2 Sen Jak Śmierć



ANNE MCCAFFREY

JODY LYNN NYE




SEN JAK ŚMIERĆ


(Tłumaczył: Jakub Chmielewski)






KSIĘGA PIERWSZA


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Jedyny pracujący silnik pustego masowca rozbrzmiewał w kulistym wnętrzu kadłuba wprawiając pomosty i ścianki przedziału dla załogi w wibrację, która - w zależności od nastroju - mogła być irytująca lub działała kojąco. Po czterech tygodniach pobytu na pokładzie Nellie Minę, statku wydobyw­czego pod banderą Tau Ceti, Lunzie Mespil musiała się skupić, żeby usłyszeć mruczenie silników. Gdy zaokrętowała się jako nowo zaangażowany lekarz na Platformie Wydobywczej Kartezjusza Numer 6, ten dźwięk doprowadzał ją do prawie całkowitego rozkojarzenia. Nie miała wielu rozrywek poza czytaniem, snem i wsłuchiwaniem się czy raczej wczuwaniem w szum silnika. Później odkryła, że ten odgłos działa relaksująco i ułatwia zasypianie, zupełnie tak jak łagodne kołysanie w jednoszynowym transporterze pasażerskim. Czy inni pracownicy byli tego świadomi, czy też nie, małą liczbę bójek i buntów podczas lotów dostawczych zawdzięczano wprowadzeniu przez Korporację Wydobywczą Kartezjusza uspokajających częstotliwości sil­ników.

Malutka kabina o pustych ścianach, w której Lunzie spędziła parę pierwszych dni, potęgowała jeszcze uczucie samotności towarzyszące jej również w biurze i przedziałach sypialnych. Miała zbyt wiele czasu, by myśleć o swojej córce. Fionie. Czternastoletnia Fiona, według obiektywnej opinii Lunzie śliczna i niezwykle na swój wiek rozwinięta, została pod opieką przyja­ciela, głównego oficera medycznego na nowo skolonizowanej planecie Tau Ceti. Warunki osiedleńcze były tam, jak na nowo zasiedlone ziemie, zadziwiająco dobre. Panował zdrowy klimat, a biosfera okazała się stosunkowo przyjazna człowiekowi; dzięki zróżnicowanym porom roku i dużym obszarom gleby uprawnej, w której przyjmowały się zarówno hybrydy, jak i nasiona z Ziemi. Lunzie sama miała nadzieję osiąść tam, gdy tylko zakończy swoją służbę na Platformie, nie była jednak wystarczająco samodzielna finansowo. Nawet towar tak cenny jak ekspertyzy medyczne nie wystarczył, by wkupić się w stowarzyszenie kolonialne Tau Ceti. Musiała zarobić na swoje udziały, a atmosfera i grawitacja na planecie nie wymagały obecności, specjalisty w dziedzinie psychologii wstrząsów odprzestrzennych. Nie było rady - zęby zarabiać, musiała opuścić planetę. Ku jej wielkiemu rozczarowaniu, najlepiej płatne i najlepsze z punktu widzenia jej praktyki miejsca znajdowały się jednie na izolowanych stacjach, nie mogła więc zabrać ze sobą Fiony. Po wielu negocjacjach Lunzie podpisała kontrakt z Kartezjuszem i wzięła etat na odległej platformie wydobywczej.

Fiona była zła, że nie może towarzyszyć matce, i nie chciała przyjąć tego faktu do wiadomości. Przez ostatnie dni przed odlotem nie odzywała się do niej i uparcie rozpakowywała jej torby, gdy tylko widziała je pełne. Te nieodpowiedzialne wybryki dawały Lunzie do zrozumienia, że Fiona czuje się porzucona. Od chwili narodzin córki nie zdarzyło im się rozstawać na dłużej niż dzień lub dwa. Lunzie też odczuwała ból na samą myśl o nie­uchronnym rozstaniu, ale rozumiała to, czego nie mogła zrozumieć Fiona - konieczność finansową, która zmuszała ją do przyjęcia stanowiska tak daleko i opuszczenia Fiony.

Opłatę za ich podróż na Tau Ceti wniosła rada naukowa kontrolująca działalność centrum klonowania na nowo skolonizo­wanej planecie. Rada etyczna zaproponowała Lunzie podjęcie współpracy, ponieważ wiedziano, że podczas studiów w szkole medycznej była, jako doradca, członkiem podobnej grupy, której działalność zakończyła się utworzeniem eksperymentalnej kolonii. Nieoczekiwanie dane tego przedsięwzięcia okazały się niedostępne nawet dla jego uczestników. Były mąż, Sion, także dał jej swoje rekomendacje. Stawał się znanym i szanowanym genetykiem, zajmującym się głównie kontrolowaniem mutacji ludzkich w wa­runkach dużej grawitacji.

Rada etyczna zebrała się cztery czy pięć razy i szybko ustaliła, że nawet tak pożyteczne przedsięwzięcie, jak hodowla genomów przetrwalnikowych, jest w ciągu kilku następnych generacji skazane na niepowodzenie i badań nie kontynuowano. Lunzie straciła pracę w kolonii, która jej nie potrzebowała. Z powodu tajnego charakteru badań nie mogła nawet wyjaśnić córce, dlaczego nie podjęła pracy, dla której przyjechały na Tau Ceti.

Gdy Lunzie musiała po raz piąty czy szósty pakować znowu torbę i znała już na pamięć całą jej zawartość, zabrała bagaż do centrum medycznego i ukryła przed Fiona w gabinecie trucizn.

Od tej chwili protest zamienił się w zwyczajne dąsy. Lunzie cierpliwie obserwowała zachowanie Fiony czekając, aż córka zaakceptuje rozstanie i starając się być pod ręką, gdy dziewczyna poczuje, że należałoby porozmawiać. Wiedziała z doświadczenia, że nie warto uganiać się za nią. Trzeba pozwolić małej wybrać właściwy moment Miały zbyt podobne charaktery i wymuszenie przedwczesnej konfrontacji mogło przypominać w skutkach przeciążenie reaktora nuklearnego. Tymczasem zajmowała się swoją pracą w centrum medycznym, pomagając pozostałemu personelowi w badaniach zatwierdzonych przez kolonię.W końcu pewnego słonecznego dnia, gdy Lunzie wychodziła z pracy, przed centrum spotkała Fionę, która wręczyła jej mały pakunek. Lunzie uśmiechnęła się rozpoznając kształt jego zawartości. Gdy zdjęła papier, ujrzała nowiutki studyjny hologram przedstawiający Fionę wystrojoną w najodświętniejsze ubranie, jakie tylko miała; kostium o najmodniejszym fasonie, który kupiła za swoje oszczędności i pieniądze wybłagane od matki jeszcze w ich poprzednim domu. Lunzie mogła teraz ocenić, jak podobna do niej stawała się Fiona, mając takie same wydatne kości poli­czkowe, wysokie czoło, wykrój ust. Fale miękkich włosów były jednak znacznie ciemniejsze; bliższe czerni niż ciemnego brązu Lunzie. Fiona miała duże, senne oczy i ostry podbródek, który odziedziczyła po ojcu — nadający jej wyraz zdecydowania, by nie powiedzieć uporu, widocznego mimo dziecinnych rysów. Rubinowa sukienka podkreślała jasną karnację skóry dziewczyny, upodabniając ją do egzotycznego kwiatu. Przepuszczająca światło peleryna spływająca z ramion, najmodniejsza z modnych, ozdo­biona była malutkimi świecącymi gwiazdkami i wirowała wokół nóg Fiony jak ogon komety. Lunzie podniosła wzrok znad prezentu i spojrzała córce w oczy — obserwujące ją z niepokojem w oczekiwaniu na reakcję.

- To jest śliczne, kochanie - powiedziała przygarniając Fionę do siebie i chowając hologram do torebki. - Będę za tobą bardzo tęsknić.

- Nie zapomnij o mnie. - Płaszcz Lunzie stłumił żałosny szloch.

Lunzie odsunęła się i ujęła w dłonie zapłakaną twarz córki, starając się zapamiętać każdy szczegół.

- Nigdy nie zapomnę, nie mogłabym - obiecała. - Wrócę szybciej, niż się spodziewasz.

Parę dni przed wyjazdem przekazała pracę w laboratorium swemu współpracownikowi, by móc cały czas spędzić z Fioną. Odwiedziły swoje ulubione miejsca i razem przeniosły rzeczy Fiony z tymczasowej kwatery do domu przyjaciela, który miał się nią opiekować. “Pamiętasz to, pamiętasz tamto" pytały ciągle, dzieląc się swoimi drogocennymi wspomnieniami. To był piękny okres, Lunzie wydawał się on jednak bardzo krótki.

Fiona w milczeniu odprowadziła matkę do przystani, z której prom miał ją zabrać na Nellie Minę. Lawendowoniebieskie niebo Tau Ceti przesłoniły chmury. Gdy było czyste, Lunzie mogła zobaczyć, jak słońce rozbłyskuje na powierzchni statków zacu­mowanych na orbicie parkingowej, wysoko nad Tau Ceti. Teraz jednak niemal cieszyła się, że tego nie widzi. Starała się opanować emocje. Gdyby tylko istniał sposób, żeby oszczędzić Fionie cierpienia, na pewno by z niego skorzystała. Postanowiła, że na prawdziwy płacz pozwoli sobie dopiero na pokładzie. Przez chwilę miała ochotę podrzeć kontrakt, uciec, powiedzieć Kartezjuszowi, żeby się wypchał, i wybłagać u władz Tau Ceti jakąkolwiek pracę, nawet najgorszą, byle tylko zostać z Fioną, ale zaraz potem rozsądek wziął górę. Przypomniała sobie bez­litosne prawa finansowe, jak choćby to, że trzeba mieć za co żyć, i zapewniła samą siebie, że już niedługo będzie mogła wrócić i urządzić się wygodnie za zarobione pieniądze.

- Spróbuję wynająć jakiegoś górnika - obiecała córce - gdy tylko będzie mnie stać. - Jej słowa odbijały się echem od karbowanego metalu ścian portu. Zdawało się, że są same.

- Zobaczysz, dorobimy się. Będziesz mogła wybrać sobie dowolny uniwersytet albo szkolenie oficerskie we Flocie jak mój brat. Co tylko zechcesz.

- Mhm. - To był jedyny komentarz Fiony. Jej twarz zamieniła się w maskę o tak dramatycznym wyrazie, że Lunzie chciało się jednocześnie śmiać i płakać. Fiona nie miała tego dnia makijażu i wyglądała bardziej na dziecko niż na nastolatkę.

Ona próbuje mną manipulować", powiedziała sobie surowo Lunzie. “Muszę dbać o naszą przyszłość. Wiem, że jest jej smutno, ale nie będzie mnie dwa lata, no, może pięć!" Nos Fiony zrobił się czerwony, a mocno zaciśnięte wargi zbielały. Lunzie już miała znowu powiedzieć jej coś na pocieszenie, gdy zdała sobie sprawę, że teraz ona próbuje manipulować uczuciami córki. “Nie chcę żadnych scen, więc staram się jej ulżyć." Zmusiła się do milczenia. “Jesteśmy zbyt do siebie podobne i w tym cały kłopot." Pokręciła głową i mocniej ścisnęła rękę Fiony. Podeszły w milczeniu do lądowiska.

Na Lądowisku Numer 6 stał duży prom towarowy, typu używanego głównie przez przewoźników zainteresowanych bar­dziej frachtem niż przewozami pasażerskimi. Ten - kiedyś starannie pomalowany na biało, z szerokim czerwonym pasem biegnącym od dziobu do ogona - teraz był okopcony i pogięty. Ceramiczne osłony na dziobie miały ślady nadpaleń od lądowań przez atmosfery planetarne, ale całość sprawiała wrażenie względ­nego zadbania. Na środku przystani stał mocno zbudowany mężczyzna o czarnych, kręconych włosach i wymachując seg­regatorem wydawał polecenia grupie robotników w kombinezonach. Na wózkach widłowych wwożono do luków zaplombowane kontenery. Czarnowłosy mężczyzna zauważył obce osoby i pod­szedł wyciągając rękę do powitania.

- To pani jest nowym lekarzem? - zapytał chwytając wolną rękę Lunzie i potrząsając nią przyjacielsko. - Kapitan Kosimo z Kartezjusza, cieszę się, że jest pani z nami. Dzień dobry, młoda damo. - Kosimo wykonał gest będący czymś pomiędzy skinięciem głową a ukłonem. - Czy to pani bagaże? Maikus! Proszę zabrać bagaże pani doktor na pokład!

Lunzie wręczyła mu tubę zawierającą kontrakt i rozkazy, które wrzucił do segregatora.

- Wszystko w porządku - powiedział, przeglądając, infor­macje wyświetlone na swoim podręcznym ekranie. - Mamy jakieś dwadzieścia minut do odlotu. Luki zamykamy o T - minus dwa. Do tego momentu może pani dysponować swoim czasem. - Posłał Pionie kolejny uśmiech i powrócił do strofowania swoich podwładnych. - Ostrożnie, Nellen, to jest wózek widłowy, a nie zabawka dla smarkaczy!

Lunzie odwróciła się do Fiony. Coś zaczęło ściskać ją w gardle. Wszystko, co chciała powiedzieć, wydawało jej się trywialne w porównaniu z tym, co czuła. Przełknęła ślinę, starając się nie rozpłakać. Z oczu Fiony spływały łzy.

- Nie mamy wiele czasu.

- Mamusiu - Fiona wybuchnęła płaczem - tak bardzo będę za tobą tęsknić! - Prawie dorosła Fiona, która odrzucała wszelkie dziecinne zachowania i od wczesnego dzieciństwa mówiła matce po imieniu, nagle przeistoczyła się w małą dziewczynkę, wypowiadając to zapomniane słowo.

- Ja też będę za tobą tęsknić, Fee - powiedziała Lunzie bardziej wzruszona, niż sama zdawała sobie sprawę. Złączyły się w uścisku. Lunzie wreszcie przestała powstrzymywać łzy i poczuła prawdziwą ulgę. W końcu nieszczerość nie była jej cechą rodzinną.

Gdy rozległ się dźwięk syreny, Fiona uwolniła matkę z uścisku, obdarowała jeszcze jednym wilgotnym pocałunkiem i stanęła z boku, by obserwować start. Lunzie czuła, że nigdy nie były sobie tak bliskie. Ze wszystkich sił starała się zapamiętać obraz Fiony machającej na pożegnanie, gdy prom wznosił się w powietrze, a potem przesuwał po lekko fioletowym niebie Tau Ceti.

Jej dobytek, z wyjątkiem jednego dysku muzycznego, mun­duru, który miała dziś włożyć i hologramu Fiony, był zabez­pieczony w małym przedziale bagażowym, razem z rzeczami reszty załogi. Włosy, tak jak pozostali, Lunzie obcięła na krótko. Zatęskniła za świeżym ciepłym wiatrem, jedzeniem przyrządza­nym z naturalnych produktów i za Fiona.

Nie mając na razie innych zajęć Lunzie spędzała czas na studiowaniu kart medycznych swoich przyszłych współpracow­ników i literatury fachowej na temat typowych urazów i doleg­liwości trapiących górników asteroidalnych. Nie mogła doczekać się swoich nowych zadań. Wstrząsy odprzestrzenne bardzo ją interesowały. Agorafobia i klaustrofobia zdarzały się podczas stacjonarnych pobytów w przestrzeni najczęściej, na trzecim miejscu były stany paranoidalne. Co ciekawe, często występowały one u pacjenta jednocześnie. Była ciekawa, jakie są tego przyczyny, i chciała przeprowadzić badania w terenie, by po­twierdzić bądź zanegować opinie swoich profesorów o możliwości leczenia tych dolegliwości. Starała się też wykorzystać obserwacje z kart, by ułatwić sobie zaznajamianie się z piętnastoma towarzy­szami podróży. Górnicy byli zazwyczaj serdeczni i solidarni wobec siebie, ale z trudem akceptowali obcych. Nieszczęścia, które niósł ich zawód i problemy osobiste, powodowały, że tworzyli hermety­czny klan. Jednak Lunzie szybko przestała być dla nich kimś z zewnątrz, gdy tylko zauważyli jej głęboką troskę o ich samopoczucie i docenili umiejętność słuchania. Potem już wszyscy domagali się czasu dla siebie podczas posiłków lub w jej biurze, gdzie przesiadywali pomiędzy zmianami, aż poczuła się naprawdę potrzebna. Stopniowo zaczęli się przed nią otwierać i Lunzie wysłuchiwała, że ten ma złamane serce z powodu nieudanego romansu, a ta z kolei chce w przyszłości otworzyć satelitarny bar korzystając z zaoszczędzonych pieniędzy. Nawet o spodziewanym wykluciu się potomstwa dwojga ptakopodobnych Ryxi, którzy byli tymczasowo zatrudnieni jako specjaliści na platformie. A oni dowiadywali się o jej dzieciństwie, szkole medycznej i o córce.

Siedziała w swoim biurze, trzymając w ręku hologram Fiony, i słuchała młodego górnika o imieniu Jilet. Z jego karty wynikało, że spędził dwanaście lat w kriogenicznej śpiączce, gdy asteroidy zniszczyły napęd w masowcu, na którym był zatrudniony wraz z czterema towarzyszami. Zostali wtedy zmuszeni do ewakuacji, Jilet w kapsule przy ładowni, pozostali obok siłowni. Tych czterech odnaleziono dość szybko, ale Jilet przebywał w prze­strzeni jeszcze dziesięć lat z powodu wadliwie działającego nadajnika ratunkowego w jego kapsule. Nic dziwnego, że był wściekły, wystraszony i rozżalony. Na Nellie Minę pracowało jeszcze trzech z podobnymi doświadczeniami, ale szychta Jileta była najdłuższa. Lunzie bardzo mu współczuła.

- Zdaję sobie sprawę, pani doktor, że te lata minęły, gdy byłem w śpiączce, ale dobija mnie to, że ich nie pamiętam. Tyle straciłem; przyjaciół, rodzinę. Świat obracał się beze mnie i zupełnie nie wiem, jak znowu wskoczyć tam, skąd wypadłem.

- Zwalisty, czarnowłosy górnik podniósł się z głębokiego fotela przeciwprzeciążeniowego, którego Lunzie używała jako kanapy do psychoanalizy. - Czuję, jakbym gdzieś zgubił część siebie.

- Jilet, wiesz dobrze, że to nieprawda - powiedziała pochylając się ku niemu z powagą. - Mózg doskonale chroni swoją centralę pamięci. Wszystko, co wiesz, jest cały czas tam.

- Puknęła swym smukłym palcem, z krótko obciętym paznok­ciem, w czoło. - Badania dowiodły, że hibernacja nie powoduje degradacji pamięci. Musisz polegać na tym, kim i jaki jesteś, a nie na tym, co podpowiada ci otoczenie. Wiem, ze jesteś zdezorientowany, oczywiście nie z własnego doświadczenia, ale miałam do czynienia ż wieloma pacjentami w podobnej sytuacji. Musisz przyjąć do wiadomości, że przeżyłeś wstrząs, i nauczyć się żyć od nowa. Jilet skrzywił się.

- Gdy byłem młodszy, ja i moi kumple chcieliśmy żyć w przestrzeni, z dala od zgiełku i tłumu. Ha! Niech ktoś spróbuje przyłapać mnie na takich planach teraz. Wszystko, o czym dziś marzę, to osiąść w jednej ze stałych kolonii i zarabiać na życie naprawianiem odrzutowców albo robotów przemysłowych. Nie mogę jednak tego zrobić bez swoich Dwojaczków, nie mówiąc już o premii, jeśli chcę założyć rodzinę - nową rodzinę - więc muszę dalej pracować jako górnik. To wszystko.

Lunzie pokiwała głową. Dwojaczkami nazywano potocznie koszty adaptacyjne, które musiało się ponieść, by przystosować biosferę kolonii tlenowej funkcjonującej w środowisku nieatmosferycznym do przyjęcia nowych mieszkańców. Nie były to małe pieniądze. Należało powiększać kopuły zewnętrzne, prowadzić badania wytrzymałości wielu systemów podtrzymujących na obciążenie obecnością dodatkowych żywych istot. Oprócz powiet­rza istoty ludzkie potrzebowały wody, urządzeń sanitarnych, określonej powierzchni mieszkalnej, a także syntezy żywności i powierzchni uprawnej. Sama się nad tym zastanawiała, ale zbyt wąski margines bezpieczeństwa w takich koloniach nie zaspokajał jej potrzeb związanych z wychowywaniem dziecka.

- A nie myślałeś nigdy o osiedleniu się w kolonii planetar­nej? - spytała Lunzie. - Moja córka czuje się dobrze na Tau Ceti. Atmosfera jest tam zdrowa, można zamieszkać na farmie albo w centrom komunalnym, co kto woli. Chciałabym dorobić się na jakimś szczęśliwym trafieniu asteroidów, żeby móc wygodnie urządzić się tam z córką. - Kompanie wydobywcze często pozwalały działać na własną rękę mało groźnym kon­kurentom, o ile nie kolidowało to z ich podstawowymi interesami. Lunzie obliczyła, że jej roczny dochód odkładany przez trzy lata wystarczyłby na uczciwe opłacenie jakiegoś górnika.

- Za przeproszeniem, doktor Mespil, w takich koloniach wszystko jest za bardzo poukładane. Wszyscy są tam jacyś... zadufani, o to słowo mi chodziło. Wszystko przychodzi im zbyt łatwo. Wolałbym raczej klepać biedę gdzieś, gdzie można jeszcze spotkać pionierskiego ducha, niż być bogatym na samej Ziemi. Gdybym ja miał córkę, chciałbym, żeby była ambitna... żeby była zahartowana i twarda, nie tak jak jej stary... niech mi pani wybaczy, pani doktor. - Jilet rzucił na nią niespokojne spojrzenie. Lunzie starała się nie myśleć, że to aluzja do jej odwagi. Podejrzewała, że problem tkwił w lęku Jileta przed nieosłoniętymi przestrzeniami planet. Agorafobia to podstępna dolegliwość; wolna przestrzeń za bardzo przypominałaby mu otchłań kosmosu. Potrzebował zapew­nienia, że tak jak pamięć, zachował również odwagę.

- Nic nie szkodzi. Proszę, mów mi Lunzie. Gdy słyszę “doktor Mespil", zawsze rozglądam się za swoim mężem, a ten kontrakt zerwałam już dawno. Oczywiście rozstaliśmy się w przy­jaźni.

Górnik roześmiał się z ulgą. Lunzie przyglądała się ekranowi wbudowanego w biurko komputera. Pojawiały się na nim dane z karty medycznej Jileta. Mężczyzna czuł potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, co go gnębiło. Kapsuła awaryjna, w której był hibernowany, miała jeszcze jedną drobną usterkę; aż dwa dni, na pół przytomny od działania leków, musiał wpatrywać się przez zewnętrzny ekran w pustkę przestrzeni, zanim objął go proces kriogeniczny. Nic dziwnego, że zaowocowało to agorafobią. Było coś żałosnego w rezygnacji, którą okazywał ten wielki i mocny człowiek. Namacalnie czuło się strach, który go obezwładniał

I odbierał siły. Zastanawiała się, czy nie należałoby dać mu podstawy szkolenia w Dyscyplinie, ale zaraz z tego zrezygnowała. Nie potrzebował wiedzy, jak kontrolować uderzenia adrenaliny. Musiał się nauczyć, jak do nich nie dopuścić.

- Opowiedz mi, jak zaczynają się twoje lęki.

- Z rana nie jest tak źle - zaczął Jilet - zbyt jestem zajęty pracą. Byłaś kiedyś na platformie wydobywczej? - Lunzie pokręciła głową. Ciemne oczy Jileta nabrały wesołego wyrazu.

- To jest na co czekać, naprawdę! Mam nadzieję, że nie obrażasz się za żarciki. Chłopaki lubią żartować. I nie przy­zwyczajaj się zbytnio do swojego wielkiego biura. W przedziałach mieszkalnych jest ciasno, więc wszyscy muszą uczyć się wzajem­nej tolerancji. No, może nie zostajemy kumplami tak od razu - dodał ze smutkiem. - Bardzo wielu nowych szybko ginie. Wystarczy jeden błąd i... albo zamarzasz, albo się dusisz, albo jeszcze coś gorszego. Wielu z nich zostawia rodziny.

Lunzie pomyślała o Pionie i głośno przełknęła ślinę, a serce ścisnęło jej się w piersiach. Wiedziała, że zabezpieczenia jej skafandra były nienaruszone, ale obiecała sobie sprawdzić to jeszcze raz bardzo dokładnie zaraz po wyjściu Jileta.

- Na czym konkretnie polegają twoje obowiązki?

- Zmieniają się w razie potrzeby, tak jak wszystkich tutaj. Mam dobrą rękę do szczęśliwych trafień, więc staram się jak najczęściej brać dyżury poszukiwacza. Za dobre znalezisko płacą premię.

- To może ciebie wynajmę, żebyś zarobił fortunę dla mojej córki - zaśmiała się Lunzie.

- Będę zaszczycony takim zaufaniem, Lunzie, ale skąd wiesz, czy nagle się nie zmyję? Każdy asteroid zawiera jakąś rudę, w większych lub mniejszych ilościach. Ale nie można marnować czasu na wszystko, co wpadnie w oko. Czujniki w poszukiwaczu są współkierunkowe. Gdy tylko namierzysz coś ładnego, na wizji czy na skanerze nawigacyjnym, zaraz wyświetla ci, co dokładnie tam jest Poszukiwacze są małe, tylko jeden człowiek może się w nich zmieścić, więc należy być przygoto­wanym na samotność przez długie dni, a nawet miesiące. Nie jest łatwo. Trzeba być gotowym na nagłe, nieprzyjemne przebudzenia, bo zdarza się, że alarm sieci skaningowej wysiada i musisz uważać na kolizje. Jak już namierzysz jakiś łup, kładziesz na nim rękę w imieniu firmy, a komputer sprawdza, czy ktoś już nie zgłaszał praw własności. Jeśli to mały kryształowiec, można go holować za sobą do platformy, a to się opłaca, bo za nie zawsze płacą premię. Każdy próbuje przyznawać się do takiego znalezis­ka. Średnie można sprowadzić holownikiem. Do dużych przelatuje załoga i zajmują się nimi na miejscu. Nawet lubię latać na poszukiwaczach; zawsze obserwuję “korytarz” między polami w sieci, a i wnętrze jest dość wygodne. Zaczyna być gorzej, gdy muszę wyjść w próżnię, żeby naprawić którąś z turbin czy coś w tym rodzaju. — Jilet skończył ze zmarszczonymi brwiami, obejmując się ramionami.

- Staraj się skupić na sprzęcie, nie wpatruj się w przestrzeń. Ona zawsze tam była, tylko przedtem nie zwracałeś na nią uwagi. Nie pozwól, żeby teraz stała się twoim koszmarem. - Lunzie starała się jak najszybciej uspokoić go, żeby mógł skoncentrować się na dobrych stronach swojej pracy. Nie można przecież próbować leczyć bez znajdowania pozytywnych bodźców. Batalia była w połowie wygrana, czy Jilet zdawał sobie z tego sprawę, czy też nie. Zdobył się na to, żeby powrócić wspomnieniami do swojego posterunku na Platformie Wydobywczej. Znowu dosiadł konia, który go zrzucił. - Czego najczęściej szukasz?

- Tego, co można znaleźć. Zależy, co akurat jest w cenie. Biorą z tych skał wszystko: od diamentów po kobalt i żelazo. Jeśli sposób obróbki nie ma znaczenia, rozbijają je laserami i wytapiają w piecach, a jeśli ma, to odzyskiem zajmuje się nagrodzona załoga. Co tylko się da, jest robione w próżni, dla bezpieczeństwa, oszczędności tlenu i żeby uniknąć strat przy rozszerzaniu i kurczeniu się materiału z powodu zmian tem­peratury. Trudno jest transportować raz już stopioną rudę. Rozpada się na milion kawałków, jeśli zbyt szybko się ogrzeje. Widziałem, jak ginęli od tego moi kumple. Paskudnie to wygląda. Wolałbym nie umierać w łóżku, ale coś takiego też mi się nie uśmiecha.

Z ponurym uśmiechem Lunzie odsunęła wizję składania w całość rozerwanego w ten sposób ciała górnika. Oto życie, ku któremu zmierzała z prędkością bliską światła. “Nie będziesz mogła ocalić każdego, niepoprawna idealistko. Pomóż tym, którym zdołasz."

- Po czym rozpoznaje się kryształowe trafienie? Jak to wygląda?

- Myślisz, że zdradzę swoje sekrety? Nie jesteś aż tak dobrym mózgożercą, mimo że bardzo miłym. - Jilet przekornie podniósł brew. Lunzie posłała mu uprzejmy uśmiech. - Dam ci jedną wskazówkę. W środku są lżejsze od innych. Echo daje taki przekrój, jakby w środku było pusto. Czasami rzeczywiście jest pusto. Trafiłem kiedyś na taki, który rozproszył promienie na tysiąc kierunków. Kiedy chłopaki z załogi go pocięli, okazało się, że w środku było kłębowisko metalowych włókien. Dla łączności zupełnie bezwartościowe. Ale w końcu jakiś bogaty senator wyłożył sobie tym ściany w domu. - Jilet splunął na wspomnienie owego polityka. Powoli odchodzili od tematu. Z żalem, bo Jilet właśnie zaczynał się rozluźniać, Lunzie musiała powrócić do wywiadu.

- Narzekałeś także na bezsenność. Opowiedz mi o tym. Jilet drgnął, odchylił się do tyłu i ścisnął czoło obiema rękami.

- To nie to, że nie mogę zasnąć. Ja po prostu nie chcę. Boję się, że już się nie obudzę.

- Sen, brat śmierci - zacytowała Lunzie - To Homer, a ostatnio Daniel.

- Tak, właśnie. Chciałbym, żeby... żeby, gdyby to było możliwe bez ryzyka śmierci, zamrozili mnie na sto albo i więcej lat, żebym po powFlocie zastał wszystko zupełnie inne, a nie tak jak teraz, kiedy wszystko wydaje się niby podobne. - Jilet wybuchnął nagle tak gwałtownie, że samego go to zdziwiło. - Po dziesięciu zaledwie latach zupełnie wypadłem z kursu. Pamiętam rzeczy, o których moi przyjaciele już dawno zapomnieli i śmieją się ze mnie, a to przecież wszystko, czego mogę się chwycić. Oni przeżyli beze mnie całe dziesięć lat. Są teraz starsi, a ja jestem dla nich wybrykiem natury, bo stałem się młodszy. Prawie żałuję, że żyję.

- No, śmierć jest zawsze gorsza niż to, co o niej mówią. Zacząłeś zawierać nowe znajomości w pracy, masz zawód gwarantujący wykorzystanie twoich talentów i możesz nauczyć się nowych rzeczy, które nie istniały, gdy zaczynałeś. Daj temu wszystkiemu szansę. Nie myśl o otchłani, gdy starasz się zasnąć. Przypomnij sobie raczej dzieciństwo, czasy, gdy czułeś się szczęśliwy. - Rozległ się dzwonek oznaczający, że wolny czas Jileta skończył się i że musi wracać do swoich obowiązków. Lunzie wstała czekając, aż Jilet się podniesie. Przerastał ją o dobre trzydzieści centymetrów.

- Przyjdź na następnej przerwie. Będziemy mogli jeszcze porozmawiać - nalegała Lunzie. - Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o wydobywaniu kryształów.

- Nie tylko ty. Połowa żółtodziobów, którzy przychodzą na platformę też - narzekał żartobliwie. - Pani doktor... to znaczy Lunzie, jak mogę zasnąć, gdy to wszystko mnie zżera? Ciągle jeszcze jesteśmy bardzo daleko, a emocje nie pozwalają mi zasnąć.

- Wolałabym nie dawać ci leków, ale przepiszę je, jeśli spróbujesz najpierw moich sposobów. Na razie próbuj koncent­rować się na tym, co cię otacza i jest na wyciągnięcie ręki. Gdy znajdziesz się w pobliżu iluminatorów, staraj się nie patrzeć przez nie, raczej na ścianę obok. - Lunzie uśmiechnęła się i uścisnęła rękę Jileta. - Już niedługo wpatrywanie się w ściany tak ci się da we znaki, że ani się spostrzeżesz, jak znowu będziesz podziwiał gwiazdy.

Po wyjściu Jileta Lunzie nalała sobie dzbanek świeżej, gorącej kawy z syntezatora w korytarzu i wróciła do biura. Zajęła się wstukiwaniem do swojej prywatnej kartoteki nowych obserwacji na temat Jileta, póki jeszcze były świeże w jej pamięci. Wierzyła, że z czasem uda jej się całkowicie przywrócić go do zdrowia. Z całą pewnością zapewniono mu fachową opiekę po przebudzeniu ze śpiączki. Kimkolwiek byli ludzie, którzy mu pomagali, na pewno umieli przeprowadzić rehabilitację.

Agorafobia Jileta została wywołana przez ryzyko związane z pracą. Lunzie z niepokojem zastanawiała się, ile jeszcze osób cierpiących na tę dolegliwość pracowało w przestrzeni, bezwiednie czekając na bodziec, który wywoła pierwsze objawy choroby. Inni członkowie załogi mogli być właśnie na skraju wytrzymałości. Czy ktoś jeszcze miał podobne symptomy?

Lunzie natychmiast odrzuciła tę myśl. Z pewną dozą autoironii zauważyła, że próbuje sobie napędzić strachu. “Niedługo będę musiała leczyć się z paranoi, jeśli nie wezmę się w garść." Ale uczucie niepokoju nie mijało. Nie po raz pierwszy żałowała, że nie ma z nią Fiony, przed którą mogłaby się wygadać. Zawsze, nawet gdy Fiona była dzieckiem, rozmawiała z nią o wszystkim. Teraz obracała w rękach hologram. Dziewczyna rosła i zmieniała się. Wzrostem dorównywała już prawie matce. “Kiedy wrócę, będzie już kobietą". Lunzie doszła do wniosku, że jej zły humor wynikał z braku porządnej pogawędki. W swojej oddalonej kabinie była zbyt samotna. Gdy tylko mijały godziny urzędowania, biegła korytarzem do sektora wypoczynkowego w nadziei, że ktoś może właśnie ma wolne.

Nagle zauważyła, że zwykły szum silników zmienił się, jak gdyby przyspieszył. Jakby w normalnym pomruku pojawiła się nuta paniki. Dwa kolejne warknięcia jeszcze bardziej zwiększyły wibrację powodując, że Lunzie zaczęła szczękać zębami. Najwidoczniej próbowano uruchomić silniki na grzbiecie i w dolnej części kadłuba!

- Uwaga, cały personel! - zagrzmiał głos kapitana Kosimo. - To jest alarm. Grozi nam niebezpieczeństwo kolizji z niezidentyfikowanymi obiektami. Bądźcie przygotowani na ewakuację. Bez paniki. Zajmijcie swoje stanowiska. Będziemy się starali z tego wyjść, ale może się nie udać. To nie są ćwiczenia.

Lunzie szeroko otworzyła oczy i odwróciła się do ekranu zainstalowanego w biurku. Adapter komputera automatycznie przełączył go na wizję z zewnętrznych kamer i przekazywał teraz widok z mostka pilota: pół tuzina asteroidów o nieregularnym kształcie. Dwa z nich, które zdawały się dorównywać rozmiarami statkowi, zbliżały się z obu stron jak szczypce albo młot i kowadło, otoczone chmarą mniejszych oderwanych fragmentów. Było zdecydowanie za mało miejsca, by ogromny statek, lecący na tylko jednym z trzech silników, mógł wymanewrować i uniknąć wszystkich odłamków. Zazwyczaj dawało się przewidzieć trajek­torie asteroidów. Plan lotu brał pod uwagę wszystkie kosmiczne niespodzianki. Podczas ostatniej kontroli droga była wolna. Napotkane asteroidy musiały widocznie zderzyć się ze sobą, zmieniając nagle kierunek prosto na kurs Nellie Minę. Wielki frachtowiec nie był wystarczająco zwrotny, by zejść z drogi wszystkim fragmentom. Zderzenie z nadlatującymi skałami zdawało się nieuniknione.

Jeden z asteroidów przemknął przed zdalnie sterowanymi kamerami i zniknął, a Lunzie została wyrzucona ze swojego fotela, gdy odpalono wszystkie pociski przeciwgwiezdne, jakie znajdowały się na statku. Odgłosy gniecenia i miażdżenia wypełniły korytarz, podłoga zatrzęsła się. Kilka mniejszych odłamków musiało uderzyć w kadłub.

Czerwone światła alarmowe na korytarzu zgasły.

- Ewakuacja! - usłyszała krzyk kapitana. - Nie możemy odpalić silników. Ewakuacja, cały personel. - Gdy rozległ się dźwięk syreny, umysł Lunzie sięgnął po Dyscyplinę. Zmusiła się do zachowania spokoju, przypominając sobie jednocześnie, jak należy się zachowywać podczas czerwonego alarmu. W jej mózgu, jak na komputerowym ekranie, pojawiła się lista zaleceń. “Upewnij się, że niepełnosprawni i zbyt młodzi, by zadbać o siebie, są bezpieczni, wtedy zabezpiecz siebie, a przede wszystkim nie marnuj czasu!" Lunzie, zatrzymując się tylko, by sięgnąć po hologram Fiony i wetknąć go do kieszeni, wypadła na korytarz i pobiegła w kierunku kapsuł ratowniczych.

Sektor załogi znajdował się o poziom wyżej, w zaokrąglonej części tuż za środkową linią dzielącą kulisty statek na pół. Gdy odbywał on rutynowy lot z ładunkiem, mógł pomieścić aż osiemdziesięciu członków załogi w dwudziestu małych kabinach sypialnych, po dziesięć z każdej strony pomieszczeń ogólnych. Za drzwiami ewakuacyjnymi, wzdłuż korytarza, znajdowały się rękawy prowadzące do zakotwiczonych kapsuł ratowniczych. Biuro Lunzie mieściło się po lewej stronie, na samym końcu sektora załogi.

Statek zakołysał się. Kolejne uderzenie, tym razem musiał to być większy odłamek. Wentylatory i kompresory zaczęły ciężko dyszeć, by nadążyć z pompowaniem powietrza uciekającego przez wyrwę w kadłubie. Zgasły wszystkie światła w korytarzu, z wyjątkiem ciekłokrystalicznego okręgu z czerwonych punktów wirującego wokół włazu do kapsuły, który uniósł się otwierając Lunzie drogę do wnętrza. Zatrzymała się na chwilę patrząc za siebie, czy nie biegnie ktoś jeszcze, chcąc wsiąść do tej samej kapsuły. Serce waliło jej ze strachu i niecierpliwości. Urządzenie dokonywało automatycznego zaniknięcia przesłony wejściowej i odpalenia po trzydziestu sekundach od wejścia do rękawa, więc zmusiła się do czekania. Powinna przecież mieć pewność, że w tym sektorze nie zostawi nikogo, jeśli odleci sama. Nastąpiło ogłuszające uderzenie, jakby grzmot przetoczył się po korytarzu. Wielki kawał skały przebił ściankę korytarza, odcinając Lunzie od reszty załogi. Schyliła głowę przed odłamkami i obiema rękami chwyciła występ w rękawie, bo próżnia zaczęła wysysać powietrze przez wyrwę w kadłubie. Zaciskając mocno zęby trzymała się metalowego zaczepu patrząc, jak meble, ubrania, filiżanki do kawy i kombinezony lecą w powietrzu w kierunku dziury. Powietrze ochłodziło się prawie do temperatury zamarzania i szron zaczął zbierać się szybko na jej pierścionkach i paskach od rękawów, na rzęsach i na policzkach, na wargach. Lunzie nie była pewna, jak długo wytrzyma, zanim sama zniknie w tej dziurze. To śmierć. Wiedziała o tym. I wtedy nastąpił cud.

Usłyszała odgłosy łamania sprzętów i przez drzwi jej biura wyleciały stół i krzesło, odbiły się z hałasem od przeciwległej ściany i zatrzymały się na wyrwie. Huraganowy wiatr ustał natychmiast, zatamowany przez meble. Lunzie skorzystała z tej okazji, żeby się ratować. Rzuciła się głową we właz, przewracając się i turlając wylądowała pomiędzy fotelami przeciwprzeciążeniowymi. Poderwała się z podłogi i uderzeniem pięści włączyła przycisk zamykania drzwi, potem podczołgała się do urządzeń sterowniczych, nie dbając o zabezpieczenie się, zanim szalupa wystartuje w kosmos.

Kapsuła oderwała się od boku Nellie Minę i Lunzie zaczęła się obijać we wnętrzu kabiny. Złapała zwisające z foteli paski na ręce, podciągnęła się dzięki nim na miejsce pilota i zapięła pasy;

Na tle rozgwieżdżonej kurtyny nieba poobijany statek wydo­bywczy wyglądał jak jeszcze jeden asteroid. Część mieszkalna stanowiąca niewielki fragment rozciągający się na łuku sześćdzie­sięciu stopni w sektorze środkowym, rozkwitła mnóstwem maleń­kich światełek. To reszta załogi ewakuowała się w taki sam sposób. Lunzie żałowała, że nikt inny nie leci z nią; dobrze byłoby mieć towarzystwo, zanim zostaną odnalezieni. Ale cóż. Przestrzeń jest nieubłagana! Gdy słychać alarm, trzeba się ratować albo zginąć.

Mogła teraz zobaczyć, jak gigantyczny asteroid uderza w Nellie. Ogromny kawał sektora mieszkalnego, wyrwany i pogięty, odpływał po stycznej. Drugi asteroid, wielkości księżyca, miał szansę narobić znacznie większych szkód. Statek, sterowany przez automatycznego pilota, powoli obracał się w jego kierunku całą mocą silników pomocniczych, by najeżona skała nie uderzyła z przodu, lecz w bok. Patrzyła przerażona i zafascynowana, jak dwa potężne cielska spotkały się i miażdżyły nawzajem. Jej malutka szalupa oddalała się z coraz większą prędkością, ale eksplozja nastąpiła jeszcze szybciej. Przeciążony silnik wewnętrzny rozerwał osłony przy sektorze mieszkalnym, najpierw zasysając skorupy do środka, by za chwilę wypluć całą plątaninę na zewnątrz dryfującego złomu. Fragmenty rozgrzanej do czerwoności okładziny przeleciały dosłownie o krok od kapsuły. Planetoida tylko minimalnie zmieniła swój kurs.

Lunzie odetchnęła głęboko. Wszystko stało się tak szybko. Od alarmu minęło zaledwie parę minut. Dyscyplina zdała egzamin, dzięki niej działała szybko i zdecydowanie. Przez swoich mistrzów była uważana za potencjalnego Kandydata, który wiele osiągnął własną pracą. Podstawowe szkolenie w Dyscyplinie było obowiąz­kowe dla służby medycznej i na stanowiskach dowodzenia we Flocie, ze szczególnym uwzględnieniem osób narażonych na ryzyko sytuacji podobnych do tej, która właśnie miała miejsce. Do tej pory Lunzie udało się osiągnąć poziom Adepta. Żałowała, że od przybycia na Tau Ceti nie mogła kontynuować nauki. Była wdzięczna za instrukcje, ale zdawała sobie sprawę, że od Platformy Wydobywczej dzieliły ją jeszcze co najmniej dwa tygodnie. Dostroiła łączność i sięgnęła po hełmofon.

- Mayday, Mayday. Tu prom Nellie Minę, numer rejest­racyjny NM-EC-02. Powtarzam, Mayday. - Przez fale zakłóceń wydobywające się z odbiornika Lunzie usłyszała głos. Gdy zakłócenia ucichły, mogła słyszeć wyraźnie:

- Słyszę cię EC-02. Tu kapitan Kosimo w EC-04. Czy to ty, Lunzie?

- Tak, panie kapitanie. Czy wszyscy pozostali w porządku?

- Tak, do diabła. Zameldowali się wszyscy oprócz ciebie. Myśleliśmy, że stało się z tobą coś złego, gdy Kontrola Zniszczeń wykazała wyłom w twojej części statku. Piekielne zderzenie. Wiedziałem, że kiedyś to się musi stać. Stara dobra Nellie. A u ciebie wszystko w porządku?

- Tak, wszystko dobrze.

- Nadawaliśmy sygnał, ale nie było nikogo w jego zasięgu. Przed wybuchem zdążyliśmy jeszcze zawiadomić Kartezjusza 6, żeby kogoś po nas wysłali. Nastaw sygnał lokacyjny na 34.8 i uruchom.

Lunzie znalazła odpowiednią kontrolkę i przycisnęła.

- Kosimo, jak długo potrwa, zanim do nas dotrą? - Nastąpiły kolejne trzaski, przez które przebił się głos kapitana, ale słabszy niż poprzednio.

- ...jakieś zakłócenia od asteroidów i zanim dotrze sygnał, miną co najmniej dwa tygodnie. Sądzę, że trzeba będzie około czterech miesięcy, żeby nas znaleźli. Zarządzam hibernację, pani doktor. Jakieś sprzeciwy albo komentarze?

- Nie, panie kapitanie. Zgadzam się całkowicie. Spędzenie sześciu miesięcy w takiej ciasnocie byłoby zbyt dużym szokiem, nawet zakładając, że syntezatory i przetworniki wytrzymają.

- Z całą pewnością. Mam dwa komplety załogi, wliczając w to Ryxich, a oni ciągle skamlą o tych swoich przeklętych jajkach i klaustrofobii. Żałuję, że nie ma pani tu z nami. Nadzorowałaby pani hibernację. Nie mam nerwów do kompresorów hipodermicznych. - W głosie Kosima nie było słychać ani krzty zdenerwowania i Lunzie poczuła wdzięczność, że udało mu się zachować pogodny nastrój.

- Nic trudnego - powiedziała - proszę tylko pamiętać: ostrym końcem w dół.

Kapitan wybuchnął śmiechem i wyłączył się. W szafce z zaopatrzeniem medycznym znajdowało się kilka fiolek z lekarstwami: depresatory, środki pobudzające, a także płyn hibernacyjny i jego antidotum. Lunzie zdjęła z uchwytu wstrzykiwacz i załadowała do niego fiolkę z płynem. Miała teraz zaledwie parę chwil przed wystąpieniem pierwszych efektów działania środka kriogenicznego, więc zabrała się za przygotowa­nia. Urządziła sobie legowisko z kilku ciepłych koców, a pozostałe zwinęła w wałek zamiast poduszki pod głowę. Przekazała komputerowi instrukcje i powierzyła mu swoje dane osobiste: alergie, na które cierpiała, imiona najbliższych krewnych, planetę, z której pochodziła - wszystko na użytek ratowników. Czuła, jak poziom adrenaliny pozostały po stanie Dyscypliny powoli opada. W chwilę potem zaczęła tracić siły, poczuła się wycień­czona i słaba. W jednej dłoni trzymała wstrzykiwacz, w drugiej ściskała hologram Fiony.

- Obserwuj odczyt funkcji życiowych - poleciła kompute­rowi - i rozpocznij program hibernacyjny, gdy akcja serca osiągnie poziom zerowy.

- Rozpocząłem - odezwał się metaliczny glos. - Za­twierdzam.

Jej rozkaz był zbędny, ponieważ moduł został zaprogramowa­ny na samodzielne dokonanie procesu hibernacyjnego, ale Lunzie musiała usłyszeć jeszcze jakiś głos. Bardzo teraz żałowała, że wtedy w korytarzu zniszczonego transportowca nie było nikogo. Mogliby ewakuować się w tej samej kapsule. Mimo że miała za sobą trening teoretyczny, pierwszy raz osobiście doświadczała procesu kriogenicznego. Wpatrywała się w świetlisty cylinder i uśmiechała się do wizerunku Fiony. “Będę ci miała do opowiedzenia wspaniałą przygodę, gdy się zobaczymy, kochanie." Przycisnęła końcówkę wstrzykiwacza do uda. Usłyszała syk i natychmiast poczuła działanie leku. Tam, gdzie docierał, na skórze czuła gorąco, a kolejne partie mięśni wiotczały. Nie było to uczucie przyjemne, ale Lunzie wiedziała, że proces jest bezpieczny.

- Zaczynaj - niewyraźnie podała komendę komputerowi. Szczęka i język zaczynały jej odmawiać posłuszeństwa. Czuła, jak jej puls słabnie, a reakcje stają się wolniejsze. Nawet płuca były zbyt ociężałe, by wdychać i wydychać powietrze. W ostatnich chwilach świadomości pomyślała jeszcze o Pionie i miała nadzieję, że nie będzie długo czekać, zanim prom ratunkowy odpowie na sygnał. Zgasły już wszystkie światła, z wyjątkiem zewnętrznych i lampki alarmowej. Wewnątrz zimne opary hibernacyjne wypeł­niały kabinę, wirując nad nieruchomą sylwetką Lunzie.







KSIĘGA DRUGA




ROZDZIAŁ DRUGI


Gdy jego statek poszukiwawczy był zaledwie o dwa dni lotu od Platformy Wydobywczej Kartezjusz 6, Illin Romsey zaczął odbierać obiecujące oznaki radioaktywności. Przemierzał prawie nie zbadany obszar wzdłuż wektora wiodącego od Platformy, mając nadzieję na szczęśliwe trafienie. Wiedział, że przez siedemdziesiąt lat, od kiedy uruchomiono Platformę, gęsty strumień asteroidów otaczający cały kompleks miał wystarczająco dużo czasu, by się przetasować, odrzucając wyeksploatowane i skały i przyciągając nowe. Jednak żyłka odkrywcy kazała mu podążać drogą przez nikogo jeszcze nie zbadaną.

Jego ojciec i dziadek pracowali dla Kartezjusza, on również nie miał nic przeciwko kontynuowaniu rodzinnej tradycji. Firma dobrze traktowała swoich pracowników, bywała nawet hojna. Już sam program ubezpieczeń i fundusz emerytalny czyniły z Kartez­jusza wymarzonego pracodawcę, a system gratyfikacji dla efek­tywnych poszukiwaczy sprawiał, że Illin starał się dawać z siebie wszystko. Mógł być dumny, że pracuje dla Kartezjusza.

Zaplanowany tor jego lotu przebiegał prawie równolegle z często używaną drogą do Platformy, która utrzymywała swoją pozycję dzięki dostrajaniu się do ogniskowej sygnałów sześciu stałych boi sygnalizacyjnych, wystrzelonych w tym celu w prze­strzeń. Był to jedyny sposób, by nawet tak ogromny kompleks nie zagubił się w ciągle zmieniającej się mieszaninie skał i gazów. Przyjmowano powszechnie, że początek tego pasa asteroidów zainicjował naturalny kataklizm planety rozmiarów Uranu. Nie­którzy jednak utrzymywali, że w tym systemie planeta nigdy nie powstała. Asteroidy krążyły wokół słońca bez żadnych planet. Nawet siedemdziesiąt lat sporów tego nie rozstrzygnęło i każdy obstawał przy swojej wersji.

Illin trzymał się wytyczonego wektora pomiędzy Platformą a Boją Alfa. Była to jego linia życia. Znano przypadki, gdy statki ginęły dosłownie o kilometry od swoich celów z powodu zakłóceń, które pas asteroidów powodował w ich czujnikach. Illin czuł, że jego to nie spotka. Miał szczęście do znajdowania drogi powrotnej. W ciągu ośmiu lat poszukiwań nawet jednego dnia nie stracił próbując ją odnaleźć. Nigdy głośno nie mówił o swoim instynkcie, bo był przekonany, że byłby to jego koniec. Starsi górnicy także nie ciągnęli go za język; mieli swoje własne przesądy. Nowi nazywali to ślepym trafem albo sugerowali, że to Tamci mają na niego oko. Tak czy inaczej, nie stał się z tego powodu zadufany i nigdy nie zaniechał ostrożności.

Trzeszczenie licznika radioaktywności wzmagało się i było coraz gwałtowniejsze. Illin mocniej zacisnął kciuki. Odkrycie rudy transuranicznej, przeoczonej dotąd przez zapracowaną Platformę i w dodatku tak blisko położonej, gwarantowało premię, a może nawet awans. Zapotrzebowanie na inne minerały rosło lub malało, ale materiały radioaktywne zawsze były poszukiwane i przynosiły Kartezjuszowi niezły dochód. Cóż za niesamowite szczęście! Odrobinę skorygował swój kierunek względem sygnału, wślizgując się zwinnie pomiędzy uczestników tego majestatycz­nego walca, i jak rozgrywający oczekiwał swojej wielkiej piłki.

Był już dostatecznie blisko, by uchwycić w sieć skanerów interesujące go asteroidy. Nagle cała ta masa rozpadła się na dwie części, z których jedna łagodnie odżeglowała w bok, a druga, bryła o kształcie piramidy czterometrowej długości, pędziła w jego kierunku. Tak nie zachowywały się asteroidy! Po chwili ta pierwsza, mniejsza, także wróciła na wizję. To był pojazd Theków.

Thekowie stanowili krzemową formę życia, najbliższą w całej galaktyce nieśmiertelnym. Ich rozmiary wahały się od jednego do dziesiątków metrów, a przybierali formę stożka jak ich pojazdy. Illin szeroko otworzył usta. Thekowie mówili wolno i niewiele, ale ich lapidarne wypowiedzi miały w sobie więcej treści niż setki stron ludzkiej retoryki. Niewiele o nich wiedziano, znano tylko ich niewytłumaczalną skłonność do pomagania bardziej krótkowiecznym rasom w odkrywaniu i zasiedlaniu nowych systemów planetarnych. Byli przy każdym statku-matce wysyła­nym przez Korpus Badawczo-Odkrywczy. Co jednak Thek robił tutaj? Illin odciął napęd i czekał, aż się zrównają. Nagle ogarnęło go rozżalenie. “O Krims!" pomyślał. “Całą tę drogę odbyłem tylko po to, by spotkać Theka? Inni będą mieli z tego niezłą zabawę." Popukał w licznik radów, machając nim we wszystkie strony. Intensywne trzeszczenie nie ustawało jednak, najwidoczniej gdzieś w pobliżu było źródło silnego sygnału. Czy Thekowie byli radioaktywni? Nigdy wcześniej o tym nie słyszał. Czyżby udało mu się dorzucić coś do ciekawych pogłosek o Thekach, krążących między górnikami? Na to wyglądało. Jednak, ku jego radości, sygnał pochodził najwyraźniej z asteroidy, którą namierzał. A więc trafiona! I to jaka! Była warta grubego pliku premiowych kredytów.

W ciągu kilku minut Thek dotarł tuż obok. Stożkowaty twór na wizji był trudny do opisania i najbardziej przypominał bryłę szarego granitu.

Z łagodnym stuknięciem dotknął swoim bokiem kadłuba poszukiwacza, przywierając do niego jak giętki magnes. Kabina napełniła się niskim, przeciągłym głosem, który bardzo powoli wznosił się i opadał. Thek mówił:

- Zzzznn...aaaa...aajdzź pooo...oojaa...aa...aazzzd.

- Pojazd? Jaki pojazd? - zapytał Illin, nie zastanawiając się, w jaki sposób głos Theka docierał do niego przez ściany. Zamiast odpowiedzi Thek ruszył do przodu, wlokąc za sobą jego statek.

- Chwileczkę! - krzyknął Illin - Namierzam złoże rudy! Ja mam pracę. Czy mógłbyś mnie puścić?

- Toooooo kooooonnniiieeeczszneee.

- Konieczne? - Wzruszył ramionami czekając, czy nie nastąpią dodatkowe informacje. Nie należało dyskutować z Thekiem. Niezadowolony i zrezygnowany pozwolił holować się z niebywałą prędkością przez zbiorowiska malutkich asteroidów, które odbijały się od pojazdu Theka i osiadały na dziobie jego statku. Najbardziej zewnętrzna metalowa warstwa poszukiwacza pokryta była dodatkowo podwójną okładziną tytanową, prze­plataną innym, miększym metalem, by zatrzymywać i amor­tyzować mniejsze meteory, a spowalniać i odbijać większe. Nie dawniej niż przed tygodniem Illin zrywał miękką warstwę, żeby wyrównać wgniecenia w części środkowej. Całą operację trzeba będzie powtórzyć, gdy już odnajdzie ten pojazd dla Theka - ciekawe, czy ktokolwiek mu w to wszystko uwierzy? Sam prawie nie dawał sobie wiary.

Gwiazdy za nim zniknęły. Wkraczali w najgęstszą część pasa. Thek najwyraźniej wiedział, dokąd zmierza. Nie zwolnił, mimo że grzechot drobin o kadłub wzrastał. Illin przełączył się na ekran wizyjny i zasunął pokrywę ochronną na dziób.

Ogromna skała, czerwona od tlenku żelaza, przetoczyła się za nimi i zgrabnie przekoziołkowała na lewo. Thek zmienił kierunek, wyglądając jak maleńki grot na tle ogromnej masy. Analizator Illina wskazywał, że większość z odpadów w tej okolicy miała dużą zawartość żelaza, często magnetycznego.

Ciągle musiał się dostrajać, by wskazania czytnika były właściwe. Zataczali pętlę wokół pierścienia głazów mniej więcej jednakowej wielkości, krążących wokół planetoidy o prawie idealnych kształtach - nie licząc trzech ogromnych kraterów od uderzeń w okolicach linii równikowej.

W jednym z kraterów spoczywał wciśnięty kształt, który Illin rozpoznał natychmiast. To była kapsuła ratunkowa. Gdy się zbliżyli, mógł odczytać oznaczenia na zakurzonym białym kadłubie: NM-EC-02.

- No, chłopcze, jesteś bohaterem - powiedział do siebie. Takie kapsuły nigdy nie bywały puste. W środku powinien leżeć ktoś uśFiony. Brakowało na niej aparatów sygnalizacyjnych, zarówno świetlnego, jak i transmitera; musiały zostać utrącone przez ten sam meteor, który zepchnął kapsułę do krateru. Numery rejestracyjne nic mu nie mówiły, nie miał nigdy do czynienia ze statkami tak dużymi, by mogły posiadać kapsuły ratunkowe.

Thek odłączył się i odpłynął kilka metrów dalej. Nie miał widocznych oczu ani niczego, co by je przypominało, ale Illin odnosił wrażenie, że jest obserwowany. Ustawił swój poszukiwacz pod odpowiednim kątem i zarzucił z rufy sieć magnetyczną. Najwidoczniej trafił celnie, bo maleńki stateczek zadygotał, jakby się budził.

Powoli i ostrożnie Illin uruchomił silniki grzbietowe i ustawił ster do góry, by wydobyć się z pierścienia wirujących olbrzymów. Thek podążał obok niego.

Trzymali się razem, aż wydostali się z pola grawitacji i znaleźli swój poprzedni wektor. Gdy tylko droga znów była wolna, Illin nadał sygnał.

- Tu poszukiwacz, mam na holu kapsułę NM-EC-02, jest nietknięta, sygnalizator zniszczony. Jestem tu z Thekiem. - Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. Taka informacja wzbudzi niezłą wrzawę. Nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy to na własne oczy.

Platforma Wydobywcza Kartezjusz 6 bardzo się zmieniła od czasu, gdy pierwsze elementy jej konstrukcji zostały umieszczone w środku pola asteroidów. Pierwsi pracownicy musieli prowadzić barakowy styl życia, teraz przewidywano nawet małe pomiesz­czenia dla rodzin. W pobliżu centrum rekreacyjnego, w koryta­rzach przebiegających przez główny cylinder platformy, znaj­dowała się sieć sklepów z towarami, które kiedyś kupowało się niemal z plecaków wędrownych kupców. Z chwilą zakończenia budowy kopuły nad częścią mieszkalną Kartezjusz 6 mógł się właściwie ubiegać o status kolonii i rzeczywiście myślano o tym.

Rzędy pociągów składających się z pięciu do ośmiu kon­tenerów z rudą, przyczeFionych do zdalnie sterowanych ciąg­ników, przelatywały pomiędzy statkami zakotwiczonymi przy dokach. Niektóre z nich przewoziły surowy materiał skalny z pojazdów wydobywczych do statków obrabiarek, których piece żarzyły się obok Platformy. Inne transportowały przetworzone już minerały do gigantycznych trzysilnikowych masowców, przypominających kształtem wydrążoną kulę opasaną rzędami silników napędowych. Te powolne olbrzymy wykonywały więk­szość przewozów między Platformą a metropolią. Mimo ich niezdarnego wyglądu i widocznej nieporęczności. Firma nie wymyśliła niczego lepszego, by je zastąpić.

Statki należące do kupców z Federacji Inteligentnych i Wraż­liwych Planet łatwo było odróżnić od tych należących do Firmy po starannie i czyściutko wymalowanych poszyciach. Przybywali tutaj, by wymieniać sprzęty domowe, żywność i tekstylia na niniejsze i większe pakunki z minerałami niedostępnymi na ich własnych planetach, mając nadzieję na cenę niższą niż u dys­trybutora. Illin obserwował, jak jeden z tych statków opuszczał swoją przystań, ciągnąc za sobą cztery kontenery, i skręcał w kierunku sygnalizatora, który miał doprowadzić go do Alfa Centauri. Czekało go wiele miesięcy drogi, nawet przy prędkości KTL. Mały pojazd osobowy, sądząc po kolorach wiozący któregoś z dyrektorów Firmy, wystartował z komory powietrznej hangaru i skierował się w stronę dużego transportowca Kompanii Paraden, który cumował na odległej orbicie dokowej na lewo do Illina.

Gdy poszukiwacz był już blisko Platformy, Illin nadał swój kod rozpoznawczy. Potwierdzenie zadźwięczało przenikliwie w jego słuchawkach.

- Dzień dobry, Romsey. Czy na 0.5 to ten twój Thek? - Koordynatorka lotów Mavoma odezwała się radośnie z ekranu przełączonego na sieć łączności. Była to kobieta o grubych kościach, skórze ciemnej jak noc i czystych zielo­nych oczach.

- Nie jest mój - odparł Illin z irytacją. - On tylko przyleciał tu za mną.

- Wszyscy tak mówią, słonko. Słyszałam, że poderwałeś sobie geodę.

- Zgadza się - przyznał Illin. 'Geodą' nazywano obiecu­jące kryształowe trafienie, do którego jednak nie udawało się dostać na miejscu. Niektóre z nich okazywały się wartościowe, inne były wielkim rozczarowaniem dla pełnych nadziei górników, którzy je znaleźli. - Nie mam pojęcia, kto tam jest w środku. Thek nic nie mówił. Cały czas była zapieczętowana. - Nic nie mówił, ha, ha! Czy oni kiedykolwiek coś mówią? Wysyłam do ciebie załogę i lekarzy. Spotkacie się. na wewnętrz­nym pokładzie. Siadaj spokojnie. Podłoga była właśnie czysz­czona. I pamiętaj, rozpieczętuj dopiero, gdy wyłączy się syrena w komorze powietrznej.

- Czy chłopaki z Tri-du też tam będą? - zapytał Illin z nadzieją.

- Niestety, nie jesteś najważniejszym wydarzeniem dnia, chłoptasiu. Poczekaj, to zobaczysz. Dostaniesz pełny obraz, jak wylądujesz. Teraz nie mam czasu na plotki. - Mavoma wyłączyła się z głośnym chrząknięciem. Jej obraz na monitorze zastąpiła częstotliwość sygnalizatorów lądowania przewidziana na ten dzień. Illin dostroił się do niej i sterował w kierunku otwierającej się bramy, przez którą sączyło się sztuczne światło dzienne. Thek po cichu żeglował za nim.

Dookoła bzykały maleńkie komary: “Lnz. Lnz. Dtr Mspw." Nie zwracała na nie uwagi i nie otwierała oczu. Czuła ból na całej skórze, zwłaszcza na uszach i wargach. Ostrożnie wysunęła język i oblizała wargi. Były bardzo suche. Nagle poczuła na nich zimne i wilgotne dotknięcie. Wzdrygnęła się zaskoczona, coś zimnego przebiegło przez jej policzek do ucha. Komary znowu zajęczały, ale tym razem wolniej i wyraźniej. “Lunz. Lunzie. Doktor Mespil. Tak się pani nazywa, prawda?"

Lunzie otworzyła oczy. Leżała na szpitalnym łóżku w bia­łym pokoju bez okien. Przy niej stało trzech ludzi, dwóch w białych tunikach i jeden w kombinezonie górnika. A obok - Thek. Tak bardzo była ciekawa, co Thek mógłby robić na oddziale szpitalnym, że wpatrywała się w niego, na innych nie zwracając uwagi. Wysoki człowiek w lekarskiej tunice pochylił się nad nią.

- Może pani mówić? Nazywam się doktor Stev Banus. Znajduje się pani na Platformie Kartezjusz 6, a ja jestem kierownikiem szpitala. Czy dobrze się pani czuje?

Lunzie wzięła głęboki oddech i westchnęła z ulgą.

- Tak, wszystko w porządku. Zesztywniałam i mam trociny w głowie, ale czuję się nieźle.

- Nieeeenaaaaruuuuuszszszoonaaaa? - zapytał Thek. Wszyscy wysłuchali go z uwagą i szacunkiem, a potem spojrzeli na Lunzie. Żałowała, że nigdy wcześniej nie miała więcej do czynienia z Thekami i że dotąd z żadnym nie rozmawiała. Inni zdawali się wiedzieć, o co pytał.

- Tak, jestem nienaruszona. - obwieściła. Bardzo chciała, żeby miał twarz albo cokolwiek, z czym można by się komuni­kować, ale niczego takiego nie posiadał. Wyglądał jak bryła kamienia budowlanego. Czekała na odpowiedź.

Thek jednak nie powiedział nic więcej. Zobaczyli, jak charakterystyczna piramidka wytacza się przez drzwi na zewnątrz.

- Co tu robił ten Thek? - spytała Lunzie.

- Nie mam pojęcia - odpad zakłopotany Stev. - Nie wiem też, czego szukał tam, na polu asteroidowym. Niełatwo się z nimi porozumieć. Ten na pewno był przyjazny, ale to wszystko, co wiem. Właściwie dzięki niemu zostałaś odnaleziona. Wskazał miejsce młodemu Romseyowi.

- Przykro mi, że nawet nie powiedziałam “dziękuję" - powiedziała Lunzie obojętnie. Podciągnęła się i usiadła. Człowiek w białej tunice rzucił się, by ją podtrzymać, gdy sadowiła się u wezgłowia, ale powstrzymała go gestem ręki. - Gdzie ja jestem? To Platforma Wydobywcza?

- Tak. - Kobieta-lekarz uśmiechnęła się do niej. Jej skóra była idealnie gładka, w kolorze kawy z mlekiem. Grube czarne włosy splecione miała w warkocz opadający na plecy. - Nazywam się Satia Somileaux. Urodziłam się tutaj. Lunzie spojrzała na nią z zaciekawieniem.

- Naprawdę? Byłam pewna, że pomieszczenia mieszkalne mają dopiero piętnaście lat, a ty musisz mieć co najmniej dwadzieścia.

- Dwadzieścia cztery - wyznała Satia z rozbawionym wyrazem twarzy.

- Jak długo spałam?

Lekarze spojrzeli na siebie namyślając się, co powiedzieć. Lunzie posłała im ostre spojrzenie. Młody, ciemnowłosy męż­czyzna w kombinezonie przestępował z nogi na nogę i pochrząkiwał nerwowo. Banus rzucił mu kątem oka spojrzenie pełne zrozumienia i zarazem przebiegłe, i zwrócił się do niego.

- Nie zapomniałem o tobie, Illinie Romsey. Należy ci się znaleźne za sprowadzenie kapsuły.

- No. - Młodzieniec uśmiechnął się szeroko, mrużąc oczy. - To mi wynagrodzi moje trafienie. To będzie sprawied­liwe. Ale i tak bym ją przywiózł. Gdybym ja znalazł się za burtą, to miałbym nadzieję, że ktoś tak zrobi.

- Nie każdy jest taki bezinteresowny jak ty, młody czło­wieku. Własny interes bywa ważniejszy niż twoje światłe poglądy. Komputer, zapisać wypłatę dla górnika Romseya za odnalezienie kapsuły ratowniczej...? - spojrzał pytająco na Lunzie.

- NM-EC-02 - podpowiedziała.

- ...i zweryfikować przez mój kod głosowy. Jeśli okaże się konieczne dodatkowe potwierdzenie, zwrócić się do mnie.

- Potwierdzone - odezwał się matowy głos komputera.

- Proszę bardzo, górniku - powiedział Stev - Nie ma klauzuli tajności, więc jeśli chcesz wetknąć kij w plotkarskie mrowisko...

Illin Romsey uśmiechnął się.

- Dzięki. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży, doktor Mespil. - Młodzieniec zgiął się w ukłonie i wyszedł. Stev podszedł do Lunzie.

- Oczywiście znaleźne to nic w porównaniu z zaległymi pensjami, które należą się pani, doktor Mespil. Figurowała pani na liście płac Firmy, gdy zapadała pani w sen hibernacyjny, a Kartezjusz dotrzymuje swoich zobowiązań. Proszę później przyjść do mnie, to porozmawiamy o należnościach.

- Jak długo spałam? - Lunzie była nieubłagana.

- Szkoda, że nie widziała pani miejsca, w którym znalazł panią górnik. Pani kapsuła nie została sprowadzona razem z pozostałymi z, eech, Nellie Mine. Nawet tamte było trudno znaleźć. Zabrało to ponad trzy miesiące.

- Czy wszyscy są cali? - zapytała szybko, zaniepokojona losem pozostałych czternastu członków załogi. Jilet tak się bał hibernacji. Żałowała, że nie zaleciła mu czegoś na uspokojenie.

Doktor Banus odwrócił do siebie ekran komputera i dotknął palcem szklanej powierzchni.

- O tak, cali i zdrowi. Po dobrze przeprowadzonym procesie kriogenicznym nie ma szkodliwych efektów ubocznych. Pani także powinna czuć się jak nowo narodzona.

- Owszem, czuję się. Czy mogłabym skorzystać z Centrum baczności? Zakładam, że powiadomiliście moją córkę, Fionę, po wypadku na Nellie Minę. Chciałabym powiedzieć jej, że się odnalazłam. Przypuszczalnie zamartwiała się o mnie. Oczywiście, o ile jest niedługo jakiś FTL na Tau Celi? Muszę nadać dla niej wiadomość.

- Myśli pani, że ona jeszcze tam jest? - spytała Satia zezując na Steva.

Lunzie obserwowała ich.

- Tam właśnie zostawiłam ją pod opieką przyjaciela, też lekarza. Miała dopiero czternaście lat... - Lunzie urwała. Wnosząc ze sposobu, w jaki z nią rozmawiano, musiało upłynąć kilka lat od znalezienia statku. Cóż, takie ryzyko niesie ze sobą podróżowanie w przestrzeni. Lunzie próbowała wyobrazić sobie, jak teraz może wyglądać Fiona. Jej niedojrzałe rysy musiały pewnie ustąpić dorosłości. Miała nadzieję, że jej opiekun, miał dobry gust i wykierował Fionę na modną damę, chroniąc ją przed radykalizmem nastolatek. Nagle zauważyła zalegającą ciszę i rosnące zakłopotanie obecnych. Intuicja podpowiadała jej, że coś jest nie w porządku. Spojrzała na nich podejrzliwie. Skoro sama podróż między systemami gwiezdnymi z prędkością FTL mogła trwać dwa lub trzy lata, taka hibernacja nie powinna wzbudzać niepokoju u współczesnego psychologa. Więc może więcej? Pięć lat? Dziesięć?

- Bardzo gładko udało się wam kilkakrotnie ominąć moje pytanie, ale tym razem na to nie pozwolę. Ile czasu spałam? Powiedzcie mi.

Spojrzeli na siebie nerwowo. Wysoki lekarz odchrząknął i westchnął

- Długo - powiedział normalnym tonem, ale Lunzie mogła poznać, że się do niego zmusza. - Lunzie, na pewno nie byłoby dla ciebie dobrze, gdybym próbował nadal cię oszukiwać. Powinienem był powiedzieć wszystko od razu, żebyś mogła oswoić się z tą myślą. Popełniłem błąd i przepraszam cię za to. Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś takim i obawiam się, że chyba zawiodła mnie moja intuicja. - Stev wziął głęboki oddech. - Pozostawałaś w hibernacji przez sześćdziesiąt dwa lata.

Sześćdziesiąt dwa - Lunzie zakręciło się w głowie. Była przygotowana na wiadomość, że spała rok, dwa, trzy lata, nawet dwanaście, jak Jilet, ale sześćdziesiąt dwa! Wpatrywała się w ścianę, próbując przywołać z pamięci jakiś sen, cokolwiek, co pozwoliłoby jej objąć czas, który upłynął. I nic. W hibernacyjnym śnie nie było treści. Czuła się zbyt odrętwiała wewnętrznie, by walczyć z szokiem. “To niemożliwe. Czuję, jakby katastrofa zdarzyła się zaledwie parę minut temu. Tam zamknęłam oczy, a otwieram je tutaj. W mojej świadomości nie ma żadnej przerwy między wtedy a teraz."

- Już wiesz, Lunzie, dlaczego tak trudno było mi wyjaśnić to wszystko - powiedział Stev łagodnie. - Z dwoma latami śpiączki jeszcze stosunkowo łatwo można sobie poradzić. Takie przerwy zdarzają się na Platformie najczęściej, gdy któryś z górników ma wypadek na polu i posyła po pomoc. Muszą trochę nadrabiać, ale nie mają problemów przystosowawczych. Technologię kriogeniczną stosuje się w praktyce dopiero niewiele ponad sto czterdzieści lat. Twoja... śpiączka jest najdłuższą, z jaką się spotkałem. Prawdę mówiąc nawet nie słyszałem o dłuższej. Zrobimy wszystko, by ci pomóc. Daj nam tylko znać.

Umysł Lunzie ciągle nie mógł przełożyć sześćdziesięciu dwóch lat na rzeczywistość.

- To znaczy, że moja córka... - Coś ścisnęło ją w gardle nie pozwalając wypowiedzieć myśli. Trzęsącymi się rękami sięgnęła po hologram Fiony stojący na wysuwanej półce przy łóżku. Mogłaby pogodzić się z myślą o Pionie siedemnasto- lub osiemnastoletniej zamiast dziewczynki, którą zostawiła, ale siedemdziesięciosześcioletnia stara kobieta, prawie dwukrotnie starsza od niej? - Proszę zrozumieć, ja mam dopiero trzydzieści cztery lata - powiedziała.

Satia usiadła na skraju łóżka i położyła rękę na jej ramieniu w geście współczucia.

- Wiem.

- To znaczy, że moja córka... dorosła beze mnie - dokończyła Lunzie łamiącym się głosem. - Miała swoje życie zawodowe, chłopców, dzieci... - Trójwymiarowy wizerunek promieniał przed nią przywołując wspomnienie śmiechu Fiony, nieświadomego wdzięku długonogiej dziewczyny, która pewnie stała się wysoką, elegancką kobietą.

- Myślę, że tak było - zgodziła się Satia.

Lunzie ukryła twarz w dłoniach i zapłakała. Satia przygarnęła ją ramieniem i delikatnie gładziła po głowie.

- Może powinniśmy dać ci coś na uspokojenie, żebyś mogła odpocząć - zaproponował Stev, gdy płacz przeszedł w szloch i w końcu zamarł.

- Nie! - Lunzie spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami. - Nie Chcę znowu spać.

Co ja wygaduję?" pomyślała, starając się nad sobą zapano­wać. “Jest dokładnie tak, jak mówił Jilet; lęk przed snem. Strach, że już się nie obudzę."

- Może ktoś mógłby oprowadzić mnie po Platformie, dopóki się nie pozbieram. - Uśmiechnęła się do nich z nadzieją. - Po prostu mam już dosyć odpoczynku.

- Chętnie - zaoferowała się Satia. - Mam teraz wolne. Możemy spróbować dowiedzieć się czegoś o losach twojej córki.

Centrum Łączności znajdowało niedaleko biur administracyj­nych w Segmencie Pierwszym. Satia i Lunzie musiały przebyć całe kilometry osłoniętych kopułami korytarzy z Centrum Medycz­nego w Segmencie Drugim. Lunzie chłonęła widoki szeroko otwartymi oczami. Z tego, co mówiła Satia, ludność Platformy wzrosła już do ośmiuset dorosłych. Osiemdziesiąt pięć procent stanowili ludzie, włączając w to grawitantów, a resztę Weftowie i ptakopodobni Ryxi wraz z kilkoma innymi rasami, których Lunzie nie rozpoznawała.

Grawitanci byli genetyczną odmianą ludzi stworzoną do zamieszkiwania planet nadających się do kolonizacji, ale o dużym ciążeniu, które uniemożliwiało osiedlanie się normalnych 'lek­kich'. Najniżsi mężczyźni mierzyli ponad dwa metry. Rysy twarzy mieli grube i ciężkie, prawie neandertalskie, a ręce ogromne, nawet gdy były proporcjonalne i o zgrabnych palcach. Ich kobiety były krępe i muskularne. Normalne wyglądały przy nich jak lalki. Lunzie czuła się przy nich nieswojo; przypominali przerośnięte potwory z karnawału. Niepokoiło ją uczucie, że któryś mógłby się na nią przewrócić. Kształt brwi nadawał ich twarzom wyraz wiecznie rozzłoszczonych, nawet gdy się śmiali. Starała się trzymać od nich z daleka.

Satia podtrzymywała przyjacielską pogawędkę, wskazując jej znajomych sobie ludzi i opowiadając o życiu na Platformie.

- Jesteśmy małą wspólnotą - mówiła pogodnie - i trudno tu ukryć, że prowadzisz z kimś wojnę. Sfera prywatności jest więc jak najściślej przestrzegana na tego typu platformach. To często pomaga, ale i tak Kartezjusz przeprowadza bardzo szczegółowe badania osobowościowe, żeby odsiać ludzi, którzy nie potrafią współżyć ze sobą daleko w przestrzeni. W każdym okresie urlopowym organizowane są gry i imprezy wspólnotowe, mamy też sporą bibliotekę książkową i wideo. W zamkniętej społeczności najgorsze, co może się przytrafić, to nuda. Znam tu prawie każdego, bo zajmuję się organizacją imprez dla dzieci. - Lunzie niemrawo podążała za nią, mamrocząc z uśmiechem do znajomych Satii i zapominając ich twarze, gdy tylko znikały z widoku.

- Lep! Domman Lepke! Zaczekaj! - Satia podbiegła, by pochwycić rosłego, opalonego mężczyznę w tunice z wysoką stójką, który właśnie znikał za rozsuwanymi automatycznie drzwiami. Rozejrzał się wokół, szukając wołającego, i ujrzawszy machającą Satię uśmiechnął się szeroko.

- Lep, poznaj moją nową przyjaciółkę. To jest Lunzie Mespil. Właśnie wybudziliśmy ją ze śpiączki hibernacyjnej. Zaginęła na ponad sześćdziesiąt lat.

- Jeszcze jeden martwiak - mruknął Lepke z dezaprobatą, ściskając jej rękę. - Jak się miewasz? Czy jesteś z tych, dla których 'wszystko się zmieniło', czy z tych, dla których 'wszystko jest takie samo'? Każdy z was należy do którejś z tych kategorii. No nic. Słuchaj, Satia, słyszałaś ostatnią wiadomość z sygnalizato­ra Delta? Grawitanci przejęli Phoenix. To na pewno piraci!

Satia już otwierała usta, żeby skarcić Lepa za brak delikatno­ści, ale zamarła, a jej oczy rozszerzyły się z przerażenia.

- Przecież ponad sześć lat temu zaczęto tam zakładać kolonię ludzką!

- Oni nie twierdzą, że gdy przybyli, nie było tam istot inteligentnych, lecz że teraz nie ma na planecie żadnych lekkich. A powinni być. Nie ma śladu ani po nich, ani po ich osiedlach. I żadnej wskazówki, co mogło się z nimi stać. Zmyci z po­wierzchni, jeśli w ogóle udało im się tam wcześniej zamieszkać. FIWP podała listę osadników; takie zwykłe 'kto zna ostatnie miejsce pobytu' i tak dalej. - Lepke zdawał się zadowolony, że pierwszy przynosi nowe wieści. - Stan posiadania i żywotność decydują o tym, czy coś można uznać za kolonię, czy nie, więc trudno będzie odrzucić ich roszczenia, bez udowodnienia, że ktoś tam zamieszkał przed nimi. Kto tu ma rację, wiedzą tylko Tamci.

- O słodki Muhlah! Tam musiał być najazd piratów. Chodź, Lunzie, dowiemy się, co się dzieje. - Ciągnąc Lunzie za sobą szczuplutka pani doktor pobiegła do Centrum Łączności.

Gdy tam dotarły, sala była już pełna. Wszyscy stali wokół pola Tri-du i rozmawiali wymachując rękami, czułkami i łapami.

- Nie mają prawa zajmować tej planety. Przeznaczono ją dla lekkich ludzi. Oni nadają się do dużych grawitacji. Niech tam się osiedlają, a nam niech zostawią lekkie światy - argumentował z oburzeniem rudowłosy-mężczyzna.

- To nie pierwsza planeta, która została wyczyszczona i porzucona - przypomniała młoda kobieta o prawie idealnie ludzkich cechach, które przybierali kształtozmienni Weftowie w towarzystwie ludzi. Lunzie rozejrzała się szybko za jej współziomkami. Zawsze poruszali się w trójkach. - Niedawno krążyła pogłoska o Epsilonie Indi. Zaatakowano naraz wszystkie jego satelity. Phoenix to po prostu kolejna afera wyciągnięta na światło dzienne.

- A co stało się z kolonistami przydzielonymi na Phoenix? - zapytała kobieta o blond włosach.

- Tego nikt nie wie - odparł operator manipulujący przy kontrolkach holopola. - Może nigdy się tam nie zainstalowali. Może Tamci ich zabrali. Słuchajcie. Tym, którzy tego nie widzieli, mogę puścić jeszcze raz. Staram się składać pliki od razu, jak tylko ściągnę je z sygnalizatora. - Tłum zawirował. Ci, którzy widzieli już wiadomości, odeszli, a nowi zaczęli się tłoczyć wokół pola.

Lunzie stała ściśnięta pomiędzy potężnym mężczyzną w kom­binezonie i jaszczurkowatym Seti w tunice zarządcy. Właśnie pokazywano komputerowy obraz dzielnic mieszkalnych nowej kolonii i jej kompleksu przemysłowego. Co stało się z poprzednimi kolonistami? Na pewno mają krewnych, którzy chcieliby wiedzieć. Ludzie nie wyrastają w próżni. Każdy jest czyimś synem lub córką.

- Oficjalny raport FIWP był chłodny, ale między wierszami można wyczytać, że są bardzo zaniepokojeni. Coś zaczyna szwankować w ich systemie. Mają obowiązek ochraniać rodzące się kolonie - narzekała blondynka zwracając się do stojącego obok mężczyzny.

- Tylko wtedy, gdy udowodnią swoją żywotność - po­prawił ją Weft. - Zawsze musi minąć czas, nim kolonia nauczy się samodzielnie stać na nogach.

- Kto gra, ten ryzykuje - powiedział Seti i zadowolony z siebie wetknął pazury w kieszenie tuniki. - A oni przegrali.

- Słuchajcie, obywatele, jeśli grawitanci mogą sobie z tym poradzić, to niech biorą tę planetę. - Ta uwaga została wykrzyczana ku zdziwieniu samego mówcy, rumianego męż­czyzny w kombinezonie.

- Dobrze, że FIWP nie ma takiego podejścia - odwarknął ktoś - bo inaczej pańskie dzieci nie miałyby gdzie żyć.

- Jest wystarczająco dużo nowych światów dla nas wszyst­kich - upierał się człowiek w kombinezonie. - To ogromna galaktyka.

- Spójrzcie na siebie - mruknął rudowłosy mężczyzna. - Zachowujecie się, jakby to były najświeższe wiadomości. Przecież to, co widzimy, zdarzyło się miesiące, a nawet lata temu. Musi być szybszy sposób dowiadywania się o reszcie cywilizacji.

- Prędkość światła to wszystko, co mamy - uśmiechnął się krzywo operator - chyba że ma pan ochotę płacić za pocztę FTL. Albo namówić Flotę, żeby nam zainstalowali wzmacniacz do połączeń efteelowych na przekaźniku. Zresztą nawet wtedy nie byłoby dużo szybciej.

Lunzie wpatrywała się w triumfującą twarz przywódcy kolonu z Phoenix. Miał szerokie oblicze z grubymi krzaczastymi brwiami ocieniającymi oczy. Mówił o porozumieniach zawartych w spra­wie handlu z Kompanią Paraden. To również obejmowały wymagania stawiane koloniom przez FIWP; należało wykazać się żywotną populacją i zdolnością do samodzielnego utrzymania się w galaktycznej wspólnocie, “...pomimo że ta planeta wydaje się uboga w najcenniejsze surowce mineralne, rudy uranu, można jednak liczyć na wydajne złoża innych pożytecznych rud. Rozpoczęliśmy produkcję..."

- Grawitanci nie powinni sięgać po tę planetę, nawet jeśli pierwsi koloniści nie przetrwali - oświadczyła Satia. - Jest znacznie więcej planet z wysoką grawitacją niż tych, które mieszczą się w wąskiej skali parametrów znośnych dla normalnych ludzi.

- Za moich czasów - zaczęła Lunzie, ale przerwała, gdy zdała sobie sprawę, że biorąc pod uwagę jej fizyczny wygląd, taki wstęp musiał zabrzmieć śmiesznie. - To znaczy, gdy opusz­czałam Tau Ceti, grawitanci dopiero zaczynali kolonizację. Osiedlali się głównie na Diplo, z wyjątkiem tych, którzy służyli w korpusach FIWP.

- Gdzieś to wszystko musi się łączyć - zadumał się rudowłosy. - Dopóki grawitanci nie zabrali się do kolonizacji, nie było żadnego piractwa.

Wielka ręka chwyciła go za ramię i odwróciła.

- To kłamstwo - zagrzmiał grawitant w tunice technika. - Planety znajdowano ograbione i opustoszałe na setki lat przedtem, zanim przyszliśmy my. Jeśli chcesz zrzucić na kogoś winę, to obwiniaj Tamtych. Nie nas. - Spoglądał z wysokości swoich dwóch metrów na mężczyznę, omiatając pogardliwym spojrzeniem także Lunzie i Satię. Lunzie odsunęła się od niego. Tłum zaczął się rozchodzić pozostawiając grawitanta na środku. Nikt z przygodnych komentatorów nie chciał osobiście dys­kutować z nim sprawy Phoenix.

Tamci. Tajemnicza siła galaktyki. Nikt nie wiedział, kim byli, jeśli rzeczywiście to oni, a nie naturalne kataklizmy, stanowili przyczynę zagłady planet Nagle Lunzie poczuła coś zimnego między łopatkami. Odwróciła się i ze zdziwieniem ujrzała, że po drugiej stronie korytarza czeka Thek, który ją uratował. Nie miał żadnego wyrazu i wyglądał bezosobowo, ale przyciągał ją do siebie. Odniosła wrażenie, że chce z nią rozmawiać.

- Ooooooooddddwa-.aaagggaaaaaaaaa. ..Przrzrzeeeeeeetr-waaaaaaaaććććć — powiedział, gdy się zbliżyła.

- Odwaga? Przetrwać? Co to znaczy? - Czekała na wyjaśnienia, ale piramida nie powiedziała nic więcej. Powoli odżeglowała w kierunku wyjścia. Lunzie chciała biec i prosić o wytłumaczenie tajemniczych słów. Thekowie byli jednak znani ze swojej małomówności, a zwłaszcza nie tracili słów na wyjaśnienia dla tak efemerycznych stworzeń jak ludzie. “Przypuszczam, że to miało być pocieszenie" zadecydowała Lunzie “w końcu to on uratował mi życie wskazując drogę do mojej kapsuły młodemu górnikowi. Ale dlaczego w takim razie nie uratował mnie wcześniej, skoro wiedział, gdzie jestem?"

Lunzie rozsiadła się wygodnie w miękkim, głębokim fotelu przed ekranem komputera w pokoju, który jej przydzielono. Co jakiś czas spoglądała na zasłane świeżą, pachnącą pościelą łóżko, ale starała się do niego nie zbliżać, jak gdyby było jej największym wrogiem. Nie odczuwała senności, a poza tym gdzieś w tyle głowy czaił się męczący strach, że jeżeli ulegnie pokusie, nigdy już się nie , obudzi,

Zdecydowała, że lepiej będzie odświeżyć umysł pożyteczną pracą. Uzyskała dostęp do przewodnika użytkownika i zaczęła przeglądać bibliotekę czasopism medycznych Kartezjusza. Zrobiła sobie bazę danych wszystkich artykułów o zagadnieniach, które ją interesowały. Gdy rozmyślała nad wyborem, poczuła się zagubiona. W dziedzinie, którą się zajmowała, wszystko wy­kroczyło już poza zakres jej wiedzy.

Zgodnie z obietnicą Stev Banus przedyskutował z nią sprawę zaległych wypłat, które Kartezjusz był jej winien. Razem stano­wiło to pokaźną sumę wynoszącą ponad milion kredytów. Stev zaproponował, żeby ją wzięła i podjęła naukę. Powiedział Lunzie, że "gdyby chciała wrócić na swoje miejsce na Kartezjuszu, to jest ono nadal wolne. Uważał, że nawet bez uaktualniającego treningu Lunzie byłaby w jego zespole pomocna. Z nowymi kursami pod pachą mogła nawet liczyć na awans do stanowiska dyrektora któregoś z oddziałów będących pod zarządem Steva.

- Nie możemy zwrócić ci lat, ale możemy postarać się i uczynić cię szczęśliwą teraz - powiedział.

Przyjemnie się tego słuchało, ale Lunzie wahała się, co robić. Nie mogła się pogodzić z tym, że jej życie zostało tak brutalnie przerwane. Musiała w spokoju dojść do porozumienia z samą sobą przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji. Sugestie Steva dotyczące podjęcia na nowo nauki były bardzo sensowne, ale czuła, że zanim wykona jakiś ruch, powinna odnaleźć Fionę. Licząc, że oderwie ją to od licznych wątpliwości, powróciła do swojej abstrakcyjnej kartoteki medycznej.



ROZDZIAŁ TRZECI


Dobrze spałaś? - zapytała Satia następnego ranka, zaglądając przez drzwi do kabiny Lunzie i machając ręką, by zwrócić na siebie jej uwagę.

Lunzie odwróciła się od komputera i uśmiechnęła się.

- Nie, w ogóle nie spałam. Przez pół nocy zamartwiałam się o Fionę, a przez drugie pół próbowałam zmusić syntezator, żeby nalał mi filiżankę kawy. Nie rozumiał moich poleceń. Gdzie mogę go naprawić?

Satia roześmiała się.

- Ach, kawa! Moja babcia opowiadała mi o kawie, gdy ostatnio wyjechałam z Platformy, żeby odwiedzić ją na Inigo. To rzadkość, prawda?

Lunzie zmarszczyła brwi.

- Nie. Przynajmniej tam, a raczej w tych czasach, z których pochodzę, jest równie powszechnie dostępna jak błoto. Czasami nawet smakuje podobnie... Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie znacie kawy? - Czuła, że serce jej się ściska. Bardzo wiele zmieniło się w ciągu tych straconych lat, ale najbardziej bolało ją, gdy zmiany dotyczyły rzeczy drobnych, a zwłaszcza starych nawyków. - Zazwyczaj potrzebuję rano czegoś na rozruch.

- Słyszałam o kawie. Teraz już nikt jej nie pije. Prze­prowadzono badania, które w bardzo czarnym świetle pokazały wpływ ciężkich olejów i kofeiny na system nerwowy i trawienny. Teraz mamy pieprz.

- Pieprz? - Lunzie skrzywiła się zdegustowana. - Jak pieprz kuchenny?

- Nie, nie. Pobudzający. Zupełnie niegroźny stymulant. Piję to prawie co rano. Spodoba ci się. - Satia podeszła do syntezatora w ścianie i wróciła z pełnym kubkiem. - Masz, spróbuj.

Lunzie sączyła płyn i czuła, jak po jej ciele przechodzą ciarki. Mogła zupełnie zapomnieć, że całą noc spędziła skurczona w jednej pozycji. Odetchnęła głęboko.

- Bardzo skuteczny.

- Mhm. Czasami tylko dzięki niemu wstaję rano z łóżka. I nie zostawia kwaskowatego smaczku, o którym wspominała moja babcia, gdy mówiła o kawie.

- No dobrze, wypijmy za moją rychłą aklimatyzację. - Lunzie wzniosła kubek ku Satii. - A propos, przypomniało mi się, że urządzenia w łazience o mało nie doprowadziły mnie do szału. Już wiem, że jedno to pojemnik na śmieci, ale nie mam bladego pojęcia, do czego służą pozostałe.

Satia znowu wybuchnęła śmiechem.

- Powinnam wcześniej o tym pomyśleć. Chodź, będę twoim przewodnikiem po cywilizacji.

Gdy Lunzie nauczyła się obsługiwać różne urządzenia, Satia przyniosła dwa kubki ziołowej herbaty.

- Nie do końca rozumiem te nowomodne wynalazki, ale przynajmniej wiem już, do czego służą - powiedziała Lunzie z przekąsem. Satia powoli piła swoją herbatę.

- To wszystko jest częścią przyszłości, stworzoną po to, żeby życie było wygodniejsze. Tak przynajmniej mówią reklamy. A co ty zamierzasz zrobić ze swoją przyszłością, droga przyjaciółko?

- Mam do wyboru dwie możliwości. Mogę albo zacząć szukać Fiony, albo najpierw podszkolić się, żeby wrócić do praktyki, i dopiero potem zabrać się za poszukiwania. Komputer zrobił dla mnie przegląd odkryć, których właśnie dokonywano, gdy ja zapadałam w śpiączkę. Zauważyłem ogromny postęp. To, co wtedy było przełomem, dziś nadaje się na strych! Czuję się jak człowiek pierwotny rzucony w środek wielkiego miasta i nie mogący nawet poprosić o pomoc.

- Może mogłabyś zostać i studiować ze mną. Właśnie odbywam praktykę u doktora Banusa. Potem zamierzam objąć jakieś stanowisko poza Platformą, żeby zdobyć bogatsze doświadczenia. Interesuje mnie zwłaszcza pediatria. Staje się coraz ważniejsza, bo mamy na Platformie eksplozję demograficzną. Niestety, wiąże się z tym konieczność zostawienia tu moich dzieci, .I tego nie chcę. Nonya ma trzy latka, a Omi dopiero pięć miesięcy. Dają mi tyle radości. Nie chciałabym stracić nic z ich dzieciństwa. Lunzie smutno pokiwała głową.

- Ja właśnie dokładnie tak zrobiłam. Jeszcze nie wiem, co dalej. Muszę się zdecydować, od czego zacząć.

- Na razie chodź ze mną. - Satia wstała i postawiła swój kubek na podajniku do naczyń. - Aiden, operator Tri-du, mówił mi, że chciałby z tobą porozmawiać.

Lunzie odstawiła swój kubek i pospieszyła za Satia.

- Wysłałem pani pytanie na Tau Ceti, pani doktor - powiedział operator, gdy znalazły go w Centrum Łączności.

- Może minąć wiele tygodni, zanim na te skały dotrze od­powiedź. Ale chciałem pani powiedzieć... - Młody człowiek pukał palcem w obudowę konsolety starając się rozbudzić swoją pamięć. - Wydaje mi się, że już gdzieś widziałem pani nazwisko. Wpadło mi w oko, tylko nie mogę sobie przypomnieć gdzie... chyba w jednej z wiadomości, które ostatnio dostaliśmy. Może to ktoś z pani potomków?

- Naprawdę? - zapytała Lunzie z zainteresowaniem.

- Proszę, niech pan mi to pokaże. Jestem pewna, że teraz mam już pociotków w całej galaktyce.

Aiden wstukał komendę przeszukiwania wszystkiego, co tego dnia odebrało sześć sygnalizatorów.

- O, właśnie zaczyna się pojawiać. Proszę obserwować pole.

Ukazało się słowo 'Mespil', wydrukowane wyraźną, oficjalną czcionką, a zaraz za nim 'Fiona, DM, DW’. Potem reszta tekstu, drukowana taką samą czcionką, pojawiła się u góry i na dole.

- Moja córka! To jej imię, Satia, patrz! Aiden, gdzie ona jest? Co to za lista? - dopytywała się Lunzie. - Czy jest do tego jakieś wideo?

Operator spojrzał znad swojej konsoli i na jego twarzy pojawiło się przerażenie.

- O Krims! Tak mi przykro. Pani doktor, to wydana przez FIWP lista ludzi, którzy zaginęli w kolonii Phoenix.

- Nie! - szepnęła Satia i zrobiła krok w kierunku Lunzie, pod którą ugięły się kolana. Lunzie posłała jej wdzięczne spojrzenie, ale zdołała samodzielnie utrzymać równowagę.

- Co dzieje się z ludźmi z planet napadniętych przez piratów? - zapytała roztrzęsiona, starając się usunąć z wyobraźni obraz katastrofy. Fiona!

Miody człowiek przełknął ślinę. Nie lubił przynosić złych wieści i za wszelką cenę chciał jakoś pocieszyć tę miłą kobietę. Tak wiele już przeszła. Żałował, że wcześniej nie sprawdził tej informacji.

- Czasami odnajdują się nie pamiętając, co im się przyda­rzyło. Kiedy indziej okazuje się, że bez żadnych problemów pracują w zupełnie innym miejscu, tylko ich wiadomości wysyłane do domu nigdy nie docierają. To się często zdarza przy odległych i połączeniach galaktycznych; nic nie jest doskonałe. Najczęściej jednak nikt już o nich więcej nie słyszy.

- To niemożliwe. Fiona na pewno żyje. Jak mogłabym dowiedzieć się, co się z nią stało? Muszę ją odnaleźć. Operator zamyślił się.

- Porozumiem się z szefem ochrony Wilkinsem w tej sprawie. Na pewno będzie wiedział, co robić.

Wilkins był niskim mężczyzną z cienkim siwym wąsem, który przykrywał jego górną wargę, i szarymi, wyrażającymi rezerwę oczami. Gdy znaleźli się w jego biurze - małej, schludnej kabinie mówiącej bardzo wiele o psychice gospodarza - prosił, by usiadła. Lunzie przedstawiła mu sytuację, ale widząc jego potakujące gesty domyśliła się, że już wszystko wiedział.

- Co więc zamierzasz? - zapytał.

- Mam zamiar jej szukać, oczywiście - odpada pewnym i głosem

- No dobrze. - Uśmiechnął się. - Tylko gdzie? Dostałaś swoje zaległe wypłaty. Wystarczy tego na podróż w obie strony w dowolne miejsce w galaktyce. Gdzie chciałabyś rozpocząć?

- Gdzie? - Lunzie zamrugała oczami. - Mogłabym... mogłabym zacząć na przykład na Phoenix; tam, gdzie widziano ją ostatnio...

Wilkins pokręcił głową i mlasnął z dezaprobatą językiem.

- Tego nie wiemy na pewno, Lunzie. Spodziewano się jej tam razem z resztą kolonistów.

- Więc EEC powinno wiedzieć, czy tam dotarła, czy też nie.

- Dobrze, jest więc jakiś początek. Tylko że to wiele lat świetlnych stąd. Co będzie, jeśli jej tam nie znajdziesz? Gdzie chcesz szukać potem?

- Och. - Lunzie zagłębiła się w fotelu, który wygodnie uformował się pod jej plecami. - Ma pan rację. Nie pomyślałam o tym, jak ją znaleźć. Przez całe jej życie mogłam na piechotę dojść do każdego miejsca, w którym była. Nigdzie nie było za daleko. - W jej wyobraźni pojawiła się gwiezdna mapa galaktyki. Każdy punkt oznaczał co najmniej jeden zamieszkały świat. Długie tygodnie, miesiące, a nawet lata musiało zająć po­dróżowanie między systemami gwiezdnymi, poszukiwania na każdej planecie i wypytywanie wszystkich napotkanych ludzi... Poczuła się bardzo mała i bezradna. Wilkins pokiwał głową.

- Zauważyłaś pierwszą trudność: odległość. Druga to czas. Zdążył już upłynąć od chwili, kiedy te informacje były świeże. Jeszcze więcej czasu zajmie wysyłanie zapytań i czekanie na odpowiedzi. Musisz odbyć podróż w czasie i dowiedzieć się czegoś o jej życiu, o domu, w którym spędziła dzieciństwo, dotrzeć do jej dokumentów małżeńskich i innych, dotyczących na przykład pracodawców, których miała na pewno w różnych okresach życia. To powinno dać ci wskazówki, gdzie może być teraz. Na przykład, dlaczego uczestniczyła w tej ekspedycji? Jako jedna z osadników? Jako specjalista? Obserwator? EEC na pewno ma odpowiednie dokumenty. Pewnie zauważyłaś - tu Wilkins włączył komputer i odwrócił ekran do Lunzie - że za jej nazwiskiem są skróty DM i DW.

Lunzie spojrzała na listę FIWP starając się nie pamiętać, że dotyczy ona katastrofy.

- DM znaczy, że jest lekarzem. DW... - Lunzie szukała w pamięci - to symbol oznaczający specjalizację w wirusologu.

- Więc musiała uczyć się na jakimś uniwersytecie. Dobrze. Na pewno chciałabyś, żeby zdobyła wyższe wykształcenie. Jak spożytkowała swoją edukację? Masz bardzo dużo wskazówek, które mogą ci pomóc, ale minie wiele miesięcy, nawet lat, zanim otrzymasz odpowiedzi. Najlepiej będzie, jeśli założysz stałą bazę operacyjną i z niej będziesz wysyłała zapytania.

- Stev Banus sugerował, żebym wróciła do szkoły i uak­tualniła wykształcenie.

- Bardzo dobra rada. W tym samym czasie możesz prowadzić swoje śledztwo. Jeśli jedna droga poszukiwań okaże się bezowocna, porzuć ją i próbuj innej. Skorzystaj z pomocy jakiejś agencji, o której sądzisz, że może ci się przydać. Nie szkodzi jeśli będą powielali twoje wysiłki. Świeży i nie zaangażowany emocjonalnie umysł łatwiej zauważy coś, co ty przeoczyłaś. Przy okazji będzie to tańsze niż podróżowanie samemu. Tak czy inaczej okaże się to kosztowne, ale przynajmniej nie zostaniesz przytłoczona, próbując ułożyć wszystkie nadchodzące informacje w sensowną całość bez perspektywy ich sprawdzenia.

- Perspektywy są mi bardzo potrzebne. Nigdy wcześniej nie musiałam działać na tak szeroką skalę. Jej ojciec i ja korespondowaliśmy regularnie, gdy dorastała. Po prostu nie przychodziło mi do głowy, że pomiędzy listami upływa czas i to długi! Szybciej można podróżować w FTL, ale trudno mi nawet pomyśleć o tak dalekiej podróży do miejsca, w którym mogę jej nie znaleźć... Fiona jest dla mnie zbyt cenna, żebym mogła jasno myśleć. Tym bardziej dziękuję za obiektywne spojrzenie. - Lunzie wstała. - Aha, i dziękuję, iż nie założył pan, że ona nie żyje.

- Wiem, jak trudno byłoby ci w to uwierzyć. Twój wewnętrzny głoś też stanowi jedną ze wskazówek. Zaufaj mu. - Koniuszki cienkich wąsów podniosły się w pełnym otuchy uśmiechu. - Powodzenia, Lunzie.

Centrum opieki nad dziećmi pełne było radosnego chaosu. Mali ludzie ścigali inne maluchy po miękko wyłożonej podłodze wrzeszcząc, potrącając meble z pianki i przebiegając tuż obok dwóch dorosłych kobiet, które starając się nie wchodzić im w drogę, przykucnęły w jednym z kręgów przewidzianych do rozmów.

- Vigul! - krzyknęła Satia. - Puść w tej chwili czułki Tlinka, to on puści twoje włosy! - Nakazująco klasnęła w dłonie, nie zwracając uwagi na jęk rozczarowania obojga dzieci. Była znowu spokojna, ale nie spuszczała oka z wojowników. - Zazwyczaj są grzeczne, ale czasami wymykają się spod kontroli.

- Pewnie popisują się przed obcym, czyli mną! - powie­działa Lunzie ze śmiechem. Satia westchnęła.

- Cieszę się, że Weftowie, jego rodzice, tego nie widzieli. Jest taki mały, nie wie jeszcze, że publiczne zmienianie kształtów jest przez nich uznawane za objaw złego wychowania. Wolałabym raczej, żeby nauczył się być sobą przy innych dzieciach. Wygląda na to, że ma do nich zaufanie. To bardzo dobrze.

W stojącym obok kojcu Orni, mały synek Satii, wiercił się i przeciągał niespokojnie. Lunzie ostrożnie wyjęła dziecko i delikatnie złożyła je na swojej piersi, opierając główkę na ramieniu. Uspokoiło się trzymając małą piąstkę wetkniętą do buzi. Lunzie uśmiechnęła się do niego, przypominając sobie Fionę w tym wieku. Studiowała wtedy w szkole medycznej i każdego dnia przynosiła dziecko na zajęcia. Ogromną radość sprawiała jej bliskość tulonego maleństwa i słuchanie bicia jego serca. Małe doskonałe życie, jak egzotyczny kwiat, który stwo­rzyła. Nauczyciele często czynili żartobliwe uwagi na temat najmłodszej uczennicy, będącej dla studentów innych ras pierwszą tak młodą przedstawicielką rodzaju ludzkiego, jaką mieli okazję spotkać. Fiona zachowywała się bardzo grzecznie. Nigdy nie płakała podczas wykładów, bywała tylko rozdrażniona w czasie egzaminów, jakby wyczuwając lęki Lunzie.

Lunzie gwałtownie otrząsnęła się ze wspomnień. Tamte dni już minęły. Fiona jest dorosła i trzeba nauczyć się myśleć o niej w ten sposób.

Orni przytulił się bardziej, wyjmując na chwilę piąstkę z buzi, by ziewnąć i zaraz włożyć ją z powrotem. Lunzie objęła po mocniej i gwałtownie pokręciła głową.

- Nigdy nie uwierzę, że Fiona nie żyje. Nie mogę, nigdy nie stracę nadziei - stwierdziła. - Jednak Wilkins ma rację. Muszę być cierpliwa, chociaż to pewnie będzie dla mnie najtrudniejsza rzecz w życiu. - Westchnęła uśmiechając się smutno. - W mojej rodzinie cierpliwość nie ma tradycji. Dlatego wszyscy zostajemy lekarzami. Wiele powinnam się nauczyć i wiele oduczyć. Zajęcia szkolne pomogą mi uporząd­kować umysł.

- Będzie mi ciebie brakować - powiedziała Satia. - Chyba zostałyśmy przyjaciółkami. Zawsze znajdziesz tutaj dom, jeśli zechcesz.

- Nie sądzę, żebym kiedykolwiek znowu miała dom - odparła Lunzie ze smutkiem, myśląc o nieskończonych prze­strzeniach gwiezdnej mapy. - Ale i tak jestem ci bardzo wdzięczna. To wiele dla mnie znaczy. - Łagodnie odłożyła dziecko do kojca. - Wiesz, odwiedziłam Jileta, górnika, którego leczyłam z agorafobii tuż przed wypadkiem Nellie Minę. Jest teraz krzepkim i zdrowym dziewięćdziesięciodwulatkiem, a prze­żyje jeszcze następne trzydzieści lat. Posiwiał i zapadła mu się klatka piersiowa, ale go poznałam. Illin Romsey jest jego prawnukiem. Jilet pracował jako poszukiwacz jeszcze przez prawie pięćdziesiąt lat po odnalezieniu jego kapsuły, a teraz jest nadzorcą pokładowym. Bardzo się ucieszyłam widząc go w takiej formie. - Jej wargi drgnęły w uśmiechu bez odrobiny radości. - W ogóle mnie nie pamiętał.

Uniwersytet Astris Aleksandria z radością powitał zgłoszenie chęci kontynuacji nauki przez jedną ze swoich absolwentek, ale zaniepokoiło ich wyraźnie, gdy Lunzie zwyczajnie ubrana i dźwi­gając osobiście bagaż zjawiła się w biurze administracyjnym, by zapisać się na zajęcia. Lunzie przyłapała sekretarkę, jak skrycie wertowała dokumenty, by sprawdzić jej tożsamość.

- Przepraszam za to nerwowe przyjęcie, doktor Mespil, ale szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę pani wiek, spodziewaliśmy się kogoś wyglądającego bardziej dojrzale. Chcieliśmy się tylko upewnić. Czy poddawała się pani radykalnej kuracji odmładzają­cej, jeśli wolno spytać?

- Mój wiek? Mam trzydzieści cztery lata - zaprotestowała żywo Lunzie. - Byłam w śpiączce hibernacyjnej.

- Ach, rozumiem. Ale z naszej kartoteki wynika, że od dnia pani urodzin minęło dziewięćdziesiąt sześć lat. Obawiam się, że pani bransoletka identyfikacyjna i dokumenty wskazują to samo. Jeśli pani sobie tyczy, zrobię adnotację dotyczącą wieku fizycznego i jego uwarunkowań - zaproponowała z przejęciem rejestratorka. Lunzie uniosła rękę.

- Nie, dziękuję. Nie jestem aż tak próżna. Jeśli to nikomu nie przeszkadza, obejdę się bez tych przypisów. Jest natomiast inna sprawa, w której mogłaby mi pani pomóc. Jakiego rodzaju zakwaterowanie oferuje uniwersytet? Szukam możliwie najtań­szych rozwiązań. Mogę nawet dzielić z kimś mieszkanie, bylebym miała możliwość łączności, dostęp do biblioteki i trochę miejsca dla siebie. Mam niewiele rzeczy osobistych i jestem łatwa we współżyciu.

Rejestratorka wydawała się zbita z tropu.

- Myślałam, że - jakieś własne mieszkanie albo domek...

- Niestety nie. Muszę oszczędzić jak najwięcej pieniędzy, by móc załatwić pewne sprawy prywatne, rezygnuję więc ze wszystkiego, co nie jest absolutnie konieczne.

Najwyraźniej według tej kobiety poczucie godności absol­wentki Astris Aleksandria wymagało zachowania pewnych zasad. Była wręcz oburzona. Lunzie okazała się zbyt pospolita i nie doceniała jej starań. A jedyny bagaż, jaki miała, stanowiły dwie małe torby z tworzywa sztucznego przewieszone przez oparcie eleganckiego biurowego fotela, w którym zasiadała. Zupełnie nie było to coś, czego należało spodziewać się po leciwej absolwentce tej szacownej, elitarnej uczelni.

Ku uldze Lunzie jej mienie przechowywano na Platformie Wydobywczej w niskiej temperaturze i próżni, więc żadne z ubrań nie zostało zjedzone przez owady ani nie rozpadło się ze starości. Nie obchodziło jej, jakiego statusu wymaga od niej uniwersytet. Teraz, gdy wyznaczyła sobie cel, znowu mogła przejąć kontrolę nad swoim życiem tak, jak miała w zwyczaju. Skromne warunki nie przerażały jej. Na Platformie Kartezjusza, mimo życzliwości wszystkich, czuła się bezradna. Tutaj wszystko jest znajome. Tu wiedziała dokładnie, co było siłą władzy, a co tylko pustym protestem. Zachowywała obojętny wyraz twarzy i cierpliwie czekała. Wreszcie kobieta dała za wygraną.

- W bursie jest czteroosobowe mieszkanie, dzieli je trójka Weftów. Zwalnia się też miejsce w pokoju dwuosobowym. Najemca właśnie robi dyplom i za dwa tygodnie pokój będzie wolny, od początku nowego semestru. Mamy także miejsce w sześciopokojowym wielorasowym akademiku...

- Który z nich jest najtańszy? - zapytała Lunzie, gwał­townie przerywając tę recytację. Na groźną minę rejestratorki odpowiedziała uśmiechem. Z wyrazem skrajnej dezaprobaty kobieta uruchomiła funkcję wyszukiwania w komputerze. Ekran zamigotał i na jego środku pojawiło się hasło.

- Jedna trzecia ceny apartamentu uniwersyteckiego. Dwóch z obecnych lokatorów to ludzie, ale to dość daleko do kampusu.

- Nic nie szkodzi. Jeżeli tylko jest tam dach nad głową i prycza, będę szczęśliwa.

Żonglując torbami, tubami pełnymi dokumentów i formularzami, Lunzie wkroczyła do hallu swojego nowego domu. Budynek był stary, pamiętał czasy jeszcze sprzed jej pierwszych studiów na tej uczelni. Widok czegoś, co się nie zmieniło, sprawił, że poczuła się jak w domu. Staromodna tablica ogłosze­niowa błyskała wiadomościami dla mieszkających tu studentów, a na dole pojawiła się już nowa linijka zawierająca imię przybyłej, powitanie i typowe biurokratyczne napomnienie, by jak najszybciej zgłosiła się na swój test sprawdzający. W środku panował względny spokój. Większość mieszkańców musiała udać się na wykłady lub do jakichś innych zajęć,

Lunzie miała zamieszkać na dziewiątym z pięćdziesięciu pięter. Winda zaszumiała i zatrzymała się przed jej drzwiami z lekkim szarpnięciem i głośnym grzechotem, nie przypominając bezszelestnych wind na Platformie. Nie zastała nikogo ze współlokatorów. Mieszkanie było dość duże i czyste, ale typowej zabałaganione. Półki zagracało mnóstwo skarbów nastolatków. Poczuła się prawie tak, jakby znowu mieszkała z Fioną. Jeden z lokatorów najwidoczniej lubił miniaturowe modele. Kilka z nich zwisało z sufitu i Lunzie ucieszyła się, że nie jest o parę, centymetrów wyższa,

Dalsze poszukiwania ujawniły, że wolna sypialnia znajdowala się w najmniejszym pokoju tuż obok syntezatora żywności. Rozpakowała się i zdjęła nieświeże ubranie podróżne. Pogoda, jedna z rzeczy, które na Astris Aleksandria podobały się Lunzie najbardziej, w dzielnicy uniwersyteckiej była łagodna i ciepła przez prawie cały rok. Lunzie z przyjemnością pozbyła się grubych spodni, które nosiła w podróży, i włożyła lekką sukienkę. Spodnie były bardzo pogniecione i wołały o pranie. Lunzie czuła, że i jej przydałaby się kąpiel. Zebrała więc przybory toaletowe i wszystko, co miała do prania, łącznie z zakurzonymi butami.

W łazience jednak spotkało ją wielkie rozczarowanie. Zamiast znajomego widoku zastała wszystko przerażająco nowe. Urzą­dzenia sanitarne w budynku zostały niedawno wymienione i były nowsze i jeszcze dziwniejsze niż te, w które Kartezjusz wyposażył swoje kwatery mieszkalne na Platformie. Gdyby nie życzliwa pomoc Satii, nie miałaby pojęcia, co ma przed oczami. Podobień­stwa między owymi urządzeniami a tymi, które znała, było akurat tyle, by pozwolić jej domyślić się, jak ich używać bez spowodo­wania małej katastrofy.

Czekając na koniec programu prania, zasiadła przy konsolecie w swojej sypialni. Załogowała się do systemu bibliotecznego i poprosiła o numer identyfikacyjny, który dawałby jej możliwość dostępu do biblioteki z każdej konsolety na planecie. Poprosiła też o zwiększenie standardowego przydziału pamięci długoter­minowej z 320K do 2048K i otworzyła sobie konto w programie GSP. Jeśli gdzieś istniały jakieś dane na temat Fiony, Galaktyczny System Poszukiwawczy, bo takie było rozwinięcie tego skrótu, na pewno mógł je znaleźć. Jako szczęśliwy talizman postawiła na konsolecie hologram Fiony.

GSP - ZALOGOWANO (2851.0917 Standard) pojawiło się na ekranie. Lunzie wystukała w dziale *Poszukiwanie osób zaginionych * IMIĘ * Fiona Mespil * D.ur/RASA/PŁEĆ/PP * 2775.0903/ludzka/kobieta/Astris Aleksandria * Urodziła się na tym uniwersytecie, była to więc jej planeta pochodzenia. * Podać miejsce pobytu * OSTATNIE MIEJSCE POBYTU OBIEK­TU? Lunzie zatrzymała się na chwilę, a potem wpisała: * Ostatnie potwierdzone miejsce pobytu: kolonia Tau Ceti, 2789.1215. Ostatnie przypuszczalne miejsce pobytu: kolonia Phoenix, 2851.0421. * Ekran przez chwilę był pusty. GSP przyjmował dane. Lunzie już miała wstukać komendę, żeby program przekazał ewentualne wyniki do jej przydziałowej pamięci, i wylogować się, gdy nagle ekran zadźwięczał i wyświetlił rzędy dat i haseł.


MESPIL, FIONA

WYCIĄG Z PROCESU KSZTAŁCENIA (ODWROTNA CHRONOLOGIA)

2802 DYPLOM W BIOTECHNOLOGII, UNIWERSYTET ASTRIS ALEKSANDRIA

2797 DYPLOM W WIRUSOLOGII, UNIWERSYTET ASTRIS ALEKSANDRIA

2795 UNIWERSYTET ASTRIS ALEKSANDRIA UKOŃ­CZONY Z WYRÓŻNIENIEM, D.M (OGÓLNEJ)

2792 UKOŃCZYŁA SZKOŁĘ ŚREDNIĄ W BAZIE MARS, MATURA OGÓLNA

2791 PRZENIESIONA Z SYSTEMU EDUKACJI OGÓLNEJ TAU CETI

2787 SZKOŁA PODSTAWOWA CAPELLA, UKOŃCZO­NA.


Potem następowała lista kursów i ocen. Lunzie wydała "krzyk radości. Dane były tutaj, na Astris Aleksandria! Nie spodziewała się uzyskać czegokolwiek tak szybko. Kładła tylko fundamenty pod swoje poszukiwania, a one już zaczęły wydawać owoce. *Zachowaj*, rozkazała komputerowi.

Mogłam się tego spodziewać" powiedziała do siebie potrząsając głową “mogłam się spodziewać, że po tym, co jej opowiadałam, przyjedzie tutaj." Pierwszy udany krok w jej poszukiwaniach! Po raz pierwszy Lunzie poczuła się pewnie. Trzeba było to uczcić. Rozejrzała się po pomieszczeniu i z uśmie­chem podeszła do syntezatora. Jeden sukces wymagał drugiego.

- Teraz - powiedziała zacierając ręce - zamierzam nauczyć cię, jak się robi kawę.

Mniej więcej godzinę później miała już dzbanek pełen mętnej cieczy odrobinę przypominającej kawę, ale tak gorzkiej, że musiała zaprogramować sobie sporą ilość dodatkowego słodzika, żeby ją przełknąć. Ale przynajmniej dało się w tym wyczuć kofeinę. Lunzie była zadowolona, choć nie ustąpiło jej roz­czarowanie, że kawa wyszła z użycia ponad sześćdziesiąt lat temu. Na uniwersytecie działał jednak przecież Instytut Żywienia. Musieli mieć tam jakieś próbki kawy. Zastanawiała się nad zamówieniem posiłku, ale rozmyśliła się. Nie czuła się głodna, jeśli jedzenie w niczym nie zamierzało przypominać tego, co pamiętała. Syntetyzowane jedzenie zawsze miało dla niej mdły smak, zwłaszcza pochodzące ze szkolnych syntezatorów. Nie widziała powodów, dla których ich działanie miałoby polepszyć się w czasie jej nieobecności.

Lunzie planowała, że jeżeli pozwoli na to czas, zajmie się gotowaniem dla siebie z naturalnych produktów, których dostar­czała planeta. Na Astris Aleksandrii zawsze hodowano bardzo smaczne warzywa, a być może, myślała z nadzieją, teraz rozszerzono zainteresowanie także na krzaki kawowe. Tak jak wszyscy cywilizowani obywatele FIWP, Lunzie odżywiała się wyłącznie jedzeniem pochodzenia roślinnego i darzyła pogardą mięso, jako relikt epok barbarzyństwa. Miała nadzieję, że żaden z jej współlokatorów nie okaże się zacofany, chociaż Komitet Mieszkalny na pewno zadbał, by tacy byli izolowani od reszty studentów.

Zgodnie z instrukcjami przewodnika załogowała się do uniwersyteckiego komputera i zamówiła całą baterię testów zaprogramowanych, by ocenić jej umiejętności i możliwości. Klawiatura była mocno zużyta i Lunzie musiała przyzwyczaić się do ciągłego grzechotu. Jeden z przepisów, który nie istniał za jej czasów, dotyczył wymagań kwalifikacyjnych; zapisy na niektóre zajęcia zastrzeżone zostały tylko dla tych, którzy pozytywnie i przeszli egzaminy. Lunzie zauważyła z irytacją, że kilka interesujących ją kursów mieściło się w tej właśnie kategorii. Racjonalnym, a raczej biurokratycznym uzasadnieniem takiego stanu rzeczy była ograniczona liczba miejsc na kursach. Dlatego uniwersytet chciał mieć pewność, że ci, którzy się zapiszą, skorzystają na nich najwięcej. Nawet gdyby zdała egzaminy, nie było pewności, że natychmiast znajdzie się tam dla niej miejsce. Lunzie wzruszyła ramionami z rezygnacją. Nie było pośpiechu. Miała co robić, dopóki była na dobrym tropie w poszukiwaniach Fiony. Zaczęła wstukiwać zgłoszenie na pierwszy egzamin.

- Halo? - rozległ się ostrożny glos od drzwi.

- Proszę. - Lunzie wyjrzała znad konsolety.

- Pokój, obywatelko. To właśnie my mieszkamy z tobą.- Tym, który mówił, był zgrabny chłopiec z prostymi, jedwabis­tymi czarnymi włosami i okrągłymi niebieskimi oczami. Nie wyglądał na więcej niż piętnaście standardowych lat. Za nim stała uśmiechnięta dziewczyna o miękkich brązowych włosach, zebranych w puszysty kok na czubku głowy.

- Jestem Shof Scotny, z Demarkis, a to Pomayla Esglar.

- Witam - powiedziała ciepło Pomayla wyciągając rękę.

- Na drzwiach nie było wywieszki, więc pomyśleliśmy, że wejdziemy i przywitamy się.

- Dziękuję - odpowiedziała Lunzie wstając i także wycią­gając rękę. - Miło mi was poznać. Nazywam się Lunzie Mespil. Mówcie mi Lunzie... czy coś jest nie tak? - zapytała widząc wymianę zaintrygowanych spojrzeń między Pomayla a Shofem.

- Nie, nic - odparł spokojnie Shof. - Po prostu nie wyglądasz na dziewięćdziesiąt sześć lat. Spodziewałem się, że będziesz przypominała moją prababkę.

- No, bardzo ci dziękuję. Natomiast ty, mój chłopcze, wyglądasz zbyt młodo na college - odparowała rozbawiona. Przez chwilę rozważała poproszenie rejestratorki, by jednak umieściła wyjaśnienia w dokumentach. Shof westchnął boleśnie, tak jakby słyszał to już wcześniej.

- Wiem. Ale nic nie mogę poradzić, że jestem taki zdolny. Lunzie uśmiechnęła się do niego. Był prześliczny i pewnie spodziewał się, że nawet morderstwo uszłoby mu na sucho. Pomayla szturchnęła go pod żebro, aż jęknął oburzony.

- Proszę wybaczyć panu Skromnemu. Na naukach kom­puterowych nie uczą dobrych manier, bo maszyny się nie obrażają. Ja studiuję prawo międzyplanetarne, a ty?

- Medycynę. Wróciłam, żeby odświeżyć swoją wiedzę. Przez ostatnie parę lat... wypadłam raczej z obiegu.

- No jasne. Chodź, babciu - zaproponował chłopiec wyjmując sobie kosmyk włosów z oka. - Unowocześnimy cię w jedną milisekundę.

- Shof! - Pomayla wypchnęła swojego niesfornego kolegę za drzwi. - Okazałbyś trochę delikatności.

- Czy już zdążyłem powiedzieć coś niestosownego? - zapytał Shof z całą naiwnością, na jaką tylko mógł się zdobyć będąc pchanym do windy.

Lunzie szła za nimi śmiejąc się cicho.


* * *

W ciągu następnych kilku tygodni program GSP nie dostar­czył niczego godnego uwagi. Lunzie pogrążyła się w swoich szkolnych zajęciach. Jej bardzo towarzyscy i mili współlokatorzy nalegali, by brała udział we wszystkim, co ich zajmowało. 'Gang' wyciągał ją na imprezy studenckie i koncerty. Gang stanowiło luźne stowarzyszenie około trzydziestu osób różnych ras i w róż­nym wieku z całego uniwersytetu. Prócz niespokojnego ducha i ciekawości, członkowie grupy nie mieli ze sobą wiele wspólnego. Wypady z nimi stanowiły dla niej miły odpoczynek po długich godzinach nauki.

- Dla Gangu nie istniało nic świętego; ani wygląd zewnętrzny, ani przyzwyczajenia, wiek czy obyczaje. Lunzie nie chciała być nazywana babcią przez istoty, których wiek na pewno nie przekraczał jej trzydziestu czterech standardowych lat. A śpiączka i wynikające z niej poszukiwania córki były dla niej jeszcze zbyt bolesne, więc starała się unikać rozmów na tematy osobiste. Zastanawiała się, czy Shof już wie o tych poszukiwaniach, skoro udało mu się dotrzeć do dokumentacji jej przyjęcia na uniwersytet. Jeśli tak się rzeczywiście stało, to zachowywał się wyjątkowo powściągliwie nie wyciągając tego na światło dzienne. A może zdołała zabezpieczyć swoje pliki w GSP na tyle mocno, że obroniły się przed jego wścibstwem? Albo nie było to dla niego wystarczająco interesujące. Zazwyczaj, gdy ktoś zaczynał ją wypytywać, delikatnie zmieniała temat i zapuszczała sondę w osobiste życie swojego rozmówcy, sprawiając tym niemałą radość Gangowi; wszyscy bowiem uwielbiali, gdy Lunzie zabie­rała się do tego dzieła.

- Powinnaś była zająć się prawem karnym - utrzymywała Pomayla. - Bardzo nie chciałabym stać na podium dla świadków próbując coś przed tobą ukryć.

- Nie, dziękuję. Lepiej czuję się jako Doktor McCoy niż Rumpole z Bailey.

- Kto taki? - zapytał Cosir, małpopodobny Brachiańczyk z ich klasy, o ładnej purpurowej sierści i błyszczących białych źrenicach. - Co to za Rompul?

- Na pewno coś na Tri-dzie - domyślał się Shof.

- Historia starożytna - stwierdziła Frega polerując poma­lowane na hebanowe paznokcie o rękaw swojej tuniki.

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem - marudził Cosir.

- Musiało zejść z tapety więcej niż sto standardowych lat temu.

- No, może. — Lunzie zgodziła się poważnie. - Można powiedzieć, że jestem trochę antykwariuszką.

- I masz też swoje lata - zarechotał Shof. Objął rękami brzuch, poklepał się po nim i udawał, że nasłuchuje echa.

- Hmmm, zrobiłem się pusty w środku. Chodźmy coś zjeść.

Wykłady były z reguły nudne, tak samo jak dawniej. Tylko dwa kursy zasłużyły sobie na jej zainteresowanie; metod diagnos­tycznych i obowiązkowy kurs Dyscypliny.

Metody diagnostyki zmieniły się diametralnie od czasów jej praktyki. Komputerowe testy, którym poddawano pacjentów, stały się mniej ingerencyjne i bardziej wszechstronne, niż wydawało jej się to kiedyś możliwe. Jej matka, po której Lunzie odziedziczyła 'uzdrawiający dotyk', zawsze uważała, że to właśnie dogłębna znajomość diagnostyki i świetne podejście do chorego czynią dobrego lekarza. Byłaby nie mniej szczęśliwa niż Lunzie wiedząc, że Fiona podtrzymała rodzinną tradycję i też wybrała medycynę.

Narzędzia do diagnostyki były znacznie bardziej poręczne niż te, które pamiętała. Większość z nich zminiaturyzowano tak, że mieściły się w torebce i w razie nagłego wypadku znajdowały się pod ręką, pozwalając oszczędzać czas. Ulubionym narzędziem Lunzie była 'wróżka', mały skaner, który nie wymagał ręcznej obsługi. Dzięki nowej technologu przeciwgrawitacyjnej mógł zawisnąć w dowolnym punkcie wokół pacjenta i wyświetlać odczyt. Okazał się szczególnie przydatny w warunkach zerowej grawitacji i cieszył się wielką popularnością wśród lekarzy wyspecjalizowanych w leczeniu pacjentów znacznie większych od siebie, a także u lekarzy nie należących do rasy ludzkiej,

którzy zbytnie zbliżanie palców manipulatora do ciała pacjenta uważali za niegrzeczne i nachalne. Lunzie lubiła to urządzenie, bo zostawiało jej wolne ręce do wykonywania innych czynności przy pacjentach, i postanowiła, że 'wróżka' będzie na pewno jednym z pierwszych instrumentów, jakie sobie kupi, gdy powróci do praktyki. Była droga, ale nie poza zasięgiem jej możliwości.

Po zebraniu informacji o stanie zdrowia badanego, nowo­czesny lekarz miał do swojej dyspozycji takie udogodnienia, jak na przykład analiza komputerowa podsuwająca sposoby leczenia, zawierająca program wystarczająco skomplikowany, by dać lekarzowi duży wybór. W skrajnych, lecz nie zagrażających życiu wypadkach najczęściej sugerowanymi wyjściami były rekombinacje genetyczne, chemioterapia bądź ingerencyjne lub nieingerencyjne zabiegi chirurgiczne. Ostateczną decyzję podej­mował zawsze lekarz. Postęp w terapii spowodował, że za bezużyteczne uznano wiele metod, które wcześniej uważano za konieczne do ratowania życia.

Lunzie podziwiała nowy sprzęt, ale nie podobały jej się zmiany w podejściu do pacjenta, które zaszły w ciągu ostatnich sześciu dekad. Zbyt wiele zadań prawdziwego lekarza przejęły zimne, bezosobowe maszyny. Otwarcie nie zgadzała się ze swoimi profesorami, że nowe metody są lepsze, ponieważ ograniczają ryzyko ludzkiej omylności i prawdopodobieństwa infekcji.

- Wielu pacjentów straci wolę życia z powodu braku odrobiny osobistego zainteresowania - wyjaśniała profesorowi od mechaniki układu krążenia podczas prywatnej rozmowy w jego biurze. - Metoda naprawiania uszkodzonych tkanek serca jest z technicznego punktu widzenia doskonała, zgadzam się, ale samopoczucie i kondycja psychiczna pacjenta są nie mniej ważne niż naukowe metody leczenia jego schorzeń.

- Ma pani zacofane poglądy, doktor Mespil. To najlepszą. metoda leczenia sercowców mających słabe ścianki naczyniowej i zagrożonych tętniakami. Robot wysyła mikroskopowe urządzenia w krwiobieg pacjenta i one mobilizują regenerację zniszczonej tkanki. Sam pacjent nie musi się martwić o to, co dzieje się, w jego wnętrzu,

Lunzie skrzyżowała ręce i utkwiła w rozmówcy spojrzenie pełne dezaprobaty,

- Nie niepokoi się ich więc pytaniami, co im dolega? Oczywiście są pacjenci, którzy nigdy nie mieli do czynienia z komunikatywnym lekarzem. Przypuszczam, że w pańskim przypadku nie stanowi to żadnej różnicy.

- Teraz jest pani niesprawiedliwa. Ja także chcę dla moich pacjentów jak najlepiej.

- A ja chciałabym robić coś więcej, niż tylko pielęgnować maszyny, które pielęgnują chorych - odparowała Lunzie. - Jestem lekarzem, a nie mechanikiem.

- Ja natomiast jestem chirurgiem, a nie psychologiem.

- Nie dziwi mnie więc wcale, że profesor psychologii w stu procentach odrzuca pańskie założenia! Nie zwiększa pan swoim pacjentom szans na przeżycie traktując ich, jakby byli nie­świadomymi niczego odrzutami technologicznymi, przeznaczo­nymi do naprawy.

- Doktor Mespil - powiedział sztywno kardiolog - jak słusznie pani wskazała, dobra kondycja psychiczna pacjenta jest ważnym warunkiem jego dojścia do zdrowia. On decyduje jednak, czy wybiera życie, czy śmierć. Ja nie chcę pomagać wolnej woli.

- Cóż za pocieszny wykręt.

- Z pani nie najświeższego słownictwa wnoszę, że oskarża mnie pani o uchylanie się od obowiązków. Znane mi są pani publikacje w szanowanych pismach naukowych i pani zainteresowanie etyką lekarską. Wszystko bardzo pięknie. Czytałem nawet pani artykuły w starych numerach 'Kwartalnika Bioetyki'. Czy wolno mi jednak przypomnieć pani jej status? Pani jest moją studentką, a ja nauczycielem. Dopóki uczęszcza pani na moje zajęcia, proszę uczyć się ode mnie. I byłbym wdzięczny, gdyby przestała pani pouczać mnie przy innych studentach. To pani prywatna sprawa, ile rąk będzie pani ściskała ze współczuciem po ukończeniu kursu, który prowadzę. Do widzenia.

Po tej niezadowalającej rozmowie Lunzie jak burza wpadła na salę gimnastyczną i zaczęła robić ćwiczenia z Dyscypliny.

Dyscyplina była obowiązkowa dla lekarzy o podwyższonych kwalifikacjach, techników medycznych, a także dla tych, którzy w przyszłości chcieli zajmować się podróżowaniem w przestrzeni. Lunzie zaliczyła testy, które wykazały jej naturalne zdolności w tym kierunku, ale przerażała ją myśl, że musiałaby zrezygnować i innych zajęć koniecznych do ukończenia kursu. Przeniosła się ze szkolenia podstawowego na treningi Adeptów i teraz Dyscyplina pochłaniała więcej czasu i była niezwykle wyczerpująca. Nowy nauczyciel nalegał, by poświęcała sześć godzin dziennie na ćwiczenia fizyczne, medytacje i doskonalenie sztuki koncent­racji. Nie miała więc wiele czasu na pozostałe zajęcia.

Po paru tygodniach z radością zauważyła, że ćwiczenia uczyniły jej chód bardziej sprężystym i zmniejszyły uzależnienie od kawy. Bez trudu budziła się rano, nawet po krótkim śnie. Zdążyła już zapomnieć, jak przyjemnie jest być w formie. Techniki medytacyjne sprawiały, że jej sen był bardziej wartoś­ciowy, mogła bowiem aktem woli skazywać swój lęk o Fionę na wygnanie w nieświadomość.

Bardzo wyraźnie poprawiła się jej pamięć. Łatwiej przy­swajała nowe wiadomości, na przykład o najnowszych tendencjach politycznych i ustrojowych, a także nowy styl bycia i kolokwializmy, nie wspominając o wiedzy szkolnej. Jej kondycja fizyczna również od lat nie była tak dobra. Schudła na tyle, by móc nosić spodnie o numer mniejsze, a mięśnie na brzuchu zrobiły się twardsze. Wspomniała o tym Pomayli, która niemal się na nią; rzuciła i natychmiast wyciągnęła ją do sklepów, by kupiła sobie nowe ubrania.

- Trafia się doskonała okazja. Nie chciałam o tym wspominać, Lunzie, ale twoje ciuchy są mocno przestarzałe. Nie byliśmy pewni, czy to moda z twojej rodzinnej planety, czy po prostu nie było cię stać na nowe.

- A skąd wiesz, że teraz mnie stać? - zapytała Lunzie ze spokojem.

Pomayla zmieszana walczyła ze sobą, by wyznać prawdę.

- To Shof. Mówi, że masz mnóstwo pieniędzy. Wiesz, on jest naprawdę niesamowity z tymi komputerami. - Odwróciła się do syntezatora, by nalać sobie pieprzu. Ukrywając twarz przed Lunzie dodała. - Dobrał się do twoich akt personalnych. Chciał wiedzieć, dlaczego wyglądasz tak młodo na swój wiek. Czy naprawdę byłaś zahibernowana przez sześćdziesiąt lat?

Lunzie nie była zaskoczona. Spodziewała się, że prędzej czy później do czegoś takiego dojdzie,

- Szczerze mówiąc, nic z tego nie pamiętam, ale nie mógł spierać się z faktami. Niech go diabli! Te akta były zabezpieczone!

- Nic nie da się przed nim ukryć. Założę się, że wie, ile masz par majtek. Możemy mieszkać w jednym pokoju tylko dlatego, że traktuję go jak młodszego brata. Szanuję jego zdolności, ale nie ego. Dobrze, że ma jakieś skrupuły moralne, bo już dawno tarzałby się w kredytach sprzedając swoją wiedzę. No, daj się skusić i odżałuj trochę. Wydajesz je tylko na te swoje tajemnicze poszukiwania. Moda zmieniła się, od kiedy kupiłaś ten kostium. Nikt już nie nosi spodni tak obciskających łydkę. Zobaczysz, sama poczujesz się lepiej. Gwarantuję.

- No...

Całe szczęście, że Shof nie dobrał się jeszcze do jej plików w GSP. Były też i inne rzeczy, które wolała pozostawić w ukryciu, na przykład dawną pracę w komisji etycznej badającej sprawę klonów przeznaczonych do kolonii. Z całą pewnością do tej pory ujawniono ukrywane wcześniej szczegóły zarzuconego projektu, nie wiedziała jednak, jak współlokatorzy mogliby zareagować dowiedziawszy się o jej udziale. Klonowanie dla większości ludzi obłożone było klątwą. Lunzie porównała w duchu cenę paru nowych ubrań i koszty swoich poszukiwań. Może rzeczywiście zbyt twardą ręką zarządzała kredytami. Mimo że nie znosiła sztucznego jedzenia, żywiła się prawie wyłącznie nim, by oszczędzić na prawdziwym. Każdy kredyt musiał być przeznaczony na poszukiwania Fiony. Chyba pozwoliła, by obsesja owładnęła jej życiem. Biorąc pod uwagę procenty, w jakie obrastały jej kredyty, z pewnością niewielką stratę przyniosłoby jej wydanie drobnej sumy na siebie.

- Dobrze. Chodźmy po te zakupy, a potem podrzuć mnie do Forum Tri-du. Chcę obejrzeć dzisiejsze wiadomości.

Lunzie wzięła sobie do serca radę szefa ochrony Wilkinsa, by korzystać z każdego źródła informacji. W biurach EEC wypełniała setki formularzy z prośbami o dostęp do wszystkich dokumentów mających cokolwiek wspólnego z Fioną i zapyta­niami o udział w przeklętej kolonii Phoenix.

Rzeczywiście przeklętej. W czasie, który upłynął, od kiedy ostatnio słyszała o Phoenix, wylądował tam w celach handlowych statek niezależnych kupców, a to co zobaczyli, przekazali Tri-dowi. Były to nagrania pokazujące dymiącą dziurę, która pozostała w miejscu, gdzie znajdował się obóz 'lekkich'. Kupcy potwierdzili także, że grawitanci nie posiadali broni dość ciężkiej, by spowodować takie zniszczenie kolonii. Lunzie, która powzięła niechęć do grawitantów, nie ufała tym wątpliwym zapewnieniom, ale nowi koloniści pod przysięgą zapewnili, że zastali planetę pustą. Tak czy inaczej, dowiedli swojej zdolności do przetrwania i mogli teraz spodziewać się przywilejów i ochrony ze strony Federacji. Tego samego dowiedziała się z GSP.

Grawitanci też przeżyli rozczarowanie. Wstępna ekspertyza EEC sporządzona na dwanaście lat przed założeniem pierwszej kolonii stwierdzała, że Phoenix jest bogata w złoża rud radioaktywnych, nadających się do wydobycia z powodu wypiętrzeń na powierzchni planety, które przesunęły część pokładów wyżej. Jednak liczniki radioaktywności nowych osadników zaledwie mruczały. Skorupa planety została 'wyczyszczona' z transuranowców. Jeśli spodziewali się zostać handlową potęgą w ramach FIWP dzięki swoim zasobom rud, to spotkał ich zawód. Zamiast przypisywać ten stan rzeczy nieznanym Tamtym, jak czynili to prezenterzy Tri-du w swoich programach, FIWP skłamała się w kierunku teorii, że pierwotna ekspertyza była błędna. Lunzie miała co do tego wątpliwości. Jej uraz do tajemniczych piratów planetarnych jeszcze się powiększył, a nadzieje na odnalezienie! Fiony żywej zmalały,

Uniwersyteckie Forum Tri-du było miejscem darmowymi i dostępnym dla wszystkich. Tania rozrywka na Astris ograniczała się praktycznie właśnie do Tri-du i koncertów na świeżym powietrzu, i tylko to pierwsze odbywało się niezależnie od pogody. Pole wyświetlania wisiało nad ziemią w wysokiej! sześciokątnej komorze, wokół której amfiteatralnie ustawiona rzędy ławek. Widzowie rzadko wypełniali Forum całkowicie, z wyjątkiem czasu przekazów z ważnych wydarzeń sportowych.

Nigdy jednak nie było zupełnie pusto. Wiadomości i reportaże nadchodziły przez całą dobę. Przekazywano je w podstawowymi języku FIWP albo zaopatrywano w napisy, gdy nagrania dotyczyły spraw lokalnych. Władze Uniwersytetu Astris starały się przeciw­działać przekształceniu Forum w wieczną przystań dla bezdom­nych, kierując tych nieszczęśników do schronisk, ale nawet w nocy zazwyczaj było kilku oglądających: cierpiących na bezsenność, ludzi o nocnym trybie życia, zabijających czas pomiędzy nocnymi zajęciami albo po prostu tych, którzy nie chcieli przyjąć do wiadomości końca dnia.

Lunzie zauważyła, że większość bywalców tego przybytku; była w wieku powyżej przeciętnej. Dla młodszej publiczności mniej zainteresowanej bieżącymi wiadomościami, przeznaczona Fora Rozrywki.

Ona sama bywała tu, ilekroć nie mogła zasnąć, ale najczęściej oglądała Tri-d tuż przed drugim śniadaniem. Kilkanaście znajo­mych twarzy powitało ją uśmiechem, gdy dotarła do Forum po zakupach z Pomaylą. Usiadła na swoim ulubionym miejscu i spuściła głowę. Nie chciała się do tego przyznać, ale uzależniła się od Tri-du. Oglądała wszystkie wiadomości, filmy obyczajowe i reportaże. Niewiele poza nazwiskami zmieniało się w programie. Piractwo, polityka, katastrofy, radość, łzy i życie. Nowe odkrycia, nowa nauka i nowe uprzedzenia zastąpiły stare. Powstały nowe nazwy dla starych rzeczy. Najtrudniej było jej przyzwyczaić się do wieku znanych osobistości, które pamiętała ze swoich czasów. Większość z nich już nie żyła, a ona wciąż miała trzydzieści cztery lata. Czuła coś moralnie nagannego w fakcie, że bezpieczna w swojej przedłużonej młodości mogła ich wszystkich obser­wować. Obiecała sobie, że gdy już dostatecznie zaznajomi się z wydarzeniami swoich straconych lat, przestanie tak często zatrzymywać się rano przy Forum, ale sama niezbyt w to wierzyła.

W południe nadawano retrospektywny przegląd wydarzeń dnia. Lunzie zawsze go oglądała licząc, że któraś z wiadomości będzie w jakiś sposób dotyczyła Fiony, a potem kontynuowała swoje zajęcia. Tym razem przyszła trochę później niż zwykle. Gdy wchodziła na przyciemnioną widownię, właśnie kończyły się wiadomości.

- Nic nowego od wczoraj - wyszeptał jeden ze stałych bywalców wstając, żeby wyjść.

- Dzięki - mruknęła Lunzie. Pole Tri-du rozjaśniło salę światłem kolejnych emitowanych tekstów i ich spojrzenia spotkały się. Uśmiechnął się do niej i zaczął przesuwać się w kierunku wyjścia. Lunzie zasiadła wśród swoich pakunków. Nie nudziło jej ujadanie powtórzeń poprzednich wiadomości. Kontemplowała Tri-d jako zewnętrzny ciąg współzależności między istotami żywymi. Natychmiast pochłonęły ją historie rozgrywające się na wiszącym ekranie.




ROZDZIAŁ CZWARTY


Tego popołudnia Lunzie nie miała żadnych zajęć, więc po wizycie na Forum zdecydowała się wpaść do biura EEC. Minął już prawie cały standardowy rok, od kiedy wypełnia formularz z prośbą o informacje na temat Fiony. Jak dotąd nie dowiedziała się niczego, za to stale okazywało się, że konieczne jest wypełnienie kolejnych formularzy. Była rozczarowana i zirytowana z powodu biurokratycznych procedur wyczuwając w nich grę na zwłokę. Jej cierpliwość osiągnęła punkt krytyczny,

- Wciskacie mi kolejne papierki, żeby nie musieć przyznaj się, że nic nie wiecie. -Rzuciła oskarżenie chudemu urzędnikowi przez rozdzielającą ich ceramiczną ladę. - Założę się, że nawet nie przekazaliście moich pytań do banku danych FIWP.- Proszę nie przesadzać z tymi zarzutami, obywatelko. To musi trochę potrwać... - zaczął cierpliwie, zezując na innych urzędników. Lunzie starała się ze wszystkich sił zapanować nad nerwami.— Mieliście wystarczająco dużo czasu, obywatelu. Jestem najbliższą krewną doktor Mespil i chciałabym wiedzieć, co robiła w tej ekspedycji i gdzie jest teraz.

- Informacje prześlemy przez comlink. Naprawdę nie ma potrzeby przychodzić tu za każdym razem, gdy ma pani ochotę o coś zapytać.

- I tak nigdy nie otrzymuję żadnych odpowiedzi. Niczego nigdy się nie dowiedziałam nawet przychodząc tu osobiście. Czy przesłaliście moje pytania do banku danych?

- Pani przedstawiciel powinien informować panią o szczegółach.

- Ja nie mam żadnego przedstawiciela! - Głos Lunzie zmienił się ze stłumionego warczenia w głośny krzyk. - Nigdy mi żadnego nie przydzieliliście. Nikt mi nawet nie powiedział, że takiego potrzebuję.

- Ach, w takim razie proszę wypełnić formularze z prośbą o urzędową opiekę i zobaczymy, kto jest najmniej obciążony, by mógł się panią zająć. - Urzędnik beztrosko rzucił przed nią stos arkuszy i zniknął w wahadłowych drzwiach, zanim zdążyła wymierzyć w niego celną ripostę. Wściekle mamrocząc wzięła pióro i przysunęła do siebie formularze. Kolejny nonsens. Bezduszne biurokratyczne darmozjady...

Kilka dni później przyszła wypełnić kolejny formularz.

- Przepraszam, doktor Mespil. - Lunzie podniosła wzrok i zobaczyła stojącego nad nią wysokiego mężczyznę. - Nazywam my Teodor Janos i jestem pani przedstawicielem. Ja... czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? - Usiadł naprzeciwko niej i uważnie się jej przyglądał marszcząc swoje czarne, proste brwi.

- Nie, nie sądzę... chwileczkę - zamrugała usiłując przy­pomnieć sobie jego twarz i w końcu uśmiechnęła się. - Niestety, nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale oglądaliśmy razem Tri-d.

Teodor odrzucił głowę i roześmiał się.

- Tak, oczywiście. Jesteśmy współwidzami. Pani, zdaje się, zazwyczaj wychodzi wcześniej niż ja. A niedawno widziałem panią wychodząc. To dobrze. Znaczy, że mamy coś wspólnego. Mam obowiązek przekazywać pani wszystko. No, prawie wszystko. Oficjalnie. - Jego uśmiech był ciepły i odrobinę figlarny.

- Jest pan tu nowy - domyśliła się Lunzie.

- Zupełnie. Zajmuję to stanowisko zaledwie od początku roku. Może wolałaby pani kogoś z większym doświadczeniem? Mógłbym kogoś takiego znaleźć.

- Nie. Pan na pewno dobrze sobie poradzi. Jest pan pierwszą sobą w tym biurze, w której tli się jakieś życie. Usłyszawszy to znowu się roześmiał.

- Niektórzy mogliby powiedzieć, że to wada - stwierdził wesoło. - Z tego, co wiem, szuka pani informacji o swojej córce Fionie, również lekarce, która brała udział w zakończonej niepowodzeniem ekspedycji na Phoenix.

- Zgadza się.

Zajrzał do elektronicznego notesu.

- I miała czternaście lat, gdy widziała ją pani ostatni raz? Ile ma teraz?

- Siedemdziesiąt siedem - powiedziała Lunzie i zmobilizowała się do wyznania. - Wypadek, który zdarzył się w czasie podróży kosmicznej, zmusił mnie do hibernacji.

Ku jej zaskoczeniu Teodor tylko kiwnął głową.

- Aha, więc dane w aktach zgadzają się. Jeszcze jedno co nas łączy, Lunzie. Mogę tak do ciebie mówić? To taki rzadkie imię.

- Proszę bardzo, obywatelu Janos.

- Mów mi Tee. Teodorem jestem tylko dla rodziców i przełożonych.

- Dziękuję, Tee.

- Dobrze, zajmijmy się więc twoimi pytaniami, jeśli nie masz nic przeciw temu. Obiecuję, że to już ostatni raz.

Z głębokim westchnieniem Lunzie zaczęła swoją recytacji jeszcze raz od początku.

- Gdy zaginęłam, Fiona została odesłana z Tau Ceti dl mojego brata Edgara, do Bazy Mars. Ukończyła tam szkołę i przyjechała tutaj, by studiować medycynę. Jej pierwszą przełożoną była doktor Clora ze szpitala Didomaki. Potem zaczęła prywatą praktykę i wyszła za mąż. Jeśli wierzyć przekazom, które dostałam w GSP, parę lat później wstąpiła na służbę do FIWP i to jest ostatnia wiadomość, którą zdobyłam. Cała reszta zamknięta jest w banku danych FIWP i nikt nie chce mi nic więcej powiedzieć

Twarz Tee wyrażała współczucie.

- Zdobędę dla ciebie te informacje, Lunzie - obiecał - Czy jest tu twój kod komunikacyjny? Będę cię informował gdy się czegoś dowiem,

Tym razem Lunzie wychodziła z biura z nadzieją, jakiej nie czuła od tygodni. Była w tak dobrym humorze, że postanowiła wrócić do domu na piechotę. Oznaczało to długi marsz, ale pogoda jej sprzyjała. Paczki z zakupami, zapomniane, obijały się jej o plecy. Wchodząc do budynku automatycznie zerknęła na tablicę informacyjną. Pod wiadomościami ze szkoły i zaprosze­niem dla trojga członków Gangu, gwałtownie migotało jeszcze coś: 'Lunzie, skontaktuj się z Tee.' i numer kodowy. Lunzie wpadła do mieszkania, cisnęła paczki na łóżko i rzuciła się biegiem do centrum łączności. Niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę czekając na połączenie.

- Tee, odebrałam twoją wiadomość. O co chodzi? - zapytała bez tchu wizerunek na ekranie. - Udało ci się coś znaleźć?

- Nic, nic prócz ciebie, piękna pani - odpowiedział Tee.

- Co? - krzyknęła Lunzie z niedowierzaniem. - Mógłbyś powtórzyć? Albo nie. Co to ma wspólnego z moim śledztwem?

- Jedynie chęć lepszego poznania klienta: ciebie. Gdy tylko wyszłaś, przyszło mi do głowy, że bardzo chciałbym towarzyszyć ci przy kolacji. Było za późno, żeby cię zapytać. Więc zostawiłem ci wiadomość. Nie masz mi tego za złe? - zapytał, a jego głos przeszedł w łagodny pomruk. Z jednej strony Lunzie czuła się bardzo zawiedziona, ale z drugiej wielce jej to pochlebiło.

- Nie, chyba nie. Choć mogłeś zostawić trochę mniej tajemniczą wiadomość.

- Tak, ale to właśnie tajemniczość zmusiła cię do szybkiej odpowiedzi. - Tee uśmiechnął się zbójecko. - Niedługo kończę pracę. Mam wpaść po ciebie?

- To bardzo daleko. Mieszkam na samym końcu piętnastej linii transportowej. Czy moglibyśmy się gdzieś spotkać?

- Świetnie. Gdzie? - zapytał.

- A gdzieżby? Na Forum Tri-du - powiedziała Lunzie rozłączając się.

Niezależnie od swojego zuchwalstwa, Tee okazał się nad­zwyczaj szarmanckim i czarującym kompanem. Wybrał jedną z najlepszych na Astris restauracji i głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmił, że rachunek płaci on. Nalegał także, by Lunzie wybrała dania dla nich obojga.

Lunzie, mając wielką słabość do dobrego jedzenia i wina, a dodatkowo zmęczona syntetyczną studencką dietą, bardzo wnikliwie studiowała kartę. Wybór był znakomity i cieszyła ją ta różnorodność. Kilka razy zapiszczała z radości na widok swojej ulubionej potrawy oferowanej w menu. Jej propozycja, doskonale skomponowana od przystawek do deseru, spotkała się z wyraźną aprobatą kelnera.

- Mam wspaniały przepis na ziemniaki Vesuvio, w spadku po mojej prababce. Jeśli to danie jest podobne, na pewno warto je zamówić,

- Musisz jeszcze wybrać wina - kusił Tee.

- Och, nie - zaoponowała Lunzie. - Już i tak zapłacimy i niebotyczny rachunek.

- Więc ja to zrobię. - I wybrał wino, które Lunzie uwielbiała i przez które nie mógł się przebić czosnek z głównego dania. Na koniec zamówił stary niebieski altairiański kordiały starannie ukrywając przed nią cenę.

Lunzie rozkoszowała się posiłkiem; zarówno samym jedzeniem, jak i towarzystwem. Wspólna pasja do Tri-du pozwalała im na nie kończącą się rozmowę na każdy temat, łącznie z polityką galaktyczną i nową modą. Ich poglądy często się różniły, ale Lunzie z ulgą stwierdziła, że się nie wykluczały. Za śmiałymi komplementami, które Tee prawił jej przez cały wieczór, a które Lunzie odbierała jako ochronny kamuflaż z powodu zranionego; niegdyś uczucia, krył się inteligentny i interesujący kompan.? Rozmawiali także o gotowaniu i regionalnych daniach, których próbowali. Tee również rozkoszował się jedzeniem, mimo że ludzie o tak szczupłej budowie ciała źle znoszą przyrost wagi. Lunzie ostrożnie zerknęła na swoją mieniącą się jak pióra cyraneczki suknię, którą kupiła za namową Pomayli. Była wspaniała, ale podkreślała kształty i na pewno szybko stałaby się za ciasna, gdyby Lunzie częściej tak sobie folgowała.

Tee miał zwyczaj mocno gestykulować. By podkreślić to co mówił, wymachiwał rękami tak mocno, że bliski był strącenia dań przyniesionych właśnie na sąsiedni stół. Lunzie zawsze zwracała uwagę na ręce. Jego były dość szerokie i miał długie, kwadratowo zakończone palce. Gęste brązowe włosy często opadały mu na oczy plącząc się z rzęsami, jak na mężczyznę zawstydzająco długimi. Lunzie życzyła sobie, żeby jej własne wyglądały tak bez makijażu. Był bardzo przystojny. Zastanawiała się, dlaczego tak późno to zauważyła. Dotarło do niej również, jak dawno nie zapraszał jej żaden wielbiciel właściwie od czasu konkurów Siona Mespila. Zdążyła już za tym zatęsknić.

Tee dostrzegł to zainteresowanie i ujął jej dłoń.

- Nie słyszałaś, co powiedziałem. - W jego głosie brzmiała łagodne oskarżenie. Delikatnie ucałował koniuszki jej palców.

- Nie, rzeczywiście - przyznała. - Myślałam o tym, co powiedziałeś w biurze. Że coś nas łączy. Co miałeś na myśli?

- Ach, o to chodzi. Łączy nas stracony czas. Nie wiem, czy kriogenika to galaktyczne błogosławieństwo, czy nie. W każdym razie nie dla mnie. Chyba wolałbym umrzeć albo przeżyć to wszystko na jawie, niż być wyłączonym ze świata. Przynajmniej śledziłbym to, co dzieje się podczas mojej nieobecności, zamiast dowiedzieć się wszystkiego w jednej chwili po powFlocie.

Lunzie pokiwała głową ze zrozumieniem.

- Jak długo? Tee skrzywił się nerwowo.

- Jedenaście lat. Gdy na moim statku doszło do awarii zasilania, byłem głównym inżynierem w przedsięwzięciu podjętym przez FIWP w celu udoskonalenia technologii laserowej w sys­temach nawigacyjnych i łączności FTL. Sprawa była bardzo świeża. Promienie świetlne miały przesyłać informacje szybciej i dokładniej, niż impulsy elektronowe czy jonowe. Gdy obudziłem się dwa lata temu, nie tylko ukończono eksperymenty, ale cały proces był już wręcz przestarzały! Stałem się najlepiej wy­szkolonym fachowcem FIWP, wyspecjalizowanym w czymś, co okazało się już niepotrzebne. Zaproponowali mi emeryturę w wysokości pełnej pensji plus zaległe wypłaty, ale nie mogłem się pogodzić z tym, że będę po prostu zbędny. Chciałem pracować, jednak ponowne szkolenie zajęłoby zbyt wiele czasu; technologia kosmiczna ewoluuje tak szybko! - Wykonał gest przypominający lot pojazdu kosmicznego. - Więc przyjąłem pierwszą pracę, którą mi zaproponowano. Powiedziano mi, że jeszcze nie uporałem się ze wstrząsem, więc nie mogę pracować w kosmosie.

- To dla własnego bezpieczeństwa. Zazwyczaj mija pięć do sześciu lat, zanim wszystko wróci do normy - potwierdziła Lunzie, przypominając sobie własną terapię na Platformie Kartezjusza. Jeszcze w klinice uniwersyteckiej musiała przechodzić okresowe testy psychologiczne, żeby sprawdzić postępy w reha­bilitacji, - Mnie zajmie to nawet więcej czasu niż tobie, bo więcej mam do uzupełnienia. Jestem skrajnym przypadkiem. Dla nowego pokolenia moja wiedza medyczna jest niewiele świeższa niż trepanacja czaszki. Fascynuję współczesnych naukowców, bo moje poglądy trącą myszką. Na szczęście ciało nie zmieniło się luk radykalnie. Powstało za to więcej nowych specjalizacji. Tak dużo, że mogłabym równie dobrze zajmować się skaleczeniami.

- Tak, ale ty przynajmniej możesz korzystać ze swojej praktyki! Ja nie. Przez rok pracowałem w Zaopatrzeniu, pakując części zamienne do napędów i nie mając pojęcia, do czego służą. Nazywali to 'przedłużeniem' mojej poprzedniej pracy, ale tak naprawdę chodziło o to, żebym nie narobił kłopotu. Terapeuci : udawali, że robią to dla mojego dobra. W końcu przeniosłem się do ; Poszukiwań, tu przynajmniej nikt się nade mną nie lituje. Oprócz pracy przy sprawach czasami naprawiam komputery laserowe. Przynajmniej oszczędzają na połączeniach z Naprawami, gdy coś się psuje. - Tee zaczął w zadumie bębnić palcami w stół. Siedzący przy stoliku obok rzucili ostrożne spojrzenie w jego stronę, przeciągnęli kartami kredytowymi przez szczelinę w blacie i wyszli.

Lunzie rozważnie nie odzywała się. Samoanaliza stanowiła ważną część leczenia. Muhlah jeden wiedział, jak wiele czasu nad tym spędziła. Po prostu czekała obserwując Tee pogrążonego w myślach i zastanawiała się, co dzieje się w jego głowie. Gdy zbliżył się kelner, skinęła na niego, by dolał kordiału. Dźwięki potrącanego kryształu wytrącił Tee z zamyślenia. Wyciągnął rękę i uścisnął jej palce,

- Wybacz mi, śliczna Lunzie. Zaprosiłem cię na wspólny obiad nie po to, by narażać cię na moje humory,

- Wierz mi, rozumiem to doskonale. Ja także nie wszystko przeżywam w samotności. Czułam się tak sfrustrowana brakiem; wiadomości z EEC, że każdemu opowiadałam o swoich kłopotach licząc, że ktoś mi pomoże.

- Już nie będziesz miała takich kłopotów, dopóki Teodor Janos prowadzi poszukiwania w twoim imieniu. Domyśliłaś się pewnie, że takiego przedstawiciela jak ja przydzielają, gdy wyczerpią inne sposoby pozbycia się kogoś.

Lunzie pokiwała głową.

- Tak, domyśliłam się. Odrażający biurokraci. Cieszę się z uporu, który odziedziczyłam. Fiona też taka jest. Przepraszamy nie chciałam wyciągać teraz interesów. Tak wspaniale się tuj z tobą czuję,

- Ja z tobą też — Tee spojrzał na swój podręczny chronometr. - Robi się późno, a ty masz jutro zajęcia. Odwiozę cię do domu. Nie, nie. Pozwól mi mieć tę przyjemność. Możesz mnie podejmować następnym razem, jeśli będziesz chciała. Możesz też przyrządzić coś ze swoich wspaniałych i niepowtarzalnych przepisów przechowywanych w rodzinnym banku pamięci.

Na progu mieszkania Lunzie została powitana przez Shofa, Pomaylę i połowę Gangu, którzy wnosząc z wyglądu pokoju uczyli się wspólnie w towarzystwie sztucznych węglowodanów i syntetycznego piwa.

- Więc kto to był i jaki on lub ona jest? - indagowała Pomayla.

- To znaczy kto?

- Tee, oczywiście. Cały wieczór się zastanawiamy.

- A skąd o nim wiecie?

- Wiedziałem, że to 'on'! - wykrzyknął siedzący na podłodze Shof. On i Bordlin, gumsański student, pracowali razem nad jakimś laserowym projektem. Na ścianie nad ich głowami widniał świeżo wypalony ślad. - Zapytaj pana Wszystkowiedzą­cego, czyli mnie.

Bordlin potrząsnął swoim porożem i błądził po suficie przeciągłym cielęcym spojrzeniem.

- Zapomniałaś skasować wiadomość na tablicy informacyj­nej w hallu, więc każdy, kto wchodził, przeczytał ją. O mało nie eksplodowaliśmy z ciekawości.

- Więc możecie spokojnie eksplodować - oznajmiła Lunzie beztrosko. - Ja idę do łóżka.

- Prawdziwa miłość! - zapiał Shof, gdy Lunzie zamknęła mu przed nosem drzwi do swojego pokoju. Pierwszy raz nie miała kłopotów z rozluźnieniem się przed snem. Przypomniała sobie łagodny uścisk palców Tee i uśmiechnęła się.

Zgodnie z obietnicą daną przez Tee, wiadomości z EEC przychodziły teraz do Lunzie znacznie szybciej. Praca wirusologa, którą Fiona wykonywała dla FIWP, była w dużej mierze tajna. oficjalnie mianowano ją cywilnym specjalistą i jej notowania w ciągu następnych lat sukcesywnie wzrastały. A wykazy płac zawierały kilka premii za pracę w niebezpiecznych warunkach. Przed wyjściem za mąż pracowała w EEC na coraz bardziej odpowiedzialnych stanowiskach. Wzięła ośmioletni urlop, a potem znów wróciła do pracy. Tee wciąż miał nadzieję na dotarcie do Innych dotyczących tematu tej pracy.

Ta ilość informacji jej współlokatorom mogła wydawać się mała, ale Lunzie dostarczyła wiele radości. Zdecydowanie poprawił jej się humor i to nie tylko dlatego, że powoli przebijała się przez przeszkody dzielące ją od córki, ale także dlatego, że widywała teraz częściej Tee.

Zmienił dla niej godziny oglądania Tri-du i teraz zasiadali razem, chwytając wiadomości dnia i zachowując swoje spo­strzeżenia, by potem dokładnie omówić je przy lunchu. Tee bawiło spojrzenie Lunzie na ekonomię, ale przyznawał, że opłaty za dostęp do starych dokumentów i nagrań były wygórowane.

Jeśli nie przeszkadzały w tym zajęcia Lunzie, wieczorami spotykali się także na wspólnym posiłku. Mieszkanie Tee był większe niż jej. Zajmowało czwartą część piętra w starym budynku, w którym niegdyś mieściły się apartamenty wyższych urzędników państwowych. Oprócz syntezatora żywności zamontowano tam też urządzenia do gotowania.

- Zbytkowne cacka - przyznał Tee. - Ale działają. Lubię coś na nich tworzyć, gdy mam czas.

Jeden dzień w tygodniu postanowili przeznaczyć na gotowanie prawdziwych posiłków z miejscowych składników. Lunzie odnalazła farmę, którą opiekowała się wiele lat temu, i wybrała na niej warzywa z najlepszych grządek. Tee nie mógł się nadziwić tak zdrowym i tak tanim okazom. Wciąż powtarzał, ze podziwia jej obrotność, dzięki której umiała szukać.

- Mieszczuch - drażniła się z nim Lunzie. Część jej osobowości, tak długo zaniedbywana, zaczęła znów rozkwitać w cieple jego podziwu. Próżność kazała jej uznać, że jest nadal atrakcyjna i może czerpać przyjemność z dbania o siebie i wybierania strojów podkreślających figurę, zamiast skromnych ubrań dostosowanych do pogody. Pomayla była zachwycona, że Lunzie w wolnych chwilach towarzyszy jej w wyprawach do sklepów. Lunzie zaczęła także ponownie odkrywać różne drobne przyjemności, dzięki którym życie zyskuje większa urok.

Któregoś dnia, po sporej porcji niezbyt subtelnych aluzji i przyjaznego droczenia się, współlokatorzy wymogli na Lunzie zaproszenie Tee, chcąc go wreszcie poznać.

- Nie możesz go ukrywać przed Gangiem w nieskończonej - zauważyła Pomayla. - Więc chyba lepiej, żeby zdjął czapkę-niewidkę i pokazał się teraz.

Tee, mimo że zawsze chętnie spełniał zachcianki Lunzie. z wyraźną przykrością spotkał jej młodych znajomych. Bardzo zdenerwowany od chwili, gdy przekroczyli próg mieszkania, zastanawiał się, jak wielki uszczerbek na jego honorze spowodo­wałaby dezercja.

- Mieszkasz tak daleko od centrum, że miałem za dużo czasu na myślenie - narzekał, gdy wjeżdżali windą na górę.

- Daj spokój. Przecież to tylko dzieci. Bądź mężczyzną, mój synu.

- Nic nie rozumiesz. Lubię młodzież i dziesięć lat temu nie miałbym tego problemu, ale... zresztą sama się przekonasz. Tobie jeszcze nie zdarzyło się coś takiego.

Shof, Pomayla i jej chłopak Laren czekali na nich we wspólnym pokoju. Mieszkanie zostało wysprzątane. Lunzie zauważyła, że wykonali nie lada pracę, żeby wyglądało przyjemnie, ale po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo było surowe i nijakie. Chociaż wiedziała, że Tee rozumie powody, dla których wybrała tak skromne warunki, irracjonalnie życzyła sobie teraz, by wyglądało bardziej reprezentacyjnie. Dzięki Bogu Tee kolejny raz zareagował tak, jakby odgadywał jej myśli.

- To się nazywa zadbane miejsce - wykrzyknął rozprostowując ramiona, jakby delektował się panującą tu atmosferą. - Pokój dobry do pracy. - Posłał uśmiech tak szeroki, jakby chciał, żeby dotarł do wszystkich.

- Ty chyba nigdzie nie czujesz się źle? - zapytała Lunzie ledwo zauważalnym ironicznym uśmieszkiem.

- Naprawdę tak myślę - odparł Tee. - Niektóre miejsca nadają się tylko do spania, ewentualnie zdołałbym w nich jeszcze zjeść śniadanie. W tym można mieszkać.

- No, powiedzmy - odezwał się gderliwie Shof. - Za mało miejsca na rzeczy i na pewno nie można tu z czystym sumieniem przyprowadzić dziewczyny.

- Łatwiej byłoby się poruszać, gdybyś nie rozwieszał wszędzie tych swoich modeli - powiedziała Pomayla.

- Zapewniam was, że na pokładzie bywa ciaśniej - stwierdził Tee. - Zdarza się, że trzech ludzi dzieli jedną koję i zmieniają się co kilka godzin. Trzeba zapomnieć o późnym wstawaniu. I nie można rano pobaraszkować, żeby lepiej się poznać. - Zerknął na Lunzie spod swoich długich rzęs z przesadną tęsknotą i roześmiał się.

- Mój chłopcze, po prostu trzeba było poznać kogoś z następnej zmiany i przenosić się na jej koję.

Pomayla, którą onieśmielały osobiste wyznania, natychmiast wstała, by przynieść coś do picia.

- Pracowałeś dla FIWP? - zapytał Shof.

- Tylko na kontrakcie, przy opracowywaniu nowych sys­temów nawigacyjnych. Specjalizowałem się w technologii napę­dów laserowych.

- To cudownie, obywatelu - zapalił się Shof. - Ja też. Zbudowałem swój pierwszy komputer laserowy z części, gdy miałem cztery lata. - Podniósł prawą rękę. - Spaliłem sobie cały palec wskazujący. W ogóle miałem do niego pecha. Już dwa razy go regenerowali. Ale przynajmniej nauczyłem się lepiej obchodzić z prowadnicą laserową.

- Z prowadnicą laserową? - spytał Tee. - Nie używa się prowadnicy laserowej do połączeń synaptycznych.

- Ja używam.

- No to nic dziwnego, że spaliłeś sobie palec, młody, człowieku. Dlaczego po prostu nie obliczyłeś jeszcze raz kątów przed podłączeniem zasilania?

Zaczęli techniczną dyskusję, stopniowo przechodząc od prostych wyjaśnień, jeszcze jako tako zrozumiałych dla wszystkich, do skomplikowanego żargonu. Lunzie przypominało to bezsensowny bełkot. Pomayli i Larenowi pewnie też, bo tylko uśmiechali się i kiwali uprzejmie głowami, gdy padał na nich czyjś wzrok. Laren wybrał przecież specjalizację w ekonomii.

- Więc na czym polegał ten nowy system? - zapytał Shof robiąc przerwę, by zaczerpnąć oddech. - Napęd jonowy z pamięcią laserową nie zdał egzaminu, to już wiadomo. Napęd grawitacyjne to jeszcze science-fiction. A technologia laserowa jest sama w sobie zbyt delikatna, by stanowić konkurencję dla napędów typu materia-antymateria.

- Dlaczego nie? - zaczął Tee trochę zdezorientowana

- To była nowość, gdy pracowałem dla FIWP. Systemy laserów miały zrewolucjonizować podróże w przestrzeni. Miały przetrwać dwieście lat.

- Zapomniano o nich szybciej niż o zeszłorocznym śnieg - powiedział Shof przemądrzale. - Tak to już bywa. Oczywiście od czegoś należało zacząć.

- Zacząć? - powtórzył Tee z oburzeniem. - Nasza technologia była najnowsza, najbardziej obiecująca...

- Ja przecież nie mówię, że to, co mamy teraz, nie opiera się na technologii laserowej. Gdzieś ty był przez ostatnie dziesięć lat, na Ziemi?

Twarz Tee, do tej pory wesoła i ożywiona, zmartwiała. Wyglądał, jakby przemyśliwał jakąś kąśliwą odpowiedź. Mimo­wolnie przespana w hibernacji część życia stanowiła zbyt czuły punkt. Nagle Lunzie zrozumiała jego niechęć do rozmowy o przeszłości. Między tymi, którzy spali, a tymi, którzy przeżywali upływ czasu, istniała ogromna przepaść doświadczenia. Tee wpadł w pułapkę czasu, a Shof tego nie zrozumiał.

- Pokój! - krzyknęła Lunzie przerywając Shofowi prezen­tację nowoczesnych napędów intergalaktycznych. - Wystarczy już. Ogłaszam pokój Hathy na tej ziemi. Nie pozwalam na żadne dyskusje.

Shof już otwierał usta, ale urwał. Wpatrywał się w Tee, a potem spojrzał na Lunzie, jakby prosił o pomoc.

- Czy powiedziałem coś nie tak?

- Shof, albo zaczniesz się lepiej zachowywać, albo jesteś tu zbędny - oświadczyła Pomayla.

- Co ja takiego zrobiłem? - Shof z urażoną miną wycofał się i zaczął przygotowywać obiad z syntezatora. Pomayla i Laren udali się do kuchni, by wybrać warzywa do przystrojenia posiłku. Tee przyglądał im się nieco zagubiony. Lunzie podniosła się ze swojego miejsca.

- Skoro mamy naturalną przerwę w rozmowie, zabawię się w przewodnika i oprowadzę gościa. - Wzięła go za rękę i wyciągnęła z pokoju.

Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi pokoju Lunzie, Tee rozłożył ręce.

- Przepraszam, ale sama widzisz. Nieważne, czy to dziesięć, czy sto lat. Zostałem daleko w tyle. Wszystko, co umiałem, cała skomplikowana technologia, to teraz zabawki dla dzieci.

- To ja przepraszam. Wrzuciłam cię w sam środek tego wszystkiego. Jednak, bardzo dobrze udawało ci się bronić swoich racji - powiedziała Lunzie ze skruchą. Tee potrząsnął głową przyspieszając tym decyzję kosmyka włosów, który szykował się, by wpaść mu do oka.

- Jeśli nawet dziecko jest w stanie logicznie obalić coś, nad czym ja i setka innych pracowaliśmy przez osiem lat i za co niektórzy oddali nawet życie, to czuję się stary i głupi!

Lunzie zrobiła ruch ręką, by odgarnąć Tee włosy, ale zdecydowała zostawić to jemu.

- Wiesz, ja też się tak czuję - powiedziała. - Widzę, że o wiele młodsi ode mnie znają najskrytsze zakamarki technologu medycznej, a ja często nie wiem nawet, który guzik to wyłącznik! Mogłam wziąć pod uwagę, że nie jestem jedyną, która przez to przechodzi. To było nie w porządku z mojej strony. - Masowała jego ramiona swoimi silnymi palcami. Tee chwycił jej rękę i ucałował.

- Twój dotyk jest uzdrowicielski. - Zerknął na konsoleta i uśmiechnął się na widok hologramu przedstawiającego śliczną rozpromienioną dziewczynę. - Fiona?

- Tak - Lunzie z dumą pogłaskała hologram.

- Macie inną karnację, ale za to charakter...

- Co, dostrzegłeś w niej upór? - spytała drwiąco,

- Tak, musi zaczynać się gdzieś tutaj, na plecach. - Jego palce sunęły wzdłuż linii kręgosłupa wzbudzając w niej przyjemny dreszcze. - Fiona jest piękna. Jak ty. Pozwolisz? - zapytaj obracając w rękach hologram i podziwiając doskonałość portretu. - Gdybym mógł wprowadzić wizerunek do komputera, może udałoby się dotrzeć do banku pamięci, który jeszcze nam nie odpowiedział.

Lunzie bardzo nie chciała rozstawać się z jedyną fizyczną pamiątką po córce, ale czy mogła zmarnować tę szansę?

- Dobrze - zgodziła się niechętnie.

- Obiecuję ci, że nic złego się z nim nie stanie.

Lunzie wspięła się na palce, by go pocałować.

- Ufam ci. Czy możemy już przyłączyć się do reszty?! Jesteś gotów?

Shofowi wyraźnie zmyto głowę w czasie ich nieobecności. Podczas obiadu z szacunkiem wypytywał Tee o szczegóły jego badań. Potem włączyli się inni i rozmowa kilkakrotnie zmieniała temat. Laren także okazał się zaprzysięgłym widzem Tri-du i porównywał swoje wrażenia z pokazu najnowszej mody z opinią Lunzie, przy wybuchach śmiechu pozostałych. Pomayla, czer­wieniąc się z zakłopotania, próbowała bronić projektantów mody.

- No, ty popierasz ich w praktyce - stwierdził Shof złośliwie, drocząc się z nią jak z siostrą.

- A co jest złego w kupowaniu sobie ciuchów, żeby ładnie wyglądać? - odparła podejmując wyzwanie.

- Tylko dlaczego trzeba nosić coś, w czym jest niewygod­nie? - zauważyła rozsądnie Lunzie, przyłączając się do frakcji Shofa.

- Dla stylu - rozpaczliwie wyjaśniała Pomayla. Lunzie przekornie podniosła brew.

- Więc należy cierpieć dla urody? I ty nazywasz mnie staroświecką!

- Nie mam pojęcia, skąd oni biorą pomysły na te nowe suknie - powiedział Laren rzucając szybkie spojrzenie na Pomaylę. - Nie gniewaj się, kochanie, ale niektóre są dziwaczne.

- Naprawdę chcesz wiedzieć? - spytała Lunzie. - Nigdy nie pozbywaj się starych ubrań, jeśli chcesz byś modny. Najnow­sza propozycja na następny sezon to dokładnie taka sama tunika, jaką miałam na sobie, gdy kończyłam podstawówkę. Praw­dopodobnie pojawiła się już raz, gdy spałam, a teraz znowu wraca. Dla was, młodych, to zupełna nowość, zbyt młodzieżowa dla kogoś, kto pamięta jej pierwsze triumfy.

- Czy będę mogła przejrzeć twoje rodzinne hologramy? - zapytała Pomayla, poddając bitwę z figlarnym błyskiem w oku. - Chciałabym zobaczyć, co stanie się modne w przyszłym roku. Będę wiele sezonów do przodu przed całym Gangiem.

Gdy resztki obiadu powędrowały do zsypu, Tee wstał i prze­ciągnął się, wywołując tym serię trzasków w swoim kręgosłupie.

- Tak, dokładnie tak zapamiętałem szkolne jedzenie.

- Okropne, nie? - spytała Pomayla mrugając porozumie­wawczo.

- Okropne. Bardzo niechętnie, ale muszę już iść. Jak słusznie zauważyła Lunzie, mieszkacie na drugim końcu nicości i zabierze mi trochę czasu, zanim dotrę do domu.

Lunzie pobiegła po swoje teczki.

- Chyba wyjdę z tobą. Zmiana w szpitalu zaczyna się za cztery godziny i nie będzie na mnie czekać. Powinnam wyruszyć, dopóki jeszcze otwieram oczy. Może zdrzemnę się u ciebie.

Tee złożył jej ukłon.

- Będę zaszczycony twoim towarzystwem. - Obdarzył ukłonem także pozostałych. - Dziękuję wam za miły wieczór. Dobranoc.

Pomayla i Laren odpowiedzieli mu ze starej kanapy w rogu pokoju. Shof złapał ich przy drzwiach.

- Hej! - zawołał cicho, gdy wsiadali do windy. - Powo­dzenia w poszukiwaniach córki.

Lunzie wytrzeszczyła na niego oczy.

- A ty skąd, do diabła, o tym wiesz?

Shof posłał im niewinny uśmiech.

- Oczywiście, że wiem. Nie mówię o wszystkim, czego się dowiem. - Puścił oko do Lunzie, gdy drzwi od windy się zasuwały.


* * *

Przez resztę semestru studia szły Lunzie dobrze. Ku obopól­nemu zadowoleniu, zawarty został rozejm między nią a profeso­rem kardiologii. Ona złagodziła swój otwarty krytycyzm w stosun­ku do jego podejścia do pacjentów, on przestał wracać do kwestii 'nieuleczalnego romantyzmu', przyznając poniekąd rację nie­którym argumentom Lunzie. Na koniec semestru wystawił jej ocenę bardzo, jak na niego, pochlebną; przyznawali to wszyscy, którzy zetknęli się już z profesorem wcześniej. Lunzie zdawało się, że w życiu jeszcze nie widziała tak ostro przyprawionej recenzji, ale ocena na dole zdawała się wskazywać, że był z niej zadowolony.

Zaczął się nowy semestr. Zajęcia z Dyscypliny trwały przez całe wakacje, ponieważ nie był to tradycyjnie pojmowany kurs. Nie oceniano go też. Albo student dawał sobie radę, albo odpadał. Ciągle pochłaniało to dużą część jej dnia, który i tak stał się bardziej wypełniony niż kiedykolwiek dotąd.

Nowe zajęcia obejmowały między innymi praktykę w szpitalu uniwersyteckim. Zaliczenie było punktowane podwójnie, a wy­magana liczba godzin, choć w zależności od potrzeb różna, zawsze była duża. W ciągu pierwszych kilku tygodni Lunzie i jej koledzy przyglądali się metodom diagnozy starszego stażem pracownika, a potem pracowali pod jego kierunkiem w szpitalu. Lunzie lubiła doktora Roota, człowieka sześćdziesięciu standar­dowych lat, o pucołowatej różowej twarzy i szerokich rękach, zawsze wyglądających na świeżo umyte.

Pacjenci należeli do wielu ras znanych Lunzie dotąd tylko z podręczników. O niektórych z nich przeczytała po raz pierwszy dopiero niedawno. Otoczony ośmiorgiem swoich wpatrujących się z podziwem uczniów, doktor Root usunął pojedynczy chromo­som z półtorametrowego jądra istoty protoplazmatycznej, przeprogramował go i włożył z powrotem, z precyzją świadczącą, że robił to prawie co dzień. Jeszcze zanim skończył zasklepianie ścianki komórkowej, stworzenie zaczęło się poruszać.

- Wracamy do świadomości? - spytał doktor Root przez syntezator głosu przyczeFiony do olbrzymiej komórki.

- Dobrze...dobrze...teraz się podzielić - dobrze.

- Nie, absolutnie nie. Nie wolno ci zacząć mitozy, dopóki nie upewnimy się, że twoje jądro jest zdolne do replikacji.

- ...odpocząć - dobrze...

Root wesoło zmarszczył nos patrząc na Lunzie.

- Nie ma to jak pacjent, który słucha rad lekarza, co? Gdy Root prowadził zajęcia, studenci zazwyczaj zdawali egzamin wstępny, a jeśli leżało to w granicach ich możliwości, zaliczali także praktykę. Podobnie jak Lunzie, w większości byli to studenci starszych lat. W przyszłym roku zamierzali odbyć specjalizację w którymś ze szpitali zatwierdzonych przez uniwersy­tet. Lunzie miała własny plan; chciała ubiegać się o pozostanie na uniwersytecie do czasu, gdy poszukiwania Fiony albo jakaś propozycja nie powiodą jej w przestrzeń. Doradca przypominał jej, że nie musi ściśle trzymać się programu studiów, jak gdyby była studentką pierwszy raz. Lunzie jednak argumentowała, że powinna zdobyć jak najwięcej nowych umiejętności. Wyczerpujące tempo praktyki specjalizacyjnej gwarantowało najszybsze poznanie tajni­ków nowoczesnej medycyny.

Podczas gdy Root demonstrował leczenie ropnej rany u istot zaopatrzonych w skorupy, centralka łącznościowa w klinice nie przestawała brzęczeć. Zółwiopodobny stwór leżał cierpliwie na stole diagnostycznym, z niezliczoną liczbą wzierników wetkniętych pod skorupę i zawieszonymi wokół w powietrzu sondami. Z pomo­cą kleszczy o długich uchwytach i dwóch samodzielnych kauterów, Root delikatnie uzupełniał ubytki skóry powyżej świeżo oczyszczo­nego miejsca i obserwował efekty swojego działania na wiszącym trójwymiarowym polu. Wręczył szczypce jednemu ze studentów.

- Proszę zamknąć.

- Alarm wypadkowy - oznajmił łagodnie Root zebranym na sali studentom po odebraniu wiadomości. - Robotnicy budowlani z portu kosmicznego. Właśnie transportują ich wycią­gami na dach. Paskudnie poranieni, mnóstwo krwi, poszkodowani mogą być w szoku. Proszę państwa, na stanowiska.

Lunzie i jej brachiański partner z laboratorium, Rik-ik-it, pobiegli do sali C, umyli się dokładnie i wzajemnie pomogli sobie włożyć ubrania chirurgiczne. Mieli akurat tyle czasu, by sprawdzić instrumenty i zasilanie, gdy usłyszeli krzyki.

- Muhlah, kim oni są?

- Umiem krzyczeć głośniej - zażartował Rik.

- Lepiej nie. - Lunzie położyła palec na ustach, na­słuchując. Drzwi otworzyły się gwałtownie i na salę wtoczyło się dwóch ogromnych mężczyzn podtrzymujących się nawzajem. Grawitanci. Lunzie podniosła na nich przerażony wzrok.

- Pomóż mi! - krzyknął Rik i skoczył w ich kierunku, by podprowadzić bardziej rannego do stołu. Dzięki niezwykłej sile, wspartej pomocą drugiego grawitanta, udało mu się posadzić go bezpiecznie. Lunzie ruszyła w ich kierunku, ale drugi grawiant odsunął ją i razem z Rikiem starał się odwrócić kolegę twarzą do powierzchni stołu. Jak udało mu się dojść o własnych siłach do kliniki, było niewytłumaczalne. Na plecach miał ogromną otwartą ranę, a łydkę rozciętą wzdłuż, najwyraźniej przez jakiś spadający przedmiot. Z obu ran wypływały potoki krwi.

- Co się stało? - dopytywała się Lunzie przepychając się między nimi. Wycięła kawał materiału z nogawki leżącego i zaczęła czyścić ranę. Rik rozerwał jego tunikę i badał ranę urządzeniem mikroskopowym. Lunzie odrzuciła na bok skrawki materiału i założyła zacisk na otwarte naczynie. Gdy krwawienie , ustało, zdalnie sterowaną pincetą wprowadziła do wnętrza rany , formę usztywniającą. Krawędzie zwarły się ze sobą pod elastyczną powierzchnią formy, reszty leczenia musiał dokonać sam organizm.

- Zawalił się na nas cały odcinek pasa startowego - powiedział ten drugi chwytając się za ramię. - Do Sarna! Wiedziałem, że te podpory nie wytrzymają. Nasz brygadzista powtarzał ciągle: zaufajcie Korporacji Plasteel. Gówno prawda! Urządzenia się nie mylą, jak coś idzie nie tak. Uuuch...

- Ja się tym zajmę - powiedział Rik. Lunzie skinęłaś głową i odwróciła się do drugiego mężczyzny. Był olbrzymi!

Zaciskał zęby, aż zazgrzytały. Lunzie zdawała sobie sprawę, jak bardzo musi cierpieć,

- Proszę usiąść - powiedziała szybko, opanowując zdenerwowanie. Skurcz ścisnął jej żołądek. Wiedziała, że będzie musiała go dotknąć i bała się tego. Ci rozwścieczeni olbrzymi wydawali się jej nadludźmi: więksi, głośniejsi, bardziej wyraziści. Budzili w niej przerażenie. W głębi duszy cały czas łączyła grawitantów z utratą Fiony i sama była zdziwiona siłą tego skojarzenia, i musiała przypomnieć sobie swoje obowiązki.

- Jestem ranny w rękę - powiedział grawitant zaczynając rozpinać tunikę. Lunzie stłumiła swoje emocje i otworzyła magnetyczny szew na jego rękawie, zrolowała delikatnie materiał, by nie urazić spuchniętych miejsc na górnej części ramienia, i pomogła mu zdjąć rękaw. Jego ogromną ręką szarpały skurcze, gdy odpinała paski wokół nadgarstka, w końcu materiał opadł mu luźno na piersi. Jedno spojrzenie pozwoliło jej zorientować się, że kość ramieniowa jest złamana i bardzo przemieszczona.

- Dam panu coś na uśmierzenie bólu - powiedziała Lunzie, gestem przywołując aparat. Serwomechnizm podsunął jej końcówkę z igłami, zapaliła się kontrolka.

- Nie? Dlaczego? - zapytała widząc przeczące kręcenie głową.

- Nie dam się uśpić. Nie ufam cherlakom, chcę widzieć, co pani robi.

- Jak pan sobie życzy - powiedziała ustawiając przyrząd. - Może więc znieczulenie miejscowe? Nie usypia, a zmniejsza ból.

- Dobrze. - Wyciągnął rękę tak gwałtownie, że Lunzie odskoczyła zdziwiona. Grawitant popatrzył na nią spod podej­rzliwie zmarszczonych brwi.

Jeszcze bardziej wytracona z równowagi Lunzie łamiącym się głosem wydawała polecenia automatowi.

- Analiza alergiczna i odpornościowa. Znieczulenie miejs­cowe, górna część prawego ramienia. Wykonać. - Głowica posłusznie wysunęła się i dotknęła skóry pacjenta. Krótko zasyczała, zakręciła się i wycofała na swoje miejsce. Lunzie ostrożnie dotknęła jego ramienia, przyglądając się złamaniu. Trudno będzie nastawić kość przez tak grubą warstwę mięśni.

- Szybciej, do cholery! - ryknął.

- Czy gdzieś jeszcze pana boli?

- Nie, ale ta ślamazamość doprowadza mnie do szału. Z życiem, paniusiu!

Lunzie, nieprzyjemnie dotknięta, przerwała na chwilę, by skorzystać z zasobów swojej Dyscypliny. Potrzebne jej to było zarówno do zebrania sił fizycznych, by złożyć złamane ramię, jak i do stworzenia psychicznej izolacji przed niechęcią do grawitanta. Nie mogła sobie teraz pozwolić na żadne kłótnie. Jej oddech zwolnił i uspokoił się. Była lekarzem. Wielu ludzi bało się lekarzy. To nic niezwykłego. Znajdował się w stanie szoku po

wypadku, nie należało zwracać uwagi na jego zachowanie. Ale ciągle miała przed oczami Phoenix; czarną pustą dziurę w miejscu, gdzie była ludzka osada...

Uderzenie adrenaliny, charakterystyczny rezultat Dys­cypliny, przepłynęło przez jej organizm tłumiąc normalne reakcje, wzmacniając wytrzymałość znacznie ponad normalne możliwości. Palce Lunzie zwarły się mocno na uszkodzonym ramieniu.

Grawitant krzyknął i uderzył lekarkę wolną ręką, odrzucając ją na ścianę.

- Puszczaj, zwariowana sadystko! Do jasnej cholery, dajcie mi tu lekarza, który zajmie się mną jak człowiekiem! - zawył. Zacisnął rękę wokół zranionego ramienia. Po białej z bólu twarzy spływał mu pot.

- W czym problem? - zapytał Rik-ik-it spoglądając przelotnie na Lunzie. Jego srebrne źrenice błyszczały kpiąco, gdy pomagał jej wstać.

Grawitant z wściekłością wskazał na nią podbródkiem.

- Ta baba to rzeźnik. Chciała rozerwać mi ramię! Lunzie wycofała się, cały czas w transie Dyscypliny. Nic jej się nie stało. Jego wściekłość nie mogła wywołać w niej strachu, dopóki emocje izolowała żelazna kurtyna samokontroli. Co zrobiła nie tak? Jeszcze raz przywołała z pamięci całe zdarzenie. Dwa krótkie szarpnięcia, jedno z przodu w tył, drugie po łuku z lewej. Wiedziała, jakby miała przed sobą obraz z sonografu, że kość została nastawiona i wszystko było znowu na swoim miejscu. Dyscyplina zwiększyła wrażliwość jej pięciu zmysłów. Rik dokładnie zbadał ramię, potem odczytał wynik z kontrolek i automatu.

- Wszystko w porządku - powiedział spokojnie. - Ramię zostało prawidłowo nastawione. Będzie się teraz dobrze zrastać. Po prostu lek przeciwbólowy nie zaczął jeszcze działać.

- Nie wzięłam pod uwagę czasu - zganiła się Lunzie, gdy była sama z Tee. - Ale myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej się go pozbyć. To było głupie i jest mi wstyd.

- Rozłożyła bezradnie ręce. Nie mogła skupić się na niczym innym. - Rik twierdzi, że za bardzo to przeżywam. Mówi, że mam fobię przed grawitantami, bo inaczej pamiętałabym o czasie. - Ze smutną miną zaprogramowała sobie sztuczną kawę z syn­tezatora. - Ja już sama nie wiem. Może powinnam poddać się jakiejś terapii. Byłam w transie Dyscypliny; mogłam mu urwać rękę. - Przełknęła kawę i skrzywiła się.

- Ale tego nie zrobiłaś - powiedział Tee prowadząc ją do szerokiej kanapy w środkowym pokoju swego mieszkania. Unikała jego wzroku nawet, gdy ujął jej rękę. Nie mogła znieść litości.

- Powinnam odejść. Może przeniosę się do Działu Badań, tam nie będę miała do czynienia z niczym większym od bakterii. - Kąciki jej ust próbowały złożyć się do słabego uśmiechu, ale oczy cały czas wpatrywały się w kolana Tee. - Zawsze źle tolerowałam głupców, a teraz okazuje się, że ja nim jestem.

- To nie przypomina Lunzie, którą znam. Tej, która obiema rękami trzyma się nowego świata. Ani tej, która podtrzymuje mnie na duchu, gdy mali chłopcy wiedzą więcej ode mnie o czymś, nad czym ciężko pracowałem.

Musiała się uśmiechnąć. Pierwszy raz spojrzała Tee w oczy.

- Ten nieszczęśnik wrzeszczał na mnie, żebym się po­spieszyła i zrobiła coś z jego ramieniem. Wiedziałam, że boi się mnie, bo jestem lekarzem, ale ja bałam się go jeszcze bardziej! Chociaż karykaturalny w rozmiarach, to przecież też człowiek. Ojciec mojej córki pracował nad ewolucją grawitantów. Jeszcze długo po naszym rozstaniu dostawałam od Siona wiadomości o postępach w przystosowywaniu ich do wysokich grawitacji. Wiem dużo o szczegółach technicznych i prawie nic o ich życiu społecznym. Śmieszne, że ludzkość jest jedynym gatunkiem, który dokonuje zmian sam na sobie. Wyobraź sobie Ryxi zmieniających chociaż jedno piórko.

- Tak, rzeczywiście. To pewnie nasza ciekawość: co można zrobić z posiadanego surowca, nawet z nas samych - podsunął Tee. - Nie powinnaś się tak obwiniać. To bez sensu.

Lunzie otarła oczy rękawem.

- Nieprawda. Nie zrobiłam użytku ze swojej wiedzy, nie mogę i nie wolno mi o tym zapominać. Nie jestem przy­zwyczajona do nieszczerości wobec siebie. Jestem zacofana, moje poglądy nie pasują do tego stulecia.

- Mylisz się - powiedział Tee wyjmując jej z ręki zapomnianą filiżankę i odstawiając na stolik. - To był wypadek i już go odpokutowałaś. Nie czerpałaś przecież satysfakcji z jego bólu. Jesteś dobrym lekarzem i dobrym człowiekiem. Bo kto miałby do mnie tyle cierpliwości co ty? Możesz wiele nauczyć tych ignorantów z przyszłości. - Objął ją delikatnie ramieniem i przyciągnął do siebie. Pomiędzy pocałunkami szepnął jej do ucha. - Twoje miejsce jest tutaj, przy mnie.

Lunzie przytuliła się, opierając mu głowę na ramieniu. Zamknęła oczy. Czuła, że ktoś o niej myśli i ogarnęła ją fala ciepła. Dzięki wędrującym po szyi pocałunkom napięcie całego dnia opadło jak płatki kwiatów jabłoni. Tee silnymi palcami masował nasadę jej karku, aż westchnęła z zadowolenia. Delikatne ręce objęły ją w talii i przesuwały się powoli w górę; omijając fałdy materiału i zapięcia dotarły do nagiej skóry. Lunzie rozkoszowała się grą cieni tańczących na konturach silnych ramion Tee. Ostrożnie dotknąwszy podbródka Lunzie uniósł jejtwarz. Jego głęboko osadzone ciemne oczy patrzyły poważnie i z czułością.

- Zostań ze mną na zawsze, Lunzie. Proszę cię, zostań - Pochyliwszy głowę pieścił wargami jej usta.

- Zostanę - powiedziała cicho, zapadając się z nim w głęboką kanapę, - Zostanę tak długo, jak będę mogła,




ROZDZIAŁ PIĄTY


Hologram Fiony otrzymał honorowe miejsce na wiszącym stoliku w głównym pokoju mieszkania zajmowanego wspól­nie przez Lunzie i Tee. Lunzie spoglądała na niego, gdy studiowała karty pacjentów. Promienny, nigdy nie gasnący uśmiech Fiony przyzywał matkę. “Odnajdź mnie", zdawał się mówić. Światło słoneczne przeświecało przez niego, rzucając czerwone i złote cienie na białe ściany pokoju. Dobiegał końca drugi rok studiów Lunzie na Astris. Trudno było dotrzymywać obietnicy cierpliwości danej Wilkinsowi, gdy czuła coraz wyraźniej, że powinna ruszyć na dalsze poszukiwania w galaktykę. Niezależnie od czasu poświęcanego na Dyscyplinę i inne zajęcia, Lunzie nigdy nie zarzuciła zwyczaju sprawdzania w GSP i innych źródłach, czy nie pojawiły się jakieś nowe wiadomości o Fionie. Wydała bardzo wiele pieniędzy, ale już od dawna nie dowiedziała się niczego nowego. To powodowało frustrację.

Upłynęło kilka miesięcy, od kiedy ona i Tee zdecydowali się zamieszkać razem, co niemal idealnie zbiegło się w czasie z nieśmiałą prośbą Pomayli, by jej chłopak mógł się wprowadzić do wspólnego mieszkania. Pomayla była aż przesadnie nieśmiała w dziedzinie stosunków damsko-męskich. Współcześnie nie istniały żadne ograniczenia kulturowe dotyczące, jak to nazywano, 'dzielenia ciepła', nie było ich od stuleci. Studenci, a właściwie wszyscy obywatele prowadzący życie seksualne, byli tylko zobowiązani do zapewnienia, że są pod każdym względem zdrowi, lub do uczciwego przyznania się do choroby, żeby wyeliminować ryzyko, a pozostawić czystą przyjemność. Kochankowie przyłapani na kłamstwie szybko przekonywali się, że kończy się to ścisłą izolacją; wiadomość rozchodziła się i nikt już im nie ufał. Szczególnie studenci medycyny, dzięki swojej świadomości konsekwencji zdrowotnych, skrupulatnie starali się być 'czyści'. Chcieli też uniknąć przykrej sytuacji, która mogłaby mieć miejsce, gdyby podczas ewentualnego leczenia ktoś z ich grupy zawodowej udzielał im moralnej nagany. Lunzie lubiła Larena, więc bez problemu odstąpiła mu sypialnię i przeniosła swe rzeczy do Tee.

Gdy zamieszkali razem, Tee zachowywał się niezwykle delikatnie, by nie powiedzieć ulegle. Od pierwszego dnia dawał Lunzie do zrozumienia, że uważa za zaszczyt, iż zdecydowała się z nim mieszkać. Bez narzucania swoich opinii błagał wrecz Lunzie, żeby pomyślała, czy nie chciałaby wprowadzić w miesz­kaniu zmian dla własnej przyjemności. Był gotów zrobić wszystko, by sprawić jej przyjemność. Lunzie czuła się odrobinę przy­tłoczona jego entuzjazmem; do tej pory przyzwyczajona była raczej do niezobowiązującego stylu bycia swoich młodych znajomych lub do świętej prywatności pracujących w przestrzeni. Tee miał niewiele własnych sprzętów z wyjątkiem dużej liczby książek na dyskach i jeszcze większej — dysków z muzyką, Wszystkie meble były używane, zgodnie z uniwersyteckim zwyczajem. Wyjaśnił jej kiedyś, że większość rzeczy została rozdysponowana zgodnie z jego wolą, którą wprowadzono w życie; natychmiast po tym, jak utracił łączność z FIWP na dziesięć lat. Zrobiono głupio, twierdził, bo w dużej galaktyce można zniknąci na więcej niż dziesięć lat i nawet pozostać na jawie!

Nie chcąc urazić jego uczuć, a może też z braku bodźca do charakterystycznego dla niej uporu, Lunzie starała się wprowadzać i jak najmniejsze zmiany w mieszkaniu. Poza tym lubiła prze­strzenne rozwiązania. Łatwiej niż w ciasnocie kwater studenckich mogła się tu skoncentrować. Kiedy Tee zaczął narzekać, że zachowuje się jak gość, a nie lokator, wyciągnęła go na zakupy. Wybrali dwuwymiarowy obraz jednego z uniwersyteckich malarzy i dwa ładne hologramy, które od dawna im się podobały. Zapłaciła za nie Lunzie, ale nie pozwoliła Tee poznać ich ceny. Oboje zajęli się rozmieszczeniem nowych przedmiotów w pokoju, który najbardziej lubili.

- Teraz czuć tu rękę Lunzie! - wykrzyknął Tee zadowo­lony, podziwiając nowe kolory w dotychczas głównie białym pokoju. - Teraz to jest nasz dom.

Lunzie bardzo podobało się mieszkanie Tee. Było wręcz przesadnie obszerne, jak dla samotnego mężczyzny; główny pokój dodatkowo powiększały optycznie dwie ogromne szyby w ścianach. Lunzie z gracją podeszła, by przez okno wpuścić świeże, ciepłe powietrze. Przesłony ustawili tak, by przepuszczały maksimum światła na biały dywan. O tej porze obie ściany pełne były blasku. Czajnik pachnącej herbaty ziołowej grzał się w widocznym przez drzwi pomieszczeniu kuchennym. Syntezator, znacznie lepszy niż te w kwaterach uniwersyteckich, ukryty został za ozdobną płytą w ścianie. Oboje woleli sami gotować, gdy tylko pozwalał na to czas. Lunzie powoli zaczynała czuć się rozpieszczana przez drobne wygody niedostępne studentom i osobom podróżującym w kosmosie.

W tym semestrze została przydzielona do przychodni jako asystentka doktora Roota. Po tym, jak ze skruchą przyznała, że została wyprowadzona z równowagi przez pacjenta i wypowie­działa swoje obawy o wpływ tego incydentu na przebieg leczenia, Root przepytał starannie ją i Rik-ik-ita. Ustalił, że wszystko jest w porządku i że nie zaszkodzą jej częstsze kontakty z takimi przypadkami. W niechęci do grawitantów nie znalazł nic chorob­liwego.

- Rozwścieczony grawitant może z łatwością wywołać strach u zwykłego człowieka - zapewnił ją. - Nie trzeba się tego wstydzić.

Była mu wdzięczna, że nie postrzegał tego jako czegoś nienormalnego, ale obiecała sobie zachowywać zimniejszą krew w przyszłości. Jak dotąd jednak nie miała zbyt wielu okazji, by wypróbować silę woli. bo niewielu grawitantów korzystało z przychodni.

Szpital uniwersytecki studentów leczył za darmo, a od pacjentów z zewnątrz pobierał tylko symboliczną opłatę. Często przywożono także ofiary wypadków, takie jak grawitanccy robotnicy budowlani, ponieważ czas oczekiwania był tu zazwyczaj krótszy niż w prywatnych klinikach. Większość studentów na Astris stanowili ludzie i ich mutacje, bynajmniej nie dlatego, że inne gatunki nie były zainteresowane edukacją albo z powodu dyskryminacji, ale dlatego, że większość z nich miała zdolność przekazywania wiedzy potomstwu jeszcze w okresie prenatalnym i wymagano od nich kształcenia tylko raz na kilka pokoleń? Ludzie potrzebowali nauki po urodzeniu, co przedstawicielom niektórych ras, szczególnie Seti i Wetom, wydawało się okropną, stratą czasu. Lunzie miała wrażenie, że pienia na temat dziedziczynej pamięci wywołane były kompleksem niższości, i nad komentarzami przechodziła do porządku dziennego. Pamięć dziedziczna przydawała się tylko wtedy, gdy obejmowała doświadczenia przodków. Leczyła wielu Weftów, studentów inżynierii, z odwodnienia - szczególnie podczas pierwszego semestru na Astrisli. Młodzi Seti studiujący dyplomację międzyplanetarną mieli z kolei tendencję do problemów z układem trawiennym i trzeba było uczyć ich odpowiedniej diety,


Dzień w biurze płynął powoli. Żaden z przypadków, którymi się zajmowała, nie wymagał natychmiastowej reakcji, więc zepchnęła karty na stertę w rogu kanapy i zasiadła z filiżanką, herbaty. Chwila relaksu, zanim będzie musiała zdać raport Rootowi. Był dobrym i cierpliwym nauczycielem i uśmiechem kwitował jej skłonność do omijania nowoczesnych urządzeń, zamiast ją za to ganić. Lunzie znów odzyskała wiarę w swoje umiejętności. Cały czas walczyła o utrzymanie osobistego kontaktu z chorym, ale coraz mniej było miejsca dla człowieka. Nadmierne zaufanie do mechanizmów oceniała jako błąd. Według jej głębokiego przekonania, lekarz nie powinien być tylko kolejnym technikiem. Jednak niewiele osób podzielało te poglądy.

Smuga światła przesunęła się przez pokój i zatrzymała się, u stóp Lunzie jak zadowolone zwierzę. Tęsknie popatrzyła na swój przenośny czytnik, prezent od Tee na trzydzieste szóste urodziny, i na zbiór dysków ze starożytnymi dziełami, które kupiła w księgami z używanymi książkami. Honorowe miejsce zajmowały Dzieła wszystkie Rudyarda Kiplinga, które zastępowały jej zagubiony ukochany egzemplarz. Mimo że czasu przed powrotem do pracy było zbyt mało, by przejrzeć ulubione fragmenty, powinno go wystarczyć na codziene ćwiczenia z Dyscypliny. Wstała z westchnieniem i zaczęła się gimnastykować.

- Obowiązek przed przyjemnością. Kip - powiedziała i z żalem. -Ty byś to zrozumiał. - Ścięgna Achillesa miała tak dobrze wyćwiczone, że mogła bez zginania kolan oprzeć ręce o podłogę. Zesztywnienie mięsni szybko ustąpiło, gdy z gracją wykonała kilka pozycji walki. Potykając się z niewidzialnym przeciwnikiem zerkała cały czas na konsoletę komputera. Dys­cyplina uczyła opanowania i zwiększała wydajność mięśni i ścięgien. Kolejne pozycje nie tylko dawały giętkość jej ciału, lecz sprawiały także, że czuła się pełna energii. Dzięki świadomej kontroli udawało jej się ćwiczyć prawie bezgłośnie. Była cicha jak słoneczne cienie ozdabiające ścianę. Poruszała się z idealną precyzją; każdy ruch był kontynuacją poprzedniego.

Cały czas utrzymując prosty kręgosłup, siadła na kanapie w pozycji medytacyjnej, pozwalając słonecznemu światłu osiąść na kolanach. Wyciągnęła przed siebie ręce z dłońmi zwróconymi w dół i powoli opuściła je na kolana.

Zamknęła oczy, 'zwinęła skrzydła świadomości' i po chwili czuła już tylko swoje ciało, mięśnie utrzymujące kręgosłup w pozycji pionowej, ciężar pośladków spoczywających na stopach, ciepło słońca na kolanach i przyjemny, lekko szorstki dotyk narzuty.

Dotarła głębiej w siebie. Gdzieś na dnie ust poczuła resztki smaku herbaty, którą piła, i lekką obrzmiałość od ciepłego płynu w żołądku. Lunzie wczuwała się w każdy mięsień, który zajmował się wciąganiem i wypuszczaniem powietrza i czuła ulgę w całym ciele, gdy świeży tlen zastępował dwutlenek węgla. Mięśnie na policzkach i czole luźno zwisały na kościach twarzy, pozwoliła im na to.

Zaczęła wyobrażać sobie naczynia krwionośne jako przejś­cia i wysłała przez nie strumień myśli, sprawdzając ich działa­nie. Wszystko było w porządku. W końcu pozwoliła swojej świadomości wrócić do centrum. Nadszedł czas, by podjąć podróż do źródeł spokoju, tam leżała największa siła Dyscyp­liny i punkt, do którego powinna zmierzać dusza każdego ucznia.

Lunzie wynurzyła się z transu w samą porę, by usłyszeć szum windy za drzwiami. Jej ciało było rozluźnione, a wnętrze spokojne. Podniosła głowę i zobaczyła wpadającego do pokoju Tee z promieniejącą twarzą.

- Przynoszę najlepszą wiadomość, moja Lunzie! Najlepszą z najlepszych! Odnalazłem Fionę! Ona żyje!

Ręce Lunzie zacisnęły się, a serce na moment przestało bić. Spokój zniknął pod naporem nadziei, lęku i podniecenia. Czy to była prawda? Pragnęła dzielić radość, którą widziała w jego oczach, ale nie śmiała.

- Och, Tee - wyszeptała ze ściśniętym gardłem. Wyciąg­nęła drżące dłonie do klęczącego Tee. Ucałował koniuszki jej palców.

- Co znalazłeś? - Wszystkie niepokoje wróciły. Nie pozwalała sobie jeszcze uznać tego za prawdę.

Tee wyciągnął z kieszeni małą ceramiczną kostkę z infor­macjami i położył jej na dłoni.

- Wszystko jest tutaj. Mam trójwymiarowy dowód. Technik medyczny pierwszego stopnia Fiona Mespil została wywieziona z planety przez EEC na krótko zagładą kolonii. Pilnie potrzebowali jej do innych zadań - wyjaśnił. - To stało się nagle i statek, który ją zabrał, nie należał do FIWP, tylko do przelatującego w pobliżu kupca, więc jej nazwisko nie zostało usunięte z wyka­zów. Ona żyje!

- Żyje... - Lunzie nie starała się nawet powstrzymywać potoków łez, które napłynęły jej do oczu. Tee otarł je, a potem zaczął trzeć własne oczy.

- Tee, jestem taka szczęśliwa, dziękuję ci!

- Ja też jestem szczęśliwy, twoim szczęściem. Trzymałem to w tajemnicy przez wiele tygodni, oczekując odpowiedzi na moje zapytania. Nie miałem pewności. Nie chciałem, byś prze­żywała męki nadziei tylko po to, żeby później usłyszeć złe wieści. Ale teraz jestem szczęśliwy, że mogę ci wszystko powiedzieć!

- Dwa lata na to czekałam. Kilka tygodni więcej nie zrobiłoby różnicy - powiedziała Lunzie rozglądając się za chusteczką. Tee wyjął swoją i podał jej. Osuszyła oczy i wytarła głośno nos. - Gdzie ona jest?

- Doktor Fiona przez pięć lat pracowała na Glamorgan, , wiele lat świetlnych drogi od Vegi, by opanować wirusa, który zagrażał kolonii. Teraz skończyła swoje zadanie. Jest w drodze na Alfa Centauri, by połączyć się z rodziną. To podróż wielo­etapowa, nawet biorąc pod uwagę możliwości FTL, więc pewnie upłyną dwa lata, zanim dotrze do domu. Nie miałem z nią bezpośredniego kontaktu. - Tee rozpromienił się w swoim najbardziej figlarnym uśmiechu, najwidoczniej zostawiając naj­lepsze na koniec. - Ale za to troje twoich wnuków, pięcioro prawnuków i dziwięcioro praprawnuków będzie zachwyconych mogąc poznać swojego znakomitego przodka. Hologramy ich wszystkich są w tym pudełeczku.

Lunzie słuchała jego przemowy z rosnącym podnieceniem, a gdy wspomniał o pudełeczku, zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Prawnuki! Nigdy nie myślałam, że ujrzę swoje prawnuki. Chcę je zobaczyć.

- To zostało przegrane z przesyłki pocztowej z Alfa Centauri przez statek kupiecki o nazwie Prospero - wyjaśniał Tee wkładając kostkę do czytnika komputera. Lunzie wdrapała się na kanapę i błyszczącymi oczami obserwowała ekran, na którym zaczął pojawiać się obraz.

- Jest tu tylko trochę informacji o rodzinie. Zdaje się, że twój wnuk Lars to niezły sztywniak. To on będzie mówił.

Na ekranie konsolety pojawił się pięćdziesięcioletni czarno­włosy mężczyzna. Lunzie nachyliła się, by lepiej mu się przyjrzeć. Mężczyzna przemówił.

- Przesyłamy ci pozdrowienia, Lunzie. Nazywam się Lars, jestem synem Fiony. Ponieważ nie wiem, kiedy to do ciebie dotrze, zamiast aktualnej daty podam ci imiona i standardowe daty urodzin wszystkich członków rodziny. Zacznę od siebie. Jestem najstarszy w rodzinie. Urodziłem się w 2801.

A to ostatni wizerunek matki sprzed jej wyjazdu. - W głosie zabrzmiało niezadowolenie. - Jak pewnie wiesz, jest bardzo zajęta swoją karierą.

Przed oczami Lunzie pojawił się obraz kobiety w średnim wieku, ostry i jasny, najwyraźniej zrobiony przez profesjonalistę. Jej ciemne włosy, tylko tu i ówdzie przyprószone siwizną, zebrane były w kok na czubku głowy. Nosiła nienagannie czysty i wyprasowany mundur, kontrastujący z jej swobodną pozą. Miała delikatne zmarszczki w kącikach oczu i wyraźne bruzdy wokół ust, ale jej uśmiech promieniał tą samą radością, którą Lunzie zapamiętała. Zamknęła oczy i na chwilę przeniosła się na Tau Ceti tego dnia, gdy odlatywała na Platformę Kartezjusza.

- Moje maleństwo - szepnęła przejęta tęsknotą i żalem. Zakryła usta ręką, gdy przeniosła wzrok z hologramu Fiony jako nastolatki na obraz, który miała przed oczami. - Ależ różnica. Uniknęło mi całe jej dorastanie.

- U niej wszystko w porządku - powiedział Tee za­trzymując odtwarzanie. - Jest szczęśliwa, widzisz? Nie chciała­byś zobaczyć reszty rodziny?

Lunzie kiwnęła głową i otworzyła oczy. Tee przycisnął włącznik i obraz Fiony został zastąFiony przez szczupłego młodego człowieka w mundurze Floty. - Mój brat Dougal urodzony w 2807 - kontynuował głos Larsa. - Kawaler, niewiele jest o nim do powiedzenia poza życiorysem zawodowym. Został przydzielony do Floty FIWP jako kapitan i rzadko bywa w domu. Czasami przewozi matkę i jej ukochane psy z miejsca na miejsce. To często jedyna okazja, by choć jeden z nas ją widywała

Moja żona jest nieśmiała i nie chce stanąć przed kamerą - W tle Lunzie usłyszała przenikliwy pisk: “Lars! Daj spokój!"

- Ma rodzinne poczucie humoru - uśmiechnęła się Lunzie;

Obraz zmienił się.

- Moja córka Dierdre, urodzona w 2825, jej mąż Moykol i trzy córki. Nazywam je Prządkami. To Rudi, urodzona w 2843, Capella, 2844 i Anthea Rosę, 2845.

Moja druga córka, Georgia, 2828. Ma jednego syna, Gordona, 2846. Zdolny z niego chłopak, nawet jego babka musi to przyznać.

Melanie, córka Fiony, urodzona w roku standardowym 2803 - Była to olśniewająco piękna kobieta o brązowych włosach Lunzie. a oczach i szczęce Fiony. Miała okrągłą, macierzyńska figurę, jednak bez odrobiny nadwagi. Stała otaczając ramieniem bardzo wysokiego mężczyznę o ostrych, orlich rysach twarzy, które nie harmonizowały z szopą jasnych, miękkich włosów — Jej mąż, Dalton Ingrich.

Ich trzeci syn, Drew, 2827. Drew ma dwóch synów, którzy wyjechali na studia w Instytucie Technologii. Niestety, nie mam ich aktualnego hologramu.

Starsi chłopcy Melanie, Jai i Thad, to bliźniaki jednojajowe urodzone w 2821. To Thad i jego córka Casia, urodzona w 2842.

To jest Jai, jego żona i dwoje urwisów, Deram, 2842 i Lona, 2847. - Narracja Larsa została przerwana i ponownie pojawiła się Melanie. Zbliżyła się i wyciągnęła ręce.

- Tak chcielibyśmy cię poznać, prababciu. Przyjedź, bardzo cię prosimy.

Obraz zniknął. Lunzie siedziała patrząc, jak konsola wypluwa kostkę. Odetchnęła.

- Jeszcze przed chwilą byłam sierotą w tej galaktyce. Teraz jestem matką eksplozji demograficznej! - Kręciła głową z niedowierzaniem. - Wiesz, zdążyłam już zatęsknić za rodziną, do której można należeć,

- Musisz jechać - powiedział Tee. Patrzył na nią czule, i.irąjąc się nie dotykać jej, dopóki sama tego nie zapragnie.

- Dlaczego nie powiedzieli mi, gdzie ona jest? - zapytała. Tee nie musiał domyślać się, która 'ona'.

- Nie mogli. Sami nie wiedzą. Ponieważ zajmuje się walką z dziesiątkującą zarazą, nigdy nie wiadomo, gdzie może dopaść ją jakiś ciekawski, żeby potem sprzedać zdobytą historię do Tri-du.

Lunzie przypomniała sobie reportaż z Phoenix.

- Tak, to prawda. Mógłby rozprzestrzenić chorobę nawet dalej, niż sięgnęłaby jego historia. Ale ja nie mogę znieść tej niewiedzy!

- Niedługo będziesz mogła ją zobaczyć. Za dwa lata dotrze do domu. - Tee wydawał się zadowolony z siebie. - Możesz tam już na nią czekać i uczcić spotkanie, a także jej nowe wyróżnienie, które właśnie ogłoszono. Muszę się przyznać, że właśnie dlatego ją znalazłem. Chociaż z drugiej strony, to dzięki swoim poszukiwaniom natknąłem się na tę wiadomość. Za długą i pełną zasług służbę dla FIWP doktor Fiona Mespil została mianowana naczelnym lekarzem systemu Eridani. To wielki zaszczyt.

- Zauważyłeś? Kilkoro z tych dzieci wyglądało dokładnie tak jak ona - zachichotała Lunzie. - A jedno albo dwoje jak ja. Nie, żebym uważała, że jest to wygląd wart powielenia.

- Nie przesadzaj, moja Lunzie. Jesteś piękna. - Tee uśmiechnął się do niej ciepło. - Takiej twarzy mogą ci pozazdrościć modelki. - Lunzie nie słuchała.

- Pomyśl, że tych wszystkich poszukiwań można było uniknąć, gdyby Phoenix powiedziała choć jedno słowo o jej wyjeździe, gdy to się stało. To była właśnie ta jedna zamknięta ścieżka, na którą nie mogłam w żaden sposób wejść. Planetami piraci są odpowiedzialni za dwa, prawie trzy lata, które przeżyłam nie wiedząc nawet, czy nie ścigam... ducha. Gdybym... gdyby na moim stole operacyjnym znalazł się pirat z kulą w pobliżu serca, a ja byłabym jedyną, która może ją usunąć... nie mógłby liczyć na przysięgę Hipokratesa. - Lunzie zacisnęła zęby rozmyślając o zemście.

- Wiem. że tego byś nie zrobiła - powiedział stanowczo Tee ściskając jej rękę. - Znam cię.

- Nie zrobiłabym — zgodziła się z rezygnacją, uspokajając wyobraźnię - Ale musiałabym o to walczyć z diabłem. I nigdy nie zapomnę lat smutku, rozczarowań, samotności. - Spojrzała na Tee z miłością i wdzięcznością. - Chociaż teraz nie jesten sama.

- Ale pojedziesz? - obstawał Tee. - Na Alfa Centauri

- To będzie kosztowało kosmiczną fortunę!

- Czym są teraz pieniądze? Przez wiele miesięcy wydawałaś je tylko na poszukiwania Fiony, mimo że jesteś zamożna. Na wszystkim innym oszczędzałaś każdy grosz. Na co więc chcesz je wydać?

Lunzie przygryzła wargę i zamyślona wpatrywała się w róg pokoju. Prawie bała się zobaczyć Fionę teraz, po tak długim czasie. Co miała jej powiedzieć? Przez cały okres poszukiwań odgrywała w wyobraźni wiele scen radosnych i pełnych łez powitań. Teraz jednak to była rzeczywistość; naprawdę miały się spotkać. Co będzie miała jej do powiedzenia? Gdy się rozstawały Fiona bała się, że już więcej nie zobaczy matki. Rozżalenie minęło i pewnie dawno już porzuciła nadzieję myśląc, że matka nie żyje. Lunzie myślała o krzywdzie, którą wyrządziła Fionie. Wyobraziła ją sobie gniewną, taką jak ostatniego poranka na Tau Ceti, z zaciśniętymi zębami i zaczerwienionym nosem. W Lunzie obudził się odruch obronny. Nie z jej winy zdarzył się wypadek ale czy w ogóle musiała opuszczać córkę? Mogła wybrać jakąś bliższą placówkę, mniej niebezpieczną, choć gorzej płatną. Nie przy wszystkich wątpliwościach i nowych spostrzeżeniach musiała jednak przyznać sobie rację; gdy odlatywała z Tau Ceti, praca na Platformie Kartezjusza była najlepsza z możliwych. Nie mogła przecież przewidzieć, co się stanie,

Bardzo stęskniła się za Fioną, jednak dla niej było to tylko parę lat. Próbowała wyobrazić sobie, co czułaby, gdyby stanowiło to większość jej życia, tak jak u Fiony. Po tylu latach musiała stać się obca. Zaczną poznawać się od nowa. Czy będzie jej odpowiadała nowa Fiona? Czy po doświadczeniach tylu lat życa Fionie spodoba się ona? Musiała zaczekać, by się tego dowiedzieć

- Lunzie? - Miękki głos Tee wyrwał ją z zamyślenia. Gdy wróciła jej świadomość otoczenia, ujrzała, że Tee wpatruje się w nią swoimi ciemnymi, pełnymi troski oczami. - O czym rozmyślasz? Zawsze jesteś taka opanowana. Chyba wolałbym żebyś teraz płakała, śmiała się albo krzyczała. Jesteś zbyt skryta. Nigdy nie wiem, o czym myślisz. Czy nie przyniosłem ci dobrych nowin?

Wzięła głęboki oddech i zawahała się.

- A... a co, jeżeli ona wcale nie będzie chciała mnie widzieć? Po tych wszystkich latach pewnie mnie nienawidzi.

- Pokocha cię na pewno i przebaczy. To nie była twoja wina. Zaczęłaś jej szukać, gdy tylko stało się to możliwe - tłumaczył jej rozsądnie. Lunzie westchnęła.

- Nie powinnam była jej opuszczać. - Tee pochwycił ją za ręce i obrócił tak, by mogła spojrzeć mu w oczy.

- Zrobiłaś dobrze. Musiałaś utrzymywać swoje dziecko. Chciałaś zapewnić jej wygodę, zamiast tylko-niezbędnego minimum. Zostawiłaś ją pod najlepszą opieką. Winić można tylko los. Cokolwiek, ale nie ciebie. Jedziesz więc czy nie? Spotkasz się ze swoją córką i wnukami? - Ludzie w końcu kiwnęła głową.

- Tak, jadę. Muszę.

- Świetnie, jest więc co świętować! - Chwycił paczkę, którą przyniósł ze sobą, i wyjął z niej butelkę rzadkiego cetiańskiego wina i dwa kieliszki o długich nóżkach. - To moje i twoje zwycięstwo i chcę, żebyśmy razem za to wypili. Powinnaś i chociaż zachować pozory, że masz co świętować.

- Ale ja naprawdę mam - zaprotestowała Lunzie.

- W takim razie zetrzyj z twarzy tę zmartwioną minę i chodź ze mną! - Przełożył kieliszki do jednej ręki i bez większego wysiłku zarzucił sobie Lunzie na ramię. Piszczała jak uczennica, gdy niósł ją do sypialni i rzucił na szerokie, podwójne łóżko.

- Nie mogę! Root na mnie czeka. - Wywinęła się i spojrzała na cyfrowy zegar u wezgłowia. - Oj Muhlah! Już testem spóźniona! - Zaczęła się podnosić, ale ją powstrzymał.

- Ja się tym zajmę - stwierdził. Komunikator zadźwięczał, gdy wystukiwał numer. Lunzie musiała zdusić śmiech, kiedy usłyszała, jak Tee poprosiwszy o rozmowę z doktorem Rootem poważnym tonem poinformował, że nie będzie mogła się stawić z ‘powodów rodzinnych'. Jego głos brzmiał tak grobowo, że I.unzie musiała ukryć twarz w pościeli, by stłumić wybuch śmiechu.

- Proszę bardzo - powiedział Tee rzucając swoją tunikę w kąt pokoju i ściągając buty. - Wszystko załatwione. Jesteś usprawiedliwiona i doktor Root przesyła ci wyrazy szacunku i współczucia.

- Nie wiem, dlaczego ci na to pozwalam. Nie powinnam być taka lekkomyślna - skarciła się Lunzie, trochę zawstydzona. - Zazwyczaj poważniej traktuję swoje obowiązki.

- Naprawdę byłabyś w stanie pobierać krew i mierzyć ciśnienie mając to wszystko w głowie? - zapytał z niedowierzaniem. - Fiona się odnalazła!

- No, nie...

- Więc ciesz się z tego - zachęcał ją Tee. - Ze mną.


Uklęknął przed nią, chwycił jej stopę i zaczął zdejmować z niej spodnie treningowe. Gdy obie nogi zostały uwolnione poczynając od palców rozpoczął wędrówkę drobnymi pocałunkami po nagiej skórze Lunzie. Jego dłonie pieściły jej uda i pośladka kciukami gładził zagłębienia na biodrach. Gdy wargami dotarł do brzucha i ciepły oddech wzbudzał przyjemne dreszcze na skórze, Lunzie położyła się na łóżku wzdychając z rozkoszą. Jej ręce błądziły w jego włosach i odnalazły delikatne linie uszu. Zamknęła oczy i cicho pojękując pozwoliła porwać się przyjemności, aż opadną fale uniesienia.

Tee podniósł głowę i podciągnął się wyżej nachylając się nad nią. Lunzie otworzyła oczy, by się do niego uśmiechnąć i napotkała jego figlarne spojrzenie.

- O nie, tylko nie to — zaprotestowała, kiedy osunął się i zanurzył swój język w jej pępku. - Aa! To nie fair!

Schwycił jej ręce, którymi biła go po głowie.

- No, no. W miłości wszystko wolno, a ja cię kocham.

- Więc chodź tu i walcz jak mężczyzna. - Uwolniła ręce i popchnęła go. Tee wspiął się i usiadł obok niej. Lunzie odpięła magnetyczny szew w jego spodniach i rzuciła je w ślad za tuniką

Był już gotowy. Lunzie delikatnie pieściła go koniuszkam palców, gdy kładli się obok siebie złączeni w głębokim pocałunku Nachylił się, by dotknąć językiem sutków, ujął w dłonie jej pieni rozstawiając palce, by móc objąć całe. Ich ręce połączyły się splecione, potem rozstały się, by kreślić zmysłowe wzory na wrażliwej skórze szyi, piersi i brzucha. Tee przewrócił się na plecy sadzając na sobie Lunzie i pieszcząc ją. Ona oparła mu dłonie na piersi i masowała jego ciało, potem odchyliła się do tyłu, by poczuć twarde mięśnie u kochanka. Wygięła się w łuk, dosiadła go i połączone ciała zaczeły poruszać się razem w coraz szybszym tempie.

W końcu Tee przyciągnął ją do siebie i zwarli się we wzajemnym uścisku, całując usta, szyje i uszy pod wpływem wielkiej namiętności.

Lunzie mocno przytuliła się do Tee, gdy jej serce zwalniało do normalnego rytmu. Potarła policzkiem o jego twarz i poczuła silniejszy uścisk ramion. Radość z zakończonych poszukiwań przyćmiona była myślą o opuszczeniu Tee. Zgadzali się nie tylko pod względem fizycznym, było im ze sobą dobrze. Znali swoje upodobania, pragnienia i uczucia jak dwoje ludzi, którzy przeżyli razem całe życie. Czuła się rozdarta między koniecznością zakończenia poszukiwań a pozostaniem z człowiekiem, który obdarzał ją miłością. Gdyby istniał sposób, by zabrać go ze sobą. Tee nie odmawiał jej prawa do odbudowania sobie życia po tak dramatycznej przerwie; nie mogła więc wymagać, by on zrezygnował ze swojego. Zbyt ciężko nad tym pracował i zbyt wiele stracił. Sama myśl, że mogłaby o to prosić, napawała ją poczuciem winy. Kochała go jednak bardzo i wiedziała, jak będzie za nim tęsknić,

Uwolniła Tee od swojego ciężaru, przeturlała się po pościeli i natrafiła na twardy przedmiot ukryty pod prześcieradłem. Zaciekawiona uchyliła je i wyciągnęła butelkę wina.

- Ach tak, Cetus, 2755. To chyba twój rok urodzenia. Ten napój jest najlepszy dopiero po osiemdziesięciu latach.

- Gdzie są kieliszki? - spytała Lunzie. - Takie wino zasługuje na kryształ.

- Będziemy pić z butelki - odparł Tee przytulając ją znowu. - Nie ruszę się stąd. Dopiero, by ugotować świąteczny obiad, do którego kupiłem już wszystkie składniki w drodze do domu. - Opadł na poduszki, palcem wodząc po jej twarzy. Lunzie leżała rozmarzona rozkoszując się tą pieszczotą. Nagle uderzyła ją pewna myśl.

- Wiesz - powiedziała unosząc się na łokciu. - Może powinnam polecieć na Alfę jako lekarz pokładowy. W ten sposób oszczędziłabym dużą część opłaty za podróż.

Tee udawał wstrząśniętego.

- Teraz myślisz o pieniądzach? Kobieto, nie ma w tobie cienia romantyzmu. - Lunzie zmrużyła jedno oko.

- Nieprawda, jest. - Westchnęła. - Będę za tobą bardzo tęsknić, Tee. Mogą upłynąć lata, zanim wrócę.

- Będę czekał na ciebie, cały czas, całym sercem. - powiedział. - Kocham cię, czy tego nie widzisz? - Otworzył butelkę i podał jej, by napiła się pierwsza. Potem sam spróbował, przechylił się do tyłu i ucałował ją ustami o smaku wina.

Kochali się jeszcze raz, tym razem wolniej i bardziej czule. Dla Lunzie każdy moment był teraz ważny. Starała się zachowaj w pamięci wspomnienie delikatnego dotyku jego rąk na swoim ciele, wzrastającej namiętności pieszczot i gorącej siły narastającej w nich obojgu,

- Szkoda, że nie spotkaliśmy się w innych okolicznościach — powiedziała smutno, gdy po chwili leżeli spokojnie obok siebie. Butelka była pusta.

- Ja niczego nie zabiję. Gdybyś nie zgłosiła się do EEC nigdy byśmy się nie spotkali. Błogosławię Fionę, że popchnęli cię w moje ramiona. Kiedy wrócisz, możemy zostać ze sobą na stałe - zaproponował. - Co więcej, bardzo chciałbym być ci pomocą w wychowaniu naszego dziecka, albo i dwojga.

- Wiesz, zawsze chciałam mieć więcej dzieci. Teraz wydaje się to absurdem, bo moje jedyne dziecko przekroczyło siedemdziesiątkę. A ja ciągle jeszcze jestem młoda.

- Będzie dużo czasu, jeśli wrócisz do mnie.

- Wrócę - obiecała Lunzie. - Gdy tylko ułożą się sprawa z Fioną. Doktor Root zaoferował mi pomoc w osiedleniu się na stałe, jeśli oczywiście będzie jeszcze chciał ze mną rozmawiać po tym, jak podstępnie wyłudziłam wolną noc.

- Gdyby znał prawdę, na pewno by ci wybaczył. Czy nie nadszedł czas na kolację?

- Nie, jest mi zbyt wygodnie, żeby się ruszać. Przytul mnie. - Tee przygarnął jej głowę do swojej piersi i leżeli tak przez chwilę. Gdy Lunzie zaczęła zapadać w sen, rozległo się bzyczenie komunikatora. Usiadła i chciała odebrać, ale Tee pociągnął ją z powrotem na łóżko.

- Zostawmy to do rana. Pamiętaj, jesteś w trudnej sytuacji rodzinnej. Poprosiłem o broszury podróżne ze wszystkich linii i statków kupieckich, które w ciągu najbliższych sześciu mięsiecy będą lecieć z Astris na Alfa Centauri. Moglibyśmy przejrzeć rano. Nie cieszę się z naszego pożegnania, ale przynajmniej chcj żebyś podróżowała bezpiecznie. Wybierzemy najlepszy.

Lunzie zerknęła na górę plastikowych folderów wysuwających się z drukarki i zastanawiała się, czy kiedykolwiek uda im się przez nią przebrnąć.

- Chcę wyruszyć jak najszybciej. Tak będzie najlepiej.

Tee pokręcił głową.

- Żaden termin nie jest najlepszy, ale im wcześniej wyru­szysz, tym szybciej wrócisz. Dwa czy trzy lata, zanim się spotkamy, i tak będą się wydawały stuleciami. Pomyślimy o tym rano. Chociaż raz, chociaż w tę noc bądźmy sami w galaktyce.

Lunzie zasnęła czując serce Tee pod policzkiem i czuła się szczęśliwa.

Rano zasiedli na podłodze pomiędzy stosami holograficznych reklam i zaczęli je segregować na trzy kategorie: nieodpowiednie, niedrogie i krótkie. Nieodpowiednie Tee od razu wepchnął do otworu zwrotnego w drukarce, gdzie emulsja była usuwana a plastik toFiony do ponownego wykorzystania. Wspaniałe hologramy, zazwyczaj przedstawiające jadalnie, kompleksy roz­rywkowe i ciągi sklepowe każdego statku, wisiały w powietrzu, a Tee i Lunzie porównywali ceny, wygody i plany podróży. Lunzie uważniej przyglądała się tym z kategorii niedrogie, podczas gdy Tee koncentrował się raczej na obietnicach krótkiej podroży.

Po przejrzeniu około sześćdziesięciu ofert wybrał Destiny Calis, samowystarczalny liniowiec Destiny Cruise Lines.

- Jest najszybszy. W ciągu pięciu miesięcy pomiędzy Astris a Alfa Centauri zawija do portów tylko trzy razy. Lunzie rzuciła okiem na opis pod hologramem i zbladła.

- Za drogi! Spójrz na cenę. Najtańsza kabina kosztuje tyle co roczna pensja.

- Przez pięć miesięcy karmią cię i zapewniają rozrywkę - perswadował Tee. - Jeśli odliczyć podatki, uważam, że nie jest to drogo.

- Nie, ten odpada. A co powiesz na Cymbeline linii Caravan Voyages? Jest dużo tańszy. - Lunzie podsunęła mu inną broszurę ze znacznie skromniejszymi fotografiami. - Mogę się obyć bez wygód, które oferuje mi Destiny Calis. Proponują darmowe usługi osobistego psychoterapeuty i swobodny wybór materaca do masażu albo przeszkolonego masażysty, komedia!

- Tak, ale Destiny jest dużo szybszy - obstawał Tee.

- Jeśli nie podoba ci się podróż statkiem kupieckim z powodu zbyt wielu przystanków, to dlaczego chcesz wybrać Cymbeline? Gdybyś przez chwilę zapomniała o pieniądzach, zauważyłabyś, że podróż Cymbeline potrwa trzynaście miesięcy, zamiast pięciu. I na pewno nie będzie tak wygodna. Pomyśl o tym. - mówił tonem kusiciela. - A co z twoim pomysłem podjęcia pracy w czasie podróży? To by rozwiązało sprawę kosztów.

Lunzie nęciła wizja podróżowania samowystarczalnym liniowcem z wydzielonymi częściami dla oddychających metanem, wodą i dla zwykłych tlenowców,

- No...

Tee wiedział, że już prawie ją przekonał.

- Jeśli podróżować luksusowo, to dlaczego nie na najlepszym statku? Spotkasz ciekawych ludzi, będziesz jadła wspaniałe potrawy i fantastycznie się bawiła. Nie pomyślisz nawet, jak bardzo będę za tobą tęsknił.

Lunzie zaśmiała się smutno.

- No dobrze. Dowiedzmy się, czy mają dla mnie miejsce.

Tee wystukał kod połączeniowy z Destiny Lines i zaczął wypytywać o warunki przewozu bagażu. Gdy tak gawędził z przedstawicielem firmy, zupełnie niezobowiązująco zapytaj czy nie poszukują oficera medycznego do opieki nad pasażerami

Ku radości i uldze Lunzie, potrzebowali i to pilnie. Poprzedni lekarz zszedł na ląd w czasie jednego z postojów i nie zdążyli jeszcze znaleźć jego następcy. Tee od razu przesłał kopię wymaganych uprawnień i referencji do wydziału personalnego. Jeszcze tego samego dnia Lunzie została zaproszona do biura na rozmowę z kapitanem i głównym oficerem medycznym nadzorującym połączenia FTL. Wszystko, jak się zdawało, poszło gładko. Przyjęto ją do pracy. Za niecały miesiąc statek miał osiągnąć orbitę Astris Aleksandria i zabrać ją na pokład.



ROZDZIAŁ SZÓSTY


Szanowne istoty, proszę o uwagę. Te informacje pewnego dnia mogą ocalić wasze życie.

W wystawnej sali jadalnej powstał ogólny rozgwar świadczący o znudzeniu, jakie wzbudzał steward swoim wielokrotnie powtarza­nym wykładem o bezpieczeństwie w przestrzeni i planach ewakuacyjnych. Wskazywał wyjścia awaryjne prowadzące do kapsuł ratowniczych, zacumowanych w lukach próżniowych wzdłuż lewej burty luksusowego liniowca Destiny Calls. Holograficzne obrazy po jego lewej i prawej stronie prezentowały pasażerom wszystkich ras obecnych na pokładzie, jak należy używać sprzętu ratowniczego. Nikt z bogato ubranych biesiadników zasiadających do wcześniejszych posiłków nie zwracał na stewarda uwagi, z wyjątkiem grupy wystraszonych dwunogich humanoidów o wiel­kich oczach, w których Lunzie rozpoznała Strybańczyków z zebra­nia dla załogi. Pozostali znacznie bardziej byli zainteresowani hologramami umieszczonymi pośrodku stołów, na których pojawia­ły się różne cuda, jak na przykład poklatkowe zdjęcia kwiatów rozkwitających z pączków, czy ubrany na srebmo-czamo iluzjonista pokazujący sztuczki. Na stole Lunzie można było podziwiać rzeźbiarza ciosającego marmurową rzeźbę za pomocą młotka i dłuta. Steward podniósł głos, by przekrzyczeć gwar, ale hałas stał się jeszcze głośniejszy. Lunzie musiała przyznać, że radził sobie całkiem nieźle i miał przyjemny głos, ale jego przemowa była słówo w słowo taka sama jak na wszystkich wyruszających w drogę statkach i każdy doświadczony podróżny mógł wyrecytować ją razem z nim. Zakończył ironicznym: “Dziękuję państwu za uwagę."

- No, chwała gwiazdom, wreszcie koniec! - podsumował emerytowany admirał Coromell na tyle głośno, by ta uwaga dotarła do stewarda. Przy sąsiednich stolikach rozległ się chichot - I tak nikt nie słucha tych bredni. Posiłki to jedyna okazja, żeby zebrać wszystkich. Przymusowa publiczność. Tylko ci, którzy sami starają się czegoś dowiedzieć, mają szansę się uratować. Reszta czeka, aż ich ktoś ocali. Tacy nie są więcej warci niż martwi. - I powrócił do swojej zapomnianej przystawki, żeby nabrać porcję krojonych w plastry owoców i kandyzowanych ziaren. Młody człowiek zebrał sprzęt do prelekcji i wycofał się do swojego stolika z tyłu sali ze zgnębioną miną.

- Na czym to ja skończyłem? - zapytał starzec. Lunzie odłożyła łyżkę i nachyliła się krzycząc mu do ucha.

- Był pan w środku opowieści o swoim udziale po stronie Zielonych w wojnie domowej na Antarii.

- Ach, tak. Nie musi pani krzyczeć. - Z ogromnym rozmachem i odpowiednią do tego rozwlekłością admirał snuł swoją opowieść przed pozostałymi siedmioma osobami siedzącymi przy stoliku. Coromell, sądząc po jego posturze, musiał być za młodu potężnie zbudowany. Jego kręcone włosy, mimo że całkiem siwe, zdawały się wciąż bardzo mocne. Z pedanterią, niezależną od okazywanego mu zainteresowania, powtarzał po dwa lub trzy razy statystyczne dane o każdym manewrze, by mieć całkowitą pewność, że został dobrze zrozumiany. Zakończył opowieść kwiecistym opisem swego zwycięstwa, akurat w momencie, gdy podano zupę.

Lunzie nie mogła się nadziwić, że tak dużą część obsługi stanowią ludzie wykonujący zadania umieszczonych na stołach serwomechanizmów i syntezatorów. Najwidoczniej chciano tylko podkreślić wagę każdego szczegółu, aż do najdrobniejszych składników dań. Nawet jeżeli syntetyzowano je w kuchni, dzięki indywidualnej obsłudze można było wyobrażać sobie, że produkty i przyprawy zostały specjalnie sprowadzone z najodleglejszych zakątków galaktyki. Lunzie zdążyła już zwiedzić magazyny i była pod jeszcze większym wrażeniem niż reszta towarzystwa przy stoliku, gdy w podanej sałatce ujrzała okazałe smardze, bo tylko ona wiedziała, że są prawdziwe.

Zróżnicowane i wyszukane menu dobrze odzwierciedlało poziom usług na statku. Wybór pomieszczeń mieszkalnych był bardzo szeroki i obejmował zarówno małe kabiny rozmieszczone wzdłuż wąskich korytarzy w centrum, jak i całe ciągi eleganckich salonów z rzędami iluminatorów z widokiem na kosmos, skom­plikowanymi urządzeniami do gier w rzeczywistości wirtualnej, i także z osobnym personelem i obsługą.

Lunzie bardzo przypadł do gustu wystrój jej własnej kabiny, wyposażonej przecież tylko dla członka załogi, jednego z kilku lekarzy na pokładzie Destiny. Kwatermistrz wyjaśnił, że jej pomoc może być potrzebna także poza godzinami dyżurów. Zakwaterowanie załogi w luksusowych wnętrzach miało przeko­nać bogatych pasażerów, że na niczym tu się nie oszczędza. Było to i tak tańsze niż konsekwencje ich potencjalnego niezadowole­nia. Lunzie ze zdziwieniem zauważyła, że system wypoczynkowy w jej kabinie nie ustępuje w niczym temu w pierwszej klasie. Znalazła nawet barek zopatrzony w prawdziwe wina i syntezator napojów.

W sąsiednim gabinecie znajdował się komputer zawierający bazę wciąż uaktualnianych danych na temat stanu zdrowia wszystkich gości i członków załogi. Mimo że nie wydawało się zbyt prawdopodobne, by Lunzie musiała się zajmować niehumanoidalnymi pasażerami, miała też pełny dostęp do informacji o mieszkańcach sztucznego środowiska metanowego, wodnego oraz o zimno- i ciepłolubnych gatunkach obecnych na statku; mogła także korzystać z pomocy tłumaczy.

Gabinet, którym dysponowała, na pewno przypadłby do gustu doktorowi Rootowi. Wyposażony został we wszystkie urządzenia, które Lunzie widziała w katalogach medycznych. Jej własna 'wróżka' i pozostałe instrumenty okazały się zbędne, więc zamknęła je w walizce i schowała do szuflady w pokoju. Także laboratorium chemiczne, które dzieliła z pozostałymi ośmioma lekarzami, zrobiło na Lunzie wielkie wrażenie. Miała dużo czasu na przestudiowanie kart, ponieważ Destiny jeszcze przez sześć dni po przyjęciu na pokład jej i piętnastu innych pracowników krążył po orbicie Astris. A była to fascynująca lektura. Przewoźnik nie chciał podejmować jakiegokolwiek ryzyka związanego z na­głymi wypadkami w czasie podróży, więc postarał się, by informacje na temat zdrowia były wyczerpujące. Dane każdego nowego pasażera natychmiast trafiały do sieci komputerowej dostępnej dla wszystkich lekarzy.

Lunzie zwróciła się do Baraki Dona, osobistego adiutanta admirała, przystojnego mężczyzny lat około osiemdziesięciu,z falą siwych włosów nad zdumiewająco niebieskimi oczami i czarnymi brwiami.

- Nie chciałabym sugerować, że miałabym zrobić to ja, ale czy admirał nie powinien poddać się operacji ucha wewnętrznego? Podnoszenie głosu na słuchaczy zazwyczaj świadczy o kłopotach ze słuchem. O ile pamiętam, akta admirała wspominają, że liczy ponad sto standardowych lat.

Don machnął ręką i posłał jej zrezygnowane spojrzenie.- To nie ma nic wspólnego z wiekiem. Zawsze tak wrzeszczał. Było go doskonale słychać w pomieszczeniach obsługi silnika, bez połączenia z mostkiem.

- Cóż za stary nudziarz - powiedziała któraś z siedzących przy stole osób w jednej z rzadkich chwil, gdy admirał milczał zajęty jedzeniem. Była to kobieta oczamych włosach z zielonymi pasmami, upiętych w ogromny kok, ubrana w strojną srebrną suknię opinającą jej ciało. Lunzie uśmiechnęła się.

- Fascynujące, jak wiele admirał widział w swoim życiu.

- Jeżeli mówi prawdę - mruknęła kobieta prychając pogardliwie. Spróbowała leżącego przed nią owocu i skrzywiła się. - Uch, okropne.

- Ależ proszę tylko spojrzeć na te wszystkie medale na jego tunice. Na pewno nie dostał ich za dobre sprawowanie i czysty mundur - powiedziała Lunzie i dała upust podłym instynktom. - Admirale, za co dostał pan ten zielony metalowy z podwójną gwiazdą?

Admirał spojrzał z wdzięcznością na Lunzie, która cała zamieniła się w słuch. Zielonowłosa kobieta jęknęła z niedowierzaniem. Coromell uśmiechnął się i dotknął odznaczenia w potrójnym rzędzie zawieszonym na piersi.

- Może to panią zainteresować, młoda damo, jako że jest pani lekarzem. Dowodziłem statkiem zwiadowczym, który miał dostarczyć surowicę na Denby XI. Zdaje się, że załoga jednego ze statków poszukiwawczych utknęła tam i jeden po drugil zaczęli zapadać na jakąś tajemniczą chorobę. Gdy dotarliśmy do celu, większość była zbyt słaba, żeby chodzić. Nasi naukowcy odkryli w pyle śladowe pierwiastki, które dostawały się pod kombinezony atmosferyczne i podrażniały tkankę łączną powodując gorączkę, opuchliznę i w końcu śmierć. Cząsteczki były tak małe, że właściwie przenikały przez skórę. Nas też trochę poswędziało, zanim wszystko wyczyściliśmy. Nikt naprawdę nie zachorował, ale wszyscy dostaliśmy medale. To mi przypomina o wyprawie na Kasper...

Kobieta zwróciła oczy ku niebu z wyrazem niesmaku i powąchała perfumy z ozdobnej buteleczki na swoim nadgarstku. Fala ciężkiego zapachu przetoczyła się przez stół i wszyscy zakaszleli. Lunzie spojrzała na pasażerkę z politowaniem. Musi być w przywilejach i bogactwie coś, co sprawia, że życie staje się nudne. A życie Coromella stanowiło pasmo niezwykłych zdarzeń. Jeżeli chociaż połowa z jego opowieści zawierała prawdę, można było nazwać go bohaterem.

Ubrany na czarno kelner pojawił się u wejścia do sali jadalnej i zadzwonił srebrnym dzwoneczkiem.

- Szanowne istoty, szlachetni goście, deser!

- Co takiego? - Obwieszczenie przerwało Coromellowi w najlepszym momencie opowieści, przynosząc ulgę niektórym przy stole. Zaczekał, aż kelner pomoże mu nałożyć na talerz wykwintne ciasteczka i ostrożnie spróbował. - Spróbuj, Don. Te są naprawdę pyszne.

- W kuchni pracują gurnsańscy mistrzowie. - Lunzie uśmiechnęła się do niego nabierając porcję słodkiego ciasta z kremem. Admirał był najciekawszą osobą, jaką spotkała w życiu, a nawet widziała w Tri-dzie. Zdała sobie sprawę, że jest od niej tylko o kilka lat starszy. Może w młodości czytywał Kiplinga.

- No, no, bardzo smaczne, muszę przyznać. Bije na głowę jedzenie we Flocie, co. Don?

- Jak najbardziej, panie admirale.

- No, no, no, - pomrukiwał do siebie admirał pomiędzy kolejnymi kęsami, gdy pozostali skończyli posiłek i odeszli.

- Ja też powinnam już iść - powiedziała Lunzie uspra­wiedliwiająco i zaczęła wstawać. - Mam niestety poobiedni dyżur.

Admirał podniósł głowę znad talerza, a kąciki jego oczu zmarszczyły się przebiegle.

- Proszę mi powiedzieć, słuchała mnie pani z zaintereso­waniem, czy żeby sprawić przyjemność staremu człowiekowi? Nie uszły mojej uwadze grymasy tej pani z zielonymi włosami.

- Naprawdę z wielką przyjemnością słuchałam pańskich opowieści, admirale - powiedziała szczerze Lunzie. - Wielu członków mojej rodziny służyło we Flocie.

Coromell wydawał się zadowolony.

- Naprawdę? Musi pani koniecznie przyłączyć się do nas, później i opowiedzieć nam o swojej rodzinie.

- Będę zaszczycona — odrzekła Lunzie i pospiesznie odeszła.




- Źle to wygląda - powiedziała Lunzie rozpruwając nogawkę spodni i badając posiniaczoną skórę na nodze inżyniera. Dotknęła rzepki kolana palcem wysięgnika i zmarszczyła czoło.

- Aa! - stęknął wyrywając się. - To boli.

- Nie ma przemieszczeń, Perkin - zapewniła go Lunzie, zniżając podgląd ultradźwiękowy nad jego nogę. - Spójrzmy teraz. - Na ekranie widziała wyraźnie kość i ścięgna w ciemnej masie mięśni. Drobniutkie linie naczyń krwionośnych pulsowały od przepływu krwi. W pobliżu kolana zaczynały nienaturalnie nabrzmiewać, tworząc splątaną masę. - Ale jeśli zdaje ci się, że wszystko w porządku, to lepiej poczekaj dzień lub dwa. Wystąpiło dość duże krwawienie międzymięśniowe. Na pewno nie jest to skutek zwykłego upadku; kość też została stłuczona. Jak to się stało? - Lunzie sięgnęła pod ekran, by zmienić położenie nogi pacjenta i z ciekawością obserwowała układ mięśni na swoich rękach. Oceniła je jako sprzęt medyczny najwyższej klasy.

- Ale nieoficjalnie, pani doktor? - spytał z wahaniem Perkin, rozglądając się po pokoju. Lunzie podążyła za jego wzrokiem, próbując domyślić się, co go tak niepokoiło.

- Nie ma takiej potrzeby, ale jeżeli to jedyny sposób żebym się dowiedziała... Mężczyzna odetchnąl głęboko.

- W takim razie nieoficjalnie. Drzwi od luku magazynowego przycięły mi nogę. Zamknęły się bez ostrzeżenia, a są wysokie na sześć metrów i mają piętnaście centymetrów grubości. Zawsze jest sygnał dźwiękowy i świetlny. Tym razem nie było nic.

- Kto go wyłączył? - spytała Lunzie, nagle przejęta irracjonalnym lękiem przed grawitantami. Może szykował się jakiś spisek na życie admirała.

- Nikt nie musiał tego robić. Czy pani nie zna Destiny Cruise Lines? Jest własnością Kompanii Paraden.

Lunzie pokręciła głową.

- Szczerze mówiąc, nic o nich nie wiem. Słyszałam chyba kiedyś nazwę, ale to wszystko. Pracuję tu tylko chwilowo, do czasu, gdy dotrzemy do orbity Alfa Centauri, czyli jeszcze cztery miesiące. O co właściwie chodzi? Inżynier przygryzł wargę.

- Mam nadzieję, że w tym pokoju nie założono podsłuchu. Paraden stara się jak najdłużej trzymać swoje statki w przestrzeni bez zawijania do doków remontowych. Dokonuje się drobnych napraw, ale poważniejsze czekają, aż ktoś zacznie narzekać. A ten ktoś zawsze wylatuje z pracy.

- Przecież to okropnie niesprawiedliwe. - Lunzie była wstrząśnięta.

- Nie tylko niesprawiedliwe, ale niebezpieczne dla życia, Lunzie. Gadanie na lewo i prawo nigdy nie było bezpieczne. To Parchandri są właścicielami, a jedyne na czym im zależy, to wycisnąć z tego interesu każdy grosz. Destiny Lines to zaledwie mała cząstka tego, co posiadają.

Lunzie słyszała kiedyś o Parchandrich. Mieli opinię pazernych.

- Czy sugerujesz, że ten statek nie nadaje się do lotu? - zapytała z niepokojem. Teraz z kolei ona zaczęła szukać podsłuchu. Perkin westchnął.

- Myślę, że jednak się nadaje. Najprawdopodobniej. Ale już od dawna należy mu się przegląd. Powinien zostać na Alfie, gdy byliśmy tam ostatnio. Port bardzo niechętnie zezwolił nam na start. Niedobrze wpływa to na morale, wierz mi. My, 'starzy wyjadacze', zazwyczaj nie opowiadamy nowym o naszych kłopotach. Nigdy nie wiadomo, czy nie są szpiegami Pani Paraden. Zresztą nawet jeżeli nie są, to zaczynają się bać i nie chcą zostawać dłużej na pokładzie.

- Obiecaj, że ostrzeżesz mnie, jeśli coś będzie nie tak, dobrze? - Zauważyła, że jego twarz przybiera wyraz przy­gnębienia. - Proszę cię, ja nie jestem szpiegiem. Jadę zobaczyć się z córką. Nie widziałam jej od czasów, gdy była nastolatką. Nie chcę, żeby coś stanęło mi na przeszkodzie. Już raz przeżyłam wypadek w przestrzeni.

- Dobrze już, dobrze - odezwał się uspokajająco. - błyskawica nie uderza w to samo miejsce dwa razy.

- O ile nie jest się piorunochronem! Perkin rozluźnił się i był chyba odrobinę zawstydzony posądzeniem jej o szpiegostwo.

- Będę cię informował, możesz na mnie liczyć, Lunzie. A co z moją nogą?

Wskazała przebarwienia na skórze.

- Z wyjątkiem tej zorzy polarnej, o której wiesz ty i twój kolega z pokoju, nic nie będzie zwracało uwagi na ten 'nieszczęśliwy wypadek' - powiedziała zamykając magnetyczny szew na jego nogawce. - Nie ma żadnych trwałych uszkodzeń. Noga będzie sztywna, dopóki nie wchłonie się wylew, i może trochę boleć. Jeśli ból będzie ci bardzo dokuczał, weź środek, który; zaprogramuję do syntezatora w twojej kabinie, ale nie bierz go częściej niż raz na jedną zmianę.

- Wyśle mnie w przestworza, co? - spytał zsuwając się ze stołu, ostrożnie przytrzymując nogę.

- Tak, ale niedaleko. Za to zatka cię lepiej niż owsianka - odparła Lunzie patrząc na niego wesoło. - Nigdy nie przepisałabym tego żadnemu młodemu Seti. Już i tak mają wystarczające problemy z ludzkim menu.

Perkin zarechotał.

- W rzeczy samej. Kiedyś pracowałem z takim jednym. Zawsze coś mu było. Kucharze musieli gotować jakieś specjały. Poza tym nic o nim nie wiedziałem. To najbardziej skryta rasa, jaką znam.

- Jeśli chcesz, mogę dać ci maść. Będziesz ją wcierała w nogę po dobrej, gorącej kąpieli.

- Dziękuję, Lunzie - powiedział i wziął plastikową torebkę, którą mu wręczyła, po czym wyszedł mijając kolejnego czekającego pacjenta.

Od tego dnia Lunzie zaczęła zauważać najróżniejsze drobne usterki, których dotąd nie widziała. Trudno było je dostrzec pod bogatym wystrojem, ale nie mógł ich przeoczyć uważny obserwator. Perkin miał rację, gdy mówił o niedociągnięciach. Na pokładach wokół strefy metanowej był ciągły wyciek i pasażerowie często narzekali na ulatniający się zapach w korytarzach w pobliżu pomieszczeń do ćwiczeń fizycznych. Perkin i pozostali inżynierowie wzruszali ramionami, zakładając kolejne pieczęcie i obiecywali zgłosić usterkę, gdy tylko dotrą do następnego portu wyposażonego w odpowiednie urządzenia naprawcze, czyli do Alfa Centauri odległego o wiele miesięcy.

Lunzie zaczynała się bać, czy nie zdarzy im się jakiś poważniejszy wypadek jeszcze w drodze. Prawdopodobieństwo przytrafienia się takiego wypadku dwukrotnie podczas jednego życia było znikome, ale myśl o takiej możliwości nie dawała jej spokoju. Czy mogło się to przydarzyć właśnie jej? Miała nadzieję, że Perkin przesadza. Nieprzyjemne uczucie, że pech siedzi przy sąsiednim stoliku, zmusiło ją do uważniejszego wsłuchiwania się w instrukcje ewakuacyjne. Dotrzymała słowa i zachowała dla siebie wszystko, czego dowiedziała się od Perkina, ale oczy miała szeroko otwarte.

W ciągu miesiąca zmieniono skład towarzystwa przy stoli­kach. Lunzie, admirał i Baraki Don zostali posadzeni przy kapitańskim stoliku, przy którym podczas wcześniejszych posił­ków prezydował zwykle pierwszy oficer. Była nim kolorowa kobieta, prawdopodobnie w wieku komandora Dona. Pierwszy oficer Sharu była bardzo drobnej budowy. Sięgała Lunzie do podbródka. Ubierała się w obcisłą wieczorową suknię w takim samym purpurowym kolorze jak mundur. Jej wojskowe przy­zwyczajenia wskazywały, że zanim zaczęła pracować w Destiny Cruise Lines, służyła we Flocie. Ozdabiana złotem opaska na przegubie ręki ukrywała nadajnik, dzięki któremu utrzymywała łączność z mostkiem nawet podczas posiłków. Drugą jej rękę, nagą aż do ramienia, zdobiła bransoleta z pięknie szlifowanym diamentem. Ku radości Lunzie, Sharu także lubiła słuchać długich opowieści, więc Coromell miał teraz wdzięcznych słuchaczy.

Chyba jednak tego nie doceniał. Bywał zrzędliwy i od czasu do czasu wyrzucał im, że starają się sprawić przyjemność staremu człowiekowi. Po jakimś czasie Lunzie przestała dowodzić swojej niewinności i postanowiła położyć temu kres.

- Może rzeczywiście staram się tylko sprawić panu przyjem­ność - beztrosko wpadła w słowo Coromellowi, który momen­talnie przerwał swoje narzekania i spojrzał na nią zdumiony. - Bywałam w szkole na wykładach, które bardziej przypominały dialog niż to, co dzieje się tutaj. My także mamy swoje zdanie. Raz na jakiś czas chciałabym mieć okazję wypowiedzieć jedno z nich.

- Hę, hę, hę! Zbytnio się sprzeciwiam, jak sądzę - Coromell zarechotał zadowolony. - To Szekspir, dla tych wszystkich, którzy są zbyt młodzi, by go znać. No, no. Może osiągnąłem już wiek, w którym jest się zdanym na otoczenie w świecie, do którego się już nie pasuje. Coś jak ci grawitanci, nie sądzi pani?

Lunzie natychmiast poruszyła się niespokojnie na wzmiankę o grawitantach.

- Co ma pan na myśli, admirale?

- Kiedyś kilku takich służyło pode mną. Kiedy to było, Don? Osiem, dziesięć lat temu?

- Czternaście, admirale.

Coromell z oczami wleFionymi w sufit liczył lata.

- Tak, rzeczywiście. Przeklęta papierkowa robota. Zawsze przez nią tracę poczucie czasu. Grawitanci! Zły to był pomysł. Nie powinno się przystosowywać ludzi do światów, tylko odwrotnie. Tak chciał Bóg!

- Przekształcanie powierzchni zajmuje zbyt dużo czasu, admirale - zauważyła Sharu. - Światy, w których zamieszkują grawitanci, nadawałyby się do zamieszkania przez ludzi, gdyby nie zbyt duża siła ciążenia. Właśnie dlatego ich stworzono.

- Właśnie, stworzono! Mniejszość, oto co stworzono - zapalił się admirał. - Już i tak mamy wystarczająco dużo kłopotów z partyzantką. Akurat gdy wszystkie mniejszościowe grupy zaczęły się do siebie przyzwyczajać, dorzuca się jeszcze jedną i cały bałagan zaczyna się od nowa. Tyle robi się hałasu o Phoenix i oskarża się grawitantów, że tańczą na grobach 'lekkich', którzy byli tam przed nimi, ale idę o zakład, że zapłacili grube znaleźne temu, kto pomógł im tam wylądować. Pewnie zresztą niezły procent swoich zysków z eksportu.

- Słyszałam, że pierwsze osiedle zniszczyli piraci - powiedziała Lunzie rozjątrzona wspomnieniem dwóch lat, w cza­sie których myślała, że Fiona jest jedną z ofiar Phoenix.

- Można w to uwierzyć. Prawdopodobnie najpierw odcięli im łączność ze światem zewnętrznym i pozbawiali ich wszyst­kiego, co jest potrzebne do normalnego funkcjonowania. A jeśli ludność planety nie potrafi zadbać o siebie, prawa to terytorium przechodzą na następnych osadników. Kiedyś mój statek odebrał sygnał mayday ze statku kupieckiego ściganego przez piratów, gdzieś w układzie Eridani. Mieli duże uszkodzenia, ale gdy tam przybyliśmy, radzili sobie jeszcze całkiem nieźle. Mój oficer łącznościowy utrzymywał kontakt z ich mostkiem przez trzy tygodnie, zanim przybyliśmy na pomoc. Kto traci ducha, prze­grywa wojnę, oto moje zdanie!

- Czy udało się panu złapać tych piratów? - zapytała Lunzie, z ciekawością nachylając się ku niemu. Admirał z żalem pokręcił głową.

- Dostałbym niezgorszą gwiazdę do swojej kolekcji, gdyby nam się to udało. Nawiązaliśmy kontakt ogniowy, gdy tylko ich dogoniliśmy. Ten biedny kupiecki stateczek nie czekając czmych­nął. Na pewno błagali niebiosa o błogosławieństwo dla nas. A piraci nie mieli wyjścia. Nie mogli odwrócić się do mnie plecami. Nas trzeba było później wziąć na hol, ale nikt nie zginął. Piraci nie mieli tyle szczęścia. Widziałem odpadające osłony kadłuba, a potem inne części statku. Widziałem też, jak cały się gnie od implozji! To musiała być komora atmosferyczna z załogą. Mam w każdym razie nadzieję, że nie byli to więźniowie.

Cokolwiek mieli w silnikach, nasze były lepsze. Ścigaliśmy ich poza układ aż do pasa promieniowania, ścigliśmy ich przez komety. W końcu mój kanonier trafił w silnik na lewej burcie. Zrobili kilka obrotów wokół własnej osi i udało im się wrócić na kurs, ale wtedy dostali od nas znowu. Umarł w butach. Jak tylko zakomunikowaliśmy im, że wysyłamy załogę do przejęcia statku, wysadzili się! - Admirał wyrzucił przed siebie ramiona. - Tak byli blisko! Jeszcze żadnemu kapitanowi nie udało się zdobyć pirackiego statku. Ale pochlebiam sobie, że jeśli mnie się nie udało, to nie uda się to nikomu.

- Z pewnością pochlebia pan sobie, admirale - powiedziała Sharu - Ale najprawdopodobniej ma pan rację.

Lunzie spędzała dużo czasu po swoich dyżurach w sali holograficznej z admirałem i Donem. Coromell miał dwa ulubione hologramy, które zamawiał przed snem. Jeden przedstawiał mostek jego okrętu flagowego Federation. Drugi, jak podejrzewała Lunzie, admirał oglądał, gdy pogrążał się w medytacji. Widniał na nim buzujący kominek z kafelkowym paleniskiem i miedzia­nym ozdobnym okapem, osadzony w kamienno-ceglanej ścianie.

System holograficzny był najwyższej jakości i dawał- moż­liwość odbierania wrażeń węchowych i temperatury. Siedząc w miękkim fotelu umieszczonym we wnęce, Lunzie czuła zapach palonego drewna i docierające do niej ciepło. Don podniósł się, gdy przyszła i dał znak kelnerowi, by przyniósł jej drinka. Tak jak myślała, Coromell siedział zgarbiony, z jedną ręką opartą o kolano i z pękatym kieliszkiem w drugiej, słuchając łagodnej muzyki, która grała w tle. Nawet nie zauważył jej nadejścia. Lunzie odczekała chwilę przyglądając mu się. Sprawiał wrażenie zamyślonego i raczej smutnego.

- O czym pan rozmyśla, admirale? - zapytała miękko.

- Hm? Och, o niczym szczególnym, pani doktor. Myślę o swoim synu. Służy w armii i chce daleko zajść i niech mi ktoś powie, że mu się to nie uda.

- Tęskni pan za nim - domyśliła się, intuicyjnie wy­czuwając, że stary człowiek ma ochotę na rozmowę.

- Tak, do diabla. To wspaniały młody człowiek. Jest mniej więcej w pani wieku, jak sądzę. Pani... pani nie ma dzieci, prawda?

- Jedno, córkę. Mam się z nią spotkać na Alfa Centauri.

- Mała dziewczynka? Wygląda pani tak młodo - Coromell zakaszlał, żeby podkreślić swoją starość. - Oczywiście, dla kogoś w moim wieku wszyscy wyglądają młodo.

- Admirale, wiekiem jestem bliższa panu niż pańskiemu synowi - wzruszyła ramionami Lunzie. - Wszystkie dane są w aktach na statku, mógł się pan sam tego dowiedzieć. Przeszłam przez hibernację. W przyszłym roku moja 'mała dziewczynka' kończy siedemdziesiąt osiem lat.

- Co pani powie? To dlatego rozumie pani te moje bajania o starożytności. Pani to pamięta. Powinniśmy pogadać o dawnych czasach. - Admirał posłał jej tęskne spojrzenie, które obudziło w niej współczucie. - Tak niewielu zostało tych, którzy pamiętają. Bardzo wiele by to dla mnie znaczyło.

- Admirale, zrobiłabym to nawet z czystego egoizmu. Żyję w tym stuleciu dopiero dwa lata.

- Ja mam wrażenie, jakbym tyle spędził na tym statku. Dokąd teraz zmierzamy?

- Na Sybaris. To luksusowe uzdrowisko...

- Wiem, co to jest. - Przerwał jej niecierpliwie. - Wysypisko bezużytecznych bogaczy. Gdy ja stanę się taki bezradny, możecie zacząć pisać mój życiorys.

Lunzie zaśmiała się. Obok niej pojawił się kelner i z ukłonem podał pękaty kieliszek, podobny do tego, który miał admirał. Na dnie mienił się bursztynowy płyn; wspaniała, rzadka brandy. Z rozgrzewającego się od ognia kieliszka unosiła się niezwykła, uderzająca w nozdrza woń. Lunzie pociągnęła drobny łyk i poczuła ciepło rozchodzące się po całym ciele. Przymknęła oczy.

- Smakuje? - spytał Coromell.

- Bardzo dobre. Zazwyczaj nie pozwalam sobie na tak mocne trunki.

- Hm. Prawdę mówiąc, ja też nie. Nigdy nie piłem na służbie. - Admirał objął kieliszek całą dłonią i zanim przechylił go do ust, zakołysał nim wciągając zapach. - Ale dziś mogę być dla siebie bardziej wyrozumiały.

Nagle Lunzie zdała sobie sprawę, że muzyka w tle zmieniła się. Wśród łagodnych tonów melodii pojawił się inny dźwięk, który mógł być wzięty za niedociągnięcie w nagraniu przez każdego z wyjątkiem członków załogi. Dla nich bowiem oznaczał zbliżającą się katastrofę. Lunzie odstawiła kieliszek i rozejrzała się.

- Chibor! - przywołała koleżankę Perkina, która właśnie przechodziła przez ogromną salę. Ujrzawszy Lunzie pomachała ręką.

- Szukałam cię, Lunzie. Perkin mi powiedział...

- Tak, alarm. Co się stało? Możesz swobodnie mówić przy admirale, niełatwo go wystraszyć.

Coromell wyprostował się i też odstawił kieliszek.

- W rzeczy samej, niełatwo. Jakie wieści?

Chibor nakazała gestem dyskrecję i nachyliła się ku Lunzie.

- Wiesz pewnie o kłopotch z silnikiem. Zaczął wydawać dość dziwne dźwięki, więc musieliśmy go wyłączyć i wypadliśmy z kursu. Na razie nie możemy na niego wrócić, dopóki nie wyregulujemy silnika, a właśnie zmierzamy prosto w burzę jonową. Zbliża się do nas bardzo szybko. Nawigator przypadkowo wprowadził nas w jej pobliże i w napędach antymateryjnych rozpętało się małe piekło. Będziemy się starali ukryć pod osłoną olbrzyma gazowego, który jest w tym układzie, aż wszystko przejdzie.

- Czy to się uda? - W spojrzeniu Lunzie pojawił się niepokój. Starała się zwalczyć skurcz strachu w żołądku.

- Może tak - spokojnie odpowiedział Coromell, wyręcza­jąc Chibor.-A może nie.

- Będziemy przechodzić na system awaryjny. Perkin po­wiedział, że chciałaś wiedzieć. - Chibor kiwnęła głową i odeszła pospiesznie. Lunzie powiodła za nią wzrokiem. Nikt inny nie zauważył jej przyjścia ani odejścia. Każdy zajęty był sobą.

- Lepiej pójdę i zobaczę, co dzieje się tam na górze - powiedziała. - Pan wybaczy, admirale.

Olbrzym gazowy w układzie Carsona był rzeczywiście tak ogromny i wspaniały, jak o nim mówiono. Szybko obracającą się planetę otaczała gruba na tysiące kilometrów warstwa wirujących gazów. Kilku innych pasażerów także zgromadziło się przy grubych kwarcowych iluminatorach, by na niego popatrzeć.

Kapitan Destiny Calis zwiększył prędkość, by dostosować się do dwugodzinnego cyklu obrotów planety, i skierował się na jej oświetloną słońcem stronę, na której majaczyły dwa czarne, poziome pasy, zamierzając ukryć się za tą ogromną masą. Zielono-żółty olbrzym był o krok od stania się gwiazdą; brakowało mu niewiele, by osiągnąć masę krytyczną. Orbita planety znaj­dowała się znacznie bliżej słońca układu, niż działo się to zwykle w przypadku gazowych olbrzymów, i wyglądała na ekranach jak plama białego promieniowania.

Telemetria ostrzegała przed zakłóceniami magnetycznymi, które wystrzeliwały z gazowej powierzchni. Była to jedyna uformowana planeta w tym układzie i przelatujące w pobliżu statki miały zalecenie korzystać z niej przed pokonaniem rzadko ugwieżdżonego regionu Sybaris. Jednak szybka Flotacja planety i potężne pole magnetyczne, które wytwarzała, powodowały, że nawet po ciemnej jej stronie wciąż kipiały gazy i występowało zwiększone promieniowanie. Lunzie podejrzewała, że bardziej niż zwykle zbliżyli się do planety, która wypełniała teraz połowę ogromnego iluminatora, ale nie powiedziała nic. Inni pasażerowie, zwłaszcza ci, którzy wyglądali na bardziej bywałych w przestrzeni, także sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Po chwili pojawił się kapitan i z wymuszonym uśmiechem starał się wszystkich uspokoić.

- Szanowne istoty - zaczął kapitan Wynline patrząc niechętnie na wirującą powierzchnię olbrzyma. - Z przyczyn technicznych zostaliśmy zmuszeni na jakiś czas zboczyć z kursu. W zamian możecie państwo, jako jedni z niewielu od czasu jego odkrycia, podziwiać ten wspaniały widok: Olbrzyma Carsona. Ten gazowy gigant powinien stać się drugim słońcem, czyniąc tutejszy układ dwusłonecznym bez planet, ale nigdy nie doszło do przekroczenia masy krytycznej. Za to mamy galaktyczny cud idealny do naukowych badań i spekulacji. Aha... i ostrożnie z ogniem.

Pasażerowie przyglądający się olbrzymiej, obracającej się kuli zaśmiali się i zaczęli szeptać między sobą.

Destiny czekał ukryty za wirującym olbrzymem, aż wyjąt­kowo gwałtowna burza jonowa przeszła obok i całkowicie zniknęła z ekliptyki. Skraj burzy, przed którym ostrzegła ich bezzałogowa sonda, gdy wynurzyli się w otwartą przestrzeń, wypełnił ciemne niebo wokół olbrzyma tańczącymi zorzami.

- Kapitanie! - Na galerię wszedł oficer telemetryczny Hord i stanął obok dowódcy. - Pojawił się kolejny duży wybuch na powierzchni słońca! To może spowodować interakcję z polem magnetycznym planety. - Przedstawiwszy te informacje cichym głosem, patrzył na reakcję kapitana. Ten nie wydawał się jednak przejęty. - Mogą się też dołączyć efekty burzy jonowej, sir - dodał, gdy nie otrzymał odpowiedzi.

- Jestem świadom konsekwencji. Hord - zapewnił go kapitan i poprawił kołnierz munduru. Mówił niskim, zdecydowa­nym głosem. Lunzie zauważyła zmianę jego tonu i przysunęła się bliżej. Kapitan spojrzał na nią, ale uważając ją za członka załogi mówił dalej. - Helm, postaraj się wyprowadzić nas z najgorszego. Użyj wszystkich napędów, które działają i są wyregulowane. Niech Telemetria powie, kiedy burza minie i będzie można ruszyć dalej. Nie podoba mi się to. Trzeba uruchomić rezerwowe kopie oprogramowania, na wszelki wypadek. Przekażcie to Inżynierii. Hord, ile mamy czasu, zanim dotrą tu zakłócenia ze słońca?

- Dziewięć godzin, sir. Ale trudno to stwierdzić z całą pewnością; z sondy słychać tylko jakieś hałasy. Być może już idą w naszą stronę. - Obaj oficerowie wyglądali teraz na zaniepo­kojonych. Nadajnik na kołnierzu kapitana zapiszczał.

- Kapitanie, tu Inżynieria. Mamy interferencje magnetyczne w napędach. Butla antymateryjna traci stabilność. Wprowadzam przenośne jednostki, by zwiększyć moc.

Kapitan wytarł czoło.

- Więc zaczęło się. Nie możemy polegać na systemach bezpieczeństwa. Przygotujcie się do ewakuacji statku. Włączyć alarm, ale z resztą czekajcie. Szanowni państwo! - Wszyscy na galerii zwrócili na niego pytający wzrok. - Sytuacja się zmieniła. Proszę, by państwo jak najszybciej wrócili do swoich kabin i czekali na dalsze informacje. Natychmiast, proszę.

Gdy tylko galeria opustoszała, kapitan wydał rozkaz oficerowi łącznościowemu, by ogłosił komunikat przez główną sieć statku. Kiedy Lunzie ruszyła do drzwi galerii, by wrócić do sali holograficznej, wszystko nagle zgasło; statek przeszedł na aku­mulatory. Światła alarmowe w narożnikach i wokół przejść przez chwilę zaświeciły na czerwono.

- A to co, do cholery?- zdziwił się kapitan, gdy wróciło pełne oświetlenie.

- Przeciążenie, pewnie z powodu wybuchów słonecznych - rzekł Hord odczytując coś ze swojego przenośnego przyrządu.

- Stracimy pamięć w komputerach, jeśli zdarzy się to jeszcze raz. O, właśnie nadchodzi!

Lunzie rzuciła się ku swojej kabinie. “Podróż międzygwiezdna jest bezpieczniejsza niż kąpiel, mniej wypadków na milion", powtarzała w myślach znany slogan reklamowy, by dodać sobie pewności. Jeszcze nikt nie znalazł się dwa razy w takiej samej sytuacji, nie w tej nowoczesnej epoce. Każdy statek, nawet tak stary jak Destiny Calls, był dwukrotnie sprawdzany, a każdy jego obwód miał potrójne zabezpieczenia.

- Proszę o uwagę - odezwał się spokojny głos oficera łącznościowego, przerywając wszystkie programy Tri-du i muzy­kę. - Uwaga. Proszę natychmiast opuścić swoje miejsca i udać się do doków ratunkowych. Proszę natychmiast udać się do doków ratunkowych. To nie są ćwiczenia. Nie używać wind, mogą nie funkcjonować. Powtarzam, nie używać wind. - Głos przerywały trzaski., a w pewnym momencie zamilkł zupełnie.

- Co to było? - Jeden z pasażerów zauważył jej mundur i chwycił ją za ramię. - Widziałem, jak zgasły światła. Coś jest nie tak, prawda?

- Proszę, niech pan idzie do doków ratunkowych. Pamięta pan numer swojej grupy?

- Pięć B. Tak, Pięć B - Jego oczy rozszerzył strach. - To znaczy, że jest prawdziwe niebezpieczeństwo? Lunzie wzruszyła ramionami.

- Mam nadzieję, że nie. Proszę już iść. Powiedzą panu, co się dzieje, gdy będzie pan na miejscu. Proszę się pospieszyć.

- Odwróciła się i pobiegła z nim na poziom sali jadalnej. Komunikat bez przerwy rozbrzmiewał w głośnikach. Korytarz natychmiast wypełnił się setkami ludzi biegnących w różnych kierunkach. Niektórzy zachowywali się, jakby zapom­nieli nie tylko numery przypisanych sobie doków, ale nawet gdzie jest sala jadalna. Światła alarmowe paliły się z przerwami, ale pomagały zdezorientowanym pasażerom odnaleźć drogę. Przez płacz i jęki przebijały rozpaczliwe pytania, co się dzieje.

Przerażony thuri stłoczył się w ogromnej sali holograficznej, przed podwójnymi metalowymi drzwiami do jadalni, kodując się z nieopisanym zgiełkiem. Sala była największą otwartą prze­strzenią na statku i mogła pomieścić tysiące ludzi. W jednej jej części kilkudziesięciu nieświadomych niczego ludzi odpierało ataki holograficznych napastników z realistycznie wyglądającymi mieczami. W zagłębieniu tuż przy drzwiach jadalni grzała się przy ognisku grupa przebranych jaskiniowców. Nagle projektory zgasły wywołując głośne protesty widzów, gdy zaprogramowane przez nich fantazje zniknęły pozostawiając widmowo szarą salę wyglądajcą jak pusta skorupa z kilkoma tylko prawdziwymi meblami tu i ówdzie. Przebierańcy wstali rozglądając się za personelem, który naprawiłby usterkę i ujrzawszy walący na nich tłum, który dostrzegł nową przestrzeń, w panice rzucili się do wyjścia. Za nimi pobiegła grupa pasażerów, próbując przecisnąć się do jadalni. Wywiązała się walka. W sam środek tego zamieszania weszły opiekunki do dzieci. Ich przełożony, chudy mężczyzna, przez przenośny głośnik nawoływał kolejnych rodzi­ców, by odebrali swoje potomstwo.

- Słuchajcie uważnie! - Z wnęki wyszedł Coromell, a za nim Don. - Słuchajcie! - Jego głęboki głos przebijał się przez wrzawę pasażerów i jęki przeciążonej wentylacji. - Słuchajcie! Uspokójcie się wszyscy. Uspokójcie się, mówię! Wszyscy zlek­ceważyliście instrukcje ewakuacyjne, wtedy w jadalni. Ci, którzy wiedzą, co robić, niech natychmiast udadzą się do swoich doków ratunkowych, TERAZ! Pozostali, uciszcie się, to usłyszycie instrukcje przez głośniki. Ruszajcie się! To wszystko!

- Drzwi są zamknięte! Nie możemy przejść! - zajęczała jedna z kobiet.

- Bez paniki! Właśnie się otwierają.

W powiększającej się szczelinie pomiędzy salą holograficzną a jadalnią dla tlenowców pojawiło się kilku techników. Tłum, wyraźnie spokojniejszy, ruszył przez otwarte drzwi biorąc po drodze ekwipunek tlenowy z rąk ustawionej po obu stronach załogi. Stewardzi kierowali wszystkich do otwartych luków kapsuł ewakuacyjnych każąc im siadać.

Coromell, z pomocą Dona, dyrygował przepływającym tłumem, wpychając oddychających wodą w ich kombinezonach i gwałtownie zmieniających kształty Weftów przez schody do środowiska wodnego.

- Proszę o uwagę, mówi kapitan - zagrzmiał głos w głoś­niku. - Proszę spokojnie przemieszczać się w kierunku swoich kapsuł ewakuacyjnych. Proszę stosować się do zaleceń załogi. Dziękuję;

Z ogólnego wrzasku Lunzie wyłowiła wołanie o pomoc. Przepchnęła się przez gąszcz ciał i dotarła do małej dziewczynki, która upadła i najwyraźniej nie mogła się podnieść. Została prawie stratowana, miała posiniaczoną buzię i płakała. Wy­krzykując słowa pocieszenia, Lunzie dźwignęła ją w górę i przez ręce tłumu podała przeraźliwie krzyczącej matce. Don odprowadził je obie aż do kapsuły. Gdy pojazdy ewakuacyjne wypełniały się, zamykały się włazy i pieczęcie. Zmiana luksusowych warunków wypoczynku była tak gwałtowna, ze ludzie nie radzili sobie najlepiej. Lunzie biegała w tę i z powrotem przez ogromną salę z zestawem medycznym do nagłych wypadków, ukrytym dotąd w luku za ozdobną okładziną. Usztywniała nadwerężone członki stratowanym, nakładała opatrunki na większe i mniejsze rany tych, którzy musieli przeciskać się przez otwory w sufitach zaklinowanych wind i rozdawała środki uspokajające znajdującym się na granicy histerii pasażerom.

- To powinno wystarczyć - tłumaczyła z pocieszającym uśmiechem na twarzy, mimo że sama była przerażona. - Wszystko będzie dobrze. To rutynowe postępowanie. - Wypadek w przestrzeni! Niemożliwe, by to się mogło powtórzyć.

- Moja biżuteria! - wrzeszczała niebieskowłosa kobieta ciągnięta do wyjścia przez młodego człowieka w mundurze. - Wszystko zostało w kabinie. Musimy tam wrócić! - Wy­rwała się swojemu przewodnikowi i rzuciła się w kierunku kabin.

- Zatrzymajcie ją! - krzyknął młody człowiek. - Lady Cholder, nie! — Fala biegnących w panice pasażerów przyniosła ją zaraz z powrotem, ale ona cały czas starała się iść pod prąd.

- Nie mogę zostawić swojej biżuterii! :

Lunzie złapała ją za ramię, gdy tylko znalazła się dostatecznie blisko, i przycisnęła do niego aparat wstrzykujący. Kobieta próbowała coś powiedzieć, ale upadła pomiędzy Lunzie i młodego człowieka, który nerwowo spoglądał to na lady Cholder, to na Lunzie.

- Będzie spała mniej więcej przez godzinę. Ten środek nie powoduje trwałych zmian. Do tego czasu znajdziecie się daleko w przestrzeni. Sygnał alarmowy już jest włączony - wyjaśniała Lunzie. - Starajcie się zachować spokój.

- Dzięki - powiedział młody człowiek, biorąc lady Cholder i na ręce i biegnąc w kierunku kapsuły.

Za plecami Lunzie usłyszała trzaski i ciężkie uderzenie. Obróciła się szybko.

- Znowu to samo! - dwóch techników skoczyło w kierun­ku podwójnych drzwi, które właśnie się zamykały, odcinając drogę rozhisteryzowanemu tłumowi. Ponownie zgasło światło. Wzdłuż stropu zapaliły się czerwone światła awaryjne, rzucając na wszystkich fantastyczne cienie.

- Odetnij ten wyłącznik - krzyknął Perkin do jednego ze swoich pomocników, wskazując na skrzynkę przy drzwiach.

- To nie powinno się dziać, o ile nie ma wyrwy w kadłubie.

-Wszystko się pomieszało w oprogramowaniu, Perkin!

- Drugi technik usiłował manipulować dźwigniami, starając się jednocześnie odczytywać w słabym świetle wskazania z ekranu.

- Trzeba będzie spróbować przytrzymać je ręcznie.

- Mamy tylko parę minut! - Perian wskoczył między ciężkie metalowe drzwi i próbował powstrzymać ruch jednego ze skrzydeł. Jego ludzie przeciskali się przez tłum, żeby mu pomóc, ale nie zdążyli.

- Zmiażdży mnie! Pomóżcie! - Drzwi zamknęły się zgniatając go.

Lunzie zmroził ten krzyk. Przywołując Dyscyplinę zaczęła przepychać się przez tłum. Twarz Perkina wykrzywiał ból, gdy starał się wydobyć spomiędzy drzwi, które mogły przeciąć go na pół. Przypływ adrenaliny dodał jej sił, gdy tylko zdołała przedostać się do pierwszej linii. Wraz z pozostałymi technikami chwyciła za skrzydło i zaczęła ciągnąć.

Powoli i niechętnie metalowe drzwi rozsunęły się. Oszalały tłum rzucił się przez nie odtrącając Peridna, który o mało nie upadł. Gdy tylko udało się zablokować drzwi plombami, Lunzie rzuciła się, by pomóc Perkinowi zejść z drogi tłumowi. Prawie nie mógł chodzić i był od niej o połowę cięższy, ale w transie Dyscypliny uniosła go bez trudu.

Rozchyliła jego tunikę chcąc zbadać klatkę piersiową i aż wzdrygnęła się na widok tego, co zobaczyła. Dotykiem potwierdziła tylko to, co spostrzegła wyostrzonym Dyscypliną zmysłem wzroku: połamane żebra po lewej stronie zagrażały płucom. Jeśli się pospieszy, może je jeszcze uratować.

- Lunzie, dokąd idziesz? - usłyszała głos Coromella, gdy biegła po schodach na górny pokład.

- Biegnę po sprzęt do swojego biura. Perkin umrze, jeśli nie zrobię czegoś z jego żebrami.

- My też lepiej chodźmy, admirale - krzyknął Don popychając go w kierunku drzwi. Coromell odtrącił jego ręce.

- Nie ma mowy! Nikt mnie nie wsadzi to tych probówek razem z setką damulek płaczących za swoją forsą! Tu potrzebna jest każda para rąk, żebyśmy nie skończyli na tej planecie. Trzeba ratować ludzkie życie. Może jestem stary, ale jeszcze na coś się przydam. Poza tym kapitan nie wydał jeszcze rozkazu ewakuacji - Nagle złapał się za pierś i z trudem wciągnął powietrze. Jego twarz zbladła.

- Cholera, tylko nie teraz! Gdzie są moje leki? - trzęsą­cymi się palcami rozpiął kołnierz. Don podprowadził go do kanapy przy ścianie.

- Proszę tu zaczekać, sir. Pójdę po lekarza.

- Nie zawracaj jej głowy. Don - zaprotestował Coromell, gdy adiutant usadowił go na kanapie. - Jest zajęta, a mnie nic się nie stało. Jestem po prostu stary.

Lunzie biegiem pokonywała schody. Gdy znalazła się na pierwszym półpiętrze, zorientowała się, że z naprzeciwka wali na nią kolejny tłum spanikowanych pasażerów, którzy ze swoich kabin pędzili do jadalni. Próbowała chwycić się metalo­wej poręczy, ale została porwana i przewrócona pod nogi tłumu. Lunzie usiłowała łapać przebiegających, żeby podciąg­nąć się do góry, ale ją odtrącali. Cały czas pod działaniem Dyscypliny, przebiła się do ściany i chwytając się jej rękami wreszcie stanęła. Skoncentrowała się na utrzymaniu równowagi, a po chwili zaczęła przepychać się przez tłum nie zwracając najmniejszej uwagi na protesty. Wiedziała, że jest równie przerażona jak pozostali, ale Dyscyplina kontrolowała jej reakcje.

Następny poziom był pusty. Awaryjny właz do środowiska metanowego, zazwyczaj zapieczętowany, był otwarty i rozsiewał mdłą woń na cały statek. Kapsuły ratownicze na tym poziomie zniknęły. Krztusząc się i kaszląc Lunzie pobiegła do swojego biura.

Zasilanie kilkakrotnie znikało i pojawiało się znowu. Przejścia, utrzymywane na swoim miejscu przez zamki magnetyczne, teraz straciły spójność i zapadły się, wyginając ścianki i podłogi. Lunzie przecisnęła się przez nie i ręcznie otworzyła drzwi do swojego gabinetu,

Przegląd korytarzy wykazał, że było więcej ofiar. Perkin, z poskładanymi żebrami, był już bezpieczny. Zostawiła go na miękkiej kanapie, by odpoczął, a sama niezmordowanie pomagała innym rannym członkom załogi,

- Lunzie, tutaj! - To Don machał do niej z ciemnego kąta sali, gdzie leżał nieprzytomny admirał. - To serce.

Lunzie westchnęła, gdy rzuciła okiem na jego ściągniętą twarz. Nawet w czerwonym świetle widać było niebieskawoblady odcień jego skóry. Uklękła i zaczęła przeszukiwać swoją torbę. Wyciągnęła z niej wstrzykiwacz i przystawiła go do ramienia admirała. Oboje z Donem obserwowali z niepokojem odczyt skanera wyświetlającego funkcje życiowe. Nagle admirał wzdryg­nął się, jęknął i niecierpliwie machnął ręką.

- Dam mu teraz zastrzyk witaminowy z żelazem - powiedziała Lunzie sięgając po inną fiolkę. - Musi odpocząć!

- Nie mogę odpoczywać, gdy ludzie są w niebezpieczeńs­twie - zamruczał Coromell.

- Jest pan na emeryturze, sir - rzekł cierpliwie Don.

- Pomogę panu iść.

- Musicie wejść do kapsuł - wołała do nich Sharu.

- Nie idę do żadnych kapsuł - zasapał Coromell.

- Zostanę tu i pomogę - odkrzyknęła jej Lunzie. Sharu kiwnęła głową z wdzięcznością i dała pozostałym kapsułom sygnał do zamknięcia drzwi.

- Kapitanie - powiedziała do swojego nadajnika na ręku. - może pan wydać rozkaz.

- Co mamy robić? - zapytał Don, gdy prowadzili admirała w kierunku schodów. - Ta sytuacja może tylko pogorszyć jego stan. Będzie chciał pomagać!

- Zanieśmy go do jednej z komór kriogenicznych. Dam mu środek na uspokojenie, żeby mógł to wszystko przespać wraz z innymi poważnie rannymi. - Lunzie wlokła admirała w kierun­ku gabinetu zastanawiając się, czy uda mu się dotrwać do kriogenicznego zastrzyku. Przez kadłub statku przeszedł kolejny wstrząs i wszystkie światła zgasły na kilka sekund. Świeciły tylko lampy alarmowe w rogach ogromnej sali holograficznej.

- Stało się - sieknęła Chibor. - Wszystkie napędy poszły. Te światła są zasilane z akumulatorów.

Jeden z członków załogi uderzał w boki monitora przy drzwiach.

- Komputery są puste. Trzeba będzie załadować programy z rezerw ceramicznych. Miną miesiące albo i lata, zanim da się znowu uruchomić ten statek. Możemy stracić wszystko: zasilanie, systemy podtrzymujące...

- Skoncentruj się raczej na tym, żebyśmy mieli chociaż w jednym miejscu środowisko do życia, Nais - rozkazała Sharu.

- Proponuję sektor zieleni. Na razie jest tam wystarczająco dużo powietrza dla tych niewielu, którzy zostali. Uruchom mechaniczne wentylatory, żeby utrzymać krążenie powietrza, i nadaj mayday.

- Telemetria mówi, że jesteśmy za blisko planety; nikt nas nie zauważy - odpowiedział agresywnym tonem Nais, jego nerwy były najwidoczniej na granicy wytrzymałości. - I nikt nas się tu nie spodziewa. Jesteśmy miliony kilometrów od za­planowanej trasy.

- Nie chcesz zostać odnaleziony? - odcięła się Sharu potrząsając go za ramię. - Skontaktuj się z kapitanem Wynlinem i dowiedz się, co zamierza. Jest na mostku.

- Tak, Sharu - westchnął Nais i pobiegł do wyjścia.

- Tu może być niebezpiecznie, dopóki nie odzyskamy stabilności systemu - powiedziała Sharu do Lunzie, która właśnie wróciła z sali holograficznej. - Czy mogę ci w czymś pomóc?

- Załatw mi światło z akumulatora, to będę mogła działać dalej. - Lunzie była zadowolona, że nie uzależniła się od nowoczesnych wynalazków medycznych. Co zrobiliby teraz jej koledzy z Astris Aleksandrii bez swoich cudownych elektronicz­nych skalpeli?

Cały czas pomagała jej w pracy adrenalina przywołana przez Dyscyplinę. Wiedziała, że gdy opadnie, stanie się bezradna. Do tego czasu chciała pomagać rannym.

Nagle za nią rozległ się odgłos stłumionej eksplozji. Lunzie zerwała się i rozejrzała się w mroku. W prawie całkowitej ciemności zobaczyła, jak wielkie metalowe drzwi, niczym nie powstrzymywane, zaczynają się zasuwać, odcinając pustą jadalnię.

- Poszły plomby! Drzwi się zamykają! - krzyknęła Chibor.

- Uważaj!

Ostra krawędź uderzyła Lunzie w pierś, odrzucając ją do tyłu. Upadła na ścianę i nieprzytomna osunęła się po niej na ciało swojego pacjenta. Chibor podbiegła i ocierając krew z jej rozciętej wargi sprawdzała jej puls.

Po chwili, poprzedzana mocnym strumieniem światła z latarki, pojawiła się Sharu.

- Lunzie, czy to wystarczy? Lunzie?

- Tutaj, Sharu! - zawołała Chibor, ledwie widoczna w czerwonym świetle. Sharu pobiegła w kierunku głosu.

- Krims! - westchnęła. - Cholera! Umieść ją w komorze kriogenicznej razem z admirałem Coromellem. Zajmiemy się nią, jak tylko ktoś przybędzie nam na pomoc. W hibernacji będzie bezpieczna. I wracajmy do pracy.








KSIĘGA TRZECIA


ROZDZIAŁ SIÓDMY


Lunzie otworzyła oczy, ale natychmiast musiała je zamknąć, porażone ostrym, jasnym światłem, które świeciło prosto na nią.

- Przepraszam, pani doktor - powiedział suchy, opa­nowany męski głos. - Sprawdzałem źrenice, gdy nagle się pani obudziła. Proszę. - Ktoś wsunął jej kawałek materiału do ręki, którą osłaniała oczy. - Niech pani otwiera oczy stopniowo, żeby mogły przyzwyczaić się do światła. Nie jest zbyt mocne.

- Plomba z drzwi uderzyła mnie w pierś - przypomniała sobie Lunzie. - Musiałam połamać żebra, a potem uderzyłam się w tył głowy i... chyba straciłam przytomność. — Wolną ręką sprawdziła swoją klatkę piersiową. - Dziwne, w ogóle nie czuję bólu. Czy jestem pod miejscowym znieczuleniem?

- Jak się czujesz, Lunzie? - zapytał z troską inny głos.

- Tee? - Lunzie zerwała zasłonę z twarzy i usiadła tak gwałtownie, aż zakręciło jej się w głowie. Silne ramiona chwyciły ją i przytrzymały. Przez moment mrużyła oczy przed światłem, potem ujrzała wyraźnie dwie twarze. Obcy mężczyzna z lewej, niski i mocno zbudowany, był najwyraźniej oficerem medycznym z odznakami Floty. Drugim był Tee. Ujął jej dłonie w swoje i ucałował. Przytuliła go do siebie nie mogąc uwierzyć.

- Co ty tu robisz? Jesteśmy dziesięć lat świetlnych od Astris. Chwileczkę, gdzie ja właściwie jestem? - Lunzie nagle oprzytomniała i rozejrzała się po sali wyłożonej nierdzewną stalą. - To nie mój gabinet.

- Jesteś na statku Floty Bon Sidhe - Odpowiedział jej nieznajomy. - Był wypadek, pamiętasz? Zostałaś ranna i zahibernowano cię.

Lunzie zbladła i spojrzała na Tee szukając potwierdzenia. Kiwnął głową. Spostrzegła, że na jego twarzy pojawiły się zmarszczki, których nie było, gdy widzieli się ostatnim razem. Te zmiany wzbudziły w niej niepokój.

- Na jak długo?

- Dziesięć lat i trzy miesiące. - powiedział sucho lekarz wojskowy. - Wasz pierwszy oficer wrócił bardzo niedawno. Ona i kapitan spędzili cały ten czas na jawie wysyłając sygnały. O mały włos minęlibyśmy ten statek. Osunął się w kierunku Olbrzyma Carsona o prawie szesnaście procent od chwili, kiedy nadaliście mayday i odpaliliście kapsuły. Orbita rozkłada się. Statek wygląda teraz jak odpad kosmiczny. W Destiny zdecydowali, że nie będą odzyskiwać wraku, a szkoda, nie był taki zły. Jeszcze jakieś pięćdziesiąt lat i rozpadnie się w metan.

- Tylko nie to! - wykrzyknęła Lunzie. Lekarz nie tracił dobrego humoru.

- Trochę straconego czasu; to zdarza się połowie personelu Floty w którymś momencie służby. Powinnaś czuć się wspaniale. W czym problem? - Z wprawą profesjonalisty ujał jej nadgarstek.

- To już drugi raz - powiedziała Lunzie zrezygnowana. - Dwa wypadki w przestrzeni w ciągu jednego życia, Muhlah!

- Dwa? Miałaś prawdziwego pecha. - Puścił jej rękę i przyłożył skaner do piersi. -Wszystko w porządku, szybko sobie z tym poradziłaś. Musisz mieć silny organizm.

- Powinnaś dużo ćwiczyć i dobrze się odżywiać - powie­dział Tee. - Harris, czy mogę ją już zabrać? Dobrze, chodzi przejdziesz się ze mną po statku. Odnaleźliśmy wszystkich czterdziestu siedmiu członków załogi i dwóch pasażerów. To dzięki jednemu z nich byliśmy w stanie cię odnaleźć.

- Co? A kto został z nami na pokładzie?

- Admirał Coromell. Chodź, pójdziemy do mesy i wszystko ci opowiem.

- Po dwóch latach, gdy wciąż nie wracałaś, zacząłem się o ciebie martwić - wyjaśniał Tee podając jej pieprz, którego bardzo potrzebowała. Zaprogramowali posiłek w syntezatorze

i usiedli przy stoliku w wielkiej sali. Ściany były tu białe. Lunzie zauważyła, że na statkach Floty w pomieszczeniach ogólnych obowiązywały dwa kolory: biały i stalowoszary. Miała nadzieję, że sypialnie wyglądają bardziej zachęcająco. Monotonia także mogła powodować rodzaj choroby.- Domyślałem się, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedziałem co. Tylko raz do mnie napisałaś. W AT&T dowiedziałem się, że było to jedyne połączenie zarejestrowane na twój kod przez cały ten czas.

Po wypiciu łagodnego środka pobudzającego Lunzie poczuła się żywsza.

- Jak ci się to udało? Przecież oni są znani z niechęci do udzielania tego typu informacji. Jego cierne oczy uśmiechały się.

- Gdy wyjechałaś, zaprzyjaźniłem się z Shofem. On i Pomayla wiedzieli, że czuję się bez ciebie bardzo samotny, sami zresztą też za tobą tęsknili. Nauczyłem go korzystać w praktyce z technologii laserowej, a on w zamian dał mi lekcje tricków komputerowych. Bardzo był zadowolony z tego, czego nauczył się ode mnie. Zdaje się, że zdobył dzięki temu parę punktów u nauczyciela technologii, mogąc sypać szczegółami dotyczącymi najwcześniejszych prototypów. A przy okazji, bardzo chciał, żebym ci powtórzył, że skończył studia z wyróżnieniem. - Westchnął. - To oczywiście było osiem lat temu. Zaprosił mnie na oficjalne zakończnie. Poszedłem z resztą Gangu, która jeszcze studiowała, a potem była impreza, na której piliśmy twoje zdrowie dobrym winem. Bardzo za tobą tęskniłem.

Czas przeszły nie umknął uwadze Lunzie, ale starała się nie przywiązywać do tego znaczenia. Pojawił się między nimi dystans, jednak było to zrozumiałe po dziesięciu latach. Dziesięć lat to nie to samo co sześćdziesiąt dwa, ale i tak zdawała sobie sprawę z upływu czasu.

- Cieszy mnie to, co mówisz o Shofie i miło, że mi to mówisz. Jak się tu właściwie znalazłeś?

- Wszystko zaczęło się od nagrania, które mi przysłałaś, i faktu, że nic więcej nie nadeszło; dlatego zacząłem cię szukać. Wydawało się, że jesteś bardzo szczęśliwa. Opowiadałaś o swoich obserwacjach na statku. Kabina, w której mieszkałaś, wydawała się spełnieniem snu bogacza, a pozostali lekarze byli oddanymi profesjonalistami i dobrymi ludźmi. Przyjęłaś w wodzie poród pary delfinów i tęskniłaś za mną. To wszystko. Gdybyś chciała mi powiedzieć, że znalazłaś kogoś innego i z nami koniec, na pewno zrobiłabyś to następnym razem. Bywałaś bardzo tajem­nicza, Lunzie, ale zawsze uczciwa.

- No - Lunzie nabrała na widelec trochę zapiekanych ziemniaków - nie znoszę, gdy ktoś tak krąży, ale może masz rację. Więc dobre wychowanie ocaliło mi życie? Uch, to jedzenie jest okropne, po tym co jadłam na Destiny. Ale ma swoje dobre strony.

- Nie jest złe, tylko po prostu bez smaku. Bardzo brakuje mi tutaj mojej kuchni! - Tee wzniósł oczy do sufitu. - Nigdy w życiu nie przyzwyczaję się do tych syntetycznych pomyj. Z rzadka tylko wydają nam świeże warzywa z sektora zieleni. Nigdy nie wiem, kiedy następnym razem zobaczę coś, co naprawdę wyrosło, a nie zostało zbudowane z węglowodanów.

- Nam? - Lunzie po raz pierwszy zuważyła, że Tee jest w mundurze. - Jesteś członkiem załogi Bon Sidhe

- Tak, na jakiś czas, ale to zakończenie tej historii, a nie początek. Opowiem ci, co było dalej.

Nie poinformowano mnie, że wasz liniowiec zaginął. Zawsze, gdy dopytywałem się w biurze linii, dlaczego nie dostaję od ciebie żadnych wiadomości, odpowiadano mi, że to wina powolności poczty międzygwiezdnej albo że jesteś zbyt zajęta, by cokolwiek wysyłać. Zadowalało mnie to przez jakiś czas. Rzeczywiście musiało trochę potrwać, zanim wiadomość dotarta z Alfy na Astrisy ale po dwóch latach mogłem się już spodziewać wieści o twoim spotkaniu z Fioną. Choćby - dodał Tee - jedynie w formie podziękowań dla mnie, jako twojego przedstawiciela.

- Oczywiście, jeśli ktoś miałby się o tym dowiedzieć, na pewno byłbyś to ty. Zawdzięczam ci znacznie więcej. Strasznie się za tobą stęskniłam, Tee. Dobry Boże!- Lunzie chwyciła się za głowę. - Kolejne dziesięć lat stracone! Oni na mnie czekali, Fiona na pewno znowu wyjechała na Eridani! Muszę się skontaktować z Larsem.

Tee poklepał jej rękę.

- Już wysłałem do niego wiadomość. Powinien się niedługo odezwać.

- Dziękuję ci. - Lunzie przetarła oczy. - Nie jestem jeszcze zbyt przytomna. Pewnie jednak miałam wstrząs mózg, gdy wkładali mnie do zamrażarki. Poproszę twojego doktora żeby zbadał mi czaszkę.

- Chcesz jeszcze trochę pieprzu? - spytał Tee.

- Nie, nie, dziękuję. Jeden zawsze wystarcza. Więc linie zapewniały cię, że wszystko jest w porządku akurat wtedy, gdy zaginęliśmy. Coś tu wyraźnie śmierdzi. .

Tee zajął się pustymi talerzami i postawił na stole dymiący dzbanek ziołowej herbaty.

- Tak, ja też to czułem, ale nie miałem żadnego dowodu. Wierzyłem im, aż kiedyś dowiedziałem się z Tri-du, że Destiny najprawdopodobniej zaginęła w burzy jonowej. Destiny Lines uratowała pasażerów, którzy zostali wystrzeleni w kapsułach ratunkowych. Niektórzy z nich dawali nawet wywiady w Tri-dzie. Wtedy też nie dowiedziałem się niczego o tobie, więc poruszyłem niebo i ziemię, żeby poznać prawdę. Tak jak ty, gdy szukałaś Fiony. Nikt nie wiedział, co stało się z Destiny Calis po opuszczeniu Astris. W Destiny Lines mimo zapewnień, że są chętni do pomocy, nigdy niczego mi nie powiedzieli. Nalegałem, by pokryli koszty poszukiwań statku. Mówiłem im, że musisz być jeszcze na pokładzie.

- Owszem. Wśród załogi było mnóstwo rannych, gdy wszystko zaczęło się rozpadać i zostałam, żeby im pomóc. - Tee kiwał głową. - Wiesz już o tym? - zapytała.

- Pierwszy oficer prowadziła dziennik od momentu, gdy wysiadło zasilanie, a potem założyła kartotekę w komputerze, jak tylko go przeprogramowano. Gdy dotarliśmy do Destiny, wszyst­kie najważniejsze urządzenia działały bez zarzutu, nie dało się tylko sterować silnikami. Sam to sprawdzałem. Nawet jak dla mnie wszystko było prymitywne.

- Jak udało się Desdny Lines wciągnąć wojskowy okręt do poszukiwań cywilnego liniowca? - zapytała Lunzie z ciekawoś­cią, dmuchając na gorącą herbatę.

- Nie udało się. Zdawało mi się, że ich zapewnienia o prowadzeniu poszukiwań są fałszywe. Wykorzystałem swoje kontakty i kilka tricków, których nauczył mnie Shof, żeby dowiedzieć się, że Desdny Lines zażądały odszkodowania za statek, posługując się zeznaniami pasażerów o przebiegu wypadku. Wyglądało na to, że poszukiwania były tylko farsą na użytek towarzystwa ubezpieczeniowego! Życie ludzi, którzy przebywali wciąż na pokładzie, spisywano na straty. Ogarnęła mnie wściek­łość. Pojechałem do biura firmy, na drugą stronę Astris, chcąc przewrócić wszystko do góry nogami i zmusić ich do prawdziwych poszukiwań. Zostałem tam cały dzień i zniechęcałem każdego klienta, który się pojawiał. Jestem pewien, że odstraszyłem, przynajmniej setkę. Chcieli mnie wyrzucić, ale się nie dałem. Gdyby wezwali porządkowego, opowiedziałbym wszystko w oświadczeniu, rozniosłoby się to po okolicy i na pewno bardziej by na tym ucierpieli!

Nie byłem zresztą jedynym, który wpadł na pomysł, żeby działać osobiście. Następnego ranka spotkałem tam komandora Coromella.

- Syna admirała! Nie miałam pojęcia, że jest na Astris.

- Tam było najbliższe przedstawicielstwo Destiny, gdy usłyszał wiadomość. Siedzieliśmy obaj w ciszy w przeciwległych końcach pokoju czekając, aż ktoś przyjdzie z nową porcją, kłamstw. Około południa zaczęliśmy rozmawiać i porównywaj notatki. Okazało się, że szukamy zaginionych z tego samego statku. Pod koniec dnia stało się jasne, że nikt nas nie przyjmie. Połączyliśmy więc siły i wytoczyliśmy firmie proces.

Jednak było już za późno; odszkodowanie zostało wypłacona i nic nie mogło zmusić ich do podjęcia poszukiwań. Byli gotowa zapłacić każdemu z nas najwyższe stawki za utratę życia bliskich, ale nic więcej. Coromellowi to się nie spodobało. Zaczął rozgrywać polityczną kartę, przywołując heroiczną przeszłość ojca, żeby wciągnąć do tego Flotę. W końcu wyznaczyli do poszukiwań Ban Sidhe. Admirał Coromell był nie lada bohaterem i wcale nie podobała im się myśl, że mogą go stracić.

- Brawo! Powinieneś usłyszeć jego opowieści. A jak tobie udało się tu zaokrętować? Myślałam, że będą chcieli odsuwać cię od stanowisk w przestrzeni.

- Komandor Coromell jest bardzo wpływowym człowiekiem, z rodziny zasłużonych oficerów Floty FIWP. Otworzył ponownie akta mojej służby i dał mi przydział. Możliwość powrotu w przestrzeń. To była szansa, o której długo marzyłem, ale nie spodziewałem się, że kiedykolwiek nadejdzie. Bardzo jestem mu za to wdzięczny.

- Ja też. Nie myślałam, że tak szybko cię zobaczę - powiedziała Lunzie dotykając jego ręki.

- Niestety, nie szybko - odpad smutno Tee. - Długo krążyliśmy po tym układzie, podążając domniemanym kursem Destiny. Tylko dzięki mojej przyjaciółce Naomi, która zauważyła płomień magnezowy po ciemnej stronie Olbrzyma Carsona, zaczęliśmy przyglądać się temu bliżej. Nie tam powinniście być - stwierdził z naganą w głosie. Lunzie podniosła brwi z obu­rzeniem.

- Jak pewnie wiesz, uciekaliśmy przed burzą jonową - odparła. -To było ryzyko. Gdybyśmy wskoczyli do tego układu moment wcześniej albo moment później, nie weszlibyśmy w drogę burzy.

- To był najgorszy pech, ale teraz jesteś już bezpieczna - powiedział łagodnie Tee wyciągając rękę. - Chodź, spotkasz się z resztą załogi Destiny.


- To jest złom. Bez ściągnięcia programów z innego statku Destiny me dowiemy się, co zostało zniszczone, nie mówiąc już o naprawie - powiedział ze smutkiem inżynier Perkin.

- A czy my dostaniemy jakąś nagrodę? - zapytał młody oficer Floty i zawstydził się, gdy wszyscy zwrócili na niego oczy.

- Przepraszam, nie chciałem wyjść na chciwca.

- Cholera, Destiny położyła już na nas kreskę - ode­zwała się Sharu tuszując gafę. - Bierzcie, co chcecie, tylko zostawcie nasze rzeczy osobiste. Rościmy też sobie prawa do ubezpieczonych kosztowności, które zostawili niektórzy pasaże­rowie.

- Ja... ja myślałem tylko o świeżej żywności - wyjąkał młody porucznik.

- A! - roześmiała się Sharu. - Sekcja zieleni jest nienaruszona, poruczniku. Rośnie tam wystarczająco dużo, żeby nakarmić całe miasto. Grejpfruty właśnie dojrzały. Są też bataty, cukinie, artiszoki, porzeczki, żółte winogrona, pięć gatunków pomidorów, ze sto rodzajów ziół i ciągle czegoś przybywa. Częstujcie się. - Ta propozycja wywołała taką radość wśród młodych, że jeden z oficerów wyrzucił nawet czapkę w powietrze. Starsi tylko się zaśmiali.

- Skorzystamy z waszej uprzejmej oferty - powiedział jowialnie kapitan Floty. - Jak na każdym statku, gdzie obowią­zują ograniczenia przestrzeni, nasz sektor zieleni zawiera tylko to, co niezbędne dla zdrowia organizmu i nic ponadto.

- Kapitanie Aelock, jesteśmy wam winni znacznie więcej, niż tylko bukiet warzyw. Jestem pewna, że gdy kapitan Wynline wróci z waszymi ludźmi z wraku, powie to samo. Na pewno osobiście pomoże wam ogołocić go ze sprzętu. Tego, co czuje wiedząc, w jaki sposób zostaliśmy porzuceni, nie można nazwać, rozżaleniem. A, Lunzie! Lepiej się już czujesz? - Sharu uśmiechnęła się na widok wchodzących Lunzie i Teę i zapraszała ich gestem, by usiedli obok niej.

- Tak, czuję się dobrze.

- Zdaje się, że zawdzięczamy nasze ocalenie sile perswazji chorążego Janosa, zgadza się?

- Częściowo - potwierdził skromnie Tee. - Właściwie wszyscy powinniśmy podziękować komandorowi Coromellowi.a

- Bardzo dziękuję. Odłożyliśmy dla was parę rzeczy ze statku. Lunzie, będziesz zadowolona z biżuterii lady Cholder? Wiem, że to skromna zapłata za dziesięć straconych lat, ale, należy do ciebie. Myślę, że jest warta grubo ponad pół miliona kredytów,

- Dziękuję, Sharu, to więcej niż hojność. Czy jestem ostatnią, która się przebudziła?

- Nie, ojciec komandora i jego adiutant są ostatni - odpowiedział Aelock. - Poprosiłem, by się do nas przyłączyły gdy nie będą już zajęci w Centrum Łączności.

- Powinniście skonsultować się ze mną - powiedziała Lunzie szorstko. - Serce admirała nie jest w najlepszym stanietf

- Tak, mówił nam to jego syn - powiedział Aelock przepraszająco. - Poza tym akta staruszka są w banku inforf macyjnym Floty,

- A, więc tu pani jest - zagrzmiał Coromell senior wkraczając do pokoju w towarzystwie swojego adiutanta. - Jeżeli będzie coś, co mógłbym dla pani zrobić ja albo któryś z moich potomków, proszę uważać to za święte zobowiązanie. Kapitanie, ta młoda dama ocaliła mi życie. Właśnie opowiem działem to synowi. - Lunzie oblała się rumieńcem. Admirat uśmiechnął się do niej i mówił dalej. - Jest bardzo wdzięczny, ale na pewno mniej niż ja. Najpierw długo wymyślał swojemu staremu za brawurę, a potem przyznał, że zrobiłby tak samo. Mam się z nim spotkać na Tau Ceti. Jeśli ktoś będzie narzekała że kanał transmisyjny był tak długo zajęty, biorę za to całą odpowiedzialność.

- Zachowam w tej sprawie dyskrecję, admirale, ale dziękuję panu - powiedział Aelock z wyrozumiałością. - Trzeba się teraz zastanowić, co z wami począć, skoro Destiny Lines umyły w tej sprawie ręce. Przynajmniej na razie. Proponowałbym wytocznie im procesu przed sądem FIWP za karygodne porzucenie statku w przestrzeni.

- Za pańskim pozwoleniem- spytała Sharu - czy mogę połączyć się z ich głównym biurem? Skoro udało mi się przeżyć mimo ich wysiłków, może teraz będę mogła odegrać rolę wyrzutu sumienia i zmusić ich do zapłacenia za akcję ratowniczą i koszty podróży z miejsca, w którym nas pan wysadzi.

Aelock pokiwał głową.

- Oczywiście.

- Ach, pani doktor, jest dla pani wiadomość na łączach FTL - powiedział jej admirał, gdy skończyło się spotkanie.

- Pewnie wolałaby pani odebrać ją osobiście. - Był to najłagodniejszy ton, jaki kiedykolwiek u niego słyszała.

- Dziękuję, admirale. - Lunzie była zbita stropu jego nadzwyczajną delikatnością. Admirał odmaszerował korytarzem w towarzystwie kapitana Aelocka, Dona i innych oficerów.

- Chodź - powiedział Tee - łatwo tam trafić. Musisz nauczyć się tu poruszać. - Stali przed salą zebrań, na korytarzu szerokości dwóch i pół metra. - To jest główna oś statku. Biegnie od mostka prosto do maszynowni. Uznano, że nierozsąd­nie jest mieć ją tuż za mostkiem - dodał żartobliwie Tee.

- Ewentualna eksplozja zmiotłaby wszystkie urządzenia sterow­nicze.

- Z taką logiką nie można się sprzeczać - zgodziła się Lunzie.

- Resztę zwiedzania zostawmy na później i zobaczmy, co ma ci do powiedzenia Lars.

Gdy Lunzie i Tee weszli do Centrum Łączności, zapanowało w nim małe poruszenie.

- Więc to jest dama, która postawiła na nogi tysiące!

- Jeden z oficerów puścił do niej oko podkręcając końce swoich czarnych wąsów.

- Stawrt, to Lunzie - przedstawił ją Tee, lekko zmieszany.

- Bardzo mi miło - powtarzała Lunzie ściskając podawane ręce. Było tam trzech oficerów, szef łączności Stawrt i dwóch Weftów: chorążowie Huli i Vaer. Huli zamiast przyjąć ludzkie kształty, jak to zwykle czynili jego pobratymcy w obecności ludzi, wyciągał osiem czy dziesięć mackopodobnych ramion, z których każde miało po dwa palce, i obsługiwał nimi skomplikowaną klawiaturę. Wysunął jedno z nich i poklepał ją po ramieniu.

- Pewnie chciałabyś obejrzeć swoją wiadomość? Byłaby łaskwa wejść do tego pomieszczenia? - Inną 'ręką' wskazał jej drzwi w wewnętrznej ścianie.

- Tee, wejdziesz ze mną? - zapytała cicho Lunzie. Nagle zrobiła się niespokojna.

Pomieszczenie do rozmów prywatnych było małym przedziałem, wyłożonym dźwiękoszczelnym materiałem, który zdawał się połykać każde wypowiedziane słowo. Na środku ustawiono standardowy projektor holograficzny, a wokół niego kilka foteli. Lunzie zasiadła na jednym z nich, a Tee obok niej. Podświadomie oczekiwała, że weźmie ją za rękę, ale tego nie zrobił. Właściwie z wyjątkiem momentu, kiedy omal nie zemdlała mu w ramionach po obudzeniu, w ogóle jej nie dotknął.

- Wciśnij ten czerwony przycisk - powiedział wskazując na małą klawiaturę na poręczy fotela. - Czarny przerywa transmisję, żółty zatrzymuje akcję, a niebieski zaczyna ją od początku.

Lunzie, bardzo zdenerwowana, nacisnęła wskazany przycisk. Na holopolu pojawił się Lars. On także, jak Tee odrobinę się postarzał. Miał mniej włosów, więcej centymetrów w talii i wyraźnie pogłębione linie wokół ust. Lars zaczął od ukłonu.

- Prababko, cieszę się, że odnaleniono cię całą i zdrową. Bardzo zaniepokoiło nas, gdy nie przybyłaś w umówionym terminie. Chorąży Janos był uprzejmy opowiedzieć mi wszystko. Jest mi przykro powiadomić cię, że nie ma tu matki. Przybyła zgodnie z planem, dwa lata po tym, jak skontaktowaliśmy się pierwszy raz. - Jego surowa twarz uśmiechnęła się na wspomnienie. - Była taka szczęśliwa, gdy zawiadomiliśmy ją, że spodziewamy się ciebie. Czekała osiemnaście miesięcy. Ponieważ więcej już się nie odezwałaś, doszliśmy do wiosku, że pewnie zmieniłaś zdanie. Teraz wiem, że wniosek był błędny. Przepraszam cię za to. Cały czas mamy nadzieję, że odwiedzisz nas na Alfa Centauri. Moje wnuki zamęczały mnie, bym nie zapomniał o podtrzymaniu zaproszenia. Możesz więc uważać je za aktualne.

Zanim wyjechała na Eridani, zostawiła ci to holo. - Lars wyłączył się szybko, ustępując miejsca większemu wizerunkowi Fiony. Teraz Lunzie bardzo wyraźnie widziała podobieństwo Fiony jako dziecka do kobiety, którą miała przed oczami. Wiek, zamiast zatrzeć piękne rysy jej twarzy, tylko je podkreślił. Przymknięte oczy pełne były doświadczenia, pewności i głębo­kiego smutku, który rozdzierał Lunzie serce. Do oczu napłynęły jej łzy, gdy Fiona zaczęła mówić.

- Lunzie, zdaje się, że nie przyjedziesz. Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? Bardzo chciałam cię zobaczyć, naprawdę. Cholernie żałowałam, że opuściłaś mnie, gdy byłam dzieckiem. To znaczy, rozumiałam, ale nie było mi dzięki temu łatwiej. Po twojej katastrofie przyjechał wuj Edgar i zabrał mnie do Bazy Mars. Nie było tam źle. Dzieliłam pokój z jego dwiema córkami, Yonatą i Immethy. Zamartwiałam się o ciebie, ale lata mijały i musiałam przestać się martwić, a zacząć układać sobie własne życie. Wiesz już pewnie, że poszłam na medycynę. - Wizrunek uśmiechnął się i Lunzie odpowiedziała uśmiechem. - Rodzinne powołanie. Bardzo się starałam i miałam dobre oceny, chyba zasłużyłam na szacunek profesorów. Dałabym wtedy wszystko, żeby usłyszeć, że jesteś ze mnie dumna. W końcu musiałam być dumna sama z siebie. - Zdawało się, że Fiona z trudem znajduje słowa. Jej oczy też były wilgotne od łez.

- Byłam z ciebie dumna, kochanie - wyszeptała Lunzie wyschniętymi wargami. - Muhlah, chciałabym, żebyś o tym wiedziała.

- Stałam się fachowcem w tym, co robiłam - mówiła dalej Fiona. - Zaczęłam pracować dla EEC i wyrobiłam sobie dobrą opinię. Zatrudnił mnie brat twojej matki, Jermold. Zdaje się, że mimo podeszłego wieku cały czas pracuje w kadrach. Byłam chyba wszędzie w galaktyce, oglądałam głównie nowo skolonizo­wane światy, niestety, w najgorszej kondycji - dziesiątkowane chorobami! Ale mi było dobrze; praca sprawiała mi przyjemność. A im się zdaje, że tkwienie za biurkiem to dla mnie nagroda.

Lunzie, jest jeszcze tysiąc rzeczy, o których chciałabym ci opowiedzieć. Wszystko, o czym myślałam, gdy wyjechałaś. Głównie są to dziecięce narzekania i nie będę cię nimi zamęczała. Reszta to różne piękne rzeczy, które odkrywałam i chciałam się nimi z tobą dzielić. Bardzo chciałam, żebyś poznała mojego męża, Garmola. Na pewno znaleźlibyście wspólny język; on też ma duszę wędrowca i jest najprawdziwszym pionierem. Ale najważniejsze, co chcę ci powiedzieć, to to, że cię kocham. Zawsze cię kochałam i zawsze będę.

Muszę już wyjechać na Eridani i podjąć obowiązki naczelnego, lekarza. Przedłużałam pobyt tutaj, jak tylko mogłam, ale teraafi muszę jechać.

Lunzie... - Głos Fiony stał się ochrypły i musiała przerwał by odchrząknąć. Przełknęła ślinę i podniosła stanowczo głowę. Lunzie patrzyła jej w oczy poprzez setki lat świetlnych. - Do zobaczenia, mamo.

Lunzie siedziała w milczeniu jeszcze długo po tym, jak zniknął obraz. Zamknęła oczy z głębokim westchnieniem i pokręciła głową. Nie widzącym spojrzeniem popatrzyła na Tee.

- Co mam teraz robić?

Przyglądał jej się uważnie. Widziała, że przemowa Fiony na nim także zrobiła wrażenie, ale gdy usłyszał jej pytanie, wyraz jego twarzy zmienił się natychmiast

- Co masz robić? - powtórzył z drwiną. - Nie mogę kierować twoim życiem, sama musisz zdecydować.

Lunzie potarła skronie.

- Pierwszy raz w życiu nie mam żadnego celu do osiągnięcia. Opuściłam szkołę. Fiona już na mnie nie czeka. Nie mam jej tego za złe, ale zostałam na lodzie. Twarz Tee nabrała łagodniejszego wyrazu,

- Przepraszam, musisz się czuć okropnie.

Lunzie zmarszczyła czoło w zamyśleniu.

- Może powinnam, ale się tak nie czuję. Jest mi smutno, na pewno, ale nie czuję się tak zdruzgotana, jak... jak chybi powinnam,

- Powinnaś zobaczyć się ze swoimi wnukami. Nie słyszałaś! Chcą cię poznać.

- Tee, ale jak ja się tam teraz dostanę? - spytała cicho - Gdzie nas wysadzi Bon Sidhe?

- Czekamy na rozkazy. Gdy tylko się dowiem, ty też będziesz to wiedzieć.


Kapitan Aelock już otrzymał rozkazy dotyczące trasy lotu i podzielił się nimi z Lunzie z radością,

- Na pewien czas zostaliśmy przeniesieni do Sektora Centralnego, Lunzie. Częściowo pod wpływem admirała, a częściowo dlatego, że tak będzie wygodniej, lecimy na Alfa Centaurii a potem w kierunku Soi. Czy możemy cię tam wysadzić?

Oczy Lunzie rozbłysły wdzięcznością.

- Dziękuję, sir. To rozwiązuje bardzo wiele moich kłopo­tów. Muszę przyznać, że dużo o tym myślałam.

- Możesz już być spokojna. Admirał bardzo nalegał, żeby ci dogodzić. Jest pod wrażeniem twoich zdolności i twierdzi, że uratowałaś mu życie. Jeśli chcesz, możesz pomagać naszym oficerom medycznym, dopóki jesteśmy w drodze. “Żadnych bezczynnych rąk" to nasze motto.

- Już je słyszałam.

- Jest tu trochę ciasno z powodu rozbitków z Destiny, ale mam szczególne względy dla oficerów. Będziesz dzielić kabinę z Sharu. Jeśli pojawią się jakieś problemy - Aelock uśmiechnął się do niej po ojcowsku - moje drzwi są zawsze otwarte.


- Jeszcze nigdy w życiu nie ucieszyłam się tak jak wtedy, gdy zobaczyłam ten krążownik wynurzający się z ciemności po tym, jak okrążyliśmy nie oświetloną stronę planety - mówiła Sharu popijając następnego ranka sok w mesie, przy stoliku pełnym młodych oficerów. Lunzie zajęła miejsce pomiędzy nią a kapitanem Wynline'em. Tee miał akurat służbę. - Przed przednim iluminatorem kwarcowym mieliśmy gotowy do roz­palenia stos magnezowy. Zapaliłam go i odskoczyłam, bo wybuchł płomieniem jak supernowa. Nasz statek zdążył już. dostać się w obszar grawitacji i posuwał się po orbicie, zamiast stać w miejscu. Ponieważ Olbrzym Carsona obraca się tak szybko, mieliśmy bardzo niewiele czasu. Musieliśmy zrobić coś, co będzie widoczne.

- Magnez? - zdziwił się Riaman, jeden z oficerów. - Nic dziwnego, że na pokładzie znaleźliśmy tyle żużlu. Jeszcze długo potem był pewnie rozżarzony do czerwoności.

- Tak, poparzyłam sobie ręce i twarz. Dopiero teraz się goi - powiedziała Sharu pokazując swoje nadgarstki. - Widzisz?

- Ale było warto. - Kapitan Wyniine zawsze zauważał dobre strony. — Zadziałało. Zobaczyliście płomień.

- O tak - potwierdziła porucznik Naomi, kobieta mniej więcej trzydziestoletnia. - Maleńką iskierkę na powierzchni planety, na której wszystko powinno być ciemne. Mieliście szczęście.

Tak, wiem — przyznała Sharu. — Nigdy nie widziałam nic piękniejszego niż wasz statek przybijający do naszej burty. Tyle było innych, które nas nie zauważyły. Robiliśmy wszystko by zwrócić na siebie ich uwagę, no, może z wyjątkiem skakania i machania rękami. Mieliśmy szczęście, że patrzyliście w odpowiednią stronę w odpowiednim czasie.

- Mogliśmy równie dobrze być piratami planetarnymi - wtrącił chorąży Tob, ale został zakrzyczany przez kolegów.

- Zamknij się, Tob.

- Kto mógłby być tak głupi, żeby nas za nich wziąć?

- To byłaby obraza dla Floty.

- Zostałaś ranna podczas pierwszego etapu - zaczął Riaman, gdy Lunzie smarowała właśnie grzankę dżemem. - Czy to był dla ciebie duży szok, gdy dowiedziałaś się po obudzeniu, że cię zahibernowano?

- Nie, właściwie nie. Już raz byłam w zimnym śnie - wyjaśniła Lunzie.

- Naprawdę? Dlaczego? Eksperyment? Operacja? - zapytał zaciekawiony Riaman. -Moją ciotkę uśpili na dwa lata, bo czekała, aż wyhodują odpowiednią zastawkę. Nasza rodzina ma rzadki system odpornościowy. Transplantacja by się nie przyjęła.

- Nie, nic z tych rzeczy - powiedziała Lunzie. - Moja rodzina jest obrzydliwie normalna, jeśli chodzi o system odpornościowy i przyjmowanie przeszczepów. Po prostu przeszłam już raz przez katastrofę kosmiczną, gdy leciałam, by podjąć pracę dla Kompanii Kartezjusz.

Ku jej zdziwieniu młody podoficer wytrzeszczył na nią oczy i pospiesznie wrócił do swojego posiłku. Potoczyła wzrokiem po innych siedzących przy stole. Kilku z nich przyglądało jej się, ale natychmiast odwrócili wzrok, gdy na nich spojrzała. Reszta była głęboko zaangażowana w jedzenie swoich porcji. Zdziwiona i zaskoczona pochyliła się nad talerzem.

- Jonasz - usłyszała czyjś szept - ona musi być Jonaszerm

- Kątem oka starała się ustalić, kto to powiedział. Jonasz? O ci chodziło?

- Lunzie - odezwała się Sharu, przerywając milczeniej

- W ciągu kilku najbliższych godzin przywiozą na pokład nasze rzeczy osobiste. Czy byłabyś tak dobra i pomogła mi posegregować kosztowności zostawione przez pasażerów w sejfie? Spakujemy te, których nie bierzemy i wyślemy je właścicielom, gdy przybijemy do jakiejś orbity.

- Oczywiście, Sharu. Pójdę się odświeżyć i będę na ciebie czekać. - Z nadzieją, że nie zabrzmiało to tak niezręcznie, jak sama się czuła, otarta usta chusteczką i wyszła.

- Pech chodzi trójkami - usłyszała jeszcze przy drzwiach, ale gdy się odwróciła, nikt na nią nie patrzył.

- To moja wina. Powinnam była cię ostrzec, żebyś nie wspominała o tamtym wypadku - powiedziała Sharu przeprasza­jąco, gdy zostały same. Przed nimi leżały dziesiątki zapieczętowanych pudełek z sejfu i sto pustych kartonów na przesyłki. - Służyłam we Flocie i wiem, jak to jest. Jeden wypadek w przestrzeni leży w granicach prawdopodobieństwa. Dwa to już przerażający niefart. Nikt nie jest tak przesądny jak marynarze.

- Sharu, co to jest Jonasz?

- Usłyszałaś? To postać ze Starego Testamentu, z Ziemi. Każdy statek, na którym płynął, zaczynał mieć jakieś problemy techniczne. Niektóre tonęły. Jeden z marynarzy uznał, że Jonasz obraził Jahwe, ich Boga, i dlatego był prześladowany przez nieszczęścia, które narażały cały statek. W końcu zdecydowali wyrzucić go za burtę, by się ocalić. W morzu połknął go Lewiatan.

Lunzie przełknęła nerwowo ślinę, wsypując sznur bezcennych pereł do specjalnej koperty.

- Ale mnie nie wyrzucą za burtę? To znaczy w przestrzeń?

- Wątpię - odparła Sharu marszcząc czoło przy seg­regowaniu biżuterii. - Ale na pewno nie będą ci się rzucać na szyję. Nie wspominaj o tym więcej, to może zapomną.

Lunzie włożyła koperty do pudła i zapieczętowała je napisem “Ostrożnie - chronić przed skrajnymi temperaturami". Przypo­mniał jej się Illin Romsey, górnik kryształów z Kartezjusza, który ją uratował, i towarzyszący mu Thek. O Theku nie myślała od wielu miesięcy. Cały czas było dla niej tajemnicą, dlaczego się nią zainteresował.

- Oczywiście, Sharu. Nigdy świadomie nie wkładam głowy w paszczę lwa. Przecież nie można być pewnym, kiedy ziewnie.

Pomiędzy biżuterią i innymi kruchymi kosztownościami Lunzie znalazła hologram Fiony. Ze zdumieniem stwierdziła, że zdążyła się już przyzwyczaić do obrazu dorosłej Fiony, a to kochane, uśmiechnięte dziecko było kimś obcym, należącym do odległej przeszłości. Ostrożnie opakowała hologram i odłożył na bok.

Trzy dni później Lunzie czekała przed mostkiem, aż srebrne drzwi rozsuną się do swoich nisz. Kapitan Aelock zostawił jej w kabinie wiadomość, że chciałby z nią pomówić. Zanii przekroczyła próg, usłyszała swoje imię i zatrzymała się.

-...Ona sprowadzi pecha na ten statek, sir. Powinniśmy ją wysadzić na długo przed Alfa Centauri. Możemy bardzo żałować jeżeli tego nie zrobimy. - Głos należał do chorążego Riamans Młody człowiek unikał jej w czasie posiłków i mruczał za jej plecami, gdy mijali się w korytarzach.

- Nonsens - skwitował kapitan Aelock. Wyglądało to o koniec dłuższej dyskusji, jego cierpliwość dobiegała kresu.

- Poza tym mamy rozkazy i będziemy się ich trzymać. Nie musisz się z nią zadawać, jeśli nie sprawia ci to przyjemności O ile jednak o mnie chodzi, uważam ją za czarującą osobę. Czy to wszystko?

- Tak, sir - mruknął posłusznie Riaman nie ukrywają bynajmniej swojego rozżalenia

- W takim razie możesz odejść.

Riaman zasalutował, ale Aelock był już odwrócony do ekranu. Dotknięty takim przyjęciem chorąży zszedł z mostk mijając Lunzie, która zdecydowała, że lepiej będzie nie udawać niż być posądzoną o podsłuchiwanie. Gdy ich spojrzenia spotkały się, spąsowiał, po czym wypadł z sali jak wystrzelony pocisk. Lunzie wyzywająco wyprostowała ramiona i podeszła do kapitana. Przywitał ją przyjaznym uśmiechem i wskazał miejsce obok stanowiska dowodzenia w tylnej części mostka.

- Te bzdury o Jonaszu nie są oczywiście warte garści pyłu - powiedział stanowczo. - Nie zwracaj na to uwagi.

- Rozumiem, sir - odparta Lunzie. Kapitan wydawał się zakłopotany faktem, że Lunzie poczuła się dotknięta opinią jednego z jego oficerów, więc podziękowała mu uśmiechem Pokiwał głową.

- Od jakiegoś czasu próbowaliśmy dogonić piratów, ale oni ciągle byli na adrenalinowym haju. W końcu za każdym asteroidem widzieliśmy na radarze cienie. Przydałoby się nam jakie bardziej statyczne zadanie. Może nawet zejście na ląd - powiedział Aelock wzruszając ramionami i patrząc w kierunki drzwi, przez które wyszedł chorąży.- Może niekoniecznie na Alfa Centauri, nie przepadam za taką ilością przemysłu. Wolę naturalne, ziemskie okolice, ale moi chłopcy się tam nudzą.

- Czy piraci znowu uderzyli? - zapytała Lunzie z przera­żeniem. - Ostatni napad, o jakim słyszałam, był na Phoenix. Kiedyś myślałam nawet, że moja córka tam zginęła.

- Doktor Fiona? - spytał Aelock, z uśmiechem przy­glądając się zdziwionej minie Lunzie. - Może to panią zdziwi, doktor Mespil, ale mieliśmy przyjemność gościć ją i jej psy piętnaście standardowych lat temu. Równie urocza jak pani. Widać rodzinne podbieństwo.

- Galaktyka się kurczy - powiedziała Lunzie kręcąc głową. - To już więcej niż zbieg okoliczności.

- Nie, jeżeli, wziąć pod uwagę, że oboje zajmujemy się tą samą częścią populacji FIWP. Jesteśmy potrzebni głównie w no­wych koloniach, które są na granicy zdolności przetrwania i z tego powodu znajdują się pod opieką FIWP. Zespoły medyczne do nagłych wypadków, takie jak jej, używają naszych statków, bo jesteśmy jedynym środkiem transportu, który może wystar­czająco szybko udzielić pomocy.

- Na przykład przeciwko piratom planetarnym? Aelock spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.

- Ostatnio jest bardzo spokojnie. Za spokojnie. Już od miesięcy nie dali o sobie znać; minął prawie rok od ostatniego incydentu. Gdy dotrzemy na Alfę, spodziewam się wiadomości od jednego z moich informatorów. Przyjaciel przyjaciela kogoś, kto jest ich dostawcą. Ciągle nie wiemy, kto ich zaopatruje, gdzie są ich bazy, doki remontowe. Mam nadzieję dowiedzieć się czegoś, zanim ktoś po nitce dojdzie z powrotem do kłębka, czyli do mnie. Ludzie, którzy wtykają nos w sprawy piratów; często kończą martwi.

Lunzie przełknęła ślinę, myśląc o Jonaszach i zabezpiecze­niach atmosferycznych. Kapitan chyba odgadł jej troski, bo zaśmiał się cicho.

- Proszę nie zwracać uwagi na zabobonnych członków mojej załogi. To dobrzy ludzie i umilą pani pobyt na pokładzie. Już niedługo będzie pani mogła wdychać smog Alfa Centauri cała i zdrowa.



ROZDZIAŁ ÓSMY


Podczas krótkiej podróży na Alfa Centauri Lunzie nie miała nawet czasu, by martwić się swoim nowym przezwiskiem Jonasza. U wielu członków załogi Destiny Calls zaczęły się pojawiać symptomy wstrząsu odprzestrzennego. Charakterystycz­ne ostre kłótnie z wyzwiskami lekarz okrętowy zdiagnozował jako czystą postać reakcji na niebezpieczeństwo. Doktor Harris wyznaczył Lunzie do zorganizowania im terapii. Wyczytał w aktach informację o specjalizacji w leczeniu tego typu dolegliwości i powierzył pacjentów jej opiece.

- Teraz, kiedy mają już wszystko za sobą, zaczynają odreagowywać - mówił Harris, gdy odbywali prywatną naradę. - Nic niezwykłego po tak wielkim wysiłku. Nie wtrącę się w przebieg sesji. Będę tylko obserwatorem. Panią znają i ufają pani, przede mną nigdy by się nie otworzyli. Może nawet czegoś się od pani nauczę.

I tak Lunzie zaczęła prowadzić grupowe sesje dla załogi Destiny. Uczestniczyli w nich codziennie prawie wszyscy od­ratowani rozbitkowie i opowiadali, nie bez emocji, o swoich przeżyciach i żalach do firmy.

Lunzie słuchała uważnie, od czasu do czasu robiąc notatki i niekiedy wtrącając pytanie albo swoją opinię, gdy widziała, że dyskusja zamiera, czy brnie w ślepy zaułek. Oceniała, komu potrzebna będzie indywidualna lub intensywniejsza terapia.

Zauważyła, że sama korzysta na tych zajęciach nie mniej niż jej pacjenci; także jej lęki i problemy były dogłębnie dyskutowane. Z ulgą zauważyła, że szczerość nie spowodowała żadnego uszczerbku w jej autorytecie terapeuty, nikt nie stracił do niej szacunku. Dostrzegła współczucie i wdzięczność za troskę o ich zdrowie psychiczne.

Największym stresem obciążeni byli technicy obsługujący systemy komputerowe i napędy, ale zespoły paranoidalne dotknęły raczej członków obsługi. Narzekali na bezradność, którą od­czuwali, gdy na jawie doprowadzali do ładu Destiny Calls, nie mogąc poprawić ani sytuacji własnej, ani innych. Dla zdrowia psychicznego całej załogi kapitan Wynline zarządził, by najbar­dziej cierpiący zostali zahibemowani. Żeby móc skutecznie zajmować się urządzeniami podtrzymującymi ich życie, także technicy musieli być szczególnie chronieni przed dodatkowymi napięciami.

- Pracowaliśmy normalnie i nagle okazało się, że zostaliśmy uratowani podczas snu - narzekał Voor, jeden z gurnsańskich kucharzy. - Nie mieliśmy czasu, by się przystosować do nowych okoliczności.

- Żadnego okresu przejściowego? - podsunęła Lunzie.

- Właśnie - wtrącił inny kucharz. - Zostaliśmy uśpieni i zmagazynowani jak mięso. Nie powinno się tak traktować wrażliwych istot.

Perkin i inni szefowie Inżynierii bronili kapitana.

- Nie macie racji. Żeby utrzymać porządek na statku trzeba było stłumić histerię - utrzymywał Perkin. - Nie byłbym w stanie się skoncentrować. W końcu sen kriogeniczny nie jest śmiertelny.

- Równie dobrze mógłby być! Życie i śmierć, moje życie i śmierć, nad którymi nie mam kontroli. - Lunzie podchwyciła tę uwagę.

- Wygląda na to, że nie tyle masz pretensję o samą hibernację, ile raczej o rozkaz jej zastosowania.

- No... - kucharz rozważał sugestię - myślę, że gdyby kapitan spytał o ochotników, pewnie bym się zgłosił. Zawsze jestem chętny do współpracy.

Kapitan Wynline odchrząknął.

- W takim razie, Koberly, muszę cię przeprosić. Jestem tylko człowiekiem i także byłem pod wpływem stresu. Proszę o wybaczenie.

Wywołało to ogólny protest. Wielu członków załogi zaczęło krzyczeć na Koberly'ego, ale kilku wojowniczo domagało się przeprosin.

- Czy to cię zadowala, Koberly? - zapytała Lunzie. Kucharz wzruszył ramionami i wbił wzrok w podłogę.

- Chyba tak. Następnym razem proszę mi pozwolić zgłosić się na ochotnika, dobrze? Wynline skinął głową,

- Daję na to słowo,

- A teraz chciałabym się dowiedzieć, jak to jest z wynagrodzeniem za stracony czas, którego nie chcą nam wypłacić? - zapytała kapitana Chibor. Wynline niemal automatycznie zaczął się bronić.

- Przykro mi to mówić, ale ponieważ statek uznano za stracony. Kompania Paraden uważa, że pracownicy niepotrzebnie narażali życie na pokładzie. Tylko tym, którzy zostali wystrzeleni w kapsułach ratowniczych, wypłacono zaległe pensje. Nasze umowy o pracę wygasły, gdy towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaciło odszkodowanie za Destiny Calis.

- Nie mogą nam tego zrobić! - protestował Koberiy

- Powinniśmy dostać wypłatę za dziesięć lat!

- Gdzie jest sprawiedliwość, gdy jej potrzeba?

Doktor Harris odchrząknął,

- Kapitan ma zamiar wnieść sprawę przeciwko Kompanii Paraden, żeby uzyskać od nich zwrot kosztów za poszukiwania. Wszyscy możecie przyłączyć się do oskarżenia. Złożymy oświadczenia, gdy tylko dotrzemy na Alfa Centauri.


Lunzie wraz z garstką innych członków załogi Destiny obserwowała na monitorze w sali rekreacyjnej, jak Ban Sidhe cumuje na stałej orbicie wokół Alfa Centauri. Podczerwony obraz ciemnej strony planety ukazywał prawie nieprzerwane pasmo światła oznaczające skupiska ludności, biegnące poprzez wszystkie kontynenty i pojawiające się nawet pod powierzchnią mórz. Jeszcze nigdy w życiu nie była na tak zatłoczonej planecie, i pomyśleć, że gdzieś tu mieszkała jej rodzina. Lunzie nie mogła doczekać się spotkania.

Po dwóch niewyobrażalnie długich zmianach Lunzie wreszcie dostała pozwolenie zejścia na ląd. Wzięła ze sobą tylko mała torbę z ubraniami, przyborami toaletowymi i hologramem Fiony. Poprawiwszy pospiesznie w łazience swoje świeżo obcięte, krótkie włosy, pobiegła do śluzy atmosferycznej. Czekała już tam grupka kucharzy z Destiny, otoczona swoimi bagażami.

- Ja tu zostaję - oświadczył Koberly. - Dopóki Trybunał nie wysłucha mojej skargi przeciwko Destiny Lines. Tym bękartom nie może to ujść na sucho. Najpierw wrzucili mnie do zamrażarki na dziesięć lat, a teraz chcą pozbawić należnych praw.

- Ja też zostaję - powiedziała Voor, przewieszając torebkę przez swoje zdumiewające podwójne piersi. - Na tak zalud­nionych planetach zawsze znajdzie się zajęcie dla dobrej gurnsańskiej kucharki. Zamierzam szukać pracy w najlepszych hote­lach Alfa City. Na pewno chętnie wezmą kogoś, kto na zawołanie umie ugotować dla dziesięciu tysięcy.

Koberiy z politowaniem pokręcił głową.

- Nie bądź głupia. Jesteś artystką, kochanie. Nie powinnaś brać byle czego tylko dlatego, że jesteś szybka albo masz własne mleko. Pokaż im, co potrafisz. Jestem pewien, że jeśli raz spróbują twoich deserów, zrobią wszystko, żebyś zgodziła się zostać. Wszystko.

- Jesteś bardzo miły - powiedziała Voor.

- Zgadzam się z nim - wtrąciła Lunzie. - Może powinnaś zorganizować aukcję i sprzedać swoje usługi temu, kto da najwięcej.

- Jeśli sobie życzysz - odezwał się głos za plecami Lunzie - to zajmę się stroną organizacyjną. Czy mogę się do was przyłączyć? Nadeszła i moja kolej, żeby zejść na ląd. - To był Tee, w białym uniformie świecącym jak supernowa.

- Kochany panie chorąży, uratował mi pan życie i zawsze będę się cieszyła na pana widok - powiedziała Voor.

- Nie widywałam cię przez ostatnie parę dni - rzekła Lunzie mając nadzieję, że nie zabrzmiało to jak wymówka. Tee roześmiał się ukazując swoje białe zęby.

- Za to ja widziałem ciebie. Prowadziłaś sesje terapeutyczne jak najlepszy dyrygent. Stałem z tyłu i przysłuchiwałem się, jak ktoś zaczyna mówić pierwszy, potem odzywa się następny, a ty rozwiązujesz ich problemy. Jesteś taka mądra.

Lunzie roześmiała się.

- Tym razem diagnoza nie była trudna, sama też byłam pacjentką.

Za stalowymi drzwiami rozległo się syczenie i dźwięk uderzenia metalu o metal. Wokół futryny rozjarzyły się czerwone światełka i zabrzmiał sygnał alarmowy. Lunzie i wszyscy pozostali odskoczyli z przestrachem.

- To tylko sygnał, że drzwi się otwierają - wyjaśnił Tee uspokajająco. - Gdyby naprawdę się coś działo i tak bylibyśmy za blisko, żeby ujść cało.

Drzwi rozsunęły się z sykiem i pojawił się w nich piłoi promu, gestem zapraszając pasażerów do środka.

- Tysiąc godzin. Czy wszyscy są gotowi?

- Tak!

Pilot usunął się na bok, gdy jego 'ładunek' rzucił się ochoczo do środka.

- Świeże powietrze - Lunzie wyszła z portu w Alfa City i poczuła powiew prawdziwego wiatru, po raz pierwszy od opuszczenia Astris. Wystawiła twarz do słońca i wzięła głębok wdech. Atak kaszlu zmusił ją jednak do szybkiego wydechu,

- Co jest z tym powietrzem? - spytała, ostrożnie pociąga­jąc nosem i marszcząc się ze wstrętem. Czuła wyziewy chemiczne i odór zgnilizny. Spojrzała w górę i zobaczyła słońce przebłyskujące przez szarawy welon mgły.

- Mam dla pani dobrą i złą wiadomość, pani doktra - wyjaśnił młody oficer Floty. - Dobra to to, że powietrze jest naturalne, a nie natleniane milion razy przez maszyny. Zła, że zawiera wszystko, co ludzie mieszkający na Alfie zdołali wytworzyć przez tysiące lat. Wyziewy.- Jak mogli zrobić coś takiego? Przecież sami oddychają tym powietrzem! - jęknęła Lunzie ocierając łzawiące oczy chusteczką.

Tee podniósł jej bagaże i przywołał pojazd naziemny.

- Dalej od portu powinno być lepiej. Chodź. - Poprowadzili ją po betonowej rampie do pojazdu.

- Dokąd ty się wybierasz? - zapytała, gdy już mogła mówić. Głośno wydmuchała nos w chusteczkę.

- Z tobą. Za nic w świecie nie przepuściłbym twojego spotkania z rodziną. Poza tym zostałem zaproszony przez Melanie.

- Gdzie się udajecie? - chciał wiedzieć mechaniczny głos wydobywający się z wnętrza maszyny. - Z przewodnikiem czy bez?

Tee wyciągnął adres.

- Co wolisz? Chcesz słuchać o tym, co będziemy mijać? Lunzie spojrzała na nie kończącą się panoramę szarych budynków, szarych ulic tonących w szarym powietrzu. Jedyną odmianę w ponurym otoczeniu stanowiły ubiory nielicznych przechodniów.

- Chyba nie. Wszystko jest jednakowe, gdziekolwiek się spojrzy. Chcę tam po prostu dojechać i przywitać z nimi. Jak sądzisz, mają jakieś nowe dzieci?

- Czemu nie? Bez przewodnika - zakomenderował.

- Przyjąłem.

Tee podtrzymywał żywą rozmowę, gdy mknęli po super-autostradach w kierunku domu Melanie. Skoro tylko zeszli z pokładu Bon Sidhe, znowu stał się dawnym sobą, żywym i pełnym wigoru. Lunzie doszła do wniosku, że to wojskowa atmosfera statku zdławiła w nim prawdziwą, pogodną naturę. Jego samopoczucie sprawiało jej ulgę.

Już świtało, gdy dotarli na miejsce. Pojazd wyrzucił ich w podmiejskim Shaygo, zaledwie dwieście kilometrów od Alfa City. Lunzie nie była w stanie zorientować się, w którym miejscu kończyło się jedno miasto, a zaczynało drugie. Przez stulecia /.rosły się w jeden organizm. Nie było tu otwartych przestrzeni, parków ani żadnej zielem, tylko przeplatające się nitki autostrad pełne mknących po nich identycznych pojazdów. Szlaki transportu powietrznego odcinały się białymi smugami od szarego nieba, widocznego między szczytami wysokich budynków. Llinzie czuła się przygnębiona tym widokiem.

Dom, jeden z wielu takich samych, stał na środku małego podwórka. Po obu stronach ścieżki prowadzącej do wejścia rosły drzewa. Migające światełka przy drzwiach układały się w napis 'Ingrich'.

Tylko po ogródkach można było rozróżnić te domy. Melanie w swoim posadziła mnóstwo kolorowych kwiatów i wysokopien­nych ziół, które rozrastały się ze swoich grządek na przystrzyżony trawnik. Eksplozja indywidualności wśród obowiązującej unifikacji.

- Muhlah, nie chciałabym tu wracać po pijanemu - po­wiedziała Lunzie patrząc na nie kończący się ciąg replik. Druga strona ulicy wyglądała tak samo. Trzy rzędy zasłoniętych okien patrzyły na nich pustym wzrokiem.

- Robo-taxi bezpiecznie dostarczyłoby cię na miejsce - zapewnił ją Tee.

Gdy podeszli bliżej, z wnętrza domu dał się słyszeć hałas i drzwi się otworzyły. Kobieta o krągłych kształtach i brązowych włosach pojawiła się w wejściu i wyciągnęła rękę do powitania. Lunzie nie miała problemu z rozpoznaniem jej. To była jej wnuczka.

- Ty jesteś Lunzie, prawda? - Kobieta promieniała. - A ja Melanie. Witaj, witaj nareszcie! I obywatel Janos. Tak się cieszę, że wreszcie was widzę,

- Tee - powiedział Tee przyjmując uścisk, gdy przyszła jego kolej.

- To wspaniale, że wreszcie się spotykamy - wykrzyknęła Lunzie. - Jestem wam ogromnie wdzięczna, że podtrzymaliście zaproszenie po tym, jak ostatnio nawaliłam.

- To było oczywiste. Bardzo chcieliśmy, żebyś przyjechała. Wejdź, wszyscy chcą cię poznać. - Melanie objęła serdeczniej Lunzie i wprowadziła ją do wnętrza. Tee poszedł w ich ślady, wyraźnie rozbawiony. - Mama była bardzo rozczarowana, że nie pojawiłaś się ostatnim razem, ale kiedy usłyszeliśmy o twoim wypadku, nie mogliśmy przeboleć, że wyjechała nie znając prawdy. Posłałam wiadomość na Eridani, żeby jej o wszystkim powiedzieć, a zwłaszcza że jesteś cała i zdrowa, ale to tak daleko, że mogła tam jeszcze nie dotrzeć. Tylko bogowie chaosu wiedzą kiedy otrzyma tę wiadomość. Ostatnio było dużo zakłóceń. I żadnych wyjaśnień!

Wprowadziła ich do jasno oświetlonego pokoju o białych ścianach i takich samych dywanach. Stały w nim miękkie meble i wisiały kolorowe ozdoby w dobrym guście. Na środku Jednej ze ścian znajdował się elektroniczny kominek, a na innej ekram Tri-du, otoczony wianuszkiem nastolatków oglądających jakieś wydarzenie sportowe. Lunzie zauważyła, że obraz był czystszy i jaśniejszy niż jakikolwiek, który do tej pory widziała; świadczyła to o wyraźnym postępie od czasu, gdy ją zahibemowano.

- Macie piękny dom - powiedziała, rozglądając się z aprobatą. - Czy to twój mąż?

Wysoki mężczyzna rozwalony na kanapie odłożył swój czytnik osobisty i wyciągnął rękę.

- Teraz i na wieki. Dalton mam na imię. Witam, prababciu.

- Witam i ja - powiedziała Lunzie. Dalton miał uścisk dłoni silny, ale nie miażdżący, jak się tego obawiała ujrzawszy jego potężne ręce. - Proszę, mówcie mi Lunzie.

- Przekażę wszystkim twoje życzenie, ale obawiam się, że Lars może nie chcieć się podporządkować. Jest tak dobrze wychowany, że aż drętwy.

- Dałam im znać o waszym przyjeździe, więc powinni być tu za chwilę - powiedziała Melanie zaaferowana i przepchnęła ich do bawiałni. - Czy podać coś, zanim pokażę wam, gdzie będziecie mieszkać? Coś do picia?

- Sok byłby mile widziany. Powietrze jest tu.... trochę ciężkie, jeśli się nie jest przyzwyczajonym - powiedziała dyplomatycznie Lunzie.

- Mhm. Dzisiaj ogłaszali alarm smogowy. Powinnam była o tym wspomnieć, gdy rozmawialiśmy. Ale my jesteśmy do tego przyzwyczajeni. - I Melanie szybko wyszła.

- Jak to ona. Zapomniała nas wszystkich przedstawić - powiedział pobłażliwie Dalton, gdy jego żona wyszła. Podszedł do Lunzie i objął ją, machając ręką do pozostałych członków rodziny.

- Słuchajcie! To jest Lunzie, nareszcie z nami! Dzieci wpatrujące się w Tri-d wstały na powitanie. Lunzie zrewanżowała się im uśmiechem, przywołując z pamięci port­rety holograficzne sprzed dziesięciu lat. Nie rozpoznała tylko dwóch.

- Nie cała ta gromadka jest nasza - wyjaśniał Dalton. - ale wnuki przesiadują u nas, bo mamy największy dom. Lunzie, chciałbym ci przedstawić swoich synów, Jaia i Thada, oraz ich żony, Ionię i Chirli. - Obie kobiety - jedna z krótkimi, rudymi lokami, a druga o lśniących blond włosach - uśmiech­nęły się do niej. - Drew jest jeszcze w pracy, ale będzie na obiedzie.

Obaj bliźniacy powitali ją mocnym uściskiem dłoni.

- Wyglądasz bardziej na naszą siostrę niż na... kogo? Pra-prababcię? - powiedział jeden z nich.

- Będziesz musiała wybaczyć, jeśli czasami coś nam się wymknie i nie okażemy ci szacunku należnego wiekowi - dodał drugi z przekorą.

- Zrozumiem to - odparta Lunzie zamykając w uścisku ich i obydwie kobiety. Dzieci wciskały się, by nie opuścić swojej kolejki. Było ich dziewięcioro: cztery dziewczynki i pięciu chłopców. We wszystkich widziała podobieństwo do Fiony i siebie. Radość aż ją rozsadzała.

- Ile masz lat? - zapytało najmłodsze dziecko, jedenasto-, może dwunastoletni chłopiec,

- Pedder, niegrzecznie jest zadawać takie pytania - odezwała się surowo rudowłosa żona Jaia.

- Najmłodszy syn Drew - wyjaśnił Dalton swoim głębokim głosem ponad głowami zbitej wokół Lunzie gromadki.

- Przepraszam, ciociu Ionio - bąknął chłopiec nadąsanym tonem.

- Ja się nie gniewam - powiedziała Lunzie, zyskując sobie tym wdzięczność chłopca. - Urodziłam się w roku 2755 jeśli to chciałeś wiedzieć.

- Naprawdę? - Pedder był wyraźnie pod wrażeniem, - Jesteś bardzo stara. To znaczy nie wyglądasz na tyle.

- Brend i Corrin - wskazał Dalton. - To starsi bracia Peddera i mają, mam nadzieję, trochę więcej taktu albo są mniej ciekawscy. Najstarszy, Evan, jest w pracy. A najmłodsza córka Dierdre, Anthea - w szkole,

- Jestem taka szczęśliwa, że mogę was wszystkich poznać - powiedziała Lunzie rozpromieniona. - Wciąż oglądałam wasze hologramy. - Uścisnęła rękę Brenda, drugą mierzwiąc włosy Corrina. Chłopcy zaczerwienili się i wycofali, by dopuścić następnych kuzynów.

- Ja jestem Capella - przedstawiła się atrakcyjna dziewczyna z fantazyjną fryzurą z pętelek i fal czarnych włosów. Jak na gust Lunzie, miała zbyt mocny makijaż, a jej ciekłokrystaliczne kolczyki świeciły oślepiająco.

- Bardzo się zmieniłaś od czasu zrobienia portretu, który mam - powiedziała Lunzie dyplomatycznie.

- Tak? - zachichotała dziewczyna. - Kiedy to było? Dziesięć lat temu? Wtedy ledwie wyrastałam ponad ziemię.

Tee, który stał za Capella, uśmiechnął się szeroko i wzniósł oczy do sufitu. Lunzie odpowiedziała mu takim samym uśmiechem.

Pedder odwrócił się do ekranu, na którym jedna z drużyn bliska była wrzucenia jaskrawoczerwonej piłki do siatki za plecami obrony przeciwników.

- Pogońcie im kota, Centauri! Tak, dobrze!

Zgrabna, drobna kobieta z długimi, związanymi czerwona wstążką włosami, podeszła powoli do Lunzie z wyciągniętą reką. Była w zaawansowanej ciąży.

- Milo cię poznać, Lunzie. Jestem Rudi.

Lunzie przywitała się z nią serdecznie.

- A! Najstarsza wnuczka Larsa. Bardzo się cieszę, że cię widzę. Kiedy spodziewasz się dziecka?

- Jeszcze trochę - uśmiechnęła się Rudi. - Dwa i pół miesiąca. To będzie pierwszy prawnuk, więc wszyscy pomagają mi odliczać dni. A to Gordon, jest nieśmiały, ale ponieważ należysz do rodziny, może się przezwycięży.

Jedyny wnuk Larsa był krępym osiemnastolatkiem z krótkimi, brązowymi włosami sterczącymi na wszystkie strony. Lunzie wzięła go za rękę, przyciągnęła ku sobie i pocałowała w policzek.

- Miło mi cię poznać.

Chłopak poczerwieniał i wyrwał rękę uśmiechając się z za­dowoleniem.

Ostatni gol zakończył mecz. Dalton nachylił się ponad głowami dzieci i ku ogólnemu rozczarowaniu wyłączył Tri-d.

- Wystarczy! Koniec holowizji, mamy gości.

Cassia i Deram, kuzyni różniący się wiekiem tylko o dwa dni, zajęli miejsca po obu stronach Lunzie, gdy zasiadła na miękkiej kanapie ze szklanką soku w ręku.

- Jesteśmy prawie bliźniakami, tak jak nasi ojcowie - z dumą poinformował ją Deram. Oboje rzeczywiście byli do siebie tak podobni, jak tylko to jest możliwe między kobietą a mężczyzną.

- Od najwcześniejszego dzieciństwa byliśmy najlepszymi przyjaciółmi - dodała Cassia.

- Och! - Lona, młodsza siostra Derama, wysoka, szczupła siedemnastolatka, usiadła przy nich na ziemi odrzucając do tyłu swoje długie, proste, czarne włosy. - Co za obłuda. I po co tak kłamać? Walczycie ze sobą jak para kogutów.

- To nie było miłe z twojej strony. Lona - skarciła ją Cassia, nerwowo zerkając na Lunzie, ale dziewczyna patrzyła jej w oczy bez cienia skruchy.

Ze wszystkich wnuków Lona najbardziej przypominała Fionę. Lunzie coś ciągnęło do niej przez resztę wieczoru i miała wrażenie, jakby rozmawiała z własną dawno utraconą córką. Wywołało to współzawodnictwo wśród pozostałych, którzy uważali, że Lona nie powinna zagarniać uwagi gościa tylko dla siebie. Lunzie przypadkiem podsłuchała szepty i zdała sobie sprawę, że jest bliska rozpętania rodzinnej wojny. Zręcznie zmieniła więc temat, zwracając się do każdego po kolei. Gdy przybyli pozostali, panował już spokój. Lars powitał Lunzie i Tee z pełną ceremonią.

- Pięć pokoleń pod jednym dachem! - wykrzyknął do zgromadzonych. - Prababciu Lunzie, czujemy się zaszczyceni, że jesteś z nami. Witaj!

Lars był krępym mężczyzną. Po Fionie odziedziczył kształt szczęki i oczy, nieco niniejsze, ale z tym samym wyrazem uporu który Lunzie rozpoznała jako cechę rodzinną. Przerzedzone włosy wskazywały na to, że w ósme dziesięciolecie życia wejdzie zupełnie łysy. Jego żona Dierdre była szczupła, ale miała kościstą szyję. Niewiele różniła się od hologramowego portretu, przekazanego Lunzie. Drew, trzeci syn Melanie, wyglądał jak masywniejsza wersja starszych braci. Powitał Lunzie głośnym całusem, w policzek.

- Mamy też dla ciebie niespodziankę - dodał Lars odsuwając się od wejścia i wpuszczając jeszcze jednego mężczyznę. - Nasz brat Dougal zszedł na ląd dopiero w zeszłym tygodniu.

Dougal był przystojny. Odziedziczył wszystkie ładne cechy Fiony i dodatkowo parę genów dziadka Lunzie ze strony matki, który także był wysoki, szczupły i miał szerokie ramiona. Tak jak Lunzie, miał brązowe włosy, zielone oczy i krótki, prosty nos. Ubrany był w nieskazitelnie biały mundur Floty, jak Tee, ale z wyższymi dystynkcjami na mankietach i rzędem medali zawieszonych na piersi.

- Witaj, Lunzie. Fiona opowiadała mi o tobie. Mam nadzieję, że to jest początek dłuższej wizyty i jednej z wielu.

Lunzie rzuciła spojrzenie na Tee, który wzruszył ramionami.

- No, nie wiem. Jest jeszcze kilka spraw, którymi muszę się zająć. Ale zostanę, jak długo będę mogła.

- To dobrze! - Dougal objął ją tak mocno, że omal nie zapiszczała. - Czekałem na to, żebyśmy mogli wszystko sobie opowiedzieć.

Lars zaczął czynić wymówki bratu, gdy weszła między nich Melanie.

- Obiad, chłopcy. - Posłała im spojrzenie, które Lunzie i mogła określić co najmniej jako znaczące i poprowadziła wszystkich do jadalni.

- Melanie, muszę stwierdzić, że odziedziczyłaś talent mojej matki. To było po prostu przepyszne - powiedziała Lunzie. Ona i Tee prezydowali u szczytu długiego stołu, przedzieleni Daltonem. Lars siedział na drugim końcu i po ojcowsku kiwał głową nad winem.

- Jaka przyprawa była w sałatce z marchwi? Zupa selerowo-ziołowa była wspaniała. - Melanie rozpromieniła się słysząc uwagi Lunzie.

- Zazwyczaj mówię, że przepisy są tajemnicą rodzinną, ale przed tobą chyba ich nie ukryję.

- Mam nadzieję. Naprawdę. Chętnie zerknęłabym na nie. W zamian mogę ci zaoferować swoje wynalazki.

- Zgódź się - wtrącił Tee wymachując łyżką. - Nie czekaj, aż zmieni zdanie. Lunzie jest wspaniałą kucharką. Jeśli o mnie chodzi, to we Flocie od lat jadałem tylko syntetyczne okropności i to tutaj było dla mnie jak boskie błogosławieństwo.

- Wiem, bracie, o co ci chodzi - powiedział Dougal, hałaśliwie zgarniając na talerz resztkę przyprawianego sera.

- W zależności od tego, jak długo statek jest w przestrzeni, załoga zapomina najpierw pierwszą miłość, potem zapach świe­żego powietrza, a na końcu jedzenie. W wolnych chwilach marzę o jedzeniu, a zwłaszcza o dziełach mojej siostry.

- Dziękuję, Dougal - powiedziała Melanie zadowolona. - Zawszę cieszę się, gdy wracasz do domu.

- Przygotowałam deser - obwieściła Lona sprzątając talerze. - Czy ktoś już jest na niego gotowy? - Pedder i jego bracia chóralnie potwierdzili gotowość i usiedli prosto, pełni nadziei, ale ich matka pokręciła głową. Głośno westchnęli i z powrotem zagłębili się w swoje siedzenia.

- Zjemy deser w bawialni, co ty na to, Lona? - zasugero­wała Melanie wstając, by zebrać resztę talerzy.

- Dobry pomysł - zgodziła się Lona. - W ten sposób będę mogła wyeksponować walory artystyczne mojego dzieła.

- Kto na to zwraca uwagę? - spytał gburowato Corrin. - I tak wszystko zostanie pogryzione i połknięte.

- Wracaj do czarnej dziury! - Lona zamierzyła się na niego talerzem, ale zrobił unik i uciekł do drugiego pokoju. Lona popatrzyła za nim złowrogo i wróciła do zbierania naczyń. Lunzie także wstała, by jej pomóc.

- Och nie, Lunzie - napomniał ją Lars. - Proszę cię, jesteś gościem. Chodź ze mną, siądziemy. Niech gospodarze sprzątają. Od dawna czekałem, żeby usłyszeć o twoich przygodach. -Wziął Lunzie pod rękę i przeprowadził ją do bawialni.

- Deser! - obwieściła Lona wpychając wózek na środek pokoju. Unosił się kilkanaście centymetrów nad ziemią, dopóki Lona za pomocą pilota nie ustawiła go na podłodze,

- Proszę - Melanie krzątała się wokół wózka rozdając wszystkim sztućce i serwetki. - Jest piękny, kochanie.

Uwolniona od natarczywej ciekawości Larsa, Lunzie natychmiast wstała i zaczęła badać zawartość wózka. Lona przygotowała maleńkie owocowe ciasteczka w tęczowych kolorach, efektownie ułożone wokół trzech talerzy pełnych pralinek.

- Wielkie nieba, cóż za wspaniałe przysmaki. Wygląda jak kapelusz Carmen Mirandy!

- Czyj? - spytała Melanie.

- No... - Lunzie w ostatniej chwili powstrzymała się od kwestii w stylu 'ktoś w twoim wieku powinien pamiętać Carmen Mirandę'. - Och, stara historia kobieta, która znana była z tego, że nosiła owoc na głowie. Oglądałyśmy ją kiedyś z Fioną na starych, dwuwymiarowych filmach.

- Ale to głupie - zaopiniował Pedder - nosić na głowie owoc.

- My właściwie w ogóle nie oglądamy w dwóch wymiarach. Płaski obraz nie ma w sobie życia - wyjaśniła Melanie. - Wolę holowizję.

- W dwóch wymiarach powstało dużo wspaniałej klasyki. Zawsze miałam wrażenie, że czytam książkę, w której słowa zastąpione zostały obrazem - powiedziała Lunzie. - Szczególnie te naprawdę starożytne, czamo-białe obrazy. Nie przeszkadza, można się do tego przyzwyczaić.

- Ach, rozumiem, ale ja nawet nie czytam za wiele. Nie mam na to czasu - Melanie zaśmiała się lekko. - Jestem taka zajęta. Podejdźcie tutaj wszyscy, to wam nałożę. Lunzie, musisz spróbować tego zielonego. Na wierzchu są słodkie morele, kwaśne wiśnie i czekolada. Lona sama zrobiła polewę. Jest pyszna.

Deser był naprawdę wspaniały i chłopcy postarali się, żeby nie było problemu z resztkami. Rozglądali się za kolejną dokładką, ale pusty wózek odjechał do kuchni. Lona przyjmowała wyrazy uznania od swoich sytych kuzynów.

- Naprawdę, dzieło artystyczne pod każdym względemi- pochwalił ją Dougal - Będę miał o czym marzyć przez cały następny kurs. W gotowaniu zaczynasz dorównywać babci.

Lona wyprostowała się z dumą.

- Dziękuję, wujku.

- Tylko nie mówcie do mnie babciu - obruszyła się Melanie, wyrównując niewidzialne zamarszczki na spódnicy. - Czuję się wtedy tak staro.

- A pomyśl tylko, jak poczułaby się Lunzie - odezwał się Lars i było w tym więcej prawdy niż taktu. Lunzie posłała mu ostre spojrzenie, ale on wydawał się niczego nieświadomy.

- Co słychać w fabryce? - zapytał Larsa Drew, rozsiadając się z kieliszkiem wina.

- Nic nowego, nic nowego. Właśnie teraz przed bramą protestuje grupa z Międzyrasowej Rady Swobód i Jedności.

- MRSJ? - powtórzył wyraźnie poruszony Drew. - Mogą chcieć zaniknąć zakład?

- Mogą próbować. Ale wykażemy poważne straty, znacznie przewyższające zyski z produkcji, i jedyne co będą mogli zrobić, to przyjąć nasze stanowisko.

- Przeciwko czemu oni protestują? - zapytała Lunzie, nagle zaciekawiona. Lars lekceważąco machnął ręką.

- Reprezentują Ssli, których wyrzuciliśmy w zeszłym tygodniu z podwodnej linii montażowej. Nie nadawali się do tej pracy.

- Ale Ssli są rasą morską. Dlaczego się nie nadają?

- Nie zrozumiesz. Za bardzo się od nas różnią. Nie potrafią dogadać się z innymi pracownikami. I mamy problem z ich ubezpieczeniem. Musimy kupować ciągniki do zbiorników, w których mieszkają. I to jest kolejny problem: mieszkają na terenie fabryki. O mało nie straciliśmy przez nich ubezpieczenia.

- Przecież nie mogą codziennie dojeżdżać znad morza- rzucił Tee.

- Oni mówią to samo - Lars zmarszczył czoło, zupełnie nie zauważając sarkazmu w podtekście. - Załatwimy tę sprawę w ciągu kilku dni. Jeśli nie odejdą, będziemy musieli zlikwidować tę linię. Mogą wykonywać inną pracę. Zaoferowaliśmy im usługi naszego biura zatrudnienia.

- Ach, rozumiem - powiedziała Lunzie poważnie. - To bardzo szlachetnie z waszej strony. - Nie chodziło jej o to, że firma sama dążyła do bankructwa w imię równości, lecz raczq o to, że Lars zdawał się kompletnie nie zauważać moralnej strony całej sprawy. Spojrzał na nią z wdzięcznością.

- Bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz. Melanie i żona Larsa także rozpromieniły się słysząc aprobatę i również nie zauważyły ironii.

- Czy dzisiaj czytanie książek jest uważane za przeżytek!- spytała Lunzie Tee, gdy byli już sami w pokoju gościnnym. - Od kiedy pierwszy raz się obudziłam, byłam tylko na Platformie i na Astris i nie mam pojęcia, jak bardzo zmieniły się zwyczaje.

- I to cię dręczy? - zapytał Tee ściągając tunikę prze głowę. - Nie. Czytanie nie wyszło z mody, ani gdy byłaś uśpiona ostatnio, ani gdy spałaś wśród asteroidów. Twoi krewni po prostu nie lubią narażać się na głębsze przemyślenia, żeby przypadkiem się nie zmienić.

Lunzie zdjęła buty i rzuciła je na podłogę.

- A w ogóle to co o nich sądzisz?

- O twojej rodzinie? Bardzo mili ludzie. Odrobinę pretensjonalni, bardzo konserwatywni. Konserwatywni pod każdym względem, może z wyjątkiem tego, że dali nam wspólny pokój zamiast umieścić nas na dwóch różnych końcach domu. Zresztą cieszę się, że tak się stało. Byłoby mi zimno i samotnie wśród tych ponurych moralistów.

- Mnie też. Nie mogę się zdecydować, czy jestem nimi zachwycona, czy rozczarowana. Mają tak mało fantazji. Wszystko, co robią, jest takie trywialne. Są płytcy. Urodzone mieszczuchy.

- Może z wyjątkiem dziewczyny - powiedział z namysłem Tee opadając na miękkie siedzisko przy łóżku.

- A, tak. Lona. Przesyłam jej przeprosiny na odległość za to, że utożsamiam ją z resztą tych... tych filistrów. Ona jedna ma tu jakiś charakter i mam nadzieję, że starczy jej rozumu, żeby wynieść się stąd, jak tylko będzie mogła.

- My też powinniśmy to zrobić. - Tee siadł za plecami Lunzie i zaczął masować jej kark. Westchnęła i rozluźniła mięśnie pleców, opierając się o skrzyżowane nogi Tee. Otoczył ją ramieniem i całował jej włosy, drugą ręką nie przestając masować pleców.

- Nie zdołam chyba zbyt długo być uprzejma. Zostańmy jeszcze parę dni, a potem znajdźmy jakąś wymówkę i wyjedźmy.

- Jak chcesz - spokojnie zgodził się Tee, czując pod ręką, jak mija jej napięcie. - Też nie miałbym nic przeciwko ucieczce.


Lunzie na palcach zeszła po schodach do bawialni i jadalni. Było prawie idealnie cicho, mruczała tylko klimatyzacja.

- Halo - zawołała cicho. - Melanie?

Lona wbiegła po schodach z dolnego poziomu.

- Nie, to tylko ja. Dzień dobry!

- Dzień dobry! Czy nie powinnaś być w szkole? - spytała Lunzie uśmiechając się do niej, zaskoczona jej wesołością. Lona była ładna i pełna życia, zupełnie jak wyjęta z rodzinnych wspomnień Lunzie i tak różna od alfańskiej gałęzi rodu Melanie.

- Dzisiaj nie ma zajęć - wyjaśniła Lona lądując na sofie obok Lunzie. - Jestem na technologii łączności, pamiętasz? Co drugi dzień mamy praktyki albo w fabryce, albo w rozgłośniach. Dzisiaj mam wolne.

- To dobrze - powiedziała Lunzie rozglądając się. - Zastanawiałam się, gdzie są wszyscy.

- Ja jestem twoim komitetem powitalnym. Melanie właśnie wyszła po zakupy, Dalton zazwyczaj pracuje w domu, ale dziś rano ma jakieś spotkanie. Gdzie Tee?

- Jeszcze śpi. Jego rytm dobowy przestawił się na dyżury, które zaczynają się później. Lona pokręciła głową.

- Proszę cię, oszczędź mi szczegółów. Oblałam biologię. Studiuję inżynierię łączności. A, Melanie zostawiła ci coś do obejrzenia. - Lona wyciągnęła opakowaną w plastik paczuszkę. Lunzie z ciekawością zerwała opakowanie i ujrzała pudełko ze swoim nazwiskiem na wieczku.

- To Fiony. Zostawiła je, gdy wyjeżdżała - wyjaśniła Lona zaglądając Lunzie przez ramię, gdy otwierała pudełko. W środku było pełno plakietek z dwu- i trójwymiarowymi zdjęciami.

- To jej zdjęcia z dzieciństwa - westchnęła Lunzie. - Moje też tu są. A już myślałam, że zginęły! - Wzięła jedno, potem drugie, przy każdym wykrzykując radośnie.

- Nie zginęły. Melanie mówi, że Fiona przywiozła je ze sobą z Bazy Mars. Nie wiedzieliśmy, kim są ci ludzie. Mogłabyś mi powiedzieć?

- To twoi przodkowie i kilku naszych przyjaciół z tamtych czasów. O Muhlah, spójrz! To ja, gdy miałam cztery lata.

- Lunzie wyciągnęła dwuwymiarowe zdjęcie.

- Włosy sterczały ci jak Gordonowi - zauważyła Lona ze śmiechem.

- Jego wyglądają lepiej. - Lunzie włożyła zdjęcie do pudełka i wyciągnęła następne. - To moja matka. Też była lekarzem. Urodziła się w Anglii, na Starej Ziemi, i była największą flegmatyczką, jaka kiedykolwiek chodziła po dolinach Yorkshire.

- Co to znaczy flegmatyczką? - zapytała Lona patrząc na wizerunek drobnej, jasnowłosej kobiety.

- Tak kiedyś określano Anglików. Moją matkę można było nazwać kobietą z charakterem. To ona wprowadziła mnie w świat książek Rudyarda Kiplinga, który od tamtych czasów jest moim ulubionym autorem.

- Spotkałaś się z nim kiedyś?

Lunzie roześmiała się.

- Och nie, dziecko. Który mamy teraz rok?

- Sześćdziesiąty czwarty.

- Więc w przyszłym roku minie tysiąc lat od jego narodzinu Lona była pod wrażeniem.

- To strasznie dawno.

- Niech to cię nie zniechęci do czytania jego książek - przestrzegła ją Lunzie. - Są zbyt dobre, żeby ich nigdy nie poznać. Kipling był mądrym człowiekiem i doskonałym pisarzen Pisał książki przygodowe, dla dzieci i poezje, ale ja najbardzie cenię jego zaangażowanie w sytuacje, które opisuje, i zdolność dostrzegania w nich prawdy. .

- Poszukam go w bibliotece - przyrzekła Lona. - Kim jest ten mężczyzna? - spytała, pokazując palcem,

- To mój ojciec. Był nauczycielem.

- Wyglądają sympatycznie. Szkoda, że ich nie znałam, tak jak teraz poznaję ciebie, Lunzie objęła ją.

- Na pewno byś ich polubiła, a oni by za tobą szaleli.

Przeglądały dalej. Lunzie dłużej zatrzymywała się przy wizerunkach Fiony i śledziła zmiany, jakie w niej zaszły od dzieciństwa do pełnej kobiecości. Znalazły też zdjęcia ostatniego męża Fiony i wszystkich ich dzieci. Obie zaczęły się śmiać, gdy zobaczyły, że Lars nawet jako dziecko miał na twarzy wyraz powagi i poczucia własnej ważności. Lona sięgnęła do najniższej przegródki w pudełku i wyciągnęła uniwersytecki dyplom Lunzie.

- Dlaczego nazywasz się Lunzie Mespil zamiast po prostu Lunzie? - spytała odczytując zapisany drobnym drukiem do­kument.

- A co jest nie tak z Mespil? Lona wydęła pogardliwie wargi.

- Nazwiska są barbarzyńskie. To jak klasyfikacja przynależ­ności.

- Chcesz usłyszeć prawdę, czy to, co chciałby usłyszeć wujek Lars?

Lona zaśmiała się złośliwie. Najwyraźniej podzielała opinię Lunzie o charakterze Larsa.

- A jaka jest prawda?

- Taka, że na studiach zawarłam czasowe małżeństwo z Sionem Mespilem. Był zabójczo przystojnym uwodzicielem i uczył się w szkole medycznej w tym samym czasie co ja. Kochałam go szczerze i on mnie też. Nie chcieliśmy stałego małżeństwa, bo żadne z nas nie wiedziało, gdzie trafi po szkole. Ja studiowałam wiedzę o psychice, a on genetykę i reprodukcję. Mogliśmy znaleźć się na dwóch różnych krańcach galaktyki i właśnie tak się stało. Oczywiście, gdybyśmy ze sobą zostali, moglibyśmy przekształcić je w trwały związek. Zachowałam jego nazwisko i dałam je córce, żeby kiedyś nie wyszła za któregoś ze swoich przyrodnich braci. - Lunzie zachichotała. - Założę się, że Sion specjalizował się w ginekologii, żeby móc przyjmować własne potomstwo. Od czasów naszego małżeństwa nie widziałam jeszcze mężczyzny o tak bujnym życiu seksualnym.

- Nie chciałaś, żeby pomagał ci wychowywać Fionę? - spytała Lona.

- Czułam się zdolna do samodzielnego wychowywania jej. Bardzo ją kochałam, a mówiąc prawdę, Sion Mespil lepszy był w płodzeniu dzieci niż w ich wychowywaniu. Był mi bardzo wdzięczny, że się tym zajęłam. Poza tym moja specjalizacja wymaga ciągłego podróżowania. Nie mogłam od niego wymagać, by nam wszędzie towarzyszył. Wystarczyło, że Fiona musiała przez to przechodzić.

Lona chłonęła opowieści Lunzie, jakby to był serial Tri-du.

- Czy miałaś z nim jakiś kontakt po skończeniu szkoły? - zapytała.

- Oczywiście - zapewniła ją Lunzie z uśmiechem. - Fiona była również jego dzieckiem. Wysyłał nam megabajty wiadomości za każdym razem, gdy trafiała się okazja. My robiłyśmy tak samo. Musiałam cenzurować te listy dla Fiony. Nie uważałam, że w jej wieku powinna słuchać szczegółów życia seksualnego ojca, ale to, co dotyczyło jego pracy w genetyce, było ciekawe. Zajmował się mutacjami grawitacyjnymi. Myślę, że i on przyczynił się do tego, iż Fiona studiowała medycynę.

- Czy to on? - Lona wskazała na jednego z mężczyzn na wspólnym zdjęciu z zakończenia studiów. - Przystojny.

- Nie, to ten. - Lunzie podtrzymała ręką hologram Siona, żeby lepiej go było widać. - Miał twarz dobrego ducha, ale serce czarne jak jego włosy. Największy łobuz w galaktyce, żadnych skrupułów. Kiedyś urządził bardzo brzydki żart z niebosz­czykiem w czasie anatomii... A zresztą nieważne. - Lunzie ocknęła się ze wspomnień.

- Opowiedz! - prosiła Lona .

- To jest zbyt obrzydliwe, żeby komukolwiek opowiadać. Dziwię się, że sama to pamiętam.

- Proszę cię!

Przypominając sobie coraz wyraźniej przyprawiające o mdło­ści szczegóły, Lunzie stawała się bardziej stanowcza.

- Nie, nie to. Jest mnóstwo innych rzeczy, które mogłabym ci opowiedzieć. Kiedy musisz iść do domu?

Lona machnęła ręką.

- W domu nikt się mnie nie spodziewa. Zawsze tu się kręcę. Przyzwyczaili się. Melanie i Dalton to jedyni fajni ludzie. Pozostali są przeraźliwie nudni, a rodzice... — urwała, znacząco wznosząc oczy do sufitu.

- Nie jesteś zbyt tolerancyjna. To w końcu twoja rodzina - napomniała ją Lunzie, choć w duchu zgadzała się z nią.

- Dla ciebie to może rodzina, ale dla mnie jedynie krewni. Gdy zaczynam mówić o pracy w przestrzeni, zachowują się tak, jakbym miała zamiar dopuścić się piractwa albo obrazy moralności publicznej! Co za oburzenie! Nikt z naszej rodziny nie opuszcza planety, z wyjątkiem wujka Dougala, który nie stosuje się do zasad Larsa.

Lunzie ze zrozumieniem pokiwała głową.

- Gnębi cię rodzinna dolegliwość. Masz w sobie ducha obieżyświata. Nic nie może cię przywiązać do miejsca, jeśli tego nie chcesz. Inaczej zwariujesz. Musisz żyć własnym życiem. - Akcentowała swoje zdania gestami, ignorując sygnały natrętnego sumienia, które podpowiadało jej, że wtrąca się w nie swoje sprawy.

- Dlaczego właściwie opuściłaś Fionę? - zapytała nagle Lona kładąc rękę na jej ramieniu. - Zawsze się nad tym zastanawiałam. To chyba dlatego wszyscy mają uczulenie na podróże w przestrzeni. Wydaje im się, że stamtąd się nie wraca.

To pytanie czekało na swoją kolej od poprzedniego wieczoru. Lunzie nie czuła się zaskoczona uczciwym podsumowaniem sytuacji rodzinnej. Zaczęła się zastanawiać.

- Wiele razy żałowałam, że podjęłam taką decyzję. - zaczęła po chwili, ściskając rękę dziewczyny. - Nie mogłam jej zabrać. Życie na Platformie, jak w każdej początkującej koloni, było niebezpieczne. Ale dobrym, wykwalifikowanym pracowni­kom płacono znakomicie, a my bardzo potrzebowałyśmy pienię­dzy. Nigdy nie myślałam, że zostawiam ją na więcej niż pięć lat.

- Też słyszałam, że dobrze płacą. Mam zamiar wybrać się do kolonu wydobywczej, jak tylko skończę studia. - Lona potwierdziła słowa Lunzie zdecydowanym kiwnięciem głowy. - Mój chłopak jest biotechnologiem ze specjalizacją w botanice. Prawdziwy zapaleniec, jeśli wybaczysz mi to archaiczne sfor­mułowanie. Co ja wygaduję? - Lona wytrzeszczyła oczy z udanym zawstydzeniem i Lunzie roześmiała się. - Mogę naprawić prawie wszystko. Na pewno byśmy się nadawali. Mówi się, że w nowej kolonii można się wzbogacić. Jeśli się przeżyje. Fiona zawsze mawiała, że szansę są pół na pół. - Lona zmarszczyła nos wkładając zdjęcia do pudełka. - Oczywiście trzeba mieć Dwojaczki, a żadne z nas nie ma grosza.

Lunzie zastanawiała się przez chwilę, po czym powiedziała.

- Lona, myślę, że powinnaś robić to, co chcesz. Ja ci dam pieniądze.

- Nie, nie mogłabym ich przyjąć - Lona niemal straciła oddech. - To za duża suma, setki tysięcy kredytów. - Ale w jej oczach zabłysła iskierka nadziei.

Lunzie to zauważyła. Nagle zdała sobie sprawę z przepaści pokoleń, jaka je dzieliła. Przespała tak wiele, że ta dziewczyna, która mogłaby być jej córką, była wnuczką jej wnuczki. Przy­glądała się Lonie uważnie, dostrzegając w niej podobieństwo do Fiony. Miała akurat tyle lat, ile miałaby Fiona, gdyby na Kartezjuszu wszystko poszło zgodnie z planem.

- Jeżeli to jedyna przeszkoda na twojej drodze i jesteś w stanie zignorować zdanie rodziny i jej zbędne rady, to chciałabym ci pomóc. Nie ma obawy, nie zrobi to ze mnie żebraczki. Dostałam wynagrodzenie od Kartezjusza za sześćdzie­siąt lat i sama nie wiem, co z tym robić. Oddasz mi przysługę przyjmując ten prezent... pożyczkę, jako wkład w następne

pokolenia.

- No, jeżeli to tyle dla ciebie znaczy... - zaczęła oficjalnie Lona, ale nie mogła dłużej utrzymać uroczystej miny i wybuchneła, śmiechem, a Lunzie wraz z nią.

- Twoi rodzice na pewno powiedzą mi, żebym pilnowała swojego nosa - westchnęła Lunzie. - I będą mieli rację. Jestem dla was właściwie kimś obcym.

- A nawet jeśli tak powiedzą? - odezwała się buntowniczo Lona. - Prawnie jestem już pełnoletnia. Nie mogą decydować o moim życiu. To wspaniała okazja, Lunzie, i przyjmuję twoją propozycję. Dziękuję ci, nigdy tego nie zapomnę.

- Dzień dobry! - powiedział Tee schodząc po schodach do bawialni. Pocałował Lunzie i pochylił się nad ręką Lony. - Słyszałem śmiech. Wszyscy są dziś w dobrym humorze? Czy można mieć nadzieję na śniadanie? Pokaż mi, gdzie jest syn­tezator, to sam się obsłużę.

- Nie ma mowy! - Lona popatrzyła na niego z wyrzutem. - Melanie nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym pozwoliła ci jeść syntetyki w jej domu. Chodź, przygotuję ci coś.


Rodzice Lony nie byli zadowoleni, że daleka krewna tak bardzo ingeruje w życie ich córki.

- Nie powinnaś jej zachęcać do takiego nie ustabilizowanego życia - narzekał Jai. - Ona chce sobie odpłynąć w siną dal, a w ogóle nie myśli o przyszłości.

- Nie widzę nic niestabilnego w chęci podjęcia pracy w przestrzeni - odparła Lunzie. - To podstawa rozwoju galaktyki.

- To twoje zdanie. I z największym szacunkiem, Lunzie, pozwól nam wychowywać nasze dziecko, dobrze?

W Lunzie aż się zagotowało na te upomnienia, ale Lona zza pleców ojca pokazała jej, że wszystko w porządku. Najwyraźniej nie zamierzała opowiadać rodzicom o prezencie, który otrzymała. Lunzie też nie miała zamiaru im tego mówić. Wyobrażała sobie zaskoczenie, jakie pewnego dnia spowoduje zniknięcie Lony, ale nie czuła się z tego powodu winna. Dostali wystarczające sygnały, żeby móc się tego domyślić.

Po kolejnych trzech dniach Lunzie miała już dosyć swoich potomków. Podczas obiadu obwieściła, że tej nocy wyjeżdża.

- Myślałam, że zostaniesz - zmartwiła się Melanie. - Mamy mnóstwo miejsca, Lunzie. Nie jedź. Nie mieliśmy dość czasu, żeby się dobrze poznać. Zostań chociaż kilka dni.

- Niestety, nie mogę, Melanie. Tee musi wracać na Ban Sidhe i ja również - tłumaczyła Lunzie. - Doceniam to zaproszenie i obiecuję, że wpadnę z wizytą, jak tylko będę pobliżu. Serdecznie wam dziękuję za gościnność. Na zawsze zachowam wspomnienie o was.




ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Gdy następnego ranka wjeżdżali do Alfa City, Tee poklepał dłoń Lunzie.

- Proponuję, żebyśmy jeszcze nie wracali na statek. Może trochę pozwiedzamy? Rozmawiałem z Dougalem i mówił mi, że jest tu wspaniałe muzeum starożytności z oczyszczanym powiet­rzem, w dodatku połączone z centrum handlowym. Moglibyśmy spędzić tam popołudnie.

Lunzie wyrwana z zamyślenia uśmiechnęła się. Wyglądała przez okno na szary bezkres miasta.

- Bardzo dobry pomysł. Spacer rozjaśni mi w głowie.

- A co ją zaciemnia? - spytał wesoło Tee. - Sądziłem, że całą ciemność zostawiliśmy za sobą.

- Myślałam o swoim życiu. Mój najważniejszy cel, który sobie wyznaczyłam, gdy obudziłam się za pierwszym razem, znalezienie Fiony, został osiągnięty na długo przedtem, zanim wyruszyłam na Alfa Centauri. Jechałam tu, żeby ją znowu zobaczyć i prosić o przebaczenie. To było bardziej potrzebne mnie niż jej. Ona szła do przodu i urządziła sobie życie, w dodatku bardzo udane, beze mnie. Najwyższy czas, żebym przestała tak kurczowo trzymać się myśli o niej. Żyją już trzy następne pokolenia, a ich wychowanie było tak różne od mojego, że nie mamy ze sobą o czym rozmawiać.

- Oni są płytcy. Zdarzyło ci się już spotkać bardziej interesujących ludzi z tego pokolenia - zauważył Tee.

- Tak, ale to smutne, przeżyć rozczarowanie do własnych krewnych - powiedziała Lunzie w zadumie. - Nie mam pojęcia, co teraz robić.

- Może wspólnie zastanowimy się nad tym podczas space­ru? - zaproponował Tee. - Zaczynam się dusić w tym samochodzie. Muzeum Historii Galaktycznej, proszę - rozkazał robotowi.

- Przyjąłem - odpowiedział mechaniczny głos. - Wpro­wadzam. - Pojazd zwolnił i skręcił gwałtownie w prawo zjeżdżając z autostrady w boczną uliczkę.

- Mogłabyś wstąpić do służby - podsunął jej Tee, gdy przechadzali się po chłodnej hali muzeum, mijając rzędy pleksiglasowych gablot. - Mnie tam dobrze.

- Nie jestem pewna, czy chcę robić akurat to. Wprawdzie w mojej rodzinie jest długa tradycja służenia we Flocie, ale nie wiem, czy zniosłabym ciągłe rozkazy albo dłuższy pobyt w jed­nym miejscu, jestem zbyt niezależna.

Tee wzruszył ramionami.

- To twoje życie.

- Jeżeli jest moje, to dlaczego nie mogę przeżyć nawet dwóch lat, żeby ktoś mnie nie zahibernował - westchnęła, odsuwając się pod ścianę, by przepuścić gromadę wrzeszczących dzieci, które przebiegły obok. - Tak bym chciała, żebyśmy znaleźli się z powrotem na Astris, Tee. Byliśmy wtedy tacy szczęśliwi. Twoje piękne mieszkanie i nasza kolekcja książek. Przychodziliśmy do domu i walczyliśmy, kto pierwszy dostanie się do kuchni. - Lunzie uśmiechnęła się do niego w rozmarzeniu. - Tuż przed moim wyjazdem mówiliśmy nawet o dzieciach.

Tee patrzył gdzieś w bok, unikając jej wzroku.

- To było bardzo dawno temu, Lunzie. Pozbyłem się tego mieszkania, gdy wyjeżdżałem z Astris. Już od sześciu lat jestem na Bon Sidhe. Ty pamiętasz wszystko bardzo dobrze, bo dla ciebie upłynęło zaledwie kilka miesięcy. Dla mnie to piękne wspomnienia. - Jego ton nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Lunzie poczuła smutek.

- Cieszysz się, że znowu jesteś w przestrzeni, prawda? Wyruszyłeś mnie na ratunek, ale teraz chodzi już o coś więcej. Nie mogłabym wymagać od ciebie rezygnacji z tego.

- Tak, mam swoją pracę - powiedział łagodnie Tee.

- Ale chodzi o coś jeszcze - urwał. - Poznałaś Naomi, prawda?

- Prawda, poznałam Naomi. Traktuje mnie z wielkim szacunkiem, co powoli doprowadza mnie do szału, ale nie mogę jej tego wyperswadować - powiedziała Lunzie dotknięte - A dlaczego pytasz? - dodała, znając już odpowiedź. Tee zerknął na nią i zawstydzony wbił wzrok w podłogę.

- To ja jestem odpowiedzialny za szacunek, który ci okazuje. W ciągu tych wszystkich lat na pokładzie wiele jej o tobie mówiłem, więc jak ma cię traktować? Odpowiada za telemetrię na Ban Sidhe. Dowódca statku pozwolił mi wziąć udział w wyprawie ratunkowej tylko pod warunkiem, że będę u niego pracował. Nie mógł mi pozwolić na bezczynność, bo nikt nie wiedział, jak długo potrwa, zanim odnajdziemy statek i tych, którzy na nim ocaleli. Naomi przyjęła mnie na swojego ucznia. Uczyłem się szybko, pracowałem ciężko i stałem się dobry w tym, co robię. A w końcu zdałem sobie sprawę, że mi na niej zależy. Kapitan Aelock zaproponował mi stały kontrakt, gdybym postanowił zostać. Więc zostanę. Za nic nie chciałbym znowu uwiązać się jakąś pracą na powierzchni. Naomi powiedziała mi, że jej też na mnie zależy, więc kocham ją z wzajemnością. Oboje mamy zamiar pracować w przestrzeni, jak długo się da. - Zamilkł i ujął obie dłonie Lunzie. - Lunzie, czuję się okropnie. Tak jakbym cię zdradził zakochując się w innej kobiecie, zanim się z tobą zobaczyłem, ale stało się. - Zrobił bezradną minę - Minęło dziesięć lat.

Popatrzyła na niego ze smutkiem, czując, jak kolejna część jej życia rozpada się w pył.

- Wiem - zmusiła się do uśmiechu. - Powinnam była to wcześniej zrozumieć. Nie winie cię za to, mój drogi, i nie mogłabym oczekiwać od ciebie tak długiego celibatu. Jestem ci wdzięczna za czas, który ze mną spędziłeś.

Tee nie odzyskiwał spokoju.

- Przepraszam, chciałbym stanowić dla ciebie lepsze oparcie.

Lunzie wzięła głęboki oddech.

- Dziękuję ci, ale zrobiłeś właściwie wszystko, co trzeba. Byłeś przy mnie, gdy się obudziłam i pozwoliłeś mi się wygadać, dzięki czemu mogłam znowu odnaleźć się w czasie. A gdyby nie było cię ze mną w domu Melanie, chyba wyskoczyłabym przez okno! Ale teraz już koniec. Wszystko skończone - powiedziała gorzko. - Czas przelatywał obok mnie, a ja nawet o tym nie wiedziałam. Myślałam, że z dziesięcioma latami łatwiej będzie mi się uporać niż z sześćdziesięcioma, ale jest trudniej. Nie mam praktycznie rodziny, a ty żyjesz dalej własnym życiem. Muszę to zaakceptować. Wracajmy na statek, zanim poproszę, żeby włożyli mnie do którejś z tych gablot jako starożytny eksponat.


Wrócili w samą porę, żeby Tee mógł podjąć codzienne obowiązki. Lunzie poszła do swojej kabiny, by przenieść resztę rzeczy do kwater w bazie na Alfie. Niezależnie od tego, co pozwalała dostrzec Tee, w ciągu ostatnich kilku dni straciła wiele powodów do radości i bolało ją to.

W kabinie nie było Sharu, więc Lunzie pozwoliła sobie na piętnaście minut płaczu, po czym wstała, żeby podsumować swoją sytuację. Bardzo wygodnie było się nad sobą litować, ale litość nie mogła wypełniać jej czasu. Na promie oprócz niej był tylko pilot. Na szczęście nie okazał się zbyt rozmowny i Lunzie mogła pozostać sama ze swoimi myślami.

Baza składała się z idealnie równych szeregów olbrzymich, pudełkowatych budynków, dla Lunzie nie różniących się od siebie niczym. Oficer przebiegający obok ze stertą dokumentów skierował ją do Kwater Oficerskich, gdzie umieszczono roz­bitków z Destiny Calis do czasu, aż złożą oświadczenia w sądzie. Gdy tam dotarła, zaniosła swoje bagaże do przydzielonego pokoju. Dowiedziała się, że najbliższy komputer jest w sali rekreacyjnej. Zasiadła przy wolnej konsolecie, przywołała ko­lumnę z bieżącymi ogłoszeniami ofert pracy i zaczęła przeglądać bardziej zachęcające nagłówki. Mniej więcej wczesnym popołudniem poczuła się znacznie lepiej. Postanowiła nigdy więcej nie uzależniać swojego szczęścia od jednej osoby. Do co­dziennego treningu Dyscypliny dodała 'napomnienie', by o tym nie zapomnieć i poczuć się pewniej. Rany po stracie będą jeszcze przez jakiś czas boleć, to naturalne. Ale niedługo zagoją się, pozostawiając tylko niewielki ślad.

W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że od rana nie miała nic w ustach, a zbliżała się już pora kolacji. Długie godziny wnikliwej introspekcji, nie mówiąc o wyczerpującym treningu Dyscypliny, sprawiły, że czuła ssanie w żołądku. Podajniki w mesie powinny już być czynne. Wróciła do swojego pokoju, przebrała się i włożyła buty, żeby to sprawdzić.

- Lunzie we własnej osobie! Czy mogę zamienić z tobą parę słów? - Kapitan Aelock biegł do niej przez korytarz, gdy wychodziła z pokoju.

- Oczywiście, kapitanie. Właśnie szłam na kolację. Może pójdzie pan ze mną?

- No... - uśmiechnął się odrobinę zawstydzony. - Właś­ciwie przychodzę z taką propozycją, ale nie planowałem tego tutaj. Miałem nadzieję na pogawędkę, zanim Ban Sidhe wyruszy dalej. Jestem bardzo wdzięczny za pomoc, jakiej udzielałaś doktorowi Harrisowi. Dość niechętnie pozwala ci odejść. Zresztą ja też. Czy nie byłabyś skłonna przyłączyć się do nas? Na pewno wniosłabyś wiele zdrowego rozsądku do naszej załogi.

Aelock byłby wspaniałym przełożonym. Lunzie już otwierała usta, by się zgodzić, gdy przypomniała sobie o Tee i Naomi.

- Przykro mi, kapitanie, ale nie, dziękuję.

Wydawał się szczerze rozczarowany.

- No cóż. Tak czy inaczej przyszedłem tu z myślą zaproszenia cię na pożegnalną kolację na Alfie. Znam tu kilka wspaniałych miejsc.

Lunzie czuła się zaszczycona.

- To bardzo miło, kapitanie, przecież ja tylko wykonywałam swoje obowiązki. Wiem, że to banalnie brzmi, ale to prawda.

- Mimo to byłoby dla mnie przyjemnością, gdybym mógł postawić ci kolację. Choć muszę przyznać, że mam też ważniejszy powód, by prosić o twoje towarzystwo. - Kapitan wciągnął ją za róg, bo na korytarzu pojawiła się grupa oficerów z jego okrętu.

- Słucham uważnie - zapewniła go Lunzie, odwzajem­niając przyjazne, ale zaciekawione spojrzenia przechodzących. Aelock wziął ją pod ramię i zaczął iść w przeciwnym kierunku.

- Pamiętam, że gdy wspomniałem przy tobie o piratach, byłaś bardzo zainteresowana. Nie mylę się?

- Nie. Mówił pan, że jednym z powodów przyjazdu tutaj była szansa dowiedzenia się o nich czegoś więcej. - Lunzie starała się mówić cicho. - Mam bardzo osobiste powody, żeby chcieć uniemożliwić ich działania. Właściwie jest to bliskie chęci zemsty. W czym mogę pomóc?

- Podejrzewam, że jedna z ich operacji wspierana jest z miejscowego portu, tu, na Alfie, ale niestety nie mam dowodów.

Na twarzy Lunzie pojawił się wyraz zdziwienia, lecz Aelock ze smutkiem potwierdził słowa kiwnięciem głowy.

- Jeden z moich, powiedzmy, informatorów wskazał mi miejsce, w którym się ze mną skontaktuje. Zjedz tam ze mną kolację. Jeżeli zauważą, że jem samotnie, zaczną coś podejrzewać. Mój informator już jest obserwowany i boi się o swoje życie. Ciebie nie ma w komputerach Floty; będzie to wyglądało na randkę z kimś miejscowym. To może zmylić ich szpiegów. Pójdziesz?

- Z chęcią - powiedziała stanowczo. - Zrobię wszystko, by ich powstrzymać. W co mam się ubrać?

Aelock objął wzrokiem jej zwykłe spodnie, tunikę i poli­merowe buty do ćwiczeń.

- Tak będzie dobrze. Jedzenie tam niezłe, ale sama re­stauracja - niezbyt wytworna. Zapewniam cię, że nie jest to miejsce, do którego zabrałbym cię w innych okolicznościach, ale może stanowić dobre tło dla mojego informatora.

- Nie będę narzekała, jeśli tylko się pospieszymy - odparła Lunzie. - Umieram z głodu.


Gospodarz “Colchie's Cabana" posadził Lunzie i Aelocka w cieniu sztucznej skały. Restauracja, umiarkowanie droga, przechodziła samą siebie w podkreślaniu tropikalnego charakteru. We wszystkie owocowe drinki, słodkie czy nie, wetknięte były małe plastikowe szpadki z kawałkami świeżych owoców. Lunzie nadgryzła jeden z nich i musiała pozbyć się słodkawego smaku za pomocą garści słonych orzeszków, wsypanych do koszyka na środku stołu.

Z przyjemnością studiowała holo-menu. Wybór dań był godny podziwu i lektura zaostrzała apetyt. Niezależnie od kiczowatego wystroju i wymyślnych strojów obsługi, samo jedzenie pachniało wspaniale. Lunzie miała nadzieję, że nie słychać burczenia w jej brzuchu. Sala pełna była miejscowych, pogrążonych w rozmowie przy akompaniamencie granej na żywo muzyki.

- Czy przyjrzałeś się zespołowi, tam w rogu? - spytała Lunzie i nie mogąc stłumić chichotu skryła twarz za menu. - Perkusista wygląda, jakby grał na pniu za pomocą garści brokuł. Trzeba przyznać, że harmonizuje to z wyglądem tego miejsca.

- Tak, wiem - powiedział Aelock przepraszająco. - Wierz mi, jedzenie wynagrodzi ci niedoskonałość otoczenia; dobrze przyrządzone i, z pewnymi wyjątkami, oszczędnie przyprawione.

Mimo cywilnego stroju kapitana zdradzało jego zachowanie; wyróżniał się spośród pozostałych gości. Lunzie zaniepokoiła się tym, ale doszła do wniosku, że oficerowie po służbie mogą tu przychodzić bez wywoływania sensacji,

- To pocieszające - powiedziała sucho, przyglądając się grymasom gościa siedzącego obok, który właśnie spróbował swojego dania polanego bardzo ostrym sosem. Łapczywie wlał w siebie sporo wody i sięgnął po miskę z ryżem. Aelock podążył za jej wzrokiem i uśmiechnął się.

- To prawdopodobnie nietutejszy albo przecenił możliwość swojego żołądka. W menu jest napisane, które dania są ostre a które nie. I trzeba poprosić, jeśli chce się dostać łagodniejsze, On najwyraźniej nie docenił mocy pieprzu Chiki.

- Podać następne drinki, czy życzą sobie państwo złożyć zamówienie? - Kelner, humanoid, stał nad nimi w pełnyn szacunku ukłonie, trzymając w ręku elektroniczny notes. Jego kostium składał się z kolorowej, sięgającej do kolan tuniki, bufiastych spodni i miękkiej jedwabnej peleryny narzuconej na jedno ramię. Na głowie miał turban ozdobiony wysadzaną klejnotami spinką. Skierował swoje uprzejmie pytające spojrzenie, na Lunzie, która starała się zachować poważną minę. Miał duże, czarne oczy, ale jego twarz była biała jak kreda, a wargi bezbarwne, co kontrastowało z krzykliwie kolorowym strojem. Z wyjątkiem wyrazistych oczu, niewątpliwie idealnie zdrowy obcy wyglądał jak ludzkie zwłoki. Tutejsi goście musieli mieć mocne żołądki nie tylko ze względu na jedzenie.

- Ja jestem już gotowa - obwieściła Lunzie. - Mogę zacząć? Poproszę grzybki Samosas, sałatkę z domowym przy­braniem i zestaw specjalny numer pięć.

- To jest bardzo ostre, Lunzie. Jesteś pewna, że chcesz spróbować? - spytał Aelock. - Zawiera mnóstwo czerwonego i zielonego pieprzu. Razem daje to coś w rodzaju paliwa rakietowego.

- Tak, bardzo. Wielkie nieba, ja kiedyś sama hodowałam te odmiany.

- Dobrze, chciałem się tylko upewnić. Dla mnie sałatka z pomidorów z serem i numer dziewięć.

- Dziękuję, szlachetni obywatele - powiedział kelner oddalając się w ukłonach. Lunzie i Aelock odłożyli menu do zbędnika.

- Jestem zdziwiona małym stopniem automatyzacji pracy na Alfie - powiedziała Lunzie, patrząc na innego kelnera przyjmującego zamówienie przy sąsiednim stoliku. - Dziś rano w muzeum widziałam żywych przewodników, a obsługa celna w porcie to tylko półautomatyczne drzwi obrotowe.

- Alfa Centauri jest bardzo gęsto zaludniona i każdy potrzebuje pracy - wyjaśnił Aelock. - Głównie mieszkają tu ludzie. To była pierwsza ziemska placówka w przestrzeni i uważa się ją za główną ludzką siedzibę. Niehumanoidalnych mieszkań­ców jest tu i tak więcej, niż dopuszczają normy w innych koloniach, a wciąż stanowią znikomą mniejszość. W bardziej oddalonych miastach dzieci dorastają nigdy nie widząc przed­stawiciela innej rasy.

- To wygląda na dobrą pożywkę dla uprzedzeń rasowych - zauważyła Lunzie przypominając sobie Larsa.

- Niestety tak. Nadmiar siły roboczej i ograniczona liczba miejsc pracy prowadzi do konfliktów między miejscowymi a imigrantami. Dlatego wstąpiłem do Floty. Nie miałem tu innych perspektyw.

Lunzie pokiwała głową.

- Rozumiem, stworzono więc system wykorzystujący głów­nie tanią siłę roboczą zamiast automatów. Miałbyś za wysokie kwalifikacje do dziewięćdziesięciu procent ofert pracy, a tych nie dających możliwości awansu nie chciałbyś przyjmować. Kim jest ten, na którego czekamy? - spytała przyciszonym głosem, gdy do restauracji weszła kolejna grupa hałaśliwych gości. Aelock rzucił szybkie spojrzenie na siedzących obok, by upewnić się, że nikt tego nie usłyszał.

- Proszę cię, Lunzie. To mój stary przyjaciel. Chodziliśmy razem do podstawówki. Czy moglibyśmy pomówić o czymś innym?

Lunzie zgodziła się natychmiast, przypominając sobie, że dyskrecja była podstawowym warunkiem tego spotkania.

- Czytasz czasami Kiplinga?

- Znam go - odparł szybko Aelock z uśmiechem wdzięcz­ności. - Nie lubiłem go zbytnio, gdy przerabialiśmy jego utwory w szkole. Ale potem, kiedy wróciłem ze swojej pierwszej misji wojskowej, obrony mojej planety, a ćwierćinteligenci traktowali mnie z szacunkiem nie większym niż ten, którym obdarzamy automaty, stwierdziłem, że jest w jego książkach fragment dość wiernie opisujący moją sytuację: “Tommy, przynieś, Tommy podaj, a potem pozbądźcie się tego bydlaka”!

- Hm - mruknęła Lunzie w zamyśleniu, obserwując wyraz goryczy na twarzy Aelocka. - Trudno jest być prorokiem własnym kraju,

- A trudno.

- Ja z kolei powtarzałam sobie “Jeżeli" przez cały dzisiejszy dzień, jak mantrę. Zwłaszcza ten fragment: “Jeżeli spotkali Triumf i Klęskę, traktuj na równi tych dwoje szalbierzy” - zacytowała Lunzie z westchnieniem. - Nie znoszę u niego tej trafności. .

Względne przewagi poezji Kiplinga nad jego prozą zajmował ich aż do momentu podania przystawek. Kelner odrzucił z szelestem swoje pelerynę ukazując ochłodzoną metalową misę z sałatką kapitana i drewniany talerz, na którym znajdowało się danie dla Lunzie.

- To jest wspaniale! - wykrzyknęła po pierwszym kęsie i posłała uśmiech stojącemu nad nią kelnerowi.

- Dziękujemy za uznanie - powiedział kelner z ukłonem i zniknął.

- Ależ oni są nadskakujący! - zauważyła Lunzie.

- W tej pracy potrzebna jest odrobina ekshibicjonizm - odparł Aelock rozbawiony. Spróbował sałatki i pokiwał z uznaniem głową. Lunzie wąchała zapachy świeżych ziół 'przybrania domowego'. Inny, równie wystawnie ubrany kelner o palącym spojrzeniu pojawił się przy ich stoliku z ukłonem.

- Obywatel A-el-ock? - Kapitan podniósł wzrok znad talerza.

- Tak?

- Jest dla pana połączenie. Chyba pilne. Czy zechce pan pójść za mną?

- Tak. Wybacz, moja droga - powiedział Aelock z galan­terią i wstał. Lunzie posłała mu głupawy uśmiech, starając się nie wypaść ze swojej roli towarzyszki wieczoru.

- Wróć szybko. - Pokiwała kokieteryjnie głową. Ciemnooki pracownik rzucił za siebie spojrzenie i bladym językiem oblizał wargi. Lunzie oburzyła się na te jawne oględziny, mając nadzieję, że nie będzie się jej naprzykrzał podczas nieobecności Aelocka. Nie chciała zwracać niczyjej uwagi broniąc się przed ewentualnym natrętem. Z ulgą zbaczyła jednak, że odwrócił się i poprowadził kapitana na zaplecze restauracji.

Przez chwilę samotna, Lunzie doszła do wniosku, że wypada przecież przyglądać się pozostałym gościom i zastanawiała się, który z nich jest tajemniczym informatorem Aelocka. Nie widziała, by ktokolwiek za nim wychodził, ale oczywiste wydawało się, że laki ktoś chwilę odczeka. Nie zauważyła też nikogo potajemnie im się przyglądającego.

Była tylko pionkiem w bardzo niebezpiecznej grze, w któ­rej gracze nie mieli żadnych skrupułów. Lunzie starała się jednak nie martwić i skupiła się na rozlicznych zaletach swojej przystawki. Jedno życie mniej lub więcej nic nie znaczyło dla piratów, którzy mordowali bez zmrużenia oka całe miliony. Jeżeli wspólnik kapitana był podejrzewany, to jego własne życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Gdy Aelock wysunął się wreszcie spomiędzy wiszących pnączy, spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Ledwo dostrzegalnie skinął głową. Uspo­koiła się.

- Zastanawiałam się nad zamówieniem jeszcze jednego drinka przed następnym daniem. Przyłączysz się do mnie?

- Wspaniały pomysł. Zupełnie zaschło mi w gardle - zgodził się Aelock - Takie wspaniałe towarzystwo w taki wyjątkowy wieczór zachęca do odrobiny szaleństwa. - Wcisnął przycisk wzywający obsługę. Udało mu się. Lunzie opanowała wzrastającą ciekawość, przypominając sobie o koniecznej dys­krecji. Znacznie mądrzej było zaczekać z pytaniami do czasu, aż będą bezpieczni w bazie.


- A tak przy okazji, co zamierzasz teraz robić, skoro już nie pracujesz dla Destiny Cruise Lines? - spytał Aelock.

- Wszyscy pozostali starają się o nową pracę. Mam na myśli tych, którzy zostali, żeby procesować się z Kompanią Paraden.

Lunzie roześmiała się.

- Prawdę mówiąc i ja przeglądałam oferty w komputerze - powiedziała podsumowując swoje popołudniowe zajęcia.

- Wiem na pewno, że nie zamierzam tu zostawać. Z powodu tego, o czym mi mówiłeś, ale i z powodu zanieczyszczenia. Ciągle czuję potrzebę przemywania oczu.

Aelock wyciągnął z kieszeni dużą czystą chustkę i położyli przed Lunzie.

- Rozumiem to doskonale. Ja, jako miejscowy, jestem uodporniony, ale każdy nieszczęsny przyjezdny cierpi z tego powodu. Powiedz, podobała ci się praca lekarza na statku pasażerskim?

- O tak, bardzo. Łatwo przyzwyczajam się do takiego stylu życia. Miałam znakomite warunki. Przydzielono mi luksusowi kabinę z wygodami, których moja skromna osoba zwykle nie potrzebuje. Nie mówiąc już o laboratorium z moich snów i kompletnej bibliotece medycznej - odparła Lunzie z entuzjazmem. - Miałam okazję skopiować testy na zaburzenia neurologiczne, jakich nigdy dotąd nie widziałam. Ludzie też byli bardzo mili. Cieszyłam się z możliwości poznania admirała i pozostałych, których spotkałam w ciągu tych dwóch miesięcy Nie miałabym nic przeciwko powtórzeniu tego doświadczenia Poza tym za czasowe zatrudnienie płacą lepiej niż za stałe.

Aelock uśmiechnął się, ale coś jeszcze czaiło się w jego oczach i Lunzie zaczęła się zastanawiać, czy jest to tylko pogawędka.

- Proszę, proszę. Więc zwiedzaj galaktykę. Nie musiaj przecież zostawać w firmie, jeśli nie podoba ci się sposób, w jaki cię traktują.

- O ile tylko znowu nie zostanę uśpiona. Jestem tak zacofana, że jeżeli zasnę jeszcze raz, nikt nie będzie w stanie mnie zrozumieć, gdy się obudzę. Będę musiała przejść dokładne przeszkolenie albo przyjąć jakąś nieskomplikowaną pracę przy mieszaniu leków

- To wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, że znowu ci się coś takiego przydarzy - zapewnił ją Aelock.

- Prawdopodobieństwo jest takie samo dla mnie jak dla wszystkich innych - powiedziała Lunzie z zadumą w glosie.

- A poza tym nieszczęścia chodzą trójkami - dodała przypominając sobie szepty w mesie oficerskiej. Aelock pokręcił głową.

- Szczęście też czasami chadza trójkami.

- Szlachetni obywatele, główne danie.

Kelner pojawił się nagle, salutując im z palcami przy czole. Lunzie i Aelock spojrzeli na niego wyczekująco. Najwidoczniej nie przyzwyczajony do swojego przebrania, jedną ręką odwinął pelerynę, drugą sięgając po ukrytą za szerokim pasem broń. Ale Aelock był szybszy,

- Mikrostrzał! - krzyknął rzucając się przez stół i prze­wracając Lunzie. Oboje upadli w uścisku, przetaczając się po podłodze.

Zdezorientowany napastnik wystrzelił zbyt późno i bezgłośna strzałka uderzyła w oparcie siedzenia, na którym jeszcze przed ułamkiem sekundy siedział Aelock. Z hukiem i w rozbłysku ognia stolik wyleciał w powietrze. Kelner odwrócił się i zaczął biec, ciągnąc za sobą swój powiewający płaszcz.

Przerażeni goście wokół nich poderwali się z krzykiem ze swoich miejsc. Z zadziwiającą sprawnością kapitan podniósł się z podłogi i pobiegł za napastnikiem na zaplecze restauracji. Muzycy i pozostali goście rzucili się do drzwi. Dym i rozrzucone przez wybuch najrozmaitsze fragmenty wystroju wnętrza wypeł­niały pomieszczenie.

Przywołując Dyscyplinę, Lunzie wyszarpnęła się spod resztek sztucznej skały, pod którą wylądowała wraz z Aelockiem, i chciała pobiec za nim, żeby pomóc mu schwytać niedoszłego zabójcę. Gdy tylko wstała, ktoś chwycił ją z tyłu za szyję i zaczął dusić, drugą ręką sięgając po jej nadgarstek. Lunzie starała się zobaczyć napastnika. Był to inny bladolicy pracownik restauracji. Jego oczy błyszczały, gdy zaciskał palce na jej tchawicy.

Próbowała uwolnić ręce, ale przeszkadzały w tym jedwabne fałdy przebrania zamachowca. Polimerowe buty nie nadawały się zbytnio do obrony i jedyne, co mogła zrobić, to kopnąć go w ścięgna łączące stopę z goleniem. Jęknął z bólu, ale mocniej zacisnął chwyt na jej gardle. Lunzie natychmiast wymierzyła mu cios łokciem w brzuch i z przyjemnością usłyszała głuche stęknięcie. Chwyt rozluźnił się na moment, dzięki czemu udało jej się odwrócić i uwolnić rękę. Mężczyzna wyjąc zaczął miażdżyć ją w uścisku. Kciukami wyszukała sploty nerwowe na jego klatce piersiowej, a kolanem uderzyła go między nogi licząc, że niezależnie od pochodzenia napastnika nie zawiedzie się szukając tu wrażliwego punktu. Jej nadzieje się spełniły. Zwinął się z bólu, a wtedy Lunzie nieco zesztywniałą ręką wymierzyła mu mocny cios w kark. Upadł na ziemię, a ona pobiegła do wyjścia z restauracji wzywając policjanta.

Miejscowe władze zostały już zaalarmowane ogniem i od­głosami dochodzącymi z lokalu. Grupa umundurowanych funk­cjonariuszy przybyła furgonetką i zbierała zeznania przerażonych i kaszlących gości tłoczących się na ulicy.

- Zabójca - tłumaczyła zdyszana Lunzie policjantom który poprowadził ją do zadymionego budynku. - Zaatakował mnie, ale udało mi się go unieszkodliwić. Jego wspólnik próbował zabić mojego towarzysza mikrostrzałem.

- Mikrostrzałem?- powtórzył policjant z niedowierzania - Jest pani pewna? Tego typu broń jest nielegalna na nas planecie.

-To bardzo rozsądne - odparła Lunzie gniewnie. - Niemniej właśnie dlatego nasz stolik wyleciał w powietrze. Tam znowu wstaje! Zatrzymajcie go! - Wskazała na kolorowo ubranego napastnika, który powoli podnosił się z ziemi. Kilkoma krokami policjant znalazł się przy nim i chwycił go za ramię. Tamten warknął i wyrwał mu się, wyciągając błyszczące ostrze, ale zwinął się znowu, gdy policjant władował całą zawartość pistoletu obezwładniającego w jego mostek. Dwóch inny funkcjonariuszy, którzy przybyli na pomoc kolegom, powlokło bandytę do furgonetki.

- Obywatelko, będę prosił o pani zeznania - powiedział jeden z nich.

Podczas gdy Lunzie zdawała sprawę z wypadków, z drzwi restauracji wychynął Aelock prowadząc drugiego napastnik. Tunika kapitana była podarta, a jego gęste siwe włosy potargane. Zauważyła krew na twarzy i rękawie kapitana.

Drugi zamachowiec dołączył do swojego kolegi w furgonetce, a kapitan wziął przesłuchującego policjanta na stronę i tłumacza mu coś po cichu.

- Rozumiem, sir - powiedział z szacunkiem Alfańczyk salutując. - Skontaktujemy się z dowództwem Floty, jeżeli będziemy potrzebowali dalszych informacji.

- Możemy już odejść?

- Oczywiście i dziękuję za pomoc,

Aelock skinął mu głową, wyraźnie myślami będąc gdzie indziej i ruszył, ciągnąc ze sobą Lunzie. Wyglądał na wstrząśnietęgo i smutnego,

- Co jeszcze się stało? - Chciała wiedzieć Lunzie.

- Musimy stąd uciekać. Ci dwaj przypuszczalnie nie działali samotnie.

Lunzie przyspieszyła kroku.

- To na pewno nie wszystko.

- Mój informator nie żyje. Znalazłem go w zaułku za budynkiem, gdy ścigałem tego człowieka. Cholera, jak im się udało do mnie dotrzeć? Cała sprawa była ściśle tajna, wiedziało o niej tylko kilka osób, a to znaczy, chociaż nie chce mi to przejść przez gardło, że piraci muszą mieć szpiegów wśród najwyższych oficerów.

- Co takiego?! - wykrzyknęła Lunzie.

- Nikt inny o tym nie wiedział. O kontaktach z moim biednym nieżyjącym przyjacielem informowałem tylko swoich przełożonych. W takim razie zamieszany w to jest Aidkisagi - mruknął Aelock w zamyśleniu, prawie do siebie. Na kolejnym rogu skręcili w pustą ulicę. Lunzie nerwowo obejrzała się przez ramię. Żółte światła miasta odbijały się od gładkich powierzchni budynków i chodników, jak w dwóch lustrach umieszczonych pod kątem prostym. Każde z nich rzucało za siebie długie cienie i Lunzie miała wrażenie, że są śledzeni. Aelock włączył małe urządzenie nasłuchowe. Nie wykryło żadnych kroków. Gdy już upewnił się, że nikt za nimi nie idzie, przystanął na środku małego parku, gdzie nic nie ograniczało widoczności. Niskie krzaki dwadzieścia metrów od nich nikomu nie mogły dać schronienia.

- Lunzie, teraz bardziej niż kiedykolwiek jest konieczne, by wiadomość dotarła do komandora Coromella na Tau Ceti. Jest szefem Wydziału Śledczego Służb Wywiadowczych Floty. On musi się o tym dowiedzieć.

- Dlaczego nie powierzysz tego admirałowi? Mówił mi, że jedzie zobaczyć się z synem.

W półmroku parku twarz Aelocka wyrażała raczej złość niż żal.

- Byłby idealny, ale wyjechał dziś rano. - Spojrzał z nadzieją na Lunzie i chwycił jej dłonie.

- Nie mogę posłać tych wiadomości normalnymi kanałami, ale muszą dotrzeć do Coromella. To sprawa życia lub śmierci. Podjęłabyś się tego?

- Ja? - Lunzie poczuła, że coś ściska ją w gardle. - Jak?

- Zrób po prostu to, co i tak zamierzałaś. Zaangażuj się jako oficer medyczny, tylko na jakimś szybkim statku i byleby jak najwcześniej odleciał na Tau Ceti. Nawet jutro, jeśli możesz. Port na Alfie jest jednym z najruchliwszych w galaktyce. Co godzina wylatują jakieś frachtowce albo statki kupieckie. Zadbam o to, żebyś miała dobre referencje. Możesz to zrobić?

Lunzie wahała się przez moment, który wystarczył, by przypomniała sobie zniszczony krajobraz Phoenix i trójkolumnową listę zaginionych kolonistów.

- Na pewno!

Wyraz głębokiej ulgi na twarzy Aelocka był wystarczając nagrodą. Z małej kieszeni na przedzie tuniki wyjął ceramiczny pojemniczek i włożył jej do ręki.

- Zawieź to Coromellowi i powiedz: “To Ambrozja” Zrozumiałaś? Nawet jeśli to zgubisz, zapamiętaj zdanie.

Lunzie zważyła w dłoni kostkę nie większą niż paznokieć na jej kciuku.

- To Ambrozja - powtórzyła. - Dobrze. Jutro rano znajdę jakiś statek. - Wetknęła przesyłkę do prawego buta. Aelock uściskał ją z wdzięcznością,

- Dziękuję ci. I jeszcze jedno. W żadnym wypadku nie próbuj go odtwarzać. Można to zrobić tylko w czytniku z właściwym kodem.

- Skasuje się? - spytała. Aelocka rozbawiła jej naiwność

- Wybuchnie. To zabezpieczenie najwyższej tajności. Środek wybuchowy, który tu włożono, jest na tyle potężny, by zrównać z ziemią budynek, jeśli będzie się próbowało odczytywać to niewłaściwym laserem. Rozumiesz?

- O, po dzisiejszym wieczorze wierzę we wszystko, nawet jeśli to przypomina jakąś historię z Tri-du - uśmiechnęła się uspokajająco.

- Dobrze. Teraz słuchaj, nie możesz wrócić do kwater w bazie. Nie powinni się zorientować, że masz coś wspólnego ze mną. Jeśli dojdą do wniosku, że łączy cię coś z Flotą, znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Zabili mojego przyjaciela, zupełnie niegroźnego faceta, spawacza ze stoczni. Jego rodzina była na Phoenix. Nie skrzywdziłby muchy, a jednak go zabili. - Aelock wzdrygnął się na to wspomnienie. - Nie powiem ci jak. Widziałem już wiele rodzajów śmierci, ale takiego barbarzyństwa...

Lunzie czuła, że kończy się działanie Dyscypliny, miał coraz mniej sił.

- Nie będę więc ryzykować, ale co z moimi rzeczami?

- Przyślę je przez kogoś. Złap pojazd naziemny, jedź do hotelu Alfa Meridian i weź pokój. Masz tu moją kartę kredytową.

- Mam mnóstwo kredytów, dziękuję. Z tym nie ma problemu.

Aelock zobaczył pojazd ze świecącym się napisem 'wolny' i zatrzymał go.

- Ten powinien być bezpieczny, jedzie z zachodu. Ktoś przywiezie twoje rzeczy do hotelu. To będzie osoba, którą znasz. Nikogo innego nie wpuszczaj. - Otworzył drzwiczki i pomógł jej wsiąść. - Nie spotkamy się pewnie już nigdy, Lunzie. Dziękuję ci z głębi serca. Ratujesz wiele istnień.

Potem zniknął w cieniu, gdy światła uliczne odbiły się od okrągłych okien toczącego się pojazdu. Lunzie zapięła pasy i przekazała instrukcję robotowi.

Alfa Meridian przypominał Lunzie Destiny Calls. W hallu głównym z sufitu zwisały złote cherubiny i inne dobroczynne duchy trzymające kinkiety, które rozsiewały łagodne światło. Ozdobne kolumny, również złote, rzeźbione w motywy roślinne, wyglądały jak fantastyczne drzewa. Służący powitał ją w drzwiach i odprowadził do recepcji. Nie wspomniano o jej skromnym stroju, choć w porównaniu z innymi kosztownie ubranymi gośćmi, zażywającymi późnopopołudniowego relaksu w miękkich fotelach, wyglądała jak żebrak.

Recepcjonistka, którą Lunzie podejrzewała o to, że jest Weftem, z powodu skrajnej perfekcji ludzkich kształtów, niechęt­nie sprawdziła numer kodu kredytowego. Gdy pojawiło się potwierdzenie, jej zachowanie nagle się zmieniło.

- Oczywiście, znajdziemy dla pani coś odpowiedniego. Czy życzy sobie pani amfiladę? Mamy jedną, która powinna przypaść pani do gustu, na czterechsetnym piętrze.

- Nie, dziękuję - odpowiedziała Lunzie rozbawiona. - Nie na jedną noc. Gdybym zostawała na tydzień, na pewno wzięłabym amfiladę. Moje bagaże przyniesie posłaniec.

- Jak sobie życzysz, obywatelko. - Recepcjonistka uniosła dyskretnie brew i u boku Lunzie pojawił się boy.

- Jeden-siedem-zero-dwanaście dla obywatelki doktor Lunzie.

Boy skłonił się i poprowadził ją do wind.

Pokój znajdował się na końcu korytarza wyłożonego ak­samitnymi czerwonymi dywanami i panował w nim przyjemny, lekko piżmowy zapach starości. Meridian należał do sieci hoteli w starym stylu, które szczyciły się, że przeniosły ziemską gościnność w gwiazdy. Boy włączył światło i czekał dyskretnie, aż Lunzie wejdzie, po czym po cichu się wycofał. Stan ciągłego niepokoju, w jakim się znajdowała, kazał jej wyjrzeć na korytarz żeby upewnić się, czy naprawdę poszedł. Boy czekający na windę, rzucił jej zaciekawione spojrzenie. Schowała się w pokój i zamknęła za sobą drzwi.

- Muszę się uspokoić - powiedziała głośno. - Nikt mnie nie śledził. Nikt nie wie, gdzie jestem.

Przeszła przez mały pokój, starając się nie podchodzić do zasłoniętego okna, za którym rozciągał się widok na maleńki parczek i ogromny kompleks przemysłowy. Sypialnia wyłożona była ciemnym, gładkim drewnem z delikatnymi żłobieniami wzdłuż krawędzi przy podłodze i suficie. Łoże z baldachimem głębokie i miękkie, pokryte aksamitną narzutą w kolory kasztanów, wykończoną opadającymi na dywan złotymi frędzlami, wyglądało na idealne do snu i odpoczynku, ale Lunzi była zbyt zdenerwowana, nie potrafiła się nim cieszyć. W pierwszym odruchu chciała połączyć się z okrętem, żeby dowiedzieć się, czy Aelock dotarł bezpiecznie, ale zdała sobie sprawę jak nieobliczalne mogłoby to mieć konsekwencje dla nich obojga. Roztrzęsiona usiadła na skraju łóżka i objęła rękami kolana.

Ktoś niedługo zjawi się z jej bagażami. Nie była w stanie spać do tego czasu, chociaż jej wyczerpany Dyscypliną organizm domagał się odpoczynku. Każdy pokój w hotelu wyposażony był w czytnik i biblioteczkę. Jej znajdowała się na wystającej półce przy łóżku. Lunzie była jednak zbyt niespokojna, żeby czytać; ciągle odtwarzała w głowie wydarzenia tego wieczoru. Nawet jeżeli obydwaj napastnicy zostali schwytani nie oznaczało to, że nie mieli wspólników, albo że ich aresztowania nikt nie zauważył. Pozostawała więc tylko kąpiel dla zabicia czasu i było to najrozsądniejsze zajęcie, bo pozwalało pozbyć się napięcia i przygotować do snu, którego tak bardzo potrzebowała.

Podczas gdy aromatyzowana woda wypełniała z pluskiem wannę, Lunzie wciąż zdawało się, że słyszy pukanie do drzwi i za każdym razem biegła, by je otworzyć.

- To bez sensu - powiedziała do siebie stanowczo - Potrafię o siebie zadbać. Na pewno nie posunęliby się do wysadzenia w powietrze hotelu tylko dlatego, że ja w nim| mieszkam. Muszę się uspokoić. Uspokoję się.

Jej ubranie było brudne i poplamione, na jednym z rękawie widniał ślad po sosie. Wrzuciła je do odświeżacza i leżąc w wannie przyglądała się procesowi czyszczenia. Łazienka wyposażona była we wszelkie wygody. Mechaniczne przyrządy do pielęgnacji oferowały swoje usługi. Szyszka do twarzy obniżyła się i zawisła jej przed oczami mrucząc cichutko.

- Nie, dziękuję - powiedziała Lunzie i urządzenie zniknęło w wykładanym marmurem suficie. Jako następny pojawił się zestaw do zębów. - Tak, proszę. - Pozwoliła umyć sobie zęby i dziąsła. Z kolei odmówiła zestawowi do pielęgnacji paznokci i depilatorowi, ale zgodziła się skorzystać z szamponu i masażu skóry na głowie, po czym wyszła z wanny, wytarła się pod­grzewanym ręcznikiem i włożyła szlafrok podany jej przez jeszcze inny automat.

Było już koło północy, kiedy Lunzie poczuła, że jest głodna. Główne danie w “Colchie's" okazało się zamachowcem z mikrostrzałem. Pomyślała o zamówieniu czegoś na miejscu, ale zaraz wyobraziła sobie wkraczający do jej pokoju tłum bladych jak kreda kelnerów z ukrytą za szerokimi pasami bronią. Bywała już bardziej głodna. Wdrapała się na łóżko w szlafroku i nadal czekała na posłańca z bagażami.

Większość książek na półce stanowiły bestsellery z gatunku romansów sensacyjnych. Lunzie wyciągnęła przyjemnie zapo­wiadający się kryminał i włożyła go do czytnika. Przysunęła ramię automatu nad łóżko, położyła się wygodnie i próbowała wciągnąć się w tok rozumowania Toli Alopy, Wefta detektywa, który mógł śledzić podejrzanych bez obawy zdemaskowania dzięki swojej zdolności do zmieniania kształtów. Będąc w środku sceny pościgu, Lunzie zaczęła śnić o bladych kelnerach, którzy gonili ją przez Destiny Calis wrzeszcząc Jonasz! i w końcu wyrzucili ze statku w przestrzeń. Alarm przy drzwiach atmo­sferycznych dzwonił nieprzerwanie, dając znać, że właz jest otwarty. Było niebezpiecznie. Lunzie zbudziła się nagle, mając przed twarzą cień ramienia. Krzyknęła.

- Lunzie! - Przez drzwi rozległ się głos Tee i znowu zabrzmiał dzwonek. - Co się tam dzieje?

- Już, chwileczkę! - Teraz już zupełnie rozbudzona, Lunzie zobaczyła, że cień rzucało ramię czytnika, który gorliwie przekładał kartki książki. Odsunęła je i pobiegła do drzwi.

- Jestem sam - zapewnił ją Tee wślizgując się i zamykając za sobą drzwi. Objęła go na powitanie, zdając sobie sprawę, że jest ubrany po cywilnemu. - Oto twoje bagaże. Chyba wziąłem wszystko, co było twoje. Sharu pomogła mi je spakować.

- Och, Tee, jak się cieszę, że cię widzę. Czy kapitan powiedział ci, co się stało?

- Powiedział. Niesamowita historia, moja Lunzie! - zawołał Tee.- Co to był za krzyk?

- Wytwór bujnej wyobraźni, nic więcej - powiedziała Lunzie zdawkowo. Wstydziła się, że Tee był świadkiem tego objawu paniki,

- Kapitan doszedł do wniosku, że mi zaufasz, jeśli przyjdę z twoimi bagażami. Oczywiście mogłabyś nie zechcieć mnie widzieć... - nie dokończył.

- Nonsens, Tee. Zawsze będę ci ufać. Twoje przyjście oznacza, że kapitan dotarł bezpiecznie. To dla mnie ogromna ulga. - Tee uśmiechnął się szeroko,

- Mam też rozkaz rozprawić się z każdym, kto nasyła morderców na moich przyjaciół. Gdy stąd wyjdę, zamierzam natychmiast pójść na tutejsze Forum i oglądać wiadomości na Tri-dzie aż do rana, a potem wybieram się do biura zatrudnienia w poszukiwaniu pracy. - Tee podniósł palec widząc, że Lunzie chcę coś powiedzieć. - To część planu. Wrócę na statek dopiero wtedy, gdy ty już stąd znikniesz i nikt nie będzie mógł nas ze sobą łączyć. Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić?

- Właściwie tak - powiedziała Lunzie. - Nie udało mi się przebrnąć przez przystawkę i nie miałam nic w ustach od czasu naszego wspólnego śniadania dziś rano. Nie mogę się przekonać do zamówienia czegoś przez służbę, ale na pewno umieram z głodu. Gdyby ta drewniana okładzina nie była impregnowana, dawno już bym ją zjadła.

- Nie mów nic więcej - powiedział Tee. - Chociaż dla tej szacownej instytucji byłby to wielki dyshonor, gdyby dowiedzieli się, że zamawiasz jedzenie z zewnątrz, mając na każde skinienie najwymyślniejsze frykasy tutejszej kuchni. - Ucałował ją w dłoń i zniknął za drzwiami.

Po chwili był już z powrotem trzymając naręcze małych torebek.

- Tu sałatka, ser, deser i twarożek z fasoli. Owoce są na rano, gdybyś nadal nie miała ochoty jeść w restauracji. - Lunzie z wdzięcznością wzięła od niego paczki i odłożyła je na nocny stolik

- Dziękuję, Tee. Tak wiele dla mnie robisz. Pozdrów ode umie serdecznie Naomi. Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi. Życzę wam jak najlepiej.

- Jesteśmy. - Tee uśmiechnął się, wykonując jeden ze swoich charakterystycznych szerokich gestów. - Gwarantuję. Do zobaczenia. - Objął ją i pocałował. - Zawsze będę cię kochał, moja Lunzie.

- A ja ciebie. - Lunzie przytuliła go z całej siły do serca.

- Żegnaj, Tee.

Gdy zamknęła za nim drzwi, zaczęła przeglądać swoje torby.Na dnie jednej z nich znalazła starannie opakowany hologram Fiony. Zrywając opakowanie, jednocześnie wyjęła z buta pojemniczek z wiadomością. Na dnie pudełka leżały jeszcze dwie inne kostki, wyjątkowo drogie jej sercu, na których nagrane były transmisje przesłane na Astris i Bon Sidhe przez rodzinę z Alfy. Jeszcze jeden pojemniczek nie powinien zwrócić niczyjej uwagi. O ile oczywiście nikt nie spróbuje odtwarzać go w niewłaściwym czytniku. Miała nadzieję, że gdyby tak się stało, nie będzie jej wtedy w pobliżu. Wolała jednak, żeby użyto jakiegoś mniej drastycznego zabezpieczenia. W końcu mogło się zdarzyć, że ktoś zupełnie przypadkowo wszedłby w posiadanie nagrania i co wtedy? Będzie musiała bardzo dobrze chronić pojemnik. Hmm... zamyśliła się. Może właśnie o to chodziło.

Lunzie próbowała zasnąć, ale nie udało jej się. Włączyła sysytem wideo i przeglądała oferty zakupów. W jednej z nich zauważyła urządzenie alarmowe z potężnym sygnałem dźwięko­wym i błyskającą lampą stroboskopową, które można było przyczepić do drzwi hotelowych dla większego bezpieczeństwa. Lunzie zamówiła je z życzeniem, żeby zostało jej rano dostarczone do recepcji. Przesyłka czekała już na nią, gdy następnego dnia zeszła oddać klucze. Trzymała ją mocno przy sobie jadąc do portu, by znaleźć ekspresowy statek na Tau Ceti.





ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Dwa tygodnie później Lunzie wysiadła z frachtowca Nova Mirage w porcie na Tau Ceti i rozglądając się na boki, szła korytarzami do odprawy celnej. Zmiany po siedemdziesięciu dwóch latach nawet jak na kolonię były ogromne. Hangary z falistego plastiku zostały zastąpione dziesiątkami kamiennych budynków, które zdawały się wyrastać prosto z ziemi. Gdy wyszła na zewnątrz to co zobaczyła, przyprawiło ją o zawrót głowy. Niczym nie wyłożone drogi, które pamiętała, zostały poszerzone i pokryte samoodwadniającą się nawierzchnią z tworzyw sztucznych. Wiekszość budynków z jej czasów zastąpiono konstrukcjami dwukrotnie większymi. Lunzie znała Tau Ceti w jego dzieciństwie, teraz zastała je w pełnym rozkwicie. Żałowała trochę, ze naruszone zostało dawne piękno natury, ale zmiany były w dobrym guście i raczej upiększały krajobraz, zamiast go zubożać. Życie na Tau Ceti przez cały czas musiało być zdrowe i wygodne w porównaniu z ogłupiajcą monotonią Alfa Centauri. Powietrze, którym odetchnęła, smakowało wspaniale po tygodniu wdychania spalin i dwóch tygodniach pobytu na statku. Słońce ogrzewało jej twarz.

Do Lunzie dotarła ironia losu, który sprawił, że niosła teraz torby pamiętające tamten dzień sprzed lat, kiedy zostawiała Fionę na Tau Ceti. A ich zawartość była zadziwiająco mało zniszczona. Mogła sobie powiedzieć, że wszystko ma już za sobą. Zaczynała życie od nowa. Z kwitem w ręku udała się do biura Nova Mirage żeby odebrać swoją pensję i zapytać o dalsze dyspozycje.

Podróż nie upłynęła jej bezczynnie, ale przynajmniej był szybka i bezpieczna. Nova Mirage był średniej wielkości frachtowcem typu FTL, wiozącym urządzenia hydrauliczne i chemi­kalia na Tau Ceti. Mniej więcej w połowie drogi niektórzy członkowie załogi zaczęli się skarżyć na suchy kaszel, który Lunzie zdiagnozowała jako rodzaj pylicy. Dokładniejsze śledztwo wykazało, że pękł jeden z gigantycznych, zawierających sprosz­kowany węgiel zbiorników w ładowni. Nie miałoby to dalszych konsekwencji, gdyby zbiornik nie znajdował się obok przypad­kowo otwartego wlotu wentylacyjnego. W ten sposób zanieczysz­czenia rozniosły się po całym statku. Wszystko na szczęście skończyło się tylko utratą pięćdziesięciu kilogramów ładunku. Był to zwyczajny wypadek bez żadnych znamion sabotażu. Tydzień wdychania pyłu, choć nieprzyjemny dopóki trwał, nie pozostawił żadnych trwałych śladów.

Odpoczywając lub śpiąc pomiędzy zmianami, Lunzie zawsze zawieszała na drzwiach swój nowo zakupiony alarm. Przez całą podróż jednak urządzenie nie wydało z siebie dźwięku głośniej­szego niż pisk. Hologram i ceramiczne pojemniczki leżały spokojnie na dnie jednej z toreb i nikt z załogi ani przez chwilę nie podejrzewał, że lekarz okrętowy jest nie tylko lekarzem. A teraz była już z przesyłką o krok od celu podróży.

- Chciałabym widzieć się z komandorem Coromellem - oznajmiła w Naczelnym Dowództwie Floty. - Nazywam się Lunzie.

- Admirał Coromell ma w tej chwili spotkanie, Lunzie. Zechce pani zaczekać? - spytał uprzejmie recepcjonista wskazu­jąc wygodną ławę przy ścianie prawie nie umeblowanego białego pomieszczenia. - Musiała pani być długo w podróży, obywatelko. Niedawno awansował, nie jest już komandorem porucznikiem.

- Stopnie admiralskie są chyba dziedziczne w tej rodzinie - zauważyła Lunzie. - Na pewno będę się do niego zwracała właściwie, dziękuję.

Niebawem pojawił się umundurowany adiutant i zaprowadził ją do biura nowo mianowanego admirała Coromella.

- Otóż i ona - zagrzmiał znajomy głos, gdy tylko przekroczyła próg. - Mówiłem ci, nie ma dwóch Lunzie. Niezwykłe imię i niezwykła kobieta, która je nosi. - Emeryto­wany admirał Coromell podniósł się z krzesła i ujął jej rękę.

- Jak się miewa pani doktor? Bardzo się cieszę, że panią widzę, choć jestem zdziwiony, że tak szybko. - Lunzie przywitała się z nim serdecznie.

- Miło mi widzieć pana w tak dobrej formie. Nie zdażyliśmy zrobić gruntownego badania przed odjazdem. Staruszek uśmiechnął się.

- No tak, ale nie przejechała pani chyba przez całą galaktykę tylko po to, żeby posłuchać mojego serca. Jeszcze w życiu nie spotkałem bardziej obowiązkowego lekarza. - Rzeczywiście wyglądał znacznie lepiej niż ostatnim razem, tuż po wybudzeniu z hibernacji, ale i tak miała ochotę go przebadać. Nie podobał jej się odcień jego skóry. Bruzdy na twarzy jeszcze się pogłębiły i niepokoił ją wyraz jego oczu. Przekroczył już setkę, co nie było powodem do zmartwienia, bo przeciętna wieku ludzi sięgała stu dwudziestu lat. Mimo że miał za sobą ostatnio ciężkie przejścia i na pewno musiało się to odbić na jego zdrowiu, jednak ogólny wygląd zewnętrzny admirała rokował nadzieje na dłuższe życie.

- Zdaje się, że przybyła, żeby zobaczyć się ze mną, ojcze. - Mężczyzna siedzący za biurkiem wstał i podał jej rękę na powitanie. Podobnie jak ojciec, miał gęste kręcone włosy, tyle że brązowe, a nie siwe. Spod ciemnych brwi patrzyły na nią przenikliwe niebieskie oczy, które zdawały się czytać w jej myślach. Lunzie czuła się oszołomiona intensywnością tego spojrzenia. Był tak wysoki, że musiała się odchylić, by popatrzeć mu w oczy.

- Naprawdę ma pani w sobie coś, co zmusza do lojalnosi Lunzie - powiedział syn admirała grzmiąc tylko trochę mniej niż ojciec. Był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, a z całej jego postawy emanowała silna osobowość, bardzo pasująca do stanowiska, które piastował w wywiadzie Floty. - Pani przyjaciel Teodor Janos, chciał przewrócić na lewą stronę całą galaktykę żeby panią znaleźć. Potrafił przy tym doskonale prowadzić poszukiwania za pomocą komputerów. Gdyby nie on, nie miałbym nawet połowy argumentów potrzebnych do przekonania dowódctwa o konieczności podjęcia poszukiwań, mimo że jednym z zaginionych był mój ojciec. Miło mi panią w końcu poznać. Jak się pani miewa?

- Bardzo dobrze, admirale - odparła Lunzie przyjemnie połechtana - Ach, przepraszam. Będzie trochę zamieszania, bo obydwaj panowie macie to samo nazwisko i rangę.

Starzec rozpromienił się cały.

- Czyż on nie jest wspaniały? Gdy odjeżdżałem, chłopak był szczęśliwy z powodu nowych kapitańskich belek. Przyjechłem dwa dni temu, a on jest admirałem. Nie mógłbym być bardziej dumny.

Młody admirał uśmiechnął się do niej.

- Jeśli o mnie chodzi, to jest tylko jeden admirał Coromell. - Wskazał na ojca. - A tak między nami, możemy obyć się bez stopni.

Lunzie zmieszała się odwzajemniając jego uśmiech. Czyż nie postanowiła, że już nikomu nie pozwoli wywrzeć na sobie tak silnego wrażenia? Przecież bardzo świeże wydawało się jeszcze bolesne zerwanie z Tee. Coromell był na pewno przystojny, obdarzony inteligencją i wielkim urokiem, ale jakże mogła tak łatwo topnieć? Przecież dopiero co go poznała. Nagle otrząsnęła się i przypomniała sobie o swojej misji.

- Mam dla pana wiadomość... panie Coromell. Od kapitana Aelocka z Ban Sidhe.

- Tak? Dopiero co skończyłem z nim rozmowę przez specjalny kanał FTL. Nie wspominał nic ani o pani przybyciu, ani o wiadomości.

Lunzie zaczęła więc wszystko wyjaśniać, opowiadając o prze­rwanym obiedzie, śmierci informatora i nieudanym zamachu na ich życie.

- Dał mi ten pojemnik - zakończyła wyciągając ceramicz­ne pudełeczko - i kazał powiedzieć: “To jest Ambrozja"

- Wielkie nieba - powiedział Coromell zdziwiony, odbiera­jąc od niej przesyłkę. - Jak udało się to pani bezpiecznie przywieźć?

Stary admirał wybuchnął szczerym śmiechem.

- Założę się, że tak samo jak podróżowała ze mną - zauważył trzeźwo. - Jako anonimowy lekarz na nie zwracającym uwagi statku. Zgadza się? Nie powinna pani robić takiej za­skoczonej miny, moja droga. Ja też kiedyś byłem szefem wywiadu Floty. To oczywisty kamuflaż.

Coromell z namysłem pokiwał głową.

- Mógłbym panią wykorzystać w naszych operacjach jako współpracownika, Lunzie.

- To nie był mój pomysł. Aelock to zaproponował - zaprotestowała Lunzie.

- Tak, ale nie on to zrealizował, tylko pani. I nikt nie podejrzewał, że jest pani kurierem z tym w plecaku! - Coromell potrząsnął pojemniczkiem. Obrócił się i nacisnął przycisk na swoim biurku.

- Chorąży, proszę przekazać kryptografii, że chcę ich mieć w pogotowiu.

- Tak jest, sir - rozległ się glos z ukrytego głośnika.

- Zabierzemy się do tego od razu. Dziękuję, Lunzi - Coromell odprowadził ją i ojca do wyjścia. - Przykro mi, ale muszę zatrzymać tę informację w jak najwęższym gronie.

- No, no - odezwał się admirał do zaskoczonej Lunzie gdy już znaleźli się na korytarzu. - Czy mogę zaproponować pani lunch, moja droga? Pogadalibyśmy o dawnych czasach. Przedwczoraj widziałem przedziwną rzecz, coś, czego nie oglądałem od lat film z Carmen Mirandą. I to dwuwymiarowy.

Lunzie spędziła kika przyjemnych dni na Tau Ceti, odwiedzając znajome miejsca. Wciąż było tu ładnie. Tym bardziej żałowała, że siedemdziesiąt dwa lata temu nie znalazła tu pracy. Pogoda była przyjemna i słoneczna, z wyjątkiem krótkiej ulewy po południu. Według kalendarza tej półkuli zaczynała się wiosna. Centrum Medyczne, w którym kiedyś pracowała, powiększyło się o szkołę pielęgniarską i wspaniały szpital. Jednak nie pracował tam już nikt z tych których znała. Miłym akcentem było tylko to, że administrator przejrzawszy akta zaproponował jej posadę na oddziale psychoneurologii.

- Od kiedy Tau Ceti stało się administracyjnym centruj FIWP, mamy stały napływ przypadków wstrząsów odprzestrzennych - wyjaśnił. - Prawie jedna trzecia personelu Floty z takich czy innych przyczyn zostaje zahibemowna. Z takimi doświadczeniami i wykształceniem mogłaby pani zostać ekspertem w tej dziedzinie. Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby zgodziła się pani do nas przyłączyć.

Lunzie obiecała przemyśleć tę kuszącą propozycję. Zajęłą się również poszukiwaniami posady lekarza okrętowego. Ku jej zaskoczeniu, w kilku biurach kompanii przewozowych pokazano jej drzwi, kiedy okazywało się, że już dwa razy była hibernowana, Inni okazywali się bardziej serdeczni i mniej uprzedzeni; obiecywali skontaktować się z nią, gdy będą potrzebować jej usług. W trzech kompaniach, których statki odlatywały w ciągu najbliższych trzech miesięcy, chciano podpisać z nią kontrakt od razu.

Spędzała dużo czasu ze starym admirałem, rozmawiając o dawnych czasach. Dziwnie czuła się w znajomych sobie miejscach, gdy nikt nie pamiętał wielu zdarzeń, które dla niej były jeszcze świeże. Dla niej minęły zaledwie cztery lata, od kiedy opuściła Fionę. Admirał był jedyną osobą dzielącą z nią uczucie wyobcowania.

Dwa tygodnie później Coromell odwiedził ją w pokoju, który wynajęła.

- Chciałem przeprosić za to, że wtedy niemal wyrzuciłem panią i ojca z pokoju - usprawiedliwiał się z wymuszonym uśmiechem. - Musiałem natychmiast zająć się tymi informacjami. Nad niczym innym od tej pory nie pracuję.

- Nie czuję się obrażona - zapewniła go Lunzie. - Z wielką ulgą oddałam panu tę przesyłkę. Aelock przekonał mnie, jak jest ważna. Na kilka sposobów. - Ponura twarz zabójcy pojawiła się znowu przed jej oczami. Coromell uśmiechał się teraz swobodniej.

- Lunzie, jest pani niebywale wyrozumiała! Przebyła pani całą galaktykę z pilną wiadomością, żeby na końcu przekonać się, że odbiorca jest niemiły aż do niegrzeczności. Czy już teraz mogę to naprawić i oprowadzić panią po okolicy? A może bardziej na miejscu byłoby, gdyby to pani oprowadziła mnie. Wiem, że była pani przy narodzinach Tau Ceti.

- Z wielką przyjemnością. Kiedy?

- Może dziś? Mam nadzieję, że nie poskąpią mi jednego wolnego popołudnia za te wszystkie noce, które spędziłem w pracy. Dlatego przyszedłem. - Przez otwarte drzwi wpadało do pokoju światło słoneczne. - Jest zbyt ładna pogoda, nawet jak na Tau Ceti, żeby marnować czas w domu.

Spędzili dzień w rezerwacie natury, niegdyś ulubionym miejscu wycieczek Fiony. Importowane drzewa, będące ledwie sadzonkami gdy wyjeżdżała, wyrosły na giganty i rzucały chłodny cień na ścieżkę przy rzece. Przywołując swoje wspomnienia, Lunzie poprowadziła Coromella do ukochanego miejsca jej i Fiony. Krótkie ulewy południowe zmoczyły ziemię i jej aromatyczny zapach uderzał do głowy, a w koronach drzew słychać było świergot ptaków cieszących się z pięknej pogody. Lunzie i Coromell prześlizgnęli się pod ciężkimi konarami i wdrapali na wzniesienie zwieńczone skalnym nawisem. W pew­nym okresie geologicznej historii planety warstwy skalne starły się ze sobą wypiętrzając jedną z nich ponad rzekę.

- W tym miejscu świetnie się siedzi i myśli karmiąc ptaki jeśli przypadkiem ma się ze sobą okruchy chleba - powiedziała Lunzie wpół leżąc na wielkim, nagrzanym słońcem kamieniu i wpatrując się w małe prześlizgujące się w wodzie cienie - Albo ryby.

Coromell poklepał się po kieszeniach.

- Niestety, nie mam przy sobie chleba. Może następnym razem.

- Może to i lepiej. Nie dalibyśmy sobie rady z tymi natrętami.

Roześmiał się i usiadł obok niej, obserwując skały upstrzone odblaskami z wody.

- Było mi to bardzo potrzebne. Ostatnio wszystko dzieje się w takim tempie, że nie miałem zbyt wiele okazji, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Mój ojciec, od kiedy przyjechał nie mówi o niczym innym, tylko o pani. Późno się ożenił i nie chce, żebym ja popełnił ten sam błąd. Jest samotny - dodał zamyślony. - Stara się nas połączyć.

- Nie miałabym nic przeciwko temu - stwierdziła Lunzie odwracając do niego głowę z uśmiechem. Coromell był atrakcyjnym mężczyzną. Musiał mieć już grubo po czterdziestce, ale jego skóra wyglądała młodo i, przynajmniej poza swoim zawodowym otoczeniem, miał w sobie znacznie więcej wigoru, niż podejrzewałaby u kogoś, kto dźwiga ciężar tak wielkiej odpowiedzialności na tak wysokim stanowisku.

- Szczerze mówiąc, ja też nie - powiedział z namysłem.

- Ale ostrzegam, z wielu rzeczy nie umiałbym zrezygnował Realizuję się w pracy. Flota jest moim życiem i kocham ją. Wszystko inne musiałoby zejść na plan dalszy.

Lunzie wzruszyła ramionami zdrapując mech ze skał i wrzucając go do wody, żeby patrzeć na rozchodzące się kręgi,

- A ja jestem wędrowcem, trochę z natury, a trochę z przyzwyczajenia. Gdybym nie miała córki, nigdy nie starałabym się o pieniądze na przyłączenie się do kolonii. Podróżowanie do nowych miejsc, poznawanie nowych rzeczy i ludzi sprawia mi najwięcej przyjemności. Na pewno najlepszym wyjściem byłoby nie podejmować zobowiązań na całe życie. Czy twoja reputacja nie ucierpiałaby, gdybyś oficjalnie pokazywał się z 'opóźnioną' lekarką, którą w dodatku podejrzewa się o to, że jest Jonaszem?

Coromell prychnął z pogardą,

- To akurat kompletnie mnie nie obchodzi. Ojciec opowiadał im o szeptach za twoimi plecami na Ban Sidhe. Powinienem podać tych głupców do raportu za utrudnianie ci pracy tym stekiem bezmyślnych przesądów.

Lunzie położyła mu rękę na ramieniu.

- Nie rób tego. Jeśli zabobony i wierzenia są im potrzebne w zmaganiach z codziennymi problemami, to ich sprawa. Wyrosną z tego. - Uśmiechnęła się uspokajająco. Coromell położył się osłaniając oczy dłonią.

- Jak sobie życzysz. Ale możemy chyba radować się swoim towarzystwem, dopóki jesteśmy razem?

- Och tak.

- Cieszę się. Na pewno nie chciałabyś się do nas przyłą­czyć? - zapytał półżartem Coromell. - Praca w wywiadzie Floty niewątpliwie poprawiłaby twoją reputację. Mogłabyś po­dróżować, poznawać nowych ludzi i nowe rzeczy, a przy okazji zbierać dla nas informacje.

- Czyżby to był warunek widywania się z tobą? - spytała Lunzie z udawanym oburzeniem. - Muszę wstąpić do wojska?

- Nie, ale jeżeli to jedyny sposób, żeby cię dla nas zdobyć, to może postaram się o zmianę przepisów - zaśmiał się z przekorą. - Zostań jeszcze przez jakiś czas na Tau Ceti. Ja muszę tu być do zakończenia tej operacji. Cały czas mam nadzieję, że zmienisz zdanie. Byłabyś bardzo pomocna we Flocie. Zostań jeszcze trochę, proszę.

Lunzie zawahała się.

- Nie czułabym się dobrze czekając codziennie bezczynnie, aż skończysz pracę. Byłabym bezużyteczna.

Coromell odchrząknął.

- Czy rozmawiałaś już w Centrum Medycznym w sprawie pracy? Mogłabyś tam popracować do czasu, gdy podejmiesz decyzję, co robić dalej. Oni... oni kontaktowali się ze mną i pytali, czy zgodziłabyś się na to. Chyba podejrzewają, że już pracujesz we Flocie. Masz jeszcze wiele ukrytych zalet. Wystarczy posłuchać mojego ojca. Byłby taki szczęśliwy, gdybyś spędziła z nim trochę czasu. W jego wieku nie ma się zbyt wielu partnerów do rozmowy. - Coromell wydawał się pełen nieśmiałej nadziei, która zupełnie nie pasowała do jego munduru i pozycji. Wszystkie jej opory nagle rozwiały się. Doskonale rozumiała sytuację starego admirała.

- No dobrze. I tak żadna z propozycji, które dostałam w porcie, nie przemawia do mnie. Ale nie dlatego zostanę; po prostu dobrze mi tutaj.

- Lubię panią, doktor Lunzie.

- Ja pana również, admirale Coromell. - Ścisnęła jego rękę i siedzieli przez chwilę w milczeniu rozkoszując się cichym szumem strumienia i śpiewem ptaków w ciepłe popołudnie.

Od owego dnia każdą wolną chwilę spędzali razem. Ten czas Coromell najchętniej przeznaczał na spacery, słuchanie muzyki i oglądanie dobrego programu na Tri-dzie. Pożyczali sobie książki i nagrania, i dyskutowali o tych, które podobały im się najbardziej. Lunzie lubiła spędzać z nim czas. Często na początku bywał spięty, ale szybko się rozluźniał, gdy tylko zapominał o dniu pracy. Ich związek wyglądał zupełnie inaczej niż ten który łączył ją z Tee. Coromell chętnie wysłuchiwał jej zdania, ale pozostawał przy swoim, jeśli różnili się poglądami. Zawsze bardzo uprzejmy, jak na oficera i dżentelmena przystało, potrafił być ogromnie uparty. Nawet gdy dyskusja przeradzała się w kłótnię, stanowiło to dla niej odświeżającą odmianę po Tee, który zdawał się w ogóle nie mieć własnego zdania i zawsze ulegał jej zachciankom. Coromell zwierzał jej się ze swoich poglądów i oczekiwał tego samego w zamian. Admirał nie miał stałego planu zajęć. Czasami nadchodziła wiadomości o piratach i wtedy zasypywały go raporty, które należało analizować aż do najdrobniejszych szczegółów. Wykonywał też i inne zadania, które nie zostały jeszcze przydzielone niższym oficerom, i czasami zostawał w biurze przez kilka zmian. Lunzie, nie czując chęci podjęcia stałej pracy, miała teraz aż za dużo wolnego czasu i nawet treningi Dyscypliny nie zdołały go zapełnić.

Coromell wiedział, że osiągnęła poziom Adepta w Dyscyplinie. Za jego namową i dzięki rekomendacjom zaczęła brać udział w tajnym kursie zaawansowanej Dyscypliny prowadzony głęboko w podziemiach budynków FIWP.

Na spotkaniach medytacyjnych zjawiało się jeszcze dwóch albo trzech uczniów, ale nigdy się sobie nie przedstawiali, więc nie miała pojęcia, kim byli. Domyślała się, że to wyżsi oficerowi Floty, ale nigdy nie dowiedziała się, czy miała rację. Mistrz zapoznawał ich z fascynującymi sposobami panowania nad umysłem, opartymi na technikach dostępnych nawet dla początkujących. Wyostrzając zmysły za pomocą Dyscypliny, można było śledzić przebieg czyjegoś transu i wprowadzić do jego umysłu szczegółowe sugestie posthipnotyczne. Skrócony sposób wprowadzania w trans okazał się zdumiewający w swojej prostocie.

- To byłaby wspaniała pomoc przy polowych operacjach - zauważyła pewnego razu Lunzie podczas jednej z prywatnych sesji. - Mogłabym wpłynąć na pacjenta, żeby mimo złych warunków zachowywał się spokojnie.

- Twój pacjent musiałby ci zaufać. Silna wola może przeciwstawić się próbom sugestii, panika zresztą też - prze­strzegał mistrz wpatrując się w jej oczy. - Nie staraj się używać jej jako broni, to raczej narzędzie. Nie spodobałoby się to Radzie Adeptów. Nie jesteś już nowicjuszką.

Lunzie otworzyła usta, żeby powiedzieć, że nigdy by czegoś takiego nie zrobiła, ale zrezygnowała. Musiał wiedzieć, że uczniowie próbowali na własną zgubę używać tej techniki do opanowania przeciwnika. Może nawet płacili za to życiem. Uśmiechnęła się. Chyba metoda okazała się aż nazbyt doskonała i należało lepiej nauczyć się nią posługiwać.

Jedyną zmianą, jaka zaszła podczas jej drugiego snu i bardzo ją cieszyła, był triumfalny powrót kawy. Pewnego pięknego popołudnia, po ćwiczeniach, Lunzie wróciła z portu i zaprog­ramowała w syntezatorze dzbanek kawy. W tym, co otrzymała, nie było kofeiny, ale brak ten wynagradzał wspaniały, bogaty bukiet zapachu i smak dokładnie taki, jakiego sobie życzyła. Czasami nawet można było kupić w sklepach prawdziwą kawę. Stanowiła drogą zachciankę, ale przy swoich oszczędnościach z zaległych wypłat mogła pozwalać sobie na nią do woli. Zastanawiała się, czy Satia Somileaux na Platformie Kartezjusza kiedyś będzie mogła spróbować tego specjału.

Na jej komunikatorze mrugało światełko. Lunzie podeszła do niego z filiżanką w ręku i wcisnęła przycisk wywoławczy. Na ekranie pojawiła się twarz Coromella.

- Lunzie, przepraszam, że pytam tak w ostatniej chwili, ale czy masz jakiś strój na oficjalne okazje? Mam być na Balu Poselskim dziś o dwudziestej, a twoje towarzystwo na pewno pomogłoby mi go przetrwać. Będę czekał na odpowiedź w biurze do siedemnastej. - Obraz zniknął.

- Ale już jest wpół do piątej!

Lunzie szybko wypiła kawę i rzuciła się do swoich toreb, przetrząsając je w poszukiwaniu mieniącej się cyraneczkowej sukni z Astris. Łatwo dawało się ją złożyć i zajmowała mało miejsca, więc nie potrafiła jej potem znaleźć. Była tam; jednak czysta i w dobrym stanie, wystarczyło ją tylko wyprasować Połączyła się z Coromellem, żeby powiedzieć mu, że może z nim pójść, i szybko nastawiła odświeżacz ubrań. Brude ubranie treningowe cisnęła w kąt i rzuciła się do dźwiękowego prysznica.

- Znacznie skromniejsza, niż mi się wydawało. - Popatrzyła na siebie w lustrze z zadowoleniem, obracając się po raz ostatni. Wygładziła ręką fałdy błyszczącej w popołudniowymi słońcu tkaniny i pozwoliła sobie na podziwianie zgrabnych kształtów swojego ciała. - Oczywiście nikt nie zgadłby, że mi na nim zależy, widząc jak bardzo staram się dobrze dla niego wyglądać. - Lunzie zapięła swój ulubiony naszyjnik z miedzi i złota, który pasował do koloru sukni i podkreślał błyski w jej oczach i włosach.

Coromell przyjechał po nią za piętnaście ósma. W swoim granatowym mundurze galowym wyglądał bardzo oficjalnie i chyba nie było mu w nim wygodnie. Objął ją pełnym uznania spojrzeniem i wręczył bukiet białych kamelii.

- Kwiaty z Ziemi. Jeden z naszych botaników hoduje je w ramach hobby. Wyglądasz pięknie. Bardzo ci do twarzy w tym niebieskim. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego fasonu - powiedział, gdy szli do limuzyny z szoferem. - Czy to najświeższa moda?

Lunzie zaśmiała się cicho.

- Zdradzę ci tajemnicę; ta sukienka ma dziesięć lat i pochodzi prawie z drugiego końca galaktyki. Na pewno jednak gdzieś jest modna.

Przyjęcie jeszcze się nie zaczęło, gdy przybyli do ambasad Ryxi, mieszczącej się w jednym z trzypiętrowych budynków stojących w szeregu innych, identycznych, przeznaczonych dla przedstawicielstw dyplomatycznych większych ras FIWP. Lunzi rozbawiło podobieństwo między ambasadami a kwaterami w bazach Floty. Stado gadatliwych dwumetrowych Ryxi stało przy wejściu, witając gości w otoczeniu innych, milczących i przepasanych dwiema szerokimi szarfami gwardii honorowej,

- Ryxi to specjaliści w podkreślaniu swojej godności - powiedział Coromell, gdy czekali w kolejce do wejścia.

- Jednak w podnieceniu zapominają o wszystkim i nie chciałbym nigdy walczyć z takim rozwścieczonym ptakiem.

Bocianowaty Ryxi podszedł do nich i skłonił się przed Coromellem

- Admirrrale, ogrrromnie się cieszę - zaświergotał. Zwykle Ryxi mówili bardzo szybko i spodziewali się, że inni będą ich rozumieć. Czasami jednak, tak jak tym razem, uprzejmie spowal­niali swoją wymowę. Coromell odkłonił się.

- Miło mi pana widzieć, ambasadorze Chrrr. Pan pozwoli, że przedstawię swoją towarzyszkę? Doktor Lunzie.

Chnr skłonił się jak scyzoryk.

- Witamy w stadzie, pani doktorrrr. Zaprrraszam do am­basady Rrrryxi.

- Bardzo pan uprzejmy. - Lunzie skinęła mu głową zwalczając pokusę, by po szkocku przeciągnąć “r". Z powodu swoich sztywnych nóg Ryxi woleli stać, o ile siedzenie nie było absolutnie konieczne. Dla wygody ludzi, Weftów, Seti i tuzina innych ras obecnych na przyjęciu, w wielkim hallu przygotowano rozmaite siedziska dla istot niższych.

- Za takich nas właśnie mają - mruknął Coromell, gdy znaleźli się wewnątrz. - Nas i wszystkich innych, którzy nie potrafią latać.

- A jak traktują Theków?

- Ignorują ich, jeśli to tylko możliwe - zachichotał Coromell. - Nie uważają widocznie, że warto tracić czas na słuchanie ich.

Starszy Seti, osobisty ambasador Setiego z Fomalhaut, przyjmował powitania ze swojego krzesła w kształcie litery “U", które pozwalało mu wygodnie pomieścić jaszczurczy ogon. Gdy przedstawiono mu Lunzie, zrobił uprzejmą minę.

- Więce ukończyła pani Asstriss Alekssandria - zasyczał. - Ja również. Rocznik 2784.

- A to cztery lata po mnie - wyliczyła Lunzie. - Czy przypomina pan sobie kanclerza Greystone'a?

- Tak, wssspaniały adminisstrator, jak na człowieka. To dziwne, że nie wydaje się pani tak possunięta w latach, jak wsskazywałaby pani wiedza - uprzejmie wyraził swą opinię. Seti znani byli z dyskrecji. To chyba jedyny raz w jej życiu przedstawiciel tej rasy zadał tak osobiste pytanie.

- Miło mi to słyszeć, ekscelencjo - odpowiedziała Lunzie kłaniając się na pożegnanie, bo Coromell ciągnął ją już do następnego gościa.

- Dziwi mnie, ze nie ma tu żadnych Theków - powiedziała, gdy przedstawiono ją znajomym Coromella.

- Thekowie nie są zbyt popularni wśród niektórych członków FIWP i mimo że Ryxi zazwyczaj nie zwracają uwagi na odczucia innych, to jednak korpus dyplomatyczny musi być wrażliwy na głos opinii publicznej.

- I to jest niezwykle?

- Jeszcze jak - rzekł sucho Coromell.

- Och, admirale, jak miło pana widzieć. A kim jest pana urocza towarzyszka? - Lunzie odwróciła się, by uśmiechnąć się uprzejmie do mówiącego i zrobiła nagły krok do tyłu. Obok stała ogromna grawitantka o masywnych łukach brwiowych i patrzyła na nią z góry. Ale to nie ona mówiła. Przed grawitantką w elegancko obitym fotelu siedział drobny mężczyzna o czarnych błyszczących oczach. Najwyraźniej był przyzwyczajony do ochrony stojącej za nim masywnej kobiety. Lunzie pozbierała się i ukłoniła siedzącemu w fotelu,

- Ienois, to jest Lunzie - powiedział Coromell. - Lunzie Ienosi jest głową znanej kupieckiej rodziny Parchandri, której działalność przynosi Tau Ceti wiele pożytku.

- Moja skromna osoba nie zasługuje na takie komplementy z ust szlachetnego pana admirała - mały człowiek pochylił uprzejmie głowę - i jest zaszczycona możliwością poznania pani.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała Lunzie, najdworniej jak tylko umiała. Na pewno nie należą okazywać zdziwienia ani braku zaufania. Parchandri nie mieli dobrej reputacji i ona o tym wiedziała. W Ienosiie było coś, co sprawiło, że od razu poczuła do niego niechęć. Nie wspominając już o jego towarzyszce. Ienosi wskazał stojącą za nim grawitantkę.

- Moja dyplomatyczna asystentka, Quinada. - Olbrzymka skłoniła się i wyprostowała nie spuszczając z Lunzie oka. - Nie mieliśmy jeszcze przyjemności spotkania pani, Lunzie. Czy pani mieszka na Tau Ceti?

- Nie. Dopiero przybyłam z Alfa Centauri - odparła uprzejmie. Coromell zapewnił ją, że nie ma powodu ukrywać swojego pochodzenia, oczywiście w granicach dobrego tonu.

- Alfa Centauri? Jakież to ciekawe - powiedział Parchandri z przesadną intonacją.

- Rodzina mojej córki mieszka w Shaygo - poinformowała go uprzejmie Lunzie. - Nigdy ich przedtem nie widziałam i zaprosili mnie na spotkanie.

- Ach! Jednak rodzina jest niezastąpiona. W naszej pracy zaufanie pokładamy przede wszystkim w rodzinie, a inni pozostają niestety na drugim miejscu. Na szczęście należę do bardzo licznej rodziny. Alfa Centauri jest wspaniała w swojej wielkości. Mnóstwo tam wszelkich dóbr i niezwykłości.

- Niezupełnie - odrzekła Lunzie sucho. - Powietrze mają tak zanieczyszczone, że nie nadaje się do oddychania.

- Nie nadaje się do oddychania? Nie nadaje się? - Parchandri zgiął się w nieoczekiwanym ataku śmiechu. - A to dobre. Ale Lunzie - nagle się uspokoił - musisz przyznać, że na pewno jest lepsze niż na statku.

Lunzie przypomniała sobie nagle ostrzeżenia inżyniera Per­kina na temat właścicieli Destiny Cruise Lines. Byli oni gałęzią Parchandrich i nazywali się Paraden. Nie wiedziała, czy Ienosi jest Paradenem, ale wolała nie prowokować jego ciekawości. Mógł przecież okazać się jednym z oskarżonych w procesie wytoczonym Destiny Cruise Lines. Możliwe, że Coromell potrzebował życzliwości tego człowieka.

- Statek, którym podróżowała Lunzie, uległ wypadkowi w drodze na Alfa Centauri - odezwał się Coromell, zupełnie zaskakując Lunzie tą wypowiedzianą lekkim tonem uwagą.

- Ach, rozumiem. To okropne. - Wielkie oczy Parchandriego zaświeciły tak, jakby zupełnie nie wydawało mu się to okropne i z sobie tylko znanych przyczyn zaczął jej poświęcać więcej uwagi. Przedziwne musiał mieć upodobania.

- Czy długo znajdowała się pani w tym stanie? - naciskał.

- Czy może inżynierom udało się poczynić niezbędne naprawy? To musi być przerażające pozostawać na łasce maszyn daleko w przestrzeni. Ale wydaje się, że zdołała pani przejść przez ten koszmar bez większych strat. Siła godna uznania. Niech pani będzie tak łaskawa i opowie o wszystkim mnie niegodnemu!

- Oczy rozbłysły mu oczekiwaniem. Lunzie nie miała najmniej­szej ochoty zaspokajać ciekawości tego dziwnego człowieka. Przypuszczała, że Coromell nie postawiłby jej w takiej sytuacji, gdyby wiedział, że Ienosi jest zamieszany w sprawę Destiny Lines.

- Nie ma właściwie o czym opowiadać. Zostaliśmy i holowani przez statek wojskowy, który akurat przypadki znalazł się w tamtej okolicy.

- Cóż za szczęśliwy przypadek. - Oczy Ienosia wręcz świeciły z ciekawością. Jego towarzyszka, czy jak ją nazywał dyplomatyczna asystentka, choć pewnie w rzeczywistości była jego ochroną, ani przez chwilę nie spuściła wzroku z Lunzie - Zaginiona w przestrzeni, potem znalazła się pani na - Alfa Centauri, teraz jest pani tutaj. Dzielność godna podziwu!

- Ależ nie - odrzekła Lunzie pragnąc, żeby mogli już odejść od tego podłego człowieka i jego ponurej asystentki. Chciała się ruszyć, ale powstrzymała ją ręka Coromella, która niedostrzegalnie przytrzymała jej łokieć. Dziwiła się, że Ienois dotąd nie zauważył, iż nie podała żadnych szczegółów na temat swojego statku. Czyżby już wiedział? - Podróże są dzisiaj codziennością, a pogłoski i statki przemierzają galaktykę z tą samą prędkością.

Ienosi zignorował jej nieuprzejmość.

- Admirale - zwrócił się do Coromella - czy próbował pan już napojów? Zdaje się, że Ryxi sprowadzili prawdziwe ziemskie wino dla naszej przyjemności. Z Pransji, jak mi mówiono.

- Francji - poprawił go Coromell kłaniając się. - To prowincja w północnej części hemisfery Ziemi.

- A, tak. Tam nie miałem jeszcze okazji być. Ryxi przygotowali nie lada specjały dla swoich gości. Surowe orzechy i kandyzowane nasiona nie należą do moich przysmaków, ale za to cuda ze słodkiego kremu mogłyby zadowolić gusta znacznie bardziej wyrafinowane od moich. A sery! Czysta ambrozja! - Tu Parchandri pocałował wierzch swojej dłoni.

Silna wola nie uchroniła jej tym razem i Lunzie wzdrygneła się. Ambrozja. Parchandri zapewne użył tego słowa przypadkowo, ale prawie trzy miesiące noszenia go jak nie narodzonego dziecka uwrażliwiły ją na sam jego dźwięk. Nagle zdała sobie sprawę, że tamci patrzą na nią. Coromell nie zareagował. On znał znaczenie tego słowa, ale ten kupiec? Ienosi przyglądał jej się ciekawie.

- Czy temperatura pani odpowiada, pani doktor? - zapytał zatroskanym tonem. - Według mnie Ryxi zadbali, żeby było dość ciepło, chociaż ja jestem przyzwyczajony do swojego domu w górach, a tam jest znacznie chłodniej niż tu. - Kiwnął na olbrzymkę i przez chwilę mówili coś szeptem, po czym Quinada wyszła z sali. Ienosi wzruszył ramionami. - Posłałem po lżejsze ubranie. Inaczej roztopię się, zanim przywitam się z gospodarzami.

Ienosi skierował rozmowę na tematy interesujące wszystkich w sposób czarujący, ale Lunzie była pewna, że cały czas ją obserwuje. Wokół niego unosiła się dziwna aura, która wykluczała przyjemne doznania. Wydawał się jej dziwny i niebezpieczny, i jedyne na co miała ochotę, to odejść.

W końcu Coromell chyba zauważył jej znaki.

- Proszę nam wybaczyć, Ienosi, ale właśnie dostrzegłem weftańskiego ambasadora z Parok i muszę z nim pomówić.

Ienosi wyciągnął do nich wilgotną rękę. Lunzie, mimo odrazy, uścisnęła ją mocno i została nagrodzona ledwie widocz­nym uśmieszkiem rozbawienia.

- Czy możemy liczyć na obecność państwa na naszym małym przyjęciu za pięć dni? - zapytał kupiec. - Parchandri mają nadzieję rozniecić na nowo ogień szacunku do nas w sercach drogich przyjaciół i szanownych klientów. Czy rozświetlicie moje życie swym przybyciem?

- Tak, oczywiście - powiedział Coromell z wdzięcznością. - Jestem zaszczycony tym zaproszeniem.

Parchandri stał teraz gnąc się w ukłonach.

- Dziękuję. Przywracacie godność mojej skromnej osobie.- Ukłonił się głęboko i usiadł.

- Czy naprawdę musimy iść na przyjęcie do tych niegodziwców? - spytała Lunzie półgłosem, gdy już odeszli. Coromell wydawał się zaskoczony.

- A dlaczego nie? Musimy utrzymywać z nimi dobre stosunki.

- Ten krętacz na pewno sprzedałby własną matkę za dziesięć udziałów w Postępowej Galaktyce.

- Pewnie tak, ale proszę cię, przyjdź mimo to. Te przyjęcia są okropnie nudne bez towarzystwa.

- Jest w nim coś, co mnie bardzo niepokoi. Powiedział “ambrozja”. A widziałeś, jak obserwował moją reakcję? Nie mógł jej nie zauważyć.

- Lunzie, on użył tego słowa w zupełnie innym kontekście. Jesteś przewrażliwiona. Nic zresztą dziwnego, po tym co przeszłaś. Ienosi jest zbyt gnuśny, żeby zajmować się czymkolwiek poza interesami. - Coromell wziął ją pod rękę i poprowadził do następnego ambasadora.


- Ona kłamała - mruknęła Ouinada do swojego pracodawcy, podając mu lekką tunikę. - Sprawdzałam w biurze głównym. Według naszych raportów z Alfa Centauri, nie przyholowano wtedy żadnego niesprawnego statku. Widziano za to dużą grupę ubranych po cywilnemu ludzi, którzy schodzili z pokładu wojskowego krążownika Ban Sidhe. Jedna z tych osób odpowie jej opisowi. To by znaczyło, że rzeczywiście była wtedy na Alfa Centauri, ale resztę historii zmyśliła.

- To nie wystarczy - powiedział Ienosi przypatrując się Coromellowi i Lunzie rozmawiającym z weftańskim ambasadorem i innym magnatem kupieckim. - Nie mogę dokoinać sprzedaży na podstawie tak kruchych dowodów. Muszę w dzieć więcej.

- Jest jeszcze coś. Człowiek w restauracji, któremu donosił martwy szpieg, miał tego wieczora towarzyszkę. Według opisu jest to błękitna dama naszego admirała.

- A, w takim razie nie może być wątpliwości. - Ienois uśmiechał się do każdego, kto zwrócił wzrok w jego stronę oczy miał cały czas zwężone. - Plany naszych przyjaciół będą musiały być... zmienione. - Zacisnął wargi. - Zabij ją. Tylko nie tutaj. Nie należy wywoływać międzyplanetarnego incydentu z tak błahej przyczyny, jak śmierć szpiega. Ale doplinuj, żeby nie sprawiała nam więcej kłopotów.

- Stanie się wedle twej woli. - I Quinada wyszła.

Stojąca w rogu sali orkiestra zaczęła grać do tańca. Lunzie tęsknie przysłuchiwała się żywym rytmom, podczas gdy Coromell wymieniał nie kończące się opowieści z innym oficerem oraz przedstawicielem kolonii, która niedawno uzyskała prawa do ochrony. Coromell chciał zwrócić się do niej z jakimś pytaniem i stwierdził, że uwagę Lunzie pochłania parkiet. Pochwycili spojrzenie, i ukłonił się z galanterią.

- Czy mogę mieć zaszczyt? - zapytał i prosząc przyjaciół o wybaczenie, pociągnął ją pomiędzy wirujące pary. Był wspaniałym tancerzem. Lunzie z przyjemnością podążała za jego krokiem i pozwoliła swojemu ciału reagować na rytm.

- Wybacz, że pozwoliłem ci się nudzić - przeprosił ją, gdy znaleźli się między dwiema innymi parami. - Te przyjęcia są nudne jak flaki z olejem i rzadko można spotkać kogoś, z kim dałoby się przyjemnie pogawędzić.

- Wcale się nie nudzę - zapewniła go Lunzie. - Mam nadzieję, że nie wyglądałam na znudzoną. Byłoby to nie­wybaczalne.

- Już niedługo będziemy mogli wyjść - obiecał Coromell. - Sam jestem zmęczony. Zgodnie z protokołem, gospodarze spełnią toasty na cześć gości, a goście będą musieli zrewanżować się tym samym. To powinno nastąpić w każdej chwili. - Rzeczywiście, muzyka ucichła, a starszy Ryxi przeszedł przez salę obejmując swój dziób skrzydłem. Zatrzymał się i podniósł dziób do zebranych. Na dany znak Lunzie i reszta zgromadzonych pospiesznie podeszła do stołów z trunkami. Coromell nalał im obojgu po kieliszku francuskiego wina.

Gdy wszyscy byli gotowi, ambasador zaczął mówić swoim łagodnym, ćwierkającym głosem.

- Za naszych szlachetnych gości! Ich zdrowie! Za stowa­rzyszonych z nami w Federacji Inteligentnych i Wrażliwych Planet! Ich zdrowie! Za mojego starego przyjaciela - mówcę Weftów!

Coromell westchnął i zwrócił się do Lunzie.

- To jeszcze potrwa. Twoja cierpliwość i wyrozumiałość zostaną docenione.

Lunzie zdusiła śmiech i podniosła kieliszek w kierunku Ryxiego.


- Nie mogę pokazać się na dwóch z rzędu przyjęciach dyplomatyczych w tej samej sukni- wyjaśniała Lunzie Coromellowi podczas lunchu następnego dnia. - Muszę kupić sobie drugą.

Gdy Lunzie przybyła na Tau Ceti, zapamiętała, że przy porcie zbudowano nowe centrum handowe. Kiedyś znajdował się tam ogromny plac używany do napraw dużych pojazdów i do składowania modułów budowlanych. Z jednej strony przylegała do niego wtedy duża hałda ziemi, z której lubiły zjeżdżać okoliczne dzieci.

Pagórek był tam nadal, ale stał się wymyślnym ogrodem, za którym znajdowała się efektownie zaprojektowana budowla z czerwonej cegły i szarego miejscowego kamienia. Kontrastując z poważnym wyglądem fasady, wnętrze rozbrzmiewało śmiechem dzieci o pięć pokoleń młodszych od tych, z którymi bawiła się Fiona. Lunzie słyszała ich ożywione rozmowy odbijające się echem w korytarzach.

Większość sklepów przeznaczona była dla tlenowców, ale na parterze dostrzegła też inne, wyposażone w uszczelniane drzwi za którymi obsługiwano klientów oddychających różnymi atmosferami. Lunzie obejrzała wystawy na jednym piętrze i zaczęła wchodzić na następne, w myślach przymierzając odpowiedią suknię. Różnorodność towarów była imponująca. Może nawet za duża. Lunzie zaczynała wątpić, czy zdoła wybrać coś dla siebie Niektóre fasony były bardzo śmiałe. Cofnęła się o parę kroków żeby objąć wzrokiem okna wystawowe.

W wielkiej szybie dostrzegła coś bardzo dużego, zmierzającego w jej stronę. Obejrzała się. Grupa grawitantów zbliżała się ciężkimi krokami, zamierzając ją wyminąć. Idącego na czele ponurego mężczyznę Lunzie rozpoznała jako przedstawiciela z Diplo, którego pokazywał jej Coromell na przyjęciu u Ryxich. Szli dwójkami, pierś w pierś i zajmowali tyle miejsca, że Lunzie zdecydowała się przeczekać w sklepie Finzera, aż przejdą.

- Czym mogę służyć, obywatelko? - Mężczyzna, mniej więcej dwóch trzecich jej wzrostu, z modnie przyozdobionymi uszami, stał przy niej kłaniając się i uśmiechając. — Jestem Finzer, właściciel tego przybytku.

Lunzie wyjrzała na zewnątrz. Grupa już przeszła, tylko jedna kobieta przystanęła patrząc w okno wystawowe po drugiej stronie korytarza. Nie należała do towarzystwa z Diplo. Był to Quinada, towarzyszka Ienosia. Grawitantka odwróciła się i jej ciężkie, głupawe spojrzenie padło na Lunzie. Lunzie uśmiechnęła się do niej sądząc, że będzie to w dobrym tonie. Quinada gapiła się na nią jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła się i odeszła. Zbita z tropu Lunzie spojrzała na sprzedawcę, który cały czas stał przy niej.

- Szukam jakiegoś stroju wieczorowego - powiedziała - Czy znajdzie się coś bardziej tradycyjnego w rozmiarze dziesięć?

Finzer przyniósł jej klasyczną suknię w kolorze zgaszonego różu, z bardzo dopasowanym stanikiem, oraz wieczorową toaletę owijającą się jej wokół nóg.

Dwa wieczory później przytrzymywała fałdy tej sukni na kolanach jadąc z Coromellem do rezydencji Parchandrich.

- Ja sobie tego nie wymyśliłam, Coromell - mówiła stanowczo. - Przez ostatnie dwa dni Quinada pojawiała się wszędzie tam, gdzie ja. Widziałam ją, ilekroć się odwróciłam. Ona mnie śledzi.

- Czysty przypadek - odparł beztrosko Coromell. - obszar, po którym porusza się korpus dyplomatyczny na Tau Ceti, jest zadziwiająco mały. Po prostu chodziłyście z Quinada i tymi samymi ścieżkami, to wszystko.

- Nie, to nie wszystko. Ona przygląda mi się wzrokiem, którego nie mogę określić inaczej niż 'łakomy'. Nie bardziej ufam temu przewrotnemu łotrowi, dla którego pracuje, niż wygłodniałemu drapieżnikowi. Zauważyłeś, jak zaświeciły mu się oczy, gdy dowiedział się, że mój statek miał wypadek w przestrzeni? On ma naprawdę dziwne poczucie humoru.

- Za bardzo przejmujesz się zbiegami okoliczności - przekonywał łagodnie Coromell. - Tu, na Tau Ceti nie ma żadnego zagrożenia, a porwanie jest ciężkim wykroczeniem przeciwko immunitetowi dyplomatycznemu i ktoś o takiej pozycji jak Ienosi na pewno nie może sobie na to pozwolić. Jeśli zaś chodzi o jego asystentkę, sama mówiłaś mi, że masz głęboko zakorzeniony lęk przed grawitantami.

- Nie cierpię na manię prześladowczą - powiedziała Lunzie ze śmiertelną powagą, - Starałam się nie zwracać uwagi na swój “głęboko zakorzeniony lęk” i po prostu ją zgubić, gdy zdałam sobie sprawę, ze mnie śledzi. Wytłumacz mi więc, dlaczego widziałam ją w czterech różnych sklepach i w żadnym niczego nie kupiła! I w trzech salonach piękności! Nie wspominając już o tym, że czekała na mnie przed budynkiem FIWP, gdy skoń­czyłam swoje zajęcia z Dyscypliny. Coromell namyślał się przez chwilę.

- Jesteś pewna?

- Tak, jestem. I wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z ambrozją, mimo że nie zechciałeś mnie oświecić w tym względzie. - Coromell uśmiechnął się ledwie zauważalnie, co w tej sytuacji jeszcze bardziej ją zdenerwowało. Ambrozja musiała być sprawą najwyższej tajności i wagi, a nią posłużono się tylko jak kopertą do wysłania listu. Z uporem mówiła dalej.

- W przeciwieństwie do ciebie nie wydaje mi się, że Ienosi zachowywał się wobec mnie w normalny sposób, mimo swego immunitetu dyplomatycznego. A nadzór, którym otacza mnie jego asystentka, nie wróży nic dobrego.

- Jako osoba prywatna w niewielkim stopniu mogę temu przeciwdziałać. Jednak - tu w jego oczach pojawił się wyraz przebiegłości - jeżeli wstąpisz do wywiadu Floty, będziesz miała zapewnioną ochronę.

Lunzie przyjrzała mu się badawczo, chcąc oddalić podejrzenie, które przyszło jej do głowy.

- Do czego byłbyś skłonny się posunąć, admirale, żeby wciągnąć mnie do wywiadu?

- Nie “wciągnąć”. Mogłabyś nam bardzo pomóc i szczerze mówiąc, byłoby wspaniale mieć cię w pobliżu, ale nie za wszelką cenę. Poza tym, to ty musisz podjąć decyzję. Nawet gdybyśmy mogli, a nie możemy, wywierać na ciebie nacisk, jaką wartość przedstawia współpracownik pozyskany tą metodą? Nie takich ludzi potrzebujemy. A jestem pewien, że byłabyś dziesięć razy operatywniejsza niż ktoś taki jak Quinada... jeśli oczywiście zgodziłabyś zgłosić się na ochotnika.

Lunzie wahała się przez chwilę i pokiwała głową.

- Dobrze, wchodzę w to.

Coromell rozpromienił się w uśmiechu i uścisnął jej ramię.

- To dobrze. Dopilnuję wszystkiego jutro rano. Będziesz musiała przejść przez rozmowę kwalifikacyjną, ale prawie wszystkie twoje dane mam już i tak w komputerze. Mam nadzieję, że nie będziesz żałowała.

- Już czuję się bezpieczniejsza — powiedziała szczerze Lunzie. .

- No, zdążyliśmy.

Posiadłość Parchandrich leżała na peryferiach głównych osiedli Tau Ceti. Ienosi, w otoczeniu licznych członków rodziny stał na schodach witając przybywających gości. Zapadał zmierzch. Z ustawionych po obu stronach drzwi wejściowych naczyń wydobywał się wonny dym. Do każdego podjeżdżającego pojazdu podchodziło dwóch służących. Jeden z nich otwierał drzwiczki a drugi upewniwszy się, kto jest w środku, anonsował go gospodarzom, Lunzie napotkała palące spojrzenie ciemnych oczu osadzonych w bladej jak kreda twarzy i przełknęła ślinę. Niespodziewana obecność przedstawicieli tej rasy, do której należeli zabójcy z Alfa Centauri, była dla niej co najmniej niepokojąca. Właściciel płomiennych oczu chyba jej nie rozpoznał. Dlaczego zresztą miałby ją poznawać? Stawała się najwidoczniej przewrażliwiona doszukując się zbiegów okoliczności.

Ienosi powitał ich serdecznie, przedstawiając Coromella innym członkom rodziny. Wszyscy Parchandri ubrani byli w tak kosztowne szaty, że Lunzie przyłapała się na obliczaniu wartości ich strojów. Jeśli się nie pomyliła, każdy z nich nosił na sobie równowartość garderoby wszystkich pozostałych dyplomatów razem wziętych. Ponieważ pogoda tego wieczora była wspaniała, służący w liberii podawali drinki w podcieniach kolumnady.

- Admirał Coromell! I Lunzzzzie, cieszszę się, że wass zznowu widzę - powitał ich ambasador Setich schodząc ociężale po schodach. - Admirale, miałem nadzieję na ssspotkanie parę dni temu, ale niestety umknęła mi okazzja.

Wyczuwając, że kryje się za tym chęć rozmowy w cztery oczy, Lunzie znalazła wymówkę, by zostawić ich samych.

- Pójdę poszukać toalety - powiedziała Coromellowi odstawiając szklaneczkę na tacę podsuniętą przez przechodzącego służącego.

Spytawszy jedną z pań Parchandri o drogę, Lunzie weszła do wnętrza. Ienosi powiedział jej tylko obojętne dobry wieczór, co sprawiło, że poczuła się pewniej. Być może jej podejrzenia były tylko efektem zwiększonej od czasu katastrofalnego wieczoru z Aelockiem czujności. Cieszyła się, że nie zwróciła na siebie baczniejszej uwagi. Plotki na temat jego upodobań i skłonności, które słyszała od czasu przyjęcia u Ryxich, brzmiały zupełnie nieprawdopodobnie. Nawet biorąc pod uwagę, że połowa z tego, czego się dowiedziała, była nieprawdą, i tak mógł okazać się bardzo niebezpieczny.

Lunzie znalazła się w głównym hallu, wysokiej sali urządzonej ze staroświecką elegancją. Toaleta dla humanoidów znaj­dowała się na końcu wykładanego różowym marmurem korytarza, po prawej stronie ozdobionych rzędami złoconych kolumn podwójnych kręconych schodów, które prowadziły na trzy wyższe kondygnacje. Kilka innych nie oświetlonych korytarzy odchodziło z hallu na tym samym piętrze.

- Ale pięknie! Oni wiedzą, jak żyć - mruknęła do siebie. Jej głos odbił się echem w wielkiej, pustej sali. Światła były przygaszone, ale dostrzegła na końcu korytarza inną kobietę przechodzącą przez wahadłowe drzwi. - A, to tam.

Lunzie poprawiła jeszcze raz makijaż przed lustrem, wygładziła fałdy sukni i zasiadła na kanapce ustawionej w rogu, pod oświetlającymi pomieszczenie kinkietami. Nikt inny nie korzystał z toalety, była sama. Niestety, mogła spędzić tu niewiele czasu. Żałowała, że nie zna nikogo z obecnych na przyjęciu dyplomatów. Miała nadzieję, że Coromell zdążył już skończyć negocjacje z Setim..

Nie mogła przesiedzieć tu całego wieczoru. Musiała iść. Z westchnieniem popchnęła drzwi, zamierzając wrócić na przyjęcie. Za nimi stała Quinada, blokując swoim potężnym ciałem przejście. Lunzie, zaskoczona, odsunęła się na bok chcąc się przecisnąć i wrócić do Coromella. Grawitantka zrobiła krok do przodu. Lunzie cofnęła się i stanęła po lewej stronie, szykując się by przejść, gdy tylko droga będzie wolna. Quinada chwyciła ją za ramię swoją ciężką ręką i nie zważając na protesty wepcha z powrotem do toalety,

- A więc tu jesteś - powiedziała popychając ją - Czekałam na ciebie.

- Naprawdę? - spytała Lunzie tonem uprzejmego zdziwienia. Jednocześnie szukała drogi ucieczki, sposobu wyminięcia masywnej grawitantki. - Dlaczego?

Ciężkie brwi Quinady obniżyły się złowróżbnie nad oczami.

- Mój pracodawca chce się ciebie pozbyć. Muszę wykonywać jego rozkazy. Ja tego nie chcę, ale muszę mu służyć.

Lunzie zadrżała. Jednak miała rację. Ienosi ją podejrzewał. Ale żeby zabijać z powodu podejrzanego słowa? Grawitantka przycisnęła ją do ściany i obdarzyła powłóczystym spojrzeniem. Mogła zmiażdżyć ofiarę po prostu opierając się o nią. Opanowując strach Lunzie spojrzała jej w oczy.

- Więc chcesz mnie zabić? - spytała spokojnie, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to błagalnie. Mogłoby to obudzić w Quinadzie sadyzm. Wyglądała na kogoś, komu może sprawić przyjemność zadawanie bólu, a Lunzie potrzebowała choć odrobiny czasu, by przywołać swoją Dyscyplinę. Już popełniła jeden błąd taktyczny pozwalając postawić się w sytuacji, w której tamta miała przewagę fizyczną, Quinada i jej pan na pewno czekali na taką sposobność. Grawitantka widziała Lunzie wychodzącą z kompleksu FIWP. Czy mogła wiedzieć, że Lunzie jest Adeptką?

-Nie, nie chcę cię zabić - odezwała się Quinada łagodniejszym tonem, w którym pobrzmiewało coś, co jeszcze bardziej zaniepokoiło Lunzie. - Jeśli nie będę musiała. Gdybyś nie była moim wrogiem, w ogóle nie musiałabym cię zabijać.

- Ależ ja nie jestem twoim wrogiem - powiedziała Lunzie łagodnie.

- Nie? A przecież uśmiechałaś się do mnie.

- Starałam się być miła - wyjaśniła Lunzie. Coraz bardziej niepokoił ją sposób, w jaki patrzyła na nią Quinada.

- Nie byłam pewna. W tym mieście wszyscy dyplomaci się uśmiechają, ale ich uśmiechy są fałszywe.

- Ja nie jestem dyplomatą. Gdy się uśmiecham, to szczerze. Lunzie starała się szybko ocenić szansę wyjścia z tej sytuacji. Gdyby użyła Dyscypliny, ale nie zabiła grawitantki, jej sekret wyszedłby na jaw. Następny atak wroga nie byłby już tak otwarty. Gdyby jednak dzięki swym umiejętnościom zabiła, sekcja zwłok na pewno wykazałaby, że bez pomocy Dyscypliny zwykła kobieta nie zdołałaby zadać śmiertelnych ciosów gołymi rękami. Musiałaby wtedy stanąć przed trybunałem Adeptów.

- To dobrze - powiedziała Quinada nachylając się nad Lunzie. Jej oczy zwęziły się w szparki pod ciężkimi brwiami. Lunzie niemal czuła gorący dotyk jej skóry na swojej. - To mnie cieszy. Chcę, żebyś była dla mnie miła. Mój pracodawca nie lubi cię, ale jeżeli zostaniemy przyjaciółkami, nie będę mogła traktować cię jak wroga, prawda? Jaka piękna ta suknia. - Quinada gładziła palcem materiał na ramieniu Lunzie. - Widziałam, jak ją kupowałaś. Bardzo dobrze ci w niej, podkreśla twoją karnację. Pociągasz mnie. Nie musimy zostawać na tym nudnym przyjęciu. Chodź ze mną. Będziemy dzielić ciepło.

Lunzie mimo przerażenia z dużym trudem powstrzymała atak śmiechu. Grawitantka proponowała jej darowanie życia w zamian za romans! Gdyby nie chodziło tu o życie, cała scena byłaby nieopisanie śmieszna. Będzie się mogła śmiać do woli, o ile to przeżyje.

- Chodź z mną. Zostaniemy przyjaciółkami, a ja zapomnę o swoich instrukcjach - mruczała Quinada patrząc na nią jak na swoją własność. Lunzie starała się nie pokazać po sobie obrzydzenia, jakie wzbudzał w niej dotyk Quinady. Pomyślała, że nawet gwarancje bezpieczeństwa ze strony Quinady mogą nie wystarczyć. Ienois był typem człowieka, którego rozkazy wypeł­niano. Poza tym, jak grawitantka zamierzała upozorować jej Śmierć? Należało uciekać i ostrzec Coromella. Starannie dobrała słowa dbając, by obietnice zabrzmiały wiarygodnie.

- Nie teraz. Admirał na mnie czeka. Wymyślę dla niego jakąś wymówkę i spotkamy się później. - Lunzie zmusiła się by czule dotknąć ramienia Quinady, z trudem opanowując obrzydzenie. - Trzeba zachowywać pozory, przecież wiesz.

- Tajemna schadzka. - Quinada wykrzywiła wargi w uśmiechu. - Niech będzie. To nawet bardziej podniecające. Kiedy?

- Po toaście - obiecała Lunzie. - Zauważą, jeśli nie będzie mnie przy oddawaniu honorów twojemu panu. Ale potem możemy spotkać się, gdziekolwiek zechcesz.

- To prawda - potwierdziła ruchem głowy grawitantka odsuwając się. - Jest taki zwyczaj. Mogą zauważyć twoją nieobecność.

Lunzie przytaknęła ruchem głowy i zrobiła krok w kierunku drzwi. Zanim jednak zdążyła zrobić drugi, Quinada chwyciła ją za nagie ramię i wymierzyła jej policzek tak silny, że głowa Lunzie odskoczyła do tyłu. Zdumiona spojrzała na grawitantkę, która trzymała ją w żelaznych kleszczach. W końcu puściła. Lunzie musiała oprzeć się o ścianę, by odzyskać równowagę.

- Gdzie się spotkamy? Nie powiedziałaś gdzie. Jeżeli kłamiesz, zabiję cię. - Quinada mówiła to pieszczotliwym tonem, który przyprawiał Lunzie o dreszcze.

- Ależ tutaj - powiedziała tak, jakby to była oczywista konkluzja rozmowy. - Tu jest najbezpieczniej. Zaraz po toaście przyjdę tu i będę na ciebie czekać. Ten zarozumiały admirał pomyśli, że chcę być dla niego piękniejsza. Zobaczymy się niedługo, Quinado. Teraz już muszę iść, nie było mnie bardzo długo - I z promiennym uśmiechem Lunzie przecisnęła się pod jej ramieniem, a potem przez drzwi,

To, czy Quinada idzie za nią, czy nie, nie miało teraz znaczenia, bo korytarzem szła właśnie grupa rozmawiających sobą ludzi, zapewniając Lunzie chwilowe bezpieczeństwo.

Gdy odnalazła wreszcie Coromella, ambasador właśnie wyrażał swoją wdzięczność. Skłonił się Lunzie i odszedł. Lunzie odpowiedziała mu odciągając jednocześnie Coromella za jedno z dymiących naczyń.

- Muszę z tobą pomówić - syknęła rozglądając się czy Quinada jej nie śledzi. Z ulgą stwierdziła jednak, że nie ma jej nigdzie w pobliżu.

- Gdzie byłaś? - zapytał i na moment stracił oddech z wrażenia. - Co się stało? Masz posiniaczoną rękę. I twarz.

- To sprawka kochanej Quinady, asystentki Parchandriego szepnęła Lunzie pozwalając sobie na sarkastyczny ton, by dać wreszcie upust obrzydzeniu. - Poszła za mną do toalety i tam na mnie napadła. - Szok, jaki wywołała ta informacja, mimo że admirał szybko się opanował, sprawił Lunzie satysfakcję. - Ma rozkaz mnie zabić! Nie zrobiła tego tylko dlatego, że złożyłam jej obietnicę, której i tak nie zamierzam dotrzymać. Jestem teraz we Flocie, Coromell. Chroń mnie. Zabierz mnie stąd! Natych­miast!








KSIĘGA CZWARTA


ROZDZIAŁ JEDENASTY


Czekała ukryta w domu należącym do Floty, a w tym czasie Coromell organizował transport, który zabrałby ją z planety. Z wyjątkiem Mistrza Dyscypliny i starego admirała Coromella, i może jeszcze Quinady, nie było nikogo, kto żałowałby, że odjeżdża. Lunzie bardzo zależało na tym, żeby Mistrz wiedział, iż jej odejście było naprawdę konieczne. Tego wymagała uprzejmość obowiązująca w Dyscyplinie. Lunzie osiągnęła już ten poziom wyszkolenia, że nie potrzebowała bezpośrednich instrukcji, chciała jednak uzyskać prawo do nauczania tego, co już umiała, A w obec­nym stanie rzeczy musiałyby minąć długie lata, zanim idealnie opanowałaby zdobyte tu nowe umiejętności.

Następnego dnia prom zabrał Lunzie na należący do Korpusu Poszukiwawczo-Odkrywczego wielośrodowiskowy i wielopoko­leniowy statek ARCT-10, na którego pokładzie znajdowało się wiele innych, mniejszych jednostek. Jej dane spreparowano w ten sposób, że nie było w nich wzmianki o przynależności do wywiadu Floty, znalazła się natomiast sfabrykowana kartoteka zatrudnienia w Centrum Medycznym na Tau Ceti. Była zwyczaj­nym lekarzem przyłączającym się do zespołu ARCT-10 zaj­mującego się odkrywaniem i badaniem nowych planet.

- Na pokładzie są tysiące innych - zapewniał ją Coromell. Będziesz zaledwie jednym z kilkuset ludzkich specjalistów, którzy podpisali trzyletni kontrakt z EEC. Nikomu nie przyjdzie do głowy baczniej ci się przyglądać. Gdy już się tam zadomowisz, staniesz się dla mnie kolejnym czujnikiem na tym statku wysłanym w przestrzeń. I uważaj na siebie!

- Czy to znaczy, że nie będę całkiem bezpieczna na pokładzie?

- Dużo bezpieczniejsza niż na Tau Ceti - odparł Coromell - Zniknij w tłumie i nie zwracaj na siebie uwagi. Wszystko będzie w porządku. Zacząłem się trochę za bardzo tobą przejmować. - Niespokojnie przegarniał palcami włosy i spojrzał na nią z goryczą. — Po prostu uważaj na siebie, a będziesz bezpieczna! To wystarczy.

- Jestem już zupełnie uspokojona!

Prom zrównał się prędkością z ARCT-10 i okrążał go teraz od strony rufy, gdzie znajdowały się doki. Statek zbudowany był z ogromnych cylindrów połączonych w okrąg wygiętymi w łuk elementami. Nad górną krawędzią Lunzie dostrzegła częściowi zacienioną kwarcową kopułę, w której prawdopodobnie mieściła się sekcja zieleni. Silniki napędowe, umieszczone poniżej doków i na rufie, były tak potężne, że gdyby przypadkiem maleńki prom wpadł do któregoś, nie spowodowałby tym żadnych zaklóceń. Pięć olbrzymich dysz wydechowych, również połączonych w okrąg i pokrytych cienką warstwą lodowych kryształów, miało ponad trzydzieści metrów średnicy. Lunzie słyszała, że ARCT-10 ma dwieście pięćdziesiąt lat. Pełen majestatycznej godności zupełnie jednak nie sprawiał wrażenia trzeszczącego staruszka Należał do najstarszej generacji statków używanych przez EEC.

Gdy drzwi promu rozsunęły się, w przystani dokowej Lunzie ujrzała Theka. Piramidka metrowej wysokości czekała, aż nowo przybyła przywita się z oficerem pokładowym. Kiedy Lunzie ruszyła dalej, nie zwracając uwagi na Theka, ten bezszelestnie zaszedł jej drogę.

-Przepraszam - powiedziała zatrzymując się nagle i zaczekała, aż translator umieszczony na czubku Theka umożliwi mu zrozumienie tego, co powiedziała.

- Tttttoooooooooooorrrrrrrrrrrrr - odezwał się przeciągle.Tor.

- Twoje imię? - spytała. Rozmowa z Thekiem przypominała zabawę w Dwadzieścia Pytań, tylko nigdy nie było pewności czy otrzyma się dwadzieścia odpowiedzi. Thekowie nie lubili mnożyć słów, gdy wystarczało parę sylab.

- Ttttaaaaaakkkkk. - Dobrze, krótko i łatwo. To musiał być stosunkowo młody Thek. Zaczął mówić dalej. Lunzie skoncentrowała się, żeby móc go zrozumieć.

- Lllllllluuuuuuunnn..zzzziiiiiiiieeeeeeee...bbbbeeeezzzpppieczczsznnna...tttuuuuuutttaaaajj.

Błogosławiony Coromell. Nie miała pojęcia, że na ARCT-10 byli współpracujący z wywiadem Thekowie. Gdyby jej o tym wspomniał, na pewno czułaby się bezpieczniej.

- Dziękuję, Tor - powiedziała. Zastanawiała się, jakiej pomocy mógłby jej udzielić Thek, chociaż byłaby dumna otrzy­mując wsparcie z takiego źródła. Nawet ten, który wskazał Illinowi Romseyowi kapsułę ratunkową, nie był w stanie samo­dzielnie jej odholować. Nagle Lunzie uderzyła nowa myśl. Thekowie nie mieli żadnych cech charakterystycznych, ale Tor miał te same rozmiary co tamten.

- Czy to przypadkiem nie ty... nie, tak jest za długo. Tor... uratował mnie... z Kartezjusza?

Krótki pomruk, coś jak skrócona wersja poprzedniego tak dobyło się z wnętrza piramidki. “No, to się nadaje na książkę", pomyślała Lunzie podniesiona na duchu. Potem Thek odsunął się na bok i zastygł w bezruchu, gdy na lądowisko wszedł inny oficer wyciągając rękę do Lunzie.

- Witamy na pokładzie, pani doktor - rzekł wysoki mężczyzna. Miał bardzo długie ręce o bardzo długich palcach i pociągłą twarz, jak większość ludzi, którzy urodzili się na statku i przeżyli tam całe życie. Mniejsza grawitacja sprawiała, że ludzie ci byli wyżsi i szczuplejsi niż urodzeni na planetach i mieli nieco szersze kości. Byli też bardziej odporni na niedobór wapnia, doskwierający innym podczas zbyt długiego pobytu w przestrzeni. Ściskając jego rękę Lunzie doznała nieprzyjemnego uczucia deja vu. Gdyby nie oczy, które były zielone, a nie brązowe, ten młody mężczyzna dokładnie od­powiadałby genotypowi zakazanych mutacji, którymi zajmowała się jako członek komisji na Astris w swoich studenckich czasach.

- Jestem porucznik Sanborn. Dostaliśmy pani dane dopiero dwie godziny temu. Przyda nam się na pokładzie ktoś spec­jalizujący się we wstrząsach odprzestrzennych. Powikłania zwią­zane z przebywaniem w przestrzeni to jedna z najgorszych rzeczy, z którymi musimy sobie radzić. To jak sprawni fizycznie ranni. Ma pani też ogólne przeszkolenie?

- Umiem zszywać rany i przyjmować porody, jeśli o to chodzi - odparła Lunzie sucho. Sanborn roześmiał się. Wyglądał sympatycznie. Zrobiło jej się nieprzyjemnie, że tak się do niego odezwała.

- Nie powinienem prosić o streszczenie w dwóch zdaniach przepraszam. Pozwoli pani, że pokażę jej kwatery gościnne. Ma pani szczęście. Jest wolna jednoosobowa kabina sypialna. - Wyciągnął rękę po jej bagaże i zarzucił je sobie na ramię

- Proszę tędy, Lunzie.

Pokój był mały i skromny, ale wystarczający jak na jej potrzeby. Lunzie odłożyła swoje rzeczy do opuszczanej szafy w suficie i poszła za Sanbornem do sali ogólnej, żeby zapoznał się z pozostałymi pracownikami. Sala ta służyła też jako mniejsze centrum rekreacyjne.

- Ostatnia tercja każdej zmiany jest przeznaczona wyłącznie na rozmowy, więc nie trzeba się obawiać, że dostanie się w głowę piłką - wyjaśniał Sanborn oprowadzając ją po pomieszczeniu. Sale ogólne w sektorze dla humanoidów -tlenowców zostały wyposażone w fonnowalne meble, które mogły służyć zarówno najmniejszemu Weftowi, jak i największemu grawitantowi.

- Witamy na pokładzie - powiedział człowiek w niebieskim kombinezonie siedzący na fotelu przy ścianie. Miał gładką ciemnobrązową skórę i duże, łagodne oczy.

Obok niego młody mężczyzna o żółtawej, niezdrowej cerze, ubrany w zieloną tunikę laboranta, siedział z rękami założonymi za oparcie i przyglądał się Lunzie beznamiętnie.

-Jestem Coe. Przyłącz się do nas. Grasz w szachy! - spytał ten ciemny.

- Może trochę później, co? - Sanborn wtrącił się, zanim Lunzie zdążyła cokolwiek powiedzieć. - Muszę oprowadzić Lunzie po statku.

- Kiedy tylko będziesz chciała - odparł Coe machając do niej. Jego towarzysz rzucił Lunzie jeszcze jedno spojrzenie i szepnął coś do Coe. Lunzie zdawało się, że usłyszała słowo 'ambrozja'.

Poczuła, że ogarnia ją panika. “Tylko nie to!" pomyślała. “Czyżbym trafiła z deszczu pod rynnę? Jestem uwięziona na tym statku z kimś, kto wie o ambrozji!"

- Kim był ten drugi, z Coe? - spytała Sanborna, starając się mówić spokojnie.

- A, to Chacal. Jest technikiem komunikacyjnym. Niezbyt rozmowny, jak na swój zawód. Coe jest jedynym, który z nim wytrzymuje. Poza służbą chodzi własnymi ścieżkami.

Tak pewnie zachowywałby się szpieg Parchandriego albo piratów planetarnych. Lunzie zastanawiała się, dla kogo, o ile w ogóle, pracuje Chacal. Bardzo chciałaby omówić to z Coromellem, ale niestety był daleko. Mogła liczyć tylko na siebie, na dobre i złe. Co właściwie oznaczała ta 'ambrozja'? A może to po prostu pierwsze objawy paranoi odprzestrzennej?

Rozmiary ARCT-10 powodowały, że łatwo można było zapomnieć, iż nie jest się na powierzchni jakiejś planety. Skonstruo­wano go tak, by był samowystarczalny i mógł przebywać w prze­strzeni bez przerwy nawet przez lata. Sanborn poprowadził Lunzie do biur administracji, po drodze pokazując jej sekcję zieleni, gdzie hodowano świeże warzywa, owoce i zboża, z których uzyskiwano węglowodany do syntezatorów żywności, a także składniki diety uzupełniającej monotonię sztucznych posiłków i tlen odświeżający atmosferę. Lunzie pełna była podziwu dla wielkości tego sektora, dwukrotnie większego od istniejącego na Destiny Calis - choć nie dorównywał mu egzotyczną różnorodnością.

Jeden z sektorów statku przeznaczony był na wielopokole­niowy “ul" w którym oddzielnie żyli 'miejscowi', urodzeni i wychowani na statku, oraz 'goście'. Lunzie szybko zauważyła pomiędzy tymi dwiema grupami przejawy dyskretnej rywalizacji.

Miejscowi czuli wyższość nad gośćmi pod względem zdo­lności przystosowawczych, głównie do sztucznego jedzenia i ciasnoty panującej na statku. Goście natomiast, którzy często spędzali na statku kilka lat, nie mogli zrozumieć dumy płynącej z przyzwyczajenia do ograniczonych standardów i miejscowi często przypominali im pod tym względem zwierzęta labo­ratoryjne. Dla każdej z grup było oczywiste, że ich sposób życia jest lepszy, jednakże wymiana poglądów przebiegała najczęściej bezkonfliktowo.

Ponieważ goście byli przeważnie naukowcami i kolonistami czekającymi na transport na wyznaczone przez FIWP planety, niewielu przekraczało granice społeczne pomiędzy obiema gru­pami. Dla gości cała sytuacja miała charakter tymczasowy; średnio spędzali na ARCT-10 około trzech lat Gdy już dłużej nie mogli znieść panujących tam warunków, akurat odchodzili.

Miejscowi z kolei twierdzili, że przez trzy lata mogą znieść każdego. W porównaniu z milionami lat świetlnych, które miał za sobą i przed sobą ten wielopokoleniowy statek, było to zaledwie mgnienie oka. Na szczęście dla bardziej towarzyskich dusz, takich jak Lunzie, granice prawie nie istniały.

Kilka głównych gatunków FIWP miało własne środowiska na ARCT-10. Grawitanci zajmowali pomieszczenia pod ciśnieniem, które miało podwajać ciążenie i imitować ciężkie warunki atmosferyczne ich rodzimych planet. Ryxi potrzebowa więcej metrów kwadratowych powierzchni niż inne gatunki. Wielu gości z zazdrością patrzyło na te obszerne pomieszczenia miejscowi jednak rozumieli doskonale, że jest to dla Ryxich niezbędne minimum.

Po korytarzach bezgłośnie poruszali się Thekowie, przypominając góry. Ich rozmiary wahały się od jednego metra, jak w przypadku Tora, do siedmiu, jak osobnika zamieszkującego w sekcji zieleni, który mówił tak wolno, że tydzień zabierało mu wypowiedzenie jednego zrozumiałego słowa. Na statku pracowała też grupa Brachiańczyków. Lunzie bez trudu rozpoznała zarys ich długich kończyn w przyciemnionym świetle ich środowiska W ulu miejscowych wydzielono także sektor dla morskiego gatunku Ssli. Była to grupa, która kiedyś powzięła postanowienie że dożywotnio służyć będzie EEC i na ARCT-10 z wdzięcznością przyjmowano jej chemiczne ekspertyzy i badania energetyczne.

Podobnie jak na Platformie Kartezjusza, starano się, by mieszkańcy zżyli się ze sobą i tworzyli wspólnotę, a nie luźne zgromadzenie pasażerów, których jedynym zadaniem jest odkrywanie i badanie. Kładziono nacisk na życie rodzinne i nie tylko chwalono dzieci za dobre oceny, lecz także wspierano rodziców, by zachęcali je do dalszych wysiłków. Nie lekceważona indywidualnych osiągnięć, ale postrzegano je w kontekście zbiorowości. Lunzie nie zdarzyło się jednak nigdy odczuć ciężkiej ręki administracji, która dbała o równouprawnienie. Poszczególnym działom dawano dużą swobodę. EEC wkraczało tylko wtedy, gdy trzeba było zażegnywać konflikty między nimi. Na co dzień zachęcano mieszkańców do brania spraw we własne ręce. Luzie pełna była podziwu dla tego systemu; pielęgnowano sukcesy w atmosferze współpracy.

Poza dyżurami najchętniej spędzała czas w sali ogólnej, poznając swoich kolegów i statek. ARCT-10 przebywał już w przestrzeni sto pięćdziesiąt standardowych ziemskich lat.

Niektórzy miejscowi byli potomkami rodzin, które mieszkały tu od samego początku. Pewnego dnia Lunzie stała się stroną w rozmowie, która przebiegała według tradycyjnego podziału; miejscowi na jednym, a goście na drugim końcu pokoju.

- Jak możesz znosić to jedzenie? - spytała Grabone'a Varian i przeturlała się po swoim materacu, by lepiej widzieć rozmówcę. Varian była gościem i pracowała jako ksenobiolog. - Przetwarza się w kółko już przez siedem pokoleń.

- Absolutnie nie - odparł Grabone. - Do produkcji jedzenia używamy świeżych węglowodanów. A tych przetworzo­nych tylko do nawożenia i jako surowców wtórnych. Jesteśmy zupełnie samowystarczalni. - Ruda czupryna, którą potrząsał, pomagała miejscowemu inżynierowi wyrażać oburzenie. - Jak możesz kwestionować system, który miał mniej niż cztery procent zawodności w ciągu stu lat?

- Ale brakuje mu czegoś od strony estetyki - wtrąciła się Lunzie. - Nigdy nie znosiłam syntetycznego jedzenia. To jest zaledwie wspomnienie po smaku prawdziwego.

- Gdyby chociaż wasi kucharze nie gotowali tak bez­nadziejnie! - powiedziała Varian z odrazą. - Byłoby może do przełknięcia, gdyby miało jakiś smak. Założę się, Grabone, że nigdy nie próbowałeś prawdziwego jedzenia. Nawet nie ruszyłeś warzyw, które rosną na górnym pokładzie.

- A po co ryzykować? - odciął się Grabone opierając się na łokciach. - Można się zatruć czymś, co zostało wyhodowane w niehigienicznych warunkach. Syntetyczne jedzenie jest przynaj­mniej bezpieczne i pożywne.

- Czy ty kiedykolwiek próbowałeś czegoś, co wyrosło naturalnie? - dopytywała się Varian.

- I tak bym tego nie rozpoznał, nawet gdybym spróbował. Nigdy nie opuszczałem ARCT-10 - przyznał Grabone. - Jestem odpowiedzialny za napędy. Nie ma powodu, żebym lądował na powierzchni jako członek potencjalnie, jeśli wolno mi zauważyć, niebezpiecznej misji. Sami nadstawiajcie karku, mój zostawcie w spokoju.

- Życie też może być niebezpieczne dla zdrowia - powiedziała wesoło Lunzie do Varian za jego plecami. Polubiła tę żywą dziewczynę z kręconymi włosami, która nie mogła nigdzie spokojnie wysiedzieć dłużej niż kilka minut. Razem odbywały trening Dyscypliny na wcześniejszej zmianie. Lunzie łatwo zorientowała się, Varian osiągnęła zaledwie podstawowy poziom, chociaż każdemu, kto nie był Adeptem, mógł się wydawać zaawansowany.

- Jak wybiera się członków misji planetarnych? - spytała ją kiedyś Lunzie. - Czy muszę umieścić swoje nazwisko w wykazie kandydatów?

- Och nie - odpada Varian. - To nie jest aż takie sformalizowane. Każda misja wymaga tak różnych umiejętności że nie można brać po prostu następnego z kolejki. Informacje o każdej misji są ogłaszane na długo przed jej rzeczywistym rozpoczęciem. Jeśli cię to zainteresuje, idziesz do Centrum i wciągasz swoje nazwisko na listę chętnych. Potem dowódca misji wybiera komplet. Niektóre misje są planowane w Centrum FIWP, inne rozwijają się pod wpływem okoliczności. Wyjaśnię ci to. Zadaniem ARCT-10 jest utrzymywanie łączności z innymi jednostkami Korpusu Poszukiwawczo-Badawczego znajdującymi się w tym rejonie i zapewnianie im personelu do wyprawa naziemnych, jeżeli tego potrzebują. Więc tak naprawdę to nigdy nie wiadomo, kiedy będzie się potrzebnym. ARCT-10 odbiera też sygnały z boi przekaźnikowych umieszczonych w tym rejonie przez poszukiwacze EEC, które były tu wcześniej. Wymieniamy informacje, ilekroć jesteśmy w pobliżu, a potem są one odsyłane z powrotem do Centrum HWP. Jeżeli potrzebują drużyn rozpoznawczych albo do nagłych wypadków, my ich dostarczamy. Tak więc - tu Varian wzruszyła ramionami - można nabrać niezłej wiedzy o innych gatunkach przez trzy lata kontraktu.

- I o to ci chodzi?

- No pewnie! Dzięki temu dostanę lepszą pracę na powierzchni. - Jej ożywiona twarz zmieniła się nagłe i Varian zniżyła głos - Być może nadchodzi coś naprawdę fajnego. Mam znajomego; który pracuje w łączności; mówił mi, żebym była czujna.

- Więc w ogóle nie przejmujesz się krążącymi ostatnia pogłoskami?

- Którymi? - spytała pogardliwie Varian.

- Tymi o osiedlaniu kolonistów wbrew ich woli?

- A, tymi starymi - wtrącił Grabone drwiąco. - Plotki czasami powstają z niczego. Tym razem ci wybaczę, Lunzie, ponieważ jesteś tu od niedawna i nie mogłaś wiedzieć, ile razy ta 'wiadomość' sączyła nam się do ucha.

- To pocieszające - rzekła Lunzie. - I takie niepodobne do oficjalnego stanowiska EEC.

- To stek bzdur - mówił dalej Grabone. - Grawitanci ci mówili? To ich ukochana paranoja. Wydaje im się, że po­zbędziemy się ich, gdy tylko nadarzy się okazja. To nieprawda.

- Nie, nie grawitanci, - powiedziała Lunzie powoli. Trzymała się przecież od nich z daleka. - To jeden z gościnnych naukowców, który chce po prostu skończyć spokojnie swój kontrakt i wrócić na czas do domu. Chyba spodziewa się wnuka.

- Po pierwsze - kontynuował Grabone, chcąc wykazać fałszywość tej plotki -ARCT-10 nie może nikogo osiedlić. Planowanie kolonii trwa całe lata. Niesłychanie trudno jest znaleźć odpowiednią grupę ludzi, którzy chcieliby ze sobą spokojnie żyć, nie mówiąc już o współpracy. Nie uwierzyłabyś, jaką ilość papierkowej roboty muszą odwalić w EEC, zanim zatwierdzą kolonię.

- No, ale osiedlanie byłoby szybszym, nawet jeśli nielegal­nym, sposobem na uruchomienie kolonii - zauważyła Varian.

- Są takie planety, które nie spełniają minimum wymogów, ale gdyby osadzono tam ludzi, musieliby sobie jakoś poradzić.

- Czy na planetach nie prowadzi się kontroli urodzeń? - spytała Lunzie mając w pamięci tłumy na Alfa Centauri.

- Tak się mnożyć bez względu na stan środowiska i perspektyw rozsądnego standardu życiowego dla przyszłych pokoleń!

- Nawet matematyczny przyrost populacji, jedno dziecko na jednego dorosłego - powiedziała Varian - szybko do­prowadziłby do wyczerpania obecnych zasobów, że nie wspomnę już o przyroście geometrycznym. Rozsądne osiedlanie mogłoby częściowo rozwiązać ten problem, chociaż powtarzam, że nie jestem jego zwolenniczką.

W tym momencie zapaliła się jedna z kontrolek na tablicy dyżurów. Wszyscy obecni niechętnie spojrzeli na niebieskie światełko. Lunzie wstała ociężale.

- Ja to odbiorę. - Wcisnęła przełącznik na tablicy. - Lunzie.

- Wypadek przy przedziale A-10. Jeden ciężko ranny, wielu lżej.

Lunzie w myślach ustaliła najszybszą trasę do miejsca wypadku, po czym włączyła przycisk jeszcze raz.

- Przyjęłam - powiedziała. - Już tam idę. - Pomachała Varian i Grabone'owi.

Przedziały stanowiły jedną z najwraźliwszych i najbardziej chronionych części ARCT-10. O ile normalne ścianki przystosowane były tylko do jednolitego ciśnienia, przedziały musiały oddzielać dwie różne strefy atmosferyczne, w których panowały często skrajnie odmienne warunki i ciśnienie. A-10 stał między środowiskiem 'lekkich', a sektorem grawitantów. Gdyby wypadek zdarzył się podczas pierwszych kilku tygodni jej pobytu na pokładzie, na pewno zgubiłaby się od razu. Teraz jednak znała rozkład pokładów i sektorów i wiedziała, że A-10 nie jest daleko, więc dostała się tam bez trudu i szybko. Korytarze sektora A wypełnione były dziesiątkami biegnących członków załogi. W miejscu, gdzie nastąpiła przerwa w A-10 wiał lodowaty wiatr o temperaturze takiej jak na Diplo, i oziębiał cieplejszą strefę 'lekkich'. Przyciskając do piersi swoją torbę lekarską, Lunzie przeszła przez pospiesznie ustawioną śluzę, która miała odciąć lodowate wiatry od reszty pokładu i stanowiła tymczasową barierę, dopóki nie zostanie przywrócona poprzednia podwyższona grawitacja. Za przerwaną ścianą widać było siłownię i ćwiczących tam grawitantów, których sztangi i pozostałe przyrządy stały się nagle lekkie z powodu spadku siły ciążenia. Robotnicy najróżniejszych specjalności wchodzili i wychodzili ze śluzy sprzątając gruz, łącząc przerwane obwody i rury, z których, wylewały się na pokład ścieki i woda. Lunzie obeszła szerokim łukiem dwóch robotników, którzy właśnie przy świetle latarki wycinali pogięte resztki tablicy rozdzielczej.

- Pani doktor, tutaj! - Kobieta oficer w czarnym mundurze przeciskała się gwałtownie pod ścianę, gdzie przyklękła Lunzie. - Orlig ma drgawki i jest chyba nieprzytomny. Sprawdzał stan przedziału, gdy wszystko się na niego zawaliło.

Lunzie podniosła się i poszła za nią starając się nie zwracać uwagi na smród szamba i odór spalonego ciała. Tam, gdzie jej wskazano, rozciągnięty na podłodze leżał olbrzymi grawitant w kombinezonie i goglach ochronnych. Był poraniony przez odłamki, a jego twarz pokrywał jeden wielki siniec. Miał zamknięte oczy, ale rzucał się i mamrototał coś, Lunzie włożyła rękę do torby i wyciągnęła swoją 'wróżkę'.

- Nie chcę dawać mu nic na uspokojenie, dopóki nie przekonam się, czy nie ma uszkodzeń układu nerwowego - wyjaśniła.

- Rób, co uważasz za stosowne. Inni grawitanci są tylko bardzo posiniaczeni, wybuch wyrzucił ich do sektora ' lekkich'. Poszli już. Po tej stronie ściany nie było nikogo więcej. Orlig przyjął na siebie całe uderzenie. Biedak. - Wstała i zaczęła wykrzykiwać rozkazy grupie robotników, zostawiając Lunzie samą z jej pacjentem.

Orlig był chyba największym grawitantem, jakiego zdarzyło się Lunzie widzieć. Jej wyciągnięta ręka przykrywała zaledwie jego dłoń i część palców. Nie miała pojęcia, co zrobi, jeśli pacjent wymknie się spod kontroli.

- Niech szlag trafi 'lekkich' - warknął rzucając się. Lunzie odskoczyła w ostatniej chwili przed jego ramieniem, które grzmotnęło w podłogę. - Wystawili mnie na śmierć! Zabiję! - Ramię poderwało się znowu i palcami zakrzywionymi jak szpony znowu uderzyło w podłogę. - Wszystkich!

Lunzie była przerażona, ale postanowiła, że lęk przed grawitantami nie może jej przeszkodzić w udzieleniu pomocy potrzebującemu. Podeszła do niego, by odczytać wskazanie 'wróżki'. Według odczytu Orlig miał krwotok wewnętrzny; Trzeba było natychmiast podać mu środek uspokajający i zająć się tym, zanim wykrwawi się na śmierć.

Nie miała szans nastawić jego ręki, dopóki się tak rzucał. 'Wróżka' nie dostarczyła jej jednoznacznych informacji o stopniu wstrząsu nerwowego. Musiała podjąć ryzyko. Zaprogramowała końską dawkę środka uspokajającego i wyszukała najlepiej dostępne miejsce na ramieniu mężczyzny. Orlig podniósł się, gdy poczuł ukłucie zastrzyku i warknął na Lunzie, obnażając zęby. Lek zadziałał jednak szybko i ręce ugięły się pod nim. Opadł z hukiem na pokład.

Ciągle się trzęsąc, Lunzie zaczęła czyścić jego rany i nakładać na nie plastry sztucznej skóry. Duże odłamki metalu przebiły gruby materiał kombinezonu i dostały się pod skórę. Okulary ochroniły jego oczy, choć pleksiglas został potrzaskany. Biorąc pod uwagę siłę wybuchu, miał szczęście, że żył. Lunzie za­stanawiała się, co mogło spowodować taką eksplozję.

Ku jej zaskoczeniu Orlig poruszył się znowu. Jak to było możliwe? Dała mu wystarczającą porcję leku, by spał przez sześć zmian. Musiała się spieszyć. Powinna odpiąć górną część kom­binezonu, żeby zająć się jego pozostałymi ranami. Materiał był tak gruby i ciężki, że ugrzęzła w jego fałdach. Wtedy Orlig wymierzył mimowolny cios, który wysłał ją na drugi koniec pomieszczenia. Lunzie podczołgała się do niego zbierając na kolanach swoje narzędzia. Załadowała we wstrzykiwacz jeszcze; jedną porcję środka uspokajającego i przystawiła go do ramienia grawitanta. Właśnie miała przycisnąć włącznik, gdy małe oczy Orliga otworzyły się i spojrzały na nią. Ogromną ręką przytrzymał ją za ramię uniemożliwiając ruchy, ale nie czyniąc krzywdy.

Zabije mnie!" pomyślała Lunzie nerwowo. Nabrała w płuca powietrza, by zawołać na pomoc pracujących w pobliżu robotników.

- Kim jesteś? - zapytał przysuwając pięść do jej twarzy. Lunzie mówiła cicho ze strachu.

- Nazywam się Lunzie. Jestem lekarzem.

Oczy Orliga zwęziły się, ale pięść opadła.

- Lunzie? Czy znasz Theka?

Majaczy", pomyślała Lunzie.

- Orlig, proszę cię, połóż się spokojnie. Jesteś ciężko ranny. Nie zdołam ci pomóc, jeśli będziesz się tak rzucał. Puść moją rękę. - Czasami zdecydowany głos uspokajał pacjentów.

Zaciśnięta pięść podniosła ją za kołnierz tuniki.

- Czy znasz Theka?

- Tak, Tora.

Zachowanie grawitanta nieco się zmieniło. Odwrócił głowę by popatrzeć na krzątających się robotników i pociągnął nosem marszcząc go na unoszący się smród ścieków, które właśnie sprzątano.

- W takim razie zabierz mnie stąd. Gdzieś, gdzie nikt mnie nie znajdzie. - Powiedziawszy to osunął się na ziemię.

Lunzie krzyknęła, by dostarczono jej wózek i czekała przy Orligu, dopóki go nie podstawiono. Wezwała jeszcze kogoś z podnośnikiem grawitacyjnym, żeby móc poradzić sobie z potężnym ciałem pacjenta. Warczał, gdy pomocnicy zbliżali się do niego choćby o centymetr bliżej, niż było to konieczne. Musiał bardzo cierpieć. Lunzie zastanawiała się, ile siły trzeba, by sobie z tym radzić. Bez niczyjej pomocy udało mu się przetoczyć swoje poranione ciało na wózek.

- Zabierz mnie stąd - wymamrotał. Jego oczy błyszczały z bólu i wstydu, że ktoś jest świadkiem jego cierpienia.

Lunzie skierowała wózek poza rejon wypadku, do windy towarowej, cały czas biegnąc obok.

- Czy nikt za nami nie idzie? - dopytywał gwałtownie Orlig, zaciskając swoje ogromne palce na jej ramieniu.

- Nie, nikt. Nawet szczur.

- Pospiesz się.

- To był twój pomysł. - W tym momencie dostrzegła to, czego szukała; jeden z małych gabinetów pierwszej pomocy, które znajdowały się na każdym pokładzie i w każdym sektorze. Używano ich do rutynowych badań, jako izolatek i czasami do leczenia, które nie wymagało hospitalizacji.

Gdy tylko zasunęły się za nimi drzwi, Orlig wykrzywił się w szerokim uśmiechu.

- Krims, ale was, 'lekkich' jest łatwo wystraszyć. - Rozejrzał się badawczym wzrokiem po pomieszczeniu. Lunzie ustawiła wózek przy miękko wykładanym stole operacyjnym, który służył także po podniesieniu boków jako łóżko szpitalne. Gdy zbliżyła wstrzykiwacz do jego ramienia, wykonał przeczący ruch ręką.

- Nie, już wystarczy. I tak jestem prawie nieprzytomny.

Lunzie popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- A ja myślałam, że jesteś na to uodporniony. Orlig skrzywił się.

- Musiałem znieść ból, żeby nie stracić przytomności. Ktoś zadbał, żeby ta ściana na mnie runęła. Ktoś chce mnie zabić.

Lunzie z westchnieniem rozpoznała klasyczne symptomy manii prześladowczej na tle lęku przestrzennego. Odłożyła wstrzykiwacz i sięgnęła po urządzenie do zszywania ran.

- No cóż, ja jestem tylko lekarzem i ponieważ widzę cię pierwszy raz, nie zamierzam cię zabijać. - Po czym dodała. - Skoro wy, grawitanci, jesteście takimi twardzielami, to zszyję cię w jeden kawałek na twoich oczach. Czy to cię uspokaja?

- Coromell nie wspominał, że jest pani taka głupia, pani doktor. - Lunzie omal nie wypuściła z rąk swoich narzędzi.

- Coromell? - powtórzyła. - Najpierw dopytujesz się o znajomych Theków, a teraz rzucasz we mnie admirałami. Kim ty właściwie jesteś?

- Ja też dla niego pracuję. I mam informacje, które muszą do niego dotrzeć. To nie pierwszy zamach na moje życie. Starałem się znaleźć jakiś wiarygodny powód, żeby się z tobą skontaktować. Musiałem być ostrożny. Nie mogłem pozwolić, by podejrzenie padło też na ciebie...

- Tak jak na ciebie padła ta ściana? - wtrąciła Lunzie.

- Tak, ale wszystko idzie jak trzeba, co? Nie mogę ryzykować, że ta informacja zaginie - odchrząknął. - Próbowałem skontaktować się z Torem i chyba wtedy wszystko schrzaniłem. My, grawitanci, rzadko szukamy kontaktu z Thekami - Skrzywił się. - Dobra, chyba jednak zgodzę się na miejscowe znieczulenie, bo widzę, że zaczynasz się bawić moimi żebrami.! Czuję się tak, jakby przeleciał przeze mnie meteor. Jak to wygląda?

Lunzie rzuciła spojrzenie na jego klatkę piersiową i przeciągnęła po niej 'wróżką',

- Jakby przeleciał tędy meteor. Być może zdołam skontaktować się z Torem bez wzbudzania podejrzeń. Nie wiem dlaczego, ale mnie lubi.

- Niewielu ma to szczęście. Ale musisz znaleźć właściwego Theka bez rozpytywania o imię. To będzie najtrudniejsza część zadania. Wszyscy są podobni, dobierano ich do ARCT-10 naweti rozmiarem. Słuchaj... - Głos Orliga stawał się coraz słabszy, szok zwyciężał jego niespożyte siły życiowe. Włożył palec do ucha i grzebał nim przez chwilę, przekrzywiając głowę. - Cholera. Masz może jakąś pincetę? Musiała się przesunąć od uderzenia.

- A czego mam szukać?

- Kostki z informacją. - Nachylił głowę, by ułatwić jej poszukiwania.

- Mogłeś nieodwracalnie uszkodzić sobie słuch - powiedziała Lunzie z naganą, gdy już wyciągnęła pojemniczek.

- Pasowała i była tam bezpieczna - odparł Orlig bez cienia skruchy. - Jeśli nie uda ci się dotrzeć do Tora, czekaj, aż wróci Zebara. Możesz mu powtórzyć, żeby zainteresował się Aidkisagim VIII, Setim z Fomalhaut. W kostce jest reszta szczegółów.

- Sen z.... ich szef rządu? - Głos Lunzie przeszedł w pisk

- Ciszej! Mów ciszej! - zasyczał Orlig. - Ktokolwiek zwalił tę ścianę, może mnie teraz szukać, jeśli już wie, że mu się nie udało.

Kto?

Orlig aż przewrócił oczami, zdumiony jej naiwnością.

- Przepraszam.

- Zmądrzej, kobieto, bo skończysz tak jak ja. A ty na pewno nie przeżyłabyś pod tą ścianą. - Mówił teraz bardzo słabym głosem. Lunzie wetknęła pojemniczek do swojego miękkiego buta.

- Tor albo Zebara. Możesz na mnie liczyć. A teraz przestanę być kurierem, a zacznę lekarzem.

Gdy tylko skończyła łatać jego skórę, powieki opadły mu bezwładnie. Szok i środek uspokajający wzięły wreszcie górę.

- Teraz jesteś bezpieczny - mruknęła Lunzie. - Po­stawię syntezator w zasięgu twojej ręki, żebyś nie musiał wstawać, gdy zgłodniejesz albo zachce ci się pić. I zamknę pokój, żeby nikt tu nie wszedł. Zapukam, jeśli będę chciała wejść.

Orlig pokiwał sennie głową.

- Użyj jakiegoś hasła. Powiedz 'ambrozja'. W ten sposób będę wiedział, że to ty albo ktoś od ciebie.

- Akurat to słowo pakuje mnie ciągle w kłopoty. Powiem 'whisky'.

Zaraz po zapieczętowaniu drzwi od gabinetu Lunzie poszła do swojej kabiny, żeby zmienić poplamione krwią ubranie. Nie wyjęła kostki z buta, ale identyfikator wywiadu Floty postanowiła nosić odtąd przy sobie, na gołej skórze. Tak było bezpieczniej; gdyby zostawiła go w pokoju, ryzykowałaby, że ktoś może go znaleźć. 'Wypadek' Orliga wywołał nową falę jej podejrzliwości. Zbyt wiele dziwnych zdarzeń spotykało kurierów Coromella.

- Jak tam pacjent? - zawołała do niej Truna, gdy weszła do sali ogólnej. Pani technik i jej pomocnicy rozsiedli się przy stole trzymając w rękach dymiące kubki.

- Nieźle, jak na kogoś, komu zawaliła się na głowę ściana. - odparta Lunzie programując sobie kawę. - A jak tam naprawy?

- Udało nam się tymczasowo poskładać ścianę, ale potrwa jeszcze parę dni, zanim odtworzymy elementy potrzebne do zastąpienia uszkodzonych systemów. Obwody po prostu się usmażyły.

- Co było przyczyną eksplozji? - zapytała Lunzie zajmując miejsce obok innych przy stole. Gdy tylko usiadła, zdała sobie sprawę, jak była obolała od zajmowania się Orligiem.

- Właśnie chciałam ciebie zapytać. Czy Orlig zdołał opowiedzieć ci, co się stało?

- Nie, właściwie nie - odrzekła Lunzie. - Był w szoku i nie mówił jasno. Chociaż rzeczywiście mamrotał coś o labora­torium chemicznym. Czy to możliwe, żeby coś, co nie powinno, dostało się do wentylacji i spowodowało wybuch w rurach?

- No, rzeczywiście rury wyglądają jak czarna dziura - zgodziła się Truna. - Sprawdzę to w sekcji biochemicznej na dziewiątym poziomie. Oni korzystają z tej instalacji. Dzięki za sugestię,

- Czy Orlig wyjdzie z tego? - zapytał któryś z pomocników.

- O tak. Tak sądzę - odpowiedziała Lunzie bez zastanowienia. - Nawet grawitanci od czasu do czasu czegoś nie wytrzymują. Jeszcze przez jakiś czas będzie obolały.

Lunzie siedziała jeszcze parę minut z Truną i jej ludźmi i gawędząc i dzieląc się doświadczeniami. Jednak przez cały czas zastanawiała się, jak dotrzeć do Tora i jak wiele czasu upłynie zanim 'ktoś' zorientuje się, że Orlig nie leży w głównym szpitalu. Potem pomyślała o zadziwiającej wieści, że Seti z Fomalhaut zamieszany jest w międzyplanetarne piractwo. Taka informacja mogła zatrząść niejedną posadą. Tak przynajmniej sugerował Orlig. Cóż, Seti znani byli ze skłonności do podejmowania, ryzykownych gier. Było o co grać, jeśli brać pod uwagę sprawę Phoenix.

Jednocześnie cały czas tworzyła scenariusz swego spotkania z Torem. Po pierwsze, musiała dowiedzieć się, gdzie są zakwaterowani Thekowie. Nie mogła przecież zapytać o to przez pocztę elektroniczną na ARCT-10.

- Muszę iść do swojego pacjenta - powiedziała siedzącym przy stole. - Spał, jak wychodziłam, ale teraz już pewnie się budzi,

- Dobry pomysł - przyznała Truna. - Powtórz mu, że życzymy mu szybkiego powrotu do zdrowia.

Lunzie poszła na wszelki wypadek okrężną drogą, ale nie widziała nikogo, kto by ją śledził.

- To ja, Lunzie - powiedziała cicho, pukając w drzwia gabinetu. - Whisky,

Drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Za nimi stał Orlig trzymając się jedną ręką za żebra.

- Zastanawiałem się, jak długo potrwa, zanim wrócisz. Nie mogłem się odprężyć, nawet mimo tych chemikaliów, którymi mnie napompowałaś. Ciągle się rzucałem.

Lunzie pchnęła go na krzesło, żeby zbadać źrenice.

- Przepraszam. To się czasami zdarza przy szoku. Środek uspokajający działa wtedy dokładnie odwrotnie; pobudza. Spróbujemy z wapnem i L-tryptofanem. To aminokwas, którego nie syntetyzuje organizm. Powinien pomóc ci zasnąć. Nie jesteś uczulony na składniki mineralne?

- Nie za wiele wiesz o grawitantach, co? Ciągle muszę łykać minerały, żeby mi nie pękały kości w waszej słabiutkiej grawitacji. - Orlig wyciągnął z nadpalonej torby garść tabletek i wysypał Lunzie na rękę. Lunzie zbadała je dokładnie za pomocą analizatora.

- Żelazo, miedź, cynk, wapń, magnez, bor. Dobrze. Dopil­nuję, żeby przez następne parę dni dodawno ci do jedzenia aminokwas. Powinien pomóc ci odzyskać naturalny sen.

- Posłuchaj. Gdy cię nie było, pomyślałem o czymś, co mogłoby nam pomóc dostać tego szpicla, który chciał mnie załatwić. Możesz rozgłosić, że jestem w stanie krytycznym i mogę nie przeżyć - podsunął ponuro Orlig. - Może w ten sposób zmuszę ich, żeby się pokazali. Niech myślą, że mają jeszcze szansę, dopóki jestem słaby.

- To nie tylko niebezpieczne, ale i głupie - powiedziała Lunzie, ale Orlig rzucił jej tak groźne spojrzenie, że zamilkła. - Dochodzisz do zdrowia, ale byłeś bardzo ciężko ranny. Może ci się wydawać, że jesteś sprytny, ale teraz masz jeszcze za mało sił, żeby wdawać się w walkę. Daj sobie szansę na odzyskanie sił. Wtedy będzie można przenieść cię do głównego szpitala, gdzie przynajmniej będziesz miał jakąś pomoc, jeśli przyjdzie ci do głowy jakiś równie głupi pomysł.

- Zrobię, jak będę uważał za stosowne - powiedział Orlig opryskliwie. - Wyjdź. Chcę spać. - Usiadł na łóżku i podciągnął nogi nie zwracając na nią więcej uwagi.

Poirytowana takim zachowaniem, Lunzie wyszła. Drzwi zamknęły się za nią z podwójnym sykiem, który oznaczał, że zostały zapieczętowane.

Oboje zapomnieli o jednej rzeczy; Lunzie jako lekarz będący przy wypadku miała obowiązek złożyć w biurze naczelnego lekarza raport na temat stanu zdrowia ofiary. Wypełniła stosowne formularze, ale poprosiła, by zachowano dyskrecję co do całej sprawy.

- Ten człowiek cierpi na łagodną postać manii prze­śladowczej.

- Nie dziwię mu się, po tym co przeszedł. Grawitanci urządzają sobie bardzo kosztowne vendetty.

- Umieściłam go w jednym z gabinetów zabiegowych..Czuł się tam bezpieczniej. Niedługo postaram się przenieść go do szpitala, tam trudniej będzie wywrzeć na nim zemstę.

Jej następna wizyta także nie trwała długo. Stan Orliga poprawił się na tyle, że dostał ostrego ataku klaustrofobii, i odreagował go na Lunzie.

- Czemu jeszcze nie przekazałaś kostki Torowi? Na co, do cholery, czekasz?

- Może powinnam ogłosić w codziennym biuletynie, że Lunzie lekarz szuka kontaktu z Torem Thekiem? - odcięła się ostro. - Powiedziałeś mi, żebym nie zwracała na siebie uwagi, więc tego nie robię.

- Ryzykowałem życie dla tej informacji. Wam, 'lekkim' wydaje się, że jesteście tacy sprytni! Więc wymyśl jakiś dobry; powód, ale przekaż tę informację,

- Jeżeli okoliczności na to pozwolą!

To rozpoczęło gwałtowną awanturę, której Lunzie ku swojemu, zdziwieniu nie przegrała.W ramach zemsty Orlig obrzucił ją bardzo i osobistymi inwektywami, kwestionując jej pochodzenie i krytykując nawyki; wykazał przy tym dobrą orientację w szczegółach jej życiorysu. Czyżby Coromell dał mu dostęp do akt? Wstrząśniętą i obrażona wybiegła obiecując sobie, że prędzej nastanie słoneczny, ciepły dzień w środku kosmosu, niż ona tu wróci.

Minęły trzy kolejne zmiany. Lunzie czuła się winna, że straciła panowanie nad sobą. Orlig także żył w napięciu i niedobrze się stało, że pozwoliła sobie na atak złości jego kosztem. Wróciła! do gabinetu i zapukała w drzwi.

- Orlig? To ja, Lunzie - To znaczy whisky! Orlig? Wpuść mnie.- Popchnęła drzwi, które pod lekkim naciskiem częściowo ustąpiły. Nie były zamknięte ani tym bardziej zabezpieczone. Lunzie zaskoczona zajrzała do środka, chcąc się rozejrzeć. W pomieszczeniu było ciemno, a w powietrzu unosił się dziwny, ciężki zapach. Przesunęła ręką po ścianie, żeby włączyć światło i odskoczyła z przerażenia.

Rozegrała się tu walka. Większość mebli była połamana lub pogięta, a na ścianach widniały plamy krwi. Wyrwany zlew tkwił w połowie wetknięty do zsypu. Szafki ze sprzętem medycznym zostały rozbite, a ich zawartość walała się po podłodze. Suszarka do rąk, cały czas podłączona do prądu, dygotała rozsiewając wokół siebie iskry.

Orlig leżał rozciągnięty na podłodze. Przez moment Lunzie pomyślała z poczuciem winy, że odnowił się krwotok wewnętrzny. Przyczyna śmierci była jednak aż nazbyt widoczna. Orlig został uduszony. Miał wytrzeszczone oczy, a cała twarz nabiegła mu krwią. Widywała już śmierć, nawet gwałtowną, ale nigdy jeszcze nie widziała morderstwa popełnionego z zimną krwią.

Na tchawicy trupa widniały jeszcze ślady palców napast­nika. Ktoś o ogromnej sile musiał wlec Orliga po całym pokoju, zanim powały go na ziemię i udusił. Lunzie poczuła, że robi jej się słabo.

Tylko inny grawitant mógł tego dokonać. A myślała, że Orlig jest największy. Więc kto? I co ten ktoś mógł podejrzewać na jej temat? Obejrzała dokładnie drzwi, żeby sprawdzić, jak morderca dostał się do środka, ale nie widać było śladów włamania. Plomby zostały odbezpieczone. Orlig sam musiał wpuścić napas­tnika do wnętrza. Czyżby morderca śledził ją i podsłuchał hasło? Czy może Orlig przecenił swój spryt i siłę? Czasami lepiej było być 'lekkim' łatwiej można wtedy ocenić swoje możliwości fizyczne. Jeżeli zdecydowano się zabić Orliga w obawie, że przekaże informacje swojemu lekarzowi, to jeszcze raz jej życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Od jak dawna Orlig nie żył? Jak długo mogła jeszcze czuć się bezpieczna?

Muszę wydostać się z tego statku. Znalezienie Tora i prze­kazanie tej kostki nie załatwi sprawy. Ale jak mam to zrobić?"

Zaczęła od przygotowania dla naczelnego lekarza raportu, który wywołał wstrząs, ale bynajmniej nie zdziwienie.

- Grawitanci są nieobliczalni. Mszczą się za najprzedziwniejsze rzeczy. - Ale Biuro mogło i w końcu utajniło szczegóły sprawy.

Ponieważ nie żądano od niej więcej szczegółów, Lunzie nie ryzykowała zdradzania żadnych na własną rękę. Wystarczająco dużo ludzi widziało, jak Orlig obchodził się z nią tuż po wypadku, żeby nikt nie podejrzewał, iż stała się jego powiernicą. To jej jednak nie uspokajało. Wciąż czuła się zagrożona. Ale ku jej głębokiemu zdziwieniu cała ta sytuacja wywoływała w niej więcej złości niż strachu.

Jako środek ostrożności zawieszała odtąd swój alarm na drzwiach. Starała się też cały czas przebywać w grupie.

Z pewnością chcieli, żebym go znalazła", pogrążyła się w ponurych rozmyślaniach następnego dnia podczas dyżuru.“Inaczej pozbyliby się ciała wrzucając je do zsypu, gdzie zajęłyby się nim systemy wtórnego przetwarzania. Nawet jego nieobecność, mogła przejść nie zauważona. Może powinnam ponarzekać, na niesfornych pacjentów, którzy zwalniają się bez zgody lekarza." Wątpiła jednak, czy to by cokolwiek pomogło i zamiast tego zaczęła przeglądać aktualne wiadomości na temat kompletowanego personelu misji. Na pewno udałoby jej się wywalczyć sobie; posadę lekarza w którejś z następnych, nawet jeżeli musiałaby użyć do tego celu swojego identyfikatora wywiadu Floty.




ROZDZIAŁ DWUNASTY


To Ambrozja! - Takim okrzykiem powitali ją następnego dnia zgromadzeni w sali ogólnej. Cofnęła się zaskoczona. - To Ambrozja! - krzyczeli radosnym chórem ludzie.

Lunzie nie mogła zrozumieć, dlaczego skandują to niebez­pieczne słowo na powitanie każdego przychodzącego na salę.

- Co to jest Ambrozja? - zapytała Naftiego, jednego z naukowców. Schwycił ją za ręce i porwał do tańca, wirując radośnie przez całą salę. Udało jej się po chwili uspokoić go na tyle, żeby udzielił jej odpowiedzi.

- Ambrozja to nowo odkryta planeta nadająca się do kolonizacji - powiedział Nafti, a jego twarz wykrzywił grymas idiotycznego zadowolenia. - Niedługo przybędzie Zespół EEC. Przebąkuje się o największym odkryciu od dziesięcioleci. Nazwali ją Ambrozja. Trudno w to uwierzyć, ale to planeta klasy E, z atmosferą azotowo-tlenową w stosunku 3 do l i grawitacją 96, taką jak na Ziemi.

Wszyscy w rozgwarze oczekiwali szczegółów, ale kapitan Zespołu EEC wiedział, co robi czekając, aż jego dane zostaną zweryfikowane w laboratoriach ARCT-10. Krążyły najbardziej niewiarygodne plotki, ale w prawie wszystkich powtarzało się, że jest to najbardziej przypominająca Ziemię planeta, jaką kiedykol­wiek EEC udało się odkryć.

Lunzie nie była pewna swoich odczuć; z jednej strony czuła ulgę, że 'to jest Ambrozja' stało się teraz publiczną tajemnicą, z drugiej nie wiedziała, co o tym myśleć. To krótkie zdanie, które już kosztowało życie kilku osób i odmieniło jej własne, mogło nie mieć nic wspólnego z nową planetą. Możliwe, że był ta przedziwny zbieg okoliczności. Mogło jednak również oznaczać, że nowe odkrycie jest potencjalnym celem dla piratów. Nie wiadomo było tylko, jak zamierzali sprzątnąć sprzed nosa FIWP nową zdobycz, o której mówiły już tysiące na pokładzie ARCT-10. Można było się spodziewać bardzo brutalnych metod, jeżeli przeszłość stanowiła wskazówkę.

Przybycie Zespołu oznaczało dla Lunzie coś jeszcze. Jego kapitanem był bowiem Zebara. Łatwiej mogła teraz dotrzeć do niego niż do Tora. Poprosiła jednego z techników łączności, by dodał jej imię do kolejki oczekujących na rozmowę z Zebarą. Potrzebowała chwili w cztery oczy, żeby dotrzymać obietnicy danej Orligowi.

Jednak, jak większość jej ostatnich planów, i ten trzeba było zmienić. Gdy Zebara wreszcie przybył na statek, został szczelnie otoczony przez chcących dowiedzieć się więcej szczegółów na temat Ambrozji. Lunzie słyszała nawet, że z przyczyn bezpieczeństwa musiano go odizolować w pomieszczeniach oficerskich. Niedługo potem ogłoszono, że Zebara przemówi do całego statku w ogólnej sali sektora dla tlenowców, a jego przemówienie będzie tłumaczone i transmitowane na cały statek, by każdy mógł usłyszeć nowiny.

Lunzie i Coe czekali w zapchanej do ostatniego miejsca sali ogólnej, pośród rozemocjonowanego tłumu. Poruszenie jeszcze wzrosło, gdy kapitan Zespołu wszedł na salę. Lunzie wyjrzała ponad głowami swoich sąsiadów, zobaczyła czuprynę blond włosów i z opóźnieniem zdała sobie sprawę, że kapitan góruje o głowę ponad tłumem.

- To grawitant - powiedziała z niedowierzaniem.

- Zebara jest w porządku - powiedział Grabone, wyczuwając wrogość w jej głosie. - Jest inny. Przyjazny. I nie nosi odznaki na ramieniu jak większość grawitantów.

- I nie pochodzi z Diplo - dodał Coe. - Wychowywał się w jednej z grawitanckich kolonii o w miarę normalnym klimacie. Nigdy nie podejrzewałem, że to może mieć jakieś znaczenie, ale on nie jest nawet w połowie tak okropny jak ci z Diplo.

Lunzie nie wypowiadała na głos swoich wątpliwości, ale Coe dostrzegł sceptycyzm w jej twarzy.

- Naprawdę, Lunzie, on jest w porządku. Przedstawię cię później - zaproponował. - To mój stary kumpel.

- Dzięki, Coe - wymamrotała uprzejmie. Zebara musiał starannie dobierać sobie przyjaciół, skoro byli między nimi Orlig i Coe.

- Zaczyna mówić.

Zebara był dobrym mówcą. Używał sztuczki polegającej na uśmiechaniu się przed dobrymi wiadomościami. Jego słuchacze szybko to zauważyli i ze wstrzymanym oddechem czekali na następny uśmiech. Pod względem urody stanowił wyjątek wśród grawitantów, których wygląd był raczej surowy; miał wąską twarz, orli nos i niebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu.

Lunzie doszła do wniosku, że jego spokój był udawany. W rzeczywistości był tak samo podniecony wieściami, które przekazywał.

- Ambrozja! Nektar bogów! Powietrze, które chce się pić i wdychać równocześnie. Tylko że ono nie pachnie. Jest po prostu lekkością w płucach i napełnia radością. Planeta znajduje się na czwartej pozycji od słońca klasy M, a jej błękitne niebo rozciąga się nad sześcioma niewielkimi kontynentami, które stanowią jedną trzecią powierzchni. Reszta to woda. Słodka woda! Dwu­tlenek wodoru! - Tu Zebara wyciągnął flakonik ze swojej torby i uniósł go triumfalnie ponad tłum. - Są oczywiście i inne śladowe pierwiastki - dodał. -Ale nie stwierdzono niczego toksycznego ani we florze oceanicznej, ani w złożach mineralnych. Żadnych cyjanków w stanie wolnym. Wokół planety krążą dwa małe księżyce w dużej odległości i jeden większy bliżej, więc przypływy są naprawdę wspaniałe. Zauważyliśmy też niewielką aktywność wulkaniczną, ale to tylko czyni planetę bardziej interesującą. Na Ambrozji nie ma miejscowych form życia inteligentnego.

- Czy aby na pewno? - zapytał jeden z grawitantów. Obecność inteligentnych form życia była ostatecznym testem dla nowo odkrytych planet; EEC zakazało zasiedlania tych, na

których rozwijały się inteligentne gatunki.

- Brock, spędziliśmy tam dwa lata i nic, co badaliśmy, nie wykazało śladów inteligencji, którą dałoby się zmierzyć dostęp­nymi nam metodami. Żyją tam owady, które mają bardzo skomplikowane formy życia społecznego, ale znacznie bardziej interesujące są chemikalia, które wydzielają podczas polowania; mogą stopić litą skałę. Znaleźliśmy też bardzo sympatyczny gatunek, który mój ksenobiolog nazwał pieszczoszkami, ale one nie mają zbyt wiele inteligencji nawet jak na zwierzęta. Jest też dużo ładnych ptaków - w części sali, gdzie stali Ryxi, rozległ się świergot niepokoju - ale nie inteligentnych. - Świergot; zmienił się w zadowolone gruchanie. Ryxi zazdrośnie strzegli swojej pozycji jedynych inteligentnych ptaków w FIWP.

Zebara otworzył część zebrania przeznaczoną na pytania, ale trudno było przebić się przez hałas przekrzykujących się głosów.

- To będzie trwało jeszcze godzinami - westchnął Coe. - Zostawmy wiadomość i spotkajmy się z nim na następnej zmianie.

- Nie - powiedziała Lunzie - zostańmy i posłuchajmy jeszcze chwilkę. Potem zaczekamy na niego przed kabiną kapitańską. Na pewno później pójdzie właśnie tam, żeby zdać sprawę dowództwu,

Coe spojrzał na nią z podziwem.

- Szybko się nauczyłaś, jak na kogoś, kto od niedawna pracuje dla EEC. Lunzie roześmiała się.

- Biurokracja wszędzie działa tak samo. Rzucił ochłapy tłumowi, a teraz będzie zaspokajał ciekawość władców.

Udało im się idealnie wymierzyć czas i znaleźli się przy biurach administracji akurat, gdy Zebara wychodził z windy.

- No, tym razem powracasz triumfalnie, co, Zeb?

- Coe! Jak miło cię widzieć! - Zebara serdecznie uściskał swojego ciemnoskórego przyjaciela. Pochylił się i żartobliwie poklepał Coe po głowie. - Muszę teraz pogadać z wielkimi szefami. Zaczekasz na mnie?

- Jasne. Ach, Zebara, to jest doktor Lunzie Mespil. Bardzo prosiła o rozmowę z tobą.

- Bardzo mi miło, obywatelko. - Zimne niebieskie oczy zwróciły się na nią. Luzie poczuła się nieswojo; lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach. Musiała jednak dotrzymać przyrzeczenia Wyciągnęła rękę do grawitanta, a on ujął ją w uprzejmym geście powitania i poczuł okrągły kształt identyfikatora Floty, który Lunzie ukryła w dłoni.

- Gratuluję panu odkrycia, kapitanie. Jeden z moich pacjentów prosił mnie, bym spotkała się z panem, kiedy pan wróci

- Jestem do pani dyspozycji, gdy tylko skończę rozmowę z dowództwem - powiedział, uważnie obserwując jej twarz. - Obiecuję. A teraz proszę wybaczyć... Lunzie Mespil. - Jeszcze raz spojrzał na nią przeciągle, wręczając jej z powrotem iden­tyfikator, i wszedł do środka.

- Przynajmniej dobrze wymówił twoje nazwisko - mruknął Coe, odrobinę kwaśno.

- Któż może odmówić przełożonym, gdy go wzywają. Złapię go później. W każdym razie dzięki, że mnie przedstawiłeś, Coe.

- Nie ma za co - odparł Coe przyglądając jej się ze zdziwieniem. Zostawiła go na korytarzu, a sama poszła do swojej kabiny czekać na odpowiedź Zebary. Już sam identyfikator był sekretnym rozkazem spotkania w cztery oczy. Dlaczego nie przeszło jej przez myśl, że Zebara może być grawitantem? “Bo nie lubisz grawitantów, głupia, na pewno nie po przygodzie z tą Ouinadą." Może powinna była znaleźć Tora. Ufała Thekom, choć nie wiedziała dlaczego. Nie byli nawet humanoidami, raczej czymś w rodzaju widzialnych bogów. Teraz jednak klamka już zapadła; uścisk dłoni, aluzyjne komentarze i tak dalej.

Korytarz, w którym znajdowały się drzwi jej kabiny, był prawie pusty, co rzadko zdarzało się o tej porze, ona jednak nie zwróciła na to uwagi, może z wyjątkiem momentu, gdy kopiąc z wściekłości w ścianę rozejrzała się, czy nikt na nią nie patrzy.

Coe i Grabone pozytywnie wypowiadali się o Zebarze, w przeciwieństwie do tego, co mówili o innych grawitantach. To dobrze o nim świadczyło. “Oczywiście jeżeli w ogóle jest lojalny wobec EEC, bo jeśli nie odezwie się do mnie po zebraniu, to poszukam Theka o imieniu Tor" pomyślała.

I wtedy przypomniała sobie coś, co mówił Zebara. Dwa lata spędził na Ambrozji. Pierwsze zadanie kurierskie wykonała niecały rok temu i dotyczyło ono Ambrozji. Czyżby Zebara miał szpiega na pokładzie swojego statku?

Pogrążona w tych ponurych rozmyślaniach weszła do pokoju i przebrała się w strój służbowy na swój dyżur. Tunikę, którą nosiła na co dzień, wrzuciła do otworu syntezatora, by tam została rozłożona na włókna i utkana na nowo, już bez brudu. Spokojna, równa praca maszyny znowu sprowadziła przed jej oczy widok ciała Orliga rozciągniętego na podłodze gabinetu. Dlaczego zabójca zostawił tam ciało? Jakiej reakcji spodziewał się po niej? Czy miała wybiec z gabinetu z krzykiem, że znalazła ofiarę morderstwa? Tak byłoby pewnie sprytniej. Więc może się przeliczyła?

Komunikator zadźwięczał, przerywając jej mroczne rozmyślania. Wydał z siebie krótki pisk, co oznaczało, że ktoś na statku trzymał słuchawkę.

- Lunzie - usłyszała głos naczelnego lekarza - odezwij się. - Nachyliła się i włączyła przycisk na tablicy.

- Carlo, tu Lunzie.

- Gdzie jesteś? Mamy Brachiankę we wczesnym stadium porodu. Dosłownie chodzi po ścianach. Ktoś mi mówił, że znasz się na tym.

- Kto tak powiedział? - spytała Lunzie zdziwiona. Nie mogła sobie przypomnieć, by komukolwiek na ARCT-10 wspominała o swoich umiejętnościach ginekologicznych.

- Nie wiem. - To jej nie zaskoczyło, ponieważ szef znanym był z notorycznego zapominania nazwisk. - Ale jeżeli tak jest rzeczywiście, potrzebuję cię natychmiast,

- Będę tam zaraz - odparła zapinając kołnierz tuniki. Każdy byłby lepszą położną dla Brachianki niż szef. Lunzie wybiegła na pusty korytarz. Odgłosy jej szybkich kroków powracały echem, odbijając się od metalowych ścian, mimo, że miała na sobie miękkie pantofle. Gdzie podziali się wszyscy? Po obu stronach miała sąsiadów z małymi dziećmi. Pewnie byli jeszcze w sali ogólnej, przeżywając wieści Zebary. Słyszała jedynie odgłos kroków. Zaciekawiona zmieniła rytm, żeby usłyszeć, czy echo to odbije. Przed nią znajdowało się skrzyżowanie korytarzy w kształcie litery T, które doskonale nadawało, się do tego doświadczenia. Nagle wydłużyła krok, ale to, co brała za swoje echo, pozostało przy dawnym tempie, a w końcu z wahaniem zatrzymało się. To nie były jej kroki. Ktoś szedł za nią, starannie naśladując jej chód.

Obróciła się gwałtownie i ujrzała mężczyznę o pół głowy wyższego niż ona, który szedł jakieś dziesięć metrów za nią. Był zwalisty, miał rudawe włosy i kwadratową małpią szczękę.

- Kim jesteś? - spytała stanowczo.

Mężczyzna roześmiał się tylko i zaczął się do niej zbliżać z wyciągniętymi groźnie rękami, zmniejszając dzielący ich dystans. Lunzie odwróciła się i zaczęła biec w kierunku przecinających się korytarzy. Mężczyzna gwizdnął przeciągle i rzucił się za nią.

To nie może być morderca Orliga," pomyślała. “Nie jest wystarczająco duży, żeby udusić grawitanta." Rozpoczęła przywoływanie Dyscypliny, choć bieg nie był zalecaną pozycją początkową. Potrzebowała trochę czasu. Starała się usilnie przypomnieć sobie, czy korytarz nie jest ślepy. Tak, ten po prawej kończył się metalowymi drzwiami, za którymi znajdowały się urządzenia wspomagające zasilanie. Skręciła w lewo. Gdy wybiegła zza rogu, ujrzała pstrokato upierzoną Ryxi, która zmierzała w jej stronę.

- Pomóż mi - powiedziała Lunzie zdyszana, wskazując na biegnącego za nią mężczyznę. - On chce mnie skrzywdzić.

Ryxi nie odpowiedziała. Zamiast tego odskoczyła pod jedną ze ścianek działowych i wyciągnęła do przodu jedną ze swoich chudych, patykowatych nóg. Lunzie próbowała przeskoczyć przeszkodę, ale tamta po prostu podniosła wyżej kończynę. Lunzie upadla jak długa na podłogę, przetaczając się pod ścianę.

Kto mógł przypuszczać, że ptak może być sprzymierzeńcem człowieka? Dała się schwytać w zasadzkę. Z zaćmionym od upadku wzrokiem starała się podnieść, przytrzymując się ściany. Zanim jednak odzyskała pozycję pionową, silne ręce pochwyciły ją od tyłu.

Lunzie bez namysłu wymierzyła cios za siebie, ale nie był wystarczająco mocny. Poczuła silne uderzenie w kark, zakręciło jej się w głowie i kolana ugięły się pod nią. Dyscyplina! Gdzie podziały się wszystkie sztuczki, które z takim mozołem ćwiczyła jako Adept?

- Uważaj, Birra! Wydaje jej się, że jest twarda. - Rozległ się głos mężczyzny, gdy odwracali ją, cały czas mocno trzymając za ramię. Lunzie mimo zamroczenia wyrywała się. Znowu spróbowała użyć Dyscypliny, ale za bardzo kręciło jej się w głowie. Ryxi była bardzo wysoka jak na swój gatunek i miała wyjątkowo umięśnione kończyny. Podniosła jedną z nich i owinęła ją wokół nogi Lunzie, próbując oderwać ją od ziemi. Lunzie, opierając się całym ciężarem o ramiona napastnika, kopnęła Ryxi, starając się uwolnić.

Zaczęła głośno krzyczeć mając nadzieję, że zwróci tym uwagę kogoś mieszkającego w tym korytarzu. Gdzie się wszyscy podziali?

- Zamknij się, śmieciu - warknął mężczyzna. Wymierzył jej cios w żołądek, wyciskając z niej całe powietrze. To rzeczywiście przerwało krzyki, ale jedną rękę miała wolną. Z rozmyslem upadła w tył, na podłogę, wymykając się z uścisku Ryxi. Kopnęła ją w chudą nogę i poczuła, jak but zazgrzytał o kość. Z krzykiem bólu Birra odskoczyła, trzymając się za kolano. Mężczyzna rzucił się do przodu z wysuniętą nogą celując w żebra Lunzie. Niezdarnie przetoczyła się na bok.

- Zamorrrrduj ją - wrzasnęła przenikliwie Ryxi skacząc na jednej nodze. - Zamorrduj, Knorrradel, sprrrawiła mi ból.

Mężczyzna jeszcze raz spróbował wymierzyć jej kopniaka Lunzie zdała sobie sprawę, że pod ścianą jest jak w pułapce. Ryaa przeciągnęła pazurami po jej ramieniu i próbowała zacisnąć swoje długie palce na gardle. Lunzie podkuliła nogi, żebyś ochronić w ten sposób brzuch i klatkę piersiową, i starała się rozewrzeć chwyt ptaka obiema rękami. Coraz trudniej było jej oddychać, a szpony okazały się twardsze niż korzenie drzewa dla jej bezradnych palców. Lunzie poczuła, że siniak na jej głowie zaczyna boleśnie pulsować. Po całej głowie rozchodziła się czarna mgła, utrudniając jej widzenie. Wiedziała, że za chwilę straci przytomność. Mężczyzna zaśmiał się grubiańsko i jeszcze raz kopnął ją w bok, po czym przycisnął nogą jej wzniesione ramię. W pustym korytarzu wyraźnie słychać było trzask łamanej kości. Lunzie wrzasnęła, wypuszczając z płuc resztkę powietrza,

Napastnik znowu podniósł nogę i... Lunzie ze zdumienie i ulgą poczuła, że adrenalina uwolniona przez strach i ból obudziła w niej Dyscyplinę.

Zacisnęła zęby i nie zwracając uwagi na złamaną rękę chwyciła Ryxi za palce dolnej kończyny. Z siłą Dyscypliny przekręciła jej nogę do wewnątrz. Ryxi mieli bardzo słabe kolana. Zginały się do przodu i na zewnątrz, ale nie do wewnątrz. Birra, wytrącona z równowagi, rozluźniła uchwyt szukając oparcia Stworzenie upadło na pokład w barwnym tumanie piór, pociągając za sobą człowieka.

Jednym zwinnym ruchem Lunzie podniosła się i stanęła naprzeciw swoich niedoszłych zabójców, w odległości dwóch metrów. Jej umysł trzeźwo analizował możliwości przeciwników, choć płuca dyszały jak miech. Ryxi zdawała się sprawniej reagować, co było widać w szybkości reakcji na ciosy Lunzie, ale miała swoje słabe punkty i poza tym na korytarzu nie było wystarczająco dużo miejsca do latania. A człowiek, mimo że był od Lunzie silniejszy, nie walczył metodycznie.

Nagły przypływ sił Lunzie zaskoczył Knoradela. To dało jej przewagę. Nie chciała ich zabijać, o ile nie okaże się to konieczne. Gdyby udało jej się obezwładnić ich, pozbawić przytomności albo uwięzić, byłaby bezpieczna. Zakrzywiając dłoń dla usztyw­nienia krawędzi Lunzie udała atak. Mężczyzna raczej auto­matycznie niż świadomie zwinął ręce w pięści i odskoczył z jedną nogą wysuniętą do przodu. Miał więc za sobą jakieś szkolenie w sztukach walki, ale brakowało mu szlifu Dyscypliny.

Lunzie miała go w garści. Jej lewa ręka, pozbawiona możliwości napięcia mięśni z powodu złamanej kości, zaczynała zwijać się jak szpony. Podobnie zakrzywiła i drugą rękę, żeby sprawić wrażenie, że obie ma sprawne. Powinna uciekać, zanim opadnie poziom adrenaliny i powróci ból. Dopóki udawała, że złamanie nie wpłynęło na jej sprawność, miała przewagę nad Knoradelem.

Ryxi także była już na nogach. Lunzie musiała zająć się człowiekiem, zanim przebiegły ptak odzyska sprawność. Knoradel był cały spocony. Plan wciągnięcia jej w zasadzkę nie wyszedł, a brakowało mu sprytu i doświadczenia, żeby przystosować się do nowej sytuacji. Lunzie upozorowała atak z lewej, potem z prawej, potem znowu dwa razy z lewej, co zmusiło Knoradela do nieświadomego wychynięcia zza gardy. Gdy tylko znalazł się dostatecznie daleko, by móc swobodnie odparowywać ciosy, Lunzie odskoczyła do tyłu i wykonała kopnięcie z półobrotu. Wymierzyła cios prosto w jego podbródek i uderzenie odrzuciło go pod ścianę, w którą uderzył głową. Osunął się na podłogę. Gdyby udało jej się szybko unieszkodliwić Ryxi, Knoradel nie byłby w stanie jej gonić.

Ale Birra zwinnym ruchem znalazła się przed Lunzie, zagradzając jej drogę. Wierzyła widocznie w swoje szpony u nóg i dużą rozpiętość skrzydeł, których stawy także zaopatrzone były w pazury, a końce w rodzaj dłoni o trzech palcach. Lunzie chwyciła jedną z nich, wiedząc, że Birra będzie musiała zrezyg­nować z ataku, żeby się bronić.

- Ty bezskrzydły mutancie - zasyczała próbując sięgnąć szponami do brzucha Lunzie, ale udało jej się tylko rozerwać materiał sukienki, bo Lunzie zwinnie odskoczyła. Natychmiast skontrowała cios kopnięciem wymierzonym w kościste nogi ptaka. Wykorzystując fakt, że Birra musiała się zasłonić, Lunzie chwyciła za skrzydło, które łopotało jej nad głową i mocno szarpnęła.

Skrzydła odruchowo rozchyliły się, by bronić Ryxi. Birra wrzasnęła przenikliwie, gdy poczuła, że jej górne kończyny uderzają w ściany wąskiego korytarza. Miała zbyt dużą rozpiętość skrzydeł. Szybko zwinęła je z powrotem, wymierzając w Lunzie tylko pojedyncze śmiercionośne pazury przy środkowych stawach. Spróbowała uderzyć ostrym dziobem. Lunzie skrzyżowała ręce żeby zablokować cios i podbiła głowę ptaka do góry i w tył.

- Naprawdę nie chcę ci tego robić - powiedziała usprawiedliwiając się. Dłońmi zwiniętymi w pięści zgniotła odsłoniętą klatkę piersiową ptaka. Skrzywiła się słysząc trzask pękających delikatnych kości.

Ryxi wrzeszczała, wznosząc głos na coraz wyższe rejestry i wymierzając ciosy na oślep.

- Jeszcze możesz się uratować - mówiła Lunzie odskakując do tyłu i parując ciosy. - Jeżeli szybko pójdziesz do lekarza, może poskładać kości i nie dojdzie do przedziurawienia płuc. Daj temu spokój albo będę zmuszona trzymać cię tutaj, aż będzie za późno.

- Kłamiesz, przeklęty dwunogu! - Birra zachwiała się. Dyszała ciężko z szeroko otwartym dziobem.

- Nie kłamię. Wiesz przecież, że jestem lekarzem. Wiedziałaś to, gdy posyłano cię tutaj, żeby na mnie napaść - Lunzi rzuciła się do tyłu. - Kto ci kazał zaatakować mnie?

Ryxi dysząc z wściekłości owinęła swój tułów skrzydłami.

- Umieram. - Jej okrągłe czarne oczy robiły się coraz bardziej szkliste,

- Nie! - krzyknęła Lunzie. - Przeklęty ptak!

Ryxi ogarniał szok. Nie stanowiła już niebezpieczeństwa dla Lunzie, ale mogła popaść w śmiertelną śpiączkę. Nie chcąc dłużej znosić moralnego dylematu Lunzie podbiegła do tablicy komunikatora i przycisnęła niebieską kontrolkę.

- Alarm, poziom 11. Pomoc potrzebna natychmiast. Ryxi z ranami klatki piersiowej w stanie szoku. Alarm. - Lunzie odwróciła się od tablicy. - Ktoś przyjdzie tu w ciągu kilku minut. Nie chciałam wyrządzić ci krzywdy, ale nie zamierzam czekać dłużej, bo ten, kto cię na mnie nasłał, może się tu pojawić pierwszy. Nie wspomnisz mojego nazwiska w śledztwie, prawda? Powodzenia.

Ryxi kiwała się rytmicznie w przód i w tył, nie zwracając uwagi na Lunzie, która prześlizgnęła się przez wyjście awaryjne na schody w końcu korytarza.

Niecierpliwie wystukała numer mesy oficerskiej. Nie mogła się tam pokazać nawet w pelerynce narzuconej na podartą i poplamioną krwią tunikę. Modliła się jednak do wszystkich możliwych bogów, żeby Zebara tam był. Adrenalina opadała i niedługo poczuje efekty wysiłku Dyscypliny. Musiała jak najszybciej przekazać kostkę.

- Mesa oficerska. - Z ulgą rozpoznała jasny tenor porucz­nika Sanborna.

- Czy jest tam kapitan Zebara? - spytała starając się, by zabrzmiało to jak najnormalniej. - Mówi Lunzie Mespil. Muszę zamienić z nim parę słów.

- Tak, już wrócił ze spotkania z dowództwem. Właśnie pije drinka i zdaje się, że naprawdę go potrzebuje, Lunzie. Czy to pilne?

- Niech sam to oceni. Po prostu powtórz mu, że czekam. - Chciała dodać: “Bądź dobrym chłopcem i rób, co mamusia ci mówi", ale tego nie zrobiła.

- Jak sobie życzysz - odparł Sanborn posłusznie.

Cała się trzęsła, a z rany na czole sączyła się krew. Ciało jest nadzwyczaj wrażliwe; niedawno miała duży wylew na skórze i trudno będzie ukryć tak widoczne sińce. Dlaczego to trwa tak długo? Mesa nie jest aż tak duża.

- Zebara - odezwał się głęboki głos, aż zatrzeszczało w słuchawce. - Właśnie zostawiłem wiadomość w pani kwaterze. Gdzie pani jest?

- Ukrywam się, kapitanie, i muszę się z panem zobaczyć jak najszybciej. - Po drugiej stronie usłyszała westchnienie. Może trzeba powiedzieć mu wszystkie złe wieści? - Najpierw zwalili ścianę na Orliga, potem, gdy ukryłam go w gabineciku na uboczu, udusili. A ja właśnie mam za sobą spotkanie z krwiożer­czym duetem i pragnęłabym przekazać kompromitujące dowody przed zgonem.

- Gdzie pani jest? - powtórzył. Podała mu numer pokładu, sektora i korytarza.

- Jak dobrze zna pani ten statek?

- Tak jak wszyscy. Lekarze muszą szybko uczyć się nowych miejsc.

- W takim razie proponuję, żeby poszła pani najkrótszą drogą do Przystani 5 i czekała tam na mnie. Mam ważne powody, żeby wracać na swój statek. Wyłączam się. Bez odbioru.

Jego trzeźwy głos uspokoił ją. Przede wszystkim nie miał w sobie nic z wilgotnawych, papkowatych dźwięków, jakie zazwyczaj wydawali z siebie grawitanci. A sugestie były rozsądne. Doradzał jej, by unikała spotkań z kimkolwiek, a jego statek poszukiwawczy był na pewno ostatnim miejscem, gdzie oni mogli się jej spodziewać.

Wsiadła do windy awaryjnej, która zabrała ją na pokłady startowe. Gdy wyszła na główny korytarz, pomyliła przystanie ale były puste, więc przeszła nimi aż do piątej. Zebara wyszedł z windy i nawet nie zwolnił kroku biorąc ją pod ramię. Wyciągnął podręczny komunikator i coś do niego powiedział, cały czas prowadząc ją po rampie do swojego wcale niemałego statku.

- Wpakowałaś się w niezłą kabałę, jeśli sądzić z wygląda twojej twarzy - powiedział przyglądając jej się, gdy stanęli w drzwiach atmosferycznych. Zdjął z ramion obszerny płaszcz i podniósł brwi. - Więc dopadli Oriiga. Co masz dla mnie?

- Jedną z tych malutkich kostek z informacjami, które lepiej jest dostarczyć jak najszybciej do miejsca przeznaczenia.:

- Zazwyczaj wymawia się przy tym jakieś hasło? - pytająco podniósł brew, co sprawiło, że wyglądał satanicznie.

- Mam teraz paranoję; ciągle wydaje mi się, że ktoś chce mnie zabić. - Żartobliwy ton, jakim to powiedziała, wywoła blady uśmiech na jego twarzy.

- Rozszyfrujemy twoją wiadomość i może wtedy zaufasz temu grawitantowi. Chodź!

Wziął ją za rękę i poprowadził wąskimi korytarzami statku na pokład dowodzenia. “Centymetr mniej z każdej strony kory­tarza", pomyślała Lunzie, “i już by się nie zmieścił". Potem wprowadził ją do małej budki komunikacyjnej, wyłączył tablicę rozdzielczą, a sam przeszedł na pokład dowodzenia. Usiadła tam oszołomiona, a Zebara zamienił w tym czasie kilka słów z grawitantką, która akurat miała dyżur. Ta natychmiast obróciła się do Lunzie cała w uśmiechach i wykonała kilka szybkich ruchów na swojej tablicy.

- To zastrzeżony kanał - powiedziała, a jej głos dobywał; się z głośnika umieszczonego w ścianie. - Włóż pojemnik do odpowiedniego otworu przed tobą. Zazwyczaj samoczynnie ustawiają częstotliwość kodową. Ja się wyłączam. - Zdjęła słuchawki i wyciągnęła przed siebie obie ręce. Jak na grawitantkę miała bardzo przyjazny uśmiech.

Lunzie mocowała się przez chwilę z urządzeniem, ale w końcu udało jej się włożyć kostkę do odpowiedniego otworu, który pożarł ją jak jakiś żywy stwór. Nic nie wskazywało na to, żeby działo się z nią coś dalej. Nagle urządzenie wypluło kostkę z powrotem. Na jej oczach pojemniczek zaczął się rozsypywać. Nie dymił, nie parował, nie topił się. Po prostu zamienił się w kupkę czarnego pyłu.

Pokazała grawitantce palcami, że wszystko jest OK i oparła się wygodnie na krześle z westchnieniem ulgi. Zebara wstał ze swojego miejsca i przeszedł do małej kabinki, w której siedziała Lunzie.

- Widzę, że misja zakończyła się jak zwykle kupką pyłu - powiedział i zgarnął resztki na podłogę. Potem wyjął z kieszeni garść tabletek i wrzucił je sobie do ust. Lunzie spojrzała na niego tępym wzrokiem.

- Dzięki Muhlah!

- A teraz zajmiemy się tobą. - Zabrzmiało to złowieszczo. Lunzie poczuła atak panicznego strachu, który nie miał żadnych podstaw, oprócz tego, że Zebara bębnił swoją potężną ręką o kwarcową szybę kabiny.

- Flor, powiedz Bringanowi, żeby tu natychmiast przyszedł. Wyglądasz fatalnie, Lunzie Mespil. Posiedź tu spokojnie i po­czekaj na lekarza.

Lunzie zmusiła się do spokoju i zauważyła, że Zebara przygląda jej się z pewnym rozbawieniem.

- Co my mamy z tobą zrobić? - zapytał retorycznie. - Nawet na statku tak wielkim jak ARCT-10 nie można cię bezpiecznie ukryć. Raz udało ci się ujść z życiem, ale nie można dalej ryzykować. - Lunzie życzyła sobie, żeby usiadł zamiast stać nad nią. - Czy przyjrzałaś się swoim napastnikom?

- Żeńska Ryxi o imieniu Birra i mężczyzna, który nazywał się Knoradel. - Dała opis zewnętrzny. - Ryxi ma zmiażdżoną klatkę piersiową, a mężczyzna też nie wyszedł z tego bez śladów.

- Nie powinno być problemów z ich rozpoznaniem - stwierdził Zebara i wcisnął przycisk na tablicy. Lunzie usłyszała, jak mówi coś do szefa ochrony. - Nie będziesz miała nic przeciwko pozostaniu tutaj, dopóki ich nie zatrzymają? Nie? To bardzo rozsądnie z twojej strony. - Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę i w końcu uśmiechnął się szeroko, co sprawiło, że bardzej przypominał drapieżną rybę niż rozbawionego człowieka.

- A właściwie to byłoby najlepiej, gdybyś w ogóle nie wracała na ARCT-10.

- W przestrzeni nie ma zbyt wielkiego wyboru - zauważyła Lunzie czując nadchodzącą słabość po Dyscyplinie.

- Mnie przychodzi do głowy jedno. - Spojrzał na nią wyczekująco, a gdy nie reagowała, westchnął rozczarowany.

- Możesz z nami wracać na Ambrozję,

- Na Ambrozję? - Lunzie nie była pewna, czy przemawia do niej ta perspektywa.

- Wspaniałe rozwiązanie biorąc pod uwagę, że i tak jesteś po uszy zamieszana w tę sprawę. Byłoby to bardzo wskazane. Nikt nie powtórzy zamachu na twoje życie na statku, którym ja dowodzę. Załatwię zmianę twojego przydziału w dowództwie ARCT-10.

Lunzie była naprawdę zaskoczona. Nie spodziewała się tak pozytywnego podejścia i takiego zaangażowania ze strony grawitanta.

- Ale dlaczego?

- Jesteś w poważnym niebezpieczeństwie. Częściowo zresztą z powodu nadobowiązkowej pomocy, której udzieliłaś grawitantowi. Dobrze znałem Orliga. Moi ziomkowie zawdzięczają ci wiele, tak samo jak twoi. Masz jakieś wątpliwości?

- Nie - zdecydowała Lunzie. - Z wielką ulgą będę znowu zasypiać bezpiecznie- Zaczynała się czuć jak w stanie nieważkości; widomy znak, że nadeszło wyczerpanie spowodowane odpływem adrenaliny. Zebara uśmiechnął się, jeszcze raz upodabniając się do rekina, i zgryzł kolejną tabletkę.

- Jeżeli morderstwo Orliga i napad na ciebie traktować jako sygnał, a wierzę, że tak trzeba, to Ambrozja może być w jeszcze większym niebezpieczeństwie, niż myślałem. Orlig był moim uchem na ARCT, a tutaj właśnie nadsyłałem swoje raporty, które potem przekazywano dalej. Mieliśmy więc już sygnał, że ten kawałek tortu może wpaść w niewłaściwe ręce. Ty to potwierdzasz. Wróciłem, żeby poprosić o militarne wsparcie tam na miejscu, aby odeprzeć ewentualny atak piratów, zanim będzie można z oficjalną pompą ogłosić założenie nowej kolonu. Odpocznij, Lunzie Mespil.

- Dziękuję - powiedziała Lunzie słabym głosem za odchodzącym Zebarą. Poczuła, że ciężar podejmowania decyzji i brak poczucia bezpieczeństwa zostały zdjęte z jej słabnących ramion przez to, że ktoś jej uwierzył. Bezwładnie oparła głowę o miękkie oparcie krzesła.

Po chwili zdała sobie sprawę, że ktoś jeszcze jest w kabinie.

- A, więc nie śpisz. Nie ruszaj się zbyt gwałtownie. Nastawiam ramię. - Przy jej boku klęczał przysadzisty męż­czyzna o rudych włosach. - Jestem doktor Bringan. Specjalizuję się w ksenobiologii, ale nie unikam praktykowania swoich umiejętności na znanych gatunkach. Wykonuję podstawowe badania załogi i czasami opatruję skaleczenia. Rozumiem, że teraz ty obejmiesz funkcję oficera medycznego. - Delikatnie pociągnął jej łokieć i nadgarstek w przeciwnych kierunkach. Zagięte palce powoli się wyprostowały. - To powinno przynieść ulgę - dodał z sympatycznym uśmiechem. - Potrafię poskładać połamane kawałki, choć pacjentowi mogłoby się to wydać niezręczne.

- Hm, tak - zgodziła się Lunzie przyglądając mu się uważnie. Na szczęście ramię było bez czucia. Musiał dać jej znieczulenie. - Chwileczkę, nie słyszałam jeszcze chrzęstu kości.

- Ja tylko sprawdzam, czy ligatury się trzymają. Wszystko w porządku. - Bringan przesunął urządzeniem diagnostycznym po jej ramieniu. - Miałaś szczęście, że rękaw jest obcisły. Na pewno byłoby bardziej opuchnięte, gdybyśmy się tym nie zajęli.

- Widzę - stwierdziła Lunzie, śledząc czerwonawy obrzęk na ramieniu, pochodzący z podskórnego wylewu. Niebawem zamieni się w tęczę kolorów, gdy krew ustąpi. Dotknęła ciała palcem przyrządu i poczuła, że ustępuje pod naciskiem. Bringan włożył urządzenie do torby na pasku i zręcznym ruchem szarpnął ją za ramię. Lunzie usłyszała, jak kości łokciowa i promieniowa z lekkim chrzęstem wskakują na swoje miejsce.

- Założę usztywnienie kości, nie ograniczy ruchów i możesz myć tę rękę, byle ostrożnie. Ramię będzie bardzo obolałe, gdy przestanie działać znieczulenie - zaczął poruszać jej palcami. - Za kilka godzin odzyskasz sprawność w ręce. - Zarechotał krótko. - Ale komu ja to mówię!

Lunzie zmusiła się do słabego, ale pełnego wdzięczności uśmiechu.

- Bringan, czy my lecimy na Ambrozję? - Lekarz podniósł brwi ze zdziwienia.

- O tak, jak najbardziej. Jeśli o mnie chodzi, to nie mogę się doczekać powrotu. Mam zamiar osiedlić się tam, gdy przejdę na emeryturę. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wspaniałej planety

- Chciałam wiedzieć, czy niedługo wyruszamy? - zaakcentowała ostatni wyraz.

- To właśnie miałem na myśli. - Spojrzał na nią zaciekawiony. - Zebara nic mi o tobie nie mówił ani o tym, dlaczego wyglądasz jak ofiara korytarzowej wojny, ale zalogował cię w FTL. Pozostawił mi więc pole do domysłów, między którymi są też piraci planetami. - Mrugnął do niej okiem. - A to jest najlepszy powód, żeby odpalać silniki. RWP potrzebuje bezpośredniego świadka i może dlatego jesteś tu z nami.

- Będę świadczyć, możecie mi wierzyć, będę - powiedziała Lunzie z całą stanowczością, na jaką było stać jej wyczerpany organizm. Bringan roześmiał się zbierając swoje rzeczy.

- Gdybyśmy mieli opóźnienia, z jakichkolwiek powodów Zebara prawdopodobnie zatankowałby sam i poleciał z powroten tak jak stoi. Jest uczulony na wszelkie wzmianki o piratach, A ostatnio rozprzestrzeniają się jak epidemia. Chyba nie było ważnego odkrycia w ostatnim stuleciu, którego nie próbowaliby sprzątnąć sprzed nosa prawowitych właścicieli, używając przy tym metod, które nawet Tamtych czynią domowymi kotami.

- Bringan - spytała Lunzie ostrożnie - jaki jest Zebara.

- Chcesz zapytać, czy jest archetypicznym grawitanckim szowinistą? Nie. To dobry przywódca i przyjaciel. Znam go od, trzydziestu lat. Docenisz jego uczciwość, ale uważaj na uśmiech; oznacza kłopoty.

Lunzie podniosła brew.

- Masz na myśli drapieżną minę, którą przybiera czasami? Już ją widziałam.

- Ho, ho! Mam nadzieję, że nie dla ciebie była przeznaczona! - Lekarz wstał. - No, już wszystko w porządku. Chodź, poszukamy dla ciebie jakiegoś miejsca. Potrzebujesz odpoczynku, żeby rany zaczęły się goić.

- Kiedy opuszczamy ARCT-10? - spytała Lunzie. Szła z Bringanem, z trudem utrzymując równowagę na trzęsących się nogach. Czy Ryxi udzielono pomocy, zanim było za późno?

- Jak tylko Zebara wróci na pokład,

Po drodze Lunzie została przedstawiona reszcie załogi. Oprócz urodzonej na statku Flor, która pełniła funkcję technika łączności i czasami historyka, oraz Bringana, ksenobiologa, poznała jeszcze siedmiu członków załogi. Dondara i Pollili byli parą z Diplo. Pollili pracowała jako oficer telemetryczny, a Don­dara jako geolog. W przeciwieństwie do większości grawitantów, którzy po służbie w paru misjach wracali na swoje zimne i niegościnne planety, Dondara i Pollili służyli pod dowództwem Zebary od ośmiu lat i zamierzali pozostać dłużej. Dwa miesiące w roku spędzali na intensywnych ćwiczeniach w środowisku grawitantów na ARCT-10, żeby utrzymać formę. Pozostałych pięć osób z drużyny poszukiwawczej stanowili ludzie. Scarran o opalonej skórze i krótkim wzroku był technikiem systemów. Vir o złotawej cerze i ciężkich powiekach specjalizował się w różnych środowiskach i dzielił dyżury z Dondarą. Elessa, czarująca, choć niezbyt piękna, sprawowała podwójną funkcję technika syntezatorów i botanika. Timmins był chemikiem. Wendell, pilot, poszedł na ARCT-10 razem z Zebara.

Obowiązki poszczególnych członków załogi częściowo się pokrywały, więc z konieczności mała załoga poszukiwacza nie narzekała na brak ludzi z odpowiednimi umiejętnościami w razie nagłej potrzeby. Niewielki statek był skonstruowany tak, by mógł pomieścić wszystko, co potrzebne na małej powierzchni, a mimo to nie miało się w nim wrażenia ciasnoty. Miejsca przeznaczone na zieleń, która składała się z jadalnych roślin, znajdowały się wszędzie, gdzie udało się je wygospodarować, a dodatkowe oświetlenie sprawiało radosne wrażenie. Bringan wyjaśnił jej, że statek może poruszać się prędkością podświetlną w praktycznie nieograniczonym czasie albo dokonywać pojedynczych wielkich skoków pomiędzy mniejszymi przebiegami, zanim zostanie znowu naładowany.

Wyprawa na Ambrozję wymagała ogromnego skoku w kie­runku granic zbadanej przestrzeni. Nie można było liczyć na znalezienie pożywienia na badanych planetach, więc załoga musiała się zaopatrzyć w węglowodany do syntezy własnych zapasów.

Łóżko Lunzie znajdowało się w tej samej wnęce co Elessy. Położyła się na swojej koi z rękami skrzyżowanymi na piersiach i wpatrywała się w wiszącą nad nią półkę. Bringan kazał jej odpoczywać, ale nie mogła zamknąć oczu. Czuła wdzięczność za komfort bezpieczeństwa, lecz przeszkadzało jej, że wybawcą okazał się grawitant. Zebara wydawał się w porządku. Nie mogła się jednak pozbyć obawy, że gdy tylko znajdą się w przestrzeni spróbuje wypchnąć ją przez drzwi atmosferyczne. To było jednak niemożliwe, biorąc pod uwagę jego mieszaną załogę, w dodatku niezwykle mu oddaną,

Nagle resztki adrenaliny, która jeszcze krążyła w jej ciele opadły,

- Powinnam być szczerze wdzięczna - skarciła się. - I jego załoga mówi o nim bardzo dobrze. Ta Quinada! Już zaczynałam przyzwyczajać się do grawitantów i musiałam natknąć się na kogoś takiego jak ona! Chyba wszędzie może się trafić zgniłe jabłko.

Wciąż jeszcze lekko niespokojna, Lunzie zapadła w sen.

Obudziła się gwałtownie i zobaczyła Zebarę, który stał nad nią i patrzył. Zajęło jej chwilę, zanim przypomniała sobie, gdzie jest.

- Jesteśmy już w drodze - oznajmił bez wstępu. - Załatwiłem ci przyjęcie na członka mojej załogi. Nikt inny nie wywierał nacisków, żeby dostać się na ten rejs, więc albo ci, co| cię napadli, dali spokój... albo szykuje się coś gorszego dla nas wszystkich.

- Bardzo mnie pocieszyłeś - stwierdziła Lunzie żartobliwie, zdecydowana zmienić swoje podejście, jeśli nie do wszys­tkich grawitantów, to przynajmniej do tego o imieniu Zebara. - Jak długo spałam? - Kapitan rozłożył ręce.

- Skąd mam wiedzieć? Jesteśmy w drodze od jakichś pięciu godzin. Bringan powiedział, żebym dał ci odpocząć, więc tak zrobiłem, ale teraz muszę z tobą pomówić. Czy czujesz się już dostatecznie wzmocniona?

Lunzie zbadała swoje mięśnie i podniosła się, żeby usiąść. Bolało ją ramię, lecz mogła już ruszać palcami. Bringan unieruchomił samą kość nie uciskając posiniaczonych mięśni przedramienia. W całym ciele czuła ból, ale ogólnie odpoczynek zrobił jej dobrze.

- Porozmawiać? Tak, jestem gotowa.

- Chodź do mojej kajuty. Tam będziemy mogli mówić w cztery oczy.


- Właściwie miałem nadzieję, że ktoś się do mnie zgłosi nas ARCT-10 - powiedział Zebara nalewając sverulańskiej brandy do dwóch kieliszków. Kabinę, w której mieszkał, można było nazwać obszerną; to znaczy liczyła osiem na dziesięć kroków, zamiast czterech. Zebara miał zainstalowane stanowisko kom­puterowe z urządzeniem, które Lunzie rozpoznała jako prywatny zasób pamięci. Do wszystkich zapisanych tam informacji miał dostęp tylko on.

- Dokładne położenie Ambrozji jest znane tylko mnie, mojej załodze i, niestety, zarządowi ARCT. - Zebara odsłonił zęby w uśmiechu. - Ufam swoim ludziom. Podejrzewam, że przeciek jest na ARCT-10 i będzie trudny do zlokalizowania.

- Przeciek prowadzący aż do Administracji EEC? - Małe kawałki powoli komponowały się w większą układankę, w której było też miejsce dla niej.

- Muszę przewidywać takie ryzyko. Jeśli piraci zaatakują nas na Ambrozji, to znaczy, że właśnie teraz są im przekazywane dokładne namiary. Chciałem wojskowego wsparcia, to prawda, ale zależy mi też na tym, żeby zmusić piratów do wyjścia w otwarte pole. Może tym razem uda się złapać szpiega w administracji. - Zebara zmarszczył nos.

- Szpiegiem może być ktoś postawiony zbyt wysoko, poza jakimkolwiek podejrzeniem. - Kimś takim mógł być Seti z Fomalhaut Lunzie upiła szybki łyk swojego drinka i poczuła przyjemne ciepło w żołądku. Zebara miał wspaniały gust, jeśli chodzi o trucizny. Zaczęła mówić powoli.

- W przeszłości głównie grawitanci korzystali na tego typu piractwie. Czy jest możliwe, by w FIWP uwierzyli, ze to właśnie ty dałeś im namiary na planetę? - Tym razem złowieszczy uśmiech wymierzony był w nią. Lunzie poczuła zimny dreszcz przechodzący po kręgosłupie. - Przypominani ci - dodała pospiesznie - że jestem teraz adwokatem diabła, ale jeżeli ja mogłam dostrzec taką zależność, to z pewnością mogą i inni.

- Przyznaję, że jest to możliwa interpretacja. Pozwól mi tylko powiedzieć na własną obronę, że nie podoba mi się koncepcja, jakoby moi ziomkowie w jakikolwiek sposób korzystali na masowych mordach. - Wysuszył swój kieliszek i nalał następnego drinka tak obficie, że można było się w nim zanurzyć. “Musi mieć niespotykaną tolerancję na alkohol", pomyślała Lunzie. Również wypiła kolejny łyk brandy, oczywiście na rozluźnienie.

- Czuję się zobowiązana do pewnych wyjaśnień; otóż przez kilka lat myślałam, że piraci zabili moją córkę podczas wydarzeń na Phoenix - mówiła. - Pierwsze informacje, które do mnie dotarły, mówiły o tym, że legalna kolonia zniknęła, a jej miejsce zajęli grawitanci. Wykształciło się we mnie głębokie poczucie krzywdy, że oni sobie żyją na tej słonecznej planecie, podczas gdy ja opłakuję córkę. Od tamtego czasu wpływa to na mój obiektywizm. - Lunzie przełknęła kolejny łyk. - Przepraszam za te krzywdzące uogólnienia. To piratów powinnam nienawidzić. I nienawidzę,

Zebara uśmiechał się krzywo.

- Doceniam twoją szczerość i przyjmuję wyjaśnienia, Krzywdzące uogólnienia nie są specjalnością tylko twojej grupy. Ja czuję żal do 'lekkich' za ciągłe stawianie moich ziomków w pozycji podległej, niższej. Zawsze odwalamy czarną robot albo pracujemy pod komendą 'lekkich' w mieszanych grupach. Według mnie rozdział nowych kolonii nie był i nie jest sprawiedliwy. Wielu z nas, szczególnie pochodzącycch z Diplo, uważało że Phoenix powinno być przyznane przede wszystkim nam. Jedną z naszych podstawowych i niekwestionowanych umiejętności jest górnictwo i inżynieria wydobywcza. Wśród moich mówiono, iż 'ciężcy', którzy wylądowali na Phoenix, musieli zapłacić wysokie łapówki kupcowi, który zapewnił ich, że planeta jest dziewicza i nie zamieszkana. Oszukano ich - dodał Zebara z zapałem - Obiecywano im rudy transuraniczne, ale planeta była całkowicie wyczyszczona, gdy tam dotarli. Było to najwyżej miejsce nadające się do życia, ale bez czegokolwiek, co można by wykorzystać w handlu ze wspólnotą galaktyczną,

- W takim razie wygląda na to, że ktoś podwójnie zarobił na Phoenix. Potrójnie nawet, jeśli brać pod uwagę towary i sprzęt który przywieźli ze sobą pierwsi koloniści. - Brandy rozluźniła Lunzie na tyle, że nie miała oporów przed ponownym napełnieniem kieliszka. - Czy znasz Parchandrich?

Zebara machnął lekceważąco ręką.

- Spekulanci, każdy z nich, a jest ich niemało. Słabeusze, nawet według waszych standardów, i są zbyt tchórzliwi, żeby zabijać z taką gwałtownością jak piraci.

Seti potrafili być bezwzględni, ale Lunzie nie mogła ich wrzucić do tego samego worka co grawitantów.

- Kim więc są? Ludzkimi renegatami? Kapitan Aelock twierdził, że mają oparcie na Alfa Centauri.

- Aelock to niegłupi facet, ale wątpię, czy Centauryjczycy; są aktywnie w to zamieszani. Mają zbyt wiele ogłady, są zbyt cywilizowani i zbyt ostrożni. - Lunzie w głębi duszy nie zgadzała się z tym zdaniem. - Oni myślą tylko o zysku. Każdy jest tam jedynie trybunem w maszynie do jego wytwarzania.

Lunzie łyknęła brązowego płynu i wpatrywała się w swoje odbicie na dnie kieliszka.

- Dobrze to ująłeś. Moi potomkowie tam mieszkają i jeszcze w życiu nie spotkałam tak krótkowzrocznych, bigoteryjnych i nudnych mułów. Byłam tym bardziej oburzona, że moja córka ma zupełnie inny charakter. Jest bardzo ambitna i nie boi się ryzykować...

- Jak jej matka - dodał Zebara. Lunzie podniosła ze zdziwieniem głowę. Kapitan patrzył na nią bez cienia sarkazmu czy ironii.

- Dziękuję, kapitanie. Denerwuje mnie tylko, że wszyscy oni, z jednym może wyjątkiem, nie czują się nieszczęśliwi żyjąc wśród odpadów technologicznych w zanieczyszczonym i pod­szytym przeciętniactwem i hipokryzją świecie.

- Puste samozadowolenie i ignorancja - podsumował Zebara dolewając jeszcze brandy. - Doskonały sposób na utrzy­mywanie społeczeństwa w ryzach, bez ryzyka jakiejkolwiek rebelii.

- Przecież im brakuje przestrzeni, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, żeby móc się zakorzenić, i nie zdają sobie sprawy, co tracą. Smuci mnie, że są szczęśliwi w swojej ignorancji. Wyjechałam stamtąd, jak tylko mogłam najszybciej, i to nie tylko dlatego, że moje życie było zagrożone. Problem w tym, że prowadząc takie cygańskie życie tracę bliskich, jednego po drugim. - Lunzie nagle urwała zdając sobie sprawę z potoku narzekań, jakie z siebie wylała. - Przepraszam, wszystko przez tę brandy. A może to serum prawdy? Naprawdę nie zamierzałam obciążać cię swoimi osobistymi problemami.

Kapitan pokręcił głową.

- Zdaje mi się, że od dawna nie miałaś z kim pogadać. Zwracam twoją uwagę - kontynuował rozmyślając na głos - że takie niczego nieświadome trybiki mogą poruszać bardzo skom­plikowaną maszyną. Piraci to nie jeden statek, nawet nie jeden szwadron. Okręty trzeba gdzieś budować, zaopatrywać w zapasy i wykwalifikowaną załogę. - Nie zwrócił uwagi, że Lunzie wzdrygnęła się mimowolnie na myśl o tym, co miałyby oznaczać te kwalifikacje. - A to wymaga czegoś więcej niż tylko dobrych źródeł informacji i zdolności organizacyjnych,

Lunzie przyglądała mu się w zamyśleniu.Wydawał się tak samo nieufny jak ona; podejrzewał każdego i wszystkich.

- Wszystko to obrzydliwa, zapętlona gmatwanina. - Brandy sprawiła, że z trudem wymawiała niektóre wyrazy. - Nie jestem pewna, czy sobie z tym poradzę.

Zebara zaśmiał się.

- Myślę, że jak na razie radzi pani sobie świetnie, obywatelko doktor Mespil. Jest pani wciąż żywa!

- I to już od stu dziewięciu i pół roku! - Teraz świetnie czuła brandy. - Ale wciąż się uczę. A zwłaszcza uczę się - i tu pokiwała napominająco palcem - stopniowo uczę się oceniać każdego indywidualnie, a nie jako przedstawiciela swojego gatunku czy grupy. Każdy jest inny i nie można go wrzucać do jednego wora z jego ziomkami. Mój Mistrz Dyscypliny byłby chyba teraz ze mnie dumny. Nauczyłam się wreszcie lekcji, którą wbijał mi bezskutecznie przez cały czas do głowy. - Wypila ostatni łyk sverulańskiej brandy i utkwiła wzrok w jego pełnej zainteresowania twarzy. - A więc, panie kapitanie, jesteśmy w drodze na Ambrozję. Jak pan sądzi, co tam zastaniemy?

- Jedyne, czego należałoby się spodziewać, to pieszczoszki ganiające się po drzewach, ale będziemy gotowi na niespodzianki. - Kapitan wstał i wyciągnął rękę do Lunzie, która usiłowała podnieść się z głębokiego fotela. - Zdołasz dojść do swojej koi samodzielnie?

- Kapitanie Zebara, Mespilowie od stuleci znani są z mocnej głowy. Cholernie dobra brandy. Dzięki za nią i za cierpliwość.




ROZDZIAŁ TRZYNASTY


Statek poszukiwawczy zwolnił do prędkości podświednej i zboczył z kursu na skraju układu gwiezdnego. Lunzie siedziała przypięta do fotela na mostku i obserwowała, jak gwiazdy pojawiające się początkowo w jednym punkcie przed nimi wypełniają całe niebo. Tylko jedna, żółtobiała gwiazda wisiała bezpośrednio przed statkiem.

- Oto ona, kapitanie - powiedział z zadowoleniem pilot Wendell. - Gwiazda Ambrozji.

Zebara pokiwał poważnie głową i zapisał coś w elektronicz­nym dzienniku pokładowym.

- Czy są jakieś ślady energii w naszym zasięgu? - spytał.

- Nie, sir.

- Czy widać stąd samą Ambrozję? - spytała Lunzie z ożywieniem.

- Nie, pani doktor, jeszcze nie. Według obliczeń powinna teraz być dokładnie za słońcem. Niedługo zejdziemy z ekliptyki i zbliżymy się do niej. W pobliżu jest pas asteroidów, który wolimy omijać, jeśli się tylko da.

- Dlaczego nazwaliście ją żeńskim imieniem? Wendell uśmiechnął się do niej przez ramię.

- Bo jest piękna jak bogini, sama pani zobaczy.

- Są jakieś ślady? - spytał znowu Zebara, gdy zeszli z ekliptyki i zaczęli zbliżać się do niebiesko-źółtego dysku.

- Nie, sir - powtórzył Wendell.

- Gdy zejdziemy w atmosferę, niebezpieczeństwo ataku znacznie się zwiększy - przypomniał mu Zebara. - Nasze czujniki nie będą już tak precyzyjne. Piraci mogą nas zaskoczyć.

- Wiem, kapitanie. - Pilot wyglądał na zdenerwowanego, ale bezradnie rozłożył ręce. - Na razie nie ma żadnych niepokojących odczytów.

- Dlaczego wracamy bez wsparcia wojskowego, skorej spodziewamy się ataku? - spytała ostrożnie Lunzie mając nadzieję, że to pytanie nie jest nie na miejscu. - Przecież ten? statek nie ma uzbrojenia obronnego,

Zebara skrzywił się.

- Nie chcę, żeby ktokolwiek wtrącał się w nasze sprawy, to nasza prowincja - powiedział wskazując szerokim gestem załogę. - Jeśli nie będziemy w stanie udowodnić swoich praw, ktoś inny, ktoś, kto nie spędził długich lat na poszukiwaniach. Krims! - Zebara uderzył ręką w konsoletę i otarł z czoła nie istniejący pot. - Powinienem się cieszyć z tej wyprawy. Popatrz, Lunzie, oto źródło naszej radości i cierpień. Ambrozja.

Biało-niebieski dysk nabierał wyrazistości, w miarę jak się przybliżali. Lunzie wstrzymała oddech. Ambrozja rzeczywiście wyglądała jak Ziemia, którą widziała na hologramach. Nad jej powierzchnią chmury pary wodnej układały się w rozmaite wzory. Mogła już rozróżnić cztery z sześciu małych kontynentów; jako szarozielone plamy na połyskującym błękicie wód. Postrzępiona czapa lodowa oznaczała południowy biegun planety. Szybko poruszające się ciało oderwało się od warstwy chmur i zniknęło za krawędzią planety; był to najmniejszy księżyc, jeden z trzech.

- Duży satelita znajduje się za planetą - wyjaśnił Wendell,

- Po nocnej strome jest teraz pełnia. Patrz, tam z lewej wyłania się drugi mały księżyc.

Malutki klejnocik rozświetlony blaskiem gwiazdy wychynął znad Ambrozji.

- Jest piękna - powiedziała Lunzie chłonąc widok.

- Przygotować się do wejścia na orbitę i lądowania - zakomenderpwał Zebara. -Będziemy siadać. Na orbicie bylibyśmy łatwym celem. Na powierzchni będziemy mogli przeprowadzić parę eksperymentów, zanim nadejdzie wsparcie,

- Tak jest, sir. .

- Jest tuż po południu czasu miejscowego - oznajmił im Wendell, gdy osiedli w kotlinie pokrytej roślinnością przypomi­nającą futro. Przepisy EEC wymagały znalezienia co najmniej pięciu lądowisk na planecie przeznaczonej do kolonizacji. Mapy astronawigacyjne wskazywały około dziesięciu; jedno na naj­większej wyspie archipelagu na morzu południowym, po jednym na każdym z mniejszych kontynentów i liczne na większych.

Gdy otwarto właz, Lunzie mogła usłyszeć szelesty i tupot małych zwierząt uciekających przed hałaśliwymi intruzami. Powiew świeżego, słodkiego powietrza wdarł się na pokład zachęcając do wyjścia. Dondara i Vir założyli na siebie pasy wytwarzające pole siłowe i za pomocą przyrządów sprawdzili, czy w zasięgu pola nie znajdują się żadne miejscowe stworzenia, które zostałyby w nim zamknięte po jego włączeniu. Dali znak, że wszystko jest w porządku i Pollili uruchomiła kontrolki. Rozległ się głośny, przenikliwy pisk i natychmiast przycichł do częstotliwości niesłyszalnych dla ludzkiego ucha.

Widok z przestrzeni był piękny, ale powierzchnia Ambrozji widziana z bliska wyglądała jak obraz malarza, który chciał oddać ideał planety. Paleta kolorów obejmowała zarówno jaskrawe barwy, jak i delikatne pastele, a wszystkie były czyste i jasne.

Lunzie zeszła z pokładu prosto w światło słonecznej strony planety. Niebo było jasnobłękitne, urozmaicone tylko gdzienie­gdzie białymi, miękkimi kumulusami. Z miejsca, w którym wylądowali, rozciągał się panoramiczny widok na stary liściasty las. Korony drzew mieniły się wszelkimi możliwymi odcieniami zieleni. Jaskrawo odcinały się od tej gamy barw inne drzewa o liściach koloru intensywnego różu. Mniejsze rośliny porastały skraj kotliny uczepione krawędzi pod tak dziwnymi kątami, że miało się wrażenie, jakby bały się zakorzenić.

Dalej po lewej stronie błyszczało w słońcu jezioro o owalnym kształcie. Lunzie mogła rozróżnić wstążki dwóch rzek, które je zasilały. Ułożyła się w słońcu w pobliżu statku, podczas gdy pozostali członkowie załogi zbierali odczyty na zboczach wzgórz. U jej stóp rosła trawiasta roślina o okrągłym przekroju łodygi.

- Bardziej przypomina trzcinę niż trawę, ale stanowi tutaj główny element niższych pięter roślinności - wyjaśniła Ełessa. - Nie wyrasta na więcej niż piętnaście centymetrów, za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni. Nie musimy przedzierać się przez gąszcze, jak na innych planetach, które mogłabym wymienić.

Trzeba ją rozgarnąć na boki, zanim się siądzie albo narobi dziur. Widzisz to drzewo z różowymi liśćmi? Jego owoce są jadalne, nawet bardzo soczyste, ale jedz tylko te, które są całkowicie brązowe. Miejscowe ptaki udzieliły nam wskazówek; czekają całymi stadami, aż owoce dojrzeją. Niedojrzałe mogą spowodować dotkliwe bóle brzucha. O, popatrz, tego kwiatu jeszcze nie widziałam. - Widelcowatym narzędziem ostrożnie wyrwała spomiędzy traw mały kwiat w kształcie gwiazdy i włożyła go do plastikowej torebki. - Wykształcają pojedynczy korzeń zamiast całego systemu i dzięki temu łatwo je zbierać. Trzymają się prosto dzięki sztywnej łodydze, jak u traw. Można by ogołocić całe zbocze za pomocą pincety.

Nagle nad miejscem, gdzie uklękły Lunzie i Elessa, zawisł owalny cień.

- Powinna pani zobaczyć coś więcej niż tylko jedną łąkę, pani doktor. - Nad nimi w dwuosobowych saniach powietrznych unosił się Dondara. - Rzadki przywilej staje się pani udziałem. Nie więcej niż dwanaście osób widziało dotąd ten krajobraz. Jedźmy. - Gestem zaprosił ją, by wsiadła. - Muszę zrobić pewne pomiary. Może mi pani towarzyszyć.

Przypominając sobie podjęte pod wpływem alkoholu przy­rzeczenie, że będzie darzyła zaufaniem każdego indywidualnie, Lunzie wdrapała się na miejsce za nim. Elessa spojrzała za nią i wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Lunzie spojrzała na nią wyczekująco, lecz dziewczyna miała na twarzy wyraz, jakby chciała powiedzieć: “Nic ważnego". Podczas długiego lotu Lunzie zwierzała jej się ze swoich lęków, ale w odpowiedzi usłyszała tylko to, co już jej mówiono; że Zebara i pozostali członkowie załogi stanowią klasę sami dla siebie.

Lunzie pogrążyła się w rozmyślaniach, gdy razem z Dondara opuścili pole siłowe i polecieli nad łąką. Nie dalej niż kilometr za lądowiskiem rzeźba terenu zmieniała się radykalnie. Za wzgórzem przylegającym do jeziora z drugiej strony wszystko wyglądało inaczej. Roślinność była tam rzadsza, las przeszedł w bagna. Z półek skalnych, pordzewiałych czerwienią tlenków żelaza, ściekała woda i gromadziła się w małych stawach. W skałach odbitym światłem południowego słońca błyskały odpryski pirytów. Co jakiś czas Lunzie mogła dostrzec wodne stworzenia pod powierzchnią płytkich stawów, do których wpadały małe kaskady rozbryzgując się przy ogromnych głazach. W oddali widać było lasy otaczające podnóża nagich skalnych szczytów górskich.

- Co za zróżnicowanie; to mogłaby być zupełnie inna planeta! - wykrzyknęła Lunzie pełna zachwytu, kręcąc się na swoim siedzeniu, żeby niczego nie przeoczyć. Gdy wylądowali, Dondara włączył swoje pole siłowe i dał znak Lunzie, by uczyniła to samo.

- To jest inna płyta kontynentalna niż ta, na której wylądo­waliśmy - objaśniał, brodząc przez staw i rozpryskując naokoło wodę. Lunzie poszła brzegiem. Wskazał jej geologiczne dowody swojej teorii; wypiętrzenie skał osadowych, które odcinały się swoją pordzewiałą tu i ówdzie szarością od granitu oddalonych wzgórz kontynentu. Z niespodziewaną kurtuazją pomógł jej wdrapać się na wielki głaz, otoczony małymi stawami.

- Kiedyś to była część kontynentu, który rozciąga się teraz pod oceanem na północny zachód stąd, ale na przestrzeni kilku milionów lat została odepchnięta przez rozwijające się centrum. Ta płyta jest bardziej krucha. Ale ma swoje ciekawe formy życia. Podejdź tu. — Gestem wskazał jej zagłębienie w skale. Lunzie spojrzała w dziurę. Była tak gładka, jakby obrabiano ją laserem.

- Co tam jest?

- Nieśmiały gatunek ciepłolubnego skorupiaka. Wychodzi tylko wtedy, gdy niebo jest zachmurzone. Jeśli zasłonisz otwór, będzie myślał, że nie ma słońca. - Lunzie pochyliła się zaciekawiona. - Patrz uważnie i bądź cierpliwa.

Dondara odsunął się i usiadł na pobliskiej półce skalnej.

- Musisz wyłączyć pas siłowy, inaczej nie wyjdzie. Ta częstotliwość je irytuje.

Gdy tylko wyłączyła pas, na dnie otworu dał się zauważyć ruch. Lunzie uklęła bliżej i zakryła dziurę swoim cieniem. Usłyszała cichy odgłos, który wyraźnie przypominał chrupanie stłuczonej porcelany. Nagle uderzył ją w twarz mocny strumień ciepłej wody. Lunzie odskoczyła do tyłu parskając głośno. Woda ściekała jej po tunice.

- Co to było, u diabła? - zapytała ocierając twarz. Dondara ryczał ze śmiechu, aż drżały kamienie. W roz­bawieniu turlał się po swojej półce waląc głową w skałę.

- To tylko nieśmiały kamienny ambrozjański krab! - wykrztusił, nie mogąc nacieszyć się wyrazem jej twarzy. - Robią tak, ilekroć coś blokuje im wyjście z jamy. Ambrozja cię ochrzciła! Lunzie, jesteś jedną z nas!

Gdy Lunzie otrząsnęła się z szoku, zdała sobie sprawę, że padła ofiarą najstarszej ze sztuczek, jakie zanotowano w bazach danych i zaczęła się śmiać razem z Dondarą.

- Ilu jeszcze nabrałeś na swojego nieśmiałego skorupiaka? - spytała podejrzliwie. Grawitant był wyraźnie zadowolony,

- Wszystkich z wyjątkiem Zebary. On wyczuł robactwo i nie chciał się zbliżyć. - Dondarą uśmiechnął się szeroko.

- Nie jesteś na mnie wściekła?

- Dlaczego? Ale możesz być pewny, że drugi raz nie dam się nabrać. Ani tu, na Ambrozji, ani nigdzie indziej — obiecała Lunzie. Także i ona w głębi duszy cieszyła się z tego kawału. Przeszła dyskretny test Była całkiem przemoczona i w chłodnym powietrzu, jako delikatna 'lekka', zaczynała marznąć. Zgarnęła ręką błoto z koszuli.

- No, dostałaś za swoje. To musiałoby rozruszać nawet najstarszego dziadka. Jeśli twoja godność 'lekkiego' nie zostanie przez to urażona, powinnaś wracać na statek. Weź sanie. - Zaczynała wierzyć, że opiekuńczość jest cechą wszystkich członków załogi Zebary. - Ja muszę jeszcze zrobić pomiary temperatury w gorących źródłach w górze strumienia. Trochę ćwiczeń dobrze mi zrobi. Poza tym mam swój komunikator. - Zwalisty grawitant pomachał jej serdecznie na pożegnanie i zaczął brodzić w górę rzeki,

Lunzie uruchomiła pojazd i odleciała w stronę poszukiwacza. Mniej więcej w połowie drogi zaczęły do niej docierać wszystkie konsekwencje tego drobnego wydarzenia. Dondarą 'ochrzcił' ją, tak jak prawdopodobnie wszystkich na statku, ciesząc się że swojego żartu. Ona nie chowała urazy i nie prosiła o szczególne względy, a mimo to Dondara uszanował, bez cienia poczucia wyższości, takie cechy 'lekkich', jak choćby skłonność do zaziębień. “Czy takie małe cuda nigdy się nie skończą?" powiedziała sama do siebie, przeczesując powoli schnące włosy ręką.

- Co ci się stało? - zawołał Vir, gdy znalazła się w zasięgu wzroku.

- Dondara urządził mi chrzest w ambrozjańskim stylu! - krzyknęła do niego Lunzie, przytrzymując ręką przód swojej mokrej tuniki. Gdy zbliżyła się do Elessy, zobaczyła, że ta się uśmiecha. - Wiedziałaś, że on ma zamiar to zrobić.

- Przepraszam - zachichotała dziewczyna. - Już miałam , cię zatrzymać; on przepada za takimi żartami. Chcąc to nadrobić znalazłam dla ciebie pieszczoszka, żebyś mogła go zobaczyć. Czyż nie są słodkie? I takie przyjazne,. - W ręku trzymała małe czarne futerko.

- Przytrzymaj go dla mnie - poprosiła Lunzie. Posadziła pojazd tuż za poszukiwaczem. Elessa podeszła do niej i owinęła jej zwierzątko wokół ręki.

- To jedno z najpopularniejszych stworzeń na Ambrozji - wyjaśniła. - W dodatku, co najdziwniejsze, jest wszystkożerne. To właściwie działka Bringana, ale one uwielbiają, gdy okazuje im się zainteresowanie i trudno im się oprzeć.

Pieszczoszek miał okrągły pyszczek z okrągłymi oczami i noskiem, i takimi samymi uszami, które wystawały sponad lśniącego, zaczesanego do tyłu futerka. Nie miał kończyn, ale widać było, gdzie kończy się tułów, a zaczyna znacznie cieńszy ogon. Dwoje zielonych oczu z również okrągłymi, błyszczącymi źrenicami otworzyło się i patrzyło na Lunzie bez wyrazu. Stworzenie otworzyło pyszczek ukazując dwa rzędy igiełek i wydało z siebie głęboki, bezdźwięczny syk.

- Polubił cię - oznajmiła Elessa interpretując odgłos, który Lunzie mogła wziąć za coś innego. - Popieść go; nie ugryzie cię.

Rzeczywiście, zwierzątko wydawało się zadowolone z oka­zywanego mu zainteresowania, bo wyginało się i zwijało, gdy Lunzie gładziła je ręką. Uśmiechnęła się do Elessy.

- Są komunikatywne. Na pewno będą ściągać tutaj turystów. Podczas gdy Lunzie bawiła się z pieszczoszkiem, zerwał się lekki wiatr. Zadecydowała, że przyda się cieplejsza tunika na zranione ramię. Kości poskładane przez Bringana goiły się dobrze, ale opuchlizna jeszcze nie zeszła. Lunzie poczuła, że zaczynają ją przechodzić dreszcze.

- Przepraszam na chwilę - powiedziała. Przecisnęła się obok Zebary i wślizgnęła się do otwartego włazu. Powitał ją wznosząc brwi na widok jej mokrego ubrania.

- Dondarą zabrał cię na wycieczkę, żeby pokazać ci swoją ciekawostkę, co?

- Mokrą ciekawostkę, która oblała mnie wodami chrztu,- powiedziała z uśmiechem.

- Hor, czy już udało ci się nawiązać kontakt z Flotą?- spytał kapitan odwracając się do półkolistego wnętrza prze­działu pilotów. W innej części łuku na tyłach statku, pomiędzy telemetrią a korytarzem mieściła się stacja łączności.

- Tak jest, sir - zawołała Flor pełniąca obowiązki oficera łączności. - Właśnie odebrałam sygnał z boi komunikacyjnej. Przyjęli pańską prośbę i wyznaczyli Zaid Dayana.

- Kogo? To dla mnie coś nowego! - zagrzmiał Zebara, a Lunzie pochwyciła nutę podejrzliwości w jego głosie.

- To dla nas dobra wiadomość, sir. To nowiutki statek, jest w swoim dziewiczym rejsie - powiedziała Flor pocieszającym tonem. - Ciężki krążownik ZD-43, według tego, co mówi spis. Ma najnowsze oprzyrządowanie i uzbrojenie.

- Co? Nie zamierzam tu niańczyć 'lekkich' noworodków...- westchnął Zebara wchodząc do kabiny łączności i patrząc Flor przez ramię. Lunzie wślizgnęła się za nim.

- Czy telemetria nie pokazuje ich kursu? — spytała zauważając punkt na ekranie.

- Czy ZD-43 już wyruszył do nas? Chwileczkę, jest jakieś echo. Widzę drugi punkt. - Zebara odsunął ją na bok swoją wielką ręką i sam zasiadł w fotelu oficera telemetrycznego.

- Ho, ho! Pollili! - zakrzyknął tak, że echo poniosło jego; głos aż na wzgórza. Blondynka o szerokiej twarzy pojawiła się na zboczu i pospiesznie szła w kierunku poszukiwacza.

- Powiedz mi, co oznacza ten ślad - rozkazał Zebara.

- Czy to jakiś statek FIWP? Może nowy krążownik?

Pollili zajęła miejsce obok Flor, gdy kapitan usunął się na bok. Zerknęła na kontrolki i szybko rozpoczęła analizę kom­puterową.

- W żadnym razie. To na pewno nie jest FIWP. Nieregular­ny ślad silników o mocy za dużej na taki typ statku. Powiedziała­bym, że to jakiś intruz.

- Pirat? - Lunzie zapytała prawie nieświadomie.

- Dwóch, jeśli chodzi o ścisłość, - Zebara wyglądał na rozwścieczonego. - Musieli ukrywać się gdzieś w pasie asteroidów i śledzić nas zza słońca. Jak daleko są od orbity?

- Godzinę, może więcej. Odbieram także ślady uzbrojenia i o dużej energii - powiedziała Pollili wskazując odczyty. - Jeden z nich ma takie przecieki, że jest równie niebezpieczny dla towarzyszącego mu pojazdu, jak dla nas. To oczywiście akademickie rozważania, bo my jesteśmy nie uzbrojeni.

- Czy będą lądować? - spytała z niepokojem Lunzie.

- Wątpię. Jeśli my ich widzimy, to oni nas też. Wiedzą, że ktoś tu jest, ale nie wiedzą kto ani co - powiedział Zebara.

- Proszę wybaczyć, sir, że zwracam uwagę na tak drobny problem - rzekła Pollili - ale mogą się nas pozbyć pozostając w przestrzeni. ZD-43 jest co najmniej trzy dni drogi od nas - dodała, a zdrowe kolory na jej twarzy zaczęły blednąc.

- Zabiją nas, gdy tylko zorientują się, że jesteśmy sami. Czy możemy coś zrobić?

Zebara uśmiechnął się odsłaniając wszystkie zęby. Co takiego mówił Bringan? Uwaga na uśmiech?

- Będziemy blefować. Flor, wyślij kolejną wiadomość na Zaid-Dayan. Powiedz im, że mamy tu dwóch piratów okrążają­cych Ambrozję i żeby postarali się przybyć jak najszybciej. Niech robią wielokrotne skoki. Jeśli się nie pospieszą, zostanie po nas tylko krater i kupka popiołów. Tymczasem będziemy próbowali ich wykiwać.

- Ale jak? - spytała Lunzie chcąc czuć się równie pewnie, jak pewnie brzmiało to, co mówił Zebara.

- To, pani doktor, będziemy musieli wymyślić. Flor, wysłałaś już? Dobrze. A teraz przejdź na częstotliwość głównego komunikatora i zwołaj załogę na naradę.

- Chcę, żeby każdy włożył jak największy wysiłek w myś­lenie, jak możemy zatrzymać piratów w przestrzeni - powiedział Zebara, gdy już wszyscy zebrali się w mesie.

- Te sygnały w żadnym razie nie mogłyby oznaczać czegoś innego? - zapytał Bringan odchrząkując. Zebara zaśmiał się krótko.

- Nie odpowiadali na wezwania, a ich ślady nie pasują do niczego, co mamy w bazie danych. I chyba nie chodzi o to, że nie mają dostatecznie rozwiniętego ducha współpracy. Pomyślcie, przyjaciele. Zastanówcie się. Jak możemy ich wyprowadzić w pole?

- Numer z czarną skrzynką nie przejdzie? - spytał Vir, chudy mężczyzna o czarnych, prostych włosach i nieprzyjaznym wyrazie twarzy. Hor pokręciła głową.

- Nie, byłyby już dawno rozłączone. - Żaden normalny statek nie wyruszał w przestrzeń bez czarnej skrzynki umiesz­czanej między systemem kontrolującym a silnikami i wysyłającej sygnały identyfikacyjne. Wyłączenie jej unieruchamiało napęd. Pozbawieni skrupułów inżynierowie znani byli z tego, że na własną rękę rozłączali elementy, ale taki statek nigdy nie zostałby przyjęty w porcie FIWP.

Zebara uderzył pięścią w dłoń.

- Przestańcie zaprzeczać, że problem istnieje. Pomyślcie! Musimy ich jakoś zatrzymać, dopóki nie przybędzie Zaid Dayan.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. W napiętej atmosferze -która panowała w pomieszczeniu, nikt nawet nie wymieniał spojrzeń.

- A gdybyśmy wystartowali? Nie mamy szans uciec im? - Vir skierował to pytanie do pilota Wendella.

- Niestety - odparł smutno Wendell. - Nasze silniki nie mają dostatecznej mocy, żeby wyrzucić nas dość daleko, żebyśmy, mogli zrobić skok. Złapią nas w połowie drogi.

- Więc utknęliśmy tu pod nosem drapieżnika, który spokojnie nas namierza - warknął Dondara drapiąc się po włosach. Zaledwie trzydzieści minut zajęła mu droga znad stawów, od chwili, gdy otrzymał wezwanie. Lunzie pełna była podziwu dla jego sił.

Scarran odchrząknął. Jego wiecznie zaczerwienione brązowe oczy sprawiały, że wyglądał na zaspanego albo podenerwowanego, gdy tak naprawdę był bardzo łagodny.

- A może jakaś gwałtowna choroba? Wszyscy nie żyjemy; albo właśnie umieramy. Jest bardzo zakaźna i nie można znaleźć na nią lekarstwa - zaproponował nieśmiało.

- Nie, to nie zadziała - skarciła go Pollili ściągając brwi.- Nawet zakładając, że są tej samej rasy co my, żeby się nią nie zarazić, wysadziliby nas w powietrze i oczyściwszy sobie pole, wylądowaliby, gdzie by im się żywnie podobało,

- A jakaś naturalna katastrofa? - spytała Elessa, a Flor i Scarran przytaknęli. - Niepewna tektonika? Trzęsienie ziemi! Wulkan, który właśnie ma wybuchnąć? Musieli poświęcić energię skanerów do utrzymania uzbrojenia.

-Być może - powiedziała Pollili przeciągając wyrazy.

- Ale nawet najprostszy system telemetryczny ostrzegłby cię przed lądowaniem na niestabilnej powierzchni. A czynne wulkany ujawnia obraz w podczerwieni.

- A wrogie formy życia? - spytała Lunzie, ale większość ją zakrzyczała.

- Co, może wściekłe fretki? - Elessa wyciągnęła przed siebie pieszczoszka, który owinął się wokół jej ręki i mruczał z zadowolenia. - Przykro mi, ale jeśli piraci zasadzili się na Ambrozję, o której nawet FIWP dopiero niedawno usłyszała, to na pewno wiedzą, co tu jest, a czego nie ma.

- Chwileczkę - wtrącił Bringan podnosząc rękę. - Lunzie powiedziała coś, co może być cenne w naszej dyskusji. Lunzie...

- Miałam na myśli wolno żyjącą bakterię, która dostaje się do układu oddechowego i zatyka go jakąś wydzieliną - Lunzie zaczęła się rozgrzewać. - Już pięciu z naszych oficerów zapadło na tę chorobę. Nic, nawet maski tlenowe, nie może uchronić przed zakażeniem. Wydaje mi się, że to tylko kwestia czasu, zanim wszyscy zginą z braku tlenu. Nie mieliśmy informacji w naszych raportach, bo bakteria dezaktywizuje się w okresie zimowym. Ginie w niskiej temperaturze. Teraz, gdy się ociepliło, reprodukuje się jak szalona. Wszyscy jesteśmy zarażeni. Właśnie wykryłam jej obecność w sysytemie wentylacyjnym, rozwija się w filtrach. Wątpię, czy będziemy zdolni odlecieć stąd z tak skażonym układem przetwarzania powietrza. Nakładam nieogra­niczoną kwarantannę na Ambrozję. Jest to jedyne wyjście dla lekarza z punktu widzenia etyki. Jakikolwiek kontakt między dwoma statkami skazuje oba na zagładę. Wydaje mi się, że poważne niebezpieczeństwo grozi także ARCT-10, ponieważ Zebara i Wendell schodzili na pokład zdawać raport dowództwu. Ich płuca były już wtedy zarażone i bakteria wraz z wydychanym powietrzem dostała się do systemu wentylacyjnego ARCT-10. W płucach zawsze jest ciepło, dopóki nie umrze nosiciel.

- Co? O czym ty mówisz? - Vir zbladł.

- Co to za bakteria? - dopytywała się Elessa. - Nigdy nie natrafiłam na jej ślad, a to ja przygotowywałam pierwsze dane!

- Nazywa się Pseudococus Pneumonis. - Lunzie uśmiech­nęła się przebiegle. Była zadowolona z wrażenia, jakie wywarła jej bajeczka. - Właśnie ją odkryłam, sami rozumiecie. Nie istniejąca, ale wysoce zaraźliwa choroba sprowadzająca nieuchron­nie bolesną śmierć. To mogłoby ich odstraszyć, a już na pewno zatrzymać na jakiś czas. O ile okażemy się dostatecznie przeko­nujący - zachichotała.- Jeśli wyjdziemy z tego cało, trzeba będzie sprawdzić, kto na starym ARCT-10 zgłosił się do lekarza z objawami śmiertelnej infekcji płuc.

Zebara i Bringan roześmieli się i gdy reszta załogi zorientowała się, że Lunzie opowiada scenariusz, wszyscy zgotowali jej owację. Śmiech oznaczał, że napięcie opadło i pojawiła się nadzieja.

- To mogłoby zadziałać - zgodził się Bringan po dłuższej chwili namysłu i posłał Lunzie ciepły uśmiech. - Ale czy oni zrozumieją medyczny żargon?

Lunzie wzruszyła ramionami.

- Jeśli udało mi się oszukiwać was przez parę minut, to może uda mi się to samo z nimi. Bringan jest specjalistą od obcych gatunków. Zdiagnozował chorobę jako symulację załogi, która chciała wylegiwać się w słońcu. Ale gdy przywieźliście tu mnie, lekarza specjalistę od chorób ludzi, zaczęłam podejrzewać, że istnieje poważny problem medyczny. Tylko że było już za późno, by opanować bakterię; zaczęła się gwałtownie rozprzestrzeniać. I z tego, co wiem, atakuje także na ARCT-10.! Przepraszam was, ale muszę to powiedzieć: grawitanci przechodzą to najciężej. - Musiała odpierać gwałtowne ataki, aż w pewnym i momencie Zebara podniósł rękę nakazując ciszę.

- Ona ma ważne powody, żeby się nas czepiać.

- Powiedziałam, że jest mi przykro. Nie chciałam obrażać was, ale faktem jest, że piractwo przyciągnęło wielu grawitantów. Słuchajcie, ja nie mam zamiaru rozpoczynać teraz dyskusji...

- Ale ja ją kończę - powiedział Zebara ukazując rząd swoich ostrych zębów. Pomruki ucichły natychmiast. - Lunzie ma rację; między nami także zdarzają się szumowiny.

- Skąd tyle wiesz o piratach? - dopytywał się Dondara, a jego oczy zwęziły się i nabrały nieprzyjaznego wyrazu.

- Nie z własnej inicjatywy, ale wiem. Przykro mi.

- Wybaczę ci, jeśli to się uda - powiedział Dondara i posłał jej krzywy uśmiech.

- Wydaje mi się, że jak na razie jest to najlepszy pomysł i ma szansę powodzenia - powiedział ksenobiolog z aprobatą.

- Chyba że ktoś tymczasem wymyślił coś lepszego? Kto podejmie się przekazania tej wiadomości piratom? - spojrzał na Zebarę.

- Myślę, że powinieniem to być ja - odpowiedział Zebara.

- Nie chcę przez to kwestionować aktorskich umiejętności Lunzie, ale grawitant będzie dużo bardziej przekonujący w tej roli niż 'lekki', cokolwiek miałby do powiedzenia.

- Mam już dosyć tych aluzji - Dondara z wściekłą miną zerwał się na nogi. - Czy uczciwi grawitanci, którzy brzydzą się pirackimi praktykami, także muszą znosić te obelgi?

Ze smutnym wyrazem twarzy Zebara pokiwał głową.

- Don, obaj wiemy, że niektóre dzieci Diplo były na tyle słabe, by przyłączyć do tych pozbawionych skrupułów łotrów, próbując pomóc w rozwiązaniu problemu przeludnienia na swoich rodzinnych planetach. - Dondara chciał zaprotestować, ale Zebara uciął dyskusję - Dosyć tego! Tacy renegaci okrywają wstydem nas wszyskich i musimy ten wstyd znosić, aż będziemy mogli go zmazać swoimi zasługami. I ja zamierzam się do zdobycia tych zasług przyczynić, a to jest krok w dobrym kierunku. - Odwrócił się do Lunzie. - Proszę mnie wprowadzić w szczegóły, doktor Mespil!

Plan, jak to zwykle bywa, przeszedł jeszcze wiele zmian, zanim ustalono ostateczną wersję.

Za pomocą syntezatora odzieży i licznych historycznych wskazówek Flor, zmieniono Zebarę w attache z Diplo, rodzimej planety grawitantów. Na prostej niebieskiej tunice Flor przy­mocowała srebrne naramienniki i taki sam sztywny kołnierz spięty łańcuszkiem zawieszonym pomiędzy dwoma guzikami. Gdy już był przebrany, Lunzie przepytała go ze szczegółów. Tymczasem Flor i Wendell majstrowali przy czarnej skrzynce, próbując zamaskować lub elektronicznie zmienić sygnał iden­tyfikacyjny. Nikt nie chciał bowiem po prostu jej wyłączyć, ponieważ mogło to prowadzić do poważnych komplikacji.

Za pomocą protetycznego kitu Bringan wyrzeźbił Zebarze nowy nos i poszerzył jego policzki, by nadać mu bardziej charakterystyczny, grawitancki wygląd. Lunzie nie mogła wyjść z podziwu nad rezultatem. Został zmieniony w jednego z gnomów o tępych twarzach, których pamiętała z Platformy.

- Zebara, osiągnęli właśnie orbitę parkingową - zawołała Hor. - Prowadzący statek będzie nad naszymi głowami dokładnie za sześć minut

Sprawdziwszy po raz ostatni swój kostium Zebara wszedł do kabiny łączności i zasiadł przed ekranem. Lunzie siadła obok Flor, poza Widokiem z ekranu i obserwowała, jak do dwóch obcych statków wysiano sygnał.

- Uwaga, wzywam statki na orbicie - rozpoczął Zebara ponurym, monotonnym głosem. - Mówi Arabesk, attache jego ekscelencji Lutpostiga Trzeciego, gubernatora Diplo. Ta planeta została zajęta w jego imieniu i na jego rozkaz. Lądowanie zabronione. Podajcie swoje dane.

Na ekranie, który miały przed oczami Lunzie i Flor, obraz kontrolny zmienił się w coś przypominającego bardziej grafikę komputerową niż twarz.

- Więc widzą nas, ale my nie możemy zobaczyć ich- wymamrotała Flor do Lunzie. - Nie podoba mi się to - dodała smutno.

W odbiorniku zaszumiał elektronicznie zmieniony glos. Lunzie próbowała zidentyfikować rasę rozmówcy, ale głos nie miał żadnych cech charakterystycznych. Był pewnie komputerową imitacją, jak twarz.

- Nic nie wiemy o żadnym prawie własności do tej planety. Lądujemy zgodnie z naszymi rozkazami.

Zebara zakaszlał chorobliwie, tylko częściowo zasłaniając usta dłonią.

- Załoga tego statku jest zarażona powietrzną bakterią. Pseudococus Pneumonis. Nie została ona, powtarzam, NIE została wspomniana w początkowym raporcie z lądowania.

- Musi pan wymyślić coś innego. Ten raport został już ujawniony.

Drugie kaszlnięcie trwało dłużej i zdawało się sięgać aż po pięty. Lunzie była pod wrażeniem.

- Oczywiście, ale powinniście wiedzieć, że raport sporządzano zimą. Odkąd zrobiło się cieplej, bakteria się uaktywniła, zaczęła masową reprodukcję i jest teraz wszędzie, w każdej części statku.- Dla lepszego wrażenia wydał z siebie kolejne, tym razem już gigantyczne kaszlnięcie. Głos zrobił się odrobinę mniej podejrzliwy.

- Czy to z powodu tej letniej bakterii?

- Zajmuje oskrzela i powoduje podobne symptomy jak zapalenie płuc. Pęcherzyki zostają prawie natychmiast zatkane. Pierwszym objawem jest dokuczliwy kaszel. — Tu zarzęził dramatycznie. - Choroba kończy się śmiercią z powodu udusze­nia. Pięciu członków mojej załogi już nie żyje.

My, grawitanci, jesteśmy na nią bardziej podatni ze względu na zwiększoną objętość płuc - kontynuował Zebara z nutą zgrozy w głosie. - Najpierw próbowaliśmy ją filtrować przez maski, ale to nie pomogło, bo jest mniejsza od wirusa. Nic nie zdoła jej powstrzymać. Żyje wszędzie tam, gdzie jest ciepło. Rozmnożyła się w systemie wentylacyjnym i teraz znajduje się wszędzie, więc wątpię, czy będziemy w stanie stąd odlecieć. Smutny paradoks, bo zimno ją zabija. Niestety, żywa tkanka płucna zawsze jest ciepła. Nawet w ciele zmarłych drobnoustrój może przetrwać, dopóki temperatura nie spadnie.

Za drgającym, kolorowym obrazem na ekranie rozległy się jakieś pomruki, a w końcu wszystko zamilkło.

- Zebara - odezwał się głos Pollili na wewnętrznym kanale. - Mam już odczyty z ich statków. Jeden z nich to załadowany do pełna transportowiec pełen zimnych ciał. Na pokładzie musi być około pięciuset zahibemowanych. To ten mniejszy ma przecieki energii. Stanowi eskortę z wy­starczającą ilością uzbrojenia, żeby rozłupać tę planetę na dwie połowy.

- Czy możesz zidentyfikować, kim są? - spytała Lunzie.

- Nie. Są pod osłoną. Mam ślady ciepła z około stu ciał, ale mój sprzęt nie jest dostatecznie czuły, żeby rozpoznać rasę.- Pollili zamilkła, bo pirat znowu przemówił.

- Rozważymy te informacje.

- Ostrzegam was w imieniu Diplo - nalegał Zebara.

- Nie lądujcie na tej planecie. Bakteria jest obecna w całej atmosferze. Nie lądujcie. - Zebara opadł na swój fotel i otarł pot z czoła. Flor szybko przerwała połączenie.

- Brawo! Dobra robota! - pogratulowała Lunzie, podając mu pieprz na wzmocnienie. Reszta załogi wkrótce wypełniła pomieszczenie łączności.

- Co teraz zrobią? - spytał nerwowo Vir.

- To co powiedzieli; rozważą informacje. - Zebara upił duży łyk pieprzu. - Jedno jest pewne; nieprędko odlecą.

- Po pierwsze sprawdzą w swoich wykazach, czy mają informację o tej bakterii. - Bringan zaczął wyliczać na palcach.

- Już samo to postawi w fatalnej sytuacji tych, którzy dawali im raport bez wzmianki o groźnym dla życia pasożycie obecnym w tutejszym powietrzu. Po drugie, postarają się o próbkę bakterii. Niedługo pewnie zobaczymy bezzałogową sondę przeczesującą powietrze w poszukiwaniu próbek do analizy.

- A po trzecie, mogą chcieć wysłać ochotników, żeby sprawdzili jej działanie na żywych organizmach - dokończyła ponuro Elessa.

- Całkiem możliwe - przyznała Flor. - Zaprogramuję sygnalizator na ciągłe nadawanie komunikatu z wiadomością o zgłoszeniu praw do tej planety. Może wywrze to na nich chociaż cień nacisku. - Jej palce przesunęły się sprawnie po konsolecie i na koniec wcisnęła przycisk po lewej stronie.

- Proszę, będzie w dodatku bardzo głośny.

Lunzie uśmiechnęła się. Pomysłowość i wyobraźnia tego zespołu robiły na niej coraz większe wrażenie.

- Nie sądzę, żeby ci ochotnicy pchali się drzwiami i oknami, i ale i tak szybko zorientują się, że niczego tu nie ma. Czy nie powinniśmy trochę odpocząć, póki możemy?

- Ja bym nie mógł - powiedział Bringan. - Jeśli niej znajdą tego, czego się spodziewają, będą chcieli, żebyśmy to zidentyfikowali, więc lepiej zajmę się projektowaniem organizmu.

Vir, ty jesteś dobry w te klocki, pomożesz mi.

- Ja też mogę pomóc - zgłosiła się Elessa. - Nie zasnęłabym z tymi sępami nad głową, czekającymi, żeby na nas spaść,

- Przepiszę środki uspokajające tym, którym wydaje się, że, nie zasną - zaproponowała Lunzie zerkając, czy Zebara się zgadza. Kapitan pokiwał głową.

Ci, którzy nie byli zajęci konstruowaniem sztucznej bakterii, rozeszli się do swoich kabin sypialnych, zostawiając pozostałych przed trójwymiarowym ekranem komputera.

Lunzie położyła się na swojej koi i rozpoczęła ćwiczenia; rozluźniające, umożliwiające spokojny sen. Parę godzin później wstała pełna werwy i dowiedziała się, że porobiono już zakłady, czy nadejdzie odpowiedź od piratów.

Po dwudziestu czterech godzinach oczekiwania cierpliwość wszystkich była na wyczerpaniu. Zespół zajmujący się konstrukcją bakterii pokłócił się i w efekcie Elessa wybiegła z poszukiwacza i przycupnąwszy pod drzewem zalewała się łzami, gładząc swojego pieszczoszka.

Wendell uciął sobie drzemkę, ale gdy się obudził, był tak spięty, że poprosił Lunzie o środek uspokajający.

- Nie mogę tak po prostu siedzieć i czekać - tłumaczył pilot - ale jeśli jest jakaś szansa, że będziemy startować, nie chciałbym być ogłuszony i nieprzytomny.

Lunzie dała mu dużą dawkę łagodnego środka i zostawiła go przy skomplikowanej układance, żeby miał czym zająć ręce. Inni radzili sobie z napięciem znacznie lepiej. Zebara na przemian łykał kolejne tabletki albo bezmyślnie stukał palcami w stół, co jakiś czas przeglądał też dane z komputera. Niecierpliwie wypytywał Hor o aktualną pozycję Zaid Dayan.

Pozostali dwaj grawitanci przemierzali pomieszczenie w tę i z powrotem, jak zwierzęta w klatce. W pewnym momencie zdenerwowany Dondara przeprosił wszystkich, opuścił statek, wsiadł do powietrznych sań i poleciał w dół zbocza.

- Gdzież on się wybrał? - spytała Lunzie.

- Rozbijać kamienie - wyjaśniła Pollili wznosząc ręce do góry. - Wróci, jak się uspokoi.

Dondary nie było już od dwóch godzin, gdy Flor pojawiła się w drzwiach wspólnej sali. Zebara podniósł głowę.

- No?

Hor skrzywiła się.

- Wystrzelili bezzałogową sondę. Dokonuje teraz rutyno­wych pomiarów. - Tu uśmiechnęła się radośnie. - Ale jest też i dobra wiadomość. - Słysząc to wszyscy podbiegli do niej.

- Właśnie odebrałam sygnał z Zaid Dayan. Mówią, żebyśmy się trzymali. Powinni tu być za jakieś trzy godziny. - Rozległy się radosne okrzyki, które przerwał nagle pisk komunikatora do­chodzący z przedniej części statku.

- Oho! - powiedziała Hor. - Nasi sąsiedzi z góry odzywają się przed czasem. - Odwróciła się i pobiegła na swoje stanowisko, a za nią reszta załogi. Przez monitory zaczął się sączyć przefiltrowany głos.

- Dyplomata Arabesk. Chcę mówić z dyplomatą Arabeskiem. Zebara sięgnął po swoją tunikę ze srebrnym kołnierzykiem, ale Lunzie chwyciła go za rękaw.

- Nie możesz z nimi mówić, Zebara, nie żyjesz. Pamiętasz? Grawitanci są bardziej podatni. Zaraza zabrała kolejną ofiarę. Pouili, ty z nimi porozmawiasz.

- Ja? - zapiszczała. - Nie mogę rozmawiać z takimi ludźmi. Nie uwierzą mi.

Flor wyłamywała palce ze zdenerwowania.

- Ktoś musi z nimi pomówić i to szybko. Proszę cię.

- Lunzie zaciągnęła Pollili do kabiny komunikacyjnej. - Poll, to może nam uratować życie. Zaufasz mi? Grawitantka spojrzała na nią błagalnie.

- Co zamierzasz zrobić?

- Mam zamiar przekonać cię, że to, co powiesz, będzie w stu procentach prawdą. - Lunzie położyła rękę na jej ramieniu w geście pocieszenia. - Zaufaj mi!

Pollili spojrzała zrozpaczonym wzrokiem na mrugającą konsoletę.

- Dobrze.

- To świetnie. Zebara, czy mógłbyś poprosić, żeby wszyscy wyszli stąd na chwilę?

Kapitan zgodził się nie bez zdziwienia.

- Ale ja zostaję - oznajmił, gdy wszyscy już wyszli.

- Jak sobie życzysz - zgodziła się Lunzie. - Flor nas nie słyszy?

Zebara zerknął na kontrolki na grubej kwarcowej tablicy. - Nie.

- W porządku. Poll, spójrz na mnie. - Lunzie patrzyła jej w oczy przywołując techniki Dyscypliny, których nauczyła się na' Tau Ceti. Trzymając mały wstrzykiwacz poza zasięgiem wzroku Flor przyłożyła go Pollili do ramienia.

- To tylko coś na rozluźnienie. Obiecuję, że ci nie zaszkodzi. - Pollili pokiwała niespokojnie głową. Lunzie przycis­nęła głowicę do jej skóry. Grawitantka opadła ciężko na oparcie, a jej oczy stały się szkliste. Flor przyglądała się temu ciekawie zza szyby i sięgnęła ręką do przełącznika. Zebara powstrzymał ją gestem, więc znowu usiadła i obserwowała wszystko ze swojego miejsca. Lunzie starała się mówić cicho i łagodnie.

- Rozluźnij się. Skoncentruj. Jesteś Quinadą, jesteś asys­tentką i służącą Ienosia z Kupieckich Rodzin Parchandri. Wylą­dowałaś tu wraz z załogą liczącą dwadzieścia pięć osób. Ośmiu już nie żyje, zmarli na zarazę bakteryjną i wszyscy byli grawitantami. Arabesk, osobisty wysłannik gubernatora, właśnie ulegli chorobie. Dziewięciu 'lekkich', najstarszych i najsłabszych, także nie żyje, a klony wykazują pierwsze objawy zakażenia. Ty sama masz męczący, głęboki kaszel, który pojawia się, ilekroć jesteś zdenerwowana. Bakterię można zlokalizować tylko w pasie trzydziestu metrów nad ziemią. - Lunzie zwróciła się do Zebary. - To zbyt nisko dla sondy. Biorąc pod uwagę nierówno­ści terenu, możemy być pewni, że rozbije się o drzewo albo jakiś występ skalny. - Zebara pokiwał potwierdzająco głową. Lunzie kontynuowała 'programowanie' Pollili.

- Bakteria rozmnaża się w ścisłym związku z temperaturą. Teraz mamy tu dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza. Optymalne warunki do jej repodukcji. Ty, Quinada, masz powiązania z grupą z Tau Ceti. Jesteś twardą sztuką, więc niełatwo dajesz się zastraszyć, nawet przez piratów. - Teraz Lunzie dała sygnał Flor, żeby uruchomiła połączenie z kabiną łączności. - Pamiętaj, nazywasz się Quinada i nie tolerujesz pogróżek od nikogo, a już na pewno nie od tych słabeuszy 'lekkich'. Szacunek okazujesz tylko swojemu panu, a on jest jednym z tych, którzy zachorowali.

Znasz wszystkich na tym statku i ufasz im. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i partnerami w interesach. Gdy usłyszysz ponow­nie swoje prawdziwe imię, odzyskasz właściwe wspomnienia. Teraz cię dotknę, a ty będziesz odpowiadać zgodnie z okolicz­nościami.

- Szukamy kontaktu z dyplomatą Arabeskiem - powtórzył cienki głos. Pollili podniosła się w momencie, gdy Lunzie dotknęła jej ramienia. Ona sama odsunęła się na bok, by nie być widzianą z ekranu.

- Arabesk nie żyje. Kto mówi?

- Kim jesteś? - zapytał zdziwiony głos.

- Quinadą! - oznajmiła Pollili władczym głosem z nutą rozdrażnienia.

- Kim jest ta Quinada? - zapytał cicho Zebara, gdy Pollili przybrała groźną minę.

- Dokładnie tym, kim powiedziałam - wyszeptała Lunzie trzymając kciuki za grawitantkę, która właśnie nachyliła się do przodu w pozycji dominacji. - Pracuje dla kupca, który wiedział o Ambrozji na dwa tygodnie przed tym, jak wyleciałam z Tau Ceti na ARCT-10. Mam powody, by przypuszczać, że Ienosi utrzymuje bezpośrednie kontakty z tymi piratami i ich szpiegami na ARCT-10 i Alfa Centauri. Ma bardzo liczną rodzinę, więc chętnie pójdę o zakład, że ktoś z nich był zamieszany w podwójny handel kolonią Phoenix.

- Ta Quinada musiała wywrzeć na tobie niezłe wrażenie - odparł z przekorą Zebara. - W jaki sposób udało ci się narzucić tę rolę Poll?

- Technika Dyscypliny.

- Nigdy o niej nie słyszałem. Musisz być Adeptem. Nie, nie martw się - zapewnił ją, gdy zaczęła protestować - potrafię dochować sekretu. Więcej niż jednego, jeśli twoje informacje na temat tego kupca są prawdziwe.

- Czy muszę wam wszystko powtarzać po dwa razy, gamonie? Jestem Quinada - powiedziała Pollili, marszcząc groźnie brwi w doskonałej imitacji swojego modelu. - W służbie Ienosia, głównego administratora Rodzin Kupieckich Parchandri. Kim jesteście, że chcecie ze mną mówić? - Nastąpiła długa pauza, w czasie której nadajnik był wyłączony.

- Znamy twojego pana i znamy twoje imię - oznajmił w końcu głos. - Choć nie twoją twarz. Co robisz na tej planecie?

- To sprawa mojego pana. Moje ostatnie zadanie dla niego - odparta sucho Pollili. - Na tym koniec. Arabesk nie żyje, a ja przemawiam w imieniu tych, którzy jeszcze żyją.

- Gdzie twój pan?

- Gnilny kaszel złożył go wczoraj. Jego cherlawi ziomkowie-zobaczą jego koniec pewnie jeszcze przed upływem tego tygodnia.- Ostatnie słowa wypowiedziała z odcieniem nie skrywanej pogardy, która miała pokryć jej smutek. Lunzie z aprobatą pokiwała głową. Własna psychika Pollili odciskała piętno na charakterze, który zaprogramowała Lunzie. Na szczęście makijaż na twarzy Pollili nie do końca przypominał groźne rysy, które tak odstręczały Lunzie w prawdziwej Quinadzie, ale brzmiała bardzo przekonująco,

Fałszywa Quinada bez wahania odpowiadała na krzyżowy ogień pytań, w który wziął ją głos. Żeby jeszcze bardziej uwiarygodnić swoje wypowiedzi, wyświetliła na ekranie obraz;

genetycznych szczegółów bakterii, które skonstruowali Bringaa i pozostali. Tłumaczyła to, co sama rozumiała. Jako Pollili wiedziała bardzo dużo o bakteriach, ale Quinada na pewno nie mogła mieć tak szczegółowej wiedzy.

Ze słuchawkami na uszach Flor gwałtownie gestykulowała, by przywołać Zebarę do dźwiękoszczelnego pomieszczenia kontrolnego.

- Sir, mamy połączenie na żywo z Zaid Dayan! Zbliżają się zza słońca po dokonaniu trzech skoków! Muszą mieć jakieś zupełnie nowe silniki. Będą tu w ciągu minut!

- Zagaduj ich! - sygnalizował Zebara bezgłośnie Pollili. Prawie niezauważalnie pokiwała głową zdejmując jednocześnie mapę z ekranu.

- Może cię to zainteresuje, obywatelko Quinado, że właśnie zebraliśmy próbki atmosfery i nie znaleźliśmy żadnych śladów organizmu, o którym twierdzisz, że zabił pięciu twoich towarzy­szy. - W głosie słychać było odcień triumfu.

- Ośmiu - poprawiła go Pollili - nie żyje już ośmiu. Organizm unosi się w warstwie trzydziestu metrów nad ziemią. Wasza sonda nie dotarta tak nisko.

- Przypuszczamy, że twoja załoga jest cała i zdrowa, bez śladu jakiegokolwiek kaszlu. Nie zauważyliśmy różnicy w liczbie podczerwonych śladów waszej grupy w czasie, jaki upłynął między naszymi rozmowami.

- Cholera - zaklął Bringan. - Wiedziałem, że o czymś zapomnielliśmy. - Quinada i na to miała jednak odpowiedź.

- Niektórych chorych uśpiliśmy. Wasze ślady pochodzą z naszych urządzeń - zakaszlała znacząco.

- Nie oszukasz nas - triumfował pirat - Właśnie rozpracowujemy wasz sygnał identyfikacyjny. Podejrzewamy, że jesteście z EEC, a nie z Diplo i nie macie nic wspólnego z Parchandrimi. Mamy też wątpliwości co do twojej tożsamości, Quinado. Twoje bio-dane będą w naszych kartotekach, jeśli jesteś tą, za którą się podajesz.

Zebara zaczął nerwowo stukać w futrynę drzwi, jeszcze bardziej denerwując Lunzie. Napięcie zaczynało skręcać jej wnętrzności. Zmusiła się do rozluźnienia, żeby dać przykład innym. W kabinie łączności siedziała blada ze strachu Hor. Bringan chodził w kółko po korytarzu.

Pod naciskiem swojego rozmówcy fałszywa Quinada zaczęła kaszleć.

- Jak śmiecie oskarżać mnie o kłamstwo! Nie rzucilibyście mi tego w twarz, gdybyście stali tu przede mną! Przyjdźcie więc tu i zgińcie!

- Nie, to wy zginiecie. Usmażymy was tam żywcem, razem z waszymi nie istniejącymi pasożytami. - Głos stał się dziki i triumfalny. - Nie mamy litości dla tych, którzy próbują nas oszukiwać. Przejmujemy tę planetę.

Wszyscy spojrzeli po sobie w przerażeniu.

- Uwaga, nie zidentyfikowany pojazd - przerwał transmi­sję inny głos, stanowczy i należący do kobiety. - Tu krążownik Floty Zaid Dayan, mówi kapitan Vorenz. W imieniu FIWP żądam, żebyście poddali statek i przygotowali się na nasze zejście na pokład.

Pollili siedziała nie reagując, z oczami utkwionymi w ekran. Scarran rzucił się do stacji telemetrycznej, a inni poszli w jego ślady.

- Jest jeszcze jeden sygnał! Nielichy skurczybyk z tego Zaid Dayana - powiedział.

Światełko oznaczające okręt FIWP zbliżało się szybko do planety od strony słońca. Na ekranie jego obraz miał intensywność podobną do transportera, ale ze znacznie większymi wskazaniami energii. Obok obrazu pojawiały się też dane statystyczne. Wróg musiał odbierać te same informacje u siebie, bo oba pirackie statki nagle zmieniły kierunek, minęły orbitę i ruszyły w przeciwnych kierunkach. Na krawędzi statku eskorty rozbłysły małe iskierki, gdy przekroczył granice układu Ambrozji.

- Co to? - spytała Lunzie wskazując błyski.

- Artyleria - odrzekł Tinunins. - Eskorta strzela do ZD, żeby transportowiec mógł uciec.

Odpowiedź w postaci innych błysków pojawiła się na okręcie FIWP, który nabierał prędkości i zbliżał się do pirata.

- Nie wolno im pozwolić na ucieczkę! - wykrzyknęła Elessa.

- Nie mogą dopaść obu - skarcił ją Vir.

- Wolałabym, żeby najpierw zajęli się tym uzbrojonym, Nie jesteśmy jeszcze zupełnie bezpieczni.

- Przeklęty sprzęt - narzekała Hor. - Obliczenia wskazują, że dzielą ich tylko mile, ale na tych przestarzałych! urządzeniach nie można złapać odpowiedniej perspektywy.

Transporter zniknął nagle z ekranu, a dwa pozostałe znaczki skrzyżowały się. Przez chwilę nie można było ich rozróżnić, aż w końcu Scarran przechylił się i dotknął kontrolek.

- Teraz mają różne kolory. Czerwony to pirat, a niebieski to Zaid Dayan.

Czerwony przesunął się na bok, wystrzeliwując w kierunkuj większego przeciwnika salwę z laserów. Niektóre strzały osiągnęły cel, ale nie powstrzymały niebieskiego od podążania śladem pirata. Teraz z kolei czerwony został zasypany gradem pocisków.,Wielki błysk światła wytrysnął z niebieskiej kropki.

- Rakiety! - wykrzyknął Scarran.

Maleńki punkt połączył się z dwoma większymi na ekranie i oba podążały bardzo powoli w kierunku czerwonego. Okręt piratów próbował wyniknąć się za pomocą manewrów, ale niewiele zdziałał wobec mechanicznej inteligencji, która kierowała jego zagładą. W końcu czerwony musiał odwrócić swoje działa od niebieskiego na tyle, by móc zejść z drogi dwóm ścigającym go punktom.

Zaid Dayan wystrzelił celnie w część silnikową pirata. Czerwony zachwiał się, ale poradził sobie z uderzeniem; miał najwidoczniej równie duże zdolności manewrowe jak siłę ogniową. Jednakże statek FIWP nieubłagane zbliżał się do niego.

Głośniki zatrzeszczały znowu.

- Poddajcie swój okręt albo będziemy zmuszeni was zniszczyć - ostrzegł piratów spokojny kobiecy głos. - Za­trzymajcie się natychmiast. To ostatnie ostrzeżenie.

- To wy zostaniecie zniszczeni - odparł głos mechaniczny.

- Zmierzają w kierunku atmosfery - powiedziała Hor i rzeczywiście zdawało się, że piraci rzucili wszystko na jedną szalę, igrając ze śmiercią.

- Włącz skaner wizualny - rozkazał Zebara. Oficer łączności uruchomiła jeszcze jeden ekran, na którym nie było widać nic prócz czystego nieba. Po chwili jednak można było zauważyć powiększający się punkt na północy.

- Zwiększ kontrast - Flor zrobiła, jak kazał i punkt rozdzielił się na dwa, jeden za drugim. - Nadlatują.

Nawet z tak wielkiej odległości załoga poszukiwacza mogła słyszeć ryk silników obu statków przekraczających atmosferę jednym kontrolowanym skokiem. Na ekranie przypominało to dwie spadające komety. Salwy laserowe odbijały się czerwonymi iskrami od obydwu kadłubów.

- Nadchodzą prawie dokładnie nad naszymi głowami - powiedziała Flor podniesionym głosem.

Z prowadzącego statku wystrzelił czerwony ogień. Zamiast wycelować strzał w tył, do ścigającego, skierowano go na powierzchnię planety. Rozległ się głośny syk i odgłos eksplozji na zewnątrz poszukiwacza. Odłamki skał uderzyły w pokrywę włazu. Pole siłowe chroniło tych, którzy byli w środku, ale na dłuższą metę mogło okazać się niewystarczające. Zapach stopionej skały wypełnił powietrze.

- Przeklęci piraci! - zaryczał Zebara. - Ewakuować statek! Szybko! - Rzucił się w kierunku konsolety dowodzenia, wyrwał ją z mocowań i ruszył w kierunku wyjścia.

- Mogliśmy się spodziewać zemsty - stwierdził Bringan przyciskając coś do piersi i podążając za kapitanem. - Wszyscy na zewnątrz!

Reszta załogi, nie zabezpieczając już niczego, rzuciła się przez właz. Lunzie właśnie miała wyjść, gdy spostrzegła, że Pollili w ogóle się nie ruszyła.

- Chodź! - krzyknęła. - Pospiesz się! Chodź, Pollili! Kobieta rozejrzała się zdezorientowana.

- Lunzie? Gdzie są wszyscy?

- Wynośmy się stąd. Poll! - krzyczała Lunzie machając ręką. - Szybko, piraci strzelają do nas.

Grawitantka rzuciła się do wyjścia jak wystrzelona z procy. Po drodze chwyciła Lunzie wpół swoim olbrzymim ramieniem i wypadła razem z nią przez właz. Uderzyły o ziemię i przetoczyły się po zboczu, gdy kolejny pocisk roztrzaskiwał kępę pobliskich drzew. Następna salwa trafiła w silniki statku. Lunzie wciąż toczyła się w dół, gdy potężna eksplozja wstrząsnęła ziemią. Wylądowała boleśnie na swoim złamanym ramieniu i wpadła do strumienia, cała posiniaczona i ciężko dysząc. Jedyną częścią jej ciała, która nie doznała uszkodzeń, było usztywnione ramię.

Pollili dołączyła do niej po chwili. Włączyły swoje pola siłowe i osłoniły głowy rękami. Eskorta piracka zanurkowała z hukiem w odległości nie większej niż sto metrów nad ziemią. Silniki pokryte były siecią błyskawic przypominających ognie świętego Ełma. Wytrzymały spore zniszczenia.

Za piratami leciał statek tak olbrzymi, że Lunzie nie mogła zrozumieć, jak udało mu się uniknąć rozbicia.

- Zaid Dayan!

Oba okręty cały czas ostrzeliwały się wzajemnie, jednocześnie zmieniając kierunek i lecąc nad skalny płaskowyż Dondary. Potem jeszcze raz wzniosły się ku słońcu. Płomienie z silników wznieciły pożar wśród drzew na skraju kotliny. Pirat i krążownik nie przestawali strzelać do siebie nawet wtedy, gdy osiągnęli najniższy punkt swojej paraboli i zaczęli wzosić się ku niebu. Oba pojazdy były już poza zasięgiem wzroku, gdy Lunzie i Pollili poczuły, jakby powietrze zostało zassane, a potem usłyszały potężny huk. Malutka kula ognia pojawiła się na środku nieba i rozwinęła się szybko w wielką płonącą chmurę otoczoną dymem. Odgłos eksplozji zmienił się pomruk, a potem w przeraź­liwe syczenie.

- Do wody! Szybko! - zdążyła powiedzieć Lunzie. Ledwie znalazły się pod powierzchnią, gdy nad nimi zaczęły spadać rozgrzane metalowe elementy sycząc groźnie, gdy stykały się z wodą. Odłamki były jeszcze gorące, ale po zetknięciu z krańcami pola siłowego stawały się niegroźne.

Lunzie zaczynało już robić się ciemno przed oczami i bolały ją płuca, gdy odłamki przestały wreszcie spadać. Była szczęśliwa, że znowu może zaczerpnąć powietrza, kiedy wynurzyła się z wody, cały czas jednak jeszcze w niej stojąc.

Pollili wynurzyła się obok niej, także ociekając wodą. Jej tunika była nadpalona, a na ręku miała wyglądające na bolesne oparzenie.

- Po wszystkim - wysapała Lunzie. — Tylko ciekawa jestem, kto wygrał.

- Mam nadzieję, że my - odparła Pollili spoglądając w niebo, gdzie łoskot silników stawał się coraz głośniejszy. Lunzie podążyła za jej wzrokiem. Okręt FIWP, którego pokrycie kadłuba, jeszcze przed chwilą nowiutkie, było teraz nadpalone, powyginane i zwęglone przez lasery wroga, unosił się majes­tatycznie ponad kotliną, w której jeszcze niedawno stał po­szukiwacz, aż wkońcu triumfalnie wylądował.

- To my. - W głosie Pollili rozbrzmiewała duma.

- To - zaczęła Lunzie uroczyście - jest najpiękniejsza rzecz, jaką widziałam w życiu. Pogięta, nadpalona, ale naj­piękniejsza!


Zaid Dayan zabrał załogę poszukiwacza na spotkanie z ARCT-10. Zespół Zebary okrzyknięto bohaterami za to, że udało im się powstrzymywać inwazję piratów do przybycia pomocy. Szczególnie wyróżniano Pollili za poświęcenie wy­kraczające poza zakres obowiązków.

- A może za niezwykłą pomysłowość - mruczał pod nosem Dondara.

Pollili nieczuła się dobrze z tymi pochwałami i zapytała Lunzie, co właściwie zrobiła, że wszyscy uważają ją za tak wspaniałą.

- Zaufałam ci, więc teraz powiedz mi, co ze mną zrobiłaś - dopytywała. Gdy Lunzie streściła jej krótko, co zaszło. Poił zmarszczyła się, jeszcze na chwilę przyjmując rolę Ouinady.

- W takim razie też powinnaś zbierać część laurów. To ty wymyśliłaś ten podstęp.

- W żadnym wypadku - zaprotestowała Lunzie. - Ty zrobiłaś wszystko. Ja tylko umożliwiłam ci wykorzystanie twojej ukrytej pomysłowości. Możesz to zrzucić na fakt, że ludzie pod wpływem stresu dokonują niezwykłych rzeczy. Właściwie była­bym ci zobowiązana, gdybyś ukryła moją rolę w tym wszystkim.

Pollili pokręciła głową, ale Lunzie spojrzała na nią ze szczerą prośbą w oczach.

- No dobrze, jeśli tak sobie życzysz. Zebara mówił, że nie mogę cię pytać, jak to zrobiłaś, ale powiedz mi chociaż, co mówiłam, żebym mogła powtórzyć Dondarze.

Lunzie zapewniła przy okazji Dondarę, że Pollili nie wróci do roli Quinady. Ominęły go wszystkie wydarzenia, bo zjawił się dopiero po zniszczeniu statku i szukał pomiędzy stopionymi resztkami śladów Pollili. Był bardzo dumny z czci, jaką otaczano jego żonę, i wciąż narzekał, że komputerowe nagranie jej przedstawienia zostało zniszczone razem ze statkiem. Lunzie czuła raczej ulgę z tego powodu i zdała mu ocenzurowaną relację z wydarzeń.

Pozostali członkowie załogi wyszli z opresji cało, z wyjątkiem siniaków i stłuczeń, które leczono we wspaniale wyposażonych gabinetach Zaid Dayana. Bringan miał poparzone stopy i ręce, i lekarze okrętowi zapakowali je w specjalne chłodzące rękawice. Podczas ucieczki z poszukiwacza tak był zajęty ratowaniem swojej kartoteki, że zapomniał włączyć pole siłowe. Nie zorien­tował się też, że wdrapuje się po topiącej się skale, dopóki gorąco nie przepaliło mu podeszew. Przeżył okropne chwile próbując gołymi rękami zdjąć palące się buty.

Zebara miał duże oparzenie na plecach, kawałek gorącego metalu z eksplodującego poszukiwacza rozorał mu skórę. Pierwsze pięć dni spędził leżąc na brzuchu w łóżku szpitalnym. Lunzie dotrzymywała mu towarzystwa, aż pozwolono mu wstać. Słuchali razem programów muzycznych, w które obfitowały archiwa komputera, albo grali w szachy. Jednak przez większość czasu po prostu rozmawiali o wszystkim, z wyjątkiem piratów. Lunzie odkryła w sobie wielką sympatię do enigmatycznego grawitanta.

- Gdy będziemy z powrotem na ARCT-10, nie zdołam zapewnić ci koniecznej ochrony - powiedział Zebara pewnego dnia. - Zostawiłbym cię u siebie, ale nie mam już własnego statku. - Skrzywił się. Lunzie podeszła, żeby poprawić mu opatrunek, ale zaprotestował gestem. - Dostałem wiadomość z EEC, że jestem pierwszy w kolejce do nowego poszukiwacza, gdy tylko zejdzie z linii produkcyjnej, ale ten, kto psuje swoje zabawki, nie może spodziewać się od razu nowych. - Wydał niekulturalny dźwięk. Lunzie roześmiała się.

- Nie zdziwiłabym się, gdyby dokładnie tak powiedzieli.

Zebara spoważniał.

- Chciałbym cię zatrzymać w swoim zespole. Pozostali lubią cię i dobrze do nas pasujesz. Żeby zapewnić sobie minimum bezpieczeństwa, według mnie, powinnaś zgłosić się jak najszybciej do następnej misji, która będzie organizowana z ARCT. Do twojego powrotu na pewno uda mi się przerejestrować cię na stałe.

- Też bardzo bym chciała - przyznała Lunzie. - Byłabym na najlepszym ze światów, pełnym różnorodności i z grupą przyjaciół. Chyba dobrze bawiłabym się na Ambrozji. Ale w jaki sposób mam przeskoczyć kolejkę innych specjalistów czekających na swoją misję?

Zebara posłał jej swój drapieżny uśmiech.

- Są nam winni przysługę po tym, jak doprowadziliśmy do zniszczenia pirackiego statku. Dostaniesz miejsce w najbliższej misji albo porządnie dobiorę się paru urzędasom do skóry. - Uderzył pięścią w dłoń, by podkreślić swój punkt widzenia, jeśli nie metodologię.



ROZDZIAŁ CZTERNASTY


Zebara nie mylił się co do poczucia wdzięczności EEC wobec dokonań zespołu.

- Panuje pożyteczny obyczaj, że powinno się przydzielać niezbyt stresujące zajęcie na co najmniej cztery tygodnie po misji planetarnej, Lunzie - powiedział jej główny oficer ARCT-10 odpowiedzialny za misje, podczas spotkania w cztery oczy w jego biurze. - Ale jeśli upiera się pani przy natychmias­towym wyjeździe, ma pani moje błogosławieństwo. Ma pani również szczęście. Szykuje się trzymiesięczna mieszana rozpo­znawcza misja geologiczno-ksenobiologiczna na Iretę. Zapiszę panią. Po zajęciu stanowiska lekarza zostają do obsadzenia już tylko dwa. Wyruszacie za dwa tygodnie. To trochę mało na wypoczynek...

- Dziękuję, sir. Kamień spadł mi z serca - powiedziała szczerze Lunzie. Przyszła tu bezpośrednio po rozmowie z Zebara, Kapitan nacisnął chyba właściwe guziki.

Następnie musiała zdać oficerowi misyjnemu własne, szcze­gółowe sprawozdanie z wydarzeń na Ambrozji. Całe przesłuchanie nagrywał, z wyjątkiem paru notatek, które zapisał na początku. Gdy w końcu zadowoliła jego ciekawość, poczuła się bardzo zmęczona.

Potem dowiedziała się, że przesłuchał każdego członka zespołu Zebary, a także wszystkich oficerów z Zaid Dayana. Najwyraźniej ucieczka transportowca z uśpionymi siłami in­wazyjnymi nie zmartwiła go ani w połowie tak, jak ucieszył fakt zniszczeniea jego eskorty. Większość 'miejscowych' na ARCT-10 miała podobne podejście: “Zniszczenie jednego z tych najeżonych bronią statków uczyni przestrzeń choć odrobinę bezpieczniejszą."

Pozostałym członkom zespołu Zebary przydzielono tym­czasowe zajęcia, dopóki nie zostanie przysłany nowy poszukiwacz. W oczekiwaniu na swoją misję Lunzie spędzała czas najczęściej z kilkoma towarzyszami Zebary i zazwyczaj z nim samym. Ku jej rozbawieniu, zaczęła krążyć pogłoska, że mają się ku sobie. Żadne z nich jednak nie zdementowało tej plotki. Lunzie czuła się nawet zaszczycona. Zebara był przystojny, inteligentny i uczciwy; trzy przymioty, których nie mogła nie podziwiać. Przez osoby 'życzliwe' została szybko poinformowana, że zaloty grawitantów, choć nieczęste, są brutalne i wyczerpujące. Nie była pewna, czy ma ochotę sprawdzić to osobiście.

W czasie rekonwalescencji Zebara psuł sobie wzrok prze­glądając bez końca kartoteki w poszukiwaniu sfałszowanych danych. Pogłoska o zabójczej bakterii zbierającej śmiertelne żniwo wśród członków misji rzeczywiście dotarła na ARCT-10 na długo przed jakimikolwiek innymi informacjami z Zaid Dayana. Po nitce do kłębka trafiono do Chacala jako źródła tej plotki. Wzięto go na przesłuchanie, ale zginął już pierwszej nocy w swojej celi. Oficjalny raport mówił o samobójstwie, choć szeptano, że takich ran nie mógł sobie zadać sam. Lunzie współczuła Coe, który nigdy nie podejrzewał, że jego przyjaciel prowadzi podwójne życie.

- To jednak nie posuwa nas ani o krok dalej - zauważył Bringan na przyjęciu pożegnalnym przed odlotem Lunzie na iretańską misję, mającym nastąpić następnego dnia.

- Ktoś musi wreszcie zrobić coś z tymi przeklętymi piratami - powiedziała Pollili snując się po pokoju. Lunzie zaczynała żałować, że narzuciła jej rolę Quinady, bo coś z tego jednak pozostało. Szczerze życzyła sobie, żeby te ślady zniknęły cał­kowicie przed jej powrotem z trzymiesięcznego pobytu na Irecie.

W przystani, podczas gdy czekała na prom, który miał ją zabrać z ARCT-10 na powierzchnię Irety, Lunzie przeżyła chwilę napięcia. Zobaczyła bowiem sześciu grawitantów, którzy także przygotowywali się do wsiadania. “Spokojnie" powiedziała sobie. Przecież udało jej się zaprzyjaźnić z grawitancką załogą Zebary. Ci mogli się okazać równie towarzyscy, interesujący i sympatyczni.

Musiała przez cały czas bardzo uważać, ponieważ kilka innych misji także przygotowywało się do lądowania w tym układzie. Grupę Theków, z wszędobylskim Torem, wysyłano na siódmą planetę od słońca. Spora garść Ryxich wyruszała na piątą planetę arrutańską, by ustalić, czy panujące tam warunki są odpowiednie dla ich gatunku. Ireta, czwarta planeta układu ze słońcem trzeciej generacji, dawała dobre widoki na rudy transuraniczne; według niektórych była wręcz podręcznikowym przy­padkiem, ponieważ trwała nadal w erze mezozoicznej. Ksenobiologom polecono zająć się licznymi formami życia wykrytymi przez sondę badającą z dużej wysokości, była to jednak misja drugorzędna w porównianiu z oczekiwanymi ustaleniami co do kopalin.

Zespoły miały kontaktować się ze sobą w ustalonych wcześ­niej odstępach czasu i przekazywać raporty na ARCT-10 poprzez boje przekaźnikowe ustawione w linii poziomej do powierzchni wyznaczonej przez ekliptykę. ARCT-10 wykrył ślady potężnej burzy jonowej pomiędzy układem arutanskim a sąsiednim. Należało dokładnie ją namierzyć i obliczyć jej kurs.

- Wrócimy po was, nim się spostrzeżecie - zapewnił ich oficer pokładowy przez komunikator, gdy prom odłączył się od ARCT-10. - Udanego polowania, przyjaciele.

Ireta została nazwana imieniem córki radcy FIWP, który zawsze głosował za przyznawaniem funduszy dla EEC. Z początku zdawało się to niemałym zaszczytem. Pierwsza sonda dała podstawy, by przypuszczać, że na Irecie czekają wielkie moż­liwości. Miała atmosferę denowo-azotową, bujne życie roślinne, które przetwarzało dwutlenek węgla w tlen, a także duże i obiecujące złoża rud transuranicznych i niezliczone nowe gatunki istot, z których żadnego nie zaliczono do inteligentnych.

Obóz-bazę założono na kamienistej wyżynie, a prom pozo­stawiono na potężnej granitowej półce skalnej. Kopuła siłowa otaczała cały obóz, a jej welon stałe rozbłyskał maleńkimi iskierkami, gdy miejscowe owady spalały się na jego elektrycznej powierzchni. Kilka mniejszych kopuł przeznaczono na potrzeby prywatne, większej używano jako przestrzeni wypoczynkowej, a wnętrze statku przekształcono w laboratorium i magazyn.

Była też dodatkowa atrakcja; wszędzie panował przedziwny, nieprzyjemny zapach. W powietrzu dominował obrzydliwy odór gazów wytwarzanych przez gnijącą roślinność. Jedno ze źródeł tego zapachu stanowiła mała roślina rosnąca prawie wszędzie, która wydzielała smród psującego się czosnku. Nie było przed tym ucieczki. Po wciągnięciu pierwszego haustu powietrza w miejscu, w którym zamierzali spędzić następne trzy miesiące, wszyscy wrócili po maski filtrujące, które bynajmniej nie były wymarzonym udogodnieniem w gorącej i parnej atmosferze planety. Używane ubrania robocze musieli zostawiać na zewnątrz pomieszczeń sypialnych. Po pewnym czasie żadne czyszczenie zdołało usunąć smrodu z butów i odzieży.

Odór ani w połowie nie przeszkadzał Lunzie tak jak uczucie, że jest obserwowana. Wszystko zaczęło się trzeciego dnia po wylądowaniu na powierzchni, gdy dowódcy zespołu: Kai zaj­mujący się badaniami geologicznymi i młoda znajoma Lunzie, Varian, jako ksenobiolog - zaczęli rozdzielać zadania.

Pozostali członkowie stanowili różnorodną mieszaninę. Lunzie nikogo nie znała dobrze, zaledwie kilku z widzenia. Zebara osobiście sprawdził dane każdego uczestnika wyprawy i Lunzie sprawiło niemałą radość, że zarówno Kai, jak i Varian byli Uczniami. I tak jak oni dziwiła się, że na tę misję wysłano także trójkę dzieci, by nabierały doświadczenia. Mówiło się, że Bonnarda, żywego dziesięciolatka, syna trzeciego oficera z ARCT-10, matka chciała się pozbyć, dopóki ARCT nie ustali trajektorii burzy jonowej. Cleiti i Terilla, dwie dziewczynki o rok młodsze od Bonnarda, okazały się posłuszniejsze i chętne do pomocy.

Kai i Varian starali się zapobiec udziałowi dzieci w misji.

- To nie zbadana planeta - protestował Kai w rozmowie z oficerem misyjnym. - Misja może być niebezpieczna. Tu nie ma miejsca dla dzieci.

Lunzie nie była całkowicie odporna na wyraz rozczarowania, który pojawił się na twarzach dzieci. Obóz miał być chroniony polem siłowym i znalazłoby się mnóstwo dorosłych do doglądania tej trójki.

- A dlaczego nie? Zrobiono tam rozpoznanie. Żadna planeta nie jest zupełnie bezpieczna, ale na tak krótki czas...

- Jeżeli - to słowo Kai zaakcentował wyraźnie, podnosząc do góry palec - będą się zachowywały odpowiedzialnie. A przede wszystkim: nigdy nie opuszczajcie obozu bez towarzystwa dorosłych.

- Nie będziemy! - odpowiedziały chórem dzieci.

- Liczymy, że dotrzymacie przyrzeczenia - powiedział

Kai, zwracając się do nich jak do dorosłych. - Nie jest przyjęte, żeby dzieci brały udział w misjach - przypomniał pozostałym - ale mogą nam się przydać dodatkowe ręce do pracy, jeżeli mamy ze wszystkim zdążyć.

- Pomożemy! Pomożemy! - zawołały dziewczynki.

- Jeszcze nigdy nie byliśmy na żadnej planecie - dodał tęsknie Bonnard.

Dołączenie w ostatniej chwili dzieci sprawiło Lunzie przyjem­ność; tak bardzo brakowało jej wspomnień z dzieciństwa Fiony, że cieszyła się z ich towarzystwa. Zdecydowanie wolała zawierać nowe znajomości, bo obcy nie znali szczegółów jej biografii. Oczywiście dowódcy wyprawy wiedzieli, że miała za sobą dwa sny hibernacyjne, ponieważ informację o tym umieszczono w jej teczce personalnej. Varian uważała ją za osobę nieco tajemniczą.

Gaber był kartografem zespołu i wciąż narzekał na prymityw­ny sprzęt i spartańskie warunki życia. Lunzie zazwyczaj kwitowała to uniesieniem brwi. Po wyprawie na Ambrozję kwatery, zarówno małe własne kabiny, jak i te przeznaczone do wspólnego użytku, zdawały się jej zupełnie do przyjęcia. Jednak Lunzie chciała utrzymywać z Gaberem dobre kontakty, ponieważ jako jednemu z nielicznych udało mu się zawrzeć przyjaźń z najstarszymi Thekami na ARCT-10 i to trwałą, jak na człowieka, oczywiście. Pomagała w pilnowaniu, by kartograf nie zapominał swojego pasa siłowego i innego sprzętu zabezpieczającego. Dużo było w tym czystego egoizmu, bo wciąż musiała leczyć Gabera z ukąszeń owadów i skaleczeń.

Trizein był ksenobiologiem, a jego zaraźliwy entuzjazm uczynił go popularnym zwłaszcza wśród dzieci, ponieważ cierp­liwie odpowiadał na ich nie kończące się pytania. Z wielką energią podchodził do swoich badań, nie zwracając uwagi na zabezpieczenia. Lunzie dbała w tym względzie i o niego, ale ten obowiązek nie ciążył jej zbytnio.

Dimenon i Margit byli głównymi geologami Kaia i mieli za zadanie zlokalizować złoża minerałów. Spodziewano się zwłasz­cza rud transuranicznych, takich jak pluton, które gwarantowały największe korzyści. Wstępne badania Irety wskazywały na duże zasoby materiałów radioaktywnych. Zespół Dimenona nie mógł się doczekać, by zapuścić sondy w ziemię. Triv i Aulia, a także troje grawitantów, Bakkun, Berru i Tanegli, stanowili resztę zespołu geologów, natomiast Portegin odpowiadał za ustawianie odbiorników sygnałów z sond rdzeniowych i analizę kom­puterową.

Lunzie z początku nie starała się zbliżyć do grawitantów. Zdawało się, że stowarzyszanie się z 'lekkimi' nie idzie im tak łatwo jak Zebarze, Dondarze i Pollili. Kapitanowi udało się natchnąć swoją załogę własnymi demokratycznymi ideałami i dopóki przebywali na ARCT-10, nie ograniczali swoich znajomo­ści tylko do grawitantów.

Paskutti, oficer ochrony, okazał się ponurym służbistą, któremu bardziej odpowiadałoby getto niż tolerancyjna społecz­ność. Lunzie nie wiedziała, czy był tylko nieprzyjemny, czy też głupi, ale z pewnością wpływał na każdy ruch grawitantki Tardmy. Lunzie nie przejmowała się nim zbytnio. Poznając załogę Zebary uwierzyła, że problemy ze współżyciem powstają po stronie grawitantów i nie dotyczą jej. Szczęśliwie z czasem Tanegli i inny grawitant o imieniu Divisti stali się bardziej towarzyscy, choć nie aż tak jak współpracownicy Zebary. Bakkun i Berru byli ze sobą od niedawna i nie należało się dziwić, że okazują znacznie więcej zainteresowania sobie nawzajem niż innym.

Lunzie nie mogła jednak pozbyć się swoich lęków; wciąż nawiedzał ją obraz martwego Orliga. Chacal, który okazał się szpiegiem, nie byłby w stanie udusić grawitanta- Knoradel i Birra podczas przesłuchań niezmiennie utrzymywali, że Lunzie obraziła Birrę, a potem zaatakowała Knoradela, który chciał mediować. Birra dołączyła do grupy osadników Ryxi, a Knoradel został przeniesiony z ARCT-10.

Krajobrazowi Irety daleko było do doskonałości, a gdy stracił urok nowości, stał się po prostu przygnębiający. Purpurowo-zielona roślinność otaczała obóz z każdej strony. To, co z daleka wyglądało jak płaska, zielona łąka zapraszająca odkrywców, zazwyczaj okazywało się bagnem. Flora była dużo bardziej niebezpieczna niż na Ambrozji czy jakiejkolwiek innej planecie, którą Lunzie do tej pory widziała. Niektóre formy życia przybie­rały wręcz przerażającą postać.

W czasie pierwszych lotów rozpoznawczych saniami powiet­rznymi dostrzeżono ogromne cielska przedzierające się przez gęstą dżunglę, ale nie uzyskano szczegółowego obrazu, zaledwie cienie. Gdy członkowie zespołu Varian po raz pierwszy ujrzeli okazy iretańskiej fauny, przeżyli szok. Były to gigantyczne stwory o rozmiarach wahających się od czterech do ponad trzydziestu metrów długości. Jeden z roślinożernych gatunków był prawdopodobnie nawet dłuższy, ale z bagiennych regionów, w którym żerował, wynurzał się bardzo rzadko, więc długość jego ogona wciąż pozostawała przedmiotem dyskusji.

Lunzie oglądała nagrania ksenobiologów z niedowierza­niem. Nic w rzeczywistości nie mogło być aż tak wielkie. Zwierzęta te zdolne byłyby zmiażdżyć na swojej drodze czło­wieka, nawet grawitanta, i w ogóle tego nie zauważyć. Miejs­cowa fauna wydała też w dużej obfitości i mniejsze gatunki. Lunzie dyżurowała każdego ranka i wieczora lecząc skutki ukąszeń owadów. Najgorszy z nich był żądlący owad, który zostawiał pokaźne bąble, ale najbardziej podstępnym okazał się gatunek przypominający pijawkę i również żywiący się krwią. Każdy z odkrywców dbał więc o to, by włączać pasy siłowe po wyjściu poza teren obozu.

Zamiast być ciepłym i słonecznym rajem jak Ambrozja, Ireta ujawniała więcej nieprzyjemnych niespodzianek niż czyściec. Obu zespołom, geologicznemu i ksenobiologom, wydano pistolety ogłuszające, choć Varian częściej używała swoistej metkownicy pistoletu na farbę, którą naznaczała napotkane tubylcze stworzenia, starając się w ten sposób zgromadzić dane o ich liczebności. Każdy idący piechotą musiał się zaopatrzyć w nośnik; urządzenie umożliwiające natychmiastową ucieczkę z miejsca zagrożenia.

Lunzie zastanawiała się długo, skąd ta obfitość owadów, które upodobały sobie czerwoną, bogatą w żelazo krew, skoro pierwsze okazy wodnych gatunków, które Varian i Divisti przynieśli do zbadania, miały znacznie rzadszy płyn ustrojowy. Chcąc zbadać różnorodność życia roślinnego, wysłano w las szperaczy, by zbierali owoce i próbki roślin i katalogowali je. Stało za tym coś więcej niż tylko ciekawość; należało próbować uzupełnić dietę żywnością z miejscowych źródeł na wypadek, gdyby statek zaopatrzeniowy nie dotarł na czas. Do tego zadania przydały się dzieci, choć zawsze towarzyszył im ktoś dorosły; często Lunzie albo Divisti, który był botanikiem. Za każdym razem, gdy Lunzie przypominała sobie o burzy jonowej, którą ścigał ARCT-10, znajdowała w sobie nowy zapał do zbieractwa. Zawsze też potem ganiła się za podświadomą wiarę w swoją reputację Jonasza, która przecież powinna ustąpić po szczęśliwym zakończeniu wyprawy na Ambrozję.

Ponieważ nie miała żadnego doświadczenia w sporządzaniu map, przyjęła obowiązki obozowego kwatermistrza. Gdy akurat nie była zajęta swoimi ćwiczeniami Dyscypliny albo doglądaniem dzieci, eksperymentowała z miejscowym pożywieniem. Nie miała nic przeciwko roli kucharza obozowego, ponieważ była to dla niej pierwsza okazja do przyrządzania świeżego pożywienia od czasu, gdy rozstała się z Tee. Przygotowywanie smacznych posiłków z syntetycznych pomyj i cuchnących tubylczych roślin okazało się nie lada zadaniem.

Lunzie i Trizein połączyli swe siły i stworzyli pożywną zieloną papkę z miejscowych winorośli, by stała się podstawą codziennego żywienia. Z jednej strony była ona bardzo zdrowa, z drugiej jednak wyjątkowo ohydna w smaku. Ponieważ została sporządzona według jej pomysłu, Lunzie dzielnie podjęła się zjeść swoją porcję, ale po pierwszej degustacji nikt z wyjątkiem grawitantów nie chciał powtarzać tego doświadczenia.

- Oni - stwierdziła Varian - zjedzą wszystko. Lunzie przywołała na twarz uśmiech.

- Postaram się poprawić w przyszłości, obiecuję. To dopiero trudne początki.

- Gdyby chociaż udało ci się zneutralizować te gnilne wyziewy - powiedziała Varian. - Oczywiście możemy jeść trawę jak roślinożercy. Ona nie śmierdzi.

- Ludzie nie mogą trawić tak dużych ilości włókien.

Drużyna zbieraczy, towarzysząca dzieciom, natrafiła na płochliwe stworzenie o brązowym futrze, sięgające im mniej więcej do pasa i zamieszkujące torfowiska. Jednak wszelkie wysiłki, by schwytać 'słodkie' zwierzątko spełzły na niczym wobec naturalnej ostrożności czworonoga. Varian uważała jego zachowanie za dziwne, bo nie miało powodów, by obawiać się ludzi. Wtedy udało się schwytać roślinożercę zbyt powolnego, by zdążył uciec. Przy obozie zbudowano dla niego zagrodę, żeby móc go obserwować. Podczas następnej wycieczki Varian zdołała złapać futrzanego czworonoga. Został opuszczony przez matkę i padłby ofiarą większych drapieżników.

Oba stworzenia doskonale pasowały do innych anomalii Irety. Trizein zajmował się dokonywaniem sekcji zwierząt wodnych, które miały rozrzedzoną posokę. Musiał w tym celu używać specjalnego dłuta, by przebić się przez ich grubą skórę. Okazało się, że ogromny roślinożerca, z którego pobrano próbki do analizy, barbarzyńsko nakłuwając jego bok, miał krew czerwoną. Trizein był zaskoczony współistnieniem dwóch tak odmiennych gatunków na jednej planecie. Nie potrafił znaleźć żadnych precedensów, które mogłyby wytłumaczyć współżycie czerwono-krwistych, pięciopalczastych istot i rzadkokrwistych zwierząt morskich. Nie pasowało to do genetycznych wzorów planety. Długie godziny spędził próbując pogodzić te sprzeczności. Zażądał próbek tkanek ze wszystkich napotkanych przez zespół Varian mięso- i roślinożerców, a także z okazów fauny morskiej i owadów. Cały czas spędzał w laboratorium, z wyjątkiem momentów, gdy Lunzie wyciągała go z wnętrza statku, by zjadł swój posiłek. Zapomniałby o tym drobiazgu, gdyby nie ona.

Schwytane małe zwierzę, które otrzymało imię Dandy, i ranna samica roślinożercy nazwana Mabel musiały mieć zapewnioną opiekę i dzieci otrzymały pierwsze zadanie. Lunzie zsyntetyzowała dla młodego zwierzęcia pokarm mleczny i odpowiedzialnym za karmienie mianowała energicznego Bonnarda, a Cleiti i Terillę wyznaczyła na jego pomocnice.

- Dzieci, nie wolno wam zaniedbywać Dandy'ego - po­wiedziała. - Nie mam nic przeciw temu, żebyście uważały go za swoją maskotkę, ale skoro przyjęłyście na siebie odpowiedzial­ność, nie wolno wam go zaniedbywać. Rozumiecie? To się odnosi szczególnie do ciebie, Bonnard. Jeśli chcesz zostać odkrywcą planetarnym, musisz udowodnić, że jesteś godny zaufania. Wszystko znajdzie się w twojej kartotece, pamiętaj!

- Udowodnię, Lunzie! - I Bonnard zaczął wydawać rozkazy obydwu dziewczynkom.

Varian nie mogła się powstrzymać od śmiechu widząc, jak dogląda Dandy'ego i narzeka na stan jego zagrody, podczas gdy obie dziewczynki napełniają zwierzęciu wiadra z wodą.

- Robi postępy, co?

- I to niemałe. Gdyby tylko przestał wymachiwać rękami jak bosman.

- Trzeba było słyszeć jego matkę - odparła Varian uśmiechając się szeroko. - Nie dziwię się, że wepchnęła go na tę wyprawę. Sama nie chciałabym, żeby plątał mi się pod nogami, gdybym próbowała namierzyć burzę jonową.

- Jak tam twoja Mabel? - spytała Lunzie zwyczajnie, choć miała pewne powody, by pytać.

- O, myślę, że niedługo będzie można ją wypuścić. Rana goi się dobrze, od kiedy usunęliśmy wszystkie pasożyty. Nie chcę trzymać jej zbyt długo, bo oswoi się i przyzwyczai do pożywienia, które tu dostaje i nie będzie chciała sama go zdobywać.

- Mabel? Oswojona? - Lunzie wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia przypominając sobie, że trzeba było wszystkich grawitatów, żeby ją pojmać.

- Dziwna ta rana - mówiła dalej Varian marszcząc czoło.

- Wszystkie dorosłe osobniki z jej stada miały podobne ślady ugryzień na udach. To by znaczyło, że drapieżnik, który je zaatakował, nie zabija! - mocniej zmarszczyła czoło. - A to trochę dziwne.

- Nie zauważyłaś nic osobliwego w zachowaniu grawitantów, prawda?

Varian przyglądała się Lunzie przez dłuższą chwilę.

- Chyba nie, ale byłam wtedy zbyt zajęta uskakiwaniem przed jej ogonem, łapami i zębami. Dlaczego pytasz? Coś zauważyłaś?

- Wyglądali... - Lunzie przerwała chcąc znaleźć odpowie­dni przymiotnik - wyglądali na wygłodniałych!

- Daj spokój, Lunzie!

- Ja nie żartuję, Varian. Wyglądali na wygłodniałych patrząc na to surowe, czerwone mięso. Nie czuli obrzydzenia, byli raczej zafascynowani. Tardma omal nie dostała ślinotoku. - Lunzie poczuła, że robi jej się niedobrze na to wspomnienie.

- Od zawsze krążyły pogłoski, że grawitanci jedzą zwie­rzęce mięso na swoich rodzimych planetach - powiedziała z namysłem Varian wzdrygając się ledwie zauważalnie. - Ale ci wszyscy służyli w zespołach FIWP. Znają zasady.

- To nie pogłoski, Varian, oni naprawdę żywią się białkiem zwierzęcym - odparła Lunzie przypominając sobie swoje długie rozmowy z Zebarą. - To bardzo prymitywne środowisko, drapieżniki w ciągłym polowaniu. Jest coś, co nazywa się 'syndrom bezludnej wyspy' - westchnęła patrząc Varian w oczy.

- Jeżeli znajdzie się odpowiedni bodziec, nawet najbardziej ucywilizowana osobowość może ulec regresowi pod wpływem przymusu etnicznego.

- Czy to dlatego wciąż starasz się polepszyć jakość tutej­szego pożywienia? - Lunzie pokiwała głową. - W takim razie życzę ci powodzenia. Wczorajszy posiłek miał dość specyficzny smak. Będę też zwracać uwagę na ewentualne sygnały o regresie.

Parę dni później Lunzie weszła do laboratorium na pokładzie i spotkała tam Trizeina, który zajmował się mieszaniem masy białkowej z miejscowych roślin z orzechową pastą przywiezioną z ARCT-10. Zanurzyła palec i polizała z namysłem.

- Jesteśmy na dobrej drodze, ale wiesz co, Tri, nie zostaliś­my jeszcze prawdziwymi odkrywcami. Czuję się trochę roz­czarowana.

Trizein podniósł na nią zdziwiony wzrok.

- Mnie się wydaje, że osiągnęlimy całkiem sporo, jak na tak krótki czas i tak małą ilość materiału do badań i analiz. Jesteśmy pierwszymi, którzy przybyli na tą planetę. Co więcej mogliśmy zrobić?

Lunzie nie kryła już dłużej uśmiechu.

- Nie będziemy prawdziwymi odkrywcami, dopóki nie wyprodukujemy napoju spirytusowego z miejscowych surowców.

- Trizein zamrugał oczami zupełnie zbity z tropu. - Napój alkoholowy, Trizein. Alkohol, trunek, drink, spiryt, wódzia. Czy wśród tego, co do tej pory analizowałeś, znalazłoby się coś nietoksycznego i z dostateczną ilością cukru do fermentacji? Myślę, że powinniśmy wyprodukować coś na rozluźnienie. Wszystkim dobrze by to zrobiło.

Trizein spojrzał na nią spode łba i uśmiech pojawił się na jego twarzy.

- Właściwie znalazłoby się coś takiego. Przynieśli to z tej wyprawy, która została zaatakowana. Zrobiłem już nawet próbkę, tylko nikt nie chce jej skosztować. Będziemy potrzebować czegoś do destylacji.

- Nie ma takiej rzeczy, której byśmy nie mogli zrobić - roześmiała się Lunzie. - Spodziewałam się, że będzie można nawiązać z tobą współpracę, Tri, i zgromadziłam niezbędne materiały. Miałam nadzieję, że zgodzisz się wziąć udział w tym przedsięwzięciu dla dobra ogółu.

- Tak, nie ma nic ważniejszego niż morale ogółu - zgodził się Trizein zamieniając się w żartownisia, co tak rzadko miał okazję czynić. - Rzeczywiście, brakuje mi tu wina; do picia i gotowania. Nie sądzę, żeby cokolwiek było w stanie zabić wszechobecny posmak tutejszego jedzenia, ale małe co nieco na sen po kolacji nie byłoby złe.

- Nie wiedziałam, że ktoś tu cierpi na bezsenność - zauważyła Lunzie i zaraz zabrali się do konstruowania prostej destylarni z kilku filtrów. - Trzeba będzie pozbyć się wszystkich gazów gnilnych bez wygotowywania alkoholu.

- Szkoda, że aklimatyzacja trwa tak długo - powiedział Trizein wciskając szklaną rurkę w otwór. - Pewnie przy­zwyczaimy się do tego smrodu na dzień przed przylotem ARCT.

Ustawili urządzenie w kącie sypialni Lunzie, z dala od wzroku ciekawskich. Z poczuciem osiągnięcia czegoś ważnego patrzyli przez chwilę na bulgoczący aparat, po czym zostawili go samemu sobie.

- Upłynie kilka dni, zanim będzie tego wystarczająco dużo dla wszystkich - powiedział Trizein, lekko rozczarowany.

- Będę go doglądała - obiecała Lunzie mrugając wesoło. - Ale nie krępuj się, jeśli przyjdzie ci ochota skontrolować postępy.

- O tak, powinniśmy co jakiś czas kontrolować postępy - odrzekł poważnie Trizein. - Nie możemy wypuścić wad­liwego produktu.

Właśnie zamknęli namiot Lunzie, gdy Kai i Gaber pod­ekscytowani wpadli do obozu.

- Mamy film z potworem, który nadgryza naszych roślinożerców! - oznajmił Kai, triumfalnie wymachując kasetą nad głową.


Oglądali zdjęcia zębatych stworów z mieszaniną przerażenia i zainteresowania. Varian przezwała je 'zębaczami’ z powodu wydatnych kłów i rzędów ostrych zębów. Były to przerażająco potężne okazy chodzące w pozycji pionowej na dwóch ogromnych łapach i podpierające się gigantycznym gadzim ogonem jak trzecią kończyną. Znacznie mniejsze przednie łapy wyglądały jak genetyczna pomyłka, ale były na tyle silne, by mięsożerca mógł nimi przytrzymać i pożerać żywą jeszcze ofiarę. Na szczęście film nie pokazywał, jak napadają na roślinożerców. Zamiast tego chciwie zjadały kępy zielonej trawy, wyrywając je przednimi łapami i wpychając do pysków.

- Prawdziwi drapieżcy - mruknęła Lunzie do Varian. Pomyślała, że dobrze byłoby oderwać Trizeina od jego ukocha­nych mikroskopów. Przydałoby mu się rzucić okiem na makrokosmos, dla uzyskania kontrastu tak potrzebnego biologowi.

- Tak, ale to bardzo nietypowe zachowanie jak na mięsożercę - zauważyła Varian nie odrywając wzroku od ekranu.

- Ma klasyczne uzębienie drapieżnika. Dlaczego zżera te trawę, jakby jutro miał nastąpić koniec świata?

Kamera przeniosła się z zębacza na niniejsze 'latające' stworzenie o złotawym futrze, które jadło trawę tuż przy drapieżniku. Miało długi, ostry dziób i skrzydła zaopatrzone w łapy, podobnie jak Ryxi, choć na tym podobieństwo się kończyło.

- Widzieliśmy gniazda, ale zawsze nad wodą, najczęściej przy dużych jeziorach i rzekach - powiedział Gaber do Lunzie.

- Ten tutaj jest przynajmniej dwieście kilometrów od najbliższej wody. Wygląda to tak, jakby specjalnie wyszukały to pożywienie.

- Wykazują też dużą ciekawość - zauważył Kai. - Tak je zaintrygował nasz pojazd, że poleciały za nami z niesamowitą prędkością.

- Chciałabym być obecna, kiedy będziemy o tym mówić Ryxim! Chcą być jedynymi inteligentnymi ptakami w galaktyce, nawet jeśli muszą zaprzeczać istnieniu innych wyłącznie siłą woli! - zawołała Varian.

- Dlaczego nie było widać tych stworzeń na pierwszych zdjęciach z Irety? - spytał cicho Divisti niskim głosem.

- Przy tak gęstej pokrywie roślinności? Nic dziwnego, że raport to pominął. Przypomnij sobie, ile trudu trzeba było sobie zadać, żeby zrobić ten film. Wszystko, co żywe ucieka w las.

- Żałuję, że ARCT jest tak daleko - rzekł Kai, już nie po raz pierwszy. - Chciałbym móc zamówić przegląd kartotek. Mam wciąż wrażenie, że ta planeta już była badana.

Dimenon, jako główny geolog, był tego samego zdania. Odbierał dziwne sygnały z sond rdzeniowych rozmieszczonych w różnych punktach płyty kontynentalnej. Kaiowi udało się odkopać stary rdzeń w jednym z miejsc, skąd pochodziło dziwne echo. To odkrycie udowodniło, że ich sprzęt działał prawidłowo, ale z drugiej strony wzbudziło konsternację.

- Ten rdzeń jest nie tylko stary, jest starożytny - rzekł Kai. - Ma miliony lat.

- Wygląda dokładnie tak jak te, których wy używacie - zwróciła uwagę Lunzie trzymając w ręku podłużny rdzeń.

- Istotnie, i to by znaczyło, że ta planeta była badana już wcześniej, co z kolei tłumaczyłoby fakt, że nie ma złóż transura-nicznych tam, gdzie powinno ich być dużo.

- Dlaczego więc nie ma śladu w kartotekach? - spytał Dimenon. Kai wzruszył ramionami odbierając rdzeń od Lunzie..

- Ten jest trochę cięższy, ale poza tym identyczny.

- Może to Tamci? - zasugerował Dimenon przyciszonym głosem. Lunzie pokręciła głową i zaśmiała się z tego dziecinnego przesądu.

- Nie, o ile nie znają się z Thekami - odparł Kai - Oni robią wszystkie rdzenie, których używamy.

- A jeśli Thekowie kopiują starszą technologię? - bronił się Dimenon.

Trudno było wyobrazić sobie coś starszego niż Thekowie, ale Lunzie spojrzała na Kaia, który wiedział o nich znacznie więcej.

- Mimo wszystko stare rdzenie wskazują na to, że już wcześniej prowadzone były tu badania. Tylko kto to był? Co powiedzą o tym Thekowie?

- Zamierzam ich o to spytać - odrzekł ponuro Kai.


Kilka dni później Varian przyszła do namiotu Lunzie. Cała się trzęsła i wyglądała na bardzo zdenerwowaną. Lunzie posadziła ją i nalała jej kubek pieprzu.

- Co się stało?

Dziewczyna pociągnęła duży łyk napoju, zanim zaczęła mówić.

- Miałaś rację - powiedziała. - Grawitanci wracają do stanu dzikości. Byłam z dwojgiem z nich na wyprawie. Paskutti prowadził sanie powietrzne, gdy śledziliśmy zębacza. Gonił jednego z roślinożerców i wygryzał mu kawały ciała z boku. Czułam obrzydzenie, ale Paskutti i Tardma wykazywali wręcz zachłanne zainteresowanie tym widokiem. Nalegałam, żebyśmy uratowali biedne zwierzę, zanim zginie. Paskutti zionął na zębacza rurą wydechową naszych sań, zupełnie jakby chciał wykazać swoją wyższość nad nim. Odpędził go wprawdzie, ale najpierw okrutnie go poranił. Jego bok wyglądał jak pogorzelisko.

Lunzie zdusiła obrzydzenie. Jako 'zastępcza matka' - spowiednik i psycholog całego zespołu - wiedziała, że konfron­tacja z grawitantami była konieczna, żeby ustalić, co dzieje się w ich umysłach, ale nie czekała na to z niecierpliwością. Teraz trzeba było przypomnieć Varian o jej zadaniu i sprawić, by zapomniała o tym horrorze.

- Czy drapieżnik tylko wyrywał kawałki ciała - spytała - zostawiając rany takie jak ma Mabel? To ciekawe. Te zębacze mają niesamowity apetyt. Pojedynczy kęs z roślinożercy nie powinien im wystarczać.

- Na pewno nie mogłyby utrzymać się przy życiu jedząc tylko trawę. Choćby pożerały ją całymi tonami w okresie rozejmu. Lunzie z namysłem podrapała się po karku.

- Jest bardziej prawdopodobne, że trawa zapewnia im więcej składników odżywczych, których im brakuje. Przeanalizu­jemy wszystko, co nam przyniesiesz.

Varian zmusiła się do uśmiechu.

- Czy to zamówienie na próbki?

- Tak, jak najbardziej. Trizein ma rację; dzieją się tu dziwne rzeczy, zagadki sprzed stuleci. Chciałabym je rozwiązać, zanim opuścimy Iretę.

- Jeśli ją opuścimy - powiedział zdenerwowany Gaber, gdy tego samego dnia Lunzie zaprosiła go na kubek syntetycznej kawy. - Nie zamierzam już nigdy więcej zapisywać się na misję planetarną. Mam podejrzenie, że zostaliśmy osiedleni. Jesteśmy tu, żeby stać się początkiem tutejszej populacji. Nigdy stąd nie odlecimy.

- Nonsens - odparła ostro Lunzie, nie zwracając uwagi na wewnętrzną sprzeczość w tym, co powiedział i koncentrując się na dementowaniu nowej plotki. - Rud transuranicznych na tej planecie starczyłoby na zaopatrzenie całego układu gwiezdnego przez sto lat. FIWP jest dużo bardziej zainteresowane minerałami niż zakładaniem nowych kolonii. Teraz, gdy Dimenon rozpoczął badania poza płytą kontynentalną, codziennie znajduje jakieś nowe, duże złoża.

- Duże? - spytał Gaber z niedowierzaniem.

- Triv robi analizy. Niedługo będą wyniki - powiedziała Lunzie tonem najpewniejszym z pewnych. Na Gabera dobrze działała taka manifestacja pewności. - Poza tym weź pod uwagę sprzęt, który mamy ze sobą. EEC nie może sobie pozwolić na pozbycie się tak drogich urządzeń. Za bardzo potrzebują ich do prowadzenia poszukiwań.

- Musieli przecież sprawiać wrażenie, że to normalna wyprawa. Inaczej wszyscy by się wycofali - Gaber obstawał przy swojej wersji. Lunzie coraz bardziej irytowała obsesja kartografa.

- Ale dlaczego mieliby nas osadzać? Nie jesteśmy w odpo­wiednim wieku i jest nas za mało, żeby rozmnożyć się poza wnuki.

Gaber siedział z głową ponuro zwieszoną nad kubkiem kawy.

- Może chcieli się nas pozbyć, a to był najpewniejszy sposób. Lunzie na chwilę zamilkła ze zdumienia. Musiały to być tylko narzekania. Jeżeli choć odrobina prawdy tkwiła w tym okropnym przypuszczeniu, to ona byłaby pierwszym powodem takiego obrotu spraw. Jeżeli osiemnastu ludzi znalazło się w niebezpieczeństwie tylko dlatego, że ktoś chciał pozbyć się jej, nie byłaby w stanie sobie tego wybaczyć. Zdrowy rozsądek jednak zwyciężył. Zebara sprawdził akta wszystkich członków wyprawy; została dołączona do zespołu w ostatniej chwili i w tym momencie nawet najlepiej zorganizowanej sieci piratów trudno byłoby zorganizować osiedlenie!

- Czasami, Gaber - powiedziała najlżejszym tonem, na jaki było ją stać - potrafisz gadać zupełnie od rzeczy! Osadzona misja? Bardzo mało prawdopodobne.

Kiedy więc Dimenon wrócił z północno-wschodniej krawędzi płyty kontynentalnej z wiadomością o dużym znalezisku, Lunzie zdecydowała, że jest to dobry moment na inaugurację trunku. Było go już wystarczająco dużo, żeby każdy dorosły mógł się napić do woli na cześć odkrycia uranitów. Wypiętrzone złoże okazało się dostatecznie bogate, by każdy z geologów mógł żyć z procentów. Część zysków zwyczajowo dzielono także pomiędzy pozostałych członków zespołu odkrywców, włączając w to nawet dzieci. Nie mogli nie być zadowoleni ze swojego nowego bogactwa, gdy trzymali w rękach szklanki z owocowym napojem. Wszyscy wkrótce się rozweselili, zwłaszcza że Dimenon wyciąg­nął swój minifortepian, bez którego nigdzie nie wyjeżdżał, i zaczął grać do tańca.

Chociaż grawitantów Kai musiał zapraszać specjalnie, to gdy już się pojawili, bawili się z większym entuzjazmem, niż można się było spodziewać. Przydziałowymi dwoma drinkami upili się również bardziej niż ktokolwiek inny.

Następnego dnia chodzili chwiejnie z ponurymi minami i raczej stanowili atrakcję dla zespołu niż przydatną jego część. Były również dowody na to, że alkohol wyzwolił w nich nadspodziewaną chuć. Niektórzy mężczyźni byli posiniaczeni, Tardma miała jedno ramię na temblaku, a Divisti chodził bardzo ostrożnie, co dla Lunzie oznaczało, że usiłuje ukryć, iż utyka.

Lunzie poświęciła długie godziny na analizy chemiczne i wzywała kolejno grawitantów na badania próbując ustalić, czy ich mutacja nie jest szczególnie uwrażliwiona na miejscowy napój. Na wszelki wypadek dodała jeszcze jeden filtr do destylatora. Nie pozostało już w miksturze nic, co mogłoby być potencjalnie szkodliwe. Spróbowała nowego produktu i skrzywiła się. Był mocny, ale nie na tyle, by wytłumaczyć zachowanie grawitantów.

Tej nocy Lunzie leżała na swoim łóżku wpatrując się w dach namiotu i przysłuchując się bulgotaniu destylatora. “Jeśli", myślała z całą świadomością, że alkohol uwolnił ją od zahamowań, “Gaber ma rację, może zostałam osiedlona, ale nic nie straciłam. Nie zostało mi z przeszłości nic z wyjątkiem hologramu Fiony na dnie torby. Z nim rozpoczynałam swoje podróże, jego miejsce jest więc przy mnie."

Ciekawe, jak wiedzie się Fionie w tej jej odległej kolonii? I co by powiedziała widząc matkę próbującą wymigać się z kolejnej gardłowej sytuacji, pod nosem drapieżników z potęż­nymi kłami? Lunzie westchnęła. Dlaczego miałoby to Fionę w ogóle obchodzić? Wiedziała, że jeśli tylko uda jej się wrócić na ARCT-10 i dołączyć do zespołu Zebary, nie będzie już uciekać i rozpocznie ciekawe, nowe życie. Nie, żaden, choćby nie wiadomo jak zwyrodniały łotr nie porzuciłby dziewiętnastu ludzi na podrzędnej planecie tylko po to, żeby pozbyć się jednego zagubionego w czasie eks-Jonasza.

Ta myśl naprowadziła ją na temat wciąż obecny w jej podświadomości: piratów planetarnych. Oni byli winni wszyst­kiemu, co stało się z nią od czasu pierwszej hibernacji. Wciąż wprowadzali zamęt w jej życie: najpierw pozbawiając córki, potem próbując ją zabić i zmuszając do życia w ciągłym strachu. Nagle podjęła decyzję; nawet jeżeli miałoby to oznaczać utratę miejsca w zespole Zebary, postanowiła zacząć samodzielnie mieszać szyki piratom, zamiast pozwalać im rujnować sobie życie. Już udało jej się uczynić krok w tym kierunku, teraz trzeba było tylko poprawić wydajność. Uśmiechnęła się do siebie. To może się stać nawet zabawne, teraz kiedy już nauczyła się czujności. Misja na Irecie potrwa jeszcze tylko kilka tygodni.

Z westchnieniem rozpoczęła wyciszanie się przed snem za pomocą Dyscypliny. Rano cały czas była zajęta inwentaryzowaniem zapasów w magazynie. Podczas kontroli zauważyła małe niezgodności między spisem a stanem faktycznym wielu przed­miotów, nawet tych, z których korzystała zaledwie dzień wcześ­niej. Przejrzała sterty pokryć do namiotów i pudeł, ale nie było żadnych wątpliwości. Brakowało pasów siłowych, ładowarek i przenośnych czytników dysków. Ktoś postarał się także ukryć braki, przesuwając to, co pozostało. Szybko przejrzała zapasy żywności. Nie zniknęlo nic z najważniejszych zasobów protein, ale brakowało dużej ilości dodatków mineralnych i węglowodanów roślinnych.

Braki dało się łatwo wytłumaczyć zakładaniem nowego obozu dla zespołu geologów. Nie było przeszkód, żeby or­ganizowali to na własną rękę. Postanowiła zapytać później któregoś z szefów.

Przez otwarte wejście do namiotu zobaczyła nadchodzącego od strony promu Kaia i wyszła mu na spotkanie.

- Wyglądasz na zmęczonego.

- Kontaktowałem się z Thekami - powiedział Kai udając skrajne wyczerpanie. -Wolałbym, żeby Varian też zajmowała się tym czasami, ale ona nie ma tyle cierpliwości.

- Gaber lubi rozmawiać z Thekami.

- Gaber nie potrafi trzymać się jednego tematu.

- Takiego jak starożytne rdzenie?

- Właśnie.

- Co mówili?

Kai wzruszył ramionami.

- Zadałem im pytania. Teraz będą się nad nimi zastanawiali. Kiedyś uzyskam odpowiedzi.

Gdy szli do namiotu, przyłączyła się do nich Varian.

- Jak tam rozmowa z Thekami?

- Spodziewam się jasnego tak lub nie przy następnym kontakcie. Ale cóż, u diabła, będą mogli mi powiedzieć po tym całym zastanawianiu? Nawet Thekowie nie żyją tak długo, jak te rdzenie tkwiły w ziemi.

- Kai, rozmawiałam z Gaberem - Lunzie wzięła ich oboje na stronę. - Usłyszał plotkę o osiedleniu. Przysięga, że zachowa to dla siebie, ale skoro sam do tego doszedł, można się spodziewać, że inni też na to wpadną.

- Ale ty jesteś przecież mądrzejsza - uciął Kai. - Nie zostaliśmy osiedleni.

- Wiesz przecież, że Gaber lubi narzekać - dodała Varian. - Zdziwiłabym się, gdyby przestał.

- W takim razie nie ma nic niepokojącego w braku wiadomości z ARCT-10, prawda? - spytała Lunzie bez ogródek. - Nie słyszeliśmy naszego wiecznego podróżnika już od kilku tygodni. Zwłaszcza dzieci stęskniły się za kontaktem z rodzicami.

Kai i Varian wymienili zmartwione spojrzenia.

- Nie było żadnej informacji, od kiedy skończyli z tą burzą.

- Od tak dawna? - spytała Lunzie przestraszona. - Nie mogli odlecieć poza zasięg przekaźnika, odkąd tu jesteśmy. Czy Thekowie coś słyszeli?

- Nie, ale to mnie nie martwi. Martwi mnie natomiast, że nasze wiadomości nie zostały zdjęte z boi od pierwszego tygodnia. Lunzie - dodał Kai, gdy Lunzie gwizdnęła słysząc tę nowinę. - morale bardzo się pogorszy, jeśli ludzie się o tym dowiedzą. To dodałoby wiarygodności tej absurdalnej plotce, że zostaliśmy osiedleni. Daję ci słowo, że ARCT zamierza po nas wrócić. Ryxi pragną zamieszkać na Arrutan-5, ale Thekowie nie chcą zostać na zawsze na siódmej planecie.

- Tylko że im nie zrobiłoby większej różnicy, gdyby posiedzieli tam jeszcze przez następną epokę geologiczną - powiedziała Varian i dodała stanowczo - a to nie jest miejsce, w którym chcę spędzić resztę życia.

- Ani ja - zawtórowała jej natychmiast Lunzie.

- Na pewno nie stało się nic poważnego - mówiła dalej Varian, już lekkim tonem. - Być może ta burza uszkodziła wielkie odbiorniki albo coś równie potrzebnego w łączności. Albo - i w jej oczach zabłysło figlarne światełko - dopadli ich Tamci.

- Tylko nie za pierwszym razem, kiedy zostałem dowódcą. - Kai dzielnie starał się utrzymać żartobliwy ton.

- A tak przy okazji - zaczęła Lunzie - skoro mam was tu oboje, czy któreś z was dało polecenie, żeby coś zabierać z magazynów?

- Nie - odparli chórem Kai i Varian.

- A czego brakuje? - spytał Kai.

- Zrobiłam dziś inwentaryzację i zniknęły narzędzia, uzupeł­niające składniki mineralne, trochę lekkiego sprzętu i sporo drobiazgów, które były tam jeszcze wczoraj.

- Zapytam w swoich zespołach - powiedział Kai i spojrzał na Varian, która przemyśliwała ten problem.

- Dziwne rzeczy dzieją się z naszymi zapasami. Akumu­lator w moich saniach wyczerpał się, a ładowałam go zaledwie wczoraj. Jestem pewna, że nie zużyłam jeszcze dwunastu godzin energii.

- No, to chyba mam zajęcie dla dziewcząt - powiedziała Lunzie. - Mogą pobierać nauki stojąc w magazynie i spraw­dzając, co dzieje się z zapasami i sprzętem. To także należy do wykształcenia członka misji planetarnych.

- Dobra myśl - powiedziała Varian śmiejąc się.

Dimenon wraz z zespołem wrócili z kolejnej wyprawy z wieściami o dużym znalezisku. Złote grudki rzucające błyski ze strumienia naprowadziły ich na ślad większej żyły. Ciężkie bryłki przechodziły tego wieczora z rąk do rąk podczas kolejnego oblewania. Nastroje uległy poprawie, bo jeszcze raz okazało się, że Ireta jest cennym źródłem minerałów.

Dużą część wieczoru spędzono na wspólnym zastanawianiu się, co każdy zrobi z przyszłymi, tak pokaźnymi, zyskami. Lunzie rozdzielała sowicie swój owocowy trunek, bacząc na grawitantów, choć starała się ich nie pokrzywdzić.

Rano grawitanci zdawali się zachowywać normalnie. W prze­ciwieństwie do ostatniego razu, gdy zupełnie utracili panowanie nad sobą, tym razem byli w znakomitych nastrojach.

Inna natomiast nagła sytuacja zaskoczyła Lunzie, gdy wy­chodziła ze swojego namiotu.

- Nie zniosę tego! Nie zniosę! - krzyczał Dimenon najpierw chwytając się za głowę, a potem padając przed nią na kolana.

- Co się stało? - zapytała zaniepokojona jego zmienionymi rysami. Co za dziwna choroba go zaatakowała? Zaczęła szukać swojej 'wróżki'.

- To nic nie pomoże - powiedział Kai, smutno kręcąc głową.

- Dlaczego? - spytała zaciskając rękę na przyrządzie.

- Nic nie jest w stanie go uleczyć.

- Powiedz mi, że nie wszystko stracone, Lunzie. Powiedz. - Dimenon wymachiwał rękami tak gwałtownie, że nie mogła ustawić 'wróżki'.

- On nie wyczuwa już zapachu Irety - powiedział Kai wciąż kręcąc głową, ale tym razem z lekkim uśmieszkiem wywołanym histerią przyjaciela.

- Co takiego? - Lunzie przerwała mocowanie się z apa­ratem i w tym momencie zdała sobie sprawę, że nie miała czasu nałożyć swojej maski. Ona też nie czuła zapachu Irety. - Krims! - zamknęła oczy i wydała z siebie głębokie westchnienie.

- A więc do tego już doszło, co? Dimenon objął jej kolana rękami.

- Och, Lunzie, tak mi żal nas obojga. Proszę cię, po­wiedz, że mój węch wróci! Jak tylko zacznę oddychać praw­dziwym powietrzem. Nie mów mi, że już nigdy niczego nie będę czuł...

- Ambrozjański skalny krab i tak cię zmoczy, choćby pod innym imieniem - mruknęła Lunzie pod nosem. Nie mogła zrobić w tej sytuacji niczego innego, jak tylko odegrać scenę. Ujęła jego nadgarstek i zmierzyła puls, zajrzała 'wróżką' najpierw do jednego oka, potem do drugiego. - Jeżeli efekt aklimatyzacyj­ny okazałby się trwały, możesz sobie zainstalować iretańską klimatyzację w pokoju. Technicy na ARCT są bardzo wyczuleni na punkcie zapewniania odpowiednich środowisk różnym nie­spotykanym mutacjom ludzkim.

Dimenon spojrzał na nią błagalnie, z pełnym przekonaniem, że powiedziała to serio, ale pozostali śmiali się tak głośno, że nie mógł się do nich nie przyłączyć.

Mimo mianowania kontrolerów, Cleiti i Terilli, plądrowanie zapasów nie ustało. Znikało coraz więcej przedmiotów, których dziewczęta nie zdążyły jeszcze sprawdzić, a często był to sprzęt niezbędny i niemożliwy do zastąpienia innym.

Wystarczyło połączyć znikanie zapasów z coraz dziwniejszym zachowaniem grawitantów, żeby dojść do wniosku, że właśnie oni są za to odpowiedzialni. Ilość zabranego sprzętu świadczyć mogła tylko o jednym; chcieli założyć własny, odrębny obóz. Fizycznie byli dobrze przystosowani do niebezpieczeństw Irety. Jednak Lunzie musiała przyznać, że nie był to typowy sposób, w jaki grawitanci zazwyczaj przejmowali planetę. A może wyobraźnia płatała jej figle? Było ich tylko sześciu; zbyt mało, żeby skolonizować planetę.

W tym samym układzie przebywali przecież Thekowie i Ryxi, więc wszystko przebiegało w konwencjonalny sposób. Niedługo powinien przylecieć po nich ARCT-10, a skoro grawitanci mieli ochotę do tego czasu pofolgować swoim pierwotnym instynktom, nie było to wielką stratą. Wciąż jeszcze pozostawało pięciu wykwalifikowanych geologów, a ona, Trizein, Portegin i dzieci mogli pomóc Varian dokończyć zaplanowane badania.


Wysławszy Bonnarda w charakterze protokolanta Varian, Lunzie z głową pełną myśli o zmianach w obozie, pomagała Trizeinowi w jego obsesyjnych badaniach anomalii Irety.

Podstawowym zadaniem na ten dzień było zwabienie Dan-dy'ego do laboratorium w celu dokonania pomiarów jego łba i kończyn oraz pobrania próbek włosia i skóry z płochliwego, małego zwierzęcia. Dandy kopał i gwizdał, gdy Trizein pobierał próbki tkanki z wnętrza owłosionych uszu. Gdy było już po wszystkim, Lunzie odprowadziła go do zagrody i wynagrodziła słodkim warzywem. Została tam jeszcze chwilę, głaszcząc i uspokajając zwierzę, a potem wróciła do laboratorium, gdzie Trizein ślęczał przy mikroskopie. Przywołał ją gestem, naj­widoczniej czymś podekscytowany.

- W tej planecie jest jakaś nieregulamość - powiedział

- Porównaj tylko te dwie klisze: pierwsza pochodzi ze zwierzęcia morskiego, a druga z naszego małego roślinożercy.

- Lunzie posłusznie spojrzała i przekonała się, że miał rację; obie próbki przedstawiały dwie zupełnie różne biologie. - Sądząc z nawyków żywieniowych, nie ma żadnych wątpliwości, że te pierwsze są endemiczne, ale Dandy i jego przyjaciele nie pochodzą stąd.

- Mam teorię na temat prymitywnych drożdży, które badaliśmy - kontynuował Trizein, jakby prowadził wykład.- Prześladowało mnie, że jest w tej konfiguracji coś znajomego.

- Jak to możliwe? - spytała Lunzie natężając umysł.

- Na pewno istnieje pewne podobieństwo między tymi morskimi istotami a Ssli, ale czegoś podobnego do Dandy'ego jeszcze nie widziałam.

- To dlatego, że Dandy jest prymitywniejszą formą zwie­rzęcia znanego jako ziemski koń. Należy do tego samego gatunku.

- To niemożliwe!

- Niestety, to chyba jedyne wytłumaczenie, chociaż nie wyjaśnia, skąd się tutaj wziął. Nie mógł powstać tu w wyniku ewolucji, a jednak jest.

- W takim razie ktoś musiał go tu przetransportować - zastanawiała się Lunzie.

- Właśnie - odparł biolog. - Gdybym musiał zignorować kontekst i zająć się tylko danymi, których najpierw dostarczył mi Bakkun, a teraz nasz mały przyjaciel, powiedziałbym, że to hyracotherium; gatunek, który na Ziemi wyginął miliony lat temu!

Przerwał im odgłos sań. Lunzie podbiegła do konsolety pola siłowego, by wpuścić Varian i Bonnarda. Powiedziała im, że Trizein chce podzielić się z nimi swoimi odkryciami. To był jego sukces i należało pozwolić mu się nim nacieszyć. Roztrzepany biolog prawie cały czas spędzał w laboratorium, z wyjątkiem posiłków i wizyt u Lunzie lub Kaia, i pozostawał nieświadomy tego, co działo się w obozie.

Wprawiając małą publiczność w zadziwienie, pokazał dysk ze swojej paleontologicznej kolekcji, na którym zapisany był archiwalny obraz hyracotherium. Nie było żadnych wątpliwości:

Dandy stanowił replikę ziemskiego gatunku z ery oligoceńskiej.

- Zobaczmy, czy podobieństwa obejmują coś więcej niż tylko te futrzane stworzenia - powiedziała Varian prowadząc Trizeina do ekranu. Posadziła go i dała mu do przejrzenia taśmy, na których nagrane były złote ptaki. Trizein poruszył się nie­spokojnie, gdy na ekranie pojawiły się skrzydlate stwory wyko­nujące powietrzne akrobacje.

- Nie można mieć oczywiście pewności bez dokładnych badań, ale to bardzo przypomina pteranodona!

- Pteranodona? - skrzywił się Bonnard.

- Tak, pteranodona, formę dinozaura, błędnie nazwaną, ponieważ to stworzenie jest ciepłokrwiste... - Po kolei iden­tyfikował genotypy zwierząt, które znalazły się na taśmach nagranych przez Varian i innych. Każdy z zarejestrowanych gatunków odpowiadał jakiejś pozycji z paleontologicznej kartoteki Trizeina. Istniejące różnice były tak niewielkie, że można było je pominąć.

'Zębacz' był tyranozaurem, Mabel i jej pobratymcy - hadrozaurami. Mieszkańcy bagien żywiący się chwastami przy­pominali stegozaury i brontozaury. Trizein stawał się coraz bardziej przygnębiony. Nie mógł uwierzyć, że te stworzenia istnieją naprawdę po drugiej stronie zasłony, której on sam nigdy nie przekroczył. Gdy Varian wręczyła mu taśmy z nagraniami z wypraw, wskazał palcem w stronę ekranu.

- Te zwierzęta tu przywieziono.

- Kto je przywiózł? - wysapał Bonnard z szeroko otwar­tymi oczami. - Tamci?

- Nie, oczywiście Thekowie - zapewnił chłopca Trizein.

- Gaber mówi, że my też jesteśmy osiedleni - dodał Bonnard. Trizeina, zgodnie z jego charakterem, bardziej zasmuciła, niż zaniepokoiła ta sugestia. Spojrzał na Varian.

- Nie zostaliśmy osiedleni, Trizein - zapewniła go i spoj­rzała karcąco na Bonnarda.

Pospiesznie wezwano z drugiego końca płyty kontynentalnej Kaia, by mógł wysłuchać rewelacji Trizeina. Varian szczególnie zależało na odłączeniu dowódcy od grawitantów, ponieważ jeszcze przed jego powrotem Trizein dostarczył znacznie bardziej niepo­kojących nowin.

Paskutti poprosił Trizeina, by zbadał, czy mięso zębaczy nie jest toksyczne, a można było się domyślać, że stało za tym coś więcej niż tylko ciekawość. Varian miała już nagrania z przera­żających wydarzeń. Tego dnia Bonnard zaprowadził ją do 'tajemnego miejsca' Bakkuna. W prymitywnym obozowisku pomiędzy kamieniami leżało pięć czaszek i wiele sczerniałych kości kilku zębaczy.

Lunzie wiedziała, jak szybko miejscowe robactwo jest w stanie ogołocić kości z tkanki. Oznaczało to, że resztki były świeże. Nie miała wątpliwości, że grawitanci zabili te zwierzęta i zjedli ich mięso. Wszystko sprowadzało się teraz do kwestii, jak Kai i Varian poradzą sobie z grawitantami do czasu, aż przybędzie ARCT-10.




ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


Ze srogim wyrazem twarzy Varian rozpoczęła przygotowania na wypadek niebezpieczeństwa. Kazała Bonnardowi powyj­mować akumulatory z sań i ukryć je w pobliskich krzakach. Poprzednio zostały rozładowane w zadziwiająco krótkim czasie, teraz wszystko się wyjaśniło; zużyli je grawitanci. Musieli korzystać z sań, by przemieszczać się do swojego 'tajemnego miejsca', gdzie dokonywali rytualnych mordów zwierząt, które potem zjadali.


Kai przybył do promu na szczycie wzgórza zdziwiony tym nagłym wezwaniem. Gdy jednak wysłuchał relacji Varian, ogar­nęło go przerażenie. Lunzie potwierdziła, że ubytki w magazynie nasunęły jej podejrzenie, iż grawitanci cofnęli się do stadium prymitywizmu.

- Będziemy mieli szczęście, jeśli to nie przekształci się w bunt - zakończyła Varian. - Nie zauważyłeś, że ich stosunek do nas zmieniał się w ciągu ostatnich kilku dni? Nieznacznie, przyznaję, ale nie okazują już takiego szacunku dla naszych stanowisk.

Kai skinął głową.

- Więc myślisz, że konfrontacja jest nieunikniona? Varian potwierdziła.- Nasz miesiąc miodowy skończył się ostatniego dnia odpoczynku. Grawitanci mogli spróbować przejąć władzę. Jak słusznie zauważyła Lunzie, zmutowani ludzie byli znacznie lepiej przy­stosowani do życia na tej dzikiej planecie.

- Nie chciałabym, się powtarzać - dodała Lunzie - ale skoro Gaber doszedł do wniosku, że zostaliśmy osiedleni, to grawitanci mogli pomyśleć to samo. - Przerwała słysząc odgłos zbliżających się nośników. Kto mógł ich teraz używać?

- Bonnard i ja widzieliśmy też tyranozaura z włócznią wbitą w bok - powiedziała Varian wzdrygając się. - To zwierzę panowało kiedyś na starej Ziemi, a teraz grawitant zabił je dla czystej przyjemności! Co więcej, zakładając nowe obozy daliśmy im dodatkowy punkt oparcia. Gdzie oni teraz są?

- Zostawiłem Bakkuna przy pracy na skraju płyty. Powinien wrócić tu, gdy skończy. Miał sanie...

Lunzie wyjrzała przez drzwi promu i zobaczyła wszystkich grawitantów w komplecie idących w jego kierunku. Wyraz skupienia na grubo ciosanych twarzach wzbudzał przerażenie. Wyglądali groźnie i ich nadejście z pewnością nie wróżyło niczego dobrego. Krzyknęła ostrzegawczo do Kaia i Varian. Zobaczyła, że drzwi od przedziału pilotów zamykają się, niemalże przytrzaskując nogi Paskuttiego.

Przyciskając się całym ciałem do ścianki spostrzegła prawie niezauważalne mrugnięcie, które świadczyło o tym, że główne zasilanie zostało odcięte i prom działał na awaryjnych źródłach energii. Czy było to zbyt wiele mieć nadzieję, że któremuś z dowódców udało się nadać wiadomość?

- Jeżeli natychmiast nie otworzycie drzwi, wysadzimy je w powietrze - odezwał się beznamiętny głos Paskuttiego, trzymającego w rękach miotacz.

Wyposażony był we wszystkie te przedmioty, które niedawno zniknęły z magazynu. “Oczywiście", powiedziała sobie Lunzie, która nie zorientowała się wcześniej, że większość skradzionego sprzętu nadawała się do walki.

- Nie róbcie tego! - Głos Varian zabrzmiał na tyle władczo, że Paskutti nie nacisnął spustu; Lunzie wiedziała, że dziewczyna nie jest tchórzem. Nikomu z nich nie zależało na usmażeniu się żywcem w zamkniętym przedziale.

Właz otworzył się i masywna postać Paskuttiego wkroczyła do wnętrza. Chwycił Varian za kombinezon, wywlókł ją na zewnątrz i cisnął o ceramiczną powłokę promu z taką siłą, że złamał jej ramię. Z sadystycznym uśmiechem Tardma zrobiła tak samo z Kaiem. Lunzie chwyciła dowódcę i podniosła go, jednocześnie próbując uspokoić się Dyscypliną. Było gorzej, niż się spodziewała. Jak mogła być tak naiwna, żeby myśleć, iż grawitanci odejdą spokojnie?

Potem grawitanci bezceremonialnie stłoczyli Terillę, Cleiti i Gabera we wnętrzu promu. Kartograf wciąż mruczał pod nosem, że to nie w porządku i że nie powinno się go w ten sposób traktować.

- Tanegli, masz ich? - spytał Paskutti przez swój ręczny komunikator. O kogo mogło chodzić? Lunzie sama odpowiedziała sobie na to pytanie - o pozostałych 'lekkich', których jeszcze nie było wewnątrz.

- Z wszystkich sań usunięto akumulatory - powiedział Divisti, który zajrzał przez drzwi wykrzywiony z wściekłości.

- I nie mogę znaleźć chłopca.

- Jak mógł ci uciec? - zmarszczył się Paskutti.

- Przez nieuwagę. Myślałem, że będzie się trzymał pozo­stałych. - Divisti wzruszył ramionami. “Dobrze, Bonnard", pomyślała w duchu Lunzie doszukując się w tym większej pociechy, niż ten mały triumf mógł w w rzeczywistości przynieść.

- Divisti, Tardma, zacznijcie likwidować laboratorium. - To otrzeźwiło Trizeina.

- Chwileczkę, nie możecie tam wchodzić. Prowadzę eks­perymenty i analizy. Divisti, nie dotykaj tego, może się potłuc. Czy wyście postradali rozum?

- Ty na pewno pozbędziesz się swojego. - Z sadystycznym uśmiechem Tardma wymierzyła Trizeinowi cios w twarz, tak mocny, że kartograf przeleciał w powietrzu przez przedział lądując w bezruchu u stóp Lunzie.

- Za mocno, Tardma - powiedział Paskutti. - Myślałem, żeby go zabrać; byłby bardziej przydamy niż jakikolwiek inny 'lekki'.

Tardma wzruszyła ramionami.

- Nie ma się czym przejmować. Tanegli wie tyle samo co on.

- I poszła do laboratorium z wyzywającym uśmieszkiem na ustach.

Lunzie usłyszała szuranie nóg na kamieniach na zewnątrz i po chwili zobaczyła wchodzącego do środka Portegina z okrwawioną głową, który wlókł zamroczonego Dimenona. Bakkun wepchnął przez właz zapłakaną Aulię i Margit z martwym wyrazem twarzy. Berru rzuciła Triva na podłogę uśmiechając się na każdy jęk bólu. Lunzie dosłyszała jego coraz regulamiejszy oddech, który świadczył o tym, że Triv koncentruje się do Dyscypliny. Więc co najmniej czworo z nich przygotowywało się na dalszy bieg wypadków.

- Dobra, Bakkun - rozkazał Paskutti. - Ty i Berru zajmiecie się naszymi sprzymierzeńcami. Komunikator był jeszcze ciepły, gdy tu przyszedłem. Musieli zdążyć nadać wiadomość do Theków.

Grawitanci zabrali się za metodyczne ogołacanie promu. Wtedy wrócił Tanegli.

- Oczyściliśmy magazyn i zabraliśmy z namiotów wszystko co potrzebne.

- Kai? Varian? Nie macie nic przeciwko temu? - szydził Paskutti.

- Nie mamy chyba nic do powiedzenia, prawda? - spokojny głos Varian denerwował Paskuttiego. Spojrzał na jej złamane ramię i zmarszczył brwi.

- Nie, żadnych protestów, Varian. Mamy już dosyć 'lek­kich', którzy wysługują się nami i tolerują nas tylko dlatego, że jesteśmy użyteczni. Jakie miejsce wyznaczyliście nam w planach osiedlenia? Zwierząt pociągowych? Mieliśmy być masą mięśni posyłaną tu i tam, karmioną zdrową papką? - Swoją wielką ręką wykonał cięcie.

Nagle, zanim ktokolwiek zdążył odgadnąć jego zamiary, chwycił Terillę za włosy i podniósł ją w górę. Gdy Cleiti podbiegła na krzyk swojej przyjaciółki i zaczęła szarpać go za potężne udo, spuścił masywną pięść na jej głowę tak, że padła nieprzytomna. Gaber poderwał się z ziemi i rzucił na Paskuttiego, ale ten po prostu wystawił rękę, zatrzymując go w bezpiecznej odległości.

- Powiedzcie mi, dowódco Kai i dowódco Varian, komu wysłaliście wiadomość? Co w niej było?

- Wysłaliśmy ją do Theków. Bunt. Grawitanci. - Kai patrzył, jak Terilla buja się u ręki Paskuttiego. Jej krzyki zamieniły się w głośne dyszenie. - To wszystko.

- Puść dziecko! - krzykął Gaber. - Zabijesz ją. Wiesz już to, co chciałeś. Obiecałeś, że nie będzie przemocy.

Paskutti ciosem zmusił Gabera do milczenia. Z przetrąconym karkiem Gaber runął na pokład w agonii. Terilla upadła na nieruchome ciało Cleiti.

Lunzie przerażona próbowała zmobilizować się do myślenia. Paskutti musiał wiedzieć, czy wiadomość została przekazana na boję. Jak taka informacja mogła zmienić jego plany wobec nich? Triv skończył wstępne przygotowania do Dyscypliny. Lunzie żałowała, że ich czworo nie może nawiązać telepatycznego kontaktu, by skoordynować działania.

- Nigdzie nie ma akumulatorów - zameldował Tanegli wpadając do środka. Złapał Varian za złamane ramię. - Gdzie je ukryłaś, suko?

- Uważaj, Tanegli. Te cheriaki mogą tego nie wytrzymać.

- Gdzie, Varian, gdzie? - Każdą sylabę Tanegli podkreślał szarpnięciem za ramię.

- Ja ich nie ukryłam. To Bonnard. - Tanegli cisnął wiotkim ciałem Varian o podłogę.

- Idź go poszukać, Tanegli. I znajdź akumulatory albo będziemy musieli dźwigać wszystko na plecach. Bakkun i Berru uruchomili już napęd. Nie można go zatrzymać.

Lunzie zastanawiała się, co miał na myśli i czy pozwolą jej zbadać Varian. Przywódca grawitantów warknął na Kaia.

- Wychodzić stąd. Wszyscy. Marsz! - Paskutti kopnął Triva i Portegina i nakazał im gestem, by podnieśli nieprzytom­nego Gabera i Trizeina, a Aulii i Margit, by zajęły się dziewczyn­kami. Lunzie nachyliła się nad Varian, wyczuła jej silny i równo­mierny puls i zorientowała się, że dziewczyna udaje. - Wszyscy do głównego namiotu. - rozkazał.

Obóz był całkowicie zdewastowany i przedstawiał żałosny widok, począwszy od martwego ciała Dandy'ego, a skończywszy na porozrzucanych taśmach, mapach, nagraniach i podartych ubraniach. Grawitanci szukali Bonnarda, wybuchając co jakiś czas przekleństwami. Paskutti wciąż zerkał na swój chronometr, patrząc czasami na równinę rozciągającą się za polem siłowym.

Zastosowanie Dyscypliny wyostrzyło zmysły Lunzie; usły­szała odległy grzmot. Na niebie zauważyła dwa punkty - Bakkuna i Berru - i czarną linię pod nimi; poruszającą się i podskakującą czarną linię. Nagle, ze ściśniętym sercem, zdała sobie sprawę, co zamierzali grawitanci.

Thekowie mogli otrzymać wiadomość, ale nie byli w stanie dotrzeć na tyle szybko, by uratować ich od nieuchronnej zagłady. Paskutti wpychając ich do namiotu dostrzegł błysk zrozumienia w oczach Lunzie.

- A, więc pani doktor pojęła przewidziany dla niej koniec? Zostaniecie stratowani przez bezmyślne i głupie roślinożerne stworzenia, takie jak wy sami. Jedynym, który był na tyle silny, by nam się przeciwstawić, okazał się mały chłopiec.

Zamknął wejście do namiotu, a odgłos uderzenia pięścią dał im do zrozumienia, że zniszczył tablicę rozdzielczą. Lunzie zajęła się badaniem Trizeina zastanawiając się jednocześnie, czy 'przewidziany dla niej koniec' oznaczał, że wszystko to zostało zorganizowane, żeby ją zniszczyć.

- Jest przy zasłonie - powiedziała Varian wyglądając przez otwór okienny. Ręka zwisała jej bezwładnie przy boku. Trizein jęknął odzyskując przytomość. Lunzie podeszła do Terilli i Cleiti i zaaplikowała im środki pobudzające.

- Otworzył ją - mówiła Varian. - Powinniśmy zyskać kilka chwil, gdy stado pokona ostatnie wzniesienie i nic nie będzie widzieć przez kurz.

- Triv! - Kai i geolog z siłą Dyscypliny rozerwali szew w plastikowym materiale namiotu. Lunzie podniosła obie dziew­czynki na nogi. Gaber nie żył. Dała rozhisteryzowanej Aulii kolejny zastrzyk uspokajający.

- Pięciu z nich unosi się na nośnikach w powietrze - raportowała dalej Varian. - Stado jest przy przewężeniu. Przygotujcie się.

- Dokąd mamy iść? - pisnęła Aulia. Coraz mocniejsze drżenie ziemi przerażało wszystkich.

- Do promu, głupia - powiedziała Margit.

- TERAZ! - krzyknęła Varian.

Potykając się i na wpół czołgając, wdrapywali się na wzgórze. Trizein nie mógł chodzić, więc Triv przerzucił go sobie przez ramię. Jedno spojrzenie na podskakujące głowy zbliżających się dinozaurów wystarczyło, by każdemu z nich dodać skrzydeł.

Właz promu zatrzasnął się za ostatnim z uciekinierów. Hałas i wibracje były tak duże, że nawet grube ściany statku nie stanowiły wystarczającej izolacji. Był obijany i wgniatany w pa­nującym na zewnątrz chaosie zniszczenia i śmierci.

- W tym pomyśle przeszli samych siebie - powiedziała Varian chichocząc nerwowo.

- Ceramika statku jest w stanie wytrzymać więcej niż stado roślinożerców. Nie martwcie się, ale na waszym miejscu ja bym usiadł - dodał Kai.

- Gdy tylko stado przejdzie, powinniśmy wykonać nasz ruch - odezwał się głos z ostatniego rzędu foteli.

- Bonnard!

Uśmiechając się szeroko, zakurzony i brudny chłopak wynu­rzył się z laboratorium.

- Pomyślałem, że to będzie najbezpieczniejsze miejsce, po tym jak zobaczyłem, że Paskutti was wyprowadza. Nie byłem tylko pewien, kto tu wrócił. Nie macie pojęcia, jak się cieszę, że to wy! Nigdy nie znajdą tych akumulatorów, Varian, nigdy! - wolał Bonnard przekrzykując hałas. - Kiedy Paskutti zniszczył kontrolki sterujące wejściem do namiotu, nie wiedziałem, czy uda mi się wydostać na czas, więc.... się ukryłem!

- Zrobiłeś dokładnie to, co powinieneś. I wspaniale się schowałeś - zapewniła Varian przytulając go do siebie. Statkiem zakołysało tak, że omal nie upadli.

- Zaraz spadnie! - krzyknęła Aulia.

- Ale się nie rozbije - obiecał Kai. - Przeżyjemy. Na wszystkie drogie człowiekowi rzeczy, przeżyjemy!


Gdy piekło na zewnątrz wreszcie ustało, trzeba było połączo­nej siły wszystkich mężczyzn, żeby otworzyć właz. Obraz, który ujrzeli, był przerażający. Statek został prawie przygnieciony ciałami stratowanych dinozaurów. Była już głęboka noc. Bonnard i Kai wyślizgnęli się na zewnątrz i za pomocą nośników sprowadzili do obozu akumulatory.

- Bonnard miał rację, musimy wykonać jakiś ruch - powiedział Kai, gdy wszyscy zebrali się, wciąż wstrząśnięci tym, przez co właśnie przeszli. - Gdy nadejdzie świt, grawitanci wrócą, żeby obejrzeć swoje dzieło. Uznają, że prom jest tu, pod ciałami stratowanych dinozaurów. Nie będzie im się spieszyło, żeby się do niego dostać. Gdzie moglibyśmy go zabrać?

- Wiem gdzie - powiedziała Varian.

- Do tej jaskini, którą znaleźliśmy niedaleko złotych ptaków? - spytał Bonnard, a jego zmęczona twarz pojaśniała.

- Jest więcej niż wystarczająca, żeby pomieścić nasz statek, a poza tym jest sucha i ma wejście zasłonięte winoroślami.

- Wspaniały pomysł, Varian - zgodził się Kai. - Nawet jeśli będą nas szukać podczerwienią, nasze ciepło nie będzie się różnić od tego, które wytwarzają dorosłe ptaki.

- To najlepszy pomysł, jaki dziś słyszałam. - stwierdziła Lunzie rozpromieniona, rozdając wszystkim pieprz z syntezatora, który przeoczyli grawitanci w przedziale pilotów.

Nie lada siły i zręczności wymagało wydobycie promu spod góry martwych zwierząt, ale Lunzie zdawała sobie sprawę, że trzeba to zrobić szybko, dopóki Kai i Varian dysponowali jeszcze siłą Dyscypliny. Poradzili sobie z tym z pomocą Bonnarda, który wskazywał kierunek, będąc cały czas na zewnątrz.

Przed nastaniem świtu dotarli do wewnętrznego morza i po kilku manewrach znaleźli się w jaskini dokładnie tak odpowied­niej, jak ją opisywali Varian i Bonnard. Ani jeden ze złotych ptaków nie zwrócił uwagi na dziwny pojazd, który naruszył ich przestrzeń.

- Grawitanci nie wiedzą nawet o istnieniu tego miejsca - zapewniła ich Yarian, gdy byli już bezpiecznie ukryci.

Triv i Dimenon nazrywali rosących tam w dużej obfitości pnączy, aby móc z nich zsyntetyzować materace dla rannych, którzy leżeli na zimnym pokładzie. Lunzie posłała ich ponownie, by zebrali materiał do syntezy toniku, który miał zlikwidować późne efekty szoku. Potem wszyscy poszli spać.

Lunzie była jedną z pierwszych, którzy obudzili się następ­nego dnia. Poruszając się cicho, by nie niepokoić swoich zmęczonych towarzyszy, ugotowała w syntezatorze pożywny posiłek, który nasyciła witaminami i minerałami.

- Gwarantuję, że przywróci wam sprawność mięśni i zre­generuje tkanki -powiedziała podając parujące naczynia Kaiowi i Trivowi, którzy właśnie się przebudzili. - Przespaliśmy półtorej doby. - Sprawdziła usztywnienie na ramieniu Kaia, wymasowała mu plecy, po czym zrobiła to samo Trivowi.

- Dzięki. Ile jeszcze mamy dać im pospać? - spytał Triv wykonując rozluźnioną już ręką koła w powietrzu.

- Myślę, że mają jeszcze jakąś godzinę do zmartwych­wstania - odparła Lunzie podając naczynie Varian. - Będę potrzebowała więcej zieleniny, żeby przygotować pożywne śnia­danie dla reszty.

Napełnili syntezator pnączami, które osłaniały wejście do jaskini. Słabe, choć najjaśniejsze, jakie widzieli na Irecie, światło słoneczne przedarło się przez grubą roślinność i odbiło się w ogonie promu. Gdy wszyscy się już obudzili, śniadanie było gotowe.

- Niezbyt ciekawe, ale zdrowe - oceniła Lunzie rozdając płaskie, brązowe ciasteczka. - Wycisnęłabym więcej z tego syntezatora, ale nie możemy marnować energii. Poza tym grawitanci mogliby wychwycić jej użycie.

Varian ustawiła dzieci na straży przy wejściu ostrzegając je, by nie wychylały się poza winorośl. Bonnardowi wydawało się to jednak niepotrzebnym wysiłkiem.

- Nie będą nas szukać, bo myślą, że nie żyjemy.

- Już raz ich nie doceniliśmy, Bonnard - zauważył Kai - więc nie powtarzajmy tego samego błędu dwa razy. - Po dłuższej chwili zastanowienia chłopiec objął swój posterunek.

Bardzo długi tydzień minął, zanim otrząsnęli się z szoku i wyleczyli rany.

- Jak długo będziemy musieli czekać, zanim Thekowie przybędą nam na pomoc? - spytała Varian trojga pozostałych uczniów Dyscypliny, gdy wszyscy inni poszli już spać. -Powinni byli dostać twoją wiadomość po dwóch godzinach od wysłania. 'Bunt' chyba zdoła poruszyć w nich jakieś struny, nawet jeśli nie słowo 'grawitanci'. - Kai bezradnie rozłożył ręce krzywiąc się przy tym z bólu w złamanym nadgarstku.

- Thekowie nie spieszą się chyba w żadnych okolicznoś­ciach. Miąłem nadzieję, że może tym razem zrobią wyjątek.

- Więc co robimy? - spytał Triv. - Nie możemy zostać tu na zawsze ani wiecznie unikać grawitantów, gdy już zorientują się, że prom zniknął. Wiem, że to duża planeta, ale tylko po tej stronie równika można jako tako żyć. Nawet jeśli zostaniemy, będzie nam potrzebna energia do produkcji żywności. W obu przypadkach możemy zostać złapani. Oni mają cały sprzęt potrzebny do namierzenia i zniszczenia nas. Mają nawet pistolety ogłuszające. Co mamy robić?

Wszystko w Lunzie krzyczało NIE na tę oczywistą od­powiedź, ale zmusiła się, żeby ją wypowiedzieć.

- Zawsze pozostaje zimny sen. - Nawet dla niej samej zabrzmiało to jak kapitulacja.

- Tak, to rozsądne wyjście awaryjne - zgodził się Triv. Lunzie chciała to przedyskutować, ale zacisnęła wargi, a Kai i Varian pokiwali poważnie głowami.

- Wrócą po nas, prawda? - spytał Triv z beznamiętnym wyrazem twarzy.

Kai i Varian zapewnili go, że ARCT-10 ich nie opuścił. Wszystkie wyniki dotychczas przeprowadzonych badań były do odebrania na boi przekaźnikowej, gdy tylko ARCT skończy pogoń za burzą. Nadajnik, który Portegin ustawił przy wejściu do jaskini i zamaskował jako martwą gałąź, powinien naprowadzić na nich wyprawę ratunkową.

- Biorąc pod uwagę zakłócenia, jakie może spowodować taka burza, nie jest dziwne, że nie mogli się z nami porozumieć - powiedziała Varian z zapałem, ale sądząc po wyrazie twarzy, nikt jej nie uwierzył. Lunzie cały czas odsuwała od siebie słowo Jonasz.

- Dobrze, w takim razie zrobimy to jutro, kiedy wszystkim o tym powiemy - zdecydował szybko Kai.

- A po co w ogóle im mówić? - spytała Lunzie. Chciała przejść przez to szybko, zanim straci odwagę.

- Już są w połowie drogi do hibernacji - zauważyła Varian wskazując na uśpione ciała i wprawiając Kaia w za­dziwienie - a oszczędziłoby nam to czczych dyskusji.

- Minął już cały tydzień, a biorąc pod uwagę szybkość działania tutejszych padlinożerców, grawitanci mogli do tej pory odkryć, że prom zniknął - uzupełnił złowieszczo Triv.

- Gdy będziemy zahibemowani, uniemożliwimy grawitantom odnalezienie nas. A grozi nam to, jeśli pozostaniemy na jawie - dodała Varian.

Za zgodą pozostałych na jej własną propozycję Lunzie powoli wstała, niechętnie podeszła do szafki hibemacyjnej i wystukała odpowiedni kod. Wszystko w niej broniło się przed następnym lodowatym snem. Zmarnowała już dość czasu przebywając w tym stanie. Był prawie jak śmierć. W pewnym sensie była to zresztą śmierć; śmierć wszystkiego, co istniało teraz i wszystkiego, co mogło być przyjemne i napawające nadzieją w jej życiu.

Wyjęła jednak lek i wstrzykiwacz, odmierzyła dawki i zaczęła go aplikować tym, którzy już spali. Triv, Kai i Varian dołączyli do niej i sprawdzali, jak skóra stygnie, a oddech staje się coraz słabszy.

- Wiecie - zaczęła Varian przyciszonym, zmieszanym głosem. - biedny Gaber miał w końcu rację. Zostaliśmy osiedleni. Przynajmniej czasowo!

Lunzie przyjrzała jej się, po czym skrzywiła się.

- To nie jest myśl, którą chciałabym zabrać ze sobą w hibemacyjny sen.

- Czy miewa się w tym stanie sny, Lunzie? - spytała Varian wręczając jej kubek leku.

- Ja nigdy nie śniłam.

Lunzie dała Kaiowi jego porcję. Młody dowódca uśmiechnął się przyjmując ją.

- Cała koncepcja snu hibemacyjnego polega na zawieszeniu subiektywnego poczucia upływu czasu - powiedziała Lunzie.

- Zasypiasz, budzisz się, a stulecia mijają - dodał Triv biorąc swoje naczynie.

- Jesteś jeszcze mniej pomocny niż Varian - mruknęła Lunzie.

- Tu nie ma mowy o stuleciach - powiedział stanowczo Kai - jeśli ARCT dostanie nasze raporty o złożach uranu. To dla nich zbyt duży zysk, by go zignorować.

Lunzie nastawiła kontrolki pojemnika z gazem kriogenicz­nym, by uruchomił się, gdy tylko przyrządy wskażą ustanie wszystkich funkcji życiowych. Trzymała w ręku swoją dawkę. Nie stwarzałaby ryzyka dla innych pozostając na jawie. Ciepło jej ciała na czujnikach grawitantów zostałoby odczytane tak, jak mieszkających w jaskini ptaków. Mogła nie zasypiać.

Ale gdyby zrobiła to z innymi, choć raz miałaby okazję zapaść w zimny sen z ludźmi, których znała, lubiła i z którymi pracowała. Nie obudziłaby się tak bardzo samotna. Stanowiło to pewną pociechę. Nie pozwoliwszy wątpliwościom spowodować fatalnego w skutkach opóźnienia, połknęła swoją porcję i ułożyła się na pokładzie, podłożyła sobie pod głowę matę i wyciągnęła ręce wzdłuż ciała.

Kto wie, kiedy po nas przylecą", pomyślała nie mogąc pozbyć się czarnowidztwa. Chwyciła się kolejnej pocieszającej myśli; grawitanci nie dopadli jej ani pozostałych. Obudzi się znowu. I dzięki niej powstanie nowa osada.

Bryła lodu w jej żołądku rosła, wypełniając powoli całe ciało. Powietrze na ochładzającej się skórze prawie parzyło. Nagle ogarnęła ją przemożna chęć, żeby wstać i uciekać, zanim znów zostanie uwięziona wewnątrz siebie. Było już jednak za późno na powstrzymanie procesu. Czuła, jak jej świadomość zapada w kolejny sen jak śmierć. Muhlah!



KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak śmierć potężna jest miłość
Sen po śmierci synka
moj sen jak ognisko
Uzdrawiajacy sen Jak nauczyc sie snic sny ktore uzdrowia Twoje cialo umysl oraz przywroca Ci energie
Sen po śmierci synka
Jak śmierć potężna jest miłość
Grzegorz Gajek Sen, brat śmierci
Bo jak śmierć (Gałuszka)
bo jak smierc poteżna jest milosc
Jak ludzie średniowiecza wyobrażali sobie śmierć i jakie odc, wypracowania
11x01 (111) Sen o smierci, Książka pisana przez Asię (14 lat)
JAK POCIESZAĆ PO ŚMIERCI SAMOBÓJCZEJ BLISKIEJ OSOBY
Jak wygląda życie po śmierci
Jak rozmawiać z dziećmi o śmierci, 2. Czlowiek, etapy zycia, dla dzieci
Jak uciec przed czarną śmiercią
jak zbudować Gwiazdę Śmierci przy niskich kosztach, PARAPSYCHOLOGIA, UFO, KOSMOS, KOSMOS