Antologia opowiadań japońskich Tydzień świętego mozołu 1945 1975

Tydzień świętego mozołu

opowiadania japońskie 1945-1975

Abe Kobo

ŻOŁNIERZ ZE SNU


W dzień tak mroźny, że sny zamarzały, miałem straszny sen.

Wczesnym popołudniem

sen odszedł z czapką na głowie...

Zaryglowałem drzwi.

Zdarzyło się to jakieś piętnaście lat temu. Powiada­ją, że prawda jest ponadczasowa, dla tej opowieści jed­nak czas jest absolutnie niezbędny. Może dlatego, że jest nieprawdziwa.

W wiosce zagubionej wśród gór przy granicy pre­fektury już drugi dzień z rzędu szalała zamieć śnieżna, wiatr wył żałośnie. Oddział żołnierzy, który od wcze­snego rana odbywał w okolicy terenowe ćwiczenia zi­mowe, przybył tu od strony miasta, pokonując po dro­dze pasmo gór. Żołnierze, słaniając się na nogach obu­tych w wysokie słomiane buty, przeszli przy dźwiękach pieśni marszowej przez wieś i znowu, jak cienie, znik­nęli w burzy śnieżnej:

Z nastaniem wieczoru wiatr ucichł. Na skraju wsi na posterunku stary, samotny policjant roztargnionymi ru­chami obierał ziemniaki, grzejąc sobie jednocześnie sto­py przy rozpalonym do czerwoności piecyku. Radio coś brzęczało, ale on nie słuchał. Pogrążył się całkowicie w świecie rojeń.

... Oczy mam otwarte i wiem niejedno. Wiem, że soł­tys razem ze swoim zastępcą podbierają ile wlezie z przydziałów dla wioski i trzymają wszystko pod po­dłogą w świątyni. Główny kapłan też jest z nimi w zmo­wie. Ale siedzę cicho. Ludzie we wsi wiedzą, że nic nie wygadam. Czasem podrzucą mi jakiś drobiazg, nie po to, żeby mi zamknąć usta, tylko raczej z sympatii 1 Po odejściu ze służby ja nie będę musiał stąd uciekać, I jak inni funkcjonariusze. Właściwie mógłbym tu zostać 41 na stałe. Wziąłbym sobie za żonę jakąś wdowę z gospodarstwem i dożyłbym tu końca moich dni. Dla nie- 1 wymagającego nie ma to jak być chłopem. Dom by 1 się przydał, żeby mieć gdzie przyjąć syna, jak wróci | z wojska... Już trzy kobiety w tej wiosce straciły na I wojnie mężów i zostały same na gospodarstwie. Póki 1 co, rzecz jasna, w każdym domostwie jest jeszcze syn.

Ale wcale nie powiedziane, że synowie nie mogą gdzieś 1 paść na polu chwały. A ja przecież jeszcze jestem coś 1 wart. Nie przypominam sobie, żebym naraził się komuś we wsi, i wdów z ziemią przybywa, i przybywa... Tyl­ko spokojnie, nic na łapu-capu. Wszystko trzeba prze­myśleć po kolei. Ile ziemi, dodać liczbę członków rodziny, to wszystko podzielić przez dwa...

Nagle zadzwonił telefon. Obierany kartofel wyśliznął i mu się z rąk i wylądował w popiele. Podniósł go, wy­tarł w brzeg koszuli i, prostując z widocznym wysiłkiem plecy, zszedł na gliniane klepisko. Podniósł słuchawkę znudzonym ruchem typowym dla ludzi jego i profesji. Odpowiadał, zrazu od niechcenia, już po chwili jednak jego twarz wykrzywił grymas lęku, a palce, w których trzymał kartofel, zaczęły drżeć.

Po przejściu przez wieś żołnierze kontynuowali I marsz kierując się ku górom. Przemierzali zbocza, do- I liny i lasy ćwicząc nieustannie po drodze walkę w warunkach górskich. Gdy dotarli wreszcie do ostatniego pasma górskiego, było już grubo po trzeciej. Wiatr * wzmógł się tak bardzo, że żołnierze z trudem łapali od­dech. Mimo to musieli natychmiast, bez kęsa strawy, udać się, i to biegiem, w drogę powrotną. Były to spe­cjalne ćwiczenia mające na celu sprawdzenie odporno­ści na głód, wyczerpanie i zimno, toteż przewidywano, że będą maruderzy, i za żołnierzami podążał oddział sanitarny. Mimo groźby surowej kary z tyłu zostało sześciu żołnierzy. Po powrocie do koszar stwierdzono, *

że sanitariusze zabrali tylko pięciu. Jeden najwyraźniej gdzieś przepadł. Żołnierz pada z głodu. Wcześniej czy później musi zejść do wsi. Dać mu okazję, a gotów uciec się nawet do rozboju, po to choćby, żeby zdobyć jakieś okrycie.

Stary policjant odłożył słuchawkę i zgarbiony wrócił na miejsce koło piecyka. Sapiąc głośno przez nos drapał się jakiś czas w łysinę na czubku głowy. Podniósł oczy i spojrzał na zegar. Pół do ósmej. Nie chciało mu się ru­szać — za zimno na dworze. W dodatku wcale nie wia­domo, czy to naprawdę dezercja. A śnieżyca straszna. Może po prostu odłączył się od kolegów i zabłądził, kto wie? Trzeba być głupcem, żeby w taką porę próbować ucieczki. Wytropią go zaraz po śladach. Pewnie teraz mróz zaczyna się do niego dobierać... Chociaż z drugiej strony, gdyby wiatr tak ciągle wiał, to może w śniegu będzie nawet bezpieczniejszy. Wiatr zatrze ślady. Czyż­by na to właśnie liczył? Byłoby to wówczas przestęp­stwo z premedytacją... A tu tymczasem wiatr całkiem ucichł. Jak nic już go mają. No tak, nie zdarzyło, się je­szcze, żeby przestępstwo uszło komuś na sucho... Ja przyjąłem meldunek. Ale to nie znaczy, że otrzymałem rozkaz. Tak czy siak, on przecież podlega żandarmerii wojskowej; I wiadomo, że w porównaniu ze zbiegłymi więźniami dezerterzy to przeważnie płaczliwi tchórze. Lepiej to zostaw, stary. Z mieszania się w nie swoje sprawy jeszcze nic dobrego nie wynikło. A w ogóle, to nie słyszałem jeszcze, żeby dezerterowi udała się kie­dyś ucieczka...

Wydało mu się, że słyszy lekkie pukanie u wejścia i odwrócił się spłoszony. Przez chwilę nasłuchiwał, lecz żaden dźwięk już go nie dobiegł. Pewnie się przesły­szał. Ogarnęło go jednak, nie wiedzieć czemu, nieznośne uczucie niepokoju. Sam nie umiałby go nawet wyjaśnić, tak skomplikowane wydawało mu się to doznanie. Coś zbliżonego do lęku, ale oczywiście to nie lęk przed ucie­kinierem. Uświadomił sobie naraz, że nie umiałby, tak na zawołanie, wzbudzić w sobie nienawiści do pospoli­

tego przestępcy, a skoro tak, to musi siedzieć w nim ktoś, kto każe mu nienawidzić. Nie zdawał sobie dotąd z tego sprawy, dlatego że zajmował wygodną pozycję' ścigającego. I po raz pierwszy chyba dane mu było wejrzeć w to piekło rozciągające się pomiędzy ściga* jącym i ściganym. Zdjęty wyrzutami sumienia wstał z miejsca i spróbował dobyć głosu. — Ja na to nie po­zwolę! — wykrzyknął głośno. Krzykiem jednak nie zdo­ła rozwiać niepokoju. Było to zaledwie kiełkujące, nikłe uczucie wewnętrznego zaniepokojenia. Równocześnie z zewnątrz zaczął atakować go potężny strach. Ten we­wnętrzny niepokój sprowadzał się w gruncie rzeczy do obawy, że jest współwinny. Podzielała ją zapewne cała wieś, ale świadomość, że jemu nie udało się przed tym uczuciem uchronić, wywołała chyba ów wielki strach.

Starzeję się — pomyślał i zaraz ogarnęła go złość. — W swoim czasie wszystko zostanie sprawiedliwie osą­dzone. Dlaczego ja miałbym ponosić całą odpowiedzial­ność za to wszystko? W gardle czuł dziwną wilgótność. Zamknął szyber w piecyku, przypiął miecz i, postawiw­szy kołnierz u płaszcza, wyszedł na dwór.

.Śnieg był puszysty, chrzęścił i przyjemnie skrzypiał pod butami. Widać, że ktoś tędy szedł, ale trudno roz­poznać ślady butów. Skręcił na rogu przy sklepie ryb­nym i od razu wyszedł na dom sołtysa, jedyny we wsi z oknami w europejskim stylu. Okna te były jasno roz­świetlone, a ze środka dobiegał aż na drogę donośny, a jednocześnie jakby tłumiony śmiech... No tak, pewnie

znowu kapłan. Zamiast jak zazwyczaj obejść dom od tyłu, policjant śmiało otworzył wejście frontowe.

Atmosfera w izbie stężała, jak gdyby wszyscy byli zaskoczeni. Poprzez brzęk pośpiesznie chowanej porce­lany dobiegł go głuchy, drżący głos sołtysa.

A któż to taki? O tej porze...?

Spokojnie, spokojnie. Po cóż się tak zaraz bać. Od­chrząknął, celowo zwlekając z odpowiedzią. Odsunęła się ruchoma ścianka shóji, a zza niej wyjrzała twarz zastępcy sołtysa.

Kogóż to widzimy! Przecież to nasz posterunko­wy!

No, wejdźże pan do środka, proszę. — Wychylił się ponad głową zastępcy kapłan. Shóji odsunięto już na oścież. Cała trójka najwyraźniej popijała.

— Wiecie, paskudna sprawa...

Co się stało? Ale, ale, zostawmy to na potem. Wejdźże pan wreszcie do środka, zasuń shóji i wypij jednego.

gjg§g Jakiś żołnierz uciekł w okolicy góry Kita.

Żołnierz uciekł...? — Kapłan spojrzał ponad ram­ką okularów i przełknął ślinę. — Jeśli będzie schodził z góry Kita, wszystko jedno którędy, to musi tędy przejść.

Taką miałem wiadomość... Wygląda na to, że kie­ruje się w naszą stronę.

- Jak to kieruje-.s£ ę?fc.— Sołtys z irytacją po­cierał palcem wydatny nos.

I podobno jest wygłodniały..»;

Coś podobnego! Tośmy się doczekali.

O co chodzi? — chwacko przerwał sołtysowi jego zastępca. — Dezerterzy to przeważnie zdrajcy i ostatni tchórze. Pójdzie się, zrobi małe polowanko i już go mamy, no nie?

Wszystko to pięknie, tylko że on ma karabin. Poza tym jest wygłodzony, a takiemu nigdy nie wiadomo, co może do łba strzelić...

W Chinach, panie westchnął sołtys — to każ­da wieś, każda jedna osada ma dookoła mur obronny, o!

Ee tam, jakie tam mury — wtrącił poirytowany zastępca.

i^Pewnie, mury to to nie są...

. ms Najwyżej wały ochronne, ot i wszystko...

Wszyscy obrócili się naraz, przestraszeni dźwiękiem podobnym do brzęczenia łańcucha. To zegar ścienny zaczął wybijać ósmą. Kapłan, fiieco zmieszany, wrócił do poprzedniej pozycji.

To co robimy, e?

Przecie mówię. Złapiemy faceta i damy mu taki wycisk, że się nie pozbiera.

Nie było w tym właściwie nic dziwnego, że tyle za- 9 pału do działania objawiał tylko zastępca — jedyny we wsi mężczyzna po trzydziestce, który nie poszedł ^e- i szcze do wojska. Ale i on, w porównaniu z tą dziarsko-1 ścią, jaką demonstrował jeszcze przed chwilą» wyraźni^ 1 spuścił teraz z tonu. Policjant, jakby pragnąc dodaę 1 śmiałości pozostałym, zgodził się z nim.

Racja, tak trzeba będzie zrobić. W końcu to zwy- 9 czajny zdrajca... choć z drugiej strony*.. — ściszył głos ! i przechylił głowę. — Facet ma jednak karabin, psia-1 kość... Kto wie, do czego taki jest zdolny: ścigany, zgłod­niały, a do tego jeszcze z karabinem...

Tak jest. Jak to mówią: „daj wariatowi ostre na-il rzędzie...” — odezwał się kapłan żywo . gestykulując 1 w stronę zastępcy sołtysa, twarzą zaś zwrócony do po-, licjanta. — To co robić?

Co robić? To proste... — rzekł sołtys trzymając się « za nos i naraz wybuchnął: — .Ten cały dezerter, do li- I cha, to nie jest przypadkiem ktoś z naszej wsi?

No wie pan! Skąd! — Oburzył się zastępca i do- ] dał z przekonaniem: — To może być tylko ktoś z cie- j płych stron!

No, ale w takim razie, dlaczego próbowałby uciecz-? ki w tych stronach i jeszcze w taki ziąb?

No właśnie... przecież i tak wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie... rodziców mi tylko żal...

Ale chyba słyszeliście tę historię, nie? Jak w jed- > nej wsi wdowa ukrywała na strychu dezertera. I to przez ponad dwa miesiące.

To stare dzieje. Teraz takich zdrajców już nie ma.

Nie ma, o nie.

Patrzcie, jak ich tchórz obleciał. Więc każdemu jest niewyraźnie. Każdy boi się, żeby przypadkiem się w to nie wplątać. Bo jak przyjdzie co do czego, nie uda im się nie upaprać. I nic nie pomoże zatykanie sobie uszu, >

rękami, bo ręce, zamiast uszu, usłyszą wołanie o po­moc. Samo zatykanie sobie uszu oznacza bowiem współ­udział w zbrodni... Tak jest, wszyscy oni to jedna klika.

No więc, jeśli chcecie wiedzieć, co o tym my­ślę... — powiedział beznamiętnie, pociągając głośno no­sem— trzeba będzie jak najszybciej powiadomić całą wieś jakimś nadzwyczajnym obwieszczeniem albo czymś takim... no, tej treści, że do wsi będzie próbował podejść dezerter i należy w związku z tym skrzętnie zatarasować wszystkie wejścia i nikt nie powinien wy­chodzić na dwór nawet na krok... Pełne zaciemnienie, nie może się przedostać ani promień światła, tak jak podczas alarmu lotniczego. Na żadne zawołania nie od­powiadać... Odezwiesz się i już wpadłeś... O, na przy­kład, przychodzi najpierw po kubek wody... Myślisz sobie: „No, tegó, mu nie odmówię”, i, dajesz wody. Potem przychodzi po jedzenie... A jak mu dasz jedze­nie, to znowu przyjdzie i poprosi o ubranie na zmianę... Po ubraniu przyjdzie kolej na pieniądze. Dasz pieniądze i co potem? „Zaopiekowali się mną troskliwie i serde­cznie, ale kiepska sprawa, bo mnie widzieli i mogą roz­poznać.” I do czego dochodzi? W końcu nie pozostanie nić innego, jak „pif, paf” i do widzenia...

Trzej mężczyźni wstrzymując oddech czekali na dal­sze słowa policjanta. Ten jednak nie miał ochoty mówić dalej, sołtys więc cicho spytał:

I to wszystko?

A resztą już się zajmie żandarmeria.

Kapłan dźwignął się i rzekł, jakby zdjęty niesma­kiem:

Do mnie szmat drogi, wiecie...

Sołtys jv popłochu podniósł słuchawkę i zaczął wy­dzwaniać do kwatery obrony cywilnej, a w tym samym czasie jego zastępca, w ślad za kapłanem, również wstał z miejsca.

Tylko patrzeć, jak zacznie się szwendać po wsi...

Nie minęła godzina» cała wieś została powiadomiona.

Zupełnie jak w czasie alarmu w związku z nadciągają-

cym tajfunem okiennice szczelnie zasunięto, wejścia dodatkowo zaryglowano drągami, a wszystkie szczeliny zasłonięto deskami. Niektórzy zaopatrzyli się nawet w bambusowe tyczki oraz toporki i trzymali je u wez­głowia. Gdy minęła dziesiąta, cała wieś, prócz posterun* ku, pogrążyła się w ciszy i ciemności. Zwierzęcy strach ogarnął osadę.

Większość mieszkańców, mimo trwogi, wkrótce po*« snęła. Tylko stary policjant się nie kładł i przez cały czas w skupieniu nasłuchiwał wszelkich odgłosów z ze­wnątrz, jak gdyby czegoś się spodziewał. Wieśniacy w swoich zaryglowanych i szczelnie zamkniętych do­mach nie mogli oczywiście o tym wiedzieć...

Następnego dnia o świcie, gdy wreszcie zaczęło się rozjaśniać, za wzgórzem na południe od wsi rozległ' się i przez dłuższy czas rozbrzmiewał ostry, przerywany gwizd pociągu. To złowrogie wołanie, odbite od niskich chmur, bezlitośnie spłynęło na wieś, budząc niemal wszystkich. Ci, którzy domyślali się, co ono oznacza,, na­tychmiast odsunęli zasuwy i pozdejmowali okiennice.

Policjant podszedł do okna wychodzącego na połud­nie i oczami przekrwionymi od niewyspania wpatrywał się uparcie we wzgórze. Ujrzał wyraźnie szarą, lekko zamgloną linię przecinającą wzgórze i niknącą za nim. Ucichł wreszcie gwizd pociągu, a po chwili w izbie po-

jawił się z nartami na ramieniu zastępca sołtysa w to­warzystwie dwóch innych mężczyzn, o

Zdaje się, że znowu ktoś rzucił się pod pociąg. Może to ten zdrajca, diabli wiedzą... Pójdę, zobaczę, co się dzieje. Idzie pan z nami?

Nie, ja lepiej zostanę. Może przyjść jakaś wiado­mość z miasta...

Wkrótce trzej mężczyźni dotarli na nartach do szarej linii przecinającej wzgórze, przez chwilę naradzali się między sobą, po czym ruszyli wzdłuż niej pod górę. Sta­ry policjant oderwał się wreszcie od okna i kucnął przed piecykiem, obejmując rękami kolana.

Kiedy wrócił zastępca sołtysa, policjant drzemał wciąż

n

w tej samej pozycji. Urzędnik stał nad nim w milcze­niu czekając, aż ten otworzy oczy. Na to jednak się nie zanosiło i zastępca zniecierpliwiony już miał go budzić, gdy policjant naraz otworzył oczy i spytał szeptem: ■pp No co?... Widział, widział pan?

A widziałem.

Taak. To, tego...

Pan wiedział o wszystkim, co?

Tak, wiedziałem...

To... to pan go odprawił od drzwi?

Tak... no nie... ja, proszę mnie posłuchać... Wstyd mi... Czy musiał to zrobić akurat tak blisko?... Specjal­nie mi to zrobił, na złość... Nie mogę kogoś takiego u- ważać za swojego syna... Ale... pan nie rozpowie chyba tego we wsi, co?

' ?*%JNo jak to, przecież ci dwaj, co byli ze mną, oni też wiedzą...

No tak, to tak. Przyjdzie mi za to zapłacić, nie ma rady..»

-J- Ci dwaj, co ze raną byli, już wiedzą...

No tak. Pewnie, pewnie...

Nie miał złej śmierci. I karabin zdjął przedtem. Wisiał obok, na gałęzi.

Aha.«

Słuchaj no pan, a nie lepiej zatrzeć te ślady pod oknem, co?

£|Sj Tak, pewnie tak...

Dziesięć dni później stary policjant 'opuścił wieś cią­gnąc za sobą mały%wózek.

W dzień tak upalny, ie sny topniały, miałem dziwny sen.

Wczesnym popołudniem wróciła sama czapka. '

Przełożył Henryk Lipszyc

Dazai Osamu

MÓJ MĄŻ, VILLON

I

Obudził mnie łoskot pośpiesznie otwieranych drzwi. Wiedziałam, że to pijany mąż wraca do domu późną nocą, więc milcząc pozostałam w pościeli.

Mąż zapalił światło w sąsiednim pokoju i usłysza­łam, że dysząc chrapliwie zaczął wyciągać szuflady sto­łu i biblioteczki, przewracał w nich, jak gdyby czegoś szukał. Wkrótce ciężko usiadł na matach, a potem sły­szałam już tylko jego chrapliwy oddech. Co też tam robi?

Nie wstając, powiedziałam:

Witaj w domu. Czy już coś jadłeś? W kredensie są zimne knedle z ryżu.

O, dziękuję — odpowiedział dziwnie łagodnie^— A jak mały? Ma jeszcze gorączkę?.

Zdziwiłam się bardzo. Mały w przyszłym roku skoń­czy cztery lata, ale czy to ze złego odżywiania, czy przez pijaństwo ojca, czy to z powodu chorób, jest mniejszy niż dwuletnie dzieci w innych rodzinach. Nóż­ki ma też niepewne i z mówieniem nie'najlepiej, wszy­stko, co umie powiedzieć, to „da-da”#albo „nie-nie”, aż czasem mi się zdaje, że jest niedorozwinięty. Kiedyś poszłam z nim do łaźni, rozebrałam go, wzięłam na ręce. Taki był wtedy mały, brzydki i chudy, że tam w łaźni, w tłumie popłakałam się z żalu. Wiecznie też choruje na brzuszek, gorączkuje; mąż nie ma ani chwi­li spokoju w domu, czasami sama już nie wiem, co my­śli o tym dziecku. Kiedy mówię, że mały ma gorączkę, odpowiada: — Powinnaś zaprowadzić go do lekarza. — W pośpiechu narzuca pelerynę i gdzieś idzie. Chciałabym

wziąć małego do lekarza, ale nie mam ani grosza, więc kładę się obok niego, milcząc głaszczę go po głowie i to wszystko, co mogę zrobić.

A jednak tej nocy tak miękko zapytał, jak tam go­rączka małego, że zamiast się cieszyć, przeczuwałam coś okropnego i chłód przebiegł mi po plecach. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko .słuchałam przez chwilę jego gwałtownego oddechu.

Czy można wejść? — odezwał się od frontu wy­soki głos kobiecy. Wzdrygnęłam się, jak gdyby oblana zimną wodą.

Można wejść? Panie Otani!

Tym razem głos zabrzmiał ostrzej. Jednocześnie z ha­łasem otworzyły się drzwi wejściowe.

Panie Otani! Przecież jest pan w domu! — Głos był już wyraźnie zagniewany.

Mąż wyszedł wreszcie do sieni i odkrzyknął:

Co tam?

Głupio to zabrzmiało, wyraźnie był wystraszony.

Nie żadne „co tam”. — Kobieto zniżyła głos. — Ma pan taki porządny dom, to czemu pan kradnie? Dość tych żartów, niech pan nam wszystko odda. Jak nie, to zaraz idę na policję.

Co to za bzdury? Proszę mi nie ubliżać! Po coście tu przyszli? Idźcie do domu, bo ja pierwszy na was żłoźę skargę!

Wtedy usłyszałam jeszcze jeden głos, mężczyzny:

Pan to ma tupet. „Po coście tu przyszli”, a to się panu udało. Nié, naprawdę szkoda słów. To przecież cudze pieniądze. Żarty też mają granice. Sam pan nie wie, ile mieliśmy przez pana kłopotów. A jeszcze dzisiaj tak pan nas skrzywdził. Nie spodziewałem się tego po panu.

To szantaż — odpowiedział mąż wyniośle, ale jego głos drżał. — To jest wymuszanie. Idźcie stąd! Jeśli macie jakieś pretensje, to was jutro wysłucham.

Jak pan może tak mówić! Skończony łobuz z pa­na. Nie ma rady, trzeba iść na policję.

Tyle było w jego słowach nienawiści, że dostałam 1 gęsiej skóry na całym ciele.

Wasza sprawa! — wykrzyknął mąż wysokim gło- y sem, ale jego słowa dźwięczały teraz pusto.

Wstałam, na koszulę nocną włożyłam narzutkę haori 1 i wyszłam do sieni.

Witam państwa.

O, to małżonka?

Mężczyzna może pięćdziesięcioletni, o okrągłej twa- I rzy, ubrany w krótki do kolan płaszcz, powitał mnie I lekkim, przytakującym jakby skinieniem głowy. Kobie- 1 ta miała chyba koło czterdziestki, szczupła, drobna,, i przyzwoicie ubrana.

Przepraszam, że tak późno przychodzimy. — Zsu­nąwszy z ramion szal, z powagą oddała mi ukłon. Wte- ^ I dy mój mąż wsunął nagle nogi w drewniane trepy ge- 1 ta i chciał uciekać.

O, co to, to nie! — Mężczyzna złapał go za rękę 1 i szamotali się przez chwilę.

Puść! Bo przebiję!

W prawej ręce męża zalśnił sprężynowy nóż. Jego I skarb pamiętałam, że trzymał go w szufladzie biur- ; ka. Więc to dlatego przed chwilą słyszałam, jak po powrocie szukał czegoś po szufladach. Musiał z góry i przewidywać, co będzie, na pewno znalazł nóż i ukrył go w zanadrzu.

Mężczyzna odskoczył. Mąż skorzystał z okazji i wy­biegł na dwór. W rozwianej pelerynie wyglądał jak wielka wrona.

Złodziej! — wykrzyknął mężczyzna i chciał ru- ‘ szyć za nim, ale ja zbiegłam boso do przedsionka, obję­łam go i zatrzymałam.

Proszę go zostawić! Jeszcze się poranicie i co bę­dzie? Ja się już wszystkim zajmę.

Wtedy kobieta też się odezwała:

Rzeczywiście, tatusiu, on macha tym nożem jak wariat Nie wiadomo, co mu strzeli do głowy.

Psiakrew! Teraz pozostaje tylko pójście na po­

licję. Nie można dłużej na to pozwalać — mruczał jakby do siebie mężczyzna, patrząc w okno, zrezygno­wany i bezsilny.

Tak mi przykro. Proszę, niech państwo wejdą i opowiedzą mi wszystko. — Weszłam krok wyżej i przycupnęłam na podeście schodów. — Może będę mogła coś zaradzić. Proszę wejść! Przepraszam, że tu tak brudno.

Za długo nie możemy się zatrzymywać... — Z ty­mi słowami mężczyzna zaczął. zdejmować płaszcz.

Ależ proszę się nie rozbierać. Dom nie jest opa­lany.

Skoro tak, to proszę wybaczyć, 'że zostanę w pła­szczu.

I pani też, proszę’bardzo.

Mężczyzna pierwszy,* za nim kobieta weszli do po­koju męża, mającego powierzchnię sześciu mat, i wy­dało mi się, że oboje wstrzymali oddech na widok ca­łego tego spustoszenia, butwiejących mat na podłodze, nie naprawianych od dawna papierowych okienek shoji, ścian o opadającym tynku, rozsuwanych drzwi z drew­nianym szkieletem wyzierającym spod podartego pa­pieru, stołu w kącie i pustej biblioteczki. Podsunęłam im poduszki do siedzenia, podarte, z wyłażącą watą.

Maty są zabrudzone, proszę podłożyć sobie cho­ciaż te poduszki. —g Potem uroczyście ich powitałam: ^3 Po raz pierwszy mam zaszczyt państwa widzieć. Jak słyszę, mąż sprawiał państwu wiele kłopotu, dziś w nocy też, choć nie wiem dokładnie, jak to się stało. Popełnił coś tak strasznego, że już nie wiem, jak się mam przed wami tłumaczyć. Co zrobić, taki już z nie­go człowiek o dziwacznym usposobieniu... — Tu słowa uwięzły mi w gardle i zalałam się łzami.

Proszę pani, najmocniej przepraszam, ale ile pani ma lat? — zapytał mężczyzna, który rozsiadł się na poduszkach, choć były tak zniszczone, i pochylił się ku mnie, opierając brodę na pięściach.

Ja...?

Tak. Zdaje mi się, że mąż ma trzydzieści lat. j

To prawda, a ja... jestem o cztery lata młodsza.

To znaczy dwadzieścia sześć... no nie, dopraw* dy... Tylko tyle? Zresztą, to by się zgadzało, skoro 9 mąż ma trzydziestkę, ale zadziwia mnie pani.

Ja też od samego początku panią podziwiam. —j Kobieta wysunęła twarz z cienia za jego plecami,

Pan Otani ma taką wspaniałą małżonkę, to dlaczego właściwie...

To choroba. Po prostu choroba. Dawniej nie był taki, ale teraz jest z nim coraz, gorzej. — Po tych sło­wach westchnęłam głęboko.

Prawdę mówiąc, proszę pani^ — jego, ton .znów; stał się oficjalny — prowadzimy małą restaurację w bliżu dworca Nakano. I ja, i żona pochodzimy z Joshu; byłem porządnym kupcem, choć może na to nie wy­glądam. Czy to dlatego, że lubiłem się zabawić, mia-i łem dość groszowego handlu z chłopami, toteż przed dwudziestu laty przyjechałem z żoną do Tokio. Naję­liśmy się razem do pracy w jednej restauracji w Asa- kusa, z mieszkaniem. Różnie bywało, raz lepiej, raz go­rzej, jak u wszystkich, ale troohę się odłożyło, więe wynajęliśmy właśnie tam, koło dworca Nakano, mały i ciasny domeczek, jeden pokój na sześć mat z wąskim przedsionkiem bez podłogi. Żałosny był ten nowy lokali, z gośćmi, co nie dadzą zarobić więcej niż jeden jen, no* może dwa jeny naraz. Ale i tak, chociaż nie mieliśmy z żoną luksusów, pracowaliśmy uczciwie, dlatego mo­gliśmy zakupić większą ilość mocniejszej sake i ginu» W ten sposób potem, w czasach braku alkoholu, nie musieliśmy zwijać interesu, jak inne małe knajpy, i mo­gliśmy prowadzić jakoś dalej ten lokal. Nasi najlepsi goście też nas wspierali, znalazł się nawet taki, który otworzył nam dojście, zaczęły do nas po trochu płynąć różne zakąski i sake z zaopatrzenia floty wojennej. .

Nie mieliśmy dzieci, które by się nam plątały koło nóg, więc kiedy zaczęła się wojna z Ameryką i Anglią i naloty stawały się coraz gorsze, nie chciało się nam

ewakuować do rodzinnych stron, myśleliśmy, że dopóki nasz dom się nie spali... Słowem, wczepiliśmy się zęba­mi w ten interes i w końcu obeszło się jakoś bez ognia, wojna się skończyła i można było odetchnąć. Zaczęliś­my wtedy na większą skalę gromadzić i sprzedawać czarnorynkową sake. Krótko mówiąc, takie było to na­sze życie. Ale kiedy się w takim skrócie opowiada, może pani pomyśli, że nie mieliśmy żadnych więk­szych kłopotów i że szczęście nam sprzyjało. Jednak ludzkie życie to piekło, prawdą jest to, co mówią, że dobrego na cal, a złego na łokieć. Za każdą odrobiną szczęścia zawsze ciągnie się łańcuch nieszczęść. Jeśli wśród trzystu sześćdziesięciu pięciu dni człowiek prze­żyje jedendzień, nie, pół dnia bez trosk, to jest szczę­ściarzem.

Pan Otani przyszedł do naszego lokalu po raz pierw­szy wiosną czterdziestego' czwartego roku, w każdym razie wtedy wojna z Ameryką i Anglią nie była jeszcze przegrana, a może już zaczynała być przegrana? Nie znaliśmy prawdziwej sytuacji czy warunków, jak się to mówi, nawet myśleliśmy, że jeszcze dwa, trzy lata wysiłków, a będzie możliwe porozumienie na zasadach równości. Kiedy pan Otani pierwszy raz się u nas zja­wił, miał chyba zwyczajne kimono z tkanego w prążki materiału z Kurume, a na to zarzuconą pelerynę. W tym czasie nawet w Tokio mało kto chodził w ochronnym kombinezonie, nie tylko pan Otani, prawie wszyscy wy­chodzili na dwór w zwykłych ubraniach, więc strój pana Otani specjalnie nas nie zdziwił.

Pan Otani nie przyszedł wtedy sam. Proszę mi wy­baczyć, że mówię o tym w pani obecności, ale powiedz­my sobie wszystko, bez ukrywania, a więc pani mąż wsunął się cichutko tylnym wejściem razem z pewną starszą od siebie kobietą. Nasz lokal w tym czasie za­mknęliśmy już na stałe od frontu. Wtedy nazywało się to popularnie „prowadzeniem handlu zamkniętego”, po prostu tylko mała garstka stałych gości wchodziła po cichu od tyłu. Nie pili już na krzesłach w przedsionku,

wchodzili do pokoju w głębi i upijali się bez hałasu, przy wygaszonym świetle, unikali głośniejszych roz­mów, tak się to wtedy praktykowało. Ta starsza od pani męża kobieta była do niedawna kelnerką w barze w Shinjuku. Kiedy tam pracowała, przyprowadzała do- naszego lokalu lepszych gości, którzy się do nas przy­zwyczajali, no cóż, ona się orientowała najlepiej. Miesz­kała w pobliżu, więc kiedy bar w Shinjuku zamknięć to, a ona przestała być kelnerką, nadal przychodziła do nas ze swoimi znajomymi. Mieliśmy już coraz mniej wódki, i kiedy przybywało gości, choćby najlepszych» nie tylko nie czuliśmy już wdzięczności tak jak daw­niej, ale stanowiło to nawet dla nas kłopot. Przez ostat­nie cztery, pięć lat przyprowadziła nam jednak wie­lu gości, zwłaszcza takich, którzy zostawiali u nas duże pieniądze, czuliśmy się więc zobowiązani i poda­waliśmy sake, robiąc dobrą minę do złej gry. Dlatego kiedy pani mąż wszedł tego dnia po cichutku od po­dwórza razem z tą kobietą, ma na imię Aki-chan, nie czuliśmy się zaskoczeni, wpuściliśmy ich do pokoju w głębi i podali sake. Pan Otani tego wieczora pił spo­kojnie, rachunek zostawił do zapłacenia Aki-chan, po­tem oboje wyszli tylnym wejściem. To dziwne, ale nie mogę zapomnieć, jaki- spokojny i elegancki był wtedy pan Otani. Może kiedy zły duch po raz pierwszy pojar> wia się w ludzkim domu, przybiera taką właśnie nie­pozorną i niewinną postać?

Od tamtej nocy pan Otani upatrzył sobie nasz lokal. Minęło dziesięć' dni, kiedy zjawił się znowu, tym ra­zem, sam, i niespodzianie wyciągnął banknot stujeno- wy. No tak, wtedy sto jenów to były wielkie pieniądze. Wepchnął mi go siłą do ręki, powiedział: „Proszę...” i uśmiechnął się nieśmiało. Już przedtem musiał sporo wypić, tylko że, jak pani pewnie wie, nikt nie ma tak mocnej głowy jak on. Już się wydaje, że jest pijany, a tu nagle zaczyna mówić rzeczy poważne i z sensem. Ani razu nie widziałem, żeby mu się plątały nogi, choć­by wypił nie wiadomo ile. Mówią, że ludzie koło trzy-

<łziestki są w najlepszej formie i mają mocne głowy, ale taki jak on rzadko się trafia. Tego wieczora też chyba gdzieś sobie zdrowo popy:, a u nas wypił jeszcze jeden za drugim dziesięć kieliszków. Wyglądał jak skończony mruk; kiedy próbowaliśmy go zagadywać, uśmiechał się nieśmiało i tylko niewyraźnie kiwał gło­wą „tak, tak”. Nagle zapytał, która godzina, i wstał. „Pana reszta...” powiedziałem, wtedy się roześmiał i odmówił przyjęcia: „Nie trzeba.” Kiedy nalegałem mówiąc, że tak nie można, zaśmiał się jakoś nieprzy­jemnie i powiedział: „Niech pan to zatrzyma do na­stępnego razu, jeszcze tu przyjdę”, i wyszedł. Proszę pani, to był jeden jedyny raz, kiedy od niego dostaliś­my pieniądze, ani przedtem, ani potem nic... przez całe trzy lata zawsze tak czy inaczej się wykręcał i nie płacąc ani grosza sam jeden wypił prawie cały nasz alkohol. Czy możemy sobie na to pozwolić?

Mimo woli wybuchnęłam śmiechem. Bez żadnego po­wodu zachciało mi się śmiać, tak mnie jakoś naszło. Przestraszona zakryłam usta i spojrzałam w stronę jego żony, lecz ona też jakoś dziwnie skłoniła się ku przo­dowi, chyba ze śmiechu. Potem również mąż roześmiał się gorzko, z przymusem.

- Nie, prawdę mówiąc, wcale to nie śmieszne, ale mam już tego szczerze dosyć,'to i śmiać mi się za­chciewa. Naprawdę, gdyby pan Otani te swoje zdolno­ści spożytkował w innym kierunku, mógłby zostać i mi­nistrem, i doktorem, i czym by chciał. Nie tylko my, dużo jest jeszcze ludzi, których on sobie upatrzył i zo­stawił bez grosza, a teraz płaczą pod tym zimnym nie­bem. Choćby ta Aki-chan, przez to, że poznała pana Otani, uciekł jej dobry patron, przepadły pieniądze

i stroje; teraz mówią, że żyje jak żebraczka w brud­nej izbie w barakach. Naprawdę, kiedy go poznała, szalała za nim, aż wstyd było patrzeć, nawet przed na­mi go wychwalała. Najpierw mówiła, że ze wspaniałej rodziny, że to krewny jakichś książąt z Shikoku i młod­szy syn barona Otani, że przez swoje zachowanie mu­

siał pójść sobie z domu, za to kiedy ojciec, baron, u- mrze, to podzielą majątek między siebie we dwóch ze starszym bratem. Mówiła, że taki mądry, że geniusz. Miał dwadzieścia jeden lat, kiedy napisał książkę, i ta książka była lepsza niż te, co pisał jeszcze większy ge­niusz, Ishikawa Takuboku. Że taki młody, a już go uznali za największego poetę w Japonii. A potem że to wielki uczony, skończył Gakushuin i wstąpił ną Uniwersytet Cesarski, i że umie po niemiecku i po francusku, aż strach. Kiedy tak Aki-chan o nim mó* wiła, wydawał się nam bogiem. Choć podobno nie były to same kłamstwa, inni też opowiadali, że jest synem barona Otani i sławnym poetą. Nawet moja żona tra­ciła zdrowy rozsądek i na wyścigi z Aki-chan powta­rzała, jak to od razu znać dobre wychowanie, nawet czekała niecierpliwie, kiedy przyjdzie, aż miałem tęgą; powyżej uszu. Teraz już ani słychu o tych wielkich rodach, ale pod koniec wojny, żeby zdobywać kobiety,! najlepiej było być wygnanym synalkiem możnej ro-* dżiny. Podobno to jakoś dziwnie działa na kobietyiij Może to ta, jak się teraz mówi, ich niewolnicza natura;; Ja tam jestem już stary wróbel i cały ten wielki ród..>] co prawda, mówię to przy pani, skoro pochodzi z bocz-:- nej linii tych książąt z Shikoku i w dodatku jest młod­szym synem, to dlaczego miałby być kimś lepszym niż ja, zresztą nigdy nie pozwoliłem, żeby taki zawrót cił mi w głowie. Jednak wciąż jakoś nie mogłem z nim dojść do ładu. Postanowiłem twardo, że następnym ra­zem nie dam mu sake, choćby nie wiem jak prosił. Kie­dy jednak znów zjawiał się o niezwykłej porze niby ścigany i wyglądał tak, jakby dopiero w naszym domu znalazł chwilę spokoju, to w końcu łamałem postano­wienie i stawiałem sake na stół. Nawet kiedy się upije, to nie robi zamieszania i gdyby tylko płacił rachunki, jak należy, byłby dobrym klientem. Sam też się nie chełpi, nie zdarzyło się, żeby się pysznił jak głupi, jaki to z niego geniusz czy coś podobnego. Kiedy Aki-chan przy nim zaczyna wychwalać jego wielkość, on zaraz

mówi o czymś zupełnie innym: „Potrzebuję pieniędzy. Chciałbym popłacić moje rachunki.” I tak gasi jej en­tuzjazm.

Dotąd nigdy nam nie płacił za wypitą sake, czasem płaciła za niego Aki-chan, poza tym oprócz Aki ma w tajemnicy inną kobietę. Lepiej, żeby Aki-chan się

o tym nie dowiedziała. Podobno to mężatka, ona też czasem przychodzi z panem Otani i płaci zamiast niego,: nieraz więcej, niż się należy. Żyjemy przecież z handlu, nie możemy wiecznie dawać sake darmo, wszystko jed­no komu, panu Otani czy komukolwiek z rodziny ce­sarskiej. Jednak nawet jeśli ktoś czasem zapłaci za nie­go, to jest to o wiele za mało, dlatego ponieśliśmy wiel­kie straty. Słyszałem, że pan Otani ma dom gdzieś w Koganei i żonę jak należy, dlatego zamierzajLem przyjść tu i poradzić się. Nieraz niby mimochodem py­tałem go: „Gdzie jest pański dom?”, ale zaraz coś podejrzewał i mówił różne nieprzyjemne rzeczy: „Jak powiedziałem, że nie mam, to nie mam. Po co pan so­bie tym zawraca głowę? Jeśli się rozstaniemy poróżnie­ni, to pan na tym straci.” I tak dalej. Mimo to chcie­liśmy w jakiś sposób ustalić, gdzie mieszka, parokrot­nie próbowaliśmy iść za nim, ale za każdym razem sprytnie się nam wywijał. W tym czasie już zaczęły się ciągłe bombardowania Tokio. Nie wiedzieliśmy, co się z nim działo. Pan Otani wpadał w wojskowej czap­ce na głowie, sam wyciągał z szafy butelkę brandy czy czegoś innego, wypijał duszkiem, na stojąco, i jak wi­cher znowu wylatywał. O rachunkach w ogóle nie było już mowy.

Wkrótce przyszedł koniec wojny. Teraz już otwarcie sprowadziliśmy sake i zakąski z czarnego rynku, przy wejściu do baru powiesiliśmy nową zasłonę. Biedny był nasz lokalik, aleśmy się zawzięli. Żeby gościom było przyjemniej, zatrudniliśmy dziewczynę. A tu znów za­czął się pojawiać ten pan jak zły duch, tym razem bez kobiet, za to zawsze przyprowadzał ze sobą po dwóch, trzech dziennikarzy. Zapewniali, że teraz, po upadku

armii, przyszedł czas, żeby społeczeństwo zajęło się po­etami i wszystkimi innymi, którzy dotąd żyli w nędzy. Pan Otani mówił tym dziennikarzom jakieś dziwne rze­czy, jakieś cudzoziemskie nazwiska, i po angielsku, i o filozofii, nic nie można było zrozumieć, a potem, jakby nigdy nic, wstawał, wychodził i już nie wracał. Dzien­nikarze czuli się rozczarowani, mówili: „Gdzie też on się podział? My też już pójdziemy.” I zbierali się do odejścia, a wtedy ja: „Proszę zaczekać! Ten pan za­wsze tak wychodzi, więc o zapłacenie rachunku muszę prosić panów.” Byli tacy, co spokojnie składali się i pła­cili, ale bywali też inni, co wpadali w gniew: „Niech Otani zapłaci! My mamy na życie tylko pięćset jenów.” Mówiłem im wtedy: „Czy wiecie, ile pan Otani jest mi winien? Gdybyście mogli od niego wydębić chociaż część tego długu, połowę bym wam podarował.” Na to dzien­nikarze oburzeni: „Jak to? Nie myśleliśmy, że z niego taki okropny typ. Nie będziemy już chodzić z nim na wódkę. Dzisiaj nie mamy ani grosza, przyniesiemy ju­tro, a tymczasem proszę to zatrzymać.” I zaczynają co żywiej ściągać płaszcze. Często mówią, że dziennikarze to nicponie, ale w porównaniu z panem Otani aż dziw, jacy są uczciwi. Jeśli pan Otani jest synem barona, to oni są tyle warci co synowie książąt.

Po zakończeniu wojny pan Otani zaczął pić jeszcze więcej, przychodził z błędnym i dzikim wyrazem twa­rzy, sypał tak ordynarnymi dowcipami, jakich dotąd nigdy nie opowiadał. Do tego wszystkiego uderzył znie­nacka dziennikarza, z którym przyszedł, i wszczął w ten sposób bójkę. Po za tym nie wiadomo kiedy okłamał

i uwiódł dwudziestoletnią dziewczynę, która u nas pra­cowała. Wtedy tośmy się wystraszyli i nie wiedzieli, co robić, ale stało się, można było najwyżej popłakać. Dziewczynie poradziliśmy, żeby położyła na nim krzy­żyk, i po cichutku odesłaliśmy ją do rodziców. Rze­kłem mu: „Panie Otani, nie powiem już ani słowa, tyl­

ko błagam, niech pan tu nie przychodzi.” A on zaczął ordynarnie grozić: „Wyście się wzbogacili na czarnym rynku i macie czelność mówić jak porządni ludzie? Ja wszystko wiem!” I następnego wieczora przyszedł zno­wu, jakby nigdy nic.

Może to kara dla nas? Może za to, że handlowaliśmy na czarnym rynku, musimy teraz znosić takiego potwo­ra? Ale po tym, co nam zrobił dzisiaj, nie ma już po­ety, nie mą mistrza, pozostał tylko złodziej. Ukradł nam pięć tysięcy jenów i uciekł! Teraz u nas wszystkie pie­niądze idą na zapasy, w domu bywa najwyżej pięćset czy tysiąc jenów w gotówce, to szczera prawda, wpły­wy zaraz przechodzą z prawej kieszeni do lewej, mu­simy od razu kupować towar. Dziś wieczorem w domu mieliśmy aż pięć tysięcy jenów, duże pieniądze, prze­cież ostatni dzień roku blisko, obszedłem domy stałych klientów, zebrałem należności i w końcu tyle się uskła­dało. Jeszcze dziś należało wpłacić zaliczkę* bo inaczej po Nowym Roku musielibyśmy chyba zamknąć ten inte­res. Takie ważne były te pieniądze; żona podliczyła je w pokoju w głębi domu i włożyła do szuflady w szafie. Pani mąż siedział wtedy w przedsionku na krześle i pił samotnie sake; musiał wszystko widzieć, bo nagle wstał

i poszedł szybko do pokoju, bez słowa odepchnął żonę, otworzył szufladę, złapał w garść te pięć tysięcy jenów, plik banknotów, zwinął i wcisnął do kieszeni peleryny. Patrzyliśmy na niego w osłupieniu, a on wrócił szybko do sieni i wyszedł na ulicę. Zawołałem na niego i rzu­ciłem się z żoną w pościg. Chciałem krzyknąć: „Zło­dziej!”, żeby przechodnie go złapali i związali, ale bądź co bądź pan Otani jest naszym znajomym, więc nie mogłem postępować zbyt brutalnie. Postanowiłem za wszelką cenę iść za nim, żeby go nie stracić z oczu, zobaczyć, gdzie się zatrzyma, spokojnie z nim poroz­mawiać i odzyskać pieniądze. Jesteśmy tylko nic nie znaczącymi handlarzami, więc kiedy wspólnymi siła­mi odnaleźliśmy wreszcie jego dom, pohamowaliśmy

nasz gniew i poprosiliśmy uprzejmie: „Proszę nam od­dać pieniądze!”... dalej już pani wie, on wyciągnął nóż, mówił, że przebije, no i jak to nazwać?

Znów ogarnęła mnie niezrozumiała wesołość i roze­śmiałam się w głos. Jego żona też uśmiechała się u- kradkiem z zaczerwienioną twarzą. Śmiałam się i nie' mogłam przestać, wstydziłam się przed nimi własnego śmiechu, ale wszystko to było takie zabawne, śmiałam się bez końca, do łez. Nagle przemknęło mi przez myśl, że „wielki śmiech ginącej cywilizacji” w jednym z wier­szy męża musiał oznaczać takie właśnie uczucie.

II

Jednakże samym śmiechem nie można było zakoń­czyć tej sprawy. Pomyślałam chwilę i zwróciłam się tej nocy do nich obojga z propozycją, że wobec tego ja Rama jakoś wszystko załatwię, żeby zechcieli jeszcze dzień poczekać z zawiadamianiem policji, a jutro do nich przyjdę. Wypytałam dokładnie o ich adres w Na- kano i z trudem wymogłam na nich zgodę. Osiągnę­łam tyle na razie, że tej nocy poszli do domu. Potem siedziałam na środku zimnego pokoju i myślałam, ale nie przychodził mi do głowy żaden dobry pomysł. Wsta­łam więc, zdjęłam narzutkę haori, wsunęłam się pod cienką kołdrę, gdzie -spał mały, i głaszcząc jego głów­kę marzyłam o tym, żeby już nigdy, przenigdy nie nad­szedł świt.

Mój ojciec miał kiedyś nocny kramik z jedzeniem w pobliżu Stawu Tykwy w parku Asakusa. Matka wcześnie umarła, a ojciec i ja mieszkaliśmy w barakach

i we dwoje prowadziliśmy dalej ten kramik. Wtedy on — mój dzisiejszy mąż ■*- zachodził czasem do nas, a ja oszukiwałam ojca i zaczęłam się z nim spotykać na mieście. Potem, ponieważ już byłam w ciąży z ma­łym, po różnych perypetiach zostałam jego niby-żoną. Oczywiście nigdzie to nie zostało zarejestrowane, ma­ły uważany jest za dziecko bez ojca, a mąż, kiedy raz

wyjdzie z domu, to bywa, że trzy, cztery noce... gdzie tam, czasem i miesiąc nie wraca. Dokąd chodzi i co robi? Kiedy przychodzi do domu, zawsze jest pijany, pobladły, oddycha ciężko, boleśnie, czasem milcząc pa­trzy mi w twarz i tylko łzy mu się leją. A czasem wsu­wa się do pościeli, gdzie leżę, obejmuje mnie mocnym uściskiem ze słowami: „Tak nie może być! Boję się! Ja się boję! Straszno mi! Ratuj!” %— i dygocze całym cia­łem. Nawet gdy już zaśnie, czasem mówi przez sen, czasem jęczy. A następnego ranka jak opętany, którego opuścił zły duch, chodzi roztargniony i nie wiadomo kiedy znika, żeby znów nie wracać przez trzy, cztery noce. Kilku jego znajomych z wydawnictwa troszczy się o mnie i małego i czasem przynoszą nam pieniądze, dlatego żyjemy jakoś jeszcze, unikając śmierci głodo­wej.

Nie wiadomo kiedy zmorzył mnie sen i gdy otwo­rzyłam oczy, zobaczyłam, że przez szparę w okienni­cach wpadają promienie porannego słońca. Wstałam, ubrałam się i z małym na plecach wyszłam do miasta. Nie mogłam już dłużej znieść tego siedzenia w domu

i milczenia.

Nie miałam dokąd iść, poszłam więc w stronę dwor­ca. Na straganie przed dworcem kupiłam cukierki i da­łam małemu do ssania. Potem nagle przyszedł mi nowy pomysł, kupiłam bilet do Kichijoji i wsiadłam do ko­lejki. Uczepiona uchwytu przypadkiem popatrzyłam na zawieszony pod sufitem plakat — widniało tam nazwi­sko mojego męża. Była to reklama czasopisma, w któ­rym podobno zamieścił długą rozprawę pod tytułem François Villon. Kiedy tak wpatrywałam się w nazwi­sko męża i tytuł artykułu, sama nie wiem dlaczego, nieznośnie gorzkie łzy napłynęły mi do oczu i plakat przesłonił się mgłą.

Wysiadłam w Kichijoji i po raz pierwszy od wielu lat zajrzałam do parku Inokashira. Kryptomerie rosną­ce kiedyś nad stawem wycięto, jak na placu, na którym za chwilę rozpocznie się budowa. Wydawało mi się tu

dziwnie goło i pusto, wszystko wyglądało zupełnie ina­czej niż kiedyś.

Zdjęłam synka z pleców i usiedliśmy oboje na roz­padającej się ławce nad stawem. Dałam mu przynie-* siony z domu słodki ziemniak.

Ładny staw, prawda, malutki? Kiedyś, wiesz, były tu i karpie, złote rybki, dużo, dużo ich było, a teraz i nic nie ma. Widzisz, nieciekawie tutaj.

Nie wiem, co sobie mały pomyślał, zaśmiał się tylko dziwnie z buzią wypchaną ziemniakiem. Mój własny synek — a wydał mi się prawie przygłupkiem.

Mogłam tak siedzieć bez końca na tej ławeczce i nic by mi to nie pomogło. Wzięłam znów dziecko na plecy

i bez pośpiechu, leniwie poszłam z powrotem w stronę dworca Kichijóji. Obejrzałam kramy rozstawione przy ruchliwej ulicy, a potem na stacji kupiłam bilet do Na- kano. Bez żadnej myśli, bez żadnego planu, tak jakbym pogrążała się w głębinę diabelskich mokradeł, wsiadłam do pociągu, wysiadłam w Nakano i, idąc ulicami tak, jak mi wczoraj tłumaczyło tamtych dwoje, znalazłam się przed prowadzoną przez nich małą restauracją. Drzwi > od frontu były zamknięte, weszłam od tyłu, przez drzwi od podwórza. Właściciela nie zastałam, jego żona sama sprzątała lokal. Nasze oczy się spotkały, a ja w jednej chwili wyrecytowałam gładko kłamstwo, które mnie samą zaskoczyło.

Proszę pani, wygląda na to, że będę mogła zwró­cić państwu pieniądze co do grosza. Dziś wieczór, a naj­dalej jutro, trafia mi się pewna możliwość. Proszę się już nie martwić.

Ach, dziękuję bardzo. — Poweselała, ale wciąż jeszcze na jej twarzy pozostawał cień niepokoju i nie­pewności.

j Proszę pani, naprawdę! Jest ktoś, kto na pewno przyniesie mi tutaj te pieniądze. A tymczasem maro zostać jako zakładniczka. W ten sposób będzie pani spokojniejsza, prawda? Do czasu, kiedy przyjdą pie­niądze, będę pani pomagać. >

Zdjęłam małego z pleców, zostawiłam go w pokoju w głębi, żeby się sam bawił, i zaczęłam się kręcić po lokalu. Chłopiec przyzwyczajony jest do tego, że ma sam się bawić, i dlatego nigdy mi nie przeszkadza. Może dlatego, że ma słaby rozumek, nie boi się obcych i do gospodyni też się zaczął uśmiechać. Kiedy wyszłam

zamiast niej po przydział żywności dla jej rodziny, do­stał do zabawy puszki po amerykańskich konserwach i bawił się nimi grzeczriie w kącie, tocząc puszki i stu- . kając jedną o drugą.

Koło południa wrócił gospodarz z zapasem ryb i ja­rzyn. Na jego widok pośpiesznie powtórzyłam to samo kłamstwo, które powiedziałam jego żonie.

Popatrzył na mnie zaskoczony.

Co takiego? Wie pani, pieniądze to taka rzecz, że dopóki się ich nie ma w garści, nie można mieć pew­ności — rzekł dość spokojnie, pouczającym tonem.

Ależ nie, to naprawdę pewne. Dlatego niech mi pan zaufa i jeszcze jeden dzień poczeka, zanim pan pójdzie z tym na policję. Będę wam do tego czasu po­magała w lokalu.

*, —» Niechby tylko wróciły pieniądze, to już będzie dobrze ^ powiedział jakby do siebie — a i starego roku już zostało pięć, sześć dni.

- — Więc dlatego ja... O, goście przyszli. Witamy! — Uśmiechnęłam się do wchodzących właśnie trzech męż­czyzn, na oko rzemieślników, a potem dodałam szep­tem: — Proszę pani, przepraszam, proszę mi pożyczyć fartuch...

O, zatrudnili ładną dziewczynę! To dopiero! — zauważył jeden.

r — Nie zaczepiajcie jej — ostrzegł gospodarz takim tonem, jakby to wcale nie był żart — Ona jest dla nas warta duże pieniądze.

. — Jak koń wyścigowy za milion dolarów? — Inny gość rzucił ordynarny dowcip.

Nawet wśród drogich koni klacze idą za pół ce-

ny. — Nie pozostałam mu dłużna i odpowiedziała!! w tym samym, tónie, nalewając podgrzaną sake.

Nie bądź taka skromna! — krzyknął najmłodszy z gości. — Teraz w Japonii mężczyźni i kobiety są so­bie równi, równe mają prawa nawet konie i klaczą? psy i suki. Siostro, zakochałem się w tobie. Od pierw* szego wejrzenia! Ale co to, masz dziecko?

Nie, nie. — To gospodyni nadeszła z głębi z ma­łym na rękach. — Wzięliśmy sobie dzieciaka od krew­nych. Będziemy w końcu i my mieli następcę.

I następca im się znalazł, i pieniądze — zażarto­wał gość.

A gospodarz na to poważnie:

I miłość jest, i długi... — Potem nagle zmienił ton i spytał gości: Ćo mam podać? Może ryby go­towane z jarzynami?

Wtedy zrozumiałam pewną rzecz. Więc jednak... Sa­ma przytaknęłam własnym domysłom i dalej, jakby nic nie zaszło, przynosiłam gościom karafki z sake.

Była to właśnie Wigilia Bożego Narodzenia i może dlatego goście nadchodzili bez przerwy, jeden po dru­gim. Od rana nic nie miałam w ustach, nie mogłam nic jeść, zbyt wiele kłębiło się we mnie myśli. Chociaż go­spodyni mnie częstowała, mówiłam: „Dziękuję, już do­syć”, i tylko uwijałam się lekko, jak gdybym tańczyła ubrana w baśniową suknię z piór. Może to z próżności r wydawało mi się, że lokal ożywił się jak nigdy, a gości którzy pytali o moje imię czy chcieli wziąć mnie za rękę, było niemało.

Ale co dalej? Przecież nie miałam żadnej, najmniej' szej nadziel Śmiałam się, odpowiadałam na obleśne dowcipy gości w tym samym tonie, czasem odwzajem­niałam się jeszcze bardziej ordynarnym żartem, prze­ślizgiwałam się od gościa do gościa roznosząc sake, a jednocześnie myślałam, jak by to było dobrze, gdyby moje ciało roztopiło się i spłynęło bez śladu jak lody-

A jednak i na tym świecie czasami zdarzają się cuda- Minęła już dziewiąta, kiedy zjawiło się dwoje gości'

mężczyzna w trójkątnym świątecznym kapeluszu z pa­pieru i w czarnej masce zakrywającej jak u Arsena Lu-

* pina górną połowę twarzy i piękna pani, może trzydzie- stopięcio—sześcioletnia. Mężczyzna usiadł w kącie przed­sionka, tyłem do nas, ale ja od momentu, kieidy wszedł do lokalu, wiedziałam, kto to. Był to mój mąż-złodziej.

Najwidoczniej mnie nie zauważył i dlatego ja też udając, że nic nie zaszło, żartowałam z innymi. Potem ta pani usiadła naprzeciw mojego męża i zawołała:

Halo, proszę!

Już idę! — odpowiedziałam i podeszłam do ich stolika. — Witamy. Czy podać sake? — zapytałam, a wtedy mój mąż zerknął na mnie przelotnie spod ma­ski i zauważyłam, jak bardzo jest zaskoczony. Ja zaś pogłaskałam go lekko po ramieniu.

Chce mi pan powiedzieć: „Wesołych świąt”? A może coś innego? Chyba jeszcze z litr sake może pan wypić, prawda?

Pani nie zwróciła uwagi na moje słowa, tylko oznaj­miła z poważnym wyrazem twarzy:

Przepraszam, ale mam poufną sprawę do tutej­szego właściciela, czy można by go tu poprosić?

Poszłam do gospodarza, który smażył coś w głębi.

Otani wrócił. Niech pan się z nim spotka. Proszę tylko nie mówić o mnie tej pani, która z nim jest Nie chcę, żeby się najadł wstydu.

A więc w końcu wrócił.

Gospodarz zdradzał podejrzliwość wobec moich kłamstw, jednak raczej mi wierzył, więc prostodusznie uznał, że mąż wrócił za moją namową.

Proszę nie mówić o mnie! —.poprosiłam raz je­szcze. !

Jeśli tak ma być lepiej, to nie powiem — zgodził się chętnie i wyszedł do przedsionka. Przebiegł wzro­kiem siedzących tam gości, a potem poszedł prosto do stolika męża, zamienił parę słów z tą piękną panią i wszyscy troje wyszli na dwór.

Już wszystko dobrze. Nie wiadomo skąd miałam pew­

ność, że wszystko załatwione, i byłam naprawdę szczę­śliwa. Niespodziewanie chwyciłam za rękę gościa, chłop­ca w granatowym kimonie w prążki — miał pewnie mniej niż dwadzieścia lat.

Wypijmy! Wypijmy, dobrze? Przecież to święta.

m

Zaledwie po pół godzinie, a może jeszcze szybciej;*; tak szybko, że pomyślałam „O, już?”, gospodarz wrcM cił sam i podszedł do mnie.

Dziękuję pani. Zwrócił mi pieniądze.

. __ a widzi pan. Jak to dobrze! Wszystkie?

Uśmiechnął się jakoś dziwnie.

Tylko te wczorajsze pieniądze.

A — A inne długi? Ile tego będzie? Może pan trochę ustąpi?

Dwadzieścia tysięcy jenów.

Tylko tyle?

Trochę ustąpiłem.

Ja to zwrócę. Niech mi pan pozwoli od jutra tu* pracować. Proszę! Odpracuję to wszystko.

Coś takiego! Z pani to prawdziwa Okaru *.

Roześmieliśmy się zgodnie.

Tej nocy po dziesiątej wyszłam z restauracji w Na- kano i z małym na plecach wróciłam do naszego domu w KoganeL Oczywiście, mąż jeszcze nie wrócił. Jednak teraz było mi wszystko jedno. Jutro znów pójdę do restauracji i może będę mogła go spotkać. Dlaczego do­tąd nie przyszło mi to do głowy? Całe moje cierpienie aż do wczoraj wynikało stąd, że byłam głupia i nie wpaj dłam na taki dobry pomysł. Przecież kiedyś, kiedy ob* sługiwałam gości u ojca, w Asakusa, robiłam to najgorzej. Teraz w Nakano też na pewno sobie poradzę- Dziś nawet dostałam prawie pięćset jenów napiwku.

Jak mówił gospodarz, mój mąż poprzedniej nocy za­trzymał się gdzieś u znajomych, a potem zrobił najazd 9 na bar w Kyobashi prowadzony przez tę piękną panią i wszystkim dziewczynom rozdawał na oślep pieniądze, mówiąc, że to na Gwiazdkę. Potem, koło południa, sobie sprowadzić taksówkę i gdzieś odjechał. Po jakimś czasie wrócił w papierowym kapeluszu i w masce, z tor­tem, nawet z indykiem, wszystko to wniósł do baru, potem wydzwaniał na wszystkie strony świata, sprosił znajomych i urządził wielkie przyjęcie. Zwykle nie miał ani grosza, toteż właścicielka baru zaniepokoiła się i delikatnie próbowała go wypytywać. Mąż spokojnie

opowiedział jej o wszystkim, co zaszło poprzedniej no­cy. Ta pani i Otani już przedtem nie byli sobie obcy, więc jej się nie uśmiechało, żeby policja wszczynała zamieszanie, dlatego szczerze mu radziła, żeby wszy­stko zwrócił. Sama wyłożyła za niego pieniądze i za­żądała, żeby ją zaprowadził do restauracji w Nakano. W ten sposób zjawili się tam.

Mniej więcej tego się domyślałem, ale jak to się stało, że pani zwróciła się do niej? Może poprosiła pani

o pomoc znajomych męża?

Mówił tak, jak gdyby wierzył, że od samego począt­ku przewidywałam powrót męża, dlatego przyszłam tu przed nim i czekałam. Śmiejąc się odpowiedziałam tyl­ko:

i -T- No tak, właśnie.

Od następnego dnia moje życie stało się zupełnie in­ne niż do tej pory, tak mi było lekko na sercu i miło. Zaraz poszłam do fryzjera i kazałam się uczesać, na- kupiłam kosmetyków, naprawiłam swoje kimono, a od gospodyni dostałam nowe białe skarpetki tabi, aż dwie pary. Wydawało się, że to ciężkie i przykre uczucie, które dotąd przepełniało moją pierś, znikło jak starte bez śladu, do czysta.

Wstawałam rano, jadłam z małym śniadanie, potem zabierałam jedzenie na drogę i z dzieckiem na plecach^ jeździłam do Nakano. Ostatni dzień roku i początek no- *

39

IIP—

wego to dla restauracji czas najbardziej ożywionego ruchu, a więc i Satchan z restauracji „Pod Kamelią" — Satchan to moje imię używane w lokalu — pracowała L pilnie aż do zawrotu głowy. Raz na dwa dni mąż przy­chodził się napić, rachunek zostawiał mnie do zapłace­nia, a późną nocą zaglądał znowu.

Nie idziesz jeszcze do domu? — pytał miękko. ^

A ja kiwałam głową i zaczynałam szykować się do

wyjścia. Coraz częściej tak wracaliśmy razem do do­mu w radosnym nastroju.

Dlaczego nie zrobiłam tego przedtem? Taka je­stem szczęśliwa.

Dla kobiety nie ma szczęścia czy nieszczęścia. r

Kiedy tak mówisz, to mnie też tak się zdaje. A jak jest z mężczyzną?

Mężczyzna zna tylko nieszczęście. Nieustannie walczy ze strachem.

Nie rozumiem tego. Marzę tylko, żeby takie życie trwało wiecznie. I gospodarz, i gospodyni to tacy do­brzy ludzie.

Bo są głupi. To wieśniacy. Przy tym skąpi. Nie» dość, że mnie napoją, to jeszcze chcą na tym zarobić.

Na tym polega interes, to normalna sprawa. Ale chyba nie tylko o to chodzi. Miałeś coś z gospodynią, prawda?

E, dawno temu. A stary, co? Zauważył?

Chyba wie o wszystkim. Powiedział kiedyś z we­stchnieniem: „I miłość jest, i długi...”

Może to brzmi nieprawdziwie, ale ja najbardziej ze wszystkiego pragnę śmierci. Myślę tylko o niej. Dla' wszystkich byłoby lepiej, gdybym umarł. To jest juZ pewne. A mimo to jakoś nie mogę umrzeć, tak jakby dziwny i przerażający bóg zagradzał mi drogę do śmie*' ci.

Czy masz jakąś pracę?

Tego, co ty nazywasz pracą, nie ma w ogóle. Ni* istnieją ani arcydzieła, ani rzeczy nieudane. Kiedy lu' dzie mówią, że coś jest dobre, to staje się dobre.

wią, że jest złe, i staje się de. Przeraża mnie tylko to, że na tym świecie jest gdzieś Bóg. Bo jest, prawda?

Proszę?

, -r- Ja nie wiem.

No właśnie.

Pewnego razu, po dziesięciu czy dwudziestu dniach mojej pracy w restauracji, uświadomiłam sobie, że wszyscy goście przychodzący pić do lokalu „Pod Ka­melią” to przestępcy. Że mój mąż to jeszcze nic, że to przestępca najłagodniejszy. I nie tylko goście, ale i prze­chodnie na ulicy — każdy w moich oczach zdawał się ukrywać swoje ciemne sprawki. Jakaś elegancko ubra­na, może pięćdziesięcioletnia pani przyszła raz do tyl­nych drzwi z butelką sake na sprzedaż, za blisko dwa litry chciała trzysta jenów. Jak na dzisiejsze warunki było to tanio, gospodarz więc zaraz kupiły i okazało się, że to sake zmieszana z wodą. W świecie, w którym nawet eleganckie panie muszą chwytać się takich spo­sobów, wydawało się niemożliwe, żebym ja sama prze­szła przez życie bez żadnego cienia za plecami. Czy do­prawdy nie jest możliwe w naszej moralności, żeby tak jak w kartach — komplet minusów zamieniał się w plusy?

Ukaż się, Boże, jeśli jesteś! Pod koniec świąt Nowe­go Roku zostałam, zhańbiona przez jednego z gości.

Tej nocy padał deszcz. Mąż się nie pokazywał, ale przyszedł jego stary znajomy z wydawnictwa, który cza­sami przynosił mi pieniądze na życie, pan Yajima, ze swoim kolegą i rówieśnikiem, mężczyzną koło czter­dziestki. Pijąc sake rozmawiali głośno o tym, czy to dobrze, czy źle, że małżonka pana Otani pracuje w ta­kim miejscu, mówili to wszystko na pół żartobliwie, a ja śmiejąc się zapytałam:

No i gdzież jest ta małżonka?

Gdzie, nie wiem, ale w każdym razie jest ładniejsza i ma lepsze maniery niż Satchan z restau­racji „Pod Kamelią”.

Ojej, bo będę zazdrosna! Takiego mężczyznę jak

AL

pan Otani chciałabym poślubić, choćby tylko na jedną noc... Lubię takich chytrych.

No proszę, dlatego jest taka, jak mówię. — Pan J Yajima skrzywił się, odwracając ku swojemu koledze, 1

W tym czasie dziennikarze przychodzący razem z mę­żem już wiedzieli, że jestem żoną poety Otaniego. Tra­fiali się ciekawscy goście, którzy usłyszawszy o tym, specjalnie przychodzili ze mnie pożartować. W lokalu był coraz większy ruch, a nastrój gospodarzy też nie najgorszy.

Tej nocy pan Yajima i jego przyjaciel porozmawiali I sobie* o handlu papierem na czarnym rynku i poszli do domu po dziesiątej. Deszcz padał i nie wyglądał?] na to, żeby mąż miał przyjść, więc choć pozostał je­szcze jeden gość, zaczęłam się zbierać do odejścia. Wzię­łam na plecy małego, który zasnął w pokoju w głębi, i zwróciłam się cicho do gospodyni:

Jeszcze raz pożyczę sobie pani parasol, dobrze?

Ja też mam parasol. Odprowadzę panią.

Ostatni gość w restauracji, dwudziestopięcio-dwudzie-

stosześcioletni mężczyzna, chudy i drobny, o wyglądzil* I robotnika, podniósł się z poważną miną. Tej nocy wi­działam go tu po raz pierwszy.

Nie chcę pana fatygować. Przyzwyczaiłam się cho­dzić sama.

Nie, pani dom jest daleko, jak wiem. Ja miesz­kam w pobliżu pani, w Koganei. Odprowadzę panią. Szefowo! Rachunek proszę.

Wypił trzy karafki sake i nie wyglądał na pijanego. Razem wsiedliśmy do pociągu i wysiedliśmy w Ko­ganei, a potem szliśmy obok siebie pod jednym para­solem drogą zupełnie ciemną, w deszczu. Młody czło­wiek, który dotąd milczał, po trochu się rozgadał.

Ja wiem wszystko. Jestem wielbicielem wierszy pana Otani. Sam też piszę wiersze. Chciałbym kiedyś pokazać je panu Otani, ale jakoś się go boję...

Doszliśmy do domu.

Dziękuję bardzo. Do zobaczenia w lokalu.

H 42

IR

Do widzenia. Młody człowiek zawrócił i od­szedł w deszczu.

Późną nocą obudził mnie łoskot rozsuwanych drzwi i pomyślałam, że to mąż wraca pijany, więc się nie odzywałam i nie wstawałam.

Przepraszam! Pani Otani! Czy można? — Usły­szałam męski głos.

Wstałam, zapaliłam światło i wyjrzałam do sieni. Był to ten sam młody człowiek, chwiał się na nogach tak, że ledwie mógł ustać prosto.

Przepraszam panią. Wracając, wstąpiłem jeszcze do nocnego kramu i popiłem trochę. Prawdę mówiąc,

t mieszkam w Tachikawa i kiedy przyszedłem na stację, nie było już pociągu. Mam prośbę do pani. Niech mi pani pozwoli zanocować. Nie potrzebuję pościeli ani ni­czego. Choćby tu, na podłodze w sieni. Niech pani mi pozwoli poleżeć do pierwszego rannego pociągu. Żeby chociaż nie padało, przespałbym się na dworze, pod okapem dachu, ale w taki deszcz nie da rady. Proszę.

Męża nie ma i jeśli pan chce tu, na podłodze, proszę bardzo — powiedziałam i przyniosłam mu do sieni dwie porwane poduszki.

Przepraszam. Ależ jestem pijany — szepnął ci­cho, jakby z trudem i, tak jak stał, wyciągnął się na podłodze, a kiedy wróciłam na swoje posłanie, usłysza­łam, że głośno chrapie.

O świcie następnego dnia po prostu mu się oddałam.

Tego dnia wszystko pozornie było jak zawsze, wzię­łam małego na plecy i wyszłam do roboty.

* W przedsionku restauracji w Nakano mój mąż sa­motnie czytał gazetę, postawiwszy przed sobą na stole szklankę z sake. Szklankę oświetlało poranne słońce. „Jakie to ładne”, pomyślałam.

Nte ma nikogo?

Mąż obejrzał się w moją stronę. v — Nie ma. Gospodarz jeszcze nie wrócił z zakupów, a gospodyni przed chwilą była przy tylnych drzwiach. Nie ma jej tam?

43

mm

Wczoraj wieczorem nie przyszedłeś?

Przyszedłem. Nie mogłem zasnąć, nie zobaczyw* szy twarzy Satchan spod „Kamelii”, więc po dziesiątej zajrzałem tutaj. Powiedzieli mi, że dopiero co wyszłaś.

A wtedy...?

Nocowałem tutaj. Padał okropny deszcz.

A może bym zamieszkała tu, na miejscu?

Tak chyba byłoby najlepiej.

Więc tak zrobię. Nie ma sensu wynajmować tam­tego domu.

Mąż w milczeniu zatopił wzrok w gazecie.

O, znowu mnie obgadują. „Pseudoarystokrata. Epi­kurejczyk.” To zupełnie do mnie nie pasuje. Niechby chociaż napisali: „Epikurejczyk w strachu przed Bo­giem” Popatrz, Satchan, tu piszą, że jestem „człowie­kiem nieludzkim”. Nieprawda. Teraz mogę ci się przy­znać, że pod koniec starego roku zabrałem stąd pięć tysięcy jenów, żeby tobie, Satchan, i małemu za te pie-9 niądze urządzić po raz pierwszy od dawna , prawdziwe święto Nowego Roku. Mogłem się zdobyć na coś takie­go właśnie dlatego, że nie jestem nieludzki.

A ja bez specjalnej radości powiedziałam:

Możesz być nawet nieludzki Żebyśmy tylko ży­li, to już wystarczy.

Przełożyła Krystyna Okazaki

MŁODSZA SIOSTRA

Trafiły mi się w pracy większe pieniądze, wyjecha­łem więc za granicę. Zaplanowałem sobie, ze zatrzy­mam się mniej więcej tydzień w Paryżu, gdzie przeby­wa moja młodsza siostra.

Siostra tam pewnie czeka — myślałem, zapinając pas w samolocie podchodzącym już do lądowania.

W . oglądanym po siedmiu latach Paryżu padał wie­czorny deszcz. Kiedy przytulałem twarz do szyby, świa­tła uliczne w regularnych rzędach niczym sznury pe­reł rysowały się mgliście w mżawce, a po lśniących ulicach pędziły małe samochody.

To moja siostra przyrodnia, ale jednak siostra- Od • naszego rozstania minęło pięć lat W dwa lata po tym, jak zakończyłem moje studia za granicą i wróciłem do kraju, wyjechała z kolei ona — na przekór wszystkie­mu.

Dziewczyna o silnym charakterze, gdy raz się upar­ła, nie słuchała nikogo — w tajemnicy przed ojcem i przede mną nauczyła się francuskiego, znalazła pracę we francuskich liniach lotniczych i umiejętnie wyko­rzystując wszystkie kontakty zaczęła przygotowywać Się do wyjazdu.

No i co tam będziesz robić?

Kiedy usłyszałem o jej postanowieniu, zaprotesto­wałem, robiąc niezadowoloną minę. Kto wie, jakie u- dręki czy pokusy czekają młodą, samotną dziewczynę w Paryżu... Próbowałem rozsądnie wyłożyć jej przy­czyny mojego sprzeciwu; prawdę mówiąc, niemile za­skoczył mnie fakt, że — tak jak współcześni młodzi

chłopcy marzą o Moskwie — moja siostra zaraziła się powszechną wśród młodych dziewcząt tęsknotą do Pa­ryża.

Będę się uczyć aktorstwa. Mogę się uczyć w wol-7* nym czasie, po pracy w biurze linii lotniczych.

Daj spokój — powiedziałem podniesionym gło­sem. — Ty nie wiesz, jaka to niebezpieczna droga. Róż­ni samozwańczy artyści poniewierają się jak śmiecili po Montmartrze i Montparnassie. Wszyscy wyruszają w drogę z takimi naiwnymi iharzeniami jak ty, a po­tem toną w błocie.

Siostra wpatrywała się we mnie czarnymi roziskrzó^ nymi oczyma. *

a jeśli nawet, to cóż? Sami dokonali wyboru i sa­mi przegrywają. Tak czy inaczej nienawidzę Japonii Kiedy tu jestem, mam wrażenie, że brakuje mi po­wietrza.

W błyszczących czarnych oczach siostry wyczytałem nieustraszoną zuchwałość i pogardę dla takich jak ja, co to zachwalają spokojne, bezpieczne życie.

W rezultacie nadszedł ów lipcowy dzień pięć lat te-, mu. Nad zarośniętym letnimi trawami lotniskiem Ha- neda kłębiły się śnieżnobiałe, wysoko spiętrzone obło­ki, kiedy zrezygnowani odprowadzaliśmy ją z ojcem Siostra za nic w świecie nie chciała okazać smutku z powodu rozstania.

Po-chan, no, to ja wyjeżdżam. Do widzenia! — powiedziała.

Po-chan” to pieszczotliwe imię nadane mi przez nią. Jej słowa: „No, to ja wyjeżdżam” dziwnie mocno u-i tkwiły w mojej pamięci. A może nie miała zamiaru więcej wracać do Japonii? Przeczucie jak skrzydło zło­wróżbnego ptaka przemknęło mglistym cieniem przei moje myśli.

Tatusiu, uważaj na siebie, dobrze? — rzekła sio­stra, a ojciec milcząc skinął głową; nie wyjmował rąk z kieszeni. Wtedy zauważyłem, że jego ramiona jakby się zwęziły, przybyło mu też siwych włosów s—* i zro*.

biło mi się przylcro. Ojciec wpatrywał się w niebo do chwili, kiedy uwożący .siostrę samolot zniknął wśród wysokich obłoków.

Minęły dwa-, lata. Trzy lata. Od siostry przychodziły pocztą lotniczą listy pełne wiadomości o tym, jak wspa­niale jej się żyje i jakie to szczęście, że trafiła do Pa­ryża. Z dumą pisała, że ostatnio zamieszkała u znajo­mej francuskiej rodziny i że z jej okna widać plac Zgo­dy. Ani razu nie wspomniała o zamiarze powrotu. Choć namawialiśmy ją, żeby już wróciła i znalazła sobie mę­ża, ona odpowiadając nam zawsze świadomie unikała tego tematu, i słała tylko szczegółowe opisy, jak to ciągle uczy się sztuki aktorskiej. W takich chwilach wspominałem błyszczące oczy siostry i jej słowa: „Po- -chan, no, to ja wyjeżdżam. Do widzenia!” Nieraz przy­chodziło mi. do głowy, że tak naprawdę musi czuć się w Paryżu samotna i może udaje przed bliskimi, że jest szczęśliwa, żeby ukryć ujemne strony swojego wybo­ru... A jednocześnie zazdrościłem jej. Ja, który w jej przekonaniu po powrocie z zagranicy pędziłem w Ja­ponii spokojne życie, zazdrościłem siostrze tego, że zmierzała prosto do upragnionego celu.

Kiedy samolot już na ziemi powoli wyhamowywał

i zwalniał obroty śmigieł, przecierałem zamglone moim własnym oddechem okienko i na próżno szukałem jej na lotnisku. Ustawione rzędem na ziemi reflektory wy­słały ku samolotowi wiązkę oślepiającego światła, w któ­rym deszcz zalśnił mnóstwem drobnych igiełek. Aby opanować wzruszenie i podniecenie na myśl o spotka­niu po pięciu latach z kimś bliskim, zaciągnąłem moc­no pasek uszytego przed wyjazdem, nowiutkiego twee- dowego płaszcza i wyszedłem jako ostatni z grupy pa- sażerów-cudzoziemców na pokrytą kałużami płytę lot­niska. Potem udałem się za stewardesą o kasztanowych włosach, ubraną w granatowy uniform, do kontroli pa­szportowej, do jarzącego się światłami budynku.

Siostra już tam była. W apaszce w grochy omotanej wokół szyi, z rękami w kieszeniach deszczowego pła­

szcza szukała mnie, wpatrując się bystro w każdegfl z pasażerów po kolei. Od razu. zauważyłem, że wygiął! I dała raczej mizernie. Pragnąc ukryć swój stan ducha I pomachałem jej lekko ręką i poszedłem przedstawić I paszport do kontroli.

Kiedy po skończonych formalnościach z uśmiechejffifl zbliżałem się do siostry, ona szeroko otwierając te swo- I je niezwykłe czarne oczy śledziła bacznie każdy mój I ruch. A potem — wciąż z szeroko otwartymi oczyma-sal wspięła się na palce i przycisnęła usta do mego po- I liczka.

Poczułem dotyk jej wilgotnych, miękkich warg i za- I czerwieniłem się. Jeszcze z czasów studenckiego po^l bytu we Francji wiedziałem, że rodzice i dzieci czy I bracia i siostry zwykli całować się w policzki. Jednak I my, Japończycy w Tokio, nigdy nie pozwalamy sobie I na takie afektowane gesty. Domyśliłem się, że w tea I sposób objawiły się niepohamowane uczucia siostry,; która przez długie pięć lat w obcym mieście musiała znosić smutek oddalenia od bliskich —> i czułem, jak ogarnia mnie przykre zażenowanie. J

Odebrawszy od celników bagaże wyszliśmy na ze­wnątrz. Dwie taksówki mokły na deszczu, przed nimi czekali kierowcy w beretach, z nie dopalonymi papie­rosami w ustach.

Przy długiej drodze szarej od deszczu i przypomi­nającej grafit ciągnęły się bladosinym szeregiem za­mglone mżawką latarnie. Siostra usiadła obok kierow­cy, podała mu adres i zauważyła, że w taką pogodę jezdnia jest pewnie śliska; kierowca odpowiedział, że • bezpieczniejsza już jest ulewa. Siedząc z torbą na okry­tych płaszczem kolanach, jak prowincjusz przysłuchi­wałem się z zachwytem nie słyszanej dotąd francusz- czyżnie siostry. Nie miałem pojęcia, że mówi po fran­cusku tak gładko i biegle. Ja byłem we Francji zbyt krótko, toteż nie marzyłem nawet o takiej znajomości języka. Już choćby sama ta wymowa świadczyła o pię­ciu latach przebywania wśród Francuzów.

j — Jedźmy wprost do ciebie — poprosiłem.

Siostra pokręciła głową.

. Masz zarezerwowany hotel, więc najpierw tam wstąpimy — odpowiedziała po francusku.

Czy to blisko twojego mieszkania?

Z dziesięć minut spacerem.

Tym razem też nie przeszła na japoński. A potem, poprawiwszy apaszkę, wyjęła z torebki papierosa i za­paliła.

Widziałem po raz pierwszy, że pali. Przez chwilę zdziwiony przyglądałem się, jak wprawnie się zaciąga i jak fachowe są jej gesty. Była to,taka siostra, jakiej sobie nie wyobrażałem. Naraz przejęło mnie chłodem uczucie, żalu: ona się postarzała. Jednocześnie wydało mi się, że rozumiem, co kryje się w głębi jej duszy, gdy tak nawet w rozmowie ze mną unika japońskiego i,o- stentacyjnie pali papierosa.

Może próbuje grać przede mną. Pokazuje, że abso­lutnie nie poniosła klęski na tej drodze, którą sama sobie wybrała.

Znów odżyło wspomnienie słów, którymi odpowiada­ła pięć lat temu na nasze protesty, i jej błyszczących czarnych oczu patrzących na mnie wyzywająco na lot­nisku Haneda.

Samochód wjechał w małą uliczkę na lewym brzegu Sekwany. Litery neonu: HOTEL paliły się niebiesko. Wymieniwszy uścisk ręki z właścicielem w recepcji, siostra zaprowadziła mnie wraz ze służącym do pokoju na drugim piętrze.

Przy ścianie obok łóżka stał wielki dzban pełen wody

i duże lustro. Służący podniósł rolety i w ciemności zamajaczyła goła ściana sąsiedniego domu.

ii — No i jak się masz? — zapytałem z uśmiechem, gdy zostaliśmy sami.

Parjait. Tak jak pisałam w listach.

Jakie masz mieszkanie?

Przecież pisałam... Wszyscy są dla mnie mili... Ale dzisiaj chcę usłyszeć raczej coś o Japonii.

Usiadła na kanapie o wytartych oparciach, paliła pa­pierosa jednego po drugim i pytała o rodzinę, o moją żonę, o to, jak idą moje obrazy. Nie dawało mi spo­koju, że paląc pokasłuje.

Czy to prawda, że uczysz się aktorstwa?

Tak, mój nauczyciel nazywa się Lebiediew. To . Polak z pochodzenia. Aktor, który występował w tea­trze Marigny.

Drażniło mnie to, że opowiadała mieszając słowa | francuskie z japońskimi, ale milczałem. Wręczyłem jej przysmaki i upominki przywiezione z Japonii. Zapro­ponowałem, że ją odprowadzę, ale pokręciła głową prze^f cząco i wyszła, zapowiedziawszy, że zadzwoni jutro ra- # no. Patrzyłem, jak jej podobny do nietoperza cień scho­dzi z podestu i znika na schodach.

Następnego ranka piłem właśnie w łóżku kawę, kie­dy siostra zadzwoniła. Wyjaśniła, że miała zamiar wstą­pić rano, ale zrobiło się późno, dlatego spotka się ze mną wieczorem.

Przypomniałem sobie, że w ciągu dnia musi zarabiać* na życie.

Gdzie mam czekać na ciebie? Może przyjść wie­czorem do twojego mieszkania?

Nie można. Rano wyskoczyłam w pośpiechu i na­wet nie posprzątałam.

Ostatecznie ustaliliśmy, że spotkamy się o szóstej po południu na Montpamassie.

Po śniadaniu postanowiłem przejść się ulicami nie oglądanego od siedmiu lat Paryża. Niebo zaciągnięte było chmurami barwy popiołu, ale spomiędzy chmur na chodniki zasypane zwiędłymi liśćmi padały blade promienie jesiennego słońca. Gołębie sfruwały z da­chów budynków przy Trocadero i zbierały z bruku okruchy chleba. Po srebrnej powierzchni wody powoli sunęły barki w stronę Rouen. Wilgotny, jakby zala-j . tujący pleśnią zapach metra. Reklamy wermutu Citial

zano. Mężczyzna z postawionym kołnierzem płaszcza czytający „Figaro”. Nic się nie zmieniło poza tym, że z powodu wojny algierskiej ceny niesamowicie wzro­sły, wszędzie ten sam nastrój co dawniej. Chciwie wdy­chałem wilgotną woń ulic. Także i kawiarnie na te­renie studenckiego Boul’ Mich* wcale się nie zmieni­ły. Już siedem lat temu studenci i studentki oparci łok­ciami o stoliki patrzyli w zadumie na ludzi przecho­dzących ulicą. Młodzi Murzyni w sportowych kurtkach zabawiali się grą w smart-ball. Grupa azjatyckich stu­dentów ze śmiertelną powagą zaglądała przez wystawę do sklepu z butami. Kiedyś ^ dawno temu — byłem taki jak oni.

Wszedłem do jednego z lokali i zamówiłem gorącą czekoladę; nagle zadałem sobie pytanie: dlaczego wła­ściwie wróciłem do Japonii? Przed samym powrotem jedna połowa mojego Ja szeptała, że trzeba jeszcze zo­stać — choćby nawet w samotności — póki czegoś nie zdobędę; a druga połowa mamrotała: czy nie lepiej wrócić do kraju, ożenić się, mieć dzieci i zacząć spo­kojne życie?

Po wielu rozterkach w końcu — pod pretekstem cho­roby — wybrałem powrót do Japonii, pracę, spokój i odprężenie.

W ojczyźnie znalazłem pracę i rodzinę. W głębi ser­ca jednak pozostało uczucie, że za to utraciłem coś waż­nego. Nie dawała mi spokoju myśl, że pozostawiłem wtedy za sobą cenną rzecz. A może naprawdę było tak, że głęboko w mojej duszy kryła się godna politowania zawiść wobec siostry?

Wypiwszy gorącą czekoladę poszedłem w dół ulicą i znalazłem się przed żelaznymi sztachetami muzeum sztuki'średniowiecznej. Na trawnikach leżały tu i tam złote liście wiązów i orzechów, a dzieci karmiły ptaki. Wiedziałem z dawnych doświadczeń, że o tej porze za­zwyczaj w muzeum nie było żywego ducha.

Przez okna z kolorowych szybek przesączały się pro- ' mienie jesiennego słońca; nikt nie odwiedzał dziś mu­zeum, tylko kilku strażników siedziało po kątach. Przyj-' | rżałem się gobelinowi z jednorożcem, opisanym przez J Rilkego w jego Maltę. Potem przystanąłem przed kil­ku wizerunkami świętych z XII i XIII wieku i wresz- J cie poszedłem ku jednej z tych cennych rzeczy, jakie utraciłem. Dzieło nieznanego rzeźbiarza, drewniany wi- ' zerunek martwego Chrystusa. Bolesne czoło ociekające J potem i męką. Ostro zarysowane kości, policzkowe, noą | jakby odarty z tkanki. Usta pozbawione już resztel^l I życia i siły witalnej. Można pisać i pisać, i wciąż nią« wystarcza słów — i tylko to dziwne światło bije z ka- |J wałka drewna.

Ileż razy tu przychodziłem przed siedmiu laty ¿^ma­rzyłem, żeby stworzyć rzecz, która by tak samo raziła oczy światłem jak ta rzeźba. Tyle że kiedy wróciłem|j do Japonii, zaabsorbowany codziennym życiem zagubili łem gdzieś po trochu, jak mi się teraz wydawało, moją • fascynację tamtą światłością. W zamian za to udało mi się zdobyć tyle pieniędzy, źe mogłem sobie teraz pof i zwolić na uszycie, najmodniejszego tweedowego płasz- ‘ cza. W głębi serca najbardziej się wstydziłem, że wte- | dy zatykałem uszy na szept jednego swojego Ja, a słu­chałem tylko głosu własnej wygody.

Niebo było pochmurne i ja też opuściłem muzeum w podobnym nastroju. W trafice kupiłem paczkę pa­pierosów o intensywnym zapachu. Zapaliwszy jednego z nich poszedłem przed siebie brzegiem rzeki. Kiedy położyłem rękę na kamiennej balustradzie, nagle za- , chciało mi się odwiedzić siostrę. Myślałem o tym i wczo­raj, a dziś rano odniosłem wrażenie, że ona z jakichś po­wodów unika zaproszenia mnie do swego mieszkania. Nawiedziło mnie dziwne podejrzenie: a nuż ma tam u siebie mężczyznę? Co prawda dwudziestokilkuletnia dziewczyna może mieć kochanka i nikogo to nie dziwi, ale gdy szło o moją siostrę, taki obraz był mi raczej niemiły (choć bez żadnych specjalnych powodów). Znów

doznałem tego samego nieprzyjemnego wrażenia co w taksówce, kiedy siostra zapaliła papierosa.

Z jedną przesiadką dojechałem metrem z powrotem do placu Zgody. Dom, w którym mieszkała siostra, na­leżał do francuskiej rodziny M... W listach wysyłanych do Japonii zawsze pisała, że traktują ją bardziej niż po rodzicielsku. Wspominała też, że z jej okna widać rzeką i plac Zgody.

W Paryżu odszukanie domu nie jest trudne, bo po jednej stronie ulicy stoją domy z numerami parzysty­mi, a po drugiej z nieparzystymi Przystanąwszy przed jasno pomalowanym domem rodziny M. zawahałem się trochę, ale jednak zdecydowanie nacisnąłem dzwonek, i ukazała się stara kobieta, pewnie dozorczyni, zajęta jedzeniem.

Kiedy wymieniłem nazwisko siostry, wciąż coś prze­żuwając wskazała ręką tylną ścianę budynku. Z po­czątku nie zrozumiałem i powtórzyłem pytanie; na to odpowiedziała, że japońska dziewczyna mieszka na pią­tym piętrze od podwórza.

Obszedłem dom zmierzając do tylnego wejścia; wo­kół było mokro, może z powodu zepsutej kanalizacji. Na ziemi poniewierały się łupiny cebuli i ziemniaków. Wejście od podwórza przypominało ciemną jaskinię, w powietrzu wisiał zapach taniego tłuszczu. Kiedy chciałem wspiąć się na wąskie schody, zjawił się jakiś Murzyn i poradził, żebym skorzystał z windy.

Winda wyglądała tak, jakby służyła raczej do woże­nia towarów na piętra, a śmieci do piwnicy, niż do transportowania ludzi. Powoli jechałem na piąte pię­tro, słuchając, jak skrzypią źle nasmarowane liny.

Na korytarzu piątego piętra słychać było głośny płacz dziecka. Ciągnął się tam rząd pokoi przypomi­nających piwnice; z głębi, jednego z nich wyjrzała po­tężnie zbudowana Murzynka.- Płacz dziecka dochodził właśnie stamtąd. Na sznurze rozciągniętym między ścia­nami suszyło się mnóstwo bielizny.

Stanąłem przed jednymi drzwiami i w zamyśleniu

przyglądałem się naklejonej na nich wizytówce z na­zwiskiem mojej siostry. Murzynka podeszła bliżej i wysłuchawszy moich wyjaśnień, przyniosła mi wspólny klucz.

Pokój siostry był ciemny, zimny i mały. Z pewno-il ścią należał do takich pokoików na poddaszach, w ja­kich w Paryżu żyją najbiedniejsi. Odrapana szafa na ubrania, żelazne łóżko. Pękniętą szybę w małym okien­ku siostra zakleiła kółkiem z japońskiego wzorzystego papieru, co wyglądało żałośnie. Przysiadłem na chwilę na twardym łóżku i przyglądałem się rurom, co praw­da pomalowanym, ale przebiegającym pod samym su­fitem.

A więc tak to wygląda... — powiedziałem szep-i tem. Kiedy dotknąłem szafy, otwarła się ze skrzypie­niem. Wszystkie wiszące w niej sukienki były mi zńa- jome. Same stare rzeczy, uszyte pięć lat temu w Ja­ponii. Na wewnętrznej półce stały dwie fotografie. Jed­na — siostry. Druga — zdjęcie mojej żony ze mną i z naszym synem. Nad zdjęciami siostra powiesiła papier rowego żurawia.

Zamknąłem drzwi pokoju i wyszedłem na korytarz, starając się stąpać cicho. Murzynka wciąż tam stała z rękami opartymi na biodrach i przyglądała się, jakby mnie pilnując.

O szóstej czekałem na siostrę w kawiarni na Mont- pamassie. O tej porze kawiarnia była pełna ludzi: dzi­wacznie uczesane dziewczyny i długowłosi młodzieńcy, w płaszczach odstających jak żebra u kościotrupa, krę­cili się po lokalu. Kłębił się dym z papierosów, do uszu dochodziły słowa w różnych językach. W tym towarzy­stwie każdy bez wyjątku wierzył głęboko, że jest ar­tystą. I siedem lat temu, i teraz pogardzałem tym mro­wiem zapełniającym ulice Paryża, uważałem je za śmiecie. Oczywiście zdarzali się i ludzie traktujący sprawę serio. Sama tylko powaga w naszym okrutnym świecie nie zda się jednak na nic. Nikt z nich nie zdo- iy| lałby stworzyć niczego tak przesyconego światłem jak

twarz martwego Chrystusa w muzeum sztuki średnio­wiecznej. W Paryżu wszyscy starzeli się, tracili siły jak stare zwierzęta, byli już przegrani.

A ty sam? — zadałem sobie pytanie, podnosząc do ust Martini. Bursztynowy alkohol spłynął mi z ką­cika ust kroplą na tweedowy płaszcz. Wspomniałem stare ubrania wiszące w pokoju siostry. (A ty? Czyż nie wróciłeś do Japonii tylko dlatego, żeby uniknąć przegranej? Nic, tylko idziesz na łatwiznę i ciułasz pie­niądze na tweedowe płaszcze.)

Widziałem, jak siostra cichutko otworzyła zamglone od ludzkich oddechów szklane drzwi kawiarni. Tak jak i wczoraj miała apaszkę w grochy i płaszcz deszczowy.

* — Jesteś blada — powiedziałem.

Czuję się dobrze. Za dużo dziś pisałam na ma­szynie i widocznie wyglądam na zmęczoną.

Jeszcze będąc w Japonii bardzo szybko pisała na maszynie. Przyjrzałem się uważnie jej ubraniu, na któ­re wczoraj nie zwróciłem specjalnej uwagi. Wyglą­dała jak studentka, siedziała trzymając długie, szczu­płe nogi zestawione razem, nieco ukośnie — te nogi .wy­dawały się zziębnięte. Pomyślałem, że nazajutrz pod jakimś pretekstem, żeby nie urazić dumy mojej siostry, obdaruję ją ciepłym szalem.

-Czy nie nudziłeś się przez cały dzień beze mnie?

Pochodziłem sobie tu i tam, przejechałem się me­trem, zupełnie jak wieśniak. -^Tu zamilkłem na mo­ment, ale przecież i tak miała się dowiedzieć. — Wstą­piłem do twojego mieszkania.

Siostra milczała.

1^%-Tak sobie myślę, czy nie masz ochoty wrócić do Japonii?

Dlaczego?

Już chyba dość długo tu byłaś, może wystarczy?

; —i Dopiero zaczęłam robić to, co chcę. Profesor też mi mówi, że wszystko przede mną.

—■ A ten profesor to kto?

Lebiediew. Przecież wczoraj ci mówiłam. — Tym

razem w jej głosie zabrzmiała nuta gniewu. — To wjjH bitny aktor, w zeszłym miesiącu też występował w te­atrze Marigny. Z Japończyków tylko ja biorę u niego lekcje.

Mimo woli rozejrzałem się znów wokół siebie. Jak zawsze dziewczyny o dziwnych fryzurach i mężczyźni w paltach sterczących jak na szkieletach dziesiątkami kręcili się po kawiarni. To wszystko śmiecie. Każdy z nich wierzy, że w Paryżu tylko on jest artystą — i tak pogrążają się na dno. Moja siostra siedzi w sto­licy obcego państwa i usilnie stara się do nich nale­żeć.

,— Jeśli staniesz się taka jak oni, to koniec wszy­stkiego.

Spuściłem wzrok na swój tweedowy płaszcz. Siostra się jednak nie poddawała:

A jeśli nawet tak się stanie, to co? Przecież w ży­ciu nie chodzi tylko o rezultaty. Jeżeli nawet nie dojdę do niczego, to chyba wszystko w porządku, skoro mnie to nie przeszkadza.

Popatrz tylko na tych ludzi. Czy nie wydają ci się godni politowania?

Nie chciałem się kłócić z siostrą tutaj, w tym odle­głym mieście. Chciałem jej jednak powiedzieć jedno; ci wszyscy mężczyni i kobiety mogą sobie mówić różne rzeczy, mogą być jak najpoważniejsi, mogą żyć samą prawdą — a i tak nie wiadomo, czy uda im się stwo­rzyć coś rzeczywiście wielkiego w okrutnym świecie sztuki. Brakowało mi jednak właściwych słów i naj­wyraźniej wywołałem u siostry reakcję wprost prze­ciwną.

Zrozumiałam, dlaczego ty wróciłeś do Japonii.-— Patrzyła na mnie bez mrugnięcia swoimi wielkimi czar­nymi oczyma. — Nie chciałeś pozostać bez zadośćuczy­nienia.

Dajmy już spokój kłótniom.

Wziąłem do ręki rachunek. Słowa siostry w połowi©' były słuszne. Siedem lat temu jedno moje Ja szeptało,

aby zrezygnować ze spokoju i pozostać dalej samotnie w tym mieście. .Zatkałem wtedy uszy i utraciłem twarz martwego Chrystusa z muzeum sztuki średniowiecznej; w zamian za to zyskałem ten tweedowy płaszcz.

Po wyjściu z kawiarni kroczyliśmy zamglonymi uli­cami; zaprosiłem siostrę do restauracji rybnej. I pod­czas posiłku, i w drodze powrotnej, kiedy wędrowaliś­my chodnikami tonącymi w suchych liściach, staran­nie unikaliśmy tego tematu.

Co tydzień pan Lebiediew zadaje mi różne ćwi­czenia. Na przykład ostatnie ćwiczenie było takie: ko­bieta opuszczona przez mężczyznę nie może go zapo­mnieć przez wiele, wiele lat. Pewnego dnia dostaje od niego list. Miałam spróbować ukazać psychikę tej ko­biety samą ekspresją ciała, bez głosu.

No i jak ci poszło?

W każdym razie pan Lebiediew bardzo mnie chwalił. Dobrze przemyślałam ruchy oczu i rąk. — W jej głosie brzmiało radosne podniecenie. — W mi­micznej ekspresji Japończycy są nie gorsi od cudzo­ziemców.

Miałem wrażenie, że te słowa wystarczą, aby zrozu­mieć, jakim to artystą jest Lebiediew. Takie ćwicze­nia to nie sztuka, ale sztuczki. Prawdziwa sztuka nie potrzebuje powierzchownej ekspresji. Tamta pośmiert­na maska Chrystusa w szklanej gablocie nie ma nic wspólnego z całym naszym światem ani z towarzy­stwem z kawiarni.

Kiedy siostra mówiła o nauce pod kierunkiem Lebie- diewa, z jej głosu znikał i gniew, i znużenie, stawał się radosny i pełen zapału. A* może chciała, żebym ją uwa­żał za radosną i szczęśliwą? Nagle przypomniałem so­bie jej mały, ciemny i zimny pokój.

A nuż ta dziewczyna znów bluffuje przede mną, swoim własnym bratem? Kiedy rozstałem się z siostrą i wróciłem do hotelu, nagle ogarnęło mnie zmęczenie. Wyciągnięty na łóżku, paląc papierosa, bezmyślnie po­wtarzałem nazwisko „Lebiediew”; pomyślałem, że pod­

czas pobytu w tym mieście muszę się z nim spotkać. 1 Czy moja siostra ma talent dramatyczny? Wiedziałem I już, że w świecie aktorskim sam wysiłek ani upór nic nie znaczą, chciałem więc pogadać z nim o jej zdol- H nościach. A jeśli to tylko jej przesadne mniemanie o so­bie? Wtedy trzeba będzie przekonać ją, żeby wróciła do Japonii.

Następnego dnia zadzwoniłem do biura teatru Ma- rigny. Pamiętałem, że któregoś wieczoru siostra mówi­ła, że Lebiediew występował w tym teatrze.

W słuchawce odezwał się wysoki głos kobiecy:

Lebiegiew? Lebiediew? Proszę powtórzyć wyraź­nie. Kiedy ten aktor występował? — Najwyraźniej > w teatrze Marigny nie pamiętano tego nazwiska. -M Może jednak sprawdzę. Proszę zaczekać.

Czekałem na odpowiedź i z każdą chwilą robiło mi się coraz bardziej smutno i beznadziejnie. Może siostra, pragnąc ukryć swoje rozpaczliwe położenie, wymyśliła sobie człowieka nazwiskiem Lebiediew? Może w swoim ciasnym i ciemnym pokoju na piątym piętrze tak dłu­go rozmyślała o nie spełnionych marzeniach, aż prze­mieszały się dla niej z rzeczywistością?

Wtedy właśnie odezwał się znów w słuchawce kobiet cy głos:

Pan Lebiediew w zeszłym roku wystąpił raz w za­stępstwie innego aktora. Po wypadku jednak rzucił sce« nę. Adres?... Mamy tylko dawny adres... doprawdy nie wiem.

Mimo wszystko zanotowałem ten dawny adres na gazecie.

Przez kilka następnych dni nie mówiłem siostrze, że zbierałem informacje o Lebiediewie. Było mi jakoś przykro o tym wspominać. Ona nie wiedząc o tym bez ustanku powtarzała: — Lebiediew, Lebiediew. — Kiedy wymawiała to nazwisko, w jej ożywionym głosie dźwię­czała duma. Dawno temu, jeszcze jako mała dziewczyn­ka, kiedy pierwszy raz poszła na lekcję tańca, radośnie K opowiadała mi o swojej nauczycielce. Teraz tak samo

jak wtedy jej czarne oczy były w nieustannym ruchu. A ja ostentacyjnie przytakiwałem tym oczywistym

kłamstwom.

W przeddzień wyjazdu z Paryża do Madrytu posta­nowiłem jednak pójść pod zapisany uprzednio adres. Ten człowiek mieszkał w starym i brudnym ślepym zaułku za kościołem Saint-Sulpice. Wieczorna mgła spowiła placyk przed kościołem; na rogu stara kobieta, zacierając z zimna ręce, sprzedawała pieczone kasztany.

Poszedł właśnie do rzeźnika.

Dozorca starej kamienicy, z niedopałkiem w ustach, wskazał mi ciemniejącą już ulicę. Zwrócony w tym kierunku czekałem z rękami w kieszeniach tweedo- wego płaszcza. Z mrocznej mgły wyszedł ku mnie ku­lejący mężczyzna z dzieckiem.

Panie Lebiediew, ma pan gościa — zawołał głoś­no dozorca.

. Mężczyzna zatrzymał się nie puszczając ręki dziecka. Miał zniszczony garnitur i purpurowy szalik —i tyl­ko to mówiło, że mógł być kiedyś aktorem. Był w ta­kim wieku, że zaczynał łysieć od czoła, a w jasnych, jak na Polaka przystało, włosach pojawiły się już bia­łe pasma. Przeprosiłem, że nie uzgodniłem wcześniej spotkania, i wyjaśniłem, że chcę poradzić się w sprawie siostry. Lebiediew popatrzył niespokojnie na mnie i na dozorcę, a potem zwrócił wzrok ku dziecku. r’ — Zanieś to mięso do kuchni.

Zrozumiałem wtedy, że ma i żonę, i dzieci. t — Skoro tak, to... — mówił jakby z trudnością — może porozmawiamy w tamtej kawiarni?

Szedł, ciężko powłócząc sztuczną nogą. Proteza mia­ła jakieś części metalowe, które, przy każdym kroku brzęczały.

P — Potrącił mnie samochód i dlatego...

W — Gdzie się to stało? k — Na placu niedaleko stąd. Niedawno.

Polak wyjął z kieszeni spodni brudną chustkę i otarł nią twarz.

Było to raczej małe bistro niż kawiarnia. Dwaj męż­czyźni, na oko robotnicy, oparci łokciami o kontuar po­pijali wino. Usiadłem przy stoliku w rogu i zamówiłem w, kawę.

Ja nie piję kawy. Szkodzi mi na serce. — Łebie- diew znów niespokojnie rozejrzał się wokół siebie. — Mari jest dla mnie bardzo miła.

Mari — to imię mojej siostry. Oczy Lebiediewa pod przechodzącym w łysinę czołem miały zmęczony, po­zbawiony życia wyraz. Na jego starym ubraniu wid­niały najróżniejsze plamy. Siwiejące blond włosy wy­glądają brzydko. Zdawało się, że na twarzy tego czło* '■ wieka coraz szerzej rozlewa się brzydota starości. Przy* pomniałem sobie niedoszłych artystów zebranych w ka­wiarni na Montpamassie, gdzie byliśmy z siostrą. Le^ biediew też tak musiał wyglądać. W końcu i on prze­grał.

Zapytałem o talent siostry, a on kilka razy mnie

o nim zapewnił. Ale nic mi już nie mogło przyjśB z tych zapewnień. Zapytałem jedynie po to, aby jakoś podtrzymać rozmowę.

Zapłaciłem rachunek, Lebiediew tylko patrzył w mil­czeniu.

Rozstaliśmy się przed kawiarnią, na ulicy, którą spo­wiła już ciemność nocy. Chciałem podać mu rękę, a wtedy on powiedział drżącym z niepewności głosem:

A więc pan nie ma nic przeciwko temu, że my się z Mari kochamy?

Następnego dnia opuściłem Paryż. Tak samo jak w dniu mojego przybycia padał drobny deszcz. Na dworcu lotniczym w Auteuil zważono mój bagaż i skon­trolowano bilet, potem we dwoje z siostrą patrzyliśmy z okna poczekalni na padający deszcz. Przemilczałem moje spotkanie z Lebiediewem. Siostra, choć już wie­działa, milczała również.

Pasażerowie odlatujący do Madrytu proszeni do autobusu — rozległa się zapowiedź z megafonów;

podniosłem się i wyjąłem ręce z kieszeni płaszcza.

i. ; 4f No to na razie.

Już jej więcej nie zobaczę. W każdym razie przez trzy, cztery lata, a może do końca życia.

Widziałem się z panem Lebiediewem^-r^ wyzna­łem w końcu.

Wiem o tym.

ItP^Czy wiesz, że on ma żonę i dzieci? I że jest już skońp^ony?

y- Ja jestem inna niż ty, nie potrzebuję żadnej na­grody — odpowiedziała wolno, natrząc na mnie swoi­mi wielkimi czarnymi oczyma^r Już miałem wsiadać do autobusu, kiedy odezwała się raz jeszcze cichym głosem:

Jeśli dostaniesz kiedyś wiadomość o mojej śmier­ci, pamiętaj, że byłam szczęśliwa.

W autobusie szeptałem: S Ty idiotko, idiotko! — Nie miałem jednak najmniejszego prawa tak mówić i o tym też dobrze wiedziałem.

Przełożyła Krystyna Okazaki

BRACIA MURASHO

Szlifierze mieczy Muramasa z Kajimachi w Kand| nie bez przyczyny nazwali swój warsztat „Murasho* * Ich nazwisko powinno się odczytywać tak jak nazwiska sławnego rodu płatnerzy „Muramasa”, jednak obok znaków na szyldzie, wypisanych grubą, fantazyjną kre­ską, pismem fonetycznym dodane było wyraźnie czy­tanie „Murasho”, żeby wszyscy odczytywali szyld jed­nakowo. Jeszcze pod koniec panowania siogunów To- kugawa miecze z pracowni płatnerzy Muramasa budzi­ły niechęć i obawę. Pierwszy siogun z rodu Tokugawa, Ieyasu, w dzieciństwie skaleczył się w rękę mieczem i był to miecz Muramasa. Zdarzyło się też podczas pobytu w Mikawa, że Ieyasu dowiedział się o zdradzie swej pierwszej żony, pani Tsukiyama, która związała się z wrogim rodem Takeda z Koshu przeciw wodzowi Odzie Nobunadze i własnemu mężowi. Wówczas to Ieyasu, żeby dowieść przed Nobunagą swej niewinności, skazał na śmierć żonę i najstarszego syna, Nobuyasu. Jak doniesiono Ieyasu, miecz, którym Nobuyasu popeł­nił seppuku*, pochodził z warsztatu Muramasa. Odtąd zaczęto mówić, że miecze Muramasa „niosą zło” domo­wi Tokugawa. Ilekroć zdarzyło się jakieś nieszczęście, zawsze ktoś wywlekał jako przykład historię mieczy Muramasa. Było tak czy nie, fama głosiła, że mają one związek z tragicznymi momentami w dziejach rodu To­kugawa. Wierzył w to sam siogun, tym bardziej więc

wierzyli jego podwładni, i oskarżano miecze Murama- sa, że są „przeklęte”, „przynoszą nieszczęście”, że raz wyjęte z pochwy nie wrócą do niej, póki nie zobaczą krwi.

Z takich to właśnie powodów warsztat szlifierzy mie­czy „Murashó” nie nazywał się „Muramasa”, choć na­pis na szyldzie w istocie oznaczał to samo. Klienci szli­fierzy byli samurajami i prawie wszyscy podlegali sio- gunowi. Miecze Muramasa siogunom przynosiły nie­szczęście, lecz dla domu Murashó stały się czymś w ro­dzaju mieczy opiekuńczych. Na ołtarzu domowych bo­gów w głębi składu główną świętością nie byli bogowie, ale miecz Muramasa. Oczywiście tajemnicę tę znali je­dynie członkowie rodu Murashó. Słudzy i najemni po- mocnicy-szlifierze nie powinni się dowiedzieć o tym. Niektórzy z nich z racji długiej służby zauważyli co nieco, zwykli jednak udawać, że o niczym nie wiedzą. Miecze Muramasa jako własność osobista nie były wszak zakazane, budziły jedynie nienawiść i lęk. W domu Mu­rasho znajdował się nie tylko ów święty miecz z ołta­rza, w składzie leżało ich jeszcze kilkanaście, wszystkie zakupione przy rozmaitych okazjach.

W rodzie Murashó tradycję rzemiosła przejęło właś­nie drugie pokolenie. Założyciel warsztatu, Heibei, słyn­ny był z biegłości w szlifierskiej sztuce, klientów miał -wielu i dobrze mu się wiodło. Za jego to czasów pew­nej nocy zakradli się złodzieje. Rabusiów miało być dwóch albo trzech. Dwaj wśliznęli się do sypialni, gdzie spał Heibei, i jeden z nich krzyknął: — Dawaj pieniądze! — drugi zamierzył się mieczem, stało się to w jednej chwili, a może tylko wyrwanemu ze snu Hei- beiowi tak się zdawało. Obudzony krzykiem Heibei nie miał nawet czasu zerwać się na nogi, cofnął się tylko w pościeli. W popłochu sięgnął za siebie i złapał coś, co tam leżało. Oszołomiony wzniósł ramię do ciosu. Gdy się opamiętał, po obu jego stronach leżeli we krwi dwaj rabusie. Obaj jakiś czas jeszcze jęczeli i jednocześnie wyzionęli ducha. W sąsiednim pokoju czaił się ponoć

jeszcze jeden złodziej, tak się zdawało domownikoro/ j ale dokładnie tego nie wiadomo. Wszystko rozegrało się I błyskawicznie, a miecz, który bezwiednie uchwycił Hei* I bei, był pozostawionym do ostrzenia mieczem Mura- masa. Ostrzenie mieczy to żmudna praca, więc zebrało 9 się ich sporo, a że i w warsztacie, i w domu panowała m wtedy ciasnota, znalazły się nawet za,wezgłowiem go- I spodarza. Za posłaniem Heibeia w składziku przecho­wywano tych mieczy więcej. Dziwne tylko, że na sto* J jaku znalazły się same miecze Muramasa. Tam to trafiła I ręka Heibeia, gdy się cofnął w popłochu. Odtąd mó- I wiono, że miecz Muramasa ocalił życie głowie rodu. I Dziwnym trafem klient, który przyniósł ten miecz do I naostrzenia, nie zgłosił się już po niego. Wszyscy orze- I kii więc, że musiał to być jeden z rabusiów. I klient I z mieczem, i bandyta wyglądali na roninów, bezpan^ I skich samurajów,' wydawało się też, że odpowiadali so- I bie wiekiem, i z twarzy byli do siebie podobni, ale I ostatecznie o ich winie przesądził fakt, że nikt nie zgło- I sił się po miecz. Najpewniej przyszli potajemnie, żeby I popatrzeć na wystawiony towar i zorientować się w roz- M kładzie domu, a potem wedrzeć się tu siłą.

Po śmierci założyciela firmy „Murashó” jej obec- I nym właścicielem stał się młodszy syn; skoro starszy I syn z sobie tylko wiadomych powodów opuścił dom, młodszy brat, Tomihei, odziedziczył szyld „Murashó” I i przybrał imię po ojcu, Heibei. Wraz z najstarszym I bratem, który gdzieś przepadł i z najmłodszym, Juki- chim, było ich trzech. Matka rozwiodła się z ojcem i odeszła z domu. Dla świata nazywało się to rozwo- 1 dem, ale w istocie matka nawiązała romans z czeladni­kiem i oboje uciekli. Zdarzyło się to tak dawno, że naj­młodszy brat, Jukichi, nie zapamiętał nawet jej twarzy. Starsi bracia wiedzieli dobrze, jak się rzeczy miały, i odtąd słowo „matka” nie padło z ich ust ani razu. Ojciec nie ożenił się po raz drugi, mieli jednak zawsze dwie służące, więc nie odczuwali niewygody.

Następca, Heibei, gorzej znał się na szlifierskim rze*M

miośle, nie kochał też zbytnio pracy i zwykł wyręczać się czeladnikami. Dlatego klientów miał mniej niż za czasów ojca, a i tych stale ubywało. Nie tylko zresztą dlatego, że warsztat działał ospale. Pod rządami siogu- nów Tokugawa już od kilku pokoleń trwał pokój i sa­muraje przestali troszczyć się o swoje miecze, zresztą i liczba samurajów zmalała. Warsztat „Murasho” miał więc mniej zamówień i zatrudniał teraz tylko dwu po­mocników. Oprócz chłopaka na posyłki i jednej służą­cej była jeszcze żona Chiyo i troje dzieci, a że mąż, Heibei, nic nie robił, nie żyło im ¡się łatwo. Należałoby raczej powiedzieć, że żyło im się coraz ciężej.

Jednym z dwu szlifierzy-pomocników był młodszy brat właściciela, Jukichi. Pracował teraz na równi z dru­gim szlifierzem, Tomezó, i chłopcem na posyłki. Po­przedniego roku wziął sobie żonę i mieszkał z nią w tym samym obejściu, ale w osobnym domku. W swym ubo­gim mieszkanku, z glinianym klepiskiem zamiast po­dłogi, pędził żywot godny sługi. Jego żona, Makino, zajmowała się szyciem, a raczej robiła jedynie proste przeróbki. Bez tego z samych zarobków męża z tru­dem by wyżyli oboje. A jednak Jukichi był bogat­szy od brata Heibeia, bo miał trzy ryo* wygrane przed trzema laty na noworocznej loterii. Bardziej byli dla siebie panem i sługą niż rodzonymi braćmi, ale sko­ro sługa się wzbogacił, o tyleż wzmocniła się pozycja młodszego brata. Tymczasem z trzech ryo rwygranych na loterii dwa bu Jukichi wydał od razu i zostały mu tylko dwa ryo i dwa bu. Dwa bu wydał, kiedy ucie­szony wygraną nakupił sprzętów do domu: tanią ko­modę, kredens na przybory do herbaty, podłużny pie­cyk na węgiel drzewny i komplet naczyń kuchennych. Przepuścił też co nieco poza domem dla uczczenia wy­granej. Pozostałe dwa ryo i dwa bu, bezcenne jak ostat­ni® tygrysiątko w jamie, oddał na przechowanie bra­tu Heibeiowi. Ale oto właśnie spadł mu jak z nieba

dobry sposób zużytkowania tych pieniędzy. Sam wła- myślisz? Trzydzieści procent rocznie, no, może nie

ściciel pobliskiego składu z węglem „Echigoya” pofaty. tyle, ale chyba coś w tym rodzaju.

gował się do warsztatu „Murasho”. „Echigoya” to by} Żona Heibeia, Chiyo, która właśnie wniosła herbatę,

wielki sklep, z którym firma „Murasho” nie mogła się-’ natychmiast wtrąciła swoje trzy grosze:

nawet równać. Właściciel „Echigoya” po naradzie ze — Ależ to aż za wiele dla nas. Cóż to za wspania-

starszym bratem wezwał również Jukichiego. łomyślna'Icalkulacja.

Jak przed chwilą wyjaśniłem już panu Heibeiowi, Nie tylko “bratowa, lecz także Jukichi frie wierzyli chcę ci coś zaproponować: U ciebie, Jukichi, pieniądze własnym uszom', tak się 'wszystko pięknie zapowiadało, tylko się przeleżą bezczynnie, gdybyś mi je pożyczył, Zaraz ódezwał się i* Heibei:

zapłaciłbym od nich stosowny procent — powiedział — Nie musi pan być aż tak hojny, Echigoya-san.

łaskawie właściciel „Echigoya”. ? I ciągnął dalej na pół żartobliwie. gC Takim jak on

Z boku dołączył się brat Heibei: i łatwy zarobek nie wychodzi na dobre, cha, cha, cha...

To się nazywa „okazja w samą porę”. , Jaki panr? — Co też pan mówi, Jukichi to przecież chodzący jest wspaniałomyślny! Pieniądze mają to do siebie; że rozsądek. A ja, cóż, obracam te pieniądze na własny jeśli leżą bez pożytku, to ubywa ich po trochu, nie Zysk i przyjemnie mi będzie tym zyskiejń-się podzie- wiadomo kiedy. Zdarza się czasem, że pieniądze lu- yć. — Pan Echigoya też się uśmiechnął.

dziom nienawykłym do bogactwa nasuwają złe my- _ Jukichi, podziękuj zaraz, skoro pan taki łaskawy,

śli. Co to za dobrodziejstwo dla nas... Szybko przynieś pieniądze ze składziku, są w dolnęi

Z pewnością miał rację, i Jukichi z wdzięczności me- szufia(jzie pod ołtarzem,

omal bił czołem o ziemię. Heibei wstał z miejsca i poszedł w głąb domu, mru-

Dzięki, dzięki. Polecam się pańskiej łaskawości. > cząc:

U mnie sklep się rozrósł i przez to pieniądze są Klucz od składu i klucz od szuflady...:.

w ciągłym ruchu. Właśnie umówiłem się w sprawie do- —Tylko Jukichi dostaje ode mnie klucze i może

staw węgla i potrzeba mi co najmniej siedmiu ryć- wszystko otwierać, przecież to brat ¿Hi wyjaśnił Hei-

Akurat usłyszałem, że Jukichi wygrał na loterii. Poży* bei panu Echigoya. Jukichi wziął klucze i przeszedł

czam te pieniądze tak, jakbym wziął je na przechowa* ¿o dalszych pokoi. Po chwili wrócił i rozplątał małe

nie. W razie potrzeby w każdej chwili mogę zwrócić- zawiniątko, z którego wyjrzała sakiewka.

Umówmy się, że zawsze będziesz mógł do mnie się — Proszę bardzo. — Jukichi wręczył sakiewkę panu

sić. Echigoya.

Tak to umyślił sobie całą rzecz właściciel „Echig0”* ' Ten otworzył ją i mówiąc: J—To ja prószę, bo prze-

ya”, ufny w swe zasoby, jak na wielkiego kupca przy cież ja pożyczam — przeliczył monety na dłoni. — Z ca-

stało. łą pewnością są tu dwa ryó i dwa bu — potwierdził.

No i jeszcze procent, to przecież najważniejsza ezy pożyczy mi pani tusz i papier? Trzeba spisać re-

Pozwólcie, że ustalimy wsaystko jasno z góry. Ze sWO" wers — zwrócił się do Chiyo.

jej strony proponuję shu * miesięcznie, co ty o ty#1 • Chiyo dała mu i tusz, i papier.

^ — Ale masz szczęście, Jukichi. My za ostrzenie mie-

¡¡g&2 ^ czy możemy ci dawać tylko dwa shu na miesiąc, a te-

raz masz o shu więcej, i to będziesz go dostawać tak sobie, za nic — powiedziała.

A na to Echigoya:

Coś takiego! Dwa shu miesięcznie... czy to czasem nie za mało?

Skądże, ostatnio nie dostajemy już nic do ostrze­nia, mimo to jednak płacimy mu te dwa shu. My sami ledwie wiążemy koniec z końcem. Drugi czeladnik też dostaje tyle samo. Brat bratem, ale nie chcemy go roz­pieszczać. — Po tych słowach Heibei sięgnął po rewers,

O, to już powinien zatrzymać sam Jukichi. — Pan Echigoya chciał wręczyć dokument młodszemu bratu. Heibei jednak wyciągnął rękę z boku i schwy. cił papier. Przebiegł go wzrokiem.

To rzeczywiście solidny dokument, lecz dla nas pańskie słowa więcej znaczą niż papiery. Ja to prze­chowam... — I położył rewers obok siebie.

Dziękuję bardzo. Tak się jakoś czuję, jakbyśmy się przez to stali sobie szczególnie bliscy.

Pan Echigoya podniósł się z miejsca. Jukichi po­śpiesznie ustawił sandały geta gościa przed progiem.

—• Dziękujemy, dziękujemy za wszystko. — I klęcząc* na drewnianej podłodze sieni złożył ukłon panu Echi­goya.

Gość wyszedł z domu, a za nim Heibei, Chiyo i J5‘ kichi — odprowadzając go z szacunkiem na dwór. Na­raz pan Echigoya przystanął.

Co to? — I zwracając się do Heibeia spytał: jg Czy tu, gdzie rośnie to drzewo kiri *, to jeszcze wasz« obejście?

Tak, i jeszcze ze trzy metry od drzewa. Tafl^ gdzie ta furtka koło drzewa, mieszka Jukichi z żoną | odpowiedział Heibei.

Drzewo kiri na środku podwórza? Niedobrze, ^

tnijcie je czym prędzej — rzekł pan Echigoya i do­dał: — Powiadają, że kiri lubi słuchać jęków i krzy­ków, — Przy tych słowach spoważniał. — Nie wolno ) sadzić kiri na swojej ziemi. Co innego na granicy z zie­mią sąsiada, w środku pola czy choćby w lesie, ale w ogrodzie ani koło domu nie wolno.

Chiyo spytała zaraz:

Co to znaczy, że.lubi jęki?

. — Same nieszczęścia. Na przykład ktoś z rodźmy choruje i jęczy, bo cierpi i nie może się od chorób wy­zwolić, albo w domu wiecznie się kłócą i wrzeszczą, ciągle jest zamieszanie. Drzewo kiri lubi takie właśnie rzeczy — wyjaśnił Echigoya.

A to, dopiero. Może dlatego wysuwa korzenie w przejściu wprost pod nogi? — dodała Chiyo.

Lepiej wytnijcie je i wyrzućcie — powtórzył na odchodnym pan Echigoya.

Heibei popatrzył w górę, na drzewow

Więc to tak, kiri lubi jęki? Chiyo, właśnie mi się przypomnieli ci zbóje, co zakradli się jeszcze za czasów ojca. Obaj zginęli od miecza Muramasa, ale strasznie głośno jęczeli przed śmiercią, słyszałem, że były to okropne wrzaski. Może z tym drzewem jest tak jak z mieczami Muramasa? Inni go nie lubią, tymczasem dla nas... E, chyba nie ma się czym przejmować — mru­czał Heibei ni to do siebie, ni to do Chiyo i brata sto­jących obok.

Po odejściu pana Echigoya Jukichi oszołomiony po­myślnym obrotem rzeczy nie mógł jakoś wziąć się do roboty w warsztacie. Czeladnik Tomez5 klepnął go po ramieniu.

Jednak ten Echigoya to pan całą gębą, a i tobie też się udało. Musisz tylko uważać, bo ten tutaj to szczwany lis — mówiąc to uniósł kciuk ku górze. Kciuk oznaczał brata, Heibeia. — Nieraz już przyglądałem się wszystkiemu tu, z warsztatu. Ten rewers pana Echi­goya on zgarnął, a przecież to ty powinieneś go mieć, czy nie? Właściwie Tomezó miał słuszność. — Od­

bierz, to przecież twoje! — powtórzył jeszcze. Zabrzmią ło to jak rada i przestroga jednocześnie.

Wtedy właśnie wróciła Makino, która chodziła szy{ w pobliskich domach. Jej „szycie” to nie było zresztą, nawet wykańczanie gotowej odzieży, nie starczało ' do tego krawieckich umiejętności. Sama musiała szu­kać pracy po domach, reperowała odzież, czasem lio- biła pranie — takie dorywcze prace, jedynie ha to mogła liczyć. Makino rzuciła mężowi spojrzenie i otwo­rzyła furtkę pod drzewem kiri. Nie widziała potrzeby ceremonialnego witania męża po powrocie, nie miała też zwyczaju pozdrawiać Tomezó. Tego dnia jednak Jukichi zachował się inaczej niż zwykle.

Makino, Makino! — zawołał przez furtkę. Kiedyr żona wysunęła głowę, dodał: — Odtąd co miesiąc bę­dziemy dostawać jeszcze jeden shu!

A to w jaki sposób?

Pan Echigoya pożyczył, sobie moje dwa ryóidwa bu i co miesiąc ma mi płacić jeden shu jako procent I naszych pieniędzy nie ubędzie, i każdego miesiąca będziemy mieć o jeden shu więcej.

Niemożliwe! — Makino nie mogła ochłonąć ze1 zdziwienia.

Tylko że brat wziął rewers i muszę go odebrać jg powiedział Jukichi. Makino najwyraźniej nie bardzo rozumiała, o co chodzi. „Można i później, może ju­tro” myślał Jukichi, przekonany, że nie musi się śpię* szyć. „Powiem «oddaj», to zawsze odda, przecież to i tak moje”, myślał.

Upłynęło trochę czasu. Zadudniły śpieszne kroki i ktoś uderzył z rozpędu o drzwi warsztatu. To chłopiec & posyłki, Ryuta; wpadł zaczepiając ramieniem o kratj Wracał właśnie od klientów, którym w południe || nosił wyostrzone miecze; wydawał się niezwykle gjM rzony, kiedy tak wpadł do domu zadyszany, prawie ^ oślep. Jukichi i Tomezó patrzyli na niego zaskocz^

a on zachowywał się dziwnie. Przysiadł w warsztacie i wciąż zerkał ku pokojom w głębi. Widzieli, że drżał na całym ciele.

Co się stało, Ryu-san? — zagadnął go Tomezó. Był starszy niż JOkichi, żył samotnie i w takich chwi­lach dzięki szczególnemu instynktowi wyczuwał więcej niż inni.

Ryuta z wolna, z wysiłkiem uniósł ręce do góry.

Pan jest? — Jego głos jeszcze drżał.

A jest, tam w głębi — odpowiedział spokojnie Tomezó.

Był dzisiaj? zapytał nieoczekiwanie Ryuta.

Dziś przez cały dzień siedział w domu — odpo­wiedział Jukichi, a Ryuta w tej samej chwili zatrząsł się jeszcze bardziej i zaczął mamrotać niezrozumiale. Coś mówił, ale głos mu drżał i ciałem wstrząsały dre­szcze.

Co ci jest, Ryu-san? — Tomezo objął go ramie­niem.

Duch naszego pana... — Ryuta odzyskał wreszcie mowę.

Co to za bzdury, przecież nasz pan żyje, skąd by się wziął duch? Weź się w garść, chłopie Łg odpowie­dział Tomezó.

To żywy duch, żywy duch! — zajęczał Ryuta.

. — Uspokój się, głuptasie, bo pan cię usłyszy, tam, u siebie — uciszał go Tomezó takim tonem, jakby mó­wił do chorego. Wciąż'go przy tym obejmował ramie­niem.

Jukichi, Tomezó, Makino skupili się wokół Ryuty, uspokajali go i wypytywali. Wreszcie chłopiec zaczął opowiadać.

W południe, kiedy wracał po odniesieniu klientom naostrzonych mierny, przy stromej drodze w Shinaga- wa, w pobliżu Goten’yama zobaczył rząd domów. Wszy­stko wyglądało tu inaczej niż wokół „Murashó” w Kan- da. Ryuta przypadkiem zauważył na jednym z domów napis na niebieskim szyldzie: „Szlifierz mieczy”. Przy­

stanął zaskoczony: „Co to, i tutaj?” Rzucił okiem w głąb domu — a tam stał jego majster, właściciel warsztaty „Murash5”, Heibei we własnej osobie. — O, nasz pan! - wykrzyknął mimo woli Ryuta i jednym skokiem zna-’ lazł się w środku. Heibei stał wtedy nieco bokiem i na głos Ryuty zwrócił się ku niemu. Spojrzał na niego - zupełnie obojętnie. Więcej, z wyraźnym niezadowto leniem. Ryuta, który widząc go z profilu tak ochoczo podbiegł, teraz, twarzą w twarz z majstrem, zdziwił się bardzo, bo tamten zdawał się zupełnie go nie pozna­wać. Mimo woli cofnął się o krok i patrzył bacznie na swego pana. Przestraszyło go to oblicze bez wyrazu i rzucił się do ucieczki. Jeszcze raz się obejrzał, tamtej też patrzył za nim. W jego oczach nie było zdziwienia, jedynie zaciekawienie. — Aaa! — Ryuta uciekł w pa­nice. — Żywy duch, to żywy duch naszego pana! ^

Wracał do domu rozdygotany, przejęty zgrozą, z wło­sami stojącymi dęba.

Czy ten żywy duch to był na pewno nasz pan? -

dopytywał się Tomezo.

Ryuta przytakiwał.

Może czymś się jednak różnił?

Niee... — Gwałtownie pokręcił głową Ryuta.

To musiał być sobowtór. Mówią, że na tym świę­cie jest po trzech ludzi zupełnie podobnych do śiebii Każdy ma sobowtóra!

Tomezo wyraźnie poweselał.

Co takiego, sobowtór? No tak, każdy by się Vnt straszyjł — powiedział z ulgą Jukichi.

Jednak to dziwne. Mówisz, że tamten jest też &Ęt fierzem mieczy. Czy sobowtóry mają i ten sam i' wód? — zapytała Makino. Rzeczywiście wydało się jf niezwykłe. Wszyscy troje milcząc stali wokół ||||| wreszcie Tomezo znów się roześmiał:

Cha, cha, cha, sobowtór!

I dopiero wtedy odetchnęli swobodniej.

Pod koniec następnego miesiąca Heibei wezwał | siebie brata. Heibei z żoną zajmowali pokój w budy11-

ku obok, służącym jako pracownia. Heibei rozsiadł się w głębi, obok Chiyo niańczyła ich najmłodszą córeczkę

> oai. Jukichi wyszedł z warsztatu i przysiadł w progu.

Przysłali jeden shu jako procent od pana Echi- goya — powiedział starszy brat. Przed chwilą był u nie­go ktoś obcy, ^musiał to być posłaniec. — Bierz, to dla ciebie. — Heibei wyciągnął rękę z monetą.

Jukichi wszedł do środka i przepisowo przyklękając na matach przyjął pieniądze.

A pokwitowanie? —- zapytał, bo chciał napisać potwierdzenie odbióru.

W porządku, już im dałem — wyjaśnił Heibei. Brat napisał co trzeba i spr.awa załatwiona. Wtedy

to Jukichi przypomniał sobie, że warto by odebrać re­wers pana Echigoya. Rzucił okiem w stronę brata i za­uważył na jego kolanach papier, pewnie ów rewers. Przysunął się więc bliżej.

Ten dokument jest mój i ja go wezmę. — Wy­ciągnął rękę.

Heibei milczał. Patrzył na papier i nie odezwał się ani słowem. Jukichi zerknął na dokument. Rzeczywi­ście był,to rewers na dwa ry5 i nazwisko jego, Juki­chi, widniało tam wyraźnie. A jednak — to dziwne — Heibei rozstawił łokcie, jakby chciał zakryć papier. Nie powiedział ani: „Weź sobie”, ani: „Ja to przechowam.” Łokciami zasłaniał rewers i spuścił głowę tak, że jego włosy ciasno związane w czub także zdawały się przy­krywać dokument.

Zaskoczony Jukichi nie zdobył się w końcu na to, żeby stanowczo powtórzyć: — Ja go wezmę. — Brat jest jego panem, nie potrafi posunąć się tak daleko. Potem zrozumiał, że rewersu już nie dostanie. To jego błąd,

powinien był odebrać rewers siłą, ale nawet mu to w głowie nie postało.

I tym razem Tomezo przyglądał się wszystkiemu z Warsztatu.

Ej, postaw się twardo — powiedział Jukichiemu,

kiedy ten wrócił do roboty. Jp Widocznie coś w tym jest, że nie chce oddać.

Radził mu tak, bo wyraźnie przejmował się jego sprawami

Pod koniec następnego miesiąca i jeszcze następnego przysłano od pana Echigoya procenty, po jednym shu. Odbierał je Heibei i sam pisał pokwitowania, a Jukichi dostawał tylko pieniądze.

Wydarzyło się to w któreś święto, kiedy i Jukichie- go z żoną, i Tomezó nie było.

Mężu, mężu! zawołała od progu Chiyo po po­wrocie z miasta.

Heibei wyjrzał z głębi domu.

Rzadka okazja się trafia! — zwróciła się do męża pełna nadziei — Dom dziadka Hiko, ten na rogu, jest do sprzedania. Właściciel chce sprzedać i dom, i zie­mię.

Heibei był zaskoczony. Narożny dom, oddalony o led­wie dziesięć budynków, wydawał się bliski jak na dło­ni

Dom starego Hiko...?

Właśnie, oboje z babką chcą przenieść się *w do­linę, tam, gdzie córka poszła za mąż. Dlatego pozby­wają się domu i ziemi, chcą wszystko spieniężyć* Jak myślisz, za ile chcą sprzedać? — pytała Chiyo niecier­pliwie. — Ten narożny dom stoi w dobrym miejscu, ja bym tam otworzyła sklep z galanterią albo z torbanu jak myślisz? — mówiła dalej Chiyo takim tonem, jak­by już kupiła ziemię. — No, jak myślisz, ile chcą? Pm®" cież ta cała szlifiemia to tylko żmudna praca i żaden interes. Tam moglibyśmy robić to co tu, zresztą corai mniej jest do ostrzenia, za to przy drobiazgach do ubra' nia nie trzeba już nic robić, tylko skupywać i składa1 w sklepie. Jak myślisz, za ile sprzedają? Mówią( ^ wystarczy dwa ry5. Co za okazja! Dwa ryó!

Skąd by tu wziąć dwa ryó? I w tej samej chv^ w głowie Heibeia jakby zadźwięczał sygnał. i

To rzeczywiście okazja. A gdybyśmy wyjaśnili wszystko panu Echigoya i odebrali pieniądze Jukichie- go? i r 1 E •

Na te słowa Heibeia Chiyo natychmiast odpowie­działa:

Właśnie, właśnie! Czemu nie? Przecież możemy sami płacić Jukichiemu jego procent, ten jeden shu. — Chiyo już wszystko przemyślała do końca.

Można i tak. Im szybciej, tym lepiej, ja pójdę rozmówić się z panem Echigoya. Heibei włożył na progu sandały zori.

Pójdę z tobą — rzekła Chiyo.

Ale Heibei powiedział tylko:

Lepiej będzie, jak pójdę sam. Trzeba wszystko zrobić w tajemnicy, żeby Jukichi się nie dowiedział, więc i ty nic mu nie mów. — Już miał wychodzić, ale jeszcze zwrócił się do żony. — Może byś poszła do sta­rego Hiko ugodzić się z nim? Niech obieca, że sprzeda nam.

Nagle Heibei zauważył, że w warsztacie jest Ryuta.

Co to, Ryuta, jesteś tu? — I spojrzał na niego groźnie, zaciskając mocno usta. — Słyszałeś wszystko, cośmy mówili? Co to za podsłuchiwanie? Nie waż się

0 tym mówić Jukichiemu, ja ci zabraniam! — Na ko­niec podniósł głos do krzyku.

Zdziwiony Ryuta obiecał:

Nic nie powiem. — Domyślał się, że jeśli się wy­gada, będzie z nim źle.

•— W ogóle nie gadaj bez potrzeby — ofuknęła go

1 majstrowa.

Tak, tak, zrozumiałem. -P^Ryutę z tego wszy­stkiego strach ogarnął.

Minęły trzy lata. Pod koniec letniego święta Bon, w upalny wieczór 16 lipca, powrócił Tomezó z piel­grzymki do grobów rodziców w Kawasaki. Przekroczył

próg warsztatu i zaraz usiadł, a raczej zwalił się na maty. Choć -Ryuta stał tuż obok, Tomezó nawet go nie pozdrowił. Siedział i trząsł się jak w febrze.

Co to znowu? •— zaciekawił się Ryuta. Zagad­nął: — Hej, Tomezó!

Ale odpowiedzi nie otrzymał.

Panie Jukichi! — zawołał w kierunku domku młodszego brata. Jukichi wyjrzał przez plecioną furt­kę. Ryuta wezwał go gestem ręki. JGkiehi przyszedł do warsztatu. Był to ostatni dzień święta Bon, naza­jutrz mieli wrócić do pracy, a że Tomezó dopiero teraz wrócił, Jukichi pozdrowił go uprzejmie:

Witaj w domu, Tome-san.

v- Ten jednak nawet się nie ruszył.

Co ci się stało?

Zapytany Tomezó wskazał palcem w stronę pokoi za warsztatem.

On jest? — I uniósł znacząco kciuk do góry.

Brat jest — odpowiedział, nic nie przeczuwając, Jukichi.

Dzisiaj był cały czas w domu?

Był, był w domu — zapewniał Jukichi trochę zniecierpliwiony.

Wtedy Tomezó zadrżał gwałtownie na całym ciele i wykrzyknął:

Żywy duch, żywy duch naszego pana!

W tej samej chwili i Ryuta zaczął jęczeć:

Aaa... — Wspomniał, jak kiedyś w Goten’yaffl3( widział ducha Heibeia.

Chodziłeś do Goten’yama? — spytał Jukichi. Za' raz za jego plecami znalazła się i Makino.

Tomezo pokręcił głową. Teraz on wyglądał tak ii niegdyś Ryuta.

Odpowiedział im, że ducha widział w drodze powrot­nej z Kawagoe, w miejscowości Kóshinzuka, tuż prz^ miejscem, gdzie droga Nakasendo wkracza do Edo. Prfy drodze zobaczył pracownię pieczęci

Rzuciłem okiem do środka, a tam siedzi i .rzeźbi pieczątki duch naszego pana.

W pierwszym odruchu zawołał: -— Panie! — i- chciał wejść do sklepu. A pan, siedzący przy stole i wycina­jący pieczęć, odwrócił się w jego stronę i zmierzył go niezadowolonym spojrzeniem.

Zupełnie jak nasz pan,, kiedy się zamyśli.

Wtedy Tomezó zrozumiał, że musi to być żywy duch, i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Pomyślał jed­nak, że lepiej wrócić do—„Murasho” i sprawdzić, co z prawdziwym panem, więc przejęty ruszył pośpiesz­nie w drogę powrotną.

Jukichi zamyślił się głęboko. Oto dzieją się rzeczy ponad ludzkie pojęcie...

Minęły dwa czy trzy dni.

Tomezó chce odejść — powiedział od progu pra­cowni niezadowolony Heibei. do Jukichiego, Bratowa, Chiyo, zgodnie z planem kupiła już narożny dom, otwo­rzyła sklep z odzieżą i torbami i chodziła tam handlo­wać po zakończeniu porannych robót domowych. In­teres prosperował nadspodziewanie dobrze, może dla­tego że w okolicy nic takiego nie było. Chiyo wracała na obiad, a potem do wieczora jeszcze zostawała w swo­im sklepie. Mówiono już w mieście, że sklep więcej przynosi niż warsztat. Było tak istotnie, ale w imię chwalebnej tradycji szlifierzy Murashó ani Heibei, ani Jukichi nigdy by się do tego nie przyznali. Heibei my­ślał sobie, że w końcu nawet odejście Tomezó specjal­nie nie odbije się na pracy, skoro i tak roboty ubywa.

Wkrótce jednak także chłopiec na posyłki, nie Ryu- ta, oznajmił: |

Wracam do domu.

I Heibei, i Chiyo wsiedli na niego i próbowali za­trzymać, ale z rodzinnego domu Ryuty już po chłopca przysłano.

Co z tego, że się chłopak wyuczy szlifierki, kiedy ta robota nie ma żadnych szans, a uczyć się trzeba całe

lata — wyjaśnił krewny Ryuty. Odszedł więc i Ryuta i w warsztacie „Murashó” pracował już tylko Jukichi!

W przeciwieństwie do. rozkwitu sklepu Chiyo pra- f cownia szlifierzy mieczy „Murashó” podupadała, bo li­czba zamówień malała z dnia na dzień, inne szlifiemie też coraz częściej próżnowały, ale nie było z nimi tak źle jak z firmą „Murashó”. Także dlatego że i właści­ciel Heibei, i jego żona Chiyo zaczęli szorstko odnosić się do klientów. Być może, mając inne źródła docho­du, uprzykrzyli sobie nieefektowną i pracochłonną szli­fierkę. Skoro sklep Chiyo rozwijał się tak dobrze, może było im już wszystko jedno, co się stanie z ich pra- , cownią.

Następnym razem także Jukichi zaczął mówić o odej­ściu. To raczej jego żona Makino pierwsza zaczęła mu to powtarzać, a Jukichi zaraz się zapalił do tego po­mysłu.

Mówisz, że pójdziecie gdzie indziej, a w której szlifiemi chcesz się zaczepić? — od razu zaczęła zło­śliwie przygadywać Chiyo. Z pewnością miała prawo, tak mówić. Siedzący obok brat Heibei nie powiedział

. ani: „Możesz iść”, ani: „Nie wolno.” Z jego zachowania nie sposób było odgadnąć, czy w ogóle słucha.

Ile razy mam tłumaczyć? Nie idę pracować u in­nych. Wygląda na to, że coraz mniej pracy w naszym rzemiośle, więc chcę zmienić fach powtórzył raz je­szcze Jukichi. Od początku mówił to samo, ale brato­wa chyba mu nie uwierzyła.

Pewnie wolisz żyć z procentów od pana Echigo- > ya — orzekła Chiyo.

W istocie poza tymi procentami za pracę dla firmy „Murashó” nie tylko nieraz nie otrzymywali swej mie­sięcznej zapłaty, lecz w ogóle miesiącami nie dostawali nic. Od czasu do czasu Heibei, jakby sobie nagle przy­pominał, wręczał im dwa shu:

Oto wasza zapłata.

Trudno się było dziwić, że Makino zaczęła mówić}

o szukaniu innej pracy.

Mówicie, że będziecie sprzedawać ryby, a może jarzyny? — kpiła z nich czasem bratowa Chiyo. Nie zdecydowali się jeszcze, co będą robić, nie znaleźli też jeszcze domu, do którego mogliby się wyprowadzić. W każdym razie najpierw chcieli, żeby Heibei wyraził zgodę na ich odejście.

Wkrótce Jukichi i jego żona znaleźli nowe miejsce zamieszkania. W połowie drogi, na wschód od Kaji- machi, w Matsueda odkryli dom do wynajęcia, dom, który ocalał z pożaru. Chociaż dach się spalił, funda­menty pozostały nienaruszone i belki też jeszcze można było wykorzystać. Zamiast „dom ocalały z pożaru” na­leżałoby powiedzieć „na pół wypalony”. Fundamenty i słupy nośne nadawały się jeszcze do użytku.

~f'‘- Dach i ściany musimy naprawić my sami jako najemcy, dlatego przeniesiemy się tam najpierw we dwójkę, bez rzeczy, i będziemy budować. — Jukichi skłonił się przed bratem Heibeiem i Chiyo.

No więć kiedy się przenosicie? — spytała Chiyo.

Jutro.

Ach, tak? — rzekła Chiyo. Kiedy Jukichi Wy­szedł, zwróciła się do męża: — Mówią, że się wypro­wadzają, a ja teraz sobie przypomniałam, że i ten kre­dens, i piecyk hibachi kupił kiedyś JtikichL. W pokoju mieli za ciasno, więc wstawili je tutaj.— A po chwili przerwy dodała: — Zdaje mi się, że skoro używaliśmy tych rzeczy, to już są nasze, czy nie? ';*%■ I znów za­milkła na chwilę. — Jeśli zabiorą te meble, to my bę­dziemy musieli kupić sobie nowe. — Mówiła dalej: — Kupił je z wygranej, więc drogo, i towar też był pierw­szorzędny.

Jukichi, Jukichi! zawołał Heibei w stronę mniejszego domku.

Jestem! —l Jukichi zjawił się od razu. Właśnię porządkowali z Makino odzież przed jutrzejszą prze­prowadzką. . ‘ >

Hej tam, Jukichi! — I teraz Heibei zaczął swo­je: — Zabieraj się! Zabieraj się ze wszystkim od razu

jutro/ — Wytrzeszczając oczy wskazywał palcem kre­dens i piecyk.

Zabierać wszystko? W nowym domu nie ma dachu ani ścian, ani podłogi.

Jukichi milczał.

Zabieraj wszystko! Zabieraj! —; powtarzał Heibei z dzikim wyrazem twarzy.

Ale tam nie ma nawet dachu... -— zaczął Jukichi, Heibei jednak zbyt straszną ma minę, z drugiej strony jutro zabrać rzeczy też nie można... Jukichi zafraso­wał się mocno, aż nagle znalazł wyjście z kłopotu. Tak długo były te meble tutaj w użyciu, że stały się wła­snością domu. Przy tym sam nieraz mówił: — Korzy­staj z nich, bracie, do woli. — Teraz między nim a bra­tem i bratową pogłębiała się przepaść. W nowym do­mu meble są im samym potrzebne, ale niech już tu zostaną... przecież i tak jutro zabrać ich nie może. — Jeszcze nie możemy ich wziąć, zresztą w ogóle, proszę, używajcie ich dalej. My je tutaj zostawimy — powie­dział.

Heibei, który znów zaczął: — Zabieraj... — zamknął gwałtownie usta. Słowa się urwały, jakby zabrakło mu tchu.

Jukichi powiedział to w desperacji. Odwrócił się na pięcie i zszedł do sieni. A tam Makino wyglądała zza rogu domku. Słysząc głos Heibeia wyszła zobaczyć, co się dzieje.

Jukichi przeniósł się więc do Matsueda i z biedą zdo-1 łał się jakoś tam urządzić. W każdym razie mebli i sprzętów domowych nie mieli prawie wcale.

Trzeba będzie uskładać trochę pieniędzy i ku­pić. — Zwykł w tamtych dniach mówić do żony JS" kichi. Od jakiegoś czasu jednak oboje rozmawiali już tylko o meblach i sprzętach.

Pewnego dnia Makino zaczęła znów swoje:

- Jeszcze talerze... f

Poszła po nie do starego domu Murashó. I miseczki, i talerze w kredensie należały do Jukichiego, więc spo­dziewała się, że przynajmniej tego nie trzeba będzie kupować. Chiyo w milczeniu wyjęła z kredensu trzy talerze i ze skwaszoną miną podała je bratowej. Talerzy mieli przedtem dziesięć, ale Makino uznała, że trzy na razie wystarczą, i zabrała je do nowego domu.

Wystarczyło zobaczyć minę szwagierki, żeby wie­dzieć, że reszty nie odda — powiedziała ze smutkiem.

r- I meble, i miseczki, i talerze, cóż to za zachłan­ność! Mogliby przecież sobie sami kupić — orzekł Ju- kichi. — Dobrze chociaż, że ten miecz Muramasa ja­koś się nam dostał. -P^Mówił o mieczu, który otrzy­ma! po ojcu.

O— Jakże,Jprzecież i w tamtej chałupce zawsze mie­liśmy go przy sobie. Czyż to nie pamiątka po zmarłym ojcu? Mówiłeś też, że mają tam w składzie dziesiątki takich mieczy — odpowiedziała Makino. W istocie było ich tam ledwie kilkanaście.

Po przeprowadzce do Matsueda Jukichi miał poszu­kać innej roboty, tylko że jeszcze się nie namyślił jakiej.

Może ostrzenie narzędzi ciesielskich, może pi­ły...? -^ zastanawiał się nieraz, ale że cieśle sami ostrzą własne narzędzia, nie spodziewał się zamówień. — Mo­że rzucić wszystko i zacząć sprzedawać ryby albo ja­rzyny? — pytał czasem w desperacji.

| fifl To będzie tak, jak mówiła szwagierka — przypo­minała wtedy Makino, a w głosie jej brzmiało upoko­rzenie.

Minęły dwa miesiące, odkąd przenieśli się do Matsu­eda, i przestały przychodzić procenty od pana Echi- goya, już dwa shu.

Tymczasem w domu Murashó w Kajimachi rozgry­wały się inne wydarzenia.

Mężu, mężu! .wołała wielkim głosem Chiyo, która przybiegła właśnie ze swego sklepu. Słuchaj,

Tydzień...

81

słyszałam dziwną historię i trochę się zaniepokoiłam. — Potem zniżyła głos i zaszeptała: — Tam, do domu przy sąsiedniej ulicy, sprowadził się dziwny człowiek. — Po tych słowach zrobiła przerwę. Po czym dodała: — r Mówili, że jest do ciebie zupełnie podobny, że jesteś- cie jak dwie krople wody.

Coo? — wrzasnął Heibei przeraźliwym głosem.

Takie to jakieś niesamowite, więc poszłam go zo­baczyć. Naprawdę nic ci się nie przypomina? — za­pytała Chiyo.

Heibei nie miał pojęcia, o co chodzi.

No to ja ci powiem. Niemiło mi o tym mówią ale przecież twoja matka uciekła z czeladnikiem, czy / nie? Nieraz mi o tym w sąsiedztwie mówili ludzie, tacy, co pamiętają dawne czasy — zaczęła Chiyo. —-Po u- cieczce twoja matka urodziła sześcioro cży siedmioro dzieciaków, jednego po drugim, jak szczenięta. Tu, w tym domu miała już ich troje, po odejściu sześcior(>, razem dziewięcioro, prawda? I to sami chłopcy, kubek w kubek podobni do ciebie. Przecież mówią, ze z twa­rzy jesteś bardzo podobny do matki. Ten, który spro-1 wadził się naprzeciwko, ostrzy miecze i wyrabia szpi­le do włosów i inne drobiazgi.

Heibei milczał, choć przypomniał sobie to i owo.

Dlatego poszłam się z nim spotkać. Przecież spro­wadził się tu, nie wiedząc, że jest twoim bratem. O mat­ce też chyba nic nie wie.

A potem? — Heibei podsunął się na kolanach ku żonie, najwyraźniej żywo zainteresowany.

■— Udało mi się z nim jakoś dogadać. Stanęło na | tym, że on się wyprowadzi. Oczywiście nie powiedzia­łam mu, że jesteście z jednej matki. — Chiyo jak zaw­sze o wszystkim rozstrzygała sama. — Kiedy się na niego patrzy, to taki do ciebie podobny, że aż się robi trochę straszno. Jednak wygląda na łagodnego. Jak tyl­ko tu zamieszkał, zaczęli mówić: „Jaki podobny!’’» „Żywy duch!”, i tak dalej, aż mu ta Hy.ioln^a ze wszy­stkim obrzydła. , . - »

Już się wyprowadził? spytał Heibei.

Chyba wyprowadzi się dziś albo jutro. Coś mó­wił, ze chce wrócić do poprzedniego domu. Właśnie, a jego żona? Może jest samotny? KĄ I Chiyo ciągnęła dalej: — Udaje, że nic o nas tu nie wie, chyba jednak coś zauważył. Przyrzekł od razu się wyprowadzić, ale przy tym powiedział coś, co mnie zaniepokoiło.

Co takiego?. — Najwyraźniej niepokój udzielił się

i Heibeiowi.

Że przed przeprowadzką przyjdzie do nas się przywitać. To dlatego mi się zdaje, że czegoś się do­myśla — rzekła Chiyo, a po chwili dodała: — Mowy nie ma! Powiedziałam mu, że nie musi przychodzić, bo przecież jest dla nas zupełnie obcy.

I co wtedy? — spytał Heibei.

Już nic nie mówił. Powtórzyłam mu jeszcze raz, że jest obcy. Najgorzej, jeśli jakiemuś nicponiowi bę­dzie się zdawało, że jest naszym bratem — powiedziała Chiyo.

Więcej o sobowtórze nie było już mowy. Nagle zo­baczyli oboje Makino, żonę Jukichiego z Matsueda.

Chciałabym cię o coś zapytać, starszy bracie. — Ton jej słów brzmiał inaczej niż zwykle. A potem ostrzej jeszcze zagadnęła: — Co się dzieje z procentami od pana Echigoya?

Wciąż stała w progu pracowni.

| — Co to znów za głupstwa? — odpowiedziała py­taniem Chiyo, nie ruszając się z miejsca.

Powiedział mi, żebym zapytała, co się z nimi dzieje. — Nie ustępowała Makino.

Wtedy już i Heibei wmieszał się do rozmowy. t — Te wasze pieniądze to pan Echigoya dawno zwró­cił. Mówił, że nie może płacić takiego wysokiego pro­centu, .

Tym razem Makino rozgniewała się naprawdę.

Może to wygląda, że się z tobą kłócę, starszy bra­cie, ale byłam już u pana Echigoya i wypytałam o wszy­stko. Czy to nie prawda, bracie, że kazałeś sobie od-

JEi

dać te pieniądze? Skoro pan Echigoya je zwrócił, dla- czego nam wtedy nic nie powiedziałeś? — Makino upar­cie domagała się odpowiedzi.

Ty głupia, wracaj do domu i powiedz Jukichie- mu, że Echigoya zwrócił dług już trzy lata temu i mi- mo to ja wam aż dotąd płaciłem procenty. W porów- naniu z tym, co było na początku, wypłaciłem wam już nie dwa ryó i dwa shu, lecz całe trzy ryo! — wykrzyk­nął Heibei

Jak to, więc to, co nam dawałeś, to nie były pro­centy, tylko nasze własne pieniądze? — zapytała Ma­kino.

Głupia, a kto by wam dał coś więcej — wtrąciła się z boku Chiyo.

Po tych słowach Makino nie mogła już nic powie­dzieć. Cofając się wyszła z warsztatu, lecz po drodze rzuciła jeszcze:

Powinniście byli powiedzieć nam, Czy to procent, czy nasze pieniądze. Po czym oddaliła się tak szyb­ko, jakby ją ktoś gonił.

Stało się to tego samego wieczora, tuż po zachodzie słońca, gdy dobrze się już ściemniło. W warsztacie „Mu- rashó” nie było nic do roboty, więc po zapadnięciu zmroku wcześnie zamykano drzwi.

W gęstniejącą ciemność wkroczył chwiejnym kro­kiem Jukichi, brat z Matsueda. Przyciskał do siebie obu rękami miecz.

Jukichi przyczaił się w cieniu domku, gdzie niegdyś mieszkał. Z ukrycia obserwował wnętrze domu.

Wtedy to nadszedł bez pośpiechu powracający do domu właściciel, Heibei.

Ty! — wrzasnął Jukichi i z rozpędu wpadł na Heibeia, z obnażonym mieczem w rękach.

Co robisz? — wykrzyknął zwalony z nóg Heibei.

Ty draniu! — Jukichi przysiadł okrakiem na cie* le leżącego brata. Nagie ostrze miecza próbował przy' cisnąć do jego szyi.

Co robisz...? — Heibei oburącz odpychał miecz-

-* Aaa! •— krzyknął. Cios miecza trafił na obie ręce i dłonie odcięte w nadgarstkach odpadły, a ostrze u- tkwiło mu w poprzek ust. Wrzasnął pod wpływem nieznośnego bólu, ale zaciśniętymi zębami odparł na­cisk ostrza.

Dla pieniędzy, gorzej niż obcy.« —- powtarzał Ju­kichi. Podniósł miecz, którego siłę uderzenia powstrzy­mały zęby leżącego, i wbił mu ostrze w gardło. Nogi brata zadrgały konwulsyjnie. Jeszcze ci mało?. — wyrwał się z ust Jukichiego okrzyk. Młodszy brat roz­wiązał pas własnego kimona i zacisnął go na szyi Hei- beia. A stopy brata wciąż jeszcze się poruszały..T~— Zaduszę cię! Nawet miecz Muramasa po ojcu nie da ci rady? — I znów ścisnął pasem szyję Heibeia.

Wtem otwarły się drzwi domu Murashó.

Słychać jakieś głosy na dworze. — To Chiyo wy­sunęła głowę z uchylonych drzwi

Gdzie, gdzie? — Dał się Słyszeć drugi głos i obok Chiyo ukazał się w drzwiach... Heibei, właściciel do­mu. Co to może być?

I Chiyo, i Heibei wyszli na dwór. Obok JukicfiiegÓ* bez pasa i w rozchylonym kimonie, leżał na ziemi ktoś tryskający krwią jak fontanna, a jego stopy wciąż je­szcze konwtilsyjnie kopały ziemię.

Ach! — krzyknęła Chiyo i uczepiła się męża.

Jukichi jęknął głośno. Oto jego brat, Heibei, którego

zabił, stoi obok i patrzy na niego. Jukichi dyszał cięż­ko. Zabił człowieka i bardzo się tym umęczył. Wyciąg­nął obie ręce w kierunku Heibeia.

Ooo...! — zawodził.

Człowiek leżący u jego stóp, zbroczony krwią, też jęczał jeszcze i kopał nogami ziemię. Wielki zielony liść drzewa kiri bezszelestnie opadł, wirując w powie­trzu.

Przełożyła Krystyna Okazaki

LUDZKIE ŻYCIE

Pewnego razu o czymś rozmawialiśmy, gdy Sei, były gangster, powiedział do mnie tak:

Ciekawe, czy „nawrócenie” jest słowem, którego , każdy może używać. Jeśli nie brzmi zbyt śmiesznie r w ustach takiego człowieka jak ja, to mogę chyba po­wiedzieć, że przeżyłem swego rodzaju „nawrócenie”.

Co?

Patrząc wyrozumiale na moją zdziwioną minę zaczął powoli i z wahaniem opowiadać historię, którą za­pewne długo chował w swym sercu, a teraz miał już chyba dostatecznie uzasadnione powody, by ją wy­jawić.

Zacznę może od wstępu, bo dopóki nie dowie się pan, jakim jestem człowiekiem, cała historia nie bę­dzie miała większego sensu.

Było to w okresie, gdy wojna na Pacyfiku zaczęła przybierać niekorzystny dla Japonii obrót. Życie sta­wało się coraz trudniejsze z powodu powołań do woj- > ska czy przymusowej pracy. Wtedy właśnie już od ro­ku siedziałem w więzieniu Sugamo skazany za mor­derstwo.

Rok wcześniej wiosną zadźgałem nożem Shidę, któ­ry prowadził hotelik w Togoshi-Ginza. Miałem dwa powody, żeby to zrobić. Do dziś jednak nie wiem, który z nich popchnął mnie ostatecznie do morderstwa.

Na policji i w prokuraturze uważano, że usunąłem ) Shidę dysponującego wpływami w Ebara, by rozsze­

rzyć teren działania i umocnić gang KawanakL Takie przypuszczenie jest w znacznym stopniu trafne, bo jak panu wiadomo, mój szef był wtedy starym, osiemdzie­sięcioletnim człowiekiem, wydaje się więc zupełnie na­turalne, że ja, jako najbardziej wpływowy członek kie­rownictwa gangu, zabiłem Shidę, żeby umocnić wła­sną pozycję. Prawdę mówiąc, chodziło mi chyba bar­dziej o kobietę pracującą wtedy w hotelu kierowanym przez Shidę. Miała na imię Machiko i swą powabną twarzyczką i łagodnym usposobieniem zwracała uwagę, mężczyzn. W czasie różnych zwyczajowych wizyt skła­danych Shidzie w imieniu mojego szefa zawsze mi u- sługiwała. I tam, nim się spostrzegłem, polubiłem ją bardzo i zacząłem rozmawiać z nią czule. Nigdy jednak nie uścisnąłem nawet jej ręki, a tym bardziej, oczy­wiście, nie proponowałem jej małżeństwa. Być może nie jestem zbyt namiętnym typem albo też miłość mnie nie oślepia, kiedy jestem w kobiecie zakochany.

Przypadkowo dowiedziałem się, że Machiko była ko­chanką Shidy. Poczułem się fatalnie, jakbym został zdradzony przez tę kobietę i, sam nie wiem dlaczego, rozgorzała we mnie złość do Shidy.

Kilka dni później pewnego ciemnego wieczoru, wy­wabiłem Shidę z kuchni i za wielką skrzynią na śmie­cie zabiłem go jednym pchnięciem noża. Zgodnie z przy­jętą w naszych kręgach zasadą postępowania w takich sytuacjach, sam się zgłosiłem na policję, wyolbrzymia­jąc winę Shidy do niewybaczalnej zdrady. W sporach między gangami, nawet w wypadku zabójstwa, sprawa zwykle kończyła się najwyżej na pięciu lub sześciu la­tach więzienia. Ale czy to czasy były niedobre, czy też dlatego, że wyszły na jaw moje kombinacje zmierza­jące do wymigiwania się od wojska, poza tym może zaszkodziły mi również dawniejsze przestępstwa —* w pierwszej instancji zostałem skazany na jedenaście lat ciężkiego więzienia. Oczywiście, 'wniosłem apelację, lecz z powodu niewielkiego zaangażowania mojego o- brońcy rozprawa sądowa w drugiej instancji zakończy-

ła się wyrokiem dziesięciu lat ciężkiego więzieni»

Normalnie można odwoływać się do sądu wyższego lecz z jednej strony — wszystko to wydawało się zbyt kłopotliwe dla kogoś tak niecierpliwego jak ja, a z dru, - giej -T- uraza do adwokata przysłanego mi przez gang Kawanaki okazała się zbyt silna *— zdecydowałem ,się w przypływie młodzieńczej głupoty pogodzić się z tym wyrokiem.

Było to następnego dnia po ogłoszeniu wyroku. SkońT ęzyłem jeść śniadanie i mimo woli uwagę skierowałem na to, co działo się za drzwiami mojej jednoosobowy celi. Przed ogłoszeniem wyroku ranek dla więźniów rozpoczyna się zwykle od wołania strażnika: —Lekarz dla chorych, śniadanie, lekarz dla chorych, śniadanie. —

W tym czasie za drzwiami rozlegały się również inne głosy. Trzeba więc w więzieniu spędzić przynajmniej dwa miesiące, żeby w niezrozumiałych pomrukach straż­nika rozpoznać słowa „lekarz” czy „śniadanie”. I jesz­cze jedno, tyle samo czasu potrzeba, by się dowiedzieć, że ten grzeczny człowiek w białym kitlu przypomina- [ jący handlarza, idący obok pchanego wózka i wołają- * cy: — Słodycze! gazety! — jest również strażnikiem.

Taki handlarz otrzymuje chyba procent, gdyż bar­dzo się stara, by kupowano u niego. Warto wspomnieć, że tego rodzaju handel — jako dodatek do niskich pen­sji strażników — wymyśliło Towarzystwo Pracowni­ków Więziennych, w okresie gdy wydawało jeszcze ga­zetę więzienną „Człowiek”.

Poza tym od czasu do czasu można usłyszeć woła- 1 nie: — Masować brodę. — Zanim bowiem przyszedł golibroda, należało zmoczyć zarost zimną wodą z kra­nu, a następnie starannie masować skórę. Samo gole­nie trwało krótko, składało się w zasadzie z trzech po­ciągnięć tępą brzytwą po policzkach i pod nosem, to­też nie muszę mówić, jak bardzo było to bolesne.

Tego ranka mój zmysł słuchu nastawił się na dźwigi ki rozlegające się za drzwiami, które odbierałem z min%|

wyrażającą szczególny rodzaj oczekiwania. I rzeczywi­ście, kroki strażnika ucichły przed moją celą.

Numer sto siedemdziesiąt osiem zmiana celi, szyb­ko przygotować się do wyjścia.

Tak, już jestem gotowy.

Byłem młody, odpowiedziałem więc dziarskim gło­sem i spojrzałem na osobiste rzeczy, zebrane i zwią­zane w chustkę furoshiki. Już wiedziałem, że po za­kończeniu apelacyjnej rozprawy sądowej przenoszono więźniów z izolatek do sal ogólnych, tylko przestępcy polityczni pozostawali nadal w celach jednoosobowych. Może pan sobie wyobrazić, jak się cieszyłem na samą myśl o zmianie celi, ponieważ jestem człowiekiem bar­dzo ruchliwym i tym dotkliwiej cierpiałem z powodu samotności i nudy.

Już w ciągu poprzedniego dnia uporządkowałem i za­winąłem w chustę o chińskim wzorze z zielonych bambusów swoje rzeczy, które kupiłem w więzieniu, a mianowicie lusterko, mydło, pastę i szczoteczkę do zębów, dwa tomy dzieła o życiu Hideyoshiego *, bieliz­nę, a także trzy listy od Machiko.

Wziąłem do ręki zawiniątko i wyszedłem przez otwar­te ciężkie drzwi. Opuszczając celę, w której przeżyłem rok, przypomniałem sobie nagle wszystkie lęki, żale, zniecierpliwienie całego roku, wpisane w jej powietrze.

Dotąd w świadomości traktowałem swój przypadek z wyjątkową próżnością jako coś zwykłego, codzienne­go, ale teraz w nocy wiele razy budzili mnie strażnicy, kiedy krzyczałem przez sen.

Klapiąc słomianymi sandałami szedłem z celi na pię­trze Bloku Nr 6 do sali ogólnej w Bloku Nr 5. Blok ten był przedłużeniem tamtego, a sala ogólna znajdo­wała się również na piętrze.

Strażnik otworzył drzwi dużej: celi.

Nowy więzień.

Słysząc te słowa wszedłem do środka, popchnięty od tyłu.

Tak więc od dzisiaj będę siedzieć razem z innymi towarzyszami niedoli w celi ogólnej.

Cela miała wielkość dziesięciu mat, ale ponieważ od drzwi do ściany naprzeciwko ciągnął się pas podłogi

0 szerokości dwu stóp, więc faktycznie mat było osiem. Przy ścianie na końcu tego pasa stały półki na rzeczy osobiste, a obpk nich znajdowała się oszklona ubikacja, nad nią zaś okno z widokiem na krzewy rosnące na podwórzu. Na czterech matach po obu stronach podłogi siedziało po czterech mężczyzn w różnych ubraniach

1 pozach.

Nie pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji, dlatego szybko zorientowałem się, że Siedzący przy drzwiach pięćdziesięcioletni mniej więcej mężcźyna to „szef” tej celi, schyliłem się więc przed nim w powi­talnym ukłonie typowym dla środowiska hazardzistów.

Mężczyna odburknął tylko niewyraźnie coś, czego hie zrozumiałem, i odwrócił w bok swoją bladą twarz. Jego reakcja podrażniła mnie i rozgniewała, ponieważ łatwo dawałem się ponosić nemom. Dopiero teraz widzę, jaki byłem głupi, lecz wtedy poczułem się głęboko do­tknięty i obrażony pogardliwym, jak sądziłem, stosun­kiem do mnie tego, z pewnością pospolitego, przestępcy.

Dobrze się przyjrzyj, kto przed tobą stoi, ty dra­niu! Siedzę tu za morderstwo. Nie za jakiś tam wy­czyn złodziejaszka! — Gniewnym wzrokiem zmierzy­łem tego starszego ode mnie mężczyznę.

Mój przeciwnik zachowywał się tak, jakby nawet nie widział twarzy młodego pyszałka — jego obojętny, jak­by suchy, a jednocześnie niespokojny wzrok tkwił w pustce. Chwilę obserwowałem jego zgłodniałe i błęd­ne oczy i nagle poczułem jakieś nieokreślone drżenie w głębi serca. Moje rozbiegane myśli nie poszły jednak głębiej tropem tego wrażenia. Pomyślałem tylko: „Ja­cy zaskakująco dziwni ludzie bywają na tym świecie.” Mówiąc o dziwakach, muszę wspomnieć o jeszcze

I I 80

jednym facecie z tej celi. Miał około trzydziestu pięciu lat, wyglądał na dobrze wychowanego inteligenta. Cały czas, od mojego wejścia do tej celi do chwili obecnej — zbliżała się właśnie pora obiadu, gdyż dobiegał z da­leka odgłos wózka rozwożącego posiłek brudną szma­tą czyścił pokrywkę swego pudełka na przybory do jedzenia.

Przed wojną takie pudełka malowano na brązowo, a teraz, gdy sytuacja na froncie zdecydowanie się po­gorszyła, robiono je zé zwykłego nie lakierowanego drewna. Taką właśnie pokrywkę z surowego drewna, które nasyciło się płynem i zszarzało ze starości, ów mężczyzna czyścił bez przerwy, nie odrywając od niej wzroku. Jego stara pokrywka już błyszczała, mimo to czyścił ją nadal z takim samym pośpiechem jak przed­tem. W końcu usłyszałem, że rozwożący obiad jest już przy sąsiedniej celi. Wszyscy z pośpiechem zaczęli wyj­mować z pudełek miseczki i felerze i stawiać je na po­dłodze.

Kiedyś miseczki i talerze były aluminiowe; ale po­nieważ przekazano je dla wojska, zaczęliśmy w więzie­niu jeść z własnych naczyń ceramicznych, zdekomple­towanych, dużych i małych, jakie przedtem sprzeda­wano w kiosku. Teraz nawet tego tu nie sprzedają, toteż używamy naczyń bardzo starych, pozostawionych przez zwolnionych więźniów. Dlatego niektóre są wy­szczerbione, popękane, najrozmaitszych kształtów

i wielkości. Z przykrością stwierdzam, że nawet tutaj widać trudności, w jakich znajduje się rząd. Zwykle otrzymujemy pełen czerpak zupy, poszkodowani więc są ci, którzy mają małe miseczki. Zatem przewidujący więźniowie, aby zapewnić sobie możliwość uzyskania większych miseczek, oddają swoje obiady tym, którzy mają wyjść w najbliższym czasie z więzienia. A ci, któ­rzy nie mogą pogodzić się z myślą o oddaniu swego obiadu, muszą płacić za to codziennie, zadowalając się mniejszą porcją zupy.

Kiedy drzwi się otworzyły, „szef” odwrócił się do

tyłu i zawołał niecierpliwie od drzwi swym ponurym głosem:

-*• Pokrywka!

Tak jest -podpowiedział ktoś i wyciągnął po. krywkę w jego stronę.

Precz z nią! Jest brudna! — krzyknął „szef” zu« pełnie innym, ostrym głosem, a wtedy inteligent pod­sunął z boku swoją błyszczącą pokrywkę. „Szef” przy­jął ją w milczeniu i ustawił na niej kolejno miseczki, Roznoszący posiłek okrągłym czerpakiem o drewnia­nym trzonku nabierał z drewnianego naczynia ryż, przygładzał go dłonią i wkładał kolejno do podsuwa­nych mu miseczek. Ryż był zmieszany z jęczmieniem

i fasolą sojową.

Spostrzegłem, że towarzyszący pomocnikowi straż­nik nagle się oddalił na chwilę. W tym czasie zosta­wiono tu trzy porcje więcej niż było osób w cej^. , „No, no, ten «szef» ma tu nie byle jakie wpływy” po­myślałem i spojrzałem na jego twarz po raz drugi. Sie*' dzący obok niego inteligent z zadowoloną miną zbierał rozsypane na pokrywce ziarenka ryżu i pałeczkami wkładał je do ust. .>

Ach, teraz zrozumiałem — on musiał włożyć tyle wy­siłku, żeby jego pokrywka błyszczała bardziej od innych, po to tylko, by zdobyć o kilkadziesiąt ziaren ryżu wię­cej. Ale nie jest to śmieszne ani tragiczne. Jest to w ży­ciu więziennym zdarzenie zwyczajne, które poruszyło mną nie mocniej niż muśnięcie wiatru o skórę.

Zamyśliłem się trochę, zapomniawszy o całej sytua­cji, i kiedy się spostrzegłem, przy drzwiach wydawano już ostatnią porcję. Przeznaczoną dla mnie.

Numer sto siedemdziesiąt osiem. To ty?

Strażnik zajrzał do notatnika, spojrzał w mrok, w gł^

celi, i wskazał brodą na mnie.

Tak jest. Przepraszam za kłopot.

Strażnik wziął odcisk mojego palca, zamknął ciężkie

drzwi i poszedł za pomocnikiem do sąsiedniej celi. „Szef”, który przyjął mój obiad od strażnika, przez

chwilę trzymał go na kolanach, jakby rozkoszując się bielą ziaren ryżu. Po chwili szybko zlustrował celę oczy­ma bez wyrazu, a kiedy pomyślałem, że powiedział coś w rodzaju: — Musi być bardzo .smaczny. Wezmę go so­bie! te uniósł się i postawił mój obiad na swoją półkę.

Ej, zostaw to. Ty Świnio, wyobrażasz sobie, że po­zwolę ci na to? Co ty sobie myślisz, że kim ja jestem?

Bez namysłu obrzuciłem go przekleństwami, lecz przypomniałem sobie, że przeciwnik może mieć tu spore wpływy, | nagle zmieniłem ton. —; Gdybym wychodził za pół roku czy za rok, na pewno nie żałowałbym sta­remu człowiekowi czegoś dobrego do zjedzenia. A po­nieważ muszę tu siedzieć dziesięć lat.„> 5— powiedziałem na wpół do siebie. Na pozór mu współczułem, lecz w rzeczywistości moje słowa miały na celu pokazanie, że mam nie byle jaką przeszłość kryminalną.

Człowiek znający się na rzeczy, już widząc mój niski numer *„178”, wiedziałby, że jestem zabójcą. Patrząc na zachowanie „szefa” nie dostrzegłem jednak najmniej­szych objawów lęku przed groźnym przestępcą. Jestem ambitny i od początku wykalkulowałem sobie, że należy go porządnie przestraszyć, z całą premedytacją więc kontrolowałem każde słowo, jakie wypowiadałem, każdy ruch, jaki wykonywałem. Chociaż jednak strzępiłem so­bie język i wymyślałem mu, nie robiło to chyba na nim żadnego wrażenia. Zaniósł mój obiad na swoją półkę

i wrócił na miejsce.

St— Psiakrew, ten ojczulek jeszcze nie zrozumiał, co mu mówię!

W napadzie wściekłości powaliłem „szefa” od tyłu. Jego chude plecy pod brudną kurtką sprawiły na mnie wrażenie kłody drzewa.

Z powodu tego zamieszania obiad jadłem jako ostatni.

Wkrótce po zakończeniu posiłku „szef” został wy­wołany na spacer.

jjL .Dziwny facet. A w ogóle za co siedzi? rr- od razu zapytałem siedzącego obok mniej więcej czterdziesto­letniego mężczyznę.

On jest skazany na śmierć! — przemówiło dwu więźniów jednocześnie, kierując w moją stronę twarze rozpromienione poczuciem wyższości; wyjawili mi bo- wiem coś, co musiało mnie zaskoczyć.

Co? Skazany na śmierć? — jęknąłem i zamyśli. 9 łem się. I chyba trochę pobladłem. — Co on zrobił?

Lista jego przestępstw jest długa: rabunek, gwałt, morderstwo, obraza moralności. — Czterdziesto­letni mężczyzna powiedział to, wyraźnie oddzielając po- szczególne słowa. Ten przestępca o lżejszym wyroku mówił bez najmniejszego wahania, z odcieniem głębo­kiego respektu dla skazanego na śmierć.

Czy to decyzja ostateczna?

Tak, od odrzucenia apelacji do wyższej instancji ' minęło już sporo czasu, więc może się to. stać za parę dni. Wyrok wykonują w ciągu stu dni od chwili upra­womocnienia.

Poczułem dziwną pustkę, zamilkłem i pogrążyłem się w myślach.

Czterdziestoletni mężczyzna widząc mój młodzieńczy niepokój podsunął się bliżej.

Tak, byłeś trochę nierozważny. Skazany na . śmierć, gdy kogoś dodatkowo zabije, przedłuża sóbie ży­cie o trzy miesiące czy pół roku, o czas trwania nowej rozprawy, więc nigdy nie wiadomo, kiedy zechce to zrobić.

Wiedziałem o tym bardzo dobrze. Kiedy siedziałem w areszcie policyjnym, był ze mną w celi pewien oszust, który dzielił kiedyś celę z więźniem skazanym na śmierć za zabójstwo zaadoptowanego dziecka. Opowia­dał mi, że dzieciobójca często zabierał innym jedzenie. A kiedy ktoś odmawiał, brał swój ręcznik, skręcał go tak, jak to się robi przy zawiązywaniu na głowie, i mó­wiąc: — Zabić jednego czy dwóch to bez różnicy — wpatrywał się w szyję tego kogoś groźnym wzrokiem- Dlatego, chcąc nie chcąc, wszyscy oddwali trochę «e swoich porcji.

Spostrzegłszy moje przygnębienie „inteligent”, który

teraz również czyścił pokrywką, zwrócił się do mnie z oddali:

Przeproś. Musisz go po prostu przeprosić.

Słusznie. Musisz to zrobić taktownie i pójść na

kompromis. Poza tym... — Czterdziestoletni mężczyzna przerwał z jakiegoś powodu i nagle spojrzał na mnie z przebiegłym błyskiem w oczach. — Dopóki skazany na śmierć jest z nami, będziemy mieli dodatkowe porcje. Nic więc nie tracimy, jeśli będziemy mu schlebiać.

Zrozumiałem, czego ode mnie oczekiwali. Lecz zna­jąc swój charakter wiedziałem, że nie będzie mi łatwo przeprosić człowieka, którego przed chwilą przeklina­łem. W niepewności minęły mi godziny popołudniowe.

„Szef” wrócił, nie był już taki blady i nawet zaczął swobodniej rozmawiać.

W końcu zapadła noc. Gdy nadeszła pora snu, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. W ciągu dnia w celi obo­wiązywało coś w rodzaju niepisanego kodeksu, zgodnie z którym wszyscy zajmowali miejsca zależnie od dłu­gości przebywania w więzieniu: przy drzwiach „szef”, a najstarszy więzień obok niego, ale w nocy trzeba było leżeć według numeracji — zgodnie z regulaminem wię­ziennym. Oznaczało to, że w głębi kładł się „szef” z nu­merem „170”, a następnie numer „178”, czyli ja.

Tej nocy nawet się nie zdrzemnąłem. Nie wiem, czy on spał, czy nie, w każdym razie w ogóle się nie poru­szał, po prostu leżał, blady i chudy, o pomarszczonej skó­rze, w świetle lampy wiszącej prosto nad nim pod sufi­tem i oddychał głośno, jakby wtłaczał powietrze do worka, a następnie nagle wypuszczał.

Następnego dnia dowiedziałem się, że w Bloku Nr 5 jest jeszcze dwóch skazanych na śmierć, choć ich wy­rok jeszcze się nie uprawomocnił; to chyba oni, męczeni przez senne koszmary, od czasu do czasu tak głośno krzyczeli w nocy. Wtedy rozlegał się odgłos kroków strażnika budzącego ich przez drzwi.

Nadszedł ranek. Choć mogliśmy leżeć, dopóki nie roz- legł się głos budzącego nas strażnika, to jednak numer

85

170” wstał wcześniej i siedział już na macie obok mnie.

Podniosłem się nieśmiało, spojrzałem na sąsiada i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Jego twarz była tak r' blada, że zdawała się aż przezroczysta, nie należąca do żywego człowieka. Wraz z sygnałem pobudki wszyscy zaczęli zwijać wąskie materace i krótkimi szczotkami zamiatać i czyścić maty, tylko numer „170” siedział bez ruchu wśród strzępów waty przy drzwiach.

Co mu jest? — zapytałem szeptem czterdziesto­letniego mężczyzny, z którym się już zaprzyjaźniłem, wskazując brodą w stronę „szefa”.

Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie rozkaz egze- bjl kucji. Zawsze dostają go przed zmianą warty o dzie- r wiątej. Dlatego nie można mu się dziwić.

Mruknąłem coś na znak, że zrozumiałem. Wydało mi się, że sam zaczynam blednąc i drżeć. Możliwe, że teraz dla niego minuta życia to cały rok z poprzedniego okre­su, w którym czas przepływał mu jak woda w rzece, Człowiek ubogi wygląda starzej, lecz ten skazaniec nie mógł chyba mieć więcej niż pięćdziesiąt lat. Miałby je« 4 szcze przed sobą piętnaście, a może dwadzieścia lat, gdyby żył normalnie. Teraz może stara się ze wszystkich sił przeżyć w formie skondensowanej do trzydziestu minut lub godziny te pozostałe piętnaście albo dwadzie­ścia lat żyda.

Wkrótce przyszedł czas na śniadanie. „Inteligent’’ znów jak wczoraj podsunął swą świecącą pokrywkę, Jakby to był jego przywilej, gdy „szef” odsunął po­krywkę tego samego co wczoraj mężczyzny.

Jak wczoraj w czasie kolacji, tak i dzisiaj między tym mężczyzną a „inteligentem” rozegrała się potycz­ka o pokrywkę, w której znów zwyciężył „inteligent”- Żałośnie wyglądał ten mężczyzna chciwie podsuwając? brudną pokrywkę, choć wiedział, że nie ma szansy.

Pomocnik wlewa zupę czerpakiem do miseczek stoją­cych na pokrywce. Gdy miseczka jest za mała, zupa si? jL rozlewa. 1 pozostaje na pokrywce. ?

jL m

Inteligent”, otrzymawszy od milczącego jak głaz ,szefa” pokrywkę, wraca na swoje miejsce z najwyższą ostrożnością, aby nie rozlać zupy, siada, przechyla po­krywkę i pije, nie kryjąc radości z zaspokajania głodu.

Spojrzałem na „szefa” — siedział oparty o drzwi, a przed nim stała nie tknięta pałeczkami jego porcja

i dwie dodatkowe. Zastanawiałem się, czy podzieli się ze swoimi kolegami, ale nie, w końcu wstał i postawił trzy porcje na swojej półce.

Wydało mi się, że minęła dziewiąta, gdyż w dali na korytarzu rozległy się głosy strażników przybyłych z domów na kolejną zmianę.

Choć słyszymy je codziennie, to jednak głosy strażni­ków nowej zmiany wydają się nam tak orzeźwiające jak świergot wróbli nad ranem.

Ach, już dziewiąta — powiedział ktoś słuchający uważnie. Zrobił to chyba z uprzejmości, by zawiado­mić „szefa”, że minęła już godzina niebezpieczeństwa.

. „Szef” dawno już o tym wiedział. Ożywił się i bez słowa wstał z miejsca. Gdy patrzyłem na niego zastana­wiając się, co zrobi; on poszedł po posiłek, który przed­tem odstawił na półkę.

Naprawdę oglądanie trudnego do opisania wyrazu je­go twarzy i zachowania było wielkim ciężarem, przy­tłaczającym nas jak głaz, więc wszyscy szczerze pragnę- liśmy, by godzina niebezpieczeństwa minęła jak naj­szybciej.

Zaczął jeść śniadanie. Ryż, którego ani ziarnka przedtem nie mógł przełknąć, zjadał teraz z najwyż­szym apetytem. Skończył jedną porcję, a po chwili, nim się spostrzegliśmy, pochłonął wszystkie trzy. Rze­czywiście) miał imponujący apetyt.

Teraz zdecydowanie poprawił mu się humor.

Ktoś mnie zapytał:

A ty za co tu siedzisz?

I od tego pytania zaczęła się rozmowa o mojej prze­szłości kryminalnej.

Ej, wujku! Dzisiaj opowiedz o swoich kradzie­

żach, gwałtach, zabójstwach i obrazie moralności — pi wiedział nagle ktoś, widząc dobre samopoczucie if|| fa”. Właśnie na tego rodzaju niesamowitą historię cze­kałem.

Rozpromieniona dotąd twarz „szefa” nagle zaostrzy, ła się i spochmurniała.

O to mnie nie pytajcie pJ odpowiedział ponuro, Od pewnego czasu posyłałem mu schlebiające spojrzę- nia, gdy zwrócił wzrok w moją stronę, na mą twarz tak promieniującą młodością, że sam to czułem. Ponie­waż nie potrafiłem wyrazić słowami chęci pójścia na kompromis, próbowałem poprawić mu humor w ten raczej chytry sposób, na raty.

Potem wyprowadzono go znowu na spacer.

„Rabunek, gwałt, zabójstwo, obraza moralności’!', lecz co on naprawdę zrobił? — zapytałem czterdziesto­letniego mężczyznę, wymieniając tę długą listę, któ­rą dobrze zapamiętałem, mimo że słyszałem ją tylko raz.

jgiNN Chyba ma zamiar zachować to w tajemnicy)] w gruncie rzeczy było jednak tak' — powiedział, po­czym wziął z półki „szefa” i pokazał mi odpis wyrok«» sądowego. Wszyscy już zapewne dokument ten oglądał w tajemnicy przed „szefem”, gdyż nikt poza mną nie wyciągnął ręki. Tekst napisano suchym urzędowym ję* zykiem, ale gdy go czytałem, w głowie zaczął mi się stopniowo kształtować obraz wydarzeń.

Było to wiosną. W górach, w północnej części Kan- to, pośród wiecznie zielonych drzew, zakwitły już kwfo' ty, unosił się silny zapach kasztanów. Dochodził teir skądś niewprawny śpiew słowików. Zdarzyło się to p° południu późną wiosną, gdy muskanie wiatru przypO" mina dotyk ludzkiego ciała.

Od pewnego czasu spoza drzew dochodził gwar || łych głosików dziewczęcych, a wkrótce za rzadko roi snącymi kryptomeriami mignęły mundurki uczennic schodzących gęsiego na dół.

To pewnie wycieczka.

Dwu robotników w drodze na górę, gdzie budowano stację transformatorów, usiadło na skale i zapaliło pa­pierosa.

O tej porze na szczycie leży chyba jeszcze śnieg?

Hm, już chyba nie ma, pewnie kwitną azalie.

Obaj zamilkli. Było to znaczące milczenie.

Idźcie dalej. Nie oglądajcie się — powiedziała machając ręką w stronę koleżanek osiemnastoletnia mniej więcej uczennica i wbiegła między drzewa. Ubie­głoroczne, zwiędłe i połamane miskanty, między któ­rymi tu i. ówdzie wyłaziły z ziemi zielone czubki mło­dej trawy, zasłaniały jak gęste zarośla obu siedzących robotników. Uczennica nie wiedziała, że są tu ludzie, myślała tylko o tym, żeby jej z tyłu nie zobaczyły ko­leżanki, więc szybko zsunęła majtki i przysiadając od­słoniła brzoskwiniowe uda. Wyraźnie było widać tylko biały perkal.

Na ten widok jeden z robotników szepnął coś nie­wyraźnie. Drugi nic nie odpowiedział, tylko wstał i ru­szył przed siebie.

Robotnik pojawił się nagle przed uczennicą i schwytał ją, nim zdążyła wciągnąć majtki. Rozległ się trzask łamiącej się suchej trawy. Tylko przeraźliwy krzyk przetoczył się echem po wierzchołkach kryptomerii. Trwało to wszystko krótko. Wtedy wrócił robotnik, który stał na straży, i zamienił się rolą z pierwszym. Był to dzisiejszy numer „170”, „szef” tej celi.

Uczennica śmiertelnie umęczona leżała na plecach, jej włosy mokły w wodzie sączącej się z rozmiękłej ziemi.

Drugi robotnik zrobił to, co poprzedni, a ponadto spróbował tego, co robi mężczyzna z mężczyzną. Dziew­czyna straciła przytomność, leżała bezwładna, lecz z obu dziurek nosa, nie pozbawionego mimo to wdzięku, wy­dobywał się słaby, ledwie słyszalny oddech.

Udusił ją swoimi wielkimi rękami. Wstał, spojrzał W dół i zobaczył małą czerwoną portmonetkę, tak wy­pchaną banknotami, że się nie domykała, leżącą dalej

9* 99 i ——

na czarnej ziemi. Podniósł ją i włożył za szeroki H na brzuchu.

Robotnicy wymienili między sobą parę słów, odcia. gnęli ciało i zakopali w miękkiej ziemi, następnie o- i strożnie odeszli, każdy w inną stronę. Przypuszczalnie ten pierwszy wcale nie myślał o zabijaniu.

Po wykryciu zbrodni pierwszy robotnik otrzymał do. żywocie i na drugiej rozprawie przyznał się do winy. Numer „170”, który i w pierwszej, i w drugiej instan­cji otrzymał karę śmierci, odwołując się jeszcze raz przeżył do dziś.

Chyba chodzi mu głównie o to, abyśmy się nie dowiedzieli, że wtedy to zrobił — powiedział czterdzie- r stoletni więzień nawiązując do procederu uprawiane­go czasami przez mężczyzn. „Może i o to chodzi” po­myślałem.

O zmierzchu przychodzi czas, gdy każdy staje się bardziej sentymentalny. Nagle spostrzegłem, że „szef, zwrócił się w stronę ściany i zaczął szeptać słowa mo­dlitwy:

Niech będzie pochwalony Budda Amida... Niech ^ będzie pochwalony Budda Amida...

Tej nocy również nie mogłem spać spokojnie. 0n| czasem obracał się we śnie, kładł nogi na mojej koł­drze. Budziłem się przestraszony, jakby ktoś oblał mnie zimną wodą. Nawet jeśli mi wybaczy to, co zrobiłem: pierwszego dnia, to i tak, gdyby planował znowu za­bójstwo, aby przedłużyć sobie życie, nie potrzebował-[ by żadnego pretekstu. W każdym razie ja, będący pod I ręką, mam największą szansę zostać wybrany przez niego jako ofiara.

Tego wieczoru jednak nic specjalnego się nie zda­rzyło. Rankiem zaś „szef” jak zwykle przeżywał agonift aż nie można było na niego patrzeć. Jednak na obiad mógł zjeść nie tylko swoją porcję, lecz także porcje i*1' nych.

Pewnego dnia nadarzyła się okazja, żeby się z fliW pogodzić. f

Nie musisz się już martwić. Wojną wkrótce wy­gramy. Wtedy wszyscy zostaną podobno ułaskawieni, włącznie z tobą — powiedziałem rzecz nonsensowną, chcąc go pocieszyć. Cóż mogłem rzec, jeśli już mia­łem coś mówić?

Myślisz? Nawet gdybym stąd wyszedł, to i tak nie miałbym co na siebie włożyć.

I ty się martwisz ubraniem? Kiedyś dawno ogło­szono amnestię z okazji uchwalenia konstytucji i wte­dy postawiono stragany przed więzieniem. Pieniędzy trochę bym ci pożyczył'— dodałem.

Pewnego ranka o ósmej rozległ się głos: — Numer sto siedemdziesiąt osiem odwiedziny! — I drzwi się nagle otwarły. Do końca życia nie będę mógł zapo­mnieć jego wyrazu twarzy w chwili, gdy strażnik za­czął mówić: „sto siedemdziesiąt” i jeszcze nie dodał „ósemki”. Zbladł, wytrzeszczył oczy i zaczął drżeć na całym ciele. Na pewno przypuszczał, że wywołują jego numer. Tego właśnie dnia odwiedził mnie ktoś z gan­gu Kawanaki, dowiedziawszy się, że zgodziłem się z wy­rokiem. Również następnego ranka zdarzyło się to samo. Znów „szef” przeżył szok jak wczoraj, straszny, nie do zniesienia.

Powiedziałem więc, nie wyjaśniając powodu, żeby nikt z gangu Kawanaki już do mnie nie przychodził. Zacząłem wtedy odczuwać dziwną sympatię do „szefa”. Gdy powiem, z jakiego powodu, pan będzie się śmiał ze mnie i na pewno wszystkiego nie zrozumie, a cho­dzi po prostu o to, że on nie próbował mnie zabić.

W tym czasie usiłowałem sobie przypomnieć, jak się czułem, kiedy zabiłem Shidę, i zastanawiałem się, jak się czuł „szef”, kiedy zabił uczennicę. Cokolwiek bym myślał, były to i tak czyny nieodwracalne.

Czyż to jednak nie wspaniałe, że więzień mnie nie zabił, żeby sobie przedłużyć życie? Czy to nie wspa­niałe, że człowiek-nie może zabić bez powodu, nawet w takim wypadku, gdy tak bardzo pragnie żyć dłużej?

Ł — Często się słyszy, że skazańcy zabijają znowu ko­

goś w więzieniu, by przedłużyć sobie życie, lecz cz coś takiego kiedykolwiek się zdarzyło? — zapytałem wszystkowiedzącego czterdziestolatka.

A on się zamyślił i odpowiedział:

■— Tak, często o tym mówią, dziwne jednak, że nig. dy się z takim przypadkim nie spotkałem.

Oczywiście — powiedziałem, sam nie wiedząc dla­czego, z radością.

Pewnego ranka, kilka dni później, strażnik krzykną} do mężczyzny, który wyszedł pisać list:

Koniec pisania listów!

Wzdrygnąłam się. Będąc jeszcze w izolatce, usłysza­łem podobny zakaz pisania listów i później zapytałem jednego z obsługi, co to znaczy.

,, — Co znaczy? Po prostu dziś będą wieszać. Wczo-J raj sprzątacz wchodził do piwnicy pod szubienicą. Na pewno załatwią Niemca-szpiega, którego wyrok nieda- wno się uprawomocnił -- odpowiedział.

Kiedy o tym sobie przypomniałem, pomyślałem: 'o już teraz!”, i spojrzałem ukradkiem na numer „170”. W Bloku Nr 5 jest trzech skazanych na śmierć, lecz tylko numer „170” ma wyrok ostatecznie zatwierdzo-;

ii ...

Może mają dla nas jakieś nadzwyczajne wiado­mości? — zapytał ktoś. Wiedziałem jednak, że na pew­no nie mają.

W końcu rozległy się kroki i przed naszą celą sta­nęło dwu strażników.

Numer sto siedemdziesiąt odwiedziny! — zawo­łał jeden z nich«

Numer „170”, „szef” celi, zbladł i wcale się nie ru­szył.

Numer sto siedemdziesiąt, wychodzić, wychodzić, odwiedziny — powtórzył strażnik i obaj weszli w bu­tach do celi, wzięli pod ręce i postawili na nogi wia­nia numer „170”.

Chwiejnym krokiem numer „170” podszedł do drzwi-

Kiedy kazano mu włożyć sandały, nie potrafił tego zrobić, gdyż palce drżały mu konwulsyjnie.

Zostawiwszy na betonie sandały, których nie mógł włożyć, poszedł w stronę bloku kobiecego podtrzymy­wany przez strażników.

Ciekawe, który strażnik pociągnie dziś za sznur. Ten, kto pociągnie, otrzyma całą butelkę sake i będzie miał wolny dzień. — Czterdziestolatek był dumny z po­siadanej wiedzy.

Pobladłem i miałem ochotę trzasnąć go w twarz, ale milczałem długo, z opuszczoną głową.

(lipiec 1950)

Przełożył

Mikołaj Melanowicz

Inoue Yasushl

LOULAN

1

Dawno temu na Zachodnich Kresach Chin był mały kraj o nazwie Loulan. Po raz pierwszy na kartach hi­storii Wschodu pojawił się sto dwadzieścia lub sto trzy­dzieści lat przed naszą erą i zniknął w roku 77, czyli istniał zaledwie pięćdziesiąt lat. Od tego czasu minęły ^ już dwa tysiąclecia.

Pierwsze wiadomości o Loulanie przekazał słynny: podróżnik Czang C’ien, którego na zachód wysłał Wu, cesarz z dynastii Han, i za zasługi obdarował go tytu­łem Markiza Szerokich Horyzontów. Dzisiaj większość; obszarów Zachodnich Kresów należy do prowincji Sin* ciang, ale wówczas była to strefa wielkiej pustyni •, w północno-zachodnich Chinach i obce ziemie zamiesz- r kane przez ludy zwane przez Chińczyków barbarzyń-1 cami. W późniejszym okresie wraz z pojawieniem s»j| na Drodze Jedwabnej pierwszych karawan kupieckimi stała się ta strefa korytarzem łączącym kultury Wscho­du i Zachodu.

Do czasów cesarza Wu nikt, nawet najśmielszy awan-j tumik, nie odważył się wejść na teren tej pustyni. Nie j wiedziano bowiem, jak jest wielka ani też jaki lud ji £ zamieszkuje i czy są tam jakiekolwiek państwa.

Cesarz Wu wysłał Czang C’iena na Zachód nie tyk ko dla zaspokojenia zwykłej ciekawości. Wiedział, że za nie znaną wielką pustynią znajduje się wielki kraj Tocharów, których chciał nakłonić do wspólnej waltó przeciw potężnym Hunom, ustawicznie nękającym Chi' ny w okresie dynastii Han. Przez ponad pięćdziesiąt lat, począwszy od panowania cesarza Kao-cu, Chińczy

cy wysyłali Hunom księżniczki jako żony, płacili da­niny i zezwalali na prowadzenie handlu, mimo to na­jazdom nie było końca.

W tej epoce wszyscy kolejni cesarze chińscy musieli toczyć boje z Hunami — ludem koczującym na obsza­rze położonym wzdłuż północnych granic, od Syberii po Azję Centralną. Hunowie, z natury bardzo poryw­czy i brutalni, atakowali tereny przygraniczne Chin przy każdej sprzyjającej okazji. Tak więc choć w Chi­nach zdarzały się lata bez głodu i klęsk żywiołowych, najazdy Hunów nigdy ich nie omijały. Można powie­dzieć; że do walk z Hunami rzucono prawie całą pie­chotę i konnicę. Kiedy cesarz Wu pokonał po raz pierw­szy Hunów, wśród jeńców znalazł się Tatar, który mu powiedział: Hunowie zabili króla Tocharów i z jego czaszki pili wino. Dlatego Tócharowie wielce ich nie­nawidzą. Są jednak w sytuacji, w której nic nie mogą zrobić, ponieważ nie mają sojusznika. (§9 Cesarz Wu, usłyszawszy to, postanowił wysłać posła do Tocharów z propozycją utworzenia wspólnego frontu przeciwko Hunom. Ogłosił więc nabór ochotników i wtedy zgło­sił się Czang C’ien. W 139 r. p.n.e. Czang C’ien otrzy­mał ponad stu ludzi, którzy przedtem byli jeńcami Hu­nów, i wyruszył z okręgu Lungsi z poselstwem do To­charów. Powrócił dopiero po trzynastu latach, a spośród stu kilkunastu jego podwładnych tylko jeden człowiek przybył z nim do Chin. W drodze pojmali go Huno­wie i trzymali ponad dziesięć lat, to znaczy do jego ucieczki w sprzyjających okolicznościach. Czang prze­szedł pustynię, dotarł do celu podróży, do ziemi Tocha­rów, wypełnił zadanie, lecz .w drodze powrotnej znów został schwytany przez Hunów, udało mu się zbiec tyl­ko dzięki, wewnętrznym zamieszkom i po pewnym cza­sie wrócić do kraju.

W 124 r. Czang C’ien powrócił do Cz’anganu, stolic cy dynastii Han, i poinformował cesarza WU o krajach, ludach i produktach Zachodnich Kresów.

Wtedy to po raz pierwszy w historii Chin pojawił się

zapisek o istnieniu Loulanu i innych krajów strefy stynnej, takich jak Czarczan, Chotan, Jarkend, Kara' I szar, Kaszgar, Kucza, Bugur i innych. Hanowska kro! I nika Zachodnich Kresów przedstawia ten region tak 1 „Na terenie Zachodnich Kresów najpierw było trzy« fl dzieści sześć krajów, później wskutek podziału powstało I ponad pięćdziesiąt. Wszystkie one znajdują się na za- ¡1 chód od terytoriów Hunów i na południe od Wusun, 1 Od północy i południa rozciągają się wielkie łańcuchy ¡1 gór Tienszan i K’unlun, w centrum przepływa rzeka I Tarym. Ze wschodu na zachód jest ponad tysiąc mil;; || na wschodzie Nefrytowa Brama i Bariera Jang łączy I je z Chinami, a na zachodzie odgradzają je góry Pą- M miru.”

Mówiąc krótko, Zachodnie Kresy to obszar dzisiej- || szego basenu Tarymu, ograniczony łańcuchami gór I Tienszan, K’unlun i Pamir, a ich centrum stanowiła || pustynia Takla Makan, wokół której skupiały się mia- II sta-państwa zamieszkane przez ludy mówiące własny- j| mi, odrębnymi językami i różniące się obyczajami i ko- I lorem skóry. Miały one kontakty z Chinami przed pa- nowaniem cesarza Wu, ale były to związki o charak- 11 terze prywatnym — stosunki międzypaństwowe nawią- j I zał dopiero cesarz Wu.

Tuż za Nefrytową Bramą i Barierą Jang rozciągała i się pustynia. Za nią leżało jezioro Łob-nor. W owychi ji czasach Chińczycy nazywali je Morzem Irysów lub Sło- Ł nym Bagnem. W czasach Wu było to bardzo płytkie i słone jezioro, wielokrotnie większe od dzisiejszego. Le- f" żało ponad trzysta mil od Nefrytowej Bramy i Bariery i Jang. Wpadał do niego Tarym, największa rzeka na j pustyni Takla Makan.

Na północno-zachodnim brzegu tego jeziora znajdo* j wał się Loulan, państewko położone najbliżej granic | chińskich w czasach dynastii Han. Tutaj, w Loulanie» i rozgałęziała się droga wiodąca z Chin na zachód. Jed-1 na prowadziła na południe wzdłuż północnego podnó-f, ża gór K’unlun, druga — na północ wzdłuż południo-f

wych zboczy Tienszan. Udając się z Loułanu na po­łudnie do kraju Tocharów wędrowało się przez Czar- czan, Chotan, Jąrkend i Bugur. Natomiast droga na północ wiodła przez Turfan, Karaszar, Kaszgar, Kuczę do krajów Wusun i Fergany. Zatem udając się do kra­jów Zachodnich Kresów trzeba było przejść przez Lou- lan.

Hanowska kronika Zachodnich Kresów mówi o Czar- chłyku, czyli ó spadkobiercy Loulanu, co następuje: „ma 2570 gospodarstw, 14 000 mieszkańców i 2912 zbroj­nych żołnierzy”. Z tego można wnioskować o wielkości Loulanu. W każdym razie było to małe państewko-mia- sto liczące ponad czternaście tysięcy mieszkańców, po­łożone na północno-zachodnim brzegu Łob-noru. Jego mieszkańcy należeli do rasy aryjskiej odmiany irań­skiej, mieli ciemną skórę, głęboko osadzone oczy i du­że nosy. Cechowały ich więc bardzo wyraziste rysy twarzy. Utrzymywali się z rolnictwa, hodowli, wydo­bywania soli z jeziora i łowienia ryb.

Choć wiadomości o mieszkańcach Loulanu po raz pierwszy przywiózł Czang C’ien, to jednak lud ten mu­siał mieszkać nad tym jeziorem już kilka stuleci wcześ­niej. Przed nawiązaniem kontaktów z Chinami w cza-; sach dynastii Han Loulan okrutnie plądrowany przez Hunów ponosił ciężkie straty, ale składając im daniny dzięki wzajemnej solidarności mieszkańców jakoś prze­trwał na pięknym brzegu jeziora Łob-nor. Kraj był zbyt mały, by skutecznie stawić opór Hunom, jego mieszkańcy jednak wojowali dzielnie, kiedy brali broń do ręki. Świetnie jeździli konno, znali też oryginalną taktykę walki na łuki z rydwanów budzących postrach wśród innych ludów.

Cesarz Wu wysłał Czang C’iena do dalekich obcych ziem, aby utworzyć wspólny front przeciw Hunom, ponieważ jednak Tocharowie, na których liczył, okaza­li się niezdecydowani, nie zyskał z tej ekspedycji tego, na czym mu najbardziej zależało. W zamian otrzymał coś bardzo ważnego, czego się nie spodziewał, a mia­

nowicie, wiedzę o krajach tak zwanych Zachodnich Kresów.

W wojnie z Hunami kraje Zachodnich Kresów miafo dla Chin duże znaczenie strategiczne. Podporządkowu« J jąc je sobie Wu mógł zagrozić Hunom z flanki i P f] służyć się miejscowym wojskiem. Poza tym państew- ka pustynnego basenu wytwarzały wiele rzadkich i cen­nych przedmiotów. Miały zarówno nefryt, jak i bursz* i tyn. Miały też złoto, srebro i miedź, a także sól, różne ' przyprawy korzenne i wino. Hodowano w tych krajach i konie i bawoły, znano słonie, pawie, nosorożce i lwy. i Nie brakowało tu owoców, obradzały zboża. Handel z tymi krajami mógłby poprawić finanse państwa Han,. wyczerpane w czasie wojen z Hunami. Dla cesarza Wu, f któremu doskwierał niedostatek koni, atrakcyjne były zwłaszcza świetne konie z Fergany.

Cesarz Wu poznał wówczas również nazwy wielkich j państw położonych poza obszarem Zachodnich Kresów. | Nie wiedział dokładnie, gdzie znajdują się Sogdiana, i Partia czy Indie, ale zrozumiał, że to bardzo duże i bo­gate państwa. Szczególnie zainteresowały go Indie — [ gorący kraj leżący kilka tysięcy mil na południe * i wschód od Baktrii. Wywarła też na nim duże wraże- [ nie wiadomość o wyjątkowo korzystnym położeniu tego ! kraju, do którego można dostać się omijając zagrożenie ze strony Hunów. Istotny też był fakt, że jego miesz­kańcy pragnęli handlować z Chinami i wymieniać wła­sne dobra na produkty chińskie.

W 122 r. p.n.e. Czang C’ien z rozkazu Wu po raz drugi udał się na teren Zachodnich Kresów. Tym Ta* zem miał dotrzeć do Indii i żądać nawiązania stosun-1 ków handlowych, ale drogę zablokowali mu połudrso-! wo-zachodni barbarzyńcy, wrócił więc do kraju, nie [ mogąc wypełnić swej misji.

W następnym roku wyruszył na Zachód po raz trze­ci. Armia chińska zaatakowała Hunów i opanowała óe* j mie wokół Tunhuangu, dotąd zajętego przez nomadów, j

dzięki temu Wu miał ótwartą drogą na Zachód. Nie chcąc stracić tej okazji posłał Czang C’iena do Tocha- rów, aby nawiązać przyjazne stosunki z państwami Za­chodnich Kresów. ^

Mieszkańcy Loulanu po raz pierwszy ujrzeli chińskie wojska w r. 121 podczas trzeciej wyprawy Czang C’ie- na. Tego dnia w małym mieście otoczonym murami i leżącym nad brzegiem jeziora Łob-nor zapanował po­płoch na wiadomość o zbliżających się wojskach. Ty­siące koni i wielbłądów, zwykle trzymanych poza mu­rami, wprowadzono do miasta, zamknięto i zabaryka­dowano wszystkie siedem bram, a uzbrojeni mężczyźni . zajęli stanowiska na murach.

Z góry widzieli spokojną powierzchnię jeziora Łob- -nor przypominającą niebieskie płótna. Słone jezioro zwykle burzyło się przy najlżejszym powiewie wiatru, tego dnia jednak pozostało tak spokojne, że napawa­ło ludzi lękiem. Zielone przy brzegu wody dalej przy­pominały indygo. Z murów widać było również na pół­nocnym brzegu strefę gęstego lasu. Rosły tam głównie topole, przedzielone gęstwiną tamaryszku i różnych krzewów, tworzących naturalną tkaninę o urozmaico­nych wzorach. Południowy brzeg jeziora porastały trzci­ny i krzaczasta koniczyna, przecięte kilkoma ukrytymi w gąszczu strumieniami, widocznymi dopiero przy uj­ściu do jeziora.

Strumienie opływały również drugą stronę miasta, tworząc liczne drogi wodne. Nie tylko więc teren na północ od jeziora, lecz także obszar wokół miasta prze­cinały rzeki i strumienie, między którymi znajdowany się pola uprawne. Niektóre kanały były sztuczne, więk­szość jednak powstała przez wprowadzenie wód Tary- mu — rzeki przepływającej milę od miasta — do koryt wyschłych w starożytności rzek i strumieni. Loulan zatem, ufortyfikowane miasto położone w strefie pu­stynnej, zbudowano w żyznej delcie Tarymu nad brze­giem jeziora Łob-nor.

Wzdłuż północnego brzegu Tarymu biegła droga. Z mu rów miasta rzeka była prawie niewidoczna z powodu gęstych zarośli — tylko w jednym miejscu przebły, skiwały jej błękitne wody. Tuta^ przed laty zdarzyło się coś niezwykłego: powstało nowe koryto nie osło- nięte drzewami, wystawione na promienie słońca. Rów­noległa do rzeki droga również tylko w tym miejscu nie miała osłony.

Loulańczycy stojący na murach od dłuższego czasu patrzyli na długi wąż małych jak ziarenka ludzi i zwie­rząt widocznych w dali na drodze. Minęło sporo czasu, zanim obcy wyszli z lasu i znów się w nim skryli. Trzej mężczyźni, wybrani ze względu na wyjątkowo dobry wzrok, stali na murach, liczyli ludzi i zwierzęta ma­szerującego oddziału, inni przekazywali informacje na dół, a stąd do wysuniętych punktów obronnych —• w ten sposób rozchodziły się wiadomości o idących w dali Chińczykach.

Najlepiej widzący w tym kraju ^ siedemdziesięcioj j letni starzec — dostrzegł trzystu ludzi z podwójną licz-r bą koni i ponad dziesięcioma tysiącami owiec i krów, Gdy starzec ujrzał, że połowa koni jest obładowana bagażem, zniknęło z jego twarzy napięcie. Zrozumiał bowiem, że oddział, który przed chwilą oglądał, nie przybywa tu w celach wojennych.

Wtedy podniecenie w obrębie murów opadło. Lecz choć Loulańczycy zrozumieli, że na razie nie będzie woj­ny, to jednak wszyscy nadal czuwali. Dopiero po dwu dniach odwołano pogotowie bojowe, wydobyto z piw­nic cenne przedmioty, wypuszczono konie i wielbłądy za mury. Kilka dni później zaczęto dyskutować i za­stanawiać się, dlaczego Chińczycy nie przysłali posła do Loulanu i poszli prosto na zachód.

Dopiero po sześciu miesiącach król Loulanu dowie­dział się, że ów oddział chiński minąwszy ich kraj o- brał północną drogę i udał się do Wusun, najpotężniej­szego z państw w tym regionie, położonego na północ od Takla Makan, nawiązał z nim przyjazne stosunki.

a następnie podzielił się na kilka grup, które skiero­wały się do Fergany, Sogdiąny, Tocharii, Baktrii, Partii, Indii, Chotanu i Hanmi. Z tego wnioskowano, że eks­pedycja chińska świadomie ohiinęjta Loulan znajdujący się w strefie wpływów Hunów | okrążyła Turfan, leżą­cy u wejścia do Zachodnich Kresów, również z tego samego powodu.

Od następnego roku Loulańczycy\oglądali prawie co miesiąc duże i małe ekspedycje chińskie zmierzające na zachód i na wschód. Zresztą widywali nie tylko Chiń­czyków, widzieli też kilkudziesięcioosobowe grupy lu­dzi z Wusun z końmi i wielbłądami, zmierzające brze­giem Tarymu w stronę Chin. Szły także małe karawa­ny z Baktrii, prowadzące na wschód konie i wielbłą­dy. Mieszkańcy Loulanu, choć nie dotyczyło to ich bez­pośrednio, mogli oglądać na własne oczy dowody za­cieśniających się kontaktów między Chinami a kraja­mi Zachodnich Kresów.

Od czasu do czasu Loulańczycy wychodzili poza mu- ry miasta na pola nad rzeką Tarym, żeby z bliska po­patrzeć na podróżników. Odkąd tu zamieszkali, nigdy nie widzieli tylu przybyszy.

Myśleli, że Hunowie już się nie pokażą na ich ziemi. Słyszeli pogłoski o tym, że Chińczycy pokonali Hunów, podporządkowali sobie ich króla. I byli skłonni nawet uwierzyć, że jest to fakt niewątpliwy. Od podróżnych dowiedzieli się, że Chińczycy założyli dwie umocnione placówki w Ciuc’uan i w Tunhuangu, gdzie przedtem obozowali Hunowie, i że Wielki Mur został przedłużo­ny do Ciuc’uan, a na zachód od Tunhuangu, prócz dwu barier przy Nefrytowej Bramie i Bariery Jang zbudo­wano kilka latarni i fortów, co mogłoby oznaczać, że został ostatecznie ustanowiony korytarz między Chi­nami i Zachodnimi Kresami.

Dzięki temu Loulan po raz pierwszy przeżyjł dwa lata wolne od najazdu Hunów.

Jesienią trzeciego roku po ujrzeniu oddziału chiń­skiego przybyło do Loulanu pierwsze poselstwo z Chin,

przekazując następującą wolę cesarza: „Odtąd Loiij I będzie wysyłał odpowiednią liczbę ludzi z żywnością I i wodą dla ekspedycji chińskich opuszczających Ne. frytową Bramę i udających się na Zachodnie Kresy” J Podobny rozkaz otrzymał również Turfan.

W związku z tym Loulańczycy prawie codziennie mu. I sieli wysyłać duże grupy mężczyzn na pustynię. Do- I starczanie żywności i wody Chińczykom okazało się I bardzo dużym ciężarem dla miasta. Jego mieszkańcy 11 wiele lat cierpieli pod tyranią Hunów, ale równie trud- 11 no im było wypełniać nowy rozkaz poparty groźbą mi- I litamą ze strony wielkiego państwa.

Pewnej nocy w miesiąc od dnia, kiedy mężczyźni zar I miast uprawiać rolę zaczęli wychodzić na pustynię fj z ciężkimi ładunkami na plecach, Loulańczycy obudzi­li się ze snu usłyszawszy dawno nie słyszane rżenie koni Hunów. Kilkudziesięciu Hunów po sforsowaniu 1 bramy galopowało ulicami miasta, by zademonstrować' i jego mieszkańcom, że Hunowie jeszcze żyją i cieszą się dobrym zdrowiem. Na czubkach ich włóczni za­tknięte były świeżo ucięte głowy chińskich żołnierzy, J ociekające krwią i sine w świetle księżyca.

Następnego dnia młodzi mężczyźni posłani na pu- j stynię zabili trzech chińskich podróżników i wieczo­rem przywieźli łupy do miasta. Powitani zostali okrzy­kami radości. Skoro Loulańczycy i tak muszą żyć w nie­woli, to już wolą od nie znanych sobie Chińczyków Hu- | nów, z którymi od lat mieli bliskie stosunki.

Następnego dnia znów zostali zabici na pustynichiń- ! scy podróżnicy. Loulańczycy przestali wychodzić z mia- sta, żeby służyć Chińczykom. Wkrótce hordy Hunów wkroczyły do Turfanu i do Loulanu i założyły tu swo­je obozy. Od tego czasu Loulańczycy atakowali często chińskie ekspedycje.

Wczesną zimą w 108 r. p.n.e. na pustyni Zachodnich Kresów Chińczycy stoczyli bitwę z hordami Hunów, które znowu wtargnęły na tereny przylegające do Ne­frytowej Bramy. Chiński generał Czao Po-nu na cze­

le dziesiątków tysięcy żołnierzy wyruszył na zachód* pokonał Hunów, przepędził ich na północ i dotarł da jeziora iob-nor. Jego celem stały się Turfan i Loulan..

Wielka armia chińska błyskawicznie otoczyła Lou- lan. Mieszkańcy nawet nie zdążyli się przygotować do» odparcia ataku. Kiedy dowódca chiński na czele sied­miuset ludzi sforsował bramę i wkroczył do miasta* Loulańczykom nie pozostało nic innego jak tylko stać: z założonymi rękami i patrzeć. Wojsko wtargnęło da pałacu królewskiego znajdującego się w centrum mia­sta i pojmało króla.

Odprowadzono go do obozu Czao P’o-nu i zmuszona do złożenia przysięgi na wierność Chinom. Jeszcze te­go wieczoru najstarszego syna królewskiego wysłana jako zakładnika na dwór chiński.

Po zajęciu Loulanu chińskie wojska pomaszerowały na Turfan, a następnie na Ferganę i Wusun, zajęły je i następnego roku wiosną się wycofały.

Kiedy Chińczycy opuścili Zachodnie Kresy, od" razu przybyły tu oddziały Hunów, jakby tylko czekały na tę okazję. Król Loulanu musiał znowu złożyć przysię­gę wierności Hunom, tak jak poprzednio Chinom, i od­dać im drugiego syna jako zakładnika.

Od wysłania pierwszej ekspedycji na Zachód Cesara % utrzymywał stosunki z krajami tego regionu głów­nie za pomocą wojska. Wysłał karną ekspedycję da Fergany, gdy kraj ten odmówił sprzedaży koni i skazał na śmierć chińskiego posła prowadzącego pertrakta­cje.

W 102 r. p.n.e Li Kuan-li opuścił Tunhuang z po­nad sześćdziesięcioma tysiącami żołnierzy, zabierając ze sobą sto tysięcy krów, trzydzieści tysięcy koni, a po^ nadto po kilkadziesiąt tysięcy mułów i wielbłądów.

Gdy ta wielka armia przeciągała brzegiem jeziora Łob-nor, Loulan na rozkaz Hunów skierował oddział żołnierzy, żeby nękać tyły wojsk chińskich. Ale Chiń­czycy nie dali się zaskoczyć — wysłali wojska z Nefry­towej Bramy i obiegli Loulan. Mimo wsparcia jazdy

| T"'i~‘ii/ViT

Hunów Loulańczycy nie mogli obronić swej cytadeli ich król znów został pojmany przez Chińczyków.

Dotarł on do chińskiej stolicy, Cz’anganu, gdy p j częły tam dochodzić wiadomości o zwycięstwach w Fer- i ganię. Wojska chińskie otoczyły stolicę, zmusiły ją do 1 kapitulacji i zdobyły ponad trzy tysiące zwykłych ko­ni i kilkadziesiąt wyborowych.

W czasie posłuchania król Loulan powiedział:

Loulan jest małym krajem, położonym między j dwoma wielkimi mocarstwami, Hunów i Chińczyków | Chcąc nie chcąc musi podlegać obu mocarstwom jedno- I cześnie. Z tego też powodu jest całkowicie wyniszczo- 1 ny. Jeśli Chiny chcą utrzymać Loulan pod własnym panowaniem, to muszą pozwolić jego mieszkańcowi przesiedlić się na teren Chin, o co łaskawie proszę,^.

Wzruszony cesarz odesłał króla z powrotem do jego i kraju.

Podbiwszy Ferganę Chińczycy zbudowali wieże ob- | serwacyjne w strategicznych punktach na pustyni, od Bramy Nefrytowej po jezioro Łob-nor, pozostawili po kilkuset żołnierzy w Bugurze i nad brzegiem Tarymu, zabezpieczając sobie drogę na zachód. Odtąd Loulan i znalazł się z konieczności pod władzą Chin. W 89 r. p.n.e. Chiny znów zaatakowały Turfan, zmuszając rów­nież żołnierzy Loulanu do walki po swej stronie. W t$ wojnie oddziały loulańskie walczyły przeciw Hunom, którzy przybyli na pomoc Turfanowi. Wielu Loulańczy- ków poniosło wtedy śmierć.

Gdy wyczerpany służbą Chińczykom i Hunom król Loulanu zachorował i umarł, nie było następcy. Jed­nego z jego synów wzięli jako zakładnika Hunowie, drugiego — Chińczycy, a żaden z nich nie wrócił. Naj­starszy syn popełnił jakieś przestępstwo, za co skazano jgo na śmierć, o drugim synu wziętym przez Hunów nie miano żadnych wieści. W końcu na tron wstąp# krewny zmarłego króla. Od niego również zażądano za­kładników, więc zaraz po objęciu władzy jego starszy

syn, An-kuej, musiał udać się do Hunów, a drugi syn, Wej-t’u-c’i — do Chin.

Nowy król Loulanu kilka lat po wstąpieniu na tron ’ zmarł, wyczerpany sprawowaniem władzy w kraju po­łożonym między dwoma mocarstwami. Hunowie zwol­nili jego starszego syna An-kueja, który wstąpił na tron jako dwudziestoośmioletni mężczyzna. Objąwszy wła­dzę zaczął otwarcie przejawiać wrogość wobec Chin. i poparcie dla Hunów.

Gdy wkrótce przybył poseł i zaprosił go do złożenia wizyty w stolicy Chin, An-kuej odmówił, nie chcąc w ten sposób potwierdzić uległości wobec cesarza. Co więcej, pozwolił, by jego kraj stał się bazą wypadową (Hunów. Odtąd żołnierze Loulanu atakowali w okolicy Łob-nor poselstwa chińskie udające się na zachód i mv . sje zmierzające do Chin z daninami.

Przez kilka lat po wstąpieniu An-kueja na tron od­działy Hunów butnie paradowały po Loulanie. Z mu­rów tego miasta zawsze można byfło oglądać stada ich białych koni.

W Chinach zmarł tymczasem cesarz Wu, na tron wstąpił cesarz Czao.

Spośród krajów Zachodnich Kresów do obozu Hu­nów przeszła również Kucza, leżąca w miejscu otwar­tym na ataki zarówno Chińczyków, jak i Hunów, cier­piąca tak samo jak Turfan i Loulan. Te dwa małe kra-*- je, rozdzielone pustynią, zrzuciły z siebie podwójną za­leżność i szukały szansy przeżycia w obozie Hunów,.

Musiał jednak nadejść dzień zapłaty za taką posta­wę wobec Chin. Król An-kuej o tym wiedział, lecz nie przypuszczał, że nastąpi to tak szybko.

Jesienią 77 r. p.n.e. Loulan przyjmował posła chiń­skiego Tu Szy-cy. Była to już jego druga wizyta. Przed­tem przybył, żeby udzielić nagany za wrogi stosunek do Chin i za sojusz z Hunami. Król An-kuej odesłał go wyrażając swoje ubolewanie. Nie zmienił jednak po­lityki, dlatego z dużym niepokojem myślał o kolejnej

wizycie tego samego posła. Niestety, właśnie 1 p czasie oddziały Hunów, których konie zwykle pasły w pobliżu miasta, wycofały się, An-kuej więc nie mi wyboru i musiał przyjąć poselstwo chińskie w pałacu królewskim.

Przyjęcie odbyło się w Wielkiej Sali. Tu Szy-cy to­warzyszyło dwu adiutantów. Wokół wysłanników chiń- skich zajęli miejsca członkowie rodziny królewskiej i ministrowie.

W połowie przyjęcia Tu Szy-cy oznajmił, że ma coś sekretnego do zakomunikowania królowi. Ten pochy- j łił się w jego stronę, a w tym momencie dwaj Chiń- i czycy siedzący na krzesłach po prawej stronie dźgnęli króla od tyłu. Wśród krzyków przerażenia Tu Szy-cy r wstał, zmierzył zebranych surowym wzrokiem i,prze­mówił gromkim głosem. Jego twarz przypominała zie- j jące ogniem oblicze króla Dewy, a jego głos brzmiał i jak grzmot w uszach zebranych:

Wasz król został ukarany przez Syna Niebios za bunt. Teraz Wej-t’u-c’i, który długo przebywał w Chi­nach jako zakładnik, przybędzie, z wojskiem i zostanie waszym nowym królem. Strzeżcie się, by wasze nie- g odpowiedzialne postępowanie nie doprowadziło kraju do upadku.

Zanim biesiadnicy przyszli do siebie, Tu Szy-cy wy­jął miecz i odciął królowi głowę.

t

Wej-t’u-c’i, który jako zakładnik przebywał w Cz’an-i. ganię, został powiadomiony przez dwór cesarski o śmie1' ł ci starszego brata i otrzymał rozkaz natychmiastowego I powrotu do kraju.

Na kilka dni przed opuszczeniem Cz’anganu przygo*1 tował on petycję następującej treści:

Jeśli wrócę do Loulanu, na pewno zabiją mnie Hu* nowie lub ich stronnicy. Na szczęście, na południe ■ mojego kraju jest zamek Isun, jest też jezioro i W’\

na ziemia. Zwracam się więc z prośbą o wysłanie i po­zostawienie tam żołnierzy chińskich. Dzięki ich wspar­ciu Loulan będzie mógł zrzucić jarzmo Hufców. W prze­ciwnym razie nie mam żadnej pewności, czy będę mógł rządzić tym krajem jako król.”

Przekazał tronowi petycję i czekał na odpowiedź. Otrzymał obietnicę, że we wspomnianym miejscu zo­stanie utworzona chińska placówka złożona z czter­dziestu urzędników z koniuszym na czele.

Wej-t’u-c’i z eskortą opuścił Cz’angan, minął Ciuc’iian i Nefrytową Bramę, przeszedł strefę pustynną Kurha­nu Białego Smoka, gdzie, jak mówią, nie ma ptaków na niebie i zwierząt na ziemi, i ujrzał z daleka po raz pierwszy po kilku latach pasmo gęstego lasu zasłania­jącego brzegi Łob-nor. Minęły wtedy dokładnie dwa miesiące od zamordowania An-kueja przez Tu Szy-cy.

Na wieść o przyjeździe Wej-t’u-c’i tłum ludzi zebrał się przed bramą miasta i patrzył na nowego króla zim­nym wzrokiem. Król znalazł się już w bramie, gdy niespełna dziesięcioletni chłopiec zawołał:

Nie zaprzedaj Smoka Rzeki!

Smok Rzeki to nazwa boga, któremu Loulańczycy oddawali cześć jako bóstwu opiekuńczemu. Król prze­był jeszcze kawałek dalej, wtedy stara kobieta podnio­sła pięść ku niebu i zawołała:

Opuścić Loulan znaczy umrzeć!

Wej-t’u-c’i nie pojmował słów chłopca *i starej ko­biety. Wszedł do pałacu królewskiego strzeżonego przez chińskich żołnierzy. Powitali go tu chłodnym wzrokiem liczni książęta i księżniczki.

Wej-t’u-c’i spotkał się z oficerem chińskim odpowie­dzialnym za spokój w Loulanie i obronę miasta przed Hunami.

| — Wkrótce wojska chińskie przybędą do Isun. No­wy król wraz z mieszkańcami musi jak najszybciej o- puścić miasto i przenieść się w okolice Isun, na po­łudnie od jeziora.

Jego słowa wstrząsnęły wszystkimi mieszkańcami

Loulanu. Wej-t’u-c’i również nigdy dotąd nie przeżył takiego wzburzenia.

Cesarz uznał, że dopóki Loulańczycy pozostaną nad jeziorem Łob-nor, dopóty nie unikną agresji Hunów. Muszą przeto przejść na stronę Chin i przenieść sle H dalej na południe. W przeciwnym razie nie pomogą 11 im nawet najliczniejsze oddziały chińskie.

Wej-t’u-c’i oczekiwał, że w Isiin będą stacjonować I wojska chińskie, ale przez myśl mu nie przeszło, że będzie musiał wraz z innymi opuścić swój kraj. Dla Loulańczyków jezioro Łob-nor było bóstwem, było ich I prarodzicem, było samym życiem. Bez jeziora Łob-nor, I bez rzeki Tarym, rozszczepionej na kilkadziesiąt stru- mieni i wpadającej do jeziora, czy też bez gęstego lasu f osłaniającego jego brzegi, bez bagien porośniętych trzci­ną, oblewaną słońcem i poruszaną przez wiatr, lud ten j nie mógł sobie w ogóle wyobrazić życia i swojej ,oj- [ czyzny.

Wej-t’u-c’i wydał pierwszy rozkaz jako nowy król; j zebrał członków królewskiej rodziny mających powy­żej dziesięciu lat, całą starszyznę i ministrów i wyjaś- ; nił powagę sytuacji, w jakiej znalazł się ich kraj. Ze- | brani usłyszeli od urzędnika chińskiego o tym, co ich czeka. Uważali dotąd, że Wej-t’u-c’i jest w zmowie j z Chińczykami, lecz dzięki jego wyjaśnieniom zrozu­mieli własną pomyłkę i przemogli w sobie nienawiść do króla. Kfciążęta, ministrowie i starszyzna dyskuto-1 wali przez wiele dni. Nikt się nie zgadzał z poglądem, I że trzeba się przenieść znad jeziora Łob-nor w inne miejsce, ale rozkaz cesarza chińskiego to ultimatum. * Loulańczycy musieli wybrać jedną z dwu możliwości: fi zlekceważyć żądanie władcy chińskiego, wiedząc, że doprowadzi to kraj do upadku, lub zgodnie z jego I wolą przenieść się czasowo do Isun.

Ostatecznie zdecydowano podporządkować się cesar? I skiemu rozkazowi, opuścić miasto, założyć nowe pań' i stwo na południu i umocnić je pod protektoratem Chin, a przy sprzyjającej okazji wrócić nad jezioro Łob-nor* I

Odtąd przez miesiąc płonęły nocą ognie na ulicach miasta, odbywały się przyjęcia i różne obrzędy. Pod­nieceni mieszkańcy jakby zapomnieli o odpoczynku, nie kładli się spać do późnej nocy. Zarówno dzieci, jak starzy ludzie chodzili oświetlonymi ulicami miasta.

W'tym czasie zapadła ostatecznie decyzja w kwestii wyboru miejsca, gdzie trzeba będzie zbudować nowe miasto. Była to dzika równina, niezbyt odległa od zam­ku Isiin, położona na południowym brzegu małego je­ziora, którego nawet nie można porównać z Łob-nor. Kiedy wybrano miejsce pod nową siedzibę, wszyscy Łoulańczycy zaczęli ją nazywać Czarchłykiem. W ich języku oznaczało to „nową wodę”. Nawet im przez myśl nie przeszło, by nowej siedzibie nadać nazwę Loulan. Z dala od jeziora Łob-nor nie mogli sobie wy­obrazić kraju o nazwie Loulan.

Przez dwadzieścia dni, od podjęcia decyzji o budowie nowej siedziby do dnia wymarszu, Łoulańczycy byli bardzo zajęci. Nigdy nie myśleli, że będą kiedyś opu­szczać na zawsze to miasto, które z takim trudem zbu­dowali. Nie mogliby w to uwierzyć, nawet gdyby chcie­li Wiele jednak razy już zmieniali postawy, więc i te­raz stosunkowo łatwo pogodzili się z nową konieczno­ścią i poddali się woli Chin. Liczyli przy tym na to, że po przeniesieniu się na południe do czasu wypędze­nia Hunów z Zachodnich Kresów będą mogli -|ginie narażeni na agresję z ich strony ■— żyć spokojnie pod opieką wojsk chińskich.

W tajemnicy przed stacjonującymi w mieście żołnie­rzami chińskimi Łoulańczycy zebrali swoje skarby i udali się nad jezioro, żeby je ukryć. Niektórzy odda­lili się od miasta na wiele mil. Nieśli nefryty znalezio­ne ponoć w księżycowe noce w Chotanie, mieli także rzadkie i piękne nefryty wydobywane z wyschniętego koryta rzeki Tarym kilka mil od murów Loulanu. Nie­śli też kwadratowe makatki z drogocennej tkaniny, je­dwabne szaty o bogatym, lecz łagodnym połysku, a tak­że jedwabne pantofelki. Wynosili rogi rzadkich zwie-

Tząt i wyroby z kości. Te wszystkie przedmioty mu­sieli schować tak, by nikt ich nie znalazł, zanim poi wrócą do starej stolicy. Niektórzy zapuszczali się ( boko w las drżąc, gdy rozlegał się krzyk ptaka zwąne- f' go „jakiem znad jeziora”, ptaka o przenikliwym gło­sie; inni wchodzili na wysokie drzewa stojące nad je­ziorem. Ukrywaniem swoich skarbów Loulańczycy zaj­mowali się dniem i nocą.

Gdy już schowali, co mieli schować, zaczęli grupa- j mi opuszczać miasto i w miejscach mających jakikok j wiek związek z wodą, a mianowicie na brzegach Łob- I -nor, nad Tarymem i jego dopływami, na bagnach-gę- ( sto porośniętych trzciną i w bielejących korytach Wy- J schniętych rzek, budowali ołtarze, palili ogniska i wzno- I sili modły do bóstwa zwanego Smokiem Rzeki.

Tuż przed przeprowadzką do miejsca oddalonega |

o dwieście pięćdziesiąt mil, przed opuszczeniem cyta­deli nad brzegiem jeziora Łob-nor, do którego przywy-; i kii mieszkając tu z dawien dawna, przydarzyły się dwa I wypadki.

Pierwszym była śmierć starej księżnej, kobiety nie- ^ szczęśliwej, bo męża straciła w młodości, a syna po-1 rwali jej Hunowie. Od wielu lat leżała chorą. Umarła | w swojej willi rankiem w dniu, w którym Loulańczycy1.1 mieli opuścić swój kraj. Należała do królewskiej ro-r i dżiny i przysługiwał jej uroczysty pogrzeb. Musiano-1 więc o jeden dzień opóźnić wymarsz na spotkanie no- I wej historii. Zmarłej staruszce wsadzono na głowę jej ulubiony kapelusz z czerwoną wstążką, owinięto ki- j rem z delikatnej tkaniny, a następnie ciemnobrązowym ; płótnem i złożono do trumny.

Kondukt żałobny wyszedł z opustoszałego już miasta: i skierował się na wzgórze odległe o pół mili. Trumnę spuszczono do głębokiego dołu i zasypano. Następni* żałobnicy przynieśli kilka wielkich kamieni i położyli' je na grobie. Długo jeszcze stali nie ruszając się z miej* sca. Byli smutni zarówno z powodu śmierci tej kobie-

-ty, jak i z powodu bliskiego rozstania z rozciągającym się w dole jeziorem Łob-nor.

Drugi wypadek zdarzył się w nocy: zmarła wdowa po An-kueju. Odebrała sobie życie, jakby chcąc udać się w ślady starej księżnej.»Wszystko wskazywało na to, że popełniła samobójstwo. Leżała martwa na łożu, pięknie umalowana i wystrojona, kiedy weszła służe­bna do pokoju. Na jej twarzy nie widać było śladów cierpienia, ale w ustach znaleziono źdźbło trującego ziela.

Śmierć dawnej królowej najbardziej zasmuciła Wej- -fu-c’i, który myślał, że piękną i młodą wdowę po starszym bracie pojmie, jeśli się ona zgodzi, za żonę. Nie tylko on tak myślał, taką nadzieję żywiła również rodzina królewska i cały lud Loulanu. W tym kraju wszyscy ją miłowali. Oczywiście, Wej-t’u-c’i nikomu nie zdradził swoich nadziei. Młody król był bardzo zajęty najważniejszą sprawą — opuszczeniem kraju i zwią­zanymi z tym licznymi obowiązkami. Dopiero po prze­prowadzce pragnął naradzić się z bliskimi i uzyskaw­szy zgodę ogłosić swoje zamiary publicznie.

Tymczasem dawna królowa nieoczekiwanie odebrała sobie życie. Jej śmierć i przyczyny samobójstwa stały się głównym tematem rozmów. Jedni mówili, że umar­ła z powodu wielkiego żalu po tragicznie zmarłym mę­żu, inni mówili, że z powodu rozstania z ziemią ro­dzinną, w której pozostanie grób króla, a jeszcze inni, że poświęciła swoje życie temu miastu, skazanemu te­raz na zagładę. Nikt naprawdę nie znał znaczenia jej śmierci, tym więc dziwniejsze, że wszyscy przyjęli ją ze spokojem. Nikt nie był zaskoczony. Zdarzyło się to, co miało się zdarzyć, dziwiono się tylko, że nikt do­tąd nie zwrócił uwagi na sprawę tak oczywistą. Kiedy umarła, wszyscy zrozumieli, że mogła żyć tylko w Lou- lanie, nigdzie indziej. I nie potrafili teraz sobie wyobra­zić jej życia, podobnie jak Loulanu, z dala od jeziora Łob-nor.

Wej-t’u-c’i odłożył termin przenosin do Czarchłyku

0 dzień z powodu starej księżnej, teraz wskutek śmi®. ci królowej musiał odłożyć go o następne dwa dni Bardzo uroczysty pogrzeb królowej odbył się dwa dni A po jej śmierci. Dwie służebne owinęły zmarłą w wiele warstw pięknego płótna, na głowę włożyły jej czapecz­kę w kształcie turbanu. Wej-t’u-c’i ułożył ją w trumnie

1 okrył pięknym wzorzystym materiałem przywiezio- , nym przez siebie z Chin.

Trumnę zakopano w zboczu góry niedaleko od wzgó­rza, na którym pogrzebano księżnę. Dół wykopano oka- 1 zały, bo wraz z trumną umieszczono w nim kilka skrzyń rzeczy, którymi zmarła otaczała się za życia. J Pogrzebano też owieczkę symbolizującą jej poddanych, rj Świeży grób opromieniło słońce, jakie ujrzeć można tylko w Loulanie — jarzące się barwami ciemnego cy- ; nobru, fioletu i turkusu.

Miejsce spoczynku królowej oznaczono pniem wiel- J kiego tamaryszku wyciętego na. brzegu jeziora Łob- -nor. Obok niego postawiono kamienny wazon na kwia­ty. Wej-t’u-c’i i inni żałobnicy nie wątpili w to, że I w niezbyt odległej przyszłości nadejdzie dzień złożenia r znów hołdu przed grobem królowej.

W dzień odejścia na południe Loulańczycy zebrali się'

o świcie na placu przed bramą. Bagaże umieścili na grzbietach tysięcy koni i wielbłądów. Gdy wznoszącej się znad przeciwnego brzegu Łob-nor słońce zaczęło j odbijać się rdzawym blaskiem w jeziorze, zakończyli 11 któreż to już z kolei, ale pewnie ostatnie na tej ziemi" | obrządki i modlitwy do Smoka Rzeki i dopiero wtedy . czoło kolumny ruszyło w drogę.

Długi łańcuch ludzi, koni i wielbłądów zostawił mury i miasta za sobą i najpierw udał się na północ, aby orni" | ną6 strefę bagien, a następnie wzdłuż wyschłych koryt j rzek skierował się na południe. Gdy czoło kolumny! weszło na piaski pustyni, koniec kolumny znajdował się jeszcze w mieście. Kiedy ostatnie grupy opuściły! mury miasta, od kolumny odłączyli się trzej mężczyźni i

| zawrócili do miasta, które rankiem opuścili. Pierwszy z nich wjechał do cytadeli, podjechał na koniu pod sam dom,, w którym mieszkał, wszedł do środka, z pół­ki w komorze wziął zapomnianą siekierę i przytwier­dził sobie do pasa. Po tym znów dosiadł konia.

Drugi mężczyzna przejechał przez miasto i wydostał się poza mury z przeciwnej strony, dotarł do lasu nad jeziorem, zdjął płytę z dołu, w którym ukrył swój ma­jątek, i włożył do środka małą wazę pochodzącą z za­chodu. Otwór ponownie przykrył płytą, przysypał ziemią i opadłymi liśćmi, położył też nań kilka pni drzew, żeby nie było widać dołu, następnie dosiadł konia i zawró­cił.

Ostatni z trzech mężczyzn, którzy zawrócili do mia­sta, nie miał chyba nic specjalnego do załatwienia. Przejechał z jednej ulicy na drugą, powałęsał się po mieście i znów wyjechał tą samą bramą, spojrzał raz jeszcze na mury, poderwał konia na tylne nogi i ru­szył jak wicher w pościg za swoim oddziałem.

Przez następne dwa dni Loulan był miastem bezlud­nym. Wyglądał tak, jakby w jednej chwili postarzał się o kilkadziesiąt lat. Wrażenie to pogłębiał szalejący wiatr, pękające gliniane mury i gromadzący się w za­ułkach drobny jak popiół piasek. Całe miasto pokrywa­ło się szarością i coraz bardziej przypominało ruinę. Trzeciego dnia wieczorem, gdy wiatr ucichł, od strony pustyni przybyło kilkuset jeźdźców chińskich i założy­ło tu swoją placówkę. Bezludne miasto znów wypełni­ło się głosami ludzi i rżeniem koni. Tego dnia mętna żółtawa powierzchnia jeziora pokryła się małymi szem­rzącymi falami.

3

Przez blisko osiemdziesiąt lat — między 77 r. p.n.e. kiedy Loulańczycy przenieśli się do Czarchłyku, a bun­tem Wang Manga w 8 r. n.e. ^'Chińczycy górowali nad Hunami w rejonie Zachodnich Kresów. Mianowa­

li namiestników w miastach-państwach, rozlokował' wojska w strategicznych punktach i w ten sposób mol gli utrzymać pod swoją kontrolą większość krajów tego obszaru. Zdarzały się wielkie najazdy na WusuniTur- r fan, lecz w końcu Chinom udało się Hunów wyprzeć z Zachodnich Kresów.

Loulańczycy, którzy przenieśli się do Czarchłyku, zbu. dowali sobie nowe miasto, zagospodarowali nowe zie­mie nad zupełnie innym niż Łob-nor słodkowodnym je­ziorem, nie zawierającym w ogóle soli. I mieszkali tu- taj nie nękani najazdami Hunów. I w tym sensie prze­niesienie się do Czarchłyku było dla Loulańczyków I wyborem szczęśliwym. r

W dziesiątym roku od opuszczenia Loulanu, w 67 r, p.n.e., za panowania cesarza Siiana, grupa złożona z oko­ło stu mężczyzn z takąż liczbą wielbłądów wyruszyła w kierunku Loulanu. Celem wyprawy było przywie-! zienie skarbów, które ukryto w mieście i jego okoli- cach.

Ponad dwie trzecie stuosobowej wyprawy stanowili dwudziestoletni i ponad dwudziestoletni mężczyźni, którzy od przeniesienia się do Czarchłyku, nigdy, na-1 wet na dzień, nie zapominali rodzinnego miasta i je- ziora Łob-nor, pozostali członkowie wyprawy byli w tamtym okresie dziećmi niewiele rozumiejącymi z te­go, co się działo podczas przeprowadzki do Czarchłyku,, a niektórzy z nich urodzili się już na nowej ziemi. Jed- nak od urodzenia słuchając codziennie słów modlitwy | do Smoka Rzeki słyszeli też i sami wypowiadali na* i zwy „Loulan” i „Łob-nor”, choć zupełnie nie wiedzie £ jak miasto to i jezioro wyglądają. Nie potrafili nawet sobie wyobrazić, że mogą istnieć naprawdę słone jezio­ra czy piasek z solą. Wiedzieli tylko, że kiedyś muszą j pojechać i zamieszkać w tym pięknym mieście. Wie­rzyli w to niewzruszenie, jak gdyby taki los przezna­czył im bóg ich ludu.

Wyprawa do Loulanu zakończyła się jednak niepO' wodzeniem, w drodze oddział został zaatakowany * i

pustyni przez Hunów, którzy uprowadzili połową wiel­błądów i zabili kilkudziesięciu ludzi. Pozostali przy ży­ciu w końcu dotarli do Loulanu, ale przekonali się, że ich miasto stało się fortecą pełną chińskiego wojska; bez przerwy przybywały do miasta nad jeziorem nowe oddziały z Chin i wyruszały do boju z Hunami okupu­jącymi Turfan. W tej sytuacji nie mieli szansy wydo­bycia skarbów. Nie mogli bowiem wejść do miasta ani nawet się do niego zbliżyć.

Gdy starsi członkowie ekspedycji patrzyli ze wzgó­rza na Loulan — swoją dawną siedzibę — przekonali się, że miasto i jego okolice zupełnie są inne niż w cza­sach, kiedy tu mieszkali U ich stóp szalał jakby peł­zający po ziemi wiatr, powodując wiry i podrywając piasek w górę, i wydawało im się, że przed dziesięciu laty takiego drobnego piasku tutaj nie widzieli. Liczne wzgórza wokół miasta również zmieniły swój kształt i były zupełnie obce. Przezroczyste jak kryształ jezioro zmętniało, przerzedziły się trzciny, a fale szumiały ude­rzając jedna o drugą nawet blisko brzegu.

Smok Rzeki jest rozgniewany — myśleli przybysze z Czarchłyku, którzy przed dziesięciu laty byli oby­watelami Loulanu. I musieli wracać z pustymi ręka­mi, nie mogąc odkopać nawet cząstki swoich skarbów.

Dziesięć lat później siedemdziesięcioletni starzec, nad­zorca systemu wodnego, dosiadł wielbłąda i skierował się w stronę Loulanu. Odjechał nikomu nie mówiąc ani słowa, więc kiedy spostrzeżono jego nieobecność, bardzo się zaniepokojono.

Starzec jechał wolno przez pustynię i dziesiątego dnia dotarł do Loulanu, który śnił mu się po nocach. Zsiadł z wielbłąda i wszedł przez bramę do miasta. Ujrzał tu jednak tylko ruiny opuszczonej przez ludzi cytadeli.

W odległości pięćdziesięciu metrów od wschodniej bramy starzec odkrył ciało żołnierza chińskiego. Prze­szedł dalsze pięćdziesiąt metrów i zobaczył trzy trupy Hunów, leżące na brzuchach ze strzałami w plecach. Po dalszych kilku krokach znalazł jeszcze jednego mar-

twego żołnierza chińskiego. Nagle stanął jak wrvb usłyszawszy w pobliżu rżenie konia.

Zawrócił, wsiadł na odpoczywającego przy brami wielbłąda i opuścił to niesamowite miasto. Następni* ■ kołysząc się na grzbiecie wielbłąda jechał cały dziel zsiadł dopiero, gdy zobaczył, że znajduje się w pobliżu bagiennych traw na południe od jeziora Łob-nor. Wte­dy zdał sobie sprawę, że nie osiągnął ani jednego z ce­lów, jakie sobie postawił wybierając się do Loulanu.

Z powodu trupów w mieście zapomniał o zabraniu p | krytych skarbów, o modlitwie nad grobem przodków, j

o nacieszeniu oka krajobrazem nad Łob-nor, gdzie daw­niej mieszkał. > Uznawszy, że do brzegu Łob-nor nie jest zbyt dale­ko, znów wsiadł na grzbiet wielbłąda. Po pewnym cza­sie przyjechał nad brzeg jeziora przypominającego Łob- -nor. Tutaj znów zsiadł z wielbłąda ii gdy spojrzał w stronę jeziora, najpierw ujrzał kilka czerwonych wie­życzek. Jedna była blisko i wznosiła się wysoko,- z po­zostałych widział tylko wierzchołki. Starzec długo im się przyglądał. Nie mógł uwierzyć, że są z tego świata. • Wydało mu się, że na lekko pofalowanej powierzchni I jeziora ktoś postawił kolorowy obrazek.

Wsiadł na wielbłąda i odjechał, przekonany, że wszy­stko, co widział w mieście, jak i nad jeziorem, to po prostu złudzenie. Na pewno Smok Ezeki gniewa się, Skoro tyle razy starzec został omamiony.

Wróciwszy do Czarchłyku nie powiedział ani słowa

o tym, gdzie był i jakie zjawy widział. Wierzył ||| I nak, że mieszkańcy Czarchłyku powinni jak najszybciej j wrócić do swej starej siedziby w Loulanie, aby uspokoić | Smoka Rzeki.

Obraz, jaki ujrzał starzec w Loulanie, był wyjątko­wo ponury. Wpływy Chin na Zachodnich Kresach w okresie panowania cesarza Siiana osiągnęły apog®* um. W 60 r. p.n.e. Siian mianował Czeng Ci namiest­nikiem Zachodnich Kresów. Kiedy nowy namiestnik objął urząd w zamku Wutaj w Kuczy, większość pańsW

tego regionu uznała Chiny za suzerena, toteż kontakty między Chinami a Zachodem stały się bardzo ożywio- • ne — prawie codziennie karawany kupieckie z zacho­du mijały Loulan od północy.

W 8 r. n.e. w Chinach wybuchł bunt, tron uzurpo­wał sobie Wang Mang, który zlekceważył Zachodnie Kresy, więc na zachodzie znów nastąpiły zmiany w u- kładzie sił. Z okazji skorzystali Hunowie i przybywali tu coraz częściej, w związku z tym kilka państw zbun­towało się przeciw chińskiemu namiestnikowi.

Czarchłyk jednak nie wymówił poddaństwa. Jego lud, by przetrwać, oddał się pod opiekę Chin opuszcza­jąc ziemię przodków, nie mógł więc zmienić teraz sto­sunku do tego mocarstwa. Gdyby miał znowu popaść w niewolę Hunów, przeniesienie się do Czarchłyku stra­ciłoby zupełnie sens. Niewielu mieszkańców Czarchły­ku pamiętało tamte czasy, ale fakt porzucenia Loulanu pozostał w żywej pamięci wszystkich jako wyraz ze­rwania z Hunami na wieki. Cokolwiek by się zdarzyło i tak musieli liczyć na wsparcie Chin, i wierzyć, że kiedyś wrócą do swej dawnej siedziby. W sercach mie­szkańców Czarchłyku słowo „Loulan” stało się syno­nimem „miasta powrotu”.

Z czasem w Chinach obalono Wang Manga i na tron wstąpił cesarz Kuang-wu. Chiny jednak nie odzyska­ły dawnego prestiżu, niełatwo więc było przywrócić ład w podzielonych Zachodnich Kresach, które coraz Częściej plądrowali Hunowie.

W 38 r. trzeci król Czarchłyku w zmowie z królem Jarkendu, wpływowego w tym czasie państwa w rejo­nie Zachodnich Kresów, wysłał posła z daniną do Chin. Poseł miał przekazać petycję w sprawie zwiększenia liczebności wojsk chińskich na Zachodzie i przywróce­nia urzędu namiestnika Zachodnich Kresów, zniesio­nego w czasie zamieszek w Chinach. W tym okresie nie tylko te dwa kraje, lecz wszystkie państwa pogra­niczne liczyły na opiekę Chin, nie mogąc znieść okru­cieństwa Hunów.

W Chinach po Kuang-wu na tron wstąpił cesarz Mino który również był zbyt zajęty sprawami wewnętrzny.' J mi, by zajmować się obcymi ludami, więc podobiüè r jak za jego poprzednika Nefrytowa Brama i Bariera Jang pozostawały nadal zamknięte. Tak więc kraje Za. chodnich Kresów były na łasce i niełasce panujących tu Hunów. Czarehłyk również musiał płacić haracz, okrutnie przez nich wymuszany.

Dopiero w ostatnich latach panowania cesarza Min- ga Chiny zaczęły znów ż zainteresowaniem spoglądać na lekceważony długo zachód, tym bardziej że północ­ni Hunowie grabili tereny położone na zachód od Żół« fi tej Rzeki. Dla obrony własnego terytorium trzeba było odnowić stosunki z krajami Zachodnich Kresów i wy­płoszyć stamtąd Hunów.

W końcu 73 r. dwór chiński zdecydował się przypu­ścić atak na Hunów. Dwaj generałowie, Pao Ku i Keng Ping, wyruszyli z bazy Ciuc’üan, udali się przez pu­stynię daleko na północ, zaatakowali Hunów i opano- ^ wali Hami, ich główną siedzibę. Po zakończeniu tej ope- ^ racji przeciw Hunom Pao Ku niezwłocznie posłał Pan Cz’ao na zachód «w celu odnowienia stosunków z Za­chodnimi Kresami. Pan Cz’ao z trzydziestu sześciu! podkomendnymi opuścił Nefrytową Bramę i po szesna­stu dniach przebył pustynię i wkroczył do Czarchłyku.

Chińskiego ambasadora w Czarchłyku witano po rai pierwszy od buntu Wanga Manga, to jest po sześćdzie­sięciu latach. I po raz pierwszy od tego czasu zobaczo- ; no tu naraz tylu Chińczyków. Król Czarchłyku Kuang bał się gniewu Pan Cz’ao, więc gościł go sowicie przez kilka dni. Gdy oddziały Hunów pojawiły się w odle­głości trzydziestu mil od miasta, musiał jednak zmie­nić stosunek do poselstwa chińskiego. Zmianą nastąpi­ła tak nagle, że Pan Cz’ao zrozumiał, że Hunowie $ blisko; dowiedział się, gdzie się znajdują, zaatakował ich obóz nocą, schwytał dowódcę i odciął mu głov?* \

Król Kuang przestraszony walecznością Pan Cz’ao przysiągł podległość Chinom. Następnie Pan Cz’ao udał się do innych państw Zachodnich Kresów i dzięki jego wysiłkom doszło do wznowienia po pięćdziesięciu kil­ku latach stosunków między tymi krajami a Chinami. Czarchłyk, Chotan, Bugur, Turfan, Urumczi i inne cie­miężone przez Hunów kraje Zachodnich Kresów chęt­nie poddały się Chinom.

Lecz zaledwie dwa lata później, w r. 75, dwudziesto- tysięczna armia Hunów ruszyła do boju pragnąc od­zyskać Zachodnie Kresy. Rozpoczęła się długa i cięż­ka wojna, w której Pan Cz’ao postawił na szalę swoje życie.

Przed nadejściem z północy wielkiej armii Hunów, która miała stoczyć krwawą bitwę z wojskami chiński­mi, król Czarchłyku, Kuang, dowodząc dwu tysiącami wojowników, zaatakował Loulan, dawną siedzibę swe­go ludu. Krewki król dość nieoczekiwanie zdecydował się odzyskać Loulan, obecnie bazę wypadową Hunów, gdy otrzymał wiadomość, że Pan Cz’ao stacjonuje w Bu- gurze dysponującym trzydziestotysięczną armią i za­mierza ustanowić tu ośrodek administracyjny Zachod­nich Kresów.

Dla ówczesnych mieszkańców Czarchłyku — w odróż­nieniu od ich przodków — Loulan nie oznaczał już „miasta powrotu”. Stał się raczej miejscem przyszłej zemsty, miastem, do którego kiedyś poprowadzą wojsko i gdzie wytną w pień Hunów. Dwutysięczny zbrojny oddział dosiadł więc koni i wielbłądów i skierował się do nie znanego im kraju grobów przodków nad jeziorem Łob-nor.

Przez pierwsze trzy dni żołnierze ztnagali się z nie­zwykle silnym wiatrem, lecz nikt mimo to nie zamie­rzał wracać. Gdy do Loulanu pozostało tylko trzydzie­ści mil, zostawili wielbłądy i przesiedli się na konie. I tej samej nocy zaatakowali Loulan. Zamierzali wspiąć się na mury i znienacka zaatakować Hunów, ale walka Rozpoczęła się już przed murami. Po prostu Hunowie

spodziewali się nocnego ataku, poczekali, aż przybyć podejdą do murów miasta, i obsypali ich zatruty^ strzałami Walka toczyła się więc między Hunami znaj.' dującymi się na murach a przybyszami zatrzymanymi r na dole. Wojownicy Czarchłyku padali jeden po dru. gim. Kiedy większość zginęła od zatrutych strzał, Hu. nowie zaatakowali z flanki. Król Kuang spostrzegłszy, że nie dadzą sobie rady z przeważającymi siłami, wy. dał rozkaz odwrotu.

Pod osłoną nocy grupami wycofali się na pustynię 1 i w rozsypce uciekali w stronę swego kraju. Jedni zgł- • nęli z rąk ścigających ich Hunów, drudzy zabłądzili, powróciło więc niecałe trzysta osób. Ranny król Kuang wrócił ledwie powłócząc nogami, w chwili gdy mie- r szkańcy Czarchłyku uznali go za zmarłego.

Atak na Loulan zakończył się całkowitą klęską, i lud Czarchłyku zrozumiał, że nie ma innego wyjścia, jak j tylko szukać oparcia w Chinach. Sprawowanie kontro* li nad regionem Zachodnich Kresów za cesarza Minga natrafiało jednak na wiele trudności z powodu posta­wy ludów tego regionu, raz buntowniczej, to znów ulfr głej. Pan Cz’ao musiał pozostać na zachodzie i pędzić f życie ustawicznie walcząc z barbarzyńcami. W tym okresie tylko Czarchłyk pozostał mu wierny. Należało­by chyba dodać, że Czarchłyk nie miał innego wyboru.

W 107 r. za panowania cesarza Ana zrezygnowano zupełnie z Zachodnich Kresów z trzech powodów: nie- bezpiecznej i dalekiej drogi, niezdyscyplinowania tam­tejszych ludów i ogromnych kosztów wysyłania wojsk na daleki zachód. Odwołano wszystkich urzędników i żołnierzy. I znów bariery w Nefrytowej Bramie I i w Jang zamknięto. Natychmiast pojawili się północ- j ni Hunowie jako kolejni władzy Zachodnich Kresów Loulan stał się ich twierdzą.

W 119 r. północni Hunowie w sojuszu z państwa®* położonymi na południe od T’ienszanu ponowili ataki o* północno-zachodnie prowincje chińskie. C’ao Cung, ów-j czesny grubemator Tunhuangu, obawiając się najazd#

Hunów na wielką .skalę, sugerował cesarzowi podjęcie jakichś kroków wobec Zachodnich Kresów. W rezulta­cie wysłano ponad tysiąc żołnierzy .do Hami, by nieco uspokoić kraje tego regionu. Zwierzchność chińską u- znały wtedy te kraje, które najbardziej ucierpiały na skutek grabieży ze strony Hunów, a mianowicie Tur- fan i Czarchłyk.

W odwet w roku następnym Hunowie wraz z woj­skiem Urumczi napadli na Turfan. Król Czarchłyku wy­prowadził wojsko z miasta i ruszył na pomoc, ale zo­stał wkrótce pokonany przez jeden z oddziałów Hunów. Zwrócił się wtedy o pomoc do gubernatora Tunhuangu, C’ao Cunga, który z kolei wystąpił do cesarza o przy­słanie pięciu tysięcy żołnierzy do walki z Hunami. Wład­ca chiński nie wyraził jednak zgody. W 124 r. Pan Jung, syn Pan Cz’ao, wyruszył z rozkazu cesarza Ana na Zachód jako zastępca namiestnika na czele pięciu­set żołnierzy. Pierwszym krajem, który mu się poddał, był Czarchłyk. Chiny pęnownie objęły na krótki okres swymi wpływami Zachodnie Kresy. Gdy zaintereso­wanie tym regionem zmalało, pojawili się znów Huno­wie. Czarchłyk był wciąż grabiony przez Hunów, więc szukał pomocy u Chińczyków, gdy wojska Hunów po­jawiały się na zachodzie. Zawsze kończyło się to jed­nak zdradą ze strony Chin. Takie było przeznaczenie — tak działo się wiele razy przedtem, nie raz też miało się powtórzyć później.

Za panowania cesarza Wu w dolinie rzeki Tarym było ponad trzydzieści małych miast-państw podlega­jących to Chińczykom, to znów Hunom, a nierzadko walczących między sobą. W okresie Trzech Królestw stopniowo zmalała ich liczba i w 280 r. powstało kilka dużych państw. Czarchłyk połączył się m.in. z Czar- czanem, Siaowanem, Cingcue, Chotan również podpo­rządkował sobie kilka państewek, m.in. Żunglu, Han- ®i, Ciile i Piszan. Najbliższych swoich sąsiadów pod­biły też Kucza, Janci,'Bugur, Urumczi i inne. Tych sześć państw zajmowało ogromne terytorium, niepo-

r

równanie większe niż za czasów cesarza Wu, wciąż SI nak pozostawały one w zależności wasalnej* od obcych ludów, które pojawiły się na północy po upadku im, perium Hunów. Nadal musiały też składać daniny ohió' ' skim władcom walczącym z nowymi potęgami.

Młody generał Czarchłyku postanowił zaatakował Loulan znów znajdujący się pod kontrolą władz chiń­skich. Korzystając z zamieszania chciał zająć siedzibą swych przodków.

Początkowo król z gwardią liczącą pięciuset żołnierzy ruszył w stronę Tunhuangu z poselstwem, ale zmieni * kierunek marszu, zawrócił i skierował się do Loulanu, Prócz młodego przywódcy nikt z pięciuset podkomend- ,1 nych nie wiedział, jaki związek ma z nimi Loulan.

Żołnierze jechali dniem i nocą przez pustynię i pew­nej nocy, gdy pozostało im jeszcze pół dnia drogi do, Loulanu, zatrzymali się ńa niezbędny wypoczynek. Do- J piero następnego dnia rano młody dowódca powiedział, j że ich zadaniem jest przejęcie miasta z rąk osłabio­nej — jak przypuszczano — załogi i wyjaśnił, jaM związek ma z nimi Loulan. Żołnierze zawsze cenił . swojego dowódcę, szanowali go za waleczność i odwagę, F więc nikt nie oponował. Wzruszyli się słysząc, że przy­pada im w udziale zdobycie miasta przodków, i wie­rzyli niezachwianie, iż dzięki świetnemu dowódcy to zadanie wypełnią na pewno.

Kiedy wyruszyli w drogę, zerwał, się silny wiatr, a gdy zbliżyli się do miasta, nadciągnęła straszna Jf j rza. Zgodnie z rozkazem dowódcy parli naprzód nic n* widząc w tumanach piasku. Konie ledwie trzymały li ^ na nogach pod naporem wiatru. Wreszcie poprzez P|a' skową zasłonę jeźdźcy ujrzeli fragment murów i 'V1' życzki ogromnego szarego miasta. . i

Młody dowódca stanął na czele kolumny, podjecł® do bramy i zasieki mieczem trzech strażników. Nasta­nie jego żołnierze zwarli szeregi i wtargnęli do waro*' nego miasta. Rozpoczęła się bitwa. Przybysze nie z*1®' li dokładnej liczby wojsk strzegących miasta, a M

ich więcej, niż przewidywali. Atakujący rozdzielili się na kilka grup, przy czym każda grupa utrzymywała zwarty szyk. Nikt nie działał w pojedynkę. Walczono-

o każdy dom, zaułek, w każdej wieży i przy murach miejskich.

Nadeszła noc. Dla walczących nadeszła, jak im się zdawało, bardzo szybko. Jednocześnie ucichł wiatr. Jed­na trzecia żołnierzy Czarchłyku padła w boju, ale obroń­cy stracili wielokrotnie więcej. Doszło do jeszcze jed­nej potyczki nad ranem i boje się skończyły. Widocz­nie reszta obrońców uciekła pod osłoną nocy, ponie­waż rano nie było nikogo. Czarchłykańczycy zaglądali do każdego domu w poszukiwaniu łupów, podobnie jak dawniej ich wrogowie.

Młody dowódca wraz z kilku żołnierzami wszedł na wieżę. Ziemia, którą władali przed pięciuset laty jego przodkowie, wydała mu się strasznie opustoszała i ja­łowa. Wokół murów warownego miasta roztaczała się bezkresna pustynia. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, na pofalowanych wydmach nieliczne piaskowe pagórki. Wyglądały jak białe postrzępione grzywy fal.

Wiatr, choć nie tak silny jak wczoraj, podrywał ziar­na piasku ze zboczy i grzbietów białych piaskowych fal. Kłęby piasku tworzyły cienką, jakby płócienną kurty­nę i przesuwały się z północy na południe.

Młody dowódca zastanawiał się, jak mogli tutaj żyć jego przodkowie, skoro nie ma ani rzeki, ani jeziora. Ujrzawszy w dali na północnym wschodzie skrawek lasu pomyślał, że może za nim kryje się choćby małe jeziorko.

Po pewnym czasie od jednego z żołnierzy, którzy brał udział w grzebaniu ciał w piaskach pustyni, usły­szał, że w lesie jest podłużne jezioro przypominające kształtem czubek miecza. Być może to podłużne jezio­ro, mówił żołnierz, łączy się z wielkim jeziorem. Mło­dy dowódca skonstatował, że wroga nie widać, a za­pomniawszy o ostrożności, zdecydował pójść i zoba­czyć je na własne oczy. Jezioro wcinające się ostrzem

w pas gęstego lasu było kryształowo przejrzyste i bar dzo płytkie. Ciągnęło się jakby bez końca i st&$S| poszerzało. Im dalej szedł, tym częściej zaczęły poja. wiać się przed nim stadka ptactwa wodnego. r

Czarchłykańczycy wróciwszy do miasta, zebrali się wokół znalezionej beczułki wina, by uczcić zwycięstwo. Wkrótce nadszedł wieczór. Niebo na zachodzie fozgo- rżało bogatymi barwami ^ takiego pięknego zachodu jeszcze nigdy nie widzieli.

Ktoś z nich powiedział, że ten zachód jest złym zna­kiem, i radził, żeby jak najszybciej odjechać. Młodemu, odważnemu dowódcy również wydał się złowieszczy, Mimo to pozostali tu jeszcze przez jedną noc.

Nazajutrz zaskoczyło ich niesamowite wycie, jakiego > nigdy nie słyszeli. Nim się spostrzegli, zerwała się stra­szna wichura, ale to, co' słyszeli, nie było szumem . wiatru, lecz czymś, co szło z wiatrem.

Gdy dowódca rozkazał jednemu z żołnierzy wejść na wieżę, nadleciała pierwsza strzała, trafiła w mur i spa­dła na bruk. Była to wyjątkowo długa strzała. Wy­strzelono ją na pewno jako sygnał, gdyż zaraz po niej ? spadła na miasto cała ulewa strzał. Nadlatywały z dość | dużej odległości. Nikt jednak nie wiedział, z jakiego kierunku. Większość strzał, wskutek porywów wiatru, padała na ziemię prawie poziomo.

Wrócił żołnierz posłany na wieżę i zameldował, z* w burzy piaskowej nic nie widać. Dowódca sam udał się na wieżę i stwierdził, że rzeczywiście za murami niczego dojrzeć nie sposób. Nad mroczną ziemią, jak­by osłoniętą kurtyną nocy, szalała wichura, lecz w wy- j? ciu wiatru można było wyróżnić jeszcze inne wycie •" ! ryk fal na jeziorze Łob-nor, które młody dowódca uj-1 rżałby na własne oczy, gdyby poprzedniego dnia wy­trwale szedł dalej.

Dowódca wrócił z wieży. Teraz strzał spadało córa« więcej, a niesamowite wycie się przybliżało. Zebra! i żołnierzy w zwartą grupę i ruszył ku bramie Wiedział, B że gdyby przyszło im walczyć z przeważającymi Biła3.

mi, znaleźliby się w niekorzystnej sytuacji. Przed straż­nicą zderzyli się z oddziałem w dziwnych strojach, któ­ry już wtargnął do miasta. Żołnierze Czarchłyku zre­zygnowali więc z próby wyjścia za bramę i stanęli do walki od razu tu, gdzie zostali zatrzymani. Napastnicy z długimi mieczami w dłoniach zbliżali się do nich sko­kami, jakby rozpoczynali taniec.

Czarchłykańczycy stawiali opór posługując się dłu­gimi włóczniami. Nagle z góry na pole bitwy niczym wodospad zaczął spadać piasek. Obie strony musiały przerwać walkę. Piasek wciskał się w każdą, najmniej­szą nawet szczelinę, więc nikt nie mógł otworzyć oczu.

Wiatr przybierał na sile, padał coraz gęstszy piasko­wy deszcz. Słońce się skryło, walczący nie widzieli się nawzajem.

Młody dowódca z kilku podkomendnymi wydostał się za bramę. Nie mógł jednak zrobić kroku. Piaszczysta ulewa była tu jeszcze groźniejsza, toteż Czarchłykań­czycy po wyjściu za bramę przywarli do murów. Obok nich znajdowało się tu też wielu przeciwników, którzy nie mogli wejść do środka. Prócz wycia wiatru i ryku fal rozlegało się rżenie wieluset koni i pokasływania wielbłądów.

Wiatr szalał przez trzy dni i trzy noce. Piasek zasy­pał ludzi, zasypał konie i wielbłądy. Mury miasta z po­wodu gromadzącego się piasku stały się o połowę niż­sze.

Walka skończyła się nie wiadomo kiedy, jakby nigdy się nie rozpoczęła. Przybysze z Czarchłyku i najeźdźcy zużyli na walkę z piaskiem następne trzy dni.

Młody dowódca, pozostawiając w piasku kilkudziesię­ciu swoich żołnierzy, czwartego dnia po południu, gdy wiatr trochę przycichł, oddalił się od murów Loulanu. Nieznani napastnicy, straciwszy w piasku część swojego wojska, również opuścili to miasto na pustyni.

Oddział z Czarchłyku stracił konie, więc pozostali przy życiu żołnierze musieli wracać pieszo. Gdy opu­szczali Loulan, na pustyni unosiły się jeszcze słupy wi-

m

rającego piasku przypominające drzewa w lesie, lec wraz 2 nadejściem zmierzchu zniknęły.

Kilka dni później Czarchłykańczycy zaczęli ulegać męczącym halucynacjom. Słyszeli ożywione rozmowy r swoich rodzin, to znów przeraźliwe rżenie stada koni w pobliżu. Widzieli przed sobą gaje, w których tryska­ła źródlana woda. Chociaż szli i szli w tym kierunku do gaju dotrzeć nie mogli. Znikał im nagle sprzed oczu.

Młody dowódca po miesiącu powrócił z jedną piątą swoich ludzi. Nie wiedział, kim byli dziwni najeźdźcy i z jakiego pochodzili kraju. Żołnierze wyrażali przy­puszczenie, że ulegli złudzeniu, podobnie jak na pu- styni podczas drogi powrotnej.

Dowódca nigdy się nie dowiedział, że spotkał się z oddziałem patrolowym potężnego ludu z północy — Zoużan.

Po dwu latach ten sam dowódca na czele oddziału , jeszcze raz odwiedził Loulan. Ujrzał wtedy tylko wy- ’ stające z piasku szczyty wieżyczek — warowne mia­sto już prawie całkowici«3 zasypał piasek. Następnie . udał się do lasu, aby zobaczyć znane mu wąskie jezioro, i ale nigdzie go nie znalazł; ciągnęła się tutaj tylko niby pas rozszerzająca się w dali droga białego wyschnięte- go piasku. Jezioro Łob-nor zniknęło, a Loulan został całkowicie pogrzebany w piaskach pustyni.

Po blisko sześćdziesięciu latach w r. 445 Czarchłyk prowadził wojnę z Taj-wu, władcą z potężnej wów­czas dynastii Wej, został pokonany przez wojska wy­słane z Liangczou i musiał się poddać. Odtąd stał się ^ prowincją chińską i przestał istnieć jako odrębne pań- f stwo. W ten to sposób Łob-nor i Loulan, a także Czar- ; chłyk zniknęły kolejno z kart historii.

1

W 399 r. za panowania Ana, władcy Wschodniej dy­nastii Cm, mnich Fa-sien wraz z kilkunastu ucznia®1 i wyruszyli z Cz’anganu do Indii uczyć się sanskryW ,

i studiować teksty w tym języku. Jego kronika z, po­dróży podaje:

Za barierą Nefrytowej Bramy trzeba przejść pas pustyni; na terenie piaszczystej rzeki mieszkają złe du­chy wywołujące gorące wiatry, giną więc tu wszyscy podróżni, którzy się z nimi spotkają, zresztą nikt tu nie dożył starszego wieku. Nie ma tu ani jednego pta­ka na niebie, ani jednego zwierzęcia na ziemi. Nic nie zamyka rozległego krajobrazu, jak okiem sięgnąć nie ma na czym zatrzymać wzroku, a drogowskazami dla podróżnych są tylko nagie kości ludzi i zwierząt leżące na piasku.”

Nie wiadomo dokładnie, czy Fa-sien stąpał po pia­sku, pod którym drzemał Loulan, czy też obrał drógę wzdłuż dawnych wybrzeży nie istniejącego w jego cza­sach jeziora, można jednak przypuszczać, że przechodził przez teren dawnego państwa Loulan.

Następnie w epoce T’ang mnich Siian Cang, który z rozkazu cesarza Taj-cunga wyruszył do Indii, po wielkich trudach i przygodach przywiózł do stolicy księ­gi buddyjskie, a w drodze powrotnej wędrował przez Loulan. W wielkiej kronice fangowskiej Zachodnich ■ Kresów jest krótka wzmianka na ten temat:

Ponad czterysta mil dalej znajduje się starożytne państwo Tuluo. Od dawna jest opuszczone, a miasto stołeczne leży w ruinach; dalej na wschód po przeby­ciu ponad sześciuset mil dociera się do starożytnego państwa Czarczanów. Jest to mianowicie ziemia Czar- czanu. Choć mury są jeszcze mocne, nie ma tu śladu życia ludzkiego. Podążając ponad tysiąc mil dalej na północny wschód dociera się do Nafupo. Jest to ziemia kraju Loulan.” .

Siian Cang potwierdził istnienie dwu bezludnych miast pośród ruchomych piasków pustyni, ale na te­mat Loulanu nic więcej nie zanotował. Zapewne roz­ciągała się tam wielka i nieprzyjazna pustynia, mury miasta zaś znajdowały się głęboko pod piaskiem. Było to ponad tysiąc kilkaset lat temu, a mianowicie w r. 645.

137

Dopiero w XX w. Loulan budzi się z długiego sn pod piaskami i pojawia znów na kartach histoi? świata. W tym okresie wielokrotnie zmieniały się wy wyróżniające państwa na mapach świata, lecz f|§ f nej tylko cząstki Azji Centralnej, tej gdzie drzemał Loulan, nikt nie odwiedzał. Prócz awanturników nikt nie śmiał postawić stopy na piasku rozległej pustyni ńa której nie było nawet śladu życia.

W r. 1900 dzięki podróżnikowi szwedzkiemu Sveno- wi Hedin pogrzebane w pustyni starożytne miasto Lou­lan nagle po tysiącu kilkuset latach pojawiło się na powierzchni ziemi. Trzeba było jeszcze długich dysku­sji wielu uczonych, by stwierdzić, że odkryto rzeczy- r wiście ruiny Loulanu. Jednocześnie — w związku z po­łożeniem Loulanu — należało rozwiązać tajemnicę jezio­ra Łob-nor niegdyś wypełnionego wodą i leżącego w są­siedztwie miasta, które zniknęło z powierzchni ziemi, !

Podobnie jak starożytni mieszkańcy Loulanu: nie po­trafili sobie wyobrazić swego kraju bez jeziora Łob- -nor, tak też uczeni z XX w. nie, mogli snuć rozważań

o tym mieście i jeziorze osobno.

Jeśli ruiny, które odkrył Sven Hedin, miano uznać za Loulan, to musiało w pobliżu być również jezioro Łob-nor. Jeziora jednak nie było. Nigdzie go nie zna­leziono. Dokąd więc się przeniosło? Naukowcy musieli odnaleźć Łob-nor czy choćby jego smętne resztki po­śród wielu jezior rozrzuconych po pustyni Musieli też rozwiązać tajemnicę jego wędrówki.

W ten sposób wraz z odkryciem Loulanu należało przyjąć trudną do uwierzenia hipotezę, że Łob-nor to i jezioro przesuwające się na południe i na północ w cy* kiach piętnastowiecznych. Co piętnaście wieków Prze' mieszczą się z północy na południe i z południa na północ wskutek zmiany koryta wpadającej do niego rzeki Tarym, zmiany spowodowanej przez nagromadze­nie się piasku i działalność wiatru.

W r. 1927 Hedin, mający już sześćdziesiąt dwa lata, zebrał wielu specjalistów i zorganizował swą czwart

wielką wyprawę na dawne Zachodnie Kresy Chin. W tej wyprawie, noszącej oficjalną nazwę Naukowej Ekspedycji do Północno-Zachodnich Prowincji Chin, uczestniczyło osiemnastu Szwedów i Niemców, dzie­więciu Chińczyków oraz zatrudnieni na miejscu kie­rowcy, kucharze i inni pomocnicy.

Sven Hedin podczas czwartej wyprawy odwiedzić po raz drugi ruiny Loulanu. Pewnego dnia szedł wzdłuż jed­nej z wyschniętych „dróg wodnych”, którą do IV w. płynęła rzeka. Spostrzegł, że w wyschniętym od wie­ków korycie, którym toczyła swoje wody, gdy miesz­kali tu starożytni Loulańczycy, zaczęła znów pojawiać się woda. Kiedy Łob-nor zmieniło położenie, Loulan stało się bezludnym miastem, zapomnianym i pogrzeba­nym w środku pustyni. Teraz woda zaczęła znów po­wracać do miasta. Powracała do wyschniętych koryt rzecznych, a wraz z nią wracały zwierzęta i rośliny. Ostatecznie napłynie do kilkudziesięciu piaszczystych koryt, na razie suchych, a wraz z nią zawitają tam niezliczone formy życia.

Tego dnia Hedin znalazł na pustyni dwie trumny. Jedna znajdowała się na wzgórzu, druga u stóp wzgó­rza, niedaleko od pierwszego. To drugie odkrycie opi­sał w swej książce bardzo dokładnie.

Dwaj żeglarze o sokolim wzroku z większego pagór­ka gliny, która pozostała po wypłukaniu złoża, dostrze­gli jeszcze jeden grób. Znajdował się on po wschod­niej stronie mniejszego pagórka leżącego u stóp dużego.

Pozostawiliśmy w spokoju grobowiec, któremu tak brutalnie zakłóciliśmy spokój, i zeszliśmy do naszego smętnego miejsca wypoczynku. Kiedy doszedłem do wniosku, że dzisiaj już nie można wypływać łodzią, po­leciłem rozpiąć namiot właśnie po południowo-zachod­niej stronie drugiego grobowca. Ponieważ wszyscy chcieli ze mną pozostać do zakończenia badań, nie mo­głem im odmówić zaspokojenia ich próżnej ciekawości,

Podłużny pagórek z pojedynczym grobem, leżący na osi północny wschód i południowy zachód miał 41 stop

długości, 12 stóp szerokości, jego szczyt znajdował I na wysokości 29 stóp nad powierzchnią wody i 24 stó ponad ziemią. P

Patrząc z większego pagórka gliny można było B . rzeć słup z drzewa tamaryszkowego, stojący na zupej! nie nagim szczycie i świadczący o tym, że w tym miej. scu znajduje się grobowiec.

Kusił mnie ten samotny słup, jakby mówiącym. I kop mnie», dlatego bez zwłoki przystąpiliśmy do pracy, Glina jednak była twarda jak cegła, osiągnęła bowiem stadium przemiany w gliniany łupek. Kazałem więc przynieść siekierę i rąbać tę twardą glinę. Grób był prostokątny; znajdował się na krawędzi północno-za­chodniego zbocza pagórka. Gliniana ściana od strony zbocza miała 1 stopę wysokości i 2 stopy w głąb zie­mi. Na głębokości 2 stóp i 3 cali kopiący natrafili na drewnianą pokrywę, którą zdjęli używając siekiery, na­stępnie usunęli ziemię łopatą. Wieko o długości 5 stóp i 11 cali było zrobione z dwu dobrze zachowanych de­sek; miało jedną stopę i 8 cali szerokości nad głową i stopę i 5,5 cala w nogach. Grubość deski wynosiła 1,5 cala. Trumna szerszą stroną zwrócona była na pół- j nocny wschód.

Udało się nam łatwo oczyścić wieko, ale boki przy­lepiły się do gliny. Nie mogliśmy więc trumny podnieść do góry bez powiększenia wykopu, dlatego zdecydo­waliśmy usunąć całkowicie glinianą ścianę. Wymaga­ło to czasu i wysiłku. Gdy usunęliśmy ostatnią prze­szkodę, ostrożnie wyciągnęliśmy trumnę na powierz­chnię.

Trumna miała kształt charakterystyczny dla tere­nów obfitujących w wodę, przypominała kajak, w któ­rym odcięto dziób i rufę i zastąpiono je prostymi de­skami.

Dwie deski tworzące wieko zostały wyjęte wcześniej, przed zburzeniem wewnętrznej, glinianej ściany. Nie' cierpliwie czekaliśmy na chwilę, w której będziemy mogli ujrzeć nieznane ciało drzemiące długi czas W ni®'

zakłóconym spokoju. Ujrzeliśmy tylko kir, którym spo­wite było od czubka głowy do stóp. Kruche płótno roz­sypywało się przy najlżejszym dotyku. Usunęliśmy część okrywającą głowę. I ujrzeliśmy. Ujrzeliśmy bez­granicznie piękną władczynię pustyni, królową Loula- nu i jeziora Łob-nor.

Śmierć zaskoczyła ją wcześnie, kochające ręce owi­nęły w kir, zaniosły na spokojne wzgórze, gdzie miała spoczywać przez długie dwa tysiące lat aż do dnia, kie­dy obudzili ją ludzie odległych, późniejszych pokoleń.

Skóra twarzy była twarda jak pergamin, lecz rysy zmarłej nie zmieniły się w ciągu długich wieków. Le­żała z zamkniętymi powiekami przysłaniającymi lekko zapadnięte oczy. Wokół warg jeszcze dziś błąkał się uśmiech, który nie zniknął w ciągu wieków i dodawał tej tajemniczej istocie jeszcze więcej czaru.

Nie zdradzała jednak tajemnic przeszłości, barwne­go życia w Loulanie, które zabrała do grobu tej pącz­kującej wiosną zieleni wokół jeziora, i wspomnień wy­praw łódką czy kajakiem.

Widziała, jak wojsko Loulanu wyruszało do walki z Hunami czy innymi barbarzyńcami, widziała wozy bojowe z łucznikami i włócznikami, oglądała wielkie karawany przeciągające przez Loulan i odpoczywają­ce w jego zajazdach i widziała też niewątpliwie ogrom­ną liczbę wielbłądów przewożących na zachód Drogą Jedwabną bele cennego chińskiego jedwabiu. I na pew­no kochała i była kochana. A może umarła z powodu smutków miłości. O tym nic nam nie powie. Jej trum­na miała 5 stóp i 7 cali długości, więc ta nie znana świa­tu królowa była małą kobietą o wzroście 5 stóp i 2 cali.

W wieczornym świetle zacząłem z Cz’enem badać strój, jaki włożono jej na ostatnią drogę. Na głowie miała czapeczkę przypominającą turban z pasa mate­riału. Ciało owinięte było w płótno (prawdopodobnie ko- nopne), pod którym odkryliśmy dwie warstwy żółtego jedwabiu. Na piersi pod kawałkiem czerwonego wy­

szywanego jedwabiu ujrzeliśmy ponadto cienką ^ koszulkę. **

Dolną część ciała, pod warstwami żółtego jedwabiu ^ i lnu, okrywała biała spódnica, pod którą znajdowała f się jeszcze jedna cienka spódniczka i majtki, na sto. pach zaś — jedwabne pantofelki. Na biodrach miała płócienny pas przylegający bezpośrednio do ciała. Wzięliśmy próbki wszystkich ubrań, a ponadto nakry. cie głowy, buciki i portmonetkę o pięknych barwnych f wzorach. Obok trumny przy głowie zmarłej znaleźliś­my prostokątny niski stoliczek na czterech nogach, czer­woną miseczkę i cały szkielet owcy — pożywienie na czas podróży na tamten świat.”

Chyba nie ma potrzeby zastanawiać się tutaj, czy odkryta przez Hedina trumna zawierała szczątki mło­dej królowej, która popełniła samobójstwo, kiedy sta­rożytni Loulańczycy mieli opuścić swoje miasto. Zresz­tą jej śmierć od początku owiana była tajemnicą. Dla­czego mielibyśmy wiedzieć o niej więcej? Czy nie wy­starczy, że Loulan, od piętnastu wieków pogrążony bez śladu pod piaskami wraz z jeziorem Łob-nor, został _ w końcu odkryty, a obie zagadki wyjaśnione przez; uczonych? •

Łob-nor powraca na dawną ziemię Loulanu. Odkąd Hedin odkrył ruiny Loulanu, minęło pół wieku — przez ten czas wody jeziora podążały w stronę starożytnego miasta, zresztą jeszcze dziś to czynią. Na powrót do poprzedniego miejsca trzeba jeszcze wielu dziesięcio- i leci, ale w każdym razie dziś już wiadomo, że powrót, jeziora jest faktem. I że Smok Rzeki, który był l°‘ i giem mieszkających tam Loulańczyków, również po­wróci. Nie, Smok już wrócił.

Przełożył

Mikołaj Melanouiici

ŻOŁNIERSKA ZAPŁATA

Skończyłem.

Postawiłem kropkę, westchnąłem i odchyliłem się do tyłu. Pracowałem bez przerwy od rana; Bolały mnie plecy, ciążyło w żołądku. Ża dużo piłem 1 paliłem. Dym z papierosów wypełnia pokój, przepływa powoli jak gęsta mgła. Zebrałem porozrzucane kartki rękopi­su i ułożyłem je zgodnie z numeracją. Trzeba wezwać boya, by zaniósł je do Centralnego Urzędu Telegra­ficznego. Dziś nie było przewrotu, więc mój tekst na­dadzą chyba szybko. W czasie zamachu stanu telegraf zwykle jest nieczynny. Z rozkazu generała bowiem pierwszy oddział wojska zajmuje najpierw rozgłośnię radiową i telegraf. A po otwarciu urzędu telegraficz^- nego zbiega się naraz tylu korespondentów zagranicz­nych agencji i czasopism, że nigdy nie wiadomo, jak długo trzeba czekać na nadanie tekstu. Ale dzisiaj nie było zamachu stanu ani jakichś szczególnie spektakular­nych działań wojennych, więc mój artykuł nadadzą chy­lą szybko.

? Podszedłem do Okna, otworzyłem ochronne okiennice, aby wypuścić dym. Tutaj okiennice są bardzo ciężkie, żelazne. Zabezpiecza się nimi wszystkie okna przed wrzu­ceniem granatu z ulicy. W tej stolicy bowiem w hote­lach bardziej są potrzebne żelazne okiennice niż urzą­dzenia klimatyzacyjne. Spojrzałem przez okno i po­myślałem, że najbardziej lubię tę porę driia. Wziąłem ze stołu kieliszek koniaku, stanąłem przy oknie i sma­kując go po kropelce językiem nabrzmiałym i szorst­kim jak włochata gąsienica, patrzyłem na niebo.

0 zmierzchu jest ono klejnotem stolicy. Sprawca dów. Każdego dnia rozgrywa się tu wielki dramat S słów, ogromny, niesamowity i wspaniały. Nad rzek!

1 równiną porośniętą kokosowymi i sagowymi palmaS opada słońce, a niebo wypełnia się jarzącą SM f krwi. Palmy sagowe, niewielką stocznię, reklamą pj pierosów „capstan”, szarobrązowe błoto na brzegu, nę- dzne chaty kryte liśćmi palmy kokosowej, żółtawą, mętną i płytką rzekę przesyca melancholijna namięt­ność bez żalu zmarnowanej energii. Wyobrażam sobie tylko co spuszczoną kurtynę z ciemnoczerwonego fran­cuskiego welwetu lub waginę w chwilę po osiągnięciu rozkoszy, to znów ranę od kuli karabinowej z najbliż­szej odległości, która opuściła lufę z siłą nacisku kilku | ton. Wczoraj o zmierzchu, gdy rozbity oddział rozpo­czął ucieczkę, gdy padaliśmy i podnosiliśmy się z bio­ta, przedzierając się przez trzcinowe zarośla w dżungli, posypały się z tyłu kule z karabinu maszynowego nie­mal mnie muskając. Wtedy padłem twarzą w błoto

i na ułamek sekundy ujrzałem zachód słońca taki jak teraz. Dziś od rana siedziałem przy maszynie próbując to doświadczenie zamienić w znaki; niestety, próba za­kończyła się niepowodzeniem. Nie tylko z powodu ko­niaku drażniącego język jak raszpla czy też z powodu papierów, czy wyczerpania.

Usłyszałem pukanie do drzwi i odsunąłem się od płonącego okna.

Entrez!

Wróciłem do stołu i zacząłem sprawdzać numeracji stron, z kieszeni wyjąłem pieniądze , i kartę upowaz-. niającą do nadania telegramu na koszt odbiorcy. Gdy pomyślałem o napiwku dla boya, przypomniałem so­bie, że jeszcze nikogo nie wzywałem. Pośpiesznie szedłem do drzwi, przekręciłem gałkę klamki i wtedy w mroku korytarza ujrzałem amerykańskiego żołnie* rza w mundurze polowym. Niski, gruby jak beczułka przypominał mi czymś niedźwiedzia, Bvł to sierżant Westmoreland.

To ty, West?!

To ja, jak widzisz.

Wejdź, wejdź.

Dzielny żołnierz, sierżant Westmoreland, przybył do Sajgonu, żeby się spotkać z japońskim Arnie Pyle- nem. No jak tam?

Jeszcze nie spałem. Skończyłem pisać artykuł. Właśnie miałem zamiar wezwać boya, żeby go zaniósł do urzędu telegraficznego.

Sierżant Westmoreland ostrożnie położył na łóżku torbę Japońskich Linii Lotniczych, której zapomniałem wczoraj w forcie, i usiadł w fotelu pokrytym starą skó­rą. Wczoraj o świcie nasz oddział opuścił fort, zagłę­bił się w dżunglę i został kompletnie rozbity, a ci, któ­rzy ocaleli, dopiero o jedenastej w nocy dotarli do wio­ski w pobliżu naszych prawie opustoszałych umocnień. Dziś rano przyleciał do wsi helikopter i zabrał mnie stamtąd, ale nie zatrzymał się w forcie, więc nie mo­głem wziąć swej torby. W forcie położonym na końcu strefy „C”, między dżunglą a lasem kauczukowym, przeżyłem kilka dni w oczekiwaniu na „wielką opera­cję”. Gdy nadchodziła noc, kładłem się do łóżka w bu­tach, ponieważ nie wiedziałem,-kiedy przeciwnik nas zaatakuje, ostrzeliwując ż 81-milimetrowych moździe­rzy, a rankiem, gdy wychodziłem z okopu, zjawiał się sierżant Westmoreland i pytał mnie zwykle tak: No jak tam? — a ja odpowiadałem: Jakoś jeszcze ży­ję. — Raz nawet poszedłem z nim w patrolu mającym za zadanie chronić pobliską szosę, którą kursowały sa­mochody pułku transportowego. Powiedział wtedy, że wypożyczy mi wszystko, co chcę, od noża po bazukę, ale ja odpowiedziałem, że niczego nie potrzebuję. I do­dałem, że mając broń będę musiał zabijać. Wtedy sier­żant powiedział: — Zabiją cię, jak będziesz bez broni. -y. Innym razem lekki wiatr owiewał nam czoła, gdy roz­mawialiśmy o tym przy okopie w mroku groźnej dżun­gli. __ Gdy cywil kogoś zabije, odpowiada za swój czyn zgodnie z prawem międzynarodowym, w tym kraju

jednak zabójstwo jest traktowane jako akt samoob ny. W każdym razie to ważny problem. Dobrze s’' zastanów. Gdy zechcesz, damy ci każdy rodzaj broni Nauczymy też, jak się nią posługiwać. — Powiedział r' to spokojnie, powściągliwie, następnie torbę z amuni­cją wrzucił do okopu i wrócił do swego szałasu.

~ West, jeszcze żyjesz?

Jak widzisz, żyję.

A co z operacją?

Mieli ją powtórzyć dziś rano, lecz odwołali. Kie­dy będzie następna, nie wiadomo. Dlatego wziąłem ur­lop.

Na ile dni mogłeś wziąć taki urlop?

Na trzy. Trzy dni w miesiącu.

Tylko trzy dni?

No. Psiakrew.

Napij się francuskiego koniaku. Może wieczór spę­dzimy razem? Zapraszam cię, pójdziemy, gdzie ze­chcesz. Do francuskiej restauracji albo do chińskiej czy wietnamskiej. Gdzie wolisz? Jest i włoska, a nawet jed­na japońska, choć to tylko imitacja. Zresztą całkiem niezła. Bardzo dobrze robią tam kotlety wieprzowe. Po- i wiedz, gdzie chciałbyś pójść.

Wszystko mi jedno. Wedle twego uznania. '

Umówmy się od razu, że dziś ja płacę. Z jemy ko- ; lację, a potem pójdziemy gdzieś popić.

Zgoda, Arnie. Wedle twego uznania.

Nacisnąłem dzwonek, wezwałem boya, dałemu rou

napiwek i przekazałem rękopis wraz z legitymacją- Sierżant oparł się o fotel, popijając koniak, popatrzy! na mój rękopis i cicho powiedział:

Japończyk, a pisze po angielsku.

Zrobił przy tym zdziwioną minę, roześmiałem więc, wziąłem kartkę papieru, napisałem słowo „J18' shi”, pałeczki, znakami chińskimi, alfabetem sylabi*®' nym, hiraganą i katakaną, i wyjaśniłem, o co chodzi

Japończycy posługują się tymi trzema rodzajai»1 znaków pisarskich, a słowa obcego pochodzenia zap1'

sują katakaną. Korespondenci japońskich gazet za gra­nicą, tak jak ja, zwykle posługują się angielskimi ma­szynami do pisania i tekst japoński zapisują fonetycz­nie za pomocą alfabetu łacińskiego. W Tokio zaś mój tekst zostaje przełożony na inny system wspomnia­nych trzech rodzajów znaków.

Jakie to skomplikowane.

To kwestia przyzwyczajenia.

Przecież to coś w rodzaju szyfru.

Jasne.

Mądrzy ludzie ci Japończycy.

Widzisz, trudność nie polega na znakach pisma, lecz na czymś innym, a mianowicie, w Japonii ceni się bardziej taki tekst, w którym trudno zrozumieć, o co konkretnie chodzi. West, niełatwa to sztuka łączyć zro­zumiałe z niezrozumiałym. Przede wszystkim nie na­leży wypowiadać się absolutnie jasno. Za dobry uważa się tekst, w którym pozostaje sporo niejasności. Daje to możność potwierdzenia lub zaprzeczenia w zależno­ści od sytuacji.

I tak nie zrozumie człowiek duszy człowieka Wschodu.

To swego rodzaju sztuka, West.

Sierżant dopił koniak i zapowiedziawszy, że za go­dzinę spotkamy się w „Gevere” na rogu ulicy Le Loi, wyszedł z pokoju. To ja określiłem miejsce spotkania. W tej restauracji oraz w kawiarni „Brodale” przy ulicy Tu Do — obie w paryskim stylu — często spo­tykali się korespondenci.

Spojrzałem w okno — blask zorzy wieczornej prze­kroczył już apogeum. Znikła z nieba napawająca gro­zą krwista plama, nad rzeką i portem zawisła noc jak niebieskawa spokojna woda. Wodnista barwa wsącza­ła się również w podłogę pokoju, zataczając coraz szer­sze kręgi. Wszedłem do łazienki, zapaliłem światło i ogo­liłem się, obejrzałem w lustrze swoją twarz, opaloną i napiętą, i ostre przenikliwe spojrzenie. Twarz i brodę spryskałem „Aeromentem”, a po ogoleniu natarłem

się wodą kolońską „Raven”. Na wyłożonej płytka*,- podłodze walał się połowy mundur, przepocony i I? brudzony błotem. Pod pachami munduru znalazłem du że leśne kleszcze. Wpiły się w materiał tak mocno & M kiedy próbowałem je oderwać, pękały i tryskała z nich krew. Przypalałem je więc papierosem Widocznie po. myliły mnie z tygrysem czy słoniem, stałymi wędrow­cami strefy „D”. Niewątpliwie weszły pod ubranie, kie­dy skryłem się pod suchymi liśćmi w dżungli i ocze- i kiwałem przez wiele godzin nadejścia zmierzćhu. * Choć się ogoliłem, nie zniknęła surowość spojrzenia. Pomiędzy fałdami nabrzmiałej i brzydkiej twarzy tylko oczy jarzyły się ostrym, kłującym blaskiem — przy- r’ najmniej z nich mogłem być dumny, bo reszta ciała nie dawała powodu do zadowolenia. Artykuł na temat wojennych przeżyć, który dzisiaj wysłałem, w tej chwi­li na pewno szybuje po ciemnym nocą niebie, upstrzo­ny błędami telegrafistów nieuważnie wystukujących li­tery. W Tokio będą męczyć się ze dwie godziny, aby ten tekst zapisać znakami chińskimi, hiraganą i kata- kaną. Szybko doznający uczucia przesytu Japończycy mają już chyba dość wiadomości z frontu, bo nie tylko j ja ryzykuję życiem na pierwszej linii. W swym arty- j kule chciałem opowiedzieć o pięknie zmierzchu w stre­fie podzwrotnikowej dostrzeżonym w chwili, gdy za­nurzałem się w błoto pośród trzciny, chciałem pisać

o krzyku nie znanych mi ptaków zaraz po bitwie czy

o skrzętnej pracy mądrych mrówek, które spostrzegłem pod hełmem, gdy posypały się na nas jak grad kule, ale kiedy stukałem na maszynie, nieoczekiwanie przy* f szły mi na myśl zupełnie inne, mało ważne sprawy. Nie opowiedziałem więc też o tym, jak to West podpetó na łokciach do leżącego oficera wietnamskiego, który z bliska dostał serię w pierś, i powiedział cicho, ni®* mai pieszczotliwie słowa pożegnania: — Jak będziesz w Sajgonie, to kup w sklepie wojskowym francuski koniak na mój rachunek, wypij łyk i resztę przyślij mi helikopterem. A potem odczołgał się po suchy^ i

liściach. Nie napisałem też i o tym, że pozostałem żywy tylko przez przypadek, bo w dżungli kule odbijają się rykoszetem od pni drzew i nadlatują ze wszystkich stron. Nikt mnie przed nimi nie chronił. Żyję więc przez przypadek m. tak jak w grze w kości nigdy nie wiadomo, czy kostka potoczy się na prawo czy lewo, decyduje przypadek mierzony w milimetrach.

Przebrałem się i udałem do „Gevere”, gdzie po chwi­li zjawił się West w tym samym polowym mundurze. Wszedł onieśmielony tą dobrze klimatyzowaną restau­racją w paryskim stylu. Zrobił krok w stronę staran­nie ubranych Wietnamczyków, Francuzów, Ameryka­nów o bezwstydnych cynicznych spojrzeniach i wyso­kich czołach i wytrzeszczył na nich oczy. Była to dla mnie niezwykle interesująca scena, gdy tak patrzyłem na starego żołnierza, który pod huraganowym ogniem w dżungli nie nosił hełmu, nie pociągał za spust auto­matu nawet w najgorszych chwilach i w końcu ani razu nie wystrzelił, choć kule sypały się jak grad wo­kół niego, a teraz stał niespokojny przed ocynkowanym kontuarem z butelkami wermutu, ginu, koniaku.

Hej, West, jestem tutaj!

Psiakrew, Arnie.

Czekałem tylko dziesięć minut.

Dlaczego od razu się nie odezwałeś?

Poczekałem, aż West usiądzie na krześle z rurek prze­platanych kolorowymi winylowymi sznurkami, a na­stępnie podałem mu kolorowe pudełko zawierające sie­dem par różnokolorowych majtek, które przysłano mi z centrali w Tokio.

U was w bazie zapamiętałem, że pociski kalibru 105 milimetrów są wypełnione prochem. Natomiast w działach bezodrzutowych 155-milimetrowych proch znajduje się oddzielnie, w cylindrach przypominających to pudełko. Jeśli masz zamiar postrzelać dziś w nocy z kalibru 155 do sajgońskich mówiących kwiatów, ten prezent będzie dla ciebie niezawodnym prochem.

Sierżant Westmoreland się zdziwił. Wytrzeszczył na

140

mnie oczy podobne do guzików i przycisnął do ni plastikowe pudełko z kolorowymi majtkami. Nas? nie zamruczał coś niewyraźnie pod wąsem a la Star Wydało mi się, że powiedział: — Nie gadaj głupst^ r nie mam tu przyjaciół. — Nie zrozumiałem go dobrze" ponieważ nie przywykłem do wymowy amerykańskiej Następnie „żukiem” marki Renault oznakowany® czterema końmi, o dziurawej podłodze, przez którąś dać było drogę, pojechaliśmy do dzielnicy chińskiej Chólón i weszliśmy do restauracji „Tien-czy-aj-kuan", Kierownikiem był Francuz, a właścicielem Chińczyk z Kantonu, który oprócz restauracji prowadził w tym lokalu bar, kabaret i dancing. Dotąd nie wrzucono ta. ani jednego granatu — może dlatego, że Francuz pła­cił wysoką kontrybucję na rzecz armii wyzwoleńczej? Jedzenie również nie było złe. A w każdym razie tylko tutaj mogłeś dostać nadającą się do jedzenia specjalną potrawę z jarzyn.

Jedliśmy małże słuchotki, popijaliśmy wytrawnym martini i rozmawialiśmy bez pośpiechu o naszej wczo­rajszej wojnie w dżungli. Po huraganowym ogniu na bagnach porośniętych trzciną, później w strefie buszu, | do której z trudem dobrnęliśmy, nie padł ani jeden | strzał z zasadzki. Zastanawiałem się, czy nie zawdzię­czaliśmy tego łasce Wietnamczyków. Gdyby przeciął; nam drogę odwrotu i zrobili na nas zasadzkę, rozbiliby doszczętnie nasz oddział, nie pozostawiając ani jednego: człowieka przy życiu. Gdy to powiedziałem, jedząc siu-: chotkę, sierżant Westmoreland zaprzeczał, ważąc sło­wa jak zwykle.

Nie, to nie była łaska wietkongowców, wczoraj od rana mieliśmy wsparcie dział 155-milimetrowych, a* powietrza wymiatano ich ogniem broni maszynowe) z „chopperów” i L-19. Nie mieli więc dość swobody żeby nam odciąć drogę.

Nie wierzyłem mu jednak, ale nic nie powiedziałem, tylko wytarłem zapoconą szklankę 1 nowym martini i stuknąłem nią o jego szklankę.

Piękne, pełne wdzięku Wietnamki w jedwabnych sukniach*zapinanych pod szyją, o dumnym, wyniosłym spojrzeniu, i dziewczęta krwi mieszanej zasiadały przy stołach z Francuzami, Wietnamczykami, Chińczykami i innymi dżentelmenami w starannie oczyszczonych gar­niturach i muszkach, zatrzymywały się przy barach, to znów wchodziły do sali dancingowej. Z górnego piętra dochodziła smętna, melancholijna pieśń przypominają­ca arię z opery pekińskiej. Od czasu do czasu zamiast niej słychać było orkiestrę grającą „Kiedy święci przy­chodzą...”. A przecież wczorajsza bitwa rozegrała się jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów stąd, na pół­nocny wschód od stolicy.

Słuchaj, zdecydowałeś się wyjść i pić ze mną, a to niebezpieczne, mogą cię zabić, kiedy jesteś w to­warzystwie Amerykanina. Wszędzie, o każdej porze czy­ha tu na Amerykanów śmierć. Nie chciałbyś więc jak najszybciej wrócić do „Majesticu” i położyć się spać?

To prawda, że mi się chce spać -— odpowiedzia­łem. — Bardzo mi się chce spać. Kiedy dziś rano wró­ciłem do hotelu, w skrzynce na klucz znalazłem kartkę z informacją. Uprzedzono mnie, że Wietkong w całym kraju rozpowszechnia w ulotkach i przez radio nowy rozkaz, który brzmi tak: „Koreańczyków i Filipińczy­ków traktować tak samo jak Amerykanów.” Oczywiś­cie, zdarza się, że tego rodzaju informacje są fałszywe, moja jednak pochodzi z pewnego źródła i można jej ifać.

Sierżant milczał.

—• Odtąd Japończycy też nie będą mieć spokoju. Wietnamczycy nie odróżnią przecież Japończyka od Koreańczyka czy Filipińczyka. Nas również będą zabi­jać. Dziś rano słyszałem, że Koreańczycy z pierwszego oddziału zatrzymali się w hotelu „Majestic” pod ja­pońskimi nazwiskami!

Sierżant w milczeniu pił wytrawne martini, twarz miał pochmurną. Kiedy krople osiadały mu na wą- sach, wycierał je starannie palcami.

Po kolacji wróciliśmy do Sajgonu tym samym h kiem” Renault, wstąpiliśmy do kabaretu i dwu barów jak smoki piliśmy gin, szkocką, koniak, piwo. w ka’ barecie „Tu Do” spotkaliśmy metyskę Moniką. Jej $ r ciec był Włochem, matka Wietnamką. Monika jest chi ra na gruźlicę. Nie zna angielskiego. Trochę mówi ła­maną francuszczyzną. Zawsze pokasływała, a gdy mnie zobaczyła, powiedziała: — Jutro idę do lekarza, daj pieniędzy. — Chuda, o bladej twarzy, skórze zimnej i jak mosiądz, a podkrążone, zbolałe oczy, jakby wykro­jone nożem. Piękna, rozpustna i strasznie, biedna, tak bardzo biedna, że zdawało mi się, że to ja ją zniewa­lałem gwałtem, choć to właściwie ona mnie uwodziła. Tej nocy, jak nigdy przedtem, tonąc w jaśniejących ra­dośnie oparach alkoholu, bardzo tęskniłem za gniaz­dem obfitej gęstwiny, pokrywającej jej ciało od pępka w dół, koloru czarnej laki, rozjaśnionej zawsze mokrą kropelką srebra: tęskniłem za tym ukrytym, miękkim

i gorącym kącikiem, zapadniętym w wychudłym ciele, ale mimo to zostawiłem jej pieniądze na zastrzyk i wy­szedłem.

DRUGI DZIEŃ

Bolesna gorączka spowodowana przepiciem chyba za­głuszyła suchy trzask kul rozlegający się koło moich uszu. Przebudziłem się w butach na łóżku w pokoju numer 103, w hotelu „Majestic”. Jak wróciłem nie pamiętam. W głowie huczało od gorączki, w uszach bzyczały roje pszczół. Szorstki język był dziś spuch- ^ nięty jak trepang i zapełniał mi usta. Drżącymi ręka­mi podniosłem słuchawkę i zamówiłem coca-colę. Zwlo­kłem się z łóżka, poszedłem do łazienki, połknąłe® trochę pasty do zębów „Colgate” i rzygnąłem do bidetu- Tylko żółtym gorzkim płynem Odkręciłem kurek i Pu' ściłem wodę, oparłem o bidet głowę jak gorący miękki owad bez nóg i skrzydeł. Głową uderzyłem lekko o ce­ramiczny brzeg bidetu, zimny i biały — tępy ból spra-

wił mi przyjemność. Zbliżyłem się na czworakach po płytkach w łazience do wanny i napełniłem ją wodą.

...Monsieur, monsieur!

Oui

Ça va?

Pas bien. Nurnber ten.

Coca-cola. Voilà.

Merci...

Ledwie powłócząc nogami wróciłem do pokoju i da­łem pieniądze boyowi w średnim wieku. Coca-colą po­piłem lekarstwo na wątrobę. Wróciłem do łazienki i za­nurzyłem się w gorącej wodzie.

Zamknąłem oczy, ciepło falami rozchodziło mi się po ciele, dotarło do rąk i nóg, w końcu chyba trochę się zdrzemnąłem. Przebudziłem się nagle — woda była już zupełnie zimna. Wydawało mi się, że skóra i tłuszcz roztopiły się w wodzie, a tylko oczy, czoło, ręce stop­niowo skądś wracały. Już nie miałem gorączki, znik­nęło też bzyczenie pszczół. Głowę miałem miękką i cięż­ką, jak nasycona wodą gąbka, ale udało mi się jakoś wstać i zrobić parę kroków. Wydostałem się z wanny

i podszedłem do lustra.

Nabrzmiałe wargi. Zażółcone białka. Opuchnięte po­wieki. Język porośnięty białym mchem. Przez noc znik­nęło wszystko. Zniknęło prawdopodobnie to, co mnie tak oczarowało wczoraj o zmierzchu, pozostała jednak biała linia na czole odciśnięta przez stalowy hełm. O go­dzinie jedenastej w promieniach słońca strefy pod­zwrotnikowej na chwiejących się od przepicia nogach stał dziennikarz w średnim wieku, otyły, bezwstydny, cyniczny i tchórzliwy. Teraz już chyba nie ma prawa opowiadać o wojnie. Patrzy w twarz Tokio zamglony­mi, zimnymi, jakby rybimi oczyma.

Wróciłem do łóżka i załatwiłem kilka telefonów. Dzwoniłem do agencji AP, Reutera, UPI, do „Saigon Daily News”, a ponadto do kilku znajomych korespon­dentów japońskich. Dotąd nie wyjaśniono, gdzie się po­dział pułkownik Tao. Kilku młodych oficerów wchodzą­

cych w skład ugrupowania „Caravelle” wczoraj w noc miało tajne spotkanie w willi w Cap Saint Jacques J nie wiadomo, o czym rozmawiali. Są oznaki wskazujące6 że premier zamknął się w komnatach w głębi pałacu Gia i Long i przygotowuje projekt zmian w gabinecie; |J dobno zajmie mu jeszcze kilka dni ustalanie odpowied­nich proporcji między przedstawicielami Partii Wiel­kiego Wietnamu, Partii Narodowej, ugrupowań bud- dyjskich i chrześcijańskich. Ruch pokojowy buddystów zachowuje milczenie. Katolicy walczą przeciwko reżi­mowi w ukryciu. Wewnętrznie skłócony ruch antyko- I munistyczny studentów podobno znajduje się w stadium konsultacji w kwestii dalszego zwrotu na prawo, nie J ogłasza jednak żadnej deklaracji ani nie przystępuje do działania. W Pekinie w dalszym ciągu gorąco. Hanoi wytrwale milczy. Moskwa wkrótce wyciągnie jedną rę- i kę w stronę Waszyngtonu, a jednocześnie drugą poma- j cha oskarżająco w stronę Ameryki, jeszcze nie zdecy­dowała się, którą rękę wyciągnąć w stronę Pekinu. Za- ! dzwoniłem do Petera Arnetta z agencji AP. Przy wej­ściu do jego biura wisi kartka z napisem: „Termometr ¡1 przewidujący przewroty”.

„.Przepiłem się i chcę dzisiaj spać. Wydaje mi || f że przewrotów w tym tygodniu nie będzie, a co wska­zuje twój termometr?

Wskazuje małe prawdopodobieństwo. Weź więc za- strzyk witamin i kładź się do łóżka. Moja firma zawsze dostarcza ścisłych informacji. Dobrze też robią kiszonej ogórki.

Dziękuję. -■ Owinąłem się ręcznikiem kąpielowym i położyłe® F

na łóżku. Wziąłem z nocnego stolika wodę kolońsk?

i natarłem sobie skronie. Gdy w roztargnieniu paliłe®J papierosa, do pokoju wszedł boy z telegramem | ®°'| kio. Wszedł i wyszedł kaczym krokiem. Odpieczęto- [ wałem telegram. „Za artykuł dzięki stop best stop wzmocni kolumnę społeczną porannego wydaD’*j stop pozdrowienia z Tokio.”

Zacząłem sobie przypominać mgliście wczorajszą noc. Sierżant Westmoreland chyba się upił i płakał w kącie mrocznego kabaretu. A ja się pochyliłem i wdycha­łem zapach piersi Moniki. Pamiętam, że sierżant wyjął

i munduru polowego białą chustkę i przytknął do no­sa, Rozluźniłem rękę obejmującą Monikę i spróbowa­łem w ciemności odnaleźć głowę sierżanta — ze zdzi­wieniem stwierdziłem, że ma mokre policzki. — Oj, West, co się stało? bł? zapytałem. Wtedy Westmoreland rozpłakał się na dobre i powiedział: — Byłem tchó­rzem, nie wypełniłem zadania. — Ten trzydziestoczte- roletni żołnierz owłosiony na całym ciele, z wytatuo­waną na przegubie lewej ręki nagą kobietą z zaznaczo­nymi włosami między udami, pochodzący z New Jersey, mający za sobą trzydzieści miesięcy spędzonych na woj­nie koreańskiej, teraz jest mokry jak wata zanurzona w wodzie. Myślałem, że tylko żartuje, ale kiedy mil­czałem, on płakał cały czas.

...Kiedy przechodziliśmy przez bagno, ostrzelano nas od tyłu. Właśnie wtedy wietnamscy żołnierze, te kurczaki, rzuciły się do ucieczki zostawiając swojego rannego kolegę... A ja biegłem razem z nimi... Ja też porzuciłem rannych, rozumiesz?

Przecież zrobiłeś, co mogłeś. Nie było wtedy in­nego wyjścia.

Nie, to nieprawda. Byłem tchórzem. Nic nie zro­biłem. Nic nie zrobiłem. Psiakrew. Biegłem razem z ni- nn. Jak pies, uciekłem. Jestem takim samym kurcza­kiem. Prawda, sytuacja była beznadziejna, ale ja ucie­kłem.

Z uporem, z całą powagą obstawał przy swoim i na­dal płakał. Wtedy dałem Monice pieniądze na zastrzyk

i wstałem. Położyłem rękę na okrągłym, potężnym ra­mieniu sierżanta Westmorelanda i ruszyłem schodami na dół, ale nie mogłem go objąć swoją za krótką ręką. Sierżant z zaczerwienionymi oczami szedł przy mnie Rzecznie jak uczeń szkoły podstawowej.

Potem włóczyliśmy się po ulicach, dwa razy wcho­

dziliśmy do barów. Do pierwszej, to znaczy do godzin policyjnej, piliśmy do upadłego. Stopniowo zacząłem sobie przypominać. Ostatni bar był chyba zwykłym burdelem. Ściany miał wyłożone jaskrawoczerwonya i plastikiem, podłogę z ceraty. Sierżanta i mnie atakowa- ły drobnymi rączkami małe dziewczynki, chude i wy. męczone. Nagle jedna z nich uniosła spódniczkę i swo­je ubogie ptasie gniazdko przycisnęła mi do nosa. Dru- ga zaczęła śpiewać piosenkę z trudem wymawiając sło­wa, jak mi się wydało, w dialekcie kantońskim, ale okazało się, że było to po japońsku, przypominam so-! bie, że uczyłem ją wymowy słowo po słowie. Śpiewa­łem, czując zawrót głowy, gdy dziewczynka przyciskała j mojego penisa tak mocno, że omal go nie złamała.

Na jeziorze smętnym •w górach

Dziewczynce wychodziło z tego coś w tym rodzaju: Nad ozorem

świętym *’

w murach

Sierżant Westmoreland przestał płakać i zaczął się uśmiechać. Ale kiedy dziewczęta omal nie odebrały mu pudełka z kolorowymi majtkami, naprawdę się zezło­ścił, schował je pod pachę i zaczął pić piwo marki „33”. Następnie nieco ochrypłym, lecz łagodnym

i spokojnym głosem powiedział cicho:t-pp Wybierzmy po jednej dziewczynie i chodźmy gdziekolwiek, na jed* > nym łóżku urządzimy zawody w strzelaniu z kalibru I 155 mm. — Wtedy spostrzegłem, że bladoniebieskfe światło lamp się zakołysało, poczułem, że oczy przy' j słania mi alkoholowa fala, więc uciekłem stamtąd. S°j wyjściu z baru zatrzymałem jakiegoś starca z ryW: rowerową, wracającego już do domu, i błagałem go M łając: — Majestic, Majestic!

Odczułem smutne zadowolenie, bo stopniowo odzyA

skiwałem pamięć. Podniosłem słuchawkę i poprosiłem w recepcji, by nikogo do mnie nie wpuszczano, mówiąc, że wyszedłem, choć właściwie nikogo się nie spodzie­wałem, a następnie skryłem się pod kocem. Z torby, którą mi przywiózł wczoraj sierżant, wyjąłem Idiotą w przekładzie Gameta. W bazie nie mogłem znieść dłu­gich, rozgrzanych do biała popołudni, udawało mi się z trudem przezwyciężać znużenie i strach śledząc tok namiętnego wywodu Myszkina. W szałasie leżało kilka książek w wydaniu kieszonkowym, które czytali żoł­nierze amerykańscy; oprócz Ciemności w południe, Ro­ku 1984 był tu Nowy wspaniały świat Huxleya, Mi­strzowie rozrzutności Packarda, Czy bezpiecznie pić wodą? Arta Buchwalda, ironicznego, przenikliwego fe­lietonisty, i inne. Znalazłem tam wiele powieści o Dzi­kim Zachodzie, nawet Szekspira. Były wśród nich książ­ki, z których nie przeczytano ani jednej strony oraz książki wytłuszczone i zniszczone od częstego werto­wania. Większość żołnierzy obnażona do pasa popijała piwo „La Rue” czy soki firmy Segui, od pięciu do oś­miu butelek na osobę; jakby w napadzie wielkiego szału żołnierze wyjmowali je z lodu i pili. Po lód jeździli z narażeniem życia dżipem do sąsiedniego miasteczka. Gdy zapadała noc, ryzykując życiem, oglądali film 4iol Donevan przywieziony helikopterem, a następnie popijali piwo „La Rue” i sok Segui. Potem wkładali hełmy, kamizelki kuloodporne, brali lekkie karabiny maszynowe, ręczne granaty, noże, pistolety, do kieszeni wkładali pudełka z amunicją. Twarze i ręce smarowali maścią przeciw komarom roznoszącym malarię, kryli się po okopach i tak spędzali noce.

Przebudziłem się późnym popołudniem. Ktoś pukał do drzwi. Podniosłem się, wróciły do mnie ręce, nogi, głowa, wszystko. Wygramoliłem się z łóżka, otworzy­łem drzwi i zobaczyłem wstydliwie uśmiechającego się sierżanta Westmorelanda. Nadal w mundurze polowym wszedł do pokoju powoli, jak niedźwiedź, i ciężko usiadł w fotelu.

Wczoraj w nocy... — zacząłem mówić, lecz on ł, słowa machnął ręką. ez

Nic nie mów. Walka się skończyła.

Nie wiem, gdzie spałeś, możesz przecież spać tu- taj, na tamtym łóżku. Rano miałem strasznego kaca spałem do tej pory. Rozbierz się i kładź.

W tym pokoju są dwa łóżka. Gdy w slipach wsze- dłem pod koc, sierżant posłusznie zdjął mundur, zwin-1 nie ułożył na sąsiednim łóżku swoje ciało przypomina-1 jące beczkę i westchnął głęboko, z brzucha. Może z za« I dowolenia, a może z bólu szepnął: •—<- Oo — i znów wes­tchnął głęboko. Nawet śpiąc na gołej ziemi wzdychał I podobnie. W pobliżu naszych głów chodziły mlaskające I czarne świnki. West rzucił kamieniem w świnkę i rzekł: I

Psiakrew, po partyzantach Wietkongu teraz Świn-1 ki — I westchnął. — Dziwna sprawa, Arnie. — Pa- I trząc w sufit mruknął.

O co chodzi?

Przed urlopem żyłem oczekiwaniem tylko tego I jednego, a kiedy już dostałem, nie wiem, jak te dni wy- I korzystać. W Sajgonie nie mam w ogóle przyjaciół. Nie I znam tu również dziewcząt. I mimo to przyjechałem, j dziwna sprawa.

Rass mówił, że kiedy bywa w Sajgonie, nie na­dąża ze zdejmowaniem slipek.

I słusznie. On wszystkie pieniądze wydaje na „mó­wiące kwiaty”, a gdy zostaje bez grosza, wraca do dżun­gli. Cieszy się nawet, kiedy go okradną. Sajgon powi­nien się na nim wzbogacić.

Pod łóżkiem boy przed chwilą podłożył bomb? plastikową, widziałem. Jeśli się nudzisz, rozbrój ją-

Sajgon, wiesz, to okropne miasto. Mieszkają tu bogacze i biedni. Bogaci wciąż się bogacą, biedacy stają się coraz biedniejsi Na wsi pozostali sami starcy i $4^ ci. Psiakrew. W tym kraju wkrótce zostanie jedyni* wojsko i partyzantka.

Sierżant powoli obrócił się na drugi bok i jętai^

kilka razy, a znalazłszy dogodne wgłębienie w łóżku zaczął ziewać.

Podniosłem idiotę z łóżka i zacząłem czytać rozwa­żania Myszkina o karze śmierci. Przeszkadzał mi od­głos miecha tej olbrzymiej kupy ciała. Mimo to dzięki tej regularności doznałem ulgi. Z rozważań Myszkina ini jedna linijka nie przemówiła do mnie. Cały byłem dziką pustką. Słowa nie wchodziły mi do głowy, nie dźwięczały w uszach. Otwartą książkę położyłem grzbie­tem do góry na nocnym stoliku i paląc papierosa słu­chałem chrapania sierżanta Westmorelanda. On nie tyl­ko wobec kolegów, lecz nawet w obecności wyższych oficerów, mówił otwarcie, bez obawy, że w tej wojnie w końcu zwyciężą Wietnamczycy. A Półwysep Indo- chiński przejdzie w ręce komunistów. Komunizmowi jest przeciwny ze względu na władzę jednopartyjną, ale skoro w tym kraju chłopi nie mają co jeść, cóż dziwnego, że stoją po stronie komunistów, jakże ich za to potępiać? — Taką głosił teorię. Starsi stopniem

i koledzy słuchali go w milczeniu. Nie wiem, czy miał­bym tyle odwagi, żeby powiedzieć „nie”, gdyby ma­china państwowa uruchomiła czołgi.

No więc, West, dlaczego ty wojujesz?

Gdy zapytałem go o to, chwilę milczał, a następnie z goryczą odparł:

Z obowiązku, z obowiązku.

Jego płacz ostatniej nocy wprawił mnie w zakłopota­nie, to prawda, muszę jednak przyznać, że West znał sztukę opowiadania w szorstkich wojskowych słowach

o sprawach znaczących, zmuszających do zastanowie­nia nad rozmaitymi odcieniami ich znaczeń. Przyjem­nie jest słuchać jego miękkiego, spokojnego głosu. Za­skakiwał mnie czasem swoją przenikliwością. Tak było dwa dni temu. Przeszliśmy dżunglę, przebyliśmy bagna, biegliśmy przez busz, a potem, gdy na palcach prze­mknęliśmy pod gałęziami gaju kauczukowego, śmiertel­nie zmęczeni wróciliśmy do wioski w pobliżu naszych umocnień. Gdy nie mogąc wydobyć z siebie słowa pa­

dłem na drogą i ciężko dyszałem, w ciemności ku szedł do mnie cicho, położył się obok i powieS

_ Nie ma zwycięzców na wojnie. — Najbardziej i miało mnie to, że ten mężczyzna potrafił mówić prze. rażająco precyzyjnie, kiedy ja ciężko charczałem, ffl mogąc złapać oddechu.

No widzisz, chłopie — powiedział, głucho sięśmie- jąc. — Teraz gdy wrócisz do Tokio, będziesz miał stra­szne powodzenie u dziewcząt. Będziesz miał im co opo- I wiadać. W knajpach też staniesz się najbardziej po* pularną osobą.

Ależ, West — burknąłem nadal zdyszany. —W To- i I kio nie ma nic prócz kłamstwa. Kiedy sami nie woju- I ją, uważają, że wojna nie jest taka zła. W tym przy- r najmniej nie. kłamią. Tylko tyle tam dobrego. Reszta to kłamstwo, z niego zbudowano całe miasto. Strasznie 11 męczy nerwy.

Sierżant cicho się zaśmiał i rzekł:

A może wojna to też kłamstwo?

Możliwe, bardzo możliwe — odpowiedziałem opa­nowując zadyszkę.

Po cichu wstałem z łóżka, poszedłem do łazienki «

i jeszcze raz napełniłem wannę wodą. Wyciągając się j Bwobodnie w niebieskozielonej wodzie myślałem o tym, i gdzie dzisiaj zjemy kolację. Wczoraj jedliśmy P°^a' wy chińskie, więc dziś może wybrać kuchnię francu­ską. Zupa z krewetek w „Brodale” nie jest zbyt dobra, ale niezłe bywają langusty w „Bonaparte”. Zresztą w tym mieście langusty i kraby są wspaniałe. Świet­ne do białego wina. Są tłuste i jędrne jak uda mety- sek. West będzie chyba zadowolony. Możliwe, że lan- f gusty rozwijają się jedząc trupy.

DZTEft TRZECI

Przed świtem dostałem serię z automatu i nagle ze- rwałem się ze snu. W mroku pokoju grzmiał rozlać, jący się klimatyzator. Za oknem świeciły bladym świa' |

tłem żarówki nad brzegiem rzeki Sajgon. Właśnie w tym momencie zadudniła ziemia — trzy wozy pancerne ty­pu M-113 ruszyły od rzeki w stroną Ministerstwa Mary­narki Wojennej. W świetle latarni ulicznych asfalt bły­szczał jak stalowoniebieskawy pas. Cały byłem obla­ny zimnym potem. Zesztywniałe nogi, podkurczone w momencie, gdy kule rozstrzaskały mi skronie, leża­ły nadal pod kocem. Czy ja krzyczałem? Przekręciłem włącznik stojącej lampki i zapaliłem papierosa. Może ten sen zrodził się pod wpływem przejeżdżających uli­cą M-113?

Pod huraganowym ogniem 81-milimetrowych moź­dzierzy runęła jedna ściana naszej trójgraniastej wa­rowni, a z gęstej porannej mgły, rozchylając na boki kolczaste druty, wychynęli osiemnastoletni wychudli chłopcy w czarnych koszulkach i czarnych spodenkach, na bosaka lub w gumowych sandałach. Wydało mi się, że ktoś krzyknął kilka razy: — Human wave!, human rnve! — Mimo gęstej mgły dobrze widziałem nędzne czarne chłopskie koszule, czarne spodnie, jakie chłopcy mieli na sobie, mocne gumowe sandały, własnej robo­ty granaty przy pasie, trzymane oburącz automaty pro­dukcji amerykańskiej, z wyrytymi napisami „Własność USA” i numerami, z których strzelali w biegu na śle­po. Gdy wyskoczyłem z okopu, chłopcy rzucili się szyb­ko w ślad za mną jak koty. Upadłem i desperacko za­cząłem rękami rozdrapywać ziemię. Widocznie myśla­łem, że w ten sposób ukryję się przed nimi, więc dra­pałem ziemię zapamiętale. Jeden z nich wolno zbliżył się i przyłożył mi automat do skroni. W tym samym momencie gdy zlany potem wydusiłem z siebie jedyne, jakie znałem, wietnamskie zdanie: Tói Id nhd baó nh&t (Jestem japońskim dziennikarzem) — wylot lufy splunął ogniem. Podkuliłem nogi.

(On był bardzo młody.)

Opuściłem głowę na przemoczoną poduszkę.

(Zupełnie jak uczeń szkoły podstawowej.)

Z papierosem w ustach lekko przycisnąłem palcem ra­il Tydzień...

nę pod pachą, gdzie wpił się kleszcz, kiedy h w dżungli. Powstał tu mały twardy pryszczvk

i bolesny. y ' 80r^

(Nie miał jeszcze zarostu.)

Pewnego dnia przyprowadzono takich chłopców n nasz posterunek na skraju strefy „C”. Zostali aresztu wani przez oddziały rządowe wkrótce po powrocie z dżungli do rodzinnej wioski na Święto Tet. Jeden miał siedemnaście lat, drugi osiemnaście. Siedzieli w kucki w ciemnym szałasie ze związanymi z tyłu rę­kami. Wychudli, a jednak mieli jasną delikatną skórę ! na policzkach. Jak gdyby ich cery nie popsuły jeszcze papierosy, alkohol czy jakakolwiek jnna trucizna. Pa- trzyli z niepokojem i drżeli.

W Wietkongu są same dzieci. Ale partyzanci im młodsi, tym łatwiej zmieniają swe przekonania, gdy zostają schwytani; kiedy jednak podrosną, za nic; w świecie ich nie zmienią. Na nasze słowa są nieczuli jak głazy. Wspaniałe przekonania! — Tak wyjaśniał, odszedłszy od szałasu porucznik Huse, wychowanek Westpoint. Gdy zapytałem, czy ich rozstrzelają, odpo- i wiedział?®®- Nie wiem. Amerykańscy doradcy nie mają f w tej kwestii żadnych uprawnień, w tych sprawach decydują wojska rządowe. Pewnie nie zabiją, będą prze­słuchiwać, wyślą ich chyba do sztabu dywizji. A potem co z nimi będzie, nie wiadomo — wyjaśnił mi. Kiedy uświadomiłem sobie, że zabije mnie chłopiec nie mający jeszcze zarostu, nie mogłem opanować wzburzenia, gdy stąpałem w podzwrotnikowej strefie po czerwonej zie­mi, rozpalonej do bieli w samo południe. Dlaczego mu* | szę umierać? Dlaczego czekam na śmierć w tej strefie: czerwonej ziemi na skraju dżungli, choć nie jestem ani Wietnamczykiem, ani Amerykaninem? Nie musiałem tu j przyjeżdżać, mogłem być gdziekolwiek, w Saśj§óniJ Honkongu, Paryżu, Nowym Jorku. Mogłem przecież żyć.

i opowiadać nieszkodliwe głupstwa, pogryzając suszone, sardynki w knajpie w zaułku Yuraku-chó w Tokio i m legami z działu informacji zagranicznej. — Chcę zolH

czyć prawdziwy obraz wojny w Azji — to były prze­chwałki w Tokio i Sajgonie. Nie jestem ani Rimbau­dem, ani Lawrance’em. Jestem zwykłym tchórzem z To- > kj0) jak ci, co poważnym tonem pokpiwają z mego tchórzostwa. Jestem jednym z nich. I nie otrzymałem rozkazu z redakcji w Tokio, żeby udać się w rejon działań wojennych. Otrzymałem raczej zakaz. A potem Tokio milczało. Zbyt to niebezpieczny kraj, by towa­rzyszyć wojującym stronom i w ten sposób zbierać in­formacje. Przybyłem tutaj z czysto indywidualnych po­budek. To jest zupełnie jasne. Dobrze o tym wiem. Nie rozumiem, dlaczego to zrobiłem. Absolutnie nie rozu­miem. Gdy noc po nocy czekałem w mroku szałasu pod ogniem granatników i słuchałem pisku jaszczurek biegających po ścianach, coraz mniej rozumiałem sa­mego siebie. I wtedy przyszło mi na myśl, że dla czło­wieka nie ma nic okrutniejszego, groźniejszego i trud­niejszego do odrzucenia niż siła wyobraźni. To wielo­głowa hydra z niewyczerpaną energią, im częściej przy­cinana, tym szybciej odradzająca się, nieustannie, bez­celowo. Splot słoneczny trafił pod pilnik i został prze­piłowany. Ogromna, napełniona niezliczonymi dźwię­kami, subtropikalna noc runęła na moją głowę. Gdy kończył się przeraźliwy ryk 155-milimetrowych dział, od razu nieodparcie wsączała się we mnie pomrukująca noc i napawała strachem. Noc wciskała się pod paznok­cie i pod żebra.

, Zgasiłem papierosa, wytarłem ręcznikiem zimny pot

i znów skryłem się pod kocem. Spałem kilka godzin jak zwierzę domowe, a następnie przebudziłem się na głos dzwonka telefonu. Cmoknąłem językiem i podnio­słem słuchawkę. — na dnie szumiącego morza usłysza­łem cichy, dochodzący z daleka głos sierżanta West- morelanda. Powiedział, że dzwoni z „Gevere”.,

Co się stało?

Zaraz wracam.

Dokąd?

I— Do bazy.

lÉf Przecież urlop jeszcze się nie skończył. Jeszc7 ci został jeden dzień. Dlaczego nie miałbyś wyjechï jutro rano? Czy jutro nie będzie „dostawy mleka"?

„Dostawa mleka” jest zawsze, ale ja dziś wra. I cam. Dziękuję ci za wszystko, tyle razy mnie gościłeś! Było mi bardzo przyjemnie. Może znów przyjedziesz do nas?

Czy przyszedł rozkaz?

Nie, to nie z powodu rozkazu.

Poczekaj tam na mnie w każdym razie.

Odłożyłem słuchawkę, z pośpiechem wszedłem do ła­zienki, wypłukałem usta, umyłem twarz, zmieniłem ko­szulę, wyszedłem z pokoju i ruszyłem ku schodom. .] Przed hotelem kupiłem „Saigon Post” i „Saigon Daily 1 News” u tej samej co zawsze dziewczynki i pospieszy­łem ulicą Tu Do do rogu Le Loi. W tamaryndowcowej I alei było chłodno i przyjemnie. Lekkie i jakby suche, ostro połyskujące promienie przedpołudniowego słońca padały na każdy listek z osobna i wesoło na nich tań­czyły. W restauracji specjalizującej się w makaronie chłopiec w brudnej piżamie przesiewał mąkę, a dalej staruszka sprzedająca papierosy stawiała na brzegu i szklanego pudełka długie trociczki i zapalała je po ko- ! lei. Nigdzie nie było widać śladu wojny.

W „Gevere” w zapachu kawy z ekspresu stał nie­zdecydowany sierżant, na stole obok niego leżała torba z kilku kartonami papierosów, które kupił chyba w skle­pie wojskowym. Wczorajszą noc spędziliśmy spokojnie, zjedliśmy termidora z langusty do białego wina w „Bo­naparte” i rozstaliśmy się wcześnie, a mimo to sierżant . jest dziś przygarbiony i bezsilnymi oczyma wpatruje r się przez szybę w szum ulicy Le Loi zalanej porannym światłem. To sajgońskie Champs-Elysées. Stoi tu mnó* stwo rowerów, spacerują dziewczęta w strojach wiet" namskich i rozmawiają z ożywieniem. Język japoński brzmi jak pomnik, wietnamski natomiast jak śpiew Mijając przepływający potok dziewcząt, wydaje mi że słyszę ptasie trele.

A

Zamówiłem kawę z mlekiem i rogaliki i usiadłem na krześle. West miał przed sobą napój z soku cytry­nowego. Był jakiś zgaszony. Spoglądał na mnie oczami f smętnymi, bezsilnymi i chłodnymi.

I* Co się stało, West?

Nic specjalnego. Ja Wracam.

To kac?

Nie, w nocy wróciłem prosto do hotelu „Ciun- nam”. Ani kieliszka nie wypiłem. Ty też chyba od razu poszedłeś do „Majesticu”. Dlatego ja wróciłem do swe­go-

-Ico? r 1 nic.

Nic nie robiłeś?

Nic. Wziąłem prysznic i poszedłem spać. I to wszystko. Kiedy się dziś przebudziłem, pomyślałem

0 powrocie. Tylko tyle. Ja wracam.

Dlaczego tak się spieszysz na cmentarz, przecież możesz jeszcze cały dzień się pobawić. Został ci jeden wolny dzień, prawda?

West spojrzał na mnie błędnymi oczyma, kroplę so­ku roztarł grubym, owłosionym palcem i wyzywają­cym, mocnym głosem powiedział:

W Sajgonie nie mam nic do roboty. Nie lubię tego miasta. Tu nie ma innych ludzi, prócz bogatych

1 biednych. Amerykanie w hotelach tylko popijają whi­sky z sodą, dziennikarze uganiają się za dziewczętami Niczego nie chcą wiedzieć. Nie znoszę tego miasta.

Ale dziennikarze jeżdżą do wszystkich posterun- . ków i baz wojskowych.

Wiem, wiele razy ich widziałem. Przylatują, go­dzinę porozmawiają i zaraz odlatują. Taka operacja nazywa się „Dziki orzeł”. Albo też „Skakany”. W koń­cu wypocą z tego sążnistą historię i to wszystko. Psia­krew.

A co ci do tego?

Ja wracam.

Wracasz zabijać?

Może wracam, żeby zostać zabitym.

Kelner przyniósł kawą z mlekiem i rogaliki i I stawił na stole. Śmietanka się nie pieniła i miała dziw i ny smak. Po jednym łyku zapłaciłem. West spojrzał 1 mnie i ironicznie się uśmiechnął. Jak większość ofi. ! cerów amerykańskich on również bardzo nie lubił Prani I cuzów. Zamruczał pod nosem:

French cojjee, French bread, Frenćh girl. — Mil- I czałem, a on powiedział: — Number ten. — I cmokną I językiem. W końcu wróciły mu chyba siły. Ale w na- 1 stępnym momencie, gdy skierował oczy w stronę oszklo- i nych drzwi, znów miał mroczne, okrutne i skamieniałe spojrzenie.

Słuchaj, przedwczoraj wieczorem, gdy wszedłeś f do pokoju w „Majesticu”, powiedziałeś: „dobry żołnierz przyjechał do Sajgonu”. I powiedziałeś, żeś przeżył miesiąc w jednostce powtarzając: „Sajgon”, że dostałeś trzy dni urlopu i przyjechałeś, i że wracasz trzeciego dnia, pamiętasz?

'*••• — Czy naprawdę tak powiedziałem?

Powiedziałeś też, że nie masz w mieście żadnych przyjaciół ani przyjaciółek. Dziś mam czas, bo chyl» f nie było zamachu stanu. Zostań, pochodzimy trochę, zjemy coś, porozmawiamy. A jeśli ci przeszkadzam, to zaraz spływam.

Lepiej spływaj stąd.

Już chyba się nie zobaczymy, West.

Sierżant wstał bez słowa. Ponury, surowy, o mar* j twych nie patrzących na nikogo oczach. Była w nieb ^ nienawiść z powodu zdruzgotanych marzeń, nienawiść F z powodu kruchości życia, a przede wszystkim do sie-j bie samego. Pod oliwkowozielonym mundurem krył ś? i ogromny, wściekły smutek i żal z powodu kończącego się urlopu. Mięśnie miał napięte jak stal — wystarczy t dotknąć, żeby mu z ubrania trysnęły iskry. Wyg^dai na nieszczęśliwego, czymś przestraszonego człowiek Ten upadły olbrzym przypominał dziecko stojące pB^J

ciemnym wejściem. Wziął do rąk papierową torbę, wy- rękę trzymając ją za uchwyt i powoli powie­dział:

' - Do widzenia, Arnie!

Do widzenia.

- Było mi bardzo przyjemnie, dziękuję.

Pchnął oszklone drzwi i wyszedł. Nawet na mgnie­nie oka się nie odwrócił, szedł powoli znudzonym, smętnym krokiem, aż zniknął w alei zalanej oślepiają­cymi promieniami słońca. Potężne, zaokrąglone bary nieszczęśnika, który trafił w próżnię po miesiącu na­rażania życia na skraju dżungli, zniknęły za rowera­mi, za pniami tamaryndowców, w dymie trociczek sprze­dawczyni czamorynkowych papierosów. Przepełniony smutkiem zapaliłem papierosa i dopiłem resztę wysty­głej kawy. Czy kiedykolwiek pojadę jeszcze do tej ba­zy? Czy zaatakuje mnie znowu ta niepohamowana, milcząca, bezimienna i niewyczerpana siła?

Po dziesięciu minutach od chwili odejścia sierżanta otworzyłem szeroko oczy. Przyszło to nagle. Nieodpar­te przeczucie targnęło mną niby uderzenie bicza. Za­wstydziłem się swej tępoty. Tak. Powinienem był zro­zumieć jego odrętwienie i strach. Tak jest.

(On poszedł zabijać!)

Wstałem z miejsca.

Przełożył

Mikołaj Meliinotoicz

Kawabata Yas«n>tl

ZATOKA ŁUKU

Gdy córka, Tae, powiedziała mu, że przyszła jakaś pani, którą jakoby poznał w miasteczku Yumiura na Kiusiu przed trzydziestu laty, Kasumi Shosuke posta­nowił zaprosić ją do salonu. W domu tego pisarza pra­wie codziennie przebywali jacyś goście — często nie­oczekiwani nieznajomi. Tego dnia w jego salonie sie­działo trzech panów. Choć każdy z nich przyszedł w in­nej sprawie, teraz razem rozmawiali z gospodarzem. Była godzina druga — ciepłe jak na początek grudnia popołudnie.

Kobieta rozsunęła shoji, lecz pochylona na klęczkach przy progu ociągała się z wejściem, jakby onieśmielona widokiem znajdujących się tu osób.

Proszę — powiedział Kasumi.

Ach, naprawdę — głos jej lekko zadrżał — nie widzieliśmy się tyle lat! Teraz nazywam się Murano. Wtedy, jak pana spotkałam, nazywałam się Tal Pan mnie pamięta...?

Kasumi spojrzał na twarz przybyłej. Miała już chy­ba ponad pięćdziesiąt lat, choć robiła wrażenie nieco młodszej, a na jej bladych policzkach pojawił się lekki rumieniec. Oczy miała szeroko otwarte jak młoda dziew­czyna; udało się jej uniknąć otyłości częstej u kobiet i w tym wieku.

A jednak pan jest zupełnie tym samym Kasumi co! wtedy... — Wpatrywała się w niego oczyma błyszczą­cymi z radości, on zaś usiłując sobie przypomnieć, ogai-j niał ją ciągle tym samym, nic nie wyrażającym spój"! rżeniem.

Pan wcale, ale to wcale się nie zmienił. I uszy, i zarys podbródka, tak, nawet tu koło brwi, wszystko dokładnie tak jak wtedy... — Dotknęło go nieco to pe­dantyczne wyliczanie jego cech, zwłaszcza, że na próż­no usiłował sobie przypomnieć, kto to jest.

Kobieta ubrana była skromnie, obi, kimono i haori z wyszytymi herbami rodowymi już mocno sfatygo­wane. Nie wyglądała jednak na zmęczoną życiem. Ki­bić miała szczupłą, twarz drobną. Na krótkich palcach ani jednego pierścionka.

Pamięta pan, przed trzydziestu laty odwiedził pan miasteczko Yumiura. Wszedł pan nawet do mojego po­koju! Naprawdę, pan już zapomniał? O zmierzchu w dzień święta i festynu w tym portowym miastecz­ku...

m Tak...?

Niewątpliwie musiała być kiedyś piękną dziewczyną. Tym usilniej próbował ją sobie przypomnieć, gdy usły­szał, że wchodził nawet do jej pokoju. Skoro zdarzyło się to przed trzydziestu laty, musiał mieć wówczas dwadzieścia cztery czy dwadzieścia pięć lat i był je­szcze kawalerem.

Pan wtedy towarzyszył pisarzom Kida Hiroshi i Akiyama Kuro. Przyjechaliście do nas z Nagasaki w czasie podróży po Kiusiu na zaproszenie redakcji ga­zety w Yumiura, aby wziąć udział w uroczystości z oka­zji jej założenia.

Kida Hiroshi i Akiyama Kuro dziś już nie żyją, ale wtedy o dziesięć lat starsi od niego opiekowali się nim już od kilku lat. Obaj należeli w tamtym okresie do najgłośniejszych twórców. I faktem jest, że bawili w Na­gasaki. Kasumi pamięta nawet anegdoty o nich i ich notatnik z podróży. Znają je też chyba również dzisiej­si czytelnicyk : :ic. u‘-- u-,xi> ' doro- Nie, to nie do pomyślenia, żeby zaledwie wchodzący w świat literacki Kasumi mógł zapomnieć o tym, że dwaj mistrzowie zabrali go ze sobą w podróż do Naga­saki. Wysilał swą pamięć, w której tkwiły jedynie syl-

wetłri obu i liczne przykłady troski i opieki z ich str ny. Ogarnęło go i pochłonęło całkowicie ciepłe wzru­szenie, które często towarzyszy wspomnieniom.

Wyraz jego twarzy uległ widocznej zmianie, gdyż ko- bieta rzekła z przejęciem:

A jednak przypomniałeś mnie sobiel Przed sa­mym twoim przyjazdem skróciłam sobie włosy L„ pa. miętasz, co mówiłam? Tak się tego wstydzę, aż zimno mi się robi za uszami. Właśnie jesień dobiegała już koń­ca... W miasteczku powstała gazeta, a ja zaczęłam pra­cować w niej jako reporterka. Długo się nie namyśla­jąc skróciłam włosy. Dobrze pamiętam, kiedy oczy Ka- sumi-san zatrzymały się na mojej szyi, drgnęłam jak ukłuta i odwróciłam się. A gdy weszliśmy do mego po­koju, od razu otworzyłam pudełko ze wstążkami, aby je tobie pokazać. Chciałam chyba przedstawić dowód, j że jeszcze kilka dni temu miałam długie włosy i wią­załam je wstążką. Zdziwiłeś się, że mam ich aż tyle, ale wstążki lubiłam od dzieciństwa.

Pozostali goście milczeli. Uważali za zupełnie natu­ralne to, że teraz, gdy już. załatwili swoje sprawy ( i rozmawiali między sobą, gospodarz poświęca uwag? f nowemu gościowi. Ponadto w zachowaniu kobiety było coś takiego, co zmuszało ich do milczenia. Nie patrzyli ani na jej twarz, ani na Kasumiego, udawali, że nawet nie słyszą, o czym tych dwoje rozmawia.

Po uroczystości z okazji założenia tej gazety szliśmy ze wzgórza, na którym leżało miasteczko, pro­sto w dół, nad morze. Niebo o zachodzie słońca było tak czerwone, że zdawało się, iż zaraz spłonie cały św'a* t Pamiętam jeszcze teraz, jak powiedziałeś: „Dachówki na domach wyglądają jak miedź i twoja twarz ma $- lor miedzi.” Odpowiedziałam ci, że Yumiura słynie # swoich zachodów słońca; tak, naprawdę zorzy wieczM' ne j w Yumiura jeszcze teraz nie mogę zapomnieć, a * dniu naszego spotkania zorza o zachodzie była wyj«*' ! koWO piękna patoka, półkolem wrzynająca się w sta masyw brzegu, zarysem przypomina łuk i «»i

umo ten mały port nazwano Yumiura, Zatoką Łuku. “ JUdu łuku, w jego wgłębieniu gromadzą się wszystkie barwy wieczornej zorzy. Tego dnia niebo o za- r chodzie pokryte łuskami chmur obniżyło się bardziej niż kiedykolwiek w tych stronach, horyzont leżał jakoś dziwnie blisko i wydawało się, że czarne stada przelot­nych ptaków nie mają dokąd odlecieć. Barwy nieba od­bijały się w morzu... nie, to niebo wlało do tej małej portowej zatoki cały swój zapas miedzianoognistych barw. Na odświętnie ustrojonych i chorągiewkami ozna­czonych łódkach siedziały dzieci, grały na fletach i bęb­nach. Powiedziałeś wtedy, że gdyby tak potrzeć zapał- I kę w pobliżu czerwonych strojów dzieci od razu by się i morze zapaliło, i niebo. Nie pamiętasz tego?

-Hm...

Z moją pamięcią również jest bardzo źle od cza­su, gdy wyszłam za mąż. Pewnie dlatego że nie ma w moim życiu szczęśliwych chwil, które chciałoby się zatrzymać, nie zapomnieć. Gdy człowiek jest tak szczę­śliwy i zajęty jak Kasumi-san, to nawet nie ma czasu na wspominanie drobnych zdarzeń z przeszłości. I nie ma chyba potrzeby, aby je pamiętał... Lecz Yumiura pozostała dla mnie miejscem, w którym spędziłam naj­szczęśliwsze dni w życiu.

Długo pani mieszkała w Yumiura? — próbował podtrzymać rozmowę Kasumi.

Nie, zaledwie pół roku po naszym spotkaniu opu­ściłam Zatokę, gdyż wydano mnie za mąż do Numazu. Mam już dorosłe dzieci: syn ukończył studia i zaczął pracować, córka jest już panną na wydaniu. Urodzi­łam się i mieszkałam w Shizuoka, ale nie układało mi W z macochą, wysłano więc mnie do krewnych w Yu- toiura i tam na dowód protestu rozpoczęłam pracę w dziennikarstwie. Gdy rodzice się o tym dowiedzieli, Prali mnie do domu i wydali za mąż, toteż miesz­kam tam zaledwie siedem miesięcy...

A mąż pani...?

Jest kapłanem sintoistycznej świątyni w Numazu.

-—AM—

Kasumi nie miał znajomych tego zawodu. Spoimj znowu na twarz kobiety. Piękne, wysokie czoło zakryte po bokach włosami; teraz już zapomniano^. I wet, że takie uczesanie nazywa się „fuji bitai”, czyli i „czoło w kształcie góry Fuji” — co więcej, uważa się pewnie, że jest brzydkie. „Fujibitai” właśnie przyciąga, ło wzrok Kasumiego.

Dawniej żyliśmy wcale dostatnio. Od czasu woj­ny wiedzie nam się coraz gorzej z każdym dniem; syn

i córka pomagają mi i są dla mnie wyrozumiali, lecz I ojcu sprzeciwiają się we wszystkim.

Kasumi w tych słowach wyczuł głęboki smutek nie­zgodnego życia w domu.

Świątynia sintoistyczna w Numazu jest nieporów­nanie większa od tej w Yumiura, w której oglądaliśmy razem uroczyste obrzędy, niełatwo zatem w niej go­spodarować. Ostatnio doszły nowe poważne kłopoty, | kiedy mąż samowolnie sprzedał dziesięć kryptomerii z ogrodu świątynnego. Do Tokio przyjechałam bez wie­dzy męża!

Błogosławiona jest pamięć ludzka! Zdolność czło- f wieka do pamiętania spraw dawnych, bez względu na to jakie są jego doświadczenia życiowe, to wielki dar bogów! Pamiętasz, kiedy w Yumiura schodziliśmy» wzgórza w stronę morza, powiedziałeś, że nie wstąpi­my do tej świątyni, ponieważ zebrało się tam dużo dzie- ci, ale w tym momencie obok kadzi do obmywania rąk | zobaczyłam na małym drzewku kamelii kilka kwiatów •

o delikatnych płatkach. Jeszcze dzisiaj myślę o tym, / jak wrażliwą i czystą duszę miał człowiek, który po* sadził tę kamelię.

Kasumi nie miał wątpliwości, że dla tej kobiety stal j się bohaterem występującym w jednej ze scen dranw tu pamięci o Zatoce Łuku. Wciągnęła go ta opowie^ i wydało mu się, że przypomina sobie i kamelię, i & i rzę wieczorną w porcie Yumiura. Odczuwał też jakii l op r pamięci 1 nie nadążał za kobietą do tego sam«

kraju wspomnień. Rozdzielała ich bariera nie do poko­nania — podobna do tej, która dzieli żywych i umar­łych. Pamięć Kasumiego stała się ostatnio znacznie słabsza niż u innych w jego wieku. Często rozmawia­jąc z kimś, kogo znał od dawna, nie mógł w żaden spo­sób przypomnieć sobie jego nazwiska. W takich chwi­lach odczuwał niepokój i lęk. Podobnie i teraz, gdy pró­bował wywołać w swej pamięci jakieś wspomnienie dotyczące tej kobiety, natrafiał na głuchą pustkę i czuł, że za chwilę rozboli go głowa.

Kiedy wspominam i wyobrażam sobie człowieka, który posadził tę kamelię, zawsze myślę z żalem o tym, że nie przystroiłam ładniej swego pokoju w Yumiura. Przecież odwiedziłeś wtedy mnie tylko jeden raz i oto od tego pierwszego i ostatniego spotkania minęło trzy­dzieści lat; pokój nie był zaniedbany, robił chyba wra­żenie zamieszkanego przez młodą dziewczynę, a jed­nak...

Kasumi nie mógł sobie wcale przypomnieć jej miesz­kania — na czole pojawiły mu się zmarszczki i twarz chyba spochmumiała.

Proszę mi wybaczyć, że jestem tak źle wychowa­na i przyszłam bez uprzedzenia... — powiedziała ną pożegnanie. — Długo czekałam na to spotkanie, teraz jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Czy... czy mogłabym przyjść jeszcze i porozmawiać z tobą?

Proszę.

Wydawało się, że chciała jeszcze coś dodać, ale tro­chę krępowała się innych gości. Gdy Kasumi zasunął za sobą shóji, aby gościa odprowadzić, nie wierzył wła­snym oczom widząc swobodę, jaka ją nagle opanowała. Tak zachowuje się kobieta wobec mężczyzny, który już kiedyś miał ją w ramionach.

To była twoja córka?

Tak.

Żałuję, że nie widziałam żony.

Kasumi nie odpowiedział i zatrzymał się dopiero przy wyjściu.

Mówi pani, że byłem nawet w pani pokoju w mi steczku Yumiura? — powiedział do odwróconej tvł

i wkładającej obuwie zóri. 6111

Tak — potwierdziła obracając się w jego stro. nę — i poprosiłeś o moją rękę. W moim pokoju

Co?!

Wtedy byłam już zaręczona z obecnym moim nu>. żem, powiedziałam ci o tym i odmówiłam, chociaż...

Kasumi poczuł ból w piersi. Pamięć mogła sobie być nie wiem jak osłabiona, ale zapomnieć zupełnie o tym że proponował komuś małżeństwo, i nie móc sobie przy- pomnieć nawet tej dziewczyny, to już wcale nie jest śmieszne, to straszne. Nie należał przecież w młodości do mężczyzn, którzy tak lekko i nieodpowiedzialnieanó* wią kobietom, że chcą się z nimi żenić.

- Wczułeś się wtedy dobrze w moją sytuację i zro­zumiałeś przyczynę odmowy. — Przy tych słowach w jej dużych oczach pojawiły się łzy. Sięgnęła do to­rebki i małymi drżącymi palcami wyjęła zdjęcie.

To są moje dzieci. Córka jest już wyższa niż ja, ale bardzo podobna do mnie z okresu młodości.

Na zdjęciu widział drobną dziewczynę o żywych o-, czach i pięknym owalu twarzy. Wpatrując się w zdję­cie zastanawiał się, czy to możliwe, by spotkał taką dziewczynę podczas jednej ze swoich podróży przed trzydziestu laty.

Przyjdę kiedyś z córką, ponieważ chciałabym, abyś sobie przypomniał, jak wtedy wyglądałam. Czy pozwo­lisz mi na tę przyjemność? — pytała drżącym od pła­czu głosem. — Wiele o tobie opowiadałam zarówno synowi, jak i córce, oni cię znają i wyrażają się jak

o kimś bliskim. Obie ciąże przechodziłam bardzo cięż­ko. Czasem traciłam nawet przytomność, ale gdy sła- bośfc przestała mnie nękać i odczułam pierwsze ruchy dziecka w swoim łonie, wtedy, to takie dziwne, zda­wało mi się, że noszę twoje dziecko. Bywało że w kuch-

dzieciomłam ^ na‘" na męża' ° tym też mówiła»

Coś podobnego!... Tak nie można!

Kasumi nie wiedział już, co ma powiedzieć. Zdawał sobie sprawę z jednego: ta kobieta jest bardzo nie­szczęśliwa, a przyczyną tego był on, Kasumi. A może wspomnienie o nim stanowiło jedyną pociechę w jej tak bardzo nieudanym życiu? Radość, którą dzieliła także ze swoimi dziećmi?

Przeszłość —' to odległe spotkanie w Yumiura — po­została dla niej czymś pełnym barw i życia, a dla Ka- sumiego — czymś całkowicie wygasłym i jakby nie istniejącym. Wracał do niej myślami z poczuciem winy.

Może zostawić panu to zdjęcie? — zapytała, ale Kasumi potrząsnął głową.

-Nie.

Niewielka sylwetka kobiety oddalającej się drobnym, szybkim krokiem zniknęła za bramą.

Kasumi wrócił do salonu z atlasem Japonii i szcze­gółowym wykazem miejscowości. Wraz z gośćmi przej­rzał je dokładnie, lecz miasteczka o nazwie Yumiura nie znalazł, ani na Kiusiu, ani nigdzie.

Dziwne. — Uniósł głowę, zamknął oczy i zaczął głośno rozmyślać, jjj— O ile pamiętam, do czasów woj­ny nigdy nie byłem na Kiusiu. Na pewno nie. Tak, pierwszy raz byłem tam jako korespondent marynarki wojennej w czasie walk o Okinawę, kiedy wysłano mnie samolotem do specjalnego oddziału żywych torped Shi- kaya. Następnie jeździłem do Nagasaki zobaczyć skutki wybuchu bomby atomowej. Wtedy też usłyszałem od kogoś w Nagasaki, że przed trzydziestu laty przebywał tam Kida i Akiyama.

Goście śmiali się i wymieniali różne uwagi o fantazji czy jakimś dziwnym złudzeniu tej kobiety. Wszyscy zgodzili się, że to osoba niezupełnie normalna. Lecz Kasumi, który słuchał jej opowieści z niedowierzaniem, a mimo to poświęcił tyle wysiłku, aby ją sobie przy­pomnieć, nie mógł oprzeć się myśli, że również z nim nie wszystko jest w porządku. Co prawda nie było miej­scowości o nazwie Yumiura, Zatoka Łuku, ale ileż zda-

rżeń z jego przeszłości, które on zapomniał i któr niego nie istnieją, żyje w pamięci innych ludzi. K w pamięci tej kobiety, która nawet po jegd ^ będzie przekonana, że on, Kasumi, w Zatoce Łuku

prosił ją o rękę.

ii| I jak

śmierci

Przełożył

Mikołaj Melanouice

Kita Morio

na grzbiecie GÓRSKIM

Te skały już z1 daleka przyciągnęły mój wzrok. Ich ciemnoszarą powierzchnię,: tu i ówdzie pokrytą zie­lenią, przecinał wąski komin. Jeszcze jako młody chło­pak zwykłem tu przychodzić, by z dala od górskich szlaków zgłębiać naturę skał. Jednakże przez kilka o- statnich lat nie bywałem w górach. Unikałem ich, od­kąd straciłem dwóch przyjaciół, którzy złączeni jedną liną odpadli od skały.

Kiedy znów po wielu latach znalazłem się u zasypa­nej piargiem podstawy komina i wpatrywałem się w wy­stępy, szczeliny i nawisy piętrzących się skał, ponownie zawładnął mną ów tajemny urok ogromnych brył. Ścia­ny wewnątrz mrocznego komina były mokre, ale uchwy­tów i stopni ujrzałem nawet więcej, niż przypuszcza­łem. Spojrzałem w górę,, olbrzymia bruzda w stromej skale stopniowo się zwężała, załamywała i ginęła z oczu. Z daleka zobaczyłem jedno miejsce, które mógłbym tra­wersować przed wyjściem z komina. Stamtąd rozcią­gały się skały częściowo zarośnięte trawą, ale zaraz po­nownie przechodziły w pionowe niemal, przewieszające się ściany. Jednak nie wiem, czy zdołam tamtędy wejść, nawet zakładając, że użyję haków. Musiałbym się po­radzić kolegów, którzy dobrze znają metody asekuracji. Teraz byłem sam i zupełnie nie przygotowany.

Przed nadejściem śniegów góry stają się niezwykle jasne. Spiętrzone skały wysychające pod jesiennym bez­chmurnym niebem posępnieją i przytłaczają ogromem. Ale tego dnia niebo było zasnute chmurami. Szczyty Wtulone w popielate niebo wyglądały jakby skurczone

$ Tydzień... '12jf

z wilgoci. Stałem bez ruchu zaledwie krótką llfa a już przeszył mnie dotkliwy chłód ciągnący od suS wych, zimnych skał i zachmurzonego nieba. Zrobił mi się zimno.

Ruszyłem więc od podnóża ściany i po obsypany 1 piargach zacząłem brnąć w stronę, z której przysze- dłem. Pod sobą widziałem dolinę, zimne skały i jakby martwe karłowate sosny. Nie rozlegały się krzyki pta­ków i wszystko tonęło w bezruchu. Nagle przemknęło I mi przed oczami coś małego, czarnego i zatrzymało się na kamieniu u mych stóp. Była to czarna mucha. .

W prowincjach centralnych nawet w górach docho­dzących do trzech tysięcy metrów jest wiele much. Nie f różnią się niczym szczególnym od much spotykanych J na nizinach, są tylko większe i obrzydliwsze..Na łąkach zobaczysz je zawsze, ale dogonią cię nawet na skalistym niedostępnym szczycie, jeśli zechcesz chwilą odpocząć. Jakby były podążającymi wszędzie za nami wysłańca­mi tego pozostawionego na dole świata.

Mucha ospale przesunęła się po powierzchni kamie­nia, potarła swoje krótkie łapki i poderwała się ocię­żale. Usłyszałem nieprzyjemne brzęczenie i po chwili f znowu wokół panowała cisza. Była już tylko bryła za­topionych w cieniu skał i pasma karłowatych sosen po­czerniałych przed nadejściem śniegu.

Znowu zrobiłem kilka kroków. Ciężkim butem ude­rzyłem o kruchą skałę, posypały się drobne kamyki. Wtedy na dole od razu zerwało się kilka much. Wzle- ciały lekko, przez moment szybowały w powietrzu i zni­knęły mi z oczu. Nie zwróciłem na nie specjalnej uwa- > gi. Ominąłem pasmo sosen, z prawej strony obszedłem skałę zagradzającą mi drogę i musiałem wrócić na szlak, którym szedłem poprzednio, ponieważ nie wolno deptać karłowatych sosen porastających, górskie szlaki Znów pojawiły się muchy. Obsiadły igły sosen i ka-

mienie u mych stóp. Kiedy posuwałem się naprzód.

Z°któd™ S a'wi°4 oci<iżale i zaraz znowu siad# Ife Z.kazaym mofflukrokiem było ich coraz więcej. W

lem dziwny zapach unoszący się w chłodnym, jakby stężonym powietrzu, zbliżony do zapachu fermentują­cych owoców. Nagle w zaroślach kilka metrów przede r mną zakłębiły się niezliczone roje much. Zdawało się, że to czarna cuchnąca chmura unosi się nagle z po­wierzchni ziemi, z przeraźliwym bzykotem wznosi się w górę i opada rozprzestrzeniając się w prawo i lewo; wreszcie kiedy mogłem już rozróżnić pojedyncze mu­chy, większość usiadła na dawnym miejscu. Ale kilka pozostało na moim ubraniu. Próbowałem je zgonić, nie odlatywały. I nagle znowu uderzył mnie ten sam za­pach. Wciągnąłem powietrze nieznośny odór. Za- ■ ledwie to pomyślałem, znikł i już nic nie czułem. Ru­szyłem w bok. Znowu zakotłowała się chmura much, rozkołysała we wszystkie strony, powróciła na dawne miejsce i zniknęła mi z oczu. Długo jeszcze słyszałem natrętne brzęczenie. Pochyliłem się i pośród sosen, tam gdzie usiadły muchy, zauważyłem coś dziwnego. Bia­ławy materiał, na nim jak ziarenka sezamu kłębiące się muchy, potem — but, zwrócony podeszwą w moją stronę. Tak, to była ludzka noga. Nie zobaczyłem resz­ty ciała. Odskoczyłem automatycznie kilka kroków do tylu, spod stóp posypały się kamienie, i wtedy przede mną poderwała się chmara much. Cofnąłem się jeszcze kilka kroków i czekałem, aż znikną mi sprzed oczu te maje, cuchnące, czarne skrzydlate stworzenia.

Wkrótce, jak okiem sięgnąć, nad światem skał i kar­łowatych sosen zapanował spokój. Słyszałem tylko bi­cie serca. Nogi mi dygotały i miałem wrażenie, że drży skała, na której stałem.

Powoli ruszyłem w przeciwnym kierunku. W dolinie nad zaroślami uniósł się jakby cień ptaka i zaraz znik­nął. I nic więcej, było zupełnie cicho. Podniosłem ka­mień, wymierzyłem i rzuciłem w tamtą stronę. Zoba­czyłem wyraźnie, jak zakotłowała się czarna chmura. Brzęczenie much nie docierało do mnie, ale zatętniło mi w uszach to przykre wrażenie. Podniosłem kilka ka­myków, tym razem rzuciłem w inną stronę. Nie było

179 ^

11* r-

reakcji. Tylko jeden uderzył o skałę; pozostawiajac«*, raźny pogłos odskoczył w przestrzeń i został wchłoń ty bezgłośnie przez sosny porastające górski stok. I Poprawiłem plecak i wtedy odczułem jego ciężar Po. f chyliłem się i stąpając ostrożnie ruszyłem dalej. ^ ciłem na szlak, ale i tu nie opuszczało mnie to przykre nieokreślone uczucie. Może pod wrażeniem ogromu skał niepokój ustąpi.

Szedłem nerwowo ze wzrokiem utkwionym pod no­gi Po kilkunastu minutach zdjąłem plecak i usiadłem na skraju drogi. Poczułem skrajny głód; wyjąłem bekon i wepchnąłem w usta odcięty nożem cienki plasterek tłustego mięsa. Włókna tłuszczu przyprawiały mnie ,

0 mdłości, wziąłem więc je w palce i wyrzuciłem; na­lałem do aluminiowej nakrętki trochę whisky i wypi­łem. Na kilkudniowe wyprawy w góry zazwyczaj bio­rę tylko bekon i whisky. Odkroiłem machinalnie jeszcze jeden kawałek boczku, ale nie mogłem wziąć go do ust, patrzeć nie mogłem na tłuste białe mięso. Zawinąłem je w papier i wsadziłem do plecaka. Wypiłem za to sporo whisky. I od razu poczułem, jak ogarnia mnie odurzę- > nie alkoholowe; byłem zmęczony i to rozrzedzone po­wietrze.

Stąd nie widziałem już miejsca, gdzie pośród karło­watych sosen leżał trup, a górna część komina wyga­dała teraz znacznie banalniej. Natomiast skały ponad kominem wznosiły się bardziej stromo, wyrazistsze nii przedtem. Za nimi powinien być wierzchołek góry- Szlak górski wielką pętlą omija urwisko i wije się P0, śród karłowatych sosen.

Poczułem przyjemne podrażnienie na końcu jęzj*jj

1 niewiele myśląc wypiłem jeszcze trochę whisky. $ czasu do czasu przykładałem ucho do zegarka na pr^* gubię ręki i słuchałem, jak ciche tykanie sumieniu8 odmierza czas.

Byłem jut dość odurzony i tylko przypadek sprawi

fLi08!?8*®“ cie6 ćwieka uczepionego kurczów« ornej ściany, w pierwszej chwili zdawało mi się, **

to owad siedzi na kamiennym murze. Kiedy dotarło do mnie, że to nie kamienny mur, ale chropowata, wy­gryziona przez wiatry ściana skalna, i że to nie owad, lecz człowiek, chyba bym krzyczał, gdyby nie to, że alkohol jakoś dziwnie mnie uspokoił.

Wyjąłem z plecaka lornetkę, przez którą zwykle ob­serwowałem ptaki, i nastawiłem ostrość. W okrągłym polu ukazała się groźna, poszczerbiona skała i mężczyz­na w niewielkim rozkroku przyklejony do niej. Bez ubezpieczenia! Do tego z ogromnym plecakiem! „Chyba oszalał” — pomyślałem. Widziałem jego głowę z ro­zwianymi włosami poruszającą się to w prawo, to w le­wo. Czas upływał, poprawiłem lornetkę i obserwowa­łem małą głowę kołyszącą się w polu widzenia. Męż­czyzna trwał w bezruchu, niczym uczepiona ściany ja­szczurka. Po chwili zobaczyłem jednak, jak podnosi po­woli lewą nogę i czubkami palców bosej stopy poszu­kuje oparcia. Postawił lewą nogę, wtedy prawą rękę przeniósł na miejsce lewej, a lewą niezmiernie powoli przesunął na szerokość pleców w lewo i podciągnął się jakieś pół metra w górę. I znów tkwił bez ruchu.

Wydawało mi się, że słyszę bicie serca mężczyzny, i obserwowanie go sprawiało mi bóL Jakieś cztery me­try nad nim widziałem taras, atte była to niemal prze­wieszka. „Zatrzymaj się, zatrzymaj się” — błagałem w duchu. Mężczyzna jednak poruszył się znowu. Prze­suwał się niezwykle powoli. Odwróciłem wzrok. Upły­nęło kilka minut, zanim ponownie spojrzałem, był już jakiś metr od tarasu. To niewiarygodne, jak zdoła} wejść tak szybko! Tkwił tam bez ruchu. Nie poruszały się ani nogi, ani tułów, ani głowa, ani nawet wycią­gnięte w prawo i lewo ramiona. Nie, poruszała się pra­wa ręka. Powoli pełzła po skale szukając oparcia i nie znajdując wróciła w końcu na poprzednio miejsce. Po pewnym czasie jeszcze raz podjęła podobną próbę i zre­zygnowała jak przedtem. Teraz mężczyzna uczynił coś innego. Ugiął kolana, skurczył się i zaraz szybko wy- prostował w gór«. Zdawało mi si<s, że skurczone ciało

uniosło się w powietrze i oderwało od skały ©'¿X. łem wzrok. Kiedyś na własne uszy słyszałem jak sT dają wraz ze skałą i roztrzaskują się ciała mich pm jaciół. Upłynęła sekunda, dwie... Czekałem jeszcze S f kadziesiąt sekund, może kilka minut. Kiedy podniosłem wzrok na urwisko, człowiek jeszcze tam tkwił. Obser­wowałem go przez lornetkę, kiedy wdrapywał się na taras, nie widziałem górnej części jego ciała, tylko dwie wystające ze spodni i kołyszące się bose stopy; jak na niemym filmie.

Mężczyzna wyprostował się na tarasie, jego zacho­wanie wydało mi się dziwne. Pomyślałem, że musi być u kresu sił. Zrobił chwiejnie kilka kroków w prawo, potem w lewo, nie odpoczywał ani też nie badał skały powyżej, zwlekał jakby niezdecydowany i nagle przy­warł do ściany. Taras od szczytu oddzielała raczej ła­godna pochyłość z wieloma występami, sposób wcho­dzenia nieznajomego nie był jednak zwyczajny. Przy wspinaniu należy zachować pewien stały rytm, u niego zaś wyczuwałem rytm bardziej zwierzęcy niż ludzki, rytm prymitywnych zwierząt, które nie uświadamiają sobie granicy między życiem i śmiercią. Przestałem wie­rzyć własnym oczom, odłożyłem lornetkę i spojrzałem jeszcze raz. Teraz było mi łatwiej, tak jakbym obserwo­wał kleszcza czy inne stworzenie pełznące po kamien­nej ścianie.

Kiedy nareszcie samotny cień znikł ponad urwiskiem, podniosłem aluminiową nakrętkę, porzuconą u mych stóp, chusteczką starannie wytarłem ją z piasku i na­lałem sobie whisky. Wysoko w górach alkohol szybko uderza do głowy. Zwykle tyle nie piję, lecz teraz nie byłem sobą.

Jakieś dwie godziny później znalazłem się na szczyr de, na którym piętrzyły się głazy. Od strony doimy, która otwarła się przede mną, wiał przejmujący wiatr i porywał z mej skóry ciepło i pot; założyłem sweter,

SfiSd SU ¡¡¡¡li Eg IB! SIS

Mimo dość nisko wiszących chmur roztaczał się stąd rozległy widok. Grzbiety górskie jak zęby piły wzno- , siłySię> to znów opadały i łączyły z innymi grzbietami Szczyty wydawały mi się olbrzymami o obnażonych piersiach; spadające odłamki skalne odsłoniły ich skó­rą, nagą i poranioną na skutek ustawicznego wietrze­nia. Wiatr wył przeraźliwie i miałem wrażenie, że zdol­ny jest poruszyć skałę, na której siedziałem.

Wreszcie podniosłem plecak, położyłem płaski kamyk na słupku szlakowym I ruszyłem. Grzbiet górski roz­widlał się, często więc stawałem w poszukiwaniu szla­ku i słuchałem wtedy zawodzenia wiatru. W dolinie po jednej stronie grzbietu widziałem falujące od wiatru morze krzewów i karłowatych sosen; po drugiej zaś pa­nowała bisza, jak wtedy, gdy wspinałem się na szczyt. Jakby to popielate niebo otulające grzbiet powstrzymy­wało i wchłaniało wiatr. Szedłem niepewnie, pokonu­jąc podmuchy wiatru. Znajdowałem się w dziwnym stanie ducha, jak w letargu czy odurzeniu narkotycz­nym. Szedłem przecież tą drogą po grzbiecie skalnym, jak po ostrzu szpady, i ogarniałem jednym spojrzeniem doliny po obu stronach, a jednocześnie ja obsiedziany rojem much leżałem pośród karłowatych sosen i ja przywierając do skały poszukiwałem oparcia dla stóp. To był jakiś dziwny stan, może zresztą to nawet róż- ne byty, granica między nimi wydawała się chwiejna, topniała i gęstniała jak mgła, i. wreszcie stawałem się sobą. Tak, to ja, taki nieokreślony, szedłem jak we śnie lunatycznym po chwiejących się skałach, pośród karło­watych sosen, w popielatych chmurach; to znowu le­żałem nieruchomo obsiedziany rojem much, wisiałem w powietrzu, nie mogąc pokonać przewieszającej się skały, i znowu jednak szedłem chwiejnie pośród huku wiatru.

I wtedy w oddali nieoczekiwanie ukazała się sylwet­ka człowieka. Ścieżka pokryta gdzieniegdzie piaskiem prowadziła w dół, mijała wzgórze o łagodnym szczycie

i wychodziła na niewielką równinę, w sam raz na bi­

wak. Tam na skale siedział mężczyzna. Z pochylenia „> wy już z daleka można było się domyślić jego m gnębienia. Nie wiem dlaczego, wydało mi się nagle • to ja tam siedzę. Zbliżyłem się i stwierdziłem, & | mniej więcej trzydziestolatek, a więc w moim wieku- miał na sobie skafander, u jego stóp zobaczyłem plecak z zatkniętym czekanem i palący się kocher. Ociężale podniósł głowę i spojrzał na mnie. Uczynił to niezwykle powoli. Pomyślałem, że tak mogą reagować na sprawy tego świata prymitywne żyjątka na dnie oceanu. I

Dzień dobry —* powiedział. Nie wiem nawet, czy poruszył wargami. W każdym razie usłyszałem te sio-1 wa.

Dzień dobry — odpowiedziałem.

Prawdę mówiąc, nie lubię wymieniania pozdrowień, a tym bardziej prowadzenia rozmów w górach. Ale wtedy stałem bezwolnie przed tym siedzącym mężczyz­ną i wpatrywałem się w palący się kocher.

Napije się pan? — zapytał flegmatycznie. Spoj­rzałem na jego wychudłą, bladą twarz i zamglone, jak­by niewidzące oczy. Skinąłem głową i usiadłem obok na skale. Nalał mi gorącej kawy do aluminiowego kub­ka. Trzymał kocher przez zwiniętą, brudną, wojskową rękawicę; zaczął nalewać, po chwili przerwał, zapa­trzył się w bok i nad czymś głęboko rozmyśli kilka sekund, wreszcie jakby oprzytomniał i dopełnił kubek. Gdy patrzyłem na jego nerwowe i pełne obawy gesty, wydało mi się, że to sen, i zwątpiłem, czy rze­czywiście mam przed sobą realnego człowieka. Ale z ciemnej cieczy unosiła się nieziemska, aromatyczna woń, a metalowe naczynie parzyło mi dłonie, tak że nawet przez chusteczkę nie mogłem go długo utrzymać ł wciąż przekładałem z ręki do ręki.

Dziękuję — powiedziałem. Nie byłem pewien, czy mnie słyszał. Siorbnął tylko raz ze swego kubka i jak* by się nad czymś głęboko zamyślił, lecz twarz miał be«

smaczna, nie? — odezwał się nieoczekiwanie, uhum — odparłem niepewnie. Nagle odniosłem wrażenie, że to może ja jestem tym, który przyrzą­dził kawę.

Mężczyzna rozluźnił pod szyją tasiemki skafandra i bez słowa spoglądał w bok. Miał na sobie bardzo gru­be, luźne spodnie, mocno wytarte na kolanach. Na no­gach — stare, choć solidne jeszcze, wzmocnione gwoź­dziami buty. Rzuciłem okiem także na jego plecak, bo ciągle nie mogłem uwierzyć, że siedzi przede mną realny mężczyzna; jego wygląd był jakiś niepokojący.

Wie pan — mówił takim tonem, jakby nie uświa­damiał sobie mojego istnienia — cały czas patrzyłem, jak pan tutaj schodził. Chodzi pan zupełnie jak K., prawda?

Podążyłem za jego wzrokiem i zobaczyłem kamie­nisty stok, z którego dopiero co zszedłem. I nagle od­niosłem wrażenie, że to ja cały czas tutaj siedziałem i patrzyłem, jak on stamtąd nadchodził. Zaraz jednak oprzytomniałem i z trudem zdobyłem się na uśmiech.

Pan żartuje. — K. był znanym specjalistą od sa­motnych wspinaczek i zginął w okresie, kiedy ja je­szcze większość czasu spędzałem w górach. — Był tro­chę pijany —"powiedziałem właściwie do siebie.

Pijany? -^'szepnął też jakby do siebie. — Taki jestem roztargniony, co się ze mną dzieje? — Mówił to jednak tak obojętnie, że jeszcze raz spojrzałem na jego szarą twarz, posępny wzrok i niezdarną postać.

I ja też nie byłem w normalnym stanie ducha, potrzą­snąłem głową, jakbym chciał zrzucić jakąś przysłania­jącą ją chmurę.

Przez dłuższą chwilę w milczeniu dopijaliśmy kawę. Wiatr huczał wysoko ponad głowami. Tutaj jednak by­ło spokojnie, nawet serce pogrążyło się w stan bez­wietrzny i poczułem się trochę senny.

Czy pan również uprawia wspinaczkę? — zapytał któryś z nas po długim milczeniu. Od tego momentu

pamiętam tylko strzępy rozmowy, bo nawet nie działem dobrze, który z nas co mówił. W każdym powiedzieliśmy następujące słowa:

Wspinaczkę? Nie, już bym nie chciał. Boją £

Że może pan spaść?

Wie pan, tak, gdy po raz pierwszy człowiek trzy. ma się ściany skalnej. Potem, jak się idzie coraz wy- żej...

Jakby to powiedzieć? Zaczyna się czuć własny rytm, prawda?

Tak właśnie. Tylko że wtedy nadchodzi ten nie­pokój. I to coś zupełnie innego niż obawa, że się spad­nie.

Tak, znam to. Tak jakby naraz wyskoczyło to, co ! siedziało ukryte gdzieś głęboko w nas.

Ale co to może być?

Prawda? Co to takiego?

Jakiś taki nieokreślony niepokój.

, — Ja też nic więcej nie potrafię powiedzieć.

Tym bardziej się boję, że nie znam powodu tego strachu. Lecz właśnie wtedy najwyraźniej czuję real­ność samego siebie. i

Ja też to odczułem. Zawsze tkwi to gdzieś gjlę- boko w nas, prawda?

Wchodząc na skałę, wydaje mi się, że to ścigam.

Tak, jakbyśmy musieli tego szukać*

A przeżył pan coś takiego? — zapytał znowu któ­ryś z nas. — Zdarzyło się panu, siedząc na wysokim szczycie górskim, słyszeć jakieś głosy? Jakby własny głos? Można powiedzieć, że drugie ja* tylko że tozpe' wnością złudzenie.

To wiatr i do tego sugestia.

Nic przyjemnego.

* Czytałem kiedyś, że w górach w Szwajcarii t® coś takiego słychać; rzecz całą zbadano i podobno to tylko wiatr.

Nawet jeśli tylko wiatr, też nie jest to p»y*

Wsłuchiwaliśmy się w głos wiatru wiejącego gdzieś w oddali. Za nami wznosił się w górę powstrzymują­cy wicher, nieporuszony blok skalny, a my osłonięci nim jak zahipnotyzowani prowadziliśmy tę dziwną roz­mowę.

Tak, dla mnie jednak — odezwał się znowu któ­ryś z nas — bardziej niepokojący są ludzie. No bo ska­ły, weźmy takie odłupane warstwy kwarcu, jak mają odpaść, to odpadną, a jak nie, to nie. I nawet naj­kruchsza skała przy odpowiednim postępowaniu może nas całkiem dobrze utrzymać.

¡$1 Chce pan powiedzieć, że ludzie są niepewni?

Zdarzyło mi się kiedyś — powiedział jeden z nas — już po sezonie, że zatrzymałem się na noc w opuszczo­nym szałasie z przypadkowo spotkanym człowiekiem. W środku nocy obudził mnie jakiś szelest. To tamten mężczyzna ze świecą w ręce kręcił się po szałasie. „Co się stało?” :— zapytałem. „Pająki — odpowiedział.

Pająk?

Tak powiedział. „Ogromny pająk, miał chyba ze trzydzieści centymetrów, zniknął gdzieś, więc go szu­kam.’*

Okropne.

A przecież nie spałem, wyraźnie słyszałem jego spokojny głos.

To było przywidzenie?

Jakoś to się pewnie nazywa. Teraz, gdy o tym mówię, chce mi się śmiać, wtedy jednak zdrętwiałem. Jeśli to obłęd... nie mam o tym pojęcia, ale myślę, że szaleństwo też ma swoje zasady. Ten człowiek był prze­cież normalny, dlatego tak się przestraszyłem, bo to znaczy, że nawet wśród nas uważanych za normal­nych...

Tak, to by znaczyło, że w nas samych kryje się wiele niepewności.

Chmury obniżyły się; powietrze, które wdychaliśmy, było wilgotne i zimne. Świat skał i karłowatych sosen tonął w niezmąconej ciszy; przejął mnie dreszcz.

O czym pan myśli? — zapytał on po długim mil czemu. Pamiętam dokładnie, że wypowiedział to tak beznamiętnie, jakby był upośledzony psychicznie.

9 frupie — powiedziałem uświadamiając sobie ! własny głos. — Niedawno widziałem roztrzaskane o ska­ły ciało ludzkie.

Trup?

Muchy... — zacząłem mówić i spojrzałem na sie­dzącego przede mną mężczyznę. Patrzyłem na wysta­jący spod skafandra sweter, na kolor pękniętych na ko­lanach spodni. — Muchy...

Obsiadły go muchy? A, to już wiem. Tak, kłębiły się na nim roje much.

Pan też widział? — Jeszcze raz z uwagą przyj- ' rżałem się całej jego postaci.

Miał pękniętą czaszkę, prawda? Mózg był na wierz­chu — odparł obojętnie. — Chciałem sprawdzić, kto to. Ale tyle tam much. Nawet mnie obsiadły; nie mogłem się zdobyć, żeby go dotknąć.

A więc to był pan — powiedziałem. Nie zdziwi­ło mnie to, przeciwnie, w mojej zamglonej dotąd gło- wie wszystko się nagle rozjaśniło.

Co takiego? _.

Widziałem, jak pan wchodził na tamtą skałę.

Na skałę?

Tam, powyżej miejsca, gdzie leżało ciało... Patrzyłem uważnie, jak się zmieniał. Do zamglonych

oczu powoli powracało życie, tak jakby odzyskiwał u- traconą przytomność. Patrzyłem, ale nie było to zbyt przyjemne.

Alkohol przestał już działać; on i ja byliśmy zupeł­nie innymi ludźmi; nawet zwątpiłem, czy rzeczywiście prowadziłem tę osobliwą rozmowę z mężczyzną, którego nigdy przedtem nie widziałem. Zwłaszcza, że nie był on w górach takim amatorem jak ja; dopiero co P«e' cież widziałem jego nadludzką wprost sprawność.

Ach tak — powiedział niskim głosem. Zmienił sft

10 sposób mówienia i znikło to spojrzenie jakby u- tkwione w martwym punkcie. — Więc pan patrzył.

Strach mnie ogarniał o<ł samego patrzenia —od­parłem. — Z plecakiem! Zastanawiałem się, czy pan nie oszalał. Pan tak zawsze?

Roześmiał się nerwowo. Potem nagle znieruchomiał, twarz mu jednak nadal wykrzywiał grymas śmiechu.

Może pan nie uwierzy, ale sam nie wiem. Po pro­stu nie wchodziłem świadomie, to na skutek choroby.

Choroby?

Mówią, że to stan zamroczenia. Nie wiem, co się wtedy ze mną dzieje.'Kiedy pierwszy raz mi się to zda­rzyło, za samowolne postępowanie zostałem wyrzucony z naszego uniwersyteckiego klubu wysokogórskiego.

To coś takiego jak lunatyzm?

Nie wiem. Lekarze też właściwie dobrze nie wie­dzą. Już dość długo tego nie miałem, pewnie jednak widok trupa wywołał szok.

Ale pan się wspinał boso, bez butów! M

Tak? Widocznie robię to nieświadomie. Kiedyś nie zdając sobie sprawy, zszedłem ze skały posługując się porzuconą przez kogoś liną.

To znaczy, że świadomie nigdy by pan nie wcho­dził na tamtą skałę?

Oczywiście. Gdybym nawet wchodził, z pewno­ścią bym spadł.

Patrzyłem na jego nerwowo drgające powieki i lekko trzęsące się koniuszki palców. Chmury nadciągały z do­łu, otaczały nas i jak żywe pełzły po skałach. Spojrza­łem na zegarek.

No, na mnie już czas. — Na zakończenie zapy­tałem jeszcze o coś, co mnie nurtowało od jakiegoś cza­su. — Pamięta pan, o czym przedtem mówiliśmy?

Potrząsnął głową.

Wiem, że o czymś rozmawialiśmy, ale tak na­prawdę, to nie mam pojęcia, jak się z panem spotka­łem i dlaczego jesteśmy tutaj razem. Nie znam też chyba jeszcze pana nazwiska.

A, to się zdarza — zażartowałem. — przykład, często się to zdarza tam na dole iair!’ Jt wypiję. . ’ J K sob«i

Już nie mieliśmy ochoty na dalszą rozmowę, czeniu zawiązaliśmy plecaki. On zdjął skafander i k! stał w samym swetrze, jak wtedy gdy wchodził skałę. 9

Na grzbiecie wiatr z przeraźliwym wyciem szarpał nam włosy. Pochyleni do przodu szliśmy wąską ścieżką

Paskudna pogoda jjr« powiedział, odwracając się. Kiwnąłem głową.

Będzie jeszcze kilka dni ładnie, a potem już zacz­nie padać śnieg.

Gdybyśmy nie znaleźli tego ciała, pewnie leżało­by pod śniegiem do przyszłego roku. Co prawda by­łoby to...

Wiatr dławił jegtjt ciche - słowa. »'Musiałem podejść i przybliżyć twarz.

Wie pan, ja się boję — powiedział to prawie szep­tem Kiedyś na pewno spadnę, jeśli dalej będęcho-, dził w góry, na pewno.

Idźmy wolniej P*- zauważyłem bez związku z jego j słowami.

Nie chciałbym gp* spojrzał mi prosto w twarz i do­kończył jakimś strasznym szeptem — nie chcę, żeby ze mną było tak jak z tamtym; żeby potem obsiadły mnie czarne roje much.

Odwróciłem wzrok od mężczyzny, który stał prz®® mną. Wiatr zawodził mi koło uszu, kręte ołowian« grzbiety górskie ciągnęły się w nieskończoność.

Idźmy wolniej — powtórzyłem jeszcze raz 1 sensu. Ale wiatr od razu zagłuszył słowa i porwał jjj z moich wyschniętych warg w otwierający się PrZ ’ nami ogromny, zawiły świat.

Przełoży^3 i Hanna Zon»#“ «

Ko] i ma Nobuo

KABABIN

I

Lubiłem swój cień, z karabinem na plecach. W sło­neczny dzień zdarzało mi się wielokrotnie poszukiwać tego cienia w lesie cieni karabinowych, rzucanych na ziemię poprzez chmurą pyłu wzbijanego wojskowymi butami. Las ten poruszał się z chrzęstem. Odnajdywa­łem swój cień, a ziemia, po której się przesuwał, wy­dawała mi się bliska jak strony ojczyste.

Z nadejściem wiosny na terenach w pobliżu Mongolii podnoszą się wiry żółtego pyłu i cwałują po niebie. Owi­jamy się kocami, gdy nadciągają, ale mimo to drobny piasek pokrywa powierzchnię karabinu jakby mąką, a palec przesunięty po kopulastej pokrywie zamka zo­stawia wyraźny ślad.. Na dodatek wewnątrz budynków też zbierają się grube warstwy pyłu i dlatego czyszcze­nie broni staje się bardzo uciążliwe.

Omdlewam prawie, gdy oglądam błyszczącą spiralę patrząc w lufę karabinu skierowaną ku plamce jasnego nieba. A potem otwieram,, i czyszczę magazynek, który Jcojarzy mi się z najskrytszym miejscem u kobiety, ści­skam uchwyt karabinu, wydłubuję ziemię ze szczeliny zaczepu — rybiego oka kolby — tak to nazwałem, a po nasmarowaniu oliwą oddycham z ulgą i wycieram łoże. Ta czynność wycierania łoża poprawia mi jakoś samo­poczucie. Mogę wyliczyć z pamięci wszystkie stare rysy i skaleczenia, z których każde zapewne ma swoją hi- storię. Na przykład, z prawej strony od spodu znajdu­je się tępe, okrągłe skaleczenie, a trochę wyżej — ścią­gnięta blizna, jakby ślad po operacji, z lewej strony bli­sko uchwytu — zadrapanie, wyglądające jak oko Bud-

dy, a na środku, nie wiadomo skąd, drobne, ciemn zgrubienie, niby znamię. Pewnie w czasie walk S kleiło się tam coś lepkiego, a ściskane spoconymi i

rącymi dłońmi zespoliło się z drewnem jak kora. W cl., gu dnia wielokrotnie dotykałem to tego, to tamtego' miejsca karabinu. Wtedy przypominałem sobie pewną kobietę. I dotykałem karabinu, aby ją sobie przypo. mnieć.

Opuszczałem kraj mając dwadzieścia jeden lat i chcia­łem wtedy otrzymać od starszej ode mnie, dwudziesto­sześcioletniej mężatki, której mąż był na froncie, wszy- stko, co kobieta może dać. Odprowadzałem ją, noszącą w sobie dziecko męża, do domu jej rodziców i w dro­dze, w jakimś starym hoteliku przy zimnej stacji, gdzie się zatrzymaliśmy, gładziłem jej biały brzuch, powięk­szający się przez ostatnie siedem miesięcy. Pozwoliła mi tylko wtulać twarz tu i tam, we wzniesienia i wgłę­bienia, i odsunęła się od mnie.L — Pozwól mi dotykać, bo niedługo się rozstaniemy — mówiłem, ale ona, może z zamiarem odpokutowania grzechu, nie otwierając, oczu, chwyciła moje ręce i nie pozwoliła im swo- bodnie się poruszać. Zachowałem wspomnienie doty­ku jej ciała, zapachu i wreszcie tego ciemnego zna­mienia.

Kiedy ściskałem karabin, upewniałem się, że istnie­ję. Uważałem, że to on wsącza we mnie życie. Uchwyt karabinu przywodził mi na myśl biodra tamtej kobiety przed zajściem w ciążę. Pełen smutku ściskałem wąskie biodra karabinu model 38. Wydawało mi się wtedy, że słyszą jej głos: — To boli, przestań kochanie, nie moi* i na! — Siłą, której nie mogłem jej dać, skierowałem na karabin. A mam sporo siły; z łatwością mogłem ścisnąć karabin, podnieść go z ziemi wyprostowanymi rękami x utrzymać przez jakiś czas przed sobą.

si(* mo3% kobietą. I to kobietą starszą

nie - star^T1^ ^nkłe łoże lufy,

»nie kobieta. Wygładzony rękaA

nieznanych mężczyzn błyszczący karabin Nie zgodzi- || się na wymianę tego karabinu numer J-62377. Na­wet i to mi wybaczono. A to dlatego, że wśród żołnie­rzy mojego rocznika nie było lepszego ode mnie Strzel­ca. Urodziwszy się w domu stolarza, już w dziecięcych zabawach używałem calówki i oko miałem niezawodne. Mierzyłem do celu, a usta kobiety zaczynały mówić:

Kochany, na pewno będziesz miał powodzenie u ko­biet. Jesteś taki, że każda cię pokocha. Ale jestem o cie­bie spokojna. I nie tylko mnie jedną będziesz miał, prawda? Mimo to jestem o ciebie spokojna. A do mę­ża niczego nie czuję. Powiem ci "w tajemnicy, że to dziecko nie jest jego. Chciałabym, żeby tak było. Je­żeli to będzie chłopiec, dam mu twoje imię. Prawdę mówiąc, tak się bałam. Bałam się, czy będziesz mógł zapomnieć, że jestem od ciebie starsza. Bo pewnie wszy­stko by się popsuło. Tak samo, gdybym wtedy pozwo­liła ci się pieścić. Rozumiesz? Teraz będę zawsze przy tobie. Stałam się twoim karabinem.

Strzelałem do tarczy, wkładając w to całe serce.

I strzelałem tak, że ślady pięciu strzałów łączyły się w jeden.

2

Kończył się wstępny okres ćwiczeń żołnierzy pierw­szego rocznika, a starsi żołnierze wracali z karnych eks­pedycji pełni okrucieństwa. Pewnego dnia, jak zwykle, wyruszyliśmy biegiem na zamiejski poligon. Białe maki, z których robi się opium, kwitły niczym warzywa, ota­czając zniszczone mury twierdzy. Na przydrożnych straganach, w gęstych kłębach unoszącego się kurzu, kipiały garnki — wygotowywano wieprzowe nogi i ra­cice. Las karabinów przesuwał się. A wówczas ja po­grążałem się znów w swojej przyjemności. Karabin na moim ramieniu odzywał się radośnie.

Wykopać dół! Wielkość mniej więcej taka. Głębo­kość dwa metry. Czas wykonania dwie godziny -^ roz-

13 T',,wlo'in^iHM-'Yr ■ BB ■

kazał dowódca oddziału Ooya, odwróciwszy się w stroną, i kijem narysował na ziemi koło. ^

Będą teraz kopał dół. Poczekaj trochę. Niedłus I skończą. Jestem szybszy od innych — przemówiłem dl 1 karabinu i wziąłem sią do roboty. Lubiłem każdy wv. I siłek fizyczny. I

Kończyliśmy już pracą, kiedy ukazała sią dziwna 1 grupa. Mążczyźni ubrani w chińskie mundury; w chiń- 1 skich butach, z owijaczami na nogach, a z nimi jedna Chinka. Ręce mieli związane z tyłu, a dwócfe spośród H nich niosło ria ramionach pal. Oto chińscy żołnierze, | tacy sami żołnierze jak my. Poczułem nagle przypływ U sympatii i chęć odezwania sią do nich. A do tego je- i szcze kobieta. Och, jak pragnąłem kobitety! W tej ko- | biecie pragnąłem sWojej kobiety. Przerwałeś kopanie | dołu i pożerałem ją wzrokiem. W pewnej chwili chcia­łem cOś do niej powiedzieć i ledwo się powstrzyma-1 łem. „Należy pewnie do służby pomocniczej?’, pomy­ślałem.

Od momentu, gdy grupa się zatrzymała, nikt się me A poruszył. t

Związać ich! . I

Nerwowo patrzyłem na uśmiech dowódcy Ooyi. U-j śmiech ten stale kierował w moją stronę.

Dobry z ciebie żołnierz! Nie chciałbyś zobaczyć, | jaki diabeł siedzi w twoim karabinie? Daj go na c wi lę. Popatrz, czy nie jest jak żywy? — To mówiąc oa- wrócił karabin, poklepał białawe jak brzuch ryby ‘oze’ a gdy się wyprostował, jego uśmiech był prawie przy I jazny. . ■

Siedmiu jeńców stało nieruchomo. Nie chcieli $ I w kierunku dołu, jak uparte dzieci, które za nic fl'{ chcą się ruszyć. Popychały ich bagnety założone na W* i rabiny. Bagnety wprawdzie tylko ich popychały, ale jeńcy wiedzieli, że zaraz, kiedy znajdą się nad brz«' I giem dołu, zostaną zabici. Dlatego też niektórzy sp^l śród nich krzyczeli i kulili się. Chyba ja jeden BI glądałem się kobiecie. Zwróciła się błagalnie w

stronę Wówczas nierozważnie kiwnąłem potakująco. A kiedy już kiwnąłem, nie mogłem odwrócić głowy. Patrzyła tylko na mnie, nie spuszczała ze. mnie wzroku. Na jej ciemne od kurzu czoło opadały włosy jak zasło­na. „Dla kogo tak ładnie się uczesała? A jej twarz... no tek, to jest przecież tamta kobieta z mojego kraju. Gdyby trochę wydłużyć podbródek, miałaby zupełnie twarz tamtej. I nie tylko kształt twarzy. Ona też jest w ciąży.” Gnana kilkadziesiąt mil, bez odpowiedniego jedzenia, i przyprowadzona aż tutaj, w tym samym tem­pie co żołnierze, miała spodnie lekko wybrudzone i opięte na wystającym brzuchu. Była chyba członkiem oddziału roboczego, a nie żołnierzem.

Panie dowódco!

Nadmiar mojej energii zmienił się na chwilę w bu­rzę podniecenia. Dowódca odwrócił się, podniósł ka­myk i rzucił celując we mnie. Potem się roześmiał.

Ach ty, łajdaku, wyłaź z dołu, tylko ty jeden tam zostałeś! A może i ciebie zagrzebać?

No tak, ja jeszcze ciągle byłem w dole.

Dowódca domyślał się pewnie, co chciałem powie­dzieć, cóż więc mógłbym jeszcze dodać? Chyba mnie lubił, ale nie lubił sentymentów.

A więc o co chodzi? Mów! Chodź tutaj i powiedz przy wszystkich! Co to takiego? Słuchajcie wszyscy! Co zamierzasz mi powiedzieć?

Kochałem dowódcę Ooyę. Był żołnierzem doskona­łym. I górował nad wszystkimi swoimi umiejętnościa­mi Choć w szkole handlowej osiągnąłem drugi dan W kendo i uważano mnie za najlepszego zawodnika w zespole, nie dorównywałem mu w walce na bagnety. Nawet w liczeniu na tradycyjnym liczydle, sorobame, w którym zawsze celowałem, okazał się lepszy ode mnie.

Nie możesz powiedzieć? Naraz zaniemówiłeś? No dobrze, sprzątnij tę kobietę!

* Bezwiednie odwróciłem się w jej kierunku.

Kt Strzelisz do niej z odległości stu metrów! Po

lJ*

strzale założysz bagnet i pójdziesz do przodu |, M1 głości około pięćdziesięciu metrów ruszysz biegiemlp tem przebijesz, ją bagnetem! Biegiem, marsz! i Wykonałem w tył zwrot i pobiegłem. Moje wojskowe I buty rozbijały wypaloną piaszczystą ziemię. Na opU. szczonym polu melonowym leżały niedojrzałe owoce. I Rozgniatałem je biegnąc i pragnąłem, by te sto metrów I ciągnęło się w nieskończoność.

Stój! Dogonił mnie głos niesiony gorącym^ trem. Wykonałem ponownie w tył zwrot, gi Przygo­tować się do strzału z postawy stojąc! M Odruchowo wstrzymałem oddech i przyjąłem posta­wę strzelecką. I dopiero wtedy naprawdę zdałem sobie sprawę, że naprzeciw mam nie tarczę strzelniczą, a przy­wiązaną do pala kobietę. Przygotowałem się do strza­łu. Rozkaz stał się mechanizmem wymuszającym dzia­łanie. Starałem się ustawić karabin na linii celu. A kie­dy muszka znalazła się w szczerbince, dosłyszałem nie­wyraźny szept kobiecych warg:

yg Dobrze byłoby, gdyby to dziecko było twoje. Tak myślę. Ale pamiętaj o jednym. Pewnie rozglądasz się za kobietami. Jeśli tak jest, to koniec. Ze mną koniec. Rozumiesz, prawda?

Zaczęło mi się kręcić w głowie. W chwili gdy zaczął się zawrót głowy, pomyślałem nagle, że droga prowa­dząca do kobiety to droga, po której poleci pocisk ka­rabinowy. Ta prosta linia to droga do przebycia, droga wiodąca w głąb piersi, do dna serca, do środka brzucha.

Ognia!

Karabin J-62377 podskoczył na moim ramieniu. Zało­żyłem bagnet i pobiegłem. Zauważyłem biegnąc, ^ głowa kobiety zwisa bezwładnie, a pierś splamiona j#* krwią. Potem sylwetki ludzi stały się większe. P°°* czas biegu stałem się narzędziem, stałem się karabi- nem, stałem się tylko przyrządem nadającym karabi- nowi ciężar, energię i kierunek. Tak jak mnie nauczo­no, zrobiłem wykrok i moje ręce same się wyciągi Zadanie, a zarazem ćwiczenie zostało wykonane.

Wspaniale!

_ Świetnie! Jednym strzałem!

Dowódca Ooya z zadowoleniem poklepał mnie po ra-

mieniu. .

- Dzięki temu i ty stałeś się prawdziwym męzczyz-

ną.

Pochwały te odbierał karabin, ciężko dysząc. J-62377 i wrócił w moje ręce i unurzany we krwi łasił się do właściciela. Zawrzał we mnie gniew. Nie przeciw do­wódcy Ooyi, a przeciw karabinowi, który mnie zniewo­lił i zamienił strzelanie do celu w morderstwo. Może | i stałem się prawdziwym mężczyzną, ale gniew tak mi : | wtedy wzburzył krew w żyłach, że straciłem przytom- f ność.

3

W ciągu dnia jedliśmy posiłki w biegu, ćwiczyliśmy walkę na bagnety, maszerowaliśmy i tak dni mijały wśród ciągłych zajęć, ale gdy nastawała noc w moim nadal pełnym energii ciele budziło się pożądanie, a pę­tem ukazywały mi się oczy tej Chinki, której imienia nawet nie znałem, i ogarniał mnie strach. Ja mam być prawdziwym mężczyzną? Przecież nie jestem nawet w pełni człowiekiem! Nigdy już nie powróciło dotych­czasowe gorące uczucie do karabinu, choć wiele razy próbowałem je w sobie wzbudzić. Kiedy nie było ni­kogo w pobliżu, wkładałem w lufę karabinu wycior i kręciłem nim, celowo dopuszczałem do tego, by stop­ka kolby pokryła się rdzą, nie dbałem o celownik, dep­tałem nawet drewniane części karabinu, dawniej tak przeze mnie łubiane — wszystko to z nienawiści i z ża­lu za kobietą, którą kochałem* a która mnie opuściła — W końcu rzucałem karabinem o podłogą z sitowia. Choć tak naprawdę to nie znalem kobiet, wydawało mi się, że jest ona prostytutką, wysysającą żywą krew z męż­czyzn. Karabin leżał na podłodze, a ja wykrzykiwa­łem: -J No popatrz! Jak ty teraz wyglądasz? — Potem

■■M

doskakiwałem i potrząsałem nim, ale on błyszczał n ko jakoś drwiąco i wówczas smarowałem go grubo? wą, robiąc mu jakby przesadny makijaż. I

Po jakimś czasie kobieta z ojczyzny ostatecznie y* I mnie umarła. Również Chinka przestała mnie prześlą- dować w snach, a ja zupełnie się zmieniłem. Moje dvm" I dziestojednoletnie serce zaczęło miewać różne zachcian-I ki, i tak nauczyłem się zabawiać z kobietami, kiedy do-1 stawałem przepustkę. Odtąd oddawałem się przyjem-1 nościom, używając ile sił z Koreankami. W rezultacie I nabawiłem się wstydliwej choroby i jako żołnierz pierw-I szego rocznika zostałem odesłany do szpitala w odle-1 głym o kilkadziesiąt mil mieście. Odebrano mi karabin I J-62377, a później przydzielono karabin wprawdzie no­wej produkcji, ale nawet z wyglądu kiepsko wykonany. I Wystarczyło wziąć do ręki ten ważący siedem i pół I kilo karabin, aby zauważyć, że środek ciężkości znaj- I duje się nie na swoim miejscu. Gdy przesunąłem dłonią po dobrze znanych częściach i potrzymałem go chwilę, I zauważyłem zaraz, że jest wypaczony. Był nowy, a już I porysowany przy wylocie lufy- Zajrzałem do lufy i za­uważyłem, że światła i cienie nie układały się w niej I równo. Ten karabin zupełnie już nie zasługiwał na mo­ją przepojoną nienawiścią czułość.

4

Z wypaczonym karabinem, z wypaczoną duszą i ci*- łem powróciłem do swojej jednostki.

Pewnego dnia wróciłem z rekwizycji i na polecenie dyżurnego zaniosłem jedzenie dowódcy. Dawniej iobi* łem to z własnej inicjatywy. Lubiłem to. Mnie, dwu* dziestojednoletniego żołnierza, cieszyło, że pracowałe® więcej niż inni, byłem od innych sprytniejszy i ^ar' dziej łubiany. W tym okresie dowódca, czytając na gł<& jak to bywa zwyczajem w wojsku, adresowany do ŚsjJ list rzekomo od tamtej kobiety, żartował sobie w tato mniej więcej sposób:

- Gdy pojadę do kraju na pobór rekrutów, odwie­dzę ją- Chyba i mną się zajmie. A może ma młodszą siostrę?

f Oczywiście, listy od tamtej kobiety już do mnie nie przychodziły. I nie ulega wątpliwości, że wszystko to dowódca zmyślił, lecz mimo to nie mogłem wzbudzić w sobie uczucia niechęci do niego.

Dowódca usłyszawszy moje: — Melduję, że przynio- I słem obiad! —' zamknął drzwi od wewnątrz i nie wpu­ścił mnie do środka. Myślałem, że nie podoba mu się mój głos za mało wojskowy i powtórzyłem to samo kil­kakrotnie, energicznie i donośnie. Wtedy drzwi nagle się . otworzyły i ukazała się twarz dowódcy, prawie bez wy- f razu, a gdy szybko podałem mu tacę z jedzeniem, nie wziął jej, lecz strącił na kamienie wewnętrznego dzie­dzińca. Zmieszany przyklęknąłem i zacząłem zbierać rozbite naczynia. Wówczas z pomieszczenia gospodar­czego wybiegł jakiś żołnierz i zwalił mnie z nóg. Do­tychczas zachowywałem się zawsze odpowiednio, ale takim typom nie wybaczałem, będąc pewny siły swoich rąk. Teraz jednak byłem zupełnie zaskoczony.

Ponieważ dowódca nie jadł, wstrzymano wydawanie jedzenia wszystkim i ja sam odnosiłem kocioł z ryżem, odprowadzany pełnym nienawiści wzrokiem kolegów. Przyczynę tego wszystkiego poznałem później, a było nią to, że w moim karabinie znaleziono czyjś zamek, mój natomiast zniknął nie wiadomo gdzie. Niczego so­bie w tej sprawie nie przypominałem, może zresztą od początku miałem ten zamek. Za czasów karabinu i J-62377 nie mogłoby się to zdarzyć, bo każdą nawet naj­drobniejszą jego część odróżniałem dotykiem. Teraz nie miałem niczego na swoje usprawiedliwienie. Ten, kto powinien mnie bronić — dowódca Ooya — pierwszy mnie zwymyślał. Skończyło się tym, że osadzono mnie w areszcie. Kazano mi odczytać na głos oskarżenie i wy- konać prezentuj broń karabinem bez zamka z czerwoną szmatką na lufie. Prezentować broń umiałem doskona- , le; często w czasie ćwiczeń musiałem pokazywać m-

199

nym, jak należy to robić. I tym razem wykonałem I I danie bezbłędnie, z zachowaniem wszystkich reguw' I nowych chwytów. Tylko tak mogłem wyrazić swój I test. Czerwona szmatka miała oznaczać aresztanckistió’ I ale moim gniewnym oczom przypominała czerwoną str¿ I gę krwi tamtej Chinki.

Tak czy inaczej, wszystko mi zobojętniało. I broi I i mundur, i żołnierze, i nawet strony rodzinne, Przy tym zupełnie otępiałem, więc wszystko zwalano na mnie; kiedy zginęła komuś niepotrzebna igła czy po- kazały się gdzieś wszy. Współtowarzysze, którzy daw- I niej podziwiali mnie jako mistrza w strzelaniu,, teraz bawili się moją słabością. Egzaminy kandydatów do szkoły oficerskiej dawno już się skończyły, ale gdyby nawet jeszcze trwały, nie mógłbym do nich przystąpić, zresztą nie miałem na to ochoty. Jako jedyny pozosta­łem starszym szeregowym.

W tym czasie zdecydowano, że będę reprezentował pułk w zawodach strzeleckich dywizji. Dowódca dawał mi ostatnią szansę. Poprosiłem, by wypożyczono mi karabin J-62377. Miał go jakiś starszy sierżant, lecz do­wódca załatwił wypożyczenie i wręczył mi go w po­godnym nastroju.

Niech ci pomoże zdobyć punkty, a zostaniesz pro­mowany. No, przypomnij sobie pierwszy rok służby. Wówczas i ty byłeś świetnym żołnierzem. Wstawiłem, się za tobą u dowódcy pułku. Spisz się dobrze! - Tak się rozczulił, że aż się nie po męsku rozpłaW Przyjąłem to obojętnie i sprawdzałem dokładnie ka­rabin. Jakoś się zmienił przechodząc przez obce ręce, Czarne znamię na boku, które tak lubiłem wspominać, znikło starte dokładnie i miejsce to stało się teraz zu­pełnie gładkie. Wydawało się wprawdzie, że karabin jest dobrze utrzymany, ale czyszczenie go zlecano cby* ba kolejnym dyżurnym żołnierzom; można powiedzieć że przypominał kogoś pozornie zadbanego, u kogo do­strzegało się woskowinę wewnątrz uszu, nie wyczysz­czone zęby czy widoczne tylko pod światło brudne \ J

, i Roześmiałem sią nagle, zupełnie bez związku z wzru- j łającymi słowami dowódcy, a potem rzuciłem J-62377 I. | ¿dłogą. Takie rzucanie karabinem weszło mi już

i w krew.

Zwariowałeś, idioto!...

Potem dowódca powołał się na obowiązek służenia cesarzowi i zaczął mnie bić. Osłaniając twarz przed wojskowymi butami, zawołałem:

- — To ten zamek, panie dowódco, co zginął tamtemu żołnierzowi. To nie jest zamek od J-62377.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Nic takiego, przepraszam. Ale nie mogę wystą- i' pić w zawodach.

Nie możesz? Ty nie masz nic do gadania! A więc to tak? Mówisz, że nie wystąpisz?

Wystąpię, wystąpię.

Wystąp, musisz wystąpić! Pomyśl! Możesz jesz­cze zdobyć gwiazdki na naramienniki. Gdyby, to o mnie chodziło, popełniłbym raczej samobójstwo, niż zrezy­gnował z tej szansy. Tutaj zresztą co roku ktoś popeł-

, nia samobójstwo.

Wystąpiłem w zawodach strzeleckich. Jako jedyny uzyskałem niewiele ponad zero punktów. Strzelałem bez celowania.

ii

^Tego roku późną jesienią wyruszyliśmy na kamą ekspedycję. Jest to piesza wędrówka z karabinami; wszyscy je niosą, nie pytając po co, i maszerują, ma- szerują, myśląc tylko o jedzeniu i odpoczynku. A pod- czas marszu spotykają się z niosącymi karabiny wę­drowcami przeciwnika i piesza wędrówka zamienia się w bitwę. Oto czym jest karna ekspedycja* Nieświado­my tego las karabinów piął się w górę, wzdłuż wijącej % górskiej rzeki Hutuo. Rzeka ta o krystalicznie czy­jej wodzie płynęła z daleka, od gór Wutaj, i wpadała 1 rzeki Hajho w pobliżu T’iencinu. Byłem w środku

tego milczącego lasu i chciało mi się krzyczeć, z mo­jego brzemienia, ważącego siedem i pół kilo, emanował upiorny nastrój.

W tak odludnym miejscu czulibyśmy się strasznie nieswojo, gdyby nie karabiny. One są naszymi bóstwa­mi opiekuńczymi — dobiegł do mnie nagle z lasu kara­binów głos Ooyi. O nie, to właśnie przez karabin czuję się nieznośnie samotny. Spojrzałem na swój cień odbi­jający się w rzece i wzdrygnąłem się z przerażenia - zobaczyłem postać bladej kobiety z palem na plecach patrzącej ku mnie błagalnie.

Miałem już wtedy gorączkę. Nogi odmawiały mi po­słuszeństwa, a kiedy się z trudem położyłem, by napić się wody, przed moimi oczami wznosiły się czarne ska­liste góry, jak na dawnych obrazach malowanych tuszem. Poczułem się beznadziejnie. W mojej wyobraź­ni karabiny z mosiężnymi pokrywkami na lufach prze- j suwały się gęsiego pod górę. Karabiny ze skarpetkami na nogach, inne z nogami okręconymi owijaczami, ka- j rabiny okryte workami igrały sobie jak w czasie świę­ta. „Teraz rozpalę ogień i spalę was!” — wołałem w głę- ■ bi duszy, stojąc u podnóża góry. Wypadłem z szeregu i stałem na samym końcu kolumny. — No, dalej, ru-1 szaj się! — dosłyszałem z głębi gór energiczne okrzyki, jakby kpiny ze mnie. Wydawało mi się, że dręczy mnie diabeł z karabinu. Rozwścieczony, chciałem odpowie-1 dzieć na te okrzyki stekiem przekleństw, ale nie nw* głem wydobyć z siebie głosu.

Kiedy się wreszcie ocknąłem, ktoś mnie popychał | Odwróciłem się i o mało nie straciłem przytomność1 j Moje siedzenie podparte było kolbą karabinu, trzym* nego przez dowódcę Ooyę. Karabin popycha mnie z ty'j łul Poczułem się równocześnie i przerażony, i zniewa*J żony. Powiedziałem:

Panie dowódco, proszę mnie zabić!

Twarz dowódcy nie zdradzała żadnego uczucia, m stawiała mnie bez pomocy. Wydawała się mówić: [

Niektórzy popełniają samobójstwo.

Dalej pozwolono mi jechać na ośle. Ryk osła uświa­damiał mi, że jestem wysoko i to nie ja idę, a osioł. Czułem też, że karabin, jak przeznaczenie, znów wpił się w moje plecy.

Zapadaj zmrok w tych skalistych górach bez drzew, a zachodzące słońce rzucało upiorne światło, kiedy uka­zała się niczym senna mara osada na wpół obrócona w gruzy. Naszą karną ekspedycję powitały ściany do­mów z hasłami antyjapońskimi wypisanymi wielkimi znakami. Nagle na szczycie góry odezwały się karabi­ny maszynowe i odbiły echem w dolinach.

W jednej chwili las karabinów padł na ziemię, syp­nął pociskami i wspinał się na skalistą górę. „Zaczęło się święto, grajcie flety! Typ. razem naprawdę. Tańcz­cie, tańczcie!” Gdy takie myśli przebiegały mi przez głowę, nagle zostałem ściągnięty na ziemię. Siedziałem przecież na ośle.

i

Co było dalej, nie pamiętam. Kiedy skończyła się wojna, z otrzymanego wyroku pozostało mi jeszcze sie­demnaście lat wojskowego więzienia.

Podobno tamtego wieczoru podpaliłem słomę i pró­bowałem spalić swój karabin. Dowódca, który mnie ob­serwował, podbiegł i rzucił się na mnie, a wtedy ja P°dniosłem leżący przede mną karabin, aby się bronić. Karabin był niezabezpieczony, mój palec odruchowo za­haczył o język spustowy i wystrzelony pocisk trafił do­wódcę w brzuch. Ja zostałem ranny w ramię.

W rok po zakończeniu wojny oczekiwałem na dzień Spłynięcia do Japonii w magazynach towarowych w T’iencinie. Przy staniu bolały mnie jeszcze kolana od długiego przebywania w pojedynczej celce więzien- nej, w której mogłem tylko siedzieć. Pod eskortą sier­ota upchałem do plecaka osobiste rzeczy komendan-

ta więzienia, który został odesłany do obozu dla prze- stępców wojennych w Nankinie, i przybyłem tutai gdzie dzień w dzień pracowałem dla Chińczyków.

Po rozbrojeniu armii japońskiej codziennie przyby. wały pełne ciężarówki karabinów model 38. Wszystkie one zostały przejęte przez wojsko chińskie. Musiałem jak maszyna chwytać rzucane z góry karabiny.

Raz, dwa, raz, dwa... — Pospiesznią w rytm okrzy­ków, obojętnie powtarzałem wciąż te same ruchy, gdy nagle w zaciśniętej ręce poczułem cośji co mi wzbu­rzyło krew. Nawet nie patrząc wiedziałem, że to ka­rabin J-62377. Wzrokiem bym go nie poznał, ale dłonie pamiętały.

Było to przypadkowe spotkanie po długiej, pełnej wydarzeń wędrówce. [ - > - Przyjrzałem mu się aoluaanie. Wszystkie metalowe części, od lufy po zamek i stopkę kolby, pokrywała rdza. Łoże rozeschło się, a metalowa stopka kolby brzę­czała obluzowana. „Ach, co też dzieje się z tamtą ko­bietą? Czy obejmuje męża, który powrócił do domu, czy też tak jak ten karabin bliska jest śmierci? Jak ona się czuje?” Chwytając spadające z góry, jeden za drugim, używane karabiny, szeptałem do siebie:.

■— Kochany, nie chcę być/pieszczona. Chcę sama pie­ścić. Dlatego zrozum mnie.

Oczy chińskiego żołnierza, nienawidzące mnie z ja­kiegoś powodu, zbliżyły się, świsnął bat.

Przełożył

Andrzej Nowak

Kuroi Senji

tydzień świętego mozołu \

Nieoczekiwana przemiana Taguchiego Umpeia zasko­czyła mnie. Poniedziałkowego ranka ostre światło, prze­dzierając się przez zastałe powietrze, wypełniało tylko otoczenie jego biurka. Po pierwsze, nie jest to jego zwy­kła sylwetka, pochylona, z założonymi nogami, gdyż jak rycerz siedzący na galopującym koniu, wyprosto­wany, zasłania biurko. Po drugie, na piersi ma przy­czepioną plastykową wizytówkę, zalecaną przez dział kadr, której tak nie znosił. Po trzecie, wypełnia teraz starannie dziennik służbowy, w którym tak naprawdę nie zdarzyło mu się nigdy pisać. Po czwarte... ile by

* wyliczać takich objawów, nie da się w pełni przekazać tej przemiany.

Szczerze mówiąc, boimy się „przemiany”. Nie jest ona niepokojąca, dopóki można stwierdzić, jaki ma cha­rakter i co ją spowodowało. Sprawa byłaby zupełnie inna przy wyraźnej rozpiętości wieku między nami lub różnej pozycji zawodowej, ale gdy człowiek taki jak Taguchi Umpei, starszy zaledwie o rok czy dwa, o pra­wie takiej samej karierze zawodowej, zmienia nagle swoje zachowanie, to chyba nie bez przyczyny jestem zaniepokojony. Ostrożnie podejmuję nieśmiałą próbę wybadania go, tak jakbym chciał końcem palca dotknąć czegoś, co robi wrażenie gorącego.

Jesteś coś podenerwowany, czy wszystko w po­rządku?

Taguchi Umpei, który wypełniał w dzienniku służ­bowym nawet rubrykę „Uwagi prowadzącego sprawę" formalnie można jej nie wypełniać), podniosł głowę

liii

i wydawało mi się, że próbuje się niepewnie uśmiech I nąć. Uśmiech ten nie rozszerzył się jednak na cała twarz, tylko zastygł gdzieś po drodze na policzkach Taguchi Umpei pochylił się zaraz znowu nad dzienni I kiem służbowym, a z jego twarzy zniknął już odcień I zawstydzenia, który był dostrzegalny, gdy próbował się uśmiechnąć. Stwierdziłem tylko, że chyba nie chce ze-1 rwać wszelkich kontaktów (bo przecież próbował się I uśmiechnąć), choć niewiele to pomoże w poznaniu tego, I co wydarzyło się w jego wnętrzu. Dotychczas jeśli u ko­goś można było dostrzec choćby cień przemiany, Tagu­chi Umpei pędził do niego pierwszy i, zaciskając gru-1 be wargi otoczone nie ogolonym zarostem, pryskał ja-1 dem ostrej ironii, bo sprawiało mu to największą przy­jemność. A może i to jest czymś w rodzaju chwilowego I obłędu. Postanowiłem starać się tym nie przejmować.

O dziewiątej, podczas regularnej „porannej herbat­ki” (kierownik działu po powrocie z jakiegoś szkole­nia dla kadry kierowniczej kazał nam tak nazywać po­ranne narady, lecz nie zdarzyło się jeszcze, aby z tej I okazji podano choćby filiżankę herbaty), Taguchi Um- pei zaatakował gwałtownie kierownika. Taguchi refero­wał postęp prac nad materiałami komisji P., którą się zajmował. Nie było to wystąpienie w zwykłej, gładkiej tonacji, z chłodnym uśmieszkiem, a w tonacji pełnej żaru i z lekkim zacinaniem się, które często mu się zda­rza, gdy jest podenerwowany. W tym wystąpieniu, kie- dy tak wydymał usta i mówił głośniej niż potrzeba, brakowało dotychczasowej prostoty i zgrabności, wy«"' | wało się natomiast niezręczną szorstkość i ociężałosc., Nie mogłem się jakoś skupić słuchając i musiałem przejrzeć raz jeszcze początek notatek do mojego wy­stąpienia. Po sprawozdaniu dotyczącym komisji P- T®' guchi Umpei przedstawił plan prac wstępnych związa' nych z przygotowywaniem nowego wyrobu, zleconych przez dyrektora biura jako zadanie specjalne, i zno«u mnie zaskoczył. Był to, mianowicie, nierozważny pH przewidujący zakończenie w ciągu pięciu i pół

'¿Z

racy, na którą według mojego rozeznania potrzeba około czterech tygodni 1 poradzi pan sobie? — Jak było do przewidzenia,

L kierownik z pewną ironią popatrzył na niego. Zauwa­żyłem, że w Taguchim Umpeiu coś się zagotowało. Sta­rał się usilnie zapanować nad głosem, ale to, co się z je­go gardła wydobywało, było prawie krzykiem. f — Czy... zdarzyło się panu kochać... swoją pracę?

Kochać? — Kierownik, przeciw któremu skiero­wał wybuch gniewu Taguchi Umpei, chciał, co wyraź­nie dostrzegłem, poprawić swoją pozycję przez natych­miastowe powtórzenie tego czasownika. Zamierzał nie- wątpliwie zwrócić uwagę wszystkich na to przesadne słowo i wśród śmiechu opanować sytuację. I rzeczy­wiście, jeden spośród nas roześmiał się w głos. Śmiech ten nie udzielił się jednak pozostałym.

Kiedy mnie ktoś pyta, czy kocham żonę, wprawia mnie to w zakłopotanie... — Kierownik próbował zro­bić unik.

Nie ma powodu się wstydzić. Ja kocham swoją ro- .! dzinę. Kocham swoją żonę. — Taguchi nie dawał za wy­graną. Na jego twarz przesączała się od wewnątrz jakaś nieczysta siła. Chciałem się roześmiać, ale poczułem, że twarz mi zmartwiała.

gs Chodziło mi o to, że ja... po prostu mówiąc ina- [ iczej...

Może pan odpowiedzieć inaczej. Ja teraz kocham swoją pracę. A ponieważ kocham, to choćby polała się krew lub łzy, nie będę na nic zważał.

F — Przesada. Jeśli może pan to zrobić, proszę bardzo,

[ niepokoiłem się tylko o ilość pracy w stosunku do pla- ! nowanego okresu.

Zrobię to. Muszę zrobić. — Taguchi Umpei skoń­czył mówić, splótł ręce i pokiwał twierdząco głową.

; Następny referujący nie utrafił w ton i mruczał ci- \ chym głosem, kiwając głową, ja zresztą tez czułem się p&nieswojo.

Po „porannej herbatce” kierownik dyskretnie HI znak, żebym pozostał.

Czy coś się stało? — zapytał ściszonym głosem

Faktem jest tylko, że się nagle zmienił. — ChJ I łem jeszcze dodać, że może to jakiś rodzaj gry na efekt I ale gdy przypomniałem sobie jego twarz, na której ¡gf dawno malowała się niesamowita siła, słowa te nie I przeszły mi przez gardło.

Gdyby chodziło o kogoś innego, jeszcze bym ro­zumiał, ale właśnie Taguchi... To chyba nic poważne­go? — Domyśliłem się zaraz, o czym kierownik mówi. I

Chodzi panu o Sugimoto?

Tak, bo zanim to się stało, strasznie się przykła­dał do pracy.

I to zupełnie nieoczekiwanie.

Proszę uważać na niego! Ależ on jest nadgorliwy! I Dostrzegłem cień niepokoju w oczach kierownika. I

Idąc za jego wzrokiem, odwróciłem się w stronę miej-1 sca Taguchiego. Zamiast postaci z papierpsem bez filtra I tkwiącym między grubymi wargami, w koszuli z pod­winiętymi rękawami i z załóżonymi rękami, kręcącej się między sąsiednimi biurkami i dowcipkującej; — Nie przepracowuj się. Bo i tak materiały, które opracujesz, przekazane dalej, gówno im dadzą! i w tym stylu, widać go było z boku, jak zebrawszy trzech swoich pra­cowników wydawał im chyba wskazówki, co mają ro­bić. Z jego ust wydobył się nagle gniewny krzyk:

Jak ci się nie podoba, odejdź z pracy. Teraz, za­raz, złóż wymówienie!

Zwymyślany, młody pracownik, odpowiedział cichym głosem. Głos Umpeia Taguchiego zagłuszył jego słowa« Nie żartowałem. Pytam, czy w normalnym czasie pracy można to wszystko wykonać?

Twarz młodego pracownika była blada.

To histeria! — powiedział patrząc mi w oczy BI równik i wzruszył ramionami

Dorzuciłem z ironią pod adresem Taguchiego: _ To dlatego, że się zakochał...

u i 2

W środę wieści o Taguchim Umpeiu rozeszły się już po całym biurze. A to dlatego, że on, mistrz grupy maL- [ kontentów, wziął się poważnie do pracy. Wiele osób do- [ szło do wniosku, że już pora go naśladować, i zmie- [ niło nagle dotychczasowy stosunek do pracy; zmniej- | szyła się liczba spóźnień, a zwracanie uwagi na to, by l nie wychodzić jako pierwsi, stało się czymś zupełnie f normalnym. Choć nazywali się malkontentami, nie ozna- | czało to wcale, że nic ich w pracy nie obchodziło. Na zewnątrz okazywali, że przepełnia ich duch opozycji, ale równocześnie gdzieś tam wewnątrz instynktownie hołubili pragnienie przypodobania się przełożonym. Przemiana Taguchiego Umpeią nie miała jednak nic | wspólnego z taką dość częstą postawą malkontentów, j Już choćby dlatego jego nieoczekiwana przemiana była i> dla mnie tym bardziej złowróżbna. Nie chciałbym i z pewnością być posądzony o zwykłą chęć rywaliza- [ cji, ale nie mogę nie brać pod uwagę, jak będę ocenia- | ny w porównaniu z nim. Czasami odczuwam niepokój, czy przypadkiem już nie zdystansował mnie w pracy. | Chyba ten niepokój spowodował, że wciągnąłem się i W zbieranie plotek o Taguchim. Plotki, a raczej rozwa­żania dotyczące przyczyn jego przemiany, można I z grubsza podzielić na dwa rodzaje. Jeden rodzaj to f teorie próbujące racjonalnie wyjaśnić przyczyny tej przemiany. Na przykład, że spowodowały ją przekona­nia religijne. Przypadek skłania nagle trzydziestokilku- letniego mężczyznę do przyjęcia jakiejś wiary. Jego dotychczasowe widzenie świata całkowicie się zmienia i w swoich działaniach kieruje się odtąd nowym świa­tłem, ważniejszym od wszystkiego. Wiara, która mnie I nie kojarzy się z niczym innym jak tylko z pogrzebem,

Ifl Tydzień...

musiała mieć niezwykłą siłę, jeśli przyciągnęła żvwPB człowieka. Teoria, że prócz wiary nic nie może 2 jaśnić tej przemiany, była niewątpliwie przekarm^ jąca, ale nie wyjaśniała, dlaczego zaczął wierzyć, istnia' ła też teoria choroby. Taguchi Umpei dotknięty został f| nieuleczalną chorobą, a wiedząc, kiedy umrze, pogrążył • I się całkowicie w pracy, aby uciec* od strachu przed 11 śmiercią. Inne teorie mówiły o zwykłej nerwicy i o grze I na efekt. Według mnie jednak — a znałem Taguchie- II go, będąc z nim długie lata w tym samym dziale - ffj w każdej z nich chodziło głównie o wywołanie zain- i teresowania i żadnej z nich nie mogłem tak po prostu f przyjąć.

Z drugiej strony rozważania grupy tzw. nieracjóna- 1 listów operowały niewieloma argumentami. Sprowadza- [ ły się do tego, że w Taguchim Umpeiu „cos" się wy- j darzyło. To „coś” jest zupełnie nowym rodzajetó prze- | miany, o jakiej dotychczas nie mieliśmy pojęcia, iroz- l!l patrywanie jej na podstawie naszych doświadczeń nić t nie daje. Teoria ta niczego nie wyjaśniała, ale mnie, i mającemu ciągle przed oczami tę niesamowitą prze- i mianę, najbardziej, trafiała do przekonania. Lecz co | ja mam zrobić wobec tej najzupełniej nowej prze­miany? , I Taguchi Umpei <nie zwracał uwagi na krążące plotki 1 i domysły; pochylony nad biurkiem odbierał telefony, robił notatki słuchając sprawozdań podwładnych, to l znów wydawał polecenia i tak z niebywałą energią kontynuował pracę. Jedyne, co mogłem zrobić, zajmu- i jąc się wykonywaniem swoich zadań, to popatrzeć od i czasu do czasu w jego kierunku. Oczy, które czasami r podnosił znad biurka, były nabiegłe krwią i nie dopu-1 szczały najmniejszej możliwości swobodnej wymiany | zdań na tematy nie związane z pracą, takiej jak daw-1 niej. Jego postać wyglądała czasem nader komicznie.! a czasem wydawała się wręcz niesamowita.

W czwartek rano dyrektor biura personalnego f I wiedził naszego dyrektora. Przybycie tutaj dyrektora I

Hura personalnego, jako członka rady nadzorczej wy­raźnie wyższego stanowiskiem, nie było czymś zwy­czajnym. Z jego postawy, kiedy rozmawiał rozglądając się po sali i przybierając przy tym pozę wskazującą na obojętność, wyczuliśmy wkrótce, że ma to związek zTaguchim Umpeiem. Ci, którzy uważali od początku obecną jego przemianę za grę na efekt (ta bardzo prak­tyczna teoria traciła zwolenników wobec jego szalone­go zaabsorbowania pracą), uznali rozmowę dwóch dy­rektorów za sygnał przyszłego awansu i tak szybkie osiągnięcie przez niego celu jakby ich przygnębiło. Był to chyba jednak wniosek przedwczesny. Choćby nie wiadomo jak wspaniale udawać, biuro personalne nie da się przecież tak łatwo oszukać. Zdecydowanie nie popierałem samozadowolenia grupy zwolenników teorii gry na efekt.

Wcześniej niż .mogliśmy się spodziewać, bo zaraz po przerwie południowej, stało się jasne, jaką sprawę miał dyrektor biura personalnego. Oczywiście on, Taguchi, od poniedziałku nie przerywał właściwie pracy w po­łudnie; trzymając w jednej ręce bułkę i mleko — za­kup prowiantu zlecał pracownicy — przewracał papie­ry, bądź też kontynuował obliczenia i nie zdawał sobie chyba zbytnio sprawy, która to godzina.

Drzwi na korytarz przy windach otwierały się raz za razem. Weszła przez nie z hałasem grupa ludzi z ka­merą filmową i reflektorami. Wtargnięcie nieznanych osób oderwało nas od zajęć. Kamera została ustawiona prawie na środku sali, a obsługa reflektorów obcho­dziła filary w poszukiwaniu gniazdek elektrycznych. Taguchi Umpei, mimo że znajdował się w środku tego zamieszania, nie podniósł nawet wzroku znad papie­rów. Dyrektor biura personalnego ramię w ramię z na­szym dyrektorem stali obok kamery, a kierownik działu szkolenia z naszym kierownikiem ustawili się ukośnie z tyłu za nimi. Jakby wypchnięty ze swojego miejsca W tym rozgardiaszu podbiegłem do kierownika.

O co tu chodzi?

Kierownik zwrócił twarz, na której malował sięwy raz zmieszania, w stronę stojącego obok kierownika* działu szkolenia biura personalnego.

Analiza czynności roboczych. Dotyczy numeru f zero jeden zero trzy jeden listy zajęć — odpowiedział

z. godnością młody kierownik działu szkolenia, o któ­rym mówi się, że nikt jeszcze nie widział uśmiechu na jego długiej twarzy.

HM To znaczy...?

Filmujemy czynności robocze kolegi Taguchiego. Będzie to materiał do analizy czynności roboczych * w dziedzinie pracy biurowej.

Czy te czynności robocze mają służyć określeniu * wzorcowych czynności, takich jak „wyciągnąć ręką”, „wziąć ołówek”, „przyłożyć linijkę”?

Kierownik działu szkolenia utkwił zza okularów j wzrok w Taguchim i nie zamierzał mi wcale odpowie-j dzieć. W tym czasie zapaliły się trzy reflektory. Tylko | biurko Taguchiego błyszczało jasno, jakby sią unosząc, a-oszołomione cienie starały się pierzchnąć w zakątki, biurka czy pod krzesło. Sam Taguchi Umpei utracił j zwykłą trójwymiarowość i wyglądał tak, jakby był z pa­pieru. W nagle przycichłej sali rozlegał się tylko jedno­stajny szum pracującej kamery. Filmowanie trwało chy- i ba około trzydziestu minut. W tym czasie Taguchi Um-1 pei tylko raz uniósł na krótko głowę, kiedy odebrał tele­fon, jak można się było domyślić, z ośrodka komputero­wego. Także i wtedy wydawał się zupełnie nie intereso­wać, co to za oślepiający blask; zmrużył jedynie trochę oczy, bo raziło go gorejące światło, i wkrótce, pochy-j liwszy się znów nad biurkiem, powrócił do poprzednich zająć.

Światło reflektorów znikło, jakby wchłonięte. Kiedy| sala wróciła wreszcie do poprzedniego stanu, niemiai łem zupełnie nastroju do kontynuowania pracy. Prał wie wszystkich nas opanowały i nie opuszczały nie*B chęć, niepokój, cynizm i rozdrażnienie.

- Co i tego wyniknie? — zapytał mnie z prze­jętym wyrazem twarzy jeden z moich młodych pra­cowników.

Dobrze byłoby, żebyś i ty tak postępował — od­powiedziałem złośliwie, wyładowując na nim niechęć do Taguchiego Umpeia. Nie mogłem już myśleć o Ta- guchim inaczej niż jako o człowieku z odmienne­go świata. Narastało we mnie gwałtowne podejrze­nie, czy on tego wszystkiego nie przewidział. Chyba nie miał wątpliwości co do wyłącznie ilościowego oce­niania pracy przez zwierzchników. Chcąc się upewnić przynajmniej co do tego, stanąłem przed jego biur­kiem. Lecz na moje trzykrotne zawołanie — Taguchi! — nie uniósł nawet głowy. Drobne cyfry statystyk wpi­sywane dalej jego ręką stawały się punktami płynący­mi po bladoniebieskim kratkowanym papierze.

3

Po nakręceniu filmu plotki o Taguchim Umpeiu krą­żyły po całej firmie. Było dla mnie zrozumiałe, że plot­ki, bazujące na zainteresowaniu biorącym się z nie­zwykłości zjawiska, zmieniały się stopniowo w takie, w których akcentowano lekceważenie, niechęć i wro­gość. Lecz on kontynuował pracę zupełnie niezainte- resowany tymi plotkami. Wydawało się, przynajmniej patrzącemu z zewnątrz, że wśród jego pracowników plotki te nie powodowały chyba prób oporu wobec nie­go. Na pewno go szczerze nie podziwiali, ale być może samo nadążanie za nim w pracy wyczerpywało całą ich energię. On nie słuchał niczego, prócz rozmów służbo­wych.

A jednak pojawił się człowiek, którego głos musiał dotrzeć do jego uszu. Był to sekretarz generalny związ­ku zawodowego wezwany przez członka komitetu za­kładowego. Sekretarz generalny wyraził chęć bezpo- 'średniego wybadania Taguchiego Umpeia podejrzanego

o nieuzasadnioną intensyfikację pracy i po Uzvsl«ni zgody kierownika działu zbliżył się dużymi krokami? jego biurka.

Teraz jestem bardzo, bardzo zajęty. Czy nie moż- I na by tego przełożyć na później? — Usłyszałem jakby ■ błagalny głos Taguchiego Umpeia.

Później, to znaczy kiedy? Czyż od poniedziałku nie zostaje pan stale po godzinach pracy i nie wycho­dzi z biura dopiero późnym wieczorem?

W przyszłym tygodniu! W przyszłym tygodniu i nie będę tak zajęty! — Taguchi Umpei silnie zaakcen­tował to „w przyszłym tygodniu”. W trakcie rozmowy ; nie odrywał oczu od papierów.

Nie wiadomo, co stanie się do tego czasu. Gwał­towna intensyfikacja pracy, do której zmusza pan swo­ich pracowników, jest problemem dnia dzisiejszego. Do i komitetu zakładowego została wniesiona skarga bezpo­średnio przez pańskich pracowników, dlatego musimy jako związek zawodowy sprawę zbadać. Tym bardziej że pan sam jest członkiem związku zawodowego.

Gdy z ust sekretarza padły słowa: „pańskich pracow- ^ ników”, Taguchi Umpei podniósł głowę znad papierów. , Wydaje się, że sekretarz uznał to za oznakę wrażli­wości

Gdyby pan, pracując na własną odpowiedzialność, ; przepracował się i rozchorował, związek zawodowy mógłby prawdopodobnie uznać to za jakiś przypadko­wy nieszczęśliwy wypadek. Jednakże jeżeli pański pra* [ cownik, postępujący według pańskich poleceń, rozcho- j? ruje się z wyczerpania, to cała odpowiedzialność spad­nie na pana. — Sekretarz generalny mówił z pasją, ak­centując szczególnie ten punkt. — Czy nie wie Ęjś® |

o tym, ie do chwili obecnej już dwóch pańskich pi?' I cowników zgłosiło się do ambulatorium, uskarżając się | na wyczerpanie organizmu, a najmłodszy, dziewiętn»* stola tek, pracuje zażywając środki pobudzające?

Mnie nie są potrzebne żadne środki na oczy f

iii pobudzające - odpowiedział mrukliwie Ta- guchi, odrywając wzrok od papierów i kierując go ku górze.

Sekretarz mówił coraz bardziej podniesionym tonem:

Czy zna pan określenie „niewłaściwe działanie w pracy”? W czasie wczorajszej przerwy południowej zebranie związku zawodowego...

Czy w pracy człowieka jest coś niewłaściwego? — Wydawało się, że odpowiedź Taguchiego Umpeia sięga­ła dalej niż pytanie sekretarza. A przy tym powiedział to tak zdecydowanym tonem, że sekretarz jakby się za­wahał. — Jestem teraz bardzo, bardzo zajęty. Proszę przyjść kiedy indziej.^- Oczy i ręce Taguchiego za­brały się znów do pracy.

||jP- Zadam jeszcze tylko jedno pytanie. Dlaczego pra­cuje pan tak szaleńczo od poniedziałku?

Wstrzymałem oddech, aby lepiej słyszeć odpowiedź. Ale dosłyszałem tylko uwagę sekretarza:

: — Jest on członkiem związku zawodowego, nie ma więc co komplikować rozmowy.

Zaraz potem zostałem wezwany przez kierownika. Zaufanie kierownika to rzecz przyjemna, lecz gdy roz­mowa z nim schodzi na zbyt poważny temat, może też być kłopotliwe. Na biurku kierownika zobaczyłem uło­żone chronologicznie od poniedziałku raporty dzienne Taguchiego Umpeia. Ukazywały zaskakujące zaawanso­wanie pracy, normalnie nie do pomyślenia. A przy tym ich dokładność i objętość z upływem dni gwałtownie się zwiększała, nawet charakter pisma Taguchiego w raportach wciąż się zmieniał, jakby odbijając rytm jego oddechu.

Rzecz w tym, że on chyba i w nocy stąd nie wy­chodzi — powiedział kierownik z westchnieniem, stu­kając końcem ołówka o ostatni raport. Bezsprzecznie można było tak pomyśleć.

Biuro personalne chce zakończyć sprawę na Ał­mie analizującym czynności robocze itp.. ale to me jest

takie proste. Związek zawodowy zaczyna działać i w. nieje duże prawdopodobieństwo, że sprawa stanie / jeszcze poważniejsza. Nie można przedsięwziąć niezbęd? nych kroków tylko na podstawie objawów zewnętrz^ nych. Najpilniejsza sprawa obecnie to dowiedzieć się od niego, jakie przyczyny spowodowały tę przemianą Chciałbym koniecznie, aby pan wziął na siebie to za- danie, ponieważ łączyły pana z nim w pracy bliskie stosunki. A także zadanie ochrony i obserwacji Tagu- chiego Umpeia. Z punktu widzenia humanitarnego nale­ży to również do obowiązków działu i trzeba to ko­niecznie zrobić. Nie mam nikogo prócz pana, komu mógłbym to powierzyć.

Zmieszałem się. Kierownik miał słuszność i chętnie podjąłbym się tego zadania, gdyby tylko było wyko­nalne. Ale czego można się dowiedzieć ód Taguchiego Umpeia w takich warunkach. Kierownik jednak nie zostawił mi czasu na odpowiedź.

Ponadto, jeżeli taka sytuacja się utrzyma, wy­dajność pańskiego zespołu stanie się.bardzo niska w po­równaniu z zespołem Taguchiego. A przecież ja, jako kierownik działu, nie mogę nakazać zmniejszenia wy­dajności pracy, prawda? — Popatrzył na mnie jakby pytająco. Wynikało z tego, że kierownik pół służbowo, pół prywatnie wydaje mj, polecenie, którego nie mogę nie przyjąć, choćbym chciał. Poczułem, że wbrew wła­snej woli wpadam w dół, z którego sam nie będę mógł się wydostać. Kierownik zaś chce się uchylić od bez­pośredniej odpowiedzialności za ten złożony i dziwny przypadek.

Proszę zostać w biurze tak długo jak on i— dodał szeptem, a ja czułem się już tak wyczerpany, że nie mogłem nawet odpowiedzieć. Nie potrafiłem się zde­cydować, na kogo powinienem skierować swą niechęć, czy na Taguchiego Umpeia, który spowodował wciąg'

SnrT16 iW t0, °P°tliwe zadanie, czy na tak bar­dzo przebiegłego kierownika,

1 i widzenia! — Była godzina siódma, kiedy kie-

I rownik wyszedł, poklepawszy mnie mocno po ramie- f j| Praca po godzinach to dla mnie nic niezwykłego,

: po raz pierwszy jednak zdarzyło mi się zostać po pra­cy, nie wiedząc na jak długo i czy uda mi się osiągnąć główny Bel, bo jedno i drugie zależało wyłącznie od kogoś innego. „Dobrze będzie, jeżeli zdążę przynajmniej j na ostatni pociąg”, pomyślałem i w stołówce pracowni­czej zjadłem na kolację prawie to samo co w południe,

I a potem kupiłem jeszcze bułki i papierosy. Zdarzało mi się dotychczas, gdy pracowałem przez cały prawie wieczór, wychodzić o późnej porze do pobliskiej restau-

i racyjki, by napełnić pusty żołądek, ale tym razem je­żeli on się nie ruszy i ja nie mogę opuścić swojego miejsca.

Największym wrogiem w czasie pracy po godzinach,

| oprócz senności i głodu, jest zmiana temperatury spo­wodowana wyłączeniem — w zależności od pory roku — ogrzewania lub chłodzenia. Teraz mamy wprawdzie je- ) lecz zima już blisko i odczuwa się zimno ciągnące po trosze od podłogi. Jak bardzo się jeszcze ochłodzi?

Czy mogę już pójść?

Jeden z moich podwładnych podszedł z nieśmiałym pytaniem. Inni zaczynają przygotowania do wyjścia, po­dając kolegom, tak abym ja słyszał, pozornie prawdzi­we usprawiedliwienia. A są i tacy, którzy nic nie mó­wiąc odchodzą sprzed szafy z ubraniem, jakby uciekali. Wszystko to moi pracownicy. Dobrze, dobrze! — macham ręką na znak, że mogą iść, i równocześnie czu­ję się dziwnie, gdy zastanawiam się, co oni o mnie r jtiyślą. „Coś się chyba zaczyna! Na pewno współzawod­niczy z Taguchim! Jak to się skończy? Niedługo i nas .pewnie wciągnie!” Miałem ich przed oczami, jak

o zmierzchu idą obok siebie przez dzielnicę biurow­ców z widocznymi daleko neonami reklam. Chy­ba żartujecie! Przecież ja sam chciałbym pójść do do- Diu.

Kiedy minęła ósma, sala prawie opustoszała’ SHI > tylko cała grupa Taguchiego. W innych sekcS słychać od czasu do czasu trzask wyłącznika świa- tła, które gasi ostatni wychodzący, i zaraz ta część sa­li pogrąża się w głębokiej ciszy. I wtedy, choćbym' nie chciał, dociera do mnie wyraźnie każdy ruch grupy Taguchiego pracującej dalej obok mnie. Pogrążeni są w pracy tak, że nie mają nawet czasu zwrócić uwagi na mnie, choć już tylko ja pozostałem w sali, Górna część ciała Taguchiego, pochylona w stro­nę papierów, rozłożona jest jakby na biurku. Jeden, dwóch pracowników pyta o sposób kontynuowania pra­cy. Taguchi Umpei odpowiada po chwili, prawie nie ru­szając górnej połowy ciała. Potem mały monolog. Nie ' słyszę, co mówi. Lekkie westchnienie od innego biurka. Ostry szelest wydzieranej kartki papieru. Cichy odgłos włączenia kalkulatora przy oknie zasłoniętym białą ża­luzją. Suchy szum maszyny i widoczne nawet z mojego miejsca szybkie zapalanie się i gaśnięcie różowych cyfr dużego kalkulatora.

Rusza się. Nie wiem, co to jest, ale czuję, że pod moją pachą ciężko obraca się coś olbrzymiego. Na przy" f kład... tak, coś niby stalowy bąk mający ze dwa metry średnicy. Zwiększa stopniowo szybkość i kręci się tjjż pod pachą. Potem, kiedy wiruje szybciej, świeci w środ­ku. czerwonym światłem. Wiatr wywołany wirowani®1 bąka jest letni, a później błyskawicznie zmienia się w gorący. Czuję się wciśnięty w jedno pomieszczeni® razem z tym olbrzymim bąkiem. Lecz dziwna rzec^ | w pewnym momencie, uderzony gorącym wiatrem,20 stałem, wydaje się, pochłonięty przez własną Pra<5 którą musiałem kontynuować. I dlatego kiedy do m®” j ich uszu dotarły wypowiedziane grubym głosem Tag11' chiego Umpeia słowa: — Dobrze, dziękuję! — 211 złem się nagle z powrotem w sali. Podniosłem $oV/j' j trzy osoby z jego grupy żegnając się odchodziły wlf nie od biurek. Cała trójka miała jednakowo zapadł te, zmęczone twarze.

Ciężko, prawda? — powiedział do mnie jeden i njCjjf trochę złośliwie. Odpowiedziałem wymijająco. W momencie, gdy zamykali drzwi sali po wyjściu na r korytarz przy windach, dosłyszałem jeszcze drwiące sło­wa: - Chyba małpuje.

Nie złośćcie się — mruczałem i nagle ze zdziwie­niem zauważyłem, że czuję się dużo bliższy Taguchie- mu niż grupce tych młodych, którzy poszli do domu. Spojrzałem na zegarek, była jedenasta.

Wkrótce reszta osób z jego grupy odeszła i w sali 1 został tylko Taguchi Umpei i ja. Chciałem wprawdzie zagłębić się znowu w pracy, którą przerwałem wtedy, f gdy przysnąłem, ale wyrwany gwałtownie z drzemki nie potrafiłem tego zrobić. Kiedy próbuję się skupić, na dnie ciała tępo osiada zmęczenie. Zapaliłem papie­rosa i patrząc bez celu w sufit, nieznacznie obserwo­wałem dalej Taguchiego Umpeia. W sali zostało tylko nas dwóch w niewielkiej odległości od siebie i w tej sytuacji nie odezwać się byłoby dziwne. Nagle gdzieś we innie narodziła się błoga myśl: „Jeśli się odezwę, to niewykluczone, że wbrew oczekiwaniom wpadnę na trop gładkiego rozwiązania problemu.”

Czy nie jest trochę zimno?

Moje samolubne oczekiwania wcale się nie spełniły. Taguchi Umpei, który chyba przeglądał kolejno spra­wozdania złożone przez pracowników, nawet nie ode­rwał wzroku od papierów, lekko tylko pokręcił głową.

, Potem dopisało mi szczęście. Mówiąc szczerze, nie toogłem się zabrać ponownie do pracy i nie miałem się «ym bronić przed nasilającym się z wolna zimnem pomyślałem wcześniej o buteleczce whisky), zmę- ®°®y także ciągłym oglądaniem przetłuszczonych wło- s°w Taguchiego Umpeia, zawzięcie paliłem papierosy. Kiedy przypalałem któregoś z kolei papierosa, już zu­pełnie bez smaku, zauważyłem, że Taguchiemu zda- rza się od czasu do czasu zawieszać wzrok w po­wietrzu. Gdy spostrzegłem to po raz pierwszy, byłem

przez moment zaskoczony. „No, nareszcie” pomyślałem Taguchi Umpei gwałtownie wstaje z krzesła i wchodJ stopień po stopniu na nie łubiane schody. Skrzypi«? kimi, stalowymi drzwiami i, idąc przez blado oświetl ny taras na dachu, zbliża się chwiejnie do ogrodzenia Takie niewyraźne, jakby widziane z dużej odlegości obrazy przesuwały mi się przez głowę. On jednak nie miał wcale zamiaru wstawać z krzesjta. Uchylił trochę usta i prawą rękę przesunął mocno po twarzy od po. liczka do nosa, jakby gładząc skórę, na której nawet stąd widać było wyraźnie rozszerzone pory,, a potem skierował wzrok na papiery. Ale wkrótce ponownie pod­niósł głowę i popatrzył w powietrze. Zanim pomyśla­łem, czyby czegoś nie powiedzieć, on odezwał się za- | chrypniętym głosem zę wzrokiem utkwionym w suficie:

Skończyły mi się papierosy...

Ależ proszę, proszę. Weź kilka na zapas — po­wiedziałem uradowany i podałem mu paczkę papiero­sów „Hilite”. Wyjął z paczki trzy papierosy. Skinął gło­wą z podziękowaniem i zbliżył koniec papierosa do pło­mienia zapalniczki. Dym, którym się mocno zaciągał, , wydmuchiwał w kierunku sufitu. W tym czasie ani ł razu nie raczył spojrzeć na mnie. Unika mnie, czyigno-1 ruje?

Jesteś chyba zmęczony — powiedziałem łagodni^ Na niesympatycznej raczej twarzy Taguchiego Umpei* pojawiły się ledwie widoczne objawy szczerego zażen®' wania. W mojej pamięci odżył na nowo tamten uśmie<Ą który nie rozszerzył się na całą jego twarz, kiedy ^ I gratował starannie w dzienniku służbowym szczegół0” | wy opis działania w poniedziałek rano, tego dnia, $ zaczęła się ta niespodziewana przemiana.

Mnie to też dotknęło!

Ciebie? — Po raz pierwszy spojrzał na mnie- S miał podsinione, a twarz zapadniętą, ale emanowała § niej łagodność.

- „Chroń i obserwuj Taguchiego Umpeia!” PoIecilL

mi kierownik działu powiedziałem cicho, jakby urze­czony tą twarzą. 25 BR2. x.

__ co on tam rozumie, ten kierownik działu!

-Byłem zaskoczony gwałtownym gniewem, jaki poja­wił się nagle na jego twarzy.

Ale ja też nie rozumiem!

ł- Ty też... — wymruczał, złagodziwszy nieco wyraz twarzy i kierując wzrok z powrotem na sufit. Prze­krwione oczy zwęziły mu się, jakby- chciał dojrzeć coś znajdującego się gdzieś w oddali. Jego dłonie błądziły, chyba bezwiednie, między nawarstwionymi papierami.

Masz dzieci?'-“^- zapytał niespodziewanie; prze ję­tym głosem, wpatrując się w dal. Jego dłonie znie-

y ruchomiały.

Mam, jedno... — odpowiedziałem niepewnie, nie rozumiejąc sensu pytania. Wzrok Taguchiego Umpeia skierował się na papiery na biurku. Wydawało się jed­nak, że ten wzrok przesuwał się tylko po wysokich sten jich papierów, nie zatrzymując się na żadnym z nich. łt~ Stało się coś twojemu dziecku? ‘

Nagle się podniósł. Z jego twarzy zniknął zarówno cień łagodności sprzed chwili, jak i błysk gniewu. Rze­czy leżące dotąd na biurku poupychał byle jak w kil­ku szufladach.

Idę do domu.

jMpobił to tak szybko, że nie miałem nawet czasu Jfeorzyć ust. Obrócił się do mnie tyłem —jj sylwetka tez wyrazu, o przygarbionych plecach — i wyszedł ? sali.

I Poszedłem trochę później na korytarz przy windach

1 sprawdziłem na tablicy świetlnej, że winda, którą je- ®hał, zatrzymała się na parterze. Na korytarzu zapano­wał spokój, toteż wyraźnie słychać było z dołu odgłos Otwieranych i zamykanych drzwi. Zostałem sam. Wró­ciłem do opustoszałej sali i zatrzymałem się niezdecy­dowany. Zadanie, dla którego zostałem w biurze dzisiaj Wieczorem, dobiegło końca. Pomimo to nie mogłem się fjozbyć uczucia, że zostało mi jeszcze coś do zrobienia.

Sam niezbyt wiedziałem, czego oczekuję, ale czee - brakowało. Uporządkowałem powoli biurko f> czywszy przygotowania do wyjścia, jeszcze raz ro rżałem się po sali. Na biurku Taguchiego Umpeia p^' stało dużo papierów leżących nieporządnie jeden na fo r gim w wysokich stertach. Miałem wrażenie, że M w nich ciężar ogarniętego zmęczeniem, otyłego Tagu- chiego Umpeia. Dotknąłem ręką tych porozrzucanych papierów i postanowiłem je porządnie poukładać na biurku. Wziąłem z wierzchu dość gruby plik. Znajdo­wał się między nimi jakiś zeszyt. Strony miał zapełnio­ne pospiesznym kanciastym pismem, znacznie mniej starannym niż w notatkach służbowych. Domyśliłem się, że to prywatny dziennik pracy Taguchiego Umpeia. i Chcąc wejrzeć w jego intymne, szczere zapisy, przerzu­całem z wahaniem strony i przed moimi oczami uka­zały się zdania nie mające nic wspólnego ze sprawami służbowymi. Czułem wprawdzie wyrzuty sumienia z po­wodu czytania ukradkiem czyichś notatek, ale nie mo­głem się już powstrzymać.

Tej nocy to ja nie poszedłem do domu.

5

* * *

Zdaje się, że postąpiłem niedorzecznie. A wszystko Przez ' czego byłem przypadkowo świadkiem pewnego niedzielnego południa. Widok ogrodu sąsiedniego domu, któremu się o o nie przyglądałem z okna, i gniew na siebie, spowodowany os > daniem owego widoku, popchnęły mnie ostatecznie do tego. ma teraz we mnie żalu, przecież gniew musiał się kiedyś u ja nić. Tyle że bałem się tego ujawnienia. Bałem się gniewu iucl{ kałem przed nim.

Mój gniew na siebie przybrał formę i już się uprzedmi0^ wił. Teraz jest we mnie tylko strach i niepokój o rezultaty. P kie wkrótce spowoduje. Niezależnie od tego nie właśnie Kj winien jestem wdzięczność swojemu dziecku.

* * *

Mój czteroletni syn bawił się wtedy w ogrodzie sąsiadów ze swoimi rówieśnikami. Co on robi? Słychać było piskliwe pio­senki, a głowy podskakujących dzieci ukazywały się i chowały za niskim kamiennym ogrodzeniem. Gdy malcy przestali śpie­wać, wszyscy zebrali się razem i rozpoczęli zapasy. Jedyna wśród nich dziewczynka, stojąc trochę na uboczu, piskliwie do­pingowała chłopca sąsiadów. Z nim właśnie walczył mój syn. Zapasom towarzyszyła oczywiście atmosfera współzawodnictwa. Przyglądałem się, pragnąc, żeby mój syn wygrał tę walkę. Chło­piec sąsiadów jest drobny, za to zwinny, i' mój syn został jednak przez niego przewrócony, a chyba i przytrzymany, bo przestali być widoczni, zasłonięci ogrodzeniem. Mój syn, duży lecz powol­ny w ruchach, przegrał walkę. Gdyby tylko o to chodziło, żało­wałbym po prostu, ale nie posunąłbym się chyba tak daleko. Kiedy się znów ukazali, mój mały miał twarz do połowy ubru­dzoną czarnym piaskiem. Nawet z daleka wyglądał niesamowi­cie. Rozległy się jakieś okrzyki. Usłyszałem głos wołający: — Potwór! — Mój syn był wyraźnie bliski płaczu. Czuł się upo­korzony tym, że przeciwnik go przytrzymał i ubrudził mu twarz piaskiem. Zaczął gonić chłopca sąsiadów, a wtedy pozostałe dzie­ci już razem wołały, że jest potworem. Jednak prawdą jest, że syn, płacząc z żalu z powodu przegranej, chciał złapać chłop­ca sąsiadów. „Rozzłość się, dogoń, przewróć, przytrzymaj!...” dła­wiłem w sobie gorączkowe okrzyki obserwując go. Na jego arzy pokrytej do połowy piaskiem zauważyłem wtedy pier­wsze oznaki wahania. Nie wiadomo, czy goni chłopca sąsia- ów ze złości, czy tylko biega za nim w kółko? „Złość się, ość się, złość się!” — musiałem wstrzymywać się od Zawo­nia tego na głos, „Czyż nie przegrałeś? Walcz jak wojownik bij wroga!” Jednak dzieci wołające, że jest potworem, coraz

I dziej peszyły mojego syna. Zmieszany, z niepewną miną, jeszcze trzy razy gonił chłopca sąsiadów dookoła ogrodu. Z je­go twarzy szybko znikał wyraz poniżenia. Wyraźnie dostrze­gałem, że wyzbył się gniewu i pod wpływem wołań dzieci wbił się w dumę, że oto jako silny potwór goni chłopca sąsia­dów. To właśnie było w moich oczach niewybaczalne. Mogę mu Wybaczyć, że przegrał w zapasach. Mogę wybaczyć, że miał twarz ubrudzoną piaskiem. I mogę wybaczyć płacz. Nie mogę jednak wybaczyć, że pozwolił, by gniew zmienił się w coś in­nego, zamiast zapamiętać się w tym gniewie, zamiast, zebraw-

szy wszystkie swe siły, postawić na ten gniew. Nie Hi baczyć tego, że zdradził. 1 "7-

Ale gniew na syna przeistoczył się nagle, utrzymując I sam żar, w gniew na samego siebie. *

f

* *

Gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że a wsze stałem jakby „obok” tego, czym chciałem być najbardziej' Myślę, że zamiast w danym momencie życia rzucić się z zapa- miętaniem ku jakimś sprawom, choćby nawet w niewłaściwym kierunku, rozpatrywałem ten moment na tle innych i żyłem po. sługując się czasem jako środkiem. Okres dzieciństwa był śród- kiem do osiągnięcia wieku młodzieńczego, okres młodzieńczy — do kończenia szkół coraz wyższych stopni, a w czasie gdy brałem udział w niewielkim ruchu politycznym, trudno mi by- ' ło wybrać między nauką a tą działalnością. Potem wreszcie, pod koniec studiów, celem mojego życia stało się znalezienie pracy,

A teraz? Cel, dla którego chwila obecna mogłaby być okresem przygotowań i czasem wyczekiwania, taki ważny cel już nie istnieje. Czyż właśnie teraz nie powinienem się znaleźć naj­bliżej tego, czym najbardziej chcę być, dla czego chcę żyć? A czyż tym — czy to dobrze, czy też źle — nie jest właśnie obec­na praca? A czy to nie ja sam unikałem ryzyka, uciekałem przed zajęciem się pracą bez reszty? Czyż nie ograniczałem | f do tego, że drobne wyrzuty sumienia z powodu swojego podej­ścia do pracy oszukiwałem przyjmując pozycję tylko chłodnego obserwatora? Zauważam teraz, że był we mnie nie słabnący „głód” zapału. Ten głód nadal w sobie odczuwam. Dożyłem ja­koś do dzisiaj, uspokajając drzemiący „głód” jednym oszustwem za drugim. Zabrakło mi już oparcia. Nie ma innej rady niż na­tychmiast posuwać się dalej o własnych siłach. Mogę PoWie‘ dzieć, że gdzieś w podświadomości zawsze to odczuwałem.

... Pewien obraz towarzyszy mi stale jak daleki szum mon3. Obraz tak prosty, surowy, że aż wstyd o nim mówić. Nie r stem pewny, ale powstał chyba wtedy, kiedy rzuciwszy się obecne życie, zacząłem odczuwać, że nie istnieje nawet w P’ świadomości coś takiego jak poważny cel, który wzywa na­przód, natychmiast, dalej do przodu, poza wypełnianie teg°>ci nazywa się teraźniejszością. Jest to obraz pracy w okresie; In ludzka świadomość była jeszcze żywotna jak trawa i twaf* jak kamień. Obraz pracy realnej, porawie tak jak rzecz, O®* więcej jest taki, zbieram wszystkie siły fizyczne, posługuj« || j

324

trudnymi w użyciu narzędziami, orzę ziemię, sieję ziarno, ścinam trawę, hoduję owce, w czasie suszy zwracam się ku niebu i bła­gam o deszcz, w czasie burzy padam na ziemię i wzywam bo­gów. Jeżeli przyjąć, że pracą jest to, że człowiek przelewa pot, by istnieć i rozmnażać się, to czy w obecnym moim zajęciu nie może być gdzieś jakiegoś punktu stycznego z takim obrazem pięknej w swej prostocie pracy? Gdyby go nie było, to czy wszystkie moje monotonne dni nie rozproszą się między doja­zdami do pracy a konsumpcją. W naszych zajęciach, czyli w pracy przy biurku, rezultaty indywidualnego działania ograni­czone są do rzeczy dość abstrakcyjnych, takich jak ocena czy przydatność opracowanych materiałów. Lecz niezależnie od wy­niku, czyż nie może przyświecać procesowi tworzenia tych ma­teriałów obraz własnej pracy, świeżej jak soki w roślinie, świadczący o tym, że „ja tutaj żyję”? Gdyby było to niemo­żliwe, to czym mógłbym załadować broń mojego zapału? Ale tu­taj chyba po prostu nie wolno się bać czy wahać, bo przecież nie rozpocząłem jeszcze działania, żeby przekonać się o czym­kolwiek.

W ten sposób zostałem nawiedzony przez nieszczęście. A to dlatego, że działanie zmierzające do przekonania się, co to zna­czy „być teraz i tutaj, po odcięciu sobie drogi odwrotu i od­rzuceniu wszelkich wahań, własnymi siłami, wzmocnionymi zapałem (o, żeby mnie tak nawiedził!), jest grą pełną niebez­pieczeństw i ofiar. Po pierwsze, dlatego że jeśli w tej trudnej Srze zapał nie zdoła mnie ogarnąć, to w końcu o niczym się nie przekonawszy będę musiał żyć dalej, definitywnie obok siebie samego. Po drugie, jeśli nawet uda mi się wzbudzić w sobie za­pał, a rezultat będzie taki, że w procesie mojej pracy nie znaj­dę nawet jednego punktu stycznego z tamtym obrazem pracy, odległym jak daleki szum fnorza, to co pocznę z tym zapałem? Wreszcie po trzecie, jeżeli się zapalę i w rezultacie tego się prze­konam, że moja praca ma coś wspólnego i sednem dawnej, pięk- nej w swej prostocie pracy, to jasne jest, że dni, które potem Odejdą, dni z tym ważnym przekonaniem, będą dniami strasz­ne trudnymi, choćby nawet i promiennymi, w porównaniu z do­tychczasowymi dniami powolnymi i spokojnymi. A do tego, po Zwarte, mogę przecież przewidzieć, jaką burzę wywoła ta gra w moim spokojnym otoczeniu i jak kosztowna się okaże.

Mam przed sobą taką alternatywę: nie ryzykować i irytować Się na siebie lub ryzykować i bać się siebie.

I Odzień... 'a25

Gra została podjęta. Tchórzliwa przemiana ubrudzonej • skiem twarzy mojego dziecka zapaliła we mnie ogień «a Jeśli już dotąd doszedłem, muszę to chyba wykonać. Aby^ jaśnić sobie, kim teraz jestem i po co teraz żyję.

Tę grę czy też to doświadczenie, na które jedyną metodą Jes| zapał, nazwę „Tygodniem świętego mozołu”.

Doczytawszy do tego miejsca, z przerażeniem oderwa­łem wzrok od notatek. Jakaż to ryzykowna, głupia i za­razem poważna gra. Czułem w tych notatkach fi­zyczną obecność Taguchiego Umpeia, po którego wyjściu pozostał odgłos jakby kulejących kroków. Mia­łem wyrzuty sumienia, że przeczytałem jego notat­ki, lecz w zupełnie innym sensie niż przed rozpo­częciem lektury. Dlatego że i ja, podobnie jak on, mam w swej duszy jakieś mroczne zakamarki; może to brzmi dziwnie, nie da się tego jednak inaczej wyrazić. Tagu- chi Umpei nie był już teraz dla mnie człowiekiem nie­zrozumiałym, stał się człowiekiem niebezpiecznym, Wprawdzie również głupim, ale niewypowiedzianie nie- i bezpiecznym człowiekiem, który grzebiąc się w swoich, 1 mrocznych zakamarkach ujawnia równocześnie mrocz- ne zakamarki innych ludzi. Nie chcę z kimś takim P®“ grążyć się w otchłani. Miałem ochotę wyszydzić go m głos jako pomyleńca z innej epoki, tęskniącego za pracą z czasów przed narodzeniem Chrystusa. , |

Lecz strony notatnika za tą deklaracją „Tygodnia j świętego mozołu”, zaczęły się nagle wypełniać pospiesz- , nymi zapisami roboczymi. W poniedziałek po tamtej I „porannej herbatce”, podczas której, jak teraz zauwa-| żyłem, ogłoszona została ta deklaracja, Taguchi Ump® j swoim mocnym, kanciastym pismem nakreśla wie^j plan działania. Plan ograniczony w czasie do jednej i tygodnia. Biorąc pod uwagę ilość zadań do wyk°nania' ( jest to plan absurdalny, który człowiekowi choć tro-j chę sumiennie traktującemu swoją pracę z pewnik

|i przez myśl by nie przeszedł. Z drugiej strony, łby wskazać tylko jego ramy i zarys ogólny, to nie oa wątpliwości, że każdy by się uspokoił, zauważyw- ¡n powierzchowność zawartych w nim treści. Tak jed­li nak nie było. Dokładność szczegółowego planu działa­nia, uściślającego zarys ogólny, i rozdział indywidual­nych zadań, z uwzględnieniem nawet cech szczególnych każdego z pracowników, wskazuje, że jest to naprawdę zwariowana sprawa.

Wtorek, środa... wpisywane w podziale czasowym sprawozdania z postępu prac wstrząsnęły nawet mną, pracownikiem dość sumiennym przecież w wykonywa- , niu swoich zajęć. To szaleństwo. Instynktownie wyda- f‘ łem okrzyk samoobrony. Studium makrotendencji ryn­kowych, struktury popytu, trendów w przemyśle (a w tym zalecenia rządowe, trendy w produkcji i sprzedaży

i trendy w eksporcie), porównanie materiałów statysty­cznych dotyczących zagranicy, analiza jakościowa za­chowania konsumentów, prognozy popytu, analiza po­ziomu technicznego własnej firmy, jej możliwości in- westycyjnych, organizacji sprzedaży i dochodowości; ten zapis budowy wieży Babel wznosi się tak wysoko, że mi dech zapiera, gdy to czytam. To dlatego, że prze­ładują mnie motywy gry Taguchiego Umpeia lub też “ma, strasznie zachłanna siła. Nagle spostrzegłem na końcu wpisu czwartkowego dwie linijki tekstu ujęte 'f cudzysłów. Napisane dziwnie pochyło krawędzią gru­bego mazaka.

^»,Nie zwariuję! Nie mogę przecież zwariować!” Drobniutkie znaki, napisane chyba z myślą o tym, iii były mało widoczne — w dniu, kiedy biuro per- ®°nalne nakręcało film analizujący czynności robocze.

Drzwi się otwierają. Jako pierwsza ukazuje się pra- Qo'vnica wymachująca torebką. Na biurkach rozłożo- ph zostaje kilka porannych gazet Winda coraz czę-

ściej jeździ w górę i w dół, a szum z korytarza p01 sze wpływa do sali. Podciągane żaluzje wędrują ku£ rze, wlokąc za sobą ogon ciężkiego hałasu. Blade świ tło poranka. Do sali powoli wraca codzienność;

Obserwuję to leniwie, wyciągnięty na kanapce 1 gości. Krzesło przy biurku Taguchiego Umpeia jest je. szcze puste. Ale to puste miejsce wydaje mi się bar­dziej znaczące, niż gdyby on je zajmował. W czasie krótkiej, przerywanej drzemki, kiedy leżałem to twa­rzą na biurku, to wyciągnięty na kanapce, sino-czarne notatki Taguchiego Umpeia rosły we mnie. Były one wyraźnie częścią mojego ciała, jak nabrzmiały wrzód, ostro swędzący, a równocześnie rozrastały się jak ja­kieś obce ciało, obdarzone własną wolą. Wydaje mi się, f że od czasu kiedy jeszcze raz przeczytałem zasady „gry” Taguchiego Umpeia, które można również nazwać dłu­gim wstępem do opisów działania, wpadłem jakby do wewnątrz jego doświadczenia. Wewnętrzna ściana, wil­gotna i śliska, zapierała dech. Miałem ochotę uciec z te­go świata. Chciałbym zapomnieć, gdyby to było możli­we, że przeczytałem te notatki. Lecz tak jak uparty, pozostawiający niesmak sen, przylepiły się one ściśle < do mojego wnętrza i nie mogłem ich oderwać. Zaprag-1 nąłem, aby do sali powrócił jak najszybciej rytm co­dziennych zajęć, to jest monotonia, zmywająca niepo­strzeżenie i małe domowe nieprzyjemności, i przypad* kowe drobne troski. . j

Kiedy jednak zobaczyłem wchodzącego punktualni j Taguchiego Umpeia, o podpuchniętej twarzy z rozsz®*

odniósł głowę i, rzuciwszy szybko spojrzenie w stro­nę Taguchiego Umpeia, popatrzał na mnie.

H III ma się czym martwić. — Własne słowa za­brzmiały dla mnie samego dziwnie. Między słowami f a mną była wyraźna szczelina. Kierownik jednak tego nie zauważył.

To dobrze. Czy on poszedł do domu?

Trochę przed dwunastą.

Jeśli tak, to w porządku... — Tu kierownik urwał. Potem nagle wychylił się do przodu. — Skończył chy­ba opracowanie?

Nie rozumiałem^przez chwilę, o co mnie pyta.

Przecież dzisiaj jest sobota. Zdążył na czas, praw­da?-zapytał pokasłując kierownik.

Gdy zrozumiałem wreszcie sens tego pytania, wyda­ło mi się nagle, że twarz kierownika kurczy się, ma-

Co on tam rozumie, ten kierownik działu!” Te sło­wa wyrzucone wczorajszego wieczoru przez Taguchiego Umpeia powróciły do moich uszu niby gorący oddech. Stałem w dużej odległości od kierownika.

Proszę o to zapytać kolegę Taguchiego — odpo­wiedziałem chłodno.

0 godzinie dziesiątej na biurku Taguchiego zaczęły piętrzyć sterty druków zawierających wyniki jego pracy, przynoszone z drukami w suterenie. Było ich ®nóstwo. Taguchi Umpei z podwiniętymi rękawami wszuli, pokrzykując, segregował te druki na jakieś iy~nrrr~r v - , , f^aje, a przy tym dawał wskazówki pracownikom,

rzonymi porami, wiedziałem już, że moje pragnień . którzy je zestawiali, spinali i znów układali, a ze-

jest daremne. Starałem się uniknąć spotkania z^| wzrokiem, ale choć byłem odwrócony plecami, sam0 jego istnienie nie przestawało mi zagrażać. Pragnąć uwolnić się od niego.

Gdy w sali zaczęła się już normalna praca jak£J

brawsży ileś zestawów tworzyli komplety. Tylko ten Jeden kąt sali stopiony w jednolitą całość pracował “tózym fabryka.

Sformowanie o wynikach pracy zaczął Taguchi Um- Pei o jedenastej. Materiały rozdane wszystkim, poczy-

» ’— — j xi JlliCllliG Jr ' «VI K 1 • v — - — w

dzień, zbliżyłem się do biurka kierownika z uczucie? a«jąc od dyrektora aż do mnie i innych samodzielnych prawie takim, jakbym miał prosić o pomoc. Kierowej Równików działu, składały się zaledwie z trzech od-

bitych na kopiarce stron. Zawierały one wniosków i —--

TlT- • ^awierafy one streszczeni t Mg czarne wieczne pióro porusza się ociężale,

o ki opis przebiegu pracy ujęte tak ?! DOśpiechu. Intuicyjnie wyczułem, że to ten sam ze- jrzyscie jakby oświetlone jaskrawym H S| jakiegoś powodu nie mogłem tam zostać. Wsta-| lprz5:czepi0n,e i każdy, L i z krzesła tak, żeby nie robić hałasu, i wyszedłem CS^Cie f^^^^ wystawały równo z boku, tworząc ^ * sali Nie miałem dokąd pójść. Wszedłem do stołówki

jakby wzór geometryczny. Gdy dyrektor zadawał I tania, Taguchi Umpei otwierał grube teczki i przedsta" wiał szczegółowe, dynamiczne wyjaśnienia. I wówczas mieliśmy przed sobą, niemal w zasięgu ręki, strukturę rynku czy widoczne gołym okiem zmiany popytu. Ta-1 guchi Umpei udzielał wszelkich wyjaśnień zupełniej beznamiętnym tonem.

Po krótkiej dyskusji przedstawione opracowanie do-i tyczące planowania nowego wyrobu zostało w pra-f wie nie zmienionej postaci uznane za stanowisko biu­ra. Dyrektor w dobrym nastroju podziękował Taguchie- mu Umpeiowi i trochę pożartował. Ten jednak nawet j się nie uśmiechnął i z opracowaniem w ręce powrócili na swoje miejsce. Sobotni czas pracy już się skończyl i

Po powrocie na miejsce Taguchi Umpei palił w roz­targnieniu papierosa.

Czy skończyliśmy?

z sali i

pracowniczej krótko przed jej zamknięciem i wziąłem bez apetytu drugie śniadanie. Rozmarzyłem się, samot­nie żując ryż podany na aluminiowej tacce. W sali, w której nie ma już nikogo oprócz mnie i Ta- guchiego, on z trzaskiem zamyka notatnik. Przeciąga się, powoli wstaje. Podchodzi do mojego biurka, zrywa z twarzy grubą maskę, którą nosił przez tydzień, i od- , żywa się z szerokim uśmiechem: — Napracowałem się! - Albo też mówi tym swoim głosem sprzed tygodnia przepojonym wyraźnym odcieniem autoironii: — Na­rozrabiałem, przepraszam — I pochyla głowę. Albo też... albo...

Gdy wróciłem do sali po krótkim drugim śniadaniu, nie zastałem tam nikogo. Zaatakowało mnie gwałtow­ny niezadowolenie i niepokój. Nie mogłem już dłużej czekać. Byłem zbyt niecierpliwy, by upewnić się, czy Taguchi Umpei poszedł do domu, czy nie. Nie przeszko-

Usłyszawszy głos czekających nadal pracowników gdyby ktoś wrcedł. Podbiegłem do

4.Tir iHprunku skłoni JegQ biurka. Na szare stalowe biurko zawalone ciężki-

wyprostował się tmtoyw TvlkotX «7»! WW iuków’powiódł ¡¿dk6j. P^uMwriem głowę, mby w nxemeimodlitw.e: gggggSl $»ty«nie stosy papierów. Zeszyt nie byl jednak wsu-'

lekkim

nracownicy odeszli zmieszani, w sfi z^^¡0¿ mi^y papier^, jak wczoraj. Moje'ręce z pusto. Przypomniało mi to scenę z wahaniem wyciągnęły sie do szuflad biurka. I

czoru Teraz nie było żadnego powodu żebym i*' aewjed napchanej byle jak tabelami, wy-

tu zostać. Praca Taguchiego Umpeia zakończyła i | ^ brudn opracowaniami itp., znalazłem

również zostałem zwolniony ze swojej misji, a j r ..ten” l ^ «i*

nie mogłem odejść. Zostało mi jeszcze coś do zr 1 nia. Skierowałem wzrok za okno. Białe światło so . niego popołudnia rozjaśniało wszystko. Niewątp1' I pod budynek naprzeciwko dziś również podstawiono tokar turystyczny dla osób wyruszających na wycie i k| firmową czy też do jakiegoś klubu. f J

Rozejrzałem się znów po sali i zauważyłem, że *88 f

o«; wiuw po san i zauwazyieiu, ^ —

ehl Umpei, leżąc prawie na biurku, otwiera’ 0, *¿“®tego szumu

»ten’’ zeszyt. W jednej jego części atrament nie zdążył J®szcze całkiem obeschnąć.

Gra” wydaje się zakończona.

Doświadczenie” chyba się udało.

Dlatego że dało wyraźne rezultaty.

¿.Napiszę bez obawy. Nie zdołałem pomimo wszystko wcią­gi się bez reszty w to, co robiłem. Nie udało mi się osta-

Przez tydzień nie znajdowałem się jednak „obok” swoje? jęcia. Już choćby tylko ze względu na poczucie odpowiedl?,' ści w stosunku do osób związanych ze mną, wciągniętych nienormalne działania, nie mogłem stać „obok” swojego [fi cia. Używałem ciężkich narzędzi rolniczych i ostrożnie §f§ j wałem ziarno. Dusiłem się gorącym oddechem w modlitw!

o deszcz, w porze owocowania pozwalałem skórze drżeć m wietrze. A jednak nie udało mi się całkowicie pogrążyć w pracj Nie usłyszałem w sobie głosu radości, który jest w dalekim szu- mie morza.

Sądzę, że radość uprawy roli to pewnie radość zbierania pij. nów. Plon pracy mam teraz przed oczami jako ciężką do udźwj. gnięcia stertę papierów. Jego ocena, jego spożytkowanie znajdu­je się w rękach przełożonych. Na szczęście dzięki temu, że wy­niki mojej pracy mają dość duże znaczenie, być może moja pra­ca przysłuży się w jakimś stopniu konsumentom, udziałowcu czy pracownikom. A wreszcie i moim zarobkom. Uczyni to moie również moją żonę ładniejszą, a moje dziecko silniejszym i zdro­wszym. Nie jestem z tego niezadowolony. Nie mogę powiedzie^ że nie sprawia mi to radości. A swoją drogą, jakaż to była ponura praca. Jeśli moje żniwa nazwę radością, to jakże ta ra- dość jest zgaszona i jak niewłaściwie rozdzielona!

Czyż w tamtym szumie morza nie było dźwięku radości, któ­rą rozbrzmiewa mocne ogniwo łączące zbieranie plonów, czj-f

li wyniki, z pracą, czyli procesem. Czyżby to ogniwo raz pra rwane nie mogło już łączyć?

Czyżby to oznaczało oddzielenie pracy od życia lub też utrat! równowagi między nimi? Ludzie tworzą małe grupy i żyją,® trudno sobie przecież wyobrazić, że to jest właśnie życiem, a • dodatku, że życie (rodzina) się powiększa. Oczywiście praca ńiknęła. Wnętrze tego wielkiego świata jest puste. Ogniwo rai* ści raz rozerwane nie łączy.

Teraz, gdy „doświadczenie” się skończyło, muszę je podsu# wać.

Nie potrafiłem ostatecznie wzbudzić w sobie zapału. Ml jednak dopisać jeszcze chociażby to, że zdecydowanie nie || łem „obok”. Chciałem się zapalić do „zapału”. Ale moje w danie zapału nie zostało zaspokojone. Dziecko moje, twój ojo* stracił ostatecznie wroga, powalonego szaleństwem gniewu- Gdy spojrzą wstecz, mogę powiedzieć, że czułem głód sai«i procesu pracy. Czy podczas doświadczenia, po zakończeniu $

toiadczenia czuję jeszcze w sobie ten głód? Tak, jeszcze go czu­ję Mój filten 8łód we mrLie umrze niedługo śmiercią głodo-

i czy przez skondensowanie procesu mojej pracy udało mi się przekonać, kim jestem, kim mogę być i po co żyję? To mi się nie udało.

Odrzuciłem bycie „obok” i odsłaniają się teraz we mnie dwa ciemne otwory jak koncentryczne koła. Jeden to otwór moich pragnień, a drugi — tego, czego pragnę.

Na zakończenie „Tygodnia świętego mozołu” przekażę jed­no wrażenie.

Wydaje mi się teraz, że wróciłem z krótkiej podróży.

Nie namyślając się zdjąłem nakrętkę z wiecznego pió­ra. Usiadłem, zapominając, czyje to biurko. Przyłożyłem pióro i pisałem w notatniku Taguchiego Umpeia jakby z wahaniem, nie, chyba bez wahania. Pisałem, dosto­sowując się do mocno nakreślonych znaków, w których czuło się prawie jego oddech, nie, jakby się im prze­ciwstawiając.

Taguchi Umpeiu, to nie jest tak! Teraz ja i inni, idąc twoi- “U śladami, znaleźliśmy się na początku długiej, długiej podró- Jej punktu docelowego jeszcze nikt z nas nie zna, ale...”

Gdy się podniosłem, w drzwiach stał Taguchi Umpei 1 rękami wsuniętymi w kieszenie marynarki i uważ- mi się przyglądał.

Przełożył Andrzej Nowak


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zbigniew Jarosinski, Literatura lat 1945 1975, (esej groteska)
Ten pierwszy Antologia opowiadań o miłości e book
Zbigniew Jarosiski, Literatura lat 1945 1975, (esej groteska)
Zbigniew Jarosiński Literatura lat 1945 1975
Księga wojny Antologia opowiadań ebook
Zbigniew Jarosiński Literatura lat 1945 1975 (korekta)
7 tydzień Wielkanocy, Zesłanie Ducha Świętego
MAŁE ŚWIĘTE MIKOŁAJE OPOWIADANIE
Antologia Najlepsze opowiadania SF58 (rtf)
18 WSPÓŁCZESNYCH OPOWIADAŃ AMERYKAŃSKICH ANTOLOGIA
Antologia Bliskie spotkanie Opowiadania?ntastyczne
Antologia Zbior opowiadan Wynalazca Wiecznosci (rtf)
Antologia Najlepsze opowiadania SF58
Poławiacze gąbek. Antologia greckich opowiadań morskich. Wybór – Nikos Chadzinikolau, wprowadzenie d
7 tydzień Wielkanocy, VII sobota wieczór (Wigilia zesłania Ducha Świętego)

więcej podobnych podstron