JOAN GOULD
Gwiazda przewodnia
Przekład Zofii Hartingh
Rozdział I
Był mroźny, zimowy poranek. Śnieg zaścielił białym całunem ziemię, a ostry
wiatr północny tamował oddech w piersiach.
Mieszkańcy małej wioski Wyn chronili się przed zimnem w domach, które
wyglądały posępnie i szaro wśród cieni budzącego się dnia. Tylko wiejska gospoda, o
żółto malowanych wrotach i zielonych okiennicach, zdradzała ślady życia. Na ganku,
nieco osłoniętym od wichru, stały trzy osoby.
- Spóźnia się dziś dyliżans - zauważył barczysty mężczyzna.
- I nie dziwota, na taki psi czas - odparł drugi, zawiązując silniej dokoła szyi
czerwony, włóczkowy szalik.
- Dokąd ta mała jedzie, Barnabo?
- Do Seybrock - odparł zapytany. - Do brata Darby'ego MacKeona. Jak wam
wiadomo, ten poczciwiec Darby zmarł wczoraj. Panie, świeć nad jego zacną duszą! A
Judyta... Małgosiu, kochanie - przerwał, zwracając się do stojącej obok dziewczynki -
nie boli cię już rączka, w którą żona Darby'ego uderzyła tak silnie?
Dziewczynka podniosła ku mówiącemu bladą twarzyczkę, na której były
widoczne ślady cierpienia i próbowała uśmiechnąć się.
- Więc to ta mała - rzekł Sandy - o której opowiadaliście mi kiedyś, że...
- Tak, tak - szybko przerwał Barnaba. Mówił z akcentem, świadczącym
wymownie o jego zamorskim pochodzeniu. - Ale nie wspominajcie o tym. Widzicie -
dodał, zniżając głos - mała jest nad wiek rozwinięta i gdyby wiedziała o wszystkim,
zadręczałaby się różnymi myślami.
- Rozumiem - odparł Sandy, potakując głową. - No i cóż? - zwrócił się do
dziecka. - Czy chętnie jedziesz w drogę?
- Judyta mnie biła - zwięźle odparła dziewczynka.
Sandy popatrzył na nią bacznie. Nie zdawała się jednak zwracać na to uwagi,
tylko jej drobne paluszki zacisnęły się silniej dokoła spracowanej dłoni Irlandczyka.
- He! He! - zauważył Sandy. - Widzę, że masz stary rozum w młodej główce!
Ale skądże, Barnabo, ta myśl wysłania jej do Seybrock?
- O tym kiedyś wam opowiem - przerwał Barnaba. - No! No! Nie płacz
maleńka. Przyjdę cię odwiedzić za tydzień od tej niedzieli, przyniosę skrzypce i
dopiero nam będzie wesoło! Zobaczysz! Ale oto i dyliżans.
Powóz ciężko zatoczył się przed bramę, a zziębnięty woźnica zapytał, czy są
pasażerowie na dalszą drogę.
- Tylko ta odrobina, niewiele zabierze wam miejsca - odparł Sandy.
Barnaba otworzył drzwiczki i zajrzał w głąb dyliżansu. Siedziały w nim już
trzy osoby: dwóch mężczyzn i stara dama, otulona w pledy i szale.
- No, duszyczko! Nie zapomnij - mówił do małej, podnosząc ją wraz ze
skromnym pakunkiem do góry. - W Seybrock zapytaj o Terencjusza MacKeona.
Pomówię z woźnicą, aby cię wysadził przed jego mieszkaniem.
Usta dziewczynki drżały, gdy przytulała głowę do ogorzałej twarzy
Irlandczyka.
- Bywaj zdrów, Barnabo - szepnęła cicho i żałośnie, usiłując wspiąć się na
stopnie powozu.
- Ostrożnie, maleńka! Bo się poślizgniesz! Podaj mi najpierw swój węzełek -
odezwał się dźwięczny męski głos z wnętrza powozu, a jednocześnie życzliwa dłoń
wyciągnęła się dziecku na pomoc.
Małgosia zawahała się, gdzie usiąść, ale nieznajomy zrobił jej miejsce obok
siebie. Gdy fałdzisty płaszcz, w który był otulony, odchylił się nieco, dziewczynka
spotkała łagodne wejrzenie dwojga piwnych oczu.
Tymczasem Barnaba brnąc przez śnieg po kostki, obszedł powóz i stanął przy
drugich drzwiczkach, ciekawie zaglądając do środka. Przyjrzawszy się mężczyźnie,
skłonił się z oznakami najgłębszego uszanowania.
- Wielce zobowiązany jestem wielmożnemu panu - odezwał się, mnąc baranią
czapkę. - Bardzo mi nie na rękę, że muszę małą wysyłać samą, ale to dziecko ma
sprytną główkę na karku i da sobie radę w drodze.
- Czy to wasza córeczka? - spytał sędzia Gray.
- Nie, wielmożny panie, nie mam dzieci i jestem samotny na świecie jak ptak.
Jest to wychowanka Darby'ego MacKeona, który zmarł, biedaczysko, zeszłej nocy.
Ona jedzie do jego brata, do Seybrock. Wielmożny pan udaje się tam zapewne na
sądy?
- Zgadłeś, przyjacielu - uśmiechnął się sędzia. - Ale czy mi się zdaje, że ja cię
już widziałem? Może stawałeś kiedy w sądzie? Przyznaj się!
- Uchowaj, Panie Boże - gorąco zaprzeczył Irlandczyk. - Nigdy nie miałem
osobiście do czynienia z wielmożnym panem, chociaż nie mógłbym tego powiedzieć
o wszystkich moich przyjaciołach!
Sędzia roześmiał się szczerze, a w tej chwili woźnica trzasnął z bicza i
dyliżans leniwie ruszył z miejsca. Sędzia zdążył tylko rzucić staremu zapewnienie, że
zaopiekuje się dzieckiem w drodze i dostawi je na miejsce przeznaczenia. Małgosia w
ostatniej chwili wychyliła się przez okno i na pożegnanie pomachała chusteczką.
Potem westchnąwszy, usiadła i cichutko wtuliła się w swój kącik. Sędzia, zdziwiony
takim opanowaniem, zaczął przyglądać się dziewczynce z ciekawością.
Widział przed sobą bladą, dziecinną twarzyczkę o słodko wykrojonych
usteczkach, ściągniętych wyrazem stanowczości i siły, która go niezmiernie zdziwiła
u tak małego dziecka. Spod białego i gładkiego czoła świeciło dwoje prześlicznych
siwych oczu, ocienionych czarnymi, długimi rzęsami. Dziewczynka ubrana była
bardzo ubogo ale czysto. Stara, perkalowa sukienka była w kilku miejscach połatana.
Wyblakły czerwony kapturek osłaniał główkę, a ramiona okrywał biały, miękki szal z
kosztownej, jedwabiem i złotem przetykanej tkaniny. Bogactwo tego szala,
jakkolwiek już wyszarzałego, stanowiło dziwną sprzeczność z ubóstwem pozostałego
stroju.
Mróz dawał się we znaki coraz dotkliwiej i dreszcz począł wstrząsać postacią
biednego dziecka. Widząc to, sędzia rozpiął płaszcz i począł ją otulać.
- Ciekaw jestem, maleńka, czy utrzymałabyś się na moich kolanach.
Spróbujemy, chcesz? Ot, widzisz, jak dobrze!
- Obawiam się, że panu będzie niewygodnie - szepnęła, tuląc się do niego.
- A jak ci na imię? - spytał sędzia.
- Małgorzata - skromnie odparła dziewczynka.
- To szkockie imię, a nazwisko?
- Nie mam żadnego - odrzekła ze łzami w oczach. - Nazywano mnie
MacKeon, ale wiem, że moja mama nazywała się jakoś inaczej. Nie pamiętam nawet,
jak wyglądała!
- Masz ładne imię - zauważył sędzia. - Miałem cioteczną babkę, która
nazywała się tak samo. Ubierała się bardzo oryginalnie w spiczaste czepce i nosiła
ciemne okulary, spadające aż na czubek nosa. Jak wyglądałabyś w okularach, z taką
wykrzywioną twarzą?
Sędzia wydął usta i policzki w komiczny sposób, aż dziewczynka z oczami
jeszcze pełnymi łez roześmiała się wesoło.
Konie wlokły się powoli po zaśnieżonym gościńcu. Raz powóz o mało się nie
wywrócił, co trochę nabawiło strachu podróżnych. Małgosia nie krzyknęła, tylko
zbladła i silniej przytuliła się do swego opiekuna. Gdy niebezpieczeństwo minęło,
odetchnęła pełną piersią, a sędzia pogłaskał ją po główce, chwaląc odwagę i
opanowanie.
Koło piątej po południu, spóźniwszy się o trzy godziny, dyliżans dotarł do
Seybrock.
- Proszę pana, niech pan będzie łaskaw przypomnieć woźnicy, że miał mi
wskazać dom Terencjusza - poprosiła Małgosia, gdy jechali przez miasto.
- Obiecałem twojemu przyjacielowi, Barnabie, że cię sam dostawię na miejsce
przeznaczenia - odparł sędzia. - Ale sądzę, że wpierw trzeba zjeść cokolwiek. Musisz
być głodna po długiej podróży. Moja stara przyjaciółka, pani Merill, gospodyni w
zajeździe “Pod Jeleniem”, przyrządzi nam coś smacznego. Ale oto i zajazd, a pani
Merill wygląda właśnie przez okno.
Sędzia Gray zeskoczył ze stopni powozu, pożegnał swego towarzysza, pana
Stevensa, a pomógłszy starej damie wysiąść, zajął się następnie małą, którą
wprowadził do ciepło ogrzanej izby.
- Dobry wieczór, pani Merill! - zawołał wesoło potrząsając przyjaźnie ręką
gospodyni.
- Miło widzieć pana sędziego w dobrym zdrowiu - odparła pani Merill z
uśmiechem szczerego zadowolenia. - A jakże się miewają panna Rachela i Reginald?
- Zdrowi, dziękuję pani. Siostra moja, jak zazwyczaj, uskarża się często na
migrenę. Regie wyrósł na tęgiego chłopaka. Nie poznałaby go pani!
Pani Merill spędziła kilka lat w domu sędziego. Wychowywała jego jedynaka,
aż do chwili swego wyjścia za mąż.
- Cóż to za dziewczynka i dokąd z panem jedzie? - spytała pani Merill.
- Przybyła ze mną z Wyn - odrzekł sędzia - i, równie jak ja, jest głodna. Ale
zanim pani zakrzątniesz się przy kolacji, zechciej przejść ze mną do sąsiedniego
pokoju. Mam sprawę do omówienia.
- Służę panu sędziemu - rzekła gospodyni, prowadząc go do alkierza i
zamykając za sobą drzwi.
- Czy może mnie pani objaśnić, co to za człowiek - Terencjusz MacKeon?
Gospodyni pomyślała chwilę.
- Jest tu jeden Irlandczyk o tym nazwisku. Bardzo nieciekawa postać. Nie ma
żadnego stanowiska i obarczony jest liczną rodziną. Bieda tam u nich wielka. Mąż
mój więcej wie na ten temat.
- Dziewczynka to sierota i została wysłana do MacKeonów, przez niejakiego
Barnabę, aby zostać pod ich opieką - rzekł sędzia.
- Biedne dziecko! Przez Barnabę, powiada pan sędzia? To pewnie Barnaba
Brian z Wyn. Znam go, bardzo poczciwy i dobry człowiek. Grywa na skrzypcach i
posiada niezwykły talent muzyczny. Czy pan sędzia życzy sobie, abym zawołała
męża?
- Nie, nie potrzeba, sam zajdę do niego. A teraz, kochana Zuzanno, zajmij się,
proszę, tą małą. Tylko nie przekarmiaj jej słodyczami, zostaw miejsce na wyborną
jajecznicę.
Zuzanna Merill uśmiechnęła się z zadowoleniem i pospieszyła do kuchni
przyrządzić posiłek dla swego dawnego pana. Sędzia zaś udał się do gospodarza.
Zastał go w izbie gościnnej wspartego o stół i śmiejącego się z pijanego Irlandczyka,
który słaniając się na nogach, dopraszał się daremnie o jeszcze jeden kieliszek
whisky.
- Jak się masz, Janie - rzekł sędzia wyciągając rękę do oberżysty. - Czy w ten
sposób traktujesz swoich gości?
- Uchowaj, Boże! Panie sędzio - zaprzeczył Jan Merill, witając przybyłego z
wielkim uszanowaniem i radością zarazem. - Nie dopuszczam się nigdy tego rodzaju
postępowania. Ale Terencjusz MacKeon wstępuje wszędzie po drodze na kieliszek.
Dlatego prawie zawsze jest w takim stanie, w jakim go pan sędzia teraz widzi.
Sędzia popatrzył uważnie na pijaka, który, czepiając się ściany i mrucząc
przekleństwa, wychodził z izby. Nie można było niewinnego i delikatnego dziecka
powierzyć podobnej opiece. Toteż zamieniwszy parę słów z gospodarzem, powrócił
do pokoju, gdzie zostawił Małgosię.
Jasny ogień palił się na kominku, rzucając wesoły blask dokoła. Zasunięte u
okien białe firanki nie przepuszczały widoku śnieżnej zawiei. Małgosia, siedząc na
niskim taborecie, z buzią zarumienioną od ognia, z daleka przypatrywała się
gospodyni.
Kolacja przeszła bardzo wesoło. Sędzia dokładał wszelkich starań, aby z
twarzy małej towarzyszki spędzić wyraz cierpienia i smutku. Opowiadał różne
zabawne historyjki, nakładał jej przysmaki na talerz. Po befsztyku, jajecznicy i
filiżance ciepłego mleka, przyszła kolej na ciasto z rodzynkami. Dziewczynka, która
nigdy w życiu rodzynków nie widziała, nie odważyła się jeść, dopóki sędzia nie
ośmielił jej do tego.
- Proszę pana - mówiła, pokosztowawszy ciasta - te czarne, drobne śliweczki
są najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek jadłam.
Sędzia uśmiechnął się, częstując ją jeszcze jednym kawałkiem.
Gdy uprzątnięto stół, pani Merill przyniosła piękną, białą kotkę z kociętami,
które Małgosia czule przytuliła do siebie. Gdy nadszedł czas udania się na spoczynek,
poprosiła nieśmiało sędziego:
- Czy mogłabym jednego kotka, tego z łatką na nosku, zabrać do łóżeczka?
- To już zależy od pani Merill - odparł sędzia dobrodusznie. - Reginaldowi
zwykle nie pozwalała sypiać z kotkiem, ale może raz odstąpi od swoich zasad. - Idź
spać, maleńka, i wstań jutro wesoła i wypoczęta. - Chociaż przyjaciele czekali
niecierpliwie na sędziego, wziął jeszcze Małgosię na ręce i zaniósł do kuchni, gdzie
czekała pani Merill.
- A pościel jej miękko, moja dobra Zuzanno - rzekł, oddając jej dziewczynkę.
Małgosia patrzyła za odchodzącym; nie znane uczucie wzbierało w jej
serduszku, a oczy zaszły łzami.
Gdy pani Merill rozbierała ją, układając w białym łóżeczku, dziewczynka,
zamyślona, rzekła jakby sama do siebie:
- Jaki ten pan dobry!
- Masz słuszność - przyznała pani Merill. - Mało jest na świecie ludzi jemu
podobnych. Włóż tę koszulkę. Jak to, maleńka, nie masz nic więcej na sobie, tylko
to?
Małgosia zarumieniła się ze wstydu, a stłumione łkanie wyrwało się z jej
piersi.
- Nie mam nic więcej - rzekła. - W tym zawiniątku jest stara sukienka i
fartuszek, który mi dał Barnaba.
- To nic, to nic, kochanie - uspokajała pani Merill. - Jutro temu zaradzimy.
Tymczasem mam tu flanelowy kaftanik, który w sam raz będzie na ciebie.
Małgosia, zapatrzywszy się w jaskrawe barwy kaftanika, zapomniała na
chwilę o swoim upokorzeniu i zadowolona wsunęła się pod ciepłą kołderkę,
przytuliwszy głowę do miękkiej poduszki.
- A pacierz? - przypomniała pani Merill. - Czy nie umiesz mówić pacierza?
- Barnaba nauczył mnie odmawiać Zdrowaś Maria, ale jest jeszcze jedna
modlitwa, którą zapamiętałam, sama nie wiem skąd - sennym głosem i siląc się na
przypomnienie zasłyszanych kiedyś słów, rzekła Małgosia. - Zaczynała się ona: Boże
mój i Panie, w ojcowskie ręce Twoje... nie mogę sobie przypomnieć dalej.
To szczególne! - pomyślała pani Merill. - Nigdy nie słyszałam irlandzkiego
dziecka, odmawiającego tę modlitwę.
- Ja ci przypomnę, moje dziecko. Odmawiałam tę modlitwę w dzieciństwie.
Klęcząc na białej pościeli ze złożonymi pobożnie rączkami, dziewczynka
odmówiła za swoją opiekunką słowa modlitwy. Patrząc na tę sierotę, łagodne oczy
starej kobiety napełniły się łzami litości i rozrzewnienia.
Wkrótce, tuląc białego kotka do piersi, Małgosia słodko zasnęła.
Rozdział II
- Reginaldzie - Rachela Gray zatrzymała się w przechadzce po pokoju - proszę
cię, przestań grać i usiądź spokojnie na chwilę. Ojciec twój powinien zaraz przybyć.
Po kilku silnych akordach Reginald Gray zamknął hałaśliwie fortepian i
wyszedł do sąsiedniego pokoju z zadartą głową i wyrazem twarzy, zdradzającym
lekkie zniecierpliwienie.
Był to szesnastoletni chłopiec, wysoki nad wiek, pełen życia, które tryskało z
każdego ruchu i wejrzenia. Miał świeżą cerę i piękne rysy swego ojca, delikatne i
wrażliwe usta oraz ciemnobłękitne oczy zmarłej przedwcześnie matki.
Usłyszawszy kroki u drzwi Rex, gdyż tak go nazywano, skoczył żywo do
sieni, wołając uradowanym głosem:
- Drogi ojcze! Jakże jestem rad, że cię widzę!
- Ja również, mój chłopcze! - rzekł sędzia wesoło.
Rex zarzucił ojcu obie ręce na szyję, całując go i ściskając z całej siły.
Jakkolwiek był już dużym chłopcem, zawsze witał ojca i żegnał w podobny sposób.
- Jak się masz, Rachelo? - spytał sędzia, witając siostrę. - Czy ból głowy mniej
ci dokucza? Mam nadzieję, że Rex nie zachowywał się zbyt hałaśliwie. A czy
pamięta, do czego przeznaczone są słomianki przed drzwiami?
- Przypominam to sobie raz na trzy dni - odparł Rex, śmiejąc się. - Zabłocone
obuwie zostawiam zawsze w sieni, a w pokoju, dla przyjemności cioci noszę pantofle.
- Jakże się ma babcia? - Sędzia rozmawiając, zdejmował z siebie palto, po
czym cała rodzina zasiadła do kolacji. - Co tam z greką? - zapytał syna.
- Kapitalnie, ojcze! Nie mogę tylko zapamiętać nazw okrętów, a jestem
pewny, że i stary Homer musiał zdrowo łamać sobie głowę nad nimi. W łacinie
zrobiłem również duże postępy. Pan Ransom zapewnia, że na przyszły rok zdam
egzamin na uniwersytet.
- Bardzo pięknie, mój synu.
- A teraz proszę mi powiedzieć, czy ojciec osądził już wszystkie sprawy?
- Nie, jeszcze nie, ale sporo mam już za sobą. Opowiem ci ciekawą przygodę,
jaka zdarzyła mi się w drodze.
- Słucham! - żywo podchwycił Rex, przysuwając krzesło do ojca.
- Przypominasz sobie, w jak ogromną zawieję wyjechałem z domu.
Stanęliśmy w Seybrock bardzo późno. Prócz Stevensa i mnie, jechały w dyliżansie
tylko dwie podróżne. Jedną z nich była dziesięcioletnia dziewczynka, bardzo ubogo
odziana.
Tu głos sędziego zadrżał nieco. Nie mógł nigdy bez wzruszenia mówić o
cierpieniach dzieci.
- Miała na imię Małgorzata - dodał po krótkiej przerwie. - Otóż mój stary
płaszcz okazał się bardzo użyteczny, bo ochronił ją od mrozu. Zuzanna uraczyła nas
wyśmienitą kolacją i ułożyła dziewczynkę do snu w swoim pokoju.
- Skądże ona jechała i dokąd? - spytał Reginald.
- Widzisz, Irlandczyk, który wsadził ją do dyliżansu w Wyn, prosił mnie,
abym ją odstawił do niejakiego Terencjusza MacKeona w Seybrock. Zebrałem różne
niepochlebne informacje o tym człowieku i postanowiłem nie powierzać mu tak
wątłej i delikatnej dzieciny. Ona nie jest krewną MacKeonów. Matka jej, której wcale
nie pamięta, umarła przed laty w domu Darby'ego, a i on przed dwoma tygodniami
przeniósł się do wieczności. Żona jego, Judyta, nie chcąc dłużej trzymać sieroty,
postanowiła odesłać ją do brata swego męża, Terencjusza. W tej historii jedynym
porządnym człowiekiem wydał mi się ów Irlandczyk, który przyprowadził
dziewczynkę do dyliżansu. To niejaki Barnaba Brian, skrzypek z powołania, jak
Zuzanna utrzymuje, bardzo poczciwy człowiek. Widziałem się z nim dzisiaj w Wyn.
Poczciwiec aż się rozpłakał z wdzięczności, gdy mu powiedziałem, że chcę się
zaopiekować małą.
- O! Ojcze! Sprowadź ją tutaj! - z uniesieniem zawołał Rex.
- Ależ, Reginaldzie - zaprotestowała ciotka.
- Właśnie chcę się poradzić babci i ciebie, siostro - rzekł sędzia, zwracając się
ku niej.
Zaufanie brata widocznie pochlebiło Racheli.
- Czy naprawdę zamierzasz wziąć tę małą Irlandkę do swego domu, Jakubie? -
spytała.
- Nie mam zamiaru ulokować jej tutaj na stałe, ale przynajmniej na jakiś czas,
nim nawyknie do obcego otoczenia. Chcę prosić babcię, aby ją przyjęła do swojej
ochronki. Cóż ty na to, Rachelo?
- Może by dało się to zrobić, ale nie wiem, czy opiekunki przyjmują dzieci z
innych prowincji.
- Głupstwo! - przerwał Rex wybuchając.
- Zapominasz się, Regie!
- Przepraszam cioteczkę, wiem, że babunia nigdy nie odmówi miłosierdzia
biednemu dziecku, którym ojciec się interesuje.
- Uspokój się, moje dziecko. Otóż, Rachelo, zamierzam pójść do babci i zaraz
z nią pomówić. Stevens obiecał mi przywieźć tę małą i chciałbym jutro napisać do
niego.
- Ależ, mój drogi - Rachela była przerażona. - Czy nie wypada, abym wpierw
napisała do pani Merill, zapytując o tę małą? Należy zachować pewną ostrożność.
Figlarne oczy Rexa poczęły mrugać znacząco, lecz ojciec, unikając spotkania
z jego wzrokiem, odparł siostrze łagodnie:
- Nieprędko trafi się taka dobra sposobność, trzeba korzystać z propozycji
Stevensa. Zresztą poinformowałem się już dokładnie o wszystkim.
- Rex, zbieraj się. Pójdziemy do babci.
Jednym susem chłopiec skoczył na górę po czapkę i wybiegł za ojcem, nie
bacząc na monotonne napomnienia ciotki, które rozdrażniały go zawsze do żywego.
Sędzia wraz z synem zastali panią Livingstone, siedzącą w bawialnym pokoju
z robótką w ręku. Dziadek poszedł na górę czytać gazety.
- Ach, to ty, Reksie! - zawołała babcia, witając go serdecznie.
Głos zacnej kobiety nie zestarzał się, zachował miłe brzmienie i metaliczny
dźwięk.
- Domyśliłam się, że cię tu dzisiaj sprowadzi przeczucie, bo Betsy upiekła
świeże ciastka z migdałami. Co widzę! I ojciec jest z tobą!
- Jak twoje zdrowie, matko? - sędzia ucałował ręce teściowej.
Rex wpadł zaraz do kredensu, skąd przyniósł ogromny zapas ulubionych
przysmaków. Babcia zaś, siedząc w fotelu i poruszając drutami, przysłuchiwała się
opowiadaniu sędziego i ku radości wnuka zaaprobowała projekt umieszczenia
Małgorzaty w ochronce.
- Są właśnie dwa wolne miejsca - rzekła. - Jutro pójdę do panny Brooks,
przełożonej zakładu, aby się z nią naradzić. A pomyślałeś o jej ubraniu, mój zięciu,
czy też życzysz sobie, abym się tym zajęła?
- Zostawiłem w tym celu trochę pieniędzy Zuzannie, a ta obiecała dopilnować,
aby wszystko przyzwoicie wyglądało.
- Można śmiało polegać na jej rozsądku. Cóż na to mówi Rachela?
- Sądzę, że zgodzi się, gdy sprawa zostanie już załatwiona.
Po tej rozmowie, gdy zapadła decyzja co do losu sieroty, sędzia udał się do
teścia, aby porozmawiać o polityce. Rex został przy babce, chrupiąc ciastka i
projektując różne sposoby zabawienia Małgosi. Tak przy tym był wesoły i
niestrudzony w opowiadaniu różnych szkolnych figlów, że babcia uśmiała się do łez.
Późnym wieczorem ojciec i syn, obaj zadowoleni, powrócili do domu, a Rex,
skacząc po trzy schody naraz, przypadł do drzwi ciotki i stukając w nie z całych sił,
zawołał:
- Babcia zgadza się! Dziewczynka przyjedzie do nas w przyszłym tygodniu!
I lotem strzały puścił się na powrót w dół.
Rozdział III
- Małgorzato! - zabrzmiał w korytarzu głos pani Merill.
- Idę, idę! - odparła dziewczynka, biorąc oba kotki na ręce.
Dwutygodniowy pobyt w domu pani Merill posłużył bardzo jej zdrowiu.
Blada twarz zabarwiła się delikatnym rumieńcem, oczy straciły zalękniony wyraz, a
usta zaczęły się uśmiechać do życia. Z rozjaśnionym spojrzeniem stanęła przed
opiekunką, czekając, co jej powie.
- Małgorzato - rzekła pani Merill, wskazując jej siedzącą opodal kobietę z
małym zawiniątkiem w ręku. - Mówiłam ci, że sędzia Gray, zostawił mi pieniądze z
poleceniem, abym cię zaopatrzyła w potrzebne ubranie. Otóż pani Banks i ja
zabieramy się do szycia twojej wyprawki. Pan sędzia pisze, iż masz jechać do niego
w sobotę pod opieką Stevensa.
- Mam jechać do pana sędziego, aby tam pozostać?... w jego domu? Nie będę
u Terencjusza MacKeona? A Barnaby dotąd nie ma!
- Przybędzie w niedzielę na pewno, on zawsze dotrzymuje słowa.
- Ja nie mogę stąd wyjechać, nie zobaczywszy się z nim - dokończyła
Małgosia bliska płaczu.
Panie Banks i Merill spojrzały po sobie.
- Jesteś dobrym, wdzięcznym dzieckiem - gorąco pochwaliła pani Merill - i
nie odjedziesz, nie zobaczywszy się z Barnabą. Jutro ma być bal w “Pod Słoneczną
Tarczą”, a on będzie grał do tańca. A teraz patrz, jak ci się podoba ta sukienka?
To mówiąc rozłożyła przed nią brązowy materiał w czerwone cętki.
Małgorzata klasnęła w rączki z radości.
- I to ma być dla mnie! Ta śliczna sukienka i buciki w dodatku! A to, co to
jest?
- Perkal na dwie koszulki.
Małgorzata usiadła na podłodze i obejmując rączkami swoje skarby,
rozpłakała się na dobre.
- Co tobie jest, dziecko? - spytała pani Banks, zabierając się do roboty.
- Ja... ja sama nie wiem... tylko nigdy w życiu nie miałam równie pięknej
sukienki.
Pani Merill pogłaskała ją po główce.
- No, przestań, maleńka. Chodź lepiej przymierzyć stanik.
Cały następny dzień panie Merill i Banks siedziały przy maszynie, szyjąc
pilnie, a Małgosia przypatrywała im się z podziwem. W końcu poprosiła, aby i jej
dano coś do roboty. Pani Banks roześmiała się, dając jej skrawek materiału wraz z
nawleczoną igłą, aby uszyła fartuszek dla kotka.
Gdy dziewczynka, śmiejąc się wesoło, wiązała fartuszek dokoła szyi swego
faworyta, uchyliły się drzwi kuchni i wysoka, barczysta postać stanęła w progu.
Nagle dłoń przybysza spoczęła na ramieniu dziecka i rozległ się uradowany głos
Barnaby:
- Małgosiu, kochanie moje! Co się stało? Nigdy nie śmiałaś się tak swobodnie.
Mała podskoczyła do góry, ucałowała gorąco ogorzałą twarz swego
przyjaciela, pogłaskała po dawnemu szorstkie włosy, a gdy pani Merill wyszła do
kuchni, aby przygotować podwieczorek, z zapałem opowiadała o zmianie, jaka zaszła
w jej losie.
- Kiedy już muszę rozstać się z tobą, klejnociku ty mój, cieszę się
przynajmniej, że się dostajesz w dobre ręce. A nie zapomnisz twego starego
przyjaciela, aniołku?
- Nigdy, póki żyję - gorąco zawołała dziewczynka, obejmując jego głowę w
serdecznym uścisku.
- No, pamiętaj, kochanie. Przyjdę odwiedzić cię w mieście... i... i Bogu
dziękuję, że nie dostałaś się pod opiekę Terencjusza. Słyszałem, że to strasznie
nałogowy człowiek i że towarzystwo jego rodziny wcale nie byłoby odpowiednie dla
ciebie.
- Ja też wcale nie pragnęłam tam się dostać. Może jego żona biłaby mnie, tak
jak Judyta?
- No, no, nie myśl już o tym. Chodź lepiej posłuchać, jak będę grał na balu,
jeżeli ci pani Merill pozwoli.
- Już czas, aby Małgosia szła spać - rzekła gospodyni. - Z mojego pokoju
może przysłuchiwać się muzyce, a jutro rano zobaczycie się znowu.
Irlandczyk potrząsnął głową markotnie.
- Muszę wyruszyć z powrotem jeszcze tej nocy, bo Janek Magir obiecał
zabrać mnie do swoich sanek. Ale - tu zakrztusił się i dokończył nieśmiało - może
pani pozwoli Małgosi posiedzieć trochę i porozmawiać ze mną. Jeszcze się goście nie
poschodzili.
- I owszem - chętnie przystała pani Merill. - Jeżeli chcesz Małgosiu,
zaprowadź przyjaciela do mego pokoju. Tam nikt wam nie będzie przeszkadzać.
- Dziękuję pani bardzo - rzekł Barnaba, biorąc dziewczynkę za rękę. - Zejdę,
gdy goście zaczną się schodzić.
- No! No! - potrząsał głową z podziwu, gdy Małgosia pokazała mu białe
łóżeczko, nową sukienkę i włożyła na nóżki buciki. - Tak paradnie wyglądasz w tych
strojach, że gotów jestem pomyśleć, iż to jakaś obca dziewczynka, a nie moja dawna,
maleńka Małgosia. A czy nie chciałabyś, abym ci opowiedział jakąś historyjkę.
- O czerwonym lisku? - ciekawie spytała dziewczynka, wspinając się na jego
kolana.
- Nie, inną, której dotąd nie słyszałaś. Czy pamiętasz twoją mamę, Małgosiu?
Małgosia szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.
- Nie bardzo, to jest pamiętam dzień, w którym umarła i jeszcze jedną rzecz.
- Cóż takiego?
- O! To już było dawno, dawno temu - rzekła Małgosia. - Byłyśmy obie z
mamą w jakimś dużym pokoju i był tam z nami stary pan z białymi włosami, którego
oczy, gdy mówił, wychodziły na wierzch ze złości. Gniewał się bardzo o coś i głośno
mówił, aż mama rzewnie płakała; ja podbiegłam do niego, ale mnie odepchnął tak
silnie, że o mało nie upadłam. Oto wszystko, co pamiętam.
Zatrzymała się chwilę jakby namyślając, potem dodała:
- Nad drzwiami był jakiś wielki, szary ptak, którego bardzo się bałam. Zresztą
nic więcej sobie nie przypominam, Barnabo. Czasem nawet zdaje mi się, że to
wszystko było snem. A jednak tego ptaka pamiętam... wiem, wiem, że go tam
widziałam nad drzwiami.
- Musiało to być wtedy, gdy byłaś bardzo maleńka, bo nie miałaś więcej, niż
cztery lata, gdy cię ujrzałem po raz pierwszy. Nie mówiłbym ci o tym, gdyby nie to,
że idziesz między obcych ludzi. Pytałaś mnie raz, czy jesteś krewną MacKeonów.
Nie, dziecko; między nimi a tobą nie ma żadnego powinowactwa, ale nie wiem, kim
jesteś. Pewnej nocy, było to pięć lat temu w grudniu, była straszna zawieja.
Przyszedłem na pogawędkę do Darby'ego, a że zerwała się okropna śnieżyca,
namówił mnie, abym przenocował. Siedzieliśmy wszyscy dokoła komina, grzejąc się
przy ogniu, gdy doszedł nas przenikliwy krzyk dziecka. Wszyscy zerwali się
przestraszeni, a ja pobiegłem do drzwi, które uchyliłem z trudem, tak były zasypane
śniegiem. Przed nimi leżała zemdlona kobieta, a obok niej, drżąc z zimna, stała mała
dziewczynka. Dziewczynką tą byłaś ty, Małgosiu. Czy przypominasz to sobie?
- Nie, pamiętam tylko okropny mróz, śnieg i upadek mamy. - Mówiąc to,
zbladła i poczęła trząść się, jakby ze strachu. - Dlaczego nie pamiętam ciebie,
Barnabo?
- Bo byłaś chora i bliska śmierci. Czy mogłabyś sobie przypomnieć, gdzie
byłaś przedtem?
- Nie, nie mogę - smutnie odparła dziewczynka.
- Darby i ja wnieśliśmy na rękach nieprzytomną kobietę do domu i poczęliśmy
ją ogrzewać przy ogniu. Sądziliśmy, że nie żyje, ale gdy przez zaciśnięte zęby
wlaliśmy jej do ust parę kropel whisky, otworzyła oczy, czarne jak noc, a błyszczące
jak diamenty, i zaczęła mówić jakimś obcym językiem, którego wcale nie
rozumieliśmy. Biedaczka dostała widocznie uderzenia krwi do mózgu i nigdy już
potem nie przyszła do siebie. Opowiadała różne rzeczy, ale nie zdawała sobie dobrze
sprawy z tego, co mówiła. Tak mi się przynajmniej zdaje. Zapytana o imię, nazwałaś
sama siebie Małgorzatą, ale nazwiska nie umiałaś powiedzieć. Gdy twoja mama
wkrótce umarła, ty także popadłaś w ciężką chorobę, podczas której prawdopodobnie
straciłaś pamięć.
- Czemu mi nigdy o tym wszystkim nie mówiłeś? - spytała rozżalona
dziewczynka.
- Na cóż by się to zdało?
- Wszak mama musiała coś zostawić, może jakieś ubranie?
- Zawsze mówiłem, że masz stary rozum w młodej główce! - z podziwem
rzekł Barnaba. - Tak, było trochę ubrania, ale Judyta sprzedała sztukę po sztuce na
wódkę. Został tylko po twojej matce ten szal, a prócz tego jeszcze coś, co na
szczęście udało mi się uratować dla ciebie. Sukienka twoja była strojna i kosztowna,
na rączkach miałaś bransoletki, jedną przynajmniej, bo drugiej nie mogłem odszukać.
Może zgubiłaś ją w śniegu, a może dostała się do rąk Judyty. Na szyjce miałaś złoty
łańcuszek, który również ocalał, bo Darby dał mi go zaraz do przechowania. Otóż
teraz chcę ci zwrócić tę pamiątkę, którą chroniłem przez te wszystkie lata. Nie
oddawaj jej nikomu, a jeżeli się obawiasz zgubić, to lepiej daj do schowania komuś
bardzo dobremu i życzliwemu, aż do czasu, gdy wyrośniesz.
To mówiąc, Barnaba wydostał z kieszeni owinięty w papier złoty łańcuszek
misternej roboty, składający się z drobnych, rzeźbionych paciorków, a zakończony
koralem.
- Patrz, maleńka - rzekł - tu na skuwce są dwie litery: M. H., które oznaczają
prawdopodobnie początek twego nazwiska.
- Czy to wszystko? - spytało dziecko zawiedzionym głosem. - Czy nie
dowiedziałeś się nigdy mego nazwiska?
- Nie, kochanie. Chciałem cię tylko zapewnić, iż nie pochodzisz z rodziny
MacKeonów.
- Byłam tego zawsze pewna.
Barnaba popatrzył na nią z zachwytem. - Prawdziwa wielka pani! - pomyślał z
dumą.
Wtem usłyszał głos wzywającej go pani Merill.
- Idę! - odparł spiesznie. - Bywaj mi zdrowa, Małgosiu. Przyjdę wkrótce
odwiedzić cię.
Małgosia wybuchnęła płaczem, na który od dawna jej się zbierało. Barnaba
był najlepszym, jedynym jej przyjacielem i wdzięczne serce małej lgnęło do niego
całą siłą. Gdy uściskawszy dziewczynkę kilkakrotnie, postawił ją na ziemi, oczy jego
wilgotne były od łez.
- Dość już, dość, maleńka. Chłopcy i dziewczęta niecierpliwią się. Pamiętaj!
Nie zgub łańcuszka.
Małgosia cichutko osunęła się na ziemię, z twarzą przytuloną do krzesła; w tej
pozycji zastała ją pani Merill. Dobra kobieta daremnie usiłowała czułymi słowami
ukoić żal sieroty.
Przez dwie następne noce dziewczynka wołała przez sen starego, budząc
opiekunkę, która zbyt jej współczuła, aby gniewać się o to.
Barnaba, rozstawszy się z Małgosią, zatrzymał się na schodach, jakby
namyślał się nad czymś. Wyjął z kieszeni małą paczkę i rzekł sam do siebie: - Może
jej to oddać? Przyrzekłem biednej matce, ale dziewczynka jest jeszcze za młoda na to.
Nieprędko może rozpocząć jakieś poszukiwania. Nie, zatrzymam papiery przy sobie.
Może je oddam panu sędziemu, jeżeli się nadarzy sposobność. A jednak chciałbym
przysłużyć się małej, odnajdując jej ojca.
I paczka znikła na powrót w kieszeni Irlandczyka, pochodzenie Małgosi
pozostało tajemnicą.
Nadeszła sobota, a Małgosia, jakkolwiek nie przebolała jeszcze rozstania z
Barnabą, czuła się bardzo wzruszona i przejęta myślą o podróży. Tęskniła do
sędziego Graya, który okazał jej tyle troskliwości. Toteż, gdy pan Stevens przyszedł
po nią, blada twarzyczka zakwitła rumieńcem, dodającym tyle uroku, że zobaczywszy
ją zawołał:
- Czy to ta sama dziewczynka? Cóżeś pani z niej zrobiła? Wygląda ślicznie
jak pączek róży!
- To dobre, poczciwe dziecko - rzekła oberżystka. - Odmieniło ją zapewne
ubranie, które pan sędzia jej sprawił; nie ma więc w tym żadnej mojej zasługi.
Małgosiu, kochanie, oto koszyczek z prowiantem na drogę. Bywaj zdrowa, maleńka,
a pokłoń się pięknie panu Regie od starej Zuzi.
Dobra kobieta stała na progu, powiewając chusteczką za odjeżdżającymi.
Kareta powiozła podróżnych do najbliższej stacji, skąd dalej mieli jechać
pociągiem. Małgosia nigdy przedtem nie widziała kolei, toteż przestraszyła się
bardzo, widząc wielką, czarną lokomotywę. Chwyciła mocno za rękę pana Stevensa.
- Boisz się? - zapytał. - Zapomniałem, że nie jeździłaś koleją. Nie powinniśmy
podchodzić tak blisko.
- Widziałam obrazek przedstawiający taką maszynę - drżącym jeszcze głosem
odparła dziewczynka, siadając w kąciku wagonu. - Ale czemu to tak syczy i parska?
Pan Stevens roześmiał się.
- Ależ to para - przerwał, widząc ze zdziwionego spojrzenia, że nic nie
rozumie. - Gdy będziesz starsza, wytłumaczą ci to. Nie bój się tylko! Ot, widzisz,
pociąg rusza z miejsca. Patrz, jak domy i drzewa uciekają przed nami.
Oswoiwszy się z ruchem, Małgosia zaczęła spoglądać dokoła, a jej wielkie,
siwe oczy chciwie chwytały każdy szczegół krajobrazu. Potem przyglądała się
towarzyszom podróży, między którymi znajdowała się kobieta z małym dzieckiem na
ręku. Następnie uwagę jej zwróciła dziewczynka, mniej więcej w jej wieku, ubrana w
granatową sukienkę, obszytą futerkiem, w czarnym aksamitnym kapeluszu, z którego
spływało długie strusie pióro. Rozpatrując z ciekawością szczegóły tej toalety, nie
spostrzegła, jak czas szybko upływał. W Binghampton pan Stevens przyniósł jej z
bufetu parę ciastek i pomarańczę. Posiliwszy się, zasnęła, oparłszy główkę o poręcz
siedzenia i obudziła się dopiero wtedy, gdy uczuła dotknięcie ręki.
- Przespałaś się dobrze, kochaneczko - rzekł, widząc ją zrywającą się ze
strachem i nie zdającą sobie sprawy, gdzie się znajduje. - A teraz wstawaj! Już
dojeżdżamy na miejsce. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy zastali sędziego Graya,
czekającego na nas. A co? Nie mówiłem? Otóż i on - dodał, widząc mężczyznę
podchodzącego spiesznie do drzwiczek wagonu. - Jesteśmy, kochany sędzio.
Z okrzykiem radości dziewczynka skoczyła w wyciągnięte ku niej ramiona.
- O, to mi powitanie! - roześmiał się pan Stevens. - Musisz posiadać jakiś
talizman, sędzio, że dzieci tak za tobą przepadają.
- Bo czują, że je kocham - odparł sędzia. - Gdzież twój tłumoczek, Małgosiu?
Stevens, dziękuję ci bardzo za odwiezienie małej.
- Nie ma za co, kochany sędzio. Miło mi zawsze usłużyć ci w czymkolwiek.
Do widzenia!
Małgosia okazała się bardzo rozmowna, gdy została sama z opiekunem.
Sędzia słuchał z uśmiechem, gdy mu opowiadała o swojej podróży, czarnej, syczącej
maszynie, małym rumianym dzieciątku, o dziewczynce ze strusim piórem, a na
koniec o swojej nowej sukience.
- Czy nie śliczna, panie sędzio? W takie ładne czerwone kropki! A buciki -
proszę patrzeć!
- Bardzo piękne - zaśmiał się sędzia. - Piękniejsze od szklanych pantofelków
Kopciuszka. Jak to? Nie znasz tej bajeczki, Małgosiu? Rex musi ci ją opowiedzieć.
Ale jesteśmy w domu. Oto moja siostra, która wygląda przez okno. Rex czeka na
progu. Tak, tak, przywiozłem ją - dodał, widząc chłopca, który z gołą głową zbiegł
szybko ze schodów na ich spotkanie.
- Jak się miewasz, Małgosiu? - wesoło zabrzmiał młodzieńczy głos. - Zaniosę
ją na rękach, ojcze. Schody są bardzo śliskie.
Małgosia nieśmiało spojrzała w górę, ale od razu nabrała otuchy, spotkawszy
śmiejące się błękitne oczy Reginalda, który, pochwyciwszy ją na ręce, ostrożnie
zaniósł aż do przedsionka.
- Cóż to za odrobinka! - śmiał się, stawiając ją na podłodze. - Ciociu Rachelo,
oto jest Małgorzata.
- Jak się masz, moje dziecię! - uprzejmie odezwała się Rachela, która zawsze
delikatnie obchodziła się z dziećmi. Od pierwszego rzutu oka zauważyła z
zadowoleniem, że mała jest dobrze ułożona.
- Pozwól, niech ci zdejmę kapelusik - rzekł Reginald. - Ciociu, przypatrz się,
jakie śliczne, jakie jedwabiste ma włoski!
Figlarny uśmieszek przemknął przez usta dziewczynki.
- Czego się śmiejesz? - spytał Rex.
- Nic, tylko Judyta nazywała je zawsze kudłami i myślałam, że są brzydkie -
odparła rumieniąc się.
- Co za niegodziwość - zaśmiał się Rex.
- Zaprowadź małą na górę, Regie, i oddaj Joannie jej kapelusz - przerwała
ciotka. - Herbata już gotowa. Łóżeczko przygotowane dla niej w pokoiku obok
schodów. A może będziesz wolała spać z Joanną. Czy nie boisz się sypiać sama?
- O, nie, pani! - zawołała dziewczynka, której oczy zabłysły radością na myśl
posiadania własnego pokoiku.
- Dobrze robisz, mój chłopcze! - pochwalił sędzia, widząc Reginalda
prowadzącego dziecko na górę. - Opiekuj się małą i zabawiaj ją, jak możesz.
Małgosia patrzyła uśmiechnięta na tego dużego chłopca, który jej usługiwał z
prawdziwie rycerską grzecznością. Nalał jej wody w porcelanową miednicę, wskazał,
gdzie mydło i otworzywszy stojącą w rogu szafę, zawiesił w niej kapelusik i płaszcz.
Ośmielił ją od pierwszej chwili, łagodnością i dobrocią. Choć żywy był jak
iskra i lubił często płatać figle, jak każdy młody chłopiec, w obejściu był zawsze
bardzo delikatny.
- Czy te kwiatki nie rozmokną w wodzie? - spytała Małgosia, ocierając
wilgotne rączki i wskazując bukiet róż wymalowany na dzbanku.
- Spróbuj potrzeć je mydłem! Czy nie widziałaś nigdy kwiatów na porcelanie?
- Nie, nigdy. Judyta myła mnie pod pompą albo w szafliku, a pani Merill
miała białą miednicę.
- Otóż i dzwonek - rzekł Regie - wołający nas na kolację! Daj rączki, mała,
zaniosę cię na barana.
Dziewczynka przestraszyła się trochę, ale dłonie Reginalda silnie trzymały jej
rączęta i w ten sposób oboje triumfalnie pojawili się w stołowym pokoju.
Ciotka Rachela była tym trochę zgorszona, ale sędzia roześmiał się tylko i
pogłaskał Małgosię po główce, po czym posadził ją obok siebie i nałożył na talerz
ciepłe jeszcze paszteciki i szynkę. Podczas kolacji walczyła z wrodzoną
nieśmiałością. Nie mogła też jeść, ku wielkiemu zmartwieniu Rexa, który podał jej
kawałek ciasta do ręki, gdy wstawali od stołu.
- Choć ze mną do bawialni. Sprzątnę okruszyny, cioteńko, nie narobimy ci
bałaganu. Czy lubisz muzykę?
- Barnaba grał - odparła - i śpiewał mi czasem irlandzkie piosenki - przerwała
zdumiona, gdy nóżki jej, nawykłe do twardej ziemi, utonęły naraz w miękkim,
puszystym dywanie. Naprzeciw drzwi stało duże lustro, sięgające do sufitu;
zobaczywszy w nim swoje odbicie, drgnęła z przestrachu.
- Co to za dziewczynka? - spytała lękliwym szeptem, tuląc się do Reginalda,
który wybuchnął głośnym śmiechem.
- Jaka ty jesteś zabawna! Czy nigdy w życiu nie widziałaś zwierciadła? Ależ
ta dziewczynka to bardzo dobra twoja znajoma. Na imię jej Małgosia.
To mówiąc, podprowadził ją do lustra.
- Ależ to... to... ja jestem! - odparła ze zdumieniem. Po chwili, wpatrzywszy
się w swój obraz, uśmiechnęła się dodając: - Moja sukienka ślicznie wygląda! A
trzewiczki!
- Istna kobietka! - roześmiał się Regie ubawiony. - No chodź, przypatrzysz się
sobie innym razem. Teraz ci coś zagram. - To mówiąc, posadził ją wygodnie w głębi
aksamitnego fotela i usiadł przy fortepianie. Instrument był dobry, a Regie, jak na
swój wiek, grał bardzo wprawnie.
Wykonawszy fantazję, improwizowaną na temat irlandzkiej ballady, zaczął
grać rzewną i łzawą modlitwę Mojżesza w Egipcie.
Małgosia siedziała pogrążona w milczącym zachwycie, nie dającym się
wyrazić słowami. Wrażliwa i poetyczna natura dziecka do głębi przejęta była
cudowną harmonią. Chciała zapłakać, przytulić się do kogoś. Naraz w jej sercu
zbudziła się tęsknota za matką i żal nad własną niedolą. Reginald, zatopiony w
poetycznym natchnieniu nagle przywołany został do rzeczywistości, czując na
ramieniu dotknięcie dziecięcej rączki i usłyszawszy wołanie:
- Przestań! Przestań, proszę! Ja chcę mamy, mojej drogiej mamy! O! Boże!
Boże! Gdzie ona jest?
Własna, piękna, błękitnooka matka, która tak młodo zmarła, stanęła mu w
pamięci. W rzewnym poczuciu wspólnego sieroctwa, jego serce silniej jeszcze
przylgnęło do opuszczonego dziecka.
- Podobają mi się twoje skrzypce - rzekła po chwili uspokojona Małgosia.
- Moje co?
- Twoje skrzypce - powiedziała, dotykając z uszanowaniem białych klawiszy.
- Tak ładnie grają jak skrzypce Barnaby.
- Dziękuję za komplement - odparł, uśmiechając się na tę wątpliwą pochwałę.
- Ale to nie skrzypce, tylko fortepian.
- Dzieci, proszę! - zawołał sędzia z drugiego pokoju. - Ciotka Rachela uważa,
że Małgosia powinna iść spać, a ty, Reksie zabierz się do swoich zadań.
Joanna szybko rozebrała małą i odeszła, zabierając światło, a po chwili
Małgosia zasnęła spokojnie.
Rozdział IV
Przyjęcie sieroty do domu sędziego Graya wywołało wrażenie wśród
wszystkich jego znajomych; jedni chwalili ten postępek, inni ganili. Głównie ze
względu na jego syna i z powodu wielkiego przywiązania, jakie młody chłopiec
okazywał dziewczynce. Właśnie tego rodzaju rozmowa toczyła się już od chwili w
pokoju babki Reginalda.
- Jest to bardzo niedorzeczne ze strony Jakuba - mówiła pani Marston, siostra
sędziego Graya. - Nie zastanawia się, jakie to może pociągnąć za sobą następstwa.
Przekona się pani, że jeżeli to dziecko dłużej pozostanie w domu mego brata, nie
będzie zdatne później do żadnej ochronki. Reginald ją rozpieszcza.
Tu pani Marston przerwała, przypomniawszy sobie w porę, że babcia nie
lubiła, aby ganiono jej ulubionego wnuka.
Pani Marston była to piękna kobieta, elegancko wystrojona, jednak w niczym,
ani w rysach, ani w usposobieniu, nie podobna do brata.
- Regie tak lubi małe dziewczynki - uśmiechając się odparła pani Livingstone.
- I owszem, ale to zachwycanie się dziewczynkami nie dotyczy jakoś jego
kuzynek - kwaśno zauważyła pani Marston, spoglądając w stronę okna, przy którym
siedziała przesadnie wystrojona dziesięcioletnia dziewczynka. - Rachela jest tak
dobra, że byle mała była czysto umyta i nie rozsypywała okruszyn po dywanie, to jej
pozwala robić, co chce. Dziś wstąpiłam tam po śniadaniu i zastałam dziecko siedzące
na kanapie i Reginalda, grającego dla niej na fortepianie! Da pani temu wiarę?
Małgosia już od dziesięciu dni pozostawała pod gościnnym dachem sędziego
Graya. Zbliżało się Boże Narodzenie, a pani Marston, która przybyła w celu
urządzenia choinki dla bratanka, była niemile zdziwiona, widząc, że choinka jest już
prawie przybrana. Drobne podarki, z napisem: Małgosia, zawieszone na drzewku,
były tak liczne, jak prezenty przeznaczone dla jej dzieci. Rex, nie tylko że wydał
wszystkie swoje pieniądze na zabawki dla małej przyjaciółki, ale jeszcze uprosił
babcię, aby kupiła dla niej ciepłe, choć tanie popielicowe futerko. Dobra staruszka
dodała do niego parę czerwonych, wełnianych pończoszek własnej roboty i pudełko
owsianego cukru. Pani Marston nie chciała sprzeciwić się wprost bratu, lecz
wystąpiła ze swymi żalami przed babcią, sądząc, że znajdzie u niej poparcie.
- Małgosia to bardzo miła i grzeczna dziewczynka - rzekła pani Livingstone,
śmiejąc się w duchu z niezadowolenia siostry swego zięcia. - Regie zaś jest o tyle
starszy od niej, że nie widzę nic złego w ich przyjaźni. Wiesz, moja Helenko, nie
mogę uwierzyć, aby ona była irlandzkiego pochodzenia; mówi tak poprawnie i bez
cudzoziemskiego akcentu, że mnie to mocno zadziwia.
- Czy jest Irlandką, czy nie, mniejsza o to, ale jeżeli ją przeznaczają do
ochronki, to nie powinna pozostawać dłużej u mego brata - rzekła pani Marston.
- W ochronce panowała szkarlatyna, więc nie możemy jej tam umieścić, póki
nie minie obawa zarazy. Małgosia jest bardzo wątła, a doktor Gibbs powiedział, iż w
dzieciństwie przechodziła jakąś ciężką chorobę, dlatego też jej zdrowie wymaga
wielkiej pieczołowitości. Dziś widziałam się z ochmistrzynią zakładu, która mi
mówiła, że jeszcze czworo dzieci ma wysypkę.
- W takim razie będę trzymać Lilkę z dala od tej dziewczynki. Nie życzę
sobie, aby moja córka przebywała w podobnym towarzystwie.
- Tylko nie przesadzaj, moja Helenko - odparła babcia, szybko poruszając
drutami. - Obcowanie z czystymi, dobrymi dziećmi nikomu nie przynosi ujmy. Moim
córkom pozwalałam bawić się z dziećmi piastunki i nie wynikła stąd dla nich żadna
krzywda. - To mówiąc, babcia wyprostowała się z godnością.
Pani Livinstone pochodziła z bardzo dobrej rodziny i miała wiele rodowej
dumy, chociaż nie lubiła przechwalać się swymi stosunkami.
Mroźny i pogodny dzień Bożego Narodzenia zabłysnął nad światem.
Reginald, który bawił się z Małgosią rzucaniem śnieżnych kul na podwórzu, szedł na
śniadanie wesoły i zarumieniony. Ciotka Rachela przypomniała mu, by poszedł
złożyć dziadkom życzenia wesołych świąt.
Po jego odejściu wzięła Małgosię na kolana i zaczęła jej opowiadać biblijną
legendę o jasnej, błyszczącej gwieździe, która oczom mędrców i pastuszków
zaświeciła na niebie w ową cudowną zimową noc. Gdy następnie cała rodzina udała
się do kościoła, Małgosia ledwo mogła powstrzymać okrzyk zdumienia na widok
złocistej gwiazdy, wśród festonów z kwiatów i zieleni. Gdy zaś poważne, a
przejmujące tony organów zabrzmiały wśród ciszy, zachwycona dziewczynka
zawołała:
- O! Cóż to za wielkie, wielkie skrzypce!
Na te słowa Regie o mało nie zadławił się od śmiechu, nawet Rachela z
trudem zdołała utrzymać powagę.
Przez cały dzień dziecinna wyobraźnia Małgosi rozbudzona była
opowiadaniem Rexa o cudach i niespodziankach, kryjących się za szczelnie
zamkniętymi drzwiami biblioteki. Dzień wydawał im się nieskończenie długi,
pomimo wesołego obiadu u babci, której stół zastawiony był rozmaitymi łakociami.
O godzinie piątej rodzina zaczęła się schodzić. Pani Marston przyprowadziła
swoje trzy córki; brat sędziego, pan Norton Gray, czterech chłopców i maleńką,
trzyletnią córeczkę, a pani Maxwell, jedyna córka babci Livingstone, przybyła z
siedmiorgiem dzieci, z których Percy, student Uniwersytetu w Cambridge, był o dwa
lata starszy od Reginalda. Po nim następowała Klara, siedemnastoletnia panienka,
która za rok miała wystąpić w świecie jako dorosła panna.
Pani Marston stanowiła wzór elegancji dla Klary, która zachwycała się
właśnie jej wachlarzem ze strusich piór.
- Czy widziałaś kiedyś w życiu coś piękniejszego? - mówiła do Mety
Livingstone.
Meta, wesoła, pełna prostoty i swobody piętnastolatka, ulubiona przez
Reginalda kuzynka, roześmiała się.
- Moja Klaro, powiem ci, że się wcale na tym nie znam.
Tymczasem Małgosia, walcząc z nieśmiałością, stała ukryta za krzesłem
Racheli i przyglądała się zabawom hałaśliwej dziecięcej gromadki.
Gdzie może być pan sędzia? - zapytywała siebie w duchu. - Nie widziałam go
od obiadu. A Regie? - serduszko jej uderzyło niespokojnie na myśl, że o niej
zapomniał.
Wtem drzwi biblioteki otworzyły się i w tej samej chwili ktoś pochwycił ją i
uniósł do góry.
- A co, maleńka? Czy widziałaś kiedyś podobnie wspaniałą choinkę? - wesoło
zapytał Rex, podtrzymując ją, aby nie spadła ze stołka, na którym ją postawił.
Pośrodku obszernej sali stało drzewko, wierzchołkiem sięgające niemal sufitu.
Na zielonych gałęziach oświetlonych różnokolorowymi świeczkami wisiało mnóstwo
książek, zabawek i łakoci, dokoła których cisnęły się dzieci w radosnym oczekiwaniu.
- Zaczynajmy! - wołała Lilka niecierpliwiąc się. - Ta śliczna lalka z włosami
to pewnie dla mnie!
- Przestań, Lilko - upominała matka.
Wtem pan Norton Gray zabrał głos:
- Panowie i panie! Pozwólcie mi przedstawić sobie dostojnego nieznajomego,
który na usilne prośby gospodarza domu zaszczycił nas swoją obecnością. Przybywa
z bardzo daleka, niosąc drogocenne dary dla każdego. Bardzo mu się spieszy do wielu
innych domów, w których niecierpliwie oczekują go dzieci. Słyszę już stukanie do
okna. Witaj nam, święty Mikołaju!
Oczy wszystkich zwróciły się ku balkonowi, a gdy pan Norton otworzył
połowę szklanych drzwi, wszedł przez nie człowiek, ubrany w obszerny płaszcz, z
długą siwą brodą i białymi włosami, z których spływały lodowe sople. Jego plecy
uginały się pod dużym workiem, z którego kolejno zaczął wyjmować różne
przedmioty. Skłoniwszy się najpierw głęboko przed Klarą, rzucił jej na kolana
maleńkie lusterko. Wszystkie dzieci parsknęły głośnym śmiechem, bo próżność
młodej dziewczyny znana była każdemu. Potem z otwartego pudła zaczął padać istny
deszcz cukierków i pralinek, na które dzieci rzuciły się gromadnie. Wielkie pudełko
smażonych zagranicznych owoców dostało się Mecie, Jerzy Gray dostał łyżwy, a
mały Jim Maxwell loteryjkę. Gdy zaś św. Mikołaj przystanął przed Małgosią, broda
jego zatrzęsła się tak silnie, że aż odpadł z niej jeden lodowy sopel. Dziewczynka,
stojąc na krześle obok Rexa, z nieopisanym zachwytem śledziła ruchy starca. Ujrzała
go zdejmującego z drzewa ową śliczną lalkę, będącą celem gorących pragnień
kapryśnej Lilki, i podchodzącego do niej. Twarz Małgosi przybrała taki wyraz
zdumienia i niewysłowionej radości, gdy staruszek złożył tę lalkę w jej ręce, że
mniemany św. Mikołaj nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
- Ależ to pan sędzia! - zawołała z radosnym uśmiechem. - Poznaję jego oczy i
zęby!
Grzmot oklasków zawtórował słowom dziewczynki, która zbladła i cofnęła się
przerażona swoją śmiałością. Sędzia, odrzucając siwą perukę, długą, przyprawioną
brodę oraz białą, fałdzistą suknię, chwycił ją w objęcia.
Nie uszło to złośliwej uwagi pani Marston.
Dzieci z ciekawością zaczęły oglądać podarki; były one piękne, a niektóre
kosztowne. Regie otrzymał w darze od ojca i wuja książki w ozdobnej oprawie.
Rachela podarowała mu złote spinki do mankietów, ciotka Marston pierścień z
wyrytym na nim rodowym herbem. Babcia Livingstone ofiarowała ukochanemu
wnukowi parę futrzanych rękawiczek. Klara rozkoszowała się ślicznym wachlarzem,
podobnym do tego, który miała pani Marston, a Meta otrzymała od wuja dwie
bransoletki. Każdy był zadowolony, z wyjątkiem Lilki, która nie mogła znieść myśli,
że piękna lalka o złocistych puklach i błękitnych oczach dostała się małej, nieznanej
Irlandce.
Dzieci rozeszły się małymi gromadkami po pokoju, a Małgosia usiadła
cichutko pod oknem, tuląc swoje skarby. Oprócz pięknej lalki, na którą Regie wydał
wszystkie pieniądze i trzech podarunków od babci, dostała jeszcze książkę z
obrazkami od sędziego Graya, a od ciotki Racheli niebieską włóczkową chusteczkę i
mały koszyczek na robótki. Oglądając każdy przedmiot, pogrążona w cichym
zachwycie, nie zauważyła, że dzieci podchodzą ku niej.
- Pozwól i mnie przypatrzeć się twojej lalce! - z uśmiechem prosiła Patty
Gray.
- I mnie! I mnie! - powtórzyły za nią inne głosy.
- I owszem, proszę! - uprzejmie odparła dziewczynka. - Tylko nie stłuczcie
jej!
Wtem podeszła Lili i ostrym tonem zapytała:
- Kto ci dał tę lalkę?
- Regie - nieśmiało odparła Małgosia, rumieniąc się z przestrachu pod
surowym wejrzeniem gniewnych oczu.
- Powinien był mnie ją dać, zamiast jakiejś tam głupiej gry, którą dostałam od
niego. Nie cierpię gier! - mówiła, bliska płaczu.
- Wstydź się, Lilko - napominały dzieci.
- Nie! Nie wstydzę się tego, co myślę - wołała, zapalając się coraz bardziej. -
Rex musiał chyba stracić zmysły, żeby taką piękną lalkę darować tej ordynarnej,
irlandzkiej dziewczynie!
Głos jej przeszedł niemal w łkanie, gdy naraz silna dłoń szarpnęła jej
ramieniem.
- Jak śmiesz odzywać się w ten sposób! - zawołał Rex głosem porywczym i
drżącym z oburzenia. - Jakiekolwiek jest jej pochodzenie, została stokroć lepiej
wychowana od ciebie.
Podniesiony ton rozmowy zwrócił uwagę starszych.
- Co się stało, Reksie - spytał sędzia - że jesteś taki wzburzony?
- Lili Marston przezywa Małgosię ordynarną Irlandką. Ciotko Heleno, proszę
jej zabronić. Ta mała jest naszym gościem i nikt nie ma prawa jej ubliżać!
- Nie mówię tego, co by nie było prawdą - wtrąciła Lili, blada z gniewu. -
Słyszałam wczoraj, jak mama mówiła do babci Livingstone, że Małgosia jest
ordynarną, irlandzką dziewczyną i że nie życzy sobie, abym przebywała w jej
towarzystwie. I... i... zabierz sobie swoją grę, Regie! Nie chcę jej!
- Lili! Lili! - upominała zawstydzona matka.
- Lili! Wstydzę się za ciebie - przemówił sędzia głosem tak surowym, że
rozzłoszczona dziewczynka przestała płakać pod wpływem strachu. - Jak możesz
poddawać się brzydkiemu uczuciu zazdrości wobec biednego dziecka, które nigdy w
życiu nie zaznało żadnej przyjemności! Proszę cię bardzo, niech to będzie po raz
ostatni!
- Idź na górę i czekaj tam, aż powóz zajedzie - rozkazała mocno podrażniona
matka Lili; potem, zwracając się do brata, dodała:
- Jakubie, mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie?
- Gniewać się - nie, ale ze smutkiem spostrzegam, jak źle wychowujesz dzieci,
moja Heleno - odparł sędzia.
- Lili zostanie surowo ukarana - zapewniała matka - ale pozwól sobie
powiedzieć, że i ty jesteś bardzo nieoględny. Do czego doprowadzi ta twoja
przesadna filantropia?
- Nie obawiaj się, moja droga. O Rexa jestem spokojny. Czy mogę ci służyć
filiżanką herbaty?
Babcia, spostrzegłszy, że Małgosi nie ma w pokoju, poszła jej szukać i zastała
siedzącą na schodach z główką na ramieniu Reginalda, który daremnie usiłował ją
pocieszyć.
- Cóż znowu? - wesoło zawołała babcia. - Kochanie - nic złego nie zrobiłaś, a
wtedy godzi się tylko płakać, gdy się ma nieczyste sumienie.
- Czyż ja jestem inna niż tamte dziewczynki? Przezywają mnie Irlandką, ale ja
nie jestem Irlandką! MacKeonowie to Irlandczycy, ale ja nie!
- Uspokój się, moje dziecko - odparła babcia, a w duchu pomyślała sobie, że
niejedno bolesne przejście czeka w późniejszym życiu tę głęboko uczuciową i
wrażliwą dziecięcą naturę.
- Lili nie powinna w ten sposób przemawiać do mnie! - mówiła Małgosia,
boleśnie dotknięta niesprawiedliwością.
- No, przestań już, przestań - prosił Regie - bo poobcinam wszystkie loczki
lalce i będzie wyglądała jak pudelek małego Tomcia!
Na to Małgosia uśmiechnęła się wśród łez.
- Gdzie moje dzieci? - zawołał z dołu sędzia.
- Reksie, przyprowadź mi małą! Chcę jej dać kremu śmietankowego z
konfiturami, zje go w towarzystwie świętego Mikołaja. A niechaj pamięta, że to
niemały zaszczyt zasiadać w tak świątobliwym towarzystwie! Cóż mała panieneczka
na to?
I wprowadziwszy ją za rękę, wziął potem na kolana i usiadł między Metą
Livingstone i Emmą. Obie dziewczynki zabawiały ją, jak mogły. Następnie sędzia
zaproponował grę w ciuciubabkę i pierwszy pozwolił sobie zawiązać oczy. Nastąpił
hałas i gwar nie do opisania; zapanowała ogólna wesołość. Pani Marston, która
zafrasowana siedziała na uboczu, uczuła nagle, że nieśmiała rączka dotknęła jej
ramienia. Obejrzawszy się, spostrzegła stojącą obok siebie Małgosię z twarzyczką
silnie zarumienioną i zakłopotaną.
- Pani - szepnęła bardzo lękliwie - czy mogłabym prosić o przywołanie Lili?
- Dlaczego mnie o to prosisz? - spytała pani Marston zdziwiona.
- Bo - ciągnęła dziewczynka, nabrawszy trochę odwagi - bo... musi jej być
przykro, a ja... ja się nie gniewam już na nią o to, co powiedziała.
Słowa te wyrzekła z takim spokojem, pełnym jakiejś wrodzonej godności, że
pani Marston zwróciła się ku niej z jeszcze większym zdziwieniem.
- Lili zachowała się bardzo niewłaściwie, ale na twoją prośbę przebaczę jej.
Małgosia pocałowała panią Marston w rękę i uradowana odchodziła, gdy
babcia nagle przyciągnęła ją do siebie i serdecznie pocałowała.
- Jesteś dobrym, poczciwym dzieckiem - rzekła staruszka. - Niech ci Bóg
błogosławi za to, że nie przestajesz być szlachetna, nawet wtedy, gdy dotknie cię
niesprawiedliwość.
Lili ukazała się wkrótce potem w salonie z nadąsaną minką, ale nikt nie
zwracał na nią uwagi. Po skończonej zabawie dzieci rozstały się zadowolone z miło
spędzonego dnia. Wszyscy, cisnąc się do rąk ukochanego wuja, dziękowali mu za
miłe niespodzianki, a sędzia, życząc im wesoło dobrej nocy, kolejno pakował malców
do powozu.
Rozdział V
- Reginaldzie! Czy nie wiesz, gdzie jest Małgosia? - spytała Rachela,
wchodząc do biblioteki, gdzie jej bratanek siedział nad książką, ucząc się greckiej
deklinacji. - Wybieram się do ciotki Livingstone i chciałam, aby mała poszła ze mną
do Mety, która obiecała jej pokazać pokoik swej lalki.
- Prawdopodobnie jest w moim pokoju. Jak mnie ubawiła, niech sobie ciocia
wyobrazi. Pobiegłem na górę po słownik łaciński, aż tu spostrzegam, że ta mała
zrobiła rodzaj barykady z krzeseł w rogu pokoju i ubrana w białą poszewkę od
poduszki, związaną pod brodą, stoi szepcząc coś półgłosem. Ujrzawszy mnie
wchodzącego, zwróciła się ku mnie z największą powagą: - Tylko co miałam iść po
ciebie, Reksie. Jestem pastorem i chcę cię prosić, abyś przyszedł buczeć ze mną
razem.
- Co? - roześmiała się ciotka.
- Jak cioci powiadam! Nie mogła mówić modlitwy, a zarazem nadążyć z
odpowiedziami ministrantów, więc chciała, abym przyszedł akompaniować jej,
bucząc. Jakże się ojciec uśmiał, gdy mu to opowiadałem!
- To zabawne dziecko! - rzekła ciotka, która coraz bardziej przywiązywała się
do małej dziewczynki. - A teraz sprowadź ją, proszę, i przykaż, aby się ciepło ubrała,
bo dzień jest chłodny.
Regie żywo pobiegł na górę, gdzie zastał Małgosię siedzącą pośrodku dywanu
i tulącą Dolcię w objęciach. Ucieszywszy się z propozycji Racheli, dziewczynka
uczepiła się Rexa i pobiegła z nim do swego pokoiku, gdzie pomógł jej ubrać się w
ciepły płaszczyk i zawiązał pod bródką wstążki od kapturka.
Małgosia przywykła trochę do miasta, jego gwaru i ruchu. Drugi miesiąc
upływał, jak bawiła w domu swoich opiekunów, ale przy końcu tygodnia miano ją
przenieść do ochronki, gdzie szkarlatyna już minęła.
Myśląc o tym, dziewczynka czuła łzy napływające do oczu. O! Jakże mocno
odczuje brak wesołego towarzysza zabaw, a nade wszystko brak czułej troski
ukochanego opiekuna, do którego przywiązała się całą duszą! Rachela rozmawiała z
nią przez drogę, co trochę rozpraszało jej smutek.
Po zamarzniętym gościńcu sanki mijały się w różne strony, a wesoły brzęk
dzwonków i mosiężnej uprzęży rozlegał się w powietrzu.
Naraz między przejeżdżającymi spostrzegły babcię Livingstone, która,
zobaczywszy je, kazała stangretowi przystanąć i zabrała Małgosię z Rachelą do
swych sanek.
- Za zimno dzisiaj na pieszą przechadzkę - mówiła babcia. - Podwiozę was,
dokąd chcecie, ale czemuż to nie wzięłyście sanek?
- Jeden z koni okulał, a że miałam interes do Edmundowej Livingstone,
wzięłam z sobą Małgosię, bo chciała odwiedzić Metę.
- Właśnie jadę w tę samą stronę. A jak się ma Regie? Niespokojna jestem o
jego gardło.
- Lepiej mu trochę; on się jednak nie szanuje. Patrz, jedzie Helena - dodała
Rachela, gdy sanki spotkały się z innymi. Lili leżała rozparta na siedzeniu; dumnie
skinąwszy głową Małgosi, przesłała babci pocałunek ręką.
Gdy zatrzymały się przed domem pana Edmunda Livingstone, Meta wybiegła
aż na próg naprzeciw miłych gości.
- Jakże się mama ucieszy! - zawołała uprzejmie. - Dziękuję pani za
przywiezienie Małgosi. Nie wyszłam dzisiaj, bo mam chrypkę i ojciec bał się, abym
się nie przeziębiła. Mamo! Pani Gray przyjechała, a oto mała Małgosia.
Pani Livingstone, uprzejmie powitawszy Rachelę, przyciągnęła do siebie
dziewczynkę i ująwszy jej drobne rączki w swoje przezroczyste niemal dłonie,
zaczęła łagodnym głosem zadawać jej różne pytania. Była jeszcze młoda i bardzo
ładna, ale drobne rysy jej twarzy powleczone były wielką bladością, na skutek długiej
i wyczerpującej choroby. Od wielu miesięcy pozbawiona władzy w krzyżu, leżała na
sofce, nie mogąc nawet przechadzać się po pokoju.
Rachela usiadła obok niej, rozpytując o zdrowie, a Meta zabrała Małgosię, aby
jej pokazać na górze swój pokoik.
- Czy nie ładny? - spytała, otwierając drzwi. - Tatuś sam wybierał dywanik i
obicie, a mama wyhaftowała mi ten taborecik i dała obrazy, które wiszą na ścianie.
- I te wszystkie książki? - zawołała Małgosia, stojąc w osłupieniu przed małą
biblioteczką. O! Meto! Jakże ty jesteś mądra, jeżeli to wszystko przeczytałaś! Ja
zaledwie umiem składać litery!
- Słyszę, że robisz wielkie postępy. Wszak Regie cię uczy?
- Tak, a czasem i pan sędzia, a nawet panna Rachela. O! Jakież to piękne! - to
mówiąc, stanęła w zachwycie przed domkiem dla lalki. Metalowa kuchenka
błyszczała czystością, a wszystkie przybory do gotowania wisiały na haczykach.
Obok stały rzędem porcelanowe talerzyki i salaterki. Salonik był wysłany dywanem,
miał niskie meble i duże lustra, a nawet maleńkie pianino, stojące w rogu. Sypialny
pokój posiadał zasłane pościelą i przykryte kapą łóżko, ponad którym zwieszała się
od sufitu wzorzysta kotara, dalej gotowalnię z przyborami do toalety i szafę na
sukienki lalki.
Wróciwszy do domu, uszczęśliwiona dziewczynka pobiegła zaraz pochwalić
się Rexowi, który rozmawiał z nią, myśląc z żalem o bliskim rozstaniu. Właśnie
ojciec powiedział mu, że nazajutrz Małgosia zostanie odwieziona do ochronki. Rex,
choć nie zwierzał się nikomu, czuł, jak bardzo brak mu będzie małej towarzyszki, do
której przywiązał się całą siłą swego gorącego serca.
- Chodź do salonu, Małgosiu - rzekł po herbacie. - Zagram ci coś.
- Dobrze - odparła dziewczynka - ale poczekaj chwilę, Regie. Słyszałeś, co
twój ojciec mówił o jutrze? - I usta maleńkiej zadrżały boleśnie.
- Że mają cię odwieźć do zakładu? Tak, wiem o tym, ale to tylko pięć ulic od
nas. Będę cię często widywał. Może więc wolisz zamiast muzyki, żebyśmy zagrali w
loteryjkę?
Małgosia potrząsnęła główką.
- Nie, wolałabym, jeżeli ci wszystko jedno, abyś mi opowiadał dalej o tym, co
wczoraj - o gwiazdach i o szatanie.
- O Saturnie - poprawił Rex, śmiejąc się. - Zaciekawiła cię moja
astronomiczna prelekcja? Dobrze, chodźmy do pokoju ojca, stamtąd jest obszerny
widok na niebo.
Posadziwszy małą na oknie, Regie usiadł obok na krześle i w sposób
przystępny i zajmujący zaczął jej tłumaczyć wielkie tajemnice gwiazd. Małgosia
słuchała z przejęciem, gdy opowiadał jej o Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy, o
Gwieździe Polarnej, służącej za przewodnika żeglarzom zabłąkanym na morzu. W
końcu, odstąpiwszy od przedmiotu, przytoczył jej poetyczną legendę o zatraconej
Plejadzie. W tej chwili błyszcząca gwiazda przemknęła szybko po ciemnym
firmamencie nieba i jak ognista iskra zgasła w ciemności.
- Co to jest? - zawołała Małgosia.
- Spadająca gwiazda. W Niemczech istnieje przesąd, że jest oznaką, iż dusza,
oderwana od ziemi, łączy się w tej chwili z Bogiem. Powinno się wtedy
wypowiedzieć w myśli jakieś życzenie, a dobre duchy je spełnią. Może i ty pragniesz
czegoś gorąco? No, prędzej, prędzej, maleńka! Oto spada druga gwiazda.
Nastała chwila milczenia, oboje zamyślili się ze wzrokiem zatopionym w
niebieskie przestworze.
- Ja już wypowiedziałem gwiazdom swoje życzenie - odezwał się Regie po
chwili. - A ty, czego sobie życzyłaś?
- Żebym mogła odnaleźć mego ojca.
Regie drgnął.
- Czy wiesz coś o nim?
- Nic nie wiem - rzekła smutno.
- Biedne dziecko. Lecz dlaczego o tym teraz myślisz?
- Bo mam przeczucie, że on żyje. Czuję to... tutaj - i drżącą rączką wskazała
na serce.
- Czy choć trochę go pamiętasz?
- Nie i mamy prawie już sobie nie przypominam. Pamiętam tylko tę noc, kiedy
umarła, ale Barnaba opowiadał mi o niej.
Regie zaczął rozpytywać ją o wszystkie szczegóły, które dziewczynka
opowiedziała mu w dziecięcym zaufaniu. W końcu zdjęła związany wstążeczką złoty
łańcuszek i pokazała go Rexowi.
- Tak się boję go zgubić - rzekła.
- Rozumie się - żywo odparł chłopiec. - Jest to przdmiot, który może ci
dopomóc w odszukaniu ojca.
- Czy tak? - zrywając się radośnie krzyknęła dziewczynka.
- Tak sądzę, lecz ręczyć za to nie mogę. W każdym razie powiem ci, co
zrobić. Daj mi ten łańcuszek do schowania do czasu, gdy wyrośniesz, a wtedy
będziemy wspólnie szukali twego ojca. Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy,
aby ci w tym dopomóc. Wiesz, pewien poeta napisał dawno temu historię o pięknej,
opuszczonej dziewczynie, która zwała się Ilma - rzekł po chwili. - Opiekunem jej i
obrońcą był rycerz Czerwonego Krzyża, bo na stalowej zbroi nosił krwawe godło
Męki Pańskiej. Przestań płakać, kochanie! Będę twoim rycerzem. Tylko, tylko -
dodał, rumieniąc się nagle - nie mów o tym nikomu, boby mnie wyśmiano.
- Za to, że chcesz mnie bronić przeciw złym ludziom? - żałośnie spytała
dziewczynka.
- Nie, nie za to właściwie - tłumaczył się zakłopotany. - Trzeba, abyś często
myślała o tym starym panu i o dziwnym ptaku, którego widziałaś nad drzwiami w
pokoju, w którym byłaś, a może, może przypomnisz sobie coś więcej. Teraz
zejdziemy na dół: zagramy w loteryjkę.
- A nie powiesz nikomu o łańcuszku, Regie? - spytała.
Chłopiec przyrzekł jej to uroczyście, po czym zeszli na dół i zabawiali się w
różne gry, które Regie wymyślał dla jej rozrywki. W końcu sędzia wziął Małgosię na
kolana i zaczął jej opowiadać swoje zajmujące historyjki. Przed snem Reginald usiadł
do fortepianu i zagrał jej ulubioną “Modlitwę Mojżesza”.
Tak się zakończył ostatni wieczór pobytu Małgosi w domu sędziego Graya.
Rozdział VI
Nazajutrz rano, po śniadaniu, przed dom sędziego Graya zajechały sanki babci
Livingstone. Zacna staruszka postanowiła sama odwieźć Małgosię do zakładu.
Zastała ją stojącą przy kominku w bawialnym pokoju, bardzo bladą, ale spokojną i
jakby zrezygnowaną.
- Czyś gotowa, Małgosiu? - spytała babcia, uśmiechając się zachęcająco dla
dodania jej otuchy. - A rzeczy spakowałaś, Rachelo? Ale prawda, ta sukienka przyda
się jej tylko do wyjścia. W zakładzie musi nosić mundurek.
- Włożyłam tylko bieliznę do jej tłumoczka - odparła panna Gray. - Ale nie
dałam jej tego szala, który miała na sobie, gdy mój brat pierwszy raz ją zobaczył.
Zresztą - dodała ciszej - jest to przedmiot tak piękny i drogocenny, że nie rozumiem,
skąd ona mogła go dostać.
- Hm! - szepnęła babcia zamyślona. - Pokażesz mi go innym razem. Śpiesz
się, maleńka! Wojciech marznie na koźle.
Rachela czule ucałowała Małgosię, która swoją słodyczą i uległością podbiła
niechętne dla niej z początku serce.
Gmach, w którym się mieściła ochronka, stał na wzgórzu, najwyższym w
całym mieście. Był to duży murowany budynek z mnóstwem okien, błyszczących w
porannym słońcu. Czysto ubrana odźwierna, otworzyła drzwi i poprowadziła panią
Livingstone, wraz z towarzyszącą jej dziewczynką, wzdłuż długiego korytarza, na
końcu którego znajdował się mały pokoik przełożonej.
- Ach! To droga pani Livingstone! - zawołała uprzejmie przełożona. - Nie
spodziewaliśmy się pani tak wcześnie. Więc to jest ta mała, protegowana pani?
Małgosia przywitała się nieśmiało, myśląc sobie w duchu, że nigdy w życiu
nie widziała równie otyłej osoby. Panna Brooks, pomimo olbrzymiego wzrostu i
tuszy, która utrudniała jej ruchy, miała jednak twarz bardzo łagodną i dobrotliwą.
- Jak ci na imię, moje dziecko? - spytała.
- Małgosia.
- A co masz na ręku?
- To jest Dolcia, proszę pani.
- Bardzo piękna lalka. Patrz, jaki tu dobry schowek mam dla niej. - To mówiąc
otworzyła szufladę.
- O pani! - żałośnie zawołała dziewczynka, nagle ośmielona. - Czy nie mogę
zatrzymać Dolci? To jedyna przyjaciółka, jaka mi pozostała.
- Znajdziesz tu inne - odparła panna Brooks. - Zresztą w sobotę, podczas
rekreacji, wolno ci będzie przyjść tutaj i bawić się nią. Z zasady nie pozwalamy
dzieciom mieć zabawek, bo to im przeszkadza w nauce.
Małgosia posłusznie oddała lalkę, choć usteczka jej poczęły drżeć boleśnie.
Obie panie, prowadząc dziewczynkę z sobą, przeszły do sali, skąd dolatywał gwar
dziecięcych głosów.
W chwili ukazania się w progu pani Livingstone ze sto pięćdziesięcioro
dzieci, ubranych jednakowo w granatowe mundurki i białe fartuszki, zerwało się z
miejsca i tyleż par oczu zwróciło się ciekawie ku biednej Małgosi, która nieśmiało
skryła się za korpulentną figurę przełożonej.
- Dzień dobry, dzieci! - zawołała babcia. - Przyprowadzam wam nową
koleżankę. Panno Brooks, czy mogłabyś posadzić ją razem z tą małą, którą
przyprowadziła tu pani Peters?
- Chętnie. Chodź tu, Józiu.
Dziewczynka, nieco wyższa od Małgosi, wysunęła się z szeregu i kłaniając się
stanęła przed opiekunką. Miała rude włosy, przewiązane czarną wstążką i
uśmiechniętą, łagodną twarzyczkę, z której wyglądała para bystrych i figlarnych
oczu.
- Oto jest Małgosia - przedstawiła przełożona. - Usiądzie z tobą przy stoliku i
będziesz jej pomagała w lekcjach.
- Dziatki wyglądają zdrowo i wesoło - rzekła pani Livingstone z
zadowoleniem, spoglądając na rzędy hożych twarzyczek. - A teraz, zanim odejdę,
zaśpiewajcie mi cokolwiek.
- Dzieci! - pani Hanna, nauczycielka, stukała linią o stół dla przywołania ich
do porządku. - Zaśpiewajcie pieśń, której nauczyła was panna Meta.
Dziecięce głosy, harmonijnie ułożone, odezwały się zgodnym chórem. Pani
Livingstone zachęcała do śpiewu gestem i uśmiechem, wybijając takt nogą. Po
skończonej pieśni babcia podziękowała dzieciom, zamieniła parę słów na osobności z
nauczycielką i ucałowawszy serdecznie Małgosię, rzekła:
- W przyszłym tygodniu będę tu na miesięcznej sesji. Sprawuj się dobrze,
kochaneczko, a w nagrodę Regie przyjdzie cię odwiedzić.
Gdy drzwi zamknęły się za dobrą panią Livingstone, biedna Małgosia uczuła
się bardzo osamotniona i była bliska płaczu. Nauczycielka zaczęła jej zadawać różne
pytania, po czym dała jej zeszyt i kazała przepisać dwie linijki. Zanim jednakże
skończyła zadanie, nastała przerwa i Józia zawołała ją, aby przyszła bawić się z
innymi. Dziewczynka szła ociągając się nieco, gdy naraz otoczyła ją zewsząd
gromada dzieci.
- Jak się nazywasz? - pytano hałaśliwie.
- Małgosia.
- A nazwisko?
- Nie mam wcale nazwiska - odparła cicho, rumieniąc się instynktownie.
- A to śmieszne! To zabawne! Czy nie miałaś ojca ani matki?
- Przestańcie - wtrąciła się Józia. - Co wam do tego, jak się nazywa? Pani
Livingstone powierzyła ją mnie; nie pozwolę jej dokuczać. Dalej do kotka i do
myszki! Kto będzie kotem?
Dzieci pobiegły na dziedziniec, usiłując Małgosię pociągnąć za sobą, ale ona
wyprosiła się od udziału w zabawie i pozostała na progu, przypatrując się z daleka.
Po przerwie cała gromada dzieci powróciła z dziedzińca i lekcje zaczęły się na
nowo. Wkrótce potem dzwonek wezwał dziatwę na obiad. Wszyscy długim szeregiem
zasiedli do stołu; Małgosia jednak prawie nic nie mogła jeść.
Po obiedzie wróciła do sali, niewypowiedzianie smutna i opuszczona.
Nauczycielka posadziła ją znów do lekcji i pochwaliła za pilność. Przed
podwieczorkiem, gdy stała w oknie, wyglądając na gościniec, odźwierna przyszła jej
oznajmić, iż jakiś młody panicz pyta o nią, a panna Brooks przyzwoliła, by na chwilę
wyszła do niego.
Nie domyślając się, kto to mógł być, Małgosia poszła za Urszulą, wskazującą
jej drogę, gdy naraz ujrzała stojącego w progu Reginalda.
- Nie mogłem się powstrzymać, aby cię nie odwiedzić - zawołał - przyniosłem
ci parę ciastek od babci. Chociaż to jest przeciwne tutejszym przepisom, jednak panna
Brooks pozwoliła ten jeden raz. - To mówiąc wrzucił jej do fartuszka sporą paczkę
owiniętą w papier, a uścisnąwszy ją z całej siły, wybiegł tak szybko, że nie miała
czasu ani podziękować, ani zadać mu żadnego pytania.
Rozdzieliła ciastka między dzieci, sama zaś zaledwie skosztowawszy,
ośmieliła się o tyle, że poprosiła panią Hannę, aby raczyła wziąć udział w uczcie.
- Ależ ty nic nie jesz - zauważyła Józia.
- To nic, ale widziałam Regie i wiem, że pamięta o mnie.
- Dziwna z ciebie dziewczynka! - wzruszyła ramionami jej towarzyszka.
Jednak uczucie osamotnienia, rozproszone na chwilę ukazaniem się Rexa,
ogarnęło ją na nowo, gdy udała się na spoczynek. Gwar dziecinnych głosów przy
rozbieraniu nużył ją niewypowiedzianie. Jakże tęskniła do samotności białego
pokoiku w domu sędziego Graya! Bardzo brak jej było towarzystwa Dolci, która
dotąd sypiała z nią razem w łóżeczku.
Gdy przełożona ze świecą w ręku weszła do sypialni dzieci sprawdzić, czy
wszystko jest w porządku, dostrzegła zaraz, że mała nie śpi, a jej wielkie, smutne
oczy przepełnione są łzami.
- Co ci jest? - spytała troskliwie, otulając ją miękką kołderką.
- Nic, pani, tylko... tylko Dolcia była mi zawsze taką wielką pociechą i... i
boję się, że jej tam zimno w szufladzie.
Panna Brooks popatrzyła na nią uważnie.
- No - rzekła sama do siebie - dzieci bywają takie same jak starzy. Jednym
wystarcza, gdy mają co jeść i pić, a drugim potrzeba lalek i kochającego serca.
Małgosiu - powiedziała - jeżeli ci przyniosę Dolcię na noc, czy przyrzekasz mi ją
odnieść jutro rano?
- O! pani! - radośnie zawołała dziewczynka, wyciągając ku niej obie ręce.
- Cicho, pobudzisz dzieci! - I ucałowawszy małą gorąco, panna Brooks
odeszła, a po chwili Urszula przyniosła Dolcię, którą Małgosia gorąco przytuliła do
serca i zasnęła szczęśliwa.
Rozdział VII
Szeroko otwarte okna wytwornego buduaru pani Marston przepuszczały
przyćmione słoneczne promienie i wiosenne powietrze. W półleżącej pozycji
spoczywała na fotelu pani Wilder, kobieta w średnim wieku, o pięknej jeszcze, choć
pobladłej twarzy. W jej nieco stłumionym głosie znać było znużenie i smutek. Sute
fałdy ciemnofiołkowej jedwabnej sukni szeroko zaścielały dywan, ręce jej obciążone
były złotymi bransoletami, a na palcach miała mnóstwo kosztownych pierścieni, które
nerwowo ciągle przesuwała.
- Taki mam kłopot - użalała się pani Wilder przed przyjaciółką. - Mąż ciągle
łaje Horcia, choć biedny chłopiec nie jest przecież w niczym gorszy od swoich
rówieśników. Że sobie trochę poswawoli, to i cóż w tym znowu złego?
- Hm! - dyplomatycznie odchrząknęła pani Marston. Przypomniała sobie,
jakie tortury musiała znosić podczas ostatniej wizyty u pani Wilder, z przyczyny źle
wychowanego szesnastoletniego wyrostka.
- Jakie to nieszczęście, że straciłam córeczkę - ciągnęła żałośnie pani Wilder. -
Miałaby dzisiaj około dziesięciu lat i stanowiłaby dla mnie takie miłe towarzystwo!
Mój mąż tak ciągle wspomina naszą zmarłą Ewelinkę, że już mi przychodziło na myśl
adoptowanie jakiejś małej dziewczynki. Raz nawet byłam bliska zawarcia umowy z
jedną Szkotką, która chciała mi oddać swoją córeczkę, ale postawiła warunek, że
będzie odwiedzać ją co sobotę. Rozumiesz, kochana Heleno, że nie mogłam na to
przystać. Chcę mieć dziecko na swoją wyłączną własność.
To mówiąc, pani Wilder powąchała flakonik z perfumami i poczęła się
wachlować z miną męczennicy.
- A cóż mówi na to twój mąż? - spytała pani Marston.
- BArdzo mnie popiera. Ciągle ubolewa nad tym, że Horcio jest chłopcem.
Ale co tak patrzysz na mnie, Heleno! Może wiesz przypadkiem o jakimś dziecku
odpowiednim dla mnie?
- Być może.
- Czy tak? - podnosząc się z ożywieniem, zawołała pani Wilder. - Gdzie jest?
Mów prędko!
- Mój brat, w przystępie zwykłej swej dobroczynności, wziął pod opiekę małą
sierotę, która, jak się zdaje, nikogo nie ma na świecie. Pani Livingstone umieściła ją
w ochronce. Cała rodzina bardzo się interesuje tą małą. Byłoby wielkim
dobrodziejstwem dla Małgosi (tak się bowiem nazywa), gdyby się dostała do ciebie,
Aurelio.
- W jakim jest wieku? - spytała pani Wilder.
- Ma mniej więcej dziesięć lat.
- To właśnie byłaby w wieku naszej Ewelinki. Heleno, muszę ją widzieć!
Czuję, że już ją kocham! - wołała pani Aurelia z zapałem. - A czy sądzisz, że twój
brat i pani Livingstone powierzyliby mi tę sierotkę, gdybym ich o to błagała?
- Mam nadzieję - odparła pani Marston uradowana. - Ale radzę ci, nie
wspominaj o tym, dopóki nie zobaczysz małej, a potem ja sama pomówię z moim
bratem. To śmieszne, ale Reginald przepada za tą małą. Przewiduję, iż z całych sił
będzie się sprzeciwiać naszemu projektowi.
- W jakim wieku jest twój bratanek?
- Ma szesnaście lat, jak twój Horcio. Jest to uparty i zapalczywy chłopiec, a
ojciec i babka zanadto mu we wszystkim pobłażają. Za jego to naleganiem mała
każdą sobotę spędza w domu mego brata bez względu na to, że te dziecinne afekty
chłopca mogą rozwinąć się w gorętsze uczucie. Jakkolwiek mała jest dobrym, bardzo
dobrym dzieckiem, jednakże następstwa tego przywiązania napełniają mnie obawą o
przyszłość mego bratanka.
- Jesteś rozumną kobietą, Heleno - odparła pani Wilder. - Chciałabym być tak
przezorna i taktowna jak ty. Kiedy będę mogła zobaczyć tę małą?
- Musimy otrzymać na to pozwolenie pani Livingstone. Pojadę jutro do niej, a
potem pomówię z bratem. Jaką kreację będziesz miała dzisiaj na wieczorze u pani
Clive?
Stroje stanowiły tak interesujący przedmiot rozmowy dla pani Aurelii, że
zagłębiwszy się w dyskusji nad falbanami i kokardami, zapomniała na razie o
projekcie adoptowania dziewczynki.
Małgosia przyzwyczaiwszy się do nowych warunków życia, zadowolona była
z pobytu w ochronce, gdzie ją polubiono za łagodność i pilność. Każdą sobotę
spędzała w domu sędziego Graya, a radość tych kilku godzin starczała jej na cały
następny tydzień.
Reginald, który był zawsze uosobieniem zdrowia, pewnego wieczora zaczął
niedomagać. Uskarżał się na przykry ból głowy, który jak mówił, rozsadzał mu
czaszkę. Litery w książce zaczęły mu wirować przed oczami, tak że nie mógł nawet
zebrać myśli. Sędzia wyjechał na objazd swego okręgu, a Rachela nie zauważyła, jak
bardzo zmienił się na twarzy w ciągu kilku dni.
Nie uszło to jednakże uwagi troskliwej babki.
- Regie, tobie coś jest - mówiła zaniepokojona. - Wyglądasz bardzo mizernie.
- To się tak babuni wydaje - uspokajał ją Reginald. - Głowa mi tylko
nieznośnie dokucza. Dojdę do siebie podczas wakacji.
- Jednak pójdź, proszę, do doktora Gibbsa jutro z rana. Chciałabym poznać
jego zdanie... - prosiła babka jakby tknięta złowrogim przeczuciem.
Reginald przyrzekł, ale zapomniał o obietnicy; w dodatku zgrzał się bardzo
podczas partii krykieta z kolegami, a wracając pieszo, przeziębił się.
Nazajutrz, w sobotę, Meta zabrała Małgosię do siebie. Po południu zjawiła się
Lili, którą uproszono, aby została na herbacie. Regie spóźnił się tego dnia i bardzo był
niezadowolony, zastawszy kuzynkę.
- Cóż za myśl miałaś, Meto, żeby ją zaprosić! - zawołał tonem niezwykle
podrażnionym. - Nieznośna dziewczyna, psuje tylko zabawę i dokucza Małgosi.
- Nie mogłam inaczej zrobić - tłumaczyła się Meta. - Zresztą zachowuje się
dzisiaj o wiele grzeczniej, niż zwykle, a nawet pomaga nam w układaniu szarad.
- Ty zawsze wszystkich uniewinniasz, ale przepraszam cię, Meto. Odezwałem
się może zbyt szorstko. Lili i ja jakoś nie możemy zgodzić się z sobą. Mniejsza o to
zresztą. Zabiorę małą zaraz po herbacie, przyrzekłem opowiedzieć jej nową
historyjkę.
Ale gdy wystawił na balkon krzesło dla Małgosi, a dla siebie taboret, głowa
rozbolała go znowu tak gwałtownie, że oparł rozpalone czoło o żelazną kratę, nie
mogąc przemówić ani słowa.
- Co ci jest, Regie? - spytała dziewczynka, zauważywszy jego niezwykłe
zachowanie.
- Głowa pęka z bólu - rzekł, podnosząc się ociężale. - Czarne płatki latają mi
przed oczami. Trzeba będzie zdecydować się i zażyć to obrzydliwe lekarstwo ciotki
Racheli. Jak to dobrze, że ojciec dzisiaj wraca!
- Chodź do pokoju i nie siedź na balkonie - stanowczo zadecydowała
Małgosia - a historyjkę opowiesz mi innym razem.
- Może masz rację, tylko nie mów o tym cioci ani Mecie. Po co je niepokoić?
Pójdę lepiej zagrać cokolwiek.
Ale zaledwie uderzył pierwsze akordy, musiał przerwać. Zamknąwszy
pospiesznie fortepian, pożegnał się z ciotką i kuzynką i przepraszając je, poszedł
odprowadzić Małgosię do ochronki.
Gdy stanęli w bramie zakładu i Reginald pociągnął za dzwonek, nagle, pod
wpływem niezrozumiałego uczucia chwycił dziewczynkę w ramiona i ucałowawszy
ją z niezwykłą czułością, rzekł wzruszony - Bóg z tobą, maleńka! Nie zapominaj o
twoim Reksie!
W domu zastał telegram od ojca, oznajmiający jego przybycie ostatnim
pociągiem. Usiadł w bibliotece, usiłując rozerwać się czytaniem. Po chwili dostał
takiego zawrotu głowy, że upadł na sofę i zasnął krótkim i niespokojnym snem, z
którego zbudził się, usłyszawszy kroki ojca u drzwi.
- Czy to ty, ojcze? - zawołał, zrywając się ku niemu, ale naraz siły go
opuściły, w uszach powstał straszny szum, a ogniste płatki zaczęły mu latać przed
oczami. Nieprzytomny padł w wyciągnięte ku niemu ramiona przerażonego ojca.
Gdy przyszedł do siebie, ojciec przykładał mu na głowę worek z lodem.
- Co to jest? - spytał słabym głosem. - Czy jestem chory? - Po chwili
ponownie stracił przytomność.
Nad ranem zaatakowała go silna gorączka, doktor był bardzo zaniepokojony.
- Może być zapalenie mózgu - rzekł w odpowiedzi na trwożne pytanie
sędziego - ale przypuszczam, że raczej tyfus. - Nie dodał jednak, że panująca
epidemia tyfusu była bardzo złośliwej natury. Odszedł, zostawiwszy receptę i
obiecując powrócić wieczorem.
Tego samego dnia pani Marston pojechała do babci Livingstone, aby jej
przedłożyć propozycję pani Wilder, dotyczącą Małgosi.
Staruszka przychylnie wysłuchała jej planów.
- Byłoby to korzystne dla małej, gdyby można mieć pewność, że Aurelia nie
zmieni nagle zdania i nie odeśle jej po jakimś czasie - rzekła pani Livingstone.
- Aurelia, choć nie odznacza się bystrym rozumem, ma poczciwe serce. Jeżeli
Małgosia potrafi przypodobać się panu Wilder, to zatrzymają ją u siebie i zapewnią
jej los w przyszłości. On dotąd nie może pocieszyć się po stracie jedynej córeczki, a
Aurelia będzie ją pieścić jak własne dziecko.
- Przyprowadź zatem przyjaciółkę do ochronki, a ja pomówię z twoim bratem,
choć teraz, gdy Regie jest chory, wątpię, czy Jakub będzie zdolny zająć się tą sprawą.
- Regie chory? - zawołała pani Marston. - A cóż mu jest?
- Nie wiadomo jeszcze. Już od dwóch tygodni zdawał się być niezdrowy. Dziś
rano otrzymałam kartkę od Racheli, która mi donosi, że Rex leży bardzo chory.
- Niech się pani nie martwi. Zapewne to lekka niedyspozycja. Pojadę tam
zaraz, aby się przekonać, co to jest.
Pani Marston zastała brata mocno zaniepokojonego stanem syna.
Uspokoiwszy go jak mogła, zręcznie naprowadziła rozmowę na temat Małgosi.
Sędzia zawahał się zrazu. Znał panią Aurelię, gdy jeszcze była panną i nie miał
wielkiej ochoty powierzyć jej opieki nad dzieckiem. Z drugiej znów strony,
przekonany był o dobroci serca próżnej i dziecinnej, choć w gruncie rzeczy poczciwej
kobiety.
- Sądzę, że to nieoczekiwane szczęście dla małej - nalegała pani Marston. -
Poczciwa Aurelka nie grzeszy zbytkiem rozumu i zastanowienia, ale Wilder jest
reprezentantem zbiorowego rozsądku całej rodziny.
- Może masz słuszność, Heleno. Pokładam wielkie zaufanie w prawości i
charakterze Wildera. Pomyślę nad tym, ale ciekaw jestem, co by mój biedny Rex
powiedział na ten projekt?
- Moglibyśmy wszyscy widywać ją od czasu do czasu - rzekła pani Marston. -
Ty tak często jeździsz do Nowego Jorku i zabierasz Rexa z sobą. A teraz nie będę
zatrzymywać cię dłużej. Daj mi jutro znać o stanie Rexa.
Pani Marston powróciła bardzo zadowolona, osiągnęła lepszy rezultat, niż się
spodziewała. Postanowiła przyspieszyć sprawę, obawiając się, aby Rex
wyzdrowiawszy, nie pokrzyżował jej planów. Pani Wilder otrzymała dwa zaproszenia
na bale do Nowego Jorku i oświadczyła, że wkrótce zamierza wyjechać.
- Jak sądzisz - zapytała przyjaciółkę tego samego wieczora - ile czasu potrzeba
tej maleńkiej do wybrania się w drogę?
- Może być gotowa w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pani Livinstone
zachwycona była twoim planem, a Jakub uznał, iż byłoby to korzystne dla dziecka.
- Cóż to za szczęście! - zawołała uradowana pani Wilder. - Zatem jutro, droga
Heleno, zawieziesz mnie do ochronki. Tak pragnę zobaczyć tę małą! Ach! Gdyby
jeszcze miała siwe oczy!
Małgosia była zajęta mozolnym przepisywaniem liter w zeszycie. Nie śniła
nawet o niespodziance, jaką los gotował dla niej, gdy odźwierna pojawiła się w sali i
po cichu powiedziała parę słów do nauczycielki.
- Panna Brooks wzywa cię - rzekła Hanna, podchodząc do Małgosi. - Idź,
proszę, umyj się i włóż czysty fartuszek.
Onieśmielona Małgosia weszła do pokoju przełożonej.
- Oto jedna pani z Nowego Jorku, która przyszła tu za zezwoleniem pani
Livingstone, chce cię poznać, moje dziecię - rzekła opiekunka. - Idź się przywitać.
Małgosia, zarumieniona, postąpiła parę kroków ku nieznajomej i końce
paluszków włożyła w wyciągnięte ku niej obie dłonie eleganckiej damy.
- Cóż za miłe stworzenie! - zawołała pani Wilder zachwycona. - Czy wiesz, że
masz ten sam kolor oczu, co moja nieżyjąca córeczka? Jak ci się podobam? Podnieś
śliczne, nieśmiałe oczęta i powiedz, czy mogłabym być twoją mamą?
Małgosia drgnęła nieznacznie.
- Mama moja umarła - rzekła wolno, podnosząc ku pani Wilder zamglone
wejrzenie wielkich, siwych oczu.
- Wiem o tym, maleńka. Powiedz mi, czy chciałabyś jechać ze mną do
Nowego Jorku? Mieszkam w dużym, pięknym pałacu; dałabym ci mnóstwo lalek i
pięknych sukienek i woziłabym cię co dzień na spacer do parku powozem!
Małgosia nie rozumiejąc, zwróciła pytające spojrzenie ku pannie Brooks.
- Pani Wilder chce cię adoptować, dziecko, to jest, chce cię wziąć na miejsce
córeczki, którą jej Pan Bóg zabrał.
- Więc miałabym odejść stąd na zawsze? - spytała Małgosia. - A czy tam jest
pięknie?
- Tak! - krótko odparła opiekunka, której widocznie nie podobały się wybuchy
czułości pani Wilder.
- Prześlicznie! - zawołała dama, całując z uniesieniem dziewczynkę. - Miasto
jest duże, mój dom jeszcze większy i wygodniejszy, niż mieszkanie pana sędziego
Graya.
- Pan sędzia - szepnęła mała niespokojnie. - O, nie mogę, nie mogę iść do pani
bez jego zezwolenia! Ja do niego należę. On mnie znalazł, przygarnął.
- Otóż właśnie pan sędzia jest za tym, abyś przeszła do mnie, pod moją opiekę
- gorąco nalegała pani Wilder, której dziewczynka bardzo przypadła do serca. - Będę
cię pieścić i kochać, jak własne dziecko.
- A Meta? Ach! A Regie? Nie mogę, pani, nie mogę!
- Meta i Regie będą cię odwiedzać, a pan sędzia także często przyjeżdża do
Nowego Jorku. Czy nie chcesz przyjść do mnie, maleńka? - mówiła pani Wilder
rozżalona. - Mnie tak smutno samej. Pan Bóg zabrał mi moją jedyną córeczkę.
Skarga osieroconej matki trafiła do serca opierającej się dziewczynki, której
nie znęciły obietnice strojów i wygód pańskiego domu. Zarzuciła jej rączki na szyję i
pocałowała.
- Ja także byłam samotna i opuszczona - rzekła z dziecięcą prostotą. - Ale
mam Dolcię, która mi jest pociechą. Pani zapewne tak mnie potrzebuje jak ja mojej
Dolci?
- Prawda przemawia ustami prostaczków - zaśmiała się panna Brooks. -
Dolcia to jej lalka - wyjaśniła. - Mam nadzieję, że pani zrobi z niej coś więcej, niż
prostą lalkę. Jest w niej materiał na dobrą i mądrą kobietę. Przeczuwałam, że nie
zatrzymamy jej długo u siebie.
Pani Wilder nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Słowa opiekunki i nieufne
spojrzenia zdradzały pewien brak uszanowania dla jej osoby; głęboko ubodły
światową i trochę próżną kobietę. Utuliwszy Małgosię w objęciach, zapytała:
- Więc to postanowione, moja najdroższa? Przyjdziesz do mnie?
- Tak - z cichym westchnieniem odparła dziewczynka - to jest... jeżeli pan
sędzia sobie tego życzy - i Regie także.
Pani Wilder okryła jej twarz pocałunkami, nazwała ją ukochanym aniołkiem,
potem wydobyła pudełko cukierków z kieszeni, a w końcu wsunęła jej na palec mały,
złoty pierścionek z błyszczącym jaskrawo rubinem.
Małgosia pokraśniała z radości.
- Czy to dla mnie? - spytała.
- Tak, kochanie. W sam raz prawie na twój paluszek. Pomyśl o mnie,
najdroższa, gdy spojrzysz na pierścionek. Jeszcze raz daj mi ucałować twoją śliczną
buzię i do zobaczenia! Panno Brooks, jestem pani bardzo zobowiązana. Zechciej
trzymać ją w pogotowiu na oznaczony czas. Do widzenia!
Szeleszcząc jedwabiami, pani Wilder odeszła zadowolona i oczarowana
wdziękiem swej małej pupilki.
Małgosia patrzyła na odjeżdżającą przez okno z dziwnym uczuciem trwogi i
nieufności. Spostrzegła, że jej nowa protektorka wsiadała do powozu pani Marston.
Czuła instynktownie, że siostra sędziego nie była jej przychylna.
- Czy ta pani będzie dobra dla mnie? - zwróciła się do panny Brooks.
- Dobra? Tak - odparła opiekunka, która pomimo niekorzystnego zdania o
pani Wilder nie chciała zniechęcać do niej dziewczynki. - Wiesz, Małgosiu, że u nas
ubogie dziewczynki kształcą się na służące. Rzadko kiedy trafia się, żeby dama,
zajmująca w świecie takie stanowisko jak pani Wilder, chciała adoptować jedną z
naszych skromnych wychowanek. Ma ona bardzo dobre wobec ciebie zamiary.
Ale dziewczynka potrząsnęła główką żałośnie i wątpiąco.
- Kiedy przybędzie po mnie? - spytała.
- W przyszłą sobotę.
- Czy nie zobaczę już pana sędziego i Rexa, i Mety? - zawołała, konwulsyjnie
zaciskając rączki.
- Ależ rozumie się, że zobaczysz! Czy sądzisz, że wyprawiliby cię, nie widząc
się z tobą?
Panna Brooks nie miała odwagi powiedzieć jej, że Regie leżał niebezpiecznie
chory, nie chciała zwiększać jej boleści i niepokoju.
Nazajutrz Meta zjawiła się w ochronce. Powiedziała pannie Brooks, że u
Reginalda rozwinął się tyfus i że sędzia nie opuszcza syna ani na chwilę. Jakkolwiek
bardzo stroskany stanem chłopca sędzia napisał do pani Edmundowej, prosząc, aby
wzięła do siebie Małgosię na kilka dni, poprzedzających jej wyjazd do Nowego
Jorku. Meta przybyła więc, aby zabrać dziewczynkę, która rozjaśniła się na myśl
spędzenia czasu w towarzystwie przyjaciółki. Ale gdy Meta stopniowo i bardzo
oględnie powiedziała jej o chorobie Reginalda, cała siła opuściła ją w jednej chwili.
Poczęła drżeć tak gwałtownie, że aż Meta przeraziła się, a panna Brooks wzięła ją na
kolana i zaczęła pocieszać serdecznie:
- Wielu dotknęła ta ciężka choroba, a wyszli z niej szczęśliwie. Czy myślisz,
że Regie nie zmartwiłby się, gdyby cię widział tak płaczącą? Meta przyszła cię
zabrać. Pozostaniesz z nią aż do wyjazdu. Odeślę ci rzeczy późNiej, a teraz idź, włóż
tę białą sukienkę, którą ci przysłała Rachela.
Dziewczynka w milczeniu zsunęła się z kolan opiekunki i poszła wraz z Metą
zmienić ubranie. Gdy schodziły z góry, przełożona spotkała je w sieni.
- Oto Józia i Wiluś przyszli cię pożegnać - rzekła. - Zawsze rada będę
zobaczyć cię, moja droga. Byłaś dobrym i posłusznym dzieckiem przez cały czas.
Józia rozpłakała się, a Wiluś poszedł za jej przykładem. Małgosia uścisnęła
ich gorąco, przyrzekając, że przyjdzie ich odwiedzić, jak tylko będzie mogła.
Podziękowawszy serdecznie za opiekę i macierzyńską troskliwość, wyszła z
Metą, oglądając się za pozostającymi, którzy stali w oknie, powiewając chustkami na
pożegnanie.
Pani Edmundowa Livingstone uczyniła wszystko, co było w jej mocy, aby
uprzyjemnić Małgosi pobyt w jej domu. Próbowano ukrywać przed nią zatrważające
wiadomości o stanie chorego. Mała jednak czekała na posłańców, dowiadywała się od
sług, nikła i mizerniała w oczach, jakby cień wielkiego nieszczęścia padł na nią samą.
Wieczorem, w wigilię swego wyjazdu, stała milcząca i przygnębiona w oknie,
gdy naraz ujrzała sędziego Graya, zmierzającego ku domowi.
- Pan sędzia, twój wujaszek, Meto! - krzyknęła radosnym głosem, w którym
przebijała tłumiona tęsknota. - Regie pewnie jest zdrowszy!
Z wyciągniętymi rączkami wybiegła na jego spotkanie i łkając cicho, padła
mu w objęcia.
- Małgosiu! - zawołał. - Maleńka moja! Czy mogłaś przypuścić, że ci pozwolę
odjechać, nie zobaczywszy się z tobą?
- Nie - cicho odparła dziewczynka. - Proszę pana, jak się ma Regie?
Cień smutku przemknął po twarzy sędziego.
- Zdaje się, że cokolwiek lepiej, ale to jeszcze nic pewnego.
Małgosia ukryła twarz w rękach.
- Nie mogę jechać, nie pojadę! - wybuchnęła nagle. - O, panie sędzio! Ulituj
się nade mną! Nie wysyłaj mnie! Umrę, jeżeli nie będę wiedziała, co się z nim dzieje!
- Moje dziecko - rzekł sędzia po chwili, opanowawszy wzruszenie - będziesz
mieć wiadomości o nim, przyrzekam ci.
Ostry ból przeszył jego serce na myśl, jakiego rodzaju mogą być później te
wiadomości.
- Wiem, jak Regie ciebie kocha, toteż codziennie telegrafować będę do pana
Wildera z wiadomością o stanie jego zdrowia. - No i cóż - weselszym tonem podjął
sędzia, usiłując ją rozbawić - czy pani Brooks nie pękało serce z żalu przy rozstaniu
się z tobą, maleńka? Jak ci się zdaje, czy taka ogromna osoba nie musi mieć
podwójnie wielkiego serca? Przyniosłem ci książkę. Jest to historyjka, którą Regie
ogromnie kiedyś lubił. “Przygody Robinsona Crusoe”. Musisz się prędko nauczyć
czytać i pisać, aby nam często donosić o sobie. Będę pisywał do ciebie od czasu do
czasu, a wiem, że Regie i Meta pójdą za moim przykładem.
Małgosia milcząc przytuliła się do niego i przycisnęła do piersi książeczkę.
Nadeszła babcia Livingstone, rozmowa stała się ogólna, ale sędzia, trawiony
niepokojem o syna, nie bawił długo. Uściskawszy gorąco dziewczynkę, poszedł do
domu. Po jego odejściu Małgosia wsunęła się w najciemniejszy kącik w pokoju Mety
i płakała cicho, póki jej łez starczyło.
Rozdział VIII
- Janie - mówiła pani Wilder zniecierpliwionym tonem do lokaja -
chciałabym, żeby kucharka raz wreszcie się nauczyła podawać grzanki na gorąco.
Zabierz te, a przynieś mi inne.
Pan Wilder podniósł głowę sponad dziennika i rzekł:
- Moja droga, proszę cię, nie dawaj Małgosi herbaty wieczorem. To źle działa
na nerwy dziecka. Miałaś tego dowód na Horacym.
Siedzący opodal młody chłopiec wykrzywił się i mruknął po cichu jakiś
niegrzeczny wyraz.
Wtem dzwonek u bramy zabrzmiał ostro, pani Wilder jęknęła i omdlewająco
opuściła się na adamaszkowe poduszki. Jan powtórnie pojawił się w salonie, niosąc
telegram na srebrnej tacy.
Maleńka rączka dziewczynki uchwyciła nerwowo dłoń pana Wildera w
chwili, gdy rozdzierał żółtą kopertę.
- Depesza do mnie! Och! Cóż tam słychać?!
Pan Wilder przebiegł oczami pismo i uśmiechnięty zwrócił się do swojej
wychowanki.
- Winszuję ci, maleńka! Oto, co nam donoszą: Regie wyszedł z
niebezpieczeństwa. Bardzo osłabiony, ale będzie żył! Uściski dla Małgosi!
- Chwała Bogu! - zawołała z kanapy pani Wilder. - Teraz będziemy
przynajmniej spokojni; kochana Małgosia zapłakiwała się codziennie i gotowa była w
końcu dostać zapalenia oczu.
Łzy radości spływały i teraz po wychudłych policzkach małej. Pan Wilder
wziął ją na kolana.
- Przestań, maleńka - w jego głosie było tyle szczerego współczucia, że nie
chcąc go martwić, otarła oczy i rzekła ze zwykłym spokojem:
- Niech pan daruje, jeżeli łaska. Nie mogłam się powstrzymać. Regie był tak
dobry dla mnie i tak mi było smutno odjeżdżać, nie widząc się z nim, nie
pożegnawszy go.
- Kochanie, nie miej zwyczaju powtarzać co chwila “jeżeli łaska”, to trąci
pospólstwem. Już cię raz prosiłam o to - rzekła pani Wilder.
- Dobrze, pani.
- Dobrze, mamo - poprawiła pani Wilder.
- Będę się starała pamiętać, mamo - posłusznie rzekła Małgosia, a pan Wilder,
słysząc tę słodką nazwę, daną jego żonie, czulej przytulił dziecko do siebie.
Śliczna główka, z rozrzuconymi złocistymi włosami leżała na jego ramieniu!
Pani Wilder, wierna swojej obietnicy, cały pierwszy tydzień spędziła na wymyślaniu
strojów dla przybranej córeczki. Przejrzysty indyjski muślin, bogato haftowany i
przepasany błękitną jedwabną szarfą, takiegoż koloru wstążki u włosów i złoty
łańcuszek na białej szyjce, tak dalece podniosły delikatną urodę dziewczynki, że nikt
nie poznałby sieroty z ochronki.
Małgosia posiadała ponadto wrodzoną subtelność i inteligencję, widoczne
wyraźnie w całym jej zachowaniu. Gdy nowy opiekun zobaczył ją, podziękował Bogu
w duchu, że kapryśny wybór żony padł na dziecko, posiadające coś więcej niż urodę.
Ze swej strony mała przywiązała się do pana Wildera. Był to cichy, spokojny
człowiek, różniący się we wszystkim od żony, światowej i próżnej; choć mało mówił,
znany był ze swej dobroci.
Dziewczynka instynktownie odgadła prawą i szlachetną naturę przybranego
ojca, dostrzegła w jego oczach wyraz szczerości, którego nie mogła dopatrzeć się w
oczach pani Wilder ani jej syna.
Horacy, czyli Horcio, jak go nazywano, był to przystojny, szesnastoletni
chłopiec o regularnych rysach i świeżej cerze, ale jego twarz miała wyraz zuchwały i
wyzywający. Małgosia mimo woli zaczęła stronić od niego. Nawykła do szczerego i
przychylnego spojrzenia błękitnych oczu Reginalda, przejęta była trwogą, ilekroć
spotkała czarne, złośliwe źrenice śledzące każdy jej ruch ze źle tajoną niechęcią.
Horacy zepsuty był do gruntu przez pobłażliwość matki. Był samolubny,
pomiatał niższymi od siebie, a płaszczył się przed tymi, którzy zajmowali wyższe od
niego stanowisko społeczne. Gdyby nie zadziwiające zdolności, nie byliby go
trzymali w szkole. Nie uznawał niczyjej racji; drżał tylko przed surowym wzrokiem
ojca, który umiał czytać w głębi jego duszy. Pan Wilder podejrzewał syna o
nieszczerość, nigdy jednak nie pochwycił go na wyraźnym kłamstwie.
Przybycie Małgosi zostało przyjęte przez Horcia bardzo niechętnie. Pani
Wilder nie uprzedziła go nawet, że przyjęła sierotę za córkę; chciała bowiem uniknąć
przewidywanej, przykrej sceny.
Gdy spotkali się na stacji, a Małgosia podała mu swą rączkę na powitanie,
Horacy cofnął się dumnie i patrząc na nią impertynencko, zawołał:
- Wiedziałem, że matka wymyśli znowu coś nowego! Potrzebny nam ten
bachor!
Dziewczynka drgnęła przerażona i cofnęła się w głąb karety. Odtąd nigdy już
nie próbowała zbliżyć się do Horcia.
* * *
Sędzia Gray dotrzymał obietnicy. Co wieczór pan Wilder dostawał depeszę z
zawiadomieniem o stanie zdrowia Reginalda. Nikt nie domyślił się, ile biedna
Małgosia przecierpiała przez ten czas. Gdy dręcząca obawa o jego życie ustąpiła
miejsca nadziei, niewysłowiona radość wstąpiła w serce dziewczynki i przybiegła z
zapytaniem do swego opiekuna.
- Ile czasu upłynie, zanim Regie dojdzie całkiem do zdrowia? Czy za dwa
tygodnie będzie mógł do mnie napisać?
- Nie, moja droga - odparł pan Wilder. - Upłyną pewnie ze dwa miesiące,
zanim będzie mógł wziąć pióro do ręki. Sądzę jednak, iż twoja młoda przyjaciółka,
Meta Livingstone, udzielać ci będzie wiadomości o nim.
- Meta? O! Niezawodnie! - zawołała z uśmiechem.
- Jak się dzisiaj ma Dolcia? - zapytał pan Wilder, którego bawiło przywiązanie
małej do lalki.
- Zdrowa, dziękuję panu; Lizeta zrobiła jej nową jedwabną suknię. Pani
Wilder, to jest mama, była tak dobra, że jej pozwoliła.
- Wielka rzecz! - odparła pani Wilder, wachlując się. - Jutro, jeżeli chcesz,
może ci zrobić drugą. Ale, ale czy nie zapomniałeś, mężu, zgłosić się do tej
nauczycielki, która podawała wiadomość o sobie w gazetach. Czas już, aby Małgosia
rozpoczęła edukację.
- Stosownie do twego życzenia, byłem u tej pani; wydała mi się bardzo
przyzwoitą i wykształconą osobą. Przyjdzie jutro do ciebie, aby porozumieć się co do
godzin. O zapłatę umówiłem się z góry.
- Ręczę, że cię wyzyskała! - zawołała pani Aurelia. - Trzeba było warunki
mnie zostawić.
- Uważałem za właściwe sam się tym zająć - spokojnie odparł mąż. Nie uznał
jednakże za potrzebne nadmienić, że suchy kaszel i położenie biednej nauczycielki
tak dalece go wzruszyły, iż nie tylko przystał na skromne jej żądania, ale nawet do
wymaganej sumy dołożył kilka dolarów pod pozorem, iż mała uczennica była bardzo
zaniedbana w nauce.
- Czy moja nauczycielka jest dobra? - spytała Małgosia.
- Taka się przynajmniej wydaje. Zrobiła na mnie wrażenie bardzo dobrej
osoby. Ale mam dla ciebie niespodziankę. Spotkałem dziś chłopczyka, który już parę
razy prosił, abym kupił od niego pieska, i przypomniałem sobie, że znam pewną
dziewczynkę, która mówiła mi, że bardzo lubi małe pieski.
- O! - zrywając się zawołała Małgosia. - I kupił go pan?
- Zadzwoń na Jana i zobacz, co tam jest w koszyczku, który przyniosłem.
Małgosia podskoczyła do przedpokoju, a po chwili lokaj zjawił się w salonie,
niosąc na ręku ślicznego czarnego pieska ze sterczącymi do góry uszkami.
- Chodź do mnie, piesku, pieseczku! - wołała uradowana dziewczynka, gdy
Jan postawił go na dywanie.
Horcio, który był przy tym, zagwizdał ostro, ale piesek, choć pokręcił
ogonkiem, nie podszedł do niego, tylko do Małgosi. Chłopiec żachnął się gniewnie.
- Tego już nadto! Nie mogę od dawna doprosić się brytana, a teraz ojciec
przynosi takiego szczura dla małej.
- Jest pewna różnica między brytanem podwórzowym a tym maleńkim
szczurem, jak go nazywasz; on nikomu nie będzie zawadzać - rzekł ojciec. -
Właściwe miejsce dla dużego psa jest w stajni. Zresztą mówiłem ci, że uważam takie
psy za niebezpieczne, a nie chcę, aby Małgosia narażona była na ciągłe obawy.
Horcio zbladł ze złości, rzuciwszy nienawistne spojrzenie na dziecko. Na
szczęście ojciec nie dostrzegł tego, a pani Wilder zbyt zajęta była wychwalaniem
pieska, aby zauważyć chmurę na czole syna.
- Co widzę? Ma obrożę! - zawołała Małgosia. - Taka śliczna, czerwona! A to
na co? - dodała, dotykając srebrnej blaszki.
- To służy do wypisania imienia i miejsca zamieszkania - rzekła pani Wilder. -
Jak go nazwiemy, kochanie? Flirt, Kos, czy jak? Obmyśl coś dla niego!
- Nie wiem, doprawdy - rzekła dziewczynka. - Tak podnosi łepek, jakby
dumny był ze swej czerwonej obróżki. Jak Tom Gray, gdy zawiązał sobie krawat na
szyi. Regie tak się śmiał z niego! Nazwał go wtedy dandysem. O! Wiem! Nazwiemy
go tak, jak Regie nazwał Tomka! Dandys.
- Bardzo dobrze - potwierdził pan Wilder, uśmiechając się z zadowoleniem. -
A teraz poproś mamę, by ci pozwoliła iść jutro z Lizetą do grawera, żeby wypisał
imię na obróżce.
- Nie podziękowałam jeszcze panu - rzekła, kryjąc śliczną twarzyczkę na jego
ramieniu - ale kocham pana za to, że pan tak dobry i dał mi tego ślicznego pieska.
Czy Lizeta może go zatrzymać u siebie przez noc?
- Poleciłem Janowi, aby postawił koszyczek z pieskiem pod twymi drzwiami.
Horcio nadąsany zabrał się do książki, a matka daremnie usiłowała rozerwać
go rozmową. Pan Wilder, nie zważając na jego gniewne spojrzenia, siedział w
milczeniu, przeglądając dzienniki. W końcu syn przemówił pierwszy.
- Ojcze, prosiłbym cię o dwadzieścia pięć dolarów.
Pan Wilder podniósł głowę.
- Na co, mój synu? Wydajesz za wiele pieniędzy.
- Musiałem podpisać się na składkowy prezent dla jednego z nauczycieli -
odparł Horcio, znaczącym spojrzeniem ostrzegając matkę, aby go nie wydała, iż wziął
od niej pięć dolarów na ten cel. - Przy tym urządzaliśmy zbiorową kolację, a że mniej
zamożni nie mogli zapłacić, więc my, bogatsi, zastąpiliśmy ich i pokwitowaliśmy z
rachunku u Delmonika.
- U Delmonika! - zawołał ojciec. - Wszak zabroniłem ci brać udział w
kolacjach tego rodzaju! Wyliczyłeś się z danych ci pieniędzy; a na co teraz
potrzebujesz?
- Na książki i cyrkle, i różne rzeczy - odparł Horacy, spuszczając mimo woli
oczy przed badawczym i surowym spojrzeniem ojca.
- Przykro mi odmawiać ci - rzekł pan Wilder łagodniej, widząc błagalny ruch
żony - ale obowiązkiem moim jest dopilnować, byś nie marnotrawił daremnie
pieniędzy. Oto masz dziesięć dolarów, które powinny i muszą wystarczyć ci do końca
miesiąca. Aurelio - dodał, zwracając się do żony stanowczym tonem - zechciej
pamiętać, że proszę i wymagam, abyś nie dawała nic Horacemu, nie porozumiawszy
się ze mną.
Horacy niechętnie wziął pieniądze i wyszedł, mrucząc coś pod nosem i
trzaskając drzwiami. Pan Wilder westchnął głęboko i w milczeniu wziął się znowu do
czytania.
Nazajutrz, koło południa, gdy matka siedziała w buduarze, syn zaszedł ją
znienacka i pocałowawszy w czoło, rzucił się niedbale na sofę.
Pani Wilder, ucieszona niezwykłym objawem czułości, zapytała go, czyby nie
zechciał przejechać się z nią po parku przed obiadem.
- Ani myślę - odburknął niecierpliwie. - Mam się spotkać z kimś o trzeciej.
Czegóż to ojciec wczoraj był taki zły? Czy poniósł jakieś straty?
- Mam w Bogu nadzieję, że nie! - zawołała matka. - Niedobry chłopcze, jakże
mnie przestraszyłeś! Przeciwnie, jeszcze w zeszłym tygodniu ojciec mówił mi, że
interesy idą mu bardzo dobrze i że jakaś spekulacja powiodła mu się znakomicie.
- Więc czemu taki sknera z niego, że mi nawet tych nędznych dwudziestu
pięciu dolarów odmawia? - zawołał przykładny synalek.
- Pewnieś znowu narobił długów - podchwyciła przestraszona matka. - Wiesz,
jak się ojciec o to gniewa. Chciałabym, abyś się nauczył zachowywać tak przyzwoicie
jak Reginald Gray.
- Przestańcie raz nudzić mnie tym Reginaldem! Cóż u licha on mnie
obchodzi? Nie mogę już słuchać tego nazwiska! Ten bęben także ciągle tylko mi nim
nad uszami klekocze. Ale - dodał, zmieniając ton grubiański na pieszczotliwy. -
Mateczko kochana, śliczna mateczko, jestem doprawdy w okropnym kłopocie. Daj mi
coś z twojej prywatnej kasy.
- U kogo się zadłużyłeś? - niespokojnie spytała pani Wilder.
- Głównie u Cartera. No i cóż z tego - dodał wyzywająco, widząc przerażenie
matki - nie palę przecież cygar i nie piję już szampana z Karolem de Peyster, którego
towarzystwa mama tak dla mnie pragnie!
- Ale, Horciu, doprawdy, nie mogę ci pomóc tym razem. Słyszałeś, co ojciec
powiedział? Zresztą mam dziesięć dolarów, a muszę jeszcze zapłacić za niektóre
dodatki do sukienki Małgosi.
Mówiła z niezwykłą stanowczością. Gniewny płomień wytrysnął na twarz
syna.
- Bodaj ta mała żebraczka umarła, zanim sprowadziłaś ją tu, matko, aby
trwonić na nią wszystkie twoje pieniądze. Czy nic mi dać nie możesz? Obawiam się,
że Carter wykona swoją groźbę i przyśle ojcu rachunek.
- Boże mój! Sama nie wiem, co zrobić! - zawołała skłopotana pani Wilder. -
Jest tam z piętnaście dolarów w mojej szufladce, przeznaczałam je dla Lizety. Weź je,
jeżeli koniecznie chcesz, zapłacę jej innym razem.
- Potrzeba mi sześćdziesięciu - uparcie dowodził chłopiec.
- W takim razie obejdziesz się niczym - stanowczo rzekła matka, odbierając
mu klucze. - Nie dam ani szeląga więcej. Bierz lub nie i śpiesz się, bo Małgosia
nadchodzi.
Dandys wbiegł w podskokach do pokoju, a za nim jego pani. Horacy wsunął
pieniądze do kieszeni, wykrzywił się do dziewczynki, która lękliwie usunęła mu się z
drogi i kopnął nogą Dandysa, gdy ten, kręcąc ogonkiem i strzygąc uszkami, biegł do
niego.
- Mamo! - odezwała się oburzona dziewczynka, biorąc pieska na ręce i
usiłując uspokoić żałosne skomlenie. - Horcio jest bardzo niedobry! Powiedz mu,
proszę, aby zostawił mojego pieska w spokoju.
- Twego psa, ty przywłaszczycielko! - krzyknął Horacy sarkastycznym tonem.
- Co ty tu masz swojego? Lepiej wróć do ochronki, skąd cię wzięto z litości!
- Wstydź się! - zawołała rozjątrzona do żywego pani Wilder, ale drzwi
zamknęły się już hałaśliwie za wychodzącym. - Kochanie moje, nie zważaj, proszę,
na jego niedorzeczne gadanie. Cierpi dzisiaj na ból głowy i sam nie wie, co mówi.
Małgosia w duchu porównała Horcia z Rexem i postanowiła szybko nauczyć
się pisać, aby choć listownie użalić się przed swoim przyjacielem.
Rozdział IX
Reginald bardzo powoli dochodził do zdrowia. Ciężka choroba tak go
osłabiła, że z dorodnego młodzieńca został ledwo cień. Ciotka i babka czule go
pielęgnowały, ojciec pomimo zajęć prawie go nie odstępował.
- Nie jesteś teraz zbyt otyły, Regie - rzekł sędzia Gray, siląc się na uśmiech,
choć w jego oczach odbijało się wielkie rozrzewnienie. - Przypominasz mi tego
konia, co żywił się jednym źdźbłem słomy codziennie.
- Tylko że gdy doszedł do końca, to zdechł biedak, a ja nie umarłem, ojcze! -
odparł Reginald z lekkim drżeniem w głosie. - Czy prędko będę mógł chodzić z tobą
na spacery jak dawniej? - spytał po chwili.
- Z takiej choroby, jak twoja, nieprędko wraca się do sił. Dziś miałem długą
rozmowę z doktorem Gibbsem. Zalecił mi stanowczo, abym cię stąd wywiózł, jak
tylko wzmocnisz się o tyle, aby znieść podróż.
- Dokąd? - ożywiając się zapytał Regie.
- Jeszcze nie wiem. Doktor zaleca powietrze górskie, a mnie przychodzi na
myśl pewne zaciszne miejsce w Hills. Ponieważ nie mogę cały czas pozostać przy
tobie, Meta mogłaby ci towarzyszyć wraz z ciotką Rachelą.
- Meta? O! Jak to dobrze! Nie wytrzymałbym długo sam z ciotką Rachelą. Jest
bardzo dobra, wiem o tym, ale, ale jakby to wyrazić? Zawsze głaszcze mnie pod włos.
A taki jestem teraz rozdrażniony, że wszystko mnie męczy i irytuje, przy tym brak mi
będzie ciebie, ojcze. - Po chwili spytał: - Czy mógłbym za parę dni spróbować
napisać krótki liścik do Małgosi? Meta pisała dwa razy pod moje dyktando, ale to nie
to samo, niż gdy odbierze karteczkę własnoręcznie przeze mnie skreśloną. Nie wiem
czemu, mam przekonanie, że nasza pieszczoszka nie jest szczęśliwa u państwa
Wilder.
- Tak ci się tylko wydaje, mój synu, ciotka Marston zapewnia mnie, że jej
opiekunowie przepadają za nią. Żałuję jednak, że oddałem ją, nie zabezpieczywszy
dostatecznie jej bytu. Byłeś ciężko chory i trudno mi było zebrać myśli.
- Tak, zapewne - rzekł Rex, nie chcąc martwić ojca okazaniem mu, jak
głęboko odczuł wyjazd swej małej towarzyszki. - Ale ta przyjaciółka ciotki Heleny
nie przypadła mi jakoś bardzo do serca. Pani Wilder wydaje mi się taka
pretensjonalna i lekkomyślna. Żeby tylko nie wychowała naszej maleńkiej na
podobieństwo tej nieznośnej Lilki, która ma w głowie tylko stroje i głupstwa.
W tej chwili Meta zastukała do drzwi.
- Co widzę? Już siedzisz, Regie! Wujaszku, czy on może jeść winogrona?
Przyniosłam mu pierwsze gronko, które dojrzało w naszych inspektach, a Rachela
powiedziała mi, że mogę pół godziny posiedzieć przy naszym kochanym
rekonwalescencie.
- Zawsze jest mi miło cię widzieć, kuzynko - odparł Rex.
- Ale, ale, zapomniałam powiedzieć, że ktoś czeka na wujaszka na dole. Taki
zabawny człowiek! Spotkał mnie na schodach i poprosił: “Moja śliczna panienko,
bądź łaskawa powiedzieć panu sędziemu, że Barnaba Brian pragnąłby dostąpić
zaszczytu widzenia się z nim”.
Meta tak komicznie naśladowała irlandzki akcent, że Regie roześmiał się i
jednocześnie zawołał:
- Barnaba, ależ to ten skrzypek Małgosi. Biedak, jaki go czeka przykry zawód,
że jej nie zobaczy! Czy mógłbym go widzieć?
- Nie, moje dziecko, wiesz, że ci zalecono jak największy spokój. Pamiętaj,
moja droga - dodał sędzia, gładząc twarz Mety - nie daj mu zbyt wiele mówić.
Sędzia wyszedłszy do przedsionka, zastał Irlandczyka stojącego u drzwi i
gniotącego w rękach kapelusz.
- Odszukałeś mnie więc, mój poczciwcze! - sędzia uprzejmie ściskał
spracowaną rękę przybysza. - Bardzo jestem rad, że cię widzę. Przejdź, proszę, do
mego gabinetu. Jakżeś się do mnie dostał?
- Częściowo odbyłem drogę koleją, a częściowo pieszo, pracując, jak mogłem,
na kawałek chleba. A jakże się ma moja perełka? Tęskniłem do niej całą długą zimę.
Sędzia zmusił Barnabę, aby usiadł, a potem dopiero opowiedział mu oględnie
o zmianie w losie Małgosi.
Twarz Irlandczyka zasępiła się bardzo, gdy dowiedział się, że przybył za
późno.
- Rozumie się, wasza dostojność wiedziała, co robi - rzekł nareszcie - ale
obawiam się, że już nigdy mojej ślicznotki nie zobaczę. Czy choć nie zapomni o mnie
całkiem? Wszak to jeszcze dziecko.
- Tak, ale dziecko z wdzięcznym i kochającym sercem - odparł sędzia. -
Małgosia nigdy cię nie zapomni. Mam tu coś, co pewnie poleciłaby mi oddać, gdyby
przeczuła, jak długą i nużącą podróż podejmiesz, by ją zobaczyć. Przypatrz się,
proszę, prawda, że podobna?
To mówiąc, sędzia wyjął z biurka dwie fotografie, które podał Barnabie.
- Ależ to ona, ona sama! - wykrzyknął zachwycony Irlandczyk, przesuwając
szybko rękawem po wilgotnych oczach. - Niech Bóg błogosławi jej niewinną
duszyczkę!
- Jedną z tych fotografii przysłała dla mego syna, a drugą dla mnie - rzekł
sęDzia. - Pozwolę sobie ofiarować ci moją, mój przyjacielu, bo wiem, że byłoby to
zgodne z jej życzeniem.
- Niech Bóg panu sędziemu zapłaci za jego szlachetne serce! Jakie to
szczęście, że będę miał ten śliczny obrazek!
- Niech ci będzie pociechą - uśmiechnął się sędzia. - A teraz powiedz mi,
proszę, czy nie mogę ci w czymkolwiek pomóc. Może poszukujesz roboty w naszych
stronach?
Barnaba, którego ośmieliła chwilowo uprzejmość gospodarza, uczuł się
zakłopotany. Podziękował za dobroć, upewnił go o swojej wdzięczności i nadmienił,
że miałby jedną wielką prośbę do pana sędziego, tylko nie śmie mówić.
- O co ci chodzi, mój przyjacielu? - wesoło zachęcał go sędzia. - Czy
przypadkiem nie popadłeś niechcący w jakąś awanturkę? Mam nadzieję, że nie
naraziłeś się prawu?
- Uchowaj Boże! - gorąco zaprzeczył Barnaba. - Tu chodzi o pewne listy.
Bałem się, że maleńka je zgubi, biedactwo takie młode, nic nie rozumie. Ja sam
czytać nie umiem, nie wiem, co tam jest napisane. Matka jej umierając, prosiła mnie
ze łzami: “Przyrzeknij, że te papiery mu oddasz i powiesz, że chciałam najlepiej.
Uczyniłam, co mogłam”. Potem straciła przytomność i zaczęła coś mówić szybko
jakimś niezrozumiałym językiem. Daremnie prosiłem ją: “Mów pani po angielsku, bo
nie wiem, o co chodzi”.
- Barnabo - rzekł sędzia, poważniejąc nagle. - Wytłumacz to proszę jaśniej.
Czy mam rozumieć, że jesteś w posiadaniu jakichś papierów, które należały do matki
Małgosi?
- Tak, właśnie - odparł Brian, oddychając swobodniej, jakby mu ciężar długo
ukrywanej tajemnicy spadł z serca. - Żałuję, że wcześniej nie oddałem ich waszej
dostojności.
Powoli i dokładnie sędzia zaczął dopytywać się o szczegóły, znane nam już
częściowo z rozmowy Barnaby z Małgosią. Irlandczyk dodał, iż na krótko przed
śmiercią nieznajomej pani usłyszał, jak słabym głosem wołała go do siebie. Gdy się
przybliżył do łóżka, wyjęła spod poduszki paczkę listów i wręczając mu, prosiła, aby
oddał jemu.
- Komu? - spytałem. - Czy mężowi! - A komu, jeżeli nie jemu? - odparła. - On
umrze, a nie dowie się nigdy, że zrobiłam, co mogłam, co tylko mogłam - dodała z
rozpaczą. Wymawiała przy tym jakieś niezrozumiałe imię, którego nie mogłem
dosłyszeć, choć nachylałem ucho do samych jej ust, spalonych gorączką. Potem
zaczęła majaczyć, a wtedy weszła Judyta i biedna chora za chwilę oddała Bogu
ducha.
- Jak wyglądała? - spytał sędzia.
- Małgosia jest do niej podobna, tylko że nieboszczka była piękniejsza. O!
Była to wielka pani; miała długie, białe, starannie wypielęgnowane ręce. Nawet w
gorączce ruchy jej odznaczały się wielką pańskością. Proszę, oto są listy, może pan
sędzia raczy je przejrzeć.
Sędzia Gray wziął podane mu papiery. Jeden z listów, pisany po angielsku,
śmiałym, męskim charakterem pisma, zaczynał się od słów: “Kochany Ojcze - a
podpisany był - zawsze cię kochający syn Jerzy.” Następny, pisany tym samym
charakterem po francusku, pełen był wyrazów najczulszego przywiązania. Wysłany z
Londynu, zawierał żartobliwe łajanie za niecierpliwość osoby, do której się zwracał,
upewniając, że następny statek przyniesie jej pewne wiadomości co do dalszych
planów piszącego. List ten podpisany był: “twój na wieki Jerzy”. Trzeci list, również
francuski, pisany odmienną ręką, w dość szorstki sposób oznajmiał, iż ciotka była
nieprzebłagana i nie chciała słyszeć o Madzi.
“Obrałaś sobie sama drogę - brzmiało pismo - i musisz iść nią dalej. My, twoi
krewni, których zhańbiłaś swoim związkiem, nie mamy nic wspólnego z tobą. Idź za
mężem i przystań do kupieckiego rodu.”
Podpis listu był oddarty, jak data oraz adres następującego pisma:
“Łaskawa Pani! Mamy zaszczyt oznajmić jej, iż złożona u nas na jej imię
suma została wyczerpana i że oczekujemy rozkazów z Ameryki, zanim dalszym
zapotrzebowaniom jej będziemy mogli zadośćuczynić. O doktorze Bodmanie nie
otrzymaliśmy dotąd żadnych wiadomości.
Pozostajemy z szacunkiem:
Barry i Williams
4 Garden Court East”
Sędzia Gray odczytywał każde słowo powoli, uważnie i zamyślał się coraz
głębiej. Potem wrócił jeszcze do pierwszego listu, który brzmiał następująco:
“Kochany Ojcze! Wiem, że moje małżeństwo było zawarte wbrew twojej
woli, ale nie chcę wierzyć, aby to, co mówisz, płynęło z twojego serca. Mogę zostać
wydziedziczony, ale nie będę nigdy nikczemny, a byłbym nim, gdybym na twój
rozkaz opuścił żonę i dziecko w obcym kraju, bez środków do życia i opieki. Błagam
cię o przebaczenie! Przyjmę z wdzięcznością bodaj najnędzniejsze stanowisko u
ciebie, bym mógł zapracować na moich ukochanych. Nie mogę i nie chcę przyjąć
twardych i okrutnych warunków, które stawiasz mi w twoim liście.
Proszę cię i zaklinam o jak najprędszą odpowiedź i zostaję zawsze
kochającym cię synem.
Jerzy”
- Cóż wasza dostojność myśli o tym wszystkim? - zapytał Barnaba, gdy sędzia
przestał czytać.
- Bardzo mało można się z tych listów dowiedzieć. Pomyślę nad tym i zrobię,
co się tylko da, aby trafić na jakiś ślad. Przede wszystkim odwołam się do panów
Barry'ego i Williamsa w Londynie. To nieodżałowana szkoda, że nie ma żadnej daty.
Cała ta sprawa jest bardzo tajemnicza.
- A czy wasza dostojność za pomocą tych listów będzie mógł odszukać ojca
Małgosi? - zawiedzionym tonem zapytał Irlandczyk.
- Rad bym z duszy i serca - gorąco zapewnił sędzia - ale mało mam do tego
danych. Postąpiłeś bardzo rozumnie, nie oddając tych listów małej. Nie wspomnę jej
o nich, aby nie wzbudzić w niej fałszywych nadziei. Jest w dobrych rękach i daję ci
słowo, że nie wypuszczę jej spod swojej opieki.
- Niech Bóg wynagrodzi pana sędziego za dobroć! - odparł ze łzami
wdzięczności wieśniak.
- A teraz powiedz mi, proszę, w czym mógłbym ci się przysłużyć, mój
poczciwy Barnabo? Może przemówić do kogo za tobą?
- Gdyby się przypadkiem trafiło gdzieś miejsce odźwiernego lub posługacza,
to byłbym bardzo wdzięczny waszej dostojności. Rad bym pracować w dzień i mieć
wolne noce, a to z powodu skrzypiec.
- Więc i tutaj ci towarzyszyły! - zaśmiał się sędzia. - No, zobaczymy, pomyślę
o tym. Zgłoś się do mnie, proszę, za parę dni, a tymczasem postaram się czegoś
dowiedzieć.
Po odejściu Briana, sędzia raz jeszcze z wielką uwagą odczytał listy,
dokładnie zanotował sobie adres adwokatów, po czym schował papiery do szufladki
biurka. O całej tej rozmowie nie wspomniał nic Reginaldowi, nie chcąc go niepokoić
w obecnym stanie zdrowia.
Przede wszystkim należało zasięgnąć wiadomości z Londynu, a potem
dopiero podjąć dalsze kroki.
Gdy powrócił na górę, zastał Metę siedzącą na niskim stołeczku i czytającą
głośno, a Reginalda uśpionego głęboko, z głową wspartą o poduszkę kanapy, z
rumieńcem powracającego życia na wybladłej twarzy.
Rozdział X
Pani Wilder, mocno rozdrażniona, siedziała w buduarze, wachlując się i
przykładając batystową, uperfumowaną chustkę do oczu. Lizeta klęczała na środku
pokoju, pakując duży, podróżny kufer.
- Jedwabną suknię połóż na wierzchu, ależ nie tę! Cóż znowu! Mówię o
jedwabnej. Jakżebym mogła pokazać się w domu żałoby w toalecie przybranej
dżetami i frędzlami.
- Jeżeli pani rozkaże, to za pół godziny mogłabym odpruć frędzle i zastąpić
je...
- Tracisz zmysły, moja kochana! Czy nie słyszałaś, że odjeżdżam wieczornym
statkiem, a do przystani jest dobra godzina drogi.
- Przepraszam panią, ale jedwabna grenadyna jest cała poplamiona kawą.
Wiedziałam, że pani tej sukni nie włoży. Dżetów nie będzie znać pod krepą, chyba że
ma pani zamiar mieć krepę tylko na pogrzebie?
- Krepę? Rozumie się, że muszę nosić krepę po mojej najukochańszej siostrze.
A to tak szkaradnie i nie do twarzy! Wyglądam w tym jak zanurzona w atramencie.
- Ale przy świeżej cerze i pięknych, jasnych włosach czarny kolor podniesie
pani urodę.
Aurelia odjęła chustkę od oczu.
- Masz słuszność, Lizeto, może istotnie nie będę wyglądać jak straszydło, ale
dołóż wszelkich starań, aby ta nowa suknia była elegancka. A nie zapomnij zrobić
parę czarnych krawatek dla pana Horacego i upiąć zręcznie tę białą tunikę dla
Małgosi.
- Jak długo ma pani zamiar tam zabawić? - spytała Lizeta.
- Trzy dni najwyżej. Jestem tak zgnębiona, zdenerwowana, że nie
potrafiłabym wytrzymać dłużej wśród ogólnego smutku. Zostawiam dom pod twoją
wyłączną opieką. Dopilnuj, aby Horacy miał obiad o zwykłej porze i nie pozwalaj
małej przeładowywać sobie żołądka owocami. A teraz śpiesz się, proszę, z
pakowaniem. Czy panna Tornton odeszła, moje kochanie? - zapytała wchodzącą
Małgosię.
- Tak, mamo - odparła dziewczynka, składając książkę na stole. - Miała silny
ból głowy, więc odłożyła resztę francuskiego na jutro. - O! Mamo! Co widzę!
Odjeżdżasz?!
- Tak, moje życie; papa i ja wyjeżdżamy na kilka dni. Otrzymaliśmy depeszę o
śmierci mojej ukochanej siostry i jedziemy na pogrzeb do Pankresi. To śliczna
wiejska rezydencja, bardzo wytwornie urządzona, z oranżerią i cieplarnią. Biedna
Eliza tak się nią szczyciła, niestety, niedługo. Zostawiam cię pod opieką Lizety i nie
wątpię, że moja ukochana dziewczynka będzie się sprawowała bardzo grzecznie.
- Jak długo mama zabawi w drodze? - zaniepokoiła się Małgosia. - Czy
Horcio także jedzie?
- Ależ nie, nie! Horcio jest taki delikatny, jak ja. Nie wytrzymałby w domu
nawiedzonym ciężką żałobą. Dziś jest środa - wrócimy w sobotę wieczorem,
najpóźniej w niedzielę rano.
- Proszę cię, mamo - bardzo nieśmiało odezwała się Małgosia - bądź tak dobra
przykazać Horciowi, aby mi nie dokuczał. Wiem, że mnie nie zostawi w spokoju.
Gdyby przeczuła, że Horcio usłyszy jej słowa, byłaby pewnie nigdy ich nie
wymówiła. Przez przymknięte drzwi doszły one do uszu chłopca, siedzącego na
poręczy schodów i zjadającego wykradzione z kuchni owoce. Oczy jego błysnęły
złośliwie, pogroził ręką, mówiąc po cichu do siebie:
- Dam ja ci za to!
Pani Wilder przyrzekła, ale zajęta obmyślaniem przybrania nowej sukni,
zapomniała o tym za chwilę. Gdy państwo Wilder wyjechali, a Horacy wyszedł na
miasto do jednego ze swoich przyjaciół, Małgosia zasiadła sama do obiadu. Jan
usługiwał jej z takim uszanowaniem jak w obecności swej pani. Ale majestat
poważnego lokaja działał przygnębiająco na dziewczynkę. Posłała go na górę po
Dolcię i Dandysa, a przytuliwszy potem lalkę do piersi i ułożywszy pieska u nóg,
zjadła deser w dość przyjemnym nastroju.
Nazajutrz rano spotkała się z Horciem przy śniadaniu. Serce jej biło z trwogi,
ale chłopiec tego dnia był wyjątkowo grzeczny.
- Janie - rzekł, wstając od stołu - przyprowadzisz mi konia o piątej, a obiad
schowasz na potem. Powiesz Disborowi, aby przysłał tego wierzchowca co zwykle.
Gdzie są klucze od stajni?
- Andrzej zostawił je u mnie.
- Ale koni nie ma - wtrąciła Małgosia.
- Zdaje się, że wiedziałem o tym - sarkastycznie odparł Horacy. - Klucze
położysz w moim pokoju, Janie. Zatrzymam je do powrotu ojca.
Wielkim zdarzeniem było nadejście listu od Reginalda, pisanego wprawdzie
ołówkiem i bardzo jeszcze drżącą ręką, ale samodzielnie. Tornton odczytała go
Małgosi, która nauczyła się go na pamięć. Brzmiał następująco:
“Droga Małgoś! Jest mi znacznie lepiej, tylko sił jeszcze mam bardzo mało i
noce niespokojne. Ojciec wysyła mnie z Metą i ciotką Rachelą w góry. Gdy powrócę,
uproszę go, aby mnie zawiózł do Nowego Jorku, abym mógł ciebie zobaczyć. Donoś
nam często o sobie. Przesyłam uścisk dla Dolci. Nie zapominaj o twoim rycerzu
Czerwonego Krzyża.
Twój zawsze cię kochający
Regie”
Upał był tak wielki, że Lizeta oświadczyła, iż nie można panienki
wyprowadzić na spacer do parku.
Małgosia nie nalegała, bo pan Wilder odjeżdżając, dał jej zajmującą książkę z
obrazkami. Usiadła więc w bibliotece i przeglądając kartki, pieściła się jednocześnie z
Dolcią i Dandysem. Lizeta cierpiała silnie na zęby, toteż wydostawszy z domowej
apteczki flaszkę z chloroformem, udała się z nią do swego pokoju. Biedna Lizeta,
jakże potem gorzko tego żałowała!
Nadeszła pora obiadu i ku wielkiemu zdziwieniu Małgosi Horacy pojawił się
u stołu. Dziewczynka usiłowała zabawić go, jak mogła i między innymi powiedziała
mu, że panna Tornton, będąc niezdrowa, dała jej wolne na jutrzejszy dzień.
- Powiem ci, co zrobimy! - zawołał Horcio jakby uderzony nową myślą. -
Odprawimy służbę z wyjątkiem Lizety i będziemy się bawić we dwoje w gospodarzy
domu. Jan idzie do Hoboken, a Jędrzej wyjechał do żony na wieś. Kucharka rada
będzie uwolnić się na jeden dzień, aby pójść do swoich znajomych, a jeżeli będziesz
grzeczna, to cię zabiorę do Delmonika na obiad.
- Czy mama nie miałaby nic przeciw temu? - z pewnym powątpiewaniem
zapytała Małgosia, która instynktownie nie dowierzała uprzejmości Horcia.
- A cóż jej to może szkodzić! Ale... rozmyśliłem się. Zatrzymamy lepiej
kucharkę w domu. - Ty podły psiaku! Dlaczego na mnie skaczesz?!
Dandys dostawał zwykle obiad podczas deseru i tym razem ośmielił się
przypomnieć o swojej obecności Horacemu. Małgosia zerwała się, aby zapobiec
uderzeniu psa, ale było za późno. Dandys, skomląc żałośnie, rzucił się w objęcia swej
pani.
- Jak śmiesz tak niegodziwie obchodzić się z moim pieskiem! - zawołała
namiętnie. - Powiem ojcu, jaki jesteś okrutny. Biedny Danduś nie zrobił ci przecież
nic złego, dopominał się tylko o swój obiad.
- Zabiłbym to nikczemne zwierzę, gdybym się nie obawiał, że ojciec wydali
mnie za to z domu i zamknie na prywatnej pensji! - zawołał Horacy. - Ale ciebie nie
minie kara za bezczelność, ty irlandzka żebraczko!
Pochwycił Dandysa i wybiegł z jadalni.
Zostawiwszy Małgosię pogrążoną we łzach, Horcio pobiegł w kierunku swego
pokoju i zamknął psa w przyległej ciemnej komórce, dając mu ciastko, aby przestał
skomleć. Potem zdjął z haka klucze od stajni i tylnymi schodami zszedł na dół,
przekonawszy się po drodze, że nikt go nie widzi. Kredens był pusty, a gaz
przykręcony; Jan bowiem, korzystając ze swobody, poszedł na herbatę do panny
Lizety.
Pole wolne - pomyślał zadowolony. - No, dam jej teraz za swoje! Popamięta
mnie długo!
Na dole panowała cisza. Kucharka wyszła na pogawędkę i klucz od kuchni
zabrała z sobą. Wydostawszy się przez boczne drzwi, Horacy szedł ku stajniom.
Usłyszał wewnątrz szczekanie, połączone z żałosnym skowyczeniem.
- Jesteś tu, Hyderze? - zapytał, macając drogę wśród ciemności; nie chciał
bowiem przynieść z sobą światła. - Chodź tu, mój stary. Chodź, poczciwy piesku!
To mówiąc, spuścił łańcuch, a wspaniały i ogromny brytan rzucił mu się na
piersi, wyjąc na wpół dziko, a na wpół radośnie. Był to ów pies, którego pan Wilder
nie chciał kupić dla syna. Jacek Miller, przyjaciel Horcia, pożyczył mu go na dwa dni,
niby dla pilnowania domu podczas nieobecności rodziców. Horacy zatem znał się z
nim dobrze. Gwiżdżąc cicho, chłopiec poprowadził brytana do dawnej kancelarii
ojca. Tam przywiązał go sznurem do nogi stołu. Sznur ten był tak długi, że brytan
mógł swobodnie przechadzać się po pokoju; nie mógł jednak poruszyć stołu, który
był przyśrubowany do posadzki.
Pokończywszy przygotowania, Horcio kazał Hyderowi leżeć cicho, a sam
wyszedł, starannie zamknąwszy drzwi za sobą.
Małgosia, zamknięta, daremnie wołała Horcia. Postanowiła czekać cierpliwie,
aż przyjdzie Jan, zapali gaz i otworzy jej drzwi. Nie przypuszczała, aby złośliwy
chłopiec ośmielił się zrobić krzywdę pieskowi. Niepokój jej wzrastał z każdą chwilą
spędzoną w samotności i mroku wśród ciszy wielkiego domu, w którym umilkły
wszelkie odgłosy życia. Odetchnęła swobodniej, gdy usłyszała w sieni kroki Horcia,
który wyzywająco zawołał przez drzwi:
- Bardzo chce ci się zobaczyć psiaka? Zamknąłem go w bezpiecznym miejscu
i jeżeli chcesz go odzyskać, musisz sama pójść po niego.
- Czy... czy zamknąłeś go w domu? - trwożliwie spytała Małgosia, przerażona
myślą, że wyniósł psinę do stajni.
- Tak - rzekł, wchodząc do pokoju. - Jest w dawnej kancelarii ojca. Nie boisz
się sama iść po Dandysa?
- Nie, nie boję się - odparła dziewczynka.
Pobiegła naprzód, a Horacy cichaczem skradał się za nią, strasząc słowami i
gestem, tak że co chwila z przerażeniem oglądała się za siebie.
Przy drzwiach kancelarii przystanęła na chwilę, szukając klamki w ciemności:
gaz bowiem w korytarzu palił się bardzo słabo.
- Poczekaj - rzekł Horcio pomogę ci. - I nim dziewczynka opamiętała się,
wepchnął ją z całej siły do pokoju i zamknął drzwi na klucz.
Ogłuszona gwałtownym pchnięciem, zaledwie oprzytomniała wśród
ciemności, gdy poczuła tuż obok siebie przyśpieszony i gorący oddech jakiegoś
stworzenia. Dwoje wielkich, połyskujących groźnie oczu wyjrzało na nią z ciemności.
Dziki i przeraźliwy okrzyk trwogi wyrwał się z piersi dziecka.
- Horciu! Johnie! Ratujcie! Na pomoc!
- Jakże ci się podoba mój pies? - brutalnie roześmiał się pod drzwiami
chłopiec. - Radzę ci, nie zaczepiaj go! Nie jadł dzisiaj i nie wiadomo, na co się może
odważyć.
- Puść mnie! - wołała półprzytomna z trwogi. - Puść mnie! O! Proszę cię,
proszę, Horciu! Będę już grzeczna!
Łkanie dławiło jej głos.
- A będziesz skarżyć na mnie przed rodzicami? - pytał Horcio.
- Lizeto, Lizeto! - krzyczało dziecko.
- Wołaj sobie choć do sądnego dnia! Nikt cię nie usłyszy. Jan i kucharka
wyszli, ja też wychodzę i zostawię cię tu na noc.
Po długich dwóch godzinach Horacy zdecydował się nareszcie wypuścić
uwięzioną. Ciekawy był bardzo, jak też strach na nią podziałał. Ogarniała go jednak
pewna trwoga na myśl, że wylęknione dziecko mogło umrzeć pod wpływem zbyt
gwałtownego wstrząsu. Pobiegł więc do pokoju i otworzył drzwi; Hyder wyskoczył
ku niemu, witając go radośnie.
- Cóż u licha! - zaklął chłopiec. - Jak śmiałaś odwiązać go bez mego
pozwolenia? Co widzę, przegryzł sznur! To mi chwat! Małgosiu, wychodź teraz!
Żadnej odpowiedzi.
- Pewnie zemdlała - pomyślał sobie. - W pokoju nie było słychać żadnego
szelestu.
Zapalił zapałkę, spojrzał wkoło siebie... nic, tylko świeży powiew nocnego
powietrza, wpadając przez okno, odgarnął mu włosy z czoła. Pokój był pusty!
Rozdział XI
Gdy odgłos kroków Horacego ucichł w korytarzu, Małgosia, prawie
nieprzytomna ze strachu, upadła pod drzwiami. Światło ulicznej latarni, wpadające
przez okno, oświetlało na tyle wnętrze pokoju, że mogła dojrzeć olbrzymiego brytana,
wyszczerzającego do niej straszne kły. Stłumiła oddech, aby nie pobudzić jego
gniewu, wierzyła bowiem, że gotów jest poszarpać ją na kawałki. W końcu jednak
myśl o ucieczce poczęła świtać w jej główce. Gdyby tylko mogła dostać się do okna,
otworzyć je i zawołać na pomoc policjanta, którego widywała przechadzającego się w
dzień po ulicy, byłaby może uratowana.
W pokoju nie było krzeseł, a sofka była zbyt niska, aby mogła przydać się do
jej planów. Półki z książkami sięgały wysoko, zasłaniając część okna. W miarę jak
oczy Małgosi przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegła kilka pak, stojących w
kącie blisko półek. Gdyby mogła dotrzeć do nich i wspiąć się na górę, dostałaby się
do okna.
Powoli, cichutko, skradając się krok za krokiem, zaczęła się przesuwać
wzdłuż ściany, nie spuszczając ani na chwilkę oczu z Hydera; ten zaczął groźnie
warczeć, targając sznur z całej siły. W końcu jednak doszła do pak i zaczęła się na nie
wspinać. Hyder szczekał coraz głośniej i miotał się wściekle, a sznur, który był słaby
i zużyty, zaczął już pękać. Na szczęście Małgosia nie dostrzegła tego, bo obrócona
była do niego plecami. Dostawszy się nareszcie po wielu trudnościach na wierzch
pak, zaczęła z całej siły szarpać okno, którego zardzewiałe zawiasy stawiały nie lada
opór. Nareszcie po wielu wysiłkach okno się otworzyło, a fala chłodnego powietrza
owiała czoło dziewczynki, zroszone potem. Wyczerpana, zatrzymała się na chwilę,
chcąc odetchnąć i zawołać policjanta, gdy naraz Hyder, szarpnąwszy się gwałtownie,
zerwał resztki więzów i jednym potężnym skokiem rzucił się na paki.
Małgosia obejrzała się i usłyszała chrapliwy oddech strasznego zwierza. Z
przeraźliwym krzykiem wychyliła się przez okno. Naraz straciła równowagę. Z
głuchym łoskotem padła na kamienne schody ogrodowego tarasu i straciła
przytomność.
W kilka chwil potem uliczna żebraczka, stara Molly, wracając z wieczornej
włóczęgi, przysiadła na schodach.
- Co to może być? - rzekła do siebie, widząc opodal coś białego, leżącego bez
ruchu. - Dziecko? Nieżywe? Pewnie zabite! Nie dotknę go, jeszcze powiedzą, że to ja
zrobiłam.
Zabierała się do odejścia, gdy w blasku latarni ujrzała złoty łańcuszek,
połyskujący na szyjce zemdlonej dziewczynki. Zbliżyła się chciwie, pomacała grubą
ręką dziecko, które drgnęło pod jej dotknięciem i przekonała się, że jeszcze żyje.
Molly nie wiedziała, co począć. Popatrzyła na dom i zauważyła, że był na noc
zamknięty. Zresztą, cóż ją to obchodziło, jakim sposobem dziecko się tutaj dostało w
takim opłakanym stanie. Dziewczynka miała na sobie złoty, błyszczący ponętnie
łańcuszek i sukienkę z białej, miękkiej tkaniny, które można było spieniężyć w
karczmie i dostać za nie kilka kieliszków whisky. Prócz tego właścicielka szynku,
Paddy, poszukiwała małej dziewczynki do pomocy. Zapłaciłaby jej pewnie za ten
nabytek. A jeżeli mała była ciężko potłuczona i umrze? Umarli nie robią plotek, a
rzeka płynęła tak blisko.
Tak sobie rozważała żebraczka i los biednej Małgosi w jednej chwili został
rozstrzygnięty.
Stara Molly zerwała z siebie brudną, dziurawą chustkę i zawinęła w nią
bezwładną dziewczynkę, zdjąwszy z niej uprzednio kosztowną ozdobę. Potem
cichaczem, skradając się ciemnymi zaułkami, by uniknąć bacznych oczu policji,
zaczęła iść ku rzece.
Nieraz musiała przystawać po drodze dla otarcia potu z zabrudzonej twarzy i
nabrania tchu, zanim doszła do swojego mieszkania, położonego w najbrudniejszej i
najnędzniejszej dzielnicy miasta. Oddychając z wielkim trudem i stąpając ciężko po
skrzypiących, brudnych schodach, żebraczka weszła aż na czwarte piętro, klnąc, gdy
naraz potknęła się o jakąś postać, leżącą przy progu.
- Przestań kląć, babko! - zawołała młoda kobieta, podnosząc się z ziemi. - Nie
mogę zasnąć w tę upalną noc. Wyjdę chyba na ulicę zaczerpnąć powietrza.
- Trzymaj język w gębie, Nancy! - szorstko odparła stara kobieta. - Zapal
łojówkę i poświeć mi; zobaczę, co się da zrobić z tą małą.
Nancy potarła zapałkę i wyszukawszy ogarek świecy, podeszła do tapczanu,
na którym Molly złożyła swój ciężar.
Żółty, chwiejny płomień padł na śmiertelnie bladą twarz Małgosi, na złociste,
rozsypane w nieładzie włosy i czerwoną pręgę w poprzek czoła.
- Miłosierny Boże! - krzyknęła Nancy, padając na kolana. - Jakże podobna do
mego Jima, nawet ranę ma w tym samym miejscu. Jaki znów piekielny zamiar
zaświtał w twojej głowie, babko?
Słowa te wymówiła płaczliwym, ale prawie dzikim głosem, szarpiąc kościste
ramię starej kobiety.
- Uspokój się - odparła Molly, patrząc oczyma nabiegłymi krwią w
rozjątrzoną twarz Nancy. - Mam na względzie tylko dobro dziecka. Uległa
wypadkowi, więc przyniosłam do ciebie, abyś ją pielęgnowała.
- Uległa wypadkowi, powiadasz? - podejrzliwie odezwała się młoda kobieta. -
Dziwny to musiał być wypadek, który doprowadził dziecko do podobnego stanu.
- Przysięgam, że tym razem mówię prawdę. Może rana nie jest śmiertelna?
Obejrzyj ją.
Nancy tymczasem zaczerpnęła wody z wyszczerbionego dzbanka i starą
szmatą delikatnie zwilżała skrwawione czoło Małgosi. Twarz młodej kobiety
przybrała łagodniejszy wyraz i coś, niby łza, zabłysło w jej oku.
- Zdaje mi się, że oddycha, choć rana jest głęboka, a długa jak mój palec -
rzekła, podnosząc się z miejsca. - Podtrzymaj jej głowę, a ja pobiegnę po lód.
Małgosia wydała cichy, bolesny jęk i otworzyła zamglone oczy, ale
natychmiast je zamknęła. Nancy wydostała parę pensów z blaszanego pudełka i
poleciwszy surowo starej, aby nie spuszczała dziecka z oczu, szybko zbiegła ze
schodów.
Molly tymczasem skorzystała z jej nieobecności, aby ukryć złoty łańcuszek w
słomie siennika. Rozebrała małą z pięknych sukienek i zostawiwszy w cienkiej,
obszytej koronkami koszulce, położyła ją na łóżku.
Następnie rozsznurowała eleganckie buciki, oceniła ich wartość jednym
rzutem oka i wrzuciwszy do brudnego fartucha, cichaczem zeszła na dół. Gdy Nancy
powróciła po kwadransie, niosąc lód w słoiku, towarzyszył jej dziwnie wyglądający
mężczyzna.
Pan Boddy, jak go nazywano, spadł bardzo nisko z poprzednio zajmowanej w
świecie pozycji. Wśród ubogiej ludności tej dzielnicy zjednał sobie pewien szacunek
jako doktor (gdy był trzeźwy). Miał czterdzieści pięć lat, wyglądał jednak na dużo
starszego. Nikt nie wiedział, z czego się utrzymywał, lecz nigdy nie był wmieszany w
żadną złodziejską sprawę. Przypuszczano tylko, że przechowuje u siebie skradzione
rzeczy i korzystając ze znajomości w wyższych sferach, zbywa je w korzystny
sposób.
- Oto ta mała - rzekła Nancy, podnosząc Małgosię na rękach - jest to córeczka
mojej nieboszczki siostry. Spadła ze schodów i potłukła się ciężko. Przelękłam się
okropnie, zobaczywszy ją w tym stanie i zaraz pobiegłam do pana.
To mówiąc, Nancy obcięła jedwabiste, złote pukle włosów, pokryte skrzepłą
krwią i niespokojnie spojrzała na pana Boddy'ego.
- Brzydka rana - odezwał się lekarz głosem, który, choć ochrypły od
nadużycia trunków, zachował brzmienie, zdradzające ślady dawnego wytwornego
wychowania. - Mogła się zabić na miejscu.
Ku wielkiemu zdziwieniu Nancy, wyjął z kieszeni małą szkatułkę z
instrumentami chirurgicznymi i począł się nimi posługiwać z wielką wprawą.
- Nie dziwiłbym się, gdyby mała popadła w ciężką chorobę - rzekł,
przypatrując się jej uważnie. - I nie ręczę, że się z niej wygrzebie. Rana jest głęboka,
ale kości nie są uszkodzone i prawdopodobnie utrata krwi mocno ją osłabiła. Okładaj
ją lodem, a jutro przyjdź do mnie. Jeżeli nie będę miał napadu delirium, to przepiszę
lekarstwo dla niej.
- Czyżby pan nie mógł powstrzymać się od picia? - spytała Nancy. - Szkoda
marnować takie zdolności lekarskie.
Cień przemknął po twarzy mężczyzny, przystanął, jakby wspominał coś
bolesnego.
- Przestań - rzekł szorstko - nie pytam ciebie o nic i tobie też nic do mnie.
- Przepraszam pana - lękliwie tłumaczyła się Nancy.
- Mniejsza o to - wrócił do dobrodusznego tonu. - Więc to dziecko twojej
siostry. Ładną ma na sobie bieliznę. Czy twoja siostra jest zamożna?
Nancy zarumieniła się i zamilkła.
- Nie daj tylko starej dobrać się do tych rzeczy - poradził lekarz. - Tyś dobra
kobieta, Nancy. Oto drobnostka na lód - wsunął jej do ręki srebrną monetę.
- Dziękuję panu - zdławionym głosem odparła młoda kobieta. - Będę czuwać
nad nią jak nad źrenicą oka. Przypomina mi bardzo mojego biednego chłopca.
- Nie wiedziałem, że miałaś dziecko - rzekł lekarz, patrząc na jej zmieszaną
minę.
- Tak, byłam matką! - wybuchnęła żałośnie kobieta. - Miałam ślicznego,
jasnowłosego synka, z oczkami błękitnymi jak niebo. Trzy latka miał, gdy zdarzył się
ten okropny wypadek. Mój mąż jest wnukiem starej Molly, nie znosił dziecka, sama
nie wiem z jakiej przyczyny. Jim to przeczuwał, biedaczek, zawsze mu się usuwał z
drogi. Och! Było to takie roztropne maleństwo! Ale pewnej nocy starucha i mąż
wrócili do domu pijani i ledwo zdolni utrzymać się na nogach. Jim czołgał się po
ziemi, a Molly potknęła się o niego. Wtedy - tu głos biednej matki zniżył się do
namiętnego szeptu - wtedy jego ojciec chwycił stołek i z całej siły uderzył go w
główkę.
Przez dwa dni leżał nieruchomy jak ta mała, trzeciego dnia otworzył swoje
śliczne, zamglone oczęta, wyszeptał słodko: “mamo” i umarł z tym słowem na sinych
usteczkach. Odtąd czasem mi się miesza tu, w głowie - nie jestem już sobą.
- Pilnuj tego maleństwa - rzekł doktor, odwracając się szybko. - Jutro będę cię
oczekiwał.
Nancy z niezwykłą uprzejmością odprowadziła go do drzwi i poświeciła na
schodach, potem usiadła obok łóżka i z zaciśniętymi hardo ustami przetrwała do
samego rana.
Parę godzin potem stara Molly wróciła pijana do domu i upadła jak długa na
podłogę, skarżąc się żałośnie, że Nancy więcej dba o tego bębna, niż o kochającą
babkę. Młoda kobieta nie odpowiedziawszy słowa, obrzuciła ją pogardliwym
spojrzeniem i nie troszcząc się wcale, pozwoliła jej zasnąć na ziemi.
Rozdział XII
Horacy bardzo sprytnie wziął się do zatarcia śladów swojej niegodziwości.
Zamknąwszy szczelnie okno, przez które wypadła Małgosia, odprowadził Hydera do
stajni, uwiązał na łańcuchu i nazajutrz, skoro świt, postanowił go oddać Jackowi.
Nie odkrył żadnych śladów ucieczki na frontowych schodach. Wypytawszy
policjanta, który nic nie widział, bo pił wtedy smacznie piwo w sąsiednim szynku,
wrócił do domu stroskany i niespokojny. Nic nikomu nie mówiąc, położył się do
łóżka.
Nazajutrz rano obudził go krzyk przerażonej Lizety, która, wszedłszy do
pokoju panienki, nie zastała jej.
Łóżko wskazywało, że nikt na nim nie spał, a Jan zapewniał, że gdy zamykał
dom na noc, panienki nie było na dole. Strwożona garderobiana wpadła do panicza,
zapytując go z płaczem, co zrobił z biednym dzieckiem.
Horacy wpadł w udaną złość za to podejrzenie i zaczął w grubiańskich
słowach łajać Francuzkę, że nie pilnowała małej. Ta wykrzykiwała z rozpaczą,
biegając po domu: Biedna, biedna panienka! Taka dobra! Taka milutka! Co się z nią
stać mogło? Nie zwykła przecież nigdy wychodzić sama! Trzeba co prędzej
zawiadomić policję.
Ale Horacy powstrzymał ją w zapale. Oświadczył gniewnie, że to do niej nie
należy i on sam się tym zajmie. Następnie zaczął wypytywać kucharkę i lokaja, kiedy
widzieli Małgosię ostatni raz.
Jan odpowiedział, że gdy zapalał gaz w sieni, usłyszał panienkę wołającą na
niego z biblioteki. Zbliżywszy się do drzwi, zastał je zamknięte na klucz. Tu stary
sługa znacząco spojrzał na panicza, który nagle pobladł.
- Tak - rzekł, udając obojętność - odpowiedziała mi coś niegrzecznego przy
obiedzie i wsadziłem ją tam za karę. Później widziałem, jak schodziła na dół,
szukając Dandysa. Niech Jan poda mi śniadanie, pójdę rozmówić się z policjantem.
Lizeta zachodziła w głowę, co robić. Żywa i energiczna dziewczyna
przywiązała się szczerze do Małgosi i gorąco ubolewała nad jej losem. Była o tyle
przezorna, że nie zwierzała się ze swoich przypuszczeń, a podejrzewała, że Horacy
był przyczyną tajemniczego zniknięcia dziecka. Los jednak sprzyjał niegodziwemu
chłopcu, bo zaraz rano Jacek Miller przyszedł upomnieć się o Hydera, na którego
szybkim usunięciu zależało Horciowi.
Chwilę potem ujrzał nadjeżdżającą karetę, z której wysiedli jego rodzice.
Zanim pani Wilder przestąpiła próg domu, syn zaskoczył jej drogę, wołając:
- Mamo droga! Stało się wielkie nieszczęście! Małgosia zniknęła gdzieś bez
wieści i nie ma jej od wczoraj!
Powstało ogólne zamieszanie. Lizeta nadbiegła, tłumacząc się ze łzami, a pani
Wilder, nie rozumiejąc jeszcze dobrze, o co chodzi, dostała nerwowego ataku. Pan
Wilder daremnie podnosił głos, chcąc się czegoś dowiedzieć; nikt go nie słyszał
wśród ogólnego gwaru i kobiecego lamentu. Wreszcie odprowadził syna na bok i
zamknąwszy drzwi biblioteki za sobą, zapytał go, co to wszystko znaczy?
- To, ojcze - odparł chłopiec, ważąc swoje słowa w śmiertelnej obawie, aby
nie popaść w tarapaty - że mała zniknęła gdzieś z domu w niewytłumaczony sposób.
Lizeta sądziła, że jest ze mną, ja zaś siedziałem w moim pokoju i o ile wiem, ona nie
była wcale na górze.
- Horacy - rzekł ojciec, wpatrując się w niego surowo - jaki brałeś udział w tej
tajemniczej sprawie? Małgosia nigdzie nie ośmielała się wychodzić, matka jej tego
zabroniła, a wiesz, jak była posłuszna. Musiała zajść bardzo ważna przyczyna, która
ją skłoniła do tego kroku!
Horacy zmieszał się i spuścił oczy przed badawczym spojrzeniem ojca.
- Ojciec zawsze był niesprawiedliwy wobec mnie! - zawołał namiętnie. - Cóż
mnie ta mała obchodzi? Była krnąbrna i zuchwała przy obiedzie; wsadziłem ją za
karę do biblioteki i wypuściłem po upływie pół godziny. Przypuszczam, że musiała
wyjść tylnymi drzwiami.
Mówił popędliwie i z tym większą pewnością siebie, że wyznawał część
prawdy, chcąc uprzedzić relację Jana.
Twarz pana Wildera przybrała łagodniejszy wyraz; biorąc kapelusz, rzekł:
- Jeżeli tak było w istocie, jak mówisz, to pozostaje mi tylko uprzedzić policję
i ofiarować znaczną nagrodę za odszukanie zaginionego dziecka.
Wybadawszy każdego ze służących z osobna, pan Wilder sprowadził
detektywa, który wysłuchawszy uważnie raportu służby, poszedł następnie obejrzeć
zamek u drzwi, który otwierał się łatwo i dziecinna rączka mogła go poruszyć. Cały
wypadek wyglądał bardzo tajemniczo. Porobiwszy notatki, detektyw zabrał fotografię
dziewczynki i oddalił się, obiecując powrócić wieczorem.
Zaginiona! 20 sierpnia wieczorem, z domu pod nr 9 przy ulicy Broadway
zginęła 11_letnia dziewczynka, zwana Małgosią. Niskiego wzrostu, drobnych rysów i
świeżej cery, z włosami jasnoblond. Ubrana była w białą sukienkę, przepasaną
błękitną szarfą. Na szyi miała wenecki złoty łańcuszek. Wysoką nagrodę otrzyma ten,
kto ją przyprowadzi lub trafi na jej ślad.
Ogłoszenie ukazało się we wszystkich miejscowych dziennikach. Pomimo to
jednak tygodnie upływały od tajemniczego zniknięcia Małgosi, a nie otrzymano o niej
żadnej wieści. Pan Wilder posmutniał bardzo i daremnie wzywał na naradę do swego
kantoru najzdolniejszych detektywów. Żona jego, również przygnębiona, krążyła
wciąż po domu, opłakując bezustannie przed Lizetą utratę kochanego dziecka.
Trzy tygodnie minęły wśród ciągłych poszukiwań, a nie natrafiono na żaden
ślad zaginionej. Policja była przekonana, że dziecko zostało porwane przez złodziei i
uprowadzone w odległą okolicę, gdzie może kiedyś uda się je odszukać, dzięki
wysokiej nagrodzie, przyobiecanej przez opiekunów.
Pan Wilder, po upływie dwóch tygodni, czuł się w obowiązku zawiadomić
sędziego Graya o zaszłym wypadku. Uczynił to listownie, wyrażając w pełnych
serdeczności słowach swój żal nad utratą dziecka, do którego on i żona przywiązali
się całym sercem i które z czasem miało zająć w ich rodzinie miejsce zmarłej córki.
List ten zastał sędziego w zacisznej górskiej wiosce, dokąd przybył w
odwiedziny do syna. Zaledwie rzucił okiem na pismo, zerwał się przestraszony.
- Co się stało, ojcze? - niespokojnie zapytał Reginald.
- Okropny wypadek! - zawołał sędzia, niezdolny pohamować wzruszenie. -
Otrzymałem list od pana Wildera. Biedna Małgosia - przeczytaj sam!
Regie chwycił list, przebiegł go oczami, potem spojrzał na ojca, nie
dowierzając samemu sobie. Opuścił głowę, nie mogąc przemówić ani słowa. Twarz
jego wyrażała ból.
- Uspokój się, chłopcze - rzekł sędzia, choć oczy jego były wilgotne od łez. -
Nie należy tracić nadziei. Wilder w zbyt czarnych kolorach widzi tę sprawę.
- Tak, ojcze - odezwał się Regie - ale pomyśl tylko, że biedactwo może się
znajdować w rękach złych ludzi, którzy obchodzą się z nim okrutnie. Moja biedna
Małgosia! Powiem ci, ojcze - ciągnął po chwili. - Czuję się o wiele silniejszy i jeżeli
pojedziesz do Nowego Jorku, to błagam cię, zabierz mnie z sobą. Meta może
odjechać do domu z ciotką Rachelą.
Patrząc na wzruszoną twarz jedynaka, sędzia zamyślił się. Rex już prawie
całkiem doszedł do siebie. Wielkie upały ustąpiły miejsca ciepłej jesiennej pogodzie.
W tych warunkach mógł bezpiecznie pojechać do Nowego Jorku.
- Zgoda! - rzekł sędzia po chwili. - Zabiorę cię, jeżeli mi przyrzekniesz
chodzić wcześnie spać i nie gorączkować się niepotrzebnie. Zanim zaczniemy się
pakować do drogi, daj mi przeczytać moją korespondencję, a tymczasem pobiegnij do
ciotki i do Mety i uprzedź je o tym, co zaszło.
Regie uczynił to, a sędzia zabrał się do listów. Jeden z nich miał zagraniczny
stempel i podpisany był Barry i Williams. A oto jego treść:
“Szanowny Panie! Nie odpisaliśmy do tej pory na list pański z przyczyny
nieobecności naszego starszego wspólnika, który mógł udzielić dokładniejszych
informacji, dotyczących dawnych klientów naszej firmy. Przejrzawszy księgi,
oświadczył, iż dr Bodman, którego zapamiętał, przesyłał niegdyś na nasze ręce
pieniądze dla niejakiej pani Herve, Francuzki, zamieszkałej wówczas na Strandzie,
nie przypominamy sobie, pod którym numerem. Przekazy te wypłacane były w banku
Morgan i Spółka i nie przekraczały pięćdziesięciu funtów. Adres, pozostawiony nam
przez pana Bodmana, był następujący: Na ręce braci Clive, 34 John Street, w Nowym
Jorku. O pani Herve nie możemy udzielić żadnej wiadomości, z wyjątkiem tej, iż w
zeszłym roku otrzymaliśmy list od Armanda Herve, zapytujący o jej adres. Nieobecna
była w nim wzmiankowana jako jego bratanica.
Ubolewając, iż nie możemy Szanownemu Panu dostarczyć bliższych danych,
pozostajemy z poważaniem.
William i Barry, prawnicy”
Zanotowawszy starannie adres braci Clive w Nowym Jorku, sędzia zszedł na
dół do syna. Tego wieczora opowiedział Reginaldowi swoją rozmowę z Barnabą i dał
mu do przeczytania list londyńskich prawników.
- Ależ to się wybornie składa, ojcze! - zawołał chłopiec poruszony. - Może
trafimy nareszcie na ślad pochodzenia tej biednej dziewczynki! Opowiadała mi swoje
dzieje i dała do przechowania bransoletkę. Są na niej wyryte dwie litery: M. H.,
oznaczające prawdopodobnie początek nazwiska pani Herve. Moja droga maleńka!
Jakże chciała odnaleźć swego ojca, który może żyje, a nic o niej nie wie.
Sędzia ucieszył się w duchu, że nadzieja odszukania śladów pochodzenia
Małgosi zatarła chwilowo w umyśle Rexa wrażenie, jakie sprawiła wiadomość o jej
tajemniczym zniknięciu.
Droga do Nowego Jorku wydała się Rexowi bardzo długa. Ojciec jednak
lepiej od niego wiedział, jak słabe jeszcze były siły rekonwalescenta. Gdy przybyli do
hotelu w Nowym Jorku, chłopiec czuł się tak znużony, że musiał wypocząć przed
wizytą u państwa Wilderów.
Sędzia tymczasem spotkał w czytelni hotelowej dawnego kolegę i przyjaciela,
sędziego Ransoma, który mógł mu udzielić informacji, dotyczących firmy braci
Clive. Zapytany o nich - odpowiedział:
- Nazwisko to dobrze jest mi znane, choć osobiście tych panów nie znam. To
bardzo zamożny dom handlowy, mający filie zagraniczne w Lyonie i, o ile mi się
zdaje, w Marsylii. Przypominam sobie dobrze starego Clive'a. Został sparaliżowany i
zdawszy interesy, przeniósł się gdzieś na wieś. Był to starzec bardzo ekscentryczny.
Firmę prowadzą obecnie jego synowie.
Wtem jakiś nieznajomy mężczyzna, zajęty czytaniem gazety przy sąsiednim
stoliku, odezwał się:
- Jeżeli pański przyjaciel żąda informacji dotyczących domu handlowego
Braci Clive, mogę nimi służyć. Pan Selden Clive jest moim ojcem.
Sędzia pospieszył przedstawić się panu Clive'owi, po czym zapytał go, czy nie
mógłby przekazać wiadomości, dotyczących doktora Bodmana, który przed sześciu
laty przesyłał do Anglii pieniądze za pośrednictwem ich firmy.
- Bodman? - powtórzył pan Clive. - Bodman? Przypominam go sobie. Z
powodu nagannego prowadzenia się, stracił doskonałą praktykę lekarską i zwichnął
swoją karierę. Mój brat dał mu posadę buchaltera, a uczynił to z przyczyny - tu
zawahał się i cień nieokreślonego uczucia przemknął po jego twarzy - z przyczyny
czysto rodzinnej. Był kolegą szkolnym mojego najmłodszego brata.
Urwał nagle, jakby chciał coś więcej powiedzieć, ale się powstrzymał.
- Czy nie mógłby mi pan wskazać obecnego adresu doktora Bodmana? -
spytał sędzia.
- Nie, żałuję bardzo. Opuścił nas z powodu brudnej awantury, która oburzyła
naszego ojca. Mogę zresztą wypytać mego brata, jeżeli pan tego sobie życzy, ale
wiem, że firma nasza straciła go z oczu od dawna. Prawdopodobnie zapił się do tej
pory na śmierć.
Sędzia podziękował panu Clive'owi, wręczył mu swoją wizytówkę i rozmowa
zeszła na inny temat.
Rozdział XIII
Pani Wilder siedziała tego wieczora na kanapce w buduarze, gdy lokaj
zapowiedział pana sędziego Graya z synem. Wyszła naprzeciw nich ze stroskaną
twarzą.
- Ach! Czy wiecie, panowie, że prawie ze strachem was spotykam - zawołała,
ściskając ich ręce. - To drogie, śliczne dziecko! Co się z nim mogło stać? I to wtedy
właśnie, gdyśmy się oboje tak bardzo do niej przywiązali. Mąż schudł i zmizerniał ze
zmartwienia przez te trzy tygodnie, a ja tak się czuję zgnębiona, że zaniechałam
wyjazdu do Newport. Jest tak, jakby śmierć nawiedziła nasz dom!
Pani Aurelia przyłożyła do oczu batystową chusteczkę z żałobnym szlakiem i
zaczęła głośno płakać.
- Więc nie ma dotychczas żadnej wiadomości? - zapytał sędzia.
- Nie, niestety! Gubimy się w domysłach. Co do mnie, jestem przekonana, że
biedactwo już nie żyje.
- Droga pani, bądź ostrożna - cicho przerwał jej sędzia, wskazując nieznacznie
na blednącego Reginalda, który zachwiał się na te słowa. - Czy męża pani zastałem w
domu?
Pani Wilder zadzwoniła na Jana, który po chwili oznajmił, że pan prosi do
swego gabinetu. Regie, znużony nad wyraz, zmuszony był słuchać dalej
rozstrajającego nerwy gadania gospodyni. Zaczęła w końcu nalegać, aby poszedł z
nią na górę do pokoiku Małgosi. Wszystkie sprzęty i zabawki stały nie tknięte jak w
chwili, gdy dziewczynka porzuciła je wychodząc.
- Horcio znalazł skrawek papieru, na którym był zaczęty list do pana - rzekła
Aurelia, schodząc z nim na dół. - Właśnie wychodzi - dodała, widząc otwierające się
drzwi. - Horciu, to pan Reginald Gray.
Regie zawahał się chwilę, czy podać mu rękę, co nie uszło uwagi młodego
Wildera.
- Jak się masz, Gray? - odezwał się niedbale.
- Oprowadzałam go po pokoju Małgosi - wtrąciła matka - a teraz, oddaj mu
proszę ten list.
- Z ochotą, jeśli mu zależy na tej bazgraninie - odparł Horacy, prowadząc go z
sobą do biblioteki. - Matka tak się wszystkim przejmuje i o lada głupstwo wyprawia
sceny.
- Nic w tym dziwnego, że pani Wilder odczuła głęboko ten smutny wypadek -
gorąco podjął Reginald, oburzony lekceważącym tonem, jakim Horacy odzywał się o
matce. - Biedna mała! Takie dobre, śliczne dziecko!
- Nie widziałem w niej nic ślicznego. Naturalnie, że to nieprzyjemna historia,
ale nie bój się, znajdzie się jeszcze. Takie dzieci nie przepadają nigdy. Oto masz ten
papier.
Usta Reginalda zadrżały hamowanym wzruszeniem, gdy na wydartej z
zeszytu ćwiartce papieru wyczytał skreślone niewprawną rączką i w połowie
drukowanymi literami następujące słowa:
“Drogi Regie! Otrzymałam twój list. Kocham cię całym sercem. Przyjedź
prędko”.
Nie mówiąc słowa, złożył starannie papier i schował go do portfela. Horacy
popatrzył na niego z szyderczym uśmiechem.
- No! - zawołał drwiąco. - Tego już nie rozumiem.
- Czego? - spokojnie zapytał Regie.
- Tego, że się tak rozczulacie wszyscy losem jakiegoś tam dzieciaka! -
zuchwale zawołał Horacy. - Był to nieznośny bęben. Zachowywała się tak
niegrzecznie wobec mnie ostatniego wieczora, że zmuszony byłem zamknąć ją za
karę.
- Zamknąłeś ją, gdzie? - hamując się z całej siły, zapytał Reginald.
Pan Wilder, oszczędzając Horacego, ukrył przed nimi ten fakt, świadczący
przeciw niemu.
- Tu, w tym pokoju. Zapewne wtedy napisała ten drogocenny list, który
nazajutrz znalazłem na posadzce. Nie masz pojęcia, co za zamieszanie panowało w
domu przez trzy tygodnie po tym. Matka spazmowała po całych dniach, a ta
Francuzka, Lizeta, zapłakiwała się po kątach. Ojciec sprowadził cały sztab
policjantów do domu i odbywał z nimi narady, wyglądając cały czas posępnie jak noc
listopadowa. I pytam się, czy było o co robić tyle awantur? Jakaś tam nędzna, z
rynsztoku wyciągnięta, mała irlandzka żebraczka.
Jednym skokiem Reginald rzucił się na niego z pałającymi oczami, chwycił go
za kołnierz i począł trząść z całej siły.
- Jak śmiesz wyrażać się o niej w ten sposób, ty nikczemny łotrze! - wołał
przez zaciśnięte zęby. - Dam ja ci za to, że śmiałeś dokuczać biednemu dziecku!
Lizeta przechodząc przez sień, usłyszała wrzaski Horacego, który krzyczał z
bólu i wściekłości. Francuzka radowała się w duchu, że niegodziwy chłopiec, który
dawał się tyle razy we znaki całej służbie, otrzymał raz należną nauczkę od tego
pięknego, nieznajomego panicza.
Pan Wilder i sędzia Gray, zatrwożeni hałasem, szybko podążyli do biblioteki.
- Regie! - zdziwił się ojciec, widząc zaciętą walkę dwóch chłopców.
- Tak, ojcze! - odparł młodzieniec, odpychając Horacego, po czym padł na
najbliższy fotel. - Panie Wilder, ukarałem go tak, jak by pan go ukarał, gdyby w
pańskiej obecności ośmielił się odezwać w ten sposób o nieszczęśliwej sierocie.
Jeżeli Małgosia się znajdzie, nie powróci nigdy do tego domu, aby być prześladowana
i dręczona przez ciebie, niegodziwcze!
Nagle sił i tchu zabrakło Reginaldowi, a gdy Horacy, pieniąc się ze złości,
przyskoczył ku niemu, jasnowłosa głowa chłopca opadła na poręcz fotela i stracił
przytomność.
Lizeta, która słuchała pod drzwiami, przybiegła na wołanie pana Wildera i
pomogła trzeźwić i nacierać wodą zemdlonego. Złożono go pospiesznie na sofie.
Gdy po chwili Reginald podniósł powieki, zwrócił ku ojcu proszące wejrzenie
pięknych zamglonych oczu.
- Nie mogłem wytrzymać, ojcze - tłumaczył się.
Pan Wilder, który po cichu rozmawiał z Horacym w drugim końcu pokoju,
zwrócił się do niego.
- I miałeś słuszność, mój chłopcze. Gdyby Horacy ośmielił się odezwać przy
mnie w ten sposób, niewłaściwy i okrutny, byłbym go za to surowo skarcił. Wstydzę
się za mego syna.
Regie przyjaznym ruchem położył dłoń na ręce pana Wildera.
- Czy sądzi pan, że ją odszukamy?
- Detektywi dają mi bardzo słabą nadzieję - smutno odrzekł pan Wilder. - Ale
bądź pewien, że nie omieszkam wam donieść, gdy trafię na jaki bądź ślad.
Gdy sędzia z synem wyszli, pożegnawszy się uprzejmie z panem domu, Lizeta
znalazła na dywanie rękawiczkę Reginalda i pobiegła z nią aż do drzwiczek powozu.
- Panienka tak często wspominała o paniczu, mówiła, że go bardzo, bardzo
kocha - łamaną angielszczyzną żywo odezwała się Francuzka - i... i niech mi wolno
będzie paniczowi podziękować za niespodziankę, którą pan sprawił panu Horacemu.
Na te słowa popędliwej garderobianej Regie zaledwie mógł się powstrzymać
od śmiechu. Kareta odwiozła ich do hotelu, gdzie Reginald spiesznie począł się
rozbierać, ojciec bowiem kazał mu się zaraz udać do łóżka.
- Może to nie było na miejscu, sprawić taką frycówkę synowi gospodarza
domu - z pewnym powątpiewaniem zaczął Regie - ale...
- Idź spać, mój chłopcze - łagodnie przerwał mu sędzia.
Nastała chwila długiego milczenia.
- Bądź co bądź - możemy jeszcze podać ogłoszenia do gazet - wybuchnął
Regie, jakby pod naciskiem natrętnej myśli. - Aż lżej mi na sercu - dodał zasypiając -
że powiedziałem swoje zdanie Horacemu.
Rozdział XIV
Minął wrzesień oraz pogodne i ciepłe dni października. Nastały jesienne
chłodne, zanim Małgosia była zdolna opuścić nędzną izdebkę starej Molly. Cudem
ocalona została od śmierci, dzięki niezmordowanej troskliwości Nancy, która dniem i
nocą czuwała nad nią jak nad własnym dzieckiem. Rana w główce okazała się bardzo
głęboka, a do cierpień, jakie dziecku sprawiała, przyłączyła się gwałtowna gorączka.
Doktor Boddy opiekował się chorą z daleka, zapobiegając jej zbytniemu
wycieńczeniu. Gdy stara Molly i jej wnuk byli nieobecni w domu, wtedy spokój
kojąco oddziaływał na dziecko. Lecz gdy pijana para włóczęgów, wyczerpawszy w
mieście fundusze, wracała do mieszkania, hałasując i klnąc, na czym świat stoi, chora
doprowadzana bywała piekielnymi wrzaskami niemal do obłędu.
Stara wiedźma nie ośmieliła się dotąd pozbyć złotego łańcuszka, bała się
bowiem, że może dostać się w ręce policji. Chciwość zaś jej nie mogła być
podniecona wysoką nagrodą ogłoszoną w gazetach za odstawienie zgubionego
dziecka, bo Molly nie umiała czytać.
Gorączka osłabiła organizm małej i sprawiła wielką zmianę w jej umyśle.
Dziewczynka straciła zupełnie pamięć ostatnich kilku lat swego życia. Nawet imienia
zapomniała; jednak, gdy Nancy nazywała ją Marynią, miała takie uczucie, jakby to
nie było jej prawdziwe imię. Lecz za to pamięć jej sięgała dalej w przeszłość; nieraz
sennie mówiła coś o mamie i o starym siwowłosym panu, który ją tak brutalnie
odtrącił od siebie.
- Wiesz - poczęła szeptać lękliwie do ucha Nancy - uderzył mnie w skroń... ot
tu i odtąd taką mam dziwną głowę. Gdy wyzdrowieję, odeślesz mnie do mojej
własnej mamy, nieprawdaż?
Dobra kobieta przyrzekła jej zrobić to, o co prosiła i łagodnymi słowy utuliła
do snu. Daremnie usiłowała, bodaj podstępem, zasięgnąć wiadomości od starej, skąd
wzięła dziecko. Żebraczka była sprytna i nie wydała się, wymyślając za każdym
razem coraz to nowe kłamstwo. Biedna zaś dziewczynka, pytana przez Nancy, tak
cierpiała, usiłując coś sobie przypomnieć, że ta zaniechała dalszych badań.
Gdy nastała słotna jesień i konary drzew zaczęły się uginać pod wichrem i
deszczem, nowe nieszczęście spotkało Małgosię. Nancy ciężko zachorowała i
przestała chronić dziecko przed okrucieństwem pijaczki i jej nikczemnego
towarzysza.
Doktor Boddy wtrącał się nieraz w ich sprawy, ale jego odwiedziny nie
powtarzały się często. Wiedźma nienawidziła skradzionej przez siebie dziewczynki i
miała pretensję, że nie umarła podczas choroby. Dręcząc ją bez miłosierdzia, wodziła
za sobą po mieście, każąc dźwigać ciężki koszyk, w który rzucała kości i gałgany,
zbierane ze śmietników. Dotkliwymi razami okładała wychudłe plecy biednej sieroty
tak, że przechodnie litowali się nad nią.
Jakże Małgosia pragnęła umrzeć, aby wypocząć pod ziemią po tych długich,
nużących dniach i okropnych nocach, spędzanych w dusznej atmosferze poddasza,
wśród dwojga znęcających się nad nią pijaków. Nancy leżała, jęcząc z bólu,
niezdolna poruszyć ręką ani nogą, a ilekroć Małgosia zbliżała się do chorej, jej
dręczyciele bili ją za to i obsypywali przekleństwami.
- Powiem ci coś, Marysiu - szepnęła jej raz Nancy do ucha. - Jeżeli to dłużej
potrwa, ty tutaj nie wytrzymasz. Poproszę doktora Boddy'ego, aby coś obmyślił dla
ciebie, a jeżeli się nadarzy sposobność, ucieknij od tej czarownicy. Jeżeli ci już za
bardzo dokuczą, zawołaj policjanta. On wpakuje ją do więzienia, a my odetchniemy
swobodniej.
- Cóż wy tam zmawiacie się przeciw mnie, łotrzyce? - zasyczał gniewny głos
starej Molly. - Ruszaj, bębnie, w drogę i trzymaj koszyk prosto! Ja cię nauczę
spiskować.
Silną pięścią wymierzyła dziewczynce uderzenie, od którego ta zachwiała się,
ale widząc przerażenie Nancy, stłumiła krzyk i dźwigając koszyk, zeszła po
skrzypiących schodach.
Molly wpadła w lepszy humor, otrzymawszy jałmużnę od dwóch
przechodniów. Pospieszyła do szynku, aby pokrzepić się kilkoma kieliszkami
piołunówki, po czym oświadczyła wesoło, iż zamierza udać się do arystokratycznej
dzielnicy, aby tam popróbować szczęścia.
- Stare nogi mi dokuczają - mruczała sama do siebie - ale mam pieniądze,
przejadę się.
To mówiąc wgramoliła się z trudem do przejeżdżającego omnibusu i zajęła
jedyne wolne miejsce. Siedzący obok niej robotnik spojrzał na wynędzniałą i smutną
twarz dziecka, na zmęczone nóżki, powstał z siedzenia i wskazał jej opróżnione
miejsce. Rumieniec żywej wdzięczności wystąpił na blade lica dziewczynki,
nienawykłej do podobnej uprzejmości.
- Dziękuję! Bardzo, bardzo panu dziękuję - wyszeptała tak cichym i żałosnym
głosem, że niema skarga tych słów dźwięczała długo potem w uszach nieznajomego.
Ruch omnibusu uśpił wkrótce starą Molly, której głowa opadła na główkę
dziewczynki. Trwało to kilka minut, gdy przypadkowo mała poruszyła się niechcący.
Stara ocknęła się, zamruczała jakieś przekleństwo i uszczypnęła ją w ramię tak silnie,
że dziewczynka o mało nie krzyknęła z bólu; potem znowu spokojnie złożyła
rozczochraną głowę na to samo miejsce.
Małgosia ściągnęła jak do płaczu blade usta. Wrażliwe dziecko kryło się jak
mogło przed wzrokiem przyzwoicie ubranych pasażerów. Wstydziła się
niewypowiedzianie swojej towarzyszki i usiłowała zapomnieć o niej, przyglądając się
ulicom i placom miejskim.
Naraz oczy jej spotkały skierowane ku sobie spojrzenie pięknej, młodej pani,
siedzącej naprzeciw.
Nieznajoma była ubrana wykwintnie, a jej ręce ozdabiały liczne bransoletki.
Zapatrzona w nie mała, poruszyła się znowu nieznacznie. Wtedy stara pijaczka
zerwała się ze złością i z całej siły wymierzyła dziecku policzek.
Małgosia krzyknęła z bólu, a nieznajoma w jednej chwili zerwała się i rzuciła
ku niej.
- Czy cię zraniła, moje biedne dziecko? - zawołała z pałającymi oburzeniem
oczami. - Ta kobieta jest szalona lub pijana! Chodź, usiądź tu na moim miejscu.
Kilku panów powstało jednocześnie, ofiarując damie swoje siedzenie. Stara
Molly usiłowała powstać, ale zbyt była pijana, aby mogła utrzymać się o własnych
siłach, toteż runęła jak długa koło ławki. Powstało zamieszanie. Konduktor zatrzymał
omnibus, jeden z pasażerów zawołał policjanta, a piękna pani silnie ujęła drżącą
rączkę Małgosi. Jeden z mężczyzn, który stał na przedniej platformie, przybliżył się,
aby zobaczyć, co zaszło.
- Ach! To pani, Wirginio! - zawołał, uchylając kapelusza. - Cóż pani porabia?
Nie wiedziałem, że pani jest w mieście.
- Zatem musiałeś pan nie otrzymać mojej karty, panie Randolph - rumieniąc
się odparła młoda dziewczyna. - Mieszkamy z ojcem w hotelu Bellevue.
- Niech mi pani pozwoli odprowadzić się do domu - skwapliwie podjął młody
człowiek.
Ale nie mógł dosłyszeć odpowiedzi, taki hałas zrobił się dokoła starej Molly,
która, klnąc, odgrażała się przybyłemu po nią policjantowi. Wirginia zwróciła się do
Małgosi.
- Moje dziecko, w czym mogłabym ci pomóc?
- O! Zabierz mnie pani z sobą! - tuląc się do niej, błagała dziewczynka. - Nie
oddawaj mnie w jej ręce. Zabije mnie! Nawet Nancy radziła mi uciec od niej.
- Uspokój się, moja maleńka! Nie pozwolę, aby cię krzywdziła - zapewniała
Wirginia, przypatrując się ze współczuciem sinej plamie, jaką pięść starej pijaczki
zostawiła na policzku dziecka. - Czy to twoja matka?
- Och, nie! Nie! Pani! Ja do niej nie należę.
Uderzona poprawnością mowy i akcentu Wirginia przypatrywała się Małgosi
z wzrastającym zaciekawieniem. Tymczasem policjant, wywlókłszy Molly przemocą
z omnibusu, wśród krzyku i zbiegowiska ulicznej gawiedzi, prowadził ją do aresztu.
Konduktor niecierpliwie targnął za dzwonek i omnibus ruszył dalej.
- Kiedy tak, to już nie powrócisz do niej - rzekła rezolutnie Wirginia po chwili
namysłu i kazała jej usiąść obok siebie. Widząc to, pan Randolph zapytał zdziwiony:
- Czy pani ma zamiar wziąć do siebie tę małą?
- Sama jeszcze nie wiem - rumieniąc się znowu, odparła młoda Amerykanka. -
Zabiorę ją do hotelu i zobaczę, co ojciec powie. Oto jesteśmy na miejscu. Czy pan
wstąpi teraz do nas, czy może przyjdzie wieczorem?
Pan Randolph zapowiedział swoją wizytę po obiedzie, odprowadził panienkę
do drzwi hotelu i pożegnał ją uprzejmie.
Wszedłszy do bawialnego pokoju, Wirginia czym prędzej zadzwoniła na
pannę służącą, po czym, usiadłszy w fotelu, rzekła łagodnie do Małgosi:
- Teraz opowiedz mi wszystko.
Ale wszystko, to było bardzo mało. Małgosia pamiętała, że chorowała bardzo
długo i ciężko i że gdy doszła do przytomności, mamy nie było przy niej.
- Nie mogę nic sobie przypomnieć - natężając myśli, mówiła żałośnie. -
Wiem, że byłam z mamą na jakimś okręcie, że wielkie fale biły dokoła i mama była
chora. Potem... potem już nie wiem, co się stało. Pamiętam jakiegoś starego pana z
białymi włosami, który mówił do nas z gniewem i odepchnął mnie od siebie. W
pokoju był jakiś dziwny straszny ptak. Och! - dodała po chwili - któż to powiedział,
że powinnam się starać przypomnieć sobie coś więcej o tym wszystkim? Kto to był?
Taka niezmierna boleść odbiła się w jej wielkich, smętnych oczach, iż
Wirginia chwyciła ją w objęcia.
- Więc nie wiesz, maleńka, jakim sposobem dostałaś się w ręce tej starej
pijaczki? - spytała.
- Nie, pani. Myśli mi się plączą. Tak bardzo chorowałam, że zapomniałam o
wszystkim.
Potem już przytomniej zaczęła opowiadać o nędzy, jaką wycierpiała ostatnimi
czasy, i o znęcaniu się nad nią starej Molly.
Z wdzięcznością wspominała o dobroci Nancy i doktora Boddy'ego.
Szczególnie jedna jej wypowiedź dała Wirginii do myślenia.
- Nigdy nie ubierałam się tak jak teraz, w koszulkę tylko i spódniczkę - rzekła,
rumieniąc się ze wstydu. - Nancy sprzedała moje ubranie, aby mieć za co kupić dla
mnie lekarstwo. Niech pani więc wybaczy, że tak się prezentuję. - Wymówiła to z
takim spokojem, pełnym wrodzonej godności, że Wirginia pomyślała sobie: Mówi
prawdę. Znać, że była wychowana w dostatku.
Tymczasem nadeszła pokojowa i ze zdumieniem wpatrywała się w obdartą i
okrytą łachmanami dziewczynkę. Wirginia wysłała ją po swoją pannę służącą i po
chwili pojawiła się w pokoju niemłoda Mulatka, o bardzo miłej powierzchowności.
- Panienko - zawołała, załamując ręce ze zdziwienia. - Cóż panienka zrobiła?
Gdzie panienka wyszukała to maleństwo? Biedne dziecko! - dodała, pochylając się
nad drżącą Małgosią.
- Znalazłam ją w omnibusie w towarzystwie okropnej, starej kobiety, ale o
tym później - dodała, widząc, że Małgosia na nowo zaczyna płakać. - Zadzwoń i każ
zaraz podać małej śniadanie, a potem przyrządź jej ciepłą kąpiel. Wychodzę na
miasto, aby kupić jej sukienkę, a gdy tylko ojciec nadejdzie, zapytam go, czy mi
pozwoli zabrać to biedne dziecko do Filadelfii.
- A co pan powie na to? - z uśmiechem zapytała Mulatka, głaszcząc delikatnie
główkę dziewczynki.
- Ojciec - rzekła panna Clive, śmiejąc się serdecznie - jak zawsze pozwoli mi
zrobić co zechcę. Moja Mario, nakarm to biedactwo. Wygląda na zagłodzoną; a nie
zapomnij - dodała, przystając w progu - otulić jej ciepło po kąpieli.
To mówiąc śliczna panna znikła za drzwiami, przesławszy miły uśmiech i
przyjazne skinienie głowy na pożegnanie.
- Złote serce - szepnęła Mulatka patrząc za nią z rozrzewnieniem. - A teraz,
maleńka, co wolisz wpierw, kąpiel czy śniadanko? Myślę, że filiżanka mocnego,
dobrego rosołku i parę ostryg dobrze ci zrobią. Zadzwonię na kelnera, żeby podał
jedzenie.
Małgosia pomyślała, że dawno nie spotkała tak uprzejmej i łagodnej osoby jak
ta pani, która pieściła ją i rozmawiała wesoło aż do chwili, gdy podano śniadanie.
Wtedy Maria zakrzątnęła się przy stole, nakruszyła bułeczki do rosołu, nasmarowała
grzankę świeżym masłem i nalała filiżankę lekkiej herbaty. Małgosia piła i jadła z
wielkim apetytem, żałując, że nie może trochę rosołu zanieść chorej Nancy. Maria
zainteresowała się nieznajomą chorą i zaczęła zadawać dziewczynce mnóstwo pytań.
Myjąc i ubierając ją, spostrzegła sine pręgi wzdłuż pleców i ramion, pochodzące od
uderzeń. Wprawiło ją to w okropne oburzenie.
- Łotry! Niegodziwcy! - wołała prawie ze łzami. - Żeby tak katować biedne
dziecko, trzeba być bez sumienia i Boga nie mieć w sercu!
Małgosia otulona w luźną, flanelową bluzę Wirginii, ze złocistymi włoskami
rozsypanymi na ramiona, z twarzyczką wypoczętą i lekko zarumienioną, zdawała się
zupełnie przeistoczoną dziewczynką.
Wkrótce zaczęto znosić paczki z rozmaitych magazynów. Służąca oglądała je
z ciekawością, gdy panna Clive ukazała się w progu.
- Cicho! - szepnęła Mulatka z palcem na ustach. - Maleństwo spokojnie
zasnęło. Dziecko to musiało przechodzić bardzo ciężką chorobę. Zdaje mi się, że ona
nie pochodzi z gminu, powiem panience dlaczego. Gdy jadła przed chwilą śniadanie,
trzymała widelec i nóż w taki sposób, jak to droga nieboszczka pani przykazywała.
Skądże by nauczyła się wśród nędzarzy takich pańskich manier.
- Bardzo mnie ta maleńka zainteresowała - rzekła Wirginia. - Otwórz paczki,
Mario, i zobacz, czy wszystko jest jak należy, a że dziecko jeszcze śpi, więc możesz
tymczasem mnie ubrać.
- Czy panienka będzie miała wieczorem gości? - spytała Maria, stając przed
młodą panią i patrząc na nią wzrokiem, w którym odbijało się przywiązanie i podziw
dla jej świeżej i pociągającej urody. - Może wydostać brylantowy medalion? Pewnie
panienka pójdzie do opery?
- Być może - odparła Wirginia, rumieniąc się lekko. - Ale spodziewam się
pana Randolpha. Przypominasz go sobie z zeszłego lata?
Wesoła postać pięknego młodzieńca, który asystował jej pani podczas pobytu
w morskim kąpielisku, utkwiła w pamięci pokojówki.
- Pan Randolph to bardzo przyjemny młody kawaler. Tak grzecznie zawsze
witał się ze mną.
- Mała budzi się! - szybko przerwała Wirginia, słysząc ruch w sąsiednim
pokoju.
Małgosia z policzkami rumianymi od snu siedziała na kanapie, rozglądając się
ze zdziwieniem.
- Zapomniałaś, gdzie jesteś? - wesoło przemówiła młoda opiekunka, całując
dziecko. - Przyniosłam ci nowe sukienki. Czy pozwolisz, aby cię Maria ubrała?
- Naturalnie - odparła z wdzięcznością. - Jaka pani dla mnie dobra! Czym ja
się pani za to odwdzięczę?
- Powiedz mi, maleńka, jak ci na imię?
Cień smutku przemknął po twarzy dziewczynki.
- Nancy nazywała mnie Marynią, ale wiem, że to nie jest właściwe moje imię.
Kiedyś nazywano mnie inaczej, lecz jak, nie pamiętam.
W jej oczach odbił się znów ten żałosny, wystraszony wyraz, który Wirginia
poprzednio zauważyła.
- Może chcesz, abym wybrała ci imię?
- O, tak! Jakiekolwiek pani wybierze, zawsze będzie ładne.
- Ja panience powiem - mówiła Maria, ubierając Małgosię w ładną,
granatową, wełnianą sukienkę - to dziecko zostało skradzione przez złodziei.
- To niepodobna, moja kochana. Czy takie rzeczy zdarzają się w stolicy?
Słyszę nadchodzącego ojca, zatrzymaj małą przy sobie, aż po nią przyślę. - To
mówiąc panna Clive znikła za drzwiami.
Małgosia słyszała głosy rozmawiających, ale nie zdawała sobie sprawy, że jej
losy ważą się w tej chwili. Po upływie pół godziny Wirginia zawołała:
- Mario! Przyprowadź dziecko!
Mała ze zwykłą uległością udała się za służącą do salonu.
Pan Clive siedział w wygodnym fotelu, a Wirginia na niskim taborecie.
Wyglądała prześlicznie w sukni perłowego koloru, nieco wyciętej u szyi, z czarnymi
oczami, skrzącymi się jak diamenty. Ojciec jej, mężczyzna pięćdziesięcioletni miał
piękną postawę i bystre, rozumne oczy. Obecnie zwrócone były z uśmiechem na
śliczną twarz córki, która splótłszy ręce na ojcowskich kolanach, coś żywo
opowiadała.
Gdy Małgosia ukazała się w progu, pan Clive spojrzał na nią ciekawie.
- Więc to jest owa dziewczynka? - zapytał.
Zbliżyła się lękliwie, ale ośmielona zachęcającym uśmiechem Wirginii,
podała mu czoło do pocałunku. Niewinny wdzięk i nieświadoma prostota obejścia tak
ujęły pana Clive'a, że pochylił się ku niej i uścisnął serdecznie.
- Czy chciałabyś jechać do Filadelfii? - zainteresował się trzymając jej rączkę.
- Z Wirginią? O, z nią pojechałabym wszędzie! Taka dobra była dla mnie i
oddała mi swoje miejsce w omnibusie dziś z rana, gdy Molly mnie uderzyła.
- Słusznie mówisz - rzekł pan Clive, patrząc z zadowoleniem w szczerą i
otwartą twarzyczkę sieroty. - A ty, Mario, co na to powiesz? - dodał, zwracając się do
starej sługi. - Będzie to dla ciebie nowy kłopot.
- Chwała Bogu, mogę jeszcze pracować - odparła ochoczo Mulatka. - Mała
jest dobrym dzieckiem i nie godzi się zostawiać jej w rękach tej czarownicy.
Pan Clive zaczął rozpytywać Małgosię o starą Molly i miejsce jej
zamieszkania. Dziewczynka potrafiła tylko wyjaśnić, że mieszkała w alei Randalla.
Śmiertelnie zbladła i zaczęła się trząść na samą myśl powrotu, aż pan Clive zaniechał
pierwotnego zamiaru zawiezienia jej na miejsce dla sprawdzenia zeznań.
Jak Maria słusznie twierdziła, pan Clive nie potrafił oprzeć się życzeniom
córki. Zagłębiony w fotelu, przysłuchiwał się z zajęciem rozmowie Wirginii z sierotą,
przyznając w duchu, że dziecko miało dziwny powab i że może warto było i tym
razem ulec prośbie swojej jedynaczki.
- Jak ją nazwiesz? - zapytał znienacka.
Córka nachyliła się ku niemu.
- Sama nie wiem, ojczulku. Prosi, aby jej nie nazywać Marynią.
- Bo to nie moje imię - żywo wtrąciła dziewczynka.
- Jak ją ochrzcić, ojcze? Nie chciałabym żadnego ekscentrycznego imienia.
Popatrz na mnie, maleńka!
- Otóż mam! - zawołała po chwili, klaszcząc w ręce. - Z twymi złocistymi
włoskami i przejrzystymi oczami przypominasz mi polną stokrotkę. Co na to
powiesz? Nazwijmy ją Daisy.
Małgosia odetchnęła zadowolona.
- To mi się bardzo podoba - rzekła. - Śliczne imię, Daisy. Dziękuję pani
bardzo. Czy to już wszystko - dodała po chwili z wyrazem dawnego przestrachu. -
Zdaje mi się, że ktoś gdzieś pytał mnie, czy mam tylko jedno imię? Była to jakaś
dziewczynka z wypukłymi oczami. Śnieg leżał na ziemi i dużo, dużo dzieci bawiło się
na podwórzu. O, czemu nie mogę przypomnieć sobie, gdzie to było?
Wirginia wymieniła z ojcem znaczące spojrzenie.
- Biedne dziecko - rzekł pan Clive półgłosem. - Widać, że doznała silnego
wstrząsu mózgu. Daisy - dodał, przyciągając ją do siebie - nie sil się na
przypomnienie sobie tego, co było dawniej, to przyjdzie z czasem, gdy wrócisz do
zdrowia. Teraz potrzebujesz spokoju. Pamięć wróci ci potem. Chcesz, aby dodać
nazwisko do twego imienia? A gdybyśmy dali ci część naszego? Będziesz Daisy
Russel.
- Czy pan tak się nazywa? - spytała.
- Tak, Stokrotko, Selden Russel Clive.
- Więc Wirginia nazywa się miss Clive.
- Naturalnie - zaśmiała się Maria. - Jakżeby mogło być inaczej? Panienko, już
dzwonią na obiad.
- To dziwne! - mówił pan Clive, prowadząc córkę do stołowego pokoju. - To
dziecko przypomina mi kogoś, nie tyle rysami, co wyrazem twarzy. Nie mogę jednak
zdać sobie sprawy, do kogo jest podobna. Czy tylko nie zniechęcisz się wkrótce do
podjętych obowiązków? Zgadzam się na twój projekt pod jednym warunkiem. Jeżeli
zajmę się tym dzieckiem, to muszę zapewnić mu przyszłość i nauczyć zarabiania na
życie.
- Zgadzam się z tobą, ojcze.
Pan Randolph przyszedł wieczorem i został serdecznie powitany przez pana
Clive'a i jego córkę. Zaraz na wstępie zapytał o uratowaną dziewczynkę, a gdy mu ją
przyprowadzono starannie ubraną i uczesaną, ledwie mógł uwierzyć, że to ta sama.
Ucieszyło to bardzo Wirginię, a pan Clive zapytał go, jak się wziąć do rzeczy, aby
odszukać miejsce, zwane aleją Randalla.
- Każdy policjant wskaże nam drogę - odparł z uśmiechem pan Randolph. -
Sądząc z powierzchowności tej pijaczki, musi to być najnędzniejsza dzielnica miasta.
Jeżeli pan pozwoli, zasięgnę potrzebnych informacji, a zarazem proszę o pozwolenie
towarzyszenia panu w tej wyprawie.
Małgosia, po przespanej spokojnie nocy, zbudziła się nazajutrz szczęśliwa i
wypoczęta. Świadomość, iż znajduje się wśród przyjaciół i nie potrzebuje się obawiać
zemsty Molly, napełniała ją radością, a twarzyczka jej przybrała dawny wyraz
pogodnego zadowolenia.
Wirginia, a nawet jej ojciec nie mogli się oprzeć niewinnemu urokowi
wielkich siwych oczu. Pan Clive kazał ją posadzić do stołu podczas śniadania, a jego
bystre oko dostrzegło zaraz swobodę zachowania i dobre ułożenie, zdradzające
wykwintne wychowanie.
Około godziny dziesiątej przyszedł pan Randolph i obaj panowie udali się w
zamierzoną drogę.
- Jest to miejsce bardzo odległe i mało znane - mówił pan Randolph. - Leży
gdzieś poza miastem, w okolicach rzeki. Dlatego sprowadziłem swój powóz, którym
pozwoli pan sobie służyć.
Wydawszy rozkazy woźnicy, młody człowiek mówił dalej:
- Dowiedziałem się, że stara Molly dziś rano została wypuszczona z aresztu.
Policjant mówił mi, że jest to dawna przestępczyni, która kilkakrotnie już
odsiadywała karę. Powątpiewał, czy ją znajdziemy w domu, bo tego rodzaju kobiety
cały dzień zwykły spędzać na żebraninie i pijaństwie.
Po wielu trudnościach odszukano aleję Randalla i dom, zamieszkiwany przez
starą Molly. Obdarty chłopak, bawiący się w progu, ofiarował się zaprowadzić panów
na górę. Pan Clive zapiął szczelnie surdut, by ukryć złotą dewizkę od zegarka i
szepnął do swego towarzysza, że czuje się tak, jakby wstępował do jaskini zbójców.
- Oto jej izba - rzekł chłopiec, waląc brudnymi pięściami we drzwi.
- Kto tam? - zapytał z wewnątrz cichy i znękany głos.
W miarę, jak oczy przybyłych przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegli
leżącą w kącie na barłogu wynędzniałą kobietę, której zapadłe oczy wpatrywały się w
nich z trwogą i zdziwieniem.
- Czy to wy jesteście Nancy? - opanowując wstręt i podchodząc bliżej, zapytał
pan Clive.
- Czegóż pan żąda ode mnie? - odezwała się leżąca strwożonym głosem. - Nie
uczyniłam nic złego. Od czterech tygodni leżę obłożnie chora.
- Chciałem tylko zapytać was o jedną dziewczynkę.
Nancy przerwała mu z przestrachem:
- Czy jakieś nieszczęście przytrafiło się mojej małej Maryni?
- Bynajmniej; uspokój się, proszę. Moja córka spotkała ją wczoraj w
towarzystwie starej kobiety, która obchodziła się z nią nieludzko.
- Biedne, drogie maleństwo! - zawołała Nancy. - Czy znajduje się w
bezpiecznym miejscu?
Pan Clive w kilku słowach opowiedział, jak rzeczy stały, po czym zapytał, czy
mała była krewną Nancy?
Chora kobieta niespokojnie rozejrzała się dokoła i poprosiła pana Clive, aby
wyprawił chłopca z izby.
Gdy zostali sami, rzekła:
- Nie wiem wiele, ale opowiem chętnie to, na co patrzyłam własnymi oczami.
Było to kilka miesięcy temu, w parną letnią noc. Molly wróciła do domu, niosąc małą
na rękach. Była pijana, zataczała się idąc, dziecko zaś miało rozciętą głowę i broczyło
krwią tak, że zrazu sądziłam, iż nie żyje. Wywiązała się z tego długa i ciężka choroba,
w której życie dziewczynki wisiało na włosku. Robiłam, co mogłam, aby nie
dopuszczać do niej staruchy. Gdy przyszło biedactwo do siebie, straciło zupełnie
pamięć. Tyle wie o swojej przeszłości, co i ja. Jeżeli ją państwo zatrzymacie u siebie i
będziecie dla niej dobrzy, to nic więcej nad to nie pragnę.
Całe sprawozdanie Nancy ograniczało się do tych kilku bardzo niejasnych
faktów. Dodała jeszcze, iż sądzi, że stara Molly niewiele więcej wie od niej. Mała,
prócz ładnych sukienek, nie miała na sobie żadnych kosztowności, które mogły
skusić pijaczkę i nakłonić ją do skradzenia dziecka. (Nancy nie wiedziała o złotym
łańcuszku).
Pan Clive, wysłuchawszy uważnie, wsunął w rękę chorej pokaźną sumę
pieniędzy i powiedział jej, że mała, powierzona jego pieczy, z wdzięcznością i
przywiązaniem wspomina ją; potem zwrócił się raz jeszcze od progu, dodając:
- Na wypadek, jeślibyś potrzebowała kiedyś pomocy lub dowiedziała się
czegokolwiek od starej Molly o dziecku, zostawię ci adres, dokąd się masz udać. Czy
umiesz czytać?
- Trochę - wstydząc się nieco, odparła kobieta - znam litery drukowane.
- Szczególnie tajemnicza sprawa! - mówił pan Clive, przechodząc na ulicę,
gdzie zostawili powóz. - Jestem tym wszystkim niemal tak zainteresowany jak
Wirginia. Ciekawe, czy dałoby coś ogłoszenie do gazet? Wielki Boże! Kto to? -
krzyknął naraz. - Hej, panie! Trzymajcie go! Chwytajcie go!
Okrzyk ten dotyczył mężczyzny, który właśnie ich mijał. Był bardzo
osobliwej powierzchowności, z długimi, białymi włosami, opadającymi na ramiona.
Gdy usłyszał wołanie pana Clive'a, spojrzał na niego czarnymi, przenikliwymi
oczami, zerwał się gwałtownie i znikł w przyległej, wąskiej uliczce tak szybko, jakby
się zapadł pod ziemię.
- Co to jest? Co się stało? - zaniepokoił się Randolph. - Czy ten człowiek pana
okradł? Pobiegnę po policjanta.
Pan Clive stał w miejscu, z twarzą pobladłą od silnego wzruszenia.
- Nie potrzeba - wyrzekł cichym głosem, wspierając się na ramieniu młodego
towarzysza. - Zdawało mi się, że spotkałem ducha jednego wielkiego łotra, o którym
sądziłem, że dawno go nie ma na świecie. To dziwne, gdy w sierpniu byłem w
Nowym Jorku, pewien znajomy sędzia dopytywał się właśnie o tego nicponia. Muszę
go zawiadomić, że ten człowiek żyje. Był wmieszany w bardzo smutną sprawę,
dotyczącą mego najmłodszego brata. Proszę nie wspominać o tym spotkaniu mojej
córce. Ona bardzo kochała stryja, choć była dzieckiem, gdy go widziała; nie
chciałbym jej daremnie niepokoić.
Pan Randolph zapewnił o swojej dyskrecji, po czym obaj panowie wsiedli do
karety i pojechali do domu.
Rozdział XV
- Kochana panno Wirginio - mówiła z westchnieniem Małgosia, składając
książkę - jak pani myśli, czy ja odnajdę kiedyś mego ojczulka?
Siedziały razem w wykwintnym buduarze. Panna Clive, zagłębiona w fotelu,
odwróciła wzrok od trzymanego w rękach haftu i wpatrywała się w nią zamyślona.
- Moje dziecko - rzekła - nie męcz ciągle biednej główki rozwiązywaniem
tego zagadnienia. Wiesz, że masz jak najmniej o tym myśleć, dopóki całkiem nie
powrócisz do zdrowia.
- Nie pamiętam wcale mego ojca - ciągnęła dalej dziewczynka - ale zdaje mi
się, że kiedyś mówiłam z kimś o odszukaniu go. A może mi się to tylko śniło.
- Tak, kochanie, wyobraź sobie, że to był tylko sen.
Wirginia czuła niepokój, widząc, jak jej wychowanica w jednym kierunku
wytężała myśli. Chcąc ją rozerwać, otworzyła stojące obok biureczko z różanego
drzewa i zachęciła dziewczynkę, aby obejrzała klejnoty, znajdujące się w
szufladkach.
Mała tyle razy słyszała o nich od Marii, że zbliżyła się zaciekawiona.
- Większość kosztowności należała do mojej matki - mówiła panna Clive,
naciskając sprężynę aksamitnego pudełka, zawierającego naszyjnik z drogocennych
pereł. - Te perły nosiła mama w dniu swojego ślubu. Pokażę ci zaraz jej portret. Te
oryginalne złote paciorki i różowe topazy dostały mi się w spadku po mojej babce.
Czy nie ładne? Przypatrz się!
- Zachwycające - zawołała dziewczynka, wpatrując się oczarowana w pyszny
krzyż, wysadzany brylantami i rubinami. - Jak żyję, nie widziałam nic tak pięknego
jak to! Wygląda jak krzyż z łez, z kroplą krwi serdecznej w środku!
- Moja ty poetyczna Stokrotko! Skąd ty czerpiesz takie wzniosłe porównania!
A to jak ci się podoba?
Był to maleńki gołąbek, cały wysadzany drobnymi brylancikami, w dziobku
trzymał pierścionek z ogromnym szafirem. Całość tworzyła bardzo gustowny
medalion.
- Ten kamyk połyskuje jak wody zatoki w słońcu. Czy to od pana Clive'a ten
ptaszek?
- Nie, Daisy. Moja matka otrzymała go w darze od kogoś, kogo bardzo
kochałam. Drogi stryjaszek Jerzy - dodała gorąco - jakże bym rada go zobaczyć!
- Czy umarł? - zapytała nieśmiało dziewczynka.
- Nie, Daisy, żyje, ale jest bardzo, bardzo daleko, na granicy Chin. Nie wiem,
czy go kiedyś ujrzymy. Obejrzyj teraz te osobliwe wachlarze, które mi przysłał, gdy
byłam mała.
Małgosia przyglądała się z ciekawością delikatnej rzeźbie z kości słoniowej i
barwnym malowidłom na spłowiałym jedwabiu. Potem Wirginia wyjęła miniaturę
matki, którą obiecała pokazać Małgosi i dała jej do ręki zamknięte pudełko.
- Chyba to nie to - rzekła dziewczynka, pocisnąwszy sprężynkę. - O, jaki to
piękny pan! Trochę, troszeczkę podobny do pana Clive'a. Ale to nie może być pan
Clive!
- Ach! Omyliłam się! - zawołała Wirginia z odcieniem niezadowolenia. -
Proszę cię, nie wspominaj o tym przy ojcu. Portret przedstawia właśnie tego stryja, o
którym wcześniej mówiłam. Biedny stryjaszek! - westchnęła.
- Czy uczynił coś złego? - zapytała dziewczynka, podnosząc na swoją
opiekunkę czyste i niewinne spojrzenie siwych oczu.
Wirginia zawahała się.
- Dużo można o tym opowiadać. Jest on trzecim z rzędu synem mego dziadka!
Papa jest najstarszym, po nim następuje stryj Percy, który mieszka w Nowym Jorku.
Stryj Jerzy był najmłodszym, ślicznym mężczyzną, wesół zawsze i pełen dowcipu.
Nosił mnie często na ramieniu, gdy byłam mała. Nie widziałam go już od jedenastu
lat.
- Czemu nie powraca do swoich?
- Bo mój dziadek okropnie się na niego rozgniewał. Ostatni raz, gdy go
widziałam, wybierał się w podróż do Europy, dokąd dziadek wysłał go w interesie
firmy. Tam też ożenił się bez jego pozwolenia. Nie wiem, kim była jego żona i nikt z
nas nie wie. Ach! Daisy! Dziadek nasz to człowiek nieugięty i bardzo surowy;
oświadczył, że nie chce widzieć stryja Jerzego z powodu tego nieszczęsnego
małżeństwa i nie przyjął go, gdy powrócił. Wtedy stryjaszek ciężko zachorował u
stryja Percy'ego, zapewne ze zmartwienia. Pamiętam, że wszystkim wtedy zabroniono
wspominać o nim przy dziadku. Ojciec jeden miał odwagę przemawiać za bratem, ale
tym ściągnął tylko jego gniew i na siebie. Gdy stryj Jerzy wrócił do zdrowia, udał się
do Chin i odtąd stale tam przebywa.
- Biedny pan Jerzy! - z gorącym współczuciem zawołała Małgosia. - Jakże mi
go żal! Wydaje się taki dobry. Przypomina mi kogoś.
- Tylko nie myśl i nie przypominaj sobie nic, maleńka - przerwała Wirginia,
kładąc jej żartobliwie rękę na ustach. - Nie mogę patrzeć na portret stryja Jerzego,
żeby mi się zaraz smutno nie robiło na sercu. Oto miniatura mojej matki, którą
chciałam ci pokazać.
- Jakże pani podobna do swojej mamy! - Z zachwytem wpatrywała się w
śliczną, uśmiechniętą twarz zmarłej. - A jaka śLiczna suknia i perły te same. - Po
chwili dodała zniżonym głosem: Ile lat pani miała, gdy mama pani umarła?
- Piętnaście, Daisy. Byłam w tym wieku, kiedy najbardziej potrzebowałam
matki. Moje biedne dziecko - dodała, przyciągając zasmuconą nagle dziewczynkę do
siebie. - W dzień, gdy cię pierwszy raz spotkałam, po tym żałosnym spojrzeniu
smętnych oczu poznałam, że jesteś sierotą i powiedziałam sobie, że jeżeli w mojej
mocy będzie wnieść trochę radości do twego życia, to uczynię to niezawodnie.
Rozumiem twoje położenie, moja biedna, maleńka Daisy - mówiła dalej. - Choć nasze
życie upływało w innych warunkach, ale tak tobie, jak mnie, brak kochającej matki,
czy nie tak, kochanie?
- Panienko - odezwała się Maria z progu - kareta czeka, a konie się
niecierpliwią. Czy mam podać kapelusik pannie Daisy?
Maria przyzwyczaiła się nazywać sierotę panną Daisy, a gdy ją Wirginia
zapytała, dlaczego tak mówi, odparła bez namysłu:
- To jest pańskie dziecko. Przekona się panienka kiedyś, że stara Maria mówi
prawdę.
Dwa miesiące upłynęły od chwili, gdy dziewczynka przybyła do Filadelfii, a
nic jeszcze nie postanowiono o jej przyszłości.
Przyjaciółki Wirginii śmiały się i żartowały z jej kaprysu, ale ona nic sobie z
tego nie robiła i nie ustawała w gorliwym spełnianiu dobrowolnie przyjętych na siebie
obowiązków. Przywiązywała się coraz bardziej do swej małej protegowanej i nosiła
się już od jakiegoś czasu z myślą, do której realizacji potrzebowała aprobaty ojca.
Tego dnia nikogo obcego nie było na kolacji i mała, posłuchawszy przez pół
godziny śpiewu Wirginii, poszła spać, ucałowawszy czule opiekunkę. Gdy po jej
odejściu pan Clive zapalił cygaro, córka, usiadłszy na ulubionym miejscu, u jego nóg,
rzekła:
- Byłam dzisiaj u pani Moulton - jak tam przyjemnie u niej! Zdawało mi się,
że wróciły moje dziecięce lata i znów jestem pensjonarką.
- Czyżbyś chciała wrócić do pani Dubarry? - zapytał pan Clive, udając
przestraszonego. - Ta Francuzica i jej rachunki już mi kością w gardle stanęły.
- Biedna, poczciwa madame! - zaśmiała się Wirginia. - Ale uspokój się, nie
mam zamiaru wracać na szkolną ławę. Zbyt dobrze mi jest przy tobie, wiem jednak,
że zawsze lubiłeś dobrą panią Moulton.
- Zacna kobieta i dystyngowana - potwierdził pan Clive. - Jakże jej się
powodzi?
- Nieźle, ale też i nie bardzo dobrze. Muszę poradzić pani Peyton, aby
posyłała do niej swoje dziewczynki, ojczulku - dodała, przymilając się - a gdybyśmy
oddali do niej Daisy?
- Masz tobie! - zdumiał się pan Clive, głaszcząc córkę po twarzy. - Wyszło
szydło z worka! Zaraz się domyśliłem, że masz do mnie jakiś interes. I cóż pani
Moulton powiada na ten piękny projekt?
- Uważa, że małą należy kształcić, długo o tym rozmawiałyśmy. Zdaje mi się,
że można jej z całym zaufaniem powierzyć naszą pupilkę. Ja - widzisz - dodała
pokornie - jestem trochę za młoda; mogłabym być albo nadto surowa, albo zbyt
pobłażliwa dla Daisy.
- A cóż byś powiedziała, gdybym twój plan uznał za zbyt kosztowny?
Wykształcenie Daisy na nauczycielkę zabierze kilka lat i pociągnie za sobą znaczne
wydatki.
- Nie sądzę, abyś mi odmówił, ojcze - rzekła Wirginia, całując go w rękę.
- A gdybym tak uczynił?
- W takim razie - spokojnie, ale z pewną stanowczością odparła córka -
byłabym zmuszona poprosić cię o część pieniędzy, zostawionych mi przez mamę.
Przyjęłam na siebie odpowiedzialność za przyszłość sieroty i nie mogę cofnąć się
przed obowiązkiem.
Pan Clive z dumą i czułością spojrzał w twarz jedynaczki.
- Słusznie - rzekł - widzę w tym objaw naszego rodzinnego uporu.
- O, drogi ojcze, czy powiedziałam coś niewłaściwego?
- Bynajmniej, kochana moja. Widzę, że dobrze rozważyłaś swoje plany.
Oświadczam więc, iż zgadzam się na nie i będę płacić rachunki z mojej kieszeni.
- O, dziękuję ci, dziękuję stokrotnie, za siebie i za Daisy! - wołała Wirginia,
ściskając ojca serdecznie. - Domyśliłam się, że chcesz tylko podrażnić się ze mną!
Chcę cię prosić jeszcze o jedną łaskę. Nie gniewaj się tylko na mnie. Powiedz mi, co
się dzieje ze stryjem Jerzym?
Pan Clive drgnął na te słowa.
- Skąd to nagłe zainteresowanie?
- Dziś przypadkowo, gdy przeglądałam moje klejnoty, wpadła mi w rękę jego
miniatura. Wszak miewasz wiadomości o nim?
- Tak - krótko odparł ojciec. - Wybiera się wkrótce do nas.
- Czy być może?!
- Nie mówiłem nigdy o nim, bo był to przykry temat, ale skorośmy zaczęli
rozmawiać, gotów jestem odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. Jeżeli powróci w
nasze strony, mogą cię dojść fałszywe komentarze. Wolę więc, abyś znała całą
prawdę. Percy i ja napisaliśmy do Jerzego, doradzając mu powrót. Dziadek mocno
podupadł na zdrowiu. Może okaże się skłonniejszy do przebłagania, a w takim razie
lepiej, by Jerzy był tu na miejscu.
- O! Jakże się cieszę! - zawołała Wirginia. - Czy i żonę przywiezie ze sobą?
- Ależ, moje dziecko! Ach! Zapomniałem, że nie wiesz, jaką tajemnicą
osłonięty jest los tej nieszczęsnej kobiety. Jerzy, otrzymawszy bardzo surowy list od
ojca, przeprawił się przez ocean, zostawiając żonę w Anglii. Zaledwie przybył do
Nowego Jorku, rozchorował się ciężko. Żona, nie mając od niego żadnych
wiadomości, wyruszyła z dzieckiem w podróż do Ameryki i przepadła gdzieś bez
śladu.
- Jakże to okropne - westchnęła Wirginia z przejęciem.
- Cóż byś dopiero powiedziała, gdybyś widziała rozpacz biedaka.
Przyszedłszy do zdrowia, napisał do żony, a zamiast odpowiedzi, otrzymał od
znajomych wiadomość, że popłynęła do Ameryki. Nigdy, pomimo najstaranniejszych
poszukiwań, nie dowiedział się, czy przybyła na miejsce. Jak się zdaje, podróżowała
pod przybranym nazwiskiem. Choć to brzmi okrutnie, ale sądzę, że lepiej się stało dla
mojego brata, że ta biedaczka przepadła bez wieści. Ojciec może z czasem
przebaczyć Jerzemu, ale nigdy nie zgodziłby się jego żony uznać za synową.
- Czy była tak okropną kobietą?
- Nie mogę o tym sądzić, moja droga. Wiem, że jego żona była Francuzką i
uchodziła za bardzo piękną. Brat mój, liczący wówczas zaledwie dwudziesty czwarty
rok, łatwo mógł wpaść w sidła zręcznej intrygantki. Francuzi to diabelnie przebiegły
naród - dodał pan Clive, który widocznie podzielał głęboko zakorzenione uprzedzenia
swoich ziomków. - Nie chodzi o bratową, ale szkoda mi dziecka.
- Czy to był chłopczyk, czy dziewczynka?
- Nie przypominam sobie; w każdym razie dziecko to byłoby mu wielką
osłodą i pociechą w życiu. Wyrobił sobie samodzielnie bardzo piękne stanowisko w
Chinach i musiał do tej pory zebrać już duży majątek. Chiny to przyszłość dla
przedsiębiorczych ludzi.
- Dziękuję ci, ojcze, za zaufanie - rzekła Wirginia, podnosząc się z miejsca.
Nazajutrz Wirginia powiedziała Małgosi o swoich planach. Dziewczynka była
uradowana. Żądza wiedzy budziła się w niej coraz silniej. Przemogła już wrodzoną
nieśmiałość i myśl zostania wśród obcych nie trwożyła jej tak jak dawniej. Wirginia
postanowiła umieścić ją w internacie, a zabierać do siebie na święta i wakacje. Zajęła
się też gorliwie przygotowaniem wyprawy dla swej protegowanej.
W pierwszym tygodniu po Nowym Roku Małgosia została odwieziona do
pani Moulton.
Rozdział XVI
Po sześciu latach
Wchodzimy do obszernego, staroświeckiego domu, zbudowanego na wzór
wszystkich mieszkań plantatorów. Duża sień na parterze oddziela pokoje od kuchni.
Sień ta, łącząca część gospodarską i ułatwiająca dozór nad służbą, została
dobudowana, gdy stara pani Frost wraz z siostrzenicą Deborą zamieszkała przy
owdowiałym wnuku. Od tego czasu jednak rodzina poniosła bolesną stratę, umarł
bowiem także i Ruben Frost, ojciec dwojga dzieci, Pozy i Puka. Wtedy babka,
mianowana opiekunką małoletnich sierot, osiadła na stałe na plantacji, mając do
pomocy, oprócz Debory, swoją wnuczkę, Dorę Lyndon. Choć gospodarstwo z
powodu wojny domowej coraz bardziej upadało, pani Frost trwała niewzruszenie w
postanowieniu utrzymania dla wnuków resztek ojcowskiej spuścizny.
- Wszystko przepadło! - mówił mały Puk, wyglądając przez okno
zdesperowany. - Takie już moje szczęście! Ile razy chcę pójść do sadzawki łowić
żaby, zawsze wtedy zaczyna padać.
- Jonatanie Edwardzie Frost! - zawołała zgorszona Pozy, opuszczając lalkę. -
Czy ci nie wstyd chcieć pogody, gdy ziemia pragnie deszczu?
- Nie, nie wstyd mi - rezolutnie odparł chłopczyk. - Przez dwa tygodnie
deszcz nie padał, mógł poczekać jeszcze jeden dzień. Tak mi się chciało złapać choć
jedną zieloną żabkę! Chciałbym nawet, żeby zawsze była pogoda.
- Jesteś samolubem - energicznie zaprotestowała siostrzyczka.
- A ty skąd wiesz o tym? Prosiłem wczoraj o to, żebyś i ty mogła pójść ze
mną. Chciałem złapać także i dla ciebie żabkę, siostrzyczko; zieloną żabkę z takimi
dużymi oczami.
- Doprawdy? - odparła udobruchana dziewczynka, zapominając o swoich
skrupułach i podchodząc ku niemu. - Będę prosić Pana Boga o pogodę i ty proś także,
ale z całych sił. Jesteś dobrym braciszkiem, Puku, żeś o mnie myślał.
I Pozy z właściwą sobie powagą, po macierzyńsku poklepała go po główce.
Na widok ołowianych chmur, które nadciągały od zachodu, Puk, odchodząc
od okna, rzekł:
- No, dziś nie ma już o czym myśleć. Wiesz co, chodźmy do kuchni,
zobaczymy, co robi Chloe.
Mała parka, trzymając się za rączki, zbiegła ze schodów. Mijając drzwi
pokoju, w którym siedziała babcia Frost z ciotką Debby, Puk znacząco położył
paluszek na buzi, przykazując milczenie swej sześcioletniej siostrzyczce.
Mali figlarze niepostrzeżenie dostali się do kuchni, gdzie zastali Chloe robiącą
bułeczki. Stara kucharka dała im zaraz kawał ciasta do rozwałkowania i opasała ich
do tej roboty grubymi fartuchami. Pozy skrzętnie zabrała się do pracy, zakasawszy
rękawki nad bieluchnymi jak śnieg i pulchnymi rączkami. Puk zaś, gardząc kobiecym
zajęciem, ograniczył się do wpakowania cichaczem kilku czarnych szpilek w
bułeczki, aby wyglądały jak rodzynki. Potem zakręcił się po kuchni, obmyślając jakąś
nową psotę. błyszczący kurek od wodociągu nasunął mu świetną myśl puszczenia
wody na ziemię. Oszczędziłoby to Chloe trudu szorowania podłogi, a woda
wypędziłaby niezawodnie z dziury tego szczura, którego nikt nie mógł upolować. Puk
aż klasnął w rączki z radości.
- Czego się śmiejesz? - spytała Pozy, słysząc go chichoczącego.
- Z czegoś bardzo śmiesznego - odparł chłopczyk tajemniczo. - Nie mów tylko
nic, Pozy. Chcę urządzić polowanie na szczura.
- Jak się do tego zabierzesz?
- Zobaczysz!
Sylwia, piastunka dzieci, zajęta była w przyległej pralni. Dziewczynka
przybiegła, ofiarując swoją pomoc. Wdrapała się na stołek, chcąc się dostać do balii, i
wsypała do wody cały słoiczek błękitnej farbki.
- Chryste Panie! - wykrzyknęła Murzynka, chwytając małą przestępczynię i
dość gwałtownie stawiając na ziemię. - Cóż panience strzeliło do główki? Któż tak
robi? Proszę popatrzeć! Całe pranie na nic.
W tej chwili głośny krzyk dał się słyszeć w kuchni, a Sylwia i Pozy pobiegły
zobaczyć, co się dzieje.
Chloe spostrzegła z przestrachem strumienie wody, płynące po podłodze,
chwyciła więc Puka za ramię i trzęsła z całej siły.
Blot zaś, mały czarny jamnik, dawał dowody przywiązania, szczekając głośno
i przyskakując z tyłu do bosych nóg kucharki.
- Co się stało? - zawołał ostry głos i ciotka Debby, objąwszy jednym rzutem
oka sytuację, uniosła suknię w górę, przeszła szybko na palcach po zalanej podłodze i
zakręciła kurek od wodociągu, zapobiegając dalszej powodzi.
- Jak żyję, nie widziałam takiego dziecka! Chloe, puść go! Puk, zaprzestań
krzyków i powiedz, co cię skusiło do tej nowej psoty?
- Siedem złych duchów - uroczyście odparł chłopczyk, przypomniawszy sobie
czytany tego dnia ustęp z Biblii.
- Nieznośny smarkaczu - strofowała gniewnie ciotka, walcząc jednocześnie z
ochotą do śmiechu. - Sama już nie wiem, co z tobą począć! Czy widzisz, ile kłopotu
narobiłeś?
- Chciał tylko wypędzić z dziury szczura - tłumaczyła Pozy, stając obok brata
i gotując się do walecznej obrony.
- Tak - potwierdził Puk - chciałem widzieć, jak szczur będzie uciekał. O,
ciociu Debby, myślisz, że by się naprawdę utopił?
Ciotka nie chciała żadnej dyskusji na ten temat.
- Niebo się rozjaśnia - zawołała nagle Pozy, wyjrzawszy przez okno.
Wiadomość ta rozproszyła w jednej chwili smutek PUka.
- Czy możemy iść nad sadzawkę, ciociu? - zapytał nieśmiało.
- Dobrze, tylko ubierzcie się ciepło - odparła po chwili Debora, patrząc w
rozpromienione nadzieją twarzyczki dzieci. - Pamiętajcie, że gdy znowu coś zbroicie,
to za karę położę was spać.
Ciotka Debora uśmiechnęła się mimo woli, patrząc za odchodzącą małą parką,
i pomyślała sobie, jaką też nową psotę wymyślą ci niepoprawni figlarze?
Żabia sadzawka, jak ją nazywano, leżała niedaleko plantacji. Było to ulubione
miejsce zabawy dzieci.
- Trzymaj Blota, bo gotów rzucić się do wody i wystraszyć żaby - odezwał się
Puk tonem znawcy. - Zapuszczę siatkę tutaj, obok tego dużego kamienia i złapię tę
ogromną ropuchę.
Nastała chwila drżącego oczekiwania. Puk westchnął zawiedziony.
- Uciekła - powiedział.
- Pewnie do swoich dzieci, do małych, biednych ropuszek - wtrąciła Pozy,
zniżając głos. - Prędko, braciszku, nadpływa druga.
Puk z wielkiego wzruszenia przechylił się tak silnie nad sadzawką, że się
zsunął do wody.
- Mam ją! - zawołał dumnie, pokazując żabę w małej, zaciśniętej piąstce. -
Przestań krzyczeć, Pozy, woda nie jest głęboka.
- Ale masz nowe pończoszki na nogach, a ciotka Debby powiedziała, że jeżeli
zbroimy, to nas zapakuje do łóżka za karę.
- To i cóż z tego? Nie dbam o to, jeżeli i tobie każą iść spać. Nie płacz, Pozy,
weź ode mnie tę żabę i wrzuć ją do cebrzyka.
- Czy bardzo zimna woda? - lękliwie zapytała dziewczynka, nie mogąc
dosięgnąć miejsca, gdzie, zanurzony powyżej kostek, stał Puk, walcząc z
wyślizgującą się żabą. - Tak czy siak, już wiem, że odsiedzimy karę - dodała żałośnie
- a w żadnym razie nie opuszczę mego brata.
To mówiąc Pozy uniosła spódniczkę i rezolutnie pospieszyła z pomocą. Ale ta
wodna wycieczka nie przypadła jej wcale do gustu. Kamyki na dnie były śliskie, a
Blot obryzgał ją wodą i mułem; w dodatku bała się ogromnie wężów. Lecz w
dziecinnej piersi biło waleczne serduszko i choć często strofowała starszego od siebie
Puka, była niewolnicą wszystkich jego fantazji. Szła ku niemu, śmiejąc się nieco
drżącym głosem, gdy naraz węgorz przewinął się blisko niej i nabawił ją śmiertelnego
strachu.
- O! O! O! - zaczęła krzyczeć. - Ukąsi nas, zje. Ty niedobry, niepoczciwy
chłopcze! Po co mnie tu sprowadziłeś? Będziemy zjedzeni żywcem, jak te dzieci,
które urągały łysemu Nehemiaszowi.
- Nie Nehemiaszowi, a Eliaszowi - poprawił Puk, prawie tak wystraszony jak i
ona, choć nadrabiał miną.
- Nieprawda! Eliasz był tym prorokiem, którego karmiły niebieskie kruki i...
i.... biegnę prosto do ciotki Debby, aby jej powiedzieć, że nie umiesz lekcji!
- Dam ci żabkę w podarunku - kapitulując odezwał się chłopczyk.
Ale Pozy nie dała się przekupić. Pobiegła naprzód z wyzywająco podniesioną
główką. Puk, gwizdnąwszy na Blota, poszedł za nią ku domowi, niosąc cebrzyk z
ukochaną żabą i rozmyślając smutnie nad czekającą go karą.
Znacząc po całym domu ślady swojego przejścia, mali winowajcy, stanęli
jednocześnie przed trybunałem ciotki Debby i babci. Płacząc Pozy opowiedziała całą
historię, ale zadrżała z trwogi, gdy zobaczyła groźny wzrok ciotki, zwracający się ku
miejscu, gdzie zwykle chowana była brzozowa rózeczka.
- On bardzo żałuje tego, co zrobił! - zawołała błagalnie. - Babciu! Wstaw się
za nami do cioci. Niech nas położy do łóżka, ale niech nie bije Puka, zamoczyłam się
z własnej woli, naprawdę!
Pani Frost, kwakierka, o bardzo miłej i spokojnej powierzchowności, o siwych
włosach, gładko zaczesanych pod tradycyjnym czepkiem, położyła trzymaną w ręku
robótkę i zapytała łagodnie:
- Co mówisz, maleńka?
- To, babciu, że Puk zapomniał, wchodząc do wody, że miał na sobie
pończoszki i nigdy już, nigdy, nie pójdziemy do sadzawki.
- Ja bym nigdy nie miał pójść do żabiej sadzawki?! - zaprotestował chłopczyk.
- O! Przepraszam bardzo! Wolę już dostać w skórę. Jestem gotów, ciociu Debby, tym
razem nie będę bardzo krzyczeć.
Słysząc to heroiczne zapewnienie, babcia uśmiechnęła się.
- Chodź tu bliżej, dziecko - rzekła. - Jeżeli wstawię się za tobą do cioci Debby,
czy przyrzekniesz mi, że będziesz grzeczny? Widzisz, dzieci muszą być grzeczne i
posłuszne, a Pozy i ty jesteście bardzo swawolni.
- To tak trudno być zawsze grzecznym i posłusznym! - westchnął żałośnie Puk
- a coś przecież trzeba robić i bawić się na dworze, bo w domu nikt nas nie
potrzebuje. Sylwia pierze, a Chloe wariowała, gdy wypuściłem wodę z kranu, aby
wypłoszyć szczura z nory. Tato wyjechał wozem w pole, Jim kopie w ogrodzie, a
Dora nie wpuszcza nas do swego pokoju.
I kończąc wyliczanie swoich nieszczęść, westchnął powtórnie.
- Tym razem ograniczę się do położenia was do łóżka - rzekła ciotka Debora. -
Pozostaniecie w nim aż do herbaty i nie dostaniecie leguminy na obiad, cytrynowej
leguminy - dodała, widząc wydłużone twarzyczki dwojga winowajców. - A jeżeli
jeszcze raz zrobisz coś podobnego, Puku, to dostaniesz tą nową rózgą, którą kazałam
zrobić Katonowi.
To mówiąc, ciotka Debby energicznie wyprowadziła dzieci.
- Ta ciotka Debby taka prędka i porywcza! Męczy mnie jej głos - rzekła Dora
Lyndon, wychodząc zza firanki, gdzie kryła się cały czas, aby jej przypadkiem nie
kazano rozbierać malców.
Była to ładna, osiemnastoletnia panienka, powolna i obojętna na wszystko, co
nie było przyjemnością lub zabawą.
- Ty zaś, Doro, nie lubisz męczyć się niepotrzebnie - z odcieniem wymówki
odparła babka Frost.
Dora wzruszyła ramionami i oparłszy nogi o taboret, zabrała się do czytania
jakiegoś romansu.
Po chwili wróciła zadowolona Debora.
- Obmyśliłam sposób zaradzenia temu wszystkiemu - rzekła siadając. - Plan
gotowy, a mam nadzieję, że zyska twoją aprobatę, ciotko. Te dzieci doprowadzają
mnie do granic wytrzymałości. Wielki czas, aby się zaczęły czegoś uczyć. Gdybyśmy
znalazły przyzwoitą młodą nauczycielkę, sądzę, że byłoby to bardzo pożyteczne dla
nich. Dora wprawdzie mogłaby się nimi zająć, gdyby chciała, ale wiadoma rzecz, że
ona jest do niczego.
- Dziękuję za komplement - śmiejąc się wtrąciła Dora.
- O! Jesteś tu? Nie wiedziałam - zresztą jest to szczera prawda, którą ci często
powtarzam w żywe oczy. Ty nie masz cierpliwości, ani dość umiejętności, aby się
zająć ich edukacją.
- Ciotka zanadto dla mnie łaskawa - odparła Dora obrażona.
- Mówię, jak jest, nie otrzymałaś dostatecznego wykształcenia, aby móc uczyć
drugich - mówiła ciotka z niewzruszonym spokojem. - Te dzieci po prostu marnują
się i w końcu całkiem zdziczeją. Jedyny dobry zakład wychowawczy w Run został
zamknięty skutkiem wojny, czy też intryg tych secesjonistów.
- I dobrze się stało - złośliwie przerwała Dora. - Nie potrzebujemy tutaj
żadnych reform.
- Doro Lyndon, nikt nie pyta o twoje zdanie! - surowo zgromiła ją ciotka. -
Jesteśmy wszyscy w tym domu sprzymierzeńcami Związku Stanów. Nie życzymy
sobie słuchać teorii, którymi przejęłaś się podczas ostatniej bytności w Richmond.
- Dziwię ci się, Doro - poważnie odezwała się babka. - Jak śmiesz odzywać
się w obronie podobnych zasad, gdy wiesz, żeśmy wszyscy równi w obliczu Boga i że
potępiamy niewolę jako grzech. Zabraniam ci odzywać się w ten sposób w mojej
obecności. Cóż więc obmyśliłaś dla dzieci? - spytała po chwili, zwracając się do
Debory.
- To, że trzeba koniecznie wziąć kogoś do nich. Tu w okolicy nie ma
odpowiedniej osoby, ale może wśród uczennic Ludwiki Moulton znajdzie się
przyzwoita, pobożna i niezbyt wymagająca panienka, która zgodzi się przyjechać do
nas w charakterze nauczycielki.
Babcia namyślała się.
- Może masz słuszność - rzekła - ale wiesz, że fundusze nasze są ograniczone.
- Wiem - szybko wtrąciła ciotka Debby, nie odejmując oczu od szycia - ale
mam odłożoną pewną sumkę, którą chętnie przeznaczę na ten cel. Nie mogę
pozwolić, aby dzieci Rubena rosły dziko jak płonki.
- Jest to bardzo szlachetny zamiar i Bóg ci za to wynagrodzi - z wdzięcznością
odparła stara kobieta. - Napisz więc do Ludwiki Moulton, pozdrów ją ode mnie i
zapytaj, czy nie miała jakichś wiadomości od Salomona.
Ciotka Debora złożyła szycie i naprędce zredagowała list do pani Moulton,
pomimo opozycji Dory, która nie aprobowała planu sprowadzenia nauczycielki.
Gdy panna Debora poszła przed herbatą uwolnić małych przestępców, zastała
Pozy klęczącą przed Pukiem na ziemi z nożyczkami w rękach, przebraną w swoją
najlepszą suknię, na której Puk zrobił już dawniej przypadkowo dużą plamę
atramentem.
- Co to ma znaczyć? - zapytała ciotka. - Czy chcesz go skaleczyć?
- Nie, proszę cioci. Biedny Puk, wspinając się na krzesło, złamał je i wbił
sobie drzazgę w bosą nóżkę - rzekła Pozy ze łzami w niebieskich oczętach; klęcząc,
trzymała go za nóżkę i operowała ranę za pomocą ostrych nożyczek cioci.
- Jak żyję, nie widziałam podobnych małpeczek! - wykrzyknęła ciotka, ratując
swoje nożyczki i zabierając się do zranionej nóżki chłopca. - Ale ja mam na was
sposób!
Wprawiło to dzieci w ogromne zaciekawienie, lecz niczego się od ciotki nie
mogły dowiedzieć, a na wszelkie ich pytania odpowiadała krótko:
- Czekajcie, już nie będziecie mogli tak dokazywać i psocić!
Potem ucałowała oboje gorąco i zawołała Sylwię, aby przyszła ich ubrać.
Rozdział XVII
Pani Moulton siedziała w swoim pokoju, odczytując list przed chwilą
dostarczony z poczty. Po krótkim zastanowieniu zadzwoniła na pokojową.
- Magdaleno - rzekła do niej - idź do pokoju Daisy i poproś ją, aby przyszła do
mnie, gdy skończy się ubierać. Potem odprowadzisz ją do pana Clive.
Po chwili zastukano do drzwi.
- Czy pani mnie potrzebuje? - zabrzmiał łagodny głos. - Byłam już ubrana,
gdy pani po mnie przysłała, kończyłam pakowanie moich malowniczych łachmanów
do koszyka.
- Malowniczych łachmanów? Cóż to jest? Wytłumacz się, proszę, Daisy.
Wiotka, pełna wdzięku postać dziewczęcia, w przejrzystej muślinowej sukni,
przysunęła się do przełożonej. Była to ta sama twarz, słodka i niewinna, którą
znaliśmy przed sześciu laty, z wielkimi siwymi oczami. Jasne, złociste włosy spięte
były w gruby węzeł.
- Mówię o moim kostiumie do żywych obrazów - tłumaczyła wychowanica. -
Maria przyniosła mi go dziś z rana do przymierzenia.
- A, przypominam sobie teraz. Mówisz o tym przedstawieniu na rzecz chorych
biedaków. Chciałam pomówić z tobą o pewnej sprawie, sądząc, że może znajdziesz
sposobność porozumienia się z panem Clive'em albo z Wirginią.
- Dobrze, droga pani - odparła Małgosia, nieco zdziwiona tym wstępem.
- Otrzymałam list od mojej krewnej, o której opowiadałam ci nieraz. Otóż
Debora pisze mi, że poszukuje nauczycielki do dwojga wnucząt pani Frost. Z wielu
względów sądzę, że miejsce to byłoby bardzo odpowiednie dla ciebie, moja droga.
- Jakże się cieszę! - zawołała Małgosia.
- Dzieci są jeszcze małe i bardzo swawolne, ale milutkie i pojętne.
Pragnęłabym jeszcze zatrzymać cię przy sobie, drogie dziecko, ale druga równie
dobra sposobność nieprędko może się trafić. Sama mówiłaś, że chciałabyś swój
nauczycielski zawód rozpocząć od edukacji małych dzieci. Rodzina to zacna i
pobożna. Otoczy cię opieką i przywiązaniem, a pensja jest dosyć znaczna. Nad
jednym musisz się tylko zastanowić. Czy nie obawiasz się jechać na południe w tym
wojennym czasie? Debby pisze mi wprawdzie, że dotąd nie byli niepokojeni przez
wojska, bo miejscowość, zamieszkiwana przez nich, leży z dala od głównego traktu!
- O! Ja się niczego nie boję - upewniała Małgosia - ale muszę otrzymać
zezwolenie moich opiekunów.
- Wiem, dziecko drogie, że nigdy nie zawiedziesz nadziei, jakie pokładamy w
tobie. Musiałam nadmienić ci o tym niezwłocznie, bo Debora pisze mi, że trafia się
dobra sposobność odbycia podróży razem z jakimś sąsiadem, który się wkrótce
wybiera do Filadelfii. A teraz idź do swoich przyjaciół. Pozdrów Wirginię i proś, aby
do mnie wstąpiła jutro na rozmowę. Baw się dobrze i przyjdź potem zdać mi sprawę z
wieczoru.
Dom pana Clive'a oświetlony był rzęsiście, a gdy Małgosia pociągnęła za
dzwonek, Maria wybiegła naprzeciw niej, bardzo zadowolona.
- Nareszcie panienka przyszła! - witała ją serdecznie. - Proszę wejść do
pokoju, pani czeka na panienkę. Wszyscy goście poszli się ubierać.
Oddawszy swój koszyk pannie służącej, Małgosia lekko wbiegła na górę.
Śliczna Wirginia została panią Randolph i trudno było spotkać szczęśliwszą i
bardziej uroczą młodą mężatkę. Domysły i życzenia wiernej Marii sprawdziły się,
choć doznała zawodu, bo uroczystości weselne, którymi tak się z góry cieszyła,
odbyły się bardzo skromnie. Groźne tchnienie wojny zmroziło weselne kwiecie.
Wirginia pośLUbiła swego młodego rycerza w wigilię dnia, w którym udał się na
wojnę.
Męczarnie niepokoju, jakie młoda małżonka przeżyła przez następne sześć
tygodni, nie dadzą się opisać.
Gdy wkrótce powrócił z zamiarem powtórnego zaciągnięcia się do wojska
jako ochotnik, Wirginia towarzyszyła mu do obozu, spędzając połowę roku wśród
niebezpieczeństw i ciągłej trwogi o życie ukochanego męża.
W końcu Fred Randolph, ranny na polu bitwy, odesłany został do domu, pod
opiekę żony. Gdy wyszedł z niebezpieczeństwa, Wirginia z całą energią zabrała się
do wspierania komitetu dla niesienia pomocy rannym. W tym celu urządziła serię
przedstawień, które znaczny dochód przynosiły biednym żołnierzom.
- Czy to ty, Daisy? - zapytał kapitan Randolph. - Wejdź proszę, i osądź sama,
jaka tyranka zrobiła się z mojej żony. Nie wiem nawet, czy mi pozwoli zejść na dół,
abym był świadkiem jej sukcesów. Pytam się, co przyszło do głowy szkockiej
królowej Marii, żeby własnoręcznie bandażować ramię jakiegoś ubogiego żołdaka z
dziewiętnastego wieku?
- Od pana tylko zależy wyobrażenie sobie, że pan jest Jerzym Douglasem i ma
pomagać w ucieczce swej monarchini - odparła Małgosia, śmiejąc się i czule
ściskając Wirginię. Wyglądała wspaniale w przebraniu uroczej królowej Szkotów.
Sute fałdy białego atłasu zaścielały szeroko perski dywan. Staroświeckie klejnoty
zdobiły łabędzią szyję, wychylającą się z koronkowej kryzy i okalały pyszne ramiona
i białe ręce, zajęte starannym bandażowaniem ramienia rannego męża.
- Jakże się cieszę, że panią zastaję samą, droga pani Randolph! Chcę pani
zakomunikować pewną wiadomość.
- Więc ja się liczę za nikogo? - wtrącił kapitan, udając obrażonego.
- O cóż idzie, moja najdroższa? - spytała Wirginia.
- Pani Moulton zaproponowała mi posadę.
- Daisy! Ja o tym nie chcę słyszeć! Już ci to raz mówiłam!
- Ależ, pani moja ukochana, przecież to musi nastąpić - łagodnie odparło
dziewczę.
- Mówiłem wam zawsze, pilnujcie tej małej - rzekł kapitan. - Jak sobie wbije
jakąś myśl do głowy, to jej nikt nie wyperswaduje.
Małgosia w kilku słowach opowiedziała o propozycji. Wirginia zapytała męża
o miejscowość wymienioną w liście. Kapitan uznał ją za dosyć bezpieczną. Podziwiał
młodą dziewczynę, która przedkładała samodzielną pracę nad łaskawy chleb w domu
opiekunów.
- W każdym razie nie możemy nic decydować bez ojca i dopóki nie
porozumiemy się osobiście z panią Moulton - zawyrokowała Wirginia. - A teraz,
Daisy, idź prędko ubierać się. Zawołaj Marię, aby ci pomogła, a potem przyjdź do
mnie, do biblioteki. Fred, jeżeli nie będziesz zachowywał się z większą godnością,
moja kryza pójdzie na nic i królowa Szkotów skaże cię na więzienie.
To mówiąc młoda żona wysunęła się z ramion zachwyconego męża.
Duże i wspaniale oświetlone salony przepełnione były gośćmi, a żywe obrazy,
które Wirginia urządziła ze zwykłą umiejętnością i wytwornym smakiem, wzbudzały
powszechny entuzjazm.
Małgosia pojawiła się na scenie dopiero w ostatnim obrazie.
- Co to jest? - pytała pani Sanderson, przykładając lornetkę do oczu.
- W programie jest napisane: “sierota” - odparła jej córka, Minnie.
- Wirgina mówiła, że obraz ten wykonany został według jakiegoś
znakomitego włoskiego malarza. Nie wiem, kto przedstawia tytułową postać.
Wirginia nie chciała wyjawić tajemnicy. Niech mama pozwoli lornetkę. Ależ to Daisy
Russel.
Obraz był bardzo skromny. Tylko twarz dziewczęcia na tle staroświeckiej
rzeźbionej ramy. Lekko odsłonięte białe ramię dziecka, przeglądające przez rozdarty,
stary rękaw i maleńka, dziecinna niemal dłoń, usiłująca przytrzymać rozlatujące się
łachmany, zabytki prawdopodobnie świetnej przeszłości. Na widok tak
niespodziewany, chwila przejmującej ciszy zapanowała na sali. Prostota obrazu
chwyciła każdego za serce.
Naraz odezwały się głośne i przeciągłe oklaski, wśród których powoli
opuszczała się zasłona.
- Czy nie wie pan, kto to jest? - spytał pan Rogers, nerwowo przesuwając
chustkę po oczach.
- To uboga sierota, którą pani Randolph wzięła na wychowanie - odparła pani
Sanderson.
- Więc to nie jest żadna krewna? - zdławionym głosem pytał dalej Rogers.
- Naturalnie, że nie. To dziecko niewiadomego pochodzenia, które pani
Randolph i jej ojciec przywieźli z Nowego Jorku.
Pan Rogers mruknął coś niewyraźnie i oparłszy się o krzesło, siedział
pogrążony w milczeniu, niezdolny przemówić słowa.
Pani Sanderson, dziwiąc się niezmiernie jego zachowaniu, szepnęła do córki:
- Albo pijany, albo wariat. Co też Henrykowi przyszło do głowy, żeby posyłać
dla nas listy z obozu przez jakiegoś podejrzanego, niby kolegę oficera.
- Mama wie, że w obozie nie wybiera się towarzyszy - odparła Minnie.
Po czym, litując się nad widocznym zakłopotaniem pana Rogersa, zwróciła się
do niego i zaczęła opowiadać historię młodej protegowanej pani Randolph. Słuchał
jej jednak roztargniony i odetchnął swobodnie, gdy publiczność zabierała się do
odejścia.
Omal się nie zdradziłem - pomyślał ów Rogers, sprowadzając damy ze
schodów. - Jaki bałwan ze mnie, że zapomniałem, iż Clive'owie tu mieszkają! Całe
szczęście, że gospodarz mnie nie spostrzegł. Bałbym się jego bystrych oczu nawet
pod tą peruką. Czy to może być to samo dziecko?! Żywy obraz swej matki. Chyba już
nigdy cień tej kobiety nie przestanie mnie ścigać?
Po przedstawieniu Wirginia poszła szukać ojca i Małgosi. Zastała ich razem
zajętych ożywioną rozmową. Ślady łez w oczach młodej dziewczyny świadczyły, iż
gorąco przemawiała w swojej sprawie.
- Czy wiesz, że ta mała uparła się zarabiać na siebie - rzekł pan Clive do córki,
sadzając ją obok siebie na sofce. - I cóż ty na to, moja miła?
- Sądzę, że trzeba jej pozwolić popróbować sił, kiedy taka jej wola - odparła
pani Randolph. - Widzę, że ten zamiar bardzo leży jej na sercu. Lepiej zaś powierzyć
ją na pierwszą próbę ludziom znanym z dobrej opinii, niż całkiem obcym.
- Przypominam sobie staruszkę, panią Frost - mówił pan Clive. - Ma dziś
około osiemdziesięciu lat. No, skoro i Wirginia, i pani Moulton sprzysięgły się
przeciw mnie, muszę rad nierad ulec twoim prośbom, Daisy. Pamiętaj, moja droga, że
w każdej chwili mój dom otwarty jest dla ciebie. Byłaś dobrym, wdzięcznym
dzieckiem i przykro mi jest rozstawać się z tobą.
- Żadna sierota na świecie nie miała chyba tak zacnych przyjaciół - rzekła z
przejęciem Małgosia.
- Bywaj zdrowa, najdroższa - żegnała ją Wirginia. - Powiedz pani Moulton, że
przyjadę do niej jutro, i opowiedz jej, jak się powiodło nasze przedstawienie.
Nazajutrz po południu powóz pani Randolph zajechał przed bramę. Małgosia,
która całe rano oczekiwała niespokojnie na przyjaciółkę, wybiegła na jej spotkanie,
ale z jej twarzy poznała, iż stało się coś niezwykłego.
- Nie mogłam wyrwać się wcześniej - mówiła pani Randolph. - Wczoraj,
późno w nocy, dostaliśmy telegram od stryja Percy'ego, donoszący nam o śmierci
biednego dziadunia Clive'a. Ojciec pospieszył na pogrzeb, ja zaś cały ranek byłam
zajęta pakowaniem, bo nie koniec na tym. - Tu łzy zabłysły w ciemnych oczach. -
Fred dostał rozkaz wyruszenia zaraz do obozu i w przyszłym tygodniu musi stawić
się na miejscu.
- Otóż co to znaczy być żoną żołnierza w wojennych czasach - rzekła pani
Moulton ze współczuciem.
- Tak - odparła Wirginia, tłumiąc łzy - ale przybyłam tu, aby mówić nie o
sobie, lecz o projektach Daisy.
Pani Moulton wyłożyła jej cały plan, którego Wirginia wysłuchała z zajęciem,
pomijając gorące pragnienie zatrzymania przy sobie wychowanicy, ukochanej przez
całą rodzinę. Szczególnie teraz, gdy miała pozostać sama, czuła, jak wielką pociechą
byłoby dla niej towarzystwo młodej dziewczyny.
Podczas gdy dwie przyjaciółki rozprawiały o jej losie, złotowłose dziewczę
siedziało zamyślone w oknie, budując zamki na lodzie i ciesząc się w duchu, że
zacznie wreszcie na siebie pracować.
Małgosia przestała z czasem dręczyć się niepokojem, w jaki wprawiała ją
początkowo utrata pamięci. Niejedną noc spędziła, rozmyślając nad połączeniem z
sobą mglistych wspomnień dzieciństwa, wśród których najwyraźniej występowała
postać sędziego Graya, czyli, jak go w myśli zwała: pana, który ją nauczył pierwszej
kolędy. Choć pamiętała każde słowo pieśni, nazwisko sędziego i miejsce jego
zamieszkania wyszło jej zupełnie z pamięci. Twarz tylko rozumna, pełna dobroci i
uśmiech jego oczu stawały jej często w myśli.
- Spotkam go kiedyś - mówiła cicho - a wtedy przypomnę sobie resztę.
Barnaba pojawiał się także często w zamglonym świecie jej marzeń. Ale
najdroższym marzeniem i jedyną nadzieją jej życia było odszukanie nie znanego ojca.
Pewien drobny na pozór wypadek naprowadził pana Clive'a na myśl, że jakaś
tajemnica związana była z losem jego wychowanki.
W sześć miesięcy po wyjeździe małej do Filadelfii pan Percy Clive przysłał z
Nowego Jorku małą paczkę, którą uboga kobieta przekazała jednemu z prawników,
powołując się na adres firmy, pozostawiony jej przez jakiegoś nieznajomego pana.
Kazała powiedzieć tylko, że Nancy zwraca przedmiot, należący do małej Maryni. W
pudełku znajdował się złoty łańcuszek, składający się z misternie rzeźbionych
paciorków, z których kilku brakowało. Małgosia nie nosiła tej drogiej dla siebie
pamiątki. Wydobywała ją czasem z ukrycia, spoglądając z rozrzewnieniem i tęskniąc
do chwili, gdy zawisła nad jej losem tajemnica nareszcie rozjaśni się.
Po wspólnej naradzie postanowiono, iż Daisy pojedzie aż do Waszyngtonu w
towarzystwie pana Randolpha. Wirginia zajęła się gorliwie przygotowaniem
wyprawki i zaopatrzeniem podróżnej we wszystko co potrzebne.
Gdy ostatni ścieg został ukończony, a walizka spakowana, Małgosia, czule i
ze łzami żegnana przez wszystkich, puściła się w podróż, stawiając pierwszy
samodzielny krok na drodze, która miała ją doprowadzić do celu najgorętszych jej
marzeń.
Rozdział XVIII
Pan Percy Clive siedział przed biurkiem, założonym papierami, w
staroświeckim a opustoszałym przez śmierć ojca domu.
Był to mężczyzna w średnim wieku, o świeżej cerze i dystyngowanej
powierzchowności, uderzająco podobny do starszego brata. Naprzeciw niego siedział,
niedbale rozparty na fotelu, mężczyzna w generalskim mundurze. Na jego pięknym i
wyniosłym czole przedwczesna zgryzota wyżłobiła głębokie zmarszczki. Choć o
dziesięć lat był młodszy od brata, niejedna srebrna nić przebłyskiwała w bujnych
falach ciemnych włosów.
- Wielka szkoda, że Selden zmuszony był wracać tak prędko do Filadelfii -
rzekł Percy Clive, składając na stole zwój papierów, który starannie przeglądał. -
Mam wielkie zaufanie do jego rozumu i zdrowego rozsądku. Zdaje mi się, Jerzy, że
go nigdy należycie nie doceniałeś?
- A jednak powinienem - ze smutnym uśmiechem odparł generał. - Ojciec
zawsze mi go stawiał za wzór we wszystkim.
- Pasujecie do siebie jak ogień z wodą - rzekł brat. - O jednym mogę cię
upewnić, że Selden, jak ja, boleje nad ostatnim rozporządzeniem ojca.
Spodziewaliśmy się wszystkiego po serdeczności, z jaką cię powitał, gdy wróciłeś z
Chin. Pojąć nie mogę, że nie zmienił wówczas testamentu. Selden zapewnia, że musi
być gdzieś dodany kodycyl. Jeżeli zaś nie, to Selden i ja postanowiliśmy wynagrodzić
ci tę niesprawiedliwość, przypuszczając cię do równego działu.
- Dziękuję wam obu - z wdzięcznością odparł generał - ale ja nigdy na to nie
zezwolę. Mam dosyć własnych, krwawo zapracowanych dolarów; chodzi mi tylko o
dowód, że ojciec mi przebaczył i nie umarł z żalem w sercu do mnie. Zdaje się
jednak, że pozostał nieubłagany do końca.
- A jednak kochał cię najbardziej z nas wszystkich. Patrz! Jak mi Bóg miły,
oto jest to, czego szukamy!
Generał zerwał się z fotela i silnie wzruszony począł czytać z bratem
dokument, brzmiący jak następuje:
“Trzecią część osobistej mojej własności, mianowicie: (tu następował długi
wykaz ulokowanych w rozmaitych bankach sum, wynoszący kilkaset tysięcy
dolarów) przekazuję Małgorzacie, najstarszej córce syna mego, Jerzego Clive i
małżonki jego, Magdaleny Herve; a to dla wynagrodzenia wielkiej
niesprawiedliwości, jaką dnia 3 grudnia 18.. r. wyrządziłem tejże Magdalenie Herve
Clive. Że zaś zabiegi moje dla odszukania jej okazały się bezskuteczne, ostatnią wolą
moją rozkazuję synom i spadkobiercom, aby dołożyli wszelkich starań dla
odnalezienia jej. Legat ten ustanawiam jako dowód, iż przebaczam z serca synowi
memu Jerzemu Clive, który wydziedziczony został przeze mnie na mocy mego
poprzedniego testamentu.”
- Co to jest? - zawołał Percy Clive, zrywając się na odgłos ciężko upadającego
ciała. - Jak mi Bóg miły, zemdlał!
Szarpnął gwałtownie dzwonek na służbę i drżącymi rękami począł rozpinać
mundur zemdlonego.
- Biegnij co tchu po wodę - krzyknął do starego kamerdynera, który nadbiegł
przestraszony. - Generał zasłabł... prędko, Robercie... - wody!
Ale radość nie zabija. W chwilę potem generał otworzył oczy i rzekł silnie
wzruszony:
- O, czemu nie wiedziałem o tym wcześniej! Biedna Madzia!
Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał na wspomnienie ukochanej kobiety, której
obraz, promieniujący młodością i wdziękiem, jak sen przemknął przed jego oczyma.
Stary Robert nieznacznie dotknął ramienia pana Percy'ego Clive'a.
- Czy wielmożny pan znalazł papier, którego szukał? - spytał po cichu - bo
może i ja mógłbym coś powiedzieć o tej pani.
Usłyszawszy te słowa, generał zwrócił się ku niemu gorączkowo.
- Mów prędko, co wiesz.
Robert od trzydziestu lat pozostawał w służbie patriarchy rodziny. Może więc
potrafi wyjaśnić tajemniczy ustęp testamentu.
- Zapytałem, czy pan Percy znalazł dokument - mówił stary sługa - bo pan
Selden, odjeżdżając, pytał mnie, gdzie nieboszczyk pan trzymał papiery.
Odpowiedziałem mu, że w biurku. W wigilię śmierci jeszcze widziałem, jak
porządkował coś w szufladach. Ale będzie temu ze sześć miesięcy, jak James, pani
Mackenzie i ja podpisaliśmy się na jakimś akcie, uzupełniającym ostatnie
rozporządzenie pana.
- I nie wspomniałeś o tym, gdy czytano testament?
- Skąd mogłem wiedzieć, co tam jest, proszę pana - z uszanowaniem
tłumaczył się sługa. - Sądziłem, że wszystkie papiery są razem... Dopiero zapytanie
pana Seldena nasunęło mi pewną wątpliwość.
- Co chciałeś powiedzieć o tej pani? - pytał generał.
- Nie chciałbym się mieszać do nie swoich rzeczy, ale pamiętam dobrze tę
noc, gdy tu przybyła i ostatnimi czasy pan posyłał mnie, abym zebrał wiadomości o
niej.
- Opowiedz mi, jak to było - przerwał generał niecierpliwie.
- Było to w mroźną grudniową noc - rzekł Robert - a raczej wieczorem... po
obiedzie pana. Straszna zawieja była na dworze. Przechodziłem przez sień, niosąc
światło do gabinetu, gdy zadźwięczał dzwonek u bramy. Postawiłem świecę i
poszedłem otworzyć. W progu stała jakaś młoda pani, niosąc dziecko na rękach.
Wydała mi się bardzo blada i znużona. Cichym, jakby niepewnym głosem zapytała
mnie, czy pan Clive jest w domu? Poprosiłem ją do sali, ale gdy otwierałem drzwi,
zatrzymała mnie, pytając trwożliwie - czy pan Clive jest tutaj?
- Nie, pani - odparłem zdziwiony - lecz pójdę go poprosić. Kogo mam
oznajmić?
- Bądź pan tak dobry i zaprowadź mnie prosto do jego pokoju - rzekła.
- Ależ nie mogę, przepraszam panią, pan by się gniewał.
- To pójdę za panem - prosiła błagalnie. - Jestem bardzo chora, wstałam z
łóżka jedynie dlatego, aby przyjść tutaj, a obawiam się, że gdy się dowie, kim jestem,
to nie zechce mnie widzieć.
Wziąłem świecę i poszedłem naprzód, pytając powtórnie, jakie nazwisko mam
podać.
Tu Robert zatrzymał się i z pewnym zażenowaniem spojrzał w stronę
generała.
- Mów dalej - szepnął ów, zasłaniając oczy.
- Była to pańska żona, panie Jerzy - ciągnął dalej ze współczuciem wierny
sługa. - Gdy mi to powiedziała, zawahałem się, czy iść dalej, bo wzbroniono nam
wspominać o panu od chwili, gdy doszła wiadomość o pańskim małżeństwie. Ale
wyglądała ślicznie i młodo, usta jej drżały boleśnie, a dziewczynka tak czule pytała ją
co chwila: Zimno ci, mamusiu? - Pomyślałem sobie, iż niepodobna, aby stary pan nie
rozczulił się na widok swojej wnuczki. Wszedłem więc śmiało, postawiłem światło, a
pan, zdziwiony, spojrzał na wchodzącą za mną matkę z dzieckiem.
- Pani Clive - oznajmiłem.
Pan jak rażony piorunem upadł na krzesło. Po chwili powiedział zmienionym
głosem:
- Nie znam nikogo o tym nazwisku. Wyprowadź stąd tę oszustkę.
Ale pani nie ustąpiła, a na znak matki maleńka podbiegła do starszego pana i
chciała wziąć go za rękę.
- Dziadziu, czy nie chcesz pocałować swojej Małgosi? - spytała dziecięcym
szczebiotem.
Było to także imię waszej matki, paniczu, toteż pan zawahał się chwilę, a choć
odtrącił maleńką od siebie, rzekł do mnie: - Wyjdź, Robercie, i zamknij drzwi za
sobą.
Uczyniłem, jak mi kazano, ale z sieni słyszałem podniesiony głos pana oraz
błagalną i słodką cudzoziemską mowę, przerywaną niekiedy cichym łkaniem. W
jakieś pół godziny potem pan zadzwonił, a gdy nadbiegłem, wydał mi się zmieniony i
postarzały nie do poznania.
- Wyprowadź tę kobietę i dziecko - zawołał w uniesieniu - i nigdy nie
wpuszczaj ich przez próg mego domu, rozumiesz?
- Bo też nigdy noga moja go już nie przekroczy! - odpowiedziała pani
rozdrażniona. - Nie zniżę się do żebrania litości od tego, który tak nieludzko obszedł
się z własnym synem. Chodź, moje dziecko - dodała, biorąc małą za rękę i wyszła
dumnie, nie oglądając się za siebie. Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, siły ją
opuściły i upadła na krzesło. Była tak blada i wycieńczona, że przestraszyłem się i
pobiegłem po lampeczkę wina. Gdy jednak biedna pani doszła do siebie, nie chciała
przełknąć ani jednej kropli.
Robiłem, co mogłem, paniczu. Błagałem ją, aby spoczęła w pokoju gospodyni
i przeczekała, aż minie zawieja, bo straszna śnieżyca srożyła się w polu, ale nie dała
się przekonać. Ubłagałem ją, aby zatrzymała się choć chwilę, póki nie przyniosę
czegoś ciepłego, aby przynajmniej jako tako zabezpieczyć dziecko od chłodu.
Ponieważ nie chodziło o nią samą, a o maleństwo, przystała na moją prośbę.
Pobiegłem więc co tchu do pani Mackenzie i opowiedziałem o całym wydarzeniu.
- Nie mam nic pod ręką - rzekła gospodyni - prócz starego tureckiego szala,
który nieboszczka pani dała mi przed laty. Nie mogę zrobić z niego lepszego użytku,
jak oddając go dziecku pana Jerzego.
Chwyciłem szal i pobiegłem z nim do młodej pani, mówiąc, że należał do pani
Clive. Lecz nie słuchała mnie i pytała tylko o najbliższą drogę do Seybrock.
Odprowadziłem ją do bramy, ale obawiam się, że zabłądziła w drodze, bo potem już
nigdy nie mogłem natrafić na jej ślad.
- I to wszystko? - westchnął generał.
- Wszystko, paniczu, niestety! Ale stary pan był odtąd bardzo niespokojny.
Nieraz w nocy słyszałem jego jęki i wiem, że dręczyła go myśl, iż postąpił tak
okrutnie z synową i wnuczką.
- Dość już tego, Robercie - przerwał szybko pan Percy, sądząc, że brat nie jest
w stanie słuchać dłużej tego smutnego opowiadania.
Generał jednak przyjaźnie położył dłoń na ramieniu starca.
- Dziękuję ci, Robercie. Dziękuję ci z serca za to, co uczyniłeś dla mojej żony
i dziecka. Nigdy ci tego nie zapomnę.
- Co teraz zamierzasz uczynić? - spytał Percy Clive brata.
- Co?! - porywczo zawołał generał, biegając wzburzony po pokoju - poruszę
niebo i ziemię, aby odszukać moje dziecko!
- To nieodżałowana szkoda, że śmierć twojego wspólnika nie pozwoliła ci
wcześniej wrócić. Przybyłeś za późno o cztery lata.
- I jaka w tym różnica? - smutnie przerwał Jerzy. - Jeszcze dziś ciężko mi jest
przebaczyć. Cóż uczyniła moja biedna żona, aby tak okrutnie być ukaraną z mego
powodu? Musiało to być wtedy, gdy leżałem chory w twoim domu, Percy. Gdybym
mógł schwytać tego łotra Bodmana, trafiłbym może na klucz do zagadki. On jeden
mógł, on musiał coś wiedzieć! Szkoda, żeś go odprawił zaraz po moim powrocie, bo
wyzdrowiawszy byłbym wydobył z niego całą tajemnicę. Jeżeli żyje, odszukam go
choćby na dnie piekła.
- Nie rób sobie zbytniej nadziei.
- Staram się zachować zimną krew, ale Percy, czy ty pojmujesz tęsknotę,
trawiącą mnie przez tyle lat za żoną i dzieckiem? Nie dziw się więc, że nawet cień
nadziei przyciśnięcia kiedyś do serca mojej biednej, maleńkiej Małgosi, przyprawia
mnie o zawrót głowy.
- Szczęść ci Boże, mój biedny, kochany Jerzy. Jeżeli mogę być ci przydatny,
rozporządzaj moją osobą i majątkiem.
- Liczę na ciebie, drogi bracie - z równą serdecznością odparł generał. - Być
może, iż niezwłocznie odwołam się do ciebie. Kończę urlop w sobotę, a w obecnym
stanie rzeczy nie mogę prosić o przedłużenie go. Muszę wracać do dywizji, ale mam
jeszcze dwa dni przed sobą. Tych zaś użyję na przeszukanie okolicy według
wskazówek Roberta. Zacznę od Wyn jako najbliższej miejscowości.
- Sam nic nie zrobisz. Na twoim miejscu udałbym się do Seybrock, które jako
większe miasteczko, posiada policję.
- Do Seybrock zatem! - gorączkował się generał. - Każ, proszę, zaraz
zaprzęgać konie, a ja biegnę spakować podróżną walizkę. Możemy, dobrze jadąc,
stanąć tam na siódmą wieczór.
Wybiegł z pokoju z młodzieńczą werwą, a Percy popatrzył za nim, smutnie
potrząsając głową. Potem zabrał się na nowo do przeglądania papierów. Kodycyl,
spisany pewną jeszcze ręką ojca, choć starzec liczył przeszło osiemdziesiąt lat, leżał
rozłożony przed nim na biurku. Odczytał go powtórnie i począł się dziwić w duchu,
że nieboszczyk bez żadnego zastrzeżenia zapisywał znaczne mienie dziecku, co do
istnienia którego nie miał żadnej pewności. Pan Percy zaczął pilnie szperać we
wszystkich skrytkach biurka, w nadziei, że trafi na jakiś ślad tajemnicy. Przerzucił
daremnie kilka szufladek, wypełnionych po brzegi starymi szpargałami, gdy pod
staroświecką tabakierką i parą okularów znalazł wytartą książeczkę, w której starzec
spisywał dzienne wydatki oraz rozporządzenia gospodarcze. Na ostatniej stronicy
widniało skreślone ołówkiem zdanie: “Posłać Roberta do Seybrock, zapytać, co to za
znalezione dziecko znajdowało się w oberży “Pod Jeleniem” w zimie w 18... r.”
- A co?! - triumfująco zawołał do siebie pan Clive, tak silnie uderzając ręką o
biurko, że spróchniały antyk o mało nie rozpadł się w drobne kawałki. - Świetną
miałem myśl, jak się okazuje! Może jeszcze coś znajdziemy.
Ale dalsze poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu.
Wtedy poszedł wypytać starego Roberta, którego zastał na ożywionej
rozmowie z Jerzym.
- Czy mój ojciec posyłał cię kiedyś do Seybrock, byś odszukał ślady pani
Clive? - zapytał.
- Nie, panie, nigdy. Chodziłem tylko do Wyn i do Clayborne, nie
przypuszczając nigdy, aby biedna młoda pani mogła zajść tak daleko.
- Znalazłem pewną notatkę - rzekł Percy Clive, pokazując ją bratu.
- Czy słyszałeś kiedyś o dziecku, które znajdowało się w oberży “Pod
Jeleniem”?
- “Pod Jeleniem”? O, to pewnie ta historia, o której opowiadał Sandy
Ferguson - odparł kamerdyner.
- Mówże, stary, co to było - niecierpliwie przerwał generał, który stał cały
czas jak na rozżarzonych węglach.
- Sandy, mój stary kum, proszę panicza, służył przez długi czas w zajeździe w
Wyn, ale kiedy oberżysta się rozpił, porzucił go i zabrał się do stolarki. Ze względu
na dawną znajomość, wzywałem go czasem do dworu, gdy trzeba było dokonać
drobnych napraw. Kilka miesięcy temu reperował stołek u pani Mackenzie, kiedy
nieboszczyk pan przyszedł wydać jakiś rozkaz gospodyni. Właśnie wtedy Sandy
opowiadał mi o pewnym skrzypku, Barnabie Brianie. Temu się poszczęściło dzięki
jakiemuś biednemu dziecku, którym się zaopiekował, a potem znalazł bogatych
opiekunów w mieście i ci pomogli mu w znalezieniu pracy. Spytałem go, co to było
za dziecko, a on na to odpowiedział, że nikt nie wie, skąd przybyło w te strony.
Mieszkało jakiś czas w Seybrock - “Pod Jeleniem”, przed sześcioma czy siedmioma
laty. No! I kto by pomyślał, że starszy pan zwróci uwagę na to opowiadanie!
- A gdzie jest twój przyjaciel, Sandy? - spytał generał.
- Umarł, biedak. W tydzień potem położył się do łóżka i już więcej nie wstał.
- Ja bym radził udać się wprost do zajazdu i zasięgnąć tam wskazówek - rzekł
Percy. - Wielkie szczęście, że możemy wyraźnie określić datę. Rok, zapisany w
książeczce, a czas, w którym twoja żona pojawiła się tutaj, dzieli całe pięć lat.
- Tak też twierdził i Sandy, że to miało miejsce sześć czy siedem lat temu -
przerwał Robert. - W jakim wieku była mała panienka, paniczu?
- Małgosia? Zaczynała szósty rok, gdy opuściłem Anglię; miałaby dziś
siedemnaście lat. - Tu głos ojca zadrżał tłumionym wzruszeniem. - Trudno sobie
wyobrazić, że dziś byłaby to już prawie kobieta!
Popadł w smutną zadumę, a Percy widząc to, począł go naglić do drogi.
Generał wdzięczny mu był serdecznie za udział w wyprawie.
Gdy powóz pana Clive'a zajechał przed zajazd “Pod Jeleniem”, Jan Merill
wybiegł na spotkanie gości.
- Co widzę?! Wszak mam zaszczyt witać pana Clive'a z Nowego Jorku! Czy
wprowadzić konie do stajni, czy też panowie jadą zaraz w dalszą drogę?
- Nie, nie dzisiaj, panie Merill - odparł Percy Clive. - Czy ma pan wolne
pokoje gościnne? Brat mój i ja mamy zamiar przenocować.
- Rozumie się - odparł oberżysta, któremu wielce pochlebiało, iż dostojni
podróżni przełożyli jego skromny zajazd nad eleganckie miejskie hotele.
- Będę panom mógł służyć najlepszymi pokojami. A może panowie pozwolą
kolacyjkę?
- Nic nie mamy przeciw temu. Pamiętam gospodarskie zdolności pani Merill.
Ale przedtem jeszcze, mój kochany panie, musisz z łaski swojej udzielić mi
informacji. Czy przypominasz sobie małą dziewczynkę, która jak mi mówiono,
przebywała jakiś czas w twoim domu, w zimie 18... roku?
- Nie mieliśmy wtedy stałych lokatorów - po chwilowym namyśle odparł Jan.
- Moje wiadomości są bardzo niedokładne. Nie wiem nawet, czy dziecko
przybyło samo, czy w towarzystwie drugiej osoby, wiem tylko, że towarzyszył jej
niejaki Barnaba Brian.
- Jestem w domu! - wykrzyknął uradowany oberżysta biegnąc do drzwi. -
Zuziu! Zuziu! Zuziu! Chodź tu, a żywo!
Bracia wymienili znaczące spojrzenia.
- Niech panowie nie myślą, żem zwariował, ale chciałbym, aby żona moja to
usłyszała. Tyle razy myśleliśmy, co się też stało z tym dzieckiem.
- Zuziu - dodał, zwracając się do wchodzącej żony - oto pan Clive z Nowego
Jorku i brat jego, pan generał Clive, którzy chcieliby się dowiedzieć o twojej małej
faworytce, Małgosi.
- Małgosia - zawołała pani Merill - drogie, kochane dziecię! Nigdy jej nie
zapomnę!
- Zechciej mi pani powiedzieć wszystko, co wiesz o tej małej - drżącym
głosem odezwał się generał.
Oberżystka spojrzała na niego zdziwiona i w treściwych słowach
opowiedziała mu, jak sędzia Gray zajął się opuszczonym dzieckiem, które polecił
chwilowo jej staraniom i następnie sprowadził do siebie pod opieką pana Stevensa.
- Potem już nie wiem, co się z nią stało - kończyła pani Merill. - Pan sędzia
mówił mi tylko raz, gdy o nią pytałam, że adoptowali ją jacyś państwo w Nowym
Jorku i jest jej tam bardzo dobrze. Przepraszam panów za moją śmiałość, ale czy
panowie wiedzą może, kim jest ta maleńka?
- Nie mamy żadnej pewności - rzekł pan Clive, ostrzegając brata spojrzeniem
- ale imię jej, niezwykłe w tym kraju, obok innych faktów z nim związanych,
naprowadza nas na pewne domysły.
- Ja też zawsze mówiłam, że to musi być pańskie dziecko - ciągnęła pani
Merill ożywiając się. - Wyrażała się zawsze ładnie i poprawnie, a raz, gdy ją ktoś
nazwał Irlandką, obruszyła się bardzo. Barnaba sam mówił, że nie była spokrewniona
z nim, ani z MacKeonami. Zresztą szal, który miała na sobie, nie mógł należeć do
prostych, wiejskich ludzi.
- Nie wytrzymam, Percy! - zawołał generał, niezdolny dłużej pohamować
wzruszenia. - Powiem pani całą prawdę: szukam zaginionej córki, a było jej na imię
Małgorzata.
- Jakiego rodzaju był ten szal, o którym pani wspomniała? - spytał pan Clive.
- Biały pośrodku, ze wzorzystym zielonym szlakiem, mocno uszkodzony.
- Zdaje się, że nareszcie trafiliśmy na prawdziwy ślad - z zadowoleniem rzekł
pan Clive. - Znam sędziego Graya z jak najlepszej strony. Możemy wprost z
Seybrock udać się do niego. A teraz, kochana pani Merill, daj nam co przekąsić,
jestem bardzo głodny. Mój brat żyje nadzieją, ale mnie to nie wystarcza.
Generał pod wpływem radosnego wzruszenia nie mógł usiedzieć na miejscu.
Postanowił zaraz, korzystając z pozostałego mu urlopu, udać się do sędziego Graya.
Cały wieczór spędził na rozmowie z panią Merill, rozpytując o najdrobniejsze
szczegóły, dotyczące Małgosi; o kolor jej włosów i oczu, o sposób zachowania się.
Dobra kobieta nie szczędziła pochwał dla dziecka, czym zjednała sobie serce
stęsknionego ojca.
Nazajutrz, skoro świt, generał puścił się w drogę. Pan Percy Clive udał się w
pilnym interesie prosto do Nowego Jorku, gdzie brat miał się z nim spotkać, udając
się do obozu.
Podróż wydała się generałowi nieskończenie długa. Gdy nareszcie stanął na
miejscu, przebrał się naprędce w hotelu i pojechał do sędziego Graya.
Ale tu spotkał go srogi i niespodziewany zawód. W domu nie zastał nikogo,
prócz służącej, która mu oznajmiła, iż pan wyjechał gdzieś do obozu (zapomniała
miejscowości) zobaczyć się z synem, a jego siostra także udała się w podróż i nie
wiadomo kiedy oboje powrócą.
Po namyśle generał wyjął wizytówkę i napisawszy na niej, że przybył w
bardzo ważnym interesie, który wyłuszczy listownie, kazał to oddać sędziemu po
powrocie.
Wróciwszy śpiesznie do hotelu, wyprawił telegram do brata, rzucił się
zniechęcony na łóżko i zaczął marzyć o złotowłosej córce, która uśmiechała się do
niego oczami pięknej Madzi. Gdy się podniósł, jego twarz wilgotna była od łez.
Rozdział XIX
Debora, dzwoniąc łyżeczkami o filiżanki, patrzała ze ściągniętymi brwiami na
puste krzesło Dory; oznaczało to niechybnie zbliżającą się burzę domową.
Jedenastym przykazaniem ciotki Debory, równie obowiązującym jak dziesięć
przykazań boskich, było ranne wstawanie. Biedna Debby, wyprowadziwszy się z
rodzinnego Massachusetts, musiała przejść ciężkie próby, zanim przemogła wrodzone
lenistwo murzyńskiej służby. Powtarzała co chwila, że włosy jej stają na głowie, gdy
patrzy na niepojętą opieszałość i próżniactwo tych ludzi. Babcia Frost była jedyną
pociechą w tym ciężkim doświadczeniu. O której bądź godzinie ciotka Debby
zrywała się z łóżka, aby budzić zaspane dziewczęta, zawsze siwa głowa zacnej
staruszki, ubrana w nocny perkalowy czepek, ukazywała się w uchylonych drzwiach,
a łagodny głos zapytywał:
- To ty, Deboro? Czy to już pora śniadania?
Dora była istnym cierniem w życiu swej ciotki. Co rano Debora oświadczała
energicznie, że zachowanie dziewczyny jest gorszące i chciałaby wiedzieć, jak ona
będzie rządzić w swoim domu. W końcu wpadła na pomysł kupienia dużego dzwonu,
którym narobiła tyle hałasu, że mogłaby zbudzić siedmiu braci śpiących. Nie zdało
się to jednak na nic, bo Dora, obróciwszy się na drugi bok, zasnęła jak najspokojniej.
Ciotka Debby, widząc, iż fortel jej nie przydał się na nic, dała za wygraną,
pocieszając się, że przynajmniej Daisy Russel była punktualna.
- Nic w tym dziwnego - rzekła Daisy, uśmiechając się łagodnie. - U pani
Moulton wszyscy wstawaliśmy bardzo wcześnie. Zresztą dzisiaj Pozy przybiegła do
mnie, skoro tylko otworzyła oczy i to mnie zbudziło.
- Rozumiem, musiała jak zwykle, narobić okropnego hałasu - odparła Debora.
- Ale nie sądź, droga Daisy, że pozwolę dzieciom napastować cię bezustannie w ten
sposób. Jak spałaś dzisiejszej nocy? Psy szczekały tak głośno, że nie dały mi zasnąć i
rano znowu je słyszałam, ujadające na podwórzu.
- Ale też ciocia zrywa się wcześnie - rzekła Dora, wchodząc powoli i z
największym spokojem zasiadając do śniadania. - Jeszcze nie świtało na niebie, a już
słyszałam, jak ciotka otwierała okno.
- Jakie ty masz osobliwe uszy, Doro! Słyszą to tylko, co chcą, a zawsze
głuchną, gdy ja do nich przemawiam - sarkastycznie odparła ciotka Debby, nalewając
siostrzenicy filiżankę kawy.
Małgosia przybyła poprzedniego dnia, a gdy Debora, stojąc pod werandą,
witała ją uprzejmie, naraz we drzwiach ukazała się mała, jasnowłosa główka Pozy,
wołającej głosem pełnym zgrozy:
- Powiem cioci! Przecież to dziewczyna!
Nauczycielka zaciekawiona zwróciła się ku dziewczynce, chcąc się
przypatrzeć przyszłej wychowance, gdy mała chwyciwszy suknię Debory, kończyła
rozżalona:
- Ciociu! Czy wiesz, co Puk zrobił? Ochrzcił moją lalkę Belwederą, a teraz
przezwał ją Eliaszem Tiszbitą. Przecież ona się nie może tak nazywać, skoro jest
dziewczyną?
Małgosia usiadła na kamiennych stopniach, śmiejąc się serdecznie, gdy
buntowniczy głosik chłopczyka zabrzmiał z góry:
- Belwedera jest pogańskim imieniem, które nie przystoi chrześcijańskiej
lalce. Eliasz Tiszbita jest nazwą chrześcijańską, bo tak było na wczorajszej lekcji.
To mówiąc Puk w kilku skokach zbiegł ze schodów i stanął na werandzie, nie
mogąc na razie złapać tchu.
- Może ja wam pomogę znaleźć nazwę dla lalki? - zapytała Małgosia.
Słysząc to, dzieci przybiegły żywo i stanęły przed nią.
- Ja jestem Pozy - przedstawiła się dziewczynka - a to jest mój braciszek, Puk.
Jego właściwe imię jest Jonatan Edward Frost, ale nazywam go tak tylko wtedy,
kiedy jest bardzo niegrzeczny.
- To jest mój pies Blot - dokończył Puk prezentacji.
- A to jest moja lalka - rzekła Pozy. - Prawda, że to było bardzo niegodziwie
ochrzcić ją Eliaszem Tiszbitą? A teraz nie można zmienić imienia, nadanego na
chrzcie - dziewczynka bliska była płaczu.
- Dodaj więc jej zdrobniałą nazwę jak twojemu braciszkowi, którego zowią
Pukiem, zamiast Jonatanem.
- Jaką nazwę? - spytała Pozy.
- Na przykład Dolcia. Dawno temu, gdy byłam mała - i twarz jej powlokła się
cieniem smutku - miałam lalkę, która zwała się Dolcia.
- Ślicznie! Prześlicznie! - zawołała uradowana dziewczynka, tuląc z
uniesieniem Eliasza do piersi.
Gdy weszła Małgorzata babcia Frost siedziała w bawialnym pokoju. Ubrana w
charakterystyczny strój kwakierki, z białą chusteczką skrzyżowaną na piersiach, z
łagodną twarzą, przedstawiała sobą typ pięknej i szlachetnej starości. Mimo
podeszłego wieku, siedziała wyprostowana na staroświeckim rzeźbionym krześle,
robiąc pończochę, którą złożyła na kolanach, gdy podeszła do niej nauczycielka.
- Rada cię widzę - odezwała się z uśmiechem pełnym dobroci. - Ale ty jesteś
prawie dzieckiem! Jak się nazywasz, moja droga?
- Daisy Russel.
- Daisy? Dziś nadają kobietom różne nowomodne imiona. Za naszych czasów
nazywano je według Biblii.
- I szpecono je od dzieciństwa brzydkimi imionami jak Myriam, Rebeka,
Jezabel, Debora - wtrąciła Dora Lyndon, złośliwie spoglądając na ciotkę.
- Wymyślamy sobie różne dziwne przezwiska - ciągnęła dalej babcia. - Pozy,
na przykład, po matce otrzymała na chrzcie imię Helena, ale że ojciec z żalu po
nieboszczce nie mógł słuchać tego imienia, przezwano ją pieszczotliwie Pozy.
Deborze zaś przyszła fantazja nazwać naszego małego swawolnika Pukiem. Choć żal
mi było zarzucić starodawne imię Jonatan, czasem trzeba ustępować innym.
- To bardzo nieprzyjemnie ustępować innym, babciu - wtrącił z głębokim
westchnieniem Puk, wciskając się między ciotkę Debby i nauczycielkę. - A Jonatan to
nieładne imię. Czemu nie nazwano mnie Eliaszem Tiszbitą?
Głośny śmiech zawtórował tym słowom, a babcia uśmiała się serdecznie, gdy
jej opowiedziano historię chrztu lalki.
Małgosia bardzo polubiła nowy tryb życia. W krótkim czasie zdobyła
przywiązanie całej rodziny; nawet służba pokochała szczerze panienkę z północy.
Z chwilą rozpoczęcia wojny między Północą a Południem ze Stanów
Zjednoczonych uciekło wielu Murzynów pracujących na plantacjach pani Frost.
Zacna staruszka, mimo nalegań sąsiadów, nie chciała podjąć żadnych kroków w celu
ich odzyskania. Gdy ogłoszono zniesienie niewolnictwa, babcia szczerze się w duchu
ucieszyła. Mniejsza o to, że Pozy i Puk trochę zubożeją, majątek ich będzie
czyściejszy, bo nie zaciąży na nim żadna łza ani krzywda ludzka.
Pani Frost miała krytyczny stosunek do niewolnictwa. Musiała jednak
ukrywać swoje poglądy ze względu na dzieci, bo w owych czasach nikt nie mógł
przewidzieć, skąd spadnie cios.
Dora początkowo odnosiła się z rezerwą do młodej nauczycielki, lecz po
pewnym czasie zapragnęła zawrzeć z nią dozgonną przyjaźń.
Małgosia jednak posiadała wrodzone poczucie godności. Choć bardzo
grzeczna i uprzejma wobec Dory, nie pozwalała na żadną poufałość. Drażniło to
bardzo próżną i płochą dziewczynę, która prostotę wzięła za chytrość i zaczęła ją
podejrzewać o ukryte zamiary.
Był też drugi powód, który wrogo usposobił Dorę do przybyłej, a stanowił jej
najskrytszą tajemnicę.
W bliskim sąsiedztwie Frostów mieszkała rodzina Peytonów, należąca do
przeciwnej partii, secesjonistów. Wszyscy jej członkowie byli gorliwymi
zwolennikami niewolnictwa. Dwaj synowie, Clifford i Harry, służyli w armii
konfederackiej, a córki Bella i Róża, jeszcze bardziej od braci przejęte były sprawą,
rozpalającą wszystkie umysły.
Bella i Dora przyjaźiły się od dziecka; uczyły się na tej samej pensji i kilka
ostatnich miesięcy mieszkały razem w domu pana Peytona w Richmond.
Róża, młodsza z rodzeństwa, polubiła bardzo Małgosię, ku wielkiemu
niezadowoleniu Belli i Dory. Na nieszczęście Harry Peyton, który przebywał w domu
na urlopie, gdy poznał Małgosię, zachwycił się bardzo jej słodką twarzyczką i
niewinnymi oczami. Odtąd Dora Lyndon znienawidziła młodą nauczycielkę.
Pewnego popołudnia Małgosia siedziała w dziecinnym pokoju, czytając
głośno małym uczniom, skazanym na pokutę przez ciotkę Debby, gdy powóz pełen
gości zajechał przed bramę. Po chwili Dora, otwierając drzwi z hałasem, weszła do
pokoju.
- Czy jesteś tutaj, Daisy? - spytała cierpkim tonem. - Przyszłam cię prosić,
abyś zeszła na dół. Babcia śpi, ciotka Debby gdzieś sobie powędrowała, a tu
Peytonowie przyjechali i w dodatku na moje utrapienie ten stary kuzyn, Samuel
Hicks.
- Któż to jest?
- O! Stary nudziarz! Krewny babci. Bella i Róża nigdy go nie widziały, i
wiem, że zaczną się z niego wyśmiewać. Nie mogę przecież bawić sama tylu gości
naraz, więc przyszłam cię prosić, abyś zajęła się tym nieznośnym dziwakiem, póki
babcia się nie obudzi. Wprowadziłam go do drugiego pokoju. Wszystko ci jedno,
nieprawda?
- Naturalnie - uprzejmie odparła Małgosia. - Przyjdę zaraz, tylko zawiążę
dzieciom czyste fartuszki.
- Dlaczego nie zawołasz Sylwii, aby je ubrała? - zdziwiła się Dora, widząc, że
nauczycielka zabiera się do gładzenia ciemnych loczków Puka.
- Bo Sylwia jest zajęta i chciałaby zakończyć robotę przed wieczorem.
- I ty jej wierzysz? Te Murzynki są uosobieniem lenistwa. Żebyś żyła między
nimi tak długo jak ja, to przekonałabyś się, co to za szkaradne plemię. Teraz jeszcze
się to gorzej rozpuściło od czasu tej niedorzecznej Proklamacji. Śpiesz się, proszę!
Kuzyn Hicks gotów się zanudzić, siedząc sam i jeszcze mi wlezie do bawialnego
pokoju, a nie chcę, aby go Peytonowie zobaczyli. A jednak, jeżeli zostaną na
herbacie, to muszą w końcu się spotkać! - To mówiąc, zdesperowana Dora zbiegła na
dół.
- Kuzyn Hicks? Czy to ten stary pan, który nam zawsze przywoził miętowe
cukierki? - spytał Puk zawiązując energicznie fartuszek.
- Tak - odparła Pozy. - Było to przed pięciu czy sześciu laty.
- Przecież masz dopiero szósty rok, Pozy. Jak możesz pamiętać to, co się
działo przed twoim urodzeniem?
- Tatuś opowiadał mi o tym - rzekła z taką pewnością siebie, że Puk uwierzył
jej na słowo.
- Chodźcie, dzieci - nagliła Małgosia i nie potknijcie się o próg. - Wzięła je za
rączki i razem zeszli do bawialni.
Podeszły w latach kwakier siedział pod oknem na bujanym fotelu, wachlując
się powoli palmowym liściem. Zaledwie wzrok jej padł na starego oryginała, kiedy
ten, ujrzawszy dziewczynę, powstał grzecznie na powitanie i zapytał głośno:
- Kim ona jest, dzieci? Czy bawi u was w gościnie?
- To nasza nauczycielka! - jednogłośnie zawołały bliźnięta.
- Jestem Daisy Russel - rzekła Małgosia przedstawiając się sama według
prostego, kwakierskiego obyczaju. - Pani Frost śpi, a panna Debby poszła na wieś w
odwiedziny do chorej kobiety i powróci lada chwila. Przyszłam z dziećmi, aby
dotrzymać panu towarzystwa.
- Za młoda jesteś na nauczycielkę - zauważył Hicks, nie spuszczając z niej
oka.
- Jestem młoda - odparła Małgosia - ale muszę pracować i zarabiać na życie.
Pani Moulton, u której pobierałam nauki, doszła do wniosku, że mogę kształcić tak
małe dzieci jak te.
- Co? Ludwika Moulton? W takim razie musisz coś umieć. Więc jesteś
sierotą, moje dziecię? Ha! Przekonasz się, że Bóg pomaga tym, którzy sami usiłują
sobie radzić. I cóż tam porabia Ludwika Moulton w tych niebezpiecznych czasach?
Pozy, która uważała, że zbyt długo nie zajmowano się nią, wspięła się na fotel
kuzyna Hicksa i położywszy mu filuternie główkę na ramieniu spytała przymilnie:
- Zapewne masz miętowe cukierki dla dobrych dziewczynek?
- Pozy! Jesteś bardzo niegrzeczna! - krzyknął Puk z oburzeniem. Sam jednak
cichutko zbliżył się do kieszeni, z której wystawał róg jakiejś małej paczki, owiniętej
bibułą.
- A co maleńka! Pamiętasz więc moje ostatnie odwiedziny? - zawołał Samuel
tubalnym głosem, obracając się ku małej psotnicy i żywo mrugając lewym okiem, co
było u niego oznaką zadowolenia.
- Nie, to nie ona, to ja pamiętałem - sprostował Puk, widząc, że duża, koścista
ręka zanurza się w kieszeni surduta.
- A powiedziałeś, dudku, że twoja siostrzyczka jest niegrzeczna, że się
napiera? - rzekł kuzyn Hicks, wysoko unosząc w górę tajemniczą paczkę nad
główkami wyczekującej parki, której oczy wychodziły na wierzch z ciekawości.
- Kiedy tak - z głębokim namysłem odparł chłopczyk - no... to i ja widać
jestem niegrzeczny.
Na to naiwne wyznanie Hicks zaśmiał się, a dzieci pobiegły do kąta chrupać
cukierki. Jednocześnie babcia i ciotka Debora weszły do pokoju. Obie zdawały się
bardzo uradowane z odwiedzin krewnego. Zaczęła się rozmowa o wojnie i groźnych
czasach, w których żyli. Ciotka wyszła przygotować pokój dla kuzyna, a Małgosia
ofiarowała się pójść po czystą bieliznę pościelową. Był to dowód wielkiego zaufania
ze strony ciotki, że powierzała jej klucze od szafy, do której Dorze nigdy nie wolno
było zaglądać. Wysunęła się więc nieznacznie z pokoju, a gdy wróciła pół godziny
później, całe towarzystwo zabierało się do podwieczorku. Róża Peyton zagadnęła ją
od razu.
- Gdzieżeś się ukrywała, moja ty północna lilijko? - spytała ze zwykłą emfazą.
- Podobno zabawiałyście tego starego niedźwiedzia. Tak mi was było żal, że już
chciałam przyjść z pomocą.
- Dziękuję ci za dobre chęci, ale to było zbyteczne. Ten niedźwiedź wcale nie
jest tak straszny, jak się wydaje. Podoba mi się.
Na to Róża roześmiała się niedowierzająco. Każdy mężczyzna, mający więcej
niż 25 lat, wydawał się jej przedpotopowym zabytkiem.
Harry Peyton zręcznie zdjął Puka z krzesła i zajął u stołu miejsce obok
Małgosi.
- Mogłaby pani być łaskawsza dla mnie - szepnął. - Wyjeżdżam wkrótce, a
pani nie raczy obdarzyć mnie jednym życzliwym spojrzeniem.
- Przepraszam, nie słyszałam, co pan mówił - rzekła Małgosia z taką prostotą,
że Harry zmieszał się nieco.
- Mówiłem, że odjeżdżam.
- Nie spodziewa się pan chyba, abym objawiła żal z tego powodu? Pan wie, że
wszystkie moje sympatie są po przeciwnej stronie.
- Mieliśmy ostatnimi czasy potyczkę w Dolinie - opowiadał Cliff Peyton u
drugiego końca stołu. - Stu ludzi było zabitych, a o wiele więcej rannych. Jankesi nie
dotrzymali placu i szukali ratunku w ucieczce.
- Zapewne druga strona przewyższała ich liczbą - wtrąciła nauczycielka.
- Prawdopodobnie - niedbale odparł Cliff, gładząc wąsy i myśląc, że gdyby ta
mała guwernantka nie była tak diabelnie ładna, to by się na nią pogniewał.
Przez cały wieczór Małgosia unikała Peytonów, trzymając się przeważnie
towarzystwa starszych osób. Hicks wyraźnie upodobał ją sobie, toteż usiadła przy
nim, opowiadając mu o pani Moulton, którą zdawał się bardzo interesować.
Na koniec natrętni goście odjechali, a młoda nauczycielka udała się na
spoczynek.
Przechodząc przez korytarz, usłyszała skrzypnięcie drzwi i zdziwiła się,
ujrzawszy głowę pana Hicksa, który wyjrzał przez szparę.
- Czy to ty, Deboro?
- Nie, to ja, Daisy. Czy mogę panu czymś służyć?
- O! To ty, dziecię. Dobrze. Czy nie mogłabyś postarać się o szlafmycę?
Zapomniałem swojej i boję się przeziębić, śpiąc z gołą głową.
- Szlafmycę - uśmiechnęŁa się serdecznie. - Pójdę zapytać panny Debby.
- Bardzo ci będę zobowiązany, moja droga - odparł z widocznym
zadowoleniem.
- Wielkie nieba! Skąd ja mu wezmę szlafmycę? - zawołała ciotka
zafrasowana, gdy Małgosia przedłożyła jej sprawę. - Co tu robić. Stary poczciwiec
gotów się przeziębić i rozchorować. Czego się śmiejesz, Daisy? Posłuchaj! Gdyby mu
dać czepek babci?
- Nie wiem, czy zechce go wziąć, ale mogę spróbować.
Ciotka pospieszyła do pokoju pani Frost i wróciła po chwili, niosąc
perkalowy, śnieżnej białości czepiec, wyrurkowany i sztywno wykrochmalony.
Małgosia wzięła go i zastukała do drzwi przyjaciela.
- Czy znalazłaś? - niespokojnie zapytał gruby głos wewnątrz.
- Nie było nic innego - z uszanowaniem odparła dziewczyna, w strachu, by
Dora nie ukazała się na korytarzu w tej krytycznej chwili. - Jest to czepiec pani Frost,
nie wiem tylko, czy się nada?
- Wyśmienity - zawyrokował stary jegomość, pakując go siłą na głowę i z
upodobaniem zawiązując szarfy pod brodą. - Trochę płytki wprawdzie, ale nasunę tę
falbanę na czoło i będzie dobrze. - To mówiąc, pociągnął tak silnie tasiemkę, że
czepek przekrzywił się w okropny sposób, nadając niezwykle komiczny wyraz jego
twarzy.
- Bardzo ci jestem wdzięczny. Dziękuję ci, dziecko, i dobranoc!
Odeszła, usiłując powstrzymać śmiech. W chwili, gdy przestępowała próg
swego pokoju, doszedł ją strwożony głos:
- Przyjaciółko! Wróć jeszcze i oddaj mi przysługę. Widzisz, stary jestem, nie
mogę sobie poradzić, palce mi zesztywniały. Zawiąż mi te szarfy, jeżeli łaska.
Małgosia ruszyła na pomoc i zawiązawszy mu pod brodą sążnistą kokardę,
uciekła do siebie, aby się wyśmiać do woli.
Ku wielkiemu zadowoleniu ciotki Debby Hicks nie nabawił się kataru i
nazajutrz odjechał do domu, zaprosiwszy ciotkę i Małgosię, aby go odwiedziły wraz z
dziećmi.
Obie nie przeczuwały, w jakich okolicznościach zobaczą się z nim znowu.
Puk zachowywał się wzorowo przez następne dni. Przeczytawszy całe pół
strony trzysylabowych wyrazów, wyprosił sobie pozwolenie towarzyszenia Katonowi
w wycieczce do odległej części lasu. Katon był zaufanym niewolnikiem babci. Miał
sympatyczną twarz i o wiele porządniejszą powierzchowność od swych współbraci.
Zawdzięczał to staraniom pani Frost, która nie znosiła obok siebie zaniedbanych
służących. Murzyn przejął się zasadami swej pani i z wielką pompą usługiwał jej
zawsze do stołu, stojąc cały czas za jej krzesłem. Rzadko kiedy trudnił się
pozadomową robotą, dzisiejsza wyprawa do lasu stanowiła wyjątek.
Puk skorzystał z tego i całą drogę skakał na wozie, dokazując z Blotem. Gdy
wyjechali na polankę, zeskoczył z siedzenia, obrywając naraz wszystkie guziki przy
ubraniu. Zawołał psa i zaczął się z nim bawić, każąc mu wykonywać zwykłe sztuczki.
Biegając oddalał się coraz bardziej od wozu, aż w końcu, obaj zmęczeni, usiedli na
pniu, aby odpocząć.
- Zmordowałeś się, piesku, co? - zauważył Puk, sam cały spocony i zdyszany.
Blot kręcił ogonkiem na znak potwierdzenia. W pewnej chwili nastroszył uszy
i skoczył w krzaki; zaczął węszyć, a potem warczeć.
- Czego szukasz, mały? - spytał Puk. - Myślę, że nie ma tu wężów, a szkoda!
Tak chciałbym mieć oswojonego węża. Dopiero bym nastraszył Pozy!
Blot węszył coraz dalej, naraz zaczął głośno szczekać.
- Co to może być - zastanowił się Puk, który zwykł prowadzić z psem głośną
rozmowę, przekonany, że go rozumie. - Nic tu przecież nie ma prócz krzaków. Blot!
Co wyprawiasz! Musisz się nauczyć chodzić na tylnych nóżkach, jak pies tego
żołnierza w Filadelfii, o którym opowiadała Daisy. Poproszę ją, żeby ci uszyła
niebieską kurtkę i spodenki.
Blot, który stał cały czas w wyczekującej postawie zerwał się jak szalony,
chcąc uciekać. Wtem słaby głos odezwał się tuż nad główką Puka.
- Zamknij oczy, chłopaczku, a potem otwórz je nagle. Pokażę ci, jak wygląda
niebieska kurtka.
PUk zerwał się na równe nogi i spojrzał w stronę zarośli.
Jakaś ręka rozgarniała krzaki, a ponad nią ukazała się blada twarz do połowy
przykryta bandażem. Po chwili wysoka, męska postać odziana w błękitny mundur
wysunęła się z zieleni i opuściła się na mech obok Puka.
- Skąd się pan tu wziął? - zawołał chłopczyk, nie posiadając się ze zdumienia.
- Ze stepu. Jestem bardzo głodny i spragniony. Nie wiesz, czy nie ma tu
jakiegoś źródła?
- Nie ma nic blisko, była tylko żabia sadzawka, a i ta już wyschła. Pan - dodał
po namyśle, odsuwając się trochę - pan pewnie jest uciekinierem?
- A gdyby tak było, to co? - zapytał nieznajomy.
- To wielki wstyd! Żołnierz nie powinien nigdy uciekać z placu - surowo
zgromił go Puk. - Tak mówi ciocia Debby! A Harry Peyton powiedział wtedy, że
tylko Jankesi uciekają! Dopiero ciocia wpadła w złość! Myślałem, że zwariowała!
- Gdzie mieszkacie, chłopczyku?
- Niedaleko. Chodź pan ze mną, to dam panu jeść. Katon zabrał śniadanie w
kobiałce.
- Kto to rozmawia z małym paniczem? - zaniepokoił się stary Murzyn,
nadbiegając w poszukiwaniu malca.
- To ja pytałem, czy można gdzieś dostać jeść i pić - odparł młody oficer.
Na widok błękitnego munduru podejrzliwa twarz Murzyna zmieniła się w
jednej chwili. Zdjął szybko kapelusz i zaczął się kłaniać uniżenie.
- Pan oficer należy pewnie do armii Lincolna? Skąd pan oficer przyszedł? Tu
niebezpiecznie dla pana w tych stronach. Wszyscy dokoła należą do przeciwnego
obozu.
- Spędziłem noc w stepie.
- Chryste Panie! Pułkownik Richards trzyma tam całą sforę psów gończych do
tropienia i chwytania nas, biednych Murzynów i uciekających jeńców. Czy panicz do
nich należy?
- Wolę nic nie mówić o sobie, mój przyjacielu, z obawy, aby cię nie wzięto na
spytki. Zostałem ranny w głowę i trzeba koniecznie zmienić mi opatrunek.
- A ja tu jak stary głupiec stoję i plotę trzy po trzy - zawołał Katon, uderzając
się w czoło. - Niech pan będzie łaskaw wesprzeć się na mnie, a z drugiej strony
proszę wziąć za rękę małego panicza. Podprowadzimy pana do tego wozu, co tam
stoi. Mamy kobiałkę z chlebem i mięsem, to się pan trochę posili.
Murzyn, ostrożnie rozejrzawszy się dokoła, wsadził rannego na wóz, a sam
usiadł na straży. Wygłodzony oficer wziął się zaraz do jedzenia, ale naraz zrobiło mu
się słabo. Pobladły wyciągnął rękę po napój z leśnych jagód, który Katon przywiózł
na szczęście z sobą. Lecz podnosząc się, uderzył głową o płócienną budę,
nakrywającą wóz i ku wielkiemu przerażeniu Murzyna rana otworzyła się na nowo i
przez bandaże zaczęła się sączyć obficie krew.
- Mój Boże! On umrze! - krzyknął Puk, załamując rączki i płacząc.
- Cicho, paniczu - zgromił go stary sługa, zapominając o zwykłym szacunku.
Zdarł z siebie czerwoną, kraciastą chustkę i usiłował nią zatamować uchodzącą krew.
Ta jednak buchała ze zdwojoną siłą, a śmiertelna bladość chorego i słabnący oddech
zwiastowały bliską utratę przytomności. Zatrwożony Murzyn zawołał: - To wszystko
na nic! Jedna pani Debby umiałaby temu zaradzić. Zawiozę pana do dworu lub do
naszej chaty, tam moja kobieta będzie pana doglądać. Stara zna się na tym. Paniczu,
musisz sam powozić. Ja będę podtrzymywał pana oficera, żeby nam nie spadł.
Puk, dumny z okazanego mu zaufania, wdrapał się na koziołek i chwyciwszy
lejce, głośno trzasnął z bata.
Katon oparł głowę chorego o swoją pierś i ręką przyciskał mu bandaż do
skroni. Ale każde wstrząśnięcie sprawiało choremu nieznośny ból. Gdy zajechali
przed tylne drzwi dworu, młody oficer, wycieńczony, utracił przytomność i jak
martwy legł na posłaniu z siana.
Małgosia, która przypadkowo znajdowała się w kuchni, wyjrzała przez okno
zdziwiona.
- Co to jest? Na miły Bóg, Katonie! Kogo tu przywiozłeś? - zawołała, o mało
nie wypuszczając słoika z ręki na widok zalanego krwią nieznajomego.
- Nie wiem, panienko. Podejrzewam, że to jeden z oficerów armii Lincolna.
Gdzie jest panna Debby? Trzeba prędkiej pomocy, bo gotów się wykrwawić.
- Wielki Boże! - krzyknęła Debora, nadbiegając i w pośpiechu przewracając
wszystkie kuchenne stołki. - Zanieście go na górę! Gdzie jest Dora - dodała, przejęta
nagłą obawą.
- Pojechała w odwiedziny do Belli i wróci wieczorem - rzekła Sylwia, która
stała tuż obok, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia i przestrachu.
- Dzięki Bogu - swobodniej odetchnęła ciotka. - Zanieście go do małego
pokoiku. A spieszcie się! Sylwio! Zabierz dzieci i trzymaj je przy sobie w kuchni,
dopóki nie zawołam. Daisy! Skocz do pokoju babci i przynieś mi to pudełko, które
stoi na półce z opatrunkami.
Wydając szybko rozkazy, ciotka Debby nalewała czystą wodę do dużej
miednicy. Chwyciwszy gąbkę i nożyczki, pobiegła na górę do swego pacjenta.
Rozdział XX
- Czy masz siłę znieść ten widok, dziecko? - spytała Debora, podnosząc oczy
na Małgosię, która stała obok niej blada, lecz spokojna. Ciotka zdejmowała
skrwawione bandaże z głowy chorego i obmywała ranę.
- Tak, ciotko - spokojnie odrzekła dziewczyna.
Potem przez cały czas ani na chwilę nie odstąpiła Debory, pomagając jej tak
cicho i zręcznie, że wzbudziła istny podziw starej panny.
- Jesteś dzielną dziewczyną! Patrz! Już odzyskuje przytomność! Wlej mu
łyżeczkę wódki do ust!
- Dziękuję - szepnął bardzo cicho ranny, a błękitne oczy z pewną ciekawością
spojrzały na chudą, kościstą postać krzątającej się dokoła kobiety, przenosząc się
następnie na śliczną dziewczynę, troskliwie pochyloną ku niemu.
- Zabraniam panu mówić - rzekła ciotka. - Choć wyznaję, że pragnęłabym
bardzo zadać niektóre pytania. Pańskie pytania czytam jasno z oczu. Chce pan
wiedzieć, gdzie się znajduje. Jesteśmy wszyscy unionistami w tym domu. Murzynom
można zaufać, to starzy słudzy. Południowcy prawdopodobnie zostawią pana w
spokoju, bo wiedzą, że należymy do zgromadzenia kwakierskiego i z zasady
przeciwni jesteśmy wojnie. I musi się pan na to przygotować, że pozostanie tu tak
długo, póki głowa nie wydobrzeje. A teraz, jeżeli wolno zapytać, jak się pan nazywa?
Ja jestem Debora Frost.
Słuchając tych szybkich i urywanych zdań swojej wybawczyni, ranny
uśmiechnął się lekko.
- Możecie mnie panie nazywać kapitanem Rex! Nie, żebym paniom nie ufał!
Broń mnie Panie Boże - dorzucił szybko - ale boję się, wyjawiając swoje nazwisko,
narazić panie na jakąś odpowiedzialność. Że zaś to istotnie część mego imienia,
zatem może panie wybaczycie, że poprzestanę na tym.
- Hm - rzekła Debby, przypatrując mu się bacznie - kiedy byłam młodą
dziewczyną, to uczono mnie, że Rex znaczy król, po angielsku King. Zapewne, to się
nie zmieniło do tej pory. Przyznaję ci słuszność, młodzieńcze! Więcej masz oleju w
swojej rozpłatanej głowie, niż ja w mojej całej. Nie będę cię już o nic pytać.
- Ależ ja chcę pani wszystko powiedzieć - zaczął chory gorąco.
- Nie, nie teraz - przerwała ciotka. - Zje pan trochę rosołu z kurczęcia, który
zaraz przyślę, i poleży spokojnie, dopóki nie wrócę. Katonie! Pozostaniesz przy panu,
a potem przyślę Sylwię, aby cię zluzowała. Ten bandaż jest tak artystycznie założony,
jakby to doktor Forsyth sam wykonał. Daisy! Za pół godziny przyjdziesz i dasz mu
drugą łyżeczkę tej wódki.
Zabrawszy swoje przybory, ciotka Debby poszła pilnować rosołu z kurczęcia i
opowiedzieć babci historię rannego oficera.
Małgosia zastała dzieci bardzo poruszone. Puk opowiadał Pozy ze wszystkimi
szczegółami przygodę w lesie. Aby jej pokazać, jak wyglądał ranny, obwiązał sobie
główkę kuchennym ręcznikiem i całą buzię posmarował mydlinami, mającymi
naśladować krew.
Małgosia zaledwie zdołała ich uspokoić i uprosić, aby byli bardzo ostrożni w
rozmowie.
- Bo widzicie, moi drodzy, jest dużo złych ludzi dokoła, którzy sprowadziliby
zaraz oddział wojska, aby zwlec tego biednego pana do więzienia. Nie trzeba więc,
aby widziano, że znajduje się tutaj. Powinniście bardzo uważać, aby nie ściągnąć na
niego nieszczęścia.
- Przyrzekam - solennie zapewnił Puk. - A teraz już nie będę mógł nic
powiedzieć, bo ciocia Debby powiada, że to okropny grzech złamać przyrzeczenie.
- To byłoby dawanie fałszywego świadectwa, mój drogi - poważnie objaśniła
go Pozy - i mógłbyś paść trupem za karę jak Ananiasz i Safira - dokończyła bardzo
wzruszona. - Nieprawda, Daisy?
- Nie, kochanie, nie sądzę. Pan Bóg inaczej dzisiaj karze ludzi za
wiarołomstwo. Ale cieszę się, że doceniacie ważność przyrzeczenia. Wszak mogę ci
zaufać, Pozy?
- Ma się rozumieć - z wielką powagą odparła dziewczynka. - Potrafię
dotrzymać słowa równie dobrze jak Puk, chociaż jestem młodsza od niego.
- Bardzo dobrze, moje dzieci. A teraz idźcie zapytać, czy obiad gotów i nie
przeszkadzajcie babci, jeżeli śpi.
Oficer drzemał, gdy Małgosia, zastukawszy lekko, cicho weszła do pokoju.
Na jej widok otworzył oczy i z wyrazem szczerej wdzięczności odpowiedział na
troskliwe pytanie.
- Dziękuję pani, czuję się o wiele lepiej. Jestem tylko osłabiony z głodu i
utraty krwi. Otrzymałem ranę w bitwie kilka dni temu i od tej pory tułałem się po
stepie, usiłując dotrzeć do swoich, w obawie, że mogę wpaść w ręce konfederatów i
dostać się do lochu na resztę mego życia.
- Zabroniono panu rozmawiać - łagodnie przestrzegała go dziewczyna.
Patrzyła uważnie na mówiącego i uśmiech jego budził w niej jakieś zamglone
wspomnienia.
- Katon, zdaje mi się, nie dopilnował zlecenia - dodała.
- Owszem, panienko - przerwał wierny sługa. - Całe gadanie wziąłem na
siebie. Trudno młodego pana zostawić w nieświadomości, gdzie się znajduje. Nie
jesteśmy przecie byle kim. Tworzymy bardzo szanowaną kwakierską rodzinę, jedną z
pierwszych w Pensylwanii.
- Więc opowiadaj dalej, tylko panu nie daj mówić - rzekła Małgosia z
ujmującym uśmiechem. - Czy mogę być panu jeszcze w czymś użyteczna? - dodała,
zwracając się do rannego.
Oficer podziękował jej i poprosił o rosół. Poszła więc do kuchni, a kapitan
Rex pozostał sam z Katonem, dręczony jakąś niespokojną myślą. Roztargniony,
słuchał opowiadań Murzyna o świetności rodziny, wśród której się znajdował. Przed
jego oczami stała wciąż urocza dziewczęca postać, pochylona ku niemu z wyrazem
anielskiej dobroci i współczucia. Kogo mu przypominała? Gdzie mógł ją przedtem
widzieć?
Tego wieczora nie powróciła do niego, tylko ciotka Debby przyszła o zmroku
i usiadła na chwilę przy chorym.
- Myślałam dużo o panu - rzekła i mówiłyśmy o tym z babcią. Nie możemy
wypuścić pana od siebie w takim stanie, a jednak obcy człowiek w domu i w czasie
wojennym musi się sąsiadom wydać podejrzany. Postanowiłam ukryć pański mundur,
a dać panu stary garnitur mego brata. Gdyby się ktoś pytał, powiem, że pan jest
dalekim krewnym z Nowego Jorku, ale uczynię to tylko w ostateczności. Bez
potrzeby nie będę kłamała.
- Mam nadzieję, że nie będzie pani musiała z mojej przyczyny obciążać swego
sumienia grzechem - odpowiedział kapitan Rex.
- Na nieszczęście mam kogoś w domu, kogo nie jestem pewna - rzekła ciotka.
- Jest to moja siostrzenica.
- Przecież nie ta młoda osoba, którą pani nazywała Daisy - przerwał
niespokojnie oficer.
- Ależ nie! Cóż znowu! Ta jest duszą i sercem nasza. Mówię o mojej
siostrzenicy, Dorze, która na szczęście była poza domem, kiedy pana przywieźli.
Chwała Bogu przynajmniej, że nie przyprowadziła ze sobą tego błazna, Harry'ego
Peytona. Nie dowierzam tej dziewczynie! Konfederaci, z którymi zaprzyjaźniła się w
Richmond zawrócili jej pustą mózgownicę i zawzięła się przeciw Unii, choć nie śmie
się tym chwalić przed babką i przede mną. Miejże się pan więc na baczności, gdy
będziesz z nią mówił.
- Ależ droga pani, nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo za okazaną
dobroć. Tylko jeden dzień wypocznę, aby nabrać trochę sił i ruszę zaraz dalej.
Winchester nie jest chyba zbyt daleko stąd?
- To tylko dwadzieścia mil traktem pocztowym. Ale teraz nie ma nawet co
myśleć o tym - rezolutnie zaoponowała Debora. - Nie zawracaj sobie pan głowy
żadnym niebezpieczeństwem. W razie potrzeby wyślę pana do krewnego, a teraz
dobranoc, mój kawalerze! Katon będzie spał tu na sofce, aby być na każde zawołanie,
a mój pokój jest tuż obok. Bądź ostrożny z Dorą, ale Daisy możesz zaufać jak sobie
samemu.
- Czy to także siostrzenica pani? - spytał, zatrzymując ją, kapitan.
- Nie, to nauczycielka naszych dzieci i nie jest żadną krewną - odparła ciotka,
zamykając drzwi.
Dora rozczesywała włosy przed lustrem, gdy ciotka weszła do pokoju.
- Co to Sylwia opowiada o jakimś młodym człowieku, który przybył tu dziś z
rana? - odezwała się, zanim ciotka zdążyła otworzyć usta.
- O! Powiedziała ci więc o tym - rzekła Debby, czując, że sprawiłoby jej to
wielką ulgę, gdyby mogła wygrzmocić Sylwię za gadulstwo. - Tak, to nasz przyjaciel
z Nowego Jorku. Miał wypadek w drodze i zranił się w głowę. Będzie musiał poleżeć
kilka dni.
- Jakże się on nazywa? - zainteresowała się Dora. - Dziwny obrał sobie czas
na odwiedziny podczas wojny.
- Pan King - odparła ciotka, dziękując Bogu w duchu, że mogła powiedzieć
coś przynajmniej zbliżonego do prawdy.
- To pewnie jeden z tych Kingów, o których babcia zawsze opowiada. A ja
obawiałam się, czy to nie jakiś podejrzany człowiek. Harry Peyton powiedział mi, że
otrzymał właśnie zawiadomienie o ucieczce bardzo niebezpiecznego szpiega i że
oddział kawalerzystów wysłany został na przeszukanie naszej okolicy.
- Niechże sobie szukają, gdzie chcą, byle nie u nas - rzekła ciotka, czując się
rozgrzeszona za wszystkie kłamstwa, jakie mogła popełnić. - No! Doro! Nie leń się
wstać wcześnie jutro rano, bo mamy dużo zajęć.
Dora roześmiała się, a ciotka poszła do Małgosi podzielić się z nią
niepokojem, jakim przejęła ją wiadomość, którą przekazała Dora.
Przez dwa następne dni kapitan Rex, za radą ciotki Debby nie wychodził z
pokoju, ale trzeciego ranka, gdy Dora leniwym krokiem weszła do stołowego pokoju,
ujrzała wysoką, męską postać, obok której kręcili się w podskokach Puk i Pozy.
- Moja wnuczka, Dora, przyjaciel King - przedstawiła ich babcia.
Kapitan powstał i skłonił się głęboko, a choć bandaż zasłaniał część jego
twarzy, Dora pomyślała sobie: śliczny mężczyzna.
Reginald Gray, gdyż on był tym rannym, nic nie stracił z dawnej młodzieńczej
fantazji. Śmiał się w duchu z kokieteryjnych min i pretensjonalnego zachowania
Dory. Co chwila spoglądał na drzwi czekając, kiedy wejdzie młoda nauczycielka. Puk
tymczasem pokazywał mu wszystkie sztuczki Blota, a Pozy przyniosła całą rodzinę
lalek.
- To jest Lilka, a to Wioletta - mówiła, przedstawiając je kolejno.
Kapitan docenił należycie piękność Lilki i zapytał, jaki to wypadek zeszpecił
Wiolettę.
- To ja zeskoczyłem prosto na jej głowę - pochwalił się Puk. - Pozy zaczęła
płakać jeszcze bardziej niż Wioletta; zebrałem więc wszystkie oszczędności i kupiłem
jej inną lalkę.
- Taki z niego kochany braciszek - rozczuliła się Pozy - to właśnie ta lalka.
- Belwedera - objaśniał Puk.
- Żadna Belwedera - obruszyła się Pozy. - Nazywa się Dolcia. Tyś ją ochrzcił
imieniem Eliasza Tiszbity, ale Daisy powiedziała, że można jej dać przydomek i
nazwała ją Dolcią przez pamięć na lalkę, którą miała, gdy była małą dziewczynką.
Czy nie tak było, Daisy?
Małgosia wchodziła w tej chwili do pokoju, niosąc jakiś przysmak dla gościa.
Myśli Reginalda błyskawicą cofnęły się w ubiegłe lata. W pamięci stanęły mu
siwe, pełne blasku oczy, których wierne odbicie widział w spokojnie, a przyjaźnie
zwróconych ku sobie oczach młodej nauczycielki. Krew uderzyła mu do głowy, gdy
w duchu zadawał sobie pytanie.
- Czyżby to mogła być ona? Moja maleńka Małgosia?
- Prawda, że nazwałaś Dolcią Eliasza, przez pamięć na lalkę, którą miałaś, gdy
byłaś małą dziewczynką? - zawołała Pozy.
- Tak - odparła Małgosia, a cień smutku przemknął po jej twarzy na
wspomnienie dziecięcych lat.
- Pozy lubi oryginalne imiona - wtrąciła Dora.
- I panna Daisy także - rzekł kapitan Rex, przypatrując się jej coraz baczniej.
- Dolcia była jedyną lalką, którą posiadałam kiedykolwiek, o ile pamiętam -
odpowiedziała nauczycielka.
- Gdy pani była maleńka? - z naciskiem zapytał kapitan.
- Nie wiem dokładnie, przepraszam pana - odparła nieco zakłopotana. -
Musiałam przechodzić bardzo ciężką chorobę, bo nie pamiętam nic z dziecięcych lat,
z czasów, gdy miałam Dolcię.
- Musiała pani polegać na pamięci starszych - podchwycił Reginald, któremu
serce uderzało mocno z niepokoju.
- I to nie, jestem sierotą - powiedziała łagodnie i z godnością, kładąc tym
koniec rozmowie.
Ale Reginald nie spuszczał jej z oczu, gdy wziąwszy szycie do ręki usunęła
się w głąb pokoju.
Tak, to ta sama twarz - myślał, ale nie rozumiał, że tak całkowicie mogła o
nim zapomnieć. W domu nie było fortepianu, by przekonać się, jakie wrażenie
wywrze na niej “Modlitwa Mojżesza”, którą mała tak niegdyś lubiła.
Katon tymczasem kilka razy zaglądał do pokoju z zakłopotaną miną. W końcu
wszedł i zwrócił się do Małgosi:
- Chloe prosi, aby panienka zeszła do kuchni popatrzeć na konserwy.
Debora ze zdziwieniem spojrzała na niego.
- Cóż tej starej przyszło do głowy? Siedź, Daisy, ja pójdę.
- Ale nie pani, nie - spiesznie zaprotestował Murzyn. - Chloe prosiła panienkę.
- Głupstwo! Ja pójdę zobaczyć, o co chodzi.
Lecz Katon nie myślał ustępować.
- Kiedy tam panienka potrzebna, proszę pani - rzekł, rzucając błagalne
spojrzenie na Małgosię. - Trzeba pochować tę różową porcelanę, a ja sam nie wiem,
jak się wziąć do tego.
- Co się stało temu staremu - zastanawiała się Debby, gdy nauczycielka
wyszła. - Pewnie znów potłukł filiżanki i boi się przyznać.
- Tędy, panienko - mówił Katon, oglądając się, czy nikt nie słucha. - Już nie
wiedziałem, co wymyślić, żeby panienkę stamtąd wyciągnąć. Mam coś ważnego do
powiedzenia.
- Cóż takiego? - spytała.
Katon podszedł blisko i wystraszony szeptał jej do ucha.
- Młody pan nie jest jedynym żołnierzem, jakiego tu mamy. Jest i drugi, u
mnie w chacie.
- Drugi?! - zawołała.
- Tak, to jakiś dziwny człowiek, nie wiem, co mam robić. Zjawił się w nocy,
nie wiem skąd i dostał jakiegoś napadu. Potem mu się zrobiło lepiej, ale okropnie się
lękał, żeby go nie wykryto. Mówi jak obłąkany. Powiada, że wszyscy uwzięli się
nastawać na jego życie, ale mnie się zdaje - dodał Kato dotykając czoła - że mu się tu
coś popsuło.
- Czy nie możecie pozbyć się go jakoś?
- Boję się, panienko. Wojska otaczają nas zewsząd, a nie godzi się wydać
człowieka w ręce filistynów.
- Czemu więc nie poradzisz się ciotki Debby, co zrobić? Ona ma więcej
doświadczenia, niż ja.
- Otóż to właśnie, że nie mogę, bo póty mnie męczył, póki mu nie
przysiągłem, że nie wyjawię jego obecności nikomu. A każdy wie, że jak Katon coś
powie, to dotrzyma. Ale wczoraj, kiedy panienka przechodziła, żołnierz zobaczył ją
przez okno. Myślałem, że go znów porwie ta choroba, tak się cały trząsł. Kto to jest? -
zapytał gwałtownie. Powiedziałem mu, że panienka przybyła z Północy, żeby uczyć
pańskie dzieci, a wtedy zaczął mnie zarzucać różnymi pytaniami. Koniec końców, on
chce koniecznie widzieć panienkę.
- Mnie - zdziwiła się Małgosia. - Dlaczego mu na tym zależy?
- Albo ja wiem? Dziwny jakiś człek, jak mi Bóg miły. Dziś rano, gdy
wychodziłem z domu, przywołał mnie do siebie i powiedział: - Sprowadź mi tę
panienkę koniecznie, rozumiesz? Powiedz, że jej powiem coś o ojcu.
Małgosia drgnęła gwałtownie, a fala gorącej krwi uderzyła jej do głowy.
- O moim ojcu! O! Katonie, czy myślisz, że on mówi prawdę?
- Czy ja wiem - rzekł Katon, zdziwiony jej wzruszeniem. - Straszny jakiś
człowiek, boję się, że to chyba diabeł.
- Czy naprawdę to powiedział?
- Tak, powtarzał nawet kilka razy.
- Idę! - zawołała, biegnąc ku drzwiom.
- Stój, panienko droga! - Katon zatrzymał ją w progu. - Nie można teraz,
dopiero po herbacie, jak się ściemni. Inaczej Murzyni by się domyślili, a nikt nie
powinien wiedzieć.
- Poczekam więc - odparła, tłumiąc ręką przyspieszone uderzenia serca.
- A proszę ani słowa nie mówić o tym ciotce Debby - upominał Kato.
Dora, pomimo swego umysłowego lenistwa, była o tyle sprytna i przebiegła,
że w połowie tylko uwierzyła w historię, którą jej ciotka opowiedziała o
nieznajomym. Spokój babci trochę ją zbił z tropu, ale podejrzenia zostały uśpione
tylko na chwilę.
Całe zachowanie Reginalda zdradzało wojskowe nawyki, a zainteresowanie,
jakie okazywał Małgosi, obrażało Dorę do żywego. Nie pojmowała przyczyny, dla
której prawie bezwiednie nie spuszczał oczu z nauczycielki i wnioskowała z tego, że
padł ofiarą jej wdzięków.
Małgosia po rozmowie z Katonem nie mogła sobie znaleźć miejsca przez całe
popołudnie. Twarz jej pałała, a oczy miały tak niezwykły wyraz, iż nie uszło to uwagi
Reginalda. Usiłował wciągnąć ją do rozmowy, ale póki Dora była w pokoju,
odpowiadała mu monosylabami i z widocznym roztargnieniem.
Gdy panna Lyndon wyszła do ogrodu, nieśmiałość dziewczyny ustąpiła
stopniowo pod wpływem dziwnego czaru, jaki Reginald na nią wywierał. Dziwiła się,
skąd jego głos miał takie znajome brzmienie, i budził dalekie, uśpione wspomnienia
w jej duszy.
- Czy pani była kiedyś w Nowym Jorku? - spytał Reginald.
- Byłam bardzo dawno temu - odparła, nie mogąc się powstrzymać od
lekkiego drżenia na wspomnienie starej Molly - ale nie chciałabym tam nigdy wrócić.
- A czy wolno zapytać, dlaczego?
Załamała ręce ruchem dobrze mu znanym, który zapamiętał z dawnych lat.
- To nie żadna tajemnica - byłam biedną, małą opuszczoną sierotą, gdy pani
Randolph spotkała mnie na ulicy i wzięła pod swoją opiekę. Jej zawdzięczam
wykształcenie, które daje mi możność zarabiania na życie. Przybyłam tu jako
nauczycielka.
- Zasługuje pani za to na największe uznanie - zawołał gorąco.
Rzuciła mu w odpowiedzi spojrzenie pełne wdzięczności, gdy nagle ciotka
Debby wpadła do pokoju.
- Jeszcze tego brakowało! - zawołała. - Wyobraźcie sobie, że jedzie cała
rodzina Peytonów. Są między nimi i oficerowie. Panie King, ruszaj pan do łóżka!
Moje kłamstwa mogą taką Dorę wyprowadzić w pole, ale ta rozpłatana głowa musi
dać do myślenia żołnierzom.
Kapitan popatrzył na pobladłe ze strachu twarze kobiet i uśmiechnął się
spokojnie.
- Niech panie nie trwożą się o mnie - rzekł. - Wzmocniłem się na tyle, że
mogę w każdej chwili zerwać się i zniknąć znowu w stepie, ale sądzę, że obecnie i na
to za późno.
- Zamknij go w schowku na górze, Daisy, i spiesz się! - rozpaczała ciotka.
Potem zbiegła do siostrzenicy.
- Doro! - odezwała się ostrym tonem. - Cała gromada Peytonów zajechała i
czeka na dole. Jest tam dwóch, czy trzech obcych oficerów. Prawdopodobnie zostaną
na herbacie. Pan King dostał migreny i poszedł się położyć. Kazał powiedzieć, że nie
zejdzie na podwieczorek, nie potrzeba więc wsuwać dodatkowego blatu do stołu.
- Pan King? To dziwna rzecz! Był zupełnie zdrów przed chwilą - odparła Dora
znaczącym tonem, który mówił więcej od słów.
Ciotka Debby szybko podeszła ku niej i chwyciwszy jej drobne, wypieszczone
ręce, ścisnęła je jakby żelaznymi kleszczami.
- Doro Lyndon - oświadczyła - widzę, że masz coś na myśli. Pamiętaj trzymać
język za zębami i nie pleść przed swymi przyjaciółmi o tym, co do ciebie nie należy.
Zatrzasnęła gniewnie drzwi za sobą, a Dora, ochłonąwszy z chwilowego
strachu, potarła delikatnie obolałą rękę. Potrząsając nią wyzywająco za odchodzącą
ciotką, syknęła mściwie przez zaciśnięte zęby:
- Odpłacę ja ci za to, poczekaj!
Małgosia, ukrywszy kapitana Rexa na poddaszu, zeszła na dół z twarzą nieco
pobladłą.
Całe towarzystwo rozsiadło się na tarasie. Oprócz Harry'ego i Clifforda było
dwóch oficerów skonfederowanej armii. Młody Peyton poświęcił się, jak zwykle,
bawieniu nauczycielki i Dora czuła się mocno obrażona.
Dwaj obcy wojskowi nazywali się: kapitan Forsyth i pułkownik Hayes.
Małgosia pomyślała, że nigdy nie widziała bardziej odrażającej powierzchowności
jak u tego ostatniego. Miał niskie czoło, ostre, błyszczące zęby i bladoniebieskie,
chytre oczy, których złośliwy i okrutny wyraz przejmował wstrętem. Niechęć, jaką
uczuła do tego człowieka, wzmogła się jeszcze, gdy dowiedziała się, że był
komendantem oddziału, wysłanego w okolicę w celu schwytania szpiega, o którym
Dora wspominała przed kilku dniami.
- To sprytna sztuka - mówił pułkownik, użalając się nad dotychczasowym
niepowodzeniem. - Dwa razy naszliśmy dom, z którego zdołał umknąć na godzinę
przed naszym przybyciem. Musi mieć jakiś sposób bałamucenia Murzynów, tych - tu
pułkownik wstrzymał w samą porę przekleństwo, spotkawszy wzrok ciotki Debby,
surowo zwrócony ku niemu. - Z doniesień, jakie otrzymałem dzisiaj, wnoszę prawie
na pewno, że ta gra w chowanego nie potrwa długo. Pohuśta się za to w powietrzu -
dodał, śmiejąc się dziko.
- Kim jest ten nieszczęśliwy winowajca, do którego pała pan taką
nienawiścią? - spytała ciotka Debby.
- Nazywa się, a przynajmniej ucieka pod nazwiskiem Rogers, a przebiera się
co dzień inaczej i tym zbijał nas dotąd z tropu. Mniemam, że jest podwójnym zdrajcą.
- Czy pewien jesteś tego, przyjacielu? - z łagodną powagą zapytała babka
Frost. - W każdym razie radziłabym ci postępować z umiarkowaniem.
Ale umiarkowanie było cnotą całkiem nie znaną pułkownikowi.
Katon, który usługiwał do stołu, niespokojnie spoglądał z boku na oficera.
Małgosia spostrzegła to i łamała sobie głowę, jak wymknąć się z towarzystwa, aby
pójść do owego nieznajomego w murzyńskiej chacie. Gdy Pozy zaczęły się kleić oczy
do snu, skorzystała z pretekstu i wstała od stołu.
- Przyjdź do mnie do dziecinnego pokoju - szepnęła Katonowi przechodząc.
Obie dziecięce główki spoczywały już uśpione, gdy ostrożnie zastukano do
drzwi.
- Wszystko w porządku - szepnął Katon. - Sylwia przyjdzie pilnować dzieci, a
my wymkniemy się tylnymi drzwiami.
Małgosia zarzuciła na białą suknię ciemny szal ciotki Debory i cicho
postępowała za przewodnikiem, skradając się wśród krzaków. Serce biło jej mocno, a
wielkie cienie wysokich drzew wśród smug księżycowego światła napełniały ją
trwogą.
Gdy dochodzili do chaty, mały Murzynek, siedzący w progu zerwał się nagle.
- To ty, ojczulku?
- Co tu robisz o tej porze - zgromił go ojciec. - Ruszaj spać. Tędy, panienko,
jeśli łaska. Moja stara i ja bardzo wdzięczni jesteśmy panience, że raczyła nawiedzić
naszą biedną chatę.
Kłaniając się i posuwając wzdłuż ściany, Kato poprowadził Małgosię
korytarzykiem, a gdy się upewnił, że bystre i ciekawe oczy małego Sama nie mogą go
podpatrzeć, zwrócił się nagle na lewo i w umówiony sposób zastukał cicho do niskich
drzwiczek ukrytych w ścianie.
- To ja, panie - rzekł, ostrożnie wsuwając głowę. - Jeżeli okiennice są
zamknięte, to można zapalić świecę.
- Czy przyszedł ktoś z tobą? - usłyszeli szept z kąta.
- Jest panienka Daisy - odparł Katon, pocierając zapałkę.
Żółty blask łojówki rozjaśnił czarne cienie zalegające izdebkę. W tym
posępnym, niemal grobowym świetle, Daisy ujrzała zwróconą ku sobie twarz
śmiertelnie bladą, okoloną falami śnieżnych włosów i przenikliwe wejrzenie dwojga
czarnych, zapadłych oczu.
Postąpiła krok naprzód, a okrzyk zdumienia wyrwał się z jej ust:
- Doktor Boddy!
Twarz mężczyzny z bladej stała się sina. Zerwał się z miejsca i przyskoczył do
niej.
- Kto mnie tak nazwał? - spytał zdławionym głosem.
- Ja - ochłonąwszy z przestrachu, odparła Małgosia. - Pamiętam pana dobrze,
choć pan nie przypomina mnie sobie.
- Gdzie mnie pani znała pod tym nazwiskiem?
- Czy pamięta pan biedną, opuszczoną sierotę, którą leczył u starej Molly?
- Na milion szatanów! To ty byłaś tym dzieckiem? - wykrzyknął dziko. - Ach!
Gdybym o tym wiedział.
- Chcę panu podziękować za to, co wtedy dla mnie uczynił - odezwała się
łagodnie. - Byłabym pewnie umarła, żeby nie pan i Nancy, dwa razy obroniłeś mnie
od bicia.
Twarz jego rozchmurzyła się nieco.
- Więc pamiętałaś przez tyle lat, dziecko? Niewiele dobrych uczynków
spełniłem w życiu, dobrze, że choć ten jeden pozostał komuś w pamięci. Czy nie
jesteś ciekawa, dlaczego posłałem po ciebie?
- Powiedział pan, że powie mi coś o moim ojcu. O! Panie! Żyję jedynie myślą
odszukania go.
Doktor Boddy zdawał się namyślać chwilę.
- Życie moje jest w niebezpieczeństwie - rzekł w końcu. - Lada chwila ci
zbóje mogą mnie pochwycić. Jeżeli zdołasz ułatwić mi ucieczkę i ukryć w
bezpiecznym miejscu, to ci wyjawię to, co podejrzewam, że jest prawdą.
- Jakże mogę to uczynić - odparła Małgosia. - Jestem obcą w tych stronach i
nie znam okolicy.
- Opowiedz mi, co pamiętasz o swoim dzieciństwie - przerwał jej Boddy,
zmieniając nagle temat.
- Nic prawie do czasu, gdy leżałam chora u starej Molly. Pamiętam trochę
moją matkę i jakiś wielki okręt. Przypominam sobie też jakiegoś człowieka, który się
nazywał Barnaba Brian i... jednego pana, który miał takie piękne, rozumne, pełne
dobroci oczy. Nauczył mnie kolędy o Bożym Narodzeniu i pieśni o św. Mikołaju. O,
Panie! - dokończyła błagalnie z wyrazem niewysłowionej boleści na bladej twarzy -
jeżeli wiesz coś o mnie, zaklinam cię, powiedz mi!
- Przypominasz bardzo twoją matkę. Poznałem cię po tym podobieństwie.
Jakim sposobem dostałaś się tutaj?
- Pani Randolph z Filadelfii zaopiekowała się mną, a jej ojciec, pan Clive,
łożył na moje wychowanie. Przybyłam tutaj jako nauczycielka.
Doktor Boddy uderzył się pieścią w czoło.
- Delirium tremens do reszty pozbawiło mnie zmysłów! Zapomniałem, do
licha, o tym wieczorze!
Małgosia ze zdumieniem patrzyła na niego.
- Czy nie występowałaś kiedyś w żywych obrazach w domu pana Clive'a? -
zapytał. - Otóż ja byłem obecny na tym przedstawieniu.
- Pan?
- Tak, nie patrz z takim niedowierzaniem. Gdy jestem przebrany i mam perukę
na głowie, wyglądam, jak każdy z waszych salonowców. Jedna z filadelfijskich
piękności była bardzo uprzejma tego wieczora dla pana Rogersa.
- Rogers? - przerwała blednąc. - Czy pan nie jest tym, na którego obławę
urządził pułkownik Hayes?
- Skąd to wiesz? - zakrzyknął, chwytając gwałtownie jej rękę.
W tej chwili drzwi uchyliły się z lekka.
- Czy panienka gotowa? - spytał Kato.
- Za chwilę - odparł doktor Boddy. Potem, zwracając się szybko do Małgosi,
rzekł: - Możesz zadenuncjować mnie temu człowiekowi, ale jeżeli to uczynisz,
przysięgam, że umrę, unosząc tajemnicę twojego pochodzenia ze sobą. Jeżeli zaś
podejmiesz się ukryć mnie w bezpiecznym miejscu przez trzy dni, to przyrzekam, że
wyjawię ci nazwisko człowieka, który według wszelkiego prawdopodobieństwa jest
twoim ojcem. Jesteś bowiem żywym obrazem kobiety, która, mniemam, była twoją
matką. Masz więc do wyboru...
Małgosia rozpaczliwie załamała ręce.
- Nie mogę tego uczynić sama - rzekła - ale jeżeli znajdę sposobność
poradzenia się pani Frost, to ona może wpadnie na jakiś pomysł. Rano przyjdę z
odpowiedzią. Idę już, Katonie - dodała i szybkim krokiem wróciła do domu.
Debby pół godziny później zastała Małgosię klęczącą pod oknem z twarzą
wilgotną od łez.
- Co to jest? Co się stało? - spytała energicznie ciotka, stawiając świecę na
stole. - Rozkoszni goście nareszcie zabierają się do odjazdu, przyszłam więC
zobaczyć, co się dzieje z naszym więźniem. Któż ci znowu dokuczył?
- O! Ciociu Debby! Mam takie ciężkie zmartwienie - westchnęło dziewczę. -
Poradź mi, co mam robić.
Ciotka usiadła i wysłuchała całej historii z twarzą, na której występowały
rumieńce oburzenia.
- Że też Bóg pozwala żyć podobnym ludziom na świecie - rzekła, nie mogąc
się pohamować. - Ten Rogers nie zasługuje na nic lepszego jak na stryczek, a jednak
trzyma cię w swoich rękach. Poczekaj, mam w głowie plan. Tego niegodziwca
musimy wysłać do kuzyna Samuela, tam będzie bezpieczny. Nie płacz, Daisy! Ja
temu zaradzę.
- W jaki sposób?
- Dla odwrócenia podejrzeń ty, ja i Pozy musimy mu towarzyszyć.
Przebierzemy go po kwakiersku, a Jim powiezie nas bryczką.
- Cóż przez ten czas stanie się z kapitanem?
- Mów ciszej! Ściany mają uszy. Zostawię go pod opieką Katona. Nic złego
mu się chyba nie stanie, kiedy przetrwał szczęśliwie dzisiejsze niebezpieczeństwo.
Myślałam, że nie usiedzę w miejscu, jak ten drab rozpowiadał przy stole o wieszaniu.
Musimy wyjechać jutro skoro świt, Daisy, bo mamy trzynaście mil przed sobą. Idę
już, bo trzeba wydostać kwakierski ubiór.
Wyszła zwykłym, spiesznym krokiem, ale po chwili zawróciła z korytarza.
- Idź, proszę, zastukaj do drzwi kapitana i zapytaj, jak się ma. A pożegnaj go
ode mnie, bo jutro musimy wyruszyć przed szóstą rano. Zanieś mu też jajko ubite z
cukrem i arakiem i namów go, aby wypił, zanim się położy spać.
Małgosia otarła oczy, ochłodziła twarz wodą kolońską i udała się przez
sypialnię Debby do kapitana Rexa.
- Swój - szepnęła, stukając do drzwi, u których szybko usunięto rygiel.
- Siedzę w ciemności - rzekł więzień, uśmiechając się do wchodzącej. - Czy
już mogę wyjść z ukrycia, czy też muszę nadal udawać chorego?
- Ostrożnie - odparła dziewczyna - nie odjechali jeszcze. Debby prosi pana,
abyś to wypił - dodała, podając mu filiżankę.
- To wszystko?
- Tak, panie. Ciotka, Pozy i ja wyjeżdżamy jutro rano w bardzo ważnej
sprawie. Wrócimy w ciągu doby. Kato tymczasem będzie się panem opiekował.
Mamy jeszcze drugiego więźnia na plantacji i musimy go stąd czym prędzej usunąć.
- Czy nie mógłbym ja paniom towarzyszyć?
Potrząsnęła głową przecząco.
- Zdaje mi się, że nie. Teraz nie zagraża tu panu nic złego. Do widzenia!
Niech nam pan życzy szczęśliwej podróży.
- A przede wszystkim szczęśliwego powrotu - odparł, biorąc przyjaznym
ruchem jej białą rączkę i myśląc o drobnej, dziecinnej dłoni małej Małgosi. - Daisy,
gdy pani wróci, powiem pani coś, czy pani mi pozwoli?
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Dlaczego nie? Rozumie się! A teraz żegnam pana.
Ciotka Debby nie byłaby zadowolona, gdyby słyszała przyciszoną rozmowę,
jaką Dora wiodła z młodym Peytonem na stopniach werandy.
- Harry - mówiła Dora, kładąc rękę na jego ramieniu - podejrzewam, że
mieszkania naszych Murzynów nie są wolne od podejrzeń w tych wojennych czasach.
- Jak to? - spytał Harry zdziwiony. - Czyżby przechowywali u siebie jakichś
zbiegów z armii federalnej?
- Nie wiem, ale Katon i Jim zachowują się dziwnie. Przyszło mi więc na myśl,
że jeśli się kapitanowi Hayes nie powiodło gdzie indziej, to może tu...
Przerwała w pół słowa, bo wyrazy uwięzły jej w gardle. Serce wyrzucało jej
niegodziwość, jaką popełniła. Gdy znalazła się w swoim pokoju, byłaby wiele dała za
to, aby cofnąć czyn, który zaciążyć miał na jej sumieniu.
Ale było już za późno.
Rozdział XXI
- Czyś bardzo zajęty, Jakubie? Ten pan mówi, że ma do ciebie bardzo pilny
interes - mówiła Rachela, podając bratu bilet wizytowy.
- Pan Percy Clive - czytał sędzia, spoglądając na kartę. - Ma się rozumieć, że
przyjmuję. Poproś go tutaj, Rachelo.
- Miło mi bardzo widzieć pana - rzekł, uprzejmie witając gościa i wskazując
fotel. - Właśnie pisałem do pańskiego brata.
- Zgłaszał się do pana listownie? Nie potrzebuję więc tłumaczyć celu mego
przybycia. Cóż mi pan może powiedzieć o tym dziecku?
- Małgosia istotnie przebywała w moim domu, ale od sześciu czy siedmiu lat,
niestety, zupełnie straciłem ją z oczu.
W krótkich słowach sędzia opowiedział przygody sieroty aż do chwili jej
tajemniczego zniknięcia z domu państwa Wilder.
- Mam tu - dodał, otwierając szufladkę biurka - listy, które Barnaba Brian mi
zostawił, a oto odpowiedź, jaką otrzymałem od Barry'ego i Williamsa z Londynu.
Percy Clive wydał okrzyk zdziwienia.
- To jest pismo mojego brata! Jego żona, Magdalena Herve, pochodziła z
Marsylii. Poznał ją tam w drodze powrotnej z Chin i o ile wiem, jej rodzina jak i
nasza sprzeciwiały się temu małżeństwu. Biedny Jerzy miał ciężkie przejścia. Nie
mogąc zapracować na utrzymanie żony i dziecka w Anglii, przybył tutaj, aby po raz
ostatni odwołać się do serca ojca. Zaledwie wylądował, rozchorował się ciężko w
moim domu. Wtedy poleciłem Bodmanowi, będącemu wówczas pracownikiem naszej
firmy, aby przesłał pani Clive pewną sumę pieniędzy. Jak przypuszczam, biedna
kobieta, nie mając wiadomości od męża, wyruszyła przez ocean pod przybranym
nazwiskiem i dlatego Jerzy nie mógł nigdy, mimo najstaranniejszych poszukiwań,
natrafić na jej ślad.
- Należało wtedy wybadać Bodmana - rzekł sędzia Gray. - Czy straciłeś go
tam zupełnie z oczu?
- Kompletnie. Był to alkoholik, dlatego został od nas wydalony. Przyjął to
jednak bardzo obojętnie.
- Bo niezawodnie przywłaszczył sobie sumę przeznaczoną dla pani Clive -
zauważył sędzia.
- Na Boga, że mi to nigdy na myśl nie przyszło! - zawołał pan Clive,
uderzając się w czoło. - Cóż teraz począć? Dać ogłoszenie do gazet?
- Oczywiście, że trzeba, żądając od ludzi jakichkolwiek o nim informacji.
- Smutno pomyśleć, iż trafiliśmy na ślad biednego dziecka, aby go zaraz
utracić - rzekł pan Clive zamyślony. - Przypuszczam, że pan sędzia stracił także
wszelką nadzieję odszukania jej.
- Tak sądziłem aż do dnia wczorajszego - rzekł sędzia.
- Co pan mówi!? - wykrzyknął gość zrywając się. - Czyżby pan słyszał o niej?
- Zdaje mi się - odparł sędzia uśmiechając się. - Otrzymałem wczoraj list od
pana Wildera, który mi pisze, że detektyw, któremu zlecił kiedyś tę sprawę, zgłosił
się do niego w zeszłym tygodniu. Mówił, że pewna kobieta, imieniem Nancy,
przyszła do więzienia odwiedzić umierającą starą pijaczkę, która została poraniona w
bójce ulicznej. Zdarzyło się szczęśliwie, że agent znajdował się w izbie podczas tych
odwiedzin. Z rozmowy Nancy dowiedział się, że głównym celem jej przybycia było
wydobycie od starej kobiety zeznania, dotyczącego jakiejś skradzionej przed laty
dziewczynki. Agent, łakomiąc się na sutą nagrodę, obiecaną przez pana Wildera,
wpadł na myśl wybadania obu kobiet. Stara Molly zaklinała się zrazu, iż o niczym nie
wie, ale w końcu zeznała, że podniosła dziecko przed bramą dużego czerwonego
domu, położonego przy ulicy N., opodal alei Madsona. Dom ten jest własnością pana
Wildera.
- I gdzie się to dziecko podziało? - skwapliwie zapytał pan Clive.
- Tego pan Wilder nie umiał mi powiedzieć. Udał się zaraz do Nancy, która
mu powiedziała, że bogaci państwo zaopiekowali się dziewczynką, którą odebrali od
żebraczki na ulicy w Nowym Jorku. Nie umiała wymienić ich nazwiska, tylko
powiedziała, że zostawili adres, pod który miała im przesyłać wszelkie wiadomości,
jakie będzie mogła zebrać o dziecku. Po pewnym czasie Nancy znalazła ukryty w
sienniku sznurek złotych paciorków.
- Na Boga żywego! - wykrzyknął pan Clive, zrywając się na równe nogi. -
Czy, czy to być może? Toż to istna bajka z tysiąca i jednej nocy! Słuchaj pan! Ta
kobieta przyniosła paciorki do mnie. Adres mój był zostawił jej mój brat Selden, a
łańcuszek jest własnością dziecka, które on adoptował. Jeżeli to jest ta sama
dziewczynka, wówczas od sześciu lat mieliśmy ją blisko siebie.
- Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu - wyrwało się z piersi sędziego. -
Jakże się Rex ucieszy - dodał sam do siebie, a widząc spojrzenie pana Clive'a,
zwrócone pytająco ku sobie, objaśnił: - To mój syn, który był bardzo przywiązany do
małej i nigdy nie stracił nadziei odszukania jej.
- Czy to ten pański syn, który służy w wojsku i o którego bohaterskich
czynach wzmiankują ostatnie depesze? - zapytał pan Clive.
- Tak, to on - z dumą odparł ojciec.
- W takim razie winszuję panu. Możesz być dumny z takiego syna, drogi
sędzio - gratulował pan Clive. - Ledwie mogę uwierzyć w tę niezwykłą historię,
dotyczącą dziecka mego brata! Co to za cudowne zrządzenie Boskie! Ale jakże
sprawdzimy jej tożsamość.
- Szczególna rzecz, że pana Seldena Clive'a pytałem właśnie o informacje
dotyczące owego Bodmana - rzekł sędzia. - Było to wtedy, gdy Małgosia znikła w
tajemniczy sposób. Czy panu wiadomo, kiedy brat pana ją znalazł?
- W październiku 18... roku - odparł zapytany po chwili namysłu. - Mój drogi
sędzio, nie widzę innego sposobu, jak odwołać się jeszcze raz do twojej dobroci.
Proszę cię, abyś nie odmówił tej łaski i pojechał razem ze mną do Filadelfii.
Rozpoznanie dziecka, którym tak szlachetnie zaopiekowałeś się w niedoli, będzie
stanowić najważniejszy dowód tożsamości. Ja nigdy jej nie widziałem, ale moja
bratanica, Wirginia Randolph, dużo mi o niej mówiła. Czy nie sprawiłby panu
kłopotu wyjazd do mego brata? Po drodze zatrzymalibyśmy się w Nowym Jorku, aby
zobaczyć się z panem Wilderem, Nancy i detektywem. Nie napiszę do Jerzego,
dopóki nie będę mógł udzielić mu pewnych wiadomości.
- Pojechałbym, gdybym nawet był przeciążony pracą - gorąco odparł sędzia. -
Kocham wszystkie dzieci, ale mała Małgosia była mi wyjątkowo droga. Będę więc
panu służył jutro rano, a tymczasem poślę do hotelu po pańskie rzeczy. Teraz
przejdziemy do biblioteki i pozwoli pan, że go przedstawię mojej siostrze.
Miss Rachela nie posiadała się ze zdziwienia, gdy jej brat opowiedział dziwne
koleje losu małej Małgosi. Po kolacji wydobyła ze skrzyni turecki szal, który
odłożyła przed sześciu laty. Pan Clive przypatrzył mu się z ciekawością i słuchał z
wielkim zainteresowaniem opowiadania, jak sędzia Gray spotkał biedną, zmarzniętą
sierotę i przywiózł ją otuloną w swój zimowy płaszcz.
W tej chwili posłaniec miejski, roznoszący nadzwyczajne wiadomości z placu
boju, zawołał pod oknami, że właśnie wyszedł ostatni raport wojenny.
- Nowa bitwa! Dwa tysiące zabitych i rannych. Sheridan na placu bitwy.
- Dawaj, chłopcze! - zawołał sędzia i rzuciwszy mu pieniądze, szybko zaczął
czytać:
- Bitwa pod Opequan Creak. Przerzuciwszy wzrokiem kilka następnych
wierszy, zatrzymał się na końcu.
Zabici: pułkownik Raymond. Ranni: major Boscom. Zaginieni: kapitan
Reginald Gray.
Twarz ojca pokryła się śmiertelną bladością.
- Rachelo - rzekł zmienionym głosem - każ, proszę, natychmiast spakować
podróżną torbę. Mam 35 minut do odejścia pociągu do Nowego Jorku. Panie Clive,
zechciej tymczasem rozgościć się u mnie jak u siebie. Wyrobię sobie pozwolenie
przedostania się do obozu Sheridana. Muszę odszukać mego chłopca.
- Ja również mogę zmienić plany i towarzyszyć panu przynajmniej do mego
domu - ze szczerym współczuciem odezwał się pan Clive. - Następnego dnia udam
się do Filadelfii. Skoro tylko pan odnajdzie kapitana, mam nadzieję, że w dobrym
zdrowiu, spotkamy się u mego brata.
Rachela w kilka minut spakowała torbę i panowie pożegnali się pospiesznie.
Po drodze na dworzec wstąpili do pani Livingstone, aby jej powiedzieć, co zaszło.
Sędzia Gray udawał spokojnego i pocieszał jak mógł biedną staruszkę, zatroskaną
losem ukochanego wnuka. Co się jednak działo w jego sercu, łatwo można sobie
wyobrazić.
Podróżując bez wytchnienia dniem i nocą, zbierając gdzie się dało
wiadomości, starał się tłumić dręczący go nieustannie niepokój. Zdawało mu się
chwilami, że wolałby widzieć walecznego jedynaka martwego na pobojowisku, niż
konającego z niedostatku i głodu w więziennych podziemiach Andersonville lub
Lybby.
Gdy nareszcie po wielu trudach stanął u celu podróży, jego siwawe włosy
prawie całkiem zbielały ze zmartwienia, a głębokie zmarszczki zasępiły pogodne
dotąd czoło.
Generał Sheridan stoczył nową, zwycięską bitwę, gdy sędzia stanął w jego
głównej kwaterze. W obozie wrzało od przygotowań do wymarszu, tak że z trudem
zdobył przystęp do wodza. Ten jednak powitał go ze zwykłą sobie szorstką
uprzejmością i obiecał uczynić wszystko, co będzie w jego mocy, aby mu dopomóc w
odszukaniu syna.
Rozdział XXII
Puk siedział na progu bawialnego pokoju, patrząc zamyślony w ogród.
Kapitan Rex czytał głośno babci i Dorze “Hamleta”. Malec zachowywał się przez
cały ranek bardzo spokojnie, a dramat wywierał widocznie na nim wielkie wrażenie,
bo prosił, aby mu powtórzyć rozmowę grabarzy.
Kapitan Rex śmiejąc się, spełnił jego żądania, po czym złożył książkę i
pomagał Dorze zwijać włóczkę.
Chłopczyk tymczasem, ujrzawszy z daleka Katona, skubiącego gąsiora na
obiad, pobiegł mu pomagać, a w zapale przewrócił cebrzyk gorącej wody i o mało się
nie poparzył. Słysząc krzyk, Chloe wybiegła z kuchni i narobiła jeszcze większego
hałasu. Dora wzruszyła ramionami i wyraziwszy zdanie, że burzliwe elementy
uspokoją się same, dalej kokietowała młodego kapitana, który usiłował dowiedzieć
się od niej historii młodej nauczycielki. Dora jednak nie potrafiła mu nic wyjaśnić, bo
Małgosia zwierzała się jedynie ciotce Deborze.
Opowiedziała mu tylko pobieżnie, iż sierota była adoptowana przez panią
Randolph i kształcona na pensji pani Moulton.
Babcia opowiedziała kilka zdarzeń z dawnych czasów, które zachwyciły
Rexa. Obiecywał sobie w duchu, że po skończonej wojnie musi sprowadzić tu swego
ojca, aby poznał tę piękną, sędziwą kwakierkę, królującą powagą i godnością nad
całym otoczeniem. Obiad również minął wesoło. Kapitan kroił pieczyste, mówiąc, że
okazały ptak musiał w prostej linii pochodzić od gęsi kapitolińskich, które uratowały
Rzym.
- Oto kość zawierająca przepowiednie, Puku - rzekł z uśmiechem. - Schowaj
ją aż do powrotu Pozy, a gdy się nią przełamiecie, dasz mi jako trofeum.
- Co to jest trofeum? - spytał chłopczyk.
- Jak by ci to wytłumaczyć - zaczął kapitan, ale w tej chwili Józef, syn Katona,
wpadł do pokoju z twarzą śmiertelnie przerażoną.
- O! Pani! - zawołał bez tchu, podbiegając do pani Frost. - Żołnierze idą, ci w
szarych kurtkach. Mały Sam podsłuchał ich rozmawiających za krzakiem. Mówili, że
idą szukać szpiega, który się ukrywa we dworze!
Dora zbladła jak ściana. Kapitan zerwał się na równe nogi.
- Niech się pani nie lęka - rzekł do staruszki - postaram się uciec, Katon mi
dopomoże.
Babka wyprostowała się energicznie.
- Stój, przyjacielu - podniosła rękę. - W domu nie będziesz bezpieczny, bo
przeszukają go pewnie od strychu do piwnic. Katonie! Ukryj pana w stogu siana,
który stoi przy stodole.
Rex przystanął chwilę, aby ucałować dłoń zacnej matrony, potem wybiegł za
Katonem, który wskazał mu otwór w stogu. Była to ostatnia bardzo słaba deska
ratunku. Katon zatkał szybko otwór sianem, zostawiając jedną, czy dwie szpary, aby
więzień mógł oddychać. Potem powrócił do dworu i stanął za krzesłem staruszki w
chwili, gdy oddział wojska zajechał przed bramę.
Dora tymczasem spiesznie usunęła nakrycie kapitana, a spostrzegłszy, że Puk
wymknął się z pokoju, odstawiła i jego krzesło, po czym zasiadła na swoim miejscu,
na pozór spokojna, analizując w duchu: - Wolałabym odgryźć sobie język, niż
powiedzieć to, co powiedziałam Harry'emu.
Ale były to daremne życzenia. Złe odstać się nie mogło. Usłyszała oficerów
wydających rozkazy, aby otoczyć dwór i przeszukać chaty murzyńskie.
- Co widzę, pułkownik Hayes! - zawołała Dora, udając zdziwioną. - Skądże
pan przybywa?
- Zdaje mi się, przyjacielu, że pozwalasz sobie na zbytnią swobodę w moim
domu - z powagą przemówiła matrona.
- Przepraszam panią - odparł wojskowy, zdejmując czapkę. - Spełniam tylko
obowiązek służbowy. Musi nam pani wybaczyć.
- Nie zostawiasz mi wyboru - spokojnie rzekła pani Frost.
- Otrzymaliśmy poufną informację, że szpieg Rogers był, czy może jeszcze
tutaj przebywa. Muszę przeszukać wszystkie zabudowania. Nie przypuszczam, aby
się znajdował w samym dworze, ale tych gałganów Murzynów nigdy nie można być
pewnym. O! Ten stary drab, na przykład, wygląda, jakby mi wiele mógł powiedzieć -
dodał, zwracając się nagle do Katona i patrząc mu bystro w oczy.
- Ja! Panie wielmożny! Ja tyle wiem, co nowo narodzone dziecko - bronił się
Katon, udając niewinnego.
- No! No! Nie łżyj stary! - rozejrzał się dokoła. - Gdzie jest reszta rodziny?
Panna Debora i ta blada, ładna panienka z Północy?
- Pojechały w odwiedziny do krewnego - zimno odparła Dora.
Pułkownik był widocznie pod dobrą datą, a poufałe, grubiańskie zachowanie
budziło w niej wstręt.
- Czy to prawda? - spytał, śmiejąc się z niedowierzaniem. - No, przekonamy
się. I cóż, pani - dodał, zwracając się do pani Frost. - Czy moi ludzie mogą iść na
górę? Przyrzekłem Peytonowi, że wszystko odbędzie się spokojnie.
- Wielce ci jestem zobowiązana - ironicznie odparła babcia, spokojnie
zabierając się do robienia pończochy. - Katonie, oprowadź tych ludzi po domu i
przekonaj ich, że nie udzielamy schronienia zdrajcom. Usiądź pan i spocznij - dodała
poważnie, spoglądając na rozognione trunkiem oblicze oficera.
- Dziękuję pani, pójdę pilnować moich ludzi.
Dora i babka, pozostawszy same, zamieniły znaczące spojrzenia.
- Gdzie jest Puk? - spytała pani Frost z niewzruszonym spokojem, który do
rozpaczy doprowadzał Dorę.
Puk korzystając z zamieszania, wymknął się z pokoju i wraz z Blotem pobiegł
za kapitanem Rexem i Katonem. Manewrował tak zręcznie, że nikt go nie dostrzegł.
Ale zaledwie Katon odszedł ku domowi, Reginald w głębi stogu doznał wstrząsu,
usłyszawszy tuż obok dziecięcy głosik.
- Bądź pan spokojny! Blot i ja siedzimy na straży i umiemy dotrzymywać
obietnic.
Nie pozostawało mu nic innego, jak przyczaić się cicho. Serce uderzyło mu
silniej w piersi, gdy usłyszał, że oddział żołnierzy zbliża się do stodoły.
- Hej! Malcze! Co tam robisz? - zawołał grubiańsko sierżant.
- Dzień dobry panu - grzecznie pozdrowił go Puk. - Uczę mojego psa
sztuczek. Ukłoń się, Blot!
Blot zaszczekał i przyskoczywszy do łydek sierżanta, wyrwał mu zębami
spory kawałek spodni.
- Żebyś zdechł, podły psiaku! - wrzasnął sierżant, usiłując kopnąć go nogą,
czego Blot uniknął, zręcznie odskakując na bok.
Przeszukiwanie domu nie trwało długo, choć żołnierze szperali po wszystkich
kątach. Doprowadzili do wściekłości Chloe, przewrócili bowiem beczkę z
przygotowanymi do prania mydlinami. Następnie rozproszyli się po zabudowaniach
gospodarskich i chatach Murzynów.
- Gadaj, mały - zawołał jeden z żołnierzy - czy nie widziałeś jakiegoś
człowieka koło tych chat?
- Człowieka? - odparł Puk po namyśle. - Owszem.
- Kiedy? - zapytali chórem.
- Wczoraj - uroczyście odparł Puk, choć uśmiech igrał mu koło ust.
- Jak wyglądał?
- Miał siwe włosy.
- To nie on! - zdecydowali zgodnie.
- I trochę utykał na nogę.
- Widywałeś go kiedyś przedtem?
- Bardzo często. Oto właśnie idzie!
Żołnierze obrócili się szybko, chwytając za broń i ujrzeli nadbiegającego
starego Katona.
- Ty, bębnie! Dam ja ci za to! - krzyknął wściekły sierżant. - Gadaj, co wiesz,
albo pożałujesz tego!
- Puść pan mego pieska! - oburzył się Puk, widząc, że żołnierz pochwycił
Blota i targał go niemiłosiernie za uszy.
- Będziesz sobie żarty z nas stroił! Poczekaj, nie oddam ci psa, póki mi nie
odpowiesz porządnie na moje pytania. Mieliście tutaj szpiega Jankesa?
- Co to jest szpieg? - zawołał PUk.
- Bodaj cię! No! Czy był tu ktoś obcy?
Póki chłopczyk mógł dawać wymijające odpowiedzi, póty wykręcał się, jak
mógł. Ale wychowany w kwakierskiej prostocie i szczerości, nigdy dotąd nie skłamał.
- Tak, mieliśmy - odparł. - Ale oddajcie mi, proszę, mojego psa.
- A co?! Nie mówiłem? - wykrzyknął sierżant.
- Mały panicz sam nie wie, co plecie! - zawołał Katon, śmiertelnie
wystraszony. - Myśli pewnie o swoim krewnym, Samuelu Hicksie, który był tu przed
kilkoma dniami.
- Milcz, stary bałwanie! - przerwał sierżant, uderzając go pięścią. - No! Cóż
dalej, chłopcze?
- Nie mam nic więcej do powiedzenia - odparł Puk. - Cicho! Blot! Cicho, mój
biedny piesku.
- Powiem ci coś, przeklęty chłopaku - wrzasnął rozzłoszczony sierżant. -
Jeżeli mi tu zaraz nie wyśpiewasz, co wiesz, to pożałujesz tego gorzko. Był tu obcy
człowiek? Gdzie się podział?
- Nie powiem - śmiało odparł chłopiec, kładąc obie rączki w kieszonki i
wyzywająco spoglądając na pieniącego się ze złości sierżanta.
- Co się tu dzieje? - pułkownik Hayes pojawił się na placu.
Objaśniono go w kilku słowach.
- Bądź grzecznym chłopaczkiem - odezwał się podchodząc, choć Puk cofał się
od niego ze wstrętem. - Powiedz, co się stało z tym nieznajomym? Wiemy, że nie
lubisz Jankesów.
- Myli się pan - zuchwale odparło dziecko. - Chciałbym sam być Jankesem i
bić się z wami.
Pułkownik zaklął i zamierzył się, aby uderzyć dziecko, gdy sobie
przypomniał, że przyrzekł Peytonowi nie dopuszczać się żadnych gwałtów.
- Kiedy tak, zobaczymy zaraz, czy nie odpowiesz na moje pytanie, ty mały
rebeliancie! Bill! - krzyknął na sierżanta. - Weź powróz i powieś tego psa!
Puk nie wierzył, aby spełniono to okrucieństwo. Stał nieruchomy, drżąc i nie
spuszczając oka ze swego faworyta, któremu sierżant wiązał sznur dokoła szyi.
Pułkownik śmiał się szatańsko.
- No! Prędzej, chłopcze! Mówisz, czy nie?
- O! Panie, ulituj się! - błagał Katon. - Nie dręcz biednego zwierzęcia! Mały
panicz tak do niego przywiązany.
- Daję ci minutę - rzekł pułkownik do Puka.
- Przyrzekłem, a ja nigdy nie łamię słowa - odparł chłopczyk, bohatersko
połykając łzy, cisnące się do oczu. - Blocie! O Blocie! Mój drogi, jedyny piesku!
Wtem stóg siana za jego plecami poruszył się gwałtownie, ale obecni, zajęci
egzekucją, nie zauważyli tego.
- W górę z nim! - zakomenderował pułkownik.
Sierżant pociągnął za węzeł; biedny pies drgnął konwulsyjnie i wytrzeszczone
oczy zwrócił błagalnie na swego małego pana. PUk, zasłoniwszy rękami oczy, z
cichym jękiem odwrócił się od nich.
- Puśćcie tego psa, oprawcy! - zagrzmiał donośny, pełen oburzenia głos, a
wysoki młodzieniec jednym skokiem stanął wśród nich.
Bill ze zdziwienia puścił sznur, a Blot, dyszący jeszcze, choć nieco zdławiony,
upadł na ziemię.
- Jesteś diabłem wcielonym - zawołał kapitan Rex, wymierzając
pułkownikowi tak silny cios pięścią w twarz, że ten zatoczył się kilka kroków.
- Niech Bóg Wszechmogący ulituje się nad nami! - krzyknął Katon, łamiąc
ręce ze strachu, gdy żołnierze rzucili się na bezbronnego, krępując go. - O! Panie,
drogi panie! Oni cię za to zabiją!
Hayes podniósł się i wolno zbliżył do więźnia.
- Będziesz wisiał za to! - syknął potrząsając pięścią. - Głupcze! Gdybyś się
mniej litował nad psem, mógłbyś ujść cało z życiem!
Puk siedział na ziemi, tuląc uratowanego pieska w objęciach. Podniósł oczy, a
łzy, które tłumił dotąd, zalewały mu całą twarzyczkę, pałającą oburzeniem.
- Jesteś dzielnym, dzielnym żołnierzem! - zawołał łkając. - Chciałbym być
kiedyś podobny do ciebie. Poszedłbym tłuc tych szkaradnych buntowników, których
nienawidzę z całej duszy! - w bezsilnym uniesieniu pogroził im swą małą piąstką.
- Puku! - odparł kapitan Rex stłumionym od wzruszenia głosem. - Jesteś
bohaterem! Cokolwiek się stanie ze mną, powtórz ciotce Debby, że ja to
powiedziałem. Chciałbym opowiedzieć naszym chłopcom na Północy, jak tutaj dzieci
umieją dotrzymywać przyrzeczeń.
Babcia i Dora siedziały na werandzie, gdy cały oddział wojska zbliżył się ku
nim. Na ostatku szedł zrozpaczony Katon i szlochający Puk z Blotem na ręku.
- Mamy go! - z dumą zawołał Hayes.
- Przyjacielu - odparła babka przerażona, ujrzawszy Rexa otoczonego
żołnierzami - przyprowadź tu tego młodzieńca.
Pułkownik zawahał się, ale po chwili skinął na swoich ludzi, aby
podprowadzili więźnia.
- Czy śmiesz twierdzić, że to jest szpieg? - spytała matrona, patrząc śmiało w
oczy pułkownikowi.
- Przynajmniej jako taki będzie wisiał - śmiejąc się okrutnie, odparł dowódca.
- Dokąd go prowadzicie? - babka z trudem zachowała spokój.
- Do obozu Early'ego. Tam sąd wojenny w ciągu dwudziestu czterech godzin
rozsądzi jego sprawę i skaże go na kulę albo stryczek - z brutalnym zadowoleniem
objaśnił Hayes.
- Człowieku! - z niewysłowioną pogardą odparła sędziwa kwakierka. - Nie
wiem, co bardziej podziwiać: twoją złośliwość czy nieludzkie okrucieństwo!
- Przykro mi, że z mojej przyczyny narażona pani została na to przejście -
wtrącił z powagą Reginald. - Jeżeli będę żył, wkrótce usłyszy pani o mnie, jeżeli
zginę, pomódl się, pani, za moją duszę.
- Modlę się za ciebie, synu! - odparła staruszka, głęboko wzruszona. - Niech
Bóg naszych purytańskich przodków ma cię w opiece i chroni od złego!
Pułkownik, niezdolny pohamować się dłużej, wybuchnął gradem przekleństw
przeciw purytanom i rządom federalnym.
- Precz z mego domu! - zawołała nagle matrona, podnosząc się w całej
okazałości, a w jej oczach błysnęło straszne oburzenie. Drżącą dłoń wyciągnęła
nakazującym gestem i tyle zdawała się mieć w sobie duchowej siły, że pułkownik
drgnął i cofnął się mimo woli.
Hayes, bez słowa, dał hasło do odwrotu.
Dora stała na schodach, gdy Rex zstępował ze stopni.
- Żegnam panią - rzekł, uśmiechając się odważnie. - Ucałuj mnie, Puku i
powiedz Daisy, aby pamiętała...
Ale nie mógł dokończyć. Wsadzono go na konia między dwóch żołnierzy i
ruszono galopem. Głową i wzrokiem przesławszy pozostałym ostatnie pożegnanie,
Reginald zniknął im z oczu wśród tumanów kurzu.
- Uratował życie mojemu biednemu Blotowi! - zawołał Puk, padając z
łkaniem do nóg babci i... i powiedział mi, że jestem bohaterem. Będę go kochał całe
życie. On jest większy i lepszy niż Saul i Jonatan, i Dawid, wszyscy trzej razem
wzięci!
Z twarzyczką przyłożoną do głowy Blota zanosił się od płaczu; nie można go
było niczym pocieszyć.
Rozdział XXIII
Ciotka Debby wraz z Pozy i Małgosią wyruszyły o świcie w towarzystwie
tajemniczego mężczyzny i młodego Murzyna, który zastępował stangreta.
Rogers, w długim kwakierskim surducie, z białymi włosami pod szerokim
rondem kapelusza, wyglądał na pastora, patriarchę małej gromadki.
Od pierwszego rzutu oka ciotka poczuła do niego wstręt.
- Każ mu usiąść z tyłu, Daisy - szepnęła do swej towarzyszki. - Nie pozwalaj
mu podchodzić zbyt blisko do mnie. Ten człowiek ma oczy bazyliszka!
To mówiąc, chwyciła Pozy i posadziła ją sobie na kolanach, jakby się bała,
aby się nie otarł o dziecko.
Droga była daleka i uciążliwa, a Jim przedłużał ją jeszcze zjeżdżając z
głównego traktu dla uniknięcia spotkania z oddziałami wojska. Pozy żaliła się gorzko,
że ją bolą wszystkie kosteczki, a do tego złamało się koło. Gdy stali na gościńcu, a
Jim zbijał jako tako obręcz, waląc w nią kamieniem z całej siły, okrzyk przestrachu
wyrwał się naraz z piersi Rogersa:
- Na milion beczek! Popadliśmy w ich szpony!
Ciotka Debby obejrzała się; przerażona spostrzegła nadjeżdżający oddział
wojska i wstrętne szare mundury.
- Spójrzcie tam, w drugą stronę! - wykrzyknęła Małgosia radośnie, stając na
bryczce i powiewając białą chustką.
- Miłe położenie, między dwoma ogniami - westchnął Rogers.
Z lewej strony w pełnym galopie nadjeżdżało pięćdziesięciu unionistów,
wspaniałych jeźdźców, z wyciągniętymi szablami połyskującymi w słońcu. Dreszcz
radości przebiegł młodą dziewczynę na widok błękitnej barwy mundurów. Do tej
pory nie dostrzegli jeszcze nieprzyjaciela, ale dowódca konfederatów ujrzał ich z
daleka, bo zwrócił się do swoich ludzi, by wydać jakiś rozkaz. Było już jednak za
późno, a głośny okrzyk unionistów zagrzmiał w powietrzu. Jednocześnie tuman kurzu
wzniósł się w górę, zatętniły końskie kopyta i szare mundury umknęły w las z
błyskawiczną szybkością.
- Tędy, tędy! Hurra! - krzyczał Rogers, machając rękami.
Wszystko to trwało tylko chwilę. Ciotka Debby i Małgosia miały zaledwie
czas opamiętać się i przetrzeć oczy z kurzu, gdy wesoły, miło brzmiący głos zagadnął
z boku:
- Mam nadzieję, że się panie nie przestraszyły? Obeszło się bez rozlewu krwi.
- Hm! - odezwała się Debby. - Byłabym się wcale nie gniewała, żebyście ich
wytępili do ostatniego. Wiesz co, przyjacielu? Podajmy sobie ręce! Dawno już nie
widziałam Jankesów, więc mi się serce do was wyrywa!
Młody oficer, z uśmiechem wyciągnął dłonie do ciotki, która wstrząsnęła nimi
z męską siłą.
Miał świeżą, młodzieńczą twarz, ogorzałą od trudów wojennych. Czarne oczy
bystro i wesoło patrzały przed siebie.
- Pozwoliliście im uciec? - zapytała Debby.
- Schwytaliśmy kilkunastu - odparł kapitan. - Reszta uciekła. Czy mogę
paniom w czymś służyć?
- Tak, zabierz pan z sobą naszego towarzysza. Dopomagałyśmy mu w
ucieczce i będziemy rade, jeżeli pozbawicie nas kłopotu.
- Kapitanie Romilly! - zawołał Rogers, zeskakując z bryczki. - Przez cały
tydzień kryłem się po rozmaitych norach wraz z depeszami, które wiozę. Niewiele
brakowało, abym stracił je wraz z życiem.
Kapitan popatrzył na niego zdziwiony.
- Zdajesz się mnie znać, przyjacielu, ale ja wcale sobie ciebie nie
przypominam.
- A teraz poznajesz mnie pan?
- Boś pan nie przywykł do moich białych włosów - odparł Rogers, wyciągając
z kieszeni inną perukę i nakładając ją na głowę.
- Hm! Tak - znacząco i ociągając się nieco, odparł kapitan. - Idź, powiedz,
niech ci tam któryś z moich ludzi da konia. Odstawię cię całego do obozu, możesz
być spokojny.
- Zatrzymajcie się! - zawołała wzruszona Małgosia. - Ten pan przyrzekł mi - o
ciotko Debby! Wiesz przecie, że przyrzekł udzielić mi upragnionych wiadomości o
moim ojcu!
- Spełnij życzenie tej pani - ostro rozkazał kapitan Romilly, gdy Rogers
zdawał się ociągać.
Przez wrodzone poczucie delikatności Debby odsunęła się i zaczęła
rozmawiać z kapitanem. Rogers zbliżył się do Małgosi.
- Dotrzymałaś obietnicy - rzekł niechętnie. - Przynajmniej na razie jestem
bezpieczny. Więc powiem ci to, co przyrzekłem. Jedź do Filadelfii i zapytaj generała
Clive'a, kto jest twoim ojcem.
Twarz jej zasępiła się boleśnie.
- Zwodzisz mnie pan! - zawołała, a łzy rzuciły się jej z oczu.
- Czy tak? - z dziwnym uśmiechem odparł Rogers. - No, radzę ci, popróbuj!
Nie przyrzekałem ci nic na pewno, ale generał Clive jest przyjacielem twego ojca i
zna twoje nazwisko. Na to przysięgam! - dodał następnie szeptem: - Możesz mu
powiedzieć, że Dan Bodman przysłał cię, abyś go o to zapytała.
Małgosia w milczeniu usiadła i gdy ostatni żołnierz znikł na zakręcie drogi,
przytuliła się do ciotki Debby.
- Ruszaj, Jim, a żywo! - zakomenderowała ciotka. - Kiedyśmy dojechali dotąd,
możemy jechać dalej i przenocować u Samuela. Chwała Bogu, żeśmy się pozbyli tego
nikczemnika. Daisy - dodała, zmieniając głos i pochylając się ku niej serdecznie. - Co
ci jest, dziecko? Czyżby nie dotrzymał słowa?
- Tak i nie - smutno odparła dziewczyna. - Polecił mi udać się do generała
Clive'a i nadmieniwszy, że mnie przysłał Dan Bodman, zapytać, kto jest moim ojcem.
O! Ciotko Debby, czy sądzisz, że generał potrafi mi pomóc?
- To wstyd i hańba, tak cię dręczyć, biedne ty moje dziecko! - gorąco oburzyła
się ciotka. - Naturalnie, że trzeba będzie to uczynić. Generał Jerzy Clive, powiadasz?
Czy to nie ten, co tak długo pozostawał w nieporozumieniu z ojcem?
Krew uderzyła na bladą twarz dziewczyny.
- To być nie może. Wszak pani nie przypuszcza?! Dawno temu, gdy
przybyłam do Filadelfii, pani Randolph opowiedziała mi historię swego stryja i
pokazała jego portret.
- Cóż z tego - zagadnęła Debby.
- Nic... tylko... tylko mówiła mi, że ojciec pogniewał się na generała za to, że
zawarł małżeństwo wbrew jego woli. O Boże! Czyżby to był mój ojciec?
- Dziecko - odparła ciotka, całując ją czule - nie nabijaj sobie tym
przedwcześnie głowy. Jeżeli zechcesz opuścić nas, aby dojść prawdy, to nie stanę ci
na przeszkodze. Wyznam jednak szczerze, że wolałabym, abyś tę sprawę załatwiła
listownie. Pragnę tego tym bardziej, że okolica nie stanowi dość bezpiecznego
schronienia dla kobiet. Będziemy musiały z babcią i dziećmi wyruszyć na Północ, a
raźniej będzie podróżować razem. Wiem, że staruszka z żalem opuści te strony, ale
cóż robić. Muszę w każdym razie zasięgnąć rady Samuela.
Ładny i schludny domek kuzyna Hicksa stał u podnóża gór. Sam właściciel,
ubrany w tradycyjny strój, zajęty był zamiataniem alejki wiodącej do ganku, w
chwili, gdy powozik zajechał przed bramę.
- Rad jestem, że was widzę - rzekł. - Witajcie w moich progach. A gdzie jest
Puk?
- Został, bo nie było miejsca - żywo odparła Pozy. - Okropnie był zmartwiony,
ale mu powiedziałam, że wujaszek pewnie mu na pociechę prześle miętowych
cukierków. Więc się uspokoił i polecił mi, abym nie zapomniała ich przywieźć.
- Pozy! - ostro upomniała ją ciotka.
Dziewczynka skryła się za Małgosią i nie chciała wyjść, aż wujaszek Hicks
śmiejąc się, kazał jej pójść do pokoju i poszukać, czy tam nie znajdzie czegoś
dobrego.
- Przybyliśmy, drogi kuzynie, prosić cię, abyś udzielił gościny człowiekowi,
którego nie śmieliśmy przechowywać u siebie - wyjaśniła ciotka Debora. -
Szczęśliwym dla ciebie i dla nas trafem spotkaliśmy w drodze oddział unionistów,
który zdjął nam z głowy ten kłopot. Czy niepokojono cię w tym czasie?
- O, nie raz - odparł. - Zrobiłbym, co tylko możliwe dla tego człowieka, ale
nie mógłbym mu zapewnić bezpiecznego schronienia.
- Mój Boże! Więc cóż się stanie z naszym drugim gościem, Daisy? - spytała
ciotka zmartwiona.
- Czy znów jakiś szpieg? - sucho zagadnął kuzyn Hicks.
- Ale broń Boże! Cóż znowu! - obruszyła się ciotka Debby. - Jest to najmilszy
i najprzyzwoitszy człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Może Bóg da, że
obmyślimy inny sposób ratunku dla niego.
Popołudnie zeszło na przyjacielskiej rozmowie. Hicks pragnął bardzo
przedłużyć pobyt miłych gości, lecz Debby, niespokojna o dom pozostawiony bez
opieki, stanowczo oświadczyła, iż nazajutrz, skoro świt, wyruszą z powrotem. Kuzyn
Samuel postanowił im towarzyszyć, by pomówić z babcią o projekcie jazdy na
Północ. Zaledwie wzeszło słońce, stary kwakier dosiadł ogromnego, siwego konia,
który równie uroczyście kroczył po ziemi jak jego pan. Zaopatrzywszy Pozy w
przejeździe przez miasteczko w torbę słodyczy, ruszył wraz z gośćmi.
Droga minęła bez żadnych przeszkód, a pod wieczór zajechano do domu.
Zaledwie ciotka Debby spojrzała na babkę, zaraz spostrzegła, że stało się coś
nadzwyczajnego.
Staruszka z opuszczoną głową siedziała bezczynnie z założonymi rękami;
robótka upadła na ziemię, a Blot bawił się kłębkiem, goniąc go z kąta w kąt.
- Cóż, u Boga, stało się tutaj? - spytała ciotka.
Z najciemniejszego kąta pokoju podniosła się drobna postać z rozczochranymi
włosami. Twarzyczka tonęła we łzach, a sznurowadła wlokły się rozwiązane po
ziemi.
- Obrzydliwi buntownicy przyszli i powiesili Blota - mówił Puk, zanosząc się
od płaczu. - Kapitan King wyskoczył ze stogu, aby go obronić. Zabrali go i powieszą
zamiast Blota. Kazał ci powiedzieć, ciociu, że jestem bohaterem! O! Boże! Mój
Boże!
I mały bohater, rzuciwszy się na szyję wiernej Pozy, dał folgę swemu żalowi.
Trudno opisać uczucia Debby, gdy z ust strapionej babki usłyszała historię
zbrojnego napadu na dwór i uprowadzenia więźnia, który tak bardzo przypadł jej do
serca.
- W rękach filistynów! - zawołała. - Panie, miej pieczę nad nim!
Małgosia, która stała nieruchomo, z twarzą śmiertelnie bladą, odezwała się
nareszcie:
- Ciotko Debby, musimy go ratować! Czy nie widzisz, że go wzięto za
Rogersa? Przecież to on był szpiegiem, którego szukano. Ten człowiek... Hayes...
okrutny jest jak tygrys. Skaże go na śmierć, nie troszcząc się o sprawdzenie jego
tożsamości.
- Powiem ci, co robić, ciotko - dodała po chwili z wzrastającą energią - każę
osiodłać konia i Katon zawiezie mnie do obozu konfederatów. Powiem im, że
ułatwiłam ucieczkę szpiegowi i kapitan King nic z tym nie miał wspólnego. Nie
zabiją mnie przecież, a zresztą niczego się nie lękam.
Wszyscy obecni ze zdumieniem spoglądali na nią.
- Czy to dziecko postradało zmysły? - zawołała Debby.
- Jest to szlachetna myśl, którą Bóg cię natchnął, dziewczyno! - odezwał się
grubym głosem kuzyn Hicks, opuszczając ciężką dłoń na ramię Małgosi. - Ja sam
będę ci towarzyszył.
- Ty?! - wykrzyknęła ciotka, nie posiadając się ze zdumienia.
- Dziękuję, stokroć dziękuję panu! - Małgosia ściskała silnie ogorzałą dłoń
przyjaciela. - Wszystko teraz pójdzie dobrze. Ciociu, czy mogę kazać osiodłać konia?
- Rób, co chcesz, dziecko, daj mi tylko ochłonąć z tego wszystkiego.
- A kto mógłby powiedzieć nam, w którą stronę należy się udać? - spytała
Małgosia.
- Ja - wdał się Samuel Hicks. - Główny korpus armii, z Earlym na czele,
znajduje się gdzieś w okolicy Cedar Run.
- Oficer powiedział nam, że udaje się z więźniem do obozu Early'ego - odparła
babka.
- Nie ma czasu do stracenia - mówił kuzyn Hicks, spoglądając na zachodzące
słońce. - Każ woźnicy nasypać sporo obroku mojemu siwkowi, przyjaciółko Frost, i
daj nam coś przekąsić. Mamy przed sobą dobre 4 mile drogi i musimy jechać
przeważnie lasem. Włóż, dziecko, cieplejsze odzienie, bo noce chłodne.
- Weź, proszę, moją amazonkę - nalegała Dora. - Małgosia podziękowała jej i
obie pobiegły na górę.
Gdy Małgosia zeszła na dół, ubrana w ciemnogranatową amazonkę i mały
tyrolski kapelusik, kolacja była już gotowa, lecz ona nie mogła nic przełknąć. Nie
zdawała sobie sprawy, dlaczego taki ból ściskał jej serce, gdy myślała, że mogą
przybyć za późno.
Noc była jasna, księżycowa, ale droga wiodła przez las, a splątane konary
rozłożystych drzew zaledwie przepuszczały promyki gwiazd, migocących na niebie.
Odurzający zapach sosen, tajemnicze szelesty, a szczególnie uczucie samotności,
niezatartym wrażeniem utrwaliło się na zawsze w pamięci dziewczyny.
Kuzyn Hicks prawie nie otwierał ust, ale obeznany dobrze z okolicą
przewodził śmiało i bezpiecznie po krętych ścieżkach i błędnych manowcach, które
musieli przebywać.
W końcu kraj stał się dzikszy i bardziej spustoszony, a Małgosia drżała, gdy
mijała gruzy spalonych domów.
Było dobrze po północy, gdy kuzyn Samuel, pochyliwszy się na siodle,
chwycił krótko lejce.
- Zbliżamy się - rzekł cicho.
- Kto tam? - spytał obcy głos, któremu towarzyszył chrzęst broni.
- Przyjaciel - spokojnie odparł kwakier.
- Ilu was jest i czego tu chcecie?
- Udajemy się do głównej kwatery Early'ego - rzekł Hicks, kwakierskim
obyczajem pomijając wszelkie tytuły. - Jeżeli nam zechcesz wskazać drogę,
przyjacielu, będziemy ci za to bardzo wdzięczni; mamy pilny interes do wodza.
- A jeżeli nie zechcę, to cóż będzie, przyjacielu? - odparł żołnierz,
przedrzeźniając go i dając sygnał warcie. - Nie mamy zwyczaju wpuszczać nocnych
włóczęgów do obozu.
- Radziłbym ci być grzeczniejszym - spokojnie napomniał go kwakier.
Tymczasem pięciu czy sześciu ludzi nadbiegło wraz z kapralem. Ten ostatni
bardziej był cywilizowany, bo wypytawszy podróżnych i błysnąwszy Małgosi w oczy
światłem pochodni, zgodził się zaprowadzić ich do kwatery głównego dowódcy
sztabu, jeżeli na to zezwoli jego zwierzchnik.
Otyły, zaspany wojskowy w mundurze majora ze zdziwieniem patrzył na
młodą i odważną dziewczynę, która nie lękała się w towarzystwie starca, wyruszyć
nocą w tak niebezpieczną podróż.
- Nie widzę innego sposobu, tylko musicie państwo zaczekać do rana - rzekł -
albo też możecie interes wasz załatwić za moim pośrednictwem.
- To być nie może - odparła Małgosia, spoglądając błagalnie wielkimi oczami
na oficera. - Muszę natychmiast widzieć się z generałem. Nie zabiorę mu wiele czasu.
- Oficerowie obradują jeszcze w namiocie wodza - szepnął jeden z ludzi
majorowi.
- No! Zresztą, kiedy pani tak bardzo na tym zależy - niechętnie rzekł major -
to chodźcie państwo za mną.
Hicks i Małgosia spiesznie udali się za nim.
Na małym pagórku rozpościerał się namiot, z którego dochodził gwar kilku
głosów, zajętych żywą rozmową. Gdy się zbliżali, dwóch oficerów, uchyliwszy
płócienną zasłonę, wyszło z wnętrza i odkłoniwszy się majorowi, ciekawie zaczęło
przypatrywać się przybyszom.
Nastąpiła chwila oczekiwania, podczas której serce dziewczyny z obawy
zamierało w piersi. Po upływie kilku minut wezwano ich do namiotu i stanęli przed
obliczem wodza.
- Przyjacielu - przemówił stary kwakier prostując się, lecz nie zdejmując
kapelusza - Daisy Russel życzy sobie mówić z tobą.
- Zechciej pani usiąść - rzekł wódz.
Małgosia podniósłszy głowę, spotkała badawczo zwrócony ku sobie wzrok
czarnych, ruchliwych oczu. Drugi wojskowy, w generalskich szlifach, siedzący
opodal, patrzył na nią ciekawie.
- Wolę stać - odparła, a jej łagodne usta przybrały dawny, stanowczy wyraz. -
Przyszłam zapytać cię, panie generale, o oficera Unii, którego pułkownik Hayes
aresztował wczoraj w majątku pani Frost. Czy znajduje się on w pańskim obozie?
- Jeżeli pani mówi o szpiegu Rogersie, to jutro rano zostanie osądzony na
mocy praw wojennych - odparł wódz. - Jest to jedyny więzień, który przychodzi mi
na myśl... choć nie... zeszłej nocy przyprowadzono jakiegoś generała, czy to o niego
pani pyta?
- Nie - zaprzeczyła Małgosia - mówię o oficerze, aresztowanym przez
pułkownika Hayesa i gotowa jestem złożyć przysięgę, że on nie jest tym, za którego
go panowie bierzecie.
- Czy tak? - niedowierzająco uśmiechnął się wódz - i jaki dowód ma pani na
to?
- Ten tylko jeden - odparła - że szpieg Rogers znajdował się jednocześnie na
plantacji pani Frost, choć ona nic o tym nie wiedziała. Ja pomogłam mu w ucieczce i
wczoraj odprowadziłam w bezpieczne miejsce.
Groźne przekleństwo zawisło na ustach wodza.
- Uczyniłaś to pani i ośmielasz się o tym mówić?
- Jechałam bez wytchnienia osiemnaście mil po to tylko, aby ci to powiedzieć,
panie generale - czystym i dźwięcznym głosem wyrzekła młoda dziewczyna. - Czy
mogłam znieść, aby niewinny człowiek poniósł haniebną śmierć zdrajcy i nie
otworzyć ust w jego obronie?
- Ten więzień jest krewnym pani? - grzecznie zapytał drugi oficer, odkładając
pióro, którym coś pisał na papierze.
- Może narzeczony? - wtrącił wódz.
Krew trysnęła na spokojną i bladą twarz dziewczyny.
- To nie ma nic do rzeczy - odparła z godnością. Generał, siedzący przy stole,
zmarszczył nieznacznie brwi.
Early przerzucił wzrokiem notatki.
- Jak się nazywa ten młody człowiek? - spytał.
- Sama nie wiem - odparła, zawahawszy się chwilę. - Może być, że... King.
- Podał się tutaj jako kapitan Gray z kawalerii nowojorskiej. Hayes i jego
ludzie twierdzili, że to na pewno jest szpieg Rogers. Odroczyłem egzekucję jedynie
dlatego, że tamten wydawał mi się starszy. Jeżeli zeznanie pani jest prawdziwe, to
wyślę go do więzienia w Richmond, ale musimy sprawdzić jego tożsamość.
- Nazwiska i rangi nie chciał wyjawić, aby nam nie sprawić kłopotu - rzekła
Małgosia. - Ale twarz jego pamiętam dobrze - dodała, rumieniąc się pod znaczącym
spojrzeniem wodza.
- Opisz ją pani - rzekł Early, patrząc w notatki.
- Przystojny bardzo - zaczęła, ale zatrzymała się zmieszana - tak mi się
przynajmniej wydawało. - Po chwili dodała - wysoki, szatyn, oczy ma błękitne i
ciemny wąs.
- Rysopis zgadza się z naszym. Może pani przysiąc, że kimkolwiek jest ten
więzień, nie jest szpiegiem Rogersem?
- Jestem gotowa.
- A czy zechce nam pani powiedzieć, gdzie obecnie znajduje się Rogers?
- Tego nie wiem. Oddział unionistów zabrał go z sobą.
- Przyjacielu - wdał się między nich stary kwakier, przerywając nagłe
milczenie - ona mówi prawdę. Człowieka tego wiozła do mego domu. Jam zwolennik
pokoju. Pod moim dachem byłby bezpieczny, ale przybyła bez niego.
- Poślij raczej więźnia do Libby - szepnął oficer do ucha Early'emu.
Ten skinął głową, potem zawołał swego ordynansa.
- Czy więźniowie, których przyprowadzono wczoraj, są na odwachu? -
zapytał.
- Tak, generale.
- Weź pochodnię i poświeć nam. Chcę odwiedzić jednego z nich.
Gdy wychodzili z namiotu, jasna smuga zwiastowała nadejście brzasku. Wódz
zapalił cygaro i szedł w milczeniu, aż stanęli w miejscu, gdzie byli strzeżeni
więźniowie. Żółty i chwiejny płomień jaskrawej pochodni padł na kilka śpiących
postaci.
Rex, który śnił słodko o rodzinnym domu, zerwał się z posłania.
- Gdzie jest więzień, aresztowany przez Hayesa? - spytał wódz.
- Ja jestem - odpowiedziały naraz dwa głosy, a Rex wstając senny, potknął się
w pośpiechu o jednego ze swoich towarzyszy.
- Oto on! - zawołała Małgosia, a ponure światło pochodni padło na jej piękną,
wzruszoną twarz i złociste włosy.
- Małgosia! - wykrzyknął Rex, nie wiedząc sam, jak mu się to słowo wyrwało.
Ale ona nie dosłyszała go nawet. Szła ku niemu z wyciągniętą dłonią.
- Przybyłam w porę - rzekła z oczami promieniejącymi szczęściem. - Rogers
był na plantacji jednocześnie z panem i jego to wywieźliśmy wczoraj. Jest tam
bezpieczny teraz, prawda, generale?
- Przyrzekłem wysłać tego pana z resztą więźniów do Richmond - krótko
odparł wódz.
- Nie martw się, pani - szepnął Rex, widząc jej smutek. - Wszak wiadomo, że
wymieniają czasem więźniów. Wszystko jest lepsze, niż zginąć sromotną śmiercią
szpiega. Kiedyś, jeżeli mi Bóg przeznaczy wyjść cało z wojny, pozwoli pani
podziękować sobie za odwagę i poświęcenie?
Podniósł jej rękę do ust z uszanowaniem, zasalutował generałowi i po chwili
drzwi zamknęły się za nimi.
Niech ją Bóg strzeże i błogosławi! - mówił w duchu. - Czy też dojdę kiedy do
poznania prawdy?
- Młodzieńcze! - zawołano nagle. Jak ogień rozpalona, drżąca dłoń
pochwyciła jego rękę, a dwoje oczu błyszczących gorączką wpiło się w jego twarz. -
Powiedz mi, kim jest ta kobieta?
- Kobieta? - powtórzył Rex zdumiony.
- Ta złotowłosa dziewczyna, którą nazwałeś Małgosią?
- Czy ją tak nazwałem? Nie potrafię tego wytłumaczyć. Nazywa się Daisy
Russel.
- To być nie może! - wykrzyknął więzień. - Jest to żywy obraz mojej
Magdaleny. Moje dziecko! Moje jedyne, ukochane dziecko!
Zatoczył się i padł w wyciągnięte ku niemu ramiona Rexa, który delikatnie
złożył go na ziemi.
Rozdział XXIV
- Hej! Strażniku! Wody! A żywo! - zawołał Rex, rozpinając mundur
zemdlonego.
Jeden z więźniów miał przy sobie manierkę z wódką: wlano więc
nieprzytomnemu kilka kropel w usta i poczęto silnie rozcierać skronie i ręce. Po
pewnym czasie chory zaczął dawać słabe oznaki powracającego życia.
- Powinni go umieścić w szpitalu - rzekł jeden z obecnych do Rexa. - We
wczorajszej bitwie postrzelono go w ramię, po czym dostał się do niewoli. Zdaje mi
się, że felczer byle jak opatrzył mu ranę. Czy któryś z panów wie, kto to jest?
- Ja go znam. To generał Clive z dywizji Crooka.
- Kto mówił do mnie? - słabym głosem szepnął chory - i co się ze mną stało?
Ach! Prawda... zemdlałem.
- Tak, panie - odparł Rex. - A teraz wypij pan resztę wódki. Postaram się zaraz
sprowadzić pomoc. Bardzo pan cierpi?
- Trochę mniej teraz, ale mniejsza o moje ramię. Kim pan jesteś?
- Reginald Gray, z nowojorskiej konnicy.
- Gray? Czy nie krewny sędziego Graya?
- Jestem jego jedynym synem. Zna pan mego ojca?
- Osobiście nie znam. Ale właśnie pisałem do niego niedawno, pytając o małą
dziewczynkę, która czas jakiś przebywała w waszym domu.
- To bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności! - zawołał Rex. - Mogę panu
udzielić wszelkich wiadomości, dotyczących tej maleńkiej. Usiądźmy tam w kącie, na
moim posłaniu.
Można sobie wyobrazić zdumienie Rexa, gdy generał opowiedział mu swoje
przygody i zabiegi w celu odszukania utraconego dziecka.
Więc to był ojciec Małgosi, ten smutny człowiek, który po wielu latach z
takim rozczuleniem mówił o żonie i córce. Czyżby przyrzeczenie, jakie uczynił
niegdyś małej towarzyszce zabaw, że odszuka jej ojca, miało się nareszcie spełnić?
Ale jeżeli zdziwienie Rexa nie miało granic, cóż dopiero powiedzieć o
gorączkowej ciekawości, z jaką generał słuchał opowiadania młodego człowieka!
Odpowiedź sędziego Graya na jego list nie zastała go, a Percy Clive postanowił nie
pisać do brata, dopóki nie będzie mógł przekazać mu pewnych wiadomości o córce.
Toteż cały pobyt Małgosi w domu sędziego, adopcja przez panią Wilder i tajemnicze
zniknięcie, wszystko to było nowością dla jej ojca. Co się później stało, Rex nie umiał
powiedzieć. Nadmienił tylko o nadzwyczajnym podobieństwie Daisy Russel do
straconego dziecka. Słyszał od Dory, że młoda nauczycielka przez kilka lat była pod
opieką pana Seldena Clive'a. Generał ze wzruszenia zasłonił oczy rękami i drżał jak w
febrze.
- Uspokój się pan, proszę - nalegał Rex.
- Co to jest?! - zawołał po chwili, zrywając się i nasłuchując. - Jakiś
niezwykły ruch w obozie. Jak mi Bóg miły! - krzyknął, gdy odgłos strzałów doszedł
ich z daleka. - Ach! Gdybym tam był. Strażniku!
Ale strażnik nie słyszał.
Cała garstka więźniów zbiła się u wejścia w jedną gromadkę, przysłuchując
się ciekawie i obliczając szanse ucieczki. Szanse te były nikłe. Kilka godzin później
więźniowie dowiedzieli się z rozmowy żołnierzy, że Early o świcie zaatakował
unionistów i przepędził ich o trzy, czy cztery mile w głąb kraju.
Po długim i niecierpliwym wyczekiwaniu zaszła zmiana w położeniu
więźniów. Kilku żołnierzy wpadło na odwach i kazało im się sposobić do drogi.
- Macie być zaprowadzeni do szeregów - wyjaśniono, zbywając milczeniem
ich pytania.
W rzeczywistości stało się inaczej. Dzielny Till Sheridan (jak go powszechnie
nazywano) w kolejnej potyczce raz jeszcze zwyciężył.
Więźniowie jednak nie wiedzieli o tym. Dopiero gdy im kazano cofać się,
nadzieja ucieczki zaczęła budzić się w ich sercach. Rex, który cały czas był przy
generale Clive, czekał tylko sposobności, aby odwrócić czujność straży i rzucić się w
krzaki. Koło południa rozpoczął się odwrót, panika wzrastała z każdą chwilą.
- Teraz czas na nas - szepnął do Rexa jeden z więźniów i skoczył, aby
uchwycić za cugle przebiegającego luzem wierzchowca. - Wsadź pan naszego
generała na tego konia, a my damy sobie jakoś radę.
Korzystając z ogólnego zamieszania, więźniowie rozpierzchli się w różne
strony, a z nimi Rex z jednym towarzyszem, podtrzymując z dwu stron generała na
koniu. Ujechawszy boczną drogą może milę, zbliżyli się do pola bitwy.
Zaledwie mieli czas rzucić się w zarośla, gdy w tumanie kurzu ujrzeli oficera
z obnażoną głową, galopującego co koń wyskoczy i pędzącego przed sobą znaczny
oddział konfederatów tuż koło nich.
- Nie wytrzymam! - zawołał Rex, któremu serce uderzyło dumą i radością na
widok swego pułku. - Stań na boku, generale, i ty, sierżancie! Muszę i ja zmierzyć się
z wrogiem.
Z okrzykiem triumfu popędził naprzód, przyłączył się do swoich; wyrwał
szablę z rąk jakiegoś rannego. Położył dwóch piechurów i pędził dalej, gdy jeden z
żołnierzy, który dzielnie bił się obok, trafiony śmiertelnym strzałem, padł na niego,
zalewając go strumieniem krwi.
- Tym razem już po mnie - jęknął ranny, gdy Rex pochylił się ku niemu. - Czy
nie mógłbyś, kolego, odciągnąć mnie na bok, abym mógł umrzeć spokojnie?
Nikt daremnie nie odwołał się jeszcze do serca Reginalda. Znużony i
zbroczony krwią, przypadł do swego sierżanta, żądając pomocy w przeniesieniu
rannego.
We dwóch zanieśli go ostrożnie w miejsce, gdzie oczekiwał ich generał i
złożyli na darni pod cieniem rozłożystego dębu.
- Jest tu trochę wódki we flaszce - rzekł generał, patrząc z politowaniem na
falę krwi, która buchała z piersi żołnierza za każdym oddechem.
Słysząc dźwięk tego głosu, umierający drgnął gwałtownie.
- Kto tu mówił? - jęknął, chwytając powietrze. - Jerzy! Jerzy! Czy mnie nie
poznajesz?
Generał pochylił się nad nim.
- Wielki Boże! - krzyknął głosem wyrażającym wstręt i ulgę zarazem. -
Sądziłem, że już dawno nie żyjesz!
- Lepiej byłoby dla wielu, gdyby tak było w istocie - z goryczą odparł
Bodman, gdyż to był on. - Jerzy! Kochałem cię za naszych koleżeńskich, dobrych
czasów, ale późNiej nikczemnie obszedłem się z tobą. Powiedz, że mi przebaczasz w
ostatniej godzinie mego życia! Ty nie wiesz, ile ja ci złego wyrządziłem; tobie i
twoim - szepnął, gdy generał wzruszony uścisnął jego dłoń. - Gdy usłyszysz moją
spowiedź, może nie zechcesz powtórzyć przebaczenia!! Dajcie resztę wódki, bo siły
mnie opuszczają i ciemno robi mi się przed oczami. Nie odchodź, młodzieńcze! -
zawołał, gdy Rex powodowany delikatnością, chciał się usunąć. Chcę mieć świadka
tego, co powiem, a niczyje sądy ani nagany już mnie dziś nie obchodzą!
Jerzy, ty nie wiesz, jak nisko upadłem - rzekł po chwilowej przerwie nieco
głośniej. - Zazdrościłem ci majątku, a gdy otrzymałem list, wzywający mnie do
przesłania twojej żonie sum, wyznaczonych na wasze utrzymanie, byłem w
więZieniu. Przywłaszczyłem sobie te pieniądze, a list od twojej żony do ciebie
odpieczętowałem. Z niego dowiedziałem się, że pod przybranym nazwiskiem pani
Williams wraz z dzieckiem wyruszyła w drogę do Ameryki. Byłeś zbyt chory, aby
odkryć moją zdradę. Powitałem panią Clive na statku, którym przybyła i
sprowadziłem ją do hotelu, w którym sam mieszkałem.
Głęboki jęk wyrwał się z piersi generała.
- Przybyła - mówił dalej umierający - i zażądała widzenia się z tobą. Wiesz, że
miałem zdolność naśladowania cudzego pisma. Sfałszowałem więc list - niby od
ciebie - wzywając ją, aby się udała do twego ojca i usiłowała go przebłagać. Była
niewinna i łatwowierna; uwierzyła mi i pojechała.
Nastała chwila głębokiego milczenia, które przerywał tylko chrapliwy oddech
konającego.
- Uciekłesm, po sprzeczce z twoim bratem, aż do Meksyku. Gdy powróciłem
do Nowego Jorku, spadłem już wtedy na najniższy szczebel nędzy i upodlenia. A
teraz... Jerzy... czy możesz mi jeszcze przebaczyć?
Wielkie krople potu występowały na znękane czoło generała, nie mógł
przemówić słowa.
- Zapomniałem - dodał po chwili ranny, ocknąwszy się jakby ze snu. - Mogę
choć w ostatniej chwili naprawić cząstkę zła, które ci uczyniłem. Wczoraj spotkałem
dziewczynę, która, jeśli nie jest twoją córką, to chyba żoną, która wróciła z tamtego
świata.
- Gdzie? - zawołali jednocześnie Rex i generał.
- Tam, na plantacji, w otoczeniu kwakierskiej rodziny. Ułatwiła mi ucieczkę,
gdy mnie poszukiwano.
- Więc to pan jesteś tym szpiegiem Rogersem! - krzyknął Rex.
- Tak, a skąd pan o tym wie? - słabnącym głosem spytał umierający. -
Nazywają ją Daisy Russel. Była wychowana w domu twego brata, Seldena,
widziałem ją tam. O Jerzy! - dodał, załamując ręce. - Powiedz, że mi przebaczasz.
Ona by mi przebaczyła!
Generał odzyskał nareszcie głos i przyklęknąwszy nad człowiekiem, który mu
wyrządził tak okrutną krzywdę, ujął w swoje dłonie jego stygnące ręce.
- Tak, Danie, przebaczam ci przez miłość tej, którą tak ciężko i niewinnie
skrzywdziłeś i przez pamięć dawnej naszej, chłopięcej przyjaźni. Niech Bóg ma
miłosierdzie nad tobą. Dziękuję ci za wiadomość o moim dziecku.
- On mi dziękuje! On?! O Boże!
Ciężki oddech podniósł pierś konającego, wyrzucając strumień krwi z ust.
Z oddechem tym uleciało i życie.
Nastała chwila głębokiego milczenia. Obecni odkryli głowy przed majestatem
śmierci. Generał złożył troskliwie głowę zmarłego na darni, a ciało owinął w fałdy
płaszcza. Potem zbliżył się do Rexa i sierżanta.
- Muszę pójść do lekarza, aby mi opatrzył rękę - rzekł, wspierając się na
ramieniu Rexa. - Rana strasznie mi dokucza, ale nim stąd odejdziemy, czy można
zaznaczyć to miejsce? Chciałbym go przyzwoicie pochować.
Sierżant uczynił według jego życzenia, potem obaj z Rexem ostrożnie
wsadzili generała na konia i ruszyli naprzód, bardzo wolno, gdyż pan Clive tak był
wycieńczony, iż z największym trudem zdołał utrzymać się w siodle.
Dwie mile dalej spotkali ambulans z siostrami miłosierdzia, które zajęły się
chorym. Chwilę potem generał stracił przytomność.
Rex towarzyszył mu aż do szpitala w Winchester. Gdy złożono rannego na
wygodnym łóżku, poszedł pomówić z głównym chirurgiem szpitala.
- To ciężki przypadek - powiedział lekarz - ręka powinna być odjęta aż po
ramię i to prędko, aby gangrena się nie wdała. Muszę niezwłocznie uśpić pacjenta i
przystąpić do operacji, bo potem może być za późno.
- Pójdę mu o tym powiedzieć - rzekł smutno Rex.
Wrócił do łoża chorego, którego zastał w nieco lepszym stanie i przekazał mu
wyrok lekarzy. Pierś rannego podniosła się szybko kilka razy, dreszcz wstrząsnął
całym ciałem. Potem nerwowo chwycił dłoń młodego przyjaciela i odwróciwszy się
do ściany, rzekł krótko, nieco stłumionym głosem:
- Im prędzej, tym lepiej.
Operacja przebiegła szczęśliwie, a chirurg z zadowoleniem patrzył na swego
pacjenta, zapewniając, że teraz już wszystko pójdzie dobrze.
Rex poczuł się bardzo osłabiony. Usiadł w milczeniu, z głową ukrytą w
rękach i zaczął drzemać. Naraz czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu i głos, drgający
tłumionym wzruszeniem, zabrzmiał tuż obok niego:
- Reksie! Mój drogi chłopcze!
Skoczył gwałtownie na nogi i z łkaniem rzucił się na ojcowską pierś.
- Ojcze! Och! Mój drogi ojcze! To ty? Jak mnie znalazłeś?
Sędzia Gray opowiadał potem ze śmiechem, że Rex zabrał mu jedyną suchą
chustkę, jaką posiadał. MŁody kapitan twierdził, że było to czystym
niepodobieństwem, gdyż ojciec miał dwie, obie wilgotne od łez.
Sędzia, który po ogromnych trudach i zwiedzeniu wielu szpitali znalazł
nareszcie jedynaka, zabrał go natychmiast do swego mieszkania i kazał podać sutą
wieczerzę. Podczas gdy zagłodzony młodzieniec posilał się, ojciec siedział przy nim,
nie spuszczając oczu z odzyskanego skarbu.
Obaj mieli sobie wiele do powiedzenia i łatwo zrozumieć zdumienie sędziego,
gdy się dowiedział, że sierota, którą zaopiekował się kiedyś, ocaliła życie
ukochanemu jedynakowi.
- Więc Małgosia odzyska nareszcie ojca - rzekł, gdy Rex dokończył
opowiadania. - A teraz, mój drogi obrońco uciemiężonych dziewic, wielki czas, abyś
pomyślał o sobie. Ta rana na głowie źle wygląda. Potrzebujesz długiego wypoczynku.
Kładź się więc do łóżka, a resztę rozmowy odłóżmy na jutro. Czy wiesz, że
doszedłem do przekonania, że nie ma to jak spać pod jednym prześcieradłem na gołej
ziemi? Co na te barbarzyńskie obyczaje powie ciotka Rachela? Dobranoc, mój
chłopcze!
Rozdział XXV
Nazajutrz z rana Reginald poszedł do szpitala, ale nie zastał generała Clive'a
w tak dobrym zdrowiu, jak się spodziewał. Doktor zabronił mu stanowczo wszelkich
rozmów i wzruszeń. Pacjent uspokoił się po zapewnieniu, iż Małgosi nie zagraża
żadne niebezpieczeństwo.
Upłynęło kilka dni, zanim mu pozwolono zobaczyć sędziego Graya.
Gdy się nareszcie poznali, od pierwszej chwili połączyła ich szczera przyjaźń.
Sędzia w krótkich słowach opowiedział o liście pana Wildera i spotkaniu z panem
Percym Clive'em.
- Wszak nie zachodzi już żadna wątpliwość, co do jej osoby? - niespokojnie
zapytał generał.
- Tak sądzę - odparł sędzia - ale będę pewien, gdy ją zobaczę. Toteż
oświadczam, generale, że wyjeżdżam, aby spotkać się z Daisy Russel. Rex zapewnia,
że to Małgosia, że ją od razu poznał i tylko dlatego był trochę zbity z tropu, że ona go
zupełnie nie poznawała. Ale ja sam chcę się o tym naocznie przekonać.
- Drogi sędzio! - zawołał chory. - Właśnie chciałem, ale nie śmiałem cię
prosić, abyś mnie zastąpił w tej sytuacji. Żyć nie mogę bez pewności, czy to istotnie
moje ukochane dziecko. Nie mam chwili spokoju, a doktor powiedział, że gdy tylko
będę mógł znieść podróż, muszę udać się do domu. Kiedy ją więc zobaczę? Ale
pewnie nadużywam twej uprzejmości, narażając cię na trudy nowej drogi? Może
Percy pojechałby zamiast ciebie?
- Mogę zatelegrafować do twego brata, generale, aby przyjechał cię
pielęgnować, lecz nie dam się nikomu zastąpić w tej podróży. Wszak to dziecko nie
wahało się narazić na tysiące niebezpieczeństw, aby ocalić życie mego syna.
Rex był uszczęśliwiony dowiedziawszy się, że ojciec zamierza udać się do
pani Frost i oświadczył, że poprosi o kilkudniowy urlop, aby mu towarzyszyć.
- A to po co? - przekomarzał się sędzia. - Czy mi nie ufasz?
- Przeciwnie, ojcze - odparł Rex - ale czy myślisz, że cię puszczę samego?
Maruderzy grasują po lasach, a podróż w tych warunkach jest bardzo niebezpieczna.
Poproszę jeszcze generała, aby dał nam eskortę z kilku żołnierzy.
- Dobrze więc; oni zaopiekują się mną w drodze, a ty zostań i pielęgnuj
generała.
- Siostra miłosierdzia uczyni to lepiej ode mnie - rzekł Rex. - Zresztą, ojcze,
potrzebujesz przewodnika i sam powinienem podziękować mojej wybawicielce.
Ale wróćmy do naszej młodej bohaterki, którą kuzyn Hicks odwiózł
bezpiecznie do domu. Zaprowadzono ją na górę i śpiesznie położono do łóżka, gdzie
wszyscy, nawet skruszona Dora, usługiwali jej na wyścigi.
Podróż na Północ została postanowiona, gdy niespodzianie pojawił się oddział
żołnierzy, którzy choć nikomu nic złego nie uczynili, splądrowali dom od strychu do
piwnicy.
Ciotka Debby i Katon winszowali sobie w duchu, iż starą, kosztowną
porcelanę i rodzinne srebra zakopali w lochu. Babcia, ukrywszy w kieszeni papiery
wartościowe, nie poruszała się przez cały czas trwania grabieży. Powaga i spokój
matrony zaimponowały tym nieokrzesanym naturom. NIkt nie śmiał jej niepokoić.
Gdy nareszcie cała gromada, zrabowawszy co się dało, wyniosła się do lasu,
zabrano się energicznie do pakowania. Dzieci, uradowane podróżą, kręciły się po
pokojach, zawadzając każdemu, toteż dostało się im kilka szturchańców od
zniecierpliwionej ciotki.
Przed samym wieczorem usłyszano tętent koni przed gankiem. Ciotka Debby
wybiegła zobaczyć, czy to żołnierze wracają. Po chwili jej wzruszony głos zabrzmiał
donośnie na korytarzu:
- Daisy, Daisy, chodź tutaj prędzej!
Małgosia schodziła właśnie ze strychu i nie zważając na to, że jej długie
włosy rozsypały się na ramiona, zbiegła na dół, sądząc, że jest komuś potrzebna. W
bawialni usłyszała gwar obcych głosów i zobaczyła z daleka starca o siwych włosach,
który przyglądał się jej ciekawie.
Wtem spostrzegła kapitana Rexa. Z wyciągniętą dłonią biegła na jego
spotkanie, gdy zatrzymał ją okrzyk.
- Małgosiu! Czy mnie nie poznajesz, czy już zapomniałaś?
Przystanęła, a cała krew odpłynęła jej z twarzy i drżenie przebiegło ciało.
Ręką przesunęła po czole, jakby budząc się z głębokiego snu.
- Małgosia - powtórzyła wolno - tak, to było moje imię, a pan - tu ze
śmiechem padła w otwarte ramiona sędziego Graya. - Pan jesteś tym, który nauczył
mnie kolędy i pieśni o św. Mikołaju, ale... nazwiska pańskiego nie pamiętam.
- Pomyśl trochę - odparł wesoło.
- Nie mogę - rzekła. - A ten pan - dodała, wpatrując się w kapitana. - To jest
Regie! O! Regie! Regie! Czemu mi nie powiedziałeś o tym przedtem? Jak mogłam
cię nie poznać? A tak długo byłeś u nas i rozmawiałam z tobą, nie wiedząc, kim
jesteś!
- To pewnie z powodu bandaża, który mnie zasłaniał, ale ja poznałem cię
zaraz - triumfalnie zawołał Rex.
- Tak, teraz przypominam sobie wszystko - mówiła, tuląc się do sędziego. -
Ale cóż działo się ze mną przez tyle lat?
- To właśnie musisz nam wytłumaczyć, moje dziecko - rzekł sędzia, sadzając
ją obok Rexa na kanapie. - Pogadajcie sobie o tym z kapitanem, a ja pójdę
wytłumaczyć paniom, o co chodzi, bo gotowe nas wziąć za wariatów.
- Tak, bandaż był przyczyną, że cię nie poznałam - mówiła Małgosia
poważnie. - Gdybyś tak wyglądał jak teraz, nie mogłabym się omylić. Jakim
sposobem poznałeś mnie, Regie?
Rex pokazał fotografię, którą nosił przy sobie.
- Nie zmieniłaś się od tego czasu.
- Skądże jednak przyszło ci na myśl, że to ja jestem?
- Od pierwszego spojrzenia czułem, że przypominasz bardzo małą Małgosię.
Potem drobny fakt potwierdził moje domysły. Pozy powiedziała mi, że miałaś lalkę,
Dolcię.
- Tak, tę lalkę dałeś mi Regie, przypominam sobie. Było to w wigilię Bożego
Narodzenia. Mieliśmy choinkę i była jakaś dziewczynka, która nazywała się Lili -
zawołała Małgosia, oszołomiona budzącymi się wspomnieniami dzieciństwa. - A kto
ma teraz Dolcię?
- Meta. Pani Wilder darowała jej lalkę na pamiątkę po tobie. Co ci jest? -
zawołał Rex widząc, że zbladła i pochyliła się na kanapie.
- Nic - odparła po chwili - tylko... tylko wszystko po tylu latach wraca w mej
pamięci. Był gdzieś czarny pokój - mówiła wolno - i Horcio zamknął mnie razem z
ogromnym psem, Hyderem. Wdrapałam się na okno i gdy pies przyskoczył,
wypadłam na ulicę - dokończyła, drżąc na wspomnienie tej okropnej chwili.
- Wiedziałem, że ten łotr był przyczyną wszystkiego złego! - zawołał Rex
oburzony. - Ojcze! Posłuchaj, co mówi Małgosia. - Ale ona prosiła, by ją o nic więcej
nie pytano, gdyż czuje wielki zamęt w głowie.
- Odpocznij teraz - rzekł sędzia - nie będziemy dręczyć cię pytaniami. Na
pociechę powiem ci, że Rex ma dla ciebie dobrą wiadomość.
- Czy pamiętasz, Małgosiu - powiedział Rex, biorąc ją za rękę - co ci kiedyś
przyrzekłem? Obiecałem, że odszukam twego ojca? Otóż... dotrzymałem słowa!
- Znalazłeś... mego... ojca?!
Tylko trzy słowa! Lecz ile wyraziła w nich radości.
Po chwili sędzia Gray zostawił dwoje młodych, zajętych ożywioną rozmową.
Małgosia nie mogła oswoić się z myślą, że ten nieznany ojciec, do którego
tyle lat tęskniła, jest niedaleko i że go wkrótce ujrzy. Jakże jej było pilno do tego
spotkania.
Sędzia Gray chciał, aby ojciec i córka, długo rozłączeni, spotkali się w
staroświeckiej siedzibie rodowej, dokąd pan Percy Clive miał przewieźć brata.
Projekt ten został gorąco poparty przez Rexa.
- Zaufaj mi, moja droga - mówił sędzia do Małgosi, która błagała, aby ją
puszczono zaraz do ojca. - Generał Clive nie przyszedł jeszcze do zdrowia i wszelkie
silniejsze wzruszenia są mu stanowczo wzbronione.
- Czy jest chory? - zawołała przestraszona. - Nie powiedzieliście mi o tym!
- Ojciec twój otrzymał ciężką ranę i jedną rękę aż po ramię oddał ojczyźNie w
ofierze.
- Mój drogi, dzielny ojciec! Tym bardziej moje ręce będą mu potrzebne.
- Więc będziesz cierpliwa, nieprawda? Jutro razem pojedziemy na Północ.
- Mieliśmy tam wszyscy jechać pojutrze - rzekła zmartwiona. - Myśli pan, że
godzi się opuszczać dzieci, babcię i drogą ciotkę Debby? Może to będzie niesumienne
z mej strony?
- O cóż to idzie, Daisy, kochanie? - spytała ciotka. - Nie zawracaj sobie głowy
niepotrzebnym kłopotem. Ile to lat opiekowałam się tymi dziećmi! Dam sobie radę,
bądź spokojna. Będzie mi tęskno i markotno bez ciebie, to prawda.
Tu ciotka wyprostowała się energicznie i szybko otarła łzy z oczu.
- No! Patrzcie państwo! Co za mazgaj ze mnie na stare lata, aż wstyd!
Dora patrzyła na ciotkę z nieopisanym zdumieniem, a Małgosia ucałowała
serdecznie pomarszczone policzki ciotki Debby.
- No! Dość już tego! Dość! - mówiła ciotka, przycisnąwszy ją szybko i gorąco
do serca. - Nie rozczulaj mnie, dziecko. Nie chcę, abyś zatrzymywała się z naszej
przyczyny. Co innego, gdybyśmy tu zostawali na wieki. Przenosimy się do Filadelfii i
będziemy cię często widywali.
W przejeździe przez Baltimore, Małgosia otrzymała list od Wirginii, która,
wyraziwszy swoje zdumienie i radość z powodu zaszłych wydarzeń, pisała dalej, co
następuje:
“Dziś wieczorem wyjeżdżamy do Nowego Jorku, a stamtąd do Craignest,
gdzie stryjaszek Jerzy nas oczekuje. Przejeżdżał tędy przedwczoraj i mimo odjętej
ręKi wyglądał o dziesięć lat młodziej. Zapomniał o przebytych cierpieniach i nie
myśli o niczym, tylko o ukochanej córce. Spłakałam się jak bóbr na jego widok!
Droga siostrzyczko, gdybyś wiedziała, jak mi pilno ciebie uściskać! Szkoda,
że Fred nie może dzielić z nami rodzinnego szczęścia. Maria przesyła ci uniżone
ukłony. Promienieje uciechą i wciąż tylko powtarza: A co? Panienko, a co? Czy stara
Maria nie miała racji? Zawsze uważałam, że to pańskie dziecko i wyszło na moje!
Przesyłamy ci z ojcem tysiące serdeczności. Do miłego i szybkiego
zobaczenia.
Twoja kochająca Wirginia”
Małgosia spłakała się nad listem. Łzy i uśmiechy tak szybko następowały po
sobie, że sędzia, chcąc jej oszczędzić zbytecznych wzruszeń, przyspieszał podróż, jak
mógł.
W Seybrock czekała na nich kareta ze starym Robertem.
- To ona! - zawołał starzec. - To ta sama twarzyczka, którą widziałem przed
laty. Nasza młoda pani wraca do swego dziedzictwa!
W czasie jazdy prowadziła interesującą rozmowę z kapitanem, tak że nawet
nie spostrzegła, kiedy powóz zajechał przed ganek w Craignest.
- Oto ją pani ma! - wesoło zawołał sędzia do nadbiegającej pani Randolph.
W jednej chwili obie kuzynki, płacząc i śmiejąc się zarazem, padły sobie w
objęcia.
- Chodź tu - Wirginia, pociągnęła dziewczynę do małego gabinetu. - Dlaczego
patrzysz z takim przerażeniem? Uspokój się - prosiła, przygładzając jej rozrzucone
włosy.
Ale przerażenie Małgosi zdawało się jeszcze potęgować.
- Patrz pan! - krzyknęła, chwytając konwulsyjnie dłoń sędziego. - Czy widzisz
tego ptaka, szarego ptaka nad drzwiami? A ten pokój, ten sam, w którym siwowłosy
starzec odtrącił mnie od siebie. O! Czemu, dlaczego mnie tutaj sprowadziliście?!
Wirginia spojrzała przestraszona na sępa, który nad wejściem rozpinał swoje
szpony i martwe skrzydła. Zanim zdołała coś odpowiedzieć, zabrzmiał pełen
wzruszenia głos:
- Małgosiu! Moje kochane dziecko!
Widziała, jak przez mgłę, że ustępują jej z drogi, ale nie była w stanie ruszyć
się z miejsca.
Więc to był jej ojciec, ten piękny, wysoki, okazały mężczyzna, z luźnym
rękawem, spiętym na piersi!
Z głębokim łkaniem zaspokojonego nareszcie serca padła na ojcowską pierś.
Marzenie jej zostało spełnione!
Rozdział XXVI
Było to w maju. Polne kwiaty rozkwitały wśród zielonych trawników, a leśne
ptaki śpiewały w gęstwinie wiosenną pieśń. Małgosia, siedząc w oknie swego pokoju,
marzyła z uśiechem szczęścia i spokoju na ustach.
Rozkosznie zeszła zima w Craignest, bo i cóż ją obchodziło, że zawieja
szalała na dworze, a śnieżne zaspy pokrywały lasy i pola. Siedziała na kolanach
ukochanego ojca, uszczęśliwiając go śmiechem i rozmową, rozpraszając dawne,
smutne wspomnienia.
Generał odchorował silne wzruszenie, jakie przeżył, odzyskując córkę. Przy
jego łożu Małgosia zaprzyjaźniła się ze stryjem Percym i za jego namową uprosiła
ojca, aby podał się do dymisji.
- Nie mogłabym znieść twojej nieobecności, ojcze - mówiła ze łzami w
oczach. Widząc to, generał kazał jej natychmiast usiąść przy biurku i napisać prośbę o
zwolnienie go ze służby.
Najtrudniej przyszło Małgosi oswoić się z myślą, że z ubogiej nauczycielki
stała się bogatą dziedziczką. Upodobania jej były skromne, wymagania umiarkowane
i nie żądała wiele dla siebie - co doprowadzało jej ojca do desperacji.
Pewnego dnia generał wręczył jej znaczną sumę pieniędzy, która aż ją
przestraszyła swoim ogromem. Ojciec oświadczył, iż co miesiąc wypłacana jej będzie
ta sama kwota, przeznaczona na drobne wydatki.
- Nie zapominaj, moje dziecko - mówił, śmiejąc się z wystraszonego wyrazu
jej twarzy - że są pewne wymagania towarzyskie. Jesteś jedyną prawowitą
dziedziczką Craignest, a ja tylko najpokorniejszym twoim sługą.
- Ojcze! Jak możesz tak żartować?! - zawołała. - Przecież niepodobna, aby
dziadek mnie, a nie tobie zapisał cały majątek?!
- A jednak tak jest, córeczko.
- Och! Czy to być może - westchnęła - cóż ja zrobię z tym bogactwem?
Poproszę sędziego Graya, aby sporządił dokument, w którym mogłabym przekazać ci
tę własność. NIe mam prawa ani ochoty być bogata, gdy ty jesteś...
- Biedny - dokończył generał. - Musisz jednak znieść to okropne nieszczęście.
Ale uspokój się, maleńka. Może dlatego, że tak długo nie miałem dla kogo pracować i
oszczędzać, bogactwa garnęły się do mnie same. Nie potrzebuję zabierać twojej
fortuny, ale nigdy nie zapomnę, żeś mi ją ofiarowała.
Małgosia musiała więc poprzestać na dobrych chęciach i pocieszała się
rozdając biednym hojne jałmużny.
Nie przeszkodziło to naszej bohaterce zabłysnąć jako jednej z pierwszych
gwiazd wielkiego świata w Filadelfii. Jej świeża i pociągająca uroda, romantyczny
urok przygód i sława bogactw ojca, ściągały licznych wielbicieli na balach, na które
uczęszczała pod opieką Wirginii. UszczęśLiwiony generał dumny był z jej
powodzenia.
Ale próżność światowa nie skaziła niewinnego serca. Grzecznie, lecz
obojętnie przyjmowała hołdy, bo żaden z nadskakujących jej salonowców nie mógł
równać się z Reginaldem.
W ten śliczny, majowy poranek uśmiechnęła się radośnie na widok ojca,
przeglądającego świeżo dostarczoną pocztę.
- Cała paczka listów - mówiła uradowana. - Jeden od ciotki Debby, drugi od
Wirginii, ten znów od sędziego Graya, a tu list od Rexa. O! Co widzę? List Rexa
wysłany jest z Nowego Jorku! Ojcze! - zawołała, przebiegłszy pismo oczami. - Pan
sędzia zaprasza nas do siebie.
- A tobie pewnie nie chce się jechać - zażartował generał.
- Jak to nie, ojcze? Chcę zobaczyć babcię Livingstone, Metę i pannę Brooks!
Ty je także musisz poznać. I pomyśl tylko, co za radość dla sędziego! Regie dostał
urlop!
- Napisz więc do pana Graya, że przyjedziemy w przyszłym tygodniu - rzekł
generał. - NIe nabyłem jeszcze wprawy w pisaniu lewą ręką, a to dlatego, że twoje
chętne paluszki zawsze gotowe są mnie wyręczyć.
List ciotki Debby zawierał dużo wiadomości. Cała rodzina przywykła już do
nowej siedziby w Germantown. Babcia i dzieci były zdrowe. Dora miała naraz aż
dwóch adoratorów. “Chłystki z nich - dodawała ciotka w nawiasie - i pustki mają w
głowie, ale pewnie skończy się na zamianie ślubnych obrączek, mimo że są to
Jankesi.
Co do mnie - kończyła ciotka - tęsknię za tobą i tęsknić nie przestanę. Donoś
mi o sobie, o Grayu, kapitanie i twoim drogim ojcu, któremu przesyłam
pozdrowienia. Załączam list od Pozy, pisany pod jej dyktando przez Dorę. Niech Bóg
czuwa nad tobą i nad wszystkimi twoimi.
Twoja wierna
stara przyjaciółka Debora”
“Droga Daisy_Małgorzato - pisała Pozy. - Chloe upiekła migdałowe
ciasteczka w niedzielę i bawiliśmy się dobrze, choć padał deszcz. Mam czarną kurkę
z żółtymi kurczątkami. Paznokietki mam często brudne, bo sama nie umiem ich
czyścić. Nasza nowa piastunka nazywa się ZUzia. Szczeniątko zdechło i mieliśmy z
tego powodu wielkie zmartwienie. Blot zdrów. Puk też. Obydwaj panią ściskają.
Ząbki myjemy sobie kredą. Proszę się kłaniać pięknie panu kapitanowi i panu
sędziemu, i pani ojczulkowi, i proszę, niech pani do nas przyjedzie i przywiezie starą
Dolcię z sobą. Moja Dolcia jest zdrowa. Dostałam czerwoną szarfę.
Kochająca Pozy”
Generał i Małgosia uśmiali się serdecznie z tego dziecięcego listu i
postanowili przesłać dziewczynce najpiękniejszą woskową lalkę, jaką będzie można
znaleźć w Nowym Jorku.
Następnego tygodnia, w pogodny, wiosenny dzień, Małgosia z ojcem
dojeżdżała do domu sędziego Graya tą samą drogą, którą przebyła niegdyś pod
opieką pana Stevensa.
Sędzia spotkał ich na dworcu, a gdy podchodzili do karety, jakiś człowiek o
poczciwej i ogorzałej twarzy stał przy drzwiach i opuścił im stopnie.
- Barnabo! Drogi mój Barnabo! - zawołała nagle Małgosia, rzucając mu się na
szyję i ściskając z całej siły.
- To ona! Moja perełka! Mój klejnocik! - głośno załkał stary. - Małgosia
kochana. Przepraszam uniżenie wielmożnego pana generała, że ośmieliłem sę nazwać
ją po imieniu, ale tak się jakoś wymknęło.
- A dlaczego nie miałbyś mnie tak nazywać, mój drogi przyjacielu? - zapytała
Małgosia. - Ojcze! On był taki dobry dla mnie! Mył mnie i czesał, i ubierał, gdy
Judyta była zła. Och! Jakże się cieszę, że cię widzę, Barnabo! Przywitaj się z moim
ojcem!
Po krótkiej jeździe powóz zatrzymał się przed gankiem, na którym w
świątecznym, koronkowym czepku stała ciotka Rachela i czule powitała dawną
wychowankę.
Małgosia, stojąc w progu domu, rozglądała się za dawnym towarzyszem
zabaw, lecz onieśmielona, krępowała się zapytać o niego. Sędzia sam wyjaśnił, że
Rex przybędzie następnym pociągiem i wieczorem będą mieć gości.
- Samych krewnych i dawnych przyjaciół tylko. Nie mogłem tego uniknąć, bo
czułem, że dom będzie oblężony od rana do nocy. Wolałem więc wszystkich naraz
zaprosić, aby cię zobaczyli. Po obiedzie może będziesz łaskawa wystroić się
odpowiednio do okoliczności.
Rachela wprowadziła Małgosię na górę, nie do jej dawnej sypialni, lecz do
gościnnego, frontowego pokoju, w którym Joanna czekała już, uśmiechając się i
kłaniając uniżenie.
Małgosia była tak wzruszona, że nie wiedziała nawet, jak i w co się ubiera.
Gdy schodziła do biblioteki, aby swoją toaletę poddać krytyce ojca, ujrzała
wspartego o kominek Rexa, naciągającego białe rękawiczki. Uśmiechnęła się do
niego dawnym, dziecinnym uśMiechem.
- Małgorzato - zawołał i zamilkł.
Rex długo myślał, jak by jej powiedzieć, w jakich słowach wyrazić uczucie,
które z braterskiego przeszło w odmienne i wzrastało, jak owoc dojrzewający z
kwiatów. Na widok tego białego zjawiska, które zbliżyło się do niego z wyciągniętą
dłonią, zapomniał całej ułożonej mowy. Podbiegł do niej i wziął za ręce. Patrząc
serdecznie w siwe oczy, zapytał z powagą:
- Kocham cię nad życie, czy chcesz być moją żoną?
A ona zażenowana, pochylając jasną główkę, odparła z równym uczuciem i
prostotą:
- Tak, Regie!
I zarumieniona znikła z pokoju właśnie w chwili, gdy wchodził sędzia.
- Gdzie jest nasza dziewczynka? - spytał.
- Uciekła do salonu - odparł syn z uśmiechem dumy i szczęścia, który starczył
za wyznanie.
- Wiedziałem, że musicie się odnaleźć. Czy wolno wiedzieć, o czym
rozmawialiście?
- Prosiłem ją o rękę.
- A ona cóż na to odpowiedziała?
- Ach! Ojcze! Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na całej kuli ziemskiej i
biegnę wprost do generała powiedzieć mu o tym.
Przeszkodziło mu nadejście gości. Wszyscy dawni przyjaciele zeszli się, a
Małgosia, stojąc u boku ojca, witała ich, tłumiąc z trudem łzy wzruszenia.
Była tam także pani Marston z Lilą, unoszącą się przed generałem nad
pięknością i wdziękiem jego córki. Cała rodzina Maxwellów, Klara z mężem, panna
Brooks, otyła i uśmiechnięta jak zawsze, pani Edmundowa Livingstone i Meta,
śliczna, promienna, pełna wdzięku. Rzuciła się Małgosi na szyję z oznakami szczerej
radości i przyjaźni.
Za nimi ukazali się państwo Wilder.
Jakże była rada mogąc ich znowu zobaczyć. Dziękowała zacnemu
człowiekowi, który opiekował się nią jak córką, a pytając o Horacego, postanowiła
nigdy nie wyjawić ojcu jego okrucieństwa.
Sędzia już to uczynił, ale o tym nie wiedziała.
Wieczór mijał im wesoło, a gdy się w najlepsze bawiono, niespodziewanie
pojawił się w salonie pan Stevens.
- Tylko co przybyłem, kochany sędzio - zawołał - i pospieszyłem na twoje
zaproszenie! Panna Małgorzata! Czy to być może?!
- Tak, to ja, kochany panie Stevens - rzekła, witając go - ta sama, którą
opiekowałeś się w drodze, a która dziś jest najszczęśliwszą istotą na świecie. A gdzie
jest ojczulek? - O! - dodała po chwili, rumieniąc się na widok generała, zbliżającego
się ku nim i wspartego przyjaźNie na ramieniu Rexa. - Ojcze! To pan Stevens, który
tu mnie kiedyś przywiózł.
- Małgosiu - szepnął jej sędzia - zdawało mi się wtedy, że znalazłem na
drodze obce dziecko, tymczasem okazało się, że trafiłem przypadkiem na swoje
własne!
- Czy ktokolwiek na świecie miał szczęście posiadać dwóch takich ojców? -
odparła z urzekającą prostotą.
W tej chwili służba zaczęła wnosić półmiski i wszyscy zasiedli do stołu.
Sędzia, powstawszy, wzniósł kielich do góry:
- Wypijmy zdrowie dzielnej, młodej dziewczyny, która nie wahała się ujechać
nocą konno cztery mile. Przybyła do nieprzyjacielskiego obozu, aby ocalić życie
młodego oficera, aresztowanego zamiast jakiegoś szpiega. Nie wyraziłem jej dotąd
całej wdzięczności, jaką przejęte jest serce ojca. Niech żyje Małgosia Clive!
HIstoria ta trzymana była dotąd w tajemnicy. Trzy pokolenia zdumionych
krewnych cisnąć się poczęły teraz do onieśmielonej Małgosi, winszując jej i
podziwiając odwagę.
Z kolei powstał pan Stevens, jako stary przyjaciel domu.
- Panna Małgosia nie upoważniła mnie do przemawiania w jej imieniu, ale
niech mi wolno będzie dodać i od siebie kilka słów. Znacie państwo wszyscy historię
owej grudniowej nocy, kiedy nasz gospodarz znalazł w drodze i wziął w opiekę
biedną, opuszczoną sierotę. Odwadze i poświęceniu tej, którą uratował od okrutnego
losu, zawdzięcza ocalenie jedynego syna. Cześć więc szlachetności i cichym
zasługom zacnego człowieka. Niechaj żyje nam długo i pomyślnie ukochany i
szanowany przez wszystkich sędzia Gray!
Grzmot oklasków towarzyszył tym słowom, a generał, wzruszony, uścisnął
gorąco dłoń przyjaciela.
- Patrz! - rzekł stłumionym głosem, wskazując na trzymającą się za ręce
młodą parę. - Patrz, sędzio! Oto rezultat twojej zacności i... najlepsza nagroda!