Jerzy Głowacki
Bryg Erotica
ISKRY WARSZAWA 1976
Otarł chustką spoconą twarz, przygładził włosy i zaczął wchodzić na pierwsze piętro szerokimi, starannie utrzymanymi schodami. Pomyślał, że w tym kraju słynącym z wiatraków i tulipanów wszystko błyszczy i lśni jak meble, z których zdjęto z okazji święta pokrowce. Pchnął drzwi opatrzone tabliczką „Biuro Radcy Handlowego PRL w Hadze”. Za nimi miękki purpurowy chodnik wskazywał kierunek do pomieszczeń biurowych. W przestronnym pokoju o oknach wychodzących na ocieniony platanem dziedziniec siedziało przy biurkach dwóch mężczyzn i rudowłosa, pochylona nad portablem, kobieta.
- O?! Nie spodziewałem się pana dziś:- ruszył przybyłemu na spotkanie bliżej siedzący urzędnik. - Wituś - zwrócił się do kolegi - poznajcie się, panowie. Pan Roman Małecki przed kilkoma dniami przyjechał do nas z Warszawy. Panią Zosię już pan zna - błysnął w kierunku Małeckiego nadmiernie lśniącym garniturem zębów.
- Bardzo mi miło - podniósł się zza biurka Witold Kozłowski. - Przed moim wyjazdem do Rotterdamu widziałem awizo dotyczące pana przyjazdu, zresztą - spojrzał na kolegę - Tadeusz już dwukrotnie wspominał o panu.
- Nie wiesz jednak, w jakiej sprawie pan Małecki do nas przyjechał. - Tadeusz Geppert spoważniał. - To trochę niezwykła delegacja.
Małecki dyskretnie uśmiechnął się, czym prawdopodobnie dawał do zrozumienia, że misję jego istotnie można zaliczyć do zasługujących na wyróżnienie. Teraz zbliżył się do maszynistki, położył jej na biureczku bukiecik fiołków.
- Proszę przyjąć, są w kolorze pani oczu. Dziewczyna spojrzała na niego z uśmiechem.
- Więc jaki jest cel pana przyjazdu? Tulipany? Cebulki dla Łazienek? Wszystko wskazuje na to, że specjalizuje się pan w botanice - Kozłowski teatralnym gestem wskazał fiołki.
- Nie zgadł pan. Przysłano mnie w sprawie związanej z odbudową Zamku Warszawskiego.
- Oo! - uniósł brwi Kozłowski. - Wreszcie i do nas ta sprawa dociera. Wszyscy się tym pasjonują i u was, i w ośrodkach polonijnych na całym świecie. A pana udział w tej akcji?
- Pan Małecki jako fachowiec przyjechał z ramienia Polagedu po zakup szlachetnych gatunków drzewa - wtrącił się Geppert. - Chodzi o surowce na posadzki do sali tronowej, balowej, o forniry na meble i inne ozdoby. Wiesz, te różne kolorowe hebany, mahonie itp., których u nas nie ma.
- Aha! O ile pamiętam, sprowadzano je również do pałacu w Wilanowie i na Wawel.. Komu powierzycie dostawę?
- Wczoraj byłem z panem Małeckim w Amsterdamie u van Hovena.
- No tak, to chyba najpoważniejszy importer drzewa na Zachodzie. W Afryce ma kilka filii.
- Trzeba przyznać, że nam zaimponował. Ma u siebie albumy, w których znajdują się fotografie wszystkich znanych pałaców w Europie. Ściślej mówiąc sal w tych pałacach, deseni, w jakie ułożone są posadzki, zdjęcia różnych rodzajów użytego na nie drzewa... Na dobrą sprawę można do niego nawet nie przyjeżdżać. Pisze się, o co chodzi, o jakie sale, a on już to sam skompletuje. No i można mieć do niego zaufanie. Od razu wszystko wiedział, doradził, przyjął zamówienie. Nawet próbki drzewa i fotografie, które pan Małecki przywiózł z sobą, nie były właściwie potrzebne. Trochę więcej kłopotu jest z fornirami, w sumie więc nie zawadzi wielu detali dopilnować osobiście.
- Co też zostało przewidziane - uśmiechnął się Małecki.
- Pani Zosiu - zwrócił się Kozłowski do maszynistki - nawet sobie pani nie wyobraża, jak pięknie pachną niektóre bloki drzewa w magazynach van Hovena. Goździkami, cynamonem, kamforą, coś nadzwyczajnego, zawrotu głowy można dostać.
Spytała, oburącz poprawiając włosy, czy atrakcyjność opisu należy traktować jako zachętę do zwiedzenia z nimi magazynów van Hovena. Jeżeli oczywiście jeszcze tam będą.
Małecki pospieszył zapewnić, że niejednokrotnie. Skompletowanie transportu i załadunek, przy którym także chce być obecny, potrwa najmniej dwa tygodnie.
Pani Zosia z pewnością znajdzie kilka wolnych godzin, by im towarzyszyć, a z Hagi do Amsterdamu jedzie się autem nie więcej niż godzinę.
- Bardzo się cieszę - obdarzyła go uśmiechem, który w swoim rejestrze określała jako uśmiech nr 3: subtelne ujawnienie narastającej sympatii z jednoczesnym zachowaniem właściwego dystansu. Z kolei uznała za wskazane zademonstrować Małeckiemu wysmukłość swojej kibici. W tym celu przeszła do sąsiedniego pokoju, zanosząc tam pierwszą lepszą teczkę, jaka jej wpadła w ręce. Po kilku minutach wróciła. Mężczyźni rozmawiali - o zagranicznych transakcjach, przy czym Małecki wykazywał dużą znajomość zachodnioeuropejskich rynków. Ze swojego miejsca przy portablu szacowała go zmrużonymi oczami, jak - szacuje się suknię upiętą na wystawie. Ustaliła, że ten postawny, przystojny, nie najmłodszy już mężczyzna sprawia wrażenie w sumie sympatyczne, jest inteligentny, energiczny. A zabawnie rozwichrzona czupryna nawet pasuje do niego, w jakiś nieuchwytny sposób przywraca mu młodzieńczy urok.
Małecki poczęstował ją papierosem i wrócił do przerwanej rozmowy. Ustalili termin spotkania z nieobecnym radcą handlowym i omówili formalności związane z przelewem na konto miejscowego banku należności dla firmy van Hovena. Zofia dowiedziała się, że Małecki mieszka w Hotelu des Indes, lecz jutro, żeby być bliżej firmy van Hovena, przenosi się do Amsterdamu. Zastanawiała się, jak przyjmie wiadomość, że za dwa dni i ona znajdzie się w Amsterdamie. Na cały długi miesiąc urlopu. W tym roku nie pojedzie do kraju. Skorzysta z propozycji przeprowadzenia się do mieszkania dalekiej krewnej, która po raz pierwszy postanowiła odwiedzić Polskę.
W pobliżu są plaże, kurorty, szlak wielkiej turystyki. Ten miesiąc powinien być atrakcyjny.
Skończyli wreszcie rozmowę. Małecki zapytał Zosię, czy pozwoli mu skorzystać z maszyny. Musi wysłać kilka słów do firmy i do domu. Ustąpiła mu miejsca.
- Ależ oczywiście. Z pewnością żona czeka na wiadomości od pana?
Odpowiedział, że nie jest żonaty. Ma tylko matkę. Dręczą go wyrzuty sumienia, że dotychczas nie napisał do staruszki ani słowa.
Usiadł przy portablu, wkręcił papier. Przez pewien czas patrzał ponad wiszące na ścianie plakaty reklamujące uroki spływu Dunajcem i szczyty Tatr. Prawdopodobnie zastanawiał się nad treścią listów. Stwierdziła z nieuzasadnionym niepokojem, że teraz, kiedy z jego twarzy znikł uśmiech, usta przybrały wyraz zacięty, nawet okrutny. Ale trwało to krótką chwilę. Zaczął pisać z biegłością rutynowanej maszynistki. Listy nie były długie. Spytał, czy wolno mu skorzystać z leżących obok kopert.
Kiedy wyraziła zdziwienie, że tak doskonale pisze, odpowiedział, że ma dużą wprawę, bo ze względu na fatalny charakter pisma, nie chce nikogo narażać na trudy rozszyfrowywania go. Dodał, że gdy po jednej z podróży po kraju napisał sprawozdanie z jej przebiegu, szef odesłał mu je z adnotacją: „Hebrajskiego nie znam, proszę przepisać na maszynie”. Od tego czasu odręcznie sporządza notatki tylko w swoim notesie.
Po pracy żegnali się na ulicy. Geppert z kolegą spieszyli do swoich domów na obiad. Małecki zainteresował się, gdzie stołuje się jego rudowłosa towarzyszka Wymieniła nazwę restauracji, dodała, że to parę kroków stąd.
Przy obiedzie Małecki nie był zbyt rozmowny. Tłumaczył się, że miał kiepską noc, zasnął dopiero nad ranem. Wspomniała mimochodem o wyjeżdżającej do Polski krewnej i o swoim przeniesieniu do Amsterdamu. Wbrew oczekiwaniu wiadomość ta przeszła bez wrażenia, wyczuła z jego strony pewną rezerwę, co sprawiło jej wyraźną przykrość. Pod koniec obiadu nastrój niespodziewanie uległ zmianie. Małecki prosił, o ile to nie jest sekretem, żeby wtajemniczyła go w swoje plany spędzenia urlopu. Spytał, czy pozwoli do siebie zatelefonować. Zanotował numer, przyrzekł zadzwonić za trzy dni w porze obiadowej.
Zatelefonował bardzo punktualnie, ucieszył się, że Zofia już jest w Amsterdamie, i gorąco namawiał ją na wycieczkę żaglówką następnego dnia. Oczywiście chętnie przyjęła jego propozycję.
Spotkali się wczesnym rankiem na przystani żeglugi Kanału Północnego, łączącego Amsterdam z morskim wybrzeżem. Trasę długości dwudziestu siedmiu kilometrów przebyli mocno zbudowanym, przysadzistym statkiem. Na pokładzie roiło się od cudzoziemskich turystów. W różnojęzyczny gwar rozbawionej młodzieży wplatały się dźwięki gitar, a od czasu do czasu radosne okrzyki, gdy statek mijał pola tulipanów i pełne staroświeckiego wdzięku wiatraki.
Z przystani udali się do pobliskiej miejscowości Wijk aan Zee. Plaża zatłoczona była ludźmi spragnionymi niedzielnego wypoczynku. Wynajęli jedną z ostatnich wolnych jeszcze żaglówek. Małecki wypełnił kartę zobowiązującą go do niewypływania na pełne morze - dozwolona była żegluga przybrzeżna wzdłuż plaż.
*
Ruszyli w północnym kierunku, równolegle do Złotego Wybrzeża. Wiatr nie był zbyt silny. Wkrótce minęli miejscowość Heemsker, następnie znaczone barwnymi parasolami Castricum, wreszcie rojne kąpielisko w Bergenaan Zee.
Początkowo Zofia czuła się niezbyt pewnie na przechylonej pod naporem wiatru łodzi. Wkrótce jednak nabrała przekonania, że jej towarzysz całkowicie panuje nad sterem i żaglem. Zainteresowała się, gdzie uprawiał żeglarstwo w Polsce. Okazało się, że na Wiśle, Zalewie Zegrzyńskim, a najchętniej na jeziorach mazurskich. Niektóre z nich, opowiadał, mają ponad sto kilometrów kwadratowych powierzchni, a w czasie silnej wichury fale na nich dochodzą do kilku metrów wysokości.
Mijały ich kutry o potężnych masztach; kierowały się na otwarte morze, unosząc na swych pokładach po kilkudziesięciu turystów. Migały roześmiane twarze, podniesione do góry ręce, wołano coś do nich, lecz wiatr zmiatał słowa. Spytała go wówczas, czy zaryzykowałby kurs w otwarte morze? Odpowiedział, że nie ma prawa narażać ją na niebezpieczeństwo, ale któregoś dnia nie wytrzyma i czmychnie w siną dal, aby zmierzyć się z wysoką falą.
Zrównali się z następną plażą. Małecki skierował łódź bliżej brzegu, zarzucił kotwiczkę i zapytał, czy chciałaby popływać. Skoczyli wprost z burty, przez cały czas troskliwie asekurował ją aż do płycizny, potem długo wygrzewali się na piasku.
Leżała z zamkniętymi oczami, słuchała dolatującej z kasyna muzyki, coraz lepiej czuła się w towarzystwie tego niepokojącego mężczyzny.
Wrócili wreszcie do łodzi. Nie spodziewała się, że jej partner wykaże tyle troski o to, by w tym długim dniu niczego im nie zabrakło. W kraciastej torbie zamkniętej na suwak znalazły się termosy z herbatą i kawą, W aluminiowych pudełkach apetyczne kanapki.
Od północnego zachodu niebo zaczęło ciemnieć. Ruszyli z powrotem. Łódź szła z jeszcze większym niż poprzednio przechyłem, w twarz bryzgały krople słonej wody. Zofia podstawiła czoło pod wiatr, ponownie przymknęła cczy. Zastanawiała się, jak skończy się przygoda z tym człowiekiem, który coraz bardziej jej się podobał. Nie wykorzystywał licznych sytuacji, nie narzucał się.
Ostatnie cztery lata, które spędziła na zagranicznych placówkach, niewiele wniosły w jej życie. Praca, żonaci koledzy, cudzoziemcy utrzymujący dystans, samotne wieczory w luksusowych - pokojach, bolesne obserwowanie w lustrze pierwszych drobnych zmarszczek wokół oczu. Nareszcie jakaś zmiana. A jeśli to będzie tylko przygoda? Ano cóż, przygoda też może być piękna...
Spytał, czy nie jest jej chłodno, na krótkim wiosełku podał sweter. Nie odzywali się do siebie, obserwowali krzykliwe tłuste mewy coraz natrętniej krążące wokół żagla. Wkrótce ponownie znaleźli się w Wijk aan Zee. Postanowili, że kolację zjedzą w Amsterdamie.
Kiedy opuścili prom, na Kanale Północnym zgasł już dzień, w wąskich uliczkach portowej dzielnicy Starego Miasta zamigotały pierwsze światła. Weszli do knajpki „Pod Wesołym Delfinem”. Zajęli stolik, nad którym zawieszone były sieci i spreparowane, morskie drapieżniki. Specjalnością lokalu okazały się znakomite faszerowane ryby polane różnymi sosami.
Wypłoszyła ich grupa krzykliwych, podpitych turystów. Rej wśród nich wodzili rozśpiewani Włosi.
Jeździli potem stateczkiem nie kończącą się siecią kanałów miejskich. Małecki z zainteresowaniem przyglądał się oryginalnym budynkom, do złudzenia przypominającym kamieniczki staromiejskiej dzielnicy Gdańska. Na jednej z nich, nad restauracją, widniała budząca szacunek data: rok 1627. Mijali gmach teatru, miejskiej biblioteki, muzea, w których znajdowały się największe na świecie zbiory płócien Rembrandta i Van Gogha. Wkrótce pozostawili za sobą staromiejską dzielnicę. Przy jednym z przystanków na kanale Prinsengracht, który przepływał przez reprezentacyjną dzielnicę miasta, Zofia wskazała Małeckiemu nowoczesny, okazały budynek. Dowiedział się, że tu mieszka. Miło jej będzie, jeśli przyjmie jej zaproszenie na filiżankę kawy.
Trzypokojowe, przyjemnie urządzone mieszkanie wieńczył klamrą balkon-loggia, wychodzący na zatokę Ij. Widok z tej wysokości był naprawdę wspaniały. Rozległy port i sunące po zatoce statki migotały tysiącami różnobarwnych światełek. Bardziej na prawo, w oddali, rozciągało się wodne rozlewisko Ijsselmer, niegdyś morza, obecnie oddzielonego trzydziestokilometrowa tamą od Morza Północnego. Małecki zaproponował, żeby wypili kawę na balkonie. Pomógł przynieść mały stolik i foteliki. Przy kawie wypytywał Zofię o jej pobyt za granicą.
Pierwszy rok spędziła w Oslo - uważa je za najnudniejsze miasto pod słońcem. Stolica, w której o godzinie ósmej wieczorem życie całkowicie zamiera. Cnotliwi obywatele po powrocie z pracy wkładają papucie i siadają przed telewizorem. Potem rok spędziła w Sztokholmie, tam było znacznie przyjemniej. Obecnie już prawie dwa lata mieszka w Pladze, często dojeżdża do Amsterdamu. W Hadze czuje się chyba najlepiej. Zwłaszcza polubiła ił uroczą plażę w pobliżu miasta, w Scheveningen. Jeśli znajdzie chwilę czasu, powinien tam koniecznie pojechać.
Z dansingu na dole dochodziła muzyka, długo i tęsknie zawodził saksofon, ostro, niespokojnie przerywała mu perkusja. Po upalnym dniu zbliżająca się noc nie przyniosła oczekiwanej ulgi. Było parno, zanosiło się na burzę. Od mocnego holenderskiego koniaku i słodkawego zapachu kwiatów na balkonie Zofii zakręciło się w głowie.
Około północy zaproponowała Małeckiemu, żeby ochłodził się prysznicem.
Kiedy wyszedł z łazienki, pokój, w którym ją zostawił, był pusty, z sąsiedniego przez uchylone drzwi sączyło się światło.
- Tu jestem - usłyszał jej głos.
Znalazł się w przestronnej sypialni - w głębi znaczną część pokoju wypełniało szerokie stylowe flamandzkie łoże. Z boku, między oknami, połyskiwała wysokim, w srebro oprawionym lustrem toaletka. Siedząca przed nią na niskim pufie Zofia miała na sobie seledynowy szlafroczek. Szczotkowała rozpuszczone włosy. Podszedł do niej, wziął z jej rąk szczotkę.
- Przyjemnie było? - spytała.
- Znakomicie. Ale teraz jest jeszcze przyjemniej... Masz piękne włosy.
- Wprawnie to robisz... - uśmiechnęła się.
- Dziwne, bo pierwszy raz w życiu. Kto wie, może gdybym popraktykował, objawiłby się nowy Antoine.
- Czuję, że zostałabym modelką.
Kilkakrotnie jeszcze przeciągnął szczotką po miedzianych włosach, potem zbliżył twarz do jej policzka. Przyglądali się swojemu odbiciu w lustrze. Uśmiechnęła się, przymknęła oczy, jedną ręką pieszczotliwie powędrowała ku jego ramieniu, twarzy, rozwichrzonej czuprynie, drugą po omacku odszukała guzik kontaktu. Zgasło światło nad lustrem, automatycznie zapaliło się inne nad łóżkiem, osłonięte barwnym witrażykiem.
Nagły gwizd lokomotywy wyrwał z drzemki skulonego pod drzewem mężczyznę. Po skończeniu nocnego dyżuru sokista Marciniak wybrał się na ryby. Pogoda była taka, jak trzeba, tyle że nieco za wcześnie. Ryba bierze dopiero o świcie, musiał trochę poczekać. Jeżeli złapie jakiegoś większego okonia, to pod wieczór machnie się na rowerze do pobliskiego Zbąszynia - rozprawią się z nim u kumpla pod ćwiartkę jałowcówki. Coś w końcu należy się człowiekowi od życia. Myśląc o tym wszystkim musiał się zdrzemnąć - lata już nie te i człowiek nie ma dawnej wytrzymałości. Wzdrygnął się - od wody wiało wilgocią.
Międzynarodowy ekspres wtoczył się na most. Marciniak z przyzwyczajenia liczył wagony - zostało mu to z dzieciństwa, kiedy bawił się z kolegami w zgadywanki: czy wyjdzie parzysta, czy nieparzysta liczba.
Wtem od jednego z sypialnych wagonów oderwał się ciemny, sporej wielkości przedmiot. Spadł na gałąź rosnącej na kępie pośrodku rzeki leszczyny i miękko zanurzył się w wodzie. Jeszcze chwilę dudniły szyny na moście, mignęło pozycyjne światełko na ostatnim wagonie i ponownie zaległa wokół niezmącona cisza.
W południe, mając już w wiaderku dwa ładne okonie, Marciniak postanowił się wykąpać i przy okazji sprawdzić, co to za przedmiot wyrzucono z sypialnego wagonu.
Podpłynął do krzaka leszczyny, zgruntował. Woda sięgała mu do piersi, chwycił się gałęzi, przesunął nogą w prawo i w lewo. Wyczuł pod stopą coś miękkiego. Po chwili trzymał ociekający wodą przedmiot. Była to część wyposażenia wagonu sypialnego, składająca się z dwóch części podpórka, którą dla wygody podróżnych kładzie się pod poduszkę. Z wieloletniej praktyki i wędrówki po torach Marciniak wiedział, że różne przedmioty wyrzucają podróżni przez okno. Ale rozstawać się w ciągu nocy z wygodną podpórką?
Spać to w tym przedziale na pewno nie spali - uśmiechnął się Marciniak pod wąsem. - Urżnął się taki jeden i zamiast butelki podpórkę cisnął za okno. Nie inaczej to było.
Postanowił przekazać podpórkę na stację. Na pewno kierownik wagonu sypialnego będzie się głowił, gdzie się podziała. Mogą mu jeszcze wlepić karę, że nie pilnuje wyposażenia kolejowego.
Marciniak przerzucił podpórkę przez ramię i ruszył do brzegu. Po przejściu trzech kroków ponownie wyczuł stopą oślizły, miękki przedmiot. Zanurzył się w wodzie raz, potem drugi... Za każdym razem wyciągał i wyrzucał na brzeg takie same, tylko bardziej pokryte szlamem podpórki. W sumie znalazł aż cztery.
*
Przed gmachem Komendy Głównej MO w Warszawie zatrzymała się czarna Wołga. Pasażer ubrany w popielaty, dobrze skrojony garnitur otworzył drzwiczki.
- Poczekać, panie kapitanie, czy na razie nie będę potrzebny? - spytał kierowca.
- Proszę nie czekać. Co najmniej do trzeciej jestem zajęty.
Szybkim krokiem wszedł do gmachu, ruchem dłoni pozdrowił dyżurujących przy wejściu funkcjonariuszy. Z szerokich schodów skręcił w długi, nieco mroczny korytarz, z przyzwyczajenia rzucił okiem na numer pokoju i wszedł do środka. W przestronnym gabinecie, który dzięki starannie dobranym meblom, dywanowi i firankom zatracił urzędowy charakter, stały dwa biurka przykryte szklanymi blatami.
Na widok wchodzącego zza biurka poderwał się i przesadnie wyprężył tęgi blondyn o rumianej, uśmiechniętej twarzy.
- Panie kapitanie! - zawołał. - Porucznik Kania melduje o przymusowym na krótki czas zakwaterowaniu go w niniejszym gabinecie. Powodem tego jest odnawianie naszego sąsiadującego z tym przybytkiem pokoju.
- Spocznij - uśmiechnął się Wojnar. - Miło mi gościć cię u siebie. Okazuje się, że remont jest dla nas jedną z nielicznych okazji do spotkania.
- Właściwie tak jest. Co ja przyjadę, to ciebie nie ma, jak ty się ujawnisz, to ja się ulatniam. Napijesz się kawy? Ja tu przeniosłem do ciebie całe swoje gospodarstwo.
- Chętnie, może być nawet podwójna.
- Skąd wracasz? - wypytywał Kania ustawiając filiżanki.
- Krążyłem tu i ówdzie. Mówiąc patetycznie byłem na południowych, a następnie zachodnich rubieżach naszej ojczyzny.
- Trafiło ci się coś ciekawego?
- Owszem, owszem. Zajmująca sprawa.
- Ty zawsze masz szczęście. Fałszerstwo, sabotaż?
- Afera szpiegowska. Siatka powiązana z Gehlenem. Niezła firma, prawda?
Kania gwizdnął przeciągle.
- No i jak ci zaimponować! Proszę - przysunął Wojnarowi filiżankę. - Masz tu szatana, a teraz musisz mi powiedzieć, jaki był początek. Może to śmieszne, ale mnie zawsze bardzo interesuje początek. Tak często zaczyna się od przypadku, drobiazgu.
- Jak z lawiną w górach... - uśmiechnął się Wojnar. - Gdzieś ktoś poruszy grudkę śniegu, ta się toczy, urasta... a dalej już wiemy. Tu raczej nie spodziewam się lawiny, ale zaczęło się tak, jak mówiłeś, od przypadku. I trzeba dodać, że w nastrojowej scenerii: noc, most kolejowy, w pobliżu granica, rzeka, a nad nią sokista z wędkami. Dostrzegł, że z międzynarodowego ekspresu coś wyrzucono przez okno. Rano - odszukał to miejsce i wyciągnął z wody rozkładaną podpórkę pod głowę z wagonu sypialnego. Wracając do brzegu natrafił jeszcze na trzy takie same. Odniósł je na stację, tam skontaktowano się z oddziałem wagonów sypialnych. I tu zaczęły się niespodzianki. Nie stwierdzono, ażeby w którymkolwiek z pociągów międzynarodowych, kursujących na owej trasie, brakowało tej części wyposażenia.
Kania przysiadł się bliżej biurka Wojnara.
- Zaczyna być ciekawe. Mów dalej.
- SOK nie zbagatelizował sprawy. W rezultacie trafiło to do mnie. Jasne było, że coś tu nie gra. Pojechałem na miejsce, przeszukaliśmy dno w pobliżu mostu i znaleźliśmy jeszcze jedną podpórkę. Leżała w wodzie chyba najdłużej, była całkowicie przegniła. Zarządziłem conocne dyżury, sokiści plus milicja z radiowozem ukrytym w zaroślach przy moście. Uzgodniliśmy przy tym z dyrekcją kolei, że przy wjeździe na most ekspres będzie jeszcze bardziej zwalniał. Chodziło o to, żeby można było zaobserwować, z którego przedziału i wagonu będzie wyrzucona zawadzająca komuś podpórka.
- Nie liczyłeś chyba na natychmiastowe przyłapanie sprawcy?
- Myślałem, że to potrwa. Byłoby nieprawdopodobne, żeby z każdego międzynarodowego pociągu wyrzucano taki przedmiot. Trwało to jednak krócej, niż przypuszczałem. W końcu drugiego tygodnia zaobserwowano na moście ten sam „zrzut”. Ustalono przy tym dokładnie, z którego wagonu i okna wyrzucono pakunek. Natychmiast krótkofalówką zawiadomiono posterunek graniczny w Zbąszyniu. Dalej już poszło wszystko normalnie. Pociąg wjechał na dworzec i w chwilę potem zatrzymano pasażera zajmującego zaobserwowany przedział. Był to urzędnik jednej z central handlu zagranicznego. Dość często wyjeżdżał w sprawach służbowych na Zachód.
- Co dalej?
- Dalej były przesłuchania już tu, w Warszawie. Okazało się, że podczas któregoś wyjazdu został zwerbowany do siatki Gehlena i zaszyfrowany pod efektownym pseudonimem „Pilot”.
- Na czym polegała jego funkcja?
- Otrzymywał mikrofilmy z atrakcyjnymi widoczkami naszego rodzimego krajobrazu i zdobiących go zabudowań. Domyślasz się, że nie chodziło tu o ruiny zamków średniowiecznych ani o reprezentacyjne domy wczasowe.
- W jaki sposób je przewoził?
- Wszystko załatwiały te wyrzucane przez okno składane poduszki. Pilot otrzymywał od kogoś poduszkę-podpórkę, umieszczał w niej mikrofilmy, wkładał ją do walizki i zajmował swój przedział w slipingu. Dowcip polegał na tym, że podpórka wykonana była z materiału używanego do tapicerki slipingu. Tego materiału w zasadzie nie ma w sprzedaży. Ktoś go zdobywał w bliżej nie ustalony tymczasem sposób. W pobliżu granicy, korzystając z mroku, w upatrzonym z góry miejscu Pilot wyrzucał kolejową podpórkę do rzeki, a wyjmował z walizki swoją. Wkrótce następowała rewizja celna,” a po odprawie i przekroczeniu granicy Pilot wyciągał ze swojej podpórki mikrofilmy, przekładał je do kieszeni i rozprutą podpórkę starannie zaszywał. Po przyjeździe na miejsce przekazywał, komu trzeba, mikrofilmy. W ten nieskomplikowany sposób szpiegowski materiał opuszczał Polskę.
Kania potarł palcem czoło.
- Całkiem nieźle pomyślane. Czy ustaliliście, kto wykonywał poduszki i mikrofilmy?
- Wiemy sporo, ale jeszcze nie wszystko. Pewne jest, że funkcje te spełniały dwie różne osoby. Jedną z nich już mamy w rękach. Tę, która robiła zdjęcia, sporządzała mikrofilmy i przekazywała je Pilotowi. Byliśmy na jej tropie, lecz przypadek ponownie przyspieszył ujęcie tego ptaszka. Wyobraź sobie, że tym razem przysłużyła nam się pijacka rozróbka.
- Tu w Warszawie?
- Nie, w Katowicach. Kilku pijaków przyczepiło się do przechodnia twierdząc, że fotograficzny aparat, który miał przewieszony przez ramię, do nich należy. Zaczęła się szarpanina, podszedł milicjant, zrobiło się zbiegowisko. Wówczas korzystając z zamieszania właściciel aparatu usiłował czmychnąć, co wydało się milicjantowi dziwne i podejrzane. Zatrzymał faceta i odprowadził na komisariat. W aparacie nie było założonej kliszy, na wszelki wypadek zrewidowano jegomościa i znaleziono przy nim mikroaparat fotograficzny umieszczony w zapalniczce do papierosów. Po kilku godzinach wyświetlono błonę. Materiał okazał się zbyt obciążający, żeby zatrzymany osobnik mógł się wypierać. Podczas dochodzenia „Fotograf” sypnął odbiorcę mikrofilmów. Był to właśnie mój Pilot!
- Znali się osobiście? - zainteresował się Kania.
- Nie. Fotograf wiedział, że istnieje ktoś zaszyfrowany jako Pilot i że on przewozi materiały za granicę, lecz nie kontaktował się z nim bezpośrednio. Łączniczką między nimi była kobieta. Tę znał jedynie z widzenia. W ustalonych terminach po rozmowach telefonicznych przejmowała mikrofilmy.
- Po czym doręczała je Pilotowi?
- Nie, byłoby to za proste. Pilot po uprzednim telefonicznym powiadomieniu go przez kogoś, kogo ten nie znał, a kto również zaszyfrowany był pseudonimem, otrzymywał listem poleconym kopertę z kwitem na odbiór paczki oddanej na dworcu kolejowym do przechowalni. W paczce znajdowała się owa podpórka pasująca do wyposażenia slipingu, a wewnątrz niej mikrofilmy.
- Więc brakuje ci jednego ogniwa - tej kobiety. Sądzisz, że to ona wyrabiała podpórki slipingowe i umieszr czała w nich mikrofilmy?
- Raczej nie. Prawdopodobnie za nią kryje się ktoś jeszcze.
- Twój Fotograf nic bliższego o niej nie może powiedzieć?
- Nie. I myślę, że tym razem nie kłamie. Mam już jednak pewien ślad.
- Jaki?
- Dopomógł mi w tym Pilot. Mięknie jak wosk, w jakiś sposób chciałby pomniejszyć swoje winy. W sytuacji, w jakiej się znalazł, usiłuje zasłużyć sobie na nasze względy.
- Normalne. I co?
- Któregoś dnia Pilot był na dworcu kolejowym. Odprowadzał do Krakowa swoją krewną, odbierał z przechowalni jej walizkę. W tym momencie zauważył dziewczynę, która oddawała na przechowanie paczkę. Od razu poznał charakterystyczne opakowanie, które zawsze było takie samo. Brązowy sztywny papier, zamiast sznurka umocowany samoklejącą taśmą celofanową. Następnego dnia otrzymał telefoniczne zawiadomienie, że otrzyma list, a następnie nadeszła koperta z kwitem na odbiór tej paczki. Dziewczynę widział potem Pilot dwukrotnie w kawiarni Hotelu Europejskiego.
- Wykorzystałeś już tę informację?
- Oczywiście. Codziennie wieczorem Pilot przywożony jest do Europejskiej. Tam w towarzystwie naszej osoby obserwuje wszystkie piękności odwiedzające ten wytworny przybytek. Żeby nie było niespodzianek, poleciłem Pilota odpowiednio ucharakteryzować. Mam wrażenie, że najbliższa rodzina nie poznałaby go, gdyby zasiadł z nimi przy stole.
- Prawdopodobnie Nowiński go upiększa?
- Tak.
- To mistrz. Kiedyś gdy musiałem zmienić tożsamość, tak przemodelował moje szlachetne oblicze, że rozmawiałem tu z ludźmi i nikt mnie nie poznał. A kogo dałeś do towarzystwa Pilotowi?
- Porucznik Gajewską.
- Słusznie, ona ma dobre rozeznanie wśród tamtejszej klienteli. Ile dni już tam dyżurują?
- Pięć. Gajewska twierdzi, że Pilot nas zrujnuje. Opycha się tortami, żąda koniaku. Tłumaczy, że bez alkoholu ma przytępiony refleks.
- Wie, co robi - zaśmiał się Kania. - Jeżeli nawet uda mu się wyjść z całej sprawy obronną ręką, w co wątpię, to i tak na długo pożegna się z różnymi frykasami. Ciekawe, czym on tłumaczy fakt, że związał się z takim trefnym towarzystwem?
- Stała piosenka. Że uległ namowom sądząc, że będą to informacje bez znaczenia; że będzie to jednorazowe i odskoczy od tego zarobiwszy nie najgorzej, a w sumie okazało się, że wypłata nie ta, na jaką liczył, że mają go w ręku, że nie miał odwagi oderwać się od tego, bo mu grozili.
Kania wstał, przeszedł się po pokoju.
- Ciekaw jestem dalszego ciągu tej afery, kto tu jeszcze wypłynie na powierzchnię. Gdyby się sprawa rozkręciła, gorąco się polecam. Chętnie znów bym z tobą popracował.
Wojnar dopił kawę.
- Cenię gotowość i przyjmuję do wiadomości. A co u ciebie na warsztacie? - wskazał leżącą na biurku Kani teczkę z aktami.
- Rzecz nie takiego kalibru jak twoja. Właściwie sprawa jest zakończona. Przyłoży się kilka pieczątek i pójdzie na półkę. Wątpię, żeby jeszcze wiele doszło do tego.
- Coś poplątanego?
- Jak ci to powiedzieć... samobójstwo jak wiele innych. Różni się od szablonu jedynie pomysłem rozstania się z tym padołem. Sposób raczej nietypowy.
- Mianowicie?
- Denat rozsadził sobie głowę ładunkiem wybuchowym. Włożył go do ust.
Wojnar zastanowił się.
- Istotnie wypadek raczej rzadki, ale nie odosobniony. Niejeden już samobójca wybrał taki rodzaj śmierci. Chociażby Hemingway: włożył lufę dubeltówki do ust... A ten co za jeden? - Wojnar sięgnął po teczkę leżącą na biurku Kani.
- Dosyć trudno go zaszufladkować. Po powstaniu był u Niemców w obozie, wyzwolony przez Amerykanów, długo nie wracał do kraju, potem zajmował się tym i owym, raczej w sektorze inicjatywy prywatnej, ostatnio filatelistyką. Samobójstwo popełnił w lesie. W domu pozostawił list do siostry mieszkającej piętro wyżej. Napisał, że zmęczyło go borykanie się z życiem, że nie widzi żadnego celu przed sobą, że uwikłał się w jakieś sprawy, z których nie ma wyjścia. Słowem typowy list neurastenika. Na zakończenie prosił siostrę, żeby przebaczyła mu ten krok, i wyraził nadzieję, że nie będzie miała kłopotu z jego pogrzebem.
- Jak to należy rozumieć?
- Prawdopodobnie sądził, że nie znajdą jego ciała w tym gąszczu.
Wojnar przerzucał kartki sprawy.
- Niestary człowiek... - zauważył. - Mężczyzna w sile wieku... W kieszeni znaleziono papiery na nazwisko Zdzisława Bryzy... Mieszkał sam na ulicy Krasińskiego. Aha, a to protokół z akt medycyny sądowej. Głowa rozsadzona ładunkiem wybuchowym, brak obu dłoni, prawdopodobnie przytrzymywał ładunek... została tylko skroń i strzępy skóry, to jasne... A tu masz zeznania gajowego. Wpierw znalazł porzuconą w głębi lasu Syrenkę, a potem natrafił na zwłoki.
Wojnar zamknął teczkę, chwilę zastanawiał się.
- Wydaje mi się - spojrzał na Kanię - że samo znużenie życiem rzadko doprowadza do takiego desperackiego kroku. Ważniejszą, a chyba decydującą rolę odegrały tu motywy, które denat określił jako „uwikłanie się” w sprawy, z których nie widział wyjścia.
- Dla neurastenika wszystko staje się problemem bez wyjścia. Nieudany romans z kobietą, chybiona transakcja, dziesiątki spraw, z którymi stykamy się codziennie. - Kania podszedł do lustra nad umywalnią i oburącz starannie przygładził włosy. - Chyba już na dziś koniec? - zwrócił się do Wojnara.
- Ano tak. Co porabiasz wieczorem, spotykasz się z Aliną?
Kania z wyrazem zakłopotania poprawił krawat.
- Nie... a w ogóle...
- Pogniewaliście się?
- To jest liczba mnoga. Ty wiesz, że nie jestem skory do spięć... W każdym razie nie z nią.
- O co znów poszło?
- Zawsze coś z tą muzyką. Co ja na to poradzę, że nie mam słuchu, że te wszystkie koncerty, na które muszę z nią chodzić, to dla mnie szumy i szmery. A ona tym żyje... Wczoraj zdrzemnąłem się na koncercie w filharmonii. Powiedziała, że mam drewnianą duszę, że kompromituję ją... Że nie mam pojęcia, kto napisał koncert, kto dyrygował... W sumie więc dziś nie spotykamy się...
- Wobec tego, stary, wstąp do mnie wieczorkiem. Pogadamy sobie.
Kania ucieszył się.
- Świetnie, przyniosę wermut.
- No to cześć. Czekam.
- Była godzina wieczornego zmierzchu, lecz jeszcze nie zapalono ulicznych latarni. Kawiarnia Hotelu Europejskiego wypełniała się stałą klientelą. Początkowo zajmowano miejsca w „ogródku”, odgrodzonym od ulicy skrzynkami pełnymi barwnych kwiatów. Nad kilkudziesięcioma stolikami opiekuńczo chyliła się zielona w ciemne pasy markiza. Tu, wśród modnie ubranej publiczności, jak w lunatycznym transie snuły się urodziwe kelnerki. Nawiązanie z nimi kontaktu było równie trudne jak z mieszkańcami innej planety. Jedynie suty napiwek pozostawiony na tacy mógł na chwilę wyrwać je z ostentacyjnej obojętności.
Z zewnątrz wciąż napływali stali bywalcy. Właściciele pawilonów handlowych na Marszałkowskiej, sklepów na Chmielnej, śniadzi urzędnicy ambasad Ameryki Południowej i Afryki, właścicielki ekskluzywnych salonów kosmetycznych i pracowni sukien. Wchodzili, rozglądając się za wolnym stolikiem, panowie, o których wtajemniczeni wiedzieli, że można u nich wymienić lub nabyć każdą walutę świata, kupić zagraniczny luksusowy samochód, zaopatrzyć się w brakujące prywatnym warsztatom reglamentowane - surowce. Tymczasem na zewnątrz w świetle zapalających się latarń na płyty chodnika coraz ciaśniej wciskały się barwne, połyskujące lakierem luksusowe maszyny rodzimych krezusów i cudzoziemców: Oldmobile, Hilmany, Fiaty, Porsche, BMW i Mercedesy - zwycięzcy międzynarodowych rajdów Safari, Monte Carlo, Meksyku. Pod lakierem wymyślnych karoserii drzemały setki koni mechanicznych gotowych za naciśnięciem startem do zmagań z przestrzenią. Na sam ich widok tłoczący się tu długowłosi chłopcy i szukające kontaktu z właścicielami samochodów dziewczęta wpadali w stan euforii.
Porucznik Gajewska w towarzystwie Pilota zajęła stolik w pobliżu wejścia na salę. Stąd, mając po lewej ręce szerokie drzwi prowadzące do „ogródka”, mogła obserwować każdą wchodzącą do lokalu osobę.
- Proszę coś zamówić - zwróciła się do rozglądającego się po sali Pilota. - Tylko uprzedzam, bez zagranicznych koniaków. Ostatnio się pan zupełnie rozpuścił, a ja nie mam zamiaru szastać pieniędzmi.
Pilot przeciągnął dłonią po włosach, które od kilku dni całkowicie zmieniły swą barwę, i z zakłopotaniem rozłożył dłonie.
- Widzi pani, tu się zbierają kosztowne kobiety i nadziani pieniędzmi mężczyźni. Siedząc z tak uroczą kobietą jak pani, nie mogę zachowywać się poniżej tutejszego poziomu. I pani byłoby przykro, gdybyśmy musieli poprzestać na herbacie, i mnie. Chcąc nie chcąc muszę stwarzać pani odpowiednią oprawę.
- Czuję, że niedługo z mojego powodu będzie się pan uważał za męczennika. Proszę zamówić koniak, ale krajowy.
- To będzie winiak, nie koniak.
- Nie szkodzi. Rozejrzał się pan już po sali?
- Tak, ale jeszcze jej nie widzę.
- A może pan w ogóle wszystko zmyślił? Z tą dziewczyną i kawiarnią? Taka efektowna bajka, żeby codziennie móc tu przychodzić? Pilot zapalił papierosa.
- Wie pani, to byłby całkiem niezły pomysł. Niewątpliwie lepiej siedzieć tu z panią niż samemu za kratkami.. Ale ta dziewczyna nie jest fikcją, wytworem mojej wyobraźni.
- Pozna ją pan?
- Oczywiście. Trudniej jej byłoby mnie poznać, gdyby mnie znała. - Pilot musnął palcami wąsiki i przyprawione baczki. - Czy nie uważa pani - pochylił się ku Gajewskiej - że w takim wydaniu wyglądam zabójczo?... Muszę też powiedzieć, że w tej zwiewnej kreacji i pani zmieniła się dość zasadniczo.
- Zwalniam pana od prawienia mi komplementów. Jestem na służbie, a pan ma patrzeć nie na mnie, lecz na wchodzących.
Mieszając łyżeczką kawę, dyskretnie rozglądała się po sali. Myślała o tym, jak wiele siedzących tu osób ogarnęłoby uczucie niepokoju, gdyby wiedziały, że ta pozornie nikim nie interesująca się kobieta zna ich życiorysy, starannie markowane konflikty z prokuraturą i urzędem skarbowym, z grubsza może nawet określić wysokość rocznych dokonywanych przez nich obrotów.
Przez salę wystudiowanym krokiem przeszły dwie słynące z urody modelki. Towarzyszyło im trzech panów o oliwkowej cerze, właścicieli zaparkowanych przed kawiarnią krążowników szos. Doszli do końca sali, zniknęli w szeroko otwartych drzwiach prowadzących do „ogródka”. Dostrzegła poruszenie wśród dziewcząt zajmujących kilka najbliższych stolików. Spojrzała w tym samym co i one kierunku. W pobliżu stał długowłosy reżyser filmowy w towarzystwie swych operatorów i asystentów. Zapewne wiele dałyby za to, żeby ten książę ekranu przez moment zwrócił na nie uwagę i zaproponował zrobienie kilku próbnych fotosów. Rozsiewając zapach kosztownych perfum, przeszła obok tęga, utleniona blondynka, właścicielka najlepiej prosperującej w Warszawie wytwórni luksusowych torebek damskich.
Gajewska ponownie spojrzała ku drzwiom. Tkwiąc w ich obramowaniu jak w ramce, obserwowało salę trzech panów, pogrążonych w filozoficznej zadumie trzech magików od lewych interesów, którzy pozornie mało ważną dla ogółu informację - o zmianie kursu waluty, stawki celnej lub projektowanym rzuceniu na rynek przez przemysł partii wybrakowanych towarów - potrafią błyskawicznie wykorzystać i zamienić w szeleszczące banknoty.
Odezwał się stojący między filarami fortepian. Dyskretna muzyka nieco przytłumiła prowadzone rozmowy, nie wzbudzając na ogół zainteresowania. Jedni traktowali ją jako element niezbędny w pierwszorzędnych lokalach, dla innych była zbyteczną pbrcją decybeli rozpraszających uwagę przy omawianiu finansowych transakcji.
Usłyszała ściszony głos Pilota:
- Ma pani szczęście, przyszła. Amen z moimi koniakami.
- Która? - spytała nie rozglądając się.
- Za pani plecami przy filarze zatrzymały się trzy panie. Ta, o którą chodzi, stoi po prawej stronie brunetki ubranej w czerwoną suknię.
Wyjęła z torebki lusterko, przejrzała się, uchwyciła w nie odbicie stojących za nią dziewcząt.
- Sukienka nie czerwona, tylko bordo - poprawiła go. - Proszę nie zwracać na nie uwagi. - Zastanawiała się teraz, kim jest drobna, sympatycznie wyglądająca dziewczyna. Widziała ją po raz pierwszy, z pewnością nie należy do grona tutejszych stałych bywalczyń.
Dziewczyna przeszła w głąb sali, zajęła zwalniający się stolik, przejrzała się w lusterku, poprawiła krótkie blond włosy.
- Pan tu zostanie - zwróciła się Gajewska do Pilota - ja przejdę do jej stolika.. Za chwilę podejdzie do pana mężczyzna i zajmie moje miejsce. Siadając powie: „Upalny wieczór”. W odpowiednim czasie wyjdzie pan w jego towarzystwie. Proszę zachowywać się rozsądnie.
Pilot uniósł brwi.
- Chyba nie może pani na mnie narzekać? Zachowuję się bezbłędnie. Mam nadzieję, że zostanie to zaliczone na dobro mojego rachunku.
- Nie wiem, w jakim stopniu, ale z pewnością będzie to wzięte pod uwagę.
Szła już wąskim przejściem w kierunku połyskującej marmurem ściany. Tu w końcu sali siedziała rozpoznana dziewczyna. Gajewska zatrzymała się przy jej stoliku.
- Proszę wybaczyć - powiedziała ściszonym głosem - na chwilę przysiądę się do pani. Muszę z panią porozmawiać w ważnej dla nas obu sprawie.
Dziewczyna utkwiła w niej zdziwione spojrzenie.
- Proszę, o co chodzi?
Porucznik Gajewska wyjęła z metalowej oprawki serwetkę, dyskretnie włożyła w nią swoją legitymację.
- Na początek przedstawię się. Jestem ze służby śledczej MO. Tu jest moja legitymacja. Jeżeli sobie pani życzy, proszę do niej zajrzeć.
Dziewczyna przyglądała się jej rozszerzonymi oczami.
- Przepraszam, ale o co chodzi? - powtórzyła pytanie.
- Zaraz wyjaśnię - pochyliła się do niej Gajewska. - Otóż w gronie pani znajomych znaleźli się ludzie, którzy ostatnio na skutek swojego postępowania niezbyt dobrze są u nas notowani. Ale proszę się nie przejmować, takie rzeczy zdarzają się w najlepszej rodzinie. Sprawa jest jednak bardzo pilna. Tym się tłumaczy fakt, że zmuszona byłam panią tutaj odnaleźć. Oczywiście nie w tej chwili będziemy o tym rozmawiały i nie w tym miejscu. Pani mieszka sama? To dobrze. Ulica, numer domu? To przyjemna dzielnica, dużo zieleni. Teraz zrobimy tak. Ja na chwilę odejdę do telefonu, potem wrócę i razem wyjdziemy. Uprzedzam, niech pannie oddala się od stolika. Jesteśmy obserwowane i w szatni zatrzymano by panią. Byłoby to zbyteczne i nieprzyjemne komplikowanie sprawy.
Na stole stała do połowy opróżniona butelka wermutu, kieliszki, filiżanki po kawie. Wojnar leżący na tapczanie z rękoma założonymi pod głowę, bezskutecznie usiłował się zdrzemnąć. Dał wreszcie temu spokój, spojrzał na Kanię, który, zagłębiony w fotelu, kartkował ilustrowany magazyn filmowy.
- Może jesteś głodny? - zapytał go. - Mam doskonałe parówki.
Kania zaprzeczył ruchem głowy.
- Broń Boże, wczoraj Alina zmusiła mnie, żebym się zważył. Równa osiemdziesiątka. Mam pościć.
- Hmm...
- No właśnie.
- Nie o wagę mi chodzi - wyjaśnił Wojnar. - Często ona cię tak...
- Raz na tydzień.
- Pochodziłbyś na judo.
- Pomyślę o tym. A ty chodzisz?
- Raz w tygodniu.
Kania odłożył na bok pismo.
- Wiesz - zwrócił się do Wojnara - stale mi przychodzi na myśl ten mój Bryza. Staram się pojąć, co popycha człowieka do działania, kiedy decyduje się przekroczyć barierę życia. Kiedy decyduje się na ten straszliwy krok... Czy dowodzi to braku wyobraźni, czy też szaleńczej odwagi?...
Wojnar zastanawiał się chwilę.
- Myślę, że tu nie należy uogólniać. Możliwy jest zarówno jeden wariant, jak i drugi. Brak wyobraźni i szaleńcza odwaga. A prawdopodobnie istnieje jeszcze i trzeci, kiedy motorem działania jest błyskawiczny desperacki odruch. Wielokrotnie przecież zdarzało się tak w czasie okupacji. Na przykład podczas przesłuchania w gestapo. Dosyć było na to przykładów.
Zadzwonił telefon, Wojnar sięgnął po słuchawkę.
- Mówi porucznik Gajewska - usłyszał przytłumiony glos. - Dzwonię z Europejskiego, jestem tu z Pilotem. Nareszcie ją mamy. Słyszy mnie pan, kapitanie? Dokąd przyjechać, do komendy?
- Jeżeli ta kobieta mieszka sama, to raczej nie - usłyszał Kania odpowiedź Wojnara. - Dobrze. Proszę o jej adres. Tak, tak, numer domu? Dziękuję. Możecie już z nią jechać. Najpóźniej za dwadzieścia minut tam będę.
- Co się stało?
- Dzwoniła Gajewska. Mamy wreszcie kolejne brakujące nam ogniwo.
- Dziewczynę, która otrzymywała mikrofilmy i nadawała paczki Pilotowi?
- Tak, jadę, żeby się z nią zobaczyć.
- Możesz mnie wziąć z sobą?
- Oczywiście. Zbieraj się, zaraz jedziemy.
Siedzieli w niewielkim, skromnie urządzonym pokoju, typowej warszawskiej kawalerce. Młoda dziewczyna o krótko podstrzyżonych blond włosach i ciemnych wyrazistych oczach, Wojnar, Kania i porucznik Gajewska. Wojnar zapisywał już drugą stronę w swoim notesie. Podkreślił nazwisko i imię dziewczyny: Krystyna Turowska - i odwrócił kartkę.
- Więc twierdzi pani - zwrócił się do niej - że za każdym razem otrzymywała pani pakiecik od nieznajomego; jak pani utrzymuje, nie zna pani jego nazwiska, nazwijmy go „Nadawcą”. Doręczał je pani w Ogrodzie Saskim obok fontanny?
- Tak, tak było.
- W jaki sposób poznał panią, kiedy po raz pierwszy przyszedł z pakiecikiem?
- Było umówione, że mam trzymać trzy goździki.
- Nie prowadziła pani z nimi żadnych rozmów?
- Żadnych. Podchodził, doręczał i oddalał się.
- Z czyjego polecenia to się odbywało? Dziewczyna nerwowym ruchem mięła w ręce chusteczkę.
- Nikt mi nic nie może polecać... z wyjątkiem godzin, kiedy jestem w pracy. Załatwiałam to kilka razy na prośbę mojego narzeczonego. Wyświadczyłam mu przysługę i nie widzę w tym nic złego... Nie rozumiem, czego panowie chcą ode mnie?
- Proszę się uspokoić. Na razie niczego pani nie zarzucamy. Musimy zebrać pewne dane, stąd tyle pytań. Proszę powiedzieć, co było dalej.
- Te pakieciki wielkości pudełka od papierosów oddawałam narzeczonemu.
- Potem zanosiła je pani do przechowalni dworca kolejowego?
- Tamte paczki były sporej wielkości i znacznie cięższe.
- Co dalej?
- Zwracałam kwit narzeczonemu i na tym się wszystko kończyło.
- Dla kogo były przeznaczone te paczki?
- Narzeczony mówił, że je odbierze. Często wyjeżdżał. On jest z tych wygodnickich... Myślę, że po prostu nie chciało mu się wozić na dworzec zbytecznych bagaży.
- Czy wiedziała pani, jaka jest zawartość pakietu otrzymywanego w Ogrodzie Saskim, i paczki, którą pani oddawała na przechowalnię - dworcową?
- Nie, nie mam pojęcia, co się w nich znajdowało. Nie wtrącam się do cudzych spraw.
- Czy mimo wszystko nie intrygowało pani, co to za sprawy, które załatwiane są w tak, powiedzmy, tajemniczy sposób?
Dziewczyna chwilę patrzyła w okno, potem przeniosła wzrok na kapitana.
- Raz czy dwa myślałam o tym, ale jeżeli Zdzisław sam mi nie mówił... On jest raczej skryty... należy do tych, których nazywa się inicjatywą prywatną. Oni zawsze mają jakieś kłopoty i dyskretne interesy do załatwienia... A w ogóle dlaczego panowie z nim nie porozmawiają? Co ja mam do tego?...
- Oczywiście, że z nim porozmawiamy - pospieszył zapewnić ją Wojnar. - Na razie pragniemy uzyskać od pani kilka informacji. To jest zrozumiałe, gdyż do pewnego stopnia, powiedzmy, pośrednio włączyła się pani w tę sprawę. Proszę teraz powiedzieć, czym pani narzeczony się zajmuje.
- Ostatnio filatelistyką. Myślałam - tu dziewczyna jakoś życzliwiej spojrzała na kapitana - że w tych pakiecikach, które mu doręczałam, znajdowały się znaczki pocztowe.
- Słyszałam, że ci, którzy zawodowo zajmują się filatelistyką, w różny sposób je otrzymują... Zdaje się, że nie wszystkie znaczki można normalną drogą zakupić i normalnie przesłać dalej... to znaczy za granicę. Bo to by się nie opłacało finansowo. Słyszałam, że są nieraz bardzo kosztowne... Nie dziwiłam się więc specjalnie temu wszystkiemu... Ale... - tu dziewczyna pytająco spojrzała na obecnych - nie jest to chyba jakieś poważne przestępstwo, za które Zdzisław mógłby mieć duże przykrości? Prawda?... A co do tych paczek, które zostawiałam w przechowalni - mówiła dalej - to zdawało mi się, że znajdują się w nich katalogi i klasery. Zdzisław zawsze miał ich u siebie sporą ilość. Najpierw je zamawiał, potem rozsyłał.
- No, nareszcie odprężyła się pani - uśmiechnął się Wojnar. - Prawdopodobnie trwałoby to znacznie dłużej, gdybyśmy zaprosili panią do nas do komendy. Jak pani widzi, rozmowa z nami nie jest dramatycznym przeżyciem. Miło tu bardzo u pani - rozejrzał się po pokoju - prawda, kolego? - zwrócił się do Kani, który w jakiś szczególny sposób przyglądał się dziewczynie. - No dobrze - ciągnął Wojnar dalej - jeszcze tylko kilka pytań. Jak często widywała się pani z narzeczonym?
- Jeżeli był w Warszawie, to co dzień lub co drugi. Przychodził po mnie, kiedy kończyłam pracę.
- Gdzie pani pracuje?
- Jestem manikiurzystką. Nasz zakład mieści się na Świętokrzyskiej.
Wojnar odwrócił kartkę w notesie.
- Kiedy ostatnio widziała pani narzeczonego?
- Kilkanaście dni temu.
- Z tego wynika, że nie ma go w Warszawie?
- Tak, wyjechał załatwiać jakieś sprawy do Krakowa i Zakopanego. Przypuszczam, że za kilka dni wróci.
- Miejmy nadzieję. A teraz dla porządku proszę nam podać personalia narzeczonego... imię i nazwisko.
- Zdzisław Bryza.
Wojnar i Kania wymienili spojrzenia.
- Zdzisław Bryza? - powtórzył Kania. Mieszka na ulicy Krasińskiego na Żoliborzu?
- Tak - potwierdziła dziewczyna. - To panowie znają jego adres?
Wojnar przez chwilę zwlekał z odpowiedzią.
- Widzi pani, w sytuacji, jaka się w tej chwili wytworzyła, niczego nie należy owijać w bawełnę. Otóż narzeczony pani, Zdzisław Bryza, związał się z ludźmi pracującymi dla siatki szpiegowskiej. W pakietach, które otrzymywała pani w Ogrodzie Saskim, a także w paczkach, oddawanych do przechowalni kolejowej, były mikrofilmy sporządzane dla obcego wywiadu... Obecnie na spotkanie z narzeczonym nie ma pani co liczyć... On nie wyjechał do Krakowa ani do Zakopanego... Popełnił samobójstwo... Zwłoki jego znaleziono w lesie pod Warszawą. Zostawił pożegnalny list do siostry. Motywował swój krok tym, że wplątano go w sprawy, z których nie widzi wyjścia. Teraz już wiemy, jakiego rodzaju były to sprawy... Mój kolega - tu kapitan wskazał Kanię - zajmował się tą aferą.
Dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Nie, nie, nie mogę uwierzyć w to, co pan mówi - odezwała się wreszcie. - Zdzisław miałby popełnić samobójstwo? Nie, niemożliwe - potrząsnęła głową. - Nie było sytuacji, która mogłaby go doprowadzić do tego. To jest twardy człowiek. To podłe, co panowie ze mną robicie. Celowo stwarzacie wokół mnie makabryczną sytuację. Ale w jakim celu? Przysięgam, że powiedziałam wszystko, co wiem. Proszę się nade mną nie znęcać... Proszę wreszcie powiedzieć prawdę...
Wojnar zamknął notes.
- Niesłusznie nas pani podejrzewa. Nie mamy zwyczaju stosować tego rodzaju chwytów. Rozumiem pani sytuację i wiem, że jest to ciężkie przeżycie. Może jeszcze pani pocieszać się tym, że sama nie uwikłała się w tę aferę. Gdyby wszystko potrwało dłużej, niewątpliwie na tym by się skończyło.
- Nie do wiary! Jak mogło dojść do tego?... Czy panowie byli u Zdzisława w mieszkaniu? - spojrzała na Kanię.
- Tak. Siłą rzeczy musieliśmy się tam znaleźć. Szukaliśmy... rozumie pani... jakichś dodatkowych motywów desperackiego kroku. Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy o powiązaniu tego człowieka z wywiadem...
- Wspomnieli panowie o liście... Czy był tylko jeden, do siostry?
- Tylko jeden. Pamiętam jego treść - powiedział Kania. - Mogę go pani powtórzyć z pamięci.
Słuchała w skupieniu, mięła w ręce chusteczkę.
- W przeddzień wyjazdu - odezwała się ponownie - pożyczył ode mnie wszystkie moje oszczędności... około dwudziestu tysięcy. Mówił, ze na krótko, że potrzebne są dc interesu... Pieniądze zwykle trzymał w inkrustowanym pudełku. W szafie z podwójnym dnem znajdowała się skrytka, tam je trzymał.
- Znaleźliśmy to pudełko - potwierdził Kania. - Niestety nie było w nim pieniędzy. Jedynie w szufladzie biurka leżało kilkanaście złotych. To wszystko jest stwierdzone protokolarnie i komisyjnie.
Dziewczyna wydawała się już zupełnie opanowana. - Czy mnie coś grozi w związku z tą sprawą? - zwróciła się do Wojnara.
- Niewątpliwie będzie pani jeszcze przesłuchiwana. Nie sądzę, żeby poza tym groziły pani jakieś przykrości. Proszę jednak aż do odwołania nie oddalać się z Warszawy. Gdyby pani coś się przypomniało, należy skontaktować się z nami. Tu jest mój adres i telefon - zostawił jej wyrwaną z bloczka kartkę. - Teraz już panią pożegnamy I jeszcze jedno: proszę nikomu nie mówić o naszej rozmowie.
Schodzili w milczeniu. Na półpiętrze porucznik zatrzymał się.
- No, popatrz - zwrócił się do przyjaciela. - Kto by się spodziewał, że sprawa mojego Bryzy połączył się z twoją. Coś niebywałego!
- Tak, to naprawdę niespodzianka.
- Co myślisz o tej małej?
- Asem wywiadu ona nie jest. Sądzę, że nawet nie pionkiem. Po prostu spryciarz wykorzystywał zadurzoną w nim dziewczynę, na wszelki wypadek w nic ją nie wtajemniczając. Też system.
- Szkoda, że nie znam pana narzeczonej.
- zwróciła się Gajewska do Kani. - Naskarżyłaby mi na pana. Oczu pan z tej „małej” nie spuszczał.
Porucznik zmieszał się.
- No, wie pani. To służbowo. W czasie dochodzenia bardzo dużo można wyczytać z twarzy osoby posądzonej...
- Hm... - uśmiechnęła się Gajewska. - Słowem sondaż psychologiczny. Nawet przyjemne zajęcie, zwłaszcza jeśli osoba inwigilowana ma niewiele ponad dwadzieścia lat i takie warunki zewnętrzne. Jaką receptę pan jej przepisze, kapitanie? - spytała Wojnara.
- Na razie nie będziemy jej peszyli i zakłócali spokoju, niech przyjdzie do siebie. Proszę jednak na okres dziesięciu dni roztoczyć nad nią nadzór.
- Będzie wykonane. To ja już chyba odmelduję się? Jutro zgłoszę się u kapitana.. Do widzenia.
Znaleźli się na ulicy. Kania spojrzał w ślad za oddalającą się Gajewską.
- Babki zawsze stają się złośliwe, jeśli w ich obecności spojrzeć na kobietę, która przewyższa je urodą. No, mniejsza z tym. A wracając do sprawy, jutro wyjmuję moją teczkę z szafy i łączę z twoimi aktami. Nie sądzone jej było tam butwieć.
Wojnar skinął głową.
- Zdaje mi się, że całość nieprędko się tam znajdzie.
- Tak sądzisz? Co właściwie może jeszcze dojść? Niewątpliwie są zleceniodawcy całej imprezy, lecz ci panowie zwykle pozostają nieuchwytni i do końca bezpieczni. Nie wychylają xnosa poza Bonn lub Berlin.
Szli dalej w milczeniu. Zrównali się z pnącym się ku górze masywem Pałacu Kultury i Nauki. W pobliżu jaśniały światłami giganty - domy towarowe Ściany Wschodniej. Tu, gubiąc swe odbicia w lustrzanych wystawach, nie kończącym się sznurem mknęły samochody. Gdzieś w oddali na skrzyżowaniach rozlegały się nerwowe gwizdki regulujących ruch milicjantów.
Zatrzymali się na chwilę przed basenem fontanny. Od tryskających w górę strumieni szła z wiatrem orzeźwiająca mgiełka wodnych drobin. Wojnar usiadł na obramowaniu basenu.
- Wiesz - zwrócił się do Kani - szukam uzasadnienia tego, co ci powiedziałem: że nasza sprawa jeszcze nabierze rumieńców. Coś tu nie jest jasne... Jakaś fałszywa nuta brzmi w końcowym akordzie tego Bryzy.
Kania wydął usta.
- Ciekawe. Bo dla mnie przeciwnie, teraz wszystko staje się jasne. Pamiętasz, że snułem rozważania na jego temat. Zastanawiałem się, co przeżył w ostatniej chwili, i jakie były powody, które ten krok spowodowały. Nie umiałem na to znaleźć odpowiedzi. A teraz, dzięki powiązaniu go z twoją sprawą, wszystko się zmienia. Bryza był prawdopodobnie nie mniej ważną osobą w siatce niż twój Pilot. Możliwe nawet, że najważniejszą. Oczywiście poza tym kimś, kto stale siedzi za granicą. Wydaje mi się, że organizacja siatki była tak pomyślana, że ani nasz Fotograf, ani Pilot nie znali Bryzy osobiście. Kontakty odbywały się drogą telefoniczną na hasła. Co się dzieje dalej? Bryza jest czujny, trzyma rękę na pulsie przekazów dokonywanych za granicę. Najpierw dowiaduje się o aresztowaniu Fotografa, zaczyna się denerwować. Bo nie uwierzę, żeby facet, który przeszedł powstanie, obozy, szwendał się za granicą, miał nerwy w porządku. Wkrótce dowiaduje się o drugiej wpadce, aresztowaniu Pilota. Teraz zdaje sobie sprawę, że mimo precyzji działania siatki i mimo jego osobistych umiejętności, może z pewnym opóźnieniem, ale po nitce do kłębka dobierzemy się i do niego. Jest jeszcze dziewczyna, która właściwie nic nie wie, ale jednak to, co powie, w jakiś sposób zdekonspiruje go. I tu zapewne Bryza załamał się. Wiedział, że grozi mu stryczek. Nie znajduje wyjścia z sytuacji, woli sam z sobą skończyć. Wiesz dobrze, że nie pierwszy to wypadek, kiedy osaczony szpieg popełnia samobójstwo. Woli to niż sprawę, widowisko i oczekiwanie na wyrok, który z góry wiadomo, jaki będzie. Unika się też wówczas końcowej procedury, kroczenia w asyście pod pętlę, nie jest to chyba najprzyjemniejsze przeżycie... Mając tę całą wizję przed oczami, nasz Bryza zdecydował się na to, co zrobił. Uniknął tego wszystkiego, o czym mówiłem, i nie ujawnił w śledztwie mocodawców. A ze w ten, nie inny sposób z sobą skończył?... To już zależy od predyspozycji psychicznej danego osobnika.
Wojnar słuchał uważnie, przytakiwał ruchem głowy.
- Wszystko wyglądałoby bardzo prawdopodobnie, gdyby nie pewien szczegół, który mnie zastanawia.
- Jaki szczegół?
- Powiem ci trochę później. Muszę to dokładniej przemyśleć. A na razie taki mam plan. Sprawę jeszcze raz przejrzymy od początku. Jutro zawieziesz mnie na miejsce, gdzie znaleziono zwłoki Bryzy. Chciałbym też wstąpić do jego mieszkania. Jest przecież opieczętowane? To dobrze, weź z sobą klucze. Aha, z twojego protokołu wynika, że zwłoki znalazł gajowy, trzeba będzie z nim porozmawiać.
- W porządku, z tym nie będzie trudności. Wątpię jednak, żeby to wniosło do sprawy coś nowego.
Las tu był bujny, rozrośnięty, ziemię pokrywał mech, z którego wyrastały kępy wysokiej paproci. Kania ułamał gałązkę jarzębiny i opędzał się od natrętnych komarów. W pobliżu stał Wojnar przysłuchując się temu, co mówił siwowłosy, nieco przygarbiony gajowy.
- Szedłem drogą przez las, wracałem z obchodu, przed południem to było. Niedaleko stąd dostrzegłem ślady kół skręcające z drogi do lasu. Pomyślałem wtedy, że trzeba sprawdzić, kto i dokąd pojechał. Zdarzyło się już, że jakiś samochodziarz zaszyje się z kumplami w głąb lasu, zostawią tam po libacji butelki i niedopałki, a czasem i nie dogaszone ognisko. Poszedłem więc po śladach, widocznych na trawie, i po jakichś 300 metrach natrafiłem na Syrenkę. Nikogo w niej nie było. Zacząłem więc krążyć dookoła. Myślę, gdzie są ci ludzie? Na grzyby poszli czy co? Wtedy mój pies - gajowy wskazał na czochrającego się kundla - zaszczekał. Pomyślałem, że gdzieś dostrzegł tych łazików. I tu właśnie, w tych paprociach koło jałowca, natrafiłem na tego nieszczęśnika.
Kania przysłuchiwał się opowiadaniu, które znał, i rozglądał się dookoła. W odległości około trzydziestu metrów dostrzegł konar potężnego dębu. Gwizdnął na psa, na co kundel ostentacyjnie nie zareagował, więc sam ruszył w kierunku drzewa. U nasady kilkusetletniego olbrzyma zauważył do głębokości pół metra rozkopaną ziemię. Tuż obok w trawie leżał porzucony saperski szpadelek. Przywołał Wojnara i gajowego, obejrzeli dokładnie rozkopane miejsce. W rozrzuconym dookoła piasku dostrzegli ślady, dwie równoległe bruzdy, już nieco rozmyte od deszczu. Prowadziły w kierunku miejsca, gdzie znaleziono zwłoki.
- To dziwne - odezwał się Wojnar. - Można by przypuszczać, że zwłoki miały być zakopane. Ale przez kogo! I dlaczego tego nie zrobiono?
- Czyżby przygodny samarytanin chciał podjąć się tej ostatniej przysługi, a potem się rozmyślił? - uśmiechnął się Kania. - Sądzę jednak, że rozkopane miejsce nie ma żadnego związku z tym, co tu zaszło. Samobójca sam sobie dołu by nie kopał. Zresztą znaleziono by go wówczas pod dębem, a nie dwadzieścia metrów dalej, w paprociach.
Gajowy uważnie przyglądał się rozkopanej ziemi.
- A może to jacyś młodzi podczas wycieczki chcieli kradzionych z poła ziemniaków upiec? Może bali się, że zajmie się poszycie, więc zrobili dołek i rozrzucili ziemię? Mógł ich też kto ze straży leśnej spłoszyć, więc dali temu spokój.
- A szpadelek? - odezwał się Kania.
W czasie tych rozważań Wojnar wykonał kilka zdjęć, starannie zawinął w chustkę rękojeść szpadelka i wręczył go Kani.
- Oddaj go do daktyloskopii, może jakiś ślad da się odtworzyć. A dołek mógł być wykopany na kilka dni przed tym wypadkiem.
- Susza jest, żar, a komarów tu macie do jasnej anielki - mruknął Kania wymachując nad głową gałązką.
- Niedaleko stąd są bagna, tam się to draństwo lęgnie, ale nas, tutejszych, mniej gryzą - uśmiechnął się gajowy. - A tę Syrenkę - zwrócił się do Wojnara - widział rano tutejszy pastuszek, jak skręcała z polnej drogi do lasu.
- Zna go pan? - zainteresował się Wojnar.
- Jasne, to mojego sąsiada chłopak.
- Chciałbym z nim porozmawiać. Gdzie go można znaleźć?
- Z tym nie będzie kłopotu. Zwykle jest z krowami na łączce pod lasem. Zaprowadzę tam panów.
Wrócili na leśną drogę, gdzie czekała na nich służbowa Wołga, Kania szepnął Wojnarowi:
- Nie szkoda na to czasu? Co z tego, że widział?
Tak jak gajowy przypuszczał, chłopca znaleźli na łączce pod lasem. Kiedy kapitan zapytał, skąd wie, że widział właśnie tę Syrenkę, którą znaleziono w lesie, odpowiedział, że była tego samego koloru.
- Kolor to jeszcze mało. Może zapamiętałeś numer?
- Cały nie, ale dwie cyfry na końcu pamiętam. - Dlaczego akurat te dwie?
- No bo te są najważniejsze. Najlepsze stopnie w szkole. Dwie piątki tam były na końcu.
- Zgadza się - potwierdził gajowy.
- Z którego miejsca widziałeś auto? - zapytał Kania.
- Stąd - wskazał chłopiec na drzewo. - Siedziałem na wierzbie, bo tam są gniazda. Od czasu do czasu zaglądam do nich. Stąd właśnie koło tej wierzby skręcili do lasu.
Wojnar ujął chłopca za ramię.
- Jak powiedziałeś?
- Stąd koło tej wierzby skręcili do lasu.
- Kto skręcił?
- Dwóch panów w aucie siedziało.
- Nie mylisz się?
- Nie mogłem się omylić. Obok mnie przejechali. Jeden był w marynarce, a drugi bez. Ten bez marynarki akurat zapałkę podsunął tamtemu do papierosa, a potem wyrzucił paczkę przez okno. Odszukałem ją, bo myślałem, że może papieros w niej został, ale pusta była. Na pudełku „Zefir” pisało.
Wojnar sięgnął do kieszeni.
- Palisz?
- Się wi.
- Masz tu na „Zefiry”. To bardzo ważne, coś nam powiedział.
W kilka minut potem Wołgą sunęła w kierunku Warszawy.
- Co powiesz na to wszystko? - zwrócił się Wojnar do Kani.
- Informacja chłopca jest zaskakująca. Gdyby nie pożegnalny list pozostawiony przez Bryzę, można by przypuszczać, że w lesie znaleziono nie samobójcę, lecz zamordowanego. - Tu Kania chwilę zastanawiał się. - Wiesz, wtedy i ten szpadelek mógłby mieć uzasadnienie. Ktoś mógł spłoszyć mordercę...
- Czy jesteś pewien, że list pisał Bryza? To jego charakter pisma?
- Z całą pewnością. W szufladzie biurka znalazłem notes z różnymi notatkami, porównaliśmy list z notatnikiem. To jest jego charakter pisma.
- W każdym bądź razie nie ulega wątpliwości, że autem dwie żywe osoby wjechały do lasu. Jedna tam została na zawsze, druga wróciła.
Kania potarł palcami czoło.
- Do licha... Przecież niemożliwy jest taki wariant, żeby zmuszono Bryzę do napisania pożegnalnego listu, żeby go w biały dzień bez jego sprzeciwu zawieziono do lasu i tam ukatrupiono.
- Masz rację. To niemożliwe.
- A może... może było tak, że Bryza jechał do lasu, żeby tam ze sobą skończyć. Po drodze ktoś prosił, żeby go podwieźć. Wjechali razem do lasu, potem ten osobnik wysiadł na krzyżówce i poszedł dalej pieszo. Tam w pobliżu jest jakieś osiedle. A Bryza ruszył swoją drogą... no i skończył ze sobą tak, jak postanowił. Ja mimo wszystkich nowych informacji uważam, że znaleziono tam samobójcę.
Wojnar słuchał, bębnił palcami w poręcz oparcia. Porucznik raz i drugi zerknął na niego, wreszcie odezwał się:
- Widzę, że masz wątpliwości. Mówiłeś, że w końcowym „akordzie” Bryzy brzmi jakaś fałszywa nuta, że to jeszcze przemyślisz. Obiecałeś mi to wyjaśnić. O co ci chodzi?
- Wczoraj, kiedy rozmawialiśmy z jego dziewczyną, z tą Krysią, mocno zdziwiło mnie to, że człowiek na kilkanaście godzin przed popełnieniem samobójstwa zabiera dziewczynie wszystkie jej oszczędności. W skrytce, którą miał na pieniądze, nie znaleziono nic. Ani jego pieniędzy, ani tych pożyczonych. To chyba daje do myślenia? Czy tak postępuje człowiek, który za kilkanaście godzin rozstaje się z tym światem? Po co mu były pieniądze? Z pewnością nie na podróż w zaświaty, którą planował.
- Może zamierzał uregulować jakieś ważne zobowiązania?
- Kosztem bliskiej, oddanej mu dziewczyny? To by była szczególna moralność.
- Więc jaki stąd wniosek?
- Wiem niewiele więcej od ciebie. Coraz bardziej jednak jestem przekonany, że tu coś nie jest tak. Szukajmy dalej.
- Dobra. Zgodnie z planem pojedziemy do jego mieszkania. Co prawda... ale po doświadczeniu z tym chłopcem już nie oponuję. Może masz rację, że wszystko należy przebadać na nowo.
Godzinę już trwało szczegółowe przeszukanie w kawalerce Bryzy, lecz nie wniosło do sprawy nic nowego. Znaleziono wiele klaserów, kilka przygotowanych do rozesłania katalogów, sporą ilość drobiazgów bez znaczenia. Wojnar długo i starannie oglądał tekturowe pudełko, które mu podał Kania.
- To jest to, o którym wspomniałeś w protokole? - zapytał wyjmując z niego lont.
- Tak, a w tej celofanowej torebce masz resztkę materiału wybuchowego. Niezbity dowód, że Bryza sam sobie sporządził śmiercionośny ładunek.
Wojnar odsunął od ściany biurko. Wśród ścinków papieru i pajęczyn zainteresował go mały skrawek materiału.
- Tego mi brakowało do szczęścia - położył go na dłoni. - Przypatrz się - zwrócił się do Kani. - Wiesz, co to jest? Kawałeczek materiału, z którego sporządza się obicia do wagonów sypialnych. Także nasze słynne rozkładane podpórki. Teraz przynajmniej na tym odcinku sprawa jest jasna. Fotograf sporządzał mikrofilmy, dziewczyna doręczała je Bryzie, ten robił podpórki, przez dziewczynę oddawał je do przechowalni na dworcu kolejowym, przesyłał kwit Pilotowi i dalej całą procedurę już znamy.
- Słowem, mamy jeszcze jedno brakujące ogniwo niezbicie obciążające Bryzę. Jeżeli spodziewał się, że w jakiś sposób dojdziemy do tego, nie dziwię się, że tak właśnie postąpił.
Wojnar usiadł na tapczanie, pocierał dłońmi skronie.
- A co byś na to powiedział, gdybyśmy całą sprawę odwrócili do góry nogami... poza początkiem. Początek jest taki: Bryza wie o dokonanych aresztowaniach i wie, co mu grozi. To jest bezsporne. Teraz właśnie zrobimy salto: Bryza pisze pożegnalny list - na nasz użytek. Dalej: zostawia tu w pokoju dowody, że sporządził dla siebie śmiercionośny ładunek - też na nasz użytek. Idziemy dalej: w lesie leży zamordowany osobnik, którego nie sposób zidentyfikować. Znajdują się jednak przy nim dokumenty na nazwisko Bryzy to też na nasz użytek.
Bryza tymczasem, gdzie mógł, zaopatrzył się w pieniądze i przyczaił się. Prawdopodobnie rozgląda się obecnie za możliwością czmychnięcia z kraju, a może już mu się to nawet udało.
- Hmmm... zaskakujący wariant - mruknął Kania. - Wówczas obecność tego drugiego osobnika w aucie byłaby jak najbardziej uzasadniona. Ale kto w takim razie został zamordowany?
- Ba! Żebym wiedział.
- Do licha! Wyglądałoby to tak, że zamiast zwłok samobójcy mielibyśmy zamordowanego, a przypuszczalny samobójca stałby się mordercą. Wiesz, co proponuję? - nagle ożywił się Kania. - Jeżeli już tu jesteśmy, wstąpmy do siostry Bryzy. Mieszka piętro wyżej. Ty dziś masz dobry dzień.
- Dobrze. To jest pomysł. Pewnie już raz byłeś u niej?
- No, właśnie z tamtym znalezionym tu pożegnalnym listem. Ale rozumiesz, że w takiej sytuacji niepodobna rozsądnie prowadzić rozmowę. Była całkowicie załamana. Obiecałem sobie, że jeszcze raz do niej zajdę, teraz jest okazja.
Kapitan zamknął notes, rozejrzał się dookoła.
- Aha, czy masz już zdjęcia daktyloskopijne odcisków palców? Prawdopodobnie sporo ich tu zostawił.
- Owszem, już są wywołane, w każdej chwili będziesz mógł je obejrzeć.
- Pięknie. Wobec tego idziemy.
Drzwi otworzyła kobieta o przyprószonych siwizną włosach. Dowiedziawszy się o celu wizyty, z pewnym ociąganiem wpuściła ich do mieszkania.
- Pan przecież już przychodził do mnie - zwróciła się do Kani.
- Tak, ale tylko na chwilę. Nie był to dzień odpowiedni na rozmowę. Zresztą i teraz nie zajmiemy pani dużo czasu.
Usiedli w przeładowanym meblami pokoju. Pierwszy odezwał się Wojnar:
- Z listu brata do pani dowiedzieliśmy się, że powodem jego desperackiego kroku było uwikłanie się w jakieś sprawy, które wolał przemilczeć. Prawdopodobnie został w nie wciągnięty przez ludzi, którzy niejedno mają na sumieniu, a obecnie i jego przedwczesną śmierć. Chcemy ujawnić tych ludzi. Przewinienia, które pociągają za sobą śmierć człowieka, nie mogą ujść bezkarnie. Sądzę że pani również zależy na tym, żeby ci, którzy zawinili, zostali ukarani.
Kobieta patrzyła w okno, przygryzała usta, raz po raz ocierała oczy brzegiem kraciastego fartucha.
- Będą czy nie będą ukarani, to już mi brata nie wskrzesi - odezwała się wreszcie.
- Prawda - odezwał się Kania. - Sprawiedliwości jednak musi stać się zadość. Apelujemy więc o udzielenie nam pomocy. Brata pani nie wskrzesimy, lecz możemy zapobiec jakiejś kolejnej tragedii, którą ci sami ludzie gotowi spowodować.
Argument trafił jej do przekonania.
- W czym mogę panom pomóc? - spytała, ponownie ocierając oczy.
Wojnar wyjął notes.
- Prosimy opowiedzieć nam o pani bracie. Gdzie przebywał, czym się zajmował, gdzie pracował - z kim najczęściej utrzymywał kontakty.
Słuchała przytakując głową.
- Dużo o nim nie mogę powiedzieć. To był dorosły człowiek. Dużo wie się o dzieciach, a potem... sam pan rozumie.
- Oczywiście, ale tym niemniej dla nas wszystko ma znaczenie.
- Powiem chętnie, co wiem. Do wojny z Niemcami wszystko z nim było w porządku. W czasie okupacji chodził na tajne komplety, zdał maturę. Potem trafił w łapankę, wywieźli go do obozu. Wówczas na całe lata straciłam go z oczu. Po wojnie wiele ludzi zaczęło wracać, a jego wciąż nie było. Myślałam, że nie żyje. Niejedno nabożeństwo żałobne za niego opłaciłam. Naraz niespodziewanie wrócił...
Wojnar notował w notesie.
- Co pani słyszała o tym okresie, kiedy brat przebywał za granicą?
Kobieta rozłożyła ręce.
- Niewiele opowiadał. Zmienił się bardzo. Małomówny był, rozdrażniony, wszystko mu się nie podobało. Nie mógł znaleźć sobie odpowiedniej pracy.
W drzwiach zazgrzytał klucz, do pokoju wszedł tęgi, starszy mężczyzna.
- Mój mąż - przedstawiła go kobieta. - Panowie z milicji - wyjaśniła mu. - W sprawie Zdzisława. Chcieliby dojść, kto go doprowadził do tego...
Mężczyzna chrząknął, poprawił włosy, nie odzywając się usiadł na amerykance.
- Czy brat mówił pani, w jakich miejscowościach przebywał za granicą? - odezwał się Kania.
- Najpierw był w Niemczech, w obozie, potem przyszli Amerykanie i uwolnili ich. Potem mieszkał w Belgii, Holandii, Danii, jakiś czas w Anglii, ale tam krótko... bo znów wrócił na kontynent.
- Czy mówił, dlaczego tak długo nie wracał? - zapytał Wojnar.
- Tylko ogólnie... że szukał szczęścia.
- I nie powiodło mu się?
- Nie powiodło się, proszę panów, bo wszędzie trzeba pracować - odezwał się pan domu. - Za darmo nic nie ma, ani tu, ani tam. Tam jeszcze więcej wymagają od człowieka. Zarobić zarobi, owszem, ale żyły z niego wyprują. A Zdzisław...
- Daj spokój, Marcin - przerwała mu kobieta. - Nie należy źle mówić o zmarłych.
- Mogę nic nie mówić, co mi tam... - zaczął nabijać fajkę.
- Po powrocie do kraju czym się brat zajmował? - wypytywał Wojnar.
- Początkowo odpoczywał, mieszkał tu z nami. Potem pracował w teatrze. Jakiś znajomy pomógł mu dostać pracę.
- Co tam robił?
- Różne miał zajęcia. Wpierw przy dekoracjach, potem jako elektryk, a na końcu był tym... jak to się nazywa? Tym, co twarze aktorom maluje.
- Charaktery zatorem.
- Właśnie. Bardzo go tam za to cenili. Podobno był zdolny.
- Za zdolny, za dużo fachów - odezwał się mężczyzna. - I fotografem był, i grawerem, a ostatnio i filatelistą. Kiedy człowiek szuka tylko łatwej pracy i chce jak najwięcej forsy zagarnąć, to zawsze w coś wdepnie. Uprzedzałem i jego, i ciebie - wskazał żonę. - A poza tym, jak się pracuje, to się pracuje, a nie raz po raz wskakuje się do żaglóweczki i na wodę. To Wisła, to Mazury... Do Syrenki też nie wiadomo jaką drogą doszedł. Bo chyba nie z tych znaczków na Chmielnej.
Tym razem kobieta nie przerywała mu, ze zbolałym wyrazem twarzy patrząc w okno.
- Mogłaby pani wymienić nazwiska osób, z którymi brat pani utrzymywał stałe stosunki towarzyskie czy zawodowe? - dopytywał się Wojnar.
- Tu, w tej jego kawalerce, której niedawno się dorobił, rzadko kto bywał. Ze dwa, trzy razy spotkałam u niego jednego pana. Nazywał się Roman Małecki.
- Skąd zna pani jego nazwisko?
- Któregoś dnia zaniosłam bratu koszule z prania. Zdzisław wyszedł do sklepu, żeby coś kupić, a ten pan był w pokoju. Przedstawił mi się. Pytałam go, czy też zajmuje się filatelistyką. Powiedział, że nie. Że pracuje w branży drzewnej.
- A kiedy go pani ostatnio widziała u brata?
- Kiedy? W mieszkaniu to już go nie spotykałam, ale na ulicy. Stałam przy oknie, akurat Zdzisław podjechał swoją Syrenką. Zatrzymał ją naprzeciwko okien i wszedł do domu. Po chwili wysiadł z Syrenki ten Małecki, podszedł do kiosku Ruchu, coś tam kupił, pewno papierosy, i wrócił do samochodu.
- Może pani pamięta, kiedy to było dokładnie?
- A jakże, pamiętam. To było tego dnia, kiedy Zdzisio już nie wrócił do domu.
- Ma pani całkowitą pewność, że drugą osobą w samochodzie był Małecki?
- Nie mogłam się omylić. Mam dobry wzrok, jestem dalekowidzem. Wkrótce potem nadszedł Zdzisław i razem odjechali. Ten pan podobał mi się. Wyglądał na statecznego człowieka.
- Może zna pani jego adres?
- Nie, ale wiem, gdzie pracuje. Wymienił wtedy swoją firmę, nazywa się „Polaged”. Zapamiętałam, bo męża siostrzenica kiedyś się tam starała o pracę.
Wojnar zamknął notes.
- Bardzo pani dziękujemy. Mam nadzieję, że pani informacje w jakiejś mierze przyczynią się do wyjaśnienia sprawy.
Przy wyjściu z bramy na ulicę Kania odezwał się.
- Miałeś rację. Ta wizyta była potrzebna. Wojnar skinął głową.
- Kto wie, czy nie natrafiliśmy na ślad zamordowanego.
- Sądzisz, że Małecki jest właśnie ową drugą osobą, którą pastuszek widział w aucie?
- Wiele za tym przemawia. - Co robimy dalej?
- Teraz wróć do komendy, wciągnij do akt zeznania siostry Bryzy, zauważyłem, że robiłeś notatki. Poza tym, zleć komuś z naszych, żeby skontaktowali się z biurem adresowym i ustalili miejsce zamieszkania Małeckiego. Ta kobieta powiedziała, że na imię rnu Roman. Nazwę jego instytucji masz zanotowaną. - Kapitan spojrzał na zegarek. - Zadzwonię do ciebie za półtorej godziny.
- Masz zamiar wstąpić do niego?
- Tak, a z tobą spotkamy się jutro w komendzie.
Tegoż jeszcze dnia Wojnar dzwonił do mieszkania oznaczonego tabliczką z napisem: Roman Małecki. Na kilkakrotny dzwonek nikt nie zareagował. Wówczas zastukał. Ktoś uchylił drzwi po drugiej stronie korytarza.
- Pan do kogo? - zapytała starsza, schludnie ubrana kobieta.
- Do pana Małeckiego.
- Syna nie ma.
- Kiedy go można zastać?
- Trudno mi na to odpowiedzieć. Obecnie syna nie ma w Warszawie. A pan w jakiej sprawie?
- Chodzi mi o uzyskanie od pana Małeckiego pewnej ważnej dla mnie informacji. Bardzo żałuję, że go nie zastałem. Ale nie jest wykluczone, że pani będzie mogła rni jej udzielić. Byłbym pani za to bardzo wdzięczny.
Kobieta przez chwilę szacowała kapitana wzrokiem, po czym odsunęła się na bok.
- Proszę, niech pan wejdzie.
Znaleźli się w podłużnym, gustownie urządzonym pokoju. Wojnar zajął wskazany mu fotel. Zdawał sobie sprawę z tego, że rozmowa z matką człowieka, którego mógł uważać za zamordowanego, wymaga dużej ostrożności. Nie wolno narażać staruszki na niebezpieczny w jej wieku wstrząs.
- Słucham pana - powiedziała poprawiając na nosie okulary.
- Więc tak. W dyspozycji mojej instytucji znajdują się akta, w których figuruje pewna osoba. Otóż osoba ta swoim lekkomyślnym postępowaniem przysporzyła nam sporo kłopotu.
- Pan jest z milicji? - zamrugała oczami staruszka.
- Tak, ze służby śledczej.
- Ale mój Romcio chyba nie ma z tym nic wspólnego?.
- Proszę się uspokoić. W stosunku do pana Małeckiego nie mamy żadnych zarzutów. Chodzi o to, że pani syna łączy z człowiekiem, o którym wspomniałem, bardzo luźna znajomość. Tym niemniej nie pomijamy żadnej okazji, żeby o tamtym zebrać jak najwięcej informacji. Mieliśmy nadzieję, że i pan. Małecki będzie nam mógł udzielić swojej opinii o tym człowieku.
- Przepraszam, a o kogo chodzi?
- O pana Zdzisława Bryzę.
Staruszka przeciągnęła palcami po pomarszczonych ustach.
- Więc to o nim mowa... Owszem, czasem przychodził do Romcia. Zwłaszcza ostatnio, ale wydaje mi się, że Romcio niewiele mógłby o nim powiedzieć. Wiem, że poznali się na przystani na Zalewie. To trochę było nieprzyjemne i trochę zabawne. Bo ten pan Bryza pływał żaglówką, odstawił ją do przystani i zapomniał zapłacić. Wkrótce potem przyszedł tam mój Romcio, bo on każdy wolny dzień spędza pod żaglem. Przystaniowym był ktoś nowy, wziął go za Bryzę i kilka brzydkich słów mu powiedział. Bo oni są do siebie dosyć podobni.
- Czy to duże podobieństwo? - zainteresował się Wojnar.
- No, owszem - zastanowiła się staruszka. - Tylko że Romcio jest postawniejszy i ma ładne oczy, a tamten takie jakieś bez wyrazu. Czuprynę też Romcio ma bujniejszą. Aha, i wtedy właśnie wrócił pan Bryza, bo przypomniało mu się, że nie zapłacił. W ten sposób się poznali. Śmieli się z tej przygody. Potem Romcio nieraz znaczki u niego kupował na Chmielnej. Ale na pewno nic specjalnego o nim nie wie.
- A jak pani ocenia tego człowieka?
- Jak to panu powiedzieć? Mój Romcio jest solidny, stateczny, a ten wygląda na takiego jakiegoś przebiegłego... na spryciarza. Ja nie przepadam za takimi... Myślę, że nie jest to odpowiednie towarzystwo dla Romcia.
- Chyba nie - przytaknął Wojnar.
- Pan też przyznaje mi rację - uśmiechnęła się staruszka. - Człowiek musi mieć dobrą opinię. Gdyby mój Romcio jej nie miał, nie wysłaliby go ponownie za granicę. W jego instytucji bardzo go cenią.
- Pan Małecki jest za granicą? - uniósł brwi Wojnar.
- Już nie pierwszy raz. Teraz znów wyjechał.
- Dokąd tym razem?
- Do Holandii - ożywiła się staruszka. - Początkowo będzie w Hadze, potem w Amsterdamie. Bardzo cieszył się z tej podróży, zwłaszcza że zadanie, które mu powierzono, łączy się ze sprawą, która interesuje całe społeczeństwo.
- To bardzo ciekawe - podchwycił Wojnar. - Proszę coś o tym powiedzieć. Jeżeli oczywiście delegacja ta nie ma poufnego charakteru.
Staruszka zamachała pulchnymi dłońmi.
- Ale skąd, chętnie panu opowiem. O panu Bryzie co wiem, to już powiedziałam, sądzę, że i Romcio nie mógłby do tego dużo więcej dodać, ale o tej sprawie, to owszem. Bo tu, proszę pana, chodzi o odbudowę Zamku Królewskiego. I właśnie Romcio ma w tym swój udział.
- W jaki sposób?
- Zaraz panu powiem. Sale Zamku Królewskiego odbudowuje się w całym ich dawnym przepychu. Z pewnością orientuje się pan, że piękne wzorzyste posadzki w tych salach były z barwnych, szlachetnych gatunków drzewa. Starają się je jak najwierniej odtworzyć. U nas takich drzew przecież nie ma, trzeba je sprowadzać, zamawiać za granicą i znać się na tym. To samo, proszę pana, dotyczy szlachetnych gatunków fornirów na meble i ozdoby. Romcio jest właśnie specjalistą, który zna się na tym. Bo za życia mojego męża, proszę pana, mieliśmy znany warsztat meblarski. I wyrabialiśmy nie jakieś tam mebelki, ale same artystyczne. Ludwiki, biedermajery, w stylu empire i różne inne cacka. Wszystko z najszlachetniejszych gatunków drzewa. Miał więc Romcio okazję zapoznać się z tym.
- Tak, oczywiście - przytaknął Wojnar. - Prawdopodobnie odprowadziła pani syna na dworzec? Bo rozstanie, choć na krótki czas, to zawsze przykrość.
- Tak się złożyło, że nie miałam okazji go odprowadzić - rozłożyła ręce staruszka. - Romcio odlatywał przed wieczorem, a ja z rana musiałam pojechać do chorej siostry do Otwocka. Wie pan, pomagać mu w niczym nie potrzebowałam, bo Romcio poprzedniego dnia zawiózł walizkę na lotnisko. Żeby w razie pośpiechu mieć to już z głowy. Mówił” mi, że ktoś ze znajomych odwiezie go na lotnisko. Myślę, że właśnie ten Bryza, bo z jego znajomych tylko on ma samochód.
- Bardzo możliwe - przytaknął Wojnar. - Przecież to drobna przysługa. A ta fotografia - wskazał na oprawione w ramkę zdjęcie przedstawiające mężczyznę z dzieckiem - to zapewne podobizna pani męża?
Staruszka sięgnęła po zdjęcie, podała je kapitanowi.
- Tak, to mój mąż nieboszczyk, a z nim Romcio. Kędziorki jeszcze miał wtedy...
- Na pewno ma pani i późniejsze zdjęcia syna?
- Niewiele, ale trochę mam. - Sięgnęła do komody, wyjęła z tekturowego pudełka plik rodzinnych fotografii. Przerzucała je w prawo i w lewo, kilkanaście zdjęć ciotek i szwagrów znalazło się w rękach Wojnara. - O, tu mam dobre zdjęcie, niedawno robione na przystani - podała fotografię formatu pocztówki. Na tle żaglówki stał mężczyzna słusznego wzrostu, na głowie miał białą klubową czapkę, oczy osłaniały ciemne okulary.
- Postawny jest, prawda? - uśmiechnęła się staruszka.
Wojnar pochylił się nad zdjęciem. Dostrzegł na ramieniu Małeckiego coś, co przypominało tatuaż. Wyglądało to jak skrzydlaty wąż.
- O ile się nie mylę, syn ma na ręku tatuaż? - upewnił się.
- A ma, ma. Kiedyś, jak był chłopcem, marzył o tym, żeby wstąpić do marynarki. Uważał, że każdy wilk morski musi mieć tatuaż. No i ktoś mu zrobił na ramieniu chińskiego smoka.
- Tak właśnie myślałem, że to chiński smok - uśmiechnął się Wojnar. - Później, jak człowiek wyrośnie ze szczenięcych lat, staje się to kłopotliwe.
- Właśnie, Romcio też potem żałował, ale już przepadło, ani wywabić, ani zmyć się to nie da.
- Ale ostatecznie można z tym żyć - zaśmiał się kapitan i niepostrzeżenie włożył zdjęcie między kartki swojego notesu.
- Miała już pani list od syna? - spytał od niechcenia. - Prawdopodobnie przyśle wiele pięknych widokówek...
- Niestety, jeszcze nie pisał. Od kilku dni spodziewam się listu. Zaczynam się niepokoić. Może zachorował?
- Francuzi mają takie przysłowie: „Brak wiadomości - to dobre wiadomości”. A ja mam do pani taką prośbę. Bo widzi pani, ja też jestem trochę zwariowanym filatelistą. Ale nade wszystko interesują mnie koperty z zagranicznymi stemplami. Jeżeli otrzyma pani list od syna, będę bardzo wdzięczny za odstąpienie mi choć jednej koperty. Przyniosę pani za to piękny kwiatek.
- Ależ z miłą chęcią! Koperta dla mnie nie jest ważna. Jak pana zawiadomić? Mam telefon.
Wojnar wyrwał z notesu kartkę, zanotował numer swego telefonu.
Porucznik Kania przejrzał poranną pocztę, następnie wziął do ręki zeszyt miesięcznika „Problemy Kryminalistyki”. Kilka minut poświęcił „Zagadnieniom przestępczości nieletnich”, następnie „Identyfikacji pism ręcznych w niektórych językach”, nieco dłużej zatrzymał się nad artykułem: „Ujawnianie śladów użycia broni palnej na miejscu zdarzenia” i „Daktyloskopowanie zwłok w szczególnych przypadkach”.
Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta. Dziś już dwukrotnie rozminął się z Wojnarem. Zadzwonił telefon. Odezwał się kapitan, powiedział, że będzie za kilka minut.
Wojnar dokładnie powtórzył porucznikowi rozmowę, jaką odbył ze staruszką. W miarę tego, jak mówił, Kania coraz częściej ocierał twarz chustką. Upał nasilał się z godziny na godzinę.
- Co ty na to? - na zakończenie spytał go Wojnar.
- Wiadomość o wyjeździe Małeckiego za granicę to zaskoczenie. Jeżeli jednak nadał uważamy, że Bryza kogoś zakatrupił, to chyba najodpowiedniejszą ofiarą był dla niego Małecki. Trafiła mu się nadzwyczajna okazja, żeby z jego papierami czmychnąć za granicę. Zdolny charakteryzator i jeszcze to podobieństwo do Małeckiego... Poza tym Krysia podała datę 18 czerwca jako dzień, kiedy Bryza pożyczył od niej pieniądze. Dziewiętnastego już go nie widziała, niby na kilkanaście dni miał wyjechać w teren. Małecki, jak z twojego opowiadania wynika, właśnie dziewiętnastego wyjechał za granicę. To wszystko jakoś pasuje. Myślę, że na wszelki wypadek trzeba zatelefonować do linii lotniczych i sprawdzić, czy w tym dniu został wykorzystany bilet na nazwisko Romana Małeckiego.
- Już poleciłem to zrobić. Osoba nosząca nazwisko Małecki odleciała w tym dniu do Holandii. Wiesz, co jeszcze przemawia za tym, że Małecki został w lesie?
Jego matka dotychczas nie otrzymała od niego ani jednego listu, a obiecał jej natychmiast przysłać o sobie wiadomość.
- Masz rację. Trudno spodziewać się, żeby Bryza pisał do niej list z Amsterdamu. Prawdopodobnie ma tam inne kłopoty.
Kapitan spojrzał na zegarek.
- Sądzę, że już wkrótce nie będziesz miał żadnych wątpliwości, że pod nazwiskiem Bryza pochowano Małeckiego. - Ujął słuchawkę telefonu, nakręcił numer. - Tu Wojnar. Jak tam moja sprawa? Dobrze, czekam.
Kiedy po kilku minutach przyniesiono brązową podłużną kopertę, Wojnar otworzył teczkę z aktami Bryzy i wyjął z niej orzeczenie lekarskie z protokołu medycyny sądowej.
- „Na lewym przedramieniu denata znajduje się tatuaż, przedstawiający chińskiego smoka. Długość rysunku 14 cm, szerokość 8 cm”. - przeczytał.
- Tak, zgadza się - potwierdził Kania. - Na następnej strome wklejone jest zdjęcie tego tatuażu.
- Widziałem. A teraz obejrzyj to - kapitan wyjął ze swojej koperty zdjęcie na błyszczącym papierze i podał Kani.
Ten porównał obie fotografie.
- Kazałeś zrobić odbitkę z mojego? Rozmiary, te same... Po co ci to było?
- To jest powiększenie tatuażu, który miał na ramieniu Małecki. Proszę, obejrzyj. Masz go tu na tle żaglówki.
- No tak, to już przekreśla wszystkie wątpliwości. Miła jest ta jego matula? - zapytał. - Tym gorzej. To będzie dla niej ciężkie przeżycie... Więc zagadka rozwiązana. Nic innego nam nie pozostaje, jak wskrzesić Bryzę, a Małeckiego spisać na straty.
Kania wyszedł na chwilę, wrócił z dwiema butelkami wody sodowej. Zajął się zaparzaniem kawy. Zadzwonił telefon.
- Do ciebie... - oddał słuchawkę Wojnarowi. Kapitan witał się z kimś nader uprzejmie, po chwili Kania wyczuł w jego głosie nutę zdziwienia.
- Tak, rozumiem - mówił Wojnar przeciągając dłonią po czole. - Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję, że pani pamiętała. Oczywiście przyjdę. - Odłożył słuchawkę i ciężko westchnął.
- Co to było?
- Zaraz ci powiem, ale trzymaj się mocno biurka. Dzwoniła matka Małeckiego, ogromnie uradowana, bo otrzymała wreszcie oczekiwany list od syna... Zawiadamia ją, że jest zdrów, załatwia sprawy, szykuje jej na imieniny paczkę z upominkami...
Kania teatralnym gestem uniósł ręce do góry i bezsilnie opadł na krzesło. Po chwili wybuchnął śmiechem.
- O rety! Niebywałe. Przepraszam cię, mimo powagi sytuacji nie mogę... Teraz znów nic innego nam nie pozostaje, jak ponownie wskrzesić Małeckiego... Widocznie będzie chłopak żył sto lat...
- Nie rycz, bo ludzie się zbiegną - przerwał mu Wojnar. - Ja jeszcze nie kapituluję. W związku z tym są dwie sprawy do załatwienia. Pierwszą ty się zajmiesz. Zaraz zadzwonisz do instytucji, która wysłała Małeckiego za granicę. Nie możemy wzbudzać podejrzeń, więc tymczasem przedstawisz się jako współpracownik Biura Odbudowy Zamku. Powiesz, że interesuje nas, w jakim stadium znajduje się realizacja zleconego przez Zamek zamówienia. Słowem, czy mają od Małeckiego jakąś wiadomość.
Kania chwilę zastanawiał się.
- A jeżeli wyjdzie na jaw, że nikt od nich nie telefonował?
- Nie bój się. Praktyka wykazuje, że u nas albo nikt nie zajmuje się sprawą, albo jednocześnie z pięć osób, w tym wypadku sądzę, że nawet więcej. Nikogo więc nie zdziwi, że już ktoś na ten temat rozmawiał. A ja pojadę do Małeckiej. Muszę zobaczyć ten list. Mam pretekst, żeby ją odwiedzić, gdyż czeka na mnie tam przyrzeczona koperta z Holandii. Jak widzisz, wypadło mi zabawić się w filatelistę. Kiedy wrócę, postaramy się naszkicować prawdziwy obraz tej sprawy.
Po upływie godziny Wojnar był z powrotem i Kania mógł mu zdać relację z przeprowadzonej rozmowy:
- Przedstawiłem się jako współpracownik biura, nazwisko... końcówka na „ski”... przejawiłem wielkie zainteresowanie powierzoną im sprawą. Otrzymałem bardzo wyczerpujące informacje. A więc zamówienie jest w stadium realizacji. W tej sprawie otrzymali od swojego pracownika, Romana Małeckiego, trzy raporty. Możemy być o całość spokojni, gdyż udziela mu swojej pomocy Biuro Radcy Handlowego w Hadze. Mają nadzieję, że wszystko będzie wykonane. Podali mi nawet orientacyjny termin. Słowem, mój kochany, przedwcześnie szykowaliśmy wianuszek dla Małeckiego. Nie ulega przecież wątpliwości, że nasz Bryza, będąc nareszcie poza naszym zasięgiem, nie starałby się załatwić zamówień na posadzki, pisać raportów o przebiegu pertraktacji ani trudzić personelu radcy handlowego.
Wojnar słuchał, wachlując się kopertą z holenderskim znaczkiem pocztowym.
- Dziękuję ci, to wszystko bardzo ważne i trzeba przyznać - dość niezwykłe.
- A jak tobie poszło?
- Miałem ten list w rękach. Pisany był w Biurze Radcy Handlowego na jego firmowym blankiecie. Nadawca przejawia troskę o zdrowie matki, zasyła pozdrowienia, nadmienia, że załatwia pomyślnie zleconą mu przez jego instytucję sprawę. Obiecuje przysłać na imieniny paczkę z upominkami.
- List pisany odręcznie czy na maszynie?
- Na maszynie. Podobno zwykle pisze na maszynie, ale podpis jest odręczny. Zwróciłem matce uwagę na oryginalność podpisu „Roman” z wielce fantazyjnym zawijasem. Powiedziała, że istotnie podpis oryginalny i że poznałaby go wśród tysiąca innych.
Kania chodził po pokoju zastanawiając się głośno:
- Przed godziną doszliśmy do przekonania, że Bryza żyje. Obecnie wiemy, że Małecki również. Teraz nasuwa się logiczne pytanie, kogo w takim razie zakatrupił Bryza i gdzie się znajduje, jeżeli nie czmychnął do Holandii? To raz. Dalej - Czy do pomyślenia jest taki zbieg okoliczności, żeby dwie najważniejsze w tej sprawie osoby, to znaczy człowiek, którego zwłoki znaleziono w lesie, i żywy Małecki miały identyczne tatuaże?
- Mój drogi, mogę ci na to odpowiedzieć, że zagadki, zaskoczenia i najbardziej niewiarygodne niespodzianki nierozerwalnie związane są z naszym zawodem. Nie ma więc co zbytnio się dziwić. Szukajmy dalej, ale na dziś z tym koniec. Musze teraz coś załatwić na mieście.
- Będziesz wieczorem w domu? - upewnił się Kania.
- Tak, gdybyś miał chęć do mnie wstąpić, to bardzo proszę. Zdaje mi się, że zostało jeszcze trochę twojego ulubionego wermutu.
Rozmawiając z Kanią Wojnar pomyślał, że warto by pójść na ulicę Rutkowskiego, pogadać z właścicielem sklepu, w którym Bryza odnajmował kąt na swoją filatelistykę. Miał nadzieję, że rozmowa ta wniesie coś nowego do sprawy i kto wie, może rzuci więcej światła na przeszłość Bryzy, o której jak dotychczas niezbyt dużo wiedzieli.
Na Rutkowskiego, najwęższej ulicy śródmieścia, ruch pieszy odbywał się zarówno po wąskich chodnikach, jak i jezdni, której prawą stronę blokował sznur połyskujących lakierem Fiatów, Wartburgów, Taunusów - ich właściciele rozwijali ożywioną działalność w swych mikrosklepach usytuowanych po obu stronach ulicy.
Można tu było znaleźć wszystko, czego nie produkował jeszcze sektor państwowy lub co produkował w niedostatecznej ilości. Każdy skrawek muru i kąt wystawy wykorzystany był do ostatecznych granic. Do bram domów wabiły przechodniów oświetlone jarzeniówkami gabloty. Wypełniały je złocone damskie pantofelki, misie, swetry, długopisy, sztuczna biżuteria, luksusowa bielizna, wymyślne modele przeciwsłonecznych okularów. Ta sama różnorodność krzykliwie oferowanych towarów piętrzyła się na każdej wystawie. Torby, kapelusze, pończochy zajmowały miejsce obok szlafroków, elastycznych skarpet, wzrok pań przyciągały efektownie skomponowane piramidy kosmetycznych kremów i kosztownych pomadek do ust.
Pozorny chaos nie przeszkadzał sprzedawcom ani nie dezorientował klientów. Przeważnie znajdowano tu to, czego szukano, załatwiano transakcje ku obopólnemu zadowoleniu. Na tym odcinku ulicy nie sposób, było spotkać ziewającego sprzedawcy ani usłyszeć zdawkowej odpowiedzi: nie wiem, nie ma, nie wiadomo, kiedy będzie.
Wojnar odszukał właściwy numer domu, wszedł do sklepu. Wewnątrz kilka pań przetrząsało na ladzie stos bielizny, obok przymierzano pantofle, w kącie za nie dosuniętą kotarą tęga jejmość usiłowała wciągnąć na siebie przyciasne damskie spodnie. Właściciel sklepu, posunięty w latach elegant, dowiedziawszy się, że chodzi o Bryzę, oświadczył krótko, że ten pan, który mu zaśmiecał znaczkami wystawę, był, przestał być, nic o nim nie wie, wiedzieć nie chce, a w ogóle to nie jego branża. W czasie tej zwięzłej wypowiedzi na podenerwowanego kupca spadł z uginających się nad jego głową półek karton z biustonoszami, co wprawiło go w jeszcze gorszy humor.
Dalsza rozmowa w takiej atmosferze byłaby tylko stratą czasu. Wojnar znalazł się na ulicy.
„Nie moja branża” - powtórzył słowa właściciela sklepu. - Właściwie ma rację, należałoby poszukać filatelisty. Praktyka wykazuje, że najdokładniejsze informacje o sobie mają konkurenci.
Tym razem nie zawiódł się. Cztery domy dalej filatelista, zajmujący kącik wystawy u damskiego krawca, chętnie nawiązał rozmowę o Bryzie.
- Faceta panu nie wskrzeszę, ale znaczki, które pan u niego zamówił, mogę panu sprzedać - oświadczył. - Widzę, że interesuje pana drobnica, tak zwana „sieczka”.
Wojnar pospieszył zapewnić go, że „sieczka” to dla siostrzeńca z prowincji, natomiast jeżeli chodzi o niego, to wkrótce zgłosi się tu po rzadsze okazy.
- Do usług szanownego pana - schylił przed nim głowę sprzedawca i zerknął na zegarek. - Już czas na obiad - wyjaśnił.
- Jada pan w domu? - zapytał Wojnar.
- Nie, tu w pobliżu, w Kameralnej. Mieszkam w Aninie, dojeżdżać tam na obiad byłoby za daleko.
- Jasne. Ja też jadam na mieście, ale Kameralnej nie znam. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chętnie wstąpię z panem coś przekąsić.
- Miło mi będzie, Kmicik jestem - przedstawił się filatelista i wyciągnął ku Wojnarowi pulchną dłoń. - Dużo czasu pan nie straci - wyjaśnił - to parę kroków stąd.
Istotnie w kilka minut po wyjściu ze sklepu znaleźli się na ulicy Foksal.
- Jak pan widzi - Kmicik wskazał stojące wzdłuż chodników samochody - tłok tu nie mniejszy niż na Rutkowskiego, jednak nieco innego rodzaju, powiedziałbym urzędowo-konsumpcyjny. Bo tu jest CAF, tu wydawnictwo, tam teatr, dalej Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej - Kmicik wymachiwał rękoma w prawo i lewo - a wokół ma pan restauracje: Kameralna, Dziennikarzy, SARP - słowem oaza gastronomiczna.
Zajęli stolik w pobliżu połyskującego chromoniklem i szkłem półkolistego bufetu. Na widok nęcących z gabloty zakąsek Kmicik wyraźnie się ożywił.
- Pozwoli pan, że wyboru ja dokonam - zwrócił się do Wojnara. - Jestem tu stałym bywalcem, więc mam w tym rajskim ogródku właściwe rozeznanie.
Po zakąskach zakropionych jarzębiakiem poczesne miejsce na stoliku zajęły bryzole z pieczarkami. W dość szybkim tempie po pierwszej butelce zaczęła opróżniać się druga. Teraz Wojnar uznał za właściwe przystąpić do sondowania Kmicika.
- Wracając do filatelistyki - zaczął oglądając kieliszek pod światło - to odnoszę wrażenie, że ów nieszczęsny Bryza, u którego nieraz kupowałem tę, jak pan ją nazwał, „sieczkę”, nie był człowiekiem „zasiedziałym” w branży.
- Słuszne spostrzeżenie - ucieszył się Kmicik, - Tc jeszcze nie był prawdziwy fachowiec, a wszystko, czego się nauczył, mnie zawdzięczał.
- Z tego, co pan powiedział, wynikałoby, że znał go pan nie tylko z branży?
- Znałem, drogi panie, znałem. Myślę, że mało kto w Warszawie znał go lepiej ode mnie. - Kmicik opróżnił kieliszek, otarł pulchne usta serwetką, pochylił się nieco ku Wojnarowi. - Poznałem go, drogi panie, na Zachodzie pc zakończeniu działań wojennych. Obaj byliśmy tam w obozach, ale w różnych. Jego wyzwolili Amerykanie, a mnie wojska radzieckie... przepraszam - tu Kmicik chwycił za rękaw przechodzącego obok kelnera - dwa jasne, panie starszy. Więc o czym to ja?... Aha, o obozach. Więc spotkaliśmy się z nim na tamtym terenie... Wieża Babel wówczas tam była. Wojska, jeńcy, ludzie z całego świata. Ruch we wszystkie strony jak w mrowisku. Jazda koleją w tym czasie była bezpłatna. Niechby kto wtedy ośmielił się żądać za bilet. W kantynach też karmili nie pytając, kto i dokąd wędruje. Spało się, gdzie kto chciał, a co do dziewcząt... nie można było narzekać. Młodzi wówczas byliśmy, więc postanowiliśmy, korzystając z tego rozgardiaszu, powłóczyć się nieco tędy i owędy, zanim się wróci do kraju. No i tak się stało, przemierzyliśmy Niemcy, wpadliśmy do Francji, stamtąd zrobiliśmy skok do Belgii.
- Byliście w Holandii?
- O tak, tam zatrzymaliśmy się najdłużej. Na początku w Rotterdamie, później w Hadze - oni nazywają Ją Gravenhage - a wreszcie zacumowaliśmy w Amsterdamie.
- Ciekawy kraj, prawda?
- Ba, jest na co popatrzeć. Po pierwsze zamożność, po drugie czystość, kupiectwo z tradycjami - Kmicik wyliczał zalety Holendrów na palcach. - A kontakty handlowe utrzymują, drogi panie, z całym światem. Wysączymy jeszcze jedno piwko?
- Nie, dziękuję. Ciekawe, z czego żyliście?
- Jak już mówiłem... Funkcjonowały różne powojenne kantyny dla powracających żołnierzy, jeńców, uchodźców. Dzięki Bryzie zaczęliśmy jednak utrzymywać się na własny rachunek. Jaki on był, taki był, ale do interesów miał smykałkę jak wschodni kupiec. W jednym miasteczku koło Amsterdamu zakochała się w nim jakaś ciepła wdowa, pożyczył od niej pieniędzy i zaczął handlować. Wziął się za sprzęt z demobilu. Byli cwaniacy, którzy ściągali ten sprzęt Renem z Essen, Dusseldorfu i lądem przez granicę. Na miejscu też niemały dobytek został po Niemcach. Przecież pięć lat tam, hycle, gospodarzyli. Co się wtedy ludziom nie przewinęło przez ręce! Benzyna, opony, oleje, waluty, byli tacy, którzy i czołgi potrafili zamienić na szeleszczące papierki. Bryza w mig chwycił wiatr w żagle i z miejsca obrósł w pieniądze. Babce oddał dług, a jako procent obiecał, że się z nią ożeni, tylko nieco później, tłumaczył jej, że po obozie musi wpierw nerwy podreperować.
- A potem? - dopytywał się Wojnar.
- Potem? Potem był klops z zamożnością Bryzy. Kumple go doszczętnie okradli. Ale Bryza jak kot zawsze spadał na cztery łapy. Zanim się obejrzałem, zakręcił się i znów w krótkim czasie miał forsiaków jak lodu... - Kmicik zrobił pauzę, pociągnął nosem. - Dobrą kawę tu dają. Czuje pan? Napijemy się.
- Chętnie. Co było dalej?
- Mnie zaczęło ciągnąć do domu, do kraju, ale Bryza wciąż mi to odradzał. „Poczekaj - mówił - nie spiesz się. Zrobimy jeszcze jakiś okrągły interes i wtedy wrócimy”. Właściwie te interesy robił on, ja raczej asystowałem, to nie moja branża. Nie miałem węchu w tych artykułach. A on go miał, drogi panie. Jak różdżkarz potrafi wykryć wodę, tak on zawsze nieomylnie wyczuł, gdzie można zrobić interes. Wstąpimy czasem do jakiejś portowej meliny, Bryza rozejrzy się dookoła i mówi: „Tu, kochasiu, na pewno robią forsę, ja to czuję przez skórę”. Ja mu na to powiadam, że jest wariat. Przy stole siedzi dwóch pijanych bandziorów i to cała klientela. Z nimi, powiadam, interesu nie zrobisz. A Bryza swoje: „Widocznie tu jeszcze nie pora na właściwą klientelę, poczekajmy”. I co pan powie, po dwóch, trzech godzinach zaczęły się schodzić różne dziwne typy. Nazajutrz już Bryza obrabiał z nimi interesy. Zacząłem się bać o niego i o siebie. To były trefne sprawy... On, drogi panie, zaplątał się w handel narkotykami. W tym czasie był tam rozgardiasz, to prawda, ale władze zawsze te sprawy miały na oku i nie patyczkowały się z ludźmi, którzy im wpadali w ręce. Złoty to był interes, ale operowali nim nie pojedynczy ludzie, każdy, kto się z tym zetknął, musiał należeć do gangu. Z jednej więc strony miałeś pan na karku policję, a z drugiej za jakieś nieposłuszeństwo lub podstęp rozrachunek z gangiem.
- Teraz rozumiem pana obawy - wtrącił Wojnar.
- A widzi pan - podchwycił Kmicik. - Trząsłem portkami, jak się patrzy. Myślę sobie - razem chodzimy, razem mieszkamy, siedzieć też razem będziemy. Ot tak, za durno. Mówię więc mu: Wracaj, frajerze, bo czuję smród. Tak mu, drogi panie, powiedziałem. Nie usłuchał mnie jednak, więc sam wróciłem... Sam, singel... Tak, drogi panie, a potem... - Tu Kmicik otarł chustką kark i rozluźnił krawat - wobec tego jeszcze dwa piwa, zgoda? - utkwił w Wojnarze mętne spojrzenie.
Kapitanowi przez moment wydawało się, że królująca nad bufetem blondynka ma dwie głowy, a każda z nich prowadzi z siedzącymi przy ladzie ludźmi odrębne rozmowy. Była to jednak chwila nieodpowiednia na protestowanie przeciw alkoholowym zapędom Kmicika, wyraził zatem zgodę i z bufetowej przeniósł wzrok na szatniarza..
- Więc wrócił pan? - pochylił się ku Kmicikowi.
- Kto, skąd? - zdziwił się Kmicik.
- Z Amsterdamu - przypomniał mu Wojnar i z trwogą stwierdził, że z twarzy szatniarza najpierw znikły wąsy, następnie nos, wreszcie wszystko na niej zatarło się i zamieniło w białą plamę.
- Mów mi Wacuś - czknął Kmicik i natychmiast przywołał się do porządku. - Pardon, to się może zdarzyć. Istotnie, wróciłem z Amsterdamu.
- A on, Bryza? - nadal atakował go kapitan.
- Objawił się u mnie dopiero po kilku latach. Niewiele dowiedziałem się od niego o tym okresie, ale z tego, co czasem przy kielichu wybełkotał, zrozumiałem, że była tam wielka wsypa... z tymi ich narkotykami... i że ledwie z życiem uszedł... Forsa, rzecz jasna, też fiut!... Diabli wzięli.
- Czym się tu zajmował po powrocie? - spytał Wojnar i odprawił dłonią zbliżającego się do stolika kelnera.
- Jak to on, różnymi sprawami. Nie lubił siedzieć w jednej branży. Nawet w teatrze pracował. Potem wniósł mi trochę pieniędzy i przyjąłem go na udział. Nie trwało to długo, usamodzielnił się... trochę to świństwo było, bo za blisko mojego punktu, ale niech tam, ja na grosze chytry nie jestem.
- Dobrze mu szło?
- Mnie bez niego?
- Nie, jemu bez pana.
Kmicik bezskutecznie usiłował uchwycić uszko filiżanki, więc mu ją Wojnar podsunął.
- Merci, dobra tu kawa... a jemu szło nie najgorzej. Ale auta, czyli tej Syrenki, ze znaczków nie mógł się dorobić. Na pewno swoim zwyczajem musiał coś na boku kręcić...
- Chyba ma pan rację - przytaknął Wojnar. - A jak się panu wydaje, czy... czy uważał go pan za człowieka, którego niepowodzenia załamują? Którego mogą doprowadzić do takiego desperackiego kroku, na jaki się zdobył?
Kmicik przez chwilę bezskutecznie szukał czegoś w kieszeni, wkrótce okazało się, że chodzi o kufel piwa, który przysłaniał wazonik z kwiatami.
- Ja, drogi panie, też nieraz o tym myślałem - nie wiedzieć czemu szeptem zwierzył się Wojnarowi. - Nie mogłem zrozumieć, jak mogło dojść do tego, żeby taki twardy facet mógł tak się załamać. On przy największym niepowodzeniu zachowywał się jak pies, który z wody wychodzi. Otrząśnie się, podskoczy i znów hasać zaczyna. Gdybym na własne oczy jego nekrologu nie czytał, za bajkę bym to wszystko uznał. Ale co było, to było... Niech mu ziemia lekką będzie. My zaś, co my dalej? Hę?... panie drogi...
- My, panie Kmicik? - Wojnar nie bez niepokoju spojrzał w kierunku wydłużającego się aż pod sufit szatniarza. - My chyba już poprosimy o rachunek.
Wieczorem zatelefonował Kania. Pytał, czy Wojnar przez jakiś czas będzie w domu, bo chciałby z nim zaraz pogadać. Mówił szybko, w jego głosie wyczuwało się silne podniecenie. Zjawił się po kwadransie. Na wstępie poprosił o przyrzeczony - wermut, wypił kieliszek i utkwił wzrok w przyjacielu.
- Pamiętasz chwilę, kiedy pokazałeś mi fotos z tatuażem Małeckiego? To dobrze. Przyznaję, że wtedy nogi ugięły mi się z wrażenia. Teraz zaaplikuję ci coś takiego, że przyjdzie kolej na ciebie.
- O co chodzi? - uśmiechnął się Wojnar. - Strzelaj, nie oszczędzaj.
- Chwileczkę, zacznę od początku. Po wyjściu z komendy postanowiłem porozmawiać jeszcze z tą dziewczyną Bryzy, Krysią. Pomyślałem, żeby wpaść do zakładu, w którym pracuje. Wiesz, to ten duży na Świętokrzyskiej. - Tu Kania wychylił drugi kieliszek wermutu i wskazał palcem na butelkę. - A ty co, ani jednego?
- Za żadne skarby. Nie tak dawno w Kameralnej...
- Rozumiem - przerwał mu Kania. - Więc jadę dalej. Kiedy mnie to dziewczę zobaczyło, zbladło jak chusta.
Prawdopodobnie pomyślała, że będzie dalszy ciąg przesłuchania. Pospieszyłem więc zapewnić ją, że sprawa jest błaha - chciałbym po prostu zrobić manicure. Odetchnęła z ulgą i chwyciła za te swoje instrumenty. A ja... co tu ukrywać, patrzę na nią i myślę, że jest cholernie ładna... ale myślę również, ot tak w przeplatankę, o tym twoim odkryciu z tatuażem Małeckiego. I wtedy naszło na mnie natchnienie. Pytam prosto z mostu tę Krysię, czy widziała kiedy Bryzę bez ubrania. Skoczyła na mnie. „Za dużo pan sobie pozwala - powiada - co pana do tego upoważnia? Jeżeli byłam jego narzeczoną, to jeszcze nie dowodzi, że byłam jego kochanką!” Połapałem się, że nie tak, jak trzeba, sformułowałem pytanie. Przeprosiłem ją. Wyjaśniłem, że chodziło mi o to, czy byli kiedyś razem na plaży, czy się kąpali?
Powiedziała wówczas, że wprawdzie nie kąpali się, bo tego dnia było chłodno, ale na plaży byli, owszem. Nad Zalewem Zegrzyńskim, tuż przed tą tragedią. Spytałem wtedy, czy czasem nie zauważyła na ciele Bryzy tatuażu. Teraz słuchaj uważnie. Powiedziała, że owszem. Na ręce powyżej łokcia miał tatuaż. Spytałem, co przedstawiał. Powiedziała, że jakiegoś smoka ze skrzydłami. Zainteresowała się, co to za stwór, Bryza wyjaśnił, że to chiński smok.
Wojnar gwizdnął przeciągle.
- Ciekawe... Wiesz, na którym ramieniu?
- Oczywiście. Wszystko się zgadza. Pytałem o rozmiary. Podała właściwe w dużym przybliżeniu. Co ty na to? - Kania rozparł się w fotelu. - Bo we mnie jakby piorun trzasnął. Zerwałem się od tego jej stolika w połowie zabiegu, rzuciłem dwie dychy i pobiegłem dzwonić do ciebie. Prawdopodobnie pomyślała, że mam hyzia albo rozstrój żołądka. Ale mniejsza o to. Wracając do sprawy sądzę, że w tym najnowszym wariancie rzecz tak się przedstawia: Jeżeli już mamy przekonywające dowody na to, że Małecki jest za granicą, to w takim razie w lesie znaleziono nie kogo innego, tylko samobójcę Bryzę. Wynika z tego, że pozostawiony przez niego list pożegnalny nie był lipą. Słowem po tylu zakrętach wracamy do punktu wyjściowego. Zastanawiające tylko, że obaj nasi podopieczni mieli identyczny tatuaż. Myślę jednak że i na to można znaleźć odpowiedź. Jak wiemy, obaj panowie spotykali się, nawet nieco przyjaźnili, obaj mieli wspólne zainteresowania żeglarskie. Więc ten tatuaż mógł Bryza zmałpować od Małeckiego. To często się zdarza. Może miał to być dowód przyjaźni? Co o tym sądzisz? Wojnar przeszedł się po pokoju.
- Oczywiście to nie jest wykluczone. Słuchaj - zatrzymał się przed Kanią - ta dziewczyna powiedziała, że nie kąpali się?
- Tak powiedziała. Czy to ma jakieś znaczenie?
- W każdym razie może mieć. - Wojnar wyjął z kieszeni długopis i skreślił kilka słów w swoim notesie.
- Wciąż niepokoi mnie problem tej drugiej osoby widzianej w aucie... - ponownie odezwał się Kania. - Kto to był?... Chyba trzeba będzie wrócić do pierwszej koncepcji, że Bryza po prostu podwiózł przygodnego przechodnia.
Wojnar poczęstował Kanię papierosem, sam zapalił.
- Wiele przemawia za twoim rozumowaniem, ale masz rację... są jeszcze pewne luki... Trudno mi to w tej chwili w całość logicznie powiązać... Wydaje mi się jednak, wbrew wszystkiemu, co nam wiadomo o sprawie, że Małecki nie żyje... Zresztą to musi wkrótce samo się wyjaśnić. Bez naszego udziału.
- W jaki sposób? Wojnar zajrzał do notesu.
- Za kilka dni wygasa termin delegacji Małeckiego. Jeżeli w Amsterdamie istotnie jest Małecki, to nie ulega żadnej wątpliwości, że wróci do kraju. Nieraz już był za granicą, nie ma więc powodu, żeby tym razem nie wrócił. Wskazuje na to także jego zaangażowanie się w powierzoną mu sprawę. Natomiast jeżeli mimo wszystko przebywa tam Bryza, to pewne, że tu już go nikt nie zobaczy. Tam jest w chwili obecnej na wolności - tu czeka go stryczek.
- No tak - zgodził się Kania. - Trzeci wariant Jest niemożliwy.
- Trzeci? - powtórzył Wojnar. - Istotnie raczej trudno go przewidzieć. A więc nie pozostaje nam nic innego, jak być w pogotowiu i czekać. Czas dla nas pracuje. Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć? - spojrzał na Kanie.
- Wiesz, o czym myślę? Jeżeli mimo wszystko ty masz rację, że za granicą znajduje się Bryza, to ten czas, o którym wspominasz, pracuje na jego korzyść. Chodzi o to że przez czas naszego tu przesiadywania z założonymi rękami facet potrafi tak się zaszyć w tym Amsterdamie, że już nie sposób będzie go wytropić. Niewykluczone też, że przeniesie się dalej.
Wojnar słuchał uważnie, przytakując ruchem głowy.
- Rozumiem twoje obawy. Ale to tylko pozornie tak wygląda, że ktoś znika i szukaj wiatru w polu. Któryś z nich tam jest. Jak wiemy, kontaktuje się z radcą handlowym w Hadze, załatwia sprawy importu w Amsterdamie. Ten ktoś gdzieś mieszka, bywa, rozmawia z ludźmi, nawiązuje z nimi kontakty. Jedynie ryba w wodzie nie zostawia śladów, człowiek zawsze, tylko trzeba je umie odszukać. Zresztą jeżeli ten ktoś nie wróci w terminie wyznaczonym w delegacji na jego powrót, to długo czekać nie będziemy. Od razu zaczniemy działać.
- Trzeba będzie uzyskać zgodę Interpolu na ściganie go poza naszymi granicami.
- Na wszelki wypadek poczyniłem już wstępne kroki Z tym nie będzie kłopotu ani straty czasu, bo przecież chodzi o morderstwo.
- No cóż, czekajmy. Swoją drogą, kołomyjka nie do wiary. Początkowa mieliśmy samobójcę, który przemienia się w zamordowanego. Potem zamordowany wciela się t© w jedną, to w drugą intrygującą nas postać. W rezultacie mamy na etacie dwóch ewentualnych nieboszczyków i dwóch żyjących ludzi. A tak naprawdę ani o jednym z nich, żywym czy umarłym, nie możemy powiedzieć, że jest tym, za kogo go uważamy, ani też nie wiemy, gdzie istotnie przebywa.
Wojnar uśmiechnął się.
- Odrobinę cierpliwości. Powiedziałem ci, że ten, który został przy życiu, siłą rzeczy ujawni nam tego, który znalazł śmierć w lesie. A to już długo nie potrwa.
Zadzwonił telefon. Sprawa była prywatna, gdyż Wojnar tłumaczył komuś, że trudno mu będzie w niedzielę przyjechać na wieś. Potem zabrzmiał w słuchawce krzykliwy chłopięcy głos. Rozmowa przedłużała się. Kania sięgnął po leżący na biurku album z fotografiami z licznych służbowych podróży Wojnara. Wolno oglądał zdjęcia z NRD, Czechosłowacji, Francji, Jugosławii, szereg barwnych, egzotycznych z Egiptu - ta ostatnia podróż związana z morderstwem, przemytem narkotyków i walutami. Wojnar tropił członków gangu, na czele którego stał znany służbie śledczej całego świata Arab - Sulejman Kadi vel Złoty Ramzes. Proces rozpoczął się w Polsce, zakończył w Bejrucie. Mówiono, że w Bejrucie wśród publiczności przysłuchiwał się rozprawie sam Sulejman Kadi odpowiednio ucharakteryzowany.
Wojnar odłożył słuchawkę.. - Nie życzę nikomu mieć siostrzeńców zajmujących się zbieraniem znaczków pocztowych. Na szczęście dziś przypadkowo mogłem wywiązać się z obietnic.
Kania wskazał na zdjęcia z Kairu.
- Czy ten twój słynny Sulejman Kadi siedzi wreszcie pod kluczem? Miałeś stamtąd jakieś wiadomości?
Wojnar pochylił się nad albumem.
- Od czasu do czasu koresponduję z jednym z pułkowników tamtejszej policji. Między innymi pytałem go o Sulejmana.
- Siedzi?
- To nie takie proste. Wpadają zwykle płotki, a rekiny śmigają na wolności. Zresztą mają gdzie się przenosić. Ich filie są wszędzie - w Stambule, Marsylii, Madrycie, Paryżu, Londynie. Dlaczego się nim interesujesz?
- Ot tak, po prostu. Spojrzałem na zdjęcia i przypomniała mi się tamta sprawa. Mogłaby z tego być niezgorsza Kobra. No, to bądź zdrów i do jutra.
W końcu tygodnia Kania z polecenia Wojnara ponownie połączył się z „Polagedem”. Telefon przyjęła ta sama co i poprzednio urzędniczka. Dowiedziawszy się, że sprawa dotyczy zamówionego przez Biuro Odbudowy Zamku asortymentu drzewa oświadczyła, że tym razem może udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Jeżeli chodzi o szlachetne gatunki drzewa przewidziane na posadzki, to zlecenie zostało całkowicie zrealizowane i transport znajduje się w drodze. Natomiast forniry są nadal kompletowane i zastaną wysłane do Polski w terminie nieco późniejszym. Kania nie omieszkał wyrazić swojego zadowolenia z tak pomyślnego przebiegu sprawy i zakończył grzecznościową wypowiedź przypuszczeniem, że w tych okolicznościach pan Małecki prawdopodobnie znajduje się już w drodze powrotnej do kraju.
W tym momencie nastąpiła chwila milczenia. Kania zorientował się, że jego rozmówczyni porozumiewa się z kimś siedzącym obok. Teraz w słuchawce odezwał się męski głos. Usiłował dowiedzieć się, czy chodzi o sprawy służbowe, czy prywatne. Kania oświadczył, że sprawa ma charakter raczej prywatny. Po prostu prosił Małeckiego o załatwienie mu pewnej drobnej sprawy w Amsterdamie - chciałby więc zorientować się, kiedy można spodziewać się jego przyjazdu.
- Powinien był już wrócić - tu rozmówca Kani chwilę zawahał się - zaszły jednak pewne okoliczności... Dziś rano otrzymaliśmy wiadomość, że kolega Małecki miał wypadek... Jeżeli panu zależy na bardziej wyczerpujących informacjach, wolelibyśmy udzielić ich panu w bezpośredniej rozmowie.
Kania podziękował za wyjaśnienie i powiedział, że przyjedzie w ciągu godziny. Spojrzał na przysłuchującego się rozmowie Wojnara.
- Zorientowałeś się, że coś tam się stało?
- Prawdopodobnie trzeci wariant, którego żaden z nas się nie spodziewał. Jedź zaraz do dyrekcji i wykładaj tym razem kawę na ławę. Oczywiście rozmowa musi mieć całkowicie poufny charakter. Tam niewątpliwie zaszło coś poważnego. Będę na ciebie czekał.
Po, upływie godziny Kania był z powrotem.
- Takiego obrotu sprawy rzeczywiście trudno się było spodziewać - rozłożył ręce. - Przypuszczaliśmy, że ten ktoś wróci albo nie wróci, ale po tym, co zaszło, nic już nie da się wyjaśnić.
- Jak to? - ściągnął brwi Wojnar. - Jeżeli nawet ten ktoś nie wróci, to przecież tam został?
- Owszem, został, lecz nie ma go. Tak jakby rozpłynął się, ulotnił, wyparował.
- Bredzisz - spoważniał Wojnar. - Mów wreszcie, co się stało?
- Człowiek o nazwisku Małecki utonął podczas przejażdżki żaglówką po morzu. Żaglówka też zatonęła. W szatni w kabinie na przystani zostało tylko jego ubranie i dokumenty. Ciała nie znaleziono. A więc koniec sprawy...
Wojnar gwałtownie podniósł się zza biurka.
- Nie masz racji! Ta sprawa dopiero się na dobre zaczyna. Zwróć, proszę, uwagę na zbieżność faktów: u nas w lesie znaleziono zwłoki niemożliwe do zidentyfikowania i dokumenty sugerujące, kogo należy uważać za zmarłego. W Holandii sytuacja z pozostawieniem czyichś zwłok prawdopodobnie była trudniejsza. Znika więc w dość przekonywający sposób cudzoziemiec, znika żaglówka, pozostają jednak w szatni dokumenty sugerujące, kogo należy uważać za zmarłego. Tu u nas Bryzę, tam Małeckiego. Słowem dwie najważniejsze osoby w tej grze bezpowrotnie znikają. Wyraźna sugestia, żeby sprawę przekazać do akt. Że niby, proszę MO, nie ma już kogo szukać, dajcie temu spokój. Wiesz, że to jest chyba najsprytniejszy facet, jakiego spotkałem, a przy tym nie przebierający w środkach. Zrób raport z tej rozmowy, a ja idę do szefa. Czas najwyższy tam jechać i przywrócić topielca do życia. Trzeba też zakończyć formalności z Interpolem. Kania pocierał czoło palcami.
- No dobrze, przypuśćmy, że masz rację, ale na miły Bóg, jak sądzisz, kim jest ten topielec?
- Będziesz miał na to odpowiedź, kiedy tu sprowadzę mordercę... chyba, że on mnie przeżyje, bo w tej rozgrywce, która wkrótce się zacznie, wszystko będzie możliwe.
Pulchna, owłosiona dłoń z rozmachem opadła na blat biurka.
- Do diabła, nie przerywać!... Panno Martin, proszę postarać się jeszcze raz uzyskać połączenie z tą cholerną wyspą, bo mnie szlag trafi. Tak, to ja, van Koleń, przed chwilą rozmawiałem z Londynem... Tak, ze Scotland Yardem. I to ma być dwudziesty wiek!... Halo! Czy to Miki Arens?!... Przerwali nam. Co? My przegapiliśmy? Nie rozumiem pańskiej pretensji! Trzeba było nie wypuszczać ich na pełne morze i w porę nas uprzedzić. Za późno, Miki, tym razem przepadło. Marihuana i heroina? Trudno, macie spóźniony zapłon, wy i cała wasza straż przybrzeżna. Halo! Halo!... Tak, w porządku. Mecz? Cały stadion wyprzedany. Jak pan obstawia? Manchester City. A ja Amsterdam. 4:2 dla was? Przyjmuję zakład, ale to mrzonki, Miki. W tej obsadzie wasi spuchną do przerwy. Żegnam. Tak, panno Martin, skończyłem.
Van Koleń, komisarz wydziału śledczego do spraw walki z narkotykami, odłożył słuchawkę, otarł twarz chustką. Chowając ją do kieszeni pomyślał, że przy swojej tuszy nie powinien wszystkiego brać zbytnio do serca. Był tak spocony, że przypominał nasiąkniętą wodą gąbkę. Niechętnie spojrzał na stojących pod ścianą dwóch swoich pracowników, krępego blondyna Rovena i nieco przygarbionego, szpakowatego Lindena. Od dłuższego czasu przysłuchiwali się długiej rozmowie szefa ze Scotland Yardem i czekali na dalsze dyspozycje.
Zdawało się, że dopiero teraz van Koleń ich dostrzegł.
- To niebywałe - zwrócił się do Rovena. - Ta chuda tyka, ten Miki Arens uważa, że Manchester wlepi nam cztery gole. Czte-e-ry... rozumie pan?...
- Wątpliwe, panie komisarzu - flegmatycznie odezwał się Linden. - On nie zna nowego składu naszej drużyny. Dziś włączono do niej Andersena. Spuchną do przerwy.
- To samo mu powiedziałem. Spotka ich zasłużona klęska. Zobaczycie, że ten mecz przejdzie do historii.
- O co mu poza tym chodziło? - spytał Roven.
- Ma do nas pretensje, że nie przechwyciliśmy transportu narkotyków. Podobno wczoraj w nocy przerzucono go od nich na nasze wybrzeże. Patałachy... usiłują teraz na nas zwalić winę i to już nie pierwszy raz... Zresztą nie ma na to żadnych dowodów, że ten przerzut miał miejsce. Absolutnie w to nie wierzę. - Tu van Koleń utkwił wzrok w portrecie królowej i bez skojarzeń z sylwetką majestatu uznał, że dzień dzisiejszy trudno byłoby zaliczyć do przyjemnych. Zarzuty Scotland Yardu, zbliżający się mecz, na dodatek w kieszeni nie kończąca się lista zakupów na zaręczyny córki. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że ponownie odezwał się ból w prawym boku?
- Linden - zwrócił się van Koleń do swego zastępcy. - Czy pomaga pańskiej żonie ten nowy lek na wątrobę?
- Raczej nie daje większego efektu.
- Tak też myślałem. Nieuki i szarlatani komponują te mikstury. Skandal! - Van Koleń przyłożył dłoń do prawego boku i popadł w zadumę. - Hm.. Kogo przydzielono do pomocy koledze z Polski? -. zapytał patrząc ponuro na portret królowej. - Temu kapitanowi Wojni?
- Wojnarowi - poprawił go Roven.
- Tak, słusznie. Podobał mi się. Poza wszystkim jest postawny i myślę, że silny jak byk.
- Przystojniak - mruknął Linden.
- Nie przeszkadza mu to jednak znać trzy obce języki - ostro uciął van Koleń. - Pragnąłbym mieć u siebie więcej takich współpracowników. Ten Miki Arens - wrócił do przerwanego tematu - wmawia, że przegapiliśmy jakiś wyimaginowany transport. A za jakie pieniądze mamy powiększyć liczbę naszych funkcjonariuszy, żeby należycie obstawić wybrzeże? Aha, nie odpowiedział mi pan, Linden, kogo przydzielono Wojnarowi?
- Van Domena.
- To dobrze. Jego przodkowie pochodzą z Polski. Dogadają się. Znaleźliście coś dla tego Wojnara w naszych kartotekach?
- Tak, są pewne dane o facecie, którego szuka. Wątpię jednak, czy on u nas wylądował.
Van Koleń przeciągnął dłonią po włosach, a natrafiwszy na sporą łysinę, szybko cofnął rękę.
- To pana zdanie. Proszę się jednak zastanowić, czego on mógł się spodziewać uciekając do swoich mocodawców w NRF? On, - facet całkiem spalony, uwikłany w morderstwo, szukający u nich schronienia? Taki osobnik, do tego obcokrajowiec, drogi panie, jest dla nich śmieciem, przybłędą, uciążliwym balastem. Wyrobiliby mu najwyżej posadę zmywacza talerzy w jakiejś nocnej knajpie... - Całkowicie zgadzam się z Wojnarem, że należy go szukać tu, wśród amsterdamskich gangów. Teren nie jest mu obcy, a dawni kumple z pewnością przyjdą z pomocą. Więc jakie dane z naszej kartoteki przekazano kapitanowi?
- Ostatni adres tego faceta z okresu, kiedy znajdował się w Amsterdamie, oczywiście z datą.
- To niewiele. A odciski palców?
- Nie posiadamy. Wówczas nie było powodu, żeby aż tak go u nas utrwalić. Jest to zwykła notka informacyjna o podejrzanym osobniku.
Van Koleń ociężale podniósł się z fotela.
- Szkoda, drodzy panowie. Praktyka wykazuje, że jesteśmy za mało przewidujący. Aha - spojrzał na zegarek - ja na dziś już skończyłem. Gdyby zaszła potrzeba, proszę telefonować do domu.
Wojnar przechadzał się po peronie Dworca Centralnego. Spojrzał na zegarek. Do odjazdu pociągu w kierunku Hagi miał jeszcze ponad dziesięć minut. Czekał na van Domena, który zaofiarował się kupić mu bilet. Po chwili spostrzegł go. Z przyjemnością przyglądał się jego smukłej, wysportowanej sylwetce, młodzieńczej twarzy o regularnych rysach, bujnym, zaczesanym do tyłu blond włosom.
- Proszę - Van Domen wręczył mu bilet. - Wykupiłem go panu na nieco dłuższą trasę. Wszystkiego kilkanaście minut różniej - zastrzegł się. - Trasa przez Harlem i Linden. Znacznie ciekawsza. Zobaczy pan wiele wiatraków i nasze słynne pola tulipanów. A to kupiłem panu na swoją odpowiedzialność - wyjął z kieszeni gazetę. - Życie War-s-z-a-wy - odczytał tytuł, wodząc po nim palcem. - A tu „Odbu-do-wa Zam-ku Warszaws-kie-go”... Można zrozumieć moją polszczyznę? - zapytał ukazując w uśmiechu białe, równe zęby.
- Świetnie - pochwalił go Wojnar. - Skąd ta znajomość polskiego?
- Mój pradziad przywędrował z Polski. To była jakaś romantyczna historia. Znalazł się tu i już pozostał. Nazywał się Domański, z czasem przekształciło się to w van Domena. Wszystkim nakazywał mówić po polsku i taka już u nas w rodzinie jest tradycja. Wiem, że będę pana śmieszył, jeśli zacznę mówić po polsku. O Boże... - nagle spojrzał na zegarek - omal nie zapomniałem. Zaraz z dworca muszę podskoczyć do kas biletowych na stadion. Obiecałem naszemu staremu załatwić dwa bilety na mecz. Drugi dla damy jego serca. Będzie grał Manchester przeciw naszemu Ajaxowi. Pan się tym interesuje? W Holandii piłka nożna to zbiorowe szaleństwo, to opętanie niezależne od płci, wieku i zajmowanego stanowiska. Nasz stary też ma kota na tym punkcie. Z całą pewnością już zrobił zakład z Miki Arensem. To angielski komisarz brygady prowadzącej walkę z handlem narkotykami. Zajmuje w Scotland Yardzie takie samo stanowisko jak nasz stary - wyjaśnił i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Wie pan, oni stale żrą się przez telefon, a jeśli chodzi o mecze, to już włosy gotowi z głów powyrywać. Całe szczęście, że dzieli ich La Manche.
Bezszelestnie jak widmo wjechał na peron długi sznur wagonów. Van Domen podał Wojnarowi swój bilet wizytowy.
- Tu jest mój prywatny adres i telefon. Gdybym mógł w czymś pomóc, proszę telefonować. Przyjemnej podróży.
Pierwsza wizyta w Biurze Polskiego Radcy Handlowego w Hadze niewiele wniosła do sprawy. Scharakteryzowano Małeckiego nader pozytywnie: jako inteligentnego, kulturalnego człowieka, który z dużym przejęciem starał się wywiązać z powierzonej mu funkcji. Szczerze też ubolewano nad tak tragicznym zakończeniem sprawy. To właściwie było wszystko, czego można się było tutaj dowiedzieć o Małeckim. Wojnar nie wtajemniczał współpracowników Biura w sedno sprawy. Był jedynie delegatem mającym za zadanie bliżej zbadać okoliczności towarzyszące temu tragicznemu wypadkowi, którego przebieg nasuwa pewne wątpliwości - jakie, tego na razie nie wyjaśniał. W pozytywnych, lecz dość powściągliwych wypowiedziach wyczuł jednak pewne niedomówienia. Dopiero podczas drugiej wizyty zakończonej kolacją w pobliskiej restauracji, na którą zaprosił dwóch urzędników Biura, dowiedział się, że nieco więcej informacji o Małeckim mógłby uzyskać od ich koleżanki, pani Zofii, która spędza resztę swojego urlopu w Amsterdamie. O ile się nie mylą, panią Zofię i Małeckiego łączyły przyjazne stosunki.
Szansę zdobycia dalszych danych postanowił wykorzystać jak najszybciej. Teraz - obok uzyskanego od van Domena adresu Bryzy - trafił na jeszcze jedną nić. Był niemal pewny, że ta kobieta może wiele wnieść do sprawy.
Mówiła ze wzrokiem utkwionym w dywan, powoli, ważąc każde słowo. Obserwował piękną rudowłosą dziewczynę o twarzy znaczonej bólem i coraz bardziej upewniał się w przekonaniu, że można jej ufać. Nie ulegało wątpliwości, że naprawdę przeżyła tragedię. Zastanawiał się teraz nad sposobem, w jaki mógłby jej ujawnić istotny stan rzeczy. Utrudnieniem tego niełatwego zadania była powściągliwość, z jaką przedstawiała przebieg swojej znajomości z Małeckim.
Wyjaśnił, że ma za zadanie dokładnie zbadać całą sprawę. Gdyby wypadek zdarzył się na terenie Polski, nie sprawiałoby to aż tylu trudności. Ale w tym przypadku... Obywatel PRL zaginął na terenie obcego państwa, stuprocentowe zaginięcie nie jest stwierdzone...
- Czy są co do tego jakieś wątpliwości? - dziewczyna uważnie przyjrzała się Wojnarowi.
- Dopóki nie znaleziono ciała i nie zidentyfikowano go, jest jeszcze nadzieja, że człowiek żyje.
- Minęło już sporo czasu od tamtego dnia...
- Tak, lecz wszystko jest możliwe. Gdyby jednak morze wyrzuciło zwłoki, stanęlibyśmy przed niełatwym zadaniem ustalenia, czy jest to osoba, o którą nam chodzi. W tych okolicznościach każdy szczegół jest ważny. Na przykład czy nie zauważyła pani u Małeckiego tatuaży? U żeglarzy często się je spotyka. Zwykle mają je na lewym przedramieniu. Kotwice, rusałki, smoki...
- Nie, z pewnością nie miał tatuażu ani na prawym, ani na lewym przedramieniu. Pływaliśmy żaglówką, bywaliśmy na plaży, więc musiałabym zauważyć.
- Aha, czy pan Małecki będąc tu zapuścił brodę, wąsy, to teraz modne. A może nosił okulary?
- Nie, nie używał szkieł i był zawsze starannie ogolony.
- Jeszcze jedno: pan Małecki po raz pierwszy przyjechał do Amsterdamu. Czy nie zauważyła pani w jego zachowaniu czegoś szczególnego? Na przykład jakiegoś specjalnego sposobu reagowania na miasto, lokale, czegoś, co zwróciłoby pani uwagę?
Zastanowiła się chwilę.
- Raz zdarzyło się coś, co mnie zdziwiło. Zwiedzaliśmy Stare Miasto. Na jednej z uliczek Roman zaproponował, żeby wstąpić do tawerny, którą mijaliśmy. Nazywała się „Pod Kotwicą”. Wewnątrz przy barze stało kilka podejrzanych typów. Kiedyśmy ich mijali, pozdrowili Romana w sposób, w jaki wita się dobrych znajomych. Zaskoczyło mnie to. Zapytałam, skąd i od kiedy zna tych ludzi. Zbagatelizował to. Powiedział, że któregoś wieczora wstąpił tu, przy barze przysiadło się do niego paru takich gości, którym postawił wódkę. Zwykła męska przygoda, stąd pamiętają go. Lubił ten lokal, więc nieraz potem tam zachodziliśmy.
Wojnar przytakiwał ruchem głowy.
- Tak, rozumiem. I jeszcze jedno. Oczywiście pan Małecki bywał u pani. Czy coś ze znajdujących się tu przedmiotów wzbudzało jego zainteresowanie? Jakiś drobiazg, który brał do ręki?
Wskazała na niewielkie pudełeczko z laku.
- Lubił oglądać tę kasetkę, przywiozła ją moja krewna z Japonii.
Wojnar pochylił się nad egzotycznym przedmiotem. Obok dostrzegł oryginalną, misternie wykonaną z metalu figurkę, mającą około siedmiu centymetrów wysokości.
- O?! - zdziwiła się Zofia. - Dopiero teraz zauważyłam, że ją tu zostawił. To zapalniczka Małeckiego. Przedstawia jakieś bóstwo hinduskie.
- To Kali, córka Himawat, żona Siwy, bogini piekieł i śmierci - wyjaśnił jej Wojnar. - W każdej z czterech rąk trzyma ludzką głowę. Proszę się przyjrzeć, naszyjnik, który ma na sobie, składa się z ludzkich czaszek. Jest okrutnym bóstwem żądającym krwawych ofiar.
Oboje pochylili się nad artystycznie wykonanym posążkiem. W nakryciu głowy bogini Kali skrzył się sporej wielkości rubin.
- Gdy naciska się ukrytą tu sprężynkę - Zofia wskazała nasadę figurki - czapeczka bogini odskakuje na bok i wystrzela spod niej płomyk. Była to własność jakiegoś Anglika, który długo przebywał w Indiach. Po jego śmierci tu, w Amsterdamie, rodzina pozbyła się wielu z kolekcjonowanych przez niego przedmiotów. Małecki kupił zapalniczkę na licytacji, bardzo ją lubił. Twierdził, że drugi taki egzemplarz nie istnieje, gdyż figurkę przerobiono na zapalniczkę na zamówienie.
- Czy brała ją pani ostatnio do ręki?
- Nie, ja nie palę.
- Więc miał ją w rękach tylko Małecki?
- Z całą pewnością, nikt poza nim tego nie dotykaŁ Wojnar obejrzał figurkę bogini przez powiększające szkło.
- Powinny tu być odciski jego palców. Proszę wypożyczyć mi tę zapalniczkę. Wkrótce ją pani zwrócę.
Zgodziła się przypominając, że jeszcze tylko kilka dni pozostaje w Amsterdamie, gdyż kończy jej się urlop. Jedzie potem do Hagi.
Wojnar owinął figurkę w chustkę do nosa, odstawił na stolik. Doszedł do wniosku, że nadszedł trudny moment, żeby dla dobra sprawy zapoznać dziewczynę z prawdziwą sytuacją. Wiedział, że będzie to dla niej ciężkie, ale nie mógł z tego zrezygnować. Niewykluczone, że mając przed sobą właściwy obraz, Zofia zmieni bierną postawę na czynną, a każdy nowy szczegół, który sobie przypomni, może być cenny.
Zbliżył się do wiszącego na ścianie obrazu, emanowały z niego żarem lata słynne słoneczniki Van Gogha. Przyglądając się im, zastanawiał się, od czego zacząć.
- Z mojej praktyki przypominam sobie taką historię - zwrócił się do Zofii. - Jest w tym oczywiście tylko pewna zbieżność. Ktoś zaginął, wydawało się, że w tragicznych okolicznościach, ciała nie znaleziono... Po pewnym czasie okazało się, że ten człowiek żyje. Zależało mu na tym, żeby tak właśnie sprawy ustawić...
- W jakim celu? - ściągnęła brwi Zofia.
- Ten mężczyzna miał konflikt z prawem... Chodziło mu o to, żeby uznano go za zmarłego. Potem ukrywał się w bezpiecznym miejscu, zamierzał nielegalnie przedostać się za granicę.
- Dlaczego pan mi to opowiada? Co to może mieć wspólnego z tą sprawą?
Wojnar przez chwilę zwlekał z odpowiedzią.
- Tamten człowiek miał na sumieniu czyjeś życie. Na jego powrót czekała kobieta, uważała go za kogoś bardzo bliskiego i oddanego. Proszę mi wybaczyć, czy pan Małecki był dla pani kimś bliskim? Ponownie ściągnęła brwi.
- Chyba nic nie upoważnia pana do zadawania mi takich pytań. Sądzę, że skończyliśmy naszą rozmowę.
Wojnar kilkakroć przeszedł się po pokoju, znów zatrzymał się przed słonecznikami.
- Niechże pan coś mówi - usłyszał za sobą zdenerwowany głos Zofii. - Co pan ukrywa? Czy tatuaż, o który pan pytał, i odciski palców mają tu jakieś specjalne znaczenie? Tak?
Rozłożył ręce.
- Trudno mi na to odpowiedzieć. Zachodzi obawa, że sprawa wygląda niezupełnie tak, jak ją widzimy. Dziś jednak nic więcej nie potrafię pani powiedzieć. Proszę być dzielna i opanować się. Przyrzekam, że jak tylko będę wiedział coś konkretnego, natychmiast spotkam się z panią. Wydaje mi się, że, to nastąpi lada dzień.
Podany Wojnarowi adres, pod którym Bryza mieszkał podczas swojego pierwszego pobytu w Amsterdamie, okazał się nieaktualny. Właściciel mieszkania, Indonezyjczyk Manii, u którego Bryza odnajmował pokój, zamienił je na inne i wyprowadził się do dzielnicy slumsów, w pobliżu portu. Dwa dalsze wskazane adresy również okazały się nieaktualne, dopiero czwarty zaprowadził go do celu. Bawiące się przed ruderą dzieciaki oznajmiły Wojnarowi, że Manii, znany tu również jako „Pająk”, mieszka na parterze.
Na pukanie nikt nie odpowiedział, drzwi nie były zamknięte na klucz, Wojnar wszedł do środka. Znalazł się w małej kuchence, zaśmieconej, brudnej, wypełnionej rupieciami i naczyniami. Nie widząc tu nikogo, przez uchylone drzwi wszedł do następnej izby. Na wyrku, będącym kiedyś tapczanem, leżał bez ruchu drobny, siwiejący mężczyzna. Twarz o żółtawym, pergaminowym odcieniu poorana była głębokimi zmarszczkami. Gdyby nie ciemne błyszczące oczy, nieruchomo patrzące przed siebie, można by przypuszczać, że człowiek ten przed kilkoma godzinami pożegnał się z życiem. Wszystko świadczyło o tym, że mieszkanie spełnia tylko funkcję dachu nad głową. Z okna zwisała brudna firanka, na stole piętrzyły się nie pozmywane talerze z gnijącą kiścią bananów, przestrzeń koło tapczanu wypełniały butelki po trunkach. Leżała między nimi wysłużona fajeczka - jej wydłużony, delikatny kształt dobrze znany był palaczom opium.
Wojnar pochylił się nad leżącym, dotknął jego ramienia.
- Witam cię, Manii.
Czekał na reakcję, lecz nic nie Wskazywało na to, że Manii go słyszy. Robił wrażenie człowieka całkowicie zobojętniałego na wszystko, co dzieje się dookoła. Wojnar zorientował się, że tylko pokaźna dawka alkoholu będzie w stanie przywrócić go rzeczywistości. Obecny stan, równy letargowi, wykluczał jakąkolwiek szansę porozumienia się z tym człowiekiem. Nie zwlekając wyszedł na miasto i po kwadransie wrócił z dwiema butelkami ginu i zapasami żywności. Całość ustawił na taborecie obok wyrka. Skończywszy z tym, opuścił izbę i usiadł na ganku. Na korytarzu za plecami rozległy się kroki, z drzwi znajdujących się naprzeciwko mieszkania Manliego wyszła tęga Murzynka. Stopy miała długie i płaskie jak pedały wielkich organów. Przez chwilę przyglądała się Wojnarowi, po czym nie wiedzieć czemu westchnęła i ruszyła na miasto.
Śmigające obok ganku dzieciaki bawiły się w rozstrzeliwanie najmłodszego chłopca. Usmarkany, przywiązany do drzewa dzieciak zalewał się łzami, lecz nie wzbudzało to w nich odruchu litości. Ostatnią czynnością przed egzekucją, prawdopodobnie w celu zabezpieczenia oczu skazańca przed strzałami, było włożenie mu na głowę blaszanki po konserwowych ogórkach. Po upływie dwudziestu minut Wojnar wrócił do mieszkania. Manii siedział na swoim wyrku, w jednej ręce trzymał szklankę; z trunkiem, w drugiej tlącego się papierosa, zapasy żywności były nie tknięte.
Alkohol w czarodziejski sposób przywrócił Indonezyjczyka do życia. Twarz chudzielca przybrała żywszą barwę, szkliste do niedawna oczy zdradzały budzącą się myśl. Wojnar usiadł obok niego, nalał sobie szklankę ginu, uniósł ją do góry.
- Twoje zdrowie, Manii.
Indonezyjczyk skinął głową, zaciągnął się dymem i pogrążył się w kontemplacji swoich kończyn, sterczących z przykrótkich nogawek.
- Czego chcesz ode mnie, człowiaku? - zapytał wreszcie niezłą angielszczyzną.
- Pij, nie martw się o to - odpowiedział Wojnar. Ponownie czas jakiś popijali w milczeniu, po czym odezwał się Wojnar:
- Szukam człowieka, który kiedyś mieszkał u ciebie. Nazywa się Bryza, Zdzisław Bryza - powtórzył. - Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli powiesz mi, gdzie mogę go znaleźć.
Twarz Indonezyjczyka drgnęła, wyraz obojętności zastąpiła czujność, utkwił w Wojnarze przenikliwe spojrzenie.
- Ktoś ty? - zapytał, po czym uzupełnił pytanie szeregiem zdań, w których przeplatały się słowa wszystkich kontynentów świata.
- No więc? - przerwał mu Wojnar. Manil przyglądał mu się ze ściągniętą złością twarzą. - Pytasz o Bryzę, o „Meduzę”. Nie wiem, gdzie jest ten pies. Gdybym wiedział - tu Manii wyciągnął spod materaca malajski sztylet - poszedłbym z tym jego śladami! Czy sądzisz, człowieku, że on jest tu, w Holandii?
- Jeśli pomożesz mi go później szukać, powiem ci, na jakim terenie teraz przebywa.
Manii chciwie przywarł ustami do szklanki, zakrztusił się ginem. Chwilę kasłał, po czym zaczął mówić stłumionym głosem:
- Jeśli jest tu, w Amsterdamie, to przysięgam, że gdyby ukrył się w mule najgłębszego kanału, też go wytropię. Czy i ty masz z nim porachunki? - utkwił w Wojnarze podejrzliwe spojrzenie.
W tej sytuacji kapitan nie uznał za stosowne zaprzeczyć. Manii ujął go za rękę.
- Więc dobrze, będziemy działali obaj. Ty mi powiesz, gdzie on się obraca, a ja go wytropię. Ale warunek, ja pierwszy będę się z nim rozliczał.
Wojnar pominął tę wypowiedź milczeniem.
- A więc powiem ci - pochylił się do Manliego. - Bryza, czy jak go nazywasz, Meduza, jest w Amsterdamie.
- Dawno?
- Nieco więcej niż miesiąc.
Manii zacisnął kościste palce na swoich kolanach.
- Przywracasz mi życie - spojrzał na Wojnara.
- Za co go tak nienawidzisz? - zaryzykował. Wojnar pytanie.
Manii potoczył wzrokiem dookoła.
- To, co widzisz, ten brud, ten chlew, kim jestem, zawdzięczam jemu. Był czas, że Meduza naraził się ludziom z gangu. Nie naszym, tym z wyspy, oni tu stale mają swoje interesy... Naraził się, więc ukrywałem go u siebie... Miałem żonę, młodą, piękną... Ten pies uwiódł mi ją, uciekli razem, ukrywali się gdzieś w innej dzielnicy. Potem Meduza całkiem stąd wyjechał, a ona już nie wróciła do mnie. Stoczyła się, przeszła przez kilka burdeli, a ja jej nie potrafię zapomnieć...
Wojnar pociągnął łyk ginu.
- Teraz rozumiem. Ta sprawa warta jest zemsty. Szukaj go. Jeśli ci się powiedzie, obiecuję ci poważną nagrodę.
- Za tę sprawę pieniędzy nie wezmę - mruknął Manii.
- To zależy od ciebie. Na koszty związane z odszukaniem go będziesz jednak potrzebował pieniędzy. To już całkiem inna sprawa, bo i z moją się wiąże. Będzie więc i mój wkład w te koszty. Tego mi nie możesz odmówić, zresztą byłoby to nierozsądne. - Powiedziawszy to Wojnar włożył pod poduszkę Manliego kilkanaście banknotów.
- Zgoda - ciężko odsapnął Manii. - Ja potrafię jeszcze zarobić, zwrócę ci tę forsę. A co do tego psa, Meduzy, to myślę, że z powrotem wkręcił się do gangu. Tam będę go szukał.
Nad parapetem uchylonego okna ukazało się kilka umorusanych twarzy dzieciaków.
- Pająk, chcesz muchę?! - zawołał jeden z nich. Manii chwycił z podłogi butelkę i cisnął ją w okno.
- Gówniarze - splunął ze złością. - Wrzeszczą tu od rana do nocy.
- Dlaczego nazywają cię Pająkiem? - uśmiechnął się Wojnar.
- Potrafiłem bez trudu wejść na fasadę każdego domu aż do dachu.
- A teraz potrafiłbyś?
- Myślę, że jeszcze tak.
- Chciałbym się z tobą widywać. Gdzie cię szukać? Manii zastanowił się chwilę.
- Zawsze wieczorem wstępuję do tawerny „Pod Wiosłem”, pierwsza od mojego domu ulica ńa prawo.
- Dobrze, będę tam, a ty ostro weź się do sprawy.
Na ganku Wojnar natknął się na wracającą z miasta Murzynkę. Zrównali się ze sobą; zaproponował jej kilka guldenów za sprzątnięcie mieszkania Manliego. Nie licząc otrzymanych pieniędzy, mocno zacisnęła je w pulchnej dłoni, a po chwili namysłu oświadczyła, że jeśli ma doprowadzić do porządku obie izby, powinien dodać jej jeszcze trzy guldeny. Ubawiony, spełnił jej prośbę.
Cechą van Domena, wyróżniającą go wśród kolegów, była niemal chorobliwa punktualność. Stojąc przed drzwiami wynajętego przez Wojnara mieszkania, jeszcze raz sprawdził godzinę. Chwilę odczekał i nacisnął dzwonek.
- Z pierwszą - wizytą nie przychodzi się z pustymi rękami - schylając głowę w żartobliwym ukłonie wyciągnął przed siebie butelkę koniaku. - Kobiecie kwiecie, a dla nas, powiedzmy, coś dla ducha.
- Szlachetny trunek uzupełniony rymowanym wstępem nabiera jeszcze większej atrakcyjności - uśmiechnął się Wojnar.
Po upływie godziny zawartość butelki znacznie obniżyła swój poziom. Nad siedzącymi w fotelach unosił się gęsty obłok dymu. Van Domen otworzył okno.
- Wpuśćmy nieco tlenu, bo uwędzimy się. - Rozejrzał się po pokoju. - Nawet się pan nie domyśla, kto tu przed panem mieszkał. To mieszkanko polecił panu nasz wódz, van Koleń, prawda? Otóż tu było gniazdko damy jego serca, złotowłosej Rity. Bardzo miłe stworzonko. Kapitalna z nich para, on do dziewięćdziesięciu kilo dojeżdża, a ona waga musza, wygląda na nastolatkę. Najdziwniejsze jednak, że jest mu wierna i bardzo do niego przywiązana. Obecnie uwił jej ładniejsze gniazdko w nowej dzielnicy.
- Zdaje się, że jest wdowcem?
- Tak, ma dorosłą córkę, właśnie teraz wydaje ją za mąż.
- Co pan sądzi o tej historii z Manlim? - zapytał Wojnar.
- Może tu sporo pomóc. Indonezyjczycy są mściwi i uparci. Poza tym zna środowisko, w którym się nasz bohater obraca, jest szansa, że go wytropi. A jeżeli jeszcze Manii uzyska pomoc ludzi z gangu, z którymi Bryza miał porachunki, to powinno mu się udać.
- Zorientowałem się, że macie tu miejscowe gangi i ich konkurencję z wyspy. Jaki jest ich wzajemny stosunek?
Van Domen uśmiechnął się.
- Na nasze szczęście jak najbardziej wrogi. Dla gangu z Anglii tak chłonny rynek zbytu jak nasz kontynent to kąsek, o który warto walczyć. Nasi natomiast „rycerze” starają się tej inwazji zapobiec. Stąd powstają krwawe porachunki. Zresztą nie tylko między nimi. W nocy w przeddzień pańskiego przyjazdu zanosiło się na poważny konflikt między nimi a naszą brygadą do walki z narkotykami.
- Tu, w mieście?
- Nie, na wybrzeżu. Otrzymaliśmy wiadomość, że w nocy planowany jest zrzut narkotyków z samolotu. Wysłaliśmy patrol, lecz wymknęli się nam. Zrzut został przeprowadzony, zanim zorganizowaliśmy akcję okrążającą. Prawdopodobnie zrzucono opium.
- Z jakiego terenu dokonano zrzutu?
- Tym razem nie z Anglii. Zapewne z tajnej wytwórni zainstalowanej na jakimś statku u wybrzeży Holandii. Gang zakotwicza je poza trzymilowym pasem holenderskich wód terytorialnych - tam prawnie są poza naszym zasięgiem.
- Na wzór tak zwanych pirackich rozgłośni radiowych nadających koncerty reklamowe, tak?
- Właśnie i ci, i tamci chronią się za tą trzymilową barierą.
- Skąd te wytwórnie otrzymują surowiec?
- Drogą morską ze Środkowego Wschodu. Najczęściej z Turcji i Libanu. Niemałą rolę jako punkt przerzutu odgrywa tu Marsylia. Stamtąd następują przerzuty do nas, do Anglii, Francji, Niemiec Zachodnich. Z ostatnich biuletynów wynika, że w ubiegłym roku do samych Stanów Zjednoczonych przemycono z Marsylii kilka ton narkotyków.
- Napije się pan jeszcze kawy? - zaproponował Wojnar.
- Chętnie, koniaku też. Wojnar napełnił kieliszki.
- Za wasze powodzenie. Domyślam się, jak trudne macie zadanie.
- Tak, to nie jest proste. Gangi dysponują olbrzymimi kapitałami. W poszczególnych akcjach zaangażowane są setki milionów dolarów. Poza tym niektóre mafie posiadają własne statki, szybkobieżne kutry, nawet samoloty i helikoptery. W dość rzadkim na szczęście przypadku, kiedy gangi działają wspólnie, stają się potęgą. Jeżeli dodać do tego, że zdrada członka gangu karana jest śmiercią, mamy do czynienia z twardym, zgranym i dobrze zakonspirowanym przeciwnikiem.
- Czy znacie nazwiska szefów poszczególnych gangów? Chociażby tych z wyspy?
- Znamy, lecz co z tego? Są nieuchwytni jak meteory. Poza tym schwytanie szefa nie oznacza zlikwidowania gangu, organizacji doskonale zorganizowanej, dysponującej kontami w bankach. Gang z wyspy ma trzech szefów, dwóch Włochów i jednego Anglika, Johna Bradleya. Na terenie naszym oraz Danii, Belgii i Francji działa inna mafia. Jej szefem jest. Arab z Libanu Sulejman Kadi, który ma tu oczywiście licznych zastępców.
Wojnar gwizdnął, odstawił kieliszek.
- Sulejman Kadi? Niesłychane! To mój stary znajomy, znany w Egipcie jako Złoty Ramzes. Miałem z nim tam piekielną przeprawę. Czy obecnie przebywa na waszym terenie?
- Według informacji, otrzymanych przez nas z Interpolu, Sulejman Kadi jest teraz w Stambule. Zdaje się, że ma tam jakieś kłopoty ze swoją filią.
- To dobrze się składa, bo jego obecność bardzo by mi utrudniła działanie. W każdym razie wynika z tego, że jeżeli Bryza nie należy do gangu wyspiarzy, co z racji poprzedniego z nimi zatargu jest raczej pewne, w takim razie jest podopiecznym Sulejmana Kadi.
- Oczywiście.
Wojnar wygodniej rozsiadł się w fotelu.
- No i chociaż nie ścigam Kadiego, kto wie - uśmiechnął się - czy ponownie nie dojdzie między nami do konfliktu. Jadąc do Holandii absolutnie nie brałem pod uwagę tej możliwości.
- Na szczęście jego samego tu nie ma. Co nie znaczy, że nie ma tutaj swoich agentów. Czy to speszyło pana?
Kapitan dopił swój kieliszek.
- Po prostu ta okoliczność zmusza mnie do większej czujności.
- A gdyby się zjawił?
- O, wtedy miałbym pewność, że cokolwiek mnie w tej rozgrywce spotka, nie będzie to banalna przygoda.
Na jednej z licznych wież kościelnych srebrzyście zadzwoniły kuranty. Słuchali w milczeniu, kiedy ucichły, van Domen wyciągnął rękę ku oknu.
- To też interesujący motyw naszego folkloru. Holendrzy rozmiłowani są... jak by to określić™ chyba w „dzwonkowaniu”. W wielu miasteczkach dzwony zawieszone są po prostu na ulicy, na belce. Kto uważa się za godnego, żeby wyczarować z nich piękną melodię, chwyta za sznurki i bierze się do dzieła.
- Kiedyś startowałem w zbliżonej konkurencji w grze na cymbałkach - uśmiechnął się Wojnar - ale praktyka wykazała, że nie jestem zbyt muzykalny, więc ku zadowoleniu domowników dałem temu spokój. A teraz wróćmy jeszcze na chwilę do sprawy. Chciałbym spenetrować teren, w którym będę pracował, i trochę nasiąknąć jego atmosferą. Dotychczas znam w Amsterdamie wszystkiego trzy, cztery ulice, a dzielnice, które mnie interesują, tylko ze słyszenia. Więc prośba: chciałbym nieco powłóczyć się po mieście. Chętnie też zobaczyłbym dzielnice, których raczej nie pokazuje się turystom.
- Uchylę przed panem i tej zasłony - zaśmiał się van Domen.
- Czy nie zachodzi jednak obawa, że oprowadzając mnie po tak zwanej „zakazanej” dzielnicy lub też lokalach, będzie pan rozpoznany przez miejscowych „rycerzy”, a tym samym i ja stanę się podejrzany? Wolałbym nie wzbudzać sensacji.
Van Domen uspokoił go ruchem dłoni.
- Znam teren, znam wszystkie jego tajniki, lecz prawie zupełnie tam nie bywam, a jeśli, co nader rzadko się zdarza, to jako turysta bez jakiejkolwiek asysty. Wszystkie akcje, które mają się tam odbywać, rozpracowuję w komendzie. Wykluczam więc możliwość, żeby mnie zapamiętano. Słowem, nie jestem „spalony”. Zresztą są sposoby, żeby nie utkwić im w pamięci. - Van Domen spojrzał na zegarek i podniósł się. - Przepraszam najmocniej, zasiedziałem się. A co do naszej wyprawy, to jutro przejrzę plan moich zajęć i dam panu znać, kiedy i gdzie się spotkamy.
Poprzedni dzień nie okazał się pomyślny dla van Kolena. Zaczęło się od dawno oczekiwanego meczu, który w ciągu wielu nocy spędzał mu sen z powiek. Wbrew wszelkim przewidywaniom Ajax sromotnie przegrał z Manchesterem City 2:4. Teraz lada chwila można było spodziewać się telefonu ze Scotland Yardu od Miki Arensa.
Drugim ciosem było niepoczytalne zagranie smarkuli Rity. Bez porozumienia się z nim ufarbowała swoją złocistą czuprynkę na kolor rudy. Ohydny, krzykliwy kolor, którego nie cierpi.
Ukoronowaniem przeżyć stał się atak wątroby, która nie znosi zbyt silnych emocji, niezależnie od tego, czy są one przyjemne, czy przykre, nie lubi też wina. Tego wszystkiego trudno było uniknąć na zaręczynach córki.
Teraz przesuwając bez celu tam i z powrotem papiery na biurku van Koleń szukał okazji, żeby wyładować na kimś swój zły humor. Nadarzyła się wkrótce. Do pokoju weszli Roven i Linden. Jak zwykle stanęli pod ścianą w oczekiwaniu na dyspozycje. Szef zmierzył ich nic dobrego nie wróżącym spojrzeniem.
- Proszę powiedzieć telefonistce - zwrócił się do Lindena - że jeśli zadzwoni Miki Arens, to nie ma mnie w biurze. Pan mnie w tej rozmowie zastąpi. Moją nieobecność może pan uzasadnić, jak się panu żywnie podoba. Jestem chory, łapię ryby lub wykonuję wyrok śmierci... tak, nawet to. A moje tak wysokie typowanie Ajaxu w pewnym sensie panu zawdzięczam, panie Li-i-i-n-den - wycedził przez zęby van Koleń. - O ile mnie pamięć nie zawodzi, sugerował pan, że przegrana jest niemożliwa, gdyż gra tam pański faworyt, Andersen. A do czego, pytam się teraz, sprowadzała się jego gra? W” momencie najbardziej dramatycznym, w dwudziestej drugiej minucie po przerwie, zamiast strzelać gola, zaczął popisywać się driblingiem. Skończony dureń! Nie zauważył pan tego? Ale ja zauważyłem... Ja, drogi panie Linden, na łożu śmierci będę ten moment pamiętał. - Tu van Koleń ruchem kolistym, jakby przecierał szybę, otarł zaczerwienioną twarz chustką i z kolei utkwił wzrok w Rovenie.
- A pan znów zachwycał się przed meczem krzywonogim Johansenem. Miał to być według pana szybkonogi jeleń, a biegał po boisku, drogi panie, jak ciężarna krowa... Czy zapamiętał pan sobie jego rajd w siedemnastej minucie przed przerwą? To była, drogi panie, ko-o-om-pro-mi-tac-ja w skali międzynarodowej! - Tu van Koleń, aby ulżyć sobie do reszty, łupnął dłonią o biurko. - Wyobraża sobie pan teraz - ponownie spojrzał na pobladłego Lindena - bełkot zachwytu Miki Arensa? Z pewnością cały Scotland Yard będzie przysłuchiwał się tej rozmowie. Ale mnie to nic nie obchodzi! Tak, jak już powiedziałem, pan mnie zastąpi.
- Rozkaz, szefie - wyprężył się Linden. - Proszę jednak wziąć pod uwagę, szefie, że jest wiele okoliczności łagodzących tę - że tak powiem - tragedię, która rozegrała się na stadionie. Nasi chłopcy byli nieustannie faulowani. To nie była gra fair. - Tu Linden wyjął notes i szybko go otworzył. - Naliczyłem czternaście fauli. W czwartej, dziewiątej, siedemnastej... - wodził Linden palcem po kartce. - Tu wszystko mam zanotowane. W dwudziestej czwartej minucie sędzia też był stronniczy na ich korzyść.
Twarz van Kolena spoważniała, stała się czujna.
- Pan mi to pozwoli - wyciągnął dłoń po notes. - I to, moi panowie - zastukał palcem w notatki Lindena - ma być nowoczesny futbol? Tego nie można inaczej nazwać, jak usankcjonowany rozbój na boisku. Piraci, wandale, ludożercy...
Powiedziawszy to van Koleń groźnie chrząknął, nakrył dłonią notes i zwrócił się do Rovena.
- Za pół godziny, kolego, połączy mnie pan ze Scotland Yardem, z Miki Arensem. Będę mu miał coś niecoś do powiedzenia. A teraz siadajcie, panowie, zajmiemy się sprawą następną.
Van Koleń wyjął z szuflady podłużny, na pół złożony arkusik czerpanego papieru, wypełniony efektowną czcionką, i przykrył go swoją papierośnicą.
- Wiecie zapewne, panowie - mówił dalej - że statek „Feniks”, należący do towarzystwa rozrywkowego Varíete, który dotychczas odbywał wzdłuż naszego wybrzeża tak zwane rejsy rozrywkowe, został gruntownie odnowiony i otrzymał nową nazwę „Bryg Erótica”. Zakotwiczono go poza trzymilowym pasem naszych wód terytorialnych. Przerobiono mu rufę, dziób i nawet ustawiono dwa lipne maszty. Słowem dla wywołania nastroju u gości zrobiono mu kosmetykę upodabniającą go do dawnych romantycznych brygów.
Linden chrząknął, spojrzał z ukosa na Rovena i oświadczył niezbyt pewnym głosem, że oczywiście słyszeli o tym.
- Otóż to - ciągnął dalej komisarz. - Nazwa statku oraz zakotwiczenie go w bezpiecznej od nas odległości nasuwa niedwuznaczne sugestie. Musimy mieć jednak pewne dowody. I oto mam je przed sobą. - Van Koleń wyjął spod papierośnicy kartkę i uniósł ją na wysokość swojego podwójnego podbródka. - Jest to zaproszenie - wyjaśnił. - Zaproszenie wysyłane jedynie najbogatszym ludziom, starannie przy tym dobranym. Zachęca się ich do przybycia na statek zestawem następujących uciech. - Tu van Koleń ozdobił pulchny nos szkłami i nieco odsunął od siebie arkusik papieru. - A więc mamy: Bal kostiumowy, najbardziej atrakcyjne filmy „porno”, występy i konkursy striptizu, barwny balet afrykański, a za specjalną opłatą szereg innych, dotychczas nigdzie nie spotykanych niespodzianek. Czynne będzie również kasyno gry.
Van Koleń schował zaproszenie do szuflady.
- Domyślacie się, panowie - zwrócił się do zastępców - że ten pływający burdel dla milionerów będzie miał wiele powodów, żeby nie nawiązywać z nami kontaktu. Jeżeli dodamy do tego poufną wiadomość, którą otrzymałem, że właścicielem statku jest ten cholerny Arab Sulejman Kadi, to wydaje się pewne, że wśród nie wymienionych atrakcji, zaszyfrowanych, pod „specjalną opłatą”, niepoślednie miejsce zajmują narkotyki: haszysx, opińm, heroina i marihuana.
- Tak, to jest oczywiste - podchwycił skwapliwie Linden.
- Cieszy mnie, że zgadza się pan ze mną, lecz nie o to mi chodzi - przerwał mu van Koleń dalszą wypowiedź.
Zapukano do drzwi, do pokoju zajrzał van Domen.
- Dobrze, że pan przyszedł - życzliwie powitał go komisarz. - Proszę zająć miejsce. Omawiamy sprawę „Brygu Erotica”, koledzy powtórzą panu, co na ten temat mówiłem. Teraz dalej. Mam również pewne uzasadnione powody, żeby twierdzić, że obecnie na ten właśnie statek przerzucono wytwórnię narkotyków. Jak długo tam będzie, nie wiem, ale pewien jestem, że dla zmylenia śladów tam właśnie ją zainstalowano. - Tu van Koleń zrobił chwilę przerwy, wypił szklaneczkę coca-coli i mówił dalej: - Pewne jest również, moi panowie, że zaproszenia na obejrzenie striptizu na statku nie otrzymamy. Brakuje nam do tego na naszych kontach bankowych pewnej liczby zer. Nie otrzymamy ich również z wielu innych powodów. Pan, zdaje się, chciał coś powiedzieć? - van Koleń przeszył Lindena spojrzeniem.
- Ależ nie, podzielam całkowicie pańskie zdanie.
- To pocieszający objaw. Teraz dalej. Otóż znając stan faktyczny wiemy, że nie zmienimy go, tym niemniej musimy być czujni, mieć nieustannie statek na oku i możliwie jak najwięcej dowiedzieć się, co w tym raju się dzieje. Od dziś zarządzam stałą obserwację. Goście i personel będą dowożeni na statek motorówkami. Przez ucho igielne nikt nieproszony tam się nie wśliźnie. Proszę jednak obserwować tych ludzi i ustalać ich personalia. Specjalnie należy zainteresować się płcią piękną. Owymi czarodziejkami striptizowych poematów i egzotycznymi baletnicami. Od czasu do czasu będą zmieniane. Postępując umiejętnie, można się od nich wiele dowiedzieć. O większych sukcesach na tym odcinku na razie nie marzę. Rozpracujmy jednak ten wstępny etap jak najlepiej.
- Obawiam się, że na tym się skończy - wyrwało się Rovenowi.
- Pan zawsze jest pesymistą - zabębnił van Koleń palcami po biurku.
- Nie ma co martwić się na zapas - pojednawczo dorzucił Linden. - A teraz, szefie, na nas kolej - tu spojrzał na Rovena: - Przed półgodziną nasz człowiek przekablował wiadomość, że jutro w nocy planowany jest przerzut. Tym razem ma to być surowiec na przerób. Prawdopodobnie na heroinę. Dostawa ma mieć miejsce gdzieś w okolicach plaży w Castricum.
- Od kogo pochodzi meldunek?
- Nadał go „Jupiter”.
Van Koleń zastanawiał się chwilę.
- To raczej wiarygodne źródło. Przerzut z wyspy?
- Pośrednio. Statek pod flagą turecką początkowo zakotwiczony był w porcie Dover, następnie wziął kurs wzdłuż wybrzeża na Clacton, Harwich, Lewestoft. Stamtąd ma skręcić ku naszemu wybrzeżu, około godziny 24 należy spodziewać się ze statku przerzutu.
Van Koleń ożywił się, rozłożył przed sobą mapę, pochylił się nad nią.
- A więc, moi panowie - zaczął mówić, pocierając dłonią podbródek - jeżeli to wszystko nie jest zręcznie zmontowaną fikcją, żeby zwrócić naszą uwagę w innym kierunku, nadarza się okazja udowodnienia temu pyszałkowi Miki Arensowi, że brak czujności to specjalność Scotland Yardu. W związku z tym, moi panowie, zarządzam... Linden, proszę nie wpatrywać się we mnie, nie jestem obrazem Rafaela, proszę notować: Ostre pogotowie na wybrzeżu począwszy od zmroku aż do odwołania na odcinku od Zandvoor do Julianadorp. Radiowozy, auta, motocylde, słowem pełna obsada... Ten lądowy odcinek panu powierzam - komisarz wskazał ołówkiem Rovena. - Pan natomiast - przeniósł wzrok na Lindena - weźmie dwa najszybsze nasze kutry, również z pełną obsadą, i będzie patrolował przypuszczalne miejsce lado - wania od Castricum po Bergenaah Zee. Należy utrzymywać stałą łączność radiową z Rovenem i ze mną. Ja będę na naszej placówce u wylotu kanału Nord Zee. Jednostkę mającą na swoim pokładzie przerzut, należy potraktować z największą uwagą. To może być pszczoła Wskazująca drogę do ula. Jeżeli nie stracimy jej z oczu, będziemy mogli stwierdzić, gdzie tym razem zainstalowano przetwórnię narkotyków. Moje zdanie na ten temat już znacie, panowie. A pan, kolego - zwrócił się komisarz do van Domena - przyłączy się do Lindena. Tam potrzebna jest liczna obsada. A propos, jak posuwają się sprawy naszego polskiego kolegi? Uzyskaliście już iakieś wyniki?
- Tak, został nawiązany pierwszy kontakt.
- To dobrze. Powinien pan zaproponować kapitanowi, żeby wziął udział w jutrzejszej wyprawie. Będzie to dla niego okazja poglądowego zapoznania się z metodami mafii. Jestem pewien, że gdzieś wśród nich przebywa jego uciekinier.
Noc była wyjątkowo mroczna. Od północy dął silny, porywisty wiatr, krótka, ostra fala szturmowała pościgowy kuter. Ze względu na okoliczności pogaszono na nim światła pozycyjne. Linden w ociekającym wodą czarnym, lśniącym płaszczu przycupnął obok sternika, manipulując przy nadajniku. Łączność z wybrzeżem i drugim płynącym przodem kutrem przebiegała sprawnie. Na prawej burcie w pobliżu rufy usadowili się van Domen i Wojnar. Po lewej majaczyły sylwetki kilku uzbrojonych strażników. W chwilach, kiedy nieustannie nurkująca łódź wynurzała się z fali, w oddali drobinami świateł znaczyły się osie dla Hermskerk, Castricum i Egmondaan Zee.
W ciągu godziny od chwili wyjścia w morze Linden zmusił do zatrzymania się trzy kutry rybackie wracające z połowów. Rewizja na nich nie dała rezultatu. Rybacy ponownie włączali dychawiczne silniki i nie szczędząc patrolowi soczystych przekleństw ruszali ku wybrzeżu.
Linden przeszedł na rufę, oparł się o burtę, nasłuchiwał.
- Stary denerwuje się - zwrócił się do van Domena. - Nieustannie pyta przez radio, co słychać. Powiedziałem mu wreszcie, że szum fal i dzielne bicie mego serca. Zwymyślał mnie.
- Uwaga - przerwał mu van Domen. - To już nie bicie twego serca. - Nasłuchiwali w napięciu. Gdzieś w oddali z pełnego morza doszedł warkot silnika. Raz po raz zagłuszało go uderzenie fali o burtę.
- To nie łódź - odezwał się van Domen.
- Więc co, u licha? - mruknął Linden.
- Zdaje się, że samolot... a raczej helikopter - wtrącił się do rozmowy Wojnar.
- Już po krzyku, panowie, widocznie zawrócił ku wyspie - ponownie odezwał się van Domen.
Znów słychać było tylko szum własnego motoru, uderzenia fali o burtę i monotonny głos jednego ze strażników przy nadajniku: - „Foka! Foka!” Przywoływał na antenę drugą łódź patrolową.
Minął kwadrans. Z góry, z kłębowiska nawisłych czarnych chmur spływała z każdym podmuchem wiatru uporczywa mżawka.
- Teraz nikłe światła Castricum rozpłynęły się w mroku. Wtedy w pobliżu za prawą burtą zamajaczył ciemny kształt okazałego statku. Wszystkie światła miał pogaszone, jedynie na burtach znaczyły się pozycyjne latarnie. Linden wyciągnął rękę w jego kierunku.
- Macie, przyjrzyjcie się. Oto uśpione królestwo rozkoszy przed rozpoczęciem sezonu, czyli „Bryg Erotica”. - Minęli go, jeszcze chwila i statek rozpłynął się w mroku. Linden wyjął z bocznej kieszeni płaską butelkę, podał ją Wojnarowi. - Łyknijcie, kolego, zamiast aspiryny. Pogoda nie jest najlepsza.
- Nasz stary i to przewidział - odezwał się van Domen. - W portowej strażnicy nie dmucha mu w gacie.
Linden chwycił go za rękę:
- Posłuchaj...
Gdzieś w oddali z prawej burty ponownie narastał szum motoru. Nasłuchiwali pilnie. Wojnar przyłożył do oczu lornetkę. Ledwo dostrzegalnie czterokrotnie zaiskrzyło się pomarańczowe światełko.
- Popatrzcie, kolego - wręczył lornetkę van Domenowi. - Zdaje się, że ktoś sygnalizuje swoją pozycję, a może po prostu...
- Chwileczkę - przerwał mu Linden. - Zbliża się ten klekot z góry.
Wtem po lewej stronie, prując boczną falę, wynurzył się ciemny kształt kutra. Przy budce sternika zabłysło na nim nikłe światełko.
- Rybacy - poinformował stojący przy burcie strażnik. - Znów nas opieprzą.
Linden polecił wezwać kuter do zatrzymania się.
- Haki i pomost w pogotowiu! - zawołał ktoś obok. Podpływali bliżej, lewą burtą, na zwolnionych obrotach. Tymczasem w górze od nawietrznej strony wzmagał się warkot motoru. Zaabsorbowani oczekującym ich zadaniem, nie zwracali na to uwagi.
Linden dotknął ramienia Wojnara.
- Wejdzie pan ze mną na pokład kutra. Będzie pan obserwował budkę sternika.
Cała załoga łodzi patrolowej już stała przy burcie. Warkot motoru w górze narastał, zbliżał się.
- Zakładać haki! - rozkazał Linden.
Nagle zdawać się mogło, że niebo rozwarło się wszerz i wzdłuż. Światło o niebywałej sile oślepiło całą załogę. Jednocześnie rozległ się ryk potężnego motoru, rybacki kuter drgnął, wzbił się na falę i z niespotykaną szybkością zniknął z pola widzenia. Nie sposób było zorientować się, w którym kierunku zawrócił. Wtem w oddali wzbiły się w mroku nocy trzy pomarańczowe rakiety.
- To z „Brygu Erotica” - zawołał Linden. - Naprzód w tamtym kierunku! Może ich przychwycimy! Z pewnością...
Dalsze słowa zagłuszył warkot zniżającego się śmigłowca. Zdawało się, że jeszcze chwila i osiądzie na pokładzie.
- Oszalał?! Co się dzieje?! - zawołał van Domen.
- Salwę ostrzegawczą! - zrywającym się głosem rozkazał Linden. Huknęło kilkanaście strzałów. W odpowiedzi na pokład kutra spadły z góry trzy lśniące ładunki. Rozprysły się jak szklane bańki. Rozszedł się ostry, gryzący dym. Po chwili nikt nie był w stanie oczu otworzyć, ciurkiem płynęły łzy.
Linden, pełznąc na czworakach, dotarł do nadajnika.
- Wzywać „Fokę”! - polecił.
Warkot krążącego nad kutrem śmigłowca nie ustawał.
- Nic z tego! - krzyknął człowiek przy nadajniku. - Zagłusza nas, skurczybyk!..
Z góry spadła jeszcze jedna porcja łzawiącego gazu.
Po upływie kilkunastu minut przejrzeli na oczy, lecz nie było już kogo ścigać na fali ani ostrzeliwać w górze. Wokół mieli coraz uporczywiej bijące o burty fale i wzmagające się podmuchy wiatru.
- Ale nas załatwili, nie z tego świata - odezwał się sternik. - Ten kuter miał chyba okrętowy silnik. Śmignął jak rekin.
- Rekin z całą elektrownią w tyłku - splunął Linden. - Prawdopodobnie to był lotniczy reflektor. Chytrze to obmyślili. Jak pańskie oczy, kolego? - zwrócił się do Wojnara.
Wojnar odjął chustkę od powiek.
- Jeszcze trochę szczypie. Głupstwo, zaraz przejdzie. To się nazywa organizacja - z podziwem pokiwał głową. - Macie twardych przeciwników.
- Z takim sprzętem jak nasz nie jesteśmy dla nich przeciwnikami. Niech to szlag trafi - zaklął van Domen.
- „Foka” odzywa się - zameldował człowiek przy nadajniku.
- Rychło w czas. Powiedz, żeby mnie pocałowali... - ofuknął go Linden.
- Czego się pieklisz? Nie ich wina - przerwał mu van Domen.
Linden cisnął czapkę na pokład.
- Niech to diabli! Taka okazja była... Stary nam nogi z tyłka powyrywa. Zwłaszcza do mnie się przyczepL Ten cholerny mecz nadal gniecie mu wątrobę.
- W takich okolicznościach on też nic więcej by nie zdziałał - odezwał się Wojnar. - Będę świadczył za wami.
Van Domen ujął obu pod ręce, odciągnął na bok.
- W jednym mu trzeba przyznać rację - mówił ściszonym głosem. - Miał nosa. Dostrzegliście rakiety z „Brygu Erotica”? No, właśnie. To jest z pewnością ul, do którego z zapasem miodu dążyła nasza piekielna pszczoła.
Wojnar przeciągnął dłonią po czole. Tak, teraz min? pewność, że nie gonił za majakiem, wytworem wyobraź ni. Obok zapalniczki - posążka bogini Kali, który wypożyczył od Zofii - leżała ekspertyza daktyloskopii Przed chwilą nadesłano ją z Komendy Policji. Odciski palców - Bryzy, które Wojnar przywiózł ze sobą z Warszawy, były identyczne z odciskami palców Małeckiego pozostawionymi na zapalniczce.
A więc pierwsze poważne osiągnięcie. Maska z twarzy Bryzy została ostatecznie zerwana. Ale obecnie morderca krył się pod inną. Czy dawny pseudonim - Meduza - pod którym się konspirował, ułatwi rozszyfrowanie nowej postaci? Wątpliwe, przebiegły lis prawdopodobnie zostanie Meduzą jedynie dla kilku najbardziej zaufanych ludzi, dla pozostałych nawet zewnętrznie będzie nową postacią.
Wstał z fotela, przeszedł się po pokoju. Zastanawiał się, czy w tej sytuacji Pająk potrafi coś zdziałać. Oczywiście ma duże szanse, zna teren, środowisko. Poza tym nienawiść do Meduzy pobudza jego pomysłowość. Może uda mu się dotrzeć do zaufanych Meduzy i wydrzeć im tajemnicę. Tak, to jeden kierunek.
A jego własny? Na razie Wojnarowi majaczą przed oczami obrazy wypełnione barwą i kształtem, lecz są płynne, trudno czytelne. Wie jednak, że jego zdyscyplinowana myśl, raz nastawiona we właściwym kierunku” pracuje nieustannie, nawet wtedy, kiedy on zajmuje się oprawą uboczną; analizuje fakty, poddaje je krytycznej ocenie, wyciąga ostateczne wnioski. Wie też, że w logicznej konsekwencji tego działania nadejdzie najważniejsza chwila - błysk intuicji. Żeby tylko jej nie przeoczyć, jest jak błysk flesza. Potem ponownie ekran staje się nieczytelny. A więc działać i być czujny. Wszechstronnie czujny.
Przeszedł się po pokoju, stanął przy stoliku, na którym leżała poranna poczta. Wśród gazet dostrzegł dwa listy, jeden znakowany miejscowym stemplem, drugi z polskim znaczkiem pocztowym. Ten otworzył pierwszy.
Pisał Kania. Zwierzał się Wojnarowi, że od chwili jego wyjazdu sprawa identycznych tatuaży Bryzy i Małeckiego nie dawała mu spokoju. Postanowił za wszelką cenę tę tajemnicę wyjaśnić. Pisał, że odwiedził w aresztach szereg zatrzymanych kryminalistów ozdobionych fantazyjnymi tatuażami i przeprowadził z nimi rozmowy. Największym artystą w zakresie tatuaży okazał się emerytowany złodziej, zwany „Pigwa”. Od niego dowiedział się, że wykonanie chińskiego smoka jest najbardziej czasochłonne i kosztowne. Że tego rysunku w odróżnieniu od mniej skomplikowanych nikt „na lipę” nie robi. Raz tylko to się zdarzyło, ale facet był zasobny w „ciaćki”, więc mógł sobie pozwolić. Data wykonania tego lipnego tatuażu odpowiadała okresowi, kiedy Bryza demonstrował go swojej dziewczynie na plaży. Spryciarz przewidywał, że dziewczyna może być przesłuchiwana i zezna, że widziała na ramieniu narzeczonego wytatuowanego smoka. Nie będzie więc ulegało wątpliwości, że to jego zwłoki znaleziono w lesie.
Kania spieszył przekazać Wojnarowi tę wiadomość. Pisał, że „zwraca honor”, teraz i on pewien jest, że Bryza znajduje się tam, gdzie go kapitan szuka. Życzył szybkiego sukcesu.
Wojnar włożył list do szuflady. Podejrzenie, że tatuaż na ręce Bryzy był fałszywy, powziął już wtedy, w Warszawie, kiedy dziewczyna wspomniała, że Bryza plażował z nią nad Zalewem, ale nie kąpał się. Wówczas nie zwierzył się Kani z tych podejrzeń uznając, że nie są w pełni potwierdzone. Następna rozmowa w Amsterdamie z Zofią, która powiedziała, że Małecki z całą pewnością nie miał tatuażu, rozwiała wszelkie na ten temat wątpliwości.
Drugi list przesłany był przez Komendę Policji w Amsterdamie. Wewnątrz znajdowała się koperta Głównej Komendy Milicji Obywatelskiej w Warszawie, zaadresowana do Wojnara. Była to sucha, ścisła relacja z wywiadu przeprowadzonego przez Kanię, dotycząca tatuażu Bryzy.
Zadzwonił telefon. Van Domen zawiadamiał, że zaprojektowane zwiedzanie miasta należy na dzień, dwa odłożyć. Zwaliło się sporo pilnej pracy, której nie sposób komu innemu przekazać. Wojnar zainteresował się, jaki przebieg miało spotkanie van Domena i Lindena z komisarzem. Usłyszał odpowiedź, że van Koleń nieoczekiwanie rozładował się bez grzmotów i błyskawic. Dostało się natomiast za wszystkie czasy Bogu ducha winnemu Rovenowi, u którego dopatrzył się niewłaściwego rozstawienia patroli na wybrzeżu.
Domowa lodówka świeciła pustkami, zmusiło to Wojnara do zjedzenia śniadania w pobliskiej kafejce. Przestronny, nieco ciemny lokal wypełniali turyści, przeważała długowłosa młodzież. Raz po raz uruchamiano „grającą szafę”, wówczas wielojęzyczny gwar zagłuszała big-bitowa melodia. W głębi sali wzdłuż ścian lśniły chromoniklem automaty rozrywkowe. Przy umiejętnym manipulowaniu dźwignią można tu było wygrać kilka guldenów.
Po śniadaniu, reklamowanym jako „wiedeńskie”, uzupełnionym efektownym zestawem holenderskich serów, Wojnar ułożył plan dnia. Na początek postanowił zwiedzić muzeum kryminologii, znajdujące się przy Komendzie Policji. Obejrzenie go gorąco polecał van Domen.
Szedł ulicą biegnącą wzdłuż szerokiego kanału. Tu u betonowej balustrady przycumowały potężne barki-kwiaciarnie, przeważały na nich liczne odmiany tulipanów; wracające z targu gosposie wypełniały nimi swoje koszyki. Wkrótce znalazł się na skrzyżowaniu ruchliwej arterii. Zatrzymał się na skraju chodnika, czekając na zielone światło. Obok mknął sznur aut, sunęły wśród nich w zgodnym rytmie setki rowerów. Kolejno zapaliły się świetlne sygnały, zmienił kierunek ruchu. Ponownie zalśniły lakierem przyspieszające bieg auta. Nagle zastopowały, powstał korek. Niecierpliwie odezwały się klaksony. Kierowcy wychyleni z okien aut wyrażali swoje niezadowolenie, kilku bardziej nerwowych wyszło na jezdnię.
Wojnar zorientował się, że przyczyną korka była biała Alfa-Romeo, unieruchomiona tuż przy chodniku. Siedząca przy kierownicy młoda dziewczyna raz po raz naciskała starter. Poza uporczywym charakterystycznym brzęczeniem nie dawało to rezultatu. Zbliżył się zaaferowany policjant, zerknął na tablicę rejestracyjną z napisem „Kalifornia”, zasalutował, zadał kilka pytań. Dziewczyna bezradnie rozłożyła ręce. Policjant wskazał pałeczką w kierunku bocznej uliczki, usiłował popchnąć auto.
Wojnar zszedł na jezdnię, przy pomocy dwóch długowłosych chłopców i policjanta ruszyli auto z miejsca. Po chwili zaparkowali je za narożnikiem. Policjant i długowłosi odeszli. Wojnar zaproponował pomoc właścicielce wozu.
Odpowiedziała, że będzie ogromnie wdzięczna, jeśli ktoś potrafi tchnąć iskrę życia w tę kupę żelastwa. Usiadłszy przy kierownicy stwierdził, że „kupa żelastwa” ma na liczniku zaledwie tysiąc kilometrów i jest nowoczesnym nieseryjnym samochodem. Bez trudu zorientował się, że powód awarii jest bardzo prozaiczny: w baku zabrakło benzyny, wyczerpana została nawet rezerwa. Kanister w bagażniku uratował sytuację.
Ponownie usiadł przy kierownicy, wsłuchiwał się w ledwo uchwytny szum motoru, z ukosa obserwował siedzącą obok niego dziewczynę. Miała dwadzieścia trzy, najwyżej dwadzieścia pięć lat, ciemnoblond włosy, regularne rysy, nieco pociągły owal twarzy. Oznajmił jej, że teraz bez przeszkód może jechać dalej. Nie odpowiedziała, wypielęgnowanymi dłońmi przeciągnęła po skroniach, uporczywie patrząc przed siebie. Powtórzył jeszcze raz to samo. Spojrzała na niego, dostrzegł, że źrenice szarozielonkawych oczu ma nienaturalnie powiększone.
Uśmiechnęła się.
- Dziękuję serdecznie. Pan jest prawdziwym gentlemanem, a poza tym doskonałym mechanikiem. - Sięgnęła do skrytki umieszczonej na desce rozdzielczej, wyjęła papierosy, głęboko zaciągnęła się dymem. Poczuł charakterystyczny zapach marihuany.
- Przepraszam - ożywiła się naraz. - Nie poczęstowałam pana, mam specjalny gatunek papierosów, nie każdy je lubi. Dokąd pan teraz idzie? Ma pan trochę wolnego czasu?
Odpowiedział, że nigdzie specjalnie się nie spieszy. Skinęła głową.
- To świetnie, proponuję przejażdżkę, dziś taki piękny dzień. Nie musi mnie pan bawić rozmową. Oczywiście jeżeli milczenie nie sprawia panu przykrości.
Zapewnił ją, że nie.
- Tak też myślałam. Nie wygląda pan na gadatliwego. To pochwała. U mężczyzn gadatliwość jest czymś wyjątkowo niestrawnym. Wie pan, chętnie przejechałabym się wzdłuż wybrzeża.
Powiedział, że jest mu wszystko jedno. Prosił jednak, żeby wskazywała kierunek, gdyż nie zna miasta. Zdziwiła się.
- Pan nietutejszy? Wobec tego jest pan tak jak i ja ptakiem przelotnym. Potem opowie mi pan coś o sobie, ale na razie proszę mnie wywieźć z labiryntu tych kanałów.
Wskazywała kierunek, dwa razy zmylili drogę, wreszcie znaleźli się na właściwej trasie. Wkrótce pozostawili za sobą Kanał Północny. Z Ijmuiden ruszyli w kierunku północnym wzdłuż morskiego wybrzeża. Minęli Wijk aan Zee, Castricum, Bergenan Zee.
Spojrzał na dziewczynę. Siedziała ze ściągniętymi brwiami, nieruchomo wpatrzona przed siebie, zdawało się, że rozstrzyga jakieś zawiłe problemy.
- Lubię szybką jazdę - odezwała się nieco oschłym głosem. - Proszę szybciej.
Nacisnął pedał gazu, spojrzał na szybkościomierz.
Strzałka miękko drgnęła, przesunęła się w prawo, minęła czerwienią oznaczoną setkę, sto dwadzieścia, sto trzydzieści.
- Szybciej - usłyszał prawie rozkazujący głos. Ponownie nacisnął gaz. Strzałka wskazała cyfrę sto pięćdziesiąt i lekko ją przekroczyła. W następnej chwili zwolnił do setki.
- Nie znam tego wozu - wyjaśnił. - Jadę z panią, nie wolno mi ryzykować.
- Dziękuję za troskę. Pan jest istotnie w każdym calu gentlemanem.
Zaczął mieć tego dosyć, jeszcze bardziej zmniejszył prędkość.
- Jeżeli pani nie odpowiada moje zachowanie, możemy się rozstać na najbliższym przystanku autobusów. Ja wysiądę, a pani pojedzie dalej.
Położyła dłoń na jego ręce, lekko uścisnęła.
- Plotę, proszę się nie gniewać. Nie chciałam pana urazić. Niech pan jedzie, jak pan chce.
Minęli barwną jak kwietnik, gęsto upstrzoną kolorowymi parasolami plażę w Petten, następnie w Julianadorp, wreszcie dotarli do tonącego w zieleni Huisduiwen. Był to najbardziej wysunięty na północ skrawek półwyspu. Dalej rozciągało się Morze Północne. Przy dobrej widoczności tego dnia wyraźnie zarysowywał się przed nimi łańcuch wysp ciągnących się ku północy. Zaparkowali wóz w cieniu potężnego wiatraka, usiedli na płaskich głazach tuż nad wodą. Dziewczyna wsparła podbródek na kolanach, oplotła je rękoma, obserwowała krążące nad falami mewy...
- Czy pan znajduje sens w tym wszystkim? - zatoczyła ręką dokoła.
Chwilę zastanawiał się.
- Ma pani na myśli wszechświat, lądy, morza i nas, ludzkie drobiny, na tle tego wszystkiego?
- Tak, właśnie to. Potarł palcem czoło.
- Zadaje mi pani pytanie, na które filozofowie od wieków szukają odpowiedzi. Sens chyba jest w tym, żeby wśród tego, co nas otacza, obrać ceł i kierunek, który najbardziej nam odpowiada, a raz obrawszy go, starać się go osiągnąć.
- I co dalej?
- Pytanie z ziewnięciem czy na serio? Od tego uzależniam odpowiedź.
- Niech się pan tak nie ceni. Pytam poważnie.
- Myślę, że dążąc w raz obranym kierunku, nie należy tracić z oczu tych, którzy idą obok własnymi drogami i ku własnym celom.
- I pomagać zmęczonym, w tym trudzie padającym na twarz itd.
- Jak najbardziej.
- Przypuśćmy. Ale tak naprawdę nie dał mi pan odpowiedzi na pytanie, po co to wszystko? I szukanie kierunku, i dążenie do celu, i pomoc utrudzonym, jeżeli koniec jest wiadomy?
Uśmiechnął się.
- Jeśli będziemy pochłonięci tym, co nas pasjonuje, jeśli będziemy nadawali coraz bardziej doskonały kształt temu, co stworzyliśmy, nie będziemy zadawali sobie takich pytań. Po prostu przestaną one być sprawą zasadniczą.
- Trud, pomoc, ludzkie zmęczone mrowie - wie pan, tc piekielnie nudne. - Podniosła się, otrzepała z piasku spódniczkę. - Apostoł z pana, ewangelista. Jak właściwie ma pan na imię?
Odpowiedział, że pierwsze w angielskim jest trudne do wymówienia, na drugie ma Zbyszek, też nie najłatwiejsze.
- Zbyszek? Ładne, zdaje się, że takiego nie było wśród tamtych dwunastu? Wobec tego będzie pan trzynasty. Błękitnooki - uzupełniła. - A ja, widzi pan, niezbyt lubię ludzi. Ksiądz na pewno powiedziałby mi: „Drogie dziecko, nie jesteś dobrą chrześcijanką, bowiem powiedziane jest: kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. A ja cytując pewnego znanego filozofa odpowiedziałabym, że wystarczy mieć dla nich życzliwość. A tak naprawdę... to nawet tej życzliwości nie mam dla nich zbyt wiele, po prostu poznając ich lepiej, coraz mniej widzę powodów... Wracajmy, apostole. Proponuję inną drogę powrotną. Również wybrzeżem, lecz z drugiej strony półwyspu, wzdłuż Zatoki Ijsselmeer. Będzie tam pan mógł zobaczyć poldery. Od drogowskazu proszę skręcić w kierunku wiatraka, tam jest napis Horn. Stąd już prosta droga do Amsterdamu. - Sięgnęła do skrytki między zegarami, wyjęła puste opakowanie po papierosach, zmięła je i cisnęła za okno. - Chciałabym już być w domu - uzupełniła bębniąc palcami po szybie. Zwiększył szybkość, zauważyła to.
- Dziękuję - powiedziała przeglądając się w puderniczce. - Będzie pan miał jeszcze dziś trochę wolnego czasu?
- Tak.
Wjechali do miasta. Wskazywała kierunek wśród sieci wąskich uliczek i ciągnących się obok kanałów. Znaleźli się w dzielnicy willowej. Parter domku w starym holenderskim stylu wieńczyła przeszklona małymi okienkami nadbudówka.
- To jest mój wigwam, mustanga postawimy z jego drugiej strony, garażu jeszcze nie przebudowano, te nowoczesne samochody są coraz dłuższe. A teraz zapraszam pana na kolację. Mam nadzieję, że moja gosposia da nam coś do zjedzenia, chociaż ja dość rzadko jadam w domu. Proszę za mną.
Wnętrze szeregu niewielkich pokojów również utrzymane było w staroholenderskim stylu: ciemne, ciężkie, masywne meble, drewniane powały, okienne szyby zdobione zawieszonymi na nich witrażami, ujętymi w cynowe ramki, piece o wymyślnie malowanych kaflach. Dużo tu było starej porcelany, na półkach srebrnych tac i dzbanów, z belek zwieszały się kute wieloramienne pająki. Żywszy ton całości nadawały barwne puszyste dywany. Wojnar zdawał sobie sprawę, że mimo pozornej prostoty urządzenie tego mieszkania ma muzealną wartość.
Przeszli do nowocześnie umeblowanego pokoju. Na gładkim błękitnym dywanie stało kilka wygodnych foteli, pod jedną ze ścian rozsiadł się olbrzymi kwadratowy tapczan, zarzucony barwnymi poduszkami. W pobliżu znajdowały się miękkie skórzane pufy i dwa niskie stoliczki, zarzucone ilustrowanymi magazynami.
Dziewczyna zaciągnęła zasłony na oknach, zapaliła światła. Zrobiło się cieplej, przytulniej. Przesunęła palcami po czole, spojrzała na dłonie.
- Jednak otwarte samochody mają cechy ujemne - stwierdziła. - Czuję na sobie kilka centymetrów kurzu. Proponuję, żebyśmy przed kolacją wzięli prysznic. Na prawo z korytarza - wskazała ręką drzwi - jest łazienka mojego brata, moja na lewo. W szafce łazienki znajdzie pan kilka indonezyjskich sarongów i sandały. Wszystko nowe, jeszcze nie używane. Proszę przebrać się w jeden z nich. - Uśmiechnęła się. - Do indonezyjskiej kuchni, z którą się pan u mnie zapozna, obowiązuje pewien ceremoniał - sarong i sandały.
Chętnie skorzystał z propozycji. Po wzięciu prysznicu - nieco ubawiony całą sytuacją - włożył biały jedwabny sarong, stopy wsunął w zbyt duże sandały, przepasał się szarfą. Omal nie parsknął śmiechem, przejrzawszy się w lustrze.
Żeby mnie tak teraz Kania zobaczył - pomyślał. - Ale nic. Ta zabawa wcale nie jest taka niemiła i, jak sądzę, dopiero się zaczyna...
Kiedy wrócił do pokoju, dziewczyna już czekała. Błękitny sarong ściągnięty szarfą ze srebrnej dzianiny jeszcze bardziej podkreślał jej zgrabną sylwetkę.
- Znakomicie pan wygląda - klasnęła w dłonie. - W tej powłóczystej szacie naprawdę ma pan w sobie coś z apostoła. A teraz jeszcze trochę cierpliwości.
Po chwili służąca Indonezyjka, przystrojona w biały czepek, wtoczyła na ogumionych kółkach bar-stolik, grzecznie ukłoniła się, wyszła.
Dziewczyna spiesznie zajrzała pod lśniące pokrywki na metalowych naczyniach, zatarła ręce.
- No, honor pani domu został uratowany. Przyznaję, że jestem piekielnie głodna. Pan chyba też, proszę szybko siadać. Ten niski fotel jest wygodny.
Jedli, rzadko odzywając się do siebie. Nie częstowała swego gościa, lecz wymownym gestem wskazywała widelcem kolejną miseczkę, uśmiechając się zachęcająco.
- To było całkiem niezłe, te indonezyjskie przysmaki - stwierdziła i odłożyła sztućce. Uderzyła w gong, poleciła służącej sprzątnąć naczynia i przynieść kawę.
- Zabawne - powiedziała, wygodniej zagłębiając się w fotelu - pan nawet nie zna mojego imienia. Nazywam się Patrycja, może pan mówić Pat. Czy pan pali?
- Oczywiście.
- Wobec tego zapalimy.
Przesunęła do tapczanu mały stolik z inkrustowanym blatem i nacisnęła ukrytą pod nim sprężynę. Blat przesunął się w bok, ukazało się pod nim podwójne dno podzielone na trzy przegródki, wszystkie były puste. Ściągnęła brwi.
- Co to ma znaczyć? - zdziwiła się. - Przepraszam pana na chwilę, muszę coś wyjaśnić. - Powiedziawszy to szybko wstała i zniknęła za drzwiami prowadzącymi do sąsiednich pokojów.
Po chwili doleciały stamtąd urywki rozmowy. Ktoś się płaczliwym głosem tłumaczył. Patrycja ostro tę osobę karciła.
Wróciła zdenerwowana i zagłębiwszy się w fotelu, bębniła palcami po blacie stolika.
- Co się stało?
- Czy ma pan papierosy? - spytała zamiast odpowiedzi.
- Mam.
- Mocne?
- Dostatecznie. Palę „Carmeny”, to dobry gatunek.
- Dużo pan ma?
- Całą paczkę, tu przy sobie, przełożyłem ją do sarongu.
- Proszę mnie poczęstować. - Chciwie, głęboko zaciągnęła się dymem, przymknęła oczy. -.To niezupełnie to, czego mi brak, ale już czuję się lepiej.
- Co się stało, Pat?
- Nie mam powodu ukrywać przed panem, że palę marihuanę. Moja gosposia, ta kapuściana głowa uwieńczona białym czepkiem, dwa razy w tygodniu chodzi do moich dostawców po odbiór zamówionej dla mnie paczki. To są lotne punkty, za każdym razem otrzymuję nowy adres. Tym razem zapomniała tam pójść... zostałam więc... pan rozumie, że to przykrość. Dziś już za późno... Mam nadzieję, że jutro sami do mnie zatelefonują... zdziwieni będą, że nikt się nie zjawił. Ponownie więc nawiążemy kontakt. To są bardzo troskliwi dostawcy... - uśmiechnęła się.
Szybko powziął decyzję. Wykorzysta tę okazję i możliwie przekonywająco zagra rolę zawiedzionego narkomana. Może tu właśnie uda mu się odkryć zakonspirowane źródło, skąd narkotyki trafiają do zaufanych odbiorców. Może przypadek zrządzi, że idąc tym śladem trafi na Meduzę.
- To całkowicie tłumaczy pani nastrój - współczująco spojrzał na Patrycję. - A że pali pani marihuanę, nie było dla mnie tajemnicą. Paliła ją pani w samochodzie. Kiedy znaleźliśmy się tutaj, sądziłem, że zapalimy po kolacji.
- Dawno nie palił pan marihuany?
- O, bardzo dawno.
- Współczuję. Pan chyba pierwszy raz w Amsterdamie?
- Zgadła pani.
- Pytam o to, bo tu bez większego trudu można zaopatrzyć się w narkotyki.
- Podobno. Lecz dla mnie jest to obcy teren, a dla tych, którzy mogliby mi to zaproponować, ja jestem obcy-
Słuchała uważnie, przypatrując mu się zmrużonymi oczami.
- Skąd właściwie pan pochodzi? - odgarnęła z czoła spadający jej na oko kosmyk włosów. - Anglikiem pan nie jest, ja mam wprawne ucho. Więc skąd?
Wskazał palcem za siebie.
- Północ? - zapytała.
- Nie, wschód.
- O - zdziwiła się. - Rumunia, może Jugosławia? Wykonał dłońmi ruchy, które miały znaczyć, że coś w tym rodzaju.
- Mniejsza o to - uśmiechnęła się. - W sumie wszyscy jesteśmy obywatelami świata. Pod tym względem nie mam uprzedzeń. Proponuję teraz - wskazała na tapczan-olbrzym - żebyśmy tam przeszli. Kiedyś po pikniku zrobiłam tu przyjęcie, bez trudu rozgościło się na nim osiem osób, więc chyba i nam miejsca starczy. Poduszki proszę ułożyć pod ścianę, będzie oparcie. Zobaczę, czy potrafi pan skonstruować wygodne gniazdko, a ja tymczasem zajmę się trunkami.
Opuściła pokój, lecz zaraz wróciła, popychając przed sobą barek na kółkach. Środek górnego blatu, niczym kolce jeżozwierza, wypełniały szyjki butelek, dookoła w chromoniklowych wgłębieniach połyskiwały kryształowe kieliszki i wysmukłe szklaneczki.
- Zrobię panu turecki coctail - oznajmiła. - Do tego jednak musi pan przyjąć postawę kalifa. Wie pan, jak to się robi? Siada pan na środku tapczanu ze skrzyżowanymi nogami, dookoła i za sobą ma pan poduszki, na sobie sarong, to właściwie już wszystko. Jak tylko skończę z coctailami, zrobię tak zwany nastrój i przyjdę do pana.
Wprawnymi ruchami, których nie powstydziłby się dobrze wyszkolony barman, mieszała w srebrnych złączonych kubkach trunki. Kiedy uznała, że cocktail jest gotowy, przelała go do szklaneczek.
- Proszę je potrzymać - wyciągnęła ręce do Wojnara. - Teraz zmienię iluminację. - Zapaliła żółtą spiralną świecę osadzoną w kutym żelaznym lichtarzu w kształcie ptaka, zgasiła pozostałe światła, pozostawiając jedną stojącą na uboczu lampkę, okrytą koronkowym abażurkiem.
- Oto jestem - usiadła obok niego. - Proszę o moją szklankę. Smakuje? Nektar, nie trunek - koniuszkiem języka oblizała usta.
Skwapliwie zapewnił ją, że nigdy lepszego nie pił.
- Wie pan - powiedziała sadowiąc się wygodniej na poduszkach - zastanawiam się, czym się pan właściwie zajmuje?
- Już pani wie. Jestem apostołem.
- Racja, zupełnie zapomniałam. - Przechyliła głowę do tyłu, przymknęła oczy. - A więc głosi pan piękne zasady, stara się tworzyć doskonalsze jutro, troszczy o bliźnich, potępia grzeszników, służy pomocą cnotliwym...
Zaśmiał się.
- To, co pani powiedziała, w pewnym sensie jest bliskie prawdy.
- A widzi pan, mam intuicję. Tylko jak to pogodzić: apostoł i marihuana?
Przyłożył palec do ust.
- Pat, trzeba być wyrozumiałą. Apostołowie też są ludźmi.
- A więc świetnie, apostole. Na dowód wyrozumiałości i sympatii dla pana wskażę panu drogę do raju.
- Wskaże mi pani drogę - powtórzył i rozłożył ręce. - Tb bardzo wiele, ale mimo to mało. Skromny, niezbyt jeszcze zasłużony apostoł nie przedostanie się do miejsca tak ekskluzywnego. Musiałby mieć duże poparcie albo małą przepustkę.
Wstała z tapczanu, ponownie napełniła szklaneczki, po czym podeszła do filigranowego biureczka zdobionego ażurowymi okuciami. Po chwili wróciła, trzymając w ręce podłużny kartonik.
- Najpierw wypijmy - zaproponowała. - O tak, do dna. A teraz proszę - podała mu kartonik. - Przepustka byłaby czymś mało efektownym, nie odpowiadającym pozycji apostoła. Mam tu coś lepszego: zaproszenie.
Wziął kartkę do ręki. Było to imienne numerowane zaproszenie na „Bryg Erotica” dla Patrycji, upoważniające do wstępu dwie osoby.
- Ma pani zamiar mnie tam wprowadzić? - zapytał.
- Jak pan widzi. Rano w oznaczonym tutaj dniu proszę zadzwonić do mnie. Umówimy się dokładniej.
Zanotował numer telefonu, ponownie przejrzał zaproszenie anonsujące bal maskowy, striptiz, kasyno gry, filmy „porno”, afrykański balet.
- Dlaczego pani sądzi, że spragniony jestem takich właśnie atrakcji?
- Dla mnie i dla pana znajdzie się tam coś bardziej atrakcyjnego. Trzeba umieć czytać między wierszami. - Wskazała na zaproszenie. - Jest tu wzmianka o atrakcjach za specjalną opłatą...
Tego nie mógł się spodziewać. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zasłona uchyla się coraz bardziej. Ma już przed sobą ścieżkę prowadzącą do okrytych tajemnicą rewirów „Brygu Erotica”, statku, który nie dawał spać van Kolenowi.
Zwrócił zaproszenie.
- Należy pani do nielicznego grona wybrańców tego świata, jeśli otrzymała pani to zaproszenie. Słyszałem, że „Bryg Erotica” to superekskluzywny statek rozrywkowy.
- To nie moja, lecz mojego papcia zasługa. Ma on w herbie dolarową cyfrę z sześcioma zerami. Dała mu ją guma do żucia „Poemat” o dwunastu smakach. Jest to klucz, który otwiera drzwi do miejsc, gdzie tylko nieliczni mają dostęp.
- Czy papcio również... Przerwała mu.
- Ale skąd, jego pasją jest guma, konta czekowe i pewna pulchna Kanadyjka. Po prostu ci panowie od zaproszeń wiedzą wszystko: co kto lubi i jakie ma konto. Właśnie dlatego dostałam zaproszenie.
- Dużo pani podróżuje?
- O, tak. Zwiedzam świat, przyglądam się ludziom, zwierzętom, wie pan, nieraz porównując jednych z drugimi dochodzę do smutnych wniosków... Poza tym nudzę się.
- Pozostaje jeszcze miłość.
Splotła dłonie na karku, chwilę milczała.
- Wie pan, porzućmy ten uperfumowany temat. Przeciął dłonią powietrze.
- Już przestał istnieć.
- To miło z pana strony. Proszę nalać mi wina, sobie też i dać mi jeszcze jedną poduszeczkę pod głowę. O tak, teraz jest świetnie.
Poprosił, żeby opowiedziała mu o swoich podróżach.
Ożywiła się.
- Może lepiej będzie, jeżeli zilustruję je panu. - Sięgnęła ręką za tapczan, wyjęła sporych rozmiarów plastykową tekę.
Wewnątrz znajdował się plik akwarel. Przeważały wśród nich krajobrazy: górskie przełęcze, spienione potoki, przystanie z zakotwiczonymi u nabrzeża kutrami. Były rozległe zaciszne plaże, skąpane w słońcu południa, smukłe sylwetki czarnych półnagich wojowników, dumnie wspartych na zdobionych piórami oszczepach.
Zdziwiła go różnorodność tematyki, subtelny dobór barw, lekkie, zdecydowane pociągnięcia pędzla. Światło było tu światłem, cień cieniem, zdawało się, że słyszy się szum górskich potoków.
- To Kordyliery - wyjaśniła odkładając na bok kartony. - A ten wojownik to mieszkaniec Amazonii nad rzeką Ukajali. Tu ma pan fragment plaży na wyspach Bahama... Jak pan widzi, nie zawsze próżnuję.
- Wykorzystuje pani w jakiś sposób ten materiał? Wiele tu znakomitych prac.
- Wykorzystuję jak najbardziej... chociażby w tej chwili... I na tym się właściwie kończy. - Powiedziawszy to zepchnęła teczkę za tapczan. - Wie pan - wzdrygnęła się - widocznie trochę mnie przewiało, kiedy siedzieliśmy nad morzem na cyplu. Potem ta nieco zwariowana jazda otwartym autem... Proszę mi podać pled, leży obok pana na pufie. Jest lekki jak puch i bardzo ciepły. Przywiozłam go kiedyś z Kaszmiru.
Wtuliła głowę w poduszki, przykryła się pledem.
- Może pan się śpieszy, może ktoś czeka na pana?... - spytała sennym głosem.
Zapewnił ją, że nie.
- To dobrze. Wobec tego nigdzie pan nie pójdzie. Jest późno. Świecę proszę zgasić, wystarczy lampka. O tak, teraz jest dobrze, znacznie lepiej... Tym pledem mogą się okryć nawet trzy osoby. - Wychyliła głowę spod cienkiej, puszystej tkaniny. - Starczyło i dla ciebie? To świetnie, jak widzisz, nie jestem egoistką.
Na chwilę umilkła, jakoś po dziecinnemu wygodniej układała się, podkurczyła nogi.
- Swoją drogą to zabawne... żadnej z moich koleżanek chyba to się nie zdarzyło, żeby leżeć pod jednym pledem z apostołem... Wie pan, Zbyś... Zbysiek... bardzo trudne to pana imię... wolę apostoła... ja umiem mruczeć z zadowolenia... jak kot... ale do ucha...
Poczuł na twarzy kosmyki jej włosów, przyśpieszony oddech...
Było już widno, kiedy się obudził. Obok, z głową wtuloną pod jego ramię, spała Patrycja. W jednej ręce trzymała barwną, zmiętą chusteczkę, palce drugiej zanurzyła mu we włosach.
Wstał, ubrał się, uważając, żeby jej nie obudzić. Na biurku zostawił bilecik. Pisał, że od wczorajszego dnia przeżył wiele pięknych chwil. Pamięta o zaproszeniu na bryg. Zadzwoni w dniu, na który umówili się.
Tego wieczora postanowił ponownie skontaktować się z Pająkiem. Minęło już dość czasu, aby mógł zdobyć jakąś wiadomość o Meduzie.
Wyszedł na ulicę. Powietrze, drążone szumem motorów, drgało jak sprężyny w starym materacu. Dołem niczym poranne mgły słały się po asfalcie spaliny. Przyspieszył kroku, w ostatniej chwili wskoczył do odjeżdżającego od przystani tramwaju wodnego i po kwadransie znalazł się w oddalonej od centrum dzielnicy. Nie chciał zbyt często pokazywać się w lokalu, który Indonezyjczyk obrał sobie za bazę, postanowił więc odwiedzić go w domu.
Na ganku, czochrając się plecami o framugę drzwi, stała gruba Murzynka. Poznała go, uśmiechnęła się i oznajmiła, że Pająka nie ma, w ogóle ostatnio rzadko zagląda do swego mieszkania. A jeżeli chodzi o sprzątanie, które jej zlecił, to Bóg świadkiem, że nie warto było. Po trzech dniach zastała taki sam śmietnik jak poprzednio. Sprawę tę prawdopodobnie przeżyła głęboko, gdyż w miarę udzielania wyjaśnień pierś jej zaczęła falować jak wzburzony Pacyfik. Pomyślał, że kobieta ta ma niezwykły dar zaokrąglania się z dnia na dzień.
Wkrótce znalazł się w restauracji „Pod Wiosłem”. Tym razem nie spotkał go zawód. Pająk siedział przy stoliku w pobliżu baru. Twarz miał skupioną, poważną, uporczywie spoglądał w pusty kufel po piwie. Wydawało się, że w resztkach piany na jego dnie spodziewa się znaleźć rozwiązanie trapiącej go zagadki. Butelka ginu, która z polecenia Wojnara znalazła się przed nim, wyrwała go z odrętwienia.
Po drugim kieliszku upewniwszy się, że nikt w pobliżu nie nadstawia ucha, poinformował Wojnara, że obecnie i on ma pewność, że Meduza znajduje się w Amsterdamie. Nie ulega też wątpliwości, że nie należy on do gangu Johna Bradleya, tego z wyspy. Ponieważ tu oprócz tego gangu są dwa miejscowe, a do jednego z tych dwóch Meduza również nie należy, jest więc całkowicie pewne, że znajduje się wśród ludzi Sulejmana Kadi. Za to może ręczyć, to już jest coś, ale na teren działalności Meduzy jeszcze nie natrafił. To go żre jak rdza blaszane czółno, no nic, wierzy, że ten pies w końcu wpadnie mu w ręce.
- Powiadasz, że obraca się wśród ludzi Sulejmana Kadi? Czy ci, którzy mają jakikolwiek kontakt z jego gangiem, wiedzę, gdzie przebywa teraz Kadi?
- Wszyscy mówią, że jest w Turcji. W Stambule lub Izmirze. Trzyma go na miejscu jakaś grubsza sprawa. Tu w jego imieniu rządzi zastępca.
- Manii, pamiętaj, że informacje dotyczące Kadiego są dla mnie bardzo ważne, nie mniej ważne niż te, które dotyczą Meduzy.
Pająk jednym haustem wychylił szklaneczkę ginu, kiwnął głową i utkwił wzrok w baterii zdobiących bar bute-telek.
- Myślę - mówi} nie odrywając od nich wzroku - że Meduza zmienił wygląd. To się praktykuje, ale ja go węchem wytropię.
- Potrzebujesz pieniędzy?
- Nie. Ostatnio pomyślnie zahandlowałem. Sprzedałem trochę towaru hippiesom w „Paradisie”. Wprawdzie nie należę już do tych, co się tym stale zajmują, ale do towaru mam jeszcze dostęp i udało mi się zarobić.
Wojnar włożył należność pod talerzyk.
- To na dziś tyle, Manii. Bądź ostrożny. Gra, którą zaczęliśmy, nie jest bezpieczna.
Tamten skinął głową.
- Wiem, znam tych ludzi. Każdy z nich ma jeśli nłe nóż to kastet albo rewolwer, ale ja też jestem wśród nich szkolony... Kiedy byłem w moich rodzinnych stronach w Indonezji, miałem inny przydomek - mówiono o mnie „Tygrys”.
Wojnar wstał, uścisnął Manliego za ramię, ruszył ku wyjściu.
Wieczorem zatelefonował van Domen. Miał teraz trochę czasu, proponował spacer po mieście. Spotkają się w recepcji hotelu „Die Port van Cleve”.
Po upływie pół godziny wychodzili z lśniącego marmurami hallu. Na początek van Domen zaproponował pieszą przechadzkę. Wkrótce znaleźli się w Prinzengracht, dzielnicy luksusowych nowoczesnych kamienic, sklepów słynnych jubilerów, domów mody, kantorów wymiany pieniędzy. Zatrzymali się przed jedną z wystaw.
- Proszę tu spojrzeć - wskazał na nią van Domen. - W żadnej metropolii nie zobaczy pan takiej ilości i takich okazów brylantów jak u nas, Amsterdam to światowy ośrodek handlu szlachetnymi kamieniami. Tu mamy najsłynniejszych mistrzów-szlifierzy i artystów od wyrobu biżuterii.
Istotnie wystawa, przed którą się zatrzymali, sprawiała oszałamiające wrażenie. Wszystko na niej skrzyło się i migotało kolorami tęczy - baśniowy Sezam wystawiony na pokusę przechodniom. Widok ten nawet przyzwyczajonych do oglądania na co dzień tak nieprzebranych bogactw mógł przyprawić o zawrót głowy. Ogólne wrażenie potęgowały obracające się elementy wystawy. Na ich ciemnym, aksamitnym tle skrzyły się w świetle ukrytych reflektorów diademy, kolie, naszyjniki, bransolety, pierścionki. Szli dalej.
- Zanim znalazłem się u van Kolena - opowiadał van Domen - miałem pod swoją opieką tę dzielnicę. Brylanty, biżuteria, waluty. Tu też nigdy nie brak afer na skalę światową. Proszę wziąć pod uwagę, że Amsterdam ma stałe połączenia lotnicze z prawie dwustoma miastami wszystkich części świata, a do naszego portu zawija rocznie przeszło dziesięć tysięcy statków. W tej sytuacji ruch we wszystkich istniejących „branżach” niełatwy jest do skontrolowania.
Zatrzymali się na narożniku ulicy Raadhuisstraat, van Domen poczęstował Wojnara papierosem.
- Zanim pójdziemy dalej, powiem panu kilka słów o terenie, który mamy przed sobą. Ta dzielnica - wskazał ręką na prawo - to nasz średniowieczny gród. Zachowało się tam wszystko, co łączy nas z przeszłością, i rzecz jasna, ściąga turystów. Teren ten przylega do zatoki Ij. Otaczają go półkolem jak obręczami cztery wielkie kanały: Princesengracht, Kaizersgracht, Herengracht, Singeisgracht. Z kolei całe to poczwórne półkole przecina promieniście kilkanaście innych kanałów. Wszystkie razem - połączone - spełniają rolę miejskich wodnych arterii komunikacyjnych. Największa z nich jest, rzecz jasna, rzeka Amstel, którą już pan widział.
- Prawdziwa Wenecja Północy - odezwał się Wojnar.
- Tak, nie ustępujemy jej ilością kanałów. Wiele z nich jest naprawdę pięknych. Po obu stronach są zabudowane, większość opasana jezdnią dogodną dla kołowej komunikacji. Osobliwością tych kanałów jest, że na wielu z nich może pan wynająć na zakotwiczonych tam barkach luksusowe mieszkanie. Swego rodzaju egzotyka. Cóż jeszcze? Ruin wprawdzie nie widać, ale i my nie uniknęliśmy zniszczeń wojennych. Amsterdam przez pięć lat okupowany był przez hitlerowców. Gestapo dało nam się dobrze we znaki. Mimo to w lutym 1941 roku Amsterdam był jedynym miastem w Europie, które nie bacząc na sankcje, odważnie zaprotestowało trzydniowym strajkiem powszechnym przeciwko wywożeniu Żydów przez hitlerowców.
Zza narożnika wyszła dziewczynka, w holenderskim stroju, na nogach miała drewniane saboty, na głowie biały czepeczek. Wyciągnęła ku nim wiklinowy koszyczek, zaproponowała kupno świeżych obarzanków. Kupili po dwa, jedząc je ruszyli dalej. Przez szeroką jezdnię Liedsestrat przedostali się na plac Dam. Wznosił się tu okazały gmach, dawny ratusz, obecnie pałac królewski. Naprzeciwko piął się ku górze smukły obelisk. Podeszli bliżej.
- Taka ciekawostka... - uśmiechnął się van Domen. - Wokół tego obelisku do niedawna zbierali się hippiesi. Uznali to miejsce za swoją kwaterę główną. Wywołało to szereg protestów, wreszcie po niezgorszej batalii, w której siłę nacierającą stanowili głównie marynarze, wyparto ich stąd w inną dzielnicę.
- Gdzie są obecnie? - zainteresował się Wojnar.
- Gromadzą się w Woldenparku i całkowicie go okupują. Czy wie pan, że Amsterdam awansował do europejskiej stolicy hippiesów? - Van Domen przełknął ostatni kęs obarzanka. - Wpływa to bardzo pomyślnie na turystykę w naszym mieście. W ubiegłym roku gościliśmy u siebie siedemset pięćdziesiąt tysięcy hippiesów, spodziewamy się, że w roku bieżącym liczba ta przekroczy milion.
- Co ich tu ściąga?
- Powody są różne. Pewna egzotyka naszego kraju, chęć do włóczęgostwa, do wzajemnych kontaktów, duża tolerancja władz. Oczywiście wyznaczone są pewne granice, których przekraczanie w żadnym wypadku nie jest wskazane. Jeżeli chce się pan im bliżej przyjrzeć, możemy przejechać się do Voldenparku, to całkiem blisko.
Wsiedli na pobliskim kanale do szybkobieżnego tramwaju wodnego i po kilku minutach znaleźli się na wielkiej przestrzeni dobrze utrzymanego parku. Wokół klombów i na trawnikach leżały setki młodych ludzi podzielonych na grupy, odzianych w najdziwaczniejsze stroje. Przeważały długie włosy i gęste brody, na piersiach zebranych połyskiwały łańcuchy, breloki, talizmany, wielu miało zawieszone na szyjach drewniane krzyże. Ktoś przemawiał, akompaniując sobie na gitarze.
Usiedli na kamiennym obramowaniu fontanny.
- Ma pan tu pełny zestaw zbuntowanych: nawiedzonych, narkomanów, włóczykijów, fantastów, uciekinierów z domów i naszych rodzimych „kabonterów”. Wielu z nich za wszelką cenę pragnie wyglądać na żebraków. Moda, nic innego. Na grzbiecie mają łachmany, przez ramię przewieszone parciane torby na sznurku, na nogach byle jakie trepy lub są całkiem boso, a w kieszeni otrzymana od papcia książeczka czekowa. Nieraz takich łachmaniarzy widzimy w przedziale pociągów pierwszej klasy lub w luksusowych odrzutowcach. W każdym bądź razie wygląda to barwnie. Turyści specjalnie przyjeżdżają ich oglądać, tak jak kiedyś przyjeżdżali oglądać u nas striptiz, dopóki im się to nie znudziło. Prawdopodobnie tych też to czeka.
- Wymienił pan wśród hippiesów holenderskich „kabonterów”. Czym oni się różnią od pozostałych?
- Od obcokrajowców różnią się nie strojem, ale, że tak powiem, ideologią. Ci napływowi buntują się przeciw wszystkiemu, lecz jest to protest całkiem bierny. Niewielu z nich ma coś do zaproponowania. Większość bawi się, śpi, leniuchuje, oddaje się kontemplacji na modłę jogów, bez celu włóczy się po kraju. Natomiast nasi nie tylko protestują, lecz w jakiś sposób wyżywają się aktywnie. Pragną być pożyteczni i służyć społeczeństwu. I trzeba przyznać, że są lubiani. Nazywają ich różnie: gnomy, chochliki, elfy, krasnale. Rekrutują się głównie spośród intelektualistów. Ostatnio ruch ten ogłosił ustanowienie „Wolnego Państwa Orańskiego” i wypowiedział osiemdziesięcioletnią wojnę społeczeństwu i królestwu Holandii.
- No, no, to brzmi groźnie...
- Na szczęście na brzmieniu się kończy. Jest to wojna bez stosowania przemocy. Wojna prowadzona z uśmiechem na twarzach. Główną ich bronią jest satyra, ośmieszanie, dowcip. Pragnieniem ich jest stworzenie nowego modelu społeczeństwa.
- Mianowicie?
- Utworzyli ponad sto grup zwalczających zanieczyszczanie naturalnego środowiska człowieka. A więc występują przeciwko nadmiernie rozwijającej się w mieście motoryzacji, zatruwaniu ściekami kanałów, bezplanowemu budownictwu, które nie zapewnia najbardziej potrzebującym dachu nad głową...
- Czy poza szukaniem i eksperymentowaniem na co dzień widzi się rezultaty ich działalności? - interesował się Wojnar.
- Tak, niewątpliwie. Gnomy prowadzą na szeroką skalę zakrojoną działalność filantropijną. Przychodzą z pomocą tym, którzy jej najbardziej potrzebują. Opiekują się ludźmi starymi, samotnymi, chorymi. Starają się zdobyć dla bezdomnych mieszkania. Nieraz siłą ich tam wprowadzają. Wyszukują puste lokale, naklejają napisy „Wstydzę się”. „Zamieszkaj we mnie”! W godzinach szczytu, aby chronić miasto przed klęską spalin, blokują arterie komunikacyjne, przestawiają znaki drogowe.
- Domyślam się, że często macie z nimi kłopoty.
- Tak, to jasne...
Szli dalej wśród oświetlonych jarzeniówkami alejek. W oddali na jednej z wież rozpoczął się koncert dzwonów, trwał kilka minut.
Zatrzymali się na mostku kanału prowadzącego do staromiejskiej dzielnicy. Tu, oparłszy się plecami o balustradę, siwowłosy staruszek obracał korbę okazałej katarynki. W takt muzyki w bramowanych koronkami okienkach ukazywały się i poruszały liczne kukiełki.
Obserwowali w milczeniu Oświetlone ukrytymi reflektorami średniowieczne mury. Na przemian półmrok, cienie, załamania świateł w strzelistych, okrytych patyną portalach, krużganki i prześwity w okratowanych bramach stwarzały niezapomniane widowisko.
- Lubię stąd patrzeć na tę dzielnicę - odezwał się van Domen. - Efekty świetlne dodają miastu uroku, potrzebne mu są jak kobiecie makijaż, subtelnie podkreślają to, na co warto zwrócić uwagę. - Wtem chwycił Wojnara za rękę. - Proszę tam spojrzeć - przechylił się przez balustradę.
Pod most wpływał miejski statek. Oświetlały go liczne lampiony.
- Druga ławka na prawo - informował van Domen. - Widzi go pan?
Na ławce, oparłszy się łokciem o burtę, siedział van Kolen. Miał na sobie dobrze skrojony popielaty garnitur, ożywiony granatowym krawatem w białe grochy. Obok, przywarłszy głową do jego ramienia, siedziała drobna rudowłosa dziewczyna.
- Nasz lew ze swoim jagnięciem zażywają rozkoszy wieczornej przejażdżki. Wiem nawet, dokąd jadą. Tu jest w pobliżu na Nieuwe Doelemstraat restauracja Excelsior”, położona tuż nad kanałem. Siedząc w niej przy stoliku można ręką pluskać w wodzie. Podobała się panu Rita? Całkiem niezła. Nasz stary ma gust. To dobrze, że są razem. Jutro będzie w dobrym nastroju. No, ale dość już łazikowania, wstąpmy i my coś przekąsić.
Weszli do skrzącego się od świateł lokalu. Zajęli miejsca na wysokich stołkach przy barze. Zjedli sporą ilość indonezyjskich zakąsek, mocno zakropili je napojem, przypominającym polską śliwowicę. Van Domen spojrzał na zegarek.
- Zrobimy tak - zaproponował. - Pan tu zostanie, a ja podjadę do mojego biura. Mam tam do załatwienia pewne sprawy. Jeżeli uda mi się przekazać je koledze, wrócę za pół godziny i przejdziemy do dzielnicy portowej, jeżeli nie, to sam pan wróci do domu.
Wojnar zamówił u barmana kawę i rozejrzał się po lokalu. Na sąsiednim stołku, tuż obok siebie, dostrzegł mężczyznę w średnim wieku. Nieznajomy ubrany był z wyszukaną elegancją. Suchą, nieco pociągłą twarz o regularnych rysach zdobił zarost. Wąsy i starannie przystrzyżona, pasmem okalająca mocno zarysowaną szczękę bródka, stanowiły harmonijną całość. Mężczyzna zajęty był przecieraniem przyćmionych okularów. Spojrzał przez nie na barmana, przez chwilę patrzył na Wojnara, po czym założył je, mrużąc oczy. Następnie kilka minut poświęcił na rozprowadzenie wyjętych z filiżanki fusów po kolorowej papierowej serwetce. Robił to w wielkim skupieniu, służąca mu do tego celu słomka kreśliła na bibułce przedziwne desenie. W pewnej chwili spojrzał na Wojnara, uśmiechnął się.
- Słyszał pan kiedyś o wróżeniu z fusów? – zapytał.
- Oczywiście. Potrafi pan?
- Właśnie to robię. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chętnie panu powróżę.
Wojnar uznał, że jego sąsiadowi przy barze nie brak poczucia humoru.
- Proszę - zgodził się. - Niech pan wróży. Nieznajomy jeszcze chwilę manipulował słomką po serwetce, wreszcie zaczął mówić.
- Przybył pan do nas z dalekiego kraju, który ma dwubarwną flagę. Widzę wielką rzekę, a nad nią odbudowaną stolicę. Przybył pan tu nie w celach zarobkowych ani w turystycznych... Poszukuje pan człowieka, na którym panu bardzo zależy... W odszukaniu go pomaga panu mężczyzna, który przed kilkoma minutami pożegnał się z panem, oraz jeszcze jeden, który ma przezwisko... jest to nazwa owada.
Wojnar spoważniał. Z coraz większym zainteresowaniem przyglądał się człowiekowi, kreślącemu kółka na fusach. Ten przerwał swoją czynność, utkwił wzrok w Wojnarze, również spoważniał.
- Należę do tych wróżbitów, którzy mówią prawdę, niezależnie od tego, czy jest to dla osoby zainteresowanej przyjemne, czy przykre... A więc dalej. Proszę przyjąć do wiadomości, że jeżeli nie zmieni pan swojego sposobu postępowania, nieszybko osiągnie pan zamierzony cel. A teraz - tu nieznajomy zgarnął fusy na spodek - chyba że akceptuje pan moją propozycję, żeby na ten temat już całkiem poważnie porozmawiać.
Wojnar skinął głową.
- Słucham pana.
Nieznajomy wskazał pustą lożę w końcu sali.
- Przejdźmy do loży, tam nam nikt nie będzie przeszkadzał.
Zajęli stolik, zjawił się kelner, zamówili kawę.
- Zaproponowałem panu tę rozmowę - zaczął nieznajomy - gdyż może ona nam obu przynieść korzyść. A więc zacznijmy od tego, że przyjechał pan z Polski. Poszukuje pan człowieka, który, jeśli wpadnie w pana ręce, zostanie aresztowany i wywieziony stąd. Jest pan do tego upoważniony, zresztą udziela panu swojego poparcia miejscowa policja.
Wojnar zapalił fajkę, ugniótł w niej tytoń, słuchał uważnie.
- Skąd te przypuszczenia? - zapytał.
- Nie przypuszczenia, lecz fakty. Proszę posłuchać. Powiedzmy, że pasjonuje mnie architektura... rzecz jasna poza innymi moimi zajęciami. Otóż za jedną z najpiękniejszych fasad w Amsterdamie uznałem fasadę gmachu Komendy Głównej Policji. Naprzeciwko jest kawiarenka. Siadam tam często i sycę wzrok tym unikalnym dziełem sztuki. Nie podziela pan mojego zdania? Oczywiście to sprawa gustu. Siłą rzeczy przebywając w tej kawiarence widzi się stałych bywalców tamtego gmachu. Są to ludzie bardzo interesujący.
- Rozumiem, widział mnie pan tam - przerwał mu Wojnar.
- Istotnie. W towarzystwie pana van Domena. Przypadek zrządził, że potem widziałem pana w towarzystwie człowieka, o którym wspomniałem, że ma przezwisko owada, ściślej mówiąc nazywają go Pająk.
- Ciekawe - uniósł brwi Wojnar. - Proszę mówić dalej.
- Chętnie. Otóż ta wysuszona małpa z mózgiem zżartym przez opium podjęła się panu odszukać interesującego pana osobnika. Człowiek ten w pewnym środowisku, w którym mam nie najgorsze rozeznanie, nosi pseudonim Meduza.
Wojnar wypił resztkę kawy, ponownie zapalił fajkę.
- Słucham, słucham pana...
- Otóż Pająk działa niezbyt ostrożnie. Spieszy się, denerwuje, to zdradza jego cel. Początkowo nie byłem pewien, kogo szuka, teraz wiem. Kiedy jedyną obłędną myślą jest chęć zapalenia fajki opium, pragnie się jak najprędzej mieć te pieniądze. Prawdopodobnie obiecał mu pan niezłą nagrodę, myśli więc o tym, żeby możliwie szybko wejść w jej posiadanie.
- Do czego pan zmierza? - odezwał się Wojnar. Nieznajomy zdjął szkła, przetarł je, zamrugał oczami.
- Denerwują mnie te przyćmione reflektory - wyjaśnił. - Złapałem coś w rodzaju zapalenia spojówek, okulista zalecił mi jeszcze ze dwa tygodnie je nosić. - Chwilę milczał. - Pyta pan, do czego zmierzam? Stawiam sprawę jasno. Odszukanie tego kogoś, kto zjawił się tu jako Małecki, a znany jest w środowisku przemytników jako Meduza, mnie pan powierzy.
- Przypuśćmy, że o niego mi chodzi. Jakiej pan oczekuje nagrody?
- Żadnej.
Wojnar zastukał palcami w blat stołu.
- Wzruszająca bezinteresowność.
- Będę grał w otwarte karty. Chodzi mi o to, żeby Meduza możliwie jak najprędzej znikł z tego terenu. Dla nas obu jest tu za ciasno, za mało miejsca... Jeżeli zostanie aresztowany i wywieziony, osiągnę swój cel. Ta sprawa jest dla mnie dużo warta. Znacznie więcej, niż mógłby mi pan ofiarować. Można by co prawda załatwić to w inny sposób... Tu niewygodni ludzie, zawadzający, nieraz znikają bez śladu... Ale nie każdy lubi tego rodzaju posunięcia... Toteż spadł mi pan jak z nieba.
- Macie ze sobą dawne porachunki? - zapytał Wojnar.
- Bardzo dawne, lecz nie idące w niepamięć. Kto ich zresztą nie ma w naszych interesach. Obecnie również zaczynamy być dla siebie niewygodni. Obaj jesteśmy zbyt ruchliwi. Więc jak, zgoda? - Utkwił w Wojnarze twarde spojrzenie. - Sądzę, że nie powinien się pan długo zastanawiać. Ryzykuję raczej ja. Meduza jest przebiegły, ostrożny, nie ma skrupułów. Ja go panu wyszukam, wskażę, a do pana będzie należała dalsza już niezbyt ryzykowna akcja.
- Wie pan, gdzie on przebywa?
- To nie jest człowiek, który stale przebywa w jednym miejscu. Znam jednak środowisko, w którym się obraca, i w odpowiednim momencie dojdę po nitce do kłębka. Zresztą nie będę ukrywał, że jestem człowiekiem z branży. Pan się dziwi, że nie obawiam się mówić o tym? Widzi pan, tu u nas są specjalne ustawy. Żeby mieć prawo kogoś przymknąć, trzeba najpierw na sto procent udowodnić mu wszystkie winy, poczynając od Adama i Ewy. A w moim przypadku mieliby z tym sporo trudności.
- Dlaczego wydaje się panu, że jestem Polakiem? - zapytał Wojnar.
- Zaczęło się od tego, że nieznajomy, kilkakroć wychodzący z gmachu komendy w towarzystwie tak uroczego przedstawiciela władzy, jakim jest van Domen, wzbudził moje zainteresowanie. Zacząłem go uważać za równie interesującego.
- Nie spotkał pana zawód?
- Bynajmniej. Prawdziwą przyjemnością było towarzyszenie panu do Hagi, gdzie kontaktował się pan z urzędnikami polskiej placówki. Podczas drugiego pana tam pobytu, po zakończeniu u nich wizyty, wybrali panowie wcale przyjemny lokal na kolację. Tym razem z mojej strony był tam ktoś, kto zna język polski... a ściany niekiedy mają uszy. Ja zresztą też odrobinę znam polski. To są skutki przebywania za dawnych czasów z Meduzą i wśród jego ziomków. Była tu wówczas spora ich kolonia.
- Coraz bardziej mnie pan zaciekawia - uśmiechnął się Wojnar.
- Dziękuję za uznanie. Wiem, że interesuje też pana, jakiej jestem narodowości, ale nie zadaje mi pan tego pytania. I słusznie, to by nie wniosło do sprawy nic nowego. Interesujmy się raczej człowiekiem, na którym nam obu bardzo zależy.
- Jednego jestem pewien - wtrącił Wojnar. - Mimo pana niezłej angielszczyzny nie pochodzi pan z sąsiedniej wyspy. A teraz, jeśli zdecyduję się na pana propozycję, jak skontaktować się z panem?
- W tej restauracji u kasjerki może pan zostawić dla mnie kopertę. Proszę zaadresować Miki Beker. Na imię mi Mikołaj - wyjaśnił. - Proszę to przemyśleć i jutro zostawić wiadomość. Potem poda mi pan numer swojego telefonu. Będziemy mogli kontaktować się bardziej bezpośrednio. A teraz już czas na mnie. Aha, co do Pająka, to udział jego w tej sprawie zostawiam do pana uznania. Jeżeli mimo naszego porozumienia nie zechce pan zrezygnować z jego usług, które wątpię, czy panu coś dadzą, to proszę mu polecić, żeby działał ostrożnie i bez potrzeby nie mełł językiem.
Była to jego pierwsza telefoniczna rozmowa z Zofią, lecz natychmiast poznał ją po głosie. Przyjechała z Hagi do Amsterdamu na kilka godzin, gdyż zapomniała wziąć z mieszkania różne drobiazgi. Panowała nad sobą, ale czuło się, że każde słowo wiele ją kosztuje. Powiedziała wreszcie, że zastanawiając się po rozmowie z nim nad Małeckim, zrozumiała wiele niedomówień i niejasności, zwłaszcza że pod wpływem informacji z Warszawy koledzy przestali sprawę okrywać tajemnicą. Jest mu wdzięczna, że chciał oszczędzić jej ciężkich przeżyć, tak się jednak szczęśliwie złożyło, że nie była uczuciowo zaangażowana.
Niezbyt wierzył w szczerość jej wypowiedzi, lecz potakiwał, starając się w niczym jej nie urazić. Wreszcie zapytała, czy coś obecnie wiadomo o zatonięciu żaglówki.
Nie uznał za wskazane nadal ukrywać przed nią prawdy. Powiedział, że nie ma najmniejszej wątpliwości, iż Małecki żyje i po sfingowanym wypadku z żaglówką ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości. Na zakończenie rozmowy zapytał, dokąd ma jej odesłać zapalniczkę - figurkę bogini Kali. Odpowiedziała, że nie chce jej mieć u siebie. Może z nią zrobić, co mu się żywnie podoba, a jeśli mu się przyda, niech ją sobie zatrzyma.
Godzinę później Wojnar telefonował do Patrycji. Przypomniał jej, że właśnie dziś mają iść na bal na „Bryg Erotica”. Ustalili godzinę. Patrycja zaproponowała spotkanie w hallu „Hotelu de l’Europe”. Zaczął się zastanawiać, w jakim kostiumie stawić się na brygu. Jedyną osobą, która mogła go tam zidentyfikować, był Sulejman Kadi. Ten jednak, według wiarygodnych, powtarzających się informacji, znajdował się na drugim krańcu kontynentu. Z kolei pomyślał o Meduzie. Dotychczas nie spotkał się z tym człowiekiem oko w oko, więc i tu ryzyko ujawnienia się nie istniało. Zawodowe przyzwyczajenie nakazywało jednak zachować ostrożność. Tak czy inaczej bryg nie był terenem, gdzie wskazane było pokazywać się z uniesioną przyłbicą. Pomyślał o charakteryzacji. W ciągu pół godziny mógł całkowicie zmienić swój wygląd. Była jednak Patrycja, przed którą trudno przyszłoby uzasadnić aż taką maskaradę, nie wzbudzając podejrzeń. Wówczas przypomniał sobie tekst zaproszenia. Zaczynało się ono od słów: Wielki bal maskowy... Wystarczający pretekst, trzeba go we właściwy sposób wykorzystać.
Nie zwlekając wyszedł na miasto i po żmudnych poszukiwaniach znalazł sklep, w którym do woli można było wybierać wśród setek masek, okrywających całą twarz, małych maseczek i pomysłowych psikusów, mających zastosowanie na zabawach kostiumowych. Wybrał wreszcie coś, co ekspedientka określiła jako „zestaw”: rogowe okulary z szerokimi brwiami, pokaźnym nosem, falującym wąsikiem, małą kędzierzawą szpicbródką. Całość wykonana była z elastycznego plastyku, a elementy imitujące zarost połyskiwały nienaganną czernią. Do kompletu „zestawu” należał składany cylinder, laseczka z białą gałką i obszerna czarna peleryna. Pomyślał, że wypada dać wyraz troski i o Patrycję. Nabył dla niej maseczkę z mieniących się turkusowym blaskiem cekinów, mającą kształt motyla - wieńczyły ją drgające czułki. Uzupełnieniem maseczki było odpowiednio dobrane boi erko.
Stawiwszy się wieczorem na umówionym miejscu, przed hotelem dostrzegł białą Alfa-Romeo. W hallu panował ożywiony ruch. Zastęp jednolicie umundurowanych pikolaków szarżował na walizki przybywających z lotniska turystów i z zadziwiającą szybkością przekazywał je obsłudze windziarzy. Pieczę nad całością sprawowali dostojni portierzy; liberie suto obszyte galonami upodobniały ich do operetkowych władców.
Wojnar skierował się w głąb hallu - tu zapadł głęboko w wygodny fotel.
Do kontuaru kierownika recepcji rezydującego na tle niezliczonej ilości szufladek z kluczami podeszła Patrycja, zamieniła z nim kilka słów. Hotelowy dostojnik o wyglądzie emerytowanego toreadora błysnął garniturem nienaturalnie białych zębów i pożegnał ją teatralnym ukłonem. Patrycja dostrzegła Wojnara, po chwili szli ku wyjściu. Zanim uruchomiła motor, zwierzyła mu się, że w okresach, kiedy dokucza jej samotność, woli mieszkać w hotelu niż w swojej willi. Tutaj ma wokół siebie mnóstwo ludzi, a jednocześnie nie jest zobowiązana do utrzymywania jakiegokolwiek z nimi kontaktu.
Większą część drogi do portu spędzili w milczeniu. Patrycja zaabsorbowana była własnymi myślami. Wojnar zastanawiał się, co nowego może wnieść do sprawy jego pobyt na brygu. Nie wiązał z tym zbyt wiele nadziei. Najwyżej bezpośrednio przekona się, jakimi sposobami mafie powiększają swoje konta bankowe, nadto, jeśli mu się powiedzie, zaspokoi ciekawość van Kolena, czy na brygu istotnie znajduje się wytwórnia narkotyków. I to chyba wszystko. Interesujące mogą być jeszcze dane dotyczące załogi brygu i jego ochrony. A Meduza? Ta sprawa jest chyba najbardziej denerwująca. Jeżeli nawet Meduza będzie na brygu, to obaj mogą kilkakroć otrzeć się o siebie nic o tym nie wiedząc. Słowem ścigany człowiek bez twarzy. Było to tak absurdalne, że nie potrafił zdradzić się z tym Pająkowi ani” Bekerowi. Obaj byli w znacznie lepszej sytuacji od niego. Pająk wie, jak Meduza wyglądał przed laty, Beker zna jego obecny wygląd. Ano cóż. Trzeba będzie starać się jak najwięcej zaobserwować, nigdy nie wiadomo, czy jakiś pozornie błahy szczegół nie będzie miał znaczenia przy dalszych poszukiwaniach.
Na przystani bez trudu odszukali miejsce, skąd przewożono gości na „Bryg Erotica”. Po starannym sprawdzeniu zaproszeń, którą to czynność sprawowali dwaj rozrośnięci w barach dryblasi, sprowadzono ich z pomostu do motorówki. Tu Patrycję powitał okrzyk radości: „Halo, Pat!”
Po chwili Wojnar miał nowych znajomych. Filigranową brunetkę i jej przeciwieństwo w postaci młodego, atletycznie zbudowanego blondyna.
- Narzeczeni - przedstawiła ich Patrycja. - Mary Brandt i Luis Dogan z Alabamy. - Po chwili dodała szeptem: - Jeśli dorobi się pan w swoim kraju prywatnej linii kolejowej albo pokaźnego konta, może pan sobie zamówić u niego luksusowy pociąg, to specjalność jego zakładów.
Wojnar stwierdził, że na jeża” ostrzyżony Dogan poza muskularną budową wyróżniał się spośród znajdujących się w motorówce mężczyzn jeszcze kilkoma innymi charakterystycznymi cechami: nieustannie żuł gumę i często też bez wyraźnego powodu wybuchał zaraźliwym śmiechem.
Wkrótce w niezbyt dużej odległości ukazał się rzęsiście oświetlony „Bryg Erotica”. Wojnar uznał za wskazane wyjąć maski i po chwili uzbroił się w swój „zestaw”, który wywołał ogólną wesołość. Patrycja orzekła, że jest wcieleniem mistrza czarnej magii i można liczyć na to, że wyciągnie z cylindra co najmniej aligatora. Okazało się, że wiele osób zaopatrzyło się w ucieszne maseczki i już na motorówce zaczęła się maskarada. Mary oświadczyła, że na brygu znajduje się magazyn, obficie zaopatrzony w stroje i maski, nie chciała więc sobie tym głowy zaprzątać. Luis ze swej strony stwierdził, że swoją twarzą będzie śmieszył ludzi i bez maski. Jeszcze kilka minut i przybyli do brygu. Po ukwieconym trapie weszli na pokład. Tu przy dźwiękach orkiestry powitała ich urodziwa para: Eros i Psyche, występująca w rolach gospodarzy.
Pluszowy chodnik niczym szkarłatem wypełniony strumień ciągnął się ku środkowej części pokładu. Tu pod rozpiętymi w górze markizami, mającymi chronić gości przed ewentualną zmianą aury, lewą stronę - na podium - zajmowała orkiestra. Pozostałą wolną przestrzeń - lśniący parkiet - otaczały stoliki. Większość ich była już zajęta przez rozbawionych gości. Mary pociągnęła za sobą Patrycję, chciała czym prędzej dostać się do magazynu, gdzie znajdowały się balowe kostiumy. Drogę wskazywał im kelner w nienagannie skrojonym białym smokingu.
Dogan wybrał stolik, usiedli przy nim z Wojnarem. Zagrała orkiestra, parkiet wypełnił się tańczącymi parami. Uderzała wielka różnorodność strojów: słup ogłoszeniowy, tańczył z kajmanem, jeż z wiewiórką, szyszka z syfonem.
Nie zabrakło tradycyjnych Indian, kowbojów i Posejdona z trójzębem.
Wróciły dziewczęta. Mary w maseczce i stroju kolombiny trzymała w ręku czerwony, bramowany koronkami wachlarz. Do stolika podjechał lśniący chromoniklem barek na kółkach w asyście kilku kelnerów. Dogan zastrzegł sobie stanowisko mistrza kulinarnej ceremonii i objął komendę nad kelnerami. W wyniku jego fachowych dyspozycji stolik wypełnił się baterią butelek i obfitym wyborem zakąsek.
Parkiet opustoszał, przyćmiono światła. Na środku ustawiono płaskie podium. Po chwili zgasły wszystkie światła nie wyłączając lampionów. Wtem w ciszy pełnej napięcia rozległ się głuchy dźwięk gongu, jeden, drugi, trzeci. Podium rozjaśnił reflektor. Skąpane w jego zimnym blasku, nieruchomo jak greckie posągi, stały trzy spowite w gazę dziewczyny. Zagrał flet, tęskną melodię podchwyciły inne instrumenty. Zapaliły się jeszcze dwa reflektory. Teraz wszystkie trzy pieściły smukłe ciała dziewcząt ciepłymi barwami.
Rozpoczął się taniec. Gaza falując, rozwiewając się, to skręcając w spiralę otulała dziewczyny. Te wprawnym ruchem wyzwalały się z niej, nie odsłaniając się całkowicie, to znów szybkim obrotem, niedostrzegalnym ruchem dłoni ponownie się nią otulały. Towarzyszyły temu przekorne uśmiechy, zmrużenia powiek, zalotne spojrzenia.
Mimo lekkiej bryzy było parno, Wojnar poczuł, że pod szczelnie przylegającą do twarzy maską spływają mu krople potu. Uniósł ją nieco i otarł twarz chustką. Ktoś dyskretnie dotknął jego ramienia. To Dogan zachęcał go do opróżnienia kieliszka szampana. Kiedy ponownie spojrzał na podium, działo się tam coś konkretnego.
W mroku nad głowami roztańczonych dziewcząt zagrzmiało, zygzakiem zajaśniała błyskawica. Miało to oznaczać, że przemożna wroga siła włączyła się do akcji. Prawdopodobnie w kompetentnych regionach uznano, iż należy położyć kres tradycyjnym, przedłużającym się pląsom. Narastający łomot waltorni i bębnów oznajmił, iż krytyczny moment nadchodzi. Wówczas za sprawą niewidzialnej ręki czy też nylonowej nitki, ku zadowoleniu publiczności i dziewcząt, obłoki gazy zostały z nich zerwane i uniosły się ku górze. Teraz na wprowadzonym w obrotowy ruch podium stały trzy żywe posągi. Kiedy dyrekcja uznała, że publiczność w dostatecznej mierze nasyciła swój wzrok widokiem ich nagich ciał, dziewczęta pięknie dygnęły, otuliły się podanymi im okryciami i wycofały do szatni.
- O kay - odezwał się Dogan. - W imieniu dziewcząt można by powiedzieć, że wszystko jest dobre, co się szybko kończy. Wieczór nie wydaje mi się zbyt ciepły, więc okrucieństwem było zerwanie z nich nawet tych zwiewnych tkanin.
- Nie byłeś ciekaw, co się kryje pod nimi? - zapytała Patrycja.
- Opakowanie, w którym je nam pokazano, było tak symboliczne, że właściwie dalszy ciąg był zbyteczny.
Zagrała orkiestra. Parkiet ponownie wypełnił się parami. Królowała nowa odmiana swinga. Cechowała go duża dowolność ruchów. Partnerzy tańczyli solo, jedynie od czasu do czasu orbitując obok siebie. Nie wydało się to Wojnarowi zbyt skomplikowane. Kiedy Patrycja zaproponowała mu wyjście na parkiet, chętnie się zgodził. Po serii wstępnych wygibasów, które potraktował jako rozgrzewkę, zaczął naśladować ruchy tancerzy. Wkrótce uzupełnił ich skromny repertuar własnymi chwytami, zapożyczając je z wyimaginowanej walki judo i łamańcami ze szwedzkiej gimnastyki. Rozśmieszyło go, że zasłużył sobie tym u Patrycji na miano znakomitego tancerza. Zanim wrócili do stolika, zjawił się przed nimi gospodarz sali i wręczył im kryształowy pucharek. Była to nagroda za najlepiej wykonany taniec.
- Apostole - śmiała się ubawiona tym Patrycja - dzięki panu ja, skromna adeptka tańca awansuję do światowej czołówki. - Pochyliła się mu do ucha: - Zapalimy fajeczki? Już mam informację, jest tu wszystko, czego dusza zapragnie. Na dolnym pokładzie znajduje się restauracja, dalej w korytarzu są gabinety, tam właśnie można... Pójdziemy?
Podziękował za propozycję, tłumacząc się złym samopoczuciem. Patrycja ujęła go pod ramię.
- Wobec tego pójdę z Mary. Luis jednak nie może o tym wiedzieć. To okropny purytanin, nigdy by mi tego nie wybaczył. Wymknę się z nią pod pozorem zagrania w ruletkę, na szczęście ta rozrywka Dogana nie interesuje. To jest tu obok, w sąsiedniej sali. Pan w tym czasie zajmie się Doganem. Zgoda?
Przy stoliku Mary Brandt z miejsca zorientowała się, że Patrycja ma dla niej jakąś zakazaną atrakcję. Zapaliła się do gry, na co Luis z pewnym ociąganiem wyraził zgodę. Przeprosił Wojnara, poszedł odprowadzić je do kasyna. Na stoliku wśród butelek leżał plan statku sporządzony na użytek gości. Wojnar zainteresował się nim, z planu wynikało, że na górnym pokładzie od strony dzioba znajduje się kasyno gry, środkowa część pokładu przewidziana jest na występy i tańce, dalej mieści się obszerny bar i salonik, za nim kino i magazyn kostiumowy. Na dolnym pokładzie od strony rufy znajdują się magazyny i pomieszczenia załogi, dalej sala restauracyjna, a za nią kabiny.
Nietrudno było domyślić się, że są to zaciszne komfortowe gabinety. Zastanawiające było, gdzie wśród tych licznych pomieszczeń usytuowana jest wytwórnia narkotyków. Do stolika zbliżał się Dogan, Wojnar spiesznie schował do kieszeni plan statku.
- Zostaliśmy w charakterze słomianych wdowców - kwaśno uśmiechnął się Dogan. - Proponuję panu zwiedzić ten pływający kalosz. Prawdę mówiąc wcale gustownie go urządzono. Żuje pan gumę? Proszę bardzo, to wyrób fabryki należącej do papcia Patrycji. Dwanaście mdlących smaków.
Postanowili zacząć swą wędrówkę od dzioba. Bocznym zewnętrznym korytarzem wzdłuż burty przeszli obok salonu gry. Wśród kilku stołów poczesne miejsce zajmowała ruleta. Szli dalej, minęli mostek kapitański, na którym ze względu na stałe zakotwiczenie statku nikt nie pełnił służby. Zbliżyli się do dzioba, weszli po trzech schodkach wyżej. Tu niespodzianka, dalsze przejście zagradzał przeciągnięty przez pokład łańcuch. Rozejrzeli się dookoła. Na dziobie statku, zbudowanego w stylu dawnych brygów i karawel, górował nad całością wyrzeźbiony z drzewa posąg kobiety. W uniesionej nad głową ręce trzymała łańcuch, do którego przymocowana była kuta z żelaza latarnia.
W nikłym, sączącym się z latarni świetle Wojnar dostrzegł dwa przedmioty, które mimo zamaskowania ich pokrowcami zdradzały swoje właściwe przeznaczenie. Pierwszym był karabin maszynowy, drugim - pokaźnych rozmiarów reflektor. Wtem zza okazałego kotwicznego bębna wyłoniło się dwóch mężczyzn.
- Przepraszamy panów! - usłyszeli ostrzeżenie. - Dalej przejście wzbronione.
- O kay! Nie upieramy się - rozłożył ręce Dogan. - Pewno wam tu smutno, chłopcy? Przyślę wam butelkę rumu.
Wracali tą samą drogą, minęli kasyno, pozostawili za sobą parkiet, wydawało się, że pod dźwięki orkiestry wiruje tam obłok barwnych motyli. Teraz mieli przed sobą otwarte drzwi prowadzące do baru. Widok baterii wódek i win, lśnienie kryształów, łagodny szum wirującego pod sufitem wentylatora wyraźnie poprawiły humor Dogana.
- To jest właściwe miejsce dla prawdziwych mężczyzn - oświadczył. - Dwa coctaile, słone migdałki i jakieś patyczki do gryzienia - wydawał polecenie barmanowi. - Proszę zdjąć tę cudaczną maseczkę - zaproponował Wojnarowi - bo za pół godziny w ogóle zapomnę, jak pan naprawdę wygląda.
Rozgrzany plastyk wywoływał coraz nieznośniejsze swędzenie twarzy, mimo to Wojnar nie ryzykował zdjęcia maski. Wypadało to jednak w jakiś możliwie przekonywający sposób uzasadnić. Winą obciążył Patrycję. Jeżeli nie wytrzyma w masce do północy, przegra z nią zakład.
- No tak! - rozgrzeszył go Dogan. - Początek wszystkiemu dała Ewa. Od tego czasu nieustannie przez nią cierpimy.
W ciągu najbliższej godziny Wojnar miał okazję przekonać się, że w rejestrze surowych purytańskich zasad, których Dogan przestrzegał, całkowicie pominięta została sprawa alkoholu. Na tym odcinku potrafił rozwinąć trudną do naśladowania aktywność. Chłonął w wyszukany sposób przyrządzone coctaile niczym wyschnięta gąbka, co wprowadzało w niekłamany podziw ubranego w wiśniową kurtkę barmana.
Po którejś kolejce - Wojnar starannie je omijał - udało mu się namówić Dogana do opuszczenia baru. Zaproponował, żeby dla odmiany zwiedzili przeciwległą część brygu. Panowie ruszyli korytarzem wzdłuż burty, minęli pomieszczenie ze szczelnie zasłoniętymi iluminatorami, znaleźli się na rufie. Tak samo jak na dziobie i tu przejście zagradzał łańcuch, dalej i nieco wyżej znaczyły się w pokrowcach znane już Wojnarowi przedmioty. Obok, tuż koło burty, siedziało na zwoju lin dwóch wartowników.
Wracając, na chwilę zatrzymali się przed pomieszczeniem z zasłoniętymi iluminatorami. Dogan oparł się o burtę i usiłował nawiązać dyskusję z kimś, kto musiałby chyba unosić się w mroku nad szumiącymi falamL Przechodzący obok nich kelner zapytał, czy nie zechcą wstąpić do kina. Wskazał im wejście.
Otworzyli drzwi, weszli w mrok. W głębi srebrzyście jaśniał ekran. To, co na nim ujrzeli, było tak zaskakujące, że nie poruszyli się o krok dalej. Wojnar przypomniał sobie anonsowane na zaproszeniu kino „porno”. Sprawa była jasna. Dla Dogana było to pełne zaskoczenie. Wpił się oburącz palcami w ramiona jakiegoś siedzącego przed nim mężczyzny i coś mamrotał przez zęby.
- Impotenci! - ryknął wreszcie na całą salę. Przerwano seans, zapalono światła. Do Dogana podbiegło kilka osób z obsługi kina, usiłowało usunąć go za drzwi Paroma celnymi ciosami zostali odrzuceni w głąb sali. Na widowni zawrzało, ludzie wstawali z krzeseł, wymachiwali rękoma, dawali upust swojemu niezadowoleniu. Obsługa ponownie szykowała się, by natrzeć na Dogana, wówczas stanął obok niego Wojnar, co ostudziło ich zapał. Dogan zapiął na wszystkie guziki swoją marynarkę.
- Chodźmy z tego chlewu - ujął za ramię Wojnara. - Jeszcze trochę i uwikłałbym się w bójkę... Cholernie tego nie lubię.
Po kilku minutach ponownie zasiedli w barze.
- To był piękny koleżeński gest z pańskiej strony, że stanął pan obok mnie - oznajmił Dogan i duszkiem wypił kieliszek coctailu. - Panienko - z kolei utkwił wzrok w barmanie - teraz zrobi mi pani coctail według mojej recepty. Do diabła - zaniepokoił się naraz - co się dzieje z Patrycją i Mary?
Była to okazja do opuszczenia baru. Wojnar zaproponował, żeby natychmiast ruszyć na poszukiwanie dziewcząt.
- Za chwilę - zgodził się Dogan. - Poczeka pan na mnie w saloniku obok, ja za kilka minut przyjdę.
W przestronnym pomieszczeniu wypełnionym wygodnymi fotelami znajdowały się dwie osoby. Słodko drzemiący przy stoliku z coctailami grubas i jeszcze tęższa od niego leciwa dama w pękającym na niej obcisłym stroju pazia. Wejście Wojnara powitała sennym uniesieniem powiek, po czym ponownie przykryła potrójnym podbródkiem zdobiący jej szyję sznur pereł.
Plastykowa maseczka coraz bardziej dawała się we znaki, wywoływała swędzenie podbródka, krople potu raz po raz spływały po nosie. Wojnar spojrzał ku śpiącym i z westchnieniem ulgi zdjął z twarzy swój „zestaw”.
Za iluminatorem w oddali migotały rozsiane na wielkiej przestrzeni światełka Amsterdamu, wyżej nad nimi czerń nieba jaśniała rozległą poświatą. Kiedy grająca w pobliżu orkiestra milkła, słychać było miarowe uderzenia fal o burtą. Na zewnątrz rozległ się śmiech i tupot nóg. Kilka osób biegło przejściem wzdłuż burty. W jednym z iluminatorów na chwilę ukazała się głowa koguta, ptak rozejrzał się po saloniku i zapiał donośnie. Tuż obok owal drugiego okienka wypełniła głowa syfonu, przechyliła się do tyłu, puściła w kierunku Wojnara strugę wody. Odruchowo przysłonił twarz dłonią - jeszcze moment i na zewnątrz wszystko ucichło.
W uchylonych drzwiach ukazał się Dogan, zapewne wydawało mu się, że pokład chwieje się pod nim, gdyż szukał rękoma oparcia. Wojnar włożył maseczkę i pospieszył w jego kierunku.
Dogan nie był sam. Za nim, z rękami na poręczy baru na kółkach, stał kelner, a obok niego jeden z członków orkiestry. Pod pachą trzymał lśniącą trąbę.
- Płyny musimy mieć pod ręką - wyjaśnił Dogan. - Nie będę wracał co chwila do baru. Kiedy będziemy opróżniali kieliszki, ten oto mistrz - położył rękę na ramieniu trębacza - zafunduje nam fanfary. To będzie zabawne. Prawda?
Wojnar nie miał na ten temat określonego zdania, kiwnął tylko głową i zachęcił Dogana do dalszej wędrówki po statku. Znaleźli się w części pokładu, gdzie niedawno odbywał się bal. Teraz szedł tu dalszy ciąg programu. Światła były przyćmione, na tle kilku palm i murzyńskiej chaty poczesne miejsce zajmował tron, na którym zasiadał kacyk. Stało przed nim półkolem kilka czarnych dziewcząt, szyje i piersi zdobiły im girlandy kwiatów, biodra osłaniały spódniczki z rafii. Z akcji wynikało, że znajdujący się wśród nich czarownik jedną z nich proponuje kacykowi za żonę.
Zgodnym oszałamiającym rytmem zagrały tam-tamy.
Czarne jak heban tancerki rozpoczęły taniec. Szybkie ruchy rąk, tułowia, szyi, bioder łatwo nadążyły za opętańczym rytmem bębnów. Kacykowi jednak było tego za mało, nie zamierzał kupować kota w worku. Dziewczęta zaczęły kolejno wyzbywać się ozdób i osłon, w końcu ku zadowoleniu kacyka pozostały im tylko bransolety na nogach.
W warkot bębnów niespodziewanie wdarł się srebrzysty dźwięk trąbki, to Dogan polecił napełnić kieliszki coctailem.
- Pierwszy raz widzę - oznajmił wychyliwszy swój do dna - żeby czarne dziewczęta grały w hokeja. No cóż, przyjacielu, chodźmy dalej... Myślę, że rozpoczął się sztorm, pokład cholernie buja mi się pod nogami.
Dziewcząt nie było w kasynie gier ani piętro niżej, w sali restauracyjnej. Zaczęło to wyraźnie niepokoić Dogana.
- Człowieku - mówił oburącz wspierając się na Wojnarze - domyślam się, o co tu chodzi. Obu nas wystawiono do wiatru. Ta narwana Pat na pewno zaciągnęła Mary do jakiejś kajuty i pykają tam z fajek. Ja nie mogę do tego dopuścić. Żebym miał wszystkie kajuty przetrząsnąć, to je znajdę.
Twarda zapowiedź była Wojnarowi na rękę. Nie interesowało go, co prawda, czym się w tej chwili zajmują dziewczęta, lecz chciał się przekonać przy tej okazji, czy na brygu istotnie znajduje się wytwórnia narkotyków.
W tym momencie z jednej z kajut w głębi korytarza wyszły Pat i Mary. Pat szybko zorientowała się w sytuacji. Korzystając z tego, że Dogan zwrócony był do nich plecami, porozumiewawczo skinęła Wojnarowi dłonią, przyłożyła palec do ust i ciągnąc za sobą Mary, pospieszyła bocznym wyjściem na górny pokład.
Wojnar posunął się dalej, Dogan, nieświadom zmiany sytuacji, za nim. Po obu stronach lśniły świeżym lakierem ponumerowane drzwi kilkunastu kabin. Błękitny pluszowy chodnik tłumił kroki, jedynym dźwiękiem mącącym ciszę był monotonny szum aklimatyzatorów. Pilnie nadsłuchując posuwali się dalej. Korytarz skończył się, skręcał na prawo, znajdowało się tam jeszcze kilka kabin. Drzwi ostatniej uchyliły się, wyszedł z niej stary Chińczyk, niosący metalową tackę z fajeczkami do palenia opium i kilka małych pudełeczek. Starzec starannie zamknął za sobą drzwi i bezszelestnie stąpając znikł w sąsiedniej kabinie. Wojnar pociągnął za sobą Dogana. Według wszelkiego prawdopodobieństwa za drzwiami, które Chińczyk opuścił, znajdował się magazyn narkotyków lub ich wytwórnia. Zbliżyli się do nich, nie były oznaczone numerem. Dogan wyraźnie niecierpliwił się, przyłożył ucho do drzwi. Słychać było jednostajny szum motoru i prowadzoną przez dwie lub trzy osoby rozmowę.
- One tam są - szepnął Wojnar. - Zaraz zrobię z tym porządek.
Przez chwilę zastanawiał się, co czynić dalej. Decyzja Dogana była szybsza. Uderzył pięścią w drzwi raz i drugi. Prowadzona wewnątrz rozmowa ucichła. W tym momencie Wojnar usłyszał za sobą metaliczny dźwięk. Raptownie odwrócił się. Z sufitu, odgradzając ich od reszty korytarza, szybko opuszczała się metalowa krata. Bynajmniej nie ostudziło to zapału Dogana. Odsunął Wojnara na bok, wziął rozpęd i z całym impetem zwalił się na drzwi.
Rozległ się trzask, zamek ustąpił, Dogan jak pocisk ciężkiego kalibru wleciał do środka, w chwilę po nim znalazł się tam Wojnar.
Niewątpliwie było to laboratorium. Obszerne pomieszczenie wypełniały retorty, wirówki, młynki i kotły, powietrze przesiąknięte było ostrym korzennym zapachem. W pobliżu iluminatora siedziało w białych kitlach dwóch mężczyzn. Na widok intruzów poderwali się z miejsca, w rękach jednego z nich błysnął rewolwer. W tym momencie na korytarzu rozległ się alarmowy gwizdek, dały się słyszeć nawoływania i tupot nóg.
Było jasne, że Dogan nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. Chwycił jednego z laborantów za szyję i potrząsnął nim niczym suchą gałęzią.
- Gdzie Mary? - zawołał. - W tej chwili gadajcie, łotry, gdzie są nasze dziewczęta?
Wojnar uznał za wskazane udawać nie mniej zamroczonego alkoholem. Zataczając się, chwycił krzesło i zaczął nacierać nim na drugiego laboranta.
- Spoiliście tu nasze dziewczęta w tej waszej rafinerii... Gdzie one są?
Z korytarza wbiegło do kajuty kilkanaście osób załogi. Zwalili się na Dogana, gdyż zamierzał przystąpić do demolowania laboratorium. Ktoś z szamoczących się z nim uporczywie usiłował dowiedzieć się, dlaczego właśnie tu szukał swoich dziewcząt.
- Zacząłem od pierwszych drzwi! - ryknął Dogan. - Po nich kolejno rozwaliłbym wszystkie kabiny. Jeśli nia ma ich w tej waszej śmierdzącej fabryce konserw, to żądam, żeby natychmiast je odszukano. Daję wam 5 minut czasu.
Z korytarza wbiegł czerwony z przejęcia gospoda z sali balowej.
- Mister Dogan! - zawołał. - Czcigodne towarzyszki panów są na górze w sali balowej. Przy tym samym stoliku, który pan poprzednio zajmował.
Po upływie dwudziestu minut od „Brygu Erotica” odpłynęła motorówka. W górze ktoś przechylił się przez burtę, rozległ się dźwięk fanfary. Dogan z trudem uniósł się z ławki, ruchem dłoni żegnał swego trębacza.
- Było o kay! - zawołał. - Ale dziś już więcej nie piję!
W odległości niespełna mili od brygu motorówka musiała zmniejszyć szybkość. Przeciął jej drogę pełną parą jadący jaskrawo iluminowany statek rozrywkowy. Na pokładzie grała orkiestra, wirowały pary, w górę z gwizdem wzbijały się sztuczne ognie. Przez burtę przechyliło się kilkanaście osób w uciesznych maseczkach, wymachiwali rękoma, coś wołali. Na dziobie statku Wojnar przeczytał napis: „Zorza Polarna”.
Rozmowa trwała już ponad godzinę. Poza komisarzem van Kolenem brali w niej udział Wojnar; Linden i van Domen. Przekazane przez Wojnara informacje, dotyczące „Brygu Erotica”, van Koleń uznał za nader interesujące.
- Zapewniam panów, że w odpowiednim czasie wszystkie te dane będą miały dla nas duże znaczenie - oświadczył zebranym, po czym włożył do nowo otworzonych akt „Brygu Erotica” sytuacyjny plan statku. Z kolei van Domen przejawił zainteresowanie sprawami Wojnara. Pytał o wyniki i ofiarowywał jak najdalej idącą pomoc.
Wojnar stwierdził, że na razie nie ma jeszcze mowy o jakichś konkretnych osiągnięciach, toteż zaproponował, żeby rozmowę na ten temat odłożyć na kilka dni. W godzinę potem, będąc już tylko w towarzystwie van Domena, poinformował go o zawarciu znajomości z Bekerem i pytał o jego zdanie w tej sprawie.
Van Domen uznał kontakt z Bekerem za bardzo korzystny. Współpraca z nim powinna w znacznym stopniu przyspieszyć osaczenie przeciwnika. A sam fakt, że Meduza ma tak zawziętego, a przy tym inteligentnego wroga, dowodzi, że nie jest to pospolity przestępca.
Tego jeszcze dnia Wojnar przekazał Bekerowi wiadomość, że przyjmuje jego propozycję, i podał mu swój numer telefonu.
Telefonował Beker. Zawiadomił Wojnara, że dziś wieczorem wskaże mu miejsce, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdzie się interesująca ich osoba. Umówili się na godzinę 22 na rogu jednej z ulic w dzielnicy portowej.
Spotkali się o oznaczonej godzinie. Beker był pierwszy.
- Jak pan widzi, nie próżnowałem - zwrócił się do Wojnara. - Istnieje dziewięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że go dziś spotkamy. To zakazana melina, ale do tego, żeby mu nałożyć kajdanki, niepotrzebna jest sceneria hotelu „Ambasador”. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, wejdziemy osobno, ja pierwszy, pan w kilka minut po mnie. Proszę stanąć gdzieś w głębi sali. Będzie pan udawał, że szuka wolnego miejsca. Ja w tym czasie znajdę się przy stoliku Meduzy i stanę za jego plecami. Lokal jest zadymiony i źle oświetlony, więc żeby nie było omyłki, o kogo chodzi, dam panu znak, przeciągnę dłonią po włosach. Wówczas pan zbliży się i stanie za mną. Dalej umawiamy się tak: wyciągnę do Meduzy rękę, żeby się z nim przywitać. Z pewnością będzie tym zaskoczony, lecz mimo to poda mi swoją. Przytrzymam ją. To panu ułatwi zadanie. Wierzę, że ma pan wprawę i potrafi wykorzystać ten moment. W ten nieskomplikowany sposób na przegubie Meduzy zaciśnie się piękna bransoletka. Nie potrzebuje się pan obawiać, że obecni w lokalu przyjdą Meduzie z pomocą. Ci ludzie wiedzą, że jeśli sytuacja dojrzała do takiego zakończenia, opór nie ma już sensu. Prawo jest prawem i w takiej sytuacji tylko dureń może się narażać.
Wojnar skinął głową.
- Zgoda, nie uprzedzajmy faktów.
Zaczęło mżyć, obaj cofnęli się pod osłonę balkonu. Beker spojrzał na zegarek.
- Proszę uważać, za chwilę ruszę pierwszy. Ta uliczka - wskazał przed siebie - ma około stu metrów długości, kiedy zbliżę się do jej końca, ruszy pan za mną i skręci w drugą przecznicę na prawo.
- Co dalej?
- Znajdzie się pan na małym placyku. Jest tam tawerna. Nad wejściem wisi zielona latarnia. Dalej wszystko bez zmian. Idę.
Wojnar został sam, rozejrzał się dookoła. Ciemny wąski wąwóz ulicy gdzieniegdzie rozjaśniały oświetlone okna. Obdrapane tynki, zupełna pustka, denerwująca cisza nie nastrajały zbyt pogodnie. Beker oddalał się, powoli wchłaniał go mrok. Wojnar odczekał jeszcze chwilę i ruszył w ślad za nim.
Po przejściu kilkudziesięciu kroków w przecznicy, do której się zbliżał, usłyszał podniesione głosy. Zza rogu wyszło czterech mężczyzn. Wszyscy zataczali się, klęli, nie było wątpliwości, że są pijani. Chcąc uniknąć spotkania z nimi, Wojnar usunął się pod ścianę najbliższej kamieniczki. Postanowił przeczekać, aż go miną, lecz sprawa przybrała nieoczekiwany obrót. Pierwszy z brzegu idący mężczyzna chwycił go za kołnierz koszuli i zadał mu cios w szczękę. Wojnar zachwiał się.
- Człowieku, opamiętaj się - zawołał po angielsku. - Nie znam cię. O co ci chodzi?!...
Napastnik nadal trzymał go za koszulę.
- Chłopaki, do mnie! - krzyknął po niemiecku. - To ten skurczybyk sypnął mnie glinom. Cztery lata przez niego w mamrze siedziałem. Przysiągłem, że mu odpłacę...
Wojnar wyrwał się” pozostawiając mu w rękach strzęp koszuli.
- Powtarzam, że cię nie znam - mówił teraz po niemiecku. - Omyliłeś się, pierwszy raz cię widzę...
Zanim skończył, otrzymał ponowny cios.
- Łżesz! - ryknął pijus. - Do mnie chłopcy! Damy wycisk kapusiowi.
Dalsza rozmowa nie miała sensu, należało się bronić. Wojnar oparł się plecami o mur, zadał pierwszy cios, drugi. Dwaj mężczyźni zwalili się na ziemię. Nie zmieniło to sytuacji na lepsze, gdyż dwaj pozostali już parli na niego, bijąc na oślep. Po chwili ponownie miał przeciw sobie czwórkę rozjuszonych pijaków.
Zaczął zdawać sobie sprawę, że tylko przypadek pomoże mu ujść stąd bez poważniejszych obrażeń. Na razie mógł polegać jedynie na własnej trzeźwości i umiejętności prowadzenia wałki. Trudno jednak było na dłuższą metę przeciwstawiać się nie liczącym się z niczym drabom. Przestał ich oszczędzać, zadając groźne ciosy judo, zbijał z nóg, walczył rękoma i nogami. Mroczna uliczka wypełniła się wrzawą. W górze kolejno otwierały się okna, ktoś zrywającym się głosem wzywał policję.
W ręku jednego z napastników błysnął nóż. Wojnar mocniej przywarł plecami do ściany, nacierano nań coraz brutalniej. Wtem usłyszał tupot nóg, ktoś biegł w jego kierunku. Obejrzał się szybko. Zbliżał się Beker, w biegu zdejmując marynarkę. Po chwili z całym impetem włączył się do walki. Klnąc szpetnie, zadawał błyskawiczne ciosy. Jeszcze chwila i napastnicy mimo liczebnej przewagi zaczęli się wycofywać. Nowy groźny przeciwnik dawał im się we znaki. Z natarcia przeszli do obrony, wreszcie jeden po drugim zaczęli zmykać w wąską przecznicę.
Beker, klnąc niczym galernik, otrzepywał z błota swoją marynarkę.
- Aleśmy się napracowali - uśmiechnął się wreszcie. - Długo nas popamiętają. Nic się panu nie stało?
Wojnar otarł twarz chustką. Na szczęce w okolicy ucha wyczuł głębokie zadrapanie.
- Nic ważnego, trochę krwawi. Ale pan - dotknął ręki Bekera - cały rękaw ma pan we krwi. - Szybko odchylił strzępy materiału. Cięcie było powierzchowne, lecz znacznej długości.
- Głupstwo - mruknął Beker. - To się szybko zagoi, znam się na tym. Proszę mi na razie przewiązać rękę chustką.
- Jak to się stało, że pan się tu znalazł?
- Kiedy stąd odchodziłem, usłyszałem w przecznicy ich głosy. Coś mnie tknęło, żeby chwilę zaczekać przed wejściem do knajpy. Potem usłyszałem, że tu się coś dzieje, więc pomyślałem, czy czasem nie przyczepili się do pana, i pobiegłem z powrotem.
- Dziękuję. Możliwe, że ocalił mi pan życie.
- Nie ma o czym mówić. Gdyby mnie to spotkało, zrobiłby pan to samo. Ale co teraz? W takim stanie nigdzie nie możemy się pokazać. Coś mi się zdaje, że dziś wyprawa na Meduzę przeszła nam koło nosa. Nawet w takiej melinie wydalibyśmy się podejrzani.
Wojnar przyjrzał się swojej porwanej koszuli, zabłoconym spodniom, obie dłonie miał zakrwawione.
- Ma pan rację. Tu gdzieś w pobliżu widziałem aptekę. Wstąpimy tam, poprosimy o zrobienie nam opatrunku..
Komisarz van Koleń pochylił się nad blatem biurka, wygładził dłonią leżące przed nim kartki papieru. Był to biuletyn poświęcony sprawom walki z narkotykami. Sporządzano go co tydzień na podstawie agencyjnych depesz prasowych. Tym razem materiał był obfity. Van Koleń przez chwilę zatrzymał wzrok na siedzących przy okrągłym stoliku Lindenie i van Domenie. W milczeniu sporządzali wyciąg ze stojącej przed nimi obszernej kartoteki. Zapalił cygaro, ponownie wziął do ręki biuletyn. Doszedł wreszcie do ostatniej stronicy:
NOWY JORK - KONFISKATA HEROINY WARTOŚCI
12,5 min dolarów W jednej z dzielnic Nowego Jorku skonfiskowano w czwartek przeszło 45 kg czystej heroiny wartości 13,5 min dolarów. Aresztowano 4 osoby.
MONACHIUM. CZARNY DZIEŃ PRZEMYTNIKÓW Policja w Monachium skonfiskowała 143 kg haszyszu. Aresztowano dwóch mężczyzn, Turka i Greka, którzy przewozili narkotyk w luksusowej limuzynie.
SWILENGRAD. BUŁGARIA. PROCES O PRZEMYT HASZYSZU
Zakończył się tu sensacyjny proces. Na ławie oskarżonych zasiada 23-letnia Angielka, u której bułgarscy celnicy znaleźli 927 kg haszyszu wartości kilku milionów dolarów. Haszysz, sprasowany w kostki, ukryty był w podwójnej podłodze przyczepy samochodowej. Angielka przekroczyła granicę bułgarsko-turecką jadąc z Kabulu do Birmingham. Sąd skazał przemytniczkę na półtora roku pozbawienia wolności, konfiskatę samochodu wraz z przyczepą oraz na zapłacenie pokaźnej grzywny.
KAIR. NARKOTYKI W BAGAŻU DYPLOMATY
70 kg narkotyków znaleźli celnicy egipscy na lotnisku w Kairze w walizce jednego z dyplomatów Republiki Środkowoafrykańskiej, akredytowanego w stolicy ARE.
Van Koleń sięgnął po szklankę coca-coli. Wypił duszkiem chłodny brunatny płyn i wrócił do biuletynu. Nie bez satysfakcji przeczytał tytuł ostatniej depeszy wydrukowanej większymi czcionkami. „POLICJA FRANCUSKA I AMERYKAŃSKA OSKARŻAJĄ SIĘ NAWZAJEM O TOLEROWANIE PRZEMYTU I HANDLU NARKOTYKAMI”.
Z treści tej wyjątkowo obszernej depeszy wynikało, że szef europejskiego oddziału Biura do Walki z Narkotykami, mający swoją siedzibę w Paryżu John Cussack, w wywiadzie udzielonym dwóm dziennikarzom marsylskim zarzucił policji francuskiej, że patrzy przez palce na działalność gangów handlarzy narkotykami. Stwierdził, że od wielu miesięcy policja francuska nie ujęła w Marsylii ani jednego z licznych szefów gangów i nie zlikwidowała ani jednego laboratorium, chociaż w mieście tym aż się od nich roi. Stwierdził nadto, że w Marsylii pod osłoną policji kilka „grubych ryb” zajmuje się handlem narkotykami. Stamtąd też według obliczeń policji amerykańskiej przemyca się do USA rocznie kilka ton narkotyków.
Z kolei policja francuska ostro zareagowała na wystąpienie Cussacka. Szef francuskiego Centralnego Biura do Walki z Nielegalnym Handlem, Le Moulet, stwierdził, że strona amerykańska wystąpiła z tego rodzaju rewelacjami, aby odwrócić uwagę opinii od nieudolności i przekupstwa policji amerykańskiej.
- Niebywałe - mruknął van Koleń, wypił resztkę coca-coli i wstał zza biurka. - Czytaliście panowie dzisiejszy biuletyn? - zwrócił się do swoich zastępców. - Chodzi mi o ostatni artykuł. Nazwałbym go „Wielka runda Francja - USA”. Korupcja, przekupstwo, łapownictwo - mówił przechadzając się po pokoju. - Skandal, niebotyczny skandal. - Niespodziewanie zatrzymał się przed oficerami. - Muszę stwierdzić - powiedział to z naciskiem - że... do diabła starego... chyba nie spotykamy u nas podobnych wykroczeń? Może gdzieś tam w dole... jakieś drobne przewinienia. Co o tym sądzicie, panowie?
Linden przeciągnął dłonią po włosach.
- Pieniądz, szefie, to rdza, która potrafi przeżreć najtwardszy metal. Nie wydaje mi się jednak, żeby w naszym aparacie mogli znajdować się ludzie pracujący dla gangów. Musielibyśmy coś zauważyć. Czasem... czasem niektóre akcje trafiają w próżnię, nasuwają pewne podejrzenia, ale sądzę, że to raczej sprawa przypadku.
- Hm... spodziewam się, że przypadku - potwierdził komisarz. - Przeczytam jeszcze raz w domu tę interesującą lekturę. - Wyjął z kieszeni plik papierów, aby włożyć między nie biuletyn. Na podłogę spadło kilka kartek, między nimi fotografia formatu pocztówki. Przedstawiała dziewczynę w nader skąpym stroju kąpielowym.
Van Domen już zbierał kartki, wraz z nimi podniósł fotografię, poznał rudowłosą Ritę. Pomyślał, że na jej widok nawet święty wychyliłby się z ram kościelnego obrazu.
- Fantastyczna dziewczyna - powiedział.
- Istotnie urocza - speszył się van Koleń i szybko sięgnął po zdjęcie. - Moja krewna - uzupełnił. - Przysłała mi swoją fotkę z Biarritz. Aha, panie kolego - spiesznie zmienił temat - wracając do tej nieprzyjemnej przygody kapitana Wojnara. Jak ta sprawa wygląda?
- Zwykły chuligański napad. Kapitan dwa dni przesiedział w domu, gdyż był nieco pokiereszowany, ale już wszystko w porządku.
- To dobrze, to szczęśliwie... ale tak dalej być nie może. Niepodobna krążyć po naszych melinach z pustymi rękoma. Proszę dziś jeszcze wydać mu broń i przydzielić kogoś do stałej asysty. Jakiegoś mocnego chłopaka, rzecz jasna, w cywilu. Ma ciągle być przy nim, dyskretnie, z daleka. Kogo pan wybierze, to już pańska sprawa.
Beker przez kilka dni nie dawał o sobie znaku życia, wreszcie odezwał się. Wyznaczył Wojnarowi spotkanie na dzień następny w dokach, w pobliżu magazynu nr 7. Informował szyfrem, że poprzednie nieudane spotkanie z „bratankiem” tym razem z całą pewnością dojdzie do skutku.
Wodny tramwaj dowiózł kapitana do dzielnicy portowej, wkrótce znalazł się na terenie doków. Nie przypuszczał, że zajmują tak wielką przestrzeń. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się bloki magazynów, opiekuńczo chyliły się nad nimi konstrukcje potężnych dźwigów. Wszystko tu tętniło przyspieszonym rytmem odrębnego portowego życia, gdzie liczy się każda minuta, znajdując swój odpowiednik w skomplikowanych rachunkach za postój, rozładunek, szybkie opuszczanie terenu. Rozgrzane powietrze pulsowało gamą różnorodnych dźwięków: szumem krążących między blokami ciężarówek, mogących pomieścić w swoim wnętrzu kilka wagonów drobnicy, nawoływaniem dokerów, basowymi odgłosami syren stojących przy molo okrętów.
Beker już czekał na miejscu, spoglądał na zegarek.
- Mam nadzieję, że za godzinę będzie po wszystkim - zwrócił się do Wojnara. - Czas najwyższy z tym skończyć. A teraz proszę słuchać uważnie. Widzi pan ten mały murowany budynek? - wskazał parterowe zabudowanie usytuowane między dwoma magazynami. - To jest dyspozytornia. Mniej więcej za 10-15 minut, podjedzie tam zielonym mikrusem Meduza. Wejdzie do środka, załatwi formalności związane z odbiorem nadesłanego mu towaru. Dam głowę za to, że znajduje się tam pakiet jakiegoś narkotyku, ale nie w tym rzecz. Z papierami przejdzie do magazynu nr 9, to ten, przy którym stoimy. Jak pan stąd widzi, magazyn ma trzy wejścia, dwa w bocznych ścianach, jedno we frontowej. Meduza wejdzie najbliższym dla niego wejściem, tamtym z prawej strony. Następnie przejdzie przez magazyn i skieruje się do kantorku ekspedytora, który mieści się w pobliżu wyjścia w ścianie frontowej.
Teraz nasz plan. Z chwilą kiedy nadjedzie mikrobus, wejdziemy do magazynu. Musimy być tam pierwsi. Ukryci w przejściu między ładunkami, będziemy czekali na wejście Meduzy. Kiedy go zobaczymy, odczeka pan chwilą i w pewnej odległości ruszy za nim w tym samym kierunku. Ja zrobię podobnie, idąc sąsiednim równoległym przejściem. Żeby nie wzbudzić w Meduzie podejrzeń, będę trzymał w ręku certyfikat na odbiór towaru. Czas obliczymy tak, żeby podejść do Meduzy w chwili, kiedy będzie załatwiał formalności przy kantorku ekspedytora. Ja podejdę do niego z lewej strony, ponieważ z tej strony znajduje się to trzecie wyjście z magazynu. W razie potrzeby będę mógł odciąć mu drogę odwrotu. Pan zjawi się z prawej, w momencie kiedy będę się z nim witał. Tak się ustawię, żeby zwrócony był do pana plecami. Odbędzie się ta sama historia z podaniem mu ręki, którą mieliśmy zastosować w tamtej knajpie. W każdym razie postaram się go przytrzymać. Wykonanie dalszego zadania należy do pana. Potem... - Beker nie dokończył zdania, pociągnął Wojnara za sobą. Ukryli się za samochodem załadowanym beczkami.
- Uwaga, mikrobus już podjechał - szeptem informował Beker. - Widzi go pan? Tak, to ten zielony. Teraz szybko ruszamy do magazynu. Meduza powinien znaleźć się tam najpóźniej za dziesięć minut.
Klucząc między posuwającymi się sznurem ciężarówkami, dotarli do magazynu nr 9, weszli do środka. Przed sobą mieli nieskończenie długą halę, pod sufit załadowaną przeznaczonym do odbioru towarem. Znajdowały się tu skrzynie, beczki, worki, metalowe bidony. Sektory-bloki zgromadzonych tu towarów rozdzielały wąskie przejścia, ciągnące się przez cały budynek.
Beker rozejrzał się dookoła, szepnął, żeby cofnąć się w najbliższe przejście. Szybko przeszli w głąb magazynu - ku zdumieniu Wojnara nie spotkali żadnego strażnika - i przywarli plecami do sterty ułożonych pod sufit pakunków. Przed sobą mieli prawie mroczny korytarz, w połowie długości przecinała go jasna smuga światła, wpadająca z zewnątrz przez szeroko otwarte drzwi.
Wojnar na moment przymknął oczy, starał się skupić. Zbliżała się rozgrywka. Prawdopodobnie nie potrwa to dłużej niż kilka sekund, lecz żaden ruch nie może tu zawieść. Wszystko musi być obliczone, konsekwentne. Poczuł na ramieniu dłoń Bekera.
- Uwaga, już jest.
W smudze światła ukazał się słusznego wzrostu mężczyzna. Ubrany był w brązowy garnitur rozjaśniony białymi paskami. Skręcił w przejściu w prawą stronę, nie zwalniając szedł dalej.
- Kiedy dojdzie do końca, ruszy pan za nim - szepnął Beker. - Ja sąsiednim przejściem już idę w tym samym kierunku. Reszta, jak było umówione.
Wojnar został sam, śledził oddalającą się postać. Mężczyzna doszedł do końca przejścia, skręcił w lewo. Kapitan zdecydował, że czas iść na nim. Beker prawdopodobnie zbliża się już do Meduzy.
Starając się cicho stąpać, wyszedł zza przysłaniającej go paki z jutą. Gdzieś nad jego głową rozległ się trzask, odruchowo odskoczył do tyłu. W tym momencie spod sufitu runęła w dół lawina ładunków: skrzynie, beczki, metalowe bidony. Drobnica z łoskotem osuwała się na ziemię, całkowicie blokując przejście na przestrzeni kilkunastu metrów. Po podłodze, w tumanie unoszącego się pyłu, płynęła jakaś oleista ciecz.
Krople potu wystąpiły Wojnarowi na czoło. Zdał sobie sprawę z tego, że gdyby w porę nie uskoczył, leżałby zmiażdżony pod rumowiskiem drobnicy. W sąsiednim przejściu narastał tupot nóg, rozległy się nawoływania. Jeszcze chwila i za plecami Wojnara zjawili się ludzie. Magazynier, dokerzy w skórzanych fartuchach, a wśród nich pobladły Beker.
- O cholera! - zaklął magazynier. - Kto układał ten blok?! Kto będzie płacił za straty? - nacierał na dokerów. - Już trzeci raz taka heca w tym roku. Dwa razy na dwunastce, a teraz u nas.
Beker pociągnął Wojnara za sobą.
- Święci pańscy, jak to się stało? Chodźmy stąd. Kiedy usłyszałem ten piekielny rumor, nogi mi się ugięły. Coś niebywałego...
Wojnar odsapnął i otarł twarz chustką..
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Mało brakowało, a byłby ze mnie sznycelek!
Znaleźli się przy kantorku magazyniera.
- Panie kierowniku - zwrócił się Beker do siedzącego w oszklonej kabinie człowieka. - Przed chwilą przechodził obok pana budki mężczyzna w brązowym ubraniu. Gdzie on się podział?
- A cholera go wie - splunął przez zęby urzędnik. - Był, podał mi papiery, ale jak się tam rumor zrobił, chwycił je z biurka i prysnął z magazynu. Nerwowy jakiś facet. A panu on po co do szczęścia?
Po kwadransie siedzieli w portowym barze. Beker jedną po drugiej wypił dwie setki grogu. Zdjął okulary, przetarł dłonią czoło.
- Wie pan co? - utkwił w Wojnarze rozszerzone źrenice. - Albo ja panu pecha przynoszę, albo pan mnie. Coś w tym jest. Przecież ten skurczybyk już dwa razy nam umknął i jeszcze dziś ta heca ze skrzyniami...
Wojnar starannie ugniatał w fajce tytoń.
- Nigdzie nie jest powiedziane, że zawsze wszystko musi się udawać.
Beker skinął głową i położył mu dłoń na kolanie.
- Wie pan... niech pan nie myśli, że tchórzę. Na pewno nie. Ale ja jestem przesądny. Przez pewien czas nie chcę pana widzieć. Lepiej, żebyśmy się nie spotykali. Trzeba przeczekać złą passę.
Przez dłuższy czas Beker nie odzywał się. W pierścieniu nagonki na Meduzę powstała niepokojąca luka. W takich okolicznościach należało utrzymywać ściślejszy kontakt z Pająkiem. Kiedy van Domen dowiedział się, że Wojnar zamierza spotkać się z Indonezyjczykiem, wyraził chęć przyjrzenia się temu człowiekowi. Tegoż również wieczora przedstawił kapitanowi wyznaczonego mu do ochrony policjanta. Rosłe chłopisko z trudem mieszczące się w popielatym garniturze oznajmiło, że nazywa się Korjakis i że nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby pan kapitan zwracał się do niego per Koki.
Gdyby nie charakterystyczny, nieco zachrypnięty głos, Wojnar nie poznałby van Domena. Wydatny podbródek otaczało pasemko starannie przystrzyżonego zarostu, łączącego się z bokobrodami. Wargę zdobił nikły wąsik, nos wieńczyły okulary.
- Tawernę „Pod Wiosłem” częstokroć odwiedzają moi „podopieczni” - uzasadnił van Domen swoją metamorfozę. - Ze względu na dobro naszej sprawy wolę zjawić się tam incognito. Proponuję, żebyśmy weszli i wyszli stamtąd osobno.
Na ulicy, kiedy już zbliżyli się do dzielnicy portowej, van Domen obejrzał się.
- Kogo pan wypatruje? - zainteresował się Wojnar.
- Upewniam się, czy pana anioł stróż dotrzymuje nam kroku. Od dziś, wiedząc, że ma pan tego chłopaka za plecami, mogę być o pana spokojny. Sądzę, że nawet dwóch facetów rozłoży bez trudu. Kiedy dowiedział się, że szukam kogoś do ochrony oficera polskiej służby śledczej, zgłosił się na ochotnika.
W tawernie „Pod Wiosłem” panował dobry nastrój. Pod dźwięki skocznej melodii grającej szafy tańczyło kilku podpitych marynarzy. Trzymając w rękach kieliszki, improwizowali ucieszne łamańce, czym wprowadzali w euforię resztę biesiadników.
Pająk siedział na uboczu, uporczywie wpatrując się w opróżniony kufel piwa. Zjawienie się Wojnara przyjął bez zbytniego entuzjazmu, dopiero kielich rumu, który kapitan dla niego zamówił, poprawił mu humor. Po drugiej kolejce zwierzył się, że nieustannie rozmija się z Meduzą. Poza tym ma pewność, że od kilku dni ktoś mu łazi po piętach. Mało tego, wczoraj wieczorem, kiedy leżał w swoim mieszkaniu, ktoś strzelił do niego przez okno. Wydaje mu się, że strzelono ze strychu znajdującego się naprzeciwko domu.
Wojnar zapytał, czy w takiej sytuacji nie uważa za wskazane wycofać się ze sprawy. Nie chciałby w jakiś sposób mieć go na sumieniu.
Pająk pokręcił głową.
- Prędzej skorpiona bym połknął. Wierzę, że nadejdzie mój dzień. Za wszystko mu się wtedy odpłacę.
Nie wiedzieli, o czym mówić dalej. „Grająca szafa” umilkła, nic już teraz nie zagłuszało gwaru podpitych gości. Tańczący przed chwilą marynarze wymyślili sobie nową zabawę. Oparli łokcie o zalany piwem kontuar i siłowali się na ręce. Ktoś z tacką obchodził stoliki, przyjmował zakłady.
Wojnar zapytał Pająka, czy nie wie, gdzie obecnie znajduje się jego żona. Ten po chwili namysłu odpowiedział, że wie. Tam gdzie była ostatnio.
- To znaczy?
- Jest taka knajpa, hotel... a razem wziąwszy burdel. Nazywa się „Biały Słoń”.
Wojnar wyjął z kieszeni kopertę, podał ją Pająkowi.
- Jeśli zdarzy się coś ważnego, zajdzie konieczność niezwłocznego zobaczenia się ze mną, wrzuć ją do skrzynki pocztowej. Nie ma tu mojego nazwiska, lecz jest numer skrytki pocztowej, do której codziennie zaglądam. Niezależnie od tego wpadnę tu za kilka dni.
Na ulicy kapitan natknął się na swego opiekuna. Koki przyglądał się swemu odbiciu w szybie wystawowej i starał się nadać wystającej mu z kieszeni chusteczce fantazyjny wygląd. Po chwili wyszedł z lokalu van Domen, zeszli się za rogiem.
- Coś mi się zdaje, że pana podopieczny nie miał dziś panu wiele do powiedzenia - z ukosa spojrzał na Wojnara. - Dość ciekawy z niego typ, nie zawadzi, że mu się przyjrzałem.
- Czy nie wie pan przypadkiem, gdzie jest knajpa „Biały Słoń”?
- Nie, nie słyszałem o takiej. Dlaczego pan o to pyta?
- Mieszka tam żona Pająka. Wpadło mi na myśl, że warto by z nią porozmawiać. Mówiłem panu o niej. Normalnie biorąc powinna nienawidzić Meduzę, więc jeśli coś o nim wie, chyba chętnie nam powie.
- Tak by się zdawało.
- Pójdzie pan ze mną? Obawiam się, że poza holenderskim nie zna żadnego innego języka. Mogę mieć trudności w porozumieniu się z nią.
- Zgoda, idę z panem. A co do adresu knajpy, to zwrócimy się z tym do pańskiej ochrony.
- „Biały Słoń”? - Koki zastanawiał się tylko chwilę. - Znam tę melinę. Ja w ogóle znam wszystkie w Amsterdamie - mówił, oburącz ściągając węzeł krawata. - To niezbyt daleko stąd.
- Dobra, wobec tego prowadź - polecił van Domen.
- Elegant z tego pańskiego Kokiego - zauważył Wojnar. - Wciąż się muska jak kaczor w okresie godowym. Żonaty?
- Od dwóch lat co tydzień oznajmia naszym chłopcom, że się żeni. Tylko że co tydzień jest to inna dama serca.
Przeszli przez tory kolejowe, znaleźli się w dzielnicy slumsów. Stały tu rzędami rudery, wsparte jedna o drugą. Zdawało się, że świadome swej niedoli zrozumiały, iż jest to jedyne wyjście, żeby uniknąć decyzji magistratu kwalifikującej je do rozbiórki. Do parterowych chylących się domków przywarły dobudówki, te z kolei wieńczyły stryszki, facjatki, łączące się z sąsiednimi domostwami balustradą, balkonem, szczerbatymi schodami. Cały labirynt ponurych, tajemniczych przejść i zakamarków, w które nawet w ciągu dnia niewskazane było się zapuszczać.
Koki wyciągnął przed siebie palec ozdobiony sygnetem.
- To jest „Biały Słoń” - oznajmił wskazując długi parterowy budynek, połączony z dwupiętrową dobudówką.
- Zostaniesz tu, Koki - polecił mu van Domen. - My tam na chwilę wstąpimy. Jak nazywa się pańska nimfa? - zwrócił się do Wojnara.
- Naja.
Weszli do środka, tuż za drzwiami zatrzymali się. Zakrzepły w powietrzu odór był tak konkretny, mocny, że chyba można się było rozciągnąć na nim jak na hamaku. W kącie sali, z głową opuszczoną na pierś, niewidomy grajek pastwił się nad klawiszami rozstrojonego pianina. Po przeciwległej stronie dwóch znaczonych sińcami mężczyzn rozgrywało partię na automatycznym bilardzie. Tuż obok, na sczerniałych od brudu otomanach, siedziało z dziewczynami trzech marynarzy, popijając piwo z pękatych kufli.
Podeszli do bufetu. Górował nad nim tęgi, łysy mężczyzna o pooranej bliznami twarzy. Utkwił w nich spojrzenie porcelanowego Buddy, szkliste, bezbarwne, nieruchome.
- Chcemy widzieć się z Nają - oznajmił mu van Domen.
Łysy rozejrzał się po sali.
- Tu jej nie ma.
- A gdzie jest? Chwilę zastanawiał się.
- Jest u siebie na górze, pod dwójką. Schody w kącie na lewo. Ale bez butli tam nie wpuszczę - uzupełnił informację.
- W porządku, ile mam wziąć? - spytał van Domen.
- Pół litra. Butelkę wody sodowej dodaję gratis.
Z butelką i kieliszkami w rękach weszli na skrzypiące brudne schody. Odszukali drzwi oznaczone numerem dwa. Zastukali.
Pokój, w którym się znaleźli, był czymś pośrednim między szałasem, namiotem a naprędce skleconym kurnikiem. Na jednym z dwóch stojących pośrodku łóżek siedziała w kusym szlafroczku młoda jeszcze, ładna kobieta - Bryg Eroticata. W ozdobionej kilkoma bransoletkami ręce trzymała szeroki grzebień, starannie rozczesywała nim długie krucze włosy.
Van Domen postawił butelkę na stole, po czym zwrócił się do kobiety.
- Naja?
- Naja - odpowiedziała nie przerywając czesania. - My do ciebie.
Przyjrzała im się zmrużonymi oczami, wydęła usta, przerzuciła włosy za plecy, powoli układała je w węzeł.
- Ja po dwóch facetów nie obsługuję - powiedziała patrząc w okno. - Poczekajcie, zawołam koleżankę. - Wstała, zaciągnęła między łóżkami umocowaną na drucie zasłonę, po czym kolejno unosząc nogi, zdjęła jedwabne różowe figi i schowała je pod poduszkę. - Który ze mną? - spojrzała na swoich gości obojętnym wzrokiem. - Uprzedzam, że forsa z góry.
- My nie w tej sprawie - speszył się van Domen. - A w jakiej? Biblię ze mną poczytać?
Van Domen szybko porozumiał się z Wojnarem.
- Przychodzimy do ciebie w sprawie kogoś, kto nazywa się Meduza.
Twarz kobiety zrobiła się czujna, napięta.
- Meduza? - powtórzyła, po czym podeszła do stolika, nalała do szklanki wódki, duszkiem wypiła. - Nic o nim nie wiem. Czego chcecie od niego? - szorstko zadała pytanie.
- Mamy z nim porachunki - wyjaśnił van Domen. - Poważne zadawnione porachunki. Myślę, że po tym, do czego cię doprowadził, nie masz go co żałować. Wskaż go nam, a my się nim zajmiemy. Możesz na tym sporo zyskać.
Ponownie nalała sobie wódki, wypiła, stanęła twarzą w twarz przed van Domenem.
- Ty głupi pętaku - zwróciła się do niego. - To, co się ze mną stało, to moja sprawa. Dlaczego ci się zdaje, że gdyby się zjawił, gotowam go wydać? No, gadaj?
- A co byś zrobiła, gdyby tu przyszedł?
- Co? Może to, czegoś ty nie zaznał z żadną twoją dziwką. A teraz wynoś się, łazęgo!
Jednym skokiem znalazła się przy kuchence, na której stały naczynia. Chwyciła rondel do ręki.
- Won stąd, bo ci gębę wrzątkiem obleję! A ty, niemowo, szuraj za nim! - zamierzyła się na Wojnara.
Spiesznie zeszli na dół. Na ulicy, oparłszy się plecami o latarnie, stał Koki. Długim pilnikiem szlifował sobie paznokcie Wojnar z trudem utrzymywał powagę.
- Zdaje się, że poczęstowała pana niezbyt literacką wiązanką - zwrócił się do van Domena.
- Wściekła dziwka. Niech ją diabli wezmą. W życiu nikt mnie tak nie opieprzył... Kiedyśmy tu szli, powiedział pan, że normalnie rozumując powinna Meduzę nienawidzić i pomóc nam go schwytać. Tak pan mówił, prawda? Owszem, to byłoby logiczne, ale nie w stosunku do kobiet. - Van Domen zatrzymał się i ujął kapitana za klapę marynarki. - Ta diablica nadal go kocha... Z całą pewnością kocha i nigdy go nikomu nie wyda.
Telefonował Linden. Prosił, żeby Wojnar wstąpił do Komendy Policji, gdyż nadeszły uzupełniające dane dotyczące zaginięcia Małeckiego. Pokazał mu raport kapitanatu portu, z którego wynikało, że przed dwoma dniami w okresie dobrej widoczności przelatujące wzdłuż wybrzeża śmigłowce dostrzegły na dnie morza w niewielkiej odległości od brzegu ciemny, podłużny kształt. Sprowadzono płetwonurków. Okazało się, że to zdryfowana przez fale żaglówka. Zidentyfikowano znaki. Nie ulegało wątpliwości, że jest to żaglówka, którą cudzoziemiec Małecki wypłynął na morze. Rzeczoznawcy ustalili, że przy tak płytkim zanurzeniu miecza wypłynięcie w niej w burzliwą pogodę daleko w morze było ryzykowne, a zatonięcie łodzi jak najbardziej do przewidzenia.
- Ciała nadal nie znaleziono - zakończył czytanie raportu Linden.
- Gdyż ciało w najlepsze używa sobie życia w gościnnym Amsterdamie - uzupełnił Wojnar.
- Jak pan myśli, w jaki sposób on to zaaranżował?
- Czekał na burzliwą pogodę, znacznie oddalił się od brzegu, tam podjechali do niego kumple na motorówce. Wspólnie działając, ustawili żaglówkę pod pełnym żaglem bokiem do fali. Dalej już wszystko było proste, łódź musiała zatonąć, a on przesiadł się do motorówki.
Okazało się, że van Domen został niespodziewanie wydelegowany w pilnych sprawach do Hagi, więc zaplanowane z nim na ten wieczór spotkanie trzeba było odłożyć. Dalszą część dnia Wojnar - zaproszony przez Lindena i Rovena - spędził w ich towarzystwie. W charakterze obserwatora brał udział w próbie szybkościowego kutra, a następnie w popisach psów policyjnych. Znakomicie wyszkolone, węchem wykrywały bliskość narkotyków, co oddawało celnikom nieocenione usługi przy rewizji przekraczających granicę samochodów i przewożonej drobnicy.
Kapitan wracał do domu w nie najlepszym nastroju. W połowie drogi wysiadł z wodnego tramwaju, szedł pieszo. Rozmyślał o sprawie, która nadal go tu trzyma.
Jej rozstrzygnięcie odwlekało się z dnia na dzień, co zaczynało go irytować. Denerwująca też była świadomość, że przyspieszenie akcji uzależnione jest od tego, jak ułożą się sprawy Pająkowi i Bekerowi.
Trzeba z tym skończyć. Czas już nadać jej bezpośrednio kierunek, samemu mieć na nią wpływ. Właśnie wpływ.”Jak tego dokonać w sytuacji, kiedy strzelcy są rozstawieni, a zwierz ani myśli wyjść na ostrzał? Wie o zasadzce i siedzi w ukryciu. Czy jednak wie? Zastanowił się chwilę.
Z pewnością tak. Meduza jest zbyt inteligentny, żeby nie zorientować się w sytuacji. Zresztą zamach na Pająka nie pozostawia tu żadnych wątpliwości. Beker miał rację. Indonezyjczyk, zaślepiony nienawiścią, nie był zbyt ostrożny, szybko dał się rozszyfrować. Teraz Meduza śledzi ich obu. Czy tylko obu? Prawdopodobnie i on jako trzeci objęty jest obserwacją.
Zatrzymał się przy balustradzie kanału, patrzał na migotliwe odblaski latarń na ciemnej tafli wody. Fatalne, że nie odzywa się Beker, a Pająk, jak widać, błądzi po omacku. Dziś jeszcze z nim porozmawia i w zależności od tego, czego się dowie, obmyśli nowy plan działania.
Pająka nie zastał w domu, nie było go również w tawernie „Pod Wiosłem”. W ulicznym kiosku, wypełnionym piramidą egzotycznych owoców, Wojnar kupił torebkę ziemnych orzeszków. Teraz szedł przez mało mu znaną dzielnicę. Na chwilę zatrzymał się przed jaskrawo oświetloną wystawą. Efektownie dekorowały ją rzędy butelek, półmiski z krabami, plastrami jesiotra, centralne miejsce zajmowało pieczone prosię na tacy. Poczuł głód. Wstąpił do środka, posilał się przy bufecie.
Sądząc z ilości osób zajmujących miejsca na wysokich stołkach przy barze i przy stolikach, lokal cieszył się dużą frekwencją, był popularny. Nic dziwnego, wszystko było tu smaczne i ładnie podane.
Zwabiony melodią płynącą z grającej szafy, przeszedł do sąsiedniej sali. Tu kilku długowłosych młodzieńców i naśladujący ich ruch zażywny starszy pan snuli się ze swymi tancerkami na skrawku wolnego parkietu. W następnej, znacznie mniejszej sali, był jeszcze jeden bar. W niewielkiej od niego odległości stał stolik pokryty zielonym suknem. Otaczało go grono kibiców. Szła tutaj ostra gra w pokera. Grali marynarze, dwóch Anglików, Szwed i Francuz. Wtem z tłumu wysunął się mężczyzna, w którym Wojnar poznał Bekera. Po rozegranej puli Beker zwrócił się do marynarzy.
- Gracie jak nogi stołowe. Śmiechu warte. Jeśli zgodzicie się, pokażę wam, jak należy grać w pokera.
Wśród kibiców zapanowała wesołość.
- Chojrak! Cwaniaczek! Zaproście go, niech siada. Ale lepiej wpierw sprawdźcie, czy ma forsę.
Beker wyjął z bocznej kieszeni pokaźny plik banknotów.
- Dobra jest, z takim ładunkiem może siadać - zaopiniowali kibice. - Nadziany facet.
Ludzie rozstąpili się, przepuścili Bekera, który po chwili zajął miejsce przy stoliku.
- Akceptuję każdą stawkę - oznajmił rozdając karty.
Grono kibiców wokół stolika powiększyło się. Zapanowała cisza, ze wzrastającym napięciem śledzono przebieg gry. Po kilku kolejnych rozdaniach kart przed Bekerem urósł pokaźny plik banknotów. Nastąpiły jeszcze dwie rozgrywki, po czym jego partnerzy oświadczyli, że rezygnują z dalszej gry - doszczętnie się spłukali.
Zapanowała konsternacja. Nad stolikiem krzyżowały się wrogie spojrzenia. Beker przechylił się z krzesłem do tyłu, śmiał się, wyraźnie ubawiony sytuacją.
- Czy wiecie, ile każdy z was przegrał? - zwrócił się do swoich partnerów.
Odpowiedzieli, że wiedzą. Wówczas przesunął leżące przed nim pieniądze na środek stołu.
- Bierzcie je z powrotem - oznajmił zapalając papierosa.
Zaskoczenie tym nieoczekiwanym gestem było ogromne. Marynarze niezbyt przekonywająco zaczęli protestować.
- Nie jesteśmy dziećmi.
- Gra jest grą.
- Wygrałeś, więc twoje.
- Nie siadałem do gry - wzruszył ramionami Beker. - Powiedziałem, że pokażę wam, jak się gra w pokera. Lekcja była bezpłatna, nie ma o czym gadać. Bierzcie forsę.
Wśród kibiców rozległ się szmer aprobaty.
- Fajny chłop. Potrafi grać. Tu machlojki nie było, patrzyliśmy mu na ręce.
Po tej scenie Wojnar poczuł do Bekera dużą sympatię.
- Do licha, ten ma gest.
W tym momencie piękna malajska dziewczyna podeszła do Bekera, objęła go za szyję, coś szepnęła do ucha. Pocałował ją w policzek i trzymając wpół odszedł z nią do bufetu. Nie chcąc mu przeszkadzać, Wojnar niepostrzeżenie opuścił lokal.
Szedł teraz w zamyśleniu w kierunku śródmieścia. W pewnym momencie zorientował się, że znajduje się w okolicy Dworca Centralnego w pobliżu Zeedijk, którą zwiedzał z van Domenem. Ktoś szybko zastukał w szybę wystawową. Wojnar zatrzymał się. Spoza szklanej tafli uśmiechały się do niego cztery młode twarze. Mocno roznegliżowane dziewczęta siedziały na fotelikach, w kuszący sposób demonstrując przechodniom wysmukłe kształty. W sąsiednich wystawach Wojnar spostrzegł to samo w zbliżonej scenerii. Żywe ponętne eksponaty zapraszały do wnętrza. Tam za cenę dwudziestu guldenów można było zawrzeć z nimi bliższą znajomość.
Obok jednej z wystaw stało pięć kobiet, bezceremonialnie potrącanych przez licznych przechodniów. Długie spódniczki, bluzki krojem przypominające mundur i kapelusze na głowie zdradziły ich przynależność do holenderskiej Armii Zbawienia. Śpiewały pieśni nabożne, które miały nawrócić na drogę cnoty jawnogrzesznice. Nietrudno było zorientować się, że znacznie bardziej przejęte były samą funkcją śpiewu, który im sprawiał prawdziwą przyjemność, niż zamierzonym w założeniu efektem. Dziewczyny z wystaw starały się przy każdej możliwej okazji pokazać im przez szybę język.
Ubawiony sytuacją Wojnar szedł dalej, gdy - nagle zawodowy instynkt zasygnalizował mu, że ktoś depcze mu po piętach. Szybko odwrócił się. W odległości kilku kroków spostrzegł Kokiego; twarz osiłka rozjaśniła się życzliwym uśmiechem.
Tego dnia w godzinach popołudniowych nadszedł list. Wstęp był krótki, rzeczowy:
Pomówmy szczerze i rozsądnie!
Człowiek ścigany na obcym terenie jest dla Pana nieuchwytnym cieniem. Gra, którą Pan lekkomyślnie rozpoczął, musi skończyć się fiaskiem. Pająk i Beker, zwerbowani do pomocy, to pionki bez znaczenia, nie ułatwią Panu zadania. W każdej chwili mogą być zdmuchnięci z szachownicy. Zwłaszcza ten ostatni, na którym Pan polega, jest całkowitym zerem.
Przyjechał Pan tu przywożąc dla mnie stryczek, nie widzą powodu, żeby Pana dłużej oszczędzać. Nie stawiam ultimatum ani terminu zaprzestania beznadziejnej dla Pana gry. Radzę jednak zastanowić się. Stanowczo wygodniej będzie Panu wrócić do kraju samolotem niż w trumnie.
Meduza.
Wojnar dwukrotnie przeczytał list. Na pierwszy rzut oka sprawa była prosta. Jest ktoś ścigany. Jest ktoś drugi ścigający go. Pierwszy stara się zastraszyło drugiego. Znany stary chwyt. Podpis: Meduza. A więc gra w otwarte karty - i to wszystko.
Czuł jednak przez skórę, że w treści tego listu kryje się coś między wierszami. Obaj przeciwnicy zbyt dobrze poznali się, aby sądzić, że jeden z nich ulęknie się pogróżek. Wysłanie w tej sytuacji listu byłoby całkowitym bezsensem. To jasne. A więc nadawca miał inny cel. Jaki? Może to wstęp do akcji, jaką sam zamierzał podjąć wobec przeciwnika. Prowokacja, chęć wciągnięcia na niebezpieczną ścieżkę? Stawianie na osłabienie czujności? Do diabła, trzeba to rozszyfrować.
Kania nieraz mówił, że zazdrości mu intuicji. W najbardziej nieoczekiwanych momentach jak błysk potrafiła ona rozjaśnić to, co inni bezskutecznie starali się dostrzec w mrocznych zakamarkach sprawy. Było w tym nieco prawdy. Lecz tym razem bezskutecznie czekał na ów moment.
Czy tylko list jest zagadką? - zastanawiał się chodząc po pokoju. Odnosi wrażenie, że od pewnego czasu czuje w pobliżu jakąś fałszywą nutę. Nie potrafi jednak ustalić jej źródła. Może to tylko nerwy? Przemęczenie wywołane długotrwałym napięciem?
Odezwał się telefon, dzwonił Beker. Mówił, że jest w pobliżu, jeżeli nie przeszkodzi, chętnie wstąpi. Usłyszał odpowiedź, że będzie mile widziany. Zjawił się po kilku minutach, w plastykowej torbie niósł trzy butelki coca-coli.
- Pozwoliłem sobie przynieść nieco tego płynu - tłumaczył się. - Nie ma pan pojęcia, co za straszliwy upał w tej chwili. Chyba ze czterdzieści stopni, asfalt ugina się pod nogami. Uf! Królestwo za strugę zimnej wody na kark.
Wojnar wskazał drzwi do łazienki.
- Tam jest prysznic, jeżeli ma pan chęć, proszę skorzystać.
Beker skwapliwie przyjął propozycję. Po kilku minutach wyszedł odświeżony, z butami w ręku.
- Na chwilę włożyłem pana nocne pantofle - tłumaczył się. - Zaraz przebiorę się w swoje. - Usiadł na tapczanie. - Wygodny - wypróbował go ręką.
- Proszę, niech się pan na kilka minut wyciągnie - zaproponował Wojnar. - Ja tymczasem przyrządzę kawę. Zdaje się, że lubi pan mocniejszą?
Beker położył się na tapczanie.
- Przyjemnie tu u pana - mówił rozglądając się dookoła. - Poza tym znakomity punkt. Prawie centrum miasta, a mimo to dość zacisznie. - Przyglądał się teraz przyrządzającemu kawę Wojnarowi.
- Myślę - odezwał się po chwili namysłu - że pańscy podwładni cenią pana jako zwierzchnika. Wie pan, dlaczego mi się tak wydaje? Z pana promieniuje spokój. Przebywając obok pana, człowiek czuje się bezpieczny. Ja wprawdzie wyglądam na bardzo opanowanego, ale w istocie jestem nerwus, a w pana towarzystwie czuję się, jakbym napił się walerianki.
- Pochlebia mi to - uśmiechnął się Wojnar. - Nie przypuszczałem, że wywieram na otoczenie tak kojący wpływ.
- No, dość tych rozkoszy - zaśmiał się Beker, usiadł na tapczanie i włożył swoje buty.
Wojnar nalewał kawę do filiżanek.
- Ma pan dla mnie jakąś wiadomość? - zapytał.
- Nie. Powiedziałem sobie, że przez pewien czas nie tknę tej sprawy.
- Może i słusznie. Ale ja pokażę panu coś interesującego - podał Bekerowi list Meduzy.
Czytał powoli, uważnie, ściągając brwi.
- Bydlę, pyszałek... - mruknął zwracając list Wojnarowi. - Potrafi zdmuchnąć z szachownicy... całkowite zero - uśmiechnął się ironicznie. - Powinien wiedzieć, że nawet zera nie należy lekceważyć. Dodane do liczby zmienia ją w potęgę.
Kapitan podał mu filiżankę kawy.
- Nie ma co się denerwować. Ma pan tylko dowód, iż wie, że zajął się pan jego osobą, i że nie wzbudza to jego zachwytu.
Beker łyknął kawy, odstawił filiżankę, przeszedł się po pokoju.
- Pluję na niego. Pan również nie powinien przejmować się jego pogróżkami, łącznie z tą trumną. Damy facetowi radę.
Mimo zaciągniętych na okno zasłon do mieszkania wpełzał uliczny żar, odnosiło się wrażenie, że wciska się nawet do kieszeni. Nadchodzący wieczór nie przyniósł spodziewanej ulgi. Wojnar odsunął z okna zasłonę, wyjrzał na ulicę. Nad miastem na ciemniejącym niebie kłębiły się czarne, gęste chmury, zanosiło się na burzę.
Beker siedział przy telewizorze, zmieniał kolejno kanały.
- Co zamierza pan robić z resztą wieczoru? - zwrócił się do Wojnara. - W tym pudle nic ciekawego nie można uchwycić. Cocę już wypiliśmy - stuknął palcem w butelkę. - Przydałoby się wyjść, łyknąć czegoś zimnego.
- Czy słyszał pan o lokalu, który nazywa się „Kosmos”? - zapytał go Wojnar.
- Oczywiście. Jest to znany medytacyjny ośrodek młodzieży, mówiąc ściślej - hippiesów. Tam nieraz można spotkać ludzi z naszej branży. Dokonuje się tam wymiana dóbr: za szeleszczące papierki aromatyczny dym.
- To samo mówił mi o tym przybytku van Domen. Ze względu na owych dostawców chciałbym tam wstąpić. Oczywiście będzie to miało sens, jeśli dotrzyma mi pan towarzystwa.
Beker zastanowił się chwilę.
- Zgoda. Jeśli już jestem zdemaskowany - wskazał na list Meduzy - i jak on twierdzi, jestem u pana na służbie, to nie ma sensu się konspirować. Zaprowadzę tam pana, może nam się poszczęści.
Wyszli z domu. Nagromadzony za dnia żar promieniował z chodników, ze ścian domów, gęstą zawiesiną osiadł nad ulicą. Beker otarł czoło chustką, rozejrzał się dookoła.
- Nie lubię takiej łaźni. Zanosi się na solidną burzę. Pojedźmy kanałem, na wodzie powinno być znośniej.
Wraz z grupą osób czekających w kolejce weszli na pokład wodnego tramwaju.
- Czy „Kosmos” to duży ośrodek?
- O ile wiem, liczy ponad tysiąc członków. Zajmują trzypiętrowy budynek. Gospodarze w ciągu roku goszczą u siebie trzydzieści do czterdziestu tysięcy osób. W podziemiach jest duża restauracja, można tam dostać tanie posiłki. Co jeszcze? Aha, mają tam pracownie odzieży sprzedawanej na miejscu, sale odczytowe, medytacyjne. W zasadzie palenie narkotyków jest zakazane, ale zarząd patrzy na to przez palce. Uważają, że wyrzucenie młodzieńca z klubu nic mu nie pomoże, lepiej, żeby został. Jest wtedy nadzieja, że można będzie z nim przedyskutować to i owo i nawrócić go.
- A „branża” z tego korzysta - uśmiechnął się Wojnar.
- Tak, to całkiem niezłe miejsce zbytu. Wielu z tych oberwańców ma pokaźne konta bankowe.
Wysiedli przy skrzyżowaniu kanałów.
- Stąd już niedaleko, musimy przejść pieszo - informował Beker.
- „Kosmos”, o ile wiem, znajduje się nad samą zatoką - upewnił się Wojnar.
- Tak, z jego okien jest piękny widok, zwłaszcza wieczorem.
Szli wąskimi uliczkami; mijali ich nieliczni przechodnie. W pewnym momencie Beker odezwał się szeptem:
- Proszę na razie nie odwracać się. Jestem pewien, że ktoś nam depcze po piętach. Zaraz to sprawdzę, jeśli wyda mi się podejrzany, trochę mu przyleję.
Beker zawrócił i energicznym krokiem ruszył z powrotem. Wojnar popatrzył w ślad za nim. W odległości kilkunastu kroków szedł w jego kierunku Koki. Zupełnie zapomniał o jego istnieniu. Jeśli Beker jego ma na myśli?...
Za późno już było zastanawiać się. Beker chwycił Kokiego za klapę marynarki, coś mu powiedział. Koki odsunął go na bok, lecz w tym momencie otrzymał cios w twarz.
Wojnar jednym skokiem znalazł się przy nich.
- Beker, co pan robi? - chwycił go za rękę. - To mój człowiek.
Koki sapał jak rozjuszony byk. Na krawat i śnieżnobiałą koszulę spływała mu struga krwi.
- Pozwoli pan, że mu przy pieprzę - zwrócił się do Wojnara i zanim otrzymał zezwolenie, natarł na Bekera. - Ty psim cyckiem karmiony...
- Koki, uspokój się, to nieporozumienie. Do diabła, niech go pan przeprosi - chwycił Wojnar Bekera za ramię.
Dobre kilka minut trwała ostra wymiana zdań, zanim incydent został zlikwidowany. Kapitan polecił Kokiemu, żeby natychmiast wrócił do domu. Nie było sensu w takim stanie chodzić po ulicy.
Teraz już tylko we dwóch szli dalej. Beker na przemian to śmiał się, to klął.
- Do licha, dawno nie zdarzyło mi się tak wygłupić. To chyba wpływ dzisiejszej pogody. No nareszcie, jesteśmy na miejscu.
Ponad dwie godziny przebywali w okazałym gmachu. Zwiedzali piętro po piętrze. Właściwie nie było tu nic zaskakującego. Wszystko zgadzało się z tym, co już wiedzieli o „Kosmosie”. W mało różniących się od siebie salach przebywała długowłosa młodzież. Znajdowały się tu liczne czytelnie, pracownie, sale dyskusyjne. Zatrzymali się w jednej z nich. Kolejno przemawiało dwóch Anglików. Tematem pierwszej prelekcji była ochrona naturalnego środowiska człowieka. Anglik mówił długo, monotonnie. W końcu jednak zerwał się i zniknął w tłumie. Następny prelegent ze swadą raczył słuchaczy projektami - łagodnie określając, absolutnie nierealnymi - całkowitej przebudowy społeczeństwa.
Znaleźli się wreszcie w podziemiach. Tu - w jednym z pomieszczeń praktykowano jogę, w sąsiednim oddawano się medytacjom i modlono się przed posągiem Hara Kriszny.
Zwiedzając ginach pilnie rozglądali się dookoła. Beker kolejno wskazywał Wojnarowi czterech osobników z „branży” - w dyskretny sposób upłynniali tu zapasy swoich narkotyków. Z dwoma z nich przeprowadził na boku poufną rozmowę. Z tych, którzy znali Meduzę, nikt go tu dzisiaj nie widział.
Wreszcie opuścili gmach. Jezdnia i chodniki były mokre, od zatoki ciągnął orzeźwiający powiew wiatru. W tym czasie, kiedy zwiedzali „Kosmos”, nad miastem przeszła gwałtowna burza.
Beker spojrzał na zegarek.
- Na mnie już czas. Nie przypuszczałem, że tyle godzin z panem spędzę. Wkrótce mam spotkanie. A pan, przepraszam, że o to pytam, ma tu też damę serca?
- Nie - uśmiechnął się Wojnar. - Proszę się nie krępować, prawdopodobnie czeka na pana piękna Indonezyjka? Ta z lokalu, w którym dał pan mistrzowski popis gry w pokera. Zaimponował mi pan.
- Był pan tam? - zdziwił się Beker.
- Przypadkowo. Stwierdzam, że ma pan szczęście nie tylko do kart.
- Rzeczywiście mam spotkać się z tą dziewczyną. A co do kart? Po prostu trzeba umieć bluffować i mieć sporo Intuicji. Co z nami? Proponuję, żebyśmy spotkali się za dwa dni, zadzwonię do pana. Obiecuję, że przez ten czas nie będę próżnował. Zwłaszcza że mam opracowany pewien projekt. Wsiądzie pan do tramwaju?
Rozstali się na rogu ulicy. Wojnar postanowił przejść się wzdłuż wybrzeża. Burza wypłoszyła przechodniów, ulica jeszcze była pusta. Zatrzymał się przy balustradzie, w oddali po przeciwległej stronie zatoki miał przed sobą drugą część Amsterdamu. Znaczone barwnymi światełkami sunęły po zatoce potężne promy. Po prawej ciągnęły się bez końca tereny doków. Ponownie zaczęło mżyć, Wojnar podniósł kołnierz i ruszył dalej. Teraz szedł wzdłuż kanału, od bulgocącej w dole wody chodnik oddzielony był luźno zwisającym na słupkach łańcuchem.
Znalazł się na zakręcie ulicy. Za plecami rozległ się szum motoru, w chwili potem przejmujący odgłos hamowanych opon. Mistrzowską ręką prowadzone auto zarzuciło na mokrej jezdni. Wojnar, zbity z nóg uderzeniem tylnego błotnika, przekoziołkował przez łańcuch i z kilkumetrowej wysokości spadł do wody.
Kiedy wynurzył się na powierzchnię, z przerażeniem stwierdził, że w odległości zaledwie kilku metrów od niego woda wlewa się pod krzyżującą się tu - z kanałem jezdnię. W tym miejscu w miarę potrzeby kanał zamykany był trzema opuszczanymi w dół kratami. W tej chwili dwie boczne zanurzone były w wodzie, trzecia, środkowa, uniesiona do góry. Wytężył wszystkie siły, żeby rwący strumień wody zniósł go na opuszczone kraty, wreszcie chwycił się jednej z nich. Szybko ocenił sytuację, doszedł do wniosku, że napastnicy zechcą upewnić się, czy woda wciągnęła go w szczelinę pod jezdnią. Trzymając się kraty, przedostał się na jej drugą stronę. Tu, w zupełnym mroku, zanurzony po szyję w wodzie” obserwował powierzchnię kanału. Nie omylił się w swych przypuszczeniach; po upływie kilkunastu sekund promień kieszonkowej latarki zaczął pełzać po wodzie. W górze dostrzegł trzech pochylonych nad kanałem mężczyzn. Chwilę jeszcze nad czymś rozprawiali żywo gestykulując, po czym znikli z pola widzenia.
Około dwudziestu minut przesiedział Wojnar w swej niebezpiecznej kryjówce, po czym przedostał się na zewnętrzną stronę kraty i po zwisającym obok łańcuchu wydostał się na jezdnię. Przejeżdżająca w tym czasie karetka pogotowia gazowni przyszła mu z pomocą i odstawiła na pobliski posterunek policji.
*
Van Domen kilkakroć przeszedł się po pokoju, wreszcie zatrzymał się przed leżącym na tapczanie Wojnarem.
- Delikatnie mówiąc głupstwo pan zrobił, kolego. Koki nie po to był panu przydzielony, żeby go zwalniać do domu. Chłopak mógł wstąpić do jakiegoś sklepu i obmyć się. A co do listu Meduzy, ma pan teraz dowód, że nie były to czcze pogróżki. Z miejsca zaczął działać, jak zresztą obiecywał. Jest pan potłuczony na wszystkie strony, ale dobrze, że tylko na tym się skończyło. - Van Domen podszedł do okna, przez chwilę spoglądał na ulicę, po czym zatrzymał się przed Wojnarem. - Znam ten kanał, o którym pan mówi. Gdyby woda wciągnęła pana pod jezdnię, już byśmy tu nie rozmawiali.
Wojnar uśmiechnął się.
- Och, van Domen, takie długie przemówienie. Niech się pan nie męczy w taki upał. Życie zaczyna nabierać rumieńców, a pan jest niezadowolony. Ja na przykład się cieszę, gdyż to wszystko jest dowodem, że sprawa doj rzewa do ostatecznej rozgrywki. Nareszcie zwierzak, na którego poluję, wychodzi z ukrycia. Lepiej proszę powiedzieć, jak powiodło się panu w terenie?
Van Domen zajął miejsce w fotelu, wyprostował długie nogi.
- Powiodło się pierwszorzędnie. Przechwyciliśmy sporą porcję narkotyków i transportujące je osoby. Nasz stary jest wniebowzięty, oczywiście nie omieszkał powiadomić o tym sukcesie Miki Arensa. Oni chyba nigdy nie przestaną sobie dokuczać. Aha, po pańskich rewelacjach o „Brygu Erotica”, polecił wzmocnić patrole na wybrzeżu. Kontrolują teraz każdą łódź, wyruszającą w tamtym kierunku. Ta wytwórnia, którą pan miał zaszczyt osobiście na brygu wizytować, stoi mu kością w gardle. A teraz niech pan powie, ale tak szczerze, jak pan się dziś czuje?
Wojnar wstał z tapczanu.
- Już zupełnie dobrze. Zostało mi kilka sińców i zadrapań po przedwczorajszej przygodzie, to się nie liczy.
- Przypuśćmy. Co planował pan na popołudnie? Mam na dole wóz, moglibyśmy przejechać się na wybrzeże.
Wojnar spojrzał na zegarek.
- Bardzo chętnie. Umówiony jestem z Bekerem, ale znacznie później. Mam pewien plan, który dziś zacznę realizować.
- Iść z panem?
- Dziś jeszcze nie. Może za dzień, dwa. Aha, mam do pana prośbę. Na razie bardzo proszę nie rozgłaszać tego, co mi się przydarzyło. Lepiej, żeby Koki też nic o tym nie wiedział. W ogóle głupia historia. Wygląda na to, że nie można zostawić mnie bez opieki.
Na ulicy czekał Koki, przeglądał się w szybie samochodu van Domena, oburącz przygładzał bujną czuprynę. Na widok Wojnara wyprężył się służbiście i ukazał w uśmiechu białe równe zęby.
- Bierzemy go z sobą - szepnął van Domen Wojnarowi.
Zajęli miejsca w nisko osadzonym sportowym wozie. Kierując się wzdłuż Kanału Północnego łączącego zatokę Ij i Amsterdam z morzem, dotarli do wybrzeża. Wóz zatrzymali przed kapitanatem portu, został przy nim Koki. Przeszli na zatłoczone ludźmi molo - tu na jednym z bocznych pomostów grała dęta orkiestra. Usiedli w pobliżu, z zainteresowaniem przyglądali się barwnemu korowodowi przeciągających przed nimi turystów. Niespodziewanie zapłonął sznur zawieszonych nad molem lampionów, przetaczające się w dole fale rozbłysły tysiącami iskier. Na kilkanaście sekund dźwięki orkiestry zmiótł w morze basowy odgłos okrętowej syreny. Dotykając burtą mola, majestatycznie podpłynął jaskrawo oświetlony statek rozrywkowy. Na dziobie widniał napis „Zorza Polarna”. Zrzucono cumy, po chwili długi sznur turystów zaczął wchodzić na pokład, witały ich dźwięki okrętowej orkiestry. Na burcie obok pomostu widniał afisz: „Bal kostiumowy”.
W pobliżu rozległ się głośny, zaraźliwy śmiech. Wojnar odwrócił się. Ciągnąc swoją towarzyszkę za rękę, spieszył ku wejściu na statek Luis Dogan z Alabamy.
- Proszę mu się przyjrzeć - wskazał go Wojnar van Domenowi. - To właśnie jest towarzysz moich przygód na „Brygu Erotica”. Opowiadałem panu o nim.
- Okaz wspaniałego samca - oszacował go van Domen. - A rży niczym młody ogierek.
Wojnar uśmiechnął się i dalej obserwował wchodzących na statek ludzi. Prawie wszyscy byli w uciesznych kostiumach, większość miała na twarzy maseczki.
- Czy nie uważa pan, że ludzie chętnie się przebierają? - zwrócił się do van Domena.
- O tym samym myślałem. Widocznie od czasu do czasu czują potrzebę, żeby przestać być sobą, pragną oderwać się od środowiska. Coś w tym jest. Może to właśnie stanowi dla wielu najwłaściwszy relaks? Słowem dziwaczne stroje i dalekie wędrówki to nie tylko przywilej hippiesów. Nie wiem, czy już to pan zauważył, ale spotyka się u nas turystów w sile wieku, nawet osoby starsze, w strojach niczym nie różniących ich od żebraków.
- Zwróciłem na to uwagę. Twarze tych ludzi zdradzają, że należą do innego środowiska.
- Szkoda, że wczoraj pana ze mną nie było. Pokazano mi dwóch obdartusów, którzy siedzieli na chodniku i smakowicie zajadali owiniętą w papier kiełbasę. Przez ramię mieli przewieszone torby na sznurku. Mój towarzysz, osobistość ze sfer finansowych, poinformował mnie, że jednym z łych oberwańców jest dyrektor banku w Lyonie.
„Zorza Polarna” ponownie wypełniła powietrze basowym dźwiękiem, cofnęła się nieco, po czym wzięła kurs na pełne morze.
- Będzie przepływała w pobliżu interesującego nas obiektu - odezwał się van Domen. - Widzi pan w oddali tamte światełka? To na „świętej wodzie” stoi „Bryg Erotica”. Nietykalne gniazdo szerszeni! Chciałbym tych drani dostać w swoje ręce.
- Czy „Zorza Polarna” codziennie wypływa w rejs?
- Oczywiście, nawet kilka razy dziennie, ale tylko w okresie letnim. Dlaczego pan o to pyta?
- Ot, tak sobie, zresztą może zechcę na niej popłynąć. A teraz proszę mi powiedzieć, jak się panu wydaje, czy ludzie, którzy dokonali na mnie zamachu, pomimo że nie dostrzegli mnie w kanale, dodatkowo upewnili się, czy przeniosłem się do praojców?
- Myślę, że tak. Z pewnością obserwowali pana mieszkanie lub telefonowali do pana. Podniesienie przez pana słuchawki wystarczyło, żeby zorientować się, jak sprawy stoją.
- Ma pan rację. Wczoraj dwukrotnie miałem taki „głuchy” telefon. W związku z tym należy przypuszczać, że jestem obserwowany, gdyż Meduza nie zrezygnuje z dalszej akcji wobec mnie.
- To bardzo prawdopodobne. Przypuszczam, że nawet w tej chwili jest tu ktoś, kto z nas oka nie spuszcza.
Wojnar spojrzał na zegarek, do spotkania z Bekerem miał jeszcze sporo czasu. Przyszło mu na myśl, żeby odwiedzić Patrycję. Nie widział jej od pamiętnego wieczoru na „Brygu Erotica”. Poprosił van Domena o odwiezienie go do miasta, podał adres. Wkrótce byli na miejscu. W przewidywaniu, że Patrycji może nie zastać w domu, zaproponował van Domenowi, żeby chwilę na niego poczekał. Nie omylił się w swych przypuszczeniach. Służąca Indonezyjka poinformowała go, że pani wyjechała na południe Europy, możliwe, że w przyszłym tygodniu wróci. Prosiła, gdyby tu przyszedł, wręczyć mu paczkę i list. Po chwili Wojnar otrzymał jedno i drugie.
Kiedy ponownie znalazł się w aucie, paczkę od Patrycji oddał van Domenowi. Nie chciał, żeby mu zawadzała, obiecał ją odebrać nazajutrz.
Podjechali teraz do kawiarni, w której kapitan umówił się z Bekerem. Koki pozostał na ulicy, chwilę przechadzał się tam i z powrotem, po czym usiadł na ławce i zaczął studiować program wyścigów konnych.
Beker zjawił się punktualnie co do minuty. Wojnar nie tracąc czasu przystąpił do sprawy.
- Czy ma pan tu wóz? - zapytał na wstępie.
- Tak, przyjechałem swoim gruchotem. Zamierza go pan odkupić?
- Na razie nie, ale może się dziś przydać. Teraz niech pan słucha. Tego wieczoru, kiedy po wyjściu z „Kosmosu” pożegnałem się z panem, miałem dość mocną przygodę.
- Co się stało?
- Nic groźnego, później to panu opowiem. W każdym razie mam już pewność, że Meduza, a raczej ktoś z jego ludzi, depcze mi po piętach.
- Sądzi pan, że i tu?...
- Tak, to chyba pewne. List, który pan u mnie czytał, nie był zwykłą pogróżką. Wobec tego na dzisiejszy wieczór mam taki plan. Stąd zawiezie mnie pan do jakiejkolwiek knajpy znajdującej się na uboczu, sam ją pan wybierze. Koki pojedzie z nami. Przez pewien czas posiedzimy przy barze, potem wyjdziemy i skręcimy w jakąś odludną ulicę. W pewnej odległości od nas w pana aucie będzie jechał Koki. Powinien dobrze obserwować, czy ktoś nie idzie za nami. Jak powiedziałem, ma to być cicha uliczka, więc obserwacja nie będzie trudna. Zresztą Koki nie jest nowicjuszem. Jeśli stwierdzi, że ktoś się do nas przykleił, wyskoczy, da sygnał gwizdkiem.
Pospieszymy mu z pomocą, przychwycimy faceta. Taki łącznik z Meduzą będzie dla nas cenną zdobyczą. To początek mojego planu. Dalszy ciąg mam opracowany. Od dziś poza akcją pana i Pająka będę prowadził sprawę także na własną rękę. Jeśli zajdzie potrzeba, połączymy nasze wysiłki. Wówczas wprowadzę pana w szczegóły.
Beker skinął głową.
- Mogę się z tego tylko cieszyć. A teraz już chyba ruszymy.
- Tak, nie ma co zwlekać. Gdzie stoi pana wóz? Beker wskazał ręką poza ogrodzenie tarasu.
- Ten mały czerwony fiacik.
- Świetnie, wobec tego wyjdziemy razem, pan pójdzie do auta, a ja w tym czasie pouczę mojego anioła stróża, na czym dziś będzie polegało jego zadanie.
Wyszli na ulicę. Na widok Bekera Kokiemu stężała twarz, ściągnął brwi. Beker szybko podszedł do niego, ujął go za ramię.
- Na miły Bóg, przyjacielu, przestań się gniewać. Jeszcze raz cię serdecznie przepraszam. Wiesz przecież, że zaszło nieporozumienie. Zdarza się to wśród mężczyzn, no nie? Męskie też będą przeprosiny. Masz u mnie skrzyneczkę whisky. - Powiedziawszy to Beker mocno uścisnął mu dłoń i poszedł do auta.
Wojnar wtajemniczył Kokiego w plan dzisiejszego wieczoru. Akcja przypadła siłaczowi do gustu, zapewnił, że żaden skurczybyk nie umknie z pola jego widzenia i że chętnie da mu należyty wycisk.
Zajęli miejsca w aucie. Żeby nie oderwać się za daleko od ewentualnych „opiekunów”, Beker nie naciskał zbytnio na gaz. Po upływie kwadransa znaleźli się w dzielnicy portowej. Beker wskazał Wojnarowi jedną z licznych tu tawern.
- Myślę, że tu możemy się zatrzymać, chyba że pan woli inny lokal? Za rogiem są takie uliczki, o jakich pan myślał, zupełne pustkowie.
Auto zaparkowali za narożnikiem, został przy nim Koki. Znaleźli się w lokalu, niewiele różniącym się od tych, które już Wojnar widział. Była to raczej winiarnia uzupełniona barem niż restauracja. Dość skąpo oświetloną przestrzeń kwadratowej sali zajmowało około dwudziestu stolików. W głębi szeroko rozparł się jaśniej oświetlony bar, pełniło przed nim wartę kilka wysokich obrotowych stołków. Zajęli miejsca w środkowej części baru, zamówili anyżówkę, ustalili, że za pół godziny opuszczą lokal.
Beker zdjął przyciemnione okulary, sięgnął po kieliszek. - Jak z pana oczami? - zapytał Wojnar.
- Prawie całkiem dobrze. Jeszcze dwa, trzy dni i przestanę nosić szkła.
Przez jakiś czas milczeli. Ktoś w głębi sali uruchomił grającą szafę, popłynęła z niej sentymentalna melodia. Wojnar wziął do ręki jedną z leżących na bufecie papierowych serwetek. Przypomniało mu się, że Kania składając je w czworo i wyrywając z nich małe skrawki bibułki, potrafił zamienić je w ażurowe cacka. Postanowił spróbować tej sztuki. Na brzegu serwetki dostrzegł wydrukowaną nazwę lokalu, w którym się znajdowali: „Pod Kotwicą”. Zaczął zastanawiać się, skąd zna tę nazwę. Przypomniał sobie wreszcie. Kilkakroć wymieniała ją Zofia. Tu nieraz przebywała w towarzystwie Małeckiego - Meduzy. Tu, kiedy była z nim po faz pierwszy, zainteresowało ją, że ukłonili mu się przy barze jacyś podejrzanie wyglądający mężczyźni. Potem bywali „Pod Kotwicą” często.
Wojnar zmiął serwetkę w kulkę, stracił chęć do artystycznego współzawodnictwa z Kanią, obrócił się na stołku w stronę sali. Kolejno przyglądał się siedzącym przy stolikach. Naraz wysoko uniósł brwi. Pośrodku sali samotnie siedziała przy stoliku rudowłosa kobieta. W delikatnych długich palcach obracała nóżkę kielicha, nieruchomy wzrok utkwiła w bursztynowym płynie. Ależ tak, to była Zofia. Po co przyjechała z Hagi? Czego tu szuka? Może łudziła się, że przypadkiem ponownie spotka tego człowieka? A więc mimo wszystko... Tak samo jak Naja. Obie kobiety kochają go mimo krzywdy...
Obok usłyszał ziewnięcie Bekera, a zaraz potem pytanie:
- Kogo pan tak obserwuje?
- Zaskoczony jestem tym, że spotkałem tu pewną kobietę.
- Podoba się panu?
- Owszem, owszem. Ale jednemu z moich znajomych podobała się jeszcze bardziej.
- A on jej?
- Podobać to mało. Sądzę, że go bardzo kochała. Beker odwrócił się.
- Która to?
- Drugi rząd, trzeci stolik na lewo, rudowłosa piękność. Beker przez chwilę przyglądał się Zofii.
- No cóż, miał chłopak szczęście. Pierwszorzędna. Ale co ona sama tu robi?
- Może szuka wspomnień...
- Nieciekawe zajęcie - zakonkludował Beker, odwrócił się do baru i włożył okulary. - No cóż, chyba się ruszymy? Już dostatecznie długo odgrywamy rolę słodkiej przynęty.
Wyszli na ulicę. Wyboistym chodnikiem przemykali nieliczni przechodnie. Wojnar ukradkiem rozejrzał się dookoła. Na razie nie dostrzegał nikogo podejrzanego.
- Skręcamy na lewo, przechodzimy obok Kokiego i powoli suniemy dalej - ściszonym głosem instruował Beker.
W rozjaśnionej nikłym światłem uliczce stał czerwony fiat, przy jednym z kół przycupnął Koki, markował sprawdzanie wentyla. Minęli go nie zwracając na niego uwagi; na razie w pobliżu nie było nikogo.
Wojnar szedł obok Bekera. Nieoczekiwanie zaczął narastać w nim niepokój. Doszukiwał się przyczyny tego stanu. Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że niedawno, chyba przed kilkoma minutami, zdarzyło się coś ważnego. Tak, z całą pewnością. Ale co? Dlaczego nie zwrócił na to należytej uwagi? Do licha! Co to mogło być?
Wtem nastąpił dawno oczekiwany błysk równy objawieniu. Z szybkością łańcuszkowej reakcji uszeregowały się obrazy dzisiejszego wieczoru: restauracja, serwetka z napisem „Pod Kotwicą”, Zofia przy stoliku, rozmowa o niej z Bekerem... Potem na jej widok momenty zwierzęcego strachu w oczach tego człowieka. Tak, właśnie to... Nie, to chyba niemożliwe... Trzeba się upewnić, sprawdzić... Natychmiast. Ale jak?
Nagle znalazł sposób. Trzeba ryzykować. Może się uda. Zatrzymał się pod latarnią. Sięgnął ręką do kieszeni.
- Mógłby mi pan dać papierosa? Zapomniałem kupić. Beker wyciągnął ku niemu paczkę. -
- Proszę, ja też zapalę.
Wojnar wyjął z kieszeni zapalniczkę, zbliżył ją do papierosa Bekera. Błysnął rubin w czapeczce bogini Kali. Beker wydał okrzyk radosnego zdziwienia.
- Gdzie pan ją znalazł? Strasznie się cieszę... - urwał raptownie.
- Powiem panu. Zostawił ją pan w mieszkaniu swojej przyjaciółki Zofii... panie Bryza, Małecki... panie Meduza.
Meduza błyskawicznie zrobił krok wstecz, wyciągnął broń. Wojnar nogą wybił mu z dłoni rewolwer, skoczył do przodu, cios w oko zachwiał Meduzą.
- Koki, do mnie! - zawołał kapitan.
Meduza przechylił się do tyłu, na odlew uderzył kanton dłoni. Wojnar zrobił unik, spróbował chwycić go za włosy. Na szczęście Koki już był obok. Zamachnął się i... z całej siły zadał Wojnarowi cios w żołądek. Kapitan osunął się na ziemię.
Meduza nakrył twarz Wojnara chustką, sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej podłużną fiolkę.
Z trudem uniósł ociężałą głowę, dostrzegł pochyloną nad sobą postać. Zorientował się, że leży na torze kolejowym. Starszy mężczyzna uwalniał mu przywiązane do szyny ręce. Tuż obok, na szosie, stała naładowana skrzyniami ciężarówka. Wojnar z wysiłkiem dźwignął się na rękach, po chwili udało mu się wstać, zszedł z toru, starał się podziękować swemu wybawcy, ale nie mogli się zrozumieć. Wreszcie kierowca domyślił się, że powinien zawieźć uratowanego przez siebie człowieka do komisariatu policji. Zaledwie zajęli miejsca w szoferce, zadudniły szyny, w chwilę potem przemknął elektryczny pociąg.
Dyżurny w komisariacie oddał do dyspozycji kapitana telefon, a w czasie, kiedy ten łączył się z mieszkaniem van Domena, przesłuchiwał kierowcę ciężarówki.
Van Domen wyrwany ze snu uznał, że Wojnar jest pod dobrą datą i nie wysilał się zbytnio, żeby go zrozumieć.
- Człowieku, ocknij się - zaczął denerwować się kapitan. - Powtarzam raz jeszcze, że miałem w rękach Meduzę. Tak, Meduzę, poprzednio Bryzę, vel Małeckiego, vel Bekera... Rozumie mnie pan?... Dlaczego go teraz nie mam? Panu to zawdzięczam. Dlaczego? Ponieważ do mojej ochrony przydzielił mi pan bandytę, wspólnika gangsterów. No, nareszcie się pan ocknął. Teraz niech pan słucha. Proszę natychmiast skontaktować się ze swoją komendą, zatelefonować do waszych posterunków na wybrzeżu. Możliwe, że obaj będą chcieli czmychnąć na „Bryg Erotica”, jeżeli już tego nie zrobili. Meduzę łatwo poznać. Powinien mieć potężny siniec pod okiem. Tak, zaprawiłem go. Takiej ozdoby nie da się ukryć mimo ciemnych okularów. Co dalej? Może obaj zorientują się, że nie przedostaną się na bryg. Będą wówczas próbowali ukryć się w mieście. Wydaje mi się, że na początek możemy zaryzykować rewizję w melinie u Nai. Bardzo prawdopodobne, że u niej się schronią. Niech pan bierze ludzi i zaraz po mnie przyjeżdża. Adres? Oddaję słuchawkę dyżurnemu.
Akcja rozwijała się w szybkim tempie. Zaledwie Wojnar umył się i wypił filiżankę kawy, którą go poczęstował dyżurny, przed komisariat zajechały trzy ciężarówki z policjantami i otwarty Mercedes, w którym znajdowali się van Domen i Linden. Nie zwlekając ruszyli w kierunku dzielnicy portowej. Po drodze Wojnar dowiedział się, że na wybrzeżu kontrolowane są wszystkie wodne pojazdy. W żadnym z nich nie natrafiono na człowieka z podbitym okiem ani na Kokiego. Wynikało z tego, że obaj przestępcy ukrywają się w mieście.
Po upływie kilkunastu minut wozy zatrzymały się przed tawerną „Biały Słoń”. Policjanci otoczyli kilkanaście przylegających do niej zabudowań. Wojnar, van Domen, Linden i trzej wywiadowcy zaczęli dobijać się do drzwi tawerny. Ponieważ kołatanie nie odnosiło skutku, wspólnymi siłami wyważyli drzwi.
- Biegiem na pierwsze piętro, pokój nr 2 - wydał polecenie Wojnar.
- Na dole zostają dwie osoby - uzupełnił Linden. -. Uważajcie, Koki ma broń, ten drugi prawdopodobnie też.
Szybko wbiegli na schody, po drodze natknęli się na gospodarza. Stał w nocnej koszuli, przywarłszy plecami do ściany, nie rozumiał, o co tu chodzi.
Zapukali do drzwi oznaczonych nr 2. Początkowo panowała tam cisza, potem usłyszeli prowadzoną szeptem rozmowę, wreszcie pospieszną krzątaninę. Na ponowne pukanie nadal nikt nie reagował, wobec tego wyważyli drzwi. W łóżkach leżały Naja i jakaś piegowata dziewczyna. Za nimi w głębi pokoju lekko poruszała się zawieszona na ścianie zasłona. Pierwszy był przy niej Wojnar, szarpnięciem odsunął ją na bok. Ukazały się za nią nie domknięte drzwi, prowadziły na dach sąsiedniego domu. W niewielkiej odległości kapitan dostrzegł przeskakujących na płaskie dachy dalszych zabudowań dwóch mężczyzn. Bez trudu poznał w nich Meduzę i Kokiego. Wezwał ich do zatrzymania się, równocześnie wyskakując na dach. Po chwili miał obok siebie Lindena i wywiadowcę. Puścili się w pogoń za uciekającymi. Linden trzykrotnie wzywał ich do poddania się, nie odniosło to skutku. Pierwszy strzelił wywiadowcą, za nim Linden.
Zaczęła się obustronna wymiana strzałów. Oddawano je zza węgłów licznych przybudówek, na bardziej otwartej przestrzeni jako osłonę wykorzystywano kominy. Bandyci ostrzeliwując się nieustannie cofali się, w pewnym momencie znikli z pola widzenia. Prawdopodobnie zeskoczyli na jedno z podwórek. Wojnar i wywiadowca pozostali na dachu. Linden pobiegł sprowadzić posiłki. Zdjęto posterunki sprzed domu, przerzucono je na sąsiedni teren, gdzie spodziewano się zablokować odwrót zbiegom.
Kilka godzin przeprowadzano rewizję w Okolicznych podwórkach, ruderach, w piwnicach i na strychach. Nie dało to rezultatu. Meduzie i Kokiemu udało się zbiec.
*
Van Domen bezsilnie opadł na fotel, po raz trzeci zaniósł się śmiechem.
- To coś zupełnie niebywałego! - spojrzał na Wojnara i przetarł oczy chustką.
- Śmiech to zdrowie, niech pan sobie używa - z nieco kwaśną miną powiedział kapitan.
- Jak mogę się nie śmiać? - usprawiedliwiał się van Domen. - Kiedy pomyślę, że ścigał pan Meduzę przez pół Europy i zastanawiał się, jakiego użyć podstępu, żeby mu nałożyć kajdanki, a on, ta bezczelna bestia, kąpie się w pana łazience, w pana nocnych pantoflach wyleguje się na tapczanie, prawi panu komplementy, że w niczyim towarzystwie nie czuje się tak bezpieczny jak przy panu... O Boże święty - ponownie zaniósł się od śmiechu. - A pan... pan parzył mu czarną kawę... i troszczył się o to, żeby mu smakowała. Bo... bo on lubi mocną!... A potem chodził z panem po mieście i pomagał panu siebie szukać... A na zakończenie ten sprytny list, w którym dla odwrócenia od siebie uwagi tak pięknie sam sobie nawymyślał. Wie pan - van Domen ponownie otarł twarz chustką - ta sprawa przejdzie do historii w naszych kromkach policyjnych.
Wojnar uśmiechnął się, poklepał go po ramieniu.
- Ma pan rację, Domen, to było dość zabawne. Ale mimo wszystko rozszyfrowałem go i miałem w rękach. Gdyby nie pański zaufany Koki, Meduza byłby już w kajdankach. Zresztą to jeszcze nie ostatni akt przedstawienia. Gwarantuję panu, że właśnie po tym, co zaszło, wkrótce odsłonię kurtynę - dalszy ciąg ujrzy pan w nieco innej scenerii i inne będzie zakończenie. I niech pan pamięta, jest takie przysłowie, że ten się dobrze śmieje, kto się śmieje ostatni.
Van Domen nalał do kieliszków wina.
- Za pana sukces! Ani na chwilę nie straciłem wiary w pana i nie z pana się śmiałem. Tu i Salomon nic mądrzejszego by nie wymyślił. Przecież ja sam panu doradzałem, żeby skorzystać z propozycji rzekomego Bekera, zresztą mój stary również był tego zdania. Po prostu śmiałem się z komizmu niesłychanych sytuacji. Aha, muszę pana pocieszyć, że kiedy nasz stary, to znaczy van Koleń, dowiedział się, jaką rolę w tej sprawie odegrał Koki, o mały włos szlag go nie trafił. To szybko z niego nie wyparuje. Zawsze był taki pewien, że w naszym zespole nie ma parszywej owcy.
*
Wojnar zakleił kopertę z kolejnym raportem do Komendy Głównej MO w Warszawie. Następny krótki list miał być do Kani. Postanowił żartem zapytać go, czy nie za często wstępuje do zakładu kosmetycznego na Świętokrzyskiej, o czym wspominał w ostatnim liście. Odezwał się telefon. Sierżant z Komendy Policji informował, że telefonuje z polecenia van Domena, który nie mógł się połączyć z Wojnarem i jego prosił o przekazanie kapitanowi następującej wiadomości: porucznik wyjechał na teren doków. Prosi, żeby kapitan Wojnar niezwłocznie tam się udał. Będzie czekał na niego w magazynie nr 2. Sprawa pilna.
Zaledwie odłożył słuchawkę, znów odezwał się dzwonek. Tym razem telefonował Linden. Pytał, czy był u Wojnara van Domen ewentualnie czy nie wie, gdzie go można uchwycić. Wojnar przekazał mu treść otrzymanego przed chwilą telefonu. Linden zastanawiał się chwilę, po czym zaproponował, że wstąpi po Wojnara i razem pojadą do doków. W ten sposób szybciej skontaktują się z van Domenem.
List do Kani trzeba było odłożyć na później. Wojnar sięgnął po paczkę, którą mu zostawiła Patrycja - dotychczas nie miał czasu nią się zająć. Dołączono do niej karteczkę.
Apostole - pisała Patrycja. - Muszę niespodziewanie wyjechać na południe. Otrzymałam wiadomość, że mój braciszek coś narozrabiał, i czuję, że moja obecność łam jest konieczna. Nie wiem, czy po powrocie jeszcze Pana zastaną. Cieszyłabym się, gdyby od czasu do czasu przypomniały się Panu dźwięki amsterdamskich kurantów, które towarzyszyły naszym spotkaniom. Załączam jedną z moich akwarel. Serdecznie pozdrawiam
Patrycja.
Zabrzęczał dzwonek, następnie z głośnika, połączonego z parterem klatki schodowej, rozległ się głos Lindena. Zawiadamiał, że czeka z wozem zaparkowanym po drugiej stronie ulicy.
Linden najwyraźniej starał się zaimponować Wojnarowi umiejętnością prowadzenia auta. Ryzykownie wymijał napotykane samochody, ostro brał zakręty, rozwijał maksymalną dozwoloną szybkość.
- Po kiego licha van Domen pojechał do doków? - zastanawiał się. - Może natrafił na jakiś ślad w waszej sprawie? Nie jest to wykluczone, gdyż magazyn nr 2 znajduje się na terenie dawnych doków. O ile wiem, te najstarsze magazyny przeznaczone są do rozbiórki. Pod nimi, ciągną się rozległe labirynty, pozostałość po jakichś średniowiecznych umocnieniach. Częściowo wykorzystano je na chłodnie i piwnice.
Wartownik przy bramie robił trudności z przepuszczeniem auta na zamknięty dla ruchu teren. Legitymacja policji przełamała opór. Na pytanie Lindena, czy ktoś z komendy dzisiaj już przejeżdżał, odpowiedział, że w godzinach, kiedy pełnił służbę, nikt się u niego nie zgłaszał. Niewykluczone jednak, że ktoś mógł wjechać korzystając z drugiej bramy, od strony zatoki.
Szli odczytując numery magazynów. Teren był całkowicie wymarły. Na jezdni, między popękanymi ze starości płytami, wyrosły kępy trawy i chwastów. Po kilku minutach znaleźli się przy najdłuższym z magazynów, oznaczonym numerem 2. Tak jak i sąsiednie budynki, miał tylko jedno wyjście - obszerną drewnianą bramę.
Rozejrzeli się dookoła, van Domena nie było w pobliżu.
- Do diabła, mógł się pofatygować i czekać tu na pana - denerwował się Linden.
- No, wie pan, w taki upał miał się tu smażyć? - zaprotestował Wojnar. - Równie dobrze może czekać na mnie w magazynie. Tam na pewno jest chłodniej.
Pchnęli ciężkie wrota, które z trudem poddały się, skrzypiąc na zardzewiałych zawiasach. Znaleźli się w olbrzymim magazynie. Górą przez brudne, zakurzone szyby przenikało skąpe światło. Dookoła leżały w nieładzie stosy pustych drewnianych skrzyń, butwiejących plandek, worków, wszelkich wycofanych z obiegu rupieci. Zamknęli za sobą drzwi, zrobili krok do przodu i na łeb na szyję zlecieli w dół.
Obijając się bokami o drewniany pochyły ześlizg, zapadali się w mroczną otchłań. Trwało to kilka sekund, Wreszcie z rozpędu, zderzyli się z miękką przeszkodą. Wyczuli, że leżą wśród worków wypełnionych jutą. W tym momencie oślepiło ich światło skierowanego na nich reflektora.
- Ręce do góry i nie chwytać za broń! - usłyszeli za sobą ostrzeżenie.
Zastosowali się do polecenia ukrytych w mroku ludzi.
- Co za głupia heca, co to wszystko ma znaczyć?! - zawołał Linden.
- Jest tu ktoś, kto chce się z wami zobaczyć - usłyszeli odpowiedź.
- Więc prowadźcie i bez głupich kawałów. Nie oślepiajcie mnie, do cholery, tym reflektorem! - krzyczał Linden.
- Spokój, wszystko się zrobi po kolei. Wpierw musimy zawiązać warn oczy.
Z tyłu podeszli jacyś ludzie, nałożyli im na twarz opaski, z dwóch stron ujęli pod ręce. Kilkakroć zmieniali kierunek, schodzili stopniami w dół, zatrzymywali się przed jakimiś drzwiami” które na umówiony sygnał otwierano, wreszcie po raz ostatni kilkoma stopniami zeszli na niższą kondygnację. Tu zdjęto im z oczu opaski.
Znajdowali się w obszernym podziemiu. Ze środka sufitu spływały ku ścianie białe draperie, stwarzając złudzenie namiotu. W głębi na puszystym dywanie rozsiadł się szeroki tapczan, rzucono na niego kilka barwnych poduszek. Z góry poprzez kolorowe szybki kutej wschodniej lampy sączyło się nastrojowe światło.
- Co to za haremowa sceneria? - uśmiechnął się Wojnar.
Linden wzruszył ramionami.
- Nic z tego nie rozumiem.
Jedna z zasłon uchyliła się. Stanął przed nimi szczupły, średniego wzrostu mężczyzna, ubrany w strój arabski. Narzuconą na głowę chustę przytrzymywała na czole czarna opaska z czterema pomponami. Rysy miał ostre, regularne, trudno jednak było tę twarz rozszyfrować, gdyż oczy przysłaniały nadmiernie duże, ciemne okulary.
Arab przez chwilę przyglądał się Wojnarowi, nieco dłużej Lindenowi, po czym odezwał się metalicznie brzmiącym głosem:
- Miło mi panów powitać. Prawdę powiedziawszy spodziewałem się tu tylko jednego z was.
Głos, strój, sposób mówienia od razu uświadomiły Wojnarowi, do kogo trafił. A więc ponownie spotkał się z tym człowiekiem. Miał przed sobą Sulejmana Kadi, Złotego Ramzesa z Kairu, szefa jednego z największych międzynarodowych gangów, w którego rękach scentralizowany był handel starożytnościami i narkotykami.
- Nie interesuje mnie, czy miło panu nas witać - ostro odezwał się Linden. - Kim pan jest i co to wszystko ma znaczyć?
Arab uśmiechnął się.
- Na wstępie muszę pana przeprosić, że nie będę mówił z panem w pana ojczystym języku. Nie opanowałem go na tyle, żeby się co chwila nie jąkać... Kapitanowi Wojnarowi chyba nie muszę się przedstawiać. Znamy się dobrze, i to nie tylko z widzenia. A co do pana - schylił głowę przed Lindenem - nie omieszkam przedstawić się. Jestem Sulejman Kadi. Nie wiem, czy moje skromne nazwisko mówi coś panu. - Linden z trudem ukrył zaskoczenie.
- Owszem. Dość obszerne informacje o panu znajdują się w mojej kartotece.
- Spodziewam się, że nie są tam same negatywne wzmianki? Z kim jednak mam przyjemność?...
- Linden, oficer służby śledczej.
- Słyszałem, zaszczyt to dla mnie. Proszę, niech panowie zajmą miejsca - wskazał pufy. - Kawa zaraz będzie, prawdziwa arabska. - Klasnął w dłonie. Wszedł mężczyzna w osłoniętej maską twarzy, na tacy niósł trzy filiżanki.
- Pana - zwrócił się Kadi do Lindena - traktuję jako osobę towarzyszącą kapitanowi Wojnarowi, gdyż spotkanie to było zaaranżowane w tym celu, żebym mógł z nim porozmawiać. Aha, mam nadzieję, że panowie nie doznali obrażeń na ześlizgu?
- O nie - uśmiechnął się Wojnar. - W przewidywaniu tego momentu już od dzieciństwa trenowałem na ześlizgu w jordanowskim ogródku. Zresztą zatroszczył się pan o miękkie lądowanie.
- Pan się niewiele zmienił, kapitanie - uśmiechnął się Sulejman Kadi. - Nie stracił pan poczucia humoru. A teraz przystąpmy do sprawy. Oczywiście orientuje się pan, że w Kairze naraził mnie pan na kolosalne straty finansowe. Los chciał, że spotykamy się ponownie. Mógłbym teraz zażądać od pana pokrycia moich strat. Wiem jednak, że pieniędzy od pana nie otrzymam, jest pan biedny jak mysz kościelna. Mógłby mi pan zapłacić swoją krwią. Wielu ludzi rozlicza się w taki sposób. Wie pan jednak, że mam zasadę, której przestrzegam... nie przelewam krwi. A więc na upartego można by uznać, że rachunki między nami są zakończone. I to nie w tej chwili, lecz już dość dawno w Egipcie podjąłem taką decyzję. Zaimponował mi pan wówczas, lubię takich przeciwników, a co do strat, nawet poważnych, nie jestem drobiazgowy. Pieniądz łatwo mi idzie do ręki. Nieraz mam kłopot, co robić z nim i gdzie go lokować.
Sulejman Kadi wypił łyk kawy i ponownie zwrócił się do Wojnara.
- Tak wyglądały sprawy i takie było moje postanowienie. Sądziłem, że i pan raz na zawsze odczepił się ode mnie. Tymczasem najniespodziewaniej znów pan staje na mojej drodze. To zmienia sytuację. Zanosi się między nami na nową rozgrywkę. Obawiam się, że tym razem nie rozpłynie się to między palcami.
- Dlaczego pan przypuszcza, że staję na pana drodze? - spytał Wojnar.
- Znalazł się pan na jednym z należących do mnie obiektów. Ściślej mówiąc na „Brygu Erotica”.
- Ciekawe, skąd pan wie o tym? Byłem w masce, a pan przebywał w tym czasie w Stambule.
- Można jednocześnie przesyłać o sobie wiadomości z różnych części świata. Domyśla się pan, że są na to sposoby. A pan w pewnym momencie popełnił błąd. Zdjął pan swoją maskę. Przypomina pan sobie zaciszny salonik przy barze? Tak? Wobec tego pamięta pan i syfon, który ukazał się w ilumirtatorze. Syfon, który trysnął w pana kierunku wodą. To byłem właśnie ja.
- Iz tego pan wnioskuje, że ponownie wziąłem się za pana?
- Chyba trudno będzie temu zaprzeczyć.
- Myli się pan. Ta akcja nie jest przeciw panu skierowana. Mnie interesuje wyłącznie człowiek, który wówczas mógł się znajdować na statku. Nazywa się Meduza.
- Owszem, jest taki. No cóż, to zmienia postać rzeczy do pewnego stopnia, ale niecałkowicie. To mój człowiek, jest mi potrzebny i według mojego kodeksu przez pewien czas muszę zapewnić mu opiekę. Nie będę ukrywał, wiem, że miał z panem zatarg, ale to mnie nie interesuje. Interesuje mnie natomiast nasz wzajemny stosunek. Czy ponownie ogłaszamy stan wojenny,? Ja panów stąd wypuszczę, choć moglibyście już nigdy nie zobaczyć światła dziennego, ale chcę wiedzieć, kapitanie Wojnar, czego się mam spodziewać? Grajmy w otwarte karty..
- Raz jeszcze powtarzam, że tej sprawy nie łączę z panem. Chodzi mi o Meduzę. Panem i pana podwładnymi zajmuje się tutejsza policja i na to nie mam wpływu. Przy pierwszej nadarzającej się okazji dadzą się panu we znaki.
- Zapewniam pana, że już ja się o to postaram - odezwał się Linden.
- Jestem przygotowany na to i oceniam pana odważną deklarację. A co do Meduzy - Sulejman Kadi spojrzał na Wojnara - to nie dostanie go pan w swoje ręce. Znajduje się w niedostępnym dla pana miejscu.
Wojnar uśmiechnął się.
- Domyślam się gdzie. Czasem jednak kruszą się ściany najsilniejszych twierdz. Sulejman Kadi ściągnął brwi.
- Radzę panu zrezygnować, gdyż dziś stąd wyjeżdżam, a moi wspólnicy mogą zastosować wobec przeciwników nieco inne niż ja metody. Zresztą za chwilę będziecie, panowie, świadkami czegoś, co może panów zniechęci.
Sulejman Kadi klasnął w dłonie. Ukazał się ten sam co poprzednio mężczyzna. Wymienili ze sobą kilka zdań po arabsku. Po chwili odsunęła się na bok jedna z draperii, mieli przed sobą dalszą część podziemia. Pod pokrytą pleśnią ścianą znajdował się podłużny przedmiot przypominający skrzynię. Na jego wieku leżał skrępowany sznurami mężczyzna z twarzą przykrytą chustką. Obok skrzyni wystawał z podłogi żelazny lewar, stał przy nim człowiek zwrócony do obecnych plecami.
- Nie jest to przyjemny widok - odezwał się Sulejman Kadi - ale to jeszcze nie koniec, dalszy ciąg nastąpi. - Tu Sulejman Kadi ponownie powiedział kilka słów po arabsku.
Stojący przy lewarze człowiek ujął rączkę, przesunął ją na bok. W tym momencie zapadło się wieko skrzyni i wraz z nim znikł leżący na niej mężczyzna.
Wojnar i Linden jednym skokiem znaleźli się przy otworze, pochylili się nad nim. Głęboko w dole bulgotała ciemna, spieniona woda.
Wojnar zbliżył się do Sulejmana Kadi, stanął z nim twarz w twarz.
- Mimo swoich zapewnień jest pan zwykłym mordercą. Poniesie pan za to karę.
Sulejman Kadi klasnął w dłonie, zasunięto zasłonę.
- Uprzedzałem, że nie będzie to przyjemny widok - odpowiedział niewzruszonym głosem. - Proszę, siadajcie, panowie, nie dopiliście jeszcze kawy. A co do pana opinii o mnie - zwrócił się do Wojnara - już zdążył pan zapomnieć, co powiedziałem: nie zabijam moich wrogów. Widzieliście zwykłą kukłę, która spływa teraz kanałem do zatoki. Z mojego polecenia to panów nie spotka, lecz za metody moich wspólników, którzy tu zostaną, nie gwarantuję. Wszystko może się zdarzyć. Była więc to tylko lekcja pokazowa. Zdaje się, kapitanie, że trochę zepsuł się panu humor? - Kadi spojrzał na Wojnara. Kapitan wstał, przeciągnął dłonią po włosach.
- To chyba z racji mojej skrupulatności. Po prostu zużyłem cały zapas uśmiechów, który wyznaczyłem sobie na dzień dzisiejszy. A teraz, Kadi, dość już tego cyrku i głupich kawałów. Niech nas pan stąd szybko wyprowadzi, bo wkrótce będzie miał pan na karku policję z całego Amsterdamu. Uprzedziliśmy, dokąd jedziemy.
- Poszukiwania nie dałyby żadnego wyniku - uśmiechnął się Sulejman Kadi. - Te labirynty nie mają końca, a niektóre są znakomicie zamaskowane. Znam je, choć nie jest to moja stała kwatera. Zresztą po co mieliby panów szukać? Powiedziałem, że panów wypuszczę, więc za chwilę znajdziecie się na wolności. Sądzę, że wszystko, co mieliśmy sobie powiedzieć, zostało powiedziane.
- Czy van Domena też pan tu ściągnął? - zaniepokoił się Wojnar.
- Nie, on nic o tym nie wie. To był zwykły podstęp.
- W porządku. A swoją drogą, Kadi - Wojnar przyjrzał się Arabowi - mógłby pan wreszcie przytyć. Wygląda pan jak przebrana w męskie szaty dziewczyna; chyba stać pana na lepsze odżywianie?
Kadi zaśmiał się:
- Widzę, że już odzyskał pan humor. A teraz na pożegnanie jeszcze mała formalność: na krótko zasłonimy panom oczy opaskami.
Po upływie kilkunastu minut ponownie znaleźli się na terenie nieczynnych magazynów, tym razem w okolicy drugiej bramy. Linden z ulgą odetchnął, rozprostował ramiona, po czym roześmiał się:
- Wojnar, czy nie uważa pan, że była to wcale mocna przygoda?
W dwa dni po rozmowie z Sulejmanem Kadi Wojnar wyjął ze skrytki pocztowej zaadresowaną do siebie kopertę. Była to ta, którą wręczył Pająkowi, sygnalizowała konieczność szybkiego spotkania. Nie zwlekając udał się do dobrze już mu znanej dzielnicy. Pająka zastał w domu, pokój, w którym oczekiwał kapitana, przesiąknięty był zapachem marihuany, okna mimo dziennej pory szczelnie przysłaniały maty z rafii. Nietrudno było domyślić się, że Pająk obawiał się strzałów z zewnątrz.
Indonezyjczyk bez dłuższego wstępu oznajmił, że ma całkiem pewne dane dotyczące miejsca pobytu Meduzy. Ten łotr, któremu życzy, aby za życia i po śmierci nie zaznał chwili spokoju, przebywa obecnie na pokładzie „Brygu Erotica”. Jasne było, że wiadomość tę Pająk uznał za niepomyślną, gdyż po chwili milczenia utkwił w Wojnarze zrozpaczone spojrzenie. Milczenie przeciągało się. Wreszcie Pająk znów się odezwał:
- Mam jeszcze jedną informację. Za trzy dni, to znaczy w sobotę, odbędzie się na tym przeklętym brygu festyn. Jak zwykle zabawa z przebierańcami... tak chyba nazywają się te wygłupy bogaczy? Tego też wieczoru na pokładzie znajdą się wszyscy szefowie gangu, na którego czele stoi Sulejman Kadi. Mają rozpracować jakieś jego polecenia. Razem będzie ich siedmiu. Kilku z nich już jest na brygu. Pozostali dostaną się tam wraz z gośćmi.
- Jak zdobyłeś tak ważną informację? - zainteresował się Wojnar.
- Chłopcy z wyspy mają w gangu Kadiego swoją wtyczkę. Ja znam tego człowieka, jego informacje są murowane. Lecz co z tego?
Wojnar kilkakroć przeszedł się po pokoju.
- To, że Meduza będzie starał się przedostać na bryg, było dla mnie jasne - zwrócił się do Pająka. - Jest to jedyne miejsce, gdzie w razie niebezpieczeństwa może spać spokojnie. Przyszła na niego taka zła chwila, więc nic dziwnego, że tam się znalazł. A teraz słuchaj. Mam pewien plan i jeżeli nie zabraknie ci odwagi, wspólnie go wykonamy. Czuję, że tym razem Meduza przegra. Co zaś do tego zjazdu, o którym wspomniałeś, wydaje mi się, że on nam ułatwi zadanie. No jak?
Pająk ciężko odsapnął.
- Dwa razy nie będę powtarzał. Niczego się nie ulęknę, jeśli będę miał nadzieję, że dostanę go w swoje ręce.
- Więc zgoda. Liczę na ciebie. W tej sprawie jeszcze raz będziemy musieli się spotkać. Nie tu jednak, nie w twojej knajpie ani u mnie w domu. - Wyjął notes, wyrwał z niego kartkę. - Masz numer mego telefonu. Jutro między dwudziestą a dwudziestą pierwszą zatelefonuj do mnie. Wyznaczę ci miejsce spotkania, wówczas omówimy szczegóły. Aha, jeszcze jedno. Co mówił twój informator, czy Sulejman Kadi jest w Amsterdamie?
- Nie, dwa dni temu wyjechał z Holandii.
- To mi nawet odpowiada - mruknął Wojnar. - Wspomniałem mu, że mój plan nie obejmie jego osoby. A więc - poklepał Pająka po ramieniu - do jutra i pamiętaj, nie zalej się.
Odprawa w gabinecie komisarza van Kolena dobiegała końca, pokój coraz bardziej wypełniał się kłębami tytoniowego dymu. Linden wstał i szerzej otworzył przymknięte okno.
- Dziękuję panu, Linden - skinął mu głową van Koleń. - Stanowczo za dużo palimy. Wczoraj słyszałem w telewizji, że i na wątrobę ma to nie najlepszy wpływ. Pana żona nie pali? Tak też myślałem. Rozsądna kobieta. Proszę podziękować jej za ostatnią miksturę, sprawiła mi znaczną ulgę. A więc, drodzy panowie - rozejrzał się po obecnych - reasumując to, o czym tu mówiliśmy, należy stwierdzić, że pomysł kapitana Wojnara daje nam wielką szansę, której nie wolno zaprzepaścić. Z naszej strony musimy mu udzielić jak najdalej idącej pomocy. Zgodzicie się ze mną, panowie, że pomysł jego jest niezwykły. Wymaga jednak brawury i naraża naszego polskiego kolegę na poważne niebezpieczeństwo. Ten człowiek bierze cały ciężar na siebie, nam właściwie pieczone gołąbki same wpadną do gąbki. W ogóle jest to sprawa bez precedensu, jeżeli mu się uda, będę uważał za swój obowiązek wystąpić do naszych władz o przyznanie kapitanowi odznaczenia.
Powiedziawszy to van Koleń zapalił cygaro, otoczył się kłębem dymu i uśmiechnął.
- Wyobraźcie sobie, panowie, jakie miny będą mieli nasi przyjaciele ze Scotland Yardu, kiedy dowiedzą się o tym wyczynie? Che, che... to będzie piękny gol w bramkę Miki Arensa. Teraz dalej - komisarz podał van Domenowi gęsto zapisaną karteczkę. - Tu ma pan spis wszystkiego, co potrzebne jest kapitanowi Wojnarowi do wykonania jego zadania. Wspólnie z Rovenem zatroszczy się pan o skompletowanie tych rzeczy. Zaznaczam, że wymieniona tu chemiczna zawiesina musi być jadowita, żrąca, uniemożliwiająca zbliżenie się do niej. Zwróćcie się z tym, panowie, do wojskowego instytutu chemicznego. A teraz na panów kolej - komisarz podszedł do trzech obecnych w gabinecie sierżantów. - Bez rozgłosu przygotujcie niezbędny do akcji sprzęt, o którym już z panami mówiłem. W sobotę od godziny 22 ogłaszam ostre pogotowie, a więc radiowóz, ciężarówki, komplet naszych chłopców, każdy otrzymuje automat i naboje. Ja również osobiście biorę udział w akcji. Na tym kończymy, panowie. Aha, kolego Linden, obiecał mi pan przynieść dziś tabelę rozgrywek ligowych. Liczę ną pana.
W piątek wieczorem Wojnar miał już za sobą rozmowę z Pająkiem. Spotkanie odbyło się w parku, w pobliżu drugiej znanej siedziby hippiesów - „Paradisu”. Tu szczegółowo rozpracowali dalszy ciąg akcji, którą mieli rozpocząć w sobotę w późnych godzinach wieczornych. Nie wykluczali możliwości, że będą śledzeni. W związku z tym z piątku na sobotę w godzinach nocnych opuścili swoje mieszkania. Wojnar dla zmylenia śladu przeniósł się do gościnnego pokoju w Komendzie Policji, Pająk do jakiejś dobrze sobie znanej podmiejskiej meliny.
W sobotę wieczorem w odległości kilkunastu kilometrów na południe od Amsterdamu, w miejscowości Zandvoort przybiła do mola szybkobieżna policyjna łódź motorowa. Wskoczyło do niej dwóch mężczyzn, sternik nie zwlekając wziął kurs na pełne morze. Po kilku minutach latarnie na molo wyglądały jak nikłe iskierki.
Roven podszedł do siedzących na rufie Wojnara i Pająka, zajął obok nich miejsce na kołach ratunkowych.
- Macie tu wszystko, co jest wam potrzebne - wskazał na dwa niewielkie pakunki.
Kapitan skinął głową.
- Wypróbowaliście to? - dotknął płaskich metalowych puszek.
- Tak, piekielnie żrące, nie sposób do tego - się zbliżyć.
- W porządku, o to chodziło. - Wychylił się za burtę. - Sprzyjająca fala - usłyszał głos sternika - nie za duża, w sam raz.
Wciąż szli na pełne morze.
- Jaką mamy odległość od brzegu? - zapytał Wojnar.
- Siedem mil.
- Więc przekroczyliśmy pas wód terytorialnych?
- Tak, już jesteśmy na „świętej wodzie” - uśmiechnął się Roven.
- A zatem?...
- Zaraz zmienimy kurs.
Po chwili łódź skręciła pod kątem prostym, szła teraz równolegle do wybrzeża w kierunku północnym. Roven i Wojnar obserwowali brzeg przez lornetki. Po pewnym czasie zajaśniało w oddali większe skupisko światełek.
- Jesteśmy na wysokości Kanału Północnego, łączącego Amsterdam z morzem - informował Roven. - Ta łuna w głębi lądu to światła Amsterdamu.
- Czy macie pogaszone wszystkie światła pozycyjne? - upewnił się Wojnar.
- Tak, już sprawdziłem.
- Sądzi pan, że z tej odległości nie będą słyszeli naszej motorówki?
- Wykluczone, wiatr jest dość silny i wieje w przeciwnym kierunku.
Wojnar ponownie przyłożył do oczu lornetkę.
- Proszę spojrzeć - zwrócił się do Rovena. - Zdaje się, że zbliżamy się do celu.
Roven przez chwilę patrzał przez szkła. Między motorówką a odległym brzegiem dostrzegł kontury statku rozjaśnione licznymi światłami.
Jeszcze kilka minut płynęli kierując się na te światła, wreszcie Roven wydał polecenie wyłączenia motoru.
- Jaką mamy odległość od naszego obiektu? - zapytał Wojnar.
- Najwyżej milę.
- Dobrze, to mi odpowiada. A teraz porównajmy zegarki. U mnie 22.05.
- Zgadza się co do minuty. Proponuję, żebyśmy zamienili się zegarkami - zwrócił się Roven do Wojnara. - Mój jest wodoszczelny.
- Dziękuję. Teraz dalej. O godzinie 23 rozpoczynam akcję. Nie powinno to potrwać dłużej niż 15 minut. Czeka pan na sygnał, na różową rakietę. Wówczas pełnym gazem rusza pan w naszym kierunku. Każdą osobę, dostrzeżoną w wodzie, bierze pan na pokład, nikt nie może umknąć. - Wojnar znów spojrzał na zegarek. - Już czas, zaczynamy - zwrócił się do siedzącego obok Pająka.
Szybko zdejmowali z siebie ubrania, pozostali w ciemnych slipach, na stopy włożyli kauczukowe płetwy. W tym czasie Roven doglądał spuszczania na wodę małego gumowego pojemnika, przypominającego kształtem samochodową dętkę. Umieszczono w nim przeznaczone dla kapitana pakunki. Teraz Wojnar i Pająk założyli na plecy skórzane szelki z metalowymi uchwytami. Roven wręczył Wojnarowi rewolwer w wodoszczelnym futerale, pomógł przypiąć go do szelek. Pająk odmówił przyjęcia rewolweru, wskazał ręką przytwierdzony do paska cienki malajski sztylet.
Po chwili obaj zanurzyli się w wodzie. Popychając przed sobą prowizoryczną łódeczkę, płynęli w kierunku wybrzeża. Między nim a sobą mieli cel swojej wyprawy - migocący licznymi światłami „Bryg Erotica”.
*
Na rufie brygu, w pobliżu stanowiska karabinu maszynowego i reflektora, stali oparci o burtę dwaj wartownicy. Na pokładzie oddzielonym od nich łańcuchem grzmiała orkiestra, tańczyli liczni goście, wśród których przeważały pary w kostiumach.
- Zapalisz? - zapytał jeden z wartowników.
- Coś ty, na warcie? Przyczepią się, skurczybyki.
- Pluj na to. Kto tu będzie nas podpatrywał? Tym, co odstawiają łamańce, nic do tego, a władza obraduje. Reszta to przecie swoje chłopaki.
- Chodzi o to, żeby z wody nas kto nie dostrzegł.
- W duchy wierzysz? Pal, przysłaniaj dłonią. Zapalili. Po chwili odezwał się pierwszy.
- Jak to się właściwie stało, Koki, żeś się do nas przeflancował? Źle ci było u policjantów?
Koki splunął w mrok przez zęby.
- Dlaczego źle? I tam miałem pensję, i tu swój żołd. Żyć nie umierać. Chodziłem ubrany jak lalka, od dziewczyn nie mogłem się opędzić.
- No więc?
- Ten cholerny Meduza tak mnie urządził. Wciągnął w hecę, którą na własny rachunek odstawiał. Zawziął się, żeby sprzątnąć jednego faceta ze służby śledczej z Polski. Jakieś porachunki ze sobą mieli. Pomóż, powiada, Koki, to cię ozłocę. Sulejman Kadi też ci się za to odwdzięczy. No i wciągnął mnie w to. Zaczął tamtego obtańcowywać, bajerować, że niby przyjacielem mu jest. Za jakiegoś Bekera się przedstawił. Tfu! Żeby go... Ty wiesz, że gdybym nawet stąd żołdu nie otrzymywał, to tamta pensja by mi wystarczyła, o tak miałbym wszystkiego - tu Koki przeciągnął dłonią po gardle.
- No i co? Mów dalej.
- Jednego razu Meduza zrobił na niego lipny napad. Że niby pijani na niego napadli, a on go przed nimi obronił. Nakazał nawet chłopcom, żeby go trochę kozikiem dziabnęli.
- Heca! A tamten uwierzył?
- Dlaczego miał nie uwierzyć? Wszystko było prawidłowo zabajerowane. Ty byś też uwierzył. Potem drugi raz zaciągnął go do doków. Tam w jednym z magazynów nakazał mu na łeb skrzynie spuścić, ale jakoś się to ne powiodło.
- Zawziął się na niego.
- Jak widzisz. Ale na tym nie koniec. Przewidział, że tamtemu przydzielą ochronę, więc kazał mi zgłosić się na ochotnika. Zgłosiłem się, a on, bydlę, nalał mnie na ulicy po mordzie. Miało to tamtego przekonać, że ja i Meduza się nie znamy. Że niby wydawało się Meduzie, że ja ich śledzę, a on jest ten dobry od obrony, pies mu mordę lizał... Tego też wieczora zepchnęliśmy faceta z jezdni do kanału. Potrąciliśmy go autem. Chyba sam Lucyper miał tamtego w opiece, bo jakimś cudem ocalał.
- Niektórzy, bracie, mają takie szczęście.
- A mają, bo w kilka dni potem...
- Zaczekaj - przerwał mu wartownik. - Hej! - zwrócił się do pary tancerzy usiłujących przedostać się przez łańcuch. - Tu koniec spacerów! Dalej nie wolno!
- A to czemu? - spytał mężczyzna w kostiumie pierrota.
- Bo tu złe psy na łańcuchu. Mogą pogryźć.
Para oddaliła się, szukając innego zacisznego miejsca. Strażnik zapalił kolejnego papierosa, wychylił się za burtę z jednej, potem z drugiej strony, chwilę nasłuchiwał, po czym wrócił do Kokiego.
- Tu im się gzić zachciało. Mają od tego kajuty. Mów dalej, co było potem?
- Teraz całkiem niedawno byli w knajpie. Meduza i ten facet, ja czekałem na ulicy. Mieliśmy wypatrywać jakiegoś gościa, który miał nas ponoć śledzić. Wyszli, gadali ze sobą i naraz temu z Polski widać zaświtało we łbie, że go Meduza do wiatru wystawia. Chwycił go za kark, zaczął się z nim szarpać i mnie na pomoc wzywać.
- Ale cyrk, rany koguta... No i co zrobiłeś?
- To, co miałem polecone. Władowałem mu bombę w żołądek, potem Meduza naperfumował go chloroformem i prysnęliśmy z nim w siną dal.
- No i co?...
- Meduza postanowił na fest skończyć z facetem. Zamroczonego spuścić do kanału. Nie domyty, powiada, jest, niech sobie tym razem użyje. Przyjemniej mu będzie przed Bozią stanąć. Ja za tym specjalnie nie byłem, zwłaszcza że wiem, że Sulejman Kadi nie lubi mokrej roboty, ale ten pieprzony powiada, że taki jest rozkaz.
- Więc zrobiliście mu chrzest?
- Ale gdzie tam. Mówiłem ci, że miał cholerne szczęście. Co podjedziemy tym fiacikiem Meduzy do jakiegoś kanału, żeby facetem ryby nakarmić, to jak nie turyści, to robotnicy, to policyjny patrol włazi nam w paradę. Ze cztery razy nam się nie powiodło, wreszcie zaczęło świtać. Wtedy machnęliśmy się za miasto i rzuciliśmy go na kolejowe tory.
- No i co?
- Co pytasz. Wiadomo, tam dość często chodzą pociągi.
- A wy?
- Chcieliśmy prysnąć tu do was, ale wy wąchaliśmy, że na wybrzeżu silna obstawa. Diabli wiedzą, z jakiego powodu. Poza tym Meduza miał gębę podejrzaną, bo mu tamten w oko fest zajechał. Wobec tego zamelinowaliśmy się w burdelu „Biały Słoń”. Ale stamtąd też musieliśmy dać nogę, bo była obława. Ledwo uciekliśmy. Schroniliśmy się u jednego z naszych w obórce z kozami. Pod gnojem miał ukryte wejście do piwnicy. Tam przesiedzieliśmy do nocy, potem w cysternie od mleka przetransportowali nas do Nordwijk, a stamtąd morzem przerzucono nas do was. To wszystko, a teraz diabli wiedzą, co ze mną będzie.
- Co się martwisz? Sulejman Kadi poleci przerzucić cię w inne strony. Do Francji albo do Turcji.
- Dziękuję, wiem, jak się to kończy. Póki będą tam mieli interesy, poty będę im potrzebny, a jak zwiną sklepik i prysną w świat, to zostanę na lodzie. Pamiętasz Brynera? No właśnie, też zrobili mu taką przerzutkę do Turcji, potem zakończyli interesy i żegnaj, chłoptasiu, radź sobie, jak potrafisz. A sam wiesz, jak to jest, obcy kraj, obcy ludzie, tfu! Nie miał chłopak wyjścia, przyłączył się do złodziejaszków, potem wplątali go w mokrą robotę i zarobił stryka.
- Ano, sporo w tym racji. Kadi i jego kumple z każdego świństwa wyjdą obronną ręką, a reszta w tyłek za nich dostaje. Patrz, jak zawraca...
- Kto?
- Ta stara łajba „Zorza Polarna” - wskazał strażnik ku morzu. - Za kilka minut przepłynie obok nas.
Koki wychylił się za burtę. Z lewej strony na linii między „Brygiem Erotica” a lądem sunął rzęsiście oświetlony statek.
- Codziennie tu kursuje?
- Tak, po trzy kursy robi. Raz dalej, raz bliżej koło nas przepływa. O tej porze to już trzeci kurs będzie. Hucznie tam i Wesoło, ale u nich sami gołodupcy się bawią. Nie to co u nas, tu każdy gość forsą nadziany i ma za swój grosz wszystko, czego zapragnie.
Za burtą, tuż przy rufie, uchwyciwszy się rękoma za wynurzający się z wody ster, dwóch mężczyzn obserwowało zbliżający się statek. Wojnar szepnął Pająkowi do ucha:
- Jak tylko statek zrówna się z nami, zaczynamy. Przygotuj się.
Pająk wyjął z łódeczki małą kotwiczkę, owiniętą gąbkowatym, miękkim tworzywem - przywiązany był do niej sznur z kokosowego włókna. Minęło jeszcze kilka minut pełnych napięcia. „Zorza Polarna” była tuż, tuż. Z jej pokładu dochodziły dźwięki wściekłego jazzu. Odległość między statkami wynosiła zaledwie kilkanaście metrów. Na obu pokładach rozbawieni goście podbiegli do burt, pozdrawiali się okrzykami, wymachiwano rękoma, serwetkami. Zaraz też z pokładu „Zorzy Polarnej” zaczęły się wzbijać w powietrze dziesiątki rakiet. Nad statkiem zawisła barwna kaskada sztucznych ogni. Mrok pierzchnął, ustępując miejsca świetlnej scenerii. Piekielna kanonada coraz liczniej pękających rakiet zagłuszała okrzyki zachwyconych widzów.
Był to idealny moment do rozpoczęcia akcji. Na dany przez Wojnara znak Pająk rzucił w górę kotwiczkę. Udało się, zahaczyła o burtę, do dołu zwisał sznur. Pająk zawiązał na nim dwie pętle, jedną nad drugą, podciągnął się na sznurze, włożył w nie stopy. Wojnar pomagał mu przymocować do szelek na plecach część znajdującego się w łódce bagażu. Po chwili okazało się, że przydomek Indonezyjczyka miał uzasadnienie. Trzymając się sznura ze zręcznością pająka mężczyzna wspinał się po stromej płaszczyźnie statku. Po upływie kilkunastu sekund znalazł się na wysokości burty. Coś miękko plusnęło w wodę, to Pająk zrzucił kapitanowi w dół nylonową drabinkę.
W tym czasie z pokładu „Zorzy Polarnej” trysnęła w górę kolejna fontanna sztucznych ogni. Obserwujący je z „Brygu Erotica” goście dostrzegli, że na „Zorzy Polarnej” wszczęło się zamieszanie. Jakiś grubas, widocznie kompletnie pijany, usiłował wejść na poręcz burty, w ręce uniesionej nad głową trzymał otwarty parasol. Prawdopodobnie w zamroczonej alkoholem świadomości powstał projekt przedzierzgnięcia się w linoskoczka.
Koki objął ramieniem swego towarzysza, wychylili się poza pokład.
- Patrz, patrz, co to ciało wyczynia? On chyba ma ponad sto kilo wagi...
W tym momencie grubasowi udało się wyrwać z rąk trzymających go ludzi, szybko przerzucił nogę za burtę, stracił równowagę i spadł do wody.
Zabrzmiała alarmowa syrena, na „Zorzy Polarnej” włączono wsteczny bieg. Statek cofnął się, po czym zatrzymano maszyny. Teraz na „Brygu Erotica” kto żyw znalazł się przy burcie, w napięciu obserwowano akcję ratowniczą.
W tym czasie kandydat na topielca całkiem nieźle sobie radził. Płynąc „po piesku” wzbijał wokół siebie fontanny wody i utrzymywał się na powierzchni. Spuszczono już łódź ratunkową, lecz na razie zrzucono grubasowi sznurkową drabinkę. Delikwent uchwycił się jej i zbiorowym wysiłkiem zaczęto go wciągać do góry. Niefortunny linoskoczek znajdował się już w połowie wysokości, gdy wtem sznur nie wytrzymał ciężaru opasłego cielska.. Jedno z wiązań pękło i grubas, wzbijając fontannę wody, ponownie zażywał przymusowej kąpieli. Tym razem na obu statkach wywołało to ogólną wesołość.
Dogodna sytuacja została w pełni wykorzystana. Pokład świecił pustkami, wszyscy znajdowali się przy burcie, raz po raz rozlegały się brawa i wesołe okrzyki. Drzwi, do pomieszczenia kostiumerni nie były zamknięte. Wojnar wszedł do środka, na moment zaświecił latarkę. Na najbliższym wieszaku dostrzegł trzy mnisie habity. Nie zastanawiając się długo, cisnął jeden Pająkowi, szybko narzucił na siebie drugi. Do kaptura przypięte były maseczki, nałożyli je. Teraz nie tracili ani chwili czasu. Na podłodze w przejściu między wieszakami ustawili trzy azbestowe miseczki, umieścili w nich płaskie metalowe pudełka zakończone knotami.
- Latarki! - wydał polecenie Wojnar.
Pająk położył na podłodze dwie elektryczne latarki ze szkłem zabarwionym na purpurę.
W tym czasie kapitan zapalił knoty, pomieszczenie szybko wypełniło się kłębami czarnego, gryzącego dymu. Po chwili poprzez zwały dymu zaczęła przebijać czerwień. Z kostiumerni powiało grozą.
Wojnar po omacku doszedł do Pająka.
- Zapal knot trzeciego pudełka - polecił. - Ja będę przy drzwiach, trzeba sprawdzić, jak jest na zewnątrz. Zapalaj i do mnie! Czekam.
Nałożył kaptur na głowę, wyszedł na pokład. Zorientował się, że jeszcze nikt niczego nie dostrzegł. Rozbawieni ludzie nadal oblegali burtę. Odwrócił się. Z drzwi magazynu i poprzez umieszczone w jego ścianach iluminatory waliły kłęby dymu, w głębi pomieszczenie rozświetlała czerwona poświata. Złudzenie groźnego, rozszerzającego się pożaru było całkowite.
W progu ukazał się Pająk, osłaniał twarz dłońmi. Obaj musieli się cofnąć. Gryzący dym tamował oddech, wyciskał łzy z oczu. Teraz nie było chwili do stracenia, należało działać. Podnieśli alarm: „Pożar! Pożar!”
Po pokładzie szeroką falą płynęły już kłęby czarnej zawiesiny, z niewiarygodną szybkością zajmowały coraz większą przestrzeń. Rozległ się pierwszy histeryczny krzyk kobiety, po chwili zawtórowały mu inne.
Wszczęła się panika. Ktoś dopadł zawieszonego na kapitańskim mostku dzwonu i opętańczo bił na alarm. Z głębi statku, popychając się i tratując nawzajem, zaczęli wybiegać znajdujący się tam ludzie, goście z kabin, kelnerzy, kuchciki, obsługa. Kto żyw, był teraz na górnym pokładzie, oszalali ze strachu ludzie miotali się we wszystkich kierunkach, zaczęły rozgrywać się dantejskie sceny. Jedni, nie widząc wyjścia z sytuacji, usiłowali skakać za burtę, inni powstrzymywali ich od tego.
Wojnar dostrzegł z ukrycia, że dwaj ludzie z bosakami i jeden z gaśnicą próbowali zbliżyć się do drzwi magazynu, lecz gryzący w oczy dym zmusił ich do cofnięcia się. Wydawało się jasne, że bez ochronnej maski nie sposób rozpocząć jakiejkolwiek akcji. W pobliżu walczono o dostęp do łodzi ratunkowych, były tylko dwie małe, nie przystosowane do swego przeznaczenia. Bijących się o zajęcie w nich miejsca znalazło się kilkakroć więcej, niż mogły one pomieścić. Okazało się nadto, że nie mają dostatecznej ilości wioseł. Najliczniej zgromadzili się ludzie przy burcie. Wyciągali ręce ku „Zorzy Polarnej”, rozpaczliwie wzywając pomocy. Na „Zorzy Polarnej” zorientowano się w sytuacji i podjęto decyzję. Statek cofnął się, po czym wykonał manewr zbliżający go do „Brygu Erotica”. Jeszcze dwie, trzy minuty trwało manewrowanie, wreszcie pokłady obu statków zbliżyły się i połączono je pomostem.
W tym momencie Wojnar z przerażeniem dostrzegł, że z pomieszczeń magazynu ubrań buchnęły płomienie ognia. Z niewiadomej przyczyny fikcyjny pożar zmienił się w prawdziwy, ugasić go już nie było sposobu. Należało przypuszczać, że w krótkim czasie cały pokład stanie się pastwą płomieni.
Teraz ludzie jeszcze rozpaczliwiej szukali ratunku, w obliczu nieuniknionej zagłady rozległy się złorzeczenia, poszły w ruch pięści, decydowała siła. Łączący statek pomost omal nie załamał się pod ciężarem przepychających się ku niemu ludzi. Kilkudziesięciu silniejszych mężczyzn starało się opanować sytuację. W pierwszej kolejności przepuszczano kobiety przybyłe na zabawę, służące, striptizerki, tancerki.
Trawiony pożarem pokład szybko pustoszał, przed pomostem stało jeszcze kilkanaście osób, z „Zorzy Polarnej” nawoływano do pośpiechu, spodziewano się, że w każdej chwili ogień może przerzucić się na drugi statek. Żar stawał się coraz dokuczliwszy. Wojnar zdjął z twarzy maskę, cisnął ją za burtę, zsunął z głowy mnisi kaptur. Obok niego, kierując się w stronę pomostu, przebiegła dziewczyna w barwnym stroju Turczynki, twarz przysłaniał jej kwef. Nagle zachwiała się i osunęła na pokład. Kapitan pospieszył jej z pomocą, chwycił na ręce i jako jeden z ostatnich przeszedł pomost. Na pokładzie „Zorzy Polarnej” dostrzegł grupę kobiet, przekazał ich opiece zemdloną dziewczynę.
Szybkim manewrem „Zorza Polarna” oddaliła się od zagrażającego jej „Brygu Erotica”, który począł upodabniać się do pochodni. Szła teraz pełną parą ku wybrzeżu. Wojnar podszedł do mostku kapitańskiego, rozejrzał się dookoła. Pośrodku pokładu zebrali się uratowani pasażerowie, żywo rozprawiając o tym, co się stało. Wokół nich skupiła się obsługa i goście z „Zorzy Polarnej”. Wydawać się mogło, że zanosi się na nową zabawę, gdyż jedni i drudzy byli jeszcze w kostiumach, większość nie zdjęła z twarzy maseczek.
- Jestem tutaj - usłyszał Wojnar obok siebie głos Pająka. Indonezyjczyk oburącz ocierał okopconą twarz szmatką, zsunął z głowy kaptur.
Wtem z głośnika umieszczonego na kapitańskim mostku rozległo się coś, co przypominało cykanie świerszcza, po czym nadano lakoniczny komunikat: „Statek ‘Zorza Polarna’ znajduje się w odległości 2 mil od wybrzeża. Wpłynęliśmy na wody terytorialne Holandii!”
Po tym oświadczeniu jedna z osób stojących w pierścieniu otaczającym gości zdjęła maskę i przyłożyła do ust gwizdek. Zanim komisarz van Koleń gwizdnął po raz drugi, spod wielu kostiumów ukazały się lufy automatów. Rozległ się rozkaz: „Ręce do góry!”
Zaległa raptowna cisza. Kilku policjantów zrzuciło z siebie błazeńskie kostiumy, zbliżyło się - do grupki osób stojących z podniesionymi rękami. Kolejno zrywano z nich maski.
- Patrz! Jest Meduza! - Wojnar chwycił Indonezyjczyka za ramię. - Ten w czarnym płaszczu...
Pająk już był przy Meduzie, błysnął sztyletem. Wojnar skoczył w ich kierunku. Meduza jęknął, cofnął się o krok, sięgnął do kieszeni. Pierwszy strzał oddał do Pająka, druga kula ugodziła Wojnara. Po chwili dwóch policjantów obaliło Meduzę na pokład, trzeci nałożył mu kajdanki.
Wojnar poczuł dojmujący ból w ręce, z rękawa na dłoń obficie sączyła się krew. Nie zważając na to, pochylił się nad leżącym bez ruchu Pająkiem. Oczy rannego zachodziły mgłą. Dostrzegł Wojnara, kurczowo ścisnął go za rękę.
- Czy... czy go zabiłem?...
Kapitan obejrzał się. W asyście dwóch policjantów Meduza szedł w kierunku pomieszczeń znajdujących się na rufie.
- Tak, już po nim - uspokoił go. - Dopiąłeś swego. Konający uśmiechnął się.
- To dobrze, nareszcie...
- To ty podpaliłeś statek? - ponownie pochylił się nad nim Wojnar.
- Ja... nie wytrzymałem... Wszystkich ich nienawidzę. Zresztą tego zażądali ci z wyspy... w zamian za to, że wskazali mi, gdzie ukrywa się Medu...
Wojnar ustąpił miejsca lekarzowi, zbliżyło się dwóch mężczyzn z noszami.
Od wybrzeża pełną parą szły w morze dwa przeciwpożarowe statki ratownicze. Właściwie nie było już po co. Rufa „Brygu Erotica” znajdowała się pod wodą, jak żagiew sypiąca iskrami wyłaniał się jeszcze przód statku, lecz trwało to zaledwie kilka minut. Kiedy Wojnar ponownie spojrzał w tamtym kierunku, dostrzegł ostatni błysk strzelającego w górę płomienia, po czym pasmo mroku wypełniło powstałą w nim lukę.
„Zorza Polarna” przybiła do mola. Kobiety zostały natychmiast zwolnione, mężczyzn pojedynczo przesłuchiwano i rewidowano, podejrzanych przekazywano pod eskortą na brzeg. Tu od godziny czekały na nich policyjne wozy i liczne rozstawione wzdłuż wybrzeża patrole. Akcja została zakończona.
Po upływie dwóch dni przebywającego w szpitalu Wojnara odwiedził van Domen.
- Winszuję - zaczął od progu. - Lekarz zapewnił mnie, że za trzy dni będzie pan mógł opuścić ten przybytek boleści. Z opatrunkiem oczywiście nieco dłużej się pan pocacka.
- Co z Pająkiem? - zapytał Wojnar. Van Domen rozłożył ręce.
- Niestety, nie udało się go utrzymać przy życiu.
- Szczerze mi go żal. A co z zatrzymanymi? Jaki wynik?
- Zgarnęliśmy całą górę w komplecie, nikt nie uszedł, w sumie z płotkami będzie około dwudziestu osób. Nasz stary chodzi jak paw. Powiada, że jeszcze nigdy nie miał tak wspaniałego leku na swoją wątrobę. A co do pana... trudno mi wymienić wszystkie superlatywy, jakimi pana obdarza.
- Cieszy mnie, że ulżyłem jego wątrobie - uśmiechnął się Wojnar. - A co z Meduzą?
- Znajduje się w więziennym szpitalu. Ma przeoraną sztyletem klatkę piersiową i draśnięte dwa żebra. W sumie sporo szwów, ale nic mu nie będzie. Odwiedziłem go dziś rano. Nie mogłem przy tym powstrzymać się, żeby nie zrobić małego przesłuchania.
- Mianowicie?
- Kiedyś, kiedy opowiedział mi pan początek tej sprawy jeszcze z terenu Polski, intrygowało mnie, w jaki sposób tuż przed wyjazdem Małeckiego udało się Meduzie zaciągnąć go do lasu. Nie zostało też wyjaśnione, jakie przeznaczenie miał dół wykopany pod drzewem, w pobliżu miejsca, gdzie ukrył zwłoki.
- Wyspowiadał się z tego?
- Tak. Otóż kiedy był pewien, że Małecki ma zagraniczny paszport w kieszeni, użył podstępu. Zwierzył mu się, że lekkomyślnie wplątał się w jakąś aferę i lada godzina spodziewa się aresztowania. Sprawa jest paskudna, zanosi się na pokazówkę, nie jest więc wykluczone, że dostanie kupę lat albo nawet dożywocie. W przewidywaniu tego pragnie przekazać Małeckiemu pewną tajemnicę. Otóż w czasie pobytu w obozie u Niemców dzielił pryczę z człowiekiem, któremu Żydzi powierzyli swoje kosztowności. Człowiek ten był schorowany i wiedział, że nie pociągnie więcej niż kilka dni. Licząc się z tym, dał Meduzie plan miejsca, w którym zakopał te kosztowności. Sytuacja miała być o tyle dogodna, że obaj byli z Warszawy. W zamian Meduza miał obowiązek odszukać syna Żydów, który ukrywał się przed Niemcami, i miał prawo podzielić się z nim depozytem. Dalej Meduza oświadczył Małeckiemu, że mimo usilnych starań dotychczas tego człowieka nie odnalazł i właściwie nie ma na to widoków. Pragnie jednak wywiązać się z przyrzeczenia i przekazuje tę sprawę Małeckiemu. Jeżeli jeszcze rok, dwa nie znajdzie się spadkobierca, a on na dobre ugrzęźnie w więzieniu, Małecki będzie upoważniony przejąć depozyt na własność.
Ze względu na to, że Małecki tego dnia miał wyjechać, a aresztowanie wisiało na włosku, niezwłocznie pojechali do lasu, gdzie Meduza miał wskazać Małeckiemu dąb, pod którym ukryto kosztowności. Małecki otrzymał szpadel, zaczął kopać, w odpowiednim momencie Meduza ogłuszył go, zaciągnął w zarośla i tam wykonał resztę swojego planu.
Wojnar słuchał uważnie.
- Tak, teraz wszystko jest jasne. Brakowało mi tego ogniwa.
- Ale, ale - uderzył się van Domen po kieszeni. - Omal nie zapomniałem. Na adres naszej komendy przyszedł list do pana. Proszę - podał Wojnarowi podłużną wytworną kopertę.
Ten przeczytał list, gwałtownie usiadł na łóżku, zaśmiał się.
- Nie, to coś niebywałego! - znów roześmiał się i opadł na poduszki. - Proszę, niech pan na to spojrzy - podał van Domenowi naperfumowany arkusik papieru. Van Domen czytał:
Kapitanie!
Intuicja mnie nie zawiodła. Jest pan rycerski w każdej okoliczności. Muszą przyznać, że przeżyłem wiele różnorodnych wzruszeń, kiedy tuląc mnie w swoich muskularnych ramionach troskliwie przeniósł mnie Pan przez kordon wrogich mi policjantów. To jednak była pewna satysfakcja. Dziękują Zemdlona Turczynka - Sulejman Kadi P. S. Mimo wszystko nie życzmy sobie ponownego spotkania.
Komisarz van Koleń dotrzymał słowa. Dekoracja Wojnara zaszczytnym odznaczeniem odbyła się w gmachu Komendy Policji. Wzięli w tym udział przedstawiciele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i liczni oficerowie. Wygłoszono szereg toastów i opróżniono sporo butelek szampana.
Następnego dnia wieczorem kapitan znalazł się na terenie dworca lotniczego. Przy kiosku z upominkami najniespodziewaniej spotkał Zofię. Dowiedział się od niej, że uwzględniono jej prośbę i obecnie przenosi się z Hagi do Biura Radcy Handlowego w Brukseli.
- Haga i Amsterdam to urocze miasta - powiedziała mu na pożegnanie. - Wolę jednak być jak najdalej od nich i moich wspomnień.
Przed dworcem w pobliżu pasa startowego czekali na Wojnara van Domen, Linden i Roven, którzy wręczyli mu sporą paczkę z upominkami. Dwaj pierwsi przyszli go odprowadzić, Roven odlatywał na zjazd kryminologów do Wiednia.
- Pański Meduza już od godziny jest w drodze - informował Linden kapitana. - Osobiście dopilnowałem przekazania go załodze transportowca. Umieścili go w specjalnej kabinie, nałożyłem mu kajdanki, więc nie wyfrunie.
Przechadzali się wzdłuż troskliwie pielęgnowanego trawnika, na licznych pasach startowych siadały coraz to nowe maszyny.
- Mamy tu połączenia z przeszło dwustoma miastami na kuli ziemskiej - nie bez dumy oświadczył Roven - i sądzę...
- Apostole! Co za niespodzianka! -przerwał mu czyjś głos.
Tuż obok, w towarzystwie Mary i Luisa Dogana, stała uśmiechnięta Patrycja. Wyciągnęła dłonie.
- No proszę, kto by się tego spodziewał. Martwiłam się, że już pana nie zobaczę. Właściwie mało brakowało, bo za kilkanaście minut rozejdziemy się w różne strony.
Wojnar dowiedział się, że Mary i Dogan wracają do USA, a Patrycja odlatuje na wyspy Bahama.
- Czy wziął pan moje malowidło? - zapytała Patrycja.
- Oczywiście. W Warszawie zawieszę je na ścianie w moim gabinecie.
- O?! Nareszcie wiem, gdzie mieszka mój tajemniczy apostoł. Może wobec tego zdradzi mi pan dziedzinę, której się pan poświęca?
Podał jej swój bilet wizytowy.
- Proszę - uśmiechnęła się. - Co za niespodzianka, oficer służby śledczej? To musi być niezwykle interesujące. Wobec tego zadam niedyskretne pytanie. Powiodła się Apostołowi misja? Bo przecież nie przyjechał pan tu oglądać holenderskich wiatraków.
- Jak najbardziej. Pani także ma w tym pewną zasługę.
- Naprawdę? Jakim cudem?
- Mam na myśli zaproszenie na „Bryg Erotica”.
- Nie przypuszczałam, że będzie to miało dla pana znaczenie. A propos, słyszał pan chyba, że ten piękny statek spłonął i że aresztowano tam mnóstwo ludzi? Szkoda, był taki przytulny.
- Proszę się nie martwić. Uszedł stamtąd ktoś, kto jest bardzo rzutki. Na pewno postara się, żeby powstał jeszcze atrakcyjniejszy obiekt rozrywkowy. Wkrótce może pani spodziewać się nowego zaproszenia na bal kostiumowy.
Mary ujęła Patrycję pod rękę, przytuliła się policzkiem do jej ramienia.
- Słyszałam coś niecoś z tego, o czym mówiliście - uśmiechnęła się do Wojnara. - Pan naprawdę jest z Warszawy?
- Naprawdę.
- Podobno tam bardzo zimno i po ulicach chodzą u was białe niedźwiedzie. Polujecie na nie?
- Oczywiście, ale ich nie zabijamy.
- Tylko?...
- Oswajamy i tresujemy. Są bardzo pojętne. Pomagają sprzątać mieszkanie i chodzą po zakupy. Niezastąpione też są w zaprzęgu.
Mary klasnęła w dłonie.
- Coś wspaniałego. Słyszysz, Luis? Koniecznie musimy tam pojechać.
- Chętnie, kochanie. Specjalnie ogrzewaną salonką.
- Niech się pan na nią nie gniewa - szepnęła do Wojnara Patrycja. - Jest bardzo miła, ale równie głupiutka. Już czas na nas - uścisnęła mu rękę. - Jeśli będzie pan w USA, guma do żucia „Poemat” będzie dla pana drogowskazem... Pa! - Po chwili cała trójka oddaliła się w kierunku dwóch srebrnych olbrzymów.
Podeszli van Domen i Linden.
- Tu gdzieś powinien być nasz stary. Wykorzystuje pozostałe mu 10 dni urlopu. Zasuwa do Nicei. O, proszę, jest.
Z oszklonego dworca wyszedł van Koleń, obok niego z bombonierką czekoladek w ręku szła Rita. Chwilę rozmawiali z informatorem, po czym udali się na pas startowy. Tuż za nim do tegoż samolotu wsiadł Sulejman Kadi w przebraniu angielskiego pastora. W ręku trzymał okazały modlitewnik.
Wojnar serdecznie uścisnął dłonie Lindena, Rovena i van Domena wszedł na przystawione do samolotu schodki. U wejścia miłym uśmiechem powitała go stewardesa. Gdzieś w niewielkiej odległości srebrzyście zagrały amsterdamskie kuranty. Przez chwilę oboje słuchali, uśmiechając się do siebie. Pozostało już teraz tylko wejść do środka i odszukać oznaczony na bilecie numer fotela.
Tego dnia w godzinach popołudniowych nadszedł list. Wstęp był krótki, rzeczowy:
Pomówmy szczerze i rozsądnie! Człowiek ścigany na obcym terenie jest dla Pana nieuchwytnym cleniem. Gra, którą Pan lekkomyślnie rozpoczął, musi skończyć się fiaskiem. „Pająk” i Beker, zwerbowani do pomocy, to pionki bez znaczenia, nie ułatwią Panu zadania. W każdej chwili mogą być zdmuchnięci z szachownicy. Zwłaszcza ten ostatni, na którym Pan polega, jest całkowitym zerem.
Przyjechał Pan tu przywożąc dla mnie stryczek, me widzę więc powodu, żeby Pana dłużej oszczędzać. Nie stawiam ultimatum ani terminu zaprzestania beznadziejnej dla Pana gry. Radzę jednak zastanowić się. Stanowczo wygodniej będzie Panu wrócić do kraju samolotem niż w trumnie.
Meduza.
A wiec gra w otwarte karty. Może to wstąp do akcji, jaką tamten zamierzał podjąć wobec przeciwnika? Prowokacja, chęć wciągnięcia na niebezpieczną ścieżkę? Stawianie na osłabienie czujności?...