech z sześciu silnych krajów Azji Południowo-Wschodniej
(Tajwan, Korea Południowa, Indonezja i Singapur) i wielu promotorów liberalnej demokracji
znaleźć można w „reszcie świata” - wśród nich Fogel wymienia: Australię, Kanadę, Nową
Zelandię, Chile, Meksyk i Republikę Południowej Afryki.

background image

*
W przyszłość, i tę niedaleką, i tę odległą, wybiega najnowsza książka Zbigniewa

Brzezińskiego Strategiczna wizja. Ameryka a kryzys globalnej potęgi. Inny jest jednak
charakter tej pracy. W odróżnieniu od wcześniej omawianych nie jest to ekonomiczna
prognoza, lecz geostrategiczne rozważania nad kształtem światowego ładu.

Brzeziński pisze, że jeśli Ameryka będzie odwlekać reformy, to czeka ją zapewne los

podobny do tego, jaki spotkał wielkie potęgi sparaliżowane fiskalnie w przeszłości: czy to
starożytny Rzym, czy dwudziestowieczną Wielką Brytanię. Jednak jego zdaniem jest mało
prawdopodobne, aby świat do 2025 roku zdominował jeden gracz, taki jak Chiny. Bardziej
prawdopodobne są chaotyczne zmiany w układzie sił. W rozważaniach nad kształtem świata w
dłuższej perspektywie Brzeziński wiele miejsca poświęca Europie i definicji jej wschodnich
rubieży, które zarazem będą wyznaczać wschodnie granice Zachodu. Europa poszerzona o
Turcję i Rosję, nadal związana z Ameryką, mogłaby się stać ważnym globalnym graczem.
Brzeziński jest zwolennikiem przyjęcia Turcji do Unii. Uważa, że solidnie zakotwiczona w
strukturach Zachodu Turcja mogłaby być tarczą chroniącą Europę przed niespokojnym Bliskim
Wschodem. Rosja jest, według niego, bardziej problematyczna, ale na dłuższą metę będzie
grawitować w kierunku Zachodu. Brzeziński konkluduje, że ponieważ Ameryka nie jest
jeszcze Rzymem, a Chiny nie są jeszcze Bizancjum, stabilny globalny porządek zależy
ostatecznie od zdolności Ameryki do samoodnowy.

Gdy zacząłem się przyglądać w minionej dekadzie zawrotnemu tempu wzrostu Chin i

Indii, nieuchronnie pojawiło się pytanie o źródła i przyczyny. Zwykle w odpowiedzi padają
takie słowa, jak „niskie płace”, „dyscyplina pracy”, „solidne kwalifikacje” - tyle że ćwierć
wieku temu Chińczycy i Hindusi byli równie dobrze jak dziś wykształceni, zdyscyplinowani,
gotowi do ciężkiej pracy i wyrzeczeń i znacznie tańsi niż dziś, a wszystkie te cnoty nie
procentowały gospodarczymi sukcesami. Brakowało im dostępu do kapitału. W dobie
ideologicznej i militarnej rywalizacji dwóch systemów zachodni kapitał nie palił się do
miliardowych inwestycji w Indiach, a już na pewno nie w komunistycznych Chinach. Koniec
zimnej wojny wszystko zmienił. Powszechna akceptacja zasad wolnego rynku ośmieliła
zachodni kapitał: bardzo szybko nabrał on apetytu na wędrówkę w miejsca poprzednio
omijane. Natomiast gospodarze tych miejsc, kierując się własnym interesem, zadbali o to, aby
kapitał płynął wartkim nurtem, zachęcony przyjaznym traktowaniem i perspektywą
lukratywnych zysków.

W przeszłości gospodarkę światową ciągnęły zachodnie lokomotywy, głównie

amerykańska. Dziś to się zmienia. Kłopot w tym, że nowym potęgom wciąż brakuje
dojrzałości i siły, żeby iść ostro do przodu bez względu na to, co się dzieje wokół. Ciągle
muszą współpracować ze słabnącymi liderami i szukać u nich wsparcia. Przez najbliższe
kilkanaście lat sam popyt wewnętrzny nie wystarczy Chinom, Indiom i Brazylii, by podtrzymać
rynek pracy i zapewnić modernizację kraju, a Rosja do modernizacji potrzebuje zachodniego
kapitału i technologii. Dlatego kuśtykająca Ameryka i cherlawa Europa to zagrożenie dla
perspektyw rozwojowych BRIC. I bynajmniej nie jedyne.

Wszystkiemu winien Newton
Mocarstwo czy muzeum? (Europa)
Lider XXI wieku (Chiny)
Nowe stare Indie
Królestwo nepotyzmu na gruzach komunizmu (Rosja)

background image

Cud, rewolucja czy halucynacja? (energia)
Przemysł Zachodu - renesans czy złuda?
W kajdanach dogmatów
Epilog, czyli pamiętajmy o żabie

background image

Wszystkiemu winien Newton
Wszystkiemu winien Isaac Newton. Może nie wszystkiemu, ale to on właśnie jest,

moim zdaniem, winny prognoz, które we wstępie nazwałem „odważnymi”, a naprawdę
uważam za chybione.

Chybione, choć ich autorzy to albo superbogate instytucje, pełne ludzi z dyplomami

najlepszych w świecie uniwersytetów, i wyposażone w potężne komputery, albo szanowani
uczeni, łącznie z laureatami Nagrody Nobla. Czy to zatem nie arogancja, tupet, szaleństwo i
głupota, aby kwestionować produkty ich pracy? Niekoniecznie, a dlaczego — postaram się
krótko wyłożyć.

Skutkiem ubocznym triumfu mechaniki Newtona i jej wpływu na rewolucję przemysłową

okazało się wyniesienie fizyki na piedestał wszelkich nauk. Fizyka stała się wzorcem, ku
któremu inne dyscypliny postanowiły zmierzać. Pokusom pogoni za narzędziami fizyki uległa
także, a może przede wszystkim, ekonomia. Nobel z ekonomii pojawił się dopiero w 1969
roku i od początku budził kontrowersje. Zdaniem jednych ekonomia nie jest wystarczająco
naukowa, zdaniem innych - jej wkład w postęp ludzkości nie zasługuje na prestiż związany z
Noblem. Paul Samuelson, laureat Nobla z ekonomii w 1970 roku, mówił o tym, jak bardzo
pragnął zbliżyć ekonomię do fizyki. Pierwsze Noble powędrowały do ekonometryków:
Ragnara Frischa i Jana Tinbergena, których prace są beznamiętne, techniczne i wysoce
zmatematyzowane.

Ułomność wielu prognoz ma swe praźródło w kompleksach, jakie dręczyły od dawna i

nadal dręczą przedstawicieli nauk społecznych. Te, które przewidują dramatyczne, czasem
trudne do ogarnięcia naszą wyobraźnią zmiany w gospodarce światowej, są napędzane przede
wszystkim prognozami demograficznymi — przyrost liczby ludności traktują jako główny
motor awansu. Prognozy demograficzne są zwykle dość precyzyjne, choć im dłuższy horyzont
czasowy, tym większa jest i tutaj możliwość błędu. Lecz ważniejsze jest coś innego. Nawet
najbardziej precyzyjna prognoza demograficzna nie znaczy, że równie precyzyjne są wnioski,
jakie się z niej wyciąga. Łatwiej skwantyfikować liczbę ludności niż porządek prawny albo
siłę instytucji, a to od nich zależy w ogromnej mierze, w jakim stopniu przyrost ludności
przełoży się na siłę kraju. Próbom zajrzenia w przyszłość towarzyszą zwykle analizy danych
ubranych w wykresy i tabele. Scenariusze przyszłości trzymają się zwykle tej samej narracji:
kto przed kim, kto za kim, kto się bogaci, a kto biednieje, kto zyskuje i ile, a kto traci i ile, po
ile ropa, a po ile dolar, kto ma tysiąc czołgów, a kto pięć lotniskowców, kto ma bombę, a kto
ją mieć będzie lada dzień. Tymczasem pytania najtrudniejsze, dotyczące przyszłości, są zbyt
złożone, aby je wyrazić językiem ekonomii czy fizyki, geologii czy militariów, bo dotyczą
odwagi i konsekwencji, determinacji i innowacji, reform albo status quo, demokracji albo
tyranii. Dotykają psychologii narodu, poczucia krzywdy lub dumy narodowej. Lepszym od
tabel narzędziem do rozważań nad przyszłością są, jak sądzę, rozmowy o tym, dlaczego coś
się może wydarzyć, a coś innego jest mało prawdopodobne.


Thomas Malthus zmarł w 1834 roku zmartwiony, że ludzkość, licząca wówczas miliard,

będzie się podwajać co trzysta lat i nasza planeta tego nie wytrzyma. Zabraknie żywności.
Biolog Paul Ehrlich w 1968 roku w swej Population Bomb kreślił wizję katastrofalnego
głodu, który wytrzebi jedną piątą globu. Gdy pisał tę książkę, co dziesiąty kraj na świecie
cierpiał głód. Ćwierć wieku później tylko jeden ze 120 członków ONZ odczuwał niedostatek
żywności. Dziś jest nas przeszło siedem miliardów. Liczba ludności Ziemi podwaja się co pół

background image

wieku, lecz dziś głód zdecydowanej większości w oczy nie zagląda. Dzięki zielonej rewolucji
Indie, kraj, w którym głód w 1943 roku zabił cztery miliony ludzi, awansowały do grona
największych producentów żywności.

Chybionych prognoz nie brakuje.
Gdy przywódca Kremla Nikita Chruszczów walił butem o pulpit w ONZ i prorokował, że

Sowieci dogonią i prześcigną Amerykę, nie czynił tego z prostej brawury. Za jego pewnością
siebie stały szczegółowe plany tego, jak i kiedy komunizm pogrzebie kapitalizm. Plany
obrazujące produkcję stali i cementu, ale nie zdolność do innowacji.

Filipinom, na które Japonia napadła w dziesięć godzin po ataku na Pearl Harbor, na mocy

powojennych traktatów należały się od Tokio gigantyczne reparacje. Sporo czasu minęło,
zanim Japonia była w stanie je płacić, więc Manilę wspomagali Amerykanie. Perspektywy
zastrzyków z obu kierunków skłoniły Bank Światowy do proklamowania Filipin kandydatem
na ekonomiczną gwiazdę. Bank nie przewidział ani tego, co Filipińczycy zrobią z pieniędzmi,
ani skorumpowanych rządów i dyktatury Ferdinanda Marcosa i jego pięknej Imeldy. Kraj
przetaczał się od kryzysu do kryzysu i do niedawna Filipiny nosiły łatkę chorego człowieka
Azji, a miały być — wedle prognoz — liderem.

W połowie lat osiemdziesiątych szanowani ludzie pisali książki o tym, że tylko czekać, aż

Japonia prześcignie Amerykę.

*
O pułapkach przewidywania przyszłości przekonałem się boleśnie na własnej skórze. W

połowie minionej dekady akcje Citibanku, w którym kiedyś pracowałem i którego
akcjonariuszem pozostałem, kosztowały na giełdzie 57 dolarów. Najbardziej renomowani
analitycy na Wall Street prognozowali, że w ciągu roku sięgną 90 dolarów. W rzeczywistości
spadły do 90 centów. Jak więc przewidywać fortuny krajów za lat trzydzieści?

„Gdyby goście z Merrill Lynch byli w połowie tak mądrzy, za jakich starają się uchodzić,

to już dawno winni popijać rum na własnej wysepce na Karaibach w otoczeniu pięknych
blondynek, a nie przeszkadzać nam w obiedzie, wydzwaniać i namawiać do kupna akcji” —
wszak to jedna z pierwszych lekcji, jakie odebrałem w szkole biznesu w Berkeley trzydzieści
lat temu.

*
W 2004 roku Goldman Sachs prognozował, że w 2040 roku Brazylia, Rosja, Indie i

Chiny będą mieć 957 milionów samochodów. Pięć lat później podniósł tę prognozę o,
bagatela, 272 miliony aut! Zdumiewa mnie, gdy analitycy podają liczbę aut w Indiach za
trzydzieści lat z dokładnością do tysiąca samochodów tylko po to, aby za parę lat podnieść ją
o kilkadziesiąt milionów.

Indonezja (gwiazda scenariusza Citibanku), najliczniejszy kraj muzułmański, to obok Chin

i Indii jedyny członek G20, który nie odnotował spadku produkcji w 2009 roku. Zreformował
sektor finansowy, ma małe zadłużenie, niski deficyt budżetowy i niską inflację. Ale wciąż
zmaga się z szaloną biedą i bezrobociem. Setki tysięcy indonezyjskich dzieci pracują
nielegalnie przy produkcji oleju kokosowego w Malezji. Infrastruktura się sypie, a korupcja
kwitnie. Indonezja w 1962 roku przystąpiła do OPEC, ale w roku 2009 zawiesiła swe
członkostwo, gdyż stała się importerem ropy.

Ludność Nigerii (kolejnej gwiazdy Citi) ma się niemal podwoić w nadchodzących trzech

dekadach — ze 170 milionów w 2012 roku do 305 milionów w roku 2040. Będzie to
wówczas, wedle prognoz, czwarty pod względem liczby ludności, po Chinach, Indiach i USA

background image

kraj na świecie. Nigeria to kraj przeszło 250 grup etnicznych, gdzie 50 procent obywateli to
muzułmanie, 40 procent chrześcijanie, a około 6 procent wyznaje religie animistyczne. Kraj
doświadczył wielu lat niestabilności politycznej, w tym szesnastu lat nieprzerwanej władzy
wojskowych, oraz rozmaitych konfliktów etnicznych. W 2008 roku rozpoczęto reformy
gospodarki. Nigeria ma wielkie zasoby ropy, która dostarcza 95 procent wpływów
eksportowych — ale miała tę ropę i wydobywała ją znacznie wcześniej.

Analitycy Citibanku założyli w swej prognozie, że przez najbliższe czterdzieści lat PKB

na głowę, w wyrażeniu realnym, czyli po odliczeniu inflacji, będzie rok w rok rósł w
Indonezji w tempie 5,6 procent, w Nigerii zaś jeszcze szybciej, bo w tempie 6,9 procent.
Zważywszy na skalę problemów stojących przed obu krajami, a także ich historię, są to
założenia, delikatne mówiąc, bardzo agresywne.

Dlaczego na krótką listę krajów 3G (generatorów globalnego wzrostu), na której zabrakło

miejsca dla Meksyku, Brazylii i Turcji, trafiły Bangladesz i Egipt — nie wiem. Bangladesz od
lat traci dystans do reszty Azji i w rankingach World Economic Forum jest światowym liderem
w łapówkarstwie. Co do Egiptu, mogę jedynie spekulować, że ponieważ prognoza Citibanku
ukazała się na początku 2011 roku, jej autorów uwiodły nadzieje wiązane z arabską wiosną.

Ely Devon, nieżyjący już profesor London School of Economics, powiedział: „Gdyby

ekonomiści chcieli studiować konia, nie wyszliby na dwór, aby go obejrzeć. Siedzieliby w
swych pracowniach i pytaliby samych siebie: co bym zrobił, gdybym był koniem?”.

Słabością proroctw, o których piszę, jest też niedostateczne uwzględnienie roli

współzależności. Jeśli twój ważny klient wpada w tarapaty albo jest w podłej kondycji,
dotknie to i ciebie. Jeśli Zachód zacznie się sypać, a nawet jeśli tylko zwolni, dotknie to jego
partnerów.

Nieprzewidywalna pułapka dla prognostyków to zachowanie głównych graczy rynków

finansowych. Wbrew oczekiwaniom ekonomistów zachowują się oni często jak kapryśna
panna na wydaniu. Dziś kochają nowe potęgi, ale wystarczy, aby jednej z nich powinęła się
noga, a zimny prysznic poleci na inne. Pojawi się pytanie, czasem uzasadnione, a często nie:
jeśli to się wydarzyło t u, to czemu jutro lub pojutrze nie miałoby się wydarzyć tam? Ile to już
razy dawała o sobie znać tendencja do wrzucania krajów do jednego wora, co elegancko
nazywa się agregacją? Ile to razy na przykład złotówka dostała w kość dlatego, że podpadły
Węgry?

Zimą 1990 roku nowojorski Chemical Bank, wówczas trzeci co do wielkości bank

Ameryki, który po zakupie Chase Manhattan przyjął nazwę Chase, popadł w kłopoty w
Teksasie. Mój ówczesny pracodawca, Citibank, zlecił mi szybkie oszacowanie, ile jest warta
sieć oddziałów Chemical w Teksasie. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć — oddziały te
nie miały odrębnej osobowości prawnej, co utrudniało ocenę ich kondycji.

Po trosze z desperacji zadzwoniłem do dwóch najbardziej renomowanych banków

inwestycyjnych świata w nadziei, że a nuż one, węsząc ewentualną transakcję, czegoś się
dowiedziały. Ku mojej radości w obu usłyszałem to samo: wygrałeś los na loterii, akurat
skończyliśmy analizę, której szukasz. Nie liczyły na natychmiastową zapłatę — prezes
Citibanku był znany z tego, że niechętnie korzystał z usług Wall Street, w przekonaniu, że jego
ludzie nie są gorsi. Ale - usłyszałem — może John (Reed) da nam coś zarobić, gdyby doszło
do transakcji. Następnego dnia dostałem oczekiwane informacje.

Zdaniem firmy A to, co miałem wycenić, było warte 2,2 miliarda dolarów (to były czasy,

gdy miliard coś znaczył!). Zdaniem firmy B wartość wynosiła minus 1 miliard, gdyż aktywa są

background image

tak kiepskie, że sprzedający powinien zapłacić kupującemu za zdjęcie mu z głowy poważnego
kłopotu. Cóż miałem zrobić z tego typu informacją? Wyciągnąć średnią?

Rozpisuję się o tej niedoszłej transakcji z odległej przeszłości, gdyż obrazuje ona, jak

wiele zależy od przyjętych założeń. Chemical w Teksasie pożyczył duże pieniądze
deweloperom budującym biurowce. To, czy i kiedy pożyczki zostaną spłacone, zależało od
tego, czy biura będą puste, czy wynajęte. To zaś zależało od kondycji sektora naftowego: jeśli
ropa pójdzie w górę, jak zakładała firma A, aktywa będą sporo warte. Jeśli spadnie, jak
zakładała firma B, kłopoty deweloperów przełożą się na kłopoty ich kredytodawców.
Podobnie fortuny Rosji, Nigerii, Iranu czy Wenezueli zależą w dużej mierze od tego, czy cena
ropy będzie iść ostro w górę, czy się ustabilizuje, czy też może spadnie — a tego nikt nie może
być pewny. Dotyczy to rzecz jasna nie tylko ropy, lecz wszystkiego.


Nobla w 2002 roku dostał Daniel Kahneman, psycholog z Princeton, kwestionujący jeden

z podstawowych kanonów ekonomii: że rynki i konsumenci zachowują się racjonalnie. Jego
zdaniem ludzie nie tylko przypisują sobie zdolności, których nie mają, ale pokładają przesadną
wiarę w planach, które zbudowali. Większość z nas jest święcie przekonana nie tylko o tym,
że wystajemy wysoko ponad przeciętność, ale i o tym, że sukces zawdzięczamy sobie samym,
winę zaś za nasze porażki ponosi ktoś inny. Nasz zespół wygrał, bo był lepszy, a jeśli przegrał,
to dlatego, że murawa była kiepska, a sędzia stronniczy. To przekonanie o wyższości jest
szczególnie silne wśród wszystkich przedstawicieli tak zwanej klasy politycznej, pod każdą
zresztą szerokością geograficzną.

Nie starczyło ani wyobraźni, ani rozeznania, aby przewidzieć upadek komunizmu. Ponad

dziesięć lat temu zapytałem Condoleezzę Rice, która była jednym z bliskich doradców
prezydenta Stanów Zjednoczonych w chwili, gdy się walił mur berliński i kruszyło sowieckie
imperium, czy Waszyngton był zaskoczony tym, jak łatwo się rozpadło. W odpowiedzi
usłyszałem: „Słabość systemu nie była dla nas zaskoczeniem. A jednak zaskoczyło mnie, jak
szybko się załamał. Ale to bardzo trudno z góry przewidzieć. Jak w przypadku pacjenta, który
kurczowo trzymając się życia, może wytrwać dużo dłużej, niż wróżą lekarze. Albo też w
wyniku katastrofalnego dla organizmu wydarzenia nagle umiera”.

Nie przypominam sobie owego jednego katastrofalnego wydarzenia, chyba że uznać za

takowe spotkanie trojki Jelcyn — Krawczuk — Szuszkiewicz, liderów Rosji, Ukrainy i
Białorusi, w Puszczy Białowieskiej, które uzmysłowiło Gorbaczowowi, że to już koniec
ZSRR.

Gazele i żółwie, czyli którędy do dobrobytu
Sto lat temu Włoch, Hiszpan czy Irlandczyk w poszukiwaniu lepszego chleba miał

dylemat: wsiąść na statek do Nowego Jorku, czy na statek do Buenos Aires?

W przededniu pierwszej wojny światowej Argentyńczycy należeli do najbogatszych

narodów na świecie. W 1913 roku produkt krajowy brutto na głowę w Argentynie był trzy razy
wyższy niż w Japonii. Przed krachem 1929 roku Argentyna przegoniła Kanadę i Australię.
Później było już coraz gorzej. W 2013 roku dochód na głowę w Argentynie był cztery razy
niższy niż w Japonii.

Historię współczesnej Argentyny czyta się niczym tragifarsę, smutną ilustrację tego, jak

anarchizm, niekompetentne rządy, skorumpowane struktury państwa, szalejący populizm i
imperialne ambicje doprowadziły arcyzamożny kiedyś kraj do głębokiego kryzysu. Argentyna
nigdy się na dobre nie pozbierała po czterdziestu latach awanturnictwa w gospodarce. Rządy

background image

faszyzującego populisty Juana Peróna, u boku którego do 1952 roku stała charyzmatyczna,
piękna żona Evita, przerwał w 1955 roku wojskowy zamach stanu.

Po osiemnastu latach Perón wrócił do władzy, u boku nowej żony, byłej tancerki w

nocnym lokalu Marii Esteli Martinez, którą świat poznał jako Isabel, w roli wiceprezydenta.
Wkrótce Perón zmarł i Isabel została pierwszą kobietą prezydentem w dziejach świata i
najmłodszą głową państwa w Ameryce Łacińskiej. Również jej rządy przerwał pucz armii.
Nastąpił w momencie, gdy kraj pogrążył się w totalnym chaosie: inflacja, strajki, skandale
korupcyjne. Montoneros, lewicowi terroryści peroniści, destabilizowali kraj, porywając
prominentnych polityków i wojskowych i kasując za ich głowy wysokie okupy. Po drugiej
stronie barykady działały paramilitarne grupy sił bezpieczeństwa. Faszyzujący generałowie
walczyli z Londynem Margaret Thatcher o Falklandy. Swych politycznych przeciwników
zrzucali w workach z samolotów do oceanu. Świat szedł do przodu, a Argentyna się cofała.

Wniosek płynący z tej historii jest prosty: punkt startu o niczym jeszcze nie przesądza.

Jedni raz po raz potykają się i tracą dystans, podczas gdy inni, na pozór cherlawi, gnają do
przodu.

Gdyby receptą na dostatek były surowce, Kongo i Nigeria byłyby dawno bogate, a

Tajwan ubogi. Wielu krajom bogactwa ukryte w ziemi nie pomogły, lecz zaszkodziły.

Uczniowie z Singapuru, Finlandii, Korei Południowej, Japonii i Hongkongu, krajów

pozbawionych surowców, mają znacznie lepsze wyniki testów niż ich koledzy z bogatych w
ropę Kataru i Kazachstanu. Piętnastolatki z takich naftowych potęg, jak: Arabia Saudyjska,
Kuwejt, Oman, Algieria, Bahrajn i Iran, radzą sobie znacznie gorzej niż ich rówieśnicy z
Libanu, Jordanii i Turcji — krajów tego samego regionu, ale ubogich w surowce naturalne.

Skłania to do twierdzeń, że im więcej czerpie się z ziemi, tym mniej tkwi w głowach. Nie

jest to oczywiście prawdą, czego dowodem są choćby dobre wyniki testów młodzieży w
Kanadzie, Australii i Norwegii, krajach będących potęgami surowcowymi, gdzie od dawna
istnieją tradycje inwestowania w naukę.

Natomiast prawdziwa jest teza, że w wielu krajach, które przywykły do regularnych

dochodów z eksportu bogactw naturalnych, słabsze są bodźce do ppdnoszenia kwalifikacji i w
naturalny sposób więdnie, zarówno wśród rodziców, jak i dzieci, szacunek dla nauki. Im
droższa ropa, tym mniejsze w krajach naftowych szanse na niezależne sądy i partie polityczne,
na wolne media i wybory oraz na jakiekolwiek reformy.

Reformy są bowiem bolesne, toteż zwykle wymuszają je okoliczności. Wysokie ceny

energii dają luksus ignorowania tego, co mówi demokratyczna opozycja, jeśli taka istnieje, i
co mówi zagranica. Mohammad Chatami, sprawujący urząd prezydenta Iranu w latach 1997—
2005, próbował reform, gdy ropa była tania. Jego następcy nie muszą, bo jest droga.
Gorbaczow niezdarnie wprawdzie, ale szukał reform, bo kasa była pusta. Putin nie musi
dopóty, dopóki droga jest energia.

Sukcesu nie gwarantują ani wykwalifikowana siła robocza, ani dostęp do nowoczesnych

technologii. Komunistyczna NRD była pełna ludzi z dyplomami, a pozostawała daleko za
Republiką Federalną Niemiec. Gdyby dostęp do nowoczesnych technologii był przepustką do
dobrobytu, Związek Sowiecki nie zniknąłby z mapy świata.

Czy gwarantem powodzenia jest wolny rynek? Sukcesy krajów Azji Południowej,

zwłaszcza Korei Południowej i Singapuru, podobnie zresztą jak doświadczenia niemal
wszystkich krajów od momentu rewolucji przemysłowej z wyjątkiem pierwszej fali
industrializacji w Wielkiej Brytanii, kłócą się z tezą, że wolny rynek w czystej postaci to

background image

najlepsza recepta na rozwój. Singapur był przykładem szczęśliwego mariażu społeczeństwa o
silnej kulturze przedsiębiorczości i wizjonerskiego aktywnego rządu. Chociaż zatrudnienie w
sektorze publicznym Singapuru było i jest skromne, to wpływ rządu na życie gospodarcze był
ogromny. To rząd, a nie wolny rynek zdecydował, że rozwój telekomunikacji da krajowi
przewagę nad konkurencją, i inwestował w tę dziedzinę. To rząd, a nie wolny rynek postawił
na kształcenie i permanentne podwyższanie kwalifikacji. Dość brutalnie interweniował, aby
zapobiec kłopotom transportowym i chronić środowisko. Wysokie cła na import samochodów
i zarządzenia, w jakie dni można, a w jakie nie można jeździć, w połączeniu z niemiłosierną
konsekwencją w egzekwowaniu kar za łamanie zakazów, sprawiły, że w bogatym Singapurze z
korkami da się żyć. Jednocześnie sektor publiczny został poddany skrupulatnemu oglądowi, a
system wynagrodzeń w tym sektorze zależał od tego, jak sobie radziła gospodarka, a nie od
tego, jak rozbudowana była biurokracja, jak to ma miejsce w wielu krajach europejskich —
żeby się posłużyć Grecją jako przykładem ekstremalnym.

Głównym motorem szybkiego rozwoju przez ostatnie dwa stulecia była technologia. Ale

i ona sama nie wystarczy. Rzymianie dysponowali maszyną parową, ale używali jej jedynie do
otwierania i zamykania wrót świątyń. Aztecy znali koło, ale służyło im ono jedynie jako
zabawka dla dzieci. Technologia nie jest panaceum mogącym zapewnić harmonię i rosnący
dostatek. Za Gierka Polska kupiła licencje na samochody, maszyny budowlane, nowoczesne
pralki i lodówki, nawet na sztucery. Zamiast obiecanych inwestycyjnych żniw nadeszło
bankructwo. Zawiodły nie technologie, ale instytucje. Jak tlenu potrzeba wolności
ekonomicznych, przejrzystych reguł gry, respektu do prawa, bodźców do prowzrostowych
zachowań, zachęt do podejmowania ryzyka inwestycyjnego i ograniczania marnotrawstwa i
wreszcie rozsądnej polityki gospodarczej państwa, trzymającej na postronku pokusy
manipulacji władzą do celów redystrybucji dóbr.

W 2012 roku entuzjastycznie przyjęto na Zachodzie książkę dwóch cenionych

ekonomistów, Darona Acemoglu i Jamesa Robinsona, pod tytułem Why Nations Fail
(Dlaczego narody ponoszą porażki). Podstawowa teza tej książki brzmi, że rozwój
gospodarczy zależy od jednego: od instytucji politycznych kraju - instytucji demokratycznych
i oświeconych, takich, które respektują prawa jednostki i ich bronią, które zachęcają do
przedsiębiorczości. Bardzo przychylne przyjęcie książki wynikało z optymistycznego dla
Zachodu wniosku: nie obawiajmy się Chin; reżimy totalitarne są skazane na porażkę, chyba że
wejdą na ścieżkę demokratyzacji - bo tylko demokracja może triumfować. To balsam na
poturbowaną duszę Zachodu, kojący czytelnika w bogatym kraju wizją nierozerwalnego duetu
demokracji i pomyślności. Acemoglu i Robinson przewidują, że Chiny skończą tak jak
Związek Sowiecki: zabraknie im tchu, zanim przerodzą się w bardziej otwarte społeczeństwo.

Ta teoria jednak musi budzić wątpliwości. Historia dostarcza dowodów, że dyktatorzy

byli niekiedy głębokimi reformatorami, często dlatego, że zmuszały ich do tego zagrożenia
zewnętrzne. Dwieście lat temu władcy Prus podjęli reformy ekonomiczne i administracyjne,
aby wzmocnić państwo, któremu zagrażała Francja Napoleona. Zewnętrzne zagrożenie
stanowiło impuls do gigantycznej transformacji społeczeństwa Japonii zapoczątkowanej w
drugiej połowie XIX wieku, zwanej restauracją Meiji („epoką światłych rządów”). Wtedy
właśnie obalono feudalny system szogunatu, co doprowadziło do szybkiej modernizacji kraju
na wzór zachodni. Nie przyświecały temu idee demokracji, ale chęć umocnienia pozycji kraju,
a potem podjęcia polityki imperialnej. Nie byli demokratami ani autorzy modernizacji
Tajwanu, ani wojskowi dyktatorzy Korei Południowej, i wreszcie to nie pragnienie wejścia na

background image

ścieżkę demokracji stało za głębokimi reformami Deng Xiaopinga w Chinach pod koniec lat
siedemdziesiątych. Nie kto inny, jak on, niewątpliwy reformator, stał za decyzją brutalnej
rozprawy ze studentami na placu Tiananmen.

Obecność demokratycznych instytucji odgrywa bez wątpienia ogromną rolę. Z drugiej

strony nietrudno znaleźć kraje o demokratycznych instytucjach, które z rozmaitych powodów
nie idą do przodu, lecz się cofają. Demokracja nie jest równoznaczna z efektywnością. Gdy
instytucje są słabe i skorumpowane, dzieje się to, co ma dziś miejsce na Ukrainie.
Pomarańczowa rewolucja wyniosła do władzy demokratyczne rządy, które nie spełniły
oczekiwań.

Rozważając ścieżki wiodące do dobrobytu lub na manowce, nie można lekceważyć

geografii, kultury, tradycji czy historii.

Poza Europą w XIX wieku industrializacja zaszła najdalej w krajach bogatych w węgiel,

żelazo lub bawełnę albo takich, którym geografia zapewniła łatwy dostęp do rynków
międzynarodowych. Przemysł unikał natomiast miejsc pełnych chorób lub odległych od
portów.

Współczesny Irak powstał na fundamentach, które nigdy nie wróżyły nic dobrego. Nie

jest i nie będzie stabilną demokracją. Dziś religia jest w Iraku ważniejsza niż kiedykolwiek
przedtem. Szyici siedzą na największych pokładach ropy naftowej na świecie. Arabscy sunnici
uważają się za przegranych, ale jest ich dwa razy mniej niż szyitów. Wojna domowa pogłębia
podziały między szyitami a sunnitami. Pozycja Iraku wysoko na liście gazel Citibanku
najwyraźniej zakłada, że kraj znajdzie sposoby na dzielenie wpływów ze sprzedaży ropy, że
nie zatrzęsie to wewnętrznym spokojem bardziej, niż ma to miejsce dziś. W 2012 roku
wydobycie ropy w Iraku wzrosło do poziomu nienotowanego od trzydziestu lat, ale po to by
spełnić swe naftowe nadzieje, kraj potrzebuje znacznych inwestycji infrastrukturalnych: w
rurociągi, porty, przetwórstwo ropy. Tymczasem wciąż nierozstrzygnięte pozostają nawet
kwestie jurysdykcji nad iracką ropą: gdzie kończy się władza rządu w Bagdadzie, a zaczyna na
przykład władza Irbilu, stolicy Kurdystanu, którego regionalny rząd zawiera własne kontrakty.
Niekończące się i ostatnio zaogniające konflikty religijne nakładają się na deficyt
infrastruktury i wykwalifikowanych ludzi oraz gigantyczną korupcję.

Wprawdzie kraje nie są — czy nie muszą być — zakładnikami swej historii, ale wywiera

ona często znaczny wpływ na ich późniejsze działania. W pamięć Niemców głęboko wryły się
doświadczenia hiperinflacji okresu Republiki Weimarskiej, kiedy z walizkami pieniędzy szli
do piekarni, by kupić chleb. Dziś skutkiem tych odległych wspomnień jest przemożny strach
przed inflacją, skłaniający Niemcy ku szczególnej ostrożności. Stąd się wzięła poprawka do
konstytucji, która nakazuje Niemcom od 2016 roku utrzymanie deficytu budżetowego poniżej
0,35 procent PKB. Ta poprawka, którą ledwo w Europie zauważono, w momencie jej wejścia
w życie może się okazać wręcz paraliżująca dla ewentualnej polityki stymulacji gospodarki i
może mieć ogromny wpływ na losy Europy.

Peruwiańczyk Hernando de Soto uważa, że krajów ubogich nie wybawi z nędzy pomoc z

zewnątrz, ale jedynie przedsiębiorczość biedoty. W przeciwieństwie do utartych opinii
twierdzi, że większość biednych oszczędza i wartość tych oszczędności wedle jego szacunków
jest ogromna. Te aktywa to małe domki, substandardowe mieszkania w blokach, działki,
rowery, ryksze i łodzie rybackie, stragany, czasem małe jadłodajnie, pralnie, szwalnie, punkty
naprawy obuwia etc. Problem w tym, że ich posiadacze, nie mając dokumentów
potwierdzających ich prawa własności, nie mogą użyć tego majątku jako zastawu pod kredyt.

background image

Bez dokumentów, które byłyby respektowane przez bank czy kasę pożyczkową,
potwierdzających, że to, co mają, rzeczywiście do nich należy, ich zasoby to martwy kapitał.
Tego Zachód, powiada de Soto, nie rozumie, bo dla cywilizacji zachodnich znaczenie
dokumentacji posiadania jest dziś oczywistością, choć nie było takie oczywiste w XVII wieku,
gdy technokraci rządu Ludwika XIV posyłali na gilotynę tysiące małych przedsiębiorców,
których jedynym przestępstwem był import tkanin bawełnianych niezgodnie z francuskimi
przepisami.

Byłem świadkiem, jak Milton Friedman, wręczając de Soto w San Francisco czek na pół

miliona dolarów, przyznał, że jego, czyli Miltona Friedmana, początkowa recepta na
transformację, sprowadzająca się do trzech „P”: prywatyzować, prywatyzować i
prywatyzować, była błędna, i zrewidował warunki sukcesu transformacji: prywatyzacja,
stabilne instytucje chroniące prawa własności i stabilna polityka monetarna.

Recepta na chroniczne choroby ludzkości wciąż umyka ekonomistom po części dlatego,

że takie recepty nie istnieją. Rozwiązania, które sprawdzają się w jednym kraju, nie
gwarantują powodzenia gdzie indziej. Poza tym stosunkowo niewiele trzeba, by wejść na
ścieżkę wzrostu, ale równie niewiele, by z niej zboczyć.

Część II
Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy
dokumentów, które byłyby respektowane przez bank czy kasę pożyczkową,

potwierdzających, że to, co mają, rzeczywiście do nich należy, ich zasoby to martwy kapitał.
Tego Zachód, powiada de Soto, nie rozumie, bo dla cywilizacji zachodnich znaczenie
dokumentacji posiadania jest dziś oczywistością, choć nie było takie oczywiste w XVII wieku,
gdy technokraci rządu Ludwika XIV posyłali na gilotynę tysiące małych przedsiębiorców,
których jedynym przestępstwem był import tkanin bawełnianych niezgodnie z francuskimi
przepisami.

Byłem świadkiem, jak Milton Friedman, wręczając de Soto w San Francisco czek na pół

miliona dolarów, przyznał, że jego, czyli Miltona Friedmana, początkowa recepta na
transformację, sprowadzająca się do trzech „P”: prywatyzować, prywatyzować i
prywatyzować, była błędna, i zrewidował warunki sukcesu transformacji: prywatyzacja,
stabilne instytucje chroniące prawa własności i stabilna polityka monetarna.

Recepta na chroniczne choroby ludzkości wciąż umyka ekonomistom po części dlatego,

że takie recepty nie istnieją. Rozwiązania, które sprawdzają się w jednym kraju, nie
gwarantują powodzenia gdzie indziej. Poza tym stosunkowo niewiele trzeba, by wejść na
ścieżkę wzrostu, ale równie niewiele, by z niej zboczyć.

Część II
Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy

background image

Lider XX wieku (Stany

Zjednoczone)

BANKRUT SAMOZWANIEC
W historii ludzkości Stany Zjednoczone są pierwszym krajem, który ustami swych

wybranych przedstawicieli, czyli Kongresu, reklamuje, że już jest lub lada moment stanie
się bankrutem. Reszta świata nie podziela tej opinii.

Bankrut to ktoś, kto nie jest w stanie spłacać swych długów, więc inni nie chcą mu

pożyczać. Nie jest to ani powód do dumy, ani przypadłość, na którą ktokolwiek przy zdrowych
zmysłach ma apetyt. Kiedyś było to nawet schorzenie na tyle wstydliwe, że honorowi bankruci
strzelali sobie w łeb. Tymczasem chętnych do pożyczania Ameryce wciąż nie brakuje. USA nie
spełnia zatem definicji bankruta. Ameryka nie ma także problemu z kosztami zaciągania
nowych długów - świat ochoczo pożycza rządowi USA i za dziesięcioletnie obligacje
Waszyngton płaci mniej niż 3 procent.

W 2000 roku, zanim z Białego Domu odszedł Clinton, niektórzy łamali sobie głowę, co

począć z dwoma bilionami dolarów nadwyżki w budżecie, bo tyle majaczyło na horyzoncie.
Dwie kosztowne wojny, dwie recesje, cięcia podatków i hojna refundacja leków dla
emerytów zamieniły nadwyżkę w gigantyczny deficyt i dług, który przekroczył i co rusz będzie
przekraczał określony prawem limit.

Limit długu wprowadzono w Ameryce decyzją Kongresu w 1917 roku, kiedy USA

przystąpiły do pierwszej wojny światowej i potrzebowały środków na finansowanie swego
udziału i wspieranie sojuszników. Do tego czasu rząd musiał każdorazowo występować do
Kongresu o zgodę na zaciągnięcie pożyczki i Kongres określał jej wysokość, oprocentowanie,
terminy zapadalności etc. Second Liberty Bond Act z 1917 roku wyznaczył rządowi limit
długu, zostawiając w jego gestii warunki, na jakich zostanie zaciągnięty. Od tego czasu
Kongres podniósł limit ponad sto razy. Za czasów prezydentury Ronalda Reagana sięgano do
tego zabiegu osiemnaście razy i mało kto o tym słyszał. Nikomu nie przyszło do głowy, aby tę

background image

praktykę kwestionować. Czasy się jednak zmieniły. Po pierwsze, niesłychanie zaostrzyły się
podziały międzypartyjne, a w Białym Domu znalazł się człowiek, którego część prawicy nie
może strawić. Po drugie, pojawiła się radykalna Tea Party, której ignorancja szalenie utrudnia
poszukiwania sensownych rozwiązań. Teatr polityczny zastępuje więc realistyczne drogi
sanacji.

Świata nie niepokoją rozmiary amerykańskiego długu, niepokoi natomiast tempo, w jakim

on pęcznieje. A pęcznieje, bo szybko rosną koszty trzech wielkich programów, którymi steruje
automatyczny pilot, a nie coroczny proces budżetowy. Szybka i radykalna poprawa jest
niemożliwa, bo deficyt ma charakter strukturalny: blisko 60 procent wszystkich wydatków
rządu przypada na: Social Security - czyli renty i emerytury, Medicare - program opieki
zdrowotnej dla emerytów i rencistów, i Medicaid - system opieki społecznej i zdrowotnej dla
najuboższych. Zmiany tych programów wymagają nowych uregulowań prawnych i są
politycznie arcytrudne.

Ci sami, których przerażają rozmiary długu, sprzeciwiają się podwyższeniu

jakichkolwiek podatków, twierdząc, że zdusi to bodźce do przedsiębiorczości, choć od końca
drugiej wojny światowej aż do 1980 roku najwyższa stawka podatku dochodowego nie
spadała poniżej 70 procent, a w latach 1954—1963 - w sumie niezłych dla Ameryki -wynosiła
91 procent i nie zniechęciło to bogatych i przedsiębiorczych do inwestowania. Prezydent
Reagan obniżył ją najpierw do 50 procent, a pod koniec swej kadencji do 28 procent. Jego
następca George H.W. Bush wbrew obietnicom podniósł podatki, za co zapłacił porażką w
batalii o reelekcję.

Na emeryturę zaczyna przechodzić najliczniejsza generacja urodzona po wojnie, tak

zwany baby boom, ludzie z roczników 1946-1964. To będzie wywoływać presję i na
emerytury, i na opiekę zdrowotną dla tych ludzi. Dziś na jednego emeryta przypada trzech
pracujących, a w 2040 roku, jeśli się nie zmieni wiek emerytalny albo nie pojawi duża fala
młodych imigrantów, będzie ich przypadało niewiele ponad dwóch.

Zapowiedź wyższych podatków dla klasy średniej to polityczne samobójstwo, natomiast

podwyżka podatków wyłącznie dla bogatych nie zasypie dziury w budżecie. Prawdziwa
sanacja finansów nie obejdzie się zatem bez uszczknięcia świadczeń socjalnych, a taka wizja
jest mało ponętna. Nawet 70 procent popleczników radykalnej Tea Party jest przeciwko
okrawaniu Medicare i Medicaid.

Ten cały bałagan, rozgrywający się przy licznej międzynarodowej widowni, ma jedną

potencjalną zaletę: w którymś momencie zmusi do poważnych debat. Stany Zjednoczone są
dziś bardziej niż kiedykolwiek w ostatnim półwieczu zależne od napływu kapitału z zagranicy.

W przewrotny sposób fiskalna nieodpowiedzialność Ameryki uzależniła resztę świata od

USA w większym niż kiedyś stopniu. Nieokiełznany popyt Amerykanów tworzy miejsca pracy
dla reszty świata; pozwala reszcie świata, głównie Chinom i Indiom, rozwijać się szybciej,
niż byłoby to możliwe, gdyby Amerykanie oszczędzali i inwestowali u siebie albo spłacali
stare długi. W 2012 roku amerykański import towarów był o 819 miliardów dolarów wyższy
od eksportu.

Choć stan finansów Ameryki wydaje się opłakany, a wiara w rychłą sanację mizerna, nie

przekłada się to na spadek zaufania do amerykańskiej waluty. W ostatnich latach często
przymierzano się do pogrzebu dolara jako króla rynku walutowego - i podobnie jak w
wypadku wiadomości o śmierci Marka Twaina są to wieści przedwczesne.

Dolar i tak stoi wyżej, niżby to wynikało wyłącznie z relacji makroekonomicznych, gdyż

background image

jest to nadal waluta rezerwowa - w niej w dużym, choć mniejszym niż kiedyś stopniu trzymają
swe rezerwy banki centralne wielu krajów, a także osoby prywatne. Któregoś dnia dolar jako
waluta rezerwowa zapewne napotka konkurencję, ale nie straci swej pozycji, dopóki się nie
pojawi wiarygodna alternatywa. Na razie to, co świat ogląda, to bardziej manifestacja
połamanego systemu politycznego niż pogruchotanej gospodarki, choć w którymś momencie
jedno może się przerodzić w drugie.

Jeszcze pięć lat temu ówczesny premier Chin Wen Jiabao miał wątpliwości, na ile

bezpieczne są obligacje rządu USA, a bank centralny Chin opublikował raport wzywający do
stworzenia „globalnej waluty”, którą miałby zarządzać Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
Na czele antydolarowego pochodu maszerowały zwykle Chiny i Rosja. Ze strachu, że
pęczniejący dług Ameryki nadweręża i tak kruchy globalny system monetarny, Chiny, które
trzymają w swych rezerwach ponad 2,3 biliona dolarów i mają najwięcej do stracenia (gdy
dolar słabnie), czuły konieczność wyzwolenia się z dolarowej pułapki. Pekin dojrzewał do
myśli, że nadszedł czas na „internacjonalizację” chińskiej waluty, dotychczas bowiem ponad
70 procent wymiany handlowej Chin z zagranicą rozliczano w walucie amerykańskiej.

W 2009 roku w rosyjskim Jekaterynburgu na pierwszym szczycie BRIC, w komunikacie

końcowym znalazło się stwierdzenie o „potrzebie bardziej zróżnicowanego
międzynarodowego systemu monetarnego”. Rosja wspierała pomysł detronizacji dolara z
powodów zarówno ekonomicznych, jak i politycznych. Na szczycie G8 we Włoszech latem
2009 rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew mówił o zastosowaniu w handlu światowym
zarówno rubla, jak i waluty międzynarodowej. Analitycy byli przekonani, że za
bombastycznymi wypowiedziami liderów Chin i Rosji kryją się ich obawy o wartość
własnych rezerw dolarowych. Kondycja dolara przyprawia o gigantyczny ból głowy
zwłaszcza Chińczyków. I będzie tak, dopóty głównym motorem wzrostu ich gospodarki
pozostanie eksport — przy jednoczesnym kurczowym utrzymywaniu własnej waluty na
sztucznie zaniżonym kursie wobec dolara.

Dolar jest tym słabszy, im spokojniej na światowych rynkach finansowych. I na odwrót:

umacnia się wtedy, gdy na rynkach pojawia się panika i samo przetrwanie systemu nie dla
wszystkich jest oczywiste. Wówczas, po raz kolejny, okazuje się, że jak trwoga - to do dolara;
że w nim (i w złocie) wciąż szukają schronienia przerażeni inwestorzy - niemal tak jak za
dawnych czasów, gdy reprezentował zdrową, najbardziej dynamiczną gospodarkę świata i
mocarstwo niemające sobie równych. Gdy tylko sytuacja odrobinę się normuje, gdy znika
widmo totalnej katastrofy, a na giełdy wraca umiarkowany optymizm, przypomina się o
amerykańskich deficytach, spirali długu i z nową siłą powraca krytyka dolara tudzież apele o
jego zastąpienie w roli rezerwowej waluty świata.

Tak było do niedawna, lecz ostatnio apetyt na zmianę na tronie nagle ostygł. Co więcej,

Chińczycy twierdzą, że globalna dominacja dolara będzie trwać. Szef instytutu badawczego
chińskiego banku centralnego Jin Zhongxia napisał wiosną 2013 roku, że świat zmierza do
architektury ładu walutowego, którą nazywa 1+4. Ta jedynka to dolar, jako superrezerwowa
waluta wspierany przez cztery mniejsze waluty rezerwowe: euro i funta brytyjskiego oraz
japońskiego jena i chińskiego juana / renminbi. Powód szacunku do dolara jest prosty: lepiej
niż inne waluty zdał egzamin w czasach kryzysu 2008-2009 i szczególnie dobrze się prezentuje
na tle euro, poturbowanego kłopotami całej strefy. Chińscy bankowcy poszli o krok dalej,
przyznając, że dominacja dolara odzwierciedla „gospodarczą, finansową i militarną siłę
USA”. Jin Zhongxia zastrzegł się, że skala gospodarki Europy, jej nauka i technologia, czynią z

background image

euro drugą co do ważności międzynarodową walutę. Strefa dolara - a za taką uznał wszystkie
kraje, które dokonują w walucie amerykańskiej większości rozliczeń i trzymają w niej
większość swych rezerw — wygląda na luźniejszą niż strefa euro, ale w praktyce jest bardziej
spójna. Innymi słowy, poharatany dolar to nadal jedyna prawdziwa waluta rezerwowa. Robert
Mundell, kanadyjski noblista uważany za jednego z ojców euro, w wywiadzie dla chińskiego
„Boao Review” przyznał, że jeszcze w dziesiątą rocznicę urodzin euro, czyli w 2009 roku,
wyglądało na to, że unijna waluta świetnie zdaje egzamin. A potem wszystko się odmieniło.
Natomiast dolar zdaje egzamin od z górą dwustu lat.

Po to, aby juan / renminbi mógł się stać alternatywą dla dolara, Chiny musiałyby

wyeliminować ograniczenia w transferach kapitału, wprowadzić pełną wymienialność walut i
zwiększyć płynność na swym rynku obligacji. Spełnienie tych warunków zajmie co najmniej
dziesięć lat. Ponieważ USA to zdecydowanie największy rynek zbytu dla Azji, kraje tego
kontynentu hamują aprecjację swych walut wobec dolara bardziej niż w stosunku do euro, jena
czy funta szterlinga. Dylemat, w obliczu którego dziś stoją, jest następujący: pozwolić swym
walutom na większe wzmocnienie się wobec dolara (co osłabi ich konkurencyjność na rynku
amerykańskim), czy też trwać przy dotychczasowej polityce akumulacji rezerw dolarowych.

Najwięcej kłopotów cherlawy dolar przysparza Europie. Tani dolar to dla

Europejczyków okazja do tanich wakacji na Florydzie czy Hawajach albo zakupów w Nowym
Jorku, ale kiepski sposób na pobudzenie wzrostu i redukcję bezrobocia. Przykładem sektora,
który szczególnie cierpi, gdy euro się umacnia, jest europejski przemysł samochodowy.
Europejscy eksporterzy mogą albo podnosić ceny w dolarach, albo akceptować niższe zyski.
Żadna z tych opcji nie jest atrakcyjna. Porsche, który dziesięć lat temu próbował, z żałosnymi
rezultatami, pierwszego podejścia, wybrał bardzo konserwatywną i drogą metodę -
ubezpiecza się kontraktami na rynkach walutowych. BMW natomiast produkuje ponad 150
tysięcy samochodów w Stanach Zjednoczonych i zaspokajając część popytu rynku
amerykańskiego z Karoliny Południowej, ogranicza częściowo swe ryzyko kursowe.

Choć Waszyngton od czasu do czasu przebąkuje, że zależy mu na silnym dolarze, to

niewiele czyni w jego obronie. Słaby dolar ułatwia eksport amerykańskich towarów, podnosi
także wartość zagranicznych zysków firm amerykańskich, a więc wspiera ich giełdowe
notowania.

Stany Zjednoczone stają w obliczu wyzwań, których większość społeczeństwa po prostu

nie jest świadoma, a większość polityków unika jak diabeł święconej wody. Nie ma dla tych
wyzwań łatwych rozwiązań, a trudne budzą strach, bo grożą utratą głosów, czyli władzy. Są
albo społecznie niepopularne, albo napotykają opór potężnych grup interesu. Jednak Ameryce
nie grozi rychłe bankructwo, a dolarowi rychła detronizacja.


W 2008 roku z listy bestsellerów w Ameryce nie schodziła książka Fareeda Zakarii The

Post-American World (Postamerykański świat). Tezy tej pracy, w największym skrócie, są
następujące:

1) Choć są powody do pesymizmu, to nie ma mowy o schyłku amerykańskiej potęgi - po

prostu powstają nowe potęgi i reszta świata gna do przodu.

2) Amerykanie są markotni, bo się dowiedzieli, że najwyższy budynek stoi dziś w

Dubaju, największa rafineria mieści się w Indiach, największe fabryki — w Chinach, a
największy fundusz inwestycyjny — w Zjednoczonych Emiratach. Największe kasyno nie jest
już w Las Vegas, ale w Makau.

background image

3) Amerykanie świetnie rozumieją, co się w świecie dzieje, i są gotowi do adaptacji,

tylko ich rząd tego nie rozumie i nie jest gotów do zmian.

Ta argumentacja sprzedawała się jak ciepłe bułeczki, zwłaszcza teza o mądrym narodzie i

głupim rządzie. Szkopuł w tym, że wszystkie trzy tezy są mocno wątpliwe. Po pierwsze,
pozycja Ameryki słabnie nie tylko dlatego, że inni szybko się rozwijają. Po drugie,
Amerykanie są mniej optymistyczni nie dlatego, że się dowiedzieli o wieżowcach, samolotach
czy kasynach za granicą, ale dlatego, iż nagle się okazało, że ich domy są warte dużo mniej, niż
myśleli, trudniej o pracę i kredyt, a i o ubezpieczenie zdrowotne wciąż ciężko. Po trzecie, jeśli
ludzie są tacy mądrzy, a rząd taki głupi, to nasuwa się pytanie, dlaczego taki mądry naród
wybiera taki głupi rząd. W 2011 roku Zakaria wydał książkę ponownie. W tytule dodał
Release 2.0. Usunął ze wstępu uwagę o mądrym narodzie i głupim rządzie.

Reformy są nieuchronne, więc w którymś momencie nadejdą. To jednak tylko defensywa.

Ameryka potrzebuje ofensywy. Ofensywa to: utrzymać pozycję lidera w technologii, stworzyć
miliony miejsc pracy i lepiej przygotować ludzi do konkurowania w nowym świecie, w
którym rywale są znacznie tańsi i mają dostęp do tych samych technologii.

ARMATY I PIGUŁKI, CZYLI NA CO AMERYKĘ STAĆ, A NA CO NIE
Poirytowany szef Pentagonu całymi tygodniami błagał Kongres, aby ten nie fundował

Ameryce dodatkowych samolotów F-22, najdroższych myśliwców na świecie.

„Jeśli nie potrafimy zrobić tego jak należy, to co, u licha, jesteśmy w stanie zrobić

porządnie?” - wypalił w przemówieniu do elit gospodarczych Chicago latem 2009 roku
sekretarz obrony Robert Gates. I on, i inni krytycy F-22 uważali tę maszynę za relikt zimnej
wojny. Zaprojektowano ją pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy lotnictwo przymierzało się
do ewentualnych walk powietrznych z Sowietami. F-22 jest w stanie latać wyżej niż inne
myśliwce, oszukać systemy radarowe i przygotować pole dla bombowców. Nigdy go do tej
pory nie użyto w wojnie - nie był potrzebny ani w Iraku, ani w Afganistanie. Batalia o
wstrzymanie produkcji F-22 stała się dla Gatesa osobistą krucjatą. Był pierwszym w historii
USA sekretarzem obrony, który pozostał na stanowisku po zmianie partii w Białym Domu.
Służył sześciu prezydentom, był uważany zwykle za jastrzębia raczej niż za gołębia i
nieoczekiwanie znalazł się w roli adwokata cięć zbrojeniowych.


Dwight D. Eisenhower, pięciogwiazdkowy generał, w czasie wojny naczelny dowódca

sił alianckich w Europie, a później pierwszy naczelny dowódca NATO, odchodząc z urzędu
prezydenta Stanów Zjednoczonych w styczniu 1961 roku, ostrzegał swych rodaków przed
kompleksem militarno-przemysłowym. Mówił, że pogoń firm zbrojeniowych za zyskiem może
skrzywić politykę zagraniczną Ameryki i że nieustanne przygotowania do wojny kłócą się z
historią narodu. Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, okrzyknięto by go zapewne zdrajcą,
czerwoną kanalią albo czymś w tym rodzaju. Termin „kompleks militarno-prze-mysłowy”
wszedł na stałe do słownictwa, ale w pamięci bardzo szybko zatarł się inny fragment
pożegnalnego orędzia prezydenta: ostrzeżenie przed permanentną militaryzacją społeczeństwa
i jej negatywnymi skutkami dla zdrowia duchowego narodu. Bardzo niewielu członków
Kongresu kiedykolwiek walczyło i stąd bezkrytyczny, a czasem nabożny stosunek do
wszystkiego, co się wiąże z mundurem. Na palcach jednej ręki można policzyć ludzi skłonnych
kwestionować wydatki na zbrojenia.

Kongres z reguły daje Pentagonowi wszystko, czego ten chce, a często i więcej, z dwóch

powodów. Po pierwsze, chce zamanifestować swój patriotyzm i troskę o obronność kraju. Po

background image

drugie, takie są interesy lobby militarnego, które pociąga za sznurki w każdym praktycznie
stanie. Przemysł obronny przeszedł w ostatnich latach serię fuzji, które zmniejszyły liczbę
wielkich producentów, ale każdy z nich zadbał, aby mieć fabryki w jak największej liczbie
stanów - po to aby ewentualny zamach na zamówienia przekładał się na straty w zatrudnieniu i
wywoływał odruchy obronne ze strony polityków.

Zbrojeniówce nie grozi masowa ucieczka za granicę. Produkcji nie zleca się lekką ręką

Chińczykom czy Hindusom. Tu marża zysku nie kurczy się łatwo, bo wciąż dominuje model
costplus. Oznacza to, że płaci się tyle, ile wynoszą koszty plus marża zysku. Skoro tak, to nie
ma bodźców do obniżki kosztów. Taki mechanizm rodzi sytuacje, wielekroć opisywane, że
Pentagon płaci kilkaset dolarów za miskę klozetową lub młotek. Government Accountability
Office, które z ramienia Kongresu kontroluje rząd, szacuje, że niemal dwie trzecie wszystkich
programów wojskowych podlega zmianom po ich rozpoczęciu, a te zmiany prowadzą do

eskalacji kosztów, średnio o 72 procent. Producenci, aby dostać zamówienie,

przedstawiają zaniżone kosztorysy, a projekt zatwierdzony i rozpoczęty rzadko jest
przerywany.

Mechanizm przepływu ludzi między wojskiem a producentami broni wygląda z grubsza

tak: pięćdziesięciotrzyletni pułkownik przechodzi na pełną emeryturę, a rok później
rozpoczyna pracę w firmie zbrojeniowej. Wysyła swym kolegom w służbie czynnej
propozycję: pracujemy nad nowym pojazdem opancerzonym, samolotem, rakietą, haubicą lub
czymś podobnym. Będziecie tego sprzętu potrzebować za jakieś trzy do pięciu lat, więc im
wcześniej zamówicie, tym lepiej. Tego rodzaju propozycje zwykle trafiają na podatny grunt.
Decydent za parę lat znajdzie się dokładnie w tej samej sytuacji: już rozważa emeryturę, a po
niej pracę za dużo większe pieniądze, niż płaci wojsko.

Ameryka wydaje na zbrojenia około 700 miliardów rocznie - co dziś stanowi niespełna

4,5 procent PKB. Gigantyczne pieniądze. Wydaje więcej niż kilkanaście następnych na liście
krajów razem wziętych, jednak wciąż znacznie mniej niż w apogeum wojny w Korei (1953),
kiedy odsetek ten wynosił 14 procent, w apogeum wojny wietnamskiej (1968) — kiedy
wynosił 9,5 procent, czy wiatach 1943—1945 (ponad 14 procent).


Stany Zjednoczone stać jednak na to, aby przeznaczać 4 procent PKB na zbrojenia. Nie

stać ich natomiast, aby wydawać 18 procent PKB na opiekę zdrowotną, tym bardziej że ten
odsetek idzie wciąż w górę, a 49 milionów obywateli nie ma żadnego ubezpieczenia. Takiego
ciężaru Ameryka po prostu nie udźwignie. Tu właśnie leży największe zagrożenie. Tu także
leży największa finansowa szansa. Bogate kraje o świetnej opiece zdrowotnej: Francja,
Holandia, Kanada, Japonia, Australia, wydają na ochronę zdrowia od 10 do 12 procent PKB.
Gdyby USA zeszły do poziomu 12 procent, oznaczałoby to roczną oszczędność w wysokości 1
biliona dolarów!

Wydatki na służbę zdrowia jako % PKB
1991
2010

USA 13,4
17,6

Kanada 10,0

background image

11,4

Francja 9,1
11,6

Niemcy 8,5
11,6

Włochy 8,3
9,3

Holandia 8,3
12,0

Belgia 7,9
10,5

Hiszpania 6,7
9,6

Japonia 6,6
9,5

Polska
7,0



Źródło: OECD Stat. 2012
Skąd się biorą te zwariowane koszty?
Jeśli wierzyć liberałom, to wszystkiemu winna jest zachłanność firm ubezpieczeniowych

i farmaceutycznych i gdyby tylko Waszyngton obciął ceny lekarstw na receptę, choćby
likwidując nonsensowny zakaz importu leków z zagranicy, i zapanował nad zyskami firm
ubezpieczeniowych, dałoby się ubezpieczyć wszystkich, którzy dzisiaj ubezpieczenia
zdrowotnego nie mają.

Zdaniem konserwatystów najlepsza recepta to zmusić obywateli, aby większą część

kosztów pokrywali z własnej kieszeni, a wtedy skończy się rozrzutność i niepotrzebne kuracje.

Lekarze w Ameryce zarabiają bardzo dobrze, choć twierdzą, że żyje im się gorzej niż

dwadzieścia lat temu, bo podskoczyły koszty ich własnych ubezpieczeń. Jednak nie to ile im
się płaci, lecz za co, winduje koszty. Płaci im się nie od porady, ale od zabiegu lub
specjalistycznego badania, więc zlecają ile wlezie drogie testy, często na wyrost, a tych,
którzy operują, aż ręka świerzbi, bo krajanie jest najbardziej lukratywne. Lekarzowi nie płaci
się natomiast za to, aby zalecił pacjentowi spacery i dietę, choć może to być lepsza kuracja niż
kolejne prochy czy skalpel. Brytyjscy radiolodzy zazdroszczą amerykańskim kolegom
wyposażenia, jednocześnie twierdząc, że Ameryka nadużywa aparatury diagnostycznej, często

background image

wykonując drogie badania o niskich lub żadnych korzyściach dla pacjentów.

Badania 350 tysięcy przypadków procesów przeciwko lekarzom z okresu 1986-2010,

które skończyły się zasądzeniem odszkodowania, wykazały, że główny powód, dla którego
lekarze przegrywają w sądzie, to błędy w diagnozie. Zdarzają się najczęściej, częściej niż
błędy chirurga, i powodują największe szkody. Szacuje się, że co roku z powodu błędnej
diagnozy umiera od czterdziestu do osiemdziesięciu tysięcy Amerykanów. Średnie
odszkodowanie za śmierć pacjenta z powodu dowiedzionego błędu w diagnozie wyniosło 389
tysięcy dolarów. Wyższe odszkodowania przyniosły jedynie procesy przeciwko ginekologom,
których błędy skończyły się śmiercią dziecka, matki lub obojga. Autorzy badań dodają
natychmiast, że rozwiązaniem nie jest bynajmniej aplikowanie większej liczby testów. Dziś
około 40 procent osób, które zjawiają się w ambulatoriach i skarżą na zawroty głowy, kieruje
się na rezonans magnetyczny mózgu. Koszt tych zabiegów wynosi około pół miliarda dolarów
rocznie i niemal wszystkie z tych badań są niepotrzebne.

8 maja 2013 roku na konferencji w Białym Domu Todd Park, Chief Technology Officer

Stanów Zjednoczonych, odpowiedzialny głównie za dane dotyczące technologii i innowacji w
sektorze służby zdrowia, przedstawił informacje, z których wynika, że za ten sam rodzaj
operacji jeden ośrodek medyczny wystawia rachunek - albo rządowi, albo firmie
ubezpieczeniowej, w zależności od tego, kto był pacjentem - na 151 tysięcy dolarów, a inny na
5 tysięcy. Tego rodzaju różnice są nagminną praktyką. Szpital rzadko dostaje tyle, ile chce, ale
te wysokie ceny wyjściowe do negocjacji windują stawki ubezpieczeń.

Firmy farmaceutyczne wydają miliardy dolarów na reklamy telewizyjne, a pacjenci

domagają się cudownych lekarstw, które widzą w TY. Połowa nakładów na reklamę przypada
na mniej więcej 50 leków — najnowszych i najdroższych. Bywa, że lekarze, szczególnie
młodzi, nie znają nawet leków starych, których skuteczność często nie ustępuje nowym.

Zwłaszcza w wypadku Medicare - to system opieki emerytów - gdzie za leczenie płaci

głównie budżet federalny, a nie firma ubezpieczeniowa, rzadko kwestionuje się decyzje
kliniczne lekarzy i to, jakie badanie ordynują — bardzo drogie czy znacznie tańsze, choć
równie przydatne. Nic dziwnego, że szybko rośnie liczba zabiegów dokonywanych na
beneficjentach systemu Medicare. Prywatne firmy ubezpieczeniowe dość agresywnie
monitorują decyzje lekarzy i często odmawiają zapłaty za drogie procedury.


Co mają ze sobą wspólnego armaty i pigułki? Bardzo wiele. Za wszystkie armaty i sporą

część pigułek płaci rząd federalny. I właśnie z rządem federalnym prywatny biznes uwielbia
robić interesy. Bo gdy rząd kupuje, to dużo, ma czym płacić i rzadko się targuje.

Rok przed ostatnimi wyborami prezydenckimi spotkałem się w Waszyngtonie z jednym z

najtęższych mózgów Ameryki Amitaiem Etzionim. Etzioni od pół wieku prowadzi podwójne
życie: jedno - to życie uczonego, profesora najlepszych uniwersytetów, autora wielu książek;
drugie - to życie działacza publicznego. To jeden z nielicznych żyjących ludzi, którzy mogą z
czystym sumieniem powiedzieć, że stworzyli własny ,,-izm”, gdyż jest jednym z twórców i
przez ostatnie ćwierć wieku niekwestionowanym przywódcą komunitaryzmu. Komunitaryzm
powiada, że społeczeństwo to więcej niż stowarzyszenie jednostek, z których każda ma własny
pomysł na życie, a jedynym celem społeczeństwa winno być ułatwianie realizacji tych
pomysłów, a nie przeszkadzanie w ich realizacji; że silne poczucie wspólnoty praw i
obowiązków to kardynalna zasada zdrowego społeczeństwa. Etzioni uparcie przypomina, że
Ameryce, zanurzonej po dziurki w nosie w indywidualizmie, potrzeba oddechu i zadumy nad

background image

wartościami wspólnoty. Niektóre z jego idei nie brzmią specjalnie rewolucyjnie dla
Europejczyka, ale w Ameryce to niemal bluźnierstwo.

Spytałem go, co sądzi o prezydenturze Obamy. „Zapominamy - powiedział — że Obama

został wybrany w kraju o zdecydowaniu prawicowym skrzywieniu. Gdy mówimy o
Republikanach i Demokratach, zakładamy podział mniej więcej 50 na 50. Lecz to fikcja, bo
konserwatywne jest 99 procent Republikanów i trzecia część Demokratów. Obama od
początku miał przeciwko sobie, czy raczej programowi, jaki przedstawiał w czasie kampanii,
nie tylko biznes, lobbystów, ale co najmniej trzecią część własnej partii. Gdy jesteś Obamą,
zjawiasz się w Gabinecie Owalnym i w pierwszym dniu urzędowania uświadamiasz sobie, że
ogromna część tego, co chcesz zrobić, nie ma szans realizacji. Wtedy zaczynasz mówić o
duchu współpracy, o tym, że wszyscy wszystkich powinni kochać, itd. Bo to nic nie kosztuje. I
wreszcie z ogromnym trudem przepychasz reformę systemu opieki zdrowotnej. Ale jaką?
Najpierw obiecał sektorowi ubezpieczeń, że nie będzie nawet dyskutować opcji publicznej,
czyli powszechnego ubezpieczenia, a następnie przemysłowi farmaceutycznemu, że nie
pozwoli na import lekarstw z Kanady, gdzie kosztują jedną trzecią tego co w Ameryce. Zanim
więc zaczął, musiał się ugiąć przed żądaniami dwóch najsilniejszych lobby, bo w przeciwnym
razie nie osiągnąłby niczego!”

Czterdzieści lat temu prezydent Richard Nixon zaproponował reformę bardziej szczodrą

niż reforma Obamy, a nie przyjęto jej tylko dlatego, że zdaniem Demokratów nie szła
wystarczająco daleko. Dlaczego coś, co było politycznie strawne wówczas, dziś napotyka
takie opory? Różnica leży w sile firm ubezpieczeniowych, które wolą ubezpieczać ludzi
zdrowych, a odrzucać chorych, a gdy zdrowi zachorują, szukać sposobu, aby za leczenie nie
płacić, natomiast stawki podwyższać. W 1970 roku suma polis ubezpieczeń na zdrowie
stanowiła 1,5 procent amerykańskiego PKB, co się przekładało na jakieś 15 miliardów
dolarów. Dziś stanowi 5,5 procent PKB i wynosi blisko 800 miliardów. Za drobny ułamek
przychodów sektor ubezpieczeń funduje sobie wielkie wpływy polityczne w obu partiach. W
masowych demonstracjach przeciwko reformie nie było nic spontanicznego: organizował je
aparat Partii Republikańskiej przy wsparciu lobby ubezpieczeniowego i medycznego.

Debata wokół reformy toczyła się i toczy w mgle mitów. Mit podstawowy to wiara w to,

że od innych niczego się nauczyć nie można, bo amerykańska medycyna jest najlepsza,
wszędzie indziej czeka się miesiącami na operację i w innych krajach to rząd, a nie pacjent i
lekarz decydują, co leczyć i jak — po co więc reformować.

Niektóre ośrodki medyczne w USA rzeczywiście nie mają sobie równych w świecie, ale

pod względem długości życia Stany plasują się na 31. miejscu w skali światowej, a pod
względem umieralności niemowląt -na 37. miejscu. Prawdopodobieństwo, że Amerykanka
umrze w trakcie porodu, jest jedenaście razy większe niż w przypadku Irlandki. Amerykanie
biorą średnio o 10 procent mniej pigułek niż obywatele innych krajów, ale płacą średnio o 118
procent więcej za pigułkę. Każdego roku około 700 tysięcy amerykańskich gospodarstw
domowych bankrutuje z powodu kosztów leczenia.

Korespondent „The Washington Post” T.R. Reid kontuzję barku, która utrudniała mu grę w

golfa, przedstawił do oceny lekarzom w różnych krajach. Jego ortopeda w Kolorado bez
wahania zalecił operację za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Ile z tego pokryłoby ubezpieczenie
- jeśli cokolwiek — nie wiedział.

We Francji ortopeda zalecił fizykoterapię (opłata własna za konsultację - 10 euro). Jeśli

pacjent skłania się ku operacji, sugerował zasięgnąć drugiej opinii i poinformował, że zabieg

background image

w całości pokrywa ubezpieczenie. Czekać trzeba około miesiąca. W Niemczech zaoferowano
zabieg w następnym tygodniu, a całkowity koszt dla pacjenta - niespełna 30 euro. W Londynie
usłyszał, że jeśli golf jest dla niego tak ważny, to sam może zapłacić za zabieg w następnym
tygodniu. W Japonii Reid czekał na wizytę jeden dzień i największa sława ortopedii
przedstawiła całą gamę możliwości, od zastrzyków po operację, wszystko pokrywane przez
ubezpieczenie. Zalecona w szpitalu w Indiach kuracja składała się z medytacji, specjalnej
diety i masażu - wszystko płatne z kieszeni pacjenta (43 dolary, łącznie z nocą w klinice). „Nie
wiem, jak to się stało -pisze Reid - ale ta ostatnia terapia bardzo mi pomogła”.

Jedna trzecia Amerykanów najbardziej boi się tego, że biurokraci w Waszyngtonie będą

decydować, komu dać lekarstwo, a komu go odmówić. Betsy McCaughey, była
wicegubernator stanu Nowy Jork, poszła jeszcze dalej i wymyśliła „panele śmierci” —
opowieść o tym, że prezydent chce stworzyć grupy urzędników, które będą decydować, czy
skrócić życie rodzicom emerytom. W awangardzie wrogów reform stoi organizacja o nazwie
Conservatives for Patients Rights. Jej założyciel Rick Scott to były szef Columbia/HCA,
największego konglomeratu szpitali na świecie. Stracił pracę, gdy firmę przyłapano na
gigantycznych fałszerstwach rachunków za leczenie emerytów, na szkodę podatnika. Firma
przyznała się do winy i zapłaciła rekordowe kary w wysokości 1,7 miliarda dolarów. Dziś
Rick Scott to gubernator Florydy.

Firmy ubezpieczeniowe i farmaceutyczne radzą sobie świetnie niezależnie od kondycji

gospodarki. Łączne zyski 500 największych firm w Ameryce spadły z 446 miliardów w 2003
roku do 99 miliardów dolarów w kryzysowym 2008 roku. W tym czasie zyski w sektorze
zdrowia wzrosły z 47 do 69 miliardów. W 2009 roku United Healthcare zapłacił swemu
prezesowi 102 miliony dolarów i przyznał mu opcje wartości 99 milionów dolarów. Nic
dziwnego, że musiał podnieść stawki ubezpieczeń.

Pfizer, wielka firma farmaceutyczna, jest wart na giełdzie 200 miliardów dolarów. To

więcej niż Boeing, General Motors, Ford i Xerox razem wzięte. Merck - inny gigant farmacji -
125 miliardów. Każda z tych firm wydaje na B+R (badania i rozwój, ang. R&D — Research
and Development) więcej, niż wynosi cały budżet rządu federalnego na badania, z
wyłączeniem zbrojeń.

Tymczasem w tegorocznym (z 2013 roku) styczniowo-lutowym numerze „Foreign

Affairs” w eseju pod ambitnym tytułem Czy można naprawić Amerykę Fareed Zakaria częstuje
nas efektownymi hasłami w stylu „Zagrożeniem dla zachodnich demokracji jest nie śmierć, ale
skleroza”. Pisze o rosnącym ciężarze wydatków społecznych i informuje, raczej
bezceremonialnie, że w ciągu pół wieku wzrosły one niemal stukrotnie. Idę o zakład, że to
stwierdzenie doczeka się częstych cytatów. No proszę, jest kiepsko, bo darmozjady dostają
coraz więcej. Czy naprawdę tak bardzo podskoczyły wydatki na renty, emerytury, zasiłki dla
najuboższych i niepełnosprawnych? W wyrażeniu nominalnym tak. Ale cóż to za porównanie?
O ile w tym czasie poszła w górę cena naleśników albo strzyżenia u fryzjera?

Jedyne sensowne porównanie to udział tych wydatków w PKB. W 1960 roku wynosił on

5 procent, dziś wynosi 13 procent. To bardzo znaczny przyrost, który kraj powinien opanować,
ale to niespełna trzykrotny wzrost udziału, a nie stukrotny. W tekście nie ma mowy o tym, z
czego wynika wzrost wydatków na zdrowie. Autor nie zająknął się o rosnących
nierównościach dochodowych, natomiast straszy w epilogu wizją Japonii. Lecz Japonia daje
wszystkim swym obywatelom dostęp do solidnej oświaty i opieki zdrowotnej.

Jeśli zaś chodzi o skalę postępu, to poniższa tabela ilustruje, o ile wzrosła od 1960 do

background image

2009 roku oczekiwana długość życia w wybranych krajach OECD.

Przyrost oczekiwanej w chwili urodzin długości życia od 1960 do 2009 roku (w

latach)

Korea Południowa
27,0

Turcja
25,5

Chile
21,4

Meksyk
17,8

Portugalia
15,6

Japonia
15,2

Włochy
12,0

Hiszpania
12,0

Austria
11,7

Luksemburg
11,3

Niemcy
11,2

Średnia OECD
11,2

Finlandia
11,0

Francja
10,7

background image

Słowenia
0,5

Grecja
10,4

USA
8,3

Polska
8,0

Węgry
6,0

Słowacja
4,4

Źródło: OECD Health Statistics
The Commonwealth Fund Commission, prywatna wysoce renomowana fundacja,

regularnie porównuje jakos'ć amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej z jakością opieki w
sześciu bogatych krajach: Australii, Holandii, Kanadzie, Niemczech, Nowej Zelandii i
Wielkiej Brytanii. W 2010 roku, podobnie jak wcześniej, USA ustępowały wszystkim tym
krajom pod względem dostępu do opieki zdrowotnej, bezpieczeństwa pacjenta i wydajności.
Podstawowa różnica to brak powszechnego systemu ubezpieczeń.

OKALECZONA DEMOKRACJA
Jeśli ktokolwiek miał jeszcze jakiekolwiek iluzje co do roli pieniądza w

amerykańskim Kongresie, pozbył się ich do reszty, gdy wiosną 2013, po serii jatek w
szkołach i kinach, Senat po raz kolejny ugiął się pod presją producentów broni
automatycznej.

„Spośród wszystkich nowych zjawisk, które przyciągnęły moją uwagę podczas pobytu w

Stanach Zjednoczonych, najbardziej uderzyła mnie panująca tam powszechna równość
możliwości”. Tym słowami zaczął Alexis de Tocqueville swą rozprawę O demokracji w
Ameryce. W 1835 roku de Tocqueville pisał, że choć pierwsze pokolenia Amerykanów bardzo
dbały o swoje interesy, to instynktownie rozumieli, że szacunek dla wspólnego dobra stanowi
warunek ich własnej pomyślności.

Dużo wcześniej Arystoteles przekonywał, że najlepszą wspólnotę polityczną tworzą

obywatele klasy średniej i że te państwa mają największe szanse być dobrze rządzone, w
których klasa średnia jest większa i silniejsza niż dwie inne klasy - miał na myśli bardzo
bogatych i biednych. Taka była Ameryka w swe najlepsze dni. Do takiej Ameryki, raju klasy
średniej, ciągnęły przez stulecia miliony z całego świata. Taka Ameryka odchodzi w
niepamięć.

De Tocqueville, który dostrzegał niebezpieczeństwo powstania nowej arystokracji, musi

się przewracać w grobie. Ostatnie trzydzieści lat to misterne rozmontowywanie amerykańskiej
demokracji. Przy patriotycznych pohukiwaniach i ogłupianiu publiki.

background image

W 2000 roku satyryczna grupa o nazwie Billionaresforbushorgore, czyli „Miliarderzy na

rzecz Busha lub Gore'a, na swej stronie internetowej informowała o nowej bardzo lukratywnej
formie inwestycji, a mianowicie „inwestowaniu” w ustawy. „Ta jak najbardziej legalna
inwestycja może przynieść zdumiewające zyski - pisali. - Spójrzcie na wyniki. Glaxo
Wellcome (wielka brytyjska firma farmaceutyczna — w wyniku fuzji ze SmithKline Beecham
stworzyła GlaxoSmithKline) wpłaciła na cele wyborcze 1,2 miliona dolarów, aby załatwić
sobie dziewiętnastomiesięczne przedłużenie patentu na Zantac wartości miliarda dolarów.
Firmy tytoniowe wydały 30 milionów dolarów na obniżki podatków wartości 30 miliardów
dolarów. Za śmieszne 5 milionów dolarów firmy radiowo--telewizyjne załatwiły sobie
darmowe licencje na telewizję cyfrową warte 70 miliardów”. Można się spierać, jak
precyzyjne są te dane, ale dobrze obrazują ideę zakupu korzyści za kontrybucje na kampanie
wyborcze.


Mieszkam w Ameryce od 1982 roku. Od 1993 jestem obywatelem USA. Wzruszam się

odrobinę, gdy słyszę amerykański hymn, choć nie tak jak przy Mazurku Dąbrowskiego. I
widzę, jak mi się ta Ameryka „obsuwa”. Gdzie to widzę i jak? Zacznę od mediów, bo tu
zmiany są najłatwiej dostrzegalne.

Gdy przyjechałem, nie trzeba było czytać poważnych gazet - bo w końcu nie tak wielu je

czyta - aby dostać dawkę informacji na temat tego, co się dzieje w kraju i na świecie.
Półgodzinne programy newsowe w ABC, CBS i NBC prowadzili dziennikarze, których o
preferencje ideologiczne mogłem podejrzewać, ale nie byłem ich pewny. Peter Jennings, Tom
Brokaw i Dan Rather przychodzili do naszych domów raz dziennie. Oglądały ich miliony. I to
było główne źródło informacji.

Walter Cronkite, gospodarz CBS News do 1981 roku, był wedle sondaży najbardziej

wiarygodnym człowiekiem w Ameryce.

A potem nadeszła era telewizji kablowej. Newsy stopniowo zaczęły przeradzać się w

koktajl płytkiej, sensacyjnej informacji i rozrywki. Jakość poszła ostro w dół. Telewizja
zaczęła ogłupiać, a nie informować. Jakości społecznego dialogu nie służy rezygnacja z umiaru
i pogoń za sensacją lub skandalem. Napisz, że giełda w ciągu trzech lat zyska lub straci 20
procent, i pies z kulawą nogą tego nie dostrzeże. Napisz, że straci 98 procent swej wartości
albo się potroi - a czeka cię miano proroka i awans do grona celebrytów.

Rozczarowanie stanem gospodarki rozbudziło prawicowy populizm na dawno

nieoglądaną skalę. Kandydaci Tea Party nie mają do zaoferowania nic poza sloganami i
gniewem na Waszyngton. Partię wspiera nie tylko nostalgia za dobrymi czasami, które nie
wrócą, ale także gigantyczne pieniądze ludzi, którzy poczuli się zagrożeni reformami Obamy.
Społeczeństwo - znane z tego, że spora jego część głosuje wbrew własnym interesom
ekonomicznym — zalewa koktajl ignorancji, demagogii, fanatyzmu i pokerowych zagrywek.

Amerykańska demokracja zrobiła gigantyczny krok do tyłu, gdy 21 stycznia 2010 roku

Sąd Najwyższy stosunkiem głosów 5 do 4 przyjął tak zwany Citizen United - orzekł, że
Pierwsza Poprawka do Konstytucji zabrania rządowi ograniczania korporacjom i związkom
wydatków na cele polityczne. W praktyce znosi to wszelkie bariery na drodze finansowania
kampanii politycznych, a więc stanowi usankcjonowanie nieograniczonej władzy pieniądza w
polityce.

Z danych Federalnej Komisji Wyborczej wynika, że korporacje, związki zawodowe i

osoby prywatne, korzystając z nowego prawa, przeznaczyły na kampanię wyborczą 2012 roku

background image

dodatkowe 933 miliony dolarów (wszystkie wydatki wyniosły blisko 6 miliardów dolarów).
Niemal 90 procent przeznaczono na atakowanie przeciwnika. Gdy słucham wielu członków
Kongresu, nachodzą mnie pytania: nawiedzony? idiota? ignorant? czy zwykła swołocz?
Najczęściej to śmierdzący koktajl cynizmu i hipokryzji. Aż się prosi, aby zapytać, tak jak
zapytano retorycznie senatora McCarthy’ego w 1954 roku: „Czy nie ma pan poczucia
przyzwoitości?”.

W sytuacji gdy gigantyczne pieniądze idą głównie na to, aby opowiedzieć, jaką kanalią

jest przeciwnik polityczny i jakie szczęście zapewni wszystkim po wsze czasy „nasz”
kandydat, sposobem zdobycia władzy są machinacje z okręgami wyborczymi. Pryska mit, że w
demokratycznym społeczeństwie ci, którzy zdobędą więcej głosów w wyborach, wybory te
wygrają, podobnie jak w piłce nożnej wygrywa ten, kto strzeli więcej bramek. Sztuka polega
w skrócie na tym, aby wyborców nam nieprzyjaznych wcisnąć w okręgi z góry spisane na
straty, tak długo jak w pozostałych okręgach znajdą się wyborcy bardziej nam przyjaźni. Na
przykład w stanie Karolina Północna, gdzie 51 procent wyborców głosowało w wyborach
2012 roku na Demokratów, do Izby Reprezentantów weszło 9 republikanów i 4 demokratów.
W siedmiu stanach, gdzie Republikanie zmienili granice okręgów wyborczych, głosowało na
nich 16,7 miliona wyborców. Na Demokratów głosowało 16,4 miliona. Do Kongresu trafiło z
tych stanów 73 republikanów i 34 demokratów. W sumie w całym kraju w ostatnim cyklu
wyborczym w wyborach do Izby Reprezentantów Demokraci dostali o 1,4 miliona głosów
więcej niż Republikanie, a to ci ostatni mają w niej przewagę 234 do 201.

„Oczywiście, Stany Zjednoczone są unikatowe. Podobnie jak mamy najbardziej na

świecie zaawansowaną gospodarkę, wojsko i technologię, mamy także najbardziej rozwiniętą
oligarchię”. Te słowa wypowiedział przed Komitetem Ekonomicznym Kongresu kilka lat temu,
już po kryzysie 2008-2009 roku, Simon Johnson. Żaden radykał ani kryptokomunista. Profesor
w Massachusetts Institute of Technology, były główny ekonomista Międzynarodowego
Funduszu Walutowego. Johnson reprezentował, a przynajmniej tak go przedstawiono, Peterson
Institute for International Economics, szacowną instytucję, w której radzie zasiadają byli
sekretarze skarbu i handlu USA, szefowie banków centralnych, a także ojciec cudu
gospodarczego Singapuru - były premier tego kraju Lee Kuan Yew.

Johnson mówił o wszechmocnej amerykańskiej oligarchii finansowej, o bezkarności

sektora finansów i korporacyjnej korupcji w sytuacji chronicznego bezrobocia milionów ludzi.
W wyniku serii politycznych decyzji zapoczątkowanej przez Ronalda Reagana i
kontynuowanej przez Billa Clintona wzrosło dramatycznie znaczenie sektora finansów w całej
strukturze gospodarki, a ogromna koncentracja bogactwa w jego rękach zaowocowała
gigantyczną siłą polityczną - zdaniem Johnsona siłą niespotykaną od początku XX wieku, od
czasów J.R Morgana. W następstwie wielkiego kryzysu legislacja położyła kres pierwszej
erze oligarchów bankowych. Ta oligarchia, mówi Johnson, odżyła w czasie boomu lat
dziewięćdziesiątych.

Wielkie banki zyskały prestiż, który pozwolił im robić to, na co miały ochotę. Wdawały

się w superryzykowne operacje, bo znalazły się pod specjalną ochroną i mogły spekulować
bez granic na koszt społeczeństwa. Gdy się uda, same spijają śmietankę. Gdy im się powinie
noga, cenę zapłaci całe społeczeństwo.

Na znaczeniu zyskały takie same elity, przypomniał Johnson, jakie zdominowały rynki

wschodzące. Kiedy rośnie taki kraj jak Indonezja, Korea czy Rosja, pojawiają się ludzie
arcybogaci i superwpływowi. Spekulują na potęgę, lecz ponieważ są panami swych

background image

miniwszechświatów, zakładają, że w razie niepowodzenia ich polityczne koneksje zapewnią
im ratunek rządu. Wielu z tych oligarchów nie pomyliło się w swych kalkulacjach. „Niestety,
tak w zasadzie funkcjonują dziś Stany Zjednoczone” - powiedział Kongresowi Simon Johnson.
„W prymitywnych systemach politycznych - mówił - transmisja władzy dokonuje się poprzez
przemoc lub groźbę przemocy: przewroty wojskowe, prywatne armie etc. W mniej
prymitywnych drogą łapówek. Amerykański sektor finansowy zyskał ogromną siłę polityczną,
tworząc specyficzny kapitał kulturowy: udało mu się zaszczepić społeczeństwu przekonanie,
że to, co dobre dla Wall Street, jest dobre dla Stanów Zjednoczonych. W którymś momencie
nie musiał nawet kupować przysług, tak jak to czynią firmy tytoniowe czy producenci sprzętu
wojskowego, bo decydenci w Waszyngtonie uwierzyli, że istnienie ogromnych instytucji
finansowych i nieskrępowany niczym rynek kapitałowy są nieodzowne dla pozycji Ameryki w
świecie”.

Pomogły oczywiście związki personalne między Wall Street i Waszyngtonem, gdy regułą

stała się wędrówka ze świecznika finansów w okolice Białego Domu. Z gazet, telewizji i
Kongresu płynął ten sam wartki strumień wiary, że im mniej regulacji, tym lepiej dla każdego.
Najlepsi studenci ubiegali się o pracę na Wall Street. Apetyt Wall Street na eleganckie modele
matematyczne, które intelektualnie uwiarygadniały interesy, zapewnił lukratywne posady
ekonomistom z prestiżowych uczelni. W Ameryce, gdzie bogactwo jest mniej przedmiotem
zazdrości, a bardziej szacunku, władcy świata finansów stali się obiektem publicznej
admiracji.

Prawdziwy mechanizm tej nowej religii był mniej spontaniczny, niż to opisuje Johnson.

W 1971 roku Lewis F. Powell, wieloletni później sędzia Sądu Najwyższego USA, zanim
przyjął propozycję prezydenta Nixona kandydowania do Sądu, napisał poufny raport dla
przyjaciela w Amerykańskiej Izbie Handlu. Pisał o tym, że Nowy Ład i system ubezpieczeń
społecznych Roosevelta, a potem reformy Kennedy’ego, a zwłaszcza Lyndona Johnsona
przyniosły prosperity klasie średniej. W przekonaniu, że kapitalizm jest atakowany, Powell
napisał to, iż biznesmenów nie nauczono, jak toczyć walkę partyzancką przeciwko tym, którzy
prowadzą propagandę wrogą systemowi. Jego rekomendacje stały się zalążkiem
nowoczesnego ruchu konserwatystów. Zakładały wyposażenie elit biznesu w narzędzia
agresywnej polityki, której celem głównym było przekonanie Amerykanów, że to, co dobre dla
bogatych prezesów firm, jest dobre dla wszystkich. To memorandum Powella uważa się za
zaczyn dla stworzenia rozmaitych prawicowych think tanków.

Kilka lat po memorandum Powella fortuny najbogatszych i reszty weszły na różne orbity.

Kończyła się złota era klasy średniej Ameryki, choć minęło jeszcze sporo czasu, zanim stało
się to oczywiste. Na najbogatszy jeden procent Amerykanów przypada dziś 24 procent
wszystkich dochodów. W 1976 roku było to 9 procent.

W posiadaniu najbogatszego jednego procenta rodzin znajduje się dziś około 40 procent

całego majątku, podczas gdy na dolne 80 procent przypada około 7 procent. Połowa
wszystkich akcji i obligacji znajduje się w rękach górnego procenta. Dolne 50 procent posiada
pół procenta papierów wartościowych. Te dysproporcje dochodów i majątku poszły w
minionym trzydziestoleciu ostro w górę - wzrosły blisko trzykrotnie.

To nie wolny rynek, ale system rynkowy zbudowany pod dyktando najsilniejszych,

prywatyzacja sukcesu i uspołecznienie porażki doprowadziły do korozji kręgosłupa i atropii
moralności. Cato Institute, bastion wolnego rynku i ograniczonej roli państwa, przypomina
słusznie, że nieważne, jakie podatki płacił Steve Jobs, ważne, że stworzył wspaniałe produkty.

background image

Zapomina jednak, że Steve Jobs eksperymentował na własny rachunek, a nie na rachunek
podatnika, i tworzył coś, co ułatwiało i wzbogacało nasze życie, a nie iluzje i bańki mydlane,
które pękając, powodują jedynie rany i ból.

Gdy Warren Buffett wezwał do wyższego opodatkowania najbogatszych, twierdząc, że

coś jest nie tak, jeśli jego stopa podatkowa jest niższa niż jego sekretarki, prominentnych
republikanów krew zalała. Podatki Buffetta stanowiły 17,4 procent jego dochodów, bo
większość tych dochodów stanowią dywidendy i zyski kapitałowe, a te korzystają z
przywilejów podatkowych.

Z raportu przygotowanego przez Institute for Policy Studies, a opublikowanego 31

sierpnia 2011 w „The Washington Post” wynika, że z setki najlepiej w 2010 roku opłacanych
prezesów co czwarty zarobił więcej, niż wyniosły podatki całej firmy. Prezesi, powiedział
jeden z autorów raportu, są szczodrze nagradzani za unikanie podatków.

W 1970 roku średnia zarobków szefa w największych amerykańskich korporacjach była

28 razy wyższa niż średnia zarobków wszystkich pracowników - nie stróża czy sprzątaczki,
ale przeciętnego pracownika. Dziś jest 380 razy wyższa od średniej reszty pracowników.

Po wielkim kryzysie, po trosze za sprawą Nowego Ładu Gospodarczego (New Deal), po

części za sprawą silnych związków zawodowych i ekspansji wysoko opłacalnych
przemysłów, takich jak stal czy samochody, a także za sprawą progresywnych podatków
skurczyły się luki w dochodach. Boom powojenny był dobry dla wszystkich. W latach 1947-
1973 płace realne wrosły o ponad 80 procent, a dochody najbogatszych o prawie 40 procent.
Do urawniłowki było wciąż daleko, lecz Ameryka stała się prawdziwym rajem klasy średniej.

Zaczęło się to zmieniać, dość nieoczekiwanie i początkowo niezauważalnie, w połowie

lat siedemdziesiątych. Przemysł, silna baza związków zawodowych, które wymuszały wysokie
płace, zaczął tracić grunt pod nogami. Stal przegrała konkurencję z Azją, potem przemysł
samochodowy, pod presją Japonii, zaczął ostro ciąć koszty, także płacowe. Ewolucja od
przemysłu do usług nie sprzyjała ruchowi związkowemu, który znalazł się w odwrocie i nigdy
już się nie odrodził.

Zmienił się sposób zarządzania korporacjami i wynagradzania ich szefów. Kontrola

zaczęła przechodzić w ręce charyzmatycznych wizjonerów, których zadaniem było jak
najszybciej i za wszelką cenę wywindować cenę akcji. Rekrutacja na szefa zaczęła
przypominać werbunek sławnego piłkarza czy koszykarza. Atleta miał przyciągnąć tłumy na
areny. Szef firmy miał oczarować inwestorów. Skoro bejsbolista czy koszykarz mógł zarobić
kilkadziesiąt milionów rocznie, dlaczego nie należy się to komuś, kto napełnia kieszenie
akcjonariuszy? W systemie wynagrodzeń zmalało znaczenie płacy podstawowej, a nabrały go
premie i opcje: prawo zakupu akcji w określonym przedziale czasowym po z góry ustalonej
cenie. Rady nadzorcze mniej czasu poświęcały nadzorowi i stały się bardziej towarzystwem
wzajemnej adoracji, które wspólnie grywa w golfa, potakuje prezesowi i rozdziela hojne
premie.

Pogłębiającej się polaryzacji sceny politycznej towarzyszy populistyczny gniew i na

lewej, i na prawej flance, to zaś jeszcze bardziej komplikuje poszukiwanie kompromisów.
Mity duszą obie strony. Brakuje zdolności racjonalnego działania, gdy kraj go pilnie
potrzebuje. Poszukiwanie prawdy straciło na atrakcyjności. Kiedy realia są nieprzyjemne,
iluzje oferują atrakcyjną drogę ucieczki.

Jeden z mitów szczególnie starannie pielęgnowanych przez prawicę dotyczy wysokich w

Ameryce podatków i ich niszczącego wpływu na

background image

gospodarkę. Wprawdzie dane pokazują, że podatki w USA są niższe niż w większości

krajów bogatych, zwykle znacznie niższe, ale kto by sobie zawracał głowę faktami — tym
bardziej że system jest na tyle skomplikowany, że połapać się w tym, ile kto płaci i dlaczego,
nie jest proste.


Podatki jako odsetek PKB (%)
Dania
47,6

Szwecja
45,5

Włochy
42,9

Francja
42,9

Niemcy
36,1

Wielka Brytania
34,9

Średnia OECD
33,8

Hiszpania
32,3

Kanada
31,0

Japonia
27,6

Austria
25,6

USA
24,8

W 2008 roku rozmawiałem w Instytucie Hoovera w Stanfordzie, z ojcami idei podatku

liniowego. Jeden z nich, Alvin Rabushka, powiedział: „Zostawmy na boku to, czy podatek
liniowy jest »sprawiedliwy«. Niewątpliwie jest prosty. Zakłada jednak eliminację wszelkich

background image

ulg. Już to stało się skutecznym straszakiem. Nasz system podatkowy jest perwersyjny, czego
jakoś wielu obrońców sprawiedliwości społecznej nie zauważa. Zdecydowana większość ulg
trafia do kieszeni bogatych, bo to oni kupują drogie domy i zaciągają wielkie pożyczki. Ludzie,
którzy wynajmują mieszkania i domy, bo na zakup ich nie stać, żadnych ulg nie mają. System
zachęca do budowy coraz większych domów, na czym korzysta przede wszystkim przemysł
budowlany i agenci handlu nieruchomościami, więc oni będą bronić status quo do upadłego.
A czym się kończy owczy pęd do zakupu nieruchomości za wszelką cenę, aby zyskać ulgę
podatkową, to właśnie widzimy i za to wszyscy słono płacimy”.

Podatki to zajęcie dla armii ludzi. System zmienia się co rok, bo co rok pojawiają się,

często niezauważone, nowe ulgi, zniżki, przywileje. Jest to labirynt, w którym coraz trudniej
się poruszać. Ile kosztuje ten bałagan? Na około trzysta miliardów dolarów rocznie szacuje się
rozmiary unikania podatków. Z grubsza drugie tyle kosztuje przygotowanie, planowanie,
administracja i egzekucja podatków. Lobbyści, od których roi się w Waszyngtonie, zajmują się
głównie tym, jak wpisać w tysiące stron kodu podatkowego preferencje dla swych klientów.

Współczesny konserwatyzm w Ameryce stał się ruchem głęboko radykalnym, wrogim

akceptowanej w przeszłości interwencji rządu, która służy łagodzeniu powszechnego ryzyka
życiowego. Friedrich von Hayek w Drodze do zniewolenia, tej samej, w której przestrzegał
przed zapędami kolektywizmu, jednocześnie popierał powszechny system ubezpieczeń
socjalnych, w szczególności ubezpieczeń zdrowotnych.

Waszyngton stał się miejscem brutalnych walk plemiennych. Gra się na emocjach, bo

rzetelne fakty trzeba rozumieć i przetrawić. Frank Knight, nauczyciel noblistów Miltona
Friedmana i Georgea Stiglera, często powtarzał, że aktorzy na scenie politycznej, a zwłaszcza
wyborcy, wykazują w dużym stopniu ignorancję, a kierują się emocjami. „Prawda w
społeczeństwie jest jak strychnina w ludzkim ciele — w pewnych warunkach i w małych
dawkach jest lekarstwem, w innych przypadkach, częściej, śmiertelną trucizną”. Nic
dziwnego, że ci, którzy prawdy unikają, nieźle sobie radzą w polityce.

*
Latem 2006 roku Milton Friedman przekonywał mnie z pasją, że podstawowy warunek

renesansu amerykańskiej gospodarki to głęboka reforma systemu oświaty, której stan określił
jako „kryminalny”. Do tego trzeba oczywiście woli politycznej, pieniędzy i czasu. Załóżmy,
zaproponowałem, że eliminujemy wszystkie te bariery i za pomocą czarodziejskiej różdżki z
dnia na dzień przeistaczamy miliony amerykańskich młodych ludzi w osobników kalibru
noblistów. Czy zatrzyma to ucieczkę miejsc pracy tam, gdzie firma może zarobić więcej?
Chyba że ci „nobliści” są skłonni pracować za chińskie i indyjskie płace. Ponieważ
zapanowało milczenie, spytałem profesora, jakie sektory gospodarki spełniają następujące trzy
warunki: a) tworzą wiele nowych miejsc pracy (miałem na myśli miliony, a nie tysiące
nowych posad w bankowości czy handlu nieruchomościami); b) płacą dobrze; c) nie ulegają
pokusie wędrówki za granicę (bo tylko takie mogą zastąpić przemysł szukający wyższych
zysków gdzie indziej). Friedman milczał przez dłuższą chwilę, po czym powiedział: „Nic nie
przychodzi mi w tej chwili do głowy, ale jestem przekonany, że takie sektory istnieją”.

Gdy Friedman mnie pouczał, że Ameryka najlepsze swoje dni ma tuż pod nosem,

przyznał, że rosnące nierówności w dochodach go martwią, gdyż to „złe dla demokracji”.
Dodał jednak natychmiast, że to tylko wynik napływu kiepsko wykwalifikowanych
Meksykanów, którzy mało zarabiają, i nadmiernie wysokich zarobków na Wall Street.
Napęczniały, mówił, oba bieguny: superbogatych i superbiednych. Oba te zjawiska,

background image

zapewniał, są krótkotrwałe, więc wszystko rychło wróci do normy, czyli nierówności się
zmniejszą.

Jak na razie przepaść się pogłębia, a nie maleje.

background image

Mocarstwo czy muzeum? (Europa)
Czy Europie nie zagraża odrodzenie nacjonalizmu? „Odrodzenie? — spytał

przekornie wybitny amerykański politolog. — Przecież nacjonalizm nigdy w Europie nie
umarł. Wspólny hymn i rozwieszanie unijnych flag nie znaczy, że Europejczycy
zbudowali wspólnotę”.

Pytanie to zadałem, gdy rozgoryczeni wyborcy kolejnego poturbowanego kryzysem kraju

Europy pokazali rządzącym czerwoną kartkę, a wyborców innego irytuje pomoc udzielana
słabszym.

Do opisu genezy dzisiejszych problemów zachodu Europy jak ulał pasuje rosyjski termin

„biesitsia s żyru” - „szaleć z przesytu”. Prosperity uśpiła Europę. Po tragediach wojny
kontynent rozkoszował się spokojem. Uważał, że to mu się należy. Europejczycy krytykowali
przy każdej okazji Amerykę i bili się w piersi za grzechy kolonializmu. Sami nie kiwnęli
palcem, gdy doszło do ludobójstwa w Rwan-dzie i na Bałkanach, a potem w Darfurze. Żyli
dostatnio w poczuciu moralnej wyższości.

Uważana za kolebkę demokracji Europa była ze swojej demokracji dumna i miała

powody do samozadowolenia. Zachodnia część kontynentu dzięki planowi Marshalla szybko
podniosła się z wojennych zgliszcz. Jej najbardziej przewidujące umysły zabrały się
energicznie do realizacji idei integracji, która miała pogrzebać uprzedzenia i zbudować trwały
pokój na kontynencie.

Na długo zanim słowo „globalizacja” weszło do powszechnego użycia, blisko

sześćdziesiąt lat temu, Jean Monnet, jeden z ojców idei integracji europejskiej, powiedział:
„Nasze kraje stały się zbyt małe dla dzisiejszego świata, dla skali nowoczesnej technologii,
dla Ameryki i Rosji dziś, a dla Chin i Indii jutro. Związek narodów europejskich w Stanach
Zjednoczonych Europy jest drogą do podniesienia ich standardu życia i ochrony pokoju”.

Niewiele czasu upłynęło, a nadszedł także dostatek. Europie, czy raczej jej wolnej

części, zaczęło się bardzo dobrze powodzić. Amerykański parasol ochronny dawał poczucie
bezpieczeństwa, silne związki zawodowe skutecznie broniły zdobyczy socjalnych, a napływ
imigrantów łagodził napięcia na rynku pracy.

Idea integracji kwitła. Różne motywacje przywiodły poszczególne kraje do Unii, różne

tęsknoty i oczekiwania sprawiły, że idea wydała im się ponętna. Euroentuzjazm Republiki
Federalnej Niemiec brał się po części z pragnienia odcięcia się od strasznej przeszłości
Trzeciej Rzeszy - Europa stała się niejako substytutem ojczyzny. Francja, dumna i
poturbowana Indochinami i Algierem, upatrywała w zintegrowanej Europie skutecznego
instrumentu zaznaczenia swej obecności na scenie globalnej. Irlandia spodziewała się
ugruntowania swej niezależności politycznej i szansy na wyrwanie się z ekonomicznego
marazmu. Dla Grecji, a potem Portugalii i Hiszpanii integracja była zarówno pomocą w
otrząśnieciu się z autorytaryzmu, jak i receptą, podobnie jak później dla członków bloku
postsowieckiego, na nadrobienie zapóźnień cywilizacyjnych. Wielka Brytania i Dania do
Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej trafiły nie bez wahań, nie odczuwały bowiem potrzeby
redefinicji swej tożsamości.

Londyn pozostaje mocno sceptyczny co do politycznego wymiaru integracji. Dla

Duńczyków ważnym argumentem za przystąpieniem było przekonanie, że zapewni im to
wyższe ceny w eksporcie wieprzowiny, obawy zaś, że Niemcy wykupią im ziemię,
doprowadziły do wynegocjowania zapisu, że obcokrajowiec nie może kupić w Danii
nieruchomości nierolniczej, chyba że mieszka w tym kraju co najmniej pięć lat.

background image

Potem upadł komunizm i w całej niemal Europie zapanował demokratyczny porządek.

Jeszcze w połowie ubiegłej dekady spowita oparami optymizmu Europa aspirowała do roli
modelu cywilizacji jutra, a jej apologeci mówili wzniosie o zanikaniu dumy narodowej i
rodzeniu się nowej tożsamości, sięgającej głębiej i dalej, niż wynikałoby to z tradycyjnych
granic. Globalny kryzys finansowy zmusił - czy raczej zmusić powinien - do bardziej
trzeźwego oglądu rzeczywistości. Tyle że konfrontacja z przykrymi realiami nigdy i nigdzie nie
należała do popularnych zajęć.

Według mnie rejestr podstawowych słabości Europy wygląda następująco:
1. System świadczeń społecznych jest rozdęty poza granice możliwości finansowych.

Trendy demograficzne - szybkie starzenie się kontynentu - będą to zagrożenie potęgować.

2. Nakłada się na to nadmierna biurokracja i niska skłonność do innowacji, co będzie

osłabiało zdolność Europy do konkurowania na rynkach światowych.

3. Brakuje polityki w kwestii imigracji. Co więcej, względy poprawności politycznej

uniemożliwiają debatę w tej dziedzinie.

4. Kontynent nie jest w stanie sam się bronić, gdyby zaszła taka potrzeba, i wykazuje

coraz mniejszą gotowość do ponoszenia kosztów wspólnej obrony.

5. Europa jest nadmiernie uzależniona od importu energii z Rosji.
6. Mechanizm integracji gospodarczej jest niesprawny i brakuje w nim narzędzi

dyscyplinowania suwerennych krajów.


Zaledwie kilka godzin po przyjęciu pakietu ratunkowego dla Aten -jak się okazało

pierwszego z wielu - Herman Van Rompuy, prezydent Unii, powiedział: „Nie jesteśmy w
stanie dalej finansować naszego modelu społecznego”. Zawierucha grecka okazała się
zwiastunem szerszych perturbacji i przypomniała, że także w Europie konsumpcja przez lata
wyprzedzała wzrost produktywności, a koszty państwa opiekuńczego przekraczały możliwości
gospodarki. Wkrótce Unia wpadła w korkociąg kryzysowy, z którego niełatwo wyjść. W imię
idei europejskiej solidarności, a także w imię obrony własnych wielkich banków unijni
mocarze rzucają kolejnemu tonącemu koło ratunkowe - zawsze za pięć dwunasta, gdy
nieszczęśnikowi idą już bańki nosem.

Zbigniew Brzeziński napisał, że zadowolona z siebie Unia zachowuje się tak, jakby za

swój cel polityczny uważała stworzenie najbardziej luksusowego domu starców na świecie —
a napisał to, zanim bezrobocie wśród młodzieży w Hiszpanii i w Grecji przekroczyło 50
procent.

Europa posuwa się do przodu w żółwim tempie albo się cofa - głównie dlatego, że traci

zdolność do rywalizacji. W 2000 roku w Lizbonie z wielkimi fanfarami Unia przyjęła plan
przekształcenia Europy do 2010 roku w „najbardziej konkurencyjną, opartą na wiedzy
gospodarkę świata”. Miała zwiększyć do 3 procent PKB nakłady na badania i rozwój,
ograniczyć biurokrację, wzmocnić zachęty dla przedsiębiorczości i podnieść stopień
aktywności zawodowej do 70 procent dla mężczyzn i 60 procent dla kobiet. Skończyło się
spektakularną klapą, bo za obfitością słusznych celów nie poszła determinacja polityczna.
Przepaść technologiczna między Europą a Ameryką jeszcze się pogłębiła. Udział wydatków na
B+R jest w Unii znacznie niższy, niż zakładano, i dużo niższy niż w Japonii, Korei
Południowej czy Stanach Zjednoczonych. Jedynie Finlandia, Szwecja i Dania osiągnęły
planowany w Lizbonie poziom. W Stanach nauka przekłada się łatwiej na innowacje
technologiczne; tamtejsze ustawodawstwo daje uniwersytetom, których badania finansowane

background image

są ze środków publicznych, udział w korzyściach finansowych płynących z tych badań.

Na liście dwudziestu najlepszych uniwersytetów, tradycyjnie sporządzanej przez

Uniwersytet Jiao Tong w Szanghaju, znajduje się siedemnaście uczelni amerykańskich, dwie
brytyjskie i jedna japońska. Komisja Europejska kwestionuje te rankingi, uważając że
krzywdzą one Europę, ale przyznaje, że jakość szkolnictwa wyższego to dziś barometr
globalnej konkurencyjności i bez jego poprawy strategia modernizacji skazana jest na porażkę.
Europa ma światowej klasy centra badawcze, takie jak genewski CERN czy Europejskie
Laboratorium Biologii Molekularnej w Heidelbergu, ale większość placówek badawczych
zżera zmora biurokracji. Uzyskanie patentu zajmuje w Unii pięć razy tyle czasu co w Ameryce.

W ciągu godziny Europejczyk wytwarza mniej więcej tyle co Amerykanin, ale pracuje

krócej albo w ogóle nie pracuje, korzystając ze szczodrych systemów pomocy społecznej.
Dotyczy to głównie krajów Europy kontynentalnej, zwłaszcza Francji, gdzie w zbiorowej
świadomości, ostrzej niż wśród Anglików czy Amerykanów, praca najemna jawi się jako
forma eksploatacji. Podczas gdy Amerykanie czy Anglicy bronią się ze wszystkich sił przed
wcześniejszą emeryturą, Francuzi o nią z pasją walczą. Dania mogła się do niedawna
pochwalić najniższym w Unii wskaźnikiem bezrobocia wśród młodych, bo miała najbardziej
liberalne prawo pracy. Tam gdzie łatwiej pracownika zwolnić, pracodawca jest bardziej
skłonny go zatrudnić. Tymczasem młodzi Francuzi gotowi są pójść na barykady, aby zachować
przywilej utrzymania się na pierwszej w życiu posadzie przez co najmniej dwa lata.

Skala potencjalnych korzyści ze wspólnego rynku jest ogromna, ale to jeszcze o niczym

nie przesądza. W unijnej maszynerii co rusz zgrzyta. Unia nie jest przyjazna dla typowej małej
firmy europejskiej. Dziewięć na dziesięć takich przedsiębiorstw zatrudnia mniej niż dziesięć
osób, a takich firm jest w Unii dwadzieścia milionów i to one stanowią kręgosłup unijnej
gospodarki.

Grecki kryzys pokazał nie tylko, że konstrukcja strefy euro jest mniej stabilna, niż się

wydawało, ale ujawnił silne pokusy, aby w trudnych chwilach szukać schronienia w
ekonomicznym nacjonalizmie. Aby ludzie byli skłonni do poświęceń na rzecz innych, ci inni
muszą być częścią ich społeczności - mówi Amitai Etzioni, gdy pytam go o europejską
integrację. Unia wciąż jest pozbawiona głębokiego poczucia wspólnoty. Nikt nie myśli o
umieraniu za Brukselę czy Unię. Triumfy lub upokorzenia narodu, niezależnie od tego, czy
prawdziwe, czy wyimaginowane, postrzegane są jako indywidualne zwycięstwa i porażki. Nie
oczekujmy zatem entuzjazmu, a nawet gotowości do solidarnego dzielenia się bólem.

Każdej biurokrakcji stawia się zarzut, że jest za droga i że służy sama sobie. Biurokrację

Unii oskarża się o to z dodatkowego powodu: kwestionowanej przez wielu legitymacji do
ustanawiania prawa. Przy rozmaitych okazjach słychać zarzuty, że europejska integracja
oznacza urzędniczą konspirację elit, a tysięcy biurokratów, którzy podejmują decyzje
regulujące życie milionów ludzi, nikt nie wybierał i odpowiadają oni jedynie przed Komisją,
której mandat także nie pochodzi z nadania wyborców.

*
Badania opinii publicznej pokazują rosnącą w Europie niechęć do imigracji w ogóle, a

do muzułmanów w szczególności. Gdyby w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy
zaczęła się na dobre imigracja z Turcji, Maroka, Algierii i innych krajów, Europejczykom
przyszło do głowy, że pół wieku później na ich kontynencie pojawią się tysiące meczetów,
mało prawdopodobne, aby na tę imigrację przystali. Wówczas widzieli wyłącznie plusy.

Pamiętam jak dziś grudniowy wieczór 1976 roku, kiedy pociąg z Bolonii powoli wtoczył

background image

się na dworzec w Monachium. Na peronie powitały mnie płynące z megafonów słowa po
serbsko-chorwacku, turecku, hiszpańsku, włosku, portugalsku i dopiero na końcu po
niemiecku. Następnego dnia zwiedzałem fabrykę BMW. Przy taśmie dominowali
Jugosłowianie. Ale jak mi powiedziano, to akurat przypadek - na innej zmianie większość
stanowić mogli Turcy.

W 1994 roku Citibank wysłał mnie z Nowego Jorku do Dusseldorfu, abym przywiózł

odpowiedź na pytanie, dlaczego właśnie w Niemczech bank zarabia tak dobrze, choć tamtejsi
klienci odbiegają od pożądanego profilu, bo większość stanowili imigranci, bynajmniej nie
zamożni. Tajemnica wysokiej rentowności była prosta. Tych ludzi inne banki nie chciały. Od
Citi gastarbeiterzy pożyczali na remont kuchni, budowę dodatkowej izby lub zakup sprzętu
gospodarstwa domowego. Byli skłonni zapłacić wysoki procent i co najważniejsze - spłacali
bez zarzutu. Nie chcieli ryzykować, że komornik zabierze mebel, a następnego kredytu nie
dostaną.

Od tamtych czasów wiele się zmieniło. Do 11 września 2001 roku zastrzeżenia wobec

imigrantów nie miały wiele wspólnego z islamem. Od tej chwili do europejskiej świadomości
wdarły się obawy, a nawet myśl

O „piątej kolumnie”. Drapieżna książka Oriany Fallaci Wściekłość i duma stała się w

2002 roku bestsellerem we Włoszech. Bernard Lewis, historyk z Princeton, zapytany w 2004
roku przez niemiecką gazetę, czy Europa będzie supermocarstwem pod koniec XXI wieku,
odpowiedział: „Europa będzie częścią arabskiego zachodu, Maghrebu”.

Polityczna poprawność uniemożliwa spokojną debatę, więc sonduję przyjaciół.

Austriaccy i duńscy najwyraźniej boją się imigrantów. Francuscy, a zwłaszcza włoscy - wcale.
Dario Guerini, profesor ekonomii

i kiedyś wiceburmistrz Bergamo, mówi wprost: „potrzebujemy ich”. Wysoki

funkcjonariusz policji w Rzymie uspokaja i tłumaczy: „Nasze grupy przestępcze wysługują się
tymi ludźmi. Sami z siebie imigranci najwyżej ukradną portfel turyście. W końcu może to
zrobić także rodowity Włoch”.

W książce Reflections on the Revolution in Europę (Rozważania na temat rewolucji w

Europie) Christopher Caldwell pisze, że korzyści ekonomiczne spowodowane napływem
imigrantów do Europy w minionym półwieczu były stosunkowo niewielkie i dość szybko się
skończyły, natomiast zmiany społeczne, jakie wywołały, są ogromne i trwałe. Podkreśla, że
imigracja na wielką skalę w połączeniu z rozbudowanym systemem zabezpieczeń socjalnych,
jakie tradycyjnie oferują bogate kraje Europy Zachodniej, to mariaż niefortunny dla
europejskiego podatnika - zmieniający oblicze i kulturę Europy w stopniu i tempie, jakie mało
kto mógł sobie wyobrazić czterdzieści lat temu.

Argumentem na rzecz masowej imigracji do Europy przez długi czas była wiara, że

liczne, prężne i mnożące się szybko społeczności imigrantów pozwolą utrzymać szczodry
system przywilejów społecznych, gdyż zastąpią odchodzące na emeryturę społeczności
lokalne, bez potomków lub z niewystarczającą ich liczbą. Imigrację zaczęto postrzegać jako
sposób na wieczny luksus — wczesne emerytury, wakacje w Grecji i Portugalii i letnie domy
na Costa del Sol. Tymczasem z danych demografów ONZ wynika, że aby odtworzyć proporcje
płatników i beneficjentów, Europa potrzebowałaby do połowy wieku około 700 milionów
imigrantów, czyli znacznie więcej, niż dziś wynosi cała ludność kontynentu. Co więcej,
imigranci też się starzeją i gdy sami osiągną wiek emerytalny, nie podziękują za gościnę, nie
zrezygnują dobrowolnie ze świadczeń, które sobie wypracowali, i nie wrócą do Algierii,

background image

Maroka czy Turcji.

Imigracja zarobkowa do zachodniej Europy wypełniła lukę w obumierających, a nie

nowych, dynamicznych sektorach gospodarki, stąd Turcy, którzy czterdzieści lat temu
wykazywali się większym niż lokalni Niemcy stopniem partycypacji zawodowej, dziś cierpią
na masowe bezrobocie, sięgające w niektórych regionach, łącznie z Berlinem, 40 procent. Są
trzykrotnie bardziej niż Niemcy zależni od zasiłków dla bezrobotnych.

W tym samym czasie gdy krytykowano Fallaci za islamofobię, urodzony w Syrii radykał

Omar Bakri, któremu zakazano wjazdu do Anglii wkrótce po zamachu terrorystycznym w
Londynie 7 lipca 2005 roku, oświadczył dla wychodzącego w brytyjskiej stolicy arabskiego
dziennika „Al-Hayat”: „Z wolą Allaha uczynimy z Zachodu Dar al-Islam drogą inwazji od
wewnątrz. Gdy powstanie islamskie państwo i gdy dokona inwazji, będziemy jego armią i
żołnierzami w środku”.

Być może Bernard Lewis przesadza, mówiąc o Europie jako zachodnim przyczółku

islamu, ale świat islamu jest już częścią Europy, choć wciąż małą, jednak szybko rosnącą.
Zdaniem ekspertów Wiedeńskiego Instytutu Demografii w połowie stulecia islam może się
stać główną re-ligią wśród Austriaków w wieku do piętnastu lat. Istnieje
prawdopodobieństwo, że w Austrii, kraju, który w XX wieku był w 90 procentach katolicki,
w połowie XXI wieku katolicy będą stanowić mniej niż połowę ludności.

Dyskutując z prognozą Bernarda Lewisa, syryjsko-niemiecki socjolog Bassam Tibi

powiedział, że „rzecz nie w tym, czy większość Europejczyków będzie muzułmanami, ale jaki
islam - szaria czy euroislam - zdominuje Europę”. Tego typu rozważania ekscytują polityków i
wizjonerów, ale nie uspokajają przeciętnego obywatela kontynentu.

Jeśli do Europy trafia więcej imigrantów, niż życzą sobie tego jej obywatele, jest to

świadectwo defektu demokracji. Europejscy przywódcy postanowili inaczej to interpretować
- przyjęli, że imigracja i polityka azylu to moralny obowiązek i jako taki nie podlega
głosowaniom. Nie ulega wątpliwości, że w konfrontacji z islamem Europa się zmieni. O wiele
bardziej wątpliwe, czy islam okaże się skłonny do asymilowania europejskiej kultury.

Jesienią 2005 byłem w Stambule, gdy Austria zablokowała starania Turcji o przyjęcie do

Unii Europejskiej. Na spotkaniu z tureckimi przyjaciółmi krytykowałem Austrię, uważając, że
Turcy zasłużyli sobie na lepsze traktowanie. Okazałem się bardziej proturecki niż moi
przyjaciele — nauczyciele, lekarze, inżynierowie i prawnicy. „Czy byłeś kiedyś w tureckiej
dzielnicy Wiednia?”, zapytali. Nie byłem, więc mnie oświecili, że tysiące ich rodaków, którzy
zjechali tam z Anatolii, nie jest zainteresowanych asymilacją i chodzi im jedynie o to, aby
wykorzystać austriacki system świadczeń i stworzyć sobie w Wiedniu lepszą Turcję, w którą
żaden Austriak nie powinien się wtrącać. Jeden z moich przyjaciół skwitował nasze
rozważania w ten sposób: „Też bardzo bym chciał, abyśmy się znaleźli w Unii, ale gdybym
odpowiadał za finanse Belgii czy Holandii, tobym starania Turcji wetował”. Pozostali z żalem
przyznali mu rację.

*
O ile relacje z imigrantami budzą w Europie wielkie emocje, które nie prowadzą do

poważnej debaty, o tyle ani emocji, ani debaty nie doczekał się temat zdolności obronnych
Unii. Dawno temu, jeszcze jako student, byłem w Kopenhadze w czasie, gdy Mogens Glistrup,
członek duńskiego parlamentu znany z awersji do płacenia podatków - za co trafił do
więzienia - zaproponował proste rozwiązanie. Zlikwidujmy resorty spraw zagranicznych i
obrony i zastąpmy je automatyczną sekretarką, która po rosyjsku odpowie: „Dania się

background image

poddaje”. Glistrup przypomniał mi się, gdy ustępujący szef Pentagonu Robert Gates w czasie
pożegnalnej podróży dookoła świata latem 2011 roku wypomniał europejskim partnerom z
NATO jazdę na gapę. Niedługo, powiedział, zmniejszy się ochota amerykańskiego Kongresu i
opinii społecznej do wydawania coraz większych pieniędzy, by bronić tych, którzy niechętnie
łożą na własną obronę. Stany Zjednoczone płacą dziś trzy czwarte wszystkich rachunków
NATO. Amerykański podatnik i przyszli liderzy Ameryki - których nie formowało
doświadczenie zimnej wojny - mogą zakwestionować, czy NATO jest warte ceny, jaką
Amerykanie za nie płacą.

Blamażem była operacja w Libii. Mimo że wszystkie kraje NATO za nią głosowały,

mniej niż połowa była skłonna się dołożyć. Wiele z tych, które tylko kibicowały, czyniło to nie
z braku woli, ale po prostu dlatego, że brakowało im zdolności militarnych: samolotów, ludzi,
paliwa. „Co by się działo, gdyby przyszło im walczyć z bardziej wymagającym przeciwnikiem
niż popękana dyktatura pułkownika Muammara Kaddafie-go?” - pytał „The New York Times”.

Zbigniew Brzeziński już w 2003 roku pisał, że krytyce Ameryki rzadko towarzyszy

refleksja nad scenariuszem - którego nie można z góry wykluczyć - samoizolacji Ameryki,
odwrócenia się plecami do świata. Wówczas światu zajrzy w oczy groźba globalnej anarchii,
tym bardziej przerażającej, że może jej towarzyszyć dalsze upowszechnienie broni masowej
zagłady. Co by się stało - pytał - gdyby Kongres, przyduszony długiem, wymusił na
administracji wycofanie amerykańskich wojsk z Europy, Dalekiego Wschodu i Zatoki
Perskiej? W Europie jedni rzuciliby się do budowy armii, a inni szukaliby specjalnych
układów z Moskwą. Na Dalekim Wschodzie wzrosłoby prawdopodobieństwo wojny w Korei
i militaryzacji Japonii. Zatokę Perską zdominowałby Iran, zagrażając sąsiednim krajom
arabskim.

Tymczasem w Europie zakotwiczyły się dość trwale antyamerykańskie sentymenty. Jest w

nich odrobina nieuchronnej niechęci do hegemona, sporo rozczarowania tym, że zwycięzca w
długiej rywalizacji ideologicznej nie uczynił świata lepszym, bezpieczniejszym i
sprawiedliwszym, a także szczypta obawy o kulturowy imperializm. Gdy myślę

O Europejczykach sympatyzujących z Ameryką, dość nieoczekiwanie w 2002 roku

pojawia się nazwisko Regisa Debraya.

Francuski filozof, marksista, towarzysz broni Che Guevary, schwytany w 1967 roku przez

władze boliwijskie i skazany na trzydzieści lat więzienia, wypuszczony w 1970 roku dzięki
interwencjom między innymi gernerała de Gaullea i papieża Pawła VI, wylądował w Chile za
rządów Salvadora Allendego. Po obaleniu Allendego Debray był doradcą prezydenta Franęois
Mitterranda do spraw polityki zagranicznej. Postulował zmniejszenie zależności Francji od
Stanów Zjednoczonych. Z czasem doszedł do wniosku, że społeczność międzynarodowa
potrzebuje silnych państw, gdyż z chwilą gdy państwo wycofuje się z aktywnego uczestnictwa
w życiu publicznym, rośnie siła bankiera, w miejsce państwa wciska się kler, terytorium
zdobywa mafia.

W 2002 roku Debray opublikował esej polityczny pod tytułem Imperium 2.0 - fikcyjny

list, jaki miał otrzymać z Ameryki od starego znajomego, Xaviera de C***, napisany tuż po
ataku terrorystycznym 11 września 2001 roku. Xavier, były obywatel Francji, urzędnik
rządowy, konsultant do spraw politycznych i wojskowych, twierdzi, że w obliczu
współczesnych zagrożeń dla Zachodu, takich jak radykalny islam, międzynarodowy terroryzm,
brutalna rywalizacja o deficytowe surowce czy rosnąca siła agresywnych Chin, najlepszą
obroną byłoby przyłączenie się Europy do Stanów Zjednoczonych i konsolidacja w Stany

background image

Zjednoczone Zachodu.

Zdaniem Xaviera tylko USA są w stanie wziąć na siebie moralną
i fizyczną odpowiedzialność za polityczną stabilność i porządek ekonomiczny, a także

podjąć się obrony wspólnych wartości i kultury Zachodu. Uważa on, że Francja i inne narody
mogą nie tylko zachować swe lokalne i regionalne rządy i tożsamość kulturową, ale również
wzbogacić z gruntu pośledniejszą kulturę Ameryki, podobnie jak kiedyś Grecy wnieśli wkład
do kultury Rzymu. Zamiast tracić czas, próbując się przeciwstawić ekonomicznej hegemonii
Ameryki poprzez Unię Europejską i inne organizacje skazane na porażkę, Francja i Europa,
powiada Xavier, niewiele by straciły, przyłączając się do Stanów Zjednoczonych, a zyskałyby
polityczne prawa Zachodu.

Taki scenariusz to oczywista mrzonka. I bez niego Europa stoi w obliczu wielu

dylematów. Przykład to energetyka - dziedzina, w której rozsądek miesza się w Europie z
histerią. Tragedia w Fukushimie przestraszyła Niemców tak, jakby żyli w strefie nieustannych
wstrząsów sejsmicznych i byli wystawieni na niebezpieczeństwo tsunami. Zamykanie
elektrowni atomowych wymusiło postawienie nierealnych celów przed energią odnawialną.
Cieszyć się musi Rosja.

Unia usiłuje zmniejszyć swą zależność od rosyjskiej energii. Powtarzające się kryzysy na

linii Rosja - Ukraina uzmysłowiły Europejczykom, że to bardzo niebezpieczna zależność,
próbują więc promować konkurencję. Obowiązujące w Unii od połowy 2011 roku przepisy
liberalizują rynek energii i zabraniają koncernom wydobywającym surowce zajmowania się
również ich transportem i sprzedażą. To dotyka Gazpromu. Na szczycie Rosja - Unia w
grudniu 2012 roku Putin domagał się, aby spod unijnych regulacji wyłączyć gazociąg South
Stream, którym Rosja chce transportować gaz do Europy z pominięciem Ukrainy. Sam
gazociąg, zdaniem ekspertów, jest dla Rosji ekonomicznie nieopłacalny, ale ma znaczenie
geostrategiczne. Osłabia spójność Unii, pogłębi uzależnienie Europy od rosyjskiego gazu, ma
zademonstrować gotowość Moskwy do realizacji ważnych celów bez oglądania się na
buchalterię i wreszcie -a może przed wszystkim - Rosja tak się przy nim upiera, bo rezygnacja
z tej inwestycji oznaczałaby dla Kremla porażkę prestiżową, na którą „supermocarstwo
energetyczne” nie może sobie pozwolić.

*
Dla Europy bolesnym przypomnieniem jej własnej słabnącej pozycji są sukcesy Pekinu.

Do niedawna Europejczykom sen z oczu spędzał niepokój, czy zdołają sprostać wyzwaniu
Ameryki. Dziś to pytanie, czy Europa da się pożreć Chinom, które nie tylko stanowią
wyzwanie dla tekstyliów i producentów butów, ale wchodzą ostro na teren fabryk
samochodów, pociągów - i wkrótce zapewne samolotów. Chińczycy uwielbiają mercedesy,
bmw i torebki od Gucciego, jednak z produkcji dóbr luksusowych może wyżyć Szwajcaria,
lecz nie wyżyje cały kontynent.

I wreszcie sama Unia. Sanację mechanizmów integracji europejskiej komplikują ogromne

różnice w postawie największych krajów członkowskich. Wielka Brytania stoi jedną nogą na
kontynencie, a drugą na własnej wyspie i rozważa, czy to wygodna pozycja. Niemcy,
najsilniejszy ekonomicznie kraj Europy, sukcesy gospodarcze kontynentu przywykły zapisywać
na swoje konto. Świadome swego potencjału z jednej strony i historycznej odpowiedzialności
z drugiej, nie stroniły w przeszłości od pomocy dla potrzebujących. Nic zatem dziwnego, że
Niemcy głęboko uwierzyli w swą rolę hojnego dobroczyńcy. Dziś przeciętny Niemiec ma
coraz mniej sympatii dla kłopotów innych, uważając, że on zaciska pasa, a inni go

background image

popuszczają, że jest jak prymus, który ślęczy godzinami nad trudnym zadaniem, podczas gdy
inni kopią piłkę i balują, a tuż przed lekcją przepisują zadanie i dostają wysokie noty. Mniej
powszechna jest świadomość ogromnych korzyści, jakie narodziny euro w 1999 roku
przyniosły samym Niemcom. Wspólna waluta oznaczała kres obaw o to, że siła marki utrudni
rywalizację z krajami o słabszej walucie. Pozbawiła partnerów opcji dewaluacji własnej
waluty w celu poprawy konkurencyjności.

W poharatanej kryzysem Europie na „zmęczenie rynkiem” nakłada się „zmęczenie

integracją”. Adwokaci ściślejszej integracji będą wiosłować pod prąd dopóty, dopóki do
korzyści z integracji nie przekonają się miliony obywateli Unii. A ci są często sfrustrowani, bo
dotychczasowe korzyści przyjęli za oczywiste, natomiast uwagę skupiają na tym, co
szwankuje. I na prawicy, i na lewicy pojawiają się i zyskują na znaczeniu partie
eurosceptyczne. Reform potrzeba dokładnie w tym samym czasie, gdy kraje są nimi zmęczone.
Eleganckie fasady nie zastąpią solidnych fundamentów. Trzeba dużo więcej niż deklaracji
solidarności, aby popchnąć Unię na drogę szybszego wzrostu i dać pracę milionom ludzi,
którzy jej nie mają, oraz radykalnie poprawić konkurencyjność Europy-bez tego w 2040 roku
bliżej jej będzie do muzeum niż do mocarstwa.

Rezurekcja Azji i ból głowy (Azja Południowo-Wschodnia)
Gdy Europa jest zmęczona i rozleniwiona, Azja kipi energią i nabiera pewności

siebie. Czy raczej utwierdza się w swej sile. Bo pewności zaczęła nabierać przeszło sto
lat temu, za sprawą wydarzenia, którego przeciętny człowiek cywilizacji Zachodu nigdy
nie zarejestrował w swej pamięci. Może nawet o nim nie słyszał.

Mój przewodnik po New Delhi z ogromnym przejęciem pokazywał mi India Gate.

Przypominający Łuk Triumfalny narodowy pomnik Indii upamiętnia 90 tysięcy żołnierzy
Brytyjskiej Armii Indyjskiej, którzy stracili życie, walcząc za Imperium w czasie pierwszej
wojny światowej i trzeciej wojny angielsko-afgańskiej, od maja do sierpnia 1919 roku. Był
zaskoczony, że liczba zabitych nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia. Spytałem, czy
słyszał o Auschwitz. Nie słyszał. „Oni” wiedzą mało o naszych losach i kulturach, a my mało
wiemy o nich. O „nich”, to znaczy o narodach spoza naszego kręgu kulturowego.

Z rozkazu króla Jerzego III we wrześniu 1772 roku lord George Macartney wyruszył z

Londynu do Chin. Przewodniczył pierwszej brytyjskiej delegacji handlowej, liczącej
siedemset osób. Płynął na pokładzie okrętu z sześćdziesięcioma sześcioma działami. Miał
oszołomić i uwieść Chińczyków. Wiózł prezenty dla cesarza i dworu: teleskopy, zegary,
barometry, karetę na resorach. Misja dotarła morzem do Makau, a potem, po czterech
miesiącach wędrówki, trafiła na audiencję u cesarza. Lord Macartney poprosił cesarza
Qianlonga o zgodę na utworzenie brytyjskiego przedstawicielstwa handlowego w stolicy, jako
że wcześniej obcokrajowcy mogli prowadzić interesy jedynie w Kantonie. Prosił także o
otwarcie dodatkowych portów dla handlu i o ulgi celne. Cesarz odpowiedź miał gotową,
zanim wysłannik króla Anglii pojawił się w Pekinie. Macarteneyem nie zawracał sobie głowy
- w przesłaniu do króla Jerzego III napisał, że Chiny nie zwiększą handlu z zagranicą,
ponieważ niczego od innych nie potrzebują. Anglię upokorzono.

W XIX wieku Europa kompletnie zdominowała Azję. Pod butem Rosji znalazły się i

niezależne nomadyczne ludy, takie jak Kazachowie czy Kirgizi, i prowadzący osiadły styl
życia Uzbecy i Turkmeni. Na Dalekim Wschodzie car założył Władywostok. Wielka Brytania
faktycznie rządziła Indiami, anektowała Birmę i opanowała południowe Malaje. Chiny
opierały się dłużej. Były tradycyjnie przekonane o swej wyższości nad europejskimi

background image

„barbarzyńcami” i miały ku temu powody.

Podczas gdy historyk zajmujący się osiemnastowieczną Europą z trudem dokopie się

jakichkolwiek statystyk, jego kolega parający się Chinami ma do swej dyspozycji spisy
ludności, dane na temat areału gruntów etc. Od połowy XVII wieku do końca cesarstwa w
1911 roku Chinami rządziła dynastia Qing, zwana także mandżurską.

To za jej panowania Chiny anektowały Tybet, Tajwan i Mongolię. Początki dynastii to

prawdziwe rządy merytokracji, lecz niespełna sto lat później do systemu administracji wdarła
się niekompetencja i korupcja, które nie ominęły także armii. Kraj stawał się stopniowo
bezbronny w obliczu przewagi technologicznej agresywnych mocarstw europejskich.
Zwycięstwo Anglików w wojnach opiumowych, będących batalią o kontrolę rynków zbytu,
otworzyło Europie na oścież drogę do Chin. Pekin najpierw stracił Hongkong. Ciosem jeszcze
boleśniejszym były traktaty, które stawiały Europę na równej płaszczyźnie z Chinami. W gruzy
obracać się poczęło przekonanie, że cesarzowi Chin z nadania niebios przysługuje prawo
rządzenia ziemią. Misje jezuitów otworzyły Francji Napoleona III drogę do Indochin.

Jeszcze bardziej dramatyczna okazała się ekspansja Zachodu, głównie Stanów

Zjednoczonych i Rosji, na Japonię, kraj przez całe wieki praktycznie odcięty od reszty świata.
Tam jednak w kilkanaście lat po pojawieniu się białych doszło do historycznego przełomu —
obalenia feudalnego systemu władzy szogunatu, przywrócenia formalnych przywilejów
cesarza Meiji i przyspieszonej modernizacji, także militarnej, na wzór zachodni, która miała
służyć przede wszystkim zachowaniu niezależności od Zachodu.

Konflikt między rosyjskimi i japońskimi aspiracjami do terenów Korei i Mandżurii

doprowadził w 1904 roku do wojny. Po ataku Japończyków na rosyjską bazę w Port Arthur
car Mikołaj II formalnie wypowiedział Japonii wojnę. Trwała ponad rok. Rosyjskie dążenia
do ekspansji gospodarczej na Dalekim Wschodzie popierały i Londyn, i Berlin. Rosja była
pewna rychłego zwycięstwa. Była silniejsza gospodarczo, miała znacznie większą armię.

W dwa majowe dni 1905 roku w cieśninie Cuszima, oddzielającej Japonię od Korei - tej

samej, w której w XIII wieku kamikadze, „boski wiatr”, zatopił flotę mongolską Kubilaj-
chana, wnuka Dżyngis-chana, kierującą się na podbój Japonii - Japonia dowiodła, że można
pokonać białego. Bitwa pod Cuszimą, w której po raz pierwszy użyto na masową skalę broni
maszynowej, okazała się pierwszą i ostatnią wielką bitwą epoki pancerników morskich. Była
to największa bitwa morska od czasów Trafalgaru dokładnie sto lat wcześniej, kiedy to
zwycięstwo Wielkiej Brytanii nad siłami francusko-hiszpańskimi zapoczątkowało hegemonię
Londynu na morzu. Klęska floty bałtyckiej wysłanej do wsparcia floty Pacyfiku
przypieczętowała zwycięstwo Japonii o historycznym znaczeniu i strategicznym, i
psychologicznym.

Stało się ono źródłem inspiracji dla przyszłych liderów Wschodu, od Gandhiego i Nehru,

poprzez Sun Yat-sena, Mao Zedonga, po Hó Chi Minha. Jeździli do Japonii po naukę. A
Japonia nabrała apetytu na więcej. Postanowiła skopiować zachodni imperializm. W 1931
roku podbiła Mandżurię, w 1937 napadła na Chiny, w 1940 dokonała inwazji na francuskie
Indochiny, a wczesnym rankiem 7 grudnia 1941 roku zaskoczyła Amerykanów w Pearl Harbor.
Japońskie samoloty zgromadzone na pokładzie sześciu lotniskowców w kilka godzin
zniszczyły niemal całą amerykańską flotę Pacyfiku. Pancernik USS Arizona poszedł na dno tuż
przy brzegu, a wraz z nim 1177 ludzi. Do dziś z wraku wycieka ropa. Na tablicy poległych
znajduję kilkanaście polskich nazwisk. Spoczywa tam także W.I. Halloran. Jego kuzyn Richard
Halloran, wieloletni korespondent „New York Timesa” w Azji, odznaczony przez cesarza Aki-

background image

hito Orderem Wschodzącego Słońca Złote Promienie ze Wstęgą, przypomina mi w Honolulu
trzy daty:

1498 - Portugalczyk Vasco da Gama dopływa do południowo-zachodniego wybrzeża

Indii i tak rozpoczyna się kolonizacja Azji przez Europę;

6 grudnia 1941 - dzień przed atakiem Japonii na USA - oprócz Japonii tylko dwa kraje

azjatyckie były niepodległe: Tajlandia, która służyła za bufor między francuskimi Indochinami
a terenami pod kontrolą Brytyjczyków, i Nepal, mała monarchia w górach, dla której zdobycia
Londyn nie chciał ryzykować walki z nieustępliwymi Gurkhami;

1999 - Portugalia przekazuje Chinom Makau, ostatnią kolonię europejską w Azji.
Na to, co się dziś dzieje w Azji, radzi Halloran, trzeba patrzeć przez pryzmat tych

pięciuset lat krzywd i upokorzenia. Azja chce szacunku. Chiny coraz głośniej się go domagają.
Reszta Azji Południowo-Wschodniej uważa, że na ten szacunek zasłużyła.

Pearl Harbor było chybioną kalkulacją. Japonia liczyła na to, że po zniszczeniu

amerykańskiej floty siądzie do rokowań z Waszyngtonem i przekona Roosevelta do rezygnacji
z Pacyfiku albo podzielenia się nim.

W drugim półwieczu XX wieku Azja Południowo-Wschodnia stała się teatrem tragedii i

triumfów. Ponad milion ofiar pochłonęła wojna w Korei. Znacznie dłużej trwała i więcej ofiar
przyniosła wojna w Wietnamie. „Wielki skok” przewodniczącego Mao skończył się śmiercią
głodową około czterdziestu milionów Chińczyków. „Rewolucja kulturalna” dołożyła dziesięć
milionów ofiar i spustoszenie moralne. W połowie lat sześćdziesiątych w Indonezji z
inspiracji i przy wsparciu armii masowo mordowano komunistów. Dziesięć lat później
Czerwoni Khmerzy, komunistyczni ekstremiści, zamienili Kambodżę w wielki obóz
koncentracyjny. Przez trzy dekady, od 1950 do 1980 roku, Zachód patrzył na Azję Południowo-
-Wschodnią przede wszystkim przez pryzmat rywalizacji z komunizmem.

Gdy rozpadł się Związek Sowiecki, a komuniści z Pekinu weszli na ścieżkę

państwowego kapitalizmu, zmagania z marksizmem-leninizmem ustąpiły miejsca wyzwaniom
ekonomicznym. Najpierw strachu napędziła Japonia. W niespełna dwadzieścia lat po wojnie
stała się technologicznym mocarstwem o wspaniałej infrastrukturze i niezwykłej sprawności
organizacyjnej. Z czasem rosnąć zaczęli inni Azjaci.

W momencie rozwodu z komunistycznymi Chinami Tajwan w przeliczeniu na głowę nie

był bogatszy od Indii. Poza kilkoma małymi fabrykami tekstyliów, rafineriami cukru i
przemysłem spożywczym nie miał żadnej bazy industrialnej. Jako japońska kolonia od 1895 do
1945 roku, handlował niemal wyłącznie z Japonią i innymi koloniami Japonii - Koreą i
Mandżurią. Sprzedawał cukier, ryż i ananasy. Po wojnie i na to Japonii nie było stać. Korea
Południowa była w momencie startu jeszcze biedniejsza - w 1953 roku dochód na głowę
wynosił tu 67 dolarów, czyli z grubsza tyle co najbiedniejszych krajów Afryki. Hongkong i
Singapur, dwa stare miasta portowe, zaczęły od tego, co robiły wcześniej, czyli od finansów,
spedycji i ubezpieczeń.


Citibank przewiduje, że w połowie obecnego stulecia pod względem PKB na głowę,

uwzględniając parytet siły nabywczej, najbogatszymi krajami świata będą te same cztery
„azjatyckie tygrysy”: Hongkong, Tajwan, Singapur i Korea Południowa, które oszołomiły
tempem swego rozwoju w drugiej połowie ubiegłego wieku. Ta czwórka plus Tajlandia i
Malezja to jedyne kraje, w których średnioroczne tempo wzrostu przez cztery dekady
przekraczało 5 procent. Wszystkie mieszczą się w pierwszej dwudziestce świata po względem

background image

rezerw walutowych. Wszystkie dokonały ogromnej transformacji po wojnie. Wschodnia Azja
to najbardziej wydajny region świata.

W wyzwania globalizującego się świata, premiującego sprawność, dyscyplinę i

wydajność, znakomicie wpisał się konfucjanizm. To jednocześnie ideologia, religia, sposób
życia, kod moralności i podręcznik dla rządzących. Proste reguły, prowadzące do życia w
harmonii i dostatku i osiągnięcia raju raczej na ziemi niż na tamtym świecie. Wysoko na
piedestale wartości — porządek. Konfucjusz (551-479 r. p.n.e.) podkreślał, że ci na górze
powinni troszczyć się o tych na dole. Ci na dole powinni być zdyscyplinowani i posłuszni.
Neokonfucjanizm zaowocował najbardziej dynamicznymi krajami świata: Tajwan był
pierwszym miejscem w świecie konfucjańskim, gdzie, jak się wydaje, pogodzono zachodnią
technologię z moralnymi, duchowymi i intelektualnymi wartościami chińskiej filozofii. Stał się
przykładem dla innych. Hongkong i Singapur to Chińczycy. Korea i Japonia także mają
konfucjańskie korzenie. Niewielkie liczebnie mniejszości chińskie były motorem modernizacji
w wielu krajach Azji Południowo-Wschodniej.

Większość ludzi pożąda bogactwa, ale niewielu mówi o tym tak otwarcie i z taką pasją

jak Chińczycy. W chiński Nowy Rok ludzie życzą sobie nawzajem bogactwa. Nie martw się o
sąsiada — daj mu przykład własną cnotą. Dbaj o rodzinę. Stąd blisko do nepotyzmu i całkiem
niedaleko do korupcji, z którą poradził sobie tylko Singapur. Rozmiary nepotyzmu tłumaczą
nawet jakość linii lotniczych. Singapore Airlines zyskały wspaniałą reputację. Tajwańskie
China Airlines - taką sobie. Powód? Wedle najbardziej popularnej narracji Singapore Airlines
zatrudniają młode kobiety, które potrzebują pracy, a China Airlines te, które pracy nie
potrzebują, ale za to lubią latać.

Czy rzeczywiście źródło sukcesów „azjatyckich tygrysów” to konfucjanizm? Z górą

dwadzieścia lat temu Ezra Vogel z Uniwersytetu Har-varda kwestionował tę tezę i
przypominał o podobnej pokusie wśród zachodnich przedstawicieli nauk społecznych, aby w
ślad za Maxem Weberem w etyce protestanckiej znajdować wytłumaczenie sukcesów
pionierów kapitalizmu. „Wielu krajom transformacja się udała bez konfucjanizmu i co zrobimy
- pytał - jeśli w przyszłości industrializacja dokona się w takich krajach, jak Malezja, Meksyk,
Tajlandia, Turcja czy

Brazylia? Czy wówczas będziemy gloryfikować tradycje reformatorskie latynoskiego

katolicyzmu albo islamu? A jeśli tak, to czy idea tradycji, obejmująca tak wiele różnych
historycznych i kulturowych spuścizn, nie utraci swego znaczenia? I co z sercem
konfucjanizmu, czyli Chinami? To prawda, że dziś są komunistyczne, ale Chiny nie
doświadczyły istotnego uprzemysłowienia przed 1949 rokiem. Jeśli więc nie Konfucjusz, to
kto? Albo co?”

Wspólnych mianowników dla tej piątki (cztery małe smoki plus Japonia) jest kilka.

Ogromna pomoc Ameryki i organizacji międzynarodowych, zarówno w formie pieniędzy, jak i
ekspertyzy, odegrała rolę kluczową. Japonię Amerykanie okupowali i zmieniali. W Korei i w
Wietnamie przez wiele lat walczyli. Azja Wschodnia była linią frontu w batalii z
komunizmem. Hongkong i Singapur nie dostały tyle pomocy bezpośrednio, ale tamtędy szło
wsparcie dla żołnierzy Ameryki i jej sojuszników. We wszystkich krajach, a zwłaszcza w
Japonii, Korei i w Tajwanie, wiadomo było wcześnie, że prędzej czy później Amerykanie się
wyniosą i trzeba będzie sobie radzić, a jeśli zajdzie konieczność — bronić się samemu, do
tego zaś trzeba siły i nowoczesnej gospodarki. Ludzi do pracy nie brakowało, a bogactw
naturalnych nie było. Skarby, których nie miała ziemia, trzeba było zastąpić pomysłowością,

background image

kwalifikacjami, nauką, dyscypliną, organizacją. Bogactwa naturalne stały się dla wielu krajów
przekleństwem. Ich brak stał się dla czterech smoków i Japonii dopingiem.

W którymś momencie inspiracją i modelem dla Tajwanu, Korei i Hongkongu stały się

doświadczenia Japonii. Ale to wszystko, powiada Vogel, nadal nie tłumaczy w pełni sukcesu.
W tym miejscu z czystym sumieniem można się odwołać do tradycji, czyli do konfucjanizmu.
Vo-gel używa terminu „industrialny neokonfucjanizm”.

Uprzemysłowienie tak sprawne i szybkie, jak to, które miało miejsce w Azji

Południowo-Wschodniej, wymaga skoordynowanego zarządzania skomplikowanymi
organizacjami, dyscypliny i pracy zespołowej. Ważne zatem są postawy i zachowania.

W tradycji konfucjanizmu biurokrata wyłaniany w oparciu o wiedzę i kwalifikacje był

odpowiedzialny nie tylko za „technikalia”, ale i za wspólne dobro, społeczny porządek,
postawy i moralność. Osiąganiu tych celów służyły przez wiele lat w Azji Wschodniej — w
Korei, Tajwanie czy Singapurze krócej niż w Japonii - praktyki niemieszczące się w kanonach
liberalnej demokracji i poszanowania praw jednostki. Korea ma za sobą długie lata brutalnej
dykatury. W Singapurze wprawdzie nie szalała policja polityczna, ale za splunięcie na ulicy
groziła chłosta. Wszystkie kraje zaakceptowały silną rolę rządu w gospodarce. (Hongkong
funkcjonował w innej sytuacji - krajem rządzili faktycznie Brytyjczycy).

Gdy skończyła się era taniej siły roboczej, rządy sterowały kolejną transformacją - rolę

motoru napędowego gospodarki przejęły od przemysłu usługi. To, co się nie zmieniło, ale
wręcz spotęgowało, to nacisk na wiedzę. Dla obserwatora z zewnątrz oznaczało to piekło
egzaminów wstępnych i wysokie standardy edukacyjne. Wewnątrz był to element merytokracji:
lepsi w szkołach trafiają na lepsze uczelnie, a ich absolwenci obsadzają kluczowe stanowiska
w administracji państwa i w biznesie. W tym można odnaleźć echo konfucjanizmu.

Gnająca do przodu Azja staje w obliczu nowego wyzwania. Na imię mu Chiny.

Chińczycy zawsze wierzyli, że są pępkiem świata. Zdumiewający wzrost gospodarki umocnił
tę wiarę. Azja boi się Chin i ma ku temu powody. Większe niż reszta świata. Jak zarobić na
chińskim sukcesie i nie dać się połknąć?

Chiny całymi latami uspokajały swych sąsiadów, że wzrost ich potęgi nikomu nie

zagraża, ponieważ mają kulturową alergię na agresję. Yuan-kang Wang, socjolog z Western
Michigan University, radzi, aby takie zapewnienia traktować ostrożnie i nie ulegać mitom.
Pokazuje, że kompasem dla chińskich cesarzy nie była kultura konfucjańska, ale staranna
kalkulacja, jak ma się ich siła do zewnętrznych zagrożeń. Opowiadali się za harmonią w
stosunkach z zagranicą, gdy byli relatywnie słabi, i ruszali na wojny, gdy byli silni. Płyną z
tego lekcje, których nie należy lekceważyć.

Historie dynastii Song (960—1279) i Ming (1368—1644) dowodzą, że konfucjańskie

Chiny nie były krajem pacyfistycznym. Po prostu — spory rozstrzygały siłą. Jako regionalny
hegemon wczesna dynastia Ming ośmiokrotnie atakowała Mongołów i zaanektowała Wietnam.
Chińczycy starannie pielęgnują przez ostatnie sto lat mit pokojowych siedmiu wypraw
chińskiej floty pod dowództwem admirała Zheng He w okresie 1405-1433 do Azji
Południowo-Wschodniej, na subkontynent indyjski, na Bliski Wschód i do Afryki Wschodniej.
Często przypominają, że w odróżnieniu od brutalnych potęg zachodnich ich flota nie zagarnęła
ani piędzi obcej ziemi.

Ten idylliczny obrazek pomija fakt, że celem wypraw potężnej armady, liczącej 28

tysięcy żołnierzy i 250 statków, było ustanowienie kontroli cesarstwa nad handlem na Oceanie
Indyjskim. Skala operacji i rozmiary floty miały oszołomić obcokrajowców, wzbudzić w nich

background image

strach i skłonić w miarę możliwości do respektowania woli Pekinu bez uciekania się do
przemocy, ale gdy trzeba było - Pekin przemoc stosował.

Słynnego pirata z Sumatry, który miał pod swą komendą pięć tysięcy ludzi, admirał

dostarczył do Pekinu na egzekucję. W przypadku Cejlonu, dzisiejszej Sri Lanki, porwał
tamtejszego króla. Sam admirał przyznał, że robił porządek z „barbarzyńskimi monarchami”,
którzy nie okazywali należytego szacunku i stawiali opór chińskiej cywilizacji.

Mur chiński nie jest symbolem kraju bez agresywnych ambicji. Zbudowano go po kilku

nieudanych atakach na Mongołów dopiero wówczas, gdy dynastia Ming poczuła się osłabiona
i zagrożona.

Dziś Pekin jest skłócony z wieloma krajami Pacyfiku o terytoria -albo te o strategicznym

znaczeniu dla żeglugi, albo te, gdzie na dnie spoczywa ropa lub gaz. Spory o terytoria na
Morzu Południowochińskim od czasu do czasu przybierają na sile. Kambodża, powszechnie
uznawana za najbliższego sojusznika Pekinu w tym regionie, uważa, że tych sporów nie należy
„umiędzynarodawiać”, co znaczy: nie mieszać w nie Stanów Zjednoczonych. Filipiny,
sojusznik Waszyngtonu, najgłośniej się temu sprzeciwiają, twierdząc, że w obronie swych
narodowych interesów mają prawo odwoływać się do dowolnego międzynarodowego sądu
lub kraju, jeśli uznają to za stosowne. Chiny twierdzą, że wszystko na tym morzu do nich
należy. O łańcuch wysp Spratly, gdzie prawie pół wieku temu okryto ropę - Chińczycy szacują,
że jest jej tam więcej niż w Kuwejcie - spierają się Filipiny, Chiny, Tajwan, Malezja,
Wietnam i Brunei. Wszystkie z wyjątkiem Brunei okupują część tych wysp. Chiny upierają się,
aby negocjacje miały charakter bilateralny. Filipiny i Wietnam chcą rokowań wielostronnych.

*
W nadchodzących latach szczególnie ważny będzie szybki wzrost liczebności klasy

średniej w krajach BRIC. Dziesięć lat temu ludzi o rocznych dochodach 6-30 tysięcy dolarów
było tu trzy razy mniej niż w państwach G7. W roku 2020 będzie ich 1,6 miliarda, a więc dwa
razy więcej niż w krajach najbogatszych. To oznacza ogromny popyt na mieszkania,
samochody, sprzęt elektroniczny, ale także dramatyczny wzrost zapotrzebowania na energię,
szybką urbanizację, industrializację i intensywne rolnictwo, czyli znacznie większe zużycie
nawozów. To wszystko zwiększa destrukcyjny wpływ na środowisko naturalne. Czy więc
pojawienie się nowych potęg gospodarczych nie doprowadzi do katastrofy ekologicznej?

Lustrzane odbicie tego pytania brzmi: czy bariery surowcowe nie zwolnią raptownie

tempa wzrostu, a jeśli tak, to co z tempem eliminacji nędzy? I jeśli konkurencja o dostęp do
zasobów naturalnych będzie się potęgować (a będzie) - to czy na pewno ograniczy się ona do
metod pokojowych? W tym kontekście poszukiwanie alternatywnych źródeł energii, w czym
Chiny i Indie uczestniczą bardzo aktywnie każde po swojemu, to nie widzimisię ekologów
pięknoduchów, ale pilna konieczność.

Wielka Brytania potrzebowała stu pięćdziesięciu lat, aby podwoić swój dochód na

głowę, Stanom Zjednoczonym i Niemcom zabrało to od trzydziestu do sześćdziesięciu lat,
Chinom i Indiom mniej niż dziesięć.

background image

Lider XXI wieku (Chiny)
TURBOKAPITALIZM
Mieszkańcy Pekinu i Szanghaju licytują się na makabreski.
„U nas - mówią ci ze stolicy - wystarczy otworzyć okno, aby zaciągnąć się dymem z

papierosa”. „Wielka rzecz - odpowiadają ci z Szanghaju. - U nas odkręcasz kurek z
wodą i cieknie rosół” - w rzece zaopatrującej miasto w wodę znaleziono sześć tysięcy
martwych świń.

Chiński laureat literackiego Nobla w 2012 roku Mo Yan na konferencji prasowej w

Sztokholmie bronił polityki komunistycznych władz. Uznał, że cenzura jest czasem konieczna, i
porównał ją do kontroli bezpieczeństwa na lotniskach. Jego pseudonim artystyczny oznacza
„bądź cicho”.

Jeszcze kilka lat temu na kandydata do Nobla typowano na Zachodzie innego chińskiego

pisarza — Yu Hua. Jego powieść Kiongdi (Bracia) doczekała się w 2009 roku
angielskojęzycznej premiery. Wcześniej kilka wydań sprzedało się w Chinach w milionach
egzemplarzy. W kraju znanym z piractwa programów komputerowych, filmów i książek to nie
lada ewenement. Yu Hua w 1998 roku za Huozhe! (Żyć!) otrzymał prestiżową włoską Premio
Grinzane Cavour; w 2002 roku został pierwszym laureatem nagrody James Joyce Foundation.

W Chinach zarzuca mu się grafomanię i zły smak, pornografię i hollywoodzki portret

kraju, a w sumie wylewanie pomyj na ojczyznę. Sukces książki i ogromne kontrowersje mają
wspólne źródło: powieść odwołuje się zarówno do tragicznych doświadczeń rewolucji
kulturalnej, jak i do dekadencji drapieżnego chińskiego kapitalizmu. Yu Hua nie pozostawia
wątpliwości, że to właśnie wynaturzenia rewolucji kulturalnej stworzyły moralne podłoże pod
dzisiejszy chiński turbokapitalizm -wyjałowiły wrażliwość, zabiły skrupuły.

Ciarki przechodzą po plecach, gdy autor serwuje opisy okrucieństwa: masakry na ulicach

z rąk sąsiadów, wkładanie przez strażników żarzących się papierosów do odbytu więźnia
politycznego czy samobójstwo człowieka zmęczonego torturami, który wbija sobie gwóźdź w
mózg. Fakt, że cenzura po początkowych oporach zezwoliła na publikację, Yu uważa za
graniczący z cudem i za oznakę postępu. Sam wspomina egzekucje jako najbardziej
podniecające sceny ze swego dzieciństwa.

Dwaj bracia, bohaterowie książki, różnie sobie radzą z nową rzeczywistością.

Energiczny Li jest przedsiębiorczy i szybko się bogaci. Jego sukcesy przyciągają uwagę
mediów, a gdy zainteresowanie przygasa, Li wpada na pomysł, aby w swym skundlonym
mieście zorganizować ogólnonarodowy konkurs dziewic - początkowo chce go nazwać
konkursem na Miss Błony Dziewiczej, ale odwodzi go od tego pomysłu szef jego PR. Żadna z
kandydatek do tytułu miss nie jest dziewicą, ale to żaden problem, skoro za nieduże pieniądze
można przywrócić błonę. „Nie jest to produkt mojej imaginacji - przypomina Yu Hua
oburzonym krytykom - praktykuje się to od stuleci, a na chińskich forach internetowych aż się
roi od ofert i porad”.

Drugi brat, Song, szlachetny, niezaradny, nieśmiały, aby zarobić na życie, opuszcza

smutne rodzinne miasteczko i ukochaną żonę, wikła się najpierw w handel chińską viagrą, a
potem, w akcie desperacji, decyduje się na chirurgiczne powiększenie własnych piersi, aby
uwiarygodnić cudowne właściwości żelu, który usiłuje sprzedawać. Kończy się to wszystko
tragicznie, co tylko dodaje amunicji krytykom pisarza - dlaczego szlachetny brat przegrywa, a
ohydny triumfuje?

W innej powieści Yu Hua, Xu Sanguan mai xueji (Kronika sprzedawcy krwi), bohaterem

background image

jest chłop, który sprzedaje własną krew, aby wyżyć. Nie ma w tym ani odrobiny fantazji, mówi
autor. Wystarczy w chińskie Google wpisać „sprzedaż krwi”, aby uzyskać tysiące hitów. Na
wsi, powiada, niemal każda rodzina sprzedaje krew.

Yu Hua określa swą powieść jako „społeczną i moralną krytykę ewolucji Chin”, od

rewolucji kulturalnej do dzisiejszego hiperkapitalizmu. A że książka jest pełna obrazów
okrucieństwa tamtych czasów, znieczulicy, obojętności wobec przemocy? Tak było - powiada
autor. Pisarz postrzega ataki, jakie go spotykają, bardziej w kategoriach socjologicznych niż
literackich. Twierdzi, że wśród krytyków przeważają „nowi nacjonaliści” - ludzie zbyt
młodzi, aby pamiętać o traumie niedawnej historii, a jednocześnie przesiąknięci pragnieniem
umocnienia wizerunku Chin jako supermocarstwa zdolnego konkurowć z Zachodem.

*
Skala awansu Chin w światowych rankingach zdumiewa, ale przekonanie, że ta

wspaniała w zamierzchłych czasach cywilizacja od stuleci gnuśniała, w pokorze przyjmując
dominację przedsiębiorczej Europy, brutalnej Japonii i bezwzględnej Ameryki, to mit. W 1860
roku pod względem produkcji przemysłowej Chiny ustępowały, i to nieznacznie, jedynie
Wielkiej Brytanii. Na początku ubiegłego stulecia na Chiny przypadała jedna trzecia
światowej produkcji, choć wojna japońsko-chińska pod koniec XIX wieku zapoczątkowała
podział Chin na sfery wpływów obcych mocarstw i prawie nieograniczoną penetrację obcego
kapitału w cesarstwie, które faktycznie stało się państwem półkolonialnym i dokończyło
swego żywota w 1912 roku.

Od tego czasu Chiny trzykrotnie zrywały się do buntu przeciwko ekonomicznej i

cywilizacyjnej degradacji. Narodowe i społeczne frustracje stanowiły podstawę rewolucji
Sun Yat-sena, potem Chiang Kai--sheka, a wreszcie, w 1949 roku, Mao Zedonga.
Przewodniczący Mao zafundował Chińczykom wyjątkowo kosztowną wersję rewolucji
proletariackiej.

Faktycznie rządzący Chinami po śmierci Mao Deng Xiaoping dramatycznie odwrócił

kierunek rozwoju kraju i otworzył Państwo Środka na Zachód. W miejsce oficjalnego hasła
„Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” pojawiło się nieoficjalne „Towarzysze,
bogaćmy się, i to jak naprędzej”. Deng odstąpił od ortodoksji w sferze gospodarczej, ale nie
pozwolił kwestionować partyjnej dykatury. Porażka Gorbaczowa i upadek sowieckiego
imperium utwierdziły go w przekonaniu, że po pierwsze — liczy się przede wszystkim
gospodarka, a po drugie - odrobina demokracji nie prowadzi do niczego dobrego, więc o
alternatywie dla partyjnego monopolu władzy nie ma mowy.

Współczesne Chiny to dowód na to, że - przynajmniej w krótkim okresie - da się

pogodzić wzrost gospodarczy z politycznym uciskiem. Gdy opadała żelazna kurtyna, na Chiny
przypadało 2 procent światowego eksportu - mniej niż na Kanadę, Koreę Południową czy
Szwajcarię i pięć razy mniej niż na Japonię. Dziś Chiny to druga po Stanach Zjednoczonych
potęga gospodarcza świata, lider światowego eksportu, kraj o nadwyżce w bilansie
handlowym przekraczającej ćwierć biliona dolarów, ponad trzech bilionach dolarów rezerw
walutowych i zapierającym dech tempie wzrostu gospodarczego.

Paradoksalnie, komunistycznym Chinom drogę do potęgi utorował upadek komunizmu, bo

źródła chińskiego cudu to mariaż taniego Chińczyka i zachodniego kapitału, który dopiero
wraz z końcem dwubiegunowego ideologicznie świata, a więc po upadku komunizmu, odważył
się wejść szerokim frontem do Chin.

Osiągnięcia transformacji muszą budzić respekt. Setki milionów wydobyły się z nędzy,

background image

gwałtownie wzrosła indywidualna konsumpcja. Spadła umieralność niemowląt. Powszechny
jest dostęp do oświaty i ochrony zdrowia. Chiny stały się największą na świecie reklamą
autorytarnego kapitalizmu. Promują wartości i normy, które stanowią wyzwanie dla
fundamentów zachodniej demokracji. Rządzącym oferują władzę bez legislacji i wścibskich
mediów; masom - pracę, dach nad głową i wizję lepszej przyszłości, z góry zakładając, że
poprawa środowiska naturalnego, warunków pracy i świadczeń społecznych ustępuje
priorytetowi, jakim jest szybki wzrost. Nie ma obietnic publicznej debaty ani wolności słowa,
wiary i stowarzyszeń. Masy mają szanować władzę i nie mieszać się do polityki.

Zważywszy na warunki, w jakich egzystuje większość ludzkości, to, co oferuje reżim w

Pekinie, może być dla wielu warte więcej niż wolność słowa i społeczeństwo obywatelskie,
wartości i tak w wielu biednych krajach czysto teoretyczne. Mnożą się zatem pytania nie tyle o
polityczną i społeczną cenę chińskiego modelu, ile o to, czy ten model da radę utrzymać się na
dłuższą metę i czy da się go powielić.

O ile pytanie o trwałość modelu budzi kontrowersje, o tyle drugie jest prostsze. Chiński

model nie jest do powielenia, bo reformy ostatnich trzydziestu lat wynikają z unikalnego splotu
chińskiej kultury, demografii i filozofii rządzenia. Nie są to rozwiązania do skopiowania w
Meksyku czy Tanzanii, choć w ostatnich latach doświadczenia Chin w zakresie kontroli
internetu stały się inspiracją dla niektórych państw, choćby dla Iranu czy Wenezueli. Jest on
także wynikiem szczególnych okoliczności historycznych, o skali nie wspominając.
Gwałtowne przyspieszenie poprzedził gwałtowny wstrząs społeczny, jakim była brutalna
rewolucja kulturalna. W bolesny sposób pokazała ona setkom milionów ludzi skalę
potencjalnych represji i utrwaliła w zbiorowej świadomości szacunek dla stabilizacji.

Chińskie osiągnięcia budzą podziw nie tylko w krajach biednych, którym marzy się

solidny system edukacji i opieki zdrowotnej. Pekin nieźle sobie poradził ze skutkami kryzysu
finansowego 2008 roku. Eksport ucierpiał i choć początkowo miliony robotników-migrantów
straciły pracę, to wszystko szybko wróciło do normy. Rząd odkręcił kurki państwowych
banków i pakiet stymulacyjny ruszył z kopyta bez debat właściwych demokracjom. Zachodnie
demokracje, uwikłane często w niekończące się spory, zazdroszczą niekiedy decyzyjności
chińskiemu autorytaryzmowi, choć rzadko o tym otwarcie mówią.

Zmienia się jednak sytuacja na rynku pracy. Symbolem zmian stała się tajwańska firma

Foxconn, która produkuje między innymi iPhoney, iPody, komputery Della oraz telefony Nokii
i Motoroli i zatrudnia w Chinach ponad osiemset tysięcy ludzi. Zrobiło się o niej głośno, gdy
w 2010 roku dziesięciu jej pracowników w mieście Shenzhen w południowych Chinach
popełniło samobójstwo. Zdaniem ekspertów nie był to wyłącznie protest przeciwko warunkom
pracy. Firma zapewnia stołówki, kliniki, bibliotekę, obiekty sportowe, nawet porady
psychologa, ale wymagania młodych robotników są wyższe niż poprzedniej generacji. Gorzej
sobie radzą ze stresem, monotonią, brakiem perspektyw. Mniej są skłonni porównywać się z
tymi, którzy zostali na wsi, a bardziej aspirować do miejskich standardów.

Wizerunek pokornego chińskiego robotnika był fałszywy od dawna. Demonstracje na

rzecz poprawy warunków pracy to nic nowego - oficjalne dane chińskie mówią o dziesiątkach
tysięcy każdego roku, a rzeczywista liczba może być wyższa. Na początku lat
dziewięćdziesiątych dzikie strajki w odpowiedzi na brutalne traktowanie w japońskich i
koreańskich fabrykach, które umiejscowiły się w specjalnych strefach ekonomicznych na
wybrzeżu Chin, doprowadziły do przyjęcia pierwszego prawa pracy. Później dziesiątki
milionów chińskich robotników protestowały, gdy pozbawiła ich pracy restrukturyzacja

background image

przedsiębiorstw państwowych. W wyniku karkołomnego tempa wzrostu produkcji na chińskim
wybrzeżu zaczyna brakować wykwalifikowanych pracowników. Podniosła się jednocześnie
świadomość praw pracowniczych.

Partyjni liderzy rozumieją siłę wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, wiedzą, że tłum

nieznajomych może się przerodzić w „klasę” - świadomą swych interesów. Skuteczność akcji
strajkowych może dodać robotnikom odwagi, ale jak dotąd nie widać zalążków niezależnego
ruchu związkowego.

Rządy lokalne zaczęły podnosić płace minimalne. Ma to częściowo przynajmniej

niwelować rosnące ostatnimi laty rozpiętości w poziomie dochodów między wybrzeżem a
środkiem kraju, co budzi w partii obawy o długofalowe konsekwencje polityczne. Coraz
częściej mówi się i o tym, że Pekin wspiera podwyżki płac, aby stymulować krajową
konsumpcję i zmniejszyć zależność kraju od taniego eksportu.

Podwyżki nie pozbawią Chin statusu fabryki świata, mogą natomiast zachęcać do zmian

w strukturze produkcji - zwiększyć zainteresowanie bardziej zaawansowanymi technologiami.
Jako źródło inspiracji podaje się Koreę Południową, która przyjmując proeksportową
strategię rozwoju, jednocześnie inwestowała w edukację pracowników, w ich zdolności
innowacyjne i tworzyła bodźce dla przepływu ludzi ze wsi do centrów przemysłowych.
Władze Chin, nie zaniedbując szkolnictwa, przeznaczają ogromne pieniądze na inne
rozwiązanie.

Przez trzydzieści lat miliony ludzi z biednych wsi wędrowały w poszukiwaniu lepszego

losu do prosperujących miast na wybrzeżu. Dziś nowa faza urbanizacji próbuje odwrócić tę
logikę: rząd próbuje przybliżyć miasto chłopom w chińskim interiorze. Zamienia wiejskie
drogi w autostrady i stawia parki przemysłowe tam, gdzie kiedyś stały nędzne chałupy. Buduje
nowe miasta w nadziei, że ściągnie do nich miliony ludzi spragnionych lepszych szans.

Szacuje się, że w najbliższych trzydziestu latach ludność miast chińskich wzrośnie o

jakieś czterysta milionów. Do tych nowych miast ma także wrócić trochę ludzi z wybrzeża,
którzy ze wsi pojechali do fabryk, aby lepiej zarobić. Niektórzy wrócą po to, aby dać
dzieciom szansę na naukę: hukou, „dowód osobisty”, miał przywiązać chłopa do komuny, w
której mieszkał, także po to, aby miast nie zalała lawina biednego chłopstwa. Jeśli
mieszkaniec wsi ją opuścił, tracił świadczenia. Władze na wsi, od dwudziestu z górą lat
wybierane, mają większe zmartwienia, ale brak meldunku ogranicza dzieciom przybyszów ze
wsi dostęp do miejskich szkół i lokalnych świadczeń.

Tej masowej urbanizacji towarzyszy przejmowanie ziemi od chłopów po narzuconych

cenach i gigantyczna korupcja. Wieśniacy zadają sobie pytanie: czy to dobry interes,
zważywszy, że płaca będzie niższa niż na wybrzeżu?

Dziś dostrzec można dwa skrajne sposoby widzenia współczesnych Chin. W myśl

pierwszego - gdy Deng Xiaoping zdjął z gospodarki ideologiczne kajdanki, ruszyła na podbój
świata potęga nie do powstrzymania. W myśl drugiego komunistyczne Chiny to nic innego, jak
gigantyczna arcytania fabryka zatrudniająca biednych, pozbawionych zdolności do innowacji
ludzi w warunkach politycznej i ekologicznej deprawacji.

Podziw świata Zachodu dla chińskich osiągnięć miesza się ze sceptycyzmem. „China

Express” gna za szybko — brzmiał i wciąż brzmi refren: albo ostro przyhamuje, albo się z
hukiem wykolei. Te proroctwa jak dotąd się nie sprawdzają. A gdyby spadek tempa eksportu -
wynik zwolnienia w gospodarce światowej, szczególnie w Unii — zagroził krajowej
konsumpcji, Pekin ma rozmaite narzędzia, aby ją wesprzeć, takie jak choćby obniżki podatków

background image

czy podwyżka płacy minimalnej. Może nacisnąć duże przedsiębiorstwa państwowe, aby
podniosły płace, a to zmusi innych do podobnych zabiegów. Może wydłużyć program rabatów
na zakupy sprzętu elektronicznego i artykułów gospodarstwa domowego, który zdał egzamin w
latach 2009-2011, zwiększając sprzedaż o blisko 70 miliardów dolarów.

Lista zastrzeżeń, zarzutów i obaw o ten autorytarny kapitalizm jest długa, od gwałcenia

praw człowieka i degradacji środowiska poczynając, na nagminnej kradzieży własności
intelektualnej kończąc. Kilka lat temu rząd chiński szacował, że nielegalne „podróbki”
stanowiły 15-20 procent całej produkcji Chin i równowartość około 8 procent PKB.

Choć Chiny, ze swym zapóźnieniem cywilizacyjnym i autorytarnym systemem

politycznym, nie tworzą pociągającej alternatywy dla Ameryki jako modelu nowoczesnego,
demokratycznego i zasobnego państwa, to jeśli Pekin pozostanie na obecnej trajektorii
szybkiego wzrostu i uniknie poważnych wstrząsów, może się stać głównym rywalem Stanów
Zjednoczonych o wpływy polityczne. Chińska modernizacja już dziś stanowi atrakcyjny
wzorzec dla tych krajów, gdzie zacofanie, napięcia demograficzne i etniczne, a w niektórych
wypadkach negatywna spuścizna kolonializmu skutkowały petryfikacją nędzy. Dla tej części
globu dylemat: demokracja czy autorytaryzm, to kwestia drugorzędna.

Rozwój Chin jest pełen wewnętrznych sprzeczności. Szybki wzrost gospodarczy jedne z

nich łagodzi, inne rodzi lub potęguje. Rosną wprawdzie nakłady na zielone technologie, ale
efekty są na razie mizerne, czego zresztą władze nie ukrywają. Azjatycki Bank Rozwoju i
Uniwersytet Tsinghua w Pekinie opublikowały na początku 2013 roku raport, z którego
wynika, że spośród dziesięciu najbardziej zanieczyszczonych miast świata siedem to miasta
chińskie i że spośród pięciuset największych miast Chin mniej niż 1 procent spełnia standardy
czystości powietrza rekomendowane przrez Światową Organizację Zdrowia (WHO). Na
Chiny przypada dziś 47 procent całego światowego zużycia węgla.

Chiny wykonują więcej wyroków śmierci niż reszta świata razem wzięta. Mają

najwyższy na świecie wskaźnik samobójstw wśród kobiet, są jedynym krajem, gdzie
przekracza on wskaźnik samobójstw wśród mężczyzn, i jednym z nielicznych, gdzie
samobójstwa są częstsze na wsi niż w miastach. Gdy pytałem w Pekinie o przyczyny,
usłyszałem w odpowiedzi, że łatwo na wsi dostać truciznę na szczury, a trudno o leczenie
psychiatryczne. Chińskie wyższe uczelnie opuszcza rocznie 6 milionów absolwentów. Czy
fabryka świata da im pracę zgodną z wykształceniem i aspiracjami? Co się stanie, jeśli nie da?

Czy Chiny są skazane na ewolucję w stronę demokracji? Bao Tong, były dyrektor Biura

Reform Politycznych KC Komunistycznej Partii Chin, najwyższy rangą funkcjonariusz partyjny
uwięziony za sprzeciw wobec represji na placu Tian anmen (siedem lat więzienia za „zdradę
tajemnic państwowych i rozpowszechnianie kontrrewolucyjnej propagandy”), za pobożne
życzenie uznał tezę, że partia zmierza w stronę socjaldemokracji. „Deficyt demokracji -
powiada Bao Tong - zawsze będzie źródłem społecznej niestabilności, dokładnie tego, czego
przywódcy chińscy, nowi i starzy, z taką desperacją starali się uniknąć”. Chen Yun, nieżyjący
już długoletni członek chińskiego politbiura, powiedział kiedyś: „Nieprzeciwstawienie się
korupcji zniszczyłoby kraj; walka z korupcją zniszczyłaby partię”.

Jeśli komunistyczne władze liczyły, że pozwalając Chińczykom zarabiać fortuny, kupiły

sobie lojalność klasy średniej, to się myliły. Blisko połowa najbogatszych obywateli myśli o
emigracji. Bogaci Chińczycy uważają, że w Państwie Środka można zrobić majątek, ale nie da
się tam żyć: zatrucie środowiska, przeludnienie wielu rejonów, rosnące kontrasty majątkowe i
towarzyszące bogaczom poczucie zagrożenia (choć mieszkają w zamkniętych osiedlach) brak

background image

gwarancji prawnych własności prywatnej i uczciwych sądów - to powody wymieniane
najczęściej jako czynniki psujące jakość życia.

W przeprowadzonym w 2003 roku sondażu, w którym wzięło udział pięć tysięcy

studentów najlepszych uczelni chińskich, na pytanie, czy siła militarna Chin jest
wystarczająca, ponad 80 procent ankietowanych odpowiedziało negatywnie, dodając, że
powinna zostać wzmocniona.

Chiny mają 2,7 miliona milionerów i 251 miliarderów (licząc w amerykańskich

dolarach). Z drugiej strony według danych ONZ co ósmy Chińczyk wciąż żyje za mniej niż
półtora dolara dziennie.

Jesienią 2012 roku „The New York Times” w obszernych artykułach dokumentował skalę

bogactwa rodziny premiera Chin w latach 2003-2013 Wen Jiabao, która kupowała akcje
banków, firm telekomunikacyjnych i jubilerskich oraz ośrodków turystycznych. W miliardy
dolarów zamieniły się kupione za kilkadziesiąt milionów akcje firmy ubezpieczeniowej, która
przetrwała tylko dzięki wsparciu Wen Jiabao. Władze w Pekinie zablokowały dostęp do stron
internetowych nowojorskiego dziennika.

W marcu 2013 roku, żegnając się oficjalnie ze stanowiskiem premiera, Wen Jiabao w

przemówieniu do krajowego parlamentu odnotował, że „napięcia społeczne wyraźnie się
potęgują”. Pospieszył donieść, że rząd będzie szczodrze wspierał wojsko. Ustępujący premier
nie omieszkał przypomnieć, że „Chiny są nadal w początkowym stadium socjalizmu, i
pozostaną w nim przez długi czas”. Nie mówił natomiast o reedukacji przez pracę, która
wprawdzie nie mieści się w kodeksie prawnym, ale pozwala policji uwięzić na okres do
trzech lat drobnych złodziejaszków, prostytutki i antyrządowych blogerów.

O tym, że przyszłość Chin budzi emocje i staje się tematem przeciwstawnych prognoz,

świadczą tytuły książek, które zyskały uznanie. Zdają sie one odzwierciedlać nadzieje
autorów. When China Rules the World. The End ofthe Western World and the Birth ofa New
Global Order (Kiedy Chiny rządzą światem. Koniec świata zachodniego i narodziny nowego
globalnego porządku) to książka Martina Jacąues’a, przez kilkanaście lat szefa „Marxism
Today”, organu Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii, do czasu jego zamknięcia wraz z
upadkiem ZSRR. „Nadchodzący upadek Chin” — taki tytuł dał swej książce Gordon C. Chang,
amerykański prawnik chińskiego pochodzenia, który spędził w Chinach ponad dwadzieścia lat.
Książkę dedykował swemu ojcu - „chłopcu, który opuścił Chiny w poszukiwaniu lepszego
życia”.

Największy atut Chin to myślenie i planowanie na wiele lat do przodu. Chińscy liderzy,

przy wszystkich swych wadach i przy schorzeniach systemu, rozumują w perspektywie
dziesięcioleci, a nie najbliższego kwartału, jak to ma miejsce w wypadku firm amerykańskich.
Są zdyscyplinowani i konsekwentni.

CZY FABRYKA ŚWIATA TYLKO KOPIUJE?
Według Konfucjusza są trzy metody pozyskiwania mądrości. Pierwsza, najbardziej

szlachetna, to refleksja. Druga, najłatwiejsza, to imitacja. I wreszcie metoda trzecia,
najbardziej gorzka, to doświadczenie. Innymi słowy, najtrudniej jest samemu coś
wymyślić, a najłatwiej skopiować to, co czynią inni. Można także uczyć się głównie na
własnych błędach. Komunistyczne Chiny przez długie lata praktykowały tę trzecią
metodę. Kosztowała życie i cierpienia milionów. Jako sposób na pogoń za światem
słusznie wybrali drogę łatwiejszą - kopiowanie.

Kiedyś to oni wymyślali, a inni naśladowali. Papier i taczkę wymyślili dwa tysiące lat

background image

temu, proch - w X wieku, a szczoteczkę do zębów z grubsza osiemset lat temu. Od tego czasu
głównie kopiowali. Bardzo zręcznie. Dziś produkują samochody, superszybkie pociągi,
turbiny wiatrowe i panele słoneczne. Zbudowali najszybszy superkomputer. Przymierzają się
do stacji kosmicznej. Chcą konkurować z Boeingiem i Airbusem, na razie na własnym rynku.

Kopiować można, kupując to, co inni zrobili, rozebierając to na części i przypatrując się,

jak do tego doszli. To się nazywa elegancko reverse engineering. Gdy kupuje się dużo - a
Chiny kupują bardzo dużo - można nawet skłonić producenta, aby powiedział szczegółowo,
jak zrobił to, co zrobił. Taki gigant jak Intel na przykład staje w obliczu dylematu: jak
uszczknąć jak najwięcej z chińskiego tortu, a jednocześnie ochronić swój kapitał intelektualny.
Doświadczenia z szybką koleją podpowiadają ostrożność. Wielkie firmy zachodnie połknęły
haczyk. Apetyt na gigantyczny rynek był zachętą, aby porzucić twarde pozycje i
wstrzemięźliwość. Chińczycy jako warunek zamówienia postawili dostęp do dokumentacji. W
ciągu trzech lat opanowali podstawy technologii. Od 2007 roku zdobywają miliardowe
zamówienia. Dziś oferują szybką kolej Kalifornii.

Stąd pytania: czy się cieszyć, że Chiny na potęgę kupują, czy się martwić, bo skopiują?

Czy gnany chciwością Zachód popełnia samobójstwo, oddając Chińczykom swe technologie?

Na pytanie, czy Chiny są zdolne do innowacji, odpowiedź brzmi: „tak, ale”.
Kierownictwo kraju już dawno uznało naukę i innowacje za klucz do potęgi Chin. Uznało

też, że najlepszych trzeba podglądać i kopiować. W wypadku nauki - brzmiała wytyczna -
najpierw zidentyfikujmy, kim są ci najlepsi i dlaczego są tacy dobrzy. Zabrali się do tego
metodycznie. Dlatego najważniejszy dziś ranking światowych uczelni jest autorstwa Center for
World-Class Universities szanghajskiego Uniwersytetu JiaoTong.

Choć zaszczepianie wirusa innowacji nie idzie lekko, to Chińczycy posuwają się do

przodu, nie tylko kopiując. Od 2005 roku podwoił się ich udział w globalnej liczbie
przyznanych patentów. Rośnie rola Chin w sektorze alternatywnych źródeł energii, zwłaszcza
w budowie turbin wiatrowych i paneli słonecznych, choć te drugie stały się kolejną areną
sporów i kontrowersji, gdy jesienią 2011 siedmiu amerykańskich producentów paneli
słonecznych formalnie oskarżyło Chińczyków o użycie miliardów dolarów subsydiów, aby
wesprzeć na rynku USA sprzedaż poniżej kosztów produkcji, czyli o uprawianie dumpingu.

Pekin świetnie rozumie, że elektronika to nie tylko siła ekonomiczna, ale i militarna. Gdy

w czasie operacji NATO w Jugosławii amerykańskie bomby trafiły chińską ambasadę w
Belgradzie, władze interpretowały to nie jako pomyłkę, ale jako prztyczek ze strony
aroganckiego kolosa. Pierwsza wojna z Irakiem, a potem Kosowo były kolejnymi dowodami,
że Amerykanie polegają coraz bardziej na dominacji w powietrzu, a do tego potrzebne są
satelity naprowadzające rakiety i bomby na cele i su-perprecyzyjna elektronika. Szczególnego
znaczenia dla Chin nabrało złamanie dominacji Stanów Zjednoczonych w kosmosie. Niemal
wszystkie satelity chińskie mają podwójne zastosowanie: militarne i cywilne. Chiny jako
trzeci kraj - po USA i byłym ZSRR - stworzyły własny system nawigacji satelitarnej. Od
dwóch dekad próbują budować silny przemysł półprzewodników - jak dotąd z różnymi
rezultatami. Większość tego, co sami produkują, to wciąż dość prosta technologia. W tej akurat
dziedzinie światowi liderzy są ostrożni.

Większość decyzji dotyczących projektowania, technologii i standardów, jak również

doboru półprzewodników do laptopów, telefonów komórkowych i telewizorów podejmują
globalni liderzy - wielkie firmy zachodnie. Te decyzje odzwierciedlają preferencje nabywców
w Europie, USA i Japonii. To się jednak zmienia, w miarę jak pęcznieje chińska klasa średnia.

background image

Niektóre firmy chińskie nastawiają się na towary wyprodukowane w Chinach dla Chin. To zaś
oznacza, że coraz więcej platform produkcji półprzewodników będzie projektowanych na
miejscu. Chińscy producenci zyskują udział w rynku. Lenovo - przypominam, że nim zakupili
je Chińczycy, nazywało się IBM - zajmuje dziś drugie miejsce w sprzedaży komputerów, ZTE
- czwarte w produkcji telefonów komórkowych. Huawei mieści się w pierwszej trójce we
wszystkich segmentach sprzętu telekomunikacyjnego.

Chińskie uczelnie opuszcza co roku ponad dziesięć tysięcy studentów z doktoratami.

Ponadto Pekinowi udaje się ściągnąć sporo chińskich naukowców z zagranicy. Ale kultura
innowacji przedziera się z trudnościami. Innowacja oznacza ryzyko — gotowość do naginania
reguł i do porażki. To jest odległe od chińskich norm, gdzie posłuszeństwo i
podporządkowanie się regułom stały zawsze wysoko w hierarchii wartości. Brakuje tradycji
współdziałania w ramach firm, jaka zwykle sprzyja wykluwaniu się nowych pomysłów.
Chińczycy lepiej się czują, stopniowo udoskonalając, niż dokonując radykalnych zmian.
Działają bardziej jak Facebook niż jak Apple. Mamy cos' nowego, więc rzućmy to na rynek.
Potem będziemy naprawiać błędy, reagować na narzekania odbiorcy. Apple i wiele innych
firm zachodnich długo testuje produkt w laboratoriach, zanim pokaże go na rynku. W
konsekwencji Chińczykom udaje się wypuścić na rynek nowy produkt szybciej — a to się
liczy. Niedoskonały, ale jest.

Chiny inaczej niż Zachód definiują, co podlega ochronie patentowej i jak długo. Jeśli nie

zreformują swego prawodawstwa, to niewiele jest skutecznych sposobów, aby się chronić
przed ich piractwem, czy raczej jego skutkami: jeden to nieustanna ucieczka do przodu w
nadziei, że nie dogonią, drugi to maksymalne utrudnianie reverse engineering drogą
skomplikowanej integracji procesu produkcji. Obie te ścieżki często zawodzą. Optymiści
mówią, że im więcej Chińczycy sami stworzą, tym bardziej będą skłonni respektować prawa
intelektualne innych.

Możliwy jest też nieco inny scenariusz. W wojnie na patenty, w której ostatnio głównymi

aktorami byli Apple i Samsung, pojawia się nowy front. Władze Chin postawiły właśnie cel:
dwa miliony wniosków patentowych rocznie do 2015 roku, i Chińczycy ruszyli pełną parą. W
2011 roku po raz pierwszy zgłoszono tam więcej wniosków o patenty niż w jakimkolwiek
innym kraju. Jakość hurtowo przyznawanych patentów jest i będzie często bardzo niska, ale
będzie to dawać chińskim firmom, kiedyś oskarżanym o kradzież dóbr intelektualnych, łatwą
amunicję w walce z firmami zagranicznymi. Banalne rozwiązania staną się orężem
wymuszania koncesji.

*
W marcu 2012 roku Fair Labor Association, organizacja monitorująca przestrzeganie

standardów i prawa pracy, opublikowała raport obrazujący nagminne łamanie tych standardów
w Foxconnie, czyli u producenta urządzeń Apple a. Z raportu, opartego na sondażu, w którym
wzięło udział przeszło 35 tysięcy pracowników Foxconna, wynikało, że wielu z nich pracuje
ponad 60 godzin tygodniowo, czasem ponad 11 dni bez dnia przerwy. Dwie trzecie
ankietowanych twierdziło, że wynagrodzenie nie starcza im na zaspokojenie podstawowych
potrzeb.

Doniesienia o samobójstwach, pracy dzieci czy gwałceniu wymogów płacy minimalnej

tak silnie kontrastowały z obrazem najwspanialszej marki na świecie, lidera innowacji i
championa praw człowieka, że związki zawodowe, studenci i organizacje pozarządowe
podniosły krzyk i wezwały Apple a do poprawy losu ludzi, których praca przynosi firmie i jej

background image

inwestorom gigantyczne profity. Gdy przed centralą w Cupertino w Dolinie Krzemowej
pojawiły się pikiety, Apple poprosił Fair Labor Association o inspekcję fabryk produkujących
iPhone’a i iPoda.

W czasie spotkania ze Steve’em Jobsem w 2010 roku Barack Obama spytał go, co stoi na

przeszkodzie, aby iPhonea produkować w Ameryce. Twórca Apple’a nie szczędził krytyki nie
tylko amerykańskiemu systemowi edukacji, ale także zbędnej, jego zdaniem, biurokracji, z
którą, jak powiedział, nie musi się borykać w Chinach, i bez wahania dodał, że miejsca pracy,
które wywędrowały z Ameryki, do Stanów nie wrócą.

Nie dzieje się tak tylko dlatego, że zagraniczny pracownik jest tańszy, bo akurat w

wypadku firm technologicznych udział pracy w całości kosztów jest stosunkowo niski. Równie
ważne, jeśli nie ważniejsze, są dla Apple’a możliwości szybkiej adaptacji chińskich fabryk do
zmian na rynku i dostęp do licznej grupy wykwalifikowanych pracowników. Foxconn jest w
stanie z dnia na dzień zwiększyć zatrudnienie o trzy tysiące ludzi. Tego nie zrobi żaden
amerykański zakład produkcyjny. Blisko trzystu wartowników kieruje ruchem ludzi, aby się nie
pozgniatali w przejściach.

Gdy w połowie 2007 roku po serii eksperymentów inżynierowie Apple’a opracowali

metodę cięcia wzmocnionego szkła tak, aby można je było montować jako ekran iPhone’a i by
było ono odporne na zadrapania, pierwsze dostawy szkła dotarły do fabryk Foxconna w
środku nocy. Wtedy zaczęto budzić ludzi. Zanim zaświtało, tysiące Chińczyków zaczęły
montować ręcznie telefony. W ciągu trzech miesięcy Apple sprzedał milion iPhoneów. To nie
mogło się zdarzyć w Ameryce ani w żadnym innym kraju Zachodu.

Analitycy Apple’a szacowali, że do nadzoru nad dwustu tysiącami pracowników

zatrudnionych przy produkcji iPhonea potrzeba około 8700 inżynierów i ich znalezienie w
USA zajęłoby dziewięć miesięcy. W Chinach trwało to dwa tygodnie.


W batalii o światowe rynki Chińczycy korzystają z trzech potężnych narzędzi. Pierwsze -

i najważniejsze - to ogromne zasoby taniej, zdyscyplinowanej, nieźle wykszałconej siły
roboczej. O to trudno mieć do Pekinu pretensje. Dwa następne instrumenty budzą — lub
budzić powinny - sprzeciw. Są nimi manipulacje kursu własnej waluty i bezpośrednie
subsydia.

Chińskie rezerwy walutowe wyniosły na koniec 2012 roku ponad trzy i pół biliona

dolarów. W roku 1980 były mniejsze niż dwadzieścia miliardów. Chiny dokonują
gigantycznych zakupów obcych walut -równowartości setek miliardów dolarów rocznie — za
własną walutę i rzucają ich tyle na rynek, że osłabia to ich wartość. Te interwencje pozwalają
forsować eksport. Chiny jednocześnie sztucznie potaniały swój eksport i podrażały import.
Wprawdzie Pekin twierdził uparcie, że kurs renminbi nie jest sztucznie zaniżany, ale każdego
dnia kupował obcą walutę wartości blisko miliarda dolarów.

Ostatni chiński plan pięcioletni wymienia siedem „strategicznych wschodzących

przemysłów”, które mają się stać kluczem do modernizacji i którym państwo obiecuje pomoc.
Są to: 1) alternatywna energia; 2) biotechnologia; 3) najnowsze urządzenia dla przemysłu
maszynowego; 4) oszczędna energia i ochrona środowiska; 5) pojazdy zasilane „czystą”
energią; 6) nowe materiały i 7) informatyka następnej generacji. Jeden z konkretnych celów -
ponad pięć milionów hybryd i elektrycznych samochodów na drogach w 2020 roku. Pomoc,
jakiej udziela rząd, to preferencyjne warunki finansowania, ulgi podatkowe, darmowa lub
subsydiowana ziemia, subsydiowane dostawy energii itp. - w sumie setki miliardów dolarów.

background image

Pekin nie tylko sprzedaje, ale także na potęgę kupuje — głównie dlatego, że się rozwija i

modernizuje. Po trosze dlatego, że rośnie apetyt

Chińczyków, a po trosze po to, aby się pozbyć gigantycznych nadwyżek rezerw

walutowych, głównie dolarów. Wędruje więc po świecie z grubym portfelem.

Za pola naftowe Nigerii Pekin oferuje ceny wyższe niż te, które są skłonni zapłacić

zachodni producenci ropy. Wyznawców teorii, że Amerykę do awantury w Iraku skłonił apetyt
na iracką ropę, zdziwić może fakt, że większość koncesji na wiercenia w Iraku rząd w
Bagdadzie przyznał British Petroleum i China National Petroleum Corporation. „Fortune”
opublikowało zdjęcie uzbrojonych po zęby żołnierzy chińskich strzegących „chińskiego pola
naftowego Al-Ahbad w Iraku”. Szacuje się, że zawiera ono miliard baryłek ropy. Chińczycy
negocjowali kontrakt na te pola jeszcze w ubiegłym wieku, z rządem Saddama Husajna, a w
czerwcu 2011 roku rozpoczęli eksploatację. Zainwestowali trzy miliardy dolarów, mają
prawa do wydobycia na dwadzieścia trzy lata. Dziś Chiny kupują więcej ropy z krajów Zatoki
Perskiej niż Ameryka.

Nienasycony apetyt na surowce energetyczne popchnął Pekin w kierunku partnerstwa z

Brazylią w wydobyciu ropy u wybrzeży tego kraju. Współpraca wojskowa z Teheranem służy
przede wszystkim zagwarantowaniu praw do przyszłej produkcji naftowej Iranu. China
National Offshore Oil Corporation, jedna z trzech największych chińskich firm naftowych,
chce sobie zagwarantować nie mniej niż jedną szóstą całej produkcji ropy w Afryce. Ropa w
Nigerii, Kongu, Brazylii i Kazachstanie, gaz naturalny w Iranie, ruda żelaza w Australii - choć
Chiny koncentrują swą uwagę na niezbędnych im surowcach, to do nich się nie ograniczają.

Chińscy liderzy w czasie wizyt w Europie całują dzieci, jedzą kolacje z miejscowymi

chłopami, a przy okazji kupują towary i fabryki. To nie jest zakupowa terapia nuworyszów,
którym ciężki portfel pomaga leczyć kompleksy przeszłości. Pekin szuka okazji. Taką było na
przykład kupno szwedzkiego Saaba pod koniec 2011 roku — za 100 milionów euro, gdy firma
była na skraju bankructwa.

China Investment Corporation (CIC), fundusz odpowiedzialny za zarządzanie rezerwami

walutowymi kraju, ma udziały w głównych bankach Chin. Wśród doradców znajdują się byli
szefowie banków inwestycyjnych Morgan Stanley i Goldman Sachs, Banku Światowego,
giełdy tokijskiej, byli wicepremierzy Chin i ekspremier Pakistanu. Aktywa funduszu na koniec
2011 roku wynosiły 482 miliardy dolarów. Chodzi po części o to, aby chińskie rezerwy były
zdywersyfikowane. Bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wyniki. Dlatego fundusz ostatnio
zainwestował w kanadyjskie łupki, londyńskie wodociągi, australijskie autostrady, francuską
firmę paliwową, wietnamską energetykę, rosyjskie złoto, południowoafrykańską grupę
inwestycyjną zajmującą się górnictwem, finansami, telekomunikacją, żywnością i energetyką, a
w listopadzie 2012 kupił 10 procent właściciela londyńskiego lotniska Heathrow. Niełatwo
samemu zarządzać tak gigantycznymi pieniędzmi, więc CIC przekazał część swych środków
zachodnim funduszom, aby inwestowały w jego imieniu - także w amerykańskie
nieruchomości. Amerykanie ostrzegają przed niebezpieczeństwem powtórki tego, co spotkało
dwadzieścia lat temu Japończyków, którzy tak się do tych zakupów zapalili, że mocno
przepłacili. Chińczycy sami się już zresztą parę razy sparzyli. Wielkie chińskie banki i firmy
ubezpieczeniowe straciły grube miliardy w wyniku kryzysu finansowego.

Problemem staje się demografia. W 2012 roku liczba Chińczyków w wieku

produkcyjnym spadła po raz pierwszy - do 937 milionów. Moment ten nadszedł o cztery lata
wcześniej, niż się tego spodziewano. Na wsi wciąż tkwią setki milionów ludzi, ale powoli

background image

wyczerpuje się podstawowe źródło napędu chińskiej gospodarki przez ostatnie trzy dekady:
wartki strumień taniej siły roboczej. To oznacza, że będą się potęgować presje płacowe, tym
bardziej że nierównowści dochodowe bardzo wzrosły i ludzie są ich świadomi. Są także
świadomi gigantycznej korupcji w partii. Władze z kolei są świadome tej świadomości i za
jeden z głównych celów stawiają sobie zmniejszenie nierówności, bo obecna sytuacja grozi
eksplozją. Planują podniesienie płacy podstawowej do poziomu równego co najmniej 40
procentom średniej płacy. Nowy lider obiecuje, że wypleni „tygrysy i muchy” - wielkich i
małych kanciarzy, i zabroni zupy z płetwy rekina oraz drogich koniaków na oficjalnych
bankietach.

Podwyżki, do jakich przymierza się Pekin, nie pozbawią Chin statusu fabryki świata,

skłonić natomiast mogą Chińczyków do szukania miejsc pracy w bardziej zaawansowanych
technologiach, tam gdzie zarobek jest wyższy. Płace w miastach chińskiego wybrzeża zbliżają
się już do poziomu Tajlandii czy Filipin. Są trzykrotnie wyższe niż w Wietnamie, którego
atrakcyjność dla inwestorów zagranicznych rośnie wraz ze wzrostem kosztów w Chinach,
choć Wietnam Chinom nie zagrozi, bo jest za mały. Etykietka „made in China”, twierdzą
chińscy optymiści, będzie też częściej oznaczać „Created in China”, czyli: wymyślono w
Chinach. Przypominają, że na przykład Korea Południowa, przyjmując strategię rozwoju
nastawioną na eksport, jednocześnie inwestowała w edukację pracowników, ich zdolności
innowacyjne i tworzyła bodźce dla przepływu ludzi ze wsi do centrów przemysłowych.

Chińczycy za dużo oszczędzają, a za mało wydają — to jeden z głównych problemów

współczesnej gospodarki światowej. Mało prawdopodobne, aby ten problem nagle zniknął,
ale pojawiają się oznaki, że coś się zaczyna w tej materii zmieniać na lepsze.

Wzrost dochodów społeczeństwa chińskiego może przynieść korzyści wszystkim.

Droższe towary chińskie to potencjalna ulga dla rywali z innych krajów azjatyckich, a także
Afryki czy Ameryki Łacińskiej. Rosnące koszty w tradycyjnych centrach, czyli na wybrzeżu,
będą zachęcać do inwestycji wewnątrz kraju, co zmniejszyłoby społeczne koszty migracji i
dało lepszą szansę na godziwe życie rodzinne. Wreszcie bardziej zamożny i chłonny rynek
wewnętrzny Chin to ogromna szansa dla producentów z całego świata. Zagraniczne firmy,
które przyszły zwabione tanim pracownikiem, pozostaną, bo Chiny to także ogromne rzesze
klientów.

Przystępując do Światowej Organizacji Handlu, Chiny zobowiązały się do przestrzegania

jej reguł. Gwałcą je ustawicznie. Reszta świata protestuje. Pekin to ignoruje. Zycie toczy się
dalej.

KONFLIKT CZY SYMBIOZA? (USA - CHINY)
Chinom marzą się tacy sąsiedzi, jakich ma Ameryka, czyli Kanada i Meksyk. Im

żaden się nie udał. Z wyjątkiem kilku oddanych, choć kłopotliwych, takich jak Pakistan i
Korea Północna, kraje Azji nie chcą, aby hegemonię Ameryki zastąpiła hegemonia Chin.

Kiedyś Ameryka budowała mosty, a Chińczycy produkowali pałeczki do ryżu. Latem

2011 roku telewizja CNN doniosła, że fabryka Georgia Chopsticks w miasteczku Americus w
stanie Georgia produkuje pałeczki do jedzenia ryżu na eksport do Chin, po cencie za sztukę.
Miała dużo ludzi i dużo drewna - a tego ostatniego Chinom zaczyna brakować. (Radość
małego miasteczka trwała krótko. Wiosną 2012 roku firma zbankrutowała).

Po tym jak Chiny przyjęto do Światowej Organizacji Handlu, z Ameryki zaczęła się tam

przenosić nie tylko produkcja tekstyliów, odzieży i mebli, ale też stali, obrabiarek i części
samochodowych, potem programów komputerowych i aparatury lotniczej. Widać to i w

background image

rozmiarach, i w strukturze wzajemnego handlu.

W 2012 roku nadwyżka chińskiego eksportu do USA nad importem z Ameryki sięgnęła

315 miliardów dolarów. To nie były tylko bateryjki, skarpetki, gliniane kubki i pluszowe
misie. Wartość importu towarów „wysokiej technologii” z Chin była w 2012 roku o 120
miliardów wyższa niż amerykańskiego eksportu, głównie dlatego, że spora część tego importu
to towary wytwarzane w Chinach przez amerykańskie firmy - oraz firmy niegdyś
amerykańskie, które Chińczycy kupili, takie jak Lenovo. Wraz z nimi Chińczycy dostali do ręki
technologie. Przyswajają je sobie szybko, a potem bezpardonowo wykorzystują przeciwko
swym nauczycielom.

Barack Obama miał łatwy wybór, decydując o kierunku pierwszej podróży po reelekcji

2012 roku. Po drugiej stronie Atlantyku — miotająca się we własnych sidłach, wiotczejąca
Europa. Po drugiej stronie Pacyfiku - dynamiczna Azja z pęczniejącą potęgą Chin.

Paradoks - mówi mi Mohan Malik, Hindus kształcony w Pekinie, ożeniony z Chinką,

obywatel Australii, profesor amerykańskiego Asia--Pacific Center for Security Studies -
polega na tym, że choć Ameryka jest dziś relatywnie słabsza niż kiedyś, to większość krajów
Azji lgnie do niej bardziej niż w przeszłości. Rozmawiamy o tym kilka dni po udanym
lądowaniu samolotu bojowego na pierwszym chińskim lotniskowcu, co wzbudziło w Chinach
entuzjazm. Lotniskowiec, kupiony od Ukrainy i zmodernizowany, jeszcze długo nikomu nie
zagrozi, ale służy, jak igrzyska olimpijskie, za kolejny dowód potęgi. Potęga morska musi dziś
mieć lotniskowiec.

Denny Roy z East-West Center w Honolulu, z którego o tysiąc mil bliżej do Tokio niż do

Waszyngtonu, uważa, podobnie jak wielu amerykańskich ekspertów, że choć w dającej się
przewidzieć przyszłości komuniści nie wypuszczą z rąk kontroli, to lęk przed represjami
zmalał na tyle, iż najbardziej prawdopodobny scenariusz to więcej demokracji. Wewnątrz
Chin oznacza to żądania podwyżek płac i lepszych warunków życia. Ale w polityce
zagranicznej bardziej demokratyczne Chiny mogą się stać bardziej agresywne. Naród bowiem,
karmiony przez całe wieki i przez cesarzy, i przez komunistów wiarą w swą wyjątkowość,
będzie się domagać restytucji spornych terytoriów. To ulica będzie żądać, aby „odebrać to, co
nasze”. Od czasu do czasu zaś, chcąc odwrócić uwagę od wewnętrznych problemów, władze
sięgną do antyjapońskich czy antyamerykańskich sentymentów i wesprą „spontaniczne”
demonstracje.

Obawy o chińskie apetyty w Azji Południowo-Wschodniej łagodzą tradycyjną w tym

regionie niechęć do Japonii. W samej Japonii główne partie polityczne zaczynają mówić
otwarcie o potrzebie bardziej elastycznej interpretacji konstytucji - takiej, która pozwoliłaby
krajowi przyjść z pomocą sojusznikom: na przykład zestrzelić północnokoreańską rakietę
wymierzoną w USA. Tokio twierdzi, że nie chce rywalizować z Pekinem o wpływy, ale
pragnie wesprzeć potencjał morski krajów zagrożonych przez Pekin.

Prężący muskuły Pekin uważa, że musi być gotów do konfrontacji z Waszyngtonem, i

armia wierzy, że może ją wygrać, przeciwstawiając przewadze technologicznej rywala wyższe
morale swego żołnierza, lecz Chiny dobrze wiedzą, że nawet gdy staną się największą
gospodarką świata, ich prosperity będzie zależeć od pomyślności rywali, w tym przede
wszystkim USA, bo to główny klient. Im będą bogatsze, tym więcej będą miały do stracenia,
gdyby Zachodowi powinęła się noga. Im lepiej im się wiedzie, tym bardziej w ich interesie
leży stabilność światowej gospodarki i handlu, woleliby więc dyktować warunki bez bijatyki.

Choć żaden inny kraj nie uczynił dla modernizacji Chin tyle co Ameryka, dając Pekinowi

background image

dostęp do rynków, kapitału i technologii, w postrzeganiu intencji Ameryki dominuje wśród
Chińczyków głęboka nieufność. Są przekonani, że Ameryka jest dwulicowa: powtarza od lat,
jakie ma dobre intencje, ale naprawdę chce hamować rosnącą potęgę Chin i szkodzić ich
interesom. Gdyby tak nie było, nie wspierałaby dysydentów w Tybecie i separatystów w
Xinjiangu, największej prowincji kraju, bogatej w ropę, graniczącej z Rosją, Indiami,
Pakistanem, Afganistanem, Kazachstanem, Tadżykistanem, Kirgistanem i Mongolią, z
przewagą muzułmanów. Na dodatek Waszyngton pomaga w Chinach grupom promującym
prawa człowieka. No i oczywiście wspiera Tajwan, od dawna źdźbło w oku Państwa Środka.

Rzut oka na mapę pomaga zrozumieć chińskie niepokoje. Wśród sąsiadów jest pięć

krajów, z którymi w ostatnich siedemdziesięciu latach Chiny toczyły wojnę: Indie, Japonia,
Rosja, Korea Południowa i Wietnam. W relacjach z każdym z nich, w mniejszym lub
większym stopniu, widać elementy konfliktu.

Pekin uważnie przygląda się poczynaniom Ameryki. Trudno nie dostrzec jej obecności

militarnej w sąsiedztwie Chin. Amerykańskie Dowództwo Pacyfiku (PACOM) ma do
dyspozycji 325 tysięcy ludzi, 180 okrętów i 1900 samolotów. Za obszar od Egiptu po Azję
Środkową odpowiada CENTCOM —The US Central Command. Przed 11 września żadne z
jednostek mu podległych nie stacjonowały w sąsiedztwie chińskiej granicy, ale gdy zaczęła się
„wojna z terrorem”, spora część sił

CENTCOM-u pojawiła się w Afganistanie i w bazie lotniczej w Kirgi-stanie. Poza tym

możliwości militarne Ameryki w rejonie Pacyfiku potęgują dwustronne traktaty z Australią,
Japonią, Nową Zelandią, Filipinami i Koreą Południową.

Samopoczuciu Chińczyków nie sprzyja świadomość gospodarczej zależności od

Ameryki, nie tylko jako największego rynku zbytu - jeśli nie traktować Unii Europejskiej jako
monolitu — ale też podstawowego źródła kapitału i technologii. Wierzą oni także, że Ameryka
ma w swym arsenale silną broń ideologiczną (skandal, korupcja na najwyższych szczeblach) i
gdy będzie trzeba, nie zawaha się, aby jej użyć, ponieważ, jak powiedział jeden z partyjnych
dygnitarzy, prawdziwym celem Ameryki nie jest obrona tak zwanych praw człowieka, lecz
użycie tego pretekstu, aby ograniczyć zdrowy wzrost gospodarki Chin i nie dopuścić do
sytuacji, gdy bogactwo i siła Chin zagrożą światowej hegemonii Waszyngtonu. Wszystko to nie
zmienia faktu, że Chiny znają swoje słabości i dobrze wiedzą, że w dającej się przewidzieć
przyszłości próby konfrontacji z Ameryką byłyby skazane na klęskę.

Liderzy Chin są jednocześnie niepewni swego i aroganccy. Niepewni swego, bo przed

krajem stoją ogromne wyzwania, a ludzie są coraz bardziej świadomi hipokryzji i skali
korupcji na najwyższych szczeblach. Aroganccy, bo taka postawa - wymachiwania szabelką od
czasu do czasu — dobrze się wewnętrznie sprzedaje. Na kartę nacjonalistyczną można
bezpiecznie stawiać, zważywszy na skalę krzywd i upokorzeń, jakich Chińczycy doznali i od
Zachodu, i od Japonii. Pekinowi nie marzy się, przynajmniej na razie, globalna hegemonia.
Zależy im jednak na hegemonii regionalnej, lecz taka też nie odpowiada Ameryce, bo rejon
Pacyfiku to dziś najważniejszy teatr gospodarki i ewentualnej konfrontacji militarnej.

Gdy Amerykanie mówią o obronie rakietowej, Chińczycy postrzegają siebie jako cel

strategii USA. Scenariusz amerykańskich manewrów w 2001 roku zakładał użycie przez USA
sił powietrznych przeciwko oponentowi, który „zagraża swemu małemu sąsiadowi”.
Chińczycy odczytali to - i trudno im się dziwić - jako scenariusz potencjalnego konfliktu o
Tajwan. Ponieważ amerykańską obronę rakietową wspiera system satelitów, złamanie
dominacji Stanów i potencjalne unieszkodliwienie amerykańskich satelitów nabrało dla Chin

background image

szczególnego znaczenia.

*
Pekin ma w swych rękach ważny atut: metale rzadkie, w których wydobyciu jest bliski

monopolu. Używa się ich do produkcji gogli noktowizyjnych, ekranów smartfonów, małych
silników, które sterują podnośnikami szyb w samochodzie, czy akumulatorów do samochodów
hybrydowych. Zaniepokojone chińskimi ograniczeniami eksportu metali rzadkich Stany
Zjednoczone, Unia Europejska i Japonia złożyły skargę w Międzynardowej Organizacji
Handlu, zarzucając Chinom wykorzystywanie monopolu jako broni politycznej i ekonomicznej
- na przykład jako karę wymierzoną w Japonię za jej roszczenia terytorialne do spornych wysp
na Morzu Południowochińskim. Zachód zarzuca także Pekinowi, że jest to zachęta do
przenoszenia fabryk tam, gdzie ograniczenia w dostępie do metali rzadkich nie występują.

Yan Xuetong, dziekan Instytutu Współczesnych Stosunków Międzynarodowych

Uniwersytetu Tsinghua w Pekinie, jednego z najbardziej prestiżowych (którego absolwentami
jest spora część chińskiej elity, w tym szef partii i prezydent Xi Jinping oraz szef banku
centralnego Zhou Xiaochuan), opublikował w 2011 roku w „New York Timesie” tekst na temat
rywalizacji z Ameryką. Klucz do wpływów na arenie międzynarodowej - pisze - to władza
polityczna, a centralny jej atrybut to moralność. Studia nad historią Chin prowadzą go do
wniosku, że władcy, którzy postępowali w zgodzie z normami moralnymi, rządzili długo.
Chiny zjednoczył brutalny król Qin w 221 roku przed naszą erą, ale rządził bardzo krótko.
Natomiast cesarzowi Wu z dynastii Han koktajl legalistycznego realizmu i konfucjańskiej
„miękkiej” siły pozwolił rządzić ponad pół wieku. Odwołując się do starej filozofii chińskiej,
Yan Xue-tong wyróżnia trzy typy przywództwa: władzę humanistyczną, hegemonię i tyranię.
Filozofowie byli zgodni, że ten pierwszy typ — zaskarbienie sobie serc i umysłów wewnątrz
kraju i poza jego granicami - to sposób na zwycięstwo w rywalizacji międzynarodowej.

Tu, jego zdaniem, leży główna słabość współczesnych Chin i w tym względzie znacznie

ustępują one Ameryce. Ameryka, powiada, ma znacznie lepsze stosunki z resztą świata niż
Chiny. USA mają ponad 50 formalnych sojuszy wojskowych, a Chiny nie mają żadnego.
Prezydent Obama, pisze Yan Xuetong, popełnił strategiczne błędy w Afganistanie, Iraku i
Libii, ale jego działania dowodzą, że Waszyngton jest w stanie prowadzić równocześnie trzy
wojny poza swymi granicami. Armia chińska natomiast nie walczyła z nikim od czasu wojny z
Wietnamem w 1984 roku i bardzo niewielu z jej dowódców, nie mówiąc o żołnierzach, ma
jakiekolwiek doświadczenia z pola walki.

To oznacza, napisał, że Chiny muszą zmienić priorytety: mniej nacisku na tempo wzrostu,

a więcej na harmonijny rozwój, zmniejszanie rozwarstwienia majątkowego, mniej korupcji.
Chiny muszą sobie uświadomić, podkreśla, że ich nowy status mocarstwa ekonomicznego
nakłada na nie także nowe obowiązki, takie na przykład, jak ochrona słabszych partnerów, tak
jak Ameryka czyni to względem Europy i Zatoki Perskiej. W polityce wewnętrznej kraj musi
sięgnąć do tradycji merytokracji: dobierać sobie liderów nie tylko o zdolnościach
administracyjnych i technicznych, ale ludzi mądrych i szlachetnych.

Pod koniec grudnia 2012, już po zmianie warty w Chinach, Yan Xuetong udzielił długiego

wywiadu japońskiemu dziennikowi „Asahi Shimbun”.

Ponieważ konflikt i rywalizację między Chinami i USA uznał za nieuchronne, a różnice w

postrzeganiu rzeczywistości będą się, jego zdaniem, pogłębiać, oba kraje powinny porzucić
iluzje zaufania. Nie oznacza to wojny, ale potrzebę wejścia na ścieżkę kooperacji bez
zaufania.

background image

Na pytanie, co się stanie, gdy pod względem PKB Chiny wyprzedzą Amerykę,

odpowiedział, że Chiny zażądają większego wpływu na kształtowanie międzynarodowych
norm i zwiększą pomoc gospodarczą dla reszty świata. Podkreślił moralną wyższość
Chińczyków nad Amerykanami. Sprawiedliwość jest ważniejsza niż demokracja. Co dobrego
przynosi demokracja, skoro umożliwiła władzę Hitlera i doprowadziła do wojny? - pytał Yan
Xuetong.

Coraz bardziej pewne siebie Chiny uważają, że ich dominacja w Azji byłaby korzystna

nie tylko dla nich, ale i dla bliższych oraz dalszych sąsiadów. Ponieważ sąsiedzi nie
podzielają tego przekonania, będą szukać ochrony pod parasolem jedynej siły zdolnej się
Chinom przeciwstawić, czyli Ameryki. Ameryka chce utrzymać rolę pierwszego skrzypka w
Azji. Chiny uważają, że ta rola im się należy. Reszta orkiestry obawia się, czy przy okazji nie
oberwie. Dominacja Ameryki na Pacyfiku nie jest Chinom w smak. Będą ją podgryzać.
Ameryka nie odda Pacyfiku walkowerem. Dlatego Ocean Spokojny będzie taki tylko z nazwy.

*
Twierdzenie, że świat przechodzi na garnuszek Chin, jest totalną bzdurą. Prosperity

Zachodu jest dziś ważniejsza dla Chin niż dla samego Zachodu. Zachód mógłby się obejść bez
Chin. Chiny bez Zachodu jak dotąd nie mogą. Jeszcze przez co najmniej najbliższe dziesięć lat,
a pewnie dłużej, popyt wewnętrzny w Chinach nie wystarczy, aby podtrzymać stabilny rynek
pracy i zapewnić środki niezbędne do modernizacji kraju. Niezależnie więc od tego, w jak
ostrych słowach Chiny krytykują nadmierne zadłużenie Ameryki, to wielkie i rosnące
zadłużenie bierze się z tego, że Amerykanie wydają więcej, niż zarabiają, a wydają, kupując
masę towarów chińskich. Gdyby amerykańscy i europejscy konsumenci ostro zacisnęli pasa,
ucierpiałyby przede wszystkim Chiny.

Podczas gdy wśród szerokiej publiczności na świecie krąży opinia, że Chińczycy,

kupując gigantyczne ilości obligacji amerykańskich, zyskują instrument ewentualnego nacisku,
dla Pekinu jest to narzędzie wspierania eksportu, a więc najlepszy sposób na spokój
społeczny. Między Stanami Zjednoczonymi a komunistycznymi Chinami wytworzyła się
swoista symbioza: Ameryka daje Chińczykom pracę, a więc spokój społeczny, w zamian
amerykański konsument dostaje tanie towary, zaś amerykańskie korporacje zyski, o które
bardzo ciężko byłoby gdzie indziej. Ogromna nadwyżka chińskiego eksportu nad importem
oznacza, że reszta świata, kupując chińskie towary, tworzy miejsca pracy w Chinach, często
tracąc własne.

background image

Nowe stare Indie
Na szerokiej plaży, upstrzonej ludzkimi odchodami, których woda jeszcze nie

zabrała, przykucnięty hinduski rybak jedną ręką się podmywa, a w drugiej trzyma
telefon komórkowy.

Z pobliskiej świątyni Siwy, która podczas religijnego festiwalu przypomina

skrzyżowanie jarmarku i dyskoteki, dobiega muzyka - miejscowa piosenka miesza się z
utworem grupy Pink Floyd i motywem z Titanica. Na porośniętej palmami kokosowymi
skarpie, w keralskiej ajurwedzie biali turyści, głównie Rosjanie, szukają oczyszczenia ciała i
duszy za pomocą starej hinduskiej medycyny.

Jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w obrazie Indii dominowały

slumsy Kalkuty, masowy głód, niedotykalni, kolonie trędowatych i zastępy słoni obok
sowieckich czołgów w czasie obchodów Dnia Republiki, z majaczącym w dali ociekającym
złotem orszakiem maharadży. A do tego nieprzewidywalna polityka gospodarcza rządu w
Delhi, który jednego roku wabił Coca-Colę i IBM, a następnego z hukiem je wyrzucał - jak to
uczyniła Indira Gandhi, zamykając kraj przed obcym kapitałem na dwie dekady.

Gdy w 1978 roku przyjął mnie ówczesny premier Indii Morarji Desai (znany z tego, że w

mocno podeszłym wieku zachował bystry umysł i prężne ciało, co przypisywał codziennemu
porannemu spożyciu własnej uryny), nie interesowały go geostrategicznie pytania, chwalił się
natomiast, słusznie, że Indie stały się eksporterem pszenicy.

Dziś Indie to miliardowe zamówienia na samoloty pasażerskie, lotniskowce, nowoczesne

metro w stolicy i największe na świecie zagłębie oprogramowania komputerowego w
Bangalore. Jeśli jednak dobrze pogrzebać, zdrapać politurę, to się okaże, że w sferze
świadomości, systemu prawnego, instytucji, relacji między silnymi a słabymi dzisiejsze Indie
wcale się tak bardzo nie zmieniły. Pokazał to brutalny zbiorowy gwałt i zabójstwo młodej
Hinduski w New Delhi i ogólnonarodowa debata, którą ta tragedia wywołała wiosną 2013
roku. Do tej pory na indyjską epidemię gwałtów spuszczano kurtynę milczenia. Tym razem, ku
zaskoczeniu władz, tematu nie sposób było zatuszować. Reakcja zaskoczyła zarówno rząd, jak
i samych protestujących. Najwyraźniej sprawa dotknęła wyjątkowo wrażliwego nerwu.

Na widok publiczny wystawiono przy okazji prawo, które traktuje kobiety jak obywateli

drugiej kategorii albo gorzej - jak rzecz. W wypadku zdrady małżeńskiej zdradzonemu mężowi
przysługuje prawo sądzenia drugiego mężczyzny, bo naruszył jego prawo własności.
Zdradzana kobieta oczywiście nie ma żadnych praw. Definicja gwałtu nie obejmuje na
przykład ani aktu wymuszonej sodomii ani penetracji za pomocą metalowego narzędzia. Jeśli
policja czy starszyzna wioski - bo właśnie na wsi nagminnie dochodzi do gwałtów - poszukuje
sprawcy, to nie po to, aby go ukarać i wymierzyć sprawiedliwość. Od sprawiedliwości
bowiem ważniejszy jest honor kobiety, a ten można jej przywrócić, zmuszając gwałciciela do
małżeństwa z ofiarą.

Dyskryminacja seksualna kobiet to tylko drobna część gangreny, jaka toczy największą

demokrację świata, bo tak lubią mówić o sobie Hindusi. Żadnych praktycznie praw nie mają
dziesiątki milionów pracujących jako służący u ludzi zamożniejszych - sprzątaczki, praczki,
pomywaczki, ogrodnicy, Stróże, gońcy, szoferzy. Tę grupę szacuje się dziś na mniej więcej
dziewięćdziesiąt milionów dusz.W miarę jak pęcznieje hinduska klasa średnia, rośnie liczba
ubezwłasnowolnionej służby domowej - choć relacje z Indii częściej mówią o rosnącym
popycie na samochody, wycieczki zagraniczne czy jacuzzi.

*

background image

Na Goa dwa posiłki dziennie zjadam w małym kiosku na plaży, który prowadzi Amal, ze

stanu Tamilnadu, wspomagany przez miejscowego rybaka. Żonę i dzieci zostawił we wsi
odległej o dwa dni jazdy koleją. Wraca do nich, gdy nadchodzi monsun i na klienta na plaży
nie ma co liczyć. To przykład przedsiębiorczości, odwagi, no i odrobiny szczęścia. Jeszcze
daleko mu do klasy średniej, ale Amal pracuje dla siebie i widzi rodzinę każdego roku. Dzieci
pamiętają, jak tata wygląda. Ale to sukces, a nie reguła, bo za fasadą pęczniejącej indyjskiej
klasy średniej kryją się setki milionów - wciąż zdecydowana większość - pracujących w
małych warsztatach, na budowach albo jako sezonowi robotnicy w rolnictwie. Bez
wykształcenia i bez jakiejkolwiek ochrony prawnej, zarabiają tyle, że ledwo starcza na
egzystencję. A chciałoby się coś wysłać rodzinie.

Indyjski rynek pracy to gigantyczna społeczność nomadów - biedoty wędrującej z miejsca

na miejsce w poszukiwaniu kolejnego zajęcia. To armia, głównie mężczyzn, oddzielona
czasem na wiele lat od rodziny -wracają do swej wsi wtedy, gdy nie starcza sił albo gdy
zmusza do tego choroba. Niczym wyciśnięte pomarańcze.

Ci ludzie pracują nie tylko w małych, tradycyjnych, często prymitywnych zakładach czy

fabryczkach. Duże nowoczesne firmy indyjskie i zagraniczne, aby zaoszczędzić na płacach,
uniknąć podatków albo lokalnych regulacji, często zlecają część zadań podwykonawcom, a ci
zatrudniają tymczasowych pracowników. Znaleźć stały dach nad głową w mieście jest
piekielnie trudno, bo planiści, jeśli mieli cokolwiek do powiedzenia, nie zaprzątali sobie
głowy budową mieszkań dla pracowników sezonowych - więc ci żyją często kątem u kogoś
albo budują ze znalezionej beczki bądź tektury coś, co ochroni ich przed deszczem, chłodem
lub wściekłym psem.

Hindusi zawsze znani byli ze swej przedsiębiorczości. Za czasów kolonialnych

pracowali w Afryce Południowej i w Kenii, dziś w większości bliżej domu. Podczas gdy dla
Chin kraje GCC (Gulf Cooperation Countries), czyli Arabia Saudyjska, Bahrajn, Katar,
Kuwejt, Oman i Zjednoczone Emiraty Arabskie, to rynek zbytu na towary przemysłowe i
żywność, dla Indii to rynek pracy dla sześciu milionów ludzi, którzy co rok przysyłają do kraju
dwadzieścia-trzydzieści miliardów dolarów, niemal połowę tego, co przekazują do Indii
wszyscy jej obywatele zatrudnieni za granicą. Stabilność tego regionu ma więc dla Indii
znaczenie wykraczające poza ropę. Mężczyźni za zarobione pieniądze kupują w ojczyźnie
ziemię, złoto lub stawiają domy. Kobiety zbierają na wiano. Pod względem liczby
miliarderów Indie zajmują dziś piąte miejsce na świecie, po USA, Chinach, Wielkiej Brytanii
i Niemczech. Mają ich więcej niż Rosja - i źródło tych fortun jest inne. Indyjscy miliarderzy
nie rozkradli państwowego mienia. To ludzie, którzy zbudowali wielkie firmy: stalownie,
petrochemię, linie lotnicze, oprogramowanie.

Z trzech najliczniejszych religii świata: chrześcijaństwa, islamu i hinduizmu (judaizm ma

znacznie mniej wyznawców), hinduizm, zdecydowanie najstarszy, jest unikalny w tym, że nie
ma założyciela, hierarchii kościelnej ani władzy centralnej. Hinduizm, w odróżnienu od innych
religii, nie próbuje nikogo nawrócić. Liczba bogów i bóstw, w które wierzą hinduiści, to 33
miliony, co ma być symbolem nieskończoności. Tu obowiązuje hierarchia: Brahma, Wisznu i
Siwa są najważniejsi. Najsympatyczniejszym bogiem wydaje mi się Ganeśa: pucułowaty,
uśmiechnięty, z głową słonia, jest patronem nauki i usuwa przeszkody. Ale Hindusi nauczyli
się, że skuteczniejsze niż względy Ganeśi w usuwaniu przeszkód są łapówki.

Kraj toczy zaraza korupcji. W rankingu Transparency International, mierzącym stopień

korupcji, Indie plasują się na 94. miejscu w świecie, za Chinami i Serbią, znanymi z

background image

korupcyjnych ekscesów.

Obawy przed ekonomicznym kolonializmem, stare jak Indie, ustąpiły dwadzieścia lat

temu liberalizacji. Nawet komuniści doszli do wniosku, że Indie mogą zyskać na zastrzyku
zachodniego kapitału. Biurokracja się jednak nie poddaje i jeśli coś można utrudnić, to
dlaczego nie? Tym bardziej jeśli przy okazji można coś ugrać dla własnej kieszeni.

W stanie Kerala o swej inwestycji opowiada mi Europejczyk, który stawiał mały hotel.

Kosztowało go to trzy razy tyle, ile planował. Dlaczego? Jak to dlaczego? - pyta. Korupcja.
Gdy mówię mu, że Kerala to najmniej skorumpowana część Indii, robi wielkie oczy i po
chwili refleksji powiada: rzeczywiście, nikt nie chciał ode mnie łapówki za zgodę na budowę,
ale za każdym razem gdy podjeżdżała ciężarówka z cegłą, sprzętem czy meblami, nie
pozwalano mi jej rozładować przy pomocy mojej ekipy. Okazywało się, że zgodnie z prawem
muszą to zrobić związkowcy, a to windowało koszty.

Rozmawiamy w styczniu, gdy trwa lokalny festiwal religijny. Organizatorzy uparli się,

żeby postawić gigantyczne głośniki tuż przy wejściu do hotelu mego rozmówcy. Podali cenę,
za jaką przesuną je o dwieście metrów. Zapłaciłem połowę - mówi sfrustrowany inwestor.
Głośnik wylądował sto metrów od hotelowych pomieszczeń.

Ostatnio do drzwi Indii zapukała IKEA. Chciała zainwestować około dwóch miliardów

dolarów. Specjalna agenda rządowa, Foreign Invest-ment Promotion Board, zgodziła się na 40
procent tej sumy. Nie zgodziła się na przeszło połowę asortymentu produktów, jakie IKEA
chce sprzedawać w Indiach, ani na restauracje i kawiarnie w sklepach meblowych. IKEA
odwołuje się, twierdząc, że chce wejść do Indii z pełną gamą produktów i że restauracje i
kawiarenki to część całego pomysłu na biznes.

Indyjskie gazety niemal każdego dnia donoszą, którego wysokiego urzędnika rządu

centralnego lub stanowego oskarżono o korupcję, kto już siedzi, a kto siedzieć powinien.
Straty dla skarbu państwa sięgają czasem monstrualnych sum. Były minister telekomunikacji
wylądował na krótko w areszcie, a dziś broni się w sądzie przed zarzutem, że sprzedał
częstotliwość radiową firmom telefonii komórkowej po cenach tak zaniżonych, że narodowy
audytor szacuje straty na 38 miliardów dolarów. Reklamowane głośno jako sukces narodowy
Indii Igrzyska Common-wealthu, które odbyły się w 2010 roku i zaowocowały wielkimi
inwestycjami w infrastrukturę, okazały się korupcyjną bonanzą. Za rolkę papieru toaletowego
płacono dostawcom osiemdziesiąt dolarów.

Piętnaście procent ludności Indii, czyli 180 milionów, to muzułmanie. Relacje między

nimi a hinduistami, zwłaszcza na wsi, gdzie ludzie się dobrze znają i zmagają z życiem na
oczach całej społeczności, są poprawne, albo wręcz dobre. W miastach bywa różnie.
Hinduiści i muzułmanie trzymają się często z osobna. Poza tym właściciele biznesów, w
przeważającym stopniu hinduiści, niechętnie dają pracę muzułmanom. W ten sposób rosną
szeregi muzułmańskiej miejskiej biedoty, potencjalny problem w przyszłości. Władze bardziej
się niepokoją czym innym: w społeczności muzułmanów coraz bardziej widać wpływy
wahabitów, najbardziej radykalnego odłamu islamu - tego, z którego wywodził się bin Laden.
Powód jest prosty. Miejscowi są zbyt biedni, aby postawić meczet, więc pieniądze na ten cel
płyną z Arabii Saudyjskiej -a wraz z nimi zjawiają się klerycy. Wahabici to dziś 20 procent
indyjskich muzułmanów - tylko trzy procent społeczeństwa, ale w Indiach trzy procent to
prawie czterdzieści milionów ludzi.

Napięcia indyjsko-pakistańskie w kwestii Kaszmiru przybierają na sile. Nie da się ich

szybko rozwiązać. Pakistan to kraj przypominający gigantyczną beczkę dynamitu, wokół której

background image

nerwowo biega kupa gości gotowych lada chwila podpalić lont. To także jeden z najbardziej
skorumpowanych krajów świata — znacznie bardziej niż Indie.

W styczniu 2013 roku oddział Pakistańczyków przekroczył granicę Indii i zabił dwóch

żołnierzy; jednemu obciął głowę i nie chce jej zwrócić. Wystarczyłoby przeprosić, ukarać
winnych, oddać głowę, ale rząd pakistański na taki pomysł nie wpadł. Nagle się okazało, że
armia indyjska, druga pod względem liczebności na świecie - po chińskiej - jest wyposażona
w sowieckie czołgi, które w nocy są ślepe, podczas gdy wszystkie czołgi Chin i 80 procent
czołgów Pakistanu ma wyposażenie noktowizyjne. Kilkaset milionów dolarów pójdzie więc
na to, aby tę lukę zasypać, skoro co kilka miesięcy, po kolejnym incydencie granicznym,
wojska obu krajów stawiane są w stan pełnej gotowości bojowej.

Relacje z Chinami są poprawne, a przynajmniej pozbawione podobnego dramatyzmu, bo

Pekin jest bardziej przewidywalny niż Islamabad, choć od czasu do czasu Chiny przypominają
Indiom o swym niezadowoleniu z tego, że Dalajlama i jego zwolennicy żyją - od 1959 roku, i
mają się dobrze - po indyjskiej stronie granicy.

Za największe wewnętrzne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego kraju rząd kilka

lat temu uznał partyzantkę maoistowską. Tysiące ludzi zginęło z jej rąk. Tylko 409 osób w
2012 roku - chwali się rząd w Delhi i powiada, że spośród 16 członków Biura Politycznego
dwóch zabił, a siedmiu schwytał. Jednak Ludowa Partyzancka Armia Wyzwolenia wciąż
potrafi kąsać i czyni to wyjątkowo brutalnie. Na początku stycznia zabili 9 Hindusów. Pod
ciałem ciężko rannego żołnierza umieścili bombę. Gdy cywile próbowali go ratować,
wszystkich rozerwało na strzępy. Innemu rannemu rozcięto brzuch i pod skórą umieszczono
materiał wybuchowy w nadziei, że eksplozja nastąpi w szpitalu, gdyby ranny tam trafił.
Jeszcze innemu żołnierzowi maoiści wydłubali oczy i obcięli język.

Można sobie wyobrazić lepszych sąsiadów, ale tych narody nie wybierają. Nie sąsiedzi

zresztą, ani wahabici z prawa, ani maoiści z lewa, lecz sami Hindusi są największym
zagrożeniem dla rozwoju. Scena polityczna przypomina targowisko populizmu, niekończącą
się licytację, kto jest lepszy dla szaraka. Nic w tym niby oryginalnego nawet w
społeczeństwach wykształconych, a w Indiach tylko 30 procent ludności mieszka w miastach i
ponad 30 procent to analfabeci.

W zeszłym roku minister kolei zdecydował się na podwyżkę cen biletów - o odpowiednik

2 groszy za kilometr. Spotkało go powszechne potępienie i strata posady. Gdy z pracą kiepsko,
trudno się oglądać na ekologię. Nadmierny odłów ryb i trawlery zbierające owoce morza z
dna oceanu niszczą rafę koralową w okolicach Sri Lanki. W Kerali miejscowi pokazali mi,
gdzie wycięto setki drzewek mangrowców - formacji drzewiastych słonorośli, typowych dla
bagnistych brzegów mórz strefy tropikalnej — aby stworzyć stawy dla hodowli krewetek.
Około dwudziestu pięciu milionów litrów świeżej wody trzeba, aby wyprodukować tonę
krewetek. Rzecz w tym, że gaje mangrowca, oddalone o kilkaset metrów od plaży i rosnące w
wodzie częściowo słonej, to nie tylko środowisko życia ptaków i fauny morskiej, ale pierwsza
linia obrony przeciwko erozji gleby i osłona brzegu przed tsunami i cyklonami.

*
Indie to najszybciej dziś rosnący rynek lotniczy na świecie. W ciągu najbliższych

dwudziestu lat kraj potrzebować będzie tysiąca samolotów pasażerskich. Ludzi, których stać
na latanie samolotem na wakacje, przybywa tak szybko, że Air India bierze w leasing
dodatkowe boeingi wraz z załogami. Indyjska klasa średnia, definiowana jako ludzie o
dochodach w przedziale 6-30 tysięcy dolarów rocznie, dziś licząca około trzystu milionów

background image

ludzi, kupuje na potęgę. Na wielkiej wystawie wyposażenia domów w połowie stycznia w
New Delhi tłumy gromadziły się przy najnowszych typach jacuzzi, systemach paneli
słonecznych na dach i małych basenach. Za trzy lata Indie będą czwartym, po USA, Chinach i
Japonii, rynkiem samochodów osobowych. Szacuje się, że w 2040 roku będzie tam więcej
samochodów niż gdziekolwiek indziej -ponad pół miliarda.

Na razie drogi są w fatalnym stanie. Na przejazdach kolejowych czekałem czasem pół

godziny, zanim wturlał się pociąg, którym ludzie podróżowali podobnie jak sto lat temu.
Komunikacja publiczna w dużych miastach, z wyjątkiem metra w New Delhi, woła o pomstę
do nieba. Przerwy w dostawach prądu to reguła bardziej niż wyjątek. Wszystko to, rzecz jasna,
obniża efektywność gospodarowania, zmusza często wielkie firmy indyjskie do dodatkowych
inwestycji infrastrukturalych: budowy własnej drogi, tworzenia własnej floty autobusów, by
dowieźć ludzi do pracy, instalowania dodatkowych generatorów prądu etc. Te wszystkie
zaniedbania to jednak także szansa. Podczas gdy spektakularne tempo wzrostu Chin opiera się
dotąd głównie na eksporcie, to motorem wzrostu Indii jest popyt wewnętrzny. O miejsce na
drodze z Dźajpuru do New Delhi mój samochód konkuruje ze świętymi krowami,
wielbłądami, kozami, owcami, świniami, rowerzystami, rykszami i pieszymi. I tak będzie
jeszcze przez dziesięciolecia. Jednocześnie Indie zamawiają lotniskowce i wspólnie z Rosją
pracują nad nowym myśliwcem.


Większość ekspertów uważa, że z dwóch powodów po roku 2025 Indie będą rosły

szybciej niż Chiny. Pierwszy to demografia. Za niespełna dwadzieścia lat prześcigną Chiny
pod względem liczby ludności. Chiny zaczną się wkrótce starzeć, a potem kurczyć. To
konsekwencja wielu lat polityki jednego dziecka. Indira Gandhi w obliczu nędzy kraju
próbowała w Indiach czegoś podobnego w dekadzie lat siedemdziesiątych minionego wieku,
kiedy pod parasolem stanu wyjątkowego wprowadziła program przymusowej sterylizacji.
Odpowiedzią był masowy opór. Przywrócono demokrację, program zarzucono.

Drugi, bardziej kontrowersyjny powód do optymizmu to często krytykowana indyjska

demokracja. Hindusi raz po raz przypominają, że są największą na świecie demokracją (oraz
że to w Indiach, a nie w Grecji wymyślono ten ustrój). Jest to jednak także największa na
świecie biurokracja. W ostatnich latach wielu zwolenników zyskała teza, że demokracja
hamuje rozwój w krajach biednych. Nawet najbardziej pilne kwestie stają się przedmiotem
niekończących się debat.

Chińczycy nie mają tych kłopotów. Od centralnej decyzji w sprawie budowy drogi, tamy

lub wysiedlenia całej wioski nie przysługuje odwołanie. To prawda, że obecna władza w
Pekinie, trzymająca gospodarkę na krótkiej smyczy, wykazuje dużą dozę pragmatyzmu i
postępuje zwykle racjonalnie, ale gdyby coś się w tej materii zmieniło, to kiepskie decyzje
chińskiego centrum znacznie bardziej zaszkodzą chińskiej gospodarce niż błędy rządu w Delhi
całym Indiom. To jeden z powodów, dla których giełda indyjska, a nie chińska, stała się
ulubionym miejscem inwestowania przez kapitał zagraniczny.

Choć indyjska biurokracja słynie ze swej nieefektywności, a sektor państwowy jest

wciąż znaczny, to sektor prywatny jest niezwykle prężny. Od początku lat dziewięćdziesiątych
XX wieku, kiedy Indie zliberalizowały swą gospodarkę i radykalnie otworzyły się na świat,
biznes kwitnie. Kraj doczekał się niezliczonych legionów przedsiębiorców. Tutejsze
przedsiębiorstwa nie zależą, tak jak firmy chińskie, od wsparcia rządu i biją Chińczyków na
głowę pod względem innowacyjności. To w Indiach zrodził się pomysł najtańszego

background image

samochodu, to w Indiach dokonuje się tanich operacji serca na najwyższym światowym
poziomie, często zresztą rękami kardiochirurgów wykształconych na najlepszych
uniwersytetach Ameryki czy Anglii.

W przeciwieństwie do Chin, gdzie wciąż króluje cenzura i tajemnice, w Indiach idee

krążą w sposób nieskrępowany, a piractwo w zakresie dóbr intelektualnych nie pozostaje
bezkarne. Spotkałem w Bombaju młode prawniczki, których podstawowym zajęciem jest
śledzenie, w jakim stopniu Bollywood kopiuje prawa autorskie studiów filmowych
Hollywoodu. Dochodzą roszczeń. Zwykle skutecznie. To jeden z powodów, dla których
przemysł oparty na wiedzy, taki jak oprogramowanie, preferuje Indie kosztem Chin.

W świecie rozdartym ideologicznie i politycznie kraje takie jak Indie, ani kapitalistyczne,

ani socjalistyczne, chwytały się rozmaitych sposobów, aby wyciągnąć coś i od Moskwy, i od
Waszyngtonu. Innymi słowy, „niezaangażowanie” nie było ani „wielką strategią”, ani
„szlachetną wartością”, ale oportunistyczną taktyką. Dziś w grze o przyszłość trudniej doić
innych.

W Chinach średnia wieku to 36 lat, w Indiach - 26 lat. Odsetek ludności poniżej 25. roku

życia wynosi 31 w Chinach i 47 w Indiach. Wartość tej „dywidendy demograficznej”, do
której nawiązują wszystkie prognozy, zależy jednak od tego, jakie wykształcenie dostanie
indyjska młodzież i czy znajdzie pracę.

Dla kogo pieluchy? (Japonia)
„Nozomi” odjeżdża z dworca w Tokio w kierunku Hiroszimy co kilkanaście minut.

Pokonuje ten dystans w 3 godziny i 56 minut. Jeśli się spóźnia, to przeciętnie o 47
sekund.

Odległość z Tokio do Hiroszimy to 894 kilometry, z grubsza tyle, ile z Warszawy do

Wiednia i z San Francisco do Los Angeles. Intercity z Warszawy Centralnej do stolicy Austrii
jedzie 8 godzin. Najszybsze połączenie amerykańskim Amtrakiem z San Francisco do Los
Angeles to niemal 10 godzin, z dwiema przesiadkami. Przez dziesięć dni, dzień w dzień,
stawiałem się kilka minut po 7 rano na peronie w Tokio i czekałem, aż mój wagon zatrzyma się
co do centymetra tam, gdzie powinien - nie ma gonitwy po peronie - a na powitanie w drugiej
klasie dostanę wilgotną pachnącą serwetkę. „Nozomi 9” zatrzymuje się po drodze w
Jokohamie, Nagoi, Kioto, Osace, Kobe i na kilku innych stacjach. Jeśli akurat jechałem do
Hiroszimy, to wysiadałem dokładnie o 11.06. Zanim Chińczycy uruchomili swoje szybkie
pociągi i zdetronizowali Japończyków, system Shinkansen przewoził więcej ludzi niż
jakakolwiek inna kolej na świecie - ponad 150 milionów rocznie. Nie miał w ostatnim
półwieczu żadnego wypadku, w którym zginąłby człowiek.

Ćwierć wieku temu przedmiot zazdrości i strachu, dziś gospodarka Japonii stała się

chłopcem do bicia i adresatem ironicznych komentarzy. Czy rzeczywiście stacza się po równi
pochyłej?

Zdewastowany wojną kraj, który walczył do upadłego i był gotów na kolejne bomby - są

dowody na to, że to strach przed nadchodzącym Stalinem, a nie Hiroszima i Nagasaki skłoniły
Tokio do kapitulacji - z miejsca zabrał się do odbudowy. Uczył się szybko od okupanta i zanim
inni się obejrzeli, Japonia stanęła na nogi. Igrzyska olimpijskie w Tokio w 1964 roku pokazały
światu kraj supernowoczesny, o wspaniałej infrastrukturze i niezwykłej sprawności
organizacyjnej. Na tę właśnie okazję zbudowano kolej Shinkansen.

Zdumiewające tempo wzrostu - średnio 10 procent w latach sześćdziesiątych -

wyprowadziło Japonię w 1968 roku na drugą pozycję na świecie pod względem PKB.

background image

Przestała być symbolem tanich podróbek, a stała się technologicznym mocarstwem. Następne
dwie dekady były również pomyślne. Cały świat zaczął kupować japońskie samochody i
elektronikę. Zawróciło to w głowie samym Japończykom. W którymś momencie nie bardzo
wiedzieli, co robić z pieniędzmi. Wykupywali Amerykę: drapacze chmur, pola golfowe,
wytwórnie filmów. Łatwość w dostępie do kredytu napędzała spekulacyjne inwestycje,
zwłaszcza na rynku nieruchomości. W 1988 roku samą tylko ziemię pod pałacem cesarza w
Tokio szacowano na 288 miliardów dolarów, czyli 2,5 miliarda dolarów za hektar.
Nieruchomości w Tokio były na papierze warte więcej niż wszystkie nieruchomości Ameryki.

Japończycy poczuli, że są bogatsi, niż naprawdę byli. Gdy rząd, świadomy

przeinwestowania, w 1989 roku gwałtownie podniósł stopy procentowe, bańka pękła z
hukiem. Giełda w Tokio w półtora roku straciła połowę.

Z gospodarki wyparowały biliony dolarów. Ludzie zacisnęli pasa. Rząd subsydiował

upadające banki i firmy przemysłowe. W ten sposób wpędzał się w coraz większe zadłużenie.
Dziś przekracza ono 220 procent PKB, więcej niż w Grecji i więcej niż w Zimbabwe, do
niedawna liderze w kategorii zadłużenia. W przeciwieństwie jednak do USA rząd jest
zadłużony głównie u rodzimych banków i korporacji. Japonia zużywa znacznie mniej energii
niż USA na jednostkę PKB i ma znacznie wyższe rezerwy walutowe. Mówi się o tym i pisze
rzadko, po części dlatego, że Japonia ma wyjątkowo kiepski PR. Zarówno rząd, jak i biznes
uważają, że kontaktów z mediami lepiej unikać.

Jesienią 2010 roku, na pół roku przed tsunami i tragedią Fukushimy, w komentarzu

redakcyjnym w „Yomiuri Shimbun” (nakład dzienny kilkanaście milionów) czytałem: „Tylko
91,8 procent tegorocznych absolwentów uniwersytetów otrzymało wstępną ofertę pracy, co
stanowi najniższy wskaźnik w obecnej dekadzie”.

Tylko 91,8 procent! — w każdym innym kraju byłby to powód do dumy. Ale nie w

Japonii. Czy to dowód społecznej wrażliwości, czy obaw o nastroje wśród młodych? Wśród
priorytetów rządu zatrudnienie to sprawa „pierwsza, druga i trzecia” - przy każdej okazji
powtarzał premier Naoto Kan, który musiał się pożegnać z posadą po tsunami i katastrofie w
elektrowni Fukushima (rząd nie zaimponował zaradnością). Podczas gdy wrażliwość budziła
szacunek, wątpliwości budziły sugerowane rozwiązania: niech rząd zachęca małe i średnie
firmy, aby przyjmowały na staż młodych ludzi. To typowe dla Japonii szukanie w rządzie
lekarza mającego leczyć wszelkie choroby.

W Ameryce niepokój o wynik rywalizacji z Japonią połączony z podziwem dla jej

osiągnięć nagle ustąpił triumfalizmowi. Najpierw zaczęto mówić o straconych latach, potem o
zmarnowanej dekadzie, wreszcie o dwóch dekadach. Miejsce strachu przed Japonią zajęło
pożałowanie, dyskredytacja, poczucie wyższości. Nie kłóciło się to w powszechnej
świadomości z kupowaniem przez amerykańskich klientów lexusa i toyoty prius albo aparatów
fotograficznych Canon, Nikon czy Sony.

Gdy pękła bańka, shinkanseny ani nie stanęły, ani nie zaczęły się spóźniać, japońscy

turyści nie przestali pstrykać zdjęć pod każdą szerokością geograficzną ani kupować na potęgę
w sklepach Tiffany, Gucci czy Hermes. Nie spadła gwałtownie cena tuńczyka na giełdzie w
Tokio. Bardzo natomiast zmienił się japoński rynek pracy. Obumierać zaczął tradycyjny
paternalizm, łamać poczęto niepisane zasady i gwarancje dożywotniego zatrudnienia. Zanim
jeszcze nadszedł krach, pojawiły się wieści o młodych Japończykach zniechęconych
wyścigiem szczurów i czternastogodzinnym dniem pracy w oczekiwaniu lojalnego rewanżu
pracodawcy. Młodzi ludzie zaczęli wybierać tymczasowe zatrudnienie w wielu firmach. Ale

background image

było to po pierwsze zjawisko marginesowe, a po drugie - był to ich wybór.

I nagle, poszukując oszczędności, w tym samym kierunku (preferencji dla zatrudnienia w

niepełnym wymiarze czasu) poszli pracodawcy. Młodzi zaczęli się starzeć i to, co kiedyś było
ich wyborem — mniej pracy, mniej przywilejów, mniej zobowiązań i mniej oczekiwań - nagle
stało się koniecznością. Praca bez etatu, niżej płatna i oferująca mniej świadczeń, stała się w
Japonii zmorą, a nie manifestacją wolności. Dziś można usłyszeć wątpliwości, co jest
przyczyną, a co skutkiem takiego stanu rzeczy, i pytanie, czy nie powstało sprzężenie zwrotne.
Czy nie jest tak, że chroniczna niestabilność na rynku pracy bije w tempo wzrostu, a to z kolei
zmniejsza szanse nowych absolwentów - i w ten sposób koło się zamyka?

Japonia wciąż ma niewielu sobie równych, gdy idzie o technologie. To właśnie w czasie

tych „straconych dekad” Toyota, Honda czy Nissan podbiły rynki światowe. Japonia jest
potęgą w elektronice, a jednocześnie jej własny sektor IT pozostaje niedoinwestowany.
Wielkie organizacje z oporami adaptują nowe technologie informatyczne - ponieważ bliskie
relacje osobiste funkcjonują, ich zdaniem, dobrze, toteż nie ma potrzeby, aby komputeryzować
wszelkie informacje.

Gigantyczna biurokracja często wspiera umierające firmy. Świetnie wykształceni młodzi

z pomysłami nie wychylają się, aby nie urazić starszych. Sieci społeczne często zniechęcają do
innowacji, petryfikując istniejący porządek. Działania odbiegające od społecznie przyjętych
norm są postrzegane jako naganne, niezależnie od intencji. W konsekwencji ostracyzm spotyka
często tak zwanych whistler blowers, czyli tych, którzy ujawniają występki korporacji, nawet
jeśli ich ujawnienie i napiętnowanie służyłoby dobru publicznemu - na przykład
bezpieczeństwu pracy czy finansom publicznym.

Stroni się od ryzyka. System bardzo powoli i ostrożnie przyswaja sobie elementy

amerykańskiego ładu korporacyjnego. Ta ostrożność bierze się po części z tego, że na firmach i
ich menedżerach spoczywa, lub tak im się wydaje, zadanie budowy i pielęgnacji kapitału
społecznego, nie tylko materialnego i finansowego.

Niektórzy badacze twierdzą, że dla japońskich firm ważniejsza od maksymalizacji zysku

jest minimalizacja prawdopodobieństwa porażki. Jest to tylko w części prawdziwe. W
wypadku małych i średnich firm praktyka pokazała brutalną konkurencję wewnątrz kraju, co
zniszczyło sporo firm. Natomiast gdy idzie o wielkie korporacje, to rzeczywiście firmy
japońskie są często przeciwne eliminacji rywali, zarówno dla dobra ogółu, jak i z powodu
gęstej pajęczyny wzajemnych powiązań, szkodzenie innemu może bowiem oznaczać
szkodzenie samemu sobie. Japonia nie chce wielu reform postulowanych przez model
amerykański, podporządkowany wzrostowi wartości akcji, jeśli ma się to odbyć kosztem
reputacji.

Największe wyzwanie to demografia. Japonia starzeje się i kurczy. Co czwarty Japończyk

ma ponad 65 lat. Za następne 25 lat co trzeci będzie w tym wieku. Wkrótce sprzedaż pieluch
dla dorosłych przewyższy sprzedaż pieluszek dla niemowląt. Lata gospodarczej stagnacji
zmniejszyły apetyt na posiadanie dzieci. Deficyt żłobków w miastach przysporzył trosk
rodzicom. Przeciętna Japonka rodzi 1,39 dziecka. Rząd subsydiuje żłobki i przedszkola, ale
jest ich za mało. Według rządowych sondaży pierwsze pięć lat wychowania dziecka kosztuje
w Japonii około 73 tysięcy dolarów, przeszło dwa i pół raza tyle co w Ameryce.

Odwrócenie tych trendów, nawet gdyby się powiodło - a rząd się do tego wreszcie

energicznie zabiera — nie przyniesie, rzecz jasna, natychmiastowych rezultatów. Sytuację
mogliby poprawić imigranci, ale to w Japonii prawie tabu. Niełatwo się tam asymilować.

background image

Głośno było o tym, że Japonia najpierw zaprosiła do pracy filipińskie pielęgniarki, a potem
połowę odesłała do domu. Nie mówi się natomiast o tym, że warunki tego zaproszenia były od
początku jasne. W ciągu dwóch lat Filipinki miały się szkolić, aby sprostać wysokim
wymaganiom zawodowym, i opanować język. Połowa te warunki spełniła, druga połowa nie.
To nie Ameryka, gdzie można dostać pracę i obywatelstwo, nie mówiąc po angielsku. Japonia
chce ludzi wykwalifikowanych i znających japoński.

Przywiązanie do czystości rasowej jest w Japonii posunięte tak daleko, że urodzeni tam

potomkowie Koreańczyków ściągniętych do pracy przymusowej dwie lub trzy generacje
wstecz są rejestrowani jako obcokrajowcy. Japończycy oburzają się, gdy słyszą zarzuty o
rasizm. Dwa i pół tysiąca lat życia w izolacji na małych wyspach wykształciło wśród nich
przekonanie, że rasa i kultura to jedno.

W 1986 roku japoński premier Yasuhiro Nakasone w transmitowanym przez telewizję

wystąpieniu do młodych członków swojej partii powiedział, że Japonia jest w lepszej sytuacji
niż USA, gdyż Ameryka ma czarnych, Portorykańczyków i Meksykanów, a ich poziom
inteligencji jest poniżej przeciętnego. Długo się z tego potem tłumaczył, twierdząc, że miał na
myśli nie inteligencję, lecz analfabetyzm, a w ogóle to chodziło mu o większą spójność
rasową jako atut Japonii. W Nowym Jorku biura Fuji Bank i Japan Airlines otrzymały
ostrzeżenie o zamachach bombowych.

Drugie wyzwanie to mała przebojowość młodego pokolenia i jego małe otwarcie na

świat. Podczas gdy od 2000 roku na amerykańskich uczelniach podwoiła się liczba studentów
z Chin i Indii, liczba Japończyków spadła o jedną trzecią. Wśród obywateli bogatych krajów
Japończycy mówią najgorzej po angielsku, co nie byłoby tak istotne, gdyby nie to, że
gospodarka kraju tak bardzo zależy od eksportu. Mniej ich widać na międzynarodowych
spotkaniach niż Chińczyków czy Koreańczyków.

Kobieta jest wciąż w japońskiej gospodarce obywatelem drugiej kategorii. Trudniej jej

znaleźć pracę, trudniej awansować, mało jest kobiet w ważnych korporacyjnych gabinetach.
Wśród kadry menedżerskiej zaledwie 8 procent stanowią kobiety - w USA wskaźnik ten sięga
40 procent, a w Chinach 20 procent. Więcej jest kobiet w radach nadzorczych w Kuwejcie niż
w Japonii.

Premier Shinzó Abe, próbując tchnąć nowe życie w gospodarkę kraju, poza luźną

polityką monetarną i robotami publicznymi stawia na większy udział kobiet w zarządzaniu
gospodarką; wzywa japońskie korporacje, aby dopuściły kobiety do władzy w biznesie. Wedle
wiarygodnych szacunków podniesienie stopnia aktywności zawodowej kobiet do poziomu
aktywności mężczyzn przełożyłoby się na piętnastoprocentowy wzrost japońskiego PKB.

Antropolog Chie Nakane, pierwsza kobieta, która dostała katedrę na Uniwersytecie

Tokijskim, powiedziała: „Gdy się ma tak konserwatywne korzenie (jak Japonia), można
podejmować działania radykalne dopóty, dopóki nie naruszają one fundamentu. Dlatego bez
oporu możemy akceptować takie innowacje, jak komputery czy automatyzacja”. O zmiany
bardziej zasadnicze niezwykle trudno.

Ponieważ przegrani rzadko odchodzą, rzadziej rodzą się nowe przedsiębiorstwa.

Bankructwa zdarzają się dwa razy rzadziej niż w Ameryce, a nowe firmy powstają trzy razy
rzadziej. Według ostatnich badań 57 procent nowych pracowników chciałoby pracować w tej
samej firmie do emerytury. W 2003 roku odsetek ten był dwa razy niższy. W tym samym czasie
odsetek młodych Japończyków, którym marzy się własny biznes, spadł o połowę - do 14
procent.

background image


To nieprawda, że Japończykom brakuje wyobraźni i kreatywności i że umieją wyłącznie

kopiować. Znakomicie potrafią zrozumieć rynek i adaptować się do jego potrzeb. Piętą
achillesową jest natomiast struktura społeczna, sztywne hierarchiczne relacje, z których kraj
nie potrafi się wyzwolić. Przykład to praktyka amakudari, czyli „daru z niebios”. Ta manna z
nieba polega na tym, że wielu wysokich rangą urzędników dostaje na emeryturze lukratywne
posady w tysiącach quasi-publicznnych zjednoczeń. Jest to wprawdzie sposób na
przerzedzanie najwyższych szczebli biurokracji, ale zabieg bardzo kosztowny. Często byli
oficjele trafiają do tych samych sektorów, które kiedyś kontrolowali. Stają się lobbystami na
rzecz porządku, który kiedyś sami zaprowadzili. Hamują deregulację i cięcia subsydiów.

Utratę drugiej pozycji na liście potęg gospodarczych na rzecz Chin przyjęto w Japonii z

poczuciem pewnej rezygnacji, ale nie jako tragedię. Można nawet usłyszeć głosy, że Japonia
kibicuje Pekinowi w nadziei, że bogatsze Chiny to i turystyka do Japonii, i bardziej chłonny
rynek na jej towary. W miarę jak rozwija się reszta Azji, rosnąć będzie popyt na kapitał, a tego
Japonia ma pod dostatkiem. Japoński sektor finansowy mniej niż amerykański czy europejski
ucierpiał w wyniku kryzysu 2008-2009. Aby się wyrwać z pułapki, w jakiej się znalazła,
Japonia potrzebuje więcej odwagi w reformowaniu skostniałych instytucji i więcej wiary we
własne siły, bo przecież gdy idzie o technologię, to wciąż ma niewielu sobie równych.

Dzisiaj Japonia odwraca się od tradycyjnych praktyk i próbuje jednocześnie zaatakować

dwie zmory: chroniczną deflację i silną walutę, która utrudnia eksport. Nowy rząd, zachęcony
działaniami amerykańskiego banku centralnego, który drukuje pieniądze na potęgę, zaczyna iść
tą samą ścieżką. Zdaniem jednych to ruletka, zważywszy na to, że podejmuje się tego kraj o
ogromnym długu. Inni twierdzą, że wydatki rządowe to jedyny sposób, aby wyrwać kraj z
zastoju. Nie na wiele jednak zda się odwaga nowego rządu, jeśli w ślad za wydatkami nie
pójdzie deregulacja gospodarki, trzymanej przez całe dziesięciolecia w gorsecie biurokracji.


Wyprawie w każde nowe miejsce towarzyszy jakieś oczekiwanie i wyobrażenie, jak ono

będzie wyglądać - czy to będą Bieszczady, czy Nowa Zelandia. Ktoś nam coś wcześniej
opowiadał, coś czytaliśmy, widzieliśmy film lub telewizyjny reportaż. Konfrontacja z realiami
raz potwierdza te oczekiwania, a innym razem doznajemy rozczarowań, że plaża nie taka jak
na widokówce, woda nie tak błękitna albo pingwiny mniejsze, niż obiecano.

Spośród wszystkich moich podróży oczekiwania nigdy nie rozminęły się z realiami

bardziej niż w przypadku Tokio. Spodziewałem się zatłoczonego, rozedrganego i
pozbawionego zieleni, nieprzyjaznego człowiekowi molocha, a znalazłem zielone, spokojne,
czyste, bezpieczne, wspaniale komunikacyjnie zorganizowane miasto uśmiechniętych ludzi.

Okna mojego pokoju w kampusie Uniwersytetu Waseda wychodziły na boisko pobliskiej

szkoły. W sobotę punktualnie o ósmej rano z budynku wybiegła grupa nastolatków i
błyskawicznie zmieniła boisko w trzy korty tenisowe. Przez następne 55 minut rozgrywano trzy
mecze deblowe. Potem na gwizdek nauczyciela chłopcy skończyli, rozebrali siatki i słupki i
pobiegli na inne zajęcia. Ich miejsce zajęły dziewczynki, które równie sprawnie rozwinęły coś
w rodzaju tartanowego dywanu, ustawiły dwie bramki i zaczął się mecz lacrossea
(pierwowzór hokeja na trawie, wymyślony przez Indian z Ameryki Północnej). Japończycy nie
mają wielkich gwiazd w tenisie, piłce nożnej, koszykówce czy lekkiej atletyce, ale młodzież
jest zdrowa, sprawna, a choreografia zajęć WF, jaką obserwowałem, równała się precyzji
shinkansenów.

background image

Absolwentami Uniwersytetu Waseda jest siedmiu powojennych premierów Japonii,

założyciel koreańskiego Samsunga i współtwórca Sony, prezes rady nadzorczej Mitsubishi,
prezesi Hondy i Toshiby, ale tysiącom, zwłaszcza młodych, uczelnia kojarzy się z kultową
powieścią Nor-wegian Wood autorstwa Harukiego Murakamiego. Jego książki wypełnione są
odwołaniami do kultury Zachodu. Są tam Beatlesi i Bob Dylan, Jack Kerouac i Francis Scott
Fitzgerald, KFC i spaghetti. Lecz jest w nich także przypomnienie japońskich zbrodni w
Mandżurii czy relacje ofiar ataku terrorystycznego w tokijskim metrze w 1995 roku.
Rozrachunki z przeszłością zbliżają pisarza do ludzi znacznie od niego młodszych i nie
zjednują mu sympatii w starszym pokoleniu Japończyków.

Nigdzie dziś nie kochają go bardziej niż w Azji Wschodniej, co zastanawia, zważywszy

na to, że są to kraje o antyjapońskich tradycjach. Popularność Murakamiego wzrosła wtedy,
powiadają jedni, gdy „azjatyckie tygrysy” zwolniły i klasa średnia zaczęła spoglądać na
owoce swego ciężko zapracowanego sukcesu z większym sceptycyzmem. Dylemat „czy to
wszystko warte?” pojawia się często u Murakamiego. Drugie wytłumaczenie to rozczarowanie
polityką: w Pekinie, Szanghaju czy Hongkongu to gorycz po masakrze na placu Tiananmen, w
Tajwanie rozczarowanie tym, jak niewiele się zmieniło, gdy po blisko czterdziestu latach
zniesiono w 1987 roku stan wojenny.

Inni uważają, że przejrzystość języka Murakamiego to kojący balsam dla czytelników

zagrzebanych przez lata w językowo zubożałych społeczeństwach. Jeszcze inni twierdzą, że
Murakami pokazuje Chińczykom, ile piękna może zawierać samotność, jak może nam pomóc
poznać samych siebie - co dla ludzi dorastających w nieustannym kolektywizmie chińskiego
komunizmu jest czymś odkrywczym. Podczas gdy Zachód interesuje, co Murakami ma do
powiedzenia w kwestii odpowiedzialności za historię, Azję Wschodnią to akurat zdaje się
mniej intrygować. Dla tej części czytelników najważniejsza jest przepustka do nowego świata.
Cenią go, bo tę przepustkę oferuje i pełni funkcję przewodnika po tym nowym świecie.

Sam Murakami mówi o sobie jako o typowym dziecku lat sześćdziesiątych i z mieszanką

krytyki i nostalgii powraca do studenckiego buntu roku 1968. W tym sensie przypomina
zachodnią generację baby-boomers. W przeciwieństwie jednak na przykład do Jeana-Luca
Godar-da, klasyka francuskiej nowej fali kina, który zachodnioeuropejskie pokolenie urodzone
po wojnie — rozdarte między zmaganiami o wyższe płace i przywileje socjalne a
indywidualnymi zabiegami o osobistą satysfakcję — nazwał „dziećmi Marksa i coca-coli”.
Murakami postrzega te lata bardziej idealistycznie.

Mówi, że były wypełnione, jak każda epoka, energią i nadzieją, heroizmem i łajdactwem,

uniesieniem i rozczarowaniem, męką i zdradą, ale wszystko to było bardziej nasycone kolorem
i możliwe do ogarnięcia. Kontrastuje to ze współczesnością, o której powiada z goryczą:
spróbuj dzisiaj odnaleźć realia czegokolwiek, a zanim się obejrzysz, wcisną ci jakiś dodatek,
ukrytą reklamę, wątpliwe kupony na zniżkę, kartę sklepową z punktami, których i tak nigdy nie
wykorzystasz. „Kiedyś, w Naszej Epoce, nikt ci nie dorzucał niemożliwej do odczytania
trzytomowej instrukcji obsługi”. Ten miniony czas Murakami nazywa „prehistorią późnego
stadium kapitalizmu”.

Jego powieść 1Q84 tytułem nawiązuje do Orwella, tyle że Orwell pisał o przyszłości, a

Murakami napisał o przeszłości. Woli pisać o przeszłości, najlepiej nieodległej. O świecie,
który mógłby być. „Mam wciąż poczucie - powiedział - że świat, w którym żyjemy, jest czymś
nierealnym. Gdyby nie 11 września, nie byłoby inwazji na Irak. Świat byłby inny”.

*

background image

Nic tak nie oczyszcza pamięci Azjatów ze wspomnień japońskich zbrodni jak strach

przed Chińczykami. Eksperci od spraw Orientu zachodzą w głowę, dlaczego Chińczycy, do
niedawna ostrożni w nagłaśnianiu swych mocarstwowych ambicji, nagle zaczęli się
rozpychać, machać szabelką i straszyć sąsiadów.

Jednym z następstw owego strachu będzie zmiana polityki Japonii. Pekin dostarczył

amunicji tym w Tokio, którzy uważają, że świat jest dziś zbyt niebezpieczny, aby trzymać się
kurczowo pacyfistycznej konstytucji, i że trzeba ją zrewidować. Na szczęście dla Chin w
sukurs przyszła im równie niezręczna polityka japońskiego premiera Abe, który też uderzył w
tony nacjonalistyczne, niepokojąc sąsiadów. Po raz pierwszy od wielu lat członkowie rządu w
kwietniu 2013 roku złożyli hołd zmarłym w świątyni Yasukuni, miejscu modlitwy za mitima -
tych, którzy oddali swe życie za sprawę restauracji cesarstwa. Świątynia powstała w 1869
roku z polecenia cesarza Meiji, który zapoczątkował modernizację Japonii po stuleciach
izolacji od świata. Dziś jest to miejsce hołdu dla 2,5 miliona tych, którzy zginęli „w obronie
cesarstwa”, a to oznacza głównie agresywne wojny w Chinach, na Pacyfiku i w Azji
Południowo-Wschodniej.

Świątynia czci między innymi 14 głównych zbrodniarzy wojennych, osądzonych przez

międzynarodowy trybunał, w tym Hidekiego Tójó, człowieka, który wydał rozkaz ataku na
Pearl Harbor. W muzeum przylegającym do Yasukuni można się dowiedzieć, że Japonia
zaatakowała Amerykę z konieczności. Tą „koniecznością” było przede wszystkim opa-

nowanie bogatych w złoża ropy naftowej terenów holenderskich Indii Wschodnich, czyli

Indonezji.

Dziś Japonia jest trzecim, po Stanach Zjednoczonych i Chinach, importerem ropy i

bardziej niż jakikolwiek inny kraj zależy od importu energii. Chikyu, najnowocześniejszy na
świecie okręt badawczy, zbudowany przez Mitsui i wyposażony przez Mitsubishi, ustanowił w
2012 roku rekord świata w głębokości wierceń oceanicznych. Jednostka, o długości 210
metrów i wyporności 57 tysięcy ton, przeznaczona jest do wiercenia na głębokości siedmiu
kilometrów poniżej dna oceanu. Zbudowany z myślą o badaniach mechanizmu trzęsienia ziemi,
Chikyu skupia się dziś na eksploracji złóż gazu tkwiących pod dnem oceanu.

Spisywanie Japonii na straty byłoby ogromnym błędem.

background image

Królestwo nepotyzmu na gruzach komunizmu (Rosja)
Nie ciągnęło mnie do miasta, w którym dwudziestoparoletni „bankowiec” wydaje na

lunch więcej, niż pielęgniarka zarabia miesięcznie. „Poczekam, aż to się zmieni” -
mówiłem. „Możesz się nie doczekać” - komentowali przyjaciele Moskale.

Jeśli nie liczyć lotniska Szeremietiewo, na którym pięć lat temu można było kupić

dowolny koniak świata, ale trudno było skorzystać z toalety, w Moskwie nie byłem od upadku
komunizmu. Na początku 2013 roku dość nieoczekiwanie trafiłem w Indiach na sporą
gromadkę Rosjan na wywczasach. Byli to przedstawiciele - głównie młodzi - drugiej ligi
rosyjskiej, jeśli za pierwszą przyjąć oligarchów, czyli rosyjskich miliarderów. Powodzi im się
znakomicie. Wszyscy co do jednego z optymizmem patrzą w przyszłość Rosji - przynajmniej o
tym mnie z pasją zapewniali -i wszyscy co do jednego chcieliby mieszkać poza Rosją.
Starannie się do tego zresztą przygotowują: jedni już studiują w Ameryce, inni się do takich
studiów energicznie przymierzają. Niektórzy mają drugie domy w zachodniej Europie. Śliczna
blondynka, która zamierza posłać swego sześcioletniego syna do brytyjskiej szkoły w
Hiszpanii, opowiadała, jak drogie jest życie w Moskwie. „Wyobraź sobie, że na lunch z
przyjaciółką w dobrej restauracji, drobne zakupy spożywcze, wizytę u kosmetyczki i odbiór
odzieży z pralni chemicznej dwa tysiące dolarów poszło w jeden dzień”. Kręcę z
niedowierzaniem głową, trudno mi się zdobyć na współczucie i nieśmiało wtrącam, że średnia
miesięczna płaca w Rosji to odpowiednik 770 dolarów. Piękność patrzy na mnie jak na
wariata i kwituje moją impertynencję łagodnym: „Nie rozumiesz”.

Rzeczywiście nie rozumiem. Nie rozumiem, czy może raczej trudno mi pojąć jeszcze coś

innego. To, że naród, który wydał Tołstoja i Dostojewskiego, Gogola i Turgieniewa,
Czechowa i Puszkina, wycierpiał terror bolszewików, bestialstwo Stalina, Czeka, NKWD i
KGB, wybiera na swego przywódcę Putina. Gdy usiłuję młodych Rosjan wziąć na spytki,
szybko mi przerywają - widać nie jestem pierwszym, który próbuje -i stanowczo
odpowiadają: „Ja na niego nie głosowałem, nie znam nikogo, kto głosował. Na początku była
nadzieja, że zaprowadzi porządek i zmodernizuje kraj, a ostatnim razem sam się wybrał”.

Albo sami pamiętają, co się działo w Rosji kilkanaście lat temu, albo przypominają im o

tym odrobinę starsi. Koszty pierwszej wojny w Cze-czeni w 1997 roku, a potem gwałtowny
spadek cen ropy i metali nieżelaznych, z których Rosja żyje, rozpoczęły lawinę wydarzeń,
które wciągnęły obolały kraj w spiralę kryzysu finansowego. Rosły niespłacone długi wobec
zagranicy i własnych obywateli - wstrzymano wypłaty rent i emerytur, a gdzieniegdzie także
płac. Jelcyn zmieniał premierów i ministrów, Zachód dawał pożyczki na wsparcie reform, a
Moskwa uparcie broniła kursu rubla. Gdy latem 1998 Jelcyn przerwał wakacje i wrócił do
Moskwy, aby, jak oczekiwano, znów pogonić ministrów, jedyne, co zrobił, to awansował
Putina na szefa Federalnej Służby Bezpieczeństwa, potężnej agencji łączącej w sobie
wcześniejsze zadania KGB i ministerstwa spraw wewnętrznych, nadając jej szefowi status
ministra i stopień generała armii.

Rok 1998 to pasmo dramatycznych wydarzeń gospodarczych: panika na moskiewskiej

giełdzie (od stycznia do sierpnia 1998 roku akcje spadły o ponad 75 procent), ostra
dewaluacja rubla, faktyczna odmowa spłaty długów krajowych (ponad milion osób straciło
wszelkie oszczędności, gdy z torbami poszły ich banki), zawieszenie obsługi zadłużenia
wobec zagranicy, strajki górników i galopująca inflacja.

9 października 1998 roku Rosja zwróciła się z apelem do świata o pomoc humanitarną,

także żywnościową. Przypominam o tym, gdyż bez tego nie da się zrozumieć tęsknoty Rosjan

background image

za jakim takim porządkiem i nadziei, że Putin jaki taki porządek zaprowadzi.

Potem nadeszły lata tłuste, dla niektórych bardzo tłuste - podwoił się dochód na głowę,

pojawiła klasa średnia. Powód? Bonanza naftowa. Cena ropy z 12 dolarów za baryłkę w lipcu
1998 roku skoczyła do ponad 140 w lipcu roku 2008. Wszystko kręciło się wokół ropy i
zależało od ropy: dochody rodzin, sprzedaż detaliczna, przewozy kolejowe, zakupy
samochodów. Wartość importu samochodów wzrosła z 5 miliardów dolarów w 2004 roku do
30 miliardów w roku 2008, bo krajowi producenci nie mogli nadążyć za popytem. Naftowe
bogactwo pozwoliło pozbyć się długów.

Zobowiązania wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego Moskwa spłaciła w

2005 roku - na trzy i pół roku przed czasem. W 2007 roku, gdy amerykańskie banki dostały
zadyszki, Putin lekceważąco krytykował i pouczał Amerykę. Jednak już rok później Rosjanie
wpadli w panikę. Międzynarodowy kryzys, ku zaskoczeniu Kremla, dotknął Rosję mocniej niż
innych: po pierwsze, spadła gwałtownie cena ropy, po drugie - kapitał odpłynął z Rosji w
poszukiwaniu bezpieczniejszej przystani. Moskwa odczuła, że nie żyje w próżni, że cena ropy
nie zawsze idzie w górę, a współzależności są silniejsze, niż była tego świadoma. Był to kubeł
zimnej wody na głowę Putina.

Rosja ma największe złoża gazu i jest drugim jego eksporterem. Pod względem zasobów

ropy zajmuje 8. miejsce w świecie. W 2011 roku zajęła miejsce Arabii Saudyjskiej jako
największy producent ropy. Węgiel, stal, aluminium i eksport broni - więcej broni eksportują
tylko Amerykanie -to kolejne atuty i źródła dochodów. Próby zmniejszenia zależności od
surowców energetycznych nie przyniosły jak dotąd widocznych rezultatów.

W 2012 roku, po długim oczekiwaniu w przedpokoju, Rosja weszła do Światowej

Organizacji Handlu, z czym wiąże ogromne nadzieje. Wierzy, że w górę pójdzie jej
wiarygodność, a to przyciągnie kapitał, podobnie jak to się stało w przypadku Chin. Do tego
jednak sam status członka WTO może nie wystarczyć. Potrzebne jest poszanowanie praw
własności, stabilność reguł gry i jej przejrzystość - a tego wciąż w Rosji brakuje.

Pod względem wolności gospodarczych w rankingu Heritage Foundation za 2013 rok

Rosja plasuje się na 139. miejscu na świecie, między Gwineą Bissau a Wietnamem (listę
otwiera Hongkong, a zamyka Korea Północna. USA - nr 10, Niemcy - nr 19, Polska - nr 57,
Włochy - nr 83). W Europie za Rosją znalazły się tylko Białoruś i Ukraina.

Gdy z mapy zniknęło uzbrojone po zęby komunistyczne mocarstwo, na jego gruzach

powstało królestwo nepotyzmu — skorumpowane, sfrustrowane i gnijące. W lutym 2013 roku
przewodniczący komisji etyki parlamentu Rosji podał się do dymisji, gdy okazało się, że
wbrew przepisom nie ujawnił swych milionowych inwestycji w luksusowe nieruchomości na
Florydzie. Koledzy parlamentarzyści zgotowali mu owację na stojąco — oni najwyraźniej nie
dostrzegli niczego nagannego w jego zachowaniu.

*
Agonia sowieckiego imperium przeszła nadspodziewanie gładko, przynajmniej dla reszty

świata. Strumień zachodnich pieniędzy, jaki popłynął do Rosji, podobnie jak rodzime
bogactwa, rozkradziono. Dziś w Rosji częściej niż gdzie indziej rozbijają się samoloty i toną
statki pasażerskie, a Władisław Surkow, do niedawna impresario prezydenta, twierdził, że
Putina „w trudnym momencie historii zesłał Rosji sam Bóg”. Wysłannik Boga grzeje się w
cieple drogiej energii.

Ropa to zarazem błogosławieństwo i przekleństwo Rosji. Błogosławieństwo dla

autokratów, a przekleństwo dla demokracji i reform. Przez wiele lat droga ropa była

background image

kamizelką ratunkową niewydolnego mocarstwa. W 1979 roku, w następstwie rewolucji w
Iranie i spadku wydobycia w Arabii Saudyjskiej, cena baryłki podwoiła się, do 24 dolarów.
Wtedy Breżniew najechał Afganistan. Gdy Saddam Husajn rozpoczął przewlekłą wojnę z
Iranem, wzajemne bombardowania instalacji naftowych wywindowały ceny do 36 dolarów.
Ale radość trwała krótko i fortuna zaczęła się od Moskwy odwracać - wkrótce po dojściu
Gorbaczowa do władzy OPEC zaczął tracić klientów na rzecz tańszej ropy z Morza
Północnego. Później ceny szły raz w górę, raz w dół, lecz do upadku komunizmu nie
przekroczyły dwudziestu dolarów za baryłkę. Za to szczęście uśmiechnęło się do Putina.

Gdy George W. Bush po raz pierwszy spotkał go latem 2001 roku w Słowenii i zajrzał

mu głęboko w oczy, dostrzegł, jak powiedział, duszę demokraty. Obraz duszy zmienił się wraz
ze wzrostem cen ropy. Putin zhardział. Połowa budżetu kraju to wpływy z eksportu nośników
energii. W grudniu 2012 roku Rosja siedziała na 540 miliardach dolarów rezerw walutowych.

Dziś Rosja eksportuje dziennie prawie sześć milionów baryłek. Zaspokaja jedną trzecią

potrzeb Europy na ropę i gaz. Unia próbuje na różne sposoby wyzwolić się od rosyjskiej
dominacji energetycznej. Moskwa nie daje za wygraną, ale jednocześnie ubezpiecza się przez
bliższe relacje z rynkiem Azji, jeszcze bardziej nienasyconym i szybko rosnącym. Transnieft
buduje rurociąg Wschodnia Syberia-Ocean Spokojny (ESPO, czyli Eastern Siberia-Pacific
Ocean), który ma służyć eksportowi rosyjskiej ropy do Chin, Japonii i Korei Południowej.
Pomysł na ten rurociąg ma długą historię - jego autorem w 2001 roku był Jukos, jeszcze za
czasów Chodorkowskiego.

Współczesna Rosja, pisze Władisław L. Inoziemcew, profesor ekonomii i dyrektor

Centrum Badań Postindustrialnych, nie jest kandydatem na Związek Radziecki 2.0. To kraj o
otwartych granicach, w którym obywatele mają nieskrępowany dostęp do informacji. Jak
jednak przyznał Miedwiediew, zanim oddał fotel prezydencki Putinowi, kraj „tylko do
pewnego stopnia, nie całkowicie” spełnia standardy demokracji. Niektórzy Rosjanie dają
wyraz swemu niezadowoleniu z tej sytuacji, ale system jest w istocie stabilny. Korupcja,
powiada Inoziemcew, postrzegana w społeczeństwach demokratycznych jako immanetne zło,
w Rosji stanowi podstawę mechanizmu funkcjonowania, smar wszelkich transakcji. Rosja jest
bowiem w stadium neofeudalizmu - rewolucja i komunizm zatrzymały jej rozwój społeczno-
ekonomiczny w takim właśnie stanie i po upadku komunizmu ta zamrożona forma feudalizmu
odtajała.

Przyczyn deformacji, autorytaryzmu i rozmaitych klęsk krytycy współczesnej Rosji

dopatrują się głównie w dominacji oddanych Putinowi struktur siłowych, spuścizny po KGB.
Gdy naturalnym biegiem rzeczy ci ludzie odejdą, rosyjskiej demokracji zaświeci słońce. Taka
diagnoza, dość powszechna, jest źródłem nadziei na lepszą przyszłość Rosji. Rzeczywistość i
perspektywy na przyszłość są jednak bardziej ponure.

Prawdziwy problem polega na negatywnej selekcji — na sposobie rekrutacji nowych

członków elit. Setki niesprawnych biurokratów rekrutują na kluczowe stanowiska w centralnej
administracji państwa ludzi jeszcze gorzej wykwalifikowanych w przekonaniu, że ta miernota
nie będzie stanowić dla nich wyzwania. W rezultacie dziś zarządzanie Rosją cierpi mniej z
powodu oligarchii władzy, a bardziej z powodu dyktatury niekompetencji.

Elita polityczna Rosji reprezentuje niższy poziom niż biurokraci późnego okresu

sowieckiego. O karierach nie decyduje ani doświadczenie, ani wyniki, lecz powiązania
osobiste. Szalenie popularna stała się posada biurokraty na całe życie - bo tam kryją się
pieniądze, a po to, by się do nich dobrać, nie trzeba żmudnych studiów. Najważniejszym celem

background image

elity jest zachowanie systemu, który umożliwia niekompetentnym kontrolę nad bogactwem
kraju. Sprawowanie władzy stało się monopolistycznym biznesem. Kontrolują go głównie
przyjaciele i koledzy twórcy systemu - Władimira Putina. W nadchodzących latach
rywalizacja wewnątrz systemu jeszcze bardziej osłabnie. Inaczej niż w końcowych latach
istnienia ZSRR wielkie zastępy społeczeństwa chcą przyłączyć się do systemu, a nie stać w
opozycji. Miernota zasili elitę. Najlepsi wyjadą.

Kolejne wyroki na Chodorkowskiego i zniszczenie Jukosu dowiodły, jak Putin rozumie

państwo prawa. Bałagan w trakcie zapaści finansowej 2008 roku pokazał skalę
niekompetencji władz, a protesty po wyborach 2011 roku jeszcze bardziej podważyły wiarę
klasy średniej w Putina.

Duże rosyjskie pieniądze boją się Rosji. Dlatego uciekają. Dlatego Nikozja, stolica

Cypru, stała się głównym buchalterem wielu rosyjskich firm, i tych „lewych”, i tych
prowadzących działalność legalną. Na Cyprze trzymali swe pieniądze nie tylko rosyjscy
oszuści, gangsterzy i oligarchowie, ale także państwowy Rosnieft i wielkie rosyjskie banki
VTB czy Sberbank. Szacuje się, że od kryzysu 2008 roku do momentu cypryjskiej wywrotki z
Rosji wyciekło ponad 350 miliardów dolarów. Według Międzynarodowego Funduszu
Walutowego w 2011 roku przeszło jedna trzecia wszystkich rosyjskich inwestycji
zagranicznych trafiła na Cypr.

Anders Aslund, szwedzki badacz gospodarki Rosji, przypomina, że zwykle im kraj

biedniejszy, tym bardziej skorumpowany, i na tle tej reguły Rosja jest wyjątkiem. Tylko
Gwinea Równikowa, powiada, jest bogatsza i bardziej skorumpowana niż Rosja.
Największemu państwu świata przez ostatnie dziesięć lat nie przybyło ani kilometra dróg, bo
korupcja czyni ich budowę tak drogą, że ledwie zdołano odtworzyć to, co się rozpadło.

Według szacunków czołowego rosyjskiego eksperta do spraw korupcji Gieorgija

Satarowa suma łapówek w rosyjskiej gospodarce za rządów Putina wzrosła z 33 do 400
miliardów dolarów rocznie. Wzmogło to zainteresowanie pracą w organach rządowych wśród
młodych, niekoniecznie najlepszych i najzdolniejszych. Nadzieja, że kiedy obecna elita władzy
przejdzie na emeryturę, zmieni się istota systemu, jest mrzonką.

*
A przyszłość?
Samo zatrzymanie putinowskiego regresu byłoby wielkim sukcesem. Rosja nie stanie się

szybko demokracją ani państwem prawa, ale może się powtórzyć scenariusz ukraiński - to
znaczy korupcja, przywileje państwa i władzy, ale jednocześnie pluralizm w życiu
publicznym. To wydaje się najlepszym realistycznym wariantem dla Rosji. A scenariusz
najgorszy to rozpad kraju, i to być może z przemocą na gigantyczną skalę, rozlewem krwi,
wojną domową. Im dłużej będzie trwał putinowski zastój, tym bardziej przyszłość Rosji może
być brutalna i nie do opanowania.

Demonstranci w Moskwie czy Petersburgu to drobny ułamek społeczeństwa. Ogromna

większość Rosjan z prowincji pasuje do wizerunku: politycznie apatyczny konserwatysta,
generalnie popierający Putina, podejrzliwy wobec Zachodu i z rozrzewnieniem wspominający
czasy sowieckie, gdy świat bal się Kremla. Z analiz moskiewskiego Centrum Badań
Strategicznych wynika, że Rosjanie z prowincji nie mają wprawdzie ochoty na uliczne protesty
i abstrakcyjne postulaty, ale jednocześnie są niezadowoleni z obecnego systemu, który
postrzegają jako niekompetentny i głęboko skorumpowany.

Ich poparcie dla Putina się kurczy, lecz uwaga koncentruje się nie na deficycie

background image

demokracji, ale na konkretnych lokalnych bolączkach: służbie zdrowia, mieszkaniach,
bezpieczeństwie na ulicach, w miarę uczciwych sądach. W kraju 39 milionów emerytów i 18
milionów weteranów wojen, niepełnosprawnych i innych beneficjentów świadczeń
społecznych zwykły Rosjanin ma coraz więcej wątpliwości, czy państwo jest w stanie
wywiązać się z obietnic.

Mało kto jednak pali się do rewolucyjnego zrywu. Ludzie czują, że politycy u władzy

dawno się zużyli, że nie można im wierzyć i że czas na nowych, ale tych nowych nie widzą. A
nawet gdyby tacy się pojawili, to, jak pokazały względnie uczciwe wybory na początku lat
dziewięćdziesiątych, partie głoszące potrzebę reform nigdy nie dostały więcej niż 35 procent
głosów, a zwykle znacznie mniej. Z badań wynika także, że podejrzliwość wobec Zachodu to
ta sfera, gdzie retoryka Putina trafia na podatny grunt, stąd popularność postulatów
zwiększenia wydatków na zbrojenia, aby przywrócić armii jej siłę i mocarstwowy status.

Ekipa Putina zdaje się mieć świadomość potrzeby reform w sektorze publicznym, ale

składa się z miernych technokratów pozbawionych zarówno zdolności, jak i wiarygodności,
aby takie reformy przeprowadzić. Dyskredytacja rządów Putina teoretycznie otwiera drzwi do
radykalnej decentralizacji z chwilą, gdy władca zejdzie ze sceny - lecz na to rychło się nie
zanosi.

Społeczeństwo się kurczy i starzeje. Zmienia się jego oblicze, bo szybko rośnie liczba

muzułmanów zamieszkujących Rosję — sięgnęła 15 procent ogółu, ponad dwudziestu
milionów - co staje się powodem napięć społecznych, a spotkanych przeze mnie w Indiach
Rosjan po prostu irytuje i zachęca do wyprowadzki z Moskwy gdzieś za granicę. Uzbekistan,
Tadżykistan i Turkmenistan, wszystkie graniczące z Afganistanem, to droga tranzytowa dla
narkotyków z Afganistanu głównie do Rosji, ale także do Europy Zachodniej. We wszystkich
tych krajach blisko 90 procent ludności stanowią muzułmanie. Wszystkie w rankingach
Transparency International znajdują się na szarym końcu, konkurując

o miano najbardziej skorumpowanych z Somalią, Sudanem i Afganistanem. Wszystkie

trzy to faktyczne dyktatury, ale nie to niepokoi Moskwę. Zwłaszcza w wypadku Uzbekistanu,
który liczy 30 milionów ludzi, a którym rządzi leciwy satrapa sowieckiego chowu, Kreml
obawia się, że zważywszy na powszechną biedę i brak jakichkolwiek instytucji
demokratycznych, destabilizacja po jego śmierci może wynieść do władzy islamistów i że na
południowej flance Rosja doczeka się państwa lub państw teokratycznych.

Optymizm podpowiada, że demografia oraz sytuacja na wschodzie
i południowym podbrzuszu Rosji będą popychać Moskwę w kierunku zbliżenia i

współpracy z Zachodem.

W samej Rosji pojawił się właśnie nowy pomysł na modernizację -unowocześnienie

armii. Ma to rozwinąć bazę przemysłową kraju i „stworzyć kult inżyniera i konstruktora”,
cokolwiek to znaczy. Umocnienie armii ma zrekompensować słabości w innych dziedzinach,
choć nawet zwolennicy tego pomysłu nieśmiało przypominają, że nie jest to idealna
alternatywa dla prawdziwej modernizacji kraju. Bez niej wszakże Rosja będzie przypominać
ZSRR, nazwany kiedyś przez niemieckiego kanclerza Helmuta Schmidta „Górną Woltą z
rakietami”.

Wysoki urzędnik Unii Europejskiej opowiedział mi o spotkaniu grupy rosyjskich

ekonomistów z ich unijnymi kolegami w Brukseli. Na prowokacyjne pytanie, czy w strategii
gospodarczej Kreml sięgnie do modelu chińskiego, odpowiedź brzmiała następująco:
„Rozważa się raczej model koreański, przy czym wciąż brak zgody, czy uczyć się od Korei

background image

Południowej, czy Północnej”. Ten żarcik jest dowodem, jak bardzo czasy się jednak zmieniły,
bo kiedyś za podobny dowcip wędrowało się w Rosji na białe niedźwiedzie.

Czy Afryka musi głodować?
„Kiedy biali misjonarze zjawili się w Afryce, oni mieli Biblię, a my mieliśmy ziemie.

Powiedzieli: módlmy się. Zamknęliśmy oczy. Kiedy je otworzyliśmy, my mieliśmy Biblię, a
oni ziemię”.

To najkrótsza historia Afryki autorstwa arcybiskupa Desmonda Tutu.
6 marca 1957 roku, Złote Wybrzeże, brytyjska kolonia nad Zatoką Gwinejską, kilka

stopni na północ od równika, stała się pierwszym niepodległym krajem Afryki na południe od
Sahary. Zanim do tego doszło, pierwszy prezydent Ghany, bo taką nazwę przybrało Złote
Wybrzeże, Kwame Nkrumah, powiedział, że gdy jego kraj uzyska niepodległość, postawi w
centrum stolicy pomnik komara, bo to obecność komarów uchroniła Ghanę od silniejszej
obecności Europejczyków i pozwoliła krajowi na boom kakaowy. Uroczystość ogłoszenia
niepodległości odbyła się z pompą. Nie zabrakło delegacji sowieckiej i amerykańskiej na
wysokim szczeblu. Amerykańskiej przewodniczył wiceprezydent Richard Nixon. Grupkę
czterech czarnoskórych dziennikarzy spytał, jakie to uczucie być wolnym. „Nie wiemy -
odpowiedzieli. - Jesteśmy z Alabamy”.

Ghana miała niezłe warunki startu. Dwie trzecie światowej produkcji kakao, najlepsze

szkoły w Afryce. Nkrumah, powszechnie szanowany, budował mosty, drogi, szkoły, szpitale.
Doradzali mu wybitni zachodni ekonomiści. Amerykański koncern Kaiser Aluminum postawił
w Ghanie gigantyczną hutę. Dziesięć lat później Bank Światowy szacował, że kraj będzie się
rozwijać w tempie 7 procent rocznie. Ćwierć wieku później Ghana była tak samo biedna jak
w momencie startu. Gdy pytam przyjaciół z Ghany, co się najbardziej zmieniło w ich otoczeniu
w ostatniej dekadzie, wszyscy odpowiadają tak samo: prawie każdy ma telefon komórkowy.
Jeszcze do niedawna, gdy ludzie chcieli posłać gotówkę do rodziny w odległej wsi, musieli ją
sami zanieść. Dziś w Afryce Wschodniej, na przykład w Ugandzie, można przekazać pieniądze
za pośrednictwem telefonu komórkowego.

*
Trudno obejrzeć filmy Hotel Ruanda czy Ostatni król Szkocji albo jakiekolwiek z

przejmujących zdjęć afrykańskich dzieci umierających z głodu i nie dołączyć do grona kibiców
Afryki. Bo jak odepchnąć od siebie nadzieję, że któregoś dnia kontynent wyrwie się z pułapki
ubóstwa i desperacji? Może dlatego dobre wieści, gdy takie stamtąd płyną, napotykają
życzliwy rezonans i rodzą wiarę, że to nie kolejny falstart, że tym razem będzie inaczej. A tych
dobrych wieści i optymizmu płynie ostatnio więcej niż kiedykolwiek od chwili uzyskania
niepodległości przez pierwsze kraje Afryki.

Nawet w czasie globalnego kryzysu finansowego tempo wzrostu w Afryce dochodziło do

5 procent. Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego siedem spośród
dziesięciu najszybciej rosnących gospodarek świata to kraje Afryki. Bezpośrednie inwestycje
zagraniczne na południe od Sahary wzrosły z 6 miliardów dolarów w roku 2000 do 34
miliardów w 2012. Niektóre kraje kontynentu, wśród nich Angola, Senegal, Namibia i
Zambia, zaczęły emitować własne obligacje, które świat kupuje.

W RPA, najsilniejszym gospodarczo kraju Afryki, który doczepił się do BRIC i

uczestniczy w spotkaniach głów państw BRICS (Brazil - Rus-sia — India — China — South
Africa), liczba czarnych obywateli, którzy awansowali do klasy średniej, wzrosła w ostatnich
ośmiu latach z 1,7 do 4,2 miliona. Aby zostać zaliczonym do klasy średniej w RPA, trzeba

background image

spełnić co najmniej dwa z następujących warunków: mieć dochód na rodzinę w przedziale od
dwóch do sześciu tysięcy dolarów miesięcznie, mieć samochód, wyższe wykształcenie, pracę
umysłową, własny dom albo wynajmować mieszkanie za przeszło pięćset dolarów
miesięcznie.

Społeczeństwa są młode i coraz lepiej wykształcone. Poszukiwania bogactw naturalnych

przynoszą obiecujące wyniki. Niczym pszczoły do miodu garną się do Afryki Chiny. To
wszystko są powody do optymizmu. Zapewne odrobinę na wyrost.

Postęp ostatniej dekady nie daje bowiem żadnych gwarancji kontynuacji. Przyglądając

się prognozom dla gospodarki Afryki - takim na przykład, jak szacunki Citibanku, w myśl
których w połowie wieku Afryka będzie silniejszym organizmem gospodarczym niż Europa,
nie zawadzi pamiętać o pułapkach „albańskiej statystyki” . W czasach stalinowskich, które w
Albanii trwały dłużej niż gdziekolwiek indziej, z dumą oznajmiano co rusz o dynamice
wzrostu, przy której bledły osiągnięcia innych. Mamy dziesięć kilometrów torów kolejowych.
Kładziemy następne dziesięć kilometrów i oznajmiamy światu, zgodnie z prawdą, że przyrost
wyniósł 100 procent. Jednak w miarę jak rośnie baza, coraz trudniej cokolwiek podwajać
każdego roku.

Powodów do sceptycyzmu jest nie mniej, jeśli nie więcej, niż do optymizmu. Narody nie

są wprawdzie zakładnikami własnej przeszłości, ale jej ignorowanie nie jest dobrą
wskazówką do rozważań nad przyszłością.

Przez wiele lat panowało przekonanie, że wzrost zależy głównie od inwestycji.

Doświadczenia stalinowskiej Rosji, gdzie wysokiej stopie inwestycji towarzyszyło wysokie
tempo wzrostu, wpłynęły na sposób myślenia ekonomistów pod każdą szerokością
geograficzną. Jeżeli recepta na wzrost to inwestycje, a biednym brakuje środków, to trzeba im
pomóc zapełnić tę lukę. Walt Rostow, doradca Johna Kennedy ego, opublikował książkę The
Stages ofEconomic Growth. A Non-Communist Manifesto — „Stadia wzrostu
gospodarczego”, z podtytułem „Manifest niekomunistyczny”. Z jego inspiracji Stany
Zjednoczone, z powodów tyle moralnych, ile politycznych, przyjęły ambitne programy pomocy
dla Trzeciego Świata. Za administracji Lyndona Johnsona pomoc osiągnęła 0,6 procent
amerykańskiego PKB. Następne rządy były już mniej hojne, ale inne bogate kraje Zachodu
zrekompensowały to z nadwyżką.

Rezultaty tej pomocy okazały się w większości przypadków przeraźliwie mizerne. Gdyby

pomoc przyniosła Zambii takie efekty, jakie przewidywał model ekonomiczny, to dziś byłby to
kraj z PKB na głowę w wysokości ponad dwudziestu tysięcy dolarów. Tymczasem wynosi on
niespełna półtora tysiąca. Poziom z 1980 roku Zambia osiągnęła dopiero w 2006 roku.

W latach siedemdziesiętych ubiegłego wieku Bank Światowy współfinansował budowę

wielkiej farbryki obuwia w Tanzanii. Nowoczesne maszyny, nowoczesna technologia.
Zabrakło tylko butów. Fabryka miała eksportować 4 miliony par do Europy. Nie
wyeksportowała ani jednej. Źle ją zaprojektowano - aluminiowe ściany bez klimatyzacji
kiepsko się sprawdzają w środku Afryki. W latach dziewięćdziesiątych fabrykę zamknięto.

Nad wieloma krajami Afryki wisi klątwa surowcowa - ropa, gaz, diamenty czy złoto

niszczą rolnictwo i raczkujący przemysł. Co trzeci kraj na południe od Sahary jest uwikłany w
wojnę domową. Każdy dzień przypomina, że wciąż taniej i łatwiej eksportować towar z
Afryki do Afryki przez Europę lub Dubaj, bo taki jest stan infrastruktury transportowej
wewnątrz kontynentu. W rezulacie szybkiego wzrostu zatkały się wąskie gardła infrastruktury:
porty, drogi, sieci energetyczne są przeciążone.

background image

Według najnowszego (2012-2013) raportu na temat globalnej konkurencyjności

przygotowanego przez World Economic Forum najważniejsze bariery dla gospodarki w
krajach na południe od Sahary to: 1) trudność w dostępie do źródeł finansowania; 2) korupcja;
3) kiepska infrastruktura; 4) niesprawna biurokracja rządowa i 5) wysokie podatki.

Według Banku Światowego małe i średnie firmy tworzą blisko jedną piątą PKB i blisko

połowę nowych miejsc pracy na południe od Sahary. Hamuje to ucieczkę ludzi
wykształconych, zachęca diasporę do inwestowania w krajach ojczystych. Jednak wedle
najświeższego raportu tegoż Banku Światowego (październik 2012) pod względem łatwości
prowadzenia takiej firmy w ostatniej dwudziestce - poza Wenezuelą, Haiti i Afganistanem —
jest wyłącznie Afryka.

Wśród wielu deficytów, jakie gnębią kontynent afrykański, żaden nie jest równie

dotkliwy i destrukcyjny jak deficyt funkcjonujących instytucji. Niewolnictwo, wojny i
konflikty etniczne wywarły ogromny wpływ na ich rozwój, czy raczej niedorozwój. Nałożyło
się na to gigantyczne zacofanie technologiczne.

Niewolnictwo, które z Europy praktycznie zniknęło w XV wieku, na Czarnym Lądzie

kwitło w wiekach XVIII i XIX. Ludzi sprzedawano zarówno poza kontynentem, jak i w jego
obrębie. W większości krajów kolonialnej Afryki handel niewolnikami trwał jeszcze w XX
wieku. Liberia, państwo utworzone dla uwolnionych niewolników z Ameryki, samo stało się
zagłębiem niewolnictwa.

W tych krajach Afryki, gdzie pojawiły się, choć znacznie później niż gdzie indziej,

zalążki modernizacji, zahamował je kolonializm. Wyjątkiem od tej reguły okazała się
Botswana. Jednym z powodów, choć nie jedynym, dla którego Botswana stanowiła wyjątek od
reguły, był fakt, że w nowych rządach znalazły swą reprezentację elity z okresu sprzed
niepodległości. Kraj nie ucierpiał zatem, tak jak miało to miejsce niemal wszędzie w Afryce, z
powodu sabotowania przez miejscowe siły poczynań nowych młodych rządów.

Za przemocą, która przybiera w Afryce okrutne formy, zwykle kryje się walka o kontrolę

nad bogactwami: złotem, diamentami, ropą, gazem. Nigeria doświadczyła dziesięciu
przewrotów wojskowych wkrótce po uzyskaniu niepodległości i odkryciu złóż ropy. Walka o
władzę jest w praktyce walką o kontrolę nad bogactwami w ziemi. Ten sam schemat powtórzył
się w Demokratycznej Republice Konga (Zairze), Ugandzie, Somalii, Liberii, Sierra Leone
oraz w innych krajach, gdzie partie polityczne, rebelianci, armia, korporacje międzynarodowe
- wszyscy konkurowali o kontrolę nad surowcami.

Świetlana przyszłość, jaką autorzy prognoz kreślą przed Nigerią, opiera się na naftowym

bogactwie. Te prognozy nie uwględniają wszakże realiów. W rurociągach spoczywających w
wodach wielkiej Delty Nigru złodzieje wiercą dziury i kradną ropę na masową skalę. Royal
Dutch Shell szacuje, że około 7,5 procent całego wydobycia ropy w Nigerii pada łupem
świetnie zorganizowanej siatki przestępczej. Zyski złodziei ocenia się na 7 miliardów
dolarów rocznie. W marcu 2013 roku włoski gigant naftowy Eni zamknął swe operacje w
Nigerii, twierdząc, że 60 procent jego produkcji skradziono. Część skradzionej ropy przerabia
się w miejscowych nielegalnych rafineriach. Większość trafia na barki oceaniczne i wędruje
dalej. Wymaga to co najmniej cichej zgody nigeryjskiej armii i floty i byłoby niemożliwe bez
współpracy służby ochrony rurociągów. Tak długo, jak długo gospodarka splata się ze
światem przestępczym, szacunki przyszłych wpływów do budżetu, a zatem możliwości
rozwoju kraju, muszą budzić wątpliwości. Dodatkowo wyciek ropy powoduje oczywiste
zagrożenie dla środowiska naturalnego. Jakie straty ponoszą z tego tytułu na przykład rybacy,

background image

oszacować jeszcze trudniej.

Wiosną 2013 świat obiegła wiadomość o masakrze w północnej Nigerii. Podejrzewając

wieś o współpracę z Boko Haram, islamskimi rebeliantami, żołnierze armii nigeryjskiej oblali
benzyną chaty, podpalili je, do uciekających wieśniaków strzelali jak do kaczek, a dzieci
wrzucali do płonących domów. Taktyka spalonej ziemi, dość regularnie i bezkarnie
praktykowana przez armię, któregoś dnia odbije się rykoszetem, a na razie nie wróży wiele
dobrego budowaniu trwałych instytucji przestrzegania prawa.

Na Wybrzeże Kości Słoniowej przypada blisko 40 procent światowej produkcji ziarna

kakao. Piąta część gospodarki to kakao; Nestle, Hershey i Cadbury, główni nabywcy,
doskonale wiedzą, że dziewięcioro na dziesięcioro dzieci w wieku poniżej dziesiątego roku
życia pracuje za grosze przy uprawie kakaowców. Żadna z tych korporacji ani żaden z
farmerów, którzy eksploatują dzieci, nie stanął przed sądem.

Kenia to najbardziej dynamiczna gospodarka Afryki Wschodniej, choć to wciąż oznacza

czterdziestoprocentowe bezrobocie, chroniczny deficyt budżetowy, słabnącą walutę i szalejącą
korupcję. Niedawno odkryto w Kenii ropę. To także wrota do strategicznie ważnych,
roponośnych terenów Sudanu Południowego. Szanse na spokój społeczny wyglądają jednak
marnie. Generacja cynicznych polityków uczyniła z różnic etnicznych narodową obsesję.
Zwycięzca ostatnich wyborów prezydenckich, syn legendarnego Jomo Kenyatty, pierwszego
prezydenta kraju, nosi imię „Uhuru”, co znaczy „wolność” albo „niepodległość” w języku
suahili. Międzynarodowy Trybunał w Hadze oskarżył Uhuru Kenyattę

o zbrodnie przeciwko ludzkości za organizowanie szwadronów śmierci po poprzednich

wyborach prezydenckich. Zginęło wówczas około 1300 osób. Omar al-Baszir rządzi Sudanem
od dwudziestu czterech lat

i regularnie wygrywał wybory w kraju, który w klasyfikacjach korupcji wyprzedzają

jedynie Afganistan, Korea Północna i Somalia. Międzynarodowy Trybunał Karny oskarża go o
organizowanie rzezi i morderstw w Darfurze.

Namibia, Republika Południowej Afryki, Sierra Leone i Republika Środkowoafrykańska

to kraje o najwyższych na świecie nierównościach w dochodach.

Sandia National Laboratories, amerykański instytut naukowo-badawczy pracujący na

zlecenie Departamentu Energetyki USA, zajmuje się przede wszystkim technologiami
nuklearnymi, ale eksperci Sandii badają także zależności między warunkami ekologicznymi
człowieka, takimi jak gęstość zaludnienia, dostęp do czystej wody, zdrowie, a ludzką
wytrzymałością i prawdopodobieństwem konfliktu. Posługując się wynikami tych badań,
stworzyli oni listę krajów, które do roku 2030 będą najbardziej narażone na destabilizację lub
poważny konflikt wewnętrzny. Pierwsza dziesiątka tej listy przedstawia się następująco:

1. Somalia
2. Burundi
3. Jemen
4. Uganda
5. Afganistan
6. Malawi
7. Demokratyczna Republika Konga
8. Kenia
9- Nigeria
10. Niger.

background image

A zatem z wyjątkiem Afganistanu wszystkie inne „zagrożone” kraje to Afryka.
*
Armie krajów Zachodu, w tym USA, w ostatnich dwóch latach były zaangaażowane w

konflikty zbrojne w Libii, Somalii, Mali i Republice Środkowoafrykańskiej. Al-Kaida jest
dziś bardziej aktywna w Afryce Północnej niż na Bliskim Wschodzie. W Ugandzie grasuje
terorrysta Joseph Kony i jego Armia Bożego Oporu. Luis Moreno-Ocampo, do niedawna
naczelny prokurator Międzynarowego Trybunału Karnego, postawił mu zarzuty zabójstw,
zniewolenia, niewolnictwa seksualnego i gwałtów oraz okrutnego traktowania ludności
cywilnej, grabieży, porywania dzieci, a następnie wcielania ich siłą do armii. Według Ocampa
Kony porywał dziewczęta i dawał je w nagrodę swoim dowódcom. Lotnictwo amerykańskie
szykuje plany budowy baz dla dronów w Nigrze, graniczącym z Mali, Libią i Nigerią, którym
zagrażają odłamy Al-Kai-dy i innych islamskich ekstremistów. Wygląda na to, że zanim Afryka
osiągnie trwały sukces gospodarczy, przysporzy światu zmartwień jako źródło destabilizacji i
terroryzmu.

Fascynacji tempem ekonomicznego postępu Afryki w ostatniej dekadzie rzadko

towarzyszy pytanie, ile w tym chińskich pieniędzy i jak wygląda rachunek zysków i strat.
Lamido Sanusi, gubernator banku centralnego Nigerii - którego ojciec, ambasador w Chinach
w latach siedemdziesiątych, był podobnie jak syn oczarowany Mao Zedongiem -uważa, że
Afryka powinna się pozbyć romantycznego obrazu kraju postrzeganego kiedyś jako sojusznik
w walce z kolonializmem i źródło inspiracji. „Chiny importują nasze surowce i sprzedają nam
towary przetworzone - pisze. - Taka była istota kolonializmu. Anglicy weszli do Afryki i Indii,
aby zapewnić sobie surowce i rynki zbytu. Dziś Afryka chętnie otwiera się na nową formę
imperializmu”.

„Nie możemy winić Chińczyków ani żadnej innej obcej siły - mówi Sanusi - za nasze

problemy. To my jesteśmy winni naszym aferom z subsydiami paliwowymi, kradzieży ropy w
Delcie Nigru, zaniedbaniom w rolnictwie i edukacji i naszej bezgranicznej tolerancji dla
niekompetencji”. Ale - powiada dalej - Nigeria i reszta Afryki powinny zdjąć różowe okulary,
przez które patrzą na Chiny. Dostrzec w Chinach to, czym one są: konkurenta, i aktywnie
walczyć z chińskim eksportem wspieranym nieuczciwymi praktykami. Musimy sobie
uświadomić, że Chiny -podobnie jak USA, Rosja, Wielka Brytania, Brazylia i reszta - trafiły
do Afryki w pogoni za własnym interesem. Jako syn mojego ojca — kończy Sanusi - nie mogę
rekomendować rozwodu. Możemy pozostać razem, ale bez iluzji. Przypomina, że tam gdzie
Chińczycy musieli zbudować infrastrukturę, aby się dobrać do surowców, użyli swoich ludzi i
swojego sprzętu. Nie było mowy o jakimkolwiek transferze know-how.

Dziś więcej ludzi umiera na świecie z otyłości niż z głodu. Na każdym kontynencie z

wyjątkiem Afryki. Czy Afryka musi głodować? Nie musi, ale wciąż głoduje.

W Somalii od 2010 do 2012 roku zmarło z głodu niemal 260 tysięcy ludzi. Połowę

stanowiły dzieci poniżej piątego roku życia, wynika z raportu agencji ONZ i Famine Early
Warning Systems NetWork. Brak żywności dotknął w 2010 roku w Nigrze 7 milionów. W
2005 tysiące zmarły w wyniku suszy i inwazji szarańczy. W 2008 roku południowy Sudan
głodował z powodu wojny i suszy. Miliony cierpiały głód w wyniku wojny w Demokratycznej
Republice Konga w latach 1998-2004.

I wreszcie druzgocące statystyki dotyczące zdrowia: pod względem długości życia kraje

Afryki zajmują ostatnie dwadzieścia siedem miejsc na światowej liście. W ośmiu krajach
kontynentu oczekiwana długość życia nie przekracza 50 lat, podczas gdy w 23 krajach Europy,

background image

Azji, Ameryki Północnej i Oceanii przekracza 80 lat. W Sierra Leone na tysiąc urodzonych
dzieci 114 umiera, zanim dożyje roku. W Czadzie i w Mali

wskaźniki są niewiele lepsze. (W Hongkongu i w Islandii umiera mniej niż dwoje

noworodków na tysiąc urodzeń). W Lesotho, Botswanie i Suazi co czwarta osoba w wieku 15-
49 lat jest nosicielem wirusa HIV. Na Afrykę przypada zdecydowanie najwięcej przypadków
gruźlicy i malarii. Czy do tych statystyk zajrzeli autorzy prognoz wróżących Afryce
zdystansowanie ekonomiczne Europy?

Futbol nie wystarczy (Ameryka Południowa)
Gdy biały dym nad Watykanem obwieścił wybór papieża i okazał się nim kardynał

Jorge Bergoglio, Argentyńczycy triumfowali: „Boga mamy od dawna — nazywa się
Diego Maradona. Teraz mamy także papieża”.

Dużo gorzej z gospodarką. Argentyna doczekała się właśnie tego, z czym Polsce przyszło

żyć za komuny — czarnego rynku walutowego. Ku pokrzepieniu serc wiosną 2013 roku
miejscowa firma technologiczna wypuściła na rynek grę komputerową, która pokazuje, jak
Argentyna odbija Falklandy.

Recife, stolica brazylijskiego stanu Pernambuco, ma najwyższe na świecie spożycie

whisky na głowę. W pierwszej setce najbogatszych na świecie mieści się pięciu
Brazylijczyków, trzech Meksykanów — w tym lider listy Carlos Slim - dwóch
Kolumbijczyków i jeden Chilijczyk. Najbogatszy Argentyńczyk, czy raczej duet Carlos i
Alejandro Bulgheroni, dopiero na pozycji 219.

Ten ranking mówi sporo o tym, co się dzieje w Ameryce Południowej, a jeszcze więcej o

tym, jak kontynent się zmienia. Uważa się powszechnie, że najbliższe dekady ugruntują pozycję
Brazylii jako „giganta Południa”. Sami Brazylijczycy ostrożnie podchodzą do tej koronacji.
„Jesteśmy krajem przyszłości i zawsze nim byliśmy” - żartują. Od pozycji


w rankingach ekonomicznych więcej dla nich znaczy, czy wygrają piłkarski mundial.

Potrafią się śmiać sami z siebie, co na przykład dumnym Argentyńczykom przychodzi znacznie
trudniej.

Gdy przy pierwszej szklance caipirinhi pytam przyjaciół z Sao Paulo, co się ostatnio

najbardziej zmieniło na lepsze, odpowiadają jednogłośnie: „Wreszcie mamy jako taką
stabilizację”. Mówią „stabilizacja”, ale przy drugim drinku okazuje się, że mają na myśli
„kontynuację”. W przeszłości każdy nowy rząd zaczynał od kompletnej destrukcji tego, co
zastał. Wszystko było „nie tak” z definicji. Trzeba było od nowa, po swojemu. I na tym się
zwykle kończyło, po czym przychodził następny rząd i zgodnie z tradycją robił dokładnie to
samo, czyli wywrotkę. Paradoksalnie, zmienił to człowiek, którego podejrzewano
początkowo, że on właśnie wywróci zastany porządek, czy nieporządek, do góry nogami, czyli
Lula - Luiz Inacio Lula da Silva, wieloletni przywódca związkowy, dwukrotnie wybrany na
prezydenta kraju.

Dwadzieścia lat temu w brazylijskim Sao Paulo, zatłoczonym i brudnym, przyjaciele

odradzali mi spacery po zmroku. „W porządnym ubraniu nie kręć się nawet w biały dzień” -
ostrzegali. W Buenos Aires dokładnie na odwrót: „Pamiętaj, że kluby zamykają o piątej rano,
więc się nie spiesz z kolacją”. Nawet nocą było bezpiecznie, choć swe najlepsze dni
metropolia zdecydowanie zostawiła daleko za sobą. Wyglądała jak mocno zaniedbane miasto
europejskie w kilka lat po wojnie. Dolara wymieniano na jedno argentyńskie peso. Dziś za
dolara dostanę oficjalnie pięć peso. A gdybym się odważył na transakcję czarnorynkową, to

background image

nawet osiem peso.

Sto lat temu to Buenos Aires było magnesem, dziś fale imigrantów wchłania Sao Paulo.

Największa metropolia Ameryki Południowej, licząca dwadzieścia milionów ludzi, oszałamia
swym chaosem, lecz jednocześnie widać ogromną energię i zmiany na lepsze. Tu lądują
tysiące Europejczyków, zwłaszcza z pogrążonych w kryzysie Hiszpanii i Portugalii, a także
Nigeryjczycy i co bardziej przedsiębiorczy obywatele Kolumbii i Boliwii.

Zawirowania fortun krajów Ameryki Łacińskiej pokazują, jak ważny jest przywódca,

klimat polityczny, ale przede wszystkim jak istotna jest jakość i stabilność instytucji.

Wysunięte najdalej na południe, położone w pobliżu Antarktydy i sąsiadujące ze sobą

Argentyna i Chile, najbogatsze pod względem dochodu na głowę kraje Ameryki Łacińskiej,
doświadczyły brutalnych dyktatur wojskowych, lecz losy gospodarek potoczyły się odmiennie.
W 1980 roku PKB na głowę w Argentynie był o dwie trzecie wyższy niż w Chile. Piętnaście
lat później się zrównały, a dziś chilijski PKB jest odrobinę wyższy od argentyńskiego. Różnica
wynikała z polityki gospodarczej i konsekwencji w realizacji reform. Żaden z tych krajów nie
wspomina dobrze rządów wojskowych, ale Argentyna miała mniej szczęścia także do rządów
cywilnych. I tak zostało do dziś.

W najświeższym rankingu World Economic Forum (2012-2013) pod względem zaufania

do polityków Argentyna zajmuje 143. miejsce na 144 kraje klasyfikowane, podczas gdy Chile
wylądowało na 29. pozycji. Gdy idzie o jakość instytucji: Argentyna na miejscu 138., Chile na
28. Peronizm nadal miewa się znakomicie w Argentynie. Obecna prezydent Argentyny Cristina
Fernandez de Kirchner nazywa siebie peronistką, podobnie jak jej poprzednik i mąż. Rząd
zatrzymał w swym ręku nie tylko takie monopole, jak elektryczność czy wodociągi, ale
wszystko, co wyglądało na duże i strategiczne, od stali i chemii po samochody.
Uprzemysławiał, a mimo to wciąż tracił dystans do innych krajów regionu.

Konkurencyjność kraju jest żałosna. Według raportu Światowego Forum Gospodarczego

w Davos za lata 2012-2013 pod względem zdolności do konkurowania na globalnych rynkach
spośród krajów latynoskich zdecydowanie najwyżej stoi Chile (miejsce 33.), a najniżej
Argentyna (miejsce 94.).

W minionej dekadzie gospodarka całego kontynentu rosła średnio w tempie 4 procent, co

sprawiło, że napęczniały szeregi klasy średniej. Poprawiły się perspektywy ekonomiczne dla
kobiet i społeczności indiańskich, polepszyły jakość i dostęp do opieki zdrowotnej.
Ogromnym negatywem były epidemia handlu narkotykami i zaostrzeżenie brutalności gangów,
które z tego procederu żyją. Co będzie dalej, zależy głównie od sytuacji w gospodarce
światowej i od kształtu reform w samej

Ameryce Łacińskiej. Ważnym motorem wzrostu był popyt Chin na surowce krajów

regionu, lecz ta ścieżka grozi nadmiernym uzależnieniem od eksportu surowcowego. Natomiast
tani import chińskich towarów przemysłowych rodzi obawy o miejscowe przetwórstwo.

*
Dziesięć lat temu za lidera Ameryki Łacińskiej uchodził Meksyk. Miał wprawdzie mniej

ludności niż Brazylia, ale znacznie większy PKB. Otrząsnął się po kryzysie gospodarczym
1994 roku (tzw. kryzys teąuila) i nagłej dewaluacji peso, złamał, po dziesięcioleciach,
monopol głęboko skorumpowanej partii rządzącej i doczekał się własnego, uzdrowionego
sektora bankowego. Brazylia tymczasem dopiero co wychylała głowę ze swojego kryzysu
walutowego, a inwestorów przerażała perspektywa władzy lewicowego lidera związkowego.

W miarę upływu czasu okazało się, że meksykańskie instytucje były słabe, nawet

background image

osłabione procesem demokratyzacji, bez silnego centrum każdy zaczął ciągnąć w swoją stronę.
Vicente Fox okazał się kiepskim prezydentem, a jego następca, Felipe Calderon,
skoncentrował się na walce z gangami narkotykowymi, batalii szalenie kosztownej i trudnej do
wygrania. Tymczasem brazylijski lewicowiec Lula okazał się bardziej pragmatykiem niż
dogmatykiem i dogadał się z wielkim kapitałem. Lecz swój awans w tabelach Brazylia
zawdzięcza w mniejszym stopniu geniuszowi Luli niż Chinom, które kupowały na potęgę
brazylijskie surowce. Nie zmienia to w niczym faktu, że gdy sfrustrowana Argentyna
przeżuwała kolejne porażki, Brazylia, podobnie jak Meksyk, wsłuchiwała się w rytm
światowej gospodarki i szukała dla siebie miejsca i możliwości.

Sukcesy Pekinu okazały się ciosem dla Meksyku. Miejsca pracy, które po podpisaniu

NAFTA, układu o wolnym handlu między USA, Kanadą i Meksykiem, powędrowały z północy
do Meksyku, bo tam taniej, w minionej dekadzie zaczęły w zdumiewającym tempie wędrować
do Chin, bo tam było jeszcze taniej. Na dodatek Meksyk jest zależny w ogromnym stopniu od
popytu Stanów Zjednoczonych. Trudności gospodarki USA, najwpierw recesja, a teraz
anemiczny wzrost, dotknęły Meksyk. Brazylia znalazła się w dokładnie odwrotnej sytuacji. Od
USA jest dużo mniej zależna niż Meksyk, natomiast eksportuje rudę żelaza, ropę i chemikalia -
surowce, na które Chiny mają nieograniczony wręcz apetyt.

Choć Brazylijczyków cieszy większa niż kiedyś stabilność, narzekają, że rząd jest zbyt

wścibski i zbyt często ingeruje. Biznes nie ma nic przeciwko tej ingerencji dopóty, dopóki mu
to pomaga. Aby chronić pozycję brazylijskich filii Fiata, Volkswagena, General Motors i
Forda, w 2011 roku rząd obłożył akcyzą sięgającą 30 procent import samochodów z Azji.

Na brazylijskiej giełdzie powstał nowy segment, zwany Novo Mer-cado, do którego

należą firmy przestrzegające dużo surowszych zasad ładu korporacyjnego i przejrzystości
działania, niż tego wymaga lokalne prawo giełdowe. Zwiększyło to stopień zaufania i
przyciąga dodatkowe środki na giełdę.

W Meksyku, gdzie ogromną rolę odgrywają wciąż oligarchie i oligopole, kultura biznesu

pozostaje w tyle za brazylijską. Przystępując do NAFTA, Meksyk musiał zaakceptować
regulacje obowiązujące w USA i w Kanadzie, co zmniejszyło konkurencyjność kraju. Do tego
doszedł nieoczekiwany paradoks: w rezultacie pomyślnego rozwiązania własnych kłopotów
bankowych ponad połowa aktywów została spisana na straty, a to, co pozostało, było na tyle
atrakcyjne dla firm zagranicznych, że niemal cały system bankowy Meksyku znalazł się w
obcych rękach.

Zabieg, który początkowo wydawał się bardzo przemyślany, bo nagle w kraju pojawiły

się silne instytucje z krajów wyżej rozwiniętych, stał się problemem. Wielkie banki, które
zdominowały rynek Meksyku, ucierpiały w wyniku globalnego kryzysu - straciły gdzie indziej
tyle pieniędzy, że stały się bardzo wstrzemięźliwe w swej akcji kredytowej i dziś Meksyk z
tego powodu cierpi. Stał się poniekąd nieoczekiwanie „importerem” kryzysu Lehman
Brothers. Tymczasem Brazylia i inni południowoamerykańscy eksporterzy surcowców tylko
nieznacznie ucierpieli i szybko się z kłopotów podnieśli.

Co najbardziej utrudnia działalność gospodarczą?
Argentyna
Brazylia
Meksyk
inflacja
przepisy podatkowe

background image

korupcja
niestabliność polityczna
stan infrastruktury
przestępczość
korupcja
niesprawna biurokracja
niesprawna biurokracja
Źródło: The Global Competitiveness Report, 2012-2013, World Economic Forum
W mniejszych krajach kontynentu kłopoty zależą od stopnia zamożności państwa: w

Urugwaju, Chile (oba mają PKB na głowę taki sam jak w Polsce) i Kostaryce problem
stanowią głównie biurokracja i restrykcje na rynku pracy. W nieco uboższych Kolumbii i
Panamie oraz znacznie biedniejszych: Peru i Ekwadorze najbardziej daje się we znaki
korupcja. W Boliwii słychać narzekania na kiepski dostęp do kredytu, w Salwadorze na
bandytyzm, a w Nikaragui na biurokrację. Szefowie związków zawodowych mają własne
samoloty albo kupują w prezencie swym dzieciom rzadkie modele sportowych samochodów.

Choć w Brazylii sporo jest ludzi z bogactwem dla większości Europejczyków

niewyobrażalnym, a niektóre supereleganckie sklepy mają na dachach lądowiska dla
helikopterów, to ważniejszym zjawiskiem minionej dekady był szybki wzrost liczebności klasy
średniej. W odróżnieniu od Chin i Indii historia Brazylii minionej dekady to bardziej wynik
redystrybucji dochodów niż szybkiego tempa wzrostu PKB. Między 2003 a 2011 rokiem, za
rządów Luli, tak zwana niższa klasa średnia powiększyła się o 60 procent. Do roku 2014
liczba ludzi z dochodami porównywalnymi do średniej i wyższej klasy krajów Zachodu
podwoi się, do blisko 30 milionów osób.

Przejawem zmian politycznej i ekonomicznej tkanki kraju jest nie tylko eksplozja popytu

konsumpcyjnego, ale także oczekiwania sprawniejszego rządu. Notowania pani prezydent
Dilmy Rousself były do niedawna wysokie po części dlatego, że świadoma tych zmian pani
prezydent wykazała mniej tolerancji dla wysokich urzędników państwowych.

Wprawdzie Brazylia będzie gospodarzem piłkarskich rozgrywek World Cup w 2014 roku

oraz igrzysk olimpijskich w roku 2016, co stanowi bodziec do przyspieszenia inwestycji,
niemniej ich efektywność i długofalowe konsekwencje gospodarcze pozostają pod wielkim
znakiem zapytania. Zamieszki na ulicach miast brazylijskich latem 2013 roku, dość
nieoczekiwane, pokazują, że przy całej miłości do futbolu ludzie obawiają się, iż nowe
stadiony powstaną kosztem szkół i przedszkoli.

Brazylijskie porty i lotniska, od których zależy sukces eksportowy kraju, stawiają

Brazylię w ostatniej dziesiątce klasyfikacji World Economic Forum. Z raportu McKinsey
wynika, że przeszło 10 procent brazylijskiego zboża psuje się, zanim dotrze do odbiorcy, bo ta
wędrówka trwa tak długo. W porcie Paranagua, liczącym blisko pięćset lat i słynącym ze
swych wspaniałych doków, statki czekają na rozładunek i załadunek do trzech miesięcy.
Problemy nie kończą się na drogach, portach i lotniskach.

Krajowi brakuje solidnie wykształconych ludzi. Niedostatek wykwalifikowanej siły

roboczej oznacza, że gdy gospodarka przyspieszy, trudno będzie uchronić się przed inflacją, to
zaś stworzy potrzebę ponownych podwyżek stóp procentowych, co z kolei będzie dusić
wzrost.

*
„Gdybyśmy byli w stanie egzekwować nasze prawo zakazujące użycia narkotyków, nie

background image

byłoby problemu z Kolumbią lub Peru. Skoro jednak nie jesteśmy w stanie tego robić,
próbujemy obwiniać innych, stosując wobec nich siłę i zabijając ludzi. Nasza polityka w
dziedzinie narkotyków jest nie tylko nieefektywna, lecz również niemoralna” - mówił wiele lat
temu Milton Friedman. Gdyby żył, dodałby do tej listy Meksyk, gdzie w ciągu ostatnich
sześciu lat handel narkotykami i próby walki z nim kosztowały życie 60 tysięcy ludzi.

„Jeśli nie jesteśmy w stanie kontrolować handlu narkotykami w więzieniach, jak możemy

to skutecznie robić w wolnych społeczeństwach?” -to pytanie pada z ust funkcjonariusza
więziennego w filmie dokumentalnym Breaking the Taboo (Łamiąc tabu), który miał premierę
w Ameryce w grudniu 2012. Temat to fiasko wojny z narkotykami. Kosztowała Stany
Zjednoczone w ciągu ostatnich czterdziestu lat 2,5 biliona dolarów. Dziś nielegalny handel
narkotykami to w skali globalnej biznes wartości 320 miliardów rocznie. Gdy pytam grupę
przyjaciół, z czym / kim kojarzy im się - i tu idą nazwy czterech największych krajów Ameryki
Łacińskiej — odpowiedź brzmi:

Brazylia to Pele, kawa i karnawał w Rio;
Argentyna to Maradona, tango, polędwica i Evita Perón;
Meksyk to burrito, narkotyki i skarby Azteków;
Kolumbia to gangi narkotykowe i kawa.
Dla świata bardziej odległego geograficznie od Latynosów niż Stany Zjednoczone

ważniejsze od batalii z gangami narkotykowymi jest to, że Brazylia i Meksyk to po OPEC,
Rosji, USA i Chinach, najwięksi producenci ropy. Oba kraje mają ambicje i możliwości
zwiększenia wydobycia. Brazylia mieści się w pierwszej dziesiątce wytwórców produktów
naftowych. Z wyjątkiem OPEC tylko Rosja i Kanada eksportują więcej niż Meksyk.

Od dawna Brazylii przypatrują się uważnie środowiska ekologów. Sypią się na nią

gromy za wycinanie dżungli w dorzeczu Amazonki. Raport amerykańskiego National
Intelligence Council pod tytułem Global Trends 2030 — Alternative Worlds z grudnia 2012
roku zwraca uwagę na niebezpieczeństwo związane z deforestacją dorzecza Amazonki, na
które przypada około 20 procent świeżej wody całej Ziemi wpływającej do oceanów.
Brazylijczycy wycinają lasy pod uprawy i hodowlę bydła. Chwieje się równowaga tego
ekosystemu. Wedle szacunków naukowców biomasa Amazonii zawiera prawie sto miliardów
ton węgla - równowartość dziesięcioletniej światowej emisji gazów z paliw kopalnych. W
procesie fotosyntezy drzewa pochłaniają C0

2

. Obawy dotyczą tego, w którym momencie ich

ubytek uwolni do atmosfery miliony ton dwutlenku węgla.

Marina Silva, była kandydatka na prezydenta, która zebrała 20 milionów głosów w

wyborach 2010 roku, jako minister ochrony środowiska w rządzie Luli objęła ochroną ponad
600 tysięcy kilometrów kwadratowych dorzecza Amazonki, niemal dwa razy tyle, ile wynosi
powierzchnia Polski. Izabella Teixeira, obecna pani minister, ma mniej środków i zdaje się
mieć mniej pasji. Ekolodzy obawiają się, że brak funduszy na kontynuację zalesień to droga ku
zagładzie dżungli amazońskiej i wzrost groźby katastrofy klimatycznej.

Z drugiej strony Brazylijczycy zbierają pochwały za wysiłki na rzecz rozwoju energii

odnawialnej.

Etanol z trzciny cukrowej znacznie zmniejszył zależność Brazylii od importu ropy. W

1975 roku rząd wojskowy nakazał mieszanie benzyny z etanolem. Odpowiedzią na kolejny
szok naftowy wywołany w 1979 roku rewolucją w Iranie było przyspieszenie produkcji cukru
i przechodzenie na bioetanol. Fiat pierwszy zaoferował rynkowi samochód napędzany
wyłącznie bioetanolem. Niespełna rok później jego śladem poszli wszyscy krajowi i

background image

zagraniczni producenci obecni na brazylijskim rynku.

Petrobras, król brazylijskich paliw, największa pod względem wartości kapitałowej

firma na półkuli południowej, w której większość akcji ma rząd Brazylii, pierwszy na świecie
znalazł - w 2005 roku — ropę i gaz pod pokładami soli w swoim szelfie kontynentalnym. W
rezultacie kolejnych odkryć Petrobras zakłada, że w 2020 roku wydobycie z tych źródeł
osiągnie blisko dwa miliony baryłek dziennie - to więcej niż 70 procent dzisiejszego zużycia.
Podczas gdy w 1980 roku Brazylia na import ropy wydawała więcej niż Chiny i Indie razem
wzięte, dziś wydaje dwanaście razy mniej.

Choć w rywalizacji o prymat w Ameryce Łacińskiej wszyscy stawiają na Brazylię,

Meksyk nie składa broni. Przygotowywane reformy sektora finansów mają na celu ułatwienia
kredytowe dla małych i średnich przedsiębiorstw. W Meksyku w 2016 roku ruszy produkcja
następcy audi Q5 SUV — rocznie z taśmy będzie schodzić 150 tysięcy samochodów. Pemex,
meksykański państwowy gigant naftowy, druga co do wartości na świecie firma niebędąca
przedmiotem obrotu giełdowego, niedługo da możliwość inwestowania partnerom z zagranicy.
Kapitał

obcy pomoże Pemexowi w eksploatacji głębokich złóż ropy w Zatoce Meksykańskiej.

Międzynarodowa reputacja Meksyku jako kraju otwierającego się na zewnątrz i
porządkującego instytucje gospodarki poszła ostatnio ostro w górę.

Argentynie pozostaje futbol i wspomnienia zamierzchłej już przeszłości.
Część III
Zagadki, nadzieje i miny
-

background image

Cud, rewolucja czy halucynacja? (energia)
Gdyby ropa kosztowała dziś 25 dolarów za baryłkę, jak u progu roku 2000, nie

zaprzątalibyśmy sobie głowy nuklearnymi ambicjami Iranu, bo byłyby to tylko mrzonki,
Kuba jeszcze bardziej chwiałaby się na nogach, bo Wenezuela nie miałaby czym wspierać
braci Castro, a Kreml stałby przed dylematem: reformy albo powrót do zamordyzmu.

Perspektywy wykorzystania energii Słońca i wiatru wyglądałyby żałośnie, a na

samochody elektryczne patrzono by jak na zabawki dla wariatów i bogatych, ale skoro
ogromnego apetytu na ropę nabrały Chiny i Indie, a ropy na sprzedaż niewiele przybyło, cena
musiała powędrować w górę. Latem 2008 roku, na krótko przed wywrotką Lehman Brothers,
osiągnęła 145 dolarów.

Popyt na energię, zwłaszcza w Chinach i Indiach, rośnie tak szybko, że z nawiązką

wchłonie wszystkie oszczędności Europy i Ameryki. Już dziś transport zżera ponad połowę
całego zużycia ropy, a przewiduje się, że liczba samochodów osobowych podwoi się do 1,8
miliarda, jeszcze zanim stuknie rok 2040. Do tego dochodzi paliwo dla ciężarówek— tu
popyt, głównie na paliwo do diesla, rośnie jeszcze szybciej, bo tego rynku nie obejmują nowe
amerykańskie standardy zużycia. Jeśli zatem do 2040 roku nie doczekamy się taniego
samochodu elektrycznego ani nie znajdziemy nowych efektywnych metod produkcji innych
paliw dla transportu, ropa mocno podrożeje, i nie jest ważne, skąd pochodzi paliwo wlewane
przez nas do baku. To zaś, że Amerykanin zapłaci, jak dziś, znacznie mniej niż Europejczyk,
będzie wynikać wyłącznie z różnicy w podatkach nakładanych na paliwo.

I gdy się wydawało, że przyszłość wygląda dość ponuro - arabscy szejkowie, teokraci z

Teheranu i Władimir Putin będą trzymać świat za gardło - Ameryka nieoczekiwanie, po raz
kolejny, wygrała los na loterii. Nie ma jeszcze zgody co do tego, ile ten los jest wart. Okazuje
się, że USA ma w swym zasięgu znacznie więcej ropy i gazu, niż do niedawna sądzono. Jeśli
wierzyć Międzynarodowej Agencji Energetycznej, przyszłość Ameryki wygląda świetlanie.
Wszystko to za sprawą gigantycznych pokładów gazu łupkowego i nowych technologii
wydobycia gazu i ropy. Politycy gratulują sobie i narodowi. Już się dzieli skórę na
niedźwiedziu i mało kto zauważa, że istnieją poważne źródła, także rządowe, i to
amerykańskie, które malują obraz mniej idylliczny.

Raport IEA mówi, że około 2020 roku USA staną się największym producentem ropy,

wyprzedzą Arabię Saudyjską (pozostaną na pozycji lidera do połowy przyszłej dekady), a
około 2030 roku Ameryka Północna stanie się netto eksporterem ropy. To zaś sprawi, że
międzynarodowy handel ropą skupi się na kierunku azjatyckim, co zwiększy znaczenie
bezpieczeństwa szlaków żeglugi z Bliskiego Wschodu do Azji.

Amerykański departament energetyki jest bardziej ostrożny. Informuje, że w wyniku

wzrostu wydobycia udział importowanej ropy w amerykańskim zużyciu, który w 2005 roku
wyniósł 60 procent, systematycznie spada i będzie spadać do roku 2019, kiedy to sięgnie 34
procent. Od tego momentu — powiada bazowy, czyli najbardziej prawdopodobny scenariusz
rządu USA - zależność od importu ropy znów zacznie się zwiększać. Bardziej optymistyczny
wariant, bo i taki przygotowała US Energy Information Administration, wymaga wyższego
wydobycia i bardziej wydajnych silników dla lekkich ciężarówek.

Kilka lat temu, po tym jak się ukazały nowe szacunki amerykańskich zasobów gazu

naturalnego i wieści o przełomie w technologii wierceń, dwaj arcybarwni miliarderzy: twórca
CNN demokrata Ted Turner i nafciarz republikanin T. Boone Pickens, przekonani, że świat
potrzebuje pilnie czystszych i bezpieczniejszych źródeł energii, napisali wspólnie w „The

background image

Wall Street Journal” artykuł postulujący, aby na początek przestawić na gaz ogromną, liczącą
6,5 miliona pojazdów flotę osiemnastokołowych ciężarówek obsługujących regularne trasy
Ameryki. Dwadzieścia stacji paliwowych wzdłuż każdej autostrady od Atlantyku do Pacyfiku
załatwiłoby, ich zdaniem, sprawę. „Klucz jest w naszych rękach. Musimy tylko otworzyć
drzwi i włączyć silnik”, brzmiała puenta tekstu.

Tego silnika z rozmaitych powodów nikt dotychczas nie włączył. Dodatkowe baryłki ropy

nie przyniosły ulgi na stacjach paliw. Arytmetyka naftowa wygląda z grubsza tak: Amerykanie
płacą dwa razy tyle co pięć lat temu za 10 procent mniej ropy, gdyż Chińczycy zużywają dwa
razy tyle, ile jej wówczas zużywali. Amerykanie, podobnie jak Europejczycy i Japończycy,
oszczędzają energię, ale dostają wyższy rachunek, bo pojawili się nowi, wiecznie nienasyceni
klienci, którzy kupią wszystko. Międzynarodowa Agencja Energetyczna prognozuje, że do
2030 roku chiński popyt na ropę wzrośnie o ponad 60 procent, a indyjski się podwoi. Rolę
głównego dostawcy ropy dla Azji ma przejąć Irak, który około 2030 roku wyprzedzi Rosję na
drugiej pozycji na liście eksporterów.

Tani gaz zaoszczędził przeciętnej amerykańskiej rodzinie kilkaset dolarów rocznie na

ogrzewaniu domu, pozwolił zamknąć trochę archaicznych kopalń węgla i tchnąć nowe życie w
fabryki nawozów, chemikaliów, huty stali i aluminium. Ale euforia wokół gazu łupkowego
jako remedium na niedobory, pewna droga do energetycznej niezależności Ameryki i do
gwałtownego spadku zależności Europy od Rosji, wydaje się grubo na wyrost. Euforię tę
napędza sprawny marketing amerykańskich firm wydobywczych, które są uzależnione od
kapitału z zewnątrz. Wiercenia są niezwykle kapitałochłonne, a ich wynik bynajmniej nie
przesądzony. Aby skłonić inwestorów do otwarcia portfela, trzeba malować ponętne wizje
szczęśliwego i lukratywnego epilogu. Dodatkową komplikację stanowią potencjalne
zagrożenia dla środowiska, które przez jednych są lekceważone, a przez innych, całkiem
możliwe, że nadmiernie demonizowane.

Wciąż za mało wiemy, zaś warunki wydobycia w różnych lokalizacjach i ryzyko dla

środowiska mogą być - i zapewne są - różne.

Cena gazu jest dziś w Ameryce trzykrotnie niższa niż w Europie, co ze zrozumiałą

radością witają branże zużywające sporo energii, takie jak producenci chemikaliów czy
aluminium. Gdyby to od nich zależało, zatrzymaliby gaz w Ameryce, więc lobbują przeciwko
eksportowi gazu. Stoją na straconej pozycji. Z taniego gazu amerykańskiego wkrótce skorzysta
zagranica. Stworzenie infrastruktury przesyłu tego gazu i jego skraplania w przypadku eksportu
będzie wymagać gigantycznych środków, ale takie się znajdą. Jeszcze niedawno za ciężkie
pieniądze budowano terminale do importu skroplonego gazu. Teraz stoją nieczynne. Dziś
ExxonMobil, największy w Ameryce producent ropy, chce do spółki z firmą z Kataru za
dziesięć miliardów dolarów przekształcić terminal importowy w Teksasie w eksportowy. Do
podobnych zabiegów szykuje się Australia. Dwa terminale dostały już zgodę rządu USA na
eksport skroplonego gazu. W kolejce czekają następne - budowa jednego to około 5 miliardów
dolarów.

Handel gazem naturalnym na większą niż dotąd skalę może mieć poważne konsekwencje

geopolityczne. Jako alternatywa dla rosyjskich gazociągów do Europy Zachodniej może
osłabić pozycję Kremla. W Azji może wzmocnić więzi Ameryki z Japonią i Koreą
Południową. Citibank, ten sam, który stawia na mocarstwową karierę Nigerii, opublikował
prognozę — autorstwa innego ramienia tejże instytucji - czarnego scenariusza dla Nigerii i
Wenezueli. Ciemne chmury, zdaniem autorów, zbierają się także nad Rosją, która ponoć

background image

potrzebuje, aby na dłuższą metę ropa kosztowała co najmniej 117 dolarów za baryłkę, a łupki
mogą ją zdusić do poziomu 90 dolarów.

Lecz Ameryka i Kanada to nie jedyni wielcy beneficjenci potencjalnej bonanzy. Na gazie

łupkowym wiele zyskać mogą także Rosja, Chiny i Brazylia. Z Europą już trochę gorzej, z
dość prozaicznego powodu, który gubi się w zrozumiałym entuzjazmie. Gaz łupkowy ma
pewne nieprzyjemne właściwości. Trzeba wiercić często i gęsto, bo odwierty szybko się
wyczerpują i wiercenie znów jest niezbędne. Z uwagi na większą gęstość zaludnienia i
ostrzejsze wymogi ochrony środowiska eksploatacja łupków na dużą skalę wygląda mniej
ponętnie w zatłoczonej Europie niż w Ameryce, Kanadzie czy na Syberii. Holandia to nie
Teksas. Co krok to ludzkie osiedle, więc choćby z tego powodu gaz łupkowy napotyka opory
polityczne.

*
Dwie ważne lekcje dla każdego rynku, także energii, brzmią następująco: Po pierwsze,

niespożyta jest ludzka energia i zdolność do innowacji, więc niewykluczone, że z czasem
poszukiwania i wydobycie ropy i gazu doczekają się kolejnych usprawnień.

Po drugie, obietnice, jakie niesie ze sobą każdy wynalazek, można wywindować do

absurdalnych poziomów i ludzie to kupią. Przykład to bańka dot.com, czyli firm internetowych,
która pękła z hukiem kilkanaście lat temu, niszcząc nie tylko oszczędności i złudzenia wielu
ludzi, ale także wiarygodność promotorów.

Nie mają powodu do radości ekolodzy. Tani gaz i obfitość ropy zmniejsza wszędzie poza

Europą zainteresowanie poszukiwaniami energii odnawialnej. Kryje się w tym
niebezpieczeństwo. Wprawdzie sam gaz jest czystszy niż węgiel, ale w procesie jego
wydobycia do atmosfery ulatnia się metan, dziesięciokrotnie bardziej szkodliwy niż dwutlenek
węgla. Wreszcie najbardziej kontrowersyjna kwestia: w jakim stopniu wiercenia grożą
wodzie. Szczelinowanie hydrauliczne polega na wpompowaniu w odwiert pod wysokim
ciśnieniem mieszaniny wody z piaskiem i niewielką ilością odczynników chemicznych.
Przeciwnicy szczelinowania utrzymują, że może ono spowodować skażenie wody. Niemiecki
minister środowiska zapowiada wprowadzenie zakazu szczelinowania na obszarach ochrony
wody pitnej, a na pozostałych obszarach testy.

W bilansie energetycznym coraz ważniejszy staje się węgiel. Ponieważ jest go w bród,

właśnie węgiel zaspokoił niemal połowę wzrostu popytu na energię w minionej dekadzie. Ten
trend się utrzyma. Roczne zużycie węgla w najbliższych pięciu latach wzrośnie o ponad 1,2
miliarda ton -czyli tyle, ile dziś zużywają łącznie USA i Rosja. Chiny będą go zużywać więcej
niż reszta świata razem wzięta. Indie wysuną się na drugie miejsce wśród użytkowników,
przed Amerykę. Triumfalny marsz węgla powstrzymać może albo tani gaz, tak jak to się dziś
dzieje w Ameryce, albo paliwa odnawialne, na które stawiają głównie Niemcy.

W swym najnowszym raporcie OPEC powiada, że nie ma mowy o odchodzeniu od paliw

kopalnych. Dziś przypada na nie 87 procent całości zużycia. W 2035 roku według OPEC ten
odsetek spadnie jedynie do 82 procent. Udział ropy w bilansie energetycznym świata wyniesie
w 2035 roku 27 procent, tyle samo co węgla. Z 23 do 26 procent wzrosnąć ma udział gazu
naturalnego. Tradycyjny silnik spalinowy będzie zatem dominował. Takie są oczekiwania i
prognozy wielkich producentów ropy. 8 sierpnia 2013 Tesla, producent samochodu
elektrycznego, na który czeka się w kolejce, ogłosiła drugi z rzędu kwartał zysków. Akcje
skoczyły tak mocno, że wartość giełdowa Tesli niemal dwukrotnie przewyższyła wartość
Fiata. Tesla spłaciła rządowi federalnemu wielką pożyczkę w wysokości 465 milionów

background image

dolarów zaciągniętą w 2010 roku na budowę samochodu. Oczywiście, nic nie gwarantuje
trwałego sukcesu, spekulanci grają głównie na spadek notowań akcji, ale kto wie.

Wprawdzie energia odnawialna, głównie wiatr, Słońce, energia wodna i geotermiczna,

ma według OPEC przyszłość, lecz jej udział w 2035 roku w całości bilansu energetycznego
świata wyniesie 3,5 procent. To znów opinia OPEC, który nie bez satysfakcji przypomina, że
Unia Europejska, wcześniej wspierająca biopaliwa, w 2012 roku, w obawie o ich wpływ na
rynek żywności, nałożyła pięcioprocentowy limit na ich udział w całości zużycia paliw.
Krótko mówiąc — czeka nas bardzo powolna ewolucja, a nie rewolucja — twierdzi OPEC, i
do tej opinii przychyla się wielu ekspertów. McKinsey Global Institute szacuje natomiast, że
zważywszy na tempo postępu w obniżce cen energii słonecznej, w 2025 roku na energię
Słońca i wiatru będzie przypadać 16 procent globalnej produkcji elektryczności.

OPEC przewiduje także, że udział energii nuklearnej odrobinę spadnie i wyniesie w

2035 roku 6 procent. Jeśli tak się stanie, to głównie za sprawą tragedii w Fukushimie. Niemcy
już bardzo dawno postanowiły, że w 2022 roku rozpoczną zamykanie elektrowni atomowych.
Rząd Angeli Merkel przesunął tę datę na rok 2036. Po katastrofie w Fukushimie Berlin
powrócił do pierwotnej daty.

Niemal całkowita dominacja ropy jako paliwa dla amerykańskiego transportu (ponad 97

procent) nie wynika wyłącznie z wrodzonych właściwości tego surowca, ale ze stulecia
przywilejów politycznych, z jakich ropa korzystała, głęboko zakorzenionych przyzwyczajeń i
ogromnych inwestycji infrastrukturalnych, takich jak rurociągi, stacje paliwowe czy fabryki
konwencjonalnych pojazdów. Przywileje podatkowe sprzyjały wierceniom w poszukiwaniu
rodzimej ropy. Federalne subsydia na budowę autostrad znacznie przekraczały wsparcie dla
komunikacji publicznej. Lobby naftowe miało tradycyjnie ogromny wpływ na amerykańską
legislację.

Brent Scowcroft, doradca prezydenta Busha seniora do spraw bezpieczeństwa

narodowego, wielokrotnie podkreślał, że atak na Irak w 1991 roku był konieczny ze względu
na inwazję Saddama Husajna na bogaty w ropę Kuwejt. Po operacji Pustynna Burza
rozmieszczenie wojsk USA na świętych dla Arabów terenach Arabii Saudyjskiej dostarczyło
fanatykom religijnym dodatkowej amunicji do wyartykułowania doktryny nienawiści wobec
Ameryki. Pierwsza fatwa Osamy bin Ladena w 1996 roku nosiła tytuł: „Deklaracja wojny
przeciwko Amerykanom okupującym ziemie dwóch Świętych Miejsc”. Dzisiaj sprzeciw
wobec obecności USA w Zatoce Perskiej służy za potężny oręż przy rekrutacji terrorystów i
manifestuje się nie tylko w Iraku, ale także w Pakistanie i w Afganistanie. Jak to uwzględnić w
prawdziwych kosztach ropy naftowej?

Zdecydowana większość Amerykanów uważa, że ogromna zależność od importu ropy to

poważny problem, choć różne motywacje podpowiadają potrzebę rewizji status quo.
Niektórzy koncentrują uwagę na gigantycznym koszcie obecności wojskowej w Zatoce
Perskiej, inni na efekcie cieplarnianym, farmerzy upatrują fortun w przechodzeniu na
biopaliwa. Nikt trzeźwo myślący nie postuluje eliminacji ropy czy węgla, lecz jedynie
dywersyfikację zaopatrzenia w nośniki energii. Istotne zmiany wymagają czasu, pieniędzy, a
co najważniejsze — przełamania oporu potężnych grup interesu.

Według opinii amerykańskiego ministerstwa energetyki, sporządzonej jeszcze za

administracji George’a W. Busha, na ogromnym terenie rozciągającym się od stanu
Massachusetts do Karoliny Północnej potencjał energetyczny wiatru to 330 tysięcy
megawatów prądu, więcej niż całkowity popyt tego regionu na energię - nie tylko na prąd.

background image

Przeciwnicy energii odnawialnej mówią, że się do niej dopłaca, tym samym

zniekształcając mechanizmy rynkowe. Z subsydiów korzystają jednak także tradycyjne formy
energii — wspiera się zarówno ich producentów (choćby polskie górnictwo), jak i
konsumentów. Międzynarodowa Agencja Energetyczna szacuje subsydia oferowane
konsumentom na ponad 300 miliardów dolarów rocznie. Dodaje, że ich eliminacja
zmniejszyłaby światowy popyt na energię o 5 procent, co jest równe łącznemu zużyciu Japonii,
Australii i Nowej Zelandii. Stanowią one an-tybodziec dla oszczędności, poszukiwania
alternatyw, nie wspominając o wpływie na klimat. W Iranie subsydia na paliwo sięgają 20
procent PKB, zaś w Uzbekistanie ponad 30 procent. Rząd Indonezji szacuje, że subsydia na
energię będą go kosztować w 2013 roku 32 miliardy dolarów, co stanowi 20 procent budżetu.
Władze Arabii Saudyjskiej, która subsydiuje paliwo dla wszystkich, niezależnie od poziomu
dochodów, pomne doświadczeń arabskiej wiosny, zmagają się z dylematem, jak te subsydia
obciąć, a jednocześnie nie sprowokować zamieszek ani nie wystraszyć energochłonnych gałęzi
gospodarki, które dają pracę młodym.

Opór wobec alternatywnych źródeł energii wynika zarówno z czystej ignorancji —

niezrozumienia w pełni potrzeby zmian i zamykania oczu na nowe i mnożące się możliwości -
jak i z gigantycznych zysków beneficjentów status quo. Lobby naftowe stać na fabrykowanie
intelektualnie atrakcyjnych teorii i argumentów przeciwko nowym formom energii. Raz
słychać, że biopaliwa odbierają żywność biednym i głodnym, innym razem, że nie ma sensu
zużywać kilograma dobrego mięsa, aby wyprodukować 80 deko kiepskiej kiełbasy. Te
chwytliwe argumenty z prawdą niewiele mają wspólnego, ale kogo to interesuje?

Zarzut lobby naftowego wobec biopaliw to twierdzenie, że samochód na bioetanol jest

może dobry w ciepłej Brazylii, ale nie zapali w zimowy ranek w Dakocie, Kanadzie czy
Rosji. To nieprawda. W Szwecji, kilkaset kilometrów na północ od Sztokholmu, gdzie zima
trwa pół roku, od kilkunastu lat sprzedaje się z powodzeniem samochody Forda na E-85, czyli
mieszankę bioetanolu i benzyny. W 2006 roku szefowie GM, Forda i Chryslera obiecali
wspólnie Kongresowi, że w ciągu roku mogą rzucić na rynek 2,5 miliona aut na E-85.
Poprosili o pomoc w modyfikacji stacji paliwowych, ale odeszli z kwitkiem.

Przeszło sto lat temu lord Selborne, Pierwszy Lord brytyjskiej Admiralicji, uznał za

nonsensowną ideę, że brytyjska flota może użyć jako paliwa czegokolwiek innego niż węgla,
którego Anglia miała pod dostatkiem. Zastąpienie węgla ropą, twierdził, jest niemożliwe,
ponieważ nie ma na świecie wystarczających jej zasobów. W 1911 roku Pierwszym Lordem
mianowano młodego Winstona Churchilla, któremu powierzono misję wygrania nasilającego
się wyścigu między Wielką Brytanią a Niemcami o supremację na morzu. Churchill rozumiał,
że ropa skróci czas ładowania paliwa oraz zwiększy prędkość okrętu, i zarządził budowę floty
wojennej napędzanej ropą. Churchill miał wizję. Dziś nikt z decydentów nie ma równie
przekonującej wizji, dlaczego i jak tę ropę zastąpić.

Jeśli nawet najbardziej optymistyczne prognozy dotyczące amerykańskiej produkcji paliw

okażą się trafne, to za kilkanaście lat znaczenie Zatoki Perskiej i OPEC nie spadnie, lecz
wzrośnie, i nawet gdyby ani jedna baryłka ropy z Bliskiego Wschodu nie trafiła do Ameryki
(co możliwe) ani do Europy (co mało prawdopodobne), to jakakolwiek destabilizacja tego
regionu: wojna, atak terrorystyczny czy awaria dużego ropociągu, odbije się natychmiast na
wszystkich.

*
Przez cieśninę Ormuz przechodzi każdego dnia 17 milionów baryłek ropy, 20 procent

background image

światowej produkcji. Cieśnina jest głęboka i na tyle szeroka, że mogą przez nią przepływać
tankowce o pojemności ponad 150 tysięcy ton, ale Iran jest ją w stanie zablokować i od czasu
do czasu straszy taką blokadą. Potencjalne konsekwencje zamknięcia Ormuzu dla tankowców
mogą być głównym argumentem przeciwko atakowi na Iran. Z drugiej strony taka akcja byłaby
ekonomicznym samobójstwem dla Iranu.

Pentagon nie zwija więc manatków i nie opuszcza Zatoki Perskiej. Europa, w tym Polacy,

nie powinni przedwcześnie spisywać na straty Putina i jego planów, nie tyle modernizacji
Rosji, bo takich albo nie ma, albo je skrzętnie ukrywa, ale planów przebudowy, czy raczej
odbudowy wielkiej armii.

Zaś odpowiedź na pytanie zawarte w tytule rozdziału „Cud, rewolucja czy halucynacja?”

brzmi:

Cud - nie.
Rewolucja - tak.
Halucynacje - jest tego trochę. Od tego, co znaczy „trochę”, i od tego, co ludzie wymyślą

w nadchodzących latach, będą zależeć konsekwencje energetycznej rewolucji.

Na razie nie można spuszczać oka z cieśniny Ormuz.
Czy jeszcze można coś wynaleźć?
„Nie podoba nam się ich dźwięk, a poza tym muzyka gitarowa wychodzi z mody” -

powiedzieli fachowcy z firmy płytowej Decca po wysłuchaniu w Nowy Rok 1962 w
Londynie prywatnego koncertu w wykonaniu czwórki John Lennon, Paul McCartney,
George Harrison i Pete Best.

Beatlesi nie zdołali im zaimponować. Piętnaście lat później Ken Olsen, twórca i prezes

Digital Eąuipment, oświadczył: „Nie ma powodu, aby ludzie chcieli mieć komputer w domu”.

Minęło kilka lat i Ross Perot, gdy zachęcano go do kupna Microsoftu, którym interesował

się rok wcześniej, powiedział ponoć: „Co wie trzynastu gości w Seattle, czego my nie
wiemy?”, i jak wiadomo - Microsoftu nie kupił.

Niełatwo dostrzec nadchodzące rewolucje w technologii czy w ludzkich gustach. Myśląc

o przyszłości, nie sposób przewidzieć wydarzenie mało prawdopodobne, lecz o ogromnych
konsekwencjach. Dla takich metaforą stał się termin „czarny łabędź”, jako że w naturze jest
znacznie rzadszy niż biały.

Co się stanie, gdy nasze apetyty będą nieskończenie rosnąć, będzie nas wciąż przybywać,

a dzisiejsi biedni w miarę jak będzie im się lepiej powodzić, zapragną tego samego, co my już
mamy: samochodu, steku, podróży w ciepłe kraje? Czy będziemy się zabijać o wodę, ropę,
węgiel, metale rzadkie? To będzie zależało także od tego, czy pojawią się pomysły, jak
zastąpić to, czego brakuje, i jak dać pracę tym, których wyręczy maszyna albo tańszy Chińczyk,
Hindus czy Wietnamczyk. Czy mamy w sobie dość pomyślunku na kolejne przełomy, kolejne
rewolucje technologiczne etc?.

Na okładce londyńskiego „The Economist” w połowie stycznia 2013 roku myśliciel

Auguste’a Rodina siedzi na nowoczesnym sedesie. W chmurce nad jego głową unosi się
filozoficzne pytanie: „Czy kiedykowiek jeszcze wymyślimy coś równie pożytecznego?”.

Amerykański ekonomista Robert Gordon, profesor Northwestern University, jest w tej

materii sceptykiem - i nie on jeden. Podkreśla, że są innowacje ważne i mniej ważne.
Przypomina trzy rewolucje przemysłowe - ta pierwsza, uważana za najważniejszą, to maszyna
parowa i kolej; trwała ona z grubsza od 1750 do 1830 roku. Druga rewolucja -silnik
spalinowy, elektryczność, woda bieżąca, kanalizacja, ropa, chemikalia, początek radia i filmu

background image

- to okres od 1870 do 1900 roku. Ta współczesna - komputer, telefony komórkowe, internet -
zaczęła się mniej więcej pół wieku temu i zdaniem Gordona nie miała równie znaczącego i
trwałego wpływu na wzrost gospodarczy. Czy fakt - pyta - że czerpaliśmy tak długo korzyści z
postępu techniki, oznacza, że tak będzie wiecznie? Ma wątpliwości, czy z dzisiejszych
tarapatów wybawi nas kolejna rewolucja technologiczna.

Co byśmy wybrali — zastanawia się - stając w obliczu dylematu: albo komputer, albo

bieżąca woda? Czy wolelibyśmy życie z telefonem komórkowym, ale z wychodkiem na
zewnątrz, czy na odwrót - kanalizację bez komórek? To ma być dowód na to, że pomysły
naszych prapradziadów poprawiły nasze życie bardziej niż to, co wymyśliło pokolenie
Steve’a Jobsa. Nawet jeśli coś w tym jest, to nie stoimy w obliczu takiego wyboru — nikt nam
już ani bieżącej wody, ani komputera nie odbierze, zaś wątpliwości co do zdolności
innowacyjnych człowieka nie są niczym nowym. W 1899 roku Charles Duell, Komisarz
Urzędu Patentowego USA, powiedział: „Wszystko, co można było wynaleźć, zostało już
wynalezione”.

*
Platon pisał przy świecy. Przez następnych 1800 lat niczego lepszego nie wymyślono.

Potem oświetlenie poprawił tłuszcz wieloryba. W 1853 roku Ignacy Łukasiewicz
skonstruował w Galicji pierwszą na świecie lampę naftową. Po niej przyszła żarówka
Edisona. To był przełom. Nie ma najmniejszego powodu do utraty wiary w to, że podobnych
przełomów zobaczymy więcej - tym bardziej że oświata jest dziś bardziej powszechna niż za
czasów Edisona, a nagrody za innowacyjność bardziej lukratywne. Najszybszy superkomputer
kosztował w 1975 roku pięć milionów dolarów. iPhone4 ma tę samą zdolność przetwarzania
danych i kosztuje czterysta dolarów.

Na horyzoncie majaczy wiele potencjalnych przełomów naukowych. Realna staje się na

przykład wizja przyszłości - odległej o dwadzieścia-czterdzieści lat - w której ludzie są
odporni na wszystkie wirusy i w której bakterie są w stanie wyprodukować przedmioty
codziennego użytku lub wytworzyć dość elektryczności albo biopaliw, by skończyć z
zależnością od ropy. I gdy budowa domu jest zajęciem równie prostym jak zasadzenie
marchewki.

Pionierzy genetyki przekonują, że syntetyczna biologia zbliża nas szybko do realizacji

takiej wizji. Jeden z jej liderów, George Church, profesor genetyki z Harvardu, swą książkę
Regenesis, opublikowaną je-sienią 2012 roku, zaczyna od relacji z koncertu w
waszyngtońskim Centrum Sztuki imienia Johna E Kennedyego, który miał miejsce w grudniu
2009 roku, gdy w przerwie drinki serwowano w przezroczystych plastikowych kubeczkach.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że plastik wykonano całkowicie z roślin.
Jeśliby któryś z tych kubków wylądował w wodach Potomaku, w ciągu paru miesięcy
przestałby istnieć. Stworzenie mikrobu, który zamienia kukurydzę w plastik, to, powiada
Church, proces podobny to warzenia piwa. To jednak tylko jeden z przykładów transformacji
możliwych dzięki syntetycznej biologii - metodzie selektywnych zmian genów organizmów.

Technologie te mogą poprawić zdrowie człowieka i zwierząt, wydłużyć życie,

podwyższyć naszą inteligencję, poprawić pamięć etc. Mogą nawet w pewnym sensie
przywracać życie. Słynna owca Doiły, pierwszy sklonowany ssak, powstała z zamrożonych
komórek wymienia sześ-cioletnej owcy, która padła trzy lata przed narodzinami Doiły. Kilka
lat później grupa francuskich i hiszpańskich biologów powołała do życia zwierzę z gatunku
wymarłego - pirenejską kozę bucardo. Ostatnia bu-cardo, trzynastoletnia Celia, zginęła w

background image

2000 roku, gdy zawaliło się na nią drzewo, ale zanim zwierzę padło, biolog pracujący dla
regionalnego rządu Aragonii pobrał próbki skóry z uszu Celii i przechował je w ciekłym
azocie. W roku 2003 zespół biologów przeszczepił je kozie domowej, która posłużyła jako
surogat matki, i po pięciu miesiącach ciąży urodziła się bucardo, przedstawicielka wymarłego
gatunku.

Gdyby armia napoleońska nie rozpisała konkursu na sposób przedłużania trwałości

żywności i gdyby Nicolas Appert nie wymyślił puszkowania, kto wie jak długo sól
pozostałaby ąrcycennym towarem. Potrzeba jest matką wynalazku i choć rewolucja w
technologii wydobycia gazu i ropy zmniejszyła nieco apetyt na alternatywne źródła energii,
pragnienie powróci, i to rychło.

Wtedy na przykład mniej egzotyczne stanie się słowo „jatrofa”. Jatrofa to drzewo lub

krzew, bo rośnie i tak, i tak. Zawiera sporo oleju, ale nie konkuruje z roślinami jadalnymi, bo
jest trująca. Nie potrzebuje wiele wody i może rosnąć na najsłabszych glebach. Dziś stosuje
się ją głównie przy rekultywacji gleb i walce z pustynnieniem, ale już w 2008 roku boeing 747
należący do Air New Zealand odbył dwugodzinny lot z pięćdziesięcioprocentową mieszanką
oleju z jatrofy i tradycyjnego paliwa lotniczego spalaną w jednym z czterech silników. W 2011
roku do użytkowników biopaliw dołączyły KLM, Lufthansa i Finnair. To zresztą niejako
pocztówka z przeszłości, bo na wystawie światowej w Paryżu w 1900 roku Rudolf Diesel
napędzał swój silnik olejem z orzeszków ziemnych, a pierwsze modele samochodów Forda
używały etanolu, oleju sojowego i oleju babassu, tłoczonego z orzeszków palmy atalia, którym
dziś panie pielęgnują skórę.

Im droższa ropa, z tym większym zapałem postępują prace nad cudownym mikrobem,

który da nam tani olej napędowy.

W nadchodzących dekadach nowe technologie mogą wywrócić, i bardzo możliwe, że

wywrócą, sposób funkcjonowania społeczeństw, komunikowania się, metody prowadzenia
wojen i nasze relacje ze środowiskiem naturalnym. Mało kto może sobie dziś wyobrazić życie
bez Googlea, a notowania giełdowe tej firmy dowodzą, że rynki oczekują od niej
fenomenalnego rozwoju. Popularność Facebooka potwierdza rosnące znaczenie portali
społecznościowych. Jednocześnie uzasadnione są obawy o to, kto nam się przypatruje, co o
nas wie i jak to może wykorzystać. Afera Snowdena i kontrowersje, jakie wywołała, pokazują
zarówno skalę możliwej inwigilacji, jak i niełatwe dylematy: jak pogodzić ochronę
prywatności z ochroną bezpieczeństwa publicznego. Postępy technologii to szansa i
zagrożenie. Nowoczesna technologia w niepowołanych rękach to niebezpieczeństwo.

Upadek komunizmu i globalizacja przełożyły się nie tylko na nowe kierunki wędrówki

kapitału. Rozpad starych struktur politycznych, bałagan prawny, bezrobocie, które nagle
zajrzało w oczy ogromnemu aparatowi partii i służb specjalnych - wszystko to stworzyło raj
dla gangsterów, w porównaniu z którymi Don Corleone i cała mafia sycylijska to, jak mówią
w Warszawie, „mały pikuś”, a w Nowym Jorku - „smali potato”. Na niespotykaną skalę
rozkwitła globalna przestępczość. Granice albo zanikły, albo łatwiej je dziś przekraczać.
Handel narkotykami i bronią, prostytucja, masowa kradzież towarów i własności inteletualnej,
kontrabanda - wszystko to nabrało impetu i bardziej niż poprzednio międzynarodowego
wymiaru.

Brytyjski dziennikarz Misha Glenny we wstępie do książki McMafia. A Journey Through

the Global Criminal Underworld (McMafia. Podróż po kryminalnych podziemiach świata)
podaje za Międzynarodowym Funduszem Walutowym, Bankiem Światowym i rozmaitymi

background image

ośrodkami badawczymi w Europie i w Ameryce, że podziemie gospodarcze kontroluje dziś
15-20 procent światowego obrotu towarowego. Na to wszystko nałożył się z czasem internet i
możliwości, jakie stwarza nie tylko rządom, ale i prywatnemu światu przestępczemu.

Po tym jak Chińczycy wdarli się do systemów komputerowych głównych amerykańskich

dzienników, „The New York Times” opublikował fragmenty raportu, z którego wynika, że
autorami ataków byli agenci armii komunistycznych Chin i że celem cyberataków mogą się
rychło stać — o ile już nie są - krytyczne elementy infrastruktury kraju będącego obiektem
ataku, takie jak system energetyczny czy transportowy.

Niemal powszechny dostęp do telewizji i internetu sprzyja politycznemu przebudzeniu

krajów kiedyś drzemiących na peryferiach. To z jednej strony tworzy nowe szanse dla
demokracji, a z drugiej potęguje poczucie niesprawiedliwości, krzywdy, niechęci i zawiści,
co z kolei rodzi pytanie o zasadność globalnego porządku rzeczy, utożsamianego często z
dominacją Zachodu. W przeszłości łatwiej było kontrolować milion ludzi, niż zabić milion
ludzi, czego klasyczny dowód to kontrola Wielkiej Brytanii nad wielomilionowymi Indiami
przy pomocy stosunkowo nielicznej grupy oficerów i urzędników. Dziś jest dokładnie na
odwrót. Środki masowego zniszczenia stały się dostępne dla wielu - dla państw i ruchów
politycznych. Rodzi to fundamentalnie nową jakość zagrożeń. Albert Einstein powiedział
kiedyś: „Postęp technologiczny jest jak siekiera w rękach patologicznego kryminalisty”.

Kandydata Baracka Obamy na szefa Centralnej Agencji Wywiadowczej maglowano w

Senacie z powodu bezzałogowego latającego obiektu, o którym piętnaście lat temu mało kto
słyszał. Po raz pierwszy Stany Zjednoczone użyły dronu w 2002 roku w Afganistanie, próbując
zabić Osamę bin Ladena. Ta kontrowersyjna broń weszła do arsenału i chyba się w nim
zadomowi. Za wcześnie na spekulacje, z jakimi skutkami, ale uzasadnione są obawy, że
jednym z nich będzie znieczulenie społeczeństwa, które prowadzi wojnę.

Wiadomo, że masakrom w Sudanie, Kongu czy Rwandzie świat przyglądał się z

założonymi rękoma głównie z obawy o koszt interwencji. Wystarczy zastąpić łudzi robotami,
by cały rachunek liczony krwią wyglądał inaczej. W chwili oddania strzału sterujący dronem
siedzi w wygodnym klimatyzowanym pokoju tysiące kilometrów od miejsca ataku. Po
wykonaniu zadania może zabrać żonę i dzieci na pizzę. Rodzi się nowa generacja żołnierzy,
dla których wojna to osiem godzin pracy - rano jedzie się do niej własnym samochodem, a
wieczorem wraca się do żony. Skrzywieniu może ulec moralny wymiar wojny, zatraca się
poczucie poświęcenia i wyrzeczeń. Generał Robert E. Lee napisał kiedyś: „To dobrze, że
wojny są w naszych oczach tak straszne, bo inaczej byśmy je polubili”.

Technologia zmienia możliwości prowadzenia wojen. Dochodzi do sytuacji, gdy znane są

ofiary, ale nie wiadomo, kto podjął wrogie działania. Tam gdzie misja jest nudna, brudna i
niebezpieczna i gdzie człowiek staje się najsłabszym ogniwem łańcucha systemu obrony lub
ataku, coraz częściej sięgać się będzie po roboty. Sztuczna inteligencja i flota sensorów będą
w stanie identyfikować ludzi kryjących się w piwnicach i za węgłem i przekazywać
informacje robotom albo ludziom. Jeden z najbardziej znanych bezzałogowych samolotów,
predator, waży niespełna pięćset kilo, jest zbudowany z materiałów niemetalicznych, może
spędzić w powietrzu dwadzieścia cztery godziny, latając na wysokości niemal dziesięciu
kilometrów. Jest śmiesznie tani w porównaniu z nowoczesnym myśliwcem i znakomicie
nadaje się na misję, w której prawdopodobieństwo zestrzelenia jest wysokie. Ma kamery,
które widzą w dzień i w nocy, i choć jego dokładne możliwości są tajemnicą, żołnierze
twierdzą, że jest w stanie odczytać tablice rejestracyjne z odległości trzech kilometrów.

background image

Maszyny nie czują strachu, zmęczenia ani pragnienia, nie zapominają rozkazów, nie przejmują
się tym, że maszynę obok trafił pocisk. To, że są tanie, to plus i minus. Plus jest oczywisty.
Minus polega na tym, że każdy może je kupić.

Znaczenie robotów wzrośnie nie tylko tam, gdzie się nawzajem zabijamy, ale przede

wszystkim tam, gdzie coś sensownego produkujemy. W orędziu o stanie państwa prezydent
Barack Obama mówił o takich innowacjach w bliskiej przyszłości, jak nowe materiały do
wytwarzania baterii, rozmaite rodzaje energii odnawialnej czy drukowanie 3D, czyli
przestrzenne, które może zrewolucjonizować produkcję.

Jacąues Vallee, francuski matematyk, astrofizyk i astronom, który wiele lat temu stworzył

dla NASA pierwszą skomputeryzowaną mapę Marsa, a potem został współtwórcą Arpanetu,
prototypu internetu, dziesięć lat temu przekonywał mnie żarliwie, że monopol NASA nie
przyniósł niczego dobrego, że program jest przeraźliwie drogi, postęp mizerny, a
Międzynarodowa Stacja Kosmiczna to fiasko, które Ameryka toleruje tylko dlatego, że nie ma
własnego pojazdu do transportu ludzi w kosmos. Wspomniał Edwarda Tellera, współtwórcę
bomby wodorowej, który powiedział kiedyś, że Zachód wygrał zimną wojnę, ujawniając
tajemnicę tranzystora, bo to wywołało lawinę innowacji, a tej system komunistyczny nie był w
stanie podołać. Recepta Valleego na tańszy podbój kosmosu była prosta: prywatny kapitał,
mówił, poradzi sobie lepiej z opanowaniem kosmosu niż biurokraci z NASA i wkrótce
dokonają tego małe firmy. Słuchałem przekonany,

y

źe mam do czynienia z sympatycznym

wariatem. Nie minęło pięć lat, a poznałem człowieka, który nie tylko myślał podobnie, ale
który pomysł Francuza zrealizował. Nazywa się Elon Musk.

Kiedy studiował fizykę, wydawało mu się, że badanie kosmosu to jeden z trzech

obszarów, poza energią odnawialną i internetem, którego poznanie najsilniej wpłynie na
przyszłość ludzkości. Uważał jednak, że ze względu na skalę kosztów to teren zarezerwowany
dla rządów. Nie bardzo wierzył, aby mógł zarobić na życie, zajmując się internetem, który w
tamtym czasie był domeną uniwersytetów i sieci rządowych, dlatego z myślą o pojazdach
elektrycznych wybrał energię odnawialną i latem 1995 roku został przyjęty na studia
doktoranckie z materiałoznawstwa i fizyki stosowanej na Uniwersytecie Stanforda. Jednak
wtedy właśnie wybuchła epidemia zakładania firm internetowych, więc odłożył studia i zabrał
się do biznesu. Zarobił duże pieniądze. Wówczas wrócił do swej pasji, czyli do kosmosu -bo
tylko tam widzi szanse przetrwania gatunku ludzkiego. Dla Muska życie multiplanetarne
oznacza opanowanie przez Ziemian Marsa. Wenus, powiada, jest zbyt gorąca i kwaśna, a
Merkury jest zbyt blisko Słońca.

Wymyślił, że zbuduje małego robota-szklarnię, wyśle go na Marsa, stworzy tam zalążki

życia, przekaże na Ziemię obrazy zielonych roślin, co wywoła ekscytację wśród ludzi i
pobudzi zainteresowanie życiem multiplanetarnym. Rozważał zakup rakiety w Rosji, ale uznał,
że interesy z handlarzami takim towarem są zbyt ryzykowne. Postanowił zbudować własną.
Zwerbował doświadczonych inżynierów i techników, a ponieważ niełatwo przekonać kapitał
podwyższonego ryzyka do rakiety, wyłożył z własnej kieszeni sto milionów dolarów. Jego
zespół szukał wielkich idei i drobnych usprawnień. Często eksperymentował. Wyglądało to
czasem na chałupnictwo, ale naprawdę była to gospodarność i zdrowy rozsądek.

To właśnie rakieta Falcon 9 produkcji firmy SpaceX, założonej przez Muska, wyręcza

dziś wahadłowce NASA w transporcie cargo na Międzynarodową Stację Kosmiczną. W tym
samym czasie Musk pracował w Dolinie Krzemowej nad samochodem elektrycznym - teslą. W
2010 roku dostał od rządu USA prawie pół miliarda pożyczki na budowę fabryki

background image

elektrycznego sedana oraz na rozwój i montaż baterii, silników elektrycznych, urządzeń
kontrolnych zarówno dla tesli, jak i na sprzedaż innym producentom. Umowa była taka, że nikt
z udziałowców nie zobaczy ani centa, dopóki pożyczka nie zostanie spłacona. W maju 2013
roku, jak wspomniałem wcześniej, spłacił pożyczkę.

Musk porywa się na projekty zakrawające na szaleństwo - tyle że definicja tego, co jest

szaleństwem, a co nie jest, zmienia się z czasem. Gdybyśmy - powiada - w 1969 roku, gdy
człowiek lądował na Księżycu, spytali ludzi, co jest bardziej prawdopodobne w 2009 roku:
to, że znajdziemy się na Marsie, czy to, że będziemy nosić w kieszeni mały telefon, z którego
można zadzwonić do każdego zakątka Ziemi i przesłać ogromne ilości danych, to scenariusz
lądowania na Marsie wygrałby co najmniej stosunkiem 100 do 1. A stało się inaczej.

Internet, który uczynił Muska krezusem i pozwolił mu realizować szaleńcze na pozór

wizje, redefiniuje także politykę.

W 1960 roku w debacie telewizyjnej rywalem wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych

Richarda Nixona, który miał podkrążone oczy, pocił się, wyglądał na kiepsko ogolonego —
był młody, dynamiczny, świeżo opalony senator John Kennedy. Poglądy mieli zbliżone. W
oczach widzów lepszy był Kennedy. Gdyby nie telewizja, JFK i piękna Jacąueline nigdy by
nie zamieszkali w Białym Domu. Gdyby nie internet, Barack Obama nie byłby prezydentem
USA, nie znalazłby się nawet w finałowej rozgrywce. Tak jak pięćdziesiąt lat temu telewizja,
tak dzis internet zmienia reguły gry w polityce. Zmodyfikował proces weryfikacji faktów.
Pozwala sięgnąć do poprzednich przemówień kandydatów, aby wykazać brak konsekwencji,
błąd lub kłamstwo i podzielić się wnioskami z innymi.

Technologia przekazu zawsze miała ogromny wpływ na praktyki i skuteczność polityki.

Efektywność retoryki Cycerona zależała od tego, jak liczny tłum słuchaczy zdołali ściągnąć na
przemowy na rzymskie Forum jego posłańcy. Rolę esemesa czy e-maila odgrywał niewolnik,
biegający po mieście i zwołujący łudzi na orację. Reformacja nie zaczęła się wtedy, gdy
Marcin Luter ogłosił swe kontrowersyjne tezy, ale wtedy, gdy dzięki postępowi sztuki
drukarskiej w miesiąc obiegły one całą Europę. Przesłanie internetowe jest i tańsze, i szybsze.
Wszystko to nie zmienia oczywiście istoty przekazu. Sztuka perswazji i inspiracji staje się
szczególnie ważnym orężem walki politycznej wtedy, gdy technologia masowych mediów
pozwala powielać w nieskończoność retorykę skuteczną i wyśmiewać nieskuteczną. Już
dawno temu Platon ostrzegał przed niebezpieczeństwem, że perswazja przyćmi wiedzę, a
wiarygodność stanie się ważniejsza niż prawda.

Sukcesy The Beatles i Elona Muska dowodzą, że przyszłość należy nie do tych, którzy

mają kryształową kulę, ale do tych, którzy mają odwagę i wyobraźnię, aby kwestionować
utarte wzorce i konsekwentnie dążyć do celu.

background image

Przemysł Zachodu - renesans czy złuda?
Czterdzieści pięć lat temu, gdy Brazylią rządzili wojskowi, Kreml dławił praską

wiosnę, Hindusi głodowali, a Chiny tkwiły w uścisku rewolucji kulturalnej, więc nikomu
się nie śnił BRIC, Daniel Bell pisał o zbliżającym się społeczeństwie post-industrialnym.

Coraz mniej z nas miało pracować przy fabrycznej taśmie, a coraz więcej zajmować się

oświatą, innowacją, sztuką i rozrywką. Tędy miała wieść droga do raju. Raju wciąż nie
widać.

W ostatnich stu z górą latach to zwykle przemysł budował potęgę państw i dobrobyt

narodów. Rewolucja przemysłowa umocniła pozycję Imperium Brytyjskiego. Szybki rozwój
przemysłu uczynił Stany Zjednoczone supermocarstwem. Powojenny cud gospodarczy
„azjatyckich tygrysów” opierał się na eksporcie do bogatych krajów Zachodu towarów
przemysłowych wyprodukowanych z wykorzystaniem technologii importera, własnej wysokiej
wydajności i niskich kosztów robocizny. Kraje takie jak Australia czy Kanada, którym wiedzie
się dobrze, choć brak im dużej bazy przemysłowej, należą do wyjątków, bo wyjątkowo bogata
jest ich baza surowcowa.

W 1990 roku z USA pochodziła trzecia część produkcji przemysłowej świata. W wiek

XXI Ameryka wkroczyła z jedną piątą globalnej produkcji przemysłowej, co wciąż stawiało
ją na pierwszym miejscu. Pozycję tę straciła w 2009 roku na rzecz Chin.

Ćwierć wieku temu co piąty zatrudniony Amerykanin pracował w przemyśle, dziś - co

dwunasty. Przemysł emigrował, a teoretycy uspokajali, twierdząc, że nie ma znaczenia, gdzie
ludzie pracują, bo usługi są równie ważne jak produkcja. Jeden z nielicznych, którzy ośmielili
się już dawno kwestionować tę teorię, nieżyjący szef Sony Akio Morita, mówił w Davos w
1993 roku: „Jedynie przemysł przetwórczy daje solidne zatrudnienie w odpowiedniej skali.
Sektor usług może przetrwać tylko wówczas, gdy istnieje przemysł, który te usługi może
wspierać”. Na dłuższą metę jakość usług też wymaga postępu w przemyśle: szybszych
pociągów i wygodniejszych samolotów; za bilety do kina można żądać więcej, gdy nowa
technologia pozwala na nowe efekty wizualne; usługa telefoniczna jest droższa, gdy lepszy
mikroprocesor zwiększa funkcjonalność komórki.

Daniel Patrick Moynihan, senator-intelektualista, przypominał, że nie tylko kultura i

sztuka, ale także bardziej przyziemne usługi, takie jak oczyszczanie miasta, poczta czy policja,
to sektory, gdzie wydajność pracy albo nie rośnie, albo rośnie powoli (i dlatego, mówił,
grawitują one w kierunku sektora publicznego). Jako przykład podał kwartet smyczkowy
Mozarta: w 1773 roku wymagał on czterech muzyków, czterech instrumentów i około 35 minut
- i dziś nic się w tej materii nie zmieniło.

Sytuację krajów, z których przemysł stopniowo emigruje, a jego miejsce zajmują usługi,

komplikuje fakt, że większości usług nie da się sprzedawać w skali międzynarodowej. Są
oczywiście takie, którymi można handlować na odległość, jak choćby usługi finansowe, a
nawet kształcenie, ale nie da rady sprzedać na odległość strzyżenia u fryzjera, reperacji
cieknącego zlewu czy kolacji w miejscowej knajpie. Wprawdzie z bogatych krajów lata się do
Tajlandii czy Brazylii, aby poprawić nos lub powiększyć piersi, ale to drobna część usług
medycznych i gdy ktoś łapie grypę albo wpada pod samochód, nie szuka pomocy z dala od
domu.

Na razie utrata wielu miejsc pracy w przemyśle prowadzi do polaryzacji dochodów - bo

przybywa ludzi o niższych zarobkach. Można to oczywiście łagodzić poprzez politykę
redystrybucji, czyli poprzez podatki, ale częściej napotyka się opory niż entuzjazm.

background image

Znam gminy w Kalifornii, które po cięciach w budżecie Pentagonu, gdy rozpadał się

Układ Warszawski, traciły pięć tysięcy miejsc pracy w przemyśle lotniczym, a zyskiwały pięć
i pół tysiąca w hotelach, motelach, barach szybkiej obsługi, domach starców, szkołach i
szpitalach. Poprawiało to wskaźniki bezrobocia, niemniej był to inny rodzaj zatrudnienia.
Pracę tracili inżynierowie i mechanicy, którzy zarabiali trzy-cztery razy tyle co sprzątaczki,
kucharze, pielęgniarki i salowe - a tych przybywało.

Średnie zarobki w przemyśle amerykańskim są o 20 procent, a w budownictwie o 40

procent wyższe niż w całej gospodarce, a właśnie te dwa sektory najbardziej dziś cierpią.
Natomiast w handlu detalicznym, który dziś zatrudnia w Stanach o trzy miliony ludzi więcej
niż przemysł, średnie zarobki są o połowę niższe. W Ameryce coraz trudniej o pracę, za którą
dobrze płacą i która nie ucieknie jutro za granicę. Podobny ból głowy zaczyna dokuczać
Europie. Czy jeśli Zachód chce chronić swą dzisiejszą pozycję przed dalszą erozją, musi
reanimować swój przemysł?

Przemysł zaczął się wynosić z Ameryki czterdzieści lat temu, ale ucieczka z krajów

bogatych do biedniejszych, gdzie łatwiej dobrze zarobić, zwiększyła tempo z chwilą, gdy
Chiny przyjęto do Światowej Organizacji Handlu, bo to ośmieliło kapitał, zwłaszcza
amerykański.

Zanim Franklin D. Roosevelt stworzył programy robót publicznych, aby złagodzić skutki

wielkiego kryzysu lat 1929—1933, Amerykanie tracili pracę, która prędzej czy później
wracała. Czy miejsca pracy, które tracą dziś, kiedykolwiek wrócą? W Ameryce zaczyna się
ostatnio mówić, że tak, że wrócą. Przebąkuje się nawet o nadchodzącym renesansie przemysłu.
Czy coś się nagle odmieniło? A jeśli tak, to co? Czy to tylko złuda? I gdy się zmieni, to czy
może się znów odmienić?

Tak długo, jak długo te opinie pochodziły od teoretyków, a właściwie od konsultantów,

którzy muszą ciągle coś nowego przewidywać, można to było potraktować wzruszeniem
ramion. Ale gdy wolty w myśleniu i działaniu dokonuje przemysłowy gigant taki jak General
Electric, to całkiem inna historia.

Czterdzieści lat temu dwadzieścia trzy tysiące pracowników General Electric

produkowało w Louisville, w stanie Kentucky, pralki, lodówki i zmywarki. To był park
przemysłowy z własną elektrownią, strażą pożarną i kodem pocztowym. Potem produkcja
zaczęła wędrować za granicę — najpierw do Meksyku, później do Chin. Gdy zostało
niespełna dwa tysiące ludzi, GE zaczęło się rozglądać za kupcem na cały interes. I nagle
wszystko się odmieniło. Produkcja wraca, a Jeffrey Immelt, szef GE, firmy zatrudniającej
przeszło trzysta tysięcy ludzi na całym świecie, napisał w „Harvard Business Review”, że
outsourcing jako model produkcji sprzętu gospodarstwa domowego w jego firmie się przeżył.
Postanowił wydać osiemset milionów dolarów, aby przywrócić do życia fabrykę w
Louisville. Zapewnia, że nie robi tego z pobudek filantropijnych. „Robię to, bo myślę, że
zarobimy w ten sposób więcej pieniędzy” - powiada. Skąd ten piruet?

Od początku było wiadomo, że pod względem wydajności Chińczyk czy Hindus ustępuje

Amerykaninowi, ale gigantyczna różnica w płacach z nadwyżką rekompensowała te straty w
produktywności. Dość szybko jednak płace trafiły na diametralnie różne trajektorie: w
Ameryce zaczęły spadać, a na nowych rynkach szybko rosnąć.

W wyniku wzrostu bezrobocia i dramatycznego osłabienia ruchu związkowego płace w

przemyśle spadły. Niektóre firmy, które dwadzieścia lat temu płaciły ludziom przy taśmie
przeszło dwadzieścia dolarów za godzinę, dziś są w stanie zatrudnić pracowników o

background image

podobnych kwalifikacjach za dziewięć dolarów. Jednak płace to tylko jedna część
łamigłówki.

Konsultanci i praktycy nagle mówią coś, co jeszcze kilka lat temu byłoby bluźnierstwem,

a mianowicie, że decyzje o outsourcingu były często bardziej wynikiem instynktu stadnego -
skoro wszyscy to robią, to musi w tym tkwić mądrość - niż solidnego rachunku. Amerykanin
staniał, a Chińczyk zdrożał. Poza tym Chińczyk jest mniej wydajny. Gdy dodać do tego koszty
transportu, kurczy się przewaga produkowania w Chinach na rynek amerykańśki. Dziś znacznie
tańszy w Ameryce gaz obniża koszty energii na krajowym podwórku. Wszystko to wzięte do
kupy podpowiada weryfikację konwencjonalnych „prawd”.

GE odkrywa także, że fabryka to laboratorium i że badania i rozwój dzieją się właśnie

tam. Zwłaszcza gdy chodzi o wyroby wysokiej technologii, ważne okazuje się to, że
projektanci, inżynierowie, pracownicy linii produkcyjnej i ludzie z marketingu są blisko
siebie. Ta bliskość sprzyja innowacjom, przyspiesza ich tempo, zbliża producenta do tętna
rynku. W wypadku General Electric dowiodło tego projektowanie nowego pieca grzewczego,
popularnego wyposażenia domów jednorodzinnych w Ameryce. Pracując w Kentucky,
multidyscyplinarny zespół wyprodukował towar i lepszy, i tańszy niż ten wytwarzany w
Chinach. Czas na przerzucenie produktów z fabryki do magazynów sprzedaży -liczony
poprzednio w tygodniach, potrzebnych na transport z Chin — dziś wynosi trzydzieści minut.

Gdy General Electric ściąga do domu produkcję lodówek, pralek czy pieców

grzewczych, Whirlpool wraca do Ohio z produkcją mikserów, która wywędrowała do Chin, a
Otis do Karoliny Południowej z produkcją wind, która wyniosła się do Meksyku. Jeszcze
trochę i wszyscy uwierzą, że Ameryka stoi u progu renesansu przemysłu.

A co z Europą? Za jeden z podstawowych celów Unia uznała „politykę przemysłową w

dobie globalizacji”. Co to znaczy, nie wiadomo. Bruksela dostrzegła wreszcie, że postępująca
deindustrializacja może wepchnąć Europę prędzej na ścieżkę do skansenu niż na drogę do
dobrobytu. Chce reanimować przemysł. Jakie są szanse powodzenia?

Z jednej strony Europa była kolebką przemysłu, ma wciąż duży potencjał wytwórczy i

silną bazą naukowo-badawczą. Z drugiej strony szanse obniżają atuty rywali: w wypadku
Ameryki to przede wszystkim tradycyjny duch przedsiębiorczości, mniejsza awersja do
ryzyka, łatwiejszy dla nowo powstających firm dostęp do kapitału i znacznie bardziej
symbiotyczne relacje między nauką a biznesem. Natomiast w przypadku Chin - poza wyraźną
przewagą w zakresie kosztów wytwarzania - silne wsparcie państwa, które dla osiągnięcia
swych mocarstwowych celów nie cofnie się przed niczym i gwiżdże sobie na oskarżenia
konkurentów o nieuczciwą grę.

Unia jest dziś wciąż największym na świecie producentem samochodów, a przemysł

motoryzacyjny - najważniejszy dla prosperity Europy i jej rynku wykwalifikowanej siły
roboczej. Jest też największym prywatnym źródłem finansowania badań i rozwoju. Jak długo
to jednak potrwa przy obecnej polityce? Francuzi i Włosi produkują za drogo i więcej, niż
rynek chce wchłonąć. Fiat płaci swym ludziom we Włoszech więcej niż bardziej wydajnym
pracownikom w swojej fabryce w Polsce, ale gdy ma kłopoty ze zbytem, zwalnia ludzi w
Polsce. Gdy pod koniec 2012 roku Peugeot miał kłopoty z kasą, rząd w Paryżu dał mu
gwarancje bankowe pod warunkiem, że zwolni mniej ludzi, niż zamierzał. To nie są dobre
sposoby na budowanie konkurencyjności.

Gigantyczna klapa gospodarki centralnie planowanej ugruntowała przekonanie, że im

mniej państwa w gospodarce, tym lepiej. Jeśli jednak ugruntuje się przekonanie, że

background image

deindustrializacja to droga donikąd, może dojść do rehabilitacji polityki przemysłowej. To
prawda, że większość pomysłów interwencji na rynku zrodzonych w rządowych gabinetach,
źle się kończyła, a cenę za eksperymenty płacił podatnik. Były to zwykle spóźnione i chybione
próby ratowania upadających sektorów lub firm - stalowni, stoczni, kopalni czy zakładów
włókienniczych. Więcej sensu ma wspieranie przez państwo nowych dziedzin, zwłaszcza wte-
dy, gdy sektor prywatny się do tego nie kwapi z powodu wysokiego ryzyka, choć i wtedy
ścieżka usłana jest pułapkami. Po pierwsze, nie ma pewności, że rząd postawi na właściwego
konia. Po drugie, jego działania mogą się stać łupem lobbystów.

Z drugiej strony bez wsparcia rządów nie byłoby Airbusa, a bez Pentagonu - Doliny

Krzemowej. Tenże Pentagon przyłożył rękę również do narodzin internetu.
Południowokoreański Pohang Iron and Steel Company, jedna z najbardziej wydajnych i trzecia
co do wielkości firma hutnicza na świecie, oraz Jebel Ali w Dubaju, jeden z największych i
najlepszych portów na świecie — powstały dzięki środkom publicznym. Rząd wspierał
brazylijski przemysł lotniczy, który produkuje embraery.

Zdaniem ekspertów na zmianach w kierunkach wędrówki przemysłu skorzystają przede

wszystkim firmy amerykańskie oraz te, z europejskimi i japońskimi włącznie, które produkują
w Ameryce. Coraz więcej firm europejskich i japońskich stawia fabryki w USA. W wypadku
firm samochodowych dzieje się to od dawna. W tym samym czasie gdy amerykańscy
producenci zmagali się z najprzeróżniejszymi problemami, od jakości po koszty, Toyota,
Honda, Nissan, BMW, Daimler i Volkswagen budowały zakłady w Ameryce. Później do tej
listy dołączyły południowokoreańskie Hyundai i Kia. BMW eskportuje na cały świat
samochody produkowane w Karolinie Południowej. Honda planuje roczny eksport czterystu
tysięcy samochodów ze swych wytwórni w Ameryce. Japoński Mitsubishi Nuclear Energy
System lokuje swe centrum inżynieryjne w Karolinie Północnej. Zdaniem Boston Consulting
Group to wierzchołek lodowca i zwiastun nowego trendu, gdyż coraz więcej firm wierzy, że
produkcja w Chinach jest tańsza tylko na papierze.

Sami Chińczycy szukają szczęścia w Ameryce. Chiński producent rur miedzianych

Golden Dragon Precise Copper Tube Group buduje fabrykę w Alabamie, chiński producent
wyrobów aluminiowych zakłady w Indianie. Ostatnio zabrali się także do przemysłu
samochodowego.

*
Z wielkich amerykańskich miast, które ucierpiały przy okazji deindustrializacji, żadne nie

dostało w kość tak jak Detroit. To na przedmieściach Detroit w 1903 roku powstała Ford
Motor Company. To tu mieści się od dawna centrala General Motors. W 1914 roku Ford
wprowadził płacę minimalną w wysokości 5 dolarów dziennie, co było odpowiednikiem
dzisiejszych 115 dolarów. W 1921 roku firma produkowała rocznie milion aut. Ale to
prehistoria. Detroit, liczące w 1950 roku 1,8 miliona ludzi, skurczyło się do 700 tysięcy.
Centrum miasta przypomina krajobraz po bitwie. Średnia cena nieruchomości jest dziś o 54
procent niższa niż 6 lat temu i wynosi 45 tysięcy dolarów (w San Francisco — 717 tysięcy).
Bezrobocie znacznie przewyższa średnią krajową. W marcu 2013 roku gubernator stanu
Michigan odebrał administrację radzie miejskiej i nadzór nad finansami oddał specjalnemu
zarządcy do spraw kryzysowych, a 18 lipca ogłoszono bankructwo miasta.

Ostatnio w Detroit pojawili się Chińczycy. Bez fanfar zapuszczają korzenie w sercu

amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego. Korzystają z tego, że miejscowi mają kłopoty,
więc tanio można kupić i ziemię, i maszyny, i ludzi z doświadczeniem. Próbują iść ścieżką

background image

podobną do tej, jaką ponad trzydzieści lat temu przecierali Japończycy. Ekspansję Toyoty i
Hondy potraktowano jako zagrożenie. Gdy związki zawodowe i rząd postawiły warunek:
chcecie tu sprzedawać, zacznijcie tu produkować, Japończycy powiedzieli: OK. Chińczycy są
w lepszej sytuacji z dwóch powodów: po pierwsze, nikomu jak dotąd pracy w Detroit nie
odbierają, lecz dają ją tym, którzy ją stracili. Po drugie, siedzą cicho jak mysz po miotłą, co
przychodzi im o tyle łatwiej, że samochodów w Ameryce nie sprzedają. Sprzedają natomiast
części - w 2012 roku za 12 miliardów dolarów. Zwrócili na siebie uwagę dopiero wówczas,
gdy zainteresowali się amerykańskimi akumulatorami i pojazdami elektrycznymi.

Brilliance Auto, ogromna firma z miasta Shenyang, zatrudniająca w Chinach pół miliona

ludzi i od dziesięciu lat produkująca BMW na rynek chiński, zameldowała się w Detroit
głównie po naukę - jak zostać poddostawcą dla General Motors, Forda czy Chryslera. Do tej
pory jej klientami były głównie warsztaty naprawcze. Gdy udała się mała transakcja z
Cadillakiem, przyszedł apetyt na więcej. W 2012 roku, mimo setek milionów wsparcia ze
strony rządu federalnego, zbankrutował amerykański producent akumulatorów Al23 - wówczas
chińska grupa Wanxiang kupiła większość wyposażenia zakładów. Republikanie krytykowali
tę transakcję, twierdząc, że maszyny kupione przez Chińczyków mogą mieć zastosowanie
wojskowe, ale ostatecznie rząd ją przyklepał. Wcześniej ta sama chińska firma kupiła kilka
amerykańskich fabryk części samochodowych i paneli słonecznych. Wanxiang zatrudnił tysiące
miejscowych pracowników, co pomogło pokonać opór polityków.

Czy to się kwalifikuje jako renesans amerykańskiego przemysłu, czy też jako renesans

przemysłu w Ameryce? I czy to ważne, do kogo te odrodzone fabryki należą?

Łatwo popaść z jednej skrajności w drugą. Inaczej wygląda i będzie wyglądać rachunek

ekonomiczny w wypadku nowoczesnego sprzętu gospodarstwa domowego, a inaczej w
wypadku koszuli, spodni czy butów albo montażu tanich komponentów elektronicznych. Chiny
jeszcze długo będą znacznie tańsze niż Ameryka. Poza tym trzeba pamiętać, że nawet jeśli
Chiny drożeją, to w pobliżu czekają Wietnam, Kambodża, Bangladesz, wkrótce zapewne
Birma, a w dalszej kolejności Afryka.

Cztery lata od oficjalnego zakończenia recesji zatrudnienie w Ameryce jest o przeszło

dwa miliony niższe niż w roku 2007, ostatnim przed kryzysem. O dwa miliony ludzi mniej
pracuje w przemyśle. W ciągu dwunastu miesięcy - od czerwca 2012 do czerwca 2013 - w
przemyśle Ameryki przybyło wszystkiego 30 tysięcy miejsc pracy. Zważywszy na skalę
gospodarki USA, gdzie poza rolnictwem pracuje 135 milionów ludzi, czy zasługuje to na
miano renesansu? Może trzeba poczekać, a może po prostu opisane przypadki ledwie
rekompensują ucieczkę innych, hamują odrobinę spadkowy trend.

Czas pokaże także, co wyjdzie z chińskiej inwazji na Detroit. Na razie tylko 4 procent

chińskiej produkcji aut osobowych wędruje za granicę, głównie do Afryki i na Bliski Wschód.
Ale to się zmieni za kilkanaście lat, jeśli nie wcześniej. Wówczas może się okazać, że to, co
dziś niektórzy uważają za renesans, jest niczym innym, jak budowaniem przez potężnego
konkurenta przyczółku do ataku. W Detroit i okolicach mieszka dziś około pięćdziesięciu
tysięcy Chińczyków. Tam gdzie kiedyś królowały pierogi i polska kiełbasa, coraz częściej
można dostać kaczkę po pekińsku.

Tykająca bomba nierówności
Czterdzieści lat temu Robert Redford, dziś — Leonardo di Cap-rio. Wielki Gatsby

przyciąga producentów filmowych i widzów, tak jak wystawne przyjęcia u Jaya
Gatsby’ego, milionera o tajemniczej przeszłości, przyciągały gości na kilka lat przed

background image

krachem na giełdzie.

Jeden z tytułów, jakie F. Scott Fitzgerald rozważał dla swej powieści, brzmiał

„Trimalchio in West Egg”. Trymalchion to postać z Satyrykonu, powieści przypisywanej
Gajuszowi Petroniuszowi, rzymskiemu pisarzowi, filozofowi i politykowi, który miał duży
wpływ na Nerona. Trymalchion zaś to nieokrzesany parweniusz, który pracą i uporem doszedł
do majątku. Na jego przyjęciach serwowano żywe ptaki zaszyte w prosięciu. Czy jednak
ustępował mu Dennis Kozłowski, prezes Tyco, firmy, która dołożyła z kieszeni akcjonariuszy
milion dolarów na przyjęcie na Sardynii, gdzie lodowa replika Dawida Michała Anioła
siusiała stoliczną? „Rzymska orgia Tyco” - pisano później o urodzinach żony prezesa, a
jednocześnie dziennikarz „Forbesa” bronił Kozłowskiego: to prawda, że zachowywał się jak
Świnia, ale wielu prezesów zachowuje się jak świnie.

Ffistoria Wielkiego Gatsby’ego toczy się na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku

w okolicach Nowego Jorku - w czasie prosperity, prohibicji, rozkwitu zorganizowanej
przestępczości i upadku moralności.

Jedno z największych wyzwań naszych czasów to nierówności społeczne. Większość

ekonomistów pogodziła się z ogromnymi nierównościami w dochodach w przekonaniu, że
socjalistyczna kuracja jest gorsza niż kapitalistyczna choroba, a straty wywołane
nieefektywnością socjalizmu pożarłyby z nawiązką potencjalne korzyści związane z większą
równością. Ostatnio różnice jednak w dochodach wzrosły dramatycznie nie tylko w Ameryce i
w Europie, ale i w nowych potęgach: Chinach, Indiach i Rosji, a także w rejonach o
tradycyjnie gigantycznych nierównościach, takich jak Afryka. Ameryka Łacińska stanowi
jedyne odstępstwo od tej reguły w ostatnich dziesięciu latach, głównie za sprawą szybkiego
wzrostu klasy średniej w Brazylii.

Nierówności pogłębiały się już od kilku dekad, lecz dopiero po krachu finansowym

jaskrawo się to uwidoczniło. Zanim bowiem banki się posypały, pod każdą praktycznie
szerokością geograficzną łatwo było dostać kredyt, a zakupy na kredyt dawały milionom
poczucie, że są bogatsi, niż naprawdę byli. Demokratyzacja standardów życia codziennego -
telewizor kolorowy dla każdego — maskowała prawdziwe różnice.

W teorii rozpiętości w dochodach dają bogatym możliwości oszczędzania i

inwestowania i tworząc zachęty dla wydajnej pracy, powinny sprzyjać wzrostowi. Jednak
rozpiętości nadmierne — oczywiste pytanie: jakie to nadmierne? - jednym hamują dostęp do
edukacji, a w innych budzą niechęć, rozgoryczenie. W miarę prosta teoria przeradza się więc
w praktykę akrobacji o niepewnych skutkach. Na to wszystko nakłada się pytanie, czy wysokie
nierówności przynoszą więcej pożytku, czy szkody.

Z badań Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynika, że rozpiętości dochodowe

spowalniają tempo wzrostu, osłabiają popyt i zwiększają niebezpieczeństwo perturbacji
finansowych. Asian Deve-lopment Bank twierdzi, że gdyby nierówności w gospodarkach
krajów Azji nie powiększyły się w ciągu minionych dwudziestu lat, dodatkowe 240 milionów
obywateli tego regionu wydobyłoby się z głębokiej nędzy. Krótko rzecz ujmując, jest o czym
mys'leć.

Rosnące rozpiętości zaczynają niepokoić nawet plutokrację. Sondaże przeprowadzone na

Światowym Forum Ekonomicznym w Davos wskazały nierówności jako najważniejszy obok
nierównowagi fiskalnej problem nadchodzących lat - i najbardziej dziś niebezpieczny dla
społecznej stabilności.

Rozmaite jest też w różnych społeczeństwach postrzeganie nierówności. W Europie

background image

zakorzeniły się silne tendencje egalitaryzmu. Historia Ameryki Łacińskiej, gdzie różnice
tradycyjnie były znaczne - i do dziś tak jest - pokazuje, że kraje rządzone przez te same elity,
gdzie możliwości awansu były ograniczone, nie mogły się poszczycić ani szybkim wzrostem,
ani stabilnością. Ameryka i Chiny akceptują większe różnice w dochodach, choć w Chinach
zaczęły one przybierać takie rozmiary, że komunistyczni liderzy uznali je za zagrożenie dla
systemu. Jednocześnie zapędy do redystrybucji też niosą ze sobą zagrożenia, dusząc
efektywność i niekiedy zabijając bodźce do pracy, o czym to i owo wiedzą zarówno kraje
skandynawskie, jak i kraje do niedawna znane jako przedstawiciele tak zwanego realnego
socjalizmu. Rządowe próby leczenia nierówności zwykle okazywały się gorsze niż choroba,
którą miały leczyć. Jednak i w bogatych, i w biednych społeczeństwach ma sens ekonomiczny i
moralny likwidowanie ewidentnie niezasłużonych nierówności, a takich bez uciekania się do
metod Sherlocka Holmesa znaleźć można mnóstwo.

Nawet w Ameryce, gdzie egalitaryzm nigdy nie był modny i mało kto pomstował na

rozpiętości dochodów, które gdzie indziej uchodzą za nieprzyzwoite, publika wpadła w furię,
gdy miliony ludzi straciły pracę i oszczędności życia, a autorzy tej klapy wypłacili sobie i
swym adiutantom gigantyczne premie. Czy grzechów ostatnich lat winni są bardziej ułomni
ludzie, czy niesprawne instytucje? Czy coś można poprawić? Czy logika systemu jest taka, że
bez narzucenia surowych reguł i ich policyjnego nadzoru jesteśmy skazani na grabież w biały
dzień? Czy rynek jest głęboko nieetyczny?


Indeks Giniego
Namibia
70,7

Republika Południowej Afryki
65,0

Sierra Leone
62,9

Republika Środkowoafrykańska
61,3

Boliwia
58,2

Kolumbia
56,0

Gwatemala
55,1

Brazylia
51,9

background image

Meksyk
51,7

Chiny
48,0

Singapur
47,3

Argentyna
45,8

Jamajka
45,5

USA
45,0

Uganda
44,3

Rosja
42,0

Turcja
40,2

Japonia
37,6

Indie
36,8

Polska
34,2

Wielka Brytania
34,0

Francja
32,7

Tajwan
32,6

background image

Kanada
32,1

Hiszpania
32,0

Włochy
31,9

Korea Południowa
31,0

Holandia
30,9

Unia Europejska (średnia)
30,7

Australia
30,5

Belgia
28,0

Niemcy
27,0

Austria
26,0

Norwegia
25,0

Dania
24,8

Szwecja
23,0

Indeks Giniego jest miarą nierówności dochodowych: im
tym większe nierówności dochodowe
Źródło: Central intelligence Agency, The World Factbook
wyższy indeks,

Wolny rynek bez wątpienia ceni cechy charakteru, które niekoniecznie plasują się wysoko

background image

na liście tradycyjnych cnót. Skłonność do podejmowania ryzyka, spekulacji czy hazardu jest
często skuteczniejszą drogą do sukcesu rynkowego niż ostrożność, oszczędność czy
cierpliwość. Konkurencja na rynku stwarza pokusy, aby łamać zwyczajne zasady
przyzwoitości. Dostarcza także wymówek, moralnego alibi i usprawiedliwienia przed samym
sobą czynów moralnie nagannych. Ma to niewątpliwie korodujący wpływ na etos pracy. Samo
w sobie nie powinno być to jednak argumentem przeciwko wolnemu rynkowi.

Rywalizacja zarówno w polityce, jak i w gospodarce jest z gruntu niebezpieczna dla

moralności - tyle że w wypadku rywalizacji w polityce powstał cały szereg reguł, które
uwzględniają fakt, że uczestniczą w niej zwykli śmiertelnicy, a nie anioły. Współczesne
demokracje zdołały położyć tamy najgorszym formom korupcji w polityce. Tyrania, represje,
nieuzasadnione aresztowania, cenzura, pokazowe procesy - wszystko to zniknęło z
demokratycznej sceny politycznej, a jeśli nie do końca zostało wyrugowane, to potrafimy się
przed tym bronić. To, że dziś areną najbardziej skorumpowanych przejawów życia
publicznego jest gospodarka, a nie polityka, wynika z tego, że nie mamy podobnych
instytucjonalnych hamulców dla niemoralnych zachowań rynkowych.

To jeszcze jedno przypomnienie, że rynek wymaga systemu praw i ograniczeń, których

strażnikiem i policjantem jest rząd. Trzeba przy tym pamiętać, iż wszelkie wynaturzenia
wolnego rynku nie oznaczają moralnej wyższości systemu centralnego planowania. Wystarczy
wspomnieć czarny rynek i szarą strefę. Także korupcja nie nadeszła wraz z wolnym rynkiem.

Zdaniem Johna C. Boglea, twórcy i wieloletniego szefa największego w Ameryce

funduszu inwestycyjnego Vanguard, głęboki kryzys na rynku finansowym wynika w mniejszym
stopniu z fundamentalych cech rynku czy z ludzkich ułomności, a bardziej ze zmian w
charakterze instytucji rynku kapitałowego.

Pół wieku temu Ameryka była społeczeństwem właścicieli. Stopniowo klasa

menedżerska przejęła kontrolę nad gigantycznymi przedsiębiorstwami, w których ma nikłe
udziały własne. Już Adam Smith powiedział, że zarządzający pieniędzmi innych rzadko czynią
to z taką samą starannością, z jaką troszczą się o swoje. Jednocześnie mamy do czynienia z
czymś znacznie poważniejszym i gorszym. Obowiązujący kiedyś moralny absolutyzm -
powiada Bogle — „są rzeczy, których po prostu się nie robi” zastąpił moralny relatywizm:
„skoro wszyscy to robią, to czemu ja miałbym być inny?”. Prywatyzacja zysku i uspołecznienie
ryzyka (w formie ratunku ze strony rządu) stanowią jego zdaniem manifestację skorodowanego
kręgosłupa, co umożliwił nie wolny rynek, lecz system rynkowy zbudowany pod dyktando
najsilniejszych.

*
„Nigdy przedtem tak wielu niewykwalifikowanych dwudziestoczterolatków nie zarobiło

tak wielkich pieniędzy w tak krótkim czasie — pisał Mi-chael Lewis w swym pamiętniku z
Wall Street Poker kłamców. - Mieli po dwa małe czerwone sportowe samochody, a chcieli
mieć po cztery, i to za wszelką cenę”. Książka powstała wprawdzie przeszło dwadzieścia lat
temu i opisuje klimat lat osiemdziesiątych, kiedy ludzie z Wall Street zostawili skrupuły w
szatniach eleganckich restauracji, ale postawy z tamtych lat jedynie się upowszechniły.

Korporacje są zwykle przedstawiane jako orędownicy bezwzględnego leseferyzmu. Lecz

to iluzja. Głównym zadaniem lobbystów nie jest przekonanie rządu, aby zostawił wielki biznes
w spokoju, ale by mu pomógł - żeby utrzymał bariery dla konkurencji, wsparł ulgami. Żaden
system ekonomiczny nie chroni przed okazjonalnym triumfem niedobrych cech ludzkiego
charakteru. Wszystkie do pewnego stopnia uruchamiają drzemiące w nas egoizm czy

background image

zachłanność, które prowadzą do wynaturzeń i szkód społecznych.

To, co się stało, obnażyło słabość wielu instytucji, ale w sumie zawinili ludzie. Nie tylko

pomysłowi księgowi, nierzetelni analitycy i brokerzy, nieprzyzwoicie pazerni i pozbawieni
zarówno zasad, jak też wiedzy i wyobraźni szefowie niektórych firm, lecz także przeciętni
inwestorzy — i ci, którzy kupowali akcje, zapominając o prawach fizyki, i ci, którzy kupowali
domy w nadziei, że kredyt sam się spłaci. Można wyeliminowć luki w przepisach, zwiększyć
kary za fałszerstwa, wzmocnić nadzór, ale nie da się pozbawić ludzi iluzji, że tuż-tuż za
rogiem czeka na nich fortuna.

Przy okazji ucierpiała reputacja globalizacji. Podobnie jak dywersyfikacja portfela

inwestycyjnego ma zmniejszać ryzyko, i zmniejsza, tak globalizacja miała łagodzić
prawdopodobieństwo globalnego kryzysu ekonomicznego. Stało się inaczej. Okazało się, że
dziś łatwiej o zakażenie i epidemia szybciej się rozprzestrzenia.

W 2012 roku, pierwszy raz od przeszło siedemdziesięciu lat w czasie pokoju, gubernator

Banku Anglii przemówił do narodu przez radio, za pośrednictwem BBC. Zaczął dramatycznie
od słów, że kryzys finansowy położył kres półwiekowej poprawie standardu życia w Wielkiej
Brytanii i pytania, co zrobić, aby za następne pół wieku nasze wnuki nie mówiły, że zabrakło
nam odwagi, by dokonać niezbędnych reform. Przypomniał przyczyny klęski i winę banków:
luksusowe przekonanie, że w razie kraksy państwo pospieszy na ratunek. W 2008 roku bez
pomocy rządu Jej Królewskiej Mości upadłyby niemal wszystkie banki brytyjskie. Ratunek
powinien przyjść wcześniej, a nie przyszedł. Wygłaszaliśmy kazania, ale nie dość energicznie.
I nie dość głośno. Powinniśmy krzyczeć z dachów. Ostrzegać. Zabrakło nam wyobraźni. Nie
stawiamy elektrowni atomowych w gęsto zaludnionym terenie, powiedział Mervyn King, i z
tego samego powodu nie może być tak, aby tradycyjny bank, chroniony przez podatnika, żył ze
spekulacji.

Paul Volcker, były szef Systemu Rezerwy Federalnej USA (Fed) i człowiek, który za

prezydentury Ronalda Reagana ukręcił łeb hydrze inflacji, uważa, że lepszy nadzór i wyższe
wymagania kapitałowe nie wystarczą, aby zapobiec powtórce kryzysu 2008 roku. Uparcie
powtarza, że instytucje handlujące papierami wartościowymi czy walutami na własny
rachunek, a nie na rachunek klienta, należy pozbawić statusu banku i odebrać im przywileje,
jakie z tego statusu wynikają, takie jak możliwości pożyczania z Systemu Rezerwy Federalnej.
I to jednak niewiele załatwi, jeśli banki inwestycyjne czy firmy ubezpieczeniowe będzie się
ratować w razie katastrofy. W takim wypadku powinna je czekać, jak powiedział, „eutanazja,
a nie podtrzymywanie funkcji życiowych”.

Społeczeństwo coraz energiczniej zaczyna zaglądać bankierom do portfela. „To

wprawdzie nie jest rok 1848 (czyli Wiosna Ludów) - pisał »Financial Times« - ale przez
korporacyjny świat przewala się fala insurekcji”. Przez całe lata akcjonariusze siedzieli cicho
w przekonaniu, że prezesi zasługują na zarobki gwiazdorów, bo to zagwarantuje i im zyski, i
że jeśli chce się mieć wyniki jak Real czy Barcelona, to trzeba płacić tyle, ile chcą Ronaldo
czy Messi. Entuzjazm stopniał, gdy się okazało, że za gigantyczne pieniądze kupuje się
gigantyczne straty.

Nie da się wyeliminować ryzyka z działalności banku, bo ocena i wycena ryzyka stanowi

esencję tego, co robi bank. Za to mu się płaci. Dwieście lat temu Adam Smith postulował,
żeby banki były małe, aby upadek jednego nie miał katastrofalnych skutków dla całej
gospodarki. Zważywszy na niezbędną infrastrukturę technologiczną, tego rodzaju postulat dziś
zakrawa na mrzonkę. Trzeba się pogodzić z istnieniem wielkich instytucji finansowych, co nie

background image

znaczy, że trzeba z góry zaakceptować ideę, iż są one pod specjalną ochroną i mogą
spekulować bez granic na koszt społeczeństwa.

Praktyki sektora finansów, jego monstrualne straty pokrywane przez podatnika i

bezpardonowy, gdy opadły emocje, opór wobec prób reform ugruntowały wśród
Amerykanów, ale nie tylko tam, przekonanie, że system jest głęboko skorumpowany, że pionki
płacą za chciwość i niekompetencję wielkich i że w istocie mamy do czynienia z cyniczną
egoistyczną eksploatacją.

Formuła ustalania płacy dla prezesa amerykańskiej firmy — przez długi czas objęta

tajemnicą - okazuje się prosta. Rady nadzorcze oglądają przeciętne zarobki szefów podobnych
firm i mierzą z płacą wyżej. Tym sposobem wynagrodzenie automatycznie wspina się w górę,
niezależnie od wyników.

W psychologii społecznej z grubsza dwadzieścia lat temu zakorzenił się termin „Lake

Wobegon Effect”. W bardzo popularnym w Ameryce programie radiowym jego autor Garrison
Keillor opowiada od lat o fikcyjnym miasteczku Lake Wobegon w Minnesocie, gdzie
„wszystkie kobiety są silne, wszyscy mężczyźni przystojni, a wszystkie dzieci powyżej
przeciętnej”. Podobnie ma się rzecz z prezesami w Ameryce. Kiedy się celuje, aby każdemu
zapłacić więcej, niż zarabiają przeciętnie ludzie na podobnych stanowiskach - główny
argument za taką filozofią to utrzymanie herosa w stadzie - przeciętna automatycznie wędruje
w górę.

W styczniu 2012 roku David Rubenstein, współtwórca The Carly-le Group, wielkiej

firmy inwestycyjnej i miliarder, podszył się pod Adama Smitha i w jego imieniu wystosował
za pośrednictwem „Financial Times” orędzie do „kapitalistów całego świata”. W liście tym
wyraził swą radość z tego, że kapitalizm wziął górę nad komunizmem i socjalizmem, a
jednocześnie zaniepokojenie jego kondycją: kraje na krawędzi przepaści, szerzą się społeczne
protesty, mnożą się zastępy bezrobotnych, pęcznieją deficyty i kwestionuje się zalety
kapitalizmu. „Co się stało z moim ukochanym kapitalizmem?” - pytał w imieniu Adama
Smitha.

Kapitalizm zwyciężył, przypomniał, ponieważ stworzył ogromnym rzeszom ludzi -

większej grupie, niż to sobie ja, „Adam Smith”, wyobrażałem - możliwości awansu
majątkowego, zapewnienia dzieciom edukacji, a sobie dostępu do dóbr niezbędnych i
luksusowych, do odpoczynku i spokojnej starości. Jednocześnie zawsze dostrzegałem w nim,
pisał „Adam Smith”, dwie ułomności, i obie dały o sobie ostatnio znać. Pierwsza to wybujały
optymizm, który nieuchronnie prowadzi do kraksy, a druga to nadmierne nierówności rodzące
się wtedy, gdy niepohamowana pogoń za bogactwem zostawia daleko w tyle tych, którzy
zwykle nie z własnej winy nie są w stanie nadążyć. Choć nie istnieje prosta recepta na te
schorzenia, i z jednym, i z drugim trzeba stanowczo walczyć. W tych zmaganiach ważne jest
aby „edukować, edukować, edukować”, ponieważ rosnące nierówności w dochodach są w
olbrzymim stopniu rezultatem żałosnego stanu szkolnictwa podstawowego i średniego.

Niemieckie media rozpisywały się na temat korupcji panoszącej się w Grecji, co jest

zrozumiałe, biorąc pod uwagę jej skalę. Każda afera korupcyjna ma wszakże dwie strony:
tego, który bierze łapówkę, i tego, który ją daje. Akisowi Cochacopulosowi, byłemu
ministrowi obrony

Grecji, pozbawionemu immunitetu i aresztowanemu, stawia się zarzut przyjęcia łapówki

od niemieckiej firmy Ferrostaal w związku z zakupem niemieckich łodzi podwodnych. Kilku
członków rządu było zamieszanych w zakup od Siemensa systemów bezpieczeństwa na

background image

potrzeby igrzysk olimpijskich w Atenach.

Kondycja moralna kapitalizmu w Ameryce, Europie, Chinach, Rosji czy w Afryce

osiągnęła żałosny poziom. W dobie internetu coraz trudniej ukryć brudy przed milionami
obywateli. Gdy bezrobocie wśród młodych w Grecji i w Hiszpanii przekracza 50 procent, a
Włochy zbawienia szukają w osiemdziesięcioośmioletnim prezydencie, coś jest nie tak z
zachodnią demokracją.

background image

W kajdanach dogmatów
To, że kilkadziesiąt milionów ludzi w bogatych krajach nie ma dziś pracy, nie wynika

z tego, że Grecy kantowali, Włosi leniuchowali, a Hiszpanie spekulowali, choć wszystkie
z tych postaw miały miejsce i żadnej nie można uznać za cnotę.

Pięć lat po tym jak światowa gospodarka stanęła na krawędzi katastrofy, Zachód nie

wygrzebał się z głębokiego dołka, a eleganccy do niedawna dżentelmeni skaczą sobie do
gardeł w sporach o to, co robić. Nowe próby rozwiązań zderzają się z dogmatami. Wynik tych
batalii będzie mieć ogromny wpływ na to, jakimi ścieżkami będą podążały w nadchodzących
dekadach kraje duże i małe, bogate i biedne.

„Nie uderzył znienacka piorun i nie zatrzęsła się ziemia, więc kryzys 2008 roku nie był

następstwem działań natury, których nie sposób było przewidzieć i nad którymi nie można było
zapanować”. Tymi słowami Ołiver Williamson, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, streścił
odpowiedź na moje pytanie, czy finansowego kataklizmu 2008 roku można było uniknąć.
Świeżo upieczony noblista nie ukrywał swej radości z faktu, że nagroda Szwedzkiej Akademii
daje mu miejsce parkingowe na kampusie w Berkeley. Gdy pogratulowałem mu parkingu,
Williamson przypomniał, że zgubiła nas pewność siebie i arogancja. Kogo zgubiła -wiadomo.
Ogólnie rzecz biorąc — świat. Ale czyja arogancja?

Lista grzeszników jest długa i starczy na niej miejsca dla rządów i banków centralnych,

agencji ratingowych i audytorów, a także milionów pożyczkobiorców, którzy uwierzyli w
miraże łatwego bogactwa. W końcu to jednak banki odpowiadają za to, komu, kiedy i na jakich
warunkach pożyczyły. Wycena ryzyka to właśnie to, za co banki biorą pieniądze.

Rządy ratowały banki kroplówką z pieniędzy podatników, bo banki to nie biura podróży

ani warsztaty ślusarskie i ich ratowanie było konieczne. Nie musiały jednak i nie powinny
ratować bankierów. Gdy tylko wielkie instytucje finansowe wyzwoliły się spod kurateli
rządowych ratowników, znowu zaczęły sobie hojnie płacić. Inaczej, mówiły, stracimy
najlepszych. Nie uważały za stosowne wytłumaczyć, jakich to szczególnych talentów trzeba
było, aby doprowadzić do katastrofy. W następstwie kryzysu 2008 roku miliony ludzi na całym
świecie usłyszały po raz pierwszy termin „derywaty”. Brzmiał złowrogo; Warren Buffet
nazwał je bronią masowego rażenia. W ostatnich latach banki spekulowały tymi instrumentami
na gigantyczną skalę. Bankowa wierchuszka w ogromnej większości nie miała bladego
pojęcia, co to są derywaty i jakie zagrożenia ze sobą niosą. Młode wilczki utytułowane
doktoratami z fizyki zapewniały, że to zysk gwarantowany.

W kwietniu 2013 Międzynarodowy Fundusz Walutowy zorganizował konferencję tęgich

głów, aby podumać nad tym, co się dzieje, ekonomiści bowiem jako profesja jeszcze się nie
pozbierali. Jedyne, co wiadomo, a do czego przyznają się wszyscy z wyjątkiem największych
arogantów, to że niewiele wiadomo. George Akerlof, noblista z Berkeley, porównał obecny
kryzys do kota, który ukrył się gdzieś na drzewie i nie wiadomo, jak go stamtąd ściągnąć.

Upadek Lehman Brothers wywołał skutki niewspółmierne do swej skali, dlatego że był

niespodzianką. Rynki zaskoczył fakt, że rząd dopuścił do bankructwa tak dużej instytucji.
Zrodziło się bowiem pytanie: „Kto następny?”. Gotowość Unii do udzielania Grecji kolejnych
pożyczek nie wynika z naiwnej wiary, że Ateny jakoś się z długu wygrzebią, lecz z obaw, że
alternatywa jest znacznie groźniejsza, że oficjalne bankructwo uruchomiłoby spiralę zdarzeń,
nad którymi nikt by nie zapanował.

Szok w systemie finansowym to bardziej reguła niż odstępstwo. W ostatnim

trzydziestoleciu mieliśmy do czynienia z kilkoma kryzysami o międzynardowych

background image

konsekwencjach. Każdy był inny, każdy był groźny, każdy pozostawił po sobie spustoszenie,
choć żaden nie był tak tragiczny w skutkach jak ten ostatni. I wciąż brakuje pomysłu, jak im
zapobiegać albo łagodzić powodowaną przez nie destrukcję. Podatnikom, którzy zapłacili i
płacą, obiecano, że to ostatni raz i „nigdy więcej”. Czy rzeczywiście „nigdy więcej”? I czy
dziś jesteśmy bezpieczniejsi? Instytucje, które zawiodły, są dziś jeszcze większe niż przed
kryzysem i gdyby im się powinęła noga, z tych samych co wcześniej powodów będzie się je
ratować.

Amerykański Kongres uchwalił reformę systemu finansów, która już dziś jest krok po

kroku rozmontowywana. W Europie, nawet jeśli w ciągu kilku lat wyliżemy rany, to prędzej
czy później znów przydarzy się kolejna wywrotka i znów ludzie wezmą się za łby, kłócąc się o
to, co z tym robić.

W Europie powstało zaklęte koło, z którego trudno się wyrwać. Nadmierne długi

podpowiadają ostrą dietę, zaś ostra dieta wpędza kraje w większe długi. W zapale cięć
wydatków gubi się świadomość współzależności. Kiedy pasa zaciskają nie tylko Grecja,
Portugalia i Irlandia, bo tak obiecały swym wierzycielom, ale także Francja, Wiochy i
Hiszpania, to nikogo nie powinno dziwić, że spada aktywność gospodarcza w Niemczech.
Uwadze Niemców zdaje się umykać prosta oczywistość, że za ich sukcesami eksportowymi
kryją się mniej wstrzemięźliwe zachowania wielu ich partnerów i gdy wszyscy nagle zacisną
pasa, Niemcy na tym mocno ucierpią, bo spadnie popyt na niemieckie towary. Aby Niemcy
mogły mieć wielką nadwyżkę, ktoś musi mieć deficyt. Jak zauważył komentator „Financial
Times” Martin Wolf: „Czy każdy ma mieć nadwyżkę w budżecie wydatków bieżących? Jeśli
tak, to z kim -z Marsjanami?”.

Dziś Ameryka anemicznie, ale jednak posuwa się do przodu, poprawia, ślamazarnie, bo

ślamazarnie, sytuację na rynku pracy. Coś się wreszcie ruszyło w Japonii, która śladem
Ameryki zaaplikowała gospodarce rozmaite bodźce. Tymczasem w Europie grzesznikom
przepisano poli

tykę zaciskania pasa w przekonaniu, że w ślad za rozpasaniem powinno nadejść

opamiętanie. Do tej pory na nic się to nie zdało.

Politykę gospodarczą trzeba oceniać przez pryzmat jej skuteczności, a nie zgodności z

dogmatami. Jeśli zaciskanie pasa nie przynosi oczekiwanych rezultatów - a wręcz przeciwnie
— to warto rozważyć alternatywy.

Fakty są takie, że wzrost wydatków publicznych, a w konsekwencji deficytu i zadłużenia

w wielu krajach Unii wynikał w znacznym stopniu z ratowania sektora finansów. W 2010 roku
ratunek instytucji finansowych kosztował Irlandię 20 procent PKB! W 2012 roku publiczna
interwencja w sektorze finansów, głównie w rekapitalizację banków, zwiększyła znacznie
deficyt budżetowy w większości państw, które takiej interwencji dokonały. Cena w Grecji - 4
procent PKB, w Hiszpanii - 3,6 procent PKB. Poniższa tabela pokazuje, jakie było zadłużenie
tuż przed kryzysem, a jakie jest dziś.

Zadłużenie brutto jako odsetek PKB (%)

2007
25
2012

Irlandia

background image

117
Islandia
29
99

Hiszpania
36
84

Wielka Brytania
48
90

Francja
64
90

Niemcy
66
82

Portugalia
68
123

Włochy
103
127

Grecja
107
159

Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy
Wieczne spoglądanie w tylne lusterko nie wychodzi na zdrowie, ale nie można także

podnieść się i raźno pomaszerować jakby nigdy nic.

Ronalda Reagana, George’a H.W. Busha i Billa Clintona łączyło bardzo niewiele, poza

tym że wszyscy trzej mianowali Alana Greenspa-na na szefa amerykańskiego banku
centralnego. Greenspana traktowano jak skrzyżowanie gwiazdy filmowej i mitycznego
bohatera. Fascynacja jego osobą stała się jednym ze sposobów, w jakie Ameryka wyrażała
wiarę we własne siły. Sam maestro z pokorą przyznawał, że źródła prosperity i dla niego
pozostawały poniekąd zagadką.

Zafundował narodowi kredyt tak tani, że trudno się było oprzeć pokusie, a potem się

dziwił, że wszyscy pożyczają i wydają na potęgę. Gdy w 1996 roku w trakcie długiego
publicznego, jak zwykle zawiłego, wywodu wtrącił pytanie, czy aby notowania na giełdzie nie

background image

stały się „irracjonalnie wybujałe”, giełdy na krótko się zakołysały, ale o subtelnej przestrodze
szybko zapomniano i stało się to, co się stało.

Po katastrofie, już jako osoba prywatna, Greenspan przypominał mordercę rodziców,

który prosi sąd o łagodną karę, gdyż jest sierotą -zapominając najwyraźniej, że to pod jego
batutą Ameryka pogrążyła się w długach, a ich część w różnej postaci sprzedała światu.

To on wsparł pomysł Białego Domu, aby ciąć podatki wtedy, gdy kraj zaczynał

kosztowną wojnę, dołączając do wyznawców idei, że można mieć i armaty, i masło.
Zapewniał naród i Kongres, który słuchał go z rozdziawionymi z zachwytu ustami, że
samoregulacja to najlepszy sposób na dobre funkcjonowanie rynku. A po katastrofie dokonał
wolty: opowiedział się za silniejszym nadzorem państwa nad bankami. Poszedł wręcz dalej:
„Może zaistnieć potrzeba, by na pewien czas zna-cjonalizować banki, aby ułatwić szybką i
uporządkowaną restrukturyzację” — mówił. „Raz na sto lat może zajść taka potrzeba” -
asekurował się. „Raz na sto lat” przewijało się niczym refren w wystąpieniu Greenspana.

*
Politykę stymulowania gospodarki należy oceniać nie tylko przez pryzmat jej doraźnych

skutków, ale także jej długofalowych konsekwencji. W latach 2008-2009 rządy się zadłużały,
aby ratować system finansowy przed paniką, jaką przyniósłby niechybnie masowy upadek
wielkich banków. Dziś mamy do czynienia z inną motywacją - walką z zagrożeniem
chronicznie wysokim bezrobociem, które nie tylko pociąga za sobą ból i spiralę spadku
produkcji wynikającego z niedostatku popytu, ale w dłuższej perspektywie prowadzić może
także do zaniku kwalifikacji i nawyków pracy, co pozbawi część bezrobotnych szansy na
powrót w szeregi pracujących.

Z marszem w kierunku równowagi budżetowej jest trochę tak jak z odchudzaniem - zbyt

szybkie i nieprzymyślane może przynieść pacjentowi więcej szkody niż pożytku. Ta prawda
nie powinna jednak stanowić wymówki, aby odłożyć na bliżej nie określoną przyszłość
niezbędne reformy.

Jeden z argumentów przeciwko wysokiemu poziomowi pomocy publicznej to obawa, że

osłabi ona innowacyjność. O jaką innowacyjność chodzi? Bo jeśli o innowacje w finansach,
to właśnie one przyspożyły światu gigantycznych strat. Niekoniecznie z samej swej natury, ale
głównie dlatego, że większość użytkowników nie miała zielonego pojęcia co do ich istoty,
ryzyka i skali, na jaką je zastosowano.

Doświadczyłem z bliska, jakie inowacje interesują Wall Street, a jakie nie. Przeszło

dwadzieścia lat temu z ramienia Citibanku pracowałem nad instrumentem, który miał
zmniejszyć wahania realnych stóp procentowych, a przy okazji dać inwestorom atrakcyjną
alternatywę obrony przed inflacją. Produkt zyskał wsparcie noblistów z prawa (Milton
Friedman) i lewa (Franco Modigliani), zainteresowanie mediów - trafił na okładkę
czasopisma „Forbes” - a nawet wsparcie rządu - prezydent G.H.W. Bush wspomniał o
korzyściach z tego produktu w swym rocznym raporcie dla Kongresu USA. Moi szefowie, a
także rząd amerykański i Fed udzielili mi wsparcia prawnego, bo potrzeba było drobnych
zmian w legislacji. Pozostało przekonać Wall Street.

Spotkałem się z największymi wówczas graczami na rynku: Salomon Brothers i Goldman

Sachs. W mig pojęli, w czym rzecz, i w mig powiedzieli mi, że nie poprą tej idei. Powód
prosty. „Twój produkt zmniejszyłby wahania, a my żyjemy z wahań. Ważniejsze od tego, czy
coś idzie nieustannie w górę, czy w dół, jest dla nas to, aby ceny często się zmieniały,
najlepiej raz w górę, raz w dół”. W którymś momencie zorientowałem się, że mówimy

background image

różnymi językami, więc spytałem o ich definicję krótko-, średnio- i długoterminowych stóp
procentowych. „A jaka jest twoja?” -ripostowali. „Krótkie to mniej więcej do sześciu
miesięcy, średnie - do trzech lat, a wszystko, co dalej, to długie” — powiedziałem. „A widzisz
— odparli. - Dla nas krótki termin to najbliższy kwadrans, średni okres to dwie-trzy godziny, a
długi termin to koniec dnia. Bo gong na giełdzie zamyka dzień. Albo przyniósł zarobek, albo
stratę. Nowy dzień zaczyna wszystko od nowa”.

Rządy wielu bogatych krajów mogą dziś pożyczać niemal za darmo. Realne stopy

procentowe obligacji rządu USA - czyli stopy nominalne pomniejszone o stopę inflacji - są
ujemne. Jeszcze niższe są koszty obligacji rządu Niemiec i Japonii. Stąd idea, aby zamiast
dusić dalej stopy procentowe, zalewając rynek tanim pieniądzem, rządy, które cieszą się
wysoką wiarygodnością — zasłużenie bądź niezasłużenie - i z tego powodu mogą pożyczać
tanio, pożyczały więcej, a nie mniej, nie tylko po to, aby stymulować wzrost, ale także by
poprawiać swą przyszłą sytuację.

W Ameryce sypią się mosty. Remontów wymagają drogi i tamy. Kiedyś i tak trzeba

będzie się do nich zabrać. Dlaczego nie zrobić tego dziś, gdy kapitał jest tak tani? Dlaczego
zwolennicy zaciskania pasa są tak uparci? Istnieje kilka hipotez: 1) wierzą głęboko, że jeśli
choć trochę mocniej zacisnąć pasa, to pacjent ozdrowieje; 2) widzą wprawdzie, że nijak ich
recepta nie działa, ale głupio przyznać się do błędu, więc idźmy w zaparte; 3) jeśli dziś
popuścimy pasa, to już nigdy nie uda się go zacisnąć, bo rząd i publiczność do tego
przywyknie; 4) nie popuszczajmy, bo to może poskutkować i odebrać nam sposobność, aby
wreszcie drogą kolejnych cięć w programach społecznych skutecznie utopić bestię państwa w
gospodarce.

Mają swe ulubione dogmaty i ci z lewej, i ci z prawej. Jedni wszystkie nieszczęścia

składają na karb zachłanności kapitalistycznej oligarchii, tak jakby w tak zwanej gospodarce
planowej decyzje podejmowali wyłącznie altruiści. Drudzy niczym pijany płotu trzymają się
tezy, że państwo w gospodarce to zawsze zło największe i że rynek wszystko sam załatwi
najlepiej.

Jeśli rząd zbyt się panoszy, zwykle zabija przedsiębiorczość i zniekształca sygnały

rynkowe. Jeśli stoi ślepy i bezczynny, rynek nie ze wszystkim się upora i nie wszystkie pułapki
ominie. Często angażuje się zresztą z inicjatywy samego sektora prywatnego. Rząd USA nie
wciskał na siłę pieniędzy gigantom z Wall Street. Producenci samochodów w obliczu
bankructwa sami wyciągali ręce po wsparcie.

Za zmorę, którą trzeba tępić bez litości, uważają dogmatycy podatki. Tymczasem pod

względem zdolności do konkurowania na globalnych rynkach w klasyfikacji Światowego
Forum Gospodarczego w Da-vos w pierwszej piątce znajdują się trzy kraje o jednej z
najwyższych na świecie skali obciążeń podatkowych: Finlandia, Szwecja i Holandia. Wysokie
podatki najwyraźniej niekoniecznie zabijają przedsiębiorczość i innowacje, skoro Dania i
Szwecja, spośród krajów OECD mające najwyższe podatki, wcale nieźle sobie radzą.
Szwecja dorobiła się takich firm, jak Ericsson, Electrolux, IKEA, Volvo, H&M, a jeszcze
całkiem niedawno symbolem solidności w przemyśle samochodowym był Saab, w malutkiej
Danii powstały Bang & Olufsen, Lego, Carlsberg i Tuborg. Finlandia, kraj z jeszcze mniejszą
liczbą ludności, ma Nokię. Liczy się nie tylko to, ile się ludziom i firmom zabiera, ale na co
się te pieniądze wydaje: kraje skandynawskie przeznaczają najwięcej w Unii na B+R, Włosi
na arcyszczodre przywileje dla swoich parlamentarzystów, my na wysokie emerytury dla
wybranych grup zawodowych. Zwłaszcza gdy wymaga się od ludzi wyrzeczeń, trzeba

background image

pilnować, kogo one wspierają.

Senator John Davison „Jay” Rockefeller IV, prawnuk twórcy ogromnej fortuny i jedyny

dziś polityk z dynastii Rockefellerów, wytoczył właśnie ciężką „lewicową” artylerię
przeciwko Carniyal Cruise, wielkiej firmie oferującej rejsy wycieczkowe eleganckimi
(zwykle) statkami. Nie wszystko wychodzi firmie, jak planowano, od czasu do czasu statek z
setkami lub tysiącami pasażerów ulega awarii. Wtedy na pomoc wzywa się amerykańską
marynarkę wojenną albo służby patrolowania wybrzeża, bo przecież większość pasażerów to
Amerykanie, i jak tu zostawić obywatela w potrzebie. Rzecz jednak w tym, że firma jest
zarejestrowana poza Ameryką, więc nie płaci podatków, natomiast za ratunek płaci podatnik.

Trzydzieści lat temu, gdy amerykańskie prawo zabraniało nowojorskim bankom

operować w innych stanach, podczas gdy banki japońskie szturmowały w powodzeniem
Kalifornię, Walter Wriston, sternik Citi-banku za czasów świetności tej instytucji, przypominał
Podróże Guliwera: dwa kraje wypowiadają sobie wojnę z powodu sporu, czy gotowane jajko
należy jeść od cieńszego, czy od grubszego końca, gdy w tym czasie ktoś trzeci kradnie kurę.
Dziś ideologiczne spory po obu stronach Atlantyku dotyczą tego, czy zaciskać pasa, czy go
popuszczać. A nowe potęgi prą do przodu.

Żyjemy w czasach, gdy węzeł międzynarodowych współzależności coraz trudniej

rozsupłać. Namnożyło się instrumentów, które mało kto rozumie. W tej sytuacji ostro idzie w
górę cena, jaką całe społeczności płacą za dogmaty, ignorację i arogancję. Dogmaty nie
wyszły na zdrowie komunizmowi. Nie wyjdą także kapitalizmowi.

Część IV
Slajdy z przyszłości

background image

Między Odrą a Bugiem.

Fakt, że Amerykanie polubili sushi, nie upodabnia ich do Japończyków. Fakt, że w

Warszawie istnieje giełda, nie znaczy, że mamy rynek kapitałowy zdolny finansować
małe i średnie firmy. Fakt, że płyną do nas grube miliardy z Unii, nie znaczy, że tak
będzie zawsze.

Trzeba ślepoty albo złej woli, aby kwestionować rozmiary postępu cywilizacyjnego, jaki

dokonał się w Polsce po upadku komunizmu. Ale nawet ci, którzy tego postępu nie
kwestionują, z trudem przyjmują do wiadomości, że dokonał się on w dużym stopniu dzięki
pomocy z zewnątrz. Od wstąpienia do Unii w 2004 roku Polska była największym
beneficjentem tak zwanej polityki spójności, na którą przypada blisko połowa wszystkich
funduszy unijnych. Ich cel to niwelowanie różnic. W myśl tej polityki im szybciej nadrabiamy
dystans, tym mniej nam się należy i tym mocniej musimy pedałować sami. Po roku 2020 nie
powinniśmy liczyć na znaczną pomoc z Unii - będziemy na to zbyt bogaci, zwłaszcza
zważywszy na prawdopodobną obecność nowych krajów członkowskich, z których większość
jest od nas uboższa.

Nasze miejsce na tle innych może się zmienić w wyniku kompletnie różnych scenariuszy,

które mają dla każdego z nas większe znaczenie niż pozycja w tabeli: jeśli będziemy się

background image

poruszać w żółwim tempie do przodu, podczas gdy inni stoją w miejscu lub się cofają -
awansujemy, ale to oczywiście scenariusz niepomyślny. Scenariusz pożądany to taki, gdy
awansujemy, bo choć inni prą do przodu, my czynimy to szybciej -dlatego tempo naszego
wzrostu jest dużo ważniejsze od miejsca w tabelach. Ważniejsza od dogonienia czołówki, co
w perspektywie jednego pokolenia jest niemożliwe, staje się radykalna poprawa w tych
dziedzinach gospodarki i życia publicznego, których najczęściej dotykamy: takich jak drogi,
koleje i urzędy.

Niepokoić nas zatem powinno, że z publicznego dyskursu umyka temat pod tytułem

„przyszłość gospodarki”: co się stanie, gdy strumień unijnych pieniędzy zamieni się w cienką
strużkę albo kompletnie wyschnie?

Przez blisko dwa stulecia nasza narodowa myśl demokratyczna skupiała swą energię na

tym, jak przetrwać jako naród, jak się wybić na niepodległość, kto jest wrogiem
najniebezpieczniejszym, jak z nim walczyć: wielkie idee, heroizm, ciężko krwią okupione
zwycięstwa i jeszcze więcej porażek. Dzisiejsze wyzwanie to nie tylko, jak się znaleźć w
świecie, który tak szybko się zmienia, ale jak dokończyć budowę instytucji społeczeństwa
obywatelskiego, które wciąż u nas ledwie raczkują, i reformowanie istniejących, ale
niesprawnych organów, takich jak sądownictwo, służba zdrowia czy administracja terenowa i
centralna.

Analizując źródła goryczy sporej części społeczeństwa, stanowiącej pożywkę dla

populistycznych ciągotek, warto także pamiętać, że nierówności dochodowe są u nas wyższe
od średniej unijnej i bliższe Europie Południowej niż Północnej. Churchill powiedział kiedyś,
że jeśli chcemy zamożnego społeczeństwa, musimy tolerować bogatych ludzi. Nasz liberalny
kapitalizm powinien się upominać jednak także o los słabszego, jeśli nie w imię
humanitarnych wartości i solidarności, to choćby w imię politycznego pragmatyzmu.
Narodowy sukces to mniej wygrana w piłkę kopaną, a bardziej pewność, że stary człowiek nie
grzebie z głodu w śmietniku, że dworce kolejowe nie zamieniają się w sypialnie dla
bezdomnych, że zakup lekarstwa nie grozi ruiną budżetu emeryta, że nie strach wyjść
wieczorem na ulice naszych miast.

Wiele lat temu Jacek Kuroń pisał, że „dzisiejsze partie polityczne bardziej przypominają

kolejkę do konfitur niż s'rodowiska ludzi zjednoczonych wokół wizji Polski”. Opinia ta nie
straciła na aktualności. Zmagania o władzę są wciąż u nas częściej postrzegane nie jako
publiczny konkurs na pomysł na przyszłość narodu, ale jako brutalna wolnoamerykanka, gdzie
na zwycięzców czekają prezesury spółek, miejsca w radach nadzorczych, sejmowe diety.

Lista naszych atutów w batalii o sukces jest długa, a otwierają ją kwalifikacje ludzi,

energia, przedsiębiorczość, głód sukcesu, zdolności do adaptacji w zmieniających się
warunkach, gotowość do ciężkiej pracy, gdy taka ma sens i jest godziwie wynagradzana.
Mamy zdrowy system bankowy i sprawny system nadzoru, co uchroniło nas przed
kosztownymi przygodami większości krajów Europy.

Paradoksalnie, naszym atutem są infrastrukturalne zaniedbania. Za kilkanaście lat albo

zacznie się sypać wielka płyta — w której mieszka 10 milionów Polaków - albo będzie ona
wymagać wymiany, bo remont wind, instalacji elektrycznych, cieplnych i wentylacyjnych
będzie droższy niż budowa nowych mieszkań. Mieszkaniówka może nadać impet naszej
gospodarce. Nic nie ma w gospodarce równie stymulacyjnego wpływu na otoczenie jak
budownictwo mieszkaniowe. Budowa nowego mieszkania czy domu tworzy popyt nie tylko na
cegłę, cement, stal, szkło, rury, kable, deski, wanny i krany, ale i na farby, meble, dywany,

background image

firanki, pralki, lodówki etc.

Nieprzypadkowo nowe zezwolenia na budowę obiektów mieszkalnych to jeden z

barometrów kondycji gospodarki w USA, Japonii, Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii.
Poprawa sytuacji mieszkaniowej, zwłaszcza bogatszy rynek wynajmu, to także warunek
bardziej mobilnego rynku pracy. Jest to ta sfera gospodarki, w której popyt generuje się i
zaspokaja wewnątrz kraju. Ma to pewną przewagę nad wzrostem pobudzanym przez popyt z
zagranicy, co broń Boże nie znaczy, że możemy zaniedbać eksport. Rzecz natomiast w tym, że
nasza kontrola nad eksportem ma granice. Dziś na przykład słabość wielu unijnych partnerów
osłabia naszą dynamikę wzrostu. Mamy materiały, mamy tradycje, mamy wykonawców.

A gdzie jesteśmy?
Bank Światowy i International Finance Corporation w najnowszym raporcie dotyczącym

łatwości prowadzenia małej i średniej firmy twierdzą, że Polska poczyniła większe postępy
niż jakikolwiek inny kraj. Chęć odkorkowania szampana mija z chwilą, gdy wzrok pada na
klasyfikację: jesteśmy na 55. miejscu. Przed nami nie tylko tradycyjne tuzy w tym zakresie,
takie jak Singapur, Hongkong, Stany, kraje skandynawskie i Wielka Brytania, wszystkie kraje
bałtyckie, ale także Macedonia, Armenia, Słowacja, Kazachstan, Tunezja, Czarnogóra czy
Rwanda. Lepiej wypadamy w rankingu World Economic Forum, gdzie mowa o zdolności kraju
do konkurowania na globalnych rynkach. Tam zajmujemy miejsce 41. Przed nami Estonia,
Czechy, Brunei, Kuwejt, Arabia Saudyjska. Najczęstsze zarzuty to regulacje podatkowe,
restrykcyjne prawo pracy i niesprawna biurokracja. Kiepsko z innowacjami, a pod względem
absorpcji nowych technologii przez firmy nie mieścimy się w pierwszej setce. Te miary
pokrywają się z innymi obserwacjami.

Wedle badań unijnych w klasyfikacji „siły innowacyjnej” wleczemy się w ogonie,

wyprzedzając tylko Łotwę, Bułgarię, Litwę, Rumunię i -o włos - Słowację. W kategorii
„innowatorzy” zajmujemy przedostatnie miejsce w Unii; ostatnia jest Łotwa. W najnowszym
rankingu światowych uczelni Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski plasują się
dopiero w czwartej setce. Jeszcze gorzej niż kondycja wiedzy wygląda proces jej
komercjalizacji.

To, co się dzieje w polskiej gospodarce, ekonomiści nazywają „dyfuzją naśladowczą” -

kupujemy nowoczesne rozwiązanie i je powielamy. Albo wchodzimy w partnerstwo z kimś
bardziej technologicznie zaawansowanym i korzystając z tańszej, przyzwoicie wykształconej
siły roboczej składamy coś do kupy — komputer, samochód lub lodówkę.

Czasem robimy to lepiej niż inni, jak choćby w przypadku Fiata. Problem w tym, że taki

model rozwoju ma krótkie nogi. Nasz szybki wzrost w minionych latach był w dużym stopniu
możliwy dzięki temu, że byliśmy dużo tańsi niż partnerzy. Z czasem ta „przewaga” kosztowa
będzie się kurczyć. Albo - jak w przypadku Fiata - względy pozaekonomiczne odbiorą nam
pracę. Na dłuższą metę sukces zależy zatem od tego, w jakim stopniu jesteśmy w stanie
tworzyć sami i - używając języka ekonomistów - kształtować „dyfuzję kreatywną”.

Nie jesteśmy już wprawdzie gospodarką centralnie planowaną, ale to nie oznacza, że nie

trzeba nam wizji i bardziej konkretnej mapy drogowej. Trzeba nam pilnie nie tylko
podniesienia wydatków na oświatę i naukę, ale i mądrzejszej polityki w obu dziedzinach - od
wsparcia dla przedszkoli, co pomoże uwolnić potencjał zawodowy kobiet, do gruntownej
reformy szkolnictwa wyższego. Jesteśmy słusznie dumni z sukcesów naszych informatyków,
lecz oni są tak dobrzy nie dlatego, że oddychają polskim powietrzem, tylko dlatego, że mieli
dobrych nauczycieli. Tradycje albo się kultywuje, albo zamierają.

background image

Z kieszeni podatnika finansujemy szkoły i uczelnie oraz dofinansowujemy projekty

badawcze, co owocuje publikacjami i stopniami naukowymi, niemniej w mizernym stopniu
przynosi efekty gospodarcze: nowoczesne technologie, produkty, nowe przedsiębiorstwa
(start-upy). W systemie finansowania zrównaliśmy naukowca z dydaktykiem i wynalazcą.
Jednak nie każdy naukowiec musi być wynalazcą. Nie każdy wynalazek jest bazą atrakcyjnego
rynkowo produktu lub usługi.

Polem minowym są zasady, na jakich sektor prywatny mógłby korzystać z wiedzy

finansowanej z kieszeni publicznej. Środowisko akademickie nie ceni przedsiębiorczości.
Odejście od „czystej” nauki do „brudnego” biznesu traktuje się zwykłe jak zdradę ideałów.
Zbyt łatwy dostęp do dotacji i grantów usypia pracowników polskich uczelni, zniechęca do
ryzyka w innowacyjnym start-upie. Przedsiębiorcy nie chcą finansować publikacji czy
doktoratów; chcą zapłacić za produkt, a tego uczelnie nie potrafią dostarczyć od ręki.
Wyważamy często otwarte drzwi, dotując projekty, których efektem jest coś, co inni dawno
zbudowali i sprzedają. Wiele laboratoriów na polskich uczelniach i w instytutach badawczych
zostało w ostatnich latach wyposażonych w nowoczesny sprzęt. Często stoi niewykorzystany.

Istnieją u nas gniazda obiecujących pomysłów. Szans na skalę europejską fundusze

podwyższonego ryzyka upatrują głównie w czystej żywności, technologiach medycznych,
biotechnologii i nanotechnologii.

Gdy przy pączkach od Bliklego pytam kilkunastu bywałych w świecie młodych (28-35

łat) Polaków o ich rejestr naszych grzechów głównych, zdumiewa mnie jednomyślność. W
różnej kolejności i nie zawsze tymi samymi słowami, proponują niemal identyczne listy.
Grzech pierwszy to bezinteresowna zawiść. Grzech drugi to nieustanne oglądanie się wstecz i
rozdrapywanie ran przeszłości. I grzech trzeci, najciekawszy, to bolesne rozdarcie między
przekonaniem o naszej wyższości i o tym, że nam się od losu należy zadośćuczynienie za
krzywdy, a poczuciem niższości wobec narodów, które los potraktował łaskawiej.

Pracować tak jak Grecy i żyć tak jak Szwedzi byłoby może przyjemnie, ale na dłuższą

metę to się nie sprawdza. W Polsce udział pracujących w całości populacji w wieku od 20 do
64 lat jest znacznie poniżej średniej unijnej. Niższy od naszego mają Rumuni, Bułgarzy,
Węgrzy, Chorwaci, Grecy, Hiszpanie, Włosi, Maltańczycy i przejściowo - ze względu na
głęboki kryzys - Irlandczycy. Przypominamy zatem bardziej pod tym względem Europę
Południową, a nie Centralną i Północną, do której standardów aspirujemy.

*
W swoim domu w Kalifornii remontowałem łazienkę. Zatrudniłem ekipę polskiego

inżyniera z Kielc. Chciałem, aby skopiował to, co zrobił sąsiad - Szwed. „Zrobimy lepiej,
szybciej i taniej”, powiedział przy podpisywaniu kontraktu. Trwało trzy razy dłużej,
kosztowało dwa i pół raza więcej i chciał się ze mną procesować, twierdząc, że dołożył do
tego interesu. Nie sądzę, że dołożył, ale wierzę, że zarobił mniej, niż przypuszczał. Dlaczego?
Nie miał pojęcia o organizacji projektu. Ściągał ekipę instalatorów, zanim ustawił ścianę.
Malował, zanim przeprowadził kable, etc. Byliśmy zawsze mistrzami improwizacji. Euro
2012 pokazało, że potrafimy świetnie organizować, lecz to wciąż nie reguła. Bawić się wolę z
Włochami albo Rosjanami, a gdy przychodzi do organizowania dalekiej wyprawy, bardziej
polegam na Duńczyku lub Holendrze.

Podglądanie innych to nie sposób na Nobla z literatury ani na patent w farmacji, ale to

niezły sposób, aby nauczyć się, jak porządnie budować drogi i koleje, finansować
budownictwo czynszowe bądź wspierać innowacje.

background image


Jeśli zaczniemy bardziej cenić porządek niż improwizację, pozbędziemy się odruchu

wymiotnego na samą myśl, żeby kogoś skopiować, spytać o radę albo skorzystać z cudzych
doświadczeń, nauczymy się cieszyć, a nie chorować z powodu sukcesu bliźniego, Polska roku
2040 mogłaby z grubsza wyglądać tak:

W 2040 roku będziemy mieli solidną infrastrukturę: dobrze utrzymane autostrady i drogi,

po których nie strach jeździć. Trasa z Krakowa do Zakopanego zajmie niespełna godzinę.
Nasze koleje dorównają standardem kolejom niemieckim. Ponieważ wiedeńska opera
pozostanie lepsza niż warszawska, i samochodem, i pociągiem będzie tam można dotrzeć z
Krakowa w kilka godzin, jak sto lat temu, za Franciszka Józefa.

Z czego będziemy żyć? Co będziemy produkować?
Skoro nasi młodzi programiści regularnie wygrywają konkursy w Ameryce, to nie

dlatego, że kochają tam Kościuszkę i Pułaskiego, ale dlatego, że nasi są dobrzy. Jeśli nie
przegramy batalii o talenty i ci programiści nie wyjadą masowo z kraju, nie będziemy
wprawdzie Doliną Krzemową Europy - żaden kraj nią nie będzie, bo nie ma takiej potrzeby —
ale staniemy się ważnym ośrodkiem produkcji oprogramowania i rozwiązań, w których
oprogramowanie będzie kluczowym elementem. Dobre pieniądze będziemy zarabiać na
produkcji czystej żywności. Nie podejmiemy produkcji własnego samochodu osobowego, ale
na krajowy rynek i na eksport będziemy produkować autobusy.

Zaczniemy się liczyć na europejskim rynku turystyki. Nie, nie ocieplimy Bałtyku ani nie

zniszczymy Tatrzańskiego Parku Narodowego, by konkurować zimą z Alpami. Nasza turystyka
będzie miała charakter sanatoryjno-uzdrowiskowy. W miarę jak starzejemy się i my, i reszta
Europy, coraz więcej ludzi będzie szukać wód, fizykoterapii, masaży błotnych, spokojnego
deptaku, a nie disco czy nart wodnych (te również zapewnimy). Ciechocinek, Busko, Kudowa,
Polanica-Zdrój będą konkurować z Baden-Baden. Okolice włoskiej Padwy mają setki hoteli z
wodami leczniczymi, ale w lipcu i sierpniu leje się tam z nieba taki żar, że od godziny
jedenastej do dziewiętnastej ulice pustoszeją, a wieczorami, poza pójściem do restauracji i na
zakupy, nie bardzo jest co robić.

U nas będą grać Cyganie, rosyjska orkiestra symfoniczna albo krajowy kwartet

smyczkowy. I zaśpiewa tercet mniej lub bardziej egzotyczny. Na lotnisku w Bydgoszczy będą
lądować samoloty z Oslo, Sztokholmu, Amsterdamu i Brukseli. Niemcy przyjadą
samochodami. Lotniska w Olsztynie, Białymstoku i Lublinie będą przyjmować tanie linie z
turystami ciekawymi Białowieży, Mazur i Suwalszczyzny.

Zanim telewizję publiczną rozdrapały partie, gdy się zastanawiano, czy da się przenieść

na nasze podwórko praktyki brytyjskiej BBC, pół żartem, pół serio mówiono, że się nie da, bo
w Polsce jest za mało Anglików. Może to nawet zabawne, ale tak być nie musi. Politycy dojdą
wreszcie do wniosku, że sensację, przekręt czy skąpo odzianą panienkę można zostawić
mediom komercyjnym, a państwo stać na to, aby obywatelowi zafundować informacje z kraju i
ze świata oraz kapkę Kultury przez duże „K”. Wróci na stałe Teatr Telewizji. Wielki aktor nie
będzie musiał dorabiać reklamą obcego banku ani handlować winem - żadna ujma - a ten z
kategorii oczko niżej zachwalać kremu na hemoroidy.

Taka Polska jest możliwa. I w takiej, jako staruszek, nie będę się bał podreptać do parku

albo wypuścić się wieczorem do teatru. Wisły ani Odry do końca nie uregulujemy, ale brzegi
umocnimy na tyle, że wpiszą się w urbanistykę i spacery wzdłuż nich nie będą ustępowały
przechadzkom wzdłuż Sekwany czy Renu.

background image

W światowych rankingach pod względem Produktu Globalnego Brutto utrzymanie

dzisiejszej pozycji (nr 22 wedle Banku Światowego) nie będzie nieszczęściem, zważywszy na
to, że kilka krajów Azji i Afryki popycha mocno do przodu dynamika demograficzna.

Pod względem PKB na głowę mieszkańca wyprzedzimy Grecję i Portugalię, zbliżymy się

na wyciągnięcie ręki do Hiszpanii i Włoch, znajdziemy się całkiem blisko Francji i Wielkiej
Brytanii, choć pozostaniemy wciąż za krajami skandynawskimi, Belgią, Holandią, Szwajcarią
i Niemcami.

To scenariusz bardzo optymistyczny - dlatego użyłem słowa „mogłaby” - ale nie

księżycowy. Przedstawiony wyżej awans w europejskich rankingach nie wziął się z kapelusza.
Potrzeba jednak, aby nasze tempo wzrostu na jednego mieszkańca było regularnie, rok w rok,
wyższe niż partnerów - założyłem dla nas 3,5 procent, a dla reszty 2 procent rocznie.
Zważywszy na ostatnią dekadę, na pierwszy rzut oka wygląda to całkiem realistycznie, ale w
rzeczywistości jest niesłychanie ambitne. Pamiętajmy bowiem, że po pierwsze - startowaliśmy
z bardzo niskiego pułapu, a wówczas łatwiej o szybki wzrost, a po drugie - byliśmy
beneficjantami ogromnej pomocy, a na taką nie ma co liczyć po roku 2020.

Do realizacji tego scenariusza trzeba sprawnych instytucji i mniej biurokracji, innej

polityki naukowo-badawczej i więcej środków na B+R, a przede wszystkim zmiany postaw.
Warcholstwo i skłonność do anarchii wytykali nam już Mickiewicz i Słowacki. Norwid
mówił, że jesteśmy wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem. W batalii o
przyszłość jesteśmy obciążeni balastem historii. Powinniśmy go wyrzucać za burtę tak szybko,
jak się da. Refleksja nad interesem narodowym wymaga przede wszystkim zrozumienia, w
jakim kierunku zmierza świat, jak możemy na ten kierunek najskuteczniej wpływać, jak kroić
naszą strategię na miarę najlepszych naszych cech i doświadczeń, a nie ułomności. To
zorientowanie na przyszłość nie oznacza braku szacunku dla tradycji i dziedzictwa. Uparte
przeświadczenie, że nasz konserwatyzm i przywiązanie do tradycji są tak niezłomne, iż będą
nas wiecznie popychać ku nieracjonalnym wyborom, jest równie obrażliwe, jak szkodliwe.
Przełamanie nawyków może zająć trochę czasu, ale na pewno ich nie przełamiemy, jeśli nie
podejmiemy takich prób.

2040: Świat w pigułce
Solidnych prognoz i rankingów nie da się zrobić bez lawiny założeń dotyczących

tempa wzrostu, cen surowców, kalendarza przełomów technologicznych i odpowiedzi na
pytania typu: kiedy i jakim kosztem Unia wygrzebie się z dołka, czy Chiny się potkną,
kiedy Japonia wyrwie się ze stagnacji, jak długo Niemcy będą narzucać dietę swym
sąsiadom, czy uda się uniknąć wojny z Iranem etc.

Liczba scenariuszy zaczyna się wówczas mnożyć niczym króliki. Nie uciekam jednak od

szkicu świata roku 2040.

Wróżby, z którymi się sprzeczam, zawierają jedną prawdę: będziemy świadkami

ogromnego awansu Azji, nie tylko Chin i Indii, kosztem Zachodu. Ale...

Wbrew prognozom Goldman Sachsa ani Brazylia, ani Rosja nie przegonią do tego czasu

Japonii. Nie wierzę także, aby Brazylia, a tym bardziej Rosja wysunęły się w tabelach PKB
przed Niemcy.

Absurdem jest teza analityków Citibanku, że PKB Indii będzie o 40 procent wyższy niż

USA i sześciokrotnie wyższy niż Japonii. Indie nie przegonią ani Ameryki, ani Japonii i nie
jest wcale oczywiste, że wyprzedzą Niemcy. Wbrew temu, co przewiduje Citibank, ani
Indonezja, ani Nigeria nie wysforują się przed Japonię. Twierdzenie, że gospodarka Indonezji

background image

będzie w 2040 roku większa niż niemiecka i brytyjska razem wzięte, kwalifikuje się do
kategorii sciencefiction. Indonezja ma realną szansę wedrzeć się do pierwszej dziesiątki,
Nigeria taką szansę ma wyłącznie na papierze. Co więcej, pozostanie daleko za Kanadą,
Meksykiem, Koreą Południową i zapewne Turcją. Między rokiem 2010 a rokiem 2040 Afryce
przybędzie 900 milionów ludzi, a Europie ubędzie 30 milionów, lecz z tego nie wynika
bynajmniej, że Afryka roku 2040 będzie silniejszym organizmem gospodarczym niż Europa.
Nie będzie.

Wbrew prognozom Roberta Fogla, laureata Nagrody Nobla, w 2040 roku gospodarka

Chin nie będzie większa niż gospodarki Stanów Zjednoczonych, Europy, Indii i Japonii razem
wzięte. Statystyczny Chińczyk nie będzie, jak wróży profesor Fogel, dwukrotnie bogatszy od
przeciętnego mieszkańca EU 15, czyli najbardziej zasobnej części Unii Europejskiej, i nie
będzie bogatszy od statystycznego Francuza -będzie od nich nadal uboższy.

Moje „Top 5” to: 1) Chiny, 2) USA, 3) Japonia, 4) Indie, 5) Niemcy. W dziesiątce znajdą

się jeszcze Brazylia, Wielka Brytania, Francja, Rosja i Indonezja, niekoniecznie w tej
kolejności. Po piętach będą im deptać Kanada, Meksyk i Korea Południowa, ale nie Nigeria.

Nauka chińskiego nie będzie obowiązkowa i ci, którzy nie potrafią jeść pałeczkami, nie

powinni rwać sobie włosów z głowy. Wkraczamy w dobę świata kilku aktorów w rolach
głównych, choć pierwszą dwójkę będą stanowiły USA i Chiny.

CHINY
Zdyscyplinowane, zdeterminowane i pod twardą kontrolą centrum, Chiny przegonią Stany

Zjednoczone pod względem PKB w ciągu najbliższych dwudziestu lat, ale nie osiągną,
przynajmniej w XXI wieku, takiej pozycji, jaką Ameryka cieszyła się przez większość
ostatniego półwiecza. Za gospodarczy sukces płacą ogromną cenę.

Niszczą w sposób katastrofalny własne środowisko naturalne. Niszczą także środowisko

wspólne całej ludzkości. Świadome egzystencjalnego zagrożenia, już poświęcają spore
środki, a będą ich poświęcać znacznie więcej, aby ograniczać szkody. Nikt nie ma takich jak
Chiny bodźców, aby szukać alternatywnych źródeł energii. Zapewne jako pierwsi uruchomią
na dużą skalę za dwadzieścia pięć lat produkcję samochodów elektrycznych. To jednak za
mało, by odwrócić spustoszenia, jakich dokonali i jakich dokonują każdego dnia. Węgiel
dominuje i długo jeszcze będzie dominować w ich bilansie energetycznym.

Choć chińskie uczelnie mają coraz wyższy poziom, coraz więcej Chińczyków będzie

wysyłać dzieci na studia za granicą w nadziei, że osiądą w miejscach zdrowszych, doczekają
się tam potomstwa i może ściągną w którymś momencie starych rodziców. Chińska klasa
średnia będzie masowo wyjeżdżać na wakacje w miejsca, gdzie woda jest czysta, a niebo
błękitne. Są wciąż takie miejsca w południowych Chinach, choć częściej oznaczać to będzie
podróże do Japonii, Australii, Nowej Zelandii, a nawet na Hawaje.

Naród z długą i dumną przeszłością, który doświadczył stulecia upokorzeń, uważa, że

jego zdumiewająco szybki awans to nic innego, jak powrót na należne mu miejsce
supermocarstwa. Partia komunistyczna z niechęcią rozlicza się z tragiczną przeszłością,
wierzy, że jej mądrość i stanowczość nieustannie procentują, że ma moralne prawo i
legitymację do sprawowania władzy niekwestionowanej kaprysami demokracji. Jest głęboko
przekonana, że w warunkach chińskich liberalna demokracja to rezygnacja ze stabilizacji i
zejście na ścieżkę wiodącą do chaosu i słabości.

Dlatego wizja ewolucji Chin w stronę liberalnej demokracji wydaje się w dającej się

przewidzieć przyszłości mrzonką.

background image

Chińscy przywódcy świetnie rozumieją, jakie czekają ich wyzwania. Wiedzą, że kraj się

szybko starzeje. Nie martwi ich dodatkowe 300 milionów starców, którzy w parkach
praktykują tai chi, lecz to, co zrobi 100 milionów młodych, jeśli zabraknie dla nich
satysfakcjonującej pracy. Nie do końca rozumieją globalną odpowiedzialność, jaka przychodzi
z siłą gospodarczą. W świecie dyplomacji poruszają się niczym słoń w składzie porcelany.
Szacunek natomiast muszą budzić rygor i dyscyplina, jakie utrzymują w kształceniu przyszłych
kadr kierowniczych.

Kraj będzie się powoli demokratyzować. Ta demokratyzacja oznaczać będzie raczej

większe prawa pracownicze niż pluralizm polityczny czy wolność mediów. Przełoży się także
na bardziej asertywną, a nawet wojowniczą politykę zagraniczną, ponieważ będzie się tego
domagać społeczeństwo.

USA
Ameryka pozostanie jeszcze przez co najmniej kilkanaście lat primus inter pares —

pierwszym wśród równych. Jak długo utrzyma tę pozycję i co się stanie później, zależy
głównie od jej zdolności do samoodnowy.

Magnesem przyciągającym ku Stanom Zjednoczonym energię i talenty było przekonanie,

że możliwości awansu są tu praktycznie nieograniczone, że jutro będzie lepsze niż dziś, że
reguły gry są przejrzyste i w miarę sprawiedliwe. Ten optymizm i wiara zaczynają się kruszyć
- i to jest głównym zagrożeniem dla Ameryki.

Wprawdzie historia dostarcza licznych dowodów na to, że tak zwany zdrowy rozsądek to

zwykle kiepskie narzędzie przewidywania przyszłości, wierzę jednak, że w którymś momencie
powróci on na polityczną scenę Ameryki. Nadejdzie taki czas, choć nierychło, gdy
zdecydowana większość, poobijana kolejnymi recesjami, rozczarowana kolejnymi obietnicami
i zmęczona status quo, zrozumie, że bójki o aborcję, małżeństwa gejów czy dostęp do
karabinu maszynowego nie zastąpią godziwie płatnej pracy, plomby u dentysty ani pożyczki na
kształcenie dzieci, że gdy sypią się drogi, mosty i śluzy, to trzeba je remontować, nawet jeśli
oznacza to zaciągnięcie pożyczki, i że ważniejsze od ideologicznych etykietek są praktyczne
rozwiązania.

Ułatwienia imigracyjne przyciągną do Ameryki miliony ludzi, dla których prawo do

opieki lekarskiej znaczy więcej niż prawo do trzymania w domu arsenału. Zastrzyk świeżej
krwi poprawi ogólny poziom kwalifikacji w USA i relacje między liczbą płatników podatków
i beneficjentów świadczeń socjalnych. Podniesienie wieku emerytalnego i głębsza reforma
systemu opieki zdrowotnej, czerpiąca z doświadczeń innych krajów, uzdrowią kondycję
finansową USA.

Zmiany w technologii zmniejszą zapotrzebowanie na energię i zwiększą jej podaż, co

zredukuje zależność USA od importu. Wielkie inwestycje infrastrukturalne, pilnie potrzebne
już dziś, ale torpedowane przez polityczną obstrukcję, ruszą pełną parą, tworząc miliony
dobrze płatnych miejsc pracy, których nie skusi wizja wędrówki za granicę. Zresztą w miarę
jak biedniejsza część globu będzie się bogacić i kurczyć się będą rozpiętości w płacach,
pokusy outsourcingu również będą topnieć.

Gdy ból globalizacji, potęgowany politycznym paraliżem w Waszyngtonie, stanie się

powszechny i przenikliwy, pojawiać się będą tendencje do izolacji. Ameryka jest jednym z
nielicznych krajów, który dałby sobie radę odgrodzony od reszty świata. Ma wszystko, czego
jej trzeba. Mogłaby się na nowo nauczyć, jak szyć buty i spodnie, wypalać cegłę i produkować
gwoździe, młotki i rowery. Taki scenariusz jest jednak bardzo wątpliwy. Kraj niechętnie

background image

zrezygnowałby z korzyści międzynarodowego podziału pracy, a kapitał, coraz bardziej
wpływowy, jako największy beneficjent globalizacji będzie bronić otwartych granic.

Gdy nachodzą mnie wątpliwości co do zdolności Ameryki do odnowy, a nachodzą,

przypominam sobie, co się stało po Pearl Harbor. W ciągu kilku godzin Japończycy zniszczyli
188 samolotów, uszkodzili wszystkie, a zatopili połowę pancerników amerykańskiej floty
Pacyfiku. Trzy miesiące później amerykańskie stocznie produkowały jeden okręt dziennie.

EUROPA
Najtrudniejsza transformacja czeka Europę. Zagrożeniem dla spójności Unii jest tempo i

sposób wychodzenia z głębokiego kryzysu, zarówno finansowego, jak i instytucjonalnego. Im
dłużej trwa recesja, im częściej sięga się po zaciskanie pasa, tym większe niebezpieczeństwo,
że społeczne niezadowolenie dostarczy paliwa populistom i nacjonalistom. Europę czeka
bolesny proces okrajania przywilejów i świadczeń, do których przywykły miliony. Niezbędne
kompromisy, takie jak stworzenie unii bankowej, wymagają zredukowania zakresu narodowej
suwerenności.

Konstrukcja Unii była chybiona od początku. Jej remont, taki aby się przy okazji nie

rozsypała, będzie komplikować niemiecka poprawka do konstytucji wchodząca w życie w
2016 roku i zakładająca, że deficyt budżetowy nie może przekroczyć 0,35 procent PKB. Do
niemieckich oporów przed stymulowaniem gospodarki dojdzie argument: „Konstytucja nam na
to nie pozwala”.

Mimo kolejnych zawieruch Unia Europejska się nie rozpadnie. Z kilku powodów. Po

pierwsze, rozpad byłby katastrofą dla strefy euro i pośrednio dla całego świata. Po drugie,
byłaby to klęska polityczna najbardziej ambitnego programu ludzkości po drugiej wojnie
światowej i cios w reputację elit politycznych kontynentu. Po trzecie wreszcie, i
najważniejsze, mimo wszystkich błędów konstrukcyjnych projekt ten przyniósł korzyści
wszystkim uczestnikom, co nie oznacza, że wszyscy tak to postrzegają. Niemcy prędzej czy
później zrozumieją, że są największym beneficjentem, a nie jedynie dobroczyńczą, i będą, bez
entuzjazmu, czynić minimum tego, co trzeba, aby Unia przetrwała. Wyzwanie polega na tym,
aby na peryferiach, które najbardziej ucierpiały i będą jeszcze jakiś czas cierpieć, nie
zadomowiły się na trwałe resentymenty.

Wielka Brytania nie zrezygnuje z funta i zapewne wystąpi z Unii, zachowując jednak

bliskie z nią partnerstwo, na podobieństwo dzisiejszych relacji Unii ze Szwajcarią i
Norwegią.

Porozumienie handlowe USA-Unia, którego celem jest zarówno eliminacja resztek ceł,

jak i harmonizacja standardów i regulacji, przyniesie Unii korzyści rzędu 0,5 procent PKB
rocznie. Podobnej skali korzyści uzyska z tego tytułu Ameryka. Negocjacje zajmą długie lata.
Niełatwo będzie się dogadać, bo trudno na przykład wyobrazić sobie układ, który zakazuje
importu amerykańskiego zboża i innych produktów rolnych genetycznie modyfikowanych.

JAPONIA
Natura, a nie demografia jest największym zagrożeniem dla Japonii, bo jest poza jej

kontrolą. Doświadczyła kraj ciężko, jednak go nie złamała, lecz wzmocniła. Japonia ma wiele
atutów niezbędnych, aby wyrwać się z ekonomicznego marazmu, jaki trzymał ją w żelaznym
uścisku przez ostatnie dwie dekady: kultura, wykształcenie ludzi, infrastruktura, technika i
zdolności innowacyjne w połączeniu z bardziej dynamiczną polityką ekonomiczną zaowocują
w nadchodzących latach ożywieniem gospodarki.

Przemysł japoński ma niewiele sobie równych i nieraz pokazał zdolność do usprawnień.

background image

Chude lata dotknęły w wielu firmach budżet na badania i rozwój. Poprawa sytuacji doda
wiatru w żagle japońskim zdolnościom do innowacji.

Tradycyjnie 15 sierpnia, w rocznicę kapitulacji Japonii w wojnie na Pacyfiku,

nacjonaliści udają się z pielgrzymką do świątyni Yasukuni. To ludzie przekonani, że Japonia
musi być znów silna militarnie. A że przy okazji może dobrze zarobić na produkcji broni,
której potrzebują jej są-siedzi na Pacyfiku, tym lepiej. Zanim nadejdzie rok 2040, Japonia
będzie sprzedawać Filipinom, Malezji, Indonezji, a pewnie także Australii, Nowej Zelandii i
Wietnamowi łodzie podwodne, a sama zbuduje dla siebie lotniskowce o napędzie atomowym.
Może za to podziękować wojowniczej retoryce Pekinu.

INDIE
Indie to sportowiec, któremu wiecznie wróżą złoty medal, a który z kolejnych zawodów

wraca z czwartym miejscem. To kraj, gdzie tradycje działają jak wielki hamulec i wyzwolenie
się z tego balastu zajmie co najmniej kilka pokoleń, dlatego „dywidenda demograficzna”, tak
często cytowana jako ogromny atut Indii, nie zostanie w pełni wypłacona w najbliższym
półwieczu.

W 2040 roku Indie będą najludniejszym krajem świata. Będą się nadal szczyciły mianem

największej demokracji, lecz na losach jej obywateli bardziej zaważy fakt, że pozostaną także
symbolem największej niesprawnej biurokracji. Niemniej postęp, jakiego dokonają, będzie
wystarczający, aby przegonić Wielką Brytanię, która tak długo Indiami rządziła.

ROSJA
Czas gra na niekorzyść Rosji. I dlatego, że naród się kurczy, i dlatego, że od upadku

komunizmu nie zrobiono niczego dla modernizacji gospodarki i zmniejszenia jej zależności od
monokultury surowcowej, i dlatego, że postępuje demoralizacja. Gdy odejdzie generacja ludzi
KGB, kraj uzmysłowi sobie, jak krótka jest ławka rezerwowych i jak trudno budować
instytucje praworządności. Potrzebny jest dopływ kapitału i know-how z zagranicy, ale kapitał
się nie pali, bo nie jest przekonany, że Kreml gra uczciwie i że Rosjanie potrafią wydajnie
pracować.

Pod względem ochrony praw własności, wedle ostatnich rankingów World Economic

Forum, Rosja plasuje się na 136. miejscu w klasyfikacji 144 krajów. Gdy idzie o ochronę
mniejszościwych akcjonariuszy — na miejscu 140., a pod względem jakości dróg na miejscu
136. Kolejna alfabetycznie Rwanda w tych samych klasyfikacjach zajmuje odpowiednio
miejsca 34, 30 i 40.

Rosji nie zmienią demonstracje moskiewskich ani petersburskich demokratów. Nie

doczeka się rewolucji. Prędzej spisku pałacowego. Rosyjska elita ma konta w Szwajcarii,
domy na Lazurowym Wybrzeżu, żony w Londynie, a dzieci w USA. Potrzebuje dobrych
stosunków z Zachodem i nie podoba się jej, że Putin od czasu do czasu skręca w inną stronę,
że nie gwarantuje współpracy jak kiedyś. W dłuższej perspektywie kraj będzie grawitować w
stronę Zachodu, bo takie są jego interesy, zwłaszcza zważywszy na muzułmańskie podbrzusze
Rosji w Azji Środkowej i potęgę chińskiego sąsiada na Dalekim Wschodzie.

RESZTA
Mówiąc o „reszcie”, trzeba pamiętać o pułapkach każdej próby uogólnień. Kreśląc w

dalekich od różu barwach przyszłość Afryki, należy odróżniać Botswanę od Czadu, RPA od
Sudanu, bogatą w surowce Nigerię od pozbawionego surowców i nękanego przez terrorystów
Mali. Podobnie mają się rzeczy w Europie. Kryzys bankowy dotknął wprawdzie cały
kontynent, ale nie zdemolował Finlandii, Szwecji czy Polski. Dania, w przeciwieństwie do

background image

Francji, dawno zrozumiała, że im łatwiej młodego pracownika zwolnić, tym mniej
wstrzemięźliwy będzie pracodawca w kwestii jego zatrudnienia.

AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA
Nie stracą swego animuszu i gospodarczej dynamiki południowo-wschodni sąsiedzi

Chin. Targana obawami o chińską dominację Azja Południowo-Wschodnia będzie szukać
schronienia pod parasolem Ameryki i robić na potęgę interesy z kim się da. Jest wciąż głodna,
tak jak Chiny, i bardziej niż ktokolwiek otwarta na naukę i pragmatyzm.

AMERYKA ŁACIŃSKA
Pędzące do przodu Chiny ciągną za sobą przede wszystkim Brazylię, od której kupują

ogromne ilości surowców. Tempo i możliwości dalszego awansu największego kraju Ameryki
Łacińskiej zależą głównie od tego, jak szybko zdoła poprawić swą infrastrukturę. W miarę jak
Chiny się bogacą, stopniowej erozji będzie ulegać ich przewaga konkurencyjna w postaci
niskich płac. Głównym beneficjentem tej zmiany będzie Meksyk -ten sam, który najbardziej
ucierpiał, gdy na początku minionej dekady wielu amerykańskich producentów spakowało
manatki i wyniosło się z Meksyku do Chin.

AFRYKA
Postęp nauki, w tym medycyny, genetyki i farmacji, przyniesie wielką ulgę w cierpieniu

milionom Afrykańczyków. Wbrew świetlanym prognozom roztaczanym przez wielu
sympatyków dużo trudniej będzie Afryce wyzwolić się z chorób, jakie zostawiły za sobą
wieki kolonializmu i cywilizacyjnego zapóźnienia w połączeniu z gigantyczną korupcją i
konfliktami etnicznymi. Zdecydowana większość kontynentu doświadczy poprawy
ekonomicznego losu, ale będzie to postęp skromniejszy, niż zakładają to cytowane wcześniej
prognozy.

BLISKI WSCHÓD
Gdy prysną energetyczne złudzenia i okaże się, że ropa z Zatoki Perskiej wciąż się bardzo

liczy, a beczka prochu, jaką jest Bliski Wschód, sama się nie rozbroi, Ameryka i Europa, która
do tego czasu okrzepnie gospodarczo, przy współpracy potęg azjatyckich zdołają zmusić Izrael
i Palestyńczyków do budowy bardziej sensownych zasad współistnienia. I Chiny, i Indie, i
Japonię przechodzą ciarki na myśl o ostrym skoku w górę cen ropy albo o zakłóceniach w
podaży. Jedyny duży gracz, który specjalnie by się tym nie zmartwił, to Rosja. Europa
skorzysta ze wsparcia Turcji, a Waszyngton użyje silniejszej perswazji wobec Teł Awiwu -
chyba że do tego czasu Izraelczycy znajdą liderów z odwagą i wyobraźnią.

Faktyczna dezintegracja Iraku, kolejne kryzysy w Syrii, ambicje nuklearne Teheranu,

niepokój Arabii Saudyjskiej i naftowych emiratów -wszystko to będzie się prosić o odrobinę
porządku i Turcja widzi w tym rolę dla siebie, tym bardziej że poprawiając relacje z Kurdami,
wzmocniła się wewnętrznie. Turcja zbliży się do Unii — jeśli nie przez pełne członkostwo, to
poprzez formułę „uprzywilejowanego partnerstwa”, wystarczająco atrakcyjną dla Turcji i do
przełknięcia dla wszystkich w Unii. Politycy w Ankarze są bardzo ostrożni, gdy wspomina się
Imperium Osmańskie, ale ambicje odegrania znacznie większej roli kołaczą się w ich głowach
i ich realizacja pewnie wyszłaby na zdrowie reszcie świata.

A na północy zachodniej półkuli i na południu półkuli wschodniej spokojny i dostatni

żywot wieść będą Kanada i Australia, ubogie w historię, ale bogate w surowce, których
wszyscy pożądają. Nie przypadkiem tam sobie znalazły schronienie wieloryby i niedźwiedzie,
pingwiny i kangury.

background image

Epilog, czyli pamiętajmy o żabie

Delficka Pytia formułowała swoje wyrocznie w sposób niejednoznaczny i dzięki temu

nigdy się nie myliła. Oprócz kadzideł, ziół i kapłanów miała do dyspozycji informatorów,
którzy przynosili jej wieści ze świata. Delfy były hubem informacyjnym, w którym zbiegały się
informacje z najdalszych znanych zakątków. Współczesne huby zbierają gigantyczne ilości
informacji, mielą je na wszystkie możliwe sposoby, analizują, co nie oznacza, że wyciągają z
tego sensowne wnioski. Jak powiedział Isaac Asimov: „Najsmutniejsze jest dziś to, że nauka
gromadzi wiedzę szybciej, niż społeczeństwo gromadzi mądrość”.

O gorzkich prawdach częściej mówią satyrycy niż politycy. George Carlin przypominał,

że mamy coraz szersze autostrady i coraz węższy punkt widzenia. Coraz więcej dyplomów i
coraz mniej zdrowego rozsądku, coraz więcej lekarstw i coraz mniej zdrowia. Pomnożyliśmy
stan posiadania i zredukowaliśmy nasze wartości. Mówimy za dużo, a słuchamy za mało.
Nauczyliśmy się, jak zarabiać na życie, a nie jak żyć. Dotarliśmy do Księżyca i z powrotem, a
kłopot sprawia nam przejście na drugą stronę ulicy, aby się przywitać z sąsiadem.
Opanowaliśmy atom, a nie jesteśmy w stanie opanować naszych uprzedzeń. Łatwiej
zainstalować na każdym rogu ulicy bankomat i rozpowszechnić telefony komórkowe, niż
zaszczepić poszanowanie prawa.

Społeczeństwom i elitom świata Zachodu trudno się pogodzić z myślą, że zmienia się

układ sił. A gdy to przyznają, nie są w stanie rozpoznać, co to konkretnie znaczy i jak łagodzić
ból adaptacji do nowych realiów. Podobnie jak elity brytyjskie sto lat temu nie dopuszczały do
siebie myśli, że się skończyła dominacja Imperium, tak bariery emocjonalne bardziej niż
intelektualne utrudniają dziś Amerykanom i Europejczykom zrozumienie powagi sytuacji.

Po tym jak w 1956 roku Waszyngton użył presji ekonomicznej, aby zmusić Londyn, swego

najbliższego sojusznika, do wycofania wojsk ze strefy Kanału Sueskiego, Harold Macmillan
napomknął, że „brytyjska akcja (w Suezie) była ostatnim tchnieniem upadającej potęgi... może
za dwieście lat Stany Zjednoczone zrozumieją, co to znaczy”. Macmillan nie przewidział, że
dominacja Ameryki skończy się znacznie wcześniej.

W 1922 roku Lenin miał jakoby powiedzieć: „kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na

którym ich powiesimy”. Eksperci od spraw rosyjskich twierdzą, że nie ma dowodów, iż tych
akurat słów użył, choć powiedział coś w tym sensie. Tak czy inaczej, mylił się — a mylił się,
bo narzucił krajowi wydumany system, który zaprzeczał racjonalności i kłócił się z ludzką
naturą. Chińczycy, po rozmaitych własnych dogmatycznych próbach, zarzucili poszukiwania i
sięgnęli po system rynkowego kapitalizmu. Ale partia komunistyczna nie oddała władzy.
Okazała się bardziej przebiegła niż Lenin. Może się jej powieść to, co nie powiodło się
bolszewikom.

Podczas gdy źródłem awansu Anglii, a potem Ameryki była rewolucja przemysłowa,

pomysły i technologie, które stworzyli, to źródłem awansu Chin nie jest żaden nowy pomysł,
chyba że za nową koncepcję uznać autorytaryzm połączony z centralnym wyznaczaniem
priorytetów i pożenienie tego z siłami rynkowymi na znacznie większą niż w przeszłości skalę.

Jeśli Ameryka nie chce skończyć tak jak Rzym i jeśli Europa nie aspiruje, aby się

przeobrazić na krótko w komfortowy dom starców otoczony gniewnym tłumem młodych
bezrobotnych, a potem stać się przyczynkiem do historii, to całemu Zachodowi potrzebne są
pilne zmiany.

background image

Zmiana jest zwykle bolesna, więc napotyka rozmaite przeszkody. Najlepszy sposób, aby

do niej zachęcić, to stworzenie „płonącej platformy” -obrazu katastrofy, do jakiej dojdzie,
jeśli zmiany nie nastąpią.

Ameryka ma wciąż mnóstwo atutów: bogate zaplecze surowcowe, wspaniałe instytucje

oświaty i nauki, zmysł przedsiębiorczości, a także w miarę zintegrowane społeczeństwo. Sama
stanowi dla siebie największe zagrożenie. Jej system polityczny, kiedyś źródło siły, dumy i
inspiracji dla innych, uległ potwornemu wynaturzeniu, od którego ciężko będzie się wyzwolić.
Robi wszystko, aby przegrać jako zespół. Bo jeśli jedna drużyna wie, dokąd zmierza, i idzie w
rytm werbla, a członkowie drugiej kąsają się nawzajem po kostkach i każdy ciągnie w inną
stronę, to nie trzeba Einsteina, aby wskazać zwycięzcę.

Przeszło pół wieku temu, gdy o prezydenturę zmagali się generał Dwight Eisenhower i

senator Adlai Stevenson, po jednej z debat zwolennik Stevensona napisał do niego: „Panie
Senatorze, każdy inteligentny wyborca będzie na Pana głosować”, na co Stevenson
odpowiedział: „To za mało. Potrzebuję 50 procent”. George W. Bush zażartował kiedyś, że
jego filozofia polityczna oparta jest założeniu, iż niektórych ludzi można mamić bez końca, po
czym oświadczył: „i zamierzam się na nich skoncentrować”. Ta filozofia dziś kwitnie.

W każdym praktycznie scenariuszu przyszłości, poza katastrofą nuklearną, masową zarazą

lub tragedią ekologiczną monstrualnych rozmiarów, pojawia się szereg elementów wspólnych.
Będziemy świadkami przyrostu ludności i starzenia się wielu społeczeństw, wielkich migracji
i postępującej urbanizacji. Z żywnością ludzkość sobie poradzi. Z wodą może być różnie. W
wielu krajach dziś ubogich rosnąć będzie klasa średnia, co jedynie spotęguje zapotrzebowanie
na energię. Od tego, jak szybko znajdziemy efektywne sposoby produkcji energii odnawialnej,
będzie zależeć nie tylko tempo postępu, ale także skala napięć, jaką deficyt energii może
wywołać, jak również fortuny krajów eksportujących i importujących energię.

Wielkim wyzwaniem stojącym zarówno przed Zachodem, jak i przed aspirantami do roli

potęg, a także tymi, którzy depczą im po piętach, będzie zahamowanie i odwrócenie groźnego
zjawiska pogłębiających się nierówności. Niepowodzenie tych wysiłków będzie oznaczać
destabilizację i ostatecznie zwolnienie tempa wzrostu. Za pewnik można przyjąć, że łatwiejszy
stanie się dostęp do narzędzi masowej destrukcji, co oznacza potrzebę stawienia czoła groźbie
terroryzmu, w tym bio- i cyberterroryzmu.

Nic nie zapowiada powstania nowego modelu gospodarczego, a logika dominującego

obecnie nakazuje maksymalizację zysku. Jeśli zatem firma może zarobić więcej dla swych
akcjonariuszy poza granicami państwa narodowego, będzie w tamte tereny grawitować.
Wszystko, co można zrobić taniej poza Ameryką, Europą czy Japonią - dotyczy to nie tylko
przemysłu, ale także części usług - ucieknie na tańsze rynki. Mamy i będziemy mieć do
czynienia z olbrzymią transformacją rynków pracy i strumieni handlu.

Gdyby było tylko tak, że wielkie stare cywilizacje: chińska i indyjska, trzymane przez

wieki pod butem, wypierają Zachód i odzyskują należne sobie miejsce, można by powiedzieć,
że oto jesteśmy świadkiem dziejowej sprawiedliwości. Sytuacja jest jednak bardziej złożona.
Nowe potęgi, rosnące w siłę i dostatek, ale nadal biedne, wciąż potrzebują świata bogatych.
Kryzys Zachodu godzi więc w perspektywy rozwojowe Wschodu. Pekin może pomstować do
woli — strofować Waszyngton za życie na kredyt - ale jeszcze długo nie znajdzie ani
alternatywy dla amerykańskiego rynku, ani dla dolara.

Gdy trzydzieści lat temu japońskie firmy nieoczekiwanie zaczęły kwestionować

amerykańską dominację i napędziły Ameryce strachu, Amerykanie zaczęli podglądać innych i

background image

poszukiwać inspiracji często tam, gdzie było to na pozór zagadkowe. I tak, farmaceutyczny
gigant Johnson & Johnson podpatrywał, jak się zmienia opony na torze wyścigów
samochodowych w Indianapolis, a Jack Welch, szef General Electric, z dumą pisał do swych
akcjonariuszy, co ściągnął od Canona, a co podejrzał u Toyoty czy Forda.

Aby Ameryka odzyskała swój blask i siłę, wystarczyłyby dwa plagiaty, pozornie proste,

ale z powodów politycznych wręcz karkołomne. Najważniejszy, bo atakujący źródło niemal
wszystkich schorzeń, które niszczą Amerykę, to adaptacja brytyjskiego systemu finansowania
wyborów. W Stanach koszty kampanii prezydenckiej sięgają już miliardów dolarów. Setki
milionów trzeba wydać, aby mieć szanse na fotel senatora lub gubernatora Kalifornii. Cena
batalii o miejsce w strukturach władzy zniechęca wielu utalentowanych ludzi, odpycha ich od
udziału w życiu politycznym, tych zaś, którzy zostają na placu boju, zmusza do kompromisów
niezbędnych, aby zdobyć pieniądze, a po wyborze do zachowań życzliwych sponsorom.
Anglicy wyznaczyli pułap tego, ile można wydać na wybory, ograniczyli czas kampanii, dali
kandydatom darmowy dostęp do mediów publicznych. Mniej radykalnym krokiem byłoby
przynajmniej cofnięcie fatalnej decyzji Sądu Najwyższego USA, tak zwanego Citizens United,
która w praktyce usankcjonowała nieograniczoną moc pieniędzy w polityce.

Drugi zabieg, odrobinę bardziej realistyczny i mogący mieć szybkie stosunkowo efekty, to

przyjęcie francuskiego, kanadyjskiego, japońskiego, niemieckiego lub australijskiego systemu
finansowania służby zdrowia. Zaoszczędziłby to Ameryce około biliona dolarów rocznie. Na
początek.


Po katastrofie rynków finansowych w 2008 roku akcje ratunkowe po obu stronach

Atlantyku pokazały z bliska niesprawność instytucji i liderów w konfrontacji z kryzysem.
Dowiodły, że partykularyzmy wypierają z życia zachodnich demokracji zdolność do
uczciwego kompromisu -niezbędnego składnika zdrowej demokracji.

Wyzwania, przed którymi stoi dziś świat Zachodu, wymagają wyobraźni, wrażliwości,

zdecydowania i determinacji. Wszystkich tych składników boleśnie brakuje. Zachód nie jest
już z siebie zadowolony. Zdaje sobie sprawę — przynajmniej jego światlejsze głowy muszą
sobie zdawać sprawę — że źle się dzieje, że grunt usuwa się spod nóg, ale niewiele robi, aby
ten proces zahamować i odwrócić. Przypomina żabę z eksperymentu biologicznego, która w
cieple podgrzewanej wody traci stopniowo zdolność reagowania i czeka ją niechybnie
ugotowanie.

Zachód nie musi przegrać, ale nie powstrzyma swego zjazdu po równi pochyłej, jeśli nie

odrzuci mrzonek i utopii. Realizmu brakuje zarówno w analizie przyczyn obecnych kłopotów
wewnętrznych, jak i źródeł siły przeciwnika ideologicznego. I Ameryka, i Europa muszą
oferować ludziom zarówno bardziej atrakcyjną wizję społeczeństwa przyszłości, jak i
bardziej realistyczne perspektywy wychodzenia z kryzysu, w którym wciąż tkwią. Zachód musi
przestać oddawać za darmo technologie, które stworzył nie tylko dzięki talentom własnych
obywateli, ale również dzięki wsparciu swej oświaty, nauki i badań podatkami całych
społeczeństw. Wojny walutowe to zabawy w piaskownicy w porównaniu z wojną na patenty,
którą Chiny mogą wkrótce wypowiedzieć.

Oba centra cywilizacji Zachodu znalazły się w kryzysie. Kryzys Europy to zderzenie

atrakcyjnych historycznie idei - solidarności i bezpieczeństwa socjalnego - z ograniczonymi
możliwościami ich realizacji. Kryzys Ameryki, jeszcze nie do końca uświadomiony, wynika z
niemożności utrzymania tego, co osiągnęła.

background image

Co z tego wyniknie, zależeć będzie po części od tego, jak się zachowa reszta świata,

zwłaszcza Chiny. Czy i one nie zaczną w którymś momencie strzelać sobie w stopę? Czy i one
nie wpadną w samouwielbienie? Wyzwań i bez tego mają mnóstwo: demografia, rosnące
nierówności, katastrofa ekologiczna, korupcja.

Nad światem unoszą się widma dwóch deficytów: deficytu demokratycznych instytucji w

krajach aspirujących do roli nowych potęg i deficytu woli politycznej, zdolności osiągania
kompromisów, a wreszcie formułowania i realizacji długofalowej wizji w krajach tak
zwanego Zachodu. Od tego, kto prędzej upora się z tymi deficytami, zależeć będzie
architektura świata w nadchodzących dekadach.

Podziękowania
Odpowiedzialność za wszystko, co zawiera ta książka, spoczywa wyłącznie na jej

autorze. Swoją wiedzą i obserwacjami dzieliło się ze mną wielu mądrych i życzliwych ludzi
na wszystkich kontynentach. Niektórych wymieniam w książce z nazwiska i imienia,
większości - nie. Szczególnie pomocne były dla mnie uwagi Profesora Zbigniewa
Brzezińskiego, a także Ambasadora Thomasa Niles’a, Richarda Hallorana i Dario Gueriniego
oraz moich polskich przyjaciół: Marka Borzestowskiego, Wacława Iszkowskiego, Wincentego
Kamińskiego, Andrzeja Olechowskiego, Ryszarda Rapackiego, Ernesta Skalskiego i Michała
Wojewody. Wszystkim im serdecznie dziękuję. Osobne podziękowania należą się mojej
Partnerce, Marii Kubiak-Piotrowskiej, która dzielnie znosiła moje liczne dalekie podróże i
komentowała to, co pisałem.

Bibliografia
Acemoglu Daron, Robinson James A., Why Is Africa Poor?, „Economic History of

Developing Regions”, t. 25: 2010, nr 1 (czerwiec), s. 21—50.

Aslund Anders, An Assessment of Putins Economic Policy, „CESifo Forum” 2008, nr 2

(lipiec).

Baru Sanjaya, India and the World. A Geo-Economics Perspective, „Economic

& Political Weekly”, 9 lutego 2013.

Blyth Mark, The Austerity Delusion, „Foreign Affairs”, maj-czerwiec 2013.
Bogle John C., Walzer Michael, „Does the Free Market Corrode Moral Character?”,

rozmowy John Templeton Foundation, jesien 2008.

Breman Jan, At Work in the Informal Economy of India. A Perspective from the Bottom

Up, Oxford 2013.

Brown David, Diagnostic Errors Are Leading Cause of Successful Malpractice Claims,

„The Washington Post”, 22 kwietnia 2013.

Brzeziński Zbigniew, Druga szansa, tlum. Malgorzata Szubert, Warszawa 2008.
Brzeziński Zbigniew, Strategiczna wizja. Ameryka a kryzys globalnej potęgi, tlum.

Krzysztof Skonieczny, Krakow 2013.

Brzeziński Zbigniew, Wybór. Dominacja czy przywództwo, tlum. Bartlomiej Pietrzyk,

Krakow 2004.

Church George M., Regis Ed, Regenesis. How Synthetic Biology Will Reinvent Nature

and Ourselves, New York 2012.

Dmitriev Mikhail, Treisman David, The Other Russia, „Foreign Affairs”, wrzesień-

październik 2012.

Easterly William, The Elusive Quest for Growth, Cambridge, MA, 2001.
Gordon Robert J., „Is U.S. Economic Growth Over? Faltering Innovation Confronts the

background image

Six Headwinds”, dokument roboczy National Bureau of Economic Research, sierpien 2012.

Inozemtsev Vladislav L., Neo-Feudalism Explained, „The American Interest”, marzec-

kwiecieri 2011.

Johnson Simon, „Too Big to Fail or Too Big to Save? Examining the Systemic Threats of

Large Financial Institutions”, przemówienie w czasie posiedzenia Joint Economic Committee
Kongresu Stanow Zjednoczonych, 21 kwietnia 2009.

McKinsey Global Institute, „Disruptive Technologies. Advances That Will Transform

Life, Business, and the Global Economy”, maj 2013.

Nathan Andrew J., Scobell Andrew, How China Sees America, „Foreign Affairs”,

wrzesien—pazdziernik 2012.

Phillips Kevin, Wealth and Democracy. A Political History of the American Rich, New

York 2002.

Porter Eduardo, Economists Agree. Solutions Are Elusive, „The New York Times”, 23

kwietnia 2013.

Sachs Jeffrey, The True Drivers of Economic Development, „Foreign Affairs”, wrzesien

—pazdziernik 2012.

Sandia National Laboratories, za: National Intelligence Council, „Global Trends 2030:

Alternative Worlds”, raport NIC, grudzien 2012.

Sanusi Lamido, Africa Must Get Real about Chinese Ties, „Financial Times”, 19 marca

2013.

Singer Peter W., Wired for War, New York 2009.
Vlasic Bill, Chinese Creating New Auto Niche within Detroit, „The New York Times”,

12 maja 2013-

Vogel Ezra F., The Four Little Dragons, Cambridge, MA, 1991.
Wang Yuan-kang, Harmony and War. Confucian Culture and Chinese Power Politics,

New York 2010.

World Economic Forum, „The Global Competitiveness Report”, 2012-2013.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ANDRZEJ LUBKOWSKI Świat 2040 Czy zachód musi przegrać
Czy zachodzi potrzeba budzenia tajemniczych czakr
Referat Strategia?zpieczeństwa CZY JESTEŚMY PRZYGOTOWANI NA ŚWIAT PRZYSZŁOŚCI, CZY UMIEMY GO WSP
Czy buddysta musi być wegetarianinem
Sprawdź czy zachodzi wynikanie logiczne nazw
Czy Zachód wyrzeknie się Chrystusa
Czy historia musi się powtarzać
my 4 Czy świat zyskuje, czy traci na globalizacji
Kubiak Adam Czy filozofia musi być smutna 2
Czy przedszkolak musi chorować
Czy rodzimowierca musi tkwić w przeszłości
Tożsamość albo uległość Czy Zachód uklęknie przed rebelią
Andrzej Malinowaski Przedmiot czci czy lekceważenia(1)
Donimirski Andrzej PRZYBYSZE Z KOSMOSU RZECZYWISTOŚĆ CZY FANTAZJA O NIEKTÓRYCH HIPOTEZACH POCHODZ
Czy to w dzien, czy o zachodzie
Czy dłużnik musi korygować VAT naliczony, gdy zapłacił za fakturę przed złożeniem deklaracji
3 Jacek Salij OP Czy w Kościele musi być papież
Perepeczko Andrzej PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI

więcej podobnych podstron