Gould Joan Gwiazda przewodnia


JOAN GOULD




Gwiazda przewodnia


Przekład Zofii Hartingh



Rozdział I


Był mroźny, zimowy poranek. Śnieg zaścielił białym całunem ziemię, a ostry wiatr północny tamował oddech w piersiach.

Mieszkańcy małej wioski Wyn chronili się przed zimnem w domach, które wyglądały posępnie i szaro wśród cieni budzącego się dnia. Tylko wiejska gospoda, o żółto malowanych wrotach i zielonych okiennicach, zdradzała ślady życia. Na ganku, nieco osłoniętym od wichru, stały trzy osoby.

- Spóźnia się dziś dyliżans - zauważył barczysty mężczyzna.

- I nie dziwota, na taki psi czas - odparł drugi, zawiązując silniej dokoła szyi czerwony, włóczkowy szalik.

- Dokąd ta mała jedzie, Barnabo?

- Do Seybrock - odparł zapytany. - Do brata Darby'ego MacKeona. Jak wam wiadomo, ten poczciwiec Darby zmarł wczoraj. Panie, świeć nad jego zacną duszą! A Judyta... Małgosiu, kochanie - przerwał, zwracając się do stojącej obok dziewczynki - nie boli cię już rączka, w którą żona Darby'ego uderzyła tak silnie?

Dziewczynka podniosła ku mówiącemu bladą twarzyczkę, na której były widoczne ślady cierpienia i próbowała uśmiechnąć się.

- Więc to ta mała - rzekł Sandy - o której opowiadaliście mi kiedyś, że...

- Tak, tak - szybko przerwał Barnaba. Mówił z akcentem, świadczącym wymownie o jego zamorskim pochodzeniu. - Ale nie wspominajcie o tym. Widzicie - dodał, zniżając głos - mała jest nad wiek rozwinięta i gdyby wiedziała o wszystkim, zadręczałaby się różnymi myślami.

- Rozumiem - odparł Sandy, potakując głową. - No i cóż? - zwrócił się do dziecka. - Czy chętnie jedziesz w drogę?

- Judyta mnie biła - zwięźle odparła dziewczynka.

Sandy popatrzył na nią bacznie. Nie zdawała się jednak zwracać na to uwagi, tylko jej drobne paluszki zacisnęły się silniej dokoła spracowanej dłoni Irlandczyka.

- He! He! - zauważył Sandy. - Widzę, że masz stary rozum w młodej główce! Ale skądże, Barnabo, ta myśl wysłania jej do Seybrock?

- O tym kiedyś wam opowiem - przerwał Barnaba. - No! No! Nie płacz maleńka. Przyjdę cię odwiedzić za tydzień od tej niedzieli, przyniosę skrzypce i dopiero nam będzie wesoło! Zobaczysz! Ale oto i dyliżans.

Powóz ciężko zatoczył się przed bramę, a zziębnięty woźnica zapytał, czy są pasażerowie na dalszą drogę.

- Tylko ta odrobina, niewiele zabierze wam miejsca - odparł Sandy.

Barnaba otworzył drzwiczki i zajrzał w głąb dyliżansu. Siedziały w nim już trzy osoby: dwóch mężczyzn i stara dama, otulona w pledy i szale.

- No, duszyczko! Nie zapomnij - mówił do małej, podnosząc ją wraz ze skromnym pakunkiem do góry. - W Seybrock zapytaj o Terencjusza MacKeona. Pomówię z woźnicą, aby cię wysadził przed jego mieszkaniem.

Usta dziewczynki drżały, gdy przytulała głowę do ogorzałej twarzy Irlandczyka.

- Bywaj zdrów, Barnabo - szepnęła cicho i żałośnie, usiłując wspiąć się na stopnie powozu.

- Ostrożnie, maleńka! Bo się poślizgniesz! Podaj mi najpierw swój węzełek - odezwał się dźwięczny męski głos z wnętrza powozu, a jednocześnie życzliwa dłoń wyciągnęła się dziecku na pomoc.

Małgosia zawahała się, gdzie usiąść, ale nieznajomy zrobił jej miejsce obok siebie. Gdy fałdzisty płaszcz, w który był otulony, odchylił się nieco, dziewczynka spotkała łagodne wejrzenie dwojga piwnych oczu.

Tymczasem Barnaba brnąc przez śnieg po kostki, obszedł powóz i stanął przy drugich drzwiczkach, ciekawie zaglądając do środka. Przyjrzawszy się mężczyźnie, skłonił się z oznakami najgłębszego uszanowania.

- Wielce zobowiązany jestem wielmożnemu panu - odezwał się, mnąc baranią czapkę. - Bardzo mi nie na rękę, że muszę małą wysyłać samą, ale to dziecko ma sprytną główkę na karku i da sobie radę w drodze.

- Czy to wasza córeczka? - spytał sędzia Gray.

- Nie, wielmożny panie, nie mam dzieci i jestem samotny na świecie jak ptak. Jest to wychowanka Darby'ego MacKeona, który zmarł, biedaczysko, zeszłej nocy. Ona jedzie do jego brata, do Seybrock. Wielmożny pan udaje się tam zapewne na sądy?

- Zgadłeś, przyjacielu - uśmiechnął się sędzia. - Ale czy mi się zdaje, że ja cię już widziałem? Może stawałeś kiedy w sądzie? Przyznaj się!

- Uchowaj, Panie Boże - gorąco zaprzeczył Irlandczyk. - Nigdy nie miałem osobiście do czynienia z wielmożnym panem, chociaż nie mógłbym tego powiedzieć o wszystkich moich przyjaciołach!

Sędzia roześmiał się szczerze, a w tej chwili woźnica trzasnął z bicza i dyliżans leniwie ruszył z miejsca. Sędzia zdążył tylko rzucić staremu zapewnienie, że zaopiekuje się dzieckiem w drodze i dostawi je na miejsce przeznaczenia. Małgosia w ostatniej chwili wychyliła się przez okno i na pożegnanie pomachała chusteczką. Potem westchnąwszy, usiadła i cichutko wtuliła się w swój kącik. Sędzia, zdziwiony takim opanowaniem, zaczął przyglądać się dziewczynce z ciekawością.

Widział przed sobą bladą, dziecinną twarzyczkę o słodko wykrojonych usteczkach, ściągniętych wyrazem stanowczości i siły, która go niezmiernie zdziwiła u tak małego dziecka. Spod białego i gładkiego czoła świeciło dwoje prześlicznych siwych oczu, ocienionych czarnymi, długimi rzęsami. Dziewczynka ubrana była bardzo ubogo ale czysto. Stara, perkalowa sukienka była w kilku miejscach połatana. Wyblakły czerwony kapturek osłaniał główkę, a ramiona okrywał biały, miękki szal z kosztownej, jedwabiem i złotem przetykanej tkaniny. Bogactwo tego szala, jakkolwiek już wyszarzałego, stanowiło dziwną sprzeczność z ubóstwem pozostałego stroju.

Mróz dawał się we znaki coraz dotkliwiej i dreszcz począł wstrząsać postacią biednego dziecka. Widząc to, sędzia rozpiął płaszcz i począł ją otulać.

- Ciekaw jestem, maleńka, czy utrzymałabyś się na moich kolanach. Spróbujemy, chcesz? Ot, widzisz, jak dobrze!

- Obawiam się, że panu będzie niewygodnie - szepnęła, tuląc się do niego.

- A jak ci na imię? - spytał sędzia.

- Małgorzata - skromnie odparła dziewczynka.

- To szkockie imię, a nazwisko?

- Nie mam żadnego - odrzekła ze łzami w oczach. - Nazywano mnie MacKeon, ale wiem, że moja mama nazywała się jakoś inaczej. Nie pamiętam nawet, jak wyglądała!

- Masz ładne imię - zauważył sędzia. - Miałem cioteczną babkę, która nazywała się tak samo. Ubierała się bardzo oryginalnie w spiczaste czepce i nosiła ciemne okulary, spadające aż na czubek nosa. Jak wyglądałabyś w okularach, z taką wykrzywioną twarzą?

Sędzia wydął usta i policzki w komiczny sposób, aż dziewczynka z oczami jeszcze pełnymi łez roześmiała się wesoło.

Konie wlokły się powoli po zaśnieżonym gościńcu. Raz powóz o mało się nie wywrócił, co trochę nabawiło strachu podróżnych. Małgosia nie krzyknęła, tylko zbladła i silniej przytuliła się do swego opiekuna. Gdy niebezpieczeństwo minęło, odetchnęła pełną piersią, a sędzia pogłaskał ją po główce, chwaląc odwagę i opanowanie.

Koło piątej po południu, spóźniwszy się o trzy godziny, dyliżans dotarł do Seybrock.

- Proszę pana, niech pan będzie łaskaw przypomnieć woźnicy, że miał mi wskazać dom Terencjusza - poprosiła Małgosia, gdy jechali przez miasto.

- Obiecałem twojemu przyjacielowi, Barnabie, że cię sam dostawię na miejsce przeznaczenia - odparł sędzia. - Ale sądzę, że wpierw trzeba zjeść cokolwiek. Musisz być głodna po długiej podróży. Moja stara przyjaciółka, pani Merill, gospodyni w zajeździe “Pod Jeleniem”, przyrządzi nam coś smacznego. Ale oto i zajazd, a pani Merill wygląda właśnie przez okno.

Sędzia Gray zeskoczył ze stopni powozu, pożegnał swego towarzysza, pana Stevensa, a pomógłszy starej damie wysiąść, zajął się następnie małą, którą wprowadził do ciepło ogrzanej izby.

- Dobry wieczór, pani Merill! - zawołał wesoło potrząsając przyjaźnie ręką gospodyni.

- Miło widzieć pana sędziego w dobrym zdrowiu - odparła pani Merill z uśmiechem szczerego zadowolenia. - A jakże się miewają panna Rachela i Reginald?

- Zdrowi, dziękuję pani. Siostra moja, jak zazwyczaj, uskarża się często na migrenę. Regie wyrósł na tęgiego chłopaka. Nie poznałaby go pani!

Pani Merill spędziła kilka lat w domu sędziego. Wychowywała jego jedynaka, aż do chwili swego wyjścia za mąż.

- Cóż to za dziewczynka i dokąd z panem jedzie? - spytała pani Merill.

- Przybyła ze mną z Wyn - odrzekł sędzia - i, równie jak ja, jest głodna. Ale zanim pani zakrzątniesz się przy kolacji, zechciej przejść ze mną do sąsiedniego pokoju. Mam sprawę do omówienia.

- Służę panu sędziemu - rzekła gospodyni, prowadząc go do alkierza i zamykając za sobą drzwi.

- Czy może mnie pani objaśnić, co to za człowiek - Terencjusz MacKeon?

Gospodyni pomyślała chwilę.

- Jest tu jeden Irlandczyk o tym nazwisku. Bardzo nieciekawa postać. Nie ma żadnego stanowiska i obarczony jest liczną rodziną. Bieda tam u nich wielka. Mąż mój więcej wie na ten temat.

- Dziewczynka to sierota i została wysłana do MacKeonów, przez niejakiego Barnabę, aby zostać pod ich opieką - rzekł sędzia.

- Biedne dziecko! Przez Barnabę, powiada pan sędzia? To pewnie Barnaba Brian z Wyn. Znam go, bardzo poczciwy i dobry człowiek. Grywa na skrzypcach i posiada niezwykły talent muzyczny. Czy pan sędzia życzy sobie, abym zawołała męża?

- Nie, nie potrzeba, sam zajdę do niego. A teraz, kochana Zuzanno, zajmij się, proszę, tą małą. Tylko nie przekarmiaj jej słodyczami, zostaw miejsce na wyborną jajecznicę.

Zuzanna Merill uśmiechnęła się z zadowoleniem i pospieszyła do kuchni przyrządzić posiłek dla swego dawnego pana. Sędzia zaś udał się do gospodarza. Zastał go w izbie gościnnej wspartego o stół i śmiejącego się z pijanego Irlandczyka, który słaniając się na nogach, dopraszał się daremnie o jeszcze jeden kieliszek whisky.

- Jak się masz, Janie - rzekł sędzia wyciągając rękę do oberżysty. - Czy w ten sposób traktujesz swoich gości?

- Uchowaj, Boże! Panie sędzio - zaprzeczył Jan Merill, witając przybyłego z wielkim uszanowaniem i radością zarazem. - Nie dopuszczam się nigdy tego rodzaju postępowania. Ale Terencjusz MacKeon wstępuje wszędzie po drodze na kieliszek. Dlatego prawie zawsze jest w takim stanie, w jakim go pan sędzia teraz widzi.

Sędzia popatrzył uważnie na pijaka, który, czepiając się ściany i mrucząc przekleństwa, wychodził z izby. Nie można było niewinnego i delikatnego dziecka powierzyć podobnej opiece. Toteż zamieniwszy parę słów z gospodarzem, powrócił do pokoju, gdzie zostawił Małgosię.

Jasny ogień palił się na kominku, rzucając wesoły blask dokoła. Zasunięte u okien białe firanki nie przepuszczały widoku śnieżnej zawiei. Małgosia, siedząc na niskim taborecie, z buzią zarumienioną od ognia, z daleka przypatrywała się gospodyni.

Kolacja przeszła bardzo wesoło. Sędzia dokładał wszelkich starań, aby z twarzy małej towarzyszki spędzić wyraz cierpienia i smutku. Opowiadał różne zabawne historyjki, nakładał jej przysmaki na talerz. Po befsztyku, jajecznicy i filiżance ciepłego mleka, przyszła kolej na ciasto z rodzynkami. Dziewczynka, która nigdy w życiu rodzynków nie widziała, nie odważyła się jeść, dopóki sędzia nie ośmielił jej do tego.

- Proszę pana - mówiła, pokosztowawszy ciasta - te czarne, drobne śliweczki są najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek jadłam.

Sędzia uśmiechnął się, częstując ją jeszcze jednym kawałkiem.

Gdy uprzątnięto stół, pani Merill przyniosła piękną, białą kotkę z kociętami, które Małgosia czule przytuliła do siebie. Gdy nadszedł czas udania się na spoczynek, poprosiła nieśmiało sędziego:

- Czy mogłabym jednego kotka, tego z łatką na nosku, zabrać do łóżeczka?

- To już zależy od pani Merill - odparł sędzia dobrodusznie. - Reginaldowi zwykle nie pozwalała sypiać z kotkiem, ale może raz odstąpi od swoich zasad. - Idź spać, maleńka, i wstań jutro wesoła i wypoczęta. - Chociaż przyjaciele czekali niecierpliwie na sędziego, wziął jeszcze Małgosię na ręce i zaniósł do kuchni, gdzie czekała pani Merill.

- A pościel jej miękko, moja dobra Zuzanno - rzekł, oddając jej dziewczynkę.

Małgosia patrzyła za odchodzącym; nie znane uczucie wzbierało w jej serduszku, a oczy zaszły łzami.

Gdy pani Merill rozbierała ją, układając w białym łóżeczku, dziewczynka, zamyślona, rzekła jakby sama do siebie:

- Jaki ten pan dobry!

- Masz słuszność - przyznała pani Merill. - Mało jest na świecie ludzi jemu podobnych. Włóż tę koszulkę. Jak to, maleńka, nie masz nic więcej na sobie, tylko to?

Małgosia zarumieniła się ze wstydu, a stłumione łkanie wyrwało się z jej piersi.

- Nie mam nic więcej - rzekła. - W tym zawiniątku jest stara sukienka i fartuszek, który mi dał Barnaba.

- To nic, to nic, kochanie - uspokajała pani Merill. - Jutro temu zaradzimy. Tymczasem mam tu flanelowy kaftanik, który w sam raz będzie na ciebie.

Małgosia, zapatrzywszy się w jaskrawe barwy kaftanika, zapomniała na chwilę o swoim upokorzeniu i zadowolona wsunęła się pod ciepłą kołderkę, przytuliwszy głowę do miękkiej poduszki.

- A pacierz? - przypomniała pani Merill. - Czy nie umiesz mówić pacierza?

- Barnaba nauczył mnie odmawiać Zdrowaś Maria, ale jest jeszcze jedna modlitwa, którą zapamiętałam, sama nie wiem skąd - sennym głosem i siląc się na przypomnienie zasłyszanych kiedyś słów, rzekła Małgosia. - Zaczynała się ona: Boże mój i Panie, w ojcowskie ręce Twoje... nie mogę sobie przypomnieć dalej.

To szczególne! - pomyślała pani Merill. - Nigdy nie słyszałam irlandzkiego dziecka, odmawiającego tę modlitwę.

- Ja ci przypomnę, moje dziecko. Odmawiałam tę modlitwę w dzieciństwie.

Klęcząc na białej pościeli ze złożonymi pobożnie rączkami, dziewczynka odmówiła za swoją opiekunką słowa modlitwy. Patrząc na tę sierotę, łagodne oczy starej kobiety napełniły się łzami litości i rozrzewnienia.

Wkrótce, tuląc białego kotka do piersi, Małgosia słodko zasnęła.



Rozdział II


- Reginaldzie - Rachela Gray zatrzymała się w przechadzce po pokoju - proszę cię, przestań grać i usiądź spokojnie na chwilę. Ojciec twój powinien zaraz przybyć.

Po kilku silnych akordach Reginald Gray zamknął hałaśliwie fortepian i wyszedł do sąsiedniego pokoju z zadartą głową i wyrazem twarzy, zdradzającym lekkie zniecierpliwienie.

Był to szesnastoletni chłopiec, wysoki nad wiek, pełen życia, które tryskało z każdego ruchu i wejrzenia. Miał świeżą cerę i piękne rysy swego ojca, delikatne i wrażliwe usta oraz ciemnobłękitne oczy zmarłej przedwcześnie matki.

Usłyszawszy kroki u drzwi Rex, gdyż tak go nazywano, skoczył żywo do sieni, wołając uradowanym głosem:

- Drogi ojcze! Jakże jestem rad, że cię widzę!

- Ja również, mój chłopcze! - rzekł sędzia wesoło.

Rex zarzucił ojcu obie ręce na szyję, całując go i ściskając z całej siły. Jakkolwiek był już dużym chłopcem, zawsze witał ojca i żegnał w podobny sposób.

- Jak się masz, Rachelo? - spytał sędzia, witając siostrę. - Czy ból głowy mniej ci dokucza? Mam nadzieję, że Rex nie zachowywał się zbyt hałaśliwie. A czy pamięta, do czego przeznaczone są słomianki przed drzwiami?

- Przypominam to sobie raz na trzy dni - odparł Rex, śmiejąc się. - Zabłocone obuwie zostawiam zawsze w sieni, a w pokoju, dla przyjemności cioci noszę pantofle.

- Jakże się ma babcia? - Sędzia rozmawiając, zdejmował z siebie palto, po czym cała rodzina zasiadła do kolacji. - Co tam z greką? - zapytał syna.

- Kapitalnie, ojcze! Nie mogę tylko zapamiętać nazw okrętów, a jestem pewny, że i stary Homer musiał zdrowo łamać sobie głowę nad nimi. W łacinie zrobiłem również duże postępy. Pan Ransom zapewnia, że na przyszły rok zdam egzamin na uniwersytet.

- Bardzo pięknie, mój synu.

- A teraz proszę mi powiedzieć, czy ojciec osądził już wszystkie sprawy?

- Nie, jeszcze nie, ale sporo mam już za sobą. Opowiem ci ciekawą przygodę, jaka zdarzyła mi się w drodze.

- Słucham! - żywo podchwycił Rex, przysuwając krzesło do ojca.

- Przypominasz sobie, w jak ogromną zawieję wyjechałem z domu. Stanęliśmy w Seybrock bardzo późno. Prócz Stevensa i mnie, jechały w dyliżansie tylko dwie podróżne. Jedną z nich była dziesięcioletnia dziewczynka, bardzo ubogo odziana.

Tu głos sędziego zadrżał nieco. Nie mógł nigdy bez wzruszenia mówić o cierpieniach dzieci.

- Miała na imię Małgorzata - dodał po krótkiej przerwie. - Otóż mój stary płaszcz okazał się bardzo użyteczny, bo ochronił ją od mrozu. Zuzanna uraczyła nas wyśmienitą kolacją i ułożyła dziewczynkę do snu w swoim pokoju.

- Skądże ona jechała i dokąd? - spytał Reginald.

- Widzisz, Irlandczyk, który wsadził ją do dyliżansu w Wyn, prosił mnie, abym ją odstawił do niejakiego Terencjusza MacKeona w Seybrock. Zebrałem różne niepochlebne informacje o tym człowieku i postanowiłem nie powierzać mu tak wątłej i delikatnej dzieciny. Ona nie jest krewną MacKeonów. Matka jej, której wcale nie pamięta, umarła przed laty w domu Darby'ego, a i on przed dwoma tygodniami przeniósł się do wieczności. Żona jego, Judyta, nie chcąc dłużej trzymać sieroty, postanowiła odesłać ją do brata swego męża, Terencjusza. W tej historii jedynym porządnym człowiekiem wydał mi się ów Irlandczyk, który przyprowadził dziewczynkę do dyliżansu. To niejaki Barnaba Brian, skrzypek z powołania, jak Zuzanna utrzymuje, bardzo poczciwy człowiek. Widziałem się z nim dzisiaj w Wyn. Poczciwiec aż się rozpłakał z wdzięczności, gdy mu powiedziałem, że chcę się zaopiekować małą.

- O! Ojcze! Sprowadź ją tutaj! - z uniesieniem zawołał Rex.

- Ależ, Reginaldzie - zaprotestowała ciotka.

- Właśnie chcę się poradzić babci i ciebie, siostro - rzekł sędzia, zwracając się ku niej.

Zaufanie brata widocznie pochlebiło Racheli.

- Czy naprawdę zamierzasz wziąć tę małą Irlandkę do swego domu, Jakubie? - spytała.

- Nie mam zamiaru ulokować jej tutaj na stałe, ale przynajmniej na jakiś czas, nim nawyknie do obcego otoczenia. Chcę prosić babcię, aby ją przyjęła do swojej ochronki. Cóż ty na to, Rachelo?

- Może by dało się to zrobić, ale nie wiem, czy opiekunki przyjmują dzieci z innych prowincji.

- Głupstwo! - przerwał Rex wybuchając.

- Zapominasz się, Regie!

- Przepraszam cioteczkę, wiem, że babunia nigdy nie odmówi miłosierdzia biednemu dziecku, którym ojciec się interesuje.

- Uspokój się, moje dziecko. Otóż, Rachelo, zamierzam pójść do babci i zaraz z nią pomówić. Stevens obiecał mi przywieźć tę małą i chciałbym jutro napisać do niego.

- Ależ, mój drogi - Rachela była przerażona. - Czy nie wypada, abym wpierw napisała do pani Merill, zapytując o tę małą? Należy zachować pewną ostrożność.

Figlarne oczy Rexa poczęły mrugać znacząco, lecz ojciec, unikając spotkania z jego wzrokiem, odparł siostrze łagodnie:

- Nieprędko trafi się taka dobra sposobność, trzeba korzystać z propozycji Stevensa. Zresztą poinformowałem się już dokładnie o wszystkim.

- Rex, zbieraj się. Pójdziemy do babci.

Jednym susem chłopiec skoczył na górę po czapkę i wybiegł za ojcem, nie bacząc na monotonne napomnienia ciotki, które rozdrażniały go zawsze do żywego.

Sędzia wraz z synem zastali panią Livingstone, siedzącą w bawialnym pokoju z robótką w ręku. Dziadek poszedł na górę czytać gazety.

- Ach, to ty, Reksie! - zawołała babcia, witając go serdecznie.

Głos zacnej kobiety nie zestarzał się, zachował miłe brzmienie i metaliczny dźwięk.

- Domyśliłam się, że cię tu dzisiaj sprowadzi przeczucie, bo Betsy upiekła świeże ciastka z migdałami. Co widzę! I ojciec jest z tobą!

- Jak twoje zdrowie, matko? - sędzia ucałował ręce teściowej.

Rex wpadł zaraz do kredensu, skąd przyniósł ogromny zapas ulubionych przysmaków. Babcia zaś, siedząc w fotelu i poruszając drutami, przysłuchiwała się opowiadaniu sędziego i ku radości wnuka zaaprobowała projekt umieszczenia Małgorzaty w ochronce.

- Są właśnie dwa wolne miejsca - rzekła. - Jutro pójdę do panny Brooks, przełożonej zakładu, aby się z nią naradzić. A pomyślałeś o jej ubraniu, mój zięciu, czy też życzysz sobie, abym się tym zajęła?

- Zostawiłem w tym celu trochę pieniędzy Zuzannie, a ta obiecała dopilnować, aby wszystko przyzwoicie wyglądało.

- Można śmiało polegać na jej rozsądku. Cóż na to mówi Rachela?

- Sądzę, że zgodzi się, gdy sprawa zostanie już załatwiona.

Po tej rozmowie, gdy zapadła decyzja co do losu sieroty, sędzia udał się do teścia, aby porozmawiać o polityce. Rex został przy babce, chrupiąc ciastka i projektując różne sposoby zabawienia Małgosi. Tak przy tym był wesoły i niestrudzony w opowiadaniu różnych szkolnych figlów, że babcia uśmiała się do łez.

Późnym wieczorem ojciec i syn, obaj zadowoleni, powrócili do domu, a Rex, skacząc po trzy schody naraz, przypadł do drzwi ciotki i stukając w nie z całych sił, zawołał:

- Babcia zgadza się! Dziewczynka przyjedzie do nas w przyszłym tygodniu!

I lotem strzały puścił się na powrót w dół.



Rozdział III


- Małgorzato! - zabrzmiał w korytarzu głos pani Merill.

- Idę, idę! - odparła dziewczynka, biorąc oba kotki na ręce.

Dwutygodniowy pobyt w domu pani Merill posłużył bardzo jej zdrowiu. Blada twarz zabarwiła się delikatnym rumieńcem, oczy straciły zalękniony wyraz, a usta zaczęły się uśmiechać do życia. Z rozjaśnionym spojrzeniem stanęła przed opiekunką, czekając, co jej powie.

- Małgorzato - rzekła pani Merill, wskazując jej siedzącą opodal kobietę z małym zawiniątkiem w ręku. - Mówiłam ci, że sędzia Gray, zostawił mi pieniądze z poleceniem, abym cię zaopatrzyła w potrzebne ubranie. Otóż pani Banks i ja zabieramy się do szycia twojej wyprawki. Pan sędzia pisze, iż masz jechać do niego w sobotę pod opieką Stevensa.

- Mam jechać do pana sędziego, aby tam pozostać?... w jego domu? Nie będę u Terencjusza MacKeona? A Barnaby dotąd nie ma!

- Przybędzie w niedzielę na pewno, on zawsze dotrzymuje słowa.

- Ja nie mogę stąd wyjechać, nie zobaczywszy się z nim - dokończyła Małgosia bliska płaczu.

Panie Banks i Merill spojrzały po sobie.

- Jesteś dobrym, wdzięcznym dzieckiem - gorąco pochwaliła pani Merill - i nie odjedziesz, nie zobaczywszy się z Barnabą. Jutro ma być bal w “Pod Słoneczną Tarczą”, a on będzie grał do tańca. A teraz patrz, jak ci się podoba ta sukienka?

To mówiąc rozłożyła przed nią brązowy materiał w czerwone cętki.

Małgorzata klasnęła w rączki z radości.

- I to ma być dla mnie! Ta śliczna sukienka i buciki w dodatku! A to, co to jest?

- Perkal na dwie koszulki.

Małgorzata usiadła na podłodze i obejmując rączkami swoje skarby, rozpłakała się na dobre.

- Co tobie jest, dziecko? - spytała pani Banks, zabierając się do roboty.

- Ja... ja sama nie wiem... tylko nigdy w życiu nie miałam równie pięknej sukienki.

Pani Merill pogłaskała ją po główce.

- No, przestań, maleńka. Chodź lepiej przymierzyć stanik.

Cały następny dzień panie Merill i Banks siedziały przy maszynie, szyjąc pilnie, a Małgosia przypatrywała im się z podziwem. W końcu poprosiła, aby i jej dano coś do roboty. Pani Banks roześmiała się, dając jej skrawek materiału wraz z nawleczoną igłą, aby uszyła fartuszek dla kotka.

Gdy dziewczynka, śmiejąc się wesoło, wiązała fartuszek dokoła szyi swego faworyta, uchyliły się drzwi kuchni i wysoka, barczysta postać stanęła w progu. Nagle dłoń przybysza spoczęła na ramieniu dziecka i rozległ się uradowany głos Barnaby:

- Małgosiu, kochanie moje! Co się stało? Nigdy nie śmiałaś się tak swobodnie.

Mała podskoczyła do góry, ucałowała gorąco ogorzałą twarz swego przyjaciela, pogłaskała po dawnemu szorstkie włosy, a gdy pani Merill wyszła do kuchni, aby przygotować podwieczorek, z zapałem opowiadała o zmianie, jaka zaszła w jej losie.

- Kiedy już muszę rozstać się z tobą, klejnociku ty mój, cieszę się przynajmniej, że się dostajesz w dobre ręce. A nie zapomnisz twego starego przyjaciela, aniołku?

- Nigdy, póki żyję - gorąco zawołała dziewczynka, obejmując jego głowę w serdecznym uścisku.

- No, pamiętaj, kochanie. Przyjdę odwiedzić cię w mieście... i... i Bogu dziękuję, że nie dostałaś się pod opiekę Terencjusza. Słyszałem, że to strasznie nałogowy człowiek i że towarzystwo jego rodziny wcale nie byłoby odpowiednie dla ciebie.

- Ja też wcale nie pragnęłam tam się dostać. Może jego żona biłaby mnie, tak jak Judyta?

- No, no, nie myśl już o tym. Chodź lepiej posłuchać, jak będę grał na balu, jeżeli ci pani Merill pozwoli.

- Już czas, aby Małgosia szła spać - rzekła gospodyni. - Z mojego pokoju może przysłuchiwać się muzyce, a jutro rano zobaczycie się znowu.

Irlandczyk potrząsnął głową markotnie.

- Muszę wyruszyć z powrotem jeszcze tej nocy, bo Janek Magir obiecał zabrać mnie do swoich sanek. Ale - tu zakrztusił się i dokończył nieśmiało - może pani pozwoli Małgosi posiedzieć trochę i porozmawiać ze mną. Jeszcze się goście nie poschodzili.

- I owszem - chętnie przystała pani Merill. - Jeżeli chcesz Małgosiu, zaprowadź przyjaciela do mego pokoju. Tam nikt wam nie będzie przeszkadzać.

- Dziękuję pani bardzo - rzekł Barnaba, biorąc dziewczynkę za rękę. - Zejdę, gdy goście zaczną się schodzić.

- No! No! - potrząsał głową z podziwu, gdy Małgosia pokazała mu białe łóżeczko, nową sukienkę i włożyła na nóżki buciki. - Tak paradnie wyglądasz w tych strojach, że gotów jestem pomyśleć, iż to jakaś obca dziewczynka, a nie moja dawna, maleńka Małgosia. A czy nie chciałabyś, abym ci opowiedział jakąś historyjkę.

- O czerwonym lisku? - ciekawie spytała dziewczynka, wspinając się na jego kolana.

- Nie, inną, której dotąd nie słyszałaś. Czy pamiętasz twoją mamę, Małgosiu?

Małgosia szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.

- Nie bardzo, to jest pamiętam dzień, w którym umarła i jeszcze jedną rzecz.

- Cóż takiego?

- O! To już było dawno, dawno temu - rzekła Małgosia. - Byłyśmy obie z mamą w jakimś dużym pokoju i był tam z nami stary pan z białymi włosami, którego oczy, gdy mówił, wychodziły na wierzch ze złości. Gniewał się bardzo o coś i głośno mówił, aż mama rzewnie płakała; ja podbiegłam do niego, ale mnie odepchnął tak silnie, że o mało nie upadłam. Oto wszystko, co pamiętam.

Zatrzymała się chwilę jakby namyślając, potem dodała:

- Nad drzwiami był jakiś wielki, szary ptak, którego bardzo się bałam. Zresztą nic więcej sobie nie przypominam, Barnabo. Czasem nawet zdaje mi się, że to wszystko było snem. A jednak tego ptaka pamiętam... wiem, wiem, że go tam widziałam nad drzwiami.

- Musiało to być wtedy, gdy byłaś bardzo maleńka, bo nie miałaś więcej, niż cztery lata, gdy cię ujrzałem po raz pierwszy. Nie mówiłbym ci o tym, gdyby nie to, że idziesz między obcych ludzi. Pytałaś mnie raz, czy jesteś krewną MacKeonów. Nie, dziecko; między nimi a tobą nie ma żadnego powinowactwa, ale nie wiem, kim jesteś. Pewnej nocy, było to pięć lat temu w grudniu, była straszna zawieja. Przyszedłem na pogawędkę do Darby'ego, a że zerwała się okropna śnieżyca, namówił mnie, abym przenocował. Siedzieliśmy wszyscy dokoła komina, grzejąc się przy ogniu, gdy doszedł nas przenikliwy krzyk dziecka. Wszyscy zerwali się przestraszeni, a ja pobiegłem do drzwi, które uchyliłem z trudem, tak były zasypane śniegiem. Przed nimi leżała zemdlona kobieta, a obok niej, drżąc z zimna, stała mała dziewczynka. Dziewczynką tą byłaś ty, Małgosiu. Czy przypominasz to sobie?

- Nie, pamiętam tylko okropny mróz, śnieg i upadek mamy. - Mówiąc to, zbladła i poczęła trząść się, jakby ze strachu. - Dlaczego nie pamiętam ciebie, Barnabo?

- Bo byłaś chora i bliska śmierci. Czy mogłabyś sobie przypomnieć, gdzie byłaś przedtem?

- Nie, nie mogę - smutnie odparła dziewczynka.

- Darby i ja wnieśliśmy na rękach nieprzytomną kobietę do domu i poczęliśmy ją ogrzewać przy ogniu. Sądziliśmy, że nie żyje, ale gdy przez zaciśnięte zęby wlaliśmy jej do ust parę kropel whisky, otworzyła oczy, czarne jak noc, a błyszczące jak diamenty, i zaczęła mówić jakimś obcym językiem, którego wcale nie rozumieliśmy. Biedaczka dostała widocznie uderzenia krwi do mózgu i nigdy już potem nie przyszła do siebie. Opowiadała różne rzeczy, ale nie zdawała sobie dobrze sprawy z tego, co mówiła. Tak mi się przynajmniej zdaje. Zapytana o imię, nazwałaś sama siebie Małgorzatą, ale nazwiska nie umiałaś powiedzieć. Gdy twoja mama wkrótce umarła, ty także popadłaś w ciężką chorobę, podczas której prawdopodobnie straciłaś pamięć.

- Czemu mi nigdy o tym wszystkim nie mówiłeś? - spytała rozżalona dziewczynka.

- Na cóż by się to zdało?

- Wszak mama musiała coś zostawić, może jakieś ubranie?

- Zawsze mówiłem, że masz stary rozum w młodej główce! - z podziwem rzekł Barnaba. - Tak, było trochę ubrania, ale Judyta sprzedała sztukę po sztuce na wódkę. Został tylko po twojej matce ten szal, a prócz tego jeszcze coś, co na szczęście udało mi się uratować dla ciebie. Sukienka twoja była strojna i kosztowna, na rączkach miałaś bransoletki, jedną przynajmniej, bo drugiej nie mogłem odszukać. Może zgubiłaś ją w śniegu, a może dostała się do rąk Judyty. Na szyjce miałaś złoty łańcuszek, który również ocalał, bo Darby dał mi go zaraz do przechowania. Otóż teraz chcę ci zwrócić tę pamiątkę, którą chroniłem przez te wszystkie lata. Nie oddawaj jej nikomu, a jeżeli się obawiasz zgubić, to lepiej daj do schowania komuś bardzo dobremu i życzliwemu, aż do czasu, gdy wyrośniesz.

To mówiąc, Barnaba wydostał z kieszeni owinięty w papier złoty łańcuszek misternej roboty, składający się z drobnych, rzeźbionych paciorków, a zakończony koralem.

- Patrz, maleńka - rzekł - tu na skuwce są dwie litery: M. H., które oznaczają prawdopodobnie początek twego nazwiska.

- Czy to wszystko? - spytało dziecko zawiedzionym głosem. - Czy nie dowiedziałeś się nigdy mego nazwiska?

- Nie, kochanie. Chciałem cię tylko zapewnić, iż nie pochodzisz z rodziny MacKeonów.

- Byłam tego zawsze pewna.

Barnaba popatrzył na nią z zachwytem. - Prawdziwa wielka pani! - pomyślał z dumą.

Wtem usłyszał głos wzywającej go pani Merill.

- Idę! - odparł spiesznie. - Bywaj mi zdrowa, Małgosiu. Przyjdę wkrótce odwiedzić cię.

Małgosia wybuchnęła płaczem, na który od dawna jej się zbierało. Barnaba był najlepszym, jedynym jej przyjacielem i wdzięczne serce małej lgnęło do niego całą siłą. Gdy uściskawszy dziewczynkę kilkakrotnie, postawił ją na ziemi, oczy jego wilgotne były od łez.

- Dość już, dość, maleńka. Chłopcy i dziewczęta niecierpliwią się. Pamiętaj! Nie zgub łańcuszka.

Małgosia cichutko osunęła się na ziemię, z twarzą przytuloną do krzesła; w tej pozycji zastała ją pani Merill. Dobra kobieta daremnie usiłowała czułymi słowami ukoić żal sieroty.

Przez dwie następne noce dziewczynka wołała przez sen starego, budząc opiekunkę, która zbyt jej współczuła, aby gniewać się o to.

Barnaba, rozstawszy się z Małgosią, zatrzymał się na schodach, jakby namyślał się nad czymś. Wyjął z kieszeni małą paczkę i rzekł sam do siebie: - Może jej to oddać? Przyrzekłem biednej matce, ale dziewczynka jest jeszcze za młoda na to. Nieprędko może rozpocząć jakieś poszukiwania. Nie, zatrzymam papiery przy sobie. Może je oddam panu sędziemu, jeżeli się nadarzy sposobność. A jednak chciałbym przysłużyć się małej, odnajdując jej ojca.

I paczka znikła na powrót w kieszeni Irlandczyka, pochodzenie Małgosi pozostało tajemnicą.

Nadeszła sobota, a Małgosia, jakkolwiek nie przebolała jeszcze rozstania z Barnabą, czuła się bardzo wzruszona i przejęta myślą o podróży. Tęskniła do sędziego Graya, który okazał jej tyle troskliwości. Toteż, gdy pan Stevens przyszedł po nią, blada twarzyczka zakwitła rumieńcem, dodającym tyle uroku, że zobaczywszy ją zawołał:

- Czy to ta sama dziewczynka? Cóżeś pani z niej zrobiła? Wygląda ślicznie jak pączek róży!

- To dobre, poczciwe dziecko - rzekła oberżystka. - Odmieniło ją zapewne ubranie, które pan sędzia jej sprawił; nie ma więc w tym żadnej mojej zasługi. Małgosiu, kochanie, oto koszyczek z prowiantem na drogę. Bywaj zdrowa, maleńka, a pokłoń się pięknie panu Regie od starej Zuzi.

Dobra kobieta stała na progu, powiewając chusteczką za odjeżdżającymi.

Kareta powiozła podróżnych do najbliższej stacji, skąd dalej mieli jechać pociągiem. Małgosia nigdy przedtem nie widziała kolei, toteż przestraszyła się bardzo, widząc wielką, czarną lokomotywę. Chwyciła mocno za rękę pana Stevensa.

- Boisz się? - zapytał. - Zapomniałem, że nie jeździłaś koleją. Nie powinniśmy podchodzić tak blisko.

- Widziałam obrazek przedstawiający taką maszynę - drżącym jeszcze głosem odparła dziewczynka, siadając w kąciku wagonu. - Ale czemu to tak syczy i parska?

Pan Stevens roześmiał się.

- Ależ to para - przerwał, widząc ze zdziwionego spojrzenia, że nic nie rozumie. - Gdy będziesz starsza, wytłumaczą ci to. Nie bój się tylko! Ot, widzisz, pociąg rusza z miejsca. Patrz, jak domy i drzewa uciekają przed nami.

Oswoiwszy się z ruchem, Małgosia zaczęła spoglądać dokoła, a jej wielkie, siwe oczy chciwie chwytały każdy szczegół krajobrazu. Potem przyglądała się towarzyszom podróży, między którymi znajdowała się kobieta z małym dzieckiem na ręku. Następnie uwagę jej zwróciła dziewczynka, mniej więcej w jej wieku, ubrana w granatową sukienkę, obszytą futerkiem, w czarnym aksamitnym kapeluszu, z którego spływało długie strusie pióro. Rozpatrując z ciekawością szczegóły tej toalety, nie spostrzegła, jak czas szybko upływał. W Binghampton pan Stevens przyniósł jej z bufetu parę ciastek i pomarańczę. Posiliwszy się, zasnęła, oparłszy główkę o poręcz siedzenia i obudziła się dopiero wtedy, gdy uczuła dotknięcie ręki.

- Przespałaś się dobrze, kochaneczko - rzekł, widząc ją zrywającą się ze strachem i nie zdającą sobie sprawy, gdzie się znajduje. - A teraz wstawaj! Już dojeżdżamy na miejsce. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy zastali sędziego Graya, czekającego na nas. A co? Nie mówiłem? Otóż i on - dodał, widząc mężczyznę podchodzącego spiesznie do drzwiczek wagonu. - Jesteśmy, kochany sędzio.

Z okrzykiem radości dziewczynka skoczyła w wyciągnięte ku niej ramiona.

- O, to mi powitanie! - roześmiał się pan Stevens. - Musisz posiadać jakiś talizman, sędzio, że dzieci tak za tobą przepadają.

- Bo czują, że je kocham - odparł sędzia. - Gdzież twój tłumoczek, Małgosiu? Stevens, dziękuję ci bardzo za odwiezienie małej.

- Nie ma za co, kochany sędzio. Miło mi zawsze usłużyć ci w czymkolwiek. Do widzenia!

Małgosia okazała się bardzo rozmowna, gdy została sama z opiekunem. Sędzia słuchał z uśmiechem, gdy mu opowiadała o swojej podróży, czarnej, syczącej maszynie, małym rumianym dzieciątku, o dziewczynce ze strusim piórem, a na koniec o swojej nowej sukience.

- Czy nie śliczna, panie sędzio? W takie ładne czerwone kropki! A buciki - proszę patrzeć!

- Bardzo piękne - zaśmiał się sędzia. - Piękniejsze od szklanych pantofelków Kopciuszka. Jak to? Nie znasz tej bajeczki, Małgosiu? Rex musi ci ją opowiedzieć. Ale jesteśmy w domu. Oto moja siostra, która wygląda przez okno. Rex czeka na progu. Tak, tak, przywiozłem ją - dodał, widząc chłopca, który z gołą głową zbiegł szybko ze schodów na ich spotkanie.

- Jak się miewasz, Małgosiu? - wesoło zabrzmiał młodzieńczy głos. - Zaniosę ją na rękach, ojcze. Schody są bardzo śliskie.

Małgosia nieśmiało spojrzała w górę, ale od razu nabrała otuchy, spotkawszy śmiejące się błękitne oczy Reginalda, który, pochwyciwszy ją na ręce, ostrożnie zaniósł aż do przedsionka.

- Cóż to za odrobinka! - śmiał się, stawiając ją na podłodze. - Ciociu Rachelo, oto jest Małgorzata.

- Jak się masz, moje dziecię! - uprzejmie odezwała się Rachela, która zawsze delikatnie obchodziła się z dziećmi. Od pierwszego rzutu oka zauważyła z zadowoleniem, że mała jest dobrze ułożona.

- Pozwól, niech ci zdejmę kapelusik - rzekł Reginald. - Ciociu, przypatrz się, jakie śliczne, jakie jedwabiste ma włoski!

Figlarny uśmieszek przemknął przez usta dziewczynki.

- Czego się śmiejesz? - spytał Rex.

- Nic, tylko Judyta nazywała je zawsze kudłami i myślałam, że są brzydkie - odparła rumieniąc się.

- Co za niegodziwość - zaśmiał się Rex.

- Zaprowadź małą na górę, Regie, i oddaj Joannie jej kapelusz - przerwała ciotka. - Herbata już gotowa. Łóżeczko przygotowane dla niej w pokoiku obok schodów. A może będziesz wolała spać z Joanną. Czy nie boisz się sypiać sama?

- O, nie, pani! - zawołała dziewczynka, której oczy zabłysły radością na myśl posiadania własnego pokoiku.

- Dobrze robisz, mój chłopcze! - pochwalił sędzia, widząc Reginalda prowadzącego dziecko na górę. - Opiekuj się małą i zabawiaj ją, jak możesz.

Małgosia patrzyła uśmiechnięta na tego dużego chłopca, który jej usługiwał z prawdziwie rycerską grzecznością. Nalał jej wody w porcelanową miednicę, wskazał, gdzie mydło i otworzywszy stojącą w rogu szafę, zawiesił w niej kapelusik i płaszcz.

Ośmielił ją od pierwszej chwili, łagodnością i dobrocią. Choć żywy był jak iskra i lubił często płatać figle, jak każdy młody chłopiec, w obejściu był zawsze bardzo delikatny.

- Czy te kwiatki nie rozmokną w wodzie? - spytała Małgosia, ocierając wilgotne rączki i wskazując bukiet róż wymalowany na dzbanku.

- Spróbuj potrzeć je mydłem! Czy nie widziałaś nigdy kwiatów na porcelanie?

- Nie, nigdy. Judyta myła mnie pod pompą albo w szafliku, a pani Merill miała białą miednicę.

- Otóż i dzwonek - rzekł Regie - wołający nas na kolację! Daj rączki, mała, zaniosę cię na barana.

Dziewczynka przestraszyła się trochę, ale dłonie Reginalda silnie trzymały jej rączęta i w ten sposób oboje triumfalnie pojawili się w stołowym pokoju.

Ciotka Rachela była tym trochę zgorszona, ale sędzia roześmiał się tylko i pogłaskał Małgosię po główce, po czym posadził ją obok siebie i nałożył na talerz ciepłe jeszcze paszteciki i szynkę. Podczas kolacji walczyła z wrodzoną nieśmiałością. Nie mogła też jeść, ku wielkiemu zmartwieniu Rexa, który podał jej kawałek ciasta do ręki, gdy wstawali od stołu.

- Choć ze mną do bawialni. Sprzątnę okruszyny, cioteńko, nie narobimy ci bałaganu. Czy lubisz muzykę?

- Barnaba grał - odparła - i śpiewał mi czasem irlandzkie piosenki - przerwała zdumiona, gdy nóżki jej, nawykłe do twardej ziemi, utonęły naraz w miękkim, puszystym dywanie. Naprzeciw drzwi stało duże lustro, sięgające do sufitu; zobaczywszy w nim swoje odbicie, drgnęła z przestrachu.

- Co to za dziewczynka? - spytała lękliwym szeptem, tuląc się do Reginalda, który wybuchnął głośnym śmiechem.

- Jaka ty jesteś zabawna! Czy nigdy w życiu nie widziałaś zwierciadła? Ależ ta dziewczynka to bardzo dobra twoja znajoma. Na imię jej Małgosia.

To mówiąc, podprowadził ją do lustra.

- Ależ to... to... ja jestem! - odparła ze zdumieniem. Po chwili, wpatrzywszy się w swój obraz, uśmiechnęła się dodając: - Moja sukienka ślicznie wygląda! A trzewiczki!

- Istna kobietka! - roześmiał się Regie ubawiony. - No chodź, przypatrzysz się sobie innym razem. Teraz ci coś zagram. - To mówiąc, posadził ją wygodnie w głębi aksamitnego fotela i usiadł przy fortepianie. Instrument był dobry, a Regie, jak na swój wiek, grał bardzo wprawnie.

Wykonawszy fantazję, improwizowaną na temat irlandzkiej ballady, zaczął grać rzewną i łzawą modlitwę Mojżesza w Egipcie.

Małgosia siedziała pogrążona w milczącym zachwycie, nie dającym się wyrazić słowami. Wrażliwa i poetyczna natura dziecka do głębi przejęta była cudowną harmonią. Chciała zapłakać, przytulić się do kogoś. Naraz w jej sercu zbudziła się tęsknota za matką i żal nad własną niedolą. Reginald, zatopiony w poetycznym natchnieniu nagle przywołany został do rzeczywistości, czując na ramieniu dotknięcie dziecięcej rączki i usłyszawszy wołanie:

- Przestań! Przestań, proszę! Ja chcę mamy, mojej drogiej mamy! O! Boże! Boże! Gdzie ona jest?

Własna, piękna, błękitnooka matka, która tak młodo zmarła, stanęła mu w pamięci. W rzewnym poczuciu wspólnego sieroctwa, jego serce silniej jeszcze przylgnęło do opuszczonego dziecka.

- Podobają mi się twoje skrzypce - rzekła po chwili uspokojona Małgosia.

- Moje co?

- Twoje skrzypce - powiedziała, dotykając z uszanowaniem białych klawiszy. - Tak ładnie grają jak skrzypce Barnaby.

- Dziękuję za komplement - odparł, uśmiechając się na tę wątpliwą pochwałę. - Ale to nie skrzypce, tylko fortepian.

- Dzieci, proszę! - zawołał sędzia z drugiego pokoju. - Ciotka Rachela uważa, że Małgosia powinna iść spać, a ty, Reksie zabierz się do swoich zadań.

Joanna szybko rozebrała małą i odeszła, zabierając światło, a po chwili Małgosia zasnęła spokojnie.



Rozdział IV


Przyjęcie sieroty do domu sędziego Graya wywołało wrażenie wśród wszystkich jego znajomych; jedni chwalili ten postępek, inni ganili. Głównie ze względu na jego syna i z powodu wielkiego przywiązania, jakie młody chłopiec okazywał dziewczynce. Właśnie tego rodzaju rozmowa toczyła się już od chwili w pokoju babki Reginalda.

- Jest to bardzo niedorzeczne ze strony Jakuba - mówiła pani Marston, siostra sędziego Graya. - Nie zastanawia się, jakie to może pociągnąć za sobą następstwa. Przekona się pani, że jeżeli to dziecko dłużej pozostanie w domu mego brata, nie będzie zdatne później do żadnej ochronki. Reginald ją rozpieszcza.

Tu pani Marston przerwała, przypomniawszy sobie w porę, że babcia nie lubiła, aby ganiono jej ulubionego wnuka.

Pani Marston była to piękna kobieta, elegancko wystrojona, jednak w niczym, ani w rysach, ani w usposobieniu, nie podobna do brata.

- Regie tak lubi małe dziewczynki - uśmiechając się odparła pani Livingstone.

- I owszem, ale to zachwycanie się dziewczynkami nie dotyczy jakoś jego kuzynek - kwaśno zauważyła pani Marston, spoglądając w stronę okna, przy którym siedziała przesadnie wystrojona dziesięcioletnia dziewczynka. - Rachela jest tak dobra, że byle mała była czysto umyta i nie rozsypywała okruszyn po dywanie, to jej pozwala robić, co chce. Dziś wstąpiłam tam po śniadaniu i zastałam dziecko siedzące na kanapie i Reginalda, grającego dla niej na fortepianie! Da pani temu wiarę?

Małgosia już od dziesięciu dni pozostawała pod gościnnym dachem sędziego Graya. Zbliżało się Boże Narodzenie, a pani Marston, która przybyła w celu urządzenia choinki dla bratanka, była niemile zdziwiona, widząc, że choinka jest już prawie przybrana. Drobne podarki, z napisem: Małgosia, zawieszone na drzewku, były tak liczne, jak prezenty przeznaczone dla jej dzieci. Rex, nie tylko że wydał wszystkie swoje pieniądze na zabawki dla małej przyjaciółki, ale jeszcze uprosił babcię, aby kupiła dla niej ciepłe, choć tanie popielicowe futerko. Dobra staruszka dodała do niego parę czerwonych, wełnianych pończoszek własnej roboty i pudełko owsianego cukru. Pani Marston nie chciała sprzeciwić się wprost bratu, lecz wystąpiła ze swymi żalami przed babcią, sądząc, że znajdzie u niej poparcie.

- Małgosia to bardzo miła i grzeczna dziewczynka - rzekła pani Livingstone, śmiejąc się w duchu z niezadowolenia siostry swego zięcia. - Regie zaś jest o tyle starszy od niej, że nie widzę nic złego w ich przyjaźni. Wiesz, moja Helenko, nie mogę uwierzyć, aby ona była irlandzkiego pochodzenia; mówi tak poprawnie i bez cudzoziemskiego akcentu, że mnie to mocno zadziwia.

- Czy jest Irlandką, czy nie, mniejsza o to, ale jeżeli ją przeznaczają do ochronki, to nie powinna pozostawać dłużej u mego brata - rzekła pani Marston.

- W ochronce panowała szkarlatyna, więc nie możemy jej tam umieścić, póki nie minie obawa zarazy. Małgosia jest bardzo wątła, a doktor Gibbs powiedział, iż w dzieciństwie przechodziła jakąś ciężką chorobę, dlatego też jej zdrowie wymaga wielkiej pieczołowitości. Dziś widziałam się z ochmistrzynią zakładu, która mi mówiła, że jeszcze czworo dzieci ma wysypkę.

- W takim razie będę trzymać Lilkę z dala od tej dziewczynki. Nie życzę sobie, aby moja córka przebywała w podobnym towarzystwie.

- Tylko nie przesadzaj, moja Helenko - odparła babcia, szybko poruszając drutami. - Obcowanie z czystymi, dobrymi dziećmi nikomu nie przynosi ujmy. Moim córkom pozwalałam bawić się z dziećmi piastunki i nie wynikła stąd dla nich żadna krzywda. - To mówiąc, babcia wyprostowała się z godnością.

Pani Livinstone pochodziła z bardzo dobrej rodziny i miała wiele rodowej dumy, chociaż nie lubiła przechwalać się swymi stosunkami.

Mroźny i pogodny dzień Bożego Narodzenia zabłysnął nad światem. Reginald, który bawił się z Małgosią rzucaniem śnieżnych kul na podwórzu, szedł na śniadanie wesoły i zarumieniony. Ciotka Rachela przypomniała mu, by poszedł złożyć dziadkom życzenia wesołych świąt.

Po jego odejściu wzięła Małgosię na kolana i zaczęła jej opowiadać biblijną legendę o jasnej, błyszczącej gwieździe, która oczom mędrców i pastuszków zaświeciła na niebie w ową cudowną zimową noc. Gdy następnie cała rodzina udała się do kościoła, Małgosia ledwo mogła powstrzymać okrzyk zdumienia na widok złocistej gwiazdy, wśród festonów z kwiatów i zieleni. Gdy zaś poważne, a przejmujące tony organów zabrzmiały wśród ciszy, zachwycona dziewczynka zawołała:

- O! Cóż to za wielkie, wielkie skrzypce!

Na te słowa Regie o mało nie zadławił się od śmiechu, nawet Rachela z trudem zdołała utrzymać powagę.

Przez cały dzień dziecinna wyobraźnia Małgosi rozbudzona była opowiadaniem Rexa o cudach i niespodziankach, kryjących się za szczelnie zamkniętymi drzwiami biblioteki. Dzień wydawał im się nieskończenie długi, pomimo wesołego obiadu u babci, której stół zastawiony był rozmaitymi łakociami.

O godzinie piątej rodzina zaczęła się schodzić. Pani Marston przyprowadziła swoje trzy córki; brat sędziego, pan Norton Gray, czterech chłopców i maleńką, trzyletnią córeczkę, a pani Maxwell, jedyna córka babci Livingstone, przybyła z siedmiorgiem dzieci, z których Percy, student Uniwersytetu w Cambridge, był o dwa lata starszy od Reginalda. Po nim następowała Klara, siedemnastoletnia panienka, która za rok miała wystąpić w świecie jako dorosła panna.

Pani Marston stanowiła wzór elegancji dla Klary, która zachwycała się właśnie jej wachlarzem ze strusich piór.

- Czy widziałaś kiedyś w życiu coś piękniejszego? - mówiła do Mety Livingstone.

Meta, wesoła, pełna prostoty i swobody piętnastolatka, ulubiona przez Reginalda kuzynka, roześmiała się.

- Moja Klaro, powiem ci, że się wcale na tym nie znam.

Tymczasem Małgosia, walcząc z nieśmiałością, stała ukryta za krzesłem Racheli i przyglądała się zabawom hałaśliwej dziecięcej gromadki.

Gdzie może być pan sędzia? - zapytywała siebie w duchu. - Nie widziałam go od obiadu. A Regie? - serduszko jej uderzyło niespokojnie na myśl, że o niej zapomniał.

Wtem drzwi biblioteki otworzyły się i w tej samej chwili ktoś pochwycił ją i uniósł do góry.

- A co, maleńka? Czy widziałaś kiedyś podobnie wspaniałą choinkę? - wesoło zapytał Rex, podtrzymując ją, aby nie spadła ze stołka, na którym ją postawił.

Pośrodku obszernej sali stało drzewko, wierzchołkiem sięgające niemal sufitu. Na zielonych gałęziach oświetlonych różnokolorowymi świeczkami wisiało mnóstwo książek, zabawek i łakoci, dokoła których cisnęły się dzieci w radosnym oczekiwaniu.

- Zaczynajmy! - wołała Lilka niecierpliwiąc się. - Ta śliczna lalka z włosami to pewnie dla mnie!

- Przestań, Lilko - upominała matka.

Wtem pan Norton Gray zabrał głos:

- Panowie i panie! Pozwólcie mi przedstawić sobie dostojnego nieznajomego, który na usilne prośby gospodarza domu zaszczycił nas swoją obecnością. Przybywa z bardzo daleka, niosąc drogocenne dary dla każdego. Bardzo mu się spieszy do wielu innych domów, w których niecierpliwie oczekują go dzieci. Słyszę już stukanie do okna. Witaj nam, święty Mikołaju!

Oczy wszystkich zwróciły się ku balkonowi, a gdy pan Norton otworzył połowę szklanych drzwi, wszedł przez nie człowiek, ubrany w obszerny płaszcz, z długą siwą brodą i białymi włosami, z których spływały lodowe sople. Jego plecy uginały się pod dużym workiem, z którego kolejno zaczął wyjmować różne przedmioty. Skłoniwszy się najpierw głęboko przed Klarą, rzucił jej na kolana maleńkie lusterko. Wszystkie dzieci parsknęły głośnym śmiechem, bo próżność młodej dziewczyny znana była każdemu. Potem z otwartego pudła zaczął padać istny deszcz cukierków i pralinek, na które dzieci rzuciły się gromadnie. Wielkie pudełko smażonych zagranicznych owoców dostało się Mecie, Jerzy Gray dostał łyżwy, a mały Jim Maxwell loteryjkę. Gdy zaś św. Mikołaj przystanął przed Małgosią, broda jego zatrzęsła się tak silnie, że aż odpadł z niej jeden lodowy sopel. Dziewczynka, stojąc na krześle obok Rexa, z nieopisanym zachwytem śledziła ruchy starca. Ujrzała go zdejmującego z drzewa ową śliczną lalkę, będącą celem gorących pragnień kapryśnej Lilki, i podchodzącego do niej. Twarz Małgosi przybrała taki wyraz zdumienia i niewysłowionej radości, gdy staruszek złożył tę lalkę w jej ręce, że mniemany św. Mikołaj nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

- Ależ to pan sędzia! - zawołała z radosnym uśmiechem. - Poznaję jego oczy i zęby!

Grzmot oklasków zawtórował słowom dziewczynki, która zbladła i cofnęła się przerażona swoją śmiałością. Sędzia, odrzucając siwą perukę, długą, przyprawioną brodę oraz białą, fałdzistą suknię, chwycił ją w objęcia.

Nie uszło to złośliwej uwagi pani Marston.

Dzieci z ciekawością zaczęły oglądać podarki; były one piękne, a niektóre kosztowne. Regie otrzymał w darze od ojca i wuja książki w ozdobnej oprawie. Rachela podarowała mu złote spinki do mankietów, ciotka Marston pierścień z wyrytym na nim rodowym herbem. Babcia Livingstone ofiarowała ukochanemu wnukowi parę futrzanych rękawiczek. Klara rozkoszowała się ślicznym wachlarzem, podobnym do tego, który miała pani Marston, a Meta otrzymała od wuja dwie bransoletki. Każdy był zadowolony, z wyjątkiem Lilki, która nie mogła znieść myśli, że piękna lalka o złocistych puklach i błękitnych oczach dostała się małej, nieznanej Irlandce.

Dzieci rozeszły się małymi gromadkami po pokoju, a Małgosia usiadła cichutko pod oknem, tuląc swoje skarby. Oprócz pięknej lalki, na którą Regie wydał wszystkie pieniądze i trzech podarunków od babci, dostała jeszcze książkę z obrazkami od sędziego Graya, a od ciotki Racheli niebieską włóczkową chusteczkę i mały koszyczek na robótki. Oglądając każdy przedmiot, pogrążona w cichym zachwycie, nie zauważyła, że dzieci podchodzą ku niej.

- Pozwól i mnie przypatrzeć się twojej lalce! - z uśmiechem prosiła Patty Gray.

- I mnie! I mnie! - powtórzyły za nią inne głosy.

- I owszem, proszę! - uprzejmie odparła dziewczynka. - Tylko nie stłuczcie jej!

Wtem podeszła Lili i ostrym tonem zapytała:

- Kto ci dał tę lalkę?

- Regie - nieśmiało odparła Małgosia, rumieniąc się z przestrachu pod surowym wejrzeniem gniewnych oczu.

- Powinien był mnie ją dać, zamiast jakiejś tam głupiej gry, którą dostałam od niego. Nie cierpię gier! - mówiła, bliska płaczu.

- Wstydź się, Lilko - napominały dzieci.

- Nie! Nie wstydzę się tego, co myślę - wołała, zapalając się coraz bardziej. - Rex musiał chyba stracić zmysły, żeby taką piękną lalkę darować tej ordynarnej, irlandzkiej dziewczynie!

Głos jej przeszedł niemal w łkanie, gdy naraz silna dłoń szarpnęła jej ramieniem.

- Jak śmiesz odzywać się w ten sposób! - zawołał Rex głosem porywczym i drżącym z oburzenia. - Jakiekolwiek jest jej pochodzenie, została stokroć lepiej wychowana od ciebie.

Podniesiony ton rozmowy zwrócił uwagę starszych.

- Co się stało, Reksie - spytał sędzia - że jesteś taki wzburzony?

- Lili Marston przezywa Małgosię ordynarną Irlandką. Ciotko Heleno, proszę jej zabronić. Ta mała jest naszym gościem i nikt nie ma prawa jej ubliżać!

- Nie mówię tego, co by nie było prawdą - wtrąciła Lili, blada z gniewu. - Słyszałam wczoraj, jak mama mówiła do babci Livingstone, że Małgosia jest ordynarną, irlandzką dziewczyną i że nie życzy sobie, abym przebywała w jej towarzystwie. I... i... zabierz sobie swoją grę, Regie! Nie chcę jej!

- Lili! Lili! - upominała zawstydzona matka.

- Lili! Wstydzę się za ciebie - przemówił sędzia głosem tak surowym, że rozzłoszczona dziewczynka przestała płakać pod wpływem strachu. - Jak możesz poddawać się brzydkiemu uczuciu zazdrości wobec biednego dziecka, które nigdy w życiu nie zaznało żadnej przyjemności! Proszę cię bardzo, niech to będzie po raz ostatni!

- Idź na górę i czekaj tam, aż powóz zajedzie - rozkazała mocno podrażniona matka Lili; potem, zwracając się do brata, dodała:

- Jakubie, mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie?

- Gniewać się - nie, ale ze smutkiem spostrzegam, jak źle wychowujesz dzieci, moja Heleno - odparł sędzia.

- Lili zostanie surowo ukarana - zapewniała matka - ale pozwól sobie powiedzieć, że i ty jesteś bardzo nieoględny. Do czego doprowadzi ta twoja przesadna filantropia?

- Nie obawiaj się, moja droga. O Rexa jestem spokojny. Czy mogę ci służyć filiżanką herbaty?

Babcia, spostrzegłszy, że Małgosi nie ma w pokoju, poszła jej szukać i zastała siedzącą na schodach z główką na ramieniu Reginalda, który daremnie usiłował ją pocieszyć.

- Cóż znowu? - wesoło zawołała babcia. - Kochanie - nic złego nie zrobiłaś, a wtedy godzi się tylko płakać, gdy się ma nieczyste sumienie.

- Czyż ja jestem inna niż tamte dziewczynki? Przezywają mnie Irlandką, ale ja nie jestem Irlandką! MacKeonowie to Irlandczycy, ale ja nie!

- Uspokój się, moje dziecko - odparła babcia, a w duchu pomyślała sobie, że niejedno bolesne przejście czeka w późniejszym życiu tę głęboko uczuciową i wrażliwą dziecięcą naturę.

- Lili nie powinna w ten sposób przemawiać do mnie! - mówiła Małgosia, boleśnie dotknięta niesprawiedliwością.

- No, przestań już, przestań - prosił Regie - bo poobcinam wszystkie loczki lalce i będzie wyglądała jak pudelek małego Tomcia!

Na to Małgosia uśmiechnęła się wśród łez.

- Gdzie moje dzieci? - zawołał z dołu sędzia.

- Reksie, przyprowadź mi małą! Chcę jej dać kremu śmietankowego z konfiturami, zje go w towarzystwie świętego Mikołaja. A niechaj pamięta, że to niemały zaszczyt zasiadać w tak świątobliwym towarzystwie! Cóż mała panieneczka na to?

I wprowadziwszy ją za rękę, wziął potem na kolana i usiadł między Metą Livingstone i Emmą. Obie dziewczynki zabawiały ją, jak mogły. Następnie sędzia zaproponował grę w ciuciubabkę i pierwszy pozwolił sobie zawiązać oczy. Nastąpił hałas i gwar nie do opisania; zapanowała ogólna wesołość. Pani Marston, która zafrasowana siedziała na uboczu, uczuła nagle, że nieśmiała rączka dotknęła jej ramienia. Obejrzawszy się, spostrzegła stojącą obok siebie Małgosię z twarzyczką silnie zarumienioną i zakłopotaną.

- Pani - szepnęła bardzo lękliwie - czy mogłabym prosić o przywołanie Lili?

- Dlaczego mnie o to prosisz? - spytała pani Marston zdziwiona.

- Bo - ciągnęła dziewczynka, nabrawszy trochę odwagi - bo... musi jej być przykro, a ja... ja się nie gniewam już na nią o to, co powiedziała.

Słowa te wyrzekła z takim spokojem, pełnym jakiejś wrodzonej godności, że pani Marston zwróciła się ku niej z jeszcze większym zdziwieniem.

- Lili zachowała się bardzo niewłaściwie, ale na twoją prośbę przebaczę jej.

Małgosia pocałowała panią Marston w rękę i uradowana odchodziła, gdy babcia nagle przyciągnęła ją do siebie i serdecznie pocałowała.

- Jesteś dobrym, poczciwym dzieckiem - rzekła staruszka. - Niech ci Bóg błogosławi za to, że nie przestajesz być szlachetna, nawet wtedy, gdy dotknie cię niesprawiedliwość.

Lili ukazała się wkrótce potem w salonie z nadąsaną minką, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Po skończonej zabawie dzieci rozstały się zadowolone z miło spędzonego dnia. Wszyscy, cisnąc się do rąk ukochanego wuja, dziękowali mu za miłe niespodzianki, a sędzia, życząc im wesoło dobrej nocy, kolejno pakował malców do powozu.



Rozdział V


- Reginaldzie! Czy nie wiesz, gdzie jest Małgosia? - spytała Rachela, wchodząc do biblioteki, gdzie jej bratanek siedział nad książką, ucząc się greckiej deklinacji. - Wybieram się do ciotki Livingstone i chciałam, aby mała poszła ze mną do Mety, która obiecała jej pokazać pokoik swej lalki.

- Prawdopodobnie jest w moim pokoju. Jak mnie ubawiła, niech sobie ciocia wyobrazi. Pobiegłem na górę po słownik łaciński, aż tu spostrzegam, że ta mała zrobiła rodzaj barykady z krzeseł w rogu pokoju i ubrana w białą poszewkę od poduszki, związaną pod brodą, stoi szepcząc coś półgłosem. Ujrzawszy mnie wchodzącego, zwróciła się ku mnie z największą powagą: - Tylko co miałam iść po ciebie, Reksie. Jestem pastorem i chcę cię prosić, abyś przyszedł buczeć ze mną razem.

- Co? - roześmiała się ciotka.

- Jak cioci powiadam! Nie mogła mówić modlitwy, a zarazem nadążyć z odpowiedziami ministrantów, więc chciała, abym przyszedł akompaniować jej, bucząc. Jakże się ojciec uśmiał, gdy mu to opowiadałem!

- To zabawne dziecko! - rzekła ciotka, która coraz bardziej przywiązywała się do małej dziewczynki. - A teraz sprowadź ją, proszę, i przykaż, aby się ciepło ubrała, bo dzień jest chłodny.

Regie żywo pobiegł na górę, gdzie zastał Małgosię siedzącą pośrodku dywanu i tulącą Dolcię w objęciach. Ucieszywszy się z propozycji Racheli, dziewczynka uczepiła się Rexa i pobiegła z nim do swego pokoiku, gdzie pomógł jej ubrać się w ciepły płaszczyk i zawiązał pod bródką wstążki od kapturka.

Małgosia przywykła trochę do miasta, jego gwaru i ruchu. Drugi miesiąc upływał, jak bawiła w domu swoich opiekunów, ale przy końcu tygodnia miano ją przenieść do ochronki, gdzie szkarlatyna już minęła.

Myśląc o tym, dziewczynka czuła łzy napływające do oczu. O! Jakże mocno odczuje brak wesołego towarzysza zabaw, a nade wszystko brak czułej troski ukochanego opiekuna, do którego przywiązała się całą duszą! Rachela rozmawiała z nią przez drogę, co trochę rozpraszało jej smutek.

Po zamarzniętym gościńcu sanki mijały się w różne strony, a wesoły brzęk dzwonków i mosiężnej uprzęży rozlegał się w powietrzu.

Naraz między przejeżdżającymi spostrzegły babcię Livingstone, która, zobaczywszy je, kazała stangretowi przystanąć i zabrała Małgosię z Rachelą do swych sanek.

- Za zimno dzisiaj na pieszą przechadzkę - mówiła babcia. - Podwiozę was, dokąd chcecie, ale czemuż to nie wzięłyście sanek?

- Jeden z koni okulał, a że miałam interes do Edmundowej Livingstone, wzięłam z sobą Małgosię, bo chciała odwiedzić Metę.

- Właśnie jadę w tę samą stronę. A jak się ma Regie? Niespokojna jestem o jego gardło.

- Lepiej mu trochę; on się jednak nie szanuje. Patrz, jedzie Helena - dodała Rachela, gdy sanki spotkały się z innymi. Lili leżała rozparta na siedzeniu; dumnie skinąwszy głową Małgosi, przesłała babci pocałunek ręką.

Gdy zatrzymały się przed domem pana Edmunda Livingstone, Meta wybiegła aż na próg naprzeciw miłych gości.

- Jakże się mama ucieszy! - zawołała uprzejmie. - Dziękuję pani za przywiezienie Małgosi. Nie wyszłam dzisiaj, bo mam chrypkę i ojciec bał się, abym się nie przeziębiła. Mamo! Pani Gray przyjechała, a oto mała Małgosia.

Pani Livingstone, uprzejmie powitawszy Rachelę, przyciągnęła do siebie dziewczynkę i ująwszy jej drobne rączki w swoje przezroczyste niemal dłonie, zaczęła łagodnym głosem zadawać jej różne pytania. Była jeszcze młoda i bardzo ładna, ale drobne rysy jej twarzy powleczone były wielką bladością, na skutek długiej i wyczerpującej choroby. Od wielu miesięcy pozbawiona władzy w krzyżu, leżała na sofce, nie mogąc nawet przechadzać się po pokoju.

Rachela usiadła obok niej, rozpytując o zdrowie, a Meta zabrała Małgosię, aby jej pokazać na górze swój pokoik.

- Czy nie ładny? - spytała, otwierając drzwi. - Tatuś sam wybierał dywanik i obicie, a mama wyhaftowała mi ten taborecik i dała obrazy, które wiszą na ścianie.

- I te wszystkie książki? - zawołała Małgosia, stojąc w osłupieniu przed małą biblioteczką. O! Meto! Jakże ty jesteś mądra, jeżeli to wszystko przeczytałaś! Ja zaledwie umiem składać litery!

- Słyszę, że robisz wielkie postępy. Wszak Regie cię uczy?

- Tak, a czasem i pan sędzia, a nawet panna Rachela. O! Jakież to piękne! - to mówiąc, stanęła w zachwycie przed domkiem dla lalki. Metalowa kuchenka błyszczała czystością, a wszystkie przybory do gotowania wisiały na haczykach. Obok stały rzędem porcelanowe talerzyki i salaterki. Salonik był wysłany dywanem, miał niskie meble i duże lustra, a nawet maleńkie pianino, stojące w rogu. Sypialny pokój posiadał zasłane pościelą i przykryte kapą łóżko, ponad którym zwieszała się od sufitu wzorzysta kotara, dalej gotowalnię z przyborami do toalety i szafę na sukienki lalki.

Wróciwszy do domu, uszczęśliwiona dziewczynka pobiegła zaraz pochwalić się Rexowi, który rozmawiał z nią, myśląc z żalem o bliskim rozstaniu. Właśnie ojciec powiedział mu, że nazajutrz Małgosia zostanie odwieziona do ochronki. Rex, choć nie zwierzał się nikomu, czuł, jak bardzo brak mu będzie małej towarzyszki, do której przywiązał się całą siłą swego gorącego serca.

- Chodź do salonu, Małgosiu - rzekł po herbacie. - Zagram ci coś.

- Dobrze - odparła dziewczynka - ale poczekaj chwilę, Regie. Słyszałeś, co twój ojciec mówił o jutrze? - I usta maleńkiej zadrżały boleśnie.

- Że mają cię odwieźć do zakładu? Tak, wiem o tym, ale to tylko pięć ulic od nas. Będę cię często widywał. Może więc wolisz zamiast muzyki, żebyśmy zagrali w loteryjkę?

Małgosia potrząsnęła główką.

- Nie, wolałabym, jeżeli ci wszystko jedno, abyś mi opowiadał dalej o tym, co wczoraj - o gwiazdach i o szatanie.

- O Saturnie - poprawił Rex, śmiejąc się. - Zaciekawiła cię moja astronomiczna prelekcja? Dobrze, chodźmy do pokoju ojca, stamtąd jest obszerny widok na niebo.

Posadziwszy małą na oknie, Regie usiadł obok na krześle i w sposób przystępny i zajmujący zaczął jej tłumaczyć wielkie tajemnice gwiazd. Małgosia słuchała z przejęciem, gdy opowiadał jej o Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy, o Gwieździe Polarnej, służącej za przewodnika żeglarzom zabłąkanym na morzu. W końcu, odstąpiwszy od przedmiotu, przytoczył jej poetyczną legendę o zatraconej Plejadzie. W tej chwili błyszcząca gwiazda przemknęła szybko po ciemnym firmamencie nieba i jak ognista iskra zgasła w ciemności.

- Co to jest? - zawołała Małgosia.

- Spadająca gwiazda. W Niemczech istnieje przesąd, że jest oznaką, iż dusza, oderwana od ziemi, łączy się w tej chwili z Bogiem. Powinno się wtedy wypowiedzieć w myśli jakieś życzenie, a dobre duchy je spełnią. Może i ty pragniesz czegoś gorąco? No, prędzej, prędzej, maleńka! Oto spada druga gwiazda.

Nastała chwila milczenia, oboje zamyślili się ze wzrokiem zatopionym w niebieskie przestworze.

- Ja już wypowiedziałem gwiazdom swoje życzenie - odezwał się Regie po chwili. - A ty, czego sobie życzyłaś?

- Żebym mogła odnaleźć mego ojca.

Regie drgnął.

- Czy wiesz coś o nim?

- Nic nie wiem - rzekła smutno.

- Biedne dziecko. Lecz dlaczego o tym teraz myślisz?

- Bo mam przeczucie, że on żyje. Czuję to... tutaj - i drżącą rączką wskazała na serce.

- Czy choć trochę go pamiętasz?

- Nie i mamy prawie już sobie nie przypominam. Pamiętam tylko tę noc, kiedy umarła, ale Barnaba opowiadał mi o niej.

Regie zaczął rozpytywać ją o wszystkie szczegóły, które dziewczynka opowiedziała mu w dziecięcym zaufaniu. W końcu zdjęła związany wstążeczką złoty łańcuszek i pokazała go Rexowi.

- Tak się boję go zgubić - rzekła.

- Rozumie się - żywo odparł chłopiec. - Jest to przdmiot, który może ci dopomóc w odszukaniu ojca.

- Czy tak? - zrywając się radośnie krzyknęła dziewczynka.

- Tak sądzę, lecz ręczyć za to nie mogę. W każdym razie powiem ci, co zrobić. Daj mi ten łańcuszek do schowania do czasu, gdy wyrośniesz, a wtedy będziemy wspólnie szukali twego ojca. Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy, aby ci w tym dopomóc. Wiesz, pewien poeta napisał dawno temu historię o pięknej, opuszczonej dziewczynie, która zwała się Ilma - rzekł po chwili. - Opiekunem jej i obrońcą był rycerz Czerwonego Krzyża, bo na stalowej zbroi nosił krwawe godło Męki Pańskiej. Przestań płakać, kochanie! Będę twoim rycerzem. Tylko, tylko - dodał, rumieniąc się nagle - nie mów o tym nikomu, boby mnie wyśmiano.

- Za to, że chcesz mnie bronić przeciw złym ludziom? - żałośnie spytała dziewczynka.

- Nie, nie za to właściwie - tłumaczył się zakłopotany. - Trzeba, abyś często myślała o tym starym panu i o dziwnym ptaku, którego widziałaś nad drzwiami w pokoju, w którym byłaś, a może, może przypomnisz sobie coś więcej. Teraz zejdziemy na dół: zagramy w loteryjkę.

- A nie powiesz nikomu o łańcuszku, Regie? - spytała.

Chłopiec przyrzekł jej to uroczyście, po czym zeszli na dół i zabawiali się w różne gry, które Regie wymyślał dla jej rozrywki. W końcu sędzia wziął Małgosię na kolana i zaczął jej opowiadać swoje zajmujące historyjki. Przed snem Reginald usiadł do fortepianu i zagrał jej ulubioną “Modlitwę Mojżesza”.

Tak się zakończył ostatni wieczór pobytu Małgosi w domu sędziego Graya.



Rozdział VI


Nazajutrz rano, po śniadaniu, przed dom sędziego Graya zajechały sanki babci Livingstone. Zacna staruszka postanowiła sama odwieźć Małgosię do zakładu. Zastała ją stojącą przy kominku w bawialnym pokoju, bardzo bladą, ale spokojną i jakby zrezygnowaną.

- Czyś gotowa, Małgosiu? - spytała babcia, uśmiechając się zachęcająco dla dodania jej otuchy. - A rzeczy spakowałaś, Rachelo? Ale prawda, ta sukienka przyda się jej tylko do wyjścia. W zakładzie musi nosić mundurek.

- Włożyłam tylko bieliznę do jej tłumoczka - odparła panna Gray. - Ale nie dałam jej tego szala, który miała na sobie, gdy mój brat pierwszy raz ją zobaczył. Zresztą - dodała ciszej - jest to przedmiot tak piękny i drogocenny, że nie rozumiem, skąd ona mogła go dostać.

- Hm! - szepnęła babcia zamyślona. - Pokażesz mi go innym razem. Śpiesz się, maleńka! Wojciech marznie na koźle.

Rachela czule ucałowała Małgosię, która swoją słodyczą i uległością podbiła niechętne dla niej z początku serce.

Gmach, w którym się mieściła ochronka, stał na wzgórzu, najwyższym w całym mieście. Był to duży murowany budynek z mnóstwem okien, błyszczących w porannym słońcu. Czysto ubrana odźwierna, otworzyła drzwi i poprowadziła panią Livingstone, wraz z towarzyszącą jej dziewczynką, wzdłuż długiego korytarza, na końcu którego znajdował się mały pokoik przełożonej.

- Ach! To droga pani Livingstone! - zawołała uprzejmie przełożona. - Nie spodziewaliśmy się pani tak wcześnie. Więc to jest ta mała, protegowana pani?

Małgosia przywitała się nieśmiało, myśląc sobie w duchu, że nigdy w życiu nie widziała równie otyłej osoby. Panna Brooks, pomimo olbrzymiego wzrostu i tuszy, która utrudniała jej ruchy, miała jednak twarz bardzo łagodną i dobrotliwą.

- Jak ci na imię, moje dziecko? - spytała.

- Małgosia.

- A co masz na ręku?

- To jest Dolcia, proszę pani.

- Bardzo piękna lalka. Patrz, jaki tu dobry schowek mam dla niej. - To mówiąc otworzyła szufladę.

- O pani! - żałośnie zawołała dziewczynka, nagle ośmielona. - Czy nie mogę zatrzymać Dolci? To jedyna przyjaciółka, jaka mi pozostała.

- Znajdziesz tu inne - odparła panna Brooks. - Zresztą w sobotę, podczas rekreacji, wolno ci będzie przyjść tutaj i bawić się nią. Z zasady nie pozwalamy dzieciom mieć zabawek, bo to im przeszkadza w nauce.

Małgosia posłusznie oddała lalkę, choć usteczka jej poczęły drżeć boleśnie. Obie panie, prowadząc dziewczynkę z sobą, przeszły do sali, skąd dolatywał gwar dziecięcych głosów.

W chwili ukazania się w progu pani Livingstone ze sto pięćdziesięcioro dzieci, ubranych jednakowo w granatowe mundurki i białe fartuszki, zerwało się z miejsca i tyleż par oczu zwróciło się ciekawie ku biednej Małgosi, która nieśmiało skryła się za korpulentną figurę przełożonej.

- Dzień dobry, dzieci! - zawołała babcia. - Przyprowadzam wam nową koleżankę. Panno Brooks, czy mogłabyś posadzić ją razem z tą małą, którą przyprowadziła tu pani Peters?

- Chętnie. Chodź tu, Józiu.

Dziewczynka, nieco wyższa od Małgosi, wysunęła się z szeregu i kłaniając się stanęła przed opiekunką. Miała rude włosy, przewiązane czarną wstążką i uśmiechniętą, łagodną twarzyczkę, z której wyglądała para bystrych i figlarnych oczu.

- Oto jest Małgosia - przedstawiła przełożona. - Usiądzie z tobą przy stoliku i będziesz jej pomagała w lekcjach.

- Dziatki wyglądają zdrowo i wesoło - rzekła pani Livingstone z zadowoleniem, spoglądając na rzędy hożych twarzyczek. - A teraz, zanim odejdę, zaśpiewajcie mi cokolwiek.

- Dzieci! - pani Hanna, nauczycielka, stukała linią o stół dla przywołania ich do porządku. - Zaśpiewajcie pieśń, której nauczyła was panna Meta.

Dziecięce głosy, harmonijnie ułożone, odezwały się zgodnym chórem. Pani Livingstone zachęcała do śpiewu gestem i uśmiechem, wybijając takt nogą. Po skończonej pieśni babcia podziękowała dzieciom, zamieniła parę słów na osobności z nauczycielką i ucałowawszy serdecznie Małgosię, rzekła:

- W przyszłym tygodniu będę tu na miesięcznej sesji. Sprawuj się dobrze, kochaneczko, a w nagrodę Regie przyjdzie cię odwiedzić.

Gdy drzwi zamknęły się za dobrą panią Livingstone, biedna Małgosia uczuła się bardzo osamotniona i była bliska płaczu. Nauczycielka zaczęła jej zadawać różne pytania, po czym dała jej zeszyt i kazała przepisać dwie linijki. Zanim jednakże skończyła zadanie, nastała przerwa i Józia zawołała ją, aby przyszła bawić się z innymi. Dziewczynka szła ociągając się nieco, gdy naraz otoczyła ją zewsząd gromada dzieci.

- Jak się nazywasz? - pytano hałaśliwie.

- Małgosia.

- A nazwisko?

- Nie mam wcale nazwiska - odparła cicho, rumieniąc się instynktownie.

- A to śmieszne! To zabawne! Czy nie miałaś ojca ani matki?

- Przestańcie - wtrąciła się Józia. - Co wam do tego, jak się nazywa? Pani Livingstone powierzyła ją mnie; nie pozwolę jej dokuczać. Dalej do kotka i do myszki! Kto będzie kotem?

Dzieci pobiegły na dziedziniec, usiłując Małgosię pociągnąć za sobą, ale ona wyprosiła się od udziału w zabawie i pozostała na progu, przypatrując się z daleka.

Po przerwie cała gromada dzieci powróciła z dziedzińca i lekcje zaczęły się na nowo. Wkrótce potem dzwonek wezwał dziatwę na obiad. Wszyscy długim szeregiem zasiedli do stołu; Małgosia jednak prawie nic nie mogła jeść.

Po obiedzie wróciła do sali, niewypowiedzianie smutna i opuszczona. Nauczycielka posadziła ją znów do lekcji i pochwaliła za pilność. Przed podwieczorkiem, gdy stała w oknie, wyglądając na gościniec, odźwierna przyszła jej oznajmić, iż jakiś młody panicz pyta o nią, a panna Brooks przyzwoliła, by na chwilę wyszła do niego.

Nie domyślając się, kto to mógł być, Małgosia poszła za Urszulą, wskazującą jej drogę, gdy naraz ujrzała stojącego w progu Reginalda.

- Nie mogłem się powstrzymać, aby cię nie odwiedzić - zawołał - przyniosłem ci parę ciastek od babci. Chociaż to jest przeciwne tutejszym przepisom, jednak panna Brooks pozwoliła ten jeden raz. - To mówiąc wrzucił jej do fartuszka sporą paczkę owiniętą w papier, a uścisnąwszy ją z całej siły, wybiegł tak szybko, że nie miała czasu ani podziękować, ani zadać mu żadnego pytania.

Rozdzieliła ciastka między dzieci, sama zaś zaledwie skosztowawszy, ośmieliła się o tyle, że poprosiła panią Hannę, aby raczyła wziąć udział w uczcie.

- Ależ ty nic nie jesz - zauważyła Józia.

- To nic, ale widziałam Regie i wiem, że pamięta o mnie.

- Dziwna z ciebie dziewczynka! - wzruszyła ramionami jej towarzyszka.

Jednak uczucie osamotnienia, rozproszone na chwilę ukazaniem się Rexa, ogarnęło ją na nowo, gdy udała się na spoczynek. Gwar dziecinnych głosów przy rozbieraniu nużył ją niewypowiedzianie. Jakże tęskniła do samotności białego pokoiku w domu sędziego Graya! Bardzo brak jej było towarzystwa Dolci, która dotąd sypiała z nią razem w łóżeczku.

Gdy przełożona ze świecą w ręku weszła do sypialni dzieci sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, dostrzegła zaraz, że mała nie śpi, a jej wielkie, smutne oczy przepełnione są łzami.

- Co ci jest? - spytała troskliwie, otulając ją miękką kołderką.

- Nic, pani, tylko... tylko Dolcia była mi zawsze taką wielką pociechą i... i boję się, że jej tam zimno w szufladzie.

Panna Brooks popatrzyła na nią uważnie.

- No - rzekła sama do siebie - dzieci bywają takie same jak starzy. Jednym wystarcza, gdy mają co jeść i pić, a drugim potrzeba lalek i kochającego serca. Małgosiu - powiedziała - jeżeli ci przyniosę Dolcię na noc, czy przyrzekasz mi ją odnieść jutro rano?

- O! pani! - radośnie zawołała dziewczynka, wyciągając ku niej obie ręce.

- Cicho, pobudzisz dzieci! - I ucałowawszy małą gorąco, panna Brooks odeszła, a po chwili Urszula przyniosła Dolcię, którą Małgosia gorąco przytuliła do serca i zasnęła szczęśliwa.



Rozdział VII


Szeroko otwarte okna wytwornego buduaru pani Marston przepuszczały przyćmione słoneczne promienie i wiosenne powietrze. W półleżącej pozycji spoczywała na fotelu pani Wilder, kobieta w średnim wieku, o pięknej jeszcze, choć pobladłej twarzy. W jej nieco stłumionym głosie znać było znużenie i smutek. Sute fałdy ciemnofiołkowej jedwabnej sukni szeroko zaścielały dywan, ręce jej obciążone były złotymi bransoletami, a na palcach miała mnóstwo kosztownych pierścieni, które nerwowo ciągle przesuwała.

- Taki mam kłopot - użalała się pani Wilder przed przyjaciółką. - Mąż ciągle łaje Horcia, choć biedny chłopiec nie jest przecież w niczym gorszy od swoich rówieśników. Że sobie trochę poswawoli, to i cóż w tym znowu złego?

- Hm! - dyplomatycznie odchrząknęła pani Marston. Przypomniała sobie, jakie tortury musiała znosić podczas ostatniej wizyty u pani Wilder, z przyczyny źle wychowanego szesnastoletniego wyrostka.

- Jakie to nieszczęście, że straciłam córeczkę - ciągnęła żałośnie pani Wilder. - Miałaby dzisiaj około dziesięciu lat i stanowiłaby dla mnie takie miłe towarzystwo! Mój mąż tak ciągle wspomina naszą zmarłą Ewelinkę, że już mi przychodziło na myśl adoptowanie jakiejś małej dziewczynki. Raz nawet byłam bliska zawarcia umowy z jedną Szkotką, która chciała mi oddać swoją córeczkę, ale postawiła warunek, że będzie odwiedzać ją co sobotę. Rozumiesz, kochana Heleno, że nie mogłam na to przystać. Chcę mieć dziecko na swoją wyłączną własność.

To mówiąc, pani Wilder powąchała flakonik z perfumami i poczęła się wachlować z miną męczennicy.

- A cóż mówi na to twój mąż? - spytała pani Marston.

- BArdzo mnie popiera. Ciągle ubolewa nad tym, że Horcio jest chłopcem. Ale co tak patrzysz na mnie, Heleno! Może wiesz przypadkiem o jakimś dziecku odpowiednim dla mnie?

- Być może.

- Czy tak? - podnosząc się z ożywieniem, zawołała pani Wilder. - Gdzie jest? Mów prędko!

- Mój brat, w przystępie zwykłej swej dobroczynności, wziął pod opiekę małą sierotę, która, jak się zdaje, nikogo nie ma na świecie. Pani Livingstone umieściła ją w ochronce. Cała rodzina bardzo się interesuje tą małą. Byłoby wielkim dobrodziejstwem dla Małgosi (tak się bowiem nazywa), gdyby się dostała do ciebie, Aurelio.

- W jakim jest wieku? - spytała pani Wilder.

- Ma mniej więcej dziesięć lat.

- To właśnie byłaby w wieku naszej Ewelinki. Heleno, muszę ją widzieć! Czuję, że już ją kocham! - wołała pani Aurelia z zapałem. - A czy sądzisz, że twój brat i pani Livingstone powierzyliby mi tę sierotkę, gdybym ich o to błagała?

- Mam nadzieję - odparła pani Marston uradowana. - Ale radzę ci, nie wspominaj o tym, dopóki nie zobaczysz małej, a potem ja sama pomówię z moim bratem. To śmieszne, ale Reginald przepada za tą małą. Przewiduję, iż z całych sił będzie się sprzeciwiać naszemu projektowi.

- W jakim wieku jest twój bratanek?

- Ma szesnaście lat, jak twój Horcio. Jest to uparty i zapalczywy chłopiec, a ojciec i babka zanadto mu we wszystkim pobłażają. Za jego to naleganiem mała każdą sobotę spędza w domu mego brata bez względu na to, że te dziecinne afekty chłopca mogą rozwinąć się w gorętsze uczucie. Jakkolwiek mała jest dobrym, bardzo dobrym dzieckiem, jednakże następstwa tego przywiązania napełniają mnie obawą o przyszłość mego bratanka.

- Jesteś rozumną kobietą, Heleno - odparła pani Wilder. - Chciałabym być tak przezorna i taktowna jak ty. Kiedy będę mogła zobaczyć tę małą?

- Musimy otrzymać na to pozwolenie pani Livingstone. Pojadę jutro do niej, a potem pomówię z bratem. Jaką kreację będziesz miała dzisiaj na wieczorze u pani Clive?

Stroje stanowiły tak interesujący przedmiot rozmowy dla pani Aurelii, że zagłębiwszy się w dyskusji nad falbanami i kokardami, zapomniała na razie o projekcie adoptowania dziewczynki.

Małgosia przyzwyczaiwszy się do nowych warunków życia, zadowolona była z pobytu w ochronce, gdzie ją polubiono za łagodność i pilność. Każdą sobotę spędzała w domu sędziego Graya, a radość tych kilku godzin starczała jej na cały następny tydzień.

Reginald, który był zawsze uosobieniem zdrowia, pewnego wieczora zaczął niedomagać. Uskarżał się na przykry ból głowy, który jak mówił, rozsadzał mu czaszkę. Litery w książce zaczęły mu wirować przed oczami, tak że nie mógł nawet zebrać myśli. Sędzia wyjechał na objazd swego okręgu, a Rachela nie zauważyła, jak bardzo zmienił się na twarzy w ciągu kilku dni.

Nie uszło to jednakże uwagi troskliwej babki.

- Regie, tobie coś jest - mówiła zaniepokojona. - Wyglądasz bardzo mizernie.

- To się tak babuni wydaje - uspokajał ją Reginald. - Głowa mi tylko nieznośnie dokucza. Dojdę do siebie podczas wakacji.

- Jednak pójdź, proszę, do doktora Gibbsa jutro z rana. Chciałabym poznać jego zdanie... - prosiła babka jakby tknięta złowrogim przeczuciem.

Reginald przyrzekł, ale zapomniał o obietnicy; w dodatku zgrzał się bardzo podczas partii krykieta z kolegami, a wracając pieszo, przeziębił się.

Nazajutrz, w sobotę, Meta zabrała Małgosię do siebie. Po południu zjawiła się Lili, którą uproszono, aby została na herbacie. Regie spóźnił się tego dnia i bardzo był niezadowolony, zastawszy kuzynkę.

- Cóż za myśl miałaś, Meto, żeby ją zaprosić! - zawołał tonem niezwykle podrażnionym. - Nieznośna dziewczyna, psuje tylko zabawę i dokucza Małgosi.

- Nie mogłam inaczej zrobić - tłumaczyła się Meta. - Zresztą zachowuje się dzisiaj o wiele grzeczniej, niż zwykle, a nawet pomaga nam w układaniu szarad.

- Ty zawsze wszystkich uniewinniasz, ale przepraszam cię, Meto. Odezwałem się może zbyt szorstko. Lili i ja jakoś nie możemy zgodzić się z sobą. Mniejsza o to zresztą. Zabiorę małą zaraz po herbacie, przyrzekłem opowiedzieć jej nową historyjkę.

Ale gdy wystawił na balkon krzesło dla Małgosi, a dla siebie taboret, głowa rozbolała go znowu tak gwałtownie, że oparł rozpalone czoło o żelazną kratę, nie mogąc przemówić ani słowa.

- Co ci jest, Regie? - spytała dziewczynka, zauważywszy jego niezwykłe zachowanie.

- Głowa pęka z bólu - rzekł, podnosząc się ociężale. - Czarne płatki latają mi przed oczami. Trzeba będzie zdecydować się i zażyć to obrzydliwe lekarstwo ciotki Racheli. Jak to dobrze, że ojciec dzisiaj wraca!

- Chodź do pokoju i nie siedź na balkonie - stanowczo zadecydowała Małgosia - a historyjkę opowiesz mi innym razem.

- Może masz rację, tylko nie mów o tym cioci ani Mecie. Po co je niepokoić? Pójdę lepiej zagrać cokolwiek.

Ale zaledwie uderzył pierwsze akordy, musiał przerwać. Zamknąwszy pospiesznie fortepian, pożegnał się z ciotką i kuzynką i przepraszając je, poszedł odprowadzić Małgosię do ochronki.

Gdy stanęli w bramie zakładu i Reginald pociągnął za dzwonek, nagle, pod wpływem niezrozumiałego uczucia chwycił dziewczynkę w ramiona i ucałowawszy ją z niezwykłą czułością, rzekł wzruszony - Bóg z tobą, maleńka! Nie zapominaj o twoim Reksie!

W domu zastał telegram od ojca, oznajmiający jego przybycie ostatnim pociągiem. Usiadł w bibliotece, usiłując rozerwać się czytaniem. Po chwili dostał takiego zawrotu głowy, że upadł na sofę i zasnął krótkim i niespokojnym snem, z którego zbudził się, usłyszawszy kroki ojca u drzwi.

- Czy to ty, ojcze? - zawołał, zrywając się ku niemu, ale naraz siły go opuściły, w uszach powstał straszny szum, a ogniste płatki zaczęły mu latać przed oczami. Nieprzytomny padł w wyciągnięte ku niemu ramiona przerażonego ojca.

Gdy przyszedł do siebie, ojciec przykładał mu na głowę worek z lodem.

- Co to jest? - spytał słabym głosem. - Czy jestem chory? - Po chwili ponownie stracił przytomność.

Nad ranem zaatakowała go silna gorączka, doktor był bardzo zaniepokojony.

- Może być zapalenie mózgu - rzekł w odpowiedzi na trwożne pytanie sędziego - ale przypuszczam, że raczej tyfus. - Nie dodał jednak, że panująca epidemia tyfusu była bardzo złośliwej natury. Odszedł, zostawiwszy receptę i obiecując powrócić wieczorem.

Tego samego dnia pani Marston pojechała do babci Livingstone, aby jej przedłożyć propozycję pani Wilder, dotyczącą Małgosi.

Staruszka przychylnie wysłuchała jej planów.

- Byłoby to korzystne dla małej, gdyby można mieć pewność, że Aurelia nie zmieni nagle zdania i nie odeśle jej po jakimś czasie - rzekła pani Livingstone.

- Aurelia, choć nie odznacza się bystrym rozumem, ma poczciwe serce. Jeżeli Małgosia potrafi przypodobać się panu Wilder, to zatrzymają ją u siebie i zapewnią jej los w przyszłości. On dotąd nie może pocieszyć się po stracie jedynej córeczki, a Aurelia będzie ją pieścić jak własne dziecko.

- Przyprowadź zatem przyjaciółkę do ochronki, a ja pomówię z twoim bratem, choć teraz, gdy Regie jest chory, wątpię, czy Jakub będzie zdolny zająć się tą sprawą.

- Regie chory? - zawołała pani Marston. - A cóż mu jest?

- Nie wiadomo jeszcze. Już od dwóch tygodni zdawał się być niezdrowy. Dziś rano otrzymałam kartkę od Racheli, która mi donosi, że Rex leży bardzo chory.

- Niech się pani nie martwi. Zapewne to lekka niedyspozycja. Pojadę tam zaraz, aby się przekonać, co to jest.

Pani Marston zastała brata mocno zaniepokojonego stanem syna. Uspokoiwszy go jak mogła, zręcznie naprowadziła rozmowę na temat Małgosi. Sędzia zawahał się zrazu. Znał panią Aurelię, gdy jeszcze była panną i nie miał wielkiej ochoty powierzyć jej opieki nad dzieckiem. Z drugiej znów strony, przekonany był o dobroci serca próżnej i dziecinnej, choć w gruncie rzeczy poczciwej kobiety.

- Sądzę, że to nieoczekiwane szczęście dla małej - nalegała pani Marston. - Poczciwa Aurelka nie grzeszy zbytkiem rozumu i zastanowienia, ale Wilder jest reprezentantem zbiorowego rozsądku całej rodziny.

- Może masz słuszność, Heleno. Pokładam wielkie zaufanie w prawości i charakterze Wildera. Pomyślę nad tym, ale ciekaw jestem, co by mój biedny Rex powiedział na ten projekt?

- Moglibyśmy wszyscy widywać ją od czasu do czasu - rzekła pani Marston. - Ty tak często jeździsz do Nowego Jorku i zabierasz Rexa z sobą. A teraz nie będę zatrzymywać cię dłużej. Daj mi jutro znać o stanie Rexa.

Pani Marston powróciła bardzo zadowolona, osiągnęła lepszy rezultat, niż się spodziewała. Postanowiła przyspieszyć sprawę, obawiając się, aby Rex wyzdrowiawszy, nie pokrzyżował jej planów. Pani Wilder otrzymała dwa zaproszenia na bale do Nowego Jorku i oświadczyła, że wkrótce zamierza wyjechać.

- Jak sądzisz - zapytała przyjaciółkę tego samego wieczora - ile czasu potrzeba tej maleńkiej do wybrania się w drogę?

- Może być gotowa w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pani Livinstone zachwycona była twoim planem, a Jakub uznał, iż byłoby to korzystne dla dziecka.

- Cóż to za szczęście! - zawołała uradowana pani Wilder. - Zatem jutro, droga Heleno, zawieziesz mnie do ochronki. Tak pragnę zobaczyć tę małą! Ach! Gdyby jeszcze miała siwe oczy!

Małgosia była zajęta mozolnym przepisywaniem liter w zeszycie. Nie śniła nawet o niespodziance, jaką los gotował dla niej, gdy odźwierna pojawiła się w sali i po cichu powiedziała parę słów do nauczycielki.

- Panna Brooks wzywa cię - rzekła Hanna, podchodząc do Małgosi. - Idź, proszę, umyj się i włóż czysty fartuszek.

Onieśmielona Małgosia weszła do pokoju przełożonej.

- Oto jedna pani z Nowego Jorku, która przyszła tu za zezwoleniem pani Livingstone, chce cię poznać, moje dziecię - rzekła opiekunka. - Idź się przywitać.

Małgosia, zarumieniona, postąpiła parę kroków ku nieznajomej i końce paluszków włożyła w wyciągnięte ku niej obie dłonie eleganckiej damy.

- Cóż za miłe stworzenie! - zawołała pani Wilder zachwycona. - Czy wiesz, że masz ten sam kolor oczu, co moja nieżyjąca córeczka? Jak ci się podobam? Podnieś śliczne, nieśmiałe oczęta i powiedz, czy mogłabym być twoją mamą?

Małgosia drgnęła nieznacznie.

- Mama moja umarła - rzekła wolno, podnosząc ku pani Wilder zamglone wejrzenie wielkich, siwych oczu.

- Wiem o tym, maleńka. Powiedz mi, czy chciałabyś jechać ze mną do Nowego Jorku? Mieszkam w dużym, pięknym pałacu; dałabym ci mnóstwo lalek i pięknych sukienek i woziłabym cię co dzień na spacer do parku powozem!

Małgosia nie rozumiejąc, zwróciła pytające spojrzenie ku pannie Brooks.

- Pani Wilder chce cię adoptować, dziecko, to jest, chce cię wziąć na miejsce córeczki, którą jej Pan Bóg zabrał.

- Więc miałabym odejść stąd na zawsze? - spytała Małgosia. - A czy tam jest pięknie?

- Tak! - krótko odparła opiekunka, której widocznie nie podobały się wybuchy czułości pani Wilder.

- Prześlicznie! - zawołała dama, całując z uniesieniem dziewczynkę. - Miasto jest duże, mój dom jeszcze większy i wygodniejszy, niż mieszkanie pana sędziego Graya.

- Pan sędzia - szepnęła mała niespokojnie. - O, nie mogę, nie mogę iść do pani bez jego zezwolenia! Ja do niego należę. On mnie znalazł, przygarnął.

- Otóż właśnie pan sędzia jest za tym, abyś przeszła do mnie, pod moją opiekę - gorąco nalegała pani Wilder, której dziewczynka bardzo przypadła do serca. - Będę cię pieścić i kochać, jak własne dziecko.

- A Meta? Ach! A Regie? Nie mogę, pani, nie mogę!

- Meta i Regie będą cię odwiedzać, a pan sędzia także często przyjeżdża do Nowego Jorku. Czy nie chcesz przyjść do mnie, maleńka? - mówiła pani Wilder rozżalona. - Mnie tak smutno samej. Pan Bóg zabrał mi moją jedyną córeczkę.

Skarga osieroconej matki trafiła do serca opierającej się dziewczynki, której nie znęciły obietnice strojów i wygód pańskiego domu. Zarzuciła jej rączki na szyję i pocałowała.

- Ja także byłam samotna i opuszczona - rzekła z dziecięcą prostotą. - Ale mam Dolcię, która mi jest pociechą. Pani zapewne tak mnie potrzebuje jak ja mojej Dolci?

- Prawda przemawia ustami prostaczków - zaśmiała się panna Brooks. - Dolcia to jej lalka - wyjaśniła. - Mam nadzieję, że pani zrobi z niej coś więcej, niż prostą lalkę. Jest w niej materiał na dobrą i mądrą kobietę. Przeczuwałam, że nie zatrzymamy jej długo u siebie.

Pani Wilder nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Słowa opiekunki i nieufne spojrzenia zdradzały pewien brak uszanowania dla jej osoby; głęboko ubodły światową i trochę próżną kobietę. Utuliwszy Małgosię w objęciach, zapytała:

- Więc to postanowione, moja najdroższa? Przyjdziesz do mnie?

- Tak - z cichym westchnieniem odparła dziewczynka - to jest... jeżeli pan sędzia sobie tego życzy - i Regie także.

Pani Wilder okryła jej twarz pocałunkami, nazwała ją ukochanym aniołkiem, potem wydobyła pudełko cukierków z kieszeni, a w końcu wsunęła jej na palec mały, złoty pierścionek z błyszczącym jaskrawo rubinem.

Małgosia pokraśniała z radości.

- Czy to dla mnie? - spytała.

- Tak, kochanie. W sam raz prawie na twój paluszek. Pomyśl o mnie, najdroższa, gdy spojrzysz na pierścionek. Jeszcze raz daj mi ucałować twoją śliczną buzię i do zobaczenia! Panno Brooks, jestem pani bardzo zobowiązana. Zechciej trzymać ją w pogotowiu na oznaczony czas. Do widzenia!

Szeleszcząc jedwabiami, pani Wilder odeszła zadowolona i oczarowana wdziękiem swej małej pupilki.

Małgosia patrzyła na odjeżdżającą przez okno z dziwnym uczuciem trwogi i nieufności. Spostrzegła, że jej nowa protektorka wsiadała do powozu pani Marston. Czuła instynktownie, że siostra sędziego nie była jej przychylna.

- Czy ta pani będzie dobra dla mnie? - zwróciła się do panny Brooks.

- Dobra? Tak - odparła opiekunka, która pomimo niekorzystnego zdania o pani Wilder nie chciała zniechęcać do niej dziewczynki. - Wiesz, Małgosiu, że u nas ubogie dziewczynki kształcą się na służące. Rzadko kiedy trafia się, żeby dama, zajmująca w świecie takie stanowisko jak pani Wilder, chciała adoptować jedną z naszych skromnych wychowanek. Ma ona bardzo dobre wobec ciebie zamiary.

Ale dziewczynka potrząsnęła główką żałośnie i wątpiąco.

- Kiedy przybędzie po mnie? - spytała.

- W przyszłą sobotę.

- Czy nie zobaczę już pana sędziego i Rexa, i Mety? - zawołała, konwulsyjnie zaciskając rączki.

- Ależ rozumie się, że zobaczysz! Czy sądzisz, że wyprawiliby cię, nie widząc się z tobą?

Panna Brooks nie miała odwagi powiedzieć jej, że Regie leżał niebezpiecznie chory, nie chciała zwiększać jej boleści i niepokoju.

Nazajutrz Meta zjawiła się w ochronce. Powiedziała pannie Brooks, że u Reginalda rozwinął się tyfus i że sędzia nie opuszcza syna ani na chwilę. Jakkolwiek bardzo stroskany stanem chłopca sędzia napisał do pani Edmundowej, prosząc, aby wzięła do siebie Małgosię na kilka dni, poprzedzających jej wyjazd do Nowego Jorku. Meta przybyła więc, aby zabrać dziewczynkę, która rozjaśniła się na myśl spędzenia czasu w towarzystwie przyjaciółki. Ale gdy Meta stopniowo i bardzo oględnie powiedziała jej o chorobie Reginalda, cała siła opuściła ją w jednej chwili. Poczęła drżeć tak gwałtownie, że aż Meta przeraziła się, a panna Brooks wzięła ją na kolana i zaczęła pocieszać serdecznie:

- Wielu dotknęła ta ciężka choroba, a wyszli z niej szczęśliwie. Czy myślisz, że Regie nie zmartwiłby się, gdyby cię widział tak płaczącą? Meta przyszła cię zabrać. Pozostaniesz z nią aż do wyjazdu. Odeślę ci rzeczy późNiej, a teraz idź, włóż tę białą sukienkę, którą ci przysłała Rachela.

Dziewczynka w milczeniu zsunęła się z kolan opiekunki i poszła wraz z Metą zmienić ubranie. Gdy schodziły z góry, przełożona spotkała je w sieni.

- Oto Józia i Wiluś przyszli cię pożegnać - rzekła. - Zawsze rada będę zobaczyć cię, moja droga. Byłaś dobrym i posłusznym dzieckiem przez cały czas.

Józia rozpłakała się, a Wiluś poszedł za jej przykładem. Małgosia uścisnęła ich gorąco, przyrzekając, że przyjdzie ich odwiedzić, jak tylko będzie mogła.

Podziękowawszy serdecznie za opiekę i macierzyńską troskliwość, wyszła z Metą, oglądając się za pozostającymi, którzy stali w oknie, powiewając chustkami na pożegnanie.

Pani Edmundowa Livingstone uczyniła wszystko, co było w jej mocy, aby uprzyjemnić Małgosi pobyt w jej domu. Próbowano ukrywać przed nią zatrważające wiadomości o stanie chorego. Mała jednak czekała na posłańców, dowiadywała się od sług, nikła i mizerniała w oczach, jakby cień wielkiego nieszczęścia padł na nią samą.

Wieczorem, w wigilię swego wyjazdu, stała milcząca i przygnębiona w oknie, gdy naraz ujrzała sędziego Graya, zmierzającego ku domowi.

- Pan sędzia, twój wujaszek, Meto! - krzyknęła radosnym głosem, w którym przebijała tłumiona tęsknota. - Regie pewnie jest zdrowszy!

Z wyciągniętymi rączkami wybiegła na jego spotkanie i łkając cicho, padła mu w objęcia.

- Małgosiu! - zawołał. - Maleńka moja! Czy mogłaś przypuścić, że ci pozwolę odjechać, nie zobaczywszy się z tobą?

- Nie - cicho odparła dziewczynka. - Proszę pana, jak się ma Regie?

Cień smutku przemknął po twarzy sędziego.

- Zdaje się, że cokolwiek lepiej, ale to jeszcze nic pewnego.

Małgosia ukryła twarz w rękach.

- Nie mogę jechać, nie pojadę! - wybuchnęła nagle. - O, panie sędzio! Ulituj się nade mną! Nie wysyłaj mnie! Umrę, jeżeli nie będę wiedziała, co się z nim dzieje!

- Moje dziecko - rzekł sędzia po chwili, opanowawszy wzruszenie - będziesz mieć wiadomości o nim, przyrzekam ci.

Ostry ból przeszył jego serce na myśl, jakiego rodzaju mogą być później te wiadomości.

- Wiem, jak Regie ciebie kocha, toteż codziennie telegrafować będę do pana Wildera z wiadomością o stanie jego zdrowia. - No i cóż - weselszym tonem podjął sędzia, usiłując ją rozbawić - czy pani Brooks nie pękało serce z żalu przy rozstaniu się z tobą, maleńka? Jak ci się zdaje, czy taka ogromna osoba nie musi mieć podwójnie wielkiego serca? Przyniosłem ci książkę. Jest to historyjka, którą Regie ogromnie kiedyś lubił. “Przygody Robinsona Crusoe”. Musisz się prędko nauczyć czytać i pisać, aby nam często donosić o sobie. Będę pisywał do ciebie od czasu do czasu, a wiem, że Regie i Meta pójdą za moim przykładem.

Małgosia milcząc przytuliła się do niego i przycisnęła do piersi książeczkę.

Nadeszła babcia Livingstone, rozmowa stała się ogólna, ale sędzia, trawiony niepokojem o syna, nie bawił długo. Uściskawszy gorąco dziewczynkę, poszedł do domu. Po jego odejściu Małgosia wsunęła się w najciemniejszy kącik w pokoju Mety i płakała cicho, póki jej łez starczyło.



Rozdział VIII


- Janie - mówiła pani Wilder zniecierpliwionym tonem do lokaja - chciałabym, żeby kucharka raz wreszcie się nauczyła podawać grzanki na gorąco. Zabierz te, a przynieś mi inne.

Pan Wilder podniósł głowę sponad dziennika i rzekł:

- Moja droga, proszę cię, nie dawaj Małgosi herbaty wieczorem. To źle działa na nerwy dziecka. Miałaś tego dowód na Horacym.

Siedzący opodal młody chłopiec wykrzywił się i mruknął po cichu jakiś niegrzeczny wyraz.

Wtem dzwonek u bramy zabrzmiał ostro, pani Wilder jęknęła i omdlewająco opuściła się na adamaszkowe poduszki. Jan powtórnie pojawił się w salonie, niosąc telegram na srebrnej tacy.

Maleńka rączka dziewczynki uchwyciła nerwowo dłoń pana Wildera w chwili, gdy rozdzierał żółtą kopertę.

- Depesza do mnie! Och! Cóż tam słychać?!

Pan Wilder przebiegł oczami pismo i uśmiechnięty zwrócił się do swojej wychowanki.

- Winszuję ci, maleńka! Oto, co nam donoszą: Regie wyszedł z niebezpieczeństwa. Bardzo osłabiony, ale będzie żył! Uściski dla Małgosi!

- Chwała Bogu! - zawołała z kanapy pani Wilder. - Teraz będziemy przynajmniej spokojni; kochana Małgosia zapłakiwała się codziennie i gotowa była w końcu dostać zapalenia oczu.

Łzy radości spływały i teraz po wychudłych policzkach małej. Pan Wilder wziął ją na kolana.

- Przestań, maleńka - w jego głosie było tyle szczerego współczucia, że nie chcąc go martwić, otarła oczy i rzekła ze zwykłym spokojem:

- Niech pan daruje, jeżeli łaska. Nie mogłam się powstrzymać. Regie był tak dobry dla mnie i tak mi było smutno odjeżdżać, nie widząc się z nim, nie pożegnawszy go.

- Kochanie, nie miej zwyczaju powtarzać co chwila “jeżeli łaska”, to trąci pospólstwem. Już cię raz prosiłam o to - rzekła pani Wilder.

- Dobrze, pani.

- Dobrze, mamo - poprawiła pani Wilder.

- Będę się starała pamiętać, mamo - posłusznie rzekła Małgosia, a pan Wilder, słysząc tę słodką nazwę, daną jego żonie, czulej przytulił dziecko do siebie.

Śliczna główka, z rozrzuconymi złocistymi włosami leżała na jego ramieniu! Pani Wilder, wierna swojej obietnicy, cały pierwszy tydzień spędziła na wymyślaniu strojów dla przybranej córeczki. Przejrzysty indyjski muślin, bogato haftowany i przepasany błękitną jedwabną szarfą, takiegoż koloru wstążki u włosów i złoty łańcuszek na białej szyjce, tak dalece podniosły delikatną urodę dziewczynki, że nikt nie poznałby sieroty z ochronki.

Małgosia posiadała ponadto wrodzoną subtelność i inteligencję, widoczne wyraźnie w całym jej zachowaniu. Gdy nowy opiekun zobaczył ją, podziękował Bogu w duchu, że kapryśny wybór żony padł na dziecko, posiadające coś więcej niż urodę.

Ze swej strony mała przywiązała się do pana Wildera. Był to cichy, spokojny człowiek, różniący się we wszystkim od żony, światowej i próżnej; choć mało mówił, znany był ze swej dobroci.

Dziewczynka instynktownie odgadła prawą i szlachetną naturę przybranego ojca, dostrzegła w jego oczach wyraz szczerości, którego nie mogła dopatrzeć się w oczach pani Wilder ani jej syna.

Horacy, czyli Horcio, jak go nazywano, był to przystojny, szesnastoletni chłopiec o regularnych rysach i świeżej cerze, ale jego twarz miała wyraz zuchwały i wyzywający. Małgosia mimo woli zaczęła stronić od niego. Nawykła do szczerego i przychylnego spojrzenia błękitnych oczu Reginalda, przejęta była trwogą, ilekroć spotkała czarne, złośliwe źrenice śledzące każdy jej ruch ze źle tajoną niechęcią.

Horacy zepsuty był do gruntu przez pobłażliwość matki. Był samolubny, pomiatał niższymi od siebie, a płaszczył się przed tymi, którzy zajmowali wyższe od niego stanowisko społeczne. Gdyby nie zadziwiające zdolności, nie byliby go trzymali w szkole. Nie uznawał niczyjej racji; drżał tylko przed surowym wzrokiem ojca, który umiał czytać w głębi jego duszy. Pan Wilder podejrzewał syna o nieszczerość, nigdy jednak nie pochwycił go na wyraźnym kłamstwie.

Przybycie Małgosi zostało przyjęte przez Horcia bardzo niechętnie. Pani Wilder nie uprzedziła go nawet, że przyjęła sierotę za córkę; chciała bowiem uniknąć przewidywanej, przykrej sceny.

Gdy spotkali się na stacji, a Małgosia podała mu swą rączkę na powitanie, Horacy cofnął się dumnie i patrząc na nią impertynencko, zawołał:

- Wiedziałem, że matka wymyśli znowu coś nowego! Potrzebny nam ten bachor!

Dziewczynka drgnęła przerażona i cofnęła się w głąb karety. Odtąd nigdy już nie próbowała zbliżyć się do Horcia.


* * *


Sędzia Gray dotrzymał obietnicy. Co wieczór pan Wilder dostawał depeszę z zawiadomieniem o stanie zdrowia Reginalda. Nikt nie domyślił się, ile biedna Małgosia przecierpiała przez ten czas. Gdy dręcząca obawa o jego życie ustąpiła miejsca nadziei, niewysłowiona radość wstąpiła w serce dziewczynki i przybiegła z zapytaniem do swego opiekuna.

- Ile czasu upłynie, zanim Regie dojdzie całkiem do zdrowia? Czy za dwa tygodnie będzie mógł do mnie napisać?

- Nie, moja droga - odparł pan Wilder. - Upłyną pewnie ze dwa miesiące, zanim będzie mógł wziąć pióro do ręki. Sądzę jednak, iż twoja młoda przyjaciółka, Meta Livingstone, udzielać ci będzie wiadomości o nim.

- Meta? O! Niezawodnie! - zawołała z uśmiechem.

- Jak się dzisiaj ma Dolcia? - zapytał pan Wilder, którego bawiło przywiązanie małej do lalki.

- Zdrowa, dziękuję panu; Lizeta zrobiła jej nową jedwabną suknię. Pani Wilder, to jest mama, była tak dobra, że jej pozwoliła.

- Wielka rzecz! - odparła pani Wilder, wachlując się. - Jutro, jeżeli chcesz, może ci zrobić drugą. Ale, ale czy nie zapomniałeś, mężu, zgłosić się do tej nauczycielki, która podawała wiadomość o sobie w gazetach. Czas już, aby Małgosia rozpoczęła edukację.

- Stosownie do twego życzenia, byłem u tej pani; wydała mi się bardzo przyzwoitą i wykształconą osobą. Przyjdzie jutro do ciebie, aby porozumieć się co do godzin. O zapłatę umówiłem się z góry.

- Ręczę, że cię wyzyskała! - zawołała pani Aurelia. - Trzeba było warunki mnie zostawić.

- Uważałem za właściwe sam się tym zająć - spokojnie odparł mąż. Nie uznał jednakże za potrzebne nadmienić, że suchy kaszel i położenie biednej nauczycielki tak dalece go wzruszyły, iż nie tylko przystał na skromne jej żądania, ale nawet do wymaganej sumy dołożył kilka dolarów pod pozorem, iż mała uczennica była bardzo zaniedbana w nauce.

- Czy moja nauczycielka jest dobra? - spytała Małgosia.

- Taka się przynajmniej wydaje. Zrobiła na mnie wrażenie bardzo dobrej osoby. Ale mam dla ciebie niespodziankę. Spotkałem dziś chłopczyka, który już parę razy prosił, abym kupił od niego pieska, i przypomniałem sobie, że znam pewną dziewczynkę, która mówiła mi, że bardzo lubi małe pieski.

- O! - zrywając się zawołała Małgosia. - I kupił go pan?

- Zadzwoń na Jana i zobacz, co tam jest w koszyczku, który przyniosłem.

Małgosia podskoczyła do przedpokoju, a po chwili lokaj zjawił się w salonie, niosąc na ręku ślicznego czarnego pieska ze sterczącymi do góry uszkami.

- Chodź do mnie, piesku, pieseczku! - wołała uradowana dziewczynka, gdy Jan postawił go na dywanie.

Horcio, który był przy tym, zagwizdał ostro, ale piesek, choć pokręcił ogonkiem, nie podszedł do niego, tylko do Małgosi. Chłopiec żachnął się gniewnie.

- Tego już nadto! Nie mogę od dawna doprosić się brytana, a teraz ojciec przynosi takiego szczura dla małej.

- Jest pewna różnica między brytanem podwórzowym a tym maleńkim szczurem, jak go nazywasz; on nikomu nie będzie zawadzać - rzekł ojciec. - Właściwe miejsce dla dużego psa jest w stajni. Zresztą mówiłem ci, że uważam takie psy za niebezpieczne, a nie chcę, aby Małgosia narażona była na ciągłe obawy.

Horcio zbladł ze złości, rzuciwszy nienawistne spojrzenie na dziecko. Na szczęście ojciec nie dostrzegł tego, a pani Wilder zbyt zajęta była wychwalaniem pieska, aby zauważyć chmurę na czole syna.

- Co widzę? Ma obrożę! - zawołała Małgosia. - Taka śliczna, czerwona! A to na co? - dodała, dotykając srebrnej blaszki.

- To służy do wypisania imienia i miejsca zamieszkania - rzekła pani Wilder. - Jak go nazwiemy, kochanie? Flirt, Kos, czy jak? Obmyśl coś dla niego!

- Nie wiem, doprawdy - rzekła dziewczynka. - Tak podnosi łepek, jakby dumny był ze swej czerwonej obróżki. Jak Tom Gray, gdy zawiązał sobie krawat na szyi. Regie tak się śmiał z niego! Nazwał go wtedy dandysem. O! Wiem! Nazwiemy go tak, jak Regie nazwał Tomka! Dandys.

- Bardzo dobrze - potwierdził pan Wilder, uśmiechając się z zadowoleniem. - A teraz poproś mamę, by ci pozwoliła iść jutro z Lizetą do grawera, żeby wypisał imię na obróżce.

- Nie podziękowałam jeszcze panu - rzekła, kryjąc śliczną twarzyczkę na jego ramieniu - ale kocham pana za to, że pan tak dobry i dał mi tego ślicznego pieska. Czy Lizeta może go zatrzymać u siebie przez noc?

- Poleciłem Janowi, aby postawił koszyczek z pieskiem pod twymi drzwiami.

Horcio nadąsany zabrał się do książki, a matka daremnie usiłowała rozerwać go rozmową. Pan Wilder, nie zważając na jego gniewne spojrzenia, siedział w milczeniu, przeglądając dzienniki. W końcu syn przemówił pierwszy.

- Ojcze, prosiłbym cię o dwadzieścia pięć dolarów.

Pan Wilder podniósł głowę.

- Na co, mój synu? Wydajesz za wiele pieniędzy.

- Musiałem podpisać się na składkowy prezent dla jednego z nauczycieli - odparł Horcio, znaczącym spojrzeniem ostrzegając matkę, aby go nie wydała, iż wziął od niej pięć dolarów na ten cel. - Przy tym urządzaliśmy zbiorową kolację, a że mniej zamożni nie mogli zapłacić, więc my, bogatsi, zastąpiliśmy ich i pokwitowaliśmy z rachunku u Delmonika.

- U Delmonika! - zawołał ojciec. - Wszak zabroniłem ci brać udział w kolacjach tego rodzaju! Wyliczyłeś się z danych ci pieniędzy; a na co teraz potrzebujesz?

- Na książki i cyrkle, i różne rzeczy - odparł Horacy, spuszczając mimo woli oczy przed badawczym i surowym spojrzeniem ojca.

- Przykro mi odmawiać ci - rzekł pan Wilder łagodniej, widząc błagalny ruch żony - ale obowiązkiem moim jest dopilnować, byś nie marnotrawił daremnie pieniędzy. Oto masz dziesięć dolarów, które powinny i muszą wystarczyć ci do końca miesiąca. Aurelio - dodał, zwracając się do żony stanowczym tonem - zechciej pamiętać, że proszę i wymagam, abyś nie dawała nic Horacemu, nie porozumiawszy się ze mną.

Horacy niechętnie wziął pieniądze i wyszedł, mrucząc coś pod nosem i trzaskając drzwiami. Pan Wilder westchnął głęboko i w milczeniu wziął się znowu do czytania.

Nazajutrz, koło południa, gdy matka siedziała w buduarze, syn zaszedł ją znienacka i pocałowawszy w czoło, rzucił się niedbale na sofę.

Pani Wilder, ucieszona niezwykłym objawem czułości, zapytała go, czyby nie zechciał przejechać się z nią po parku przed obiadem.

- Ani myślę - odburknął niecierpliwie. - Mam się spotkać z kimś o trzeciej. Czegóż to ojciec wczoraj był taki zły? Czy poniósł jakieś straty?

- Mam w Bogu nadzieję, że nie! - zawołała matka. - Niedobry chłopcze, jakże mnie przestraszyłeś! Przeciwnie, jeszcze w zeszłym tygodniu ojciec mówił mi, że interesy idą mu bardzo dobrze i że jakaś spekulacja powiodła mu się znakomicie.

- Więc czemu taki sknera z niego, że mi nawet tych nędznych dwudziestu pięciu dolarów odmawia? - zawołał przykładny synalek.

- Pewnieś znowu narobił długów - podchwyciła przestraszona matka. - Wiesz, jak się ojciec o to gniewa. Chciałabym, abyś się nauczył zachowywać tak przyzwoicie jak Reginald Gray.

- Przestańcie raz nudzić mnie tym Reginaldem! Cóż u licha on mnie obchodzi? Nie mogę już słuchać tego nazwiska! Ten bęben także ciągle tylko mi nim nad uszami klekocze. Ale - dodał, zmieniając ton grubiański na pieszczotliwy. - Mateczko kochana, śliczna mateczko, jestem doprawdy w okropnym kłopocie. Daj mi coś z twojej prywatnej kasy.

- U kogo się zadłużyłeś? - niespokojnie spytała pani Wilder.

- Głównie u Cartera. No i cóż z tego - dodał wyzywająco, widząc przerażenie matki - nie palę przecież cygar i nie piję już szampana z Karolem de Peyster, którego towarzystwa mama tak dla mnie pragnie!

- Ale, Horciu, doprawdy, nie mogę ci pomóc tym razem. Słyszałeś, co ojciec powiedział? Zresztą mam dziesięć dolarów, a muszę jeszcze zapłacić za niektóre dodatki do sukienki Małgosi.

Mówiła z niezwykłą stanowczością. Gniewny płomień wytrysnął na twarz syna.

- Bodaj ta mała żebraczka umarła, zanim sprowadziłaś ją tu, matko, aby trwonić na nią wszystkie twoje pieniądze. Czy nic mi dać nie możesz? Obawiam się, że Carter wykona swoją groźbę i przyśle ojcu rachunek.

- Boże mój! Sama nie wiem, co zrobić! - zawołała skłopotana pani Wilder. - Jest tam z piętnaście dolarów w mojej szufladce, przeznaczałam je dla Lizety. Weź je, jeżeli koniecznie chcesz, zapłacę jej innym razem.

- Potrzeba mi sześćdziesięciu - uparcie dowodził chłopiec.

- W takim razie obejdziesz się niczym - stanowczo rzekła matka, odbierając mu klucze. - Nie dam ani szeląga więcej. Bierz lub nie i śpiesz się, bo Małgosia nadchodzi.

Dandys wbiegł w podskokach do pokoju, a za nim jego pani. Horacy wsunął pieniądze do kieszeni, wykrzywił się do dziewczynki, która lękliwie usunęła mu się z drogi i kopnął nogą Dandysa, gdy ten, kręcąc ogonkiem i strzygąc uszkami, biegł do niego.

- Mamo! - odezwała się oburzona dziewczynka, biorąc pieska na ręce i usiłując uspokoić żałosne skomlenie. - Horcio jest bardzo niedobry! Powiedz mu, proszę, aby zostawił mojego pieska w spokoju.

- Twego psa, ty przywłaszczycielko! - krzyknął Horacy sarkastycznym tonem. - Co ty tu masz swojego? Lepiej wróć do ochronki, skąd cię wzięto z litości!

- Wstydź się! - zawołała rozjątrzona do żywego pani Wilder, ale drzwi zamknęły się już hałaśliwie za wychodzącym. - Kochanie moje, nie zważaj, proszę, na jego niedorzeczne gadanie. Cierpi dzisiaj na ból głowy i sam nie wie, co mówi.

Małgosia w duchu porównała Horcia z Rexem i postanowiła szybko nauczyć się pisać, aby choć listownie użalić się przed swoim przyjacielem.



Rozdział IX


Reginald bardzo powoli dochodził do zdrowia. Ciężka choroba tak go osłabiła, że z dorodnego młodzieńca został ledwo cień. Ciotka i babka czule go pielęgnowały, ojciec pomimo zajęć prawie go nie odstępował.

- Nie jesteś teraz zbyt otyły, Regie - rzekł sędzia Gray, siląc się na uśmiech, choć w jego oczach odbijało się wielkie rozrzewnienie. - Przypominasz mi tego konia, co żywił się jednym źdźbłem słomy codziennie.

- Tylko że gdy doszedł do końca, to zdechł biedak, a ja nie umarłem, ojcze! - odparł Reginald z lekkim drżeniem w głosie. - Czy prędko będę mógł chodzić z tobą na spacery jak dawniej? - spytał po chwili.

- Z takiej choroby, jak twoja, nieprędko wraca się do sił. Dziś miałem długą rozmowę z doktorem Gibbsem. Zalecił mi stanowczo, abym cię stąd wywiózł, jak tylko wzmocnisz się o tyle, aby znieść podróż.

- Dokąd? - ożywiając się zapytał Regie.

- Jeszcze nie wiem. Doktor zaleca powietrze górskie, a mnie przychodzi na myśl pewne zaciszne miejsce w Hills. Ponieważ nie mogę cały czas pozostać przy tobie, Meta mogłaby ci towarzyszyć wraz z ciotką Rachelą.

- Meta? O! Jak to dobrze! Nie wytrzymałbym długo sam z ciotką Rachelą. Jest bardzo dobra, wiem o tym, ale, ale jakby to wyrazić? Zawsze głaszcze mnie pod włos. A taki jestem teraz rozdrażniony, że wszystko mnie męczy i irytuje, przy tym brak mi będzie ciebie, ojcze. - Po chwili spytał: - Czy mógłbym za parę dni spróbować napisać krótki liścik do Małgosi? Meta pisała dwa razy pod moje dyktando, ale to nie to samo, niż gdy odbierze karteczkę własnoręcznie przeze mnie skreśloną. Nie wiem czemu, mam przekonanie, że nasza pieszczoszka nie jest szczęśliwa u państwa Wilder.

- Tak ci się tylko wydaje, mój synu, ciotka Marston zapewnia mnie, że jej opiekunowie przepadają za nią. Żałuję jednak, że oddałem ją, nie zabezpieczywszy dostatecznie jej bytu. Byłeś ciężko chory i trudno mi było zebrać myśli.

- Tak, zapewne - rzekł Rex, nie chcąc martwić ojca okazaniem mu, jak głęboko odczuł wyjazd swej małej towarzyszki. - Ale ta przyjaciółka ciotki Heleny nie przypadła mi jakoś bardzo do serca. Pani Wilder wydaje mi się taka pretensjonalna i lekkomyślna. Żeby tylko nie wychowała naszej maleńkiej na podobieństwo tej nieznośnej Lilki, która ma w głowie tylko stroje i głupstwa.

W tej chwili Meta zastukała do drzwi.

- Co widzę? Już siedzisz, Regie! Wujaszku, czy on może jeść winogrona? Przyniosłam mu pierwsze gronko, które dojrzało w naszych inspektach, a Rachela powiedziała mi, że mogę pół godziny posiedzieć przy naszym kochanym rekonwalescencie.

- Zawsze jest mi miło cię widzieć, kuzynko - odparł Rex.

- Ale, ale, zapomniałam powiedzieć, że ktoś czeka na wujaszka na dole. Taki zabawny człowiek! Spotkał mnie na schodach i poprosił: “Moja śliczna panienko, bądź łaskawa powiedzieć panu sędziemu, że Barnaba Brian pragnąłby dostąpić zaszczytu widzenia się z nim”.

Meta tak komicznie naśladowała irlandzki akcent, że Regie roześmiał się i jednocześnie zawołał:

- Barnaba, ależ to ten skrzypek Małgosi. Biedak, jaki go czeka przykry zawód, że jej nie zobaczy! Czy mógłbym go widzieć?

- Nie, moje dziecko, wiesz, że ci zalecono jak największy spokój. Pamiętaj, moja droga - dodał sędzia, gładząc twarz Mety - nie daj mu zbyt wiele mówić.

Sędzia wyszedłszy do przedsionka, zastał Irlandczyka stojącego u drzwi i gniotącego w rękach kapelusz.

- Odszukałeś mnie więc, mój poczciwcze! - sędzia uprzejmie ściskał spracowaną rękę przybysza. - Bardzo jestem rad, że cię widzę. Przejdź, proszę, do mego gabinetu. Jakżeś się do mnie dostał?

- Częściowo odbyłem drogę koleją, a częściowo pieszo, pracując, jak mogłem, na kawałek chleba. A jakże się ma moja perełka? Tęskniłem do niej całą długą zimę.

Sędzia zmusił Barnabę, aby usiadł, a potem dopiero opowiedział mu oględnie o zmianie w losie Małgosi.

Twarz Irlandczyka zasępiła się bardzo, gdy dowiedział się, że przybył za późno.

- Rozumie się, wasza dostojność wiedziała, co robi - rzekł nareszcie - ale obawiam się, że już nigdy mojej ślicznotki nie zobaczę. Czy choć nie zapomni o mnie całkiem? Wszak to jeszcze dziecko.

- Tak, ale dziecko z wdzięcznym i kochającym sercem - odparł sędzia. - Małgosia nigdy cię nie zapomni. Mam tu coś, co pewnie poleciłaby mi oddać, gdyby przeczuła, jak długą i nużącą podróż podejmiesz, by ją zobaczyć. Przypatrz się, proszę, prawda, że podobna?

To mówiąc, sędzia wyjął z biurka dwie fotografie, które podał Barnabie.

- Ależ to ona, ona sama! - wykrzyknął zachwycony Irlandczyk, przesuwając szybko rękawem po wilgotnych oczach. - Niech Bóg błogosławi jej niewinną duszyczkę!

- Jedną z tych fotografii przysłała dla mego syna, a drugą dla mnie - rzekł sęDzia. - Pozwolę sobie ofiarować ci moją, mój przyjacielu, bo wiem, że byłoby to zgodne z jej życzeniem.

- Niech Bóg panu sędziemu zapłaci za jego szlachetne serce! Jakie to szczęście, że będę miał ten śliczny obrazek!

- Niech ci będzie pociechą - uśmiechnął się sędzia. - A teraz powiedz mi, proszę, czy nie mogę ci w czymkolwiek pomóc. Może poszukujesz roboty w naszych stronach?

Barnaba, którego ośmieliła chwilowo uprzejmość gospodarza, uczuł się zakłopotany. Podziękował za dobroć, upewnił go o swojej wdzięczności i nadmienił, że miałby jedną wielką prośbę do pana sędziego, tylko nie śmie mówić.

- O co ci chodzi, mój przyjacielu? - wesoło zachęcał go sędzia. - Czy przypadkiem nie popadłeś niechcący w jakąś awanturkę? Mam nadzieję, że nie naraziłeś się prawu?

- Uchowaj Boże! - gorąco zaprzeczył Barnaba. - Tu chodzi o pewne listy. Bałem się, że maleńka je zgubi, biedactwo takie młode, nic nie rozumie. Ja sam czytać nie umiem, nie wiem, co tam jest napisane. Matka jej umierając, prosiła mnie ze łzami: “Przyrzeknij, że te papiery mu oddasz i powiesz, że chciałam najlepiej. Uczyniłam, co mogłam”. Potem straciła przytomność i zaczęła coś mówić szybko jakimś niezrozumiałym językiem. Daremnie prosiłem ją: “Mów pani po angielsku, bo nie wiem, o co chodzi”.

- Barnabo - rzekł sędzia, poważniejąc nagle. - Wytłumacz to proszę jaśniej. Czy mam rozumieć, że jesteś w posiadaniu jakichś papierów, które należały do matki Małgosi?

- Tak, właśnie - odparł Brian, oddychając swobodniej, jakby mu ciężar długo ukrywanej tajemnicy spadł z serca. - Żałuję, że wcześniej nie oddałem ich waszej dostojności.

Powoli i dokładnie sędzia zaczął dopytywać się o szczegóły, znane nam już częściowo z rozmowy Barnaby z Małgosią. Irlandczyk dodał, iż na krótko przed śmiercią nieznajomej pani usłyszał, jak słabym głosem wołała go do siebie. Gdy się przybliżył do łóżka, wyjęła spod poduszki paczkę listów i wręczając mu, prosiła, aby oddał jemu.

- Komu? - spytałem. - Czy mężowi! - A komu, jeżeli nie jemu? - odparła. - On umrze, a nie dowie się nigdy, że zrobiłam, co mogłam, co tylko mogłam - dodała z rozpaczą. Wymawiała przy tym jakieś niezrozumiałe imię, którego nie mogłem dosłyszeć, choć nachylałem ucho do samych jej ust, spalonych gorączką. Potem zaczęła majaczyć, a wtedy weszła Judyta i biedna chora za chwilę oddała Bogu ducha.

- Jak wyglądała? - spytał sędzia.

- Małgosia jest do niej podobna, tylko że nieboszczka była piękniejsza. O! Była to wielka pani; miała długie, białe, starannie wypielęgnowane ręce. Nawet w gorączce ruchy jej odznaczały się wielką pańskością. Proszę, oto są listy, może pan sędzia raczy je przejrzeć.

Sędzia Gray wziął podane mu papiery. Jeden z listów, pisany po angielsku, śmiałym, męskim charakterem pisma, zaczynał się od słów: “Kochany Ojcze - a podpisany był - zawsze cię kochający syn Jerzy.” Następny, pisany tym samym charakterem po francusku, pełen był wyrazów najczulszego przywiązania. Wysłany z Londynu, zawierał żartobliwe łajanie za niecierpliwość osoby, do której się zwracał, upewniając, że następny statek przyniesie jej pewne wiadomości co do dalszych planów piszącego. List ten podpisany był: “twój na wieki Jerzy”. Trzeci list, również francuski, pisany odmienną ręką, w dość szorstki sposób oznajmiał, iż ciotka była nieprzebłagana i nie chciała słyszeć o Madzi.


Obrałaś sobie sama drogę - brzmiało pismo - i musisz iść nią dalej. My, twoi krewni, których zhańbiłaś swoim związkiem, nie mamy nic wspólnego z tobą. Idź za mężem i przystań do kupieckiego rodu.”


Podpis listu był oddarty, jak data oraz adres następującego pisma:


Łaskawa Pani! Mamy zaszczyt oznajmić jej, iż złożona u nas na jej imię suma została wyczerpana i że oczekujemy rozkazów z Ameryki, zanim dalszym zapotrzebowaniom jej będziemy mogli zadośćuczynić. O doktorze Bodmanie nie otrzymaliśmy dotąd żadnych wiadomości.

Pozostajemy z szacunkiem:

Barry i Williams

4 Garden Court East”

Sędzia Gray odczytywał każde słowo powoli, uważnie i zamyślał się coraz głębiej. Potem wrócił jeszcze do pierwszego listu, który brzmiał następująco:


Kochany Ojcze! Wiem, że moje małżeństwo było zawarte wbrew twojej woli, ale nie chcę wierzyć, aby to, co mówisz, płynęło z twojego serca. Mogę zostać wydziedziczony, ale nie będę nigdy nikczemny, a byłbym nim, gdybym na twój rozkaz opuścił żonę i dziecko w obcym kraju, bez środków do życia i opieki. Błagam cię o przebaczenie! Przyjmę z wdzięcznością bodaj najnędzniejsze stanowisko u ciebie, bym mógł zapracować na moich ukochanych. Nie mogę i nie chcę przyjąć twardych i okrutnych warunków, które stawiasz mi w twoim liście.

Proszę cię i zaklinam o jak najprędszą odpowiedź i zostaję zawsze kochającym cię synem.

Jerzy”

- Cóż wasza dostojność myśli o tym wszystkim? - zapytał Barnaba, gdy sędzia przestał czytać.

- Bardzo mało można się z tych listów dowiedzieć. Pomyślę nad tym i zrobię, co się tylko da, aby trafić na jakiś ślad. Przede wszystkim odwołam się do panów Barry'ego i Williamsa w Londynie. To nieodżałowana szkoda, że nie ma żadnej daty. Cała ta sprawa jest bardzo tajemnicza.

- A czy wasza dostojność za pomocą tych listów będzie mógł odszukać ojca Małgosi? - zawiedzionym tonem zapytał Irlandczyk.

- Rad bym z duszy i serca - gorąco zapewnił sędzia - ale mało mam do tego danych. Postąpiłeś bardzo rozumnie, nie oddając tych listów małej. Nie wspomnę jej o nich, aby nie wzbudzić w niej fałszywych nadziei. Jest w dobrych rękach i daję ci słowo, że nie wypuszczę jej spod swojej opieki.

- Niech Bóg wynagrodzi pana sędziego za dobroć! - odparł ze łzami wdzięczności wieśniak.

- A teraz powiedz mi, proszę, w czym mógłbym ci się przysłużyć, mój poczciwy Barnabo? Może przemówić do kogo za tobą?

- Gdyby się przypadkiem trafiło gdzieś miejsce odźwiernego lub posługacza, to byłbym bardzo wdzięczny waszej dostojności. Rad bym pracować w dzień i mieć wolne noce, a to z powodu skrzypiec.

- Więc i tutaj ci towarzyszyły! - zaśmiał się sędzia. - No, zobaczymy, pomyślę o tym. Zgłoś się do mnie, proszę, za parę dni, a tymczasem postaram się czegoś dowiedzieć.

Po odejściu Briana, sędzia raz jeszcze z wielką uwagą odczytał listy, dokładnie zanotował sobie adres adwokatów, po czym schował papiery do szufladki biurka. O całej tej rozmowie nie wspomniał nic Reginaldowi, nie chcąc go niepokoić w obecnym stanie zdrowia.

Przede wszystkim należało zasięgnąć wiadomości z Londynu, a potem dopiero podjąć dalsze kroki.

Gdy powrócił na górę, zastał Metę siedzącą na niskim stołeczku i czytającą głośno, a Reginalda uśpionego głęboko, z głową wspartą o poduszkę kanapy, z rumieńcem powracającego życia na wybladłej twarzy.



Rozdział X


Pani Wilder, mocno rozdrażniona, siedziała w buduarze, wachlując się i przykładając batystową, uperfumowaną chustkę do oczu. Lizeta klęczała na środku pokoju, pakując duży, podróżny kufer.

- Jedwabną suknię połóż na wierzchu, ależ nie tę! Cóż znowu! Mówię o jedwabnej. Jakżebym mogła pokazać się w domu żałoby w toalecie przybranej dżetami i frędzlami.

- Jeżeli pani rozkaże, to za pół godziny mogłabym odpruć frędzle i zastąpić je...

- Tracisz zmysły, moja kochana! Czy nie słyszałaś, że odjeżdżam wieczornym statkiem, a do przystani jest dobra godzina drogi.

- Przepraszam panią, ale jedwabna grenadyna jest cała poplamiona kawą. Wiedziałam, że pani tej sukni nie włoży. Dżetów nie będzie znać pod krepą, chyba że ma pani zamiar mieć krepę tylko na pogrzebie?

- Krepę? Rozumie się, że muszę nosić krepę po mojej najukochańszej siostrze. A to tak szkaradnie i nie do twarzy! Wyglądam w tym jak zanurzona w atramencie.

- Ale przy świeżej cerze i pięknych, jasnych włosach czarny kolor podniesie pani urodę.

Aurelia odjęła chustkę od oczu.

- Masz słuszność, Lizeto, może istotnie nie będę wyglądać jak straszydło, ale dołóż wszelkich starań, aby ta nowa suknia była elegancka. A nie zapomnij zrobić parę czarnych krawatek dla pana Horacego i upiąć zręcznie tę białą tunikę dla Małgosi.

- Jak długo ma pani zamiar tam zabawić? - spytała Lizeta.

- Trzy dni najwyżej. Jestem tak zgnębiona, zdenerwowana, że nie potrafiłabym wytrzymać dłużej wśród ogólnego smutku. Zostawiam dom pod twoją wyłączną opieką. Dopilnuj, aby Horacy miał obiad o zwykłej porze i nie pozwalaj małej przeładowywać sobie żołądka owocami. A teraz śpiesz się, proszę, z pakowaniem. Czy panna Tornton odeszła, moje kochanie? - zapytała wchodzącą Małgosię.

- Tak, mamo - odparła dziewczynka, składając książkę na stole. - Miała silny ból głowy, więc odłożyła resztę francuskiego na jutro. - O! Mamo! Co widzę! Odjeżdżasz?!

- Tak, moje życie; papa i ja wyjeżdżamy na kilka dni. Otrzymaliśmy depeszę o śmierci mojej ukochanej siostry i jedziemy na pogrzeb do Pankresi. To śliczna wiejska rezydencja, bardzo wytwornie urządzona, z oranżerią i cieplarnią. Biedna Eliza tak się nią szczyciła, niestety, niedługo. Zostawiam cię pod opieką Lizety i nie wątpię, że moja ukochana dziewczynka będzie się sprawowała bardzo grzecznie.

- Jak długo mama zabawi w drodze? - zaniepokoiła się Małgosia. - Czy Horcio także jedzie?

- Ależ nie, nie! Horcio jest taki delikatny, jak ja. Nie wytrzymałby w domu nawiedzonym ciężką żałobą. Dziś jest środa - wrócimy w sobotę wieczorem, najpóźniej w niedzielę rano.

- Proszę cię, mamo - bardzo nieśmiało odezwała się Małgosia - bądź tak dobra przykazać Horciowi, aby mi nie dokuczał. Wiem, że mnie nie zostawi w spokoju.

Gdyby przeczuła, że Horcio usłyszy jej słowa, byłaby pewnie nigdy ich nie wymówiła. Przez przymknięte drzwi doszły one do uszu chłopca, siedzącego na poręczy schodów i zjadającego wykradzione z kuchni owoce. Oczy jego błysnęły złośliwie, pogroził ręką, mówiąc po cichu do siebie:

- Dam ja ci za to!

Pani Wilder przyrzekła, ale zajęta obmyślaniem przybrania nowej sukni, zapomniała o tym za chwilę. Gdy państwo Wilder wyjechali, a Horacy wyszedł na miasto do jednego ze swoich przyjaciół, Małgosia zasiadła sama do obiadu. Jan usługiwał jej z takim uszanowaniem jak w obecności swej pani. Ale majestat poważnego lokaja działał przygnębiająco na dziewczynkę. Posłała go na górę po Dolcię i Dandysa, a przytuliwszy potem lalkę do piersi i ułożywszy pieska u nóg, zjadła deser w dość przyjemnym nastroju.

Nazajutrz rano spotkała się z Horciem przy śniadaniu. Serce jej biło z trwogi, ale chłopiec tego dnia był wyjątkowo grzeczny.

- Janie - rzekł, wstając od stołu - przyprowadzisz mi konia o piątej, a obiad schowasz na potem. Powiesz Disborowi, aby przysłał tego wierzchowca co zwykle. Gdzie są klucze od stajni?

- Andrzej zostawił je u mnie.

- Ale koni nie ma - wtrąciła Małgosia.

- Zdaje się, że wiedziałem o tym - sarkastycznie odparł Horacy. - Klucze położysz w moim pokoju, Janie. Zatrzymam je do powrotu ojca.

Wielkim zdarzeniem było nadejście listu od Reginalda, pisanego wprawdzie ołówkiem i bardzo jeszcze drżącą ręką, ale samodzielnie. Tornton odczytała go Małgosi, która nauczyła się go na pamięć. Brzmiał następująco:


Droga Małgoś! Jest mi znacznie lepiej, tylko sił jeszcze mam bardzo mało i noce niespokojne. Ojciec wysyła mnie z Metą i ciotką Rachelą w góry. Gdy powrócę, uproszę go, aby mnie zawiózł do Nowego Jorku, abym mógł ciebie zobaczyć. Donoś nam często o sobie. Przesyłam uścisk dla Dolci. Nie zapominaj o twoim rycerzu Czerwonego Krzyża.


Twój zawsze cię kochający

Regie”


Upał był tak wielki, że Lizeta oświadczyła, iż nie można panienki wyprowadzić na spacer do parku.

Małgosia nie nalegała, bo pan Wilder odjeżdżając, dał jej zajmującą książkę z obrazkami. Usiadła więc w bibliotece i przeglądając kartki, pieściła się jednocześnie z Dolcią i Dandysem. Lizeta cierpiała silnie na zęby, toteż wydostawszy z domowej apteczki flaszkę z chloroformem, udała się z nią do swego pokoju. Biedna Lizeta, jakże potem gorzko tego żałowała!

Nadeszła pora obiadu i ku wielkiemu zdziwieniu Małgosi Horacy pojawił się u stołu. Dziewczynka usiłowała zabawić go, jak mogła i między innymi powiedziała mu, że panna Tornton, będąc niezdrowa, dała jej wolne na jutrzejszy dzień.

- Powiem ci, co zrobimy! - zawołał Horcio jakby uderzony nową myślą. - Odprawimy służbę z wyjątkiem Lizety i będziemy się bawić we dwoje w gospodarzy domu. Jan idzie do Hoboken, a Jędrzej wyjechał do żony na wieś. Kucharka rada będzie uwolnić się na jeden dzień, aby pójść do swoich znajomych, a jeżeli będziesz grzeczna, to cię zabiorę do Delmonika na obiad.

- Czy mama nie miałaby nic przeciw temu? - z pewnym powątpiewaniem zapytała Małgosia, która instynktownie nie dowierzała uprzejmości Horcia.

- A cóż jej to może szkodzić! Ale... rozmyśliłem się. Zatrzymamy lepiej kucharkę w domu. - Ty podły psiaku! Dlaczego na mnie skaczesz?!

Dandys dostawał zwykle obiad podczas deseru i tym razem ośmielił się przypomnieć o swojej obecności Horacemu. Małgosia zerwała się, aby zapobiec uderzeniu psa, ale było za późno. Dandys, skomląc żałośnie, rzucił się w objęcia swej pani.

- Jak śmiesz tak niegodziwie obchodzić się z moim pieskiem! - zawołała namiętnie. - Powiem ojcu, jaki jesteś okrutny. Biedny Danduś nie zrobił ci przecież nic złego, dopominał się tylko o swój obiad.

- Zabiłbym to nikczemne zwierzę, gdybym się nie obawiał, że ojciec wydali mnie za to z domu i zamknie na prywatnej pensji! - zawołał Horacy. - Ale ciebie nie minie kara za bezczelność, ty irlandzka żebraczko!

Pochwycił Dandysa i wybiegł z jadalni.

Zostawiwszy Małgosię pogrążoną we łzach, Horcio pobiegł w kierunku swego pokoju i zamknął psa w przyległej ciemnej komórce, dając mu ciastko, aby przestał skomleć. Potem zdjął z haka klucze od stajni i tylnymi schodami zszedł na dół, przekonawszy się po drodze, że nikt go nie widzi. Kredens był pusty, a gaz przykręcony; Jan bowiem, korzystając ze swobody, poszedł na herbatę do panny Lizety.

Pole wolne - pomyślał zadowolony. - No, dam jej teraz za swoje! Popamięta mnie długo!

Na dole panowała cisza. Kucharka wyszła na pogawędkę i klucz od kuchni zabrała z sobą. Wydostawszy się przez boczne drzwi, Horacy szedł ku stajniom. Usłyszał wewnątrz szczekanie, połączone z żałosnym skowyczeniem.

- Jesteś tu, Hyderze? - zapytał, macając drogę wśród ciemności; nie chciał bowiem przynieść z sobą światła. - Chodź tu, mój stary. Chodź, poczciwy piesku!

To mówiąc, spuścił łańcuch, a wspaniały i ogromny brytan rzucił mu się na piersi, wyjąc na wpół dziko, a na wpół radośnie. Był to ów pies, którego pan Wilder nie chciał kupić dla syna. Jacek Miller, przyjaciel Horcia, pożyczył mu go na dwa dni, niby dla pilnowania domu podczas nieobecności rodziców. Horacy zatem znał się z nim dobrze. Gwiżdżąc cicho, chłopiec poprowadził brytana do dawnej kancelarii ojca. Tam przywiązał go sznurem do nogi stołu. Sznur ten był tak długi, że brytan mógł swobodnie przechadzać się po pokoju; nie mógł jednak poruszyć stołu, który był przyśrubowany do posadzki.

Pokończywszy przygotowania, Horcio kazał Hyderowi leżeć cicho, a sam wyszedł, starannie zamknąwszy drzwi za sobą.

Małgosia, zamknięta, daremnie wołała Horcia. Postanowiła czekać cierpliwie, aż przyjdzie Jan, zapali gaz i otworzy jej drzwi. Nie przypuszczała, aby złośliwy chłopiec ośmielił się zrobić krzywdę pieskowi. Niepokój jej wzrastał z każdą chwilą spędzoną w samotności i mroku wśród ciszy wielkiego domu, w którym umilkły wszelkie odgłosy życia. Odetchnęła swobodniej, gdy usłyszała w sieni kroki Horcia, który wyzywająco zawołał przez drzwi:

- Bardzo chce ci się zobaczyć psiaka? Zamknąłem go w bezpiecznym miejscu i jeżeli chcesz go odzyskać, musisz sama pójść po niego.

- Czy... czy zamknąłeś go w domu? - trwożliwie spytała Małgosia, przerażona myślą, że wyniósł psinę do stajni.

- Tak - rzekł, wchodząc do pokoju. - Jest w dawnej kancelarii ojca. Nie boisz się sama iść po Dandysa?

- Nie, nie boję się - odparła dziewczynka.

Pobiegła naprzód, a Horacy cichaczem skradał się za nią, strasząc słowami i gestem, tak że co chwila z przerażeniem oglądała się za siebie.

Przy drzwiach kancelarii przystanęła na chwilę, szukając klamki w ciemności: gaz bowiem w korytarzu palił się bardzo słabo.

- Poczekaj - rzekł Horcio pomogę ci. - I nim dziewczynka opamiętała się, wepchnął ją z całej siły do pokoju i zamknął drzwi na klucz.

Ogłuszona gwałtownym pchnięciem, zaledwie oprzytomniała wśród ciemności, gdy poczuła tuż obok siebie przyśpieszony i gorący oddech jakiegoś stworzenia. Dwoje wielkich, połyskujących groźnie oczu wyjrzało na nią z ciemności.

Dziki i przeraźliwy okrzyk trwogi wyrwał się z piersi dziecka.

- Horciu! Johnie! Ratujcie! Na pomoc!

- Jakże ci się podoba mój pies? - brutalnie roześmiał się pod drzwiami chłopiec. - Radzę ci, nie zaczepiaj go! Nie jadł dzisiaj i nie wiadomo, na co się może odważyć.

- Puść mnie! - wołała półprzytomna z trwogi. - Puść mnie! O! Proszę cię, proszę, Horciu! Będę już grzeczna!

Łkanie dławiło jej głos.

- A będziesz skarżyć na mnie przed rodzicami? - pytał Horcio.

- Lizeto, Lizeto! - krzyczało dziecko.

- Wołaj sobie choć do sądnego dnia! Nikt cię nie usłyszy. Jan i kucharka wyszli, ja też wychodzę i zostawię cię tu na noc.

Po długich dwóch godzinach Horacy zdecydował się nareszcie wypuścić uwięzioną. Ciekawy był bardzo, jak też strach na nią podziałał. Ogarniała go jednak pewna trwoga na myśl, że wylęknione dziecko mogło umrzeć pod wpływem zbyt gwałtownego wstrząsu. Pobiegł więc do pokoju i otworzył drzwi; Hyder wyskoczył ku niemu, witając go radośnie.

- Cóż u licha! - zaklął chłopiec. - Jak śmiałaś odwiązać go bez mego pozwolenia? Co widzę, przegryzł sznur! To mi chwat! Małgosiu, wychodź teraz!

Żadnej odpowiedzi.

- Pewnie zemdlała - pomyślał sobie. - W pokoju nie było słychać żadnego szelestu.

Zapalił zapałkę, spojrzał wkoło siebie... nic, tylko świeży powiew nocnego powietrza, wpadając przez okno, odgarnął mu włosy z czoła. Pokój był pusty!



Rozdział XI


Gdy odgłos kroków Horacego ucichł w korytarzu, Małgosia, prawie nieprzytomna ze strachu, upadła pod drzwiami. Światło ulicznej latarni, wpadające przez okno, oświetlało na tyle wnętrze pokoju, że mogła dojrzeć olbrzymiego brytana, wyszczerzającego do niej straszne kły. Stłumiła oddech, aby nie pobudzić jego gniewu, wierzyła bowiem, że gotów jest poszarpać ją na kawałki. W końcu jednak myśl o ucieczce poczęła świtać w jej główce. Gdyby tylko mogła dostać się do okna, otworzyć je i zawołać na pomoc policjanta, którego widywała przechadzającego się w dzień po ulicy, byłaby może uratowana.

W pokoju nie było krzeseł, a sofka była zbyt niska, aby mogła przydać się do jej planów. Półki z książkami sięgały wysoko, zasłaniając część okna. W miarę jak oczy Małgosi przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegła kilka pak, stojących w kącie blisko półek. Gdyby mogła dotrzeć do nich i wspiąć się na górę, dostałaby się do okna.

Powoli, cichutko, skradając się krok za krokiem, zaczęła się przesuwać wzdłuż ściany, nie spuszczając ani na chwilkę oczu z Hydera; ten zaczął groźnie warczeć, targając sznur z całej siły. W końcu jednak doszła do pak i zaczęła się na nie wspinać. Hyder szczekał coraz głośniej i miotał się wściekle, a sznur, który był słaby i zużyty, zaczął już pękać. Na szczęście Małgosia nie dostrzegła tego, bo obrócona była do niego plecami. Dostawszy się nareszcie po wielu trudnościach na wierzch pak, zaczęła z całej siły szarpać okno, którego zardzewiałe zawiasy stawiały nie lada opór. Nareszcie po wielu wysiłkach okno się otworzyło, a fala chłodnego powietrza owiała czoło dziewczynki, zroszone potem. Wyczerpana, zatrzymała się na chwilę, chcąc odetchnąć i zawołać policjanta, gdy naraz Hyder, szarpnąwszy się gwałtownie, zerwał resztki więzów i jednym potężnym skokiem rzucił się na paki.

Małgosia obejrzała się i usłyszała chrapliwy oddech strasznego zwierza. Z przeraźliwym krzykiem wychyliła się przez okno. Naraz straciła równowagę. Z głuchym łoskotem padła na kamienne schody ogrodowego tarasu i straciła przytomność.

W kilka chwil potem uliczna żebraczka, stara Molly, wracając z wieczornej włóczęgi, przysiadła na schodach.

- Co to może być? - rzekła do siebie, widząc opodal coś białego, leżącego bez ruchu. - Dziecko? Nieżywe? Pewnie zabite! Nie dotknę go, jeszcze powiedzą, że to ja zrobiłam.

Zabierała się do odejścia, gdy w blasku latarni ujrzała złoty łańcuszek, połyskujący na szyjce zemdlonej dziewczynki. Zbliżyła się chciwie, pomacała grubą ręką dziecko, które drgnęło pod jej dotknięciem i przekonała się, że jeszcze żyje.

Molly nie wiedziała, co począć. Popatrzyła na dom i zauważyła, że był na noc zamknięty. Zresztą, cóż ją to obchodziło, jakim sposobem dziecko się tutaj dostało w takim opłakanym stanie. Dziewczynka miała na sobie złoty, błyszczący ponętnie łańcuszek i sukienkę z białej, miękkiej tkaniny, które można było spieniężyć w karczmie i dostać za nie kilka kieliszków whisky. Prócz tego właścicielka szynku, Paddy, poszukiwała małej dziewczynki do pomocy. Zapłaciłaby jej pewnie za ten nabytek. A jeżeli mała była ciężko potłuczona i umrze? Umarli nie robią plotek, a rzeka płynęła tak blisko.

Tak sobie rozważała żebraczka i los biednej Małgosi w jednej chwili został rozstrzygnięty.

Stara Molly zerwała z siebie brudną, dziurawą chustkę i zawinęła w nią bezwładną dziewczynkę, zdjąwszy z niej uprzednio kosztowną ozdobę. Potem cichaczem, skradając się ciemnymi zaułkami, by uniknąć bacznych oczu policji, zaczęła iść ku rzece.

Nieraz musiała przystawać po drodze dla otarcia potu z zabrudzonej twarzy i nabrania tchu, zanim doszła do swojego mieszkania, położonego w najbrudniejszej i najnędzniejszej dzielnicy miasta. Oddychając z wielkim trudem i stąpając ciężko po skrzypiących, brudnych schodach, żebraczka weszła aż na czwarte piętro, klnąc, gdy naraz potknęła się o jakąś postać, leżącą przy progu.

- Przestań kląć, babko! - zawołała młoda kobieta, podnosząc się z ziemi. - Nie mogę zasnąć w tę upalną noc. Wyjdę chyba na ulicę zaczerpnąć powietrza.

- Trzymaj język w gębie, Nancy! - szorstko odparła stara kobieta. - Zapal łojówkę i poświeć mi; zobaczę, co się da zrobić z tą małą.

Nancy potarła zapałkę i wyszukawszy ogarek świecy, podeszła do tapczanu, na którym Molly złożyła swój ciężar.

Żółty, chwiejny płomień padł na śmiertelnie bladą twarz Małgosi, na złociste, rozsypane w nieładzie włosy i czerwoną pręgę w poprzek czoła.

- Miłosierny Boże! - krzyknęła Nancy, padając na kolana. - Jakże podobna do mego Jima, nawet ranę ma w tym samym miejscu. Jaki znów piekielny zamiar zaświtał w twojej głowie, babko?

Słowa te wymówiła płaczliwym, ale prawie dzikim głosem, szarpiąc kościste ramię starej kobiety.

- Uspokój się - odparła Molly, patrząc oczyma nabiegłymi krwią w rozjątrzoną twarz Nancy. - Mam na względzie tylko dobro dziecka. Uległa wypadkowi, więc przyniosłam do ciebie, abyś ją pielęgnowała.

- Uległa wypadkowi, powiadasz? - podejrzliwie odezwała się młoda kobieta. - Dziwny to musiał być wypadek, który doprowadził dziecko do podobnego stanu.

- Przysięgam, że tym razem mówię prawdę. Może rana nie jest śmiertelna? Obejrzyj ją.

Nancy tymczasem zaczerpnęła wody z wyszczerbionego dzbanka i starą szmatą delikatnie zwilżała skrwawione czoło Małgosi. Twarz młodej kobiety przybrała łagodniejszy wyraz i coś, niby łza, zabłysło w jej oku.

- Zdaje mi się, że oddycha, choć rana jest głęboka, a długa jak mój palec - rzekła, podnosząc się z miejsca. - Podtrzymaj jej głowę, a ja pobiegnę po lód.

Małgosia wydała cichy, bolesny jęk i otworzyła zamglone oczy, ale natychmiast je zamknęła. Nancy wydostała parę pensów z blaszanego pudełka i poleciwszy surowo starej, aby nie spuszczała dziecka z oczu, szybko zbiegła ze schodów.

Molly tymczasem skorzystała z jej nieobecności, aby ukryć złoty łańcuszek w słomie siennika. Rozebrała małą z pięknych sukienek i zostawiwszy w cienkiej, obszytej koronkami koszulce, położyła ją na łóżku.

Następnie rozsznurowała eleganckie buciki, oceniła ich wartość jednym rzutem oka i wrzuciwszy do brudnego fartucha, cichaczem zeszła na dół. Gdy Nancy powróciła po kwadransie, niosąc lód w słoiku, towarzyszył jej dziwnie wyglądający mężczyzna.

Pan Boddy, jak go nazywano, spadł bardzo nisko z poprzednio zajmowanej w świecie pozycji. Wśród ubogiej ludności tej dzielnicy zjednał sobie pewien szacunek jako doktor (gdy był trzeźwy). Miał czterdzieści pięć lat, wyglądał jednak na dużo starszego. Nikt nie wiedział, z czego się utrzymywał, lecz nigdy nie był wmieszany w żadną złodziejską sprawę. Przypuszczano tylko, że przechowuje u siebie skradzione rzeczy i korzystając ze znajomości w wyższych sferach, zbywa je w korzystny sposób.

- Oto ta mała - rzekła Nancy, podnosząc Małgosię na rękach - jest to córeczka mojej nieboszczki siostry. Spadła ze schodów i potłukła się ciężko. Przelękłam się okropnie, zobaczywszy ją w tym stanie i zaraz pobiegłam do pana.

To mówiąc, Nancy obcięła jedwabiste, złote pukle włosów, pokryte skrzepłą krwią i niespokojnie spojrzała na pana Boddy'ego.

- Brzydka rana - odezwał się lekarz głosem, który, choć ochrypły od nadużycia trunków, zachował brzmienie, zdradzające ślady dawnego wytwornego wychowania. - Mogła się zabić na miejscu.

Ku wielkiemu zdziwieniu Nancy, wyjął z kieszeni małą szkatułkę z instrumentami chirurgicznymi i począł się nimi posługiwać z wielką wprawą.

- Nie dziwiłbym się, gdyby mała popadła w ciężką chorobę - rzekł, przypatrując się jej uważnie. - I nie ręczę, że się z niej wygrzebie. Rana jest głęboka, ale kości nie są uszkodzone i prawdopodobnie utrata krwi mocno ją osłabiła. Okładaj ją lodem, a jutro przyjdź do mnie. Jeżeli nie będę miał napadu delirium, to przepiszę lekarstwo dla niej.

- Czyżby pan nie mógł powstrzymać się od picia? - spytała Nancy. - Szkoda marnować takie zdolności lekarskie.

Cień przemknął po twarzy mężczyzny, przystanął, jakby wspominał coś bolesnego.

- Przestań - rzekł szorstko - nie pytam ciebie o nic i tobie też nic do mnie.

- Przepraszam pana - lękliwie tłumaczyła się Nancy.

- Mniejsza o to - wrócił do dobrodusznego tonu. - Więc to dziecko twojej siostry. Ładną ma na sobie bieliznę. Czy twoja siostra jest zamożna?

Nancy zarumieniła się i zamilkła.

- Nie daj tylko starej dobrać się do tych rzeczy - poradził lekarz. - Tyś dobra kobieta, Nancy. Oto drobnostka na lód - wsunął jej do ręki srebrną monetę.

- Dziękuję panu - zdławionym głosem odparła młoda kobieta. - Będę czuwać nad nią jak nad źrenicą oka. Przypomina mi bardzo mojego biednego chłopca.

- Nie wiedziałem, że miałaś dziecko - rzekł lekarz, patrząc na jej zmieszaną minę.

- Tak, byłam matką! - wybuchnęła żałośnie kobieta. - Miałam ślicznego, jasnowłosego synka, z oczkami błękitnymi jak niebo. Trzy latka miał, gdy zdarzył się ten okropny wypadek. Mój mąż jest wnukiem starej Molly, nie znosił dziecka, sama nie wiem z jakiej przyczyny. Jim to przeczuwał, biedaczek, zawsze mu się usuwał z drogi. Och! Było to takie roztropne maleństwo! Ale pewnej nocy starucha i mąż wrócili do domu pijani i ledwo zdolni utrzymać się na nogach. Jim czołgał się po ziemi, a Molly potknęła się o niego. Wtedy - tu głos biednej matki zniżył się do namiętnego szeptu - wtedy jego ojciec chwycił stołek i z całej siły uderzył go w główkę.

Przez dwa dni leżał nieruchomy jak ta mała, trzeciego dnia otworzył swoje śliczne, zamglone oczęta, wyszeptał słodko: “mamo” i umarł z tym słowem na sinych usteczkach. Odtąd czasem mi się miesza tu, w głowie - nie jestem już sobą.

- Pilnuj tego maleństwa - rzekł doktor, odwracając się szybko. - Jutro będę cię oczekiwał.

Nancy z niezwykłą uprzejmością odprowadziła go do drzwi i poświeciła na schodach, potem usiadła obok łóżka i z zaciśniętymi hardo ustami przetrwała do samego rana.

Parę godzin potem stara Molly wróciła pijana do domu i upadła jak długa na podłogę, skarżąc się żałośnie, że Nancy więcej dba o tego bębna, niż o kochającą babkę. Młoda kobieta nie odpowiedziawszy słowa, obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem i nie troszcząc się wcale, pozwoliła jej zasnąć na ziemi.



Rozdział XII


Horacy bardzo sprytnie wziął się do zatarcia śladów swojej niegodziwości. Zamknąwszy szczelnie okno, przez które wypadła Małgosia, odprowadził Hydera do stajni, uwiązał na łańcuchu i nazajutrz, skoro świt, postanowił go oddać Jackowi.

Nie odkrył żadnych śladów ucieczki na frontowych schodach. Wypytawszy policjanta, który nic nie widział, bo pił wtedy smacznie piwo w sąsiednim szynku, wrócił do domu stroskany i niespokojny. Nic nikomu nie mówiąc, położył się do łóżka.

Nazajutrz rano obudził go krzyk przerażonej Lizety, która, wszedłszy do pokoju panienki, nie zastała jej.

Łóżko wskazywało, że nikt na nim nie spał, a Jan zapewniał, że gdy zamykał dom na noc, panienki nie było na dole. Strwożona garderobiana wpadła do panicza, zapytując go z płaczem, co zrobił z biednym dzieckiem.

Horacy wpadł w udaną złość za to podejrzenie i zaczął w grubiańskich słowach łajać Francuzkę, że nie pilnowała małej. Ta wykrzykiwała z rozpaczą, biegając po domu: Biedna, biedna panienka! Taka dobra! Taka milutka! Co się z nią stać mogło? Nie zwykła przecież nigdy wychodzić sama! Trzeba co prędzej zawiadomić policję.

Ale Horacy powstrzymał ją w zapale. Oświadczył gniewnie, że to do niej nie należy i on sam się tym zajmie. Następnie zaczął wypytywać kucharkę i lokaja, kiedy widzieli Małgosię ostatni raz.

Jan odpowiedział, że gdy zapalał gaz w sieni, usłyszał panienkę wołającą na niego z biblioteki. Zbliżywszy się do drzwi, zastał je zamknięte na klucz. Tu stary sługa znacząco spojrzał na panicza, który nagle pobladł.

- Tak - rzekł, udając obojętność - odpowiedziała mi coś niegrzecznego przy obiedzie i wsadziłem ją tam za karę. Później widziałem, jak schodziła na dół, szukając Dandysa. Niech Jan poda mi śniadanie, pójdę rozmówić się z policjantem.

Lizeta zachodziła w głowę, co robić. Żywa i energiczna dziewczyna przywiązała się szczerze do Małgosi i gorąco ubolewała nad jej losem. Była o tyle przezorna, że nie zwierzała się ze swoich przypuszczeń, a podejrzewała, że Horacy był przyczyną tajemniczego zniknięcia dziecka. Los jednak sprzyjał niegodziwemu chłopcu, bo zaraz rano Jacek Miller przyszedł upomnieć się o Hydera, na którego szybkim usunięciu zależało Horciowi.

Chwilę potem ujrzał nadjeżdżającą karetę, z której wysiedli jego rodzice.

Zanim pani Wilder przestąpiła próg domu, syn zaskoczył jej drogę, wołając:

- Mamo droga! Stało się wielkie nieszczęście! Małgosia zniknęła gdzieś bez wieści i nie ma jej od wczoraj!

Powstało ogólne zamieszanie. Lizeta nadbiegła, tłumacząc się ze łzami, a pani Wilder, nie rozumiejąc jeszcze dobrze, o co chodzi, dostała nerwowego ataku. Pan Wilder daremnie podnosił głos, chcąc się czegoś dowiedzieć; nikt go nie słyszał wśród ogólnego gwaru i kobiecego lamentu. Wreszcie odprowadził syna na bok i zamknąwszy drzwi biblioteki za sobą, zapytał go, co to wszystko znaczy?

- To, ojcze - odparł chłopiec, ważąc swoje słowa w śmiertelnej obawie, aby nie popaść w tarapaty - że mała zniknęła gdzieś z domu w niewytłumaczony sposób. Lizeta sądziła, że jest ze mną, ja zaś siedziałem w moim pokoju i o ile wiem, ona nie była wcale na górze.

- Horacy - rzekł ojciec, wpatrując się w niego surowo - jaki brałeś udział w tej tajemniczej sprawie? Małgosia nigdzie nie ośmielała się wychodzić, matka jej tego zabroniła, a wiesz, jak była posłuszna. Musiała zajść bardzo ważna przyczyna, która ją skłoniła do tego kroku!

Horacy zmieszał się i spuścił oczy przed badawczym spojrzeniem ojca.

- Ojciec zawsze był niesprawiedliwy wobec mnie! - zawołał namiętnie. - Cóż mnie ta mała obchodzi? Była krnąbrna i zuchwała przy obiedzie; wsadziłem ją za karę do biblioteki i wypuściłem po upływie pół godziny. Przypuszczam, że musiała wyjść tylnymi drzwiami.

Mówił popędliwie i z tym większą pewnością siebie, że wyznawał część prawdy, chcąc uprzedzić relację Jana.

Twarz pana Wildera przybrała łagodniejszy wyraz; biorąc kapelusz, rzekł:

- Jeżeli tak było w istocie, jak mówisz, to pozostaje mi tylko uprzedzić policję i ofiarować znaczną nagrodę za odszukanie zaginionego dziecka.

Wybadawszy każdego ze służących z osobna, pan Wilder sprowadził detektywa, który wysłuchawszy uważnie raportu służby, poszedł następnie obejrzeć zamek u drzwi, który otwierał się łatwo i dziecinna rączka mogła go poruszyć. Cały wypadek wyglądał bardzo tajemniczo. Porobiwszy notatki, detektyw zabrał fotografię dziewczynki i oddalił się, obiecując powrócić wieczorem.


Zaginiona! 20 sierpnia wieczorem, z domu pod nr 9 przy ulicy Broadway zginęła 11_letnia dziewczynka, zwana Małgosią. Niskiego wzrostu, drobnych rysów i świeżej cery, z włosami jasnoblond. Ubrana była w białą sukienkę, przepasaną błękitną szarfą. Na szyi miała wenecki złoty łańcuszek. Wysoką nagrodę otrzyma ten, kto ją przyprowadzi lub trafi na jej ślad.


Ogłoszenie ukazało się we wszystkich miejscowych dziennikach. Pomimo to jednak tygodnie upływały od tajemniczego zniknięcia Małgosi, a nie otrzymano o niej żadnej wieści. Pan Wilder posmutniał bardzo i daremnie wzywał na naradę do swego kantoru najzdolniejszych detektywów. Żona jego, również przygnębiona, krążyła wciąż po domu, opłakując bezustannie przed Lizetą utratę kochanego dziecka.

Trzy tygodnie minęły wśród ciągłych poszukiwań, a nie natrafiono na żaden ślad zaginionej. Policja była przekonana, że dziecko zostało porwane przez złodziei i uprowadzone w odległą okolicę, gdzie może kiedyś uda się je odszukać, dzięki wysokiej nagrodzie, przyobiecanej przez opiekunów.

Pan Wilder, po upływie dwóch tygodni, czuł się w obowiązku zawiadomić sędziego Graya o zaszłym wypadku. Uczynił to listownie, wyrażając w pełnych serdeczności słowach swój żal nad utratą dziecka, do którego on i żona przywiązali się całym sercem i które z czasem miało zająć w ich rodzinie miejsce zmarłej córki.

List ten zastał sędziego w zacisznej górskiej wiosce, dokąd przybył w odwiedziny do syna. Zaledwie rzucił okiem na pismo, zerwał się przestraszony.

- Co się stało, ojcze? - niespokojnie zapytał Reginald.

- Okropny wypadek! - zawołał sędzia, niezdolny pohamować wzruszenie. - Otrzymałem list od pana Wildera. Biedna Małgosia - przeczytaj sam!

Regie chwycił list, przebiegł go oczami, potem spojrzał na ojca, nie dowierzając samemu sobie. Opuścił głowę, nie mogąc przemówić ani słowa. Twarz jego wyrażała ból.

- Uspokój się, chłopcze - rzekł sędzia, choć oczy jego były wilgotne od łez. - Nie należy tracić nadziei. Wilder w zbyt czarnych kolorach widzi tę sprawę.

- Tak, ojcze - odezwał się Regie - ale pomyśl tylko, że biedactwo może się znajdować w rękach złych ludzi, którzy obchodzą się z nim okrutnie. Moja biedna Małgosia! Powiem ci, ojcze - ciągnął po chwili. - Czuję się o wiele silniejszy i jeżeli pojedziesz do Nowego Jorku, to błagam cię, zabierz mnie z sobą. Meta może odjechać do domu z ciotką Rachelą.

Patrząc na wzruszoną twarz jedynaka, sędzia zamyślił się. Rex już prawie całkiem doszedł do siebie. Wielkie upały ustąpiły miejsca ciepłej jesiennej pogodzie. W tych warunkach mógł bezpiecznie pojechać do Nowego Jorku.

- Zgoda! - rzekł sędzia po chwili. - Zabiorę cię, jeżeli mi przyrzekniesz chodzić wcześnie spać i nie gorączkować się niepotrzebnie. Zanim zaczniemy się pakować do drogi, daj mi przeczytać moją korespondencję, a tymczasem pobiegnij do ciotki i do Mety i uprzedź je o tym, co zaszło.

Regie uczynił to, a sędzia zabrał się do listów. Jeden z nich miał zagraniczny stempel i podpisany był Barry i Williams. A oto jego treść:


Szanowny Panie! Nie odpisaliśmy do tej pory na list pański z przyczyny nieobecności naszego starszego wspólnika, który mógł udzielić dokładniejszych informacji, dotyczących dawnych klientów naszej firmy. Przejrzawszy księgi, oświadczył, iż dr Bodman, którego zapamiętał, przesyłał niegdyś na nasze ręce pieniądze dla niejakiej pani Herve, Francuzki, zamieszkałej wówczas na Strandzie, nie przypominamy sobie, pod którym numerem. Przekazy te wypłacane były w banku Morgan i Spółka i nie przekraczały pięćdziesięciu funtów. Adres, pozostawiony nam przez pana Bodmana, był następujący: Na ręce braci Clive, 34 John Street, w Nowym Jorku. O pani Herve nie możemy udzielić żadnej wiadomości, z wyjątkiem tej, iż w zeszłym roku otrzymaliśmy list od Armanda Herve, zapytujący o jej adres. Nieobecna była w nim wzmiankowana jako jego bratanica.

Ubolewając, iż nie możemy Szanownemu Panu dostarczyć bliższych danych, pozostajemy z poważaniem.


William i Barry, prawnicy”


Zanotowawszy starannie adres braci Clive w Nowym Jorku, sędzia zszedł na dół do syna. Tego wieczora opowiedział Reginaldowi swoją rozmowę z Barnabą i dał mu do przeczytania list londyńskich prawników.

- Ależ to się wybornie składa, ojcze! - zawołał chłopiec poruszony. - Może trafimy nareszcie na ślad pochodzenia tej biednej dziewczynki! Opowiadała mi swoje dzieje i dała do przechowania bransoletkę. Są na niej wyryte dwie litery: M. H., oznaczające prawdopodobnie początek nazwiska pani Herve. Moja droga maleńka! Jakże chciała odnaleźć swego ojca, który może żyje, a nic o niej nie wie.

Sędzia ucieszył się w duchu, że nadzieja odszukania śladów pochodzenia Małgosi zatarła chwilowo w umyśle Rexa wrażenie, jakie sprawiła wiadomość o jej tajemniczym zniknięciu.

Droga do Nowego Jorku wydała się Rexowi bardzo długa. Ojciec jednak lepiej od niego wiedział, jak słabe jeszcze były siły rekonwalescenta. Gdy przybyli do hotelu w Nowym Jorku, chłopiec czuł się tak znużony, że musiał wypocząć przed wizytą u państwa Wilderów.

Sędzia tymczasem spotkał w czytelni hotelowej dawnego kolegę i przyjaciela, sędziego Ransoma, który mógł mu udzielić informacji, dotyczących firmy braci Clive. Zapytany o nich - odpowiedział:

- Nazwisko to dobrze jest mi znane, choć osobiście tych panów nie znam. To bardzo zamożny dom handlowy, mający filie zagraniczne w Lyonie i, o ile mi się zdaje, w Marsylii. Przypominam sobie dobrze starego Clive'a. Został sparaliżowany i zdawszy interesy, przeniósł się gdzieś na wieś. Był to starzec bardzo ekscentryczny. Firmę prowadzą obecnie jego synowie.

Wtem jakiś nieznajomy mężczyzna, zajęty czytaniem gazety przy sąsiednim stoliku, odezwał się:

- Jeżeli pański przyjaciel żąda informacji dotyczących domu handlowego Braci Clive, mogę nimi służyć. Pan Selden Clive jest moim ojcem.

Sędzia pospieszył przedstawić się panu Clive'owi, po czym zapytał go, czy nie mógłby przekazać wiadomości, dotyczących doktora Bodmana, który przed sześciu laty przesyłał do Anglii pieniądze za pośrednictwem ich firmy.

- Bodman? - powtórzył pan Clive. - Bodman? Przypominam go sobie. Z powodu nagannego prowadzenia się, stracił doskonałą praktykę lekarską i zwichnął swoją karierę. Mój brat dał mu posadę buchaltera, a uczynił to z przyczyny - tu zawahał się i cień nieokreślonego uczucia przemknął po jego twarzy - z przyczyny czysto rodzinnej. Był kolegą szkolnym mojego najmłodszego brata.

Urwał nagle, jakby chciał coś więcej powiedzieć, ale się powstrzymał.

- Czy nie mógłby mi pan wskazać obecnego adresu doktora Bodmana? - spytał sędzia.

- Nie, żałuję bardzo. Opuścił nas z powodu brudnej awantury, która oburzyła naszego ojca. Mogę zresztą wypytać mego brata, jeżeli pan tego sobie życzy, ale wiem, że firma nasza straciła go z oczu od dawna. Prawdopodobnie zapił się do tej pory na śmierć.

Sędzia podziękował panu Clive'owi, wręczył mu swoją wizytówkę i rozmowa zeszła na inny temat.



Rozdział XIII


Pani Wilder siedziała tego wieczora na kanapce w buduarze, gdy lokaj zapowiedział pana sędziego Graya z synem. Wyszła naprzeciw nich ze stroskaną twarzą.

- Ach! Czy wiecie, panowie, że prawie ze strachem was spotykam - zawołała, ściskając ich ręce. - To drogie, śliczne dziecko! Co się z nim mogło stać? I to wtedy właśnie, gdyśmy się oboje tak bardzo do niej przywiązali. Mąż schudł i zmizerniał ze zmartwienia przez te trzy tygodnie, a ja tak się czuję zgnębiona, że zaniechałam wyjazdu do Newport. Jest tak, jakby śmierć nawiedziła nasz dom!

Pani Aurelia przyłożyła do oczu batystową chusteczkę z żałobnym szlakiem i zaczęła głośno płakać.

- Więc nie ma dotychczas żadnej wiadomości? - zapytał sędzia.

- Nie, niestety! Gubimy się w domysłach. Co do mnie, jestem przekonana, że biedactwo już nie żyje.

- Droga pani, bądź ostrożna - cicho przerwał jej sędzia, wskazując nieznacznie na blednącego Reginalda, który zachwiał się na te słowa. - Czy męża pani zastałem w domu?

Pani Wilder zadzwoniła na Jana, który po chwili oznajmił, że pan prosi do swego gabinetu. Regie, znużony nad wyraz, zmuszony był słuchać dalej rozstrajającego nerwy gadania gospodyni. Zaczęła w końcu nalegać, aby poszedł z nią na górę do pokoiku Małgosi. Wszystkie sprzęty i zabawki stały nie tknięte jak w chwili, gdy dziewczynka porzuciła je wychodząc.

- Horcio znalazł skrawek papieru, na którym był zaczęty list do pana - rzekła Aurelia, schodząc z nim na dół. - Właśnie wychodzi - dodała, widząc otwierające się drzwi. - Horciu, to pan Reginald Gray.

Regie zawahał się chwilę, czy podać mu rękę, co nie uszło uwagi młodego Wildera.

- Jak się masz, Gray? - odezwał się niedbale.

- Oprowadzałam go po pokoju Małgosi - wtrąciła matka - a teraz, oddaj mu proszę ten list.

- Z ochotą, jeśli mu zależy na tej bazgraninie - odparł Horacy, prowadząc go z sobą do biblioteki. - Matka tak się wszystkim przejmuje i o lada głupstwo wyprawia sceny.

- Nic w tym dziwnego, że pani Wilder odczuła głęboko ten smutny wypadek - gorąco podjął Reginald, oburzony lekceważącym tonem, jakim Horacy odzywał się o matce. - Biedna mała! Takie dobre, śliczne dziecko!

- Nie widziałem w niej nic ślicznego. Naturalnie, że to nieprzyjemna historia, ale nie bój się, znajdzie się jeszcze. Takie dzieci nie przepadają nigdy. Oto masz ten papier.

Usta Reginalda zadrżały hamowanym wzruszeniem, gdy na wydartej z zeszytu ćwiartce papieru wyczytał skreślone niewprawną rączką i w połowie drukowanymi literami następujące słowa:

Drogi Regie! Otrzymałam twój list. Kocham cię całym sercem. Przyjedź prędko”.

Nie mówiąc słowa, złożył starannie papier i schował go do portfela. Horacy popatrzył na niego z szyderczym uśmiechem.

- No! - zawołał drwiąco. - Tego już nie rozumiem.

- Czego? - spokojnie zapytał Regie.

- Tego, że się tak rozczulacie wszyscy losem jakiegoś tam dzieciaka! - zuchwale zawołał Horacy. - Był to nieznośny bęben. Zachowywała się tak niegrzecznie wobec mnie ostatniego wieczora, że zmuszony byłem zamknąć ją za karę.

- Zamknąłeś ją, gdzie? - hamując się z całej siły, zapytał Reginald.

Pan Wilder, oszczędzając Horacego, ukrył przed nimi ten fakt, świadczący przeciw niemu.

- Tu, w tym pokoju. Zapewne wtedy napisała ten drogocenny list, który nazajutrz znalazłem na posadzce. Nie masz pojęcia, co za zamieszanie panowało w domu przez trzy tygodnie po tym. Matka spazmowała po całych dniach, a ta Francuzka, Lizeta, zapłakiwała się po kątach. Ojciec sprowadził cały sztab policjantów do domu i odbywał z nimi narady, wyglądając cały czas posępnie jak noc listopadowa. I pytam się, czy było o co robić tyle awantur? Jakaś tam nędzna, z rynsztoku wyciągnięta, mała irlandzka żebraczka.

Jednym skokiem Reginald rzucił się na niego z pałającymi oczami, chwycił go za kołnierz i począł trząść z całej siły.

- Jak śmiesz wyrażać się o niej w ten sposób, ty nikczemny łotrze! - wołał przez zaciśnięte zęby. - Dam ja ci za to, że śmiałeś dokuczać biednemu dziecku!

Lizeta przechodząc przez sień, usłyszała wrzaski Horacego, który krzyczał z bólu i wściekłości. Francuzka radowała się w duchu, że niegodziwy chłopiec, który dawał się tyle razy we znaki całej służbie, otrzymał raz należną nauczkę od tego pięknego, nieznajomego panicza.

Pan Wilder i sędzia Gray, zatrwożeni hałasem, szybko podążyli do biblioteki.

- Regie! - zdziwił się ojciec, widząc zaciętą walkę dwóch chłopców.

- Tak, ojcze! - odparł młodzieniec, odpychając Horacego, po czym padł na najbliższy fotel. - Panie Wilder, ukarałem go tak, jak by pan go ukarał, gdyby w pańskiej obecności ośmielił się odezwać w ten sposób o nieszczęśliwej sierocie. Jeżeli Małgosia się znajdzie, nie powróci nigdy do tego domu, aby być prześladowana i dręczona przez ciebie, niegodziwcze!

Nagle sił i tchu zabrakło Reginaldowi, a gdy Horacy, pieniąc się ze złości, przyskoczył ku niemu, jasnowłosa głowa chłopca opadła na poręcz fotela i stracił przytomność.

Lizeta, która słuchała pod drzwiami, przybiegła na wołanie pana Wildera i pomogła trzeźwić i nacierać wodą zemdlonego. Złożono go pospiesznie na sofie.

Gdy po chwili Reginald podniósł powieki, zwrócił ku ojcu proszące wejrzenie pięknych zamglonych oczu.

- Nie mogłem wytrzymać, ojcze - tłumaczył się.

Pan Wilder, który po cichu rozmawiał z Horacym w drugim końcu pokoju, zwrócił się do niego.

- I miałeś słuszność, mój chłopcze. Gdyby Horacy ośmielił się odezwać przy mnie w ten sposób, niewłaściwy i okrutny, byłbym go za to surowo skarcił. Wstydzę się za mego syna.

Regie przyjaznym ruchem położył dłoń na ręce pana Wildera.

- Czy sądzi pan, że ją odszukamy?

- Detektywi dają mi bardzo słabą nadzieję - smutno odrzekł pan Wilder. - Ale bądź pewien, że nie omieszkam wam donieść, gdy trafię na jaki bądź ślad.

Gdy sędzia z synem wyszli, pożegnawszy się uprzejmie z panem domu, Lizeta znalazła na dywanie rękawiczkę Reginalda i pobiegła z nią aż do drzwiczek powozu.

- Panienka tak często wspominała o paniczu, mówiła, że go bardzo, bardzo kocha - łamaną angielszczyzną żywo odezwała się Francuzka - i... i niech mi wolno będzie paniczowi podziękować za niespodziankę, którą pan sprawił panu Horacemu.

Na te słowa popędliwej garderobianej Regie zaledwie mógł się powstrzymać od śmiechu. Kareta odwiozła ich do hotelu, gdzie Reginald spiesznie począł się rozbierać, ojciec bowiem kazał mu się zaraz udać do łóżka.

- Może to nie było na miejscu, sprawić taką frycówkę synowi gospodarza domu - z pewnym powątpiewaniem zaczął Regie - ale...

- Idź spać, mój chłopcze - łagodnie przerwał mu sędzia.

Nastała chwila długiego milczenia.

- Bądź co bądź - możemy jeszcze podać ogłoszenia do gazet - wybuchnął Regie, jakby pod naciskiem natrętnej myśli. - Aż lżej mi na sercu - dodał zasypiając - że powiedziałem swoje zdanie Horacemu.



Rozdział XIV


Minął wrzesień oraz pogodne i ciepłe dni października. Nastały jesienne chłodne, zanim Małgosia była zdolna opuścić nędzną izdebkę starej Molly. Cudem ocalona została od śmierci, dzięki niezmordowanej troskliwości Nancy, która dniem i nocą czuwała nad nią jak nad własnym dzieckiem. Rana w główce okazała się bardzo głęboka, a do cierpień, jakie dziecku sprawiała, przyłączyła się gwałtowna gorączka.

Doktor Boddy opiekował się chorą z daleka, zapobiegając jej zbytniemu wycieńczeniu. Gdy stara Molly i jej wnuk byli nieobecni w domu, wtedy spokój kojąco oddziaływał na dziecko. Lecz gdy pijana para włóczęgów, wyczerpawszy w mieście fundusze, wracała do mieszkania, hałasując i klnąc, na czym świat stoi, chora doprowadzana bywała piekielnymi wrzaskami niemal do obłędu.

Stara wiedźma nie ośmieliła się dotąd pozbyć złotego łańcuszka, bała się bowiem, że może dostać się w ręce policji. Chciwość zaś jej nie mogła być podniecona wysoką nagrodą ogłoszoną w gazetach za odstawienie zgubionego dziecka, bo Molly nie umiała czytać.

Gorączka osłabiła organizm małej i sprawiła wielką zmianę w jej umyśle. Dziewczynka straciła zupełnie pamięć ostatnich kilku lat swego życia. Nawet imienia zapomniała; jednak, gdy Nancy nazywała ją Marynią, miała takie uczucie, jakby to nie było jej prawdziwe imię. Lecz za to pamięć jej sięgała dalej w przeszłość; nieraz sennie mówiła coś o mamie i o starym siwowłosym panu, który ją tak brutalnie odtrącił od siebie.

- Wiesz - poczęła szeptać lękliwie do ucha Nancy - uderzył mnie w skroń... ot tu i odtąd taką mam dziwną głowę. Gdy wyzdrowieję, odeślesz mnie do mojej własnej mamy, nieprawdaż?

Dobra kobieta przyrzekła jej zrobić to, o co prosiła i łagodnymi słowy utuliła do snu. Daremnie usiłowała, bodaj podstępem, zasięgnąć wiadomości od starej, skąd wzięła dziecko. Żebraczka była sprytna i nie wydała się, wymyślając za każdym razem coraz to nowe kłamstwo. Biedna zaś dziewczynka, pytana przez Nancy, tak cierpiała, usiłując coś sobie przypomnieć, że ta zaniechała dalszych badań.

Gdy nastała słotna jesień i konary drzew zaczęły się uginać pod wichrem i deszczem, nowe nieszczęście spotkało Małgosię. Nancy ciężko zachorowała i przestała chronić dziecko przed okrucieństwem pijaczki i jej nikczemnego towarzysza.

Doktor Boddy wtrącał się nieraz w ich sprawy, ale jego odwiedziny nie powtarzały się często. Wiedźma nienawidziła skradzionej przez siebie dziewczynki i miała pretensję, że nie umarła podczas choroby. Dręcząc ją bez miłosierdzia, wodziła za sobą po mieście, każąc dźwigać ciężki koszyk, w który rzucała kości i gałgany, zbierane ze śmietników. Dotkliwymi razami okładała wychudłe plecy biednej sieroty tak, że przechodnie litowali się nad nią.

Jakże Małgosia pragnęła umrzeć, aby wypocząć pod ziemią po tych długich, nużących dniach i okropnych nocach, spędzanych w dusznej atmosferze poddasza, wśród dwojga znęcających się nad nią pijaków. Nancy leżała, jęcząc z bólu, niezdolna poruszyć ręką ani nogą, a ilekroć Małgosia zbliżała się do chorej, jej dręczyciele bili ją za to i obsypywali przekleństwami.

- Powiem ci coś, Marysiu - szepnęła jej raz Nancy do ucha. - Jeżeli to dłużej potrwa, ty tutaj nie wytrzymasz. Poproszę doktora Boddy'ego, aby coś obmyślił dla ciebie, a jeżeli się nadarzy sposobność, ucieknij od tej czarownicy. Jeżeli ci już za bardzo dokuczą, zawołaj policjanta. On wpakuje ją do więzienia, a my odetchniemy swobodniej.

- Cóż wy tam zmawiacie się przeciw mnie, łotrzyce? - zasyczał gniewny głos starej Molly. - Ruszaj, bębnie, w drogę i trzymaj koszyk prosto! Ja cię nauczę spiskować.

Silną pięścią wymierzyła dziewczynce uderzenie, od którego ta zachwiała się, ale widząc przerażenie Nancy, stłumiła krzyk i dźwigając koszyk, zeszła po skrzypiących schodach.

Molly wpadła w lepszy humor, otrzymawszy jałmużnę od dwóch przechodniów. Pospieszyła do szynku, aby pokrzepić się kilkoma kieliszkami piołunówki, po czym oświadczyła wesoło, iż zamierza udać się do arystokratycznej dzielnicy, aby tam popróbować szczęścia.

- Stare nogi mi dokuczają - mruczała sama do siebie - ale mam pieniądze, przejadę się.

To mówiąc wgramoliła się z trudem do przejeżdżającego omnibusu i zajęła jedyne wolne miejsce. Siedzący obok niej robotnik spojrzał na wynędzniałą i smutną twarz dziecka, na zmęczone nóżki, powstał z siedzenia i wskazał jej opróżnione miejsce. Rumieniec żywej wdzięczności wystąpił na blade lica dziewczynki, nienawykłej do podobnej uprzejmości.

- Dziękuję! Bardzo, bardzo panu dziękuję - wyszeptała tak cichym i żałosnym głosem, że niema skarga tych słów dźwięczała długo potem w uszach nieznajomego.

Ruch omnibusu uśpił wkrótce starą Molly, której głowa opadła na główkę dziewczynki. Trwało to kilka minut, gdy przypadkowo mała poruszyła się niechcący. Stara ocknęła się, zamruczała jakieś przekleństwo i uszczypnęła ją w ramię tak silnie, że dziewczynka o mało nie krzyknęła z bólu; potem znowu spokojnie złożyła rozczochraną głowę na to samo miejsce.

Małgosia ściągnęła jak do płaczu blade usta. Wrażliwe dziecko kryło się jak mogło przed wzrokiem przyzwoicie ubranych pasażerów. Wstydziła się niewypowiedzianie swojej towarzyszki i usiłowała zapomnieć o niej, przyglądając się ulicom i placom miejskim.

Naraz oczy jej spotkały skierowane ku sobie spojrzenie pięknej, młodej pani, siedzącej naprzeciw.

Nieznajoma była ubrana wykwintnie, a jej ręce ozdabiały liczne bransoletki. Zapatrzona w nie mała, poruszyła się znowu nieznacznie. Wtedy stara pijaczka zerwała się ze złością i z całej siły wymierzyła dziecku policzek.

Małgosia krzyknęła z bólu, a nieznajoma w jednej chwili zerwała się i rzuciła ku niej.

- Czy cię zraniła, moje biedne dziecko? - zawołała z pałającymi oburzeniem oczami. - Ta kobieta jest szalona lub pijana! Chodź, usiądź tu na moim miejscu.

Kilku panów powstało jednocześnie, ofiarując damie swoje siedzenie. Stara Molly usiłowała powstać, ale zbyt była pijana, aby mogła utrzymać się o własnych siłach, toteż runęła jak długa koło ławki. Powstało zamieszanie. Konduktor zatrzymał omnibus, jeden z pasażerów zawołał policjanta, a piękna pani silnie ujęła drżącą rączkę Małgosi. Jeden z mężczyzn, który stał na przedniej platformie, przybliżył się, aby zobaczyć, co zaszło.

- Ach! To pani, Wirginio! - zawołał, uchylając kapelusza. - Cóż pani porabia? Nie wiedziałem, że pani jest w mieście.

- Zatem musiałeś pan nie otrzymać mojej karty, panie Randolph - rumieniąc się odparła młoda dziewczyna. - Mieszkamy z ojcem w hotelu Bellevue.

- Niech mi pani pozwoli odprowadzić się do domu - skwapliwie podjął młody człowiek.

Ale nie mógł dosłyszeć odpowiedzi, taki hałas zrobił się dokoła starej Molly, która, klnąc, odgrażała się przybyłemu po nią policjantowi. Wirginia zwróciła się do Małgosi.

- Moje dziecko, w czym mogłabym ci pomóc?

- O! Zabierz mnie pani z sobą! - tuląc się do niej, błagała dziewczynka. - Nie oddawaj mnie w jej ręce. Zabije mnie! Nawet Nancy radziła mi uciec od niej.

- Uspokój się, moja maleńka! Nie pozwolę, aby cię krzywdziła - zapewniała Wirginia, przypatrując się ze współczuciem sinej plamie, jaką pięść starej pijaczki zostawiła na policzku dziecka. - Czy to twoja matka?

- Och, nie! Nie! Pani! Ja do niej nie należę.

Uderzona poprawnością mowy i akcentu Wirginia przypatrywała się Małgosi z wzrastającym zaciekawieniem. Tymczasem policjant, wywlókłszy Molly przemocą z omnibusu, wśród krzyku i zbiegowiska ulicznej gawiedzi, prowadził ją do aresztu. Konduktor niecierpliwie targnął za dzwonek i omnibus ruszył dalej.

- Kiedy tak, to już nie powrócisz do niej - rzekła rezolutnie Wirginia po chwili namysłu i kazała jej usiąść obok siebie. Widząc to, pan Randolph zapytał zdziwiony:

- Czy pani ma zamiar wziąć do siebie tę małą?

- Sama jeszcze nie wiem - rumieniąc się znowu, odparła młoda Amerykanka. - Zabiorę ją do hotelu i zobaczę, co ojciec powie. Oto jesteśmy na miejscu. Czy pan wstąpi teraz do nas, czy może przyjdzie wieczorem?

Pan Randolph zapowiedział swoją wizytę po obiedzie, odprowadził panienkę do drzwi hotelu i pożegnał ją uprzejmie.

Wszedłszy do bawialnego pokoju, Wirginia czym prędzej zadzwoniła na pannę służącą, po czym, usiadłszy w fotelu, rzekła łagodnie do Małgosi:

- Teraz opowiedz mi wszystko.

Ale wszystko, to było bardzo mało. Małgosia pamiętała, że chorowała bardzo długo i ciężko i że gdy doszła do przytomności, mamy nie było przy niej.

- Nie mogę nic sobie przypomnieć - natężając myśli, mówiła żałośnie. - Wiem, że byłam z mamą na jakimś okręcie, że wielkie fale biły dokoła i mama była chora. Potem... potem już nie wiem, co się stało. Pamiętam jakiegoś starego pana z białymi włosami, który mówił do nas z gniewem i odepchnął mnie od siebie. W pokoju był jakiś dziwny straszny ptak. Och! - dodała po chwili - któż to powiedział, że powinnam się starać przypomnieć sobie coś więcej o tym wszystkim? Kto to był?

Taka niezmierna boleść odbiła się w jej wielkich, smętnych oczach, iż Wirginia chwyciła ją w objęcia.

- Więc nie wiesz, maleńka, jakim sposobem dostałaś się w ręce tej starej pijaczki? - spytała.

- Nie, pani. Myśli mi się plączą. Tak bardzo chorowałam, że zapomniałam o wszystkim.

Potem już przytomniej zaczęła opowiadać o nędzy, jaką wycierpiała ostatnimi czasy, i o znęcaniu się nad nią starej Molly.

Z wdzięcznością wspominała o dobroci Nancy i doktora Boddy'ego. Szczególnie jedna jej wypowiedź dała Wirginii do myślenia.

- Nigdy nie ubierałam się tak jak teraz, w koszulkę tylko i spódniczkę - rzekła, rumieniąc się ze wstydu. - Nancy sprzedała moje ubranie, aby mieć za co kupić dla mnie lekarstwo. Niech pani więc wybaczy, że tak się prezentuję. - Wymówiła to z takim spokojem, pełnym wrodzonej godności, że Wirginia pomyślała sobie: Mówi prawdę. Znać, że była wychowana w dostatku.

Tymczasem nadeszła pokojowa i ze zdumieniem wpatrywała się w obdartą i okrytą łachmanami dziewczynkę. Wirginia wysłała ją po swoją pannę służącą i po chwili pojawiła się w pokoju niemłoda Mulatka, o bardzo miłej powierzchowności.

- Panienko - zawołała, załamując ręce ze zdziwienia. - Cóż panienka zrobiła? Gdzie panienka wyszukała to maleństwo? Biedne dziecko! - dodała, pochylając się nad drżącą Małgosią.

- Znalazłam ją w omnibusie w towarzystwie okropnej, starej kobiety, ale o tym później - dodała, widząc, że Małgosia na nowo zaczyna płakać. - Zadzwoń i każ zaraz podać małej śniadanie, a potem przyrządź jej ciepłą kąpiel. Wychodzę na miasto, aby kupić jej sukienkę, a gdy tylko ojciec nadejdzie, zapytam go, czy mi pozwoli zabrać to biedne dziecko do Filadelfii.

- A co pan powie na to? - z uśmiechem zapytała Mulatka, głaszcząc delikatnie główkę dziewczynki.

- Ojciec - rzekła panna Clive, śmiejąc się serdecznie - jak zawsze pozwoli mi zrobić co zechcę. Moja Mario, nakarm to biedactwo. Wygląda na zagłodzoną; a nie zapomnij - dodała, przystając w progu - otulić jej ciepło po kąpieli.

To mówiąc śliczna panna znikła za drzwiami, przesławszy miły uśmiech i przyjazne skinienie głowy na pożegnanie.

- Złote serce - szepnęła Mulatka patrząc za nią z rozrzewnieniem. - A teraz, maleńka, co wolisz wpierw, kąpiel czy śniadanko? Myślę, że filiżanka mocnego, dobrego rosołku i parę ostryg dobrze ci zrobią. Zadzwonię na kelnera, żeby podał jedzenie.

Małgosia pomyślała, że dawno nie spotkała tak uprzejmej i łagodnej osoby jak ta pani, która pieściła ją i rozmawiała wesoło aż do chwili, gdy podano śniadanie. Wtedy Maria zakrzątnęła się przy stole, nakruszyła bułeczki do rosołu, nasmarowała grzankę świeżym masłem i nalała filiżankę lekkiej herbaty. Małgosia piła i jadła z wielkim apetytem, żałując, że nie może trochę rosołu zanieść chorej Nancy. Maria zainteresowała się nieznajomą chorą i zaczęła zadawać dziewczynce mnóstwo pytań. Myjąc i ubierając ją, spostrzegła sine pręgi wzdłuż pleców i ramion, pochodzące od uderzeń. Wprawiło ją to w okropne oburzenie.

- Łotry! Niegodziwcy! - wołała prawie ze łzami. - Żeby tak katować biedne dziecko, trzeba być bez sumienia i Boga nie mieć w sercu!

Małgosia otulona w luźną, flanelową bluzę Wirginii, ze złocistymi włoskami rozsypanymi na ramiona, z twarzyczką wypoczętą i lekko zarumienioną, zdawała się zupełnie przeistoczoną dziewczynką.

Wkrótce zaczęto znosić paczki z rozmaitych magazynów. Służąca oglądała je z ciekawością, gdy panna Clive ukazała się w progu.

- Cicho! - szepnęła Mulatka z palcem na ustach. - Maleństwo spokojnie zasnęło. Dziecko to musiało przechodzić bardzo ciężką chorobę. Zdaje mi się, że ona nie pochodzi z gminu, powiem panience dlaczego. Gdy jadła przed chwilą śniadanie, trzymała widelec i nóż w taki sposób, jak to droga nieboszczka pani przykazywała. Skądże by nauczyła się wśród nędzarzy takich pańskich manier.

- Bardzo mnie ta maleńka zainteresowała - rzekła Wirginia. - Otwórz paczki, Mario, i zobacz, czy wszystko jest jak należy, a że dziecko jeszcze śpi, więc możesz tymczasem mnie ubrać.

- Czy panienka będzie miała wieczorem gości? - spytała Maria, stając przed młodą panią i patrząc na nią wzrokiem, w którym odbijało się przywiązanie i podziw dla jej świeżej i pociągającej urody. - Może wydostać brylantowy medalion? Pewnie panienka pójdzie do opery?

- Być może - odparła Wirginia, rumieniąc się lekko. - Ale spodziewam się pana Randolpha. Przypominasz go sobie z zeszłego lata?

Wesoła postać pięknego młodzieńca, który asystował jej pani podczas pobytu w morskim kąpielisku, utkwiła w pamięci pokojówki.

- Pan Randolph to bardzo przyjemny młody kawaler. Tak grzecznie zawsze witał się ze mną.

- Mała budzi się! - szybko przerwała Wirginia, słysząc ruch w sąsiednim pokoju.

Małgosia z policzkami rumianymi od snu siedziała na kanapie, rozglądając się ze zdziwieniem.

- Zapomniałaś, gdzie jesteś? - wesoło przemówiła młoda opiekunka, całując dziecko. - Przyniosłam ci nowe sukienki. Czy pozwolisz, aby cię Maria ubrała?

- Naturalnie - odparła z wdzięcznością. - Jaka pani dla mnie dobra! Czym ja się pani za to odwdzięczę?

- Powiedz mi, maleńka, jak ci na imię?

Cień smutku przemknął po twarzy dziewczynki.

- Nancy nazywała mnie Marynią, ale wiem, że to nie jest właściwe moje imię. Kiedyś nazywano mnie inaczej, lecz jak, nie pamiętam.

W jej oczach odbił się znów ten żałosny, wystraszony wyraz, który Wirginia poprzednio zauważyła.

- Może chcesz, abym wybrała ci imię?

- O, tak! Jakiekolwiek pani wybierze, zawsze będzie ładne.

- Ja panience powiem - mówiła Maria, ubierając Małgosię w ładną, granatową, wełnianą sukienkę - to dziecko zostało skradzione przez złodziei.

- To niepodobna, moja kochana. Czy takie rzeczy zdarzają się w stolicy? Słyszę nadchodzącego ojca, zatrzymaj małą przy sobie, aż po nią przyślę. - To mówiąc panna Clive znikła za drzwiami.

Małgosia słyszała głosy rozmawiających, ale nie zdawała sobie sprawy, że jej losy ważą się w tej chwili. Po upływie pół godziny Wirginia zawołała:

- Mario! Przyprowadź dziecko!

Mała ze zwykłą uległością udała się za służącą do salonu.

Pan Clive siedział w wygodnym fotelu, a Wirginia na niskim taborecie. Wyglądała prześlicznie w sukni perłowego koloru, nieco wyciętej u szyi, z czarnymi oczami, skrzącymi się jak diamenty. Ojciec jej, mężczyzna pięćdziesięcioletni miał piękną postawę i bystre, rozumne oczy. Obecnie zwrócone były z uśmiechem na śliczną twarz córki, która splótłszy ręce na ojcowskich kolanach, coś żywo opowiadała.

Gdy Małgosia ukazała się w progu, pan Clive spojrzał na nią ciekawie.

- Więc to jest owa dziewczynka? - zapytał.

Zbliżyła się lękliwie, ale ośmielona zachęcającym uśmiechem Wirginii, podała mu czoło do pocałunku. Niewinny wdzięk i nieświadoma prostota obejścia tak ujęły pana Clive'a, że pochylił się ku niej i uścisnął serdecznie.

- Czy chciałabyś jechać do Filadelfii? - zainteresował się trzymając jej rączkę.

- Z Wirginią? O, z nią pojechałabym wszędzie! Taka dobra była dla mnie i oddała mi swoje miejsce w omnibusie dziś z rana, gdy Molly mnie uderzyła.

- Słusznie mówisz - rzekł pan Clive, patrząc z zadowoleniem w szczerą i otwartą twarzyczkę sieroty. - A ty, Mario, co na to powiesz? - dodał, zwracając się do starej sługi. - Będzie to dla ciebie nowy kłopot.

- Chwała Bogu, mogę jeszcze pracować - odparła ochoczo Mulatka. - Mała jest dobrym dzieckiem i nie godzi się zostawiać jej w rękach tej czarownicy.

Pan Clive zaczął rozpytywać Małgosię o starą Molly i miejsce jej zamieszkania. Dziewczynka potrafiła tylko wyjaśnić, że mieszkała w alei Randalla. Śmiertelnie zbladła i zaczęła się trząść na samą myśl powrotu, aż pan Clive zaniechał pierwotnego zamiaru zawiezienia jej na miejsce dla sprawdzenia zeznań.

Jak Maria słusznie twierdziła, pan Clive nie potrafił oprzeć się życzeniom córki. Zagłębiony w fotelu, przysłuchiwał się z zajęciem rozmowie Wirginii z sierotą, przyznając w duchu, że dziecko miało dziwny powab i że może warto było i tym razem ulec prośbie swojej jedynaczki.

- Jak ją nazwiesz? - zapytał znienacka.

Córka nachyliła się ku niemu.

- Sama nie wiem, ojczulku. Prosi, aby jej nie nazywać Marynią.

- Bo to nie moje imię - żywo wtrąciła dziewczynka.

- Jak ją ochrzcić, ojcze? Nie chciałabym żadnego ekscentrycznego imienia. Popatrz na mnie, maleńka!

- Otóż mam! - zawołała po chwili, klaszcząc w ręce. - Z twymi złocistymi włoskami i przejrzystymi oczami przypominasz mi polną stokrotkę. Co na to powiesz? Nazwijmy ją Daisy.

Małgosia odetchnęła zadowolona.

- To mi się bardzo podoba - rzekła. - Śliczne imię, Daisy. Dziękuję pani bardzo. Czy to już wszystko - dodała po chwili z wyrazem dawnego przestrachu. - Zdaje mi się, że ktoś gdzieś pytał mnie, czy mam tylko jedno imię? Była to jakaś dziewczynka z wypukłymi oczami. Śnieg leżał na ziemi i dużo, dużo dzieci bawiło się na podwórzu. O, czemu nie mogę przypomnieć sobie, gdzie to było?

Wirginia wymieniła z ojcem znaczące spojrzenie.

- Biedne dziecko - rzekł pan Clive półgłosem. - Widać, że doznała silnego wstrząsu mózgu. Daisy - dodał, przyciągając ją do siebie - nie sil się na przypomnienie sobie tego, co było dawniej, to przyjdzie z czasem, gdy wrócisz do zdrowia. Teraz potrzebujesz spokoju. Pamięć wróci ci potem. Chcesz, aby dodać nazwisko do twego imienia? A gdybyśmy dali ci część naszego? Będziesz Daisy Russel.

- Czy pan tak się nazywa? - spytała.

- Tak, Stokrotko, Selden Russel Clive.

- Więc Wirginia nazywa się miss Clive.

- Naturalnie - zaśmiała się Maria. - Jakżeby mogło być inaczej? Panienko, już dzwonią na obiad.

- To dziwne! - mówił pan Clive, prowadząc córkę do stołowego pokoju. - To dziecko przypomina mi kogoś, nie tyle rysami, co wyrazem twarzy. Nie mogę jednak zdać sobie sprawy, do kogo jest podobna. Czy tylko nie zniechęcisz się wkrótce do podjętych obowiązków? Zgadzam się na twój projekt pod jednym warunkiem. Jeżeli zajmę się tym dzieckiem, to muszę zapewnić mu przyszłość i nauczyć zarabiania na życie.

- Zgadzam się z tobą, ojcze.

Pan Randolph przyszedł wieczorem i został serdecznie powitany przez pana Clive'a i jego córkę. Zaraz na wstępie zapytał o uratowaną dziewczynkę, a gdy mu ją przyprowadzono starannie ubraną i uczesaną, ledwie mógł uwierzyć, że to ta sama. Ucieszyło to bardzo Wirginię, a pan Clive zapytał go, jak się wziąć do rzeczy, aby odszukać miejsce, zwane aleją Randalla.

- Każdy policjant wskaże nam drogę - odparł z uśmiechem pan Randolph. - Sądząc z powierzchowności tej pijaczki, musi to być najnędzniejsza dzielnica miasta. Jeżeli pan pozwoli, zasięgnę potrzebnych informacji, a zarazem proszę o pozwolenie towarzyszenia panu w tej wyprawie.

Małgosia, po przespanej spokojnie nocy, zbudziła się nazajutrz szczęśliwa i wypoczęta. Świadomość, iż znajduje się wśród przyjaciół i nie potrzebuje się obawiać zemsty Molly, napełniała ją radością, a twarzyczka jej przybrała dawny wyraz pogodnego zadowolenia.

Wirginia, a nawet jej ojciec nie mogli się oprzeć niewinnemu urokowi wielkich siwych oczu. Pan Clive kazał ją posadzić do stołu podczas śniadania, a jego bystre oko dostrzegło zaraz swobodę zachowania i dobre ułożenie, zdradzające wykwintne wychowanie.

Około godziny dziesiątej przyszedł pan Randolph i obaj panowie udali się w zamierzoną drogę.

- Jest to miejsce bardzo odległe i mało znane - mówił pan Randolph. - Leży gdzieś poza miastem, w okolicach rzeki. Dlatego sprowadziłem swój powóz, którym pozwoli pan sobie służyć.

Wydawszy rozkazy woźnicy, młody człowiek mówił dalej:

- Dowiedziałem się, że stara Molly dziś rano została wypuszczona z aresztu. Policjant mówił mi, że jest to dawna przestępczyni, która kilkakrotnie już odsiadywała karę. Powątpiewał, czy ją znajdziemy w domu, bo tego rodzaju kobiety cały dzień zwykły spędzać na żebraninie i pijaństwie.

Po wielu trudnościach odszukano aleję Randalla i dom, zamieszkiwany przez starą Molly. Obdarty chłopak, bawiący się w progu, ofiarował się zaprowadzić panów na górę. Pan Clive zapiął szczelnie surdut, by ukryć złotą dewizkę od zegarka i szepnął do swego towarzysza, że czuje się tak, jakby wstępował do jaskini zbójców.

- Oto jej izba - rzekł chłopiec, waląc brudnymi pięściami we drzwi.

- Kto tam? - zapytał z wewnątrz cichy i znękany głos.

W miarę, jak oczy przybyłych przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegli leżącą w kącie na barłogu wynędzniałą kobietę, której zapadłe oczy wpatrywały się w nich z trwogą i zdziwieniem.

- Czy to wy jesteście Nancy? - opanowując wstręt i podchodząc bliżej, zapytał pan Clive.

- Czegóż pan żąda ode mnie? - odezwała się leżąca strwożonym głosem. - Nie uczyniłam nic złego. Od czterech tygodni leżę obłożnie chora.

- Chciałem tylko zapytać was o jedną dziewczynkę.

Nancy przerwała mu z przestrachem:

- Czy jakieś nieszczęście przytrafiło się mojej małej Maryni?

- Bynajmniej; uspokój się, proszę. Moja córka spotkała ją wczoraj w towarzystwie starej kobiety, która obchodziła się z nią nieludzko.

- Biedne, drogie maleństwo! - zawołała Nancy. - Czy znajduje się w bezpiecznym miejscu?

Pan Clive w kilku słowach opowiedział, jak rzeczy stały, po czym zapytał, czy mała była krewną Nancy?

Chora kobieta niespokojnie rozejrzała się dokoła i poprosiła pana Clive, aby wyprawił chłopca z izby.

Gdy zostali sami, rzekła:

- Nie wiem wiele, ale opowiem chętnie to, na co patrzyłam własnymi oczami. Było to kilka miesięcy temu, w parną letnią noc. Molly wróciła do domu, niosąc małą na rękach. Była pijana, zataczała się idąc, dziecko zaś miało rozciętą głowę i broczyło krwią tak, że zrazu sądziłam, iż nie żyje. Wywiązała się z tego długa i ciężka choroba, w której życie dziewczynki wisiało na włosku. Robiłam, co mogłam, aby nie dopuszczać do niej staruchy. Gdy przyszło biedactwo do siebie, straciło zupełnie pamięć. Tyle wie o swojej przeszłości, co i ja. Jeżeli ją państwo zatrzymacie u siebie i będziecie dla niej dobrzy, to nic więcej nad to nie pragnę.

Całe sprawozdanie Nancy ograniczało się do tych kilku bardzo niejasnych faktów. Dodała jeszcze, iż sądzi, że stara Molly niewiele więcej wie od niej. Mała, prócz ładnych sukienek, nie miała na sobie żadnych kosztowności, które mogły skusić pijaczkę i nakłonić ją do skradzenia dziecka. (Nancy nie wiedziała o złotym łańcuszku).

Pan Clive, wysłuchawszy uważnie, wsunął w rękę chorej pokaźną sumę pieniędzy i powiedział jej, że mała, powierzona jego pieczy, z wdzięcznością i przywiązaniem wspomina ją; potem zwrócił się raz jeszcze od progu, dodając:

- Na wypadek, jeślibyś potrzebowała kiedyś pomocy lub dowiedziała się czegokolwiek od starej Molly o dziecku, zostawię ci adres, dokąd się masz udać. Czy umiesz czytać?

- Trochę - wstydząc się nieco, odparła kobieta - znam litery drukowane.

- Szczególnie tajemnicza sprawa! - mówił pan Clive, przechodząc na ulicę, gdzie zostawili powóz. - Jestem tym wszystkim niemal tak zainteresowany jak Wirginia. Ciekawe, czy dałoby coś ogłoszenie do gazet? Wielki Boże! Kto to? - krzyknął naraz. - Hej, panie! Trzymajcie go! Chwytajcie go!

Okrzyk ten dotyczył mężczyzny, który właśnie ich mijał. Był bardzo osobliwej powierzchowności, z długimi, białymi włosami, opadającymi na ramiona. Gdy usłyszał wołanie pana Clive'a, spojrzał na niego czarnymi, przenikliwymi oczami, zerwał się gwałtownie i znikł w przyległej, wąskiej uliczce tak szybko, jakby się zapadł pod ziemię.

- Co to jest? Co się stało? - zaniepokoił się Randolph. - Czy ten człowiek pana okradł? Pobiegnę po policjanta.

Pan Clive stał w miejscu, z twarzą pobladłą od silnego wzruszenia.

- Nie potrzeba - wyrzekł cichym głosem, wspierając się na ramieniu młodego towarzysza. - Zdawało mi się, że spotkałem ducha jednego wielkiego łotra, o którym sądziłem, że dawno go nie ma na świecie. To dziwne, gdy w sierpniu byłem w Nowym Jorku, pewien znajomy sędzia dopytywał się właśnie o tego nicponia. Muszę go zawiadomić, że ten człowiek żyje. Był wmieszany w bardzo smutną sprawę, dotyczącą mego najmłodszego brata. Proszę nie wspominać o tym spotkaniu mojej córce. Ona bardzo kochała stryja, choć była dzieckiem, gdy go widziała; nie chciałbym jej daremnie niepokoić.

Pan Randolph zapewnił o swojej dyskrecji, po czym obaj panowie wsiedli do karety i pojechali do domu.



Rozdział XV


- Kochana panno Wirginio - mówiła z westchnieniem Małgosia, składając książkę - jak pani myśli, czy ja odnajdę kiedyś mego ojczulka?

Siedziały razem w wykwintnym buduarze. Panna Clive, zagłębiona w fotelu, odwróciła wzrok od trzymanego w rękach haftu i wpatrywała się w nią zamyślona.

- Moje dziecko - rzekła - nie męcz ciągle biednej główki rozwiązywaniem tego zagadnienia. Wiesz, że masz jak najmniej o tym myśleć, dopóki całkiem nie powrócisz do zdrowia.

- Nie pamiętam wcale mego ojca - ciągnęła dalej dziewczynka - ale zdaje mi się, że kiedyś mówiłam z kimś o odszukaniu go. A może mi się to tylko śniło.

- Tak, kochanie, wyobraź sobie, że to był tylko sen.

Wirginia czuła niepokój, widząc, jak jej wychowanica w jednym kierunku wytężała myśli. Chcąc ją rozerwać, otworzyła stojące obok biureczko z różanego drzewa i zachęciła dziewczynkę, aby obejrzała klejnoty, znajdujące się w szufladkach.

Mała tyle razy słyszała o nich od Marii, że zbliżyła się zaciekawiona.

- Większość kosztowności należała do mojej matki - mówiła panna Clive, naciskając sprężynę aksamitnego pudełka, zawierającego naszyjnik z drogocennych pereł. - Te perły nosiła mama w dniu swojego ślubu. Pokażę ci zaraz jej portret. Te oryginalne złote paciorki i różowe topazy dostały mi się w spadku po mojej babce. Czy nie ładne? Przypatrz się!

- Zachwycające - zawołała dziewczynka, wpatrując się oczarowana w pyszny krzyż, wysadzany brylantami i rubinami. - Jak żyję, nie widziałam nic tak pięknego jak to! Wygląda jak krzyż z łez, z kroplą krwi serdecznej w środku!

- Moja ty poetyczna Stokrotko! Skąd ty czerpiesz takie wzniosłe porównania! A to jak ci się podoba?

Był to maleńki gołąbek, cały wysadzany drobnymi brylancikami, w dziobku trzymał pierścionek z ogromnym szafirem. Całość tworzyła bardzo gustowny medalion.

- Ten kamyk połyskuje jak wody zatoki w słońcu. Czy to od pana Clive'a ten ptaszek?

- Nie, Daisy. Moja matka otrzymała go w darze od kogoś, kogo bardzo kochałam. Drogi stryjaszek Jerzy - dodała gorąco - jakże bym rada go zobaczyć!

- Czy umarł? - zapytała nieśmiało dziewczynka.

- Nie, Daisy, żyje, ale jest bardzo, bardzo daleko, na granicy Chin. Nie wiem, czy go kiedyś ujrzymy. Obejrzyj teraz te osobliwe wachlarze, które mi przysłał, gdy byłam mała.

Małgosia przyglądała się z ciekawością delikatnej rzeźbie z kości słoniowej i barwnym malowidłom na spłowiałym jedwabiu. Potem Wirginia wyjęła miniaturę matki, którą obiecała pokazać Małgosi i dała jej do ręki zamknięte pudełko.

- Chyba to nie to - rzekła dziewczynka, pocisnąwszy sprężynkę. - O, jaki to piękny pan! Trochę, troszeczkę podobny do pana Clive'a. Ale to nie może być pan Clive!

- Ach! Omyliłam się! - zawołała Wirginia z odcieniem niezadowolenia. - Proszę cię, nie wspominaj o tym przy ojcu. Portret przedstawia właśnie tego stryja, o którym wcześniej mówiłam. Biedny stryjaszek! - westchnęła.

- Czy uczynił coś złego? - zapytała dziewczynka, podnosząc na swoją opiekunkę czyste i niewinne spojrzenie siwych oczu.

Wirginia zawahała się.

- Dużo można o tym opowiadać. Jest on trzecim z rzędu synem mego dziadka! Papa jest najstarszym, po nim następuje stryj Percy, który mieszka w Nowym Jorku. Stryj Jerzy był najmłodszym, ślicznym mężczyzną, wesół zawsze i pełen dowcipu. Nosił mnie często na ramieniu, gdy byłam mała. Nie widziałam go już od jedenastu lat.

- Czemu nie powraca do swoich?

- Bo mój dziadek okropnie się na niego rozgniewał. Ostatni raz, gdy go widziałam, wybierał się w podróż do Europy, dokąd dziadek wysłał go w interesie firmy. Tam też ożenił się bez jego pozwolenia. Nie wiem, kim była jego żona i nikt z nas nie wie. Ach! Daisy! Dziadek nasz to człowiek nieugięty i bardzo surowy; oświadczył, że nie chce widzieć stryja Jerzego z powodu tego nieszczęsnego małżeństwa i nie przyjął go, gdy powrócił. Wtedy stryjaszek ciężko zachorował u stryja Percy'ego, zapewne ze zmartwienia. Pamiętam, że wszystkim wtedy zabroniono wspominać o nim przy dziadku. Ojciec jeden miał odwagę przemawiać za bratem, ale tym ściągnął tylko jego gniew i na siebie. Gdy stryj Jerzy wrócił do zdrowia, udał się do Chin i odtąd stale tam przebywa.

- Biedny pan Jerzy! - z gorącym współczuciem zawołała Małgosia. - Jakże mi go żal! Wydaje się taki dobry. Przypomina mi kogoś.

- Tylko nie myśl i nie przypominaj sobie nic, maleńka - przerwała Wirginia, kładąc jej żartobliwie rękę na ustach. - Nie mogę patrzeć na portret stryja Jerzego, żeby mi się zaraz smutno nie robiło na sercu. Oto miniatura mojej matki, którą chciałam ci pokazać.

- Jakże pani podobna do swojej mamy! - Z zachwytem wpatrywała się w śliczną, uśmiechniętą twarz zmarłej. - A jaka śLiczna suknia i perły te same. - Po chwili dodała zniżonym głosem: Ile lat pani miała, gdy mama pani umarła?

- Piętnaście, Daisy. Byłam w tym wieku, kiedy najbardziej potrzebowałam matki. Moje biedne dziecko - dodała, przyciągając zasmuconą nagle dziewczynkę do siebie. - W dzień, gdy cię pierwszy raz spotkałam, po tym żałosnym spojrzeniu smętnych oczu poznałam, że jesteś sierotą i powiedziałam sobie, że jeżeli w mojej mocy będzie wnieść trochę radości do twego życia, to uczynię to niezawodnie. Rozumiem twoje położenie, moja biedna, maleńka Daisy - mówiła dalej. - Choć nasze życie upływało w innych warunkach, ale tak tobie, jak mnie, brak kochającej matki, czy nie tak, kochanie?

- Panienko - odezwała się Maria z progu - kareta czeka, a konie się niecierpliwią. Czy mam podać kapelusik pannie Daisy?

Maria przyzwyczaiła się nazywać sierotę panną Daisy, a gdy ją Wirginia zapytała, dlaczego tak mówi, odparła bez namysłu:

- To jest pańskie dziecko. Przekona się panienka kiedyś, że stara Maria mówi prawdę.

Dwa miesiące upłynęły od chwili, gdy dziewczynka przybyła do Filadelfii, a nic jeszcze nie postanowiono o jej przyszłości.

Przyjaciółki Wirginii śmiały się i żartowały z jej kaprysu, ale ona nic sobie z tego nie robiła i nie ustawała w gorliwym spełnianiu dobrowolnie przyjętych na siebie obowiązków. Przywiązywała się coraz bardziej do swej małej protegowanej i nosiła się już od jakiegoś czasu z myślą, do której realizacji potrzebowała aprobaty ojca.

Tego dnia nikogo obcego nie było na kolacji i mała, posłuchawszy przez pół godziny śpiewu Wirginii, poszła spać, ucałowawszy czule opiekunkę. Gdy po jej odejściu pan Clive zapalił cygaro, córka, usiadłszy na ulubionym miejscu, u jego nóg, rzekła:

- Byłam dzisiaj u pani Moulton - jak tam przyjemnie u niej! Zdawało mi się, że wróciły moje dziecięce lata i znów jestem pensjonarką.

- Czyżbyś chciała wrócić do pani Dubarry? - zapytał pan Clive, udając przestraszonego. - Ta Francuzica i jej rachunki już mi kością w gardle stanęły.

- Biedna, poczciwa madame! - zaśmiała się Wirginia. - Ale uspokój się, nie mam zamiaru wracać na szkolną ławę. Zbyt dobrze mi jest przy tobie, wiem jednak, że zawsze lubiłeś dobrą panią Moulton.

- Zacna kobieta i dystyngowana - potwierdził pan Clive. - Jakże jej się powodzi?

- Nieźle, ale też i nie bardzo dobrze. Muszę poradzić pani Peyton, aby posyłała do niej swoje dziewczynki, ojczulku - dodała, przymilając się - a gdybyśmy oddali do niej Daisy?

- Masz tobie! - zdumiał się pan Clive, głaszcząc córkę po twarzy. - Wyszło szydło z worka! Zaraz się domyśliłem, że masz do mnie jakiś interes. I cóż pani Moulton powiada na ten piękny projekt?

- Uważa, że małą należy kształcić, długo o tym rozmawiałyśmy. Zdaje mi się, że można jej z całym zaufaniem powierzyć naszą pupilkę. Ja - widzisz - dodała pokornie - jestem trochę za młoda; mogłabym być albo nadto surowa, albo zbyt pobłażliwa dla Daisy.

- A cóż byś powiedziała, gdybym twój plan uznał za zbyt kosztowny? Wykształcenie Daisy na nauczycielkę zabierze kilka lat i pociągnie za sobą znaczne wydatki.

- Nie sądzę, abyś mi odmówił, ojcze - rzekła Wirginia, całując go w rękę.

- A gdybym tak uczynił?

- W takim razie - spokojnie, ale z pewną stanowczością odparła córka - byłabym zmuszona poprosić cię o część pieniędzy, zostawionych mi przez mamę. Przyjęłam na siebie odpowiedzialność za przyszłość sieroty i nie mogę cofnąć się przed obowiązkiem.

Pan Clive z dumą i czułością spojrzał w twarz jedynaczki.

- Słusznie - rzekł - widzę w tym objaw naszego rodzinnego uporu.

- O, drogi ojcze, czy powiedziałam coś niewłaściwego?

- Bynajmniej, kochana moja. Widzę, że dobrze rozważyłaś swoje plany. Oświadczam więc, iż zgadzam się na nie i będę płacić rachunki z mojej kieszeni.

- O, dziękuję ci, dziękuję stokrotnie, za siebie i za Daisy! - wołała Wirginia, ściskając ojca serdecznie. - Domyśliłam się, że chcesz tylko podrażnić się ze mną! Chcę cię prosić jeszcze o jedną łaskę. Nie gniewaj się tylko na mnie. Powiedz mi, co się dzieje ze stryjem Jerzym?

Pan Clive drgnął na te słowa.

- Skąd to nagłe zainteresowanie?

- Dziś przypadkowo, gdy przeglądałam moje klejnoty, wpadła mi w rękę jego miniatura. Wszak miewasz wiadomości o nim?

- Tak - krótko odparł ojciec. - Wybiera się wkrótce do nas.

- Czy być może?!

- Nie mówiłem nigdy o nim, bo był to przykry temat, ale skorośmy zaczęli rozmawiać, gotów jestem odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. Jeżeli powróci w nasze strony, mogą cię dojść fałszywe komentarze. Wolę więc, abyś znała całą prawdę. Percy i ja napisaliśmy do Jerzego, doradzając mu powrót. Dziadek mocno podupadł na zdrowiu. Może okaże się skłonniejszy do przebłagania, a w takim razie lepiej, by Jerzy był tu na miejscu.

- O! Jakże się cieszę! - zawołała Wirginia. - Czy i żonę przywiezie ze sobą?

- Ależ, moje dziecko! Ach! Zapomniałem, że nie wiesz, jaką tajemnicą osłonięty jest los tej nieszczęsnej kobiety. Jerzy, otrzymawszy bardzo surowy list od ojca, przeprawił się przez ocean, zostawiając żonę w Anglii. Zaledwie przybył do Nowego Jorku, rozchorował się ciężko. Żona, nie mając od niego żadnych wiadomości, wyruszyła z dzieckiem w podróż do Ameryki i przepadła gdzieś bez śladu.

- Jakże to okropne - westchnęła Wirginia z przejęciem.

- Cóż byś dopiero powiedziała, gdybyś widziała rozpacz biedaka. Przyszedłszy do zdrowia, napisał do żony, a zamiast odpowiedzi, otrzymał od znajomych wiadomość, że popłynęła do Ameryki. Nigdy, pomimo najstaranniejszych poszukiwań, nie dowiedział się, czy przybyła na miejsce. Jak się zdaje, podróżowała pod przybranym nazwiskiem. Choć to brzmi okrutnie, ale sądzę, że lepiej się stało dla mojego brata, że ta biedaczka przepadła bez wieści. Ojciec może z czasem przebaczyć Jerzemu, ale nigdy nie zgodziłby się jego żony uznać za synową.

- Czy była tak okropną kobietą?

- Nie mogę o tym sądzić, moja droga. Wiem, że jego żona była Francuzką i uchodziła za bardzo piękną. Brat mój, liczący wówczas zaledwie dwudziesty czwarty rok, łatwo mógł wpaść w sidła zręcznej intrygantki. Francuzi to diabelnie przebiegły naród - dodał pan Clive, który widocznie podzielał głęboko zakorzenione uprzedzenia swoich ziomków. - Nie chodzi o bratową, ale szkoda mi dziecka.

- Czy to był chłopczyk, czy dziewczynka?

- Nie przypominam sobie; w każdym razie dziecko to byłoby mu wielką osłodą i pociechą w życiu. Wyrobił sobie samodzielnie bardzo piękne stanowisko w Chinach i musiał do tej pory zebrać już duży majątek. Chiny to przyszłość dla przedsiębiorczych ludzi.

- Dziękuję ci, ojcze, za zaufanie - rzekła Wirginia, podnosząc się z miejsca.

Nazajutrz Wirginia powiedziała Małgosi o swoich planach. Dziewczynka była uradowana. Żądza wiedzy budziła się w niej coraz silniej. Przemogła już wrodzoną nieśmiałość i myśl zostania wśród obcych nie trwożyła jej tak jak dawniej. Wirginia postanowiła umieścić ją w internacie, a zabierać do siebie na święta i wakacje. Zajęła się też gorliwie przygotowaniem wyprawy dla swej protegowanej.

W pierwszym tygodniu po Nowym Roku Małgosia została odwieziona do pani Moulton.



Rozdział XVI

Po sześciu latach


Wchodzimy do obszernego, staroświeckiego domu, zbudowanego na wzór wszystkich mieszkań plantatorów. Duża sień na parterze oddziela pokoje od kuchni. Sień ta, łącząca część gospodarską i ułatwiająca dozór nad służbą, została dobudowana, gdy stara pani Frost wraz z siostrzenicą Deborą zamieszkała przy owdowiałym wnuku. Od tego czasu jednak rodzina poniosła bolesną stratę, umarł bowiem także i Ruben Frost, ojciec dwojga dzieci, Pozy i Puka. Wtedy babka, mianowana opiekunką małoletnich sierot, osiadła na stałe na plantacji, mając do pomocy, oprócz Debory, swoją wnuczkę, Dorę Lyndon. Choć gospodarstwo z powodu wojny domowej coraz bardziej upadało, pani Frost trwała niewzruszenie w postanowieniu utrzymania dla wnuków resztek ojcowskiej spuścizny.

- Wszystko przepadło! - mówił mały Puk, wyglądając przez okno zdesperowany. - Takie już moje szczęście! Ile razy chcę pójść do sadzawki łowić żaby, zawsze wtedy zaczyna padać.

- Jonatanie Edwardzie Frost! - zawołała zgorszona Pozy, opuszczając lalkę. - Czy ci nie wstyd chcieć pogody, gdy ziemia pragnie deszczu?

- Nie, nie wstyd mi - rezolutnie odparł chłopczyk. - Przez dwa tygodnie deszcz nie padał, mógł poczekać jeszcze jeden dzień. Tak mi się chciało złapać choć jedną zieloną żabkę! Chciałbym nawet, żeby zawsze była pogoda.

- Jesteś samolubem - energicznie zaprotestowała siostrzyczka.

- A ty skąd wiesz o tym? Prosiłem wczoraj o to, żebyś i ty mogła pójść ze mną. Chciałem złapać także i dla ciebie żabkę, siostrzyczko; zieloną żabkę z takimi dużymi oczami.

- Doprawdy? - odparła udobruchana dziewczynka, zapominając o swoich skrupułach i podchodząc ku niemu. - Będę prosić Pana Boga o pogodę i ty proś także, ale z całych sił. Jesteś dobrym braciszkiem, Puku, żeś o mnie myślał.

I Pozy z właściwą sobie powagą, po macierzyńsku poklepała go po główce.

Na widok ołowianych chmur, które nadciągały od zachodu, Puk, odchodząc od okna, rzekł:

- No, dziś nie ma już o czym myśleć. Wiesz co, chodźmy do kuchni, zobaczymy, co robi Chloe.

Mała parka, trzymając się za rączki, zbiegła ze schodów. Mijając drzwi pokoju, w którym siedziała babcia Frost z ciotką Debby, Puk znacząco położył paluszek na buzi, przykazując milczenie swej sześcioletniej siostrzyczce.

Mali figlarze niepostrzeżenie dostali się do kuchni, gdzie zastali Chloe robiącą bułeczki. Stara kucharka dała im zaraz kawał ciasta do rozwałkowania i opasała ich do tej roboty grubymi fartuchami. Pozy skrzętnie zabrała się do pracy, zakasawszy rękawki nad bieluchnymi jak śnieg i pulchnymi rączkami. Puk zaś, gardząc kobiecym zajęciem, ograniczył się do wpakowania cichaczem kilku czarnych szpilek w bułeczki, aby wyglądały jak rodzynki. Potem zakręcił się po kuchni, obmyślając jakąś nową psotę. błyszczący kurek od wodociągu nasunął mu świetną myśl puszczenia wody na ziemię. Oszczędziłoby to Chloe trudu szorowania podłogi, a woda wypędziłaby niezawodnie z dziury tego szczura, którego nikt nie mógł upolować. Puk aż klasnął w rączki z radości.

- Czego się śmiejesz? - spytała Pozy, słysząc go chichoczącego.

- Z czegoś bardzo śmiesznego - odparł chłopczyk tajemniczo. - Nie mów tylko nic, Pozy. Chcę urządzić polowanie na szczura.

- Jak się do tego zabierzesz?

- Zobaczysz!

Sylwia, piastunka dzieci, zajęta była w przyległej pralni. Dziewczynka przybiegła, ofiarując swoją pomoc. Wdrapała się na stołek, chcąc się dostać do balii, i wsypała do wody cały słoiczek błękitnej farbki.

- Chryste Panie! - wykrzyknęła Murzynka, chwytając małą przestępczynię i dość gwałtownie stawiając na ziemię. - Cóż panience strzeliło do główki? Któż tak robi? Proszę popatrzeć! Całe pranie na nic.

W tej chwili głośny krzyk dał się słyszeć w kuchni, a Sylwia i Pozy pobiegły zobaczyć, co się dzieje.

Chloe spostrzegła z przestrachem strumienie wody, płynące po podłodze, chwyciła więc Puka za ramię i trzęsła z całej siły.

Blot zaś, mały czarny jamnik, dawał dowody przywiązania, szczekając głośno i przyskakując z tyłu do bosych nóg kucharki.

- Co się stało? - zawołał ostry głos i ciotka Debby, objąwszy jednym rzutem oka sytuację, uniosła suknię w górę, przeszła szybko na palcach po zalanej podłodze i zakręciła kurek od wodociągu, zapobiegając dalszej powodzi.

- Jak żyję, nie widziałam takiego dziecka! Chloe, puść go! Puk, zaprzestań krzyków i powiedz, co cię skusiło do tej nowej psoty?

- Siedem złych duchów - uroczyście odparł chłopczyk, przypomniawszy sobie czytany tego dnia ustęp z Biblii.

- Nieznośny smarkaczu - strofowała gniewnie ciotka, walcząc jednocześnie z ochotą do śmiechu. - Sama już nie wiem, co z tobą począć! Czy widzisz, ile kłopotu narobiłeś?

- Chciał tylko wypędzić z dziury szczura - tłumaczyła Pozy, stając obok brata i gotując się do walecznej obrony.

- Tak - potwierdził Puk - chciałem widzieć, jak szczur będzie uciekał. O, ciociu Debby, myślisz, że by się naprawdę utopił?

Ciotka nie chciała żadnej dyskusji na ten temat.

- Niebo się rozjaśnia - zawołała nagle Pozy, wyjrzawszy przez okno.

Wiadomość ta rozproszyła w jednej chwili smutek PUka.

- Czy możemy iść nad sadzawkę, ciociu? - zapytał nieśmiało.

- Dobrze, tylko ubierzcie się ciepło - odparła po chwili Debora, patrząc w rozpromienione nadzieją twarzyczki dzieci. - Pamiętajcie, że gdy znowu coś zbroicie, to za karę położę was spać.

Ciotka Debora uśmiechnęła się mimo woli, patrząc za odchodzącą małą parką, i pomyślała sobie, jaką też nową psotę wymyślą ci niepoprawni figlarze?

Żabia sadzawka, jak ją nazywano, leżała niedaleko plantacji. Było to ulubione miejsce zabawy dzieci.

- Trzymaj Blota, bo gotów rzucić się do wody i wystraszyć żaby - odezwał się Puk tonem znawcy. - Zapuszczę siatkę tutaj, obok tego dużego kamienia i złapię tę ogromną ropuchę.

Nastała chwila drżącego oczekiwania. Puk westchnął zawiedziony.

- Uciekła - powiedział.

- Pewnie do swoich dzieci, do małych, biednych ropuszek - wtrąciła Pozy, zniżając głos. - Prędko, braciszku, nadpływa druga.

Puk z wielkiego wzruszenia przechylił się tak silnie nad sadzawką, że się zsunął do wody.

- Mam ją! - zawołał dumnie, pokazując żabę w małej, zaciśniętej piąstce. - Przestań krzyczeć, Pozy, woda nie jest głęboka.

- Ale masz nowe pończoszki na nogach, a ciotka Debby powiedziała, że jeżeli zbroimy, to nas zapakuje do łóżka za karę.

- To i cóż z tego? Nie dbam o to, jeżeli i tobie każą iść spać. Nie płacz, Pozy, weź ode mnie tę żabę i wrzuć ją do cebrzyka.

- Czy bardzo zimna woda? - lękliwie zapytała dziewczynka, nie mogąc dosięgnąć miejsca, gdzie, zanurzony powyżej kostek, stał Puk, walcząc z wyślizgującą się żabą. - Tak czy siak, już wiem, że odsiedzimy karę - dodała żałośnie - a w żadnym razie nie opuszczę mego brata.

To mówiąc Pozy uniosła spódniczkę i rezolutnie pospieszyła z pomocą. Ale ta wodna wycieczka nie przypadła jej wcale do gustu. Kamyki na dnie były śliskie, a Blot obryzgał ją wodą i mułem; w dodatku bała się ogromnie wężów. Lecz w dziecinnej piersi biło waleczne serduszko i choć często strofowała starszego od siebie Puka, była niewolnicą wszystkich jego fantazji. Szła ku niemu, śmiejąc się nieco drżącym głosem, gdy naraz węgorz przewinął się blisko niej i nabawił ją śmiertelnego strachu.

- O! O! O! - zaczęła krzyczeć. - Ukąsi nas, zje. Ty niedobry, niepoczciwy chłopcze! Po co mnie tu sprowadziłeś? Będziemy zjedzeni żywcem, jak te dzieci, które urągały łysemu Nehemiaszowi.

- Nie Nehemiaszowi, a Eliaszowi - poprawił Puk, prawie tak wystraszony jak i ona, choć nadrabiał miną.

- Nieprawda! Eliasz był tym prorokiem, którego karmiły niebieskie kruki i... i.... biegnę prosto do ciotki Debby, aby jej powiedzieć, że nie umiesz lekcji!

- Dam ci żabkę w podarunku - kapitulując odezwał się chłopczyk.

Ale Pozy nie dała się przekupić. Pobiegła naprzód z wyzywająco podniesioną główką. Puk, gwizdnąwszy na Blota, poszedł za nią ku domowi, niosąc cebrzyk z ukochaną żabą i rozmyślając smutnie nad czekającą go karą.

Znacząc po całym domu ślady swojego przejścia, mali winowajcy, stanęli jednocześnie przed trybunałem ciotki Debby i babci. Płacząc Pozy opowiedziała całą historię, ale zadrżała z trwogi, gdy zobaczyła groźny wzrok ciotki, zwracający się ku miejscu, gdzie zwykle chowana była brzozowa rózeczka.

- On bardzo żałuje tego, co zrobił! - zawołała błagalnie. - Babciu! Wstaw się za nami do cioci. Niech nas położy do łóżka, ale niech nie bije Puka, zamoczyłam się z własnej woli, naprawdę!

Pani Frost, kwakierka, o bardzo miłej i spokojnej powierzchowności, o siwych włosach, gładko zaczesanych pod tradycyjnym czepkiem, położyła trzymaną w ręku robótkę i zapytała łagodnie:

- Co mówisz, maleńka?

- To, babciu, że Puk zapomniał, wchodząc do wody, że miał na sobie pończoszki i nigdy już, nigdy, nie pójdziemy do sadzawki.

- Ja bym nigdy nie miał pójść do żabiej sadzawki?! - zaprotestował chłopczyk. - O! Przepraszam bardzo! Wolę już dostać w skórę. Jestem gotów, ciociu Debby, tym razem nie będę bardzo krzyczeć.

Słysząc to heroiczne zapewnienie, babcia uśmiechnęła się.

- Chodź tu bliżej, dziecko - rzekła. - Jeżeli wstawię się za tobą do cioci Debby, czy przyrzekniesz mi, że będziesz grzeczny? Widzisz, dzieci muszą być grzeczne i posłuszne, a Pozy i ty jesteście bardzo swawolni.

- To tak trudno być zawsze grzecznym i posłusznym! - westchnął żałośnie Puk - a coś przecież trzeba robić i bawić się na dworze, bo w domu nikt nas nie potrzebuje. Sylwia pierze, a Chloe wariowała, gdy wypuściłem wodę z kranu, aby wypłoszyć szczura z nory. Tato wyjechał wozem w pole, Jim kopie w ogrodzie, a Dora nie wpuszcza nas do swego pokoju.

I kończąc wyliczanie swoich nieszczęść, westchnął powtórnie.

- Tym razem ograniczę się do położenia was do łóżka - rzekła ciotka Debora. - Pozostaniecie w nim aż do herbaty i nie dostaniecie leguminy na obiad, cytrynowej leguminy - dodała, widząc wydłużone twarzyczki dwojga winowajców. - A jeżeli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, Puku, to dostaniesz tą nową rózgą, którą kazałam zrobić Katonowi.

To mówiąc, ciotka Debby energicznie wyprowadziła dzieci.

- Ta ciotka Debby taka prędka i porywcza! Męczy mnie jej głos - rzekła Dora Lyndon, wychodząc zza firanki, gdzie kryła się cały czas, aby jej przypadkiem nie kazano rozbierać malców.

Była to ładna, osiemnastoletnia panienka, powolna i obojętna na wszystko, co nie było przyjemnością lub zabawą.

- Ty zaś, Doro, nie lubisz męczyć się niepotrzebnie - z odcieniem wymówki odparła babka Frost.

Dora wzruszyła ramionami i oparłszy nogi o taboret, zabrała się do czytania jakiegoś romansu.

Po chwili wróciła zadowolona Debora.

- Obmyśliłam sposób zaradzenia temu wszystkiemu - rzekła siadając. - Plan gotowy, a mam nadzieję, że zyska twoją aprobatę, ciotko. Te dzieci doprowadzają mnie do granic wytrzymałości. Wielki czas, aby się zaczęły czegoś uczyć. Gdybyśmy znalazły przyzwoitą młodą nauczycielkę, sądzę, że byłoby to bardzo pożyteczne dla nich. Dora wprawdzie mogłaby się nimi zająć, gdyby chciała, ale wiadoma rzecz, że ona jest do niczego.

- Dziękuję za komplement - śmiejąc się wtrąciła Dora.

- O! Jesteś tu? Nie wiedziałam - zresztą jest to szczera prawda, którą ci często powtarzam w żywe oczy. Ty nie masz cierpliwości, ani dość umiejętności, aby się zająć ich edukacją.

- Ciotka zanadto dla mnie łaskawa - odparła Dora obrażona.

- Mówię, jak jest, nie otrzymałaś dostatecznego wykształcenia, aby móc uczyć drugich - mówiła ciotka z niewzruszonym spokojem. - Te dzieci po prostu marnują się i w końcu całkiem zdziczeją. Jedyny dobry zakład wychowawczy w Run został zamknięty skutkiem wojny, czy też intryg tych secesjonistów.

- I dobrze się stało - złośliwie przerwała Dora. - Nie potrzebujemy tutaj żadnych reform.

- Doro Lyndon, nikt nie pyta o twoje zdanie! - surowo zgromiła ją ciotka. - Jesteśmy wszyscy w tym domu sprzymierzeńcami Związku Stanów. Nie życzymy sobie słuchać teorii, którymi przejęłaś się podczas ostatniej bytności w Richmond.

- Dziwię ci się, Doro - poważnie odezwała się babka. - Jak śmiesz odzywać się w obronie podobnych zasad, gdy wiesz, żeśmy wszyscy równi w obliczu Boga i że potępiamy niewolę jako grzech. Zabraniam ci odzywać się w ten sposób w mojej obecności. Cóż więc obmyśliłaś dla dzieci? - spytała po chwili, zwracając się do Debory.

- To, że trzeba koniecznie wziąć kogoś do nich. Tu w okolicy nie ma odpowiedniej osoby, ale może wśród uczennic Ludwiki Moulton znajdzie się przyzwoita, pobożna i niezbyt wymagająca panienka, która zgodzi się przyjechać do nas w charakterze nauczycielki.

Babcia namyślała się.

- Może masz słuszność - rzekła - ale wiesz, że fundusze nasze są ograniczone.

- Wiem - szybko wtrąciła ciotka Debby, nie odejmując oczu od szycia - ale mam odłożoną pewną sumkę, którą chętnie przeznaczę na ten cel. Nie mogę pozwolić, aby dzieci Rubena rosły dziko jak płonki.

- Jest to bardzo szlachetny zamiar i Bóg ci za to wynagrodzi - z wdzięcznością odparła stara kobieta. - Napisz więc do Ludwiki Moulton, pozdrów ją ode mnie i zapytaj, czy nie miała jakichś wiadomości od Salomona.

Ciotka Debora złożyła szycie i naprędce zredagowała list do pani Moulton, pomimo opozycji Dory, która nie aprobowała planu sprowadzenia nauczycielki.

Gdy panna Debora poszła przed herbatą uwolnić małych przestępców, zastała Pozy klęczącą przed Pukiem na ziemi z nożyczkami w rękach, przebraną w swoją najlepszą suknię, na której Puk zrobił już dawniej przypadkowo dużą plamę atramentem.

- Co to ma znaczyć? - zapytała ciotka. - Czy chcesz go skaleczyć?

- Nie, proszę cioci. Biedny Puk, wspinając się na krzesło, złamał je i wbił sobie drzazgę w bosą nóżkę - rzekła Pozy ze łzami w niebieskich oczętach; klęcząc, trzymała go za nóżkę i operowała ranę za pomocą ostrych nożyczek cioci.

- Jak żyję, nie widziałam podobnych małpeczek! - wykrzyknęła ciotka, ratując swoje nożyczki i zabierając się do zranionej nóżki chłopca. - Ale ja mam na was sposób!

Wprawiło to dzieci w ogromne zaciekawienie, lecz niczego się od ciotki nie mogły dowiedzieć, a na wszelkie ich pytania odpowiadała krótko:

- Czekajcie, już nie będziecie mogli tak dokazywać i psocić!

Potem ucałowała oboje gorąco i zawołała Sylwię, aby przyszła ich ubrać.



Rozdział XVII


Pani Moulton siedziała w swoim pokoju, odczytując list przed chwilą dostarczony z poczty. Po krótkim zastanowieniu zadzwoniła na pokojową.

- Magdaleno - rzekła do niej - idź do pokoju Daisy i poproś ją, aby przyszła do mnie, gdy skończy się ubierać. Potem odprowadzisz ją do pana Clive.

Po chwili zastukano do drzwi.

- Czy pani mnie potrzebuje? - zabrzmiał łagodny głos. - Byłam już ubrana, gdy pani po mnie przysłała, kończyłam pakowanie moich malowniczych łachmanów do koszyka.

- Malowniczych łachmanów? Cóż to jest? Wytłumacz się, proszę, Daisy.

Wiotka, pełna wdzięku postać dziewczęcia, w przejrzystej muślinowej sukni, przysunęła się do przełożonej. Była to ta sama twarz, słodka i niewinna, którą znaliśmy przed sześciu laty, z wielkimi siwymi oczami. Jasne, złociste włosy spięte były w gruby węzeł.

- Mówię o moim kostiumie do żywych obrazów - tłumaczyła wychowanica. - Maria przyniosła mi go dziś z rana do przymierzenia.

- A, przypominam sobie teraz. Mówisz o tym przedstawieniu na rzecz chorych biedaków. Chciałam pomówić z tobą o pewnej sprawie, sądząc, że może znajdziesz sposobność porozumienia się z panem Clive'em albo z Wirginią.

- Dobrze, droga pani - odparła Małgosia, nieco zdziwiona tym wstępem.

- Otrzymałam list od mojej krewnej, o której opowiadałam ci nieraz. Otóż Debora pisze mi, że poszukuje nauczycielki do dwojga wnucząt pani Frost. Z wielu względów sądzę, że miejsce to byłoby bardzo odpowiednie dla ciebie, moja droga.

- Jakże się cieszę! - zawołała Małgosia.

- Dzieci są jeszcze małe i bardzo swawolne, ale milutkie i pojętne. Pragnęłabym jeszcze zatrzymać cię przy sobie, drogie dziecko, ale druga równie dobra sposobność nieprędko może się trafić. Sama mówiłaś, że chciałabyś swój nauczycielski zawód rozpocząć od edukacji małych dzieci. Rodzina to zacna i pobożna. Otoczy cię opieką i przywiązaniem, a pensja jest dosyć znaczna. Nad jednym musisz się tylko zastanowić. Czy nie obawiasz się jechać na południe w tym wojennym czasie? Debby pisze mi wprawdzie, że dotąd nie byli niepokojeni przez wojska, bo miejscowość, zamieszkiwana przez nich, leży z dala od głównego traktu!

- O! Ja się niczego nie boję - upewniała Małgosia - ale muszę otrzymać zezwolenie moich opiekunów.

- Wiem, dziecko drogie, że nigdy nie zawiedziesz nadziei, jakie pokładamy w tobie. Musiałam nadmienić ci o tym niezwłocznie, bo Debora pisze mi, że trafia się dobra sposobność odbycia podróży razem z jakimś sąsiadem, który się wkrótce wybiera do Filadelfii. A teraz idź do swoich przyjaciół. Pozdrów Wirginię i proś, aby do mnie wstąpiła jutro na rozmowę. Baw się dobrze i przyjdź potem zdać mi sprawę z wieczoru.

Dom pana Clive'a oświetlony był rzęsiście, a gdy Małgosia pociągnęła za dzwonek, Maria wybiegła naprzeciw niej, bardzo zadowolona.

- Nareszcie panienka przyszła! - witała ją serdecznie. - Proszę wejść do pokoju, pani czeka na panienkę. Wszyscy goście poszli się ubierać.

Oddawszy swój koszyk pannie służącej, Małgosia lekko wbiegła na górę.

Śliczna Wirginia została panią Randolph i trudno było spotkać szczęśliwszą i bardziej uroczą młodą mężatkę. Domysły i życzenia wiernej Marii sprawdziły się, choć doznała zawodu, bo uroczystości weselne, którymi tak się z góry cieszyła, odbyły się bardzo skromnie. Groźne tchnienie wojny zmroziło weselne kwiecie. Wirginia pośLUbiła swego młodego rycerza w wigilię dnia, w którym udał się na wojnę.

Męczarnie niepokoju, jakie młoda małżonka przeżyła przez następne sześć tygodni, nie dadzą się opisać.

Gdy wkrótce powrócił z zamiarem powtórnego zaciągnięcia się do wojska jako ochotnik, Wirginia towarzyszyła mu do obozu, spędzając połowę roku wśród niebezpieczeństw i ciągłej trwogi o życie ukochanego męża.

W końcu Fred Randolph, ranny na polu bitwy, odesłany został do domu, pod opiekę żony. Gdy wyszedł z niebezpieczeństwa, Wirginia z całą energią zabrała się do wspierania komitetu dla niesienia pomocy rannym. W tym celu urządziła serię przedstawień, które znaczny dochód przynosiły biednym żołnierzom.

- Czy to ty, Daisy? - zapytał kapitan Randolph. - Wejdź proszę, i osądź sama, jaka tyranka zrobiła się z mojej żony. Nie wiem nawet, czy mi pozwoli zejść na dół, abym był świadkiem jej sukcesów. Pytam się, co przyszło do głowy szkockiej królowej Marii, żeby własnoręcznie bandażować ramię jakiegoś ubogiego żołdaka z dziewiętnastego wieku?

- Od pana tylko zależy wyobrażenie sobie, że pan jest Jerzym Douglasem i ma pomagać w ucieczce swej monarchini - odparła Małgosia, śmiejąc się i czule ściskając Wirginię. Wyglądała wspaniale w przebraniu uroczej królowej Szkotów. Sute fałdy białego atłasu zaścielały szeroko perski dywan. Staroświeckie klejnoty zdobiły łabędzią szyję, wychylającą się z koronkowej kryzy i okalały pyszne ramiona i białe ręce, zajęte starannym bandażowaniem ramienia rannego męża.

- Jakże się cieszę, że panią zastaję samą, droga pani Randolph! Chcę pani zakomunikować pewną wiadomość.

- Więc ja się liczę za nikogo? - wtrącił kapitan, udając obrażonego.

- O cóż idzie, moja najdroższa? - spytała Wirginia.

- Pani Moulton zaproponowała mi posadę.

- Daisy! Ja o tym nie chcę słyszeć! Już ci to raz mówiłam!

- Ależ, pani moja ukochana, przecież to musi nastąpić - łagodnie odparło dziewczę.

- Mówiłem wam zawsze, pilnujcie tej małej - rzekł kapitan. - Jak sobie wbije jakąś myśl do głowy, to jej nikt nie wyperswaduje.

Małgosia w kilku słowach opowiedziała o propozycji. Wirginia zapytała męża o miejscowość wymienioną w liście. Kapitan uznał ją za dosyć bezpieczną. Podziwiał młodą dziewczynę, która przedkładała samodzielną pracę nad łaskawy chleb w domu opiekunów.

- W każdym razie nie możemy nic decydować bez ojca i dopóki nie porozumiemy się osobiście z panią Moulton - zawyrokowała Wirginia. - A teraz, Daisy, idź prędko ubierać się. Zawołaj Marię, aby ci pomogła, a potem przyjdź do mnie, do biblioteki. Fred, jeżeli nie będziesz zachowywał się z większą godnością, moja kryza pójdzie na nic i królowa Szkotów skaże cię na więzienie.

To mówiąc młoda żona wysunęła się z ramion zachwyconego męża.

Duże i wspaniale oświetlone salony przepełnione były gośćmi, a żywe obrazy, które Wirginia urządziła ze zwykłą umiejętnością i wytwornym smakiem, wzbudzały powszechny entuzjazm.

Małgosia pojawiła się na scenie dopiero w ostatnim obrazie.

- Co to jest? - pytała pani Sanderson, przykładając lornetkę do oczu.

- W programie jest napisane: “sierota” - odparła jej córka, Minnie.

- Wirgina mówiła, że obraz ten wykonany został według jakiegoś znakomitego włoskiego malarza. Nie wiem, kto przedstawia tytułową postać. Wirginia nie chciała wyjawić tajemnicy. Niech mama pozwoli lornetkę. Ależ to Daisy Russel.

Obraz był bardzo skromny. Tylko twarz dziewczęcia na tle staroświeckiej rzeźbionej ramy. Lekko odsłonięte białe ramię dziecka, przeglądające przez rozdarty, stary rękaw i maleńka, dziecinna niemal dłoń, usiłująca przytrzymać rozlatujące się łachmany, zabytki prawdopodobnie świetnej przeszłości. Na widok tak niespodziewany, chwila przejmującej ciszy zapanowała na sali. Prostota obrazu chwyciła każdego za serce.

Naraz odezwały się głośne i przeciągłe oklaski, wśród których powoli opuszczała się zasłona.

- Czy nie wie pan, kto to jest? - spytał pan Rogers, nerwowo przesuwając chustkę po oczach.

- To uboga sierota, którą pani Randolph wzięła na wychowanie - odparła pani Sanderson.

- Więc to nie jest żadna krewna? - zdławionym głosem pytał dalej Rogers.

- Naturalnie, że nie. To dziecko niewiadomego pochodzenia, które pani Randolph i jej ojciec przywieźli z Nowego Jorku.

Pan Rogers mruknął coś niewyraźnie i oparłszy się o krzesło, siedział pogrążony w milczeniu, niezdolny przemówić słowa.

Pani Sanderson, dziwiąc się niezmiernie jego zachowaniu, szepnęła do córki:

- Albo pijany, albo wariat. Co też Henrykowi przyszło do głowy, żeby posyłać dla nas listy z obozu przez jakiegoś podejrzanego, niby kolegę oficera.

- Mama wie, że w obozie nie wybiera się towarzyszy - odparła Minnie.

Po czym, litując się nad widocznym zakłopotaniem pana Rogersa, zwróciła się do niego i zaczęła opowiadać historię młodej protegowanej pani Randolph. Słuchał jej jednak roztargniony i odetchnął swobodnie, gdy publiczność zabierała się do odejścia.

Omal się nie zdradziłem - pomyślał ów Rogers, sprowadzając damy ze schodów. - Jaki bałwan ze mnie, że zapomniałem, iż Clive'owie tu mieszkają! Całe szczęście, że gospodarz mnie nie spostrzegł. Bałbym się jego bystrych oczu nawet pod tą peruką. Czy to może być to samo dziecko?! Żywy obraz swej matki. Chyba już nigdy cień tej kobiety nie przestanie mnie ścigać?

Po przedstawieniu Wirginia poszła szukać ojca i Małgosi. Zastała ich razem zajętych ożywioną rozmową. Ślady łez w oczach młodej dziewczyny świadczyły, iż gorąco przemawiała w swojej sprawie.

- Czy wiesz, że ta mała uparła się zarabiać na siebie - rzekł pan Clive do córki, sadzając ją obok siebie na sofce. - I cóż ty na to, moja miła?

- Sądzę, że trzeba jej pozwolić popróbować sił, kiedy taka jej wola - odparła pani Randolph. - Widzę, że ten zamiar bardzo leży jej na sercu. Lepiej zaś powierzyć ją na pierwszą próbę ludziom znanym z dobrej opinii, niż całkiem obcym.

- Przypominam sobie staruszkę, panią Frost - mówił pan Clive. - Ma dziś około osiemdziesięciu lat. No, skoro i Wirginia, i pani Moulton sprzysięgły się przeciw mnie, muszę rad nierad ulec twoim prośbom, Daisy. Pamiętaj, moja droga, że w każdej chwili mój dom otwarty jest dla ciebie. Byłaś dobrym, wdzięcznym dzieckiem i przykro mi jest rozstawać się z tobą.

- Żadna sierota na świecie nie miała chyba tak zacnych przyjaciół - rzekła z przejęciem Małgosia.

- Bywaj zdrowa, najdroższa - żegnała ją Wirginia. - Powiedz pani Moulton, że przyjadę do niej jutro, i opowiedz jej, jak się powiodło nasze przedstawienie.

Nazajutrz po południu powóz pani Randolph zajechał przed bramę. Małgosia, która całe rano oczekiwała niespokojnie na przyjaciółkę, wybiegła na jej spotkanie, ale z jej twarzy poznała, iż stało się coś niezwykłego.

- Nie mogłam wyrwać się wcześniej - mówiła pani Randolph. - Wczoraj, późno w nocy, dostaliśmy telegram od stryja Percy'ego, donoszący nam o śmierci biednego dziadunia Clive'a. Ojciec pospieszył na pogrzeb, ja zaś cały ranek byłam zajęta pakowaniem, bo nie koniec na tym. - Tu łzy zabłysły w ciemnych oczach. - Fred dostał rozkaz wyruszenia zaraz do obozu i w przyszłym tygodniu musi stawić się na miejscu.

- Otóż co to znaczy być żoną żołnierza w wojennych czasach - rzekła pani Moulton ze współczuciem.

- Tak - odparła Wirginia, tłumiąc łzy - ale przybyłam tu, aby mówić nie o sobie, lecz o projektach Daisy.

Pani Moulton wyłożyła jej cały plan, którego Wirginia wysłuchała z zajęciem, pomijając gorące pragnienie zatrzymania przy sobie wychowanicy, ukochanej przez całą rodzinę. Szczególnie teraz, gdy miała pozostać sama, czuła, jak wielką pociechą byłoby dla niej towarzystwo młodej dziewczyny.

Podczas gdy dwie przyjaciółki rozprawiały o jej losie, złotowłose dziewczę siedziało zamyślone w oknie, budując zamki na lodzie i ciesząc się w duchu, że zacznie wreszcie na siebie pracować.

Małgosia przestała z czasem dręczyć się niepokojem, w jaki wprawiała ją początkowo utrata pamięci. Niejedną noc spędziła, rozmyślając nad połączeniem z sobą mglistych wspomnień dzieciństwa, wśród których najwyraźniej występowała postać sędziego Graya, czyli, jak go w myśli zwała: pana, który ją nauczył pierwszej kolędy. Choć pamiętała każde słowo pieśni, nazwisko sędziego i miejsce jego zamieszkania wyszło jej zupełnie z pamięci. Twarz tylko rozumna, pełna dobroci i uśmiech jego oczu stawały jej często w myśli.

- Spotkam go kiedyś - mówiła cicho - a wtedy przypomnę sobie resztę.

Barnaba pojawiał się także często w zamglonym świecie jej marzeń. Ale najdroższym marzeniem i jedyną nadzieją jej życia było odszukanie nie znanego ojca. Pewien drobny na pozór wypadek naprowadził pana Clive'a na myśl, że jakaś tajemnica związana była z losem jego wychowanki.

W sześć miesięcy po wyjeździe małej do Filadelfii pan Percy Clive przysłał z Nowego Jorku małą paczkę, którą uboga kobieta przekazała jednemu z prawników, powołując się na adres firmy, pozostawiony jej przez jakiegoś nieznajomego pana. Kazała powiedzieć tylko, że Nancy zwraca przedmiot, należący do małej Maryni. W pudełku znajdował się złoty łańcuszek, składający się z misternie rzeźbionych paciorków, z których kilku brakowało. Małgosia nie nosiła tej drogiej dla siebie pamiątki. Wydobywała ją czasem z ukrycia, spoglądając z rozrzewnieniem i tęskniąc do chwili, gdy zawisła nad jej losem tajemnica nareszcie rozjaśni się.

Po wspólnej naradzie postanowiono, iż Daisy pojedzie aż do Waszyngtonu w towarzystwie pana Randolpha. Wirginia zajęła się gorliwie przygotowaniem wyprawki i zaopatrzeniem podróżnej we wszystko co potrzebne.

Gdy ostatni ścieg został ukończony, a walizka spakowana, Małgosia, czule i ze łzami żegnana przez wszystkich, puściła się w podróż, stawiając pierwszy samodzielny krok na drodze, która miała ją doprowadzić do celu najgorętszych jej marzeń.



Rozdział XVIII


Pan Percy Clive siedział przed biurkiem, założonym papierami, w staroświeckim a opustoszałym przez śmierć ojca domu.

Był to mężczyzna w średnim wieku, o świeżej cerze i dystyngowanej powierzchowności, uderzająco podobny do starszego brata. Naprzeciw niego siedział, niedbale rozparty na fotelu, mężczyzna w generalskim mundurze. Na jego pięknym i wyniosłym czole przedwczesna zgryzota wyżłobiła głębokie zmarszczki. Choć o dziesięć lat był młodszy od brata, niejedna srebrna nić przebłyskiwała w bujnych falach ciemnych włosów.

- Wielka szkoda, że Selden zmuszony był wracać tak prędko do Filadelfii - rzekł Percy Clive, składając na stole zwój papierów, który starannie przeglądał. - Mam wielkie zaufanie do jego rozumu i zdrowego rozsądku. Zdaje mi się, Jerzy, że go nigdy należycie nie doceniałeś?

- A jednak powinienem - ze smutnym uśmiechem odparł generał. - Ojciec zawsze mi go stawiał za wzór we wszystkim.

- Pasujecie do siebie jak ogień z wodą - rzekł brat. - O jednym mogę cię upewnić, że Selden, jak ja, boleje nad ostatnim rozporządzeniem ojca. Spodziewaliśmy się wszystkiego po serdeczności, z jaką cię powitał, gdy wróciłeś z Chin. Pojąć nie mogę, że nie zmienił wówczas testamentu. Selden zapewnia, że musi być gdzieś dodany kodycyl. Jeżeli zaś nie, to Selden i ja postanowiliśmy wynagrodzić ci tę niesprawiedliwość, przypuszczając cię do równego działu.

- Dziękuję wam obu - z wdzięcznością odparł generał - ale ja nigdy na to nie zezwolę. Mam dosyć własnych, krwawo zapracowanych dolarów; chodzi mi tylko o dowód, że ojciec mi przebaczył i nie umarł z żalem w sercu do mnie. Zdaje się jednak, że pozostał nieubłagany do końca.

- A jednak kochał cię najbardziej z nas wszystkich. Patrz! Jak mi Bóg miły, oto jest to, czego szukamy!

Generał zerwał się z fotela i silnie wzruszony począł czytać z bratem dokument, brzmiący jak następuje:


Trzecią część osobistej mojej własności, mianowicie: (tu następował długi wykaz ulokowanych w rozmaitych bankach sum, wynoszący kilkaset tysięcy dolarów) przekazuję Małgorzacie, najstarszej córce syna mego, Jerzego Clive i małżonki jego, Magdaleny Herve; a to dla wynagrodzenia wielkiej niesprawiedliwości, jaką dnia 3 grudnia 18.. r. wyrządziłem tejże Magdalenie Herve Clive. Że zaś zabiegi moje dla odszukania jej okazały się bezskuteczne, ostatnią wolą moją rozkazuję synom i spadkobiercom, aby dołożyli wszelkich starań dla odnalezienia jej. Legat ten ustanawiam jako dowód, iż przebaczam z serca synowi memu Jerzemu Clive, który wydziedziczony został przeze mnie na mocy mego poprzedniego testamentu.”


- Co to jest? - zawołał Percy Clive, zrywając się na odgłos ciężko upadającego ciała. - Jak mi Bóg miły, zemdlał!

Szarpnął gwałtownie dzwonek na służbę i drżącymi rękami począł rozpinać mundur zemdlonego.

- Biegnij co tchu po wodę - krzyknął do starego kamerdynera, który nadbiegł przestraszony. - Generał zasłabł... prędko, Robercie... - wody!

Ale radość nie zabija. W chwilę potem generał otworzył oczy i rzekł silnie wzruszony:

- O, czemu nie wiedziałem o tym wcześniej! Biedna Madzia!

Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał na wspomnienie ukochanej kobiety, której obraz, promieniujący młodością i wdziękiem, jak sen przemknął przed jego oczyma.

Stary Robert nieznacznie dotknął ramienia pana Percy'ego Clive'a.

- Czy wielmożny pan znalazł papier, którego szukał? - spytał po cichu - bo może i ja mógłbym coś powiedzieć o tej pani.

Usłyszawszy te słowa, generał zwrócił się ku niemu gorączkowo.

- Mów prędko, co wiesz.

Robert od trzydziestu lat pozostawał w służbie patriarchy rodziny. Może więc potrafi wyjaśnić tajemniczy ustęp testamentu.

- Zapytałem, czy pan Percy znalazł dokument - mówił stary sługa - bo pan Selden, odjeżdżając, pytał mnie, gdzie nieboszczyk pan trzymał papiery. Odpowiedziałem mu, że w biurku. W wigilię śmierci jeszcze widziałem, jak porządkował coś w szufladach. Ale będzie temu ze sześć miesięcy, jak James, pani Mackenzie i ja podpisaliśmy się na jakimś akcie, uzupełniającym ostatnie rozporządzenie pana.

- I nie wspomniałeś o tym, gdy czytano testament?

- Skąd mogłem wiedzieć, co tam jest, proszę pana - z uszanowaniem tłumaczył się sługa. - Sądziłem, że wszystkie papiery są razem... Dopiero zapytanie pana Seldena nasunęło mi pewną wątpliwość.

- Co chciałeś powiedzieć o tej pani? - pytał generał.

- Nie chciałbym się mieszać do nie swoich rzeczy, ale pamiętam dobrze tę noc, gdy tu przybyła i ostatnimi czasy pan posyłał mnie, abym zebrał wiadomości o niej.

- Opowiedz mi, jak to było - przerwał generał niecierpliwie.

- Było to w mroźną grudniową noc - rzekł Robert - a raczej wieczorem... po obiedzie pana. Straszna zawieja była na dworze. Przechodziłem przez sień, niosąc światło do gabinetu, gdy zadźwięczał dzwonek u bramy. Postawiłem świecę i poszedłem otworzyć. W progu stała jakaś młoda pani, niosąc dziecko na rękach. Wydała mi się bardzo blada i znużona. Cichym, jakby niepewnym głosem zapytała mnie, czy pan Clive jest w domu? Poprosiłem ją do sali, ale gdy otwierałem drzwi, zatrzymała mnie, pytając trwożliwie - czy pan Clive jest tutaj?

- Nie, pani - odparłem zdziwiony - lecz pójdę go poprosić. Kogo mam oznajmić?

- Bądź pan tak dobry i zaprowadź mnie prosto do jego pokoju - rzekła.

- Ależ nie mogę, przepraszam panią, pan by się gniewał.

- To pójdę za panem - prosiła błagalnie. - Jestem bardzo chora, wstałam z łóżka jedynie dlatego, aby przyjść tutaj, a obawiam się, że gdy się dowie, kim jestem, to nie zechce mnie widzieć.

Wziąłem świecę i poszedłem naprzód, pytając powtórnie, jakie nazwisko mam podać.

Tu Robert zatrzymał się i z pewnym zażenowaniem spojrzał w stronę generała.

- Mów dalej - szepnął ów, zasłaniając oczy.

- Była to pańska żona, panie Jerzy - ciągnął dalej ze współczuciem wierny sługa. - Gdy mi to powiedziała, zawahałem się, czy iść dalej, bo wzbroniono nam wspominać o panu od chwili, gdy doszła wiadomość o pańskim małżeństwie. Ale wyglądała ślicznie i młodo, usta jej drżały boleśnie, a dziewczynka tak czule pytała ją co chwila: Zimno ci, mamusiu? - Pomyślałem sobie, iż niepodobna, aby stary pan nie rozczulił się na widok swojej wnuczki. Wszedłem więc śmiało, postawiłem światło, a pan, zdziwiony, spojrzał na wchodzącą za mną matkę z dzieckiem.

- Pani Clive - oznajmiłem.

Pan jak rażony piorunem upadł na krzesło. Po chwili powiedział zmienionym głosem:

- Nie znam nikogo o tym nazwisku. Wyprowadź stąd tę oszustkę.

Ale pani nie ustąpiła, a na znak matki maleńka podbiegła do starszego pana i chciała wziąć go za rękę.

- Dziadziu, czy nie chcesz pocałować swojej Małgosi? - spytała dziecięcym szczebiotem.

Było to także imię waszej matki, paniczu, toteż pan zawahał się chwilę, a choć odtrącił maleńką od siebie, rzekł do mnie: - Wyjdź, Robercie, i zamknij drzwi za sobą.

Uczyniłem, jak mi kazano, ale z sieni słyszałem podniesiony głos pana oraz błagalną i słodką cudzoziemską mowę, przerywaną niekiedy cichym łkaniem. W jakieś pół godziny potem pan zadzwonił, a gdy nadbiegłem, wydał mi się zmieniony i postarzały nie do poznania.

- Wyprowadź tę kobietę i dziecko - zawołał w uniesieniu - i nigdy nie wpuszczaj ich przez próg mego domu, rozumiesz?

- Bo też nigdy noga moja go już nie przekroczy! - odpowiedziała pani rozdrażniona. - Nie zniżę się do żebrania litości od tego, który tak nieludzko obszedł się z własnym synem. Chodź, moje dziecko - dodała, biorąc małą za rękę i wyszła dumnie, nie oglądając się za siebie. Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, siły ją opuściły i upadła na krzesło. Była tak blada i wycieńczona, że przestraszyłem się i pobiegłem po lampeczkę wina. Gdy jednak biedna pani doszła do siebie, nie chciała przełknąć ani jednej kropli.

Robiłem, co mogłem, paniczu. Błagałem ją, aby spoczęła w pokoju gospodyni i przeczekała, aż minie zawieja, bo straszna śnieżyca srożyła się w polu, ale nie dała się przekonać. Ubłagałem ją, aby zatrzymała się choć chwilę, póki nie przyniosę czegoś ciepłego, aby przynajmniej jako tako zabezpieczyć dziecko od chłodu. Ponieważ nie chodziło o nią samą, a o maleństwo, przystała na moją prośbę. Pobiegłem więc co tchu do pani Mackenzie i opowiedziałem o całym wydarzeniu.

- Nie mam nic pod ręką - rzekła gospodyni - prócz starego tureckiego szala, który nieboszczka pani dała mi przed laty. Nie mogę zrobić z niego lepszego użytku, jak oddając go dziecku pana Jerzego.

Chwyciłem szal i pobiegłem z nim do młodej pani, mówiąc, że należał do pani Clive. Lecz nie słuchała mnie i pytała tylko o najbliższą drogę do Seybrock. Odprowadziłem ją do bramy, ale obawiam się, że zabłądziła w drodze, bo potem już nigdy nie mogłem natrafić na jej ślad.

- I to wszystko? - westchnął generał.

- Wszystko, paniczu, niestety! Ale stary pan był odtąd bardzo niespokojny. Nieraz w nocy słyszałem jego jęki i wiem, że dręczyła go myśl, iż postąpił tak okrutnie z synową i wnuczką.

- Dość już tego, Robercie - przerwał szybko pan Percy, sądząc, że brat nie jest w stanie słuchać dłużej tego smutnego opowiadania.

Generał jednak przyjaźnie położył dłoń na ramieniu starca.

- Dziękuję ci, Robercie. Dziękuję ci z serca za to, co uczyniłeś dla mojej żony i dziecka. Nigdy ci tego nie zapomnę.

- Co teraz zamierzasz uczynić? - spytał Percy Clive brata.

- Co?! - porywczo zawołał generał, biegając wzburzony po pokoju - poruszę niebo i ziemię, aby odszukać moje dziecko!

- To nieodżałowana szkoda, że śmierć twojego wspólnika nie pozwoliła ci wcześniej wrócić. Przybyłeś za późno o cztery lata.

- I jaka w tym różnica? - smutnie przerwał Jerzy. - Jeszcze dziś ciężko mi jest przebaczyć. Cóż uczyniła moja biedna żona, aby tak okrutnie być ukaraną z mego powodu? Musiało to być wtedy, gdy leżałem chory w twoim domu, Percy. Gdybym mógł schwytać tego łotra Bodmana, trafiłbym może na klucz do zagadki. On jeden mógł, on musiał coś wiedzieć! Szkoda, żeś go odprawił zaraz po moim powrocie, bo wyzdrowiawszy byłbym wydobył z niego całą tajemnicę. Jeżeli żyje, odszukam go choćby na dnie piekła.

- Nie rób sobie zbytniej nadziei.

- Staram się zachować zimną krew, ale Percy, czy ty pojmujesz tęsknotę, trawiącą mnie przez tyle lat za żoną i dzieckiem? Nie dziw się więc, że nawet cień nadziei przyciśnięcia kiedyś do serca mojej biednej, maleńkiej Małgosi, przyprawia mnie o zawrót głowy.

- Szczęść ci Boże, mój biedny, kochany Jerzy. Jeżeli mogę być ci przydatny, rozporządzaj moją osobą i majątkiem.

- Liczę na ciebie, drogi bracie - z równą serdecznością odparł generał. - Być może, iż niezwłocznie odwołam się do ciebie. Kończę urlop w sobotę, a w obecnym stanie rzeczy nie mogę prosić o przedłużenie go. Muszę wracać do dywizji, ale mam jeszcze dwa dni przed sobą. Tych zaś użyję na przeszukanie okolicy według wskazówek Roberta. Zacznę od Wyn jako najbliższej miejscowości.

- Sam nic nie zrobisz. Na twoim miejscu udałbym się do Seybrock, które jako większe miasteczko, posiada policję.

- Do Seybrock zatem! - gorączkował się generał. - Każ, proszę, zaraz zaprzęgać konie, a ja biegnę spakować podróżną walizkę. Możemy, dobrze jadąc, stanąć tam na siódmą wieczór.

Wybiegł z pokoju z młodzieńczą werwą, a Percy popatrzył za nim, smutnie potrząsając głową. Potem zabrał się na nowo do przeglądania papierów. Kodycyl, spisany pewną jeszcze ręką ojca, choć starzec liczył przeszło osiemdziesiąt lat, leżał rozłożony przed nim na biurku. Odczytał go powtórnie i począł się dziwić w duchu, że nieboszczyk bez żadnego zastrzeżenia zapisywał znaczne mienie dziecku, co do istnienia którego nie miał żadnej pewności. Pan Percy zaczął pilnie szperać we wszystkich skrytkach biurka, w nadziei, że trafi na jakiś ślad tajemnicy. Przerzucił daremnie kilka szufladek, wypełnionych po brzegi starymi szpargałami, gdy pod staroświecką tabakierką i parą okularów znalazł wytartą książeczkę, w której starzec spisywał dzienne wydatki oraz rozporządzenia gospodarcze. Na ostatniej stronicy widniało skreślone ołówkiem zdanie: “Posłać Roberta do Seybrock, zapytać, co to za znalezione dziecko znajdowało się w oberży “Pod Jeleniem” w zimie w 18... r.”

- A co?! - triumfująco zawołał do siebie pan Clive, tak silnie uderzając ręką o biurko, że spróchniały antyk o mało nie rozpadł się w drobne kawałki. - Świetną miałem myśl, jak się okazuje! Może jeszcze coś znajdziemy.

Ale dalsze poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu.

Wtedy poszedł wypytać starego Roberta, którego zastał na ożywionej rozmowie z Jerzym.

- Czy mój ojciec posyłał cię kiedyś do Seybrock, byś odszukał ślady pani Clive? - zapytał.

- Nie, panie, nigdy. Chodziłem tylko do Wyn i do Clayborne, nie przypuszczając nigdy, aby biedna młoda pani mogła zajść tak daleko.

- Znalazłem pewną notatkę - rzekł Percy Clive, pokazując ją bratu.

- Czy słyszałeś kiedyś o dziecku, które znajdowało się w oberży “Pod Jeleniem”?

- “Pod Jeleniem”? O, to pewnie ta historia, o której opowiadał Sandy Ferguson - odparł kamerdyner.

- Mówże, stary, co to było - niecierpliwie przerwał generał, który stał cały czas jak na rozżarzonych węglach.

- Sandy, mój stary kum, proszę panicza, służył przez długi czas w zajeździe w Wyn, ale kiedy oberżysta się rozpił, porzucił go i zabrał się do stolarki. Ze względu na dawną znajomość, wzywałem go czasem do dworu, gdy trzeba było dokonać drobnych napraw. Kilka miesięcy temu reperował stołek u pani Mackenzie, kiedy nieboszczyk pan przyszedł wydać jakiś rozkaz gospodyni. Właśnie wtedy Sandy opowiadał mi o pewnym skrzypku, Barnabie Brianie. Temu się poszczęściło dzięki jakiemuś biednemu dziecku, którym się zaopiekował, a potem znalazł bogatych opiekunów w mieście i ci pomogli mu w znalezieniu pracy. Spytałem go, co to było za dziecko, a on na to odpowiedział, że nikt nie wie, skąd przybyło w te strony. Mieszkało jakiś czas w Seybrock - “Pod Jeleniem”, przed sześcioma czy siedmioma laty. No! I kto by pomyślał, że starszy pan zwróci uwagę na to opowiadanie!

- A gdzie jest twój przyjaciel, Sandy? - spytał generał.

- Umarł, biedak. W tydzień potem położył się do łóżka i już więcej nie wstał.

- Ja bym radził udać się wprost do zajazdu i zasięgnąć tam wskazówek - rzekł Percy. - Wielkie szczęście, że możemy wyraźnie określić datę. Rok, zapisany w książeczce, a czas, w którym twoja żona pojawiła się tutaj, dzieli całe pięć lat.

- Tak też twierdził i Sandy, że to miało miejsce sześć czy siedem lat temu - przerwał Robert. - W jakim wieku była mała panienka, paniczu?

- Małgosia? Zaczynała szósty rok, gdy opuściłem Anglię; miałaby dziś siedemnaście lat. - Tu głos ojca zadrżał tłumionym wzruszeniem. - Trudno sobie wyobrazić, że dziś byłaby to już prawie kobieta!

Popadł w smutną zadumę, a Percy widząc to, począł go naglić do drogi. Generał wdzięczny mu był serdecznie za udział w wyprawie.

Gdy powóz pana Clive'a zajechał przed zajazd “Pod Jeleniem”, Jan Merill wybiegł na spotkanie gości.

- Co widzę?! Wszak mam zaszczyt witać pana Clive'a z Nowego Jorku! Czy wprowadzić konie do stajni, czy też panowie jadą zaraz w dalszą drogę?

- Nie, nie dzisiaj, panie Merill - odparł Percy Clive. - Czy ma pan wolne pokoje gościnne? Brat mój i ja mamy zamiar przenocować.

- Rozumie się - odparł oberżysta, któremu wielce pochlebiało, iż dostojni podróżni przełożyli jego skromny zajazd nad eleganckie miejskie hotele.

- Będę panom mógł służyć najlepszymi pokojami. A może panowie pozwolą kolacyjkę?

- Nic nie mamy przeciw temu. Pamiętam gospodarskie zdolności pani Merill. Ale przedtem jeszcze, mój kochany panie, musisz z łaski swojej udzielić mi informacji. Czy przypominasz sobie małą dziewczynkę, która jak mi mówiono, przebywała jakiś czas w twoim domu, w zimie 18... roku?

- Nie mieliśmy wtedy stałych lokatorów - po chwilowym namyśle odparł Jan.

- Moje wiadomości są bardzo niedokładne. Nie wiem nawet, czy dziecko przybyło samo, czy w towarzystwie drugiej osoby, wiem tylko, że towarzyszył jej niejaki Barnaba Brian.

- Jestem w domu! - wykrzyknął uradowany oberżysta biegnąc do drzwi. - Zuziu! Zuziu! Zuziu! Chodź tu, a żywo!

Bracia wymienili znaczące spojrzenia.

- Niech panowie nie myślą, żem zwariował, ale chciałbym, aby żona moja to usłyszała. Tyle razy myśleliśmy, co się też stało z tym dzieckiem.

- Zuziu - dodał, zwracając się do wchodzącej żony - oto pan Clive z Nowego Jorku i brat jego, pan generał Clive, którzy chcieliby się dowiedzieć o twojej małej faworytce, Małgosi.

- Małgosia - zawołała pani Merill - drogie, kochane dziecię! Nigdy jej nie zapomnę!

- Zechciej mi pani powiedzieć wszystko, co wiesz o tej małej - drżącym głosem odezwał się generał.

Oberżystka spojrzała na niego zdziwiona i w treściwych słowach opowiedziała mu, jak sędzia Gray zajął się opuszczonym dzieckiem, które polecił chwilowo jej staraniom i następnie sprowadził do siebie pod opieką pana Stevensa.

- Potem już nie wiem, co się z nią stało - kończyła pani Merill. - Pan sędzia mówił mi tylko raz, gdy o nią pytałam, że adoptowali ją jacyś państwo w Nowym Jorku i jest jej tam bardzo dobrze. Przepraszam panów za moją śmiałość, ale czy panowie wiedzą może, kim jest ta maleńka?

- Nie mamy żadnej pewności - rzekł pan Clive, ostrzegając brata spojrzeniem - ale imię jej, niezwykłe w tym kraju, obok innych faktów z nim związanych, naprowadza nas na pewne domysły.

- Ja też zawsze mówiłam, że to musi być pańskie dziecko - ciągnęła pani Merill ożywiając się. - Wyrażała się zawsze ładnie i poprawnie, a raz, gdy ją ktoś nazwał Irlandką, obruszyła się bardzo. Barnaba sam mówił, że nie była spokrewniona z nim, ani z MacKeonami. Zresztą szal, który miała na sobie, nie mógł należeć do prostych, wiejskich ludzi.

- Nie wytrzymam, Percy! - zawołał generał, niezdolny dłużej pohamować wzruszenia. - Powiem pani całą prawdę: szukam zaginionej córki, a było jej na imię Małgorzata.

- Jakiego rodzaju był ten szal, o którym pani wspomniała? - spytał pan Clive.

- Biały pośrodku, ze wzorzystym zielonym szlakiem, mocno uszkodzony.

- Zdaje się, że nareszcie trafiliśmy na prawdziwy ślad - z zadowoleniem rzekł pan Clive. - Znam sędziego Graya z jak najlepszej strony. Możemy wprost z Seybrock udać się do niego. A teraz, kochana pani Merill, daj nam co przekąsić, jestem bardzo głodny. Mój brat żyje nadzieją, ale mnie to nie wystarcza.

Generał pod wpływem radosnego wzruszenia nie mógł usiedzieć na miejscu. Postanowił zaraz, korzystając z pozostałego mu urlopu, udać się do sędziego Graya. Cały wieczór spędził na rozmowie z panią Merill, rozpytując o najdrobniejsze szczegóły, dotyczące Małgosi; o kolor jej włosów i oczu, o sposób zachowania się. Dobra kobieta nie szczędziła pochwał dla dziecka, czym zjednała sobie serce stęsknionego ojca.

Nazajutrz, skoro świt, generał puścił się w drogę. Pan Percy Clive udał się w pilnym interesie prosto do Nowego Jorku, gdzie brat miał się z nim spotkać, udając się do obozu.

Podróż wydała się generałowi nieskończenie długa. Gdy nareszcie stanął na miejscu, przebrał się naprędce w hotelu i pojechał do sędziego Graya.

Ale tu spotkał go srogi i niespodziewany zawód. W domu nie zastał nikogo, prócz służącej, która mu oznajmiła, iż pan wyjechał gdzieś do obozu (zapomniała miejscowości) zobaczyć się z synem, a jego siostra także udała się w podróż i nie wiadomo kiedy oboje powrócą.

Po namyśle generał wyjął wizytówkę i napisawszy na niej, że przybył w bardzo ważnym interesie, który wyłuszczy listownie, kazał to oddać sędziemu po powrocie.

Wróciwszy śpiesznie do hotelu, wyprawił telegram do brata, rzucił się zniechęcony na łóżko i zaczął marzyć o złotowłosej córce, która uśmiechała się do niego oczami pięknej Madzi. Gdy się podniósł, jego twarz wilgotna była od łez.



Rozdział XIX


Debora, dzwoniąc łyżeczkami o filiżanki, patrzała ze ściągniętymi brwiami na puste krzesło Dory; oznaczało to niechybnie zbliżającą się burzę domową. Jedenastym przykazaniem ciotki Debory, równie obowiązującym jak dziesięć przykazań boskich, było ranne wstawanie. Biedna Debby, wyprowadziwszy się z rodzinnego Massachusetts, musiała przejść ciężkie próby, zanim przemogła wrodzone lenistwo murzyńskiej służby. Powtarzała co chwila, że włosy jej stają na głowie, gdy patrzy na niepojętą opieszałość i próżniactwo tych ludzi. Babcia Frost była jedyną pociechą w tym ciężkim doświadczeniu. O której bądź godzinie ciotka Debby zrywała się z łóżka, aby budzić zaspane dziewczęta, zawsze siwa głowa zacnej staruszki, ubrana w nocny perkalowy czepek, ukazywała się w uchylonych drzwiach, a łagodny głos zapytywał:

- To ty, Deboro? Czy to już pora śniadania?

Dora była istnym cierniem w życiu swej ciotki. Co rano Debora oświadczała energicznie, że zachowanie dziewczyny jest gorszące i chciałaby wiedzieć, jak ona będzie rządzić w swoim domu. W końcu wpadła na pomysł kupienia dużego dzwonu, którym narobiła tyle hałasu, że mogłaby zbudzić siedmiu braci śpiących. Nie zdało się to jednak na nic, bo Dora, obróciwszy się na drugi bok, zasnęła jak najspokojniej.

Ciotka Debby, widząc, iż fortel jej nie przydał się na nic, dała za wygraną, pocieszając się, że przynajmniej Daisy Russel była punktualna.

- Nic w tym dziwnego - rzekła Daisy, uśmiechając się łagodnie. - U pani Moulton wszyscy wstawaliśmy bardzo wcześnie. Zresztą dzisiaj Pozy przybiegła do mnie, skoro tylko otworzyła oczy i to mnie zbudziło.

- Rozumiem, musiała jak zwykle, narobić okropnego hałasu - odparła Debora. - Ale nie sądź, droga Daisy, że pozwolę dzieciom napastować cię bezustannie w ten sposób. Jak spałaś dzisiejszej nocy? Psy szczekały tak głośno, że nie dały mi zasnąć i rano znowu je słyszałam, ujadające na podwórzu.

- Ale też ciocia zrywa się wcześnie - rzekła Dora, wchodząc powoli i z największym spokojem zasiadając do śniadania. - Jeszcze nie świtało na niebie, a już słyszałam, jak ciotka otwierała okno.

- Jakie ty masz osobliwe uszy, Doro! Słyszą to tylko, co chcą, a zawsze głuchną, gdy ja do nich przemawiam - sarkastycznie odparła ciotka Debby, nalewając siostrzenicy filiżankę kawy.

Małgosia przybyła poprzedniego dnia, a gdy Debora, stojąc pod werandą, witała ją uprzejmie, naraz we drzwiach ukazała się mała, jasnowłosa główka Pozy, wołającej głosem pełnym zgrozy:

- Powiem cioci! Przecież to dziewczyna!

Nauczycielka zaciekawiona zwróciła się ku dziewczynce, chcąc się przypatrzeć przyszłej wychowance, gdy mała chwyciwszy suknię Debory, kończyła rozżalona:

- Ciociu! Czy wiesz, co Puk zrobił? Ochrzcił moją lalkę Belwederą, a teraz przezwał ją Eliaszem Tiszbitą. Przecież ona się nie może tak nazywać, skoro jest dziewczyną?

Małgosia usiadła na kamiennych stopniach, śmiejąc się serdecznie, gdy buntowniczy głosik chłopczyka zabrzmiał z góry:

- Belwedera jest pogańskim imieniem, które nie przystoi chrześcijańskiej lalce. Eliasz Tiszbita jest nazwą chrześcijańską, bo tak było na wczorajszej lekcji.

To mówiąc Puk w kilku skokach zbiegł ze schodów i stanął na werandzie, nie mogąc na razie złapać tchu.

- Może ja wam pomogę znaleźć nazwę dla lalki? - zapytała Małgosia.

Słysząc to, dzieci przybiegły żywo i stanęły przed nią.

- Ja jestem Pozy - przedstawiła się dziewczynka - a to jest mój braciszek, Puk. Jego właściwe imię jest Jonatan Edward Frost, ale nazywam go tak tylko wtedy, kiedy jest bardzo niegrzeczny.

- To jest mój pies Blot - dokończył Puk prezentacji.

- A to jest moja lalka - rzekła Pozy. - Prawda, że to było bardzo niegodziwie ochrzcić ją Eliaszem Tiszbitą? A teraz nie można zmienić imienia, nadanego na chrzcie - dziewczynka bliska była płaczu.

- Dodaj więc jej zdrobniałą nazwę jak twojemu braciszkowi, którego zowią Pukiem, zamiast Jonatanem.

- Jaką nazwę? - spytała Pozy.

- Na przykład Dolcia. Dawno temu, gdy byłam mała - i twarz jej powlokła się cieniem smutku - miałam lalkę, która zwała się Dolcia.

- Ślicznie! Prześlicznie! - zawołała uradowana dziewczynka, tuląc z uniesieniem Eliasza do piersi.

Gdy weszła Małgorzata babcia Frost siedziała w bawialnym pokoju. Ubrana w charakterystyczny strój kwakierki, z białą chusteczką skrzyżowaną na piersiach, z łagodną twarzą, przedstawiała sobą typ pięknej i szlachetnej starości. Mimo podeszłego wieku, siedziała wyprostowana na staroświeckim rzeźbionym krześle, robiąc pończochę, którą złożyła na kolanach, gdy podeszła do niej nauczycielka.

- Rada cię widzę - odezwała się z uśmiechem pełnym dobroci. - Ale ty jesteś prawie dzieckiem! Jak się nazywasz, moja droga?

- Daisy Russel.

- Daisy? Dziś nadają kobietom różne nowomodne imiona. Za naszych czasów nazywano je według Biblii.

- I szpecono je od dzieciństwa brzydkimi imionami jak Myriam, Rebeka, Jezabel, Debora - wtrąciła Dora Lyndon, złośliwie spoglądając na ciotkę.

- Wymyślamy sobie różne dziwne przezwiska - ciągnęła dalej babcia. - Pozy, na przykład, po matce otrzymała na chrzcie imię Helena, ale że ojciec z żalu po nieboszczce nie mógł słuchać tego imienia, przezwano ją pieszczotliwie Pozy. Deborze zaś przyszła fantazja nazwać naszego małego swawolnika Pukiem. Choć żal mi było zarzucić starodawne imię Jonatan, czasem trzeba ustępować innym.

- To bardzo nieprzyjemnie ustępować innym, babciu - wtrącił z głębokim westchnieniem Puk, wciskając się między ciotkę Debby i nauczycielkę. - A Jonatan to nieładne imię. Czemu nie nazwano mnie Eliaszem Tiszbitą?

Głośny śmiech zawtórował tym słowom, a babcia uśmiała się serdecznie, gdy jej opowiedziano historię chrztu lalki.

Małgosia bardzo polubiła nowy tryb życia. W krótkim czasie zdobyła przywiązanie całej rodziny; nawet służba pokochała szczerze panienkę z północy.

Z chwilą rozpoczęcia wojny między Północą a Południem ze Stanów Zjednoczonych uciekło wielu Murzynów pracujących na plantacjach pani Frost. Zacna staruszka, mimo nalegań sąsiadów, nie chciała podjąć żadnych kroków w celu ich odzyskania. Gdy ogłoszono zniesienie niewolnictwa, babcia szczerze się w duchu ucieszyła. Mniejsza o to, że Pozy i Puk trochę zubożeją, majątek ich będzie czyściejszy, bo nie zaciąży na nim żadna łza ani krzywda ludzka.

Pani Frost miała krytyczny stosunek do niewolnictwa. Musiała jednak ukrywać swoje poglądy ze względu na dzieci, bo w owych czasach nikt nie mógł przewidzieć, skąd spadnie cios.

Dora początkowo odnosiła się z rezerwą do młodej nauczycielki, lecz po pewnym czasie zapragnęła zawrzeć z nią dozgonną przyjaźń.

Małgosia jednak posiadała wrodzone poczucie godności. Choć bardzo grzeczna i uprzejma wobec Dory, nie pozwalała na żadną poufałość. Drażniło to bardzo próżną i płochą dziewczynę, która prostotę wzięła za chytrość i zaczęła ją podejrzewać o ukryte zamiary.

Był też drugi powód, który wrogo usposobił Dorę do przybyłej, a stanowił jej najskrytszą tajemnicę.

W bliskim sąsiedztwie Frostów mieszkała rodzina Peytonów, należąca do przeciwnej partii, secesjonistów. Wszyscy jej członkowie byli gorliwymi zwolennikami niewolnictwa. Dwaj synowie, Clifford i Harry, służyli w armii konfederackiej, a córki Bella i Róża, jeszcze bardziej od braci przejęte były sprawą, rozpalającą wszystkie umysły.

Bella i Dora przyjaźiły się od dziecka; uczyły się na tej samej pensji i kilka ostatnich miesięcy mieszkały razem w domu pana Peytona w Richmond.

Róża, młodsza z rodzeństwa, polubiła bardzo Małgosię, ku wielkiemu niezadowoleniu Belli i Dory. Na nieszczęście Harry Peyton, który przebywał w domu na urlopie, gdy poznał Małgosię, zachwycił się bardzo jej słodką twarzyczką i niewinnymi oczami. Odtąd Dora Lyndon znienawidziła młodą nauczycielkę.

Pewnego popołudnia Małgosia siedziała w dziecinnym pokoju, czytając głośno małym uczniom, skazanym na pokutę przez ciotkę Debby, gdy powóz pełen gości zajechał przed bramę. Po chwili Dora, otwierając drzwi z hałasem, weszła do pokoju.

- Czy jesteś tutaj, Daisy? - spytała cierpkim tonem. - Przyszłam cię prosić, abyś zeszła na dół. Babcia śpi, ciotka Debby gdzieś sobie powędrowała, a tu Peytonowie przyjechali i w dodatku na moje utrapienie ten stary kuzyn, Samuel Hicks.

- Któż to jest?

- O! Stary nudziarz! Krewny babci. Bella i Róża nigdy go nie widziały, i wiem, że zaczną się z niego wyśmiewać. Nie mogę przecież bawić sama tylu gości naraz, więc przyszłam cię prosić, abyś zajęła się tym nieznośnym dziwakiem, póki babcia się nie obudzi. Wprowadziłam go do drugiego pokoju. Wszystko ci jedno, nieprawda?

- Naturalnie - uprzejmie odparła Małgosia. - Przyjdę zaraz, tylko zawiążę dzieciom czyste fartuszki.

- Dlaczego nie zawołasz Sylwii, aby je ubrała? - zdziwiła się Dora, widząc, że nauczycielka zabiera się do gładzenia ciemnych loczków Puka.

- Bo Sylwia jest zajęta i chciałaby zakończyć robotę przed wieczorem.

- I ty jej wierzysz? Te Murzynki są uosobieniem lenistwa. Żebyś żyła między nimi tak długo jak ja, to przekonałabyś się, co to za szkaradne plemię. Teraz jeszcze się to gorzej rozpuściło od czasu tej niedorzecznej Proklamacji. Śpiesz się, proszę! Kuzyn Hicks gotów się zanudzić, siedząc sam i jeszcze mi wlezie do bawialnego pokoju, a nie chcę, aby go Peytonowie zobaczyli. A jednak, jeżeli zostaną na herbacie, to muszą w końcu się spotkać! - To mówiąc, zdesperowana Dora zbiegła na dół.

- Kuzyn Hicks? Czy to ten stary pan, który nam zawsze przywoził miętowe cukierki? - spytał Puk zawiązując energicznie fartuszek.

- Tak - odparła Pozy. - Było to przed pięciu czy sześciu laty.

- Przecież masz dopiero szósty rok, Pozy. Jak możesz pamiętać to, co się działo przed twoim urodzeniem?

- Tatuś opowiadał mi o tym - rzekła z taką pewnością siebie, że Puk uwierzył jej na słowo.

- Chodźcie, dzieci - nagliła Małgosia i nie potknijcie się o próg. - Wzięła je za rączki i razem zeszli do bawialni.

Podeszły w latach kwakier siedział pod oknem na bujanym fotelu, wachlując się powoli palmowym liściem. Zaledwie wzrok jej padł na starego oryginała, kiedy ten, ujrzawszy dziewczynę, powstał grzecznie na powitanie i zapytał głośno:

- Kim ona jest, dzieci? Czy bawi u was w gościnie?

- To nasza nauczycielka! - jednogłośnie zawołały bliźnięta.

- Jestem Daisy Russel - rzekła Małgosia przedstawiając się sama według prostego, kwakierskiego obyczaju. - Pani Frost śpi, a panna Debby poszła na wieś w odwiedziny do chorej kobiety i powróci lada chwila. Przyszłam z dziećmi, aby dotrzymać panu towarzystwa.

- Za młoda jesteś na nauczycielkę - zauważył Hicks, nie spuszczając z niej oka.

- Jestem młoda - odparła Małgosia - ale muszę pracować i zarabiać na życie. Pani Moulton, u której pobierałam nauki, doszła do wniosku, że mogę kształcić tak małe dzieci jak te.

- Co? Ludwika Moulton? W takim razie musisz coś umieć. Więc jesteś sierotą, moje dziecię? Ha! Przekonasz się, że Bóg pomaga tym, którzy sami usiłują sobie radzić. I cóż tam porabia Ludwika Moulton w tych niebezpiecznych czasach?

Pozy, która uważała, że zbyt długo nie zajmowano się nią, wspięła się na fotel kuzyna Hicksa i położywszy mu filuternie główkę na ramieniu spytała przymilnie:

- Zapewne masz miętowe cukierki dla dobrych dziewczynek?

- Pozy! Jesteś bardzo niegrzeczna! - krzyknął Puk z oburzeniem. Sam jednak cichutko zbliżył się do kieszeni, z której wystawał róg jakiejś małej paczki, owiniętej bibułą.

- A co maleńka! Pamiętasz więc moje ostatnie odwiedziny? - zawołał Samuel tubalnym głosem, obracając się ku małej psotnicy i żywo mrugając lewym okiem, co było u niego oznaką zadowolenia.

- Nie, to nie ona, to ja pamiętałem - sprostował Puk, widząc, że duża, koścista ręka zanurza się w kieszeni surduta.

- A powiedziałeś, dudku, że twoja siostrzyczka jest niegrzeczna, że się napiera? - rzekł kuzyn Hicks, wysoko unosząc w górę tajemniczą paczkę nad główkami wyczekującej parki, której oczy wychodziły na wierzch z ciekawości.

- Kiedy tak - z głębokim namysłem odparł chłopczyk - no... to i ja widać jestem niegrzeczny.

Na to naiwne wyznanie Hicks zaśmiał się, a dzieci pobiegły do kąta chrupać cukierki. Jednocześnie babcia i ciotka Debora weszły do pokoju. Obie zdawały się bardzo uradowane z odwiedzin krewnego. Zaczęła się rozmowa o wojnie i groźnych czasach, w których żyli. Ciotka wyszła przygotować pokój dla kuzyna, a Małgosia ofiarowała się pójść po czystą bieliznę pościelową. Był to dowód wielkiego zaufania ze strony ciotki, że powierzała jej klucze od szafy, do której Dorze nigdy nie wolno było zaglądać. Wysunęła się więc nieznacznie z pokoju, a gdy wróciła pół godziny później, całe towarzystwo zabierało się do podwieczorku. Róża Peyton zagadnęła ją od razu.

- Gdzieżeś się ukrywała, moja ty północna lilijko? - spytała ze zwykłą emfazą. - Podobno zabawiałyście tego starego niedźwiedzia. Tak mi was było żal, że już chciałam przyjść z pomocą.

- Dziękuję ci za dobre chęci, ale to było zbyteczne. Ten niedźwiedź wcale nie jest tak straszny, jak się wydaje. Podoba mi się.

Na to Róża roześmiała się niedowierzająco. Każdy mężczyzna, mający więcej niż 25 lat, wydawał się jej przedpotopowym zabytkiem.

Harry Peyton zręcznie zdjął Puka z krzesła i zajął u stołu miejsce obok Małgosi.

- Mogłaby pani być łaskawsza dla mnie - szepnął. - Wyjeżdżam wkrótce, a pani nie raczy obdarzyć mnie jednym życzliwym spojrzeniem.

- Przepraszam, nie słyszałam, co pan mówił - rzekła Małgosia z taką prostotą, że Harry zmieszał się nieco.

- Mówiłem, że odjeżdżam.

- Nie spodziewa się pan chyba, abym objawiła żal z tego powodu? Pan wie, że wszystkie moje sympatie są po przeciwnej stronie.

- Mieliśmy ostatnimi czasy potyczkę w Dolinie - opowiadał Cliff Peyton u drugiego końca stołu. - Stu ludzi było zabitych, a o wiele więcej rannych. Jankesi nie dotrzymali placu i szukali ratunku w ucieczce.

- Zapewne druga strona przewyższała ich liczbą - wtrąciła nauczycielka.

- Prawdopodobnie - niedbale odparł Cliff, gładząc wąsy i myśląc, że gdyby ta mała guwernantka nie była tak diabelnie ładna, to by się na nią pogniewał.

Przez cały wieczór Małgosia unikała Peytonów, trzymając się przeważnie towarzystwa starszych osób. Hicks wyraźnie upodobał ją sobie, toteż usiadła przy nim, opowiadając mu o pani Moulton, którą zdawał się bardzo interesować.

Na koniec natrętni goście odjechali, a młoda nauczycielka udała się na spoczynek.

Przechodząc przez korytarz, usłyszała skrzypnięcie drzwi i zdziwiła się, ujrzawszy głowę pana Hicksa, który wyjrzał przez szparę.

- Czy to ty, Deboro?

- Nie, to ja, Daisy. Czy mogę panu czymś służyć?

- O! To ty, dziecię. Dobrze. Czy nie mogłabyś postarać się o szlafmycę? Zapomniałem swojej i boję się przeziębić, śpiąc z gołą głową.

- Szlafmycę - uśmiechnęŁa się serdecznie. - Pójdę zapytać panny Debby.

- Bardzo ci będę zobowiązany, moja droga - odparł z widocznym zadowoleniem.

- Wielkie nieba! Skąd ja mu wezmę szlafmycę? - zawołała ciotka zafrasowana, gdy Małgosia przedłożyła jej sprawę. - Co tu robić. Stary poczciwiec gotów się przeziębić i rozchorować. Czego się śmiejesz, Daisy? Posłuchaj! Gdyby mu dać czepek babci?

- Nie wiem, czy zechce go wziąć, ale mogę spróbować.

Ciotka pospieszyła do pokoju pani Frost i wróciła po chwili, niosąc perkalowy, śnieżnej białości czepiec, wyrurkowany i sztywno wykrochmalony.

Małgosia wzięła go i zastukała do drzwi przyjaciela.

- Czy znalazłaś? - niespokojnie zapytał gruby głos wewnątrz.

- Nie było nic innego - z uszanowaniem odparła dziewczyna, w strachu, by Dora nie ukazała się na korytarzu w tej krytycznej chwili. - Jest to czepiec pani Frost, nie wiem tylko, czy się nada?

- Wyśmienity - zawyrokował stary jegomość, pakując go siłą na głowę i z upodobaniem zawiązując szarfy pod brodą. - Trochę płytki wprawdzie, ale nasunę tę falbanę na czoło i będzie dobrze. - To mówiąc, pociągnął tak silnie tasiemkę, że czepek przekrzywił się w okropny sposób, nadając niezwykle komiczny wyraz jego twarzy.

- Bardzo ci jestem wdzięczny. Dziękuję ci, dziecko, i dobranoc!

Odeszła, usiłując powstrzymać śmiech. W chwili, gdy przestępowała próg swego pokoju, doszedł ją strwożony głos:

- Przyjaciółko! Wróć jeszcze i oddaj mi przysługę. Widzisz, stary jestem, nie mogę sobie poradzić, palce mi zesztywniały. Zawiąż mi te szarfy, jeżeli łaska.

Małgosia ruszyła na pomoc i zawiązawszy mu pod brodą sążnistą kokardę, uciekła do siebie, aby się wyśmiać do woli.

Ku wielkiemu zadowoleniu ciotki Debby Hicks nie nabawił się kataru i nazajutrz odjechał do domu, zaprosiwszy ciotkę i Małgosię, aby go odwiedziły wraz z dziećmi.

Obie nie przeczuwały, w jakich okolicznościach zobaczą się z nim znowu.

Puk zachowywał się wzorowo przez następne dni. Przeczytawszy całe pół strony trzysylabowych wyrazów, wyprosił sobie pozwolenie towarzyszenia Katonowi w wycieczce do odległej części lasu. Katon był zaufanym niewolnikiem babci. Miał sympatyczną twarz i o wiele porządniejszą powierzchowność od swych współbraci. Zawdzięczał to staraniom pani Frost, która nie znosiła obok siebie zaniedbanych służących. Murzyn przejął się zasadami swej pani i z wielką pompą usługiwał jej zawsze do stołu, stojąc cały czas za jej krzesłem. Rzadko kiedy trudnił się pozadomową robotą, dzisiejsza wyprawa do lasu stanowiła wyjątek.

Puk skorzystał z tego i całą drogę skakał na wozie, dokazując z Blotem. Gdy wyjechali na polankę, zeskoczył z siedzenia, obrywając naraz wszystkie guziki przy ubraniu. Zawołał psa i zaczął się z nim bawić, każąc mu wykonywać zwykłe sztuczki. Biegając oddalał się coraz bardziej od wozu, aż w końcu, obaj zmęczeni, usiedli na pniu, aby odpocząć.

- Zmordowałeś się, piesku, co? - zauważył Puk, sam cały spocony i zdyszany.

Blot kręcił ogonkiem na znak potwierdzenia. W pewnej chwili nastroszył uszy i skoczył w krzaki; zaczął węszyć, a potem warczeć.

- Czego szukasz, mały? - spytał Puk. - Myślę, że nie ma tu wężów, a szkoda! Tak chciałbym mieć oswojonego węża. Dopiero bym nastraszył Pozy!

Blot węszył coraz dalej, naraz zaczął głośno szczekać.

- Co to może być - zastanowił się Puk, który zwykł prowadzić z psem głośną rozmowę, przekonany, że go rozumie. - Nic tu przecież nie ma prócz krzaków. Blot! Co wyprawiasz! Musisz się nauczyć chodzić na tylnych nóżkach, jak pies tego żołnierza w Filadelfii, o którym opowiadała Daisy. Poproszę ją, żeby ci uszyła niebieską kurtkę i spodenki.

Blot, który stał cały czas w wyczekującej postawie zerwał się jak szalony, chcąc uciekać. Wtem słaby głos odezwał się tuż nad główką Puka.

- Zamknij oczy, chłopaczku, a potem otwórz je nagle. Pokażę ci, jak wygląda niebieska kurtka.

PUk zerwał się na równe nogi i spojrzał w stronę zarośli.

Jakaś ręka rozgarniała krzaki, a ponad nią ukazała się blada twarz do połowy przykryta bandażem. Po chwili wysoka, męska postać odziana w błękitny mundur wysunęła się z zieleni i opuściła się na mech obok Puka.

- Skąd się pan tu wziął? - zawołał chłopczyk, nie posiadając się ze zdumienia.

- Ze stepu. Jestem bardzo głodny i spragniony. Nie wiesz, czy nie ma tu jakiegoś źródła?

- Nie ma nic blisko, była tylko żabia sadzawka, a i ta już wyschła. Pan - dodał po namyśle, odsuwając się trochę - pan pewnie jest uciekinierem?

- A gdyby tak było, to co? - zapytał nieznajomy.

- To wielki wstyd! Żołnierz nie powinien nigdy uciekać z placu - surowo zgromił go Puk. - Tak mówi ciocia Debby! A Harry Peyton powiedział wtedy, że tylko Jankesi uciekają! Dopiero ciocia wpadła w złość! Myślałem, że zwariowała!

- Gdzie mieszkacie, chłopczyku?

- Niedaleko. Chodź pan ze mną, to dam panu jeść. Katon zabrał śniadanie w kobiałce.

- Kto to rozmawia z małym paniczem? - zaniepokoił się stary Murzyn, nadbiegając w poszukiwaniu malca.

- To ja pytałem, czy można gdzieś dostać jeść i pić - odparł młody oficer.

Na widok błękitnego munduru podejrzliwa twarz Murzyna zmieniła się w jednej chwili. Zdjął szybko kapelusz i zaczął się kłaniać uniżenie.

- Pan oficer należy pewnie do armii Lincolna? Skąd pan oficer przyszedł? Tu niebezpiecznie dla pana w tych stronach. Wszyscy dokoła należą do przeciwnego obozu.

- Spędziłem noc w stepie.

- Chryste Panie! Pułkownik Richards trzyma tam całą sforę psów gończych do tropienia i chwytania nas, biednych Murzynów i uciekających jeńców. Czy panicz do nich należy?

- Wolę nic nie mówić o sobie, mój przyjacielu, z obawy, aby cię nie wzięto na spytki. Zostałem ranny w głowę i trzeba koniecznie zmienić mi opatrunek.

- A ja tu jak stary głupiec stoję i plotę trzy po trzy - zawołał Katon, uderzając się w czoło. - Niech pan będzie łaskaw wesprzeć się na mnie, a z drugiej strony proszę wziąć za rękę małego panicza. Podprowadzimy pana do tego wozu, co tam stoi. Mamy kobiałkę z chlebem i mięsem, to się pan trochę posili.

Murzyn, ostrożnie rozejrzawszy się dokoła, wsadził rannego na wóz, a sam usiadł na straży. Wygłodzony oficer wziął się zaraz do jedzenia, ale naraz zrobiło mu się słabo. Pobladły wyciągnął rękę po napój z leśnych jagód, który Katon przywiózł na szczęście z sobą. Lecz podnosząc się, uderzył głową o płócienną budę, nakrywającą wóz i ku wielkiemu przerażeniu Murzyna rana otworzyła się na nowo i przez bandaże zaczęła się sączyć obficie krew.

- Mój Boże! On umrze! - krzyknął Puk, załamując rączki i płacząc.

- Cicho, paniczu - zgromił go stary sługa, zapominając o zwykłym szacunku. Zdarł z siebie czerwoną, kraciastą chustkę i usiłował nią zatamować uchodzącą krew. Ta jednak buchała ze zdwojoną siłą, a śmiertelna bladość chorego i słabnący oddech zwiastowały bliską utratę przytomności. Zatrwożony Murzyn zawołał: - To wszystko na nic! Jedna pani Debby umiałaby temu zaradzić. Zawiozę pana do dworu lub do naszej chaty, tam moja kobieta będzie pana doglądać. Stara zna się na tym. Paniczu, musisz sam powozić. Ja będę podtrzymywał pana oficera, żeby nam nie spadł.

Puk, dumny z okazanego mu zaufania, wdrapał się na koziołek i chwyciwszy lejce, głośno trzasnął z bata.

Katon oparł głowę chorego o swoją pierś i ręką przyciskał mu bandaż do skroni. Ale każde wstrząśnięcie sprawiało choremu nieznośny ból. Gdy zajechali przed tylne drzwi dworu, młody oficer, wycieńczony, utracił przytomność i jak martwy legł na posłaniu z siana.

Małgosia, która przypadkowo znajdowała się w kuchni, wyjrzała przez okno zdziwiona.

- Co to jest? Na miły Bóg, Katonie! Kogo tu przywiozłeś? - zawołała, o mało nie wypuszczając słoika z ręki na widok zalanego krwią nieznajomego.

- Nie wiem, panienko. Podejrzewam, że to jeden z oficerów armii Lincolna. Gdzie jest panna Debby? Trzeba prędkiej pomocy, bo gotów się wykrwawić.

- Wielki Boże! - krzyknęła Debora, nadbiegając i w pośpiechu przewracając wszystkie kuchenne stołki. - Zanieście go na górę! Gdzie jest Dora - dodała, przejęta nagłą obawą.

- Pojechała w odwiedziny do Belli i wróci wieczorem - rzekła Sylwia, która stała tuż obok, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia i przestrachu.

- Dzięki Bogu - swobodniej odetchnęła ciotka. - Zanieście go do małego pokoiku. A spieszcie się! Sylwio! Zabierz dzieci i trzymaj je przy sobie w kuchni, dopóki nie zawołam. Daisy! Skocz do pokoju babci i przynieś mi to pudełko, które stoi na półce z opatrunkami.

Wydając szybko rozkazy, ciotka Debby nalewała czystą wodę do dużej miednicy. Chwyciwszy gąbkę i nożyczki, pobiegła na górę do swego pacjenta.



Rozdział XX


- Czy masz siłę znieść ten widok, dziecko? - spytała Debora, podnosząc oczy na Małgosię, która stała obok niej blada, lecz spokojna. Ciotka zdejmowała skrwawione bandaże z głowy chorego i obmywała ranę.

- Tak, ciotko - spokojnie odrzekła dziewczyna.

Potem przez cały czas ani na chwilę nie odstąpiła Debory, pomagając jej tak cicho i zręcznie, że wzbudziła istny podziw starej panny.

- Jesteś dzielną dziewczyną! Patrz! Już odzyskuje przytomność! Wlej mu łyżeczkę wódki do ust!

- Dziękuję - szepnął bardzo cicho ranny, a błękitne oczy z pewną ciekawością spojrzały na chudą, kościstą postać krzątającej się dokoła kobiety, przenosząc się następnie na śliczną dziewczynę, troskliwie pochyloną ku niemu.

- Zabraniam panu mówić - rzekła ciotka. - Choć wyznaję, że pragnęłabym bardzo zadać niektóre pytania. Pańskie pytania czytam jasno z oczu. Chce pan wiedzieć, gdzie się znajduje. Jesteśmy wszyscy unionistami w tym domu. Murzynom można zaufać, to starzy słudzy. Południowcy prawdopodobnie zostawią pana w spokoju, bo wiedzą, że należymy do zgromadzenia kwakierskiego i z zasady przeciwni jesteśmy wojnie. I musi się pan na to przygotować, że pozostanie tu tak długo, póki głowa nie wydobrzeje. A teraz, jeżeli wolno zapytać, jak się pan nazywa? Ja jestem Debora Frost.

Słuchając tych szybkich i urywanych zdań swojej wybawczyni, ranny uśmiechnął się lekko.

- Możecie mnie panie nazywać kapitanem Rex! Nie, żebym paniom nie ufał! Broń mnie Panie Boże - dorzucił szybko - ale boję się, wyjawiając swoje nazwisko, narazić panie na jakąś odpowiedzialność. Że zaś to istotnie część mego imienia, zatem może panie wybaczycie, że poprzestanę na tym.

- Hm - rzekła Debby, przypatrując mu się bacznie - kiedy byłam młodą dziewczyną, to uczono mnie, że Rex znaczy król, po angielsku King. Zapewne, to się nie zmieniło do tej pory. Przyznaję ci słuszność, młodzieńcze! Więcej masz oleju w swojej rozpłatanej głowie, niż ja w mojej całej. Nie będę cię już o nic pytać.

- Ależ ja chcę pani wszystko powiedzieć - zaczął chory gorąco.

- Nie, nie teraz - przerwała ciotka. - Zje pan trochę rosołu z kurczęcia, który zaraz przyślę, i poleży spokojnie, dopóki nie wrócę. Katonie! Pozostaniesz przy panu, a potem przyślę Sylwię, aby cię zluzowała. Ten bandaż jest tak artystycznie założony, jakby to doktor Forsyth sam wykonał. Daisy! Za pół godziny przyjdziesz i dasz mu drugą łyżeczkę tej wódki.

Zabrawszy swoje przybory, ciotka Debby poszła pilnować rosołu z kurczęcia i opowiedzieć babci historię rannego oficera.

Małgosia zastała dzieci bardzo poruszone. Puk opowiadał Pozy ze wszystkimi szczegółami przygodę w lesie. Aby jej pokazać, jak wyglądał ranny, obwiązał sobie główkę kuchennym ręcznikiem i całą buzię posmarował mydlinami, mającymi naśladować krew.

Małgosia zaledwie zdołała ich uspokoić i uprosić, aby byli bardzo ostrożni w rozmowie.

- Bo widzicie, moi drodzy, jest dużo złych ludzi dokoła, którzy sprowadziliby zaraz oddział wojska, aby zwlec tego biednego pana do więzienia. Nie trzeba więc, aby widziano, że znajduje się tutaj. Powinniście bardzo uważać, aby nie ściągnąć na niego nieszczęścia.

- Przyrzekam - solennie zapewnił Puk. - A teraz już nie będę mógł nic powiedzieć, bo ciocia Debby powiada, że to okropny grzech złamać przyrzeczenie.

- To byłoby dawanie fałszywego świadectwa, mój drogi - poważnie objaśniła go Pozy - i mógłbyś paść trupem za karę jak Ananiasz i Safira - dokończyła bardzo wzruszona. - Nieprawda, Daisy?

- Nie, kochanie, nie sądzę. Pan Bóg inaczej dzisiaj karze ludzi za wiarołomstwo. Ale cieszę się, że doceniacie ważność przyrzeczenia. Wszak mogę ci zaufać, Pozy?

- Ma się rozumieć - z wielką powagą odparła dziewczynka. - Potrafię dotrzymać słowa równie dobrze jak Puk, chociaż jestem młodsza od niego.

- Bardzo dobrze, moje dzieci. A teraz idźcie zapytać, czy obiad gotów i nie przeszkadzajcie babci, jeżeli śpi.

Oficer drzemał, gdy Małgosia, zastukawszy lekko, cicho weszła do pokoju. Na jej widok otworzył oczy i z wyrazem szczerej wdzięczności odpowiedział na troskliwe pytanie.

- Dziękuję pani, czuję się o wiele lepiej. Jestem tylko osłabiony z głodu i utraty krwi. Otrzymałem ranę w bitwie kilka dni temu i od tej pory tułałem się po stepie, usiłując dotrzeć do swoich, w obawie, że mogę wpaść w ręce konfederatów i dostać się do lochu na resztę mego życia.

- Zabroniono panu rozmawiać - łagodnie przestrzegała go dziewczyna. Patrzyła uważnie na mówiącego i uśmiech jego budził w niej jakieś zamglone wspomnienia.

- Katon, zdaje mi się, nie dopilnował zlecenia - dodała.

- Owszem, panienko - przerwał wierny sługa. - Całe gadanie wziąłem na siebie. Trudno młodego pana zostawić w nieświadomości, gdzie się znajduje. Nie jesteśmy przecie byle kim. Tworzymy bardzo szanowaną kwakierską rodzinę, jedną z pierwszych w Pensylwanii.

- Więc opowiadaj dalej, tylko panu nie daj mówić - rzekła Małgosia z ujmującym uśmiechem. - Czy mogę być panu jeszcze w czymś użyteczna? - dodała, zwracając się do rannego.

Oficer podziękował jej i poprosił o rosół. Poszła więc do kuchni, a kapitan Rex pozostał sam z Katonem, dręczony jakąś niespokojną myślą. Roztargniony, słuchał opowiadań Murzyna o świetności rodziny, wśród której się znajdował. Przed jego oczami stała wciąż urocza dziewczęca postać, pochylona ku niemu z wyrazem anielskiej dobroci i współczucia. Kogo mu przypominała? Gdzie mógł ją przedtem widzieć?

Tego wieczora nie powróciła do niego, tylko ciotka Debby przyszła o zmroku i usiadła na chwilę przy chorym.

- Myślałam dużo o panu - rzekła i mówiłyśmy o tym z babcią. Nie możemy wypuścić pana od siebie w takim stanie, a jednak obcy człowiek w domu i w czasie wojennym musi się sąsiadom wydać podejrzany. Postanowiłam ukryć pański mundur, a dać panu stary garnitur mego brata. Gdyby się ktoś pytał, powiem, że pan jest dalekim krewnym z Nowego Jorku, ale uczynię to tylko w ostateczności. Bez potrzeby nie będę kłamała.

- Mam nadzieję, że nie będzie pani musiała z mojej przyczyny obciążać swego sumienia grzechem - odpowiedział kapitan Rex.

- Na nieszczęście mam kogoś w domu, kogo nie jestem pewna - rzekła ciotka. - Jest to moja siostrzenica.

- Przecież nie ta młoda osoba, którą pani nazywała Daisy - przerwał niespokojnie oficer.

- Ależ nie! Cóż znowu! Ta jest duszą i sercem nasza. Mówię o mojej siostrzenicy, Dorze, która na szczęście była poza domem, kiedy pana przywieźli. Chwała Bogu przynajmniej, że nie przyprowadziła ze sobą tego błazna, Harry'ego Peytona. Nie dowierzam tej dziewczynie! Konfederaci, z którymi zaprzyjaźniła się w Richmond zawrócili jej pustą mózgownicę i zawzięła się przeciw Unii, choć nie śmie się tym chwalić przed babką i przede mną. Miejże się pan więc na baczności, gdy będziesz z nią mówił.

- Ależ droga pani, nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo za okazaną dobroć. Tylko jeden dzień wypocznę, aby nabrać trochę sił i ruszę zaraz dalej. Winchester nie jest chyba zbyt daleko stąd?

- To tylko dwadzieścia mil traktem pocztowym. Ale teraz nie ma nawet co myśleć o tym - rezolutnie zaoponowała Debora. - Nie zawracaj sobie pan głowy żadnym niebezpieczeństwem. W razie potrzeby wyślę pana do krewnego, a teraz dobranoc, mój kawalerze! Katon będzie spał tu na sofce, aby być na każde zawołanie, a mój pokój jest tuż obok. Bądź ostrożny z Dorą, ale Daisy możesz zaufać jak sobie samemu.

- Czy to także siostrzenica pani? - spytał, zatrzymując ją, kapitan.

- Nie, to nauczycielka naszych dzieci i nie jest żadną krewną - odparła ciotka, zamykając drzwi.

Dora rozczesywała włosy przed lustrem, gdy ciotka weszła do pokoju.

- Co to Sylwia opowiada o jakimś młodym człowieku, który przybył tu dziś z rana? - odezwała się, zanim ciotka zdążyła otworzyć usta.

- O! Powiedziała ci więc o tym - rzekła Debby, czując, że sprawiłoby jej to wielką ulgę, gdyby mogła wygrzmocić Sylwię za gadulstwo. - Tak, to nasz przyjaciel z Nowego Jorku. Miał wypadek w drodze i zranił się w głowę. Będzie musiał poleżeć kilka dni.

- Jakże się on nazywa? - zainteresowała się Dora. - Dziwny obrał sobie czas na odwiedziny podczas wojny.

- Pan King - odparła ciotka, dziękując Bogu w duchu, że mogła powiedzieć coś przynajmniej zbliżonego do prawdy.

- To pewnie jeden z tych Kingów, o których babcia zawsze opowiada. A ja obawiałam się, czy to nie jakiś podejrzany człowiek. Harry Peyton powiedział mi, że otrzymał właśnie zawiadomienie o ucieczce bardzo niebezpiecznego szpiega i że oddział kawalerzystów wysłany został na przeszukanie naszej okolicy.

- Niechże sobie szukają, gdzie chcą, byle nie u nas - rzekła ciotka, czując się rozgrzeszona za wszystkie kłamstwa, jakie mogła popełnić. - No! Doro! Nie leń się wstać wcześnie jutro rano, bo mamy dużo zajęć.

Dora roześmiała się, a ciotka poszła do Małgosi podzielić się z nią niepokojem, jakim przejęła ją wiadomość, którą przekazała Dora.

Przez dwa następne dni kapitan Rex, za radą ciotki Debby nie wychodził z pokoju, ale trzeciego ranka, gdy Dora leniwym krokiem weszła do stołowego pokoju, ujrzała wysoką, męską postać, obok której kręcili się w podskokach Puk i Pozy.

- Moja wnuczka, Dora, przyjaciel King - przedstawiła ich babcia.

Kapitan powstał i skłonił się głęboko, a choć bandaż zasłaniał część jego twarzy, Dora pomyślała sobie: śliczny mężczyzna.

Reginald Gray, gdyż on był tym rannym, nic nie stracił z dawnej młodzieńczej fantazji. Śmiał się w duchu z kokieteryjnych min i pretensjonalnego zachowania Dory. Co chwila spoglądał na drzwi czekając, kiedy wejdzie młoda nauczycielka. Puk tymczasem pokazywał mu wszystkie sztuczki Blota, a Pozy przyniosła całą rodzinę lalek.

- To jest Lilka, a to Wioletta - mówiła, przedstawiając je kolejno.

Kapitan docenił należycie piękność Lilki i zapytał, jaki to wypadek zeszpecił Wiolettę.

- To ja zeskoczyłem prosto na jej głowę - pochwalił się Puk. - Pozy zaczęła płakać jeszcze bardziej niż Wioletta; zebrałem więc wszystkie oszczędności i kupiłem jej inną lalkę.

- Taki z niego kochany braciszek - rozczuliła się Pozy - to właśnie ta lalka.

- Belwedera - objaśniał Puk.

- Żadna Belwedera - obruszyła się Pozy. - Nazywa się Dolcia. Tyś ją ochrzcił imieniem Eliasza Tiszbity, ale Daisy powiedziała, że można jej dać przydomek i nazwała ją Dolcią przez pamięć na lalkę, którą miała, gdy była małą dziewczynką. Czy nie tak było, Daisy?

Małgosia wchodziła w tej chwili do pokoju, niosąc jakiś przysmak dla gościa.

Myśli Reginalda błyskawicą cofnęły się w ubiegłe lata. W pamięci stanęły mu siwe, pełne blasku oczy, których wierne odbicie widział w spokojnie, a przyjaźnie zwróconych ku sobie oczach młodej nauczycielki. Krew uderzyła mu do głowy, gdy w duchu zadawał sobie pytanie.

- Czyżby to mogła być ona? Moja maleńka Małgosia?

- Prawda, że nazwałaś Dolcią Eliasza, przez pamięć na lalkę, którą miałaś, gdy byłaś małą dziewczynką? - zawołała Pozy.

- Tak - odparła Małgosia, a cień smutku przemknął po jej twarzy na wspomnienie dziecięcych lat.

- Pozy lubi oryginalne imiona - wtrąciła Dora.

- I panna Daisy także - rzekł kapitan Rex, przypatrując się jej coraz baczniej.

- Dolcia była jedyną lalką, którą posiadałam kiedykolwiek, o ile pamiętam - odpowiedziała nauczycielka.

- Gdy pani była maleńka? - z naciskiem zapytał kapitan.

- Nie wiem dokładnie, przepraszam pana - odparła nieco zakłopotana. - Musiałam przechodzić bardzo ciężką chorobę, bo nie pamiętam nic z dziecięcych lat, z czasów, gdy miałam Dolcię.

- Musiała pani polegać na pamięci starszych - podchwycił Reginald, któremu serce uderzało mocno z niepokoju.

- I to nie, jestem sierotą - powiedziała łagodnie i z godnością, kładąc tym koniec rozmowie.

Ale Reginald nie spuszczał jej z oczu, gdy wziąwszy szycie do ręki usunęła się w głąb pokoju.

Tak, to ta sama twarz - myślał, ale nie rozumiał, że tak całkowicie mogła o nim zapomnieć. W domu nie było fortepianu, by przekonać się, jakie wrażenie wywrze na niej “Modlitwa Mojżesza”, którą mała tak niegdyś lubiła.

Katon tymczasem kilka razy zaglądał do pokoju z zakłopotaną miną. W końcu wszedł i zwrócił się do Małgosi:

- Chloe prosi, aby panienka zeszła do kuchni popatrzeć na konserwy.

Debora ze zdziwieniem spojrzała na niego.

- Cóż tej starej przyszło do głowy? Siedź, Daisy, ja pójdę.

- Ale nie pani, nie - spiesznie zaprotestował Murzyn. - Chloe prosiła panienkę.

- Głupstwo! Ja pójdę zobaczyć, o co chodzi.

Lecz Katon nie myślał ustępować.

- Kiedy tam panienka potrzebna, proszę pani - rzekł, rzucając błagalne spojrzenie na Małgosię. - Trzeba pochować tę różową porcelanę, a ja sam nie wiem, jak się wziąć do tego.

- Co się stało temu staremu - zastanawiała się Debby, gdy nauczycielka wyszła. - Pewnie znów potłukł filiżanki i boi się przyznać.

- Tędy, panienko - mówił Katon, oglądając się, czy nikt nie słucha. - Już nie wiedziałem, co wymyślić, żeby panienkę stamtąd wyciągnąć. Mam coś ważnego do powiedzenia.

- Cóż takiego? - spytała.

Katon podszedł blisko i wystraszony szeptał jej do ucha.

- Młody pan nie jest jedynym żołnierzem, jakiego tu mamy. Jest i drugi, u mnie w chacie.

- Drugi?! - zawołała.

- Tak, to jakiś dziwny człowiek, nie wiem, co mam robić. Zjawił się w nocy, nie wiem skąd i dostał jakiegoś napadu. Potem mu się zrobiło lepiej, ale okropnie się lękał, żeby go nie wykryto. Mówi jak obłąkany. Powiada, że wszyscy uwzięli się nastawać na jego życie, ale mnie się zdaje - dodał Kato dotykając czoła - że mu się tu coś popsuło.

- Czy nie możecie pozbyć się go jakoś?

- Boję się, panienko. Wojska otaczają nas zewsząd, a nie godzi się wydać człowieka w ręce filistynów.

- Czemu więc nie poradzisz się ciotki Debby, co zrobić? Ona ma więcej doświadczenia, niż ja.

- Otóż to właśnie, że nie mogę, bo póty mnie męczył, póki mu nie przysiągłem, że nie wyjawię jego obecności nikomu. A każdy wie, że jak Katon coś powie, to dotrzyma. Ale wczoraj, kiedy panienka przechodziła, żołnierz zobaczył ją przez okno. Myślałem, że go znów porwie ta choroba, tak się cały trząsł. Kto to jest? - zapytał gwałtownie. Powiedziałem mu, że panienka przybyła z Północy, żeby uczyć pańskie dzieci, a wtedy zaczął mnie zarzucać różnymi pytaniami. Koniec końców, on chce koniecznie widzieć panienkę.

- Mnie - zdziwiła się Małgosia. - Dlaczego mu na tym zależy?

- Albo ja wiem? Dziwny jakiś człek, jak mi Bóg miły. Dziś rano, gdy wychodziłem z domu, przywołał mnie do siebie i powiedział: - Sprowadź mi tę panienkę koniecznie, rozumiesz? Powiedz, że jej powiem coś o ojcu.

Małgosia drgnęła gwałtownie, a fala gorącej krwi uderzyła jej do głowy.

- O moim ojcu! O! Katonie, czy myślisz, że on mówi prawdę?

- Czy ja wiem - rzekł Katon, zdziwiony jej wzruszeniem. - Straszny jakiś człowiek, boję się, że to chyba diabeł.

- Czy naprawdę to powiedział?

- Tak, powtarzał nawet kilka razy.

- Idę! - zawołała, biegnąc ku drzwiom.

- Stój, panienko droga! - Katon zatrzymał ją w progu. - Nie można teraz, dopiero po herbacie, jak się ściemni. Inaczej Murzyni by się domyślili, a nikt nie powinien wiedzieć.

- Poczekam więc - odparła, tłumiąc ręką przyspieszone uderzenia serca.

- A proszę ani słowa nie mówić o tym ciotce Debby - upominał Kato.

Dora, pomimo swego umysłowego lenistwa, była o tyle sprytna i przebiegła, że w połowie tylko uwierzyła w historię, którą jej ciotka opowiedziała o nieznajomym. Spokój babci trochę ją zbił z tropu, ale podejrzenia zostały uśpione tylko na chwilę.

Całe zachowanie Reginalda zdradzało wojskowe nawyki, a zainteresowanie, jakie okazywał Małgosi, obrażało Dorę do żywego. Nie pojmowała przyczyny, dla której prawie bezwiednie nie spuszczał oczu z nauczycielki i wnioskowała z tego, że padł ofiarą jej wdzięków.

Małgosia po rozmowie z Katonem nie mogła sobie znaleźć miejsca przez całe popołudnie. Twarz jej pałała, a oczy miały tak niezwykły wyraz, iż nie uszło to uwagi Reginalda. Usiłował wciągnąć ją do rozmowy, ale póki Dora była w pokoju, odpowiadała mu monosylabami i z widocznym roztargnieniem.

Gdy panna Lyndon wyszła do ogrodu, nieśmiałość dziewczyny ustąpiła stopniowo pod wpływem dziwnego czaru, jaki Reginald na nią wywierał. Dziwiła się, skąd jego głos miał takie znajome brzmienie, i budził dalekie, uśpione wspomnienia w jej duszy.

- Czy pani była kiedyś w Nowym Jorku? - spytał Reginald.

- Byłam bardzo dawno temu - odparła, nie mogąc się powstrzymać od lekkiego drżenia na wspomnienie starej Molly - ale nie chciałabym tam nigdy wrócić.

- A czy wolno zapytać, dlaczego?

Załamała ręce ruchem dobrze mu znanym, który zapamiętał z dawnych lat.

- To nie żadna tajemnica - byłam biedną, małą opuszczoną sierotą, gdy pani Randolph spotkała mnie na ulicy i wzięła pod swoją opiekę. Jej zawdzięczam wykształcenie, które daje mi możność zarabiania na życie. Przybyłam tu jako nauczycielka.

- Zasługuje pani za to na największe uznanie - zawołał gorąco.

Rzuciła mu w odpowiedzi spojrzenie pełne wdzięczności, gdy nagle ciotka Debby wpadła do pokoju.

- Jeszcze tego brakowało! - zawołała. - Wyobraźcie sobie, że jedzie cała rodzina Peytonów. Są między nimi i oficerowie. Panie King, ruszaj pan do łóżka! Moje kłamstwa mogą taką Dorę wyprowadzić w pole, ale ta rozpłatana głowa musi dać do myślenia żołnierzom.

Kapitan popatrzył na pobladłe ze strachu twarze kobiet i uśmiechnął się spokojnie.

- Niech panie nie trwożą się o mnie - rzekł. - Wzmocniłem się na tyle, że mogę w każdej chwili zerwać się i zniknąć znowu w stepie, ale sądzę, że obecnie i na to za późno.

- Zamknij go w schowku na górze, Daisy, i spiesz się! - rozpaczała ciotka. Potem zbiegła do siostrzenicy.

- Doro! - odezwała się ostrym tonem. - Cała gromada Peytonów zajechała i czeka na dole. Jest tam dwóch, czy trzech obcych oficerów. Prawdopodobnie zostaną na herbacie. Pan King dostał migreny i poszedł się położyć. Kazał powiedzieć, że nie zejdzie na podwieczorek, nie potrzeba więc wsuwać dodatkowego blatu do stołu.

- Pan King? To dziwna rzecz! Był zupełnie zdrów przed chwilą - odparła Dora znaczącym tonem, który mówił więcej od słów.

Ciotka Debby szybko podeszła ku niej i chwyciwszy jej drobne, wypieszczone ręce, ścisnęła je jakby żelaznymi kleszczami.

- Doro Lyndon - oświadczyła - widzę, że masz coś na myśli. Pamiętaj trzymać język za zębami i nie pleść przed swymi przyjaciółmi o tym, co do ciebie nie należy.

Zatrzasnęła gniewnie drzwi za sobą, a Dora, ochłonąwszy z chwilowego strachu, potarła delikatnie obolałą rękę. Potrząsając nią wyzywająco za odchodzącą ciotką, syknęła mściwie przez zaciśnięte zęby:

- Odpłacę ja ci za to, poczekaj!

Małgosia, ukrywszy kapitana Rexa na poddaszu, zeszła na dół z twarzą nieco pobladłą.

Całe towarzystwo rozsiadło się na tarasie. Oprócz Harry'ego i Clifforda było dwóch oficerów skonfederowanej armii. Młody Peyton poświęcił się, jak zwykle, bawieniu nauczycielki i Dora czuła się mocno obrażona.

Dwaj obcy wojskowi nazywali się: kapitan Forsyth i pułkownik Hayes. Małgosia pomyślała, że nigdy nie widziała bardziej odrażającej powierzchowności jak u tego ostatniego. Miał niskie czoło, ostre, błyszczące zęby i bladoniebieskie, chytre oczy, których złośliwy i okrutny wyraz przejmował wstrętem. Niechęć, jaką uczuła do tego człowieka, wzmogła się jeszcze, gdy dowiedziała się, że był komendantem oddziału, wysłanego w okolicę w celu schwytania szpiega, o którym Dora wspominała przed kilku dniami.

- To sprytna sztuka - mówił pułkownik, użalając się nad dotychczasowym niepowodzeniem. - Dwa razy naszliśmy dom, z którego zdołał umknąć na godzinę przed naszym przybyciem. Musi mieć jakiś sposób bałamucenia Murzynów, tych - tu pułkownik wstrzymał w samą porę przekleństwo, spotkawszy wzrok ciotki Debby, surowo zwrócony ku niemu. - Z doniesień, jakie otrzymałem dzisiaj, wnoszę prawie na pewno, że ta gra w chowanego nie potrwa długo. Pohuśta się za to w powietrzu - dodał, śmiejąc się dziko.

- Kim jest ten nieszczęśliwy winowajca, do którego pała pan taką nienawiścią? - spytała ciotka Debby.

- Nazywa się, a przynajmniej ucieka pod nazwiskiem Rogers, a przebiera się co dzień inaczej i tym zbijał nas dotąd z tropu. Mniemam, że jest podwójnym zdrajcą.

- Czy pewien jesteś tego, przyjacielu? - z łagodną powagą zapytała babka Frost. - W każdym razie radziłabym ci postępować z umiarkowaniem.

Ale umiarkowanie było cnotą całkiem nie znaną pułkownikowi.

Katon, który usługiwał do stołu, niespokojnie spoglądał z boku na oficera. Małgosia spostrzegła to i łamała sobie głowę, jak wymknąć się z towarzystwa, aby pójść do owego nieznajomego w murzyńskiej chacie. Gdy Pozy zaczęły się kleić oczy do snu, skorzystała z pretekstu i wstała od stołu.

- Przyjdź do mnie do dziecinnego pokoju - szepnęła Katonowi przechodząc.

Obie dziecięce główki spoczywały już uśpione, gdy ostrożnie zastukano do drzwi.

- Wszystko w porządku - szepnął Katon. - Sylwia przyjdzie pilnować dzieci, a my wymkniemy się tylnymi drzwiami.

Małgosia zarzuciła na białą suknię ciemny szal ciotki Debory i cicho postępowała za przewodnikiem, skradając się wśród krzaków. Serce biło jej mocno, a wielkie cienie wysokich drzew wśród smug księżycowego światła napełniały ją trwogą.

Gdy dochodzili do chaty, mały Murzynek, siedzący w progu zerwał się nagle.

- To ty, ojczulku?

- Co tu robisz o tej porze - zgromił go ojciec. - Ruszaj spać. Tędy, panienko, jeśli łaska. Moja stara i ja bardzo wdzięczni jesteśmy panience, że raczyła nawiedzić naszą biedną chatę.

Kłaniając się i posuwając wzdłuż ściany, Kato poprowadził Małgosię korytarzykiem, a gdy się upewnił, że bystre i ciekawe oczy małego Sama nie mogą go podpatrzeć, zwrócił się nagle na lewo i w umówiony sposób zastukał cicho do niskich drzwiczek ukrytych w ścianie.

- To ja, panie - rzekł, ostrożnie wsuwając głowę. - Jeżeli okiennice są zamknięte, to można zapalić świecę.

- Czy przyszedł ktoś z tobą? - usłyszeli szept z kąta.

- Jest panienka Daisy - odparł Katon, pocierając zapałkę.

Żółty blask łojówki rozjaśnił czarne cienie zalegające izdebkę. W tym posępnym, niemal grobowym świetle, Daisy ujrzała zwróconą ku sobie twarz śmiertelnie bladą, okoloną falami śnieżnych włosów i przenikliwe wejrzenie dwojga czarnych, zapadłych oczu.

Postąpiła krok naprzód, a okrzyk zdumienia wyrwał się z jej ust:

- Doktor Boddy!

Twarz mężczyzny z bladej stała się sina. Zerwał się z miejsca i przyskoczył do niej.

- Kto mnie tak nazwał? - spytał zdławionym głosem.

- Ja - ochłonąwszy z przestrachu, odparła Małgosia. - Pamiętam pana dobrze, choć pan nie przypomina mnie sobie.

- Gdzie mnie pani znała pod tym nazwiskiem?

- Czy pamięta pan biedną, opuszczoną sierotę, którą leczył u starej Molly?

- Na milion szatanów! To ty byłaś tym dzieckiem? - wykrzyknął dziko. - Ach! Gdybym o tym wiedział.

- Chcę panu podziękować za to, co wtedy dla mnie uczynił - odezwała się łagodnie. - Byłabym pewnie umarła, żeby nie pan i Nancy, dwa razy obroniłeś mnie od bicia.

Twarz jego rozchmurzyła się nieco.

- Więc pamiętałaś przez tyle lat, dziecko? Niewiele dobrych uczynków spełniłem w życiu, dobrze, że choć ten jeden pozostał komuś w pamięci. Czy nie jesteś ciekawa, dlaczego posłałem po ciebie?

- Powiedział pan, że powie mi coś o moim ojcu. O! Panie! Żyję jedynie myślą odszukania go.

Doktor Boddy zdawał się namyślać chwilę.

- Życie moje jest w niebezpieczeństwie - rzekł w końcu. - Lada chwila ci zbóje mogą mnie pochwycić. Jeżeli zdołasz ułatwić mi ucieczkę i ukryć w bezpiecznym miejscu, to ci wyjawię to, co podejrzewam, że jest prawdą.

- Jakże mogę to uczynić - odparła Małgosia. - Jestem obcą w tych stronach i nie znam okolicy.

- Opowiedz mi, co pamiętasz o swoim dzieciństwie - przerwał jej Boddy, zmieniając nagle temat.

- Nic prawie do czasu, gdy leżałam chora u starej Molly. Pamiętam trochę moją matkę i jakiś wielki okręt. Przypominam sobie też jakiegoś człowieka, który się nazywał Barnaba Brian i... jednego pana, który miał takie piękne, rozumne, pełne dobroci oczy. Nauczył mnie kolędy o Bożym Narodzeniu i pieśni o św. Mikołaju. O, Panie! - dokończyła błagalnie z wyrazem niewysłowionej boleści na bladej twarzy - jeżeli wiesz coś o mnie, zaklinam cię, powiedz mi!

- Przypominasz bardzo twoją matkę. Poznałem cię po tym podobieństwie. Jakim sposobem dostałaś się tutaj?

- Pani Randolph z Filadelfii zaopiekowała się mną, a jej ojciec, pan Clive, łożył na moje wychowanie. Przybyłam tutaj jako nauczycielka.

Doktor Boddy uderzył się pieścią w czoło.

- Delirium tremens do reszty pozbawiło mnie zmysłów! Zapomniałem, do licha, o tym wieczorze!

Małgosia ze zdumieniem patrzyła na niego.

- Czy nie występowałaś kiedyś w żywych obrazach w domu pana Clive'a? - zapytał. - Otóż ja byłem obecny na tym przedstawieniu.

- Pan?

- Tak, nie patrz z takim niedowierzaniem. Gdy jestem przebrany i mam perukę na głowie, wyglądam, jak każdy z waszych salonowców. Jedna z filadelfijskich piękności była bardzo uprzejma tego wieczora dla pana Rogersa.

- Rogers? - przerwała blednąc. - Czy pan nie jest tym, na którego obławę urządził pułkownik Hayes?

- Skąd to wiesz? - zakrzyknął, chwytając gwałtownie jej rękę.

W tej chwili drzwi uchyliły się z lekka.

- Czy panienka gotowa? - spytał Kato.

- Za chwilę - odparł doktor Boddy. Potem, zwracając się szybko do Małgosi, rzekł: - Możesz zadenuncjować mnie temu człowiekowi, ale jeżeli to uczynisz, przysięgam, że umrę, unosząc tajemnicę twojego pochodzenia ze sobą. Jeżeli zaś podejmiesz się ukryć mnie w bezpiecznym miejscu przez trzy dni, to przyrzekam, że wyjawię ci nazwisko człowieka, który według wszelkiego prawdopodobieństwa jest twoim ojcem. Jesteś bowiem żywym obrazem kobiety, która, mniemam, była twoją matką. Masz więc do wyboru...

Małgosia rozpaczliwie załamała ręce.

- Nie mogę tego uczynić sama - rzekła - ale jeżeli znajdę sposobność poradzenia się pani Frost, to ona może wpadnie na jakiś pomysł. Rano przyjdę z odpowiedzią. Idę już, Katonie - dodała i szybkim krokiem wróciła do domu.

Debby pół godziny później zastała Małgosię klęczącą pod oknem z twarzą wilgotną od łez.

- Co to jest? Co się stało? - spytała energicznie ciotka, stawiając świecę na stole. - Rozkoszni goście nareszcie zabierają się do odjazdu, przyszłam więC zobaczyć, co się dzieje z naszym więźniem. Któż ci znowu dokuczył?

- O! Ciociu Debby! Mam takie ciężkie zmartwienie - westchnęło dziewczę. - Poradź mi, co mam robić.

Ciotka usiadła i wysłuchała całej historii z twarzą, na której występowały rumieńce oburzenia.

- Że też Bóg pozwala żyć podobnym ludziom na świecie - rzekła, nie mogąc się pohamować. - Ten Rogers nie zasługuje na nic lepszego jak na stryczek, a jednak trzyma cię w swoich rękach. Poczekaj, mam w głowie plan. Tego niegodziwca musimy wysłać do kuzyna Samuela, tam będzie bezpieczny. Nie płacz, Daisy! Ja temu zaradzę.

- W jaki sposób?

- Dla odwrócenia podejrzeń ty, ja i Pozy musimy mu towarzyszyć. Przebierzemy go po kwakiersku, a Jim powiezie nas bryczką.

- Cóż przez ten czas stanie się z kapitanem?

- Mów ciszej! Ściany mają uszy. Zostawię go pod opieką Katona. Nic złego mu się chyba nie stanie, kiedy przetrwał szczęśliwie dzisiejsze niebezpieczeństwo. Myślałam, że nie usiedzę w miejscu, jak ten drab rozpowiadał przy stole o wieszaniu. Musimy wyjechać jutro skoro świt, Daisy, bo mamy trzynaście mil przed sobą. Idę już, bo trzeba wydostać kwakierski ubiór.

Wyszła zwykłym, spiesznym krokiem, ale po chwili zawróciła z korytarza.

- Idź, proszę, zastukaj do drzwi kapitana i zapytaj, jak się ma. A pożegnaj go ode mnie, bo jutro musimy wyruszyć przed szóstą rano. Zanieś mu też jajko ubite z cukrem i arakiem i namów go, aby wypił, zanim się położy spać.

Małgosia otarła oczy, ochłodziła twarz wodą kolońską i udała się przez sypialnię Debby do kapitana Rexa.

- Swój - szepnęła, stukając do drzwi, u których szybko usunięto rygiel.

- Siedzę w ciemności - rzekł więzień, uśmiechając się do wchodzącej. - Czy już mogę wyjść z ukrycia, czy też muszę nadal udawać chorego?

- Ostrożnie - odparła dziewczyna - nie odjechali jeszcze. Debby prosi pana, abyś to wypił - dodała, podając mu filiżankę.

- To wszystko?

- Tak, panie. Ciotka, Pozy i ja wyjeżdżamy jutro rano w bardzo ważnej sprawie. Wrócimy w ciągu doby. Kato tymczasem będzie się panem opiekował. Mamy jeszcze drugiego więźnia na plantacji i musimy go stąd czym prędzej usunąć.

- Czy nie mógłbym ja paniom towarzyszyć?

Potrząsnęła głową przecząco.

- Zdaje mi się, że nie. Teraz nie zagraża tu panu nic złego. Do widzenia! Niech nam pan życzy szczęśliwej podróży.

- A przede wszystkim szczęśliwego powrotu - odparł, biorąc przyjaznym ruchem jej białą rączkę i myśląc o drobnej, dziecinnej dłoni małej Małgosi. - Daisy, gdy pani wróci, powiem pani coś, czy pani mi pozwoli?

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Dlaczego nie? Rozumie się! A teraz żegnam pana.

Ciotka Debby nie byłaby zadowolona, gdyby słyszała przyciszoną rozmowę, jaką Dora wiodła z młodym Peytonem na stopniach werandy.

- Harry - mówiła Dora, kładąc rękę na jego ramieniu - podejrzewam, że mieszkania naszych Murzynów nie są wolne od podejrzeń w tych wojennych czasach.

- Jak to? - spytał Harry zdziwiony. - Czyżby przechowywali u siebie jakichś zbiegów z armii federalnej?

- Nie wiem, ale Katon i Jim zachowują się dziwnie. Przyszło mi więc na myśl, że jeśli się kapitanowi Hayes nie powiodło gdzie indziej, to może tu...

Przerwała w pół słowa, bo wyrazy uwięzły jej w gardle. Serce wyrzucało jej niegodziwość, jaką popełniła. Gdy znalazła się w swoim pokoju, byłaby wiele dała za to, aby cofnąć czyn, który zaciążyć miał na jej sumieniu.

Ale było już za późno.



Rozdział XXI


- Czyś bardzo zajęty, Jakubie? Ten pan mówi, że ma do ciebie bardzo pilny interes - mówiła Rachela, podając bratu bilet wizytowy.

- Pan Percy Clive - czytał sędzia, spoglądając na kartę. - Ma się rozumieć, że przyjmuję. Poproś go tutaj, Rachelo.

- Miło mi bardzo widzieć pana - rzekł, uprzejmie witając gościa i wskazując fotel. - Właśnie pisałem do pańskiego brata.

- Zgłaszał się do pana listownie? Nie potrzebuję więc tłumaczyć celu mego przybycia. Cóż mi pan może powiedzieć o tym dziecku?

- Małgosia istotnie przebywała w moim domu, ale od sześciu czy siedmiu lat, niestety, zupełnie straciłem ją z oczu.

W krótkich słowach sędzia opowiedział przygody sieroty aż do chwili jej tajemniczego zniknięcia z domu państwa Wilder.

- Mam tu - dodał, otwierając szufladkę biurka - listy, które Barnaba Brian mi zostawił, a oto odpowiedź, jaką otrzymałem od Barry'ego i Williamsa z Londynu.

Percy Clive wydał okrzyk zdziwienia.

- To jest pismo mojego brata! Jego żona, Magdalena Herve, pochodziła z Marsylii. Poznał ją tam w drodze powrotnej z Chin i o ile wiem, jej rodzina jak i nasza sprzeciwiały się temu małżeństwu. Biedny Jerzy miał ciężkie przejścia. Nie mogąc zapracować na utrzymanie żony i dziecka w Anglii, przybył tutaj, aby po raz ostatni odwołać się do serca ojca. Zaledwie wylądował, rozchorował się ciężko w moim domu. Wtedy poleciłem Bodmanowi, będącemu wówczas pracownikiem naszej firmy, aby przesłał pani Clive pewną sumę pieniędzy. Jak przypuszczam, biedna kobieta, nie mając wiadomości od męża, wyruszyła przez ocean pod przybranym nazwiskiem i dlatego Jerzy nie mógł nigdy, mimo najstaranniejszych poszukiwań, natrafić na jej ślad.

- Należało wtedy wybadać Bodmana - rzekł sędzia Gray. - Czy straciłeś go tam zupełnie z oczu?

- Kompletnie. Był to alkoholik, dlatego został od nas wydalony. Przyjął to jednak bardzo obojętnie.

- Bo niezawodnie przywłaszczył sobie sumę przeznaczoną dla pani Clive - zauważył sędzia.

- Na Boga, że mi to nigdy na myśl nie przyszło! - zawołał pan Clive, uderzając się w czoło. - Cóż teraz począć? Dać ogłoszenie do gazet?

- Oczywiście, że trzeba, żądając od ludzi jakichkolwiek o nim informacji.

- Smutno pomyśleć, iż trafiliśmy na ślad biednego dziecka, aby go zaraz utracić - rzekł pan Clive zamyślony. - Przypuszczam, że pan sędzia stracił także wszelką nadzieję odszukania jej.

- Tak sądziłem aż do dnia wczorajszego - rzekł sędzia.

- Co pan mówi!? - wykrzyknął gość zrywając się. - Czyżby pan słyszał o niej?

- Zdaje mi się - odparł sędzia uśmiechając się. - Otrzymałem wczoraj list od pana Wildera, który mi pisze, że detektyw, któremu zlecił kiedyś tę sprawę, zgłosił się do niego w zeszłym tygodniu. Mówił, że pewna kobieta, imieniem Nancy, przyszła do więzienia odwiedzić umierającą starą pijaczkę, która została poraniona w bójce ulicznej. Zdarzyło się szczęśliwie, że agent znajdował się w izbie podczas tych odwiedzin. Z rozmowy Nancy dowiedział się, że głównym celem jej przybycia było wydobycie od starej kobiety zeznania, dotyczącego jakiejś skradzionej przed laty dziewczynki. Agent, łakomiąc się na sutą nagrodę, obiecaną przez pana Wildera, wpadł na myśl wybadania obu kobiet. Stara Molly zaklinała się zrazu, iż o niczym nie wie, ale w końcu zeznała, że podniosła dziecko przed bramą dużego czerwonego domu, położonego przy ulicy N., opodal alei Madsona. Dom ten jest własnością pana Wildera.

- I gdzie się to dziecko podziało? - skwapliwie zapytał pan Clive.

- Tego pan Wilder nie umiał mi powiedzieć. Udał się zaraz do Nancy, która mu powiedziała, że bogaci państwo zaopiekowali się dziewczynką, którą odebrali od żebraczki na ulicy w Nowym Jorku. Nie umiała wymienić ich nazwiska, tylko powiedziała, że zostawili adres, pod który miała im przesyłać wszelkie wiadomości, jakie będzie mogła zebrać o dziecku. Po pewnym czasie Nancy znalazła ukryty w sienniku sznurek złotych paciorków.

- Na Boga żywego! - wykrzyknął pan Clive, zrywając się na równe nogi. - Czy, czy to być może? Toż to istna bajka z tysiąca i jednej nocy! Słuchaj pan! Ta kobieta przyniosła paciorki do mnie. Adres mój był zostawił jej mój brat Selden, a łańcuszek jest własnością dziecka, które on adoptował. Jeżeli to jest ta sama dziewczynka, wówczas od sześciu lat mieliśmy ją blisko siebie.

- Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu - wyrwało się z piersi sędziego. - Jakże się Rex ucieszy - dodał sam do siebie, a widząc spojrzenie pana Clive'a, zwrócone pytająco ku sobie, objaśnił: - To mój syn, który był bardzo przywiązany do małej i nigdy nie stracił nadziei odszukania jej.

- Czy to ten pański syn, który służy w wojsku i o którego bohaterskich czynach wzmiankują ostatnie depesze? - zapytał pan Clive.

- Tak, to on - z dumą odparł ojciec.

- W takim razie winszuję panu. Możesz być dumny z takiego syna, drogi sędzio - gratulował pan Clive. - Ledwie mogę uwierzyć w tę niezwykłą historię, dotyczącą dziecka mego brata! Co to za cudowne zrządzenie Boskie! Ale jakże sprawdzimy jej tożsamość.

- Szczególna rzecz, że pana Seldena Clive'a pytałem właśnie o informacje dotyczące owego Bodmana - rzekł sędzia. - Było to wtedy, gdy Małgosia znikła w tajemniczy sposób. Czy panu wiadomo, kiedy brat pana ją znalazł?

- W październiku 18... roku - odparł zapytany po chwili namysłu. - Mój drogi sędzio, nie widzę innego sposobu, jak odwołać się jeszcze raz do twojej dobroci. Proszę cię, abyś nie odmówił tej łaski i pojechał razem ze mną do Filadelfii. Rozpoznanie dziecka, którym tak szlachetnie zaopiekowałeś się w niedoli, będzie stanowić najważniejszy dowód tożsamości. Ja nigdy jej nie widziałem, ale moja bratanica, Wirginia Randolph, dużo mi o niej mówiła. Czy nie sprawiłby panu kłopotu wyjazd do mego brata? Po drodze zatrzymalibyśmy się w Nowym Jorku, aby zobaczyć się z panem Wilderem, Nancy i detektywem. Nie napiszę do Jerzego, dopóki nie będę mógł udzielić mu pewnych wiadomości.

- Pojechałbym, gdybym nawet był przeciążony pracą - gorąco odparł sędzia. - Kocham wszystkie dzieci, ale mała Małgosia była mi wyjątkowo droga. Będę więc panu służył jutro rano, a tymczasem poślę do hotelu po pańskie rzeczy. Teraz przejdziemy do biblioteki i pozwoli pan, że go przedstawię mojej siostrze.

Miss Rachela nie posiadała się ze zdziwienia, gdy jej brat opowiedział dziwne koleje losu małej Małgosi. Po kolacji wydobyła ze skrzyni turecki szal, który odłożyła przed sześciu laty. Pan Clive przypatrzył mu się z ciekawością i słuchał z wielkim zainteresowaniem opowiadania, jak sędzia Gray spotkał biedną, zmarzniętą sierotę i przywiózł ją otuloną w swój zimowy płaszcz.

W tej chwili posłaniec miejski, roznoszący nadzwyczajne wiadomości z placu boju, zawołał pod oknami, że właśnie wyszedł ostatni raport wojenny.

- Nowa bitwa! Dwa tysiące zabitych i rannych. Sheridan na placu bitwy.

- Dawaj, chłopcze! - zawołał sędzia i rzuciwszy mu pieniądze, szybko zaczął czytać:

- Bitwa pod Opequan Creak. Przerzuciwszy wzrokiem kilka następnych wierszy, zatrzymał się na końcu.


Zabici: pułkownik Raymond. Ranni: major Boscom. Zaginieni: kapitan Reginald Gray.


Twarz ojca pokryła się śmiertelną bladością.

- Rachelo - rzekł zmienionym głosem - każ, proszę, natychmiast spakować podróżną torbę. Mam 35 minut do odejścia pociągu do Nowego Jorku. Panie Clive, zechciej tymczasem rozgościć się u mnie jak u siebie. Wyrobię sobie pozwolenie przedostania się do obozu Sheridana. Muszę odszukać mego chłopca.

- Ja również mogę zmienić plany i towarzyszyć panu przynajmniej do mego domu - ze szczerym współczuciem odezwał się pan Clive. - Następnego dnia udam się do Filadelfii. Skoro tylko pan odnajdzie kapitana, mam nadzieję, że w dobrym zdrowiu, spotkamy się u mego brata.

Rachela w kilka minut spakowała torbę i panowie pożegnali się pospiesznie. Po drodze na dworzec wstąpili do pani Livingstone, aby jej powiedzieć, co zaszło. Sędzia Gray udawał spokojnego i pocieszał jak mógł biedną staruszkę, zatroskaną losem ukochanego wnuka. Co się jednak działo w jego sercu, łatwo można sobie wyobrazić.

Podróżując bez wytchnienia dniem i nocą, zbierając gdzie się dało wiadomości, starał się tłumić dręczący go nieustannie niepokój. Zdawało mu się chwilami, że wolałby widzieć walecznego jedynaka martwego na pobojowisku, niż konającego z niedostatku i głodu w więziennych podziemiach Andersonville lub Lybby.

Gdy nareszcie po wielu trudach stanął u celu podróży, jego siwawe włosy prawie całkiem zbielały ze zmartwienia, a głębokie zmarszczki zasępiły pogodne dotąd czoło.

Generał Sheridan stoczył nową, zwycięską bitwę, gdy sędzia stanął w jego głównej kwaterze. W obozie wrzało od przygotowań do wymarszu, tak że z trudem zdobył przystęp do wodza. Ten jednak powitał go ze zwykłą sobie szorstką uprzejmością i obiecał uczynić wszystko, co będzie w jego mocy, aby mu dopomóc w odszukaniu syna.



Rozdział XXII


Puk siedział na progu bawialnego pokoju, patrząc zamyślony w ogród. Kapitan Rex czytał głośno babci i Dorze “Hamleta”. Malec zachowywał się przez cały ranek bardzo spokojnie, a dramat wywierał widocznie na nim wielkie wrażenie, bo prosił, aby mu powtórzyć rozmowę grabarzy.

Kapitan Rex śmiejąc się, spełnił jego żądania, po czym złożył książkę i pomagał Dorze zwijać włóczkę.

Chłopczyk tymczasem, ujrzawszy z daleka Katona, skubiącego gąsiora na obiad, pobiegł mu pomagać, a w zapale przewrócił cebrzyk gorącej wody i o mało się nie poparzył. Słysząc krzyk, Chloe wybiegła z kuchni i narobiła jeszcze większego hałasu. Dora wzruszyła ramionami i wyraziwszy zdanie, że burzliwe elementy uspokoją się same, dalej kokietowała młodego kapitana, który usiłował dowiedzieć się od niej historii młodej nauczycielki. Dora jednak nie potrafiła mu nic wyjaśnić, bo Małgosia zwierzała się jedynie ciotce Deborze.

Opowiedziała mu tylko pobieżnie, iż sierota była adoptowana przez panią Randolph i kształcona na pensji pani Moulton.

Babcia opowiedziała kilka zdarzeń z dawnych czasów, które zachwyciły Rexa. Obiecywał sobie w duchu, że po skończonej wojnie musi sprowadzić tu swego ojca, aby poznał tę piękną, sędziwą kwakierkę, królującą powagą i godnością nad całym otoczeniem. Obiad również minął wesoło. Kapitan kroił pieczyste, mówiąc, że okazały ptak musiał w prostej linii pochodzić od gęsi kapitolińskich, które uratowały Rzym.

- Oto kość zawierająca przepowiednie, Puku - rzekł z uśmiechem. - Schowaj ją aż do powrotu Pozy, a gdy się nią przełamiecie, dasz mi jako trofeum.

- Co to jest trofeum? - spytał chłopczyk.

- Jak by ci to wytłumaczyć - zaczął kapitan, ale w tej chwili Józef, syn Katona, wpadł do pokoju z twarzą śmiertelnie przerażoną.

- O! Pani! - zawołał bez tchu, podbiegając do pani Frost. - Żołnierze idą, ci w szarych kurtkach. Mały Sam podsłuchał ich rozmawiających za krzakiem. Mówili, że idą szukać szpiega, który się ukrywa we dworze!

Dora zbladła jak ściana. Kapitan zerwał się na równe nogi.

- Niech się pani nie lęka - rzekł do staruszki - postaram się uciec, Katon mi dopomoże.

Babka wyprostowała się energicznie.

- Stój, przyjacielu - podniosła rękę. - W domu nie będziesz bezpieczny, bo przeszukają go pewnie od strychu do piwnic. Katonie! Ukryj pana w stogu siana, który stoi przy stodole.

Rex przystanął chwilę, aby ucałować dłoń zacnej matrony, potem wybiegł za Katonem, który wskazał mu otwór w stogu. Była to ostatnia bardzo słaba deska ratunku. Katon zatkał szybko otwór sianem, zostawiając jedną, czy dwie szpary, aby więzień mógł oddychać. Potem powrócił do dworu i stanął za krzesłem staruszki w chwili, gdy oddział wojska zajechał przed bramę.

Dora tymczasem spiesznie usunęła nakrycie kapitana, a spostrzegłszy, że Puk wymknął się z pokoju, odstawiła i jego krzesło, po czym zasiadła na swoim miejscu, na pozór spokojna, analizując w duchu: - Wolałabym odgryźć sobie język, niż powiedzieć to, co powiedziałam Harry'emu.

Ale były to daremne życzenia. Złe odstać się nie mogło. Usłyszała oficerów wydających rozkazy, aby otoczyć dwór i przeszukać chaty murzyńskie.

- Co widzę, pułkownik Hayes! - zawołała Dora, udając zdziwioną. - Skądże pan przybywa?

- Zdaje mi się, przyjacielu, że pozwalasz sobie na zbytnią swobodę w moim domu - z powagą przemówiła matrona.

- Przepraszam panią - odparł wojskowy, zdejmując czapkę. - Spełniam tylko obowiązek służbowy. Musi nam pani wybaczyć.

- Nie zostawiasz mi wyboru - spokojnie rzekła pani Frost.

- Otrzymaliśmy poufną informację, że szpieg Rogers był, czy może jeszcze tutaj przebywa. Muszę przeszukać wszystkie zabudowania. Nie przypuszczam, aby się znajdował w samym dworze, ale tych gałganów Murzynów nigdy nie można być pewnym. O! Ten stary drab, na przykład, wygląda, jakby mi wiele mógł powiedzieć - dodał, zwracając się nagle do Katona i patrząc mu bystro w oczy.

- Ja! Panie wielmożny! Ja tyle wiem, co nowo narodzone dziecko - bronił się Katon, udając niewinnego.

- No! No! Nie łżyj stary! - rozejrzał się dokoła. - Gdzie jest reszta rodziny? Panna Debora i ta blada, ładna panienka z Północy?

- Pojechały w odwiedziny do krewnego - zimno odparła Dora.

Pułkownik był widocznie pod dobrą datą, a poufałe, grubiańskie zachowanie budziło w niej wstręt.

- Czy to prawda? - spytał, śmiejąc się z niedowierzaniem. - No, przekonamy się. I cóż, pani - dodał, zwracając się do pani Frost. - Czy moi ludzie mogą iść na górę? Przyrzekłem Peytonowi, że wszystko odbędzie się spokojnie.

- Wielce ci jestem zobowiązana - ironicznie odparła babcia, spokojnie zabierając się do robienia pończochy. - Katonie, oprowadź tych ludzi po domu i przekonaj ich, że nie udzielamy schronienia zdrajcom. Usiądź pan i spocznij - dodała poważnie, spoglądając na rozognione trunkiem oblicze oficera.

- Dziękuję pani, pójdę pilnować moich ludzi.

Dora i babka, pozostawszy same, zamieniły znaczące spojrzenia.

- Gdzie jest Puk? - spytała pani Frost z niewzruszonym spokojem, który do rozpaczy doprowadzał Dorę.

Puk korzystając z zamieszania, wymknął się z pokoju i wraz z Blotem pobiegł za kapitanem Rexem i Katonem. Manewrował tak zręcznie, że nikt go nie dostrzegł. Ale zaledwie Katon odszedł ku domowi, Reginald w głębi stogu doznał wstrząsu, usłyszawszy tuż obok dziecięcy głosik.

- Bądź pan spokojny! Blot i ja siedzimy na straży i umiemy dotrzymywać obietnic.

Nie pozostawało mu nic innego, jak przyczaić się cicho. Serce uderzyło mu silniej w piersi, gdy usłyszał, że oddział żołnierzy zbliża się do stodoły.

- Hej! Malcze! Co tam robisz? - zawołał grubiańsko sierżant.

- Dzień dobry panu - grzecznie pozdrowił go Puk. - Uczę mojego psa sztuczek. Ukłoń się, Blot!

Blot zaszczekał i przyskoczywszy do łydek sierżanta, wyrwał mu zębami spory kawałek spodni.

- Żebyś zdechł, podły psiaku! - wrzasnął sierżant, usiłując kopnąć go nogą, czego Blot uniknął, zręcznie odskakując na bok.

Przeszukiwanie domu nie trwało długo, choć żołnierze szperali po wszystkich kątach. Doprowadzili do wściekłości Chloe, przewrócili bowiem beczkę z przygotowanymi do prania mydlinami. Następnie rozproszyli się po zabudowaniach gospodarskich i chatach Murzynów.

- Gadaj, mały - zawołał jeden z żołnierzy - czy nie widziałeś jakiegoś człowieka koło tych chat?

- Człowieka? - odparł Puk po namyśle. - Owszem.

- Kiedy? - zapytali chórem.

- Wczoraj - uroczyście odparł Puk, choć uśmiech igrał mu koło ust.

- Jak wyglądał?

- Miał siwe włosy.

- To nie on! - zdecydowali zgodnie.

- I trochę utykał na nogę.

- Widywałeś go kiedyś przedtem?

- Bardzo często. Oto właśnie idzie!

Żołnierze obrócili się szybko, chwytając za broń i ujrzeli nadbiegającego starego Katona.

- Ty, bębnie! Dam ja ci za to! - krzyknął wściekły sierżant. - Gadaj, co wiesz, albo pożałujesz tego!

- Puść pan mego pieska! - oburzył się Puk, widząc, że żołnierz pochwycił Blota i targał go niemiłosiernie za uszy.

- Będziesz sobie żarty z nas stroił! Poczekaj, nie oddam ci psa, póki mi nie odpowiesz porządnie na moje pytania. Mieliście tutaj szpiega Jankesa?

- Co to jest szpieg? - zawołał PUk.

- Bodaj cię! No! Czy był tu ktoś obcy?

Póki chłopczyk mógł dawać wymijające odpowiedzi, póty wykręcał się, jak mógł. Ale wychowany w kwakierskiej prostocie i szczerości, nigdy dotąd nie skłamał.

- Tak, mieliśmy - odparł. - Ale oddajcie mi, proszę, mojego psa.

- A co?! Nie mówiłem? - wykrzyknął sierżant.

- Mały panicz sam nie wie, co plecie! - zawołał Katon, śmiertelnie wystraszony. - Myśli pewnie o swoim krewnym, Samuelu Hicksie, który był tu przed kilkoma dniami.

- Milcz, stary bałwanie! - przerwał sierżant, uderzając go pięścią. - No! Cóż dalej, chłopcze?

- Nie mam nic więcej do powiedzenia - odparł Puk. - Cicho! Blot! Cicho, mój biedny piesku.

- Powiem ci coś, przeklęty chłopaku - wrzasnął rozzłoszczony sierżant. - Jeżeli mi tu zaraz nie wyśpiewasz, co wiesz, to pożałujesz tego gorzko. Był tu obcy człowiek? Gdzie się podział?

- Nie powiem - śmiało odparł chłopiec, kładąc obie rączki w kieszonki i wyzywająco spoglądając na pieniącego się ze złości sierżanta.

- Co się tu dzieje? - pułkownik Hayes pojawił się na placu.

Objaśniono go w kilku słowach.

- Bądź grzecznym chłopaczkiem - odezwał się podchodząc, choć Puk cofał się od niego ze wstrętem. - Powiedz, co się stało z tym nieznajomym? Wiemy, że nie lubisz Jankesów.

- Myli się pan - zuchwale odparło dziecko. - Chciałbym sam być Jankesem i bić się z wami.

Pułkownik zaklął i zamierzył się, aby uderzyć dziecko, gdy sobie przypomniał, że przyrzekł Peytonowi nie dopuszczać się żadnych gwałtów.

- Kiedy tak, zobaczymy zaraz, czy nie odpowiesz na moje pytanie, ty mały rebeliancie! Bill! - krzyknął na sierżanta. - Weź powróz i powieś tego psa!

Puk nie wierzył, aby spełniono to okrucieństwo. Stał nieruchomy, drżąc i nie spuszczając oka ze swego faworyta, któremu sierżant wiązał sznur dokoła szyi. Pułkownik śmiał się szatańsko.

- No! Prędzej, chłopcze! Mówisz, czy nie?

- O! Panie, ulituj się! - błagał Katon. - Nie dręcz biednego zwierzęcia! Mały panicz tak do niego przywiązany.

- Daję ci minutę - rzekł pułkownik do Puka.

- Przyrzekłem, a ja nigdy nie łamię słowa - odparł chłopczyk, bohatersko połykając łzy, cisnące się do oczu. - Blocie! O Blocie! Mój drogi, jedyny piesku!

Wtem stóg siana za jego plecami poruszył się gwałtownie, ale obecni, zajęci egzekucją, nie zauważyli tego.

- W górę z nim! - zakomenderował pułkownik.

Sierżant pociągnął za węzeł; biedny pies drgnął konwulsyjnie i wytrzeszczone oczy zwrócił błagalnie na swego małego pana. PUk, zasłoniwszy rękami oczy, z cichym jękiem odwrócił się od nich.

- Puśćcie tego psa, oprawcy! - zagrzmiał donośny, pełen oburzenia głos, a wysoki młodzieniec jednym skokiem stanął wśród nich.

Bill ze zdziwienia puścił sznur, a Blot, dyszący jeszcze, choć nieco zdławiony, upadł na ziemię.

- Jesteś diabłem wcielonym - zawołał kapitan Rex, wymierzając pułkownikowi tak silny cios pięścią w twarz, że ten zatoczył się kilka kroków.

- Niech Bóg Wszechmogący ulituje się nad nami! - krzyknął Katon, łamiąc ręce ze strachu, gdy żołnierze rzucili się na bezbronnego, krępując go. - O! Panie, drogi panie! Oni cię za to zabiją!

Hayes podniósł się i wolno zbliżył do więźnia.

- Będziesz wisiał za to! - syknął potrząsając pięścią. - Głupcze! Gdybyś się mniej litował nad psem, mógłbyś ujść cało z życiem!

Puk siedział na ziemi, tuląc uratowanego pieska w objęciach. Podniósł oczy, a łzy, które tłumił dotąd, zalewały mu całą twarzyczkę, pałającą oburzeniem.

- Jesteś dzielnym, dzielnym żołnierzem! - zawołał łkając. - Chciałbym być kiedyś podobny do ciebie. Poszedłbym tłuc tych szkaradnych buntowników, których nienawidzę z całej duszy! - w bezsilnym uniesieniu pogroził im swą małą piąstką.

- Puku! - odparł kapitan Rex stłumionym od wzruszenia głosem. - Jesteś bohaterem! Cokolwiek się stanie ze mną, powtórz ciotce Debby, że ja to powiedziałem. Chciałbym opowiedzieć naszym chłopcom na Północy, jak tutaj dzieci umieją dotrzymywać przyrzeczeń.

Babcia i Dora siedziały na werandzie, gdy cały oddział wojska zbliżył się ku nim. Na ostatku szedł zrozpaczony Katon i szlochający Puk z Blotem na ręku.

- Mamy go! - z dumą zawołał Hayes.

- Przyjacielu - odparła babka przerażona, ujrzawszy Rexa otoczonego żołnierzami - przyprowadź tu tego młodzieńca.

Pułkownik zawahał się, ale po chwili skinął na swoich ludzi, aby podprowadzili więźnia.

- Czy śmiesz twierdzić, że to jest szpieg? - spytała matrona, patrząc śmiało w oczy pułkownikowi.

- Przynajmniej jako taki będzie wisiał - śmiejąc się okrutnie, odparł dowódca.

- Dokąd go prowadzicie? - babka z trudem zachowała spokój.

- Do obozu Early'ego. Tam sąd wojenny w ciągu dwudziestu czterech godzin rozsądzi jego sprawę i skaże go na kulę albo stryczek - z brutalnym zadowoleniem objaśnił Hayes.

- Człowieku! - z niewysłowioną pogardą odparła sędziwa kwakierka. - Nie wiem, co bardziej podziwiać: twoją złośliwość czy nieludzkie okrucieństwo!

- Przykro mi, że z mojej przyczyny narażona pani została na to przejście - wtrącił z powagą Reginald. - Jeżeli będę żył, wkrótce usłyszy pani o mnie, jeżeli zginę, pomódl się, pani, za moją duszę.

- Modlę się za ciebie, synu! - odparła staruszka, głęboko wzruszona. - Niech Bóg naszych purytańskich przodków ma cię w opiece i chroni od złego!

Pułkownik, niezdolny pohamować się dłużej, wybuchnął gradem przekleństw przeciw purytanom i rządom federalnym.

- Precz z mego domu! - zawołała nagle matrona, podnosząc się w całej okazałości, a w jej oczach błysnęło straszne oburzenie. Drżącą dłoń wyciągnęła nakazującym gestem i tyle zdawała się mieć w sobie duchowej siły, że pułkownik drgnął i cofnął się mimo woli.

Hayes, bez słowa, dał hasło do odwrotu.

Dora stała na schodach, gdy Rex zstępował ze stopni.

- Żegnam panią - rzekł, uśmiechając się odważnie. - Ucałuj mnie, Puku i powiedz Daisy, aby pamiętała...

Ale nie mógł dokończyć. Wsadzono go na konia między dwóch żołnierzy i ruszono galopem. Głową i wzrokiem przesławszy pozostałym ostatnie pożegnanie, Reginald zniknął im z oczu wśród tumanów kurzu.

- Uratował życie mojemu biednemu Blotowi! - zawołał Puk, padając z łkaniem do nóg babci i... i powiedział mi, że jestem bohaterem. Będę go kochał całe życie. On jest większy i lepszy niż Saul i Jonatan, i Dawid, wszyscy trzej razem wzięci!

Z twarzyczką przyłożoną do głowy Blota zanosił się od płaczu; nie można go było niczym pocieszyć.



Rozdział XXIII


Ciotka Debby wraz z Pozy i Małgosią wyruszyły o świcie w towarzystwie tajemniczego mężczyzny i młodego Murzyna, który zastępował stangreta.

Rogers, w długim kwakierskim surducie, z białymi włosami pod szerokim rondem kapelusza, wyglądał na pastora, patriarchę małej gromadki.

Od pierwszego rzutu oka ciotka poczuła do niego wstręt.

- Każ mu usiąść z tyłu, Daisy - szepnęła do swej towarzyszki. - Nie pozwalaj mu podchodzić zbyt blisko do mnie. Ten człowiek ma oczy bazyliszka!

To mówiąc, chwyciła Pozy i posadziła ją sobie na kolanach, jakby się bała, aby się nie otarł o dziecko.

Droga była daleka i uciążliwa, a Jim przedłużał ją jeszcze zjeżdżając z głównego traktu dla uniknięcia spotkania z oddziałami wojska. Pozy żaliła się gorzko, że ją bolą wszystkie kosteczki, a do tego złamało się koło. Gdy stali na gościńcu, a Jim zbijał jako tako obręcz, waląc w nią kamieniem z całej siły, okrzyk przestrachu wyrwał się naraz z piersi Rogersa:

- Na milion beczek! Popadliśmy w ich szpony!

Ciotka Debby obejrzała się; przerażona spostrzegła nadjeżdżający oddział wojska i wstrętne szare mundury.

- Spójrzcie tam, w drugą stronę! - wykrzyknęła Małgosia radośnie, stając na bryczce i powiewając białą chustką.

- Miłe położenie, między dwoma ogniami - westchnął Rogers.

Z lewej strony w pełnym galopie nadjeżdżało pięćdziesięciu unionistów, wspaniałych jeźdźców, z wyciągniętymi szablami połyskującymi w słońcu. Dreszcz radości przebiegł młodą dziewczynę na widok błękitnej barwy mundurów. Do tej pory nie dostrzegli jeszcze nieprzyjaciela, ale dowódca konfederatów ujrzał ich z daleka, bo zwrócił się do swoich ludzi, by wydać jakiś rozkaz. Było już jednak za późno, a głośny okrzyk unionistów zagrzmiał w powietrzu. Jednocześnie tuman kurzu wzniósł się w górę, zatętniły końskie kopyta i szare mundury umknęły w las z błyskawiczną szybkością.

- Tędy, tędy! Hurra! - krzyczał Rogers, machając rękami.

Wszystko to trwało tylko chwilę. Ciotka Debby i Małgosia miały zaledwie czas opamiętać się i przetrzeć oczy z kurzu, gdy wesoły, miło brzmiący głos zagadnął z boku:

- Mam nadzieję, że się panie nie przestraszyły? Obeszło się bez rozlewu krwi.

- Hm! - odezwała się Debby. - Byłabym się wcale nie gniewała, żebyście ich wytępili do ostatniego. Wiesz co, przyjacielu? Podajmy sobie ręce! Dawno już nie widziałam Jankesów, więc mi się serce do was wyrywa!

Młody oficer, z uśmiechem wyciągnął dłonie do ciotki, która wstrząsnęła nimi z męską siłą.

Miał świeżą, młodzieńczą twarz, ogorzałą od trudów wojennych. Czarne oczy bystro i wesoło patrzały przed siebie.

- Pozwoliliście im uciec? - zapytała Debby.

- Schwytaliśmy kilkunastu - odparł kapitan. - Reszta uciekła. Czy mogę paniom w czymś służyć?

- Tak, zabierz pan z sobą naszego towarzysza. Dopomagałyśmy mu w ucieczce i będziemy rade, jeżeli pozbawicie nas kłopotu.

- Kapitanie Romilly! - zawołał Rogers, zeskakując z bryczki. - Przez cały tydzień kryłem się po rozmaitych norach wraz z depeszami, które wiozę. Niewiele brakowało, abym stracił je wraz z życiem.

Kapitan popatrzył na niego zdziwiony.

- Zdajesz się mnie znać, przyjacielu, ale ja wcale sobie ciebie nie przypominam.

- A teraz poznajesz mnie pan?

- Boś pan nie przywykł do moich białych włosów - odparł Rogers, wyciągając z kieszeni inną perukę i nakładając ją na głowę.

- Hm! Tak - znacząco i ociągając się nieco, odparł kapitan. - Idź, powiedz, niech ci tam któryś z moich ludzi da konia. Odstawię cię całego do obozu, możesz być spokojny.

- Zatrzymajcie się! - zawołała wzruszona Małgosia. - Ten pan przyrzekł mi - o ciotko Debby! Wiesz przecie, że przyrzekł udzielić mi upragnionych wiadomości o moim ojcu!

- Spełnij życzenie tej pani - ostro rozkazał kapitan Romilly, gdy Rogers zdawał się ociągać.

Przez wrodzone poczucie delikatności Debby odsunęła się i zaczęła rozmawiać z kapitanem. Rogers zbliżył się do Małgosi.

- Dotrzymałaś obietnicy - rzekł niechętnie. - Przynajmniej na razie jestem bezpieczny. Więc powiem ci to, co przyrzekłem. Jedź do Filadelfii i zapytaj generała Clive'a, kto jest twoim ojcem.

Twarz jej zasępiła się boleśnie.

- Zwodzisz mnie pan! - zawołała, a łzy rzuciły się jej z oczu.

- Czy tak? - z dziwnym uśmiechem odparł Rogers. - No, radzę ci, popróbuj! Nie przyrzekałem ci nic na pewno, ale generał Clive jest przyjacielem twego ojca i zna twoje nazwisko. Na to przysięgam! - dodał następnie szeptem: - Możesz mu powiedzieć, że Dan Bodman przysłał cię, abyś go o to zapytała.

Małgosia w milczeniu usiadła i gdy ostatni żołnierz znikł na zakręcie drogi, przytuliła się do ciotki Debby.

- Ruszaj, Jim, a żywo! - zakomenderowała ciotka. - Kiedyśmy dojechali dotąd, możemy jechać dalej i przenocować u Samuela. Chwała Bogu, żeśmy się pozbyli tego nikczemnika. Daisy - dodała, zmieniając głos i pochylając się ku niej serdecznie. - Co ci jest, dziecko? Czyżby nie dotrzymał słowa?

- Tak i nie - smutno odparła dziewczyna. - Polecił mi udać się do generała Clive'a i nadmieniwszy, że mnie przysłał Dan Bodman, zapytać, kto jest moim ojcem. O! Ciotko Debby, czy sądzisz, że generał potrafi mi pomóc?

- To wstyd i hańba, tak cię dręczyć, biedne ty moje dziecko! - gorąco oburzyła się ciotka. - Naturalnie, że trzeba będzie to uczynić. Generał Jerzy Clive, powiadasz? Czy to nie ten, co tak długo pozostawał w nieporozumieniu z ojcem?

Krew uderzyła na bladą twarz dziewczyny.

- To być nie może. Wszak pani nie przypuszcza?! Dawno temu, gdy przybyłam do Filadelfii, pani Randolph opowiedziała mi historię swego stryja i pokazała jego portret.

- Cóż z tego - zagadnęła Debby.

- Nic... tylko... tylko mówiła mi, że ojciec pogniewał się na generała za to, że zawarł małżeństwo wbrew jego woli. O Boże! Czyżby to był mój ojciec?

- Dziecko - odparła ciotka, całując ją czule - nie nabijaj sobie tym przedwcześnie głowy. Jeżeli zechcesz opuścić nas, aby dojść prawdy, to nie stanę ci na przeszkodze. Wyznam jednak szczerze, że wolałabym, abyś tę sprawę załatwiła listownie. Pragnę tego tym bardziej, że okolica nie stanowi dość bezpiecznego schronienia dla kobiet. Będziemy musiały z babcią i dziećmi wyruszyć na Północ, a raźniej będzie podróżować razem. Wiem, że staruszka z żalem opuści te strony, ale cóż robić. Muszę w każdym razie zasięgnąć rady Samuela.

Ładny i schludny domek kuzyna Hicksa stał u podnóża gór. Sam właściciel, ubrany w tradycyjny strój, zajęty był zamiataniem alejki wiodącej do ganku, w chwili, gdy powozik zajechał przed bramę.

- Rad jestem, że was widzę - rzekł. - Witajcie w moich progach. A gdzie jest Puk?

- Został, bo nie było miejsca - żywo odparła Pozy. - Okropnie był zmartwiony, ale mu powiedziałam, że wujaszek pewnie mu na pociechę prześle miętowych cukierków. Więc się uspokoił i polecił mi, abym nie zapomniała ich przywieźć.

- Pozy! - ostro upomniała ją ciotka.

Dziewczynka skryła się za Małgosią i nie chciała wyjść, aż wujaszek Hicks śmiejąc się, kazał jej pójść do pokoju i poszukać, czy tam nie znajdzie czegoś dobrego.

- Przybyliśmy, drogi kuzynie, prosić cię, abyś udzielił gościny człowiekowi, którego nie śmieliśmy przechowywać u siebie - wyjaśniła ciotka Debora. - Szczęśliwym dla ciebie i dla nas trafem spotkaliśmy w drodze oddział unionistów, który zdjął nam z głowy ten kłopot. Czy niepokojono cię w tym czasie?

- O, nie raz - odparł. - Zrobiłbym, co tylko możliwe dla tego człowieka, ale nie mógłbym mu zapewnić bezpiecznego schronienia.

- Mój Boże! Więc cóż się stanie z naszym drugim gościem, Daisy? - spytała ciotka zmartwiona.

- Czy znów jakiś szpieg? - sucho zagadnął kuzyn Hicks.

- Ale broń Boże! Cóż znowu! - obruszyła się ciotka Debby. - Jest to najmilszy i najprzyzwoitszy człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Może Bóg da, że obmyślimy inny sposób ratunku dla niego.

Popołudnie zeszło na przyjacielskiej rozmowie. Hicks pragnął bardzo przedłużyć pobyt miłych gości, lecz Debby, niespokojna o dom pozostawiony bez opieki, stanowczo oświadczyła, iż nazajutrz, skoro świt, wyruszą z powrotem. Kuzyn Samuel postanowił im towarzyszyć, by pomówić z babcią o projekcie jazdy na Północ. Zaledwie wzeszło słońce, stary kwakier dosiadł ogromnego, siwego konia, który równie uroczyście kroczył po ziemi jak jego pan. Zaopatrzywszy Pozy w przejeździe przez miasteczko w torbę słodyczy, ruszył wraz z gośćmi.

Droga minęła bez żadnych przeszkód, a pod wieczór zajechano do domu.

Zaledwie ciotka Debby spojrzała na babkę, zaraz spostrzegła, że stało się coś nadzwyczajnego.

Staruszka z opuszczoną głową siedziała bezczynnie z założonymi rękami; robótka upadła na ziemię, a Blot bawił się kłębkiem, goniąc go z kąta w kąt.

- Cóż, u Boga, stało się tutaj? - spytała ciotka.

Z najciemniejszego kąta pokoju podniosła się drobna postać z rozczochranymi włosami. Twarzyczka tonęła we łzach, a sznurowadła wlokły się rozwiązane po ziemi.

- Obrzydliwi buntownicy przyszli i powiesili Blota - mówił Puk, zanosząc się od płaczu. - Kapitan King wyskoczył ze stogu, aby go obronić. Zabrali go i powieszą zamiast Blota. Kazał ci powiedzieć, ciociu, że jestem bohaterem! O! Boże! Mój Boże!

I mały bohater, rzuciwszy się na szyję wiernej Pozy, dał folgę swemu żalowi.

Trudno opisać uczucia Debby, gdy z ust strapionej babki usłyszała historię zbrojnego napadu na dwór i uprowadzenia więźnia, który tak bardzo przypadł jej do serca.

- W rękach filistynów! - zawołała. - Panie, miej pieczę nad nim!

Małgosia, która stała nieruchomo, z twarzą śmiertelnie bladą, odezwała się nareszcie:

- Ciotko Debby, musimy go ratować! Czy nie widzisz, że go wzięto za Rogersa? Przecież to on był szpiegiem, którego szukano. Ten człowiek... Hayes... okrutny jest jak tygrys. Skaże go na śmierć, nie troszcząc się o sprawdzenie jego tożsamości.

- Powiem ci, co robić, ciotko - dodała po chwili z wzrastającą energią - każę osiodłać konia i Katon zawiezie mnie do obozu konfederatów. Powiem im, że ułatwiłam ucieczkę szpiegowi i kapitan King nic z tym nie miał wspólnego. Nie zabiją mnie przecież, a zresztą niczego się nie lękam.

Wszyscy obecni ze zdumieniem spoglądali na nią.

- Czy to dziecko postradało zmysły? - zawołała Debby.

- Jest to szlachetna myśl, którą Bóg cię natchnął, dziewczyno! - odezwał się grubym głosem kuzyn Hicks, opuszczając ciężką dłoń na ramię Małgosi. - Ja sam będę ci towarzyszył.

- Ty?! - wykrzyknęła ciotka, nie posiadając się ze zdumienia.

- Dziękuję, stokroć dziękuję panu! - Małgosia ściskała silnie ogorzałą dłoń przyjaciela. - Wszystko teraz pójdzie dobrze. Ciociu, czy mogę kazać osiodłać konia?

- Rób, co chcesz, dziecko, daj mi tylko ochłonąć z tego wszystkiego.

- A kto mógłby powiedzieć nam, w którą stronę należy się udać? - spytała Małgosia.

- Ja - wdał się Samuel Hicks. - Główny korpus armii, z Earlym na czele, znajduje się gdzieś w okolicy Cedar Run.

- Oficer powiedział nam, że udaje się z więźniem do obozu Early'ego - odparła babka.

- Nie ma czasu do stracenia - mówił kuzyn Hicks, spoglądając na zachodzące słońce. - Każ woźnicy nasypać sporo obroku mojemu siwkowi, przyjaciółko Frost, i daj nam coś przekąsić. Mamy przed sobą dobre 4 mile drogi i musimy jechać przeważnie lasem. Włóż, dziecko, cieplejsze odzienie, bo noce chłodne.

- Weź, proszę, moją amazonkę - nalegała Dora. - Małgosia podziękowała jej i obie pobiegły na górę.

Gdy Małgosia zeszła na dół, ubrana w ciemnogranatową amazonkę i mały tyrolski kapelusik, kolacja była już gotowa, lecz ona nie mogła nic przełknąć. Nie zdawała sobie sprawy, dlaczego taki ból ściskał jej serce, gdy myślała, że mogą przybyć za późno.

Noc była jasna, księżycowa, ale droga wiodła przez las, a splątane konary rozłożystych drzew zaledwie przepuszczały promyki gwiazd, migocących na niebie. Odurzający zapach sosen, tajemnicze szelesty, a szczególnie uczucie samotności, niezatartym wrażeniem utrwaliło się na zawsze w pamięci dziewczyny.

Kuzyn Hicks prawie nie otwierał ust, ale obeznany dobrze z okolicą przewodził śmiało i bezpiecznie po krętych ścieżkach i błędnych manowcach, które musieli przebywać.

W końcu kraj stał się dzikszy i bardziej spustoszony, a Małgosia drżała, gdy mijała gruzy spalonych domów.

Było dobrze po północy, gdy kuzyn Samuel, pochyliwszy się na siodle, chwycił krótko lejce.

- Zbliżamy się - rzekł cicho.

- Kto tam? - spytał obcy głos, któremu towarzyszył chrzęst broni.

- Przyjaciel - spokojnie odparł kwakier.

- Ilu was jest i czego tu chcecie?

- Udajemy się do głównej kwatery Early'ego - rzekł Hicks, kwakierskim obyczajem pomijając wszelkie tytuły. - Jeżeli nam zechcesz wskazać drogę, przyjacielu, będziemy ci za to bardzo wdzięczni; mamy pilny interes do wodza.

- A jeżeli nie zechcę, to cóż będzie, przyjacielu? - odparł żołnierz, przedrzeźniając go i dając sygnał warcie. - Nie mamy zwyczaju wpuszczać nocnych włóczęgów do obozu.

- Radziłbym ci być grzeczniejszym - spokojnie napomniał go kwakier.

Tymczasem pięciu czy sześciu ludzi nadbiegło wraz z kapralem. Ten ostatni bardziej był cywilizowany, bo wypytawszy podróżnych i błysnąwszy Małgosi w oczy światłem pochodni, zgodził się zaprowadzić ich do kwatery głównego dowódcy sztabu, jeżeli na to zezwoli jego zwierzchnik.

Otyły, zaspany wojskowy w mundurze majora ze zdziwieniem patrzył na młodą i odważną dziewczynę, która nie lękała się w towarzystwie starca, wyruszyć nocą w tak niebezpieczną podróż.

- Nie widzę innego sposobu, tylko musicie państwo zaczekać do rana - rzekł - albo też możecie interes wasz załatwić za moim pośrednictwem.

- To być nie może - odparła Małgosia, spoglądając błagalnie wielkimi oczami na oficera. - Muszę natychmiast widzieć się z generałem. Nie zabiorę mu wiele czasu.

- Oficerowie obradują jeszcze w namiocie wodza - szepnął jeden z ludzi majorowi.

- No! Zresztą, kiedy pani tak bardzo na tym zależy - niechętnie rzekł major - to chodźcie państwo za mną.

Hicks i Małgosia spiesznie udali się za nim.

Na małym pagórku rozpościerał się namiot, z którego dochodził gwar kilku głosów, zajętych żywą rozmową. Gdy się zbliżali, dwóch oficerów, uchyliwszy płócienną zasłonę, wyszło z wnętrza i odkłoniwszy się majorowi, ciekawie zaczęło przypatrywać się przybyszom.

Nastąpiła chwila oczekiwania, podczas której serce dziewczyny z obawy zamierało w piersi. Po upływie kilku minut wezwano ich do namiotu i stanęli przed obliczem wodza.

- Przyjacielu - przemówił stary kwakier prostując się, lecz nie zdejmując kapelusza - Daisy Russel życzy sobie mówić z tobą.

- Zechciej pani usiąść - rzekł wódz.

Małgosia podniósłszy głowę, spotkała badawczo zwrócony ku sobie wzrok czarnych, ruchliwych oczu. Drugi wojskowy, w generalskich szlifach, siedzący opodal, patrzył na nią ciekawie.

- Wolę stać - odparła, a jej łagodne usta przybrały dawny, stanowczy wyraz. - Przyszłam zapytać cię, panie generale, o oficera Unii, którego pułkownik Hayes aresztował wczoraj w majątku pani Frost. Czy znajduje się on w pańskim obozie?

- Jeżeli pani mówi o szpiegu Rogersie, to jutro rano zostanie osądzony na mocy praw wojennych - odparł wódz. - Jest to jedyny więzień, który przychodzi mi na myśl... choć nie... zeszłej nocy przyprowadzono jakiegoś generała, czy to o niego pani pyta?

- Nie - zaprzeczyła Małgosia - mówię o oficerze, aresztowanym przez pułkownika Hayesa i gotowa jestem złożyć przysięgę, że on nie jest tym, za którego go panowie bierzecie.

- Czy tak? - niedowierzająco uśmiechnął się wódz - i jaki dowód ma pani na to?

- Ten tylko jeden - odparła - że szpieg Rogers znajdował się jednocześnie na plantacji pani Frost, choć ona nic o tym nie wiedziała. Ja pomogłam mu w ucieczce i wczoraj odprowadziłam w bezpieczne miejsce.

Groźne przekleństwo zawisło na ustach wodza.

- Uczyniłaś to pani i ośmielasz się o tym mówić?

- Jechałam bez wytchnienia osiemnaście mil po to tylko, aby ci to powiedzieć, panie generale - czystym i dźwięcznym głosem wyrzekła młoda dziewczyna. - Czy mogłam znieść, aby niewinny człowiek poniósł haniebną śmierć zdrajcy i nie otworzyć ust w jego obronie?

- Ten więzień jest krewnym pani? - grzecznie zapytał drugi oficer, odkładając pióro, którym coś pisał na papierze.

- Może narzeczony? - wtrącił wódz.

Krew trysnęła na spokojną i bladą twarz dziewczyny.

- To nie ma nic do rzeczy - odparła z godnością. Generał, siedzący przy stole, zmarszczył nieznacznie brwi.

Early przerzucił wzrokiem notatki.

- Jak się nazywa ten młody człowiek? - spytał.

- Sama nie wiem - odparła, zawahawszy się chwilę. - Może być, że... King.

- Podał się tutaj jako kapitan Gray z kawalerii nowojorskiej. Hayes i jego ludzie twierdzili, że to na pewno jest szpieg Rogers. Odroczyłem egzekucję jedynie dlatego, że tamten wydawał mi się starszy. Jeżeli zeznanie pani jest prawdziwe, to wyślę go do więzienia w Richmond, ale musimy sprawdzić jego tożsamość.

- Nazwiska i rangi nie chciał wyjawić, aby nam nie sprawić kłopotu - rzekła Małgosia. - Ale twarz jego pamiętam dobrze - dodała, rumieniąc się pod znaczącym spojrzeniem wodza.

- Opisz ją pani - rzekł Early, patrząc w notatki.

- Przystojny bardzo - zaczęła, ale zatrzymała się zmieszana - tak mi się przynajmniej wydawało. - Po chwili dodała - wysoki, szatyn, oczy ma błękitne i ciemny wąs.

- Rysopis zgadza się z naszym. Może pani przysiąc, że kimkolwiek jest ten więzień, nie jest szpiegiem Rogersem?

- Jestem gotowa.

- A czy zechce nam pani powiedzieć, gdzie obecnie znajduje się Rogers?

- Tego nie wiem. Oddział unionistów zabrał go z sobą.

- Przyjacielu - wdał się między nich stary kwakier, przerywając nagłe milczenie - ona mówi prawdę. Człowieka tego wiozła do mego domu. Jam zwolennik pokoju. Pod moim dachem byłby bezpieczny, ale przybyła bez niego.

- Poślij raczej więźnia do Libby - szepnął oficer do ucha Early'emu.

Ten skinął głową, potem zawołał swego ordynansa.

- Czy więźniowie, których przyprowadzono wczoraj, są na odwachu? - zapytał.

- Tak, generale.

- Weź pochodnię i poświeć nam. Chcę odwiedzić jednego z nich.

Gdy wychodzili z namiotu, jasna smuga zwiastowała nadejście brzasku. Wódz zapalił cygaro i szedł w milczeniu, aż stanęli w miejscu, gdzie byli strzeżeni więźniowie. Żółty i chwiejny płomień jaskrawej pochodni padł na kilka śpiących postaci.

Rex, który śnił słodko o rodzinnym domu, zerwał się z posłania.

- Gdzie jest więzień, aresztowany przez Hayesa? - spytał wódz.

- Ja jestem - odpowiedziały naraz dwa głosy, a Rex wstając senny, potknął się w pośpiechu o jednego ze swoich towarzyszy.

- Oto on! - zawołała Małgosia, a ponure światło pochodni padło na jej piękną, wzruszoną twarz i złociste włosy.

- Małgosia! - wykrzyknął Rex, nie wiedząc sam, jak mu się to słowo wyrwało.

Ale ona nie dosłyszała go nawet. Szła ku niemu z wyciągniętą dłonią.

- Przybyłam w porę - rzekła z oczami promieniejącymi szczęściem. - Rogers był na plantacji jednocześnie z panem i jego to wywieźliśmy wczoraj. Jest tam bezpieczny teraz, prawda, generale?

- Przyrzekłem wysłać tego pana z resztą więźniów do Richmond - krótko odparł wódz.

- Nie martw się, pani - szepnął Rex, widząc jej smutek. - Wszak wiadomo, że wymieniają czasem więźniów. Wszystko jest lepsze, niż zginąć sromotną śmiercią szpiega. Kiedyś, jeżeli mi Bóg przeznaczy wyjść cało z wojny, pozwoli pani podziękować sobie za odwagę i poświęcenie?

Podniósł jej rękę do ust z uszanowaniem, zasalutował generałowi i po chwili drzwi zamknęły się za nimi.

Niech ją Bóg strzeże i błogosławi! - mówił w duchu. - Czy też dojdę kiedy do poznania prawdy?

- Młodzieńcze! - zawołano nagle. Jak ogień rozpalona, drżąca dłoń pochwyciła jego rękę, a dwoje oczu błyszczących gorączką wpiło się w jego twarz. - Powiedz mi, kim jest ta kobieta?

- Kobieta? - powtórzył Rex zdumiony.

- Ta złotowłosa dziewczyna, którą nazwałeś Małgosią?

- Czy ją tak nazwałem? Nie potrafię tego wytłumaczyć. Nazywa się Daisy Russel.

- To być nie może! - wykrzyknął więzień. - Jest to żywy obraz mojej Magdaleny. Moje dziecko! Moje jedyne, ukochane dziecko!

Zatoczył się i padł w wyciągnięte ku niemu ramiona Rexa, który delikatnie złożył go na ziemi.



Rozdział XXIV


- Hej! Strażniku! Wody! A żywo! - zawołał Rex, rozpinając mundur zemdlonego.

Jeden z więźniów miał przy sobie manierkę z wódką: wlano więc nieprzytomnemu kilka kropel w usta i poczęto silnie rozcierać skronie i ręce. Po pewnym czasie chory zaczął dawać słabe oznaki powracającego życia.

- Powinni go umieścić w szpitalu - rzekł jeden z obecnych do Rexa. - We wczorajszej bitwie postrzelono go w ramię, po czym dostał się do niewoli. Zdaje mi się, że felczer byle jak opatrzył mu ranę. Czy któryś z panów wie, kto to jest?

- Ja go znam. To generał Clive z dywizji Crooka.

- Kto mówił do mnie? - słabym głosem szepnął chory - i co się ze mną stało? Ach! Prawda... zemdlałem.

- Tak, panie - odparł Rex. - A teraz wypij pan resztę wódki. Postaram się zaraz sprowadzić pomoc. Bardzo pan cierpi?

- Trochę mniej teraz, ale mniejsza o moje ramię. Kim pan jesteś?

- Reginald Gray, z nowojorskiej konnicy.

- Gray? Czy nie krewny sędziego Graya?

- Jestem jego jedynym synem. Zna pan mego ojca?

- Osobiście nie znam. Ale właśnie pisałem do niego niedawno, pytając o małą dziewczynkę, która czas jakiś przebywała w waszym domu.

- To bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności! - zawołał Rex. - Mogę panu udzielić wszelkich wiadomości, dotyczących tej maleńkiej. Usiądźmy tam w kącie, na moim posłaniu.

Można sobie wyobrazić zdumienie Rexa, gdy generał opowiedział mu swoje przygody i zabiegi w celu odszukania utraconego dziecka.

Więc to był ojciec Małgosi, ten smutny człowiek, który po wielu latach z takim rozczuleniem mówił o żonie i córce. Czyżby przyrzeczenie, jakie uczynił niegdyś małej towarzyszce zabaw, że odszuka jej ojca, miało się nareszcie spełnić?

Ale jeżeli zdziwienie Rexa nie miało granic, cóż dopiero powiedzieć o gorączkowej ciekawości, z jaką generał słuchał opowiadania młodego człowieka! Odpowiedź sędziego Graya na jego list nie zastała go, a Percy Clive postanowił nie pisać do brata, dopóki nie będzie mógł przekazać mu pewnych wiadomości o córce. Toteż cały pobyt Małgosi w domu sędziego, adopcja przez panią Wilder i tajemnicze zniknięcie, wszystko to było nowością dla jej ojca. Co się później stało, Rex nie umiał powiedzieć. Nadmienił tylko o nadzwyczajnym podobieństwie Daisy Russel do straconego dziecka. Słyszał od Dory, że młoda nauczycielka przez kilka lat była pod opieką pana Seldena Clive'a. Generał ze wzruszenia zasłonił oczy rękami i drżał jak w febrze.

- Uspokój się pan, proszę - nalegał Rex.

- Co to jest?! - zawołał po chwili, zrywając się i nasłuchując. - Jakiś niezwykły ruch w obozie. Jak mi Bóg miły! - krzyknął, gdy odgłos strzałów doszedł ich z daleka. - Ach! Gdybym tam był. Strażniku!

Ale strażnik nie słyszał.

Cała garstka więźniów zbiła się u wejścia w jedną gromadkę, przysłuchując się ciekawie i obliczając szanse ucieczki. Szanse te były nikłe. Kilka godzin później więźniowie dowiedzieli się z rozmowy żołnierzy, że Early o świcie zaatakował unionistów i przepędził ich o trzy, czy cztery mile w głąb kraju.

Po długim i niecierpliwym wyczekiwaniu zaszła zmiana w położeniu więźniów. Kilku żołnierzy wpadło na odwach i kazało im się sposobić do drogi.

- Macie być zaprowadzeni do szeregów - wyjaśniono, zbywając milczeniem ich pytania.

W rzeczywistości stało się inaczej. Dzielny Till Sheridan (jak go powszechnie nazywano) w kolejnej potyczce raz jeszcze zwyciężył.

Więźniowie jednak nie wiedzieli o tym. Dopiero gdy im kazano cofać się, nadzieja ucieczki zaczęła budzić się w ich sercach. Rex, który cały czas był przy generale Clive, czekał tylko sposobności, aby odwrócić czujność straży i rzucić się w krzaki. Koło południa rozpoczął się odwrót, panika wzrastała z każdą chwilą.

- Teraz czas na nas - szepnął do Rexa jeden z więźniów i skoczył, aby uchwycić za cugle przebiegającego luzem wierzchowca. - Wsadź pan naszego generała na tego konia, a my damy sobie jakoś radę.

Korzystając z ogólnego zamieszania, więźniowie rozpierzchli się w różne strony, a z nimi Rex z jednym towarzyszem, podtrzymując z dwu stron generała na koniu. Ujechawszy boczną drogą może milę, zbliżyli się do pola bitwy.

Zaledwie mieli czas rzucić się w zarośla, gdy w tumanie kurzu ujrzeli oficera z obnażoną głową, galopującego co koń wyskoczy i pędzącego przed sobą znaczny oddział konfederatów tuż koło nich.

- Nie wytrzymam! - zawołał Rex, któremu serce uderzyło dumą i radością na widok swego pułku. - Stań na boku, generale, i ty, sierżancie! Muszę i ja zmierzyć się z wrogiem.

Z okrzykiem triumfu popędził naprzód, przyłączył się do swoich; wyrwał szablę z rąk jakiegoś rannego. Położył dwóch piechurów i pędził dalej, gdy jeden z żołnierzy, który dzielnie bił się obok, trafiony śmiertelnym strzałem, padł na niego, zalewając go strumieniem krwi.

- Tym razem już po mnie - jęknął ranny, gdy Rex pochylił się ku niemu. - Czy nie mógłbyś, kolego, odciągnąć mnie na bok, abym mógł umrzeć spokojnie?

Nikt daremnie nie odwołał się jeszcze do serca Reginalda. Znużony i zbroczony krwią, przypadł do swego sierżanta, żądając pomocy w przeniesieniu rannego.

We dwóch zanieśli go ostrożnie w miejsce, gdzie oczekiwał ich generał i złożyli na darni pod cieniem rozłożystego dębu.

- Jest tu trochę wódki we flaszce - rzekł generał, patrząc z politowaniem na falę krwi, która buchała z piersi żołnierza za każdym oddechem.

Słysząc dźwięk tego głosu, umierający drgnął gwałtownie.

- Kto tu mówił? - jęknął, chwytając powietrze. - Jerzy! Jerzy! Czy mnie nie poznajesz?

Generał pochylił się nad nim.

- Wielki Boże! - krzyknął głosem wyrażającym wstręt i ulgę zarazem. - Sądziłem, że już dawno nie żyjesz!

- Lepiej byłoby dla wielu, gdyby tak było w istocie - z goryczą odparł Bodman, gdyż to był on. - Jerzy! Kochałem cię za naszych koleżeńskich, dobrych czasów, ale późNiej nikczemnie obszedłem się z tobą. Powiedz, że mi przebaczasz w ostatniej godzinie mego życia! Ty nie wiesz, ile ja ci złego wyrządziłem; tobie i twoim - szepnął, gdy generał wzruszony uścisnął jego dłoń. - Gdy usłyszysz moją spowiedź, może nie zechcesz powtórzyć przebaczenia!! Dajcie resztę wódki, bo siły mnie opuszczają i ciemno robi mi się przed oczami. Nie odchodź, młodzieńcze! - zawołał, gdy Rex powodowany delikatnością, chciał się usunąć. Chcę mieć świadka tego, co powiem, a niczyje sądy ani nagany już mnie dziś nie obchodzą!

Jerzy, ty nie wiesz, jak nisko upadłem - rzekł po chwilowej przerwie nieco głośniej. - Zazdrościłem ci majątku, a gdy otrzymałem list, wzywający mnie do przesłania twojej żonie sum, wyznaczonych na wasze utrzymanie, byłem w więZieniu. Przywłaszczyłem sobie te pieniądze, a list od twojej żony do ciebie odpieczętowałem. Z niego dowiedziałem się, że pod przybranym nazwiskiem pani Williams wraz z dzieckiem wyruszyła w drogę do Ameryki. Byłeś zbyt chory, aby odkryć moją zdradę. Powitałem panią Clive na statku, którym przybyła i sprowadziłem ją do hotelu, w którym sam mieszkałem.

Głęboki jęk wyrwał się z piersi generała.

- Przybyła - mówił dalej umierający - i zażądała widzenia się z tobą. Wiesz, że miałem zdolność naśladowania cudzego pisma. Sfałszowałem więc list - niby od ciebie - wzywając ją, aby się udała do twego ojca i usiłowała go przebłagać. Była niewinna i łatwowierna; uwierzyła mi i pojechała.

Nastała chwila głębokiego milczenia, które przerywał tylko chrapliwy oddech konającego.

- Uciekłesm, po sprzeczce z twoim bratem, aż do Meksyku. Gdy powróciłem do Nowego Jorku, spadłem już wtedy na najniższy szczebel nędzy i upodlenia. A teraz... Jerzy... czy możesz mi jeszcze przebaczyć?

Wielkie krople potu występowały na znękane czoło generała, nie mógł przemówić słowa.

- Zapomniałem - dodał po chwili ranny, ocknąwszy się jakby ze snu. - Mogę choć w ostatniej chwili naprawić cząstkę zła, które ci uczyniłem. Wczoraj spotkałem dziewczynę, która, jeśli nie jest twoją córką, to chyba żoną, która wróciła z tamtego świata.

- Gdzie? - zawołali jednocześnie Rex i generał.

- Tam, na plantacji, w otoczeniu kwakierskiej rodziny. Ułatwiła mi ucieczkę, gdy mnie poszukiwano.

- Więc to pan jesteś tym szpiegiem Rogersem! - krzyknął Rex.

- Tak, a skąd pan o tym wie? - słabnącym głosem spytał umierający. - Nazywają ją Daisy Russel. Była wychowana w domu twego brata, Seldena, widziałem ją tam. O Jerzy! - dodał, załamując ręce. - Powiedz, że mi przebaczasz. Ona by mi przebaczyła!

Generał odzyskał nareszcie głos i przyklęknąwszy nad człowiekiem, który mu wyrządził tak okrutną krzywdę, ujął w swoje dłonie jego stygnące ręce.

- Tak, Danie, przebaczam ci przez miłość tej, którą tak ciężko i niewinnie skrzywdziłeś i przez pamięć dawnej naszej, chłopięcej przyjaźni. Niech Bóg ma miłosierdzie nad tobą. Dziękuję ci za wiadomość o moim dziecku.

- On mi dziękuje! On?! O Boże!

Ciężki oddech podniósł pierś konającego, wyrzucając strumień krwi z ust.

Z oddechem tym uleciało i życie.

Nastała chwila głębokiego milczenia. Obecni odkryli głowy przed majestatem śmierci. Generał złożył troskliwie głowę zmarłego na darni, a ciało owinął w fałdy płaszcza. Potem zbliżył się do Rexa i sierżanta.

- Muszę pójść do lekarza, aby mi opatrzył rękę - rzekł, wspierając się na ramieniu Rexa. - Rana strasznie mi dokucza, ale nim stąd odejdziemy, czy można zaznaczyć to miejsce? Chciałbym go przyzwoicie pochować.

Sierżant uczynił według jego życzenia, potem obaj z Rexem ostrożnie wsadzili generała na konia i ruszyli naprzód, bardzo wolno, gdyż pan Clive tak był wycieńczony, iż z największym trudem zdołał utrzymać się w siodle.

Dwie mile dalej spotkali ambulans z siostrami miłosierdzia, które zajęły się chorym. Chwilę potem generał stracił przytomność.

Rex towarzyszył mu aż do szpitala w Winchester. Gdy złożono rannego na wygodnym łóżku, poszedł pomówić z głównym chirurgiem szpitala.

- To ciężki przypadek - powiedział lekarz - ręka powinna być odjęta aż po ramię i to prędko, aby gangrena się nie wdała. Muszę niezwłocznie uśpić pacjenta i przystąpić do operacji, bo potem może być za późno.

- Pójdę mu o tym powiedzieć - rzekł smutno Rex.

Wrócił do łoża chorego, którego zastał w nieco lepszym stanie i przekazał mu wyrok lekarzy. Pierś rannego podniosła się szybko kilka razy, dreszcz wstrząsnął całym ciałem. Potem nerwowo chwycił dłoń młodego przyjaciela i odwróciwszy się do ściany, rzekł krótko, nieco stłumionym głosem:

- Im prędzej, tym lepiej.

Operacja przebiegła szczęśliwie, a chirurg z zadowoleniem patrzył na swego pacjenta, zapewniając, że teraz już wszystko pójdzie dobrze.

Rex poczuł się bardzo osłabiony. Usiadł w milczeniu, z głową ukrytą w rękach i zaczął drzemać. Naraz czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu i głos, drgający tłumionym wzruszeniem, zabrzmiał tuż obok niego:

- Reksie! Mój drogi chłopcze!

Skoczył gwałtownie na nogi i z łkaniem rzucił się na ojcowską pierś.

- Ojcze! Och! Mój drogi ojcze! To ty? Jak mnie znalazłeś?

Sędzia Gray opowiadał potem ze śmiechem, że Rex zabrał mu jedyną suchą chustkę, jaką posiadał. MŁody kapitan twierdził, że było to czystym niepodobieństwem, gdyż ojciec miał dwie, obie wilgotne od łez.

Sędzia, który po ogromnych trudach i zwiedzeniu wielu szpitali znalazł nareszcie jedynaka, zabrał go natychmiast do swego mieszkania i kazał podać sutą wieczerzę. Podczas gdy zagłodzony młodzieniec posilał się, ojciec siedział przy nim, nie spuszczając oczu z odzyskanego skarbu.

Obaj mieli sobie wiele do powiedzenia i łatwo zrozumieć zdumienie sędziego, gdy się dowiedział, że sierota, którą zaopiekował się kiedyś, ocaliła życie ukochanemu jedynakowi.

- Więc Małgosia odzyska nareszcie ojca - rzekł, gdy Rex dokończył opowiadania. - A teraz, mój drogi obrońco uciemiężonych dziewic, wielki czas, abyś pomyślał o sobie. Ta rana na głowie źle wygląda. Potrzebujesz długiego wypoczynku. Kładź się więc do łóżka, a resztę rozmowy odłóżmy na jutro. Czy wiesz, że doszedłem do przekonania, że nie ma to jak spać pod jednym prześcieradłem na gołej ziemi? Co na te barbarzyńskie obyczaje powie ciotka Rachela? Dobranoc, mój chłopcze!



Rozdział XXV


Nazajutrz z rana Reginald poszedł do szpitala, ale nie zastał generała Clive'a w tak dobrym zdrowiu, jak się spodziewał. Doktor zabronił mu stanowczo wszelkich rozmów i wzruszeń. Pacjent uspokoił się po zapewnieniu, iż Małgosi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.

Upłynęło kilka dni, zanim mu pozwolono zobaczyć sędziego Graya.

Gdy się nareszcie poznali, od pierwszej chwili połączyła ich szczera przyjaźń. Sędzia w krótkich słowach opowiedział o liście pana Wildera i spotkaniu z panem Percym Clive'em.

- Wszak nie zachodzi już żadna wątpliwość, co do jej osoby? - niespokojnie zapytał generał.

- Tak sądzę - odparł sędzia - ale będę pewien, gdy ją zobaczę. Toteż oświadczam, generale, że wyjeżdżam, aby spotkać się z Daisy Russel. Rex zapewnia, że to Małgosia, że ją od razu poznał i tylko dlatego był trochę zbity z tropu, że ona go zupełnie nie poznawała. Ale ja sam chcę się o tym naocznie przekonać.

- Drogi sędzio! - zawołał chory. - Właśnie chciałem, ale nie śmiałem cię prosić, abyś mnie zastąpił w tej sytuacji. Żyć nie mogę bez pewności, czy to istotnie moje ukochane dziecko. Nie mam chwili spokoju, a doktor powiedział, że gdy tylko będę mógł znieść podróż, muszę udać się do domu. Kiedy ją więc zobaczę? Ale pewnie nadużywam twej uprzejmości, narażając cię na trudy nowej drogi? Może Percy pojechałby zamiast ciebie?

- Mogę zatelegrafować do twego brata, generale, aby przyjechał cię pielęgnować, lecz nie dam się nikomu zastąpić w tej podróży. Wszak to dziecko nie wahało się narazić na tysiące niebezpieczeństw, aby ocalić życie mego syna.

Rex był uszczęśliwiony dowiedziawszy się, że ojciec zamierza udać się do pani Frost i oświadczył, że poprosi o kilkudniowy urlop, aby mu towarzyszyć.

- A to po co? - przekomarzał się sędzia. - Czy mi nie ufasz?

- Przeciwnie, ojcze - odparł Rex - ale czy myślisz, że cię puszczę samego? Maruderzy grasują po lasach, a podróż w tych warunkach jest bardzo niebezpieczna. Poproszę jeszcze generała, aby dał nam eskortę z kilku żołnierzy.

- Dobrze więc; oni zaopiekują się mną w drodze, a ty zostań i pielęgnuj generała.

- Siostra miłosierdzia uczyni to lepiej ode mnie - rzekł Rex. - Zresztą, ojcze, potrzebujesz przewodnika i sam powinienem podziękować mojej wybawicielce.

Ale wróćmy do naszej młodej bohaterki, którą kuzyn Hicks odwiózł bezpiecznie do domu. Zaprowadzono ją na górę i śpiesznie położono do łóżka, gdzie wszyscy, nawet skruszona Dora, usługiwali jej na wyścigi.

Podróż na Północ została postanowiona, gdy niespodzianie pojawił się oddział żołnierzy, którzy choć nikomu nic złego nie uczynili, splądrowali dom od strychu do piwnicy.

Ciotka Debby i Katon winszowali sobie w duchu, iż starą, kosztowną porcelanę i rodzinne srebra zakopali w lochu. Babcia, ukrywszy w kieszeni papiery wartościowe, nie poruszała się przez cały czas trwania grabieży. Powaga i spokój matrony zaimponowały tym nieokrzesanym naturom. NIkt nie śmiał jej niepokoić.

Gdy nareszcie cała gromada, zrabowawszy co się dało, wyniosła się do lasu, zabrano się energicznie do pakowania. Dzieci, uradowane podróżą, kręciły się po pokojach, zawadzając każdemu, toteż dostało się im kilka szturchańców od zniecierpliwionej ciotki.

Przed samym wieczorem usłyszano tętent koni przed gankiem. Ciotka Debby wybiegła zobaczyć, czy to żołnierze wracają. Po chwili jej wzruszony głos zabrzmiał donośnie na korytarzu:

- Daisy, Daisy, chodź tutaj prędzej!

Małgosia schodziła właśnie ze strychu i nie zważając na to, że jej długie włosy rozsypały się na ramiona, zbiegła na dół, sądząc, że jest komuś potrzebna. W bawialni usłyszała gwar obcych głosów i zobaczyła z daleka starca o siwych włosach, który przyglądał się jej ciekawie.

Wtem spostrzegła kapitana Rexa. Z wyciągniętą dłonią biegła na jego spotkanie, gdy zatrzymał ją okrzyk.

- Małgosiu! Czy mnie nie poznajesz, czy już zapomniałaś?

Przystanęła, a cała krew odpłynęła jej z twarzy i drżenie przebiegło ciało. Ręką przesunęła po czole, jakby budząc się z głębokiego snu.

- Małgosia - powtórzyła wolno - tak, to było moje imię, a pan - tu ze śmiechem padła w otwarte ramiona sędziego Graya. - Pan jesteś tym, który nauczył mnie kolędy i pieśni o św. Mikołaju, ale... nazwiska pańskiego nie pamiętam.

- Pomyśl trochę - odparł wesoło.

- Nie mogę - rzekła. - A ten pan - dodała, wpatrując się w kapitana. - To jest Regie! O! Regie! Regie! Czemu mi nie powiedziałeś o tym przedtem? Jak mogłam cię nie poznać? A tak długo byłeś u nas i rozmawiałam z tobą, nie wiedząc, kim jesteś!

- To pewnie z powodu bandaża, który mnie zasłaniał, ale ja poznałem cię zaraz - triumfalnie zawołał Rex.

- Tak, teraz przypominam sobie wszystko - mówiła, tuląc się do sędziego. - Ale cóż działo się ze mną przez tyle lat?

- To właśnie musisz nam wytłumaczyć, moje dziecko - rzekł sędzia, sadzając ją obok Rexa na kanapie. - Pogadajcie sobie o tym z kapitanem, a ja pójdę wytłumaczyć paniom, o co chodzi, bo gotowe nas wziąć za wariatów.

- Tak, bandaż był przyczyną, że cię nie poznałam - mówiła Małgosia poważnie. - Gdybyś tak wyglądał jak teraz, nie mogłabym się omylić. Jakim sposobem poznałeś mnie, Regie?

Rex pokazał fotografię, którą nosił przy sobie.

- Nie zmieniłaś się od tego czasu.

- Skądże jednak przyszło ci na myśl, że to ja jestem?

- Od pierwszego spojrzenia czułem, że przypominasz bardzo małą Małgosię. Potem drobny fakt potwierdził moje domysły. Pozy powiedziała mi, że miałaś lalkę, Dolcię.

- Tak, tę lalkę dałeś mi Regie, przypominam sobie. Było to w wigilię Bożego Narodzenia. Mieliśmy choinkę i była jakaś dziewczynka, która nazywała się Lili - zawołała Małgosia, oszołomiona budzącymi się wspomnieniami dzieciństwa. - A kto ma teraz Dolcię?

- Meta. Pani Wilder darowała jej lalkę na pamiątkę po tobie. Co ci jest? - zawołał Rex widząc, że zbladła i pochyliła się na kanapie.

- Nic - odparła po chwili - tylko... tylko wszystko po tylu latach wraca w mej pamięci. Był gdzieś czarny pokój - mówiła wolno - i Horcio zamknął mnie razem z ogromnym psem, Hyderem. Wdrapałam się na okno i gdy pies przyskoczył, wypadłam na ulicę - dokończyła, drżąc na wspomnienie tej okropnej chwili.

- Wiedziałem, że ten łotr był przyczyną wszystkiego złego! - zawołał Rex oburzony. - Ojcze! Posłuchaj, co mówi Małgosia. - Ale ona prosiła, by ją o nic więcej nie pytano, gdyż czuje wielki zamęt w głowie.

- Odpocznij teraz - rzekł sędzia - nie będziemy dręczyć cię pytaniami. Na pociechę powiem ci, że Rex ma dla ciebie dobrą wiadomość.

- Czy pamiętasz, Małgosiu - powiedział Rex, biorąc ją za rękę - co ci kiedyś przyrzekłem? Obiecałem, że odszukam twego ojca? Otóż... dotrzymałem słowa!

- Znalazłeś... mego... ojca?!

Tylko trzy słowa! Lecz ile wyraziła w nich radości.

Po chwili sędzia Gray zostawił dwoje młodych, zajętych ożywioną rozmową.

Małgosia nie mogła oswoić się z myślą, że ten nieznany ojciec, do którego tyle lat tęskniła, jest niedaleko i że go wkrótce ujrzy. Jakże jej było pilno do tego spotkania.

Sędzia Gray chciał, aby ojciec i córka, długo rozłączeni, spotkali się w staroświeckiej siedzibie rodowej, dokąd pan Percy Clive miał przewieźć brata. Projekt ten został gorąco poparty przez Rexa.

- Zaufaj mi, moja droga - mówił sędzia do Małgosi, która błagała, aby ją puszczono zaraz do ojca. - Generał Clive nie przyszedł jeszcze do zdrowia i wszelkie silniejsze wzruszenia są mu stanowczo wzbronione.

- Czy jest chory? - zawołała przestraszona. - Nie powiedzieliście mi o tym!

- Ojciec twój otrzymał ciężką ranę i jedną rękę aż po ramię oddał ojczyźNie w ofierze.

- Mój drogi, dzielny ojciec! Tym bardziej moje ręce będą mu potrzebne.

- Więc będziesz cierpliwa, nieprawda? Jutro razem pojedziemy na Północ.

- Mieliśmy tam wszyscy jechać pojutrze - rzekła zmartwiona. - Myśli pan, że godzi się opuszczać dzieci, babcię i drogą ciotkę Debby? Może to będzie niesumienne z mej strony?

- O cóż to idzie, Daisy, kochanie? - spytała ciotka. - Nie zawracaj sobie głowy niepotrzebnym kłopotem. Ile to lat opiekowałam się tymi dziećmi! Dam sobie radę, bądź spokojna. Będzie mi tęskno i markotno bez ciebie, to prawda.

Tu ciotka wyprostowała się energicznie i szybko otarła łzy z oczu.

- No! Patrzcie państwo! Co za mazgaj ze mnie na stare lata, aż wstyd!

Dora patrzyła na ciotkę z nieopisanym zdumieniem, a Małgosia ucałowała serdecznie pomarszczone policzki ciotki Debby.

- No! Dość już tego! Dość! - mówiła ciotka, przycisnąwszy ją szybko i gorąco do serca. - Nie rozczulaj mnie, dziecko. Nie chcę, abyś zatrzymywała się z naszej przyczyny. Co innego, gdybyśmy tu zostawali na wieki. Przenosimy się do Filadelfii i będziemy cię często widywali.

W przejeździe przez Baltimore, Małgosia otrzymała list od Wirginii, która, wyraziwszy swoje zdumienie i radość z powodu zaszłych wydarzeń, pisała dalej, co następuje:


Dziś wieczorem wyjeżdżamy do Nowego Jorku, a stamtąd do Craignest, gdzie stryjaszek Jerzy nas oczekuje. Przejeżdżał tędy przedwczoraj i mimo odjętej ręKi wyglądał o dziesięć lat młodziej. Zapomniał o przebytych cierpieniach i nie myśli o niczym, tylko o ukochanej córce. Spłakałam się jak bóbr na jego widok!

Droga siostrzyczko, gdybyś wiedziała, jak mi pilno ciebie uściskać! Szkoda, że Fred nie może dzielić z nami rodzinnego szczęścia. Maria przesyła ci uniżone ukłony. Promienieje uciechą i wciąż tylko powtarza: A co? Panienko, a co? Czy stara Maria nie miała racji? Zawsze uważałam, że to pańskie dziecko i wyszło na moje!

Przesyłamy ci z ojcem tysiące serdeczności. Do miłego i szybkiego zobaczenia.

Twoja kochająca Wirginia”

Małgosia spłakała się nad listem. Łzy i uśmiechy tak szybko następowały po sobie, że sędzia, chcąc jej oszczędzić zbytecznych wzruszeń, przyspieszał podróż, jak mógł.

W Seybrock czekała na nich kareta ze starym Robertem.

- To ona! - zawołał starzec. - To ta sama twarzyczka, którą widziałem przed laty. Nasza młoda pani wraca do swego dziedzictwa!

W czasie jazdy prowadziła interesującą rozmowę z kapitanem, tak że nawet nie spostrzegła, kiedy powóz zajechał przed ganek w Craignest.

- Oto ją pani ma! - wesoło zawołał sędzia do nadbiegającej pani Randolph.

W jednej chwili obie kuzynki, płacząc i śmiejąc się zarazem, padły sobie w objęcia.

- Chodź tu - Wirginia, pociągnęła dziewczynę do małego gabinetu. - Dlaczego patrzysz z takim przerażeniem? Uspokój się - prosiła, przygładzając jej rozrzucone włosy.

Ale przerażenie Małgosi zdawało się jeszcze potęgować.

- Patrz pan! - krzyknęła, chwytając konwulsyjnie dłoń sędziego. - Czy widzisz tego ptaka, szarego ptaka nad drzwiami? A ten pokój, ten sam, w którym siwowłosy starzec odtrącił mnie od siebie. O! Czemu, dlaczego mnie tutaj sprowadziliście?!

Wirginia spojrzała przestraszona na sępa, który nad wejściem rozpinał swoje szpony i martwe skrzydła. Zanim zdołała coś odpowiedzieć, zabrzmiał pełen wzruszenia głos:

- Małgosiu! Moje kochane dziecko!

Widziała, jak przez mgłę, że ustępują jej z drogi, ale nie była w stanie ruszyć się z miejsca.

Więc to był jej ojciec, ten piękny, wysoki, okazały mężczyzna, z luźnym rękawem, spiętym na piersi!

Z głębokim łkaniem zaspokojonego nareszcie serca padła na ojcowską pierś. Marzenie jej zostało spełnione!



Rozdział XXVI


Było to w maju. Polne kwiaty rozkwitały wśród zielonych trawników, a leśne ptaki śpiewały w gęstwinie wiosenną pieśń. Małgosia, siedząc w oknie swego pokoju, marzyła z uśiechem szczęścia i spokoju na ustach.

Rozkosznie zeszła zima w Craignest, bo i cóż ją obchodziło, że zawieja szalała na dworze, a śnieżne zaspy pokrywały lasy i pola. Siedziała na kolanach ukochanego ojca, uszczęśliwiając go śmiechem i rozmową, rozpraszając dawne, smutne wspomnienia.

Generał odchorował silne wzruszenie, jakie przeżył, odzyskując córkę. Przy jego łożu Małgosia zaprzyjaźniła się ze stryjem Percym i za jego namową uprosiła ojca, aby podał się do dymisji.

- Nie mogłabym znieść twojej nieobecności, ojcze - mówiła ze łzami w oczach. Widząc to, generał kazał jej natychmiast usiąść przy biurku i napisać prośbę o zwolnienie go ze służby.

Najtrudniej przyszło Małgosi oswoić się z myślą, że z ubogiej nauczycielki stała się bogatą dziedziczką. Upodobania jej były skromne, wymagania umiarkowane i nie żądała wiele dla siebie - co doprowadzało jej ojca do desperacji.

Pewnego dnia generał wręczył jej znaczną sumę pieniędzy, która aż ją przestraszyła swoim ogromem. Ojciec oświadczył, iż co miesiąc wypłacana jej będzie ta sama kwota, przeznaczona na drobne wydatki.

- Nie zapominaj, moje dziecko - mówił, śmiejąc się z wystraszonego wyrazu jej twarzy - że są pewne wymagania towarzyskie. Jesteś jedyną prawowitą dziedziczką Craignest, a ja tylko najpokorniejszym twoim sługą.

- Ojcze! Jak możesz tak żartować?! - zawołała. - Przecież niepodobna, aby dziadek mnie, a nie tobie zapisał cały majątek?!

- A jednak tak jest, córeczko.

- Och! Czy to być może - westchnęła - cóż ja zrobię z tym bogactwem? Poproszę sędziego Graya, aby sporządił dokument, w którym mogłabym przekazać ci tę własność. NIe mam prawa ani ochoty być bogata, gdy ty jesteś...

- Biedny - dokończył generał. - Musisz jednak znieść to okropne nieszczęście. Ale uspokój się, maleńka. Może dlatego, że tak długo nie miałem dla kogo pracować i oszczędzać, bogactwa garnęły się do mnie same. Nie potrzebuję zabierać twojej fortuny, ale nigdy nie zapomnę, żeś mi ją ofiarowała.

Małgosia musiała więc poprzestać na dobrych chęciach i pocieszała się rozdając biednym hojne jałmużny.

Nie przeszkodziło to naszej bohaterce zabłysnąć jako jednej z pierwszych gwiazd wielkiego świata w Filadelfii. Jej świeża i pociągająca uroda, romantyczny urok przygód i sława bogactw ojca, ściągały licznych wielbicieli na balach, na które uczęszczała pod opieką Wirginii. UszczęśLiwiony generał dumny był z jej powodzenia.

Ale próżność światowa nie skaziła niewinnego serca. Grzecznie, lecz obojętnie przyjmowała hołdy, bo żaden z nadskakujących jej salonowców nie mógł równać się z Reginaldem.

W ten śliczny, majowy poranek uśmiechnęła się radośnie na widok ojca, przeglądającego świeżo dostarczoną pocztę.

- Cała paczka listów - mówiła uradowana. - Jeden od ciotki Debby, drugi od Wirginii, ten znów od sędziego Graya, a tu list od Rexa. O! Co widzę? List Rexa wysłany jest z Nowego Jorku! Ojcze! - zawołała, przebiegłszy pismo oczami. - Pan sędzia zaprasza nas do siebie.

- A tobie pewnie nie chce się jechać - zażartował generał.

- Jak to nie, ojcze? Chcę zobaczyć babcię Livingstone, Metę i pannę Brooks! Ty je także musisz poznać. I pomyśl tylko, co za radość dla sędziego! Regie dostał urlop!

- Napisz więc do pana Graya, że przyjedziemy w przyszłym tygodniu - rzekł generał. - NIe nabyłem jeszcze wprawy w pisaniu lewą ręką, a to dlatego, że twoje chętne paluszki zawsze gotowe są mnie wyręczyć.

List ciotki Debby zawierał dużo wiadomości. Cała rodzina przywykła już do nowej siedziby w Germantown. Babcia i dzieci były zdrowe. Dora miała naraz aż dwóch adoratorów. “Chłystki z nich - dodawała ciotka w nawiasie - i pustki mają w głowie, ale pewnie skończy się na zamianie ślubnych obrączek, mimo że są to Jankesi.

Co do mnie - kończyła ciotka - tęsknię za tobą i tęsknić nie przestanę. Donoś mi o sobie, o Grayu, kapitanie i twoim drogim ojcu, któremu przesyłam pozdrowienia. Załączam list od Pozy, pisany pod jej dyktando przez Dorę. Niech Bóg czuwa nad tobą i nad wszystkimi twoimi.

Twoja wierna

stara przyjaciółka Debora”

Droga Daisy_Małgorzato - pisała Pozy. - Chloe upiekła migdałowe ciasteczka w niedzielę i bawiliśmy się dobrze, choć padał deszcz. Mam czarną kurkę z żółtymi kurczątkami. Paznokietki mam często brudne, bo sama nie umiem ich czyścić. Nasza nowa piastunka nazywa się ZUzia. Szczeniątko zdechło i mieliśmy z tego powodu wielkie zmartwienie. Blot zdrów. Puk też. Obydwaj panią ściskają. Ząbki myjemy sobie kredą. Proszę się kłaniać pięknie panu kapitanowi i panu sędziemu, i pani ojczulkowi, i proszę, niech pani do nas przyjedzie i przywiezie starą Dolcię z sobą. Moja Dolcia jest zdrowa. Dostałam czerwoną szarfę.

Kochająca Pozy”

Generał i Małgosia uśmiali się serdecznie z tego dziecięcego listu i postanowili przesłać dziewczynce najpiękniejszą woskową lalkę, jaką będzie można znaleźć w Nowym Jorku.

Następnego tygodnia, w pogodny, wiosenny dzień, Małgosia z ojcem dojeżdżała do domu sędziego Graya tą samą drogą, którą przebyła niegdyś pod opieką pana Stevensa.

Sędzia spotkał ich na dworcu, a gdy podchodzili do karety, jakiś człowiek o poczciwej i ogorzałej twarzy stał przy drzwiach i opuścił im stopnie.

- Barnabo! Drogi mój Barnabo! - zawołała nagle Małgosia, rzucając mu się na szyję i ściskając z całej siły.

- To ona! Moja perełka! Mój klejnocik! - głośno załkał stary. - Małgosia kochana. Przepraszam uniżenie wielmożnego pana generała, że ośmieliłem sę nazwać ją po imieniu, ale tak się jakoś wymknęło.

- A dlaczego nie miałbyś mnie tak nazywać, mój drogi przyjacielu? - zapytała Małgosia. - Ojcze! On był taki dobry dla mnie! Mył mnie i czesał, i ubierał, gdy Judyta była zła. Och! Jakże się cieszę, że cię widzę, Barnabo! Przywitaj się z moim ojcem!

Po krótkiej jeździe powóz zatrzymał się przed gankiem, na którym w świątecznym, koronkowym czepku stała ciotka Rachela i czule powitała dawną wychowankę.

Małgosia, stojąc w progu domu, rozglądała się za dawnym towarzyszem zabaw, lecz onieśmielona, krępowała się zapytać o niego. Sędzia sam wyjaśnił, że Rex przybędzie następnym pociągiem i wieczorem będą mieć gości.

- Samych krewnych i dawnych przyjaciół tylko. Nie mogłem tego uniknąć, bo czułem, że dom będzie oblężony od rana do nocy. Wolałem więc wszystkich naraz zaprosić, aby cię zobaczyli. Po obiedzie może będziesz łaskawa wystroić się odpowiednio do okoliczności.

Rachela wprowadziła Małgosię na górę, nie do jej dawnej sypialni, lecz do gościnnego, frontowego pokoju, w którym Joanna czekała już, uśmiechając się i kłaniając uniżenie.

Małgosia była tak wzruszona, że nie wiedziała nawet, jak i w co się ubiera.

Gdy schodziła do biblioteki, aby swoją toaletę poddać krytyce ojca, ujrzała wspartego o kominek Rexa, naciągającego białe rękawiczki. Uśmiechnęła się do niego dawnym, dziecinnym uśMiechem.

- Małgorzato - zawołał i zamilkł.

Rex długo myślał, jak by jej powiedzieć, w jakich słowach wyrazić uczucie, które z braterskiego przeszło w odmienne i wzrastało, jak owoc dojrzewający z kwiatów. Na widok tego białego zjawiska, które zbliżyło się do niego z wyciągniętą dłonią, zapomniał całej ułożonej mowy. Podbiegł do niej i wziął za ręce. Patrząc serdecznie w siwe oczy, zapytał z powagą:

- Kocham cię nad życie, czy chcesz być moją żoną?

A ona zażenowana, pochylając jasną główkę, odparła z równym uczuciem i prostotą:

- Tak, Regie!

I zarumieniona znikła z pokoju właśnie w chwili, gdy wchodził sędzia.

- Gdzie jest nasza dziewczynka? - spytał.

- Uciekła do salonu - odparł syn z uśmiechem dumy i szczęścia, który starczył za wyznanie.

- Wiedziałem, że musicie się odnaleźć. Czy wolno wiedzieć, o czym rozmawialiście?

- Prosiłem ją o rękę.

- A ona cóż na to odpowiedziała?

- Ach! Ojcze! Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na całej kuli ziemskiej i biegnę wprost do generała powiedzieć mu o tym.

Przeszkodziło mu nadejście gości. Wszyscy dawni przyjaciele zeszli się, a Małgosia, stojąc u boku ojca, witała ich, tłumiąc z trudem łzy wzruszenia.

Była tam także pani Marston z Lilą, unoszącą się przed generałem nad pięknością i wdziękiem jego córki. Cała rodzina Maxwellów, Klara z mężem, panna Brooks, otyła i uśmiechnięta jak zawsze, pani Edmundowa Livingstone i Meta, śliczna, promienna, pełna wdzięku. Rzuciła się Małgosi na szyję z oznakami szczerej radości i przyjaźni.

Za nimi ukazali się państwo Wilder.

Jakże była rada mogąc ich znowu zobaczyć. Dziękowała zacnemu człowiekowi, który opiekował się nią jak córką, a pytając o Horacego, postanowiła nigdy nie wyjawić ojcu jego okrucieństwa.

Sędzia już to uczynił, ale o tym nie wiedziała.

Wieczór mijał im wesoło, a gdy się w najlepsze bawiono, niespodziewanie pojawił się w salonie pan Stevens.

- Tylko co przybyłem, kochany sędzio - zawołał - i pospieszyłem na twoje zaproszenie! Panna Małgorzata! Czy to być może?!

- Tak, to ja, kochany panie Stevens - rzekła, witając go - ta sama, którą opiekowałeś się w drodze, a która dziś jest najszczęśliwszą istotą na świecie. A gdzie jest ojczulek? - O! - dodała po chwili, rumieniąc się na widok generała, zbliżającego się ku nim i wspartego przyjaźNie na ramieniu Rexa. - Ojcze! To pan Stevens, który tu mnie kiedyś przywiózł.

- Małgosiu - szepnął jej sędzia - zdawało mi się wtedy, że znalazłem na drodze obce dziecko, tymczasem okazało się, że trafiłem przypadkiem na swoje własne!

- Czy ktokolwiek na świecie miał szczęście posiadać dwóch takich ojców? - odparła z urzekającą prostotą.

W tej chwili służba zaczęła wnosić półmiski i wszyscy zasiedli do stołu.

Sędzia, powstawszy, wzniósł kielich do góry:

- Wypijmy zdrowie dzielnej, młodej dziewczyny, która nie wahała się ujechać nocą konno cztery mile. Przybyła do nieprzyjacielskiego obozu, aby ocalić życie młodego oficera, aresztowanego zamiast jakiegoś szpiega. Nie wyraziłem jej dotąd całej wdzięczności, jaką przejęte jest serce ojca. Niech żyje Małgosia Clive!

HIstoria ta trzymana była dotąd w tajemnicy. Trzy pokolenia zdumionych krewnych cisnąć się poczęły teraz do onieśmielonej Małgosi, winszując jej i podziwiając odwagę.

Z kolei powstał pan Stevens, jako stary przyjaciel domu.

- Panna Małgosia nie upoważniła mnie do przemawiania w jej imieniu, ale niech mi wolno będzie dodać i od siebie kilka słów. Znacie państwo wszyscy historię owej grudniowej nocy, kiedy nasz gospodarz znalazł w drodze i wziął w opiekę biedną, opuszczoną sierotę. Odwadze i poświęceniu tej, którą uratował od okrutnego losu, zawdzięcza ocalenie jedynego syna. Cześć więc szlachetności i cichym zasługom zacnego człowieka. Niechaj żyje nam długo i pomyślnie ukochany i szanowany przez wszystkich sędzia Gray!

Grzmot oklasków towarzyszył tym słowom, a generał, wzruszony, uścisnął gorąco dłoń przyjaciela.

- Patrz! - rzekł stłumionym głosem, wskazując na trzymającą się za ręce młodą parę. - Patrz, sędzio! Oto rezultat twojej zacności i... najlepsza nagroda!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gould Joan Gwiazda przewodnia
Gould Joan Gwiazda przewodnia
gould joan gwiazda przewodnia(1)
Gould Judith Trzy gwiazdy 02 Tamara
Hohl Joan Wakacyjna miłość Zapisane w gwiazdach
Gould Judith Trzy gwiazdy Senda(1)
1997 01 Hohl Joan Wakacyjna miłość Zapisane w gwiazdach
Gould Judith Trzy gwiazdy Senda
1994 03 Gwiazdka miłości 1994 2 Hohl Joan Świateczne pojednania
Gould Judith Trzy gwiazdy
Gwiazdka miłości 1994 02 Hohl Joan Świąteczne pojednania
Gould Judith Trzy gwiazdy
Gould Judith Trzy gwiazdy Dazzle
Wpływ AUN na przewód pokarmowy
3 Przewodnictwo elektryczne

więcej podobnych podstron