Czechow Antoni List

LIST

Dziekan ojciec Fiodor Orłow, godny, pięćdziesięcioletni, zażywny mężczyzna, poważny zazwyczaj i surowy, z wrodzonym, nigdy nie znikającym wyrazem dostojeństwa na twarzy, lecz jak widać, zmęczony do ostatnich granic, chodził po swym saloniku i z natężeniem rozmyślał o tym, kiedy wreszcie jego gość pójdzie sobie? Myśl ta dręczyła i nie opuszczała go ani na chwilę. Gość — ojciec Anastasij, proboszcz jednej z podmiejskich wsi, ze trzy godziny temu przyszedł doń w osobistych sprawach, bardzo niemiłych i nudnych, zasiedział się i teraz wsparłszy łokieć o grubą księgę rachunkową tkwił w kącie przy okrągłym stoliku i widocznie wcale nie zamierzał wychodzić, mimo iż zbliżała się już godzina dziewiąta wieczór.

Nie każdy potrafi w czas zamilknąć i w czas odejść. Nieraz się zdarza, że nawet gładcy, obyci światowo i dobrze wychowani ludzie nie spostrzegają, jak obecność ich wzbudza w zmęczonym lub zajętym czymś gospodarzu uczucie podobne do nienawiści i jak uczucie owo gospodarz kryje usilnie i stara się zamaskować. Ojciec Anastasij zaś doskonale widział i rozumiał, że jego obecność jest uciążliwa i nieznośna, że dziekan, który odprawiał w nocy jutrznię, a w południe długie nabożeństwo, jest bardzo zmęczony i potrzebuje odpoczynku; lada moment zamierzał wstać i wyjść, lecz mimo to siedział i jak gdyby czekał na coś. Był to człowiek stary, sześćdziesięciopięcioletni, przedwcześnie zgrzybiały, kościsty, żylasty i zgarbiony, ze starczą, ściemniałą, wychudzoną twarzą, zaczerwienionymi powiekami i długim, wąskim jak u ryby grzbietem; przyodziany był w jasnoliliową, elegancką, lecz na niego o wiele za obszerną riasę (podarowaną mu przez wdowę po pewnym niedawno zmarłym młodym duchownym), w sukienny kaftan z szerokim pasem skórzanym i niezgrabne buciory, kolorem i wielkością wyraźnie świadczące o tym, że ojciec Anastasij obywał się bez kaloszy. Pomimo godności kapłańskiej i podeszłego wieku coś dziwnie żałosnego, zaszczutego i uniżenie pokornego wyrażały jego zaczerwienione, mętnawe oczy, włosy, siwe z zielonkawym odcieniem, splecione w nędzny warkoczyk, i wielkie łopatki sterczące na wychudzonych plecach... Milczał, siedział nieruchomo i pokaszliwał jakoś ostrożnie, jakby obawiał się, że odgłos kaszlu sprawi, iż obecność jego stanie się widoczniejsza.

Do dziekana starzec przyjeżdżał w swoich osobistych sprawach. Ze dwa miesiące temu zawieszono go w czynnościach kapłańskich aż do odwołania i wdrożono dochodzenie. Grzechów ciążyło na nim niemało. Pił, zadarł z parafią i gromadą, prowadził niedbale księgi metrykalne i rachunkowe — to zarzucano mu formalnie, a oprócz tego od dawna już krążyły o nim pogłoski, że za pieniądze dawał niedozwolone śluby i sprzedawał przyjeżdżającym z miasta oficerom i urzędnikom świadectwa o odbytej spowiedzi. Pogłoski owe utrzymywały się tym uporczywiej, że ojciec Anastasij był biedny i miał dziewięcioro dzieci, siedzących mu na karku, takich samych niedołęgów życiowych, jak on. Synowie byli niewykształceni, rozpuszczeni i siedzieli u ojca wałkoniąc się bezczynnie, a brzydkie .córki nie wychodziły za mąż,

Dziekan nie mógł się zdecydować na szczere postawienie sprawy — chodził więc z kąta w kąt i milczał lub mówił ogólnikami.

A więc ojciec dziś nie pojedzie do domu? — zapytał zatrzymując się przy ciemnym oknie i wsuwając mały palec do klatki ze śpiącym nastroszonym kanarkiem.

Ojciec Anastasij wstrząsnął się, kaszlnął ostrożnie i zamamrotał pośpiesznie:

Do domu? Nie, Bóg z nim, nie pojadę, Fiodorze Iliiczu. Przecież ojciec wie, pełnić obowiązków kapłańskich mi nie wolno, więc cóż bym tam robił? Umyślnie wyjechałem, żeby ludziom zejść z oczu. Sam ojciec rozumie — sumienie gryzie i wstyd doskwiera... A tu, Fiodorze Iliiczu, mam sprawy do załatwienia. Chcę jutro, po święconym, pomówić z ojcem, który prowadzi śledztwo.

Tak... — ziewnął dziekan. — A gdzie ojciec się zatrzymał?

U Ziawkina.

Ojciec Anastasij przypomniał sobie nagle, że za dwie godziny dziekan musi odprawiać jutrznię, i tak zawstydził się swej krępującej, niemiłej obecności, że postanowił wyjść niezwłocznie i dać zmęczonemu człowiekowi spokój. Stary wstał, żeby już iść, lecz zanim zaczął się żegnać, pokaszlał chwilę i przenikliwie, wciąż z tym samym wyrazem nieokreślonego oczekiwania w całej postaci, wpatrywał się w plecy dziekana; po twarzy jego przemknęło zawstydzenie, nieśmiałość i żałosny, wymuszony uśmiech; tak śmieją się ludzie, którzy nie szanują samych siebie. Wreszcie jakoś zdecydowanie machnął ręką i rzekł z chrypliwym, skrzybotliwym śmiechem:

Ojcze Fiodorze, proszę okazać mi swą łaskawość do końca i polecić podać mi na pożegnanie... kieliszeczek wódeczki!

Nie czas teraz na wódkę — surowo odrzekł dziekan. — Trzeba mieć trochę wstydu!

Ojciec Anastasij zmieszał się jeszcze bardziej, zachichotał jakoś i zapominając o swym postanowieniu odejścia, opadł na krzesło. Dziekan spojrzał na jego zmieszaną, strasznie stropioną twarz, na zgarbioną, pochyloną postać i użalił się nad starcem.

Bóg da, to jutro wypijemy — powiedział chcąc zmiękczyć swą surową odmowę. — Wszystko dobre w swoim czasie.

Dziekan wierzył w poprawę ludzką, lecz teraz, gdy wezbrało w nim uczucie litości, zaczęło mu się wydawać, że ten zawieszony, rozpity, uwikłany w grzechach i niemocach starzec stracony jest bezpowrotnie dla życia, że nie ma już siły na ziemi, zdolnej rozgiąć jego grzbiet, nadać jasność spojrzeniu, powstrzymać niemiły, bojaźliwy śmiech, którym śmiał się rozmyślnie, aby zatrzeć chociaż częściowo to odpychające wrażenie, jakie sprawiał na ludziach.

Starzec wydawał się ojcu Fiodorowi nie winnym i występnym, lecz upośledzonym, skrzywdzonym i nieszczęsnym; przypomniał sobie jego żonę, dziewięcioro dzieci, brudne, nędzne barłogi u Ziawkina, przypomniał, nie wiadomo dlaczego, ludzi, którzy radzi widzą pijanych duchownych i przyłapanych zwierzchników, i pomyślał, że najlepsze, co mógłby zrobić teraz ojciec Anastasij, to—jak można najszybciej —umrzeć, odejść na zawsze z tego świata.

Rozległy się kroki.

Ojcze Fiodorze, ojciec nie odpoczywa? — zapytał z przedpokoju bas.

Nie, ojcze diakonie, wejdź.

Do salonu wszedł współpracownik Orłowa, diakon Lubimow, człowiek stary, z łysiną na całym ciemieniu, lecz jeszcze czerstwy, czarnowłosy, z gęstymi, czarnymi jak u Gruzina brwiami. Skłonił głowę witając ojca Anastasija i usiadł.

Co powiesz dobrego? — zapytał dziekan.

Ba, cóż dobrego? — odrzekł diakon i po chwili milczenia ciągnął dalej z uśmiechem: — Małe dzieci — małe troski, a duże dzieci — duże troski. Taka tu historia, ojcze Fiodorze, że ani weź rozeznać się nie mogę. Komedia, i tyle.

Znów zamilkł na chwilę, uśmiechnął się szerzej i dodał:

Dziś wrócił Nikołaj Matwieicz z Charkowa. Opowiadał mi o moim Piotrze. Był, powiada, u niego ze dwa razy.

Cóż on ci opowiadał?

A Bóg z nim, spokój mi odebrał. Chciał mnie ucieszyć, a jakem rozważył, to okazało się, że niewiele w tym radości. Martwić się trzeba, a nie cieszyć... „Twój — powiada — Pietruszka zuch, ho-ho, jak żyje, już nam do niego ręką nie dosięgnąć". „No to dzięki Bogu" — mówię. ,,Byłem — powiada — u niego na obiedzie, a przy onej okazji cały jego tryb życia przejrzałem. Żyje — powiada — tak godnie, że lepiej nie można". Mnie, wiadomo, ciekawość wzięła, więc pytam: ,,A co na obiad u niego podawano?" ,,Najpierw — powiada — danie rybne, coś jakby zupa rybna, potem ozór z groszkiem, a potem — powiada — pieczona indyczka". ,,To jakże to niby — w poście indyczka? Ładna — mówię — radość". W wielkim poście — indyczka! Hę?

Dziwić się tu nie ma czemu — odrzekł dziekan, ironicznie mrużąc oczy. Wsunąwszy wielkie palce obu rąk za pas, wyprostował się i rzekł tonem, jakim mówił zazwyczaj kazania lub wykładał uczniom w szkole powiatowej religię:

Ludzie, nie obserwujący postów, dzielą się na dwie różne kategorie: jedni nie zachowują postów przez lekkomyślność, a drudzy przez brak wiary. Tak. Twój Piotr należy do tych drugich. , Diakon spojrzał nieśmiało na surową twarz ojca Fiodora i rzekł:

A im dalej, tym gorzej... Pomówiliśmy, pogawędziliśmy o tym, o owym, a tu się pokazuje jeszcze, że mój niedowiarek-synalek z jakąści madamą mieszka, z cudzą żoną. Ona tam w jego mieszkaniu niby żona i gospodyni herbatę nalewa, gości przyjmuje i wszystko inne, ma się wiedzieć, niczym ślubna. Trzeci już rok, jak z tą gadziną korowody wodzi. Komedia, i tyle. Trzy lata żyją, a dzieci nie ma.

Znaczy się w cnocie żyją — zachichotał ojciec Anastasij kaszląc chrypliwie. — Są dzieci, są, ojcze diakonie, ale w domu nie trzymają. Do specjalnych przytułków na wychowanie oddają! Che-che-che... (Anastasij zakaszlał).

Nie wtrącajcie się, ojcze Anastasiju — skarcił surowo dziekan.

Nikołaj Matwieicz pyta go: ,,Co to za taka madama u pana. przy stole zupę nalewa?" — opowiadał dalej diakon spoglądając chmurnie na zgarbione plecy Anastasija. — A ten mu: ,,To — mówi — moja żona". A tamten pyta, niby nic: ,,A dawno łaskawi państwo zaślubieni?" Piotr odpowiada mu na to: ,,Ślub nasz odbył się w cukierni Kulikowa".

Oczy dziekana zapłonęły gniewem i do skroni napłynęła krew. Niezależnie od niedowiarstwa i grzechów ojciec Fiodor nie lubił Piotra jako człowieka; czuł w stosunku do niego po prostu antypatię. Pamiętał go jeszcze jako ucznia gimnazjum, pamiętał dokładnie, bowiem wtedy już Piotr wydawał mu się nienormalny. Pietrusza-uczniak wstydził się pomagać przy ołtarzu, obrażał się, kiedy zwracano się do niego „na ty", wchodząc do pokoju nie żegnał się przed obrazami i, co najbardziej upamiętniło się dziekanowi, lubił wiele i z zapałem mówić, a zdaniem ojca Fiodora, taka gadatliwość u dzieci jest nieprzystojna i szkodliwa; prócz tego Pietrusza pogardliwie i krytycznie traktował wędkarstwo, które dziekan i diakon namiętnie lubili. Student zaś Piotr nie chodził wcale do cerkwi, spał do południa, z góry patrzył na ludzi i z jakimś osobliwym tupetem lubił wszczynać rozmowy na drażliwe, niemożliwe do rozstrzygnięcia tematy.

Cóż chcesz? — zapytał dziekan podchodząc do diakona i gniewnie się weń wpatrując. — Cóż chcesz? Tego właśnie należało oczekiwać! Zawsze wiedziałem i byłem nawet pewien, że z twego Piotra nic dobrego nie wyrośnie! Mówiłem ci i powtarzam. Co zasiałeś, to zbieraj. Właśnie zbieraj!

A cóżem ja zasiał, ojcze Fiodorze? — cicho zapytał diakon spoglądając z dołu do góry na dziekana.

A któż tu zawinił, jeżeli nie ty? Tyś rodzic i twoje to dziecię! Ty winieneś był mieć pieczę, wpajać strach przed Bogiem. Uczyć trzeba było! Rodzić to rodzicie, a wychować, pokierować — nie umiecie. To grzech! Niedobrze! Wstyd!

Dziekan zapomniał o swym zmęczeniu, chodził i nadal mówił. Na łysym ciemieniu i na czole diakona wystąpiły drobne krople potu. Wzniósł pełne winy oczy na dziekana i rzekł:

Azaliż nie pouczałem, ojcze Fiodorze? Boże, zmiłuj się, czyżem nie ojciec swemu dziecięciu? Sam ojciec wie, że dla niego niczegom nie żałował, całe życie starałem się i Boga prosiłem, aby mu dać prawdziwe wykształcenie. Przecież i do gimnazjum go posyłałem, i korepetytorów najmowałem, i uniwersytety ukończył. A jeżeli jego umysłem pokierować nie zdołałem, to wszakże, ojcze Fiodorze, proszę osądzić — nie miałem już żadnej możebności! Bywało, kiedy jako student tu przyjeżdżał, zaczynam go po swojemu oświecać, a ten nie słucha. Powiem mu: ,,Chodź do cerkwi", a ten: ,,Po co?" Albo poklepie mnie po ramieniu i powie: ,,Wszystko na tym świecie jest względne, umowne i warunkowe. Ani ja nic nie wiem, ani ty, ojczulku, nic nie wiesz".

Ojciec Anastasij zachichotał chrapliwie, zakaszlał i poruszył w powietrzu palcami, jakby zamierzając coś powiedzieć. Dziekan spojrzał na niego i rzekł surowo:

Nie wtrącajcie się, ojcze Anastasiju! Stary śmiał się, promieniał i z widoczną przyjemnością słuchał diakona, jak gdyby uradowany, że prócz niego istnieją na tym świecie inni grzesznicy. Diakon mówił szczerze, ze skruchą serdeczną i nawet łzy napłynęły mu do oczu. Ojciec Fiodor pożałował go.

Zawiniłeś, ojcze diakonie, zawiniłeś — odezwał się ponownie, lecz nie tak surowo i ostro. — Umiałeś spłodzić, umiej i wychować. Trzeba go było od lat dziecięcych kierować i pouczać, a studenta — spróbuj no poprawić!

Nastało milczenie. Diakon klasnął dłońmi i powiedział z westchnieniem:

A wszakże ja za niego będę kiedyś odpowiadał!

Ano tak... Otóż to właśnie! Po chwili milczenia dziekan ziewnął, westchnął równocześnie i zapytał:

Kto czyta ,,Dzieje Apostolskie"?

Jewstrat. Zawsze Jewstrat czyta. Diakon wstał i patrząc błagalnym wzrokiem, na dziekana, zapytał:

Ojcze Fiodorze, a cóż ja mam teraz zrobić?

Rób, co chcesz. Nie ja jestem ojcem, lecz ty. Powinieneś lepiej wiedzieć.

Nie, nie wiem, ojcze Fiodorze! Proszę mi łaskę wyświadczyć, pouczyć, wskazać! Duszę stargałem, prawdziwie mówię! Ani usnąć, ani usiedzieć spokojnie nie mogę, nie ma dla mnie nawet święta! Proszę, ojcze Fiodorze!

Napisz list do niego!

A cóż ja do niego napiszę?

A napisz, że tak nie wolno. Krótko napisz, ale surowo i dokładnie, nie łagodząc ani nie pomniejszając jego winy. To twoja rodzicielska powinność. Jak napiszesz, wykonasz swój obowiązek i uspokoisz się.

To słuszne, ale cóż ja do niego napiszę? W jakim, znaczy się, rozumieniu? Ja napiszę, a on mi odpowie: „Dlaczego? Po co? Czemu to grzech?"

Ojciec Anastasij znowu zaśmiał się chrypliwie i poruszył palcami.

Dlaczego? Po co? Czemu to grzech? — zagadał piskliwie. — Spowiadam raz pewnego jegomościa i mówię mu, że nadmierne pokładanie nadziei w miłosierdziu boskim jest grzechem, a ten pyta: ,,Dlaczego?" Chcę mu odpowiedzieć, a tu — Anastasij klepnął się dłonią w czoło — a tu nic a nic... nie ma! Chi-chi-che-che...

Słowa Anastasija, jego chrypliwy, skrzypiący śmiech z tego, co wcale nie było śmieszne, podziałały na dziekana i diakona odrażająco. Dziekan chciał powiedzieć staremu: ,,Proszę się nie wtrącać", lecz nie rzekł nic, a tylko się skrzywił.

Nie mogę do niego napisać! — westchnął diakon.

Skoro ty nie możesz, to któż może?

Ojcze Fiodorze! — wykrztusił diakon, chyląc głowę na bok i przyciskając rękę do serca. — Jam człowiek niekształcony, umysł mam słaby, a ojca Bóg obdarzył rozumem i mądrością. Ojciec wszystko wie i rozumie, wszystkiego swym rozumem, docieka, ja zaś nie mocen jestem słowa należytego znaleźć. Proszę mi wielkoduszność swą okazać, pouczyć w okoliczności onego listu. Jakże ja mam pisać i co...

A czego tu uczyć? Nie ma czego uczyć. Siąść i napisać.

O nie, o łaskę proszę, błagam, ojcze wielebny!

Wiem, że listu ojca on się ulęknie i posłucha, bo ojciec przecież też kształcony. Okażcie, ojcze, swą dobroć! Siądę, a ojciec mi podyktuje. Jutro grzech będzie pisać, a dziś — właśnie czas, i ja bym się uspokoił.

Dziekan spojrzał na błagalny wyraz twarzy diakona, pomyślał o niesympatycznym Piotrze i zgodził się dyktować. Posadził diakona przy stole i rozpoczął:

No, pisz... Chrystus Pan zmartwychwstał, drogi synu!... Doszły mnie, twego ojca, wieści... dalej w nawiasach, a z jakiego źródła, winno ci być obojętne… nawias... Napisałeś? jakobyś wiódł, synu, życie niezgodne, zaiste, ni z boskimi, ni z ludzkimi prawami... Wiedz jednakowoż, że ani zbytek, ani przepych światowy, ani wykształcenie, jakowymi tyś się zewnętrznie osłonił, nie mogą skryć twego prawdziwego pogańskiego oblicza. Mienisz się chrześcijaninem, wszelako w istocie swej — tyś poganin równie pożałowania godny i nędzny, jako i wszyscy poganie, a nawet w bardziej opłakanym znajdujący się stanie, albowiem poganie, co Chrystusa nie znają, giną z nieświadomości swojej, ty zasię giniesz, albowiem posiadając skarb tracisz go przez zgubną opieszałość. Nie będę tu wyliczał ułomności, których sam świadom jesteś niechybnie, powiem jedynie, iż przyczynę zguby twojej widzę w twym niedowiarstwie. Mniemasz się być mądrym, chełpisz się znajomością nauk, a tego pojąć nie zdołasz, że nauka bez wiary nie tylko człowieka wzwyż nie unosi, lecz przeciwnie — sprowadza go na poziom nieświadomego zwierzęcia, albowiem...

Cały list był w tym tonie. Skończywszy go, diakon odczytał na głos, rozpromienił się i zerwał z krzesła.

Zaiste talent! — zawołał patrząc z zachwytem na dziekana i składając ręce. — Że też obdarza Bóg człowieka takim talentem! Ha? Królowo Niebieska! Gdybym sto lat pisał, takiego listu bym nie wymyślił! Niechże Bóg ojca ma w swej opiece!

Ojca Anastasija też zachwyt ogarnął.

Tak... Bez talentu tak napisać nie podobna — rzekł wstając i poruszając palcami. — Nie podobna! Taka ci tu retoryka, że byle filozofa w kozi róg zapędzić można i całkiem pognębić. Umysł! Światły umysł! Gdyby nie małżeństwo, ojcze Fiodorze, dawno ojciec zostałby archijeriejem! Zaprawdę!

Gdy dziekan wylał swój gniew w liście — poczuł odprężenie. Wróciło doń uczucie głębokiego znużenia.

Diakon był człowiekiem bliskim, toteż dziekan nie krępując się powiedział:

No, diakonie, ruszaj z Bogiem. Zdrzemnę się pół godzinki na kanapie, muszę odpocząć.

Diakon wyszedł i wyprowadził ze sobą ojca Anastasija. Jak to zwykle bywa w wigilię Zmartwychwstania, na ulicy było ciemno, lecz całe niebo jarzyło się promiennymi, jasnymi gwiazdami. W cichym nieruchomym powietrzu pachniało wiosną i świętem.

Ile czasu on dyktował? — zdumiewał się diakon. — Jakieś dziesięć minut, nie więcej! Kto inny i przez miesiąc takiego listu by nie napisał. Co? Ależ głowa! Taka głowa, że opowiedzieć nie podobna! Zdumiewające! Doprawdy zdumiewające!

Wykształcenie! — westchnął Anastasij, który przechodził przez ulicę podnosząc poły swej sutanny aż do pasa. — Nie nam iść z nim w paragon. My z diaczków dosłużyliśmy się swej godności, a on nauki studiował. Ta-ak. Prawdziwy to człowiek, nie ma co mówić.

A wy, ojcze, posłuchajcie, jak on dziś podczas nabożeństwa będzie Ewangelię czytał po łacinie! I łacinę zna, i grekę... Ach, ten Pietrucha, Pietrucha! — przypomniał sobie nagle diakon. — No, teraz poskrobie się! I język przygryzie! Będzie pamiętał, gdzie raki zimują! Teraz już nie zapyta; ,,Dlaczego?" Tak! Oto ci zaiste trafiła kosa na kamień! Cha-cha-cha!

Diakon zaśmiał się wesoło i głośno. Kiedy list do Piotra został już napisany — uspokoił się i poweselał. Świadomość spełnionego obowiązku rodzicielskiego i wiara w przekonywającą moc listu wróciły mu jego pogodę i dobroduszność.

Piotr w przekładzie oznacza opokę — mówił zbliżając się do swego domu. — A mój Piotr to nie opoka, tylko szmata. Gadzina się doń przyczepiła, a ten ją piastuje i zepchnąć jej nie umie! Tfu! Że też są, Boże odpuść, takie kobiety! Hę? I gdzież w niej wstyd? Nasiadła na chłopca, przykleiła się i przy swojej kiecce go trzyma... biesom by ją na pociechę!

A może nie ona go trzyma, ale on ją?

Wszelako widać, że wstydu w niej nie ma! Ja Piotra nie bronię. Dostanie za swoje... Przeczyta ten list i poskrobie się w ciemię! Po prostu zgorzeje ze wstydu!

Tak, list znamienity, aliści tego... lepiej by go nie posyłać, ojcze diakonie. Bóg z nim!

Albo co? — przeraził się diakon.

A tak... Nie posyłaj, ojcze diakonie! Jaki w tym sens, sam powiedz? No, poślesz, on przeczyta, a... a dalej co? Spokój mu tylko odbierzesz. Przebacz mu, Bóg z nim! Odpuść!

Diakon spojrzał zdziwiony na sczerniałą twarz Anastasija, na jego rozpiętą sutannę, która w ciemnościach upodobniała się do skrzydeł, i wzruszył ramionami.

Jakże tak mogę odpuszczać? — zapytał. — Wszakże ja za niego przed Bogiem odpowiadać będę!

Chociażby i tak — ty jednak odpuść. Prawdziwie ci to mówię. A Pan Bóg za twoją dobroć i tobie odpuści.

Ależ to syn mój! Winienem go uczyć czy nie?

Uczyć? Czemu nie uczyć? Uczyć można, ale po co poganinem przezywać? Przecież dla niego, diakonie, to obelga, krzywda...

Diakon był wdowcem i mieszkał w maleńkim trzyokiennym domku. Gospodarstwo prowadziła mu jego starsza siostra, panna, której trzy lata temu odjęło nogi i leżała stale w łóżku; diakon się jej trochę bał, słuchał i nic nie robił bez jej porady. Ojciec Anastasij zaszedł do niego. Ujrzawszy stół zastawiony już babkami i kraszankami, pomyślał widocznie o swoim domu, rozpłakał się i aby obrócić te łzy w żart, zaśmiał się swym chrapliwym śmiechem.

Ta-ak, niebawem święcone — rzekł. — Tak... Po prawdzie, to by już i teraz nie zaszkodziło... wypić kieliszeczek. Można? Tak wypiję — wyszeptał zerkając na drzwi — że staruszka twoja... nie usłyszy... ni... ni...

Diakon milcząc podsunął mu karafkę i kieliszek, rozłożył list i zaczął go odczytywać na głos. I teraz list podobał mu się tak samo, jak wtedy, kiedy go pisał pod dyktando dziekana. Rozpromienił się z zadowolenia i niby smakując coś bardzo słodkiego pokiwał głową.

Ależ list to list! — mówił. — Ani się nie śnił taki Piotrowi. A takiego mu właśnie trzeba, żeby aż gorąc w kościach poczuł... Ot co!

Wiesz co, diakonie? Nie posyłaj — mruczał ojciec Anastasij nalewając jakby w zapomnieniu drugi kieliszek. — Odpuść mu, Bóg z nim! Mówię... mówię ci, diakonie, tak... wedle sumienia. Jeśli mu własny ojciec nie odpuści, to któż mu odpuści? Czy tak ma, znaczy się, bez odpuszczenia żyć? A ty, diakonie, rozważ: potępiający i bez ciebie się znajdą, a ty byś dla rodzonego syna tych, co odpuszczą a przebaczą, poszukał! Ja... ja, bratku, jeszcze jeden wypiję... Ostatni... A ty po prostu weź i tak napisz: odpuszczam ci, Piotrze! Zrozumie! Poczuje!... Ja, bracie, ojcze diakonie, ja... z własnego doświadczenia to wiem. Kiedym żył, jako wszyscy ludzie, nijakiej turbacji nie czułem i anim dbał, a teraz kiedym wszelki obraz i podobieństwo człowiecze utracił, tego tylko jednego pragnę, aby mi dobrzy ludzie odpuścili... A i to zważ: nie tym, co sprawiedliwi, odpuszczać trzeba, lecz tym, co w grzechach toną. Co mógłbyś staruszce swojej odpuścić, skoro jest bezgrzeszna? Nie, ty takiemu odpuść, na którego patrząc aż żałość bierze... Tak! Anastasij podparł głowę pięścią i zamyślił się. — Ciężko, diakonie — westchnął walcząc widocznie z chęcią nalania jeszcze jednego kieliszka. — Ciężko! W grzeszech zrodziła mnie matka moja, w grzeszech żyłem i w grzeszech umrę... Użal się, Boże, mnie grzesznemu! Uwikłałem się, ojcze diakonie, zaplątałem! Nie ma już dla mnie ratunku! I przeciem nie w życiu się uwikłał, lecz na starość, przed śmiercią... Ja...

Starzec machnął ręką i wypił jeszcze, potem wstał i przesiadł na inne miejsce. Diakon, nie wypuszczając z rąk listu, zaczął chodzić z kąta w kąt. Rozmyślał o swoim synu. Niezadowolenie, rozżalenie i obawa już nie dręczyły go: wszystko to wyładowało się w liście. Teraz wywoływał z pamięci Piotra, jego twarz, przypominał minione lata, kiedy syn przyjeżdżał w odwiedziny na święta. Przypominał tylko to, co było dobre, ciepłe, smutne, to, o czym można myśleć bez ustanku, chociażby przez całe życie. Tęskniąc za synem, jeszcze raz odczytał list i spojrzał pytająco na Anastasija.

Nie wysyłaj! — rzekł ten machnąwszy dłonią.

Nie, a jednak... trzeba. Wszelakoż on chłopca... tego... ździebko do rozumu przywiedzie. Warto by...

Diakon wydostał z szuflady kopertę, lecz przed włożeniem do niej listu zasiadł przy stole, uśmiechnął się i dodał od siebie u dołu listu: ,,A nam przysłali nowego etatowego nadzorcę. O wiele żwawszy od dawnego! I tancerz, i gawędziarz, i do wszystkiego majster: goworowskie córy całkiem głowy przez niego potraciły. A naczelnik wydziału wojskowego, Kosyriow, też, jak mówią, niebawem na emeryturę pójdzie. Czas!" Bardzo zadowolony, nie rozumiejąc, że tym dopiskiem zepsuł doszczętnie surowy ton listu, diakon zaadresował kopertę i położył list na najwidoczniejszym miejscu na stole.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czechow Antoni List do reportera
Czechow Antoni Największe miasto
Czechow Antoni Odkrycie
Czechow Antoni Na gwoździu
Czechow Antoni Zabłąkani
Czechow Antoni Odpowiednie kroki
Czechow Antoni W salonie
Czechow Antoni Kapitański mundur
Czechow Antoni Łyki
Czechow Antoni Do Paryża
Czechow Antoni U pani marszałkowej
Czechow Antoni Mróz
Czechow Antoni Wdzięczność
Czechow Antoni Niedorajda
Czechow Antoni Impresario pod kanapą
Czechow Antoni Filantrop
Czechow Antoni Noc na cmentarzu
Czechow Antoni Debiut
Czechow Antoni Świąteczne

więcej podobnych podstron