fachtsis [Obyś trzech mężów miała]

Kostas 'fachtsis

Obyś trzech mężów Miała.


Część pierwsza.


Nie, nie mogę, nie vrytrzymam z nią! Ach, Boże, dlaczegoś ze­słal na mnie tę plagę, za jakie grzechy karzesz mnie tak suro­wo? Jak długo jeszcze będę ją miala na karku? Jak diugo mam ją znosić, patrzeć na tę twarzyczkę, słuchać jej głosu, jak dlu­go? Czy nie znajdzie się w końcu jakiś głuchy, ślepy, kulawy, który by ją wziąl za żonę i uwolnil mnie od niej, od tej pokraki zostawionej mi w akcie zemsty przez jej ojczulka! Szlag by trafil tych wszystkich, którzy mi wtedy nie dali zrobić skrobanki!

Zresztą dlaczego im złorzeczę? Pomarli. I nie oni są winni. Moja wina, że ich usłuchałam. W takich sprawach powinno się sluchać tylko siebie, a nie innych. Póki była mała, pocieszałam się myślą, że się zmieni z wiekiem. Zmieni się, mówiłam sobie, zmądrzeje. A poza tym - prędzej czy później - wyjdzie za mąż. Kto inny będzie ją miał na głowie. Ale gdzie tam! Próżne na­dzieje. Jak nic zostanie starą panną. Bo czy może nie zostać starą panną taka jak ona? Ach, odpowie przed Bogiem ta mał­pa, Erazmia, że ją zepsuła swoimi naukami. Kto, proszę was, obejrzy się za nią, jaki mężczyzna spojrzy chętnym okiem na dziewczynę, która tak się ubiera, tak się zachowuje, takie rze­czy mówi! Jaki szanujący się człowiek zechce ją uczynić matką swoich dzieci - z tymi jej Smiesznymi poglądami, napadami złości, z tą egzemą, którą wiecznie drapie nie dając się zagoić ranom? Jak nic będzie siała pietruszkę i sama już nie wiem,

której z nas obu bardziej współczuć: czy jej, czy sobie? Bo co tu dużo gadać - jestem jej matką i się o nią mart.vię.

Ale o siebie też się muszę maxiwić. Za każdym razem, gdy mnie zdenerwuje, odzywają się moje wrzody i ból doprowadza mnie do szału. "sikoro Pan Bóg ci urody poskąpił", tłumaczę, "ubieraj się przynajmniej z większą fantazją, a nuż się który da nabrać!" Niestety. Nawet w tym nie jest do mnie podobna. Nie twierdzę, że jestem piękna. Ale potrafię zadać szyku. Umiem się ubrać. Ja w jej wieku świat chciałam zawojować. Przecho­dziłam, a głowy mężczyzn zwracały się ku mnie jak słoneczniki ku słońcu. Inna byłam niż ta oślizła jaszczurka. Ki diabeł, w kogo ona się wdała? Bo nie we mnie. Do babci niepodobna, do dziadka wcale, a do swojego ojczulka jeszcze mniej. Był z niego kawał drania, ale taki czy inny, znaleźć się umiał. I przystojny był - nawet przystojniejszy niż trzeba...

Pewnie, że nie jestem piękna. Ale wiem, jak żyć. Pokażecie mi drugą, która w moim wieku trzyma się tak jak ja! Wszyst­kie moje przyjaciółki i koleżanki z gimnazjum całkiem się już zestarzały. Przerażenie mnie ogarnia, gdy je widzę na ulicy. Babcie dosłownie! Wcale nie dlatego, że mają wnuki - Julia, chociażby, nie ma wnuków - ale dlatego, że się zaniedbały. Przestały o sobie myśleć i stetryczały, bo ciało nie zacznie się starzeć, póki nie zestarzeje się dusza. "Niech maje córki używa­ją życia", powie ci taka. "Niech idą potańczyć, niech się bawią. Ja już swoje przeżyłam". Mogą tak mówić, bo mają dzieci, dla których warto ponosić ofiary. Nie to co Maria! Nie pojmują, co znaczy taka córeczka jak moja, więc nie mam im za złe, gdy mnie obwiniają, że sama jeszcze raz wyszłam za mąż, zamiast szukać męża dla Marii. Nie wiedzą, źe nim zdecydowałam się na tę woltę i wyszłam za Teodora, rozważyłam wszystkie za i przeciw. Maria, mówiłam sobie, jest jak tonący rozbitek. Jeśli się zbliżę, żeby ją ratować - pociągnie mnie na dno. Niech przy­najmniej ja ocaleję, a ona zyska trochę czasu, by wydorośleć, dojrzeć. "Wydaj ją za mąż", mówi3y moje znajome, "zobaczysz,

8

zmieni się nie do poznania". Ja mam ją wydać za mąż! A co to ona jakaś kaleka, żeby sobie sama nie mogła znależć chłopca? Mam jej podać go na tacy? Ja w jej wieku flirtowałam 2 dziesię­cioma naraz. Gdziekolwiek się ruszyłam, lgnęli do mnie jak pszczoły do miodu. Palcem kiwnęłam, a lecieli na złamanie karku. Więc jak to się stało, spytacie, że jak ślepa poszłam w końcu za Fotisem? To zupełnie inna historia. Wolę o tym nie wspominać, bo się tylko denerwuję. Zresztą, myślę sobie c2a­sem, może był mi pisany od Boga, żebym przeszła to, co prze­szłam. Może mi było pisane urodzić tę Meduzęl Kiedy indziej znowu zdaje mi się, że to nie Bóg czy los jest winien, ale ja sa­ma, nikt inny! Uparłam się i postawiłam na swoim. Powiedzia­łam: "Wyjdę za niego" i wyszłam. Z przekory. Właśnie dlatego, że mi go wszyscy odradzali. Nawet mój świętej pamięci tata, tak zawsze oględny w sądach. Nie zamierzałam pozwolić komu­kolwiek na mieszanie się w moje sprawy, w moje życie, jak to się już raz zdarzyło. Wystarczająco dużo zła mi wyrządzili swo­im wtrącaniem się w moje sprawy z Argirisem. Poza tym nie miałam już osiemnastu lat, jak wtedy, tylko dwadzieścia sie­dem. Chciałam sama sobą rządzić i postępować wedle wlasne­go uznania. Tak też postąpiłam i dostałam za swoje!

Ale co ma piernik do wiatraka? Każdy człowiek popełnia w życiu jakiś błąd. Czy za jedną głupią pomyłkę mam pokuto­wać w nieskończoność? Ile lat jeszcze pożyję? Dziesięć? Dwa­dzieścia? Kto wiec Może dziś, gdy wyjdę z domu, wpadnę pod któryś z tych pędzących po wariacku samochodów?Jeśli więc została mi choćby jedna godzina życia, mam zamiar przeżyć ją tak, jak ja chcę. Pani Galatea drugiej Niny nie urodzi. Leży głę­boko w ziemi. Ach, żebym mogla nie siyszeć tego jej zrzędzenia, skupić się trochę, zająć myśli ważniejszymi sprawami niż ten nie kończący się problem - Maria. Boże mój, czy nigdy nie do­stąpię tej łaski?...

Od paru dni znowu drze koty z Teodorem. Ma takie napady co jakiś czas. Zamyka mu wtedy drzwi przed nosem. Nie chce

9

jeść z nami przy wspólnym stole. A gdy jesteśmy same, lży od ostatnich jego i jego rodzinę - chociaż on nie daje po temu naj­mniejszego powodu. Niech ją licho! Zazdrości mi chyba, bo jak inaczej to wytłumaczyć? "Chcesz męża", mówię dziś do niej, "idź do parku i przygruchaj sobie jakiegoś osiłka. Park niedale­ko. Dwa kroki stąd. Idź, znajdź jakiegoś marynarza albo żolnie­rza, niech uciszy twe żądze!... Ja ci go przecież szukać nie bę­dę. Gdy miałam twoje lata, to nie tylko już dawno cię urodzi­łam, ale szykowałam się do drugiego małźeństwa! Jazda", mówię, "ubieraj się i idź. Przysięgam na prochy mojego ojca ­czlowieka, którego kochałam ponad wszystko na świecie - że kogokolwiek przyprowadzisz, kimkolwiek ten ktoś będzie, jeśli z nim przyjdziesz i powiesz: ten pan jest moim przyjacielem, moim narzeczonym, moim mężem - nie wniosę najmniejszego sprzeciwu, nie powiem ni słowa. Jeszcze dziesięć razy mu się ukłonię. Nie ja za niego wyjdę. Nie ja będę z nim spala, tylko ty. Byleby cię nie wystrychnął na dudka - takie zasmarkane dziewice zazwyczaj dają się nabrać! - byleby nie roztrwonił po­sagu i cię nie zostawił, bo wtedy nie tylko ciebie, ale i jakiegoś bękarta mogłabym mieć na karku. Ubieraj się", mówię, "wyjdź na trochę, zejdż mi wreszcie z oczu! A jeśli nie mężczyzny ci trzeba - bo z tobą raz tak, raz siak, sama nie wiesz, czego chcesz od życia - to idź do klasztoru. Zostało ich jeszcze parę. Jedź do Keratei do świętej Mariam. Zrób z siebie mniszkę jak Erazmia, twój niedościgły wzór. O Boże! Ten twój tatulek spe­cjalnie mi ciebie zostawił, żebyś mi uprzykrzała życie! Ubieraj się! No, już! A zresztą, rób, co chcesz. Tylko uważaj, ostrzegam cię po raz ostatni. Nie chcę więcej takich scen jak dzisiejsza, szczególnie przy Teodorze, bo następnym razem rozszarpię cię na kawałki. I żebyś mi się nie ośmieliła zdejmować fotografii mojego ojca i kiry-Ekawi ze ściany w salonie! Nie szkodzi, źe ramki są brzydkie. I że wyszło z mody wieszanie fotografii na ścianach. Póki ja żyję, dom jest mój! Ja tu jestem gospodynią i na ścianach będzie wisiało to, co ja chcę, rozumiesz? Gdy

10

wyjdziesz wreszcie za mąż i będziesz u siebie albo gdy ja, jak to nazywasz, wykituję i ty odziedziczysz dom - a wnet się to sta­nie, jeśli mnie będziesz tak denerwować - powiesisz sobie na ścianach choćby krowie dzwonki. Póki ja żyję, póki oczu nie zamknę, chcę patrzeć na fotografie ludzi, którzy mnie kochali. Wielka szkoda, że pomarli, że zostałam sama z taką jędzą, któ­ra by mnie w łyżce wody utopiła". Powiedziawszy to poszłam i powiesiłam fotografie ojca i kiry-Ekawi z powrotem na swoich miejscach.

Zapienila się ze złości. "Pewno", powiada, "dobrze uważaj, żeby kto nie uchybił tej praczce, twojej teściowej".

"Sama jesteś praczka!", ja jej na to. "Właśnie ty wyglądasz jak praczka". Tak się zaczęła dzisiejsza awantura. Od słowa do słowa o małośmy się nie pobiły. Wpadłam w furię, bo wiem, że naumyślnie obraża kirę-Ekawi, żeby mi dokuczyć. No, ale wy­obraźcie sobie, co by się działo, gdyby Teodor usłyszał, że na­zywa jego matkę praczką. Jak by ją złapał za te loki i porządnie wytargał... Tylko czyje nerwy by ucierpiały?! Moje i jego. Bo na pewno nie Marii. Marię awantury upajają, ona nie może bez nich żyć.

Zresztą nie o Teodora chodzi - póki żyję, chcę widzieć foto­grafię kiry-Ekawi na swoim miejscu. Nie dlatego, że to moja te­ściowa. Kto kocha teściową? Bóg mi świadkiem, że gdyby żyła, za skarby nie wyszłabym za Teodora. Kira-Ekawi mogła być najlepszą przyjaciółką pod słońcem, ale na teściową się nie nadawała. O tym mogłam się przekonać lepiej niż ktokolwiek inny. Stan psychiczny, do jakiego się doprowadziła w ostatnich latach, nie pozwalał jej na jakiekolwiek stosunki z ludźmi. To już nie była tamta lora-Ekawi, dowcipna, pełna wiary w życie i ludzi - choć sprawiała wrażenie pesymistki - ta kica-Ekawi, której zwierzał się cziowiek ze swoich kłopotów, a ona umia­ła poradzić jak nikt. O nief Gdyby żyła wtedy, kiedy Teodor wrócił z Bliskiego Wschodu, nie przyszłoby mi nawet na myśl wyjść za niego i zostać jej synową. To by dopiero była heca!

11

Nie, w ogóle nie do pomyślenia. Kłóciłybyśmy się z całą pewno­ścią. Nie mówiąc już o tym, ile by sobie ludzie naużywali z na­szego powodu. Jeszcze teraz różne znajome z tamtych czasów, które spotykam pa latach, mówią mi tak: "No i patrz, Ninka, pomyślałabyś kiedy, że zostaniesz jej synową?" Mówią to z taką ironią, że gdyby mi nie było naprawdę wszystko jedno, co mówią, pokłócilabym się ze wszystkimi. Zresztą, myślę sobie czasem, po części mają rację. Bo czyż nie śmiesznie to wszyst­ko wyszło? 'lale że nie w taki sposób "śmiesznie", w jaki widzą to ludzie. Która z tych plotkarek znała kirę-Ekawi naprawdę? Która z nich wie, co ona czuła? Czasami powątpiewam, czy ja sama dobrze ją znałam, chociaż beczkę soli razem zjadłyśmy...

Niektóre uważały, że kiru-Ekawi była zabawna. Inne odnosi­ły się do niej z lekceważeniem, tak jak ta snobka Julia, która nie mogła zrozumieć, dlaczego ja się z nią przyjaźnię. Nigdy mi tego nie powiedziała wprost, dawała tylko do zrozumienia. "Ja­kie ty masz dobre serce, Nino!", mówiła. "Gościsz u siebie każ­dego, kto się nawinie. Ciągle powtarzam mojej Lilice: Nina ma najlepsze serce na świecie". Nie mogła pojąć, że przedkładam towarzystwo kiry-Ekawi nad towarzystwo jej samej lub pani Kazusu.

Marta widziała w niej pajaca i wręcz mi to kiedyś powiedzia­la: "Ty to zupełnie jak owi władcy, co mieli swoich błaznów". Ona takie, choć niby taka oczytana, nie mogła zrozumieć po­wodów, dla których lora-Ekawi zachowywała się czasem trochę jak błazen - zwyczajnie, z prostoty ducha. Kira-Ekawi uwiel­bi a robić ze swojego źycia dramat, ale im lepiej jej to wycho­dxiło, tym bardziej się ośmieszała -- tylko że ona ośmieszała siebie, nie innych.

Ciotka Katingo, dla odmiany, przy swojej fałszywej skrom­ności i śmiesznych zasadach moralnych, widziała w niej oczy­wiście wcielenie szatana na ziemi. I poniekąd słusznie, bo kira­Ekawi miała w sobie coś z diabła. Ale i coś boskiego, coś ze świętej. Mam prawo tak mówić - ja, nikt inny - bo towarzyszy­

12

łam jej życiu aż do końca i wiem, co czuła, lepiej niż jej własne dzieci.

Dzieci! Mój Boże! Która ma taką córkę jak ja, śmiało może powiedzieć, że wśród wszystkich boskich stworzeń na tym świecie trudno o drugie bardziej niewyrozumiałe niż to, które­śmy nosiły we własnym łonie. A jeśli to wszystko mało, żeby zrozumieć, dlaczego chcę patrzeć na fotografię kiry-Ekawi, do­dam jeszcze, że przeżyłyśmy razem niezapomniane dni, że otworzyłam przed nią serce, tak jak go nie otworzyłam przed rodzoną matką. I że ona po tylu przykrych doświadczeniach ze swoją córką i ze wszystkimi zresztą dziećmi - bo Polikseni nie zachowała się na koniec lepiej niż Eleni - była jedyną osobą pośród moich krewnych i przyjaciół, która współczuła mi ca­łym sercem. Jedyną, która rozumiała moją gorycz i dzieliła mój żal do losu o to, że mam wyrodka, nie dziecko.

L

Kirę-Ekawi poznałam w tysiąc dziewięćset trzydziestym siód­mym. Nie, nie w trzydziestym siódmym - latem trzydziestego szóstego, w sierpniu. Pamiętam dokładnie, bo za parę dni mia­lo być święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, a jej wysokość moja córeczka obchodzi tego dnia imieniny, więc ro­bilam porządki: odkurzanie, parkiety i tak dalej. Byłyśmy z Mariettą na tarasie i, obie boso, trzepałyśmy welwetowe za­slony z bawialni. Na tym mia3yśmy skończyć robotę. Wystar­czy, myślałam, jutro też będzie dzień. "Skończymy trzepanie i zrobimy sobie kąpiel dla ochłody", mówiiam do Marietty, gdy rozległ się dźwięk dzwonka przy furtce, znak, że ktoś wchodzi. "Zobacz, kto to", mówię, "daj, ja potrzymam, a ty zobacz, kto idzie. Nikt obcy, mam nadzieję, bo jestem okropnie rozczochra­na. Ktoś, kto mnie nie zna, mógłby pomyśleC, że ja Cyganka".

Podała mi róg zasłony, który trzymała, i jak sarenka (biedna Mariettal) pobiegła na tarasik przed pralnią. Wida stamtąd ca­lą dróżkę od furtki do wejścia do domu. Zmrużyła podejrzliwie oczy jak to zwykle, gdy widziała nową twarz. Przyglądałam się jej rozbawiona. Ktoś obcy, pomyślałam. Skoro Marietta tak się marszczy, to na pewno ktoś obcy. Wyglądała jak rozzłoszczony buldog. Wróciła i złapała za swój róg, gotowa trzepać dalej.

Widzę, że nie ma zamiaru nic powiedzieć - na tyle już ją znałam,- więc pytam: "Kto to?" - "Nikt". - "Jak to nikt, skoro

14

słyszałam dzwonek?" - ,.Iii.., jak ci mówię, że nikt, to nikt". Tak się do mnie odzywała! ,.Erazmia...", powiedziała wreszcie łaska­wie. "Z jakąś flądrą".

Dla Marietty Erazmia była nikim, jak Odyseusz dla Polife­ma. A więc miałam rację, że ktoś obcy. Ale kto? Nie miałam po­jęcia. Na pewno jedna z tych dziwaczek, które Erazmia poznaje u świątobliwej Eufemii, pomyślałam, inaczej Marietta nie mó­wiłaby o niej flądra. Flądrami nazywała znajome i nieznajome, które nie przypadły jej do gustu.

Miała teź niestety brzydki nawyk nazywania flądrą matki Antonisa. Flądra to, Flądra tamto, no i... przylgnęło - Flądra przez duże F. Przyzwyczaiłyśmy się mówić tak o niej między so­bą, gdy Antonisa nie było w domu. Drżałam, żeby się nam to kiedyś nie wyrwało w jego obecności. Nie powiedziałby ani sło­wa, ale po co człowieka denerwować. Wystarczy, źe moja c8rka drażni go ciągle swoimi złośliwościami. A doktor Boros tyle ra­zy mi powtarzał: "Nino, dbaj, żeby się nie denerwował. Jego serce jest w bardzo kiepskim stanie. Uważaj na niego!" Ale co ja zbudowałam cierpliwością i spokojem, rujnowała moja córka swoim niewyparzonym językiem. Gdy próbował ją besztać, mó­wiła: "Daj mi spokój! Nie będę cię słuchać. Nie jesteś moim oj­cem!" Dwunastoletnia dziewczynka! Doprowadzała Antonisa do białej gorączki.

Mariettę przywieźliśmy któregoś lata z Andros. Pojechaliśmy tam na wakacje do posiadłości ciotki Boleny, kuzynki taty. Ma­rietta pochodziła z Pisomeria, a mieszkańcy tej wsi - spytajcie, kogo tylko chcecie na Andros - słyną z niegościnności i ciętego języka. Marietta zaś była Pisomeryjką w każdym calu. Mnie ko­chała jak wierny pies. Dla z1 Antonisa miała respekt, chociaż cią­gle stroili razem różne żarty. W głębi duszy czuła jednak, że Antonis jest jej panem i nawet trochę się go bała. Jeśli zaś cho­dzi o wszystkich innych - swoich czy obcych - nie przepuściła nikomu. Każdemu wymyśliła jakieś przezwisko. Na ciotkę Ka­tingo mówiła "przeorysza". Ale jak ona to wymawiała! Jaśnie­

15

panienkę nazywała bufonem. Udawalam, że się gniewam, gdy mówiła o niej w ten sposób, boby sobie za dużo wyobrażała, ale w duchu przyznawałam, że nikt w świecie nie wymyśliłby traf niejszego przezwiska. Maria byia bufonem, jest bufonem i bę­dzie bufonem do końca źycia!

Najbardziej jednak Marietta nie lubiła Erazmii. Po prostu nie trawiła. Już na sam jej widok przewracały się Marietcie wnętrzności, a gdy na dodatek Erazmia sprowadzała swoje przyjaciółki, żeby dokonać lustracji naszego domu, musiałam powstrzymywać Mariettę siłą, żeby jej nie wyrzuciła za drzwi. Zresztą Marietta wiele razy pozwalała sobie mówić naszym go­ściom, że jestem chora i nie przyjmuję wizyt. Albo: "Idź, Zaparz nam kawę", prosiłam. Od mojej świętej pamięci matki nauczy­lam się gościnności wobec wszystkich bez wyjątku, tata zaś uczył mnie nie być snobką i nie myśleć źle o człowieku, póki się go choć trochę nie pozna. A jak można kogoś poznać, jeśli się z nim nie wypije kawy? "Idź, zaparz kawę i podaj wiśnie w syropie", mówiłam do Marietty. Marietta szła do kuchni, sta­wała tak, że tylko ja ją widziałam, i zaczynała stroić do mnie miny, które znaczyiy: Nie zrobię żadnej kawy! Jeszcze czego! Wielkie mi państwo, tylko je obsługiwać! Stawiała mnie czasa­mi w bardzo trudnej sytuacji.

Ponieważ jednak wypowiadała na głos pewne moje myśli, które mnie wypadało zachować dla siebie - to raz, ponieważ by­ła uczciwa, pracowita i pełna poświęcenia - to dwa, a w końcu dlatego, że gdy w ostatnich latach przed wojną zarówno z powo­du choroby Antonisa, jak bezrobocia zdarzało się, że byliśmy jej winni i za dziesięć miesięcy, a ona nie upominała się ani sló­weczkiem - przymykałam oczy na jej wybryki, a do naszych go­ści mrugałam porozumiewawczo, zresztą i oni zdążyli już ją po­znać i nie obrażali się. Pozwól jej myśleć, mówiłam sobie w du­chu, że jest czionkiem rod2iny i ma prawo do własnego zdania.

"No, dobra! Kończmy to trzepanie, bo mam już dość", powie­działam. "Niech diabli porwą wszystkie imieniny. Kiedyś wresz­

16

cie szlag mnie trafi i zamknę całemu towarzystwu drzwi przed nosem. Co to za jedna ta flądra?", spytałam. Byłam pewna, że jeśli nie spytam, z własnej woli Marietta ust nie otworzy. Nawet gdy pytałam, niełatwo było coś z niej wydobyć. "Iii... Mówię ci, że flądra...", gadać po próżnicy Marietta nie lubiła. Nauczyła się mówić do mnie per ty. Zresztą tylko do taty, świeć Panie nad jego duszą, zwracała się jak należy. Gdyby nas słyszał ktoś obcy, pomyślałby, że to ona jest panią, a ja służącą.

Chyba pierwszy raz Marietta nie mia3a racji. Kira-Ekawi nie była flądrą, nie miała nic wspólnego z tymi wiedźmami, które Erazmia nieustannie mi sprowadzała, chociaż tyle razy cedząc słowa przez zęby, prosiłam, żeby mi nie ściągała do domu nie­znajomych. Ale Erazmia, mając za sobą Antonisa, niewiele so­bie ze mnie robiła. O nie! Kira-Ekawi nie była flądrą. Byłam o tym przekonana od pierwszej chwili, ledwo ją ujrzałam, i nie zmieniłam zdania nawet wtedy, gdy się okazało, że jak słusznie podejrzewałam, poznały się z Erazmią u świątobliwej Eufemii. Ach, Bóg jeden wie, ile wycierpiałam - i ciągle cierpię - przez tę starą oszukanicę!...

Owa świątobliwa Eufemia była mnis2ką. Za młodu krążyła po okolicy i sprzedawała świece, kadzidło, drewno z Krzyża Chrystusowego i żywoty świętych. Żywoty widać przeczytała i uznała, że być Swiętą to nic trudnego, bo gdy się zestarzała i nie mogła chodzić, wynajęła pokoik w pobliżu kościoia Świę­tego Lefterisa i zaczęła odgrywać świątobliwą. Żyła z łaskawych darów wiernych - a to dziesięć deka cukru, a to pięć deka ka­wy - które, jak się później dowiedziałam, sprzedawała jej syno­wa, bo świątobliwa miała dw8ch synów. Sławę zawdzięczała te­mu, że przez czterdzieści lat nie jadła mięsa i potrafiła przepo­wiadać przyszłość.

Pewnego dnia i ja wybrałam się ją odwiedzić. Nie po to, żeby mi pou.iedziała, co mnie czeka. To akurat sama wiedziałam najlepiej - po złym dniu zła noc. Zrobiłam to dla Antonisa, niech mu ziemia lekką będzie, bo w tamtym okresie oddawał

się bez reszty nabożnym praktykom. Kiedy za niego wychodzi­łam, mniej się bał Boga niż sam diabeł. W życiu nie spotkałam człowieka, który by bluźnił tak jak on. Ale nie dlatego nazy­wam go bezbożnym, że bluźnił. Są przecież wierzący, którzy z największą łatwością Iżą wszystko, co święte, nie omijając Chrystusa i Matki Boskiej, i są niewierzący, którzy nie bluźnią nigdy, jak mój kochany tata. Zależy od wychowania. Antonis nie należał ani do jednych, ani do drugich. Uwłaczał święto­ściom z upodobaniem, delektując się każdym słowem, które wypowiadał. Kpił ze wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Bogiem i Kościołem. Kpił ze mnie, gdy zapalałam lampkę przed ikoną, że to niby w ten sposób - jak mówił - zabiegam o odpuszczenie grzechów. Miał czelność mówić o moich grze­chach! A ja, nieboga, zapalałam tę lampkę przez wzgląd na pa­mięć nieboszczki mamy. Uważałam, że nie byłoby w porządku zaniechać z powodu jej śmierci zwyczaju, który panował w na­szym domu, odkąd sięgnę pamięcią. A poza tym, jeśli mam być szczera, nigdy nie lubiłam spać w zupełnych ciemnościach. Tak było, zanim zaczął chorować.

Gdy dostał udaru i sparaliżowało mu lewą nogę, zostawił in­teresy swemu kuzynowi, który go na koniec do cna okradł, i pojechaliśmy na lato do Koroni'. Była to pierwsza podróż An­tonisa do rodzinnej wsi po tylu latach spędzonych w Atenach. 3a go na to namówiłam. Mogliśmy jak zwykle pojechać na An­dros, ale miałam nadzieję, że powietrze w Koroni dobrze mu zrobi. Klimat na Andros jest jednak nieco wilgotny. Sądziłam także, że się odpręży psychicznie, gdy znajdzie się znowu na starych śmieciach, tam gdzie spędził dzieciństwo i młodzień­cze lata, że mu to poprawi samopoczucie, doda otuchy. I jak się okazało, miałam rację. Tyle że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż oczekiwałam.

1. Korom - miasteczko na południowo-zachodnim Peloponezie (starożytne Asine).

18

Doktor Boros, który opiekował się nim w Atenach, radzii, żeby codziennie rano odbywał krótki spacer dla rozruszania mięśni. Antonis chodzii zazwyczaj do zamku. Jeśli nie byliście nigdy w Koroni, nie macie pojęcia, co to znaczy piękno natu­ry. Jako mała dziewczynka wiele podróżowałam z rodzicami. Gdzieśmy nie byli! I na Eginie, i w Methana, i na Przylądku Su­nion, i na Andros, i Bóg wie gdzie jeszcze, ale miejsca tak pięk­nego jak Koroni nie widziałam nigdzie. Mam nadzieję, że kiedyś skończy się ten koszmar, że brat przestanie mordować brata2, a wtedy, da Bóg, pojadę jeszcze choćby raz, nim zamknę oczy, do Koroni. Mieliśmy kiedyś książkę Ateny Tarsuli3 z obrazami przedstawiającymi różne miejsca na Peloponezie, był tam także widoczek z Koroni. Co się z tą książką stało, nie mam pojęcia, lata całe już jej nie widziałam.

W Koroni jest wenecki zamek. Wzdłuż walących się murów biegnie ścieżka prowadząca w dół, ku morzu, do jaskini. W tejże jaskini znaleziono przed wiekami ikonę Matki Boskiej wykonaną, jak głosi legenda, przez samego Łukasza Ewangelistę. Ponieważ uważano, że jest to obraz cuda czyniący, tak jak obraz Matki Bo­skiej z Tinos4, każdego roku w święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny zbierali się ludzie z okolicznych wiosek, by się przed nim pokłonić. Wielu nieuleczalnie chorych ozdrowiało. Ale ja do­wiedziałam się o tym wszystkim dopiero później. Ponieważ podo­bał mi się widok z zamkowej góry, a nie chciałam puszczać Anto­nisa samego - bałam się, że upadnie, uderzy głową o jakiś ka­mień i jeszcze mi się zabije - chodziłam na poranne spacery razem z nim. Brałam w koszyk jajka na twardo, ser, pomidory, wiejski chleb i szliśmy na szczyt. Siadaliśmy na trawie i jedliśmy

2. Mowa o wojnie domowej toczonej w Grecji od paidziernika 1946 do paź­dziernika 1949 r.

3. Atena Tarsuli - autorka książek o greckiej sztuce ludowej. 'Itvorzyla w pierwszej poi. XX w.

4. 'lynos - miasto na wyspie 'IYnos (Cyklady, Morze Egejskie), grecka Czę­stochowa.

19

śniadanie. Czasami wysyłałam z nim moją córeczkę, jeśli oczywi­ście zdołałam ją ściągnąć z łóżka - zawsze chciaio jej się spać. "Niech cię licho", mówiłam. "Mucha tse-tse cię ugryzła?" Tamtego dnia nie chciał jej wziąć ze sobą. "Nie budi jej", powiedział. "Pój­dę sam". Wiedziałam, źe był stanowczy i uparty. Gdy już coś po­stanowił, niełatwo było go od tego odwieść. A ja nie mogłam z nim pójść, nawet gdyby mnie namawiał. Umówiłam się z Arte­mis, jego kuzynką, na robienie blinów, które chciałam zabrać do Aten. Za jakieś dziesięć dni mieliśmy wracać. Już ponad trzy miesiące siedzieliśmy w Koroni i zaczynałam tęsknie za Atenami. Nie mogliśmy przedłużać naszego pobytu na wsi. Antonis też za­czynał się niepokoić i myślami był przy interesach, a letnisko za­miast dawać zdrowie, zaczynało mu szkodzić.

Wracał zazwyczaj koło jedenastej. "Jedenasta!", powiedzia­lam do Artemis słysząc bicie zegara na kościele. "Postaw im­bryk na ogniu, pewnie zaraz przyjdzie..." Ale minęło pól do dwunastej, dwunasta, pół do pierwszej, a Antonisa ani śladu. "Leć no", mówię do jaśniepanienki, "zobacz, czy nie zaszedł do kuzynostwa, a jeśli go tam nie ma, to pędź do kawiarni. Może poszedł wprost do kawiarni". A to wstrętne dziewczynisko jak się nie zacznie ubierać i stroić - jakby szła na wesele. Zamiast choć trochę przejąć się moim niepokojem, stanęła przed lu­strem i zaczęła się czesać najwolniej, jak potrafiła. Zanim rękę do góry wydźwignęła, pół godziny mijało. Wpadłam w fuńę. "Serca nie masz, ty podłe stworzenie!", krzyknęłam. "Do grobu mnie wpędzisz! Smarkata jedna, będzie mi tu godzinę przed lu­strem sterczeć, zanim zrobi, o co proszę! Uważaj tylko, już ja ci pokażę, jak wrócę!" Zostawiłam robotę w połowie i pędzę do kuzynostwa, stamtąd do kawiarni, na plac, latam w tę i z po­wrotem jak szalona pytając wieśniaków, czy go widzieli, ale nikt go nie widziai. Pośliznął się i upadł, myślę sobie, pośliznął się, upadł, znajdę go martwego! Najgorsze myśli przychodziły mi do głowy, gdy wspinałam się na górę zamkową, ale to, co się wydarzyło, oczywiście na myśl mi nie przyszło.

20

J

Byłam prawie na szczycie, zgoniona jak pies, patrzę, Anto­nis schodzi w dół trzymając laskę wysoko nad głową, żebym z daleka widziała, że idzie o własnych siłach. "Jak ci nie wstyd!", mówię mu, gdy się zbliżył, i z nerwów aż zaczęłam pła­kać. ,.Jak ci nie wstyd robić taicie rzeczy! Nie pomyślałeś, że bę­dę szalala z niepokoju?" 1 znów się rozszlochałam. Objął mnie i przytuleni zeszliśmy w dół.

Jak tam z tym "cudem" było, nie powiedział. A że gazety w Kalamarie i Tripolisie opublikowały mnóstwo szczegółów, to drugi cud. Wieśniacy tłumnie ciągnęli do naszego domu, żeby na własne oczy ujrzeć wybrańca Matki Najświętszej. Dotykali go i poklepywali, chcąc się przekonać, czy jest prawdziwy. "Dalej, kir-Antonis, do biegu maratońskiego!", powiedział. Pamiętam, któryś z wieśniaków walnął go z całej siły w kolano. Podwórko Artemis zaroiło się od ślepych, kulawych i syfilityków. Aż trud­no było uwierzyć, ile nieszczęścia, niewidzialnego dla nas przez tyle czasu, kryto się we wsi po czystych, świeżo bielonych do­mach. Kiedy rozeszła się wieść, że kir-Antonis rozdaje biednym pieniądze, uznałam, że pora działać. Zabrałam go prawie siłą i wróciliśmy do Aten. Nie minął nawet tydzień od powrotu, a znów mu nogę sparaliżowało, i to gorzej niż poprzednio!...

***

Ach, jakźe niełaskawe jest dla mnie źycie!, myślałam pnąc się wąską uliczką ku kościołowi Świętego Leiterisa. Nie dość na tym, że nie minęło nawet pięć lat naszego małżeństwa, gdy się rozchorował, akurat wtedy, gdy chciałam nacieszyć się trochę życiem, zamiast być pielęgniarką, to jeszcze na dodatek zrobił się religijny jak stara dewotka, i ja, Nina, muszę się teraz szwendać po jakichś zaułkach , składać hołdy tej starej szel­mie tylko i wyłącznie po to, by mu zamknąć usta, żeby przestał gadać, że z mojej winy znowu choruje i przeze mnie interesy nie idą jak trzeba... Cóź, muszę być cierpliwa, mówiłam sobie w duchu, koniec końców Antonis jest moim mężem.

21

Nie mogłam tylko ścierpieć roli, jaką w tym wszystkim od­grywała Erazmia. Erazmia była kiedyś uczennicą u mojej ma­my. W czasach gdy mama prowadziła pracownię krawiecką przy ulicy Sinasa, rodzina Erazmii przysłała ją z Kefalonii do Aten, do jej zamężnej siostry. Erazmia miała pomagać siostrze przy dziecku, ucząc się jednocześnie kroju i szycia. Z początku przychodziła do pracowni tylko do południa, ale ponieważ, w przeciwieństwie do innych dziewcząt, była małomówna i pra­cowita, mama ją polubiła. Z czasem zaczęta zostawać popołu­dniami, aż wreszcie zamieszkała u nas, niby na stancji. I na­tychmiast stała się przyczyną nieustannych sprzeczek między nieboszczką mamą a mną. Zatruła całkowicie stosunki między nami. Nie przyznawałam się do tego nawet sama przed sobą, ale byłam zazdrosna. Im więcej miłości okazywała jej mama, tym większą niechęć ja do niej czułam. Była perfidna, wygląda­ła jak wymoczek i działała mi na nerwy. Już sam jej widok mnie drażnił. Wiedziałam, że mnie nienawidzi i ta nienawiść była jak trucizna. Gdy się śmiałam i niechcący napotkałam jej wzrok, uśmiech zamierał mi na wargach. Nienawidziła mnie, poczwara, bo gdy ona traciła wzrak naszywając na sukienki ce­kiny i paciorki, które były wówczas modne, ja oddychałam świeżym powietrzem w Kifisji albo coś czytałam, albo chodzi­łam z przyjaciółkami do niemego jeszcze wówczas kina - z jed­nego seansu biegłyśmy gdzie indziej na drugi.

Gdy mnie widziała w wydekoltowanej sukni, żółkła z zazdro­ści. A moja poczciwa mama, która nawet nie podejrzewała jej prawdziwych uczuć i która uważała ją za wzór panienki, mówi­ła: "Co się stało, moje dziecko? Niedobrze się czujesz? Pobiegnij do sklepiku, kup dziesięć metrów czarnej tasiemki - złapiesz trochę świeżego powietrza". Swoją hipokryzją ta chytruska wzbudziła w mamie całkowite zaufanie. Nim się zabrała do pracy, deszcz nie deszcz, leciała do kościoła Świętego Dionize­go zapalić świeczkę. A mama, która bardzo chciała pójść do kościoła, ale nigdy nie miała na to czasu, uważała Erazmię za

anioła stróża naszego domu. Że to niby ze względu na Erazmię zechce łaskawy Bóg i nas, grzeszników, mieć w swojej opiece. "Niedobrze się czujesz, moje dziecko?" pytała ją. A mnie brała do mojego pokoju, szczypała boleśnie, nazywała złośnicą, ego­istką i mówiła, że tyranizuję dziewczęta z pracowni.

Wkrótce potem biedna mama dostała zaćmy i przestała szyć. Na jakiś czas pozbyliśmy się Erazmii - wróciła na Kefalonię. Sprzedaliśmy dom przy ulicy Sinasa i kupiliśmy ten, w którym mieszkam do tej pory. Ale po roku Erazmia przyjechała znowu, wynajęła, niby to przypadkiem, pokój w sąsiedztwie i zaczęła nam składać wizyty. Mama prosiła ją, żeby przychodziła - żeby jej dotrzymywała towarzystwa, a mnie szpiegowała. Zaniewi­dziala tymczasem zupełnie i potrzebowała jakiejś pary oczu, że­by wiedzieć, co się w domu dzieje, bo Marietta, chociaż bardzo ją kochała i szanowała, takich uslug jej nie świadczyła. "Za­mieszkaj z nami!", zaproponowała w końcu mama. Erazmia propozycji nie przyjęła, ale skorzystała z okazji, żeby wytoczyć choć kroplę swego jadu. "Pani by mnie chciała", odparła, "ale czy Nina zechce, ona jest tu teraz gospodynią". Dowiedziałam się o tym od Marietty, która była przy ich rozmowie. Z wielu różnych przyczyn nigdy przedtem nie okazywałam Erazmii mo­jej niechęci otwarcie. Nie z wyrachowania, jak twierdzi moja có­reczka, nie dlatego, że nam szyła za darmo, ale najzwyczajniej w świecie nie miałam istotnych powodów, by z nią walczyć. Je­stem z natury cierpliwa i powściągliwa w okazywaniu uczuć, szczególnie wobec osób, których nie lubię. Staram się je ignoro­wać nawet wtedy, gdy mi szkodzą.

Raz tylko o mało jej nie przepędziłam. Ale miałam jej już po uszy. W tamtym czasie kłóciliśmy się z Fotisem nieustannie, co się zresztą skończyło rozstaniem, a panna Erazmia zamykała się z mamą w jej pokoju i szu-szu-szu przez cały dzień rozpra­wiały o naszych niesnaskach. Ferowały wyroki - zazwyczaj na korzyść Fotisa - i miały czelność żądać, bym wcielała ich po­stanowienia w czyn! Albo uczyły mnie, jak mam wychowywać

22 23

moją córkę. Nie chciały, żebym z niej zrobiła bezbożnicę, jak ja sama ", więc przerobiły ją na swoją modłę i zepsuły do cna. Ale nawet wtedy byłam jeszcze cierpliwa. U mamy, nie dość że cierpiała z powodu zaćmy, stwierdzono raka. Lekarz nie dawał więcej niż rok życia i Erazmia - to trzeba przyznać -- była dla niej troskliwsza niż pielęgniarka, lepsza niż rodzona córka. Dzień i noc tkwiła przy jej łóżku. A gdy rozchorował się ojciec, szczerze wzruszona patrzyłam, jak ofiarnie i bezinteresownie opiekowała się nim aż do ostatniej chwili. Wszystko jej wtedy wybaczyłam. Wiele razy zastanawiałam się, czy nie byłam wo­bec niej niesprawiedliwa i miałam wyrzuty sumienia. Może, jak twierdzi moja córka, mam wszystkie wady świata, ale nie je­stem niewdzięcznicą.

Krótko mówiąc, gdy wychodziłam za Antonisa, Erazmia była kimś więcej niż przyjaciółką domu. Była członkiem rodziny. Gdy umarła mama, a wkrótce po niej tatuś, Erazmia zrobiła z siebie nianię jaśniepanienki. Zabierała ją i do kościoła, i na festyny, f do parku. Aż się buntowałam. "Posłuchaj no", mówi­łam, "jeśli ci się zdaje, że Maria nie ma matki i że ty nią zosta­niesz, to fora ze dwora. Zabieraj ją i wynoście się stąd obie. Rób z niej świętą kaczkę jak ty sama, ale poza moim domem, niech tego nie widzę i nie słyszęl"

Ale coś takiego mówiłam, gdy z tej lub innej przyczyny by­łam wściekła, a wściekła bywałam rzadko. Najczęściej dzięko­wałam Bogu, że ktoś zabiera Marię z domu i mam trochę spo­koju. Teraz, naturalnie, gorzko tego żałuję. Tylko ja wiem, jaką cenę zapłaciłam i ciągle płacę za te parę godzin spokoju. Na­tychmiast po śmierci mamy powinnam była Erazmię odprawić. Wtedy ani Maria nie miałaby tak przewrócone w głowie, ani w Koroni nie działyby się cuda, których moc ustaje w Atenach. Sądzę nawet, że Erazmia była częściowo odpowiedzialna za śmierć Antonisa, bo gdyby nie popadł w te wszystkie praktyki religijne, ominęłoby go może ostatnie i największe rozczarowa­nie, które go w końcu dobiło.

Zanim dostał udaru, bezlitośnie wyśmiewał pobożność Era­Zmii. "Czemu nie wychodzisz za mąż?", pytał. "Chowasz to dla pana Jezusa? He, he, he". I sam sobie odpowiadał: "Wiem na­wet dlaczego. Bo jest urodziwy i nie śmierdzą mu nogit" I śmiał się do rozpuku. Erazmia bladła, trzęsła się ·ak galareta - aż mi jej było żal. Później dopiero zrozumiałam, że wcale nie potrze­bowała mojego współczucia. Grała na przemian rolę męczenni­cy i żydowskiego proroka. Ileż to razy ogarnia3o ją święte obu­rzenie, kipiała gniewem, jej oczy miotaiy błyskawice, wołała, że za taki brak szacunku dosięgnie Antonisa kara boska, tak jak dosięgła... i wymieniała sto imion ze Starego Testamentu. An­tonis słuchał i rechotał. Ale ja znałam go na wylot i wiedzia­łam, że choć się nie przyznaje, ulega jej wpływowi. On także był wieśniakiem i wierzył w przesądy. W głębi duszy bał się Bo­ga i wierzył w męki piekielne - a mial powody do obaw, że jego dusza tam właśnie powędruje. Może dlatego, myślę sobie cza­sem, bluźnił tak okropnie. Gdy zachorował, prcypomniały mu się słowa Erazmii. Ona milczała, lecz triumf lśnił w jej oczach. Nie musiała niczego mówić. Po mistrzowsku wsączyła w niego swój jad. Widziałam, że Antonis mięknie, i wyobrażałam sobie walkę, jaka musiała się toczyć w jego umyśle i duszy. "Erazmia ma rację. Zgrzeszyłem i Pan Bóg mnie skarał" i tak dalej, i tak dalej. Gdy pewnego wieczoru weszłam do sypialni, zastałam go klęczącego przed ikoną. Udałam, że nie zauważyłam niczego, wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi. Ale widok Antonisa klę­czącego przed obrazem wręcz mną wstrząsnął. Wprawdzie nie znoszę popów, ale nie jestem ateistką. Wierzę w nieznaną siłę, która kieruje światem. Wzruszyłam się do głębi. Skąd mogłam wiedzieć, że to, co wyglądało na szczerą, wielką przemianę, sta­nie się - i to wkrótce - zwykłą komedią. Bo powrót Antonisa na łono Kościoła Chrystusowego miał charakter iście teatralny. Gdy wróciliśmy z Koroni, Erazmia powitała go jak zbłąkaną owieczkę - objęła go i szlochała jak dziecko. Od tamtego wie­czoru Antonis nie chciał spać ze mną w naszej sypialni, cho­

24 25

ciaż mieliśmy osobne łóżka. Musiałam przenieść jaśniepanien­kę na kanapę w salonie, a jemu pościelić w pokoiku od po­dwórka. "Najlepiej zrobisz", powiedziałam, "jeśli pójdziesz do klasztoru. Czego to szukać w brudach i grzechach miasta. Jedź na Górę Atoss, może i świętym zostaniesz...

Ale nie chciał iść do klasztoru. Wolał mieć klasztor w domu. Za pośrednictwem Erazmii poznał świątobliwą Eufemię, poznał popów uznających kalendarz juliański, różnych takich, którzy kiedyś byli popami, a póżniej już nie byli, świątobliwego jakie­goś-tam z Nowego Faleronu i świątobliwego jakiegoś-tam z jesz­cze innej podejrzanej dzielnicy - wszyscy oni zaczęli mi się zwalać do domu, nie zwracając na mnie większej uwagi, jak gdybym to nie ja była gospodynią, tylko Erazmia. Wiedziałam, że ta sytuacja długo trwać nie może. Albo Antonis się zmieni, albo dojdzie do rozstania. Tymczasem jednak prosząc mojego Boga, by uczynił cud i uwolnił mnie od świątobliwych, cierpli­wie czekałam. Najlepsza polityka, myślałam, to udawać, że od czasu do czasu interesuję się tym, co oni robią, w przeciwnym razie staniemy się sobie zupełnie obcy. W myśl tej właśnie poli­tyki udałam się na spotkanie ze świątobliwą Eufemią.

Mieszkała w domu dla biedoty, w pokoiku, do którego wcho­dziło się wprost z podwórka pełnego nieczystości i bosych, za­smarkanych dzieci. Nawet nie musiałam pytać, gdzie mieszka. Ledwo weszłam na podwórze, uderzył mnie zapach kadzidła. Nigdy nie lubiłam zapachu kadzidła. Za każdym razem, gdy używała go mama, zatykało mnie i nie mogłam oddychać, ale z czasem jakoś mi to przeszło. Weszłam do środka. W kacie ­żelazne łóżko, pośrodku - stół z krzesłami dookoła, kufer, na podłodze chodnik. Pokój taki sam jak u innych skromnie żyją­cych ludzi, gdyby nie ikony, które zakrywały szczelnie wszyst­

5. Atos - Święta Góra, wschodnie odgałęzienie Półwyspu Chalcydyckiego. Autonomiczne parstewko zakonne wchodzące w skład państwa geckiego - Re­pubłika Mnichów. W dwudziestu klasztorach, z których najstarszy wzniesiono w 963 r., znajdują się bezcenne małowidła, zbiory ikon i rękopisów.

26

e cztery ściany od góry do dołu. Sto, dwieście ikon we wszystkich kształtach i kolorach: Matka Boska Prawa, Matka Boska Szybkospełniająca, Matka Boska Miłosierna, Głowa świętego Jana na tacy, Chusta świętej Weroniki, Ofiarowanie Najświętszej Maryi Panny, Zwiastowanie, Boże Narodzenie, Ostatnia Wieczerza, Ukrzyżowanie, Zmartwychwstanie, Wszy­scy Święci razem i osobno, męczennicy, błogosławione, błogo­sławieni i mnóstwo innych - wszystkie papierowe albo malowa­ne, ale w złym guście i nawet nie bizantyńskie tak jak, na przy­klad, nasze. Wśród nich wisiał także wizerunek koła zodiaku. Co tam robił? Nie wiadomo.

Świątobliwa Eufemia siedziała skulona w niskim foteliku przy łóżku. Była sama. Miała na sobie habit przepasany skó­rzanym paskiem ze srebrną sprzączką i czepek z czerwonym krzyżykiem, a w kościstych dłoniach trzymała różaniec ze sznu­ra. Doznałam wstrząsu. Nawet ktoś bardzo sceptyczny poczuł­by osobliwy lęk na widok tylu ikon, nie mówiąc już o owym dzi­wacznym stworze, który bardziej przypominał święte szczątki lub mumię egipską niż żywego człowieka.

Tamtego dnia Erazmia szyła u kogoś w domu i nie mogła mi towarzyszyć, tak jak planowałyśmy. Udzieliła mi tylko szczegó­łowych wskazówek, jak się mam zachować: uklęknąć, pocało­wać ją w rękę, pochylić głowę, by mnie pobłogosławiła i nic nie mówić, póki ona piezwsza się nie odezwie. Byłam gotowa ode­grać tę komedię i odegrałabym ją, gdyby mnie nie powstrzyma­ła sama świątobliwa. Zobaczyła, że wchodzę i - zupełnie jakby na mnie czekała, dam sobie głowę uciąć, że była uprzedzona ­podniosła rękę, wbiła we mnie małe, gięboko osadzone oczka i głosem, jakby nie z ludzkiej piersi wydobytym, lecz z wy­schniętej studni, powiedziała: "Poczekaj no, poczekaj...", za­czerpnęła tchu, "twoje imię zaczyna się na N... Widzę, że trzy­masz w dłoni trzy ślubne wianki... Daj mi wody..." Nie mówiąc ani słowa nalałam wody ze stojącego na stole dzbanka do szklanki i pomogłam jej się napić. "Spać mi się chce...", powie­

27

działa, gdy wycierałam wodę cieknącą jej po piersi. "Spać..." Odwróciłam się, żeby postawić szklankę na stole, a kiedy znów zwróciłam się do niej - nie przesadzam - chrapała!

Postanowiłam wyjść. Wyjęłam z torby paczkę z chalwąs, którą jej przyniosłam - był akurat Wielki Post - i położyłam na stole. A potem stąpając na palcach wyszłam na podwórze, z podwórza na ulicę - odetchnęłam świeżym powietrzem i zapa­chem dzikiego bzu dochodzącym z przeciwka. Jakbym z za­światów wróciła do życia!

Gdy Antonis zapytał mnie "Jak było?", odpowiedziałam: "Odgadła, że moje imię zaczyna się na N, i zapadła w sen". An­tonis wyglądał na zadowolonego. O przepowiedni - trzy wiankil - nie powiedziałam ani słowa. Nie wypadało rozmawiać o tym z Antonisem, człowiekiem chorym, który jedną nogą był już w grobie. Tak ślepo wierzył w proroctwa swojej świątobliwej, że natychmiast by sobie pomyślał: "Więc umrę, a Nina po raz trzeci wyjdzie za mąż". Wtedy ani prawdą, ani kłamstwem nie zdołałabym go, biedaczka, utrzymać przy życiu. Gdyby sobie wbił do głowy myśl o śmierci, to jeszcze wcześniej poszedłby na tamten świat. Poza tym ani przez chwilę nie myślałam poważ­nie, że "przepowiednia" mogłaby się sprawdzić. Nawet teraz je­stem przekonana, że to był zwykły zbieg okoliczności albo coś w rodzaju proroctwa delfickiego. Znamy te chwyty: Erazmia na pewno opowiadała jej o mnie. Jeśli kobieta jest zamężna po raz drugi, jeśli drugi mąż jest na pół sparaliżowany i cierpi na ser­ce, a ona jeszcze młoda, to nie trzeba być Tejrezjaszem, żeby odgadnąć przyszłość. Myślę tak teraz, po wszystkim. Wtedy, gdy się to działo, śmiałam się w głos z absurdalnego pomysłu kolejnego zamążpójścia - bo cóż innego mogły oznaczać trzy wianki? - choć nie mogę powiedzieć, że tak zupełnie mnie to nie obeszło. Zaczęłam się porządnie bać, że szybko stracę An­tonisa, i dbałam o niego ze zdwojoną energią. Poza kłopotami

6. Chałwa jest w Grecji podstawowym pożywieniem w okresie postu.

z nogą i sercem miał jeszcze za wysokie ciśnienie. Jak już się człowiekowi choroby przyplączą, to wszystkie naraz, a Antonis, niestety, był tak łakomy, że gdy wychodziłam z domu - bo ja karmiłam go według ścisłej diety - szedł do kuchni, otwierał lo­dówkę i jadł po kryjomu! Ciśnienie zamiast spadać, rosło, a nadmiar krwi o mało go nie udusił. Musiał ją sobie sam upuszczać - wkładał rozwarte nożyczki do nosa i nakłuwał: pół miski kri potrafiło się uzbierać. Nogę miał ciągle sparaliżowa­ną, ale przyzwyczaił się do kalectwa i nie przeszkadzało mu ono bardzo. Brał laskę i, kuśtyk-kuśtyk, szedł do biura albo do kawiarni. Z biegiem czasu coraz częściej do kawiarni, a coraz rzadziej do biura, bo i interesy kulały. Gdyby choć interesy szły dobrze, Antonis nie załamałby się tak prędko. Nie należał do ludzi, którzy poddają się cielesnym przypadłościom. Sytuacja na świecie wciąż się jednak pogarszała: w Chinach - wojna, w Abisynii - wojna, w Hiszpanii - wojna! Wszyscy mówili, że woj­na ogarnie wkrótce całą Europę. Powoli, powoli ludzie przesta­wali inwestować w nieruchomości. "Po co mamy budować do­my?", mówili. "Zrzucą bomby i je zniszczą". Ludzie przestali budować, kuzyn Antonisa nadal okradał, Erazmia wyłudzała od niego datki na święte oleje i całonocne czuwania oraz na ce­le dobroczynne - na pomoc dla jakichś podejrzanych typów. Wszystko wokół sprzysięgło się, by zniszczyć nasze życie, któ­reśmy przed sześciu czy siedmiu laty tak pomyślnie zaczęli. Jak bardzo pomyślnie! Aż nazn się zdawało, że już tak będzie zawsze, że nasze wycieczki do Lutraki, na Eginę, na Poros ni­gdy się nie skończą!

W dwa miesiące od dnia, kiedy poszłam odwiedzić świąto­bliwą, odbyło się w naszym domu owo słynne całonocne czu­wanie, na które przyniesiono Eufemię w fotelu, żeby do nas przemówiła "w siedmiu językach". A w dziesięć dni później, właśnie tego popołudnia, gdy trzepałyśmy z Mariettą zasłony na tarasie, Erazmia przyprowadziła lorę-Ekawi i, jak się okaza­ło, Bóg zesłał mi ją nie tylko po to, żeby mnie uwolniła od Era­

28 29

zmii, ale także po to, żeby uruchomiia mechanizm, za sprawą którego w kilka lat później urzeczywistniło się "proroctwo" świątobliwej . . .

Ale kto to mógł wtedy wiedzieć? Gdy tamtego popoiudnia przyszła do nas pierwszy raz, a drugi, jeśli liczyć całonocne czuwanie - nie miałam pojęcia, że ta kobieta odmieni całe moje życie. Wydała mi się sympatyczna, inna niż te dziadówki, które mi wtedy sprowadzała Erazmia. Na złość Erazmii zaprosiłam lorę-Ekawi, by przyszła znowu. Zostałyśmy przyjaciółkami. Nawet domowy cerber, Marietta, poczuła do niej sympatię i gdy widziała, że nadchodzi, biegła do kuchni i z własnej woli ­nie musiałam jej nic mówić - parzyła kawę. Ale nigdy bym wte­dy nie przypuszczała, że któregoś dnia ona zostanie moją te­ściową!!!

Nie chcę używać wielkich słów, bo życie uczy człowieka pokory, ale co tu dużo gadać, Antonis nie był mężczyzną dla mnie. Wtedy jednak, gdy po tarapatach z Fotisem zostałam bez środ­ków do życia, a mama przestała szyć z powodu katarakty, goła emerytura, którą tata dostawał z uniwersytetu, nie starczała nam na utrzymanie. Mieliśmy wprawdzie dom, więc nie musie­liśmy płacić czynszu, ale ścianami człowiek się nie naje, przy­najmniej póki nie sprzeda się domu lub nie obciąży długami hipoteki. A ja .poprzysięgłam sobie, że domu nie ruszę nawet w ostateczności. Mama była kobietą o miękkim sercu i przez długie lata miała na garnuszku wszystkich swoich krewnych ­nie wspomnę o moim bracie ancymonie, który ciągnął z niej, jak mógł - na czarną godzinę nie odłożyła więc ani grosika. Do odłożenia nigdy nic nie zostawało. Całym jej majątkiem było trochę biżuterii, którą miała po swojej matce, i tę biżuterię za­częliśmy wówczas sprzedawać. Ale gdy ktoś choruje, pieniądze idą jak woda, więc wydaliśmy wszystko i zaczęliśmy pożyczać od krewnych: od wuja Heraklesa, wuja Stefana i innych.

Myślałam o znalezieniu jakiejś pracy, ale nie wiedziałam, ja­kiej, nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. W tamtych cza­sach kobiety, a przynajmniej kobiety z mojego kręgu, jeszcze na ogół nie pracowały; innej pracy niż biurowa nie potrafiłam wykonywać, chyba że poszłabym za kucharkę do jakiegoś bo­

31

gatego domu. Nie bylam jednak całkowicie swobodna. Oprócz mamy i taty, którzy potrzebowali już wtedy niańki jak małe dzieci - nie mogłam przecież zostawić ich pod wyłączną opieką Erazmii, a Mariettę wysłaliśmy tymczasem z powrotem na wieś - miałam jeszcze jaśniepanienkę. Była wówczas pięcio- czy sze­ścioletnią dziewczynką. Musiałam zajmować się tym nie­wdzięcznym stworzeniem, które i tak nie doceniło żadnego z moich poświęceń. Zaczętam więc myśleć o małżeństwie. Nasi krewni także uważali, że powinnam wyjść za mąż. A ponieważ byliśmy im winni sporo pieniędzy, wypadało liczyć się z ich zdaniem. Byłam zmuszona uznać ich racje, chociaż mój stan psychiczny nie sprryjał rozpoczynaniu życia od nowa i braniu sobie na głowę kolejnego drania. Ale cóż, nie było innego wyj­ścia. Zaczęli mnie swatać: najpierw z jakimś księgowym, póź­niej z handlarzem warzywami - niczego sobie i owszem, ale handlarz - jeszcze później z jakimś starcem, który był właści­cielem trzech domów i nie miał żadnych zobowiązań rodzin­nych, żadnych krewnych, ale za to poważnie chorował na ser­ce. Ja jednak nie miałam zamiaru ani wychodzić za urzędnika i żyć z gołej pensji, ani plątać się z jakimś sklepikarzem, ani być pielęgniarką. Pielęgniarką mogłam zostać nie wychodząc za mąż. Byłabym przynajmniej niezależna. "Bierz go", radzili mi wszyscy. "Jest stary, długo nie pociągnie, a domy będą two­je". Jeślibym nawet była zdolna do małżeństwa z wyrachowa­nia, nie znaczy to wcale, że muszę być tak bardzo cyniczna, że­by snuć temu podobne grzeszne plany. Uważałam to za grzech, nie przeciwko Bogu, bo cóż ma Bóg do tych spraw, ale przeciw­ko sobie samej!

Minęły dwa tata i znaleźliśmy się w rozpaczliwej sytuacji materialnej. Wuj Stefan zaczął na nas krzywo patrzeć, musia­łam więc zaciągnąć pożyczki u moich przyjaciółek - u Kasimati i Karusu, a także u Erazmii. Do tego doszło! Ja pożyczałam od Erazmii! Hipotekę domu trzeba było obciążyć dwoma długami ­miałam dość życia. "Zabierz mnie, Boże, z tego świata", prosi­

łam, "niech się wreszcie skończy' ta nieustająca, nie wiadomo komu potrzebna udręka, bo już nie wytrzymuję..."

Elkurat wtedy pojawił się Antonis. Był wdowcem, świetnie zarabiał. Rodzinne zobowiązania miał tylko wobec matki. Anto­nisa przedstawiła mi pewna daleka krewna mamy, która mieszkała gdzieś blisko niego. Kiedyś i on miał swój własny dom w alei Aleksandry, ale gdy umarła jego żona (na białacz­kę), napisał na wieś, żeby mu przyssali dziewczynę do prowa­dzenia domu i nim minęło sześć miesięcy, dziewczyna była w ciąży. Wtedy nic o tym nie wiedziałam. Dowiedziałam się o wszystkim dopiero później. Rodzice dziewczyny, ledwo nowi­na do nich dotarła, przyjechali ze wsi z siekierą i o mało nie porąbali Antonisa na kawałki. (Nie daj Boże, zadrzeć z miesz­kańcami Mani!. Gwałtem go zmusili, żeby przepisał dom na jej nazwisko. Musiał się więc tymczasem przeprowadzić do Flą­dry, a ponieważ był przyzwyczajony do domu pełnego gości i do kobiety, która by o niego dbała, także i on myślał o małżeń­stwie. Moja ciotka zaprosiła nas któregoś popołudnia na kawę, no i poznaliśmy się. Gdy wróciłam do domu, rzuciłam się na łóżko i zdrowo sobie popłakałam. "Nie chcę go za żadne skar­by", powiedziałam rodzinie. Jest stary, widać, że ze wsi, ręce ma całe w odciskach, niepoprawnie się wyraża, w ogóle nie umie mówić!" Ale w gruncie rzeczy wcale nie dlatego płakałam. Płakałam, bo zrozumiałam, że jeżeli chcę wyjść za mąż, to lep­

7. Mani - część Lakonii, zajmująca obszar 9rodkowego .,palca" południowe­go Peloponezu, z północną granicą nieco powyżej Kalamaty. Nawiązanie do obowiązującego w Mani prawa krwawej zemsty. Niektóre źródła podkreślają surową obyczajowośC Manojtów, inne podają. że kobieta rzadko bywaia powo­dem konfliktów, że walki między rodami zaczynały się zwykle po przypadko­wym zabójstwie dokonanym na przykład pod wpływem alkoholu. Przelaną krew mszczono latami, tocząc prawdziwe bitwy. zazwyczaj w obrębie jednej wsi. Domy w Mani - kilkukondygnacyjne, prostopadłościenne wieże, zachowa­ne w wielu miejscach do dziś - spełniały rolę warowni. Im wyższa była wieia, tym łatwżej atakowało się, nierzadko ostrzeliwując z armaty, dom sąsiada-wro­ga. W szczątkowej postaci wendeta przetrwała wśród Manojtów do połowy na­szego stulecia.

32

szego kandydata niż Antonis nie znajdę. Miałam wprawdzie dom, ale z obciążoną hipoteką, no i nie byłam już dwudziesto­letnią dziewczyną, że nie wspomnę o Fotisowej córeczce, której adopcję Antonis od razu zaproponował. Zapewniłby jej wy­kształcenie i wygodne życie. Jak na owe czasy zarabiał duże pieniądze. Miał znaną, jedną z najlepszych firm budowlanych w Atenach. Ledwośmy się pobrali, nie tylko spłacił dług obcią­żający hipotekę, ale wziął się do remontu, który powinniśmy byli zrobić przed laty, i przy okazji wprowadził rozmaite ulep­szenia: zbudował nową pralnię na tarasie, a starą, tę na po­dwórku, przerobił na pokój, powiększył sypialnię przesuwając zewnętrzną ścianę, założył kuchenkę elektryczną, jedną z pierwszych, jakie sprowadzono do Grecji, urządził łazienkę ­przedtem myliśmy się w drewnianym cebrzyku w pralni - ła­zienkę z lustrami i porcelaną, a nawet z bidetem! Z tym wszystkim, co jaśniepanienka uznaje dziś za rzeczy najnatural­niejsze w świecie i nie przepuszcza żadnej okazji - to mnie tak denerwuje! - by mi powiedzieć, że wykończyłam jej ojca, bo nie potrafił mi urządzić łazienki z bidetem! Przyzwyczaiłam się już do tego jej gadania i nie biorę go poważnie. Wiem, że mi za­zdrośei - ja miałam trzech mężów, a ona jeszcze trochę i zosta­nie starą panną. Gdyby nie to, umiałabym jej odpowiedzieć, powiedziałabym, dlaczego wyrzuciłam jej ojca i czy to ja go wy­końezyłam, czy też wykończyły go świństwa, których tyle w ży­ciu wyrządził.

Ach, pamiętam wszystko w każdym szczególe! Zawsze gdy mnie zdenerwuje, cisną mi się do głowy wspomnienia, wracają udręki, których zaznałam w życiu. Aż sama nie wiem, od czego zacząć: od historii z Argirisem czy postępków Fotisa, od tego, co wycierpiałam z Antonisem, gdy żył - przez jego choroby, a później przesadną pobożność, czy od tego, jeszcze gorszego, co przeżyłam, gdy umarł? Nie twierdzę wcale, tak jak inne, że jestem najnieszczęśliwszą kobietą na świecie, ale i mnie los go­ryczy nie poskąpił, taka jest prawda. Cóż z tego, że miałam

trzech mężów, powiedzcie mi, cóż z tego? Lepiej było mieć jed­nego a dobrego, lepiej było mieć rodzinę i żyć sobie spokojnie jak wiele kobiet na świecie. Ach, gdybym wyszła za tego, które­go kochałam. jednego jedynego, którego prawdziwie kochałam - niech go Bóg ma w swojej opiece. Nie wiem nawet, czy żyje, czy zmarł! Nie widziałam go od tamtej pory, choć mieszkamy w jednym mieście, z wyjątkiem może jednego razu: kiedyś pod­ezas okupacji szłam ulicą Hermesa i zobaczyłam znajomą syl­wetkę. Wydawało mi się, że to on - postarzały, w czarnym pal­cie. Przemknęła mi przez głowę myśl, by przyśpieszyć kroku, dogonić go i zobaczyć jego twarz, ale jak piszą w powieściach, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Czułam odrętwienie w całym ciele. Chciałam i nie chciałam go zobaczyć. Zanim się zdecydo­wałam, skręcił w jakąś uliczkę i znikł mi z oczu. Biedny, ko­chany Argiris! Kochana Kifisja! Jakże szczęśliwe i beztroskie to były czasy!

Wszyscy dorośli tęsknią za rajem dzieciństwa. Nazywają dzieciństwo rajem, choćby było piekłem. Tęsknią za latami, kiedy życie było proste, a świat pełen tajemnego uroku. A ja, poza tym właśnie rajem, miałam jeszcze raj istniejący napraw­dę, taki jak w Starym Testamencie: z drzewami, ptakami, kwiatami, a nawet z wężem. Prawie każdej soboty, szczególnie wiosną, przyjeżdżał stary Aleksis, woźnica wuja Markusisa, z koszem pełnym owoców: truskawek, fig, jagód morwy - zależ­nie od pory roku. Zostawiał kosz, a zabierał mnie.

Wuj Markusis miał wiele siostrzenic: córki ciotki Beby, córki ciotki Negreponti i tak dalej. Dziś mało już nas zostało, ród po­woli wymiera, ale w tamtych czasach byliśmy wielką rodziną. I spośród wszystkich siostrzenic wuj najbardziej kochał mnie: "Gdybyś była dziesięć lat starsza", mawiał pół żartem, pół se­rio, "albo ja młody jak kiedyś, wykradłbym cię i uprowadził ­niechby sobie popi zrywali płuca!" Wuj Markusis, najstarszy brat mamy, był starym kawalerem. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego. Gdy byliśmy mali, słyszeliśmy, jak dorośli rozmawia­

34 : 35

ją o jakiejś tajemniczej wdowie. Posługiwali się dziecięcym szy­frem i sądzili, że nie zrozumiemy:

"Kajak katam kawdokawa?" i mrugali porozumiewawczo. Przypuszczano, że wuj był związa­ny z wdową po swoim dawnym przyjacielu. "Mamo, dlaczego wujek Markusis się nie żeni?", spytałam kiedyś matkę. "Patrz swego nosa", odparła. Żadna z sióstr nie zachęcała go do mał­żeństwa, a już najmniej mama. Każda z nich miała na oku po­siadłość w Kifisji.

Posiadłość wuja Markusisa sąsiadowała z posiadłością La­chanasów. Stary Lachanas był rodowitym Kifisejezykiem i po­chodził ze starej chłopskiej rodziny. Jego syn natomiast był wziętym adwokatem i obracał się w najlepszym towarzystwie. Został nawet posłem do parlamentu i utrzymywał bliskie kon­takty z Dragumisamig, z którymi wuj Markusis mógł jedynie wymienić suche "dzień dobry". Tenże właśnie Lachanas miał dwoje dzieci: córkę w wieku Dinosa i dwa lata starszego ode mnie syna, Argirisa. Ileśmy we dwójkę napsocili! Najniewin- ' niejszym z naszych szaleństw było zakradanie się do cudzych sadów i wyjadanie owoców. W naszych sadach mieliśmy co du­sza zapragnie. Owoce gniły na paterach. Ale my woleliśmy owoc kradziony, zakazany. Uwielbialiśmy przygody. Zachowy­wałam się jak chłopak, a nie jak dziewczynka. Ile miałam ener­gii! Ja nie spałam bez przerwy jak moja córka! Dosiadaliśmy koni i galopowaliśmy aż do Ekali - w tamtych czasach ludzie trzymali jeszcze własne konie - albo chodziliśmy do Kokkinras, siadaliśmy na trawie wśród kwiatów macierzanki i patrzyliśmy w dół, na Ateny.

Argiris był wysoki i miał jasne włosy. Nie wyglądał na Greka. Wuj Markusis, który nie znosił starego Lachanasa, mówił, że La­chanasowie są Albańczykami. Czasami staram się przypomnieć sobie rysy twarzy Argirisa, ale mi się to nie udaje. Ile już lat mi­nęło od tamtej pory! Nie mam nawet żadnej fotografii. Wszystkie

8. Stary ród macedoński. Od XIX w. Dragumisowie uczestniczyli w życiu publicznym Grecji jako ludzie pióra, politycy, dyplomaci.

mu odesłałam. Pamiętam tylko zapach jego ciała pomieszany z zapachem macierzanki. Za każdym razem, gdy czuję woń ma­cierzanki albo gdy słyszę słoty o "macierzanka", wspominam Argi­risa i wydaje mi się, że leżymy na trawie, a on z głową opartą na moich kolanach recytuje wiersze. Poezja była jego pasją.

1 znów nas wabi o szczściu marzenie jakby nas jeszcze nigdy nie zwiodło!

A statki ku innym chcą nas nieść zakątkom i wody spokojne światłem przesycone...

Mówił te wiersze tak, jakby był starym człowiekiem, jakby poznał i utracił szczęście już ze sto razy. Mój biedaku! Może dlatego, że spaawiłam ci ból, sama dręczyłam się tak bardzo. Gdybyś cńedział, ile mnie to kosztowało i wciąż jeszcze kosztu­je! Takie jest życie, nie liczą się żadne usprawiedliwienia - mia­łam je przecież, to nie był tylko mój błąd. Ach, ten wuj Marku­sis, żeby go piekło pochłonęło. Ale on też zapłacił. Bo w życiu płaci się za wszystko!

Gdy skończyłam gimnazjum, chciałam pójść na uniwersytet i studiować prawo. W szkole zawsze pisałam najlepsze wypra­cowania i byłam pierwsza z historii. Tata zachęcał mnie do te­go, był człowiekiem postępowym i wierzył w emancypację ko­biet. Ale mama, która nigdy go nie rozumiała, sądziła, że jego przekonania wypływają z najniższych pobudek. Nikt nie prze­ezy, że był kobieciarzem, ale nie dlatego był za emancypacją, że mu się kobiety podobały! "Daj jej postudiować ze dwa-trzy lata, niech się dziewczynie trochę rozjaśni w głowie", tłumaczył. Ale mama była zdania, że miejscem kobiety jest dom, a jej posłan­nictwem małżeństwo i wychowywanie dzieci. Wyobraźcie sobie teraz, że ktoś nie ma żadnego innego posłannictwa poza wy­chowywaniem Marii!

Zresztą nie mam tego mamie za złe. Pracowała zawsze jak mężczyzna, albo i ciężej, więc doszła do wniosku, że małżeństwo

36 37

jest dla kobiety pracą najlżejszą. Nie chciała, żebym i ja musiała borykać się z życiem. A sądziła, że jeśli zacznę studiować, prze­stanę być kobietą. "Jeśli chcesz być sufrażystką, to zwijaj ma­natki i wyprowadź się z mego domu", powtarzała setki razy. wi­dząc, że czytam filozoficzne dzieła z biblioteki ojca. Ojciec na­uczył się jej ustępować i radził mi robić to samo. Nie chciał jej sprawiać przykrości, bo właśnie wtedy mama zaczęła podupa­dać na zdrowiu. Pracowała tak dużo, że groziło jej całkowite wy­ezerpanie.

Argiris zawsze pragnął zostać lekarzem. Podobała mu się chirurgia. Gdy byliśmy dziećmi, łapał żaby i myszy, otwierał im brzuchy i pokazywał mi różne narządy: serce, nerki, żołą­dek, a nawet otwór, którym żaby wydalają. Ani jego siostra Nadia, ani Dinos nie znosili tych widoków. Gdy tylko zobaczyli wyjęte mysie wnętrzności, bledli i uciekali. Ja siedziałam nie­wzruszona i przyglądałam się z ciekawością. Dinos - zawsze był skarżypytą - biegł i opowiadał wszystko mamie, a ona ki­wała ze smutkiem głową i mówiła, że nie rozumie, jak to się mogło stać, że jej własne łono wydało tak okrutną dziewczyn­kę. Tata, który przez długie lata był zastępcą dyrektora uni­wersyteckiego muzeum zoologicznego i zabalsamował w swoim życiu tysiące zwierząt i ptaków, mrugał do mnie porozumie­wawczo i mówił: "Daj spokój, ona nie rozumie, nie pojmuje pewnych rzeczy".

Lachanas jednakże miał tylko jednego syna i zamierzał, na­turalna rzecz, wykształcić go na prawnika. W dzisiejszych cza­saeh młodzi mają więcej swobody w wyborze takiego zawodu, jaki im się podoba, jeśli oczywiście wiedzą, co się im podoba, i nie są tacy jak moja córka. W tamtych czasach rodzice mieli jeszcze prawo weta. Argiris zapisał się więc na prawo. Dobre czasy minęiy. Nie kradliśmy już owoców z cudzych sadów, nie biegalifimy jak szaleni, nie jeździliśmy konno - wuj Markusis sprzedał trzy swoje konie i kupił samochód - nie trzymaliśmy się na spacerach za rękę, bo kamienie też mają oczy. Któregoś

popołudnia w ogrodzie Zappejonu9 zobaczyła nas przyjaciółka mamy i zaraz poleciała jej o tym powiedzieć. Mama nie wie­działa, że widuję się z Argirisem także w Atenach, i zrobiła mi straszliwą scenę. ".Ach, to dlatego tak się upierałyśmy, żeby zo­stać panią mecenas!". wołała z triumfem. "Słusznie mówiłam to twemu ojcu, ale on uznał, że jestem złośliwa i podejrzliwa jak wszyscy Grecy!" Od tamtej pory zaczęła mnie pilnować. Zresztą Argiris nie miał już tyle czasu co kiedyś. Widywałam go tylko w przerwach między wykładami - mieszkaliśmy blisko uniwersytetu. Mama nie pozwalała mi jeździć do Kifisji zbyt często. Aż wujek Markusis robił mi wyrzuty: "Już mnie nie ko­chasż', mówił, "zupełnie o mnie zapomniałaś". Musiał zapytać mamę, dlaczego mi nie pozwala przyjeżdżać do Kifisji, a ona opowiedziała mu pewnie całą miłosną historię. Nie wiem do­kładnie, jak to było. Wiem tylko, że pewnego dnia wuj przy­szedł do nas na obiad - odkąd miał samochód, odwiedzał nas częściej niż dawniej - a po obiedzie zabrał tatę do salonu i za­mknęli za sobą drzwi. Moje, przeczucia nigdy mnie nie mylą. Wiedziałam, że rozmawiają o mnie i o Argirisie i serce waliło mi jak młotem. Wiedziałam, że w-uj Markusis nie znosi I,achana­sów, ale miałam zaufanie do rozsądnych ocen taty. Spodziewa­łam się różnych protestów, jak to zwykle w takich sytuacjach, ale ani przez myśl nli nie przeszło, że tata wezwie mnie do salo­nu i niezwykle surowym tonem powie, że od tej pory zabrania mi się widywać z Argirisem. Zaczęłam płakać i grozić, że popeł­nię samobójstwo: Nalegałam, żeby mi wyjaśnił powód. "Nie je­stem dzieckiem", mówiłam, "proszę, wyjaśnij mi, dlaczego". Odpowiedział tylko: ,.Nie mogę. Pewnych spraw kobiety nie ro­zumieją". Byłam wściekła. "A więc takie są twoje postępowe po­glądy?". powiedziałam. "Prozmawiamy innym razem", odrzekł, wychodząc z salonu.

9. Zappejon - otoczony zielenią budynek neoklasycystyczny w Atenach ufundowany w 1888 r. przez braci Zappas. W jego wnętrzach mieszczą się sale wystawiennicze.

38 39

Ale nie musieliśmy rozmawiać. Dowiedziałam się od mamy. Powiedziała mi wszystko bardzo brutalnie i wybaczyłam jej to tylko dlatego, że wiedziałam, jak drogo - własnym ukochanym synem - to okupiła. Życie zawsze odpłaca pięknym za nadob­ne. "Przestań nam wreszcie zawracać głowę", powiedziała, "tak i tak się sprawy mają". Patrzyłam na nią oniemiała, jak rażona piorunem. Wszystkiego się mogłam spodziewać, lecz nie tego. Płakałam, cierpiałam, ale później zaczęłam rozważać: a jeżeli to prawda? Postanowiłam spotkać się z Argińsem i z nim poroz­mawiać. Spotykaliśmy się zazwyczaj przed Akademią'°. Gdy chwila nadeszła, byłam bardzo zdenerwowana i nie mogłam mówić spokojnie. Powiedziałam bez ogródek, że wuj Markusis poprosił pewnego zaufanego człowieka, żeby śledził Argińsa, i okazało się, że Argińs zadaje się z jakimś...

Nie dokończyłam. Zobaczyłam, jak się czerwieni, i pojęłam, że wie, co mam na myśli. Patrzyłam bez słowa, błagając go w głębi duszy, by powiedział, że to kłamstwo. Do dziś zadaję so­bie pytanie, co z tego oskarżenia było prawdą, a co nie. Męż­ezyzna niewinny albo by to zlekceważył, albo by się rozgniewał i powiedział, że go niesłusznie oskarżają. Powiedziałby, że je­stem idiotką, skoro im wierzę, objąłby mnie i pocałował. Jedy­ny sposób, by mi zamknąć usta. Lecz Argińs zaczerwienił się, zbladł, popatrzył mi głęboko w oczy - do końca życia nie zapo­mnę tego spojrzenia - włożył ręce w kieszenie, wstał i odszedł bez słowa. Stałam oniemiała przed pomnikiem Platona, czeka­jąc, aż rozstąpi się ziemia i mnie pochłonie.

Od tamtej pory przestałam jeżdzić do Kiiisji. Nie dlatego, że nie chciałam spotkać Argirisa - wręcz przeciwnie, starałam się z nim zobaczyć, lecz mnie unikał - ale dlatego, że nie chciałam widzieć wuja Markusisa na oczy. Gardziłam nim. Mama ubole­wała, że wyrzucam przez okno cały majątek i że wszystko do­stanie się córkom ciotki Beby. Ale nie ustąpiłam. Nigdy się do

10. Gmach Akademii Ateńskiej sąsiaduje z gmachem uniwersytetu.

niego nie odezwałam. Zresztą, jak się okazało mniej więcej po roku, nie było się o co bić. Gdy po wypadku - zderzył się z in­nym samochodem w drodze na Sunion - dostał wylewu we­vvnętrznego i umarł, otwarto testament i ku naszemu wielkie­mu zdziwieniu stwierdzono, że hipoteka posiadłości w Kifisji była obciążona, że owe sławetne akcje, o których bez przerwy mówiła mama, należały do Zrzeszenia Kopalń w Lavrio, a nie­wielką kwotę w gotówce i trochę biżuteńi wuj zapisał wdowie. Niech go piekło pochłonie! Gdyby nie on, byłabym dzisiaj panią Lachanasową. bogatą i szczęśliwą, jestem o tym święcie prze­konana, żoną człowieka, którego kochałam i - Boże, wybacz mi, że to mówię - pewno nie wydałabym na świat tego potwora,

mojej córki.

40

Później przyszła moda na Faleron, Nowy Faleron, nie Stary który dziś jest w modzie, bo do Nowego spływają wszystkie miejskie ścieki, a cała dzielnica cuchnie tak, że nos trzeba zac tykać, gdy się przechodzi, i w ruinę obracają się stare piękni domy, teatry, kawiarnie - cała niezapomniana epoka dawnych Aten! Tam spędzaliśmy młodość. Jakież tam ściągały tłumy, ja­kie orkiestry grały! Było kasyno, były kąpieliska - z początku osobno panie, osobno panowie, później bains-mixtes. Mężczyź= ni przyjeżdżali do Faleronu nie po to, by się kąpać, ale by po­patrzeć na damskie uda.

My jeździliśmy tam tylko w sobotnie wieczory. Tata miał po­wody, by nas do Faleronu zabierać. Biedny tata! Ten najza­cniejszy pod słońcem człowiek miał dwie pasje, tym silniejsze, że zasady, których przestrzegał, nie pozwalały mu nacieszyć się owymi pasjami do woli: karty i kobiety. Z wiekiem raczej karty niż kobiety, choć i ku kobietom serce wciąż mu się rwało. "No i widzisz", mańał do wuja Stefana. "Teraz gdy morze przed nami, wioseł nie staje". Ale te historie z kochankami i tak dalej miały, zdaje mi się, więcej wspólnego z wyobraźnią mamy, któ­ra była o ojca okropnie zazdrosna, niż z rzeczywistością. Bo ni­gdy właściwie nie doszły nas słuchy, żeby tata był związany z tą czy inną panią. Lecz o ile w tych sprawach Illógł nie chcieć się afiszować, o tyle z kartami zbytnio się nie krył. W Faleronie

prowadził nas do kawiarni, zamawiał lody i lemoniadę, płacił i niby to wychodząc do toalety, znikał w kasynie. Wszyscy wie­dzieliśmy. dokąd idzie, ale udawaliśmy, że nie wiemy. Mama rozpoczynała pogawędkę ze znajomymi paniami - plotkowały o strojach, co i kiedy miała na sobie ta, a co tamta. Później po kolei ulatnialiśmy się i my.

X Dinos znikał z dwoma koleżkami, z tymi, którzy go w końcu wyprowadzili na manowce - szli za­wierać znajomości z jakimiś podejrzanymi typami w pobliżu kąpielisk. Bóg jeden wie, co oni tam robili. Ja, z kolei, zabiera­łam Kasimati i Karusu i spacerowałyśmy w tę i z powrotem wzdłuż wybrzeża. Kiedy indziej podchodzili do nas chłopcy z zaprzyjaźnionych rodzin, siedzący przy sąsiednich stolikach i prosili nas do tańca. W owych czasach królowało argentyńskie tango "Ramom, twe ciało pręży się i gnie..." Światła Faleronu odbijały się w morzu, powiewał lekki wiatr, życie było piękne!

Tam poznałam Fotisa. Był podporucznikiem Marynarki Handlowej. Złote naszywki i inne ozdoby czyniły go nie tyle piękniejszym - po historii z Argirisem raczej podejrzliwie spo­glądałam na pięknych mężczyzn - ile bardziej męskim. Nie był wysoki jak Argiris. Wzrost miał średni, włosy czarne, a oczy błękitne. Słowo daję, nie mogę pojąć, w kogo się ta moja córka wdała, że brzydka jak Cyganicha. No i stało się. Przyszedł do rodziców, poprosił o moją rękę. Wszystko odbyło się jak trzeba. Skłamałabym mówiąc, że go kochałam. Po historii z Argirisem zabrakło we mnie tego ciepłego uczucia, które kiedyś miałam dla mężczyzn. Ale mama wciąż ubolewała, że zostanę starą panną. Moje przyjaciółki wariowały na jego punkcie i uważały, że mam szczęście. Schlebiało mi, że wybrał właśnie mnie.



Może bym się jednak na niego w końcu nie zdecydowała, gdyby wszyscy moi bliscy nie okazywali mu aż takiej wrogości. Uparłam się. Wystarczająco dużo zła mi wyrządzili wtrącaniem się do manie i Argirisa, nie chciałam pozwolić, by znowu mie­szali się w moje życie. Nie miałam już osiemnastu lat, tylko skończone dwadzieścia pięć. Postawiłam na swoim. "Albo Fo­

42 43

tis, albo żaden inny", powiedzianam. Mama nigdy nie grzeszył` wielkodusznością, nie przepuściła więc później żadnej okaz] by mi to przypomnieć. Postanowiliśmy, że popłynie, tak j planował, do Indii i Japonii, a jeśli po jego powrocie wciąż bę' dziemy tego chcieli - pobierzemy się.

No i się pobraliśmy. W lipcu. Trzeciej nocy po ślubie pano "' wał nieznośny upal. Prześcieradła i poduszki były mokruteńki od potu. O pierwszej po północy wstałam, poszłam do pralni' gdzie się myliśmy, i wylałam na siebie parę miednic wody, b się ochłodzić. Ale wkrótce męczarnia zaczęła się na nowo. Ni dość, że było gorąco, bezlitośnie dokuczały komary. Dwa r

y, wstawałam i rozpylałam środek owadobójczy, ale one zupełni

się tym nie zrażały. Bzzz... nadlatywały i jak wampiry wysys krew. Koło drugiej otępiała zmęczeniem i upałem, bo trudno to było nazwać snem, usiyszałam, że Fotis wstaje. "Idę spać na taras", powiedział. "Uhm", mruknęłam i znowu zamknęłam' oczy. Ale po chwili ocknęłam się, mój umysł zaczął jaśniej pra­cować i pomyślałam: A czemu właściwie i ja nie miałabym` pójść przespać się w chłodzie? Na tarasie zawsze były dwa ­trzy materace. Latem Dinos nigdy nie sypiał w swoim pokoju, tylko tam. Ja unikałam tego jak mogłam, bo to koszmarne słońce budzi człowieka o szóstej rano, trzeba wstać i przenieść', się ze spaniem na dół, żeby nie ziewać później przez cały dzień. Wzięłam pod pachę poduszkę, prześcieradło i coś do przykry­cia, a ponieważ byłam boso, weszłam na górę bezszelestnie. Zastałam ich w takiej pozie, że na samo wspomnienie robi mi się niedobrze. Bez słowa, równie cicho jak weszłam, zeszłam z powrotem, upadłam na łóżko i płakałam do rana. Boże mój, czy oni wszyscy są tacy podli? Zadawałam wciąż to samo pyta­nie nie otrzymując znikąd odpowiedzi. Gdyby nie historia z Ar­girisem, nie wiem, co bym czuła i jak bym się zachowała. Ale to, co w skrytości ducha wycierpiałam od tamtego czasu, nadało tej nowej spra-,uie rozmiary potwornej i ostatecznej ka­tastrofy. "Więc wszyscy?", powtarzałam i gryzłam poduszkę, że­

by nie krzyczeć. "Byle dziura, wszystko jedno jaka? I ten zwierz, mój brat, jak on mógł?"

Im dłużej to rozpamiętywałam, tym głupsze pomysły przy­chodzily mi do głowy, chciałam nawet popełnić samobójstwo. Sama myśl, że rano stanę z nimi twarzą w twarz, że będę mu­siała na nich patrzeć, wydawała mi się nie do zniesienia. "Nie chcę dlużej żyć", szeptalam. Wystarczyło wejść po cichu do po­koju taty i wyjąć weronal z szuflady jego nocnej szafki. Ale na­wet nie miałam siły wstać z łóżka. Moje ciało i wola byty spara­liżowane. To, co zrobili, wydawało mi się czymś tak potwor­nym, że chwilami odnosiłam wrażenie, jakby to było urojenie, a nie prawda, jakbym nie była na tarasie, tylko widziała to wszystko we śnie. Ale rzeczywistość powracała z całą siłą i ni­czym sztylet raniła mi serce.

Gdy dał wreszcie Bóg, że wstał dzień, byłam u kresu sił. Czułam się jak ktoś, kto ma w domu zwłoki drogiej mu osoby. Kiedy ktoś bliski umrze nocą i gdy obeschną pierwsze łzy, choć­byś nie wiem jak się bronił przed zmęczeniem i sennością, bo uważasz, że sen to coś samolubnego w obliczu śmierci, nie da­jesz rady, i skulony na kanapie - tak było ze mną, gdy umarł tata - zapadasz w sen, który zamiast krzepić, jeszcze bardziej cię wyczerpuje, a gdy o brzasku otwierasz oczy, pierwsza twoja myśl wybiega ku zmarłemu i wiesz, że już nigdy go nie zoba­czysz, nie usłyszysz, co mówi, bo on nie żyje. Nie żyje!... Świat wydaje ci się wtedy ponury i zły, a życie trudne do zniesienia...

Rano tata zobaczył, jak wyglądam, i od razu się zorientował, że coś jest nie tak. Spoglądał na mnie pytająco, marszcząc brwi jak zwykle w takich sytuacjach. Czekał, aż powiem coś pierwsza. Nie lubił gadać, byle gadać, jak mama. Ale ja udawa­lam, że nie wiem, o co chodzi. Gdy jednak zobaczył Fotisa i Di­nosa z minami winowajców, zaczął się domyślać. Nie znał Foti­sa, ale dobrze znał swego synka. Dwa razy wzywano go do szkoły i ostrzegano, by na Dinosa uważał, bo go przyłapano na gorącym uczynku w szkolnej toalecie. Tata nie był głupi. Do­

44 45

myślał się. Ja oczywiście się nie przyznawałam. "Dlaczego mi się tak przyglądasz? Nic mi nie jest", powiedziałam. "Brzuch mnie boli. Przez całą noc nie zmrużyłam oka". Chciałam, by myślał, że to damskie sprawy, żeby się nie wtrącał. Ale gdy zo­baczyłam, że nie da się nabrać, udaiam, że mu wyjawiam całą prawdę, że się pokłóciłam z Fotisem, że to nic wielkiego i że wszystko się ułoży. Tata wiedział, że kłamię. Dobrze znał swoją córeczkę. Naradził się po cichu z mamą. Potem przyszedł do mojego pokoju, zamknął drzwi i powiedział: "Żądam, abyś mi powiedziała, co się stało!... Czy słusznie się domyślam...?" Oczywiście wybuchnęłam płaczem. Zaczęły się dziać rzeczy okropniejsze niż ta, która się wydarzyła w nocy. Na samo wspomnienie pęka mi - jak mawiała lora-Ekawi - serce, to ser­ce, które mimo tylu ran nie chce pęknąć raz a dobrze, żebym wreszcie miała spokój.

Od tamtej pory Dinos zaczął się staczać w oszałamiającym tempie. Nie był ani pierwszym, ani ostatnim młodym człowie­kiem o anormalnych skłonnościach. Jeśli nie wiedziałam tego wówczas, to wiem teraz. Może nigdy by się nie poprawił, ale nie upadłby aż tak nisko, gdyby go tata nie wyrzucił z domu. A mama może by nie zachorowała na raka.

Jeśli zaś chodzi o ojca mojej ślicznotki, z początku próbował wszystkiemu zaprzeczyć. Miał czelność udawać, że się gniewa. Odgrywał śmiertelnie obrażonego. Później się przyznał, ale całą winę zwalił na Dinosa. Takim tchórzem był człowiek, którego pamięć moja córka obdarza boską czcią. A ja nie zniżę się do jej poziomu i nie wyjaśnię jej, jaki on był naprawdę. Niech tkwi w błędzie. Nie ma gorszej kary. Tak, był po prostu bezczelnym tchórzem. Gdy spostrzegł, że nie damy się nabrać, bo wiemy, że to on poszedł na taras, a więc to on musiał obudzić Dinosa, dopuścił się jeszcze większej niegodziwości. Powiedział, że był zmuszony załatwić mojego brata, bo ja byłam zimna jak lód i tak ciasna, że nie był w stanie uczynić mnie swoją żoną, co go doprowadziło do szaleństwa. Tak właśnie powiedział. Było to,

naturalnie, kłamstwo, albo raczej - niestety było to kłamstwo. Wcale nie byłam zimna, a gdyby nawet, powinien był, łajdak, wiedzieć, że wszystkie niedoświadczone kobiety, a szczególnie te, które dochodzą do pewnego wieku nie zaznawszy mężczy­zny, zawsze są na początku nieco chłodne i jego sprawą było mnie uczyć. Uczyć - delikatnie i powoli. A nie zachowywać się wobec mnie tak, jak się zachowywał, jakbym była jedną z pro­stytutek, z którymi miał do czynienia w portach, i wymagać ode mnie rzeczy, jakich przyzwoici mężowie nie wymagają od swoich żon nawet po latach małżeństwa! Tata wpadł w szał. Pierwszy raz widziałam go tak wyprowadzonego z równowagi. Chciał biec po pistolet, ale mama i Erazmia rzuciły się na niego i go powstrzymały. A tamten łajdak musiał wziąć walizkę i się wynieść. Zresztą i tak za parę dni odpływał jego statek. Wyje­chał i nie było go jedenaście miesięcy.

W tym czasie urodziła się Meduza, która już dwadzieścia cztery lata z powodzeniem kontynuuje dzieło rozpoczęte przez swego tatulka. Powiecie mi teraz: "Dlaczegoś, idiotko, nie zrobi­ła skrobanki? Tak bardzo chciałaś mieć dziecko?" Nie, nie chciałam i zdawałam sobie z tego sprawę, ale mama i ciotka Katingo gadały i gadały, że to grzech, ;,a co winne biedne dzie­ciątko, że ojciec łajdak" - Maria biedne dzieciątko! - że te, któ­re usuwają ciążę, chorują później na Bóg wie jakie choroby, no i mnie przekonały. Gdy Fotis wrócił z podróży, nie śmiał przyjść od razu do domu, choć wiedział, że przyjmowałam cze­ki, które mi wysyłał - a co miałam robić, byłam w potrzebie ­tylko przysłał swoją ciotkę, żeby mnie wybadała. Chciał, żebym mu pozwoliła zobaczyć dziecko. "Jakie dziecko?", mówię do tej ciotki. "Przecież twierdził, że nie zdołał mnie uczynić swoją żo­ną. Jakie dziecko chce teraz oglądać?" Za trzy dni przyszła jego matka. Była całkiem sympatyczną kobietą. Obwiniała go suro­wiej niż my wszyscy razem wzięci, upadła mi do nóg, płakała i mówiła: "Pozwól mu wrócić, sama wiesz, że i tak prawie nigdy go nie ma". W końcu się zgodziłam. Przyszedł obładowany pre­

46 47

zentami dla wszystkich i udawaliśmy, że nic się nie stało. Na­wet tata odnosił się do niego uprzejmie, choć unikał rodzin­nych serdeczności. Zresztą, tak jak mówiła moja teściowa, Fo­

s większość czasu spędzał na morzu. Każdego miesiąca przy­syłał czek. Gdy wracał, przywoził mnósiyvo najrozmaitszych prezentów. Był z nami dwa, trzy miesiące i znowu wypływał. Tak minęło prawie sześć lat.

Aż nagle zaczął miewać jakieś tajemnicze zawroty głowy. Ża­den lekarz, ani w Grecji, ani za granicą, nie potrafił powiedzieć, co mu jest. Radzili, żeby przestał pływać. Poprosił więc o prze­niesienie do biura swojej firmy w Pireusie. Nie opłacało mu się całkowicie zrezygnować z zawodu, nie miał jeszcze wysługi lat do emerytury. Zawroty głowy jednak nie ustępowały, były na­wet coraz silniejsze. Aż wreszcie pewnego pięknego dnia okaza­ło się, że owa tajemnicza choroba to ozena! Z nosa zaczęło mu cuchnąć jak z kanału. Nie można się było do niego zbliżyć, nie można było z nim spać. Używał stu różnych pachnideł jak ba­ba. Póki pływał i był zdrów, przymykałam na wszystko oczy i jakoś go tolerowałam. Ale teraz, gdy prawie cały dzień siedział w domu, i to z taką chorobą, zaczęłam tracić cierpliwość. Żad­na kobieta, choćby miała bardzo dobre serce i bardzo silne po­ezucie obowiązku, nie wytrzymałaby długo z takim chlopem. Oczywiście, gdybym go kochała, zniosłabym wszystko. AIe po tym, co się stało, jaki rodzaj uczucia mogłam do niego żywić? Zaczęły się zwady i kłótnie, coraz ostrzejsze, bo mama i Era­zmia pchały nos w nie swoje sprawy - nawiasem mówiąc, trzy­mały jego stronę. Zaczęliśmy sobie wypominać przeszłość, mó­wiliśmy coraz więcej gorzkich słów. Aż wreszcie któregoś dnia powiedział mi, że tolerowałam go przez tyle lat tylko dlatego, że on utrzymywał mojego ojca karciarza. Wściekłam się. Kazałam mu zbierać manatki i co prędzej się wynosić. Myśląc, że mnie tym zastraszy - zawsze zachowywał się po babsku - zabrał nie tylko swoje rzeczy, ale także wszystkie prezenty, które od niego dostałam od chwili zaręczyn do tamtej pory. Wziął taksówkę

i odjechał. Ale gdy się zorientował, że choć jestem bez grosza, nie przyjmę go z powrotem, że moja decyzja jest nieodwołalna, zaczął straszyć, że mnie zamorduje. "Nie sądzę, by go było na to stać", odpowiedziałam jego ciotce. "Żeby zamordować, trze­ba być mężczyzną, powiedz mu to". I polecilam adwokatowi uYnieść sprawę o rozwód.

Nie musiałam wyciągać wszystkich naszych brudów na fo­rum publiczne, by rozwód uzyskać. Ozena starczała aż nadto. A t5rnezasem, żeby pokryć koszty związane z utrzymaniem do­mu i chorobą mamy, pożyczyłam pieniądze od wuja Stefana. Zbytnio się tyzn długiem nie przejmowałam. Wiedziałam, że najdalej za rok zacznę dostawać alimenty. Gdy termin osta­tecznej rozprawy był już blisko i Fotis zońentował się, że nie ma żadnej nadziei, że nie wygra, poszedł do lekarza i zażądał, by mu przeciął cieknący wrzód bez względu na ryzyko. Nie mi­nął tydzień, gdy ropa przedostała się do krwi, nastąpiło zaka­żenie i Fotis zmarł. A ja zamiast dostawać alimenty, musiałam pożyczać, pożyczać i pożyczać - na jedzenie dla jego córki! Ile się namęczyłam przez te dwa lata, zanim wyszłam za Antonisa, to ja jedna wiem! Naturalnie zaraz po ślubie wszystko się zmie­niło. Oddałam pieniądze wujowi Heraklesowi i wujowi Stefano­wi, splaciłam dwa długi obciążające naszą hipotekę, napisałam do Mańetty, żeby wróciła, zrobiliśmy remont domu, kupiliśmy nowe meble, posłaliśmy jaśniepanienkę do prywatnej szkoły, a poczciwy Antonis kupił jej pianino za trzydzieści pięć tysięcy drachm, bo marudziła, że wszystkie jej koleżanki mają piani­na, tylko ona nie ma. Nie liczę pieniędzy, które biedak wydał na choroby taty i mamy. Oto dlaczego za niego wyszlam, choć był ode mnie dwadzieścia lat starszy. Nie po to, żeby z nim iść do łóżka, jak mi dzisiaj bezczelnie powiedziała ta gadzina, gdy stwierdziłam, że się poświęciłam dla rodziny. Antonis i łóżko! Boże, strzeż, żebym czego nie powiedziała!


V

W trzydziestym czwartym umarła mama. Gasła powoli, nie tyle z powodu raka, ile z rozpaczy nad moralnym upadkiem Dino­sa. To on, Dinos, był jej rakiem. Wolę sobie nie przypominać, jak straszliwie cierpiała przed śmiercią. Mam czasami przykre uczucie, że ja także odejdę w ten sposób. W rok później, ledwo zdjęłam żałobę po mamie - nie minął chyba nawet miesiąc ­znów chodziłam w czerni, po ojcu. Nie mógł się, biedak, pogo­dzić ze śmiercią mamy. Kochał ją, choć tego nie okazywal, sza­nowal, choć - jak się to mówi - biegał za spódniczkami.

Mężczyźni to dziwne stworzenia, nie takie jak my, kobiety. Gdy kobieta pokocha mężczyznę, poświęca mu duszę i ciało, wielbi go jak boga i nawet przez myśl jej nie przejdzie, żeby się przespać z innym. Mężczyźni przeciwnie. Mogą kochać kobietę i ją szanować, latając jednocześnie za dziesięcioma innymi. Są wszystkiego ciekawi, każdy drobiazg pobudza ich fantazję. Tak to chyba jest, choć jako kobieta nie potrafię zrozumieć ich do końca. Pojmuję to rozumem, ale w głębi duszy uważam za ohydne. Biedny tata! Mial szlachetne serce. Nie był tylko, jak tylu innych ludzi, człowiekiem wykształconym. Był człowie­kiem w sposób, w jaki była także człowiekiem kira-Ekawi. Je­mu i jej zawdzięczam wszystko, czego się w życiu nauczylam.

Wkrótce potem zmarł wuj Herakles, później ciotka Panajota, a na koniec Dinos. Z tych trzech czy czterech lat nie pamiętam

nic poza chorobami, pogrzebami i wypominkami". A jednak te właśnie lata, aż do dnia, kiedy choroba Antonisa zapoczątko­wała kolejne pasmo kłopotów, były chyba najlepszymi latami w moim życiu: żyłam wygodnie i nie czułam ciągłego lęku przed Takąś katastrofą, który dawniej towarzyszył mi nawet wtedy, gdy nie istniał po temu istotny powód. Latem w każdą sobotę i niedzielę jeździliśmy na wycieczki. Zimą z byle okazji urządza­liśmy przyjęcia, które ludzie pamiętają do dziś. Spotykam czasem przypadkowo znajomych z tamtych lat, ludzi, do któ­rych uśmiechnęło się szczęście i są tak bogaci, że nie wiedzą, jak wielki jest ich majątek, a nawet oni wspominają: "Pamię­tasz, Nina, te prosięta, te indyki, które u ciebie jedliśmy?"

Moich sukien nie szyła już Erazmia; znalazłam wyśmienitą krawcową, która pracowała w jednym z najlepszych salonów przy ulicy Hermesa. Poza dwoma lisami Antonis kupił mi u Si­stowarisa futro karakułowe z mufką oraz trzy perskie dywany, które sprzedałam w najgorszym okresie okupacji za kilka pu­szek olivvy; oprócz Marietty miałam kobietę do prania i do pod­łóg oraz fryzjerkę, która przychodziła raz w tygodniu obowiązko­wo i przed wszystkimi większymi świętami - układała mi włosy i robiła manicure. Kica-Ekawi nie zdążyła tego wszystkiego zo­baczyć. Poznała mnie, gdy nastały chude lata, bo choroba Anto­nisa podcięła nam skrzydła. Nie dość, że było mniej pracy niż kiedyś - naturalnie nie on był ternu winien, lecz sytuacja mię­dzynarodowa i strach przed wojną, który ogarnął ludzi - nie dość, że z powodu choroby Antonis uzależnia) się coraz bardziej od tego złodziejaszka, swego kuzyna, to jeszcze na dodatek, akurat wtedy, gdy należało żyć oszczędnie, żeby nie przejeść że­laznego kapitału, Antonis zaczął namiętnie naśladować Tołstoja;

Wypominki - uroczyste nabożeństwa poświęcone pamięci zmarłego, od­bYwają się w Grecji po trzech, dziewięciu, czterdziestu dniach po pochówku. a następnie po trzech, sześciu i dwunastu miesiącach. Są odprawiane na cmentarzu lub w kościele. Uczestniczy w nich rodzina, prryjaciełe i znajomi zmarłego. Podczas nabożeństwa spożywa się koliwę (por. przyp. 28, str. 76) i pije odrobinę koniaku.

50 51

sterowany przez Erazmię, hojną ręką wspomagał potrzebują­cych, w większości przypadków jakieś niewiele warte typy, łożył na święte oleje i całonocne czuwania. Dla równowagi musiałam ograniczyć do minimum moje własne wydatki. Na szczęście Pan Bóg ulitował się nade mną. Czy Antonis sam dostrzegł w końcu swój błąd i postanowił pozbyć się Erazmii i całej tej szajki, czy też przyczynił się do tego zbawienny wpływ kiry-Ekawi, która w owym czasie zaczęła często nas odwiedzać, dość że po owym słynnym całonocnym czuwaniu, podczas którego świątobliwa Eufemia wpadła w trans i przemawiała w siedmiu językach, wy­łącznie martwych: asyryjskim, babilońskim, aramejskim i tak dalej, doznałam nagle przyjemnego uczucia - coś się w naszym życiu zmieniło na lepsze. Wtedy kiedy przyszła do nas z Era­zmią, tamtego popołudnia gdy trzepałam zasłony na tarasie, kira-Ekawi przyszła specjalnie po to, żeby mi podziękować za gościnę. Zabawne! Nie ja ją wówczas zapraszałam - nawet nie zwróciłam na nią uwagi w tym tłumie obcych ludzi, którzy zwa­lili się owej nocy do naszego domu. Ale, ciekawa rzecz, w ogóle nie mówiłyśmy o czuwaniu. Rozmowa zeszła od razu na magię i umiejętność wróżenia z fusów kawy. Erazmia najwidoczniej pierwszy raz słyszała, jak kita-Ekawi mówi o wróżkach i była niemile zaskoczona. "Nie wiedziałam, że wierzysz w te głupoty", powiedziała w pewnej chwili tym swoim ostrym tonem. "Fusy i karty to narzędzia szatana". Kita-Ekawi zamilkła na chwilę, zbita z tropu, ale szybko odzyskała rezon i odrzekła: "Szatana nie szatana, kochana Erazmio, te bzdury czasem się sprawdza­ją. A jeśli chodzi o czary, to Kościół także w nie wierzy. Ina­czej nie trzeba by było odprawiać egzorcyzmów!" Cud, że się opanowałam i nie parsknęłam śmiechem. Niech cię Bóg ma w swojej opiece, dobra kobieto, pomyślałam. Bo nawet nie znałam jeszcze jej imienia. Ha, ta cię wreszcie nauczy rozumu, moja Erazmio!

W tym momencie zegar zaczął bić siódmą. Kita-Ekawi ze­rwała się jak oparzona. "Po, po!", zawołała (tego jej "po, po!"

miałam później słuchać tysiące razy). "Po, po! Siódma godzina! Mój syn mnie zamorduje! Siedzę tu, durna, i gadam o czarach, a miałam być w domu o wpół do siódmej, żeby go obudzić. Ma nocny dyżur w redakcji. Sam się nie obudzi, choćby na Lyka­becie' bili z armat. Muszę go porządnie szturchnąć, zrzucić z niego kołdrę i błagać na klęczkach, żeby był łaskaw się obu­dzić!" Tak się szanownego pana rozpieszczało. Dlatego teraz ma mi za złe, gdy nie spełniam wszystkich jego zachcianek. "Nie wrzeszcz", mówię ezasern, gdy na mnie wykrzykuje. "Nie jestem twoją matką, żebym się nad tobą trzęsła jak nad jakąś świętością. Tamte czasy minęły, zapomnij o nich!"

Teraz, po piętnastu latach, wspominam tamto popołudnie i myślę sobie, jak dziwne jest życie, jak los z nami igra. Gdzież­bym wtedy przypuszczała, że zapraszając lorę-Ekawi, by zno­wu do nas przyszła - tylko i wyłącznie po to, żeby zrobić na złość Erazmii - otwarłam, jak mówią, nowy rozdział w historii mojego życia. "Wie pani teraz, gdzie nas szukać", powiedzia­łam. "Proszę nie czekać na specjalne zaproszenie, tylko przyjść, kiedy będzie pani miała ochotę. Na kawę". A gdy wyszła, spyta­łam Erazmię: "Jak mówiłaś? Jak ma na imię?" - "Ekawi", od­parła cicho. "No, w końcu przyprowadziłaś kogoś sensowne­go!", stwierdziłam. Ale Erazmia ńie była już tego taka pewna i nie odezwała się ani słowem.

***

Wtedy właśnie jakby otwarły się okna naszego życia i dały dro­gę światłu. Z początku kita-Ekawi przychodziła raczej rzadko. Ale szybko się zaprzyjaźniłyśmy, zaczęła zwierzać mi się ze swych kłopotów i opowiada'c- historię swego życia. Mieszkali dwie przecznice dalej. Uwijała się szybko z robotą, przychodziła i spędzała czas z nami. A ponieważ nie należała do kobiet, któ­re lubią siedzieć cały dzień z założonymi rękami, jak ten nie­

12. Lykabet - jedno ze wzgórz ateńskich.

52 53

rób, moja córka, proponowała: ,.Zesztywniałam już od tego sie­dzenia, nie masz czego do szycia?" Kira-Ekawi była krawcową jak nieboszczka mama. Może nawet lepszą niż mama. Brała miarę na oko, bez centymetra, przyglądała się tylko przez chwilę dokładnie, sięgała po nożyczki i kroiła. Prawie nigdy nie używała wykrojów, a jeżeli używała, to nigdy nie kroiła dokład­nie według jednego modelu. Korzystała tylko z pomysłów - rę­kaw z tego wzoru, kołnierzyk z tamtego i powstawała jej wła­sna kombinacja. Wyjmowałam więc z szafy stare sukienki, któ­re już przeznaczyłam do wyrzucenia, sądząc. że nie nadają się do przeróbki, a ona tu skróciła, tam zwęziła i były ładniejsze niż noe. Albo cerowała skarpetki Antonisa, któremu, bez dwóch zdań, przypadła do gustu od pierwszego wejrzenia. Gdy zastawał ją wróciwszy do domu, rozjaśniała mu się twarz. ..Mam cię", wołał, , już mi się nie wywiniesz. Siadaj, zagramy w bezika". A gdy już wygrał dziewięć partii na dziesięć, wpadł w zachwyt nad nią. Ona robiła tę niepowtarzalną minę męczenni­cy, a on wybuchał serdecznym śmiechem. Ale ledwo zaczynał bić zegar, lora-Ekawi zrywała się w środku partyjki i wołała: .,Po, po! Pierwsza godzina! Syn przyjdzie z pracy, dziecko ze szkoty, a obiadu nie ma. (Polikseni jadała obiady w pracy). Po­lecę, zrobię makaron, to się zapchają". Antonis brał ją wtedy za ramię i siłą sadzał z powrotem. "Nigdzie nie pójdziesz, nie puszczę cię! Chcesz uciec, bo przegrywasz, tak? Marietta!", wo­łał do Marietty. ..Marietta, pójdź ino!" - "A ezegój?", pytała Ma­rietta. Dla żartów mówili czasem jak wieśniacy. "Leć z obiadem do syna kiry-Ekawi. Daj jej klucz ", zwracał się do kiry-Ekawi. "I przypnij na drzwiach kartkę, żeby dziecko przyszło tutaj, jak tylko wróci ze szkoły!" Siadał i sam pisał kartkę. "Ależ co wyl", protestowała lora-Ekawi, "Jak tak można? Jestem na waszym utrzymaniu, czy jak? Mój syn mnie zamorduje, gdy wróci, a mnie znowu nie będzie w domu". Ale następnego dnia przy­chodziła ożywiona i mówiła: "Wyobraź sobie, mój syn był za­chwycony twoim musaka! ·>A co to za tajemnicza Nina, ma­

muchno, która robi tak wspaniałe musaka'3?«, pytał". - "Po­wiedz mu, żeby przyszedł kiedyś w południe, to zjemy razem obiad i pozna Antonisa", powiedziałam któregoś dnia. Kira­-Ekawi zrobiła minę przestraszonego dziecka. "Żartujesz? Nie znasz mojego syna! Ja zeszłam na psy, przestałam zwracać uwagę na formy. Ale on w dalszym ciągu obraca się w świecie, w jakim się wychował. Gdyby wiedział, że ceruję Antonisowi skarpetki, nie pozwoliłby mi tu więcej przyjść..."

Opowiadała mi o nim, a ja starałam się go sobie wyobrazić. Tak jak każdego, o kim się ciągle słyszy, a kogo nie zna się osobiście - ani mniej, ani więcej. Myślałam, że jest wysoki i chudy. I oczywiście nie łysy . Łysi nigdy mi się nie podobali. Wydaje mi się, że jest w nich coś odpychającego.

***

Powoli zaczęłam poznawać historię jej życia. Nie sądzę, by wie­le kobiet znało rodzinne sprawy swoićh mężów tak szczegółowo jak ja. Gdy wyszłam za Teodora, wydawało mi się, że poślubi­łam bohatera jakiejś powieści, którą czytałam przed wielu laty, i to niejeden raz. Jego dziadek był archeologiem praktykiem. "A kto to taki archeolog praktyk?", spytałam lorę-Ekawi. "Po prostu. Miał laseczkę, opukiwał nią ziemię i mówił: tu kopciel Kopali i znajdowali ludzkie szkielety, pitosy pełne złotych mo­net...", odpowiedziała.

Sądząc z fotografii, był przystojnym mężczyzną. Natomiast mama kiry-Ekawi, kira-Pigi, choć nie odpychająca, nie była także piękna. "A nie mogłeś to być podobny do dziadka, mój ty szerokousty, zamiast do swojej szpetnolicej babuni!", mówię czasem Teodorowi, gdy chcę się z nim podroczyć. Kira-Ekawi twierdziła z uporem, że jej ojciec zdecydował się poślubić Pigi dlatego, że miała szeroką miednicę: "A bo widzisz, podobno ko­biety o szerokich miednicach rodzą dużo dzieci..."

13. Musakb - zapiekanka z bakłażanów i mielonego mięsa polanego sosem beszamelowym.

54 55

Zupe³nie jak mój dziadek nieboszczyk. Wszyscy oni chcieli mieæ du¿o dzieci, ¿eby - po pierwsze - Grecji przybywa³o lud­noœci, ¿eby mia³ siê kto biæ z Turkami i ¿eby siê wreszcie urze­czywistni³a Wielka Idea'", a po drugie - dla przyjemnoœci nada­wania dzieciom staro¿ytnych imion. S¹dzili, ¿e w ten sposób przerzuc¹ most nad przepaœci¹, która dzieli Grecjê staro¿ytn¹ od obecnej. S¹dzili, ¿e ca³a ró¿nica w imionach. Ale mniejsza o to. Nadzieje ojca kiry-Ekawi okaza³y siê z³udne. Kira-Pigi, choæ stale brzemienna, nie³atwo wydawa³a na œwiat potom­stwo, niczym drzewo, które obficie obsypuje siê kwieciem, lecz nie daje owoców. Jeœli nie poroni³a, to dzieci mar³y podczas po­rodu. A i te, które prze¿y³y - z wyj¹tkiem Afrodyty - wszystkie tragicznie zginê³y. Likurg wpad³ pod wóz. Koñ poniós³ i Likurg dosta³ siê pod ko³a. Temistokles nadepn¹³ na zardzewia³y gwóŸdŸ i umar³ na tê¿ec. Ismina pope³ni³a samobójstwo. Achil­les zmar³ na suchoty.

Achilles by³ beniaminkiem w rodzinie. Matka kocha³a go, bo by³ chorowity, a ojciec - bo ze wszystkich ch³opców tylko on do­brze siê uczy³, a ojciec pragn¹³, by jeden z jego synów zosta³ ar­cheologiem. Jeœli wierzyæ w to, co mówi³a lora-Ekawi, Achilles by³ lunatykiem. Ale nie takim zwyczajnym lunatykiem. "Bo wi­dzisz, moja droga, on nie chodzi³ nocami po dachach, tylko sia­da³ w ³ó¿ku i wsparty na poduszkach, po ciemku siê uczy³: czy­ta³, rozwi¹zywa³ zadania z arytmetyki. Rano wstawa³ i wszyst­kie lekcje mia³ odrobione! ("Nie mog³abyœ i ty byæ lunatyczk¹, têpoto?", mówi³am mojej córce. "Nie musia³abym wydawaæ tylu pieniêdzy na korepetycje"). Tata œci¹ga³ do domu ró¿ne porozbi­jane pos¹gi i naczynia i trzyma³ to wszystko na werandzie. Ma­ma zrzêdzi³a: nZawalasz mi ca³y dom skorupami«. Tata, œwieæ Panie nad jego dusz¹, odpowiada³: »Oj, kobieto, kobieto! Gdyby wszyscy mê¿czyŸni byli tacy jak kobiety, a wszystkie kobiety ta­kie jak ty, ¿ylibyœmy ci¹gle w jaskiniach. Gdy nasz Achilles do­

14. Wsluzeszenie pañstwa greckiego w granicach dawnego cesarstwa bi­zantyjskiego.

roœnie i zostanie archeologiem, poskleja je, ponaprawia i bêd¹ takie jak kiedyœ...« Ale Achilles tego nie do¿y³. Choroba trwa³a dwa miesi¹ce - galopuj¹ce suchoty. Matka przysiêg³a sobie kie­dyœ, ¿e jeœli Achillesowi coœ siê stanie i ch³opiec umrze, ona odejdzie w œlad za nim w ci¹gu czterdziestu dni i rzeczywiœcie dotrzyma³a s³owa: po czterdziestu dniach umar³a!..." - "A na­czynia?" -- "Jakie naczynia?" - "No te, które twój ojciec przynosi³ i trzyma³ na werandzie". - "A, naczynia! Hm, przyznam ci siê szczerze, ¿e nigdy o nich nie myœla³am. Bo ja wiem? Pewno je sprzeda³a ta wydra, Afrodyta. Przepad³y, tak jak i place..."

Za ka¿dym razem, gdy zbli¿a³a siê pora op³aty komornego, ki­ra-Ekawi przychodzi³a do nas w z³ym humorze. "Kolejny tysi¹­czek) I ani siê obejrzysz, a znowu bêdzie pierwszy. Do diab³a! Doœæ ju¿ mam takiego ¿ycia. ¯ebym nie mia³a ani dwóch w³a­snych pokoików, tylko musia³a p³aciæ jakimœ ³ajdakom za wynaj­mowanie. Wszystko przez tê zo³zê, Afrodytê, niech j¹ piek³o poch³onie! Ale, spokojna g³owa, Ewansja, ta jej kurewka, o któr¹ tak siê teraz trzêsie, z gard³a jej to wyrwie. Mój ojciec, œwieæ Pa­nie nad jego dusz¹, mia³ w Ambelokipi - sama ju¿ nie wiem ile hektarów! Na pewno pamiêtasz (do mojego wieku pi³a), ¿e w tam­tych czasach ca³e Ambelokipi to by³a ziemia le¿¹ca od³ogiem i w³adze miejskie sprzedawa³y place po kilkadziesi¹t drachm za metr. A ojciec mia³ g³owê na karku. Przewidzia³, ¿e Ateny bêd¹ siê rozrastaæ, ¿e pewnego dnia tamte place zyskaj¹ na wartoœci. Wiêc ledwo wpad³ mu w rêce jakiœ grosz, zaraz kupowa³ parê arów. Gdy zmar³ Achilles, a potem mama, i nasz dom w³aœciwie przesta³ istnieæ - ja tymczasem wysz³am za m¹¿ i przenios³am siê do Salonik - dosta³ siê, biedak, w szpony Afrodyty, no i zmu­si³a go, zo³za jedna, ¿eby wszystko na ni¹ przepisa³. Pewnego piêknego dnia wsadzi³a go do doro¿ki, zawioz³a do notariusza i dosta³a, co chcia³a, jeszcze za jego ¿ycia. Uzgodniliœmy wtedy, ja i Miltiades, ¿e oddamy sprawê do s¹du, ¿eby uniewa¿niæ daro­wiznê i podzieliæ maj¹tek na trzy czêœci, ale w ostatniej chwili Miltiades siê wycofa³. Afrodyta musia³a go przekupiæ - inaczej

56 57

nie da się tego wytłumaczyć. My z kolei siedzieliśmy wtedy na pieniądzach. Kto by przypuszczał, że tak szybko wszystko straci­my, a te przeklęte place osiągną aż taką wartość! Później, po klę­sce w Azji Mniejszej'S, zwalili się uchodźcy i Wenizelos przepro­wadził wywłaszczenie, żeby' pobudować tam dla nich baraki. Tu­reckie nasienie, gołodupcy, przyjechali i wyłapali nam najlepsze posady. Teraz znowu Metaksas buduje im kamienice! A nasze place stracone bezpowrotnie. Afrodyta przysięga na wszystkie świętości i samego szatana, że nie dostała źadnego odszkodowa­nia. Ale żeby się powiesiła - nie uwierzę. Nie tylko wzięła odszko­dowanie, ale jeszcze zdąźyła te place sprzedać, i to przed wy­właszezeniem. Już ja ci to mówię..."

I tak dalej, i tak dalej.

***

Stosunki kiry-Ekawi z jej bratem, Miltiadesem, nie układały się najlepiej, choć sama przyjęła go pod swój dach. Miltiades był oficerem zawodowym w stanie spoczynku. Walczył o Biza­ni'6, walczył nad Sarandaporos" i Sangarios`s. Awansował za męstwo. W rodzinie uważany był za bohatera, a kara-Ekawi trzymała na komodzie łuski dwóch pocisków artyleryjskich, które przywiózł na pamiątkę z wojen bałkańskich. Gdy ja po­

15. W 1919 r. Grecja rozpoczęta przeciwko Turcji wojnę, która po decydu­jących walkach w Azji Mniejszej (1921-22) zakońezyla się klęską. Grecja utra­cila Trację wschodnią i Smymę. Traktat w Lozannie (1923) przewidywał wy­mi ę ludności: 1 500 000 Greków osiedlonych na wybrzeżu Azji Mniejszej ­w etnicznych granicach państwa greckiego, zmuszono do opuszczenia do­mostw oraz dobytku i przeniesienia się do Grecji. Jednocześnie kilkadziesiąt tysięcy Turków wyjechało z Grecji do lreji.

16. Bizani - wioska w Epirze. Podczas pierwszej wojny bałkańskiej ufortyfi­kowali się tam Turcy broniąc dostępu do stolicy Epiru, Janiny. Zwycięska bi­twa o Bizani w lutym 1913 r. zadecydowała o wyzwoleniu Janiny i calej pro­wincji przyłączonej następnie do Grecji.

I7. Sarandaporos - rzeka w północnej Grecji (okręg Larisy). słynna z walk stoczonych podczas pierwszej wojny bałkańskiej (1912).

18. Sangarios (Sakarya) - rzeka w pólnocno-zachodniej Turcji, nad którą toczyły się walki między Grekami i Turkami w 1921 r.

znałam lorę-Ekawi, owe łuski Miltiadesa dawno już przestały być rodzinnym symbolem świętej walki narodu. Przypominały raczej dziecięce wybryki Teodora. Gdy jako mały chłopiec Teo­dor coś napsocił, kira-Ekawi zamykała go za karę w pokoju, w tym akurat, w którym stała komoda z łuskami. Pewnego dnia zamknęła go tam i zapomniała o nim. Teodorowi tymczasem zachciało się siusiu, zaczął wołać, lecz zorientował się, że nikt go nie słyszy, i nasiusiał w łuski. Jest teraz taki poważny i za­sadniczy, że nie mogę go sobie wyobrazić jako małego chłopca, i to psotnego! Niektórych ludzi trudno sobie wyobrazić jako dzieci, tak jak wystarczy spojrzeć na niektóre dzieci, by wie­dzieć, jak będą wyglądały, gdy dorosną.

Miltiades był zwolennikiem Wenizelosa'`'. Za każdym razem gdy lora-Ekawi zaczynała mówić o poglądach politycznych swe­go brata, instynktownie ściszała głos. Nie dlatego, żeby istniało jeszcze jakieś niebezpieczeństwo. Kogo w trzydziestym siódmym czy ósmym obchodziło, że ktoś kiedyś popierał Wenizelosa? Ro­biła to z przyzwyczajenia. Bo kiedyś być po stronie Wenizelosa znaczyło tyle, co dzisiaj być komunistą. Nie przelewki. Pamię­tam, że gdy Konstantyn2° wrócił z wygnania, ojciec o mało nie

19. Eleftherios Wenizelos (1864-1936) - wybitny polityk grecki, przywódca liberałów. Premier w latach 1910-1915. Sprawa udziału Grecji w I wojnie świa­towej wywoiała ostry spór między konserwatywnymi proniemieckimi kołami popierającymi króla Konstantyna I. a stronnikami Wenizelosa dążącymi do wy­stąpienia Grecji w wojnie po stronie Ententy. Zdymisjonowany przez Konstan­tyna na początku wojny Wenizelos tworzy w 1916 r. w Salonikach republikań­ski separatystyczny Rząd Obrony Narodowej i z pomocą aliantów obala Kon­stantyna I w 1917 r. Później szef rządu greckiego w latach: 1917-1920, 1924, 1928-32, 1933.

20. Konstantyn I (1868-1923) - król Grecji w latach 1913-1917, 1920­1922. Ożeniony z Zofią Hohenzollem, siostrą cesarza niemieckiego Wilhelma II. Podczas pierwszej wojny światowej dąźył do zachowania neutralności Grecji. Pod naciskiem Ententy popierającej politykę Wenizelosa abdykował w 1917 r. na rzecz swego młodszego syna Aleksandra (1893-1920). który powołał Weni­zelosa na szefa rządu. W 1920 r.. po nagłej śmierci Aleksandra I i porażce We­nizelosa w wyborach. Konstantyn I powraca na tron. Abdykuje ponownie w 1922 r. z powodu przegranej wojny z Turcją i na tronie zasiada jego starszy syn, Jerzy II.

58 , 59

stracił posady na uniwersytecie. On także popierał Wenizelosa. I choć nie był fanatykiem jak inni - w ogóle nie lubił polityki ­głosował na Wenizelosa, bo Wenizelos także dla biednych miał zawsze jakieś ochłapy. W gruncie rzeczy tata nie był ezłowie­kiem, któremu dogodziłby jakikolwiek program partyjny. "Co za różnica", mawiał, "i jedni i drudzy tak samo szkodzą Grecji. Tak naprawdę ważne jest tylko to, żeby być człowiekiem, a do tego każdy musi dojść samodzielnie. Bez względu na ustrój zawsze będą ludzie i ludziska..." Po referendum Kondylisa, gdy król Je­r' powrócił na tron, Miltiades został wyrzucony z armii jako buntownik, element siejący zamęt. Wtedy właśnie kira-Ekawi wróciła do Aten. Znalazła go rozczarowanym, bez grosza przy duszy - emerytura nie starczała mu, jak się to mówi, nawet na papierosy - więc mu zaproponowała, żeby zamieszkał u nich i zaoszczędził przynajmniej na komornym. Wkrótce jednak za­ezęły się niesnaski, a później poważne kłótnie. Kira-Ekawi na­matuiala go, żeby jak wszyscy jego koledzy poszukał sobie pra­cy, ale on nie chciał nawet o tym słyszeć. Miał nadzieję, że wkrótce wszystko się zmieni i przyjmą go z powrotem do armii. Tymczasem zaś trwonił czas po kawiarniach grając w tawli i Lżąc nielitościwie przewrót z 4 sierpnia, samego Metaksasa i jego dyktaturę. Za każdym razem, gdy przechodził przez hol, ostentacyjnie spluwał na podłogę przed jego portretem. Był to jeszcze jeden powód do kłótni. Nie chodziło bynajmniej o Me­taksasa. Na swój sposób lora-Ekawi przypominała w sprawach polityki mojego świętej pamięci ojca. Zagorzałym zwolennikiem

21. Zwycięstwo Wenizelosa w wyborach w 1923 r. zmusza Jerzego II do opuszczenia kraju. 25 marca 1924 Grecja zostaje proklamowana republiką. Nie osiągnięto jednakże stabilizacji politycznej. Kolejne rządy obalane są w dro­dze zamachów stanu. Ogólnoświatowy kryzys gospodarczy przyczynił się do ostatecznej porażki reformatorskich rLądów Wenizelosa w latach 1928-1932. W 1935 r. władzę przejmuje gen. Kondylis, doprowadza do restauracji monar­chii, król Jerzy II powraca na tron i powołuje gen. Ioannisa Metaksasa (1871­1941) na stanowisko premiera. W nocy z 4 na 5 sierpnia 1936 gen. Metaksas rozwiązuje parlament i ustanawia rządy dyktatorskie wprowadzając Grecję do grona państw faszyzujących.

reżimu był natomiast Teodor, kira-Ekawi obawiała się, że gdy to zobaczy, między wujem a siostrzeńcem dojdzie w końcu do rękoczynów, i co ona wtedy zrobi?

Ale nawet to potrafiłaby mu jeszcze wybaczyć. Nie mogła natomiast wybaczyć mu tego, co zresztą ostatecznie ich poróż­niło, że Miltiades z maniackim uporem wtrącał się w wycho­wanie Akisa. Kira-Ekawi nie pozwalała Akisowi wychodzić na ulicę i bawić się z dziećmi z sąsiedztwa. Wolała, żeby siedział w domu i haftował albo bawił się lalkami, które ona sama mu uszyła. Miltiades przyglądał się temu z oburzeniem, buntowała się w nim jego narodowa duma. Młodzieży greckiej nie powinno zajmować nic poza wojną i bronią - a ten bawi się lalkami! Że­by Grek bawił się lalkami! Zabierał więc te lalki i wyrzucał do śmieci. Homerycki spór trwał. A lora-Ekawi przychodziła i, roz­drażniona, wszystko mi opowiadała.

***

Jeśli sądzić po fotografii (mamy ją teraz w naszym salonie), mąż kiry-Ekawi był przystojnym mężczyzną i, jak mój świętej pamięci tata, szykownie się ubierał: sztywny kołnierzyk, oło­wianoszary krawat, diamentowa spinka. Pamiętam, że które­goś dnia, na początku naszej znajomości, poszłam do kiry­-Ekawi i oglądałyśmy fotografie wiszące na ścianach. "Przystoj­ny mężczyzna", powiedziałam. Rozgadała się wtedy. "Mhm, tak właśnie wyglądał, gdy przyszedł do ojca prosić o moją rękę. W życiu nie widziałam większego strojnisia. Zawsze ubierał się lepiej, niż go było na to stać. NNiech sobie mówią, że nie suknia zdobi człowieka«, powiadał. nTu, w Grecji, jak cię widzą, tak cię piszą·. Zamiast chodzić na uniwersytet, gdzie go posłał wieleb­ny Longos, kazał wydrukować sobie wizytówki z tytułem ad­wokata pod nazwiskiem i spędzał czas krążąc po ulicach i flir­tując z dziewczętami z sąsiedztwa. Dom mojego ojca stoi przy ulicy Trzech Archaniołów - jak będziemy kiedyś tamtedy prze­chodzić, to ci go pokażę. Ma na froncie małą werandę z dwiema

60 61

kariatydami. Jeszcze teraz, gdy je widzę, łzy kręcą mi się w oczach. Na tejże werandzie spędzałam popołudnia: podlewałam rośliny albo siadałam na krześle i haftowałam. Janis mieszkał trochę dalej i ile razy przechodził koło naszego domu, tyle razy rzucał mi jakiś komplement - jedno z tych głupstw, które mło­dzi chłopcy powtarzają dziewczętom, dopóki ich nie uwiodą. Ale ja byłam skromna i wstydliwa. Czerwieniłam się po uszy i uciekałam do domu. Zagiął na mnie parol. Powiedział sobie: ta nie jest taka jak inne. I pewnego dnia przyszedł do ojca pro­sić o moją rękę. Ale nawet po zaręczynach czułam się w jego obecności skrępowana. ··Mamo, nie każ mi zmywać naczyń, gdy przychodzi pan Longos«, powiedziałam któregoś dnia do mamy. »A dlaczegóż to nie mam ci kazać zmywać naczyń, gdy przychodzi pan Longos?«, zdziwiła się. »Bo jak podciągam ręka­wy, to widać myszkę, którą mam na ramieniu, i on się ze mnie śmieje«, wyjaśniłam. »Ach, ty głuptasie«, powiedziała mama, świeć Panie nad jej duszą. »Ty głuptasie! Żebyś wiedziała, co cię czeka po ślubie!« Taka byłam naiwna, moja droga. Usiądę sobie czasem i myślę: jak życie zmienia człowieka, żebym z nie­winnego jagnięcia stała się takim potworem!" - "A, co też ga­dasz", ja na to, "nie jesteś żadnym potworem! Lubisz odgrywać potwora! A co twój mąż studiował?" - "Prawo. Ale nie starczyło mu cierpliwości, by zrobić dyplom. Zaczął się imać różnych do­rywczych prac. Handlował. Z początku mieszkaliśmy z moją mamą. Później wynajęliśmy dom naprzeciw Tezejonu i tam urodziiam wszystkie moje dzieci z wyjątkiem Dimitrisa. Dimi­tris urodził się w Salonikach". - "A dlaczego właściwie wyjecha­liście do Salonik?" - "Bo Janisowi nie podobały się Ateny. Ro­zumiesz, on pochodził z Macedonii. Nie potrafił żyć w atmosfe­rze starożytności...22 Pamiętam, byłam w ciąży z matką Akisa, gdy wrócił kiedyś do domu po północy - styczeń, zimno aż

22. Nawiązanie do odwiecznej rywalizacji o prymat między starożytnymi Atenami a Salonikami - symbolem potęgi Ałeksandra Macedońskiego i świet­ności jego czasów.

dech zapiera, a on mnie budzi i nie wyjaśniając, co i jak, po­uiada: »Przygotuj mi walizkę i spakuj parę ubrań. Jadę z Paw­losem Melasem Za do Macedonii. Jeśli te sprzedawczyki, Buł­garzy sądzą, że ją nam zabiorą, to się grubo mylą!« W owym czasie Turcy byli już na spalonych pozycjach, więc Grecy i Buł­garzy kłócili się między sobą jak spadkobiercy, którzy czują bli­ską śmierć bogatego wujka. »I tak mnie zostawisz? A dzieci? Co będzie z dziećmi, jeśli, nie daj Boże, coś ci się stanie?«, pytam. »Nie bój się, nic mi się nie stanie. Nie jestem taki głupi, żeby się dać zabić. Jadę przede wszystkim po to, żeby zobaczyć, ja­ka jest sytuacja w Salonikach. W Atenach zaś brak chleba...« Objął mnie, pocałował i już miał wychodzić... lecz zmienił zda­nie. Obejmując mnie jedną ręką, drugą zmniejszył płomień lampy, no i wiesz, czego może chcieć mężczyzna. Taki właśnie był. Może dlatego go kochałam. Jeszcze mi się wtedy wydawa­ło, że jest moim bogiem. Później pocałował Teodora, który był niemowlęciem w kołysce, i wyszedł, wyjechał w środku nocy mimo śniegu i mrozu...

W trzy miesiące później bułgarski żołnierz ranił go bagne­tem w ramię. Gdy wyszedł ze szpitala, przyjechał do Aten, był z nami miesiąc i znowu pojechał do Salonik. Zaczął handlować drewnem. Podejmował się wyrębu klasztornych lasów, myślał nawet o kupnie własnej łodzi do transportu drewna. Zarabiał krocie. Ale mnie, moja droga, nie były potrzebne pieniądze. By­łam niezadowolona, że żyjemy osobno. »Zabierz nas do Salonik, Jani, nie mogę przecież być tu dłużej sama!«, prosiłam za każ­dym razem, gdy przyjeżdżał do Aten. »Chyba żartujesz«, powie­dział, gdy był ostatnim razem. »Chyba żartujesz! Sytuacja jest niepewna. Niewykluczone, że będzie wojna«. Jakby zgadł! Nim minął miesiąc, wybuchła pierwsza wojna bałkańska. Dzień po dniu wyczekiwałam jego przyjazdu lub listu. Ale o Janisie ani

23. Pawlos Melas (1870-1904) - oficer grecki, organizator ochotniczych sił zbrojnych w walce przeciw Turkom i Bułgarom w Macedonii.

62 63

widu, ani słychu. Nie lubił pisać listów. Minęły dwa miesiące, trzy - odchodziłam od zmyslów. Zginął, myślałam, straciłam męża. Albo go zabili, albo mi go omotała jakaś wydra - na jed­no wychodzi - i co ja teraz pocznę sama z czwórką dzieci, bo tymczasem się okazało, że znowu jestem w ciąży. Krótko mó­wiąc, postanowiłam jechać go szukać. Jeśli ci się zdaje, dra­niu, powiedziałam sobie, że jestem ciągle tą samą Ekawi, któ­ra się wstydziła przy tobie zawinąć rękawy, że będziesz mi tu przyjeżdżał, robił dzieci i znowu wyjeżdżał, to się grubo mylisz. Tym razem przesadziłeś. Zobaczysz ty teraz swoją Ekawi z tro­chę innej strony... Raz, dwa poleciałam do pałacu i proszę o posłuchanie u Zofii. Była jeszcze wtedy księżniczką, a nie . królowąz. Przyjmuje mnie o określonej godzinie. Ca3uję ją w rękę i mówię: HWasza Wysokość, tak i tak sprawy się mają. Proszę, niech Wasza Wysokość wyśle mnie do męża«. Ona mi na to: usiedź w domu, kobieto, jak ci dobrze. W sam ogień z trójką dzieci chcesz jechać?« Oczywiście nie powiedziała tego dokładnie tak, bo nie znała dobrze greckiego. »Jak nie ma pie­niędzy, ja pomagam«, dodała. hPieniądze ma«, mówię, ale nie ma czym jechać. Słyszałam, że można popłynąć statkiem Czerwonego Krzyża. Byłam w Czerwonym Krzyżu, ale mi po­wiedzieli, że wszystko zależy od Waszej Wysokości...« W dwa dni później, moja kochana, stalam pod Białą Wieżą!25 Co ei bę­dę mówić, Ninka, sama podziwiałam swoją odwagę. Turcy wprawdzie zwinęli manatki i uciekli, ale nastroje były ciągle gorące. Nasi kochani sojusznicy, Bułgarzy, ciężko przeżywali to, że nie oni pierwsi weszli do miasta. Każdego dnia dochodzi­ło do incydentów, o zmroku nie śmiał człowiek wyjść sam na

24. Po odzyskaniu przez Grecję niepodległości na tronie w Atenach zasia­dali, ku niezadowoleniu ludności, książęta cudzoziemscy: najpierw książę ba­warski, Otto, póżniej książę duński, Jerzy - ojciec Konstantyna I, którego żoną była Zofia, siostra niemieckiego cesarza Wilhelma II.

25. Biała Wieża - baszta, fragment fortyfikacji obronnych rozbudowanych przez Wenecjan (XVI w.), charakterystyczny element nadmorskiego bulwaru Salonik.

ulicę. Codziennie rano znajdowano paru naszych zadźganych nożami.

Gdy tylko opuściliśmy statek, zostawiłam dzieci pod opieką pewnej rodziny, która płynęła razem z nami, i wyruszyłam na poszukiwanie biura mecenasa Papathanasiu. Wiedziałam, że to najlepszy przyjaciel Janisa w Salonikach. No, znalazłam w końcu to biuro, wchodzę, patrzę, siedzi łaskawca, mój mąż, rozparty jak basza w skórzanym fotelu. Gdy mnie zobaczył, ze­rwa się na równe nogi i w śmiech! NTo ci bestia«, powiada, »przyjechała! Ha! ha! ha! A nie mówiłem, że przyjedzie. Ha! ha! ha!« Tak się śmiał, że ledwo mówił. HChristosie«, powiada do Papathanasiu, Hniech ci przedstawię moją żonę. Oto kogo nam trzeba, żeby przepędzić wszystkich Iwanów!« I nawet mnie, moja droga, nie zapytał: Jak sobie dawałaś radę tyle czasu? Skąd brałaś na utrzymanie? Taki był. Mniejsza o to. Przez ten czas poza handlem drewnem zajmował się aprowizacją armii i odłożył sporo pieniędzy. Natychmiast więc go namówiłam, że­by kupił dom pewnego beja, ze wszystkimi meblami. Turcy wyjeżdżali w popłochu, gotowi oddać cały dobytek za kromkę chleba. W tym właśnie domu wychowały się moje dzieci. W luksusie. Wśród rzeczy, o których w moim rodzinnym domu nawet nie śniłam... Naturalnie w sąsiedztwie było jeszcze peł­no Turków. Uciekli bogaci, a biedni nie mieli dokąd się udać. Dla ubogich, jak mówią, gdzie ziemia, tam ojczyzna. Po klęsce w Azji Mniejszej, podczas wymiany ludności wyjechali także oni. Żebyś widziała, jak rozpaczali. Obejmowali nas, całowali. Turecka swołocz, tyle wieków trzymali nas w niewoli. Ale co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Jeśli mam być szczera, wszyscy Turcy, których znałam, byli przyzwoitymi, bogobojny­mi ludźmi. Żaden żebrak nie odszedł od ich drzwi bez jalmuż­ny. A Turczynki, niech je Bóg ma w swojej opiece, zapraszały mnie popołudniami na kawę i wróżyły z kart. Od nich nauczy­łam się wróżenia. Zawsze mi wychodziła dziesiątka pik. »Cie­kawe«, mówiła Najredin. Siedziała po turecku i kurzyła jak ko­


min. .>Ciekawe. Nie widzę cię obok twego męża. Widzę go w łóż­ku z inną kobietą...« Ale ja się śmiałam. Moja pycha i próżność nie miały granic. Byłam absolutnie pewna swego. Jakiż błąd! Byłam zarozumiała. A co mi tam, mówiłam, niech ma i sto in­nych. Dokądkolwiek pójdzie, wróci do mnie i do dzieci. Ja je­stem panią w jego domu... Nie przejęłam się nawet wtedy, gdy mnie ostrzegła święta Anastazja..."

"Jak to święta Anastazja cię ostrzegła?" Roześmiałam się. "Nie ma się z czego śmiać. Jak ci opowiem całą historię, to zobaczysz... Któregoś roku wysłał nas, niegodziwiec, na letni­sko do Walty. Zabrałam wszystkie dzieci z wyjątkiem Eleni, która - coś jak twoja córeczka teraz - miała egzamin popraw­kowy i musiała zostać w Salonikach, żeby brać korepetycje. Zresztą wcale się tym nie przejęła. Była uszczęśliwiona, że zo­stanie, że będzie odgrywać panią domu i dogadzać swojemu ta­tusiowi. Mnie nie znosiła, bo jej broniłam tego lub owego, jego za to uwielbiała. W tamtych czasach autobusów jeszcze nie by­ło, więc część drogi przebyliśmy powozem albo łódką, ale Poli­kseni chorowała na morzu, a potem trzeba było brać muły. Po­nieważ nasz powóz potrzebny był Janisowi, wynajęłam jedno­konną bryczkę. Po drodze zauważyłam samotny kościółek, zupełnie taki sam jak w piosence:

Hen wysoko, w górach, tam Kościótek samotny stał...

»Co to za kościółek?«, pytam woźnicę. >Świętej Anastazji Uzdrowicielki«, odpowiada. HA ten dyl co tam robi na froncie?«, dziwię się. »To dzwon«. Okropnie mi się to wydało zabawne. Wybuchnęłam histerycznym śmiechem. »To ci dzwon«, mówię. >·Niczego lepszego nie mogli znaleźć, że kawał drewna powiesi­li?«. O mało w majtki nie narobiłam ze śmiechu. Dotarliśmy wreszcie do wioski, skąd brało się muły. Zapadła noc. Dzieci ledwo żyły - wytrzęsło je w bryczce przez tyle godzin. Zjemy

coś, pomyślałam, i natychmiast kładę je spać, a tu nagle zja­wia się właściciel mułów. »Szykujcie się! Wyruszamy!«, powia­da. »Chyba żartujesz, cziowieku! Przecież dopiero uzgodnili­śmy, że ruszamy jutro rano. Co się stało? Ja nigdzie nie jadę«. A były to jeszcze czasy, gdy po lasach grasowali rozmaici zbóje, więc dla bezpieczeństwa właściciele mułów wyruszali w drogę całymi karawanami. Pozostali letnicy postanowili wyruszyć na­tychmiast, żeby jechać w chłodzie nocy. Gdybyśmy zostali, mu­sielibyśmy czekać dwa, trzy dni, aż zbierze się nowa grupa. Przeklinając podróże i przewodników usadowiłam się na mule. Teodor był już dużym chłopcem i jechał osobno, a dwoje młod­szych dzieci, Dimitrisa i Polikseni, posadziliśmy razem. HTrzy­majcie się mocno«, powiedziałam dzieciom.Muły to cierpliwe zwierzęta, ale gdy je coś zdenerwuje, potrafią w okamgnieniu zrzucić jeźdźca do przepaści«. Choć przewodnik uspokajał mnie i zapewniał, że wszystko będzie dobrze, wyruszałam z najgor­szymi przeczuciami. Było zupełnie ciemno, w błotach rechotały żaby, a z lasu dochodziło wycie dzikich zwierząt. Włosy stawały mi dęba ze strachu. Żałowałam, że nie posłuchałam własnej intuicji i nie zostałam we wsi. Nic takiego by się nie stało, gdy­byśmy dotarli do Walty w parę dni później. Pokoje były zadat­kowane i na nas czekały. A tak, myślałam, dojedziemy grubo po północy i trzeba będzie ściągać z łóżek gospodarzy, choć nam w niczym, biedacy, nie zawinili. Ledwo to pomyślałam, odwraca się Dimitris i mówi: uMamuniu, Ksenia jest chora«. Wołam przewodnika, ten zatrzymuje muły, zsiadam, biorę Kse­nię za rękę - rozpalona.Daleko jeszcze?«, pytam przewodnika. Będzie ze dwie godziny«, odpowiada. Wsiadłam na muła i wzięłam Ksenię w ramiona. Jedną ręką trzymałam się siodła, drugą tuliłam ją do piersi.Bądź cierpliwa, córeczko«, mówi­łam. »Nie pucz, bo mi się serce kraje... 'Ilko patrzeć, jak bę­dziemy na miejscu«. Ale jeszcze zanim dotarliśmy, Ksenia za­padła w śpiączkę. Obudziliśmy gospodynię. Gdy pokazała nam pokoje, w jednym położyłam spać chłopców, w drugim Ksenię,

66 67

i posłałam najstarszego syna gospodarzy po doktora. Siedzia­łam przy łóżku Kseni i robiłam jej okłady z octu, ale gorączka ani myślała ustąpić. Ksenia jęczała, miała drgawki i nie mogła złapać tchu. Wydawało mi się, że lada chwila wyzionie ducha. "Jeszcze nie ma doktora?«, pytałam gospodynię. »Zaraz będzie, zaraz...«, odpowiadała. Ale zamiast z doktorem chłopiec wrócił sam. "Doktór pojechał do drugiej wsi i będzie jutro wieczorem«, powiedział. "I co teraz?«, wykrzyknęłam załamując ręce w roz­paczy. ·>Co teraz będzie z moim dzieckiem?« Gospodyni mnie pocieszała: »Nie martwcie się, paniusiu. To nic takiego. Zmę­czyła się drogą. Przejdzie jej«. Przejdzie jej!, myślałam. Ach, ci chłopi! Nie mają pojęcia o chorobach. Krowa czy człowiek to dla nich wszystko jedno. blak się mam nie martwić, moja ko­bieto«, mówię, »jak się mam nie martwić, skoro panuje denga26 i mogę stracić dziecko w ciągu dwudziestu czterech godzin«. I wysłałam gospodynię, żeby się położyła. Oby żadna matka nie musiała przeżyć tego, co ja przeżyłam tamtej nocy - takiej roz­paczy i bezsilności. Usiadłam przy łóżku Kseni i przemawiałam do niej, jakbym rozum postradała. NCo ci jest córeczko?«, po­wtarzałam. "Kto na ciebie rzucił urok, że mi chcesz umrzeć?« Wstałam i zaczęłam krążyć po pokoju jak lwica po klatce. Na­wet nie wiedziałam, która godzina. W lampie ubywało nafty i płomień był coraz mniejszy. Zastanawiałam się, czy budzić gospodynię jeszcze raz, czy nie. Wtedy dostrzegłam wieczną lampkę płonącą przed ikoną. I nagle poczułam, że nogi się po­de mną uginają. Upadłam na kolana - jak to się stało, proszę ja ciebie, że mi przyszedł do głowy tamten kościółek? - zaczę­łam szlochać i błagać: "Święta Anastazjo Uzdrowicielko! Wy­bacz mi, że kpiłam z twojego dzwonu. Spraw, żeby Ksenia wy­zdrowiała. Zapalę ci świecę taką wysoką jak moja córeczka«. I wysłuchała mnie. Chwała ci, święta Anastazjo! Nagle Ksenia

26. Denga - ostra choroba zakaźna wywoiana zarazkiem przenoszonym przez komary z rodzaju Aedes. Występuje w krajach tropikalnych i podzwrotni­kowych, rzadko w klimacie umiarkowanym.

oblała się potem. Pościel była mokruteńka! I jak przedtem leża­ła nieruchomo, niczym martwa, tak widzę, że się rusza. Otwie­ra oczy i mówi: NMama... pić...·· Omal nie zemdlałam ze wzru­szenia. Ale nie dałam jej pić, tylko upadłam znowu na kolana i dziękowałam Bogu... Opowiadam ci to wszystko, bo właśnie święta Anastazja, która wybawiła moją Ksenię od pewnej śmierci, uprzedziła mnie, że wkrótce stracę męża. Gdy wrócili­śmy do Salonik, kupiłam ikonę na jej cześć. Najpierw zostawi­łam ją na czterdzieści dni w świątyni Ofiarowania Pana Jezusa, a później dałam ją pewnemu mnichowi, który często do nas za­chodził - sprzedawał ścciece i kadzidło - żeby ją wysłał do Ka­tunakia na Górze Atos do posrebrzenia. »Powiedz, żeby wygra­werowali na dole: Dar Ekausi Longos«. Ale gdy mi ją przyniósł z powrotem, spostrzgłam, że zapomnieli o Longos. NA gdzie na­zwisko?«, pytam. Spojrzał na ikonę raz, spojrzał drugi raz i za­czął się żegnać. »Panie Boże, Królu Nieba....· Na to ja: HZostaw Fana Boga w spokoju, nie Pan Bóg winien«. Krótko mówiąc, przysięgał, że gdy odbierał ikonę, Longos było na swoim miej­scu - widział na własne oczy, że święta Anastazja musiała je zetrzeć, bo chciała mi przez to coś powiedzieć, i tak dalej, i tak dalej".

"Nie powiesz mi, że mu uwierzyłaś?", spytałam.

"Oczywiście, że nie. Byłam takim samym niewiernym Toma­szem jak ty. Zapomniał o nazwisku, pomyślałam, i zrzuca na świętą. Cwaniak, jak oni wszyscy. Ale gdy wkrótce straciłam męża, przypomniało mi się tamto zdarzenie i gorzko zapłaka­łam, jak Piotr, gdy kur zapial po raz trzeci. Od tamtej pory nie śmiem się w tych sprawach wypowiadać. Najlepsza polityka, moja droga, to wierzyć i nie pytać. Może masz rację złorzecząc tej waszej świątobliwej i nazywając ją oszustką. Ale jeśli nią nie jest? Powiesz pewnie: "Phi, zbieg okoliczności«. Ale mnie się zdaje, że to był najczystszy cud. Zupełnie jakby mi chciała po­wiedzieć: nMyślisz, że tylko ty istniejesz, że nie ma innych ko­biet na świecie? Jesteś zarozumiała. Zdaje ci się, że tobie nic

68 69

złego stać się nie może? Zobaczysz, nieszczęsna, co cię jeszcze czeka. Wkrótce będziesz tylko Ekawu. Oj, płakałam gorzko do poduszki! »Święta Anastazjo!, mówiłam, ty, która przewidzia­łaś to nieszczęście, dlaczego mu nie zapobiegłaś? Ale co pora­dzi święta, co poradzi sam Pan Bóg? Ostrzegano mnie. Ode mnie zależało, czy przejrzę na oczy, czy się opamiętam. A ja, głupia, udawałam ślepą i głuchą..."

VI

Wiele razy podczas naszych popołudniowych spotkań, gdy roz­mowa schodziła na temat nieudanych małżeństw i rozwodów, kira-Ekawi ożywiała się i wygłaszała całe przemówienia. Była za porozumieniem lub przynajmniej tolerancją w małżeństwie. Niezachwianie wierzyła w co Bóg ztączyt, cziowiek niechaj nie rozłącza. "Między małżonków nawet szpilki nie powinno się wtykać", mawiała. "Wiem coś o tym, bo mnie samej się nie po­szczęściło".

"Mężowi kiry-Ekawi zawróciła w głowie jej najbliższa kuzyn­ka", wtrącałam, żeby ją zachęcić. ,.Opowiadaj, Ekawi. chętnie posłucham jeszcze raz. To, co mówisz, nigdy mnie nie nudzi".

"Ciebie może nie nudzi, ale mnie nudzi słuchanie samej sie­bie. Są chwile, że słyszę własny głos i robi mi się niedobrze... Ano, omotała go, wydra jedna. Czary na niego rzuciła. Któregoś wieczoru poszliśmy we troje do teatru... Nie zawsze przecież ży­łam tak jak teraz. Wtedy miałam trzypiętrowy dom, dwie służą­ce i własny powóz. Mój mąż był kupcem. Znanym w całych Sa­lonikach. Gdziekolwiek usłyszano, że jestem panią Longos, kłaniano mi się w pas. Bywaliśmy w najlepszym towarzystwie. Kiedyś nawet Janis kandydował na posła, bo jak wszyscy męż­czyźni miał bzika na punkcie polityki. Ale wybory wygrał Weni­zelos, a mój mąż był monarchistą do szpiku kości i z całej du­szy popierał Konstantyna. Akurat wtedy zaczynał się rozłam

71

Konstantyn - Wenizelos. Nasz dom przeistoczył się w istne cen­trum spotkań politycznych. W naszym salonie zbierali się wszyscy znani monarchiści i urządzali nie kończące się nara­dy. A te rzędy stołówl Karmiliśmy chłopów z okolicznych wsi, żeby głosowali na Janisa, bo w tamtych czasach nie głosowało się na takiego, który nie potrząsnął trzosem. Przyglądałam się ternu z niepokojem. Moim małym kobiecym rozumem potrafi­łam przewidzieć, że to się dobrze skończyć nie może. Ja także kochałam króla, ale uważałam, że Janis nie powinien się mie­szać do polityki. NPo co ci to?, mówiłam. »Dajże wreszcie spo­kój Konstantynowi, trzymaj z Wenizelosem, to coś zyskasz. Ni­czego takiego znowu tym królom nie zawdzięczamy. Jeśli, nie daj Boźe, któregoś dnia wszystko stracisz, Konstantyn nie kiw­nie palcem, żeby ci pomóc.<. Ale mężczyźni nie mają rozumu. Są jak dzieci. Wszystko potrafią poświęcić dla jakiegoś tam swojego pomysłu. Janis zaniedbywał interesy i jeździł na Pół­wysep Chalcydycki wygłaszać przemówienia. Obiecywał chło­pom złote góry. Ale i tak mu się nie udało. Majątek ma, pomy­śla3 sobie Pan Bóg, ludzie go szanują, rodzina go kocha. To jeszcze mu mało. Jeszcze chce być posłem. Poczekaj no, Lon­gos, dostaniesz nauczkę, zobaczysz, gdzie twoje miejsce... Ja­nis był załamany. Ze zmartwienia i złości omal się nie rozcho­rował. Bo już myślał, że zawsze wszystko mu się będzie udawa­ło. Żeby zapomnieć, pojechaliśmy na miesiąc do Wiednia. Tam dopiero ludzie żyją! Żebyście widzieli te pałace, teatry, kawiar­nie! Wspominam to wszystko niczym piękny sen. Krótko mó­wiąc - używaliśmy życia. Więc pomyślałam: no, Ekawi - teraz dopiero w brodę sobie pluję - no, Ekawi, pomyślałam, powiodło ci się w życiu. Masz dobrego męża. 'Iwoim obowiązkiem jest pomagać bliskim. Afrodyta, moja siostra, była już mężatką. Miltiades, mój brat, był oficerem. Niczego ode mnie nie potrze­bowali. Mogłam jedynie pomóc pewnej mojej kuzynce, tej zmo­rze, o której chcę wam opowiedzieć. Zbliżała się do trzydziestki, ale była niezamężna, bo nie miała posagu. Zrób dobry uczy­

nek, Ekawi, pomyślałam, a Bóg ci wynagrodzi w dzieciach. Fortuna kołem się toczy, może któregoś dnia i ty będziesz od niej czegoś potrzebowała. Zaprosiłam ją więc do nas na pewien czas, żeby poznała ludzi z lepszego towarzystwa i nabrała ogła­dy. Myślałam, że wśród przyjaciół mojego męża znajdzie się dla niej jakiś stosowny narzeczony. W razie potrzeby dalibyśmy jej niewielki posag. Omówiłam to wszystko z Janisem - zgodził się. Ale ona nie potrzebowała mojej pomocy w szukaniu narze­czonego. Sama go sobie znalazła. Kiedy się między nimi cokol­wiek zaczęło - nie mam pojęcia. Wiem jedno: tak jak dotąd by­liśmy najbardziej kochającą się parą pod słońcem, tak nagle zaczęliśmy się kłócić o byle drobnostkę. To już nie był dawny Janis. Czary tej Circe zupełnie go odmieniły. Tamtego wieczo­ra, o którym zaczęłam mówić, gdy wracaliśmy z teatru, pode­szłam pierwsza do drzwi, żeby je otworzyć i nadepnęłam na coś czarnego. Weszliśmy do środka, wzięłam lampę z konsoli, pod­chodzę do drzwi i co widzę! Kura, czarna jak śmierć, omotana nitkami, najeżona szpilkami! Nikt mi nie powie, że to nie była robota Froso - Froso miała na imię. Od tamtego wieczoru wsrystko szlo coraz gorzej. Froso przyjechała na dwa miesiące, siedziała sześć. Trzeba było choroby jej matki, żeby się zdecy­dowała na powrót. Jeśli i to nie było częścią ukartowanego pla­nu . Bo od tamtej pory - gdzie Janis ciągle siedział? W Atenach! Co, u licha, to wszystko ma znaczyć, myślałam. Może się wplą­tał w jaki romans i sprawdzi się to, co mówiły Turczynki? Ale nawet przez chwilę nie myślałam o Froso. Taka byłam naiwna i łatwowierna! Stąd całe nieszczęście. Własnemu bratu czło­wiek nie powinien zaufać! Tak więc sprawy się miały, gdy dia­bli nadali moją chorobę. Lekarz, który mnie badał, stwierdził guz macicy i zalecił natychmiastową operację. Z powodzeniem mogłam się poddać operacji w Salonikach, ale Janis nalegał, żebym pojechała do Aten. Miał w tym swój cel. Nie dał mi się nawet pożegnać z przyjaciółkami, tylko wsadził mnie do pocią­gu, zawiózł do Aten i umieścił w Szpitalu Zwiastowania. Gdy

72 73

wyszła pielęgniarka i zostaliśmy sami, powiada: »Ewi« - mówił do mnie Ewi - »czy nie sądzisz, że byłoby dobrze, gdyby Froso pojechała ze mną i opiekowała się dziećmi, póki ciebie nie bę­dzie?« Ja na to: »Oczywiście, pewnie, weź ją! Że też sama na to nie wpadłam! Rozejrzyj się, Jani, znajdźże jej jakiegoś dobrego chlopca, masz przecież, u licha, tylu przyjaciół. Nie jest może piękna i, mówiąc między nami, zdaje się trochę chłodna w sto­sunku do mężczyzn, sam to pewnie zauważyłeś, ale ma też za­lety. Zadbaj, żebyśmy ją wyswatali, choć nam może nawet nie powie dziękuję...« Gdy byłam w szpitalu, przychodziła do mnie jej matka, a moja ciotka - ten Judasz - odwiedzała mnie trzy razy w tygodniu i nawet miała czelność przynosić kwiaty. Kiedy skończyły się diatermie i zaczęłam wracać do zdrowia, napisa­łam do Janisa, żeby przyjechał i mnie zabrał. Ledwo dostał mój list, wsiadł w ekspres i prosto z dworca przyleciał do szpitala. Zobaczyłam go i coś jakby ukłuło mnie w sercu. To nie Janis, którego znałam, przeszło mi przez myśl. Coś tu jest nie tak. »Co ci jest?«, pytam. »Nic. Jestem zmęczony podróżą. Wszystkie kuszetki były zajęte, całą noc spędziłem na siedząco«, odpowia­da. »Chwała Bogu«, mówię, »bo miałam złe przeczucia...« Pod­niósł się z krzesła i podszedł do okna. Udawał, że na coś tam patrzy. Była zima, luty, wiał silny wiatr. Czubek cyprysa, który sięgał okna mojego pokoju, chwiał się to w tę, to w tamtą stro­nę. Podrygiwał jak marionetka. Czułam jakiś niewytłumaczal­ny smutek, jakiś ciężar na duszy. Mimo jego zapewnień wciąż podejrzewałam, że coś się stało. Ale, rzecz jasna, nie miałam na myśli niczego konkretnego. Już chciałam nacisnąć dzwo­nek, żeby przyszła pielęgniarka i pomogła mi spakować waliz­kę, gdy odwrócił się i, jakby od niechcenia, powiada: »Zapo­mniałem ci powiedzieć. Napisałem do mamy, że miałaś opera­eję. Czeka na ciebie na wsi, chce, żebyś przyjechała na jakieś piętnaście dni, całkowicie wróciła do zdrowia i odzyskali stra­cone kilogramy«. Tego się nie spodziewałam. »Co?«, mówię. »To ja jak skazaniec liczę dni, kiedy znów będę z wami, a ty chcesz,

żebym jechała na wieś? Co to, lata nie będzie? Muszę jechać teraz, w środku zimy?N Wiedział, jak mnie omotać. »Nie powie­działem, że musisz«, odparł. Wiedział, że jeśli będzie nalegać, wzbudzi moją czujność. »SądzęH, powiada, >·że ci to dobrze zro­bi. Przywiozę ci obydwa maluchy - niech odwiedzą dziadka i babcię. Nie szkodzi, że stracą parę dni w szkole. Mama i tak rna pretensje, że wcale do niej nie przyjeżdżasz. Myśli, że jej nie lubisz«. Ja na to: »Nie w tym rzecz, świetnie wiesz, że to nie­prawda. W zeszłym roku zanudzałam cię, żebyś nas wysłał do Litóchoro 2', to nalegałeś, żebyśmy pojechali do Walty. A gdy­byśmy byli pojechali do Litóchoro, może Ksenia by się nie roz­chorowała...n Zrozumiałam jednak, że nie ma sensu mu się sprzeciwiać. Przełknęłam ślinę. »Siostro«, powiedziałam do pie­lęgniarki, »proszę przygotować moją walizkęH. I nagle poczułam się tak, jakbym stała na krawędzi przepaści.

Na stacji czekał na nas mój teść. Do wsi była jeszcze godzi­na jazdy na mule. W nocy spadł śnieg i pokrył ziemię kilkucen­tymetrową warstwą. Nie wiem, czy z osłabienia, czy z powodu gwałtownej zmiany klimatu, czy ze zdenerwowania drżałam na całym ciele, dzwoniłam zębami. Janis zdjął moją walizkę i po­całował ojca w rękę. »A ty, moje dziecko, nie mógłbyś zostać z nami ze dwa, trzy dni?", spytał go ojciec. Biedny, stary Lon­gos! Był świętym człowiekiem. W tejże chwili zagwizdał pociąg. Nie odpowiedziawszy ojcu Janis wskoczył na stopnie i krzyknął do mnie: »Tak jak mówiliśmy". Gdy mówiliśmy, postanowił: »Póki po ciebie nie przyjadę, sama się ze wsi nie ruszaj«. Powie­działam do teścia: »Przyjedzie i przywiezie dzieci..." Ale minął miesiąc, a Janis nie dał znaku życia. Mój niepokój sięgał szczy­tu... Zamiast przybierać, traciłam na wadze. Mimo wszystkich starań mojej biednej teściowej jej dom wydawał mi się więzie­niem. »Mamop, powiedziałam wreszcie, »poradź mi, co mam ro­bić. - »pieraj się i jedź sama do SalonikH. - »A jak się będzie

27. Litóchoro - wioska u stóp Olimpu.

74 75

gniewał?N - »Octu mu się dasz napić. to mu przejdzie«. Biedna stara popadia. Ilekroć gotuję koliwę2s, zawsze jej imię jako pierwsze umieszczam na wypominkowej liście. Do Salonik do­tarłam o zmierzchu. Wzięłam dorożkę, zajechałam przed dom, wysiadłam i płacąc dorożkarzowi zerknęłam w stronę drzwi, zdrętwiałam: na drzwiach wisiała kłódka! Spojrzałam w górę ­okiennice pozamykane, jakby całymi latami nikt tu nie miesz­kał. »Zaczekaj no«, mówię dorożkarzowi i lecę, stukam do są­siadki. Gdy jako tako wróciłam do siebie po wszystkim, czego się dowiedziałam o tym łajdaku, wsiadłam z powrotem do do­rożki. »Do prokuratora<, mówię. »Szybko. Ewzonów 13...« Pro­kurator był moim znajomym, monarchista, co najmniej dzie­sięć razy był u nas na kolacji. Mogłam z nim rozmawiać zupeł­nie otwarcie. Armenópulos - nazywał się Armenópulos ­przyjął mnie w salonie. Padłam mu do nóg i powiadam: »W imię boże, w pańskie ręce. Straciłam męża. Niech mi pan pomoże go odzyskać«. Podbiegł, chwyta mnie za ramiona, chce podnieść, a tu kałuża krwi na dywanie. Zawołał żonę i teścio­wą, wezwali karetkę i zawieźli mnie do szpitala...

Jak to było z Janisem, dowiedziałam się od jednej z moich przyjaciółek, od Domny, daj jej Boże zdrowie. Otóż, ledwo mnie ulokował w szpitalu i wrócił z Froso do Salonik, zaczął rozpo­wiadać, że go opuściłam. Wynajął pośredników, sprzedał dom i kupił nowy w innej dzielnicy. Chciał zerwać wszystkie więzy łączące go z przeszłością. Starszego syna umieścił w internacie gimnazjum w Tsotili, a starszą córkę w Amerykańskim Gimna­zjum dla Panien. Udając opuszczonego małżonka i wylewając krokodyle łzy, wniósł do sądu sprawę o rozwód, oskarżając mnie o opuszczenie rodziny i przebywanie w nieznanym miej­scu! Dacie wiarę? No, powiedzcie sami! Studiów wprawdzie nie skończył, ale wszystkie prawnicze kruczki znał w tę i we w tę.

28. Koliwa - słodka potrawa z gotowanej pszenicy i suszonych owoców przygotowywana na nabożeństwa za zmarłych.

Zaczął wysyłać do mnie wezwania. Dokąd? Na adres pewnej kobiety, która przepowiadała przyszłość z fusów kawy, do kiry­-Talii. Chodziłyśmy do niej kiedyś z Domną, ot tak, dla zabicia czasu, żeby nam wróżyła. A ponieważ kita-Talia, co było do przewidzenia, odmawiała przyjmowania wezwań, ten drań, do­ręczyciel sądowy, słono zapewne opłacony - później się takich nazywa mężczyznami! - przypinał wezwania na drzwiach, czyli jak mówią prawnicy, doręczał pod nieobecność i odchodził. Jak już mi wysłał w ten sposób tyle wezwań, ile wymaga prawo, zjawił się określonego dnia w sądzie z dwoma fałszywymi świadkami, którzy nałgali o mnie ile wlazło i wyrok zapadł bez mojego udziału w sprawie. Janis dostał rozwód, po czym zaraz następnego dnia ożenił się z Froso, która spodziewała się jego bękarta. Domna dwoiła się i troiła, żeby mnie znaleźć i dowie­dzieć się wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi. Ona także uwierzyła, że go opuściłam. Gdybym napisała do niej ze szpita­la, wszyscy uniknęlibyśmy kłopotów. Ale nie napisałam, bo ­będziecie się śmiali - było mi wstyd, że nie znam dobrze orto­grafii. Ledwo wyszłam ze szpitala, poszłam znowu do prokura­tora, tym razem do biura. »panie Armenópulos«, powiedziałam, »skoro tak to wygląda, nie chcę go z powrotem, choćby był cały ze złota. Ale pragnę odzyskać dzieci. Nie ma przecież prawa po­zbawiać mnie dzieci«. Armenópulos patrzył na mnie ze smut­kiem. >·Pani Longos«, powiedział, »nie będę ukrywał, że jestem w tym względzie pesymistą. Wniesiono już przeciw niemu spra­wę o bigamię i pog.vałcenie prawa z oskarżenia publicznego, ale człowiek ten, jak sama pani wie najlepiej, ma mnóstwo pie­niędzy i potężne wpływy. Będzie więc potrafił odwlekać sprawę przez dwa albo i trzy lata«. - »A moje dzieci?« - »Dzieci... dzie­ci...a. Zaczął przekładać z miejsca na miejsce stojącą na biurku suszkę. Podniósł ją i przestawił w drugi koniec biurka. »Dzie­ci... Nie wiem, co mam pani powiedzieć. Przed rozprawą, póki nie zapadnie wyrok, póki wina nie zostanie udowodniona, on będzie sprawował opiekę nad dziećmi, zgodnie z literą prawa«.

76 77

A żeby was piekło pochłonęło razem z wszystkimi prawami! Mężczyźni! Bestie, pomyślałam. »Co wobec tego radzi mi pan robić?« - »Niech pani poszuka adwokata, który by się tą sprawą serdecznie zajął... Poszłam do Papathanasiu. Lepszego bym nie znalazła. Wiedziałam, że zdążyli poróżnić się z Janisem z powodów politycznych i byli najzaciętszymi wrogami. Ledwo weszłam, chwycił mnie za ręce. »Wiem«, powiada, »wiem wszystko. Przypadek bez precedensu! W każdej chwili jestem do twoich usług i nie przyjmę najmniejszego wynagrodzenia...K Za namową Papathanasiu obeszłam wszystkich przyjaciół tego łajdaka, żeby jemu pograć na nerwach, a sobie poszukać świadków. Ale nikt nie chciał się do tej sprawy mieszać. Wkła­dali mi do ręki studrachmowy banknot, jakbym przyszła na że­bry, i zbywali mnie pustymi słowami i obiecankami. Byli i tacy, którzy bez ogródek się do mnie zabierali. Z najwyższym cyni­zmem proponowali, bym się im oddała. Aż ini się znudziło wy­mierzanie policzków! Nie znalazł się natomiast ani jeden praw­dziwy mężczyzna, w którym odezwałoby się sumienie wobec tak jawnej niegodziwości! Niestety, temu, kto ma pozycję i pie­niądze, ludzie gotowi są zapomnieć każde świństwo. Wielu z tych, którzy kiedyś bywali w moim domu i zachwycali się mo­ją kuchnią, chodziło teraz do domu Froso i bez najmniejszej żenady nazywało ją panią Longos. Jakbym to nie ja dzieliła z nim dobre i złe chwile, jakbym nie była troskliwą matką jego dzieci, jakby to było zupełnie wszystko jedno, z kim pan Lon­gos idzie wieczorem do łóżka. Ot, mężczyźni. Przewidywania Armenopulosa zaczęły się sprawdzać. Rozprawy stale odracza­no. W owych czasach sądy w Salonikach były ciągle takie same jak za Turków - nie sądzono wedle prawa, tylko wedle kieszeni. Zapytacie pewnie, co chciał osiągnąć tymi odroczeniami. Po pierwsze, miał nadzieję, że mi się to wszystko znudzi i zaprze­stanę walki. Wiedział, że nie mam pieniędzy. Żeby żyć, chodzi­łam po domach i szyłam za dniówkę. Rodzice posyłali mnie do szkoły, gdzie nauczyłam się szycia, no i jak w porzekadle: każ­

da umiejętność przyda się niekiedy. Po drugie, sądził, że im starsze dzieci, tym niezręczniej wodzić się po sądach. Przysyłał do mnie najstarszego syna, Teodora, który tymczasem skoń­czył gimnazjum w Tsotili i przygotowywał się do egzaminów na prawo, i który tłumaczył mi tak: »Mamusiu, co się stało, to się nie odstanie. Po co więc ciągnąć tę nieprzyjemną historię? Lu­dzie zaczynają zapominać o skandalu. Po co dawać powody do nowych plotek? Eleni i Ksenia są coraz starsze. Wkrótce będą pannami na wydaniu«. I tak dalej, i tak dalej. Wiedziałam, że jeśli brać to wszystko na rozum - ma rację. Że wojując z Jani­sem, szkodzę dzieciom. Ale choć byłam dobrą matką, byłam także kobietą. I jako kobieta, mimo usilnych prób, nie mogłam zapomnieć. Mieszkaliśmy na dodatek w tym samym mieście. Gdyby zabrał ją i jej bękarty i pojechał do Aten, a mnie zosta­wił dzieci, żebym je wychowała jak potrafię, może bym zapo­mniała. Czas i odległość to najlepsze lekarstwo. Ale żebym miała wyjeżdżać jak jakaś uciekinierka, jakbym to ja była win­na - o nie, to przerastało moje siły. Rezultat był taki, że siedząc w tym samym mieście ciągle rozdrapywaliśmy stare rany i nie dawaliśmy im się zagoić. Przechodziłam koło ich domu, słysza­łam głosy ludzi, których nie znałam, widziałam pozapalane światła, słyszałam śpiewy - myślałam, że oszaleję. Zdarzało się, że spotykałam szczęśliwą parę na ulicy. Ledwo ich dostrze­głam w oddali, robiłam w tył zwrot i w nogi. Drżałam, żeby nie stanąć z nimi twarzą w twarz, nie miałam zaufania do samej siebie. Wiedziałam, że mogłabym się na nich rzucić i rozszar­pać na kawałki. Nie chciałam skandalu. W imię dobra moich dzieci. Ale i tak codziennie zdarzało się coś, co mi przypomina­ło przeszłość, przeniewierstwo mojego męża i tragedię naszej rodziny. Przychodził Dimitris, najmłodsze z moich dzieci, i mó­wił: .>Mamuniu, ciocia Froso znowu mnie zbiła·. Że też Pan Bóg takiej nie pokarze! Musi pokarać. Biła dziecko, bo przychodziło się ze mną zobaczyć. Myśleli, że go przeciw nim buntuję. Mu­siał, biedak, uciekać ze szkoły i odwiedzać mnie po kryjomu.

78 79

Brałam go w ramiona, ściskałam, całowałam i mówiłam: »Bądź cierpliwy, syneczku, przyjdzie dzień, gdy za wszystko zapłacą«. Ufałam boskiej sprawiedliwości. Wysyłałam go z powrotem do szkoły i mówiłam: »Po powrocie do domu, przeprosisz ciocię Froso i obiecasz, że więcej tego nie zrobisz, bo uciekając ze szkoły nie im wyrządzasz szkodę, tylko mnie i sobie samemu«. Tak minęły dwa lata. Jedynym cieniem w ich małżeńskim szczęciu była moja córka Eleni. Wcale nie dlatego, że trzymała moją stronę... Skądże! Od małego dziecka mnie nie znosiła, da­lej nie znosi i zawsze na mnie zrzuca wszystkie winy. Ale ojca kochała - Boże, wybacz - jak kochanka i była wściekła, że led­wo mnie się pozbyła, zanim zdążyła się nim nacieszyć, weszła jej w drogę Froso. Zawsze była trudnym dzieckiem, więc zatru­wała życie i tamtej. Dwa razy rzuciła się na nią z pięściami; ubliżała jej bezlitośnie przy każdej okazji. Postanowili więc się jej pozbyć, a najlepszym na to sposobem jest, jak wiadomo, małżeństwo. Któregoś dnia przychodzi Tawlańdena, moja go­spodyni, i powiada: »Słyszałaś?« - »Co?« - »Wydają Eleni za mąż.« - »Jaką Eleni?« - »tvoją córkę«. - »Aaa«, mówię, »najwyż­szy czas. Zawsze paliła się do mężczyzn. Od trzynastego roku życia flirtowała przez okno z żołnierzami. - »A nie pytasz, za kogo ją wydają? - »Za kogo? - ·>Za Bambisa. - »Nie znam żad­nego Bambisa«. - »Masz ci los«, powiada Tawlańdena, »Bambi­sa nie zna! Za Bambisa, kobieto! Za tego koślawca, który wła­sną matkę, pod jej oknem, od prostytutek wyzywa«. - »Po, po!«, zawołałam i aż się za głowę złapałam. »Temu szubrawcowi dają moje dziecko?« Eleni mogła mnie nie kochać, ale matka zawsze będzie matką. Gdy dzieci są w niebezpieczeństwie, żadna mat­ka się nie zastanawia, które ją kocha, a które nie. Zapomnia­łam o dumie i godności, poleciałam, czatuję na Janisa pod jego domem. Gdy zobaczyłam, że się zbliża - wytworny jak zwykle, piękny niczym młody bóg - złożyłam ręce jak do modlitwy i mówię: »Jani, wszystko ci wybaczam. Jeśli chcesz, w tej chwi­li możemy pójść i wycofać sprawę z sądu (wyobrażam sobie, ile

razy przeklinał sam siebie, że nie skorzystał z takiej okazji!). Obiecuję, zniknę ci z oczu, wyjadę i więcej o mnie nie usły­szysz. Ale, na miłość boską, nie gub Eleni! Człowiek, którego wybraliście, może i pochodzi z dobrej rodziny, ale to pijak i po­śmiewisko całej dzielnicy. Eleni nie ma jeszcze szesnastu lat. Pozwólcie jej najpierw skończyć szkołę... Jani, słuchasz mnie?« Wyglądał, jakby rozmyślał o niebieskich migdałach. »Słucham«, powiada. »Daj mi słowo, że zerwiesz zaręczyny!«, mówię. »Sło­wo«, przyrzekł. Żeby go piekło pochłonęło! Ale zapłacił za wszystko, za wszystko bez wyjątku. Niewiele czasu minęło, a zaczęły spadać na niego nieszczęścia niczym plagi egipskie na faraona. Bo wprawdzie Pan Bóg kocha złodzieja, ale kocha też gospodarza. Pozwala popełniać niegodziwości, myślisz, że on tego nie widzi, aż nagle wymierza ci taki cios, że płacisz za wszystko za jednym zamachem. Przyjeżdża do Salonik Wenize­los, tworzy rząd rewolucyjny, sprowadza Anglików i Francuzów i aresztują łaskawcę pod zarzutem aprowizowania niemieckich łodzi podwodnych - prawda czy kłamstwo, nie wiem. Stawiają go przed sądem wojennym i skazują na dwadzieścia lat więzie­nia. Omal go nie rozstrzelali) Na dodatek skonfiskowali mu obie łodzie. Gdy wojna się skończyła, wyszedł razem z innymi więźniami politycznymi, a ponieważ dobrze znał się na handlu, wkrótce znów zaczął wychodzić na swoje. Dostał odszkodowa­nie za łodzie, które tymczasem zostały zatopione, obciążył hi­potekę domu, żeby uzyskać kapitał na inwestycje i tak dalej, i tak dalej. Ale jeszcze nie zdążył się tym wszystkim nacieszyć, gdy go Pan Bóg skarał po raz drugi. Weszła na wokandę spra­wa o bigamię! Czy sędziemu śledczemu akta same wpadły w ręce, czy trochę mu w tym pomógł Papathanasiu - dobrze nie wiem. Ja osobiście położyłam już na tę sprawę krzyżyk, a tu nagle dostaję wezwanie do stawienia się w biurze śledczym. W dniu rozprawy, nie pytając mnie o nic, Papathanasiu ściągnął wszystkich wrogów nieszczęśnika, ludzi, których nawet nie znałam. Przyszła także kica-Talia i opowiedziała o zawiadomie­

$ 6. ObyS trzech mętów mtaia

mach, odczytano zeznanie świętej pamięci popadii Longosowej, w którym oświadczyła, że jej syn oskarżył mnie o opuszczenie rodziny i przebywanie pod nieznanym adresem, chociaż sam mnie do niej przywiózł, i tak dalej, i tak dalej. Skazali ich obo­je: jego na sześć miesięcy, ją na dwa miesiące z zawieszeniem, bo znowu była w ciąży. Lecz nie więzienie było dla niego karą ­zapłacił kaucję i zaraz wyszedł - tylko kompromitacja. Utracił twarz i nie mógł dłużej obracać się swobodnie wśród kupców. Nie marnując czasu Papathanasiu, tym razem na moje życze­nie, wniósł drugą sprawę o alimenty i opiekę nad nieletnimi dziećmi: Dimitrisem i Polikseni. Teodor miał już prawie dwa­dzieścia jeden lat, a Eleni była od dawna mężatką i spodziewa­ła się dziecka. Dwa dni przed rozprawą spotkałam Janisa przy­padkiem na ulicy. Taki był wymizerowany, że byłabym go nie poznała. Kołnierzyk nie przylegał mu do szyi i pierwszy raz w życiu widziałam go nie ogolonego. Przystanęłam. "To ty, Jani?«, pytam i aż mi się gardło ścisnęło ze wzruszenia. Nagle poczu­łam wyrzuty sumienia. Myśl, że i ja po części przyczyniłam się do ruiny jedynego mężczyzny, którego w życiu kochałam, bole­śnie mnie ukłuta. Pomyślałam sobie, że zaraz pobiegnę do Pa­pathanasiu i mu powiem, żeby wycofał sprawę. Jak ty wyglą­dasz, Jani?«, mówię. wGdzie twoja energia, gdzie się podział pierwszy zuch Pawlosa Melasa? Co ta wydra z tobą zrobiłal« Uśmiechnąt się z gorzką ironią. "Co o n a ze mną zrobiła?« Gdy usłyszałam, że jeszcze jej broni, wpadłam w furię. MA zresztą«, ciągnął dalej, .niech i tak będzie, skoro chcesz... Powinnaś jednakże myśleć o dzieciach...« Zaczęłam krzyczeć: "Ty śmiesz mówić o dzieciach) Pomyślałeś choć raz o dzieciach, gdy rozbijałeś rodzinę? Czy wiesz, że gdy byłeś w więzieniu, twoja szanowna małżonka wyrzucała Dimitrisa z domu na uli­cę, że sypiał w cudzych powozach, że plątał się z jakimiś łobu­zami, że może się wykoleić? Czy wiesz, że Eleni jest o krok od rozwodu? Gdzie twoje słowo, które mi dałeś, że zerwiesz zarę­czyny? Taki z ciebie mężczyzna?! Pluję na takiego mężczyznę

i jego honor!«. Bez słowa zrobił w tył zwrot i uciekł, jakby go kto gonił. Opowiadała mi później Polikseni, że wrócił do domu i poprosił, żeby mu nagrzać wodę na kąpiel. Już wchodził do wanny, gdy upadł i koniec. Nie poszłam nawet na pogrzeb. Nie dlatego, że nie chciałam. Mimo wszystko ciągle go kochałam, gdybym go nie kochała, pokazałabym mu: o, tyle! I wróciła do Aten. Ale przyszła moja starsza córka i zaklinała mnie, prosiła i groziła, żebym się nie pokazywała na pogrzebie, bo teściowie, powiada, będą się śmiali, że zostawił dwie wdowy. Nawet mi go ucałować na pożegnanie nie dali. Ach, mówię ci, Ninka! Nie każ mi sobie tego przypominać, bo tylko się denerwuję i znowu bę­dę miała w nocy koszmarne sny...

82

VII

Gdy opowiadała o rozwodzie Eleni, zawsze brała stronę swego zięcia. Nie tylko dlatego, że głęboko wierzyła w nierozerwalność związku małżeńskiego "szczególnie, gdy są na świecie dzieci", a to małżeństwo rozpadło się z winy Eleni, ale także dlatego, że sposób, w jaki Eleni zostawiła Bambisa, miał wiele wspólnego ze sposobem, w jaki ją samą opuścił mąż.

"Jak mam ją usprawiedliwić, moja droga?", mówiła. "Jak mam tej dziwki bronić, skoro wyrzuciła człowieka z domu niby włos z zupy, dokładnie tak, jak to zrobił ze mną jej kochany ta­tulek! Nie twierdzę, że Bambis nie miał wad. Miał - pił, był od niej o dwadzieścia lat starszy. Z całą pewnością nie o takim mężczyźnie dla swojej córki marzyłam i, jak wiesz, ledwo usły­szałam, że ją swatają, rozdzierałam szaty, robiłam co mogłam, żeby im przeszkodzić. Ale skoro już go wzięła i skoro mieli dzie­ci, powinna się była zachowywać inaczej. Bambis miał wady, ale nie był znowu jakimś potworem. Kochał ją do szaleństwa. Od niej wszystko zależało, mogła go sobie owinąć dookoła pal­ca, mogła z niego zrobić porządnego człowieka. Ale moja córka, zamiast mu pomóc zerwać z nałogiem, tak mu życie zatruwa­ła, że pił jeszcze więcej, żeby zapomnieć. Wracał z pracy i zasta­wał dom pusty, a dziecko zasiusiane. Choć zmęczony, brał się do przewijania. Tymczasem pani wracała ze spaceru i gdy ją grzecznie pytał: »Gdzie byłaś, Lenaki?«, odpowiadała: Nie twoja

84

rzecz. Spowiadać ci się nie będę...« Albo wracał, a dziecko pła­cze: »Co się stało, Lemki? Dlaczego Apostolakis płacze?« - »Zbi­łam go«. - »Za co?« - Bo mi się tak podobało!« Nic jej wtedy nie odpowiadał. Był w gruncie rzeczy człowiekiem bojaźliwym. Ale wszystko się w nim zbierało i gdy w sobotę wieczorem wracał do domu pijany jak bela, łapał ją i tłukł na kwaśne jabłko. Miesz­kali niedaleko Białej Wieży. Ich dom nie był duży: dwa pokoje, kuchnia i pralnia w podwórzu, ale jego zaletą było to, że Bam­bis miał blisko do pracy. Piętro zajmował pewien wdowiec z dwojgiem dzieci... Chadzis się nazywał. W tym właśnie miesz­kaniu Eleni urodziła pierwsze dziecko, które umarło po dziesię­ciu dniach. Ledwie zdążyliśmy przyprowadzić popa, żeby je och­rzcił, żeby nie poszło na tamten świat nie namaszczone święty­mi olejami. Chadzis zaofiarował się wtedy, że będzie ojcem chrzestnym, i od tamtej pory utrzymywali bliskie kontakty. Na­stępnego roku Eleni znowu zaszła w ciążę. Akurat w tym czasie, gdy wytoczyłam jej ojcu proces o alimenty. Owego popołudnia, gdy spotkałam go po raz ostatni, wracałam właśnie od Eleni. Poszłam ją odwiedzić. Wchodzę, a ona cała we łzach. »Co się stało?«, pytam. »Czemu płaczesz?« - »Pokłóciłam się z Bambi­sem. Pętak, taki owaki...« - »Co ci znowu zrobił?« - »Co mi zro­bił? Pośmiewisko na całą ulicę że mnie robil Szubrawiec! I jeszcze dziecka mu się zachciewa. Już ja mu pokażę. Zaraz ju­tro idę zrobić skrobankę«. Tak się dowiedziałam, że jest w ciąży. Nic mi o tym wcześniej nie mówiła, zresztą nigdy mi się nie zwierzała. »posłuchaj, moje dziecko«, mówię do niej, »sama je­steś panią swego losu, ja nie będę się mieszać w wasze rodzin­ne sprawy. Ale pozwól, że dam ci pewną radę - nie jako matka, ale jako osoba starsza i bardziej doświadczona: nie usuwaj cią­ży. Możesz być pewna, że gdy .wodzisz dziecko, wszystko się między wami ułoży. Nie tylko ty będziesz miała komu poświęcić życie, ale i Bambis przestanie się włóczyć po knajpach. Dzieci ­to błogosławieństwo«. Ona mi na to: »A ty'? Co ci z tego przyszło, że nas urodziłaś?« Pierwszy raz z pewnym współczuciem, choć

85

nie wprost, mówiła o moich udrękach.Gdybym nie myślała o dzieciach, o tym, że moim obowiązkiem jest dla nich żyć, to po wyczynach twojego ojca łyknęłabym truciznę, jak moja siostra nieboszczka, Ismina, popełniłabym samobójstwo. I co bym przez to osiągnęła, może mi powiesz? Cokolwiek mówimy w zło­ści, życie ma jednak swoją słodycz...« Nic nie odpowiedziała. A gdy Eleni nic nie mówi, to znak, że przyznaje rację. Wyjęła z kufra dwie sukienki i dała mi do poszerzenia. Jak powiedzia­łam, tak się stało. Ledwo Akis się urodził, Bambis przysiągł, że jego noga nie postanie w tawernie. Kłótnie ustały jak nożem uciął. Wszystko było dobrze i dziękowałam Wszechmocnemu, że wysłuchał moich modlitw, aż tu pewnego dnia wraca Bambis do domu o takiej porze, o której się go nie spodziewała i łapie ją, nieborak, na gorącym uczynku z Chadzisem! Każdy inny na jego miejscu zlałby babę porządnie i przepędził na cztery wiatry. A Bambis, może dlatego, że ją kochał, może dlatego, że myślał o dziecku, odwrócił się i wymknął z własnego domu niczym zło­dziej. Poszedł do tawerny i spił się do nieprzytomności...

Któregoś dnia - mieszkałam wtedy u Dawikosa - drzwi się otwierają, Eleni wpada jak burza z dzieckiem na ręku. Rzuca dzieciaka na łóżko, niczym pakunek, i woła: ·Do diabła ciężkiego) Po coś mnie namawiała na bachora? Chciałaś go? To masz! Nie potrzebuję Bambisowego bękarta)« - »W czym ci zawiniło biedne maleństwo?«, pytam. ·Jak możesz nim tak rzucać, ty wyrodna matko) Co cię opętało, czego się wściekasz?« - .Rozwodzę się)«, mówi. aZniknę, wyjadę, nie chcę nikogo widzieć na oczy. Zostanę prostytutką i ukarzę was wszystkich. A jak prryjdzie mnie szu­kać ten pijaczyna, twój zięć, to mu powiesz, że nie masz córki«. ­Nas ukarzesz?«, mówię. .Sobie krzywdę wyrządzisz, nie natul« Zerwała się, trzasnęła drzwiami i poszła. Akis tymczasem kwiczał jak zarzynane prosię, jakby rozumiał, co się dzieje, jakby płakał nad własnym losem: Boże, na jaki ja świat przyszedłem) Wzięłam go w ramiona, lulałam, tuliłam, przesuwałam mu przed oczami paciorki komboloi - nie pomagało. Beczał i beczał. W końcu stra­

ciłam cierpliwość. Wsadziłam go do łóżka, dałam mu w pupę dwa klapsy i powiedziałam: ·.Sza...« I jeszcze dwa, gdy mu się znowu zebrało na płacz. Otworzyi szeroko oczy i przyglądał mi się z uwagą. Pewnie pomyślał: Uuu, z tą nie ma żartów. Lepiej ci­cho siedzieć, bo znowu oberwę. Od tej pory nie płakał nigdy wię­cej. Siedział w łóżeczku ze swoją lalką i się nią bawił, gaworzył, śmiał się. W całej okolicy nie było spokojniejszego dziecka. Wik­toria, najmłodsza córka naszego gospodarza, Dawikosa, wręcz go uwielbiała. Popołudniami zabierała go do siebie na górę, sa­dzała na parapecie okna, skąd widać było jedną z głównych ulic, i oglądali razem tramwaje i samochody. Za każdym razem, gdy przejeżdżał samochód, Wiktoria mówiła: ·>Patrz, tramwaj!« Mały się złościł, nie był przecież głupi. aAmodZikl«, wołał. pAmodzik!« A gdy Wiktoria nie chciała ustąpić, wpadał w rozpacz, klapał bezradnie rączkami i zaciskał wargi, gotów się rozpłakać. Brała go wówczas na ręce, pieściła i przepraszała. "Wiktoria«, mówiłam. »Prawda, że Dawikos zabierze Akisa do synagogi i posadzi na gwoździach, jak Akis nie będzie słuchał babci?« - pE, nieeel«, od­powiadała. wTakiego aniołeczka? Ach, jak ja go kochaml« Ale jesz­cze bardziej kochała wujka Dimitrisal"

***

Mój tata świętej pamięci także był za młodu kobieciarzem - je­śli oczywiście wierzyć mamie - ale, dzięki Bogu, nigdy nie po­sunął się tak daleko jak ojciec Teodora. Zresztą, co tu dużo ga­dać, kochał swoją Galateęl Tyle że lubił ją drażnić, bo wiedział, jaka z niej zazdrośnica. "I czego ty tak szyjesz i szyjesz, Gala­teo?", mawiał. "Że też ci się to nie sprzykrzy) Kobiety powinny chodzić po ulicach gołe, możę by nas wtedy przestały kusić i moglibyśmy się zająć poważniejszymi sprawami". Na to się nieboszczka obrażała. Nie potrafiła myśleć tak jak on. Była ograniczona jak moja córka. Jej umysł zdolny był wyłącznie do podejrzliwości. "Pewnie", mówiła, "chciałbyś, żeby chodziły go­łe, łatwiej by ci było świntuszyć..."

86 1 87

Jeśli nawet tata miał za młodu przyjaciółki - ja tego nie pa­miętam. Jedyną jego wadą, jeśli w ogóle można tu mówić o wa­dzie, było to, że od czasu do czasu lubił zagrać w karty. Ot, sposób na zgryzotę, zniechęcenie i brak nadziei. Dlatego gra­łam i ja podczas tej koszmarnej okupacji. .,Ha, daliśmy spokój panienkom, złapaliśmy się za damy!", mówiła mama. Ale nie przejmowała się zbytnio, wolała, żeby grał w karty, niżby się miał uganiać za spódniczkami.

Poczciwy tatal Lepszego człowieka nie ma na całym świecie! Jedyny w życiu błąd popełnił wyrzucając Dinosa z domu. Z tym się zgadzam. Nie zgadzam się natomiast z tym, że tylko to było powodem upadku Dinosa. Dramat Dinosa rozegrał się o wiele wcześniej i jedyną odpowiedzialną za to osobą była ma­ma, z tą jej patologiczną miłością, którą do niego żywiła. Do­kładnie tak jak w przypadku Dimitńsa. Może zawinił jego oj­ciec i Froso, i los, i Bóg wie co tam jeszcze, ale największa od­powiedzialność ciążyła na kirze-Ekawi. Ileż to razy, słysząc, z jakim entuzjazmem mówiła o urodzie Dimitńsa, przypomina­łam sobie postępowanie mojej mamy z Dinosem i aż się we mnie wnętrzności przewracały.

"Ach, Ninka, żebyś wiedziała, jakim on był ślicznym chłop­cem! Gdy mu wkładałam marynarskie ubranko, patrzył czło­wiek na niego i napatrzyć się nie mógł, takie to było książątko. Wszyscy się nim zachwycali. A jaki był bystry! »Chcę pani po­wiedzieć, pani Longosw, mówi do mnie kiedyś dyrektor szkoły Dimitńsa, bże jestem nauczycielem od trzydziestu lat i przez moje ręce przewinęły się tysiące dzieci, ale tak pojętnego ucznia jak on jeszcze nie spotkałem. Musi pani jednak dobrze na niego uważać - jest niezwykle wrażliwy i przechodzi teraz trudny wiek...N Ach, odpowie przed Bogiem ta jadowita żmija, Froso! Powinna pełzać po ziemi, bo prawdziwa z niej żmija. Głodziła go. Wyrzucała z domu, aż się zadał z chuliganami. To prawda, że gdy ojciec wyszedł z więzienia, Dimitris przestał się włóczyć po ulicach. Ojciec kupił mu wtedy pierwsze ubranko z

długimi spodniami i Dimitris chodził w nim dumny jak paw. Lecz gdy ojciec umarł, wszystko się zawaliło niby domek z kart. Podzieliłyśmy się z Froso meblami i tym, co zostało z pieniędzy. Froso zabrała swoje bękarty i wróciła do Aten. A ja wynajęłam wysoką suterenę u pewnego Żyda, ojca Wiktorii, i jak kwoka kurczęta, wzięłam dzieci pod swoje skrzydła. Naturalnie tylko trójkę, bo Eleni była już mężatką, a poza tym nigdy nie uzna­wała moich praw opiekuńczych. No i rozpoczęliśmy nowe ży­cie - trochę kulawo jak wszyscy ubodzy na tym świecie. Teodor przerwał studia i podjął pracę w biurze, a później w redakcji pewnej gazety jako dziennikarz w dziale sportowym. Polikse­ni przestała marzyć o zawodzie nauczycielki i wyuczyła się szy­cia staników i gorsetów. A Dimitńs, mimo moich łez i błagal­nych próśb, nie zamierzał kończyć gimnazjum, choć brakowa­ło mu tylko jednego roku - potem mógłby znaleźć niezbyt mę­czące i godne szacunku zajęcie, jak jego brat. Posłałam go więc, żeby się uczył zawodu. Mąż mojej znajomej przyjął go na ucznia do swojego zakładu grawerskiego. A ponieważ Dimitńs miał do takich rzeczy smykałkę, po dwóch - trzech miesiącach został fachowcem pierwsza klasa. Nie był jednak zadowolony. Uważał, że być grawerem to dla niego za mało. I pewnego dnia zdjął drelich, cisnął nim pracodawcy w nos i odszedł. Jak się później okazało, pojechai na górę Atos. Pewnie słyszałaś, że na klasztornej ziemi Swiętej Góry nie postała nigdy noga kobiety, nie wpuszczają tam nawet zwierząt płci żeńskiej. A mężczyźni, moja droga, są tylko mężczyznami. Choć różne śluby składa­ją, by się wznieść ponad ziemskie sprawy - duch gorliwy, cia­ło słabe. Gdy wrócił, był na tyle bezwstydny, że mi wręczył stu­drachmowy banknot. "Zabieraj mi to stąd, łubuzielw, krzyknę­łam. HŚmiesz mi dawać pieniądze zarobione grzechem! Łajda­ku! Czym się różni mężczyzna, który robi to za pieniądze z mnichami, od kobiety, która się sprzedaje pierwszemu lep­szemu? Wynoś mi się stąd! Wynoś się! Nie chcę cię więcej wi­dzieć... Dimitris miał pewną dziwną cechę: uśmiechał się, gdy

88 89

czuł, że jest winien. Dobrze go znałam. Zamiast się zarumienić i spuścić głowę, zaczął się uśmiechać, wstał i wyszedł. Przez miesiąc nie dawał znaku życia. Gdy wreszcie wrócił, przyjęłam go życzliwie. »Mój kochany«, powiedziałam, »co było to było. Wiem, że to nie twoja wina. Winna jest Froso, winien jest twój ojciec i ten podły los. Lecz to nie powód, by powtarzać błędy dorosłych. Nadeszła pora, żebyś się ustatkował i pomyślał o przyszłości. Wkrótce skończysz osiemnaście lat. Popatrz, mo­je dziecko, twój brat...« Ugryzłam się w język. Uświadomiłam sobie, jakie głupstwo strzeliłam. Ilekroć dawałam mu za przy­kład jego brata, zawsze wpadał w furię. »Znowu zaczynasz te swoje kazania?«, powiedział. »Wcale nie«, ja na to, »kimże je­stem, żebym ci miała prawić kazania? Mówię tak tylko, bo kir­-Michalis już z dziesięć razy mnie pytał, kiedy wrócisz do pra­cy«. - »Nie wrócę«. - »A możesz mi uprzejmie powiedzieć, dlacze­go?« - »Wstydzę się tam pracować...« Myślałam, że go zabiję. »Wstydzisz się pracować jak wszyscy młodzi ludzie z ubogich rodzin«, mówię, »ale sprzedawać się mnichom to się nie wsty­dzisz!« Zaczerwienił się jak burak. Trzasnął mi przed nosem drzwiami i zniknął na dwa miesiące. Pojawił się niespodziewa­nie któregoś popołudnia i bez żadnych wstępów, jakbym była córką bankiera, powiada: »Daj mi sto drachm«. - »Sto drachm? A skąd ja ci wezmę sto drachm? Czy ja mam fabrykę pienię­dzy?« - »To daj pięćdziesiąt. Oddam, gdy tylko dostanę pracę. Daję słowo. Obiecali mi robotę naganiacza w jednym klubie. Jak dostanę swoją dolę...« - »Po, po!«; zawołałam. »A cóż to za słownictwo? Słyszałeś kiedy, żeby ktoś z naszej rodziny wyra­żał się w ten sposób, że sam tak mówisz? Skąd ja ci wezmę na­wet te pięćdziesiąt drachm? A może się zainteresujesz, jak my sobie radzimy. Polikseni i ja? (Teodor był wtedy w wojsku.) Co ty sobie myślisz«, mówię, »na róg mam iść, żeby zarobić na twoje kieszonkowe?« Gdy odszedł, byłam tak roztrzęsiona, że gdybym została w domu jeszcze pięć minut, chyba bym oszala­ła. Ubrałam się i wyszłam. Widać tylko na to czekał: wrócił,

wyłamał zamki, wszedł do środka i zabrał czerwoną wełnianą narzutę. Gdy wróciłam wieczorem do domu, gdy zobaczyłam popsute zamki, ogołocone łóżko, płakałam i rwałam włosy z głowy, a gdy znów przyszedł, przeklinałam go i groziłam, że je­śli nie przyniesie narzuty z powrotem, zawiadomię policję. Żałowałam później, że tego nie zrobiłam. Może bym go po­wstrzymała, może nie stoczyłby się na samo dno. Ale jak iść i donieść na własne dziecko? Przełknęłam i to. Od tamtej po­ry baliśmy się zostawić dom bez opieki. Mógł przecież przyjść i powynosić łóżka, na których spaliśmy. Jakby mu jeszcze by­ło mało, zawrócił w głowie córce gospodarza, Wiktorii. Teodor nigdy nie miał szczęścia do kobiet, za to Dimitris był salonic­kim Don Juanem. Gdy się Dawikos dowiedział, że Dimitris romansuje z jego córką, wpada we wściekłość. Wszczynał ze mną kłótnie pod byle pretekstem, żebym go miała dość, żebym się wyprowadziła. Oskarżał mnie, że popieram ten związek, bo mam oko na jego dom. »Ja? Ty stary kutwo!«, mówiłam. »Sy­nu tych, którzy Chrystusa uknzyżowalil Żebyś miał nie jeden, a dziesięć domów i prosił mnie, żeby Dimitris zostai twoim zię­ciem, wolałabym go widzieć martwym nii żonatym z córką an­tychrystal«"

Moja matka świętej pamięci, kiedy słyszała, że ktoś gada ta­kie rzeczy, mówiła: "Jeszcze wypowie w złom godzinę!" - "Co to znaczy ziom?", pokpiwał z niej ojciec. "Powiedz nam, co to jest złom?" - "Złą", odpowiadała bardzo poważnie mama. Miała taki sposób myślenia, wierzyła w te przesądy jak kobiecina z ludu. Ale zdaje sig, że kara-Ekawi rzeczywiście wypowiedziała tamto życzenie w złą godzinę. Wiem, wiem. Gdyby żył mój tata i sły­szał, co mówię, pewnie robiłby mi wyrzuty, że już zapomniałam, czego mnie uczył, że każda rzecz ma swoje logiczne wytłuma­czenie, że nie ma aru tajemnych sił, ani złych godzin. Widzę jed­nak - i taka jest prawda, choć moja córka twierdzi, że jestem wypisz wymaluj jak tata - że w miarę upływu lat, im jestem starsza, robię się trochę podobna i do mojej nieboszczki matki.

90 91

"A jeśli chcesz wiedzieć, co z moją córką, to poznała, proszę bardzo, pewnego kupca z Kalamaty, który handlował oliwą, i pojechała na Kerkirę odpocząć parę dni. Gdy w końcu wróciła do Salonik, przyszła do nas i mieszkała z nami przez dwa mie­siące. Któregoś dnia koło bazaru Modianosa spotkała przypad­kiem Bambisa i ten głupiec niemalże do nóg jej się rzucił i bła­gał ją, żeby wróciła. »Zlituj się«, mówił. »Wróć do domu! Prze­stań mnie dręczyć...« Przyszła i opowiadała mi to uśmiechając się z zadowoleniem. Z początku stroiła sobie z niego żarty, ale gdy jej powiedział, że weszła nowa ustawa o dobrowolnym przejściu na wcześniejszą emeryturę urzędników państwowych i że jeśli teraz zrezygnuje z pracy, to oprócz emerytury dostanie odprawę - blisko czter dzieści tysięcy drachm - ta wyrachowa­na jędza od razu zgodziła się do niego wrócić. Nie minęły trzy miesiące, gdy znowu była w ciąży. Ale tym razem zdecydowanie chciała się jej pozbyć i zaczęła łykać jakieś pigułki. Ja nato­miast nauczona przykrym doświadczeniem z poprzednim dzieckiem, nie śmiałam się wtrącać. A niech robi, co chce, my­ślałam. Nie miałam ochoty słuchać znowu jej wyrzutów. Tylko że po tych pigułkach wyglądała jak śmierć. Poszła do ginekolo­ga, ten ją zbadał i powiada: »Usunięcie ciąży może zagrozić pa­ni życiu«. Chciał nie chciał, musiała ciążę utrzymać. Tymcza­sem jej teściowie dowiedzieli się, że Bambis zamierza zrezygno­wać z posady w magistracie, więc wsiedli na niego z góry, żeby go od tego zamiaru odwieść. Bo pracę miał może taką sobie, lecz stalą. Współpracownicy wiedzieli, jakie Bambis ma wady, ale znali też dobre jego cechy. Przełożony go lubił. A Bambis był tak niezdyscyplinowany, że do innej roboty się nie nada­wal. Pracując w magistracie miał przynajmniej pewność, że tak czy siak, pensję dostanie, byleby założył czarne zarękawki, usiadł za biurkiem i wsadził nos w papiery. Ale znowu obiecał mojej córce, że przejdzie na emeryturę i za odprawę kupi dom. W ostatniej chwili zawahał się wprawdzie przed popełnieniem takiego szaleństwa. Eleni jednak nalegała i postawiła na swo­

im. Za część pieniędzy kupili dom w Kule-Kafe przy ulicy pro­wadzącej do cytadeli. Dzielnica, naturalnie, uboga, dom nie wykończony - brakowało drzwi, okien i instalacji wodnych ­ale jakaś wieśniaczka sprzedawała go po okazyjnej cenie. Po śmierci męża, który ten dom budował, chciała jak najprędzej wrócić na wieś. Za resztę pieniędzy Bambis wydzierżawił ka­wiarenkę w podcieniach i zaczął roznosić po okolicznych biu­rach kawę i rachatłukum - z magistrata przedzierzgnął się w kelnera. Mieli nadzieję, że dochody z kawiarenki pozwolą im się utrzymać i wykończyć dom. Tylko że Bambis nie miał głowy do interesów. Ktoś, kto całe życie przesiedział za biurkiem z piórem w ręce, nie może nagle, z dnia na dzień, przeistoczyć się we właściciela lokalu. Poza tym miał tę wadę, że pił. Wśród butelek z koniakiem i raki czuł się jak wilk wśród owiec. Nie mówiąc już o tym, że był serdeczny i hojny aż do przesady. Przychodzili do niego w odwiedziny koledzy, a on stawiał uzo, kolejkę po kolejce, i nie przyjmował zapłaty. Aż któregoś dnia Eleni dowiaduje się od swojego kumotra, że Bambis rozpoczął pertraktacje w sprawie sprzedaży domu. Wpadła we wście­kłość. Złapała dzieci, poleciała do teściów i w płacz: »Jeśli nie żal wam mnie, ulitujcie się nad wnukami, które noszą wasze nazwisko!« Przestraszyli się ludzie. Nie dlatego. że im było żal Eleni czy jej dzieci. Eleni bez przerwy kłóciła się z teściową, więc nie mogli już na nią patrzeć. Ale pomyśleli sobie, że jeśli Bambis sprzeda dom, finansowa odpowiedzialność za wszyst­kie jego występki spadnie na nich. Pomyśleli sobie: jak długo jeszcze będziemy go mieć na głowie, płacić za niego czynsz, re­gulować jego długi po tawernach? Zwołali rodzinną naradę i postanowili zmusić go do przepisania domu na moją córkę. Mieli go w garści. Ponieważ pił, mogli w każdej chwili pójść do prokuratora, żeby go uznał za niezdolnego do zarządzania swo­im majątkiem. No i dziś, powiedzmy, poszli do notariusza i podpisali papiery, a jutro wraca nieszczęśnik do doma, a dom pusty...

92 , 93

Tamtego popołudnia siedziałam w dużej sypialni, najjaśniej­szym z naszych pokoi - wyprowadziliśmy się tymczasem od Dawikosa - i cerowałam Teodorowi skarpetki. Za parę dni miał jechać do Aten - obiecali mu pracę dziennikarza w dziale spor­towym w redakcji jednej z gazet - więc przygotowywałam jego rzeczy. Siedzę tak i ceruję, smutna, że moje dziecko wyjeżdża i kto wie, kiedy je znowu zobaczę, gdy rozlega się jakieś dziwne pukanie do drzwi. Otwieram, patrzę: Akis. Miał wtedy ze cztery lata. »Kto cię przyprowadził, moje dziecko?« Akis ani słowa. Uczyła go, żeby nic nie mówił. Jak mu powiedziała: »Słuchaj no, ani słóweczka nie piśniesz! Rozumiesz?«, to ust nie otwo­rzył, żeby go zarzynali. »Wejdź, dziecko«, mówię do niego i my­ślę sobie: co za wariatka. Pewnie się dokądś śpieszyła i zosta­wiła go pod drzwiami. Albo chciała iść tam, gdzie nie wpuszcza się dzieci... Wróciła wprawdzie do Bambisa, ale ciągle utrzymy­wała kontakty z owym kupcem z Kalamaty. Nawet przez myśl mi nie przeszło to, co się stało. Gdy Bambis postanowił przepi­sać na nią dom, stosunki między nimi układały się tak dobrze jak nigdy. Poprzedniego dnia wieczorem wracając od notariu­sza, zaszli do mnie, żeby mi oznajmić o wydarzeniu, i gruchali jak dwa gołąbki. Bambis chciał ją zabrać do kina, ale Eleni udawała, że ją boli głowa, i poszli do domu. Wiedziała, co robil Wszystko miała zaplanowane. Niech ma, myślała pewnie, ten ostatni miły wieczór na pamiątkę... Skończona wariatka, po­wtarzałam w duchu, przyprowadziła dziecko i zostawiła pod drzwiami! Niemożliwe, żeby samo przyszło taki kawał drogi. Po­sadziłam go obok siebie na poduszce, dałam na talerzyku orze­chy i dziadka. Łupał i jadł, od czasu do czasu przypominał so­bie o mnie i dawał mi jednego. Cerowałam dalej, aż się ściem­niło, a potem wstałam i poszłam podgrzać kolację, bo o tej porze wracały do domu dzieci. Nagle siyszę z ulicy głos Bambi­sa pijanego w sztok: »Wyłaź, dziwko, wyłaź, ladacznico) Otwie­raj, bo ci chałupę rozwalę)« I od słowa do czynu, jął obrzucać kamieniami oszkloną werandę) Omal nie umarłam ze strachu.

Wybiegłam, otworzyłam furtkę, patrzę - spogląda na mnie tym pijackim niewidzącym wzrokiem, trzyma kamień w ręce, więc mówię: »Co ci zrobiłam, ty pijaczyno, że mi od dziwek wymy­ślasz? Ja nie jestem twoją mamusią! Czego chcesz?« - » taka owaka, oddaj mi żonę. Lemki! Gdzie jesteś, kochanie?« - »A że­by cię pokręciło!«, krzyknęłam. »Uspokój się! Cała ulica słyszy! Znowu będę musiała zmieniać mieszkanie, przez ciebie tym ra­zem. Zginęła ci Piękna Helena? U mnie, myślisz, się ukryła? Proszę, wejdź, szukaj!« I tłumaczę, skąd się tu wzięło dziecko. Zataczając się wszedł do środka, zaczął szukać za drzwiami i pod łóżkami. Ale kiedy zobaczył, że mówię prawdę, przysiadł na jednym z łóżek i zaczął szlochać. Pierwszy raz widziałam mężczyznę płaczącego w ten sposób. Już, już przestawał, ale wystarczyło, że spojrzał na małego - który ciągle siedział na poduszce z dziadkiem do orzechów w rączce i przyglądał się oj­cu, jakby rozumiał, o co chodzi - i znowu zaczynał: »Apostola­ki, moje maleństwo, Eleni nas zostawiła, synku, zamknęła do­mek i poszła sobie...«

W parę dni później Teodor wyjechał do Aten. Wracałam ze stacji autobusem i przez całą drogę płakałam. Niech ci się tam dobrze wiedzie, moje dziecko. Bóg z tobą, myślałam. Ach, Boże, dlaczego muszę żyć z dala od moich dzieci? Jeden wyjechał. Kto wie, co go czeka w takim mieście jak Ateny. Kto mu wypie­rze, kto mu wyprasuje? Komu się użali, na kogo te swoje oczy­ska wybałuszy, na kogo nakrzyczy w złości? Drugi mieszka w tym samym mieście, ale co z tego, skoro go widuję od przy­padku do przypadku. Kto wie, gdzie się poniewiera, w czyim łóżku marnuje młodość i urodę? Rozmyślałam tak przez parę dni i smutno mi było, że aż trudno opowiedzieć. Stawiałam so­bie karty i ciągle mi wychodziła ta przeklęta dziesiątka pik. Pa­nienko Przenajświętsza, co się znowu stanie? O czym ja się znowu dowiem? Myślałam o Eleni. Z kim się zadaje? I jeszcze włóczy za sobą to biedne dzieciątko! Boże mój, co za przekleń­stwo ciąży na naszej rodzinie? Za jakie grzechy pokutujemy?

94 95

Ale nie z powodu Eleni wychodziła mi dziesiątka pik. Któregoś wieczoru przychodzi Jazon, przyjaciel tego drania, mojego syn­ka, i mówi do mnie cedząc słowa: »Pani Longos, niech się pani tylko nie denerwuje, ale Dimitris...« Zanim mi wytłumaczył, w czym rzecz, omal nie umarłam z przerażenia. Pół życia stra­ciłam. Wyobrażałam sobie najgorsze rzeczy, jakie w takiej sytu­acji może sobie wyobrazić matka: już go widziałam martwego, posiekanego na drobne kawałki. »Mówże, chłopcze, na miłość boską!«, zawołałam. »Tylko niech się pani nie denerwuje, to nic ;: takiego, jakieś nieporozumienie. Zabrali go wczoraj na posteru­nek...« Załamałam ręce. »Cooo?«, zawołałam. »Na posterunek? Moje dziecko zabrali na posterunek?« Zarzuciłam płaszcz na ramiona i polecieliśmy z Jazonem na posterunek. Wchodzę do środka, do pokoju oficera dyżurnego. i mówię: »Na miłość bo­ską, niech mi pan pomoże! Jeśli ma pan matkę i ją kocha, pro­szę mi powiedzieć, że popełniliście błąd i zamiast innego wzięli­ście mojego syna. Wiem, wiem, to nieznośny chłopak. Wpadł w złe towarzystwo, gra w karty. Ach, żeby się w ogniu piekiel­nym smażyli ci, którzy go do tego popchnęli! Ale nie zrobił chy­ba niczego tak złego, żeby go aż zamykaćl« - »Nazwisko?«, on mi na to niezbyt grzecznie. »Nazwisko?« - »Longos«. - »A więc, pani Longos, widzę, że jest pani przyzwoitą kobietą, rozumiem pani uczucia, ale nie popełniliśmy błędu«, spojrzał wymownie na drugiego oficera, który był w pokoju. »Pani syn jest winien poważnej kradzieży. A co gorsza, odmawia podania nazwisk wspólników«. I znowu spojrzał na tego drugiego. »Taki sposób myślenia mają dzisiaj młodzi. Uważają, że nie godzi się wydać kilku łobuzów, żeby zostali ukarani jak należy przez organy sprawiedliwości, godzi się natomiast kraść«. Chociaż dobrze wiedziałam, co ta za cyrk organy sprawiedliwości tych panów i wcale nie miałam ochoty na wysłuchiwanie kazań jakiegoś gliniarza, siedziałam spokojnie i czekałam, aż skończy, po czym powiedziałam: »Proszę mi powiedzieć, panie kapitanie«, był tylko podporucznikiem, ale specjalnie nazwałam go kapita­

nem, żeby mu się przypochlebić. »Proszę mi powiedzieć, panie kapitanie, co się właściwie stało. Może jako matka będę mogla w czymś panom pomóc. Może mnie powie to, czego nie chce powiedzieć wam. Ale proszę mi obiecać, że zrobi pan, co w pańskiej mocy, żeby mu pomóc«. Opowiedział mi pokrótce historię owej kradzieży, zawołał jednego z oficerów - niejakiego sierżanta Kalapothakisa, z którym bardzo się później zaprzy­jaźniłam - i zeszliśmy do aresztu. Zaczęli wołać: »Longos! Lon­gos!« i Dimitris pojawił się za kratkami. Gdy mnie zobaczył, zbladł jak ściana. Chciał się uśmiechnąć, lecz uśmiech zastygł mu na wargach. Omal nie zemdlałam. »Dimitril«, zaczęłam, ale ani tchu ziapać nie mogłam. Pierwszy raz widziałam go za kratkami. Za to gdy wróciłam do siebie i odzyskałam mowę, tak go podeszłam, i z tej i z tamtej strony, że nam wyśpiewał nazwiska wszystkich koleżków...

Ledwie wyznaczono termin rozprawy i dowiedziałam się na­zwiska sędziego, pomyślałam o Armenopulosie, i choć nie wi­działam go od lat, a z naszej dawnej zażyłości nic już nie zosta­ło, poszłam i jeszcze raz błagałam o pomoc: »panie prokurato­rze«, nie śmiałam zwracać się do niego po imieniu jak dawniej. »Panie prokuratorze, pan zna prawdziwą przyczynę tragedii mojej rodziny, przyczynę tego, że mój syn zszedł na złą drogę, proszę zrobić, co w pańskiej mocy, żeby go nie skazali, żeby choć nie miał zapisu w kartotece...« Poczciwy Armenopulos usiadł i w mojej obecności napisał do sędziego list, który został mu dyskretnie doręczony przez naszego adwokata tuż przed rozprawą. No i próbowaliśmy Dimitrisa ratować: z jednej stro­ny Kalapothakis, który powiedział, że oskarżony okazał skru­chę i zachowywał się nienagannie, z drugiej sędzia, który był skandalicznie wręcz stronniczy. Ale wszystkie wysiłki spełzły na niczym. Dimitris żałował, że mi podał nazwiska swoich ko­legów i miał wyrzuty sumienia. Przez cały czas trwania rozpra­wy ani razu na mnie nie spojrzał. Robii wszystko, żeby sprawić na sędziach jak najgorsze wrażenie. Można było pomyśleć, ie


pragnął iść za kratki. Gdy ten poczciwiec, sędzia, spytał go po ojcowsku, który z nich zorganizował skok, Dimitris potrząsnął głową niczym nieokiełznany rumak i wykrzyknął: ·>Ja!« W re­zultacie tamci dostali po trzy miesiące, a mój - cztery...

Aż się rozchorowałam ze zmartwienia. Znowu odezwały się moje kobiece sprawy i lekarz zalecił kolejne diatermie. Ja jedna wiem, co przeżywałam za każdym razem, gdy wspinałam się ulicą ku cytadeli, gdzie było więzienie. Z początku nie chciał mnie nawet widywać. Mówili mu: Matka przyszła«, a on im na to: Powiedzcie jej, żeby nie przychodziła«. Ale gdy tylko mu się skończyły papierosy, prosił, żebym go odwiedzała. Minęły dwa miesiące. Któregoś popołudnia, już o zmierzchu, wróciłam z więzienia i położyłam się, żeby odsapnąć, a tu nagle otwierają się drzwi i wchodzi Eleni, roześmiana, jak gdyby nigdy nic, w jakimś okropnie śmiesznym kapeluszu na głowie. »Ach, ty niedobra dziewczyno! Gdzie byłaś tyle czasu? Jak można zro­bu coś takiego własnemu mężowi! Jak teraz będziesz żyła, sa­ma, bez opiekuna?« - »Nie potrzebuję opiekunówl« - »Ty może nie potrzebujesz, ale dzieci potrzebują, pomyślałaś o nich choć przez chwilę? Jak się będą wychowywały bez ojca?« - mJak wszystkie inne sieroty na świecie!« - »Czy ty się, dziewczyno, Boga nie boisz?«, powiadam. »Czy wydaje ci się możliwe, żeby taki postępek nie został ukarany? Niczego cię nie nauczył przy­kład twojego ojca?« - »Mojego ojca zostaw w spokoju, nie jesteś godna o nim wspominać«. - »Jak mam go zostawić w spokoju, skoro jesteś kropka w kropkę jak on! Zmusiłaś człowieka, żeby przepisał na ciebie dom; owoc tylu lat pracy, następnego dnia uciekasz i jeszcze, w swojej bezduszności, zostawiasz mu dla kpin pusty materac na podłodze!... I z czego się śmiejesz? Ta­kie ci się to wydaje zabawne? Dobrze«, powiadam, ·>zrobiłaś, co zrobiłaś, twoja sprawa. Ale czy nie mogłaś przynajmniej przyjść i być mi podporą w nieszczęściu, które mnie spotkało? Zupeł­nie cię nie obchodzi, co się dzieje z twoim bratem?« - »A co niby miałam zrobić? Pójść z sędzią do łóżka, żeby go puścili, czy

co?« - »Po, po! Słuchajcie ludzie, co ta panienka wygaduje! Co za arogancja! A gdzie dziecko?« - »Poszłam i zostawiłam je w tej arcyeleganckiej kawiarni twojego zięcia pijaka. I twojego uko­chanego wnusia, jeśli go nie chcesz na damę do towarzystwa, też mu tam podrzucę. Chciał syna, niech go ma, ja chcę być wolna i żyć własnym życiem!« - ..Wolna?«, mówię. »A cóż to zna­czy wolna? Dokąd prowadzi wolność tego rodzaju? Byłaś u So­fitsy, żeby się dowiedzieć nowin o jej córce? Wiesz, że Rena skończyła w burdelu?« Wpadła w furię. Drażniło ją słuchanie prawdy. »pilnuj swego synka chuligana«, powiada, »i niech cię nie obchodzi, co będzie ze mną«. - »Mój synek chuligan«, mó­wię, »jest mężczyzną, ma siusiaka i cokolwiek zrobi, żaden pę­tak ani słóweczka nie piśnie. Kobieta to co innego...« - »Co in­nego? Dokładnie, ale to dokładnie to samo...« - »Obyś nie żało­wała, moje dziecko«, mówię, »jestem twoją matką i martwię się o ciebie, mów sobie, co chcesz...« Zabrała się i poszła. Nie mi­nęło dziesięć minut, przychodzi Bambis z dzieckiem na ręku. »Mamo, p-p-przyjechała«, mówi (gdy był zdenerwowany i trzeź­wy zarazem, okropnie się jąkał), »p-p-przyjechała i zostawiła dziecko n-n-na krześle. C-c-co mam z nią zrobić, g-g-gdzie ją podziać?« Wiesz, Ninka, zobaczyłam wtedy, że się człeczyna po­starzał przynajmniej o dziesięć lat. »Tutaj ją zostaw«, powie­działam. Co miałam robić? Nie chcę nikogo oskarżać. Los pod­ły i tyle. Znowu mi przyszło niańczyć dzieci. Ale niezbyt długo. Po miesiącu przychodzi moja córka w innym dziwacznym ka­peluszu, i powiada: »Przyszłam po dzieci«. - »I co z nimi zro­bisz?« - »Zrzucę je z Białej Wieży do morza. Coś jeszcze chcesz wiedzieć?«"

98

VIII

Potem znowu się przeprowadzili. Kira-Ekawi zmieniała miesz­kania jak rękawiczki. Każda rodzinna awantura miała miejsce w innym domu. Zupełnie jak w teatrze, gdzie dla każdego aktu zmienia się dekoracje. Że Teodor potrafi wieść tak unormowa­ny tryb życia, to prawdziwy cudl

"A więc mój najstarszy syn wyjechał do Aten, a Dimitńs słu­żył w wojsku, w lotnictwie. Mieszkanie koło Rotundy29, o któ­rym ci wspominałam, było za duże i za drogie dla dwóch sa­motnych kobiet. Póki nie byłyśmy pewne, że Teodor znalazł do­brą pracę i będzie nam pomagał finansowo, musiałyśmy zacisnąć pasa. Znalazłyśmy tańsze, w zaułku przy ulicy Egna­tia3°: dwa pokoje z kuchnią, bez okien od ulicy, z podwórecz­kiem otoczonym wysokimi domami. Latem było w tym miesz­kaniu chłodno i z przyjemnością zapadało się w popołudniową drzemkę. Ale zimą, gdy zaczynały padać deszcze i śniegi, mimo zapewnień gospodarza, ściany nasiąkały wilgocią, a przy po­chmurnej pogodzie nie widziało się czubka własnego nosa. Pie­niądze, które zaoszczędziłyśmy na czynszu, wydawałyśmy na

29. Rotunda - zbudowane w czasach imperium rzymskiego (303 r. n.e.) mauzoleum Galeriusza, od poci. V wieku kościół św. Jerzego, w okresie oku ­pacji tureckiej meczet, a następnie muzeum sztuki bizantyjskiej.

30. Egnatia - jedna z gtównych ulic Salonik. Fragment drogi rzymskiej (via Egnatia) zbudowanej ok. 130 r. p.n.e. Saloniki zostaiy zalożone w 316/315 r. p.n.e.

ogrzewanie. Na pierwszym piętrze mieszkał pewien dentysta koło czterdziestki. ze starą gosposią, która mu prała i gotowa­ła. A na drugim gospodarz z żoną i dzieckiem. Dobry był z nie­go człowiek, życzliwy i uprzejmy, za to jego żonal jędza, że trudno o gorszą. Ledwo ją zobaczyłam, od razu wiedziałam, że się nie dogadamy. I nie pomyliłam się! Nie minął miesiąc, jak się wprowadziłyśmy, a już zaczęły się tarcia. Moja przyjaciółka Sofitsa - daj jej Boże zdrowie! - podarowała nam pieska. Na­zwaliśmy go Śnieżynką, bo sierść miał białą jak śnieg. Słowo daję, mądrzejszego psa nie widziałam jak żyję. No, tylko mówić nie umiał. Mój Dimitris zawsze bardzo lubił psy. Gdy dostawał przepustkę, przychodził nie tyle zobaczyć się z nami, ile poba­wić się ze Śnieżynką! Nauczył ją różnych sztuczek: rzucał bam­bosz na podwórze, a ona biegła i go przynosiła; mówił »służ!«, a ta mała bestyjka stawała na tylne łapki i stała tak, póki jej nie powiedział »dość«. Wszystkie cyrkowe psy mogły się przy niej schować. Ale ta jędza, nasza gospodyni, nie znosiła psów. Zaczęła marudzić: raz narzekała, że pies ma pchły, kiedy in­dziej znowu, że ma solitera. »Wasyli!«, wołała do swego małego synka tak głośno, żebym usłyszała, »chodź, dziecko, na górę, nie zbliżaj się do tego parszywego psa, bo się jeszcze jakiegoś śnieżnego pasożyta nabawisz«. Utyskiwała, że pies biega po ogrodzie, siusia i słoneczniki przez to więdną. Jakie słoneczni­ki?«, mówię w końcu któregoś dnia. ·>Co za bzdury pani plecie, moja pani Margaritis! Od kiedy to w grobowcach rosną sło­neczniki? Gdzie tu słońce dla słonecznikóvf? O czym my w ogó­le mówimy!« Żebyś nie myślała, moja pani, powiedziałam sobie w duchu, że tylko ty jesteś taka bystrutka. Gierki słowne bę­dzie mi tu uprawiaćl W końcu postraszyła mnie, że jeśli nie po­zbędę się psa, to mu podłoży truciznę. »Niech tylko spróbuje! Już ja jej wtedy pokażę, gdzie raki zimują«, rzekł Dimitris, gdy mu o tym powiedziałam. ». się trzymaj od niej z daleka. Nie chcę żadnych kłopotów. I tak nie masz czystej kartoteki. Gdy przyjdzie stosowna chwila, sama sobie z nią poradzę«. Stosow­

100 101

na chwila nie dała długo na siebie czekać. Któregoś dnia gospodyni weszła na kuchenne schody i jak nie wyjedzie z pre­tensjami! »Czy już nigdy nie zaznamy spokoju przy tym pa­skudnym kundlu?« i tak dalej, i tak dalej. Z początku uda­wałam, że nie słyszę. Ale gdy się zorientowałam, że ona za wszelką cenę chce, żebym jej odpowiedziała, wyszłam na po­dwórze, zadarłam suknię, a nie miałam na sobie nawet maj­tek, i puściłam donośnego bąka, pryyyk! Wiesz, Ninka, sama nie wiem, jak mi się to udało, tak na zawołanie! I powiedzia­łam: »Oto odpowiedź, moja pani Margaritis, w języku, który pani rozumie!«. Weszłam do środka i zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem..."

"Eee, naprawdę tak zrobiłaś, Ekawi? Zadarłaś suknię?"

"A czemu by nie? Miałam jej po dziurki w nosie. Do niektó­rych ludzi słowami nie przemówisz. Od tamtej pory nie śmiała mi urządzać żadnych scen. Za kaźdym razem, gdy mnie spoty­k a przy bramie, czerwieniła się jak burak. Pewnie sobie my­ślała: Nie wygram z nią i jej tyłkiem. Opowiadam ci to wszyst­ko, żebyś wiedziała, jak napięte były moje stosunki z gospoda­rzami, gdy pewnego pięknego ranka przychodzi moja córeczka i powiada bez ogródek: »Wprowadzam się do was!« A jak ona mówiła! Ze wszystkich moich dzieci tylko ona miała tę okrop­ną salonicką wymowę. Nie wspomnę już o słownictwie. Nie mówiła zwyczajnie: siostra czy serwetka, tylko wszystko to po turecku. »Wprowadzam się do was!«, powiada nie pytając, czy chcę i czy mogę ją przyjąć. Wiedziałam, że tym razem gospody­ni będzie miała prawdziwy powód do wściekłości. A nawet po­mijając gospodynię, był problem z miejscem. Mieszkanie, jak ci mówiłam, było małe. Z wielkim trudem mieściły się nasze meble. Ale czy mogłam jej powiedzieć 'nie'? Zawsze się użalała, że nie traktujemy jej jak członka rodziny. Z Eleni niełatwo się dogadać. Wszystkiego się czepia i wszystko rozumie na opak ­ciągle jej się zdaje, że ludzie krzywo na nią patrzą i źle jej ży­czą. »Dobrze«, mówię, »będzie trochę ciasno, ale jakoś się po­

mieścimy«. O gospodyni i naszych kłótniach nie wspomniałam ani słowem. Mogłaby sobie pomyśleć, że naumyślnie jej to opowiadam. Z początku wszystko było dobrze. Gospodyni nie powiedziała ani słowa, a Eleni zachowywała się nienagannie. Długo to jednak nie trwało. Wkrótce zaczęłyśmy się kłócić z byle powodu. Eleni robiła mi sceny, że biorę Akisa na ręce i śpiewam mu piosenkę, którą nuciła jeszcze moja nieboszczka matka:

Z synem - wesele świekrą będę nie za wiele Z córką - strapienie

skąd na posag wezrrę nie wiem

Piekliła się, że nie rozpieszczam jej córki. Niech mi Bóg wy­baczy, ale brzydszego dziecka nie widziałam jak żyję. Głowę to­to miało jak sagan. »Czy nie mam prawa zajmować się, kim chcę?«, pytałam. »groni ci ktoś? Sama pieść swoją córkę«. Wpadała w furię. Mówiła, że zawsze miałam słabość do chłop­ców, i że ci chłopcy tak mi się jeszcze dadzą we znaki, że popa­miętam, że pieszczotami i pobłażaniem zepsułam Dimitrisa, a ją, gdy była mała, biłam bez powodu, bo byłam o nią zazdro­sna. Bez powodu! Jak ci któregoś dnia opowiem, co wyprawia­ła, gdy była mała, włos ci się na głowie zjeży. »Byłaś o mnie za­zdrosna«, wołała. Ja, Ekawi, byłam zazdrosna o Eleni! Uśmiać się można! »Jesteś wariatką i histeryczką, dlatego ojciec cię zo­stawił i ożenił się z Froso!« Od słowa do słowa zaczynałyśmy się kłócić, aż słyszało nas pół ulicy. Ale ani gospodarz, ani jego żo­na nic nie mówili, dopiero w dwa miesiące od chwili, gdy wpro­wadziła się Eleni, łapie mnie któregoś dnia Margaritis i bardzo grzecznie powiada: »Pani Longos, wie pani, że do tej pory nie mieszałem się w spory między panią a moją żoną. Ona jest tro­chę nerwowa i porywcza. Poza tym mam zasadę, żeby się nie wtrącać w babskie kłótnie. Ale ci goście, pani Longos, ci go­

102 . 103

i

ście... Lepiej byłoby tego nie przedłużać...« Zrobiło mi się głu­pio. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Miałam w końcu trzech dzi­kich lokatorów. »Lada dzień skończą robotę, jeszcze tylko tyn­kowanie zostało«, mówię. »Proszę o trochę cierpliwości, panie Margaritis, wie pan przecież«, mówię, »mąż jej zmarł i zostawił ją z dwójką dzieci«. A co miałam powiedzieć, żeby go wzruszyć? »Jako matka mam przecież obowiązek jej pomóc...« I znowu ani słóweczkiem nie wspomniałam Eleni o tej rozmowie. Powie­dzialam tylko Polikseni. »No to szukajcie innego mieszkania«, odparła. »Czy i tym ja się muszę zajmować?« Biedna Polikseni! Zawsze pełniła w domu rolę mężczyzny. Zarabiała, przynosiła pieniądze i oddawała mi je do ręki. Jakby nie dość było zmar­twień, odkryłam niespodziewanie, że Eleni zadaje się z denty­stą z piętra wyżej! »A kto mi mówił«, powiada z właściwym so­bie tupetem, »żebym się zakręciła koło jakiegoś dobrze usta­wionego faceta, żeby dzieci nie wychowywały się bez ojca? Czego się teraz złościsz?« Tak, tak, moja droga, jeszcze miała czelność z góry mnie traktować. »Głupią ze mnie robisz?«, mó­wię. »Gdzie indziej mężczyzn nie ma? Musisz się wiązać z czło­wiekiem, który mieszka w tym samym domu, żeby gospodyni się dowiedziała i nie zostawiła na nas suchej nitki?« Ale i z tym musiałam się pogodzić. Zresztą, mówiłam sobie w duchu, zo­baczymy, co z tego wyniknie. Nie jest przecież wykluczone, że go omota i wyjdziemy z tego cało - i my, i ona. Któregoś dnia po południu, była może piąta albo pól do szóstej, wpada Sofit­sa i powiada: »Ja tylko na chwileczkę. Ach, takie mam kłopoty z Reną, ale innym razem ci wszystko opowiem. Chciałam tylko zobaczyć, co u ciebie. Nie pokazujesz się tyle czasu. Słyszałaś, co się stało u twojego byłego gospodarza, u Dawikosa?« - »Nie. A co się stało?« - »Czy ty w ogóle gazet nie czytasz?« - »Póki był Teodor«, mówię, »przynosił codziennie Światło, a teraz i tego nie kupujemy. To też wydatek, moja droga. No, ale co się sta­ło?« - »Podłożył ogień i spalił swój własny dom, żeby dostać od­szkodowanie«. - »Nieee...« - »Tak, tak. Całe piętro poszło z dy­

104

mem«. - »Co też mówisz, Sofitsa, jak to możliwe?« - »Ojej, aleś ty czasami naiwna, moja Ekawi«, powiada, »jakbyś nie znała tych skąpców. Po ludziach, którzy ukrzyżowali Chrystusa, wszystkiego się można spodziewać... Na górze mieszkała jakaś chrześcijańska rodzina i poza tym, że byli Dawikosowi winni za siedem miesięcy, Dawikos potrzebował mieszkania dla Alegry, swojej starszej córki - zamierzała wyjść za mąż za pewnego Ży­da handlującego tekstyliami, i nie mieli gdzie się podziać. Da­wikos trzy razy starał się o nakaz eksmisji. Na darmo. Tamci mieli chody w policji. Więc żeby się ich pozbyć, wymyślił ma­chlojkę z pożarem. Któregoś wieczoru poczekał, aż wszyscy za­sną, dostał się do ich kuchni przez świetlik, podłożył ogień, wyszedł głównymi drzwiami jak pan, poszedł do kawiarni na­przeciw, zamówił uzo i zaczął gawędzić ze znajomymi, żeby mieć alibi. Tak przynajmniej twierdził podczas procesu adwo­kat agencji ubezpieczeniowej. Wkrótce przez dach zaczął się wydobywać dym. Dawikos wyskoczył na ulicę i okładając się kułakami po piersiach, wolał: `Mój dom się palic Mój dom się palił' Lokatorzy z płonącego mieszkania obudzili się tymczasem i ogarnięci paniką zaczęli wyrzucać rzeczy przez okno z wyso­kości dwóch pięter. Córki Dawikosa wybiegły na ulicę w noc­nych koszulach, a później przypomniały sobie o babci - miała na imię Nona3' - która nie mogła chodzić o własnych siłach, i zaczęły zawońzić jak to żydowskie płaczki. Cała ulica zerwała się na równe nogi. Zanim prryjechały sikawki, piętro płonęło jak fajerwerk. Że ogień nie przeniósł się na dół, to prawdziwy cud. Następnego dnia Dawikos poszedł do agencji ubezpiecze­niowej, żeby wypełnić formularze i wziąć odszkodowanie, ale agencja wysłała na miejsce wypadku rzeczoznawców, którzy stwierdzili, że to podpalenie, i skierowali sprawę do sądu. Uniewinniono jednak starego sknerę jednogłośnie. Wziął od­szkodowanie, za które nie tylko wyremontował spalone miesz­

31. Siowo "nona" znaczyło w języku ŻydOw hiszpańskich "babcia".

105

kanie, urządził w nim Alegrę i jej męża dusigrosza, ale jeszcze kupił im plac za miastem, w CharilauN. Gdy Sofitsa wyszła, mówię do Eleni: »Chodź, pójdźmy zobaczyć dom Dawikosa, przejdźmy się trochę. Można spleśnieć od tego siedzenia«. Od czasu gdy związała się z dentystą, Eleni bardzo rzadko wycho­dziła z domu. Wzięłyśmy dzieci i poszłyśmy w stronę centrum. Tego samego popołudnia, chyba za sprawą szatana, Dimitris dostał przepustkę. Służył wtedy w Sedes, niedaleko Salonik. , Przyjechał do domu, zastał drzwi zamknięte, więc je otworzył swoim sposobem, czyli gwoździem, wszedł do środka, podjadł sobie - miałam w rondlu bakłażany imam - wyprasował mary­narkę od munduru i wyszedł. Gdy zaczęło się ściemniać, da­łam Eleni znak `idziemy'. Wiktoria przyjęła nas ze wszystkimi honorami. Była ciągle szaleńczo zakochana w moim synu. Po­kazała nam dom i zrobiła kawę, ale nie chciałam tam długo siedzieć. Nie miałam ochoty, żeby Dawikos zastał nas w jej to­warzystwie, aby mówił, że jej mącimy w głowie, bo mamy oko na jego ruderę. A ponieważ był lipiec i zrobiło się okropnie go­rąco, powiedziałam do Eleni: »Chodźmy, posiedzimy trochę w parku« - »Czemu nie...«, odparła. Po drodze wstąpiłyśmy do apteki, gdzie pracowała Polikseni, i powiedziałyśmy jej, dokąd idziemy, aby do nas przyszła, żebyśmy razem wróciły do domu. Koło naszej ławki przechodziła akurat pewna moja znajoma z dawnych lat, gdy byłam jeszcze z moim mężem, przysiadła się i zaczęłyśmy gawędzić wspominając stare czasy. Dzieci wysłały­śmy, żeby się bawiły. ··Weź siostrę za rączkęa, powiedziałam Aki­sowi, »i idźcie się bawić z innymi dziećmi koło fontanny. Tylko ostrożnie! I jak was zawołamy, wracajcie natychmiast!« - »Czyje to dzieci?« - »Mojej córki«. - Tfu, tfu, żeby nie przechwalić! Uro­cze dzieciaki! Daj Boże, żeby się dalej tak dobrze chowały!·, po­wiedziała do Eleni. Eleni rosła z dumy. Pierwszy raz widziałam, że i ona, jak inne matki, jest dumna ze swoich dzieci i, ku mo­jemu największemu zdziwieniu (bo zazwyczaj nie tolerowała moich przyjaciółek), była rozmowna i uprzejma. Ach, jaki to był

piękny wieczór! Od morza wiał wiatr. W którejś z kawiarenek grał patefon. W modzie była wówczas Rezeda:

Rezedo słodka ma, gdzie są lata minione, zapomniane, stracone, ach, powiedzże mi, gdzie...

Na rozmowie miło płynął czas, przyszła Polikseni i kupiła nam lody, a później w zgodzie i harmonii wzięłyśmy dzieci i ru­szyłyśmy w stronę domu. Ach, Ninka, jaka ja byłam tego wie­czoru szczęśliwa! Nie potrafię opisać szczęścia, które czułam. Zachowanie Eleni zrobiio na mnie wielkie wrażenie. Co to się stało, myślałam, że zechciała odwiedzić ze mną Dawikosów, a później pójść do parku! I jeszcze była taka rozmowna! Czyż to nie cud? Tfu, żeby nie zapeszyć! Ach, Boże, grzeszyłam w ży­ciu, przyznaję, choć tylko z głupoty, i słusznie mnie karałeś, ale czy to nie starczy? Tyle już się nacierpiałaml Daj mi spokoj­ną starość. Spraw, żebym żyła w zgodzie z moimi dziećmi, bez złości i nienawiści. Co to da, że jeszcze raz przemówimy się z Eleni? Po co mamy się kłócić? Ona także była nieszczęśliwa, jak i ja. Żeby piekło pochłonęło jej ojca i tę żmiję, Froso, że ją oddali Bambisowi! No, ale co było, to było. Spraw, dobry Boże, żeby omotała tego dentystę, niech się z nią ożeni, niech się nie marnuje jej młodość i uroda! Ulituj się, jeśli nie nad nią, to nad jej dziećmi. Nad tymi biednymi maleństwami, które nie­winnie cierpią za grzechy dorosłych...

Gdy dotarłyśmy do domu, poszłam przodem, żeby otworzyć drzwi, bo ja miałam klucz. Wkładam go do dziurki, patrzę, a drzwi same się otwierają) Wpadłyśmy do środka. Omal nie umarłam ze strachu, zanim znalazłam zapałki i zapaliłam lam­pę. Eleni wyrwała mi ją z rąk, pobiegła do komody, otworzyła szufladę, w której trzymała pudełeczko z biżuterią, i widzę, że łapie się za głowę: »WisioreklK, krzyczy. »Elenil Moje dziecko!

106 ! 10

Uspokój się, poszukaj dobrze!« Ach, ty podły Bożel Więc jeszcze nie czas, żebym zaznała spokoju? Co z ciebie za Bóg, skoro nie '` słuchasz modlitwy matki! Niech diabli porwą i Dawikosa, i park! Że też mi się zachciało wychodzić z domu! »Co teraz zro­bimy`?«, pytam Polikseni. »Co poczniemy?« Eleni dostała wisio­rek w prezencie ślubnym od swego teścia. A teść Eleni był jed­nym z najlepszych jubilerów w Salonikach. Wisiorek był złoty, k miał pośrodku rubin wielkości orzecha laskowego otoczony e' diamencikami. Właśnie w tych dniach Eleni zamierzała zanieść go do złotnika i gdyby dostała dobrą cenę, sprzedałaby go i za­płaciła majstrom za wykończenie domu. Podejrzenie, rzecz ja­sna, padło od razu na Dimitrisa. Eleni mdlała i trzeźwiała na przemian. Współczułam jej z całego serca. Zabrałam się i raz -: dwa obleciałam wszystkie kawiarnie, do których zachodził Di-, mitris. Wchodziłam, pytałam właścicieli i stałych bywalców, ; czy go widzieli, ale nikt go nie widział. Już miałam wracać do i' domu z niczym, gdy pomyślałam o Cygance. Cyganka to taka °y kurewka, która go przyhołubiła, gdy miał zaledwie siedemna­ście lat - widać jej dogadzał. Od tamtej pory awansowała, zo- , stała burdelmamą i inne pracowały na jej rachunek. Jej `dom'' stał tuż za strażą pożarną. Mieszkała na pierwszym piętrze i miała osobne wejście. Wiedziałam to wszystko od mojego wła-, mego syna, który przychodził i z właściwą sobie bezczelnością przechwalał się przede mną zażyłymi stosunkami z ladacznicą. Pojechałam tramwajem. Wysiadłam koło Fontanny, zapytałam, gdzie mieszka Cyganka, poszłam i pukam do drzwi. Wejście było wprawdzie osobne, ale przez żelazne ażurowe schody wi­działo się cały ruch na podwórku. Zobaczyłam wchodzących i wychodzących marynarzy, żołnierzy, i zrobiło mi się niedobrze. Nie potrafiłam pojąć, jak oni mogą czekać w ogonku po to, żeby iść do łóżka z kobietą, która dosłownie przed pięcioma minuta­mi miała innego. Że też nie umarłam, zanim cię wydałam na świat, mój synu, pomyślałam. Na co mi przyszło? Po burdelach muszę chodzić przez ciebie. Wyszła w końcu jakaś starucha

i otworzyła mi drzwi. Na twarzy miała wypisane, czym się trud­niła za młodu. »powiedz swojej pani«, mówię, »że chcę się z nią widzieć. Jestem matką Dimitrisa«. Ale zanim starucha weszła do środka, pojawiła się sama Cyganka. Usłyszała widać naszą rozmowę i wyszła. Nie mam pojęcia, dlaczego mówili o niej Cy­ganka. Miała pożółką cerę, zwiotczałe ciało i okropnie wymalo­waną twarz, ubrana była w czerwoną jak ogień piekielny po­domkę. Boże, pomyślałam, jak mój syn może sypiać z taką szkaradą. »Nie bój się«, mówię do niej, »nie mam nic przeciw to­bie, nie przyszłam tu, żeby ci robić sceny. Podobają ci się mło­dzi chłopcy, wypadło na mojego syna, niech będzie. Ale zakli­nam cię na Boga, w którego wierzysz, jeśli wierzysz w jakiegoś, powiedz mi, czy mój syn tu jest. Muszę się z nim widzieć. W sprawie jego siostry«. Chyba się uspokoiła. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów. »Proszę poczekać«, powiedziała, weszła do środka i usłyszałam jakieś szu-szu-szu, a po chwili pojawił się mój synalek, w piżamie, a jakże!, rękawy miał poza­wijane, bo była trochę za duża (kto wie, do którego z jej ko­chanków należała). Zobaczył mnie i na jego wargach wykwitł znany mi uśmieszek winowajcy, otworzył usta, ale nie dałam mu nic powiedzieć. »Ach, ty draniu, bodaj bym cię na świat nie wydała! Oddaj wisiorek twojej siostry, bo w tej chwili pójdę na policję«. - »Jaki wisiorek, mamuchna?«, pyta. Albo rzeczywiście był niewinny, albo udawał niewinnego. »Głupiego udajesz?«, mówię. »Nie byłeś dziś po południu w domu? Nie wyważyłeś drzwi?« - »Otworzyłem gwoździem«, powiada. »Wyprasowałem mundur, zjadłem bakłażany, nakarmiłem Śnieżynkę i wysze­dłem. Nie mam pojęcia, o jakim wisiorku mama mówi, nawet nie wiedziałem, że Eleni ma jakiś wisiorek«. - ..Przysięgnij na kości swojego ojca«. - »Jak pragnę, żeby mama żyła długo i szczęśliwie«. - »Moje życie zostaw w spokoju!«, mówię. »Gdyby moje życie interesowało cię choć odrobinę, dbałbyś o to, żeby być przyzwoitym człowiekiem! Przysięgnij na kości swojego oj­ca«, - »iVlama jest śmieszna«, on mi na to, »nie wierzę w przysię­

108 109

gi, ale skoro mama się upiera, mogę przysiąc...« - »Jak mówi, że nie wziął, to nie wziął«, wtrąciła Cyganka. Patrzcie ją! Jajko kurę będzie uczyć! Jakbym sama nie wiedzia3a, kiedy mój syn kłamie, a kiedy mówi prawdę. »Czy dobrze panie szukały?«, py­ta. »W zeszłym roku zginęła mi złota bransoletka. Myślałam nawet, że mi ją wzięła Cnotka (Cnotka, proszę ciebie, miała na imię ta stara rajfura, która mi drzwi otworzyła), ale zgrze­szyłam myśląc tak o niej. Poszłam do pewnej wróżki, która mi powiedziała: `Bransoletka jest w domu. Szukaj, a znaj­dziesz'. I znalazłam - w koszu z brudną bielizną«. Nic jej nie odpowiedzia3am, tylko patrzyłam spod oka. Nie miałam zamia­ru wdawać się z nią w dyskusję. Przestąpiłam twój próg, ty la­dacznico, mówiłam do niej w duchu, ale nie wyobrażaj sobie od razu, że ty i ja to to samo. Wiesz, Ninka, zazwyczaj nie winię kobiet, że mają przyjaciół. Jestem przekonana, że wiele z tych dziwek jest w głębi duszy bardziej niewinne niż niejedna dzie­wica, ale tej akurat nie mogłam znieść. Na samą myśl, że ona sypia z moim synem, wnętrzności się we mnie przewracaiy. »Ubieraj się·<, powiedzialam do Dimitrisa, »i chodź ze mną. Przysięgniesz przed swoją siostrą, że nie ty wziąłeś wisiorek. Nie mam odwagi wrócić do domu sama... - »Idź, Mimi«, powie­działa Cyganka, jakbyśmy potrzebowali jej pozwolenia, i zrobiła posępną minę. Popsuliśmy jej wieczór, dlatego. Dimitris znik­nął w środku, ubrał się. Poszliśmy do tramwaju i pojechaliśmy do domu. Dzieci spały. Polikseni położyła się, ale jeszcze nie zasnęła. Eleni siedziała na kanapie z chusteczką do nosa w dłoni. Minę miała jak płaczka najęta do lamentowania nad zwłokami. Ale ledwo zobaczyła brata, natychmiast się ożywiła. Zerwała się i rzuciła na niego jak tygrysica. Dimitris złapał ją, wykręcił jej ręce i powiedział: »'Ilko spokojnie! Nie podskakuj, bo cię uszkodzę i będziesz brzydsza«. - »Boże Jedyny, Panienko Przenajświętsza. Zostaw jąl«, krzyknęłam. »Nie rozumiesz, że poniosła stratę, że jest zdenerwowana! Eleni, moje dziecko«, mówię do niej, »twój brat przysięga na kości waszego ojca, że

nawet nie wiedział o żadnym wisiorku. Poszukaj jeszcze raz, córeczko, może go diabeł ogonem przykrył. Cyganka mi opo­wiadała, że zgubiła złotą bransoletkę i cały dom przewróciła do góry nogami, żeby ją znaleźć, aż w końcu poszła do jakiejś wróżki...« Gdyby w tym momencie oczy Eleni mogły zabijać, pa­dłabym trupem. »Do wróżki poszła...«, zawołała. »Poczekaj no, już ja ci pokażę wróżkę!«, i wyleciała jak burza, trzaskając drzwiami. Wyczerpana psychicznie i fizycznie osunęłam się na kanapę. »Ty podlecu«, powiedziałam do mojego syna. »Chwili spokoju nie zaznałam, odkąd cię urodziłam! 'IYach! Trzasnęło coś w ikonie świętego Dimitrisa, gdy się rodziłeś. Taki już twój los - gdziekolwiek jesteś, siejesz zło. Idź sobie. Idź! Nie chcę cię widzieć na oczy. Wracaj do tej swojej ladacznicy, która robi z tobą, co jej się podoba. Tfu, dorosły mężczyzna! Wstyd! Sy­piać z babuliną starszą od własnej matki«. Wstał i poszedł. Ale nie doszedł pewnie do narożnika, gdy wróciła Eleni z dwoma tajniakami.

Na drugi dzień była niedziela. Polikseni nie pracowała. Sie­działa ze mną w domu i próbowała mnie pocieszyć, bo nie mo­głam dojść do siebie. »No już, niech mama przestanie«, mówiła. ..Nie zna mama swojej córeczki? Taka sama schizofreniczka, jak i mama. W gruncie rzeczy jesteście ulepione z tej samej gli­ny i dlatego ciągle się kłócicie«. Polikseni zawsze była chłodna, najbardziej opanowana ze wszystkich moich dzieci. Podczas naszych sporów z Eleni starała się być bezstronna. »Co to zna­czy `ciągle się kłócicie'?«, mówię. »Ja wzięłam wisiorek? Ja je­stem winna, że ten łobuz zostawił otware drzwi i wleźli złodzie­je? Czy nie w najlepszej zgodzie spędziłyśmy całe popołudnie? Ale przypuśćmy nawet, że to on wziął wisiorek - żeby mu tak łapa uschła! - czy musiała mi, dziwka jedna, przyprowadzać od razu gliniarzy do domu, żeby mnie wypytywali jak jaką zło­dziejkę?« - ..Mama przesadza«, Polikseni zawsze mi zarzucała, że przesadzam. »Ach, Boże! Po co ja tę Eleni wpuściłam do do­mu? I co ja teraz zrobię? Jak mam postąpić?« - »Niech mama

110 111

siedzi spokojnie, niech się mama przestanie martwić i dener­wować...« - »A jeśli go złapią, jeśli się okaże, że to rzeczywiście on zabrał wisiorek i wsadzą go do ciupy?« - »Dobrze mu to zro­bi«. Nie była matką, więc nie rozumiała. Jak nią zostanie, może sobie to wtedy przypomni.

Usiadłyśmy do stołu. Jadłam i płakałam. Wcale nie chcia­łam płakać, ale łzy same ciekły mi z oczu. »Naprawdę nie mogę zrozumieć, co z mamy za człowiek«, powiada Polikseni. »O ile wiem, ludzie, którzy mają prawdziwe zmartwienia, tracą ape­tyt, a mamie apetyt dopisuje znakomicie. Niech mama lepiej zostawi te szlochy i spojrzy na sprawy trochę poważniej«. My­ślałam, że wyjdę z siebie. Zawsze mi zarzucała i nadal zarzuca, że zachowuję się jak na scenie. Nie daje sobie wytłumaczyć, że im bardziej się martwię, tym bardziej chce mi się jeść. Taka jui moja natura i koniec. Ale ona nie może tego pojąć. Więc o mało nie pokłóciłam się także z nią. Eleni tymczasem zabrała dzieci i poszła z nimi zjeść coś do tawerny. Gdy wrócili, dzieci wysziy na podwórko pobawić się przed popołudniową drzemką, a Ele­ni usiadła na materacu na podłodze - żeby oszczędzić miejsca, nie wstawiłyśmy łóżka - i zaczęta kurzyć jak komin. Paliła pa­pierosa za papierosem. Patrzyłam na nią i serce mi się ściska­ło, ale nawet nie miałam odwagi jej tego powiedzieć. Bo z moją córką to jak z dzikim zwierzęciem. Widzisz, że stąpnęło na oset i cierpi, więc zbliżasz się, chcesz mu wyciągnąć cierń, a ono, cap, i gryzie. Nagle Śnieżynka zaczęta szczekać. Szczekała ra­dośnie, jak to pies, kiedy się bawi z dziećmi. Wyszłam więc na podwórko, żeby zabrać dzieci do domu. Od czasu, gdy gospo­dyni przestała zrzędzić, robiłam, co mogłam, żeby jej nie draż­nić. »Chodźcie, dzieci«, mówię, »po południu ludzie chcą odpo­cząć, nie można hałasować«. A Eleni, która tylko czekała oka­zji, żeby się na kimś wyładować, zerwała się, wyleciała na podwórko i dalej dzieciaki szarpać i okładać: »Jazda stąd Bam­bisowe bękarty!", krzyczała. »Do domu i ani słówka, bo stłukę i jedno, i drugie na kwaśne jabłko. Gdyby nie wy, nie musiała­

bym korzystać z jej pomocyw. Mnie miała na myśli. »Czego ty chcesz od tych biednych dzieci, ty megiero?«, mówię. »Jeśli już musisz kogoś bić, żeby zaspokoić swoje krwiożercze instynkty, żeby się wyładować, mnie bij, ty... zbójnico! ty... ach, żeby cię pokręciło! Ale uważaj, nieszczęsna, przyjdzie dzień, i to wkrót­ce, że gorzko będziesz żałować swojego zachowania i wobec mnie, i wobec dzieci, tylko że wtedy będzie już za późno«. - »Ża­łować będę, uważasz?«, ońa na to. »Żałować? Poczekaj no tylko, dam im w skórę naprawdę, zobaczymy, czy się sprawdzą twoje proroctwa«. I ściąga je z materaca, gdzie siedziały cichutko jak trusie, i zaczyna je tłuc. »Ach, ty jędzo., krzyknęłam. »Zosta­wisz te nieszczęsne sierotyl T matko wyrodna! A żeby cię Bóg pokarał, jeśli B6g w ogóle istniejel« - »Żebyś wiedziała, że ist­niejel«, zawołała i popchnęła mnie tak, że upadłam na plecy, na kanapę. »Właśnie dlatego, że istnieje, pozwoli mi doczekać chwili, gdy zdechniesz jak pies. Nie osiągniesz tego, czego pra­gniesz, nie zobaczysz mnie zrujnowanej, żebrzącej na ulicy, nie będziesz triumfować. Nie pozwolę, żebyś mnie zniszczyła, tak jak zniszczyłaś mojego ojca. Będę żyła i się dorobię, choćbyś pękła...« Weszła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami. »A żyj i dorabiaj się«, powiedziałam. »Niech szlag trafi każdego, kto by tego nie chciał. Szczególnie teraz; gdy zostaniesz panią dokto­rową. Ha! ha! hal« - »Mamol", odezwała się Polikseni. »Przestań wreszcie. Chcesz, żebyśmy miały nowe kłopoty?« - »A dajże mi i ty spokój, jeśli łaska. Jestem zdenerwowana i chcę mówić. Jak ty jesteś zdenerwowana, zamykasz się sama w pokoju i sie­dzisz tam o głodzie. A ja chcę jeść i mówić. I ty mnie nie zmie­nisz. Czy nie lepiej powiedzieć, co mamy do powiedzenia, ulżyć sobie, zamiast trzymać wszystko w środku?« - »e czy nie ro­zumiesz, że w ten sposób tylko pogarszasz sytuację?« - »Nie, nie rozumiem! Nie ma nic gorszego od ciszy, gdy się człowiek pokłóci z kimś, kogo kocha. Gdyby była obca, w ogóle bym z nią nie rozmawiała, co najwyżej pokazałabym jej to, co go­spodyni. Ale przecież jest moją córką. Nie mogę spokojnie słu­

112 s. obys Mech mę20w rata 113

chać. jak wygaduje takie banialuki. Coś podobnego! Ona mó­wi, że ja zrujnowałam waszego ojca!« - »Ty!«, wrzasnęła z dru­giego pokoju Eleni. »Ty jesteś powodem tragedii nas wszyst­kich! Ty zepsułaś tego chuligana, twojego synalka, ty go bunto­wałaś, żeby nie słuchał Froso, dlatego musiała go wyrzucić z domu. Ale ponieważ tak bardzo go kochasz, on będzie dla cie­bie karą boską. Najpierw on zgnije w kryminale, a dopiero po­tem ty wyzioniesz duchal« - »Po, po!«, zawołałam. »Odpuść jej, Boże, nie słuchaj, bo nie wie, co mówi. To wariatka!« - »Wiem, co mówię i to bardzo dobrze«, zawołała. »Zapytaj swoją córecz­kę, niech ci powie. Nie myśl sobie, że dlatego nic nie mówi, że się z tobą zgadza - to tylko uprzejmość. Spytaj jąl« ­»A więc to ja byłam winna, że mnie wasz ojciec opuścił?«, py­tam Polikseni. Polikseni milczy. »Ty!«, krzyknęła znowu Eleni. »Z tą twoją zazdrością i histerią, jakby był jedynym mężczyzną na świecie, który ma przyjaciółki. A ty mało miałaś kochan­ków? Przecież wiemy. Całe Saloniki wiedzą!« - »Ja miałam ko­chankóv? Ja? Wymień jednego«. - »Papathanasiu!« - »Jaki Pa­pathanasiu?« - »Adwokat. Nie udawaj, że nie wiesz)« - »Papa­thanasiu moim przyjacielem? Czyś ty zgłupiala?« - »To dlaczego prowadził sprawę za darmo?« - »Bo nienawidził wasze­go ojca z powodów politycznych, świetnie o tym wiesz, i chciał się na nim zemścić wykorzystując moją sprawę. A gdyby nawet był moim przyjacielem, spotykałam się z nim wtedy, kiedy wasz ojciec mnie opuścił. Byłam samotna i pozbawiona opieki, jeśli grzeszyłam, nie tylko z Papathanasiu, ale i ze stu innymi, to niech mnie Bóg osądzi. Możesz wymienić jednego mojego przyjaciela z czasów, gdy byłam z twoim ojcem?« Nie odpowie­działa. »A zresztą«, mówię, »dajmy temu spokój. Wspominki na nic się nie zdadzą. A im dłużej grzebie się w g..., tym bardziej śmierdzi. Otwórz teraz drzwi, bardzo cię proszę, porozmawiaj­my jak matka z córką, zastanówmy się wspólnie, co dalej robić. Nie mam ci za złe, przysięgam, że mi sprowadziłaś do domu gliniarzy. Cokolwiek powiesz, kocham cię, bo jestem twoją

matką«. - »Nie mam matki!«, krzyknęła z drugiego pokoju. »Ni­kogo nie mam. Nawet mój brat mnie okrada, zamiast mi po­móc. Tylko jeden człowiek na świecie mnie kochał, to go zabi­łaś!« - »Kochał cięl«, mówię. »Uśmiać się można! To dlaczego cię oddał temu pijaczynie, Bambisowi? Tu cię maml Dlaczego cię za niego wydał?« Wtedy drzwi się otworzyły i Eleni, jak tygrysi­ca, wyskoczyła ze swego pokoju. Rzuciła się na mnie, przewró­ciła mnie na kanapę na wznak i zaczęła okładać pięściami. Po­likseni była akurat w toalecie. Ledwo usłyszała, co się święci, wyskoczyła i krzyczy: »Elem! Matkę bijesz?« próbowała wydo­stać mnie z jej łap, ale skończyło się na tym, że sama oberwa­ła. »Wynoś się, bo i ty dostaniesz)«, krzyczała Eleni. »Przysię­głam sobie, że jej dam dobrą nauczkę«. I zabrała się do dzieła. Dzieci wrzeszczały, jakby to one dostawały w skórę, co jeszcze bardziej złościło Eleni. Nie stawiałam najmniejszego oporu. »Bij, córko«, mówiłam. »Bij, moje dziecko. Należy mi się. Za mleko, którym cię wykarmiłam.... - »Za truciznę chyba)«, krzyknęła Eleni. »Bij, córko, śmiało, ja nie jestem Eleni, nie po­lecę donieść na policję)« Łzy ciekły mi z oczu strumieniem. Nie z bólu, tylko z żalu. Ale Eleni niczym się nie zrażała. Kiedy wreszcie uznała, że wystarczy, poszła do swojego pokoju i za­mknęła się na klucz. Potargana, z zakrwawionymi ustami i spuchniętymi oczami usiadłam na podłodze i przyglądałam się Polikseni niewidzącym wzrokiem. Czułam się tak, jak po paru litrach wina. Biedna Polikseni szlochając poszła do kuch­ni, przyniosła zimnej wody i zrobiła mi kompresy. Gdy wróci­łam jako tako do siebie i odzyskałam głos, mówię do niej: »Chodźmy stąd. Skoro nie możemy się jej pozbyć, wyjdźmy sa­me«. Nie mówiąc do siebie ani słowa zaczęłyśmy powoli scho­dzić do centrum. Instynktownie kierowałyśmy się w stronę do­mu Sofitsy. Gdy nam otworzyła i zobaczyła moją twarz, jakby w nią piorun strzelił. »Co się staio?«, spytała. »Jak ty wyglą­dasz!« - »Nic takiego«, odrzekłam, »upadłam, uderzyłam się o klamkę u drzwi. Daj mi mocnej gorzkiej kawy, może jakoś

114 ,. 115

wrócę do siebie.. Nie uwierzyła, nie była przecież głupia, ale więcej nie pytała. Zaparzyła nam kawę i podała konfitury z po­marańczy. Posiedziałyśmy u niej z pół godziny - opowiadała nam o swoich kłopotach z Reną. Od pewnego czasu zabiegała o skreślenie Reny z rejestru, na darmo, niestety. Zamiast się odprężyć, zdenerwowałam się jeszcze bardziej. Na dodatek u Sofitsy panował okropny rozgardiasz, bo poprzedniego wie­czoru miała gości i grali w karły... To mnie dobiło. Nagle po­czułam, że nie mogę złapać tchu. Gdybym została tam chwilę dłużej, chybabym się udusiła. »Idziemy«, powiedziałam do Po­likseni. »Do widzenia, Sofitsa, dziękujemy za kawę. Zajdę do ciebie w tych dniach, poprawię ci palto i pogadamy...« Wyszły­śmy na ulicę. Była może piąta. Upał, że kamienie pękały. Ulice i chodniki były bardzo suche i przejeżdżające wozy konne wzniecały tumany kurzu. Sklepy pozamykane, w kawiarniach mężczyźni grali w tawli. W jednej z nich siedział, jak na złość, mój synalek. Spostrzegł nas i wyszedł, żeby z nami porozma­wiać. »Chodź szybciej«, mówię do Polikseni. »Udawaj, że go nie widzisz«. Ale dogonił nas. Gdy zobaczył, jak wyglądam, spo­chmurniał - niewiele przecież trzeba było, żeby się domyślić ­i bez słowa puścił się w stronę domu. Struchlałam. »Po, po! Za­bije ją! Stracę ich oboje, biegnij«, mówię do Polikseni. »Masz młode nogi. Dogoń go!« Polikseni przodem, ja za nią zbliżaly­śmy się już do domu i w momencie, gdy zasapane skręcałyśmy zza rogu, z bramy wypadła Eleni-furia, boso, w rozdartej po­domce i jak wicher popędziła ulicą w górę na posterunek poli­cji. Za nią, poprawiając wojskowy pas, najspokojniej w świecie szedł Dimitris. »Ty bandyto!«, zawołałam. »Zabić ją chciałeś, ty morderco! Własną siostrę, własną krew! Precz z moich oczu, nie chcę cię widzieć! Pamiętaj, jaką bronią wojujesz, od takiej zginiesz!« Weszłam do domu i ledwo usiadłam na kanapie, świat zaczął mi tańczyć przed oczami jak na karuzeli. Głowa opadła mi na piersi, zemdlałam..."

IX

Następnego dnia Eleni zabrała dzieci i rzeczy i przeprowadziła się do swojego domu, choć nie był jeszcze wykończony. W parę dni później przeprowadziła się także lora-Ekawi. Po skandalu, po wizytach policji nie miała odwagi spojrzeć gospodyni w oczy. `'V nowym mieszkaniu dla odmiany rozchorowała się Polikseni - o mało nie umarła. Lekarz zabronił jej morskich kąpieli, bo cierpiała na chroniczny bronchit.

"Ale wiesz, Ninka, dzieci są uparte jak osły. Którejś niedzieli mi się wymknęła i pojechała z koleżankami na plażę do Kara­burnaki. Wypożyczyły łódkę, żeby poskakać i przy kolejnym skoku Polikseni pośliznęła się i uderzyła klatką piersiową o ja­kieś żelastwo na dziobie. Przynieśli mi ją do domu na pół żywą. Sprowadziłam lekarza. »Wylew wewnętrzny·, powiada. »Lodu, szybko!« Przykładaliśmy lód i robiliśmy zastrzyki, lód, zastrzy­ki, no i jakoś żeśmy panienkę od śmierci uratowali. Ale biedny to nawet chorować nie może. Ledwo przestała chodzić do pra­cy, przestali jej płacić. Zaczęłam szyć po domach tak jak wte­dy, kiedy mnie opuścił mąż. Tylko że kim właściwie miałam być - krawcową czy pielęgniarką? Wiesz, jestem trochę nerwo­wa. Nie mam cierpliwości usiąść przy maszynie i szyć tak bez przerwy, jak Afrodyta, na przykład. Do Teodora pisać nie mia­łam odwagi. Wiedziałam, że choć dostał pracę w redakcji Akro­Poiis, pensję miał mizerną. Sam ledwo z niej żył, więc jak miał

117

jeszcze nam pomagać. Sprzedałam futro - ostatnią drogocenną rzecz, która mi zostala z czasów malżeństwa. Przejadłyśmy je. Sprzedałam starą ręczną maszynę do szycia - przejadłyśmy i ją. Bóg jeden wie, co by z nami było, gdyby się nie pojawił Zielonooki... Jestem któregoś dnia w kuchni i smażę sardele, a tu pukanie do drzwi. Otwieram i widzę starszego, szpakowa­tego pana o zielonych oczach. »Dobry wieczór pani!« - »Dobry wieczór. Slucham pana?« - »Czy tu mieszka panna Longos?« ­»Tak. Czego pan sobie życzy?« - »Chciałbym rozmawiać osobi­ście z panną Longos«. - »Panna Longos jest osobiście chora. Proszę powiedzieć, o co chodzi, jestem jej matką«. Niestety, te­go, co jej chciał powiedzieć, rozumiesz sama moja droga, nie mógł powiedzieć mnie. Więc prowadzę go do pokoju Polikseni, a w środku aż we mnie kipi. Moje przeczucia nigdy mnie nie mylą. Wiedziałam, że coś się za tym kryje. I rzeczywiście, po­chyla się, a jakże, i całuje ją w policzek, niczym starą znajomą. Polikseni zaczerwieniła się jak burak. A to ci dopiero, myślę so­bie, ma więc i tego rodzaju znajomości, a ja nic o tym nie wiem. Za moimi plecami! W jego obecności niczego nie powie­działam. Nie była przecież dwunastoletnią dziewczynką. Tam­tego roku skończyła dwadzieścia trzy lata. Nie śmiałam tak od razu robić scen i żądać wyjaśnień. Pobiegłam do kuchni zoba­czyć, czy mi się sardele nie palą. Ale gdy tajemniczy gość wreszcie sobie poszedł, złapałam ją za włosy i mówię: »A teraz, moja panno, gadaj, co to za jeden? Skąd go znasz? Jak on śmie całować cię w mojej obecności?« - "To notariusz«, mówi Polikseni, »z Kawali... Przyszedł kiedyś do apteki po pas prze­puklinowy, i... poznałam go«. - »Czy dlatego, że jest notariu­szem z Kawali i cierpi na rupturę, ma prawo cię całować? Ko­mu ty to mówisz?« - »Daj spokój, mamo, bardzo cię proszę«, ona mi na to. »Jestem pełnoletnia i nie muszę się przed nikim tłumaczyć, co robię i z kim się widuję!« i wyciąga zza koszu­li pięciusetdrachmowy banknot, nówiuteńki, macha mi nim przed nosem i powiada: »Skończ już ten melodramat, przestań

gadać, idź lepiej, zapłać dług sklepikarzowil« - »po, por«, aż się za głowę złapałam. »A więc do tego doszło? Jeśli i ty, córecz­ko, zejdziesz na drogę, którą obrala twoja nic niewarta siostra, to po co ja tu siedzęl Umieraj sobie lepiej, skoro już tak ma być!« No i klótnia gotowa. Polikseni zaczęła płakać, złapał ją kaszel, i to taki, że nie mogła oddychać - z trudnością ją odra­towalam. A zresztą, pomyślałam, przymknę na razie oczy, zo­baczymy, co z tego wyniknie. Co innego mogłam zrobić? Plunie czlowiek w górę - opluje Pana Boga, splunie w dół - własną brodę opluje. Zielonooki był wprawdzie stary, ale nie byłaby ani pierwszą, ani ostatnią, która sobie bierze starego męża. Gdyby rzeczywiście miał zamiar ją poślubić, jak twierdziła mo­ja córka, nie byłoby to takie zle. Tymczasem starałam się nie zostawiać ich samych ani na chwilę. Zachowywałam się jak prawdziwy cerber, chociaż i tak nie mogli robić niczego takiego. Ona byta chora, jej skóra cuchnęła po nieustannych naciera­niach denaturatem, a on, cóż, nie był już dwudziestoletnim młodzieńcem. Siadał w nogach jej lóżka jak leniwy kocur i gadali całymi godzinami. Minęiy ze trzy miesiące. Polikseni wydobrzała prawie zupełnie i za jakiś miesiąc miała wrócić do pracy. Którejś nocy przyśniła mi się Eleni. Była mała, taka jak wtedy, gdy mieszkaliśmy w domu beja, ale to nie był dokładnie tamten dom, wiesz, jak to w snach: człowiek przenosi się z miejsca na miejsce, a teraźniejszość splata się z przeszłością. Więc ten dom z mojego snu stał na wzgórzu, na którym rosło mnóstwo cyprysów; zupełnie jak na cmentarzu. Byłam sama ­slużąca musiała dokądś wyjść - i zeszłam do piwnicy po oliwę do gotowania. Ale zamiast w piwnicy znalazłam się w pustym pokoju, który przypominał - uchowaj Bożel - kostnicę, i w któ­rym było pełno szafek. Nie dwie czy trzy, ale dziesiątki, setki szafek. Zaczęłam je otwierać. Otwierałam i otwierałam bez końca. Wreszcie otwieram tę, która była niby ostatnia, patrzę, a w środku stoi Eleni z rękami skrzyżowanymi na piersiach jak nieboszczyk. »Po, po!«, krzyknęłam. »Pomocy. Pomocyl Nasza

118 119

Eleni umarłat« Krzyczałam przeraźliwie i rwałam włosy z głowy, ale zamiast włosów zostawaly mi w rękach morskie wodorosty, a później węże. Zaczęłam uciekać na górę, żeby się ratować, patrzę, a Eleni schodzi po schodach, pełna wdzięku, wyfioko­wana, z czerwoną kokardą we włosach. ·>Ach, ty wstrętne dzie­wuszysko!«, mówię. »Żeby tak mnie przestraszyć. Jak wyszłaś z tej szafki, że cię nie zauważyłam?« Odwracam się, patrzę, a w szafce siedzi pop. »Pop się śni na kłopoty«, powiedziałam na­stępnego dnia rano do Polikseni.Mówię ci, że coś się tam u niej dzieje niedobrego. Tak źle nie śniła mi się jeszcze nigdy«. - pAbsolutnie nic się u niej nie dzieje«, mówi mi na to Polikseni, która zawsze kpiła z mojej wiary w sny i cuda. "Zjadła mama na noc za dużo cieciorki«. Ale ja dręczyłam się przez cały dzień. HWiesz co, Polikseni«, powiedziałam w końcu, Hnie gniewaj się, ale pójdę, zobaczę, co u nich słychać. Czy dlatego, że Eleni jest zawzięta i przez tyle czasu nawet się nie zainteresowała, czy ży­jemy, czy umarłyśmy, musimy i my postępować w ten sposób? Schowam ambicję do kieszeni i pójdę. Nie tyle o nią mi chodzi, ile o te biedne dzieci. Kto wie, czy nie głodują od czasu, gdy dentysta ją zostawił. Achl«, mówię, Hjakby to było dobrze, gdy­bym mogła wziąć do nas chłopca, wychować go na porządnego człowieka, żeby się nią zajął, jak będzie stara, nawet jeśli nigdy mi za to nie podziękuje. Zrobiłybyśmy dobry uczynek. Tylko nie zaczynaj starej śpiewki, że nie mamy pieniędzy. Skoro jest co włożyć do garnka dla nas obu, to i dla trojga starczy, tak czy nie? Co ty na to?« Podniosła ręce do góry, jakby się podda­wała. »Słowo daję, nie mogę zrozumieć, co z mamy za człowiek! Z własnego doświadczenia mama wie, że za każdym, ale to za każdym razem, gdy się mama miesza w sprawy Eleni, źle się to kończy. Po co szukać zwady? Nie potrafi mama żyć bez cią­głych awantur?« - »Nie potrafię!« Mów sobie, co chcesz, pomy­ślałam, żebym tylko mogła wziąć to dzieckol Czy mama nie ro­zumie, że to nie żarty, że trzeba się nad tym zastanowić«. ­»Nie, nie rozumiem.. - »W takim razie«, powiada, Hpo co mama

mnie pyta? Niech mama idzie, ale niech mama dobrze uważa: w żadnym wypadku niech mama dziecka nie bierze, jeśli ona sama go nie da!« - "A co to ja, Cyganka? Złapię go do worka i ucieknę, czy jak?...« Wstałam, ubrałam się, raz - dwa i już byłam w Kule-Kafe. Padał śnieg i wiał mroźny wiatr, nawet ścieki w rynsztokach zamarzły. 'IYzeba pomieszkać w Saloni­kach, żeby wiedzieć, jak może być zimno. Tam nie taka zima jak w Atenach. W Atenach parę brykietów z wysuszonych pe­stek oliwki wystarczy w piecyku. W Salonikach, jak w piecu porządnie nie buzuje, trudno wytrzymać. W końcu dotarłam do domu Eleni. Jeden pokój był jeszcze nie wykończony. W oknie zamiast szyb wisiał kilim. Przed drzwiami stała blaszana becz­ka pełna gaszonego wapna. Niech ją diabli, pomyślałam, nawet wszystkich okien nie zdąiyła jeszcze oszklić! Żeby tak się pro­wadzić i nie mieć pieniędzy, to już szczyt wszystkiego! Skoro i tego robić nie potrafi, to po co męża zostawiła? Stukam do drzwi. Cisza. Zaglądam przez okno i widzę dzieci, skulone jed­no przy drugim, w łóżku - darły dla zabawy gazety i złotka z pudełek po papierosach. Ledwo Akis mnie zobaczył, wysko­czył z łóżka, podstawił sobie krzesło i otworzył okno. Ucało­włam go. »Gdzie mama?« - .Wyszła«. - pA kiedy wróci?« - Wie­czorem...« Zaczął trząść się z zimna i kasłać jak stary suchot­nik. HDo łóżka, moje dziecko, bo jeszcze zapalenia płuc dostaniesz«. Co za matka, pomyślałam, żeby zostawić dzieci w takiej lodowni bez piecyka i latać po mieście! Żeby moje wnuki, moje własne wnuki żyły jak sieroty w powieściach!... Nie mogłam się z tym pogodzić. Z dziesięć minut stałam pod oknem niezdecydowana. Rozmyślałam nad słowami Polikseni, żebym w żadnym razie nie brała dziecka, jeśli Eleni sama mi go nie da. Ale ani wrócić do domu z niczym nie chciałam, ani siedzieć tam w taki mróz i na nią czekać. Mogla przyjść i o dziesiątej wieczorem. Drzwi zamknęła od zewnątrz, a klucz wzięła z sobą. Im dłużej słuchaiam kaszlu Akisa, tym mniej sensu widziałam w przestrogach Polikseni. Poszłam do kiosku,

120 121

kupiłam czekoladę, wróciłam i znowu czekałam z dziesięć mi­nut. »Moje dziecko«, mówię w końcu do Akisa, »chcesz zamiesz­kać u mnie?« A niech Polikseni krzyczy, pomyślałam, ma nie więcej oleju w głowie niż Eleni. Wezmę dziecko i niech się dzie­je wola nieba. »Tak«, mówi Akis. »To wstawaj i ubieraj się«. Wstał i się ubrał. Nosił ciągle ten sam płaszczyk, który mu uszyłam przed dwoma laty, i rękawy sięgały mu do łokci. Jak osiołek rośnie, siodełko maleje. Podałam mu czekoladę. »Daj siostrzyczce«, mówię. »Tobie kupimy drugą«. Serce mi się ści­skało na samą myśl, że dziewczynka zostanie sama, ale co miałam robić? Nie stać mnie było na wzięcie obojga. To, że bra­łam jedno, i tak było dla Eleni dużą pomocą. Mogła trochę le­piej karmić i trochę lepiej ubierać drugie. »Pocałuj siostrę«, mó­wię Akisowi. »A ty, moja mała, pocałuj braciszka... Wejdź, Akis, na krzesło, to cię wezmę!...« Gdy wróciliśmy do domu, było już` ciemno. Położyłam od razu Akisa do łóżka, dołożyłam do pieca i posty wiłam mu parę ciętych baniek, żeby uszła niedobra krew. Ugotowałam smacznej zupy na głowiźnie i go nakarmi­łam. A później usiadłam na kanapie z mandoliną i zaczęłam mu śpiewać do snu. Spiewało się wtedy Kamizelkę.

Kamizelki ci skroiłam

W znoju, trudzie ją uszyfiam Byś co nosić miał...

"Nie wiedziałam, że umiesz grać na mandolinie", powiedzia­lam do kiry-Ekawi, "tak mi cykasz te swoje tajemnice".

"Umiem... Uczyłam się razem z dziećmi. Brałam lekcje, żeby zdopingować Teodora. Teraz nie gram już od lat. Nie mam ani głowy, ani ochoty na takie rzeczy. A przede wszystkim nie mam mandoliny. Mój kochany synalek przyszedł któregoś popołu­dnia, gdy nas nie było w domu, wziął sto drachm z szuflady Polikseni i mandolinę - zostawił tylko kostkę. Jeszcze się ta kostka poniewiera w pudełku z guzikami..."

***

Tak się sprawy miały, gdy przyszedł list, w którym Teodor pi­sal, że znalazł drugą pracę z pensją dwukrotnie wyższą niż w redakcji, że powodzi mu się bardzo dobrze i żeby się nie mar­twily, bo mieszka u cioci Froso, która chodzi przy nim niczym sluźąca i nawet mu krochmali kołnierzyki, że jego zdaniem przyszedł czas, by i one zdecydowały się na wyjazd do Aten ­póki nie znajdą odpowiedniego mieszkania, będą mile widziane u cioci Froso, która im przesyła moc serdecznych pozdrowień!

"Wiesz, Ninka, czytałam ten list i czytałam, i nie wierzyłam własnym oczom. Ta czarownica, która mi ukradła męża, kradła mi teraz mojego syna! A on, pętak bez ambicji, obrzydliwiec wy­rachowany, zamieszkał u kobiety, która zniszczyła naszą rodzi­nę - żeby mieć koszule wykrochmalone! Nie moglam się uspoko­ić. Czytałam i płakałam. I jeszcze miał czelność proponować, że­bym ja u niej zamieszkała. Ja, Ekawi, miałam zamieszkać pod jednym dachem z Froso! Czy słyszałaś kiedyś, żeby dziecko zlo­żylo matce równie potworną propozycję? No, ale powiedzmy, że bym się zgodziła, różne rzeczy się zdarzają, tylko co ja miałam robić w tych Atenach! Jeśli ten krzykacz, ten hipochondryk są­dzi, że przyjadę i będę mu prowadzić dom, myślałam, że pozwolę się zamęczać jego dziwactwami - a to za słone, a to za pieprzne, a to go nie obudziłam w porę - to się grubo myli. W Salonikach miałam przynajmniej przyjaciółki: Domnę, Softisę, kirę-Mario, mogłam do nich iść i się wyżalić. Poczciwa kiry-Mario. »Ach, mo­ja kochana Ekawaki, z garów zrobili kadzielnicę, a z łajna kadzi­dlo«, mawiała. W Salonikach miałam ciotkę Angelę, kuzynkę mamy, którą odszukałam jeszcze w czasach mojego małżeń­stwa. A gdy owdowiałam, często jeździłam ją odwiedzać. Miesz­kala za Salonikami, w Agia Triada - pół godziny motorówką. Kaźdego roku spędzaliśmy u niej lato za darmo, i ptasiego mle­ka nam nie brakowało. Saloniki to moje wspomnienia. Każdy kamień coś mi przypominał. Tam byłam bardzo szczęśliwa i bar­dzo nieszczęśliwa, tam otworzyły mi się oczy i zrozumiałam, jak

122 123

obłudne jest życie. Nie mówiąc już o tym, że Saloniki to raj dla -' biedoty. Wszystko za półdarmo: sardele, krewetki, małże - i to jakie! A w Atenach bym tego na oczy nie widziała - w ogóle jak ', ja bym tam żyła? Jechać do Aten, żeby znowu mieć do czynienia z Afrodytą i Miltiadesem! Z niego też lepszy numer. Wracając ', z wojny w Azji Mniejszej zatrzymał się parę dni w Salonikach. Trochęśmy się przemówili i podczas tej utarczki był na tyle bez­czelny, żeby mi powiedzieć, że jestem wariatką i słusznie Longos zrobił, że mnie zostawił! Tak mi się braciszek udał! Dach nad głową, który mu teraz daję, i ten kawałek chleba, choć bez oma- y' sty, to i tak więcej, niż mu się należy, "Niedoczekanie twoje, sy­neczku!«, mówię do Polikseni. Wiedziałam, że ona także nie zgo­dziłaby się zostawić swojego Zielonookiego i jechać do Aten. »Siadaj«, mówię, »i napisz do Teodora, że na razie lekarz nie po­zwala ci się przeprowadzić«. Ale człowiek rozrządza, Bóg stano-'' wi. Dimitris służył wtedy w jednostce ochrony pogranicza. Prze­nieśli go z lotnictwa do piechoty, bo z powodu kobiety pobił ja­kiegoś chorążego. Przyjechał pewnego popołudnia do Salonik ­niespodziewanie - i zastał Zielonookiego siedzącego w nogach łóżka Polikseni. Spojrzał świdrem. Nietrudno było się domyślić, w czym rzecz. Nawet się z nim nie przywitał, tylko zaciągnął mnie do kuchni, złapał za ramiona, zaczął mną trząść i żądać wyjaśnień. »To jest ten opiekun?«, mówi. »Nie rozumiesz, że ją sprzedajesz? Sprzedajesz!« - »A co mam robić?«, mówię. »Dać jej umrzeć, biedaczce? Tego byś chciał? Martwą byś ją chciał wi­dzieć? Zamiast odzywać się w ten sposób do własnej matki i zgrywać bohatera, czemu sam nie jesteś porządnym człowie­kiem i nam nie pomagasz? Żebym chociaż po więzieniach latać nie musiała!« Na to, moja kochana, złapał półmisek z kredensu i trzask nim o posadzkę. »Ach, żeby ci łapy uschły!«, zawołałam. »Najpierw zarób uczciwie, ty złodzieju zatracony, na te półmiski. Później będziesz sobie tłukł, ile wlezie, ty alfonsie jeden«. A on łapie następny, najlepszy, jaki miałam, na którym podawałam makarony, i bęc! o podłogę. »Akisl«, wołam. (Polikseni odprawiła

tymczasem Zielonookiego, wskoczyła do łóżka i ze strachu trzę­sła się jak osika). »Akis, leć no, dziecko, po stójkowego. Powiedz, że mamy w domu mordercę!« Wpadłam w panikę. Gotów nas po­zarzynać, myślałam. Ale gdy Dimitńs zobaczył, że chłopiec szy­kuje się, by biec po policję, uderzył w płacz. Szlochał jak baba. Wziął z podłogi plecak, bez słowa otworzył drzwi i wyszedł. By­łam okropnie zdenerwowana i całą złość wyładowałam na Polik­seni. Doszło do karczemnej awantury. Już od jakiegoś czasu za­mierzałam powiedzieć Zielonookiemu: albo się pan z nią ożeni, albo proszę do nas więcej nie przychodzić. Kłótnia z Dimitrisem żywo mi przypomniała o moich obowiązkach. No i nie mogłam sobie darować, że tak ostro mu powiedziałam. Płakałam, biłam się w piersi i powtarzałam w duchu: Wybacz mi, moje dziecko, wiem, że nie ty jesteś winien, To moja wina, moja wina, moja... Jakby nie dość było tego wszystkiego, dowiedziałyśmy się od jednej mojej znajomej z Kawalii, że Zielonooki, który przedsta­wiał się nam jako kawaler, nie tylko był żonaty, ale miał dwie córki starsze od Polikseni! Więc chociaż Polikseru go kochała, choć płakała i rozpaczała, zrozumiała w końcu, że przedłużanie tej znajomości nie ma żadnego sensu. Z drugiej znowu strony, mimo pomoćy Zielonookiego zalegałyśmy z czynszem i gos­podarz miał pretensje. Były więc dwa rozwiązania: albo zapłaci­my, albo znajdziemy inne mieszkanie i się wyniesiemy. »Chy­ba że pojechałybyśmy do Aten«, mówię któregoś dnia do Polikse­ni. Zdążyłam się jakoś oswoić z tym pomysłem. Do diabła z Salonikami i ich zaletami, powiedziałam sobie w duchu, do diabła z przyjaciółkamil Jaki z nich miałam pożytek przez te wszystkie lata? Do diabła z ciotką Angelą, z małżami i krewetka­mi! Wrócę w rodzinne strony, do pięknej Attyki! Tam też jest morze! Zebrałyśmy nasze graty, zostawiłyśmy je na przechowa­nie w porcie i do dnia, w którym odpływał statek, mieszkałyśmy u Eleni - nie pokłóciłyśmy się ani razul... W końcu przyszedł dzień odjazdu. »Amfitritis« odpływała o dziewiątej wieczorem. Upewniłyśmy się najpierw, czy nasze meble ulokowane są w ła­

124 125

downi w dobrym miejscu, potem znalazłyśmy na pokładzie osło­nięty od wiatru kąt blisko komina i rozłożyłyśmy posłania. Gdy rozległ się dzwonek, sygnał dla odprowadzających, schyliłam się i ucałowałam Eleni i jej córeczkę. »Nareszcie«, powiedziała Poli­

v kseni, »choć raz widzę, że się kochacie«. - uMmm«, ja na to, »Ele­

ni pełna miłości do matki. Tego jeszcze nie było!« Chciałam to obrócić w żart, bo bardzo się wzruszyłam. »Pewnie, że cię ko­cham«, zawołała Eleni, gotowa do kłótni. »Ja cię kocham. To ty nigdy mnie nie znosiłaś. Żadne z was mnie nie znosiło. Zoster- '­łam teraz w Salonikach sama jak kołek w płocie«. I się rozpłaka­ła. »Uważaj tam, bestyjko«, powiedziała do Polikseni (zawsze na- ;' zywała ją pieszczotliwie bestyjką), »uważaj na siebie. Rozejrzyj się za jakimś narzeczonym, ale jeśli by miał być taki jak Bam­bis, to już lepiej zostań starą panną. I napisz coś od czasu do czasu...« Pochyliła się i ucałowała syna. »Bądź grzeczny«, powie­działa, »słuchaj babci i nie zapomnij całkiem o mamie. Pocałuj siostrzyczkę...« - »Czego ten mały płacze?«, spytał mnie mary­narz, który podnosił trap. »Płacze, bo odjeżdża od mamy i sio­stry«, mówię. »Przejdzie mu«. Światła Salonik oddalały się i od­dalały, aż wreszcie zniknęły zupełnie. Księżyc jeszcze nie wze­szedł. Pasażerowie pierwszej i drugiej klasy zeszli do kabin, ci, co zostali na pokładzie, także zaczęli układać się do snu. Po po­żegnalnym zgiełku, po nawoływaniach nastała cisza przygniata­jąca piersi niczym ołów. Patrzyłam w niebo pełne gwiazd i przy­pomniałam sobie, jak przed dwudziestu laty płynęłam do Salo­nik statkiem Czerwonego Krzyża, ile było we mnie wiary, jakie snułam marzenia. A teraz? Z czym teraz wracam? Serce mi się ściskało. Patrzyłam na gwiazdy, na zielone i czerwone światło la­tarni na mostku kapitańskim, słuchałam plusku fal w ciemno­ści i czułam się tak bardzo samotna, jakby nie tylko na tym statku, ale na całym bożym świecie nie było ani jednego człowie­ka, któremu mogłabym położyć głowę na kolanach i zapłakać..." Tak znaleźli się w Atenach.

Część druga

Czego bym nie dała, żeby być świadkiem jej spotkania z wielką rywalką! I pomyśleć, że dom Froso stał zaledwie o trzy przeczni­ce dalej od naszego! Mieszkaliśmy wówczas przy ulicy Sinasa.

"Powiedz, Ekawi, czy ona była ładna?", pytałam. Lubiłam ten komiczny, pełen obrzydzenia grymas, który pojawiał się wówczas na jej twarzy - krzywiła usta z ironią i lekceważeniem.

"Hm, oczy miała ładne i dobrą prezencję, a poza tym - suka, i tyle. I nie miała połowy zębów. Nie wspominaj o niej, bardzo cię proszę, bo aż mną trzęsie... Już w kolejce elektrycznej, gdy jechaliśmy z Pireusu do Aten, mój synek, mądrala, zaczął mi udzielać rad i pouczać mnie, jak się mam zachować. "Niech mama uważa«, powiada, "żeby nie wracać do przeszłości. Bar­dzo prosię, niech się mama zachowuje z godnością«. Wpadłam we wściekłość. MTy mnie będziesz uczył zachowania, smarka­czu?, mówię. Ja urodziłam ciebie czy ty mnie? Jeszcze na do­bre nie przyjechałam, a ty już zaczynasz stawiać mi warunkil Jeśli tak ma być nadal, to natychmiast, tym samym statkiem wracam do Saloniki...« Dotarliśmy na plac Omonia32 i wsiedli­śmy do autobusu - meble miała przywieźć ciężarówka. Boże mój, jak te Ateny się zmieniłyl, myślałam. Jakie domy, ile sa­mochodów! A hałas! Tłok! Było rano i ludzie szli do pracy. MTa­

32. Plac Omonia (plac 2.gody) - jeden z centralnych placów Aten

129

kie są, moja kóchana, Ateny!«, mówię do Polikseni, która roz­glądała się z zachwytem. »Tu się wychowałam, nie to, co wy, dzieci prowincji!« Nagle ogarnęła mnie nieopisana radość. Wszystko mi się wydawało piękne, miałam ochotę rzucać się ludziom na szyję. Obok przystanku, gdzie wysiedliśmy, stał stragan z kwiatami. Patrzyłam na zawilce, na Lykabet z ko­ściółkiem Świętego Jerzego na szczycie i łzy napłynęły mi do oczu. Dom Froso miał dwa frontowe okna, a nad drzwiami dwa sfinksy podtrzymywały doniczki z kaktusami. Teraz i ten dom został zburzony, a na jego miejsce wybudowano jeszcze jedną obrzydliwą kamienicę z mieszkaniami do wynajęcia. Froso przeniosła się za miasto, do Peristeri, ale wtedy mieszkała w najlepszej dzielnicy, na Kolonaki! Dotarliśmy wreszcie na po­dwórze. Usłyszała nas i wyszła: w kuchennym fartuchu, nie uczesana, stara - wypadła jej tymczasem reszta zębów. Gdy mnie zobaczyła, dziesięć razy zmieniła się na twarzy - czerwie­niła się, bladła, żółkła, zieleniała, nie wiedziała, co powiedzieć, jak zacząć. A ja, co tu duio mówić, Ninka, nie denerwowałam się wcale. Czułam się tak szczęśliwa, że byłam gotowa wyba­czyć nawet Froso. »No, czego stoisz i się gapisz?«, mówię do niej. »Dalej, pozwalam ci się pocałować. Nie udawaj cierpiętni­cy i nie becz. To ja powinnam płakać, nie ty. Janis był naszym jabłkiem niezgody - zjadłyśmy je po połowie i dajmy już temu spokój« - »Zestarzałyśmy się, Ekawi«, mówi do mnie. »tyle lat minęło...« - »Ty może się zestarzałaś«, odparowałam, »ja tam je­stem młoda. No, zaparz kawę, bo mi w gardle zaschło«. Silnego wrażenia doznałam dopiero wtedy, gdy weszłam do salonu i nie spodziewając się tego wcale zobaczyłam jego fotografię; był w oficerskim mundurze partyzanta z czasów walk o Macedo­nię. Gdzie ją wetknęła, gdy dzieliłyśmy rzeczy, jak to sig stało, że jej wtedy nie zauważyłam - nie mam pojęcia. Spostrzegła moje wzruszenie i powiedziała: »Chodźcie, usiądziemy w kuch­ni. Aaa, co za urodal«, zwróciła się do Polikseni. »A to kto? Syn Eleni! Tfu, żeby nie zapeszyć - wielki już chłopak z niego!...

Gdybyście przyszli dziesięć minut wcześniej, zobaczylibyście dzieci. Poszły właśnie do szkoły. A co słychać u Dimitrisa? Kie­dy przyjedzie?« I tak dalej, i tak dalej, jak gdyby nigdy nic. Tak, Ninka, jak gdyby nigdy nic... Ale trzeba przyznać, że póki u niej mieszkaliśmy, dogadzała nam, jak mogła. Jej matka, a moja ciotka - zgręza bez sumienia, która osłaniała swoją có­reczkę, gdy ta kradła mi męża - prowadziła dom pewnej boga­tej rodzinie, niedaleko palacu. Wynosiła stamtąd całe paki ma­sła, wielkie puszki oliwy i je nam dawała. Zanim znaleźliśmy mieszkanie i wyprowadziliśmy się od Froso, wyrżnęła im pół kurnika. Dzień w dzień jedliśmy kury. Raz tylko poszłyśmy z Froso na noże, a i to przez dzieci: jej syn był prawie równolat­kiem Akisa - może z rok albo ze dwa starszy. Wujek z sio­strzeńcem bawili się jak wielcy przyjaciele, aż któregoś dnia diabli ich podkusili i zaczęli swoje dziecinne przechwałki. »A ja mam szpadę, a ty nie«. - »A mój bębenek jest większy od twoje­go«. Aż tu ni stąd, ni zowąd syn Froso mówi do naszego: »A mo­ja mama jest panią Longos!« - »Moja babcia też jest panią Lon­gos!« - »Twoja babcia nie jest panią Longos«, Fanis na to, »bo twój dziadek ją zostawił i ożenił się z moją mamą, bo była ład­niejsza!« - »Ha! hal ha!«, odpowiada mu nasz. »Wcale nie była ładniejsza, tylko była czarownicą, rzuciła na niego urok i ukra­dła go mojej babcil« Fanis poszedł z płaczem do matki i powia­da: »Akis mówi, że jesteś czarownicąl« Więc Froso do mnie: »To nie w porządku opowiadać dziecku takie rzeczy!« - »A jest w po­rządku«, ja jej na to, »gdy ty opowiadasz swoim bękartom, że cię Janis wziął, bo byłaś ładniejsza? Popatrz w lustro na swoją wymokłą buźkę«, mówię, »to zobaczysz, która z nas jest ładniej­sza«. A ponieważ usiłowała protestować, dodałam: »I siedź ci­cho, bo jeszcze dziś pójdę do prokuratora i udowodnię ci, to naprawdę drobiazg dla mnie, która z nas jest panią Longos, która z nas jest w ogóle panią!«

Trzeba ci wiedzieć, że gdy Janis umarł, nie prowadziłam da­lej sprawy o oficjalne unieważnienie ich małżeństwa i w papie­

130 131

rach ona figurowała jako legalna wdowa. Zdenerwowała się, rozpłakała, ale co mogła zrobić? Zresztą akurat wtedy znaleźli­śmy sobie mieszkanie przy ulicy Kolokinthus, niedaleko moich starych śmieci. Załadowaliśmy rzeczy na furę i już byliśmy go­towi do odjazdu, gdy sobie przypomniałam o fotografii. »Chwi­leczkę«, krzyknęłam do woźnicy. Wbiegłam do domu, zdjęłam fotografię ze ściany, wyszłam i dałam ją Akisowi, który siedział wysoko na tobołach. Froso zbladła, ale nie śmiała nic powie­dzieć. Zanim sama weszłam na wóz, pochyliiam się i ją pocało­wałam. Nie fałszywie, przysięgam ci, Ninka, na życie Dimitrisa, a wiesz, jak się boję, jak drżę o niego - sama nie wiem, co mnie napadło. Byłam okropnie przejęta, czułam, że tego dnia kończy się cały długi etap mojego życia i zaczyna nowy. Miałam tyle obaw, tak bardzo potrzebowałam boskiej pomocy, że nie chcia­łam go zaczynać z sercem pełnym nienawiści i złości. Miałam wręcz wrażenie, że Froso nie była kobietą, która ukradła mi męża i zrujnowała życie, ale że ona także była ofiarą - licho wie jakiego złego ducha - i było mi jej żal. Oczywiście nie dałam te­go po sobie poznać. Obróciłam wszystko w żart. »'Imczasem, kuzynko!«, powiedziałam. »Dziękuję za gościnę. Wprawdzie tro­chę późno, ale w końcu się zrewanżowałaś. Jedziemy«, powie­działam do woźnicy, który czekał z batem w dioni. »Jedziemyl Ulica Aleksandra Wielkiego!...«"

***

Jednym z powodów, które rozwiały wątpliwości kiry-Ekawi i skłoniły ją do podjęcia decyzji o przeprowadzce do Aten, było przekonanie, że, prędzej czy później, także Dimitris będzie mu­su przyjechać w ślad za nimi. Kira-Ekawi miała nadzieję, że zmiana środowiska dobrze mu zrobi. W Salonikach zaczynał się czuć jak wyrzutek społeczeństwa. Policjanci - mówił o nich: gliniarze - znali go jak zły szeląg. A gdy oni raz się do kogoś dobiorą, to już nie popuszczą. W Atenach Dimitris uwolniłby się i od nich, i od kolesiów, którzy go sprowadzili na manowce.

Odciąłby się od tego, co minęło, miałby szansę zapomnieć o przeszłości i rozpocząć nowe życie.

" ..No i rzeczywiście, Ninka, ledwo wyszedł z wojska, przyje­chał do Aten. Teodor natychmiast znalazł mu pracę u grawera. W każdą sobotę wysyłałam Akisa do warsztatu, Dimitris dawał mu sto drachm na dom, a ja całowałam banknot, który mały przynosił, i płakałam ze szczęścia, bo Dimitris nareszcie uczci­

e zarabiał na chleb. Ale gdy ja, biedaczka, myślałam, że wszystko idzie ku dobremu i dziękowałam Bogu, że wysłuchał moich próśb, zło czaiło się gdzie indziej: opary kwasów, które wdychał w warsztacie, zatruwały mu płuca. Któregoś dnia, w południe, wrócił do domu blady jak śmierć i zaraz poszedł do łóżka. Biegnę do niego z termometrem, a on mówi: »Miskęl Szybko!« Dałam mu miskę - zwymiotował kawałkami czarnej krwi i zielonkawą jak żółć cieczą. Poczciwy Teodor użył wszel­kich środków, żeby załatwić mu pobyt w sanatorium dla gruźli­ków. Na szczęście było to pierwsze stadium choroby i po roku Dimitris stamtąd wyszedł. Ale sama rozumiesz, do pracy u gra­wera nie mógł już wrócić. Zaczął się włóczyć po kawiarniach przy placu Omonia. Zadawał się z jakimiś przestępcami, którzy tak go przeszkolili, że się zrobił dziesięć razy gorszy, niż był w Salonikach. Wiesz, w Atenach miał szersze pole do działania. I jak zwykle bezczelnie opowiadał mi o swoich podłych wyczy­nach: jak to sprzedał komuś ze wsi miedzianą obrączkę za zło­tą, jak poszedł do jakiegoś homoseksualisty, żeby mu zrobić przyjemność, ale tylko wyłudził od niego sto drachm szanta­żem, i poszedł sobie, zostawiając tamtego na lodzie, jak ukradł prostytutce węzełek z pieniędzmi spod poduszki i tak dalej, i tak dalej. »Nie masz krzty wstydu, ty draniu?«, mówiłam. »W nic nie wierzysz? Czy tak cię wychowywałam? Tego uczy­łam? A jak cię złapią, ty oszuście, jak ci spuszczą lanie i dosta­niesz krwotoku, czy wiesz, że możesz umrzeć?« - »Nie bój się«, odpowiadał, »nie złapią mnie«. Jakbym słyszała jego ojca. »Nic się nie bój, jestem nieuchwytny jak Fantomas«. Ale nosił wilk

132 133

razy kilka... W jednym ze sklepów przy ulicy Hermesa znikały co jakiś czas a to dwie, a to trzy sztuki materiału. Zamki były nie naruszone, wszyscy pracownicy - ludzie godni zaufania. Zmieniono więc zamki, lecz materiały znikały nadal. Policjanci łamali sobie głowy nad rozwiązaniem tej zagadki. Aż wreszcie pewnego wieczoru zostawili w sklepie tajniaka, który złapał Fantomasa na gorącym uczynku. Otóż pewien handlarz ulicz­ny zawarł bliższą znajomość z właścicielem sklepu bławatnego i uzyskał od niego pozwolenie na przechowywanie swojego kra­mu na kółkach w sklepie - dla bezpieczeństwa. Wózek był pu­sty w środku - jak koń trojański - i w jego wnętrzu kryl się mój sprytny synalek. W nocy wychodził i nie śpiesząc się wybierał materiały, które mu się podobaiy. Rano jego wspólnik wywoził go głównym wejściem, pod nosem właściciela sklepu jak gdyby nigdy nic. Dostał rok. Po dziewięciu miesiącach ułaskawili go i wyszedł, ale jakby nie dość miał złych skłonności, w więzieniu nabawił się jeszcze jednej - został komunistą. Zaczął wygłaszać mowy o równości i sprawiedliwości społecznej, prawił mi o ka­pitalistach, o Marksie i Leninie, o Dymitrowie, który w czter­dzieści dni nauczył się niemieckiego, żeby się bronić w sądzie bez pomocy adwokata. Na dodatek miał czelność robić wykłady Akisowi, zupełnemu przecież dziecku, i mącić mu w głowie. »Religia to opium dla mas«, wmawiał chłopcu. »To, czego was uczą w szkole o Adamie i Ewie, to żydowskie baśnie. Nie Bóg stworzył świat, świat sam się stworzył. Weź trochę wilgotnej ziemi«, tłumaczył, »i połóż pod dużym kamieniem, a zobaczysz, że po paru dniach zaczną wychodzić robaki. W ten sposób, z biegiem czasu, powstali także ludzie«. - »lesteś niespełna ro­zumu, mój synu«, wołałam oburzona, »zachowaj przynajmniej te poglądy dla siebie!« - »Nie«, on mi na to, »Akis to bystry chło­pakl Musi przejrzeć na oczy. Nie powinien marnować się tak jak my...« I niewzruszony ciągnął swoje wywody, że Chrystus był fakirem. »Powiedz mi«, pytał Akisa, »gdzie przebywał Chry­stus między dwunastym rokiem życia, kiedy nauczał w świąty­

ni, a chwilą, gdy został ochrzczony przez świętego Jana? W In­diach! Dowody? (Tak się wyrażał). Dowody: W zeszłym roku przyjechał do Aten na występy w Teatrze Centrum pewien hin­duski fakir. I powiedział: `Ukrzyżujcie mnie i pogrzebcie, a po trzech dniach zmartwychwstanę jak Chrystus...' Ale rzuciły się na niego te brodate kozły - popi - i kazali mu się wynosić«. Więc sama rozumiesz, Ninka, w sytuacji politycznej, jaka po­wstała na początku rządów Metaksasa, drżałam ze strachu, że go złapią i ześlą na którąś z wysp".

***

To wszystko przypominało mi historię Dinosa. Nie minął jeszcze wtedy rok od jego śmierci. I chociaż w miarę upływu czasu na samą myśl o Dinosie moje serce krwawi coraz bardziej, nie mo­gę się jakoś powstrzymać od gorzkiego uśmiechu, gdy pomyślę, że jakby nie dość miał wad, był także komunistą. My, rzecz ja­sna, dowiedzieliśmy się o tym dopiero po jego śmierci. Od kiedy ojciec wyrzucił go z domu, widywaliśmy się z nim bardzo rzad­ko. Nie mieliśmy pojęcia, jak żył, gdzie sypiał. A z tym, czy miał jakieś przekonania polityczne, czy nie, nigdy się przed nami nie zdradził. Nie należał do osób, które dużo mówią i chętnie wyja­wiają swe myśli. W tym przynajmniej byliśmy do siebie podob­ni. Zjawiał się wasami, gdy ojca nie było w domu, nie po to, że­by nas zobaczyć, ale żeby wyłudzić od matki trochę jej zaskór­niaków. Oczywiście, gdy się dowiedział, że wyszłam za mąż i że Antonis jest przy forsie, zaczął nas odwiedzać częściej. W owym czasie mama ciężko chorowała i nie chciałam sprawiać jej przy­krości, ale nie zamierzałam także dopuścić do tego, żeby ona oddata mu wszystko, co miała w pończosze, a on żeby kupował morfinę i zabijał sam siebie każdego dnia po trochu, i to za mo­je pieniądze. Zaproponowałam mu, by z nami zamieszkał. Wstawiłabym mu kanapę do składziku na tarasie, który był na­wet lepszy od pokoi na dole, bo przez cały dzień było tam słoń­ce. Rozmawiałam z ojcem i z Antonisem - obaj na to przystali.

134 135

"Ale pod warunkiem", powiedziałam Dinosowi, "że zgodzisz się pójść do kliniki na miesięczną kurację odwykową. Jak wygląda cała reszta twojego życia osobistego - twoja sprawa. Bylebyśmy nie widzieli. Nikt z nas nie będzie robił żadnych uwag. AIe narko­tyki to poważna sprawa, narkotyki rujnują ci zdrowie..."

Nie zgodził stę. Wolał żyć jak włóczęga i w ogóle przestał się pokazywać. Któregoś dnia wuj Stefan przechodząc przez Ogród Łez wszedł do szaletu. W kącie stał Dinos - obszarpany i nie ogolony, jak to narkomani. Żeby nie stawiać go w kłopotliwej sytuacji, wuj Stefan udał, że go nie widzi, i wyszedł. Ale później pomyślał, że dopiero by mu się dostało od mamy, gdyby się do­wiedziała, że widział jej najdroższego synka i nawet z nim nie porozmawiał, więc zatrzymał się i postanowił zaczekać, aż Di­nos wyjdzie. Czekał dwie, trzy, cztery minuty - Dinosa ani śla­du. Którędy on, u licha, wyszedł, że go nie zauważyłem!, myślał biedny wuj Stefan. Wszedł z powrotem, patrzy, a Dinos stoi w tym samym miejscu, wpatrzony w interes faceta obok... Wie­dzieliśmy więc o nim, że był narkomanem i wykolejeńcem. Gdy w grudniu trzydziestego siódmego przyszedł tajniak z bezpieki i powiedział, że Dinos zmarł z powodu niewydolności serca na zesłaniu, na wyspie Anafia3, choć byłam wstrząśnięta, poprosi­łam go do środka, żeby dowiedzieć się szczegółów. "Dlaczego na zesłaniu?", spytałam. Myślałam, naiwna, że przez narkoty­ki. Jak mi powiedział, że Dinos był komunistą, nie wierzyłam własnym uszom. Dinos komunistą?! Wydało nam się to tra­gicznie śmiesznel Nie pojmowałam, jakim on mógł być komuni­stą, jak mógł pogodzić rozwiązłość i całkowity brak kontroli nad samym sobą z komunizmem, który jak czytaliśmy, wyma­gał samozaparcia i żelaznej dyscypliny. Syn kiry-Ekawi był przynajmniej mężczyzną. Zdarzyło mu się zrobić parę świńste­wek, które jak się zdaje, robi, niestety, wielu młodych ludzi, ale nie stracił do cna męskości. A nawet, jak to się mówi, żadnej

33. Anati - wyspa na Morzu Egejskim (Cyklady).

nie przepuścił. Kira-Ekawi mi opowiadała, że go kiedyś przyła­pała z jego własną kuzynką, z Gogó.

Gogó była córką siostry kiry-Ekawi, tej, która popełniła sa­mobójstwo. Przez pewien czas Gogó i jej brat Rikis mieszkali u kiry-Ekawi. Rikis był drukarzem i pracował nocami. Chyba dwukrotnie przyłapał ją, po powrocie do domu, na gorącym uczynku - raz z jakimś oficerem, a raz z marynarzem.

"Więc wiesz, Ninka, pewno sobie pomyślał: Co mam właści­wie robić - pracować na utrzymanie czy siedzieć w domu i mieć na oku to-to mojej siostry? Przychodzi do mnie któregoś dnia i powiada: pCiociu, czy moglibyśmy u ciebie zamieszkać? Oczy­wiście będziemy płacić...« Hm, nie był wcale lepszy od swojej siostrzyczki. Wszystkie pieniądze przepuszczał na panienki z ulicy Sokratesa. Takie mu się podobały - widać spełniały wszystkie jego zachcianki. Co mi dał na dom w sobotę, odbierał w środku tygodnia, rzekomo jako pożyczkę. Polikseni, która prowadziła domowe rachunki, narzekała i radziła mi powiedzieć im, żeby znaleźli sobie mieszkanie i się wynieśli, ale jak ja mo­głam wyrzucić dzieci rodzonej siostry? Starałam się być cierpli­wa aż do dnia, gdy przyłapałam mojego synka okrakiem na Go­gó. »Ty łobuziel«, mówię. »Kazirodztwa tylko jeszcze brakowało!«"

Kiedy poznałam kirę-Ekawi, Rikis mieszkał z jakąś lafiryn­dą, a Gogó od dwóch lat była mężatką. Wyszła za hydraulika Stawrosa. Za każdym razem, gdy jej mąż nie miał roboty, już z samego rana zwalali się ciotce na głowę i siedzieli u niej cały dzień. Póżniej, gdy mieli dzieci, przychodzili razem z dziećmi.

"I nawet dziesięciu deka oliwek nie przynieśli, choćby dla oka!", mówiła lora-Ekawi, gdy zachodziła do mnie następnego dnia. Od chwili kiedy przyłapała swego syna z Gogó, nie mogła na nią patrzeć.

Teodor pochmurniał na ich widok, ale z innych powodów. Nie znosił Stawrosa, bo Stawros pochodził z gorszej rodziny i nie mył rąk przed jedzeniem. Polikseni natomiast bardzo go lubiła. Dobrali się, oboje mieli bzika na punkcie kina. Stawros

136 137

zabierał Polikseni z apteki i chodzili do kin drugiej kategorii, gdzie na jednym seansie grali po dwa filmy i dokąd Polikseni nie odważyłaby się pójść bez opiekuna. Gdy wieczorem wracali ` do domu, żartowali i opowiadali różne bzdury, które kira-Eka­wi, zgorszona, powtarzała mi następnego dnia.

"»Zabierzemy mamę kiedyś do `Roseclaire', ale musi mama ' wziąć ze sobą parasolkę!« - »A po co mi parasolka?«, spytalam naiwnie. »Bo ci z galerii plują!« - »Jak wam nie wstyd!«, mówiłam. »Żeby chodzić i siedzieć w tych zamkniętych i dusznych dziu­rach, oglądać głupoty na kawałku szmaty, zamiast iść do teatru `; i posłuchać czegoś, co ma sens, albo przynajmniej posiedzieć w piwiarni, pooddychać świeżym powietrzem, popatrzeć na ludzi!«"

"Nie masz pojęcia, jaka to pyszna zabawa", tiumaczylam ki-'! rze-Ekawi, "dlatego tak mówisz. Gdy byłam w wieku Polikseni, wychodziłam z jednego seansu i szłam na drugi!..." Kręcila gło­wą: świat się do góry nogami przewraca!

Wtedy właśnie Dimitris romansowal z jakąś pielęgniarką, którą poznał w sanatorium. Przyprowadzał ją jako narzeczoną albo wy­czekiwali przed domem, aż lora-Ekawi wyjdzie, wchodzili i wypra­wiali Bóg wie co. Kira-Ekawi była gotowa wybaczyć Dimitrisowi ' największe przestępstwa: kradzieże, komunizm, szantaże, sute­nerstwo, kazirodcze stosunki z Gogó. Często się prLechwalala, ja­kie to Dimitńs ma powodzenie u kobiet. Wszystko było w porząd­ku, dopóki nie związał się z którąś na serio, bo wtedy jak lwica broniła swego. Gdy tylko dostrzegła, że związek z pielęgniarką się utrwala, że zaczyna się mówić o małżeństwie, ogarnęła ją złość. Zabroniła Dimitrisowi przyprowadzać dziewczynę do domu. Z byle powodu urządzali mu sceny: a to, że miesza ich sztućce ze swoimi i prątki Kocha przeniosą się na Akisa, a to że śpiewa rebetika4:

34. Rebetika - gatunek piosenki, który dotarł do Grecji wraz z falą uchod2­ców z Azji Mniejszej po klęsce 1922 r. Rebetika w prostych słowach opowiadają o miłości, goryczy i trudach życia. Początkowo wiązano je z najniższymi war­stwami społecznymi, a nawet marginesem spotecznym. 2 czasem zyskiwały co­raz większą popularność. by wreszcie stać się organiczną częścią popularnej muzyki greckiej.

Pamiętasz jak cię do snu tuliłem na tapczanie jak na Lichym buzuki grafem: śpi kochanie...

i psuje dziecko i tak dalej, i tak dalej. Aż doprowadziła do tego, że spakował manatki, poszedł i wcale się w domu nie pokazy­wal. A jeżeli, to rzadko i tylko po to, żeby wyłudzić od niej tro­chę grosza - dokładnie tak samo postępował Dinos z nie­boszczką mamą.

***

Później lora-Ekawi nagle zniknęła. Co jej się mogło stać, my­ślalam. Żeby się nie pokazywała tyle czasu? Antonisowi brako­walo partnerki do bezika i był niepocieszony. Posłaliśmy do niej Mariettę, ale wróciła i powiedziala, że zastaia zamknięte drzwi, a w środku nie było żywej duszy. Któregoś wieczoru przechodząc koło jej domu zobaczyłam światlo w oknie, więc zapukałam. Otworzyła Polikseni. Jaka ładna dziewczyna, po­myślalam. Widziałam ją wtedy po raz pierwszy. Ledwo usłysza­la, kim jestem, powiada: "Proszę wejść, niech pani usiądzie". Grzecznie, ale sucho, oficjalnym tonem. Była i jest raczej chłodna. Nawet teraz, choć jest moją szwagierką, nie czuję się przy niej swobodnie, nie ma też między nami takiej psychicznej więzi, jaka była między mną a kirą-Ekawi. "Proszę wybaczyć, że przeszkadzam", mówię. "Wiem, że to niestosowna pora, ale od wielu dni nie widziałam kiry-Ekawi i jestem zaniepokojona. Czy coś się stało?" Zauważyłam jakby cień w jej oczach. "Nie. Pojechała do Salonik. Wczoraj dostaliśmy list od siostry. Szczę­śliwie dojechała i czuje się dobrze..." Chciała mi zrobić kawę, ale odmówiłam - była pora kolacji. Pożegnalam się i poszłam.

Tajemnicę niespodziewanej podróży wyjawiła sama kira­Ekawi w jakieś cztery miesiące później, gdy wróciła równie nie­oczekiwanie, jak wyjechała. Otóż któregoś dnia Polikseni dała jej sto drachm, żeby zrobiła zakupy na cały tydzień: oliwa, ma­sło i tak dalej. Ale przyszedł Dimitris i zanim się kira-Ekawi

138 139

obejrzała, namówił ją, by mu je "pożyczyła". Gdy wróciła Polik­seni i się o tym dowiedziała, doszło do awantury. "Matko Bo ska, kiedy my go wreszcie pochowamy i uwolnimy się od tej plagi!", powiedziała Polikseni. Kira-Ekawi, która sama przekli­nała Dimitrisa bezlitośnie, dostawała białej gorączki słysząc, że złorzeczy mu ktoś inny.

"Wiesz, Ninka, gdybym nawet była służącą", opowiadała mi=3 po powrocie, "miałabym prawo wydać te zasrane sto drachm na moje własne dziecko. Więc sobie pomyślałam: Ach, wy nie­wdzięcznicy! Wyjadę i zostawię was samych. Pierzcie sobie sa-' mi, gotujcie sobie sami, może zrozumiecie, ile jestem warta. v Włożyłam palto i wyszłam..." - "I tak bez grosza pojechałaś do Salonik?" Uśmiechnęła się jak mały łobuziak. "Pamiętasz, jak°`` ci opowiadałam o tym policjancie, o Kalapothakisie, któregay poznałam, gdy złapali Dimitrisa na pierwszej kradzieży? Więc słyszałam od kogoś, że awansował, za odwagę. Złapał, sama już nie wiem, jakiegoś nieuchwytnego bandytę w Macedonii i został, proszę ja ciebie, zastępcą naczelnika w wydziale trans­portu. Już od paru dni miałam zamiar pójść się z nim zoba czyć. Idę więc na ulicę Nikodimosa i mówię do strażnika: »Chciałabym się widzieć z zastępcą naczelnika. Proszę powie­dzieć, że przyszła Ekawi, będzie wiedział. o kogo chodzi...« Za-'` prowadzili mnie, a jakże, do wytwornego gabinetu. Taki glinal, ' myślałam czekając na Kalapothakisa. A jak wysoko zaszedłl`' Ach, Boże, dlaczego to nie mój syn! Zamiast tułać się po krymi­nałach i być podnóżkiem dla tych łobuzów. »Aaa. Longosowal«; wykrzyknął Kalapothakis, gdy wszedł i mnie zobaczył. »Nic się nie zmieniłaś, moja droga! Ile to już Iat minęło?« Kazał nam przynieść kawę, usiedliśmy i zaczęliśmy wspominać dawne czasy. Aż w końcu powiada: »No, a teraz mów, po co przyszłaś. Już ja cię znam! Gdybyś czegoś nie potrzebowała, tobyś nie przyszła«. - »Chcę, żebyś mnie wysłał do Salonik. I nie pytaj, dlaczegol« - »W porządku«, powiada, »nic łatwiejszego! Ale poje­dziesz z eskortą, jak skazaniecl« I roześmiał się serdecznie.

»Wszystko mi jedno, bylebym dojechała do Salonik«. Nacisnął guzik. Wszedł adiutant w mundurze ze srebrnymi naszywkami, przywitał się ukłonem, bo był bez czapki. »Powiedz, żeby przy­gotowali przepustkę na drogę dla takiego a takiego. Dziś wie­czorem odwiezie panią do Salonik, zatelefonuj i dowiedz się, o której odjeżdża ekspres«, powiedział Kalapothakis, po czym wstał i podszedł do mnie - ja tymczasem też podniosłam się z fotela - położył mi rękę na ramieniu i patrząc z roześmianymi oczami, pokiwał głową. .>Ciągle jesteś taka sama, taka sama!...« Sięgnął po moją torebkę, włożył do środka sto drachm, oddał mi ją i powiedział: »Do zobaczenia, Longosowa, bohaterska i nieposkromiona! Jesteś jak Grecja - ciut zwariowana, ale ser­ce masz złote. Jedź teraz, pospaceruj koło Bia3ej Wieży, a jak ci się znudzi i zechcesz wrócić, daj znać...« Na drugi dzień byłam w Salonikach. Jakże zabawne wydało mi się to miasto po Ate­nach. Zupełnie jakby domy i ulice zmalały. Nie mogłam uwie­rzyć, że tam właśnie zmarnowałam taki kawał źycia".

I zaczęła płakać. Beztroskie (choć brzmi to niewiarygodnie) ży­cie, które wiodła w Salonikach u swojej starszej córki, przerwał niespodziewanie telegram Polikseni: DIMITRIS ZAT'F;;YMANY ZA UDZIAŁ W MORDERSTWIE. WRACAJ NATYCHMIAST.

***

Jako podejrzany, Dimitris przesiedział w więzieniu Syngrosa35 pięć miesięcy. Przez cały ten czas lora-Ekawi czarno patrzyła na świat i była w stanie ciągłego rozdrażnienia. Nigdy przedtem jej takiej nie widziałam. Teraz wiem, że był to rodzaj wstępu, gene­ralna próba prred takim stanem psychicznym, jakiego miała w przyszłości doświadczać - po raz ostatni w czasie okupacji. Prze­stała mi opowiadać historyjki ze swego życia, jakbym stała się dorosła, jakby minął dla mnie czas słuchania bajek albo jakby

35. Andreas Syngros ( 1830-1899) - bankier grecki, fundator budynków użyteczności publicznej, m.in. teatru. muzeów, szpitali.

140 ( 141

ona się zestarzała i straciła pamięć. Była całkowicie pochlonięta teraźniejszością. Bardziej niż kiedykolwiek lękała się o przy­szlość, zbyt się o nią troszczyła, by wracać do tego, co minęło. Była posępna i bardzo blada. Czepiała się byle czego. Nie doty­czyło to naturalnie mnie czy Antonisa, ale za każdym razem, gdy przychodziła na kawę ciotka Katingo albo Kasimati - nie znosiła ani jednej, aru drugiej - i mówiły cokolwiek, z czym się nie zga­dzala, rzucała się na nie, jakby były jej najzaciętszymi wrogami, albo zaciskała ze złością usta i nie odzywała się ani słowem.

Pierwszą osobą, która odczuła na własnej skórze, skutki za­trzymania Dimitrisa, był jej brat, Miltiades. Wyczerpana psy­chicznie kira-Ekawi kłóciła się z nim trzy razy częściej niż po­przednio i na nim wyładowywała swoją złość. Któregoś popolu­dnia przyszła podenerwowana i powiedziała: "Niech go szlag trafił Żoldaczyna! Czuję, że przestanę się nad nim litować i po­wiem mu, żeby się wynosiłl" - "Co ci znowu zrobił?" - "A co byś chciała, żeby mi zrobił? Miesza się ciągle w wychowywanie Aki­sa. Dowiedział się, że go zaprowadziłam do ojca Nikosa, żeby go zahipnotyzował, i omal mnie nie zabił. Kto to widział, żebym we wiasnym domu nie mogła robić, co mi się podoba, żebym miała takiego despotę na głowie..."

Zrozpaczona kolejnym nieszczęściem, które ją spotkało, ki­ra-Ekawi znowu zwróciła się ku bogu. Ale iym razem ku bogu jakby bardziej prymitywnemu od poprzedniego, ku bogu, któ­rego apostołami nie byli święci, męczennicy i mnisi, lecz na­ukowcy lub niby-naukowcy. Ojciec Nikos był kiedyś popem, je­śli w ogóle nim był, i mieszkał z pewną wdową, dziurkarką z zawodu - robiła dziurki do guzików na zlecenie krawców, za­rabiala w ten sposób na utrzyrhanie, dzięki czemu ojciec Nikos mógł oddać się bez reszty duchowym eksperymentom. Podob­nie jak świątobliwa Eufemia, daną miał od Boga umiejętność przewidywania przyszłości - za pomocą hipnozy. Nagle, ni stąd, ni zowąd kira-Ekawi zaczęła mi opowiadać o wędrujących stolikach, o mówiących lustrach, o ektoplazmie, o Angelosie

Tanagrasie i tak dalej, i tak dalej. Za jej plecami pokpiwalam z tej nowej obsesji religijnej, ale nic nie mówiłam. Widziałam, że cierpi i współczułam jej z całego serca. Ojciec Nikos kilka razy próbował ją "uśpić" - wysłać do Boga, żeby się dowiedzia­la, czy Dimitris zostanie uniewinniony, ale ponieważ była zner­wicowana i grzeszna, ponieważ była niewiernym Tomaszem (opowiadała mi to z płaczem), nie mogła "zasnąć". Postanowili więc uśpić "niewinne dziecię ", Akisa. "I kto powiedział o tym twojemu bratu?" spytałam. "Ja sama!", i walnęła się pięścią w czoło. Śmialiśmy się oboje, gdy opowiadałam o tym Antonisowi. Ale ta kłótnia stała się przysłowiową kroplą, która dopełniła miary cierpliwości jej brata. Bynajmniej nie dlatego, że mu po­wiedziala, by się wynosił, mówiła to przedtem setki razy i nie brał już tego poważnie, ale dlatego, że on sam miał dość. Spa­kowal manatki i poszedł, splunąwszy po raz ostatni przed por­tretami Konstantyna i Metaksasa. Później kira-Ekawi do­wiedziala się nowin o jego losie, przyszła i opowiedziała mi uś­miechając się zagadkowo, że zamieszka3 u pewnej wdowy, niedaleko Eleusis, u żony swego dawnego kolegi, który zginął podczas odwrotu znad Sangarios. "Taki antymon! Zawsze ma­rzył o spotkaniu kobiety, która by go utrzymywała. Bohater spod Bizani kończy jako żigolo, ot, co!"- "Eee, nie przesadzaj", mówię, "to, że mieszka z wdową, nie znaczy od razu, że jest żi­golakiem". - "No, nie", zaczęła protestować, "źle mnie zrozu­miałaś. Ja go nie potępiam, nie myśl sobie. W gruncie rzeczy jestem nawet zadowolona, że znalazł kobietę, która go przygar­nęla. Oby tylko mogli się pobrać, by i on, oferma jedna, miał wreszcie rodzinę". - "A dlaczego nie mogliby się pobrać?" ­"Ojej, biedactwo ty moje, głupia jesteś czy głupią udajesz? Bo wdowie odbiorą emeryturę i z czego będą żyli?..." Był to chyba jedyny raz, kiedy widziałam ją wówczas roześmianą.

36. Angelos Tanagras - autor wiecu ksiąek z dziedziny parapsychologii. ltvorzyt w pierwszej połowie XX w.

142

"Nigdzie nie pójdziesz", powiada do mnie Antonis w dniu roz­prawy. "Pójdę", ja na to. "Muszę iść ją pocieszyć. Jeśli go ska­źą, to możesz być pewien, mój drogi, źe się rozchoruje ze zmar­twienia". - "A w końcu i tak mnie nie posłuchasz... Idź! (Biedny Antorus... nigdy mi niczego nie odmówi3). Idź! skoro się upie­rasz. Tylko uważaj, żebyś nie wróciła chora, tak jak po tych ckliwych filmach w kipiel" - "Eee, co innego kino, co innego ży­cie!" rzekłam, ale w głębi duszy przyznałam mu rację. Moja córka może o mnie mówić, że jestem twarda, cyniczna, bez ser­ca i Bóg wie co jeszcze, ale w niektórych sytuacjach jestem bardziej wrażliwa niż kilkunastoletnia panienka. Antonis wie­dział, że po raz pierwszy będę w sądzie. Widziałam wiele roz­praw sądowych na ekranie i zawsze z wielkim zainteresawa­niem czytałam w gazetach sprawozdania z rozmaitych wstrzą­sających procesów, lecz choć w młodości tak bardzo pragnęłam zostać sędziną, nigdy nie byłam w prawdziwym sądzie.

Dimitrisa oskarżano o współudział w zbrodni, o to, że po­mógł swemu przyjacielowi zabić kochanka jego żony. Sytuacja była bardzo trudna. Gdyby uznano go winnym, mógłby dostać z pięć albo i z dziesięć lat. Sprawę komplikowało na dodatek to, że nieszczęśliwym zrządzeniem losu zamordowany był ko­misarzem organów śledczych. Jego koledzy poprzysięgli zemstę i pałali nienawiścią nie tyle do mordercy. który miał czystą

kartotekę, ile do syna kiry-Ekawi, z którym mieli wielokrotnie do czynienia, i który był im solą w oku. Pewnego wieczoru Dimitris siedział w jednej z kawiarni na placu Omonia - tak przynajmniej zeznawał - i grał w preferansa. Koło ósmej wszedł Gatsos. "Skąd oskarżony znał Gatsosa?" - "Robiliśmy razem różne interesy, Wysoki Sądzie. Przyprowadzaiem mu klientów. Od czasu, gdy jestem chory, zajmuję się pośrednictwem". ­"I podejrzanymi kombinacjami", dodał prokurator ze zjadliwym uśmiechem."Oskarżony przyprowadzał Gatsosowi klientów czy też", uśmiech zamarł prokuratorowi na ustach, "sprzedawał mu kradzione zegarki?" Kassianópulos, stary znajomy Teodo­ra, który podjął się obrony Dimitrisa, i to za darmo, wstał i ostro zaprotestował. Podniósł się szum. Sala była wypełniona po brzegi nie tyle przez ciekawskich i obiboków - Teodor zała­twił z kolegami z innych redakcji, by żadna gazeta nie podała wiadomości o procesie - ile przez krewnych i przyjaciół stron. Przede wszystkim zaś przez kolegów ofiary, w mundurach i po cywilnemu. Za każdym razem, gdy przesłuchiwany był Dimi­tris, wszyscy oni, jak na komendę, wszczynali diabelski hałas. "Proszę się ograniczyć do istoty rzeczy!", powiedział sędzia do prokuratora. Ale prokurator obstawał przy swoim. "Charakter oskarżonego jest w tej właśnie sprawie czynnikiem istotnym, proszę Wysokiego Sądul", stwierdził. "Jeśli będzie mi dane przedstawić, także szanownym panom z ławy, charakter oskar­żonego..." - "Nie widzę związku między handlowymi transak­cjami oskarżonego a morderstwem, Wysoki Sądzie!", zawołał wyprowadzony z równowagi Kassianópulos. Prokurator znowu uśmiechnął się zjadliwie. "Obrona dostrzeże ten związek, i to wkrótce..."

Zaczęliśmy podejrzewać, do czego zmierza. I rzeczywiście, niewiele upłynęło czasu, gdy mimo protestów Kassianopulosa prokurator przedstawił sądowi całą kryminalną przeszłość Di­mitrisa, długą listę poprzednich wyroków - o niektórych nawet lora-Ekawi słyszała po raz pierwszy. Omal, biedaczka, zemdla­

144 145

ła. Polikseni uznała za stosowne wyprowadzić ją z sali na dzie­dziniec. Posadziła ją na kamiennej ławeczce, gdzie kira­-Ekawi została do końca rozprawy.

"Więc Gatsos przyszedł, usiadł obok oskarżonego i...", po­wiada sędzia do Dimitńsa. " ..i »Cześć!«, mówi do mnie, »Wi­taj!«, ja na to, wyglądał na zmartwionego. »Potrzebujesz cze­goś?« - »Muszę z tobą pogadać«. - »Siadaj, za dwie minuty' skończę partię...«" Nawet gdybym nie wiedziała, że to syn kiry- , -Ekawi, rozpoznałabym go wśród tysiąca innych po głosie. Nie był do niej zbyt podobny, urodę wziął po ojcu. Zresztą i tak niełatwo byłoby go poznać, takiego wystrzyżonego na zero, ale jego głos był męskim echem głosu jego matki: ten sam tembr, ta sama łamiąca się intonacja. Gdy Dimitris skończył partię i zostali z Gatsosem sam na sam, ten wyjaśnił mu, o co chodzi: zdradzała go żona, więc potrzebował kogoś, kto by z nim po-' szedł i przyłapał kochanków na gorącym uczynku, mógłby wte­dy wnieść sprawę o naruszenie wierności małżeńskiej. "Kiedy, Gatsos powiedział oskarżonemu, że kochanek jego żony jest policjantem?" - "W ogóle mi nie powiedział, Wysoki Sądzie, do­wiedziałem się o tym na drugi dzień w areszcie". - "I oskarżony spodziewa się, że sąd w to uwierzy`?", zapytał prokurator. "Wo- . bec tego może ja już usiądę, Wysoki Sądzie..." Dimitris nigdy nie zwracał się bezpośrednio do prokuratora, ignorował go, co sprawiało, że prokurator wściekał się coraz bardziej. Kassianó­pulos widział to i nerwowo bębnił palcami po stole. Na szczę­ście sędzia sprawiał wrażenie człowieka cierpliwego. "Niech oskarżony mówi dalej!", powiedział. "No więc, Wysoki Sądzie, żeby nie rozwlekać, pytam go: nCo mi za to dasz?« - »Dwadzie­ścia piątaków«", odrzekł. "Ile to jest dwadzieścia piątaków?", spytał sędzia. "Sto drachm, Wysoki Sądzie". - "Wobec tego niech oskarżony mówi »sto drachm«, nie wszyscy bywamy w kawiarniach przy placu Omonia!" - "Staram się mówić dokład­nie, jak było, Wysoki Sądzie, dlatego używam języka ulicy. Je­śli Wysoki Sąd sobie życzy, mogę mówić jak urzędasy..." Kas­

sianópulos przygryzł wargę. Siedziałam tuż obok niego, po le­wej stronie, i go obserwowałam. "Dwadzieścia piątaków, proszę Wysokiego Sądu. Musiałbym na głowę upaść, żeby odmówić. Od czasu, gdy się rozchorowałem..." - "Niech oskarżony zostawi swoją chorobę w spokoju i mówi, co było dalej...", przerwał rnu uszczypliwie sędzia. "Nie mogę zostawić w spokoju mojej choro­by, proszę Wysokiego Sądu, bo gdyby nie choroba, nie byłoby mnie na tej sali! Jeśli mam być traktowany jak zbrodniarz, a nie jak człowiek, to lepiej usiądę i skażcie mnie na sto lat, ale nie kpijcie sobie ze mnie, że wymierzacie mi sprawiedliwość..."

Policjanci w cywilu zaczęli hałasować jak klakierzy w te­atrze. Sędzia potrząsnął dzwonkiem. Gdy nastała cisza, Dimi­tris opowiadał dalej o kolejnych wypadkach. O dziesiątej złapa­li taksówkę i pojechali na Freattidęa'. Ukryli się naprzeciw do­mu Gatsosa i czekali, aż zjawi się ofiara. "Skąd Gatsos wiedział, że ofiara odwiedzi jego żonę?" - "Nakłamał jej, proszę Wysokiego Sądu, że będzie nocował u swojej siostry". (Później potwierdził to sam Gatsos). "A gdzie mieszka jego siostra?", spytał prokurator. Dimitris już miał odpowiedzieć, ale Kassia­nópulos, rozzłoszczony, zaatakował: "Nie widzę celu w zadawa­niu takiego pytania, Wysoki Sądzie!" Prokurator kolejny raz uśmiechnął się zjadliwie. "Szanowna obrona raczy nie dostrze­gać wielu rzeczy. Oskarżyciel publiczny zastrzega sobie jednak prawo wyjaśnienia i tej sprawy w swoim czasie... istnieją po­ważne powody, by postawić takie pytanie, w przeciwnym razie nie zostałoby ono zadane". - "Niech oskarżony odpowie na py­tanie", powiedział do Dimitrisa najwyraźniej znudzony sędzia. "Na jakie pytanie, Wysoki Sądzie?" - "Pan oskarżyciel publicz­ny zapytał, czy oskarżony wie, gdzie mieszka siostra Gatsosa".

"W Nowej Filadelfii3e". - "A więc Gatsos poinformował oskar­żonego o tak nieistotnych szczegółach", rzekł wówczas trium­

37. Freattida - dzielnica Pireusu. 38. Nowa Filadelfia - dzielnica Aten.

146 147

Palnie prokurator, "a nie powiedział oskarżonemu, że kochanek jego żony jest policjantem!° - "A co ma jedno do drugiego? Gdzie mieszka jego siostra, wiedziałem wcześniej, Wysoki Są­dzie. Byłem u niej kiedyś na przyjęciu". Sędzia popatrzył na prokuratora, jakby mu chciał powiedzieć: I po co to się tak upierać... "Proszę mówić dalej", zwrócił się do Dimitrisa.

Pod domem Gatsosa czekali mniej więcej pół godziny. Wreszcie kochanek się pojawił, zadzwonił do drzwi, żona Gat­sosa otworzyia mu, rozejrzała się, czy ich ktoś nie widzi, i goś wpuściła. Przeszli więc i oni na drugą stronę ulicy. "Jak dłu-', go czekaliście, zanim weszliście do domu?" - "Dwadzieścia:; minut". - "Czy to prawda, że Gatsos chciał iść natychmiast; a oskarżony go nie puścił?" - "Prawda". - "Dlaczego?" - "Na',, zdrowy rozsądek, Wysoki Sądzie! Jeśli chciał ich przyłapać na .' gorącym uczynku, powinien był dać im trochę czasu na przy­gotowanie..." - "Więc weszliście do środka i..." Gatsos, który , znał rozkład mieszkania, szedł przodem, a Dimitris za nim. Gdy dotarli pod drzwi sypialni, Dimitris schylił się i zajrzał przez dziurkę od klucza. "I co oskarżony zobaczył?" - "Jeśli to powiem, Wysoki Sąd znowu mi zarzuci, że używam niestosow­nych określeń". - "Oskarżony nie musi opisywać tego, co zoba-. czył, w szczegółach", rzekł sędzia uszczypliwie. "Proszę powie­dzieć, jak daleko się posunęli. Językiem urzędasów". - "Cudzo­łożyli". - "W rzeczy samej", powiedział sędzia tłumiąc śmiech, "z językiem urzędasów radzi sobie oskarżony całkiem nieźle. Proszę powiedzieć, co było dalej. Po swojemu".

Gatsos mocnym kopnięciem otworzył na oścież dwuskrzy­dłowe drzwi. Spostrzegłszy go, żona zaczęła piszczeć i wzywać pomocy. Jednocześnie usiłowała okryć się prześcieradłem. "A co robił wówczas jej kochanek?" - "Chciał sięgnąć po spodnie, wtedy usłyszałem dwa strzały i..." - "Podczas śledz­twa", powiedział prokurator, "oskarżony mówił, że ofiara usiło­wała wyciągnąć pistolet z kieszeni spodni". - "Powiedziałem, że mi się wydawało, że chce wyjąć pistolet". - "Jak mogło wyda­

wać się oskarżonemu coś takiego, skoro, jak twierdzi, nie wie­dział, że ofiara jest policjantem, a więc, że ma broń?" - "In­tuicja. Tyle lat w tym światku... Węchem się ich wyczuwa..." ­"Co oskarżony wtedy krzyknął?" - "Nic". - "Jak to nic? Żona Gatsosa twierdzi, że oskarżony krzyknął: »Sprzątnij tego... te­go... (prokurator otworzył akta, które miał przede sobą, i prze­czytał) ...tego bubka!«" - "Kłamstwo! Próbuje pomóc Gatsosowi, żeby odkupić swoją winę. W końcu mi powiecie, że to ja zabi­łem!" - "Istnieje wiele sposobów zabicia człowieka. Choćby za­chęcając kogoś innego do popełnienia zbrodni..." Kassianópulos znowu zerwał się z miejsca i zaczął protestować ostrzej niż po­przednio. Ktoś z sali krzyknął: "Brawo!", sędzia zaczął dzwonić i upomniał zebranych, by nie demonstrowali swoich uczuć - za czy przeciw oskarżonym - bo w przeciwnym razie będzie zmu­szony opróżnić salę i kontynuować rozprawę przy drzwiach za­mkniętych. "Więc usłyszałem dwa strzały i widzę, że ofiara łapie się za brzuch. aCo robisz, bubku!«, zawołałem. Tak zawołałem, proszę Wysokiego Sądu, a nie: psprzątnij tego bubkalN Może je­stem najgorszym człowiekiem pod słońcem, ale mordercą nie jestem i nigdy nie będęl Po prostu nie mam tego w sobie. NCo robisz, bubkul Ty Chrystusku pieprzony!«, zawołałem. Przysię­gam, Wysoki Sądzie, na kości mojego ojca! nie miałem pojęcia, że on ma pistolet. Nie wiedziałem, że..." Słowa Dimitrisa zagłu­szył harmider, który podnieśli koledzy ofiary, gdy usłyszeli, jak Dimitris nadużywa imienia pańskiego. Kassianópulos zbladł jak ściana. Przysięgli kręcili się niespokojnie w krzesłach. "Radzę oskarżonemu", odezwał się sędzia surowo, "unikać w przyszło­ści sformułowań, które mogą obrażać uczucia religijne zebra­nych. Dziesięć minut przerwy..." Uff, odetchnęłam z ulgą. W sa­mą porę. Wszyscy chcieliśmy wyjść na świeże powietrze, bo w sali zaczęło się robić bardzo gorąco.

Wtedy, na dziedzińcu, poznałam Teodora. Przedstawiła nas sobie Polikseni, bo kira-Ekawi nie nadawała się do niczego. Całkowicie straciła poczucie rzeczywistości. Siedziała z dłońmi

148 149

splecionymi pod brodą i wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Znalam ją na wylot. Teraz, gdy jej syn stał przed sądem, gdzie wyroki wydają ludzie, ona siedziała na ławie oskarżonych w in­nym niewidzialnym sądzie. "Co ty wyprawiasz, kobieto!", mó­wię do niej. "Dostaniesz raka i wykończysz się, jak moja ma­ma. W końcu nie on zabil tego policjanta, więc mu glowy nie utną. Gdybyś była w środku", mówię, "tobyś słyszała, jak umiał usadzić prokuratora". Podniosła na mnie wzrok i popa­trzyla, jakby chciała powiedzieć: sama nie wierzysz w to, co mówisz. Kira-Ekawi nie była głupia. Chociaż siedziała na ze­wnątrz, dokładnie wiedziala, co się dzieje w sali. Rozumiała, jak i my wszyscy, że te rezolutne odpowiedzi mogą Dimitrisa zgubić. Potwierdzały tylko teorię, pod którą prokurator już za­eząl urabiać grunt, że to Dimitris był mózgiem zbrodni. Kira­-Ekawi wiedziała, czym jest ludzka sprawiedliwość i znała cha­rakter swego syna. 'Imczasem przyszła Połilsseni, przyuosła rachatłukum i szklankę wody. "Niech mama zje", povedziała. Kira-Ekawi zakryła twarz dłońmi w melodramatycznym geście. Więc Polikseni poczęstowała mnie. "Nie chcę rachatłukum", powiedziałam. "Daj dziecku, a my zamównry sobie kawę". Teo­dor odszedł na chwilę, po czym wróc:l z Kassianopulosem. Ja­ka różnica między jednym a drugim synem!, mylałam patrząc na zbliżającego się Teodora. Może Dimitris jest przystojny, ale co z tego. "Minosie!", zawołalc kira-Elcawi, ledwo ujrzała Kas­sianopulosa. "Minosiel Na miłość boską, wszystko w twoich rę­kach!". Kassianópulos rozłożył ręce w ge5cie najwyższej niemo­cy. "Wie pani, pani Longos", powiada, .,robię, co mogę, ale on mi wszystko psuje. Tyle razur mu powtarzałem, że ma być po­tulny i udawać głupiego, ale on woli sir popisywać..." 'lidząc jednakże kitę-Ekawi bliską omdlenia, natychmizst zmienił ton. "Pani Longos! Czy tak się umawialiśmy? Czy to jest ta dziel­ność, którą obiecywaliśmy? (mówił jak lekarz, a nie jalc adwo­kat)). Dostanie najwyżej sze:;ć miesięcy. Siedział przed proce­sem - ile? Siedem? No, wieczorem osobiście hrz;prowadzę go

do domu..." Powiódł po nas wzrokiem, prosząc o pozwolenie odejścia i zniknął w jednym z korytarzy. Teodor wyjął papiero­sa i już miał go włożyć do ust, ale widocznie pomyślał, że może i ja palę, bo mnie poczęstował. Antonis nie pozwalał mi palić ­przez te przeklęte wrzody - ale wzięłam papierosa i gdy Teodor podawał mi ogień, uchwyciłam jego spojrzenie, które mówiło: a więc to jest ta Nina, która robi takie dobre musaka? Po prze­rwie spytałam kirę-Ekawi: "Nie wejdziesz do środka?" - "Nie. Idźcie wy, mnie zostawcie. Wyobraźcie sobie, że mnie nie ma..."

***

Dwa, trzy dni przed rozprawą Kassianópulos zdobył listę law­ników - a nuż znalibyśmy któregoś. I rzeczywiście, jakimś dia­belskim zbiegiem okoliczności znalazło się na niej nazwisko właściciela sklepu spożywczego na naszej ulicy. "Pójdę i z nim pogadam", powiedziała kira-Ekawi, "będę go błagać..." - "Rób, jak chcesz", odrzekłam, "ale wątpię, czy cokolwiek osiągniesz. Buchlos nie należy do ludzi, których łatwo wzruszyć. Ale idź, w końcu... na dwoje babka wróżyła..." - "A co, do diabła, ile pieniędzy zostawiamy w jego sklepie każdego tygodnia!", stwierdziła kira-Ekawi. Moja ty biedna Ekawil, pomyślałam i serce mi się ścisnęło. Myślisz, naiwna, że Buchlos weźmie pod uwagę te pół litra oliwy i kilo fasoli, które kupujesz u niego raz w tygodniu, i będzie ci współczułl

I nie pomyliłam się. Po południu przychodzi lora-Ekawi i powiada: "Niech go diabli porwąl Sklepikarz jedenl Takie nic i ważniaka odstawia, bo jest ławnikiem) Zamiast powied2ieć, choćby skłamać: »W porządku, pani Longos, zrobię, co będę mógł", zaczął mi prawić kazania, czyścibut, że powinność ław­nika jest »święta i że osądzi zgodnie ze swym sumieniem. My­ślałam, że złapię szufelkę z worka z cukrem i walnę go w łeb, w ostatniej chwili się opanowałam. Ale niech się tylko rozpra­wa skończy, pomyślałam, to już ja ci pokażę, ty łajdaku, zoba­ezysz ty moje pięć groszy) O, tu mi kaktus wyrośnie!" Obserwo­

150 151

wałam go teraz, jak siedział w pierwszym rzędzie, nadęty, z małymi tłustymi rękoma na brzuchu i myślałam: biedna Ekawi! czy ty nigdy nie zrozumiesz, że ludzie to potwory? nigdy tego nie pojmiesz?...

Mowa, którą Dimitris wygłosił w swojej obronie, trwała okrągłą godzinę. Niestety, nie usłuchał, smarkacz, Kassiano­pulosa i zamiast udawać niewiniątko, tak jak Gatsos, i powie­dzieć: "postąpiłem lekkomyślnie, przyznaję, nie powinienem był z nim pójść, ale potrzebowałem pieniędzy", zamiast prosić, żeby patrzyli przez palce na jego przeszłość i osądzili go pobłaż­liwie, zaczął perorować jak adwokat. A ponieważ nie był adwo­katem, tylko się ośmieszał. Sędzia spoglądał na niego, jakby nie wiedząc, czy się na niego gniewać, czy mu współczuć. Sły­sząc, jak Dimitris żongluje starogreckimi, nie używanymi po­tocznie wyrazami, uśmiechał się pod wąsem. A Dimitris nie tyl­ko przemawiał - jego słowom towarzyszyły odpowiednie gesty: rozpościerał szeroko ramiona, podnosił palec na znak groźby, jakby to nie on, lecz sędziowie i ławnicy byli oskarżeni, space­rował tam i z powrotem od jednych do drugich i ze dwa razy zwrócił się nawet do publiczności, niczym aktor w teatrze. Za­czął opowiadać dzieje swojego życia, od dzieciństwa poczyna­jąc, dokładnie tak, jak to czyniła kira-Ekawi. Boże, cała mat­ka!, myślałam. Ale lora-Ekawi jest kobietą, On, jako mężczy­zna, powinien mieć umysł bardziej praktyczny. Zdaje mu się, głupiemu, że opowiadaniem o swoim życiu wzruszy ławników ­takiego Buchlosa! Nieszczęsny Kassianópulos nerwowo zaci­skał pięści. Nie mógł mu naturalnie powiedzieć przy wszyst­kich, żeby usiadł wreszcie na s=oim miejscu. Pod rozmaitymi pretekstami zbliżał się więc do Dimitrisa, szturchał go delikat­nie, szeptał przez zęby, żeby wreszcie skończył. Ale Dimitris go ignorował. Nawet my, którzy trzymaliśmy jego stronę i byliśmy przekonani o jego niewinności, zaczęliśmy się irytować. Smar­kacz jeden!, mówiliśmy, śmie jeszcze mowy wygłaszać. Zamiast schować ogon pod siebie i siedzieć cicho, szuka guza. Kassia­

nópulos krążył wokół niego i krążył, dawał mu znaki, ale Dimi­tris miał to w nosie. Jak powiedział później swojej matce, chciał się bronić bez pomocy adwokata, tak jak Dymitrow. "Trzeba mu było powiedzieć", mówię, gdy przyszła i mi to opo­wiadała, "że mu brakuje -owl..." Widząc, że ławnicy patrzą na niego - najpierw ze zdziwieniem i niedowierzaniem, a później z wrogością, dobrał się i do nich. Stwierdził, iż od początku wiedział, że go uznają winnym, i uważa za bezcelowe prosić ich o cokolwiek. Powiedział, że ludzie, którzy mają opasłe brzuchy i noszą czyste koszule, nie potrafią okazać współczucia komuś tak pokrzywdzonemu przez życie jak on, ale on o to nie dba, bo pewnego dnia wszystko się zmieni. Pewnego dnia zapanuje na ziemi sprawiedliwość. A wtedy, choćby pośmiertnie, zostanie uniewinniony! Sędzia, zauważywszy może rozpaczliwe gesty Kassianópulosa lub też wiedziony uczuciem czysto ludzkiego współczucia wobec tak niespotykanego aktu samounicestwie­nia, przerwał mu w pewnej chwili i najdelikatniej w świecie po­wiedział, że jest już późno, że sędziowie i ławnicy są zmęczeni, więc im prędzej skończy, tym lepiej i dla nich, i dla niego. I jak myślicie, co mu odpowiedział? Że zgodnie z prawem może mó­wić tak długo, jak długo sam uzna za stosowne, i że musi to wszystko powiedzieć, bo racja go rozpiera. "Mam rację, pano­wie ławnicy! Taką mam rację, że aż mnie rozpieral" - "Powinni go zamknąć", powiedział Kassianópulos podczas następnej przerwy, gdy wyszliśmy na zewnątrz, "ale nie w więzieniu. Pani Longos", zwrócił się do kiry-Ekawi, "widziałem w życiu wielu chorych psychicznie, ale żaden z nich nie cierpiał na schizofre­nię tego rodzaju. Radzę pani pójść z nim do psychiatry..."

Gdy po przerwie otwarto posiedzenie, wstał prokurator i przeanalizował całą sprawę od początku, a gdy doszedł do ro­li, jaką odgrywał w niej Dimitris, popadł w taką histerię, jakby Dimitris był jego osobistym wrogiem, jakby mu ojca zamordo­wał. Z emfazą odczytywał wyroki figurujące w jego kartotece i skończył wywód stwierdzeniem, że taki człowiek jak Dimitris

152 153

musi żywić nieokiełznaną nienawiść do społeczeństwa. "A więc, do nas, panowie ławnicy, do porządku prawnego, a zwłaszcza do organów tegoż porządku!... Wiele razy myślał zapewne, ni-'' czym Kaligula naszych czasów, że to wielka szkoda, że poli- r cjanci nie mają jednej wspólnej głowy, by jednym zgrabnym cięciem pozbyć się ich wszystkich naraz! Czy można zatem wy- `' obrazić sobie, by nie skorzystał z tak znakomitej okazji i nie wydał nieszczęsnej ofiary na pastwę zemsty, sam nie ponosząc, .' rzecz jasna, żadnych konsekwencji? Bo tak mu się wydawało, szanowi panowie ławnicy... Słyszeliście, co mówił... Słyszeliśmy'' wszyscy... Swoją tanią, brukową retoryką, płomiennymi mowa- v mi i elokwencją - zadziwiającą, przyznam, dla ludzi jego pokro-'. ju - rozpalał u Gatsosa zrozumiałą skądinąd żądzę zemsty na kochanku żony, który dopuścił się, naturalnie, wykroczenia przeciw zasadom wierności małżeńskiej, ale czy to wystarczają-, cy powód, by zapłacić zań życiem? W którym wieku żyjemy? Oskarżony poddał Gatsosowi myśl popełnienia zbrodni, sza-. nowni panowie ławnicy! Gatsos nie przyznaje tego otwarcie v z powodu opacznie rozumianego poczucia solidarności, ale nam wolno tak wnioskować na podstawie śledztwa. »Sprzątnij tego bubkat«, powiedział. »Strzelajl Ja jestem tutajl Będę;; świadkiem. Są przecież okoliczności łagodzące. Uniewinnią '. cię...« Bo oskarżony nie szanuje prawa, lecz je zna, panowie ławnicy. Sam to nam powiedział w swej mowie. Śmieszne do- ': prawdy, że ten oto człowiek, łamiący z czystym sumieniem za­równo prawa boskie, jak i ludzkie, ma czelność odwoływać się do praw społeczeństwa, którym skądinąd pogardza, które lek­ceważy. »Sprzątnij gol«, powiedział. »Strzelajl« Targnąwszy się y na osobę nieszczęsnej ofiary, wziął odwet nie tylko na niestru- , dzonych tropicielach swoich własnych przestępstw, ale na ca­łym społeczeństwie, którego interesów są owi tropiciele czujny­mi stróżami, a więc i na mnie, i na was - ponieważ nosimy czy­ste koszulel..." Na koniec zażądał uznania Gatsosa winnym popełnienia morderstwa z premedytacją, z uwzględnieniem 3

okoliczności iagodzących. a Dimitrisa współwinnym i moralnie za tę zbrodnię odpowiedzialnym.

Wtedy wstał nieszczęsny Kassianópulos, bardzo blady, i gło­sem, który ledwo było słychać, powiedział, że jest już późno i interes jego klienta wymaga, by mówił krótko. Zaklinał ławni­ków, żeby nie ulegali sugestii przerażającego obrazu, skreślo­nego przez prokuratora, jako że prokurator z racji swego zawo­du w każdym oskarżonym widzi coś z bestii. "Wspomniał na­wet o Kaliguli, panowie ławnicyl" Kassianópulos uśmiechnął się gorzko i drżącym ze wzruszenia głosem ciągnął dalej: "Pa­nowie ławnicy! Oddaję w wasze ręce pęknięte naczynie... Su­choty... Nieszczęścia... Żałosne ignorowanie rzeczywistości... Weźcie je ostrożnie... by się nie rozbiło... Zaklinam was nie ja­ko obrońca, ale jako człowiek... Zwróćcie mi je w takim samym stanie, w jakim je wam powierzam... Nie pozwólcie mu rozpaść się na kawałki. Bo skąd wezmę odwagę, skąd wezmę siły, by je zebrać, by je zwrócić matce..." Opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Ławnicy udali się na naradę, by postanowić o wy­roku, a my znowu wyszliśmy na zewnątrz. Kira-Ekawi mdlała i odzyskiwała przytomność na przemian. A gdy po krótkiej przerwie wznowiono rozprawę, gdy ławnicy wrócili i oświadczy­li, że uznali Dimitrisa współwinnym i odpowiedzialnym moral­nie za zbrodnię i że zostaje skazany na trzy lata więzienia, tak samo jak Gatsos, zaczęła krzyczeć, okładać się pięściami i żą­dać, byśmy ją zabili. Ale nie zrobiliśmy tego, rzecz jasna, tylko zanieśliśmy ją do taksówki i zawieźli do domu, po czym usie­dliśmy w salonie i czuwaliśmy przy niej przez całą noc jak przy zmarłej. Paliła się tylko jedna dwudziestopięciowatowa żarów­ka, co czyniło atmosferę jeszcze bardziej przytłaczającą. Pierw­szy wyszedł Kassianópulos. Żebyśmy nie musieli siedzieć tam do rana, pobiegłam do domu i stąpając na palcach wzięłam środki nasenne Antonisa. Wróciłam i przemocą daliśmy jej po­dwójną dawkę, po której chlipiąc jeszcze zaczęła chrapać, oparła głowę o poduszkę na kanapie i zasnęła jak niemowlę...

154 155

Gdy wróciłam do domu, zaczynało świtać. Rozbierając się przed pójściem do łóżka, obudziłam niechcący Antonisa. "Któ­ra godzina?", spytał. "Za dwadzieścia piąta ". - "Co? Do tej pory byłaś poza domem?" - "Proszę cię, przestań!", mówię do niego. "Nie musimy budzić wszystkich sąsiadów. I tak już dzisiaj swo­je przeszłam. Przewróć się na drugi bok i śpij. Ja też zdrzemnę się odrobinę, a jutro wszystko ci opowiem..."

***

W dwa albo trzy tygodnie później była Wielkanoc. W Wi Czwartek pomalowałam jajka i posłałam kilka kirze-Ek przez Mariettę. Wiedziałam, że w takim stanie ducha nie bęc miała ochoty malować na czerwono jajek. Przyszła do w Wielką Sobotę rano, a ponieważ robiłam coś - nie pamięi już co - na podwórku, usiadła sama w holu i czekając, skończę, kładła pasjansa i śpiewała. Najpierw psalmy pochv ne u Grobu:

Niczem iotr, między łotry policzon Z Bogiem nas, Chryste, jednałeś...

a później tę samą pieśń, którą śpiewała w Wielką Sobotę nieboszczka matka:

Czarne dziś niebo, czarny dziś dzień bez prawa Żyd pojmat Chrystusa...

W pewnej chwili pieśń ucichła i doszły mnie jakieś dziwne odgłosy. Zajrzałam przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje, pa­trzę, a ona wali głową o ścianę. Wbiegłam do środka, złapałam ją z tyłu, przycisnęłam mocno do siebie i zawołałam do Mariet­ty: "Szybko, po doktora!" Przyszedł Boros, zrobił jej zastrzyk uspokajający i przepisał lekarstwo, które miała zażywać trzy razy dziennie. Przez jakiś czas zdawało mi się, że już zupełnie

wróciła do zdrowia, a tu któregoś popołudnia przychodzi Akis i powiada: "Babcia jest chora". - "Co się stało?", pytam. "Nogi jej drętwieją, nie może chodzić. Prosi, żeby jej pani pożyczyła jakąś starą laskę kir-Antonisa".

***

Tymczasem więzienie służyło Dimitrisowi doskonale. Regular­ny tryb życia i przymusowe oddalenie od pokus tego świata były tym, czego potrzebuje człowiek chory na płuca. "Żebyś widziała jego policzki!", mówiła kica-Ekawi śmiejąc się i pła­cząc jednocześnie. "Jak brzoskwinie! Nie pamiętam, żeby kie­dykolwiek od czasów dzieciństwa wyglądał tak zdrowo". Dla zabicia czasu Dimitris robił skarbonki i wiatraki z drewna i barwionej słomy. Albo czytał. Wręcz pochłaniał książki. Któ­regoś dnia przychodzi lora-Ekawi z karteczką w ręce i powia­da: "Zobacz no, moja kochana, ty, która kończyłaś szkoły i ty­le książek przeczytałaś, pewnie będziesz wiedziała, co za dia­beł ten jakiś Maks Mordał i Frojd, co to za książki mam mu kupić? Może jakieś komunistyczne i strażnicy je zabiorą". ­"Oj, Ekawi, Ekawi, niech ci pan Bóg da zdrowie za te dowcipy, którymi mnie rozśmieszasz! Nic się nie bój 1 Książkę Nordauaa9 o kłamstwach konwencjonalnych czytał także mój tata świętej pamięci. A Freud to znany psychiatra. Czyżbyś, u licha, nigdy nie słyszała o psychoanalizie i kompleksie Edypa?" Przerwała mi, ledwie padło słowo "psychiatra"- "Po, po!", wykrzyknęła przerażona. "Psychiatra) I czego on szuka w takich książ­kach?" Długo musiałam ją uspokajać. "Nie bądź taka podejrz­liwa jak prostaczka", mówię. "Kup te książki i mu je zanieś. Zabiorą, to zabiorą". Dałam jej pięćdziesiąt drachm. W tam­tych czasach nam również nie powodziło się najlepiej, ale po­

39. Nordau Max Simon (prawdziwe nazwisko - Sudfeld 1848-1923) - Żyd węgierski, autor licznych rozpraw i utworów literackich. Zyskał stawę dzięki pseudofilozoficznemu dziełu "Entartung", które zostało przełożone na wiele ję­zyków.

156 157

magałam jej, jak moglam, ot tak, przez pamięć o nieboszczyku Dinosie. Poszla więc do antykwariatu przy ulicy Asklepiosa i książki kupiła. Ale zamiast od razu iść z nimi do Dimitrisa, zrobiła to głupstwo i dała je do ocenzurowania Teodorowi, któ­ry wybałuszył oczy, nawrzeszczał, nawrzeszczał, złapał je i spalił'°. "To nam się dziennikarz udał!", mówię teraz czasem, żeby mu dokuczyć. "Słyszał to kto palić Freuda! Nawet służące wiedzą, o co tam chodzi!" Teodor jest najlepszym człowiekiem pod słońcem, dzięki Bogu, nie mogę narzekać, ale poza pracą: księgami rachunkowymi i sportowymi reportażami nie zna się na niczym. Kiedy widzi, że czytam coś poważniejszego, kpi so­bie ze mnie. Jemu wystarczają kryminały, niczego więcej do szczęścia nie potrzebuje. A i te woli oglądać streszczone na fil­mach. Żeby nie poszła do więzienia z pustymi rękoma, zajrza­łam do szafy z książkami mojego nieboszczyka ojca i dałam jej O pochodzeniu gatunków Darwina i Bestii ludzką Zoli.

***

Jesienią trzydziestego dziewiątego Polikseni zaręczyia się z pewnym lekarzem. "Gdzie go poznała?", spytałam po gratula­cjach. "W aptece". - "Słowo daję, te apteki to istne targowiska panien na wydaniu", mówię żartem. Spojrzała, jakby nie rozu­miała. "Zapomniałaś?", mówię. "Notariusza także poznała w aptece". - "Ciiicho", syknęła udając przerażoną, "cicho. Ścia­ny mają uszy. Że też ty, u licha, wszystko pamiętasz. Ja już dawno o tym zapomniałam. Przestanę ci się zwierzać. Gdyby­śmy któregoś dnia śmiertelnie się poróżniły, wystarczyłoby twoich wiadomości, by mnie powiesić! Ach, Ninka. żebyś wie­dziala, jak ja się modliłam o jakiegoś dobrego chłopca dla niej. I wreszcie Pan Bóg mnie wysłuchał. Niech będzie pochwalone imię jego! Oby jeszcze uczynił cud, by Eleni zostawiła tego ole­

40. Za czasów dyktatury Metaksasa należało niszczyC wszelkie książki ko­munistyczne oraz inne "podejrzane". W centralnych punktach miast i wsi palo­no publicznie m.in. dziele Platona.

jarze niechluja. Wzięta, idiotka, i zadała się z żonatym. Gdyby był chociaż przystojny, powiedziałabym: pal diabli! Ale jakbyś go zobaczyła, Ninka!, brzydziłabyś się na niego splunąć. Chcia­labym wiedzieć, co ona w nim widzi. Zabiera ją, powiada, na wycieczki. Ale jak długo, proszę ciebie, będzie ją na te wyciecz­ki zabierał? Jak długo trwają takie związki? Przyjdzie dzień; ja już będę w grobie, ale wy, młodzi, dożyjecie i zobaczycie, że ją zostawi i wróci do żony i dzieci. A ona, porzucona, zostanie sa­ma jak kołek w płocie".

Podobnie jak moja nieboszczka matka, kirai;kawi niesłusz­nie mniemała, że ledwo kobieta wyjdzie za mąż, wszystkie jej problemy natychmiast same się rozwiązują. To, co przeszła w swoim małżeństwie, niczego jej nie nauczyło. Małżeństwo by­ło także jej jedynym marzeniem, jeśli chodzi o Teodora - zupeł­nie odwrotnie niż w przypadku Dimitrisa. Dimitrisa żonatego nie mogła sobie jakoś wyobrazić. Teodora ożeniłaby, i to jak najprędzej, żeby się go pozbyć. "Nie masz, Ninka, jakiej ślicz­notki dla niego?", mówiła. "Żeby mi wreszcie przestał brzęczeć nad uchem. Tylko musi mieć mieszkanie. Wdowa, brzydka, stara, garbata - niech będzie jaka chce, byleby z mieszka­niem". Chociaż Teodor miał wówczas trzydzieści sześć czy sie­dem lat, lora-Ekawi bała się, że zostanie starym kawalerem. Byłam u niej któregoś dnia i z czystej ciekawości spytałam o jego wiek. Powiedziała, że nie jest pewna, czy urodził się w 1903 czy 1904 roku. "Co, u diabła", mówię, "nie wiesz, kiedy się rodziły twoje dzieci?" Zawołała wnuczka, żeby zdjął ze ścia­ny ikonę świętego Fanuriosa - na jej odwrocie mąż kiry-Ekawi wykaligrafował atramentem daty urodzenia wszystkich swoich dzieci, także obojga z drugiego małżeństwa. Przy imieniu Teo­dora widniał napis: 3 września 1903... Byl więc dwa lata mlod­szy ode mnie. Dwa. Nie cztery, jak twierdzi kąśliwie moja cb­ruchna!

158

Latem trzydziestego ósmego zamówienia na roboty budowlane przestały napiywać jak nożem uciął. Antonis całymi dniami krążył po domu niczym lew po klatce. Ze zmartwienia wzrosło mu ciśnienie. "Kira-Ekawi, postaw no mi karty", prosił. "Zo­baczmy, co nas czeka. Będzie praca czy nie?" Kira-Ekawi roz­kładała karty na stole, tak jak ją uczyły Turczynki w Saloni­kach, najpierw trzy rzędy po dziewięć kart odkrytych, a potem po jednej zakrytej: "dla domu", "dla serca" i "dla interesów". Przepowiadała mu przyszłość, ale nigdy nie mówiła całej praw­dy. Tak się umówiłyśmy. Przedstawiała wszystko w różowych barwach, żeby mu dodać otuchy. A gdy zostawałyśmy same, mówiła: "Uważaj na niego, znowu mu wyszła ta przeklęta dzie­siątka pik". Jak mu mogła nie wychodzić dziesiątka pik? Już nie tylko z nogą i ciśnieniem miał kłopoty, ale coraz gorzej było z sercem. Trzęsłam się ze strachu, żeby mi nagle nie przyszli i nie powiedzieli, że upadł i umarł gdzieś na ulicy. Któregoś dnia Boros wziął mnie na stronę w holu, bo właśnie wychodził, i powiada: "Niniu" - mówił na mnie "Ninia"; byliśmy starymi, serdecznymi przyjaciółmi, bardzo z sobą zżytymi, a od jakiegoś czasu Boros chyba się nawet we mnie podkochiwał - "chcę ci zadać niedyskretne pytanie. jako lekarz". - "Śmiało", mówię. "Powiedz mi", zaczął z uśmiechem, "ile razy w miesiącu..." ­"Daj spokój, Tanosie! Kpisz sobie chyba ze mnie. Raz na kwar­

tał, a i to nie zawsze!" O tym, że czasem nie może, a tylko tak gada, słowa nie pisnęłam. Nie miałam powodu go ośmieszać. Zresztą i tak nie wierzyłam w te bzdury medyków. Choroba An­tonisa była chorobą duszy, nie ciała: przywykł do tego, że miał kupę pieniędzy w kieszeni i szastał nimi na prawo i lewo, więc teraz widząc, że zapasy topnieją, a on nie może ich uzupełnić, sam zaczął niknąć w oczach. Jego kuzyn, Furiotis, już dwa razy zwężał mu garnitury, a i tak były za szerokie. "To już koniec ", powiedział z westchnieniem do mnie w łóżku wieczorem tego dnia, gdy Hitler wtargnął do Polski. "Koniec. Co miałem zbudo­wać, zbudowałem. Od tej chwili wszystko będzie się już tylko walić". Wiedział, że póki w Europie trwa. wojna, nawet jeśli Gre­cja zachowa neutralność, pracy spodziewać się nie należy. "Szczęśliwi młodzi, którzy przeżyją i pobudują nowe domy na ruinach", rzekł. Żeby nie płacić niepotrzebnie za składowanie, wydzierżawił drewno budulcowe. Dzięki pieniądzom, które za to wziął, przez pewien czas dawaliśmy sobie jakoś radę, dalej pro­wadziliśmy dom otwarty, bo trudno zmienić tryb życia, ot tak, z dnia na dzień: mieliśmy służącą, a jaśniepanienka chodziła do prywatnej szkoły - w swej naiwności sądziłam, że obracając się wśród dziewcząt z dobrych domów nabierze ogłady. Trzeba było jednakże sięgać po pieniądze z banku, których strzegliśmy do tej pory jak żrenicy oka, które trzymaliśmy na czarną godzinę. Postanowiłam namówić Antonisa, żeby sprzedał pianino. I tak stało bezużytecznie. Po czterech latach nauki ta oferma nie po­traf'ła zagrać chociażby tanga. Nie było żadnego powodu, żeby mi dla ozdoby stało w salonie trzydzieści pięć tysięcy drachm. Za takie pieniądze żylibyśmy co najmniej sześć miesięcy, póki by się nie okazało, jaki obrót przybiorą sprawy w Grecji: będzie wojna czy nie. Ale chociaż całymi miesiącami nie dotykała pal­cem klawiatury, gdy zobaczyła, że wynoszą pianino, zaczęła się pienić ze złości i tak mnie tym zdenerwowaia, że odezwały się moje wrzody. Ubliżała i mnie, i swojemu ojczymowi, tak jak te­raz ubliża Teodorowi. Powiedziała mi, że namówiłam Antonisa

160 161

na sprzedaż pianina, bo jej zazdroszczę i chcę z niej zrobić głą­ba. Jal Ja, która poniosłam tyle ofiar, poślubiłam człowieka dwadzieścia lat starszego, żeby niczego jej nie zabrakło. A gdy w lipcu okazało się, że nie zdała do następnej klasy - znowu ja by­łam winna. "Wszystko przez ciebie!", powtarzała. Bo jej nie zała­twiłam korepetycji, bo nie pilnowałam, czy się uczy, bo jej nie kochałam i tak dalej, i tak dalej. Małpa jedna! myślałam ubija­jąc pianę na bezy w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryl Panny. Będę skończoną idiotką, jeśli jeszcze raz urządzę jej imieniny. I tak nigdy nie usłyszałam "dziękuję"! Twierdziła, że przygotowuję słodkości nie dla niej, tylko po to, żeby popisać się przed gośćmi moimi zdolnościami cukierniczymi!

Koło jedenastej przyszły dwie koleżanki Marii - jedyne z ca­łej klasy, z którymi się przyjaźniła - żeby jej powinszować. By­łam zmuszona zdjąć fartuch, iść do salonu, żeby je przyjąć i dotrzymać im towarzystwa, bo Jej Wysokość, mimo moich próśb i nalegań, obijała się cały ranek i jeszcze nie zdążyła się ubrać. Jakby nie dość było zmartwień, miałam tego dnia jakiś dziwny ból w piersiach. Zawsze się bałam i nadal się boję - na­zwijcie to przeczuciem, nazwijcie to jak chcecie - że zejdę z tego świata z powodu tej samej choroby, co mama. Zamiast przyj­mować gości, miałam ochotę zamknąć się w pokoju i nie wi­dzieć nikogo. Byłam wyczerpana nerwowo. Nie potrafię mówić o swoich zmartwieniach, duszę wszystko w środku, taka już moja natura. Szczęśliwi, którzy umieją krzyczeć i płakać jak ki­ra-Ekawi. Ja płaczę i złorzeczę po cichu, w myślach. Czasami to aż żyły nabrzmiewają mi na szyi i robię się sina.

Koło siódmej w salonie było pełno gości, naszych starych znajomych. Marietta roznosiła lody na wielkiej tacy. Kasimati odciągnęła mnie w stronę okna i opowiadała mi o swoich kłopo­tach z synem. Zadał się z jakąś panienką i na gwałt chciał się żenić. Słuchałam, ale myślami byłam gdzie indziej. W domu na­przeciw radio grało na cały regulator. Setki razy zwracałam No­cie uwagę, ale jej było obojętne, czy my także mamy ochotę słu­

chać radia, czy nie. Wybranka syna Kasfmati była artystką dziesiątej kategorii, którąś z tych, co to tańczą po kabaretach. Chyba coś się staio, pomyślałam. Kątem oka dostrzegłam nie­zwyczajny ruch na ulicy, paru sąsiadów stało przed domem No­ty, słuchając wiadomości. "Przepraszam cię na sekundę, Julio", powiedziałam do Kasimati. Wstałam, wychyliłam się przez okno i wołam do Noty: "Co się stało?" W tej samej chwili radio zaczęło nadawać hymn narodowy. "Słyszeliście?", zwróciłam się do go­ści. "Jakaś łódź podwodna storpedowała naszą »Elli na Ti­nos...", zaczęłam i widzę, że ciotka Katingo mdleje. Wiedziaiam, ie Takis był chorążym na "Elli", ale zupełnie mi to wyleciało z głowy. Dowiedzieliśmy się później, że nic mu się nie stało ­złego diabli nie biorą. Gdy torpedowano "Elli", Takis spacerował po nadmorskiej promenadzie prezentując swoje epolety. Zawsze był próżny i pewny siebie, dlatego go nie znosiłam. No, ale nie­ważne. Kiedy ciotka Katingo odzyskała przytomność, wuj Ste­fan i Irena zabrali ją i poszli, a u nas rozgorzała dyskusja poli­tyczna. Mąż Kasimati twierdził, że łódź podwodna musiała być albo niemiecka, albo włoska, Antonis zaś, świeć Panie nad jego duszą, upierał się, że angielska. Każdy z nas miał na ten temat inne zdanie. Mnie nie obchodziło, jaka to była łódź. Wiedziałam jedno: ten atak nie wróży nic, ale to nic dobrego.

***

W dniu świętego Dimitrisa o trzeciej po południu poszliśmy do Świętego Łukasza na ślub Polikseni. Jej teściowie mieszkali przy ulicy Acharnon w dwupiętrowym bloku. Ojciec Aleksan­dra także był lekarzem. Udało się dziewczynie, myślałam w taksówce, którą jechaliśmy po ślubie do Kasimatisa, żeby mu złożyć życzenia imieninowe. Wyrwie się wreszcie z błędnego ko­ła rodziny Longosów. Bo chociaż szczerze kochałam lorę-Ekawi i współczułam jej w nieszczęściach, musiałam przyznać, że za­r8wno jej brat, Miltiades, jak córka, Eleni, mieli po części rację nazywając ją wariatką i histeryczką, uważałam, że cierpi tyle

162 163

z powodu swego usposobienia - nie tylko ona, jej dzieci także. Może nie mia3a szczęścia, może zawinił jej mąż, ale coś tam' musiało nie być w porządku z jej głową, stale jej to zresztą po­wtarzałam w czasie okupacji, kiedy działo się to, co się działo.

Przejeżdżając przez plac Omonia zatrzymaliśmy się przy straganach z kwiatami i kupiliśmy ogromny bukiet chryzan­tem. Zazwyczaj przygotowywałam mu brytfannę rawani"' , nale­żało to już do tradycji, a oni z kolei w dzień świętego Antoniego: przynosili nam tort czekoladowy. Ale tamtego roku nie chciało' mi się zawracać sobie głowy rawani. Czutam jakieś niewytłu­maczalne przygnębienie, jakąś słabość w całym ciele. Nie tylko' z powodu jesieni i zachmurzonego nieba, sytuacji na świecie! i kiepskiego zdrowia Antonisa czy wreszcie okropnego zacho­wanta mojej córki, ale także z powodu pierwszych kłopotów: z damskimi sprawami. Zawsze miałam okres bardzo regular­nie, a w tym miesiącu jakoś się spóźniał. Moje nerwy były na­pięte jak nigdy. wszystko mnie drażniło. Wystarczyło palcem kiwnąć, żebym zaczęła się wściekać. Ki diabeł, myślałam, czyż­by klimakterium? Ani się obejrzałam, a już jestem stara? Caie życie strawiłam na wychowywaniu Fotisowego bękarta?

Gości miała Kasimati więcej niż zazwyczaj i jak można się było spodziewać, mężczyźni od razu zaczęli politykować. Kuzyn Kasimatisa, Leon (mówiliśmy o nim "król zwierząt"), który pra­cował w Ministerstwie Prasy i Turystyki, zapewniał nas, że znaleziono kawałki torpedy i że wyprodukowali ją Włosi, a An­tonis za nic nie chciał się z tym zgodzić. Niech mu B6g wyba­czy, był potwornym fanatykiem i uparciuchem. Twierdził, że Anglicy posłużyli się włoską torpedą, by zwrócić grecką opinię publiczną przeciw państwom Osi i wciągnąć nas do wojny, tak jak to zrobili podczas pierwszej wojny światowej. "Gdyby Hitler chciał zająć Grecję", mówił, "nie musiałby do tego wykorzysty­

41. Rawani - ciasto przyrządzone z kaszy manny, mąki, masła, jajek i cukru.

wać Włochów. Sam by ją zajął. A zresztą Niemcy nic nam nie zrobią - są filohellenami. W szkołach uczą się Homera i Platona na pamięć". I tak dalej aż do jedenastej wieczorem. "Skończ wreszcie", mówię do niego. "Denerwujesz się tylko niepotrzebnie i żeby zasnąć, będziesz musiał wziąć podwójną porcję pigułek. Kiedy wreszcie do ciebie dotrze, że masz bardzo słabe serce?" Co do jednego wszyscy się zgadzali: prędzej czy później Grecja ­ta bida z nędzą - będzie musiała wziąć udział w wojnie, a wtedy koniec, nie uda nam się ocalić. Wszystko przez to okropne poło­żenie geograficzne. Jesteśmy niczym most między Wschodem a Zachodem, nie możemy być neutralni.

***

Nikt jednak nie sądził, że stanie się to aż tak prędko. Gdy rano tamtego poniedziałku usłyszeliśmy wycie syren, nie wierzyli­śmy własnym uszom. "Obudź się!", mówię do Antonisa, "Alarm!" - "Daj mi spokój. To ćwiczenia". I obrócił się na drugi bok. Zawsze gdy wieczorem zażywał środki nasenne, budził się rano z wielkim trudem. "To nie ćwiczenia", mówię, "moje prze­czucia nigdy mnie nie zawodzą". O ćwiczeniach uprzedzała nas zawsze prasa. "To alarm!", rówię. "Jak amen w pacierzu! Woj­na!" Zerwałam się z łóżka, podbiegłam do okna w salonie, a tu wszyscy sąsiedzi na nogach. Z daleka dochodził pomruk lecą­cych samolotów. "Włochy wypowiedziały nam wojnę! Boże, miej nas w swojej opiece! Obudź Marię!", zawołałam do Marietty. Stała, biedaczka, i nie wiedziała, co z sobą robić. "Obudź Ma­rię!" zawołałam. "Powiedz jej, żeby się ubierała. Natychmiast) Może trzeba będzie uciekać do schronu! Idziecie do schronu?", krzyknęłam do Noty. Nie wiedziała. Nikt z nas nie wiedział, co robić, dokąd uciekać. Wpadliśmy w panikę. Wydawało się nam, że to koniec świata. Antonis siedział na skraju łóżka z jedną skarpetką w dłoni, zdezorientowany. "Źle się czujesz?", spytałam. "Dać ci kropelki?" Stanęłam pośrodku holu, zagu­biona, złapałam się rękami za głowę nie wiedząć, w którą stro­

164 165

nę się obrócić, a tu wchodzi Marietta i mówi: "Bufon śpi. Zdar­łam z niej koidrę, to mnie kopnęła...". I rozpłakała się. Miała, biedaczka, trzech braci - dwóch już służyło w marynarce, a trzeciego mieli wziąć do wojska w czterdziestym pierwszym, więc można się było spodziewać, że go powołają w pierwszej kolejności. Musimy ją natychmiast wysłać na Andros, pomy­ślałam. Jej miejsce jest przy matce i ojcu, nie mogę jej tu za­trzymać, to zbyt wielka odpowiedzialność. Jak szalona popę­dziłam do pokoju jaśniepanienki, złapałam ją za włosy i zawo­łałam: "Ty wstrętne dziewuszysko! Czy nawet Sąd Ostateczny nie wyrwie cię ze śpiączki? Dalej, wstawaj natychmiast, bo cię zamorduję!" Złapałam za kołdrę, a ona i mnie kopnęła. Więc jak jej nie uszczypnę, ale tak porządnie, jak nie walnę dwa razy na odlew! "A maszl", krzyknęłam. "Żebyś wiedziała, ie się mat­ki nie kopie. Co ty sobie myślisz, ie ja jestem lora-Ekawi, która się córce bić pozwala? My idziemy do schronu, a ty siedź tutaj ­i zdychaj, może się wreszcie uwolnię od Fotisowego nasienial"

Ale dokładnie w tym momencie, gdy wychodziłam z jej pokoju, syreny ogłosiły koniec alarmu. Małpal, pomyślałam. Dla takich sobków jak ona stworzony jest świat. Idę z powrotem do sypialni, patrzę, a Antonis nie ten sam; odmieniony jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stoi w otwartym oknie salonu i rozmawia z Kukisem, mężem Noty. "Już my im pokaiemyl Wyriniemy wszystkich) Do morza ich zepchniemy)", wołał. Hm, czy to nie on mówił jeszcze przedwczoraj, że Hitler nie pozwoli Mussoliniemu zaatakować Grecji? Nie pisnęłam naturalnie ani sióweczka. Dzię­kowałam Bogu, że tak to wszystko przyjmował. Podeszłam do okna i ze wzruszeniem słuchałam marszy, które nadawało radio. Pierwszy raz nie miałam Nocie za złe, że grało na cały regulator:

Lotnikiem zostanę ziemi ani tknę,

w podniebne przestworza, w chmury lecieć chce.

Oczy Antonisa były pełne łez. "Idę kupić radiol", powiedział. "Dlaczego właściwie Kukis może mieć radio, a my nie?" Nie są­dzisz, chciałam powiedzieć, że to niepotrzebny wydatek, że nie pora teraz wyrzucać pieniądze na takie rzeczy? Ale powstrzyma­łam się. "Rób, jak uważasz", odrzekłam. "Z twojej kieszeni na to pójdzie..." - "Ach, Nino, ile bym dał, żeby być znowu miodym!", powiada. O mało się nie rozpłakałam. Zostawiłam go i poszłam do kuchni, żeby coś robić, zająć czymś myśli. Poprzedniego wie­czoru Antonis przyniósł kilo kasztanów, pierwszych w tym ro­ku, więc zabrałam się do gotowania. Cośmy życia użyli, rozwa­żałam, cośmy się nim nacieszyli - to nasze, a teraz... Nie mo­głam, nie chciałam wyobrażać sobie przyszłości.

Za jakąś godzinę pojawiła się kira-Ekawi, ożywiona, w dosko­nałym humorze. "Ach, Ekawi", mówię do niej, "co teraz? Co z nami będzie?" - "Eee tam, wojna", ona na to. "Skończy się. Nie pierwsza i nie ostatnia. Mnie takie rzeczy nie przerażają, co in­nego mnie dręczy". "Nie przeraziłaś się", pytam, "gdy usłysza­łaś syreny?" - "Phi! Wiedziałam o wszystkim, spodziewa3am się, że je usłyszę. Teodor miał wczoraj nocny dyżur w redakcji. Szy­kował się właśnie, żeby wrócić do domu się przespać, gdy zatele­fonowali z wiadomościami z ministerstwa. Ale nie miał siły zo­stać. Padał, nieborak, ze zmęczenia i niewyspania. Przyszedł do domu, opowiedział nam o wszystkim, a później - do łóżka, na­krył się kołdrą po nos i mówi: »Mamuchna, nie budźcie mnie, choćby bomby leciały!« A ponieważ jest głuchy na jedno ucho, nie słyszał nawet syren". - "Ale czy ty nie rozumiesz", pytam zdziwiona jej spokojem, "że oni puszczą na nas duszące gazy? Nie pojmujesz, że zabiorą nam nasze domy i nasze dziewczęta?"

"Coś z tobą nie w porządku, moja droga. Co ty pleciesz? Ty, ta­ka oczytana! Czy nie to samo mówili podczas tamtej wojny? Straszyli nas tylko niepotrzebnie. A jeśli chodzi o dziewczęta", skrzywiła ironicznie usta, "nie martw się, nic im się nie stanie. Jeśli same nie będą kręciły tyłkami, żaden im krzywdy nie zrobi. Włosi też ludzie, tacy sami jak my. Nie jakieś dzikusy..."

166 167

"A co jej zależy", stwierdziła ciotka Katingo, gdy przyszła trochę później i opowiedziałam jej to wszystko. "Jeden syn głu­chy, drugi w wię2ieniu, zięć lekarz też sobie jakoś radę da! Go­rzej z naszymi dziećmi". Takisa przeniesiono na inny mały niszczyciel, Petros odbywał służbę koło Konani - w samym ogniu walk. "Gorzej z naszymi dziećmi", powiedziała i zaczęła płakać. Wkrótce potem przyszedł Akis, szukał babci. "Była, ale poszła", mówię. "Witamy pana generała!". odezwał się Antonis widząc Akisa w mundurze EON"2. "Zobaczymy, ilu Włochów sprzątniesz) Karabiny już wam dali czy jeszcze nie`?" Akis po­szedł rano do szkoły, ale odesłano dzieci do domów. Zajęcia by­ły zawieszone do odwołania. "Bufonowi by pasowało!", powie­działa do mnie Marietta. Akis wrócił więc do domu, przebrał się w mundur i poszedł na zbiórkę swojego pododdziału. Usta­wili ich w szregu i dowódca wygłosił mowę. Biedne maluchy! myślałam, gdy z dziecięcym entuzjazmem opowiadał nam, jak dekorowali salę papierowymi chorągiewkami i portretami bo­haterów powstania z 1821 roku"3. Co was jeszcze czeka! Bo i wy urodziliście się w okropnych czasach... "Dobrze, że nasza flaga jest na zewnątrz", powiedziałam do Marietty. Wywiesili­śmy ją na Świętego Dimitrisa i jeszcze nie zdążyliśmy zdjąć. "Przynajmniej", mówię, "nie będziesz musiaia się wspinać i jej mocować - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło..." Ze zdziwieniem stwierdziłam, że odzyskałam spokój i poczucie hu­moru. Pal licho, pomyślałam. Nie tyiko my cierpimy. Skoro An­tonis jakoś to przeżył, nic więcej mnie nie obchodzi.

Wkrótce przyszła znowu kita-Ekawi. "Nie było tu tego małe­go hultaja?", spytała. "Wziął klucz, nie mogę się dostać do do­mu. Niech diabli porwą Metaksasa i jego organizację)" - "Sia­daj", mówię, "przestań się kręcić jak bąk. Siadaj, przyjdzie. Fla­

42. EON - Narodowy Związek Młodzieży, faszystowska organizacja utwo­rzona w czasie rządów Metaksasa.

43. Powstanie rozpoczęte w marcu 1821 r., dzięki któremu Grecja odzyska­ła niepodległość (1830 r.) po prawie czterechsetletniej niewoli tureckiej.

gę wywiesiłaś?" - "Phil" - "I dzielnicowy jeszcze nie przyszedł z upomnieniem?° - "Z jakim upomnieniem? W przeddzień świę­ta Dimitrisa ufarbowałam nawet stare prześcieradło i uszyłam flagę, ale nie mam jej gdzie powiesić! Przecież mieszkamy w wy­sokiej suterenie. Gospodarz wywiesił swoją flagę nad nami. Jedna starczy aż nadto..."

Gdy rozległ się głos dzwonka przy furtce, myślałyśmy, że to Akis, ale przyszła Erazmia. "O, Erazmia! Witaj", mówię. "Gdzie się podziewałaś tyle czasu? Co teraz z nami będzie, moja Era­zmio?", spytałam, żeby coś powiedzieć, bo wcale mnie nie inte­resowało, co ona myśli. "Pojedziesz na Kefalonię czy zostaniesz tutaj?" Zmierzyła mnie tym swoim zawistnym spojrzeniem spod wywiniętych rzęs i powiedziała: Wiele razy modliłam się do Najwyższego, by zesłał deszcz ognia i siarki jak na Sodomę i Gomorę, by zniknęli z powierzchni ziemi grzeszni i bezbożni, i Pan wysłuchał modlitwy moje... »Ześlę na nich miecz, giód i zarazę, dopóki nie znikną z powierzchni ziemi, którą dałem im... I poznają, że Ja jestem Pan...«" Stałam z otwartymi usta­mi nie wierząc własnym uszom. A gdy ochłonęłam z pierwszego wrażenia i znaczenie tych słów w peini do mnie dotarło, ogar­nęła mnie wściekłość. Wszyscy, którzy dobrze mnie znają, po­dziwiają moją cierpliwość i wyrozumiałość. Nie lubię mówić gorzkich słów. Także mojej córce częściej złorzeczę w myślach niż w słowach. Ale słuchając tej diablicy z piekła rodem, która udaje chrześcijankę, a w tej tragicznej sytuacji wygłasza takie mowy, po prostu wpadłam w szał. Uświadomiłam sobie nad­zwyczaj jasno, jak okrutni i nieludzcy mogą być ci, którzy mają się za bezgrzesznych. Zbierało się we mnie przez tyle lat, zbie­rało, aż się przebrało. Po raz pierwszy mnie poniosło. "Żeby cię szlag trafił!", wrzasnęłam nie panując nad sobą. "Przestań nam tu odgrywać świętą) Jeśli twój bóg musi nas zniszczyć, ieby­śmy w niego uwierzyli, to się nim wypchaj! Jeśli takie ma być chrześcijaństwo, to ja nie chcę być chrześcijanką, zmienię wia­rę, wolę być Turczynką! Ty podły człowieku, wystarczająco dłu­

168 , 169

go znoszę ciebie i twój fanatyzml Ileż niezgody zasiałaś w moi : '" domu! Oddaliłaś mnie od matki, o mało nie poróżnilaś z żem! Zabieraj się stąd w tej chwili! Wynoś się z mojego domu' Preczl Nie jestem ci już niczego winnal Zapłaciłam za wszystko. co dla mnie zrobiłaś, i to z nawiązką!" Wybuchnęłam histerycz nym szlochem, bez łez. O mało nie wyzionęłam ducha. Pobi '° glam do sypialni i rzuciłam się na łóżko. Nie mogłam zlapa'. tchu. Antonis był akurat w łazience. Gdy usłyszał krzyki - wy` skoczył, ale nawet nie próbował się wtrącać. Jeszcze nigdy ni'. widział mnie tak wzburzonej. Erazmia oniemiała, bo nie sp ;.,. dziewala się takiego wybuchu. Opanowała się jednak szybko

,;; poszła do pokoiku w podwórku, zabrała swoje szycie, zrob

z tego węzełek i wsadziła go pod pachę. Ale zanim sobie poszł wróciła, stanęła przed drzwiami sypialni i znowu zaczęła grywać żydowskiego proroka: "Biada im, nadszedł bowiem ic dzień, czas ich kary... Jak po zburzeniu Sodomy i Gomory or miast sąsiednich - mówi Pan - nikt nie będzie tam mieszkał..:

"Dajże spokój, Erazmio!", wtrąciła kira-Ekawi. Podeszł i wzięła ją za ramię, próbując odciągnąć od drzwi sypialni. "Ni widzisz, że się kobieta zdenerwowała? Czy to po chrześcijańsk' cieszyć się, gdy na ludzi spada nieszczęście? Tak Chrystus na'"" uczul? Przecież..." Erazmia nie dała jej skończyć. "Nie dotyka mnie!", wrzasnęła. "Taka sama jesteś jak onal Od dnia, gdy ci ' tu przyprowadziłam, wiedziałam, że będziesz trzymać jej stron I. - niewdzięczna! Ale czego się można spodziewać po kimś takiru, jak ty!" - "Słuchaj no", powiedziała wtedy kiru-Ekawi gniewnie::, "Nie przesadzasz? Uważaj, co mówisz, bo jak cię złapię za te' twoje fioki, to dopiero zobaczysz!" Ale Erazmia nie bacząc na. kirę-Ekawi znowu zwróciła się do mnie i dale' ci nęła swo e`

J j przepowiednie: "...i żaden człowiek nie osiedli się na tym miej-` scu... Chleb swój spożywać będą w smutku..." Zakryłam uszy: rękami, żeby nie słyszeć, a ona klepała swoje. "Chodź, Era-'' zmio!", rzekł wówczas Antonis popychając ją ku drzwiom. "Chodź! Starczy tego dobregol" Wychodząc jeszcze mówiła: "...a

wodę będą pili w trwodze, ponieważ ziemia ich zamieni się w pustkowie i zostanie ogołocona ze swoich dostatków z powodu bezprawia wszystkich jej mieszkańców... niegodziwość rozgo­rzala jak pożar... i stał się naród pastwą ognia... Nikt nie ma li­tości nad bratem swoim. Każdy pożera ciało bliźniego; odgryza na prawo, a przecież łaknie, zjada na lewo, lecz się nie nasyca" i tak dalej, póki nie znalazła się na ulicy.

Gdy usłyszałam wreszcie zamykającą się za nią furtkę, roz­płakalam się na nowo, tym razem z powodu wyrzutów sumie­nia. Nie lubię nikogo ranić. Nie mogłam sobie wybaczyć, że zni­żyłam się do poziomu Erazmii, a jednocześnie bałam się, żeby przez tę wstrętną babę nie ochłodły moje stosunki z Antoni­sem. Ale Antonis nie zwrócii uwagi na sprzeczkę - był zajęty czym innym. Wyszedł i wrócił po godzinie z ogromnym ośmio­lampowym radiem. Wlożyl wtyczkę do kontaktu i zaczął się ba­wić gałkami i klawiszami jak dziecko nową zabawką. Radio Ateny wciąż jeszcze nadawało marsze wojskowe. Później na chwilę przerwali, żeby podać pierwszy komunikat Sztabu Ge­neralnego, ten sam, który słyszeliśmy rano z radia Noty. Anto­nis wstał i zwrócił się do Marietty. "Mariettal Weź, panna, dużą puszkę na oliwę i wszystkie siatki, jakie są w domu. Pójdziemy do Buchlosa... Kupię jedzenie na dwa, trzy miesiące", powie­dział do mnie, "żebyśmy chociaż mieli co jeść... Ale nie ruszaj tych zapasów. Schowaj wszystko do piwnicy, żeby było na czarną godzinę". - "Marietta powinna wrócić na Andros", po­wiedzialam do niego szeptem. "W takiej sytuacji nie możemy jej zatrzymywać. Zatelefonuj od Buchlosa do jakiegoś biura po­dróży i dowiedz się, kiedy odpływa statek". I pokazałam mu na palcach, że jesteśmy jej winni za cztery miesiące. "Dobrze", od­rzekl, "mamy czas". Zabrali się i poszli.

Zostałam sama z jaśniepanienką. Wysączyłam radio, które zaczęło mi już działać na nerwy, nakarmiłam psa i poszłam na górę, na taras, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Li­ście białej topoli rosnącej na sąsiednim podwórku zaczynały

170 171

opadać. Gdy się tu sprowadziliśmy, topola była małym w kim drzewkiem. Teraz na pół ogołocone z liści gałęzie się naszego tarasu. Jesienny wietrzyk poruszał flagami na mach, niebo zaczęło się przejaśniać i wyjrzało słońce - tak, j by pogoda chciała towarzyszyć nastrojom ludzi. Sama wiem, dlaczego w duszy i w całym ciele poczułam nagle dziu spokój. Ach, Boże, pomyślałam, lora-Ekawi ma rację, jakoś bie poradzimy! Najwyżej pójdziemy na tamten świat, wie rzecz!

***

Poranny optymizm kiry-Ekawi dodał mi otuchy, ale jeszcze t go samego popołudnia przyszła ona do nas z tak zaczerwieni '' nymi oczami, jakby płakała przez trzy dni. "Co ci jest? Co s stało?" - "Dimitris...", zaczęła z trudem łapiąc oddech, "ulaslc wili go, przyszedł w południe do domu, zjadł z nami. A późni włożył dwie zmiany bielizny do walizki i pojechał do Salo żeby się zameldować w swojej jednostce". - "I co? Nie cieszys' się?", zapytałam. Przypomniałam sobie słowa ciotki Katingać "Skoro ma gruźlicę, nie wezmą go do wojska, wykluczone". "Nic nie rozumiesz ", odparła. "Nie możesz zrozumieć. Żebyś nil wiem ile książek przeczytała. Gdyby był zdrów, byłoby rn wszystko jedno, a nawet bym się cieszyła, bo to, czego m w życiu najbardziej potrzeba, to dyscyplina. A i z niebezpie czeństwami bym się pogodziła. Skoro wszyscy chłopcy, to i oni Ale z tą jego chorobą, z tymi jego pomysłami... więzienie były dla niego tysiąc razy lepsze. Wiedziałam przynajmniej, gdzie jest, spotykałam się z nim, kiedy chciałam, miałam spokojna głowę. A teraz pojedzie, kiedyś zwolnią go ze służby i znowu będę się trzęsła, że ktoś nagle przyjdzie i mi powie. że Dimitri wplątał się w jakąś brudną robotę. W Salonikach spotka kolei ków, odwiedzi znajome meliny, będzie się zadawał z tymi dziw kama, które ostatnie soki z niego wyciskaty. Wiesz, Ninka.: dłużej już tego nie zniosę, mam dość życia. Niech wreszcie zrzucą bomby, puszczą gazy, chcę umrceć i mieć spokój..." ­

"Aj tam". mówię, "takie gadanie! Przecież wiem, że nie mówisz tego szczerze. Kochasz życie! Bardziej niż my wszyscy. W prze­ciwnym razie nie zamartwiałabyś się za każdym razem, gdy coś jest nie tak. Dzisiaj jesteś w pesymistycznym nastroju i widzisz świat w czarnych kolorach, jutro wszystko będzie dobrze..."

Biedna Ekawi!, myślałam. Byłaś zadowolona, że siedzi w więzieniu! Tak jak ludzie, którzy trzymają ptaki w klatkach i usprawiedliwiają się, że chronią je przed wrogami. Twój Dimi­tris nie wygląda na ptaszka, który potulnie siedziałby w za­mknięciu. To sokół. Pozwól mu, niech rozporządza swoim lo­sem, jak każdy z nas. Jakże egoistyczne potrafią być matkil, myślałam, gdy sobie poszła. A może i ja jestem taka w stosun­ku do mojej córki? Może jestem wobec niej niesprawiedliwa? Zadumałam się, zajrzałam w siebie, w swoje sumienie. Nie lu­bię robić czegoś, co wyśmiewam u innych. W gruncie rzeczy, Bóg jeden wie, jak bardzo ją zawsze kochałam i kocham! Mat­ka, cokolwiek mówią dzieci, jest matką, ta sama krew przecież. Zawsze pragnęłam jej dobra, miałam nadzieję, że poprawi się, gdy dorośnie, że i ja, nieszczęsna, będę miała kogoś bliskiego, kto mi na stare lata poda szklankę wody. Przez myśl by mi nie przeszło, że nadejdzie dzień, gdy będzie we mnie widziała naj­większego wroga!...

172

N

Nie tylko nie nastąpił koniec świata, ale na drugi dzień byliśmy żywi, a nawet, o dziwo!, żywsi niż kiedykolwiek. nim zdążyła otworzyć nowe rany, wygoiła parę starych; v nas z uśpienia, nadała życiu sens - przestaliśmy egz;

bez celu, jedząc i wydalając jak zwierzęta. Niebezpieczeństwa9 obudziło uczucia, które albo w nas przedtem nie istniały, albo­śmy o nich nie wiedzieli. Zbliżyło nas do siebie. Nigdy nie czu łam się tak mocno związana z Antonisem, jak podczas owych; pierwszych miesięcy wojny. Przez tyle lat spaliśmy obok siebie lecz każde z nas żyło w innym świecie - jak obcy, czasem nawet jak wrogowie. Wtedy dopiero zrozumiałam, że bardzo mnie ko­cha i że pod jego chłopskimi manierami kryje się wielkie serce. Dlatego, kiedy wieczorem, w łóżku, mówił z westchnieniem: "Co my zrobimy, Nino? Zostały nam tylko pieniądze za drewno, to, co mamy w banku, topnieje w oczach...", odpowiadałam: "Zro­bimy to, co wszyscy. Biedniejsi od nas nie są ani mniej, ani bardziej szczęśliwi niż my. Kira-Ekawi nie ma żadnego majątku; żyją z jednej gołej pensji i dobrze. A poza tym nie zapominaj, że mamy dom. W razie potrzeby pójdzie pod młotek i już... Damy sobie radę, a jak nawałnica minie, znowu zaczniesz pracować. Nie myśl, że będę trzymaia dom na posag dla mojej córki - jesz­cze by mi za to napyskowałat" Unosił się wówczas na poduszce i mówił gniewnie: "Posłuchaj mnie uważnie. Ja jui pewno długo

nie pociągnę, ale cokolwiek się stanie, jakkolwiek będzie, przy­rzeknij, że nie sprzedasz domu. Bo inaczej moja dusza nie za­zna spokoju. Chcę mieć pewność, że niczego ci nie zabraknie". I zaczął płakać. A ja przełaziłam ze swojego łóżka na jego (spali­śmy na pojedynczych łóżkach, które stały obok siebie) i tuliłam go - bez udawania jak kiedyś, ale z czułością, jaką nie obdarza­łam przedtem żadnego innego człowieka poza moim świętej pa­mięci ojcem. "Przestań", mówiłam, "bardzo cię proszę, przestań ciągle powtarzać, że umrzeszl Nie mów takich rzeczy, jeśli mnie kochasz. Przecież nie ty jesteś winien, że nie ma pracy. Zanosiło się na wojnę i ludzie to czuli. Ach, jaki z ciebie głuptas! Myśla­łeś, że wszyscy bogowie sprzysięgli się przeciw tobie. Gryzłeś się, biedaku, niesłusznie obwiniałeś, aż się rozchorowałeś. Uważaj na zdrowie, nie chcę od ciebie niczego innego. Przecież wiesz, że jesteś jedyną bliską mi osobą na świecie. Jeśli ciebie zabraknie, moi krewni zaczną czyhać, żeby mnie wykorzystać. A jak już się dostanę w łapy mojej córeczki, to chyba z sobą skończę..." Pocieszałam go, jak mogłam. I nie tylko poprawiło mu się z czasem samopoczucie - stał się znowu pełnym optymi­zmu i energii Antonisem, jakim był kiedyś, nim zachorował ­ale nawet zaczął wracać do zdrowia: noga dokuczała mu coraz mniej, ciśnienie spadło, niemal wróciło do normy, z rzadka skarżył się na serce, lekarstwa dawałam mu bardziej z przyzwy­czajenia niż z potrzeby. Zaczął jadać z apetytem, naturalnie nie tak jak przed chorobą, ale przynajmniej nie chodził głodny. Trzeba było wojny z Włochami, myślałam, żeby wydobrzal. Na­sze życie stało się nie tylko prawdziwsze i bardziej szczere. ale nabrało barw, których przedtem nie miało. Za każdym razem, gdy Sztab Generalny informował o jakimś zwycięstwie w Alba­nii, Ateny stroiły się w błękit flag, a ulice zapełniały ludźmi, jak po defiladach w czasie pokoju. Część mężczyzn paradowała W mundurach, byli wśród nich także Anglicy, Nowozelandczycy i Australijczycy w swoich dziwacznych kapeluszach. Ludzie szli głównymi ulicami i miało się wrażenie, że to nie wojna, lecz kar­

174 y 175

nawał. Jak zwykle w takich sytucjach wielu stroiło żarty i robiio rzeczy, na które nigdy by sobie nie pozwolili w czasie pokoju: Może już długo nie pożyjemy, myśleli pewnie, więc bawmy się; póki czas. Całe trzy pierwsze miesiące wojny: listopad, gru­dzień, styczeń, żyliśmy w rytmie marszów wojskowych, nie­ustannie nadawanych przez radio. Dwadzieścia razy dziennirt słuchaliśmy hymnu narodowego i dwadzieścia razy wzruszaliy śmy się do łez. Byliśmy bez przerwy "w stanie gotowości bojo] wej". A ile spraw trzeba było załatwić! Wszystkie naturalnie przechodziły przez moje ręce, bo moja córuchna nie uznała z stosowne pomóc mi w czymkolwiek. Bez przerwy czytała swoja romansidła - jeśli nie spała, rzecz jasna. "Niech cię licho ", mó wiłam. "Znowu mucha tse-tse cię ugryzła? Na jaką ty choroby cierpisz? Może powinnam cię zaprowadzić do psychiatryT.' I nie miałam już Marietty do pomocy. Trzy dni po rozpoczęcia wojny wyprawiliśmy ją na Andros. Spakowałam wszystkie stan sukienki, trochę bielizny Antonisa dla jej ojca, różne rzeczy po trzebne w gospodarstwie domowym, których już nie używalan albo które miałam w nadmiarze, i dałam to wszystko Marietcie Na koniec postanowiłam pozbyć się sentymentów i dałam je starą ręczną maszynę do szycia, którą trzymałam jako pamiąt kę po mojej nieboszczce matce. Dość już miałam tych rupieci Przez lata nagromadziło się w domu mnóstwo rozmaitych gra tów i nie została mi ani jedna pusta szafa na chowanie rzecz potrzebnych. Ponadto, choć wiedziałam, że Antonis bardz martwi się o pieniądze, namówiłam go, żeby dał Marietcie z trzy miesiące ekstra, poza tymi czterema, za które byliśmy je winni. Ciekawe, czy zdążyła kupić kawałek ziemi, czy też schc wała wszystko do pończochy i straciła na tym, jak tylu innyc ludzi. Biedna Marietta! Pół życia z nami spędziła. Przyszła d nas dziewczyneczka, a odeszła dojrzała kobieta. Szkoda, że m mo przyrzeczeń składanych jej matce, nie udało nam się zna leźć dla niej jakiegoś dobrego chłopca i wydać za mąż. Ze swe tania z pewnym mleczarzem nic nie wyszło - aż miałam wyrzut

sumienia. Pół życia u nas strawiła, myślałam, najlepsze lata, i teraz musi zaczynać wszystko od początku: uczyć się karmić śuńnie i rąbać drewno. Jak ona to wytrzyma? Prcnuykla już przecież do własnego czystego pokoju, do łazienki, do dobrego jedzenia! Przez parę pierwszych dni po jej wyjeździe czułam się jak dziecko zagubione w gęstym lesie. Nie wiedziałam, w którą stronę się obrócić. Całe szczęście, że przychodziła poczciwa ki­ra-Ekawi i mi pomagała. Któregoś ranka we dwie, bez tego po­twora w ludzkim ciele, który nawet nie spytał: "Może ci w czymś pomóc, mamo?", wycięłyśmy paski z papieru i przykleiłyśmy je na szybach klajstrem z mąki i wody - najpierw na krzyż, a na krzyżach jeszcze wielkie iksy - żeby kawalki szkla nie wpadły do środka i nas nie poraniły, jeśli w pobliźu upadnie jakaś bomba. Nigdy bym nie pomyślała, że mamy w domu aż tyle szyb! Przyklejałyśmy i przyklejałyśmy je bez końca. Tego same­go dnia po południu poszłam na ulicę Eola i kupilam trzydzie­ści metrów czarnej dymki, a kita-Ekawi zaraz usiadła i uszyta mi zasłony. Powiesiłyśmy je jako zaciemnienie. Za każdym ra­zem, gdy przez jakąś szparkę przedostawało się choć trochę światła, przychodził dzielnicowy i zwracał nam uwagę. Pocięły­śmy także kartony i osłoniłyśmy nimi żyrandole w salonie i pla­fonierę w holu, gdzie światło paliło się cały czas. W holu zresztą zazwyczaj jadaliśmy, było mi wygodnie, bo obok miałam kuch­nię. Tam też siadywaliśmy zimą - hol był maty i szybko się ogrzewał. A w tamtych dniach wyglądał jak pracownia dziewiar­ska. Dziergałyśmy różne rzeczy z wełny dla żołnierzy. Raz-dwa kończyłyśmy robotę w naszych domach i zbierałyśmy się - Ka­simati, Kontopulou, Chamchumi, ciotka Katingo z Ireną, Nota, kita-Ekawi z wnuczkiem - żeby robić swetry, szaliki, rękawicz­ki. Biedni chłopcy strasznie marzli i cierpieli z powodu odmro­żeń, walcząc w śniegach albańskich gór. Dziergałyśmy jak ma­szyrly. Urządzałyśmy zawody, która pietvvsza zrobi rękaw, przód albo tył. Robiąc na drutach opowiadałyśmy sobie różne histo­ryjki albo śpiewałyśmy - niczym tkaczki przy krosnach. Po­

176

wstało wówczas sporo piosenek o Włochach, którry zamiast wojować Grecję, dawali się spychać do morza:

Pada nawet pod namiotem

więc ani kroku naprzód, na wroga. Piszą tylko komunikaty,

że winna temu nasza pogoda.

Czasami śpiewam je także teraz i łzy napływają mi do oczi Czuję dziwną tęsknotę za tamtymi latami.

Nigdy w życiu nie robiłam na drutach tak chętnie jak wted; Potrafiłam zacząć sweter rano i skończyć go przed wieczorer Przyjemnie mijał czas i w ogóle nie czułyśmy zmęczenia. Tyli moja córka, ten wałkoń, nie uważała za stosowne zrobić chi rządka, albo przynajmniej pomóc mi w domu. Jak zaczęła na zwyklejszy szalik, minął miesiąc, a ona jeszcze się nad nim m czyła. Myliła się, gubiła oczka, pruła i zaczynała od now A najgorsze, że ja musiałam zostawiać swoją robotę i popr wiać to, co ona napsuła, bo jak nie, to awanturowała się, ho! ho! Mówiła, że nie chcę jej uczyć, bo sama muszę być wszystkim najlepsza. Nawet wnuk kiry-Ekawi, chłopiec pr2 cież, nauczył się dziergać - ściągacz też potrafił robić! A j. równo! Lepiej niż my. Bo my robiłyśmy szybko, nie dbając, by było pięknie. Patrzałyśmy, jak bierze te wielkie druciska swoje rączki, niczym doświadczona dziewiarka, i chciało n się śmiać.

Od czasu do czasu syreny ogłaszały alarm, ale po paru godniach przestaliśmy uciekać do schronu, bo wiedzieliśmy, Ateny nie będą bombardowane ze względu na zabytki. Gdy Włosi zbombardowali Ateny, polecieliby nasi i zrówn z ziemią Rzym. Poza tym Antonis brał środki nasenne i nie two się budził. A gdy się już obudził, był nieprzytomny pr, cały dzień. Nie wspomnę o mojej córuchnie, która spała jak zażyciu dziesięciu pigułek. Jeden Bóg wie, ile się namęczyła

żeby ją dobudzić i ubrać. Aż w końcu pomyśla3am: Pal lichol Weby nie wiem ile bomb zrzucili, nie ruszam się z ióżkal Bu­dziłam się, opierałam o poduszkę, zapalałam małą nocną lampkę, która oświetlała zaledwie jedną stronę książki, i czy­tałam. A gdy nie było światła, co się często zdarzało podczas alarmów, siedziałam sobie w łóżku i rozmyślałam: wspomina­łam stare czasy i robiłam plany na przyszłość, póki syreny nie ogłosiły końca alarmu. Wtedy kładłam się znowu i zasypia­łam. "I dobrze robisz!°, mówiła kira-Ekawi złoszcząc się na Teodora. "Biada tej, która go zechce", mówiła. "Współczuję jej z całego serca (skąd mogłyśmy wtedy wiedzieć!). Jak żyję, nie spotkałam uciążliwszego człowieka. Jak mu w pracy przełoże­ni zalezą za skórę, to przychodzi i wyżywa się na nas". Zmu­szał ich do spania w ubraniach i w butach, żeby byli gotowi biec do schronu. Ale lora-Ekawi nie należała do ludzi, którzy łatwo się podporządkowują. Nie sprzeciwiała mu się otwarcie, lecz gdy syreny zaczynały wyć, mówiła: "Weźcie dziecko i idź­cie. Ja zaraz przyjdę. Sprzątnę tylko pranie z podwórka, bo jeszcze kto ukradnie". Zdarzały się takie wypadki w owych czasach. Zostawała w domu, zmywała naczynia albo szorowa­ła podłogi. "A po co ja mam chodzić do schrońu, moja kocha­na!", mówiła. "I tak wiem, że nie z powodu bomby zejdę z tego świata. Tylko kłopoty z Dimitrisem mogą mnie wykończyć!..." - "A ty skąd to wiesz?", pytałam. "Wiem..." odpowiadała z przekonaniem i popadała w zadumę.

***

Właśnie parę dni temu mówiłam Rossopulu, że niczego w życiu nie można przewidzieć i nikogo za życia uważać szczęśliwym. Starożytni mieli rację. Ten, o którego kira-Ekawi w ogóle się nie martwiła - jej zięć, o którym wiedziała, że jest daleko od li­nii frontu i na którego z zawiścią patrzyła ciotka Katingo, zgi­nął jako jeden z pierwszych. Zaraz po wybuchu wojny wzięli go do wojska i w dwa dni po ślubie wysłali w stopniu podporucz­

178 179

nika do szpitala wojskowego w Patras. Podczas jednego z na tów został trafiony odłamkiem, gdy biegł z sanitariuszem rannego. Odłamek ugodził go - uchowaj nas Boże! - w tętn szyjną i rozszarpał na strzępy.

Biedna Polikseni pochowała go, wróciła do Aten, spakow swoje rzeczy i przeniosła się z powrotem do kiry-Ekawi. Teśc wie nie zaproponowali jej, by z nimi została. Nawet gdy się wiedzieli, że jest w ciąży, ani razu nie chcieli się z nią zobacz Tolerowali ją ze względu na Aleksandra - był ich jedynym nem i nie chcieli mu sprawiać przykrości, ale gdy go zabral zaczęli jej okazywać humory. Kto wie, może w głębi duszy winiali ją zna jego śmierć. Ludzie są czasami straszliwie nier drzy. No i znalazła się, biedna dziewczyna, nawet nie w tal jak kiedyś, ale w o wiele gorszej sytuacji. Bo choć zostawił parę groszy i maleńką emeryturę, z której mogła od biedy bez uganiania się za jakąś nędzną dniówką, to przecież s dziewała się dziecka i, jak to się mówi, serce jej pękało. Po seni jednakże, przeciwnie niż jej matka, należała do ludzi, 1 rzy odnoszą się do wszystkiego ze stoickim spokojem, ktć nigdy nie narzekają głośno na swój los, nigdy o sobie nie z wią i niełaturo otwierają duszę przed innymi. Choć w tamt latach wielokrotnie do nas przychodziła albo sama, albo z k -Ekawi, nie zdążyłam jej dobrze poznać. A gdy pod koniec li go poroniia, jeśli było to poronienie, i gdy lekarz zalecił zmianę klimatu, postanowiła pojechać do Eleni, która tym< sem przeniosła się do Kalamaty, żeby być bliżej "ukochane; i nie widziałam jej prawie trzy lata.

***

Na początku grudnia, zupełnie nieoczekiwanie trafiła się A sowi pierwszorzędna robota. Pośredniczył pewien zr major, z którym Antonis spotykat się w kawiarni - grali w tawli. Zlecono mu wykonanie robót fortyńkacyjnych ­nie powiedział nawet mnie. Major dostał za to, rzecz

w łapę, bo w Grecji jak nie posmarujesz, to nie załatwisz. Na prace tego rodzaju ogłaszano zazwyczaj przetargi, ale kto w tym zamęcie zwracał uwagę na podobne drobiazgi) Major dostał więc w łapę, i to sporo, ale się opłaciło, bo nam także wpadła okrągła sumka, którą Antonis, świeć Panie nad jego duszą, natychmiast zaniósł na ulicę Sofoklesa i przezornie zamienił na złote monety. One właśnie ocaliły mnie podczas okupacji. Bez nich musiała­bym pozbyć się domu, a i tak umarłybyśmy z głodu. Przyniósł je ułożone w słupek, zawinięte, i powiedział: "Schowaj to dobrze, gdzie uznasz za stosowne, bym nawet ja nie wiedział, i nie ru­szaj ich, chyba że nam zabraknie na kawałek chleba". Rzucił monety na stół niczym judaszowe srebrniki. Miał wyrzuty su­mienia, że wziął pieniądze od państwa w tak krytycznej dla na­rodu chwili. Na próżno mu powtarzałam, że gdyby nie on podjął się tej pracy, podjąłby się jej kto firmy: "Możesz być pewien, że nie miałby ani jednej setnej twoich obiekcji". Nie słuchał mnie. Żeby odkupić winę, postanowił zgłosić się do Czerwonego Krzyża jako honorowy dawca krwi, a ja, naturalnie, ten pomysł popar­łam. Wiedziałam, że nie tylko uspokoi to jego sumienie, ale mo­że mu nawet wyjść na zdrowie. I tak od czasu do czasu musiał upuszczać sobie krew. Zaczął więc chodzić na ulicę Trzeciego Września raz na dziesięć dni - wracał stamtąd lekki i radosny. Szykowałam mu porcję jogurtu, prawie pół litra, a on siadał i pochłaniał go żarłocznie. Był zadowolony, że on także oddaje krew w walce o narodową sprawę.

Ale gdy zaczął mi wynosić z domu różne potrzebne rzeczy na akcję "Bielizna dla żołnierza", której patronowała królowa Fry­deryka, doszło do sprzeczki. Bo wszystko pięknie ładnie, ja także byłam patriotką, chciałam pomagać i pomagałam, mia­łam już odciski na rękach od dziergania, ale nie zamierzałam Pozwolić na ogałacanie domu. "Jak na nasze możliwości i tak dużo dajemy", mówiłam. "Niech dają ci, którzy mają więcej". Ale mnie nie słuchał. Tak jak nie słuchai mnie w Koronii i póź­niej w Atenach, gdy wpadł w łapy Erazmii. Któregoś dnia,

180 `181

a zdarzalo się to dosyć często, przyszli falangiści EON z rozl startym prześcieradłem, w które ludzie rzucali. co kto mb jedni coś weinianego, inni książki, jeszcze inni pieniądze. niestety. wszystkie stare rzeczy dawno porozdawałam - a to a to tam. To, co zostało, podarowałam Marietcie dla jej oj. Nie wiedziałam, co im dać. Za pierwszym razem dałam ste książek, za drugim - sweter nieboszczyka ojca i pięćdzies drachm. Ale gdy za parę dni przyszli po raz trzeci, zaczęl; kląć. W krew im weszło, czy co, pomyślałam. Na nieszczęś Antonis był w domu. "Nie mam im co dać", mówię do nie "a w każdym razie nic takiego, co by się przydało żolnierzc Chociaż i tak jacyś spryciarze pewnie to rozkradają". Ale p niej przypomniałam sobie o kufrze w pralni. Nie zaglądaiam niego od lat. Poszłam więc na taras i spośród róiności wygr bałam skórzaną kurtkę ojca. Ubierał się w nią na górskie v cieczki... Jeszcze ją ktoś ponosi i ogrzeje kości, pomyślała Tymczasem mój roztropny mężulek poszedi do sypialni, wyc gnąl z szyfonierki pół tuzina swoich najlepszych podkos2 ków, wyjął z szafy najlepszy brązowy garnitur, zdarł z ló; dwie narzuty z wielbłądziej wełny, które mi Fotis przyw z Anglii, wziął to wszystko, poszedł i im dał. Gdy nie podeji wając niczego zeszłam na dół i zobaczyłam ogołocone łóz omal nie zamieniłam się w słup soli. Awantura była jak rzad Płakałam, zamknęłam się w sypialni, on pukał, ja nie otwie łam. Muszę co prędzej ukrócić takie działania, powiedział sobie w duchu, nim się zanadto rozpędzi. Żeby mnie udob chać, poszedł na ulicę Hermesa i kupił dwie nowe narzi które mam do tej pory. Czasami, gdy biorę którąś z nich, ż się okryć, Antonis staje mi przed oczami jak żywy...

***

Kiedy nasza armia weszła do Koritsy, Antonis zabrał Irenę, ja­śniepanienkę i mnie na glac Omonia, żebyśmy zobaczyły, jah się święci zwycięstwo. W życiu nie widziaiam takich tlumbw

Gdzie, u licha, ci wszyscy ludzie mieszkają, myślałam. Przez megafony nadawano marsze wojskowe, wszędzie wokół powie­,,aly flagi. Nasi byli pijani patriotycznym entuzjazmem, a An­glicy i Australijczycy piwem. Gdzie tym ludziom mieści się tyle piwa? Jakie oni mają żołądki?, dziwiliśmy się. Ciężarówkami podjeżdżali pod tawernę Moriatisa i wykupywali wszystko, ani jednej butelki nie zostawili, ot, choćby na wystawę. Retsiny w ogóle nie pili. Brali trochę do ust, na spróbowanie, i krzywili się jak po rycynie. Najgorsi byli Australijczycy. Nigdy się ich nie widziało bez butelki w ręce. Wysocy i dobrze zbudowani, bużki mieli niewinne jak małe dzieci. Nawet gdy robili coś, cze­go robić nie powinni, wyglądali tak potulnie, że nie można się było na nich gniewać. Któregoś dnia usłyszałam na ulicy hałas i krzyki. Otworzyłam okiennicę w salonie, żeby zobaczyć, co się dzieje, wyglądam, a tu jakiś Australijczyk - chłop jak dąb, w sztok pijany - siusia sobie beztrosko na ścianę naszego do­mu, nie przejmując się wcale, że to środek dnia i że ludzie pa­trzą. Spojrzał na mnie najniewinniej, jak gdyby nigdy nic, i da­lej robił swoje. Czym prędzej zatrzasnęłam okiennicę. Chyba nigdy w życiu nie byłam tak speszonal Julia się zaśmiewała, gdy jej opowiadałam, jaka przygoda mnie spotkała. "Tak i tak", mówię jej. Znałyśmy się od dziecka i bez skrępowania rozma­wialyśmy o tych sprawach. "No wiesz, Julio, co tu dużo gadać", mówię, "miałam dwóch mężów, ale przez myśl by mi nie prze­szło, że mężczyzna może mieć takiego... no wiesz, takiego..." Julia natychmiast pojęła, w czym rzecz. "Wiem, wiem", odrze­kla rozbawiona, "ciesz się, miałaś szczęście. Bo to nie tylko Au­stralijczycy. Bóg jeden wie, ile wycierpiałam z Kasimatisem, szczególnie zaraz po ślubie".

"Nie oddalajcie się ani na krok!", powiedziałam do mojej cór­ki i do Ireny. Czyste szaleństwo przyprowadzać dziewczęta w taki tłum, myślałam. Gdyby Irenie coś się stało, ciotka Ka­tingo chyba by mnie zamordowała. Wkrótce zrobił się niebywa­lY ścisk. Tłum walił niczym wulkaniczna lawa w stronę siedzi­

182 183

by Rady Miejskiej. Policjanci wymachiwali w powietrzu pałka­mi, ale nie potrafili zaprowadzić porządku. Ich także porwała ludzka fala. Kobiety piszczały, kilka nawet zemdlało. Byłam pewna, że pończochy będę miała porwane do cna. ,.Chodźmy stąd!", zawołałam do Antonisa, ale mnie nie słuchał. Zatkną papierową chorągiewkę na lasce i powiewał nią wysoko jal@ sztandarem. Zachowywał się jak dziecko. Prawdę powiedziaw­szy, trudno było pozostać obojętnym na widok takiego entuzja zmu. Grecja nie przeżywała podobnych dni od czasów wojem bałkańskich w 1912 i 1913 roku. Przypomniał mi się mój oj ciec świętej pamięci. On także, jak wielu innych, marzy o urzeczywistnieniu Wielkiej Idei. Ale po katastrofie w Azjj Mniejszej kiwał często ze smutkiem głową i mówił, że Grecj przepadła na zawsze. Jakby się teraz cieszył, gdyby żył!, myśla łam. Ach, gdybyśmy i wtedy zwyciężyli! Inna byłaby dzisia Grecja! Nie jesteśmy złym narodem, my, Grecy. Mamy oc

ście najrozmaitsze wady: jeteśmy nieufni i lubimy płotkowa nie śpieszno nam zrobić dla innych coś dobrego ani czegoś d brego o kimś powiedzieć. Ale wszystkiemu winna bieda. Tai gdzie jest bieda, tam i ludzie sobie niechętni. Gdybyśmy miex Smyrnę i Wschodnią Trację, nie musielibyśmy przynajmni importować zboża... Nagle to, czego się obawiałam zaledwie przed paroma sekundami, stało się faktem: nie starczyło dra niowi, że był do mnie prawie przyklejony, co znosiłam, chcąc nie chcąc, żeby nie robić skandalu, ale miał czelność wsadził mi łapę pod spódnicę. "Aaa!", wrzasnęłam, "Antonisl" Ale Anto nis nie słuchał. Wymachiwał laską z chorągiewką i zanim dr niego dotarło, co się dzieje, tamten dał nura w tłum i ulotni się jak kamfora. "Idziemy stąd!", powiedziałam tonem nie zno szącym sprzeciwu. "Idziemy stąd natychmiastt Niech diabli po rwą i Końtsę, i Grecję! Grecy nigdy nie będą umieli zachowy wać się po ludzku". Kiedy wreszcie z wielkim trudem udałe nam się wydostać z ciżby, poszliśmy do cukierni na ulicy Eola Moi jedli rachatłukum, a ja wypiłam lemoniadę. Poczułam si

trochę lepiej, lecz humor miałam popsuty. Łobuzy, myślałam. A tak przyzwoicie wyglądali! Dranie bez czci i wiary, wszyscy bez wyjątku.

Mimo nieprzyjemnego zajścia tamto popołudnie na zawsze pozostanie w mej pamięci. Nie było nam niestety pisane świę­tować wielu takich zwycięstw. Wprawdzie zajęliśmy później Chimarę i Tepeleni, a nawet Klisurę, choć włoski generał Sod­du się przechwalał, że są nie do zdobycia, ale od Nowego Roku zapał bojowy zaczął słabnąć. Nic się o tym nie mówiło, wszyscy jednak czuliśmy w głębi duszy, że wojna albańska to jeszcze je­den bohaterski, lecz pozbawiony sensu wyczyn Greków. Prę­dzej czy później trzeba się będzie poddać. Anglicy nie byli w stanie nam pomóc, mieli swoje kłopoty. A jak długo można straszyć makaroniarzy wołaniem "hurraaa"? Może oni nie umieli się bić, ale uzbrojeni byli doskonale i zaczęli się już umacniać na swoich pozycjach. Każdego dnia dochodziło do krwawych rzezi podczas zdobywania jakiegoś kolejnego wzgó­rza, które za parę dni i tak mieli nam odebrać. Petros nam to wszystko opowiadał, gdy wrócił.

Na dodatek w tym tak krytycznym momencie zmarł Metak­sas. Niektórzy mówili, że na ropne zapalenie migdałków, inni, że na mocznicę. Antonf s był zrozpaczony. W dniu pogrzebu za­brał nas do Fuńotisa - jego pracownia krawiecka mieściła się przy Katedralnej - i stamtąd, z balkonu, obserwowaliśmy kon­dukt żałobny. W powrotnej drodze do domu oboje byliśmy smutni i milczący. A moja córka wręcz przeciwnie. Jakby umyślnie robiąc mi na przekór, poddała się niepohamowanej żądzy mówienia. "Przestań gadać, ty bezduszna istoto!", po­wtarzalam. Miałam wrażenie, że nie z pogrzebu Metaksasa wracam, lecz z pogrzebu samej Grecji. Nie minęły dwie minu­tY, jak weszliśmy do domu - włączyłam tylko elektryczny czaj­nik do kontaktu, żeby zaparzyć kawę, bo aż mi w ustach za­schlo, i zanim woda się zagotowała, zdjęłam suknię i wiożylam podomkę - gdy przyżeglowała kira-Ekawi. Już po wyrazie jej

184 185

twarzy widzia³am, ¿e jest rozdygotana. "No i nie ma cz³owiek ka", mówiê do niej. "Wszyscy odchodz¹, jeden po drugim, moja Ekawi. Gdybyœ posz³a z nami, widzia³abyœ pogrzeb z balkonu Furiotisa". - "A daj mi spokój z tym waszym Metaksasem"³ rzuci³a rozdra¿niona, "bo zacznê przeklinaæ i jego, i tych wszystkich drani, przez których s¹ wojny. Mam swoje zmaz: twienia, nowe utrapienie z moim synkiem. Przyjecha³ dzisi z Salonik z t¹ ¯ydówk¹... "Z jak¹ znowu ¯ydówk¹?", pytat W tym akurat momencie nie mia³am ochoty wys³uchiwaæ j narzekañ. Dosyæ tego dobrego!, pomyœla³am. Inni te¿ maje k³opoty i zmartwienia, ale a¿ tak nie tragizuj¹. Czy ona nigt nie da nam spokoju z tymi swoimi "nieszczêœciami?" Œwiat si wali, a ta ci¹gle o duperelach! Ale zaraz sobie pomyœla³am, przysz³a do mnie, ¿ebym j¹ pocieszy³a, i bezdusznoœci¹ by³y j¹ zawieœæ. "Z jak¹ ¯ydówk¹?", spyta³am z wielkim trudem udaj¹c zdziwienie i zainteresowanie. "No, z ¯ydówk¹l Z Wiktc# ri¹, córk¹ mojego dawnego gospodarza Dawikosa, tego, który mówi³am ci, podpali³ swój dom, ¿eby dostaæ odszkodowanie Teraz, jak ³askawca pojecha³ do Salonik, znowu zaczêli sil spotykaæ, a¿ w koñcu postanowili uciec i zjechali dzisiaj w poi ³udnie ni st¹d, ni zow¹d, akurat gdy jedliœmy, nawet telegra mu nie raczyli wczeœniej wys³aæ. ¯ebyœ widzia³a, jak¹ mini mia³ Teodor, gdy ich zobaczy³!..."

Przesta³am s³uchaæ. Moje myœli kr¹¿y³y wokó³ innyct spraw. Œmieræ Metaksasa obudzi³a we mnie silniejszy ni¿ kiep dykolwiek lêk o zdrowie Antonisa. Od samego rana daremnie próbowa³am wyrzuciæ z g³owy z³e myœli. Nie daj Bo¿e, abyn i ten kielich goryczy musia³a wypiæ do dna!, rozmyœla³am s³y sz¹c jak przez sen, ¿e kira-Ekawi mówi coœ o chrzcie. C< wspólnego mo¿e mieæ chrzest z Wiktori¹ i Dimitrisem, nii potrafi³am wówczas poj¹æ. Widzia³am kirê-Ekawi jak przez mg³ê. Chyba nawet mia³am gor¹czkê, ju¿ od paru dni zaczyna ³a mnie braæ grypa. Nie mog³am zapanowaæ nad nerwami, kie dy nalewa³am kawê do fili¿anek, trzês³y mi siê rêce. Wziêlan

pierwszy ³yk do ust i popêdzi³am do umywalki, ¿eby go wypluæ. Zamiast cukru wsypa³am do kawy sóll...

***

Nastêpnego dnia w po³udnie, gdy po jedzeniu po³o¿y³am siê na godzinê i jak zwykle zaczê³am rozmyœlaæ, przypomnia³am sobie wczoraj sz¹ wizytê kiry-Ekawi i poczu³am wyrzuty sumienia. W gruncie rzeczy, myœla³am, co mnie obchodzi Metaksas. 1e­den umrze, dziesiêciu innych znajdzie siê na jego miejsce. A ki­ra-Ekawi jest blisk¹ mi osob¹, wa¿niejsz¹ ni¿ stu Metaksasów. Przypomniaiam sobie jej opowieœci o Dawikosie, których s³u­cha³am jak bajki, które mia³y nale¿eæ do przeszoœci i nie mieæ ¿adnego dalszego ci¹gu, a teraz nagle zaczê³y nabieraæ istotne­go znaczenia. "A ty czego siê œmiejesz sama do siebie?", spyta³ Antonis wk³adaj¹c pi¿amê. "Podaj mi, proszê, moj¹ ksi¹¿kê z szyfonierki, bo mi siê ju¿ nie chce wstawaæ", mówiê. Czyta³am Annê Kareninê. "Ach, mój drogi, stara mi³oœæ nie rdzewieje, to prawda. Pomyœleæ, ¿e po tylu latach znowu zaczêli siê spoty­kaæ". Mówi¹c to powróci³am myœl¹ do mojej m³odoœci, do Argiri­sa, do Kifisji. Otworzy³am ksi¹¿kê i usi³owa³am znaleŸæ stronê, na której skoñczy³am - za³o¿y³am sobie, ale moja córeczka mia­³a zwyczaj kartkowaæ ksi¹¿ki, które czyta³am. "Œmiech mnie ogarnia", mówiê, "gdy sobie pomyœlê, co te¿ kira-Ekawi pocznie z synow¹, która jej siê nagle na g³owê zwali³a". Antonis wszed³ do ³ó¿ka i zakry³ siê po nos. By³ zmêczony, wkrótce zacz¹³ chra­paæ. leœli rzeczywiœcie kocha Dimitrisa, rozwa¿a³am nie mog¹c skupiæ myœli na losach Anny i Wroñskiego, bêdzie siedzia³a ci­cho. Biada, jeœli zacznie zrzêdziæ, jak wtedy przy pielêgniarce. Im prêdzej siê pobior¹, tym lepiej. Ma³¿eñstwo jest czasami je­dynym zbawczym rozwi¹zaniem dla takich lekkoduchów jak Di­mitris - budzi siê w nich wówczas poczucie odpowiedzialnoœci, staj¹ siê bardziej zrównowa¿eni, dojrzewaj¹, zmienia siê nawet wyraz ich twarzy... Miejmy nadziejê, ¿e tak w³aœnie bêdzie z Di­mitrisem. Bo dlaczego by mia³o nie byæl Wystarczy, ¿e ¯ydówka

186 187

twarzy widziałam, źe jest rozdygotana. "No i nie ma czło ka", mówię do niej. "Wszyscy odchodzą, jeden po drugim, mo Ekawi. Gdybyś poszła z nami, widziałabyś pogrzeb z balkon Furiotisa". - "A daj mi spokój z tym waszym Metaksasem` rzuciła rozdrażniona, "bo zacznę przeklinać i jego, i tyc:, wszystkich drani, przez których są wojny. Mam swoje zmar twienia, nowe utrapienie z moim synkiem. Przyjechał dzis z Salonik z tą Żydówką... "Z jaką znowu Żydówką?", p

W tym akurat momencie nie miałam ochoty wysłuchiwać j'' narzekań. Dosyć tego dobrego!, pomyślalam. Inni też ma kłopoty i zmartwienia, ale aż tak nie tragizują. Czy ona nig nie da nam spokoju z tymi swoimi "nieszczęściami?" Świat wali, a ta ciągle o duperelach! Ale zaraz sobie pomyślałam, przyszła do mnie, żebym ją pocieszyła, i bezdusznością bylab.` ją zawieść. "Z jaką Żydówką?", spytałam z wielkim trude ` udając zdziwienie i zainteresowanie. "No, z Żydówką! Z Wiktai` rią, córką mojego dawnego gospodarza Dawikosa, tego, któ '

J' mówiłam ci, podpalił swój dom, żeby dostać odszkodowani

Teraz, jak łaskawca pojechał do Salonik, znowu zaczęli si spotykać, aż w końcu postanowili uciec i zjechali dzisiaj w po`; łudnie ni stąd, ni zowąd, akurat gdy jedliśmy, nawet telegra mu nie raczyli wcześniej wysłać. Źebyś widziała, jaką min miał Teodor, gdy ich zobaczył!..."

Przestałam słuchać. Moje myśli krążyły wokół innyc spraw. Śmierć Metaksasa obudziła we mnie silniejszy niż kie' p

dykolwiek lęk o zdrowie Antonisa. Od samego rana daremnie próbowałam wyrzucić z głowy złe myśli. Nie daj Boże, abym i ten kielich goryczy musiała wypić do dnal, rozmyślałam siy sząc jak przez sen, że lora-Ekawi mówi coś o chrzcie. Co= wspólnego może mieć chrzest z Wiktorią i Dimitrisem, nie potrafiłam wówczas pojąć. Widziałam kirę-Ekawi jak przez mgłę. Chyba nawet miałam gorączkę, już od paru dni zaczyna­ła mnie brać grypa. Nie moglam zapanować nad nerwami, kie­dy nalewałam kawę do filiżanek, trzęsły mi się ręce. Wzięłam

pierwszy łyk do ust i popędziłam do umywalki, żeby go wypluć. Zamiast cukru wsypałam do kawy sóli...

***

Następnego dnia w południe, gdy po jedzeniu położyłam się na godzinę i jak zwykle zaczęłam rozmyślać, przypomniałam sobie wczorajszą wizytę kiry-Ekawi i poczutam wyrzuty sumienia. W gruncie rzeczy, myślałam, co mnie obchodzi Metaksas. Je­den umrze, dziesięciu innych znajdzie się na jego miejsce. A ki­ra-Ekawi jest bliską mi osobą, ważniejszą niż stu Metaksasów. Przypomnialam sobie jej opowieści o Dawikosie, których słu­chałam jak bajki, które miały należeć do przeszości i nie mieć żadnego dalszego ciągu, a teraz nagle zaczęły nabierać istotne­go znaczenia. "A ty czego się śmiejesz sama do siebie?", spytał Antonis wkładając piżamę. "Podaj mi, proszę, moją książkę z szyfonierki, bo mi się już nie chce wstawać", mówię. Czytałam Annę Karettiry. "Ach, mój drogi, stara miłość nie rdzewieje, to prawda. Pomyśleć, że po tylu latach znowu zaczęli się spoty­kać". Mówiąc to powróciłam myślą do mojej młodości, do Argiri­sa, do Kifisji. Otworzyłam książkę i usiłowałam znaleźć stronę, na której skończyłam - założylam sobie, ale moja córeczka mia­u zwyczaj kartkować książki, które czytalam. "Śmiech mnie ogarnia", mówię, "gdy sobie pomyślę, co też lora-Ekawi pocznie z synową, która jej się nagle na głowę zwaliła". Antonis wszedł do łóżka i zakrył się po nos. Był zmęczony, wkrótce zaczął chra­pać. Jeśli rzeczywiście kocha Dimitrisa, rozważałam nie mogąc skupić myśli na losach Anny i Wrońskiego, będzie siedziała ci­cho. Biada, jeśli zacznie zrzędzić, jak wtedy przy pielęgniarce. Im prędzej się pobiorą, tym lepiej. Małżeństwo jest czasami je­dynym zbawczym rozwiązaniem dla takich lekkoduchów jak Di­mitris - budzi się w nich wówczas poczucie odpowiedzialności, stają się bardziej zrównoważeni, dojrzewają, zmienia się nawet wyraz ich twarzy... Miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie z Di­mitrisem. Bo dlaczego by miało nie być! Wystarczy, że Żydówka

186 187

będzie rozsądna, a kica-Ekawi przestanie wtykać nos w i swoje sprawy. Ale czy przestanie?...

Gdy przyszła następnego dnia i zapytałam ją, jak spra idą, zrobiła zagadkową minę, która mogła oznaczać wszystl tylko nie spokój ducha. "A jak mają iść? Jak po grudzie! Prs słał list handełes i każe jej, żydlak jeden, natychmiast wrac; No i powiedz, Ninka, co ja mam robić? Jak mam się zachowa Czasami sobie myślę, że małżeństwo dobrze by mu zrobiło Może przestałby się włóczyć po ulicach. Stuknęła mu w tym ku trzydziestka, czas założyć rodzinę. A kochają się jak go beczki. Aż mnie drażni, kiedy zaczynają te swoje cmok cmt ciuciuruciu. Takie mi się to wydaje idiotyczne. Nie mogę się 1 godzić z myślą, że chłopaczek z kręconymi włoskami, w ma: narskim ubranku, tak urósł, że może w ten sposób całov kobietę, i to w mojej obecności. Nie obchodzi mnie, co robi moimi plecami, ale przy mnie!... Niepoważne to wszystko, m droga. Miłością żyć się nie da. A mój syn przywykł do próżn ctwa. Do grawera nie wróci, wykluczone. Pracował trzy mies ce w Salonikach i o mało nie rozchorował się znowu. Jaki zobaczyła jego chusteczki do nosa, tobyś się przeraziła. O z kolei nie ma żadnego zawodu. Kiedyś trochę szyła, ale nie dzę, żeby się do roboty paliła. Przywiozła jakieś pieniądze, na jak długo starczą? Gdyby jej się udało skłonić tego Kaj sza, swojego tatusia, żeby jej dał posag, mogliby sprzedać czi domu w Salonikach i kupić domek tutaj, żeby chociaż nie p cić czynszu, za resztę otworzyliby sklepik, który dałby im t chę grosza. Wtedy i ja mogłabym z nimi zamieszkać i wycho wać im dzieci. Ale jeśli ją wydziedziczy? Jeśli, jak się odgra da wszystko Alegrze?" - "A twój wnuk?", pytam. "Co z nim 1 dzie?" - "MÓj wnuk niech wraca do matki. I tak go odchoc łaun. Niech go weźmie, niech i ona zazna tej słodyczy. Nieste moja droga, z niego też osioł rośnie. To już nie ten Akis, któ go znałaś. Robi się podobny do matki - niedaleko pada jab od jabłoni. Przedwczoraj wyrzucił do śmieci talizman z dre

nem ze Świętego Krzyża, który mu zakładałam od niemowlęcia. A w zeszłym tygodniu wymknął mi się z domu i poszedł z jaki­miś łobuziakami do monasteru Kesariani na piechotę, jak twierdzi. Przyniósł mi stamtąd wężową skórę - chyba z półtora metra - i powiedział, że ją znalazł między skałami. Ach, Ninka, nie mam już siły, przecież jestem za tego chłopca odpowiedzial­na!" - "Kiedy mogę przyjść, żeby poznać twoją synową?", py­tam. "Kiedy tylko chcesz..." Gdy następnego dnia wracając od dentysty zaszłam do nich na pięć minut, Wiktorii nie było. Po­szli z Dimitrisem na wzgórze Lykabetu. "Od jakiegoś czasu okropnie kochają przyrodę", powiedziała lora-Ekawi krzywiąc ironicznie usta. "Nie śmią wyprawiać tych brewerii, kiedy ja je­stem w domu. Jak nigdzie nie idę, mają miny jak skazańcy! Burdel by mi z domu najchętniej zrobili. A ja im już raz powie­działam: albo się ochrzci i wezmą ślub, albo wynocha, i ona, i on. Nie chcę go znać. Kiedy widzę, jak na nią patrzy, jakby była jedyną kobietą na świecie, to aż mi się niedobrze robi. Mój Dimitris! Na którego wszystkie kobiety leciały, uczepiony spód­nicy Wiktoriil Nie mogę tego znieść!..."

Uuuu, burza wisi w powietrzu, myślałam wracając do do­mu. I nie myliłam się. Wkrótce nadciągnęła. Ale tymczasem burze dosięgnęiy także mnie - i to jakie! Nie miałam ani czasu, ani ochoty martwić się o innych. Dostało mi się od życia, oj, dostało...

188

V

Wszyscy wiedzieliśmy, że prędzej czy później Hitler pnzyjdzij makaroniarzom z pomocą. "Nie ma się czemu dziwić, moi dro:, dzy", mówiła lora-Ekawi. "Ile to lat temu Agathangelos"° prze" powiedział, że przyjdzie dzień, gdy od północy napadną na Gre-.' cję jasnowłose bestie na stalowych ptakach ziejących ogniemi i dymem". Śmieszyła mnie jej naiwność, ale przecież na swój` sposób wyrażała myśli nas wszystkich. Ludzie to dziwaczne stworzenia. Chociaż spodziewają się czegoś i przygotowują ną` to, później i tak czują się zaskoczeni. Jak się Antonis mienił na twarzy, gdy usłyszał w radio, że Niemcy wypowiedziały nam wojnęl Boże mój, powtarzałam w duchu, nie dopuść, aby dostai jakiegoś atakul Najbardziej niepokoiło mnie to, że od chwili, gdy usłyszał wiadomość, nie odezwał się ani słóweczkiem. Może czuł się głupio, że przez tyle lat trzymał stronę Niemiec, a może zrozumiał, jak my wszyscy, że skończyły się żarty, że bohaterstwo i triumfy w Albanii to już historia. Z Włochami ja­koś daliśmy sobie radę. Ale Włosi to ludzie tacy sami jak my, a o Niemcach zawsze się słyszało, że są jak maszyny. Czy moż­

44. Agathangelos - autor przepowiedni dotyczących losów Grecji i innych ' krajów Europy spisanych po grecku w 1297 r. w Mesynie na Sycylii (w 1555 r. prLetłumaczonych na włoski). W okresie niewoli tureckiej krążyły wśród ludu greckiego w formie rękopisów, niosąc pociechę proroctwem o odzyskaniu nie­podległoSci. Pierwsze znane wydanie daszkowane pochodzi z 1837 r.

na się bić z maszynami? Marsze, które nadawało radio tamtego ranka, nie zagrzewały do boju, brzmimy żałobnie, jak pieśń sa­mobójczyń z Zalongo'S. "Zamknij to radio", powiedziałam Anto­nisowi, "idź do kawiarni, porozmawiaj z przyjaciółmi, nie siedź ciągle w domu". Gdy wyszedł, wzięłam do ręki gazetę i zaczęłam czytać. Na pierwszej stronie widniał wielki czarny nagłówek: W OBRONIE ZIEMI OJC6W GRECJA PRZECIWSTAWI SIF PRZEWAŻAJĄCEJ SILE WROGA. Miałam wrażenie, że czytam nekrolog. Rzuciłam gazetę na stół... Około pół do drugiej, gdy wstawaliśmy od stołu, przyszła Nota, sąsiadka z przeciwka, i opowiedziała nam o zniszczeniach, jakich zdążyły już dokonać w Pireusie niemieckie sztukasy. Jej siostrzeniec pojechał tam, żeby zobaczyć, co się dzieje z jego sklepem, i zastał dymiące zgliszcza. "Przestańl", pokazywałam jej na migi z kuchni, wska­zując oczami na Antonisa. "Od rana nie najlepiej się czuje", wy­jaśniłam odprowadzając ją do drzwi. "Gdyby coś mówił, nie przejmowałabym się, ale ta cisza mnie przeraża. O Boże, co się tej psicy znowu stało, że szczeka od rana?" - "Pewnie boi się sy­ren", powiedziała Nota. "Niee. Nigdy nie ujadała tak jak dziś. Frida! Chodź no tu, suniu, co ci jest? Cześć, cześćl", odpowie­działam Nocie. "Co ci, suniu, czemu tak szczekasz? Chodź, do­starliesz kosteczkę". Nawet nie powąchała. Z podkulonym ogo­nem, jak zazwyczaj gdy się na nią gniewałam, pobiegła i zwinęła się w kłębek u stóp Antonisa. "Pies jest chory", powie­działam, "może zjadła jakąś truciznę? Nie kładziesz się?" - "Kła­dę. Ale nie zapomnij mnie obudzić o czwartej. Muszę iść oddać krew, dziś mój dzień..." - "Podczas nalotów? Zwariowałeś? Świat się nie zawali, jak raz nie pójdziesz! Wojna i tak już długo nie potrwa". Zorientowałam się, że palnęłam głupstwo. To tak, jakbym mu powiedziała: twoja krew już niepotrzebna... "Zanim się rozbierzesz", mówię więc do jaśniepanienki, "skocz do skle­

45. Zalongo - góra w Epirze. miejsce zbiorowego samobójstwa, które popeł­niły uchodzące przed Turkami mieszkanki wsi Suli. Trzymając się za ręce. w tanecznym korowodzie skakaiy z Zalongo w przepaść.

190 191

pu po pół litra jogurtu. Jak nie będzie dużych opakowań, we dwa małe". - "Daj mi spokój", ona na to jak zwykle bezczelnie "później pójdę". - "Pójdziesz teraz! Jak zapadniesz w tę swoj śmiertelnie glęboką drzemkę, wołami cię z łóżka nie ściągn Jazda, ruszaj się!" Nie odpowiedziala, tylko wzięła jakieś rc mansidło i położyła się na łóżku. "'I potworze w ludzkim cie le!", mówię do niej. "Ani krzty ambicji nie masz? Do szkoty ni chodzisz, w domu pomóc ani myślisz, czy nawet po jogurt sarni muszę latać? Zdrowie ojca zupełnie cię nie obchodzi? Chcesz do grobu wpędzić?" Odwrócila się na to i powiada: "To nie mi ojciec. Mój ojciec nie żyje". - "Cicho, ty małpo!", wycedziłał przez zęby. "Cicho, bo usłyszy". I uszczypnęłam ją boleśni; "Kto cię karmi, kto cię ubiera od tylu lat, ty niewdzięcznice Dlaczego nie pójdziesz do swojej babci? Zobaczymy, jak dłub z tobą arytizymal Że też nie umarłam, zanim cię na świat wyd lam! Z Fotisowego nasienia nie mogła się urodzić istota ludzka Wściekła, poleciałam po palto, żeby wyjść i kupić ten jogui patrzę, a Antonis siedzi i szlocha. "Na miłość boską!", zawoła lam. "A. co tobie znowu się stało? Przecież w końcu nie ty jede sprzyjaleś Niemcom!" Pewnie usłyszat, co ta zołza mówiła, p myślałam. Miałam ochotę iść i rozszarpać ją na kawałki. "Tal jest wojna", mówię. "Nie możesz wszystkiego brać tak bardzo c serca!" - "Przegraiem". powiada, "przegrałem". Otarł oczy, a po chwili znów były pełne łez. "To, do czego w życiu dążyłem, czym marzyłem, w co wierzyłem, wszystko, wszystko obróci się w proch! Nie chcę dłużej żyć..." - "A ja?", mówię. "O mn wcale nie myślisz? Nic dla ciebie nie znaczę?" Ucałowalam g Pogladzilam po głowie. "Połóż się", mówię. "Zobaczysz, jesze się wszystko szczęśliwie ułoży..."

Poszedl i położył się na łóżku w ubraniu. "Nie rozbierze się?" "Nie... Daj mi aspirynę. Daj dwie..." - "Masz, bierz", p wiedziałam podchodząc do niego, "ale nie proś o więcej do ko. ca tygodnia. Wiesz chyba, że aspiryna wykańcza serce..." Pol wał głową, pewnie chciał powiedzieć, że to już nie ma żadne,

znaczenia... Poszłam do kuchni i postawiłam szklankę na mar­murowym blacie... Poczułam się tak samotna, jakbym była ostatnim czlowiekiem na tej ziemi w ostatnim dniu przed koń­cem świata. Zagryzłam wargi, żeby nie krzyczeć, zarzuciłam palto na ramiona i wyszlam.

Wracając zapukałam do drzwi kiry-Ekawi. "Wejdź", powie­działa i puścila do mnie oko. "Wejdź, poznasz moją synową. Wiktoria! To jest właśnie pani Nina, o której ci opowiadałam". ­"Miło mi", zwróciłam się do Wiktorii. Miała zaczerwienione i spuchnięte oczy, w rękach skręcała nerwowo chusteczkę do nosa. Siedziała skulona na kanapie, odwróciła głowę w moją stronę i spojrzala niewidzącym wzrokiem. "Nie będę wchodzić, Ekawi", mówię. "Zostawiłam Antonisa samego w domu. Jeśli nie masz nic lepszego do roboty, wpadnij do nas później. Zno­wu go opadły czarne myśli. Jakby nie dość było szwabskiej niespodzianki, to jeszcze te historie z moją córką. Przyjdziesz, to ci opowiem..."

Gdy przyszła koło czwartej, Antonis szykował się do wyjścia, ale ledwo ją zobaczył, zdjął kapelusz i usiadł. "Chodź, postaw mi karty, Ekawi, chcę wiedzieć, co mnie czeka". powiedział. "Ach, mój drogi! Gdybym umiała przewidzieć, co kogo czeka, sobie pierwszej bym powiedziała. A poza tym co z tego, że ci powiem, skoro i tak niczego nie można zmienić? Mówisz, że masz kłopoty? A co ja mam powiedzieć? Wczoraj wieczorem przyjechał z Salonik ten żydłak, Dawikos, i straszy, że zabije ich oboje. Ach, żeby ich wszystkich piekio pochionęlo, Iskario­tów przeklętych, którzy Chrystusa za trzydzieści srebrników sprzedali. Ześlij na nich, Boże, jakąś zarazę, żeby wyzdychali, żeby ślad po nich zaginął, oczyść ziemię od tych szubrawców! Większych fanatyków niż oni chyba nie ma. Dlatego zewsząd ich wyganiają, dlatego nie mają własnej ojczyzny... No, tak, ja­kieś zmartwienia", mówi Antonisowi odkrywając kartę leżącą na królu trefl, "ale to nic wielkiego. Przejdzie, jak wszystko... Ciekawe... Wybierasz się w podróż? Jakieś pieniądze dosta­

192 i3. Oby trzech mę2bw misia 193

niesz. Uffl Dobrą kartę masz dzisiaj. Ale ciebie, moja pani", zwróciła się do mnie, "ciebie spotka jakaś wielka przykrość. NieTf każcie mi stawiać kart. moi drodzy, bo czasami się sprawdz' i mam póżniej wyrzuty sumienia... No więc, przyjechał, pro was, Dawikos - rozwścieczony jak byk na arenie. Wiktoria leża­ła; na tapczanie i rozmawiałyśmy. Otworzyłam drzwi nie mają,; pojęcia, kto może stukać w taki sposób, a on jak ją zobac mnie odepchnął, wpadł do środka i zaczęli te swoje ble ble bl Nie rozumiałam ani słowa. Tamta zerwała się z tapczanu, up2t' dła mu do nóg i zaczęła szlochać jak Magdalena Jawnogrzesz, nica. Co się tu dzieje, jak słowo dajęl, myślę sobie. "Może przestaniecieu, mówię, "paplać po swojemu i zaczniecie mówi po ludzku, żebym wiedziała, co się dzieje w moim domu!"

i.4 "No dobra, to tymczasem", powiada do nas Antonis. "Idę od

dać krew. Do zobaczenia, kira-Ekawi..." Odprowadziłam go d drzwi. "Podlej kwiatki, bo aspidistra żółknie", rzucił na odch . nym. - "Od wczoraj proszę o to jaśniepanienkę. Już chyba sto razy powtarzałam, ale nawet tego nie raczy zrobić". Anto wyszedł. Słyszałam, jak powoli zamyka się furtka. Zawiasy zad;; rdzewiały i zaczęły skrzypieć. Nie zdołaliśmy ich naoliwić czasu, gdy Marietta wyjechała. Ale po chwili wrócił, zatrzym się w połowie drogi od furtki do domu i zawołał: "Kira-Eka Powiedziałem ci do widzenia?" Obie podeszłyśmy do drzwi ku`' chennych. "Żegnałeś się z nami", powiedziałam. "Już zapp., mniałeś?" "No, to tymczasem. Niedługo wracam". - "Tymcza.' seml", odpowiedziała kira-Ekawi. :?

"Co mu się stało?", zapytała, gdy furtka w końcu się zac. mknęła. "Ach, daj spokój, Ekawil Jak mi mogą nie wychodzi -` w kartach przykrości, skoro sprawy niewesoło się mają... Żer byś widziała, jak się mienił na twarzy, gdy usłyszał, że Niemcy wypowiedziały nam wojnę. A mówiłam mu, że tak będzie, tok mnie nie słuchał. Ciekawe. jak on się teraz Kasimatisowi na;' oczy pokaże? Myślał, że skoro Niemcy podziwiają starożytnych; oszczędzą nas. Ach, dajmy temu spokójl Powiedz, co się w koń­

cu staio z Dawikosem". - "A co się miało stać? Dał jej trzy dni na decyzję, czy wróci z nim do Salonik, czy nie. "Zatrzymałem się w tym i w tym hotelu, powiedział do niej, ·i będę na ciebie czekać. Wiktoria płacze i bije się z myślami. Nie wie, co robić. Kocha Dimitrisa, ale nie chce zrywać z ojcem i wcale się jej nie dziwię. Szczerze mówiąc, żal mi jej z całego serca, ale właściwie co mnie do tego? No, powiedz sama, moja droga, co ja takiego zrobiłam, żebym się miała teraz, ni z tego ni z owego, jeszcze i tym zamartwiaćl"

"Pani Nino!", usłyszałyśmy z ulicy głos mojej sąsiadki, "dani Nino!".

"A ta czego chce ode mnie?", mówię do kiry-Ekawi. Nie utrzymywałam z nią żadnych kontaktów. Unikałam jej nawet, bo plotkowała. Wyszłam do furtki, przeklinając w duchu chwi­lę, w której zdecydowaliśmy się kupić dom w takiej plotkarskiej dzielnicy. "Co się stało, pani Lolu?", zapytałam. "Niech pani le­ci, pani Nino, kir-Antonis dostał zawrotu głowy i upadł". ­"O, mój Boże", jęknęłam i popędziłam ulicą w dół, tak jak sta­łam, w podomce. Ale nie zrobiiam nawet dziesięciu kroków, gdy zza rogu wyłoniło się trzech sąsiadów niosących Antonisa za ramiona i nogi. Zanieśliśmy go do domu, położyliśmy na łóż­ku i wezwaliśmy Borosa. Zamknął się z Antonisem w sypialni, a gdy wyszedł, nie musiał nic mówić. Wyczytałam to z jego twarzy. Antonis nie żył!... Zrobiło mi się ciemno przed oczami. "Nina!", usłyszałam głos kiry-Ekawi niczym dalekie echo. "Ni­na! Tak nie można! Mów cośl Krzycz! Płaczl..."

194 1 195


Część trzecia.


Tego dnia, kiedy Wiktoria zniknęła, kira-Ekawi siedziała od ra­na u mnie i poprawiała dwie sukienki, które sobie ufarbowa­łam. Gdy biedak umarł, świeć Panie nad jego duszą, nie mia­łam co na siebie włożyć. Po tylu kolejnych śmierciach w rodzi­nie czarne rzeczy obrzydły mi tak bardzo, że nie chciałam ich natvet trzymać w szafie i kusić licha, więc ledwo zdjęłam ostat­nią żałobę, porozdawałam - to tu, to tam - wszystko, co czar­ne. Ostatnią rzecz z przecudownej krepy marokańskiej dałam Polikseni po śmierci Aleksandra. Wolałam nie myśleć, że bę­dzie mi kiedyś potrzebna. Zawsze staram się być praktyczna, ale w obliczu śmierci tracę rozsądek. Popełniłam też głupstwo w przypadku naszego rodzinnego grobu: wielokrotnie przysyła­no mi wezwania do zapłacenia pokładnego - od śmierci ojca nie wnosiliśmy żadnych opłat - ale ja zwlekałam. Nie chciałam wspominać o tym Antonisowi i prosić go o pieniądze, żeby mu głupie myśli nie przychodziły do głowy. No i gdy umarł, telefo­nujemy następnego dnia rano na cmentarz, by ich zawiadomić, że trzeba otworzyć grób, a oni nam na to: "Prawo pochówku wygasło". Biedny wuj Stefan próbował prośbą i groźbą. "Nieste­ty. nie od nas to zależy - tak mamy w dokumentach" i tak da­lej, i tak dalej. Wuj Stefan musiał co prędzej lecieć do urzędu i uiścić należność, a później na cmentarz, żeby podetknąć im pod nos pokwitowanie. Po wielkich problemach, ledwie zdążyli­

199

śmy pochować Antonisa późnym popołudniem. A ponieważ brał za życia bardzo dużo lekarstw, szybko zaczął - uchowaj nas Boże! - puchnąć i brzydko pachnieć. Ach, co ja wtedy przeżyłam! Gdyby nie kira-Ekawi, która mnie pocieszała i za­bawiała, chyba bym dostała pomieszania zmysłów. Mojej ko­chanej córeczce nawet przez myśl nie przeszło, żeby przyjść, pocałować mnie jak dziecko matkę i powiedzieć: "Nie martw się, mamo". Zresztą może i lepiej, że nie odważyła się tego zro­bić. Nie chciałam jej widzieć na oczy. Gdy sobie przypomnia­łam, ile nas nadenerwowała, to aź się we mnie gotowało ze zło­ści. Wykończyła człowieka, sekutnica, myślałam. Wykończyła go, a teraz się cieszy. "Zabierz ją", powiedziałam do kiry-Ekawi, kiedy ochłonęłam z oszołomienia i uspokoiłam się trochę. "Za­bierz ją i zaprowadź do ciotki Katingo. Powiedz wujowi Stefano­wi, żeby zrobił wszystko to, co robiliśmy, gdy umierali ojciec i mama. Będzie wiedział". I jeszcze się odwróciłam i zawołałam za nią: "A wracając zajdź do sklepiku i weź dwie torebeczki czarnej farby »Artin. Nie mam nic czarnego do włożenia!" Umysł zaczął mi nagle pracować tak sprawnie jak nie mój własny. Je­śli sąsiadki usłyszą, że proszę o farbę "Arti", myślałam, będą mówiły, że jestem bezduszna i że go nie kochałam. Ale nie dbam o to, co mówią ludzie. Co oni wszyscy wiedzą o mnie i Antonisie, o radościach i smutkach, któreśmy razem przeżyli, o całych ośmiu latach, które spędziliśmy z sobą. Na pewno się dziwią, że nie płaczę i nie krzyczę, tak jakby te histerie mogły świadczyć o czyimś cierpieniu!

Ale po piętnastu dniach zaczęłam się zastanawiać: może to racja, może rzeczywiście byłam bezduszna i go nie kochałam. Tata mówił, że śmierć człowieka, którego się kocha, jest jak ra­na zadana bardzo ostrym nożem - b61 przychodzi trochę póź­niej, gdy rana "ostygnie". Jak w wielu innych sprawach, tak i w tej miał rację. Wtedy nie wiedziałam, ale teraz wiem, że piętna­ście dni to za mało, żeby "ostygła" rana tego rodzaju, że musia­ły minąć lata, zanim naprawdę zaczęłam go opłakiwać. Przez

wiele dni po śmierci Antonisa łapałam się na tym, że myślę o monetach: mam przynajmniej złote monety, mówiłam sobie w duchu, ale zaraz robiło mi się wstyd. Nina, jak to możliwe, żebyś ty, córka Arawantinosa, snuła takie niegodziwe myśli! Ziemia jeszcze świeża na jego grobie, a ty o pieniądzach! Nie spałam całymi nocami, a gdy już udało mi się zasnąć, dręczyły mnie koszmarne sny. Dopiero teraz rozumiem, w jakim stanie były wówczas moje nerwy i że naturalną ludzką rzeczą było myśleć, jak myślałam. Wszystko stało się tak nagle i w tak nie­zwykłych okolicznościach, że żadna kobieta nie zachowywałaby się na moim miejscu inaczej. Śmierć Antonisa w niczym nie przypominała śmierci mamy czy taty. Była straszliwym snem na jawie. Pamiętam, że kiedy nadeszła noc i położyliśmy Anto­nisa w salonie, by przy nim czuwać: ciotka Katingo, wuj Ste­fan. kica-Ekawi i ja (wszyscy inni siedzieli od dawna w schro­nach), przyglądałam się mu w świetle świec - musieliśmy je za­palić, bo nie było prądu - wsłuchana w dalekie, lecz wyraźne odgłosy wybuchów dochodzące z Pireusu, i nie wiedziałam, nad kim mam płakać: czy nad nim, że zszedł z tego okropnego świata, czy nad nami, żywymi, których, Bóg jeden wie, co jesz­cze czekało. Jeśli teraz spadnie na nas bomba, przemawiałam do niego w duchu, tylko tobie, mój drogi, nic się nie stanie! Odwracałam głowę, bo nie mogłam na niego patrzeć. Rysy mu się zmieniły, nie był już tym Antonisem, którego znałam.

O trzeciej nad ranem dom zadrżał w posadach, jakby ziemia się zatrzęsła albo jakby - tym razem naprawdę - nastał koniec świata. Mima papierowych taśm powylatywały szyby i zgasła jedna ze świec. Bomba trzasnęła w sąsiedni dom!, pomyśleli­śmy wszyscy i jak na komendę rzuciliśmy się na kolana, cze­kając naszej kolejki. Minęło jednak parę dramatycznych chwil, a wybuchu nie było. Następnego driia przeczytaliśmy w gaze­tach o przyczynie tajemniczej eksplozji: niemiecki sztukas zrzucił bombę zapalającą na angielski statek do przewozu amunicji. Zamiast od razu odholować transportowiec poza ob­

200 201

ręb portu, zostawili go, dranie, przy nadbrzeżu, i płonąc tak 've' długo, aż ogień doszedł do amunicji w ładowni i statek wylecia', w powietrze, a wraz z nim połowa nadbrzeża Pireusu. Jak więc mogłam opłakiwać Antonisa, skoro sami żyliśmy w takim pie kle, skoro nie byliśmy pewni, czy dożyjemy jutra? Naturalnie zrobiła teź swoje zmiana otoczenia.

Zaraz po pogrzebie poszłam do ciotki Katingo i gdy następ,;; nego dnia zaproponowała mi, żebym zamieszkała u nich, jeśli` chcę, na stałe, przystałam na to z wdzięcznością. Powrót doi domu, który wydawał mi się czymś gorszym niż grób, gdzie byrtj łabym zdana wyłącznie na towarzystwo mojej córki, przerasta moje siły. Poza tym każdy dzień przynosił wiele wstrząsającycł wydarzeń (Niemcy dotarli tymczasem pod Termopile), więc nil' miałam ani czasu, ani głowy myśleć o zmarłych. Zrozumiałam`, że jeśli mamy przeżyć: ja i ten koczkodan, który siedział mi nad; karku, muszę pozbyć się sentymentów i zacząć podchodzić da wszystkiego praktycznie.

"Co się stało, że twoja synowa nie przyszła?", spytałam kirę== -Ekawi, żeby przerwać przygnębiającą ciszę. Chciałam usłysze; dźwięk ludzkiego głosu. "Mówiłaś przedwczoraj, że przyjdzie nam pomóc". Kira-Ekawi podniosła głowę znad sukienki, którą fastrygowała, wypluła przyklejoną do wargi nitkę, skrzywił; ironicznie usta i, naśladując minę Wiktorii, powiedziała: "Bola-: ła ją glo-o-owa i chciała być sa-a-ama!" - "A twój syn? Co pora­bia?" Jej oczy posmutniały. "Nie mam pojęcia. Kiedyś przycho-3 dził i ze szczegółami opowiadał mi o swoich wyczynach. Teram nie mówi ani słowa. Od czasu, gdy przyjechał z nią z Salonik;';: nie jest już tym samym Dimitńsem, co kiedyś. Wczoraj wróc''= do domu o drugiej nad ranem. Musi się przecież dobrze nauwi-r jać, żeby wykarmić córeczkę Dawikosa. No i widzisz, myślałam:: że się nie ochrzczony pogodzi z losem i trochę spuści z tonu;. ale czuję, że moje marzenia pozostaną tylko marzeniami". "A co ty się tak znowu śpieszysz!", mówię. "Daj mu trochę czasu. Po-: czekaj, niech się wszystko ułoży...

Po scenie, którą urządził w domu kiry-Ekawt, Dawlkos po­szedł do hotelu zdecydowany czekać na córkę. Ale gdy następ­nego dnia okazało się. że jest wojna, zostawił Wiktońę i co prę­dzej wrócił do Saloruk. Od tamtej pory nie dał znaku życia ­i nic dziwnego, nie było przecież ani komunikacji, ani poczta nie działała. Sprawa zawisła więc w próżni. Ze dwa razy kira­-Ekawi przyszła do mnie z Wiktorią, ale wszystkie moje próby wyrwania Wiktorii z apatii spełziy na niczym. Siadała na krze­śle z założonymi rękami i głową przechyloną na bok niczym męczennica, która Zdecydowała znosiC swe cierpienia ze stoic­kim spokojem, ale w jej wnętrzu, jak się później okazało, pło­nął niegasnący żydowski ogień. Gdy ją o coś pytałam, odpowia­dała uprzejmie, lecz nigdy nie otworzyła tych swoich ogrom­nych ust i nie odezwała się pierwsza. Swoją postawą zdawała się mówić: Co ja tu robię? Jakaś Nina, jakaś lora-Katingo! Ko­cham Dimitrisa, a tych pań nie znam ani nie chcę znać!

"Od paru dni", ciągnęła lora-Ekawi jakby czytając w moich myślach, "chodzi ślicznotka z nosem spuszczonym na kwintę. Pewnie by chciała, żebym im pozwoliła robić, co chcą, pod mo­im dachem". - "No, to udawaj, że nie widzisz", mówię. "Młodzi są, co byś chciała, żeby robili?"

I po co, głupia, bierzesz sobie tak wszystko do serca?, myśla­łam. Po co te nerwy, po co kłótnie, skoro i tak wszyscy pomrze­my. Bo ja to tak: najpierw się denerwuję i tracę zdrowie z powo­du najmniej istotnych spraw, ale potem przychodzi moment otrzeźwienia i dochodzę do wniosku, że najmądrzejsi są ci, któ­rzy niczym się nie przejmują. Tamtego dnia chyba z dziesięć ra­zy obiecywałam sobie i przysięgałam na kości mojego ojca, że więcej nie będę dyskutować z moją córką. Niech próżnuje, ile chce, niech czyta, co chce, powtarzałam w duchu. Jak sobie po­ściele, tak się wyśpi... Nie mnie świat naprawiać. W tak trud­nych czasach najważniejsze to przeżyć. Zaangażowałam nie jed­nego, lecz trzech pośredników, żeby szukali chętnego, który wy­najmie mój dom, ale jakoś nie mogli nikogo znależć. Ludzie

202 203

szukali domów bez meblf. A co ja miałam z moimi meblami zro y bić? U ciotki Katingo nie zmieściłoby się ani pół krzesła więcej `" W jednym z frontowych pokoi mieszkała fraulein Ober, w dru-: gim upchane były meble z jadalni i z salonu. Ciotka Katingo od­dała nam tymczasem swoją sypialnię i spała z wujem Stefanemt w pokoju Petrosa. Ale wszyscy mieliśmy nadzieję, że z Bożą po­mocą Petros niedługo wróci. Wrócił właśnie jeden z jego przyja­ciól i powiedział nam, że żyje, że go widział niedaleko Larisy.

Kira-Ekawi i jej wnuk wyszli koło szóstej. Uprzątnęłam szy. cie, przygotowałam parę mielonych kotlecików, żeby je późnieY tylko rzucić na patelnię, i usiedliśmy, pamiętam, w holu, żeb' posłuchać radia. Mieli nadawać wiadomości. Nagle ktoś puk& do drzwi. Otwieram: Akis. "Czy nie było tu cioci Wiktorii?", py­ta. "A co? Nie ma jej w domu?" - "Nie ma. I jej kufra też nim ma. Wujek Dimitris płacze i mówi, że wszystko przez babcię.. ".-

"Synowa kiry-Ekawi zniknęła", powiedziałam do ciotki Katin go, zamykając drzwi za Akisem. "Zabrała kufer z wyprawą. Bie­gają teraz i jej szukają. A mówiłam, głupiej, żeby przymknęt: oczy na to i owo, to nie słuchała. No i teraz ma". - "Ciii! Nina;: cicho!", zasyczała Irena z uchem przylepionym do radia. "Ci­cho, bo nie słychać!" - " ..Twardy los, jaki zgotowała nam woj­na", prawił mówca, "zmusza nas dzisiaj do opuszczenia Aten i przeniesienia stolicy państwa na Kretę. Grecy, nie traćcie du-t cha... Jesteśmy z wami. Gwałtowi i zwodniczym namowom" wroga przeciwstawcie waszą narodową dumę. Pomyślne dni,J nadejdą... Niech żyje naród..." - "Kto to mówi?", spytałam Ire­nę. - "Król..." Ciotka Katingo ocierała fartuchem łzy. Wuj Ste­fan wstał i wyszedł na werandę. Nadali hymn i premier Tsude­ros zaczął czytać oficjalny komunikat rządu. Do diabła, powie­działam sobie w duchu, czy my, Grecy, juź nigdy nie zaznamy spokoju? Wiecznie tylko płakać i chodzić w żałobie? Co za nie­szczęsny naród! Mówi się, że Żydzi cierpią, bo ukrzyżowali Chrystusa, a my, kogo my ukrzyżowaliśmy, że Bóg zesłał na nas klątwę wiecznych nieszczęść?

W tejże chwili otwarły się drzwi od pokoju frauleini Ober. Starsza pani, blada i poczochrana, weszła do holu. W ciągu ostatnich paru lat bardzo zmarniała. Dawniej każdego roku jeździła na Boże Narodzenie do Niemiec i spędzała święta u ja­kichś krewnych, ale od czasu, gdy Hitler zajął Polskę, straciła serce do tych podróży. Jej ojciec był wprawdzie Niemcem, ale matka była Polką. fraulein Ober nienawidziła Hitlera bardziej niż my wszyscy razem wzięci podczas najczarniejszych dni okupacji. Ilekroć słyszałam, jak mój mąż, świętej pamięci, pieje nad nim z zachwytu niczym nad jakimś Mesjaszem, mówiłam: "Idź do fraulein Ober, ona ci powie, co to za jeden ten Hitler". Kiedyś fraulein Ober chodziła po domach i udzielała lekcji nie­mieckiego. Przez miesiąc przychodziła także do nas i uczyła moją genialną córeczkę, ale musiałam jej podziękować - język się królewnie nie podobał, był "toporny". Po trzydziestym dzie­wiątym zdrowie nie pozwalało fraulein Ober na pokonywanie takich tras, jak kiedyś. Uczyta więc kilkoro dzieci w swoim po­koju, ale gdy wybuchła wojna albańska, przestały przychodzić także i one. Ciotka Katingo i Irena traktowały ją chłodno. Gdy źle się czuła i nie mogła iść do restauracji, żeby coś zjeść, za­nosiły jej talerz z jedzeniem do pokoju, jak psu do budy. Praw­dę mówiąc, wcale nie dlatego, że była Niemką, ale dlatego, że miały jej już dosyć. Mieszkała u nich całe siedem lat. Moim zdaniem, właśnie ze względu na sytuację powinny były odnosić się do niej możliwie uprzejmie i powtarzałam im to dziesiątki razy. Uważałam, że cierpiała bardziej niż my. Jak się przeżyło w jakimś kraju połowę życia i pokochało go jak własny, to w końcu żadna przyjemność znaleźć się nagle, mimo woli, w obozie wroga. Fraulein Ober staia przez parę sekund przy drzwiach, niezdecydowana. Powiedziała coś do Ireny po nie­miecku, a Irena, która miała dość spełniania jej poleceń, odpo­wiedziała po grecku: "Dobrze, przyniosę to pani później..." Wi­działam, że była roztrzęsiona, wargi jej drżały żałośnie i poczu­łam, że muszę coś powiedzieć, wszystko jedno co, pokazać jej,

204 205

choć nie wprost, że nie uważamy jej za wroga. Więc gdy z po- `; wrotem zamierzała wejść do swego pokoju, odezwałam sig z uśmiechem: "Fraulein Ober, chyba i ja zacznę się na stare lata uczyć niemieckiego. Będę przychodzić do pani na lekcje - obu a nam czas prędzej zleci. Zobaczy pani", powiedziałam, "po sze­ściu miesiącach będę mówić perfekt!" Znieruchomiaia na mo- fi ment, a gdy pojęła, co naprawdę miałam na myśli, spróbowała , się uśmiechnąć, jakby w podzięce. Weszła do swojego pokoju y i zamknęła drzwi. A wtedy moja córka - że się taka Boga nie boi! - niczym rozwścieczona lwica rzuciła się na mnie, jakby ',` mnie chciała rozszarpać na kawałki. "Jak ci nie wstyd!", ryknę

ła lośno s ec'alnie żeb s szala ta biedna starowina. "Jak ci g P J · Y ł3'

nie wstyd chcieć się uczyć języka wrogów? Gdy tylko wkroczą do Aten, wyjdę na ulicę i opluję pierwszego, który mi się nawi­nie. Nie wystarczy, że trzymamy te bestie w naszych domach?"

"Cicho, ty zwierzu!", syknęłam zaciskając zęby i starając się panować nad sobą. "Cicho, jeszcze biedaczka uslyszy. Że też nie umarłam, nim cię na świat wydałam! Idź do swojego poko 'u i siedź tam, bo nie wiem, co ci zrobię..." Ale nie oszla, lko

J P tY 5M gadała dalej, aż ciotka Katingo byia zmuszona się wtrącić. "Coś ci powiem, Mario", rzekła, "kogo mamy w naszych domach

i dlaczego, to nasza sprawa. Powiedzmy, że jesteśmy gościnni, ­w przeciwnym razie i ciebie by tu teraz nie było". I trzęsąc się '; ze zdenerwowania poszła do kuchni. "Ty jędzo!", powiedziałam

i złapałam ją za włosy. "Jeszcześmy się dobrze nie zadomowiły, a już się przez ciebie będziemy z ciotką za łby brały!" Bo wcale mi się nie podobał ten przytyk o gościnności. Gościnność! Kli­tuś bajduś! Wzięła nas do siebie dla korzyści, gdyby nie moja pomoc w czasie okupacji, pomarliby z głodu. "Ty potworzel", mówię. "Patriotyzmu ci się teraz zachciaio? A kiedy naprawdę mogłaś pomóc, wolałaś czytać swoje romansidła, tak? Przez dwa miesiące nie zdołałaś się uporać ze zwykłym szalikiem!" Tak się zdenerwowałam, że przez całą noc nie zmrużyłam oka. A ona chrapała w najlepsze. Miałam ochotę udusić ją wlasny­

mi rękoma. Ach, Boże, myślałam, byłabym szczęśliwą kobietą, gdyby nie ta Fotisowa zakała...

***

Następnego dnia około jedenastej ubrałam się, żeby pójść na spacer - dowiedzieć się, co nowego u kiry-Ekawi, no i zaczerp­nąć świeżego powietrza. Z wyjątkiem dwóch czy trzech razy, kiedy byłam w domu po potrzebne mi rzeczy, od śmierci Anto­nisa w ogóle nie wychodziłam i zaczynałam się nudzić. Ciotka Katingo nigdy nie należała do kobiet, w których towarzystwie przyjemnie mija czas. W niczym nie była podobna do mojego taty świętej pamięci. A teraz, gdy zamartwiała się o synów, była jeszcze bardziej męcząca. Siedziała na werandzie, wzdychała i nie odzywała się ani słóweczkiem. Taka lora-Ekawi potrafiła być zabawna nawet w najgorszej biedzie. A raczej wtedy wla­śnie była szczególnie zabawna. Też się biedaczce nie układa, myślałam, ciągle coś na nią spada, i to ni stąd, ni zowąd. A tu czasy niespokojne, nie wiadomo, co przyniesie jutro! Zresztą, może się wszystko obróci na dobre. I tak by się z Wiktorią nie dogadały. Zaniosę jej trochę konserw, pomyślałam. Pół godziny temu byli u nas dwaj Anglicy, których poznaliśmy u Youngów, żeby się z nami pożegnać. Najpierw odwiedzili Youngów, a póź­niej zaszli do nas. Ponieważ wojsko angielskie dostało rozkaz wycofania się z Grecji, żołnierze w pośpiechu opuszczali mia­sto. Z samego rana otwarto magazyny wojskowe i rozdawano ludności żywność i inne dobra. żeby nie wpadły w ręce Niem­ców. Nasi znajomi przyjechali ciężarówką wyładowaną różnymi rzeczami: od konserw po kaski przeciwsłoneczne, których uży­wa się w Afryce podczas polowań na dzikie zwierzęta. Wiedzieli, że nie należymy do ludzi, którzy by się cisnęli w tłumie po parę puszek konserw. Jeszcze wtedy, dzięki Bogu, niczego nam nie brakowało. Połowę tego wszystkiego zawieźli do Youngów, a resztę przywieźli nam. Jeden z nich, Tam, podkochiwał się w Irenie. "O, cześć, Tom!", mówię. "Ch-chał ar ju?" Zaczynałam

206 207

się z nimi jako tako porozumiewać. Zaglądałam czasami do:'. podręcznika dla samouków. "Dudududududu", odpowiedział. Tom. 'IYzaskał jak karabin maszynowy. Nie zrozumiałam ani słowa. "Oj, Tom. Not anderstand", powiedziałam. "Nie usiądą ;., na chwilę, żeby się napić kawy`?". spytała ciotka Katingo. Ga ' powatość tej kobiety mogła człowieka wyprowad2ić z równowa- `a gi. "O jakiej kaaże mama mówi?", spytała Irena. "Nie widzi ma­ma, że się zwijają jak w ukropie!" Tom patrzył na nią usiłując:. wzrokiem wyrazić to, czego nie mógł wyrazić słowami. Był czet­wony z przejęcia. "Good bye, Ajrin", nazywał ją Ajńn. "Jacy to , mili chłopcy!", powiedziała do mnie Klio Young, która stała ną':. balkonie i dostrzegła mnie w chwili, gdy wychodziłam z domu: `'i "Moja Berta jest szaleńczo zakochana w Merwinie. Jak się po; powrocie z pracy dowie, że przyszedł ją pożegnać i jej nie za­stał, rozchoruje się z rozpaczy. Jeszcze wczoraj wieczorem' przysięgali sobie dozgonną miłość..." W ten sposób się wyraża- :: ła. Ktoś, kto nie znał Klio, mógł pomyśleć, że wcale ją nie ob-: chodzi, czy jej dziewczęta mają po stu czy więcej kochanków..:`­Później, gdy zostałyśmy przyjaciółkami i dobrze ją poznałam ­u niej w domu spędzałam za okupacji wieczory, które jeszcze jako tako można było znieść - przekonałam się, że to najbar­dziej oddana żona i najrozsądniejsza matka pod słońcem. Tym się różniła od innych Greczynek, że nie była głupio podejrzliwa i o wszystkim mówiła wprost. Nie należała także do tych, które sądzą, że przyzwoitość to sprawa od pasa w dół, i które udają święte, a po cichu robią różne świństwa. Jej mąż był Anglikiem i jego wpływ nie był bez znaczenia. Willy pracował jako główny inżynier u "Powera", mieszkał w Grecji prawie od trzydziestu lat. Teraz wszyscy są w Londynie.

"Truciznę trzeba mi było przynieść, a nie pkornd-bif«, powie­działa kita-Ekawi, gdy jej dałam konserwy. "Mówię ci, Ninka, ja już długo nie pociągnę, nie vrytxzymam tego wszystkiego ". ­"Co się stało?", pytam. "Znalazła się w końcu twoja synowa czy nie?" - "Oby się nigdy nie znalazła, Panienko Przenajświętsza,

dopomóżl Żeby ją nagła cholera wzięła, wydrę jedną! Koniec, Ninka, straciłam Dimitńsa, straciłam mojego syna. Na pochyłe drzewo i kozy skaczą". Usiadła i opowiedziała mi, co zaszło: Di­mitris zorientował się, że Wiktoria zniknęła bez śladu, więc za­czął rozpaczać i grozić, że popełni samobójstwo. Za jakąś go­dzinę wrócił z redakcji Teodor. Dowiedziawszy się, dlaczego wszyscy są na nogach o takiej porze, wybałuszył, jak to on, oczyska i zaczął wymyślać Dimitńsowi. "Nigdy nie wydorośle­jesz, ty taki owaki?", wołał. "Nigdy nie będziesz mężczyzną? Je­śli masz choć trochę ambicji, to idź i się powieś!" Więc Dimitńs poszedł. W środku nocy. Ale następnego dnia wrócił po rzeczy. "Gdybyś przyszła trochę wcześniej", powiada kita-Ekawi kiwa­jąc się w przód i w tył w skrajnej rozpaczy, "zastałabyś go jesz­cze. Był cichy i łagodny jak spokojne morze, uśmiechał się, jakby śnił najpiękniejszy sen". - "To znaczy, co?", pytam. "Zna­lazł ją?" Bo nie mogłam zrozumieć. Wyjaśniła mi. "Niebywałe! Ach, ty biedaczkol" Nie wiedziałam, co powiedzieć, co robić, by ją pocieszyć. Dokładnie tak jak Dinos, myślałam. Już lepiej by sobie żyły podciął. "Co za magnes jest w tobie, kobieto", mówię, "przyciągasz do siebie te wszystkie nieszczęścial" Wiedziałam, na nic się nie żda, jeśli jej powiem, że moim zdaniem, ona sa­ma była temu winna. 'Ilko bym jej przykrość sprawiła. Gdy­bym miała choć odrobinę nadziei, że to, co powiem, będzie dla niej nauczką, wygarnęłabym jej raz a dobrze, choćby mi miała więcej dzień dobry nie powiedzieć. Mój ojciec nieboszczyk za­wsze powtarzał, że ludzie nie potrafią kojarzyć faktów i wycią­gać wniosków i dlatego cierpią tak ciągle i cierpią. A bo to ja sama jestem lepsza? Uznałam jednak za swój obowiązek dać jej dobrą radę. "Dalej", mówię, "nie trać czasu. Pogadaj ze star­szym synem i zaprowadźcie Dimitrisa, choćby siłą, do jakiegoś dobrego lekarza, zanim wpadnie w nałóg". Znałam przypadki wśród moich znajomych, że ludzie, którzy przeszli ciężkie ope­racje. przyzwyczajali się do morfiny, i wiem, że są sposoby le­czenia nałogu. "A jeśli będzie trzeba", mówię, "zamknijcie go

208 m. ObyS trzech mętów mia3a 209

w szpitalu psychiatrycznym..." I po raz pierwszy opowiedziałam , i jej historię Dinosa, świętej pamięci, ze wszystkimi szczegółami i Przedtem unikałam wywnętrzania się przed kimkolwiek, także

przed nią. W przeciwieństwie do kiry-Ekawi nie lubiłam prać rodzinnych brudów na forum publicznym. ; r Wracając do domu przechodziłam obok angielskich magazy­

nów. Ludzie przepychali się, żeby wejść do środka i wziąć, co tam jeszcze zostało. Jacyś chuligani, jak sępy, rzucili się na wojskowego dżipa i rozebrali go do metalowego szkieletu Szłam pod górę, w stronę domu, i nagle poczułam w duszy wielką pustkę. Gdyby mnie ktoś wtedy spytali w co wierzysz? . odpowiedziałabym: w nic! Dobrnęłam do domu wykończona, f jakbym pokonała dziesiątki kilometrów. Zrzuciłam buty i poło- :; źyłam się na łóżku. Na drugim łóżku leżała jaśniepanienka i z głupkowatym wyrazem twarzy drapała się po głowie. Później zaczęła śpiewać przez nos, udając małe dziecko, chociaż wie

i działa, że mnie to denerwuje. Popatrzyłam na nią wymownie. ', Co za bezduszna istota!, pomyślałam. Już zapomniała, jak 'i i mnie wczoraj wieczorem zdenerwowała. Zapaliłam papierosa. j,

Po śmierci Antonisa znowu zaczęłam palić. "No i proszę", po- ` wiedziała, "znowu puf, puf, dymki puszczamy!" - "Przestań, ;,6 bardzo cię proszę", odrzekłam gotowa dać jej w nos, jeśli ode- :y zwie się choć słowem. "Nie ty będziesz mi dyktować, co mam robić. Wynocha stądt Idź gdzie indziej wydrapywać łupież. Co ja takiego w życiu zrobiłam? Czym zawiniłam? Czy Bóg nigdy y nie zechce mnie od ciebie uwolnić?..." ,

Niemcy od tygodnia byli już w Atenach, gdy wrócił Petros. O głodzie i chłodzie szedł biedak całe dwadzieścia dnil Zamia­tałam właśnie podwórze, gdy usiyszalam za sobą jego głos: "Kuzyneczko!" - "Petrosl" Narobiłam krzyku, żeby usłyszała ciotka Katingo, która była w kuchni, żeby, zobaczywszy go niespodziewanie, nie dostała ataku serca. Chciałam go uści­skać, ale mi nie pozwoli!. "Nie dotykaj mnie", powiedział, "peł­no na mnie tych sympatycznych stworzonek..." Ciotki Katingo wszy nie były w stanie powstrzymać. Rzuciła mu się na szyję i zaczęła płakać. Wyłapywała je później przez cały tydzień. "Gdzie się twój tłuszczyk podział, Petro?", spytałam. Petros był zawsze przy kości, wziął to po ojcu. Lubiłam go, bo nie zadzie­rał nosa jak jego brat Takis. Miał złote serce. Ta właśnie do­broć serca i sympatia dla ludzi sprawiły, że został komunistą i musiał przejść to, co przeszedł. On nie był takim komunistą jak Dinos czy syn kiry-Ekawi. W gruncie rzeczy był lepszym chrześcijaninem niż ktokolwiek z nas. "Ach, Petro, aleś nam strachu napędził! Myśleliśmy, że cię już nie zobaczymy. Długo szedłeś bez odpoczynku?" Co ona tu robi?, myślał sobie pew­nie widząc mnie krzątającą się po ich domu. "Dlaczego tak na czarno?", spytał wreszcie. "Antonis...", odpowiedziała ciotka Katingo. Petros trzymał mnie za ramię, poczułam, jak jego pal­ce zacisnęły się mocniej. "A Takis?" - "Takis", odrzekłam po­

211

śpiesznie, próbując obrócić wszystko w żart, zanim ciotka Ka­tingo rozpocznie szlochy, "Takis został badaczem źródeł histo­rycznych". Przenieśli go do ministerstwa, gdzie tłumaczył dla szwabów jakieś poufne pisma. "Żebyś widział, jak wygląda bez munduru!" Chciałam powiedzieć jak oskubany kogut", ale cu porę ugryzłam się w język. "Zupełnie nie ten sam", powie­działam. Ciotka Katingo nie tolerowała żadnych żartów ze swojego ukochanego pierworodnego. Demobilizacja Takisa znaczyła dla niej tyle, co jego śmierć. Parę dni temu wypraso­wała i włożyła do kufra wszystkie mundury, lejąc przy tym gorzkie łzy, jakby nie mundury, lecz syna chowała. Ale tez ona najlepiej wiedziała, ile ofiar poniosła cała rodzina dla owych nieszczęsnych mundurów. Ciotka Katingo przez długie lata była służącą fraulein Ober, Irena musiała zapomnieć o stoma­tologii, wuj Stefan lekkomyślnie pozbył się kawiarni rezygnu­jąc przedwcześnie z pracy, bo pierwszy lord marynarki hrytyj­skiej wstydził się mieć ojca barmana. Twierdził, że mu to prze­szkadza w karierze. No ale, pal licho, prędzej czy później i tak by kawiarnię sprzedali. Petros nie był wprawdzie tak za­rozumiały jak jego brat, ale nie był także typem czowieka, któ­ry siedziałby za bufetem, liczył kawy i sprawdzał, którą partię bilardu rozgrywają jego stali klienci. Był stworzony do książek. Studiował filologię. Chciał zostać profesorem w gimnazjum. Najgorsze było to, że zamiast pożyczyć pieniądze za kawiarnię na procent, jak im radził Antonis, albo kupić kawałek ziemi w Batsi, na co ich namawiała ciotka Bólena, i mieć każdego roku własną oliwę, przetracili wszystko u Warangisa na fran­cuski salonik (taki francuski, jak ja baletnica) i angielski stołowy. I to wcale nie na posag dla Ireny, jak się próbowa­ła usprawiedliwiać ciotka Katingo, gdy jej powiedziałam, co o tym myślę, ale po to, żeby pan Takis miał się czym chwalić przed kolegami z wyższych sfer, przed chłopcami z Kolonaki. Wszystkie te "ofiary" złożyli teraz w kufrze pełnym naftaliny i Bóg jeden wie, kiedy je stamtąd wydobędą.

Tamtego dnia zobaczyłam po raz pierwszy Niemców. Tuż przed śmiercią Antonisa zaczęłam chodzić do dentysty, bo mia­łam parę dziur, ale przerwałam kurację w połowie, najpierw dlatego, źe nie miałam ani czasu, ani głowy do takich rzeczy, a później, gdy do Aten weszli Niemcy, nie miałam odwagi poje­chać do centrum, póki sytuacja jakoś się nie wyklaruje. Bałam się, że gdy ich zobaczę, okropnie się zdenerwuję. Ze smutkiem patrzyłam przez okno autobusu na ulice, które jeszcze niedaw­no tętniły życiem, a teraz wyglądały jak wymarłe. Ludzie spra­wiali wrażenie zahipnotyzowanych. Nawet odgłosy ulicznego ruchu były jakieś inne - jakby klaksonom i silnikom założono tiumiki. Kiedy zobaczyłam pierwszych Niemców, wcale nie mia­łam ochoty ich opluć, co zamierzała zrobić moja córka. Dozna­łam uczucia litości, a nie strachu czy nienawiści. Musiało upłynąć trochę czasu, musiałam przeżyć okupację, napatrzeć się na dzieci-szkielety myszkujące po ulicach niby stada wy­głodniałych wilków, na trupy zabierane z ulicy drabiniastymi wozami i grzebane na koszt miasta, na zakładników i egzeku­cje, żebym zrozumiała, jakie bestie siedziały w tych ludziach o anielskich, zimnych twarzach. Tamtego popołudnia zwycięży­ła we mnie ciekawość. Patrzyłam na nich jak na gości z innej planety, a nie jak na okupantów. Pierwszy, którego zobaczyłam z bliska, stał oparty o błotnik samochodu i jadł pomarańczę ze skórką! Ostre śródziemnomorskie słońce wyzłociło mu cerę, jakby był z ojca blondyna i matki Arabki. Na szyi, pod zielonym mundurem, miał zawiązaną czerwoną chustkę. Otaczało go kil­koro dzieci, gapiących się na niego z otwartymi buziami. Był dla nich istotą niepodobną do żadnej 2 tych, które znały. Jedno z dzieci zaczęło coś do niego mówić, ale spostrzegłszy, że język, którego się nauczyło i którym się do tej pory porozumiewało z innymi ludźmi, na nic się nie zdaje, zrobiło minę stworze­nia stojącego w obliczu niezgłębionej tajemnicy. Objęłam to wszystko jednym spojrzeniem, gdy autobus przejeżdźał obok nich i uśmiechnęłam się bezwiednie.

212 j 213

Wracając od dentysy zamierzałam pójść do kliniki neurolo­gicznej, żeby odwiedzić syna kiry-Ekawi. Wiktoria już dawno się odnalazła, teściowa i synowa przepraszaiy się lejąc rzęsiste łzy. Uzgodnili, tak jak irn radziłam, że Dimitńs pójdzie do klini­ki na kurację odwykową, a potem wezmą ślub. Wiedziałam, że kica-Ekawi będzie miała do mnie żal, jeżeli go nie odwiedzę, ale gdy w końcu wszystko załatwiłam, była szósta. Nie chcialam znaleźć się na ulicy po zapadnięciu zmroku. Postanowiłam więc pójść prosto do domu.

I jak się okazało, dobrze zrobiłam. Następnego dnia przyszła kira-Ekawi i oznajmiła, że Dimitris wyszedł już z kliniki i za­prasza mnie na chrzest Wiktorii - w dwa tygodnie po jej chrzcie miał się odbyć ślub. Poszłam sama. Petros leżał chory w łóżku i ciotka Katingo nie chciała zostawić go samego. Ledwo jego wyczerpane ciało trochę odpoczęło, złapai jakąś wyjątkowo uciążliwą infekcję. Irena miała "ciotkę", a gdy miała "ciotkę", nie chodziła do kościoła - jakby sam Pan Bóg także i tego nie stworzył. Moja córka nie uznała chrztu dwudziestopięcioletniej dziewczyny za widowisko godne podjęcia decyzji o opuszczeniu łóżka i zostawieniu choć na krótko romansideł pani Delly. Inna rzecz, że nie wsadzili Wiktorii gołej do chrzcielnicy, jak to sobie wszyscy wyobrażaliśmy pękając ze śmiechu. Pop przeżegnał ją tylko trzy razy, namaścił świętymi olejami, uciął jej nożyczkami pukiel włosów, przeczytał Ewangelię na Chrzest i od tej pory miała mieć na imię Fotini, czyli Światła. Ja tam przyzwycza­iłam się do "Wiktorii" i jakoś mi było nieskoro mówić do niej "Światłal" To imię wydawało mi się troszkę w złym guście. Za to kira-Ekawi bez przerwy: Fotini to, Fotini tamto, a w przypły­wach czułości, które jej się wówczas często zdarzały, nazywała ją pieszczotliwie Fofó. Żeby uniknąć dawnych niesnasek, sama wynalazła im pokój z kuchnią w sąsiedztwie, żeby oni nie czuli się skrępowani, a ona miała blisko i mogła polecieć zrobić im pranie. Bo "Światła" już gdy ją chrzcili, była w ciąży. Kira-Eka­wi chuchała na nią i dmuchała, nie dawała jej kiwnąć palcem.

Żyły w wielkiej zgodzie i wkrótce doszły do wniosku, że osobne mieszkania to zbędny luksus. Dla oszczędności postanowili więc zamieszkać znowu razem. Od czasu ślubu tajemnicze in­teresy Dimitrisa szły nie najlepiej.

Wiedziałam o tym wszystkim od Akisa. Kira-Ekawi nie zwie­rzała mi się już ze swoich sekretów i w miarę upływu czasu przychodziła coraz rzadziej. Czasami wręcz zapominałam o jej istnieniu, tak jak mi się to zdarzało w przypadku Kontopulu czy Kasimati. Przyczyn było wiele: ona i ciotka Katingo zawsze czuły do siebie wzajemną niechęć. "No i po co przyjdę?", mówi­ła kira-Ekawi, gdy jeszcze na początku, pytałam, dlaczego o mnie zapomina. "Wrócisz do siebie, to będę przychodzić". Po drugie, dom ciotki Katingo stał na wzniesieniu i nerwobóle, które kira-Ekawi miała w nogach od procesu Dimitrisa, ciągle jej dokuczały. Wszystko to jednak były wymówki. Gdyby kira­Ekawi chciała się ze mną spotykać, na pewno by przychodziła. Nie należała do ludzi, których by mogły powstrzymać przeszko­dy tego rodzaju. Co prawda, stosunki między nami zupełnie się wówczas zmieniły. Smierć Antonisa, która najpierw, choć na krótko, bardzo nas zbliżyła, później zaczęła nas dzielić i wza­jem od siebie oddalać. Kira-Ekawi nigdy nie powiedziala mi te­go otwarcie, ale z jej zachowania i rozmaitych przycinków wnioskowałam, że jej zdaniem nie taką żałobę nosiłam jak trzeba i że nie dość po Antonisie płakałam. Ona, która tysiące razy przyznawała mi rację, że może kiedyś, w dawnych cza­sach, żałoba miała jakiś sens, a dziś to po prostu czysta kome­dia i że żałobę nosi się w sercu, a nie na sobie, wytykała mi te­raz, że nie nosiłam woalkil A skąd ona mgła wiedzieć, co na­prawdę czułam po jego śmierci, skoro ja sama dobrze tego nie wiedziałam! Poza tym nie miałam obowiązku niczego udawać. Ci, którzy mogliby kontrolować moje zachowanie, byli od daw­na na tamtym świecie. Tego tylko brakowało, żeby mi kira­-Ekawi rządziła jak teściowal Później zrozumiałam - drażniło ją to, że bywałam u Youngów. Nie dlatego, że grałam u nich

214 215

w karty, ale z czystej zazdrości. Przyszia ze dwa razy akurat wtedy, gdy byłam u HIio, i zaczęła się dąsać. Klio ze zwykłą so­bie prostotą wołała ją z balkonu, żeby przyszła z nami posie­dzieć, ale kira-Ekawi odmawiała. Uważała, że HIio nie jest zbyt skromna i że nie jest to dla mnie odpowiednie towarzystwo. Ona, która mówiła, że dziwki bywają skromniejsze niż te przy­zwoite (jeśli założyć, że HIio była dziwką), sprzymierzyła się te­raz ze swoimi naturalnymi wrogami: ciotką Katingo i moją cór­ką, i wytoczyły przeciw HIio prawdziwą batalię, doprowadzając mnie, rzecz jasna, do szewskiej pasji.

Teraz, po latach, widzę, że ja z kolei ochłodłam dla kiry-Eka­wi przede wszystkim dlatego, że starałam się zerwać z przeszło­ścią i zapomnieć o Antonisie, a kira-Ekawi, nawet gdy nic o nim nie mówiła, przypominała mi go samą swoją obecnością. Kiedy widziałam ją, widziałam i jego. Przypominało mi się, że ostatnie słowa skierował właśnie do niej: "Kira-Ekawi, powiedziałem ci do widzenia?" Wiedziałam, że to głupie być zazdrosną o zmarłe­go, ale w głębi duszy nie mogłam tego wybaczyć ani jemu, ani jej. Często sobie myślałam - ze smutkiem i złością zarazem - że przez wszystkie te lata, które z nim spędziłam, zawsze był mię­dzy nami ktoś trzeci, kto kradł mi jakąś jego cząstkę. Jakaś osoba, której towarzystwo przedkładał nad moje. Wtedy mi to nie przeszkadzało, ale w miarę upływu czasu, im bardziej zda­wałam sobie z tego sprawę, tym większa złość mnie brała. Ja tylko wiedziałam, choć nie przyznawałam się do tego nawet sa­ma przed sobą, co oznaczała jego śmierć. Dopiero gdy go straci­łam, zrozumiałam, że nasze małżeństwo, lepsze - gorsze, było dla mnie powrotem, krótkotrwałym niestety, do młodzieńczych lat bez trosk i zobowiązań, do czasów Kifisji, kiedy wkładałam rękę do kieszeni wuja Markusisa i brałam sobie tyle pieniędzy, ile mieściło mi się w garści. Antonis nie był może nadzwyczaj­nym kochankiem - nie jest to aż tak istotne dla kobiety - ale był mężczyzną w całym tego słowa znaczeniu. Czułam się przy nim jak mała dziewczynka w silnych ojcowskich ramionach. Po

jego śmierci musiałam zejść z obłoków na ziemię... Takie, z grubsza biorąc, powody sprawiły, że zaczęłam odnosić się do kiry-Ekawi z pewnym chłodem.

Gwoździem do trumny stała się jednak jej przymówka o moim małżeństwie z Teodorem. Nie powiedziała tego otwarcie. Mówiła bardzo zawile, ale nie aż tak, żebym nie zrozumiała. Sposób, w jaki odpowiedziałam, a raczej sposób, w jaki nie od­powiedziałam (udałam, że nie wiem, o co chodzi), dotknął ją do żywego. Wyczytałam to w jej oczach. Ale czy można mnie wi­nić? Sama myśl, że mogłabym wyjść za syna kiry-Ekawi, wyda­wała mi się wtedy śmieszna i niedorzeczna. Nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym być jej synową. Poza tym nie tylko był ode mnie młodszy, ale też, między nami mówiąc, uważałam, że Teodor nie miał mi nic do zaofiarowania. Ja miałam dom, mo­nety, drewno - nie potrzebowałam żigolaka. Gdybym chciała żigolaka, wyszłabym za kogoś młodego i przystojnego, po co miałabym brać Teodora z jego głuchotą i łysą głową. Pomijając i to, że ani przez myśl mi nie przeszło jeszcze raz wychodzić za mąż. Całkowicie to wykluczałam. Dwa razy wystarczą, myśla­łam, trzeci raz tego głupstwa nie palnę...

Od czasu do czasu dowiadywałam się o niej różnych rzeczy od Akisa. Często mnie odwiedzał i się na nią użalał. Był w ta­kim wieku, że chęć wyzwolenia się spod jej tyranii była czymś naturalnym. Opowiadał mi, jak podkradała im po kromce chle­ba, tych trocin, które dostawaliśmy na kartki, i karmiła nim po kryjomu Fotini, bo Fotini miała jej urodzić nowego beniamin­ka, drugiego Dimitrisa (nawet przez myśl jej nie przeszło, że Fotini mogłaby urodzić dziewczynkę), jak na jej talerz nalewała więcej oliwy i tak dalej, i tak dalej. Akis opowiadał mi także o Dimitrisie. Jak zabierał jego i Fotini do kin, w których było najtłoczniej, sadzał ich na balkonie, sam schodził na parter, a gdy wracał, wypełniał torbę pochlipującej przez cały seans żony najrozmaitszymi łupami: portfelami, okularami optyczny­mi i przeciwsłonecznymi, złotymi łańcuszkami, spinkami do

216 217

krawatów, zapalniczkami, a nawet lisimi ogonami, które obci­nał żyletką. A więc chociaż kira-Ekawi była bardzo tajemnicza, o tamtym okresie jej życia wiedziałam tak dużo, że mogłabym zapisać całą księgę. "Na stryczek". jak to kiedyś sama ujęła, z pewnością by wystarczyło. Później działy się różne rzeczy, których nie mogła przede mną ukryć: okazało się, na przykład, że ciąża Wiktorii byia urojona. Pamiętam, przyszła któregoś popołudnia owej przesmutnej zimy czterdziestego drugiego i mi o tym powiedziała. Omal nie roześmiałam się jej prosto w nos ­takie mi się to wydało komiczne. Potem dopiero widząc, jak rozpacza nad życiem, które nigdy nie istniało, nawet w postaci embriona, ogarnęło mnie wzruszenie. Uczułam, jak powraca coś z naszej dawnej przyjaźni. Siłą ją zatrzymałam, żeby z na­mi zjadła i trochę się odprężyła. A ponieważ zrobiło się późno i czasy były niepewne, zaproponowałam: "Przenocuj u nas. Nic się nie stanie, jeśli jedną noc spędzisz poza domem". Po śmier­ci fraulein Ober ciotka Katingo oddała mi jej pokój. Miałyśmy więc dość miejsca. Położyłam materac na podłodze i - chociaż rano nie chciała się do tego przyznać - spała spokojnie i głębo­ko jak zmęczone całodziennym bieganiem dziecko po powrocie do domu...

Jednym z powodów, dla których zaczęłam grać w karty, było to, że zarwane noce musiałam odsypiać w dzień. Spałam cza­sami do czwartej albo i piątej po południu - luminal zajada­łam jak łakocie. W tamtych czasach sen był najmniej szkodli­wym narkotykiem pozwalającym unikać widoku tragedii, której i tak, cokolwiek byśmy robili, nie mogliśmy zaradzić. Zdawa­łam sobie sprawę, że jeśli nawet otworzę kredens i rozdam całą naszą żywność głodującym, to i tak nikogo nie uratuję, a tylko my sami padniemy z głodu. Ale kiedy codziennie słuchało się tego samego: "Chce mi się jeść, proszę pani, umieram z gło­du...", można się było rozchorować. Żołądek zaczynał mnie bo­leć z nerwów, chociaż wiedziałam, że żebrak mógł jadać lepiej od nas. Myślałam o niezliczonych tysiącach Greków, którzy umierali z głodu, i pękało mi serce - nie dlatego, że umierali, prędzej czy później wszyscy pomrzemy, ale dlatego, że umierali jak zwierzęta, bo głód odbierał im poczucie ludzkiej godności. Co gorsza, wraz z nimi traciliśmy ludzkie uczucia także my, którzy lepiej czy gorzej, ale jedliśmy. Ilekroć widziałam umiera­jącego - człowieka, który przewrócił się z głodu na ulicy, żeby już nie wstać, a ja byłam zmuszona, jak wszyscy, omijać go, przechodzić obok - tylekroć ogarniało mnie obrzydzenie do sa­mej siebie. Byłam przerażona, że tak zobojętniałam, i z rozpa­czy zaczęłam grać w karty, jak pijak, który często pije po to, by

219

zapomnieć, że jest pijakiem - tego jednakże moja ograniczona i bezduszna, ale to kompletnie bezduszna córeczka nie pojmuje i nigdy nie pojmie. Mówiła o mnie "wesoła wdówka" albo "kar­ciara jak tatulek". Kiedy to sobie przypominam, krew uderza mi do głowy.

Innym powodem było to, że miałam o wiele mniej obowiąz­ków, którymi mogłabym wypełnić czas, niż dawniej w moim własnym domu. Ciotka Katingo nie pozwalała mi nic robić. Nie dlatego, że się tak o mnie troszczyła - była dziwaczką i wszyst­ko musiała zrobić po swojemu. W książkach nie znajdowałam już ani tej przyjemności, ani tej pociechy, co kiedyś. Wydawały mi się jałowe, kłamliwe i tylko mnie denerwowały. Kino, moja stara miłość - na kino też nie miałam ochoty. Pchać się w ko­lejce po bilet, pchać się, żeby wejść i znaleźć miejsce, i jeszcze wszy można było do domu przynieść. A wyłapywanie ich po jednej i rozgniatanie paznokciem albo smarowanie włosów naf­tą, co sama musiałam kiedyś robić, było czymś obrzydliwym, nie mówiąc już o tym, że wszy roznosiły tyfus plamisty. Jeden z domów w sąsiedztwie był przez pewien czas objęty kwaran­tanną i żaden z mieszkańców nie mógł wyjść na zewnątrz na­wet po przydział żywności. Przynosili im jedzenie z Czerwonego Krzyża i zostawiali pod bramą jak trędowatym. Nie wspomnę już o komunikacji. Z jej powodu przeklinał człowiek chwilę, w której mu się zachciało wyjść z domu. Kto nie miał siły iść na piechotę, musiał jechać autobusem, jeśli się doczekał, i wracał do domu czarny jak kominiarz, bo to były autobusy na paliwo stałe - z tyłu miały piec, w którym paliło się drewno, a gazy wędrowały do silnika.

Jeszcze wtedy moje kontakty z Youngami ograniczały się do paru grzecznościowych zdań wymienianych z balkonów, a i to w poczuciu, że robię coś niestosownego, bo ciotce Katingo od razu zrzedła mina. Nie odzywała się do Klio, ponieważ Klio przyjmowała u siebie pewnego Włocha z kamienicy naprzeciw, którą Włosi zarekwirowali. Nie mogła zrozumieć, że są Włosi

i Włosi. Fiore był dobrym chłopakiem, nienawidził Mussolinie­go i wojny tak jak my albo i bardziej. Ciotka Katingo oskarżała Klio, że Fiore jest jej kochankiem, podczas gdy ja, bywając u nich tak często - a nie jestem przecież ani głupia, ani ślepa ­nigdy niczego nie zauważyłam. Przyjmowała go nie bacząc, czy to wróg czy nie, jak chłopca, który jest daleko od domu i mat­ki. Uznaliśmy, że jest zabawny. Nauczył się trochę po grecku i godzinami opowiadał nam o Włoszech i swoich rodzinnych stronach, o Padwie. Studiował prawo, ale nadawał się bardziej na błazna niż na adwokata. A poza tym od czasu do czasu przynosił trochę kawy, prawdziwej, nie tej z cieciorki. Co to dla nas znaczyło, mogą zrozumieć tylko prawdziwi nałogowcy. Właśnie na kawę zaprosiła mnie HIio któregoś popołudnia i chociaż ciotka Katingo się krzywiła, udałam, że nie widzę, i poszłam. Kiedy zaprosiła mnie po raz drugi, miała gości i zagraliśmy jednego pokerka, ot tak, dla zabicia czasu. Zasma­kowaliśmy i od tamtej pory ilekroć zapraszała gości na karty (a z czasem robiła to coraz częściej), ja leciałam pierwsza. Wśród asów i królów zapominałam, choć na krótko, o smutnej rzeczywistości. Wiedziałam, że siedzenie po nocach było zabój­cze dla moich wrzodów, które - o dziwo! - nie przestawały mi dokuczać mimo przymusowej wstrzemięźliwości w spożywaniu tłuszczów zwierzęcych, a przecież ta właśnie wstrzemięźliwość przywróciła podczas okupacji zdrowie tylu, ale to tylu ludziom. Nie przejmowałam się jednak, brałam parę aspiryn i każdego albo prawie każdego wieczoru zaszywałam się u Klio.

Towarzystwo było niewielkie, lecz dobrane i sympatyczne. Wszystko ludzie, którzy ze stoickim spokojem obserwowali, jak przepadają ich majątki gromadzone niekiedy przez całe życie. Nie należeli bowiem do tych, co by potrafili współpraco­wać z Niemcami albo spekulować na czarnym rynku: Doratos - były sędzia, Mela - wdowa po właścicielu fabryki, przyjacie­lu Willy'ego, Karawida - właścicielka winnic na Peloponezie. Ta ostatnia była najweselsza ze wszystkich. Nie moglam po­

220 I 221

jąć, skąd się u niej brał ten dobry nastrój, gdy ludzie padali wokół jak muchy. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że to nas właśnie ocalilo, żeśmy się od czasu do czasu umieli zapo­mnieć, pośmiać. Inaczej chyba byśmy oszaleli. Za każdym ra­zem przed wyjściem na karty do Klio, Karawida kazała kłaść się swojemu mężowi na łóżko i wyrywała mu z pewnego miej­sca parę włosków - na szczęście, mówiła. "Aris, został ci tam jeszcze jakiś loczek?", żartowaliśmy. Safanduła był z niego straszny. Miał manię nieustannego zmieniania krzeseł. Pła­cił, żeby się z nim zamienić miejscami, a jak dostał dobrą kartę, jego twarz promieniała. Od razu wiedzieliśmy, co w tra­wie piszczy. I, naturalnie, ledwo zauważyliśmy, że uśmiecha się sam do siebie, wszyscy pasowaliśmy i nigdy nie mógł wejść do gry.

Spostrzegłam wtedy, że kobiety potrafią panować nad sobą o wiele lepiej niż mężczyżni. Któregoś wieczoru licytowaliśmy się z Doratosem i wygrałam od niego sześć funtów! Trochę się do mnie wtedy zalecal. Był wdowcem, a HIio chciała nas wy­swatać, ale szybko wybiłam jej to z głowy, a do niego zaczęłam odnosić się z pewnym chłodem. Doratos z uporem stawiał co­raz więcej, żebym się wycofała - cierpiała jego męska duma. Podbijał, a ja dalej swoje, z najwyższym spokojem. Z wyrazu mojej twarzy nigdy nie można było wyczytać, jaką mam kartę. Co on tam ma, u licha, że tak ostro idzie?, kombinowałam w duchu. Podpuszczę cię, stary koźle, myślałam, i oskubię z forsy. Tylko po to, żebyś wiedział, do kogo oczy wywracasz. Niedoczekanie twoje, trzeciego osła sobie na głowę nie wezmę. Albo liczy na sekwens, mówiłam sobie w duchu, albo ma trój­kę, ale asy urykluczone. Dwa asy ja miałam w ręce. Graliśmy w odkrytego. Dostaję wreszcie ostatnią kartę - as! "Twoja ko­lej", mówię, a w środku aż się we mnie wszystko trzęsło, bo nie miałam tyle pieniędzy, żebym mogła przegrać, ile chciałam. A on zamiast powiedzieć "Sprawdzam", powiada: "Stawiam funta!" Wielka suma, jeśli wziąć pod uwagę stawki, o jakie gra­

liśmy. "Stawiam tyle, ile ci tam jeszcze zostało", ja na to. Posta­wił wszystko, co miał, żeby mnie sprawdzić. Miał trzy króle. O mało nie dostał zawału.

Niezapomniane wieczory! HIio, która nie była zapalonym graczem (karciarzem był w rodzinie Willy), stawiała nam chał­wę albo keks z syropem rodzynkowym - o cukrze nie było wtedy mowy! Przeznaczaliśmy zawsze małą część wygranej na dom. O dziesiątej włączaliśmy radio i słuchaliśmy BBC. Do­wiadywaliśmy się nowin z frontów w Afryce i Rosji, bo Niemcy przedstawiali je w swoich gazetach, jak im było wygodnie. Wszystkie odbiorniki radiowe powinny były być od dawna za­plombowane, ale Willy nie przejmował się takimi rzeczami, mimo że jako obywatel brytyjski siedział na początku okupa­cji przez dwa miesiące w obozie koncentracyjnym i od tamtej pory musiał co miesiąc meldować się w komendanturze. Schował radio w pokoiku na tarasie i każdego wieczoru znosił je owinięte kocem jak dziecko. Kochany Willy! Kochana HIiol Jakże mi ich brak!

***

Któregoś wieczoru postanowiliśmy nie grać, żeby, jak to się mówi, karty odpoczęły i żeby się wreszcie wyspać jak ludzie. Wzięłam trzy luminale, ale niestety, choć zbliżała się pierwsza w nocy, na sen mi się nie zbierało. Przyzwyczajenie - okropna rzecz! A była to jedna z tych rozświetlonych blaskiem księżyca sierpniowych nocy, kiedy serce nie daje spać, a życie, na prze­kór wszystkiemu, wydaje się piękne! Z tarasu kamienicy u Włochów dochodziły dźwięki jednej z owych słodkich piose­nek, które były wtedy w modzie: Dormf, dormi, bambina, men­tre io uegLio per te... Jakby dla mnie śpiewająl, pomyślałam. Tylko że niestety, nie byłam już bambina. Rzeczywiście ładne mieli głosy. Nie można się było nasłuchać. "Skoro my nie poje­chaliśmy do Italii, Italia przyjechała do nas", mówiłam do ciot­ki Katingo. "Nigdy by ciocia nie przypuszczała, że tyle pięk­

222 223

nych głosów z kraju tenorów będzie cioci śpiewało serenady pod oknem".

Kiedy natomiast słuchałam Greków, czułam się jakoś nie­swojo. Nie twierdzę, że w ogóle nie powinni byli śpiewać, ale te niektóre modne wówczas lekkie piosenki były tak niedorzecz­ne, tak bardzo "lekkie", że się robilo niedobrze:

Takie jeszcze dziecko z ciebie, tak mało wiosen przecież masz. Ach, jakże trudno kochać ciebie, bo tyle, tyle dzieli nas lat.

Gdy tamtej nocy rozum straciłem...

Straciłeś rozum! Twoje własne słowa!, mówiłam sobie w du­chu, i wszystko się we mnie przewracało na samą myśl o tym ramolu, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, przymie­rając głodem, wyśpiewywał swoje tanie żale do trzydzieści lat młodszej dziewczyny. Niech Włosi śpiewają swoje cuore i amo­re. Są zwycięzcami, przynajmniej na razie, więc nic dziwnego, że chce im się śpiewać. Grekom przystoi jeśli nie absolutne milczenie, to przynajmniej trochę godności, powagi. Moja cór­ka, która przez całe życie uprawiała jedną jedyną dyscyplinę sportu - zapasy ze mną - twierdziła w związku z tym, że jestem faszystką! Ja, Nina, faszystką! Jakby miała pojęcie, głupia gęś, kto to jest faszysta, co to jest faszyzm...

Nagle usłyszałam strzały. Aha, Włosi polują na koty - to by­ła pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy. Uznają podobno mięso kocich samców za pierwszorzędną przekąskę - prawda to czy kłamstwo, nie wiem. Pytaliśmy o to Fiore, ale uśmiech­nął się tylko zagadkowo. No i po kiciusiach!, powiedziałam so­bie w duchu. Giną i one za wiarę i ojczyznę. Ale gdy strzaly rozległy się po raz drugi, jeszcze bliżej, zaczęłam się niepokoić. Pomyślałam o radiu Willy'ego. Może Fiore... może zachciało mu

się nas wydać i biedna Klio popadła w tarapaty! Włochom nie można ufać! Będzie miała nauczkę. Nikt nie mówi, żeby go nie zapraszała, ale antyfaszysta czy nie, taka szczerość wobec nie­go to czyste szaleństwo. Przypuszczenie, że Fiore był nasłanym na nas agentem, nie dawaio mi ostatnio spokoju. Przyszli zro­bić rewizję i znaleźli radiol, rozważałam, gdy strzały rozległy się prawie pod naszym balkonem. Ale nie zdążyłam nawet dokoń­czyć myśli, gdy usłyszałam, jak otwiera się nasza żelazna furt­ka. Później rozległy się szybkie kroki na podwórku i w charak­terystyczny sposób zaskrzypiały kuchenne drzwi wychodzące na tył domu. Zerwałam się półprzytomna ze strachu, żeby obu­dzić wuja Stefana i ciotkę Katingo. Wybiegłam do holu i wpa­dłam na zdyszanego Petrosa. "Niemcy mnie gonią", rzucił. Osłupiałam. Złapałam się za głowę. "Schowaj się...", mówię. "W składziku..." Zabiją nas wszystkich, powiedziałam sobie w duchu. Szykuj się, Nina, na spotkanie z ojcem. W tejże chwili rozległo się łomotanie do drzwi. Kopali w nie i walili, jakby je chcieli wyważyć. Wuj Stefan, śmiertelnie blady, poszedł i otwo­rzył - do holu wpadli dwaj Niemcy w hełmach, z karabinami gotowymi do strzału, i trzej funkcjonariusze faszystowskiej po­licji greckiej. Ustawili nas w szeregu: z rękami na głowach, za­częli przeszukiwać dom, znaleźli Petrosa, założyli mu kajdanki i kopiąc go i popychając, wyszli. Ciotka Katingo zaczęła prze­raźliwie krzyczeć. Poszliśmy do kuchni. Zaparryliśmy kawę. Willy i HIio, których obudziły hałasy, przyszli i zostali z nami jakiś czas, żeby nam dotrzymać towarzystwa, ale nie mogliśmy przecież siedzieć i opłakiwać losu całą noc. "Kładź się spać, ciociu", powiedziałam do ciotki Katingo. ;,Jutro będziesz ledwo żywa. Da Bóg wstanie dzień, pomyślimy, co robić". Oczy same mi się zamykały, te przeklęte luminale zaczęły wreszcie działać!

Następnego dnia z samego rana wuj Stefan przetrząsnął całe Ateny, żeby znaleźć swego starego przyjaciela, który żył z Niemcami w wielkiej przyjaźni. Polecieli razem do komendan­tury i wszystkiego się dowiedzieli: złapali chłopców na drukó­

224

waniu odezwy EAM"s. Petros spróbowat ucieczki. Najpierw trzy­mali go w więzieniu w Pireusie, a po tygodniu przenieśli do więzienia Awerofa", które byto blisko nas. więc postanowiłam pójść go odwiedzić. Odwiedzin wprawdzie nie było albo były bardzo rzadko, ale ludzie chodzili od tyłu - jeden więzień wołał drugiego i rozmawiało się, albo raczej ten wywołany dawał róż­ne znaki, stojąc na schodkach za kratą. Petrosa jednak nie mogli zawiadomić. Jak się później okazało, trzymali go w od­osobnieniu.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zobaczyłam natomiast ki­rę-Ekawi i Wiktorię w chwili, gdy żegnały Dimitrisa. "Mam cię!". mówię. Odwróciła się zaskoczona. "A ty co tu robisz?", spytała. Wyjaśniłam jej. "Z ciebie też lepszy numer. Niczego przed tobą ukryć nie można", stwierdziła z uśmiechem. Wyglą­dala na zadowoloną, że mnie spotkała. Nie widziałyśmy się prawie dwa miesiące. "Chodź na kawę z cieciorki", powiedziała. "Gdy ci opowiem nowiny, to dopiero zbledniesz!" Chociaż na skutek przymusowej głodówki została z niej już tylko polowa i chociaż w ciągu ostatnich dwóch lat postarzała się o lat dzie­sięć, wydawało mi się przez chwilę, że odnalazłam w niej daw­ną kirę-Ekawi. "Pamiętasz", powiada (ciągle na ulicy), "pamię­tasz, jak ci mówiłam, że Afrodycie, mojej siostrze, dostanie się jeszcze od tej lafiryndy, o którą tak się trzęsła? No i się jej do­stało..." Na ustach kiry-Ekawi pojawu się diaboliczny uśmie­szek. "Przyszta niedawno Gogó, moja siostrzenica (ta też miała zmartwienia! - mąż zostawił ją samą z dwójką dzieci i poszedł walczyć w góry), no więc przyszła i naopowiadała mi różności. Ewansja. ta latawica, uciekła z jakimś Włochem i stracha cno­tę. Moja siostra miała nadzieję. że ją za niego wyda, żeby zatu­szować sprawę, a ten chłopak dostał rozkaz wyjazdu na front

46. EAM - Front Wyzwolenia Narodowego utworzony w 1941 r. z inicjatywy partii komunistycznej.

47. Więzienie dla więźniów politycznych - także w okresie rządów junty. Budynek ufundowany przez Georgiosa Awerofa.

do Rosji. Pytanie, czy w ogóle wrócit Tam jest podobno tak zim­no, że umysl ludzki nie potrafi w ogóle tego pojąć. No i ma te­raz Afrodyta dziurawą panienkę w domu - płacze i iwie włosy z głowy. Zebrałam się przedwczoraj i do niej poszłam. Nie śmiała niczego przede mną ukryć. Pewno sobie pomyślała: skoro przyszła po tak długim czasie, to znak, że coś wie. "Ach, siadaj, siostrzyczko«, powiedziała, .opowiem ci, mam takie zmartwienia...« Wiesz, Ninka, było mi jej żal, ale nie powiem, żebym się nie cieszyła, choć to grzech. Zawsze mówiłam, że jeszcze jej ta Ewansja pokaże, co potrafi. Niemożliwe, żeby ją kara boska ominęła za krzywdę, którą nam wyrządziła. O świą­tobliwej Eufemii też ci coś powiem...", zawiesiła głos. "No?" Bardziej niż Afrodyta obchodziła mnie Eufemia, była przecież cząstką mojego życia. "Umarła", powiedziata lora-Ekawi. "i za­raz zgniła, nie wiedzieli, jak ją wziąć. Ledwo umarła, zaczęły ją toczyć robaki!" - "Oj, Ekawi", mówię, "wierzysz w takie rzeczy!" - "A pewnie, że wierzę!"

Wiktoria słuchała nie odzywając się. Zerknęłam na nią ze dwa razy. jej twarz nie wyrażała niczego. Tylko wielkie powieki podnosiły się i opadały powoli jak skrzydła ptaka zmęczonego lataniem. Gdy zbliżałyśmy się do ich domu, powiedziała: "Idę, wie mama, dokąd..." Nie zwracała się do niej per ty, jak zresztą żadne z dzieci - "ty" mówili do niej tylko podczas kłótni. "Do­kąd poszła?", spytałam kirę-Ekawi. "Do diabła", odrzekła, "tam. skąd nie ma powrotu..."

Otworzyła drzwi i gdy weszłyśmy do środka, jakby nie mo­gąc dłużej odstawiać komedii, rozpłakała się. Zagryzła wargi. "Nina, jestem bardzo nieszczęśliwa. Mówię ci, taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Mój Dimitris już długo nie pożyje. Wszystko przepadło, rozwiały się nadzieje, marzenia... I żebyś wiedziała (jakby kogoś straszyła), żebyś wiedziała, jak go stra­cę, długo nie pociągnę. Umrę, tak jak moja matka po stracie Achillesa". - "Odwagi", mówię. "Wytrzymaj jeszcze trochę. Póki

c ten koszmar nie minie. Wojna wkrótce się skończy. Dla tych,

226 227

którzy przetrwają, nadejdą lepsze dni". Ale nawet tamtego po­poludnia próbowała ukryć przede mną prawdziwą przyczynę, dla której Dimitńs siedział. Naopowiadała mi, że pobił jakiegoś Wiocha, a ja dowiedziałam się od Akisa, że go zlapali, gdy sprzedawał narkotyki pewnemu poecie, który później popełnił samobójstwo - nie pamiętam już jego nazwiska. Skoro handlo­wał, pomyślalam, to znaczy, że sam zażywa. Udawalam, że wie­rzę w historyjkę o Wlochu, chociaż w tamtych czasach pobicie Włocha nie przynosiło ujmy, wręcz przeciwnie, uważane było za czyn bohaterski. Zońentowalam się, że lora-Ekawi uporczywie walczyła, by uwierzyć w kłamstwo, jakiekolwiek kłamstwo. Wcale nie dlatego, żebym ja nie dowiedziała się prawdy - to ona, ona sama bała się prawdy. Chociaż potrafiła o tym mówić, jej serce z trudem godziło się z faktem, że nie było żadnej, ale to żadnej nadziei i że właściwie wszystko się już skończyło...

Od tamtej pory nie widziałam jej ze cztery miesiące, z wyjąt­kiem krótkiego spotkania na targu, gdzie kupowałyśmy szysz­ki, którymi paliło się pod kuchnią. Teodor wyjechał tymczasem na Bliski Wschód, a jej wnuk do Kalamaty, postanowił za­mieszkać u matki. Stosunki między kirą-Ekawi a Akisem stały się po prostu nie do wytrzymania. Ona, która kiedyś tak wnu­ka kochała, teraz wyładowywała na nim całą złość. Dochodziło do rękoczynów. Więc gdy Polikseni przyjechała na parę tygodni do Aten i zobaczyła, co się święci, postanowiła zabrać Akisa ze sobą. Kira-Ekawi została sama z Wiktońą, bo Dimitris ciągle siedział w więzieniu. Ponieważ miał gnzźlicę, przeniesiono go do oddziału więziennego przy sanatorium. Od tamtej pory za­częlyśmy się widywać trochę częściej.

***

Przez pewien czas żyłyśmy nawet w takiej zgodzie, jak za do­brych czasów przed wojną. Wnuk wyjechał, więc nie miała z kim się kłócić dla zabicia czasu i zaczęła często mnie odwie­dzać. Albo ona przychodziła po mnie, albo ja zachodziłam po

nią i szlyśmy razem do Stowarzyszenia Dziennikarzy po żyw­ność na kartki. Nie potrzebowała całego przydziału, więc więk­szą część oddawała mnie, a ja to, co nam zostawało, oddawa­łam HIio. Szkoda, żeby się marnowało. Ludzie nie umierali już z głodu na ulicach jak w czterdziestym pierwszym, ale jedzenie w dalszym ciągu byto bardzo drogie i trudno się je zdobywalo. Kwitł nielegalny handel, czarny rynek opanował wszystko, ce­ny szly w górę z dnia na dzień. Nie miałam odwagi wymieniać

' więcej niż jednej złotej monety za jednym zamachem. Nim się ją wydało, miliony stawały się bilionami albo raczej biliony ­milionami. Ale, rzecz jasna, nie spotykałam się z kirą-Ekawi tylko z powodu jedzenia, nie spotykałam się z nią dlatego, że jestem wyrachowana, jak twierdzi ten wyrodek, moja córka. Spotykałam się z nią także z powodu jedzenia, ale przede wszystkim po to, żeby z nią być. W karty grywaliśmy rzadziej niż kiedyś, towarzystwo zaczęło się rozpadać. A ja chciałam wyjść czasem z domu, zaczerpnąć świeżego powietrza, roze­rwać się. Tylko ktoś, kto mieszka z ciotką Katingo przez cztery

' lata, może to zrozumieć. Poza tym, chociaż nasze stosunki tro­chę ochłodły, nie przestałam kiry-Ekawi lubić. Szłyśmy więc, zajmowałyśmy miejsce w kolejce i gawędziłyśmy z żonami dziennikarzy. Miło płynął czas. Nasłuchałyśmy się rozmaitych plotek i wiadomości o wojnie. Tamtej nocy, kiedy zabrali Pe­trosa, tak żeśmy się strachu najedli, i my, i Youngowie, że nie mieliśmy odwagi słuchać więcej radia. Pierwszy raz w życiu widziałam wówczas z bliska ludzi, których znałam tylko z na­zwiska: poetów, pisarzy i tak dalej. Słyszałam, jak urzędnik wołał: "Panie Warnalis, przyjdzie pan po kalafiory?" i okropnie

' mnie to śmieszyło! Nie czytałam niczego Warnalisa. Szczerze mówiąc, nie przepadam za poezją. Jest dla mnie symbolem tych, którzy mnie oddzielili od Argirisa. Ale naturalnie slysza­łam o nim. No i patrzcie, mówiłam sobie w duchu, poeci także jedzą kalafioryl Wiem, że to naiwne z mojej strony. Bo przecież nie byłam już dziewczątkiem ani nie wychowywałam się wśród

228 . 229

prostaków; mój tata świętej pamięci miał kontakty z wieloma wybitnymi ludźmi: znał osobiście samego Palamasa - byli ko­legami ze studiów. Palamas podarował mu jeden ze swoich zbiorków poetyckich, z bardzo ciepłą dedykacją. Przypomnia­łam sobie o tym przy okazji tamtego zdarzenia ze służącą po­ety. Poszłyśmy kiedyś z kirą-Ekawi pod arkady, do sklepu Pappasa, po warzywa. Niebo było zachmurzone. Zaczęły padać pierwsze krople deszczu. Weszłyśmy więc w podcienia, żeby nie zmoknąć i zaraz znalazło się paru cwaniaków - nigdy ich w Grecji nie brak - którzy wyszli z kolejki i wskoczyli do środ­ka. Ci z tyłu zaczęli protestować i wymyślać. A jak dziennika­rze rozpuszczą jadaczki, to niech B6g uchowal Niektórzy byli naprawdę niesympatyczni. Choćby ten Katakuzinós - najbar­dziej odrażający typ, jakiego kiedykolwiek widziałam. Lecz na­gle wszyscy się uspokoili, ucichiy głosy i wymyślania. Miało się wrażenie, że brudna lada z warzywami, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamieniła się w ołtarz. Ludzie odsunęli się, żeby zrobić miejsce i przepuścić jakąś prostą dziewczynę. "Jak się czuje pan Palamas?", spytał jeden z dziennikarzy i czekał na odpowiedź tak, jakby ta odpowiedź miała zadecy­dować o upadku albo zbawieniu Grecji. Palamas był umierają­cy. A potem odsunął się na bok z takim szacunkiem, jakby to był sam poeta, a nie - później się o tym dowiedziałam - jego służąca. Nie, nie wychowałam się w środowisku prostaków, ale po raz pierwszy w życiu byłam blisko ludzi, wśród których zawsze pragnęłam się obracać. I wśród tych właśnie ludzi odkryłam nową lorę-Ekawi, wesołą i dowcipną jak zwykle, ale w zupełnie inny sposób. Była naprawdę na poziomie, nigdy bym nie przypuszczała... Dziennikarze odnosili się do niej z szacunkiem, a o Teodora dopytywali z prawdziwą ciekawo­ścią. W wymagającym światku inteligencji ona sama czuła się jak ryba w wodzie. Któregoś dnia czekałyśmy naszej kolejki na ławeczce przed sklepem. Obok kiry-Ekawi siedziała dama ol­brzymich rozmiarów, w staromodnym kapeluszu ustrojonym

sztucznymi fiołkami. Kto to jest?. łamałam sobie głowę. Gdzieś ją już widziałam. I ten kapelusz ze sztucznymi fiołkami... W tamtych czasach nie nosiło się już ani kapeluszy, ani poń­czoch. Kira-Ekawi zaczęła z nią gawędzić, opowiadaia jej jakąś historyjkę. "Wiesz, kto to jest?", mówię do niej, gdy wyszły­śmy. Spytałam tymczasem sąsiadkę z drugiej strony i się do­wiedziałam. "A co za różnica, kto to jest", odpowiedziała śmie­jąc się filuternie. Zawsze podziwiałam jej dar wymowy, ale gdy zobaczyłam, jak rozmawia niczym równa z równą, ze Spanu­di4S i rozśmiesza ją do łez, kira-Ekawi tę Spanudi, pomyślałam sobie, że chyba jej po prostu nie doceniam. Kiedy żył Antonis, gościłam ją w moim domu, ale chociaż bardzo ją lubiłam, mu­szę ze wstydem przyznać, że nigdy nie uważałam jej za równą sobie. Teraz dopiero zrozumiałam, że się myliłam. No, bo kim w końcu był A.ntonis? Przedsiębiorcą babrzącym się całymi dniami w cemencie i wapnie. Mieliśmy naturalnie więcej pie­niędzy niż kira-Ekawi, ale nie pieniądze świadczą o człowieku. Przypomniałam sobie, jak się zachowałam, kiedy mi napo­mknęła o małżeństwie z Teodorem i poczułam wstyd. Nie dla­tego, że jestem snobką, jak twierdzi moja przemądrzała có­reczka, ale po pierwsze: nawet gdyby Teodor potrafł zapewnić mi wszystko, czego oczekuje kobieta wychodząca za mąż w moim wieku, wydawało mi się nie do pomyślenia, żebym zo­stała synową kiry-Ekawi i bratową Dimitrisa, a po drugie: w tamtych czasach, nawet gdyby mi księcia z bajki proponowali, także bym odmówiła.

' Tymczasem jednak zaczęłam myśleć o wszystkim inaczej. I nikt nie może mnie za to winić. Gorsze z każdym dniem za­chowanie mojej córki sprawiało, że zaczynałam wątpić, czy za­znam spokojnej starości, jeśli będę na jej łasce. Skoro tak mnie potrafi udręczyć już teraz, kiedy jestem młoda i sama rządzę, mówiłam sobie w duchu, strach pomyśleć, co się będzie działo,

48. Sofia Spanudi (1880-1956) - muzykolog, krytyk muzyczny. profesor kon­serwatorium ateńskiego. Osoba znana z nieprzeciętnego poczucia humoru.

230 I 231

gdy na stare lata dostanę się w jej rączki. Wykończy mnie raz­-dwa. Jednocześnie zaczęła doskwierać mi samotność. Bo co tu dużo gadać - małżeństwo ma wiele minusów, ale położyć się do łóżka obok bliskiego człowieka i zwierzyć mu się ze swoich trosk i kłopotów to wspaniała rzecz! Jaka szkoda!, myślałam. Gdyby nie miał rodzinnych zobowiązań, może byłoby to idealne rozwiązanie. I co z tego, że nie ma pieniędzy - ja mam. Zostało mi jeszcze sporo złotych monct, miałam drewno, które z powo­dzeniem moglam wydzierżawić, jak tylko sytuacja się wyklaru­je, no i miałam dom. W miesiąc po wejściu Niemców znalazł się wreszcie najemca: pewien spekulant z Teb wynajął dom z me­blami. Pieniądze więc napływały, nie musiałam znowu brać so­bie starucha i robić z siebie pielęgniarki. Naturalnie nie mówi­łam o tym kirze-Ekawi, nie dałam jej też najmniejszego powo­du, by się czegokolwiek domyślała. Sama zresztą szybko o tym zapomniała. Porzuciłam tę myśl jako coś absolutnie ruewiary­godnego i nierealnego. Kiedy przypominam to sobie, dochodzę do wniosku, że ślub po powrocie Teodora z Bliskiego Wschodu nie był ani taki niespodziewany, ani taki dziwny, jak się to wte­dy wydawało i moim krewnym, i mnie samej.

N

Pamiętam, zrobiłam na drutach Zielony żakiet dla HIio i czeka­łam na lorę-Ekawi, żeby mi wszyła rękawy. Ale ponieważ nie pokazywała się już od ponad dwóch tygodni, postanowiłam do niej zajść i dowiedzieć się, co słychać. Ciągle o niej ostatnio myślałam. Wiedziałam, że pominąwszy nerwobóle, cieszyła się zawsze dobrym zdrowiem, a wtedy, sama nie wiem dlaczego, co o niej pomyślałam - widzia3am ją na łożu śmierci. Drzwi do ich domu były otwarte, ale już schodząc po schodkach usłyszałam odgłosy straszliwej awantury. Pewnie kłóci się z Dimitrisem, pomyślałam. Weszłam do holu. Głosy dobiegały z jej sypialni. Zatrzymałam się niezdecydowana. Doldadnie słyszałam, co mó­wił Dimitris, a mówił takie rzeczy, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej natychmiast stamtąd wyjść. Nie jestem żadną mieszczką ani osobą obiudnie skromną, która by się gorszyła byle czym, ale wszystko ma swoje granice. "Nie ciebie pierdo­lęl". krzyczał Dimitris. "A Wiktorię będę pierdolił na złość tobie! Nie raz, dziesięć razy dziennie i drzwi będziemy zostawiać otwarte, żebyś sobie mogla popatrzeć, skoro lubisz..."

Boże mójl, pomyślałam. Do czego to doszłol Już miałam się odwrócić i wyjść równie bezszelestnie, jak weszłam, gdy drzwi sypialni gwałtownie się otwoizyiy i wpadła lora-Ekawi rozczo­chrana, w rozdartej podomce, ze zwiędniętym biustem na wierzchu. Dopiero wtedy spostrzegłam, jak się zestarzała od

233

czasu, gdy ją poznałam - była wtedy apetyczną, dobrze wyglą­dającą panią pod pięćdziesiątkę. Zobaczyła mnie i zastygła w bezruchu, jakby ujrzała Meduzę albo mojego ducha. A gdy dotarło do niej, że to ja, Nina, oparła się o skrzydło drzwi ­można by pomyśleć, że umknęła setce gończych psów i mogła nareszcie bezpiecznie odetchnąć - i powiedziała: "Ninal Słysza­łaś, co on do mnie mówi? Spodziewałabyś się, że kiedykolwiek w życiu usłyszysz takie słowa? I to nie pierwszy raz! Nic ci nie mówiłam, bo wstyd mi za niego... Bił mnie, Nina... Mam cię za świadka... Mój Dimitris, mój chłopczyk w marynarskim ubran­ku, bił mnie... Z powodu kobiety... Z powodu tej ladacznicy..." I zaczęła szlochać. Pomogłam jej dojść do kuchni. "Nie płacz", mówię. "Uspokój się. Chodź, umyjesz twarz..." Wróciłam do ho­lu. "No wiesz, Dimitris!", powiedziałam. "Jak ci nie wstyd! Nie ma co, czegoś takiego bym się po tobie nie spodziewała. Nie uwierzyłabym, gdyby mi to powiedziała. Myślałabym, że prze­sadza. Zawsze cię miałam za delikatnego człowieka. Nie wi­dzisz, że pół jej już nie ma? Że ledwo żyje?" - "Spokojna gło­wa!", on mi na to. "Jeszcze pożyje. Najpierw mnie wykończy..." - "W porządku, ale jak można mówić takie rzeczy`? Jeśli nawet masz rację, czy w ten sposób zachowuje się człowiek, który, tak jak ty, te parę książek w życiu przeczytał? A poza tym", mówię, "pomyśl, ile dla ciebie wycierpiała!" - "Ona lubi cier­pieć", on mi na to. "Lubi, jak jej wymyślam, nie potrafi żyć bez kłótni, to dla niej chleb powszedni, prowokuje mnie..." Jedno­cześnie usiłował uporać się ze spodniami od piżamy - otwierały mu się na przodzie i było widać to i owo. "Mam jej potąd, pani Nino!" Był taki chudy i z niedożywienia, i od narkotyków, że ży­ły na szyi miał zupełnie wypukłe, jakby nie były pod skórą, lecz na wierzchu. "Wchodzi do nas bez pukania. Nie mogę spo­kojnie prrytulić własnej żony! Prowadzi z nami wojnę nerwów. Woli mnie widzieć martwego niż szczęśliwego z własną żonąl Nie daje nam przydziałowego jedzenial Głodujemy, pani Nino, głodujemy!" - "No nie, w to nie uwierzę", powiedzialam, ale coś

mi mówiło, że to prawda. Dobrze ją znałam, wiedziałam, że jeśt zdolna do czynów szlachetnych, ale potrafiłaby także popełnić największe zło. "Nie wierzę", powtórzyłam. "Wiem, że cię kocha nad życie..." Zniecierpliwiony potrząsnął głową. "Szkoda ga­dać... Nie może pani tego pojąć... Nie wszystko pani wie... ­"Wręcz przeciwnie", powiedziałam, "właśnie dlatego, że wszyst­ko wiem...°

Nie słuchał. Wszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Sły­szałam, jak mówi coś po cichu do Wiktorii. Kica-Ekawi przy­szła tymczasem z kuchni umyta i odświeżona. Schyliła się, podniosła z podiogi grzebyk, który wypadł jej pewnie podczas szarpaniny, zaczesała włosy i wpięła go w kok. 'Zwarz miała rozognioną jak w gorączce, ale poruszała się spokojnie i powoli, jakby nic się nie stało. Usiadła na krześle i przez kilka chwil milczała. Zastanawiała się nad czymś. A potem, podjąwszy ostateczną decyzję, rzekła: "Mam go dość, Nino! Mam dość tego narkomana! Nie chcę go znać! Nie mam syna!..." Z pokoju zno­wu dał się słyszeć głos Dimitrisa, który mówił coś po cichu do Wiktorii. Oczy kiry-Ekawi rozbłysły. Odwróciła się w stronę za­

'; mkniętych drzwi. "Nie potrzebuję takiego syna! Nie chcę cię znać! Jeśli masz choć odrobinę ambicji, pakuj manatki i w tej chwili się wynoś!..." - "Przestań!", powiedziałam. "Przestań i ty...' "Za co to wszystko?", ciągnęła dalej. "Co ja takiego zro­biłam? Złapałam złodzieja, puszczam go wolno - nie chce iść, chcę odejść sama - to mi nie daje. Słyszałeś?", zwróciła się znowu w stronę drzwi. "Nic mnie nie obchodzisz! Umieraj so­bie! Zdychajl Śmiałeś, łobuzie, podnieść rękę na własną matkę, która przez tyle lat żyły sobie wypruwała dla ciebie, która jed­nego spokojnego dnia nie zaznała od chwili, gdy się urodziłeś, która stała się wrogiem własnego męża i własnych dzieci, żeby ci dogodzić!..." Stwierdziwszy jednak, że Dimitris nie odpowia­da, odwróciła się do mnie: "Chciałabym umrzeć, Nino..." Po­wiedziała to zupełnie zwyczajnie, ale tak stanowczo, że aż się

r przeraziłam. Tym razem nie odstawiała dramatu, nie mówiły

234 ; 235

tego jej usta, to mówiło jej serce. "Uspokój się, Ekawi", odrze­kłam. "Cierpliwości! Myślisz, że tylko ty tak się czujesz? Wszy­scy mamy zszarpane nerwy. Bóg jeden wie, jak to się dzieje, że ja jestem jeszcze przy zdrowych zmysłach. Ale mam nadzieję, jak wszyscy, że nadejdą lepsze czasy. Widzisz", mówię "Włosi skapitulowali i tylko patrzeć, jak Niemcy złożą broń. Zapłacą jeszcze za całe zło, które nam wyrządzili. Przeszłaś tyle burz, Ekawi, żal byłoby załamać się teraz, kiedy dobijasz do portu. Jak się skończy wojna, jak się wszystko uspokoi, znowu zbie­rzesz wokół siebie dzieci i będziesz wspominać te lata niczym zły sen. Pomyśl, ile milionów ludzi straciło życie, a wy, odpu­kać w niemalowane, jesteście wszyscy żywi!...

Wbiła we mnie wzrok i zaczęła bębnić palcami po stole. Ze dwie minuty trwałyśmy w milczeniu. "Chcesz dzisiaj nocować u mnie?", odezwałam się. "Pościelę ci na podłodze, jak ostat­nim razem..." Pokręciła przecząco głową. Posiedziałam jeszcze trochę, ale nie wiedziałam, co mówić. W takiej sytuacji nie tyl­ko ja, ale sam Pan Bóg by nie wiedział, jak jej pomóc. Wstałam i wzięłam ze stołu paczkę z żakietem Klio. "Jesteś pewna, że nie chcesz iść do mnie? A może chcesz, żebym ja została u cie­bie? Zdaje się, że masz gorączkę ". - "Nie martw się", odparła z krzywym uśmiechem. "Nic mi nie jest. Gdy' nadejdzie moja godzina, to cię zawiadomię..." Całe to zajście wywarło na mnie takie wrażenie, że nocą dręczyły mnie najkoszmarniejsze sny, jakie miałam w życiu: brudne i grzeszne. Widziałam mojego ta­tę, świętej pamięci, gołego, widziałam nieboszczyka Antonisa płaczącego jak pierwszej nocy po naszym ślubie, widziałam Di­mitrisa albo raczej jakiegoś brudnego i zawszonego żebraka, który wyglądał jak Dimitris. W pewnej chwili ów żebrak zaczął maleć i maleć, aż zrobił się nie większy od orzecha. A wtedy pojawiła się kira-Ekawi, na pół naga, obwieszona złotymi bran­soletami, z włosami rozpuszczonymi na ramiona, z tambury­nem w ręce, niby z obrazka na grających szafach, i zaczęła

tańczyć...

Po paru dniach przyszła i powiedziała całkiem obojętnie, jakby to była niewiele znacząca wiadomość, że Wiktoria znowu zniknęła. Ale w przeciwieństwie do tamtego razu Dimitrisowi nie udało się jej odnaleźć, chociaż szukał wszędzie. Dowiedział się później, że widziano ją w Salonikach, pojechał więc i tam, ale za późno. Niemcy zatrzymali tymczasem wszystkich Żydów

P i wysłali ich do Polski. Kiedy dotarło do niego, że stracił ją na zawsze, wrócił do Aten i zaczął bez opamiętania zażywać nar­kotyki. Nie tak jak przedtem, od czasu do czasu, żeby zapo­mnieć o jakimś zmartwieniu, ale jak człowiek, który skacze na głowę z ostatniego piętra kamienicy. Gdy złapali go na jakiejś drobnej kradzieży i znów zamknęli w więzieniu przy sanato­rium, miał trzy krwotoki z ust, zaczęły mu wypadać - uchowaj nas Boże! - zęby, i robił pod siebie jak niemowlę. "To już po nim!", powiedziałam do ciotki Katingo. "Skończy jak Dinos. Szkoda, nie był złym chłopcem..." Ciotka Katingo wykrzywiła usta. Wiem, co pomyślała. Ja nie czułam się godna sądzić ko­gokolwiek, nie śmiałam dociekać, jak i dlaczego. Chwaliłam Boga, jakikolwiek On jest, że ulitował się nad mamą i w porę zesłał jej kataraktę, że nie widziała Dinosa umierającego za ży­cia. Bo jeśli nawet słyszała to i owo, trudniej wyobrazić sobie rzeczywistość, skoro się jej nie widzi na własne oczy.

***

Kira-Ekawi przez pół życia trwała w nieustannym lęku przed utratą syna - teraz, gdy było już prawie pewne, że zbliża się koniec, nie chciała w to uwierzyć. Właśnie dlatego, że nie było żadnej nadziei, bardziej niż kiedykolwiek ufała Bogu, czekając na cud. Wierzyła, że szczęśliwym zrządzeniem losu zniknął de­mon zła, Wiktoria, i teraz będą mogli cofnąć się do momentu, w którym wybuchła wojna, zacząć wszystko od początku. Że szczęśliwym zrządzeniem losu zamknęli Dimitrisa w więzieniu, i to w takim, gdzie mógł się leczyć, żyć z daleka od narkotyków i występnych kobiet, które go wykorzystywały, z dala od Niem­

236 . 237

ców i EAM (bo i w działalność EAM się zaangażował). Że gdy wojna na dobre się skończy i Dimitris wyjdzie z więzienia, roz­poczną nowe życie. Tak myślała i trudno było jej się dziwić. Czyż nie wszyscy mieliśmy podobne marzenia? Wszyscy wie­rzyliśmy w raj na ziemi dla tych, co przetrwają.

Wtedy jednakże, wiosną czterdziestego czwartego, bardziej zajmowały ją problemy Polikseni niż Dimitrisa. Któregoś dnia przyszła do mnie z listem w ręce i dała mi go do przeczytania. Polikseni pisała, że się zaręczyła - z komendantem policji. Obie córki opisywały go w najczulszych słowach, ale kira-Ekawi nie podzielała ich entuzjazmu, nie wiedziała, czy się cieszyć, czy martwić. "Chciałabym oczywiście, żeby dobrze wyszła za mąż", mówiła, "a ponieważ jest wdową, chociaż to przed nim ukryły, powinnam być zadowolona, że się taki znalazł, który chce ją poślubić. Ale czy musiała, proszę ja ciebie, uszczęśliwić mnie gliną? Jak ja to powiem Dimitrisowi? "A co", zapyta, i będzie miał racjęl, »nie ma innych mężczyzn na świecie? Musiała się zaręczyć z jednym z moich prześladowców?"" - "Nie przesądzaj sprawy, póki go nie poznasz", mówię. "W końcu nie wszyscy oni są potworami". Pokręciła głową z powątpiewaniem. Polikse­ni pisała, że nie wezmą ślubu, póki Sotiris (miał na imię Soti­ris) nie załatwi przeniesienia do Aten. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy długo już w Grecji nie posiedzą i Sotiris bał się odwetu komunistów. "Kto wie, moja droga, co to za typ. Nie mówiąc już o tych jego błazeństwach!" - "Jakich błazeń­stwach?" "Poszedł do ukochanego Eleni i zmusił go, żeby mu przysiągł na własne dzieci, że Polikseni jest dziewicą. Co miał biedak robić? Przysiągł. Ale sama pojmujesz, jaki to prostak ten Sotiris, skoro ma takie poglądy. Powiedziały mu, że jestem chora, żeby ją puścił na parę dni do Aten. to pójdzie i każe so­bie zaszyć. Ile razy kpiłam z takich praktyk, a tu masz..."

I rzeczywiście, za jakieś dwa tygodnie Polikseni przyjechała. Po jakich perypetiach) Aż trudno sobie wyobrazić albo raczej teraz dopiero mogę to sobie wyobrazić. Wtedy nie mieliśmy po­

jęcia, co to jest ta partyzantka. Wiedziałam, że syn Kasimati poszedł "w góry", ale nikt z nas nie wyobrażał sobie, co to zna­czy być "w górach". No więc, złapali ją, jak nam opowiadała, tuż za 'I-ipolisem, kazali jej wysiąść z autobusu - wszystkim innym też - i za wszelką cenę chcieli się dowiedzieć, czego szu­kała w Kalamacie i po co jedzie do Aten. Była zmuszona powie­dzieć im prawdę. Kiedy wyszła z kliniki, zaprosiłam ją któregoś popołudnia wraz z kirą-Ekawi. Usiadłyśmy na werandzie: one, Klio i ja. Piłyśmy kawę, a Polikseni opowiadała. Wyglądała tro­chę chudo, ale sprawiała wrażenie zadowolonej, Zaczęłyśmy rozmawiać o głupocie i ograniczeniu mężczyzn oraz o chytrych sposobach, do których muszą się uciekać kobiety, by im zamy­dlić oczy. Opowiedziałam, jak poszłam do ginekologa i prosi­łam, żeby mi wyciął macicę, gdy znowu musiałam mieć do czy­nienia z ojcem mojej ukochanej córeczki. Bo chociaż się uważa i dni odlicza, to i tak można wpaść. A ja wcale, ale to wcale nie miałam ochoty wydawać na świat kolejnych bękartów Fotisa.

***

Minęły dwa miesiące. Któregoś dnia poszłam do kiry-Ekawi i zastałam ją pochyloną nad ikoną świętego Fanuriosa. Usiłowa­ła przerobić datę urodzin Polikseni. Polikseni urodziła się w 1910 i kica-Ekawi chciała zrobić z zera szóstkę. Była w świet­nym humorze. "Chodź", powiedziała powstrzymując się od śmie­chu, "zobacz, co robię". - "A przeklęta!", mówię. "To już szczyt wszystkiego! Fałszerstwo na ikonie! Jak ty się Boga nie boisz?" ­"A co mam robić?", powiada. "Co ja mam zrobić? Pewnie, że by było lepiej, gdyby mu od razu prawdę powiedziała, ale skoro na­kłamała, nie chcę, żeby się wydało. Gliny nauczone są węszenia. Jeszcze by kiedyś złapał świętego Fanuriosa i zobaczył, ile Poli­kseni naprawdę ma lat. Prędzej czy później i tak się wyda, nicze­go się na tym świecie nie da ukryć, ale lepiej, żeby nie dowie­dział się o tym teraz, zaraz po ślubie. Mówiłam ci? Pobrali się. Za jakieś dwa tygodnie już tu będą. Udało mu się wreszcie zała­

238 239

twić przeniesienie do komendy głównej". "Gratuluję! Oby byli szczęśliwi!", powiedziałam. Ona wtedy: "Ty o sobie pomyśl. Ro­zejrzyj się za jakimś fatygantem i wyjdź za mąż, moja gołąbko. Jeśli zamierzasz czekać, aż się twoja córka tobą zajmie na stare lata, to marny twój los..." Pomogłam jej przerobić zero na szóst­kę, bo niedowidziała i ręka jej się trzęsła, ale mimo całego kunsztu, któreśmy obie w to włożyły, tylko ślepy by nie zauwa­żył, że szóstka jest podrobiona.

Zanim wyszłam, umówiłyśmy się, że za dwa dni przyjdę po nią i pójdziemy razem odwiedzić Dimitrisa w więzieniu. Nie wspomniała mu ani słóweczkiem o planowanym ślubie, żeby go nie denerwować bez powodu. Ale teraz, skoro ślub stał się faktem, nie mogła dłużej z tą nowiną zwlekać. "Nie wiem, moja droga, jak on to przyjmie", powiedziała. "Strach mnie ogarnia na samą myśl. W twojej obecności nie będzie mi przynajmniej urządzał scen". Chciałam go odwiedzić - nie tyle o niego mi chodziło, ile o pamięć po nieboszczyku Dinosie. Ale akurat tego dnia, kiedy się umówiłyśmy, okropnie rozbolał mnie żołądek. Posłałam więc Irenę (jaśniepanienka odmówiła mi nawet tej drobnostki) z wiadomością, żeby na mnie nie czekała albo że­byśmy poszły razem innego dnia. Poszła jednak sama. Nie wiem, o czym rozmawiali, ale zdaje się, że nawet kraty im nie przeszkodziły i znowu się pokłócili. Żeby dać Dimitrisowi na­uczkę, nie poszła do niego przez osiem dni. W tamtych czasach więzienne racje były wprost głodowe, więc zazwyczaj kica-Eka­wi nosiia mu jedzenie z domu. Kiedy wreszcie postanowiła dać spokój "karom" i poszła do więzienia z talerzem kotlecików z cieciorki, dowiedziała się, że Dimitris nie żyje od trzech dni...

V

Był maj, trzecia, może czwarta po południu, wracałyśmy z cmen­tarza przy sanatorium. Parę dni temu kica-Ekawi zamówiła u stolarza drewniany krzyż, sama go pomalowała i sama go nio­sła przez całą drogę na cmentarz, aż do Cholargós"9. Mimo moich próśb i nalegań nie dała sobie pomóc. Zachowywała się jak dziki wygłodniały pies, któremu ktoś chce wyrwać z pyska kawał mię­sa. Widziałam, że ugina się pod ciężarem krzyża, i serce mi się ściskało. W ciągi ostatnich dwóch tygodni schudła bardziej niż podczas największego głodu w czterdziestym pierwszym. Plecy miała przygarbione, twarz złą, włosy, poddające się kiedyś naj­lżejszym podmuchom wiatru, wyglądały teraz jak cienkie spląta­ne druciki.

Najpierw wstąpiłyśmy do więzienia, by strażnik pokazał nam miejsce, gdzie pochowano Dimitrisa. Gdy odszedł, roznie­ciłyśmy ogień z paru szyszek i suchych gałązek i spaliłyśmy w popiele kadzidło, które przyniosła kira-Ekawi. Nie wiem, czy przez całe popołudnie powiedziała ze trzy słowa. Spodziewałam się szlochów i płaczów, więc ta cisza mnie przerażała.

Żeby zostawić ją przy nim samą - poza tym zapach kadzidła zawsze przyprawiał mnie o mdłości - oddaliłam się nieco i spa­cerowałam wśród macierzanek i rumianków. Po raz pierwszy

49. Cholargós - dzielnica Aten.

241

od wybuchu wojny znalazcam się za miastem. Już prawie zapo­mnialam, co to przyroda. Ze wzruszeniem wdychałam woń ziół i patrzyłam na łagodne kształty wzgórz, na "poduszeczki, o które. niczym bizantyjski władca, opiera swe stopy Hynnet5" napisałam kiedyś na egzaminie, gdy chodziłam do Arsakio5'. Oddychałam z rozkoszą, o jakiej istnieniu zdążyłam już zapo­mnieć. Przez chwilę wydawało mi się, że czas cofnął się o ćwierć wieku, że znów mam osiemnaście lat, leżę wśród ma­cierzanek u boku Argirisa i słucham, jak recytuje wiersze:

1 znów nas wabi

o szczęściu marzenie...

Ach!, myślałam idąc powoli z powrotem. Jak ten czas leci! Pół życia zmarnowałam nie zaznawszy szczęścia. I co z tego, że wojna niedługo się skończy. Ja mam już wszystko za sobą. Ze­starzalam się wychowując ten niewdzięczny Fotisowy pomiot...

Wróciłam do miejsca, gdzie zostawiłam kirę-Ekawi i zasta­lam ją siedzącą na ziemi, z głową opuszczoną jak Chrystus Ukrzyżowany, z rękoma bezwładnie opartymi o kolana, ciągle niemą i z suchymi oczami, jak poprzednio. Pomogłam jej wstać i ruszyłyśmy w drogę powrotną przez sosnowy lasek obok sa­natorium. Zawsze uważałam, że sosny to najpiękniejsze drze­wa na świecie. Kiedy byłam mała, uwielbiałam leżeć pod so­snami w ogrodzie wujka Markusisa. Lubiłam turlać się po gru­bej warstwie suchych połyskliwych igieł. Jakie to szczęście, myślałam idąc wśród pni, że choć przez ostatnie parę lat bezli­tośnie wycinano lasy, zostało jeszcze w Attyce parę drzew.

Zobaczyłam ławkę. "Usiądźmy na chwilę, odsapnijmy", po­wiedzialam. Kira-Ekawi musiała być wykończona po takiej dro­dze i dźwiganiu krzyża. Usiadłyśmy, zdjęłam buty, żeby mi no­

50. Hymet - pasmo górskie w Attyce.

51. Arsakio - elitarne gimnazjum żeńskie w Atenach.

gi trochę odpoczęły. "Achl", odetchnęłam głęboko. "Cudowny wietrzyk! jak to dobrze, moja Ekawi", powiedziaiam, "że ocalały te drzewa. Gdyby wojna potrwała jeszcze ze dwie zimy, nie zo­stałaby ani jedna szyszka..." Najwyższa pora, pomyślałam, przerwać to koszmarne milczenie. W ten sposób to ona albo się rozchoruje, albo zwariuje. Niech zacznie wreszcie coś mówić, płakać. Żeby lora-Ekawi nie plakałal To bardzo podejrzane. Ni­gdy bym jednak nie przypuszczała, że moje słowa wywołają ta­ką burzę. Nagle zaczęła krzyczeć i zawodzić. Łzy, powstrzymy­wane przez wiele dni, trysnęły obficie jakby pękła jakaś zapora: "Synku!", wołała. "Dziecko moje! Sosny stoją, mój chłopcze, ży­ją, rosną, a ty umarłeś, a ty w ziemil..." Dałam jej się wypłakać. Kiedy wstałyśmy, żeby iść dalej, na jej twarzy nie było już tej dzikiej złości co przedtem. Zapomni, myślałam. Chce czy nie chce - zapomni. Czas jest najlepszym lekarzem. Kiedy umarł mój tata, świeć Panie nad jego duszą, zdawało mi się, że nigdy nie przywyknę do myśli o jego śmierci, a już po paru miesią­cach bywały chwile, kiedy zdawało mi się, że nie istniał.

242

Nie był to oczywiście najlepszy moment na przyjazd Polikseni i Sotirisa do Aten. "Towarzystwo dobrze jej zrobi. Zajmie się do­mem, jak dawniej", mówiła ciotka Katingo, która po raz pierw­szy trochę kirze-Ekawi współczuła. "Co też ciocia mówi", odpo­wiadałam. "Nie zna jej ciocia. Jest teraz w takim stanie, że nie tylko z nikim mieszkać, ale nawet na nikogo patrzeć nie może, a tu jeszcze młodzi małżonkowie!" Wiedziałam przecież, że na­wet jej własny kot ją drażni. "Słyszę jak kocisko miauczy z gło­du", opowiadała, i "mam ochotę go udusić. Nie znasz kogoś, komu bym go mogła oddać?" W końcu wsadziła kota do torby, zaniosła parę przecznic dalej i zostawiła w jakiejś bramie. Ale po dwóch czy trzech dniach wrócił, diabelec, i nie miała serca wyrzucić go po raz drugi. Uważała, że wrócił, bo ją kocha i jej współczuje - że to niby kot lepiej ją rozumie niż niektórzy lu­dzie; do mnie piła. Miała mi za złe, że nie poszłam z nią wtedy do vięzienia, tego ostatniego razu, gdy się pokłóciła z Dimitri­sem. Udałam, że nie słyszę i zmieniłam temat. Ale serce mi się krajało, gdy pomyślałam, że kiedyś miała w domu tylu bli­skich, a doszło do tego, że teraz mieszka sama z jakimś parszy­wym kotem. Nie chcę przez to powiedzieć, że była szczęśliwa, gdy miała ich wszystkich wokół siebie. Całe jej życie było jedną wielką szarpaniną. Ale też kita-Ekawi nie pojmowała szczęścia, jak większość ludzi. Może zdarzały się chwile, kiedy i ona pra­

gnęła odrobiny spokoju, ale w gruncie rzeczy szczęściem był dla niej ten ciągły zamęt.

' Pierwsze słowa, które powiedziała do Polikseni, zanim ją ucałowała i zanim się przywitała z zięciem, były takie: "Ziściło się twoje życzenie, córko. Pochowałam go. Ciesz się, weź czer­woną chustę i tańcz..." Polikseni przyszła do mnie, opowiedzia­ła mi wszystko i prosiła o radę, co ma robić, żeby ją udobru­chać. Położenie Polikseni było rzeczywiście trudne. Daleko jej było do radości i nastroju do tańca, miała, biedaczka, okropne wyrzuty sumienia. Dobrze ją rozumiałam, bo sama coś takiego przeżyłam ze świętej pamięci Dinosem. Wiele razy przychodziła mi do głowy bezsensowna myśl, że umarł, by się na mnie ze­mścić. Póki Polikseni była w Kalamacie, nie docierało do niej, że Dimitrisa już nie ma. Łudziła się nadzieją, że to kolejna

`z ciemna sprawka, jedna z tych, którymi dręczył ich przez tyle "­

,, lat. Ale gdy przyjechała do Aten i zetknęła się z rzeczywisto­" ścią, zrozumiała, że okłamywać się dalej nie sposób, ` i to właśnie doprowadziło ją do stanu nerwowego załamania.

Cokolwiek robiła, nie mogła przekonać kiry-Ekawi, że szcze­,.

rze ubolewa nad śmiercią brata. To, że nosiła żałobę, chociaż nie minął jeszcze miesiąc od jej ślubu, lora-Ekawi nazywała "hipokryzją". Nie było dnia, żeby jej nie wypomniała - czy Soti­ris był przy tym, czy nie - którejś z dawnych sprzeczek, jak choćby tej ze studrachmówką. Wybuchała płaczem w trakcie posiłków, jej wzrok ciskał błyskawice za każdym razem, gdy Sotiris zapomniał się i zażartował, i tak dalej, i tak dalej. Aż w końcu Polikseni - nic dziwnego! - zaczęła tracić cierpliwość i przeklinać Dimitrisa zmarłego, jak kiedyś przeklinała żywego. Gdyby tylko o nią chodziło, niewiele by się tym wszystkim przejmowała, przez tyle lat zdążyła przywyknąć do zachowania kiry-Ekawi. Ale był przecież Sotiris. Za jakie grzechy mial, bie­dak, siedzieć w mieszkaniu, w którym wionęio śmiercią. Pierw­szy raz był żonaty, pierwszy raz był w Atenach. Zupełnie ina­czej sobie to wszystko wyobrażał. Czym zawinił, żeby nie wolno

244 245

mu było się roześmiać albo pocałować własnej żony nie uraża­jąc przy tym kiry-Ekawi. Dlaczego miał opłakiwać człowieka, którego w życiu nie widział na oczy, i który - Sotiris wiedział to z racji swojego zawodu - wręcz na żałobę nie zasługiwał.

Z początku robił, co mógł, żeby grać rolę czułego zięcia, ale kira-Ekawi nie chciała już ani niczyjej miłości, ani czułości. A szczególnie uczuć człowieka, który był, jak sądziła, poniekąd winnym śmierci jej syna, jakiegoś gliniarza, jednego z tych "po­tworów", którzy bezlitośnie prześladowali Dimitrisa przez całe jego życie, aż go wreszcie wykończyli... Tak sądziła. Konflikt za­ostrzal się z każdym dniem, bo Sotiris był typem człowieka, którego rozpiera energia, który głośno mówi i hałaśliwie się śmieje, a gdy wchodzi do domu, wszędzie go pełno. Nie musiał zresztą ani mówić, ani się śmiać. Samo to, że żył, działało jej na nerwy. Czuła się dotknięta, że ktoś oddycha, podczas gdy jej Dimitris leży głęboko w ziemi.

Przychodziła do mnie i mówiła: "Większej świni nie widzia­łam, jak żyję. Jak moja córka mogła poślubić kogoś takiego? Co ona w nim widzi? Przedwczoraj złapał ją obiema rękami za gło­wę i z wielkiej miłości napluł jej w usta. Niech mnie diabli, jeśli klamięl Niedobrze mi się robi, gdy to sobie przypomnę. Widzi, prostak, że mnie coś denerwuje, to właśnie to robi, by mi doku­czyć. Nie mówiąc już o tym, że ich lóżko nie przestaje trzeszczeć przez całą noc. Młodszy jest od niej, a ona słabiutka, wykończy ją raz-dwa. Moja Polikseni, moja dziewczyneczka, którą wypie­ściłam i wychuchałam, po takim wspaniałym chłopcu jak Alek­sander, wpadła w łapy jakiegoś orangutana. Cokolwiek po­wiesz, Ninko, nie mogę go znieść!" - "Daj spokój", odpowiada­łam. "Że też sobie głowę zawracasz takimi głupstwami. Nie ty im przecież będziesz program łóżkowy układać. A zresztą świet­nie wiesz - to jeszcze żadnej kobiecie nie zaszkodziło..."

Ale szkoda było słów. Sama mówiła, że cokolwiek powiem, ona i tak go nie ścierpi. Nic więc dziwnego, że zaczęły się sprzeczki, które bardzo szybko przerodziły się w awantury.

Obie strony, i ona, i on, używaly wówczas niewybrednych slów, a biedna Polikseni tkwiła między nimi nie wiedząc, jak się za­chować i po czyjej stronie stanąć. Gdy brała stronę Sotirisa, ki­ra-Ekawi straszyła, że mu o wszystkim opowie: o pierwszym ślubie, o zaszyciu i tak dalej. A gdy stawała po jej stronie i za­

' klinała męża, by jako rozsądniejszy, dał spokój i ustąpił, kira­-Ekawi czuła się obrażona. Tysiąc razy wolata się kłócić, niż być lekceważona. Nie potrzebowała od córki ani pomocy, ani współczucia, nie chciała jej poparcia, nie chciała wreszcie wi­dzieć ani jego, ani jej i straszyła, że wyrzuci ich z domu. Gdy dowiedziałam się o tym wszystkim od Polikseni, powiedziałam: "Co mam ci poradzić? Ją lubię, a twoją sytuację świetnie rozu­miem. Ale znaleźć pokój i się wyprowadzić, jak mówisz, to żad­ne rozwiązanie - ani dla was, ani dla niej. Zostanie znowu sa­ma jak palec z tym swoim kotem i jeszcze prędzej się wykoń­czy. Najlepiej (nie wymyśliłam tego dla wygody Sotirisa- może nie tylko on był winien, ale nie postępuje się tak jak on z nie­szczęśliwą, znerwicowaną kobietą - radziłam dla dobra kiry­-Ekawi) najlepiej, moja kochana, wysłać ją na jakiś czas do Ele­ni. Gdyby nie sytuacja, sama bym ją zabrała, jak mi Bóg miły, na Andros, choć na parę tygodni. Odetchnęłabym i ja świeżym powietrzem. Ale ponieważ tak się sprawy mają, jedyne rozwią­zanie to wysłać ją do Eleni. Zmiana otoczenia dobrze jej zrobi, tym bardziej, że zobaczy wnuka. Nie wiem, co ci opowiadała, ale bardzo przeżyła, że ją tak zostawił i pojechał do matki..."

Polikseni napisała do Eleni list i Eleni natychmiast przyje­chała do Aten. Ja się z nią nie widziałam. Tego popołudnia, gdy ich odwiedziłam, Eleni nie było w domu. Z początku kira­-Ekawi wcale nie chciała jechać. "Jedźl", mówiłam. "Zmiana dobrze ci zrobi. Ach, żebym i ja mogła wyjechać, choć na krót­ko, nie patrzeć na buźkę mojej ślicznotki..."

Jakże byłam naiwna sądząc, że zbawi ją zmiana otoczenia) Cacy glob stał się dla niej skrawkiem ziemi, pod którym spo­czywal Dimitris, gdziekolwiek się znalazła, stąpała po jego gro­

246 , 247

bie. W końcu jednak zgodziła się jechać. Po pierwsze dlatego, że z każdą kolejną sprzeczką z Polikseni odkrywała nowe zalety u Eleni, a po drugie, miała cichą nadzieję, że przywiezie z po­wrotem wnuka. Była to, jak się później okazało, ostatnia próba znalezienia celu, jakiegokolwiek celu, dzięki któremu mogłaby się utrzymać przy życiu. Bo chociaż mówiła, że chce umrzeć, jej instynkt samozachowawczy był zbyt silny, by zrezygnować z walki. Jak tonący brzytwy uczepiła się myśli, że jej świętym obowiązkiem jest wyrwać Akisa ze szponów matki, choćby wbrew jego własnej woli.


Niestety, plan, by go zabrać, jak kiedyś w Salonikach, nie powiódł się. Jak to tam dokładnie było, nie słyszalam, wiem tylko to, co mi opowiadała Eleni, gdy przyjechała do Aten już po zamieszkach grudniowych52 w czterdziestym czwartym. A tymczasem minęły prawie dwa miesiące od wyjazdu kiry­-Ekawi i byłam przekonana, że ona jest ciągle w Kalamacie, gdy przychodzi któregoś popołudnia Polikseni i powiada: "Ma­ma jest bardzo chora i chce się z panią widzieć". - "Kiedy wró­ciła z Kalamaty?" - "'IYzy tygodnie będą niedługo". - "I nie da­łaś mi znać, Polikseni? Co jej jest?" - "Nie wiem. Jeszcze przed­wezoraj lekarz sądził, że to grypa. Ale wczoraj zapadła w śpiączkę. Sprowadziłam profesora z kliniki Hipokratesa, stwierdził mocznicę. Bardzo zaawansowaną..." W oczach Polik­seni pojawiły się łzy. Zrozumiałam, że sytuacja jest poważna. "Po, po" powiedziałam, "coś takiego. Nie chce mi się wierzyć..." I poczułam, że kolana się pode mną uginają.

Zarzuciłam pelerynę. Był koniec września, chwyciły pierw­sze chłody. Niebo było zachmurzone, zanosiło się na deszcz. Ledwo weszłyśmy do holu, uderzył mnie zapach lekarstw i kwaśna woń wymiocin. Polikseni zapaliła starą naftową lam­pę. Od paru dni nie mieliśmy prądu - ludzie mówili, że Niemcy

52. Zamieszki grudniowe - starcia zbrojne między ELAS a wojskami rządu

greckiego wspieranymi przez armię brytyjską. trwające od 3 grudnia 1944 do początku stycznia 1945 r.

umyślnie go wyłączyli. Zaczęli, dranie, pakować manatki i nie chcieli, żebyśmy widzieli, jak się wycofują. Wolno było poru­szać się po mieście do godziny siódmej. Od czasu do czasu do­chodziły dalekie, głuche odgłosy armatnich wystrzałów. Jak się później dowiedzieliśmy, Niemcy usiłowali zamaskować swój od­wrót. Partyzanci dotarli już do Teb.

Kira-Ekawi leżała wsparta na paru poduszkach, żeby jej by­ło łatwiej oddychać. Wyglądała jak cień. Gdybym ją zobaczyła nie wiedząc, że to ona, chyba bym jej nie poznała. Rzęziła, jakoś tak głośno chrapała. Wzięłam ją za rękę. Westchnęła głęboko, żałośnie i otworzyła oczy. "Kto to?..." - "Ja, Nina..." ­"A przyszłaś... Dziękuję, że przyszłaś...." - "Jakże to tak, Eka­wi?", zaczęłam starając się mówić naturalnym tonem, żeby nie poznała, jak jestem wstrząśnięta. "Jesteś tu tyle czasu i nie przysłałaś nikogo, żeby mnie zawiadomić?" Nie odpowiedziała. "Jak się czujesz?" - "Widzę cię jak przez mgłę... Głowa mnie boli... Ale to przejdzie..." Nagle wykonała niecierpliwy ruch rę­ką w stronę stojącej obok mnie Polikseni, jakby ją chciała wy­gonić. Polikseni wyszła z płaczem, zostawiając nas same. "Ni­na... Nie chcę umierać... Pamiętasz, mówiłam ci, że chcę umrzeć. Teraz nie chcę, pragnę żyć, by zobaczyć mojego syna... Może on jeden trochę mnie kocha... Krzykacz z niego... ale ni­gdy nie powiedział mi złego słowa. Chciałabym go pobłogosła­wić. Ale jeśli umrę..." - "Przestań!", przerwałam. "Dlaczego masz umrzeć? Za parę dni będziesz biegać jak fryga!" Próbowa­

i ła się uśmiechnąć; chciała, zdaje się, powiedzieć: sama nie wierzysz w to, co mówisz. "Jeśli umrę", powtórzyła, "obiecaj mi, że mu o wszystkim opowiesz..." - "Co mam mu opowiedzieć?" ­"To wszystko, co oni tu ze mną robili..." - "Obiecuję".

warz jej złagodniała. Opadła na poduszki, jakby jej ktoś zdjął z serca wielki ciężar i znów zaczęła charczeć. Na dworze zrobiło się tymczasem zupełnie ciemno. Przypoi-nniałam sobie, że wolno chodzić tylko do siódmej. Delikatnie wysunęłam rękę z jej dłoni, ale widać ją to zaniepokoiło, bo otworzyła oczy i pró­

248 249

bowała się podnieść. "Nie powinnaś się męczyć", powiedziałam. "Połóż się lepiej..." Skrzywiła się zniecierpliwiona, złapała mnie za rękę i przyciągnęła do siebie, chcąc powiedzieć mi coś w ta­jemnicy na ucho. "Nina..." - "Słucham". - "Nina... Boga nie ma!" Zastygła na kilka sekund, zawisła uczepiona do mojego ramie­nia, patrząc na mnie pytająco; pewnie chciała, pewnie miała nadzieję usłyszeć, że się myli.

Ale nie wiedziałam, co powiedzieć, nie potrafilam słowa z siebie wydusić. Niemy szloch uwiązł mi w gardle. Chciałam jej powiedzieć to, o czym tyle razy myślałam w ciągu ostatnich trzech-czterech lat, kiedy żyliśmy w objęciach śmierci, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Zresztą to i tak nie miało już zna­czenia, na nic by się zdało. Mogłabym ją tylko rozdrażnić i ode­szłaby z tego świata z przykrym uczuciem, że się myliła, a przecież wiedziałam, że ma rację. Bóg, o którym ona myślała, Bóg, w którego od dziecka uczono nas wierzyć, Bóg mojej świę­tej pamięci mamy, Bóg Erazmii, ten Bóg oczywiście nie istniał, a na to, żeby poznała innego, prawdziwego Boga, było już za późno. Położyłam ją na poduszkach, już się nie opierała...

VII

Petros siedział w więzieniu półtora roku. Trzy razy chcieli go rozstrzelać, raz nawet wywieźli go już na egzekucję do Kesaria­ni, i trzy razy wyrywaliśmy go z objęć śmierci dzięki owemu przyjacielowi, któremu wuj Stefan pomógł kiedyś finansowo; w czasach, kiedy miał jeszcze kawiarnię, dał mu pieniądze na umieszczenie żony w szpitalu, a tamten okazał się porządnym człowiekiem i o tym nie zapomniał, co, jak wiadomo, rzadko się zdarza. Ale ile pieniędzy na to poszło, ile zdrowia straciliśmy, i wujostwo, i ja,.jeden Bóg wiei

' Kiedy w końcu udało się nam wydostać Petrosa z więzienia, upierał się, że pójdzie w góry, ale Takis porządnie go obsztorco­wał, ciotka Katingo upadła mu do nóg, ja też - tu słówko szep­nęłam, tam słówko szepnęłam, i skłoniliśmy go, by pojechał na pewien czas do ciotki Boleny na Andros, żeby znikł z oczu

i Niemcom, którzy mogliby dzięki temu zapomnieć o jego istnie­niu, i żeby odzyskał siły. Psychiczne i fizyczne męczarnie, które przeszedł w więzieniu, bardzo nadwerężyły jego zdrowie.

Ale ledwo Niemcy wynieśli się z Aten, Petros natychmiast wrócił i znowu zaczął działać w EAM: zbierał młodzież i prze­prowadzał szkolenia. Kiedyś ja także sympatyzowałam z EAM, ale potem zaczęłam pojmować, jak zresztą wszyscy, że to wilk w baraniej skórze. Na własne oczy widziałam różne panny słu­żące i kurewki z ulicy Sokratesa skandujące "Ludowładztwo"

251

i "Precz ze cnotą". A gdy później zaczęły się rozruchy, gdy ko­muniści z ELASsa zaczęli brać zakładników, jak przedtem Niemcy, i podrzynali niewinnym ludziom gardła blachą z pu­szek po konserwach, to chociaż wiedziałam, że Petros nie po­trafilby skrzywdzić muchy, za każdym razem, gdy próbował ich usprawiedliwiać, wybuchałam i wygarniałam mu bez litości. "Jeśli uważasz, że jestem czarną reakcjonistką, to leć i wydaj mnie swoim towarzyszom i tym dziwkom, tym waszym towa­rzyszkom. Wiem, do wszystkiego jesteście zdolni. Lenin was te­go nauczył: niczego nie uszanujecie, własnych matek nie oszczędzicie!"

Gdy wpadałam w pasję, Petros tylko się uśmiechał. Lubił mnie i nie miał mi tego za złe. A po chwili znów byliśmy przyja­ciólmi. Bywało, że przyznawałam mu częściowo rację, bo w Gre­cji nie wszystko było wówczas jak należy. On z kolei zdawał so­bie sprawę - chociaż nigdy o tym nie mówił - że i ja mam slusz­ność, że rzezie niczego nie poprawią, bo krew chce tylko krwi.

Lecz o ile Petros, który był mężczyzną i siedział w centrum spra,·, skłonny był do ugody, o tyle moja córka - ten wyrodek, gotów zbratać się z diabłem, byle tylko mnie pogrążyć - miała czelność mieszać się do naszych dyskusji i trzymać stronę ela­sowców: "A niech wyrżną paru łajdaków!", wołała doprowadza­jąc mnie do białej gorączki. Moje nerwy nie wytrzymywały, dy­gotalam ze złości. Któregoś dnia rozdrażniła mnie tak bardzo, że złapałam ją za gardło i o mało nie udusiłam. "Ty potworze!", krzyczałam. "Jak śmiesz wypowiadać swoje zdanie, skoro nie masz o niczym pojęcia! Gdyby wyrzynali takie kreatury jak ty, zapaliłabym im świeczkę, ale niestety zabijają niewinnych lu­dzi". - "A co, sama z EAM nie trzymałaś?" - "Nie!" - "Ejże..." ­"Gdybym trzymała z komunistami i miała z tobą na pieńku, wciągnęłabym cię na czarną listę i byłoby po tobie! Jeszcze nie zdążyliśmy podziękować Bogu, że nas ocalił od gestapowców,

53. ELAS - Ludowa Armia Wyzwoleńcza, siły zbrojne EAM.

a już boimy się naszych rodzimych oprawców, sto razy gor­szych, bo brat najboleśniej ci oko wykole..."

"Czy dlatego, że są sługusami kapitalistów i nie wiedzą, gdzie ich interes", tłumaczyłam Petrosowi, "musicie im podrzy­nać gardła? Mnie będziesz opowiadał o rewolucji francuskiej?", krzyczalam wychodząc z siebie, gdy znowu zaczynał się wymą­drzać. "Ja też uczyłam się historii. Podczas rewolucji fran­cuskiej szli na szafot arystokraci. Nikt nie podrzynał gardeł prostym ludziom blachą z puszek po konserwach! Zobaczysz", mówiłam, "jak mnie tutaj widzisz, takimi niegodziwymi postęp­kami zrazicie do siebie ludzi, wasz ruch upadnie i tyle krwi przeleje się na darmo. Uważaj i ty, kochasiu, nie podskakuj za bardzo, bo jak podpadniesz chiopcom z "Chi«54, a sytuacja się odmieni, to marny twój los!" - "A od czego mam taką kuzynkę", mówił rozbawiony. "Przyjdę do ciebie, to mnie obronisz". Oczy­wiście, żartował. Nie wiedział przecież, że nadejdzie dzień, i to wkrótce, gdy rzeczywiście uratuję mu życie.

Któregoś popołudnia chciał przedostać się do domu, żeby się umyć i przebrać. Nie było go od tygodnia, nie wiedzieliśmy nawet, czy żyję, czy zabity. Walki toczyły się już wtedy na uli­cach, a Ateny były podzielone na dwie części: jedną zajmowali elasowcy, drugą Anglicy i grecka Gwardia Narodowa. My mieszkaliśmy w środku. W niektórych budynkach ulokowa­li się elasowcy, w innych narodowcy. Karabiny maszynowe grały dniem i nocą. Biegnąc od bramy do bramy w stronę do­mu, Petros poczuł nagle ostry ból pod kolanem, stracił rów­nowagę i upadł. Wczołgał się do najbliższej bramy i gdy strze­lanina ustała, znaleźli go mieszkańcy, którzy szczęśliwym zbiegiem okoliczności znali wuja Stefana. Wsadzili Petrosa na wózek przed sklepem warzywnym i zawieźli do kliniki Jerulanosa. A później przyszli do nas, żeby nam o tym powie­dzieć.

54. "Chi" ( - organizacja faszystowska walcząca po stronie rządu.

252 253

Ciotka Katingo miała wówczas zapalenie płuc i leżała w łóż­ku. Wuj Stefan, który w ciągu ostatnich paru lat bardzo się po­starzał, z ledwością powłóczył nogami. Takisa nie widzieliśmy od trzech tygodni, zatelefonował tylko do Youngów, że czuje się dobrze i mieszka w hotelu "Wielka Brytania ". Ponieważ znał angielski, przenieśli go tymczasowo do sztabu gen. Scobbiego. "Nie mów nic ani ojcu, ani matce", powiedziałam Irenie, która zupełnie się załamala, "tylko wkładaj palto i lecimy do kliniki. Zobaczymy, co się naprawdę stało..."

Chwała Bogu, nie byto to nic poważnego, jak się z początku obawiałyśmy. Kulę zaraz mu wyjęli, ale kość miał strzaskaną. Najgorsze było to, że w klinice nie mieli ani garści gipsu. "Na miłość boską!", powiedziałam do pielęgniarki. "Czy to możliwe, żeby w całym mieście nie było grama gipsu?" Pokiwała głową. "Na pewno gdzieś jest", odparła, "ale póki sytuacja się nie zmie­ni, nie możemy nic zrobić. Mamy siedmiu chorych ze złamania­mi i wszystkich trzymamy w łupkach". Pomyślałam, że wrócę do domu i odszukam Kallinikosa, który miał skład materiałów budowlanych. Był kiedyś serdecznym przyjacielem Antonisa. Ale gdy pielęgniarka wyjaśnila, że potrzebny jest gips specjalne­go rodzaju, nie wiedziałam, co począć. Już miała odejść, gdy doznałam olśnienia. "Może się nada gips, z którego robią rzeź­by?", spytałam. "Może", odrzekła, "ale skąd go pani weźmie?"

Złapałam Irenę za ramię, wyszłyśmy i pobiegłyśmy szybko ulicą w górę, w stronę Kolonaki. Na ulicy Asklepiosa zatrzymali nas gwardziści. "Stać!" Przeszukali moją torebkę i obmacali nas dokładnie, niby sprawdzając, czy mamy broń. "Dokąd to, panienki?", spytali. Zazwyczaj puszczali ludzi na Kolonaki po zakupy, bo tylko tam można było dostać coś do jedzenia, ale po zachodzie słońca nie wolno było przejść nikomu. A tymcza­sem zapadła noc. "Słuchajcie ", mówię, "nie każcie nam wracać! Wyglądamy na towarzyszki?" I wyjaśniłam im, w czym rzecz. Jeden z nich zaczął się śmiać. Coś go widać rozbawiło. "Idźcie", powiada, "ale nawet księdzu na spowiedzi ani mru-mru..."

Dotarłyśmy do domu Ateny i pukamy do drzwi. Mieszkała przy ulicy Speusipa. Poznałyśmy się u HIio - karciara z niej by­ła jak rzadko. Jej męża wprawdzie nie znałam, ale słyszałam, że jest rzeźbiarzem, profesorem w Akademii Sztuk Pięknych. "Ty jesteś kompletnie szalona, moja złociutka!", powiedziała

' ', Atena, kiedy wprowadziła nas do salonu i wyjaśniiam jej, po co przyszłyśmy. Była zawsze wesoła i pełna energii. Po jej oczach się poznawało, że potrafiła używać życia. Nie to, co taki osioł

'` ' jak ja. "Telisa do rany przyłóż", powiedziała wyjmując z ust pa­pierosa w długiej fifce, "byleby mu się do pracy nie wtykać. Nie pozwala mi nawet wejść do swojej pracowni. Gdy posyłam dziewczynę, żeby mu posprzątała, stoi nad nią jak kat nad do­brą duszą, żeby mu przypadkiem czego nie ruszyła". - "To ty nie wchodź", mówię. ,.Ja wejdę!" - "No dobrze", ona mi na to, "ale gips może mu być do czego potrzebny. Przedwczoraj mó­wił, że właśnie zaczął nową płaskorzeźbę". "Oj, moja droga", odparłam, "rzeźby są teraz ważne? Pomyśl logicznie, jesteś przecież kobietą. W takiej sytuacji dba się o to, żeby przeżyć. Na rzeźby będzie czas później. Nie widzisz, że świat się wali? Bez gipsu stąd nie wyjdę. Będę siedzieć na podłodze, póki ci się nie sprzykrzę". Krzywiła się trochę, ale nie mogła mi odmówić.

` Zaprowadziła nas do pracowni męża, znalazłyśmy dużą torbę i garściami przekładałam gips z worka do torby. Byłam w czar­nych karakułach, wyglądałam później jak młynarzowa.

Włożyłyśmy torbę do siatki i pobiegłyśmy z powrotem w stro­nę kliniki. Ale gdy dotarłyśmy do ulicy Sinasa, usłyszałyśmy wy­buchy granatów. "Odłóżmy to lepiej do jutra", powiedziałam Ire­nie. Zawróciłyśmy do Akademii Francuskiej, na skrót przez so­snowy lasek przy kościele Świętego Nikolasa, i prosto do domu.

Następnego dnia Irena została w domu, żeby opiekować się matką, a ja, bladym świtem, wzięłam torbę z gipsem i poszłam w dół ulicą Charilaosa Trikupisa. HIinika była w strefie neutral­nej. Od ulicy Bożej Rodzicielki w dół siedzieli elasowcy, od ulicy Mavromichalisa w górę - Gwardia Narodowa, a w gmachu che­

254 255

mn55 pełno było Anglików. Bramę kliniki zastałam zamkniętą. Pukam, widzę, że ktoś otwiera ją bardzo ostrożnie, a ze szpary wyłania się lufa rewolweru. "Właź!", usłyszałam. "I zachowuj się jakby nigdy nic... Jeśli zaczniesz uciekać, to cię rozwalę..." Nogi się pode mną ugięły. Wchodzę i widzę przed sobą z dziesięciu elasowców - wyglądali niczym zbójcy, brody mieli do pasa. Pra­wie wszyscy byli ubrani w ufarbowane na czarno żołnierskie mundury. Jak się później dowiedziałam, parę godzin po naszym wyjściu, dostali się do środka przez kanał - właz był na dzie­dzińcu kliniki - zajęli budynek, ale siedzieli cicho, żeby ich nie spostrzegli Anglicy z gmachu chemii i nie zaatakowali z moź­dzierzy. Były też z nimi dwie towarzyszki, każda z dwoma pa­sami pełnymi nabojów, skrzyżowanymi na piersiach, ubrane w spodnie koloru khaki. Nic obrzydliwszego niż taka niskoska­nalizowana w portkach. Jedna z nich wzięła ode mnie torbę z gipsem i otworzyła ją, żeby zobaczyć, co jest w środku. Prze­szukała moją torebkę, a później wsadziła mi łapy pod palto i obmacała mnie dokładnie, nie omijając zaszewek ubrania. Dziwka!, myślałam patrząc na jej tandetnie ondulowaną głowę błyszczącą od brylantyny. Śmierdziało jej spod pach. Ty flejo! Jak śmiesz mnie obmacywać! Na służącą bym cię nie przyjęła!...

Zachowywałam jednak absolutny spokój, a nawet udawałam, że się do niej uśmiecham. Wiedziałam - muszę tę komedię ode­grać. "Do kogo przyszłaś?", spytał jeden z elasowców. Ze sposobu, w jaki na niego spoglądali, wywnioskowałam, że jest dowódcą. Pa­trzył mi prosto w oczy, wyczekując, aż pierwsza spuszczę wzrok. "Do Petrosa Emmanuela..." Dał znak jednemu z towarzyszy, by mu podał notatnik, który tamten trzymał w ręce. Otworzył go, za­mknął i znowu utkwił we mnie wrogie spojrzenie. ,.Postawię cię przed pluton egzekucyjny", odezwal się nagle. "Anglicy przysłali cię na przeszpiegi". Mówil wolno i dobitnie, miałam wrażenie, jak­bym stała przed sądem. "Boże, wszyscy powariowali!", zawołałam.

55. Gmach chemii Uniwersytetu Ateńskiego.

"Patrzcie tylko, mnie przysłali Anglicy! Tak samo ich nie znoszę, przeklętych, jak i ty. Gdyby nie oni, lepszy los by Grecję spotkał".

"Ciszej..." - "Jeśli nie wierzysz, ie jestem po waszej stronie, spy­taj mojego kuzyna!" - "A kimże jest ten twój kuzyn?" - "Ja ci mam powiedzieć? Zadzwoń do Komitetu na Gyzi, to się dowiesz, kim jest Petros Emmanuel". Wbił wzrok w moje palto. "Nie ma co tak patrzeć", mówię. "Nie można sądzić człowieka po jakimś zakicha­nym palcie!" Moje palto wcale nie było zakichane - najdroższe ka­rakuły, pierwszorzędny gatunek. "A poza tym", mówię, "w Rosji też noszą futra!" Na jego ustach wykwita uśmieszek, jakby chciał powiedzieć: Tee, mądralińskal Nabrałam otuchy. "Czy mogę się widzieć z siostrą? Chcę jej dać gips", powiedziałam. "Możesz. Mo­żesz się z siostrą widywać, ile dusza zapragnie. Dziś, jutro, poju­trze..." Dał znak towarzyszom i towarzyszkom, żeby mnie przepu­ścili, odwrócił się i... "Dokąd idziesz?", zawołałam. "Co to znaczy dziś, jutro, pojutrze? Chcesz mnie tu zatrcymać? Mam dom. Ro­dzina będzie się niepokoić!" Odwrócił się i spojrzał na mnie prze­nikliwie. "Prrypuśćmy, że pozwolę ci wyjść. Kto mi zaręczy, że nie doniesiesz Anglikom, że nas tu widziałaś?" - "Znowu to samo. Na co mam prrysięgać?! Daję ei moje słowo. Wyślij kogoś albo idź sam do mojego kuzyna, to ci powie, kim jestem. Czwarty pokój po prawej stronie. Szezerce mówiąc, nie mieszam się do polityki. Niech będzie, co chce, byle zgodnie z interesem Grecji i robotni­ków". Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, wpatrywał się we mnie i wpatrywał, aż wreszcie rzekł: "Zgoda, zostaw gips i idź". Ale zanim zdążyłam odetchnąć z ulgą, dodał: Tylko pamiętaj, jak nas Anglicy ostrzelają - ty lesz odpowiedzialna, na twoim kuzynie wykonam wyrok w jego łóżku". - "Ależ on jest komunistąl" ­"Niech będzie i samym Stalfneml", rzekł i odwrócił się.

Stałam jak słup soli. Dopiero po chwili zaczętam myśleć. Nie uśmiechało mi się wpaść im w łapy, ale nie mogłam przecież sobie pójść i zostawić im na pożarcie Petrosa. Anglicy mogli za­

56. Gyzi - dzielnica Aten.

256 m. obys treh mew mtata 25?

cząć strzelać dowiedziawszy się od kogokolwiek, że elasowcy zajęli klinikę... A tamten, sądząc z jego tonu, bynajmniej nie żartował. Komunista czy nie, sprzątnie Petrosa bez wahania. Dla tych ludzi zwycięstwo miało większe znaczenie niż jakiś tam komunista-inteligent ze złamaną nogą. Jak ja bym się po­kazała ciotce Katingo? Nie wybaczyłaby mi do końca życia. Chwyciłam torbę z gipsem i poszłam do pokoju Petrosa, po­wstrzymując z trudem łzy.Miałam ochotę krzyczeć z wściekło­ści. Żebym ja, Nina, dała się złapać takiemu łobuzowi i jeszcze musiała przysięgać, że jestem po jego stronie!

Spędziłam w klinice cały tydzień. Jadłam to, co chorzy - cien­kie warzywne zupki - i spałam na dwóch fotelach, mając za jedy­ne okrycie własne palto. Że się przez te wszystkie dni nie nabawi­łam zapalenia płuc, to prawdziwy cud. Jeszcze zanim dałam się zamknąć w klinice, zniszczono i spalono wszystko, co się do spa­lenia nadawało, żeby ogrzać pomieszczenia. Wyjęto nawet parę okiennic. Na dodatek okropnie krwawiłam - z nerwów dostałam okres wcześniej, niż powinnam, i to taki, który trwa i trwa. Jeden z lekarzy dał mi krople, które zamiast pomóc, tylko zaszkodziły.

ósmego dnia obudziłam się wczesnym rankiem zziębnięta i niewyspana i od razu poczułam, że coś się dzieje. Zerwałam się, wybiegłam na korytarz i wpadłam wprost na oficera Gwardii Na­rodowej. "Nasi!", zaczęłam krzyczeć w szale radości. "Nasi!" Rzu­ciłam się mu na szyję i całowałam go płacząc histerycznie. Po­mknęłam do pokoju Petrosa, ale Petrosa nie byłol Entuzjazm uszedł ze mnie jak powietrze z dziurawego balonu. "Gdzie mój kuzyn?", pytam pielęgniarkę, wyobrażając sobie wszystko, co najgorsze. "Niech się pani nie denerwuje", odpowiedziała z uśmiechem. "Pozwoliłam mu pójść samemu do toalety". Ode­tchnęłam. Ale nie minęło dziesięć sekund, gdy do pokoju wszedł człowiek z organizacji "Chi", w tym okropnym berecie na głowie, z jednym paznokciem długim na dwa centymetry. Nie ma obrzy­dliwszej rzeczy niż długie paznokcie u małego palca, które hodu­ją niektórzy gogusie. "Ty jesteś kuzynką Petrosa Emmanuela?",

258

i

pyta. Na gębie miał wypisane, że narkoman. Jeden łobuz gorszy od drugiego, pomyślałam. Elasowcy robią to, co robią, bo im się wydaje, że mogą zmienić coś w Grecji na lepsze, a ten łajdak, do­nosiciel, co on sobie wyobraża, w co on wierzy? "Nie", odpowie­działam. Wyczułam, że nic dobrego z tej wizyty nie wyniknie, a moja intuicja nigdy mnie nie zawodzi. "Mój brat", mówię, "na­zywa się Longos. Dimitris Longos". Tak mi jakoś przyszło do gło­wy. Gdy to sobie teraz przypominam, przechodzą mnie ciarki. Facet z "Chi" patrzył na mnie podejrzliwie. W tym momencie w drzwiach pojawił się Petros. Zamarłam. "Dimitri", powiedzia­łam patrząc mu znacząco w oczy, "powiedz panu, jak się nazy­wasz, bo mi nie wierzy, że Dimitris Longos..." Petros stał przez chwilę zdezorientowany, ale nie byl przeciei głupi. Zrozumiał, w czym rzecz. "Tak... Longos moje nazwisko", powiedział i z nie­udawanym wysiłkiem opadł na pościel. - "Idź na górę", mówię do tego z "Chi", "coś mi się zdaje, że jakiś Emmanuel leży w tym sa­mym pokoju, ale na drugim albo i na trzecim piętrze..."

Wyszedł i zaczął wbiegać po dwa stopnie na górę. "Szybko!", powiedziałam do Petrosa. "Wstawaj! Nie możemy tracić ani se­kundy. Skoro o własnych siłach doszedłeś do toalety, dojdziesz i do domu". Pokój był na szczęście na parterze. Petros wsparł się na moim ramieniu i kuśtyk-kuśtyk dotarliśmy do wyjścia. Oficer, którego obcałowałam w przypływie radości, stał teraz za bramą i rozmawiał z jakimś Anglikiem. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się i zasalutował. "Dziękuję", powiedziałam, "dzię­kuję" i też się uśmiechnęłam jak gdyby nigdy nic. A wszystko się we mnie trzęsło, bo się bałam, że tamten nas dogoni. Wszystko we mnie krzyczało: biegiem! biegiem! Ale przecież musiałam iść takim krokiem jak Petros - moje nerwy były na­pięte do ostatnich granic. Gdy dotarliśmy do domu i poczułam się bezpieczna, upadłam na łóżko i wybuchnęłam histerycz­nym płaczem. Nie płakałam tak już bardzo dawno.

W pięć albo w sześć dni później wrócił z Bliskiego Wschodu Teodor.

VIII

Jednym z pierwszych, których aresztowali elasowcy, by³ Soti­ris. Jeszcze zanim kica-Ekawi wróci³a z Kalamaty, dosta³, jako oficer policji, dom w Chalandris'. W dzieñ œwiêtej Barbary Po­likseni zostawi³a go w ³ó¿ku chorego na grypê i posz³a po zaku­py, a gdy wróci³a, ju¿ go nie by³o. Co siê sta³o, opowiedzia³a jej s¹siadka. "Uciekaj, bo s³ysza³am, jak mówili, ¿e tu jeszcze wró­c¹", doda³a. Polikseni puœci³a siê biegiem w stronê Turkowunia przez Galatsi, i jak szalona, popêdzi³a do domu nieboszczki. Zosta³a tam a¿ do chwili, gdy wszystko siê uspokoi³o. W ca³ym domu nie by³o wówczas ¿ywej duszy - elasowcy zabrali gospo­darza, jego ¿onê i dwoje dzieci: wspó³pracowa³ z gestapo, by³ za Niemców wojewod¹ w Chalkidzie.

Polikseni przychodzi³a do mnie czasem na kawê. Próbowa­³am j¹ pocieszyæ; schud³a o po³owê ze zmartwienia. Ci najbar­dziej ch³odni i opanowani te¿ siê przecie¿ zatamuj¹. Nie byle co straciæ mê¿a w nieca³y miesi¹c po œlubie, a póŸniej w ci¹gu trzech miesiêcy brata i matkê. Teraz znowu zabrali jej drugiego mê¿a i nie wiadomo, czy go jeszcze kiedy zobaczy... Ale za to gdy Teodor wróci³ z Bliskiego Wschodu, zasta³ w domu kogoœ bliskiego. O Dimitrisie i kirze-Ekawi dowiedzia³ siê od kolegów dziennikarzy, którzy pojechali do Egiptu zaraz po wyzwoleniu.

57. Chalandri - dzielnica Aten.

260

Wtedy akurat zwolni³ siê mój dom. Najemca-spekulant przez ca³y czas trwania rozruchów siedzia³ w ukryciu i pojawi³ siê do­piero wtedy, gdy elasowcy opuœcili Ateny. Ale i wówczas, choæ nie by³o ju¿ ¿adnego niebezpieczeñstwa, uzna³ za stosowne zmieniæ mieszkanie. Normalnie poszuka³abym od razu innego

' najemcy, bo trzeba by³o z czegoœ ¿yæ, ale tak ju¿ mia³am doœæ ciotki Katingo i jej dziwactw, ¿e powiedzia³am sobie: "'lYudnol Wracam do domu, choæbym mia³a zdechn¹æ z g³odu!..."

Przez parê pierwszych dni dom wydawa³ mi siê zupe³nie ob­cy, jak nie mój. Nawet specyficzny zapach, który maj¹ miesz­kania, nie by³ taki jak kiedyœ. Potrzebowa³am kilku dni, by po­uk³adaæ rzeczy na swoich miejscach i stworzyæ przynajmniej z³udzenie, ¿e wszystko jest jak dawniej. Do tamtej pory nie od­czuwaliœmy wcale koñca wojny. Zanim zd¹¿yliœmy nacieszyæ siê odv.rotem Niemców, zaczê³y siê rozruchy. Dopiero potem dotar³o do nas, ¿e wojna siê skoñczy³a. By³o wiêcej jedzenia i nape³niwszy ¿o³¹dki, poczuliœmy, jak od¿ywamy. Ludzie za­praszali goœci, z otwartymi ramionami przyjmowali zwyciêzców z Bliskiego Wschodu, nie dbaj¹c zbytnio, kto i co. Jeœli wœród wracaj¹cych mia³o siê syna, brata, kuzyna czy znajomego, go­œci³o siê tak¿e jego kolegów. Z konserw i piwa, które przynosili oni, oraz z odrobiny warzyw, które my dostawaliœmy na kartki, urz¹dza³o siê dla rozrywki przyjêcia. Teodor przyjaŸni³ siê wów­ezas z pewnym oficerem marynarki i jakimœ sier¿antem z Brygady Rimini. Zaprasza³am wiêc ich, Polikseni, Klio i Wil­ly'ego z Bert¹, Takisa i Irenê - jedliœmy, w³¹czaliœmy gramofon i tañczyliœmy. A gdy z niewoli wróci³ Sotiris, wymêczony, ale ¿ywy, zapanowa³a prawdziwie œwi¹teczna atmosfera.

Teodor robi³ do mnie s³odkie oczy, ale udawa³am, ¿e nie wi­dzê. Zobaczymy, co bêdzie dalej, mówi³am sobie w duchu. Chcia³ zostaæ ze mn¹ sam na sam, widzia³am to, ale siê wykrê­ca³am. Szczerze mówi¹c, nie najbardziej mi siê podoba³o to, ¿e nie pyta³ ani o brata, ani o matkê. W ogóle o nich nie wspomi­na³, jakby nigdy nie istnieli. I tak nic bym mu nie powiedzia³a,

i;; 261

nawet gdyby pytal. Mimo przyrzeczenia danego kirze-Ekawi, postanowiłam nie pisnąć ani słóweczka. Najlepiej, myślałam, zostawić przeszłość w spokoju. Niestosownością byłoby popy­chać go do klótni z Sotirisem. Z tego przynajmniej, co widzia­łam, ich stosunki i tak nie były najserdeczniejsze. Nie mogli znaleźć wspólnego języka. Za każdym razem, gdy Sotiris otwie­rał usta, by opowiedzieć któryś ze swoich idiotycznych prostac­kich dowcipów, Teodor robił naburmuszoną minę i wydymał wargi. Polikseni nic mi nie mówiła, ale wiedziałam, że o sprzeczkę między nimi nietrudno. Poza tym Sotiris nie mial za­miaru dzielić się swoją żoną z jej bratem, Polikseni nie mogła bez końca opierać Teodora i prasować mu koszul. Zresztą i tak w domu kiry-Ekawi mieszkali tymczasowo. Prędzej czy później musieli wrócić do siebie, do Chalandri.

Umyślili więc, i nic dziwnego, że najlepiej byłoby Teodora ożenić. Dostrzegłam nagłą zmianę w ich zachowaniu wobec mnie. Polikseni zrobiła się bardzo serdeczna, Sotiris zaczął mnie nazywać szwagierką, a Teodor lgnął do mnie jeszcze bar­dziej niż przedtem. Propozycję złożyła mi jednak Eleni. Ledwo sytuacja nieco się uspokoiła, przyjechała na parę dni z Kala­maty, żeby ich odwiedzić. Kiedy ją zobaczyłam, poczułam coś takiego, co czułam także, o wiele zresztą później, gdy poznałam jej ciotkę, Afrodytę. Czy to możliwe, myślałam, żeby ta miła, sympatyczna kobieta była takim potworem, o jakim opowiada­ła lora-Ekawi? Któregoś razu zatrzymałam ją u siebie na noc, żeby ze mną pobyła dla towarzystwa. Jaśniepanienka miała, jak dawniej, swój pokój. A ja, podczas tych samotnych nocy, nieraz myślałam, że zwariuję. Położyłyśmy się i zgasilyśmy światło, ale sen nie przychodził. Zaczęłyśmy rozmawiać. Wypy­tywałam ją o różne rzeczy związane z lorą-Ekawi. Eleni chętnie zgodziła się u mnie zostać, ale przecież nie dla moich pięknych oczu. Wiedzialam, że ma w tym swój cel i ani przez chwilę nie wątpiłam, o co chodzi. Ale ledwo pomyślałam o tym, co mi po­wie, ogarniało mnie skrępowanie, jakbym była osiemnastolet­

nią panienką. Ilekroć przeczuwałam, że szykuje się, by wresz­cie zacząć, zadawałam jej nowe pytanie. "Słuchaj, Eleni, co się wtedy stało w Kalamacie? Dlaczego wyjechała? Pokłóciłyście się?" W ciemności rozległo się głębokie westchnienie. "Już so­bie wyobrażam, co ci naopowiadalat", zaczęła Eleni. "Nie znosi­ła mnie, niech jej B6g. wybaczy. Mojemu własnemu dziecku wmawiała, że jestem najokropniejszą jędzą pod słońcem. Tego dnia, kiedy ,wyjechała, przyszedł sprzedawca owoców ze świe­żymi figami. W sierpniu to było. Wyszłam i kupnam kilo, -a po­nieważ siedzieliśmy wszyscy na podwórku, dałam jej i dzieciom po parę sztuk. Zdawało się jej, że najwięcej dałam Annie - niby to ją kochałam bardziej niż Akisa - i urządziła mi awanturę. Ale nic takiego by się nie stało, gdyby sam Akis nie powiedział: A co ty, babciu kochana, tak się o mnie martwwisz? Gdybym chciał więcej, stoi talerz, wziąłbym sobie!« Więc się obraziła, że nawet jej najukochańszy wnuczek jest przeciw niej i usiłowała popełnić samobójstwo. Przyjechała przecież do Kalamaty z ci­chą nadzieją, że go zabierze z powrotem do siebie..."

"A wisiorek? Czy rzeczywiście wziął go Dimitris?" - "I to ci opowiedziała? Pewno, że Dimitris. Policja znalazła wisiorek u pasera. Dimitris oddał go za kawałek chleba, niech mu Bóg wybaczy...

Chociaż było ciemno i nie widziałam jej twarzy, ze sposobu, w jaki mówiła, zgadywałam, że była szczera. "Zresztą", powie­działa, "dajmy temu spokój. O umarłych nie należy mówić źle. Mówmy lepiej o teraźniejszości i przyszłości. Chcę ci coś powie­dzieć..." Ol pomyślałam, przyszła moja godzina. "Ja nie umiem mówić tak ładnie jak moja mama. Jestem z prowincji, nie wy­chowywałam się w Atenach i mówię wszystko bez ogródek. Rozmawiałam z Teodorem i z Polikseni, chcemy cię prosić, że­byś wyszła za Teodora. Nie odpowiadaj mi teraz. Zastanów się i odpowiedz mi rano".

Błogosławiłam ciemność skrywającą moje zmieszanie i wy­pieki. Nie miałam się nad czym zastanawiać. W ostatnich

262 f 263

dniach myœlaiam o tym nie raz, ale setki razy, rozwa¿y³am wszystkie za i przeciw. Wyobra¿a³am sobie, ¿e siê nas³ucham od mojej córki, od ciotki Katingo i ró¿nych znajomych, ale nie mia³am zamiaru uk³adaæ sobie ¿ycia wedle ¿yczenia innych. Z moj¹ córk¹ nie wi¹za³am ju¿ ¿adnych nadziei. Kira-Ekawi mia³a racjê - w ³y¿ce wody by mnie utopi³a. Poza tym monety mi siê koñczy³y. W tamtym miesi¹cu przejada³yœmy ostatnie. Po³owê drewna sprzeda³am, a po³owê ukradli podczas rozru­chów. Zosta³ nam tylko dom i albo musia³abym go znowu wy­naj¹æ i ¿yæ nadal jak wygnaniec w jednym pokoju, albo go sprzedaæ i pieni¹dze przetraciæ na ¿ycie, a tego zrobiæ nie chcia³am - nie ze wzglêdu na siebie, cokolwiek mówi ten wyro­dek, ale ze wzglêdu na ni¹, ¿eby jej po mnie coœ zosta³o, gdy zamknê oczy. Taka niewydarzona i wiecznie œpi¹ca, jeœli zosta­nie sama, a nie bêdzie mia³a choæby domu, skoñczy na ulicy jako ¿ebraczka. Teodor, myœla³am, nie jest wprawdzie ksiêciem z bajki - teraz, kiedy utrzymywa³am z nim bli¿sze kontakty, przekona³am siê, ¿e nieboszczka mia³a racjê: by³ zarozumia³y i ograniczony - ale i ja nie jestem ¿adn¹ nimf¹ ani nie mam dwudziestu lat. "Nad czym tu siê zastanawiaæ?", odrzek³am: "Te­raz mogê ci powiedzieæ to, co bym ci powiedzia³a rano. Przeszko­da jest tylko jedna: mo¿e bêdzie chcia³ mieæ dzieci, a ja ju¿ dzie­ci mieæ nie mogê..." Krwawienie, wtedy w klinice, okaza³o siê ostatnie. "Hzjeci?", powiada na to Eleni. "Po co mu dzfecil Im mniej potomków w rodzinie Longosóv, tym lepiej dla wiatal..."

***

W miesi¹c po naszym œlubie poszliœmy do domu nieboszczki: on, Polikseni i ja, ¿eby podzieliæ maj¹tek. My nie potrzebowali­œmy mebli, wiêc uzgodniliœmy z Teodorem, ¿e oddamy wszyst­kie Polikseni. WziêliSmy tylko niektóre obrazy: fotografiê kiry­-Ekawi i fotografiê mojego teœcia, tê, na której jest w mundurze oficera z czasów walk o Macedoniê, oraz olejny portret Kon­stantyna, ten sam, który wraz z fotografi¹ Metaksasa prowoko­

264 r

i wa³ œwiêtej pamiêci Miltiadesa do plucia na pod³ogê. Wziêliœmy czerwon¹ we³nian¹ narzutê, parê od tej, któr¹ ukrad³ Dimitris, haftowan¹ serwetê i wielk¹ popielniczkê z muszli ostrygi, z wy­malowanym w grodku Akropolem. "WeŸcie luski wuja Miltiade­

,;, sa!", powiedzia³a Polikseni, uznaj¹c, ¿e prawnie nale¿¹ siê Teo­dorowi. "£uski? OszczêdŸ mi tych ³usek", wyszepta³am, ¿eby Teodor, który chodzi³ z pokoju do pokoju, nie s³ysza³. "Dosyæ mam szparga³ów. Wyœlij je Eleni".

Sta³am na krzele, zdejmowatam ze œciany ikony i podawa­³am je Polikseni: ikonê œwiêtego Dimitrisa, o której nieboszczka opowiada³a, ¿e trzeszcza³a, gdy rodzi³ siê Dimitris, œwiêtego Fa­nuriosa z podrobion¹ dat¹ urodzin Polikseni i œwiêt¹ Anastazjê Uzdrowicielkê. Teraz po latach czyszczenia past¹ "Brasso" i so­d¹, zaczê³o tak¿e znikaæ s³owo "Ekawi". Przypomnia³o mi siê, jak opowiada³a o cudzie: Swiêta Anastazjol Ty, która przewidzia³aœ to nieszczêœcie, dlaczego mu nie zapobieg³aœ?a Ale co poradzi œwiêta, co poradzi sam Pan Bóg? Ostrzegali mnie. Ode mnie za­le¿a³o, czy przejrzê na oczy, czy siê opamiêtam". Biedna kira­Ekawi! Nie by³a g³upia. Zna³a swoje u³omnoœci. 'Ile ¿e nerwy mia³a s³abe. Ile razy jej powtarza³am: "Masz s³abe nerwy. IdŸ do lekarza, niech ci przepisze zastrzyl z bromku wapnia na uspo­kojenie, przestañ bujaæ w ob³okach, wróæ na ziemiê". Ale mnie nie s³ucha³a. Niektórzy ludzie nosz¹ w sobie ziarno samounice­

' stwienia. Mimo swej inteligencji, nie potrafi³a traktowaæ rzeczy­wistoœci na zimno, rozs¹dnie, ci¹gle wali³a g³ow¹ o mur. Tamtego dnia nie mia³am jakoœ ochoty na wspominki o

przesz³oœci i umar³ych. Poza tym jej œmieræ by³a ci¹gle zbyt i

œwie¿a. Czasami wydawa³o mi siê, ¿e nie umar³a, lecz jest w podró¿y i wcale jej nie opiakiwalam, wrêcz przeciwnie: czêsto ³apa³am siê na tym - jak wtedy, gdy po œmierci Antonisa mia­

xr..1 ³am w g³owie tylko monety - ¿e moje myœli s¹ egoistyczne i pe³­ne cynizmu. Ufft, mówi³am sobie w duchu, dobrze, ¿e umar³a. Gdyby ¿y³a, nie wysz³abym za Teodora - jaki jest, taki jest, ale

:i nie wiem, co byœmy bez niego zrobi³y. Musia³o min¹æ wiele lat, .; 265

nim zaczęłam boleć nad jej śmiercią, nim sobie uświadomiłam, że straciłam w niej jedyną osobę, która - poza moim ojcem świętej pamięci - troszeczkę mnie rozumiała i czegoś mnie w życiu nauczyła. Dlatego tak się złoszczę, gdy słyszę, jak ten potwór w ludzkim ciele, moja córka ubliża jej pamięci.

W chwili, gdy schodziłam z krzesła, trzymając w rękach ostatnią ikonę i czerwoną wieczną lampkę, doszedł nas z kuchni głośny szloch. Spojrzałyśmy po sobie znacząco. "Nie wchodź tam", wyszeptałam. "Zostaw go samego, niech płacze". Był to pierwszy i ostatni dowód na to, że Teodor jest świadom, iż jego matka i brat zeszli z tego świata. Taki ma dziwny, skryty cha­rakter. Gdy wszedł do pokoju, na jego twarzy nie było śladu łez, cienia smutku. A gdy wróciliśmy do domu, humor miał jak rzadko. Ach, mówiłam sobie w duchu, moja ty biedna Ekawi! Myślałaś, że jak cię zabraknie, będą chodzić na twój grób i drzeć paznokciami ziemię. Ot, jeszcze jedna z twoich mrzonek. Prawda jest taka: żywi zapominają. Na nieszczęście dla umarłych.

Ledwo weszliśmy do kuchni, zaczął śmiesznie marszczyć nos i węszyć, co mam w piekarniku. "Coś, co lubisz, mój łyso­niu". Nazywałam go pieszczotliwie łysoniem. Ja, która zawsze kpiłam sobie z łysych, łysego w końcu dostałam... Zatarł z ra­dości ręce, jak dziecko. On także, jak nieboszczyk Antonis ­tfu, tfu! - był żarłokiem i niewolnikiem własnego żołądka. Na­łożyłam mu pełen talerz musaka - usiadł i wtrząchnął wszyst­ko niczym wygłodniały wilk.

***

Od tamtej pory minęło sześć lat, prawie siedem. Skłamałabym mówiąc, że jestem z mojego życia zadowolona. Teodor to dobry człowiek, choć krzykacz z niego i dziwak, ale jak tu żyć z gołej urzędniczej pensji? Zachowanie mojej córki przeszło moje naj­śmielsze oczekiwania. Nie przepuści żadnej okazji, by mnie zdenerwować i obrzydzić mi życie... Jakże często czuję, i w so­bie i wokół siebie, tę potworną pustkę, którą czułam, gdy cze­

kaliśmy na wejście Niemców do Aten. I myślę sobie: o to wal­czyliśmy? Za to przelało się tyle krwi? Zastanawiam się cza­sem, czy Petros nie miał racji. Może byłoby nam teraz lepiej, gdyby komuniści - jacy są, tacy są - zwyciężyli w czterdziestym czwartym. Kto wie! Może nasze życie zmieniłoby się choć tro­chę na lepsze. A tak: było źle i jest źle. Biedak dalej chodzi głodny. Może co najwyżej, a i to jak mu łaskawie pozwolą, opłakiwać swój los śpiewając rebetika, które, nawiasem mó­wiąc, stały się już naprawdę nie do zniesienia:

Co za ludzie, co za świat, co za podle życie...

Pozostaje mu tylko płakać nad własnym losem - bo co ma robić, skoro nie może go odmienić? - ku uciesze paru Ameryka­nów (a ostatnio i Niemców), którzy prrychodzą, słuchają i gapią się, jakby byli w zoo. A zresztą, czy człowiek bywa zadowolony? Jedno, co ma znaczenie, to żyć i być zdrowym. A ja, chwała Bogu - ku wielkiemu rozczarowaniu mojej córki - czuję się zdrowsza i silniejsza niż kiedykolwiek. Kupiłam farbę i pomalu­ję sobie włosy. Skoro mąż mi pozwala, nie obchodzi mnie, co mówią ludzie i moja córka.

Dostałam ostatnio list od Klio. Kochana HIio! Nie zapomnia­ła o mnie. Wyjechali z Altrincham i mieszkają teraz w Londy­nie. Berta wyszła za lotnika, pilota linii pasażerskich, i mają synka. Willy jest emerytem. Całymi dniami, jak pisze Klio, gra w golfa. Ach, źeby być ptakiem, polecieć, spotkać się z nimi, zagrać małego pokerka - tak mi tego brak! - zobaczyć wreszcie, jaki ten świat jest gdzie indziej! Czy rzeczywiście tak odmienny, jak ludzie mówią, czy wszędzie taki sam?

Ale gdzie tam! Marzenie ściętej głowy. Nawet teraz, gdy skończyła się ta bandycka bratobójcza wojna i łatwiej wyjechać za granicę, póki będę karmić i ubierać tego darmozjada, tę Me­duzę, nie ma żadnej nadziei na odłożenie paru drachm - już

266 267

nie na Londyny i Paryże, ale na dwa tygodnie na Andros cho­ciażby. Zresztą Teodor nie jest typem człowieka, który dałby duszę, by móc podróżować. Nie jest podobny do swojej matki. Jako członek Stowarzyszenia Dziennikarzy mógłby jeździć po całej Europie prawie za darmo. Ale nie chce mu się ruszyć ze starych Aten. Zgnuśniał. I z upływem czasu będzie coraz go­rzej. Właśnie wtedy, gdy miałam nadzieję poznać jakichś inte­resujących ludzi, rzucił pracę w redakcji. Zerwał wszelkie kon­takty ze środowiskiem dziennikarzy. Powiada, że mu obrzydli. Pracuje tylko rano, w biurze, a po poludniu wysiaduje w tej sa­mej kawiarni, co Antonis, i gra z emerytami w preferansa. Albo idzie na partyjkę tawli do męża Ireny. Zamiast spotykać się ze swoimi znajomymi, woli towarzystwo mojej rodziny. Aż się cza­sami dziwię: "Słuchaj no, mój drogi, bardzo mnie ciekawi, czy ty kiedykolwiek miałeś przyjaciół?"

Nawet do Chalandri muszę ciągnąć go siłą. Nie w tym rzecz, jeśli mam być szczera, źe go odstrasza odległość, ale Sotiris działa mu na nerwy.

Ostatnim razem, kiedy tam byliśmy, Teodor wstał nagle, włożył kapelusz i wyszedł, bo zobaczył, że Sotiris wkłada piża­mę na majtki. "A co ciebie obchodzi Sotiris!", powiedziałam po powrocie do domu. "Niech sobie sypia w czapce z daszkiem. Nie chodzisz tam do Sotirisa, tylko do swojej siostry".

Jasna sprawa, wszyscy wiemy, że Sotiris to chłop ze wsi, prostak, aż obrzydliwość bierze. Ale czy to powód, żeby Teo­dor nie widy-wał siostry, a ona przez to płakała? Ja, co tu du­żo gadać, jestem w takich sprawach bardziej tolerancyjna. Do każdego towarzystwa potrafię się przystosować. Co jakiś czas wsiadam do autobusu i jadę do nich sama - pooddycham świeżym powietrzem i nie patrzę na buziuchnę mojej córki. Nie obchodzi mnie, co na to powie Teodor. Wiem swoje. Soti­ris, głupi czy mądry, jest bardzo dobrym mężem - Polikseni robi z nim, co chce. Miała więcej szczęścia niż my wszystkie razem wzięte. Jedno tylko mają zmartwienie: dzieci. "Jakbym

;k:i w`- 7 c;.

wiedzioł, żeś bezpłodna", powiada Sotiris, "tobym cie rue chcioł, tylko bym se wzioł jaką młodą dziewuchę z moi wsi". Polikseni puszcza do mnie oko; nie może mu oczywiście po­wiedzieć: Ja z całą pewnością nie jestem bezpłodna, to ty je­steś bezpłodny! ,.Sam sobie jesteś winien", odpowiada. "ZYze­ba było spróbować, zanim się ożeniłeś!"

***

Eleni przeniosła się do Aten. Jej córka, jeszcze przed skończe­niem gimnazjum, poznała pewnego inżyniera budowlanego z bardzo dobrej rodziny, który tak się w niej zakochał, że ją wziął jak stała - bez posagu, bez niczego. Mieszkają wszyscy razem na Place w pięknym starym domu blisko kościoła Świętego Zbawi­ciela, mają już dzieciaczka. Widuję się z nimi bardzo rzadko. Ele­ni traktuje mnie chłodno. Jest zła, że nie posłaliśmy jej niczego z rzeczy kiry-Ekawi, jakbym to ja o tym decydowała albo jakby to były skarby Ali-Baby. Dwa razy mówiłam Polikseni, że wypada jej coś posłać, by i ona miała jakąś pamiątkę po matce. Nie mogę pojąć, dlaczego mnie się teraz za to dostaje. Często natomiast wi­duję Akisa. Przychodzi do nas i jemy razem przynajmniej dwa ra­zy w tygodniu. "Gdybyś nie wyszła za wujka", powiada, "też bym przychodził. Jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi..." Patrzę na niego i nie mogę uwierzyć. że ten młody człowiek był kiedyś wą­tłym chłopaczkiem, który robił na drutach szaliki i czapki dla żołnierzy. Jak wszyscy Longosowie, ma i on swoje za uszami. Za­miast wybrać jakiś przyzwoity zawód, zostać lekarzem albo inży­nierem i zarabiać masę pieniędzy, uparł się i chce być malarzem! Dwa lata temu wstąpił do Akademii Sztuk Pięknych, a w zeszłym roku był jednym z najlepszych w swojej grupie. Nie powiem, ma chłopak talent. Przynajmniej to, co maluje w Akademii - stare ateńskie domy, pejzaże, martwą naturę - maluje ze smakiem, trzyma się to wszystko kupy i wiadomo, o co chodzi. Ale gdy przynosi i pokazuje mi nowoczesne obrzydlistwa, które maluje sam w domu, od razu się kłócimy.

268 269

Nie jestem oczywiście ekspertem, ale i ja trochę się na tym znam. W młodości często chodziłam na wystawy do "Parnas­sós". Tata był serdecznym przyjacielem Talii Flora-Karawia5e. Zawsze przysyłała nam zaproszenia na otwarcie swoich wy­staw. Przysyłała je nawet przez dwa albo i trzy lata po śmierci taty. To było malarstwo! Nie jakieś tam śmieszne nowoczesne bohomazy. "No, coś ty, Akis", mówię do niego, ja cię przepra­szam, ale ty chyba zupełnie zwariowałeś! Jak nos może być pod brodą?" - "Tak cię widzę", on mi na to. Albo: Tak będziesz wyglądać po śmierci". A najczęściej w ogóle nie raczy odpowie­dzieć, tylko kiwa głową i uśmiecha się z politowaniem, jakby mówił: No i tłumacz tu starej babie...

Na jednym z obrazów, pełnym czarnych, żółtych i niebieskich plam, które odwaźył się dać na wystawę do Zappejonu, umieścił tytuł "Rojenia: moja babcia". Teodor, przede wszystkim z powo­du ciętego języka mojej córki, nie pozwala nawet wspominać imienia nieboszczki. Wyobrażacie sobie, jaki był wściekły, gdy się o tym dowiedział. Nie odzywał się do Akisa chyba ze dwa miesiące. A ja rozumiem, co Akis chciał wyrazić. Pamięta ją naj­lepiej z nas wszystkich. Wychowała go przecież, była dla niego lepsza niż matka. Jak ona go kochała! "Dziecko mojego dziec­ka", mawiała, "to po dwakroć moje dziecko!" Kiedyś, pamiętam, opowiadając, jak przekonała Eleni, by nie usuwała ciąży, odwró­ciła się do niego i powiedziała: "Gdyby nie ja, mój panie, toby cię na świecie nie było". Spytałam go niedawno: "Pamiętasz to, Aki?" Pamiętał. I jakby posmutniał. Nigdy o tym otwarcie nie mówił, ale go rozgryzłam. Ma wyrzuty sumienia, że zostawił ją samą i pojechał do matki. Gdyby i on jej nie zostawił, gdyby miała się kim zajmować i komu gotować, może sama jadałaby regularnie, może by nie dostała mocznicy, może by nie umarła...

Przedwczoraj czytałam w jakimś piśmie artykuł o hipnozie i przypomniała mi się historia z ojcem Nikosem, z powodu któ­

58. Talia Flora-Karawia ( 1871-1960) - malarka grecka.

rej lora-Ekawi wygoniła z domu swojego brata. "Słuchaj", spy­tałam Akisa, "czy to prawda, że ojciec Nikos cię zahipnotyzo­wał?" - "Żartujesz chyba!", on mi na to. "Udawałem tylko".

"I o co cię pytał?" - .,Powiedział, żebym się wzbił do nieba i spytał Boga, czy uniewinnią wujka Dimitrisa. »Widzisz go?«, zapytał. ..Widzę«, odpowiedziałem. MCo ma na sobie?« - »Czer­woną chlamidę. Siedzi na złotym tronie, a tron stoi na obło­kach białych jak bawełna...« -Jest sam?« -- psam...« - ·Spytaj go, czy twój wujek Dimitris będzie uniewinniony?« Nie wiedzia­łem, co powiedzieć, więc mówię: »Nie odpowiada«. Ale stary ko­zioł się upierał, "Spytaj jeszcze raz«, mówi. "I co? Będzie unie­winniony?« - NMmm... Będzie«. Zaczął się wtedy modlić, a gdy skończył, powiada: »Teraz policzę do trzech i jak zrobię pfff, obudzisz się i nie będziesz niczego pamiętać«".

***

W Świętego Teodora pochowaliśmy ciotkę Katingo. Wróciłam z cmentarza i poszłam na górę na taras, chciałam pobyć trochę sama. Nie bolałam nad jej śmiercią. Chociaż była osiem lat starsza od mojego ojca, przeżyła go o całe szesnaście lat. Jeźeli mi jej żal, to dlatego, że nie potrafiła żyć, przynajmniej tak, jak ja wyobrażam sobie życie. Nigdy .nie miała żadnych niepokojów ani wątpliwości. Taka lora-Ekawi może i cierpiała hiobowe mę­ki, może była trochę za nerwowa, ale żyła! Była człowiekiem, po którym coś zostaje, którego nie zapomina się łatwo. A ciotka Katingo żyła i umarła jak roślina. Jedynym jej zmartwieniem było to, że nie zobaczy Petrosa, nim na zawsze zamknie oczy. Takis i Teodor - jeden przez sztab generalny, drugi przez znajo­mych w ministerstwie spraw wewnętrznych - próbowali zała­twić Petrosowi pozwolenie na przyjazd z obozu koncentracyjne­go dla komunistów na wyspie Makrónisos, choćby na parę gó­dzin, z eskortą, ale nie dało rady.

Oparłam łokcie o balustradę i patrzyłam na wiciokrzew Noty. Zaczął już kwitnąć. Topola na sąsiednim podwórku, która w ty­

270 271

siąc dziewięćset czterdziestym sięgała do naszego tarasu, urosła znowu ze dwa metry i zasłaniała nam widok na Lykabet. Przyglą­dałam się jej liściom i teraz dopiero spostrzegłam, jakie są dziwne, niczym dwustronny materiał. Wstrętne drzewa!, pomyślałam. I w tym miała nieboszczka rację: umierają i rodzą się na nowo, umie­rają i odradzają się. My tylko umieramy raz na zawsze...

"Tylko patrzeć, jak wykitujesz)", mówi do mnie dzisiaj ta Foti­sowa odrośl. "Skończysz marnie w samotności, jak ta praczka, twoja teściowa! A Eleni żyje i dobrze się ma!" - "Moja teściowa może i skończyła marnie w samotności, ale nie z takich powo­dów, jakie potrafi sobie wyobrazić twój ograniczony rozumek. Wszyscy ludzie kończą w samotności. A Eleni?... No, cóż... Żyje wprawdzie, ale jak, to tylko ona wie. Poza tym gdyby nawet do­brze się miała, po co ty się porównujesz z Eleni! Nie myśl sobie, że ciebie uważam za lepszą od niej, mimo że Eleni żyła tak, jak żyła. Wręcz przeciwnie. Obyś była chociaż taka jak ona! Mniej miała lat niż ty· teraz, gdy była mężatką, urodziła dzieci i już się prawie z mężem rozeszła... Dobrze ze starym osłem postąpiła) Sama zmagała się z życiem, bez niczyjej pomocy. Nie potrafiłaby żyć na rachunek matki i ojczyma, tak jak ty. Skoro jesteś taka bojowa, rób to samo. Nie wszystko, oczywiście, bo ze swoją bu­ziuchną wiele byś nie zarobiła. Ale znajdź uczciwą pracę, bądi sprzedawczynią, robotnicą, przynieś coś do domu. Wystarczająco długo cię karmiłam. I nie spodziewaj się, że mnie zbyt szybko po­chowasz. Różnie bywa, mogę i ja ciebie przeżyć. 'Itwarda sztuka ze mnie. Niewykluczone, że do setki dociągię... Oby żył długo mój mąż, żebyśmy się mogli razem starzeć, żebyśmy mogli cho­dzić na spacery do parku, trzymając się za ręce jak wszyscy sta­ruszkowie". Niestety, cukier mu się ostatnio we krwi pokazał, a przy jego żarłoczności nie można się spodziewać niczego dobrego. Cóż, mogę mieć tylko nadzieję, że mi Pan B6g oszczędzi kolejnego kielicha goryczy. Oby nie, ale jeśli i jemu coś się stanie, pozwala­ją popi, słyszałam, na cztery śluby - jestem gotowa wyjść za mąż po raz czwarty. Na złość tobie, tylko i wyłącznie!"


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Obys trzech mezow miala K.Tachtsis, wprowadzenie do kultury Grecji nowożytnej
Obys trzech mezow miala K.Tachtsis, wprowadzenie do kultury Grecji nowożytnej
miała baba koguta 2
miała baba koguta, Prezentacje, Bloki tematyczne do zajęć
Baśń o trzech braciach i królewnie
Oddychanie tlenowe zachodzi w trzech etapach, AWF Wro, Studia 2 semestr
pytania na egzamin z Biochemi jaki miala FIZJO
MEDYTACJA TRZECH ŚWIATEŁ
ZAPORA TRZECH PRZEŁOMÓW
D 2 Polonez trzech królów
Porównanie trzech głównych stylów negocjowania
chodzi o to aby atmosfera w klasie miała coś dobrego z rodziny godzina wychowawcza kl 5
Fallaci miała rację, T E K S T Y
PKB w trzech metodach, WSEI, makroekonomia
Trzech Kr, czytania i modlitwa wiernych, czytania rok B, czytania i modlitwa wiernych rok A
TRZECH TWARDYCH FACETÓW, Kabarety, Kabaret POTEM - teksty
NAOCZNE ŚWIADECTWO MĘCZEŃSTWA TRZECH KATOLIKÓW ZAMORDOWANYCH ZA WIARĘ W MAALULI
3M3 Whiteris G składnik aktywny stymulujący ekspresję trzech kluczowych genów

więcej podobnych podstron