Karol May Leśny upiór

Karol May




Leśny upiór


Tytuł oryginału: Das Buschgespenst II

Tłumaczenie Zbigniew Jankowski



Zastawiona pułapka


Następnego dnia, była środa popielcowa. Cały świat miał tego lutowego poranka szare i wyblakłe oblicze. A Fritz Seidelmann już od najwcześniejszych godzin, trzęsąc się z zimna, przemierzał ulice i zaułki, sąsiadującego z Hohenthal miasteczka. Na koniec swej wędrówki dotarł wreszcie do małej drogerii „Pod Błękitną Gwiazdą”, przemknął pod szerokim łukiem bramy, przeciął pospiesznie podwórze i zniknął w oficynie, gdzie na pierwszym piętrze zapukał do drzwi.

Otworzyła mu starsza pani i na jego pytanie o kupca Michalowskiego zaprowadziła go do pokoju gościnnego, gdzie ruchliwy, krępy mężczyzna w średnim wieku, zajęty był, w przerwach pomiędzy myciem zębów, a przeczesywaniem fryzury, popijaniem porannej kawy. Jegomość ze szczoteczką do zębów w ręce spojrzał z oburzeniem na intruza, ale jego wzrok rozchmurzył się natychmiast, gdy spostrzegł Fritza Seidelmanna.

— Ach, to pan! Serdecznie witam! Jedną chwileczkę! Zaraz będę do pańskiej dyspozycji. Proszę, niech pan siada!

Mówiąc to niemal własnoręcznie usadowił gościa na staromodnej, wyjedzonej przez robaki sofie.

— A teraz mój przyjacielu, niech pan mówi co pana sprowadza? Czy pański ojciec powiedział już panu o naszym nowy m przedsięwzięciu? Otóż zamierzamy…

Fritz jednak przerwał mówiącemu.

— Nie panie Spengler, nie wiem nic o tym interesie i przychodzę tutaj w zupełnie innej sprawie.

— Ach, rozumiem! — Splengler odłożył w końcu szczoteczkę do zębów na bok i podszedł do stołu, aby dopić resztkę swej kawy.

— Zatem niech pan opowiada, o co chodzi?

I Fritz opowiedział wszystko o balu maskowym, o Edwardzie Huserze. Angelice Hofmann, tajemniczym nieznajomym i o swoich perypetiach z rym związanych i wreszcie o dalszych planach odnośnie tej historii.

Spenglera spoważniał. Na pierwszy rzut oka sprawiał on wrażenie dobrodusznego lekkoducha, jego zawsze śmiejące się oczy nadawały twarzy niemal przyjacielski wyraz. Teraz jednak brwi miał ściągnięte, a jego spojrzenie było posępne i groźne.

Gdy tylko Fritz skończył mówić, zerwał się z krzesła podniecony.

— Koronki zaszyte w marynarce? I tamten nic o tym nie wie? Naprawdę dobrze pan to wymyślił! Teraz trzeba jeszcze tak zrobić, aby poszedł w tej marynarce przez granicę.

— Na tym właśnie polega nasz plan. Brakuje nam tylko kogoś umiejącego dochować tajemnicy, kogoś kto potrafiłby, znajdując ku temu odpowiedni pretekst, nakłonić chłopaka do czegoś takiego.

— Hm! — zadumał się Spengler na chwilę — Właściwie, to już chciałem się tego podjąć. Muszę jednak wyznać, że cały ten plan, w jego obecnej postaci, ma pewne słabe strony. Niech pan posłucha! Otóż cóż takiego może spotkać tego Hausera, gdyby znaleziono przy nim jakieś koronki? W najlepszym razie zostaną mu zabrane, a on stanie się podejrzliwy jak nigdy dotąd. Co się zaś tyczy listu do Straucha, to na pewno z tego wybrnie. W taki sposób więc nie uda się go załatwić. Trudno bowiem wszystko przewidzieć. Mogą przecież zajść takie okoliczności, w świetle których okaże się; że jest on zupełnie niewinny. I co wtedy? W takim przypadku, broń której użyliśmy mogłaby obrócić się przeciwko nam.

— Ależ nie, byłem przy tym wszystkim bardzo ostrożny! — zaperzył się Fritz. — Nikt więc nie będzie mógł powiedzieć, że te koronki zostały mu wszyte potajemnie, a już tym bardziej, że ja byłem tego sprawcą.

— Wierz, lecz bacz komu wierzysz! — mruknął do siebie Spengler. — Często wpadamy w pułapkę tam, gdzie się jej najmniej spodziewamy. A zbyt wielka pewność siebie, już niejednego przewiodła do zguby.

Fritz Seidelmann nie potrafił ukryć rozczarowania.

— Czy to znaczy, że nie chce nam pan pomóc w tej sprawie? — spytał z trwogą.

Odpowiedź Spenglera była natychmiastowa.

— Czy ja coś takiego mówiłem? Chłopak ma okazać się szmuglerem,, ale trzeba uczynić to w odpowiedni sposób. To oczywiste. Chcę tylko mieć pewność i dlatego rozważam wszelkie możliwości, jak choćby tę: co będzie jeśli przypadkiem ktoś zobaczy albo znajdzie u was te koronki?

— Kto chciałby ich u nas szukać? Zresztą mamy je tak dobrze ukryte, że nikt nie mógłby ich znaleźć, a na wszelki wypadek schowam w bezpiecznym miejscu także i nici, którymi zszywałem marynarkę Hausera.

— Takie postępowanie mogę pochwalić. Najważniejszą sprawą pozostanie jednak to, aby Hauser nie dał się zatrzymać dobrowolnie, lecz by stawiał opór, a nawet podjął się próby ucieczki.

— O tym także już myśleliśmy. Ale tego nie da się zrobić.

— Nie ma takich rzeczy, których nie da się zrobić. — oświadczył Spengler — Nie należy być tylko głupcem. Niech pan pozwoli mi się zastanowić!

Przeszedł kilka razy po pokoju, a potem zatrzymał się nagle przed Fritzem.

— Czy nie dałoby się, niby przypadkiem, spotkać gdzieś tego Hausera? Ale musi to nastąpić jak najprędzej. Najlepiej jeszcze dziś.

— Coś takiego jest do załatwienia. Jednak w tym celu musiałby pan pójść ze mną do Hohenthal, naturalnie zmieniwszy nieco swój wygląd. Być może będzie pan musiał, posłużyć się wobec Hausera jakąś sztuczką. Chodzi o to, aby potem nie mógł on powiedzieć, że człowiek, z którym rozmawiał wyglądał tak, a nie inaczej. No, bo gdyby okazało się, że opis tego człowieka pasuje do nijakiego Spenglera czyli kupca Michalowskiego, to cała sprawa mogłaby się wydać.

— Ma pan całkowitą rację — przytaknął Spengler. — Zatroszczę się o to. A teraz niech mi pan opisze tego Hausera najdokładniej jak można!

Fritz Seidelmann spełnił to życzenie, zaś Spengler wysłuchał wszystkiego z uwagą.

— To co pan powiedział, wystarczy, aby móc go natychmiast rozpoznać — stwierdził na koniec. — Już ja się nim zajmę, popamięta mnie jeszcze. Tak się koło niego zakrzątnę, że mu to bokiem wyjdzie. Czy jest pan pewien, że on rzeczywiście pozostaje na usługach tego obcego?

— Tak, przecież on sam to powiedział. Inaczej nigdy bym na to nie wpadł, że on otrzymał nagle pieniądze od tego tajemniczego łajdaka. Przecież Hauser to gotysz.

— No dobrze! — oświadczył Spengler z pewnością siebie. — W takim razie on sam mi powie kim jest ów obcy.

— Co takiego? — krzyknął młody Seidelmann. — Twierdzi pan, że Hauser sam panu to wyjawi? I to dobrowolnie? Jak pan chce tego dokonać?

— Bardzo prosto. Przedstawię się mu jako bliski zaufany tego człowieka. To najszybszy i najpewniejszy sposób.

— O ile Hauser uwierzy w to co pan mówi!

— Już ja się o to postaram.

— No, a jak nakłoni go pan, aby zechciał przejść granicę i gdyby doszło co do czego, przeciwstawił się celnikom i straży granicznej?

— Powierzę mu pewną przesyłkę, o której istnieniu nikt nie powinien się dowiedzieć, przede wszystkim granicznicy.

— Paczkę ze szmuglem? Ależ w ten sposób od razu pan się zdradzi! Ktoś nieznajomy nie namówi go przecież na szmugiel.

— Kto tu mówi o jakieś kontrabandzie? — spytał Spengler tonem wyższości. — Przesyłka będzie zawierała ważne dokumenty, których treść z czysto urzędowych powodów zachowana musi zostać w tajemnicy. To dlatego Hauser będzie musiał ukryć je również przed pogranicznikami.

— Przecież to lipny numer. Niech mi pan wybaczy te ostre słowa, panie Spengler! Tylko, że w tym przypadku akurat, może się powieść! Ten niedoświadczony chłopak powinien dać się na to nabrać. A czy posiada pan właśnie takie dokumenty?

Spengler roześmiał się od ucha do ucha.

— Mój drogi! Jak może pan w ogóle o coś takiego pytać! Do tego potrzeba jedynie trochę papieru, atramentu i pióro! Później sporządzę to, co niezbędne. A zawartość owych dokumentów, które przedstawię Hauserowi, będzie taka, że od razu uwierzy on w ich prawdziwość. Co więcej, będzie dumny, że to właśnie jemu zostały powierzone. To mamy więc załatwione. A teraz jeszcze jedna sprawa. W jaki sposób powinien wyjść na światło dzienne fakt, że Strauch otrzymał ów list z podpisem Hausera, jako Leśnego Upiora? Jak go znam, będzie chciał tę sprawę zataić?

— Na pewno. I dlatego mam zamiar zaraz go odszukać i nakłonić do złożenia donosu.

— Tak to słuszne rozwiązanie — zgodził się zamyślony Spengler. — W najgorszym razie, pan złoży doniesienie na Straucha. Najpierw jednak, niech pan z nim porozmawia! Ja w tym czasie przygotuję wspomniane dokumenty i zmienię trochę swój wygląd. A o potrzebne do tego rzeczy zaraz się wystaram.

— No, no! — stwierdził Seidelmann głosem podziwu. — Jest pan człowiekiem, dla którego żadne kłopoty po prostu nie istnieją.

Spengler zaśmiał się.

— Owszem jestem kimś takim. A teraz niech pan słucha dalej! Spotkamy się później i ruszymy wspólnie do Hohenthal. Póki zaś nie dojdziemy do samej wsi, możemy spokojnie trzymać się razem.

— A gdzie spotkamy się tu, w mieście?

— Proponuję skrzyżowanie ulic, niedaleko gospody „Pod Złotymi Wołami”. Za jakąś dobrą godzinę będę tam na pana czekał. Czy to panu odpowiada?

— Oczywiście!

Krótki i serdeczny uścisk dłoni zakończył ich spotkanie.


* * *


Kilka minut później Fritz Seidelmann pojawił się w mieszkaniu swego przyjaciela Straucha, który przyjął go bez entuzjazmu.

— No, stary druchu, a cóż to za kwaśna mina? — spytał Fritz. — Chyba słyszałeś już o tym, co się wczoraj zdarzyło?

Strauch był wyraźnie zmieszany.

— Tak — bąknął. — To idiotyczna historia!

— Za którą całą winę ponosisz wyłącznie ty sam!

— Ja? — próbował oburzyć się Strauch.

Ale Fritz Seidelmann nie dał się zbić z tropu.

— No, a któżby inny? Skandal, który wybuchł wczoraj wieczorem w całości należy zapisać jedynie na twoje konto. I nie próbuj zwalać winy na kogoś innego! Wiem wszystko. Powiedz mi mój drogi, dlaczego to wczoraj nie przyszedłeś na bal?

Strauch westchnął głęboko i podniósł brwi.

— Taaak, spotkało mnie nieszczęście. Byłem chory, naprawdę bardzo chory. Nie wierzysz? Moje serce, ach, moje biedne serce…

Seidelmann przerwał mu rechocząc.

— Ależ tak, tak, twoje serce! To ono nie miało odwagi przeciwstawić się Leśnemu Upiorowi.

Gospodarz zdębiał i wpatrywał się w swego gościa nieprzytomnym wzrokiem.

— Co powiedziałeś? Leśnemu Upiorowi?

— No jasne. A może chcesz zaprzeczyć, że nie otrzymałeś tajemniczego listu od przywódcy szmuglerów?

Strauch omal nie zamienił się w słup soli. Jego największa tajemnica, która od dwóch dni doszczętnie zatruwała mu życic, jakimś cudem znajdowała się w rękach kogoś innego! Co w takim razie z tego wyniknie? Na myśl o pogróżkach Leśnego Upiora, po plecach przebiegi mu zimny dreszcz. Bezradnym i błagalnym wzrokiem spojrzał na Fntza Seidelmanna, który stał przed nim i śmiał się szyderczo.

— Nie mogę zaprzeczyć — powiedział i spuścił głowę. — List jest u mnie…

Słysząc to Seidelmann od razu wpadł mu w słowo.

— Rzeczywiście jest jeszcze u ciebie? To wspaniale! Pokaż go! Stauch w poszukiwaniu nieszczęsnego listu, zaczął przekładać drobiazgowo papiery na swym biurku.

— Mam! — powiedział w końcu, a Fritz Seidelmann poczuł się w tej chwili zwycięzcą.

— Z tym listem, — wyjaśnił i stuknął palcem w papier aż ten zaszeleścił — z tym listem udasz się na policję i złożysz doniesienie!

Słowa te sprawiły, że Strauch skoczył do góry, niczym ukąszony przez węża.

— Co? Złożyć doniesienie? Czyś ty oszalał?

— No, no, nie pozwalaj sobie!

— Jak to? Mam sprowadzić na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo? Tego nie możesz ode mnie żądać! Jeszcze się nie urodził nikt taki, kto by miał zamiar zadrzeć z leśnym upiorem. Proszę, może ty miałbyś na to ochotę?

— Ja? — spytał Seidelmann. — Z radością przyczynię się do unieszkodliwienia tego łajdaka. I postaram się udowodnić ci to.

— Co takiego? Chcesz tego dowieść! Ja ze swej strony…

— Ty ze swej strony nie musisz robić już nic więcej, wystarczy żebyś tylko oddał mi ten list, a ja udam się z nim na policję i złożę…

— Fritz, nie skazuj mnie na śmierć! Błagam cię!

— Też coś! Nie wygaduj takich bzdur! Jesteś zwykłym tchórzem!

— A ty nie wiesz, co…

— Wiem i to bardzo dobrze. Pozwól mi działać! Przecież cała ta sprawa jest śmiechu warta. Mówiłem ci już, że nie boję się zadrzeć z Leśnym Upiorem, zresztą dowiedziałem się kto jest autorem tego listu.

— Wiesz kto…? — wyjąkał Strauch — Znaczy się… wiesz, kto jest Leśnym Upiorem?

— Oczywiście! Jest nim młody Hauser, ten z Hohenthal.

— Hauser? Syn tkacza?

— Nikt inny, tylko właśnie on! No, ryzykuje teraz własnym życiem, bowiem w ciągu kilku najbliższych dni zostanie przyłapany na granicy jako osoba trudniąca się przemytem. To już załatwione.

Z piersi przerażonego pana Straucha wydobyło się pełne ulgi westchnienie.

— Bogu niech będą dzięki! — powiedział wolno, trzęsącym się głosem. — Czuję, jakby spadł mi z serca ogromny ciężar. A skoro tak, to nie muszę już niczego więcej przed tobą ukrywać.

— A więc i owego listu, z którym należy…

— Naturalnie i tego listu również. Uczyń z nim co zechcesz! Tylko żebym nie miał z, tego powodu jakiś nieprzyjemności. Wiesz jak tu w mieście łatwo zszargać sobie opinię. No, ale opowiadaj dalej! A więc ten Hauser jest…

I rozmowa potoczyła się. Fritz nie mógł w tej sytuacji odmówić, opowiadał więc żywo i z polotem, chociaż bardzo się przy tym pilnował, aby przypadkiem nie wtajemniczyć Straucha w coś, czego tamten nie musiał wiedzieć. Skończyło się zaś na tym, że obaj rozstali się w zgodzie i przyjaźni, a Seidelmann prócz tego wyszedł stamtąd listem, który zamierzał złożyć na policji.

Wcześniej jednak udał się na skrzyżowanie ulic koło oberży „Pod Złotymi Wołami”, aby powiadomić Spenglera, o rezultatach rozmowy ze Strauchem.

Gdy doszedł do rogu, dostrzegł nie opodal dobrze ubranego, otyłego mężczyznę, w którym, mimo iż tamten nosił kunsztowną brodę, perukę i okulary, rozpoznał natychmiast swego wspólnika. I rzeczywiście był to Splengler, który udając znudzonego wpatrywał się w nawierzchnię ulicy, jednak gdy tylko pojawił się młody Seidelmann, uniósł głowę do góry, jakby coś go nagle zdumiało.

— Kogo ja widzę? Czy to aby nie Fritz Seidelmann z Hohenthal, syn mojego przyjaciela i kontrahenta? Nie mogę uwierzyć. Gdzie to pan podąża o tak wczesnej porze?

Seidelmann również udał zaskoczenie, nie mógł bowiem wiedzieć czy przypadkiem ktoś ich nie obserwuje.

Zaraz jednak obaj przeszli do właściwego tematu spotkania.

— No i jak poszło u Straucha? — spytał przytłumionym głosem Spengler.

— Staruch wzbraniał się przed złożeniem doniesienia — zabrzmiała odpowiedź. — Ale udało mi się za to wyciągnąć od niego list. Tak więc, to ja pójdę z tym na policję. Tu jest to pismo!

Spengler przejrzał list i pokiwał z zadowoleniem głową.

— Nie ma wątpliwości, że list zawiera pogróżki i jestem przekonam, że Hausera spotka za to kara. Kiedy zamierza pan to załatwić?

— Od razu. Chyba, że ma pan inny pogląd na tę sprawę?

— Istotnie, bowiem musiałbym czekać tutaj na pana przynajmniej jeszcze z godzinę, a przecież mamy się wspólnie udać do Hohenthal. Poza tym, może byłoby lepiej, gdyby zaczekał pan na rezultat moich „pertraktacji” z chłopakiem. Niewykluczone, że dzięki nim policja otrzymałaby także dokładny „cynk”, odnośnie miejsca i godziny, a więc gdzie i kiedy mogłaby pochwycić na gorącym uczynku owego Leśnego Upiora.

Argumenty te, trafiły Seidelmannowi do przekonania, aczkolwiek nie przyszło mu na myśl, że powinien może najpierw wrócić do domu, mimo że nie złożył jeszcze tego jakże ważnego doniesienia.

— Ma pan rację — przytaknął. — Uważam tylko, że należy zaraz zawiadomić Straucha o tej zwłoce. Mógłby popełnić jeszcze jakieś głupstwo, którym wszystko by zepsuł i… ale co to, stop! — przerwał samemu sobie. — Coś mi się zdaje, że szczęśliwym trafem nasza sprawa zmierza ku oczekiwanemu rozwiązaniu.

Wskazał na prawo, w dół ulicy’

— Widzi pan tego młodzieńca z paczką w ręce? To jest Hauser!

— Nasz Leśny Upiór? — krzyknął Spengler radośnie zaskoczony. — No to wspaniale się składa! Cofnijmy się trochę do bramy, żeby nas nie zobaczył!

— O tak! A teraz… och, niech pan patrzy, on wchodzi do budynku po tamtej stronie ulicy. Nie domyśla się pan po co? Idzie oddać swój maskowy kostium.

— Gdy tylko stamtąd wyjdzie, natychmiast ruszę za nim. Bez względu na cokolwiek, muszę z nim porozmawiać — oświadczył Spengler krótko i zdecydowanie. — Panu zaś, mój drogi radzę w międzyczasie jak najszybciej zniknąć. Niedobrze byłoby bowiem, gdyby ten młody człowiek, którego chcę podejść, spostrzegł pana w moim towarzystwie. Już na samym wstępie straciłby do mnie wszelkie zaufanie.

Seidelmamnowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.

— Tak, tak, już mnie nie ma — zapewniał skwapliwie. — Chciałbym tylko jeszcze spytać, gdzie i kiedy znowu się spotkamy?

— To się dopiero okaże. Póki co, może pan ostrożnie obserwować dokąd skieruje się Hauser, kiedy załatwi wszystko w wypożyczalni kostiumów. Na wszelki wypadek możemy się umówić, no… powiedzmy za dwie godziny, tu niedaleko „Złotych Wołów”.

— W porządku. Zatem do zobaczenia.

Powiedziawszy to Seidelmann odszedł w pośpiechu, za to Spengler stał i czekał, dopóki młody Hauser nie pojawił się znowu na ulicy i najniespodziewaniej w świecie zniknął następnie w oberży „Pod Złotymi Wołami”. Wtedy także i on ruszył w stronę gospody, wszedł do środka, zajął miejsce przy oknie i zamówił piwo.

Ze swego miejsca zauważył, że Edward Hauser wziął sobie kawę. Młody człowiek przemarzł okropnie w czasie długiego marszu do miasta i teraz z lubością krzepił się gorącym napojem. Prawdziwa kawa była bowiem w życiu tego biednego chłopca prawie nieznanym przysmakiem, na który mógł sobie pozwolić dopiero od niedawna, a więc od chwili, gdy przystał na służbę u obcego.

Ach ten obcy! Edward Hauser aż bał się myśleć, o tym jak bardzo zawiódł swego protektora. Tak się przejął całą tą sprawą, ze nic potrafił nawet cieszyć się ze szczęśliwego zakończenia swoich miłosnych perypetii i odzyskania Angeliki. Młody człowiek zastanawiał się ciągle jak naprawić swój wielki błąd i jak przysłużyć się Arndtowi, po to by jakoś go udobruchać i wszystko załagodzić.

W tym momencie nawet nie przypuszczał, że w tej samej izbie, niecałe trzy kroki od niego, siedział ktoś, kto chciał mu właśnie pomóc w lego rodzaju przy słudze. Tym bardziej więc nie mógł się nawet domyślać, że za owym zamiarem rzekomej pomocy, kryć się będzie perfidna pułapka.

Spengler udał najpierw, że w ogóle młodego Hausera nie zauważa. Po chwili jednak odwrócił się nieco i zaczął rozmowę z właścicielem gospody. Pytał najpierw o najróżniejsze, pozornie nie związane ze sobą sprawy, pozwalając jednak gospodarzowi zorientować się, że ma przed sobą kogoś nietutejszego.

— Zatem nie pochodzi pan z tych stron? — odezwał się właściciel gospody, wysłuchawszy kilku pytań Spenglera.

— Nie. Nie jestem stąd. Przy jechałem pociągiem, a udaję się do Hohenthal. Czy to daleko?

Gospodarz, który wystawał wcześniej bezczynnie przy oknie i widział, że obcy rozmawiał z Fritzem Seidelmannem, już miał otworzyć usta i powiedzieć, coś na ten temat, ale do wszystkiego wmieszał się Edward Hauser.

— Zajmie to panu jeszcze około półtorej godziny — powiedział uprzedzając oberżystę. — Jestem właśnie stamtąd i jeśli panu bardzo zależy, to mogę wskazać drogę.

Spengler, który sprawiał wrażenie człowieka porządnego i zamożnego, spojrzał przyjaźnie na Hausera, po czym skinął mu na znak podziękowania

— Bardzo mi miło to słyszeć, mój młody przyjacielu. Właściwie to miałem zamiar wynająć sanie, ale jadę prosto z Drezna i jeśli przebywało się przez tak długi czas w pociągu, to piesza przechadzka jest czymś nad wyraz wskazanym. Czy nie zechciałby pan, zanim wyruszymy, przysiąść się do mnie?

Edward wziął swoją kawę i ruszył w stronę zajmowanego przez Spenglera stolika. Gospodarz natomiast wycofał się, pozostawiając gości samych.

— Czy — zna pan dobrze Hohenthal? — spytał rzeczowo Spengler.

— Tak, urodziłem się tam.

— Ach, to chyba będę mógł pana prosić o pewną wiadomość? Czy nie zna pan tam rodziny niejakich Hauserów? To podobno bardzo zacni, chociaż biedni ludzie?

Edward poczerwieniał.

— Te słowa sprawiły mi zaszczyt, proszę pana. Ja jestem bowiem jednym z tych Hauserów.

Spengler z dobrze udanym zaskoczeniem, wyciągnął ku niemu swą dłoń.

— Nie mogę wprost uwierzyć w to spotkanie. Trafiłem na jednego z Hauserów! Cieszę się bardzo! Czy mogę w takim razie spytać o pańskie imię?

— Nazywam się Edward i jestem najstarszym synem…

— Tkacza Hausera? Muszę przyznać, że to nasze spotkanie wygląda na jakieś cudowne zrządzenie losu. Niech pan sobie wyobrazi, że to właśnie ze względu na pana jestem tutaj. Bowiem właśnie to pana miałem odszukać w Hohethal.

— Mnie? — zdumiał się Edward.

— Tak, pana. Przekazano mi o panu bardzo przychylną opinię. No i to sprawiło, że obdarzyłem pana swoim zaufaniem.

Oczy chłopca stawały się coraz większe.

— Proszę pana. — powiedział — kim pan właściwie jest? Ja…

— No już dobrze! O tym później porozmawiamy! — odrzekł pełen wesołych nutek głos. — Zaraz się pan przekona, jak dobrze znam pana i pańskie sprawy. Otóż spotyka się pan potajemnie z jednym takim, który postanowił dokonać czegoś bardzo ważnego, czy nie tak?

Edward cały zadrżał. Spojrzał na swego rozmówcę tak, jakby zobaczył go dopiero teraz, ale ujrzał jedynie uśmiechniętą i życzliwą twarz. To go uspokoiło.

— Szanowny panie, w zasadzie nie wiem…

— Ten ktoś wypłacił panu pewną sumę pieniędzy — ciągnął dalej Spengler.

— Nie rozumiem pana, nie wiem o czym pan mówi. Tamten pokiwał głową nie kryjąc zadowolenia.

— Brawo! Widzę, że potrafi pan milczeć, a to znaczy, że można na panu polegać. Bardzo się cieszę, że właśnie tu pana spotykam. Dzięki temu oszczędzona została mi dalsza podróż, ja zaś będę mógł porozmawiać z panem, od razu tutaj. Naturalnie muszę jakoś pana do siebie przekonać. Dlatego najpierw niech pan przeczyta coś z tego?

Wyciągnął nieduży pakiet zawierający pewną ilość starannie złożonych papierów. Otworzył zawiniątko, wydobył zeń jeden i popchnął dokument przez stół ku Edwardowi.

Miody Hauser zaczął go czytać. Jego zdziwienie rosło z każdym słowem. Kiedy skończył, Spengler spytał go tonem człowieka całkowicie pewnego swych racji:

— No i co pan teraz powie?

Edward spojrzał na niego z wyraźnym szacunkiem.

— Jest pan, proszę pana, wysokim urzędnikiem policji! — odrzekł z głęboką czcią w głosie.

— To akurat nietrudno było odgadnąć. Aleja chciałbym wiedzieć coś innego. Czy domyśla się pan, o co tu rzeczywiście chodzi?

— Ten dokument zawiera poufne wiadomości dla władz granicznych po tamtej stronie — oświadczył młodzieniec. — Tak to zrozumiałem. Ale co ja miałbym mieć wspólnego z tą sprawą…

Przerwał i zerknął pytająco na Spenglera. Ten odpowiedział mu pełnym zachęty spojrzeniem swego wielce rozradowanego oblicza.

— No, no dalej! — naciskał Edwarda. — Czy to takie trudne?

— Nie widzę żadnego związku pomiędzy tymi dokumentami, a moją osobą.

— Nawet wtedy, gdy uprzytomni pan sobie, że pozostaje w służbie pewnego człowieka, o którego tajnych zamierzeniach, my obaj jesteśmy tak dobrze poinformowani?

W umyśle młodego Hausera zaczęły kotłować się najróżniejsze myśli. Zatem jego protektor także miał z tym do czynienia. Aha. — przemknęło mu przez głowę. — a więc to jest ta sprawa, o której chciał Arndt właśnie wczoraj z nim rozmawiać, lecz tylko wspomniał o niej krótko, a potem zamilkł, ponieważ ja… ponieważ ja okazałem się kimś, na kim nie można całkowicie polegać!

Edward westchnął głęboko. Ileż mu się już wyrwało tych westchnień skruchy od pamiętnego środowego wieczoru. Ale tym razem podjął zdecydowane postanowienie, że twardo będzie stał u boku swego dobroczyńcy, a także postara się dowieść, że jednak potrafi trzymać język za zębami i działać z rozwagą.

— Zaczynam pojmować — powiedział w końcu. — Porozumiał się pan w tej sprawie z moim protektorem, a on zaproponował panu właśnie mnie…

— Słusznie, bardzo słusznie — przytaknął Spengler.

— I teraz ma pan dla mnie zadanie związane z tymi dokumentami. Jeśli tak, to może pan na mnie polegać i udzielić mi wszelkich niezbędnych wskazówek, a ja postaram się nie zawieść.

Na twarzy Spenglera pojawił się znowu uśmiech. Gdyby jednak Edward Hauser choć trochę znał się na ludziach, to wyczułby, że siedzi przed nim nie jakiś życzliwy mu człowiek, ale raczej pająk, snujący wokół niego swą sieć. Był jednak tylko niedoświadczonym młodzieńcem i dlatego musiał stać się ofiarą owego pająka.

Spengler udał teraz, że odkrywa swe karty.

— Papiery te, jak pan słusznie zauważył, są ściśle tajne i posiadają niezwykłą rangę. Dlatego muszą zostać wyekspediowane za granicę tak, aby nikt się o tym nie dowiedział i aby nikt nie poznał ich treści. Czy podejmie się pan tego?

— Ja?

— Tak, oczywiście, że pan! — w oczach Spenglera pojawił się gniew. — Co, boi się pan? Chce pan zawieść to wielkie zaufanie, jakie pokładają w panu najwyższe czynniki państwowe?

— Nie, nie!

— A więc niech mnie pan wysłucha i niech pan te dobre chęci, o których pan mówi, poprze wreszcie czynem! Dokumenty te powinien przenieść na tamtą stronę ktoś dyskretny i zaufam, znający do tego dobrze przygraniczny rejon. To będzie pańskie zadanie i to dzisiejszej nocy. Czy jest pan gotów tego dokonać?

Edward bez słowa skinął głową. Czuł się kimś bardzo małym wobec swego wysoko postawionego rozmówcy, ale i tak, pod wpływem rozpierającej go dumy wypiął swą pierś.

— No to bardzo się cieszę. Oczywiście pańskie przedsięwzięcie zostanie wynagrodzone — kontynuował Spengler. — Nie zapomnimy przecież o panu. Podani panu zaraz bliższe dane, dotyczące osoby, której przekazane mają być te dokumenty: Wcześniej jednak, niech mi pan powie, jak często spotyka się ze swoim protektorem!

— Tak często, jak on uzna to za konieczne.

— A gdzie on mieszka?

— Ależ proszę pana, — wykręcił się od odpowiedzi Edward — zna pan przecież miejsce jego zamieszkania równie dobrze, jak ja.

Spengler zmusił się do uśmieszku, kwitując w ten sposób rzekomo godną pochwały dyskrecję młodego człowieka.

— Naturalnie, że je znam — zgodził się pozornie, natychmiast jednak próbując skierować rozmowę w innym kierunku. — A jak daleko posunęły się przygotowania do akcji przeciwko Leśnemu Upiorowi?

— To wszystko powinno być przecież opisane w raporcie służbowym, który na pewno dostał pan do przeczytania.

— Do diaska, miody człowieku, nie wykręcaj mi się tu od udzielania odpowiedzi! Oczywiście, że czytałem wszystko. Ale w końcu muszę cię przecież o to, czy o tamto spytać, a ty powinieneś mi odpowiedzieć.

— Nie mogę wyjawić niczego, co stałoby w sprzeczności z zasadami, jakich zobowiązany jestem przestrzegać — upierał się przy swoim Edward Hauser.

— Co za rzetelność i skrupulatność! Wspaniale! — zadrwił Spengler, natychmiast jednak zmienił ton i oznajmił. — Ale żarty na bok! Chciałem pana jedynie wybadać i przeszedł pan tę próbę celująco. Moje gratulacje! — Spengler wyciągnął ku zaczerwienionemu młodzieńcowi rękę i uścisnął serdecznie jego prawicę. — Rzeczywiście jest pan bardzo dyskretnym, młodym człowiekiem. No, a teraz do rzeczy. Przeniesie pan te papiery przez granicę jeszcze tej nocy. Przyjmuję, że miejscowość Breitenau zna pan dobrze. Otóż przy wejściu do tej wsi, będzie czekał na pana między godziną dziewiątą a dziesiątą, pewien człowiek. Odezwie się pan do niego i spyta o drogę do Hohenthal. Będzie to hasło rozpoznawcze.

Dokumenty wręczy pan właśnie temu człowiekowi. I jeszcze najważniejsza sprawa, która dotyczy pana. Musi się pan postarać przejść przez granicę w taki sposób, aby nikt pana nie zauważył. Czy zna pan taką drogę, którą można by potajemnie przedostać się na tamtą stronę?

— Sosnową Ścieżkę — powiedział Edward Hauser, nie przypuszczając nawet, że w tym momencie wpadł w zastawione nań sidła. — Myślę, że idąc tamtędy, przedsięwzięcie może się udać,

— A co się stanie, jeśli natknie się pan na celników, bądź strażników granicznych?

— Nie powinno być z tym chyba jakiś specjalnych kłopotów. Nie będę miał przy sobie przecież żadnych podlegających ocleniu towarów.

Spengler uśmiechnął się znów szyderczo, po czym stwierdził:

— Ależ z pana niefrasobliwa dusza! Pewnie, że nie będzie pan miał przy sobie nic takiego, będzie wszakże coś, czego nie mogą zobaczyć niczyje oczy, a w tym wypadku zalicza się do nich także celników i straż graniczną.

— Czy oni naprawdę nie mogą widzieć tych papierów?

— No, a jak pan myśli? — uniósł się gniewem Spengler, potem zaś zmarszczył czoło. — Chcę panu powiedzieć, młody człowieku, że zaczynają mnie nachodzić wątpliwości. Traktuje pan cała tę sprawę zbyt lekko. Zdaje się, że jednak nie jest pan dla nas odpowiednią osobą. Muszę to jeszcze przemyśleć.

Edward przerwał gwałtownie swemu rozmówcy.

— Nie, nie! Niech mi pan pozwoli spróbować! — odezwał się proszącym tonem.

Ogarnął go znowu strach, bał się bowiem, że i tym razem zawiedzie swego protektora i ostatecznie utraci jego zaufanie.

— Niech mi pan tylko powie co mam czynić, a ja już to wykonam! Za nic w świecie nie pozwolę na to, aby którykolwiek z urzędników granicznych zajrzał w te dokumenty?

Spengler przybrał pojednawczą minę i skinął głową.

— Zgoda. Cieszę się, że mimo wszystko przyszedł pan po rozum do głowy. W przeciwnym bowiem razie mógłbym pomyśleć, że opinia o pańskich zaletach, była cokolwiek przesadzona. Do tajnej służby państwowej wstąpił pan nie po to, aby zadawać ciągle pytania typu: jak to, dlaczego, a czy to, a czy tamto. Wstąpił pan po to, aby spełniać polecenia i rozkazy, które pan otrzymuje. Takich właśnie, a nie innych ludzi potrzebuje bowiem państwo. Czy pan mnie wreszcie zrozumiał?

— Całkowicie!

— To dobrze. I na koniec jeszcze jedno. Dokumenty te zaraz zapieczętuję. Wszystko co jest do tego potrzebne, mam przy sobie. Pan przeniesie tę drogocenną rzecz przez granicę i to jak najprędzej, bacząc przy tym, aby nikt, nie oglądał tej przesyłki. A co pan uczyni, jeśli jakiś urzędnik graniczny wejdzie panu w drogę, a do tego okaże się zbył ciekawski, to już pańska sprawa.

— Tak, to moja sprawa — przytaknął Hauser.

— To znaczy? — spytał dociekliwie Spengler, chcąc być całkiem pewnym swej ofiary?

— To znaczy, że takiemu urzędnikowi, który w tym akurat przypadku nie będzie miał racji, po prostu umknę.

— Hm! A czy to się panu uda?

— Och, — rozpromienił się Edward — proszę pana! Jestem przecież zwinny. Jeden skok w zarośla, gdzie każdą ścieżkę i każdy kamień znam lepiej niż najwytrawniejszy celnik czy pogranicznik, jeden skok i nie ma mnie. A potem szukajcie wiatru w polu! Przeniosę te papiery na pewno i nikt wcześniej ich nawet z daleka nie zobaczy.

— Znakomicie — zgodził się Spengler. — Chcę panu tylko powiedzieć, że pański protektor jest o wszystkim poinformowany. Po to jednak, aby nikt nie nabrał jakiś podejrzeń, nie śmie się pan teraz z nim spotykać. Słyszy pan, nim nie zakończymy tej akcji, żadnych kontaktów, ani rozmów z pańskim opiekunem! W razie, gdyby on gdzieś pana przypadkowo spotkał, ma pan go ominąć i natychmiast zniknąć mu z oczu!

— Rozumiem.

— Naturalnie nie może pan rozmawiać na ten temat również i z nikim innym.

— Postąpię zgodnie z pańskimi poleceniami!

Edward Hauser powiedział to z pełnym przekonaniem, a w duchu pomyślał sobie: — oho, wie już o mojej wpadce i o tym, że zawiodłem! To niesamowite jak szybko ci ludzie, pracujący w tajnej służbie, przekazują sobie różne wiadomości.

— Za tę specjalną misję, otrzyma pan rzecz jasna, ode mnie zapłatę — ciągnął dalej Spengler. — Czy mam panu wypisać asygnatę? ‘

— Ależ nie! Przecież już mi zapłacono.

— Akcje tego typu wynagradzane są dodatkowo. Ale dobrze, nie mówmy o wynagrodzeniu, dopóki nie wypełni pan powierzonego mu zadania! A potem już ja sam pana znajdę. Pieniądze pana nie miną. Otrzyma pan czterdzieści marek, mówię to panu już teraz.

Znowu tyle pieniędzy? Edward był tak zaskoczony, że nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa, kiwał więc tylko głową.

W międzyczasie Spengler wyłożył na stół kawałek laku do pieczęci, ogarek świecy, kilka zapałek i pieczęć, po czym „zaplombował” zawierający tajne dokumenty pakiecik. Wręczył go młodzieńcowi i uścisnął mu jeszcze raz dłoń.

— No, niech pan już idzie i postara się załatwić wszystko jak najlepiej ! Za kawę ja zapłacę. Kiedy ma pan zamiar wyruszyć?

— Gdy tylko się ściemni, a więc o piątej.

— W porządku!

Mówiąc to pchnął chłopca lekko w stronę wyjścia.

Gdy tylko Hauser opuścił gospodę, Spengler zapłacił rachunek i również wyszedł. Dwie ulice dalej wpadł na kryjącego się tam Fritza Seidelmanna.

— No i jak? Wszystko w porządku?

— Można nawet powiedzieć, że w jak najlepszym.

Ruszyli wolno przed siebie, Spengler relacjonował dokładnie Fritzowi przebieg rozmowy w gospodzie.

— Czy pójdzie pan ze mną jeszcze do Hohenthal? — odezwał się na koniec Seidelmann.

Słysząc to Spengler uśmiechnął się.

— Na razie nie. Ale przecież zobaczymy się wkrótce. O wszystko inne niech pan pyta już swego ojca!

I Spengler odszedł. Seidelmann natomiast udał się na policję. Komisarz, do którego został skierowany, znał jego nazwisko, więc przyjął go bardzo życzliwie i grzecznie.

— Chciałbym zasięgnąć rady, a także prosić o udzielenie mi pewnej informacji — rozpoczął Seidelmann.

Komisarz w odpowiedzi uczynił uprzejmy ruch ręką.

— Proszę, niech pan siada.

Seidelmann usiadł. W tej chwili jednak zupełnie zapomniał jak ma zacząć.

— Czy to jakaś poważna sprawa? Czego ona dotyczy? — próbował dopomóc mu urzędnik.

— Leś… Leśnego Upiora.

Seidelmann wypowiedział to słowo z wyraźnym wahaniem. Ledwie jednak padło, komisarz poderwał się zdumiony.

— Leśny Upiór? Do licha! Proszę, niech pan mówi!

Fritz Seidelmann wyciągnął z torby list otrzymany przez Straucha i wręczył komisarzowi, który przebiegł wzrokiem te kilka linijek. Twarz policjanta w jednej chwili przybrała wyraz najwyższej powagi. Skierował swe surowe i badawcze spojrzenie na Fritza.

— Czy zdaje pan sobie sprawę z wagi zawartych tu słów, panie Seidelmann?

— Domyślam się i dlatego przyszedłem z tym do pana.

— Doskonale pan postąpił, ale najpierw jedno pytanie. Jak pan znalazł się w posiadaniu tego listu?

— Zobaczyłem go u mojego przyjaciela, Straucha, to znaczy… on mi go pokazał. Natychmiast więc poradziłem mu, aby przekazał ów list w ręce odpowiednich władz, ale on się wahał, uznał bowiem, że składając donos, wystawia swe życie na niebezpieczeństwo.

— Hm, no tak… nadal, ciągle jeszcze przeważa ten strach przed Leśnym Upiorem! To jest właśnie to, co nam najbardziej psuje całą robotę! Właśnie ci, którzy mogliby dostarczyć najistotniejszych informacji, rezygnują z tego z obawy przed zemstą przestępcy. Ale póki co, proszę niech mi pan objaśni, o co chodzi z tym listem, nie wszystko bowiem rozumiem.

No i Fritz przedstawił całą sprawę, w taki sposób, aby samemu wypaść jak najkorzystniej.

— Czy zna pan ten charakter pisma? — spytał urzędnik.

— Styl pisma został podrobiony. Ale według mnie, wygląda to na robotę, jednego z moich najemnych tkaczy.

— Coo? — spytał komisarz wyraźnie rozczarowany. — Jeden z pańskich pracowników miałby być Leśnym Upiorem? Szczerze mówiąc, zupełnie nie myślałem o kimś takim.

— Ach, ten młodzian jest na to wystarczająco sprytny!

— Hm, zwykły tkacz? Mimo wszystko nie wydaje mi się to prawdopodobne

— Jak to? Ten osobnik nazywa się Edward Hauser i jest przecież podejrzany o zajmowanie się przemytem, chociaż jak dotąd niczego mu jeszcze nie udowodniono.

— No, a jaką reputację posiada jego rodzina? Czy ojciec i matka są porządnymi ludźmi?

— Udają biednych, ale wiadomo przecież jak to jest.

— Czy ma pan jeszcze jakieś inne dowody przeciwko temu człowiekowi?

W odpowiedzi na to pytanie Seidelmann przedstawił krótko, specjalnie na to przygotowany przez siebie, opis zdarzeń jakie miały miejsce po balu maskowym i oświadczył, iż podsłuchał Hausera w czasie rozmów z jednym z przemytników.

— Nie słyszałem wszystkiego, ale i tak doszło moich uszu, niejedno z tego, co tam zostało powiedziane.

— Czy rozmawiali o szmuglu?

— Tak, Zresztą ten drugi wyglądał na kogoś, kto mieszka po tamtej stronie granicy. O ile dobrze usłyszałem to złożył zamówienie na koronki

— Czy Hauser przystał na to?

— Od razu.

Komisarz milczał przez chwilę zadumany.

— Gdyby tylko udało mi się unieszkodliwić tych łajdaków! — powiedział w końcu. — Na razie jednak wygląda to tak, jakby diabeł maczał w tym swe palce. Za nic w świecie nie idzie schwytać owych łotrów!

— W tym przypadku jednak, nie powinno być z tym najmniejszej trudności, panie komisarzu — zapewnił Seidelmann. — Słyszałem bowiem, jak obaj uzgadniali dokładny termin przerzutu. Wiem także, gdzie Hauser ma zamiar ukryć koronki. Co do samej marszruty, to po zapadnięciu zmroku, chce on być już przy Sosnowej Ścieżce.

— Przy Sosnowej Ścieżce? Jeśli się nie mylę, to jest to droga prowadząca przez góry, z Hohenthal do Breitenau.

— Tak, ale właściwie Sosnowa Ścieżka, to taki drewniany mostek, nad leśnym strumieniem.

— Ach, znam go. Czatowaliśmy już tam pewnego razu na przemytników i Leśnego Upiora. Czy to tam należałoby się zaczaić na Hausera?

— Nie, gdyż on udaje się z tymi koronkami prawie pod same Breitenau. Wieczorową porę zaś i Sosnową Ścieżkę wspomniał jedynie po to, aby precyzyjniej określić, gdzie i kiedy zamierza przejść granicę. Koronki natomiast chce ukryć pod podszewką marynarki. Ten drugi przemytnik zalecał mu ostrożność, ale Hauser zaśmiał się tylko i powiedział, że nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, aby ich tam szukać.

Komisarza ogarnął entuzjazm. Przeszedł się kilka razy po pokoju, a potem zatrzymał się tuż obok Seidelmanna.

— Wyświadczył nam pan wielką przysługę Nareszcie mamy coś konkretnego! Teraz pętla się już zaciśnie! Położymy w końcu kres działalności Leśnego Upiora. Chcę złapać Hausera jeszcze dzisiaj!

— Co? Chce pan sam…

— Tak, Schwytam osławionego, leśnego upiora. No, a czy pan nie zechciałby również wziąć w tym udziału?

Tego pytania Fritz Seidelmannn oczekiwał z ogromnym utęsknieniem. Cóż za niesłychana satysfakcja, móc być obecnym przy aresztowaniu znienawidzonego rywala! Strzegł się jednak, aby w żaden sposób nie zdradzić swych prawdziwych uczuć.

— Sądzi pan, że to byłoby możliwe? — spytał, próbując dowiedzieć się czegoś więcej.

— Dlaczego by nie? Zresztą pańska obecność byłaby nam bardzo na rękę, gdyż zna pan tego młodzika najlepiej. I ostatnie pytanie, czy jeździ pan konno?

— No, tak sobie.

— To świetnie. Pojedzie również z nami kilku pograniczników i żandarmów.

— Pan wybaczy, ale naszła mnie pewna wątpliwość, panie komisarzu. Nasza droga prowadzi przez miejsce zamieszkania Hausera. I jeśli nas zauważy, może wyczuć grożące mu niebezpieczeństwo.

— Objedziemy Hohenthal, rozdzielimy się i następnie ruszymy dalej, różnymi drogami.

— Ach, skoro tak, to powinno się nam udać. Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku, już nie mogę się doczekać chwili, kiedy pozbędziemy się Leśnego Upiora. Ten młodzik jest jednak tak nieprawdopodobnie zuchwały, że jeśli pułapka przy Sosnowej Ścieżce nie zostanie zastawiona po mistrzowsku, to on na pewno się nam wymknie.

— Nie traćmy czasu na tego rodzaju rozważania! — przerwał komisarz nieco zarozumiale Fritzowi. — Gdzie będę mógł pana znaleźć?

— W gospodzie „Pod Złotymi Wołami”.

Umówili się dokładnie, po czym Seidelmannn pożegnał się i opuścił gmach policji. Ogarnęła go szalona radość już na samą myśl, o tak udanej zemście.



Nocą w Leśnej Dolinie


Tymczasem Edward Hauser znajdował się w drodze powrotnej do Hohenthal. I nie miał najmniejszego pojęcia o niebezpieczeństwie jakie zawisło nad jego głową. Wprost przeciwnie był pełen był ufności i nadziei. Cieszył się bowiem, że nadarzyła mu się okazja, aby przysłużyć się i to w ważnej sprawie, swemu protektorowi. Chwilami myślał też i o Angelice, której serce należało już tylko do niego. W ten sposób owe półtorej godziny drogi minęły mu tak prędko, jakby to było kilka minut. Gdy więc ujrzał swą rodzinną miejscowość, przystanął zdumiony.

Po krótkim namyśle postanowił pójść przez wieś, licząc, że uda mu się gdzieś po drodze spotkać Aniołeczka. A jeśli nie, to pokręci się trochę koło płotu niewielkiej Hofmannowej posiadłości, może wtedy jego najmilsza zauważy go przez okno i wyjdzie choćby na chwilę.

I rzeczywiście, nie omylił się. Wprawdzie na próżno wypatrywał dziewczyny na wiejskim gościńcu, ale kiedy tylko zatrzymał się przy furtce, z tyłu za domem Hofmannów, niemal równocześnie otwarły się drzwi domostwa i wybiegła z nich Angelika. Ucieszony niezmiernie Edward, zupełnie nie zauważył, że ona bynajmniej nie wygląda na wesołą i rozradowaną,

— Wspaniale! — krzyknął, śmiejąc się. — Zobaczyłaś mnie?

— Tak — odrzekła dziewczyna i zamilkła.

— A twoi rodzice też mnie widzieli?

— Ależ nie, gdyż wtedy nie mogłabym tu wyjść.

— Czy to znaczy, że twój ojciec ciągle jest przeciwko mnie?

— Och, nawet bardziej niż przedtem — westchnęła Angelika. — Seidelmannowie przeciągnęli go zupełnie na swoją stronę. Skryjmy się tu za rogiem, żeby nas nie zobaczył razem, bo znowu będzie awantura!

Pociągnęła szybko Edwarda parę kroków w bok, a potem zaczęła mówić dalej.

— Niestety, wszystko wygląda jeszcze gorzej. Kiedy ojciec dowiedział się, co się wczoraj zdarzyło, stał się wprost nie do wytrzymania. Nawy myślał mi od głupich stworzeń, a gdy mu się sprzeciwiłam, zaczął mi nawet grozić, że… że mnie zbije.

— Czegoś takiego nie powinien robić! — burknął Edward.

— I chce mnie wypędzić do… do Seidelmannów!

— Żebyś została tam pomocnicą pani domu, nieprawdaż? Tego już za wiele! Ale nie przejmuj się, nic z tego nie będzie!

— A jeśli ojciec nadal będzie mnie zmuszał, żebym poszła do nich na służbę?

— Nie uczyni tego. Gdyby zaś próbował, to wtedy powiem mu. Co o tym wszystkim myślę!

— Przecież nie wpuści cię nawet do domu.

— No to wyślę kogoś innego, kogo na pewno wysłucha. Nie martw się niczym i pozwól, abym ja się tym zajął. Teraz jednak mi się spieszy. Muszę dostarczyć pewną przesyłkę do Breitenau.

— Do Breitenau? Przecież nie wrócisz stamtąd przed zapadnięciem zmroku.

— Trudno. Sprawa jest ważna i zaplata będzie godziwa. Angelika spojrzała na niego z nieskrywaną ciekawością.

— Aha, robisz to dla tego nieznajomego…?

Edward pozostał jednak niewzruszony, nie mając zamiaru z czymkolwiek się zdradzić.

— Nie, — odrzekł — z nieznajomym nie ma to nic wspólnego. Zresztą wyznałem mu, że wiesz już ode mnie o jego istnieniu. Był bardzo zły z tego powodu. Proszę cię więc, strzeż mojej tajemnicy! W przeciwnym razie mogą spaść na mnie wielkie nieprzyjemności.

— Nie jestem przecież plotkarką — powiedziała Angelika. — Idź i niech Pan Bóg cię prowadzi! I miej się tam, w tym ciemnym borze na baczności przed Leśnym Upiorem!

Edward skinął tylko głową i uścisnął jej dłoń.

— Zaczekam na ciebie, — mówiła dalej dziewczyna — nawet do późna Muszę z tobą bowiem jeszcze dziś wieczorem porozmawiać. Mani takie przeczucie, jakby miało spotkać nas jakieś nieszczęście.

— Ależ nie. Aniołeczku! — krzyknął chłopak — Czeka na nas szczęście, wielkie szczęście!

— Miejmy nadzieję!… A więc czekam. Na pewno znajdę jakiś powód, aby jeszcze raz wyjść z domu około dziewiątej. Umówmy się u was, przy tych drzwiach wychodzących na podwórze.

— Wspaniale! Cieszę się na to wieczorne spotkanie. A teraz do zobaczenia.

— Do zobaczenia!

Jeszcze tylko ukradkowy pocałunek i już po obojgu nie było śladu.

Edward udał się do domu, aby oznajmić rodzicom, że późnym popołudniem czeka go wyprawa do Breitenau. Oczywiście wszystkie inne okoliczności tego przedsięwzięcia starannie przemilczał. Stary Hauser na wieść o tym pokiwał głową, wielce zafrasowany.

— Stałeś się ostatnio niezwykle tajemniczy. Nie podoba mi się to.

— Naprawdę nie musisz się o nic martwić — uspokoił go syn. — To co teraz robię jest uczciwe i słuszne.

— I ja nie myślę inaczej. Ale masz przecież iść nocą przez las, a do tego jeszcze przekroczyć granicę. Nie zapomnij więc o Leśnym Upiorze! W takich okolicznościach może się coś zdarzyć, a my nie będziemy mogli w niczym ci pomóc, gdyż nie znamy nawet drogi, którą pójdziesz.

— Nic mi się ojcze nie przydarzy, gdyby jednak w czasie mojej nieobecności potrzebna wam była jakaś rada, czy pomoc, to idźcie wtedy do leśniczego. To mądry człowiek i zawsze skory pomóc drugiemu. Dał nam zresztą już tego dowody. Wydaje mi się też, że mnie lubi. W każdym bądź razie, zawsze możecie się do niego zwrócić. Co więcej, to właśnie on zna dobrze mego dobroczyńcę, a więc człowieka, o którym dotąd niewiele wam mówiłem.

Wszystko to co powiedział Edward, miało swój ściśle określony cel. Wprawdzie nie obawiał się żadnych zagrożeń związanych z czekającą go nocną eskapadą, ale liczył się, że mimo wszystko może zdarzyć się jakiś niemiły incydent. A co wtedy? Jego rodzice rzeczywiście nie wiedzieliby co zrobić, gdyby tak ich syn nie wrócił do domu.

Wszakże Edward nie mógł powiedzieć przecież ojcu, ot tak po prostu: gdyby mimo wszystko jednak coś się stało, a wy nie wiedzielibyście co macie począć, bowiem złapali mnie lub zaskoczyli ludzie Leśnego Upiora, o czymś gorszym wolę nawet nie wspominać, to udajcie się wtedy do leśniczówki! Mieszka tani kuzyn Arndt, mój protektor, dla którego obecnie pracuję. Jest tajnym agentem policji, posiada wielkie znajomości i dysponuje mnóstwem pieniędzy. I cokolwiek by się nie zdarzyło, nic opuści was w potrzebie. Oczywiście nie może o tym wszystkim otwarcie mówić.

Najrozsądniej zatem było skierować ojca do leśniczówki, gdyby okazało się to jednak konieczne, Wunderlich potrafiłby uzyskać pomoc Arndta. Dlatego na wszelki wypadek. Edward chciał, tuż przed swą nocną wyprawą, uprzedzić o tym leśniczego.

I tak mijały godziny, aż nadszedł zmierzch. Edward nie mógł się już go doczekać. Napięcie towarzyszące każdemu, kogo czeka jakieś ryzykowne przedsięwzięcie ciążyło mu niczym zmora. Teraz jednak mógł już wyruszyć.

Pożegnał się z rodzicami i poszedł, najpierw w stronę leśniczówki, w której zastał tylko starego Wunderlicha.

— Kuzyn wyszedł — poinformował go leśniczy. — A ty zapewne chciałbyś się z nim widzieć. Bardzo żałuję, musisz przyjść innym razem, mój chłopcze.

— To nie będzie konieczne, panie leśniczy — oświadczył Edward, ucieszony, że sprawy układają się po jego myśli. — Mam tylko pewną wiadomość dla pana.

— Dla mnie? Od kogo?

— Chyba niezbyt jasno się wyraziłem. Bowiem to właśnie ja chciałem pana o czymś poinformować.

— No to mówże chłopcze, na co czekasz!

— Jeszcze teraz muszę przedostać się na tamtą stronę, do Breitenau i…

— A cóż to za niedorzeczny pomysł! Kto nocą i na dodatek we mgle, kręci się po górskich, leśnych ostępach, po to, aby przejść granicę! Na pewno nikt rozsądny.

— Niestety nie mogę tego odłożyć na później, panie leśniczy, ale przecież nie wygląda to wszystko tak źle. Znam drogę i byle co znowu mnie nie przestraszy.

— Hm, pojmuje wreszcie po co przyszedłeś. Chciałbyś, abym ci towarzyszył. Prawdę mówiąc, wyjątkowo jest mi to nie na rękę. Siedzę bowiem nad pewnymi obliczeniami dotyczącymi wielkości wyrębu drzew, a jutro wczesnym rankiem muszę być z tym gotowy. No, a rachowanie i bazgranie po papierze, to moja słaba strona i nie wiem…

— Mną niech się pan w ogóle nie przejmuje — przerwał Edward. — — Zostało postanowione, że idę sam. Chciałem tylko pana o tym powiadomić.

— Ale dlaczego?

— No, jakby to panu powiedzieć. Coś mi mówi, że byłoby dobrze, gdyby ktoś wiedział, gdzie mnie można szukać.

— Posłuchaj chłopcze, to brzmi niedobrze. Pamiętaj, że należy się liczyć z tym co podpowiada nam nasz wewnętrzny glos. Nie idź tam! Zawróć póki czas! Dobrze ci radzę!

— Wierzę, panie leśniczy, ale mimo wszystko muszę pójść. Przyrzekłem to, a wiadomość, którą mam zanieść jest bardzo ważna i pilna.

— Czy mogę spytać, o co chodzi?

— Proszę mi wybaczyć, panie leśniczy, ale zobowiązałem się dochować tajemnicy.

— No już dobrze. Człowiek powinien dochować danego słowa i milczeć jak grób, jeśli to jest konieczne. Idź więc i niech Bóg cię prowadzi.

Rozstając się uścisnęli sobie dłonie. Leśniczy westchnął głęboko i powrócił do swych obliczeń, Edward zaś uszedł jeszcze kawałek drogą, po czym skręcił w bok ku Sosnowej Ścieżce.

Noc była mroźna i ciemna. Chmury prawie bez przerwy zakrywały księżyc. Czyniło to wędrówkę wielce uciążliwą. Szczęście, że przynajmniej śnieg rozjaśniał nieco drogę, chociaż niekiedy skrzypiał pod nogami, starającego się maszerować jak najciszej młodzieńca.

Po pewnym czasie Edward usłyszał szmer leśnego strumienia, toczącego wartko swe wody pod lodową pokrywą i wkrótce potem dotarł do wąskiego mostka.

Składał się on tylko z surowo ociosanej, oblodzonej teraz, grubej deski, z której łatwo można było spaść. Dlatego nasz posłaniec stąpał po niej wolno i ostrożnie.

Doszedł właśnie do połowy mostka, gdy z naprzeciwka dobiegł go czyjś donośny głos:

— Stój! Kto idzie?

Edward przeraził się, chociaż był na tego rodzaju spotkanie przygotowany. Minęło więc kilka chwil zanim odpowiedział:

— Przyjaciel! — krzyknął przed siebie.

Jednocześnie gorączkowo zastanawiał się co dalej robić. Paniczną ucieczką ściągnąłby jedynie na siebie podejrzenia, a przecież nade wszystko pragnął uniknąć styczności z tymi ludźmi.

Ciągle się jeszcze wahał, gdy usłyszał szczęk broni. Miał zatem przeciwko sobie strażników granicznych. Powoli, krok po kroku zaczął się cofać.

— Stój! — rozległ się głos, tym razem za jego plecami. — Kto tam?

— Przyjaciel — powtórzył.

— Zatrzymać się i ani kroku dalej!

Spomiędzy drzew po obu stronach strumienia wyszli ludzie. O zgrozo, posłaniec i to z tajnymi dokumentami najnormalniej w świecie wpadł w pułapkę! Cóż więc ma czynić? Może powinien dać się pojmać? Nie!

Mimo więc, że deska była śliska nasz bohater wykonał skok. Potem ruszył gwałtownie między zaskoczonych strażników, którzy w ciemnościach widzieli równie mało jak i on. Wpadł na dwóch z nich, roztrącił ich pięściami… i już go nie było.

— Ognia! — rozkazał ostry głos. Huknęły strzały.

Edward poczuł nagle jakby coś złapało go za ramię i szarpnęło w bok. Poderwał się jednak i popędził dalej.

Było wszakże czystym szaleństwem biec w takich ciemnościach przez las. Zaledwie bowiem Edward uczynił kilka susów; rąbnął głową o jakieś drzewo i padł na ziemię.

— Tam! Tam jest! Brać go! Tam leży! — krzyczeli jeden przez drugiego ścigający.

Zapłonęły latarnie i prześladowcy rzucili się na uciekiniera zanim ten zdążył się podnieść. Zresztą zaraz potem stracił również i przytomność. Uderzył bowiem w drzewo z niesłychanym wręcz impetem. Chłopak na szczęście miał silny organizm, minęły więc zaledwie dwie minuty, gdy Edward otworzył oczy i w słabym blasku światła ujrzał strażników granicznych i żandarmów. Spróbował się poruszyć, ale miał skrępowane ręce.

Przed nim stał komisarz policji i lustrował go uważnie. Edward przeraził się okropnie, gdyż mężczyzna o surowym spojrzeniu i trzymał w prawej ręce zapieczętowany pakiet tajnych dokumentów.

— No! — krzyknął policjant — Wraca mu przytomność! Podnieście go i oprzyjcie o drzewo, ale uważajcie przy tym! W razie najmniejszej próby ucieczki z jego strony, strzelajcie mu w nogi!

Dwaj policjanci chwycili Edwarda i postawili.

— Kim pan jest? — spytał komisarz.

Edward zrozumiał, że teraz żadne wykręty już mu nie pomogą.

— Nazywam się Hauser — wyznał.

— Doskonale! — zaśmiał się oficer z okrucieństwem w glosie. — Nareszcie schwytaliśmy tego szczwanego lisa! Co pan tu robi?

— Udaję się do Breitenau.

— A to w jakim celu?

— Mam tam dostarczyć pewną wiadomość.

— Od kogo i komu?

— Tego nie mogę powiedzieć.

— Co takiego? Czy nie wie pan, że możemy go zmusić do mówienia?

— Oczywiście, że wiem, ale przecież nie uczynicie tego. Nie możecie spokojnego człowieka…

— Niech pan nie gada bredni! — przerwał mu opryskliwie komisarz. — Zresztą wcale nie potrzebujemy pańskich zeznań. Ten pakuneczek wszystko nam powie. Zaraz go otworzę.

— Niech pan tego nie robi! — wykrzyknął gwałtownie Edward.

— A kto mi w tym przeszkodzi? Może pan?

— Nie, proszę tylko pana, aby zechciał pan uszanować moją tajemnicę. Koperta zawiera prywatną korespondencję, która nie powinna się dostać w ręce żadnej niepowołanej osoby!

— Niech się pan nie ośmiesza! Policja i sąd to nie żadne niepowołane osoby!

Komisarz rozkazał, aby jeden z jego podwładnych podszedł bliżej z latarnią, po czym otworzył tajemniczy pakiet.

— Hm, tylko listy i dokumenty. Żadnych zakazanych towarów! Nasz gagatek nie potrzebuje więc uciekać. No, przekonamy się później, co zawierają te papiery.

Zgrzytając zębami i trzęsąc się cały ze wzburzenia, Edward musiał się jednak pogodzić z tym, że jego tajemnica, czy raczej jego zleceniodawca zostanie odkryty.

— No widzi pan, — wykrztusił — że powiedziałem prawdę. Niech więc teraz mnie pan wypuści!

— Nie tak szybko, mój synalku! — zareplikował komisarz — Jeszcze z sobą nie skończyliśmy. Czy poza tą pisaniną, nie ma pan przy sobie nic, co podlegałoby ocleniu?

— Nie!

— Dziwne. Dlaczego w takim razie zaczął pan uciekać i stawiać opór? Edward poczuł, że nie jest w stanie wyjaśnić tego i ogarnęło go zwątpienie.

— Nikt nie miał prawa czytać tych dokumentów, — wydobył z siebie z wielkim trudem te słowa. — Dlatego też musiałem przyrzec, że gdybym spotkał pograniczników, to prędzej im ucieknę niż pozwolę na to, aby przesyłka wpadła w ich ręce.

— Komu musiał pan to przyrzec? — nie przestawał pytać komisarz. — I kto powierzył panu tę kopertę z dokumentami.

— Pewien jegomość, którego spotkałem w naszym mieście powiatowym, w gospodzie „Pod Złotymi Wołami” — wyjawił coraz bardziej bezradny Edward Hauser.

— Kim był ów jegomość? Jego nazwisko? Jego zawód?

— Nazwiska się nie dowiedziałem, ale ten człowiek był wysokim urzędnikiem policji.

Komisarz spojrzał w tym momencie na chłopca tak, jakby chciał sięgnąć wzrokiem w najdalszy zakątek jego duszy. Edward nie odwrócił wzroku i w końcu, w przenikliwych oczach policjanta błysnął przyjazny ognik.

— Ho, ho, ho! Zawarł pan zatem wielce niezwykłą znajomość, w rezultacie której, powierzono panu wykonanie tajnej misji. Niech mi pan o tym dokładnie opowie!

Chcąc nie chcąc. Edward musiał posłuchać wezwania. Aby jednak choć słówkiem nie wspomnieć Arndtcie i jego planach, opisał przebieg spotkania w oberży, w niezwykle ostrożny i zręczny sposób. Że szkodził przez to sam sobie, o tym już zupełnie młody Hauser nie pomyślał.

Wypadła więc ta jego relacja trochę niejasno i zawile. Ale komisarz nie miał większych zastrzeżeń.

— Co prawda brzmi to wszystko dość niezwykle, — stwierdził — ale jestem skłonny dać temu wiarę. Takiego niedoświadczonego człowieka jak pan, na niejedno można nabrać. Zatrzymam te papiery i zajmę się później tą sprawą. Zresztą młodzieńcze to jeszcze nie koniec. Udaje pan takiego niewinnego, ale przecież… jest pan prawdopodobnie łotrem jakich mało.

— Panie komisarzu! — wyjąkał dotknięty tym Edward.

— No dość już! Zaraz panu udowodnię, że w gruncie rzeczy jest pan szmuglerem. Niech pan pomyśli o koronkach!

— O… czym?

Urzędnik skinął za siebie, w kierunku zarośli. Oczom zebranych ukazał się Fritz Seidelmann. Jego twarz pełna była tak nieskrywanej nienawiści, że Edward Hauser aż zadrżał.

— Teraz to mogę już spodziewać się najgorszego — powiedział niepewnie. — Ilekroć przytrafia mi się coś złego, zawsze macza w tym palce Seidełmann. Zdaje się, że dzisiaj też tak będzie.

— Zobaczymy — odrzekł komisarz. — Pan Seidelmann doniósł nam, że trudni się pan przemytem. Musimy więc wiedzieć, na ile jest to prawdą. Niech pan zachowa spokój. Hauser!

Podszedł do chłopaka i zaczął badać palcami brzegi jego marynarki.

— Hm — stwierdził po chwili. — Coś się tu nie zgadza. No, spróbujemy to rozpruć.

Wyjął scyzoryk i nie namyślając się długo wyciął otwór w podszewce marynarki Edwarda. Potem zaś wsunął tam rękę.

— Twierdzi pan nadal, że nie ma przy sobie niczego podlegającego ocleniu? — spytał, gdy tymczasem jego dłoń nadal jeszcze myszkowała za podszewką.

— Mogę przysiąc!

— Tak, tak! A co to jest?

Wraz z tymi słowami komisarz wyciągnął z marynarki chłopca pasek koronki.

Edward osłupiał.

— Co… to… jest? — jąkając się, powtórzył bezmyślnie słowa policjanta.

— To są koronki, o których wcześniej mówiłem, mój chłopcze! Obowiązuje na nie, przynajmniej po tamtej stronie, wysokie cło wwozowe. I nie rób takiej miny, jakbyś niczego nie rozumiał, młodzieńcze! Myślisz, że nie troszczymy się tutaj o cło wwozowe do Czech? Więc się mylisz. Władze celne po obu stronach ściśle ze sobą współpracują. Kara cię więc nie minie. Oto bowiem dowód twojej winy.

Urzędnik pomachał Edwardowi przed oczami znalezionymi koronkami.

— No więc? — zadał kolejne pytanie, ale młody Hauser milczał. — Jakim sposobem znalazło się to w pańskiej marynarce?

— Naprawdę nie wiem! — starał się przekonać komisarza Edward. — Jestem gotów przysiąc na wszystko, że nie miałem o tych koronkach najmniejszego pojęcia.

— Zatem w ogóle nie jest pan przemytnikiem?

— Nie.

— I nie jest pan również… Leśnym Upiorem?

— Co? Leśnym Upiorem? Jak to?

— No przecież sam pan to stwierdził.

— Ja? Nigdy by mi to nie przyszło do głowy!

— Hm! To może obejrzy pan sobie pewien list?

Komisarz podniósł latarnię i podsunął pod nos Edwardowi ów nieszczęsny list do Straucha.

Twarz młodego Hausera pobladła okropnie.

— Aha! — ucieszył się urzędnik. — Mamy nareszcie ptaszka. No, gadaj zaraz! Kto napisał ten list?

— Ja — przyznał się Hauser.

— I pan podpisał się jako Leśny Upiór!

— Tak, ale to nie ja nim jestem.

— A ja mam panu uwierzyć? Niech mnie pan nie rozśmiesza tymi dziecinnymi wymówkami!

— Ja… chciałem… ach, chodziło o zupełnie coś innego, chciałem kupca Straucha tylko nastraszyć. Stąd wziął się ten podpis.

Komisarz zaśmiał się jakby usłyszał dobry dowcip. Ale rzeczywiście był w doskonałym humorze. W końcu bowiem schwytał tego gagatka, który przysporzył mu już tylu kłopotów i tylu nieprzespanych nocy

— Podpisał się pan jako Leśny Upiór: chciał pan korzystając z nocnej pory i panującej mgły, przekroczyć potajemnie granicę, nie posłuchał pan wezwania, aby się zatrzymać i uciekł pan przed strażnikami granicznymi, znaleziono przy panu koronki, za które po tamtej stronie płaci się wysokie cło. No, mój drogi, wystarczy tego! Nie pomogą tu już więcej żadne wykręty. Pilnujcie go dobrze! Wiecie, że to Leśny Upiór, wyjątkowo niebezpieczny łajdak, dla którego życie ludzkie nic nie znaczy. Niech go licho porwie!

Edwardowi zdawało się jakby zewsząd spadały z hukiem i szumem wzburzone fale jakiejś rwącej rzeki, przeciwko której nie było już żadnej obrony. Stał więc niczym ogłuszony, usilnie chcąc coś z tego pojąć, ale nie przyszło mu nic do głowy, prócz jednej dosyć oczywistej myśli.

List, ten nieszczęsny list, był wszystkiemu winien. Świadczył bowiem przeciwko temu, kto go napisał.

A do tego jeszcze to nocne przekroczenie granicy i ucieczka przed strażnikami! Ach, że też musiał się podjąć tego zadania!

Ale najfatalniejsze okazały się koronki, które znaleziono przy nim. Skąd one się wzięły w jego marynarce. Edward gorączkowo zastanawiał się nad pochodzeniem tej rzekomej kontrabandy i z wolna zaczęło docierać do niego niejasne przypuszczenie, że całe to łajdactwo musiało być sprawką jakiegoś wroga.

Gdy tak stał, nie mogąc się ruszyć, ani wymówić słowa, komisarz naradzał się ze swymi ludźmi i Fritzem Seidelmannem. Rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami tak, aby pój mam — nie mógł niczego usłyszeć. Ten wszakże zupełnie na nich nie zważał. Później jednak zebrał się jakoś w sobie i w chaotycznych, nie mających ze sobą związku słowach, nie zaczął dowodzić swej niewinności.

— Nie wiem nawet, jak mam się bronić — wybuchnął w końcu. — Mogę wyznać wszystko co dotyczy mojej osoby. Ale nie jestem przemytnikiem, ani zbrodniarzem. I nie mam nic wspólnego z leśnym upiorem. Ja… ja chcę tylko powiedzieć, że prawda musi przecież wyjść na jaw i…

— Zamknij się pan! — przerwał mu szorstko komisarz. — Pańskie wybiegi i krętactwa na nic więcej się panu nie zdadzą. Niech się pan lepiej opamięta i wyrazi skruchę póki czas! A teraz ruszamy! Do Hohenthal! Przeszukamy dom Hauserów!

— O mój Boże! — krzyknął Edward.

— A widzi pan, jak się pan przestraszył? Trudno się dziwić, skoro wpadną w nasze ręce kolejne dowody pańskiej winy. No, więc jak, przyznaje się pan?

— Nie. Przeraziłem się tylko na myśl o moich rodzicach. Niech się pan zlituje nad starymi ludźmi! Może pan sprowadzić na nich śmierć, jeśli zobaczą mnie aresztowanego!

— To wyłącznie pańska wina. Hauser! Także nieszczęście pańskich biednych rodziców obciąży wyłącznie pańskie sumienie. Aleja nie jestem żadnym potworem. Uprzedzę ich, zanim przyprowadzimy tam pana. No, a teraz ruszać! Żwawo!

Wnet uformował się pochód. Kolumnę otwierali piesi, z tyłu za nimi zaś kilku strażników prowadziło konie, na których przybyli tu uczestnicy zasadzki.


* * *


Marsz przez las i pola zdawał się Edwardowi wiecznością, a przecież zbliżyli się do wsi bardzo szybko.

Komisarz kazał wskazać Edwardowi dom, w którym mieszkali Hauserowie. Potem ruszył prędko przodem.

Kiedy znalazł się z wąskiej sieni, w izbie właśnie skończyła się wieczerza i stary Hauser dziękował za nią modlitwą.

Urzędnik policji zawahał się i podsłuchiwał chwilę przez cienkie drzwi, prowadzące do izby. Czuło się, że modlitwa tkacza płynęła z głębokiej wiary. Słyszącemu to policjantowi zrobiło się jakoś nieswojo. Czyżby rzeczywiście Leśny Upiór wywodził się z rodziny, w której panuje tak szczera pobożność? Odrzucił gwałtownie od siebie tę myśl, zapukał i wszedł do środka.

Z przyjaznym „dobry wieczór” zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli mieszkańcy tej niewielkiej chałupy. Państwo Hauser podnieśli się uprzejmie, aby powitać gościa.

— Jestem komisarzem policji kryminalnej i przychodzę tu w służbowo — powiedział urzędnik i spojrzał przy tym bacznie na Hauserów; chcąc się przekonać, jakie wrażenie wywarły jego słowa.

— O co chodzi? — spytał spokojnie ojciec. — Czy mamy świadczyć w jakiejś sprawie?

— Nie, chodzi o was samych.

— O nas…?

Komisarz nadal nie spuszczał oka z twarzy obojga.

— Jesteście przemytnikami!

Pani Hauser z przerażenia stała się bledsza niż świeżo pobielona ściana. Jej mąż pokiwał tylko głową i uśmiechnął się.

— Nie masz się czego bać, matko! Ciekawe przez czyje głupie gadanie dotknęła nas ta przykrość. My mamy czyste sumienia, cóż więc może nas za to spotkać?

— Zaręczam, że nie jest to żadne głupie gadanie, panie Hauser! — oświadczył komisarz. — Wasz syn przystał do przemytników!

— Mój Edward? Jego jestem pewien jak siebie samego!

— Niech pan lepiej tak nie mówi. Gdzie on jest teraz?

— Poszedł do Breitenau.

— A po co?

— Ma tam coś załatwić.

— To znaczy ma tam coś przeszmuglować! W drodze jednak został złapany.

— Jak to złapany? Chyba nie jako przemytnik?

— Właśnie jako przemytnik!

Stary Hauser ciągle jeszcze się uśmiechał.

— Nie wiem, proszę pana, dlaczego mi pan to mówi. Albo chodzi tu o jakąś pomyłkę, przeoczenie, albo o jakiś niestosowny żart.

— Myli się pan. Mówię to jak najbardziej poważnie. Co więcej, przy pańskim synu znaleziono rzeczy, które chciał przeszmuglować.

— Wierzysz w to matko? — spytał Hauser cicho. Pani Hauser pokręciła tylko głową.

— Ja też nie. Nasz chłopak ma czyste ręce i nie jest żadnym przestępcą. Zresztą, — słowom tym towarzyszyło osobliwe spojrzenie na komisarza — co niby takiego znalazł pan przy chłopcu, panie komisarzu?

— Drogocenne koronki. Były ukryte w podszewce marynarki. Żona tkacza, musiała aż oprzeć się o poręcz krzesła. Poruszyła jedynie wargami, nie zdolna wymówić ani słowa. Jej mąż natomiast kręcił głową, jak ktoś, kto w sposób wyraźny i oczywisty, uznał w swym trzeźwy m umyśle, rzecz taką za niemożliwą.

— Koronki! — powiedział wolno, akcentując starannie każde słowo. — Teraz rozumiem. Po tamtej stronie nałożono na nie wysokie cło przywozowe. Ale to mi się nie zgadza i nie może się zgadzać. Z takimi bowiem sprawami nasz chłopak nie mógł mieć nic do czynienia.

Komisarz nie przerywał Hauserowi. Czekał cierpliwie. W końcu tkacz zerwał się i spojrzał urzędnikowi w twarz.

— No, więc jak to wygląda, panie komisarzu? Czy aresztował pan naszego Edwarda?

— Tak, stoi tam na zewnątrz.

— Biedny chłopak!

— Musimy przeprowadzić tutaj rewizję — ciągnął dalej komisarz, surowszym tonem. — Wcześniej chciałem pana na to przygotować, tak, aby się pan zbytnio nie przeraził!

Pani Hauser krzyknęła i zasłoniła twarz fartuchem. Hauser mimo wszystko zachował spokój, ale jego pierś falowała gwałtownie.

— Przeraził? Tak, Tak, Dziękuję panu, że okazał nam pan tak wiele względów, szanowny panie! Niech pan pozwoli wejść tutaj Edwardowi i niech się pan niczego nie obawiała! Niech mi pan wierzy, on jest tak samo niewinny jak pan, czy ja.

— A więc chce się pan o tym koniecznie przekonać?

— Tak, panie. Gdybym jednak mylił się co do jego winy, to postaram się o to, aby dokładnie wszystko wyśpiewał. Mnie będzie posłuszny. Może pan zatem śmiało zdać się z tym na mnie.

Tymczasem Edward pilnowany na zewnątrz przez eskortę, wśród której znajdował się Fritz Seidelmann, poczuł przenikliwy ból w górnej części ramienia i spostrzegł równocześnie jakiś ciemny ślad powyżej skrępowanej dłoni.

Jestem chyba ranny. — pomyślał. Ale nic miał czasu się tym zajmować, bowiem spoza opłotków, to tu, to tam wychylali swe głowy ciekawscy i każda minuta takiego czekania, wydawała się trzymanemu pod strażą chłopcu, piekielną męką.

W tej akurat chwili komisarz zawołał przez okno, aby przyprowadzić aresztowanego do środka.

Edward wszedł do izby konwojowany przez dwóch strażników. W ślad za nimi wcisnął się i Seidelmann. Nie miał tu już co prawda nic więcej do roboty, ale jakoś nikt mu tego nie zabraniał. Reszta ludzi pozostała w sieni.

— Mój Boże! — krzyknęła pani Hauser, gdy zobaczyła swego syna. — Przecież ty krwawisz!

Chciała podbiec do niego, mąż wszakże zatrzymał ją.

— Zostaw go matko! Lepiej, że ranne jest jego ciało, niż jego dusza. Edwardzie zbliż się!

Zostało to powiedziane zgodnie ze zwyczajem tych dumnych i upartych mieszkańców gór, surowo i szczerze. Komisarz postanowił na razie się nie wtrącać. Syn wraz z eskortą podszedł ku ojcu.

— Czy to prawda, że szmuglowałeś? — spytał stary Hauser.

— Nie!

— Ale koronki znaleziono przy tobie — podniósł prawą rękę jak do przysięgi. — Edwardzie, w obliczu tego, który widzi wszystko i wszystko może wybaczyć, odpowiedz! Skąd masz te koronki?

— Nic o nich nie wiedziałem. Były włożone do podszewki marynarki. Sam nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, jakim sposobem się tam znałazły.

Ojciec patrzył na syna i zdawało się, że chce przeszyć go wzrokiem.

— Wierzysz mu, matko?

— Tak, — wyszeptała pani Hauser — jest moim synem i…

— To dobrze — przerwał jej mąż. — Ja także wierzę w to, że jest niewinny. Panie komisarzu, ta sprawa musi mieć jakieś inne wytłumaczenie. I jeżeli nie zważając na to, tak po prostu aresztuje mojego syna, to być może popełnia się tu wielką zbrodnię. Bóg sprawi wszakże, że prawdziwy sprawca zostanie prędzej, czy później ujęty.

— Nie uda się wam już zmazać z niego winy! — krzyknął w tym momencie stojący w drzwiach Seildelmann. — Wiadomo przecież, że w jednym z listów podpisał się jako Leśny Upiór.

Stary Hauser dopiero teraz zauważył Seidelmanna.

— Aha, pan też tu jest? Zapewne więc to pan złożył doniesienie?

— To już nie pańska sprawa, ale zgadza się! Nie mam zamiaru kłamać. Każdy musi bowiem spełnić swój obowiązek.

— No tak, co się tyczy spełnienia obowiązków; to z pana rzeczywiście można brać przykład — zadrwił stary Hauser, a potem zwrócił się do Edwarda. — A co z tym listem, Edwardzie? Czy to prawda.

— Tak ojcze — przytaknął syn i opowiedział krótko jak doszło do napisania tego opatrzonego podpisem Leśny Upiór listu.

Ojciec stał ze zmarszczonym czołem i przysłuchiwał się wyznaniu. W oczach matki widać była coraz większe przerażenie. Co się zaś tyczy młodszego rodzeństwa Edwarda i dzieci Beyera, to cała ta, zapomniana teraz gromadka, tłoczyła się w jednym z kątków izby.

Komisarz nie spuszczał oka ani na chwilę z ojca i z syna. To co widział, stanowiło dla niego najlepszy dowód, że Hauserowie to uczciwi ludzie. Czuło się, że dzieci trzymane były przez ojca mocno w karbach. Tego rodzaju zaś stosunki panujące w rodzinie, nie sprzyjają powstawaniu przestępczych skłonności. Wiedział o tym dobrze doświadczony urzędnik policyjny i nie miał żadnych wątpliwości, że należy tę okoliczność uwzględnić w końcowym raporcie.

Kiedy Edward skończył swą spowiedź, stary Hauser bez żadnych ceregieli zrugał go w mocnych słowach za jego lekkomyślność, następnie zwrócił się do komisarza.

— Sam pan teraz widzi, że chłopak działał zupełnie bez zastanowienia i słusznie mu się za to dostało. Nauczy go to mądrości na przyszłość. No, ale daleko mu przecież do tego, aby być przestępcą. Sprawa z tymi koronkami na pewno się wyjaśni, pan zaś żadnej kontrabandy u nas nie znajdzie, ani też niczego innego, co mogłoby świadczyć przeciwko Edwardowi. Proszę, niech pan szuka. A my spokojnie zaczekamy na efekty rewizji.

Komisarz wydał więc rozkaz swoim ludziom, aby rozpoczęli przeszukiwanie domu. Ponadto w tym czasie, żadna z osób znajdujących się w izbie nie śmiała opuścić swego miejsca. Siłą rzeczy więc, spojrzenie starego Hausera, zawędrowało w którymś momencie ku oknu, a stamtąd już prosto w nocną ciemność.

I oto, jakby na zawołanie, po drugiej stronie u Hofmannów, otwarły się drzwi ich domu. Na zewnątrz wydobył się ze środka jasny promień światła. W jego blasku ukazała się Angelika, która jak się mogło zdawać, w wielkim pośpiechu i wzburzeniu wyskoczyła na dziedziniec.

Zaraz potem rozległ się w sieni hałas, drzwi do izby otwarły się gwałtownie i do środka weszła dziewczyna, cała roztrzęsiona i zapłakana. Pokłóciła się właśnie z ojcem, który znowu chciał ją zmusić do przyjęcia posady u Seidelmannów. Córka przeciwstawiała się jednak woli rodzica i ten wpadł w niepohamowaną wściekłość

— Zdaje się, że chodzi ci po głowie ten nicpoń, Edward Hauser! — wrzasnął na nią.

— Edward jest biedny, ale to nie żaden nicpoń. Za to, ten bogaty syn przedsiębiorcy zatrudniającego chałupników, Fritz Seidelmenn jest nim na pewno — broniła się córka. — Edward ma wobec mnie uczciwe zamiary, ty zaś powinieneś się wstydzić za to, że go tak znieważasz, a mnie chcesz sprzedać Seidelmannom.

— Co powiedziałaś, dziewczyno? — ryknął tym razem Hofmann. — Chcesz to nazwać handlem? Już ja cię nauczę posłuszeństwa! Jutro z samego rana zaprowadzę cię do Seidelmannów!

— Póki żyję, nie pójdę do domu tego łajdaka!

— W takim razie nie masz czego więcej szukać w moim domu!

— Na pewno znajdzie się na tym świecie jeszcze jakiś kąt dla mnie.

— Co, pozwalasz sobie na pyskowanie? Ja ci pokażę, gdzie jest twoje miejsce!

Ta kłótnia trwała dość długo. Pani Hofmann nie było domu, została wezwana bowiem do swej znajomej, która ciężko zachorowała. W ten sposób dziewczyna została sama i całkiem bezbronna wobec ojca, którego ogarnęła taka furia, iż rzucił się na córkę z pięściami.

Angelika krzyknęła z przerażenia, otwarła gwałtownie drzwi i wybiegła z domu. I cóż miała z sobą począć w tej sytuacji? Nie namyślając się długo pośpieszyła do Hauserów.

Była wszakże tak wzburzona, że w pierwszej chwili zupełnie nie zauważyła, że także i tutaj zdarzyło się coś niesłychanego. Otwarła drzwi do izby, spostrzegła Edwarda, podbiegła do niego, przytuliła się i objęła go ramionami.

— Pomóż mi, ojciec chce…

Dopiero teraz zauważyła, że Edward jest skrępowany, a z jego rękawa kapie krew.

— O mój Boże! Co ci się stało? — wykrzyknęła.

Edward opuścił głowę. Przepełniające go uczucie wstydu i rozpaczy sprawiło, iż cały zadrżał.

— Ach, Aniołeczku, zostałem złapany w lesie i aresztowany!

— Aresztowany? Dlaczego?

— Oskarżono mnie o szmugiel.

— Przecież to czysty nonsens!

— A także i to, że jestem Leśnym Upiorem. Ten tam złożył na mnie doniesienie.

Ruchem głowy wskazał kąt izby, gdzie stał Fritz Seidelmann z zaciśniętymi ustami i pałającym nienawiścią wzrokiem. Angelika odwróciła się błyskawicznie. Poznała Seidelmanna, rysy jej twarzy ściągnęły się. Jej dziewczęce dłonie zacisnęły się w pięści.

— Ten, — powtórzyła bezwiednie słowa Edwarda. — Rzeczywiście, ten! To on jest wszystkiemu winien! To przez niego ojciec chciał mnie zbić i wypędził z domu — uniosła nagle ramię z dziką zawziętością i uczyniła krok w stronę Seidelmanna. — Ty bestio! Pan Bóg; powinien pokarać, tego łajdaka, obłudnika, oszczercę, oszusta…

Komisarz czując, że może się to niedobrze skończyć, postanowił wkroczyć do akcji. Ale dziewczyna, choć zupełnie nie wiedziała co się z nią dzieje, była szybsza. W mgnieniu oka porwała jeden z karabinów, opartych o ścianę. Zostawili je tam żandarmi i pogranicznicy.

Wszakże Angelika wcale nie zamierzała strzelać. Pragnęła jedynie złapać strzelbę i ruszyć z nią na Seidelmanna. Stało się jednak inaczej. Przez nieuwagę, dziewczyna dotknęła spustu. Strzelba wypaliła. Odgłos wystrzału zatrząsł ścianami chałupy. Seidelmann krzyknął, zachwiał się i padł na wznak.

Angelika stała przez sekundę, a może przez dwie osłupiała i nieruchoma. Potem broń wypadła jej z ręki i dziewczyna runęła na ziemię.

Komisarz, który skoczył ku niej, aby przeszkodzić w dokonaniu desperackiego czynu, zdążył jeszcze pochwycić ją w ramiona. Potem wszakże pozwolił wolno osunąć się na ziemię.

Ledwie przebrzmiał huk wystrzału, kiedy podniósł się krzyk wielu głosów. Ludzie zebrani teraz w izbie tłoczyli się jeden przez drugiego, co spowodowało nieopisane wręcz zamieszanie. Edward zaś klęczał obok Angeliki i swymi skrępowanymi rękoma dotykał jej twarzy.

Wreszcie komisarz krzyknął i nakazał ciszę. Jego pierwsze pytanie skierowane było do strażnika, który zajmował się Seidelmannem.

— I jak to wygląda? Nie żyje, czy może tylko jest zraniony?

Pogranicznik starał się właśnie zatamować chusteczką krew, płynącą solidnie z rozbitej głowy Seidelmanna.

— Nie ma żadnego powodu do obaw! — powiedział. — Jest tylko nieprzytomny. Zdaje się, że ten człowiek zwalił się na ziemię wyłącznie z przerażenia. No i tu, na lewej skroni ma ranę, uczynioną przez ziarnko śrutu.

— Śrut? Aha, wiem już o co chodzi! W czasie zasadzek na przemytników, śrut często potrafi być skuteczniejszym od kul. Ale jakim sposobem broń mogła tak szybko wypalić?

— Ten karabin należy do mnie, panie komisarzu. Strzeliłem tam, na Sosnowej Ścieżce, a potem znowu szybko go załadowałem i prawdopodobnie niezbyt dobrze został wtedy zabezpieczony.

— No, mój drogi. Za to należy ci się nagana. Nie zabezpieczona broń, w każdym bądź razie znalazł pan odpowiedź na moje pytanie. Teraz zobaczymy jak wygląda ta rana.

Seidelmann w rzeczywistości był tylko omdlały. Krwawienie zostało zatamowane, następnie zaś jeden ze strażników, na polecenie komisarza, założył Seidelmannowi prowizoryczny opatrunek, dzięki czemu nieprzytomny doszedł szybko do siebie.

— Panie komisarzu — powiedział wściekły. — Jest pan świadkiem, że ta kobieta strzelała do mnie!

— Zgadza się, panie Seidelmann.

— Co prawda tylko mnie zraniła, ale mogła mnie przecież zabić. Dopraszam się więc usilnie, aby postąpił pan tak, jak nakazuje panu obowiązek i aresztował zbrodniarkę.

Urzędnik pozostał niewzruszony.

— Spokojnie, spokojnie panie Seidelmann. Znam dokładnie obowiązujące mnie przepisy i będę działał pozostając z nimi w całkowitej zgodzie.

— A ja…

— A pan uda się teraz do domu i zajmie się swoją raną — przerwał mu stanowczo komisarz.

— Oho! Chce się mnie pan pozbyć?

— Proszę jedynie, aby zechciał pan wypełnić moje polecenie. Musi pan wszakże mieć na względzie fakt, iż jest pan kontuzjowany. Poza tym pana obecność tutaj, niepotrzebnie tylko zaostrza sytuację i znowu mogłoby dojść do jakiś incydentów.

— To już chyba przesada!

— Nie, to tylko zwykła przezorność.

— Ale przecież będą tu potrzebne moje zeznania.

— Tutaj nie. Na to przyjdzie czas później. Panie Seidelmann, proszę aby mi pan nie utrudniał wypełniania moich czynności służbowych i aby podporządkował się pan moim zaleceniom. Może pan być pewien, że podczas pańskiej nieobecności, moje postępowanie będzie całkowicie zgodne z prawem. Natomiast, gdy tylko będę pana potrzebował, wezwę pana do naszego urzędu.

Fritz Seidelmann nie kryjąc niezadowolenia opuścił dom Hauserów. Niedługo po tym ocknęła się Angelika i rozejrzała się dokoła ze zdumieniem. Powoli zaczęło dochodzić do niej to, co się tu zdarzyło.

— Edwardzie. — szepnęła — czy ja rzeczywiście strzeliłam?

— Tak, Aniołeczku. Strzał padł całkiem nagle.

Przerażona dziewczyna odwróciła głowę, szukając wzrokiem Seidelmanna. Gdy go nie dostrzegła zerwała się gwałtownie.

— Zabrano go! To znaczy, że go zastrzeliłam!

— Nie, wcale nie — uspokajał ją Edward. — To było tylko draśnięcie, nic więcej! Seidelmann poszedł do domu. Pan komisarz tak zarządził.

— Bogu niech będą dzięki. Byłam tak roztrzęsiona i zła, że zupełnie nie wiedziałam co robię. Ale nie miałam przecież zamiaru strzelać, chciałam go tylko tym karabinem przepędzić.

Dziewczyna opadła na jedno z krzeseł i zalała się łzami. Matka Hauser otoczyła ją ramieniem.

— Nie płacz, moje dziecko, uspokój się. Pan Bóg sprawi, że wszystko będzie dobrze.

Komisarz przypatrywał się tej scenie w milczeniu i z uwagą.

— Miejmy nadzieję, że tak się stanie, pani Hauser — powiedział. — Młody Seidelmann nie wydaje się być nastawiony wobec was przyjaźnie.

— Proszę pana, staram się nie wytykać bliźnim ich grzechów — wtrącił się na to stary Hauser. — Ale w tym wypadku milczenie byłoby czymś wielce nierozważnym. Obaj Seidelmannowie, ojciec i syn, utrudniają nam życie, jak tylko mogą.

— No, ale skąd ta wrogość?

— Ano, z powodu dziewczyny.

Mówiąc to wskazał na Angelikę, po czym w krótkich słowach opowiedział o tym wszystkim co zaszło w ostatnim czasie między Seidelmannem, Angeliką i Edwardem.

Urzędnik medytował przez chwilę w milczeniu, a potem podniósł głowę.

— Gdzie wiesza pan wieczorem, przed udaniem się na spoczynek swą marynarkę? — spytał nieoczekiwanie Edwarda.

— Mam w zwyczaju zdejmować ją tu w izbie i tu też ją zostawiać.

— Czy na noc wasz dom jest dobrze zamykany?

— Panie komisarzu, — odezwał się tkacz Hauser — jesteśmy biednymi ludźmi. Któż więc chciałby nam coś zabrać? Tu w górach, domy tkaczy są wszystkie tak urządzone, że jeśli już nie inaczej, to przez tylne drzwi zawsze można wejść do środka.

— Także w nocy?

— Powiedziałem przecież, że o każdej porze.

— Hm! Obejrzę sobie w takim razie te drzwi od podwórza.

Komisarz wyszedł, a kiedy wrócił do izby, jego ludzie skończyli właśnie przeszukiwanie domu i zameldowali, że nie znaleźli niczego co można by uznać za kontrabandę.

Można było odnieść wrażenie, że komisarz spodziewał się takiego obrotu sprawy. Dał znak swoim ludziom, aby opuścili izbę, po czym zwrócił się do Edwarda.

— Muszę panu wyznać, że moja opinia o panu, znacznie się poprawiła. Nie znaczy to wszakże, abym zamierzał naruszyć z tego powodu przepisy.

— Zabiera mnie pan zatem do miasta?

— Ale tylko na jakiś czas. Dotąd, dopóki nie wyjaśni się, jakim sposobem te koronki znalazły się u pana.

— O mój Boże! To ja nigdy już z tego aresztu nie wyjdę.

— Mam nadzieję, panie Hauser, że tak się nie stanie. Coś mi mówi, że już wkrótce uda się rzucić więcej światła na okoliczności tej całej historii. Jednak rzecz, która mi się jeszcze nie zgadza, to ta próba ucieczki w lesie i to właśnie jest powodem, dla którego nie mogę na razie pana zwolnić.

— A czy nie dałoby się przynajmniej obejrzeć mojej rany?

— Ależ tak, na to nie będziemy żałować czasu.

Angelika chciała się natychmiast zająć rannym, ale komisarz ją powstrzymał.

— Proszę to zostawić matce aresztowanego, panno Hofmann.

— Dlaczego?

— Dlatego, że przepisy nie pozwalają.

Dziewczyna spojrzała na niego niepewnie, jakby oczekując dalszych wyjaśnień.

— Strzeliła pani do człowieka — uzupełnił swą wypowiedź urzędnik.

— Ale przecież wcale nie chciałam tego zrobić! — znowu zaczęła przekonywać go dziewczyna. — Ale ten… ach chciałam go tylko przepędzić? No, a strzelba sama…

— No niezupełnie moja panienko, strzelba, tak po prostu sama sobie nie wstrzeliła. To pani pociągnęła za spust. Byłem tego świadkiem.

— Chyba nikt nie myśli, że ja rzeczywiście chciałam go zabić? Przecież nigdy w życiu nie miałam jeszcze w ręku żadnej broni!

— Ale prawo, panienko wymaga, aby bliższe okoliczności tego zdarzenia zostały wyjaśnione, do tego zaś przede wszystkim potrzebna pani obecność.

— Przyjdę na pewno, gdy tylko będzie mnie pan potrzebował.

Komisarz zastanawiał się teraz jak to zrobić, aby możliwie jak najdelikatniej poinformować dziewczynę o konieczności aresztowania także jej. Uniósł brwi wysoko w górę i chrząknął.

— Hm! Ale jeśli ja panią potrzebuję, już teraz? — spytał w końcu.

— Teraz, zaraz? W nocy?

— Tak.

— O mój Boże! Przecież to byłoby aresztowanie.

— Jeśli chce pani to tak nazwać, to rzeczywiście.

— Ale dlaczego? Przecież nie ucieknę panu?

— Wierzę, — komisarz stał się już bardziej rzeczowy — zresztą taki postępek byłby wielce nierozsądny. Musi pani przecież pamiętać o tym, że Fritz Seidelmann złoży na panią doniesienie…

— Doniesienie?

— Na pewno, być może oskarży panią o próbę morderstwa, co najmniej jednak zaś o nieumyślne uszkodzenie ciała. Dlatego lepiej będzie, jeśli znajdzie się pani pod moją opieką. Sądzę, że to korzystne dla pani rozwiązanie.

Ta próba pocieszenia nie odniosła jednak pożądanego skutku. Dziewczyna bowiem była bliska całkowitego załamania.

— O Boże, o Boże! Będę aresztowana! — jęknęła.

W następnej jednak chwili przyszła jej do głowy całkiem niespodziewana myśl. Rozejrzała się i podeszła do Edwarda, który widząc cierpienie Angeliki, nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.

— Ty i ja — powiedziała cicho, jakby te słowa przeznaczone były tylko dla niego. — Wydaje mi się, że tak powinno być, że idziemy teraz razem.

Patrzył na nią pełnymi wdzięczności oczyma.

— Wspólnie będziemy w więzieniu — ciągnęła dalej i nie było już w jej glosie cienia goryczy. — Zresztą tak, czy tak nic mam już domu, gdyż ojciec mnie wypędził. Chodź!

W tym momencie jednak do akcji wkroczył komisarz, który uważnie śledził tę niecodzienną rozmowę.

— No, nie tak szybko, panno Hofmann! Musi pani przecież najpierw pójść do domu.

— Ale po co? Wcale nie muszę tam iść.

— Tak trzeba. Będę pani towarzyszył i przynajmniej powiem krótko pani rodzicom o wszystkim. Pani zaś w między czasie zapakuje sobie coś do ubrania, trochę bielizny i różnych drobiazgów, bez których trudno byłoby sobie poradzić w areszcie śledczym.

Zostawił Edwarda pod strażą, polecił postarać się o jakiś wóz dla obojga aresztantów, a następnie udał się wraz z Angeliką do domu Hofmannów.

W sąsiedztwie tymczasem rozeszło się już, że Edwarda Hausera przyprowadzono pod eskortą. Nie tracąc więc ani chwili ciekawscy zbiegli się gromadnie. Potem zaś pojawił się Fritz Seidelmann i wszyscy zebrani dowiedzieli się od niego szczegółowo, o tym co się zdarzyło. Tak więc wiadomość, że Edward Hauser został przy łapany na przemycie oraz zdemaskowany jako Leśny Upiór, rozniosła się dokoła lotem błyskawicy. Także i o tym, że Angeliką Hofmann strzeliła do Seidelmanna i zraniła go, wszędzie już wiedziano.

Wkrótce ta straszna nowina dotarła i do ojca Angeliki. Wywołano go z domu, a kiedy pojawił się na gościńcu, natychmiast zakomunikowano mu o nieszczęściu. W tej właśnie chwili znalazł się tam komisarz wraz z dziewczyną.

W ostrych słowach rozpędził zbiegowisko, po czy m skinął na starego Hofmannna.

— Proszę pójść ze mną do domu! Mam z panem do pomówienia.

Gdy znaleźli się już w izbie, wyjawił przerażonemu ojcu jak się sprawy mają. Hofmann uważał za wielką niesprawiedliwość wplątanie córki w tę historię. Wszak młodemu Seidelmannowi nic się przecież nie stało. Zażądał, aby Angeliką została natychmiast zwolniona.

Komisarz jednak przerwał mu.

— Niech się pan pohamuje, panie Hofmann. — powiedział — bo mogą jeszcze pana spotkać jakieś nieprzyjemności! Zabieram dziewczynę do miasta. Prawdopodobnie nic więcej złego już ją nic spotka. Cała sprawa na szczęście dobrze się skończyła. Panu natomiast radzę zachować spokój i zastanowić się nad tym, na ile pan sani ponosi winę za taki właśnie rozwój wypadków.

Surowy ton urzędnika sprawił, iż Hofmann przestraszył się i to naprawdę. Utyskiwał i biadolił wprawdzie nadal, ale wściekłość już go odeszła. Względem swojej córki natomiast, zupełnie złagodniał. Kiedy Angelika spakowała swój niezbyt wielki tobołek, co trwało zresztą niewiele więcej niż kwadrans, zdawało się, że chce się z nią pożegnać, ale ona podała mu tylko rękę.

— Żegnaj ojcze! I pozdrów ode mnie matkę! Niech mnie kiedyś w areszcie odwiedzi.

Hofmann nie wiedział już czy to jawa, czy sen. Drzwi za córką i komisarzem zamknęły się, a tkacz spoglądał za obojgiem w milczeniu. Mijały minuty, gdy doszedł do niego turkot wozu.

Dziki strach przeszedł mężczyznę. Zerwał się gwałtownie i wyszedł pospiesznie z izby, ale droga była już pusta. Wóz z aresztantami odjechał, eskortujący ich konno żandarmi zniknęli właśnie w mroku nocy, zaś ciekawscy rozeszli się do domów; pomni surowych słów komisarza.

Samotny człowiek rozejrzał się bezradnie wkoło. Potem ruszył szybko w stronę domu sąsiada. W sieni zatrzymał się i począł nadsłuchiwać. Ojciec Edwarda czytał głośno ze śpiewnika:

Panie Boże, który cokolwiek czyniąc, dobro czynisz, bądź wola Twoja…

Hofmann zaczekał, aż pieśń dobiegnie końca, po czym zapukał i wszedł do środka. Hauserowie spojrzeli na niego zdziwieni.

— Zabrali Angelikę — powiedział bezdźwięcznym tonem.

— Naszego chłopca także — zabrzmiało w odpowiedzi.

— Aresztowali ich!

— Wiemy.

— Mój Boże, jak ja to zniosę? — krzyknął Hofmann.

Stary Hauser uniósł rękę, nie wiedzieć tylko w uspakajającym czy powstrzymującym geście.

— Idź do swego dobroczyńcy Seidelmanna i od niego oczekuj pociechy.

— Tylko… tylko tyle masz mi do powiedzenia sąsiedzie? Nic więcej?

— Mógłby m jeszcze dodać do tego, że powinieneś rozważyć jak wiele jest w tym twojej winy, że to wszystko tak się skończyło. Zresztą mogę ci powtórzyć twoje własne słowa: Nie pasujemy już teraz do siebie. Idź!

Hofmann stał przez chwilę w osłupieniu. Ale nie znalazł żadnej odpowiedzi. Odwrócił się i wyszedł bez słowa chwiejnym krokiem.

— Ależ ojcze — powiedziała zdumiona żona. — Kazałeś mu odejść i to bez słowa pociechy? To przecież nie w twoim zwyczaju.

— Masz rację, że nie w moim.

— Dlaczego więc tak uczyniłeś?

— Dla jego własnego dobra. Powinien się opamiętać. Kiedy będzie teraz siedział wieczorami w domu sam, tylko ze swoją żoną, będzie musiał wreszcie zdać przed sobą rachunek ze swej pychy i to właśnie najbardziej mu pomoże. A gdy tylko stanie się już innym człowiekiem, wtedy znowu będziemy ze sobą rozmawiać.



Głos przeszłości


Od momentu wizyty Edwarda Hausera leśniczy Wunderlich zupełnie nie potrafił odzyskać spokoju. Jakby tego było mało, rachunki dotyczące wielkości wyrębu drzew, ciągle mu się nie zgadzały. Stary burczał więc na swoją żonę, burczał na młodego gajowego i na leśnego strażnika. A nastrój poprawił mu się dopiero wtedy, gdy w sieni nareszcie rozległy się kroki i do pokoju wszedł Arndt.

— Och, dzięki Bogu, że pan w końcu jest, kuzynie! — przywitał swego gościa. — Edward Hauser był to przed kilku godzinami.

— Tak? A czego chciał?

— No, tego niestety to sam nie wiem. Chłopak nie kwapił się bowiem z mówieniem. Coś zbyt tajemniczo to wyglądało.

— No, a czy nie powiedział mu pan, że wiadomość, może przekazać również panu?

— Usilnie go do tego namawiałem.

— I mimo tego, nic nie powiedział?

— Wyjawił tylko tyle, że podjął się misji posłańca do Breitenau i więcej nie rzekł na ten temat ani słowa. To musiała być zatem jakaś bardzo ważna sprawa, skoro nie chciał mi jej powierzyć.

— Przedziwna historia — stwierdził Arndt. — Nocą, na tamtą stronę do Breitenau! To daje mi do myślenie. Możliwe, że w związku z u m potrzebna mu była moja pomoc, a niewykluczone, że i moja obecność. Hm, muszę zbadać tę sprawę.

Leśniczy spojrzał na detektywa zdumiony.

— To przecież niemożliwe, aby udało się panu dotrzeć i to nocą, do Breitenau…

— Wcale o tym nie myślę — przerwał mu Arndt.

— Wcale o tym nie myślę! — nasz dzielny leśniczy pokiwał głową. — Taki człowiek jak ja, siedzi tu, martwi się, medytuje tak, że niemal rozumu nie postrada, a potem gdy przystępuje do rzeczy, to i tak wszystko na nic. Bowiem pan kuzyn wyjaśnia mu w jednym zdaniu…

Wunderlich przy wygłaszaniu tej kwestii przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. Teraz jednak zatrzymał się zaskoczony i ze zdziwieniem spojrzał na drzwi, za którymi zniknął kuzyn Arndt.

— Ależ zwyczaje! — mruknął stary.

Zaraz potem jednak nadstawił uszu. Rzeczywiście jego gość wyszedł z domu i ruszył gdzieś w zimową noc.

Leśniczy nie bardzo pojmował czemu miała służyć ta eskapada, natomiast Arndt dobrze wiedział co robi. Ruszył szybkim krokiem zaśnieżoną drogą, w dół do Hohenthal. U Hauserów jeszcze się świeciło. Detektywowi było to na rękę. Mógł bowiem dowiedzieć się teraz szczegółów o Edwardzie i o jego osobliwej misji do Breitenau.

Wszedł do izby, gdzie Hauserowie nadal jeszcze dyskutowali o odejściu Hofmanna i spytał o Edwarda.

— Niestety nie ma go w domu — wyjaśnił stary Hauser.

— A czy nie wie pan, gdzie mógłbym go spotkać? — dopytywał się Arndt, który chciał się dowiedzieć jak dużo rodzice wiedzieli o sprawach syna.

— To akurat wiem dobrze. — odparł ojciec — nie sądzę wszakże, żeby to się panu na wiele przydało, nawet jeśli panu to wyjawię. Czy mogę spytać kim pan jest?

— Proszę mi wybaczyć, że się od razu nie przedstawiłem! — uśmiechnął się gość. — Nazywam się Arndt i przychodzę od leśniczego Wunderlicha. Leśniczy powiedział mi, że syn państwa wstąpił do niego, zakładam więc, że mamy wspólnie coś omówić.

— Obcy z leśniczówki! — krzyknął tkacz w radosnym podnieceniu. — Bogu niech będą dzięki. No widzisz matko, czyż nie przysłał nam dobry Bóg tego, którego właśnie potrzebujemy?

— Czy to znaczy, że jestem państwu potrzebny?

— I to jeszcze jak! Nie dalej jak dziś, mój syn mówił właśnie, że gdybyśmy potrzebowali w czasie jego nieobecności jakiejś rady, to powinniśmy z tym udać się do leśniczówki.

— No to dobrze się składa. Oto bowiem jestem tutaj i chętnie służę pomocą, jeśli to tylko możliwe!

— Panie. — rozpoczął stary Hauser, który podobnie jak większość górali z Rudaw był powolnym i nieskorym do gwałtownych uniesień człowiekiem — pozwolił pan mojemu synowi, aby ten podzielił się ze mną pewną tajemnicą. Stąd właśnie wiem, że mam przed sobą człowieka, któremu winien jestem wdzięczność i który jest nam życzliwy. Otóż, nasz Edward został aresztowany!

Arndt zdumiał się niepomiernie.

— Co pan mówi? Aresztowany?

— Tak panie.

— Ależ to wprost nie do pomyślenia. Z jakiego powodu?

— Ano, jako przemytnik, w lesie przy Sosnowej Ścieżce.

— Niemożliwe!

— A jednak możliwe, panie! Oskarża się go nawet o to, że jest Leśnym Upiorem. Odkryto pewien list, który Edward napisał całkiem niepotrzebnie do kupca Straucha…

— Aha! Tak też sobie pomyślałem!

— Jak to, wiedział pan o liście?

— Edward sam mi to powiedział.

— I pan go nie ostrzegł?

— Było już za późno, zdążył już ten list wysłać.

— I wie pan także w jakim celu Edward go napisał?

— Tak, wiem. Teraz jednak proszę opowiedzieć mi resztę! Za ten list nie mógł przecież zostać aresztowany.

— Nie, za to nie, ale znaleziono przy nim przemycany towar. Arndt pokręcił w milczeniu głową.

— Wasz Edward nie jest przecież żadnym przemytnikiem!

— Na Boga, oczywiście, że nie jest! On sam o niczym nie wiedział, ale kiedy go przeszukano, znaleziono przy nim towar i to ukryty za podszewką marynarki.

— Za podszewką marynarki? Co za towar?

— Koronki. Drogocenne, czarne koronki.

— Koronki?

— Tak, No więc pytam się pana, skąd Edward miałby wziąć takie koronki? Przecież to oczywisty nonsens! W całej tej sprawie, to właściwie jest zagadką.

— Hm! — chrząknął Arndt. — Mnie jednak interesuje coś innego. Jak to się stało, że akurat podszewkę marynarki Edwarda, przeszukano tak dokładnie?

— A, o to postarał się Fritz Seidelmann.

Zaskoczony Arndt podniósł głowę.

— Fritz Seidelmann? Czy to przypadkiem nie on doniósł wcześniej na waszego syna?

— Tak, Co więcej, towarzyszył temu żandarmowi i strażnikom w nocnej zasadzce.

— Wychodzi mi z tego, bardzo osobliwe równanie — mruczał Arndt, zastanawiając się nad tym co usłyszał. — Koronki, podszewka marynarki, Seidelmann, Angelika… Hm!

Hauser był wielce zdumiony, gdy padło imię Angeliki, więc odezwał się od razu.

— To wie pan już także, o aresztowaniu tej dziewczyny?

— Jak mam to rozumieć? — odpowiedział pytaniem na pytanie detektyw. — Znana mi jest ta historia z balem maskowym…

— Nie, nie — przerwał tkacz. — Dziewczyna także została aresztowana.

— No, to już przechodzi wszelki granice! A cóż takiego zrobiła panna Hofmann?

— Strzeliła do Fritza Seidelmanna.

— Kiedy? Dlaczego? Niechże pan w końcu mówi!

Hauser opowiedział więc jak doszło do incydentu, w wyniku którego aresztowano Angelikę. Na koniec wszakże dopadła go złość i wystąpił z gwałtownym oskarżeniem przeciwko Seidelmannowi, jako właściwemu sprawcy wszystkich nieszczęść. Ale Arndt nie pozwolił mu skończyć.

— O ile nie mylę się, w ocenie tej sprawy, — oświadczył ze spokojem — nie wygląda to, jeśli chodzi o dziewczynę, wcale tak źle. Działała ona w afekcie, jak mówi jeden z artykułów prawa i ten fakt czyni jej winę niniejszą. No i przecież młodemu Seidelmannowi też się przecież nic takiego nie stało.

— Rzeczywiście, chociaż temu łajdakowi życzyłem rzetelnej nauczki.

— Dziewczyna i tak porządnie go nastraszyła. Naturalnie rozumiem pański gniew, wiem jak bardzo zdążyli zaszkodzić państwu Seidelmannowie.

Słysząc to stary Hauser potrząsnął głową.

— O nie, tego pan nie wie! No, ale te sprawy nie zasługują na uwagę, gdyż miały miejsce już dawno temu.

— Co za sprawy?

— Ach, najlepiej nie mówić o tym wcale.

— A jeśli ja pana naprawdę bardzo o to poproszę? — nalegał w dalszym ciągu Arndt.

— Dla pana, jako powiernika Edwarda, uczynię to teraz, chociaż bardzo niechętnie o tym mówię. Otóż, jeden z moich kuzynów poślubił swego czasu pewną dziewczynę, o której względy zabiegał także Seidelmann. Mam tu na myśli ojca, Martina Seidelmanna, który był już wtedy żonaty. Kilka lat później kuzyn uległ nieszczęśliwemu wypadkowi w kopalni, zaś wdowa poszła na służbę do Seidelmannów.

Arndt oddychał ciężko.

— Niech pan mówi dalej — poprosił jakoś dziwnie brzmiącym głosem.

— Niewiele jest już do opowiedzenia. Seidelmann nie ustawał w swych zalotach, ale został odrzucony.

— Dlaczego jednak, ta… ta młoda kobieta została u tego łajdaka?

— Panie? — spytał Hauser, nie odpowiadając wprost. — Czy wie pan co to jest bieda? Czy był pan kiedykolwiek w życiu głodny? I nawet jeśli pan sam zniósłby cierpienia, bez słowa skargi, to czy nie pokłoniłby się pan, choćby i przed największym wrogiem, gdyby dzięki temu pańskie dziecko dało się uchronić od dotkliwej nędzy?

— Rozumiem, pańska kuzynka miała dziecko?

— Tak, chłopca. Franz mu było na imię. Została więc na służbie u Seidelmannów i dzielnie się broniła, wiadomo przed czym.

— To bardzo dobrze o niej świadczy.

— Tak, świadczy bardzo dobrze, — zgodził się Hauser — ale skutki tego były fatalne. Pewnego dnia pani Seidelmann zginęła kosztowna bransoletka, a jej mąż oskarżył o kradzież moją kuzynkę. Trafiła do aresztu i niedługo potem umarła ze zgryzoty.

Arndt siedział podpierając głowę i milczał. Opowiadanie Hausera przejęło go do głębi. Stary tkacz nie przypuszczał nawet jaką wagę miało ono dla jego gościa. Dopiero teraz Arndt poznał do końca okoliczności, których ofiarą padła jego matka. A więc tak to było. Ponieważ jego matka odrzuciła umizgi tego łajdaka, została za sprawą osobistej zemsty doprowadzona do śmierci. Najchętniej ruszyłby zaraz, teraz, w środku nocy i rozprawił się z Martinem Seidelmannem.

To co się działo z Arndtem nie uszło uwagi starego Hausera.

— Nieprawdaż, jakie to wszystko smutne? — spytał. — Tak, tak, dla nas, biednych ludzi, nie jest dobrze wracać do takich stan cli spraw. Niejednemu potem ciężko jest dalej żyć z…

Ale Arndt zdołał już jakość dojść do siebie.

— No, a ludzie we wsi? — zaczął dopytywać się na nowo. — Uwierzyli w winę pańskiej krewnej?

— Ani jeden taki się nie znalazł. Ale też nie było żadnej sposobności, żeby się za nią ująć, gdyż ostatecznie nie doszło do rozprawy sądowej. Wdowa zmarła bowiem krótko przedtem, mówiło się powszechnie, że ze zgryzoty.

— No, a co się stało z chłopcem?

— Z małym Franzem? Najpierw był u dziadków. Ale, gdy niedługo potem, także im się zmarło, został oddany do przytułku. Pewna bogata rodzina zabrała go później stamtąd i się nim zajęła. W każdym razie nie ma się źle, jeśli jeszcze żyje. My tutaj, w Hohenthal, nigdy więcej już o nim nic nie słyszeliśmy.

Wcześniejsza słabość opuściła Arndta zupełnie.

— Dziękuję panu, drogi panie Hauser. Pańskie opowiadanie otwarło mi oczy na niejedno, co się tyczy domu Seidelmannów. Widzę teraz jaśniej niż przedtem. No, ale wracajmy do pańskiego syna! Nie domyśla się pan czego Edward szukał w lesie? Leśniczy Wunderlich mówił o jakimś kursie w charakterze posłańca do Breitenau.

— Tak było. Edward wrócił z miasta koło południa i powiedział, że późnym popołudniem będzie musiał udać się do Breitenau. Po co, tego jednak nie powiedział. Dzisiaj wieczorem wszakże, kiedy został już aresztowany, wyznał, iż spotkał w gospodzie „Pod Złotymi Wołami”, w naszym powiatowym miasteczku, pewnego człowieka, w imieniu którego, miał dostarczyć do Breitenau pakiet dokumentów.

— Jakich dokumentów?

— Tego się nie dowiedziałem. Komisarz policji zarekwirował te papiery’. Ale pan przecież wie chyba, o co chodzi?

— Ja? Jakim to sposobem?

— No, z tego co tu usłyszałem, można sądzić, że ten zleceniodawca Edwarda musi być panu bardzo dobrze znany.

— To oszustwo! — krzyknął Arndt. — Teraz zaczynam pojmować, wasz syn wpadł w ręce oszusta, wroga, który chce go zgubić!

— My także jesteśmy podobnego zdania. Wierzymy jednak, że Bóg weźmie go pod swoją opiekę.

— Teraz. — powiedział Arndt z niesłychaną pasją — mogę państwa uspokoić i zapewnić, że wasza modlitwa została wysłuchana.

— Co? Czy dobrze usłyszałem? Została już wysłuchana?

— Tak, Nie musicie się więcej obawiać o Edwarda. Jego pobyt w areszcie nie potrwa długo.

— Drogi panie, żeby to mogła być prawda!

— To jest prawda. Państwa syn jest niewinny. Najpierw ktoś zaszył mu potajemnie koronki w marynarce. Potem namówiono go do podjęcia się nocnej misji i wciśnięto mu te dokumenty. To musiało się źle dla niego skończyć.

— I kto tego wszystkiego dowiedzie?

— Ja.

— Drogi panie, oby tylko się panu powiodło!

— Prawdopodobnie nie nastręczy mi to zbyt wielkich trudności.

— Och, jeżeli pan tak mówi, to nasz Edward może już czuć się ocalony. W takim razie nie muszę się więcej już martwić ani o niego, ani o Angelikę. Jest pan naszym prawdziwym wybawcą. Bóg wynagrodzi panu, za to wszystko, co pan dla nas robi.

Arndt podniósł się błyskawicznie i na pożegnanie, wyciągnął dłoń ku państwu Hauserom.

— A zatem trochę cierpliwości. Możecie być państwo pewni, że Edward niedługo wróci.

Tkacz odprowadził gościa aż przed drzwi chałupy. Następnie Arndt ruszył spiesznie przez wieś, skręcił w odpowiednim momencie w stronę lasu i po jakimś czasie dotarł do leśniczówki.

W izbie leśniczego paliło się jeszcze światło i gdy Arndt otwierał drzwi wejściowe, Wunderlich wyszedł na korytarz.

— No, niech pan wchodzi, panie uciekinierze! — krzyknął. — A gdzie to pan był, tak długo?

— Hejże dziadku! — rozległ się ze środka karcący głos pani Wunderlich. — A co to cię napadło, żeby odzywać się do pana kuzyna, takim tonem! Przecież on tu niczego nie jest winien.

— Nic nie rozumiesz! — burknął pod nosem Wunderlich tak wzburzony i zaaferowany, że aż trudno było go poznać. — Nie może się przecież szwendać po świecie, kiedy akurat nie pora na to.

Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, gdy Arndt przecisnął się do izby Detektyw nie wydawał się jednak w najmniejszym stopniu być dotknięty tymi wymówkami.

— A czy coś się stało z tego powodu? — spytał spokojnie. — Dlaczego niby nie powinienem uciekać, jak pan to określił?

Leśniczy zastanowił się przez chwilę, wreszcie westchnął głęboko i przybrał nieszczęśliwą minę.

— Panie kuzynie. — rzekł — gdyby pan wiedział, jak bardzo tu pana potrzebowaliśmy! Moja żona Barbarka, ja, młody leśniczy i strażnik leśny zresztą wszyscy ludzie i w leśniczówce i we wsi potrzebowali pana!

— Ale po co?

— No tak, po co! Struchleje pan z przerażenia, gdy pan o tym usłyszy. Ten Edward jest już zgubiony!

— Hm!

— I Angelika od Hofmannów też jest zgubiona! Oboje zostali zawleczeni do więzienia. Do więzienia! Czy to nie straszne?

Stan — Wunderlich był tym tak przejęty, że zapomniał włożyć fajkę z powrotem między zęby. Stał tak więc na środku izby i pełen niecierpliwości spoglądał na Arndta.

Ku swemu zdziwieniu nie zauważył jednak, aby detektyw choć w najmniejszym stopniu został wytrącony z równowagi.

— Wiem już o tym wszystkim — powiedział Arndt. — I to co powinienem był w tej sprawie uczynić, także już uczyniłem.

— Uczynił pan…?

— Tak, Byłem u starych Hauserów i dokładnie zapoznałem się z sytuacją. Wynika z tego, że nietrudno mi będzie całą tę historię wyjaśnić i tym samym wykazać niewinność Edwarda. Także i dziewczynę będę mógł wydobyć z tych tarapatów.

— A niech to piorun trzaśnie! — nie mógł powstrzymać swego zdumienia leśniczy. — To się nazywa błyskawiczna robota!

Pani Wunderlich pokiwała tylko głową, jakby chciała powiedzieć: widzisz dziadku, ja od początku darzyłam zaufaniem naszego gościa! Arndt uśmiechnął się.

— Czy teraz, jest pan choć trochę ze mnie zadowolony, panie leśniczy?

Leśniczy zaczął pociągać z fajki, wypuszczając przy tym ogromne kłęby dymu. Uspokoił się już nieco i stał się bardziej pojednawczy. Bez małego burczenia wszakże trudno, aby mogło się obejść.

— Hm! — stwierdził. — Wiele pan tu przed chwilą naobiecywał. Ale czy będzie pan w stanie się z tego wszystkiego wywiązać?

— To się dopiero okaże — zabrzmiała krótka odpowiedź.

— No, ale czy nie można by się dowiedzieć jakichś szczegółów? Co mówili Hauserowie? Jak to wszystko znieśli? Jeden z robotników leśnych przyniósł bowiem bardzo złą wiadomość. Podobno Edward został przyłapany na przemycie, choć to przecież oczywisty nonsens! No, ale Angelika… to wprost niesłychane, strzeliła do Fritza Seidelmanna! Zwariowana historia, zupełnie zwariowana!

Ostatecznie Arndt postanowił zrezygnować ze swej małomówności i dokładnie wszystko opowiedzieć mieszkańcom leśniczówki. Zachowywał jednak przy tym wielką ostrożność i zważał na to, aby z jego ust nie padło jedno zbędne słowo. W rezultacie, słuchacze mieli na koniec jeszcze wiele pytań, na które Arndt w ogóle nie odpowiadał, albo czynił całkowicie wedle swego widzimisię.

Natomiast leśniczy chciał się dowiedzieć nawet tego, jak kuzyn zamierza dokonać dzieła ocalenia Edwarda i Angeliki. W tej kwestii jednak Arndt nabrał wody w usta.

— Doczekacie się tego, jutro albo pojutrze — powiedział.

— Co? — czoło Wunderlicha znowu się zachmurzyło. — Jutro? Pojutrze? Tam do licha, ma pan nas za głupców? Najpierw twierdzi pan z wielkim przekonaniem, że nie będzie pan miał żadnych kłopotów z uwolnieniem obojga, a potem”

— Potem obiecuję panu, że doczeka się pan ich uwolnienia lada dzień. Czy to się przypadkiem nie zgadza?

— Zgadza się, albo i nie! — mruknął Wunderlich. — Chciałbym usłyszeć jak to się odbędzie.

— Żałuję, ale w tym wypadku nie mogę panu pomóc. Czy nie wie pan, drogi Wunderlich, że są takie chwile w życiu, gdy człowiek musi milczeć jak grób?

— Aha? Tak to należy rozumieć! Podobnie kilka godzin temu rzecz się miała z Edwardem. Też był taki tajemniczy, a potem od razu wpadł w kłopoty.

— Mnie coś takiego się nie zdarzy. Obiecuję to panu. Jutro z samego rana jadę do miasteczka…

— Jadę, jadę! Czym? Chyba saniami pocztowymi?

— Ależ nie, mój drogi Wunderlich, raczej już zwykłymi saniami, które jak mniemam, zdąży mi pan wyszykować na czas. Dobrze byłoby je wytrzasnąć od kogoś z Hohenthal. Ja sam wszakże nie mogę się rozpytywać w tej sprawie, gdyż zwróciłoby to uwagę otoczenia, a przecież muszę być ostrożny.

— Tak, tak! A więc przyda się na coś stary Wundedrlich. Dobrze udam się zatem do właściciela stawów, czyby nie pojechał z panem, jutro z rana.

— No to świetnie.

— Ale czy nie powinniśmy czegoś wcześniej wiedzieć?

— Nie. Za to jutro i pojutrze będzie pan świadkiem wielu niecodziennych zdarzeń. Zgoda?

Leśniczy mrucząc coś, uścisnął wyciągniętą prawicę detektywa. Czuł się pokonany, złożył więc broń, a jego Barbarka skwitowała to uśmiechem, jak zawsze przy okazji wszystkich drobnych kaprysów i dziwactw swego surowego małżonka.



Podchody leśniczego Wunderlicha


Następnego ranka Wunderlich był już zawczasu na nogach. Zgodnie z przykazaniem, że za miłość miłością się płaci i ręka rękę myje, kuzyn Arndt dopomógł mu jeszcze w nocy przy obliczeniach dotyczący wyrębu drzew i dzięki temu, robota niespodziewanie szybko została ukończona. Leśniczy mógł spokojnie odetchnąć, a jego zrzędliwy nastrój od razu gdzieś przepadł i kiedy udał się wraz ze swoją Barbarką do sypialni, nie potrafił wprost przestać mówić o Arndtcie, a już szczególnie o tym, jaka to z niego tęga głowa i jaki wielce przydatny człowiek.

Skutek tego był taki, że ledwie tylko nastał świt, nasz bohater, ze zdwojoną ochotą ruszył do Hohenthal, by namawiać właściciela stawów; do pożyczenia sań.

Kuzyn, tak wyjaśnił całą sprawę Wunderlich, którego właśnie u siebie gości, pilnie musi udać się do miasta, a także i on potrzebuje być tam w interesach, dlatego chcą jechać razem. Na piechotę, w tym śniegu i przy tak złych warunkach drogowych, byłoby to nadzwyczaj uciążliwe przedsięwzięcie.

Podczas gdy Christian, parobek gospodarza, zaprzęgał na rozkaz swego pana konie. Wunderlich rozmyślał o tym co ma nastąpić.

Najpierw jednak wrócili jeszcze raz do leśniczówki. Arndt kończył właśnie śniadanie, gdy przed leśniczówką zatrzymały się sanie. Pożegnanie z panią Barbarką nie trwało długo i dwaj mężczyźni zajęli miejsca w lekkim wehikule, który ruszył ostro najpierw przez wspaniały, okryty zimową aurą las, a potem przez lśniące bielą polne drogi i gościńce.

Wunderlich był bardzo rozmowny w trakcie jazdy, co odpowiadało zresztą jego wyśmienitemu nastrojowi. Przeczuwał, że zanosi się na nielichą przygodę i cieszył się z tego powodu, choć wcale nic należał do grona ich prawdziwych łowców. Także Arndt wykazywał wielkie ożywienie i wyglądało, że tez jest czymś podekscytowany Gawędzili więc nieustannie o tym i o tamtym, zaś detektyw dziwił się po cichu, że leśniczy nie zadał ani jednego pytania, które dotyczyłoby mających rozegrać się wydarzeń, i niezmiernie się to Arndtowi spodobało. Albo więc jego pouczenia w miniony wieczór dały tak niespodziewane rezultaty, albo też Wunderlich był na tyle mądry, że milczał z powodu obecności parobka, który mimo głośnego brzęczenia dzwonków, byłby w stanie usłyszeć każde słowo pasażerów.

Kiedy dojeżdżali do miasteczka. Arndt zwrócił się ku woźnicy aby poinstruować go odnośnie dalszej jazdy

— Do gospody „Pod Złotymi Wołami” — krzyknął. Parobek skinął tylko głową i sanie ruszyły we wskazanym kierunku. Po pewnym czasie wjechali przez wielką bramę na podwórze zajazdu. Tam od razu wyszedł ku nim stajenny, pozdrowił po przyjacielsku Christiana, a następnie zdjął czapkę, mając zamiar pomóc właścicielowi stawów wysiąść z sań. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał nieznajomego mężczyznę, a obok niego starego Wunderlicha, leśniczego z lasów Hohenthal.

Że raz już widział Arndta, mianowicie wtedy gdy rozmawiał on z żoną karczmarza, przygotowując się do odegrania przed właścicielem oberży „Pod Złotymi Wołami” komedii, tego nasz poczciwiec zupełnie się nie domyślił.

Christian wraz ze stajennym zajęli się końmi, po czym Christian wraz z tym drugim poszli do niewielkiej izby w oficynie, gdzie słudzy, stangreci, woźnice itd. mieli w zwyczaju zatrzymywać się, czekając tam na swoich panów. Obaj przyjezdni natomiast udali się do gospody.

W środku nie było nikogo. Zajęli miejsca przy tym samym stole przy oknie, gdzie nie tak dawno temu siedział Michalowski i mamił Edwarda Hausera, kierując go na drogę zguby. Po chwili otwarły się drzwi za szynkwasem i ukazał się właściciel gospody.

Przywitał się z leśniczym, jak ze starym znajomym, chociaż ten w rzeczywistości rzadko pojawiał się w mieście, a jeszcze rzadziej „Pod Złotymi Wołami”. Pobory zacnego leśniczego w żadnej mierze nic pozwalały mu na tego rodzaju wyskoki.

Ale gdy Arndt także podał rękę gospodarzowi i zagadał do niego poufałym tonem, ten zdumiał się wielce.

— No tak, proszę pana, myśmy się chyba już kiedyś musieli widzieć. Ten głos wydaje mi się znajomy. Ale naprawdę nie wiem…

— Niech pan przypomni sobie tego komedianta w niebieskich okularach!

Gospodarz wykonał gwałtowny ruch.

— Czy to aby nie pan jest… tym nieznajomym?

— Zgadza się! To ja.

Właściciel gospody potrzebował dłuższej chwili, aby się w tym wszystkim połapać. Niemniej zdumiony był i leśniczy. Detektyw musiał więc wyjaśnić mu w paru krótkich słowach, że zdążył już wcześniej zawrzeć znajomość z oberżystą.

Zaraz więc, po krótkim powitaniu, karczmarz rozgadał się na dobre.

— Nie uwierzycie panowie, jak bardzo mnie cieszą wasze odwiedziny! — zapewniał swych gości gospodarz, po czym dodał zwracając się do Arndta — Liczyłem na pańską wizytę, po tym jak pan, od tamtego razu, już się u mnie więcej nie pokazał. Powiedział mi pan wtedy, że szuka Leśnego Upiora, a dzisiaj rano rozeszła się po mieście wiadomość, że doprowadził pan już swoje poszukiwania do końca.

— Aha! — rzekł na to Arndt i kiwnął znacząco głową w stronę leśniczego. — Już o tym wiadomo!

— Szepcze się tylko o tym, szanowny panie, — poprawił go gospodarz. — Ale nie ma w tym nic pewnego. Ja natomiast mam nadzieję, że dowiem się wszystkiego od pana.

— Dowie się pan, mój drogi, dowie się. Usłyszy pan nawet więcej niż ktokolwiek inny wie o tej sprawie. Wcześniej jednak, niech nam pan przyniesie gorącej kawy! W czasie tej sanny zmarzliśmy bowiem nieźle. Czy zgadza się pan z tym kuzynie?

Słysząc te, jakby nie było, nobilitujące leśniczego słowa, gospodarz mocno się zdziwił. Fakt, że stary Wunderlich ma tak wysoko postawionego i utalentowanego kuzyna, zupełnie nie był mu znany. Jego szacunek dla tego skromnego człowieka wzrósł jeszcze bardziej.

Tymczasem leśniczy mrucząc coś kręcił głową na różne strony.

— Hm, — stwierdził wreszcie — zgadzam się czy nie! Pewnie, że gorąca kawa, świeżo zaparzona i naturalna, w taki dzień jak dzisiaj jest nie do pogardzenia. Ale…

— No? — dopytywał się Arndt. — Ale, proszę, niech pan skończy, co pan chciał powiedzieć!

— Coś mocniejszego, dajmy na to grog, bardziej by mi pasował — wyrzucił wreszcie z siebie leśniczy.

Arndt zaśmiał się.

— Żalem porcję mocnego grogu dla pana leśniczego! Ja pozostanę przy kawie.

Gospodarz oddalił się. Wunderlich wyciągnął tymczasem swoją nieodłączną fajkę, nabił ją i z powagą zapalił. Arndt natomiast zdecydował się na cygaro.

— Tak, — powiedział po krótkiej chwili Wunderlich — Jak dotąd podoba mi się ta przygoda nadzwyczajnie. Nie mam nic przeciwko temu, aby było tak dalej. Chce pan teraz opowiedzieć o wszystkim gospodarzowi?

— Tylko to co konieczne. W gruncie rzeczy to ja zamierzam wyciągnąć od niego, jakieś istotne wiadomości.

— I rzeczywiście sądzi pan, że on może być przydatny?

— Tak, Niech pan sobie przypomni, że mówiłem wczoraj wieczorem, iż nasz wspólny przyjaciel Edward Hauser, właśnie tutaj. „Pod Złotymi Wołami”, został przez jakiegoś nieznajomego oszukany. Myślę, że gospodarz widział ich obu, a może nawet i obserwował, niewykluczone więc,, że zapamiętał tego łajdaka i…

— Niech to jasny piorun trzaśnie! — wtrącił się na to leśniczy. — Tym tropem trzeba przecież pójść! Naturalnie! Ależ z pana szczwany lis, kuzynie! — powiedziawszy to poskrobał się lewą ręką za uchem. — Muszę przyznać, że chociaż nasuwało mi się takie przy puszczenie, nie sądziłem, iż może być ono trafne. A przecież wiem, że śladu, na który się wpadło należy się trzymać.

W tym miejscu rozmowa została przerwana. Gospodarz przy niósł właśnie grog i kawę. Następnie nie namyślając się długo siadł obok swych gości. Leśniczy widząc to, od razu przysunął się z krzesłem bliżej, niczym widz w teatrze, z lubością oczekujący po ostatnim już dzwonku, na początek frapującej sztuki. Pierwszy odezwał się Arndt, kierując swe słowa do właściciela gospody.

— A więc doszła do pana wiadomość o tym, że Leśny Upiór miał zostać podobno schwytany i znaleźć się za kratkami?

— Tak było. Mówi się też, że to pewien młody chłopak z Hohenthal, syn jakichś ubogich tkaczy.

— No i co jeszcze?

— Ach, to jakaś zupełnie niesłychana historia. Rzekomo zamieszana jest w to także, pewna młoda dziewczyna, która strzeliła do jednego z tych zbirów, czy coś takiego.

— Tak, — stwierdził Arndt spokojnie — wydaje mi się, że ludzie gadają co im ślina na język przyniesie. Mam zatem zamiar przedstawić panu prawdziwy stan rzeczy. Ale uwaga mój drogi, to co teraz pan ode mnie usłyszy, ma pozostać tylko między nami! Licho pana porwie, jeśli piśnie pan o tym komukolwiek!

— Jakbym mógł, szanowny panie! Daję słowo, że dochowam tajemnicy!

— Tak właśnie powinno być — przytaknął Arndt. — Zresztą mam do pana zaufanie, wie pan o tym przecież od czasu mojej pierwszej wizyty. A teraz niech pan słucha, ten młodzieniec, którego uznano za Leśnego Upiora i aresztowano, jest niewinny!

— Oho!

— Ręczę za to swoją osobą, a przecież wie pan kim jestem. Co więcej, jest on moim pomocnikiem.

— Pańskim pomocnikiem?

— Tak, wspiera mnie w tropieniu Leśnego Upiora.

— Do stu piorunów! Jak to się więc stało, że trafił do więzienia?

— Na razie tylko do aresztu śledczego, a to przecież nie jest to samo, co areszt karny.

— Tak czy owak! Potrzeba wielkiej głupoty, aby pójść tak fałszywym śladem.

— Raczej należy uznać to za pomyłkę. No, jeśli na dodatek, pomyłka spowodowana była celowym działaniem wrogów tego młodzieńca?

— Wtedy byłoby to już bezprzykładne łajdactwo. Zaś łotra, który na coś takiego się zdobył powinno się… pojmać i uwięzić. Nieprawdaż?

Wie pan już teraz więc, co zamierzam uczynić. Chcę schwytać tego szubrawca, zaś do tego jest mi potrzebna pańska pomoc, panie gospodarzu

— Moja pomoc? Jestem do pańskiej dyspozycji i to od zaraz, szanowny panie. Co mam zatem zrobić?

— Powinien pan opisać mi człowieka, który tutaj „Pod Złotymi Wołami”, w podstępny sposób zwabił w pułapkę, niewinnego chłopca, a mianowicie Edwarda Hausera z Hohenthal, w rezultacie czego ten niewinny młodzik został aresztowany.

Arndt wymawiał każde słowo powoli i starannie je akcentował. Zachowywał przy tym spokój osoby, która zawiera wprawdzie ważną, ale nie jakąś niecodzienną transakcję. Wunderlich natomiast w nabożnym skupieniu obserwował gospodarza, który ze zdumienia rozdziawił gębę i przez dłuższą chwilę zapomniał ją zamknąć.

Na kilka sekund zapanowała w izbie zupełna cisza. Aż wreszcie Arndt przerwał milczenie właściciela gospody.

— No więc? — ponowił swą kwestię detektyw — Jak z tym będzie? Przypomina pan sobie człowieka, o którym mówię? To tego łajdaka właśnie szukam.

Dopiero teraz gospodarz zamknął swą na oścież otwartą gębę, ale prawie natychmiast otworzył ją znowu, po czym westchnął głęboko.

— Żebym to mógł przypuszczać! — takie były jego pierwsze słowa. Twarz Arndta wypogodziła się. Poznał, że jego starania nie poszły na marne.

— To znaczy, że przypomina pan sobie to zdarzenie? — spytał, chcąc jeszcze raz się upewnić.

— Jakbym miał sobie nie przypomnieć! Toż to było dopiero wczoraj z rana, gdy przyszedł tutaj ten szczupły chłopak. Ten sam, który był tu przed kilkoma dniami. Wtedy kazał sobie podać atrament i pióro, aby napisać jakiś list.

— Zgadza się, — przytaknął Arndt — to był Hauser. No i co dalej?

— Ledwie tylko usiadł przy stole, koło okna i zamówił kawę, gdy pojawił się jakiś drugi gość, którego nie znalem.

— A jak wyglądał?

— Tylko powoli, szanowny panie. Wszystko po kolei! Sprawa jest na tyle poważna, że należy ją potraktować gruntownie i z wielką uwagą. A więc ten nieznajomy był średniego wzrostu, dobrze odżywiony, bardzo starannie ubrany. Nosił gęstą brodę i wielkie okulary. A na jego tłustej, prawej ręce spostrzegłem wspaniały, kunsztownie wykonany pierścień, z zielono świecącym kamieniem. Krótko mówiąc, ten człowiek zrobił na mnie wrażenie kogoś, z kim warto robić interesy.

— Przepraszam, — przerwał Arndt płynący z ust gospodarza potok słów — jeszcze jedno pytanie! Mniemam, że dzięki swej profesji zdobył pan niejaką wprawę w ocenianiu człowieka na podstawie samej jego powierzchowności. Tamten był zatem kimś przyzwoitym, czy raczej szelmą? Czym przypuszczalnie mógł się trudnić? Wyglądał na wykształconego, czy nie? No i tak dalej!

— Słusznie pan zauważył — padło w odpowiedzi. — Rzeczywiście mam taki zwyczaj i muszę powiedzieć, że nieraz się już tak zdarzyło, że moja ocena jaką sobie o kimś wyrobiłem, później znajdowała swe potwierdzenie. Ten nieznajomy wyglądał na handlarza zbożem albo bydłem. Jakiegoś nadzwyczajnego wykształcenia chyba nie posiadał, ale na pewno miał wielki talent do robienia interesów i załatwiania różnych spraw I ponieważ nie sprawiał wrażenia jakiegoś łajdaka, to sądzę, że gdyby przyszło co do czego, byłbym skłonny obdarzyć go zaufaniem.

— No to już jest coś — pochwalił mówiącego Arndt. — Pańskie informacje są dla mnie nader cenne i ja…

— Niech pan zaczeka, niech pan zaczeka! — krzyknął przerywając detektywowi oberżysta. — O najważniejszym dopiero będzie. Ależ się pan zdziwi, drogi panie. Niech więc pan słucha! Otóż ów nieznajomy usiadł przy stoliku koło okna i zamówił piwo. A ponieważ nie kwapił się zupełnie do rozmowy; więc mu nie przeszkadzałem. Zastanawiałem się wszakże nad jego osobą, gdyż wcześniej widziałem, że rozmawiał na rogu ulicy z jednym z najbardziej znanych ludzi w okolicy, a mianowicie z młodym Seidelmannem z Hohenthal.

— Aha! — rzekł na to Arndt. — W takim razie wiem już jakie jest rozwiązanie! Zresztą Seidelmannowie też mi są znani.

— Tym lepiej. Mogę więc o nich nie mówić. A więc był to Fritz Seidelmann. Obaj przywitali się z radośnie zdumionymi minami jak dwaj znajomi, którzy spotkali się niespodziewanie po dłuższym czasie. Seidelmann zachowywał się bardzo poufale i jak powiedział mi potem mój chłopak na posyłki, który przechodził przypadkiem obok nich. Seidelmann uśmiechając się pozdrowił tego eleganta, nazywając go swoim przyjacielem Michalowskim.

— O, to mamy nawet i nazwisko! Wspaniale! Czy wie pan może coś jeszcze?

— Ależ tak! Sprawa ma przecież swój dalszy ciąg.

Teraz gospodarz przedstawił okoliczności w jakich doszło do rozmowy Michalowskiego z młodym Hauserem. Właściciel „Złotych Wołów” nie omieszkał wspomnieć przy tej okazji, jak to zdziwił się, gdy usłyszał pytanie nieznajomego o Hohenthal; wszak wcześniej w wielce poufały sposób rozmawiał on z kimś, kto stamtąd właśnie pochodzi, czyli z Seidelmannem.

Leśniczy przysłuchiwał się temu z uwagą i uśmiechał się co jakiś czas pod nosem. Arndt natomiast tylko przytakiwał. Obraz jaki wyrobił sobie na temat tych ponurych zdarzeń, stawał się coraz bardziej kompletny i wyraźny. Wszystko zaczynało się dokładnie ze sobą zgadzać.

Jedynie koniec opowieści gospodarza przyniósł pewną niejasność.

— Ów nieznajomy zatem zamierzał dostać się do Hohenthal. — ciągnął oberżysta — a ten młodzik, znaczy Edward Hauser chciał wskazać mu drogę. Ale widocznie nic z tego w końcu nie wyszło. Jak już powiedziałem, zostawiłem ich samych, gdyż miałem ważniejsze rzeczy do zrobienia niż przysłuchiwanie się rozmowie, której nie przypisywałem żadnego znaczenia. I kiedy wszedłem z powrotem do izby gościnnej, chłopaka już nie było, za jego kawę zaś zapłacił tamten jegomość. Nie wyszli więc razem, a o tym co się żarzyło później nic mi więcej nie wiadomo.

Od tego momentu cała historia stawała się niejasna, jednak detektyw uporał się z wszelkimi wątpliwościami jakie zawierała.

— Ale ja wiem — rzekł uśmiechając się.

I opowiedział następnie o tym, jak ów nieznajomy namówił niedoświadczonego chłopaka do przeniesienia przez granicę tajnych dokumentów, co więcej, powołując się przy tym na niego, na kuzyna leśniczego Wunderlicha.

— W jaki sposób ta zasługująca na stryczek banda, zdobyła bliższe dane na temat mojej osoby i dzięki temu podeszła młodego Hausera, tego nie potrafię jeszcze powiedzieć. Ale dowiem się tego i dostanie całe to towarzystwo solidnie ode mnie po palcach! — groził rozgniewany Arndt — Edward Hauser rzeczywiście wyruszył po zapadnięciu zmroku przez granicę i został schwytamy, schwytany przez ludzi., którzy już na niego tam czyhali, wiedzieli bowiem, że przyjdzie. Tak, wiedzieli zresztą więcej, niż ten prostoduszny chłopak.

Detektyw opisał teraz historię z koronkami i wyjaśnił z niezbitą stanowczością w jaki sposób wszyto, podlegający ocleniu towar za podszewkę marynarki Edwarda i w końcu wspomniał o owym nieszczęsnym liście do Straucha, podpisanym „Leśny Upiór”. Do tego wystarczyła jeszcze krótka wzmianka o tym, co skłoniło młodego Hausera do popełnienia takiego głupstwa i właściciel gospody „Pod Złotymi Wołami” wiedział już wszystko. Także i leśniczy orientował się obecnie niezgorzej w całej tej historii.

Zbytecznym byłoby więc mówić, że obaj wyrazili wielkie oburzenie względem tak podstępnego i nikczemnego działania „owej bandy”. Oberżysta był tak zaaferowany, że zupełnie zapomniał spytać o to, jakim sposobem wplątana została w tę sprawę dziewczyna, jak i o to, czy rzeczywiście strzeliła ona do jednego z przemytników od Leśnego Upiora. Wdał się za to w gwałtowną choć prowadzoną w dobrej wierze, bezowocną sprzeczkę z Wunderlichem. Arndt postanowił wykorzystać tę okazję i pozostawić ich obu samych sobie.

— Moi panowie. — powiedział — to co pozostało tu jeszcze do powiedzenia, możecie dokończyć już beze mnie. Ja w tym czasie muszę załatwić pewną bardzo ważną sprawę.

Mówiąc to wstał i sięgnął po kapelusz oraz płaszcz.

— Kuzynie. — zwrócił się do leśniczego — niech pan tu na mnie zaczeka i wypije sobie jeszcze jeden grog, albo i dwa, na moje zdrowie. Mam nadzieję, że w ciągu godziny będę z powrotem.

Zbył krótko kilka podniesionych na ten lemat wątpliwości i już go nic było. Czuł, że musi się jak najszybciej udać na posterunek i tam pomówić z komisarzem, któremu powierzono prowadzenie sprawy Hausera.

Zaś gospodarz i leśniczy Wunderlich zostali teraz sami.

— Moje największe uznanie! — zawołał z niekłamanym podziwem oberżysta, przerywając ciszę. — Cóż za człowiek!

— Nadzwyczajny gość! — przytaknął leśniczy, chociaż uczynił to w taki sposób, jakby ta pochwała należała się właśnie jemu.

— I ten człowiek jest rzeczywiście pańskim kuzynem?

— No pewnie. Sam pan to przecież słyszał.

— A jaki jest jego urzędowy tytuł? Niemożliwe, aby był tylko jakimś zwyczajnym detektywem czy inspektorem kryminalnym?

Tu Wunderlich wpadł niespodziewanie w tarapaty, gdyż prawdopodobnie właściciel „Złotych Wołów”, wiedział więcej o zawodowych tajemnicach rzekomego krewnego niż sam pytany. Ale leśniczy niczego po sobie nie pokazał. Przyszło mu do głowy, że fanfaronada i blaga często pomagają wyjść z opresji obronną ręką. Puścił więc wodze swej fantazji.

— A cóż pan tu wygaduje, mój drogi! Detektyw! Toż to śmiechu warte! Inspektor kryminalny! Wolne żarty! Dyrektor, mówię panu i to nie taki zwykły, ale generalny dyrektor!

Gospodarz zdębiał. Generalny dyrektor? Przecież w policji kryminalnej nie ma czegoś takiego.

— Nie rozumiem, tego — wyznał szczerze.

— Oczywiście mój drogi, nie każdy bowiem może to pojąć. Ja sam ledwie to rozumiem. No, ale jeśli się ma takich krewnych, to trzeba wtedy także i samemu, próbować zgłębiać nawet najtrudniejsze sprawy.

W takim właśnie stylu potoczyła się rozmowa dalej, aż w końcu gdy zacny leśniczy dotarł do trzeciej szklanki grogu, jego wywody stawały się coraz bardziej niezwykłe. Zmyślał już do tego stopnia, że właściciel „Złotych Wołów” wreszcie się we wszystkim połapał.

— Niech pan już przestanie, panie leśniczy! Nie pozwolę na to, aby pan dłużej kpił sobie ze mnie!


* * *


W tym samym czasie Arndt siedział w pokoju komisarza policji kryminalnej, który najpierw kazał na siebie czekać, a potem przyjął go bardzo chłodno. Kiedy jednak detektyw okazał mu urzędową legitymację, stał się uprzejmy i grzeczny.

— Czy mogę prosić, aby zechciał mi pan przedstawić swoją sprawę, panie Arndt?

— Przychodzę tu n sprawie pewnej młodej dziewczyny, głównie zaś względem młodego chłopaka, którzy ubiegłej nocy zostali w Hohenthal aresztowani.

— Domyśliłem się tego od razu — odezwał się komisarz. — Jest to przecież najważniejsza sprawa jaką się tutaj zajmujemy. Pan zna tych dwoje?

— Wprawdzie niedługo, ale całkiem dobrze.

— Ich nazwiska, powiązania rodzinne, bliższe szczegóły aresztowania także?

— Jestem we wszystko wtajemniczony.

— A czy nie pan także o tym, że na aresztowanym w poważnym stopniu ciąży podejrzenie o to, iż to on właśnie jest Leśnym Upiorem?

— Wiem również i o tym. Ale to pomyłka.

— Tak pan twierdzi, mój panie? Najpierw trzeba tego dowieść. Uważam zaś, że to wcale nie jest takie łatwe zadanie, jakkolwiek ja sam nie przysiągłbym, że schylaliśmy prawdziwego Leśnego Upiora.

— Och, zaraz panu dostarczę dowodów! Otóż Edward Hauser dlatego choćby już nie może być Leśnym Upiorem, gdyż jest moją prawą ręką.

— Co takiego? Pańską prawą ręką?

— Oczywiście. Zatrzymałem się w tej okolicy, kilka dni temu, gdyż kusi mnie, aby wyśledzić owego tajemniczego upiora. Do tego wszakże było mi potrzebne wsparcie kogoś z tutejszych mieszkańców. Pewne okoliczności sprawiły, że zainteresowałem się osobą Edwarda Hausera. Sprawdziłem go dyskretnie i uznałem, że się nadaje… no i uczyniłem swoim pomocnikiem.

— A tu nagle aresztuje się go, prawie w pańskiej obecności jako Leśnego Upiora! Nic ma co, wspaniale!

— Mnie ta sprawa nie przedstawia się tak wspaniale — stwierdził Arndt poważnym tonem. — Wręcz przeciwnie, żal mi Hausera i dlatego przychodzę do pana. On jest niewinny i ja chciałbym wyjednać jego uwolnienie. W tym celu mogę służyć różnego rodzaju informacjami oraz spostrzeżeniami i mam nadzieję, że dzięki temu dojdziemy wkrótce do jakiś zadawalających rezultatów. Mogę spytać czy pan osobiście też podejrzewa Hausera? I czy również uważa go pan za Leśnego Upiora?

— Nie. Jeszcze całkiem niedawno, w ogóle nic nie wiedziałem o tym młodym człowieku.

— Zatem dopiero za sprawą jakiejś osoby trzeciej, zainteresował się pan Hauserem?

— Tak.

— I kto to uczynił?

— Fritz Seidelmann, syn kupca z Hohenthal. Przyszedł do mnie i pokazał mi list, napisany przez Hausera do jednego z miejscowych kupców o nazwisku Strauch i zawierający podpis „Leśny Upiór”.

— Wiem o tym liście.

— Wie pan o nim? Jak pan się o tym dowiedział?

— Hauser sam mi to wyznał. Postąpił zadziwiająco nierozważnie, chociaż kierowały nim dobre intencje. Zaraz potem zresztą zaczął się martwić. Ten list bowiem mógł mu przynieść kłopoty.

— Hm! Kłopoty jak pan wie, pojawiły się bardzo szybko.

— Obawiałem się tego. Należ, mieć nadzieję, że z urzędowego punktu widzenia, nie będzie się przywiązywało do tego listu jakiejś nadmiernej wagi.

— Gdy tylko poznamy prawdziwy stan rzeczy, wtedy na pewno nie, chociaż ten list, sam w sobie, stanowi niewątpliwy dowód, niezgodnego z prawem i podlegającego karze postępku. Czy pan mnie rozumie?

— Całkowicie. Ale przecież trzeba wziąć pod uwagę to, że Hauser zdecydował się na napisanie tego listu, pod wpływem wzburzenia i trwogi.

— Wiem. Jego ojciec opowiedział mi to i tamto, także potem, gdy wieźliśmy tę dwójkę tu do miasta, to zarówno chłopak jak i dziewczyna, wyjaśnili mi dostatecznie dużo tak, iż coraz bardziej bliski jestem przekonaniu, że Edward Hauser…

— to niewinny i przyzwoity człowiek — dokończył Arndt.

— Zapewne — dodał komisarz. — Ale postępowanie, które zostało już wszczęte, musi się toczyć normalnym trybem. Będziemy mogli zwolnić młodego Hausera dopiero wtedy, gdy dowody jego niewinności znajdą się w naszych rękach. Czy może pan takich dowodów dostarczyć?

— Tak, panie komisarzu.

I Arndt przedstawił teraz szczegółowo to co zobaczył pamiętnej nocy w domu Seidelmannów, stojąc ukryty na dachu szopy, przemilczał wszakże epizod z klejnotem.

Komisarz wysłuchał tej relacji z wielką uwagą.

— Pańskie wywody wydają się takie oczywiste i logiczne, że byłbym gotów przyjąć je — powiedział, nie pytając, z jakiego to powodu. Arndt zakradł się wtedy w pobliże domu Seidelmannów. — Ale — kontynuował — pomiędzy tymi, a tamtymi koronkami może być różnica.

— Może być — zgodził się Arndt. — W tym jednak przypadku chodzi o czarne koronki z drobno wykonanym wzorem z półksiężyców i punktów pomiędzy wzajemnie przecinającymi się liniami. Czy zgadza się, panie komisarzu?

— Rzeczywiście, zgadza się.

— Wiedziałem o tym — ciągnął detektyw. — Przyjmuję zatem, że jest pan w posiadaniu tych koronek, które zostały znalezione przy Hauserze. Muszą one pasować całkowicie do tego kawałka, z którego zostały odcięte. Trzeba będzie poszukać ich u Seidelmannów. I jeszcze jedno, czy uważa pan, że Fritz Seidelmann szukał nici tam, u Hauserów, kiedy chciał zaszyć te koronki za podszewkę marynarki?

— W żadnym wypadku. Zakładając, że ma pan rację w tym, iż zabrał on igłę i nici od siebie z domu.

— W jaki sposób dostał się pan do wnętrza marynarki Hausera? — dopytywał się w dalszym ciągu detektyw.

— Wyciąłem scyzorykiem szparę w podszewce.

— O to świetnie! To znaczy, że szew pozostał nienaruszony?

— Zupełnie nienaruszony! Łatwo można będzie więc poznać, czy szew został rozpruty czyjąś obcą ręką, a następnie zaszyty — ponownie innymi nićmi. Musimy to zaraz sprawdzić. Powiesiłem marynarkę Hausera w sąsiednim pokoju.

Urzędnik oddalił się i wrócił po chwili ze wspomnianą częścią garderoby, a następnie rozciągnął ją na stole.

Arndt obejrzał podszewkę z niezwykłą starannością.

— Moje przypuszczenia mnie nie zawiodły, — powiedział w końcu. — Krawiec szył jedwabną nitką, a tu na dole, widzi pan, jest miejsce, które zostało rozcięte, a następnie w pośpiechu zaszyte wielkimi ściegami, przy użyciu o wiele mocniejszych nici.

— Musimy więc szukać u Seidelmannów również tych nici — odezwał się komisarz. — Jeżeli to wszystko odbyło się w taki właśnie sposób, to mamy do czynienia z podłością i nikczemnością,, z jakimi podczas mojego urzędowania nie zdarzyło mi się dotąd spotkać.

— A wygląda na to, że trzeba spodziewać się jeszcze dalszych tego rodzaju postępków — stwierdził Arndt bez emocji.

— Mianowicie?

— Dlaczego Seidelmann zadał sobie tyle trudu, aby związać Hausera z imieniem Leśnego Upiora? — zabrzmiało w odpowiedzi pytanie Arndta.

— Moim zdaniem uczynił to z nienawiści i żądzy zemsty, panie Arndt. Detektyw uśmiechnął się. Czuł, że w tym momencie posiada nad urzędnikiem przewagę, tak istotnie było, gdyż wiedział więcej niż komisarz.

— Dobrze, powiedzmy z chęci zemsty! Wszakże ta zemsta przybrała formę, która daleko wykroczyła poza zwykłą miarę. Wie pan przecież, komisarzu, że młody Hauser, otrzymał tu w mieście, od pewnego nieznajomego, rzekomo bardzo ważne papiery, które miał potajemnie przenieść przez granicę?

— Naturalnie, że wiem. Te papiery są w moim posiadaniu i muszę stwierdzić po ich przejrzeniu, że one… są one zupełnie bez znaczenia. Znajduje się wśród nich list zawierający podłe oszustwa i pośpiesznie wymyślone absurdy, na których treść prawdopodobnie dał się nabrać Hauser. Kilka kartek zaś jest całkiem pustych.

Arndt uśmiechnął się po raz drugi.

— Otóż panie komisarzu, to właśnie spodziewałem się od pana usłyszeć. Hauser został po prostu wyjątkowo zręcznie oszukany.

Komisarz przytaknął skwapliwie.

— Pojawia się tylko pytanie przez kogo?

— To mogę panu zdradzić. Ten, o którego chodzi, nazywa się Michalowski.

Urzędnik poderwał się gwałtownie w górę.

— Co pan powiedział?

— Ten człowiek nazywa się Michalowski.

— Zna pan nazwisko tego oszusta?

— Na razie tylko nazwisko i nic więcej. Ale zdobyłem rysopis tego człowieka i mam nadzieję wpaść na trop łajdaka, który na pewno nie liczy się z tym, że uda się go odnaleźć. W przeciwnym bowiem razie, strzegłby się, aby ten zawierający naprędce sklecone oszustwa list, nie wpadł w ręce policji. Zresztą ten osobnik jest znajomym Seidelmannów.

Komisarz gwizdnął przez zęby.

— To stamtąd wiatr wieje? Panie Arndt, w takim razie musi mi pan o tym dokładnie opowiedzieć.

Arndt opowiedział, a uczynił to tak przekonywująco, że urzędnik na koniec uścisnął mu rękę.

— Wyświadczył mi pan wielką przysługę, panie… panie kolego. Stopniowo widzę to coraz wyraźniej. Miody Hauser nic będzie więc siedział zbyt długo w areszcie śledczym, gdyż jego sprawa jest już prawie wyjaśniona. Tylko… nie wiem czy pan się domyśla, czego ciągle jeszcze mi brakuje.

— Dowodów winy rzeczywistych sprawców. Rozumiem pana doskonale. Przede wszystkim trzeba teraz, je zdobyć. Zrobię w tej sprawie to, co tylko będę mógł. Postaram się odnaleźć jakoś tego Michalowskiego.

— My ze swej strony, również, podejmiemy się takiej próby. Myślę panie kolego, że to nie nasza ostatnia rozmowa w tej sprawie.

— Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji, panie komisarzu.

— No, a gdzie pana można znaleźć w razie czego?

— Mieszkam w Hohenthal, to znaczy nieopodal tej miejscowości, u leśniczego Wuderlicha.


* * *


Po zakończonej wizy cię u komisarza. Arndt udał się ponownie do gospody „Pod Złotymi Wołami”. Tu na niego czekała jednak niespodzianka. W izbie gościnnej pozostał tylko sam gospodarz. Leśniczego natomiast nigdzie nie było widać.

— Wyfrunął? — zdziwił się Arndt. — Jak to się stało?

Detektywa, trzeba przyznać rozeźliła trochę ta samowola jego towarzysza. Ale wystarczyło krótkie wyjaśnienie oberżysty, aby całe zdarzenie ukazało się w zupełnie innym świetle.

— W czasie pańskiej nieobecności stało się coś bardzo ważnego, szanowny panie — padło w odpowiedzi. — Niech pan posłucha. Siedzieliśmy sobie tutaj, pan leśniczy już przy trzeciej szklaneczce grogu i gawędziliśmy miło o czym tylko się da, aż tu nagle Wunderlich zauważył brak swojego kapciucha. Stwierdził, że zostawił go w saniach, wyszedł więc, aby to sprawdzić. Wyglądałem w tym czasie przez okno, gdy nagle otwarły się drzwi i w progu stanął nowy gość.

Człowiek ten nawet nie usiadł, zamówił sznaps i pił go na stojąco, a przy tym niby od niechcenia zagadnął o Seidelmanna. Zdziwiło mnie to. Seidelmannowie, Hohenthal, wydarzenia ostatniej nocy… było widać, że wielce go to interesuje. Dlatego postanowiłem przyjrzeć się nieznajomemu trochę dokładniej. I niech pan sobie wyobrazi co odkryłem! Na ręce, która trzymała przede mną kieliszek błyszczał pierścień… a ja natychmiast go rozpoznałem. To był ten pierścień, który miał na palcu Michalowski, przemknęło mi przez głowę. Ten sam świecący, zielony pierścień!

Przez chwilę byłem zmieszany, ale doszedłem szybko do siebie i potem się już pilnowałem. Porównałem sylwetkę nieznajomego z zapamiętaną przeze mnie postacią Michalowskiego: wzrost średni, dobrze odżywiony, starannie ubrany! Wszystko się zgadzało. Brakowało tylko brody i tych wielkich okularów. To mnie nieco zbiło z tropu, spojrzałem więc ponownie na tłustą rękę z pierścieniem. Ależ oczywiście, powiedziałem do siebie, to przecież Michalowski! A kiedy ten człowiek, zapłacił i ruszył do wyjścia, patrzyłem na jego postawę i chód, aby mieć całkowitą pewność.

Niech mi pan wierzy, że natychmiast pojawiły się w moim umyśle najróżniejsze pomysły. Tymczasem przez tylne drzwi wcisnął się do izby Wunderlich. Znalazł swój kapciuch i pokazał mi go teraz chichocząc z zadowolenia, ale ja nie zwracałem na to uwagi.

— Cicho! — przerwałem mu. — Trzeba omówić coś ważnego. Był tu właśnie Michalowski. Niech pan patrzy tam, na zewnątrz, przechodzi teraz przez ulicę! Niech pan szybko za nim rusza, ale dyskretnie! On pana nie zna, może więc pan go potajemnie obserwować. Niech pan się dowie gdzie poszedł!

Nie minęła sekunda, a leśniczy już był w płaszczu i czapce na głowie. Nie oglądając się więcej wypadł z gospody jak strzała. Mam jedynie nadzieję, że mnie dobrze zrozumiał, nie było bowiem czasu na dalsze wyjaśnienia. Na trop, w każdym bądź razie naprowadziłem go i teraz pozostaje nam już tylko czekać co z tego wyniknie.

— Świetnie pan to zrobił — uśmiechnął się Arndt. — Jeśli Wunderlich okaże choć trochę sprytu, to uda nam się przejrzeć intrygi tego łotra.

Niespodziewana wiadomość wzburzyła detektywem do takiego stopnia, że nie mógł usiedzieć w miejscu i chodził zamyślony po izbie z rękami na plecach i głową przepełnioną różnego rodzaju rozważaniami. Gospodarz przyglądał mu się i taktownie milczał.

Potem jednak przerwał nagle ciszę głośnym krzykiem.

— Oho, wraca Wunderlich!

Rzeczywiście, drzwi otwarły się i do środka wszedł leśniczy. Jego twarz promieniała.

— No i po robocie, panie kuzynie! — zaśmiał się. — Melduję, że wróciłem z polowania. Zakończyło się pełnym powodzeniem. Lisia jama została wyśledzona.

— Naprawdę? Odkrył pan gdzie mieszka Michalowski?

— Tak, kuzynie, odkryłem. Przecież to było moje zadanie. Podążyłem, za nim krok w krok, ani na chwilę nie spuszczając go z oczu, przeszliśmy tak dwie, czy cztery ulice, aż do Seilergasse. Tam skręcił w szeroką bramę domu, w którym mieści się znana drogeria „Pod Błękitną Gwiazdą”. Przeszedł następnie przez podwórze i zniknął w oficynie. Zaczekałem więc chwilę. Ale Michalowski się już nie pokazał. Czyżby tu mieszkał, zastanawiałem się. W końcu wszedłem do drogerii i kupiłem torebkę proszku do tępienia owadów.

— To dla psa — powiedziałem do sprzedawcy. — Dostało bydlę jakiegoś robactwa.

Po chwili zawiązała się rozmowa i mogłem wreszcie nie wzbudzając jakichkolwiek podejrzeń, zadać pytanie, z myślą o którym się tu zjawiłem.

— Widziałem właśnie, że wchodził do bramy pewien jegomość, którego nazwisko znam przypadkowo z Hohenthal. O ile dobrze sobie przypominam jest on zaprzyjaźniony z kupcem Seidelmannem i…

Więcej nie musiałem już mówić. Właściciel drogerii natychmiast wpadł mi w słowo.

— Aha, chodzi o pana Michalowskiego?

— Tak, właśnie o niego. Czy aby nie mieszka tutaj?

— Teraz znowu Tak, Wie pan, że pochodzi stamtąd, to znaczy z tamtej strony granicy, ale często przybywa w interesach do naszego miasteczka. Zatrzymuje się wtedy regularnie u wdowy Hempel, w oficynie.

— Ach tak, czasami jest tu dłużej”

— Trzy albo cztery razy w roku, zawsze przez tydzień albo i dłużej. Jeśli się nie mylę, to jest on hurtownikiem przędzy, nici i różnego rodzaju tkanin.

— Aha — odparłem. — Nie wiedziałem o tym. Ale też mnie nic to nie obchodzi. Spytałem tylko tak, gdyż widziałem go w Hohenthal razem z Seidelmannem i usłyszałem, że to nijaki Michalowski.

Znałem już odpowiedź na moje pytanie, zapłaciłem więc za środek przeciwko owadom, kupiony dla mojego psa, który jak mam nadzieję, nie weźmie mi za złe, że dla dobra sprawy, rzuciłem nań oszczerstwo, i wyszedłem. A teraz jestem tutaj, gotowy jeśli trzeba do następnych zadań. I czyż mój grog nie przysłużył mi się i to całkiem nieźle?

— Niejeden, ale wszystkie trzy, mój drogi Wunderlich! Muszę pana bardzo pochwalić. Wydaje mi się, że wybrał pan zły zawód. Pańskim przeznaczeniem było zostać detektywem.

Ów wspaniały sukces, tak zupełnie niespodziewanie osiągnięty przez dzielnego leśniczego sprawiał, że Arndt zaraz, potem jeszcze raz udał się na policję, by powiadomić komisarza o miejscu zamieszkania Michalowskiego. Urzędnika naturalnie radośnie to zaskoczyło, jakkolwiek w duchu, trochę detektywowi zazdrościł. Chętnie zapisałby tę zdobycz na konto swoich ludzi. No, ale przecież chodziło tu o coś ważniejszego i tylko to się liczyło.

Arndt i komisarz rozmawiali ze sobą przez godzinę. I tym razem rozmowa była o koronkach, które wedle informacji Arndta miały się znajdować w posiadaniu Seidelmannów.

— Każe przeprowadzić u nich rewizję — oświadczył policjant. Arndt jednak zaoponował.

— Tego na razie nie radziłbym robić. Seidelmannowie od razu zorientowaliby się, że ich intrygi zostały przejrzane i natychmiast powiadomiliby o tym swego wspólnika Michalowskiego, po czym utrudnialiby nam śledztwo na każdym kroku.

Ta argumentacja przekonała komisarza. Obiecał, że odłoży jeszcze tę sprawę na parę dni. Zapewnił Arndta, że będzie dbał o młodemu Hausera i Angelikę Hofmann. Oczywiście pozostało jeszcze pytanie, kiedy Edward i dziewczyna zostaną zwolnieni z aresztu śledczego.

To było wszystko co tymczasem detektyw miał do załatwienia w mieście. Na podwórzu oberży „Pod Złotymi Wołami” wsiadano więc do sań, sposobiąc się do powrotnej drogi.

W czasie jazdy Wunderlich, mimo swego wybornego dotychczas nastroju, znowu coś mruczał i burczał.

— Ale mi pan naważył piwa z tą całą pańską tajemniczością, kuzynie — stwierdził w pewnej chwili, udając niezadowolenie, w rzeczywistości zaś uśmiechał się do siebie.

— A to z czym niby? — zainteresował się Arndt.

— Zostało ustalone, że przed ludźmi udajemy kuzynów, czy tak?

— Tak, oczywiście. Czyżbym „Pod Złotymi Wołami” zapomniał o tym?

— Nie, tam wszystko było w porządku, chodzi natomiast o to, że bardzo pobieżnie poinformował mnie pan o swoich zamierzeniach i powiązaniach służbowych. A ten oberżysta, niczym jakiś przeklęty — aptekarz, zaczął mnie wypytywać, o to czym zajmuje się mój kuzyn. Na dodatek, ów spryciarz wiedział na ten temat więcej niż ja, no i zapędził mnie w kozi róg. No, No, niech się pan nie śmieje, mój drogi! To nie było zbyt ładnie z pańskiej strony.

— Co to znaczy, że nie było zbyt ładnie. — starał się udobruchać leśniczego Arndt. — Nie mogłem przecież, przedwcześnie odkryć wszystkich moich kart.

Więcej już nie powiedział, za to znaczącym ruchem głowy wskazał na parobka Christiana.

I cóż miał leśniczy na to powiedzieć. Machnął wymownie ręką, potem jednak nachylił się zaraz ku Arndtowi i szepnął mu do ucha:

— No, ale co będzie z prawdziwym Leśnym Upiorem?

— Złapiemy go już w najbliższych dniach, być może nawet dzisiaj, albo jutro.

— Hola! Aleja też chcę brać w tym udział!

— To już postanowione. Idzie pan ze mną. No, a czy ma pan czas dziś wieczorem?

— Dla takiej sprawy, zawsze!

— W takim razie czekają pana jeszcze dzisiaj kolejne przeżycia. Mam bowiem umówione spotkanie z Leśnym Upiorem. A pan będzie mi w nim towarzyszył.



Zacznijmy od najtrudniejszego!


W tym samym mniej więcej czasie, gdy Fritz Seidelmann i kupiec Spengler, znany w przygranicznym miasteczku jako Michalowski, siedzieli w gospodzie „Pod Złotymi Wołami”, lekarz bractwa górniczego, doktor Werner dokonywał obchodu swych pacjentów w Hohenthal, wstąpił właśnie, do jednej z ubogich chałup i otwarł drzwi. Od środka uderzył weń okropny zaduch, tak że niemal zawahał się czy wejść dalej.

— Dzień dobry, panie doktorze!

Blady człowiek z zapadniętymi policzkami stał za stołem, na którym leżała sporządzona z krzesła deska kreślarska.

— Ależ Wilhelmi, cóż to za morowe powietrze ma pan u siebie? — odezwał się karcącym tonem lekarz.

Mężczyzna bezradnie wzruszył ramionami.

— Nic na to nie poradzę.

— Niech pan jednak przewietrzy!

— Jest zbyt zimno, panie doktorze, a tych tam trzęsie gorączka! Czy mogę w takiej sytuacji wietrzyć?

Wskazał na kąt izby. Na lichym posianiu leżała kobieta i troje przerażająco wymizerowanych dzieci. Można było wyraźnie poznać, iż rozpalonymi gorączką i ledwie tylko okrytymi starymi ubraniami ciałami, trzęsła febra.

— Mimo wszystko i tak pan musi przewietrzyć! — obstawał przy swoim lekarz.

— Zimno, zimno! — krzyknęła chora kobieta.

— Słyszy pan? — westchnął mężczyzna. — Proszę, mech pan zaniknie drzwi! Ciągnie. Moja żona i dzieci mogą od tego umrzeć.

— Niech więc pan napali!

Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami.

— Czym panie doktorze’? Węgiel i drzewo kosztują.

— Jak to, przecież pan zarabia!

— Oczywiście, że zarabiam. Chce pan może wiedzieć ile? Wilhelmi podszedł do drzwi i mimo braku aprobaty w spojrzeniu doktora, zamknął je.

— W każdym bądź razie tyle, ile pan potrzebuje. Jest pan przecież rysownikiem wzorów, a to popłatne zajęcie.

— Ale rysownikiem wzorów w firmie „Seidelmann i Syn”! — powiedział Wilhelmi gorzko. — Domyśla się pan co to znaczy”

Lekarz zagryzł wargi i nic nie powiedział. W tym przypadku nie tylko się domyślał o co tu chodzi, ale i mógł być tego pewien. Od lat wykonywał już swój trudny zawód jako lekarz bractwa górniczego i lekarz dla ubogich w Hohenthal i okolicy. Miał w związku z tym do czynienia ze wszystkimi warstwami społecznymi. Leczył ubogich i bogatych, wysoko i nisko postawionych, zacnych i uczciwych ludzi, ale trafiali się też i łajdacy: i chcąc teraz dać świadectwo prawdzie, musiał przyznać, że Seidelmannów do ludzi zacnych i uczciwych, zaliczyć nie mógł.

Przychodziły mu na myśl różne zdarzenia i przeżycia. Przypomniało mu się też owo zajście w wieczór, po odczycie rentiera Seidelmanna, gdy w domu zamożnych przedsiębiorców pojawiła się uboga kobieta, którą następnie w podły i poniżający sposób wyproszono za drzwi. Miejscowy proboszcz nie bez przyczyny więc opuścił wtedy zebrane tam towarzyskie „koło”, które niejedną chwilę przecież poświęciło wielce poważnym rozważaniom o miłości bliźniego i poczuciu sprawiedliwości socjalnej.

— Tak tak, wiem o co chodzi — dopiero teraz przytaknął na pełne wyrzutu pytanie Wilhelmiego. — Ile pan zatem zarabia?

Mężczyzna wskazał na rysownicę.

— Tutaj widzi pan pięć nowych wzorów! Naszkicowałem je, a potem wyrysowałem na czysto, łącznie potrzebowałem na to wszystko dwa tygodnie. Pan Seidelmann zapłaci mi teraz za każdy projekt cztery marki, a więc razem dwadzieścia marek. Zarobi wszakże na tych wzorach, które prawnie do niego należą, tysiące!

— Bądź co bądź, dwadzieścia marek to nie jest znowu takie nic!

— Takie nic? Ach dobry Boże! Dziesięć marek na tydzień, dla sześciu ludzi, w tym czterech chorych!

Rysownik chcąc potwierdzić zasadność swych wyliczeń, wykonał ruch ręką w stronę zimnego pieca, za którym przycupnęła na zydlu, trzęsąc się cała, owinięta do bioder w porwaną flanelową chustę, stara kobieta. Była to teściowa Wilhelmiego.

— Hm! A jak się ma chora?

— Tak jak przedtem, jej stan się nie poprawił, a raczej przeciwnie.

— No, obejrzymy jak to wygląda.

Lekarz podszedł do kobiety i zbadał ją pobieżnie.

— Rzeczywiście nie widzę poprawy — powiedział. — Mogę panu nadal tylko radzić, aby się pan zatroszczył o opał! A co z lekarstwem?

— Jeszcze go nie odebrałem.

— Nie? Dlaczego? Przecież wypisałem receptę i zarządziłem, aby zrealizowano ją w aptece.

Wilhelmi wyprostował się.

— Tak, pan ją wpisał, panie doktorze i ja lam byłem, ale nic wydano mi lekarstwa, gdyż nie miałem trzech marek, aby za nic zapłacić. Ponadto jestem winien jeszcze cztery marki za poprzednie lekarstwo. Ale skąd wziąć pieniądze? Nic mam przecież ani feniga przy duszy.

— To rzeczywiście niedobrze — westchnął lekarz. — Lekarstwo jest bowiem konieczne. No i co zrobimy?

— Być może znalazłem wyjście z sytuacji, panie doktorze. Jest pan przecież lekarzem nic tylko bractwa górniczego, ale i lekarzem ubogich. Czy nie mógłby się pan ustawić za mną, tak aby wydano mi ów niezbędny medykament bezpłatnie, albo przynajmniej tymczasem, jeszcze raz na kredyt.

Doktor Werner poruszył się w miejscu.

— Oczywiście mogę spróbować. To jest… jeśli tak się sprawy mają… to nawet mój obowiązek. Ale czy to się uda, tego nic potrafię powiedzieć. Wie pan przecież, że gmina jest biedna. I przy tego rodzaju sprawach, musi brać pod uwagę najpierw tych, którzy nie mają zupełnie żadnych dochodów. A pan, mimo wszystko posiada pracę. Czy rozmawiał pan z panem Seidelmannem na temat pańskiego położenia?

Twarz Wilhelmiego sposępniała, a usta zacisnęły się kurczowo.

— On nie chce, aby jego pracownicy najemni korzystali z usług lekarza dla ubogich — odpowiedział.

— I jest to zgodne z prawem, dopóty, dopóki płaci swym ludziom w godziwy sposób. Moim zdaniem jest dla pana tylko jedna rada. Niech pan poszuka sobie nowej pracy!

— Ale kiedy ja niczego innego nie umiem robić.

— To niech pan rysuje wzory dla jakiegoś innego przedsiębiorcy!

— Czy jest tutaj jeszcze ktoś laki’? Zresztą nie tak łatwo znaleźć sobie pracę, jeśli wymówi sieją u Seidelmannów. Panowie Seidelmannowie już się potrafią o to zatroszczyć.

Wychudła twarz Wilhelmiego przybrała nieugięty wyraz. W gruncie rzeczy, był to dzielny człowiek, chociaż, pod wpływem złych doświadczeń życiowych stał się zamknięty w sobie i zgorzkniały.

— No, niech się pan wreszcie zdecyduje! — odezwał się lekarz. — Mam zatem zgłosić pana jako potrzebującego pomocy?

— Znowu zaczynam się wahać, panie doktorze. Co bowiem będzie, jeśli nie otrzymam już potem więcej żadnej pracy?

Lekarz zastanowił się przez chwilę.

— A gdyby Tak, — zaproponował — zwrócił się pan do pana Seidelmanna o małą zaliczkę?

— Nie dostanę jej. On wypłacił mi już wcześniej z tego tytułu cztery marki

— Wielkie nieba! — zawołał lekarz. — Przecież człowieka może ogarnąć rozpacz!

Podszedł ku znajdującemu się w przeciwległym kącie pokoju posłaniu i zabrał się za badanie, tym razem dokładnie, leżącej tam gromadki chorych. Jednak już po kilku chwilach zerwał się na nogi.

— Ależ Wilhelmi! Jedno z dzieci się przecież zaraz udusi! Czyżby pan tego nie zauważył? Trzeba będzie natychmiast ten ropień przeciąć!

Rysownik położył rękę na sercu.

— Panie doktorze! Nie może mi pan przecież czynić żadnych wyrzutów. Posyłałem co najmniej pięć razy po pana, a raz osobiście byłem.

— Tak, tak, nie było mnie w domu.

— Opowiedziałem pańskiej żonie, jak tu się sprawy mają, a pan przez nią kazał mi powiedzieć, że przyjdzie, gdy to będzie konieczne.

— Skąd mogłem wiedzieć, że to było aż tak naglące?

— Przecież pańska żona przekazała panu, że idzie o życie dziecka.

— Teraz tak, — uspokoił go lekarz, wyciągając jednocześnie ze swej torby pudełko z niezbędnymi narzędziami i flaszeczkę środka dezynfekującego. — Każdy kto do mnie przychodzi, przedstawia swoje sprawy w najbardziej dramatyczny sposób, gdybym więc traktował je podobnie i pędził wszędzie od razu, wykończyłbym się w ciągu miesiąca. A teraz niech pan pozwoli tu do mnie i przytrzyma małego. Wykonam zabieg.

Rysownik usłuchał, lekarz zaś przeciął ropień w gardle chorego dziecka, dzięki czemu mogło on znowu, w miarę swobodnie oddychać.

— Tak, — powiedział następnie. — Teraz wyjaśnię panu jak trzeba karmić dziecko. Otóż wystara się pan o kawałek jelita i przywiąże pan go do tutki pióra. Włoży pan to choremu do ust, a do jelita wleje pan mleko.

— Mleko?

— Tak, a po pewnym czasie, zrobi pan to samo, tylko, że z rosołem.

— No pięknie! Z rosołem — powtórzył wściekłym tonem rysownik.

— Najbardziej potrzebne jest jednak lekarstwo. Musi go pan koniecznie odebrać. Żona powinna otrzymywać co dwie godziny pełną łyżkę stołową, a każde dziecko połowę tego.

— No to, po trzykrotnym użyciu, flaszeczka za trzy marki będzie pusta.

— Zatem niech pan weźmie dwie! A ja napiszę natychmiast pismo w pańskiej sprawie i wstąpię z nim do urzędu gminy. Po mleko zaś i rosół, wyśle pan teściową do mojej żony. Pan natomiast postara się, by jak najprędzej otrzymać od Seidelmanna swoje wynagrodzenie, powinien pan bowiem kupić drzewo, węgiel i żywność! Być może da on panu jakąś drobną zaliczkę. Musi pan zacisnąć zęby, Wilhelmi i nie upadać na duchu! Tak dalej przecież być nie może.

Powiedziawszy to doktor Werner wyszedł.

Rysownik zbliżył się do zamarzniętego okna, wychuchał w pokrywającym szybę lodzie otwór i spojrzał za oddalającym się lekarzem. Gotów był dziko wyć, gdyby tylko wiedział, że przyniesie to ulgę.

Naraz poczuł dotknięcie ręki. To jego teściowa podeszła ku niemu. Choć razem z nim znosiła niedostatek, cierpiała i marzła, to zawsze znajdowała dlań jeszcze słowa pociechy i otuchy. Znała go bowiem i wiedziała co się z nim działo. Miała w ręce stary, zaczytany śpiewnik i trzymała go teraz przed zrozpaczonym człowiekiem, nic nie mówiła, a jedynie długim wychudłym palcem wskazywała odpowiednie miejsce na otwartej stronie.

— Co to ma być? — spytał ponuro Wilhelmi. — Zostaw tę starą księgę! Ona nie przyniesie nam żadnej pomocy!

— Księga nie. — trwała przy swoim staruszka — ale ten, o którym jest w niej mowa.

— Bóg? — mężczyzna skrzywił się pogardliwie.

— Nie grzesz, synu! — upomniała go kobieta. — To on rozkazał krukom, aby nakarmiły Eliasza, to On sprawił, że pięcioma bochenkami i dwiema rybami mogło nasycić się pięć tysięcy ludzi, dlatego…

— Matko bądź tak dobra i przestań! — wpadł jej w słowo zięć — Byłbym szczęśliwy, gdybym miał choć jeden bochenek chleba… o rybach zaś, nie śmiałbym nawet marzyć! Czy nie słyszałaś, co powiedział doktor? Mleko, rosół a także lekarstwa. To mam załatwić przede wszystkim. A potem przyjdą nowe wydatki, za nimi następne i tak bez końca. A czy wiesz ile mam pieniędzy?

— Zdaje się, że niewiele.

— Ani grosza! Ani złamanego szeląga! No i kup za to drzewo, węgiel i światło! Bez światła zaś nie będę mógł pracować nadchodzącej nocy, a przecież muszę skończyć rysować te wzory.

— Nie zechciałbyś spróbować jeszcze raz u Seidelmanna — poprosiła cichym głosem staruszka. — Lekarz też cię do tego zachęcał.

— To zupełnie bez sensu. Seidelmann bowiem nic nie da.

— W takim razie przypomnij mu o kasie pomocy!

— O jakiej kasie?

— O kasie dla ubogich, na rzecz której zbierano w niedzielę datki. Wilhelmi o mało nie wybuchnął złośliwym śmiechem.

— Nie byłem w niedzielę w gospodzie, wtedy gdy rentier Seidelmann miał swój odczyt, ale myślę, że przy tej biedzie jaka tu wszędzie panuje, niewiele udało się zebrać.

— Ależ skąd, każdy przecież dawał! Trudno było się od tego wywinąć.

— Aha! Zatem tobie także nie?

Stara kobieta zaczerwieniła się jakby przyłapano ją na czymś, czego powinna się wstydzić.

— Czy mogłam postąpić inaczej? — spytała lękliwie.

— Zdawało mi się, że nie masz pieniędzy?

— Miałam dwa fenigi. Chodź, opowiem ci! Kiedy ty myślałeś, że śpię, ja robiłam na drutach pończochy dla żony nauczyciela. Do tego nie potrzeba światła.

Wilhelmi ściągnął brwi.

— No, no, coś takiego, zamiast odpoczywać i choćby trochę ogrzać się w łóżku, które na szczęście posiadamy jeszcze w tym nędznym domu, ty poświęcasz swe zdrowie i spokój! Ile więc zapłacono ci za tę potajemną pracę?

— Trzydzieści fenigów.

— No dobrze! To twój zarobek i nic mi do tego na co wydajesz te pieniądze. W tym wypadku jednak jestem ciekaw co z nimi zrobiłaś.

— Wolałabym o tym nie mówić — wykręcała się od odpowiedzi staruszka. Ale gdy Wilhelmi zmarszczył czoło, dodała pośpiesznie — Pamiętasz zapewne ów dzień, kiedy to znalazłam w komodzie, pod starymi rzeczami, kilka cygar?

— Tak, Siedem sztuk. Musiałem chyba włożyć je tam w szczęśliwszych czasach, a potem o nich zapomnieć.

— Wierzysz, w to? — uśmiechnęła się teściowa. — No, ale niech będzie, powiem ci prawdę. O czymś takim żaden palacz, a więc również i ty nigdy byś nie zapomniał. Otóż, krótko przed tym, wyznałeś, że nade wszystko chciałbyś znowu zapalić cygaro.

— No tak, nadejdzie człowieka chwila słabości, a wtedy zawsze palnie coś głupiego.

— A zatem słuchaj, to dlatego zaczęłam się rozglądać za jakąś robota., chcąc zdobyć choćby tylko kilka fenigów.

Wilhelmi gapił się na staruszkę tak jakby zamierzał zaglądnąć w najgłębsze zakamarki jej duszy.

— Co w takim razie uczyniłaś z pieniędzmi? — spytał wolno.

— Kupiłam za nie cygara… no, wygadałam się! Tylko, że najtańsze, siedem sztuk za dwadzieścia osiem fenigów.

— A potem powiedziałaś, że je znalazłaś?

— Tak.

Oczy Wilhelmiego zabłysły. A więc ta kobieta chociaż głodowała i cierpiała tak jak cala rodzina, poświęciła jeszcze noce na to, aby spełnić wypowiedziane kiedyś nierozważnie życzenie. Ogarnęło go wzruszenie. Musiał się aż odwrócić, aby ukryć napływające mu do oczu łzy. Zaraz jednak odwrócił się, przycisnął staruszkę do siebie i ucałował serdecznie jej siwą głowę.

— Matko! — powiedział — Bowiem rzeczywiście jesteś dla mnie, jak rodzona matka! A co do tych cygar… to czuję się zobowiązany. Ty jesteś taka bezinteresowna i gotowa do poświęceń, że nie mam się nawet co z tobą równać, nie chciałbym się jednak czuć zupełnie zawstydzonym. Idę do Seidelmanna. To trudna dla mnie sprawa, ale kiedy pomyślę o zrobionych przez ciebie pończochach i o twoich cygarach, to od razu mi lżej na duszy.

— Kiedy więc chcesz iść?

— Ruszam natychmiast! W przeciwnym bowiem razie, znowu opuści mnie odwaga.


* * *


— Brawo! — pochwaliła go teściowa. — Moja babcia mówiła zawsze, że należy zaczynać od najtrudniejszego! Martin Seidelmann siedział w swoim biurze i raczył ledwie unieść głowę, gdy rysownik wzorów Wilhelmi zapukał najpierw grzecznie, a następnie wezwany wszedł do środka.

— Przyniósł pan nowe wzory? — spytał Seidelmann patrząc na przybyłego.

Ten ton sprawił, iż rysownika natychmiast opuściła, z takim trudem zdobyta odwaga.

— Jeszcze nie — wyznał nieśmiało. — Będą gotowe dopiero wczesnym rankiem.

— Ach Tak, Czemu w takim razie zawdzięczam pańską wizytę? Wilhelmi dotknięty zawartą w pytaniu drwiną już miał zamiar odejść, ale gdy pomyślał o siedmiu cygarach i o całej biedzie, jaką zostawił w domu zdołał się jakoś opanować.

— Moja żona i dzieci są ciężko chore. Był właśnie u nas lekarz i powiedział, że muszę wystarać się o opał, o coś pożywnego do jedzenia, ale przede wszystkim o lekarstwa. Obiecał zresztą pomóc na początku. Dalej jednak muszę o wszystko troszczyć się już sam. I dlatego jestem tutaj… to znaczy… och, panie Seidelmann, niech pan nie patrzy na mnie tak, jakbym był pańskim najgorszym wrogiem! Powinien mi pan przecież pomóc! W panu cały mój ratunek. A jutro wcześnie rano przyniosę panu wzory. Dzisiaj jednak pilnie potrzeba mi kilku marek. Czy mógłby pan dać mi zaliczkę, panie Seidelmann?

— Nie! — zabrzmiała krótka i chłodna odpowiedź.

— Przecież na pewno ją panu zwrócę.

— Jest mi pan winien już cztery marki.

— Oczywiście, wszakże pan jest bogatym człowiekiem i wszystko panu jedno, czy potrąci mi pan rano cztery, osiem, czy nawet dziesięć marek.

— Nie, wcale nie jest mi wszystko jedno. Człowiek interesu musi dokładnie przestrzegać kupieckich zasad. A gdy tylko im się sprzeniewierzy, od razu spotka go jakaś przykrość.

— Nic mi o tym nie wiadomo, abym kiedykolwiek wyrządził panu tego rodzaju przykrość! — pozwolił sobie na sprzeciw Wilhelmi.

— Oooh, mój drogi!

— Kiedy więc niby miało się to wydarzyć?

— Teraz właśnie! Wie pan, że moją zasadą jest, aby nigdy nie dawać zaliczki. I oto w pańskim przypadku pozwoliłem sobie uczynić jeden wyjątek, a pan, zamiast zwrócić tamtą, domaga się następnej zaliczki. A to jest bardzo przykre, mój drogi! I gdybym do tego dopuścił, odstępując od zasady, to w końcu poniósłbym stratę, pan natomiast zupełnie by już nic wyszedł z długów. Czy pojął pan nareszcie, że to w trosce o pańskie dobro, jestem zmuszony odmówić pańskiej prośbie?

— Ależ, panie Seidelmann! Niech pan tylko spróbuje sobie to wyobrazić, wszyscy chorzy! Zimno w domu! Potrzebuję przecież jedynie niewielkiej sumy! Na Boga, tu chodzi tylko o kilka najniezbędniejszych środków do życia!

— Niech mi pan tu nic opowiada takich historii, mój przyjacielu! — odezwał się rozeźlony kupiec. — Wy, biedni ludzie nieustannie czegoś potrzebujecie i myślicie, że my, my którzy dzięki własnej zaradności, dzięki umiejętności oszczędzania i dzięki niezwykłej pracowitości, doszliśmy do czegoś, jesteśmy tylko po to, aby napełniać ustawicznie wasze puste kasy. Niech więc pan da mi spokój z tym biadoleniem! Nauczcie się po prostu lepiej gospodarować waszymi dochodami!

Wilhelmi ugryzł się w język. Już miał wyskoczyć z ciętą odpowiedzią, ale pomyślał o domu, a przede wszystkim o radzie jakiej udzieliła mu teściowa.

— W takim razie mam jeszcze drugą prośbę — wydusił z siebie.

— Jeszcze jedną? Ale ta chyba nie jest zbyt podobna do poprzedniej?

— Niestety jest — wyznał rysownik, który zupełnie nie mógł już ukryć drżenia swego głosu.

— Słucham więc! — ponaglił Seidelmann niecierpliwie. — Widzi pan przecież, że nie mam czasu na pogawędki.

— Panie Seidelmann, zna mnie pan. I wie pan, iż nikt nie może mi zarzucić, że wyrządziłem mu jakąś krzywdę czy nieprawość. Zawsze starałem się postępować z godnością, a gdy byłem w potrzebie, to nie dawałem tego nikomu poznać. Nigdy też jeszcze nie prosiłem o jałmużnę.

— Do rzeczy! Niech pan sobie oszczędzi tego przydługiego wstępu! Czego pan chce?

— Powodzi mi się bardzo źle; panie Seidelmann — ciągnął dalej Wilhelmi, chociaż sprawiało mu to taką mękę, jakby stąpał po rozżarzonych węglach. — Muszę troszczyć się o swoich. Jestem przecież ojcem rodziny. Dlatego nie mogę zrezygnować z żadnej, najdrobniejszej chociażby szansy na poprawę losu moich najbliższych. Odmówił mi pan zaliczki. Zgoda, będę musiał się bez niej obejść. Ale zapytam, czy odmówi mi pan leż niewielkiego wsparcia, jakiejś… drobnej jałmużny?

— Jałmużny? Jak pan to rozumie?

— Pomyślałem sobie o jakiejś niewysokiej kwocie z kasy dla ubogich, na potrzeby której pański brat kwestował w niedzielę.

— To nie moja sprawa. Z tym musi się pan zwrócić do mojego brata. Tyle tylko, że teraz jest on nieosiągalny. Niech pan przyjdzie jeszcze raz wieczorem!

Na twarzy Wilhelmiego ukazała się udręka i rozpacz.

— Panie Seidelmann! — jęknął. — Czy pan wie, czego pan ode mnie żąda! Czekać w niepewności do wieczora i zamartwiać się nieustannie, to ponad moje siły! Dłużej już tego nie zniosę! Błagam pana, niech pan uczyni dla mnie wyjątek! Pański brat jest dobrym człowiekiem i na pewno by mi nie odmówił. Nie będzie więc zły na pana, jeśli pan mając na uwadze moją sytuację, uszczupli zasoby kasy o kilka marek, bez jego wcześniejszej zgody.

— Człowieku, co pan sobie właściwie wyobraża? — zaperzył się Seidelmann. — Zarządzam wprawdzie kasą i dokonuję wypłat, ale tylko na wyraźne polecenie zwierzchnika. A poza tym, chciałbym pana spytać czy brał pan udział w tej niedzielnej kweście?

— Nie — wyznał rysownik. — Miałem swoją robotę i …

— To mi wystarczy! — przerwał mu Seidelmann. — Jeżeli sprawy tak się mają, to niech pan nie robi sobie żadnych nadziei… nic pan nie otrzyma.

— Mój Boże, dlaczego nie?

— To przecież oczywiste, najpierw muszą być brani pod uwagę uczestnicy kwesty, a więc ci, którzy w namacalny sposób dali dowód, iż bliskie im są szlachetne ideały mojego brata. Musi pan wiedzieć, że próśb o pomoc tego rodzaju, mamy wystarczająco wiele.

Wilhelmi zaczerpnął głęboko powietrza.

— Oczywiście, że zdaję sobie z tego sprawę, panie Seidelmann — powiedział przygnębiony. — Bieda tu w górach jest ogromna. Ale może mi pan wierzyć, że chwilowo moja rodzina należy właśnie do tych. Które najpilniej potrzebują wsparcia. Nie, nie! Proszę pozwolić mi skończyć! Ja sam nie mogłem być obecny w niedzielę na odczycie, ale była tam moja teściowa. I wiem, że ofiarowała na poczet kwesty, swoje ostatnie dwa fenigi. A więc bez wątpienia można ją zaliczyć do tych, którym leżą na sercu wzniosłe dążenia pańskiego brata. Może więc chyba uznać pan to, iż mówię teraz w imieniu owej starej kobiety, która wraz ze mną cierpi biedę! Czy zatem dałoby się…

— Jest pan bardzo pomysłowy, mój drogi Wilhelmi — uśmiechnął się Seidelmann, zaś na jego twarzy pojawił się nienawistny, pełen okrucieństwa grymas. Wyglądało to Tak, jakby świadomie rozkoszował się katuszami, stojącego przed nim pokornie człowieka, jakby doznawał satysfakcji właśnie z tego, iż może zafundować rysownikowi podobnie gorzkie i upokarzające przyjęcie. — Posuwa się pan do stosowania coraz to nowych wybiegów, a wszystko po to, aby uczynić z pańskich kłopotów jakiś wyjątkowy przypadek. Muszę wszakże panu oświadczyć, że przedstawione przez pana rozumowanie, na nic się nie zda.

W tym momencie Wilhelmi podniósł głowę. Zaledwie przez sekundę, a może dwie przyglądał się rysom swego gnębiciela, a mimo to ogarnęło go przerażenie. Z twarzy tamtego, spoglądała ku niemu nieubłagana, nic znająca odrobiny litości, bezwzględność. Teraz był pewien, że na żadną pomoc liczyć nie może.

Pochylona postać rysownika, wyprostowała się. Mocne postanowienie, żeby nie pozwolić się więcej poniżać i dręczyć, odmalowało się teraz na jego obliczu. Zamierzał właśnie jakimś słowem zakończyć tę daremną rozmowę, gdy nagle Seidelmann jakby się odmienił.

— Wilhelmi — powiedział i stanął przed rysownikiem. — Wie pan przecież, że zawsze byłem panu przychylny.

Spytany spojrzał nań podejrzliwie, gdyż z podobnym tonem nigdy się jeszcze u kupca nie spotkał.

— Było Tak, czy nie? — domagał się odpowiedzi Martin Seidelmann.

— Ze swej strony, wie pan wszakże o tym, że zawsze dobrze wykonywałem swoją robotę — odparł wymijająco Wilhelmi.

— Praca jest pracą, idzie jednak o pana, a ja bez względu na kogokolwiek, nie mogę łamać moich zasad. Być może jednak dałoby się załatwić tę sprawę jakoś inaczej. Jak daleko jest pan ze swoją robotą? Pracuje pan jeszcze nad kolorami, czy już nad całością?

— Nad całością.

— Zatem kilka spośród tych wzorów, ma pan już gotowych?

— Tak, cztery. Ostatni zaś zacząłem wczoraj przed południem.

— W takim razie, niech pan wytnie te cztery i przyniesie mi. A ja będę wtedy mógł panu za nie zapłacić, nie naruszając przy tym moich zasad i nie wystawiając się na niebezpieczeństwo poniesienia strat.

— Istotnie, to byłoby wyjście! — odetchnął z ulgą Wilhelmi. — Zupełnie o tym nie pomyślałem.

— A więc niecił pan idzie! Będę tu na pana czekał!

Wilhelmi wyszedł pośpiesznie i nie minęło zbyt wiele czasu, gdy wrócił zdyszany.

— No, pozwoli pan, że zobaczę! — rzekł Seidelmann łaskawie. Wziął arkusz ze wzorami do ręki i obejrzał. Na twarzy kupca pojawił się ponury, nieprzyjazny gry mas. Podszedł do okna, aby móc lepiej widzieć.

— Hm — mruknął wyraźnie zawiedziony.

Wilhelmi poczuł, że cała jego nadzieja przepadła. Seidelmann odwrócił się tymczasem w jego stronę.

— Czy są to wzory wykonane po raz pierwszy? — spytał kupiec, spoglądając przy tym badawczo na Wilhelmiego. — Chodzi mi o te pańskie pomysły i wzory?

— Oczywiście!

— Nie widział pan przypadkiem, wcześniej czegoś podobnego?

— Ależ panie Seidelmann, co mają znaczyć te pytania? Wszystkie wzory jakie dostarczam, są przecież mojego autorstwa.

— Hm! W tym przypadku jednak, wygląda na to, że pan się myli. Niech pan sobie przypomni.

— Nie przypominam sobie ani jednego wzoru, który byłby podobny do któregoś z tych czterech.

— Hop, hop! Przecież leżał tu jeden, gdy był pan u mnie ostatnim razem.

Wilhelmi skulił się jak pod uderzeniem pejcza.

— Ale… ale ja go… nie widziałem — wyjąkał.

— Leżał tam na stole, na wprost pańskich oczu.

— Na Boga, zupełnie nic o tym nie wiem.

— Niech pan Boga do tego nie miesza, mój drogi! Wyjaśnię panu, w czym rzecz. Pewien rysownik wzorów pytał u mnie o pracę i przy słał mi jeden ze swoich rysunków. Leżał on potem na stole, tuż przed pańskimi oczami. Tam! Być może tamte kolory i linie utkwiły panu w głowie, niewykluczone zresztą, że całkiem nieświadomie.

— Niemożliwe!

— Ale musiało tak być, gdyż wszystkie cztery pańskie wzory, są na wskroś podobne do tamtego.

— Coś takiego… nie, panie Seidelmann, coś takie nic mogło się przytrafić!

— Niech się pan tak nie zarzeka! To się może zdarzyć największemu nawet artyście, czy najlepszemu i najbardziej godnemu zaufania pracownikowi.

— Może więc porówna pan moje wzory z tamtymi?

— Niestety nie da się tego zrobić, gdyż odesłałem już tamten rysunek. Wilhelmi zwiesił bezradnie głowę.

— Jeszcze i to! — jęknął.

— Rzeczywiście, źle pan na rym wyszedł i dlatego szkoda mi pana. Ale nie mogę tu nic zmienić. A w takich okolicznościach, pańska ostatnia praca jest dla mnie bezużyteczna.

Po oznajmieniu owej jakże bezwzględnej decyzji na moment zapanowało milczenie. Potem zaś Wilhelmi uczynił jeszcze jedną, ostatnią próbę ratowania swej sytuacji.

— Czy zatem porównanie moich wzorów z tamtymi, jest rzeczą zupełnie niemożliwą, panie Seidelmann?

— Zupełnie nie. Ale musielibyśmy wysłać pańskie dzieło tam, albo ów wzór ponownie tu sprowadzić. Co pan by wolał?

— Oczywiście to drugie. Mógłbym wtedy i ja się przekonać.

— Hm, no mój drogi, czy aby pan mnie nie podejrzewa?

— Ależ panie Seidelmann, jakbym śmiał…

— No dobrze, nie odbiegajmy od tematu! Tak czy owak, potrzeba na to czasu. A póki co, tak jak mówiłem, nie będę miał z pańskiej pracy żadnego pożytku.

— A… no, a pieniądze?

— Jak to? Nie może pan chyba żądać, abym zapłacił panu za coś, co jest dla mnie bez wartości.

Rysownik ścisnął trzymaną w ręku czapkę. O mało co, a byłby krzyknął z rozpaczy. Zdołał się jakoś pohamować, a nawet zdobył się na jeszcze jedno pytanie.

— A zadatek, panie Seidelmann?

Martin Seidelmann aż uniósł się z oburzenia.

— Zadatek? Sądziłem, że takie pytanie już nie padnie! Nie dałbym panu żadnego zadatku, nawet gdybym był przekonany, że pan mi przyniesie robotę jutro, a co dopiero w sytuacji, kiedy wiem, że upłyną tygodnie zanim mi pan coś nowego dostarczył.

— Aż czego będę przez ten czas żył?

— To twoja sprawa! — odezwał się Seidelmann takim tonem, że nawet najłagodniejszego i najbardziej cierpliwego człowieka musiałby ogarnąć szał.

Ale rysownik zazgrzytał tylko zębami.

— Czy wie pan do kogo odnosiło się zdanie, które pan właśnie wypowiedział?

— To laki frazes.

— To zdanie stało się frazesem, panie Seidelmann. Jest to bowiem biblijna sentencja. Otóż taką odpowiedź, otrzymał Judasz Iskariota, gdy pożałował swego czynu i rzucił kapłanom pod nogi owe trzydzieści srebrników.

— Możliwe, że tak było.

— A polem poszedł i powiesił się. Czy i ja powinienem uczynić to samo?

— Mój drogi, a cóż przyszłoby pańskiej rodzinie z pana śmierci? — spytał Seidelmann chłodno, prawie szyderczo. — Takie sytuacje są próbami, a człowiek, który został im poddany, wychodzi z nich silniejszy, szlachetniejszy i doskonalszy.

— Albo nie wychodzi, lecz ginie i umiera. Jeśli Bóg, rzeczywiście jest miłością, to niemożliwe, aby człowieka wystawiał aż na taką próbę.

— To są rozważania, które niczemu nie służą, i ja nie mam na nie czasu. Niech pan więc może już, dalej się nie trudzi!

— A co w takim razie z tymi czterema wzorami?

— Tymczasem zatrzymam je, by porównać z tamtym, gdy nadejdzie. Takie było przecież pańskie życzenie. A wtedy dostanie pan odpowiedź. Na dzisiaj to już wszystko.

Powiedziawszy to odwrócił się. Wilhelmi czuł się tak, jakby zaciskano mu pętlę na gardle. Chwiejnym krokiem ruszył ku wyjściu. Ale gdy tylko znalazł się na zewnątrz, uderzyła weń fala mroźnego, zimowego powietrza, sprawiając iż wnet oprzytomniał. Przystanął i spojrzał w dół drogi.

— I co teraz? — spytał sam siebie.

Pomyślał o domu i w jednej chwili przejęła go zgroza, gdy wyobraził sobie swój powrót z pustymi rękami. Lament i narzekania najbliższych znów będą rozrywały mu serce, a on nie znajdzie dla nich najmniejszego nawet słowa pociechy. Przeciwnie, przyniesie im jeszcze tę okropną wiadomość, że także jutro, pojutrze i przez wszystkie następne dni nie będzie miał żadnych pieniędzy.

Niewymowna gorycz wezbrała teraz w tym udręczonym człowieku. Przyjdzie mu więc zaczynać robotę od początku, trzeba będzie wymyślać nowe wzory, naszkicować je, a potem wyrysować do końca! Bez tego nie ma nawet co myśleć o pożywieniu, o świecach, o ogrzanej izbie i pieniądzach na lekarstwo dla chorych.

Wlókł się więc z głową nabitą ponurymi myślami i ani się spostrzegł, gdy znalazł się w swej ubogiej izbie. Teściowa nie musiała go nawet pytać o rezultat tej wyprawy Od razu bowiem poznała jak się sprawy mają. Dlatego też odciągnęła zięcia na bok, aby tego co miał zamiar jej powiedzieć, nie usłyszała przypadkiem jej chora córka.

A kiedy Wilhelmi wyżalił się już i wyznał jej całe nieszczęście, jakie go spotkało, wtedy ona chcąc go pocieszyć, pogładziła go po głowie swą wychudzoną, starczą dłonią.

— Ale mimo wszystko nie powinieneś tracić nadziei! — napomniała go. — Zostań tu przez chwilę! Ja za ten czas pójdę do żony doktora i przyniosę to, co nam obiecał. A kiedy tylko wrócę zajmę się chorymi, a ty udasz się do Czerwonego Młyna, do swego brata. A jeśli on też nie będzie mógł ci pomóc, to przynajmniej z nim porozmawiasz. To także może okazać się dobrodziejstwem!

Wilhelmi przytaknął. Zgadzał się na wszystko i na wszystko był już przygotowany, jego wola i zapal opuściły go całkowicie.

Na powrót teściowej przyszło czekać mu prawie godzinę. A kiedy wróciła, przytaskała z małych saneczek: bochenek chleba, garnek mleka, drugi garnek z rosołem, trochę masła a nawet cztery jajka. Ale to nie był koniec, bowiem po chwili, przywlekła jeszcze trochę węgla i solidną wiązkę drzewa. Staruszka nie mogła się wprost nachwalić dobroci doktora i jego żony, którzy to wszystko jej podarowali.

Pod wpływem tych niespodziewanych darów nastrój chorych, a także Wilhelmiego poprawił się nieco. Nie zwlekając więc ani chwili dłużej, wyszedł z chałupy i skierował się do swego brata, do Czerwonego Młyna. Tam wprawdzie też się nie przelewało, ale był z niego człowiek dusza. Gdy mógł dawał, a jeśli już rzeczywiście nie mógł pomóc, to przynajmniej starał się udzielić jakiejś rady, zawsze jednak można było usłyszeć odeń, przyjacielskie, współczujące słowo.



W Czerwonym Młynie


Z głównego traktu Wilhelmi zboczył na ścieżkę prowadzącą ze wsi, aż na leśną polanę. Aby tam jednak dotrzeć, musiało się przejść obok wzniesionego z samej tylko czerwonej cegły i mieszczącego w swym wnętrzu młyn, budynku. Z tego też powodu, zwanego w okolicy Czerwonym Młynem.

Znajdował się on na skraju lasu, tuż przy stromym stoku i był starą na poły już zrujnowaną budowlą. Młynarz przez długie lata pracował tu jako pomocnik, aż, pewnego dnia ożenił się z córką swego majstra. Dostał więc młyn w spadku, rzecz jasna ze wszystkimi długami, jakie na nim ciążyły. Nowy młynarz był pracowity i obrotny i jeszcze kilka lat temu, myślał, że uda mu się do czegoś dojść. Tak się jednak złożyło, że właściciel kopalni „Szczęście Boże”, baron von Wildstein, zbudował zupełnie niedaleko ogromy, zgodnie z najnowszymi trendami techniki, młyn parowy i od tego czasu „Czerwony Młyn” często nawet całymi tygodniami, stał bezczynnie Wilhelmi przemierzył wzdłuż całą dolinę i wkrótce ujrzał, snujący się z komina starego młyna, dym.

— Mogą sobie przynajmniej pozwolić na ciepłą izbę — pomyślał w duchu.

Kiedy wszedł do sieni poczuł wyraźnie, przyjemny, aromatyczny zapach.

— Pieczeń?, — zdziwił się — l to jeszcze z dziczyzny, jak mi się wydaje. Skąd coś takiego u mego brata? Przecież chyba nie…

Wilhelmi zapukał, a ze środka rozległo się głośne „Proszę wejść!” Gość otworzył drzwi i ujrzał swego brata wraz z żonę, siedzących przy jedzeniu.

Młynarz był wprawdzie podobny do rysownika, aczkolwiek, wyglądał dużo zdrowiej, zaś panią młynarzową, można spokojnie było uznać za osobę tęgą. Jednak sądząc po obliczach obojga małżonków, musiało się dojść do przekonania, że los także im nie szczędził trosk ani kłopotów.

— Przyszedłeś w najwłaściwszym momencie! — zawołał młyna rz. — No, siadaj i zjedz z nami.

— To pachnie niczym pieczeń z dziczyzny!

— Zgadłeś, bo to właśnie jest udziec sarni.

— Ale skąd u ciebie takie drogie jedzenie?

— To prezent.

— Od kogo?

— No, to moja tajemnica.

— Wybacz, nie chciałem być ciekawski…

— Głupstwo! Ale mogę cię uspokoić, nie zostałem kłusownikiem. Siadaj więc i częstuj się!

Rysownik posłuchał, chociaż wahał się jeszcze trochę. Młynarzowa przyniosła talerz i sztućce, po czym ponownie usiadła.

Ostatecznie jednak Wilhelmi przezwyciężył swoje wątpliwości dotyczące pochodzenia pieczeni. Były nieludzko wprost głodny i nie zwlekając dłużej, odkroił sobie kawałek sarniego udźca. Ale kiedy zamierzał włożyć do ust pierwszy kęs, nagle znów się zawahał.

— Co się stało? — spytał młynarz.

— Nie mogę… Moja żona, moje dzieci! — odłożył nóż oraz widelec i westchnąwszy głęboko oparł się na krześle.

Młynarz pokręcił ze zdziwienia głową, za to jego żona stwierdziła:

— Zdaje mi się, że wiem co mu jest. Nie może jeść, bo wie, że żona i dzieci są głodne. Nieprawdaż szwagrze?

— Tak — przyznał rysownik. — Byłbym się chyba udławił tym kęsem. Jego brat zaśmiał się, chcąc ukryć zmieszanie.

— Taki właśnie jesteś! Na zewnątrz niby twardy chłop, a w środku miękki, jak gęsi smalec. Ale jeśli o to chodzi, to częstuj się i o nic się nie martw! Starczy także dla twojej żony i dzieci. Dostaliśmy w prezencie całą sarnę.

— Całą sarnę? Czy to nie aby od leśniczego Wunderlicha? Tego rodzaju wspaniałomyślność, bardzo jest do niego podobna.

— Nie mówię teraz ani tak, ani nie. Najpierw jedzmy, a potem będziesz mógł się wszystkiego dowiedzieć.

Tym razem Wilhelmi nie kazał się już dłużej prosić i niedługo potem jego porcja zniknęła z talerza.

— No to dzisiaj najadłeś się chyba za wszystkie czasy! — powiedział śmiejąc się młynarz. — Miałeś zdaje się wielki post?

— To prawda — westchnął brat. — Ostatnio mizernie mi się wiodło.

— I nie mogłeś wcześniej przyjść do nas?

— No, a czego miałbym, u was chcieć? Wiem przecież dokładnie, że sami macie kłopoty.

Młynarzowa spojrzała na szwagra ze współczuciem.

— Rzeczywiście, jest u was w domu tak ciężko? — spytała.

— Niestety — przytaknął rysownik. — Nie powodzi nam się tak dobrze jak wam. Wy jadacie sobie pieczeń w cieplej izbie, a i macie też, sądząc po odgłosach dochodzących z młyna, pracę.

— Bogu niech będą dzięki, pracę mamy! — powiedział młynarz — I oby tak chciało być nadal.

Młynarzowa schyliła głowę, jak gdyby chciała ukryć w ten sposób cisnące się jej na usta słowa.

W tej akurat chwili, na zewnątrz rozległ się głos dzwonka. Młynarz musiał wyjść, aby dosypać żarnom zboża.

— Zdaje się, że jakiś kłopot leży ci na sercu? — zwrócił się rysownik do młynarzowej, kiedy zostali sami.

— I to ogromny — westchnęła kobieta.

— Czy można wiedzieć, co to jest?

— To niech lepiej on sam ci powie. A ja proszę cię, jako mojego szwagra, na miłość boską, odradź mu to!

— Czy brat mój zamierza zrobić coś złego?

— Tak, tak! Wyświadcz mi tę przysługę i uczyń co w twojej mocy, aby go od tego odwieść!

W tym momencie rozmowa została przerwana. Młynarz wrócił do izby, po czym rzucił pytające spojrzenie w stronę żony.

— No, wygląda na to, że zdążyła już się przed tobą wyżalić — stwierdził, uśmiechając się dobrodusznie. — Sprzątnij Paulino i przyjdź tu zaraz. Małżonkowie nie mogą mieć przecież przed sobą tajemnic. Powinnaś więc usłyszeć, co brat na to powie.

Gospodyni zebrała raz dwa wszystko ze stołu i znowu usiadła obok obu mężczyzn.

— A więc źle się dzieje w waszym domu? — odezwał się młynarz.

— Jest gorzej niż było kiedykolwiek.

— Że nie macie co jeść, o tym już mówiłeś. U nas zresztą też było podobnie.

— To jednak nic, żona i dzieci są śmiertelnie chore. Młynarzowej łzy napłynęły do oczu. Wilhelmi dostrzegł to i teraz sam nie potrafił się już powstrzymać. Położył na stole ręce, oparł na nich głowę i cicho zapłakał.

Młynarz chciał pocieszyć brata jakimś serdecznym słowem, ale jego żona dała mu znak, żeby nic nie mówił. I miała pani Pulina całkowitą rację. Kiedy bowiem czasem człowiek się wypłacze, tedy robi mu się lżej na sercu.

Pozostawili więc rysownika w spokoju, dopóki on sam nie podniósł znów głowy i nie otarł łez.

— Wy chyba się nie dziwicie, że tak mnie to w końcu dopadło — powiedział, jakby ktoś domagał się od niego usprawiedliwienia. — W domu jednak staram się nie dać nic po sobie poznać.

— No i dobrze robisz szwagrze — przytaknęła młynarzowa. — Możesz śmiało wyznać nam wszystko to, co cię gnębi!

Wyrzucił więc z siebie Wilhelmi cały swój żal i całą boleść. A na koniec opowiadał szczegółowo tym, co spotkało go u Martina Seidelmanna. Naraz, zupełnie niespodziewanie młynarz rąbnął pięścią w stół.

— Coś takiego, to niesłychane! Nigdy bym go o to nie podejrzewał, dla nas był przecież taki serdeczny i życzliwy.

— Dla was? Jak to?

— Dał nam robotę. Mielemy dla niego. To dlatego nasz młyn, po dłuższej przerwie znowu dzisiaj klekoce.

— Dla Seidelmanna? — zdumiał się rysownik. — Na co mu potrzebne tyle mąki i skąd bierze ziarno? Jego rodzina nie jest przecież tak liczna, żeby po mąkę na chleb musiał chodzić do młynarza.

— Robi na tym interes. Otrzymuje zboże z tamtej strony granicy, ja je mielę, on zaś sprzedaje mąkę hurtowo i mówi, że całkiem dobrze na tym wychodzi.

— No, a gdzie jest to zboże?

— W młynie parowym. Oni wszakże nie mogą nadążyć z robotą, gdyż to sprawa pilna, więc ja im pomagam. Podobno mam to robić przez dłuższy czas, a Seidelmann żeby ubić interes, dał mi od razu sto marek zaliczki.

— Sto…! Niewiarygodne! To zupełnie do niego nie pasuje!

Młynarzowa rzuciło swemu mężowi ukradkowe spojrzenie, pokazała oczami na szwagra, po czym Tak, aby rysownik tego nie widział, wykonała palcami gest naśladujący liczenie pieniędzy.

— Czyli wychodzi na to. — ciągnął dalej młynarz, udając, że niczego nie zauważył — że o najbliższą przeszłość możemy być chyba spokojni. Hm, a nawet dalibyśmy sobie radę, mając czterdzieści marek mniej. Gdyby te czterdzieści, mogły ci się na coś przydać, to możesz je dostać.

Wilhelmi zerwał się z krzesła na równe nogi, potem jednak zastygł w miejscu i niczym ktoś śniący na jawie począł wpatrywać się w brata i szwagierkę.

— Panie na wysokościach… czterdzieści marek! Przecież… przecież to nie mogło zdarzyć się naprawdę!

Młynarz wyglądał na zakłopotanego tą sceną.

— No więc jak? — spytał. — Chcesz je?

— Jakże bym mógł nie chcieć? Och, nigdy wam tego nie zapomnę! Doprawdy spadł mi ogromny kamień z, serca! Będziemy mieli jedzenie, ciepło w izbie, a nawet kupimy lekarstwo! Jestem jak nowonarodzony. Czuję się tak, jakby objawił mi się anioł zbawiciel.

— No, no, no — uśmiechnęła się młynarzowa. — Jesteśmy przecież ludźmi i naszym obowiązkiem jest pomóc, jeżeli to możliwe.

— Och, dobra z ciebie dusza! A teraz pozwólcie mi już odejść! Tam u mnie przecież ogromna bieda! Nie mogę więc kazać im cierpieć ani sekundy dłużej!

I rysownik zaczął zbierać się do odejścia, chociaż nie otrzymał jeszcze owych czterdziestu marek. Młynarz jakby się nieco ociągał i najpierw wskazał na krzesło, z którego brat dopiero co wstał.

— Jeszcze tylko na chwilę! — poprosił — Skoro tyle czasu wytrzymali bez ciebie, to te parę minut też ich nie zbawi. Muszę bowiem ci coś powiedzieć, a potem spytać o radę, gdyż niezmiernie mi zależy na twoim zdaniu.

Rysownik usiadł, młynarz zaś zakłopotany, podrapał się za uchem.

— No,. Paulino. — zwrócił się do swojej żony — jak właściwie powinienem to zacząć? To przecież wielce drażliwa sprawa!

— Zgadzam się. — odrzekła Paulina — to wielce drażliwa sprawa!

— O cóż zatem chodzi? — spytał Wilhelmi.

— Hm! O pewien interes.

— Aż kim?

— Z… hm! No, niech tam… z Leśnym Upiorem!

Młynarz przypatrywał się teraz z uwagą swemu bratu. Sądził, że to wyznanie spadło na niego niczym grom z jasnego nieba, ale zawiódł się w swoich oczekiwaniach. Wilhelmi nie wyglądał wcale na przerażonego, nie podskoczył z wrażenia na krześle i nic wypowiedział też żadnego, świadczącego o zdumieniu i zaskoczeniu słowa. Jedynie krótki błysk w jego oczach zdradził, że ta niesłychana wiadomość, w ogóle zdołała go poruszyć.

— Tak, tak — stwierdził następnie zastanawiające spokojnie. — Czy to znaczy, że przywódca przemytników przysłał do ciebie posłańca?

— Nie, sam osobiście przyszedł do mnie.

— Kiedy?

— W niedzielę.

— Opowiedz mi więc o tym, ale dokładnie, proszę!

— Jak dobrze wiesz, moja żona i żona leśniczego są dobrymi przyjaciółkami. No i w niedzielę wieczorem. Paulina wybrała się do leśniczówki, a ja byłem w domu sam. I wtem, wyobraź sobie, ktoś zapukał w okiennicę. Pomyślałem sobie, że to Paulina i zdziwiłem się, gdyż o ile było mi wiadomo, zabrała ze sobą klucze. A kiedy potem otworzyłem drzwi, ku memu zaskoczeniu ujrzałem przed sobą postać mężczyzny. Był to Leśny Upiór.

— Poznałeś go, tak od razu? Jak zatem wyglądał?

— Prawdę mówiąc, z początku nie bardzo mogłem cokolwiek dostrzec, bowiem nieznajomy przecisnął się obok mnie, a w sieni było ciemno.

— Jest pan sam? — spytał — Wiem, że pańska żona jest leśniczówce i zamierzam wykorzystać tę sposobność, aby z panem porozmawiać. Niech mnie pan jednak wpuści do izby!

Wszedł do środka pierwszy, a ja za nim. Dopiero wtedy, gdy stał naprzeciw mnie, przekonałem się, że wygląda zupełnie Tak, jak się go opisuje. Spodnie wpuszczone w buty z cholewami, niezbyt długa kurtka i kapelusz, a na twarzy czarna maska. Zaś dochodzący zza niej głos, brzmiał jakoś głucho.

— No, no! — odezwał się Wilhelmi ze spokojem. — Czego więc chciał od ciebie? Chyba już się domyślam.

— Nie tego nie możesz się domyślać. Zażądał bowiem ode mnie czegoś całkiem szczególnego, tej znajdującej się na tyłach młyna piwnicy.

— A ty zgodziłeś się na tę propozycję?

— To nie była propozycja lecz żądanie. Myślisz sobie, że mnie o coś pytał, albo prosił?

— No, pytać przecież musiał.

— Widocznie nie przyszło mu to do głowy. Zażądał natomiast wynajęcia piwnicy i zaoferował mi za to dwieście marek dzierżawnego rocznie. Zresztą od razu wypłacił mi za to połowę tej sumy.

— Aha! czyli te pieniądze, które chcesz mi pożyczyć pochodzą od Leśnego Upiora?

— Nie. Możesz je więc spokojnie przyjąć, są bowiem od Seidelmanna. Sto marek Leśnego Upiora leży, jak na razie nietknięte.

— Ale wiesz chyba na jakie niebezpieczeństwo się narażasz? On będzie chciał wykorzystać twoją piwnicę jako magazyn dla szmuglowanych towarów. To przecież jasne.

— Skądże znowu! Wcale nie! I to jest dla mnie właśnie niepojęte. Leśny Upiór płaci mi dwieście marek rocznie za to, żeby mieć prawo moją piwnicę… zasypać! Później, gdy nasza umowa przestanie już obowiązywać, będę mógł na nowo ją odkopać.

— Zupełnie tego nie rozumiem — wyznał rysownik. — Może on cię po prostu zwodzi?

— Nie — zapewnił swego brata młynarz. — On naprawdę ma zamiar zasypać tę piwnicę. Dziś do wieczora muszę ją opróżnić i zostawić mu klucz wetknięty w jej drzwiach. Za dwa tygodnie, tak mi tłumaczył ów budzący grozę gość, będę mógł sam zobaczyć, że piwnica rzeczywiście została zasypana, a jednocześnie odebrać z powrotem klucz. Widzisz więc teraz, że o żadnym niebezpieczeństwie nie może tu być mowy.

Rysownik pokiwał wolno głową.

— To się dopiero okaże — stwierdził w zamyśleniu. — Nie dziwię się jednak, że mu nie odmówiłeś. Leśny Upiór ma bowiem w zwyczaju wymuszać swe żądania przy pomocy’ najostrzejszych gróźb. I biada temu, kto odważyłby się stawić mu czoła.

— Tak właśnie jest! — krzyknął młynarz — Leśny Upiór groził mi śmiercią na wypadek, gdybym odmówił wynajęcia piwnicy. Twierdził, że jeśli jednak dojdziemy do porozumienia, to wkrótce sam będę mógł się o tym przekonać, że wyszło mi to na dobre. Zgodziłem się więc, a on obiecał mi, że tak wszystko urządzi, iż nie będę miał z tego powodu jakichkolwiek kłopotów. I teraz dochodzimy do najbardziej zdumiewającego zdarzenia w całej historii. Otóż, zaraz na drugi dzień pojawił się w młynie Seidelmann i zaproponował mi robotę. Coś takiego zdarza się chyba tylko w bajkach!

— Hm — mruknął rysownik. — Nie wierzę w bajki. To dobre dla dzieci. Powiadasz zatem, że był u ciebie Seidelmann i to ojciec?

— Tak, ojciec. Opowiedziałem ci przecież ze szczegółami, że chciał aby zboże zostało jak najszybciej zmielone, po to, aby mógł następnie sprzedać z zyskiem mąkę i tak dalej.

— I rzeczywiście sądzisz, że złożone przez mego zamówienie, pozostaje w jakimś związku z Leśnym Upiorem?

— Nie może być co do tego żadnych wątpliwości. W nocy dostaję zapewnienie, że jeżeli wynajmę piwnicę, to moja sytuacja życiowa zmieni się na lepsze, a następnego dnia otrzymuję to wspaniale zamówienie. Trudno więc uznać to za przypadkowy zbieg okoliczności.

— Hm! Jak więc sobie tłumaczysz ten niezwykły traf?

— Sporo czasu łamałem sobie nad tym głowę, aż wreszcie coś zaczęło mi świtać. Jeżeli dobrze całą tę sprawę rozumiem, to nie jest ona, aż tak bardzo zagadkowa jak się wydaje. Otóż Leśny Upiór wywiera niebywały wprost wpływ na wszystkich mieszkańców Hohenthal i okolicy. Jest tu w górach kimś w rodzaju niekoronowancgo króla. Biedni ludzie służą mu czy to jako przemytnicy, paserzy, posłańcy, czy w jakiś inny sposób, w zależności od tego czego Leśny Upiór potrzebuje. Resztę ludzi zostawia w spokoju. Ci wszakże, których potrzebuje, muszą być bezwarunkowo posłuszni jego woli. W przeciwnym bowiem razie zaczyna im się tak źle powodzić, iż prędzej czy później czeka na nich tylko stryczek. Powtarzam jednak, chodzi o biednych ludzi: I wcześniej tak właśnie myślałem Ale mój przypadek sprawił, ze zmieniłem zdanie. To, że taki Seidelmann sam przyszedł do mnie, musiało z pewnością zdarzyć mc na skutek interwencji Leśnego Upiora. Tak więc i Seidelmannowie, najbogatsi w Hohenthal, nic licząc barona von Wildsteina, także więc i oni zostali widocznie zmuszeni poddać się woli tajemniczego. Leśnego Upiora. Kto wie, co tam ma w ręku przeciwko staremu Seidelmannowi, ten król przemytników. Jeśli się dobrze nad tym zastanowić, to na pewno kupca też ogarnął strach. Z tego zaś punktu widzenia, nie powinno się chyba mieć za złe takiemu biedakowi jak ja, że nie potrafił się oprzeć naleganiom Leśnego Upiora.

Młynarz umilkł i spoglądał wyczekująco na brata. Także pani Paulina, która ze strachem przysłuchiwała się rozmowie, zerkała na rysownika, ciekawa jego odpowiedzi. Ten patrzył w osłupieniu przed siebie i nic nie mówił. Trzeba było aż krzyknąć, aby wyrwać go z tej niezwykłej zadumy.

— No: powiedz wreszcie choć słowo! Co sądzisz o tej sprawie? Wilhelmi oprzytomniał wreszcie.

— Co ja o tym sądzę? Ach! Być może masz w tym wszystkim rację. Albo i nie masz. Najważniejszą sprawą dla ciebie jest wszakże to, że lepiej ci się teraz powodzi. Opowiadaj zatem dalej!

— Niewiele zostało już do opowiadania — burknął młynarz. — Najwyżej jeszcze o tej sarnie. Znalazłem ją wczoraj wieczorem przed drzwiami domu wraz z kartką, na której było napisane: w podarunku od Leśnego Upiora. Zresztą i tak głupio wyszło. — dodał młynarz, uśmiechając się zakłopotany — gdyż Paulina zorientowała się, że pertraktowałem z. Leśnym Upiorem. Gdy wróciła z leśniczówki, przemknęła się niepostrzeżenie do kuchni i stamtąd wszystko słyszała. A kiedy tamtego dawno już nie było, przyszła do izby i od tamtej chwili ciągle jest w strachu. Uważam jednak, że kobiety nie powinny się do tego mieszać. To są wyłącznie męskie sprawy.

— O przepraszam! — przerwała mężowi pani Paulina. — Leśny Upiór działa niezgodnie z prawem. Ten człowiek jest nie tylko przemytnikiem ale i mordercą, i kto wchodzi z nim w układy, ten popełnia przestępstwo.

— Ależ Paulino! Bądź rozsądna! Nie bierzesz pod uwagę tego, do jakich gróźb, posunął się wobec mnie! Gdybym nie przyjął jego propozycji, stałbym się jego wrogiem, a to mogłoby kosztować mnie nawet i życie. Ten człowiek bowiem, nie cofnie się przed niczym.

Żona młynarza westchnęła tylko i zamilkła. Za to całkiem niespodziewanie odezwał się rysownik.

— W rym przypadku wierzę mu całkowicie — przytaknął bratu. — Leśny Upiór jest bezwzględny i okrutny, sam tego zresztą doświadczyłem.

Młynarz rzucił zdumione spojrzenie na mówiącego.

— Ty? — spytał. — Coś cię z nim łączy? Wilhelmi pokiwał głową, po czym zaczął wyjaśniać.

— Prawie że! Niestety len łajdak żąda, abym kierował siecią jego posłańców. Ale jak dotąd, jeszcze mu się nie udało nakłonić mnie do tego, chociaż wytężał wszystkie siły.

— To znaczy, że rozmawiał już z tobą?

— Tak kilkakrotnie zatrzymywał mnie na drodze, kiedy robiłem sobie przerwę w pracy, wychodziłem wieczorem na półgodzinny spacer. Ten człowiek jest bardzo zuchwały oraz przebiegły i potrafi wykorzystywać nadarzające się okazje. Wie, że jestem w potrzebie, a potrzeba, jak wiadomo nie zna prawa. I na to właśnie liczy. Gdy tkwi się bowiem w nędzy po uszy, a chora żona i dzieci są głodne, to gdy tylko zaoferowana zostanie jakaś pomoc, wyciąga się po nią rękę. Możecie więc sobie wyobrazić, jak trudno przyszło mi przedstawioną przez tego kusiciela propozycję, trzykrotnie odrzucić. Któregoś razu obiecał mi nawet całego talara, za samo tylko doręczenie zwykłego listu, gdzieś tu w najbliższej okolicy. Aleja nie zmieniłem zdania.

— I bardzo dobrze uczyniłeś! — przytaknęła młynarzowi. — Porządne sumienie jest…

Nie zdołała jednak dokończyć. Mąż bowiem, gniewnym gestem nakazał jej milczenie.

— Nie wygaduj podobnych rzeczy, Paulino! Na pewno nie jestem łajdakiem i zawsze starałem się postępować uczciwie. Ale żyć jakoś trzeba, a wiadomo, że ojciec rodziny ma obowiązek troszczyć się o swoich najbliższych. Sama widzisz co przyniosła mojemu bratu, ta cała nieugiętość. Kto wie jakich intryg użył Leśny Upiór, aby nastawić przeciwko niemu innych ludzi, głównie zaś Seidelmanna. I nic się nic zmieni, jeśli mój brał nadal będzie trwał w swym postanowieniu. A już myślałem, że udało mi się dobrze wam tę sprawę wyklarować. Ciągle tylko się mówi o uczciwości, o prawości… aleja o jednym zdążyłem się przekonać. Jeśli Leśny Upiór czegoś się domaga, to nie powinno się mu odmawiać, gdyż w przędnym razie, nie ma się więcej czego szukać w Hohenthal i okolicy. Natomiast jeżeli władzy nic podoba się ta sytuacja, to niech się postara i uniemożliwi tę przestępczą działalność króla przemytników i jego szajki. Zresztą, to i tak wszystkiego nic załatwi. Władze bowiem nic są w sianie obronić nas przed tym okrutnym i bezwzględnym człowiekiem, i z tego właśnie my musimy zdawać sobie sprawę. Jeśli jesteś mądry mój bracie, to powinieneś na przyszłość o lun pamiętać!

Młynarzowa nie odezwała się teraz ani słowa, rysownik zaś wyglądał na kogoś głęboko zamyślonego.

— Tak, tak — mruczał do siebie. — Trzeba się będzie nad tym zastanowić — potem jednak gwałtownie podniósł się z krzesła. — No, muszę już iść. Tam w domu czekają na mnie.

— Chwileczkę, skoczę tylko po pieniądze — odezwał się młynarz. Poszedł i po chwili przyniósł czterdzieści marek. Oczy rysownika błyszczały ze wzruszenia i radości, gdy chował je do kieszeni.

— Bracie, pomogłeś mi w największej potrzebie! Będziemy mieli teraz co jeść, a dzięki lekarstwu, moja żona i dzieciaki wyzdrowieją.

— Być może wystarczy jeszcze i na coś innego.

— Tak czy tak, będę liczył się z każdym groszem, najważniejsze jednak, że tej nocy, w ogrzanej izbie naszkicuję kilka nowych wzorów, z których na pewno będziemy mieli jakiś pożytek.



Między wieczorem, a rankiem


Po załatwieniu tego co było konieczne, Arndt i Wunderlich wrócili do leśniczówki. Woźnica Christian otrzymał na koniec suty napiwek, nic więc dziwnego, że uśmiechał się półgębkiem, gdy wkładał pieniądze za pazuchę. Kwotę zaś, którą obiecano właścicielowi stawów za jego przysługę, dostarczył po południu, osobiście sam leśniczy. Podjął się on tego zadania całkiem dobrowolnie, gdyż przeczuwał, że trudno mu będzie usiedzieć w domu. Dręczył go bowiem niepokój, rodzaj gorączkowego oczekiwania na nową przygodę, obiecaną mu przecież przez Arndta.

Spotkanie z Leśnym Upiorem! Och, to było rzeczywiście coś w guście leśniczego! Był tym tak przejęty, że nie potrafił myśleć o niczym innym. A wiadomo też, że co w sercu, to na języku, trudno byłoby więc, i to bardzo, temu poczciwemu małżonkowi, nie zdradzić się przed swoją Barbarką.

Ponieważ był jeszcze luty, zmierzch zapadał dość wcześnie, a tego dnia, na dodatek niebo przykryły chmury, tak, iż mogło się zdawać, że zarówno księżyc jak i gwiazdy przestały świecić. Kolację spożyto tym razem w leśniczówce w pośpiechu i ciszy. Zaraz potem, Wunderlich sięgnął po swoją fajkę, zapalił ją i zaczął niespokojnie krążyć po izbie.

— A cóż cię gryzie? — zdziwiła się żona. — Ani przez chwilę nie potrafisz usiedzieć dziś w jednym miejscu.

— Eeech, nic z tego nie rozumiesz. Czeka na mnie jeszcze pewna bardzo ważna sprawa.

— Och, Boże! Nie jesteś chyba na tropie jakiegoś przemytnika? Uważaj na siebie staruszku, bo jeśli oni cię postrzelą…

— Absurd! — zaburczał Wunderlich. — Nie myśl o żadnych kłusownikach. Mam coś ważniejszego do zrobienia. Wychodzę razem z kuzynem.

— Ach Tak, że też od razu nie wpadło mi to do głowy. Przecież pan Arndt stał się teraz najważniejszą osobą.

— Bo to prawda. Powiadam ci Barbarko, gdybyś wiedziała, to co ja wiem! — leśniczy aż westchnął głęboko, tak bardzo gnębiła go tajemnica, której nie mógł zdradzić. — Powiadani ci, to ktoś nadzwyczajny! Będziesz zdumiona!

— Czym?

— Czym? To jest właśnie pytanie, na które nie mogę odpowiedzieć. Ale pociesz się Barbarko! Już wkrótce wszystkiego się dowiesz.

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. To Arndt, który swój wieczorny posiłek zjadł u siebie w pokoju przyszedł, aby zabrać Wunderlicha na wiadome, niezwykle ważne spotkanie. Wunderlich błyskawicznie wdział na siebie grubą kurtkę, a na głowę wcisnął filcowy kapelusz. Potem złapał jeszcze za swoją flintę.

— Powinienem zabrać ją ze sobą? — spytał Arndta, chcąc się upewnić.

Detektyw skinął głową, po czym zwrócił się z kilku krótkimi słowami do żony leśniczego.

— Gdyby w czasie naszej nieobecności, ktoś pytał o pani męża, to proszę nie mówić, że poszedł ze mną. Jest w lesie i wróci do domu prawdopodobnie dopiero koło północy. Taka informacja powinna wystarczyć.

Następnie obaj mężczyźni ruszyli w drogę. Arndt wskazywał kierunek. Okazało się, że idą w stronę tamtejszego zakładu górniczego. Kiedy leśniczy to zauważył zdziwił się wielce.

— Chce się pan dostać do kopalni, kuzynie? — spytał, aby się upewnić.

— Tak, Tam właśnie zostało wyznaczone spotkanie. Strażnik Leghorn przedstawi mnie Leśnemu Upiorowi.

Wunderlich aż gwizdnął, na szczęście niezbyt głośno.

— Leghorn? Ten stary krętacz? Niech mnie licho, jeśli od początku nie podejrzewałem go o jakieś niecne sprawki. Ale, że jest on jednym z najbardziej zaufanych ludzi Leśnego Upiora, nie tego nigdy bym nie przypuszczał. A więc to Leghorn pana przedstawi! Czy mogę w takim razie dowiedzieć się, co ma być dalej, przede wszystkim zaś, w jakiej to roli mam wystąpić dziś wieczorem?

— Właśnie miałem zamiar udzielić panu pani niezbędnych wskazówek — wyjaśnił Arndt. — Zatem niech pan słucha! Kiedy znajdziemy się już blisko terenu kopalni, rozdzielimy się. Możliwe, że przyjdzie mi tam czekać, nie wiadomo więc, czy nie w towarzystwie kogoś, kto będzie mnie śledził. A nikt nie powinien się domyślić, że przyszedłem tu w towarzystwie. Idę teraz prosto do domu, w którym mieszka Leghorn. Naprzeciw, trochę na skos stoi stara szopa…

— Znam ją — przytaknął Wunderlich, — I wiem już, zdaje się o co chodzi,

— Tym lepiej. Ta szopa bowiem jest owym miejscem, gdzie mam spotkać się z Leśnym Upiorem, ł co pan o tym sądzi? Czy da pan radę zakraść się na tyły tej budy, tak aby nikt pana nie zauważył?

— Nie może być inaczej! Przecież to drobnostka dla kogoś kto spędził pół życia na polowaniach z podchodami!

— Ufam w pański spryt i pańską zręczność, mój drogi Wunderlich. Gdyby jednak mimo wszystko, ktoś pana odkrył i próbował zatrzymać, to może pan wtedy wykręcić się, dajmy na to, bajką o wykonywaniu służbowego obchodu.

— Mogę, oczywiście, że mogę. Ale wystarczy przecież powiedzieć, że znalazłem tu w pobliżu sidła, które zastawił jakiś kłusownik, nie gardzący nawet i wychudzonym szarakiem. Zresztą kto miałby mnie zatrzymać. Ten teren należy do pana barona, w służbie którego przecież pozostaję. A więc jestem uprawniony, co więcej, mam obowiązek, aby zaglądać również i tutaj.

— Świetnie! — pochwalił leśniczego Arndt. — Idźmy jednak dalej! W tym czasie, gdy ja będę pertraktował z Leśnym Upiorem, pan niech przycupnie z tylu za szopą i tam trzyma straż! To bardzo ważna sprawa i to z kilku powodów. Po pierwsze będzie pan prawdopodobnie jedynym świadkiem naszej rozmowy. Przez cienkie ściany tej budy, uda się panu chyba usłyszeć każde, nawet półgłosem wymówione słowo. Po drugie, będzie pan mógł uważać na to, czy nie kręci się przypadkiem koło szopy jakiś podejrzany typ, po to aby później ruszyć za mną i wywęszyć dokąd się udaję. Kogoś takiego musiałby pan, rzecz jasna w niewinny i dyskretny sposób, przytrzymać z dala ode mnie. Ale proszę być wtedy ostrożnym! Nikt nie powinien się zorientować, że coś takiego ma miejsce. I po trzecie, niech pan cały czas trzyma broń gotową do strzału! W takich sytuacjach, nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Jeśli tylko usłyszy pan, albo zobaczy, że rzeczywiście szykuje się na mnie jakiś atak, to wtedy od razu niech pan wkracza do akcji! Nie musi pan wszakże wtedy zdradzać się z tym, iż jest pan moim sprzymierzeńcem. Mógł pan przecież znaleźć się tu całkiem przypadkowo. Ale takie rozwiązanie może wchodzić w rachubę, jedynie w ostateczności. Jeżeli natomiast wszystko potoczy się dobrze, to niech pan pozostanie na uboczu! Czy pan mnie zrozumiał?

— Stary Wunderlich nie upadł przecież jeszcze na głowę — powiedział leśniczy, uśmiechając się przy tym. — Wiem już teraz doskonale, co mam robić. Pozostaje tylko pytanie o to, jak i gdzie znowu się odszukamy, gdy pańskie spotkanie dobiegnie końca.

— Hm! Ma pan jakąś propozycję?

— No właśnie się zastanawiam. Czy ma pan zamiar ruszyć potem w stronę Hohenthal?

— Najpierw Tak, Później wszakże chcę skręcić, po to aby znaleźć się na drodze prowadzącej do miasta. Powinno to tak wyglądać, jakbym postanowił wrócić tam z powrotem, mimo że zapadła już noc.

— Bardzo słusznie. Dokładnie o tym samym sobie pomyślałem. A teraz niech pan uważa! Gdy ujdzie pan kawałek tą drogą, napotka pan nieduży, należący do któregoś z chłopów, zagajnik. Tam właśnie będę na pana czekał. Prześlizgnę się doń, polami. W każdym bądź razie znajdę się tam wcześniej niż pan. Najpierw jednak upewnię się, czy pański powrót będzie mógł się odbyć bezpiecznie, a potem zaraz zniknę.

Wszystko zostało więc już ustalone. No, a detektyw zdążył jeszcze po drodze wskoczyć w jakieś zarośla, po to, aby założyć perukę i brodę, w których wystąpił już w trakcie pierwszego spotkania z owym nieznajomym. Kiedy doszli w pobliże kopalni, rozdzielili się, zgodnie z obmyślanym wcześniej planem. Wunderlich skręcił w prawo i przepadł w ciemnościach nocy, Arndt natomiast skierował się prosto do kopalni.

Ku swemu zdziwieniu, nigdzie nie dostrzegł nawet śladu ludzkiej duszy, chociaż liczył się z tym, że ktoś będzie tu na niego czekał. W końcu dotarł do mieszkania strażnika Leghorna i zapukał do jego drzwi. Po chwili ukradkiem wyglądnął przez nie gospodarz.

— O co chodzi? — burknął ponuro.

Arndt chwycił się prawą ręką za prawe oko. Wcześniej jednak stanął tak, aby znaleźć się w nikłym promieniu światła, który wydostawał się z otwartej sieni. Leghorn zatem powinien był wyraźnie dostrzec ten gest.

— Miałem tu czekać — powiedział Arndt, ciągle jeszcze z ręką przy oku.

— Ach, to pan! Zdaje się, że zapowiadał się pan na wczoraj?

— Tak, ale nie mogłem przyjść. Mam jednak nadzieję, że człowiek, z którym chciałbym się dogadać, znajdzie dla mnie czas również i dzisiaj.

— Zobaczymy co się da zrobić. Ale będzie pan musiał zaczekać. Najlepiej będzie, jeśli pójdzie pan zaraz do tej szopy.

— Dobrze, będę tam czekał.

Leghorn zniknął we wnętrzu domu, którego drzwi starannie za sobą zamknął. Arndt natomiast udał się do szopy. Po drodze mocno wytężał wzrok, ale nie odkrył nikogo. Gdy znalazł się w szopie, usadowił się wygodnie na słomie i począł nasłuchiwać w ciemności. W pewnej chwili zdawało mu się jakby usłyszał jakiś szelest na tyłach drewnianej budy. Przypuszczalnie to Wunderlich zajmował akurat swój posterunek. Arndt nie odważył się jednak na próbę porozumienia z nim, nie mógł przecież wiedzieć, czy mimo wszystko ktoś potajemnie go nie obserwuje.

I tak zeszło naszemu detektywowi na czekaniu dobre pól godziny. Wreszcie drzwi do szopy otwarły się. Ktoś wszedł do środka. Arndt poruszył się, po czym chrząknął, chcąc zaznaczyć swą obecność.

— Kto tu jest? — spytał dopiero co przybyły mężczyzna.

— Ten sam co przedwczoraj — odpowiedział Arndt.

— Kazał mi pan wczoraj czekać na próżno — rozległ się dość nieprzychylnie brzmiący glos.

— Niestety. Ale nie dało się inaczej. Trzeba mi było od razu omówić się o dzień później. Ale nawet do głowy by mi nie przyszło, że mógłbym ściągać na siebie niełaskę, tak potężnego człowieka.

Nieznajomy zaśmiał się krótko.

— Tak, tak! Tyle, że ja nie biorę tego za dobrą monetę, lecz za kpinę, a poza tym wystarczy już chyba tego wstępu! Słyszałem, że jest pan dość dobrze we wszystkim zorientowany. Jednak ja muszę zachować ostrożność. Otóż nie dowierzam panu i chcę panu powiedzieć, że nie opuści pan żywy tego miejsca, o ile nie uda się panu przekonać mnie, że nie jest pan na przykład szpiclem, mającym wyśledzić mnie i moich ludzi.

Do pioruna, pomyślał Arndt. To brzmi zupełnie inaczej niż przedwczoraj. Leśny Upiór okazał się nieco bardziej przezorny niż jego pomocnik. Ale przecież nasz bohater nie należał do ludzi, których łatwo można zastraszyć. Na wszelki wypadek miał w torbie nabity rewolwer, no, a w najgorszym razie, z tylu, za szopą, stał gotowy Wuderlich, ze strzelbą gotową do strzału.

— Skoro tak ma to wyglądać, — odezwał się Arndt, z udanym niezadowoleniem — to bardzo żałuję, że w ogóle nawiązywałem z panem kontakt. Sądziłem, że mimo wszystko, spotkam się u pana z lepszym przyjęciem.

— Nie mogę postępować inaczej — mruknął tamten, którego głos sądząc po brzmieniu, dochodził spoza założonej na twarz maski. — Muszę być wyjątkowo ostrożny. Dowiedziałem się, że jakiś łajdak włóczy się tutaj po naszej okolicy, próbując deptać mi po piętach.

— Ach, więc o to chodzi — zaśmiał się Arndt z dobrze odegraną szczerością w głosie. — I obawia się pan, że to ja mógłbym być tym człowiekiem? No, nie mój drogi, w taki sposób rzeczywiście nie uda nam się dojść do porozumienia. Wyobrażałem sobie załatwienie naszego interesu zupełnie inaczej. Mój przyjaciel, którego nazwiska nie mogę tu wymienić zna się dobrze z niejakim Michalowskim. Ów Michalowski zaś zatrzymuje się co jakiś czas w naszym miasteczku, a głównie po to, by móc prowadzić z panem jakieś interesy. I to właśnie on, poprzez mojego przyjaciela, zwrócił mi uwagę na pana. Miałem więc nadzieję…

— Co pan powiedział? Zna pan Michalowskiego?

— Mój przyjaciel go zna.

— No tak, to prawie to samo. Muszę wyznać, że teraz moje wątpliwości zniknęły. Jeśli tak, to jestem skłonny spróbować z panem. Niech mi pan wybaczy zatem moją podejrzliwość. Zgodzi się pan jednak, że ludziom naszej profesji, ostrożność nigdy nie zaszkodzi. W takim razie przystępujemy do interesu! Pierwsze moje pytanie jest takie: czy chce pan dostarczać czy przyjmować?

— Dostarczać.

— Czyli towar byłby przenoszony do Czech?

— Tak, jeśli to możliwe?

— Co to ma być za towar?

— Lekarstwa i farby do tkanin.

— O do diaska! Na to jest po tamtej stronie piekielnie wysokie cło przywozowe!

— Tym lepszy będzie interes.

— No, a ile da się na tym zarobić?

— Sześć tysięcy marek.

— Czystego zysku? Coś takiego! To dopiero byłby interes! No, zgadza się to z tym, co mi mój… co mi ten, który rozmawiał z panem przedwczoraj, przekazał. Kiedy więc ma pan zamiar dostarczyć towar?

— Gdy tylko panu to będzie pasowało.

— No więc jutro nadarza się bardzo dobra okazja. Mam przejąć tego dnia, obiecaną mi znaczną dostawę z Czech. Natychmiast po jej odbiorze moi ludzie ulokują ją w bezpiecznym miejscu. Powinno się to wszystko odbyć z jutra na pojutrze, o drugiej nad ranem.

— A gdzie?

— Przy końcu Leśnej Doliny, tu od naszej strony.

— Tam gdzie niedawno miał pan takiego pecha, jak to się teraz wszędzie mówi?

— Tak, właśnie dlatego tam.

— Chyba nie rozumiem.

— To przecież proste. Pogranicznicy sądzą, że my nie pokażemy się już tak prędko w Leśnej Dolinie. Dlatego będziemy tam względnie bezpieczni. Leśna Dolina, prawdopodobnie, nie jest teraz tak mocno strzeżona.

— Słusznie — przytaknął Arndt.

— Poza tym, — kontynuował człowiek w masce — pogranicznicy być może wierzą i w to, że my w ogóle zaprzestaniemy naszej działalności.

— Dlaczego mieliby w to wierzyć?

— Gdyż są przekonani, że Leśny Upiór, został już ujęty. Na pewno musiał pan w mieście, słyszeć już o rym. Chyba więc i czeskim pogranicznikom, zdążono już o tym donieść. Schwytano i uwięziono pewnego młodego tkacza z Hohenthal, o nazwisku Hauser…

— Tak, Krążą niejasne pogłoski na ten temat, chociaż uważam je za mocno przesadzone. Myślałem jednak, że chodzi o kogoś z pańskich ludzi.

— Ależ skąd! Rzecz wygląda zupełnie inaczej. Ten chłopak nie miał z nami nic wspólnego, jest niewinny. Po prostu zwabiono go w pułapkę. No i będzie musiał teraz odpokutować za cudze grzechy. A to na jakiś czas odwróci od nas uwagę urzędowych szpicli. No, ale wystarczy już o tym! Kończmy załatwianie naszych spraw! Czy zgadza się pan zatem na Leśną Dolinę?

— Nie mam nic przeciwko temu.

— A czy odpowiadałoby panu, gdybyśmy jutro załatwili także i pańską przesyłkę?

— Oczywiście — zgodził się Arndt. — Musiałbym jednak dowiedzieć się wcześniej paru rzeczy. A zatem, ilu ludzi przyniesie panu obiecaną przesyłkę?

— Dziesięciu.

— No to się świetnie składa. Mój towar także będzie rozłożony na dziesięciu ludzi, a więc pańscy ludzie z Czech mogliby od razu potem, zabrać moją kontrabandę.

— Tak to właśnie załatwimy. Czyli wystarczy mi zamówić tylko dziesięciu ludzi, po to aby przenieśli z kolei w bezpieczne miejsce, towar jaki otrzymać mam z Czech.

— No, to razem będzie już trzydziestu ludzi. Nieźle! W takim razie to już wszystko. Aha, jeszcze coś! Jak wygląda sprawa z hasłem?

— W ostatnim czasie nie używaliśmy żadnego.

— Dlaczego nie? Nigdy przecież nie zawadzi być dość ostrożnym. Jedno jest pewne, że moi tragarze wydadzą towar, jedynie wtedy, gdy usłyszą hasło. Nie mogę bowiem narażać się na żadne niebezpieczeństwo.

— Niech będzie. Powiedzmy zatem „Praga”. Przekażę to zaraz dalej.

— Skorzysta pan w tym celu ze skrytki w dębie?

— Tak, Ponieważ zostało niewiele czasu, nie mam żadnej innej możliwości.

— A więc pańscy ludzie udawać się będą zarówno po wiadomość do skrytki jak i do Leśnej Doliny, pojedynczo?

— To chyba lepiej, niż gdyby zebrali się wcześniej wszyscy?

— Ma pan rację. A zatem jutro, dwie godziny po północy, u wejścia do Leśnej Doliny, rzecz jasna, po naszej stronie — powtórzył Arndt to, co zostało ustalone. — Czy pan też tam będzie?

— Przy tak poważnym przedsięwzięciu, naturalnie!

— Ja również przyjdę. Granicy wszakże nie będę już przekraczał. Dlatego chciałbym wiedzieć na jakiego rodzaju gwarancję z pana strony mogę liczyć. Chyba nie oczekuje pan, że powierzę panu towar, nie otrzymawszy wcześniej choćby częściowego nań pokrycia.

— Hm — mruknął Leśny Upiór. — Rozumiem. Nie chce pan ryzykować. Prawdę mówiąc to przypadek, z jakim się jeszcze dotąd nic spotkałem. Jeśli chodzi o mnie, pracuję wyłącznie z „moimi przyjaciółmi od interesów”, a to znaczy, że mamy do siebie wzajemne zaufanie. No, niech się pan zastanowi! Odkupić towaru od pana nie mogę, a jeśli nas złapią, stracę na tym tylko ja. Natomiast jeśli nam się uda, wtedy ja muszę się podzielić z panem zyskiem. Nie, to mi się nie podoba.

— Myślałem tylko o jakimś drobnym zabezpieczeniu — odezwał się teraz Arndt. — Powiedzmy, w wysokości dwóch tysięcy marek. Da mi pan jakiś papier wartościowy opiewający na taką sumę. A potem przy podziale zysku, kwota ta zostanie rzecz jasna odliczona.

— A jak chce się pan dzielić?

— Dwie trzecie dla pana, a jedna dla mnie.

— No, takich propozycji mogę słuchać. Dostanie pan więc ten papier. Przyniosę go ze sobą do Leśnej Doliny. A później, wieczorem już gdzieś koło dziesiątej, będę czekał tu na pana i wtedy podzielimy się zyskiem.

— Dobrze. W takim razie uprzedzę mojego zaufanego w Breitenau, o tym, że mój towar zostanie tam dostarczony, najbliższej nocy. On zna się na tych sprawach i powiedział mi., że nawiąże łączność z pańskimi ludźmi. Czy ma pan może jeszcze jakieś pytania?

— Nie.

— Doszliśmy więc do porozumienia. Oto moja ręka! Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

— Zgoda!

— Zgoda!

Dobiwszy — targu, nieznajomy oddalił się. Arndt wyjrzał za nim przez szparę w drzwiach i zauważył, że ten budzący grozę człowiek wdał się ze stojącym na straży Leghornem w rozmowę. Temu zaś na szczęście, nie przyszło do głowy, aby w trakcie swej warty, obejść też i szopę. Kiedy Leśny Upiór i strażnik kopalniany zniknęli za następnym rogiem. Arndt opuścił szopę.

Gdy tylko wyszedł od razu zaczął udawać kogoś, kto potrzebuje chwili czasu na to, aby zorientować się w ciemności, Uszedł więc najpierw kawałek w lewo, a potem dla odmiany zrobił znowu kilka kroków w prawo. Wszystko to po to, żeby przekonać się czy Wunderlich znajduje się jeszcze na swoim posterunku. W końcu jednak doszedł do drogi, po czym skręcił tak jakby miał zamiar udać się w stronę miasta. Tym sposobem ominął zupełnie Hohenthal i nie spiesząc się podążył ku miejscu, w którym znajdować się miał, niewielki chłopski zagajnik. Idąc tam, nie pozwolił sobie wszakże na to, aby oglądać się niby przypadkiem dokoła i sprawdzać czy być może nie śledzi go ktoś potajemnie. Musiał bowiem starać się o zachowanie koniecznych pozorów dla odgrywanej przez siebie roli. Dalej wszystko poszło zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. W zagajniku Arndt zdjął perukę i fałszywą brodę. Zaledwie uporał się ze swym przebraniem, a już usłyszał wołający go cicho głos. Zaraz potem ukazał się leśniczy i zameldował, że człowiek w butach z cholewami, kurtce i kapeluszu, który wyszedł z szopy, udał się następnie gdzieś wraz ze strażnikiem Leghornem nie poświęcając już więcej uwagi nieznanemu „przyjacielowi od interesów”. Słowo „przyjaciel od interesów” wypowiedział Wunderlich z nie dającym się wprost opisać rozbawieniem. Utwierdziło to detektywa w przekonaniu, że przenikliwe uszy leśniczego były świadkiem odbytej za drewnianą ścianą szopy, rozmowy.

Podczas gdy maszerowali polną drogą, która lukiem schodziła do Hohenthal, Wunderlich spowiadał się Arndtowi, ze wszystkiego co tylko ciążyło mu na sercu.

— Moje poważanie i szacunek, jakie żywię do pana, kuzynie rośnie z, godziny na godzinę. Kawał jaki splatał pan Leśnemu Upiorowi, jest doprawdy wyborny. Muszę wyznać, iż początkowo nachodziły mnie najróżniejsze obawy. Wiadomo, że spotkanie z takim typem nie należy do bezpiecznych przedsięwzięć. I aż zrobiło mi się gorąco pod moim starym, filcowym kapeluszem, kiedy ten człowiek zaczął warczeć na pana, grożąc, że nie wyjdzie pan żywy z szopy, jeśli nie uda się panu, rozproszyć jego podejrzeń. Dalej jednak wszystko potoczyło się szczęśliwie, a sposób w jaki wyprowadził pan tego łobuza w pole, nazwać można jedynie mistrzowskim. Domyślam się co dalej nastąpi.

— Doprawdy? Słucham! Jestem przekonany, że dobrze pan trafi.

— No, nic jest to znowu taką trudną rzeczą, zważywszy na to, co usłyszałem. Przemytnicy spotkają się nadchodzącej nocy, u wyjścia z Leśnej Doliny, w nadziei zrobienia wyjątkowo udanego interesu. Ale srodze się pomylą, gdyż zamiast tego spotka ich zdecydowane uderzenie ze strony dowodzonych przez pana, połączonych sił pograniczników i policjantów. Zgadza się?

— Co do joty — przytaknął Arndt. — Najpierw jednak trzeba się do tego przygotować. Dlatego jutro muszę zerwać się na nogi skoro świt.

— Aby znowu pojechać do miasta?

— Tak, I tym razem znowu do urzędu policji kryminalnej.

Tak gawędząc dotarli wreszcie do wsi. Jednak teraz musieli przejść przez całą jej długość, po to aby dostać się na drogę wiodącą do leśniczówki. Iść tam bowiem bezpośrednio z kopalni, byłoby niebezpieczne.

Nasi bohaterowie ruszyli więc biegnącym środkiem wsi gościńcem. W większości leżących po obu stronach drogi domów, panowała już ciemność. Wszakże było bardzo późno, zaś mieszkańcy Hohenthal, którzy na wszystkim, a więc i na oświetleniu musieli oszczędzać, mieli w zwyczaju udawać się podczas zimowych miesięcy, wcześniej na spoczynek.

Trudno się więc dziwić, że każdy błysk lampy, który od czasu do czasu dało się gdzieniegdzie zauważyć, przyciągał natychmiast spojrzenia obu nocnych wędrowców. Teraz akurat Wunderlich bacznie lustrował małą, koślawą i grożącą zawaleniu chałupinę, która w niewielkim już tylko stopniu, przypominała ludzką sadybę.

— Hm! — mruknął. — Schluze, albo jego żona, jeszcze świecą. Mogliby przecież leżeć w łóżkach. Zdawało mi się, że oboje muszę się liczyć z każdym fenigiem, a tymczasem…

— Kto to jest Schulze? — spytał Arndt.

— Prawdopodobnie to największy — biedak w całe okolicy, nie licząc oczywiście mieszkańców przytułku dla ubogich. Obsługuje wózek na dole w kopalni i dostaje za to tyle, że wystarcza mu dokładnie tylko na sól, chleb i kartofle.

Arndt zamierzał właśnie odpowiedzieć, ale nie zdążył już tego uczynić. W tej samej chwili dostrzegł coś, co natychmiast kazało mu zapomnieć o wszystkim innym i sprawiło, iż złapał swego towarzysza za ramię i zdecydowanym ruchem odciągnął go na bok. — Szybciej, Wunderlich! Chodź pan!

Jednocześnie chcąc nie być zauważonym. Arndt ukrył się za kępą znajdujących się na skraju drogi zarośli. Leśniczy bez słowa poszedł w jego ślady. On także chciał się dowiedzieć o co chodzi.

Detektyw: wskazał ostrożnie na stojącą po przeciwnej stronie nędzną chałupinę, w której mieszkał wspomniany Schulze. — O tam, niech pan patrzy!

Drzwi tej niewielkiej chaty otwarły się właśnie i na progu ukazało się dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich, ten, który trzymał w ręku zapaloną lampę, był ubrany tak nędznie i tak mizernie wyglądał, iż niewątpliwie to on musiał zamieszkiwać tę zrujnowaną do cna budowlę. Ten drugi natomiast wyglądał na kogoś, komu z pewnością powodzi się dużo lepiej. Nosił buty z, cholewami, kurtkę kapelusz, a do tego wszystkiego, zakrywającą mu twarz czarną maskę.

— Do stu piorunów, przecież to Leśny Upiór! — wyszeptał leśniczy, stwierdzając, iż ma przed sobą tego samego człowieka, który — jakiś czas temu wychodził ze starej szopy.

— Leśny Upiór! — przytaknął Arndt. — Albo i nie! To nie jest bowiem ten sam człowiek, z którym pertraktowałem, przy kopalni. Ten tutaj jest szczuplejszy i trochę niższy. A na takie szczegóły mam wyczulone oko i nie zdarza mi się mylić. Za to ubrania obaj mają takie same. Skoro jednak. Leśny Upiór pojawił się tutaj, to by znaczyło, że nie straszy teraz w zaśnieżonym lesie.

— Byłoby zatem dwóch takich samych? — spytał zdumiony Wunderlich.

— To bardzo możliwe. Dwóch ludzi, działających naturalnie ręka w rękę występuje w masce Leśnego Upiora. Ale cicho teraz! Zobaczymy co się tam dzieje!

Mężczyzna z lampą w ręce, żegnał właśnie tego drugiego, nisko się mu kłaniając. Tamten natomiast raczył gospodarzowi, ledwie tylko skinąć głową. Potem drzwi się zamknęły. Zamaskowany mężczyzna zaś skierował się w górę drogi, nie przechodząc jednak obok Arndta i Wunderlicha, którzy z zapartym tchem obserwowali go ze swej kryjówki.

— Musimy koniecznie dowiedzieć się dokąd zmierza ten drab — powiedział cichym głosem detektyw. — Ostrożnie jednak! Idziemy cały czas poboczem. Gdyby tamten przypadkowo się odwrócił, nie powinien nas dostrzec. A teraz naprzód, zanim zniknie nam z oczu!

Ruszyli ukradkiem w ślad za nieznajomym, który nieustannie rozglądał się na wszystkie strony. Widocznie, mimo późnej, nocnej pory, nie czuł się całkiem bezpiecznie i gotów był w przypadku niespodziewanego spotkania kogoś, zniknąć pomiędzy zaroślami lub opłotkami.

Wszystko to nie trwało zbyt długo. Arndt i Wunderlich musieli bowiem nagle przystanąć, gdyż mężczyzna w masce, zatrzymał się przed jednym z domów, który prezentował się niewiele lepiej od „posesji” Schulzego.

Leśny Upiór wyglądał na dobrze zorientowanego w sytuacji. Od razu zapukał w okno, z którego na zewnątrz przebijało matowe światło naftowej lampy. Zasłony, ze starego prześcieradła, byty ledwie zaciągnięte. Na odgłos pukania, prześcieradło zostało odsunięte na bok i w kręgu światła pojawiła się postać jakiegoś człowieka.

— No, zdaje się, że zaraz zając zagryzie psa! — zaczął, jak to miał w zwyczaju burczeć Wunderlich, łypiąc przy tym z zaciekawieniem przez drewniany plot, za którym zdążyli się już ukryć obaj z Arndtem. — Czyżby całe Hohenthal nie było niczym innym jak tylko jaskinią przestępców? Najpierw Leghorn, potem Schulze, a teraz jeszcze rysownik Wilhelmi.

— Cicho! — upomniał leśniczego Arndt, wykonując przy tym nakazujący milczeniem gest. Chciał bowiem usłyszeć o czym tamci dwaj będę rozmawiać.

Ale jego oczekiwania się nie spełniły. Okno nie zostało otwarte. Głowa człowieka za szybą cofnęła się gwałtownie, niczym w wielkim przerażeniu. Leśny Upiór wskazał wszakże władczym gestem na znajdujące się po jego lewej stronie drzwi chaty. Wyglądało to Tak, jakby wydal rozkaz: otwierać! I rzeczywiście, mieszkaniec owej niewielkiej chałupiny posłuchał. Jednak działał tak pospiesznie i tak był skonfundowany, że z tego wszystkiego zapomniał zasłonić z powrotem okno.

Tymczasem drzwi chałupy otwarty się. Leśny Upiór wślizgnął się do sieni, a drzwi zamknęły się ponownie.

Arndt natychmiast przesunął się kawałek wzdłuż płotu. Teraz mógł już jako tako, widzieć wnętrze izby, w której miała się prawdopodobnie odbyć rozmowa pomiędzy intruzem, a mieszkańcem chaty. Wunderlich, który trzymał się blisko detektywa, również jak tylko mógł naciągał szyję. Obaj zastygli nieruchomo i trwali tak przez dobrą chwilę. Ale ich czekanie na nic się nie zdało. Widzieli jedynie ubogą izbę, a właściwie jej część, ze stołem i krzesłem. Na stole leżały ogromne arkusze papieru, przykładnica i inne przybory kreślarskie. Wszakże ani Leśny Upiór, ani gospodarz nie pojawili się tam.

W końcu otwarty się drzwi chałupy i wyszedł z nich człowiek w masce. Pożegnany tym razem nieco mniej uniżenie, ruszył wiejskim gościńcem dalej w górę.

Pojawienie się przemytnika, sprawiło, iż Arndt i Wunderlich błyskawicznie przycupnęli za drewnianym płotem. Po chwili jednak ich głowy, ponownie pojawiły się nad ogrodzeniem. Swe pierwsze spojrzenie detektyw skierował ku oknu i udało mu się dzięki temu, dokonać ważnego odkrycia.

Człowiek, którego odwiedził Leśny Upiór, stał teraz przy kreślarskim stole i trzymał w ręce coś białego, widocznie zamknięty list. Obrócił go kilka razy, po czym włożył do bocznej kieszeni marynarki. Arndtowi zdawało się, że wie do kogo list był adresowany i miał zamiar zbadać tę sprawę jak najdokładniej. Na razie jednak wraz, z leśniczym ruszyli za leśnym upiorem.

Dalszy ciąg tej przygody przyniósł niebawem, nowe zaskoczenie, przynajmniej dla Wunderlicha. Dzielny leśniczy nie wierzył własnym oczom, gdy zobaczył jak śledzony przez nich osobnik skręca nagle z gościńca i idzie następnie w stronę należącego do Seidelmannów domu. Tam nieznajomy skręcił, ku małej furtce, znajdującej się w ogrodowym parkanie na tyłach posesji, przeszedł kawałek wzdłuż płotu, zatrzymał się, złapał za umocowany po wewnętrznej stronie wejścia rygiel, odciągnął go na bok i tym sposobem znalazł się w ogrodzie Seidelmannów. Tu, po raz pierwszy, obejrzał się za siebie. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że nikt go nie śledzi, zaryglował z powrotem ogrodową furtkę i ruszył ku domowi Seidelmannów.

— Teraz to mi się już naprawdę kręci w głowie — powiedział leśniczy i poparł te twierdzenia gwałtownym westchnieniem. — Nawet do Seidelmannów wchodzi sobie i wychodzi ten łajdak, jak mu się żywnie podoba! Seidelmannowie nigdy wprawdzie nie wydawali mi się jakimiś szczególnymi świętoszkami, ale to… nie, tego jednak bym się po nich nie spodziewał. Przestają z królem przemytników, jak gdyby nigdy nic! I co pan na to kuzynie?

— Taaak, — zauważył Arndt, który wszystko przyjmował spokojniej i bardziej na poważnie niż Wunderlich — ten łajdak rzeczywiście, jest w obecnej chwili panem i władcą całego Hohenthal. Przed przywódcą szmuglerów nie są zamknięte żadne drzwi. Wszyscy muszą być posłuszni jego woli, nawet tacy bogaci i niezależni Seidelmannowie… Ale niech pan zostawi to tak jak jest, drogi Wunderlich! Już wkrótce Leśny Upiór zostanie zdetronizowany. Chodźmy! Musimy już wracać.

— Jak to? Nie zaczekamy aż ten w masce znów wyjdzie?

— Nie. Mam swoje powody, aby znaleźć się teraz we wsi. Chciałbym mianowicie zamienić kilka słów z rym człowiekiem, którego nazwał pan Wilhelmim. Co to za jeden? Zdaje się, że pan go zna.

— Sam chciałbym wiedzieć, kogo ja tu w Hohenthal jeszcze nie znam — oświadczył Wunderlich. — Miejscowość, nie jest duża i jeśli ktoś mieszka w niej przynajmniej przez jakiś czas, to nie może być mi obcy, no, a rysownik Wilhelmi przecież pochodzi stąd.

— Ach tak, jest rysownikiem?

— Tak, rysownikiem wzorów. Pracuje dla Seidelmannów.

— Zdawało mi się jednak, że żyje w nędznych warunkach?

— Kto jest zależny od Seidelmannów; ten się z pewnością nie utuczy. Już oni potrafią zatroszczyć się o to, aby nikt nie dostał wszystkiego co u nich zarobił.

— Czy ten człowiek jest żonaty?

— Tak, ma żonę i dzieci, które już od dłuższego czasu są poważnie chore. Mieszka z nimi jeszcze jego teściowa. Natomiast brat Wilhelmiego ożenił się w Czerwonym Młynie, tam koło lasu.

— Może więc ten brat, któremu zapewne lepiej się powodzi, w całkiem legalny sposób wspiera rysownika.

— Nie może, kuzynie, on sam nie ma co jeść. Za sprawą wzniesionego przez barona von Wildsteina, nowego parowego młyna, jego młyn poszedł zupełnie w odstawkę i prawie nic już się tam nie miele. Wcześniej wszakże wydawało się, że Czerwony Młyn to dobry interes. Młynarz bowiem jest pracowitym człowiekiem, podobnie zresztą jak i rysownik. No i powoli zaczął stawiać ów odziedziczony przecież z długami młyn, na nogi. Ale to się już skończyło.

— A więc rysownik Wilhelmi jest pracowitym człowiekiem. Czy także i dzielnym?

— Na pewno. Jest uczciwy, prawy i przyzwoity. Tylko, że rozgoryczony. To nędza go takim uczyniła.

— Zatem znam już chyba rozwiązanie. To całkiem oczywiste, że taki człowiek, nawet jeśli nade wszystko ceni sobie prawość i uczciwość, łatwo ulegnie namowom nawet przestępcy. Bieda nie zna bowiem prawa. I bieda nie zna także często owych najważniejszych zasad moralnych uznanych przez człowieka. Jak już, wspomniałem, chciałbym porozmawiać z tym Wilhelmim. Spróbuję wybić mu z głowy króla przemytników; a przy okazji dowiedzieć się co nieco na temat Leśnego Upiora, po to, bym mógł wreszcie unieszkodliwić tego łajdaka.

— Hm! — mruknął Wunderlich — Właściwie to będzie pan musiał rozmawiać o dwóch łajdakach. Sam mi pan przecież tłumaczył, że rozchodzi się o dwóch ludzi, którzy odgrywają rolę Leśnego Upiora.

— Całkiem słusznie — uśmiechnął się Arndt. — Będę musiał złapać i unieszkodliwić dwóch, a nie jednego.

Nasi nocni wędrowcy zdołali w międzyczasie dotrzeć do najniżej położonej części Hohenthal. Kilka minut później stali przed drzwiami chałupy rysownika Wilhelmiego. Arndt nie namyślając się długo, wziął przykład z Leśnego Upiora i zapukał w zasłonięte okno. Gdy tylko to uczynił, wypchnął przed siebie leśniczego.

— Niech pan porozmawia z tym człowiekiem! Zna go pan. Proszę powiedzieć, że prosimy o krótką rozmowę w ważnej sprawie.

Rysownik tym razem otworzył okno, wysłuchał co Wunderlich miał do powiedzenia, po czym wpuścił ich obu do środka.

— To jest mój kuzyn Arndt — przedstawił detektywa Wunderlich. — Chciałby spytać pana o kilka spraw.

Rysownik zmierzył „kuzyna” niespokojnym, badawczym spojrzeniem.

— Nie mogę niestety zaprosić panów do izby, — tłumaczył — gdyż mieszkamy tam, pracujemy i śpimy zarazem. Moja żona i dzieci są w środku, na dodatek wszyscy chorzy. Może w takim razie poszlibyśmy do kuchni…

— Oczywiście — przytaknął Arndt z życzliwością w głosie. — Chodźmy do kuchni!

Ten nędzny domek, składał się tylko z dwóch pomieszczeń, dużej izby po prawej i niewiele mniejszej kuchni po lewej stronie. Pomiędzy nimi zaś znajdowała się sień.

Wunderlich usadowił się na ławie obok pieca. Wilhelmi natomiast podsunął detektywowi krzesło, a sam zajął miejsce naprzeciw niego, przy stole.

— Czy mogę spytać, czego panowie sobie życzą? — zaczął niepewnie.

— Tylko kilku informacji — odparł Arndt, który starał się zarówno swym tonem jak i zachowaniem rozwiać nieufność Wilhelmiego. — Słyszałem, że pracuje pan dla firmy „Seidelmann i syn”. Czy dobrze pan tam zarabia?

— Ach o to chodzi — odpowiedział rysownik. — Teraz rozumiem. Jest pan przypuszczalnie osobą zatrudniającą chałupników, czy nawet fabrykantem i chce pan być może zaoferować mi pracę na korzystniejszych warunkach, od tych jakie mam u Seidelmanna.

— W każdym bądź razie, chcę panu pomóc — odrzekł wymijająco Arndt. — Otóż odniosłem wrażenie, że się panu obecnie niezbyt dobrze powodzi.

— Panie, — poskarżył się rysownik — mógłbym tu panu przedstawić całą historię nędzy i niedoli, tak żeby się pan całkiem przeraził. Jeszcze wczoraj miałem nóż na gardle i nie widziałem dla siebie żadnej rady. Żona i dzieci śmiertelnie chore, izba nieogrzana, nic do jedzenia, żadnych lekarstw, ani grosza przy duszy, a do tego jeszcze długi. Mówię panu, czarna rozpacz. I wtedy, gdy byłem bliski ostatecznego załamania poszedłem do Seidelmanna. Poprosiłem o zaliczkę. Nie dostałem nic. Poprosiłem o wsparcie z kasy pomocy rentiera Seidelmanna, też nic nie dostałem. Chciałem sprzedać kilka gotowych, wykonanych przeze mnie wzorów, ale wtedy okazało się, że ich pomysły podobno komuś skradłem. Oczywiście nie było w tym ani słowa prawdy. Jeszcze teraz, kiedy pomyślę co przeżyłem w czasie tej wizyty, robi mi się gorąco i gorzko. Aż strach mówić jak się Seidelmann nade mną znęcał i dręczył mnie.

W tym miejscu Arndt przerwał rysownikowi.

— Przepraszam, — powiedział — ale nie bardzo rozumiem.

— Czego pan nie rozumie?

— Tego, że będąc w tak wielkiej potrzebie, nie potrafił pan temu zaradzić. Ma pan przecież jeszcze dodatkowe zajęcie, które na pewno coś panu przynosi.

— Ja mam dodatkowe zajęcie? Jak to?

— Twierdzę, że zajmuje się pan dostarczaniem listów i robi pan to dla Leśnego Upiora, przypuszczam więc, że tego rodzaju usługa musi być całkiem nieźle płatna.

Siedzący na swym miejscu przy piecu Wunderlich, podrapał się za uchem, czuł bowiem, że ów toczący się na jego oczach pojedynek, może być bardzo zażarty. Na razie jednak Wilhelmi wyglądał na zupełnie obezwładnionego. Przeraźliwie pobladł i wpatrywał się w detektywa niczym w jakiegoś ducha.

— Listy dla… dla Leśnego Upiora… powiada pan?

— Dokładnie to miałem na myśli — oświadczył Arndt spokojnie. — Tam w lewej kieszeni pańskiej marynarki znajduje się właśnie taki list. Wiem to na pewno.

Wilhelm zerwał się z krzesła. Ale zaraz potem zastygł znów w bezruchu i zdumieniu.

— Panie — wyjąkał — skąd…

— Skąd to wiem? To wyjaśnię panu, gdy zostaniemy już przyjaciółmi. Najpierw jednak muszę się przekonać, czy jest pan otwarty i szczery wobec mnie. Przyzna pan, że mam rację?

Rysownik osunął się z powrotem na krzesło. Ramiona opadły mu bezwładnie w dół. Głowę opuszczoną miał głęboko na piersi. Był już u kresu swych sił.

— Pierwszy raz to zrobiłem — jęknął — i od razu zostałem złapany! Teraz wszystko już przepadło, wszystko!

Arndt nachylił się nad stołem i położył dłoń na ramieniu rysownika.

— Niech się pan uspokoi, panie Wilhelmi! Myli się pan. Nic nie przepadło. Przyszedłem do pana jako przyjaciel, a nie po to, żeby jeszcze bardziej pogrążyć pana w nieszczęściu. Wyjaśnijmy może najpierw sprawę z listem! Powiedział pan zatem, że Seidelmann odrzucił wszystkie pańskie prośby, a na dodatek dręczył pana i upokarzał?

Rysownik uniósł gwałtownie głowę. Jego oczy błyszczały od złości i nienawiści.

— Tak, Seidelmann to istny potwór, to diabeł w ludzkiej postaci!

— Zdaje się, że niezbyt życzliwie ocenił pan, pana Seidelmanna — rzekł na to Arndt. Równocześnie zaś wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął z niego banknot i położył na stole, tuż przed Wilhelmim. — Na razie to rekompensata za odmówioną zaliczkę. Powinno to tymczasem wystarczyć na jedzenie, opał, lekarstwa i na najpilniejsze potrzeby.

Ponownie zaskoczony i zdumiony Wilhelmi spojrzał najpierw na banknot, a potem na dobroczyńcę.

— Pięćdziesiąt marek? Panie skąd to panu przyszło do głowy, aby ofiarować mi taką sumę?

— Chciałbym po prostu pomóc panu uwolnić się od Leśnego Upiora, zanim on wciągnie pana jeszcze głębiej w swą zbrodniczą działalność.

Rysownik pokiwał z powątpienia głową.

— W aż taką miłość do ludzi nie mogę jakoś uwierzyć. Muszę więc jeszcze raz spytać, z jakiego powodu pan to uczynił?

— No dobrze, spróbuję to panu wyjaśnić — uśmiechnął się Arndt uprzejmie. — Przywiódł mnie do tego mój zawód, który być może rzeczywiście rozumiem i wykonuję w nieco osobliwy sposób. Jestem bowiem tajnym policjantem.

Bladość okrywająca policzki rysownika wzorów, przybrała w tym momencie chyba już swój najdoskonalszy odcień.

— Po… policjantem? — mimo, że przerażenie niemal zupełnie odebrało Wilhełmiemu mowę, wcale nie miał on zamiaru składać broni. — Czego pan sobie ode mnie życzy?

— Prawdy o Leśnym Upiorze.

— Nic o nim nie wiem.

— Był przecież dopiero co u pana. Czyż nie tak?

— Ale to nie był Leśny Upiór.

— Zatem kto?

— Pewien mój dobry przyjaciel.

— Mieszkaniec tutejszej miejscowości?

— Tak.

— A jak się nazywa?

— Dlaczego pan pyta?

— Gdyż chcę pójść do niego, aby dowiedzieć się po co, tu u siebie przecież, bo w Hohenthal, zakłada niepotrzebnie na twarz maskę, kiedy idzie w odwiedziny do swego przyjaciela Wilhelmiego.

Banknot położony na stole przez Arndta leżał tam jeszcze. Wilhelmi wziął go teraz i odsunął od siebie nie kryjąc oburzenia.

— Nawet policjant nie powinien postępować w tak niegodny sposób, aby udawać dobroczyńcę w oczach biednego człowieka i ofiarować mu pieniądze w tak niegodny sposób, po to by w rzeczywistości wykorzystać go dla własnych celów, a przy tym wszystkim wpędzić w jeszcze większe nieszczęście.

— Myli się pan — odparł Arndt spokojnie. — Jestem wprawdzie detektywem, ale przychodzę do pana, gdyż nie chcę pańskiego nieszczęścia. Przeciwnie chciałbym panu pomóc uwolnić się z rąk Leśnego Upiora. Już panu to wcześniej wyjaśniłem.

— Dlaczego pan sądzi, że jestem związany z tym osobnikiem? Arndt wykonał gest oznaczający, że nie chce już więcej słuchać żadnych bajek.

— Niech pan przestanie w końcu tak bezsensownie wszystkiemu zaprzeczać, panie Wilhelmi! Dobrze wiem co mówię, a pan utrudnia mi jedynie realizację moich planów. Mnie pan nie oszuka. U ludzi bowiem takich jak my, dzięki wieloletnim ćwiczeniom wykształca się, że tak powiem szósty zmysł. Widzę więc po panu, że nie jest pan żadnym zbrodniarzem, pracuje pan na utrzymanie swej chorej żony i chorych dzieci, nawet w nocy, a i tak żyje pan w biedzie. Przypuszczam więc, iż chcąc się jej pozbyć, wykalkulowal pan sobie, chociaż może stało się to pod przymusem, aby zostać posłańcem u pewnego człowieka, którego w normalnych okolicznościach omijałby pan z daleka. Zgadza się? Wilhelmi wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

— Mój Boże, — powiedział cicho — nigdy dotąd nie odczuwałem dla miejscowej policji zbył wielkiego szacunku. Ale jeżeli pracują w niej tacy ludzie to…

— byłoby niedorzecznością się dłużej zapierać — uśmiechnął się Arndt. — No widzi pan i tak powinno właśnie być. Porozmawiajmy więc szczerze! Leśny Upiór przychodzi do pana, chce bowiem także i z pana uczynić swego niewolnika.

— To prawda, ma pan całkowitą rację.

— Tak właśnie myślałem. A teraz niech pan widzi we mnie swego przyjaciela i niech mi pan szczerze odpowie na moje pytania!

— Niech pan pyta. Będę odpowiadał niczego nie tając!

Siedzący koło pieca Wunderlich aż westchnął. Wielce mu się bowiem spodobała ta nagła zmiana sytuacji. I znowu podziwiał detektywa. Ten natomiast rozważnie i ostrożnie rozpoczął przesłuchanie.

— Jak doszło do tego, iż przystał pan na służbę u Leśnego Upiora?

— Właściwie to nie pozostaję u niego w służbie — wyjaśnił Wilhelmi. — Wielokrotnie już odmawiałem owej propozycji zostania jego „listonoszem”. W końcu dzisiaj groźbami zmusił mnie do doręczenia pewnego listu i dał mi za to jednego talara.

— List do kogo?

— Do majstra kowalskiego Gornera w Lichtenbergu.

— Czy wie pan co ten list zawiera?

— Nie. Nie mam pojęcia.

— No to zaraz się przekonamy. Proszę niech mi pan pokaże to pismo! Wilhelmi z wahaniem sięgnął do kieszeni i wyciągnął list. Arndt otworzył go, w środku znajdowała się kartka papieru zapełniona rzędami cyfr.

— O, jakiś szyfr — powiedział rysownik, zaglądając detektywowi przez ramię.

— Tak, ale niezbyt pomysłowy. Znam już jego klucz. Spróbujemy się więc dowiedzieć jaka wiadomość kryje się za tymi cyframi.

Arndt wyjął z portfela ołówek i kawałek kartki, wypisał na niej litery alfabetu, a następnie pod każdą z nich od „A” do „Z” umieścił cyfry od dwadzieścia pięć do jeden, w taki sam sposób jak uczynił to już wcześniej, przy rozszyfrowywaniu wiadomości ze skrytki w dębie. Kiedy był gotowy, przystąpił do zestawienia liter.

Wilhelmi z wielkiego zdenerwowania aż przestępował z nogi na nogę. Także Wunderlich wstał ze swego miejsca i obserwował w napięciu dosłownie każdy ruch ołówka Arndta.

— No, to mamy już zrobione — oznajmił w końcu Arndt. — Ta zaszyfrowana informacja to rozkaz.

Detektyw podał zapisani przez siebie kartkę Wilhelmiemu. Pod cyframi i alfabetem widniał na niej długi szereg liter, które podzielone na słowa układały się w następującą treść:

Nadchodzącej nocy szykuje się w Leśnej Dolinie duża robota. Postarajcie się możliwie jak najskuteczniej odciągnąć stamtąd pograniczników!

Teraz z kolei Wilhelmi przekazał karteluszek leśniczemu, sam zaś z wielce poważną miną, jakby zadumał się nad czymś. Wunderlich natomiast nie potrafił już dłużej utrzymać na wodzy, przepełniających go emocji.

— A niech mnie wszyscy diabli! — wyrzucił z siebie — To jest dopiero odkrycie! Ten Leśny Upiór to kuty na cztery nogi łajdak! Jest sto razy sprytniejszy od lisa!

— Pst, pst! — uśmiechnął się detektyw. — Niech pan za wiele nie mówi! Gdyby taki lis to usłyszał, jeszcze wziąłby to panu za złe. Leśny Upiór natomiast według mnie, jest skończonym półgłówkiem!

Rysownik w międzyczasie podszedł znowu do stołu. Ciągle jeszcze pochłonięty rozważaniem owych niezwykłych zdarzeń, począł bezmyślnie obracać palcami lewej ręki, leżący tam pięćdziesięciomarkowy banknot. Leśniczy natomiast, w odpowiedzi na ostatnie, bezceremonialne twierdzenie Arndta, zaczął burczeć, na znak, że on nie bardzo byłby gotów uznać Leśnego Upiora za jakiegoś tam głupca. Trwało to chwilę, gdy nagle Wilhelmi podniósł głowę, uczynił dwa kroki w stronę detektywa i położył mu rękę na ramieniu.

— Czy teraz już mi pan wierzy?

— Wierzę panu. I także jasno widzę całą pańską sytuację, rozumem też pańskie zachowanie. Pokaram się więc, aby z powodu tego, że jeden jedyny raz ugiął się pan przed pogróżkami Leśnego Upiora, nie spotkały pana jakieś kłopoty.

— Jest pan prawdziwym przyjacielem biednych ludzi — powiedział Wilhelmi,, chociaż wyglądało na to bardziej tak, jakby mówił do samego siebie, a nie do detektywa. W rzeczywistości bowiem chciał teraz wyrazić to, nad czy tak usilnie myślał — Dlatego chciałbym wyznać panu jeszcze coś, i mam nadzieję, że również względem mego brata postąpi pan równie po ludzku, jak i względem mnie.

— Względem pańskiego brata? — spytał Arndt. — Ma pan na myśli właściciela Czerwonego Młyna? A o co chodzi w jego przypadku?

— Otóż poszedłem do niego, po tym jak nie udało mi się niczego załatwić u Seidelmannów. Wprawdzie pomóc mi, myślałem sobie, nie będzie chyba mógł, ale zawsze mogę przecież liczyć z jego strony na słowa otuchy i pocieszenia. Ku memu zdumieniu zastałem w młynie całkiem odmienną sytuację. Mojemu bratu zaczęło się wieść lepiej i bez namysłu pożyczył mi czterdzieści marek.

I opowiedział rysownik dokładnie to, co usłyszał w młynie. Mówił o pieczeni z sarny i o wizycie Leśnego Upiora, o piwnicy, która na żądanie króla przemytników miała zostać zasypana i wreszcie o zaskakującym zamówieniu, które przyszedł złożyć do młyna Seidelmann.

Wunderlich w tym czasie znowu zajął miejsce na ławie obok pieca i kwitował relację rysownika okrzykami wyrażającymi zdziwienie bądź zainteresowanie. Arndt miał ściągnięte brwi i słuchając rozmyślał jednocześnie gorączkowo. Kiedy Wilhelmi skończył, detektyw spojrzał nań badawczo.

— Powiedziałem przedtem, że widzę jasno pańską sytuację i wynikające z niej pańskie zachowanie. W tej chwili nie jest to ważne. Teraz natomiast muszę zadać panu pytanie. Dlaczego potrafił się pan tak długo opierać naleganiom i pogróżkom Leśnego Upiora, wtedy, gdy był w pan tak wielkiej nędzy, iż rzeczywiście przydałby się panu każdy zarobiony talar, by potem nagle ulec i to w momencie, kiedy dzięki pomocy pańskiego brata udało się już najgorszą biedę zażegnać. Tego nie rozumiem. I jeśli mam być szczery, to ta historia nie przemawia na pańską korzyść. — Postąpiłem tak, kierując się radą mojego brata — wyznał rysownik, unikając przy tym spojrzenia przenikliwych oczu detektywa. — Mój brat, przy pomocy niezbitych dowodów przekonał mnie, że człowiek, który odmówi Leśnemu Upiorowi współpracy, nie ma już czego szukać w Hohenthal. Natomiast zgadzając się na taką współpracę, ktoś taki może być pewien coraz to nowych, wynikających zeń korzyści, o czym najlepiej świadczy przypadek mojego brata.

— No a prawo? A władza?

— Cóż władza, powtarzam tu argumenty mego brata, ukróciłaby działalność Leśnego Upiora, gdyby tylko uznała ją za szkodliwą dla siebie. Natomiast ubodzy, nie znajdujący wsparcia mieszkańcy Hohenthal, nie są w stanie sami obronić się przed bezprawnym postępowaniem i bezwzględną wolą nieznanego przestępcy.

— Zaraz, zaraz — odezwał się Arndt. — Taki punkt widzenia jest nie do utrzymania. Każdy obywatel powinien i to z własnej nieprzymuszonej woli dokładać wszelkich starań, aby obowiązujące prawo było przestrzegane. Zresztą rozumowanie pańskiego brata, pokazuje, że podstawowym warunkiem decydującym o istnieniu narodu i państwa jest obecność silnej władzy państwowej, a więc takiej władzy, której wszelkie rozporządzenia byłyby należycie respektowane i wykonywane.

— Czy to ma znaczyć. — spytał teraz Wilhelm! — że potępia pan sposób myślenie i postępowania mojego brata? I że teraz, być może także i ja nie będę mógł więcej liczyć na pańską przychylność?

— Jak dalece będę gotów wstawić się, czy to za panem, czy też za pańskim bratem, to zależy wyłącznie od tego jak panowie zachowacie się w przyszłości. Ja bowiem po to, by móc schwytać Leśnego Upiora potrzebuję pomocy was obu.

— Co do mnie, to może być pan jej pewien. A jeśli chodzi o mojego brata, to postaram się już o to, aby i on poczuł się zobowiązany jej udzielić.

— Miło mi to słyszeć. Jeśli chodzi zaś o pana, to może pan natychmiast dostarczyć mi na to dowodu. Otóż chciałbym zasięgnąć kilku informacji odnośnie owej piwnicy. Czy wie pan przypadkiem, jaki rodzaj zanika mają drzwi od piwnicy pańskiego brata?

— To rodzaj zamka skrzynkowego.

— Czy był pan może już kiedyś w tej piwnicy?

— Byłem i to nie raz.

— W porządku, to mi wystarczy. A czy pański brat oddał klucz Leśnemu Upiorowi?

— Tak i w tym czasie król przemytników będzie go nosił ze sobą.

— Szkoda. Chętnie bym sobie obejrzał tę piwnicę.

— Może pan to zrobić. Piwnicę da się bowiem otworzyć kluczem do drzwi jednej z komórek. Ten fakt zaś mój brat rozmyślnie przed tamtym zataił. Chciał mieć po prostu możliwość sprawdzenia od czasu do czasu co dzieje się w jego piwnicy. Był zdania, że w przypadku przestępców takie postępowanie jest uzasadnione.

— To prawda — przytaknął Arndt. — Cieszę się, że jest pan wobec mnie szczery, chciałbym więc panu coś zaproponować. Niech mnie pan zaprowadzi, do brata.

— Chętnie. Tylko kiedy?

— Teraz, zaraz. Nie mamy bowiem ani chwili do stracenia. Jutro ma dojść do przemytu towarów na wielką skalę. A Leśny Upiór wydzierżawił tę piwnicę w związku z czymś co na pewno łączy się z tą planowaną akcją szmuglerów. Muszę wiedzieć czy to pomieszczenie ma odegrać jutro jakąś rolę, a ponieważ w ciągu dnia nie znajdę chyba na to czasu, chciałby jeszcze teraz w nocy, rozejrzeć się tam.

— Mnie to odpowiada. Zresztą nocny spacer dobrze mi zrobi, nic można przecież bez przerwy ślęczeć nad deską kreślarską.

— W takim razie ruszajmy! — powiedział Arndt do leśniczego, który podniósł się ze swego miejsca przy piecu. — A pan, — kontynuował detektyw, zwracając się do rysownika — niech wreszcie schowa już ten banknot! To przecież pańska własność! Niech pan traktuje te pieniądze, jako z góry wypłacona nagroda za pański udział przy schwytaniu Leśnego Upiora!

— Skoro tak pan sprawę stawia, — odetchnął Wilhelm z ulgą — no to rzeczywiście wezmę je. I nie chcę w tym momencie wygłaszać zbyt wielu słów o swojej wdzięczności. Mam bowiem nadzieję, że będę mógł czynami przekonać pana o szczerości i uczciwości moich zamiarów.

Wygrzebał z kieszeni stary, niemiłosierne podarty portfel i z wielką pieczołowitością włożył doń ów wartościowy kawałek papieru.

— No, — powiedział następnie — jestem do pańskiej dyspozycji. Może jeszcze tylko małą chwileczkę! Muszę najpierw obudzić teściową, aby zajęła się chorymi, w tym czasie, gdy mnie nie będzie.

Arndt rzecz jasna, jak zawsze w takich sytuacjach, wykazał duże zrozumienie.

— Oczywiście, niech pan tak zrobi! Ale proszę, ani słowem nie wspominać o tym wszystkim, co się tu zdarzyło.

— Ani nawet o tej wielkiej sumie pieniędzy?

— O tym także nie. Rozumiem, że chętnie przyniósłby pan swoim najbliższym jakąś radosną wiadomość, ale ostrzegam! Musimy być bardzo ostrożni. Jeżeli bowiem rozniesie się wkoło, choćby najmniejsza nawet wzmianka na ten temat, to niczego nie uda nam się wskórać i cały nasz wysiłek pójdzie na marne. A teraz niech się pan pospieszy! Jest już dostatecznie późno. A poza tym nie pójdziemy bezpośrednio do młyna, gdyż wcześniej złożymy wizytę pracownikowi kopalni Schulzemu. Mam nadzieję, że on jeszcze nie śpi.

— Schulzemu? Temu „pchaczowi wózków”, jak go tu w całej okolicy nazywają?

— Tak jemu. Wyjaśnię panu całą sprawę potem. A teraz szybko!

Kilka minut później cała trójka ruszyła w drogę. Detektyw zaś od razu przystąpił do wyjaśnień.

— Leśny Upiór był u Schulzego, zanim poszedł do pana — tłumaczył Arndt rysownikowi, który w napięciu chłonął każde jego słowo.

— Przypuszczam. — ciągnął dalej detektyw — że Schulze otrzymał całkiem podobne zlecenie jak i pan, lecz muszę nabrać pewności.

— Sądzi więc pan, że Schulze także ma doręczyć komuś list od Leśnego Upiora? — spytał Wilhelmi — Ale komu i gdzie?

— Tego nie wiem, mógłbym jednak się założyć, że próbując to odgadnąć niewiele bym się pomylił.

— Ho, ho! — zawołał w tym momencie leśniczy. — Z całym szacunkiem dla pańskiej zmyślności, kuzynie, ale to nie byłby łatwy orzech do zgryzienia!

— Możemy spróbować! — uśmiechnął się detektyw — Ale muszę się najpierw zastanowić. Leśny Upiór planuje przyjęcie dostawy towaru w Leśnej Dolinie. Aby mieć jednak swobodę działania, wysyła pana Wilhelmiego do Lichtenbergu. Chodzi bowiem o to, aby majster kowalski Görner jakimś sposobem ściągnął pograniczników właśnie w tamtą stronę. Lichtenberg jak wiadomo leży na zachód stąd. Trudno zatem oprzeć się przypuszczeniu, że drugi posłaniec uda się w kierunku na wschód do kogoś, kogo zadaniem będzie zwrócić uwagę strażników akurat na tamten rejon. W ten sposób ten spryciarz pozbędzie się w zasadzie pograniczników z miejsca, w którym ma odbyć się przyjęcie i wymianę przemycanego towaru.

Na tym rozważania się skończyły, znajdowali się bowiem przed grożącą zawaleniem się w każdej chwili, chałupinką Schulzego. W jednej z jej okien świeciło się jeszcze światło. Wunderlich, którego znano także i tutaj, nacisnął klamkę u drzwi. Drzwi się otwarty, widocznie gospodarz jeszcze ich nie zaryglował. Zadźwięczał dzwonek. Trzej mężczyźni weszli do ciemnej sieni. Z izby po lewej stronie, rozległo się głośne wołanie.

— Jest tam ktoś?

— Tak, to ja, sąsiad, leśniczy Wunderlich!

— W środku nocy? Co się stało?

Drzwi izby otwarły się. Zdumiony Schulze spoglądał na nocnych gości.

— Przyprowadziłem kogoś, kto chce z panem rozmawiać — wyjaśniał Wunderlich.

— No to proszę do środka!

Cała trójka skorzystała z zaproszenia gospodarza.

— Proszę, niech panowie siadają! — mruknął Schulze niezbyt przyjaznym tonem — I proszę mówić o co chodzi! Jestem bardzo ciekaw jaką to sprawę mają panowie do załatwienia jeszcze dzisiaj z „pchaczem wózków”?

— Przeszkadzamy panu? — spytał Arndt.

— Tak, jeśli mam być szczery. Moja żona jest już w łóżku. Zasnęła ze zmęczenia. Ja natomiast nie śpię, gdyż mam jeszcze jedną rzecz do zrobienia.

— Dobrze się więc stało, — powiedział Arndt, jakby od niechcenia — że przyszliśmy, aby powstrzymać pana przed zrobieniem czegoś, co mogłoby sprowadzić na pana kłopoty.

— Co? Co takiego? — odezwał się Schulze. — Wypraszam sobie i to stanowczo…

— Ależ niech się pan nie denerwuje, Schulze! — spróbował uspokoić gospodarza Wunderlich. — Ten jegomość dobrze panu życzy i przyszedł tu wyłącznie dla pańskiego dobra.

— Pomyślałby ktoś! — prychnął Schulze — W tej naszej dziurze, każdy troszczy się wyłącznie o swój interes.

— Ale bywają wyjątki — stwierdził ze spokojem Arndt. — Nie powinien pan aż tak źle myśleć o ludziach!

— Ach, daj mi pan spokój z ludźmi! Gdzie się nie obejrzeć łajdak na łajdaku. To są bestie, drapieżne zwierzęta, a nie ludzie!

— Ależ panie Schulze!

Schulze nie był jednak w stanie się uspokoić. Wymachiwał rękami, nie przestając przy tym wyzywać.

— To są sępy i jadowite żmije! Udowodnię to panu! Niech pan słucha, zarabiam sześć marek, moja żona niewiele więcej niż dwie, to daje łącznie osiem marek tygodniowo. Sam pan teraz widzi, że to za mało aby żyć, a za dużo aby umrzeć! I nigdzie dokoła, nikogo kto by komuś takiemu pomógł. Ci pańscy „ludzie” potrafią jedynie takich jak ja traktować z góry i nazywać „pchaczami wózków”.

— Nie powinien pan jednak tak mówić! — odezwał się tonem nagany Arndt — Musi pan bowiem wiedzieć, że nie ma takiej biedy, z, której nic dałoby się wyjść.

— Moja żona też mi to stale powtarza, a potem znowu gotuje zupę i, kartofli w łupinach.

— W takim razie otrzyma pan zaraz coś na wzmocnienie. Powiedzmy, że jestem pańskim lekarzem i chcę przepisać panu odpowiednią dla niego dietę. Co pan o tym sądzi, panie Wilhelmi, czy powinienem dać mu takie samo lekarstwo, jak panu?

Rysownik śmiejąc się skinął głową.

— Oczywiście. Lepszego lekarstwa jak dotąd nie podał swemu pacjentowi żaden lekarz.

— No to zaraz zobaczymy, czy także i jemu ono pomoże!

Mówiąc to, detektyw wyciągnął ze swej sakiewki kilka banknotów i położył je Schulzemu na dłoni. Ten zaczął wpatrywać się w pieniądze szeroko rozwartymi oczyma.

— A to co takiego? — spytał z podejrzliwością.

— To ma być zapłata dla pana za to, że porzuci pan Leśnego Upiora i pomoże mi złapać tego złoczyńcę.

— Jego nikt nie złapie — odburknął Schulze. — Poza tym wcale nie uważam, aby miało mnie to coś obchodzić. Skąd mogę wiedzie, że nie zamierza pan wywieść mnie w pole. Zresztą nie chcę mieć z Leśnym Upiorem nic do czynienia. A jeśli już postanowił go pan schwytać to musi się pan zwrócić w tej sprawie gdzie indziej. Ja nie będę mógł panu w tym pomóc.

Słysząc to Arndt zaśmiał się gospodarzowi prosto w nos.

— Mój drogi, teraz pan oszukuje.

— Wcale nie.

— A właśnie, że tak! Oszukuje pan! Godzinę temu był bowiem u pana Leśny Upiór. Gdzie ma pan zatem list, który on polecił panu komuś dostarczyć?

Zaskoczony Schulze aż cofnął się parę kroków.

— Panie, kim pan jest? I co ma znaczyć ta wizyta? Nie jest pan aby kimś z policji?

Teraz do rozmowy wmieszał się leśniczy, nie chcąc dopuścić do jakiejś długotrwałej i niepotrzebnej utarczki słownej.

— Spokojnie sąsiedzie — starał się udobruchać Schulzego. — Ten jegomość jest w rzeczywistości tajnym policjantem. On wie wszystko. Wilhelmi wyznał mu już, iż został wysłany przez Leśnego Upiora z listem. Policja schwyta więc wreszcie tego zbrodniarza i uwolni nas od niego.

— Tyle, że mnie samemu, — dodał Arndt — nie uda się tego dokonać. Dlatego muszę zabiegać również i o pańską pomoc. No więc jak, pomoże mi pan?

Górnik spojrzał na detektywa z wahaniem.

— Ale co będzie — powiedział następnie — jeśli Leśny Upiór się o tym dowie?

— Ha! Ha! — zaśmiał się Arndt. — Przecenia pan tego człowieka. To co się o nim opowiada, jest z reguły albo zmyślone, albo grubo przesadzone. Rozumiem, że mógł się pan czuć przez niego zastraszony, ale teraz sprawy mają się inaczej. Odtąd jest pan pod moją ochroną. No więc, nie pokaże mi pan tego listu, z którym ma pan udać się pod wskazany przez Leśnego Upiora adres?

Schulze zrobił wielce zafrasowaną minę. Nie odezwał się teraz ani słowem, pokiwał jedynie przecząco głową.

— Znowu to samo! — krzyknął Arndt. — Niech pan wreszcie przestanie być tchórzem! Daję panu moje słowo, że nie spotka pana najmniejsza nawet przykrość!

W końcu Schulze przyniósł list, przeraził się jednak na nowo, kiedy Arndt otworzył kopertę. Treść zawartej tam wiadomości, była podobna do tej, jaką zawierał list do Görnera. Aby to ustalić Arndt nie potrzebował zbyt wiele czasu.

— A teraz niech mi pan powie, komu to ma zostać doręczone? — spytał.

— Siodlarzowi Krügerowi w Weisskirch — wyznał Schulze z pewnym ociąganiem.

Arndt skinął głową, po czym włożył kartkę z wiadomością do nowej koperty i oddal ją z powrotem Schulzemu.

— Wręczy pan to siodlarzowi Krügerowi, tak jakby nic się nie stało. To nie jest przecież pierwszy list tego rodzaju, który ma pan doręczyć. A pański list Wilhelmi, przygotuję później. Będziemy mieli przecież jeszcze czas, aby wrócić do pana. Zaniesie go pan następnie kowalowi Görnerowi i zrobi pan to też w taki sposób, aby on w niczym się nie połapał!

— No a ja? Co zrobię jeśli Leśny Upiór zażąda, abym zdał mu raport z powierzonego mi zadania! — spytał Schulze.

— On już do pana nie przyjdzie. Jutro bowiem wszystko się skończy. W najgorszym razie niech pan robi tak, jakby pan o niczym nie wiedział.

Powiedziawszy to Arndt wcisnął górnikowi do ręki banknoty, pożegnał się z nim i ruszył, wraz z Wunderlichcm i Wilhelmim drogą. A gdy przybyli tam i zastukali do drzwi mieszkania, otworzyła im pani Paulina. Przerażona wielce, oświetliła latarnią postacie naszych trzech bohaterów.

— To ty szwagrze? Na miłość boską, chyba u was w domu nie stało się nic złego?

— Nie ma się co martwić! Wszystko jest w porządku! Czy da się pomówić z bratem?

— Tak, Jest już w młynie. Odkąd bowiem dostaliśmy to zamówienie wstajemy skoro świt.

— A to dobrze się składa! Zawołaj go! Mamy ważną sprawę do niego.

— Wejdźcie w takim razie do środka, do izby, a ja go tu przyprowadzę. Po chwili zjawił się młynarz, pokłoniwszy się, obrzucił zdziwionym spojrzeniem przybyłych. W końcu zatrzymał swój wzrok na bracie.

— Bogu niech będą dzięki! — powiedział wreszcie, tonem ulgi. — Już się o ciebie martwiłem. Ty jednak masz tak szczęśliwą minę, iż gotów jestem pomyśleć, że spotkało cię coś dobrego.

— Masz rację! Zobacz tylko!

Wilhelm z miną milionera rzucił na stół banknot pięćdziesięciomarkowy.

— Pożyczyłeś mi bracie wczoraj czterdzieści marek. Tu masz je z powrotem. I jeszcze wydaj mi z tego dziesięć marek reszty!

— Pięćdziesiąt marek? — zdziwił się młynarz. — Człowieku, skąd masz tyle pieniędzy?

— Tutaj stoi mój skarbnik! To właśnie ten jegomość mi je podarował. Wilhelmi pokrótce wszystko bratu wyjaśnił, a jego relacja spotkała się z wielce radosnym przyjęciem. Młynarzowa aż się rozpromieniła ze szczęścia, kiedy usłyszała, że Leśny Upiór lada dzień znajdzie się w potrzasku. Dzięki temu przecież, jej mąż będzie mógł się uwolnić od owego niezwykłego i tajemniczego kontraktu.

Następnie Arndt zwrócił się do gospodarza, aby ten pokazał mu piwnicę i rzeczywiście drzwi do niej udało się otworzyć kluczem wyjętym z zamka komórki.

Piwnica okazała się długim prostokątnym pomieszczeniem, wykutym w skale, z tyłu za młynem. Arndt do pewnego stopnia poczuł się zawiedziony tym co zobaczył, mimo to przeszukał uważnie każdy cal powierzchni, nie przyniosło to jednak żadnych rezultatów.

— Czego pan szuka? — spytał młynarz.

— Miałem pewne przypuszczenie co do tego miejsca, jednak nie potwierdziły się. Dlatego też nie ma potrzeby więcej o tym mówić. Wracajmy!

— I co mi pan radzi?

— Niech pan zostawi wszystko tak jak jest. Za dwa, trzy dni będziemy już wiedzieli na czym stoimy.

I była to jedyna odpowiedź jakiej Arndt udzielił.

A kiedy Arndt wraz z rysownikiem i leśniczym opuszczał młyn, nawet się nie domyślał jakie znaczenie będzie miała dla niego ta piwnica.



Ręce do góry!”


Arndt z Wunderlichem wrócili do leśniczówki prawie nad ranem, gdzie Barbara z niecierpliwością, czekała na nich. Snu więc detektyw nie zaznał zbyt wiele, gdyż po paru godzinach znowu był na nogach.

Wunderlich, dla którego sprawą honoru było nie pozostawać w łóżku ani minuty dłużej niż gość, zamierzał ponownie wystarać się we wsi o sanie. Ale Arndt, nie chciał nawet o tym słyszeć.

— Niech pan da sobie z tym spokój! Mogłoby przecież wydać się to podejrzane, a ja nie chciałbym w ostatniej chwili, zepsuć wszystkiego przez jakąś drobnostkę. Pójdę pieszo. Powinienem być więc z powrotem około południa, potem zrobimy sobie znowu wyprawę do młyna, no a nadchodzącej nocy rozpocznie się zabawa.

— Od razu, znowu do młyna? — zdziwił się leśniczy.

— Tak, Leżąc jeszcze w łóżku przygotowałem pewien plan, który chciałbym omówić w mieście z komisarzem. Myślę, że zaaprobuje on moje propozycje. Zgodnie z nimi, Czerwony Młyn miałby stać się pułapką dla przemytników.

— Hm! — zadumał się Wunderlich. — Młynarz chyba też na to pójdzie. Chociaż całą odpowiedzialność będzie musiał wziąć na siebie.

— Na pewno. Ale może liczyć na pełne zadośćuczynienie ze strony tutejszych władz. A o to, już ja się zatroszczę.

— No, a co ze mną?

— Pan też myśli o otrzymaniu jakiejś nagrody? — zaśmiał się Arndt.

— Bzdura! — burknął leśniczy — Chciałbym pomóc i nic więcej. A pan jak dotąd, nie powiedział słowem na ten temat.

— Pamiętam o tym. I mam właśnie zadanie dla pana. Potrzebuję mianowicie solidnej porcji pak, paczek, załadowanych worków i tym podobnych rzeczy, które wyglądałyby na partię szmuglowanych towarów. W rzeczywistości może on zawierać szmaty, stare papiery i nawet trochę kamieni, tak aby całość była odpowiednio ciężka. Czy pan mnie rozumie?

— Ależ oczywiście! — przytaknął Wunderlich. — Ma pan zamiar dostarczyć ten lipny towar przemytnikom.

— Otóż to. Te paki zabierze stąd dziesięciu ludzi, o których mówiłem człowiekowi w masce, tam w szopie, przy kopalni.

— I tych dziesięciu ludzi to będą przebrani policjanci. Czy dobrze odgadłem?

— Doskonale! — pochwalił leśniczego Arndt. — Udając tragarzy, łatwo im będzie ukryć broń, którą zabiorą ze sobą. Podejmą się wszakże niebezpiecznego przedsięwzięcia, jakim ma być dostarczenie rzekomego towaru. Wszystko to właśnie zostanie uzgodnione z komisarzem. Od pana tymczasem potrzebuję tylko tych pakunków. Załatwi to pan?

— Może pan być tego pewien, kuzynie. Cały ładunek zostanie przygotowany dzisiaj przed południem, a następnie starannie zabezpieczony, tak żeby odbiorca nie był w stanie zbyt szybko sprawdzić jego zawartości.

— Świetnie pomyślane! — przyznał Arndt — A teraz chodźmy! Wypijemy raz dwa filiżankę kawy i zjemy przynajmniej po jednym kęsie!

A potem ruszam w drogę.

I tak też się stało. Krótko przed godziną dziesiątą detektyw siedział już w pokoju komisarza. Urzędnik przysłuchiwał się w napięciu relacji o rozmowie z Leśnym Upiorem i o tym wszystkim, czego się Arndt ubiegłej nocy od Wilhelmiego, Schulzego, a potem jeszcze i w Czerwonym Młynie dowiedział. Komisarz aż zatrząsł się z oburzenia, wymyślając tej przeklętej bandzie w Hohenthal oraz wysługującym się Leśnemu Upiorowi tamtejszym mieszkańcom i grożąc, że wszyscy winni i to bez wyjątku, zostaną ukarani. Detektyw w tym momencie zwrócił mu uwagę na to, że ci biedni ludzie znajdują się pod presją, ale właśnie teraz pomagają władzom. Będą więc chyba mogli oczekiwać jakichś daleko idących względów, a w przypadku młynarza Wilhelmiego, co byłoby zresztą zupełnie zgodne z prawem, również i urzędowej nagrody. W tej kwestii detektyw nie ustępował tak długo, aż urzędnik zapewnił go, iż zwróci się do odpowiednich czynników o wyasygnowanie takowej.

Następnie Arndt wyjawił komisarzowi swe plany.

— Paki zawierające rzekomo moją dostawę, przeniesione zostaną przed zamkniętą piwnicę młyna — powiedział. — Owych dziesięciu policjantów, których „wynajmę” jako tragarzy, ulokuję następnie w mieszkaniu młynarza Wilhelmiego. Potem przyprowadzę tam z Leśnej Doliny tych wspomnianych dziesięciu przemytników, tym razem niosących prawdziwy towar. Zwabię do młyna także i samego Leśnego Upiora z Jego dziesięciu szmuglerami, mającymi umieścić w bezpiecznym miejscu, przyniesioną z Czech kontrabandę.

Tutaj urzędnik przerwał detektywowi.

— Stop! Ten plan ma jeden słaby punkt! Czy rzeczywiście Leśny Upiór zgodzi się na to wszystko?

— Na pewno, gdyż wmówię mu, że Leśna Dolina nie jest właśnie teraz bezpiecznym miejscem. Kręci się tam bowiem akurat zbyt wielu pograniczników. I dlatego, żeby to faktycznie tak wyglądało, musi pan już się o to zatroszczyć, panie komisarzu.

— Dobrze. Zrobimy tak jak pan mówi. Granicznicy będą zostawiać swoje widoczne ślady na śniegu. To powinno wystarczyć. Ale chodzi jeszcze o coś innego. Otóż Leśny Upiór, uważa pana za obcego kupca. Niby skąd miałby pan wiedzieć, że młynarz Wilhelmi pozostaje na usługach przemytników? Jakim to sposobem zjawia się pan właśnie u niego w młynie? Czy pańska propozycja, aby miejscem całego przedsięwzięcia uczynić akurat młyn nie wyda się Leśnemu Upiorowi podejrzana?

— Byłoby tak rzeczywiście, panie komisarzu, gdybym tego wcześniej nie przemyślał i nie dopasował do całości planu. Opowiem mianowicie leśnemu upiorowi jakąś bajeczkę, jak i dlaczego nawiązałem kontakt z młynarzem. Może pan zupełnie spokojnie darować mi, że nie będę teraz panu tej historyjki szczegółowo przedstawiał.

— Dobrze, skoro tak, to jestem zadowolony. Ale co dalej? Tych dziesięciu policjantów, których przeszmugluje pan do młyna, nie wystarczy przecież do pojmania dwudziestu uzbrojonych przemytników.

— To oczywiste. Potrzebujemy jeszcze pięćdziesięciu policjantów i strażników granicznych, których pan, panie komisarzu, potajemnie sprowadzi do młyna, zaraz potem, jak tylko wszyscy szmuglerzy będą już w środku. Wcześniej musi pan ukryć się z ludźmi gdzieś w pobliżu, by potem w odpowiednim momencie, zatrzasnąć pułapkę.

— W porządku. Tak to właśnie zrobimy — komisarz z zadowolenia aż zatarł dłonie. — Moje podziękowanie, panie kolego! Znakomicie pan to przygotował. Miejmy nadzieję, że wszystko ułoży się zgodnie z planem. Powiedział pan, że przemytnicy mają zebrać się w Leśnej Dolinie, mniej więcej dwie godziny po północy. Jeżeli zatem ja, z moją przybywającą na odsiecz grupą, pojawię się w pobliżu młyna, około północy, to powinno wystarczyć. Komisarz i detektyw uścisnęli sobie ręce. Plan został ukartowany i zasadzka przygotowana. Teraz pozostała tylko kwestia zwabienia w tak misternie przygotowaną pułapkę Leśnego Upiora i jego ludzi.

Na koniec ustalono, że komisarz wraz ze swoim „pospolitym ruszeniem” ukryje się w lesie, który znajduje się na zboczu podchodzącej, prawie aż pod sam młyn góry. Krótko przed północą powinien do nich dołączyć Wunderlich i pozostać z nimi w charakterze przewodnika.

Rozmowa trwała około godziny. Zaraz po jej zakończeniu Arndt udał się w drogę powrotną do leśniczówki. Tutaj Wunderlich, uśmiechając się pod nosem, pokazał mu gotowe paki, worki i paczki. Wszystko zostało zrobione tak jak trzeba, mógł więc detektyw po krótkim poobiednim odpoczynku ruszyć do Czerwonego Młyna.

Także i dziś młyn klekotał pełną parą. Otworzył Wilhelmi, a kiedy ujrzał Arndta, jego zdziwienie było równie wielkie jak i radość z nieoczekiwanej wizyty.

— Ach to pan? Witamy! Przychodzi pan z dobrą czy złą nowiną?

— Z dobrą. Jest praca dla pana i pańskiej żony.

— Oj! Oj! — zaśmiał się młynarz. — Jeszcze więcej pracy? To chyba już całkiem nie podołamy. O co zatem chodzi?

— Pst! Nie tak głośno! — upomniał go detektyw. — Chciałbym panu całą tę sprawę przedstawić, ale może nie tutaj, tylko…

— Aha! Rozumiem. Idzie o rzecz, która powinna zostać między nami. — W takim razie proszę bardzo do środka!

Młynarzowa była niemniej ciekawa nowin niż mąż, Arndt nie kazał więc obojgu zbyt długo czekać.

— Czy chcecie państwo pomóc mi w ujęciu Leśnego Upiora? — rozpoczął bez żadnych ceregieli.

Młynarza i młynarzową ogarnęło przerażenie.

— My? Panu? Ale co mielibyśmy robić? — spytał Wilhelmi.

— Chcę zwabić przemytników do waszego młyna, by tu ich aresztować.

— O mój Boże! To przecież niebezpieczne! — zaczęła lamentować pani Paulina. — Leśny Upiór zemści za to na nas.

— Wykluczone! Zostanie bowiem raz na zawsze unieszkodliwiony. Młynarz zdążył w międzyczasie ochłonąć.

— Czy moglibyśmy w takim razie dowiedzieć się, jaki jest pański plan? — spytał.

— Tak, po to tu przyszedłem, aby przedłożyć państwu ten plan i pozyskać was obojga dla jego przeprowadzenia.

Arndt wyjaśnił więc krótko mieszkańcom młyna, jak on całą tę sprawę widzi. Przedstawił przy tym wszystko tak prosto i zrozumiale jak tylko to możliwe i raz po raz rozpraszał wątpliwości małżonków. Napomknął także o starannych przygotowaniach, jakie już zostały poczynione, nic zapomniał rzecz jasna przy tym podać informacji na temat wynagrodzenia dla tych, co zostało ustalone w rozmowie z komisarzem, w których domu zastawiona zostanie pułapka na przemytników.

— A jak wysokie byłoby to wynagrodzenie? — spytał ostrożnie młynarz, a widząc uśmiech na twarzy Arndta od razu dodał. — Musi pan wszakże wziąć pod uwagę to, że zaliczka, którą otrzymałem od Leśnego Upiora za wydzierżawienie mu piwnicy, zostanie mi odebrana. No więc poniosę z tego tytułu stratę.

— Niech się pan już o to nie martwi — uspokoił go detektyw. — Na razie przecież ma pan pieniądze u Seidelmanna, który winien jest panu za zmielenie zboża. A potem zatroszczymy się i o to, aby pański młyn otrzymał zlecenie też i gdzie indziej. W każdym razie nie poniesie pan żadnych strat. A wynagrodzenie, jak sądzę, pokryje w całości pańskie koszty. Otrzyma pan na pewno jakieś kilkaset marek. Więcej nie mogę obiecać.

— Ho, ho! Kilkaset marek! Paulino, co o tym sądzisz? Młynarzowa westchnęła.

— Ach, to taka głupia historia! Od początku byłam zdania, że nie powinniśmy w ogóle zadawać się z Leśnym Upiorem i odetchnę dopiero wtedy, gdy uwolnisz się od niego. Będę dziękowała Bogu, kiedy wreszcie cała ta banda, która wszystkim mieszkańcom okolicy, zamieniła życie w piekło, wyląduje w końcu w więzieniu. Ale czy to się powiedzie? A jeżeli Leśny Upiór wymknie się, co wtedy? Nas czekałaby niechybna zguba.

Słysząc to Arndt, jeszcze raz zabrał głos i udało mu się ostatecznie, przeciągnąć Wilhelmich na swoją stronę. Potem przedyskutował z nimi to co było konieczne i na pożegnanie uścisnął obojgu mocno dłoń.

— Od północy, bądźcie już proszę w pogotowiu! — powiedział wychodząc. — I niczym więcej się nie martwcie! Ja sam bowiem, z moimi policjantami, zjawię się tu najwcześniej. No to „Szczęść Boże” i czekajmy na to nasze ostatnie polowanie na upiora!


* * *


Minęła właśnie północ. Leśna Dolina pozornie zdawała się być cicha i opuszczona. A mimo to, pojawiły się jednak, to tu, to tam, na śniegu świeże ślady ludzkich stóp.

Kiedy Arndt, godzinę przed umówionym czasem, dotarł ze swymi mocno obładowanymi policjantami do doliny, zauważył rząd postaci z pakunkami na plecach. Ludzie ci zniknęli właśnie w krzakach znajdującego się z boku wąwozu, aby tam, w bezpiecznej kryjówce zaczekać. Bez wątpienia byli to tragarze ze szmuglowanym z Czech ładunkiem.

To odkrycie było detektywowi ogromnie na rękę. Początkowo miał zamiar wraz ze swymi policjantami, opuścić natychmiast Leśną Dolinę i wrócić jak najprędzej do młyna. Całą tę okrężną drogę z leśniczówki na miejsce spotkania, zrobił tylko po to aby móc iść zupełnie spokojnie i ze swoimi ludźmi zostawiać za sobą potrzebne ślady, na które potem mógłby się wobec przeciwników powołać. Mniej więcej, powiedzmy, w taki oto sposób:

— Widzicie byliśmy tutaj! Ale okolica nie jest pewna. Dlatego moi ludzie ukryli się tymczasem w młynie. Chodźcie więc tam ze mną jak najszybciej!

Jak się potem okazało, ta pozornie zbyt wielka ostrożność, została wynagrodzona. Rzeczywisty „przyjaciel od interesów”, Leśnego Upiora, przybył na miejsce przedwcześnie. Arndt postanowił ten nieoczekiwany fakt wykorzystać i dziesięciu tragarzy, najlepiej z ich przywódcą od razu zwabić do młyna i tam zatrzymać. Mieli się tym zająć policjanci, których zabierał ze sobą, by pozostawić ich w młynie, a samemu niezwłocznie ponownie wyruszyć w drogę, tym razem z zamiarem wciągnięcia w pułapkę najważniejszej osoby.

Teraz kazał się dobrze ukryć swoim ludziom, a sam ostrożnie podkradł się w kierunku wąwozu. Że narażał przy tym swe życie, to było dla niego jasne. Tragarze, którzy pozostawali tam w ukryciu, prawdopodobnie byli dobrze uzbrojeni. Ale czy ktoś, kim kierowały tak wzniosłe pobudki mógł myśleć o niebezpieczeństwie. Skradał się wolno do wąwozu, wypatrując ciągle, czy nie ma gdzieś jakiegoś wartownika.

I rzeczywiście trafił na jednego. Na szczęście ten wycelował jedynie w niego broń i zawołał.

— Stój! Ktoś ty?

— Dobry przyjaciel! — rzucił Arndt w odpowiedzi.

— Hasło?

— Praga!

— Zgadza się! Czego tu szukasz?

— Człowieka, który podobnie jak i ty, w tym miejscu i o tej godzinie chce się spotkać w sprawie przesyłki towarów z Leśnym Upiorem.

Spoza wartownika, który pilnował dostępu do wąwozu wyłoniła się postać jakiegoś mężczyzny; wszakże w takiej samej czarnej masce na twarzy.

— To ja jestem tym człowiekiem — oświadczył nowoprzybyły. — Nasz przyjaciel mówił mi o panu. Jestem we wszystko wtajemniczony. A gdzie pan ma swoich ludzi z towarem?

— Tam, niedaleko na skraju lasu! — wyjaśnił Arndt, zdejmując przy tym okulary i drapiąc się po fałszywej brodzie.

— To dobrze, że jesteśmy już tutaj, bowiem możemy was ostrzec — odparł na to człowiek w masce. — Niech pan natychmiast przyprowadzi swoich ludzi tutaj, do kryjówki! Wszystkie środki ostrożności, jak na złość, wydają się dzisiaj zawodzić. Przeszliśmy co prawda przez całą Leśną Dolinę, przez nikogo nie nagabywani, ale znaleźliśmy na śniegu ślady ludzkich stóp, które z pewnością pozostawić musieli pogranicznicy. Ślady były świeże, co więcej, jeden z moich tragarzy spostrzegł nawet jakąś postać w mundurze, która jednak szczęśliwym trafem nie zwróciła na nas uwagi.

— Ja też poczyniłem podobne obserwacje — oświadczył Arndt — i ostrzegam pana przed dalszym pozostawaniem w wąwozie. Wygląda na to, że pogranicznicy zaczynają tu ściągać. Nie możemy czuć się bezpieczni w tym miejscu, już ani chwili dłużej.

— Do diabła! Co zatem zrobimy? Przecież to może trwać jeszcze nawet godzinę, zanim przyjdzie Leśny Upiór.

— Rzeczywiście, on nie pojawi się tu przed drugą.

— Zatem nie pozostaje nam nic innego, tylko jak najszybciej wracać.

— Ależ nie! Przecież jak dotąd ominął pan ze swymi ludźmi, szczęśliwie wszystkie niebezpieczeństwa. Nie będzie się pan wszakże drugi raz narażał na to samo. A ja zabezpieczyłem się na każdą okoliczność. Niech pan idzie ze mną! Znam taką kryjówkę, gdzie żaden pogranicznik nas nie znajdzie.

— Gdzie miałby to być?

— W Czerwonym Młynie. Na wszelki wypadek nawiązałem kontakt z młynarzem, którego znam od dawna. Powinien pan też wiedzieć, że z pewnych względów, mam tego człowieka w ręku. Zresztą nie chodzi nawet o to. On sam bowiem jest przyjacielem i współpracownikiem Leśnego Upiora. Mówiąc krótko i węzłowato, młyn jako kryjówka pozostaje do naszej dyspozycji. Niech pan rozkaże więc swoim ludziom, aby zabrali towar, nie ma bowiem ani chwili do stracenia! Poprowadzę pana najpierw do moich tragarzy, a potem w bezpieczne miejsce, do młyna.

— Na młynarzu rzeczywiście możemy polegać, z tym się zgadzam, ale co będzie z Leśnym Upiorem? — wahał się ciągle jeszcze tamten. — Będzie czekał później na nas tutaj na próżno.

— Nic takiego się nie stanie. Naszego przyjaciela i jego ludzi sprowadzę także zaraz potem do młyna. Musimy tylko najpierw zanieść towary w bezpieczne miejsce. To teraz najważniejsze. A co dalej, z tym trzeba zaczekać i omówić wszystko z Leśnym Upiorem.

Ostatecznie „człowiek w masce” dał się przekonać. Być może przyczyniła się do tego i ta okoliczność, że nie miał on zbyt wiele czasu na zastanowienie. Wydał więc swoim ludziom krótki rozkaz. Potem wszyscy ruszyli za detektywem, w stronę lasu.

Kiedy zaś ludzie w czarnych maskach, spotkali się z przebranymi policjantami, siłą rzeczy musieli uznać ich za swoich kompanów i od razu stali się spokojniejsi. Przekonawszy się na własne oczy, uwierzyli iż rzeczywiście mają do czynienia z podobnymi sobie.

Arndt ruszył skosem przez las, kierując się prosto na młyn. Nie minęło wiele czasu, gdy dotarł do starej budowli, po czym wskazał ludziom drogę na podwórze. Tu nie było widać ani żywej duszy. Arndt zapalił swoją ślepą latarkę i poprowadził wszystkich tragarzy do pomieszczeń przed zamkniętymi drzwiami piwnicy. Następnie gestem nakazał zachowanie ostrożności.

— To tutaj!

Sam wszedł jako pierwszy, pozostali ruszyli za nim, każdy z nich ściągał bezgłośnie i kładł na ziemi swoje pakunki.

— Młyn klekoce — szepnął mu do ucha „przyjaciel od interesów” Leśnego Upiora. — Młynarz więc chyba jeszcze nie śpi?

— Nie. Muszą pracować teraz nawet w nocy, gdyż mają pilne zamówienie.

— No, a czy w takiej sytuacji, byłoby możliwe dostać coś gorącego do picia? Jestem już trzy godziny w drodze, a przy tym okropnym zimnie to wcale nie tak mało!

— Pomyślałem także i o tym, gdyż sam mocno zmarzłem. Zobaczę zaraz co się dzieje i zamówię dla nas wszystkich kawę na rozgrzewkę.

Szmer zadowolenia przebiegi pomiędzy rzędami mężczyzn. Siedzieli teraz przed drzwiami piwnicy na swoich pakach i cierpliwie czekali, Arndt natomiast udał się załatwić rzekomo obiecaną kawę.

Udało mu się doprowadzić do sytuacji, o jakiej myślał i mógł już teraz, przystąpić do zadania decydującego ciosu, wszakże na razie tylko tej pierwszej grupie szmuglerów. A to, że opuścił prowadzącą do piwnicy sień, miało swą przyczynę, gdyż ów niespodziewany atak miał się odbyć bez przelewu krwi. Arndt musiał więc zostawić policjantom czas, aby mogli przygotować to, co on wcześniej zostało ustalone.

Jego rzekomi tragarze mieli ustawione karabiny w jednym kącie.

W drugim rogu złożyli swoją broń szmuglerzy, ci których przyprowadził tu Arndt. Zostało uzgodnione, że policjanci rozdzielą się na dwie grupy Pierwsza zostanie niedaleko swych karabinów, gotowa w każdej chwili sięgnąć po broń i zablokować dostęp do piwnicznej sieni. Druga grupa natomiast miała w decydującym momencie wskoczyć pomiędzy szmuglerów i ich broń, wyciągnąć rewolwery i unieszkodliwić przeciwników, gdyby ci przypadkowo także zamierzali chwycić za karabiny i bronić się. Na podwórzu, tak jak było ustalone, czekał młynarz.

— Czy wszystko dobrze poszło? — spytał cicho detektywa.

— Na razie mamy „pierwszą grupę”. Niech mi pan na wszelki wypadek da klucz od komórki, ten, który otwiera także drzwi do piwnicy.

— Oto on!

— Dobrze. Teraz nie będę już pana więcej potrzebował. Niech pan trzyma się raczej na uboczu! Może paść parę strzałów, ale źle nie będzie. Przewaga jest bowiem po naszej stronie.

Młynarz zniknął błyskawicznie. Arndt zaś udał się znowu do pomieszczenia gdzie czekali przemytnicy.

— Uwaga! — krzyknął. — Słuchajcie ludzie!

Było to umówione hasło dla policjantów. Ślepe latarnie, które mieli pozawieszane na piersiach zarówno prawdziwi jak i fałszywi przemytnicy zapaliły się teraz.

— Czas na rozgrzewkę, którą wam obiecałem! — ciągnął dalej Arndt. — Kto się poruszy, dostanie gorącym ołowiem pod żebra! No, koniec zabawy, ręce do góry!

Część policjantów sięgnęła po karabiny, część zaś wyciągnęła rewolwery. Piwniczną sienią wstrząsnął jeden, choć składający się z wielu głosów krzyk zaskoczenia. Osłupiali z przerażenia przemytnicy, widząc wycelowane w nich lufy, stali niczym sparaliżowani.

Arndt wyjaśnił w kilku słowach, że właśnie wpadli w pułapkę i że są otoczeni nie przez swoich kompanów, lecz przez policjantów.

— Dawać tu rzemienie! — krzyknął następnie do swoich ludzi. — Zwiążcie panowie tych łotrów. A kto będzie stawiał opór, ten będzie zastrzelony! Groźba poskutkowała. Przemytnicy, prawie bez sprzeciwu pozwolili sobie założyć kajdany.

Tylko jeden z nich próbował się bronić, „przyjaciel od interesów” Leśnego Upiora.

— Zdrada! — wychrypiał, wyrwał z kieszeni rewolwer i strzelił, dokładnie w środek, pomiędzy policjantów, którzy zagradzali mu drogę i dwoma potężnymi susami skoczył ku wyjściu.

Tam jednak został pochwycony, powalony na ziemię, rozbrojony i związany. Skrępowany rzucał się w lewo i w prawo, ale na próżno. — Zdejmijcie panowie więźniom maski! — rozkazał Arndt. Rozkaz został wykonany i ukazało się przy tej okazji kilka twarzy, które i saskim policjantom nie były obce.

Ale Arndt nie troszczył się już więcej o to. Kazał umieścić aresztowanych w pustym składzie zboża, gdzie mieli być dobrze pilnowani, dał jeszcze kilka wskazówek i ruszył z powrotem do Leśnej Doliny.

Kiedy tam dotarł, spojrzał na zegarek, do godziny drugiej brakowało już kilka minut. Stał za jednym z drzew i czekał. Jego wzrok wędrował teraz po przeciwległym skraju milczącego, okrytego zimową aurą lasu. Uroczysta cisza mącona była jedynie od czasu do czasu, przez nagły poryw wiatru, który szeleścił w wyschniętym listowiu koron starych dębów. Każdemu innemu na miejscu Arndta, przeszłyby chyba po plecach ciarki. Detektyw wszakże zachowywał spokój i zimną krew.

W końcu usłyszał trzask łamanych gałęzi, a potem skrzypienie śniegu. Ujrzał zbliżającego się człowieka w masce na twarzy, to był Leśny Upiór. Arndt krzyknął do niego przytłumionym głosem.

— Stać! Hasło!

— Praga!

Detektyw wyszedł zza drzewa i podał przybyłemu rękę.

— Jestem na miejscu punktualnie! Ma pan swoich ludzi ze sobą?

— Są za mną, z tylu. A gdzie pan umieścił swoich z towarem? No i gdzie jest ten drugi?

— Niech pan będzie zadowolony, że byłem już tutaj przed godziną! — odezwał się Arndt. — Beze mnie ta cała prawa, być może w ogóle zakończyłaby się fiaskiem.

— A co się stało?

— Porozglądałem się trochę tutaj i zauważyłem, że kręci się po okolicy spora liczba pograniczników.

— Niech to diabli! — zabrzmiał zaskoczony głos. — Zatem całe nasze przedsięwzięcie diabli wzięli!

— Już się zatroszczyłem o to, aby tak się nie stało — wyjaśnił Arndt. — Moi ludzie są teraz w bezpiecznym miejscu, a wraz z nimi także ci, którzy przyszli z Czech no i cały towar rzecz jasna też się lam znajduje. Ludzie z tamtej strony byli w Leśnej Dolinie przed umówionym czasem. Wraz z „pańskim przyjacielem od interesów”, doszliśmy do wniosku, że aby nie dać się zaskoczyć pogranicznikom musimy uraz z tragarzami gdzieś się ukryć.

— I gdzie są teraz ci ludzie?

— W Czerwonym Młynie.

Leśny Upiór obrzucił mówiącego podejrzliwym spojrzeniem.

— Skąd panu przyszedł ten młyn do głowy?

Arndt liczył się z takim pytaniem. Nie wytrąciło więc go z równowagi.

— Mnie? — spytał. — Propozycja szukania kryjówki w młynie wyszła od pańskiego „przyjaciela od interesów”.

— Ach tak! — przemytnik wyraźnie się uspokoił. — To by się zgadzało, on rzeczywiście znal to miejsce. Powiadomiłem go o wydzierżawieniu piwnic u młynarza Wilhelmiego.

— Ma pan na myśli to wykute w skale pomieszczenie? — wtrącił pospiesznie Arndt. — Właśnie tam do wnętrza, nasi ludzie zanieśli na razie paki z towarem.

Leśny Upiór znów stał się podejrzliwy.

— Do środka? Jak to możliwe? Przecież został mi wręczony klucz od piwnicy. Noszę go ze sobą. Jak ktoś inny mógł więc umieścić tam towar?

— Paki zostały złożone w sieni — wyjaśnił Arndt. — Właściwej piwnicy nie potrafiliśmy otworzyć. Zresztą…

Arndt przerwał i zaczął uważnie nasłuchiwać.

— Nic pan nie słyszy? — spytał. — Obawiam się, że jeżeli będziemy tu dłużej tak sobie wszystko tłumaczyli, to wpadniemy w nieliche kłopoty.

Niech pan zabierze swoich ludzi, a potem szybko do młyna! Nie chcę dać się złapać jak jakiś zwykły żółtodziób!

— Ma pan rację — Moi ludzie nadchodzą w naszym kierunku od strony dębu, nie miniemy się więc z żadnym z nich, jeżeli pójdziemy tam przez las.

Ruszył przodem, Arndt za nim. Już wkrótce naprzeciw ujrzeli człowieka, który po podaniu hasła okazał się jednym z wtajemniczonych. Podobnie było z następnymi spotkanymi i nie trwało to zbyt długo, gdy Leśny Upiór mógł potwierdzić, że jego ludzie są w komplecie.

— Niech pan ich uprzedzi, żeby szli za mną! — szepnął Arndt, rozglądając się z demonstracyjnym niepokojem dokoła.

Przywódca szmuglerów powiedział coś krótko do swoich i od razu wszyscy ruszyli w ślad za detektywem. Wkrótce dotarli do młyna, i od razu weszli do podwórza. Arndt jako ostatni zasunął za sobą drzwi. Leśny Upiór, który stał obok niego, zwrócił mu uwagę, iż drzwi powinien zamknąć od środka, dla całkowitego bezpieczeństwa.

— Ale czy to rzeczywiście konieczne? — spytał Arndt, który nie mógł przecież przystać na taką propozycję, aby nie odciąć głównemu oddziałowi policjantów i strażników granicznych, drogi wejścia. — Młynarz tłumaczył mi, że drzwi powinny być stale otwarte, ale gdyby tylko coś wydało się nam podejrzane to mamy je zamknąć.

Leśny Upiór nic na to nie powiedział, ale jakby nagle tknęło go jakieś podejrzenie. W każdym razie król przemytników postanowił odtąd nie spuszczać Arndta ani przez chwilę z oka.

Arndt, którym w takich sprawach kierowała intuicja i doświadczenie długoletniego detektywa, postanowił mieć się na baczności. Zaświecił latarką, otworzył drzwi i wskazał na piwniczną sień.

— Wejdźmy najpierw do środka! — powiedział przytłumionym głosem. — Tam leży właśnie pański i mój towar.

Przemytnicy weszli do sieni, ale ich szef pozostał na zewnątrz, razem z Arndtem.

— Nie chce pan się przekonać, czy dostawa się zgadza” — spytał Arndt, z zamiarem wpuszczenia tamtego do środka przed sobą.

— Dziękuję. Do tego jest specjalnie wyznaczony jeden z moich ludzi. A w ogóle… gdzie jest… gdzie jest mój „przyjaciel od interesów”? Gdzie są pańscy i jego tragarze?

Rozejrzał się podejrzliwie wkoło.

W tym momencie spotkała Arndta niemiła niespodzianka, a właściwie można powiedzieć, że i dwie naraz.

Wejście Leśnego Upiora i jego przemytników odbyło się wprawdzie w miarę cicho, ale nie całkiem bezszelestnie. Ludzie ci sądzili, że będąc w młynie, nie muszą zachowywać jakiejś nadzwyczajnej ostrożności. Dlatego też sporadyczne głosy i dźwięki przeniknęły do pomieszczenia, w którym uwięziona została pierwsza grupa szmuglerów.

Przywódca tej grupy mimo, iż spotkała go klęska, nie porzucił myśli o wyrwaniu się z matni. Nadsłuchiwał więc w ciszy tego, co działo się na zewnątrz. Najpierw usłyszał męskie głosy, potem kroki po śniegu, a wreszcie skrzypienie drzwi do piwnicznej sieni. Domyślił się, co się zdarzyło. Ten człowiek, który zwabił go i jego ludzi w pułapkę, przy prowadził tu teraz prawdopodobnie Leśnego Upiora i saskich przemytników, aby ich także unieszkodliwić.

Krzyknął więc co sil w płucach:

— Uważajcie! Zdrada!

Zaraz potem huknął strzał. To jeden z pełniących straż policjantów strzelił do krzyczącego.

Znajdujący się na zewnątrz. Leśny Upiór przeraził się. Jego wzrok skierował się ku bramie, przez którą właśnie w tej chwili wbiegli dowodzeni przez komisarza i leśniczego Wunderlicha, policjanci i strażnicy graniczni. Ujrzawszy ludzi w mundurach, przemytnik rzucił na Arndta nienawistne spojrzenie. Zaskoczony całkowicie zbrodniarz wiedział już teraz, co się stało. Wyrwał z kieszeni rewolwer i strzelił do detektywa. Ale Arndt miał się na baczności, uskoczył raptownie w bok, a kula zagwizdała mu koło ucha. Następnie uderzeniem lewej pięści wytrącił napastnikowi broń. Równocześnie zaś zatrzasnął nogą drzwi do piwnicznej sieni, obrócił tkwiący w ich zamku klucz i wyciągnął go.

W tej samej chwili tamten ruszył błyskawicznie do znajdującego się przy młynie ogrodu. Komisarz natychmiast rzucił się w pościg za królem szmuglerów; także Arndt rzucił się biegiem za nimi.

Ogrodowy mur nie był wysoki i miał na dodatek w jednym miejscu szeroką wyrwę. Leśny Upiór wyglądał na kogoś dobrze zorientowanego, pobiegł bowiem prosto ku wspomnianej wyrwie i tam przeskoczył mur.

Komisarz był zaledwie cztery kroki za nim, skoczył przez ogrodzenie, ale gdy tylko znalazł się po drugiej stronie, od razu się zatrzymał.

— Do stu diabłów! — zaklął.

W tym momencie znalazł się przy nim Arndt.

— Co się stało?

— Przepadł gdzieś ten łajdak!

— Ale gdzie?

— Diabli wiedzą!

— Nie mógł przecież stać się niewidzialny — sarknął Arndt.

— Nie był ode mnie zbyt daleko. Następowałem mu prawie na pięty. Arndt zastanawiał się przez chwilę. Znajdował się przecież dokładnie w tym samym miejscu, gdzie już kiedyś. Leśny Upiór zniknął mu z oczu. Mimo gorączkowych rozmyślań nie potrafił jednak znaleźć odpowiedzi na to, gdzie ten groźny przestępca mógł się skierować.

— Czyżby w takim razie… — tu detektyw przerwał samemu sobie. — Stop! Słyszy pan ten szum? Wie pan może co to jest?

— To przypomina odgłos jakby jakiegoś dalekiego trzęsienia ziemi.

— Nie. Już wiem, to dudnienie pochodzi od jadącego po szynach wózka… ach, widzi pan tam przy murze, dziurę w ziemi? Znam to miejsce, ale co znaczy, że dziura musiała być aż do tej chwili bardzo dobrze zamaskowana.

— Rzeczywiście! Widocznie uciekinier przepadł lam w środku!

W tej chwili zbliżyło się do nich kilku policjantów i pograniczników z wachmistrzem i młynarzem Wilhelmim na czele.

— Co to za dziura? — spytał właściciela młyna Arndt.

— To na wpół zasypane wejście do starej sztolni.

— Czy ten otwór jest głęboki?

— Nie wiadomo, nikt przecież nie odważyłby się wejść tam do środka ze względu na zaduch, no a to wejście może się przecież zawalić. Zresztą w ostatnim czasie nie było go prawie widać. Ale dlaczego pan o to pyta?

— Prawdopodobnie ten bydlak wskoczył do tego otworu i na razie nam umknął.

— Oj! Oj! A więc jednak stało się to, czego moja Paulina obawiała się najbardziej! O, Boże! O Boże!

Arndt nie bardzo przejął się tym biadoleniem młynarza. Zwrócił się natomiast do wachmistrza.

— Tu jest klucz od piwnicznej sieni, w której zamknąłem grupę przemytników. Niech pan jak najprędzej rozkaże uwięzić całą tę bandę, gdyż mogłaby jeszcze wpaść na pomysł, aby zniszczyć prawdziwy towar, stanowiący przecież połowę złożonych tam pak.

Załatwiwszy sprawę z wachmistrzem. Arndt podszedł na sam skraj prowadzącego w głąb ziemi otworu.

— Gdzie pan chce się udać? — spytał komisarz.

— Do sztolni.

— Ależ to zbyt ryzykowne.

— Nie. Nie! — krzyknął widząc co się dzieje młynarz. — Może pan przecież zginąć!

— Obowiązek jest obowiązkiem, moi panowie! Poza tym nie będzie chyba aż tak źle. Co udało się tamtemu, to może, powieść się również mnie. Łajdak zna zdaje się tę starą sztolnię. No, za nim, bo jeśli nie, to zniknie na dobre!

— Przeklęta lisia jamo! Człowiek przecież nie jest kretem!

Tym razem osobą, która krzyknęła był stary leśniczy. Przybył tu dopiero co, ale zdążył jeszcze ujrzeć, że Arndt rzeczywiście wskakuje do otworu. W blasku latarni można było zauważyć, że liczy on ponad dwa metry głębokości.

— I co teraz zrobimy? — spytał wachmistrz komisarza.

— To co radził detektyw. Pan ze swoimi ludźmi zaaresztuje przemytników i nie pozwoli żadnemu uciec! Ja natomiast, podążę za kolegą.

Jestem prawie pewien, że przepłoszyłem Leśnego Upiora swoją nadgorliwością, w takim razie spróbuje jeszcze raz dostać lego łajdaka w swoje ręce.

Powiedziawszy to komisarza wskoczył w wyzierający z ziemi otwór.



Wyścig ze śmiercią


Minęło kilka chwil, zanim komisarz przyzwyczaił się do panujących na dole ciemności. Potem udało mu się dostrzec Arndta, który stał kilka kroków dalej i oświetlał coś latarką.

— Co to jest? — spytał komisarz.

— Pusty wózek do przewozu węgla, wcześniej stały tu dwa, ale tamten zabrał jeden, chcąc uciec z miejsca swej klęski, jak tylko można najszybciej.

— Aha i stąd to podziemne dudnienie!

— Tak, Wózek jechał po szynach, a sztolnia jak się zdaje, schodzi w tamtą stronę lekko w dół. Zatem dalszej części tego korytarza, ciągnącej się w przeciwnym kierunku nie musimy przeszukiwać. Leśny Upiór bowiem, jechał na dół, gdyż wózek tego rodzaju potrafi toczyć się samoczynnie, a stopniowo może nabrać dość znacznej prędkości!

— Do licha! W takim razie sporo nas już wyprzedza.

— Niestety. Dlatego natychmiast musimy za nim ruszać.

Arndt usunął pospiesznie przednią część wózka, składającą się z jednej przesuwanej ścianki i usadowił się w tym niewielkim pojeździe w taki sposób, że mógł hamować nogami, w razie gdyby wózek zaczął niebezpiecznie się kołysać. Poza tym znalazł w wagoniku dębowy kij, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, wykorzystywany był przy hamowaniu.

Komisarz natomiast przykucnął za detektywem.

— Trzyma się pan mocno? — spytał Arndt.

— Tak.

— Zatem ruszajmy!

Arndt nogami wypchnął kamienie spod kół pojazdu. Wózek ruszył najpierw wolno, potem szybciej, coraz szybciej, aż w końcu pędził z prędkością galopującego konia.

To była niesamowita jazda. Obaj mężczyźni mieli nisko nad sobą, gnijącą obudowę stropu, na lewo i na prawo ciemne ściany, z których nieustannie ściekała woda, a przed sobą ciemność, którą światło latarki zdolne było przeniknąć, najwyżej tylko na kilka kroków.

W wąskiej sztolni, toczące się po szynach koła huczały tak potężnie, że jakakolwiek rozmowa była prawie niemożliwa. Arndt zastanawiał się nad swoim położeniem i trudno mu było oprzeć się myśli, że być może pędzi teraz, unoszony przez ów niezwykły wehikuł, wprost ku swej zgubie. Jeżeli bowiem Leśny Upiór kazał zaczaić się w tym podziemnym korytarzu, któremuś ze swoich łudzi? I jeżeli szykują teraz zasadzkę na uczestników tego, szaleńczego pościgu? Jeżeli tak jest istotnie, to tam gdzieś przed nimi czeka już tylko śmierć!

Takimi myślami zajęty był umysł naszego bohatera w czasie owych kilku minut jazdy. Ale Arndt nawet nie próbował hamować wehikułu i to prowadzące w szalonym tempie „polowanie” trwało nadal. Detektyw wierzył w swą szczęśliwą gwiazdę i miał nadzieję, że dotrą w końcu do miejsca, w którym sztolnia przestanie być pochyla, a wtedy wózek zacznie tracić swą prędkość, zaś ścigany ponownie znajdzie się w polu ich widzenia.


* * *


Inaczej rzecz miała się ze zbiegiem. Ten dokładnie znał podziemny korytarz i często z niego korzystał. Dlatego też stały tam zawsze w pogotowiu dwa wózki. Sztolnia została przecież do tego przeznaczana, aby w jak największym stopniu służyć pomocą przemytniczym karawanom. Otóż nie kończyła się ona dziurą w ziemi przy murze ogrodu młynarza Wilhelmiego, jak to Arndt zdążył już ustalić, lecz biegła pod piwnicą Czerwonego Młyna, prawie do czeskiej granicy, gdzie z powierzchnią ziemi łączyła ją na poły zasypana pieczara, w górskim lesie.

Leśny Upiór odkrył kiedyś tę dawno zapomnianą pozostałość po kopalni rudy, a potem stopniowo oczyścił ów podziemny chodnik z gruzów i kamieni, naprawił szyny, wystarał się o wózki, a na koniec wydzierżawił od młynarza Wilhelmiego piwnicę. Piwnica była bowiem oddzielona od sztolni jedynie cienką podłogą, tak iż narażała korzystających z podziemnego koniarza przemytników, na to, iż zostaną odkryci przez mieszkańców Czerwonego Młyna. To właśnie z tego powodu miała zostać zasypana.

Tak mniej więcej przedstawiała się sprawa z podziemiami, które ścigany obrał teraz za drogę swej ucieczki. Czuł się tu całkiem bezpieczny, a jego wehikuł toczył się z hukiem po szynach ciemnym chodnikiem, dawnej kopalni rady. Zdarzyło się jednak, że bez żadnego szczególnego powodu Leśny Upiór obejrzał się w pewnej chwili za siebie.

I przeraził się. Czyż nie błysnęło bowiem z tyłu za nim światło? A może omamiły go tylko jego własne rozbudzone zmysły? Usłyszeć wszakże nie mógł nic, gdyż rumor i hałas jego wózka pochłaniały bez reszty wszystkie inne odgłosy. Zaczął spoglądać za siebie częściej z większą uwagą i musiał wreszcie przyznać, że to było jednak światło, teraz widział wyraźnie jak się poruszyło, zadrżało, zakołysało na boki, zniknęło i znowu zabłysło.

Ścigają mnie! — przemknęło mu przez głowę, ale zaraz potem pojawiła się jeszcze jedna myśl — Tyle tylko, że ten pościg doprowadzi nie mnie, lecz ich do zguby!

On też miał przy sobie kij do hamowania. Oparł go mocno trzymając, o jedno z przednich kół i wkrótce wózek zatrzymał się. Jego pasażer nadstawił uszu.

— Tak, tak, to on — mruknął do siebie. — Poczekaj ty łajdaku, właśnie wybiła twoja ostatnia godzina!

Podbiegł parę kroków w stronę nadjeżdżających prześladowców, wyrwał kilka desek z obudowy sztolni i rzucił je na szyny. Potem cofnął się znowu w ciemność, tam trzymany „na uwięzi” stał jego wózek. W prawej ręce Leśnego Upiora, z której na górze, wytrącono jeden strzelający rewolwer, tkwił teraz drugi.

Ścigający byli coraz bliżej. Huk toczących się kół rósł w tej wąskiej sztolni z sekundy na sekundę, zamieniając się w piekielny hałas. Migocąca latarka kołysała się w każdym miejscu, w którym szyny połączone byty ze sobą śrubami. Nagle zatrzęsło się wszystko, coś okropnie trzasnęło, ktoś krzyknął, a zaraz potem huknęły trzy strzały z rewolweru bandyty, a ich łoskot poniósł się tysięcznym echem podziemnym korytarzem, tak iż mogło się zdawać, że ognia dała cała artyleryjska bateria.

Jeszcze nie ucichły w sztolni odgłosy strzałów, gdy Leśny Upiór wyciągnął kij hamujący spod kół i wskoczył znowu na wózek.

— Niech was piekło pochłonie! — krzyknął za siebie do tylu król szmuglerów i zarechotał przy tym szyderczo.

Potem jeszcze jedno odepchnięcie się i znowu wózek z uciekającym zbrodniarzem zaczął nabierać rozpędu.

Mały wagonik, w którym siedzieli ścigający, wskutek gwałtownego i mocnego uderzenia o niespodziewaną przeszkodę zeskoczył z szyn, a jego pasażerowie zostali wyrzuceni na zewnątrz niczym z katapulty. Arndt zdołał zachować na tyle przytomności, aby zasłonić lewą ręką latarkę, chroniąc ją przed rozbiciem. Dlatego też jego dłoń krwawiła teraz, a do tego bolały go wszystkie kości, bowiem upadając potłukł się niemiłosiernie.

Słyszał huk wystrzałów, z których na szczęście żaden nie był celny, słyszał szyderczy śmiech ściganego, a potem łoskot coraz szybciej oddalającego się wózka. Zazgrzytał zębami na myśl, że ścigany ponownie zdołał mu uciec.

W tej samej chwili znowu był na nogach i świecił latarką wokół siebie. Dostrzegł komisarza, który jęcząc leżał na ziemi i niczym ktoś nagle obudzony trzymał się prawą ręką za głowę, wreszcie z wielkim trudem zaczął się podnosić.

— Jest pan ranny? — spytał detektyw.

— Trochę, w czoło, ale to nic poważnego — policjant otarł chusteczką krwawy ślad, a potem się wyprostował. — No, nie będziemy się zbytnio tym skaleczeniem przejmować! Ruszajmy w dalszy pościg! Ten łajdak już się nam nie wywinie!

Arndt był wielce zadowolony, że ma tak dzielnego towarzysza u swego boku. W przeciwnym bowiem razie, ktoś taki byłby mu jedynie przeszkadzał. Zebrał leżące na szynach deski i odrzucił je na bok. Następnie razem z komisarzem ustawił ponownie wózek na szynach.

— No, wagonik na szczęście nie został uszkodzony! — stwierdził detektyw. — Jak to dobrze, że tego rodzaju wózki są solidnie budowane. Nie mamy przecież czasu na to, aby się zatrzymywać. Dalej więc! Naprzód!

Także i wehikuł ścigających zaczął na nowo nabierać rozpędu. Na tym odcinku wszakże sztolnia nie była już tak bardzo nachylona, dlatego wózek nie toczył się z tak wielką prędkością jak przedtem. Za to znowu kapała obu mężczyznom woda ze stropu na twarz, znowu podziemny korytarz wypełniony był niesamowitym grzmotem toczących się kół, znowu rozwierała się przed uparcie próbującymi przeniknąć ciemność spojrzeniami, paszcza czyhającego nieustannie na obu śmiałków niebezpieczeństwa. W międzyczasie Leśny Upiór zdołał ponownie odskoczyć swym prześladowcom na znaczną odległość. Znajdował się już teraz bardzo blisko celu. Zbrodniarz cieszył się ogromnie, gdyż był święcie przekonany, że ścigający go ludzie wskutek katastrofy wózka doznali jakiś ciężkich obrażeń, no a jego kule z pewnością dopełniły reszty.

Wreszcie szyny trafiły na równy teren i wózek zwalniając coraz bardziej zatrzymał się. Leśny Upiór wyskoczył z niego i odetchnąwszy, przystanął obok wagonika. Ale nie na długo, zaraz, potem podniósł głowę nasłuchując. Zdawało mu się, że znów słyszy toczące się po szynach podziemnego korytarza koła. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że z tylu, przy jednym ze skrętów, mignął punkcik światła.

— Do stu diabłów! — zaklął półgłosem. — Czyżby te łotry ciągle mnie jeszcze goniły?

Nagle ogarnął go strach. Jeżeli tamci nie zostaną jak najszybciej zmuszeni do odwrotu, to gotowi będą odkryć jego tajemnicę… drugie ukryte wyjście ze sztolni.

Zaczął ponownie nadsłuchiwać. Huk kół zamienił się w grzmot, a światło było coraz bliżej, coraz bliżej.

Nie wiedział teraz żadnego innego ratunku, prócz tego aby zdetonować, ukrytą tu minę. Jeżeli wybuch rozerwie skałę i sztolnia zostanie zasypana, to przecież nikt mu potem nie udowodni, że „spacerował” sobie tu na dole! A ci łajdacy z tyłu, którzy uszli cało z katastrofy wózka i których nie dosięgły rewolwerowe kule, nie ujdą już teraz walącym się skałom, które albo ich rozgniotą, albo pogrzebią żywcem.

Ruszył szybko dalej, aż dotarł do miejsca, gdzie w bocznej ścianie znajdował się ukryty, długi, prochowy lont. Był on połączony z ładunkiem wybuchowym, który zdaniem ściganego powinien wystarczyć do zasypania końcowej części sztolni.

Tymczasem Arndt i komisarz nie mieli najmniejszego pojęcia o losie jaki miał zostać im zgotowany. Zauważyli tylko, że ich wagonik traci stopniowo prędkość.

— Wjeżdżamy na piaski teren — krzyknął Arndt komisarzowi do ucha. — Musimy… stop, co tam stoi? Uwaga, trzymać się!

Znowu rozległ się łoskot. Zderzyli się bowiem z wózkiem, który pozostawił w tym miejscu ścigany przestępca. Ale tym razem zderzenie z pustym wózkiem nie było zbyt groźne.

— Wysiadać! Kryć się za wagonikiem! — zaczął komenderować Arndt.

— Ten łotr może znowu strzelać!

Mówiąc to zdążył uczynić dwa susy w tył i zakryć światło latarni, aby nie służyć wrogowi za łatwy cel. Komisarz dołączył doń po omacku.

— Uciekinier pozostawił tu wagonik — szepnął Arndt. — Ostrożnie zatem!

— Sądzi pan, że zaczaił się na nas gdzieś w pobliżu? — spytał również szeptem komisarz.

— To możliwe. Dlatego radzę trzymać się w ukryciu. Ale coraz bardziej wydaje mi się, że zbrodniarz ucieka dalej pieszo. W przeciwnym bowiem razie strzelałby już do nas. Poza tym z rozmysłem zrezygnował z wózka, gdyż szyny biegną już po równym terenie, daleko by więc w ten sposób nie zajechał. Jeśli tak, to nie powinniśmy tu dłużej marudzić, lecz podjąć pościg na piechotę.

— To samo chciałem właśnie zaproponować. Spróbujmy więc! Ale jeszcze raz powtarzam, proszę być ostrożnym!

Podnieśli się bardzo ostrożnie. Arndt trzymał latarkę w taki sposób, aby jej światło było ledwie widoczne. Nasłuchiwali teraz i wpatrywali się w ciemną, leżącą przed nimi sztolnię. Nic się nie poruszyło, nie padł żaden strzał.

Zaczęli iść wolno naprzód. Nagle Arndt złapał komisarza za ramię i zatrzymał go.

— Tam! Widzi pan to światło, te iskry?

— I jak wysoko biegnie ono po ścianie! Co to jest?

Pytanie komisarza nie przebrzmiało jeszcze, gdy Arndt w dzikim popłochu szarpnął swego towarzysza do tyłu.

— Z powrotem! — krzyknął. — To jest palący się lont! Zaraz dojdzie do wybuchu! Uciekajmy, bo jeśli nie, to jesteśmy zgubieni!

Teraz biegli wyłącznie po to, aby ocalić życie, minęli wózki i pędzili dalej, coraz dalej w tym samym kierunku, z którego tu przybyli. Potykali się o szyny. Obijali się o oszalowane, nasiąknięte wilgocią ściany. Zagryzali wargi i umykali potężnymi susami przed siebie. Wiedzieli, że za nimi była śmierć, śmierć w swej przerażająco–podstępnej postaci, śmierć która wyciągała już po nich swe kościste ramiona.

Potem nastąpiło potężne uderzenie fali powietrza i wyglądało to tak, jakby cały świat miał się właśnie rozpaść. Ziemia zakołysała się na wszystkie strony, a podziemny korytarz trząsł się niczym doprowadzone do dzikiej wściekłości monstrum. Ponad głowami uciekających i obok nich, trzeszczała i pękała obudowa stropu i ścian. Odłamki skal spadały w dół. Walił się świat.

Ciśnienie powietrza rzuciło o ziemię obu biegnących blisko siebie mężczyzn.

— Zasypało! — stęknął komisarz, gdy wszędzie naokoło zapanowała cisza.

— Spokojnie! Tylko bez paniki! — upomniał go Arndt. — Najważniejsze to nie tracić głowy! Możemy przecież oddychać i mówić. A ja czuję nawet lekki podmuch powietrza. Ale rzeczywiście leży na mnie chyba z tona tego wszystkiego. Może się pan poruszać?

— Trochę.

— Na początek i to dobre. Mech pan uwolni moje ramię, o tak! Spróbuję się jakoś spod tego wydostać.

Arndt zaparł się kolanami i łokciami o ziemię, a następnie z całą siłą jaka w nim była, nacisnął barkami na deski, które spadły na niego wraz z całą masą skalnego gruzu i prawie całkowicie zasypały.

Ale ten ciężar nad nim nawet nie drgnął. Detektywa zaczęła ogarniać trwoga. Czyżby jego życie miało doczekać się takiego końca? Czyżby nie miał już nigdy ujrzeć słońca tylko zostać tu na dole i to żywcem pogrzebany?

Całe jego jestestwo, każda cząstka jego ciała i duszy buntowały się przeciwko tak okrutnej wizji. Nie ustawał w próbach oswobodzenia się. Jego muskuły napięte byty do granic wytrzymałości, żyły groziły pęknięciem, jego pierś dyszała straszliwie. Aż nagle, jedna z desek wygięła się trochę do góry: siłą rozpaczy Arndt pchnął ją jeszcze bardziej do tyłu… najpierw coś jakby zaczęło się sypać, potem coś jakby kamienie, zaczęło się staczać. Detektyw uchwycił gnijącą deskę i nie potrzebował wiele trudu, aby odsunąć ją na bok.

Po chwili obaj zasypani klęczeli obok siebie i usuwali resztę znajdującego się najbliżej nich rumowiska.

— Bogu niech będą dzięki! — powiedział Arndt odetchnąwszy z ulgą.

— Wygląda na to, że znaleźliśmy się dosłownie o krok od miejsca, po które sztolnię doszczętnie zasypało. Gdybyśmy więc nie uciekli tak szybko, zostalibyśmy żywcem pogrzebani. No, a teraz wycofujemy się!

— Taaak, wycofujemy się! — powtórzył komisarz głęboko wzdychając. — Musimy przede wszystkim starać się wydostać na powierzchnię.

— Mam nadzieje, że i to nam się uda. Wybuch nastąpił gdzieś koło wózków. Wynika więc z tego, że tam zniszczenia są największe i nie ma co próbować tamtędy szukać wyjścia. Uratować się możemy jedynie, jeśli ruszymy w kierunku, z którego przyszliśmy.

— No i co pan sądzi o tej sprawie?

— Chyba nietrudno domyślić się tego, co się tutaj stało — odrzekł Arndt. — Bandyta podpalił lont i rozmyślnie doprowadził do wybuchu.

Ten zbrodniarz liczył się zapewne z możliwością, pościgu nawet i w sztolni. Sądził, że zakopie nas pod ziemią na zawsze. Prawdopodobnie jednak nie uda mu się ten zamiar.

Czołgali się z powrotem, a koniarz sztolni ciągle jeszcze był wysoko zasypany. Szli więc wolno, wszakże nie mieli w tej sytuacji innego wyboru.

Po jakieś chwili komisarz, który podążał za Arndtem prychnął:

— Brrr! Nic pan nie czuje?

— Coś mi się zdaje, że to może być gaz kopalniany Kto wie co za nieszczęście spowodował ten wybuch. Muszę zgasić latarkę.

— No to pogrążyliśmy się w ciemnościach, a do tego wszystkiego ten gaz.

— Zgaszenie było konieczne, gdyż w przeciwnym razie gaz mógłby się zapalić i nowe nieszczęście gotowe. Ruszajmy! Nawet gdybyśmy mieli całkiem zedrzeć sobie skórę z rąk i z kolan! Walczymy przecież o życie!

Zapach gazu stawał się coraz mocniejszy i przenikliwszy. Obaj mężczyźni przebierając ze wszystkich sil rękami i nogami, sunęli przed siebie. Nagle komisarz jęknął i osunął się na ziemię.

— Dalej już nie mogę!

— Prędzej! — napominał go Arndt. — Niech się pan podnosi i rusza czym prędzej, jeśli panu życie miłe!

Odpowiedzią było przeciągłe jęczenie.

— Niech się pan weźmie w garść! — Arndt tym razem już ryknął. — To rumowisko już się kończy! Tutaj, och, dzięki Bogu… tutaj czuję już szyny!

Złapał leżącego, podniósł do góry i pociągnął za sobą.

— O tak! Tutaj da się już prawie stanąć!

Zataczający się i półprzytomny komisarz, prawie nie panował nad sobą i jego nogi poruszały się teraz wyłącznie tylko w mechaniczny sposób. A przecież wyścig ze śmiercią trwał nadal!

Arndt złapał komisarza za pasek u spodni i pchał go swym na pół zgiętym ramieniem przed sobą. Bez tak radykalnego zdawać by się mogło środka przymusu, policjant po prostu zostałby z tyłu i padłby niechybnie ofiarą doganiającego ich gazu. Wszakże siły komisarza za sprawą pościgu, następnie dwukrotnej katastrofy a potem czołgania się zasypanym odcinkiem sztolni, nie mówiąc już o łączącym się z tymi wydarzeniami, wielkim nerwowym napięciu, całkowicie się wyczerpały. Także i detektywowi trzęsły się kolana, ale zaciskał zęby i starał się nie okazywać słabości.

W końcu poczuli jakby w sztolni przybyło powietrza.

Odetchnęli więc przez chwilę, zaraz jednak Arndt zorientował się, że śmiercionośny gaz jest znów niebezpiecznie blisko i detektyw na nowo rozpoczął „marsz przez mękę”

Znajdowali się właśnie mniej więcej w tym miejscu, gdzie zostali wyrzuceni wraz z wózkiem z szyn, a następnie ostrzelani, gdy nagle przed nimi ukazal się jasny blask.

— Światło! Światło! — wystękał komisarz — Szukają nas!

— Pst! Niech pan słucha!

Zatrzymali się. Słyszeli teraz co prawda przytłumiony, ale jednak wyraźnie głęboki bas, a jednocześnie dało się zauważyć charakterystyczne światło, kołysanej niczym wahadło latarni.

— Arndt! Kuzynie Arndt!

— Leśniczy! — ucieszył się detektyw. — Mój dobry, stary Wunderlich! Jesteśmy uratowani! Chodźmy! Szybko!

Radość i nowoobudzona nadzieja dodały komisarzowi sil i teraz obaj, wspierając się wzajemnie rzucili się do przodu.

— Kuzynie Arndt! — rozległo się bliżej, coraz bliżej. — Kuzynie Arndt! Na Nemroda, jeżeli spadnie panu z głowy choćby jeden włos. To skręcę kark całemu światu!

Minutę później nazywający siebie kuzynami mężczyźni tonęli w objęciach. Arndt wprawdzie wyciągnął do leśniczego obie ręce, ale stary ani myślał się tym zadowolić. Porwał detektywa, o którego najadł się przecież tyle strachu i przycisnął do piersi, l dziwnie jakoś przy tym powilgotniały Wunderlichowi oczy.

Kilku policjantów i pograniczników, zajęło się w międzyczasie komisarzem, na nowo i z wielką ekspresją przeżywającym radość z tak cudownego ocalenia.

— Czy daleko stąd na powierzchnię? — było pierwszym pytaniem, które zadał Arndt.

— Całkiem niedaleko — zaśmiał się leśniczy. — Tam z tyłu jest wyjście z tej mysiej dziury! Zajmie nam to tylko parę minut.

— No to pospieszmy się. I zgasić światła. Gaz kopalniany idzie za nami z tylu.

Leśniczy przeraził się teraz nie na żarty’.

— Gaz kopalniany? Wielkie nieba, to znaczy, że trzeba stąd czym prędzej znikać!

Ruszyli więc tak szybko, jak tylko to było możliwe i już wkrótce dotarli do dziury przy ogrodowym murze, w które] teraz, stała drabina. Wspinali się po niej kolejno i wychodzili na powierzchnię, nie troszcząc się tymczasem o zasypaną część sztolni.

— Do diabla. — leśniczy stracił swój dobry humor — ale gdzie pan ma Leśnego Upiora?

— Później o tym! — za replikował krótko Arndt. — Najpierw o czymś innym. Gdzie są szmuglerzy?

— W młynie.

— Wszyscy?

— Wszyscy! Skrępowani i powiązani. Nie uda im się uciec, pilnuje ich pięćdziesięciu ludzi.

— Pięćdziesięciu? A pozostali?

— Pobiegli do kopalni.

— A cóż się tam stało?

— Tego dokładnie nie wiadomo. Nagle rozległ się taki wybuch, że aż ziemia zadrżała, a potem z miejsca gdzie znajduje się zakład górniczy, wystrzelił w niebo ognisty płomień. Chyba cała kopalnia „Szczęść Boże” musiała się zawalić.

Arndt stał wstrząśnięty tym co usłyszał.

— Mój Boże, żeby siła ładunku wybuchowego była aż tak wielka?

— A pod ziemią pracowali wtedy górnicy, ci biedni tutejsi ludzie! — powiedział komisarz.

Detektyw milczał. Wydawało mu się wcześniej, że tu, na powierzchni ziemi, będzie musiał przede wszystkim zająć się ściganiem zbiegłego łotra. Teraz wszakże, kiedy dowiedział się o straszliwych skutkach wybuchu był pewien, że nie będzie to więcej potrzebne, bowiem zbrodniarz przypieczętował swą zgubę dziełem własnych rąk.



Wszystko staje się jasne


Ponieważ plany detektywa, wskutek ostatnich wydarzeń uległy zmianie. Arndt, Wunderlich i komisarz udali się najpierw do młyna, aby wspólnie przyjrzeć się schwytanym przemytnikom.

Kiedy maszerowali przez należący do młynarza ogród leśniczy, który od momentu szczęśliwego odnalezienia obu zaginionych, miał coś na końcu języka, wreszcie nie wytrzymał.

— Kuzynie, spotka pana teraz wielkie zaskoczenie.

— Tak? — udał detektyw, że nie ma pojęcia w czym rzecz, chociaż przypuszczał co zaraz będzie. — A jak bardzo wielkie?

— Otóż zdjęliśmy pojmanym szmuglerom maski i obejrzeliśmy sobie dokładnie tych łotrów. Dopiero się pan zdziwi, kiedy powiem kogo tam wśród tej bandy znaleźliśmy.

— No?

— Dwóch starych znajomych.

— Dwóch? — spytał Arndt, tym razem rzeczywiście zaskoczony. — Myślałem tylko o jednym.

Leśniczy zrobił zawiedzioną minę.

— Zna pan już odpowiedź? Kuzynie, niech mi pan nie psuje zabawy! Kim zatem jest ten, jeden, o którym pan mówi?

— To „przyjaciel od interesów” Leśnego Upiora, ten który polecił swoim dziesięciu tragarzom, przynieść tu z Czech szmuglowane towary. Mam na myśli ogólnie szanowaną osobę kupca Michalowskiego.

— I pan rozpoznał go mimo maski, chociaż nigdy wcześniej go pan nie widział? To jest wręcz niemożliwe! Ja doszedłem do tego zauważywszy dopiero pierścień, który także dzisiaj ma on na palcu. Przypomniało mi się od razu to, co mówił nam właściciel „Złotych Wołów”. Poza tym była to postać tego samego człowieka, którego śledziłem aż do drogerii „Pod Błękitną Gwiazdą”. Powiedziałem mu zresztą wprost, że to on jest Michalowski, a ten łotr przyznał się. Widocznie doszedł do wniosku, że nie ma już wyjścia z sytuacji.

Arndt, który nie wiedział co się w międzyczasie zdarzyło w młynie, zignorował ostatnią uwagę Wunderlicha.

— A ja. — powiedział — z góry wiedziałem, jaką rolę odgrywa ów człowiek. Mianowicie jakiś czas temu wpadłem na to kim jest Leśny Upiór… albo jeszcze lepiej. Leśne Upiory!

Tu Arndt przerwał. Dotarli właśnie do młyna, z którego wyszedł blady i wyraźnie wzburzony młynarz Wilhelmi.

— No i czy złapał pan Leśnego Upiora? — tak brzmiało jego pierwsze pytanie. Czuło się, że to strach przed zemstą przywódcy przemytników podtykał mu te słowa.

— Sądzę, że mogę pana zapewnić, iż Leśny Upiór został raz na zawsze unieszkodliwiony — wyjaśnił Arndt.

Myślał teraz o tym straszliwym ładunku wybuchowym, którego dalekosiężne działanie, co do tego nie mogło być teraz wątpliwości, nie pozwoliło uciekającemu zbrodniarzowi, opuścić już sztolni.


* * *


Detektyw szybko zorientował się w ogólnej sytuacji, i od razu przystąpił do działania.

— Halo, tam! Człowieku! — krzyknął przywołując do siebie jednego z wartowników.

Następnie wziął na bok wezwanego przez siebie strażnika i polecił mu, aby ten niezwłocznie udał się do willi Seidelmannów i tam aresztował każdego człowieka, obojętnie, mężczyznę czy kobietę, który chciałby opuścić dom.

Udzieliwszy tych instrukcji, poprowadził za sobą do sieni młynarza i tam kazał otworzyć skład na zboże, w którym umieszczeni zostali wszyscy aresztowani przemytnicy. Wilhelmi trzymał się teraz z tylu. Latarnię, którą niósł, oddał komisarzowi. Również i Arndt zapalił swą latarkę, a i pomieszczenie, którego pilnowali policjanci, było oświetlone.

Wchodzącym ukazał się bardzo osobliwy widok. W dwóch rzędach naprzeciw siebie leżało dziesięciu tragarzy Michalowskiego i dziesięciu przemytników Leśnego Upiora, wszyscy oni byli mocno i solidnie związani. Sam Michalowski został ułożony na słomie, w jednym z kątów. Wyglądał śmiertelnie blado i ledwie tylko oddychał. Jego marynarka, spodnie i koszula były porozpinane. Wokół lewego ramienia miał założony, ciągnący się aż do piersi opatrunek, przeciekający krwią.

— Ten człowiek krzyknął ostrzegawczo, kiedy miano aresztować drugą grupę szmuglerów — zameldował jeden z pilnujących strażników. — Strzeliłem wtedy go niego. Rana niestety jest poważna. Nie miałem czasu, aby celować w nogi.

Komisarz kiwał głową, ale Arndt usłuchał danego przez leśniczego znaku, aby udać się w przeciwny kąt, na lewo od wejścia. Jako ostatni leżał tam, w pierwszym rzędzie aresztowanych, mężczyzna w kurtce i w butach z cholewami, którego płonące nienawiścią oczy skierowane były teraz na detektywa.

— Zastępca przywódcy bandy przemytników! — powiedział Wunderlich, starannie akcentując każde słowo. — Czy to nie zaskoczenie?

— Tak, tak — stwierdził Arndt cichym i opanowanym głosem. — Dlatego mówił pan o dwóch starych znajomych i to dlatego Leśny Upiór oświadczył, że ma nadzorcę wśród swoich ludzi! Kupiec Martin Seidelmann we własnej osobie!

Podszedł do aresztowanego.

— Rola, w jakiej występował pan tu w Hohenthal, panie Seidelmann, skończyła się. Nie będzie pan już nigdy więcej wykorzystywał i uciskał biednych tkaczy. Leśny Upiór przestał być panem i ciemięzcą tej okolicy.

— Niech mnie pan zostawi w spokoju, panie szpiclu, panie szpiegu, panie obłudniku! — wysyczał Martin Seidelmann.

— Już wkrótce wyświadczę panu tę przysługę. Obawiam się tylko, że potem zajmą się panem inni, którzy z racji swego urzędu, będą chcieli porozmawiać z panem o wiele poważniej. Moim zadaniem było jedynie zdemaskować pana i pańskich wspólników. Nie wymagało to ode mnie jakiegoś nadzwyczajnego trudu. Pan sam, pański syn i pański brat, popełniliście tyle głupstw, że stosunkowo łatwo udało mi się pana przejrzeć. Niech pan sobie przypomni Angelikę Hofmann, Hauserów, wieczór w którym odbył się odczyt i wszystkie związane z tym okoliczności, rysownika Wilhelmiego, pańskiego przyjaciela Michalowskicgo i jego idiotyczny pomysł z rzekomo bardzo ważnymi dokumentami i czarnymi koronkami, naszą rozmowę w szopie na słomie, tam na górze przy kopalni i…

Seidelmann omal nie wyskoczył z krępujących go więzów.

— Pan… Pan był tym człowiekiem…

— Zgadza się. To ja byłem tym, który zaproponował panu ów niezwykle intratny interes, po to, aby pana schwytać.

To wyjaśnienie było potrzebne w tym samym stopniu w jakim uprawnione było również i pytanie Seidelmanna, gdyż Arndt nie miał już na sobie owych ogromnych okularów i fałszywej brody.

— Panie łajdaku! — ciągnął dalej swą litanię Seidelmann. — Panie hipokryto!

— Możesz pan sobie wyzywać! Na nic się to panu nie zda. Nadszedł bowiem dzień sądu. Zapłaci pan za swe winy’ głową, gdyż jest pan nie tylko oszustem, szmuglerem, deprawatorem uczciwych ludzi i kto tam wie czym jeszcze, ale także mordercą. Gdy pewien dzielny strażnik graniczny padł ofiarą skradającego się przemytnika, to było to pańskie dzieło.

— Dowody! Żądam dowodów! — ryczał teraz Martin Seidelmann.

— Mam dowody. I przedstawię je wysokiemu sądowi. Wiemy wszystko.

— Nic pan nie wie! Niech pan spyta mojego syna! On już udzieli właściwej odpowiedzi na te wszystkie pańskie bezczelności.

Arndt spochmurniał.

— O niego właśnie chciałem spytać. Ale uciekł przed nami w masce Leśnego Upiora, którą zresztą w zależności od potrzeb, miał w zwyczaju dzielić się panem, uciekł w starej sztolni, która prowadzi do pańskiego domu, o czym teraz już wiem.

— Uciekł! — głos Seidelmanna zadrżał przy wypowiadaniu tego słowa. — Słyszałem huk eksplozji. Dzięki Bogu, że mój syn panu uciekł!

— Słyszeliście to moi panowie? — zwrócił się Arndt do swoich towarzyszy. — Jesteście panowie świadkami, że pan Seidelmann niechcący przyznał się właśnie do winy.

— Przyznał się albo i nie! — zawołał ucieszony aresztowany. — Mój syn się panu wymknął! W takim razie wszystko w porządku.

— Rzeczywiście nie zdołaliśmy go schwytać — przyznał Arndt z poważną miną. — Za to jednak, zamiast trafić przed oblicze naszej ziemskiej sprawiedliwości, przyjdzie mu stanąć przed sądem bożym. To on wysadził sztolnię w powietrze. Rzecz jednak w tym, że wybuch miał o wiele większą moc i zasięg, niż to było zamierzone. Skutkiem tego uszkodzona została cała kopalnia „Szczęść Boże”. Widocznie sztolnia była połączona z jakimiś jej nieczynnymi chodnikami. No i wszystko się tam na dole zawaliło. Z całą pewnością można więc przyjąć, że również i pański syn został pogrzebany, pod tymi ogromnymi zwałami ziemi i skał. Trudno będzie mu zatem złożyć jeszcze fałszywe zeznania na korzyść swego ojca–zbrodniarza.

Z twarzy Martina Seidelmanna odpłynęła ostatnia kropla krwi. Jego wargi poruszały się. Chciał mówić, ale nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa.

Arndt nie przeszkadzał mu. Spoglądał jedynie na niego jak urzeczony. Ten człowiek był istnym potworem, krwiopijcą, gnębicielem biedaków poddanych jego władzy. Ale był też i człowiekiem, ojcem swego dziecka, syna, którego kochał, tak samo przecież jak i drapieżnik kocha swoje młode. Dlatego więc doświadczony detektyw, ugodził właśnie w poczucie jego ojcowskiej miłości, i tamtego prawdopodobnie mocno to zabolało.

Rzeczywiście okazało się, że przypuszczenie Arndta były słuszne. Podczas, gdy detektyw, komisarz i Wunderlich, wymieniali między sobą wielce mówiące spojrzenia, Seidelmann zaczął mówić.

— Sąd boży, — wymamrotał — tak, tak, wybuch… A ja zawsze go ostrzegałem. Przecież on nie znał się na zakładaniu min.

— Kto więc ją założył? — spytał niespodziewanie komisarz. Seidelmann obrzucił go nieobecnym spojrzeniem. Ale odpowiedział.

— Fritz, mój brat August i ja.

— I nikogo więcej przy tym nie było?

— Był jeszcze Leghorn.

— Aha, ten strażnik z kopalni.

— Tak, ten sam. No i potem Spengler.

— Kto to jest Spengler?

— Zna go pan przecież. To ten tam, po przeciwnej stronie. Seidelmann ruchem głowy wskazał na tego, który sprawiał teraz już wrażenie człowieka całkowicie załamanego, a mianowicie na leżącego na wiązce słomy Michalowskiego.

— Rozumiem — powiedział w tym samym momencie Arndt, bardziej jednak do swych współtowarzyszy niż do Seidelmanna. — Michalowski to przybrane nazwisko. Ten człowiek zaś naprawdę nazywa się Spengłer. Potem zwrócił się znów do Seidelmanna.

— Radzę panu opamiętać się wreszcie i zdecydować się na powiedzenie całej prawdy! Jedynie to, może ewentualnie mieć wpływ na poprawę pańskiego położenia.

Seidelmann spojrzał na swego oskarżyciela, jakby z wahaniem. Ciągle jeszcze myślał o tym, aby się nie poddawać, ale jego wola oporu została już złamana.

— A niech tam — westchnął na koniec. — O tak właściwie już wszystko stracone, mogę więc mówić.

— Skoro Tak, to niech nam pan powie przede wszystkim, dlaczego chciał pan zasypać piwnicę w Czerwonym Młynie?

— Dlatego, że sztolnia przechodzi tuż pod nią i biegnie potem aż do samej granicy. Planowaliśmy w przyszłości przerzucać transporty z towarem, właśnie tym podziemnym koniarzem. No, a w takiej sytuacji, łatwo mógłby ktoś w piwnicy nas usłyszeć.

— Hm. Muszę stwierdzić, iż mówi pan prawdę, teraz zatem muszę dowiedzieć się wreszcie, co stało się z pańskim synem.

Rysy twarzy Seidelmanna znów się wyraźnie ożywiły.

— Tak! — nalegał. — Niech pan się dowie! I… niech mi pan potem powie co i jak! Ja… ja nie zniosę już dłużej tej niepewności!

Arndt pokiwał głową. Następnie mrugnął okiem na pozostałych. Opuścili pomieszczenie i weszli do sieni.

— Najpierw udamy się do kopalni — oświadczył Arndt. — Jest nam to po drodze. Musimy bowiem wiedzieć co się tam dzieje. Naszym następnym celem będzie willa Seidelmannów. Stamtąd bowiem musi prowadzić jakiś korytarz do drugiego końca sztolni, tam gdzie uciekł nam miody Seidelmann. Prawdopodobnie rozgałęzia się ona tam, łączy z kopalnią i zdaje się tamtędy „przeniesiona” została część fali uderzeniowej, powstałej w wyniku eksplozji miny. Weźmy ze sobą ludzi z kuźni przykopalnianej, o ile na coś się nam tam jeszcze przydadzą. Jestem bowiem pewien, iż znajdziemy Fritza Seidelmanna zasypanego gdzieś mniej więcej w okolicy wyjścia ze sztolni. Albo i nie znajdziemy. Równie zasadne jest bowiem przypuszczenie, że leży on pogrzebany za zawsze gdzieś pod tą masą ziemi i skał. A nawet jeśli uciekł, to na pewno nie wyszedł z tej katastrofy bez szwanku. Gdybym jednak przyjął to ostatnie założenie, to byłoby niewybaczalną lekkomyślnością z mej strony choćby o minutę za długo przebywać tutaj. Na wszelki więc wypadek, poleciłem przedtem jednemu z naszych ludzi pilnować domu Seidelmannów i aresztować każdego, kto chciałby go opuścić.

Arndt żegnając się na razie z młynarzem podał mu dłoń. Tamten wszakże był tak wstrząśnięty faktem zdemaskowania w roli Leśnego Upiora kupca Martina Seidelmanna i jego syna Fritza, że nie wymówił ani słowa Komisarz skinął na trzech spośród swych ludzi, aby dotrzymali mu towarzystwa w dalszej drodze. Także i Wunderlich dołączył się do tej grupy.

Leśniczy, w nie mniejszym stopniu niż młynarz, poruszony był owym potwornym odkryciem, na temat rodziny Seidelmannów. Wszakże ulepiony był z zupełnie innej gliny. Od razu musiał powiedzie co leży mu na sercu.

— Kto by to pomyślał! — zaczął swą kwestię w drodze do kopalni. — Że za maską leśnego upiora kryć się może Seidelmann! Teraz rozumiem pańską uwagę o dwóch Leśnych Upiorach. Tak, tak, ojciec i syn wzajemnie zastępowali się w tych rolach. No, a rentier?

— Też był wtajemniczony, to trzecia osoba spisku.

— Do stu piorunów! Toż to będzie granda! Ale nie moja już w tym głowa! Panie komisarzu! — uśmiechając się pod nosem stary zwrócił się do policjanta. — Bez obrazy! Chciałbym zadać panu tylko jedno pytanie, jak tam wygląda sprawa z Edwardem Hauserem.

Komisarz przyjął tę drobną złośliwość z uśmiechem.

— Może pan być spokojny. Pański młody przyjaciel jest niewinny.

— I został zwolniony?

— Już wkrótce to nastąpi. Cierpliwości!

— A Angelika również?

— Panna Angelika Hofmann? Jej przypadek jest wprawdzie nieco inny, ale też nie zostanie zakwalifikowany jako czyn karalny, gdyż strzelając do zbrodniarza i raniąc go przy tym, działała w stanie wielkiego wzburzenia, a więc w afekcie.

— Dzięki Bogu! — odetchnął leśniczy. — No to wreszcie da się w Hohenthal normalnie żyć.

Zbliżali się do kopalni i ich rozmowy ucichły pod wpływem tego co zaczynało się pojawiać przed ich oczami.

Cała okolica zakładu górniczego przedstawiała jeden wielki, budzący grozę widok. Przybiegli tu wszyscy mieszkańcy wsi, za wyjątkiem małych dzieci i starców niezdolnych do takiego pośpiechu. Komin kuźni zawalił się i tworzył teraz jedną ogromną kupę gruzu. Także główny budynek kopalni podobnie jak budynki bractwa górniczego oraz domy i mieszkania, zostały poważnie uszkodzone. Ściągnięto wszystkich górników, którzy mieli wolną szychtę, po to, aby zorientować się, kogo z ich kamratów należało jeszcze ratować pod ziemią. Sztygarzy znajdowali się na dole, a nadsztygar kierował z wieży szybowej akcją ratowniczą.

— Jest pan zatem tego dokładnie pewien, — spytał go właśnie jeden z przybyłych tu z Czerwonego Młyna policjantów — że na dziś nie przewidziano na dole żadnych wybuchów?

— Jestem tego pewien. Ani na dzisiaj, ani też na następne dni.

— Mogło się przecież…

— Niemożliwe! Ponieważ materiały wybuchowe znajdują się pod moją wyłączną pieczą.

— Czyżby więc gazy kopalniane były przyczyną tego wybuchu?

— Nie, ten wybuch został przez kogoś spowodowany.

— Ale przecież sam pan powiedział, że nic takiego nie zostało nakazane.

— Rzeczywiście, rzecz jednak w tym, że w przypadku tego wybuchu użyto nie prochu lecz dynamitu. A ludzie tacy jak my potrafią to odróżnić.

— Zatem jest to dla mnie niepojęte… Arndt również przysłuchiwał się rozmowie.

— Przepraszam, — postanowił teraz zabrać głos — jeśli chodzi o tę sprawę, to jak sądzę, znam odpowiedź. Otóż ja…

Przerwał, gdyż właśnie wynoszono przywiezione z dołu pierwsze ofiary zbrodniczego wybuchu, straszliwie poparzone, pokiereszowane i poszarpane, często prawie nie do poznania. Kobiety krzyczały i szlochały przeraźliwie, a z tłumu wtórował im płacz i lament. Nadsztygar, rozkazał więc, aby utrzymać niezbędny w czasie prowadzonej akcji ratunkowej porządek, odsunąć tłum na jak najdalszą odległość od szybu.

Arndt zrozumiał, że w tak tragicznej chwili nie powinien próbować dowiadywać się tu czegokolwiek, dlatego zajął się ponownie własną sprawą.

— Musimy teraz przyskrzynić strażnika Leghorna — powiedział do komisarza. — To poplecznik i zaufany Leśnego Upiora. No, a potem trzeba nam nareszcie udać się do Seidelmannów!

Ale strażnika nie zastali w domu. Komisarz rozkazał więc swoim ludziom, aby zaczęli go szukać i w razie odnalezienia aresztowali. Arndt w międzyczasie zaczął przesłuchiwać żonę Leghorna.

— Pański mąż podejrzany jest o współpracę z leśnym upiorem. Prawdopodobnie pani też jest w to zamieszana. Obawiam się, że w związku z tym zmuszony będę kazać panią aresztować.

Kobieta wpadła w panikę, trzęsła się teraz niczym liść osiki.

— Aresztować? Mnie? Przez całe życie byłam porządnym człowiekiem, a mojego męża ostrzegałam wystarczającą ilość razy!

— Ostrzegała pani? Przed czym?

Żona strażnika zorientowała się, że powiedziała za dużo, zamilkła więc teraz zupełnie. Ale Arndt nie zamierzał zrezygnować i tym sposobem uzyskał przynajmniej częściowe przyznanie się do winy.

— Przed… przed tym sznurem od dzwonka — wyjąkała wreszcie małżonka Leghorna.

— Niech mi pani pokaże ten sznur od dzwonka!

Zaprowadziła go i komisarza przed ścienną szafę, na jej tylnej ścianie umocowany był dzwonek, a obok niego sznur. Jedno z drugim wszakże nie było połączone.

— Dokąd prowadzi ten sznur? — spytał Arndt. — I skąd dochodzi tu ów drut, który porusza dzwonek?

— Tego nie wiem.

— To bardzo źle dla pani, dobra kobieto — wtrącił się komisarz. — Musimy w takim razie zamknąć panią, do czasu aż będzie pani z powrotem to wiedziała.

Kobieta pobladła. Było widać, że ogarnia ją coraz większy strach.

— Ale przecież ja nie jestem temu winna — wydusiła z trudem.

— To się dopiero okaże.

— Słyszałam, że żona nie ma obowiązku świadczyć przeciwko swemu mężowi — próbowała wybrnąć jakoś z sytuacji. — Nie ma obowiązku także zeznawać przeciwko niemu przed sądem.

— Ale to troszeczkę inny przypadek — pouczał ją Arndt. — Chodzi tu bowiem nie tylko o przemytnictwo, ale również o spowodowanie czyjejś śmierci i o morderstwo. Zaś między taką żoną, która nie świadczy przeciwko swemu mężowi, a taką która jest jego wspólniczką i do tego kryje go, istnieje ogromna różnica. Radzę więc pani, aby brała to pod uwagę. Czy ma pani dzieci?

— Czworo.

— Niech więc pomyśli pani o dzieciach, którym przychodzi nie tylko rozstać się ze skazanym na więzienie ojcem, ale również z udającą się w to samo miejsce matką! Niech pani mówi prawdę! Nie zamierzam być surowy i zakładam, że nie ponosi pani żadnej bezpośredniej winy. A zatem czy wie pani, dokąd prowadzi ten sznur od dzwonka?

— Tak — przyznała teraz kobieta. — Prowadzi on do gabinetu pana Seidelmanna.

— Pani mąż i Seidelmann dawali sobie wzajemnie sygnały?

— Tak.

— W jakim celu?

— Jeśli Seidelmann chciał tu przyprowadzić jakiegoś człowieka, dzwonił najpierw, mój mąż natomiast dzwonił wtedy, gdy przychodzili do niego jacyś ludzie, którzy chcieli rozmawiać z… z Seidelmannem.

— Powiedzmy raczej z Leśnym Upiorem! No, dobrze. Idźmy dalej. Kim byli ci ludzie?

— Nie znałam ich. Rzadko kiedy wchodzili do izby.

— Czego chcieli?

— Tego nie wiem. Tak sobie myślałam jednak, kto wie czy to nie są przemytnicy. Ale bałam się choćby słowem wspomnieć o tym mojemu mężowi, gdyż zaraz by się wściekał.

— Pięknie. No cóż, wierzę pani i dlatego nie każę jej aresztować. Ale proszę pozostać w domu! Być może będziemy chcieli jeszcze z panią rozmawiać. Próba ucieczki bardzo by pani zaszkodziła.

Mężczyźni opuścili mieszkanie strażnika Leghorna, aby w końcu udać się do willi Seidelmannów. Komisarz wyprosił u nadsztygara kilku ludzi, którzy uzbrojeni w kilofy i łopaty, dołączyli do dowodzonego przez Arndta oddziału.



Los karze, godzi i nagradza


W całej wsi panowało ogromne wzburzenie. Nie było więc nic nadzwyczajnego w tym, że i u Seidelmannów paliło się jeszcze światło. Arndt napotkał przed willą policjanta, którego wysłał tu wcześniej.

— No i?

— Nikt nie wchodził ani nie wychodził.

— W porządku.

Otworzyła im pani Seidelmannowa. Ze zrozumiałych względów, odkąd wybuch wstrząsnął domem niemal do samych fundamentów, była ogromnie przejęta i wyraźnie przerażona, kiedy ujrzała wchodzących trzech mężczyzn, w towarzystwie trzech policjantów i kilku robotników.

— Zna pani ten dokument? — spytał komisarz, pokazując jednocześnie swoją legitymację służbową. — Jestem urzędnikiem policji kryminalnej i przychodzę w sprawie urzędowej. Gdzie jest pan mąż?

Kobieta, która sprawiał wrażenie osoby zahukanej i przygnębionej, wodziła teraz niepewnym wzrokiem po twarzach mężczyzn.

— Wyszedł — powiedziała tonem dziecka, które paple wyuczoną na pamięć powiastkę.

— A pani syn?

— Także go nie ma.

— Gdzie zatem przebywa?

— Tego nie wiem.

— Żona zazwyczaj lubi wiedzieć, gdzie są mąż i syn. To prawdopodobnie pan August Seidelmann także jest nieosiągalny?

— Niestety nie. Dopiero co wyszedł. Usłyszeliśmy okropny huk i cały dom aż się zatrząsł. Szwagier stwierdził, że w kopalni musiało dojść do wybuchu gazu. Udał się więc tam niezwłocznie, aby zobaczyć co się stało.

— Hm. Niech nas pani zaprowadzi w takim razie do biura pani męża. Kobieta wzięła wiszący na ścianie klucz i ruszyła przodem. Mężczyźni podążyli za nią. Komisarz tymczasem wydal po cichu rozkaz jednemu ze swoim policjantów, aby część oddziału znajdującego się na górze przy kopalni, zajęła się szukaniem rentiera Seidelmanna i aresztowała go najszybciej jak to możliwe. W pierwszym pokoju biura, w którym odprawiani byli tkacze, nie zatrzymano się długo. Nie spodziewano się tutaj cokolwiek znaleźć. Arndt chciał obejrzeć przede wszystkim prywatny kantor na zapleczu, ten sam, do którego udało mu się kiedyś zajrzeć z dachu szopy.

Tu bowiem wisiał obraz, za którym znajdowała się służąca Seidelmannom za tajną skrytkę, dziura w ścianie. Oprócz tego w pomieszczeniu tym stało jeszcze biurko, stół na materiały tkackie, dwa pulpity i szafa. Na ścianie zaś wisiała umocowana malutka szafka.

— Co się w niej znajduje? — spytał Arndt, wskazując na ścienną szafkę.

— Kilka butelek, szklanek i kieliszków — padła krótka odpowiedź.

— I nic więcej?

— Nie, co bowiem mogłoby się tam jeszcze zmieścić?

— W takim razie ja pani powiem co: dzwonek. Do czego on służy? Pani Seidelmannowa zadrżała.

— Tego nie wiem — powiedziała niepewnie. — Musiał już tu być, zanim się tutaj wprowadziliśmy.

— Przecież państwo sami ten dom zbudowaliście, jak mi we wsi mówiono. Jak mógł więc ten dzwonek być tam wcześniej? Niech pani otworzy!

— Ale ja nie mam klucza do tej szafki.

— To ciekawe. A my nie mamy czasu, aby sprowadzić ślusarza.

Arndt „pożyczył” więc do Wunderlicha mocny myśliwski nóż i wyłamał nim drzwi szafki. Na jej tylnej ścianie znajdował się dzwonek i zaraz obok sznur, dokładnie tak sam, jak w izbie u Leghorna.

— Zgadza się — przytaknął komisarz. — Ten sznurek porusza dzwonek u strażnika w domu i odwrotnie. Nie trzeba już tego sprawdzać, ale chyba musiało to być bardzo trudne, przeprowadzić oba zakopane w ziemi druty do Leghorna. W jaki sposób cała ta konstrukcja została w ogóle wykonana, tak, żeby nikt niepowołany nie mógł jej zauważyć?

— Rzecz w tym, że te druty nie zostały położone lecz przeciągnięte — odpowiedział Arndt przygotowany na takie pytanie.

— Jak pan to rozumie? Przecież to jedno i to samo.

— O nie! Położenie drutów w ziemi i zakopanie ich rzeczywiście rzuciłoby się w oczy. Otóż zostały one przeciągnięte przez jakieś istniejące pomieszczenie.

— Przez jakieś istniejące pomieszczenie? Zatem przyjmuje pan, że także stąd biegnie do kopalni, zahaczając po drodze o dom strażnika, jakiś nieczynny już chodnik.

— Zgadza się co do joty! — przytaknął Arndt — I sądzę, że się nie omyliłem.

Spojrzał przy tym znacząco na komisarza i zwrócił się znowu do żony Martina Seidelmanna.

— Czy znajduje się tutaj jakieś podziemne przejście?

— Nie.

— Zaprzecza więc pani?

Pani Seidelmann zaczerwieniła się, lecz milczała. Dlatego też Arndt uznał za konieczne udzielić jej poważnego ostrzeżenia.

— Pani zdaje się nie wiedzieć w jakiej znajduje się sytuacji. Rodzinę Seidelmannów oskarża się i to w pełni zasadnie, o popełnienie ciężkich zbrodni. I jeśli pani ma też swój udział w tym czego dopuścili się pani mąż, pani szwagier i pani syn, to także i panią spotka kara. Dlatego niech pani ocenia swoje odpowiedzi, pod tym właśnie kątem! Chcę wiedzieć co za pomieszczenie znajduje się za tym pokojem, to znaczy za tą ścianą, na której wisi owa szafka!

— Schody do piwnicy — powiedziała pani Seidelmann wyraźnie drżącym głosem.

— Pięknie. Sądzę więc, że moje przypuszczenia potwierdziły się. Najpierw jednak panie komisarzu, przydałyby się nam te koronki, które znalazł pan przy Edwardzie Hauserze.

Urzędnik policji kryminalnej uśmiechnął się.

— Sądzi pan, że o tym nie pamiętałem? Mam tu koronki a także i kawałek nici, których szukamy.

Komisarz rozpiął płaszcz oraz marynarkę i wręczył Arndtowi wspomniane dowody rzeczowe.

— Bardzo dobrze! — powiedzą! Arndt. — A teraz pani Seidelmann, chciałbym pani zadać szczególnie ważne pytanie. Czy znajduje się tutaj jakaś tajemna skrytka?

— Ale po co miałaby tu być? — zabrzmiał trwożliwy glos. — Nie wiem nic o takiej.

— No to będziemy musieli, znowu liczyć tylko na siebie.

Arndt wszedł na krzesło, zdjął wiadomy obraz i wyciągnął z dziur, w ścianie pudło z jakże ważną zawartością.

Panią Seidelmann, która stała obojętna z boku, ogarnęło przerażenie.

— Patrzcie panowie! — powiedział Arndt. — Leży tu też kłębek czarnych nici! Niby mądrze to wymyślono, a w rzeczywistości, jakże głupio!

Arndt zszedł z krzesła, a komisarz zajął się porównywaniem nici, były to te same, którymi zaszyto pośpiesznie marynarkę Hausera.

— No, a teraz koronki! — zaczął gorączkować się urzędnik policji kryminalnej.

Już miał właśnie zdjąć wieko pudła, gdy nagle jego ręka w delikatny sposób została odsunięta na bok.

— Pan wybaczy, panie komisarzu! Mam do pana jedno pytanie! — oświadczył Arndt.

Cokolwiek zdziwiony urzędnik policji kryminalnej spojrzał na detektywa.

— Słucham zatem.

— Chciałbym zająć kilka minut pańskiego czasu w sprawie dotyczącej mnie osobiście. Tylko może nie w tak szerokim gronie. Czy mogę pana prosić, aby pofatygował się pan ze mną do sąsiedniego pokoju?

— Jestem rzeczywiście wielce ciekaw, panie Arndt — zachęcił komisarz detektywa do mówienia.

Arndt rozpoczął więc swoją kwestię. Jego głos drżał przy tym lekko z wewnętrznego przejęcia.

— Niedawno, gdy byłem u pana, pominąłem pewien szczegół, nieistotny z punktu widzenia urzędu, posiadający natomiast niezwykle wielki znaczenie dla mnie. Otóż, kiedy przed kilku dniami podsłuchiwałem Seidelmannów, spostrzegłem, że oni trzymają tu nie tylko te koronki, ale i także jeszcze inną rzecz… złotą bransoletkę.

— Ach tak i co dalej’? Na razie bowiem nie widzę w tym nic szczególnego.

— Co innego ja! Gdyż ta bransoletka i związana z nią historia, są bezpośrednim powodem, dla którego jestem w tym miejscu.

Na twarzy komisarza pojawił się wyraz szczerego zdziwienia. Arndt tymczasem ciągnął swą opowieść dalej.

— Z bransoletką tą łączy się najnieszczęśliwsze zdarzenie z mego dzieciństwa. Klejnot ów stał się przyczyną tego, iż moja matka niewinnie trafiła do więzienia i tam zmarła z żalu i rozpaczy.

Arndt umilkł, komisarz zaś był na tyle delikatnym człowiekiem, iż potrafił to milczenie uszanować.

— Gdy już zdecydowałem, że zostanę detektywem — powrócił Arndt po chwili do swego przerwanego wątku — przyrzekłem sobie, że nie spocznę, dopóki nie oczyszczę dobrego imienia i honoru mej matki z tego okropnego zarzutu. Możecie sobie wyobrazić uczucia, jakie mną owładnęły, kiedy nagle spostrzegłem dowód niewinności mojej matki, w rękach Seidelmannów?

Komisarz zdawał się być teraz wielce zamyślony.

— Czy pan widział ten klejnot na własne oczy?

— Nie, ale znam go dokładnie z opisu. Jest on czymś jedynym i niepowtarzalnym w swoim rodzaju.

— Ile lat liczy już ta historia?

— Dwadzieścia jeden.

— Czyli było to na samym początku mojej tutejszej działalności, dlatego też mało co z sobie z tego przypominam. No, a nazwisko Arndt jest mi już zupełnie obce.

— Może tak być, gdyż nazwisko to otrzymałem później, od moich przybranych rodziców. Z pochodzenia bowiem jestem Hauser.

Zaskoczony urzędnik poruszył się gwałtownie. Także leśniczy nie wierzył własnym uszom.

— Hauser? — spytał komisarz. — No tak, teraz już wszystko rozumiem. Proszę niech mi pan opowie o tym bardziej szczegółowo.

Arndt chętnie na to przystał i kiedy mężczyźni gdzieś po kwadransie weszli znów do pokoju, w którym znajdował się schowek, oczy komisarza błyszczały z wielkiego wzruszenia.

Podszedł do stołu, otwarł stojące tam aż do tej pory pudło i wyjął zeń bransoletkę. Potem zwrócił się z nagłym pytaniem do żony kupca.

— Do kogo należy ten klejnot?

Oczy kobiety rozwarty się szeroko ze zdumienia. Nie była w stanie wymówić ani słowa, zaś jej zdumienie wyglądało na szczere i wcale nie udawane.

— No więc, do kogo należy ten klejnot? — urzędnik powtórzył to pytanie.

— Do mnie — powiedziała kobieta wolno i przeciągle. — Mój mąż podarował mi go kiedyś, przed laty. Ależ nie, to nie może przecież być ten sam, tamten bowiem został mi skradziony! Skąd więc wziąłby się nagle…

— Dowie się pani tego dokładnie!

Urzędnik podał jej klejnot, ona zaś zaczęła oglądać go z wielką uwagą i starannością.

— No i cóż?

— Tak, to moja własność — oświadczyła stanowczo. — Widocznie musiał być tu schowany już od dłuższego czasu.

— I przez nikogo nic został odkryty? Nawet przez panią, dajmy na to, w trakcie generalnych porządków?

— Nie. Zresztą było mi surowo zakazane nawet dotknąć wiszącego tu na ścianie obrazu, zaś służący w ogóle nie mieli prawa wejścia do tego prywatnego kantoru. Mój mąż jest bardzo surowy w takich sprawach. Rzeczywiście więc nie wiedziałam, że bransoletka jeszcze tu jest.

— Czy wie pani, kto wtedy ją ukradł? — ciągnął dalej komisarz.

— Pewna kobieta, zatrudniona tu, aby pomagać mi w prowadzeniu domu. Trafiła z resztą z tego powodu do więzienia.

— A pani się nie domyśla, jak to było z tym naprawdę?

— Jak było naprawdę? — spytała zdziwiona.

Wyglądało na to, że żona kupca Martina Seidelmanna rzeczywiście nic o całej sprawie nie wiedziała.

— W takim razie ja to pani wyjaśnię. Otóż ten klejnot wcale nie został skradziony. Mąż pani zabrał go potajemnie i ukrył, po to, aby rzucić na tamtą kobietę podejrzenie, przez to unieszczęśliwić i doprowadzić do zguby. Był to z jego strony akt nikczemnej zemsty, za to, że ta osoba nie chciała mu być powolną.

Pod wpływem tych mocnych słów żona kupca, zacisnęła i spuściła oczy.

— To… to nie może być prawda!

— Niestety to prawda. Czy zna pani tego człowieka, który stoi tu obok mnie? To jest syn tej nieszczęsnej kobiety, którą pani mąż, osobnik pozbawiony sumienia i skrupułów, okrył hańbą i przywiódł do śmierci. Otóż właśnie temu człowiekowi zawdzięczamy to, iż prawda zarówno w tej ponurej sprawie, jak i w wielu jeszcze innych, mogła wreszcie wyjść na światło dzienne. A w ogóle, to wygląda na to, że rzucanie oszczerstw jest w pani rodzinie rzeczą zupełnie normalną. Całkiem niedawno, pani syn Fritz wniósł fałszywe oskarżenie przeciwko jednemu z porządnych i uczciwych mieszkańców Hohenthal, chcąc aby ten trafił do więzienia. Mamy wszakże dowód na to, że ten młodzieniec od początku był niewinny. Proszę panie kolego, porównajmy teraz te koronki!

Okazało się, że wzór się zgadza i że oba kawałki przylegają do siebie, dokładnie co do milimetra.

— No, święci pan dzisiaj triumf za triumfem — oświadczył komisarz i uścisnął Arndtowi dłoń. — Wychodzi na to, że w niczym się pan nic mylił. Rzeczywiście bowiem Fritz Seidelmann, zaszył temu biednemu tkaczowi, koronki w marynarce, a potem dzięki zręcznej intrydze, udało mu się nie mającego o niczym pojęcia chłopaka, wysiać z tajną misją przez granicę i wszystko po to, aby zdyskredytować swego rywala w oczach panny Hofmann.

— Fritz! Mój Friz, miałby coś takiego uczynić? — zaczęła lamentować żona kupca. — Nie, nie, to nie może być prawda! On dowiedzie swej niewinności!

— No, ciężko mu to przyjdzie — burknął leśniczy, który od czasu przyjścia tu do Seidelmannów milczał zawzięcie. — Po pierwsze wina została mu udowodniona, a po drugie, już go diabli…

Komisarz nagłym mchem ręki kazał staremu zamilknąć. Pani Seidelmann, nie powinna przedwcześnie zostać poinformowana o domniemanym losie swego syna.

W rezultacie, przez dłuższą chwilę w pokoju zapanowało kłopotliwe milczenie, które przerwał komisarz, ponownie zabierając głos.

— Uważam, że ze względu na panią, najwłaściwsze byłoby, abyśmy tu na miejscu przesłuchali również kupca Martina Seidelmanna, w sprawie koronek, bransoletki no i w innych sprawach, które… które dopiero zdaje się wynikną. Co pan o tym sądzi, panie kolego? Najchętniej kazałbym tu przyprowadzić Seidelmanna.

— Jeżeli nie wiąże się z tym jakieś niebezpieczeństwo, to także jestem podobnego zdania — odpowiedział Arndt.

— Wyślę więc jednego z dwóch ludzi, którymi jeszcze dysponuję, do młyna z rozkazem, aby dodano mu czterech konwojentów. Myślę, że aresztowany nie zdoła uciec takiej eskorcie,

— Ani też nie zostanie odbity po drodze?

— Kto by się na to odważył? Przemytnicy zostali przecież schylani.

— Ale czy wszyscy, oto jest pytanie. Dość jednak o tym! Nie będę tu pana pouczał, panie komisarzu.

— W porządku, każę zatem przyprowadzić Seidelmanna. Urzędnik wydał jednemu z policjantów stosowne polecenia, po czym schował do kieszeni koronki, nici, a także i bransoletę.

Arndt tymczasem zajął się biurkiem, zaczął grzebać w porozrzucanych tam wszędzie najróżniejszych papierach, i nagle zdumiał się. Wpadło mu bowiem do ręki kilka rysunków ze wzorami tkanin wraz z pewną kartką. Rysunki podpisane były nazwiskiem Wilhelmiego, zaś na kartce znajdowały się, przeznaczone dla tkaczy–chałupników, szczegółowe wskazówki dotyczące tych wzorów.

— A tutaj znowu mamy dowód na to. — powiedział Arndt — że Wilhelmi w zupełności opierał się na swych własnych pomysłach i że dostarczał wielce użytecznych projektów. Seidelmann ani myślał pozbywać się tych wzorów jako rzekomych plagiatów czy nic nie wartych pomysłów. Swe obiekcje opierał wyłącznie na kłamstwie i oszustwie. Wilhelmi w niczym więc nie zawinił. Ucieszy się zatem, kiedy to usłyszy. No, ale czas, aby rozejrzeć się jeszcze gdzie indziej.

Poszli teraz na dół, do piwnicy. Arndt schodził na dół jako pierwszy, oświetlając przy tym uważnie ściany piwnicy. Po kilku krokach zatrzymał się.

— Patrzcie państwo, o tu wychodzą ze ściany dwa druty i biegną następnie w dół piwnicy! Wystarczy więc, że pójdziemy ich śladem, a na pewno trafimy do sztolni.

Kiedy znaleźli się w piwnicy, druty zaprowadziły ich ku drzwiom, z których korzystali najprawdopodobniej Seidelmannowie, ilekroć pociągany ręką Leghorna sznurek uruchamiał dzwonek w kantorze kupca i wzywał Leśnego Upiora, w jakiejś kolejnej, dotyczącej szmuglu sprawie.

Arndt zwrócił się do żony Martina Seidelmanna.

— Dokąd prowadzą te drzwi?

— Nie wiem.

— Naprawdę nie?

— Nigdy nie miałam do nich klucza, a mój mąż zakazał mi pytać o tego rodzaju rzeczy, albo i co więcej, próbować samej, potajemnie dowiedzieć się o co tu chodzi.

— No, w takim razie przydałoby się tu nam siekiera.

Jeden z robotników zbliżył się do drzwi i błyskawicznie je wyważył. Ciemne wnętrze sztolni zajrzało mężczyznom w twarz.

— No to mamy wreszcie to czego szukaliśmy! — powiedział Arndt — Czy rzeczywiście nigdy pani nie była w tym podziemnym korytarzu, pani Seidelmann.

— Nigdy.

— Zatem nie wie pani również co znajduje się w tej skrzyni?

— Nie.

— W porządku. Zobaczymy więc!

Arndt uchylił wieko skrzyni i zaczął wyciągać jej zawartość.

— A to miła niespodzianka! — stwierdził leśniczy, który przepchnął się teraz na sam przód. — Toż to przecież kompletny złodziejsko–szmuglerski strój! Kto spodziewałby się spotkać w takim stroju wielce szanownego pana Seidelmanna!

Żona kupca odwróciła się. Nie mogła już na to wszystko patrzeć.

— Peruki i fałszywe brody; — kontynuował Wunderlich — czarne maski, prześcieradła… o, kuzynie Arndt, niech pan jeszcze raz na to spojrzy!

Wszystkie prześcieradła miały wszyte inicjały M.T, i kiedy Arndt wyjął ze skrzyni i rozciągnął ostatnie. Wunderlich wydał głośny okrzyk triumfu.

— Tak, zgadza się! Tu w tym miejscy został oderwany kawałek, ten sam, który znaleźliśmy w lesie! Jedna litera na „naszym” skrawku, druga tutaj… no tak, nie ma żadnych wątpliwości! M.T.! To znaczy Margarete Thonig. Tak brzmi bowiem panieńskie nazwisko pani Seidelmann. Oto dowód, że jeden z Seidelmannów zastrzelił oficera straży granicznej!

Słysząc to, żona kupca osunęła się bezgłośnie na ziemię. Zapadła kompletna cisza.

— Zemdlała — powiedział w końcu Arndt, który nachylił się nad leżącą. — Panie komisarzu, proponuję, aby pański ostatni policjant pozostał tu, pilnując zemdlonej i strzegąc zarazem wejścia. Natomiast, my wszyscy ruszamy teraz w głąb sztolni, to znaczy tak daleko, na ile pozwolą nam te kopalniane gazy. Chodźmy zatem, moi panowie!

Okazało się, że warunki panujące w sztolni okazały się całkiem znośne, powietrze dziwnym trafem pozwalało oddychać bez przeszkód, zaś obie latarnie paliły się spokojnym, ciągłym płomieniem i w wystarczającym stopniu oświetlały drogę.

— Wydaje mi się, że gazy poszły w przeciwnym kierunku, a więc znajdują się po tamtej stronie miejsca wybuchu — stwierdził po jakimś czasie komisarz.

— Nie sposób zaprzeczyć — odezwał się również Arndt.

— Ale nie możemy być tego całkiem pewni.

— Czemu nie! Myślę, że w krótkim czasie… stop! Nie słyszeliście nic, panowie?

Zatrzymali się. Doszedł ich jakiś osobliwy dźwięk.

— To brzmi prawie tak, jak skowyt postrzelonego zwierzęcia — stwierdził Wunderlich.

— Nie — sprzeciwi się Arndt. — To jęczenie człowieka znajdującego się w agonii!

— Panie Boże! A więc leżą tam ci nieszczęśni górnicy!

— Niezupełnie! Tak blisko kopalni przecież nie jesteśmy. Mój Boże! A ja miałem go już za martwego! A przecież tam… to może być tylko Fritz Seidelmann, Leśny Upiór! Szybko!

Mężczyźni ruszyli pospiesznie naprzód. Jęczenie stopniowo zamieniało się w wycie. Głos był coraz bardziej ochrypły i wypełniał podziemny koniarz, nie dającą się wprost opisać grozą.

— Na pomoc! Ratunku! — rozległo się teraz.

Człowiek, który to krzyczał musiał znajdować się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, albo przeżywać najstraszniejsze cierpienia. A potem słychać było już tylko jeden wielki, rozdzierający serce krzyk.

Arndt wyprzedzał nieco pozostałych, musiał teraz się zatrzymać, nie mógł iść dalej, gdyż sztolnia była zasypana. Po chwili nadeszła reszta uczestników wyprawy.

Arndt oświetlił dokładnie miejsce, do którego dotarli i krzyknął z przerażenia.

— Dobry Boże! Zasypało go!

— Aż po pierś! — dodał leśniczy — Twarz ma siną i tak spuchniętą, że prawie nie do poznania.

— Ludzie z kilofami i łopatami do przodu! — rozkazał detektyw. Odkopywanie rozpoczęto natychmiast. Ziemię gruzy i kamienie odrzucano na bok. Ten, któremu spieszono z pomocą, stracił przytomność.

Trwało to prawie pół godziny, zanim udało się uwolnić przysypane ciało, ale zaraz potem ratujący, znaleźli się w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa.

— Uwaga! — krzyknął jeden z robotników. — Skała się sypie! Cofać się do tylu! Szybko!

Podniesiono nieprzytomnego, po czym wraz z nim zaczęto wycofywać się pospiesznie z feralnego miejsca, na jakąś w miarę bezpieczną odległość, gdzie ofiarę wybuchu położono na ziemi i oświetlono jej twarz.

— Spuchnięty i już prawie czarno–siny — powtórzył leśniczy.

— Tak, wygląda okropnie — przytaknął Arndt. — Ale poznaję Leśnego Upiora, także po ubraniu. To jest Fritz Seidelmann. Maskę, w której występował jako Leśny Upiór, ściągnął z twarzy już podczas ucieczki. Jeszcze oddycha, ale jego koniec jest bliski. Nogi i prawie połowę ciała ma zmiażdżone.

— I pomyśleć, że tego właśnie życzył panu — burknął leśniczy. — Tak to już jest na tym świecie. Ale nasz dobry Pan Bóg jest sprawiedliwym sędzią!

Odwrócił się i cofnął do tyłu. W tym momencie Arndt położył mu rękę na ramieniu.

— Niech pan idzie przodem, kuzynie Wunderlich i powie policjantowi, aby wrócił z panią Seidelmann do kantom! Musimy spróbować zanieść rannego do domu, a ja chciałbym oszczędzić jej cierpień, na widok umierającego, w taki sposób syna.

— Hm, być może ma pan rację.

— Nawet na pewno. O ile bowiem ten zbrodniarz odzyska jeszcze przytomność to naszym obowiązkiem będzie przesłuchać go. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że jego ojciec zechce przyznać się do winy. Dlatego na wszelki wypadek musimy spróbować dowiedzieć się czegoś od syna.

Wunderlich wyruszył pierwszy. Pozostali zaś mieli odczekać tyle czasu, ile w ich mniemaniu potrzebowała będzie pani Seidelmann na opuszczenie sztolni, a następnie przynieść ciężko rannego do domu. Stało się jednak inaczej.

Nagle bowiem z piersi Fritza Seidelmanna wydarł się tak straszliwy krzyk, że wszyscy w przerażeniu zbiegli się do niego. Spoglądali teraz na niego, a on leżał cicho i bez ruchu, za to z otwartymi oczami. W jego spojrzeniu malowało się okropne cierpienie. Zęby szczękały mu bez przemy. Zdołał wyrzucić z siebie tylko ten jeden, jedyny krzyk, na więcej nie starczyło mu już sil.

— Odzyskał przytomność — powiedział cicho komisarz. — Ciekawe czy nas rozpoznał?

Arndt uklęknął obok rannego.

— Czy wie pan, gdzie się pan znajduje?

Fritz poruszył czarno–sinymi wargami, ale z jego ust nie wydobyło się żadne słowo.

— Niech pan odpowiada mchem głowy, potakującym bądź przeczącym! Słyszy pan co mówię?

Głowa rannego poruszyła się z wielkim trudem i przytaknęła.

— Czy przypomina pan sobie wszystko co się zdarzyło? Głowa znowu przytaknęła.

— Zostało panu już niewiele życia, niech więc pan nie odchodzi z tego świata jako zatwardziały grzesznik! Wiemy wszystko, także i to, że pan i pański ojciec występowaliście jako Leśny Upiór. Niech mi pan odpowie na kilka pytań. Czy to pan zaszył Edwardowi Hauserowi koronki w marynarkę?

Umierający przytaknął ponownie.

Arndt zamienił kilka szybkich zdań z komisarzem, po czym jeden z robotników został wysłany, aby krótko i w miarę taktownie, powiadomić panią Seidelmann o losie jej syna.

Następnie detektyw znowu zwrócił się z pytaniem do rannego.

— A jak ma się sprawa z pańską matką? Na ile była ona wtajemniczona w poczynania pańskie i pańskiego ojca?

Wargi rannego jeszcze raz spróbowały sformować choćby kilka słów. Głowa kręciła się niespokojnie w różne strony. Każdy z obecnych czuł, że Fritz Seidelmann za wszelką cenę chciałby móc odpowiedzieć na to pytanie.

— Ona… nie… jest., winna! — wydusił nagle z siebie. Zaskoczyło to wszystkich. Nikt się bowiem nie spodziewał usłyszeć od konającego zbrodniarza, jeszcze choćby słowo. Miłość do matki musiała widocznie, jako jedyne szlachetne uczucie, zapaść głęboko temu człowiekowi w sercu.

— Czy pan rozumie co mówię? — komisarz widząc tak raptowną zmianę sytuacji, natychmiast rozpoczął zgodne z obowiązującym prawem przesłuchanie.

Fritz Seidelmann kiwnął potakująco głową.

— Był pan Leśnym Upiorem? — zabrzmiało następne pytanie.

— Tak.

— Pan i pański ojciec?

— A czy pański wuj, August Seidelmann też był w to wszystko wtajemniczony?

Znów potakujący ruch głową.

— Czy to pański oj cię zastrzelił w pobliżu leśniczówki, oficera straży granicznej?

— Ja… to… uczyniłem — rozległo się cicho, lecz zdecydowanie.

— Oskarża pan samego siebie? Prawdopodobnie osłania pan ojca. Jest pan już jedną nogą w grobie, niech więc pan zatem mówi prawdę! To pański ojciec był sprawcą tego zabójstwa!

Fritz Seidelmann zaniknął powieki i nic nie odpowiedział.

— W porządku, — kontynuował komisarz — teraz już wiem, czego się trzymać. Pomiędzy rzeczami pańskiego ojca został znaleziony pewien klejnot, mianowicie złota bransoletka w kształcie wzajemnie przeplatających się wężyków. Czy przypomina pan ją sobie?

Zapytany ponownie skinął twierdząco.

— Przed laty, jedna ze służących u was w domu kobiet, oskarżona została o kradzież tego klejnotu. Czy to prawda, że ów fałszywy zarzut, będący zemstą pańskiego ojca na tej kobiecie, miał na celu okrycie jej hańbą?

— Tak.

Arndt słuchał tego wyznania przepełniony nie dającymi się wprost opisać uczuciami. Mógłby płakać, a mógłby też w tej samej chwili krzyknąć na cały głos z wielkiej radości: Matko…!

Komisarz wszakże przerwał swe przesłuchanie. Spostrzegł bowiem, że głowa Fritza Seidelmanna, opadła nagle w tył. Powieki zamknęły się znowu. Spomiędzy warg umierającego wytoczyło się kilka czerwonych kropel, a zaraz potem chlusnęła gęsta struga krwi.

Mężczyźni w milczeniu spoglądali na targane przedśmiertnymi konwulsjami ciało. Potem jeszcze wyprężyło się ono po raz ostatni, wydało z siebie chrapliwe rżenie i było już po wszystkim.

— Fritz Seidelmann nie żyje — powiedział komisarz po krótkiej chwili milczenia. — Był zbrodniarzem, ale jego przyznanie się, naprawiło wiele z tego, co w swym życiu zawinił. Oby Pan Bóg zechciał być dlań łaskawym sędzią!

— Amen — dopowiedział do tego leśniczy, który z respektu dla majestatu śmierci, zdjął swój kapelusz.

Także i inni trwali przez chwilę w milczącym skupieniu, dopóki uszu ich, nie doszedł odgłos zbliżających się kroków.

Arndt wyciągnął swą latarkę nadchodzącemu człowiekowi naprzeciw. Był to jeden z policjantów, którzy pozostali w młynie.

— Co się stało? — spytał komisarz.

Policjant przybrał służbową postawę i przystąpił do zdawania raportu.

— Pan komisarz rozkazał doprowadzić tu związanego i skrępowanego kupca Martina Seidelmanna. Postępowaliśmy zgodnie z tym poleceniem, chociaż naszły nas pewne wątpliwości. Przed młynem mianowicie zebrał się wzburzony tłum, który wznosił wrogie Seidelmannowi okrzyki. Byli to ludzie ze wsi zwabieni odgłosem wybuchu, oczywiście bez wyjątku sami ubodzy tkacze. Kiedy wyszliśmy z aresztowanym na zewnątrz, tłum rozstąpił się, ale zaraz potem ruszył za nami i w końcu otoczył nas. Zaczęły się rozlegać pojedyncze głosy, że należy tego łajdaka powiesić, zaraz tu, na miejscu. Wezwaliśmy tych ludzi do zachowania spokoju i do rozejścia się. Ale to nic nie pomogło. Wtedy dobyliśmy szabel. To zdawało się odnieść skutek. W następnej jednak chwili padł strzał. Aresztowany jęknął i upadł na ziemię. Kula z rewolweru trafiła go w plecy i weszła prawdopodobnie w samo serce. Ofiara natychmiast zmarła. Nie zaniedbaliśmy niczego, co należy uczynić w takiej sytuacji i niezwłocznie dokonaliśmy licznych aresztowań. Jak dotąd wszakże, u nikogo z zatrzymanych nie udało się stwierdzić posiadania broni palnej.

Mężczyźni przypatrywali się teraz sobie wzajemnie.

— Dobrze mu tak — oświadczył bezceremonialnie Arndt.

— Ten łotr nie zasłużył na tak szybką śmierć — mruknął leśniczy.

Komisarz dał teraz znak policjantowi, że może już odejść.

— W porządku, zbadam tę sprawę później — powiedział po czym zwrócił się do swoich towarzyszy. — Chodźmy panowie, musimy wmieść zmarłego do jego domu! Teraz już matka może zobaczyć swojego syna, który nim umarł zdążył jeszcze wykazać jej niewinność i ustrzec ją przed pójściem do więzienia.



Lepsi ludzie, lepsze czasy


Kiedy następnego ranka, drzwi celi aresztu śledczego zostały otwarte i jej mieszkańcy otrzymali swą poranną zupkę. Edward Hauser zdziwił się niepomiernie, gdyż nadzorca ujął go przyjaźnie za ramię i powiedział:

— Swoją zupkę zje pan dzisiaj u mnie.

— Dlaczego?

— Zaraz się pan dowie. Chodźmy, proszę!

Ledwie tylko Edward przekroczył próg mieszkania nadzorcy, wymknął mu się z ust okrzyk radosnego zaskoczenia.

— Aniołeczku, ty tutaj?

— Edwardzie, to ty?

Angelika znajdowała się sama w pokoju i ponieważ nadzorca nic wszedł do pokoju, oboje młodzi ludzi pozostali teraz sami. Dziewczyna objęła szyję Edwarda i skryła swą głowę na jego piersi.

— Ach, jak ja się o ciebie bałam! — poskarżyła się teraz.

— A ja o ciebie.

— A o siebie samego nie?

— Nie. O siebie nie potrzebowałem się martwić, gdyż jestem niewinny, ale ty strzelałaś do Seidelmanna. Panie Boże co z tego wyniknie?

— Nic z tego ni wyniknie, a przynajmniej nic złego — rozległ się nagle od drzwi glos.

Dziewczyna i chłopak odsunęli się. Ujrzeli w pokoju tego, który tak niespodziewanie wmieszał się do ich rozmowy. Był to stary leśniczy Wunderlich. Cały promieniał na twarzy i wyciągał ręce do Edwarda i Angeliki.

— Moje najserdeczniejsze gratulacje! — zawołał. Tamci stali zdumieni, nic z tego nie rozumiejąc.

— Gratulacje? — spytał w końcu Edward

— A z jakiej okazji? — spróbowała się dowiedzieć czegoś Angelika. Leśniczy z szerokim uśmiechem wskazał za siebie.

— To wyjaśni wam już ten jegomość! On jest do tego powołany. Miał na myśli komisarza, który wszedł właśnie do pokoju.

— Cieszę się, że mogę przynieść państwu dobrą wiadomość — rozpoczął urzędnik. — Wasza niewinność została dowiedziona. Okazało się, że Fritz Seidelmann, który pana, Edwardzie Hauser, oskarżył o przemytnictwo, zakradł się wtedy potajemnie do pana domu i zaszył koronki w pańskiej marynarce.

— Co za…

Oczy Angeliki pałały gniewem.

— Niech państwo się już więcej z nim nie sądzą! — powiedział komisarz poważnym tonem — On już poniósł swą karę.

— Poniósł karę?

— Tak, nie żyje.

— Nie żyje? Mój Boże! — wykrzyknęli oboje młodzi ludzie, niemal równocześnie.

— Tak, tak! — zaburczał głęboki bas starego Wunderlicha — Nasz Pan Bóg nie pozwala z siebie żartować!

— Myślę, — powiedział urzędnik — że pan leśniczy potrafi to państwu dużo lepiej wyjaśnić i opowiedzieć niż ja. Dlatego też, nie zamierzam się specjalnie rozwodzić, chcę tylko państwu oficjalnie oświadczyć, że jesteście wolni. Oto urzędowe papiery, które to potwierdzają.

— Wolni? — wyjąkała Angelika. — No tak, ale jak to się stało?

— Ano tak, że młody pan Hauser, jak już mówiłem jest niewinny, a odnośnie panienki i jej pochopnego, nierozważnego uczynku, pan sędzia okazał łaskawość.

Komisarz uścisnął obojgu ręce i ukłonił się staremu Wunderlichowi.

— Co do reszty, moi państwo, to pan leśniczy zobowiązał się wszystko wam wytłumaczyć. I sądzę, że zadanie to trafiło w najwłaściwsze ręce. Widzicie, jak się niecierpliwi… a poza tym, to na dole czekają już sanie.

W tym samym czasie, w położonym na wzgórzu, już poza granicami powiatowego miasteczka cmentarzu, przed jedną z zasypanych śniegiem mogił, klęczał wysoki, postawny człowiek. W ręku trzymał skromny bukiet delikatnych śnieżynek, pierwszych kwiatów w tym roku, jakie udało się w tej małej, górskiej mieścinie zdobyć.

Pogrążony w głębokiej zadumie mężczyzna długo nie podnosił się z miejsca. Wreszcie wstał, odgarnął prawą ręką śnieg z wezgłowia grobu i położył na nim ostrożnie bukiet, tak jakby bał się, że może zbudzić śpiącą tam na wieki osobę.

— Matko, czy jesteś zadowolona ze swego syna?


* * *


W ostatnim czasie w Hohenthal dokonały się ogromne zmiany i co ciekawe, w swej ogromnej części, byty one dziełem jednego, człowieka. Franz Arndt zaś, kiedy uznał, że najważniejsze zadanie jego życia, przywrócenie dobrego imienia zmarłej matce i uwolnienie swej rodzinnej wsi od plagi Leśnego Upiora zostały wypełnione, zrezygnował z zawodu detektywa. Wszakże jego pragnienie służenia i pomagania ludziom skrzywdzonym, było w nim ciągle jeszcze żywe, choć teraz, w jakże odmienny sposób przecież wyrażone.

— Wiecie już chyba o tym, że jesteśmy kuzynami — zwrócił się pewnego dnia Arndt do członków rodziny Hauserów; uważającej go za swego patrona. — W rzeczywistości bowiem, jestem waszym kuzynem, a nie starego Wunderlicha. Chodźcie, siądźmy tu razem i radźmy o przyszłości!

Tego nie trzeba było Hauserom dwa razy powtarzać. Obsiedli więc dookoła stół w niewielkim domu tkacza i kuzyn zabrał głos.

— A ty Edwardzie, czy rozmawiałeś już z sąsiadem Hofmannem?

— O tak, rozmówiliśmy się dokładnie — odparł Edward, a jego błyszczące oczy, zdradziły jak wyglądał przebieg rozmowy. — Ojciec Hofmann jest teraz jak odmieniony. Przyrzekł mi, że Angelika zostanie moją żoną. Tylko musimy jeszcze zaczekać, aż będę mógł zapewnić żonie, w miarę godziwe utrzymanie.

— Oczywiście — przytaknął Arndt. — Jestem tego samego zdania. Z ożenkiem macie przecież jeszcze czas. Ale zaręczyny, możecie już chyba świętować. Ogłaszam więc, że mam dla was na tę okazję prezent. Otóż władze skonfiskowały Seidelmannom cały ich majątek, zaś posiadłość i firma miały iść na licytację. Udało mi się temu jakoś zapobiec i kupić firmę wraz posiadłością za niewielkie w sumie pieniądze. Jednak dalej nie mogę nic z tym zrobić, gdyż zupełnie nie znam się na tkactwie. No więc posłuchaj Edwardzie, czy mógłbyś, powiedzmy w moim imieniu powadzić dalej firmę? A gdy postawisz ją już trochę na nogi, przekażę ci wtedy, w dniu ślubu, dom i cały interes. Staniesz się wtedy zamożnym człowiekiem.

Kiedy Arndt przedstawił tę propozycję, najpierw zapadło całkowite milczenie. Zbyt wielki i niespodziewany był to awans w życiu tych ubogich tkaczy–rękodzielników, by mogła niemal nie przerazić ich ta naglą perspektywa odmiany losu na lepsze. Potem wszakże nastąpił wybuch radości, a na koniec, w atmosferze pełni szczęścia, odbyły się zaręczyny, ukoronowanej zawarciem jakże ważnej umowy pomiędzy Arndtem i Hauserami.

Ojciec Hauser miał wprowadzić syna w arkana sztuki tkackiej. Edward zaś miał nabrać odpowiedniej umiejętności w prowadzeniu interesu, Tak, aby w dniu ślubu móc przejąć firmę już na dobre.

Jeden tylko warunek, postawił Arndt. Ustanowiona ma zostać niewielka, ale dożywotnia renta dla wdowy Seidelmann.

— Pamiętajmy, że sąd ją uniewinnił — oświadczył Arndt. — Nie starajmy się więc my wymierzać jej kary. A prawdę mówiąc to osoba ta została już dostatecznie ukarana.

I rzeczywiście, straciła przecież męża, syna, szanowane nazwisko, majątek, a więc wszystko. Jej szwagra Augusta Seidelmanna, także już nie było. W dzień po owym straszliwym wybuchu, znaleźli go strażnicy graniczni, powieszonego w lesie. Padł ofiarą swych własnych intryg i manipulacji, podobnie jak Seidelmannowie, ojciec i syn i jak Spengler — Michalowski, który zmarł w szpitalu wskutek odniesionych ran. Jedynie tylko strażnik Leghorn uszedł karzącej ręce sprawiedliwości. Prawdopodobnie udało mu się szczęśliwie uciec przez granicę. Nikt o nim potem już nie słyszał. Jego żona i dzieci, także gdzieś przepadły, gdzie, tego też nikt nie potrafił powiedzieć.

Wszelako sprawa Leśnego Upiora i jego towarzyszy, zajęła sądowi spory okres czasu.

Co się tyczy braci Wilhelmich rysownika i młynarza, którzy wykazali — jak ujmuje to język prawniczych kodeksów — „czynną skruchę”, to nie został wniesiony przeciwko nim nawet akt oskarżenia. A młynarzowi została nawet wypłacona obiecana wcześniej rekompensata. Lecz inni miejscowi przemytnicy, a wśród nich również i Schulze „pchacz wózków”, musieli, z racji swego uczestnictwa w ciemnych machinacjach odpowiadać przed sądem. Ku największemu zaskoczeniu jednak, wszyscy zostali uwolnieni, potrafili bowiem udowodnić, iż zostali poddani grożącej nieustannie ich życiu presji.

Arndt podjął się edukacji Edwarda Hausera nowego właściciela dawnej firmy „Seidelmann i syn”, odnośnie jego szczególnych obowiązków jako najmującego do pracy tkaczy–chałupników.

— Nie zapominaj nigdy o tym, — powiedział do niego — że także i ty, byłeś jednym z tych, którzy musieli sprzedawać się za jakże nędzny zarobek! Gdy będziesz przydzielał robotę, gdy będziesz za nią płacił, oceniaj należycie jej wartość. Zapewnij więc rym, którzy całe swe siły oddają na usługi twej firmy, godną człowieka egzystencję i to na tyle, na ile jest to w twojej mocy! Żyj, ale pozwól żyć innym!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Leśny Upiór
Karol May Leśny Upiór
Karol May Leśny Upiór 2
May Karol Leśny Upiór 02 Leśny upiór
Karol May Upiór z Llano Estacado
Karol May Cykl Wśród sępów (2) Upiór z Llano Estacado
Karol May Upiór z Llano Estacado
Leśny Upiór
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Ghazuah
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Niebezpieczne szlaki
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk

więcej podobnych podstron