Patricia Thomas
Śnieżna panna
Przełożył Krystian Dem
Ogromne płatki śniegu przywierające do przedniej szyby samochodu odgarniane były łagodnie na bok przez rytmicznie poruszające się wycieraczki. Jadąc opustoszałą autostradą Elizabeth O’Neil czuła coraz większe zmęczenie, a ciche mruczenie silnika jej datsuna działało usypiająco.
Przymknęła na chwilę oczy i rozluźniła dłonie trzymające kierownicę. W następnej jednak chwili otwarła szeroko oczy, czując, jak samochodem zarzuciło na bok. Odzyskawszy panowanie nad kierownicą, Elizabeth włączyła radio, potrząsnęła energicznie głową i wolną ręką odgarnęła znad znużonych powiek niesforne kosmyki miedziano-rudych włosów.
Była szósta wieczór i na zewnątrz już zmierzchało. Elizabeth była w podróży od drugiej.
Wstała o siódmej, by mieć czas na porządne spakowanie rzeczy i umieszczenie ich w samochodzie. Reszta poranka upłynęła jej na płaceniu zaległych rachunków i porządkowaniu mieszkania, wszak jechała na dwutygodniowe wakacje do domu.
W duchu przeklinała kapryśną kanadyjską pogodę. Wyjeżdżając z Toronto zostawiła za sobą zimowy, ale pogodny poranek, teraz zaś znalazła się w samym centrum zawieruchy śnieżnej.
Dziesięć minut później z jej piersi wydobyło się westchnienie ulgi. O ćwierć mili od drogi, na szczycie niewielkiego wzgórka stał jej rodzinny dom. Oświetlone okna zdawały jej się tym samym, co latarnie schroniska dla zbłąkanych podróżników. Nagle na wzgórzu pojawiły się inne światła, które szybko zmierzały w jej stronę. Nadjeżdżający z przeciwka kierowca dał Elizabeth sygnał długimi światłami.
Zaskoczona i oślepiona Elizabeth zamrugała i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że przez cały czas sama jechała na długich światłach. Szybkim ruchem przesunęła stopę w poszukiwaniu wyłącznika świateł. Niech to szlag, wykrztusiła do siebie nie mogąc od razu zapanować nad zdrętwiałym ciałem. Podenerwowana nie opanowała kierownicy i datsun zboczył na lewą krawędź jezdni.
Na widok pędzącego wprost na nią samochodu, w panice szarpnęła kierownicą w prawo i natychmiast poczuła miękkie uderzenie. Datsun gwałtownie stanął.
Panika Elizabeth wkrótce ustąpiła rozpaczy. Samochód stał na poboczu prawą stroną wtulając się w zaspę.
Nagle drzwiczki otwarły się i do wnętrza wdarło się mroźne powietrze, a zaraz potem czyjaś zwalista sylwetka zablokowała wyjście z auta.
– No pewnie. Powinienem się od razu domyślić, że za kierownicą siedzi kobieta. – Odezwał się mocny, lekko kpiący głos. Zakutany w kożuch mężczyzna o opalonej twarzy i kpiącym uśmiechu na twarzy wpatrywał się niebieskimi oczami w dzikie ze złości oczy Elizabeth.
– Jak pan śmie!? Przez pana omal nie wypadłam z szosy!
– O! I to w dodatku kobieta z temperamencikiem. To naprawdę nie moja wina, że zjechała pani z drogi. – Przeciągał powoli słowa.
Elizabeth niecierpliwie odgarnęła niesforne włosy znad czoła i odepchnąwszy na bok nieznajomego wyszła z samochodu.
– No i co ja teraz mam robić?!
– No nie wiem – odparł mężczyzna z nonszalancją. – Może zbudować bałwana?
Tego już Elizabeth było za dużo. Zgrzytając ze złością zębami i zaciskając pięści omal nie rzuciła się na niego, by wy drapać mu jego kpiące oczy.
– Czy ktoś już pani mówił, że jest pani prześliczna w gniewie? – ciągnął mężczyzna całkowicie lekceważąc jej wzburzenie. Zaraz jednak potem odsunął się na bok i dodał bardziej polubownie: – Proszę zamknąć samochód. Podwiozę panią do budki telefonicznej, skąd będzie pani mogła wezwać pomoc drogową. O pięć mil stąd, w kierunku, w którym pani jechała, znajduje się Kingston. Właśnie stamtąd wracam.
– Zbytek łaski. Sama sobie dam radę. Jak na jeden wieczór dość pan już narozrabiał. – Ominęła go, by dostać się do auta.
– Zgoda, jeśli taka pani wola.
Ze wszystkich aroganckich, zarozumiałych i szowinistycznych samców, których znała, ten zdecydowanie zasługiwał na pierwszą nagrodę, pomyślała. Z auta wyciągnęła torebkę oraz podręczną torbę i zamknęła samochód, by ruszyć w pozostałą część drogi pieszo.
– Proszę posłuchać – usłyszała za sobą niski, głęboki głos, którego miała już powyżej uszu. – Proszę skończyć z tymi dziecinnymi dąsami. Zawiozę panią do miasta, a rano załatwię jakąś pomoc. Niech pani korzysta z mojej propozycji, póki zwyczaj zostawiania bezbronnych, samotnych kobiet na pustej drodze zupełnie nie wejdzie mi w krew.
– Powiedziałam wyraźnie nie – odparła Elizabeth zimno, nie przerywając pakowania najniezbędniejszych rzeczy. Do domu miała kilka kroków.
Głos mężczyzny zabrzmiał teraz szorstko.
– Czy pani chce, czy nie, podwiozę panią.
Elizabeth postanowiła go zignorować, ale poczuła niespodziewanie falę ogromnego zmęczenia i straciła ochotę do kłótni. W innej sytuacji powiedziałaby mu, żeby po prostu się odczepił, lecz nużące godziny jazdy samochodowej i niegroźny, choć denerwujący wypadek zrobiły swoje. Spojrzała na zaparkowaną szaroniebieską corwetę. W porównaniu z pustą drogą owiewaną mroźnym marcowym powietrzem, od którego cała drżała pod białą kurtką, wnętrze auta wyglądało aż nadto przytulnie.
Bez słowa, które nieznajomy mógłby wykorzystać do następnej zaczepki, podeszła do samochodu i wślizgnęła się do środka.
– No to gdzież to mamy nasz domek? – spytał nieznajomy wyłączając wewnętrzne oświetlenie.
– Tam, na wzgórzu.
– Przecież to dom Franka O’Neila...
– Zgadza się. To mój ojciec.
– No nie. Niech mnie... A więc to pani jest tą słodziuchną córeczką, o której tyle się od niego nasłuchałem?
Elizabeth była zbyt zmęczona, żeby i tym razem zareagować na sarkazm w głosie kierowcy.
– Co to? Nie doczekam się odpowiedzi?
– Niech pan da spokój. Jestem zmęczona.
– To może innym razem?
– Jeżeli o mnie chodzi, to dziękuję bardzo. Ruszyli w stronę domu jej ojca. Nawet nie patrząc, Elizabeth wiedziała, że mężczyzna uśmiecha się pod wąsem. Szorstkość Elizabeth zdawała się sprawiać mu jakąś perwersyjną rozkosz. Reszta drogi zeszła im w milczeniu.
Elizabeth z coraz większą niecierpliwością obserwowała zbliżające się oświetlone okna domu. Od czasu, gdy po raz ostatni składała wizytę w domu ojca, dwa lata wcześniej, chyba nic się nie zmieniło, myślała Elizabeth z ulgą.
Gdy zajechali pod dom, w drzwiach stał już Frank O’Neil.
– Wreszcie, Elizabeth. Zaczynałem się już martwić. Myślałem, że będziesz wcześniej. – Elizabeth zniknęła w niedźwiedzich uściskach ojca.
– Ale jak to się stało – zwrócił się do stojącego za nią mężczyzny – że to ty ją przywiozłeś? •
Weszli do środka, gdzie Elizabeth natychmiast rozciągnęła się z ulgą na kanapie przy kominku. W tym czasie mężczyzna relacjonował zdarzenie na drodze. Mimo zmęczenia, Elizabeth nie oparła się pokusie, by mu się przyglądnąć.
Miał ogorzałą twarz o mocnych zdecydowanych rysach, niebieskie oczy, w których jarzyły się kpiące iskierki. Mimo okrywającego go kożucha widać było, że jest bardzo barczysty.
Nagle odwrócił się do niej i Elizabeth poczuła, że się rumieni. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, lecz zaraz ona odwróciła wzrok i tuszując zmieszanie, wybąkała coś do ojca o pogodzie.
Niezobowiązująca rozmowa toczyła się jeszcze przez kilka minut. Elizabeth dowiedziała się, że mężczyzna nazywa się Dan Murdoch. Ze sposobu, w jaki rozmawiał z jej ojcem, wynikało, że łączyła ich spora zażyłość.
Wreszcie, gdy Murdoch podniósł się, ojciec Elizabeth powiedział przyjaźnie:
– Cieszę się, że zawarliście już znajomość, choć może nie wypadło to w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Na pewno znajdziecie wspólny język. Macie ze sobą wiele wspólnego.
– O, to na pewno – odparł Murdoch z przekornym błyskiem w oczach. – Polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia, nieprawdaż, Elizabeth?
Elizabeth miała ochotę odszczeknąć się jakąś niecenzuralną uwagą, ale ze względu na obecność ojca pohamowała się.
– To wspaniały człowiek i przyjaciel – powiedział O’Neil, gdy Murdoch wreszcie ich opuścił.
– Na pewno – odparła Elizabeth grzecznie, bez większego przekonania.
– Chyba pójdziemy wcześnie do łóżka – zaproponował Frank. – Wyobrażam sobie, jak jesteś zmęczona po takiej długiej podróży. Puść sobie wodę na kąpiel, a ja przyniosę ci coś do jedzenia i kawę na górę.
Elizabeth uściskała ojca serdecznie i ruszyła po schodach na górę.
Od czasu gdy sześć lat temu rozpoczęła studia na uniwersytecie, jej pokój z różowym wystrojem i firankami wybranymi jeszcze przez matkę nie zmienił się nic.
Gdy przekroczyła próg pokoju, ogarnęły ją wspomnienia z dzieciństwa. Jakże była wtedy szczęśliwa. Potem to się zmieniło.
Była na drugim roku studiów, gdy któregoś dnia zadzwonił ojciec zawiadamiając ją o śmierci mamy. Mimo że Elizabeth zbyt dobrze wiedziała o wielomiesięcznej, bezskutecznej walce matki z rakiem, nie mogła się oprzeć uczuciu ogromnej pustki.
Po pogrzebie zamieszkała jakiś czas w domu. Ojciec rzucił się w wir szaleńczej pracy, spędzając w redakcji noce i dnie, tak że Elizabeth sama musiała radzić sobie z osamotnieniem i bólem.
Po dwóch tygodniach wróciła na uczelnię z postanowieniem, że od teraz będzie pracowała nad samokontrolą, że będzie silna i niezależna.
Jej ambicje pozostania dziennikarką w pełni się spełniły; pracowała w poczytnym dzienniku w Toronto. Ciężkie lata studiów i pracy nie poszły na marne. Od czasu gdy dwa lata wcześniej opuściła uniwersytet, były to jej pierwsze wakacje.
Po błogiej kąpieli otuliła się flanelowym szlafrokiem i gdy ojciec przyniósł jej kanapkę z indykiem oraz kawę, już smacznie spała.
Frank stał przez chwilę w progu przyglądając się śpiącej dziewczynie. Witaj w domu, córeczko, wyszeptał i pocałował ją w czoło, a następnie z zamglonymi lekko oczami zgasił światło i zamknął za sobą drzwi.
Następnego ranka Elizabeth wyskoczyła z łóżka rześka i radosna. Wyglądnęła przez okno. Zastygłe w uśpieniu pola pokryte były białą warstwą śniegu.
Jakież to wspaniałe uczucie być w domu, pomyślała wzruszona. Włożywszy swoje ulubione dżinsy zbiegła na dół przyzywana kuszącym aromatem porannej kawy i smażonego bekonu.
– Cześć tato! Powinnam się domyślić, że zerwiesz się o świcie, by przygotować mi taką ucztę!
– Mam nadzieję, że twój apetyt dorówna twoim słowom. Coś mizerniutko mi wyglądasz. Muszę cię trochę podtuczyć.
– Masz na to dwa tygodnie – roześmiała się Elizabeth. – Więc zachowaj coś ze swoich kulinarnych sekretów na cały ten czas.
Elizabeth nalała kawę do filiżanek, a ojciec podał jedzenie. Po śniadaniu rozsiedli się wygodnie przy drugiej filiżance kawy.
– Jak w pracy, tato?
– Jak zawsze, chociaż w tym tygodniu będzie jeszcze większa orka, bo odchodzi jeden z naszych dziennikarzy. Pamiętasz Jima Masona? Dostał pracę w Ottawie.
– Szkoda, że odchodzi, ale trudno go za to winić. Praca w większym mieście każdego może skusić.
– Ciebie też nie trzymałem na siłę i zdaje się, że wyszło ci to na dobre.
– Och, tatku. Nawet nie wiesz, jak mi się wspaniale pracuje w Toronto. Każdy dzień niesie nowe wyzwanie. Przy tym układy z resztą personelu są bez zarzutu. Za nic w świecie nie zamieniłabym takiej pracy.
Frank przyglądał się córce z pełnym uczucia uśmiechem. Przypominała mu jego samego z czasów młodości. Był pełen wspaniałych pomysłów i aż kipiał od entuzjazmu. Marzył skrycie, że Elizabeth znudzi się pracą w wielkim mieście i wróci do Kingston, do jego gazety.
Wstał i spojrzał na zegar kuchenny.
– No, córeczko. Na mnie już pora. Zamierzasz wylegiwać się cały boży dzień, czy też może masz ochotę wpaść do mnie do miasta na lunch?
– Z dziką rozkoszą. Umyję włosy i w południe wpadnę do redakcji. – Elizabeth zaczęła sprzątać po śniadaniu, podczas gdy jej ojciec ubierał się do wyjścia. – Aha! Ale co z moim samochodem? Pan Murdoch obiecał, że sprowadzi go rano. Można na nim polegać?
– Nie ma obawy. Dan zawsze dotrzymuje słowa. – Uspokoił ją, po czym ucałował ją w czubek głowy i wyszedł.
Po porządnym wymoczeniu się w wannie i umyciu głowy, Elizabeth wyszła z łazienki mając na sobie tylko turkusowy płaszcz kąpielowy i ręcznik zawiązany na głowie w formie turbana.
Rozleniwiona kąpielą, pomyślała, że ubieranie się będzie na razie zbyt wielkim wysiłkiem, i postanowiła zrobić sobie wpierw herbatę. W chwili gdy opłukiwała czajniczek, usłyszała stukanie do drzwi.
Podskoczyła nerwowo. Kogo to czort niesie? Zapominając, jak jest ubrana, otworzyła na oścież drzwi nachalnemu gościowi.
– Ach to pan – wyjąkała i w panice uskoczyła do tyłu chroniąc się za drzwi. Do hallu, ź szerokim uśmiechem, wkroczył Dan Murdoch.
– Pani samochód czeka na zewnątrz gotów do następnych dzikich eskapad. Został zaholowany do warsztatu, gdzie sprawdził go mechanik. Wszystko w najlepszym porządku. To znaczy na razie.
Elizabeth zignorowała jego ostatnia uwagę i starając się mimo swego odzienia przybrać godny wygląd, podziękowała mu. Czuła, jak pod. wzrokiem Murdocha, bezwstydnie przesuwającego się po jej skąpo odzianej figurze od bosych stóp po zaróżowioną kąpielą twarz, zaczyna palić ją kark. Zerwała z głowy ręcznik i jej puszyste włosy opadły bezładną masą na twarz i ramiona.
– Och, proszę się nie krępować, Elizabeth – powiedział powoli Murdoch. – Nie jest pani pierwszą kobietą, którą widzę wprost po kąpieli.
– Tak i też sądziłam – odparła zaczepnie.
– No to się rozumiemy. Pani bagaże zostawiłem na schodach wejściowych. Zaraz je przyniosę.
Mimo krępującej sytuacji Elizabeth ucieszyła się, że wszystkie swoje rzeczy będzie miała znów pod ręką. Z ulgą odebrała z rąk Murdocha wielką niebieską walizkę.
– Stokrotne dzięki, panie Murdoch. A teraz, przepraszam, ale muszę się szybko przebrać, by zdążyć na spotkanie w mieście.
Wbiegła na górę i szybko przejrzała zawartość walizki w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego do wyjścia. Jej wybór padł na jasny sweter z angory i marszczoną wełnianą spódnicę o barwie śliwki.
Grzebieniem rozczesała naturalnie układające się w loki włosy, już prawie całkiem suche, i lekko przejechała szminką po wargach.
Schodząc na dół, nuciła sobie radośnie. Nagle stanęła jak wryta słysząc jakiś dźwięk na dole. Jakby ktoś zakaszlał, pomyślała zdenerwowana.
W zupełnej ciszy stała znieruchomiała bojąc się ruszyć. Co ma robić? Zbiec na dół i stawić czoło intruzowi, czy też pędzić na górę i pozamykać się na wszystkie spusty? Teraz nie miała już wątpliwości, że ktoś rzeczywiście był na dole. Z biciem serca słyszała kroki, a potem zobaczyła czyjąś głowę.
– Zadaję sobie pytanie, co też się stało z tak pięknie nuconą przez panią melodią? Doprawdy, Elizabeth, mając taki głos nie powinna się pani krępować nawet mnie. Może jednak zdecyduje się pani i dokończy swą mozolną wędrówkę w dół?
Przerażenie Elizabeth w jednej chwili zmieniło się we wściekłość. To Murdoch! Jakim prawem jeszcze się tu pętał po jej domu?!
– Przestraszył mnie pan nie na żarty. Nie miałam pojęcia, że pan został – powiedziała podniesionym głosem. – Czego pan jeszcze sobie życzy? Czy o tej porze dnia nie powinien pan raczej znajdować się w pracy? Zdaje się, że już podziękowałam panu za przywiezienie samochodu i rzeczy? O co jeszcze chodzi? – Elizabeth wiedziała, że jej wybuch nie grzeszył grzecznością, ale miała tego faceta rzeczywiście już po dziurki w nosie.
– Coraz bardziej upewniam się w swojej opinii, że ma pani niezły charakterek. Jeżeli uda się pani jakoś uspokoić, postaram się odpowiedzieć na wszystkie jej pytania. Po pierwsze, proszę mi przebaczyć, jeśli panią przestraszyłem. Musi pani jednak wiedzieć, że przez kilka ostatnich miesięcy to miejsce stanowiło mój drugi dom. Po drugie, co do pytania, co tu jeszcze robię, odpowiadam, że mam ochotę na filiżankę kawy. A co do pracy, owszem, pracuję, ale jako pisarz sam wybieram sobie godziny pracy.
Spokojna odpowiedź Murdocha podziałała Elizabeth jeszcze bardziej na nerwy. Cechował go mało dla niej sympatyczny dar, który sprawiał, że ciągle go źle oceniała.
– Przepraszam, jeśli byłam dla pana szorstka – powiedziała tłumiąc złość. – Zdaje się, że muszę przywyknąć do obecności w moim domu różnych dziwnych nieznajomych mi ludzi.
Jego usta zacisnęły się w wąską linię. – Możliwe, że gdyby pani kontakt z ojcem w ostatnich kilku latach był mniej sporadyczny, wiedziałaby pani coś niecoś o jego kręgu przyjaciół.
– Co chce pan przez to powiedzieć? Murdoch przejechał dłonią po twarzy.
– Niech pani posłucha, Elizabeth. Ta rozmówka zaczyna mnie nudzić – powiedział głosem, w którym wyczuwało się napięcie. – Miałem jedynie nadzieję na przyjacielską pogawędkę z córką bliskiego przyjaciela. A ponieważ wygląda na to, że się przeliczyłem, dajmy temu pokój. Muszę jednak przyznać, że z trudem przychodzi mi zrozumienie gorącego uczucia, jakim darzy panią ojciec.
Elizabeth nie miała najmniejszej ochoty pozwalać, żeby to do niego należało ostatnie słowo.
– Podobnie jak ja nie rozumiem, jak tak arogancka, zarozumiała i zapatrzona w siebie osoba mogła stać się przyjacielem mojego ojca, i to jak pan twierdzi bliskim.
Murdoch uśmiechnął się i w jego oczach zapaliły się ironiczne błyski.
– Cóż, moja droga. Jest to fakt, do którego musi się pani przyzwyczaić. Czy się to pani podoba, czy też nie, będziemy się dość często spotykać. I kto wie? Być może z końcem pani pobytu tutaj może pani żałować, że musi się pani ze mną rozstawać.
– W dodatku jest pan nieznośnie zarozumiały.
– Dziękuję. – Uśmiechnął się szerzej. – Narasta we mnie coraz większe przekonanie, że już lubi mnie pani coraz bardziej. Już się nie mogę doczekać następnej miłej pogawędki z panią.
– To sobie długo poczekasz – powiedziała Elizabeth zawziętym głosem do siebie, gdy za Murdochem zamknęły się drzwi.
Dopiero w drodze do miasta Elizabeth ochłonęła nieco i zaczęła się zastanawiać, czy jednak nie potraktowała go za ostro. Jej stosunki z ludźmi układały się zwykle jak najlepiej, dziś natomiast zareagowała jak histeryczka. Ale sam sobie był winny. Było w nim coś, co burzyło w niej krew ze złości. Był tak cholernie pewny siebie. No, ale cóż, trzeba się nim przestać denerwować, nie po to ma się wakacje.
Jadąc autostradą do Kingston nie mogła opanować uczucia podniecenia. Teraz dopiero czuła upływ czasu, jaki ją dzielił od ostatniego pobytu w rodzinnym mieście. Mijając znajome widoki przypominały jej się sceny z dzieciństwa. Czerwone budynki farmerskie, pola uprawne dobrze wryły jej się w pamięć, gdy oglądała je z okien szkolnego autobusu.
Za szybami auta pojawił się stareńki Fort Henry zbudowany jeszcze przez Brytyjczyków kilka wieków temu. Teraz stanowił atrakcję turystyczną, która w lecie dawała zatrudnienie studentom. Przebrani w mundury brytyjskich żołnierzy obsługiwali antyczne działa i rekonstruowali sceny z życia dawnych mieszkańców.
Gdy Elizabeth przejechała przez most i wjechała do Kingston, przywitał ją znajomy widok przycumowanych w porcie kutrów i jachtów.
Jadąc King Street miała przed sobą miejski ratusz. Zbudowano go w zeszłym stuleciu, gdy mieszkańcy mieli nadzieję, że to ich miasto stanie się stolicą Kanady.
Elizabeth skręciła i wjechała na Princess Street, stanowiącą centrum biurowe. Ruch był niewielki i bez trudu znalazła miejsce do parkowania, wprost przed redakcją gazety ojca.
Gdy wkroczyła do redakcji, przywitały ją radosne uśmiechy pracowników gazety. Mikę Dougal, szef redakcji miejskiej, wskazał jej wolne miejsce.
– Twój ojciec ma jakąś pracę, ale za chwilę powinien skończyć. Masz więc okazję porozmawiać ze starym przyjacielem.
Stukot maszyn do pisania przerywany dzwonkiem telefonu nie stwarzał być może wymarzonych warunków na spokojną rozmowę, lecz Elizabeth czuła się tu jak ryba w wodzie. Ogromna sala z piętrzącymi się pod sufit dokumentami, maszynopisami, kawałkami gazet i niedopałkami na podłodze dobrze przypominały jej atmosferę, do której przywykła w pracy.
– Wieki całe cię nie widziałem, Elizabeth. Co wcale nie znaczy, że nic o tobie nie wiemy. Twój ojciec przemyca nam wszystkie wiadomości o tobie. Wygląda na to, że zaczynasz już coś znaczyć w branży. Frank nie posiada się z dumy – mówił Dougal z przyjaznym uśmiechem.
– No, to mocno przesadził. Faktem jest jednak, że pracuje mi się świetnie. Praca dziennikarska zawsze mnie ciągnęła. Jeszcze od czasów, gdy jako dziecko pałętałam się wam między nogami podczas wakacji. – Elizabeth z westchnieniem ogarnęła wzrokiem całe pomieszczenie.
– Ale na pole swej wielkiej kariery wybrałaś wielkie miasto. – Dougal uśmiechnął się z zaczepką.
– Daj spokój, Mikę! Praca tam i tu niczym się nie różni. Tyle, że miasto jest większe i więcej tam się dzieje: teatry, dyskoteki, eleganckie restauracje...
– Nie wmówisz mi, że restauracje i teatry to jedyny powód, dla którego siedzisz w Toronto. Kryje się za tym coś innego lub raczej ktoś inny.
– No, właściwie, jest rzeczywiście ktoś. – Elizabeth westchnęła z udawaną rezygnacją. – I niewykluczone, że przyjedzie mnie odwiedzić w czasie weekendu. Nazywa się Stephen Preston i pracuje razem ze mną.
– Czyżbyśmy więc mieli zacząć nasłuchiwać dzwonów weselnych? Twój tato milczał o tym jak grób.
Z odpowiedzi na to pytanie wyratował ją ojciec, który nagle pojawił się w biurze i natychmiast podszedł do Elizabeth i Mike’a. Dzwony weselne, pomyślała? Jak mogła coś odpowiedzieć Mike’owi, skoro nawet Stephenowi nie była w stanie nic odpowiedzieć, gdy ponad dwa miesiące wcześniej poprosił ją o rękę.
Jednym z powodów, dla których zdecydowała się na wakacje w domu, u ojca, była chęć zastanowienia się nad jego propozycją, a co do niego samego, to obiecała mu, że odpowie mu pod koniec wakacji.
– Cieszę się, że już jesteś, Lizzie. – Frank O’Neil przywitał ją z radosnym uśmiechem. Dopiero w jasnym oświetleniu Elizabeth dostrzegła podłużną od zmęczenia twarz ojca. Pewnie jak zwykle przepracowywał się. Przez te dwa tygodnie musi o niego zadbać i dopilnować, by miał jak najwięcej wypoczynku. – Mam kilka spraw do załatwienia w mieście. Pomyślałem sobie, że pobawisz się w mojego szofera, a przy okazji zobaczysz, co się pozmieniało. Po drodze wpadniemy gdzieś na lunch.
– Z dziką rozkoszą, tatku. – Pożegnała się z Klikiem, który wymógł na niej obietnicę, że przed wyjazdem pokaże się jeszcze w redakcji.
Reszta dnia upłynęła im na wizytach u sponsorów reklamujących swe wyroby w gazecie i punktach dystrybucji czasopism. W każdym miejscu Frank obstawał, by wszystkim przedstawić swoją córkę. Elizabeth czuła się nieco zażenowana całym tym zamieszaniem wokół swojej osoby, ale nie protestowała, widząc, jaką radość sprawia to ojcu.
Późnym popołudniem Elizabeth zawiozła ojca z powrotem do redakcji i przesiadła się do swojego samochodu. Jadąc do domu co zmyślała o zdarzeniach całego dnia. Nie było wątpliwości, że jej przyjazd do domu sprawił ojcu ogromną radość. Mimo tak długiego rozstania nadal byli sobie bardzo bliscy, co na pewno ułatwiały im częsta korespondencja i jeszcze częstsze telefony. Ale od czasu śmierci matki czuła się w obecności ojca lekko skrępowana i te dwa lata ciągłej pracy służyły jej częściowo jako pretekst, by nie przyjeżdżać do Kingston. Decyzję odwiedzenia domu rodzinnego spowodowały oświadczyny Stephena. Bo przecież mogła to być jej ostatnia wizyta w domu rodzinnym jeszcze jako panny.
Elizabeth zmarszczyła brwi. W niezrozumiały dla siebie sposób czuła gniew na Stephena. To, co osiągnęła, zdobyła ciężką pracą. Jak mógł tak bezceremonialnie stwarzać zagrożenie dla jej dziennikarskiej kariery propozycją małżeństwa. Gdyby naprawdę ją kochał, nie zrobiłby tego.
Elizabeth wahała się z powiadomieniem ojca o Stephenie. Był tak niezmiernie szczęśliwy, że ma ją w domu. Nie chciała mu niszczyć tego nastroju wprowadzając go w swoje rozterki. Musi z tym poczekać, zdecydowała.
Następnych kilka dni zleciało Elizabeth na wizytach u starych znajomych i napawaniu się ciszą wokół ich podmiejskiego domu. Któregoś dnia czując rozpierającą ją energię wyciągnęła z piwnicy biegówki i z kijkami w ręce ruszyła w zaśnieżoną okolicę, aż jej zupełnie zesztywniały nogi, a policzki zaczerwieniły się od mroźnego wiejskiego powietrza.
Nadszedł piątek. Po wyjściu ojca do pracy Elizabeth zaczęła zmywać naczynia po śniadaniu, zastanawiając się, co robić przez cały dzień.
– O Boże – wykrzyknęła nagle do siebie. – Przecież wieczorem ma przyjechać Stephen, a ja nic o tym nie wspomniałam. – Gwałtownie rzuciła myjkę do zmywaka ochlapując się przy tym mydlinami.
Już na spokojnie zdecydowała, że po zakupach, którymi uzupełni coraz pustszą lodówkę, odwiedzi ojca w pracy w porze lunchu.
Jadąc do miasta zastanawiała się, jak przedstawić ojcu Stephena. Oto mężczyzna, którego pragnę poślubić, ojcze. No nie. Musi nieco pohamować swoje zacięcie literackie, bo taka wiadomość byłaby dla niego jak grom z jasnego nieba. To po pierwsze, a po drugie, przecież wcale nie musiało dojść do ślubu. Tylko właściwie czemu nie? Spotykała się ze Stephenem od rozpoczęcia pracy w Toronto. Nie mogła sobie wyobrazić życia bez niego. Skąd więc to jej nagłe wahanie?
Frank tryskał dobrym humorem podczas lunchu. Udało mu się bez większych kłopotów znaleźć kogoś nowego na miejsce Jima Masona.
– To dziewczyna. Świeżo po studiach dziennikarskich. Inteligentna i pełna zapału. Nazywa się Martha Bennet. Powinna ci się spodobać, Lizzie – przekonywał Elizabeth. – No to tyle o pracy, skarbie. Jakie mamy plany na weekend? Jeżeli o mnie chodzi, to jestem wolny i do twojej dyspozycji.
– A właśnie, tato... Możliwe, że będziemy mieli gościa. Nazywa się Stephen Preston i pracuje razem ze mną. Bardzo sympatyczny. Chciałby wpaść i pojeździć trochę na nartach. – Elizabeth zdawała sobie sprawę, że jej nonszalancki ton brzmi sztucznie, lecz ojciec zdawał się tego nie dostrzegać.
Wieczorem siedzieli przy kominku popijając kakao, gdy usłyszeli stukanie do drzwi. Elizabeth wyprzedziła ojca biegnąc do drzwi.
– No, wreszcie, kochanie – powiedział Stephen wchodząc. – Podróż była jednym pasmem koszmarów. Gdybym to nie ciebie miał odwiedzić, dawno bym już zawrócił z powrotem. Niczego tak nie jestem spragniony, jak twojego gorącego uścisku.
Przysunął się do Elizabeth, ale ta, świadoma obecności ojca w salonie, wywinęła się z jego objęć i biorąc go za rękę poprowadziła za sobą.
– Tato, to właśnie Stephen, Stephen Preston. – Podając sobie ręce dwaj mężczyźni przyglądali się sobie z ciekawością.
– Pozwoli pan, że naleję mu drinka? A może filiżankę kakao? Proszę siadać i odprężyć się.
– Trochę whisky świetnie by mi zrobiło – odparł Stephen i gdy gospodarz domu nalewał mu drinka, zanurzył się w głębokim fotelu.
Elizabeth usiadła na pufie przy kominku przyglądając się rozmawiającym mężczyznom. Stephen był o wiele bledszy niż jej ojciec. Był typem domatora. Był wysoki i szczupły, miał na sobie jasne spodnie i obszerny sweter. Zaczesane na bok blond włosy opadały mu nieco na ramiona. Łagodność jego usposobienia odzwierciedlała się w szczerych błękitnych oczach, a czoło znaczyła pionowa bruzda, rezultat przyzwyczajenia: ilekroć się nad czymś koncentrował, marszczył czoło.
– Liście doznały kolejnej porażki wczoraj. Mam nadzieję, że nie stawiał pan w zakładach na ich wygraną? – Zagadnął Frank.
– Liście? – Stephen nie mógł ukryć zdziwienia. – Ach tak! Mówi pan o Liściach Klonowych, drużynie hokejowej... Rzadko śledzę rozgrywki hokejowe.
– Stracił pan wiarę w naszych chłopców? – zażartował Frank.
– To nie to, proszę pana. Po prostu nigdy nie przepadałem za pełnokontaktowymi sportami takimi jak hokej, czy futbol amerykański. Cechująca je brutalność chyba nie ma nic wspólnego ze sportem – odparł poważnie i zdecydowanie.
Frank przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, w mig jednak opanował się.
– Racja. Ma pan absolutną rację. Rzeczywiście, czasem trochę za dużo tej brutalności.
Ojcze – Elizabeth starała się zażegnać rodzącą się ciszę – Stephen pracuje w dziale politycznym.
– O, to rzeczywiście świetna sprawa. Pisanie o polityce jest niezmiernie frapujące.
– Jestem nieco odmiennego zdania, jeżeli pan pozwoli. Polityka nie jest tu chyba właściwym słowem. Przepraszam, jeżeli to co powiem, zabrzmi nieco cynicznie, lecz to, z czym się zetknąłem, to nie polityka, a raczej politykierstwo, i to odebrało mi całkowicie ochotę na branie udziału w najbliższych wyborach.
– Mówi pan serio!? – Twarz Franka zaczęła nabierać kolorów, – Widzi pan... Polityka w mniejszych miastach jest na pewno czym innym niż w wielkich aglomeracjach. Choćby z tego względu, że wszyscy są jakoś spowinowaceni. – Stephen roześmiał się ze swojego dowcipu.
Jednakże Frank nie zawtórował mu śmiechem. Twarz tężała mu coraz bardziej. Elizabeth uznała, że trzeba się włączyć.
– No, dość tego poważnego tonu. Jakbyście nie wiedzieli, że polityka jest delikatnym tematem do rozmów. Co byście w zamian powiedzieli na propozycję pysznych kanapek i kawy?
Stephen, który zaczynał się czuć coraz mniej pewnie pod wzrokiem O’Neila, z ochotą pokiwał głową. – Jak zwykle masz rację, kochanie. – Wstał i objął Elizabeth. Wzrok Franka stwardniał jeszcze bardziej i Stephen natychmiast opuścił rękę.
– Ja dziękuję, Elizabeth – powiedział jej ojciec. – Jeżeli wybaczycie, położę się spać. Starość nie radość, trzeba iść spać. – Spróbował się uśmiechnąć, a potem życzył im dobrej nocy i za chwilę jego kroki słychać było na schodach.
– Nareszcie sami! Nawet nie wiesz, jaki się czułem samotny przez cały ten tydzień – Stephen wyszeptał Elizabeth do ucha.
– Och, Stephen! Czy zawsze musisz od razu na wejściu głosić swoje poglądy?
– Po prostu chciałem być szczery – odparł urażony.
Przykro mi, jeśli to cię tak denerwuje, ale moim obowiązkiem wobec siebie jest jasne wyrażanie swojej opinii.
Elizabeth poczuła się głupio. W duchu przyznawała mu rację. To właśnie jego szczerość i uczciwość pociągały ją u niego najbardziej. Nawet za cenę osobistej porażki, Stephen mówił to, co uważał za słuszne. Zresztą z tego właśnie powodu stał się tak szanowanym dziennikarzem.
Trudno, pomyślała Elizabeth. Jednakże niedobrze się stało, że stosunki Franka ze Stephenem zaczęły się takim falstartem. Z czasem na pewno lepiej się. porozumieją.
– Ładne przyjęcie mi się dostało – kontynuował z wyrzutem Stephen i Elizabeth zrobiło się przykro, że tak na niego naskoczyła. – Po godzinach spędzonych w zimnym samochodzie, aby dotrzeć do tego cholernego miejsca, jaka nagroda mi się dostaje? Lekcja na temat dobrych manier.
– Przykro mi, Stephen. Postarajmy się o tym zapomnieć. – Elizabeth zmusiła się do uśmiechu. – Na pewno jesteś głodny. Chodźmy do kuchni. Zrobię ci coś do jedzenia.
Następnego dnia Elizabeth i Frank zerwali się wcześniej z łóżka, nie budząc jednakże Stephena, pozwalając, by odpoczął po męczącej podróży.
Kiedy Elizabeth zmywała po śniadaniu, a Frank z ukontentowaniem pykał fajkę, do drzwi kuchennych ktoś zastukał.
– Ja otworzę, tato. – Elizabeth ruszyła do drzwi, lecz zanim sięgnęła klamki, drzwi otworzyły się i do kuchni wkroczył Dan Murdoch.
– W sam raz na poranną kawę – powiedział Frank z radosnym uśmiechem. – Lizzie, podaj proszę jeszcze jedną filiżankę.
Dan ściągnął buty i w szarych grubych wełnianych skarpetkach poczłapał do stołu. Jego swobodne zachowanie podziałało na Elizabeth irytująco. Rozsiadł się wygodnie na krześle z jedną nogą zarzuconą na drugą i rękami założonymi za głową.
– Nie widziałem cię już kilka dobrych dni. Co się z tobą działo?
– Musiałem wpaść do Toronto na spotkanie z moim wydawcą – odparł Dan, przeciągając dłonią po swoich czarnych włosach.
– Jak ci idzie z książką?
– Kilka ostatnich retuszów i będzie gotowa. Elizabeth z ostentacyjną gorliwością” zajmowała się dalej zmywaniem naczyń ignorując obecność Dana, lecz ciekawość zwyciężyła.
– To pańska pierwsza książka, ‘ panie Murdoch? Frank prychnął z rozbawieniem – AJe palnęłaś, Lizzie.
Czy nazwisko Marka Dane’a, autora bestsellerów naprawdę nic ci nie mówi?
– Ależ tak... tato, czemu? – spytała Elizabeth zbita z tropu.
– Bo masz okazję poznać Marka Dane’a we własnej osobie – odparł Frank przesadnym gestem wskazując na Dana, co ten przyjął równie przesadnym skinieniem głowy.
Elizabeth nie posiadała się ze zdumienia.
– To nie do wiary – wyjąkała z trudem.
Dan podniósł głowę. Na jego wargach błąkał się uśmiech rozbawienia. – Wszelakoż fakt, że jestem tak słynną osobistością nie spowoduje, że zacznę się domagać specjalnego traktowania i mam nadzieję, że nie zadurzy się pani we mnie po uszy, jak czyni to większość spotykanych przeze mnie panienek. – Jego kpiące oczy spotkały się z dzikimi od gniewu zielonymi oczami. Temu niememu pojedynkowi towarzyszyła napięta cisza. Wreszcie Elizabeth spuściła wzrok.
Frank obserwował całą scenę z życzliwym rozbawieniem.
– No, no, Lizzie, nie wpadaj w furię. Zawsze była nieco w gorącej wodzie kąpana – zwrócił się do Dana. – Kiedy była mała, byłem częstym gościem w jej szkole. Jak ucapiła kogoś za włosy, nikt nie był w stanie jej oderwać.
Na twarz Elizabeth zaczął zakradać się rumieniec, a usta zaczęły jej drgać niepokojąco, kiedy patrzyła, jak ci dwaj tutaj z rozbawieniem traktują sceny z jej dzieciństwa.
– Coś mi się wydaje, Frank, że za bardzo jej folgowałeś. Nie trzeba tak było żałować rózgi. – Dan najwyraźniej miał niezłą zabawę. – Trzeba ciężkiej ręki, żeby okiełznać taki charakterek.
– Przecież to szowinizm najczystszej wody! – Wycedziła Elizabeth przez zaciśnięte zęby. – A poza tym, nie potrzebuję, aby ktokolwiek zajmował się, jak to tu usłyszałam, moim charakterkiem.
– A czego pani potrzebuje? – W ściszonym nagle głosie Dana pojawiła się nutka wyzwania.
– Potrzebuję... potrzebuję szacunku, przyjaźni i... i...
– Dla mnie to nuda. – Dan ziewnął, ale nagle drgnął. Do kuchni wszedł Stephen.
– Dzień dobry wszystkim. Mam nadzieję, że nie spóźniłem się na śniadanie. Zresztą nieważne. I tak rano zawsze pijam tylko kawę. – Elizabeth była mu wdzięczna, że pomógł jej wyrwać się spod natarczywego wzroku Murdocha.
W jakiś dziwny sposób jego obecność odbierała jej całą pewność siebie. Jak gdyby ciągle czegoś od niej chciał, a ona nie mogła odgadnąć czego.
Gdy Murdoch został przedstawiony Stephenowi, który zaraz też dostał filiżankę gorącej kawy, powiedział, że musi już iść.
– Zanim jednak wyjdę, muszę powiedzieć, po co przyszedłem. Otóż moi znajomi organizują przejażdżkę saniami. Pomyślałem sobie, , że Elizabeth będzie miała ochotę wybrać się z nami. Oczywiście zaproszenie dotyczy również Stephena. Będziemy przejeżdżać koło was około ósmej wieczorem. Czekajcie przy końcu podjazdu.
– Świetny pomysł – wykrzyknął Stephen nie widząc kwaśnego wyrazu twarzy Elizabeth, który jednakże nie uszedł uwagi Murdocha. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wiedział doskonale, że miała ochotę odrzucić zaproszenie, i przez chwilę wpatrywał się w jej oczy prowokując ją do reakcji słownej.
Zamiast tego uśmiechnęła się czarująco, mimo że w oczach czaiły się ogniki gniewu.
– No to doskonale – powiedział Dan wkładając burą kurtkę. – Do zobaczenia o ósmej.
Niedługo po wyjściu Dana, Frank udał się do swego gabinetu, tłumacząc, że ma jakąś pilną pracę. Elizabeth zaglądnęła w jakiś czas potem do gabinetu. Jej ojciec siedział wygodnie w fotelu pochrapując, z książką rozłożoną na kolanach. Elizabeth spojrzała na okładkę, autorem był Mark Dane. Skrzywiła się i po cichu opuściła pokój.
Po południu Elizabeth postanowiła przejść się na spacer wraz ze Stephenem. Ciepłe promienie popołudniowego słońca błyszczały na pokrytych śniegiem polach, poznaczonych tu i ówdzie liniami wystających spod śniegu płotów. Kroczyli w milczeniu przyglądając się pozostawianym odciskom stóp, pierwszym śladom pozostawionym przez człowieka na dziewiczej bieli.
– Tak tu cicho... – rzekł Stephen. – Takie doświadczenie jest szalenie oczyszczające. Czuję się zaszczycony, jakbym podglądał najbardziej tajemne piękno natury z ukrycia.
Elizabeth uśmiechnęła się. Doskonale rozumiała, co czuł. Tu, w tej wiejskiej ciszy, zgiełk wielkomiejski zdawał się czymś nierzeczywistym, a jedyny śnieg, jaki można było zobaczyć w mieście, miał formę roztopionej mazi lub szaroburych zasp, rezultatu posypywania ulic solą.
– Ta cisza jest wręcz nieprzyzwoita – ciągnął dalej w zadumie Stephen, wciągając w płuca łyk mroźnego powietrza. – Jak w antyseptycznej sali operacyjnej. Ale jak dla mnie jest tu wręcz zbyt czysto. Chyba dłużej niż miesiąc nie wytrzymałbym tutaj, zacząłbym się nudzić. Co by nie mówić, w mieście czuje się puls życia najpełniej: ruch uliczny, przechodnie pędzący na złamanie karku, dzwoniące telefony, energia i życie w najczystszej formie. Wieś jest tak cicha, że co chwila kusi mnie, by się uszczypnąć i sprawdzić, czy jeszcze żyję.
– Mówisz tak, jak gdybyśmy znajdowali się na krawędzi świata. – Elizabeth poczuła, że musi jakoś bronić atmosfery tego miejsca, miejsca w którym przecież urodziła się.
– A nie znajdujemy się? – roześmiał się Stephen i objął ją. – Chodź, wracamy, jestem głodny jak wilk.
Wracali do domu w promieniach zachodzącego słońca, stawiając stopy w pozostawionych przez siebie odciskach na śniegu. Widok ciemniejącego nieba jakby wdzierał się w serce Elizabeth i czuła się zagubiona i niepewna. Gdy zbliżali się do domu, Elizabeth ogarnęła nagła ochota stania się na powrót małą dziewczynką, dziewczynką, która ganiała po polach w czasie lata niczym bosonoga nimfa z rozwianymi włosami, gdy życie było jedynie nieustającą sekwencją dziwów i niespodzianek. Jednakże tamtej dziewczynki już nie było. Teraz Elizabeth O’Neil była dwudziestoczteroletnią kobietą, mającą na barkach wszystkie troski i odpowiedzialność wiążącą się z dorosłością.
Ich kamienny dom z zielonymi okiennicami dawał jej zawsze uczucie bezpieczeństwa. Lubiła wyobrażać sobie, że przednia ściana była twarzą olbrzyma, którego oczami były okna na piętrze, podwójne drzwi wejściowe wielgachnym nosem, a okna na parterze wąską linią ust rozciągniętych w miłym uśmiechu.
Być może sprawił to jakiś odblask słoneczny, być może zadziałała tu rozbudzona wyobraźnia Elizabeth, ale zbliżając się do domu, zauważyła w jego rysach ślad rozpoznania. Ucieszyło ją, że choć przez moment wróciła do swoich dziewczęcych fantazji.
Gdy weszli, Frank wygrzewał się przed kominkiem. Z ulgą rozebrali się i przysunęli do promieniującego ciepłem paleniska.
Podczas kolacji Frank był o wiele bardziej rozmowny niż wcześniej. Wdał się nawet w żarliwą dyskusję ze Stephenem; Elizabeth siedziała, kończąc niespiesznie posiłek. Bez wyraźnego powodu apetyt nie dopisywał jej. Mimo że kolacja była wspaniała: pieczeń wołowa w zawiesistym brązowym sosie, ziemniaki puree, marchewka w maśle i brokuły polane rozgrzanym serem. Wszystko to Elizabeth przygotowała sama, Frank pomagał jedynie przy obieraniu ziemniaków.
Nastrój poprawił się Elizabeth przy kawie. Z niecierpliwością oczekiwała na rozpoczęcie jazdy saniami.
Dochodziło wpół do ósmej, gdy zaczęli zbierać się do wyjścia. Frank kazał im zostawić naczynia, miał je pomyć po ich wyjściu.
– Tylko ubierzcie się ciepło – przestrzegał. – W nocy są niezłe przymrozki^ czeka was przynajmniej godzina na powietrzu.
Elizabeth wpakowała się w ciepłą bieliznę, dżinsy i gruby sweter. Na górę włożyła narciarską kurtkę. Kiedy skończyła, przypominała bardziej pakunek niż zgrabną młodą kobietę.
Stephen przyglądał jej się z rozbawieniem.
– Wyglądasz jak spasiony miś układający się do snu zimowego – zauważył naciągając jej głębiej czapkę na uszy.
– Ale przynajmniej nie przemarznę. Czego nie jestem pewna w twoim wypadku. Wziąłeś przynajmniej długie kalesony od mojego ojca?
Stephen, którego jedyne odzienie stanowiły dżinsy, sweter i kurtka, wzruszył ramionami.
– To mi wystarczy. Niestraszny mi podmuch byle wietrzyku.
Właśnie w tym momencie na zewnątrz rozległy się dzwonki sań i śmiech. Młodzi pożegnali się z Frankiem i biorąc się za ręce wybiegli w mroźną noc.
– Hej! Mam tu miejsce z tyłu – krzyknął Murdoch na ich widok. Gdy podbiegli, objął Elizabeth pomagając jej wejść do sań.
– Pomóc ci? – spytał następnie zwracając się do Stephena, który próbował wgramolić się do środka. Wyciągnął dłoń i kiedy Stephen uchwycił ją skwapliwie, pociągnął z całej siły, tak że Stephen wpadł głową do środka wyścielanych sianem sań. Z tyłu, obok Elizabeth i Murdocha, nie było już wystarczająco dużo miejsca, tak więc chcąc nie chcąc Stephen przesunął się w przód sań, na miejsce obok woźnicy. Elizabeth obserwowała jego manewry wewnątrz sań, mając nadzieję, że go to wszystko nie wprawi w zły nastrój.
W gruncie rzeczy była zaskoczona, że tak bez wahania przyjął zaproszenie na przejażdżkę saniami. Z natury był osobą raczej cichą i zwykle bardziej odpowiadało mu zacisze mieszkania, gdzie mógł w spokoju poczytać książkę i posłuchać muzyki, niż włóczenie się po znajomych, czy nocnych lokalach.
Jej myśli przerwał głos Dana. – Nie martw się. To już duży kawaler. Da sobie radę.
Elizabeth trochę obruszyła się na to przejście na ty, ale uznała, że usprawiedliwiał to radosny nastrój, w jakim wszyscy się znajdowali.
– Jest moim gościem, chciałabym, żeby czuł się tu dobrze.
– Daj spokój. Są ważniejsze rzeczy, jak choćby zaintonowanie starej traperskiej pieśni – odparł Dan i rozdarł się piosenką, którą przy dużej wyobraźni można było wziąć za wersję Jingle Bells. Elizabeth nie mogła powstrzymać śmiechu, lecz przykład Dana podziałał zaraźliwie i wkrótce jego głos zasiliły inne głosy.
Jingle bells, jingle bells,
Jingle all the way.
Oh what fun it is to ride
On a one horse open sleigh.
Rozbawiona sytuacją Elizabeth przyłączyła się do nieskładnego chóru. Była tak przejęta, że nie poczuła ramienia oplatającego jej szyję. Nie czuła lub też nie chciała poczuć. Bo przecież, przekonywała się, gest Dana był tak naturalny, braterski, a poza tym tak było o wiele cieplej, gdy siedziała przytulona do opiekuńczego, męskiego ciała. W przypływie coraz lepszego humoru, rozgrzana przejażdżką i śpiewem, pod wpływem impulsu oznajmiła Danowi, że miał świetny pomysł.
– To znaczy, że bawisz się świetnie? – spytał z dziwnym błyskiem w oku, którego na swoje nieszczęście Elizabeth nie potrafiła zinterpretować.
– O, tak – odparła ochoczo.
– Od zbytku zabawy przewraca się w głowie – roześmiał się i nim Elizabeth się spostrzegła, siedziała w zaspie śniegu.
Nie wiedząc, czy wybuchnąć złością, czy śmiechem, szybko schyliła się i zrobiwszy twardą kulkę ze śniegu rzuciła w Dana, ten jednak uchylił się z refleksem i kulka zamiast w winowajcę, trafiła w kogoś innego.
– Och, to nie pana chciałam uderzyć – powiedziała, widząc odwracającego się do niej zdziwionego ciemnowłosego mężczyznę.
– Dość tego, Lizzie. Lepiej wskakuj, bo zostawimy cię na pastwę wilków.
Gdy Elizabeth znalazła się z powrotem w saniach, Dan przedstawił ją młodej parze siedzącej po drugiej stronie, Jimowi i Judy Walker będących nauczycielami w szkole średniej. Podczas dalszej jazdy przerzucano się żartami i co chwila któryś z uczestników wycieczki lądował w śniegu.
Elizabeth już bez poprzednich wewnętrznych protestów przyjęła braterski gest Dana. Z ulgą zauważyła też, że Stephen bawi się świetnie; w jakimś momencie zauważyła nawet, jak powozi saniami, trzymając z tryumfującą miną lejce w dłoniach.
– Ależ cudownie – wykrzyknęła Elizabeth nie zwracając się do nikogo szczególnie. – Czuję się, jakbym znowu była dzieckiem!
– Bo nadal nim jesteś – odparł Dan. Poczuła, jak jego ramię zaciska się bardziej i zanim zorientowała się, co się święci, powtórnie wylądowała w śniegu.
– Hej, Dan – krzyknął Jim Walker. – Nie uważasz, że taka samotna dziewuszka, to strasznie smutny widok? Może dołączysz do niej? – dodał i bez czekania na zgodę Dana mocnym, wprawnym pchnięciem wyrzucił go za burtę. Dan poszybował w powietrzu i wylądował o kilka cali od stóp Elizabeth i pozostał tak, leżąc nieruchomo z twarzą w śniegu, podczas gdy sanie nie czekając na nich oddalały się.
Elizabeth wstrzymała oddech zaniepokojona i schyliła się.
– Dan, stało ci się coś?
Zanim przebrzmiało jej pytanie, nieruchome dotąd ciało wyskoczyło w górę, a z ust cudownie uzdrowionego Dana wydarł się dziki wrzask. Elizabeth zawtórowała mu krzykiem przestrachu i potknąwszy się wylądowała znowu w śniegu. Ryk Dana zmienił się w radosny śmiech.
– Ty półgłówku! Żarty sobie stroisz, a ja myślałam, że coś ci się stało. Powinnam się już nauczyć, czego się po tobie spodziewać – wykrzykiwała z mieszaniną wściekłości i ulgi. Dając dodatkowo upust gniewowi pchnęła go i gdy Dan lądował bezradnie w śniegu, chciała ruszyć w ślad za saniami, ale ze strachem poczuła, że unosi się w powietrze.
– To jak? – usłyszała, czując jednocześnie ciepły oddech Dana na policzku. – Remis, czy chcesz znowu znaleźć się buźką w śniegu? – Mówiąc to, Dan uczynił ruch, jak gdyby chciał zrealizować swoją groźbę. Elizabeth kurczowo złapała go za ubranie.
– O nie, proszę. Tylko nie to!
Ten ton prośby w głosie Elizabeth sprawił, że Dan spojrzał na nią uważnie. Odgłos jadącego saniami rozbawionego towarzystwa nikł w oddali. Na ciemnym niebie świeciły gwiazdy; wszystko nagle jakby znieruchomiało. Elizabeth z zapartym tchem wpatrywała się w jego pociemniałe nagle niebieskie oczy.
– Czy to oznacza, że będziesz już grzeczną dziewczynką? – spytał miękko i nie czekając na jej odpowiedź pocałował ją delikatnie. Zacisnęła ramiona na jego karku, czując, że kręci jej się w głowie.
Jego pocałunek stał się mocniejszy, przycisnął ją do siebie, jakby chciał ją zgnieść w ramionach. Jakby obudzona tym poruszyła się. Oswobodził ją z uścisku i Elizabeth stanęła na własnych nogach. Lecz Dan objął ją gwałtownie 33
i nie mogąc się opanować, oddała się całkowicie jego gorączkowym pocałunkom.
Kiedy w końcu puścił ją, przez krzyż przeszedł jej dreszcz chłodu i to przywołało ją natychmiast do rzeczywistości. Całe ubranie miała wilgotne od ciągłych upadków do śniegu, a tu czekała ich piesza wędrówka do domu Dana.
Nie odrywając od niej wzroku, Dan ściągnął z głowy wełnianą czapkę i przejechał palcami przez wilgotne kędziory włosów. Nagle roześmiał się. – Nie ma siły, żebyśmy dogonili sanie. W związku z czym sami musimy dać sobie radę. Chodź, musimy mocno wyciągać nogi, żeby pojawić się w domu, zanim ktokolwiek zacznie zastanawiać się nad powodem tak długiej naszej nieobecności. Cóż byłby ze mnie za gospodarz, gdybym zostawił mych gości samych z powodu romantycznej przygody, jakkolwiek miłej, ze śnieżną panną.
Włożywszy czapkę na uszy, objął Elizabeth i ruszył do przodu pomagając jej kroczyć przez grube warstwy śniegu. Elizabeth ogarnęła czarna rozpacz. Jak mogło do tego dojść? Jak to się stało, że pozwala, aby ten nie znany jej przecież mężczyzna wprowadzał w jej życie takie zamieszanie? Jak to się mogło stać, że zapomniała o Stephenie? Nawet jeśli na razie wahała się, to i tak wcześniej czy później wyjdzie za niego, a teraz robi mu coś takiego. Jak spojrzy mu w oczy? Myśl o Stephenie dodała jej sił, stanowiła tarczę przeciwko teraźniejszości, która wymknęła jej się spod kontroli.
Reszta drogi do domu Dana zeszła im w milczeniu. Dan również pogrążony był w pełnym zadumy milczeniu, szedł równym krokiem do przodu, z głową pochyloną, jakby w coś się uważnie wpatrywał.
Elizabeth dostrzegła w oddali wznoszący się do nieba dym. Gdy podeszli bliżej, zauważyła, że wydobywa się z komina chaty zrobionej z drewnianych bali, której kształty ledwie majaczyły w ciemności. Nie dostrzegała żadnego dojazdu i zastanawiała się z roztargnieniem, czy Dan zostawia samochód na drodze i do domu dociera na piechotę. Po obu stronach budynku, jakby stojąc na warcie, rosły klony, teraz bezlistne, za to oproszone śniegiem. W oknach paliły się światła.
– Oto moja samotnia. Witaj w skromnych progach mego domu. – Uśmiechnął się Dan i szeroko otworzył drzwi. Elizabeth weszła do środka z westchnieniem ulgi. Z zaczerwienioną od siedzenia zbyt blisko kominka twarzą Stephen poderwał się na równe nogi i podskoczył do niej.
– Co się z wami działo? – wyprzedził jego pytanie Jim Walker. – Już mieliśmy zamiar wysłać za wami ekipę poszukiwawczą z psami bernardynami, lecz baliśmy się, że możemy w czymś przeszkodzić. – Jego wypowiedź skwitowana została wesołym śmiechem przez resztę zgromadzonego u Dana towarzystwa. Elizabeth czuła, jak na twarz wpełza jej rumieniec.
– Na pewno w niczyi^, ważnym – odparła przez zaciśnięte wargi, próbując, by zabrzmiało to równie wesoło.
– Miejmy nadzieję. Bo inaczej musiałabyś się gęsto tłumaczyć przed twoim narzeczonym – wtrącił Stephen z prostodusznym uśmiechem, grożąc jej żartobliwie palcem.
– Pańska prostolinijność i wiara są coraz rzadziej spotykanymi cechami na tym ponurym świecie – włączył się Dan, wpatrując się przy tym w Elizabeth. – Wygląda na to, że łączy was rzadka nić porozumienia.
Z tymi słowami odwrócił się i wmaszerował do kuchni. Judy Walker oraz Beth Vargo, jej szwagierka, zajęły się w tym czasie ustawianiem na stole talerzy z kanapkami, które przygotowano przed wycieczką.
Dan przyjął na siebie rolę podczaszego i w błyskawicznym tempie wręczył każdemu szklaneczkę rumu.
Stephen pociągnął za sobą Elizabeth do miejsca przy kominku.
– Chciałbym poznać cię z kimś. To Martha Bennet. Właśnie co dostała pracę w gazecie twojego ojca. Jest świeżo po szkole dziennikarskiej i aż się rwie do pracy. Może tobie uda się wyperswadować jej wybór takiego fachu, póki jest jeszcze cała i zdrowa.
– Nie taki wilk straszny, jak go malują – odpowiedziała Martha rezolutnie. – Jakoś wam nic strasznego się nie stało.
– No to powinnaś mnie zobaczyć, zanim zajęłam się dziennikarstwem – roześmiała się Elizabeth.
Martha była niezmiernie ładna’ Długie do ramion, ciemne włosy okalały twarz w kształcie serca zdominowaną żywymi brązowymi oczami.
– Dlaczego zdecydowałaś się na pracę w gazecie? – spytała Elizabeth już poważniej.
– Tak naprawdę, to był to pomysł Dana.
– Dana? Chyba nie masz na myśli Dana Murdocha?
– Ależ jak najbardziej. To zresztą jedyny Dan, jakiego znam – odparła Martha, a w jej oczach zapaliły się błyski.
Jaka afektowana, pomyślała nagle z dziwnym dla siebie rozdrażnieniem Elizabeth.
– Bo widzisz – ciągnęła Martha – zawsze chciałam pisać, tak jak Dan. Poszłam na uniwersytet, gdzie ukończyłam filologię. Kiedy jednak skończyłam studia, nie mogłam znaleźć pracy. Wtedy Dan podpowiedział mi, że szkoła dziennikarska pomoże mi wprawiać się w pisaniu, zanim uda mi się opublikować coś własnego.
Elizabeth z coraz pochmurniej szą miną słuchała dziewczyny, ta jednak nie dostrzegając tego, mówiła dalej.
– I oczywiście miał rację. Kiedy więc dowiedział się, że u pana O’Neila, to znaczy u twojego ojca zwolniło się miejsce, podszepnął mu moje nazwisko, a jakże, i hurra! dostałam pracę. Dzięki temu możemy też być częściej razem. – Spoglądając w niewinne, pełne zapału oczy dziewczyny, Elizabeth zaczęła czuć coraz większą niechęć do Dana Murdocha.
Za kogo on się uważa! Bawi się w mrożonego Casanovę na opustoszałej drodze, podczas gdy przy ognisku domowym czeka na niego jego dziewczyna. Może przedwczesna, irytująca uwaga Stephena o ich małżeństwie nie była w gruncie rzeczy taka zła? Przynajmniej utrze rogów temu całemu Murdochowi. Nie tylko ty potrafisz bawić się cudzym kosztem, podrywaczu od siedmiu boleści!
– Dlaczego nie pojechałaś z nami? – zmieniła temat wpatrując się w Marthę z poczuciem winy.
– Bo jestem strasznym piecuchem. Powiedziałam Danowi, że będę doglądał ogniska domowego – odparła z sympatycznym uśmiechem, nieświadoma, że takiego samego, tyle że ironicznego sformułowania użyła przed chwilą Elizabeth w myślach.
Czuła, jak rośnie w niej gniew. Jak gdyby wyczuwając, co się w niej dzieje, Dan zostawił gości, z którymi dotychczas rozmawiał i podszedł do dziewczyn. Jednakże ani jednym spojrzeniem nie zaszczycił Elizabeth. Musnął koniuszkami palców policzek Marthy. Elizabeth zacisnęła wargi.
– Dobrze się bawisz, kochanie? – spytał. – Chciałbym, żebyś wyciągnęła. gitarę i zagrała coś dla naszych gości. Zrobisz to dla mnie? Tak? No to chodźmy – powiedział i pociągnął Marthę za sobą.
– Czy to dla mnie przeznaczony jest ten mars na twoim czole? – Z głębokiego zamyślenia wyrwał Elizabeth głos Stephena, który podszedł, by napełnić jej szklankę.
Chyba nie jesteś na mnie wściekła, że pospieszyłem się mówiąc o naszych zaręczynach? Jeżeli tak, to przepraszam, ale tak naprawdę, to chyba tylko nieco wyprzedziłem fakty, prawda? – Stephen wyglądał na bardzo skonfundowanego i Elizabeth nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
– Nic się nie stało, Stephen. Nie jestem na ciebie zła. – Uścisnęła go za rękę i uśmiechnęła się do niego jeszcze szerzej.
Przez resztę wieczoru Elizabeth nie odstępowała Stephena na krok, po części i po to, by uniknąć bezpośredniego stykania się z Murdochem. Mimo że próbowała z całych sił, nie mogła wyrzucić z pamięci tych kilku chwil na zaśnieżonej drodze. Uświadomił jej stronę osobowości, której nigdy u siebie nawet nie podejrzewała. Sądziła dotąd, że w wieku dwudziestu czterech lat posiada już jasne zrozumienie siebie samej jako kobiety. Dan uświadomił jej, że pewne tajemnice kobiecości były dla niej nadal nie rozwiązane. Odkrycie tego faktu działało na Elizabeth przerażająco, ale i podniecająco.
No i ta Martha, pomyślała Elizabeth z grymasem. Chyba nie mogłaby mieć bardziej odpowiedniego imienia niż to jak tamta kobieta z Biblii, która pozostała, aby przygotować posiłek, podczas gdy jej siostra, Maria, bawiła się w najlepsze. Czy Martha świadomie przyjęła na siebie taką pokorną rolę w stosunku do swego błądzącego kochanka? Prawdą było, że Dan był fascynującym mężczyzną, ale czy możliwe było, że kobieta godziła się na dzielenie się swoim mężczyzną z inną?
Elizabeth przytuliła się mocniej do Stephena; obydwoje siedzieli na podłodze. Dzięki Bogu, pomyślała, że mojemu mężczyźnie wystarcza tylko jedna kobieta.
Była już późna noc, gdy przyjęcie wreszcie skończyło się. Elizabeth miała ochotę wyrwać się wcześniej, ale widziała, że Stephen świetnie się bawi i nie chciała mu tego psuć.
Dan z szerokim uśmiechem odprowadzał ich do drzwi.
– Mam nadzieję, że traficie do siebie? To tylko pięć minut spaceru przez pola, choć przy tak pięknym świetle księżyca spacer może się nieco przeciągnąć. – Mrugnął do Stephena udając, że nie zauważa nagłego rumieńca na twarzy Elizabeth.
Prawie gdy już wychodzili, jakby sobie coś przypominając Murdoch położył rękę na ramieniu Stephena.
– Ale, ale. Byłbym zapomniał. Chciałbym pogratulować zaręczyn. Być może to zbyt wczesne, lecz chciałbym ucałować przyszłą pannę młodą, za twoim pozwoleniem, rzecz jasna. – W jego głosie zabrzmiała ironia. – Kto wie? Może nie dostanę zaproszenia na ślub?
Stephen roześmiał się, a Murdoch nachylił się i pocałował Elizabeth w czoło, potem zamknął ją niedźwiedzim uścisku i szepnął, tak że tylko ona mogła go usłyszeć: Została nam jeszcze pewna sprawa do zakończenia. Gdy wydobyła się z jego uścisku, Elizabeth zerknęła na jego twarz i pomyślała, że tak musi wyglądać sataniczny uśmiech.
Następnego dnia, w niedzielę, Elizabeth obudziła się z pulsującym bólem głowy. Ostrożnie otworzyła oczy i pod powieki wdarły się jasne promienie słońca, z czego wywnioskowała, że jest już późny poranek. Podniosła głowę, by spojrzeć na zegar, ale rozsadzający czaszkę ból wydobył z jej ust jęk; opadła na poduszkę i zamknęła oczy.
W chwilę później spróbowała ponownie ruszyć się. Tym razem jednak zrobiła to znacznie ostrożniej, by nie podrażniać jeszcze bardziej napiętych nerwów. Powoli włożyła podomkę i powlokła się do szafki z lekarstwami w łazience. Zażyła dwie aspiryny i zeszła na dół.
Gdy dotarła do kuchni, Frank czytał gazetę.
– Sądząc z wyglądu – przyjrzał jej się uważnie – masz za sobą ciężką noc. Zdaje się, nieźle balowaliście. Dobrze się bawiłaś?
– Och, tak, tylko że wróciliśmy bardzo późno i chyba po prostu jestem zmęczona.
– Dan ładnie mieszka, prawda? – Frank miał zdecydowanie ochotę na kontynuowanie rozmowy.
– O tak, bardzo ładnie – odparła mechanicznie, zaprzątnięta myślami o czymś innym. – Spotkałam Marthę Bennet. Wygląda na bardzo sensowną i miłą osobę.
– Mnie też się tak wydaje. Dan uważał, że od razu się polubicie. Jesteście mniej więcej w tym samym wieku. Martha pochodzi z Toronto, z twojego miasta, więc mam nadzieję, że okażesz jej trochę przyjaźni, zanim nie zaaklimatyzuje się tu u nas.
– Dla Dana to chyba bardzo miło mieć ją pod ręką – rzuciła Elizabeth pozornie od niechcenia.
– Myślę, że. raczej wygodniej. Nie musi tak często jeździć do Toronto, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje.
– I vice versa – wyszeptała do siebie Elizabeth.
Po śniadaniu Elizabeth poczuła się lepiej, choć ból głowy nadal nie ustępował. Było już prawie południe, a Stephen nadal nie schodził na dół zatem Elizabeth zdecydowała sprawdzić, co się z nim dzieje. Gdy weszła do jego sypialni, leżał nadal w łóżku z kołdrą naciągniętą po czubek nosa.
– Źle się czujesz?
– Chyba się przeziębiłem – wydusił z siebie ochrypłym głosem.
Elizabeth z trudem pohamowała się, żeby nie powiedzieć: a nie mówiłam?. Zamiast tego zeszła na dół po gorącą herbatę. Doszli do wniosku, że Stephen powinien zostać w łóżku do popołudnia, kiedy będzie musiał się zbierać w powrotną podróż do Toronto. Przez prawie cały ten czas Stephen spał, a Elizabeth siedziała z Frankiem przeglądając książkę, nie mogła się jednak skoncentrować i co chwilę wstawała, poprawiała ogień na kominku lub wyglądała przez okno i nie widzącym wzrokiem wpatrywała się w pokryte śniegiem pola. Ten stan niepokoju nie mógł ujść uwagi ojca.
– Martwisz się o Stephena, kochanie? To chyba nic groźnego.
– Co proszę? Och nie.
– Czy... twój związek ze Stephenem to coś poważnego? – spytał przyglądając jej się uważnie spod oka.
– Jak by tu powiedzieć... Stephen poprosił mnie o rękę. – Elizabeth odwróciła się do ojca.
– I twoja odpowiedź brzmi... ?
– Nie wiem. Jeszcze nic mu nie odpowiedziałam. – Elizabeth opuściła głowę. – Ale wydaje mi się, że odpowiedź będzie brzmiała: tak. Jak na razie bardzo dobrze nam się wszystko układa. Jest naprawdę bardzo miły. A tobie jak się wydaje? Podoba ci się? – Elizabeth podniosła wzrok na ojca.
Frank milczał przez chwilę, biorąc fajkę z popielniczki. W zamyśleniu wygrzebał z niej popiół i włożył ją do ust. Potem spojrzał na Elizabeth.
– Tak, córeczko. Chyba tak. Ale jeśli nie jesteś pewna, radziłbym ci poczekać. Życie, choć tak krótkie, staje się nieznośnie długie, jeżeli trzeba je przeżyć dokonawszy złego wyboru.
Słowa ojca dziwnie uspokoiły ją. Ukoił jej wątpliwości i dał jej odczuć, że aprobuje jej sposób postępowania. Stephen chciał, aby bez wahania i poważnego zastanowienia się nad przyszłością zdecydowała się na małżeństwo, ojciec zaś umocnił ją w przekonaniu, że cierpliwe czekanie może i jej, i Stephenowi wyjść tylko na dobre.
Podeszła i usiadła na poręczy fotela ojca obejmując go z wdzięcznością.
– W zupełności się z tobą zgadzam, tato. Stephen bardzo nalega, abyśmy się jak najszybciej pobrali. Ale mnie, jak na razie, odpowiada dotychczasowy stan rzeczy. Początkowo sądziłam, że nie dając natychmiastowej odpowiedzi Stephenowi postępuję egoistycznie, lecz, jak powiedziałeś, nie można się pakować w małżeństwo nie przemyślawszy tego dokładnie.
– W tej całej sytuacji to ja jestem egoistą – odparł Frank głaszcząc Elizabeth po ręce. – Mając cię u siebie, choćby na ten krótki okres czasu, nie chciałbym cię od razu tracić dla innego mężczyzny.
Kiedy Stephen zwlókł się wreszcie z łóżka, był zbyt wymizerowany, aby wdawać się w poważną dyskusję z Elizabeth na temat ich przyszłości. Napił się soku pomarańczowego i zjadł zupę, co miało go wzmocnić przed długą podróżą do Toronto.
Elizabeth było go jej żal i czuła wyrzuty sumienia, gdy już pożegnał się z nimi i wsiadł do samochodu, mówiąc, że zadzwoni za kilka dni.
Jednakże kładąc się spać wieczorem, po raz pierwszy od wielu dni Elizabeth czuła się odprężona i mniej zestresowana. Rano obudziła się późno i gdy zeszła na dół, jej ojciec wyszedł już do pracy, zostawiając jej karteczkę, żeby odpoczywała przez cały dzień i że wróci w sam raz na kolację.
Reszta poranka zeszła Elizabeth na krzątaniu się po domu. Uprała brudną bieliznę i umyła włosy.
Po lunchu wybrała się na narty. Przez noc spadł świeży śnieg, ale rozpogodziło się i niebo przybrało teraz przejrzystą, błękitną barwę. Elizabeth sunęła drogą, która kiedyś traktowana była jako ścieżka do wodopoju dla bydła. Jako dziecko często tędy biegała unikając tym samym okalających inne gospodarstwa płotów. Otaczającej ją ciszy nie mącił żaden odgłos, prócz regularnego chrzęstu nart przesuwających się w rytm jej samotnej wędrówki.
Dotarła do wodopoju i postanowiła przedrzeć się przez mały lasek klonowy stanowiący dolną granicę ich posiadłości. Posuwanie się na nartach stało się teraz trudniejsze ze względu na wystające korzenie i połamane gałęzie usłane na ziemi. Wkrótce jednak dotarła do prześwitu między drzewami. Gdy wydostała się na otwartą przestrzeń i wzrok przyzwyczaił jej się na powrót do jasnego zimowego słońca, zobaczyła przed sobą na wzgórzu unoszący się dym z komina, komina należącego do domu Dana Murdocha.
Załomotało jej serce, mogła sobie bowiem wyobrazić, co Murdoch pomyśli, gdy ją tu zobaczy. Zaraz jednak uspokoiła się widząc, że wyszła na tyły domu i szansa, że pisarz nakryje ją na ukradkowej obserwacji jego posiadłości była znikoma. Jednak nie tylko to było powodem jej niepokoju. Zdała sobie sprawę, że samotna wyprawa w to miejsce nie była przypadkowa, że przyszła tu pod wpływem jakiegoś zdradzieckiego impulsu; teraz jednak nie było czasu na głębsze analizy. Elizabeth odwróciła się i wjechała pod ochronę drzew. Z tak dużej odległości nie mogła zauważyć twarzy w oknie, która śledziła jej pojawienie się i jej nagły odwrót.
Wygląda jak zabłąkane dziecko, pomyślał Dan. Zabłąkana kobieta dziecko, która wymaga troski kochającego męża. Roześmiał się ze swoich własnych myśli. Gdyby się dowiedziała, o czym myślę, chyba bym nie przeżył jej wybuchu gniewu. Wzruszył ramionami i wrócił do swojej pracy.
Dni mijały spokojnie. Większość czasu Elizabeth spędzała siedząc w domu. Czytała, gotowała posiłki i wylegiwała się za wszystkie czasy. Frankowi dopisywał dobry humor i często siedzieli do późna w nocy rozmawiając.
W czwartek wieczór Frank zaprosił kilku kolegów na pokera. Elizabeth znała ich wszystkich: Mike’a Dougala z gazety ojca, doktora Johnsona, który pomógł jej pojawić się na świecie (i nigdy jej nie dał tego zapomnieć) oraz Charlie Maitlanda, farmera, już na emeryturze, który mieszkał o kilka kroków od O’Neilów.
Elizabeth usiadła w kącie kuchni z książką, a czterej mężczyźni usiedli przy stole dogadując sobie i żartując trochę dla siebie, a trochę dla Elizabeth.
– Tylko tym razem nie oszukuj, doktorku – ostrzegał Charlie – nie wiem, czy skleroza pozwoli ci przypomnieć sobie, że przepisałeś mi własnoręcznie nowe okulary i widzę teraz jak młody sokół.
– Nie ucz mnie, co się robi z kartami, stary poganiaczu bydła – odparował doktor. – A poza tym lepiej będzie, jeśli użyjesz tych swoich nowych okularów do oglądania swoich kart, nie moich.
Przez jakiś czas gra toczyła się w ciszy. Przy następnym rozdaniu odezwał się Dougal:
– To już prawie koniec twoich wakacji, Lizzie. Szkoda, że były takie krótkie. Nie rozklejaj się, mówię to z czystego egoizmu. Od czasu jak przyjechałaś, z twoim ojcem można było wreszcie nawiązać jakiś cywilizowany kontakt.
– I kto to mówi! – bronił się Frank. – Powinieneś usłyszeć komentarze na swój temat, wygłaszane przez twoich własnych reporterów. Trudno by je nazwać cywilizowanymi.
– I jesteśmy u sedna rzeczy – wtrącił poważniej doktor. – Praca dziennikarza, z jej nerwowością i stałym napięciem fatalnie wpływa na ciśnienie krwi i cały system krążenia. Lepiej więc, abyście mniej na stałe nabrali nawyku cywilizowanego zachowania.
Gra trwała aż do jedenastej, kiedy to Elizabeth postawiła na stole dzbanek z kawą i talerz z kanapkami. Mężczyźni pozbierali karty i zasiedli do jedzenia.
– Mam nadzieję, młoda damo, że odżywiasz się odpowiednio w Toronto? – spytał doktor Johnson, podnosząc jej brodę do góry. – Młodzi ludzie tak beztrosko traktują zdrowie. W czym pomaga im teraz to świństwo z supermarketów, nie zasługujące nawet na nazwę jedzenia.
Elizabeth udało się jakoś ukoić jego troskę. Po kilku minutach rozmowy wróciła do swojego kącika i wzięła się ponownie do czytania.
– O, widzę, że czytasz ostatnią książkę Marka Dane^. Co pewnie znaczy, że zdążyłaś już go spotkać, naszego słynnego autora, naszą lokalną dumę?
Elizabeth zmieszała się, gdyż słowa doktora zainteresowały pozostałych graczy.
– Czy zdążyłaś już ulec jego nieodpartemu urokowi? – spytał Charlie unosząc żartobliwie brew.
– Jakoś nie dane mi było zauważyć tego uroku – odparła Elizabeth z niewinną miną.
– Akurat. Uważaj, bo mamy tu lekarza, który na poczekaniu może sprawdzić twój puls. W promieniu pięćdziesięciu mil nie ma kobiety, której serce nie biłoby szybciej na jego widok. Widząc go wszystkie niewiasty wpadają w panikę i nie wiedzą, czy do niego słodko gruchać, czy też od razu zemdleć. Zachowują się, jak gdyby nigdy w życiu nie widziały chłopa.
– A jeżeli na ciebie tak nie działa, to winę ponosi za to to paskudne życie w mieście, Lizzie. – Mikę Dougal mrugnął do niej. – Od spalin i kurzu zupełnie ci się zepsuł wzrok. Zawsze jednak możesz pożyczyć okulary od Charliego i zweryfikować swoje wrażenie.
Na chwilę uwaga mężczyzn skupiła się na pokerze i Elizabeth skwapliwie wykorzystała to, mówiąc wszystkim dobranoc i uciekając do siebie na górę.
Czuła się jak przestępca schwytany na gorącym uczynku. Że też zachciało jej się czytać książkę Dana na dole. Skądinąd interesującą książkę. W zbeletryzowanej formie opisywał korupcję w świecie wielkiego biznesu. Choć ciężko jej to przyszło, musiała przyznać, że Murdoch miał talent i postacie z książki na pewno nie były papierowymi bohaterami.
Z tego, co mówił Charlie, wynikało, że cieszył się sporą popularnością w kręgach towarzyskich. Tak więc przyjazd Marthy miał duży plus, z pewnością powstrzyma napór zgłodniałych serc niewieścich na Murdocha. Lecz czy powstrzyma jego samego?
No cóż, istniała przynajmniej jedna kobieta, której to nie dotyczy. Elizabeth wyprostowała się pod wpływem tej myśli, spychając w niepamięć podstępne wspomnienia ich przygody w śniegu.
W sobotni poranek spadł świeży śnieg. Ubierając się, Elizabeth stanęła na chwilę przy oknie, napawając się widokiem nieskazitelnej bieli.
Na myśl o opuszczeniu tego spokojnego miejsca poczuła żal. Kiedy tu jechała z Toronto, bała się, że wyciszone podmiejskie życie wkrótce znudzi ją. Jednakże teraz, mając przed sobą perspektywę zaledwie dwóch tylko dni wakacji w domu, czuła niespodziewane dla niej rozdrażnienie.
Oczywiście, cieszyła się na powrót do pracy, brakowało jej podniecającej atmosfery panującej w redakcji, ale jednocześnie tych kilka dni spędzonych u boku ojca uświadomiło jej, że wkrótce i do takiego życia przyzwyczaiłaby się bez większych oporów. Miałaby czas na odświeżenie czarownych wspomnień z dzieciństwa, miałaby czas na zbliżenie się do ojca, jak było to dawniej.
Kiedy zeszła na dół, ojciec wyszedł już do pracy. Gdy robiła sobie filiżankę herbaty, zadzwonił telefon. Elizabeth usłyszała w słuchawce głos Judy Walker.
– Masz już jakieś interesujące plany na wieczór?
– Niespecjalnie – Elizabeth odparła niepewnie. – Ale chyba powinnam zacząć się powoli pakować.
– Eee, daj spokój. To nic pilnego. A więc, Jim i ja chcielibyśmy zaprosić cię na pożegnalną kolację. To co? Pasuje ci dziś wieczór?
– Oczywiście, wspaniale – ucieszyła się. Ojciec zostawił jej wiadomość, że będzie później niż zwykle, bo po pracy chciał jeszcze wpaść do doktora Johnsona, gdzie miał nadzieję wprosić się na kolację.
Elizabeth wiedziała, że to wproszenie się ojca na kolację przyjęte będzie przez doktora z wdzięcznością. Podczas ponad dziesięcioletniego wdowieństwa doktora, cotygodniowe kolacje z Frankiem stały się już zwyczajem, który na okres pobytu Elizabeth w domu został chwilowo zawieszony.
Jim i Judy Walker mieszkali w zbudowanym z cegieł bungalowie w nowej dzielnicy, na przedmieściach Kingston. Kiedy Elizabeth zjeżdżała z autostrady na podjazd prowadzący do ich domu, Jim czekał już na progu.
Elizabeth instynktownie polubiła Walkerów już podczas ich pierwszego spotkania. Byli bezpośredni i chyba szczęśliwi razem. Przepadali za sportami zimowymi, jeżdżeniem na łyżwach, bieganiem na nartach oraz łowieniem w przeręblach.
Jim miał duży dar opowiadania i podczas gdy ze smakiem zajadali wspaniałą kolację, bawił Elizabeth opowieściami o ich niewiarygodnych, jak sam mówił, wyczynach zimowych.
– Z taką miłością dla wszystkiego co zimne i mroźne, czy nie powinniście się zastanowić poważnie nad wyemigrowaniem na biegun północny, przynajmniej latem? – śmiała się Elizabeth.
– Mamy zdecydowanie odmienne, aczkolwiek lepsze plany odparł Mikę. Jak już się wyplatamy ze wszystkich futer, czapek i szalików pędzimy wprost nad morze. W zeszłym roku kupiliśmy żaglówkę i latem, jak tylko skończy się szkoła, chcemy popłynąć Jeziorem Ontario aż do St. Lawrence Seaway.
Wieczór niepostrzeżenie szybko mijał i gdy zadzwonił telefon, Elizabeth spojrzała na zegarek. Była dziesiąta i powinna się już zbierać do domu.
Judy, która poszła odebrać telefon, wróciła do pokoju z zaniepokojoną miną. – To do ciebie, Elizabeth...
Elizabeth pospiesznie podeszła do telefonu. Natychmiast rozpoznała głos doktora Johnsona.
– Lizzie... Nie mam najlepszych wiadomości. Ale spokojnie – dodał szybko słysząc przyspieszony oddech Elizabeth. – Z twoim ojcem już wszystko w porządku, ale jest w szpitalu. Miał lekki atak serca. Leży na oddziale intensywnej pomocy. Czekam na ciebie w szpitalu.
Odkładając słuchawkę, Elizabeth czuła, jak drętwieje jej ciało. Lunatycznym krokiem wróciła do głównego pokoju i ocknęła się dopiero na głos Judy, która zaproponowała jej, że do szpitala zawiezie ją Jim.
Przechodząc czystymi, pachnącymi środkami antyseptycznymi pomieszczeniami szpitala, Elizabeth ogarniał coraz większy strach, który powiększył jeszcze widok ojca. Jego blada jak ściana twarz wyzierała spod maski tlenowej. Na widok jego rąk ułożonych na kołdrze obok ciała przypomniała sobie z bolesnym skurczem chwile, gdy umierała jej matka. Po policzkach spływały jej niepohamowanie łzy, była jak skamieniała. Przez kilka minut stała wpatrując się w śpiącego ojca, aż wreszcie dała się wyprowadzić z sali przez doktora Johnsona.
– Chodź, kochanie. Napijesz się herbaty i wszystko ci opowiem.
Elizabeth z wdzięcznością przyjęła jego opiekuńczość. Obejmując ją delikatnie doktor zaprowadził ją do swojego gabinetu.
– No więc jednak serce nie wytrzymało. Już od pewnego czasu ostrzegałem go, że jeżeli nadal będzie tak harował, zapłaci za to. Całe szczęście, że atak był bardzo lekki. Wiem, że wygląda okropnie, ale to przez te wszystkie rurki przy jego twarzy. Przez kilka dni pozostanie u nas na obserwacji, ale jestem przekonany, że najgorsze ma poza sobą. Jednakże później będzie potrzebował troskliwej opieki. Najlepiej twojej, Lizzie. – Doktor przyglądał jej się przez chwilę. – A teraz, Lizzie, wracaj do domu. Potrzebujesz trochę snu, a teraz i tak już nic nie możesz zrobić.
W poczekalni zauważyli samotną postać mężczyzny, który na ich widok poderwał się z miejsca. Doktor rozpoznając go uśmiechnął się.
– Dan, jak to ładnie, że jesteś.
Dan Murdoch przyglądał się Elizabeth z niepokojem, po czym zwrócił się do doktora.
– Jak się czuje Frank?
– Teraz już lepiej. Wszystko powinno być dobrze. – Z głosu doktora przebijał optymizm. – Ale ty masz za zadanie zaopiekować się to miłą panną i zawieźć ją do domu, bo inaczej będę miał następnego pacjenta – uśmiechnął się do Elizabeth. – Zadzwonię do ciebie, Lizzie, jak tylko będę wiedział coś nowego. A teraz do łóżka.
Elizabeth pożegnała się z doktorem i poszła z Danem do samochodu. Jechali do domu w milczeniu, Dan koncentrował się na prowadzeniu, Elizabeth zaś pogrążyła się w cichej rozpaczy. Choroba ojca wstrząsnęła nią do granic możliwości i w ciemności samochodu wszystko rysowało jej się w najczarniejszych barwach.
Gdy zajechali przed dom O’Neilów, Dan wyłączył silnik i przez chwilę wpatrywał się w twarz Elizabeth, potem nagle ze zduszonym przekleństwem odwrócił się do niej.
– Lizzie, choć w takiej sytuacji mogłabyś zapomnieć o swojej wojowniczości wobec mnie, i przestań grać chojraczkę. Obiecuję, że nigdy tego nie wykorzystam.
Przygarnął ją delikatnie do siebie i Elizabeth poczuła nagle, jak doznane emocje szukają ujścia, i ogarnęła ją niepowstrzymana fala szlochu.
Gdy obudziła się następnego ranka, za oknami jasno świeciło słońce. Była zdumiona, że spała tak długo. W jasnym świetle dnia wydarzenia ostatniej nocy nie wyglądały już tak pesymistycznie, otuchą też napawały ją słowa zawsze szczerego doktora Johnsona. Przypomniała sobie teraz z całą wyrazistością swój przyjazd do domu ze szpitala. Dan trzymał ją łagodnie w ramionach, aż wypłakała z siebie wszystkie nagromadzone smutki i obawy. Bez słowa kołysał ją w ramionach, aż wreszcie uspokoiła się i przestała płakać.
Dan zaprowadził ją do domu i zaproponował, że przenocuje na kanapie w gabinecie Franka, na wypadek gdyby dzwoniono ze szpitala. Elizabeth nie mogła udawać, że obecność Dana nie przynosi jej ukojenia.
Schodząc na dół usłyszała radosne pogwizdywanie dochodzące z kuchni. Poczuła aromat kawy.
– No. Wreszcie wstałaś. Gdybyś nie zeszła na dół w przeciągu następnych dziesięciu minut, miałem zamiar wtargnąć do twojej sypialni i obudzić cię. – Dan stał na środku kuchni z drewnianą łopatką w jednej ręce i patelnią w drugiej.
Zważywszy na niewygody nocy przespanej na krótkiej kanapie, wyglądał nadspodziewanie świeżo. Pełen energii i życia, jak zwykle, pomyślała Elizabeth, ale bez złości. Miał na sobie białą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci i rozpiętą u góry, tak że odsłaniała nieco jego opalony tors. Na biodrach miał śmiesznie mały w porównaniu z jego posturą czerwony fartuch, na którego widok Elizabeth nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
Ciemne włosy miał gładko przyczesane i jeszcze wilgotne, widać, że zdążył już wziąć prysznic. Z przymrużonymi oczami i szerokim uśmiechem odsłaniającym ładne, białe zęby spoglądał na Elizabeth.
Podszedł do krzesła odsunął je i z galanterią wskazał miejsce Elizabeth.
– Łaskawie proszę siadać. Za chwilę bowiem doświadczy pani rzadkiej przyjemności oceny moich kulinarnych zdolności. Naleśniki, smażone kiełbaski i, na Jowisza, najsmakowitsza kawa, jakiej kiedykolwiek kosztowałaś.
Elizabeth usiadła i rzuciła na niego pytające spojrzenie.
– Dan – spytała cicho – są jakieś wiadomości ze szpitala?
Dan usiadł na wprost niej i wziął ją za ręce.
– Z samego rana dzwoniłem do szpitala. Doktor Johnson powiedział mi, że twój ojciec spał spokojnie przez całą noc, i jest przekonany, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło.
Dan odczekał chwilę, aż dobre wiadomości dotrą do świadomości Elizabeth. Jej śliczne zielone oczy rozszerzyły się radośnie i zabłysły łzami, które powoli ściekały po zarumienionych policzkach.
Jakby obawiając się, że znów się rozklei, choć tym razem pod wpływem dobrych wiadomości, Dan poderwał się z krzesła.
– A teraz wyrzuć wszystkie troski ze swoich myśli, gdyż, jak już nadmieniłem, czeka cię prawdziwa uczta, która wymaga od ciebie pełnej koncentracji umysłu i zmysłów. – Poruszając się pomiędzy stołem i kuchenką nie przestawał mówić, wreszcie z wielką gracją położył na stole nakrycia. – A teraz jeść – rozkazał, z natężeniem obserwując, jak podnosi widelec i odcina kawałek naleśnika.
– Nie najgorszy – wydusiła w końcu z siebie, wiedząc, jaką wywoła reakcję.
– Nie najgorszy! – Dan rozrzucił ręce w udawanym geście urażonej godności. – Moja dobra kobieto, jeśli taka jest twoja opinia o moich naleśnikach, to wiedz, że prawdziwy koneser całowałby mnie po rękach za samą możliwość powąchania ich!
Elizabeth włożyła następny kawałek do ust. – Trochę gumowate. – W jej oczach pojawiły się żartobliwe ogniki.
– Gumowate!? – Głos Dana tym razem wzniósł się do ryku zranionego olbrzyma. – Gumowate! Zaraz sprawdzimy, daj mi kawałek. – Mówiąc to wyrwał jej widelec i nabił na niego następny kawałek naleśnika.
Gdy włożył go do ust, twarz mu się rozjaśniła jak od doznawanej ekstazy. Nie wytrzymał jednak i roześmiał się serdecznie.
– Widzę w twoich oczach ochotę do żartów, dlatego wybaczam ci. Naleśniki są doskonałe ponad wszelką wątpliwość. Gdybym nie był tak wspaniałym pisarzem, to z pewnością zostałbym wspaniałym kuchmistrzem. Musiałem jednak wybierać. A wybór był prawdziwie trudny. Gdy się urodziło geniuszem, to czasem ciężko się zdecydować, w jakiej dziedzinie się to wykaże.
– Jesteś też geniuszem skromności – roześmiała się Elizabeth i reszta posiłku ubiegła im w prawdziwie przyjacielskiej atmosferze.
Po śniadaniu Elizabeth chciała pomyć naczynia, ale Dan nastroszył się.
– Nic nie może przeszkodzić ci w rozpamiętywaniu kulinarnych rozkoszy, jakie ci zgotowałem. Przyziemne zajęcie, jakim jest zmywanie naczyń, w jednej chwili ściągnęłoby cię z niebiańskich wyżyn. Odpocznij sobie, a jak posprzątam, pojedziemy do szpitala.
Elizabeth przyjęła plan Dana. Jak na razie fakt, że Dan przyjął na siebie obowiązek decydowania o wszystkim, był jej bardzo na rękę. Mimo lepszego nastroju nadal bowiem nie mogła się pozbierać po wczorajszej nocy, nadal też była nie na żarty zaniepokojona stanem ojca.
Elizabeth nie miała jednak zamiaru odpoczywać. Zdecydowanym krokiem poszła do gabinetu ojca i zamknęła drzwi za sobą. Podniosła słuchawkę, wykręciła numer i za chwilę usłyszała znajomy głos.
– Cześć, Marge. Tu Elizabeth O’Neil. Jest tam gdzieś Ted?
– O, Elizabeth, jak się masz? Zaraz go zawołam. Odgarnia śnieg przed garażem. Poczekaj. – Elizabeth na tyle znała rozkład dnia swojego szefa, że wiedziała na pewno, że złapie go jeszcze w domu. Po chwili w słuchawce dał się słyszeć męski, niski głos.
– Cześć, Elizabeth. Co się dzieje? O ile mi wiadomo, jutro punkt dziesiąta masz być z powrotem w pracy. Tylko mi nie mów, że tak się wynudziłaś na wakacjach, że zjawisz się w redakcji bladym świtem.
Ted Wilson był dobrodusznym, choć kiedy trzeba było, zdecydowanym osobnikiem znakomicie nadającym się na swoją funkcję, ponieważ nie poddawał się ciężarowi stresów. Był twardy jak skała i musiałby się świat skończyć, albo któryś z jego reporterów napytać sobie biedy w postaci powództwa o zniesławienie, by odczuł lekkie zaniepokojenie.
– Ted, mój ojciec miał atak serca. Dzięki Bogu chyba niezbyt poważny. Wzięto go do szpitala wczoraj wieczorem. Chciałabym prosić o kilka dni wolnego, bym mogła się nim zająć podczas rekonwalescencji.
Żartobliwie gburowaty głos Teda natychmiast zmiękł.
– A jak się czuje dziś?
– Na razie leży w szpitalu i trzeba poczekać kilka dni, zanim okaże się, co dalej.
– To przynajmniej tyle dobrze, jeżeli zaś chodzi o ciebie, Elizabeth, to nie ma sprawy. Od czasu rozpoczęcia pracy u nas, o ile wiem, nie byłaś ani razu na zwolnieniu lekarskim, a poza tym redakcja aż się roi od nadgorliwych dziennikarzy, którzy jak sępy czekają na dodatkową pracę. Zostań w domu, jak długo musisz, i daj mi znać, kiedy wracasz.
Kiedy skończyli, Elizabeth odetchnęła z ulgą. Mogła z czystym sumieniem zostać w domu i doglądać ojca.
Po namyśle ponownie zdjęła słuchawkę z widełek i zadzwoniła do Stephena. Nie kontaktował się z nią przez cały tydzień, prawdopodobnie mając na uwadze jej rychły powrót. Przez dłuższą chwilę Stephen nie podnosił słuchawki, wreszcie usłyszała jego zachrypnięty głos.
– Stephen? Tu Elizabeth. Co się dzieję? Skąd taka chrypka?
– Akurat cię to obchodzi. Przez cały tydzień nie zadzwoniłaś ani razu, podczas gdy ja gniję w łóżku z jakimś cholernym przeziębieniem. Wpływ zdrowego wiejskiego powietrza. – Jego odpowiedź co chwila przerywało kichanie i kasłanie.
– Oj, biedactwo. Tak mi głupio. Dlaczego nie wybierzesz się do lekarza? Zwykłe przeziębienie nie powinno trwać tak długo – powiedziała serdecznie Elizabeth. Współczuła Stephenowi i czuła się winna wobec niego.
– Jakoś przeżyję, a poza tym, przecież wracasz i zadekujesz się mną, prawda?
Słysząc radość w jego głosie Elizabeth z ciężkim sercem przedstawiła mu sytuację i decyzję o pozostaniu. Reakcja Stephena zdumiała ją.
– Czy naprawdę uważasz, że jesteś tam potrzebna? Bardziej przydałaby mu się wykwalifikowana pielęgniarka.
– Nie masz racji. Nawet najlepsza pielęgniarka nie jest w stanie dać mu tego, co ja. Musi być odpowiednio odżywiany, odpoczywać i nie mieć żadnych zmartwień na głowie, a wiem, że moja obecność wpływa na niego bardzo korzystnie. Muszę i chcę zostać. Wiem, że za mną tęsknisz, ale musisz mnie zrozumieć. Jestem jedyną bliską osobą, która mu została. Zapewniam cię jednak, że jak tylko poczuje się lepiej, wracam do Toronto.
Irytacja zniknęła z głosu Stephena.
– Masz rację, kochanie. Twój ojciec z pewnością potrzebuje cię teraz bardziej niż ja. Przepraszam, to pewnie przez to, że już mam dość tej cholernej choroby. No i już się bardzo za tobą stęskniłem. Tak cię kocham, że nie mogę powstrzymać uczucia zaborczości wobec ciebie.
Ten przypływ szczerości zupełnie rozbroił Elizabeth. – Też za tobą tęsknię, Stephen. I też cię kocham. I za niedługo znów będziemy razem.
Gdy odkładała słuchawkę, miała wilgotne oczy i odwracając się, by wyjść z gabinetu, nie od razu spostrzegła, że w otwartych drzwiach stoi Dan. Zatrzymała się gwałtownie i utkwiła w nim zdumione spojrzenie. Stał w nonszalanckiej pozie, z rękami założonymi na piersi, a na ustach błąkał mu się cyniczny uśmiech.
– Jakież to wzruszające – wycedził. – Chyba uwielbiasz takie wzruszające sceny? Aż dziw, że znajdujesz czas na cokolwiek innego.
– Nie rozumiem. A poza tym, jak śmiesz podsłuchiwać prywatną rozmowę?
– Wcale nie podsłuchiwałem. Gdybyś nie była pochłonięta tą czułą rozmówką, usłyszałabyś na pewno, że kilka razy stukałem do drzwi. I dopiero kiedy nie odpowiedziałaś, wszedłem, sądząc, że może położyłaś się na kanapie i zasnęłaś. Byłem zaskoczony widząc, że nie śpisz, podobnie jak słysząc twoje do głębi poruszające wyznanie miłosne. Zostałem, bo byłoby śmieszne, gdybym udawał, że niczego nie słyszałem. A tak przy okazji, twoje słodkie ple-ple nie zrobiło na mnie najmniejszego wrażenia. Jeśli to tak właśnie zwykle gruchasz do swojego kochanka, to wybacz, ale dla mnie to ciepłe kluchy.
– Ty... ty... draniu! – krzyknęła Elizabeth. – A kim ty jesteś, by mieć prawo oceniać mnie i moje zachowanie. A to, że ważę swoje słowa i nie wyję do ucha bliskiej mi osoby jak marcowa kotka, jak... jak... jakiś erotyczny napaleniec, którego niestety muszę znać... to moja sprawa!
Z drwiącego, twarz Dana zaczęła przybierać wyraz ironiczny, i na widok tej zmiany Elizabeth nie czekając ruszyła do wyjścia z gabinetu. Gdy omijała Dana, ten złapał ją za przeguby dłoni i przycisnął do ściany. Czuła jego ciepły oddech na policzkach i tuż nad sobą widziała jego przenikliwe oczy. Serce zaczęło jej walić i z wściekłością dostrzegła, że Dan doskonale wyczuwa, co się z nią dzieje, i doskonale się bawi.
– Czy wreszcie usłyszę z twoich ust, moja lodowa panno, że łamię ci serce? – spytał cicho.
– Jesteś nieznośny! – Jej poprzednie uczucie skrępowania w okamgnieniu zamieniło się w furię. – Chyba nie jesteś na tyle szalony, aby sądzić, że mogłabym cię potraktować poważnie?
W oczach Dana zapaliły się niebezpieczne błyski, gdy nadal się uśmiechając spytał powoli: – To może powinienem być bardziej przekonywający? – Przyciągnął ją jeszcze bardziej do siebie i przywarł do jej ust. Elizabeth po chwili szamotania udało się uwolnić i zupełnie zdezorientowana stała bez ruchu. Dan uśmiechnął się niedbale, potem wyciągnął dłoń i nawinął sobie na palec lok jej miedziano-rudych włosów.
– Może mi powiesz, że ci nie było przyjemnie, co? Twarz Elizabeth pokryła się głębokim rumieńcem, ale Dan zdawał się tego nie zauważać. Nagle odwrócił się na pięcie i rzucił jej przez ramię:
– Za kilka minut jedziemy do szpitala, lepiej się pospiesz.
Jak we śnie wspięła się po schodach po torebkę. Krew nadal tętniła jej w skroniach. W sypialni usiadła na brzegu łóżka i wciągnęła głęboki oddech starając się uspokoić i zapanować nad sobą. Przecież ten facet to jakiś maniak, pomyślała i to ją uspokoiło. Z maniakami trzeba spokojnie, postanowiła, obiecując sobie, że za wszelką cenę będzie unikała kontaktów z nim. Tym bardziej, że przecież jej głównym celem w ciągu kilku następnych dni miała być opieka nad ojcem. Uspokojona tą myślą zerwała się i pobiegła na dół. Jazda do miasta okazała się o wiele mniej krępująca, niż Elizabeth spodziewała się. Dan jakby zupełnie zapomniał o scenie w gabinecie. Dopytywał się, już całkiem serio, jakie ma plany związane z ojcem, i uznał, że jej decyzja pozostania na kilka dalszych dni była bardzo rozsądna, jako że i on uważał, że obecność Elizabeth korzystnie wpłynie na rekonwalescencję jej ojca.
Kiedy zjawili się w szpitalu, doktor Johnson miał właśnie obchód.
– Elizabeth – ucieszył się na jej widok – wyglądasz o niebo lepiej. Chyba się porządnie wyspałaś.
– Rzeczywiście, spałam jak suseł. – Elizabeth odpowiedziała mu z uśmiechem. Jestem o wiele mocniejsza, niż by się mogło wydawać. – Zerknęła szybko na Dana w obawie, że uczyni jakąś uwagę, ale tylko zmrużył do niej konspiracyjnie oko.
– Miło słyszeć. Bo trochę się o ciebie martwiłem. – Biorąc Elizabeth za rękę prowadził ją korytarzem. – Na pewno już się nie możesz doczekać, żeby zobaczyć ojca. Stary zrzęda nie przestaje narzekać od czasu, jak tylko otworzył oczy. To niechybny znak poprawy. – Don Johnson roześmiał się, ale zerknąwszy z boku na twarz Elizabeth, zauważył, że jego nastrój nie udziela się jej. Przytrzymał ją za rękę i powiedział już poważnie: – Nic mu nie będzie, Lizzie. Ten atak był tylko ostrzeżeniem. Musi trochę spauzować. Jeśli tylko będzie postępował zgodnie ze wskazówkami mądrego i doświadczonego lekarza, to znaczy mnie, ma jeszcze wiele wspaniałych latek przed sobą. A idę o zakład, że on sam tego będzie pilnował, przecież musi się nacieszyć wnukami, prawda?
Frank wyglądał znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Nadal podłączony był do aparatury medycznej mierzącej bicie serca, ale zdjęto mu już maskę tlenową. Na widok córki uśmiechnął się uszczęśliwiony.
– Cześć, skarabeuszku. Chyba ci niezłego napędziłem stracha wczoraj? Dziś czuję się znacznie lepiej. Trochę mi głupio, że wydarzyło się to akurat w przeddzień twojego wyjazdu. Ale mną nie musisz sobie zawracać głowy. To moje serce już mi więcej nie zrobi takiego numeru.
Elizabeth przysunęła sobie krzesło do łóżka ojca, a Dan z doktorem stanęli przy drzwiach.
– Może nie powinienem tak mówić, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – powiedział Dan. – Twoja córka wzięła wolne z pracy. Nigdy jednak nie pojmę, dlaczego woli spędzać czas z takim gruchotem jak ty, podczas gdy pod ręką ma tylu wspaniałych mężczyzn, jak choćby nie przymierzając ja.
Śmiech Franka był jedynie namiastką jego zwykłego, radosnego śmiechu, ale Elizabeth od razu poczuła się lepiej słysząc go.
– Nie jest wykluczone – włączył się do rozmowy doktor Johnson, który nie miał wcześniej okazji zapoznać się z decyzją Elizabeth – że w takiej sytuacji możemy cię wcześniej wypisać ze szpitala.
Frank z nieskrywaną radością uścisnął Elizabeth za rękę. Gdy doktor Johnson zostawił ich, by skończyć obchód, Elizabeth i Dan zostali jeszcze przez godzinę zabawiając – Franka rozmową. Wreszcie zaczęły opadać mu powieki ze zmęczenia i Elizabeth uznała, że czas zostawić go samego. Pocałowała go w czoło i razem z Danem wyszli z salki.
Gdy zbliżali się do wyjścia, Dan przytrzymał Elizabeth za rękę.
– Poczekaj, mam ochotę postawić ci kawę.
Elizabeth uznała, że wypicie kawy z Danem w publicznym miejscu niczym jej nie grozi, poza tym ujął ją jego wyraźnie serdeczny stosunek do jej ojca i zgodziła się. W tej jednakże chwili usłyszeli głos wołający Dana.
– Dan! Wreszcie cię złapałam. – Osobą, która go wołała, była Martha. – Ze zmartwienia wychodziłam z siebie! Gdzieś ty się podziewał przez całą noc?
Elizabeth nie mogła nie zauważyć, jak rysy twarzy Dana tężeją.
– Wydawało mi się, skarbie, że pewne rzeczy powiedzieliśmy sobie wyraźnie. Nie tłumaczę się ani przed tobą, ani też przed nikim innym – uśmiechnął się lodowato.
Elizabeth poczuła pełną współczucia serdeczność widząc, jak tak potraktowana dziewczyna rumieni się. Jak można zadawać taki ból z taką premedytacją, myślała ze złością. Powstrzymała się jednak od komentarza, ale kiedy Dan zaproponował, aby Martha poszła razem z nimi na kawę, Elizabeth wykorzystała to jako możliwość ucieczki.
– Szczerze mówiąc, nie mam jakoś ochoty na kawę. Ale wy się nie krępujcie. Mam jeszcze kilka rzeczy do załatwienia.
Odwróciła się i odeszła szybko do wyjścia, żeby nie zostawiać im czasu na ewentualne protesty. Idąc przypomniała sobie, że przy wejściu widziała telefon. Wyjęła żeton i wykręciła numer Walkerów.
Judy bardzo się ucieszyła słysząc jej głos, nie mieli bowiem żadnej nowej wiadomości o stanie ojca Elizabeth. Elizabeth w skrócie opowiedziała im wszystko i spytała, czy może wpaść po auto. Judy odrzekła, że Jim właśnie miał się wybrać na zakupy i że przy okazji przywiezie Elizabeth ze szpitala, tak że zjedzą razem wczesną kolację.
Elizabeth zgodziła się i mając kilka minut do przyjazdu Jima, wróciła do pokoju ojca. Nadal spał, wyciągnęła wiec ołówek oraz kartkę i napisała: „Tato, jadę do Walkerów na kolację i aby odebrać auto. Wpadnę później .
Gdy przyjechali do Walkerów, kolacja już czekała: kilka sałatek do wyboru, a także mięso z indyka i kurczaka na zimno. Po posiłku i rozmowie, która siłą rzeczy obracała się wokół chorób, Elizabeth wróciła do szpitala już własnym samochodem.
Od ojca dowiedziała się, że Dan odwiedził go ponownie, tym razem z Marthą.
– Cieszę się, że Dan się tobą zaopiekował, córeczko. Bo inaczej pewnie jeszcze martwiłbym się o ciebie. Wierz mi, taki przyjaciel to skarb.
Elizabeth uznała, że nie czas ku temu, aby wygłaszać swoją własną opinię o Danie Murdochu, tym bardziej że Frank miał jeszcze coś do zakomunikowania jej.
– Wpadł na chwilę Mikę Dougal. Twierdzi, że doskonale sobie poradzi beze mnie – co za tupet – ale że być może czasami będą cię prosili o pomoc, tym bardziej że Martha jest jeszcze nieco zielona w pracy. Nie najlepszy czas sobie wybrałem na chorobę. Przed nami wybory do rady miejskiej i pracy będzie w bród. Naprawdę nie wiem, jak Mikę sobie poradzi.
Frank był rzeczywiście zmartwiony, ale Elizabeth udało się go przekonać, że taka sytuacja to po prostu raj dla niej. Nie dość że siedzi na wakacjach, to jeszcze może sobie popracować i nie zardzewieć jako dziennikarka. Widząc, że ojciec wpadł w zdecydowanie lepszy nastrój, pożegnała się z nim obiecując, że zaglądnie następnego dnia.
Stwierdzenie, że widok zaparkowanego przed oknami jej domu auta Dana Murdocha był dla niej szokiem, byłby eufemizmem. Idąc do wejścia widziała pozapalane w oknach światła i jej gniew rósł z każdym krokiem.
– A cóż ty tu jeszcze robisz? – spytała gwałtownie otwierając z trzaskiem drzwi. Murdoch leżał na podłodze w najlepsze czytając książkę.
– Trudno to nazwać ciepłym przywitaniem gospodyni domu, lecz mając na uwadze, kim jest rzeczona gospodyni, niewiele więcej można się było spodziewać – odparł jej sucho.
– Cieszę się, że przynajmniej cię nie rozczarowuję – warknęła Elizabeth. – A jeżeli tak ci potrzeba ciepła, to proponuję ci wracać do swojej milutkiej współlokatorki.
Dan podniósł się na nogi.
– Której? – spytał ze śmiejącymi się oczami. Elizabeth dopiero teraz przypomniała sobie daną obietnicę, że będzie schodziła mu z drogi.
– Wybacz mi ten wybuch, ale nerwy mam ciągle jeszcze napięte. Co byś powiedział na filiżankę kawy? – spytała starając się uśmiechnąć.
– Jeżeli chodzi o wybaczenie, to wybaczam, a jeżeli chodzi o kawę, to jest już gotowa – odparł Dan i przyniósł z kuchni dwie filiżanki gorącego napoju.
Elizabeth usiadła w fotelu zrzucając kopnięciem buty. Była zmęczona i całe jej ciało aż piszczało za gorącą kąpielą.
– Wyglądasz na zmęczoną, Lizzie – zauważył Dan, jakby zgadując jej myśli. – Dopij kawę, a potem prosto do łóżka.
Już dawniej zauważyła, że Dan nazywa ją pieszczotliwym imieniem wymyślonym przez jej ojca, a zarezerwowanym dla jej najbliższych przyjaciół, ale postanowiła to ignorować. Dan tymczasem usiadł naprzeciwko niej.
– No to co? Nie zamierzasz mimo wszystko dowiedzieć się, co tu robię?
Był nagle tak ujmujący, że bez przymusu odwzajemniła jego szczery uśmiech: – Nie. Choćby dlatego, że nie chcę, żeby zabrzmiało to niegrzecznie.
Dan obserwował ją w milczeniu przez chwilę. Elizabeth była zupełnie nieświadoma, jak ślicznie wygląda. Jej gęste, o bogatej barwie włosy połyskiwały w świetle lampy, jej śmiejące się oczy i ślicznie wykrojone usta były więcej niż pociągające. Dan doszedł do wniosku, że powinien postarać się, aby częściej się śmiała. Jednakże to, co miał jej do powiedzenia, na pewno mu w tym nie pomoże.
– Nie chciałbym ci zepsuć nastroju – zaczął powoli – ale chyba muszę. Elizabeth, zdecydowaliśmy z twoim ojcem, że zamieszkam tu przez jakiś czas.
Twarz Elizabeth pobladła. Wpatrywała się w niego nie wierząc własnym uszom. Nie, pomyślała. To niemożliwe. Ten mężczyzna zbyt mocno działał na nią fizycznie, by mógł pozostać z nią pod jednym dachem. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Wyprostowała się starając się nadać głosowi jak najwięcej godności i zdecydowania.
– Dan, doceniam twoją troskę, ale opieką nad ojcem mogę się zająć sama. Na pewno nie potrzebuję niczyjej Przyglądając się jego twarzy, Elizabeth zastanawiała się, czy nie posunęła się za daleko i czy znów me przyjdzie go jej przepraszać, ale musiała być dobrze zrozumiana. Po
raz kolejny jego reakcja zdumiała ją. Oczy pociemniały mu, a usta zacisnęły się w wąską linię.
– Nie dyskutujemy na temat tego, czy kogoś potrzebujesz, czy nie. Interesuje mnie jedynie to, czego potrzebuje twój ojciec. A martwi się tym, że cała opieka nad nim spadnie tylko na ciebie. – Wstając Dan pochylił się nad nią i powiedział podkreślając każde słowo. – Zostanę tutaj, aby pomóc twojemu ojcu. Nawet jeżeli ta pomoc miałaby się ograniczać do zmniejszenia jego obaw o ciebie. – Obrócił się i wyszedł z pokoju.
Elizabeth była absolutnie zdumiona. Siedziała bez ruchu przez długą chwilę, aż wreszcie dotarło do niej, że w domu nie słychać żadnego dźwięku. Powoli wspięła się na schody i zamknęła w swoim pokoju. Wsuwając się pod kołdrę wyszeptała do siebie: – I co ja teraz pocznę?
Następnego dnia obudziła się o siódmej. Przez całą noc rzucała się i wierciła na łóżku i dopiero nad ranem zapadła w płytki sen. Rozdrażniona brakiem snu ubrała się i zbiegła na dół przygotowana walczyć do upadłego z kimkolwiek, kto spróbowałby wejść jej w drogę. Niestety, dom był pusty. Została jej walka ze swoim własnym kiepskim nastrojem.
Po śniadaniu złożonym z grzanki i kawy, Elizabeth doszła do wniosku, że swój gniew musi przekształcić w jakieś produktywne działanie, i zajęła się gruntownym sprzątaniem domu oraz przepierką. Z nadejściem południa jej gniew już się prawie całkowicie wypalił i pomyślała, że lunch dobrze jej zrobi. Nie miała specjalnego apetytu, tak więc zrobiła sobie tylko lekką sałatkę i poszła na górę wziąć prysznic.
Odświeżona ubrała się do wyjścia i pojechała do szpitala. Twarz Franka O’Neila nabierała coraz żywszych kolorów i pielęgniarka znajdująca się akurat w pokoju poinformowała Elizabeth, że już wkrótce opuści oddział intensywnej terapii.
– No i jak się ma moja ulubiona córeczka? – Frank spytał pogodnie. – I jak ci się mieszka z Danem?
Elizabeth wciągnęła głęboki oddech i wyprostowała się. Wreszcie nadarza jej się okazja do wyrażenia swojej opinii, ale będzie musiała ważyć każde słowo, żeby nie popsuć humoru ojcu.
– Tato, nie sądzisz, że sprawę jego przeprowadzki do nas powinniśmy wcześniej przedyskutować?
Frank należał do ludzi, którzy w zakłopotaniu wyglądali bardzo uroczo.
– Cóż, kochanie... Nie gniewaj się. Zupełnie o tym nie pomyślałem, a wiedząc, jakim jest dobrym człowiekiem, doszedłem do wniosku, że jego obecność pomoże ci, gdyby... gdyby coś poszło nie tak.
– Ale tato! A co powiedzą ludzie? Ty tutaj w szpitalu, a ja sama w domu pod jednym dachem z Danem Murdochem. – Elizabeth nadal panowała doskonale nad głosem.
Frank prychnął. – Daj spokój, Lizzie. Ludzie znają Dana. Nie musi się przeprowadzać do kobiety, żeby ją zdobyć, bo to one. szukają okazji, żeby znaleźć się jak najbliżej niego. Poza tym wszyscy się domyśla, że zostaje tam tylko i wyłącznie ze względu na mnie.
Elizabeth cała paliła się w środku, mimo że jej ojciec z pewnością był przekonany, że uśmierzył jej wątpliwości. Nie mógł jednak wiedzieć, bo i skąd, że tak naprawdę nie bała się opinii ludzi, lecz przede wszystkim siebie samej. Czy jej ojciec naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że rzuca ją jak niewinną owieczkę prosto w paszczę wilka?
Mimo swoich niewesołych myśli uśmiechnęła się do niego.
– Może masz rację. – Domyślała się, że ta rozmowa jest dla jej ojca męcząca i nie chciała jej przeciągać.
– Mam nadzieję – powiedział, a potem całując na pożegnanie dodał jeszcze – natomiast pewny jestem, że jest o wiele lepszym szachistą niż ja. – Poklepał ją po dłoni i ułożył się do snu, a Elizabeth wyszła po cichu z pokoju. Włączając silnik przypomniała sobie obietnicę daną wczoraj ojcu i ruszyła w stronę redakcji. Kiedy weszła do środka, stukanie maszyn do pisania uciszyło się jak nożem uciął i wszyscy zaczęli wypytywać ją na wyścigi o zdrowie ojca. Gdy Elizabeth zaspokoiła ich ciekawość wrócili do pracy, a ona poszła porozmawiać z Mikiem Dougalem.
– Zdaje się, że stałam się powodem zakłócenia wydajnej pracy – uśmiechnęła się do niego – ale chciałam wpaść zobaczyć, czy mogę się na coś przydać.
– Na razie spokój, ale już grzejemy silniki przygotowując się na wybory, które mamy za kilka tygodni. Ale bardzo miło, że się pokazałaś, Lizzie. Mimo że na pewno masz na głowie inne, poważniejsze sprawy.
– Właściwie to nie, Mikę. Jak na razie moja opieka nad tatą sprowadza się do odwiedzania go w szpitalu, a poza tym jestem wolna i nudzę się. Tak więc, gdybyś tylko miał coś dla mnie, zadzwoń, dobrze? – Elizabeth wstała i uśmiechnęła się szeroko do przyjaciela jej ojca. – A teraz będę już zmykać, bo jak coś zawalicie, to będzie na mnie.
– Na pewno. – Odwzajemnił jej uśmiech, a potem odprowadzając ją do windy dodał: – Już wkrótce będzie tu jak w domu wariatów i nawet ty znajdziesz sobie miejsce. Jeszcze raz dziękuję za propozycję pomocy.
Kiedy Elizabeth wróciła do domu, było już ciemno. Poszła na górę puścić sobie wodę do wanny, a potem przebrawszy się zeszła na dół zrobić sobie kolację. Właśnie skończyła jedzenie omleta i zabierała się do kawy, gdy do domu wszedł Dan.
– Dobry wieczór – powiedział chłodno i nie zaszczycając Elizabeth ani jednym spojrzeniem. Poszedł wprost do gabinetu.
– No, no – powiedziała do siebie Elizabeth – jeżeli tak się będzie zachowywał przez cały czas, to mnie to odpowiada.
Gdy pozmywała i doszła do wniosku, że nie zdecyduje się na żaden, z programów telewizyjnych, zaczęła się snuć bez celu po domu. Dopadło ją poczucie winy, że wczorajszego wieczora zachowała się tak dziecinnie. Położyła się w saloniku przeglądając jakieś czasopismo, ale w końcu zebrała się w sobie i zastukała do drzwi gabinetu.
– Co jest? – dobiegło ją suche jak trzaśniecie biczem pytanie.
– Mogę wejść? – spytała Elizabeth zastanawiając się, czy po takim przyjęciu nie powinna obrazić się. Nim jednak rozwiązała tę kwestię, drzwi otwarły się na oścież i stanął w nich Dan. Elizabeth omal nie cofnęła się ze strachu. Jeszcze nigdy nie widziała Dana w takim nastroju.
– Masz jakiś szczególnie ważny powód, żeby przeszkadzać mi w pracy? – spytał sucho wracając do biurka.
– Właściwie to nie. Przepraszam, chciałam tylko dowiedzieć się, czy już jadłeś Elizabeth wydusiła z siebie nerwowo.
– Nie, nie jadłem i nie mam zamiaru. Czy to już wszystko?
Elizabeth zdecydowała się mimo wszystko nawiązać z nim jakiś milszy kontakt.
– Dan, o co chodzi? – I nie czekając na odpowiedź brnęła dalej. – Jeśli to sprawa wczorajszego wieczoru, to przepraszam. – Przerwała na chwilę, podczas gdy Dan wpatrywał się przed siebie. – Właściwie nie wiem, dlaczego tak bardzo protestowałam przeciwko twojej obecności tutaj. – Dan odwrócił powoli na nią wzrok i Elizabeth za wszelką cenę starała się opanować bicie serca, aby nie domyślił się, że prawdziwym powodem jej chłodnej reakcji na wieść o jego sprowadzeniu się było to, że bała się jego atrakcyjności oraz siebie samej. – Po namyśle doszłam do wniosku, że twoja obecność będzie dla mnie bardzo miła – dokończyła niemalże słodko.
Dan rzucił ołówek na biurko i oparłszy się na krześle założył ręce na kark.
– Jak chcesz, to potrafisz być niezmiernie ujmująca i przekonywająca – rzucił z cynicznym uśmieszkiem. – Co takiego wpłynęło na tak poważną zmianę twojego stosunku do mnie? Czyżby sprawiło to przyrodzone ci umiłowanie spokoju i flegmatyczny temperament, czy też świadomość, że na mojej obecności tutaj bardzo zależy twojemu ojcu, więc i tak nie masz wyjścia?
Elizabeth mimo woli opuściła głowę.
– Nie odpowiadaj, Lizzie. Odpowiedź zdążyłem przeczytać z twojej twarzy.
– No dobrze. Przyznaję, że rzeczywiście nie sądzę, aby twój pobyt tutaj był dobrym pomysłem, ale jeśli takie jest życzenie mojego ojca, uszanuję je – odparła mimo woli podniesionym głosem.
Ten wybuch złego humoru wyraźnie rozweselił Dana.
– Teraz znacznie lepiej, Lizzie. Nie lubię, jak próbujesz zgrywać się na milutkiego koteczka.
Pewność siebie Elizabeth wróciła natychmiast. Wyprostowała się.
– To świetnie, bo ja też nie lubię tak się zachowywać. Była już teraz całkowicie rozluźniona i w dziwny sposób ich wzajemna wrogość minęła.
Dan wstał i podszedł do niej, a następnie zupełnie naturalnym gestem dotknął jej włosów.
– Ponieważ nadszedł czas szczerości, to ja również muszę przeprosić. Chyba zachowuję się czasem jak niedźwiedź w klatce. – Gdy mówił dalej, w jego spojrzeniu pojawiło się, coś chłopięcego. – Nic dzisiaj nie zrobiłem.
Zupełnie nie mogłem się skoncentrować na książce. A potem, na domiar złego, dowiedziałem się od twojego ojca, że obawiasz się mojej reputacji. – Tym razem w jego spojrzeniu pojawił się wyrzut. – A wydawało mi się, że jesteś ponad głupawe plotki.
– Plotki plotkami – broniła się Elizabeth. – Ale chyba sam przyznasz, że twoja reputacja nie jest plotką.
– Czy naprawdę wierzysz we wszystko, co słyszysz? Nie wpadło ci do głowy, że moja kariera pisarska przyniosła mi trochę popularności, w związku z czym ludzie zaczynają koloryzować moje prywatne ‘życie? – Przez chwilę przyglądał się Elizabeth z nadzieją, że coś powie. Potem jego oczy przygasły i spytał zwykłym już tonem: – Co byś powiedziała na zawieszenie broni? Twój ojciec nie będzie zachwycony, jak się dowie, że drzemy koty. A więc przyjaźń?
Elizabeth wpatrzyła się w jego niebieskie, tym razem pełne ciepła oczy.
– Przyjaźń. A teraz, chodź do kuchni, bo dziś ja mam ochotę rzucić cię na kolana swoim talentem kulinarnym.
Reszta tygodnia upłynęła szybko. Dan większość czasu spędzał w gabinecie, natomiast Elizabeth przesiadywała długie godziny w szpitalu z ojcem, a pozostałą część czasu zajmowała się domem.
Wieczorami zwykle zjadała posiłek razem z Danem, a potem, gawędzili przy kawie. Potem Dan pomagał Elizabeth w zmywaniu, a następnie znikał za drzwiami gabinetu, Elizabeth zaś dzwoniła do ojca do szpitala, a następnie szła spać kołysana przytłumionym stukotem maszyny do pisania.
W piątek wieczór Elizabeth wniosła kawę do salonu. Dan rozpierając się w swoim ulubionym fotelu wziął podaną mu filiżankę.
– Lizzie – powiedział – muszę jutro wyjechać. Jak wstaniesz, pewnie mnie już nie będzie i wrócę dopiero wieczorem w niedzielę. – Spojrzał na nią uważnie. – Poradzisz sobie jakoś beze mnie?
Elizabeth roześmiała się. Myśl, że zupełnie zdrowa, dorosła i inteligentna kobieta nie jest w stanie spokojnie przeżyć sama kilkunastu godzin, byłaby może dla niej uwłaczająca, gdyby Dan nie zadał tego pytania tak poważnie i z taką troską w oczach. Zamiast „więc gniewać się, poczuła się wzruszona.
– Oczywiście, nic mi nie będzie. Nie martw się. Jakoś dawałam sobie radę przez tych kilka lat dorosłego życia.
– Nie mam wątpliwości, lecz czuję się niezręcznie zostawiając cię samą, mimo że obiecałem Frankowi co innego. Ale – wstał i stanął zamyślony przed kominkiem – mam coś bardzo ważnego do załatwienia. – Nagle odwrócił się z wesołym uśmiechem do Elizabeth. – Słuchaj, jest jeszcze dość wcześnie. Co byś powiedziała na drinka w Vineyard, a może nawet oszałamiający taniec? Zgoda? No to wskocz szybciutko w jakąś kieckę.
Idąc po schodach na górę Elizabeth nie mogła się nie śmiać ze swojej konsekwencji. Zaledwie kilka dni wcześniej przysięgała sobie utrzymywać tego pana na dystans, a teraz zastanawiała się w popłochu, w czym będzie wyglądać bardziej zabójczo. Miała do wyboru czarną jersejową sukienkę lub też koralową spódnicę z dobraną do niej koralowo-kremową bluzką.
W końcu zdecydowała się na sukienkę, przykład elegancji w prostocie. Choć prawdę rzekłszy prostota sukienki była pozorna, co zresztą odbiło się na jej cenie; kosztowała Elizabeth półmiesięczną pensję w jednym z najbardziej ekskluzywnych sklepów w Toronto. Ale była tego warta, musiała to przyznać sama przed sobą, oglądając się w wielkim lustrze. Czerń sukienki interesująco kontrastowała z ognistą barwą jej włosów i jasną barwą skóry. Zadowolona okręciła się, następnie wyszukała odpowiednią biżuterię. Zdecydowała się na złoty łańcuszek i ręcznie kute złote klipsy. Jeszcze tylko delikatne pociągnięcie tuszem po rzęsach i odrobina kredki na wargi i była gotowa. Była już w drodze na dół, gdy uświadomiła sobie, że o czymś jeszcze zapomniała. Wróciła do pokoju i poperfumowała się delikatnie. Zrobiła małpią minę do swojego odbicia w lustrze i zeszła na dół.
Na widok Dana, przeklinała się w duchu, że jednak nie poświęciła więcej czasu na staranniejszą toaletę. W szarym sportowym garniturze i ciemnoczerwonym kaszmirowym golfie wyglądał jednocześnie dystyngowanie jak i na luzie.
– Całe szczęście, że tak rzadko się tak ubierasz – jego głos był przyjacielski i zupełnie pozbawiony ironii – bo Frank mógłby żałować, że kazał mi się tu wprowadzić.
Elizabeth poczuła suchość w gardle i śmiech, którym chciała skwitować ten komplement, zabrzmiał jak nerwowy chichot, lecz Dan zdawał się tego nie zauważać. Wpatrując się w nią pomógł jej zarzucić na ramiona biały wełniany szal. Kiedy nachylał się nad nią, czuła jego ciepły oddech we włosach i delikatną woń dobrych kosmetyków.
– Bardzo mi się podobają twoje perfumy – powiedział cicho. – Pachniesz niesamowicie uwodzicielsko.
Ta uwaga, zapewne w przeciwieństwie do oczekiwań Dana, przywróciła Elizabeth do rzeczywistości. Czuła bowiem, że sytuacja znów wymyka jej się spod kontroli, i zaczęła się zastanawiać, czy wyjście z Danem było dobrym pomysłem, ale doszła do wniosku, że wycofanie się byłoby dziecinadą i że tylko trzeba trzymać go na dystans. Zarzucili wierzchnie okrycia i zatrzasnęli za sobą drzwi.
Bar Vineyard znajdował się w piwnicach pod ekskluzywną restauracją francuską. Zeszli do długiej i wąskiej sali, oświetlonej świecami. Po przeciwnej stronie od wyjścia znajdował się bar, a obok niego na niskim podium grał skrzypek.
Właścicielem lokalu był Francuz, Pierre, który pojawił się w Kingston dwa lata temu. Kiedy Elizabeth i Dan weszli, stał akurat za barem. Na widok Dana uniósł rękę w geście powitania.
– Mon ami. Tu dois me presenter a ton amie si belle. Dan z uśmiechem skinął głową i Pierre. zbliżywszy się do nich nachylił się, by pocałować Elizabeth z prawdziwie galijskim szykiem.
– Witam panią, ma petite. Niech pani sobie nie żałuje wina oraz tańca w towarzystwie mon ami, Dana.
Dan zamówił butelkę francuskiego białego wina i wybór kilkunastu serów. Elizabeth, która początkowo czuła się nieco nieswojo, powoli zaczęła się odprężać.
Kiedy Dan poprosił ją do tańca, pozbyła się wszystkich obaw. Znaleźli się na parkiecie i zaczęli tańczyć w rytm wolnego utworu. W normalnej sytuacji Elizabeth unikałaby bliskiego kontaktu z Danem, ale dzisiaj czuła się zbyt wspaniale, żeby psuć sobie nastrój ciągłą kontrolą. Przytuliła się do niego opierając głowę na jego ramieniu; Dan uśmiechnął się nieznacznie do siebie, a kiedy oparł lekko brodę na jej głowie, wtuliła twarz w jego marynarkę i westchnęła z przyjemnością.
Tak złączeni tańczyli dalej, nawet gdy skrzypek skończył już grać. Pierre mrugnął do niego znacząco. Cest l’amour, mon ami – powiedział cicho. Wreszcie ocknęli się i nieco zażenowani wrócili do stolika, ale zaraz uznali, że na nich pora. Pożegnali się z Pierre’em i wsiedli do samochodu, gdzie Elizabeth może pod wpływem wypitego wina, a może zwykłego zmęczenia, usnęła. Kiedy zajechali przed dom, Dan wyłączył silnik i zwrócił oczy na Elizabeth. Ogarnął spojrzeniem jej urokliwą twarz, okoloną ognistymi kędziorami, długie ciemne rzęsy, teraz zakrywające pełne wyrazu, zielone oczy, nos o delikatnym kształcie i pełne czerwone usta.
– Moja śnieżyczka zaczyna topnieć – wyszeptał do siebie bawiąc się delikatnie jej włosami. – Może nie powinienem nakłaniać jej do picia wina, by pomóc jej roztopić się, ale czyż stara piosenka nie mówi, że miłość ci wszystko wybaczy? – Roześmiał się do siebie, ale z jakimś odcieniem smutku. Już jednak w następnej chwili był znów sobą. Wysiadł z samochodu, wziął Elizabeth na ręce i położył do łóżka.
Następnego ranka Elizabeth odkryła, że leży w łóżku w samej tylko halce, którą miała na sobie poprzedniego wieczora; jej czarna suknia wisiała na wieszaku w szafie, a jej buty stały na baczność przy łóżku, ale nie była zła na Dana, wiedziała, że jego działanie wynikało z czystej nadopiekuńczości. Wzięła prysznic, ubrała się i zeszła na dół, lecz czuła się nieco zawstydzona. Z ulgą zauważyła, że w kuchni nie było nikogo i dopiero teraz przypomniała sobie o wyjeździe Dana. Była za to wdzięczna losowi, bo po wczorajszym wieczorze miała o czym myśleć w samotności. Jak to się mogło stać, że zachowywała się z taką swobodą w stosunku do innego mężczyzny, skoro uważała, że kocha Stephena? Z westchnieniem pokręciła głową. Bo gdyby nawet zniszczyła swoje relacje ze Stephenem, to jak mogła nawet przypuszczać, że ułoży jej się jakoś z Danem Murdochem. Nie istniała kobieta, która byłaby w stanie utrzymać go przy sobie na dłużej... A zresztą, przecież już dawno odkryła, że pociąga ją w nim jedynie urok fizyczny, co zresztą mogło jakoś, usprawiedliwić to, iż zatracała się w jego obecności, bo przecież z naturą i tak się nie wygra. Pocieszona tą myślą zabrała się żwawo do pracy przy układaniu książek w biblioteczce ojca.
Po lunchu zadzwonił do niej Mikę Dougal.
– Lizzie, świetnie, że jesteś. Rozmawiałem wczoraj z twoim ojcem i chyba czuje się o wiele lepiej.
– To fakt. Jest nawet spora nadzieja, że w poniedziałek będzie już w domu. A jak u was?
– Widzisz... sprawa jest następująca: jeden z reporterów zachorował, a mamy pełne ręce roboty. Nie nasuwa ci się może jakaś doskonała rada?
Elizabeth roześmiała się. – Kiedy mam przyjechać?
– Na przykład dziś po południu.
– Oczywiście. Będę o drugiej. To na razie i do zobaczenia.
Elizabeth przebrała się wkładając na siebie bardziej roboczy strój: flanelową spódnicę, luźny żakiet i prostą bluzkę, w czym od razu poczuła się jak rasowa dziennikarka. Telefon od Mike’a ucieszył ją, gdyż z coraz większą tęsknotą myślała o pracy, szczególnie, że mogła wyciszyć wtedy swoje inne myśli.
Kiedy Elizabeth przyjechała do redakcji, wrzało tam jak w ulu. Wszyscy dziennikarze mieli już przydzielone sprawy do załatwienia, a na kilka minut przed przyjazdem Elizabeth, w jednej ze szkół na przedmieściu wybuchł pożar i trzeba było wysłać jednego z młodszych dziennikarzy, który zwykle zajmował się redakcją tekstów i ich układem w wydaniu.
– Popracuj trochę za niego – zaproponował Dougal – a kiedy tylko wróci, dostaniesz coś ciekawego na mieście. Na razie jednak pomyśl, co zrobić z następnym wydaniem. Jest już przeładowane artykułami, a jeszcze trzeba dodać kilka najświeższych wiadomości i informacji.
Elizabeth zajmowała się już podobną pracą w Toronto, tak więc zadanie nie przeraziło jej i natychmiast przystąpiła do zrealizowania go. Siedziała niedaleko jednego z weteranów gazety jej ojca, Phila Jefreya, z którym w krótkich przerwach w pracy dla złapania oddechu plotkowała o wszystkim i o niczym.
– No i jak ci się pracuje na starych śmieciach? Zdaje się, w Toronto nie zajmujesz się taką pracą? – spytał Phil podczas którejś z przerw. – Tutaj zwykle robi to ta nowa, Martha Bennet, ale wyjechała z narzeczonym na weekend.
Elizabeth poczuła, że robi jej się ciepło.
– A tak – powiedziała, modląc się, by nie zdradziło ją drżenie głosu. – Poznałam ją, ale nie wiedziałam, że ma narzeczonego?
– A tak, tego Murdocha, pisarza. Wszyscy tak mówią. Słyszałaś pewnie o nim? – Elizabeth pokiwała niecierpliwie głową. – Otóż – ciągnął dalej Phil – zadzwoniła nagle w piątek wieczór twierdząc, że musi nagle wyjechać w ważnej sprawie. Nikt w redakcji nie ma wątpliwości, co lub raczej kto jest tą ważną sprawą. W każdym razie, fakt jest faktem, że nie wróci wcześniej niż jutro wieczorem. A tak między nami, to dziewczyna ma tupet, żeby pracować przez zaledwie trzy tygodnie i brać sobie wolne. Nie do wiary.
Phil pokręcił głową i wrócił do pracy. Elizabeth miała ochotę wrzeszczeć na całe gardło. Odłożyła ołówek i poszła do toalety. Widok jej odbicia w lustrze przeraził ją: z bladej jak ściana twarzy wyzierały wielkie, pełne łez oczy.
– Dobrze ci tak, Elizabeth O’Neil – powiedziała na cały głos. – Niech to doświadczenie posłuży ci jako ostrzeżenie. Tak to zwykle bywa, jeśli dziewczyna zadaje się z mężczyzną pokroju pana Murdocha, któremu się wydaje, że jest połączeniem Casanovy i Don Juana.
Aż wrzała z wściekłości na myśl, że pozwoliła mu się tak zbliżyć do siebie. Ale też facet ma tupet, Martha przy nim to zdziebko. Zarozumiały pyszałek. Wydaje mu się, że jak tylko spojrzy na kobietę, ta zaraz poleci za nim aż na koniec świata. Może tak jest, ale na pewno nie ze mną. Już ja mu zgotuję przywitanie, przy którym chłód Arktyki będzie miłym ciepełkiem. Pocieszona tą myślą, Elizabeth zebrała się w sobie i wróciła do pracy przy biurku, a gdy skończyła, pojechała wprost do domu, mimo że koledzy z pracy namawiali ją na drinka.
W nocy spała niespokojnie. Śniło jej się, że jest zamknięta w pokoju, z którego nie ma wyjścia. Było tam jedynie okno, ale nie mogła go dosięgnąć, a kiedy wreszcie udało jej się jakoś wyjrzeć, zobaczyła czarną ścianę, a zza niej usłyszała jakiś znajomy śmiech, ale nie mogła sobie przypomnieć czyj. Rano obudziła się rozbita i gdyby nie potrzeba odwiedzenia ojca, zostałaby w łóżku. Wstała i przypomniawszy sobie sen, pod wpływem impulsu wyjrzała przez okno i od razu zachciało jej się żyć na nowo. Była pierwsza niedziela kwietnia i słońce jakby podporządkowując się ludzkiemu kalendarzowi postanowiło zaświecić bardziej wiosennie. Elizabeth modliła się w duchu, żeby ten pierwszy dzień oznaczał koniec zimy, jak gdyby wraz z odejściem zimy mogły odejść wszystkie jej smutki ostatnich dni.
Po śniadaniu zdecydowała się zadzwonić do Stephena. Nie kontaktowali się już od ponad tygodnia i zaczęły ją gnębić wyrzuty sumienia.
– Stephen! Jak ci tam samemu, kochany?
– Już lepiej, skarbie. A co u was, jak się czuje ojciec? – Nie czekając jednak na odpowiedź, mówił dalej pospiesznie tonem usprawiedliwienia. – Przepraszam, że nie dzwoniłem, ale jak tylko poczułem się lepiej, rzuciłem się w wir pracy i nie miałem na nic czasu.
– Och, Stephen – zaniepokoiła się Elizabeth. – Nie powinieneś tego był robić. Jesteś jeszcze osłabiony. Nie wolno tak.
– Nie martw się. Wszystko jest w najlepszym porządku. Ale poczekaj, bo jak na razie tylko narzekam i to w dodatku na twój koszt, a ty nie możesz nawet nic wtrącić. Ale słysząc twój głos, trochę mnie poniosło.
– Nic nie szkodzi. U mnie wszystko okay, a tato czuje się znacznie lepiej i jutro powinien wyjść ze szpitala. Jak wszystko dobrze się ułoży i upewnię się, że da sobie sam radę, wracam do Toronto i ciebie. Kocham cię.
– Ja ciebie też, i to bardzo. Postaram się zadzwonić w środku tygodnia, a gdybym cię nie złapał, spróbuj ty. Na razie moc ucałowań, pa.
Telefon do Stephena pomógł jej jeszcze bardziej oderwać się od jej rozterek i przypomnieć sobie spokój, jakiego doznawała będąc z nim w Toronto. Leżała na kanapie i rozmyślając o tym, nawet nie wiedziała, kiedy usnęła. We śnie znów usłyszała ten sam męski głos, który słyszała w swoim koszmarze. Przestraszona obudziła się, ale głos nie zamilkł. Otworzyła oczy. Nad nią stał Dan Murdoch i wpatrywał się w nią z sympatycznym uśmiechem.
– Widzę, że próbujesz spać, by skrócić oczekiwanie na mnie – powiedział ciepło i pogodnie. – Bardzo się stęskniłaś?
Elizabeth usiadła natychmiast na kanapie starając się wygładzić włosy i mierząc go zimnym wzrokiem, z całą godnością, na jaką pozwalała jej sytuacja, warknęła:
– Odczep się... – i sztywnym krokiem wyszła z pokoju, nie zatrzymując się, aż znalazła się w bezpiecznym zaciszu swojego pokoju. Była bardzo dumna ze swojego zachowania do czasu, gdy uświadomiła sobie, że nic nie jadła od jedenastej rano.
Po kąpieli włożyła ulubioną piżamę, która była już tak sprana, że aż zabarwiona na żółto, i która zupełnie luźno wisiała na niej. Lubiła ją tak bardzo, że nigdy nie zdecydowałaby się wyrzucić jej, chyba żeby się już zupełnie rozlatywała. Zadowolona wskoczyła do łóżka i zaczęła czytać książkę.
Kiedy dom wydawał się już pogrążony w zupełnej ciszy, odłożyła książkę na nocną szafkę i po cichu zeszła do kuchni; jedynym dźwiękiem, jaki wydała, był syk bólu, kiedy w ciemnościach kopnęła w nogę krzesła. Po obejrzeniu swojego biednego palca u stopy i stwierdzeniu, że jest cały i zdrów, Elizabeth przystąpiła do rutynowego opróżniania zawartości lodówki. O dwunastej w nocy nie wiadomo, czy była to późna kolacja, czy bardzo wczesne śniadanie. Nagle zamarła z nie przełkniętym kęsem w ustach, słysząc za sobą kroki i trzask drzwi.
– Jeśli już naprawdę musisz myszkować po kuchni w środku nocy, to mogłabyś przynajmniej robić to ciszej – odezwał się gniewnie Dan.
Elizabeth aż podskoczyła waląc się boleśnie głową w drzwi lodówki.
– Niech to szlag! To przez ciebie! – siedziała na podłodze rozcierając sobie głowę i rzucając na intruza gniewne spojrzenie. – A poza tym – zaczerpnęła głęboko powietrza – mogę korzystać z mojej lodówki, kiedy mi się podoba.
– Masz absolutną rację. To rzeczywiście nie moja sprawa, że w nocy zachowujesz się w kuchni jak raniony słoń – odparł Dan sucho. – A teraz, jeżeli pozwolisz, chciałbym sobie zrobić coś do jedzenia. – Przerwał, po czym dodał już znacznie bardziej pojednawczym tonem: – Nie potrafię zasnąć bez kolacji.
– A ja mam pewnie rozczulać się nad tobą? – spytała Elizabeth sarkastycznie. Dan wyjął z lodówki talerz zimnej wołowiny.
– Odrobina współczucia by nie zaszkodziła – odparł łagodnie. – Mogłabyś podać musztardę?
– Jeżeli tak bardzo brakuje ci współczucia, to znam wiele miejsc, gdzie możesz je znaleźć łatwiej – odparła zaczepnie, podając mu słoik dwoma palcami, żeby tylko nie dotknąć jego dłoni.
– Owszem i niewykluczone, że ich poszukam – rzekł znużonym głosem – tym bardziej, że nie musiałbym wtedy mieć do czynienia z histeryczkami. – Odłożył kanapkę na talerz i spojrzał na Elizabeth. – Nic z tego nie rozumiem. Kiedy wyjeżdżałem, byliśmy na jak najlepszej drodze do ułożenia sobie przyjacielskich relacji, a kiedy wróciłem, przywitałaś mnie, jakbym nie wiem co ci zrobił. Nie zareagowałem jednak, biorąc to za objaw czy to zmęczenia, czy chwilowej chandry. Teraz jednak widzę, że był to objaw zupełnej zmiany stosunku do mnie i tego już nie jestem w stanie zrozumieć. No, ale skoro tak chcesz, ja też potrafię być nie do zniesienia. Dobranoc. – Dan wziął swoją kanapkę i ruszył w stronę gabinetu.
– Proszę bardzo! – krzyknęła za nim Elizabeth. – Bądź sobie jaki chcesz. I tak nie dostrzegę różnicy.
– Ale nim skończyła, drzwi gabinetu odgrodziły ją od Dana. Była tak wzburzona, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie podejść pod gabinet i nie powtórzyć mu jeszcze raz swojej odpowiedzi, żeby mieć pewność, że ją usłyszy, ale opamiętała się w porę. Zamknęła drzwi lodówki i powędrowała do siebie na górę.
Długo nie mogła zasnąć. Zastanawiała się, czy Murdoch już śpi. W kuchni był nadal ubrany, tak jak przyjechał, i nic nie wskazywało na to, że ma zaraz ochotę iść spać. Jednakże nie słyszała stukotu maszyny. Może czyta, zastanawiała się? A zresztą cóż mnie to obchodzi. Z irytacją przełożyła poduszkę i ułożyła się na plecach. Gapiąc się ponuro w sufit, nie wiedziała, kiedy zasnęła.
Budząc się rano nie zaprzątała już sobie głowy nocną awanturą, gdyż teraz najważniejszy był powrót ojca ze szpitala. Zastanawiała się jedynie, jak sprawić, żeby ojciec nie zauważył wrogości między nimi. Nie można mu serwować żadnych zmartwień, i chcąc nie chcąc będzie musiała porozmawiać z Danem.
Po kąpieli zeszła na dół. Gabinet był nadal zamknięty. Włączyła ekspres do kawy, a do tostera włożyła kilka kromek chleba. Nie była jednak spokojna i co chwila oglądała się przez ramię, sprawdzając, czy drzwi gabinetu nadal pozostają zamknięte.
Skończyła śniadanie, a Dana ciągle ani śladu. Zebrała się w sobie i zdecydowała się sprawdzić, czy już nie śpi. Zastukała do drzwi, które otwarły się natychmiast, jak gdyby Dan tylko na to czekał. Miał surowy wyraz twarzy, przez co Elizabeth nie zauważyła, że pod oczami ma podkowy z niewyspania, a wokół ust wyżłobione bruzdy ze zmęczenia, a może zmartwienia? Mówiąc do niego, wbiła wzrok w kołnierzyk jego koszuli.
– Może przypominasz sobie, że dziś przyjeżdża mój ojciec. Uważam, że powinniśmy zachowywać się przy nim jak dwójka cywilizowanych ludzi i zostawić na boku nasze drobne niesnaski.
– Drobne? Rzeczywiście – powiedział to takim tonem, że podniosła głowę i jej zielone oczy wpatrzyły się w jego niebieskie o nieodgadnionym wyrazie. Nie wytrzymała jego spojrzenia i odwróciła nerwowo głowę. – Faktem jest – ciągnął spokojnie Dan – że spokój twojego ojca jest sprawą najważniejszą. W związku z czym obiecuję unikać wszelkich niepotrzebnych zadrażnień w jego obecności.
Elizabeth poczuła ulgę. – To doskonale. Ja z mojej strony mogę obiecać to samo. A teraz jadę do szpitala. Powinniśmy wrócić w porze lunchu.
Dan spoglądał za nią, a w jego oczach pojawił się wyraz rozczarowania.
Kiedy Elizabeth weszła do pokoju ojca, Frank siedział na brzegu łóżka, już ubrany. Elizabeth podeszła do niego i pocałowała go. – Jak widzę, tato, już się nie możesz doczekać, kiedy wreszcie się stąd wyniesiesz?
– Rzeczywiście. Siedzę już tak ubrany od ósmej rano. Co cię zatrzymało? Zresztą nieważne, chcę już stąd znikać, zanim doktor Johnson zmieni zdanie. – Pocałował Elizabeth w czoło i biorąc do ręki marynarkę dodał: – Chodź, kochanie. Wracamy do domu.
W drodze do domu Frank mówił z ożywieniem o swoich planach, o tym co zrobi, z czego zrezygnuje, i jak się cieszy, że znowu wszystko zależy od niego. A gdy podjechali pod dom i Elizabeth wyłączyła silnik, przez chwilę siedział bez ruchu, a potem powiedział:
– Wiesz, strasznie się cieszę, że jestem znów w domu. Tak, prawdę mówiąc, trochę się martwiłem. Ale całe szczęście już po wszystkim. – Uśmiechnął się do córki. – Cieszę się, że mam was przy sobie, ciebie i Dana, bardzo mi pomagacie.
W tym właśnie momencie z domu wyskoczył Dan i podbiegł się przywitać z Frankiem.
– Cześć, Dan – zawołał radośnie Frank – mam nadzieję, że dobrze się sprawowałeś?
Dan pomógł wysiąść Frankowi z samochodu. – Zależy jak kiedy – roześmiał się w odpowiedzi.
Gdy weszli do saloniku, Dan zaoferował się, że zrobi herbatę.
– Ależ zostaw, Dan. Jestem strasznie ciekaw, jak ci idzie z książką, a o herbatę może poprosimy Lizzie, co skarbie? – Odwrócił się z pytającym wzrokiem do Elizabeth.
Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, Dan także popatrzył na nią i spytał słodko:
– Naprawdę nie będziesz miała nic przeciwko temu, droga Elizabeth? I może zrobiłabyś, jeszcze kilka kanapek, ostatnio nie jadałem zbyt regularnie. – Spojrzał jej w oczy z zaczepką, ale Elizabeth odpowiedziała mu spokojnym spojrzeniem i równie spokojnym głosem, w którym wręcz zabrzmiała matczyna troska.
– Ależ oczywiście, mój drogi. Byłoby obojgu nam z ojcem przykro, gdyby nasz gość głodował podczas pobytu w naszym domu. A z pewnością musisz być bardzo głodny po wzmożonym wysiłku podczas ostatniego weekendu.
Na widok nieco zbaraniałej miny Dana, uśmiechnęła się w duchu. Nie tylko ty potrafisz prawić zawoalowane złośliwości, pomyślała. Kiedy wróciła z parującą herbatą i kanapkami, ni z tego, ni z owego Dan zerwał się, aby jej pomóc. Przejmując od niej tacę, spojrzał na nią śmiejącymi się oczami.
– A więc to o to chodzi. Teraz już rozumiem to chłodne przyjęcie po moim powrocie z weekendu. Panna Elizabeth jest po prostu zazdrosna.
Dobrze, że Dan stał tak, że zasłaniał twarz Elizabeth przed wzrokiem jej ojca. – Spadaj! – Wysyczała przez zaciśnięte zęby. Wcisnęła mu tacę w dłonie i tłumacząc się ojcu, że nie zdążyła jeszcze wziąć kąpieli, wyszła z pokoju. Koniec z przejmowaniem się uwagami tego durnia, pomyślała zawzięcie.
W ciągu następnych dni ustalił się w miarę stały układ dnia. Frank wstawał stosunkowo późno. O dziesiątej jadł razem z Danem lekkie śniadanie i pił kawę, potem szedł czytać, a popołudniami pozwalał sobie na drzemkę.
Elizabeth robiła mężczyznom śniadanie, a potem znikała u siebie. Nie odczuwała żadnej ochoty na wdawanie się w pogawędkę z Danem, a nie mogłaby tego uniknąć, siedząc we wspólnym pokoju. Dzięki temu dom był posprzątany jak nigdy.
Wieczorami Elizabeth przygotowywała najwymyślniejsze kolacje, a potem, nie mogąc ciągle zostawiać mężczyzn samych, wypijała z nimi kawę.
Któregoś wieczoru, gdy zmywała, do kuchni wszedł Dan. Podszedł do pieca na węgiel drzewny i podnosząc pogrzebaczem żelazną płytę wrzucił do środka niedopałek papierosa, którego właśnie skończył. Następnie podwinął rękawy i wziął do ręki ścierkę do naczyń.
– Ty będziesz myła, a ja będę wycierał, zgoda? . – Obejdzie się – odparła sztywno Elizabeth.
– Ależ nie obejdzie się, moja droga. Wycieranie przeze mnie naczyń jest częścią naszej zabawy w cywilizowanych ludzi, którą prowadzimy dla twojego ojca. Przecież nie mogę wyglądać na kompletnego lenia, który traktuje gospodynię jak służącą, nawet jeżeli formalnie jest jej gościem. Tak więc od czasu do czasu muszę ci pomagać, choć wierz mi, moja droga, wycieranie naczyń w twojej obecności to nikła przyjemność.
Nie chcąc rozpętywać awantury Elizabeth zajęła się zmywaniem, udając, że absolutnie ignoruje jego obecność. Dobrze, że nie widziała jego zadowolonej miny, bo niechybnie na jego twarzy wylądowałby któryś z półmisków. Przez chwilę nie odzywali się do siebie, ale w jakimś momencie Dan musiał spytać się Elizabeth, gdzie schować porcelanową miskę na sałatę.
– W spiżarni. Chodź, pokażę ci. – Wytarła ręce i poprowadziła go do małego pomieszczenia przylegające – go do piwnicy. Na półkach stały rzędy konserw i słoików z marynatami. Wzięła ostrożnie miskę od Dana i stanęła na palcach, starając się umieścić ją na półce ponad jej głową. Dan przysunął się chcąc jej pomóc. Ich ciała zetknęły się i Elizabeth drgnęła nerwowo.
Pocałunek był delikatny i głęboki. Elizabeth w jednej chwili zupełnie zatraciła się w ramionach Dana, niezdolna się kontrolować. Dopiero kiedy odsunął się od niej – zakryła dłońmi zarumienioną twarz.
– Przepraszam, Lizzie. Ale czasami nie mogę się przy tobie powstrzymać. – Powiedział cicho i zostawił ją samą. Elizabeth wróciła po chwili do kuchni i jak otępiała dokończyła sprzątanie, by jak najszybciej zostać sama. Na szczęście dla niej, gdy skończyła pracę w kuchni, Dana nie było już w salonie, tak więc tłumacząc się zmęczeniem poszła do siebie, decydując, że najlepszym środkiem na jej wzburzenie będzie sen.
Następny dzień minął bez żadnych niespodzianek ze strony Dana. Wieczorem odwiedził ich doktor Johnson, który po zbadaniu Franka stwierdził znaczną poprawę, ale polecił, żeby nadal nie przemęczał się. Doktor został oczywiście na kolacji, a po posiłku Frank zaproponował grę w karty. Ponieważ było ich czworo mogli zagrać w brydża. Frank grał z doktorem, natomiast Elizabeth została partnerką Dana. Po kilku robrach okazało się, że para Elizabeth – Dan przegrała z kretesem i Elizabeth wiedziała doskonale, że stało się tak w dużej mierze przez nią.
Gdy już Frank i doktor niezmiernie zadowoleni z siebie nacieszyli się już do woli wygraną, przeprosili i poszli oglądać telewizję i chcąc nie chcąc, Elizabeth została z Danem sama.
– Przykro mi, że akurat ja ci się dostałam za partnera – powiedziała, żeby jakoś przerwać krępującą ciszę – nie byłam dziś w najlepszej formie. Chyba w ogóle nie najlepiej gram w karty.
– Nie najlepiej – Dan prychnął okropnie! Elizabeth wyprostowała się gwałtownie. „
– Ale to cię nie upoważnia to takiej grubiańskości! Dan wstał kierując się do gabinetu.
– Oto i cała moja Lizzie. Która nie wytrzyma ani pięciu minut, żeby nie pokazać pazurów.
– W twojej obecności na pewno nie – odszczeknęła, zanim zamknęły się za nim drzwi.
W piątek rano Elizabeth obudził telefon. Była zdziwiona, że Dan nie odbiera, jako że telefon był w gabinecie, gdzie spał. Zbiegła na dół. Kiedy weszła do gabinetu, Dan leżał skurczony na krótkiej kanapie i spał w najlepsze. Wzruszyła poirytowana ramionami i podniosła słuchawkę.
– Cześć Elizabeth, tu Martha. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie rano, ale muszę rozmawiać z Danem.
Gdyby nie to, że musiała rozespana zwlekać się z łóżka, aby podnieść słuchawkę, i gdyby to kto inny dzwonił, być może Elizabeth bardziej łagodnie obudziłaby Dana. W tej jednak sytuacji miała ochotę się odegrać. Z zimną satysfakcją potrząsnęła Danem i przystawiwszy usta nieomalże do jego ucha krzyknęła:
– Dan, obudź się! Telefon do ciebie.
Ku jej jednakże zdumieniu jej bezlitosne zabiegi nie poskutkowały. Popatrzyła na niego i poczuła nagły przypływ współczucia. Musiał pracować całą noc, a potem jeszcze musiał cierpieć katusze na maleńkiej jak na jego potężny wzrost kanapie.
– No, Martusiu, poczekasz sobie – powiedziała do siebie. Odwracała się właśnie do telefonu, gdy nagle poczuła na ramieniu uścisk, a później silne palce zacisnęły się na jej przegubie i nim zdążyła się zorientować, Dan pociągnął ją na kanapę. Dławiąc krzyk przestrachu, obejrzała się. Jedną ręką trzymając ją mocno, Dan leżał jak gdyby nigdy nic i podpierając się na drugiej ręce przyglądał jej się z uśmiechem.
– Co za miła niespodzianka. Czy to, że leżysz ze mną w łóżku, oznacza pełne i bezwarunkowe przebaczenie – spytał z kpiną.
Przez chwilę Elizabeth jakby zamurowało. Gdy wreszcie odzyskała głos, z jej ust dobył się wściekły syk:
– Puszczaj mnie w tej chwili. Ty draniu! – Z całej siły próbowała się wyrwać, lecz Dan był zbyt silny, a potem nim zdążyła zareagować, poczuła jego gorące wargi na swoich ustach. Szamocząc się starała się uwolnić, ale pocałunek stawał się coraz bardziej natarczywy, aż wreszcie Elizabeth wbrew sobie zaczęła go oddawać. Gdy Dan puścił jej rękę, zarzuciła mu ręce na szyję i powoli gładziła jego ramiona, przywierając całym ciałem do niego. Zaczęła się powoli zatracać w żarliwej rozkoszy. Nie mogła się powstrzymać, mimo że jej bardziej racjonalna część broniła się przed tym z całej siły, bowiem odkryła, że przez cały czas marzyła o jednym – żeby znaleźć się w ramionach Dana.
Nagle Dan odsunął się od niej i usiadł. Spoglądając na szeroko otwarte ze zdziwienia oczy dziewczyny i lekko rozchylone, pełne wargi, Dan musiał się powstrzymywać z całą mocą, by jej znowu nie pocałować.
Jednak odgarnął tylko pieszczotliwie jej ogniste włosy z policzka i powiedział:
– A nie wiesz przypadkiem, kto dzwoni?
– Ty potworny draniu! – krzyczała. – Ty łazęgo! Przez cały czas nie spałeś! – Wyszarpnęła spod niego poduszkę i z całą siłą grzmotnęła go nią w plecy, a następnie odkrywając nagle, że jest tylko w kusej koszuli nocnej wybiegła z pokoju. Już na schodach słyszała początek rozmowy Dana z Marthą.
– Cześć, skarbie. Cieszę się, że już wróciłaś.
W sobotę Frank był w wyjątkowo dobrym humorze i z ochotą zgodził się na propozycję Elizabeth, żeby w niedzielę zaprosić kilku znajomych na kolację.
– Chciałabym jakoś odwdzięczyć się Walkerom za ich gościnność – wyjaśniała Elizabeth – i przy okazji zaprosić innych.
Frank był tym bardziej zadowolony, że od czasu powrotu ze szpitala, jego jedyne towarzystwo stanowili Elizabeth i Dan. Po zaproszeniu gości, Elizabeth miała wreszcie czas, żeby przemyśleć w spokoju zdarzenie w gabinecie. Postanowiła porozmawiać z Danem.
Drzwi do gabinetu, z którego dochodziło nieregularne stukanie maszyny do pisania, były otwarte na oścież, więc bez pukania wsunęła głowę do środka. Dan siedział przy biurku, mozolnie przepisując rękopis książki.
– Dan? – powiedziała z wahaniem.
Dan uniósł brwi pytająco. Włosy miał zburzone i nieco nieobecny wyraz twarzy.
– Czym ci mogę służyć – spytał napiętym głosem. Wiedziała już, że nienawidził, kiedy przeszkadzano mu w pracy.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, że w niedzielę o siódmej będzie kilku gości na kolacji.
– Mam to traktować jako zaproszenie, czy też raczej informujesz mnie o tym, żebym się zdążył zmyć na czas?
Elizabeth zniecierpliwiła się. Jakoś zawsze tak prowadził rozmowę, że wychodziła na nieokrzesanego gbura.
– Oj, daj spokój. Oczywiście, że jest to zaproszenie, a mówię ci o tym jedynie po to, żebyś ewentualnie zdążył zaprosić Marthę.
– Uważasz, że to dobry pomysł? Wpuszczać wroga na swoje terytorium? – Roześmiał się rozbrajająco widząc jej zmieszanie i już poważniej dodał: – Dobrze. Zadzwonię do niej. Na pewno nie odmówi. Ostatnio czuje się nieco zaniedbywana.
Następny dzień był deszczowy i pochmurny, co pokrzyżowało nieco plany Elizabeth, która miała zamiar zaprosić gości na spacer przed kolacją. Teraz jednak doszła do wniosku, że z większą przyjemnością przyjmą nasiadówkę przy ciepłym kominku.
Jako główny posiłek Elizabeth przygotowała stek z pieczonymi kartoflami w mundurkach, sos na dziko oraz marchewkę i groszek. Jako przystawkę podała pasztet z kurczaka, według własnego przepisu, i sałatkę z selera; Dan zajął się drinkami.
Frak zasiadł w ulubionym fotelu, natomiast pozostali rozsiedli się na dywanie przed kominkiem. Elizabeth nie miała czasu na rozmowy, krążyła między kuchnią i pokojem i tylko w przelocie miała czas napić się sherry, której nalał jej Dan. Właśnie sprawdzała, czy ziemniaki są już gotowe, gdy do kuchni weszła Judy z konspiracyjną miną.
– Co to się dzieje między tobą i Danem? – spytała bez wstępów.
– To znaczy? – Elizabeth spojrzała na nią niewinnym wzrokiem.
– To znaczy, że nie mieszka się pod jednym dachem z mężczyzną, żeby się nic nie działo.
Elizabeth przez krótki czas pobytu bardzo polubiła Judy oraz czuła do niej wielki szacunek i zdawała sobie sprawę, że jej dociekliwość płynie z czystej przyjaznej ciekawości.
– Nic się nie dzieje, Judy. Nie z nim. Dan zdaje się lubować w konsumpcji swych miłości pęczkami, ja zaś wolę robić to pojedynczo.
– Nie rozumiem, o czym mówisz. – Na twarzy Judy pokazał się wyraz zdziwienia. – To on ma kogoś?
Elizabeth nie mogła się powstrzymać od ironii.
– No nie wiem, chyba że Martha Bennet jest jego siostrą.
Judy roześmiała się. – Ależ Dan jest jej opiekunem. Nic ich nie łączy.
– Akurat.
– Jeśli mi nie wierzysz, spytaj się Dana.
Po wyjściu gości Elizabeth wróciła myślą do rozmowy z Judy. Mimo że bardzo chciała uwierzyć w jej opinię, to jednak relacje Dana z Marthą zdecydowanie nie wyglądały na związek opiekuna z podopieczną. Co więcej, Dan jakby celowo podkreślał, że Martha była kimś specjalnym w jego życiu. Zresztą, jak miała traktować taki chociażby obrazek: kiedy odpoczywali po kolacji, Martha przytuliła się do Dana, a ten nie zważając na wzrok Elizabeth pocałował ją czule w czubek głowy. Albo to: po kolacji Walkerowie zaoferowali się, że odwiozą Marthę, lecz Dan zaprotestował, mówiąc, że chętnie zrobi to sam, tym bardziej, że jak twierdził, musi przywieźć z domu jakieś notatki.
Właśnie układała się do snu, kiedy usłyszała stukanie do drzwi.
– Telefon do ciebie – zawołał zza drzwi Dan. – Stephen.
Elizabeth otuliła się w szlafrok i zbiegła na dół.
– Stephen, kochany – wykrzyknęła radośnie do słuchawki. – Jak wspaniale, że dzwonisz. Bardzo się już stęskniłam za tobą, wiesz? – wymruczała. Zupełnie jej nie obchodziło, że w tym czasie Dan rozłożył się na kanapie. – Kiedy przyjeżdżasz? Tak? Na przyszły weekend? To świetnie. Już się nie mogę doczekać.
Kiedy odłożyła słuchawkę, w patrzących na nią oczach Dana dostrzegła kpinę, ale jeszcze coś innego: niepewność, gniew, tylko skąd?
– Gdybym wiedział, że twoje miłosne uczucia doznają takiego uszczerbku, pomógłbym ci coś z tym zrobić.
– Tylko że okrutnie byś się rozczarował, bo nie pozwoliłabym ci.
– Nie jestem tego taki pewny.
– Twoje opinie nie mają dla mnie żadnego znaczenia – fuknęła i wyszła z pokoju. Dan był wyraźnie podenerwowany. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie pokłócił się z Marthą, i ta myśl w dziwny sposób wprawiła ją w lepszy nastrój.
Dni następnego tygodnia mijały szybko. Elizabeth spędzała mnóstwo czasu z ojcem i z radością obserwowała, jak odzyskuje siły. Policzki nabrały zdrowych rumieńców, przytył też nieco, a dobry humor nie odstępował go nawet wtedy, gdy doktor Johnson kazał mu rzucić palenie fajki. Do tak szybkiej rekonwalescencji Franka przyczyniły się z pewnością piesze wędrówki, które urządzali sobie we dwoje, choć często Frank po jakimś czasie zawracał do domu, a Elizabeth włóczyła się jeszcze przez jakiś czas sama po okolicy. Pogoda uległa całkowitej zmianie podczas ostatnich tygodni. Dni stawały się coraz cieplejsze i nawet w nocy temperatura nie opadała zbyt mocno. Słońce coraz częściej przedostawało się przez chmury i choć pęki na drzewach nie zdążyły się jeszcze otworzyć na powitanie wiosny, na gałęziach wiły już gniazda pierwsze ptaki, które wróciły z dalekich podróży do ciepłych krajów. Wkrótce i ona miała wracać do Toronto, do swojej pracy i Stephena. Elizabeth postanowiła poważnie zastanowić się nad swoją przyszłością i jakoś uporządkować sobie życie. Wakacje w domu były tylko przerwą na oddech i podjęcie decyzji; i choć zostały przedłużone z powodu choroby ojca, nadszedł czas, by postanowić, co robić dalej. Musi się zdecydować, czy dalsze swe życie wieść przy boku Stephena, czy też sama.
Jakoś tak się stało, że jej myśli o przyszłości nabrały ostatnio głębszego sensu i wagi. We wcześniejszym etapie dorosłego życia żyła trochę z dnia na dzień, ale nadszedł czas decyzji, tylko jakiej? Ciągle łudziła się nadzieją, że to samo życie przyniesie rozwiązanie, które ustrzeże ją przed złym wyborem. Może jutrzejsze spotkanie ze Stephenem pomoże jej?
W sobotę rano obudziła się pełna werwy i radości. Ubrawszy się, zbiegła na dół.
– Dzień dobry, tatku – powiedziała całując go w czoło. – Jak ci się spało?
Frank poklepał ją po dłoni. – Sądząc z twojego nastroju, nie tak jak tobie, ale jakoś się trzymam.
Przez cały czas rozmowy z ojcem, Dan przyglądał jej się bez słowa.
– Dzień dobry, Dan. Mam nadzieję, że dobrze spałeś – powiedziała i natychmiast ugryzła się w język, widząc, że Dan ma podkrążone oczy i zmarszczkę na czole. – Dan? Okropnie wyglądasz. Co się stało? – spytała ze szczerym zatroskaniem.
Dan odłożył filiżankę kawy na stół i dopiero potem odpowiedział chłodnym głosem:
– Nic mi nie jest. Może tylko ostatnio zbyt wiele pracowałem. A ty wydajesz się dziś cała w skowronkach. Co wcale nie znaczy, że kiedykolwiek zauważyłem u ciebie napady złego humoru – powiedział zaczepnie.
Ale Elizabeth nie miała najmniejszej ochoty wdawać się z nim w kolejną walkę na słowa, tym bardziej że wyraźnie Dan wstał dziś lewą nogą i miał ochotę na kimś to sobie odbić.
Pod wpływem jakiegoś przewrotnego impulsu podeszła nagle do niego od tyłu, objęła go leciutko i żartobliwie pociągnęła za ucho.
– Powinieneś więcej sypiać, bo stajesz się nieprzyzwoicie zrzędliwy.
Dan odwrócił się do niej szybko, ale Elizabeth odskoczyła do tyłu. Twarz Dana pobielała z wściekłości, a po ruchu zaciskających się dłoni widać było, że stara się za wszelką cenę zapanować nad sobą. Elizabeth przesławszy mu uroczy uśmiech, odwróciła się do ojca i z ulgą zauważyła, że pochłonięty pałaszowaniem pysznego śniadania nie dostrzegł ich spięcia. Dan powoli opuścił głowę i w milczeniu kończył śniadanie.
– Aha, tato. Pamiętasz, że wieczorem przyjeżdża Stephen?
– Mhm – mruknął ojciec, natomiast Dan rzucił na nią szybkie spojrzenie, ale nie odezwał się.
Dopiero kiedy zostali sami, by pozmywać, wrócił do rozmowy przy stole.
– To dlatego aż kipisz od szczęścia. Bo kochaneczek przyjeżdża w odwiedziny, czy tak? Zupełnie zapomniałem. – Przez chwilę stał zamyślony, a potem zwrócił się do niej już zupełnie innym tonem. – Wiesz, odnoszę wrażenie, jakby twój ojciec nic nie wiedział o twoich zaręczynach. A przy okazji, uważasz, że to rozważny krok, Lizzie?
– Niech cię nie obchodzą moje osobiste sprawy, z łaski swojej. – Elizabeth odparła sztywno i wyszła z kuchni nie chcąc zastanawiać się nad krytycznym wyrazem twarzy Dana. A przecież tak naprawdę nie była jeszcze zaręczona, ale Dan nie miał o tym pojęcia, a ona była ostatnią osobą, która by mu to powiedziała. Na wspomnienie zaręczyn straciła dobry humor. Jeżeli bowiem Stephen wróci do tego tematu, będzie musiała dać mu odpowiedź, a następnie powiadomić o swojej decyzji ojca, a tego bała się jak ognia. Nietrudno było dostrzec, że Frank i Stephen nie zapałali do siebie wielką sympatią już podczas pierwszego spotkania. Istniało jednak duże prawdopodobieństwo, że z czasem mimo niezgodności w wielu opiniach ich wzajemne relacje jakoś się ułożą. Miała na to wielką nadzieję, gdyż na niczym jej tak nie zależało, jak na tym, aby jej przyszły mąż zaprzyjaźnił się z jej ojcem. Za nic nie zaakceptowałaby sytuacji, w której musiałaby się go wyrzec.
– Niech pana szlag trafi, panie Murdoch – wymamrotała do siebie z gniewem. Obudziła się taka szczęśliwa, a teraz rozmowa z Danem napełniła ją starymi wątpliwościami. Z drugiej jednak strony, zapominanie o nich nie znaczyło, że w ogóle nie istniały... No ale trudno, jakoś sobie z tym wszystkim musi poradzić, a poza tym po co się martwić na zapas.
Stephen przyjechał o dziewiątej, gdy Elizabeth nakarmiła już domowników i obaj pojechali na pokera do doktora Johnsona. Elizabeth podejrzewała, że zrobili tak, by nie krępować jej i Stephena swoją obecnością. Gdy zatem zastukał do drzwi, była już przebrana i zupełnie rozluźniona. Na powitanie objął ją, a potem trzymając na odległość wyciągniętych rąk, taksował ją z zachwytem wzrokiem.
– Ależ jesteś ładna. Widać to powietrze wiejskie służy ci lepiej niż mnie.
Usiedli przy kominku, na którym nadal się paliło, choć nie tyle z powodu zimna, co raczej wilgoci wiosennego powietrza, i przy butelce czerwonego wina opowiadali sobie wydarzenia z ostatnich tygodni spędzonych z dala od siebie. Potem rozmowa w sposób nieunikniony zeszła na tematy zawodowe.
– Mamy nową dziennikarkę – powiedział Stephen. – Pochodzi z Vancouver i zajmuje się mniej więcej tym samym, co ty. Teraz pracuje nad cyklem artykułów pod wspólnym tytułem „Kobiety w polityce”.
Stephen opowiadał jeszcze dalej, ale Elizabeth odkryła ze zdumieniem, że sprawy zawodowe zupełnie jej nie wciągały. Wydawały się takie odległe od jej życia. Stephen wkrótce zauważył, że ją nudzi.
– Ale, ale. Ja ciągle mówię, a jeszcze nie usłyszałem, co ty tu robiłaś.
– Przeróżne rzeczy – odparła Elizabeth. – Poznałam nowych ludzi, trochę pomagałam w gazecie ojca, ale głównie zajmowałam się nim samym.
Zaczęła mu opowiadać o ich wspólnych spacerach, o rozkwitającej wiośnie, ale teraz ona zauważyła, że Stephen ma coraz bardziej nieobecny wzrok. Wstała.
– Musisz być bardzo zmęczony i pewnie głodny. W lodówce jest trochę kurczaka, zaraz zrobię też kawę. Chodźmy do kuchni.
Frank i Dan wrócili o wpół do dwunastej. Przywitali się ze Stephenem, a potem przy kawie rozmawiali jeszcze przez chwilę, aż Frank poczuł się zmęczony i zaproponował wczesne pójście spać.
Sobotni poranek był zimny i ponury. Przed przyjazdem Stephena Elizabeth miała nadzieję, że wyciągnie go na wiosenny spacer, ale bała się, że może znowu złapać grypę. Tak więc postanowili wybrać się do miasta, aby powłóczyć się trochę po sklepach i zjeść lunch w jakiejś dobrej restauracji. Nie jedli jednak zbyt wiele, bo czekała ich jeszcze kolacja u Walkerów.
Po powrocie do domu pomogli Frankowi rozwiązać jakiś problem szachowy i gdy skończyli, był już czas do wyjścia.
U Walkerów Elizabeth i Judy zajęły się przygotowaniem kolacji, zostawiając Stephena i Jima w salonie. W jakimś momencie Judy wysłała Elizabeth do pokoju z tacą z sałatkami. Zbliżając się do wejścia Elizabeth ze zdumieniem skonstatowała, że w środku panowała głucha cisza. Gdy weszła, obaj mężczyźni siedzieli tam, gdzie ich usadowiła Judy, wpatrując się w trzymane w dłoniach drinki.
Na jej widok Jim roześmiał się nieco z przymusem.
– Oto jesteś świadkiem konfrontacji wyznawców dwóch filozofii: życia w zaciszu domowym i życia traperskiego. Stephen uważa, że zbyt wiele pieniędzy wydajemy na rzeczy takie jak żaglówka, czy sprzęt narciarski, ja zaś nie podzielam jego poglądu, że trzeba inwestować w książki mając pod nosem bibliotekę miejską, czy w kolekcję płyt, skoro akurat nie przepadamy za muzyką klasyczną.
Stephen dorzucił coś jeszcze o swoim mieszczuchowstwie, próbując obrócić wszystko w żart, mimo to Elizabeth była zażenowana i nieco zła na siebie. Mogła to przecież przewidzieć i uprzedzając Stephena o zamiłowaniach Walkerów, prosić go, aby choć raz zmilczał swoje opinie.
Wieczór ciągnął się jak guma arabska i chociaż Walkerowie starali się, jak mogli, nie udało im się znaleźć punktu stycznego z poglądami Stephena. Pożegnanie z nimi Elizabeth przyjęła z najwyższą ulgą.
Pogoda w niedzielę polepszyła się nieco i Elizabeth postanowiła iść jednak na spacer ze Stephenem. Z ziemi zaczęły wystrzeliwać w górę kępki zielonej trawy, wszechobecny świergot ptaków świadczył o ich coraz liczniejszym przybyciu. W powietrzu nadal unosiła się ciężka woń zbutwiałych liści i wilgotnej gleby, lecz coraz śmielsze słońce nie pozwalało wątpić, że zima odeszła już bezpowrotnie. Gdy wrócili, zjedli wystawny obiad przyszykowany przez Elizabeth, potem Stephen spakował się i po wypiciu strzemiennej kawy odjechał. Dopiero wtedy Elizabeth uświadomiła sobie, skąd brał się niepokój, który męczył ją przez cały dzień. Spodziewała się, że na spacerze Stephen wróci do rozmowy o ślubie, co zresztą nie nastąpiło, i teraz z kolei to zaczęło ją zastanawiać. Jeszcze kilka tygodni temu Stephen bardzo nalegał na jak najszybsze małżeństwo, teraz zaś nie wspomniał o nim ani słowa. Czyżby zrobiła coś takiego, co spowodowało zmianę jego nastawienia do niej, czy też po prostu tak zwykle odważny, tym razem wolał zostawić sprawy własnemu biegowi? Jakkolwiek było, Elizabeth czuła się po jego odjeździe zdecydowanie bardziej na luzie.
Postanowiła wziąć kąpiel i zdrzemnąć się nieco, gdyż kiedy opadło z niej już całe napięcie, poczuła się nagle bardzo znużona. Po dwóch godzinach wstała i zeszła na dół zrobić sobie herbatę.
Ojciec leżał już pewnie w łóżku i jedyne dźwięki rozpraszające ciszę domu dochodziły z gabinetu. Włączywszy elektryczny czajnik, postanowiła zaproponować herbatę Danowi, który przez cały czas wizyty nie powiedział chyba nawet dwóch słów.
Zastukała do drzwi i weszła do gabinetu.
– Dan, robię sobie herbatę. Zrobić ci też?
Dan odsunął się na krześle i dopiero teraz dostrzegła za nim otwartą walizkę.
– Pakujesz się? – zdziwiła się, bo nic nie wspominał o żadnej podróży.
– Owszem. A co, będziesz za mną tęskniła, Lizzie?
– No... nie o oto chodzi – odparła szybko, żeby nie dostrzegł drżenia w jej głosie. – Tak tylko się pytam, bo nic nam nie mówiłeś o wyjeździe.
– No więc – oznajmił jej gasząc światło i wychodząc za nią – nie wątpię, że ucieszy cię wiadomość, że zdecydowałem pomieszkać znowu u siebie.
Elizabeth zatrzymała się gwałtownie.
– Ale czemu? – spytała nie odwracając się do niego.
– A czemu nie? – odparł chłodno. Stali teraz twarzą w twarz. Widząc w jej przygaszonych oczach, że ta odpowiedź nie zadowala jej, dodał: – Twój ojciec czuje się już znacznie lepiej, a ja mam do ukończenia książkę. Ostatnio niezbyt dobrze mi się pracowało, dlatego wolałbym wrócić na własne śmieci i bardziej się skoncentrować.
Elizabeth poczuła, że ma miękkie kolana. Mimo ich ciągłych konfliktów, nie mogła sobie wyobrazić, że nagle go zabraknie. Wpadła w taką panikę, że myślała nawet, czy go nie prosić o zmianę decyzji, ale duma nie pozwoliła jej na to.
– Oczywiście, masz rację. I tak już bardzo wiele zrobiłeś dla mojego ojca. Jesteśmy ci niezmiernie wdzięczni.
Dan zbliżył powoli do niej twarz.
– Lizzie, twój ojciec jest bardzo dobrym człowiekiem i zrobiłbym dla niego wszystko, tak więc mój pobyt tutaj był czymś zupełnie naturalnym, teraz jednak naprawdę muszę już wracać do siebie.
Niestety Elizabeth nie zauważyła miękkości jego głosu i jakby łagodnej prośby o wyrozumiałość.
– No, oczywiście – wypaliła z zawziętością. – Marteczka musi się czuć bardzo samotnie. – Natychmiast zaczęła żałować swojego wybuchu, ale musiała jakoś zagłuszyć uczucie żalu, a może nawet zemścić się na nim za to, że uświadomiła sobie, że jego wyprowadzka tak ją obchodzi.
Dan wyprostował się jak po policzku. Następnie wziął walizkę i skierował się do wyjścia.
– Masz rację. Ale jakoś jej to wynagrodzę – syknął przez ramię. – Z twoim ojcem już się pożegnałem. Zadzwonię jutro. Nie musisz mnie odprowadzać. Znam drogę. – I już go nie było.
Następne dni wlokły się Elizabeth niemiłosiernie. Często przystawała na podeście, sprawdzając, czy z gabinetu nie słychać stukotu maszyny do pisania, lub serdecznego śmiechu Dana, gdy rozmawiał z Frankiem. Nie próbowała się oszukiwać, że brakowało jej jego obecności. Wniósł do życia O’Neilów powiew świeżości oraz witalności i teraz ich dom wydawał się bardziej ponury. Również Frank rzadziej miewał dobry humor, w który Dan potrafił go wprawiać tak łatwo, i Elizabeth zaczęła się o niego niepokoić. Wstawał późnym rankiem, a w ciągu dnia snuł się po domu jakby w półśnie; nie miał też już takiej ochoty na spacery.
Wieczory były jeszcze gorsze. Siedzieli w dwójkę w salonie prowadząc rozmowę, którą często przerywała długa cisza.
Dan telefonował do jej ojca każdego dnia. Praca nad książką szła mu znacznie lepiej i kończył już ostatni rozdział. Nigdy jednak nie poprosił do telefonu Elizabeth i Elizabeth wyczuwała z rozpaczą rosnącą między nimi przepaść. Gorsze jeszcze było to, że nie potrafiła zrozumieć swojego smutku, przecież zawsze o taką sytuację jej chodziło, przecież tyle wysiłku włożyła w trzymanie Dana na dystans; teraz brakowało jej nawet jego zaczepek i kpin, których tak nie lubiła.
W czwartek rano poszła na długi samotny spacer, gdyż ojciec wymówił się złym samopoczuciem. Elizabeth coraz częściej myślała, że czas najwyższy poprosić doktora Johnsona o zbadanie Franka, gdyż jego stan zdrowia wydawał jej się coraz gorszy. Uświadomiwszy sobie teraz to wszystko nagle jej smutki okazały się drugorzędne. Najważniejszą sprawą było zdrowie ojca i musiała się koncentrować przede wszystkim na nim, a nie na sobie. Ta myśl wyrwała ją ze smutku i postanowiwszy, że jak tylko wróci do domu, zatelefonuje do szpitala, zawróciła.
Gdy weszła, w domu panowała cisza.
– Tato? – zawołała, ale ojciec nie odpowiadał. Coraz bardziej zaniepokojona pobiegła w płaszczu do salonu. Ojciec na wpół leżał w fotelu z głową na poręczy.
– Tato! – krzyknęła – co się stało!?
Frank podniósł się niemrawo. Twarz miał trupio bladą i drżały mu usta.
– Nic takiego, Lizzie – wychrypiał słabym głosem. – Po prostu nie najlepiej się czuję.
Elizabeth rzuciła się do telefonu, dzwoniąc wpierw do doktora, a potem do Dana. Ten ostatni zaraz się pojawił.
– Dan! – Elizabeth podbiegła do niego. – Ojciec miał chyba następny atak.
Dan podszedł do Franka i zaraz wrócił.
– To nie atak, Lizzie – uspokajał ją. – Po prostu nie wyzdrowiał jeszcze do końca. Może to z powodu zmiany pogody? W każdym razie nic mu nie będzie. A teraz skup się. Dzwoniłaś do doktora?
Elizabeth pokiwała głową. Łzy toczyły jej się wolno po policzkach.
– Dan. Boję się. Ostatnio coś niedobrego się z nim działo. Był zupełnie nieswój. Nie wiem, dlaczego. – Od nie kontrolowanego szlochu drżało jej całe ciało.
Dan gładził ją delikatnie po włosach.
– Ja też. Ale teraz nie czas na mazanie się. Trzeba go położyć do łóżka.
Gdy położyli Franka do łóżka, zjawił się podenerwowany doktor Johnson.
– Lizzie. Co się dzieje? Stracił przytomność?
– Nie. Ale strasznie wygląda i ledwie się rusza.
– Dobrze, poczekaj tutaj. – I widząc, w jakiej rozpaczy jest Elizabeth, dodał starając się, żeby zabrzmiało to lekko. – Nie martw się, Lizzie, zbadam go i oddam w twoje ręce tryskającego zdrowiem.
Za niedługą chwilę Dan, który zaprowadził doktora na górę, wrócił z mniej zafrasowaną miną.
– To nie był atak serca. Doktor siedzi teraz z nim i rozmawia. – Dan zamyślił się. – Nic z tego nie rozumiem.
Elizabeth zrobiła kawę i pijąc ją w milczeniu czekali na doktora.
Kiedy zszedł na dół, miał nieobecny wyraz twarzy i kiedy Elizabeth spytała go, co wykazało badanie, odpowiedział dopiero po chwili. – To na pewno nie serce – odparł powoli. – Raczej przygnębienie, może trochę niestrawność. Ale nie dochodzi już tak szybko do zdrowia, jak poprzednio. Jest też w konflikcie: z jednej strony czuje się samotnie, z drugiej zaś uważa, że jest dla ciebie zbyt wielkim ciężarem. Naprawdę nie wiem, co robić. Może gdyby w domu jeszcze ktoś był, miałby mniejsze poczucie winy?
Dan położył dłoń na jej ręce, jakby chcąc dodać jej otuchy. Domyślał się, co myślała i jak się czuła. Wyglądało na to, że jej opieka nad ojcem poniosła kompletne fiasko.
– Słuchaj, Lizzie – powiedział cicho. – Jeżeli wytrzymałabyś ze mną jeszcze jakiś czas, mógłbym na powrót przeprowadzić się do gabinetu. Książka jest już na ukończeniu, a wiesz, jak lubię towarzystwo Franka. Jednocześnie – uśmiechnął się półgębkiem – obiecuję schodzić ci z drogi.
W oczach Elizabeth zabłysły łzy. Doceniała szczere intencje Dana i niczego tak bardzo nie pragnęła jak jego powrotu. Doskonale rozumiała uczucie pustki u ojca po wyprowadzeniu się Dana. Ona czuła to samo.
– To wszystko załatwione – zawołał doktor zadowolony i Elizabeth dopiero teraz pomyślała, że być może specjalnie tak pokierował rozmową, by osiągnąć to, co chciał. – Wskoczę jeszcze tylko na górę zakomunikować to twojemu ojcu, Lizzie, i zapiszę mu jakieś lekarstwo na wzmocnienie.
Dan spoglądał na Elizabeth. – Już lepiej? – spytał delikatnie.
Ocierając łzy, Elizabeth uśmiechnęła się.
– Tak, dziękuję. Ale nie jestem pewna, czy nie za bardzo cię wykorzystujemy.
– Tym się zupełnie nie martw, Lizzie – mrugnął do niej łobuzersko – któregoś dnia odbiorę to sobie z nawiązką. – Elizabeth uśmiechnęła się do niego. Dan zdumiał się. – Co jest? Żadnej odpowiedzi na zaczepkę? To chyba rzeczywiście jesteś zmartwiona. No dobra, idę po swoje rzeczy. Na razie.
Następnego ranka, jak tylko Elizabeth wstała, zaniosła ojcu śniadanie do łóżka. Wyglądał znacznie lepiej.
– Czuję się jak nowo narodzony. Cieszę się, że Dan znowu u nas pobędzie przez jakiś czas. A ty?
Elizabeth udawała, że nie usłyszała pytania, bo nie wiedziała, czy nie zdradzi się odpowiedzią. – Proszę wszystko zjeść do ostatniej kruszynki, tato. I koniec z opuszczaniem posiłków pod pretekstem braku apetytu. Rozumiemy się? A więc smacznego, a ja skoczę przygotować ci kąpiel.
Gdy Frank z rozkoszą zanurzył się w kąpieli po śniadaniu, Elizabeth zajęła się zmywaniem naczyń, z przyjemnością słuchając miarowego stukotu maszyny do pisania. Następnie przygotowała śniadanie dla Dana i zaniosła mu je do gabinetu. Ale widząc, że pogrążony w pracy nie zauważył jej wejścia, postawiła tacę z kawą i rogalikami na stoliku przy biurku i wyszła po cichu na palcach.
Po sprawdzeniu, czy w domu wszystko jest w najlepszym porządku, wybrała się do miasta na zakupy. Kingston tętniło życiem. Po ulicach kręcili się studenci z Queen University w swoich różnobarwnych strojach, oznaczających przynależność do różnych wydziałów, sklepikarze prześcigali się w reklamowaniu swojego towaru, a ulica pełna była przechodniów w wiosennych strojach i nastrojach. Po zrobieniu zakupów do domu, Elizabeth postanowiła zrobić sobie frajdę jakimś nowym ciuchem. Skierowała się na Princes Street, do małego sklepu, gdzie często chadzała jako podlotek. Po przedarciu się przez kilkanaście rzędów wieszaków pełnych ubrań, jej wzrok padł na żakiet i spódnicę z kremowego jedwabiu i wiedziała, że musi je mieć. Po przymierzeniu i stwierdzeniu, że pasowały na nią jak ulał, Elizabeth zapłaciła, złapała paczkę pod pachę i pojechała do domu.
Frank i Dan siedzieli w saloniku pogrążeni w wesołej rozmowie, towarzyszącej poważnej grze w szachy.
– Cześć – przywitała ich Elizabeth pogodnie. – Przepraszam, że mnie tak długo nie było.
– Nic nie szkodzi, kochanie. Jak widzisz, jakoś staramy się zapełnić wlokący się bez ciebie czas. – Frank mrugnął wesoło do Dana.
W kuchni Elizabeth z lekkim sercem zabrała się do przygotowania kolacji. Ojciec wyglądał znacznie lepiej i chyba w niczyim towarzystwie nie czuł się tak dobrze, jak w towarzystwie Dana. Postanowiła przygotować coś na specjalną okazję.
Gdy po kilkunastu minutach kończyła przygotowywanie posiłku, zajrzała do saloniku i zawołała do obydwu mężczyzn. – Kolacja będzie za trzy kwadranse. Macie więc czas na prysznic i przebranie się. – Obydwaj spojrzeli na nią pytającym wzrokiem, ale natychmiast znikła.
Po kąpieli Elizabeth zdecydowała się włożyć nowy kostium i kiedy spojrzała do lustra, nie żałowała. Kombinacja kremowego jedwabiu z delikatną karnacją jej ciała robiła niecodzienne wrażenie i jeszcze bardziej podkreślała barwę jej miedziano-rudych włosów. Zbiegała ze schodów nieomal tańcząc i wpakowała się wprost na Dana.
– Och! – wydała z siebie okrzyk. Dan chwycił ją za ramiona, powstrzymując przed upadkiem, a potem przeszywał ją wzrokiem, nie starając się nawet kryć podziwu.
Elizabeth po raz pierwszy od wielu dni znalazła się tak blisko niego i przyprawiło ją to o bicie serca. Bojąc się, że Dan może to zauważyć, delikatnie wydostała się z jego objęć.
– Muszę jeszcze dokończyć kolację – powiedziała bez tchu i weszła do kuchni.
Potrawy, które przygotowała, były pozornie bardzo proste, ale ich przygotowanie wymagało niemałego kunsztu: papryka nadziewana grzybami, kotleciki z kurczaka, osmażane w bułce ziemniaki. Wszystko to zaserwowała na kryształowych półmiskach używanych od wielkiego dzwonu. Zapaliła też świece, a stół nakryła haftowanym obrusem.
Poprosiła Dana, aby otworzył francuskie białe wino.
– Czy mamy zgadywać, z jakiej okazji jest ta uczta, czy też podpowiesz nam? – spytał Frank przebrany w garnitur; patrząc się na niego, trudno było uwierzyć, że jeszcze kilkanaście godzin wcześniej wyglądał tak niedobrze.
– A czy zawsze musi być jakaś okazja? Nie wystarczy dobre towarzystwo? – roześmiała się. – No dobrze. Jak już tak bardzo chcecie, żeby była jakaś okazja, to świętujemy twój powrót do zdrowia, tato, i – tu zerknęła na Dana – oddajemy hołd mojej sztuce kulinarnej.
Dan przez cały czas posiłku opowiadał im przeróżne historyjki ze swoich spotkań autorskich. Elizabeth i Frank słuchali z rozbawieniem i zainteresowaniem, a mrugające światło świec nadawało całemu posiłkowi jakiejś aury romantyzmu i niecodzienności, która wszystkim powoli udzielała się. Gdy skończyli jeść, Frank zwrócił się do Elizabeth:
– Bardzo ci dziękuję, Lizzie. Ta kolacja podziałała na mnie jak najlepsze lekarstwo.
– A mnie przyrządzenie jej sprawiło niekłamaną przyjemność, tato. A teraz idźcie sobie odpocząć, a ja przygotuję kawę i trochę uprzątnę naczynia. – To mówiąc zaczęła zanosić wszystko do kuchni. Była tak zaabsorbowana tym zajęciem, że nie usłyszała za sobą kroków, dlatego słysząc za sobą głos Dana, wzdrygnęła się.
– Ja pozmywam. Czułbym się zrozpaczony, gdyby ten piękny strój pobrudził się. A ty będziesz wycierała, zgoda?
– No cóż – odpowiedziała wesoło – to propozycja nie do odrzucenia. No to do pracy.
– Twój ojciec proponuje, żebyśmy się wybrali do kina. Twierdzi, że odrobina samotności mu nie zaszkodzi.
– Świetna propozycja. Tylko radzę ci uważać, Dan. Tato bardzo lubi narzucać wszystkim swoją wolę i czyni to z wdziękiem. Lepiej bądź ostrożny, żebyś nagle nie zauważył, że robisz wszystko pod jego rozkaz.
– O, co to, to nie. Nikt nie jest w stanie mi rozkazywać.
Kończyli wycierać naczynia, gdy w salonie usłyszeli jakieś głosy, a potem wyraźniejszy głos Franka:
– Możesz iść do nich, są w kuchni.
Ku ich zdziwieniu do kuchni wkroczyła Martha.
– No proszę, jaka sielanka – powiedziała.
– Dan zawsze oferuje mi swą pomoc – odpowiedziała Elizabeth siląc się na beztroskę, choć wizyta Marthy wytrąciła ją z równowagi – więc czasami muszę mu dać szansę.
– Cały Dan – wymruczała Martha. – Zawsze stara się wszystkim pomóc. – Podeszła powoli do Dana i wspinając się na palce pocałowała go w usta.
Elizabeth miała ochotę uciec, ale stopy miała jakby wmurowane w podłogę. Czuła, jak piecze ją kark, a na twarz wpełza rumieniec. Kiedy Martha zniżyła głowę, Elizabeth mimo woli rzuciła okiem na twarz Dana i z wewnętrzną furią stwierdziła, że ta sytuacja go doskonale bawi.
Elizabeth odwróciła się i zaczęła gwałtownymi ruchami wycierać ostatnie naczynia, starając się udawać, że jest pochłonięta pracą. Nie mogła jednak udawać, że nie słyszy pieszczotliwego głosu Marthy.
– Dan – mówiła dziewczyna – czyżbyś zapomniał, jaki to dziś mamy dzień?
Dan spojrzał na nią zaskoczony.
– Jak mogłeś, Dan? – Martha wydęła nadąsana wargi. – Przecież dziś są moje urodziny.
Elizabeth miała już dość tej rozmowy, czuła się jak intruz. Pod pretekstem, że musi coś zanieść ojcu, wyszła szybko z kuchni i by uniknąć następnej krępującej sytuacji, poszła się położyć spać.
Leżała nie mogąc zasnąć. Usiłowała przekonać samą siebie, że nic ją relacje Dana z Marthą nie obchodzą, ale na próżno. Widok Marthy całującej Dana zabolał ją do żywego. Elizabeth chciała być jedyną kobietą, którą Dan trzymałby w ramionach. Przestała się już oszukiwać, że jest jej zupełnie obojętny. Tak samo jak tym, że kiedykolwiek, teraz czy przedtem, kochała Stephena. Miłość, którą czuła do Dana Murdocha, była najsilniejszym, ale i najbardziej raniącym uczuciem, jakie kiedykolwiek w swoim życiu czuła w stosunku do mężczyzny.
Wtuliła głowę w poduszkę i zapłakała bezgłośnie. Nieco później do jej drzwi zastukał ojciec, mówiąc, że Dan zaprosił Marthę gdzieś na drinka i że jest już sam na dole. Ale Elizabeth nie miała ochoty na rozmowę z kimkolwiek, nawet z ojcem. Długo jeszcze przewracała się z boku na bok, tak że słyszała, jak samochód Dana zajechał pod dom o świcie.
Kiedy się obudziła następnego dnia, było już prawie południe. Przy łóżku stał ojciec trzymając tacę ze śniadaniem. – Znudziłem się już czekaniem, aż panna się obudzi, i doszedłem do wniosku, że tym razem ja ci mogę przynieść śniadanie do łóżka – powiedział serdecznie. Natychmiast zauważył, że ma podkrążone oczy i zmęczoną, zszarzałą twarz, ale udał, że nic nie zauważa, pytając tylko mimochodem: – A może byś została dziś w łóżku? Ostatnio miałaś tyle na głowie.
– Nic mi nie jest, tato – odparła i przestraszywszy się nagle, że ojciec może domyślić się prawdziwej przyczyny bezsenności, dodała z wymuszonym uśmiechem – nie martw się, twarda ze mnie sztuka.
Wyczuwając, że z jakiejś przyczyny jego córka nie chce mu się zwierzyć, pogłaskał ją tylko po głowie i odparł:
– Nie jesteś wcale taka twarda, jak ci się wydaje, Lizzie. Jesteś romantyczką, tak samo jak ja, więc skończ z tym oszukiwaniem samej siebie.
Po wyjściu ojca Elizabeth leżała jeszcze przez chwilę, potem zjadła śniadanie i zdecydowała się wstać i doprowadzić do porządku. Za żadną cenę Dan nie może się domyślić, że jest w nim zakochana. Nie da mu tej satysfakcji. Nie po tym, jak przez cały czas bawił się nią, traktował jak zabawkę dla zabicia czasu. Wiedziała doskonale, że bardzo mu się podoba fizycznie, ale Elizabeth chciała czegoś więcej, a on nie miał ochoty niczego więcej dawać.
Kiedy spotkała Dana na dole, uśmiechnęła się uprzejmie, jak gdyby to, co działo się wczoraj w kuchni, było dla niej zupełnie nieistotne, i poszła wprost do kuchni, mając nadzieję, że nie pójdzie za nią. I rzeczywiście, za chwilę usłyszała jego oddalające się kroki i trzask zamykanych drzwi do gabinetu.
Po południu Elizabeth wybrała się na spacer, po którym zrobiła lekką kolację dla siebie i ojca. Dan wyszedł gdzieś wcześniej mówiąc, że wróci późno. Elizabeth poczuła ulgę, gdy wyszedł. Przez cały czas starała się go unikać, ale stale czuła na sobie jego baczny wzrok. Jednakże choćby nie wiadomo jak ją świdrował wzrokiem, Elizabeth nigdy nie pozwoli mu dowiedzieć się o stanie jej uczuć. Trzymała go na dystans uprzejmością, jaką stosuje się do zupełnie nowo poznanych osób, uśmiechała się grzecznie, gdy do niej zagadywał, ale z zielonych oczu wiało chłodem.
Po kolacji wpadł doktor Johnson, by wyciągnąć Franka na przejażdżkę.
– Nie czekaj na swojego drogiego ojca, Lizzie, bo mam ochotę skusić go na pokera u Dougala.
Elizabeth pomachała im na pożegnanie i włączyła telewizor. Za kilka minut miał być film Casablanca, który Elizabeth widziała już setki razy i znała niemalże na pamięć, ale mimo to zawsze płakała na końcu. Położyła się wygodnie na poduszkach i zaczęła chrupać orzeszki. Oglądając film rozkoszowała się każdą sceną, aż wreszcie nieuchronnie pod koniec zaczęła pociągać nosem, a z oczu toczyły się łzy. W tym właśnie momencie do pokoju weszli Dan i Martha, ale Elizabeth była zbyt pochłonięta oglądaniem, by to dostrzec.
– Hej, mała – powiedział Dan siadając przy niej. – Co się dzieje?
Elizabeth drgnęła przestraszona, ale zaraz opanowała się i otarła twarz.
– A co się ma dziać? Nic. Po prostu zawsze ryczę przy tym filmie.
Dan popatrzył na nią czule, ocierając palcem nie zauważoną przez nią łzę.
– Ty głuptasie.
Martha stała za nim i cała sytuacja zdecydowanie nie podobała jej się.
– Jakie to wzruszające – powiedziała z sarkazmem w głosie.
Elizabeth zupełnie nie wiedziała, co robić. Najchętniej pobiegłaby do siebie do pokoju, ale nie miała ochoty dawać satysfakcji dziewczynie Dana, a poza tym leżała, a Dan siedział w nogach kanapy i miała uwięzione nogi.
– Oczywiście, że wzruszające – powiedział Dan i dotknął dłoni Elizabeth, która pomyślała, że musi natychmiast zmienić temat rozmowy.
– Jak się udał wieczór?
– Wspaniale – odparła Martha z entuzjazmem. – Wpierw pomagałam Danowi w korekcie, a potem wziął mnie do takiego ślicznego baru... jakże on się nazywał... ? – Zamyśliła się, ale Elizabeth i tak już domyśliła się, o jaki lokal chodziło. – Mam! – pstryknęła palcami Martha. – Nazywa się Vineyard. – W pokoju zapanowała nagle napięta cisza. Zdumiona tym Martha przyglądała się przez chwilę to Danowi, to Elizabeth. Elizabeth uśmiechnęła się z przymusem.
– To rzeczywiście świetnie. – Wykorzystując chwilowe zmieszanie Dana, Elizabeth szybko wyciągnęła nogi spod koca i mówiąc im dobranoc, wyszła z pokoju.
Najwyższy czas, żeby wracać do Toronto, myślała w gniewie Elizabeth ścieląc łóżko, nie mogę ciągle żyć w takim stresie. Ojciec czuł się już lepiej i na pewno bez większych problemów będzie mógł zadbać o siebie, a poza tym miał przecież pod ręką Dana, którego traktował jak syna.
Pomyślała, że taki stosunek do Dana jest nieco denerwujący, zważywszy cierpienie, o jakie Dan ją przyprawiał. Ale przecież ojciec nie mógł o tym wiedzieć. I na pewno mu o tym nie powie, gdyż nie ma prawa burzyć ich przyjaźni. Zresztą, ile w tym winy Dana, że zakochała się w nim? Nie robił w tym kierunku nic, przeciwnie: jeżeli nie dokuczał jej, to ledwie ją zauważał lub traktował po bratersku.
Prawie nigdy nie traktował jej poważnie, nigdy nawet nie rozmawiali z sobą na poważne tematy. Ze Stephenem było inaczej. W myśli stanęła jej jego twarz. Ach, Stephen, a co ja mam robić z tobą? Wyrzuciła go ze swojego życia jak stare kalosze. To porównanie nie tyle krzywdziło jego, co ją. Tyle w jej postępowaniu było bezduszności, braku lojalności i stałości. Wiedziała przy tym, że Stephen nadal drogi był jej sercu i zawsze tak będzie, ale to nie to samo, co miłość. Czekało ją nielekkie zadanie ułożenia wszystkiego na nowo, ale trudno. Im wcześniej zacznie, tym lepiej. Następnego dnia oznajmi ojcu o wyjeździe.
Okazja nadarzyła się w czasie spaceru. Ojciec mówił jej o spotkaniu z Dougalem.
– Mikę nie ma żadnych kłopotów z prowadzeniem gazety i to przyspieszyło moją myśl o pójściu na emeryturę. Mikę pewnie też za niedługo pójdzie V moje ślady, ale to dopiero za kilka lat. Nie chciałem się przyznawać, nawet sam przed sobą, ale już od pewnego czasu gonię resztkami sił, a poranne wstawanie stało się prawdziwą udręką. – Przerwał na chwilę dla zaczerpnięcia oddechu. – Oczywiście nadal będę kontrolował sytuację w gazecie, choćby przez uczestnictwo w kolegium redakcyjnym, chciałbym też od czasu do czasu napisać jakiś wstępniak... – zawiesił głos. – Ale tak naprawdę, Lizzie, to zawsze miałem nadzieję, że któregoś dnia to ty przejmiesz gazetę. – Przez chwilę czekał na odpowiedź, ale nie doczekawszy się jej ciągnął dalej: – Wiem oczywiście, że masz swoje własne życie i byłbym egoistą, gdybym chciał cię zatrzymywać tu na siłę, gdy masz perspektywę wielkiej kariery w Toronto, ale mimo to, chcę, żebyś o tym wiedziała. W życiu dzieją się różne rzeczy i być może któregoś dnia będziesz chciała na stałe osiąść w Kingston.
– Tato... – zaczęła Elizabeth. Frank odwrócił do niej głowę. Wiedział, co usłyszy. Znał swoją córkę lepiej, niż zdawała sobie z tego sprawę. – Tato, dziękuję, że mi to powiedziałeś i że zostawiłeś mi otwartą furtkę, to znaczy, że gdybym nie zdecydowała się teraz, to zawsze będę to mogła zrobić później. Na razie bowiem koniecznie chcę wracać do Toronto. Czujesz się już lepiej, a jakby co, to Dan mieszka o kilka kroków, a doktor Johnson na pewno załatwi ci jakąś pielęgniarkę. A ja... ja naprawdę chcę... muszę wracać do Toronto, nie zrozum mnie źle...
– Ależ oczywiście, kochanie – Frank objął ją – jasne, że nie. I tak już za długo cię tu trzymałem. – Przerwał. – Jest jeszcze coś, co chciałem ci powiedzieć. Opuścił wzrok. – Pamiętasz nawrót mojej choroby. Otóż, właściwie to nie była choroba ciała, co raczej ducha. Widzisz, zauważyłem, że zaczynasz się coraz bardziej nudzić, że coraz częściej myślisz o wyjeździe. Pomyślałem sobie więc, że może mógłbym cię jakoś zatrzymać... Przepraszam, to trochę taki gest rozpaczy starego, stęsknionego człowieka... – Nagle uśmiechnął się niespodziewanie i powiedział ożywionym głosem. – Tak więc, jak widzisz, nie musisz mieć najmniejszego poczucia winy. Czuję się świetnie i dam sobie doskonale radę sam. Mogę to przyrzec, pod warunkiem jednakże, że z kolei ty przyrzekniesz odwiedzać mnie regularnie.
– Och, tatku – Elizabeth rzuciła mu się na szyję. – Oczywiście, jże obiecuję i... i tak cię kocham.
– Ja też cię bardzo kocham, córeczko. Żałuję tylko, że nie mogę ci już pomagać jak dawniej.
– Ależ, tato. Tyle mi pomogłeś w życiu. A najważniejsze, co teraz możesz dla mnie zrobić, to być zdrowym i szczęśliwym.
– Tego samego chcę dla ciebie, Lizzie – powiedział i uniósł jej brodę do góry, przyglądając jej się uważnie. – A tak przy okazji, czy jesteś zdrowa i szczęśliwa?
Oczy zaświeciły jej się, ale wytrzymała jego wzrok. – Na jedno z tych pytań odpowiedź brzmi tak. – Udało jej się roześmiać.
– To w takim razie trzeba coś zrobić, żeby podobnie brzmiała również na drugie pytanie. – Ojciec zawtórował jej śmiechem i zawrócili do domu.
Wieczorem zadzwoniła do Teda Wilsona i oznajmiła mu, że wraca do pracy. Ted odparł, że może zacząć od poniedziałku, by mieć jeszcze czas na zaaklimatyzowanie się w Toronto. Dzwoniła też kilka razy do Stephena, ale nikt nie odpowiadał. Wreszcie pożegnała się telefonicznie z Walkerami, zapraszając ich w odwiedziny do Toronto.
Spakowała swoje rzeczy i nie mając ochoty spotykać się z Danem, postanowiła położyć się wcześnie spać.
Rano wstała najwcześniej ze wszystkich, tak więc po wpakowaniu rzeczy do bagażnika auta zrobiła pobudkę. Śniadanie zjedli w milczeniu, właściwie nikt z nich nie wiedział, jak się zachować, dlatego też przybrali maskę chłodu i rezerwy, tylko w ich oczach widać było, co naprawdę czują. U mężczyzn można było dostrzec mieszankę żalu i niepokoju jej daleką podróżą, zaś Elizabeth była bliska łez. Oto za chwilę miała rozstać się z najważniejszymi w jej życiu osobami. Ale nie mam wyboru, przekonywała się w duchu.
Ciszy nie wytrzymał jednak Dan. – A więc opuszczasz nas, Lizzie.
– Muszę. Mam jednak pracę, a przynajmniej, jak wyjeżdżałam z Toronto, to miałam – odparła siląc się na beztroskę. I na wszelki wypadek zaraz zwróciła się do ojca, żeby rozmowa nie rozkleiła jej. – A ty dbaj o siebie, drogi panie, bo przyjadę i wezmę się za ciebie. – Potem wstała szybko od stołu.
Pożegnanie było krótkie i już za chwilę wjeżdżała na autostradę do Toronto. Kiedy ostatni raz jechała tędy, przed kilkoma tygodniami, padał śnieg. Na wspomnienie tamtego wieczora, Elizabeth poczuła, że ściska jej się serce, wkrótce jednak opanowała się i z radością obserwowała mijający za oknami krajobraz, pokryte nową zielenią drzewa i krzewy, pierwsze kwiaty na łąkach.
W kilka godzin później ruch na drodze zwiększył się, Elizabeth zbliżała się do przedmieść Toronto. Zjechała z autostrady na drogę biegnącą obok jeziora Ontario i za kilka chwil była już u siebie.
Mieszkała na najwyższym piętrze domu zbudowanego w stylu Tudorów w dzielnicy, którą wybrała ze względu na jej odmienny, nieco staroświecki charakter.
Wypakowała samochód i zaniosła rzeczy do siebie. Na widok swojego przytulnego, urządzonego ze smakiem mieszkania, natychmiast poczuła się lepiej.
Po rozpakowaniu rzeczy, wzięła prysznic i przebrała się. Zrobiła sobie kawę oraz omlet i zabrała się za przeglądanie nagromadzonej poczty.
Kładąc się spać, czuła się zmęczona i samotna. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Stephena, ale nie miała sił na rozmowę. Obiecując sobie, że zrobi to zaraz po przebudzeniu, szybko zapadła w sen.
Rankiem czuła się już bardziej sobą, dawną Elizabeth. Świadomość, że już za niedługo rzuci się w wir pracy, uśmierzyła jej smutek i poczucie osamotnienia. Po śniadaniu nakręciła numer Stephena.
– Stephen? Cześć. Zgadnij, kto mówi?
– Elizabeth? Skąd dzwonisz? Z Toronto?
– Aha. Wróciłam wczoraj wieczorem. – Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, ale ich rozmowa była wymuszona. W końcu Stephen zaproponował lunch w klubie dziennikarzy. Elizabeth włożyła żółtą bawełnianą bluzkę oraz marszczoną spódnicę w zielone i żółte kwiaty i pojechała na spotkanie ze Stephenem. Przyszedł jak zwykle punktualnie. Pocałował ją krótko w policzek i usiadł. Zjedli lekki lunch, jakoś żadne z nich nie miało apetytu. Przez cały czas rozmowy nie schodzili na tematy osobiste. Elizabeth wyczuwała podenerwowanie Stephena. Wreszcie zapadła między nimi krępująca cisza.
– Chodźmy stąd – zaproponował Stephen. Wyszli na skąpaną w słońcu ulicę i jako że Stephen nie musiał jeszcze wracać do pracy – ruszyli w dół ulicy wolnym krokiem. Trzymali się za ręce, i każdy na ich widok musiałby dojść do wniosku, że stanowią dobraną parę. Nikt jednak nie zauważał, że milczą pogrążeni głęboko w myślach. Skręcili do parku i usiedli na ocienionej ławce. A potem, w tym samym momencie, popatrzyli na siebie w milczącym porozumieniu. Stephen pierwszy przerwał ciszę.
– Nic by z tego nie wyszło – powiedział bez emocji.
– Wiem, Stephen – odparła Elizabeth.
Siedzieli dalej w milczeniu, ale zniknęło gdzieś ich poprzednie napięcie. Szczerość i wzajemny szacunek sprawiły, że narodziła się między nimi nowa więź, bliższa jednak przyjaźni niż miłości.
Kiedy rozstawali się pod redakcją, Elizabeth czuła dla niego ogromną sympatię i wiedziała, że zawsze będą przyjaciółmi.
W poniedziałek rano Elizabeth wstała wcześnie, podekscytowana perspektywą powrotu do redakcji. Współpracownicy przywitali ją bardzo ciepło, a Ted Wilson kazał jej wziąć sobie kawę i wpaść do niego na pogawędkę.
Ted w skrócie opowiedział jej, co ciekawego wydarzyło się w redakcji podczas jej nieobecności, i przydzielił jej temat na artykuł.
Dni mijały teraz dla Elizabeth jak z bicza trząsł. Teraz dopiero zauważyła, czym była dla niej praca i ile jej dawała poczucia bezpieczeństwa i godności. Była tak przepojona entuzjazmem, miała tak świeże spojrzenie, że napisała kilka wystrzałowych artykułów, chyba najlepszych w swojej dotychczasowej karierze.
Jednakże jej entuzjazm znikał, gdy wracała wieczorami do domu. Mieszkanie już nie wydawało jej się tak przytulne, nie miała ochoty na spotkania towarzyskie, a do Stephena nie chciała dzwonić, by go nie krępować. Tak więc w rezultacie kolacje zjadała samotnie przy kuchennym stole, nie mając nawet ochoty na celebrowanie posiłków, tak jak robiła to dawniej.
W czwartek po południu szef poprosił ją do siebie.
– W piątek wieczór jest przyjęcie, na którym masz się pojawić. – Powiedział. – Będzie wiele znanych osób i twoim zadaniem będzie złowienie którejś z nich i zrobienie wywiadu.
Przyjęcie odbywało się z okazji corocznych spotkań wydawców, jak i ukazania się kilku nowych, przebojowych książek na rynku. Elizabeth umówiła się z fotografem, że wpadnie po nią taksówką, i pojechała do domu poszukać czegoś specjalnego na taką okazję w szafie. Jej wybór padł na czerwoną aksamitną suknię.
Zgodnie z umową o siódmej trzydzieści przyjechał po nią fotograf i już razem pojechali do portu, gdyż przyjęcie miało odbywać się na statku.
Fotograf, Len Anderson, był miłym chłopakiem i świetnym, a co najważniejsze szybkim specjalistą i ilekroć Elizabeth potrzebowała fotografa, zawsze prosiła o niego.
Gdy wtopili się w tłum, Elizabeth pociągnęła Lena za rękaw.
– Porozglądaj się trochę. A nuż nawinie ci się ktoś ciekawy. Muszę dołapać jakąś naprawdę wielką fiszę.
– Co byś powiedziała na tamtą babę? To chyba Jackie Onassis? – Wskazał na niską, przysadzistą kobietę w ciemnych okularach.
– Ooo, na pewno – roześmiała się Elizabeth. – – W każdym razie sfotografuj ją, a później wymyślimy dla niej jakieś sławne nazwisko.
Postanowili rozłączyć się na jakiś czas, by sprawniej przeczesać tłum ludzi. Elizabeth przeczytała program przyjęcia. Po oficjalnych przemówieniach przedstawicieli wydawnictw ich delegacja miała podarować dwie wybrane książki burmistrzowi miasta. Elizabeth pomyślała, że w najgorszym wypadku zrobi z nim wywiad i poprosi go o opinię na temat książek, albo cenzury, czy czegoś tam jeszcze.
Len dołączył do niej podając jej drinka. Przed mównicą zaczęło się zbierać coraz więcej gości i Elizabeth wyciągnęła z torebki notatnik oraz długopis, a następnie, gdy poszczególni mówcy wygłaszali swoje mowy, robiła krótkie notatki. Po części oficjalnej poproszono wszystkich do bufetu. Len wykorzystał fakt, że bar nie był jeszcze oblężony i poszedł po kolejne drinki. Gdy wrócił, powiedział szybko:
– Chodź, Elizabeth! Chyba trafia nam się niezła gratka. – Jednocześnie ciągnął ją za sobą w stronę jadalni.
Gdy Elizabeth zobaczyła, do kogo ją prowadzi i kogo oblegają największe tłumy, jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia. Jednocześnie zrozumiała, dlaczego tak mało dziennikarzy widziała na pokładzie podczas przemówień. Nagle wpatrzyła się w nią para niebieskich oczu. Tym kimś okazał się Dan Murdoch, znany lepiej pod pseudonimem pisarskim jako Mark Dane. Oblegały go istne tłumy dziennikarzy, a szczególnie dziennikarek i mimo, że zasypywany był pytaniami, na każde z nich odpowiadał ze spokojem i urokiem.
Chociaż miał na sobie tylko letni garnitur, wśród tego tłumu wyglądał jak jakiś egzotyczny książę. Czarne włosy rozwiewał mu wiatr, a w opalonej twarzy co chwila błyskały żywe oczy, raz humorem, raz gniewem, a raz sympatią.
Wygląda wspaniale, pomyślała Elizabeth i zauważyła, że jej opinię podzielają jej koleżanki po fachu, z których każda by chyba zemdlała, gdyby uczynił jej jakieś awanse.
Len pociągnął ją zniecierpliwiony za rękaw.
– Chodźmy bliżej, zobaczymy, co się dzieje. Właśnie kiedy podchodzili, jednej z dziennikarek udało się wreszcie dorwać do głosu i przekrzykując innych spytała:
– A można wiedzieć, kto jest teraz pańską kobietą życia?
Elizabeth właśnie pomyślała, że już głupszego pytania nie można wymyślić, kiedy zauważyła wokół siebie jakiś ruch. Tłum dziennikarzy rozstępował się robiąc miejsce Danowi, który podszedł do Elizabeth i objął ją ramieniem.
– Pozwólcie sobie państwo przedstawić kobietę mojego życia, śnieżną pannę.
Zaczęły błyskać flesze aparatów, a Elizabeth jak otępiała stała w tłumie krzyczących coś do niej dziennikarzy. Usłyszała, jak jej nazwisko podawane jest z ust do ust.
– Wyglądasz w tej sukience, jakbyś płonęła – wyszeptał do jej ucha Dan i to ją otrzeźwiło.
– Zabieraj tę rękę z mojego ramienia. I to już! – zasyczała.
– A niby czemu? – spytał. – Uśmiechnij się ładnie do zdjęcia. Chyba nie chcesz wyglądać jak uosobienie ponuractwa na pierwszych stronach jutrzejszych gazet?
Podniosła nogę i kopnęła go w kostkę. – Lepiej uważaj, żeby w jutrzejszych gazetach twoje nazwisko nie znalazło się w nekrologach!
Dan uśmiechnął się rozbawiony i schylając się wycisnął na jej ustach gorący pocałunek. Gdy ją puścił, odwróciła się i pobiegła w stronę trapu. Zeszła na brzeg, wskoczyła do taksówki i kazała się zawieźć wprost do domu. Wbiegła do mieszkania i rzuciła się na łóżko waląc wściekle pięściami w poduszkę.
– Jak mógł?! Kiedy wreszcie przestanie mnie ranić? Wyczerpana długim płaczem zasnęła wreszcie nie rozebrawszy się nawet.
Rano obudził ją telefon od Teda Wilsona.
– Miałaś tylko znaleźć jakiś ciekawy temat na artykuł, a nie sama stawać się tematem – zachichotał wesoło.
– Nie rozumiem? – spytała, ciągle jeszcze nie do końca rozbudzona.
– Ty i Mark Dane jesteście na pierwszych stronach gazet.
– Ó nie! Mam nadzieję, że żartujesz, Ted?
– Absolutnie nie. Na przykład u nas ukazało się śliczne kolorowe zdjęcie słynnego pisarza Marka Dane’a z jakąś czarującą damą u boku i jeśli ta dama to nie ty, to chyba masz sobowtóra.
– Owszem... zrobiono nam zdjęcie... ale to nie tak, jak myślisz – jąkała się Elizabeth.
– Eee tam, wykręty. Szkoda tylko, że nie wiedziałem wcześniej, bo mógłbym po znajomości zamówić u ciebie długi wywiad z tym panem na wyłącznych prawach. Ale wszystko jeszcze przed nami. No, trzymaj się, do zobaczenia w redakcji.
Kiedy Elizabeth odłożyła słuchawkę, popatrzyła bezmyślnym wzrokiem przed siebie. Wpakowała się w podwójną kabałę: nie dość, że zrobiła z siebie widowisko, to jeszcze jej szef każe jej zrobić wywiad z Danem, a dobrze wiedziała, że za nic się na to nie zdobędzie.
W jej myślach stanęły sceny z wczorajszego przyjęcia w najdrobniejszych szczegółach i znów opanowała ją furia. Cisnęła poduszkę na podłogę.
– Ja tego drania jeszcze dopadnę i odpłacę mu się za wszystkie upokorzenia!
Przez cały ranek zastanawiała się, jak się może najlepiej na nim zemścić, upokorzyć, stłamsić i to wreszcie uspokoiło ją na tyle, że miała siły zebrać się i pójść na spacer.
Po powrocie, gdy zabierała się właśnie do przygotowania sobie czegoś do jedzenia, zabrzmiał brzęczyk telefonu.
– No więc? Jakie to uczucie być sławnym? – spytał powoli znajomy głos.
– Sławny! – krzyknęła w słuchawkę. – Chyba ośmieszony. Jak śmiałeś przedstawiać mnie, jak gdybym była jedną z twoich licznych wielbicielek!?
W odpowiedzi usłyszała jego serdeczny śmiech.
– Panie Murdoch, jeżeli nie odczepi się pan wreszcie ode mnie, to... to... nie wiem, co panu zrobię!
– Dzwonię właśnie po to, aby ci to ułatwić. Co byś powiedziała na kolację we dwoje. Obiecuję, że będziesz miała okazję zrobić ze mną, co ci się tylko zamarzy.
Ta propozycja tak ją zamurowała, że przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Wreszcie wykrztusiła:
– Jesteś najbardziej...
– Daj spokój, Lizzie. Dość już wyzwisk, nawet ja nie mam takiej inwencji w wymyślaniu wyzwisk, którymi do tej pory mnie uraczyłaś. I nie udawaj, że jesteś tak strasznie wściekła. Są kobiety, które dałyby wszystko za możliwość pstryknięcia sobie ze mną fotki.
Ta uwaga rozwścieczyła ją do granic możliwości i nie mogąc przez zaciśnięte wargi wydusić żadnej odpowiedzi, trzasnęła słuchawką.
By jakoś, dać upust swojej wściekłości, zabrała się do systematycznego i gruntownego sprzątania mieszkania, tak że kiedy wreszcie skończyła, po kilku godzinach mieszkanie aż lśniło od czystości, a Elizabeth od razu wpadła w lepszy nastrój. Postanowiła w nagrodę zrobić sobie porządną kąpiel. Leżąc w wannie nie słyszała pukania do drzwi ani wołania i dopiero kiedy z bliska usłyszała znajomy głos, zdrętwiała.
– Lizzie, jesteś tam?
– Dan! – wrzasnęła rozpaczliwie, zanurzając się gwałtownie w pianie.
– A kto inny miałby czelność wchodzić nie proszony do twojego mieszkania i czuć się jak u siebie w domu?
Elizabeth zaczęła drżeć.
– Dan – powiedziała pojednawczo, zmuszona sytuacją – usiądź i zrób sobie kawy. Zaraz wyjdę.
Szybko wyszła z wanny i otuliła się w ręcznik kąpielowy. Bezczelność tego człowieka nie zna granic, ale posuwa się za daleko. Kto to słyszał, żeby wchodzić ot tak sobie do czyjegoś mieszkania! Wciągnęła głęboko powietrze. Spokój, nie będzie robiła cyrków w swoim własnym domu. Poczeka na dogodniejszą sytację, a wtedy niech się ma na baczności. Ubrała się i spokojnie wyszła z łazienki.
Dan siedział w fotelu sącząc drinka i przyglądając się z uznaniem mieszkaniu, które nagle przy jego posturze wyraźnie zmalało. Ubrany był w ciemną sportową kurtkę i białą koszulę, która podkreślała jego męski urok.
Na jej widok wstał i powoli podszedł do niej z przylepionym na twarzy niedbałym uśmieszkiem. Elizabeth miała ochotę uciekać. Przecież to głupie, strofowała się w myśli, była u siebie, a własne terytorium powinno dodawać odwagi. Postanowiła to wykorzystać i zdecydowała się zaatakować.
– Czy mogłabym się teraz dowiedzieć, jakim prawem wtargnąłeś do mojego mieszkania?
– Takim, że chcę cię wziąć na kolację – odparł patrząc spokojnie na zegarek. – Masz dwadzieścia minut. Stolik mamy zarezerwowany na ósmą.
– Ty masz stolik zarezerwowany na ósmą, bo ja nie mam najmniejszego zamiaru iść z tobą na kolację, ani gdziekolwiek indziej. – Elizabeth była dumna, że udało jej się tak go usadzić.
– No dobrze – zgodził się natychmiast i Elizabeth była nieco zdumiona, że tak łatwo jej poszło.
Dan odwrócił się, ale zamiast pożegnać się i wyjść, wrócił na fotel. – Skoro nie chcesz nigdzie wyjść, możemy zostać u ciebie.
– Ty nie możesz zostać – odparła z naciskiem. – Ponieważ natychmiast opuścisz moje mieszkanie.
– Czyżby? Na jakiej podstawie tak sądzisz? – rozluźniał sobie węzeł krawata. – Mnie tu jest bardzo miło. Bardzo przytulne gniazdko. Czy ktoś ci pomagał w urządzeniu, czy robiłaś wszystko sama?
– Niech pan nie stara się zmieniać tematu. Mówię poważnie, panie Murdoch. – Elizabeth tupnęła nogą z gniewem. – Wynoś się w tej chwili!
Dan nachylił się i postawił szklaneczkę na stoliku. Potem spojrzał na nią przenikliwie.
– Ja też mówię poważnie, Lizzie. Albo idziemy gdzieś razem, albo zostajemy tu. Wybór należy do ciebie.
Elizabeth przez chwilę rozważała możliwość zamknięcia się w łazience. Ale znając Murdocha, nic by sobie z tego nie robił i siedziałby tu do rana, a ona głupia zostałaby w łazience bez jedzenia i picia. Doszła więc do wniosku, że łatwiej jej będzie pozbyć się Murdocha, kiedy wyjdzie z nim, a potem wróci pod jakimś pretekstem do domu. Bez jednego słowa przeszła do sypialni, przebrała się i stanęła przed Danem mierząc go spokojnym wzrokiem.
Zupełnie nie podejrzewając, jakie myśli zaprzątały jej głowę, ruszył z nią do wyjścia podgwizdując i bawiąc się kluczykami do samochodu. Po dziesięciu minutach dotarli do wybranej przez Dana restauracji, w Yorkville, nowej dzielnicy Toronto, która swą popularność zawdzięczała mnogości drogich sklepów i najlepszych restauracji.
Maitre d’hôtel natychmiast rozpoznał Dana i z ukłonem zaprowadził ich do stolika. Elizabeth nie mogła nie zauważyć atencji, z jaką traktowano tutaj Dana, i przy okazji ją. Była już w wielu restauracjach, ale nigdzie nie czuła się taka ważna jak tu. Kelnerzy nie byli w najmniejszym stopniu nachalni i z szacunkiem czekali, aż Dan i Elizabeth wybiorą potrawy. Dan, widać przyzwyczajony do takiego traktowania, nie spieszył się i leniwie, ale z gracją zamawiał kolejne potrawy. Ta nonszalancja zezłościła Elizabeth.
– Widzę, że doskonale się bawisz i strasznie jesteś z siebie zadowolony. Masz może jakiś specjalny powód?
– Mam ich całe mnóstwo.
– Nieco więcej umiaru, mój drogi, bo wyglądasz jak napuszony samiec pawiana. A chciałam zwrócić ci uwagę, że przygląda nam się wiele osób. – Wzrokiem wskazała na salę i odwrócone w ich stronę głowy.
– A co mnie to obchodzi – odparł niedbale. – Patrzą się na nas, bo pewnie rozpoznają cię po wczorajszym zdjęciu w prasie.
Oczy Elizabeth zaświeciły gniewem. Ale uprzedzając atak Dan szybko schwycił ją za rękę. – Daj spokój, nie zaczynaj. Postarajmy się miło spędzić wieczór. Na walkę mamy zawsze czas. – Popatrzył na nią z takim naleganiem, że gniew Elizabeth od razu zelżał.
Wcale nie ulegam jego prośbom, przekonywała się w duchu. Po prostu są cywilizowanymi ludźmi, więc nie ma co bez potrzeby wywoływać awantury, szczególnie że już i tak tyle osób im się przyglądało.
W miarę trwania posiłku Elizabeth bawiła się coraz lepiej, w czym na pewno pomogło doskonałe wino, co chwila uzupełniane w kieliszkach przez usłużnych kelnerów, ale przede wszystkim osobowość tego mężczyzny, który siedział z nią przy stole. Jego ironiczny humor, prowokująca konwersacja, niedbały wdzięk i oszałamiający uśmiech sprawiły, że nawet wścibskie spojrzenia przestały ją interesować.
Kiedy kończyli deser popijając go kawą z ekspresu i likierem, swój koncert rozpoczęło trio jazzowe.
– Zatańcz ze mną – poprosił Dan. Weszli na parkiet. Elizabeth kołysząc się w jego ramionach, oszołomiona szczęściem nie zauważała nawet tempa utworu. Czuła, jak jego ramiona zaciskają się coraz bardziej, jak przyciska się do niej swym silnym ciałem, i znalazła się w świecie, w którym było miejsce dla tylko jeszcze jednego oprócz niej mieszkańca...
Ocknęła się, gdy muzycy przestali grać. Dan zaprowadził ją do stolika i poprosił o rachunek. Elizabeth już dawno zapomniała o jakichkolwiek planach zemsty, uszczęśliwiona obecnością mężczyzny, którego kochała.
– Pojedziemy do mnie – zaproponował Dan, gdy wsiedli do samochodu. Elizabeth doszła do wniosku, że po tym jak mieszkali razem pod jednym dachem, byłoby śmieszne, gdyby teraz zaczęła się nagle krygować. Wjechali do jednej z najbardziej eleganckich dzielnic Toronto i Elizabeth nie zdziwiła się specjalnie, gdy zatrzymali się przed potężnym domem o śmiałej architekturze.
– To pewnie twoja tutejsza chata z bali? – spytała z uśmiechem, gdy wchodzili do środka.
Dan roześmiał się.
– Ponoć pieniądze to nie wszystko. Tak naprawdę to jest mi obojętne, gdzie mieszkam, a ten dom kupiłem po prostu dlatego, że był tani. Podoba ci się?
– Tak, choć zastanawiam się, czy to nie hotel. – Odparła lustrując wzrokiem duży hall, zwisające z sufitu kryształowe kandelabry i kręte schody prowadzące na wyższe piętra. Dan otworzył jedne z drzwi i zaprosił gestem Elizabeth do środka. Pokój był kombinacją salonu i biblioteki, a także, jak się okazało, małego baru, do którego Dan zaraz podszedł i gdy go otworzył, Elizabeth oniemiała na widok ilości różnych trunków.
– To dla rozmiękczenia potencjalnych wydawców – wyjaśnił widząc jej zdumione spojrzenie. – A ciebie czym mogę rozmiękczyć?
– Dziękuję, nic nie chcę.
– Nawet kawy? – nalegał Dan.
– No dobrze, jeśli ci tak bardzo zależy.
– Rozgość się, a ja za chwilę wrócę.
Elizabeth wstała i przejrzała jeden z wielu rzędów książek, uświadamiając sobie, że właściwie tak mało wie o osobowości Dana.
Gdy Dan wrócił z kawą, spojrzała na niego zupełnie nowym okiem. Nie ulegało wątpliwości, że był bardzo inteligentny i oczytany, a swój sukces okupił latami żmudnej pracy. Uświadomiła sobie także, że właściwie nie wie, jaki jest naprawdę Dan Murdoch, i że być może przez cały czas widziała w nim Marka Dane’a, playboya, lwa salonowego i tak go właśnie traktowała, a on był zbyt dumny, żeby nie przyjąć takiej gry.
Dan jakby zgadywał jej myśli, usiadł koło niej i wziął ją w ramiona.
– Wiesz, że znalazłaś się w pułapce, prawda? – spytał śmiejąc się cicho z ustami przy jej włosach.
– To znaczy?
– To znaczy, że teraz nie możesz mi kazać się wynieść, bo to mój dom, a gdybyś chciała wrócić do siebie, to na piechotę masz niezły kawałek drogi.
– Nie przeszkadza mi to – wyszeptała.
– Nie? – Na chwilę odsunął ją od siebie, by zbadać uważnym wzrokiem jej twarz. – A to czemu?
– Bo może będę chciała zostać. I co wtedy ty z kolei zrobisz?
– Niemożliwe, żebym słyszał to naprawdę. A gdzie się podziała moja dumna śnieżna panna? – roześmiał się.
Elizabeth zawtórowała mu śmiechem.
– Spójrz za okno, głuptasie. Nadeszła odwilż.
Ale Dan nie odpowiedział, tylko przywarł ustami do jej gorących ust. Złączyli się w namiętnym pocałunku, od którego Elizabeth mieszały się zmysły. Dan całując jej usta, oczy i płatki uszu, przesunął ręce na jej plecy, potem na biodra.
– A co Martha powiedziałaby na to wszystko? – Elizabeth miała ochotę odgryźć sobie język za to pytanie, ale nie była w stanie się powstrzymać.
– Pewnie byłaby mocno zdumiona, że jej stary, zramolały opiekun przygruchał sobie taką śliczną dziewczynę.
– Nie nazwałabym cię zramolałym. I Martha pewnie także nie.
Dan zanurzył twarz w jej włosach, potem oderwał się od niej i powiedział: – Może czas wreszcie wyjaśnić pewne rzeczy. Otóż, Marthę znam od czasu, gdy jeszcze sikała w pieluszki. Jej ojciec był moim profesorem na uniwersytecie i jednocześnie moim bliskim przyjacielem. Niestety, dziesięć lat temu on i jego żona zginęli w wypadku samochodowym, więc postarałem się o opiekę nad Martha. Nie można się więc dziwić jej posesywności wobec mnie. Zająłem miejsce zarówno jej ojca, jak i matki, a że była w wieku dojrzewania, stałem się dla niej najważniejszą osobą na świecie. Pewnie czasami wyobraża sobie, że mnie kocha jak kobieta mężczyznę, ale musiałabyś dobrze poznać Marthę, żeby wiedzieć, że to nieprawda. – Elizabeth czuła, jak z każdym słowem zaczyna coś w niej krzyczeć radośnie. – A te numery z przytulankami i tak dalej robiłem ci trochę na złość, a trochę, by wzbudzić twoją zazdrość.
Elizabeth wrzasnęła na niego z udawaną złością:
– Ty łobuzie! Gdybyś wiedział, jak byłam zazdrosna, lepiej byś chronił Marthy. Miałam ochotę wydrapać jej oczy!
Ze śmiechu Dan aż przechylił głowę do tyłu.
– O, co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Elizabeth spoważniała nieco.
– Nie spytasz mnie o Stephena?
– Nie muszę. Już wszystko wiem od twojego ojca. Jak sądzisz, dlaczego tak nagle zjawiłem się w Toronto? I to po co? – dodał zaczepnie. – Tylko po to, żeby jakiś szalony rudzielec zepsuł mój wizerunek playboya. Ale chyba się opłacało. Jeszcze nigdy nikogo nie kochałem, tak jak ciebie...
Elizabeth podniosła wzrok i zobaczyła w jego oczach tyle ciepła, tyle głębi, tyle miłości. Zarzuciła mu ręce na szyję i wyszeptała mu do ucha:
– A gdybyś wiedział, jak ja cię kocham... Nadeszła chwila rozstania. Dan odwiózł ją do domu i gdy pożegnali się, Elizabeth pobiegła radośnie na górę i tu omal nie zemdlała z wrażenia. Zawinięty w płaszcz, pod drzwiami siedział skulony Stephen i spał.
– Stephen! Na Boga, co się stało!?
– O, jesteś wreszcie, Elizabeth. Przepraszam cię najmocniej, ale muszę cię prosić, żebyś mnie przenocowała. Właścicielowi mojej kamienicy nie spodobał się jeden z moich artykułów. Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
Weszli do środka i gdy Elizabeth robiła zziębniętemu Stephenowi herbatę, ten opowiadał jej całe zdarzenie.
– Pamiętasz mój artykuł o nielegalnych transakcjach w handlu nieruchomościami? Otóż, znalazło się w nim również nazwisko właściciela kamienicy, w której mieszkam. Kiedy dziś wróciłem, zamek w drzwiach był zmieniony, a ja zostałem na lodzie na dzisiejszą noc.
Mimo swojego uniesienia, Elizabeth potrafiła wczuć się w sytuację biednego, zawsze szlachetnego i zawsze walczącego z wiatrakami Stephena.
Pościeliła mu w saloniku i gdy wypił herbatę, położyli się zaraz spać.
Spała śniąc o Danie i ich szczęśliwej, wspólnej przyszłości. Nagle w jej sen wdarło się głośne dudnienie do drzwi. Wyskoczyła z łóżka i pobiegła, By otworzyć, ale ubiegł ją Stephen.
– Dan... – wyszeptała, ale człowiek, który stał teraz w drzwiach nie był już tym samym mężczyzną, który wczoraj wyznawał jej swoją miłość. Teraz jego stężała twarz przybrała wyraz wprost niewyobrażalnego rozczarowania i wrogości. W dłoniach trzymał bukiet czerwonych róż.
– No, Stephen – wycedził zgrzytliwym głosem. – Moje gratulacje. Tobie się udało, ja zaś poniosłem porażkę. Ale – popatrzył zimno na Elizabeth – nie bój się, wkrótce znajdę sobie pocieszycielkę. – Z furią cisnął róże pod nogi Elizabeth i nim zdążyła otworzyć usta, zbiegł jak oszalały po schodach.
Stephen zamknął drzwi nic nie rozumiejąc.
– Ten gość powinien chyba iść do lekarza – zauważył, ale Elizabeth nawet go nie usłyszała. Stała jak słup soli, a wielkie łzy toczyły jej się powoli po policzkach...
Minął tydzień, podczas którego Elizabeth pracowała jak automat, próbując jakoś dojść do siebie. Zawalił jej się cały świat i przepadły jej marzenia o szczęściu tylko z powodu głupiego nieporozumienia. Początkowo chciała natychmiast zadzwonić do Dana, aby wszystko mu wyjaśnić, ale gdy się zastanowiła nad wszystkim, zrezygnowała.
Było oczywiste, że widząc na wpół ubranego Stephena, Dan mógł sądzić, że dziennikarz spędził noc u Elizabeth. I miał rację. Jednakże nie zadał sobie trudu dowiedzenia się, dlaczego tak się stało, i to zabolało Elizabeth. Zranił ją do żywego brakiem zaufania. Jak mógł sądzić, że należy do dziewczyn, które od jednego mężczyzny przyjmują wyznanie miłości, a z drugim spędzają noc?
Zraniła jego ambicję i tego nie mógł znieść. Zastanawiała się, czy to właśnie nie ambicja była głównym powodem tego, że zainteresował się właśnie nią. Stanowiła niełatwą zdobycz i to zachwiało jego pewność siebie jako mężczyzny. Może więc to, że widział u niej w mieszkaniu Stephena, nie było ostatecznie taką tragedią? Może zaoszczędziło to Elizabeth przyszłych rozczarowań i destrukcyjnej miłości?
Jednakże serce mówiło jej coś innego. Nie mogła zapomnieć tamtego wieczoru, tamtych słów o miłości. Co noc, gdy kładła się spać, w oczach stawał jej obraz Dana z jego ciepłymi niebieskimi oczami, rozpogodzoną opaloną twarzą i łobuzerskim uśmiechem. Zasypiała bardzo późno, co sprawiało, że w pracy była rozdrażniona i często na krawędzi łez. Współpracownicy wkrótce zauważyli to, ale domyślając się powodu, milczeli. Wszyscy widzieli jej zdjęcie z Markiem Dane’em, wszyscy też znali jego reputację i w ich przekonaniu Elizabeth została rzucona dla innej.
W zależności od nastroju, raz myślała o zemście, innymi razy o pójściu do niego pod pretekstem zrobienia wywiadu, o który prosił ją Ted Wilson, ale przypominając sobie ten pełen zła wyraz twarzy, kiedy zastał u niej Stephena, szybko odrzuciła ten projekt.
Starała się na powrót scementować swoje życie, ale przychodziło jej to z trudem; nie pomagała nawet praca. Elizabeth pozbyła się pragnienia dalszego życia.
Ted Wilson już od pewnego czasu przyglądał jej się z troską. Wreszcie poprosił na rozmowę Stephena, wiedząc o łączącym ich kiedyś związku. Postanowili razem, że Stephen zadzwoni wieczorem do Franka O’Neila informując go o stanie Elizabeth i prosząc o przyjazd.
Któregoś dnia Elizabeth wracała wolnym krokiem do domu. Mimo późnej pory dnia słońce nadal mocno piekło. Zatrzymała się na chwilę w supermarkecie, skąd wyszła obładowana najpotrzebniejszymi zakupami.
Zbliżając się do domu, zauważyła przed wejściem jakąś samotną postać, która na jej widok zaczęła zbliżać się do niej. Elizabeth serce łomotało jak oszalałe i zupełnie wyschło jej w ustach.
– Dan... – wyszeptała do siebie. Dan uśmiechał się do niej, ale w tym uśmiechu nie było już tej co zwykle zaczepki, a raczej jakaś pokora, ciepło i jakby niepewność.
I nagle znaleźli się na wyciągnięcie rąk. Zajrzała mu w oczy i odkryła w nich nieskończone pokłady miłości, ale również wiary. Zaraz jednak zapaliły się w nich żartobliwe ogniki i Dan na powrót był sobą.
Wyjął jej z rąk torbę z zakupami i postawił na chodniku. Położył ręce na jej ramionach, a potem nie mogąc się już pohamować przytulił ją gwałtownie do siebie.
– A więc przychodzę, Lizzie. Przychodzę, by cię przeprosić i powiedzieć, że cię kocham. I spytać, czy ty także mnie kochasz? – Zanim jednak Elizabeth zdążyła odpowiedzieć, Dan jakby przestraszywszy się, że nadal może czuć się zraniona, dodał pospiesznie: – Przebacz mi. Zachowałem się jak głupiec. O tym, jak naprawdę wyglądała ta sprawa ze Stephenem, dowiedziałem się od twojego ojca, któremu Stephen wszystko wyjaśnił. Miałem ochotę wrzeszczeć. Bałem się, że wszystko stracone. Proszę cię, Lizzie, spróbuj zrozumieć moje zachowanie i zapomnieć. Kocham cię tak bardzo, że poty będę zachowywać się jak nierozsądny głupiec, póki nie zobaczę na twym palcu obrączki i póki nie będę wiedział, że należysz tylko do mnie.
Elizabeth już nie mogła powstrzymać radosnego, szalonego wybuchu:
– Dan! Kochany! Oczywiście, że wszystko ci wybaczam i kocham, kocham, kocham!