Jak śmierć potężna jest miłość
Aneta Maria Szuniewicz | Miłość-uczucie-zakochanie | 2011-01-09
Miłość nie jest po to, żeby być zakochanym. Miłość nie jest po to, żeby czuć motylki
w brzuchu, podwyższony poziom endorfin, żeby „kogoś posiadać", żeby się spełnić - chociaż
wszystkie te rzeczy towarzyszą miłości i bardzo ich pragniemy.
Oglądałam film (teraz nie powiem jaki, bo bardzo mi zależy, żeby się nie koncentrować na
kształcie biustu głównej bohaterki). W filmie była scena łóżkowa. Ładna, bo zagrano
prawdziwą miłość. Zazwyczaj jestem rozczarowana scenami, gdzie każe mi się wierzyć, że
narastanie pożądania jest historią miłosną. Tu było inaczej, aktorom udało się w namiętnych
gestach pokazać miłość. A potem zrobiło się jeszcze bardziej prawdziwie, bo główny bohater
umarł, zaraz po tym miłosnym spełnieniu. Jego ukochana została sama ze swoją miłością. Nie
wiem, co zrobiła, bo tu się film skończył, jakby to, co może się dziać dalej, było już w języku
obrazu nieprzekazywalne. Pomyślałam, że symbolicznie oddaje to związek miłości i śmierci.
Różne bywają miłości. Takie, które są tylko zmysłowym wyrazem pragnień i tęsknot, co się
okazuje po jakimś czasie, i takie, które pochodzą od Boga, trwale, bo rzeczywiście, łączącego
ludzi.
Związek miłości i cierpienia
Dużo miłości kończy się cierpieniem. Są to cierpienia zawiedzionych oczekiwań, rozwianych
złudzeń, klęski własnych wyobrażeń i potrzeb nakładanych na niewyraźnie widzianego
drugiego. Te nie są takie znów najgorsze, trzeba tylko unieść prawdę, że czegoś nie ma, bo
i w rzeczywistości nie było. Albo że było, ale nie to, czym się być zdawało: była powiedzmy
miłość braterska, od której chciało się czegoś więcej, czegoś jedynego i wyłącznego.
Zdarzają się też cierpienia zdradzonych i porzuconych prawdziwych miłości. To cierpienia
większego kalibru. Bo gdy można sobie powiedzieć, że czegoś nie ma, bo nie było (uczucia
tylko buzowały), to w końcu przychodzi pokój. Ale gdy tak nie można sobie powiedzieć, gdy
po wielu miesiącach czy latach roztrząsania przed Bogiem, badania i poddawania
w wątpliwość powiedzieć, że nie było, nie można - przed człowiekiem staje duże wyzwanie.
Miłość otwiera albo najgorętsze pragnienia, albo najbezbronniejsze miejsce serca.
Zawiedzione najgorętsze pragnienia nie są najgorsze, jak mówiłam. Większa rzecz się dzieje
w duszy, gdy do najgłębszego miejsca serca, najskrytszego i najbardziej bezbronnego
przychodzi rzeczywista miłość. Gdy nagle coś w duszy się otwiera, o czym się nie wiedziało,
że jest i że było zamknięte. Gdy się poznaje siebie w drugim - gdy się pierwszy raz otwierają
oczy. Gdy się pierwszy raz wychodzi z siebie i chce się wejść w duszę drugiego. Jest to tak
szczególne doświadczenie, że cała osoba się buntuje, by uznać je za przypadkowe, chwilowe,
czasowe. Czy mógłby przychodzić Bóg - na chwilę? Dawać i odwoływać? Dotykać
bezbronnego serca i robić to nie na zawsze? Nie ostatecznie? Dawać coś, czego nie ma, co
istnieje jak jętka jednodniówka?
Dlatego osoby, które przeżyły zawód miłosny w miłości pochodzącej od Boga, mają sprawę
z Bogiem. I jeśli jej ktoś z Nim nie rozstrzygnął, musi odejść - od siebie samego, od życia, od
Boga w końcu. Bo nie można się zbliżyć do Boga, mając to najważniejsze miejsce w duszy
„niezałatwione". To może trwać latami, ale i tak przychodzi moment, że trzeba stanąć przed
Bogiem ze śmiercią swojej relacji miłosnej i miłością, od której w sercu odejść nie można - i
czekać na Jego odpowiedź.
To jest długi, powolny proces. Jedni wchodzą w zwątpienie wobec swojego serca, inni
oskarżają miłość i zabijają ją w swoim sercu, jeszcze inni uciekają od miłości w uczuciowe
miłostki unoszące się nad powierzchnią ich życia. Albo się buntują przeciw Bogu, oskarżają
Go o nieczułość i oszustwo, wycofują się z życia, w złości odmawiają Bogu życia. A Bóg
z tego podnosi i zaprasza. Do czego?
Związek miłości z Bogiem
Co to jest ta miłość i dlaczego mamy sprawę z Bogiem? Dlaczego - po rozerwaniu relacji -
nie możemy skorzystać z wypróbowanych psychologicznych rad, by się z miłością
pożegnać? Elisabeth Kübler-Ross, amerykańska psychiatra zajmująca się umieraniem, opisuje
5 etapów radzenia sobie z utratą bliskiej osoby: zaprzeczanie, gniew, targowanie się, depresja,
akceptacja. Bywa, że to nie wystarczy. Po przejściu wszystkich etapów problem nie znika.
Dlaczego?
Bo wydarzenie, od bólu którego chcemy odejść, zawiera też elementy nieusuwalne, trwałe.
Można dobrze pożegnać swoje marzenia i nadzieje, pragnienie bycia razem, bycia blisko,
pragnienie zjednoczenia, połączenia się. Można pożegnać krzywdę, poczucie opuszczenia
i zawodu, ból zdrady, można wybaczyć. Można się zgodzić na samotność, na to, że pewne
miejsce w będzie w duszy puste i nikt, i nic go nie zapełni (bo prawdziwa miłość
charakteryzuje się tym, że jest ontycznie związana z konkretną osobą i nikt inny nie może
wejść w nieswoje miejsce).
Wszystko to można przyjąć, tylko miłości nie można wyrzucić z serca. Prawdziwa miłość jest
trwała i odejść od niej nie można, gdyż trzeba by odejść od własnego serca. Dlatego ona nie
potrzebuje obietnic że cię nie opuszczę aż do śmierci, bo jej natura jest taka, że nie opuszcza.
Zaryzykuję twierdzenie, że tą miłością jest sam Duch Święty - to On kocha w osobie
kochającej. I gdy kocham osobę, kocham ją tak, jak ją konkretnie kocha Bóg (mam udział
w Jego miłości, ucząc się tej miłości, dojrzewając do niej) i kocham miłość tej osoby do mnie,
czyli miłość Boga, w której ma udział kochająca mnie osoba, konkretnie do mnie.
I kiedy rozerwie się taka relacja, wtedy powstaje pytanie do Boga: gdzie jesteś teraz, Ty,
który przyszedłeś w tej konkretnej osobie, w tej szczególnej miłości? Odpowiedzi na pytanie,
dlaczego relacja się rozerwała, dlaczego ktoś odszedł, zdradził, zaprzeczył, zwątpił - są
banalne. Zrobił tak, bo jest człowiekiem. Słabym, poranionym. Ale zostaje pytanie do Boga.
Jest to ciężki stan, jakby serce się znajdowało na granicy cienia, ani w jednym świecie, ani
w drugim. Człowiek widzi, że kocha, ale niewyraźnie widzi, kogo kocha. Bo zaczyna
poznawać, że pokochał drugiego nie „samego w sobie", ale razem z miłością tej osoby do
siebie. Prawdziwa miłość jest zawsze okropnie precyzyjna, jeśli chodzi o jej przedmiot. Nie
daje się przenieść ani powiększyć, pomniejszyć ani zmienić. Jeśli pokochałeś osobę z woli
Boga, i ta osoba pokochała cię z woli Boga, to kochasz dokładnie tak: kochasz tę osobę
kochającą cię Bożą miłością. Nie kochasz „samej" osoby, nie pragniesz „cudownego
mężczyzny" czy „wspaniałej kobiety" bez Boga, który was połączył. Wiesz, że stało się to na
drodze do Niego i że miłość ta dzieje się razem z Nim. Innymi słowy, nie da się zredukować
miłości ontycznej do zmysłowej.
Jeśli relacja się rozrywa i ten, kto cię kochał, odchodzi od miłości, co się dzieje w twoim
sercu? Uwyraźnia się w nim, że kochasz. Nie możesz jednak kierować pragnienia do osoby,
która twojej miłości nie chce (przez jakiś czas można tak pragnąć, bo w nas są wymieszane
rodzaje kochania, ale potem widać, że miłość kocha wolę kochanego, a więc...). Nie możesz
kochać osoby, która cię nie kocha - bo pokochałeś ją razem z miłością do ciebie. To, co żywo
i z poszanowaniem wolności możesz nadal kochać, to swoją miłość do kochanej osoby. Brzmi
to może dziwnie, ale tak jest.
(W miłościach zmysłowych jest inaczej. Jeśli ukochany odchodzi, nadal się pragnie jego
samego, bo zmysłowa miłość również jest konkretna - jako zmysłowa jednak nie pochodzi od
Boga, nie daje udziału w Jego sercu kochającym ukochanego. Pragnie się zatem wyłącznie
ukochanego, a że sam człowiek nie jest wiecznością, pragnie się do wyczerpania pragnienia,
z natury skończonego).
Tak więc w miłości prawdziwej - opuszczonej przez jedną z osób - kocha się swoją własną
miłość do tej osoby i czeka się... Kocha się swoją miłość, bo tu jedynie jest Bóg, który
połączył. Oczywiście, jest Duch Święty „w ogóle", „sam w sobie", „transcendentny" itd., ale
jeśli to On pojawił się w konkretnym miejscu twojego życia, to nie masz władzy przenieść Go
w rejony „bardziej ogólne" ani w inne relacje, choć jest On i w innych relacjach. Z Jego woli
On w tym właśnie miejscu jest. Nie możesz wyrzucać wydarzeń ze swojego życia, jak ci się
podoba.
Znów pojawia się pytanie, o co Mu chodzi? Po co wzbudził miłość, która najwyraźniej za
trudna była do utrzymania? I co się z nią stało, czy ona ma jeszcze sens, istniejąc w tak
„okrojonej" postaci? I kim jest Bóg, który ją dał?
Nieludzka miłość Boga
Ktoś mi opowiadał kiedyś o tym, że w spotkaniu miłosnym jest Bóg, a nie tylko kochający się
ludzie. (To akurat wiemy, z tym właśnie Bogiem mamy kłopot!). Że czasem tak jest, że
kochający prowadzeni są jedną drogą, która się może - z woli Boga (lub nie Jego) - rozdzielić.
I że nie następuje wtedy kres miłości. (Ach, to właśnie sedno problemu!). Dalej mówił, że to,
co wydaje się dzielić, wiąże w głębszy sposób. Że jednoczymy się i z kochaną osobą, i z
Bogiem, który dał tę miłość. W tym rozdzieleniu przyjmujemy osobę kochaną taką, jaka jest,
i to, co ją prowadzi, siebie, jacy jesteśmy, i to, co nas prowadzi.
Jest to swego rodzaju głęboki, pokorny pokłon wobec całej bolesnej sytuacji. Bo cierpimy
i jesteśmy niespokojni, gdy oceniamy spotkanie i rozstanie, pojawienie się Boga i Jego
„zniknięcie" jako bezsensowne, jakby coś Mu się wymknęło spod kontroli. A gdy kłaniamy
się do ziemi całej tej historii, przyjmując ją z jej utraconym szczęściem i bólem, oddajemy się
w najintymniejszym miejscu serca Bogu. Zgadzamy się na tę śmierć, która do nas przyszła.
To można zrobić tylko w Bogu, nie wycofując się z życia, nie gorzkniejąc, nie wpadając
w apatię czy depresję. To miejsce jest żywe, choć ciemne.
Miłość nie jest po to, żeby być zakochanym. Miłość nie jest po to, żeby czuć motylki
w brzuchu, podwyższony poziom endorfin, żeby „kogoś posiadać", żeby się spełnić - chociaż
wszystkie te rzeczy towarzyszą miłości i bardzo ich pragniemy. Miłość jest po to, żeby
rozpoznając siebie samego, stać się podobnym do Boga. Kochać jak On - bez względu na
odmowę, ale nie narzucając się, bez względu na zdradę. Przecież On nas kocha właśnie tak,
odwróconych od Niego, zdradzających, zimnych i obojętnych, wiarołomnych. I nie
znajdziemy pokoju, dopóki nie będziemy kochać jak On. Dlatego czasem wprowadza nas
w Swoją miłość do kochanej przez nas osoby. I On nie odchodzi, choćby się nie wiadomo co
działo. Poznajemy to po tym, że i my nie możemy odejść z serca.
I komu się zdarzyło tak pokochać i nie zgodził się na wszystkie konsekwencje, z Bogiem się
nie będzie blisko przyjaźnił. Bo jak się mogą blisko przyjaźnić osoby, które mają tak różne
postawy wobec miłości, wobec najważniejszych spraw w życiu? Jak można chcieć być blisko
Boga, który tak „nieludzko" kocha i chce nas do Siebie upodobnić (a my wolelibyśmy Jego
do siebie)?
(Ach, film... film to Jak w niebie Kaya Pollaka).
Copyright © by Aneta Maria Szuniewicz