Czy filozofia musi być smutna? Adam Kubiak / 29 maja 2001 |
|
Utarło się takie przekonanie, iż filozofia jest dziedziną poważną i uprzywilejowani do jej uprawiania są ludzie umiarkowanie choćby nieszczęśliwi. a przynajmniej dostojni, w tym sensie, iż wszelkie radości są dla nich czymś 'niefilozoficznym', niewartym zainteresowania. Słowem: są to osobnicy w stylu tego pana z legend o Kancie (sam Kant był człowiekiem towarzyskim i jak głoszą o nim wspomnienia: miłym i życzliwym): nieużyci, niechętni ludziom i światu, dziwacy i nieszczęśliwcy. Często nieudacznicy. czy tak jednak jest w istocie? Temat, który chciałbym poruszyć dotyka wszystkich zainteresowanych filozofowaniem, niezależnie od ich profesjonalności, czy amatorstwa. Bowiem, o ile ktoś interesuje się filozofią, albo i sam filozofuje, tedy staje przed koniecznością opowiedzenia się po stronie wizji "filozofii smutnej" (czy wręcz ponurej), lub też sprzeciwienia się jej. Whitehead kiedyś powiedział coś w tym rodzaju: "Zostałbym zapewne filozofem, gdyby nie moje poczucie humoru". Radość ma w filozofii złą markę. [por. rozważania Maxa Schelera "Zdrada radości" w: "Cierpienie, śmierć, dalsze życie" PWN, W-wa 1993]. i filozoficzne zastanowienie nad radością w ogóle, czy nad radością szczegółowo jest rzadkie, jeśli nie: praktycznie nieobecne. Samo jednak takie zastanowienie, nie jest jednak odpowiedzią na postawione pytanie, w końcu: można i nad radością namyślać się w sposób przyprawiający o ból zębów. Zapraszam wszystkich chętnych do dyskusji na ten temat. Poniżej przedstawiam pewną próbę przymiarki do zagadnienia niechęci filozofii do radości. Próbę rzecz jasna pobieżną i wybiórczą. 1. Czytamy w Państwie (a później w Prawach) Platona o tym, że muzykę i poezję należy wygnać, gdyż burzy krew. Odwodzi obywateli od myślenia politycznego, kieruje ich ku 'namiętnościom'. a namiętności są wrogiem Rozumu. Platoństa metafora rydwanu, w której woźnicą jest Rozum, jako narzędzie kierownicze duszy, zrobiła w historii filozofii niebywałą karierę. Jeśli spojrzymy w pisma poplatońskie, szczególnie w późny stoicyzm i epikureizm, znajdziemy w nich zdecydowaną niechęć do namiętności, do wszystkiego co odwodzi od rozumnego kierowania duszą. Od radości zatem także. Lektura "Rozmyślań" Aureliusza jest przygnębiającą, nie inaczej jest z Seneką. Sięgając do Augustyna, sięgamy po opis prób wyzwolenia się od namiętności, opis nie mniej przygnębiający. Lektura pozostałych Ojców nie przynosi wiele więcej, a umysłowo stoi na zdecydowanie niższym poziomie. Pewnym wyjątkiem jest tu myśl Arystotelesa. Dla niego namiętności są niezbędnym składnikiem duszy, szczególnie istotnym dla psyche (łac. anima), czyli składnika ożywczego wspólnego ludziom, zwierzętom i roślinom. ale i sama myśl arystotelesowska w kwestii radości jest dość powściągliwa. Doktryna "złotego środka" jest chłodna: niczego ponad miarę, zatem ani zbyt wiele smutku, ani radości. a im dalej, tym gorzej. Radość jest konsekwentnie pomijana, lub deprecjonowana. Sama filozofia jest dziedziną poważną, wymagającą skupienia i nie pozwalającą na żadne frywolności.
A jednak. Ale tak czy owak: radość do filozofów nie ma szczęścia. Nawet człowiek tak dowcipny i obdarzony takim talentem pisarskim jak Bergson, staje się lekko ponurawy pisząc zresztą nie o radości, a zaledwie o komizmie. 2. Rzecz być może w motywacji. Bo i kiedy człowiek zaczyna filozofować? Szerzej może; kiedy zaczyna myśleć, zastanawiać się, kiedy uruchamia tę "galaretowatą centralę pod czaszką" (cytat z pewnego analityka). Ano wtedy, powiemy pewnie odruchowo, gdy mu "życie dokopie". Kiedy ma problem, gdy mu coś nie wyjdzie. Kiedy dziewczę go rzuci, mąż naurąga, ktoś umrze, ktoś odejdzie, coś się zawali. Taka motywacja nie może dawać skutków specjalnie radosnych. Nic zatem dziwnego, iż filozofia tworzona przez ponuraków, ludzi zawiedzionych życiowo na jakimś polu jest ponuractwem. czy jednak:
Postaram się poniżej z grubsza przebadać te problemy. 3.
"Aby uruchomić mózg, konieczne jest kopnięcie w tyłek" Twierdzenie o koniecznej obecności cierpienia w procesie rodzenia się myśli jest dość stare i wydaje się oczywistym. Ba: niemal dowodzi się samo przez się. Wygląda to mniej więcej tak:
Przykłady powyższe oczywiście są pewnymi radykalnymi skrótami i uproszczeniami do przyjęcia tylko jako przybliżenia. Nie chciałbym tu się na ten temat specjalnie rozpisywać. Rzecz ostatecznie nie jest tego wartą, każdy może znaleźć jeszcze kilka podobnych 'ujęć', albo też uszczegółowić i pogłębić jedno z wymienionych. Wszystkie ujęcia (także te niewymienione) posługują się jedną z dwóch podstawowych metod dowodzenia swojej racji.
Indukcja polega na tym, iż ze zbioru przypadków wyprowadzam regułę ogólną. Dajmy na to: że się Pani Kasia dziś do mnie nie uśmiechnęła, że Pani w sklepie miała wczoraj zły humor, że siostra wiecznie mi przeszkadza, a żona nie chce ze mną sypiać stwierdzam: wszystkie baby są 'takie'. Znaczy: szkoda gadać stary... Dedukcja natomiast jest procesem odwrotnym. z pewnej reguły ogólnej wyprowadzam jednostkowe przypadki. i przykładzik: Jestem przeświadczony (albo mam to na papierze), że świat kiedyś upadł w wyniku grzechu. Stąd: wszyscy (skracając) jesteśmy grzeszni. Zatem po człowieku mogę się spodziewać raczej złego niż dobrego. Gdy zatem w ciemnej uliczce podejdzie do mnie jakiś 'gość' szybko go walnę między oczy, bo wiadomo czego chciał... Na pewno nie papierosa. Ale, tak się śmiesznie składa, że obie formy dowodzenia, mogą być również używane jako matody wyjaśniania (to chyba dość oczywiste), lub co znacznie ciekawsze: jako metody uzasadniania. Spróbujmy (teraz przykłady wywrócimy na lewo): Niechże nasz bohater tym razem nazywa się Marek. Marek żywi przeświadczenie mniej więcej takie: "kobiety są stworzeniami niższymi, są złośliwe z natury, chwiejne i niebezpieczne", a wyczytał je sobie np. z Tomasza, lubo św. Pawła. Zatem nasz Marek co do Pani Kasi jest przeświadczony, że "kobieta zmienną jest", więc jej uśmiechy na nic, tak samo jak jej inne humory, pani w sklepie to w ogóle jest istota niższa, podobnie jak siostra, a co do żony, to "żmija podstępna i przebiegła". Teza z początku doskonale mu _uzasadniła_ jego postępowanie wobec nich (takie, że koniec końców mają go dość). w drugim przykładzie nasz Marek błąka się po ciemnych zaułkach. Być może powodowany niechęcią do kobiet, stacza się biedaczek w jakąś wzniosłość i sobie po nocach filozośkuje. No i nasz Filozofujący Marek dostaje po gębie. Raz. i drugi. i trzeci. No i czwrty wreszcie też. Dentysta go zrujnuje... Na tej podstawie, nasz Marek, być może "zdrowo wlany" dojdzie do wniosku, że: "zajmowanie się filozofią prostą drogą prowadzi do utraty zębów". Teza jest śliczna, indukcyjna i cacy. Teraz namówię Ciebie, Szanowny Czytelniku (Czytelniczko) do rzeczy strasznej; mianowicie: do zastosowania ZDROWEGO ROZSĄDKU. a jest to bestyja przebiegła i osobliwie znienawidzona przez filozofię (w większości). Być może dlatego, iż część filozofów, po podobnych przypadkach jak te, które spotkały naszego Marka zamknąła się w czterech ścianach swych bibliotecznych lochów i siedzą bezzębni, wyposzczeni, źli i dedukują, indukują (prądu z tego nie ma, ale co tam...) i popadają w galopujący egzystencjalizm. Najprostsze bowiem zastosowanie owej straszliwej antyfilozoficznej maszynerii da wynik taki oto mniej więcej: Z dowolnej ilości przypadków (np. dostawania po zębach) nijak nie wynika następny taki przypadek (utraty uzębienia). Wynika co najwyżej prawdopodobieństwo a to rzecz zupełnie inna. W drugą stronę: z dowolnej reguły (sądu ogólnego) można wyprowadzić cokolwiek pozostając w zgodzie z logiką. Aby to 'cokolwiek' było prawdą, już ta reguła musi być prawdziwa. Jeśli jest fałszywa, to możemy otrzymać na końcu dowolne koszałki opałki. w tym także twierdzenia prawdziwe, ale szczerze powiedziawszy: równie wiele fałszywych. Przykład będzię nieco złożony, za to zabawny:
kto jest głodny ten jest zły [Formalizował tego nie będę bo po co dręczyć Ciebie Czytelniku (Czytelniczko); proszę jednak zbadać sobie rzecz na własną rękę. Struktura jest taka: mamy 4 przesłanki i wnioskowanie na nich oparte, przesłanki są jak najbardziej prawdziwe... a co wylazło? Przesłanek może być mniej, więcej, ile dusza zapragnie]. Drugi przykładzik.
Ptak jest opierzonym dwunogiem I jeszcze coś klasycznego (najbardziej klasyczny sylogizm, zgodny z wszelkimi szykanami):
jeśli dwie połówki są równe to ich całości także są równe Aby się nie wydawało, że coś 'kręcę' ten jeden przykład sobie sformalizujemy:
{To tak na marginesie pochopnych formalizacji} Miłej zabawy] Dosyć pobieżnie zatem, ale jednak jakby choć trochę (w ramach straszliwego zdrowego rozsądku) okazało się iż procedury indukcji i dedukcji nie są specjalnie pewne. w każdym razie należy patrzeć na ręce indukującym, i dedukjującym. Należy pomimo wszystkich naukowych i filozoficznych szykan, zadawania szpanu, ostrożnie się z tymi maszynkami do mielenia zdań obchodzić, bo jeden niewłaściwy ruch: i ciach, po paluszku. Rozbieranie konkretnych zbiorów tez podanych na początku tego paragrafu pozostawiam już Twojej Czytelniku (Czytelniczko) uciesze. My wróćmy do rzeczy tymczasem. 4. Podstawowe tezy dotyczące konieczności filozoficznego ponuractwa, a w każdym razie bezradości skupiają się na kilku typach argumentów:
Postępując wedle zasad tych argumantacji dojdziemy (w ramach przykładów) do wniosków (kolejno):
Tutaj jednak nie zajmuję się matafizyczną stroną świata w ogóle, czy też problemem istnienia (nieistnienia) dziewcząt ładnych, lub brzydkich, czy wreszcie sensownością posiadania samochodu. [Dla porządku: nie mam samochodu, ale z zupełnie innego powodu, znam co najmniej kilka dziewcząt ładnych i kilka brzydkich, co do natury świata, to mnie w nim w każdym razie nie jest źle.] Argumenty te skupiają się na wykazywaniu bądź konieczności istnienia cierpienia, bądź potrzeby istnienia cierpienia w procesie poruszania zwojami mózgowymi, lubo duszą, jak kto woli. (dotyczy pkt. (a) pierwszego wyliczenia: pytanie o konieczność cierpienia) Tym niemniej da się wykazać, iż nie jest to ani konieczne, ani też nie ma ścisłej korelacji między myśleniem a doznanym cierpieniem. Bardziej sensowna teza to taka, gdzie uznaje się pospólną konieczność cierpienia i przyjemności w procesie myślowym, czy szerzej: w ogóle obecności możliwie szerokiego spektrum bodźców. Osobnicy bezustannie poddawani cierpieniu są raczej słabo myślący (proszę się kiedyś zainteresować zjawiskiem depresji) a w każdym razie: są ludźmi myślącymi ułomnie. Wykazują bowiem skłonność do stałego wyolbrzymiania pewnych stanów rzeczy i w konsekwencji: pomijania innych, lub ich umniejszania. Rzecz podobnie ma się ze stanami antydepresyjnymi (euforycznymi) tyle że w drugą stronę. Oba są powodem _błędnych_ procesów myślowych, takich, które mogą być i nawet logicznie poprawne, ale sensu w nich niewiele. Proszę sobie tutaj wstawić jakiś przykład, ku pokrzepieniu serca. Filozofowanie zatem powinno być możliwie _neutralne_ i to neutralne raczej _życzliwie_ niż nieprzyjaźnie. (punkt (b)pytanie o powagę filozofii) Filozofowanie, powinno być poważne i dostojne. Coś jak skrzyżowanie słonia i Husserla dajmy na to. Tak się to na ogół głosi. ale znów: dowcipność dowodu nie znosi tezy dowiedzionej (podobnie jak napuszone dowodzenie samo przez się nie jest poprawne z powodu napuszenia). Powyżej masz Czytelniku (Czytelniczko) przykłady takiej wywrotowej działalności. i co? Da się zrobić. Więcej: da się zrobić zgodnie ze wszystkimi regułami sztuki filozoficznej i logicznej. [Tu, ponieważ nie chcę wydłużać tego obszernego postu odsyłam do Russella] Co do punktu trzeciego, to trzeba będzie rozpocząć jeszcze jeden paragraf (ale już ostatni, obiecuję). 5. Ostatnia postawiona sprawa dotyczyła zagadnienia, czy aby uprawianie ponuractwa filozoficznego, nie jest filozofią sensu stricto, a pewną pomyłką. Pomyślmy wspólnie. Mamy o to delikwenta (Mareczka naszego kochanego), któremu się w życiu wiedzie średnio. Jest człowiekiem b. młodym (dajmy na to, ma lat 16, 17) w wieku, w którym człek czasem zastanawia się nad rzeczami fundamentalnymi, choć proste sprawiaja mu i tak dość problemu. Mareczek, broń Boże, filozofem jeszcze nie jest, aleć zaczynają się w nim rodzić filozoficzne zainteresowania. Jak? Ano bo w ramach jego zastanowień wyszło mu, że jest tu "coś nie tak". że się mówi co innego, i co innego robi, że jego religia go nie przekonuje, że mu się wiedzie średnio, a chciałby inaczej (jak, to on sam może nie wiedzieć). Nasz Mareczek jest gotowym "materiałem" na radykalnego egzystencjalistę, lub... skrajnego idealistę. Wbrew pozorom rzeczy te mają więcej wspólnego niż się zdaje. Mareczek nasz z całym bagażem swoich myśli posiada oczywiście jakiś sprawny umysł (kto go nie posiada ten nie filozofuje) i z tym umysłem zapewne skończy studia a (załóżmy) jest przy tym człowiekiem zdolnym i inteligentnym. Myśli. i myśli dogłębnie. Nie zadowalają go "społeczne" uzasadnienia, albo go wręcz denerwują. i słusznie. Mareczek (ups... teraz to już Pan Marek) drąży dręczące go zagadnienia, a nastroje ma średnie... Z takim nastawieniem, jak sobie poczyta to i tamto, bo zakładam, że Pan Marek do swoich zainteresowań się przykłada, z czasem być może nie będzie już tylko sobie filozofował, ale wręcz: zostanie filozofem. to znaczy kimś, dla kogo filozofia jest sprawą osobistą (a niekoniecznie profesją) i ma w niej pewną wiedzę i umiejętności, a do tego, nawet: intuicje. Zatem, z takim nastawieniem (niezbyt przyjemnym) będzie raczej w filofii szukał _pocieszenia_ niż myślenia stricto, choć tego pocieszenia będzie szukał oczywiście _myśląc_. Będzie zatem szczególnie chętnie "nadstawiał ucha" i oka na teorie głoszące bezsensowności wszelakiego rodzaju i to nie po to by je krytykować, czy obalić, czy nawet zostać ich zwolennikiem. One po prostu będą dlań niczym miód na serce... Ano, bo od takiego Kierkegaarda dowie się wiele o absurdzie (i od Pascala też), od Heideggera to on się dowie rzeczy jeszcze gorszych: że wszyscy jesteśmy narzedziami jak młotki i się nas _używa_ (ergo: używaj sobie do woli), od Platona, że świat jest nędznym odblaskiem idei, od Marksa, że trzeba rewolucji, od Augustyna, że trzeba Państwa Bożego (a tak w ogóle, to jeśli nie jest wybrany to i tak pójdzie do piekła, cokolwiek zrobi), od Tomasza, że wszystko poddane jest pewnym regułom formalnym i od Kanta tego się też dowie... i tak dalej, i tak dalej... Ponieważ nasz Pan Marek jest człowiekiem inteligentnym i zdolnym, cudze ujaśnienia mu na nic. Stworzy własne. Ano jakie? że jego żywot jawi mu się nędznym (bo jest to jego pierwotne nastawienie), no to i wywiedzie tezy o powszechnej nędzności. Jakie, to już sprawa jego myślenia. np. o powszechnej nędzy bytu, czy nędzy filozofii, czy nędzy... (oj, co tam jeszcze można...) w ten sposób nasz Pan Marek otrzyma swoje pocieszenie z procentem, bo filozofując sobie o nędzach, swoje wizje nędzy świetnie sobie nakręci. Cały czas, mam nadzieję pamiętasz Drogi Czytelniku (Czytelniczko), iż wcale nie zarzucam Panu Markowi jakichkolwiek filozoficznych niedoskonałości. Przeciwnie: Pan Marek _jest_ filozofem i to filozofem dobrym. Gdyby był dyletantem, nie było by o czym mówić. Jedyną wątpliwość jaką względem Pana Marka podnoszę, to ta, iż swoje oczekiwanie pocieszenia zwrócił nie tam gdzie trzeba. Filozofia bowiem nie pociesza (wbrew Boecjuszowi "O pocieszenia jakie daje filozofia"), pocieszają _ludzie_. Filozofia nie jest jakąkolwiek 'grupą wsparcia' bowiem ani to grupa, ani wsparcie, a do tego miesza się tu ew. 'grupę odniesienia' z wsparciem, co się kończy zwykle fatalnie. Pan Marek ze swoimi nędzami niekoniecznie musiałby biec od razu do lekarza, bo być może wystarczyło by kilka ciepłych rozmów z _ludźmi_. Sęk w tym, że Pan Marek to do ludzi jest średnio, on woli Idee, on woli Reguły, on, słowem: woli myślenie. Bo to mu załatwia problem współżycia z innymi, ludzi to on sobie woli myśleć (jakiegoś 'zwykłego cżłowieka' np.) niż z nimi żyć. Nasz Pan Marek woli myślową łatwiznę, choć myślenie w tej łatwiźnie może być strasznie trudne, aleć: łatwiejsze jest niźli z ludźmi przebywanie. Bynajmniej nie podnoszę tu kwestii, iżże Pan Marek jest (czy nie) introwertykiem po prostu. Pan Marek w samej rzeczy: woli raczej to co myśli niż cokolwiek innego. Wbicie gwoździa to dlań problem raczej umysłowy niż ręczny. Małżeństwo jest obecne w ideach i idealnie się dzieci płodzi i wychowuje (znaczy: umysłowo dokładnie). Pan Marek ma ogromną głowę i jakieś malutkie rachityczne rączki i inne części problematycznego ciała (w myśleniu to on ma cielsko, że hej, ale oczywiście: myślne), słowem - jego związek z tzw. światem realnym (cokolwiek miałoby to oznaczać), z tym co jest _poza_ jego myślami, jest raczej słaby. z takim z nim związkiem Pan Marek nie odczuwa potrzeby zajmowania się tymże światem w sposób inny niż umysłowy, a że myśli o nim źle, zlbo jeszcze gorzej, w każdym razie: nie najlepiej, tedy i jego myślenie tego świata (którego on koniec końców nie zna, bo i jak) jest takie, jakie jest. Kiedy żona się z nim rozwiedzie, bo już będzie miała dość sypiania z samym mózgiem (albo z ciałem mózgu pozbawionym, bo Pan Marek będzie wtedy w świecie Myśli i Idei), kiedy dzieci będą patrzeć nań jak na kogoś zdrowo 'stukniętego', jeśli ich jakoś nie znarowi tym swoim PrzeMyśleniem, kiedy odsunie się odeń każdy 'normalny' (obrzydliwe słowo, prawda?), wtedy Pan Marek otrzyma jeszcze (sic!) empiryczne dowody na podłość świata w ogóle. I tak nasz Pan Marek, teraz już filozof dojrzały, zaserwuje nam odpowiednią filozofię. Proszę sobie wymyśleć jaką. albo poszukać w historii filozofii. A wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby Pan Marek zaczął jednak od tych problematycznych _ludzi_ miast przeskakiwać do Królestwa Myślenia. Gdyby pocieszenia poszukał nie w absolutnym świecie reguł, lecz wśród ludzi nieabsolutnych, błądzących, kochających, czasem podłych, słowem: poddał się ryzyku Życia, a nie ścisłej buchalterii myślenia. Które to jest bezpieczne, bezpłciowe i poddaje się dowolnej manipulacji, przy odpowiednich zdolnościach. Bo i największą bzdurę można przedstawić w sposób nienaganny pod względem logicznym (dajmy na to) i dowieść jej Absolutnie.
Ponuractwo filozoficzne jawi się piszącemu te słowa jako swoista 'kompensacja' niedostatków życiowych. że ona potrafi być filozoficzna, znaczy: zgodna z wszelkimi regułami, to żaden za nią argument. Wszak filozofia podobno poszukuje Prawdy, a nie wmawia jakiegoś Prawdziwka, który komuś wyszedł między jedną pałą z matmy, wagarami a tym, że go Marysia puściła kantem. Bynajmniej nie znaczy to, iż życie i świat są czymś różowym, lubo że optymizm jest czymś oczywistym i naturalnym. z tego, że na świecie piszącemu te słowa jest dobrze, też żaden argument. Ale, jeśli już pisać filozoficznie i pracować w filozofii, to może by naprzód poczynić epoche swojego względem niej uprzedniego nastawienia i nastawienia względem świata. Słowem: podejść do sprawy umiarkowanie życzliwie i bez uprzedzeń. Nie dokonywać łatwych generalizacji swoich niepowodzeń i przesądzeń, starać się dotrzeć do ich _źródła_, odkryć, że być może i świat rzeczywiście jest bez sensu, a życie do d..., ale _nie_ zakładać tego na starcie. a jeśli i już, to przyznam, że w tej mierze bardziej są przekonywujące takie np. argumenty arcydowcipnego i wesołego przecież Russla, niż ponuractwa Sartra, a w pewnych zasadniczych wizjach co do kondycji ludzkiej i kondycji świata są bardzo blisko. Zatem. Podchodźmy do filozofii dobrym zdrowiem, (także umysłowym), najedzeni, spokojni; drążmy to co trudne uważnie, ale bez uprzedzającego zaglądania bytowi za firanki. Bez wciskania tego co nam się jawi jako to, co powinno być, lecz raczej szukajmy tego co _jest_. Ciekaw jestem Twojego Czytelniku (Czytelniczko) zdania na ten temat. Adam Kubiak |